Lennox Marion O jedno dziecko za dużo

background image


Tytu

ł oryginału:

The Baby Affair

Pierwsze wydanie:

Mills & Boon Limited 1999

Wszystkie prawa zastrze

żone, łącznie z prawem reprodukcji

cz

ęści lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zosta

ło opublikowane w porozumieniu z

Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej ksi

ążce są fikcyjne. Jakiekolwiek

podobie

ństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych

- jest ca

łkowicie przypadkowe.

MEDICAL ROMANCE - 132

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Tu chyba jest o jedno dziecko za dużo!
O mój Boże, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając

niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To
musiało się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest
w końcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć
moich sztuczek. Od tygodnia przecież nie robię nic innego, tylko
zamieniam łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci...

Co jednak zrobić, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw?

Muszę pomóc Tinie... Za wszelką cenę muszę pomóc Tinie.

Doktor Tina Rafter pracowała w szpitalu w Gundowring od

bardzo niedawna. Tydzień temu przyszła do Ellen bliska zała-
mania; była blada na twarzy i miała oczy pełne łez.

- Złożę wymówienie - oznajmiła. - Inaczej sobie nie pora-

dzę, nie mogę przecież przynosić dziecka do pracy.

- Ależ oczywiście, że możesz - zapewniła ją Ellen. - Nikt

tego na pewno nie zauważy.

I rzeczywiście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem.

A niech go diabli wezmą! Ten człowiek miał chyba dodatkową
parę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę?

- Co ty opowiadasz?

Jock Blaxton potrząsnął plikiem kart pacjentów przed nosem

pielęgniarki.

- Posłuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu

background image

jest nie w porządku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś
ode mnie dwadzieścia lat starsza, nie możesz...

- Jestem starsza, a poza tym znałam twoją mamę - pociąg-

nęła nosem Ellen, chcąc odwrócić uwagę Jocka od łóżeczek
dziecinnych, których było rzeczywiście za dużo. - Twoja mama
była niezwykłą kobietą! - mówiła dalej. - Bardzo się przyjaź-
niłyśmy...

- Przestań mnie zagadywać! - Oczy Jocka ciskały błyska-

wice. - Chcę wiedzieć, co się tu dzieje!

- A co się ma dziać?
Doktor Blaxton spojrzał z ukosa na Ellen. Może ja rzeczy-

wiście robię z igły widły? Cóż by tu się mogło dziać? W ską-
panym w słońcu szpitalu w Gundowring, położonym na wy-
brzeżu Nowej Południowej Walii, nigdy nic się przecież nie
„działo".

Dla Jocka było tu nawet za cicho i za spokojnie. Spędził

w Gundowring pierwszych dziesięć lat swego życia, po śmierci
matki wyjechał, aby wrócić po upływie dwudziestu lat. Namó-
wił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland, któremu pilnie
był potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnie-
nia szczęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca.
Ponadto nie umiał sobie do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu
brakowało, choć sam nie wiedział czego...

Cokolwiek by to było, już po roku pobytu w Gundowring

zrozumiał, że i tutaj tego nie znajdzie, męczyła go tu bowiem
monotonia. Doktor Blaxton był człowiekiem czynu, potrzebne
mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie więc z ur-
lopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął
myśleć o przeprowadzce.

Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwiązania problem.

Sytuacja, w jakiej się znalazł, wymaga działania. Na oddziale
znajduje się bowiem o jedno dziecko za dużo...

- Jak widzę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta

nie... - Wziął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody
Connor - przeczytał nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - do
dał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył pa
piery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę.

Ellen przełknęła nerwowo ślinę. Sytuacja stawała się poważ-

na. Co będzie z Tiną?

- Muszę... zanieśc Benjamina do jego mamy. - Ellen pode-

szła do najbliższego łóżeczka. - Trzeba go nakarmić. A Lucy
Fleming powinna wrócić...

- Usiądź, proszę. - Jock położył rękę na ramieniu Ellen.

- Nie ruszaj teraz żadnego dziecka.

- Ale...
- Usiądź! - Podprowadził ją do krzesła. - Ponoszę odpo-

wiedzialność za ten oddział i chciałbym w końcu zrozumieć, co
tu się dzieje. W czasie nocnych dyżurów pielęgniarki chcą się
mnie także jak najszybciej pozbyć! Ciekaw jestem dlaczego.

- Pewnie cię po prostu unikają - mruknęła Ellen. - Chyba

wiesz, jaką się cieszysz opinią...

- Pojęcia nie mam, co tu o mnie mówią. - Jock rozkładał

na małych łóżeczkach karty pacjentów.

- Łatwo się chyba domyśleć - westchnęła, śledząc wzro-

kiem Jocka zatrzymującego się po kolei przy każdym łóżeczku.

Zrobiłam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz

będzie? Czy doktor Blaxton zechce wyciągać z tego konse-
kwencje?

Kiedyś Ellen znała go dobrze. Przyjaźniła się serdecznie

z jego matką i Jock dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton

background image

wkrótce zmarła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie
mógł dojść do siebie. Pan Blaxton także przeżył bardzo śmierć
żony i wyprowadził się z Jockiem do miasta. Ellen zobaczyła
Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił do Gundowring
jako położnik.

Przyjrzała mu się uważnie. Ma, tak jak w dzieciństwie, cie-

mną karnację i czarne włosy. Jest teraz wysoki, ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i wysportowany... A gdy spoj-
rzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które przybierają
odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie
zaraźliwym śmiechem...

Pacjentki go uwielbiały, a wszystkie niezamężne pielęgniar-

ki wzdychały do niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock
trzymał się z dala od ludzi i gdy tylko nadarzała się okazja,
wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney.

Nie dają mu pewnie spokoju wspomnienia, uznała Ellen.

Dręczy go coś, co przeżył w przeszłości i chyba boi się życia,
strachem napawa go miłość...

No tak, tylko że to wszystko nie ma najmniejszego związku

z sytuacją, w której się teraz znajduję, pomyślała sobie. Cieka-
we, jak mu wytłumaczyć obecność w szpitalu jednego maleń-
stwa więcej...

- Jeśli mi nie pozwalasz zanieść Benjamina do matki - za-

częła, próbując ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym
uprzedzić. Ona na pewno się już denerwuje...

Jock nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozostała

mu jeszcze tylko karta Jasona. Odszukał chłopczyka i położył ją
na jego łóżeczku. Rozejrzał się potem uważnie dookoła i
uśmiech rozjaśnił mu twarz. A więc miałem rację, pomyślał z
zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko,

9

w którym leżała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem
jeszcze liczyć! - To ja już pójdę...

- Zostań! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle

z moją matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił
się do dziewczynki.

Dziewczynka spała głęboko. Mogła mieć cztery do pięciu

tygodni, miała delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki.

- Powiedz mi, Ellen...
- Ja naprawdę muszę już iść...

- Najpierw będziesz mi musiała przedstawić tę młodą osobę

- Zaraz zajrzę...

- Do karty? Przejrzałem wszystkie karty; nie ma u nas karty

tego maleństwa.

- Musi być.
- Posłuchaj mnie, Ellen...

- Kiedy ja naprawdę nie mam czasu na podobne rozmowy

- rzuciła, ruszając w kierunku drzwi.

Jock zagrodził jej drogę.

- Pierwszy raz widzę tę dziewczynkę na oczy - mówił. -

Nigdzie też nie ma jej karty...

- To pacjentka Giny - wybąkała Ellen.

Gina Buchanan, żona doktora Struana Maitlanda, była leka-

rzem pediatrą. Razem z mężem przebywała teraz na urlopie.

Jock pokiwał głową. Ellen straciła najwyraźniej głowę, skoro

zaczyna opowiadać podobne historie.

- Wiesz przecież, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem

przekazała mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała
o każdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce
nie wspomniała ani słowem.

8

background image

10

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

11

- Ona ma pięć tygodni...

- Zgadza się. - Pokiwał głową, biorąc delikatnie maleńkie

zawiniątko w swe wielkie ręce. - Widzę, że ją znasz - dodał
cicho. - A jak ona się nazywa?

- Rose.
- Rose - powtórzył. Dziewczynka poruszyła się we śnie,

a maleńka buzia rozjaśniła się uśmiechem. - Bardzo piękne
imię, w sam raz dla takiej ślicznej osóbki. Ale musisz mi po-
wiedzieć, co tu się w ogóle dzieje.

- Kiedy ja nie...
- Chcę się wreszcie czegoś dowiedzieć - przerwał jej i Ellen

zrozumiała, że będzie musiała powiedzieć prawdę.

Powoli uniosła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi pro-

sząco w oczy.

- Robimy to wszystko dla Tiny...

Dla Tiny?! Z wrażenia omal nie upuścił zawiniątka. Przyglą-

dał się z niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdu-
miony na Ellen.

- Masz na myśli doktor Rafter?

- Tak - wybąkała Ellen. - Zgodziłyśmy się...
- Kto się zgodził?
- Ja się zgodziłam...
- Zgodziłaś się zaopiekować dzieckiem doktor Rafter?
- Gdybym tego nie zrobiła, Tina nie mogłaby pracować

w nocy na ostrym dyżurze - odparła Ellen. - Ty zupełnie nic
nie rozumiesz. Tina jest w beznadziejnej sytuacji, nie stać jej
w dodatku na płacenie...

- Nie stać jej na opłacenie opiekunki do dziecka? - spytał

z niedowierzaniem.

- Ty nic nie rozumiesz - powtórzyła Ellen. - Siostra...

- Rzeczywiście, chyba nic z tego nie rozumiem - przerwał

jej ostrym głosem. - Doktor Rafter pracuje u nas od dwóch
tygodni. Kiedy starała się o pracę, nie wspomniała ani słowem
o dziecku. O pracę zaś starało się poza nią pięć osób.

- A co by to zmieniło, gdyby wspomniała o dziecku?
- Gdybyśmy wiedzieli, że ona liczy na naszą pomoc w opie-

ce nad jakimś dzieckiem...

- Pan doktor najwyraźniej się zapomina - wybuchnęła El-

len. - To nie jest jakieś dziecko. To jest dziewczynka imieniem
Rose i my ją wszyscy kochamy. I proszę o nic nie winić Tiny.
To ja jej zaproponowałam opiekę nad dzieckiem i to ja jej do-
radziłam, żeby nic nikomu o małej nie mówiła.

- A to dlaczego?
- Na pewno doskonale zdajesz sobie sprawę, że Wayne

Macky nigdy się nie zgodzi, żeby Tina przynosiła z sobą dziec-
ko, chyba że Struan wyraziłby na to zgodę, ale jak wiesz, Struan
wyjechał na trzy miesiące.

- Przecież Tina ma u nas tylko zastępstwo - zauważył

chłodno Jock. - Nie miała w ogóle prawa podejmować tej pracy,
skoro nakłada to na nas obowiązek opieki nad jej dzieckiem.

- Nie mogę już tego dłużej słuchać - zdenerwowała się

Ellen. - Tina nie jest jakąś tam sobie dziewczyną, która objęła
zastępstwo. Chyba dobrze wiesz, że ona stąd pochodzi, wszy-
scy ją znamy...

- Ja jej nie znam - przerwał Jock. - Ma dwadzieścia osiem

lat, stąd wniosek, że musiała mieć zaledwie pięć lat, kiedy stąd
wyjeżdżałem. Nie znając jej, nie mogę patrzeć na tę całą sprawę
przez palce tak jak wy.

- A ponadto najwyraźniej nie czujesz do niej sympatii...
- Nie czuję! I wcale się z tym nie kryję - odburknął. - Mó-

background image

12

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

wiłem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona
dostała tę pracę, bo nie wydaje mi się, żeby była nią specjalnie
zainteresowana. Lekarz musi być oddany chorym, nawet wtedy,
gdy sprawuje tylko zastępstwo, a ona zdążyła już dwa razy
spóźnić się do pracy...

- Posłuchaj mnie. Tina ma tutaj rodzinę, której jest bardzo

potrzebna, musi się do tego opiekować tym dzieckiem...

- I wymyśliła sobie, że szpital jej w tym pomoże.
- Mylisz się - zauważyła kategorycznie Ellen. - Tina do-

brze wie, że Wayne Macky nigdy się na to nie zgodzi. Gdy
podpisywała umowę, nie przypuszczała, że będzie się musiała
zajmować w nocy dzieckiem, a kiedy już do tego doszło, posta-
nowiła zrezygnować z pracy. Ale... - przerwała Ellen, czerwie-
niąc się - ja zdawałam sobie sprawę, jak bardzo ona potrzebuje
tej pracy. Wszystkie zresztą pielęgniarki dobrze o tym wiedzą.
Znamy przecież Tinę od urodzenia...

- Chciałbym wreszcie wiedzieć, co tu się dzieje? - przerwał

Jock. - Jeżeli dobrze rozumiem, pielęgniarki w nocy doglądają
Rose na oddziale?

- Zgadłeś! - Ellen ujęła się pod boki, patrząc mu śmiało

w oczy. - Ale jeśli doniesiesz o tym...

- Chciałaś powiedzieć: Jeśli powiadomię o tym Wayne'a

Macky'ego?

- Zgadza się! Jeśli dowie się o tym Wayne Macky, nie omie-

szka z pewnością zawiadomić zarządu szpitala, a ten...

- Wyrzuci natychmiast doktor Rafter i jej dziecko.
- No właśnie. A cała odpowiedzialność spadnie wtedy na

ciebie. Nie mam pojęcia, dlaczego nie lubisz Tiny. To wspaniała
dziewczyna.

- Tylko że nasz szpital nie jest przechowalnią dzieci. A jeśli

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

13

to maleństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem
złocistym, co czasem się w szpitalu zdarza...

- Przestań! - Ellen nerwowo przygryzła usta.
Nieraz mówiły o tej możliwości z Tiną, i na samą myśl o

tym robiło im się gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia.
Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w szpitalu w odruchu
rozpaczy, zdając sobie przy tym doskonale sprawę z czyhające-
go zagrożenia.

- Gronkowca na razie nie mamy - ciągnął Jock - lecz ja nie

mogę wyrazić zgody na przetrzymywanie w szpitalu zdrowego
dziecka przez trzy miesiące! Myślę w dodatku, że doktor Rafter
nie ma prawa tego od nas wymagać. Otrzymuje wysoką pensję,
no i jest dorosłą kobietą, zdawała więc sobie chyba sprawę, jakie
obowiązki czekają na nią przy małym dziecku.

- Tylko że...
- Mowy nie ma - przerwał jej, obejmując mocniej małe

zawiniątko. - Wiem, że masz dobre serce i pewnie trudno by ci
było powiedzieć jej to wszystko. Ja zrobię to jednak z łatwością.

- Dlaczego ty jej tak nie lubisz?
- Bo ma pusto w głowie i nie traktuje poważnie swoich

obowiązków - odrzekł, zaciskając gniewnie wargi. - Cała ta
historia z Rose... Nietrudno zgadnąć, dlaczego tu przyjechała.
Pewnie musiała po prostu wyjechać z poprzedniego miejsca...

I zanim Ellen zdążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się

i wyszedł.

Szedł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogarnia
go coraz większa złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili
był przeciwny jej kandydaturze. Robiła

background image

14

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

wrażenie bardzo młodej osoby; trudno było uwierzyć, że ma już
blisko dwadzieścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt
młoda, by pracować na ostrym dyżurze.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się na podobną pracę? Co

sprawiło, że zrezygnowała z kariery anestezjologa? Irytowało
go, że nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania. W dodatku
nie mógł jej o to po prostu zapytać!

Do dziś pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, gdy dwa tygo-

dnie temu Struan przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim
duże wrażenie... Miała uśmiechniętą buzię, była szczupła i
zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych
włosów. Weszła lekkim, swobodnym krokiem, wystarczyło jed-
nak, by Struan przedstawił jej Jocka, a twarz Tiny zachmurzyła
się i kobieta zmierzyła go lodowatym, pełnym pogardy
wzrokiem.

Jock zapomniał wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy

jeszcze tak na niego nie patrzyła. Mówił sobie potem wiele razy,
że musiało mu się coś przywidzieć. Wiedział jednak dobrze, że
to nieprawda.

Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili

nie mogła na niego patrzeć. Co więcej, najwyraźniej nim pogar-
dzała. Podzielił się swoimi spostrzeżeniami ze Struanem, nikt
się tym jednak nie przejął. Struan, Wayne Macky i jeden ze
starszych członków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dzie-
cka i mieli do niej pełne zaufanie.

- Może ją nawet namówimy, żeby została u nas na stałe

- oznajmił Struan tuż przed wyjazdem na zasłużony urlop. - Ma
znakomite referencje, a do uzyskania specjalizacji z anestezjo-
logii brakuje jej tylko jednego egzaminu.

- Tego właśnie nie rozumiem - odezwał się Jock. - Dlacze-

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

15

go ona przerywa specjalizację i bierze zastępstwo na ostrym
dyżurze?

- Sprawy rodzinne - rzucił krótko Struan. - Spróbuj ją na-

mówić, żeby u nas została. Giną ma naprawdę za dużo roboty,
a Lloyd jest przepracowany. Jeden anestezjolog nie daje sobie
po prostu rady.

Struan miał oczywiście rację, tyle tylko, że Jockowi nie

dawała spokoju pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do
tego ta historia z Rose...

Jak ona mogła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak

mogła nie przyznać się, że jest samotną matką? No, to w końcu
można jakoś zrozumieć, zdecydował po chwili. Tina musiała
wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się
z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady
nadzorczej szpitala, wyraziłby dezaprobatę.

Ale jak mogła oczekiwać, że personel szpitala będzie się

opiekować jej dzieckiem? Zmarszczył czoło i zdecydowanym
ruchem pchnął oszklone drzwi, prowadzące do izby przyjęć.

Jak się okazało, nie była to najlepsza chwila, aby przeprowa-

dzić rozmowę z doktor Rafter.

Jock stanął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej

się pary. Ktoś, nie wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż
to mógł być? Maleńka, filigranowa figurka kobiety - Tina nie
mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu - tonęła
w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe
nogi Tiny i opadające jej na ramiona włosy.

To pewnie jakiś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w po-

plamionym ubraniu, wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z obo-
ry. To ci dopiero amant, pomyślał Jock. Tinie najwyraźniej to
jednak nie przeszkadzało.

background image

16

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

Ogarnął go niespodziewanie gniew.

- Co tu się dzieje?
Para przestała się całować, mężczyzna jednak nie puszczał

Tiny z objęć. Nie wydawali się wcale zmieszani, a zielone oczy
kobiety śmiały się figlarnie.

- Oj, Harry, zapominasz się. Zgodziłam się tylko na całusa,

a ty od razu... Oj, bo powiem Mary!

- Nigdy ci nie uwierzy, masz być przecież naszą druhną.

A zresztą - Harry Daniel uśmiechnął się z wyraźnym zadowo-
leniem - już za miesiąc Mary zostanie moją żoną i będzie nią
przez następne pięćdziesiąt lat.

Rozmawiali tak, nie zwracając na Jocka najmniejszej uwagi.

Ten od razu poznał Harry'ego Daniela, który zaręczony był
z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał do miejscowej dru-
żyny piłkarskiej...

- Co tu się... - zaczął znowu.

Tym razem go zauważyli. Harry spojrzał w jego stronę i

uśmiechnął się, zaś z twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła
się z objęć Harry'ego i zwróciła się do niego oficjalnym tonem:

- Przyjdź w piątek, wyjmę ci wtedy szwy. Do wesela na

pewno się zagoi...

- Co się stało? - spytał Jock, który dopiero teraz zauważył

opatrunek na ręce farmera.

- Małe starcie z piłą elektryczną, doktorze - odparł wesoło

Harry. - Ta cholerna maszyna była oczywiście górą.

- I doktor Rafter zamieniła się w anioła pocieszyciela?
- Pewnie, że tak. Zagroziłem, że będę krzyczeć. Obiecała

dać mi całusa, jeśli nie pisnę podczas zszywania. No i dotrzy-
mała słowa. Nie ma lepszego lekarza na świecie od doktor
Rafter. Mam nadzieję, że ją tu zatrzymacie.

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

17

Mówiąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła
cisza. Dopiero teraz Tina zauważyła zawiniątko w rękach
Jocka.

- Rose - wyszeptała, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś

się stało?

Napotkała zimny, niechętny wzrok Jocka. To było przecież

do przewidzenia! Ellen zapewniała, że wszystko się jakoś ułoży,
ale Tina nigdy w to nie wierzyła. Na twarzy Jocka wyczytała
już potępienie...

A niech go diabli wezmą! - pomyślała. Tyle już złego nam

zrobił, a teraz jeszcze będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma
wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na zawsze skończyć! Na
pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powie-
dzenia!

- Czy życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten

dyżur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować
z pracy? - spytała.

Jock milczał zaskoczony.
- No więc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose.
Spojrzała na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak

przepełnia ją ogromna miłość do tego dziecka. A obok stoi
człowiek, który wyrządził już tyle złego... Niech go diabli
wezmą, pomyślała znowu.

- Pójdę więc zaraz - oznajmiła.

Jock poczuł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność!
- A kto się zajmie izbą przyjęć? - zapytał. - Proszę nie

zapominać, że podpisała pani umowę na trzy miesiące.

- Wiem - rzuciła - ale muszę ją zerwać z ważnych powo-

dów natury osobistej. Czasem tak bywa i w obecnej sytuacji
żadne względy prawne nie zmuszą mnie, żebym tu pozostała.

background image

18

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

19

Ellen próbowała mnie przekonać, że jestem wobec pana niespra-
wiedliwa, że potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia,
że w to uwierzyłam...

Głos jej lekko zadrżał, gdy kończyła:
- A więc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał

przez parę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na
moje miejsce. Myślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost
przeciwnie. Sądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre!

Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi. Jock dogonił ją,

zanim nacisnęła klamkę.

- Chwileczkę... - rzekł, kładąc jej rękę na ramieniu.
- Nie zamierzam wysłuchiwać teraz pańskich kazań, panie

doktorze. Dosyć złego wyrządził pan temu maleństwu - dodała,
przytulając dziecko do siebie. - Proszę mnie teraz puścić.

Jock zacisnął mocniej rękę na jej ramieniu.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział.
- To pana specjalność. - Gwałtownym ruchem strząsnęła

jego rękę.

Jock błyskawicznie zastąpił jej drogę.
- Czy zechciałaby mi pani wyjaśnić, co tu się w ogóle dzie-

je? - wybuchnął. - Dowiaduję się, że mój personel zajmuje się
pani nieślubnym dzieckiem, a o ile mi wiadomo, podpisując
umowę nawet nas pani nie zawiadomiła o jego istnieniu. A kie-
dy zaczynam o tym z panią rozmawiać, wpada pani w złość,
zupełnie jakbyśmy to my byli winni. Od pierwszej chwili ma
pani do mnie jakieś pretensje...

- O czym pan mówi? Moje nieślubne dziecko? - wykrztu-

siła.

- Czy... - zaczął Jock, ale nie skończył.
Tina na chwilę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do

głowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w
twarz. A potem, tuląc do siebie dziecko, wyśliznęła się na
korytarz.

Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za
biurkiem w rogu pokoju. Na twarzy jej malowało się bez-
brzeżne zdumienie.
Zanim Jock oprzytomniał, Tina dobiegła już do parkingu. Po
chwili usłyszał odgłos zapalanego silnika...

background image

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

21

ROZDZIAŁ DRUGI

Tej nocy Jock nie miał już wiele czasu, aby rozmyślać o Ti-

nie. Musiał przejąć jej obowiązki, a poza tym pełnił funkcję
lekarza położnika. O siódmej rano był zupełnie wykończony.
Odebrał w nocy skomplikowany poród, ratował pacjenta, który
dostał ataku serca, zakładał kroplówki i uspokajał starszą panią,
która cierpiała na bezsenność.

Gdy przyszedł do sali noworodków, aby obejrzeć świeżo

narodzonego niemowlaka, Ellen zamierzała po skończonym dy-
żurze iść do domu. Obrzuciła szybkim spojrzeniem Jocka i jej
zwykle łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się w jednej
chwili.

- Pielęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała -

oznajmiła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock,
zastanów się! Twoja matka przewraca się teraz w grobie!

Jock przymknął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki

w nosie, był przy tym zupełnie wykończony. W niedzielę w no-
cy odbierał poród, prawie cały poniedziałek przyjmował pacjen-
tki, noc poniedziałkowa właśnie się skończyła i wkrótce czekał
go następny dzień pracy.

- Nie dałem jej wymówienia - wydusił przez zęby. - Sama

odeszła, zerwała umowę. Dobrze się zresztą stało.

- Chyba nie mówisz tego poważnie.
- Wprost przeciwnie. Tak właśnie myślę. Tina ma pstro

w głowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodat-

ku chciała zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją
coreczką, bo pewnie jest skąpa i żal jej pieniędzy na
opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby nawet
nie wiedziała, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się.

- Chciałem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła

Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpoczęcie poszukiwań kogoś

na zastępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós-
mej będę robił cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała.

- Dała ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku

Jocka widać jeszcze było ślady palców.

- Dała - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć...
Nie skończył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem

i wymierzyła mu policzek z drugiej strony.

To od twojej matki - oświadczyła - i ode mnie. A jeżeli

sobie życzysz, możesz mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem,
żeby przymykać oczy na podobne wyczyny. Powinien się pan
wstydzić, panie doktorze!

- Ja?
- Tak, ty! - Chwyciła go za ramiona i popchnęła na krzesło.

- A teraz siadaj i słuchaj - zarządziła.

- Ale...

- I nie przerywaj mi, dopóki nie skończę. - Twarz Ellen

płonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz-

iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zaczęła - Tina to

wspaniała dziewczyna, a to, co przeszła, to, z czym się teraz

boryka...

- Kiedy ja...

background image

22

- Cicho bądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem

Tiny, lecz jej siostry. Jak można było nazwać Tinę nieodpowie
dzialną matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak strasz
ne ciężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię,
że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty...

- Całowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć...
Ellen robiła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić.

- Wiem. Barbara mi o tym mówiła. Powiedziała również,

że zareagowałeś na to tak jak zdradzony kochanek. Może nie
wiesz, ale Harry i Tina przyjaźnią się od dziecka. W przyszłym
miesiącu Harry żeni się z bliską przyjaciółką Tiny. Czy taki
pocałunek źle świadczy o Tinie?

- Ale... - Jock próbował pozbierać myśli. - Skoro Rose nie

jest dzieckiem Tiny...

- Już ci mówiłam, że to córeczka jej siostry.
- To dlaczego jej siostra się nią nie zajmuje?
- Bo nie może. Od tygodnia leży w szpitalu w Sydney. Cier-

pi na depresję poporodową i ogólne wycieńczenie.

- Kiedy ja nie. ..
- Co nie? - przerwała Ellen. - Nie wierzysz w to, co ci mówię?

Wolisz wierzyć, że Tina zaleca się do każdego i że jest nieodpo-
wiedzialna? Wstydzę się za ciebie. Dobrze, że twoja matka nie
dożyła tej chwili - skończyła, kierując się w stronę drzwi.

- Posłuchaj mnie...
W głosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej

się zatrzymać.

- Musisz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i de

likatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesa
dziłem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że
ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

23

- A dlaczego to ja miałabym ci to wszystko opowiadać? -
burknęła Ellen, zaciskając gniewnie wargi. - Bo cię o to
proszę!

W głosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę.
Może nie wszystko jeszcze stracone? - No więc siostra Tiny,
Christine Maiden, mieszka za miastem - zaczęła Ellen. Aha -
wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma tygodniami
Rose?

- Tak.
- To musiało być wtedy, kiedy byłem na urlopie - zauważył.
Tylko że to niczego nie wyjaśnia, pomyślał. Jestem w naj-

bliższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słysza-

łem o żadnej Christine Maiden...

- Z tego by wynikało, że poród odebrał Henry Roddick?
Jock zapłacił Henry'emu majątek, by zgodził się objąć za-
stępstwo na czas jego pobytu w Londynie.

- Pewnie tak, chociaż Tina twierdzi, że to byłeś ty. Nie mam

pojęcia, jak było naprawdę, bo i ja miałam wtedy wolne.

- Nadal nic nie rozumiem - pokręcił głową Jock. - Skoro

Christine Maiden tu mieszka, powinienem ją znać. Nie było
mnie tylko dwa tygodnie... Gdzie więc robiła badania podczas

ciąży?

- Mogła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie.
- Ale jak to możliwe?
Ellen westchnęła ciężko.
- To długa historia...
- No to zaczynaj.

- Nie znam dobrze szczegółów - zawahała się Ellen. - Z te

go jednak, co wiem... No więc Tina twierdzi, że mąż Christie

background image

24

porzucił ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje
dzieci, jedno ma dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chciała
nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt tu nawet nie wiedział, że
ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym pojęcia.
Nigdy jej przez ten czas nie widziałam.

- Ale poród odebrał doktor Roddick?
- Pewnie tak.
- Czy są tu jej papiery?
- Tak, historia jej choroby - odrzekła Ellen. - Jeśli chcesz,

możesz ją przejrzeć.

- Uważasz, jak widzę, że nic mnie to nie obchodzi...
- Nic podobnego nie powiedziałam.
- Domyśliłem się jednak, że tak sądzisz - zauważył ze smut-

nym uśmiechem. - Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego mi tego
wcześniej nie opowiedziałaś, no i jaka w tym wszystkim jest
rola Tiny?

- Tina opiekuje się całą rodziną. Wzięła zastępstwo w na-

szym szpitalu, bo niepokoiła się o siostrę, a kiedy tu przyjecha-
ła, Christine załamała się zupełnie. No i wtedy Tina umieściła
ją w szpitalu, pozostając sama z trójką dzieci. Wydaje mi się,
że mieszka z nimi jakaś dziewczyna, którą Tina opłaca chociaż-
by po to, żeby móc się przespać chwilę w ciągu dnia, ale nie
może zająć się w nocy płaczącym niemowlęciem, więc Tina
zabierała z sobą Rose do pracy.

- Kto o tym wiedział?
- Tylko pielęgniarki z naszego oddziału.
- A Gina i Struan?
- Struan wie, dlaczego Tinie zależało na pracy w Gundow-

ring, nic jednak nie wiedział, że Rose miała spędzać noce w
szpitalu.

25

- Nie bardzo rozumiem?
- To proste. Kiedy wyjeżdżali, Christine nie była jeszcze w
szpitalu. Tina zresztą uważa, że im mniej ludzi wie o zabu-
rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej. Ludzie tak lubią
osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała

tu nawet pójść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney...
Biedna, bała się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali

za psychicznie chorą.

- Co za koszmar!
- Też tak uważam. Ty zaś ten cały koszmar uczyniłeś jesz-

cze straszniejszym. A teraz, panie doktorze, jeśli pan pozwoli,
pójdę już, zwłaszcza że mam rozpocząć poszukiwania za-

stępcy...

-Niepotrzebny nam żaden zastępca. - Jock nerwowym ru
chem przygładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę,
żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co

chodzi.

- Nie. - Ellen stanowczo potrząsnęła głową.
- Ale dlaczego?
- Podejrzewam, że tylko ty możesz ją poprosić, żeby wróciła

do pracy. Ta kobieta ma swój honor.

Dopiero o piątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by

wybrać się na farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godziny,
gdyż adres w szpitalnej karcie nie był zbyt dokładny.

Gdy wysiadł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do

obejścia, ogarnęło go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł
mieszkać w podobnym domu! Była to waląca się rudera zawie-
szona na stromym stoku, który wznosił się nad nadmorską rów-
niną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia.

background image

26

27

Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrastały się w pobliżu
domu.

Czy dobrze trafiłem? - zastanawiał się Jock, rozglądając się

niespokojnie dookoła. Obok domu zauważył wychudłą krowę,
a na werandzie kilka nastroszonych kur. W tej samej chwili
usłyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a potem dziewczęcy
głos:

- Raz, dwa, trzy, szukam!
Zza domu wybiegła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał

w szpitalu zadbaną panią doktor w białym fartuchu, a przed
sobą miał potarganą, bosą dziewczynę w postrzępionych dżin-
sach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.

Jednym susem wbiegła po schodkach na werandę.
- O! Tu cię mam! Wychodź, Ally!
Zbiegła zaraz z powrotem i ruszyła naprzeciw spieszącego

w jej kierunku małego chłopczyka. Trzymała teraz zawiniątko
w jednej ręce, drugą uniosła do góry malca, posadziła go na
biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się głośno i po-
krzykując.

- Hurra! Popatrz, Tim! Znaleźliśmy Ally!

W tej samej chwili Tim dostrzegł samochód Jocka.

- Ciociu, zobacz! Samochód!

Tina znieruchomiała. Sportowy samochód nie zrobił na niej

żadnego wrażenia, spostrzegła jednak od razu Jocka.

- Ciociu, ciociu - rozległ się głosik małej dziewczynki, któ

ra z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając
do niej rączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz,
bo...

Urwała, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za

rękę. Jak dobrze by było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszo-

nemu gościowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu
przyszło jej jednak do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na
kawałki.

Stała więc z trójką dzieci na podwórzu, Jock szedł powoli

w ich kierunku, a ciepły wiatr rozwiewał jego czarne włosy.
Zauważył, że cofnęła się na jego widok, jakby się czegoś bała.
Czego mogła się bać?

- Tino! - odezwał się, stając tuż przy niej.
- Ally - zwróciła się Tina do siostrzenicy, siląc się na spo-

kojny ton - przyszedł do nas doktor Blaxton. Opowiadałam ci
już o nim dziś rano. Panie doktorze - Tina podniosła teraz oczy
na Jocka - to moja siostrzenica Alison, a to jest Timothy.

Jock poczuł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch

par oczu.

- Przez ciebie moja ciocia płakała - rozległ się dźwięczny

głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź...

Jock przełknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna.

- Wcale nie chciałem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi

przykro.

Patrzyły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet

cztery, bo maleńkie zawiniątko właśnie się poruszyło.

- Przyjechałeś, żeby ciocię przeprosić? - pytała dziewczyn-

ka, a Tina w tej samej chwili cofnęła się gwałtownie.

- Niepotrzebne mi jego przeprosiny - rzuciła z niechęcią.
- Płakałaś przez niego...
- Byłam głupia - odrzekła Tina stanowczo. - Nie mamy

i nie chcemy mieć nic wspólnego z doktorem Blaxtonem, a on,
nawet gdyby chciał, nie może nas obrazić ani zmusić do płaczu.
- Mówiąc to, podniosła głowę do góry, mierząc Jocka lodowa-
tym spojrzeniem. - Niech pan stąd idzie - dodała.

background image

28

Przyszedłem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że
Rose jest nieślubnym dzieckiem. To było...

- Przyszedł mnie pan przeprosić za to, że podejrzewał mnie

pan o nieślubne dziecko! - wybuchnęła Tina. - To nie do wiary!
Wyrządził nam pan tak wielką krzywdę, ale uważa pan...

Urwała, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła ci-

sza, nawet dzieci nie ośmieliły się pisnąć.

- Ja naprawdę nie rozumiem, o czym pani mówi - wybąkał

Jock.

- Nie rozumie pan! - Oczy Tiny ciskały błyskawice. - Nie

rozumie pan! Przyjął pan moją siostrę do szpitala, odebrał pan
poród i po dwudziestu czterech godzinach ją pan wypisał. Po
dwudziestu czterech godzinach! Tylko dlatego, że nie była pry-
watną pacjentką i że wolno było panu policzyć tylko za jej
poród. Wypisał pan samotną kobietę będącą u kresu sił, bo nie
mógł pan wycisnąć z niej więcej pieniędzy. I nic pana nie ob-
chodził jej los. Nie zawiadomił pan o narodzinach dziecka przy-
chodni dla dzieci, nie wysłał do mojej siostry pielęgniarki. Gdy
po dobie spędzonej w szpitalu wróciła do domu, sąsiadka oddała
jej tych dwoje i Christine musiała sobie radzić. Mnie także nikt
nie zawiadomił i kiedy po dwóch tygodniach przyjechałam
z Brisbane...

Zadrżał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci.

- Mamusia była bardzo chora... ale czuje się już lepiej -

odezwała się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdro
wieje. Niepotrzebne nam są pana przeprosiny, panie doktorze
- zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po
trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie
zajał proszę teraz stąd iść.

Zapadla znowu cisza. Gdzieś wysoko pośród drzew odezwał

się żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych
oczu wpatrywały się w Jocka. Cały świat zdawał się go
oskarżać...

Czuł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak

winny, by nie móc jej spojrzeć prosto w oczy. Tak bardzo po-
trzebny był mu ten urlop, że kandydaturę Henry'ego przyjął
z radością, nie sprawdzając nawet jego kwalifikacji. Miał na-
dzieję, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli
czasu...

- Nie odbierałem porodu pani siostry - oświadczył w końcu.

- Nie było mnie nawet wtedy w Australii. Czy siostra podała
pani moje nazwisko? Czy jest pani tego pewna?

- Oczywiście - odpowiedziała Tina. - Mówiła o doktorze

Blaxtonie.

- Może słyszała moje nazwisko przedtem, gdy była w ciąży,

a przy porodzie nie dosłyszała już nazwiska lekarza. Mówi pani,
że była w strasznym stanie...

- Nie wiem... Myślę, że... - zmieszała się Tina.
- Z pewnością poród odbierał doktor Roddick. Gdy Ellen

opowiedziała mi o wszystkim, obejrzałem historię choroby
Christine Maiden. Nigdy nie widziałem pani siostry, a w jej
papierach nie było żadnych notatek z okresu ciąży. Poród odbył
się normalnie, a po dwudziestu czterech godzinach została wy-
pisana ze szpitala na własne żądanie.

Tina patrzyła na Jocka szeroko otwartymi oczami.

- A więc to nie pan...
- To na pewno nie byłem ja.
- O mój Boże...
- Wydaje mi się, że obydwoje nie zachowaliśmy się najle-

piej. Może dobrze by było ustalić, co naprawdę się wydarzyło
- mówił Jock znużonym głosem.

29

background image

30

Musiał pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. -
Odbierał pan poród, a do tego jeszcze wszyscy moi pacjenci...

- Jakoś przeżyłem.
- Uderzyłam pana.
- Zasłużyłem sobie na to.
- Wcale nie - westchnęła. - I nie miałam prawa zabierać

Rose do szpitala. Ellen mnie namówiła, ale...

- Szkoda tylko, że nie dowiedziałem się od razu wszystkie-

go. Uniknąłbym może kary...

- Ciociu! - przerwała im czteroletnia Ally. - Ciociu, czy wy

już będziecie się lubili z doktorem Blaxtonem?

- Nie wiem jeszcze. - Tina próbowała się uśmiechnąć. -

Właśnie się nad tym zastanawiam.

- To może będziemy się mogli przejechać jego samo-

chodem?

Twarz Tiny rozjaśniła się. Uśmiech jej oczarował go już

wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła
mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas okazywała. A teraz
uśmiechała się do niego.

- Przestań, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się gło

sem, po czym postawiła na ziemi małego Tima i wyciągnęła
rękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę,
że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła.

Nigdy jeszcze nie spotkał podobnej dziewczyny. Oczy miała

bystre i inteligentne, patrzyła na świat ufnym i ciepłym wzro-
kiem. Nie malowała się wcale. Promieniowała od niej bezpo-
średniość, u w tej chwili wydawała się uosobieniem macierzyń-
stwa. Bluzkę miała poplamioną mlekiem, a maleńka dziewczynka
przytulona do jej piersi zdawała się należeć do niej od uro-
dzenia.

31

Podobne obrazki zwykle Jocka odstraszały.

- A jak... się czuje Rose? - spytał nieswoim głosem.
- Sam pan widzi. - Tina czule uśmiechnęła się do małego

zawiniątka. - Jest bardzo towarzyska i nie można jej ani na

chwilę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzie-
ję, że na długo.

-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matką? - Depresje

poporodowe nasilają się, gdy matka zostaje oddzielona od dzie
cka. - Zupełnie tego nie rozumiem - dodał.

Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchnął. Zrobi-

łem się nieśmiały, uginają się pode mną nogi. Wszystko przez
te oczy...

- Pan najwyraźniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą,
jak bardzo była chora - rzekła cicho, gładząc Ally po główce. -
Ally, zabierz Tima i przynieście parę jajek. Zrobimy doktorowi
Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie.

- Naprawdę? - spytała Ally.
Jock poczuł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch

par zielonych oczu. Któż potrafiłby się im oprzeć?

- Naprawdę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek pro-

sto od kury!

- Cudownie! - zawołała Ally, złapała brata za rękę i pobieg-

ła z nim do kurnika.

Jock został sam na sam z Tiną... i Rose.

background image

33

ROZDZIAŁ TRZECI

Stali dłuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca,

nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Tina czuła się w obecno-
ści Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i mocniej przytuliła do
piersi Rose.

- Może się pan czegoś napije? Proszę wejść - odezwała się

po chwili. - Zmusiłam pana do zjedzenia z nami kolacji, a nie
zapytałam nawet, czy ma pan ochotę.

- Na zjedzenie domowego omletu i zabranie dwojga dzie-

ciaków na przejażdżkę samochodem? Jakoś wytrzymam...

Uśmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu.

Trzeba przyznać, że mam nawet na to ochotę. Po części pewnie
dlatego, że ona wygląda naprawdę wspaniale, pomyślał, patrząc
na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy.

Stanął w drzwiach kuchni i rozejrzał się dookoła. Z każdego

kąta wyzierała nędza. W domu było jednak czysto, widać było
troskliwą rękę, która pragnęła zachować porządek. Mebli prawie
nie było. Stał jakiś stół, zamiast krzeseł ustawiono drewniane
skrzynki po owocach. Podłoga była z desek, resztki linoleum
zachowały się tylko przy piecu.

W słoiku na stole stały polne kwiaty. Czerwień ich płatków

rozjaśniała całe pomieszczenie.

- Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówiła Tina,

spostrzegając zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się
łatwiejsze.

- Powiedz mi - rzekł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja

siostra żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc
społeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble.

Tina wzruszyła ramionami. Postawiła na kuchni czajnik,
przysunęła sobie do stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose
przy sobie.

- Moja siostra jest niesamowicie dumna - wyjaśniła. - Za-

wsze była bardzo uparta, a teraz...

- Teraz?

- Jej mąż znalazł sobie jakąś dziewczynę - ciągnęła Tina,

patrząc Jockowi prosto w oczy. - W dodatku to nastolatka. Chri-
stie dowiedziała się o tym, gdy była już w drugim miesiącu
ciąży. Ray, to znaczy jej mąż, chciał, żeby przerwała ciążę.

- A ona się nie zgodziła?
- Oczywiście, że się nie zgodziła.

Nie ulegało wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży
była dla Tiny straszna. Zamilkła na chwilę, pochylając się nad
Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek porastający główkę.

- No i co dalej?

-Christie wyjechała wtedy na parę dni z dziećmi, żeby

wszystko sobie przemyśleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray bę-
dzie jej szukał, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie
stało. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co

tylko miało jakąkolwiek wartość. Wszystko. Nawet linoleum z

podłogi. Wyjął ponadto pieniądze z konta, całe ich oszczęd-
ności, pozaciągał długi na karty kredytowe i przepadł bez śladu.
A przedtem jeszcze powykręcał wszystkie żarówki w domu
i też je zabrał.

background image

34

- Coś koszmarnego...
- A Christie, zamiast prosić o pomoc, straciła po prostu chęć

do życia. Nasi rodzice zmarli przed paroma laty, a ja byłam
w Brisbane. Nie powiedziała mi słowa, że coś się złego dzieje.
Nie wiedziałam nawet, że była w ciąży.

- Jak to możliwe?
- No właśnie... Ostatni raz widziałam ją na Boże Narodzenie.

Zajęta byłam swoimi sprawami i pracą, a kiedy do niej dzwoniłam,
opowiadała o dzieciach, o Rayu, tak jakby nic się nie stało.

- Z czego ona żyła?
- Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że nawet nie wystąpiła

o zasiłek. Są tu kury i krowa, więc dzieci mają chociaż jajka
i mleko. Nie utrzymywała kontaktów z sąsiadami, nie chciała
nikogo widzieć, bo czuła się upokorzona...

- Wreszcie przyszła na świat Rose... - wtrącił Jock.
- Przedtem Christie musiała po raz pierwszy poprosić o po-

moc. - W głosie Tiny krył się ból. Robiła sobie pewnie wyrzuty,
że nie było jej wtedy przy siostrze, że niczego się nie domyśli-
ła... - Nie miała przecież samochodu, nie miała pieniędzy -
ciągnęła Tina. - Kiedy więc zaczęły się bóle porodowe, poszła
do sąsiadów i poprosiła o zawiezienie do szpitala. Ta sąsiadka
nie należy może do najmilszych, ale kiedy zobaczyła, w jakim
stanie Christie się znajduje, odszukała mnie. Przyjechałam, kie-
dy Rose skończyła dwa tygodnie.

- Przyjechałaś od razu?
- Tak. Christie była wtedy bliska śmierci. - Oczy Tiny pa-

trzyły gdzieś przed siebie, twarz miała ściągniętą bólem. Widać
było, że jej myśli zajęte są wyłącznie siostrą. - Zajmowała się
dziećmi, ale sama nic nie jadła i prawie się nie odzywała. Za-
brałam ją więc do szpitala w Sydney.

35

- Dlaczego bez Rose?
- Potrzebny jej był spokój i czas, żeby dojść do siebie, ale

nie ma obawy, żeby zapomniała o małej – odparła ze smutnym
uśmiechem Tina. - Musi odzyskać siły i zacząć myśleć o przy-
szłości, musi zrozumieć, że bez względu na to, co się stało, to
jeszcze nie koniec życia.

- Musi dojść do przekonania, że silne poczucie godności

i duma nie mogą być w życiu jedynymi doradcami - powiedział
Jock.

- No właśnie. - Tinę ogarnęło wzruszenie. Tak długo była

sama ze swymi myślami i strasznymi problemami, a teraz...

Zrozumienie i pociecha nadeszły niespodziewanie ze strony

człowieka, po którym nigdy by się tego nie spodziewała, od
którego nigdy by tego nie oczekiwała. Było to w dodatku więcej
niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją na duchu. Odczu-
wała coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć.
Czuła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno.
Wstrząśnięta tym odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego
nie pojmowała.

- Christie była zawsze taka silna - dodała, próbując się opa-

nować. -A to, co się stało, zawaliło jej świat, zniszczyło ją samą.

- Jak długo ma zostać w szpitalu?
- Przywiozę ją pewnie w przyszłym tygodniu - odrzekła

niepewnie. - W niedzielę, a może nawet wcześniej, pojedziemy
do niej z dziećmi. Nie mam już przecież pracy...

- Ależ masz pracę. - Jock wziął ją za ręce ponad stołem,

który ich oddzielał od siebie. - Nie jesteś wiele lepsza od Chri-
stie. Żeby nikomu nic nie powiedzieć...

- Ależ rozmawiałam o tym z kilkoma osobami - zaprote-

stowała, patrząc na ich złączone dłonie, jakby chciała zrozu-

background image

36

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

37

mieć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby
pragnęła odkryć źródło, z którego płynie otucha.

Po chwili wysunęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie

na to przystał.

- Mówiłam o tym z Ellen, Struanem i Giną - ciągnęła i tyl-

ko delikatny rumieniec na policzkach zdradzał, że czuła jeszcze
ciepło jego dłoni. - Struan wiedział, dlaczego mi zależy na tej
pracy, a kiedy okazało się, że Christie musi pójść do szpitala,
opowiedziałam wszystko Ellen, a ona powtórzyła to pielęgniar-
kom z nocnej zmiany. Christie nie będzie tym pewnie zachwy-
cona, ale nie było wyjścia.

- Szkoda, że mnie nie powiedziałaś.
- Jak mogłam...
- Jak mogłaś mi powiedzieć, skoro myślałaś, że odesłałem

ją do domu, nie sprawdzając nawet...

- Przepraszam, naprawdę mi teraz głupio - wyszeptała Tina.

Starała się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowie-

kiem, który przed nią siedział, a nie rozpamiętywać od nowa
problemy siostry. Przychodziło jej to z trudnością, bo Jock za-
władnął niepodzielnie jej uwagą.

- Christie była przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten

lekarz, ten człowiek, który cię zastępował, nie powinien już
nigdy tu wrócić - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja
siostra cierpi na anoreksję? Kiedy ją przyjmowali do szpitala
w Sydney, nie ważyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wca
le nie zauważył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzial
nego człowieka do pracy!

Siedziała przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią,

odczuwał narastające wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie

możliwe, żeby poradziła sobie sama z tym wszystkim. Spadło

na nią tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem
temu wszystkiemu winien!

- Tak, to moja wina - przyznał skruszony. - Ale powiedz

mi lepiej, co mam teraz zrobić, żeby to wszystko naprawić?

Nie wahała się nawet przez chwilę.
- Przyjmij mnie do pracy.
- To rozumie się samo przez się - żachnął się. - Tylko... jak

ty możesz pracować? Masz przecież pełno roboty z dziećmi.

- To prawda, ale muszę pracować. Jestem w podobnych ta-

rapatach finansowych jak Christie.

- Jak to możliwe? Przecież już od jakiegoś czasu pracujesz

na etacie specjalisty i musiałaś mieć ostatnio dobrą pensję.

- Pewnie mi nie uwierzysz, ale oddawałam się grom hazar-

dowym i popadłam w długi. - W oczach Tiny zapaliły się filu-
terne iskierki.

Ona potrafi się jeszcze śmiać... Mając tyle na głowie, ta

dziewczyna potrafi jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej
siebie!

- Rzeczywiście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem,

na próżno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę.

Tina wahała się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy

finansowe? Co go może obchodzić los mojej rodziny? Wystar-
czyło jednak, że spojrzała w oczy Jocka, by zrozumiała, że
obchodzi go to naprawdę i że nie potrafi się oprzeć pokusie
stawiania podobnych pytań.

Ona zaś nie umiała się oprzeć Jockowi.
Z podwórka dobiegł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do

domu.

- Mamy siedem jajek! - pokrzykiwała Ally. - Mamy sie-

dem jajek!

background image

- A samochód? - pytał Tim. - A samochód?
- Położymy tu jajka i obejrzymy samochód - tłumaczyła

bratu Ally. - Pospiesz się, bo ciocia na nas czeka. No, daj rączkę.

Jock też czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie.

- Nasi rodzice umarli, kiedy miałam szesnaście lat - zaczę-

ła. - Christie miała wtedy dziewiętnaście. Pracowałam przez
cały czas studiów - mówiła, nie spuszczając z niego wzroku
- ale nie starczało mi na wszystko. Christie mi pomagała. Dla-
tego, między innymi, czuję się teraz tak podle. Musiałam także
kilka razy zaciągać pożyczki. Spłacam je do tej pory. Marzę
o tym, żeby zostać z Christie i dzieciakami jeszcze z pół roku,
jednak nie bardzo mnie na to stać.

- Pozwól, że ci pomogę.
- Chcesz, żebym zaciągnęła kolejną pożyczkę? Dziękuję ci,

ale naprawdę nie mogę.

- A co byś zrobiła, gdyby na przeszkodzie nie stały pie-

niądze?

- Taka rozmowa nie ma sensu...
- Proszę cię, odpowiedz na to pytanie.

Cóż to za niezwykły człowiek... W jego obecności wszystko

wydaje się dużo prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską
różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko że nawet on nie potrafi
znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji.

- Zabrałabym dzieci i pojechała do Sydney. Zostalibyśmy

z Christie, dopóki nie dojdzie do siebie. A potem wróciłabym
tu do pracy.

- Zabierałabyś z sobą Rose na dyżur i płaciła komuś, żeby

opiekował się domem?

- Zgadza się.
- Nie da rady.

- Wiem, nie mam przecież pieniędzy, żeby...
- Nie o to nawet chodzi. Nie możesz po prostu zabierać

Rose do szpitala - rzekł stanowczo. - Christie nie chciałaby
z pewnością, żeby jej córeczka zaraziła się gronkowcem, a ja
nie chcę, żeby dziecko z zewnątrz przynosiło infekcję do sali
noworodków. Jest jednak inne wyjście.

- Nie rozumiem...
- Słuchaj. Lekarz, którego zatrudniłem, narobił wiele szko-

dy. Gdybyś chciała, mogłabyś mnie pozwać do sądu i puścić
z torbami.

- Jakże bym mogła...
- No dobrze, ale mogłabyś chociaż oskarżyć doktora Rod-

dicka o zaniedbanie i błędy, jakie popełnił, kiedy twoja siostra
była w szpitalu. Bardzo by mi to zaszkodziło. Zatrudniłem go,
odpowiadam więc za jego czyny. Proponuję, żebyśmy zawarli
ugodę bez udawania się do sądu.

- Nigdy się na to nie zgodzę.
- Ja chcę zawrzeć ugodę z twoją siostrą, a nie z tobą.
- Ale...
- Przestań już mówić. Nie masz pieniędzy, a ja mam ich

dużo. Zarabiam od lat i nie mam rodziny. Wydaję trochę na
samochody, a reszta mi zostaje. Kilka kilometrów stąd mieszka
starsza pani, która poszukuje pracy - wyjaśnił. - Dopiero tu się
sprowadziła. Pracowała kiedyś jako pielęgniarka dziecięca,
zgłosiła się w zeszłym tygodniu do szpitala, ale musi najpierw
podnieść kwalifikacje, zanim można ją będzie przyjąć. A u was
mogłaby od razu rozpocząć pracę. No więc...

- Kiedy ja...
- Nic nie mów - przerwał jej. - Nie robię tego dla ciebie,

tylko dla twojej siostry, a ty nie masz prawa odrzucać mojej

background image

40

propozycji w jej imieniu. Zatrudnię więc Marie w pełnym wy-
miarze godzin i uprzedzę, że czasem będzie musiała u was za-
nocować. Na pewno będzie zachwycona, a dzieci z pewnością
ją polubią.

- Ale...
- Zabierzesz teraz dzieci do Sydney, przywieziesz potem

Christie i wszystko sobie urządzisz. Upewnisz się, czy Marie ci
odpowiada, i wrócisz do pracy.

- Ale ja nie mogę sobie pozwolić na urlop.
- Rzuciłaś pracę - zauważył. - Zrobiłaś to przy świadkach.

Wrócić do pracy będziesz mogła dopiero wtedy, kiedy ci na to
pozwolę. A pozwolę ci wtedy, kiedy Christie i Marie będą sobie
dawały radę z dziećmi.

- Nie poradzisz sobie beze mnie w szpitalu.
- Nie pierwszy raz mamy za mało lekarzy. A teraz, pani

doktor, proszę skończyć te dyskusje i robić, o co proszę.

- Ja nie mogę przecież...

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął do niej znowu ręce. Nie

była w stanie wydusić słowa.

- Możesz. Zapewniam cię, że możesz - rzekł cicho. - Masz

obowiązki wobec siostry i jej dzieci. A ja muszę te obowiązki
z tobą dzielić, bo zatrudniłem nieodpowiedzialnego człowieka.

- Jock...
Czuła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią

dzieje. Jeszcze pół godziny temu nienawidziła tego człowieka,
a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej rękę, a jej ciało przenika
dziwny dreszcz.

Muszę coś powiedzieć... Jock czeka, aż coś powiem. Powin-

nam w dodatku powiedzieć coś mądrego... Tina denerwowała
się, próbując na próżno pozbierać rozbiegane myśli.

41

Uratował ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza,

przekrzykując się nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok
pana, który ma taki piękny samochód, trzymającego za rękę
ciocię Tinę.

- Ciociu - odezwała się po chwili Ally - czy wy już będzie

cie się teraz lubić?

Tina próbowała uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno.
- Będziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jesz

cze mocniej jej dłoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przy
jaciółmi, żeby odbudować waszą rodzinę.

Rodzina.

To słowo nie dawało mu spokoju przez resztę dnia. Zjadł ze

wszystkimi wspaniały omlet, a potem zabrał dzieci na prze-
jażdżkę. Siadały mu kolejno na kolanach, a on pozwalał im
kręcić kierownicą, zaskarbiając sobie na wieki ich przyjaźń.
Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym.

Rodzina.
Ileż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo!
Nieprawda! Rodzina to więzienie. Założenie rodziny ozna-

cza związanie się z jedną osobą, posiadanie dzieci, płacenie
długów hipotecznych i czesnego za szkołę...

I trzeba się liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś

stać, że ktoś odejdzie, tak jak odszedł mąż Christie, lub umrze,
tak jak moja matka.

Przypomniał sobie ojca, którego widział ostatni raz piętna-

ście lat temu. Najważniejszą sprawą w życiu Sama Blaxtona
było małżeństwo. Całe życie poświęcił żonie, a gdy umarła,
zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia nawet włas-
nemu synowi. Zamienił jego życie w piekło.

background image

42

43

Jock skręcił na cypel. Jechał teraz brzegiem morza, czując

na twarzy morski wiatr.

Tego mi właśnie potrzeba, myślał. Wolności, wiatru wie-

jącego w twarz, nieskrępowanej niczym swobody wyboru -a
nie miłości, małżeństwa, dzieci i związanych z tym obo-
wiązków.

Będę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej

rodzinie stanąć na nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi?
Jest tak bardzo związana z siostrą! Wstrząsnął się na samą myśl
o ciężarach, które ta drobna kobieta dźwiga na swoich barkach.
Długi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych
dzieci...

Christie powinna była przerwać ciążę, pomyślał ze złością.

W takich warunkach dawać nowe życie...

Zaraz jednak się opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sy-

tuacji, jedno mniej... Nie ma to w końcu większego znaczenia.
Przed oczami stanęła mu buzia Rose, rudy puszek na jej główce.
Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude włosy jak
Tina...

O czym ja w ogóle myślę?
Zajmij się teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do

zorganizowania im życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaanga-
żował w to wszystko uczuciowo!

Tego naprawdę nie chciał. Wiedział bowiem, że zwykle pro-

wadzi to do katastrofy.

Tina wróciła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego

o piątej rano. Jock położył się poprzedniego wieczoru spać już
o siódmej, miał bowiem za sobą dwie nieprzespane noce.

- Jock? - rozległ się w słuchawce jej melodyjny głos.

Czyżby to był sen? Leżał, przyciskając słuchawkę do ucha,

przepełniony tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu.

- Jock? - W jej głosie wyczuł niepokój i zdenerwowanie.
- Tak, to ja.
- Przykro mi - zaczęła. - Ale widzisz, właśnie przyjechała

pani Blythe i jesteś bardzo potrzebny.

PaniBlythe...
Jock zmarszczył czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro

dopiero przyjechała, do samego porodu zostało jej jeszcze wiele
godzin.

- Czy dzieje się coś szczególnego? - zapytał.
- Tak. Płód jest w położeniu pośladkowym, a pani Blythe

zwlekała zbyt długo z przyjazdem do szpitala.

- W położeniu...
- Nie wygląda to dobrze, Jock. Chyba trzeba będzie zrobić

cesarskie, jeśli nie jest za późno.

- Zadzwoń do Lloyda i uprzedź go, jaka jest sytuacja.

Do cesarskiego cięcia potrzebnych jest trzech lekarzy, myślał

Jock. Sam odebrałbym poród, Tina byłaby anestezjologiem,
a Lloyd zająłby się dzieckiem.

- Jock, pospiesz się. Sytuacja jest poważna.

Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną pręd-

kość, Jock w ciągu czterech minut pokonał odległość ośmiuset
metrów, która dzieliła jego dom od szpitala. Wiedział dobrze,
że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja nie była
poważna.

Jedno spojrzenie na panią Blythe upewniło go, że miał rację.

Pacjentka znajdowała się na sali operacyjnej, co go trochę zdzi-
wiło, gdyż położenie pośladkowe płodu nie zawsze oznacza
konieczność wykonania cesarskiego cięcia.

background image

44

- Panie doktorze - wyjaśniała Tina, która zakładała właśnie

kroplówkę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle
porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała
więc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie
było, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła.

Jock podszedł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę.

- Personel jest już w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Za

raz zobaczymy, co wyprawia to pani małe stworzenie.

Julie Blythe sprawiała wrażenie wykończonej. Jej oczy przy-

ćmione były bólem i po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwo-
wanie Tiny.

Dziecko znajdowało się już w kanale rodnym, położenie

pośladkowe uniemożliwiało mu jednak wydostanie się na zew-
nątrz. Nieustanne skurcze wywoływały niestety opuchliznę gło-
wy i szanse na naturalny poród malały z każdą chwilą.

- Chyba jednak nie uda się zrobić cesarskiego - odezwała

się niepewnie Tina.

Spojrzała na monitor: na ekranie można było śledzić walkę

dziecka o życie. Jego stan nie był dobry. Tętno spadało, poja-
wiała się smółka i należało podjąć szybkie działanie.

Za wszelką cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapo-

minając oczywiście o dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock.
Wydawał polecenia jedno po drugim, nie było więc czasu na
rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie
dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że mo-
że jednak...

Dzięki Ci, Boże, za cuda techniki. Dzięki za wybitnych le-

karzy. Dzięki Ci, Boże, za Jocka.

Na polecenie Jocka zrobiła blokadę, a potem patrzyła, jak

bada on położenie płodu. Nic chyba z tego nie będzie...

45

- Podaj mi kleszcze - rzucił Jock.
Nastawił je odpowiednio i ostrożnie, powoli, dokonując cu-

dów zręczności, zaczął przepychać dziecko z powrotem w gó-
rę kanału rodnego. Tina nie widziała jeszcze czegoś podobne-
go. Choć była zupełnie oszołomiona tym widokiem, szybko
i sprawnie wykonywała polecenia lekarza.

Na skutki jego działania nie trzeba było długo czekać. Skur-

cze zaczęły powoli ustawać...

- Wszystko będzie dobrze - zwrócił się Jock do Julie, choć

nie wiedział, czy kobieta go słyszy. - Niedługo zobaczy pani
swoje dziecko. A gdzie jest pan Blythe? - spytał Tinę.

- W poczekalni. Myślałam, że...
- W porządku - mruknął.
W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych wię-

kszość położników wypraszała rodzinę z porodówki. Julie Bly-
the była jednak w krytycznym stanie. Jej oddech był szybki
i płytki, groziła jej zapaść.

- Siostro, proszę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock.

- Jego żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie.

Po chwili do sali operacyjnej wszedł młody człowiek. Pod-

biegł do żony, usiadł przy niej i chwycił ją za rękę, jakby szukał
u niej ratunku. Tina myślała przez chwilę, że jest on chyba
w gorszym stanie niż jego żona.

- Zaraz będę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock.

Dał znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-

rek rozpoczęła zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil
nie wszystkie polecenia lekarza. Nie opuszczuł jej przy tym
niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle wysoko, ze
możliwe jest cesarskie cięcie?

- Zależy mi bardzo, żeby pan podtrzymal zone na duchu

background image

46

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

47

- zwrócił się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? -
uśmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już
wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykonać
cesarskie. Zrobię małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam
tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była
pani przytomna i od razu mogła powitać dziecko.

Doktor Blaxton nie mówił całej prawdy. Stan Julie i dziecka

nie pozwalał po prostu na zastosowanie znieczulenia ogólne-
go. Tina doskonale zdawała sobie z tego sprawę, starała się
jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na swojej
pracy.

- Trochę mi słabo - wyszeptał młody człowiek. - Nie wiem,

czy temu wszystkiemu podołam...

- Nie ma innego wyjścia - oświadczył Jock kategorycznie.

- Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć
o sobie i myśleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać.
Proszę przez cały czas być razem z nią...

- Lloyda jeszcze nie ma - odezwała się Tina. - Sally obie

cała, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut.

Jock zmarszczył czoło. Poród bez lekarza, który mógłby

zająć się od razu dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spoj-
rzenie na monitory wystarczyło jednak, by zrozumieć, że cze-
kanie jest bardziej ryzykowne.

Gdy znieczulenie zaczęło działać, Jock odczekał jeszcze,

dopóki nie ustały skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka,
a następnie dokonał cięcia. W dwie minuty później na świecie
pojawiła się maleńka dziewczynka. A potem już wszystko uło-
żyło się dobrze.

Lloyd wpadł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziec-

ku drogi oddechowe i zbadał je dokładnie. Zanim Jock zakoń-

czył zszywanie rany, dziewczynka płakała już wniebogłosy. Na
dobrą sprawę Lloyd nie miał tu nic do roboty.

- To po to zrywaliście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy

mu się śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wpraw
dzie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę
w czasie jej nieobecności. - Moje gratulacje - uśmiechnął się
serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có
reczka, która dzięki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma.
Moje dzieciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem
jeszcze troszkę zdrzemnąć.

Pomachał ręką Tinie i Jockowi i zniknął.

- Trzeba będzie podać w kroplówce dwa miliony jednostek

penicyliny - zwrócił się Jock do Tiny.

- Dwa miliony? - spytała zdumiona. Przecież to było zwykłe

cesarskie cięcie.

- Tak - odparł kategorycznym tonem i zapadła cisza.
- Już podaję - zapewniła.

Jako anestezjolog nie mogła kwestionować poleceń położni-

ka, ale taka dawka wydała jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak
w niczym zaszkodzić i z pewnością wykluczała jakiekolwiek
zakażenie. Po założeniu kroplówki salowe wywiozły Julie na
oddział położniczy. Obok kroczył pan Blythe dumny jak paw.
Ellen zabrała dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina
i Jock zostali sami.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Cisza dźwięczała im w uszach. Oboje czuli, że przenika ich

jakiś dziwny dreszcz.

- Przepraszam cię za te uwagi na temat penicyliny - ode-

zwała się w końcu Tina. - Nie chciałam wcale podawać w wąt-
pliwość tego, co mówisz; po prostu rzadko daje się taką dawkę.

- Nie lubię ryzykować.
- Powinieneś się teraz położyć spać - zauważyła. - Tak mi

przykro, że musiałam cię obudzić.

- Nie masz za co przepraszać - rzekł z uśmiechem. - Za-

kończyło się wszystko tak pomyślnie, że warto było wstać.

- Julie była już bliska śmierci, a gdyby czekała jeszcze dłu-

żej... Dziecko też nie było w najlepszym stanie.

Zamilkli na chwilę. Tak niewiele brakowało, by tej matki

i jej maleńkiej córeczki nie było już wśród żywych...

- Nie spodziewałem się, że tak prędko wrócisz do pracy

przerwał ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny

dyzur.

- Miało tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle

wczesnie, że zdążyłam jeszcze wziąć udział w panieńskim
wieczorze Mary. Wiesz, mam być druhną na jej weselu. A
potem zadzwonilam do szpitala i powiedziałam, że przyjdę na
noc.
Christle wrocila ze mna a Marie, tak jak przypuszczałeś, zna-
komicie sobie ze wszystkim radzi, no więc jestem.

- Rozumiem. - Zdjął fartuch i cisnął go do kosza znacznie

silniej, niż było to potrzebne. Spodziewał się, że rozładuje to
jakoś napięcie, które istniało między nimi. - Jak się czuje twoja
siostra?

- Lepiej.
- To znaczy?
- Nie znajduje się już na pograniczu życia i śmierci.
- Na pograniczu życia i śmierci? Brzmi to dosyć drama-

tycznie.

- Ale tak to właśnie wyglądało przed naszym wyjazdem do

Sydney. Przestała zupełnie jeść... - Urwała nagle. - Najgorsze
jednak było to, że mogła w każdej chwili popełnić samobójstwo
- dodała po chwili.

- A teraz?
- Nareszcie zaczęła jeść, odpoczęła, można z nią normalnie

rozmawiać. Musimy się postarać, żeby całkiem doszła do siebie.

- Może wam to zabrać wiele miesięcy.
- Wiem.

Spojrzał na nią zatroskany.

- Ale co się przez ten czas będzie działo z tobą? - spytał,

myjąc pod kranem ręce. - Co robiłaś w Brisbane, zanim tu
przyjechałaś?

- Chyba wiesz... - zaczęła.
Czuła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie

dziwnie. Próbowała się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła
oderwać od niego wzroku.

- Czytałeś przecież mój życiorys i różne zaświadczenia, kie-

dy starałam się o pracę...

- Oczywiście, że tak. Pamiętam, że zrobiłaś pierwszy sto-

pień specjalizacji w anestezjologii. Nawiasem mówiąc, wspa-

background image

niale się dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci
być wdzięczna do końca życia.

Tina spłonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi,

mówił dalej:

- Nie wiem jednak, czy znalazłaś już szpital, w którym mo-

głabyś zrobić drugi stopień.

- Tak. To znaczy...
- To znaczy miałaś taką możliwość, tylko z niej zrezygno-

wałaś, żeby przyjechać tutaj. - Pokiwał głową. - Z twoimi
umiejętnościami znajdziesz bez trudu nowe miejsce, ale stracisz
rok.

- Może ktoś zrezygnuje i wcześniej zwolni się miejsce. -

Tina tak właśnie sama siebie pocieszała. - Może będę miała
szczęście.

- To nie jest wcale takie pewne - zauważył. - Chyba zosta-

wiłaś w Brisbane przyjaciół? Masz pewnie narzeczonego?

Tina znowu się zaczerwieniła.

- To moja prywatna sprawa.

Jock jednak łatwo czytał w jej myślach.

- A więc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka?
Peter rzeczywiście cierpliwie czekał na nią w Sydney. Było

to znakomite określenie. Siedział i czekał, aż iskierka przyjaźni,
jaka się tliła w ich sercach, wybuchnie płomieniem miłości.

Mieli z sobą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak

zdawali sobie sprawę, że to trochę za mało, by decydować się
na małżeństwo. Peter był naprawdę kochany, szkoda tylko, że
będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego bicia
serca...

- Jeżeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. -

A więc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie

udało jej się, choć tak bardzo chciała, powiedzieć tego wszy-
stkiego z dumą i radością.

- Czy Peter też jest lekarzem?
- Chirurgiem.
- Brawo! - rzekł Jock z udawaną radością w głosie. - Czy

przyjedzie do ciebie podczas weekendu?

- Nie. - Spojrzała na niego zdziwiona. - Dlaczego by miał

przyjeżdżać?

- Czy spotkałaś się z nim w Sydney?
Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie.
- A cóż to takiego, panie doktorze? Przesłuchanie na temat

Petera? Tak, widziałam się z nim w czasie pobytu w Sydney.

- Masz rację, nie mam prawa wtrącać się do twoich spraw

- zgodził się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł
ją dreszcz i serce zaczęło bić mocniej.

Szkoda, że nic podobnego ze mną sie nie dzieje, kiedy uśmie-

cha się Peter, pomyślała od razu.

- Wiem, że to nie moja sprawa - dodał Jock - myślałem

tylko... - Zawahał się. - Widzisz, w sobotę jest bal w szpitalu
i poszukuję kogoś do towarzystwa.

- Nie będziesz miał chyba z tym kłopotu. Kobiety ustawią

się w kolejkę - zauważyła z ironią.

- Co chciałaś przez to powiedzieć?
- Tylko to, co opowiadają o tobie wszystkie pielęgniarki.

Podobno nigdy nie miałeś żadnych trudności, żeby umówić się
z dziewczyną.

- Widzę, że robisz ze mnie playboya.
- Tak by to można nazwać - odparła po chwili namyslu.

- Podobno nie umawiasz się z tą samą dziewczyna wiecej niz
dwa razy.

background image

- Boisz się tego?
- Ja? Skądże znowu! - zapewniła go wesoło. - Nie jestem

przecież wolna.

- Bo masz Petera.
- Bo mam Petera - potwierdziła. - Ciekawi mnie jednak,

dlaczego nie umawiasz się nigdy więcej niż dwa razy. Musisz
mieć jakiś powód.

- Od razu się we mnie zakochują - poskarżył się.
- To ci historia! - roześmiała się Tina. - Czy nie wydaje ci

się, że jesteś trochę zarozumiały?

- Może to tak wygląda - przyznał ze skruchą i dodał: - Wi-

dzisz, ja po prostu nie jestem zainteresowany żadnym trwałym
związkiem.

- A cóż złego jest w trwałym związku? Może by ci się to

nawet podobało?

- Na pewno nie.
- Co za kategoryczne stwierdzenie!
- Mam swoje powody.

Przestała żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś

poważnego.

- Może mi powiesz, dlaczego tak jest?
- Powiedzmy, że nie chcę się angażować - odparł, wzrusza-

jąc ramionami. - Tak sobie pomyślałem, że skoro i ciebie nie
interesują inne związki, bo masz przecież narzeczonego, to mo-
że wybrałabyś się ze mną na ten bal?

Czemu nie? - pomyślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumie-

nia, że siedzę z nią tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zado-
wolona. Marie u nas mieszka, nic więc naprawdę nie stoi na
przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z Jo-
ckiem...

Uśmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie

miłe, ciepłe oczy...

- Cóż... - mruknęła. - Może mi się uda - dodała nonsza-

lancko.-Ale...

- Ale co?

Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko, żeby zała-

twić jakieś swoje sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go
do swoich celów, zadecydowała.

- Umówię się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje

dziesz z nami wszystkimi na piknik.

Christie też się coś należy, powinna już zacząć widywać

ludzi, myślała sobie Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka,
bo z pewnością potrafi się odnieść do niej ze zrozumieniem.

- Jeżeli będę pracowała co noc do końca tygodnia, od piątku

będę miała wolne. W sobotę po południu możemy więc wyru-
szyć nad jezioro. Weź kąpielówki, zabierzemy dzieci, popływa-
my, zjemy podwieczorek i pojedziemy potem na bal.

- Dzieci?
- Nie masz chyba nic przeciwko rodzinnej atmosferze? -

spytała poważnie. - A może właśnie od tego chcesz uciec?

- Ależ nie! - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie mam nic

przeciwko rodzinnej atmosferze... cudzego domu.

- To dobrze! Zobaczymy się w sobotę o czwartej.
- Świetnie. Będę o czwartej.
W tej samej chwili przeraził się. Strach dosięgal go zwykle

dopiero wtedy, gdy spotkał się z jakąś dziewczyna dwu razy
A teraz... Teraz bał się od pierwszego spotkaniu. Od poczatku
tej znajomości miał ochotę uciec na koniec świata.

Czego tu się bać? - próbował sobie tlumaczyc. Tina ma

narzeczonego i wróci do niego, kiedy jej siostra poczuje sie

background image

54

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

55

lepiej. Skąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia
rozstępuje mi się pod nogami?

- O ile oczywiście nie zacznie się jakiś poród - dodał po

spiesznie.

Szkoda, że dzieci nie rodzą się na zawołanie! Długi poród

w sobotnie popołudnie rozwiązałby wszystkie problemy. Nie
musiałbym chodzić na żadne wycieczki, myślał Jock.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - roześmiała się

Tina.

Przed pójściem do domu nie wytrzymała i wpadła jeszcze do

pokoju noworodków, żeby rzucić okiem na Laurę Blythe. Dziec-
ko miało dopiero dwie godziny, a już dawało o sobie znać do-
nośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę na ręce i przytuliła
do siebie.

- Cicho, malutka, cicho. Daj mamie trochę pospać.
Dziewczynka wydała gniewny okrzyk i przytuliła buzię do

piersi Tiny. Wiedziała dobrze, czego chce; może właśnie dlatego
zniosła tak ciężki poród.

- Widzę, że lubisz dzieci - zauważyła Ellen.
- Jak można ich nie lubić?
- Pewnie chciałabyś mieć swoje?
- Oczywiście...
- Doktor Blaxton by nie chciał.

- Nie? - spytała, przybierając obojętny ton i tuląc dziew-

czynkę mocniej do serca. - Ale w ogóle lubi dzieci.

- Pewnie lubi - Ellen wzruszyła niechętnie ramionami - tyl-

ko że raczej na odległość, bo on nie chce się wiązać.

Ja też nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie.

Wszystkie moje pielęgniarki tak opowiadają, zanim się

z nim umówią - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie
z tym człowiekiem, a chodzą potem jak błędne. Po drugim spot-
kaniu zdają się fruwać, a on zaprasza już kogoś innego i bieda-
czka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty.

- Robisz z niego jakiegoś straszliwego uwodziciela - roze-

śmiała się Tina.

- Chcę cię tylko ostrzec - stwierdziła poważnie Ellen. - Je-

steś młoda i wrażliwa.

- Daj spokój! Mam dwadzieścia osiem lat, a właściwie już

prawie dwadzieścia dziewięć.

- Zgoda,- jesteś więc dojrzałą kobietą, ale jesteś wrażliwa,

a Jock jest niebezpieczny. Zapamiętaj sobie moje słowa.

- Zapewniam cię, że nie należę do kobiet, które tracą głowę

dla byle przystojniaka.

- Doskonale o tym wiem i gdyby tylko o to chodziło, wcale

bym się o ciebie nie martwiła.

- Na litość boską, powiedz mi wreszcie, dlaczego się mar-

twisz? Co takiego niepokoi cię w Jocku?

- To duchy przeszłości nie dają mu spokoju. Zawładnęły

nim i nie dają mu żyć, a wraz z nim cierpi całe jego otoczenie
- mówiła Ellen, najwyraźniej bardzo przejęta losem doktora
Blaxtona.

- Duchy? O czym ty mówisz? - spytała Tina z uśmiechem.
- Choćby duch jego matki. I pewnie nie tylko. Dlatego właś-

nie nie sądzę, żeby jakiejkolwiek dziewczynie udało się do
niego zbliżyć.

- Nic nie rozumiem - rzekła Tina.
Ellen wzruszyła ramionami. Dawno już z nikim nie rozma-

wiała o matce Jocka. Rzadko nawet o niej myślała, choć kiedyś
bardzo się przyjaźniły. Ból zelżał po latach i przypominała sobie

background image

o niej tylko wtedy, gdy dostrzegała na twarzy Jocka ślady cier-
pienia.

- Jock urodził się przez cesarskie cięcie - oznajmiła. - Za-

bieg nie był zaplanowany, wykonano go w ostatniej chwili,
a opieka poporodowa pozostawiała wiele do życzenia, co do-
prowadziło do poważnego zakażenia u jego matki.

- Teraz już rozumiem - mruknęła pod nosem Tina, przypo-

minając sobie dawkę penicyliny, jaką Jock zaaplikował Julie.

- Nie byłabym tego taka pewna - rzekła ze smutkiem Ellen.

- Zakażenie doprowadziło do zrostów w jamie brzusznej - wy-
jaśniła. - Krótko mówiąc, matka Jocka musiała być wielokrot-
nie operowana, a każda kolejna operacja tylko pogarszała jej
stan. Właściwie nie wychodziła w ogóle ze szpitala. Nie mogła
mieć więcej dzieci i stale cierpiała. W końcu, kiedy Jock skoń-
czył dziesięć lat, zrosty spowodowały obstrukcję jelita. Zmarła
przed jedenastymi urodzinami syna.

- Boże... - wyszeptała Tina.
- To jeszcze nie wszystko. Bardzo chcieliśmy pomóc Jo-

ckowi, to znaczy ja i inni przyjaciele jego matki, tylko że ojciec
Jocka... To był zawzięty, twardy człowiek. Był surowy i wyma-
gający. Ogromnie kochał swoją żonę, nie widział świata poza
nią. Tak sobie myślę, że patrząc przez dziesięć lat na jej konanie,
mógł dostać pomieszania zmysłów. W każdym razie zaczęło się
z nim dziać coś niedobrego. Uznał najwyraźniej, że ktoś ponosi
winę za jej śmierć.

- Chyba nie Jock! - wtrąciła Tina.
- Owszem, według niego właśnie Jock! - Ellen przymknęła na

chwilę oczy, powstrzymując łzy. - Wszystkiemu był winien Jock
i dlatego właśnie, zdaniem Sama, nie powinien był się w ogóle
narodzić. Sam dobrze pilnował, żeby Jock stale o tym pamiętał.

- To straszne...
- Dlatego musisz uważać, kiedy jesteś w pobliżu Jocka -

mówiła Ellen. - Są takie rany, które się nigdy nie goją. Jock
nauczył się od najwcześniejszych lat myśleć, że na świecie rodzi
się za dużo dzieci. Nauczono go, że jego narodziny były pomył-
ką. Założę się, że został położnikiem po to tylko, żeby żadnej
kobiecie nie przytrafiło się coś takiego jak jego matce i nie
wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek chciał mieć dziecko. Chy-
ba mi przyznasz rację?

Jock pojawił się w domku Christie punktualnie o czwartej.

Gdy zobaczył Ally i Tima na werandzie, machających do niego
rączkami, przestał żałować, że został zaproszony. Na widok
Tiny w żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które jesz-
cze niedawno nie dawały mu spokoju.

- Dzień dobry! - zawołała Tina.
Schodziła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego

i tuląc do piersi Rosęe, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok
poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była
śliczna, prawie naga... Osłaniało ją maleństwo, które przylgnęło
do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od niej
wzroku.

- Dzień dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło

sem. - Widzę, że nawet Rosę ma zamiar pływać.

- Co ty opowiadasz! - odezwała się Ally. - Rosę ma przecież

dopiero kilka tygodni i nie umie pływać. Musi zostać z ma-
musią. Czy pojedziemy nad wodę twoim samochodem?

- Po co mamy jechać - odezwała się Tina. - Pójdziemy

na piechotę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa
stwisko.

background image

- Ależ przejedzie - zaprotestował urażonym głosem. - Kil-

ka dziur to żadna przeszkoda.

- A kilka pniaków?
- Można je wyminąć.
- Ale ma tylko dwa siedzenia.
- Ściśniemy się jakoś, jeśli nie trzeba będzie wyjeżdżać na

drogę.

- Zabłocimy ci wszystko i zamoczymy. Zastanów się, czy

twoje obijane skórą fotele to wytrzymają?

Jock uniósł głowę. Tinie chyba sprawia szczególną przy-

jemność wykpiwanie jego samochodu.

- Można je potem umyć - oznajmił.
- Czy jesteś tego pewien?
- Ależ oczywiście.
- No to świetnie! - Roześmiała się, wyraźnie ubawiona całą

rozmową. - Cudownie - dodała, wsadzając Tima do samocho-
du. - To chyba rzeczywiście za daleko, żeby iść na piechotę.

W drzwiach domu ukazała się jakaś kobieca postać. To musi

być Christie, pomyślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste
włosy jednak zupełnie do niej nie pasowały. Była chorobliwie
chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a przez prze-
zroczystą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły.

- A więc to jest twój doktor Blaxton - zwróciła się z uśmie-

chem do Tiny.

- On wcale nie jest mój - oznajmiła Tina, podbiegając do

siostry. - Czekają mnie tylko dwa spotkania, bo on nigdy nie
umawia się więcej niż dwa razy. Muszę więc wykorzystać te
spotkania najlepiej jak się da.

- Co ty mówisz! - przeraziła się Christie, witając jednak

uśmiechem Jocka, który wchodził właśnie na werandę, aby się

z nią przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest
okropnie wychowana.

- Nic podobnego! - zaprotestowała Tina. - Christie wycho

dziła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić,
skoro takie mam geny?

Siostry zachichotały, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy

jeszcze nie spotkał kogoś takiego. Oto miał przed sobą dwie
kobiety, żyjące w ubóstwie, a jedna z nich była w dodatku cho-
ra. Walczyły o przetrwanie, a wszystko to nie przeszkadzało im
śmiać się i dowcipkować.

Jock zbliżył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął.
- Dzień dobry. Bardzo mi miło, że mogę nareszcie panią po-

znać. Chciałem też przeprosić, że wyjechałem akurat wtedy, kiedy
przyszła na świat Rose. - Uśmiechnął się serdecznie. - Tak mi
przykro, że mój zastępca zachował się w nieodpowiedzialny spo-
sób - dodał. - Sama pani widzi, jak wiele musi mi pani wybaczyć.

- Kiedy to nie pana wina - odparła Christie cichym głosem.

- Sama jestem sobie winna. Tina robi mi wyrzuty, że nie przycho-
dziłam do pana w czasie całej ciąży. Wiem, że ma rację, tylko że...

- Tylko że depresję można czasem porównać do sytuacji

człowieka przywalonego głazem, który nie pozwala podnieść
głowy - wtrącił Jock. - Wydostać się spod niego można jedynie
z cudzą pomocą. Przeżyła pani wstrząs psychiczny, a do tego
doszła depresja poporodowa. Ta choroba jest nie do końca zba-
dana, ale wiadomo, że wywołują ją zaburzenia hormonalne. Na
zaburzenia psychiczne nałożyły się więc dolegliwości fizyczne.
To prawdziwy cud, że wszystko się pomyślnie zakończyło, że
stoi pani tu z nami uśmiechnięta.

- To dzięki Tinie mogę się uśmiechać - odrzekła Christie,

a Jock pokiwał ze zrozumieniem głową.

background image

60

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

61

- Każdy w jej obecności musi się uśmiechnąć...
- Czyżbym była taka śmieszna? - Tina uniosła nieco wyżej

Rose. - Słyszysz, maleńka? Opowiadają tu o mnie, że jestem
podobna do klowna.

Jock milczał, starając się nie patrzeć na nogi Tiny.
- Jest pani nareszcie w domu, ma pani tu pomoc - zwrócił

się znowu do Christie.

- To dzięki panu.
- Cóż mogłem innego zrobić po tym, jak się obszedł z panią

mój zastępca - odpowiedział. - Nie ma pani za co być mi wdzię-
czna. Ale chciałem zauważyć, że po wyjściu ze szpitala nie
wolno przerywać leczenia. Czy mógłbym prosić, żeby zechciała
pani przyjść do mnie na kontrolę, tak żebym mógł ustawić
właściwe leczenie?

Tina wstrzymała oddech. Tyle zależy od tego, co Christie

teraz odpowie.

- Sama nie wiem - zaczęła. - Właściwie niepotrzebne mi

jest żadne leczenie...

- Nie ma pani zaufania do lekarzy - westchnął Jock. - Po

tym, co pani przeszła, trudno się dziwić. Proszę jednak, żeby
zechciała mi pani zaufać i przyszła do mnie do szpitala. - Wyjął
z kieszeni kalendarz. - Może w poniedziałek o jedenastej? Ma-
rie mogłaby panią przywieźć, prawda? - dodał z proszącym
uśmiechem.

- Proszę mi mówić po imieniu - rzekła Christie wymijająco.
- No więc, Christie, czy zgodzisz się mi zaufać? Pozwalasz

mi zabrać nad jezioro dzieci i Tinę - wskazał na Ally i Tima,
którzy wrzucali do samochodu zabawki - zaufaj mi więc także
w sprawach swojego zdrowia.

- Ale ja nie...

- Do końca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie

pozwolisz pomóc.

Milczała chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.

- Teraz rozumiem, dlaczego Tina opowiada, że jesteś nie-

bezpieczny. To chyba prawda, że zawsze potrafisz postawić na
swoim. No więc dobrze, przyjdę w poniedziałek o jedenastej.

- Cudownie! - Jock chwycił Christie za ręce. - Zobaczysz

sama, że przegonimy tę twoją depresję na drugi koniec świata.
Ja będę dbał o twój stan fizyczny, Tina zadba o stan duchowy,
a Marie pomoże ci przy dzieciach. Zobaczysz, że razem doko-
namy cudów!

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Byłeś naprawdę wspaniały.
Tyle tylko Tina potrafiła z siebie wykrztusić spod wielkiej

plażowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciś-
nięta między dzieci i z trudem utrzymywała równowagę, gdy
samochód podskakiwał na wykrotach.

- Rose zostanie w domu - oznajmiła Tina przed wyjazdem.

- Marie przyjdzie niedługo, a Christie dobrze zrobi, kiedy przez
godzinę zajmie się małą.

- Co chcesz przez to powiedzieć"? - spytał Jock. - Co to

znaczy „byłeś wspaniały"? Użyłaś w dodatku czasu przeszłego.
Czy to znaczy, że udało mi się tylko raz?

- Chodzi mi o twoją rozmowę z Christie. Skąd wiedziałeś,

że ona nie ma ochoty na kontakty z lekarzami?

- Po prostu zgadłem. Myślisz, że przyjdzie?
- Skoro ma wyznaczoną godzinę i już cię poznała, przyjdzie

na pewno. Jaka szkoda, że cię tu nie było, kiedy rodziła się Rose.
Żałuję bardzo, że i mnie tu wtedy nie było.

- Nie myśl o tym więcej. Teraz przy niej jesteśmy, a najgor-

sze już minęło.

- Miejmy nadzieję.
Jock wymijał właśnie duże pnie, samochód podskakiwał,

a dzieci wydawały radosne okrzyki.

- Jak się nazywa psychiatra, który opiekował się Christie

w Sydney ?
- Pat Morgan.

- To wspaniała lekarka - ucieszył się. - Jeżeli pozwoliła

twojej siostrze wrócić do domu, to znaczy, że wszystko jest na
dobrej drodze. Pat nie rzuca słów na wiatr.

- Chciałabym ci podziękować. Po tym wszystkim, co ci

nagadałam... Naprawdę jesteś wspaniały.

- A czego mogłaś się po mnie spodziewać? - zażartował. -

O wybitnych specjalistach zawsze mówimy, że są wspaniali.

Zobaczysz, że i o tobie tak będę mówić, zrób tylko drugi stopień.
Jeziorko znajdowało się u podnóża góry. Było to niewielkie
wyżłobienie w skale, w którym zbierała się kryształowo czysta
woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami widniały roz-
łożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdo-
wać się pod powierzchnią morza i piaszczysta plaża na północ-
nym brzegu jeziora usiana była muszelkami. Jock zatrzymał
samochód tuż obok plaży.

- Kto pierwszy? - wykrzyknęła Tina i pobiegła w kierunku

wody, a za nią gnały, śmiejąc się, dzieci.

Dobry humor nie opuszczał jej przez całe popołudnie. Jock
pływał leniwie na plecach, schowany w cieniu potężnych drzew i
patrzył, jak Tina bawi się z siostrzeńcem i siostrzenicą.

Zostawiła go samego, co było dla niego zupełnie nowym

doznaniem. Wszystkie dziewczyny, z którymi do tej pory się
umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę, nadskakując mu bez
przerwy. Tina była inna. Przyszło mu znów do głowy, że takiej
kobiety jeszcze nie spotkał. Szła przebojem przez życie i wyko-
rzystywała każdą chwilę, aby się nim cieszyć.

Ally i Tim wpatrzeni byli w nią jak w obrazek. Baraszkowali

background image

teraz w trójkę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za
chwilę wyłonić się tuż obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem:
„Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy do rozpuku; bez prze-
rwy się śmiali.

Jedli później z dużym apetytem podwieczorek. Tina, umoru-

sana podobnie jak dzieci kremem z bitej śmietany, zawołała
nagle ze śmiechem:

- Kto szybciej obliże się z kremu? Liczę do trzech...
Dzieci były zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem

chwyciła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody.

- Ostatnia kąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie,

i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy się tylko i idziemy
na tańce.

Jock nie mógł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony

na smukłe ciało Tiny, wynurzające się co chwilę z wody. Leżał
na piasku i nie był w stanie ruszyć się z miejsca, jakby bał się
znaleźć zbyt blisko tej pięknej dziewczyny. Na moment ogarnął
go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta
okolica, a nie dziewczyna! To chyba jeden z najpiękniejszych
zakątków na ziemi...

W głębi serca wiedział jednak dobrze, że piękna okolica nie

ma żadnego wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu
winna jest Tina.

Spojrzał w kierunku jeziora. Tina leżała na wznak i płynęła

wzdłuż brzegu, odpychając się mocno nogami, a do nadgarst-
ków przywiązała linki, do których przyczepione były dzieci. Ali
i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali. Tina im
wtórowała.

Jak by to było, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę

jak ta? Jock, weź się w garść! Nie stało się przecież nic niezwy-

kłego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięk-
nej dziewczyny i dwojga miłych dzieci, i to wszystko. To nie
powód, by rezygnować z tego, co sobie obiecywałeś przez ostat-
nie dwadzieścia lat.

Znowu przypomniał mu się ojciec, który do śmierci nosił

w swym sercu gorycz.

- Żałuję, że poznałem twoją matkę - mawiał. - Zakochałem

się w niej i sam widzisz, do czego mnie to doprowadziło. Dzie-
więć miesięcy ciąży, a potem przez tyle lat musiałem patrzeć,
jak umiera. I przez cały ten czas, dzień w dzień, musiałem w do-
datku patrzeć na ciebie...

- Byłbyś skończonym głupcem, gdybyś się kiedykolwiek

zakochał - ostrzegł go kiedyś ojciec. - Zapamiętaj to sobie na
całe życie. Kieruj się zawsze rozumem i nie dawaj się nigdy
ponosić uczuciom...

Dopiero teraz zrozumiał, co ojciec miał na myśli. Pierwszy

raz w życiu przestał bowiem kierować się rozumem i dawał się
ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą chwilą sytuacja stawała
się poważniejsza.

Po powrocie znad jeziora zaczęli przygotowania do wyjścia.

Jock pierwszy wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine,
Marie i dzieci, biorąc Rose na ręce. Ku jego zdumieniu, Tina
była gotowa już po kwadransie. Gdy wyszła z sypialni, z wra-
żenia zaniemówił.

- Czy coś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się

w kółko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką
sukienkę?

Trzeba przyznać, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja-

skrawoczerwona, krótka i skąpa. Dopasowana góra, waziutkie
ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy delikatnego jedwabiu ukla-

background image

66

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZTECKO ZA DUŻO

67

dające się w spódniczkę sięgającą tam, gdzie zaczynają się nogi.
Nogi w błyszczących, srebrnych pończochach i w butach na
wysokich obcasach. Tina wyglądała olśniewająco.

- Ależ dziecko, masz zupełnie mokre włosy - zauważyła

Marie, przyglądając się ciekawie minie Jocka. - Zaziębisz się
na śmierć.

- Wyschną mi w samochodzie - zapewniła Tina. - Jeśli tyl-

ko Jock opuści dach.

Jock podniósł się, a Tina pomyślała sobie, że doktor Blax-

ton wygląda niezwykle interesująco w czarnym smokingu i...
z Rose na rękach. Widać było, że lubi dzieci. Będzie z niego
na pewno doskonały mąż...

No i co z tego? Spotykam się z nim pierwszy raz, spotkam

się pewnie po raz drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi
to przecież powiedział.

- Czy nie sądzisz, że twoją sukienkę dałoby się jeszcze

skrócić? - spytała Christie z ironią.

- Chyba nie - roześmiała się Tina beztrosko.

Przez cały ten czas Jock rozpaczliwie próbował przybrać

neutralny wyraz twarzy, a Marie i Christie przyglądały mu się
z zainteresowaniem.

- Może już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na ze

garek. - Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu
zostało, zanim pana doktora ktoś wezwie.

Na samą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić

z Tiną, Jocka ogarnęło przerażenie. Nie mógł się doczekać chwi-
li, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy boku.

Zabawa udała się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie

pojedyncze obrazy i nie związane z sobą sceny, takie jak na

przykład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy
zobaczył Tinę poza szpitalem i stanął na jej widok jak wryty.

Sally, która wyglądała także ślicznie w sukni kremowego

koloru, podeszła wtedy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię.

- Nie zapominaj, proszę - zwróciła się do niego - że je

steś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na
sukienkę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally
uśmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym
się bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie.
Zabierz ją stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom
opaski na oczy.

Jock posłuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciąg-

nął do siebie. Świat zawirował im przed oczami. Od czasu do
czasu tylko ktoś im przerywał, chcąc zatańczyć z Tiną choć
jeden taniec.

- Pani doktor, czy chce pani tańczyć tylko z doktorem Blax-

tonem?

- Pamiętasz mnie chyba, Tina, chodziliśmy razem do trze-

ciej klasy. Czy mógłbym z tobą zatańczyć?

- Panie doktorze, proszę i nam dać szansę...
A Tina śmiała się i uśmiechała do wszystkich.

- Dzisiaj nie - mówiła. - Obiecałam dotrzymać towarzy

stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezwą go do następne
go porodu.

Czy to możliwe, że chciałem odbierać dzisiaj porody? - pytał

sam siebie z niedowierzaniem. Koło północy okazało się jednak,
że nie uda mu się tego uniknąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się
na powolniejsze, a tancerze, szykując się do tanga, przytulali do
siebie swe partnerki, Jock usłyszał sygnał pagera.

- A niech to diabli - mruknął pod nosem. Musze znalezc

background image

68

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

69

telefon i zadzwonić - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na
mnie? Sam Hopper prosi o kontakt, chce zasięgnąć porady.

Też pytanie! Czy zechcę na niego poczekać!
Jock odszedł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać

do tańca Kevin Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być
aptekarzem, myślał z goryczą Jock. Człowiek pracuje w okre-
ślonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie do
domu.

Ciekawe, czy uda mi się ją zaprosić znowu do tańca, kiedy

skończę rozmawiać z Samem? Ten Kevin coś za dużo sobie
pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko...

Nie zdołał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zde-

nerwowany i Jock po chwili rozmowy zorientował się, że będzie
musiał do niego pojechać.

- Przyjąłem właśnie poród - oznajmił Sam drżącym głosem

- i wywiązały się komplikacje; macica wypadła.

Jock westchnął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbie-

rać także porody. W najbliższej okolicy prowadziło praktykę
kilku lekarzy ogólnych, których kwalifikacje na to pozwalały.
Sam, niestety, do nich się nie zaliczał. Miał zbyt mało doświad-
czenia, zgłaszało się do niego zaledwie kilka kobiet rocznie,
a ponadto był niezwykle pewny siebie i zarozumiały i nie chciał
nigdy prosić o pomoc.

W rezultacie wzywał Jocka dopiero wtedy, gdy stan rodzącej

był krytyczny. Podobnie jak teraz...

Jockowi nie pozostało nic innego, jak tylko pożegnać się

z Tiną i ratować pacjentkę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się
podrzucić Tinę do domu? A może poprosić Kevina?

Tina nie zgodziła się ani na jedno, ani na drugie. Stała w ob-

jęciach Kevina i uśmiechała się do Jocka ze współczuciem.

- Proszę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę

z Jockiem, może mu będzie potrzebny anestezjolog.

Kevin objął ją mocniej.

- Ależ dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprote-

stował. - Pani ma wolne.

Tina potrząsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-

vina.

- Pojadę z Jockiem. Mieliśmy spędzić ten wieczór razem.

- Nie musiałaś ze mną jechać - odezwał się Jock, gdy wcho-

dzili do szpitala.

- Musiałam. Chcę wykorzystać do końca nasze przedostat-

nie spotkanie, a poza tym Kevinowi pocą się ręce i brzydko mu
pachnie z ust. Zresztą jego interesuje tylko jedna rzecz, którą ja
akurat nie jestem zainteresowana.

- A może chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał,

modląc się w duchu, by odmówiła. - Mogę ci też zawołać
taksówkę...

- Nie chcę - oświadczyła z uśmiechem. - Jesteśmy dzisiaj

skazani na swoje towarzystwo, czy ci się to podoba, czy nie.

Sytuacja wyglądała dramatycznie. Heather Wardrop była ko-

bietą w średnim wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszcza-
ła, że i za szóstym razem, podobnie jak poprzednio, poród od-
będzie się normalnie. Tym razem jednak macica się wynicowała.
Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało
na to, że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej maz
odchodził od zmysłów z rozpaczy, a doktor Hopper krazyl wo-
kół nich, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki.

- A niech to diabli wezmą! - powitał Jocka w drzwiach

background image

i zaraz odzyskał pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że
to się tak skończy? Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie
spotkało. To beznadziejna historia...

- To rzeczywiście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic

beznadziejnego - odparł Jock spokojnie, widząc rosnące
przerażenie Heather i jej męża.

Teraz trzeba przeciwdziałać zapaści.
- Załóż, proszę, wenflon - polecił Tinie.
Do licha! - zaklął w myślach. Sam powinien był już dawno

to zrobić!

- Takie komplikacje czasami się zdarzają - powiedział, bio

rąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać.

Wiedział, że za wszelką cenę musi uspokoić nieszczęsną

kobietę, nie zwracał więc uwagi na doktora Hoppera mruczące-
go coś pod nosem za jego plecami.

- Proszę się nie bać - dodał z uśmiechem. - Nie ma w tej

chwili żadnego niebezpieczeństwa. Pani organizm za sprawnie
po prostu działa - zażartował. - Macica tak dobrze wypychała
przez tyle lat dzieci, że teraz sama wywróciła się na drugą stronę.
To tak jak ze skarpetką. Czasami przy zdejmowaniu wykręca
się nam na lewą stronę i przed włożeniem trzeba ją znowu
wywrócić. To właśnie muszę zrobić. Zaraz się do tego zabiorę
i wszystko będzie w porządku.

- Tylko że...
- Ale gdzie jest główny bohater dzisiejszego wieczoru? -

pytał Jock. Oczy mu się śmiały, promieniowało od niego ciepło
i postronny obserwator nigdy by się nie domyślił, że pacjentce
może zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nie widzę
sprawcy tego całego zamieszania... - powtórzył, rozglądając się
wokół.

- Siostra zabrała ją przed chwilą na oddział noworodków

- wyszeptała Heather.

- Ach, więc to dziewczynka!
- Tak...
- A jak ją państwo nazwiecie? - Jock nadal zachowywał się

tak, jakby wszystko było w porządku, dał tylko oczami znak
Tinie, by pilnowała kroplówki.

- Marguerite... - rozległ się cichy głos. - To po mamie

męża...

- Śliczne imię. - Jock wstał i podszedł do umywalki, by

umyć ręce przed badaniem Heather. - Pójdę zaraz ją obejrzeć

- obiecał. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywró
cenia na prawą stronę tej pani skarpetki.

- Ale jak? - spytał Michael Wardrop zmienionym głosem.

Twarz miał białą jak kreda, a usta mu drżały.

- To bardzo proste - zapewnił Jock. - Ale, żeby nic nie

bolało, może lepiej panią przedtem uśpimy. O ile więc nie ma
pani ci przeciwko temu, doktor Rafter poda teraz środek usy-
piający.-

- Zgoda - westchnęła z ulgą Heather.
- Chcę tylko zapytać - odezwał się Jock, kończąc badanie

- czy zamierzają państwo mieć jeszcze dzieci?

- Nie będziemy mieli więcej dzieci, prawda, Mike? Szóstka

wystarczy. Ja mam czterdzieści trzy lata, a Michael czterdzieści
siedem.

- Pewnie, że nie - zgodził się Michael, tuląc rękę żony do

ust. Gdy spojrzał na doktora Blaxtona, w jego oczach zabłysła
po raz pierwszy nadzieja. - Tylko niech pan ratuje Heather,
błagam pana.

Biedacy, pewnie myśleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad-

background image

72

73

kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopo-
wiadał.

- Może lepiej odesłać ją do Sydney? - wtrącił Sam. - To

nie wygląda dobrze...

- Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości - rzucił Jock,

odwracając się tyłem do doktora Hoppera. - Musimy dziwnie
wyglądać w naszych wieczorowych strojach - uśmiechnął się
do państwa Wardrop - ale zapewniam, że mimo wszystko mamy
odpowiednie kwalifikacje. Doktor Rafter jest znakomitym ane-
stezjologiem, a ja nie zliczę już nawet, ile razy miałem do czy-
nienia z takim problemem. Jeżeli pani sobie życzy, możemy
oczywiście wysłać panią do Sydney, uważam jednak, że nie ma
takiej potrzeby. Czy mają państwo do nas zaufanie?

- Jakby to powiedzieć... - zaczął mężczyzna, patrząc na

nogi Tiny w srebrzystych pończochach. - Czy myślisz, kocha-
nie, że można im zaufać? - zwrócił się do żony. - Wyglądają
oboje tak, jakby zeszli z pierwszej strony żurnala...

- To prawda - rzekła Heather ze słabym uśmiechem, uno-

sząc lekko głowę. Szybko jednak przymknęła oczy i opadła na
poduszkę. - Mam słabość do mężczyzn w smokingach - wy-
szeptała. - Bardzo mi się to podoba... A teraz niech pan robi co
trzeba, doktorze...

Operacja nie była wcale prosta. Dopiero po dwóch godzinach

Jock zakończył zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że pań-
stwo Wardrop postanowili nie mieć już więcej dzieci.

- Tak wszystko zaszyłem, że następny poród musiałby się

odbyć poprzez cesarskie cięcie - wyjaśnił, odchodząc od stołu
operacyjnego. - Myślę, że i ten powinien był się tak samo od
być. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien
był zasięgnąć porady położnika.

Rozsadzał go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy

Sam Hopper, ziewając głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy
Heather przewożono do sali operacyjnej.

- On to wszystko wyraźnie ma w nosie - mruknął przez

zęby Jock.

Hamował się trochę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi pie-

lęgniarek. Kiedy jednak po operacji zostali na moment z Tiną
sami, wybuchnął:

- To jest nieodpowiedzialny człowiek! Jak on w ogóle może

odbierać porody! Przecież on nie ma żadnych kwalifikacji. Po
ukończeniu studiów nie otworzył na pewno żadnej książki. Nic
go nie obchodzi, że medycyna idzie naprzód! Czy on sobie nie
zdaje sprawy ze skutków swojego postępowania? Przecież to,
co robi, jest groźne dla życia pacjentek!

- Nie denerwuj się - próbowała go uspokoić Tina. - Heather

nic już nie grozi. Dzięki tobie - dodała po chwili.

- Ale czy wiesz, co się mogło stać? Czy ten człowiek nie

wie, że wieloródki narażone są na znacznie większe niebezpie-
czeństwo niż pierworódki? Sam zanotował, że wszystkie dzieci
Heather ważyły po urodzeniu ponad cztery kilo, a dwoje miało
niemal pięć! Badania prenatalne wykazały, że Marguerite jest
jeszcze większa. A jego nic to nie obchodzi! Czy wiesz, co by
powiedział, gdyby Heather umarła? - spytał zmienionym gło-
sem. - Ano pewnie tylko tyle, że takie rzeczy się zdarzają. Takie
rzeczy nigdy się jednak nie zdarzają, jeżeli podejmie się środki
ostrożności. Ale ja nie mogę być wszędzie i...

- Chyba tak naprawdę nie chciałbyś być wszędzie? - zauwa-

żyła cicho.

Oprzytomniał i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego

snu. Spróbował się nawet uśmiechnąć.

background image

74

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

75

- Mówię jak zarozumiały...
- Mówisz jak wspaniały położnik, którym jesteś.
Chyba jej nie dosłyszał. Patrzył przed siebie nie widzącym

wzrokiem, a ona wiedziała, że myśli zapewne o sześciorgu dzie-
ciach państwa Wardrop, które tak łatwo mogły zostać
sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został
wdowcem.

Myślał też pewnie o własnej matce...
Tinie ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz

prawdziwa udręka. Któż by pomyślał? Słynny doktor Blaxton,
który pochyla się nad każdym cierpiącym, nad każdym skrzyw-
dzonym...

Boże! Ja go chyba zaczynam kochać.
Kochać? Myśl ta jak błyskawica rozjaśniła to, co było dotąd

ukryte, to, co istniało już dawno, nie było jednak do tej pory
nazwane. Tina zrozumiała, że zaczyna kochać człowieka, który
nie ma zamiaru z nikim się wiązać.

- Jock...

Ręka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić

jego włosy. Kobieta pocieszała swego mężczyznę.

- Dziś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka

- mówiła Tina cicho - która dzięki tobie będzie miała matkę.
- Gładziła go po głowie, pragnąc rozpaczliwie złagodzić jego
ból. - Nie możesz być wszędzie - szeptała. - Nie jesteś w stanie
zbawić całego świata, ale dziś udało ci się pomóc Wardropom.
Pomogłeś też mojej siostrze i uważam, że jesteś bardzo dobrym
lekarzem i wspaniałym człowiekiem. Czego jeszcze od siebie
chcesz?

Nie odpowiadał. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany,

na jego twarzy malowało się cierpienie.

Tina czuła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec

musiał być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe
dziecko tak wielkim poczuciem winy? Wmówić w niego, że
winne jest śmierci własnej matki? Skazać go na borykanie się
w samotności z tak wielkim bólem!

Uniosła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc.

Czuła jednak, że musi go pocieszyć w ten jeden jedyny znany
sobie sposób. Gładziła więc jego włosy obydwiema rękami,
a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miał to być jedynie pocałunek na pociechę.
Miał być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy

wargi Tiny dotknęły ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął?

Co się z nami dzieje? Było mi go po prostu żal, chciałam go

pocieszyć, a okazało się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła,
która nas obezwładnia, a potem łączy w jedno...

I ta fala gorąca... Ogień, który wypala w środku, płomień,

który nadchodzi falami i ogarnia wszystko.

Ręce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta,

aby go powitać...

Co się ze mną dzieje?
Jock! Mój Jock...
Wiem, co się ze mną dzieje!
Nigdy w życiu nie doznała czegoś podobnego, a teraz pojęła,

że odkryła po prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miej-
sce na świecie.

Jock...
On jednak jej nie potrzebował. Nie potrzebował nikogo, więc

odepchnął ją od siebie. Pozwoliła na to, ponieważ pozostało
w niej jeszcze trochę dumy. Stali naprzeciw siebie na odległość
ramienia, czuła na sobie spojrzenie jego czarnych oczu. Oczu,
które zdawały się ją oskarżać...

Ani na chwilę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w

oczy i nawet się nie wstydziła.

- Nie chcę... - odezwał się Jock nieswoim głosem.
- Nie? - W jej głosie zadźwięczał śmiech. - Jesteś tego

pewien? A ja już myślałam, że chcesz mnie posiąść, i to w do-
datku w sali operacyjnej.

- Chciałem cię przeprosić...
- Za to, że mnie pocałowałeś?
Gdy musnęła wargami jego usta, nie poruszył się, tylko pa-

trzył na nią nie widzącym wzrokiem.

- Nie jesteś miły.
- Wiem, że nie jestem miły. Ja...
- No tak, nie interesuje cię trwały związek. - Pokiwała gło-

wą, dokonując nadludzkiego wysiłku, aby jej głos brzmiał bez-
trosko. - Dobrze się składa, bo mnie też nie. Chyba pamiętasz
Petera?

Niespodziewanie dla siebie samego poczuł złość.
- Petera?
- Petera - odparła, patrząc na niego wyzywająco.
- Jak możesz całować tak jak całowałaś mnie przed chwilą,

będąc związana z innym człowiekiem?

- Tylko ciebie tak potrafię całować - odpowiedziała.
- Co masz na myśli? - zapytał ze złością.
- Chciałam przez to powiedzieć, że nigdy jeszcze nikogo

nie pocałowałam w podobny sposób, i w dodatku nie mam po-
jęcia, dlaczego tak się stało. Będę ci bardzo wdzięczna, jeżeli
potrafisz mi to wytłumaczyć. Zamieniam się w słuch!

Nic nie odpowiedział.
- Wiesz co? - westchnęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej

rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do łóżka.

background image

78

79

Zaczynała być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała

dobrze, że nie wolno jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy
chyba na drugi koniec świata...

- Do łóżka... - powtórzył bezbarwnym tonem.
- Tak. Do łóżka. Każde z nas do swojego łóżka - wybuch-

nęła. - To tylko miałam na myśli. Cóż innego mogłam myśleć,
będąc związana z Peterem?

A przecież nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała.
Przez cały następny tydzień próbowała analizować swoje

uczucia, unikając spotkań z Jockiem. Nie na wiele się to jednak
zdało, gdyż podczas jej dyżuru nocnego Jock odbierał poród
dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni byli do
wspólnego działania.

Pod koniec tygodnia zaczęło jej się wydawać, że zwariuje.

Mój Boże, myślała. Zakochałam się w nim po uszy, a on nie
chce mieć więcej ze mną do czynienia...

Nie mogła sobie jednak pozwolić na to, żeby ot tak po prostu

zwariować z miłości. Była na to zbyt dumna.

Pozostawało jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mo-

głaby się już dłużej z nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to
znaczy być całowaną przez mężczyznę takiego jak Jock.

Oczywiście, bardzo prawdopodobne, że Jock nigdy już jej

nie pocałuje. Nie zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już
teraz, co to jest prawdziwy pocałunek.

Peter zadzwonił do niej akurat po powrocie z balu. Starała

się wykazać jak największe zainteresowanie tym, co się dzieje
w Sydney, nie bardzo jej to jednak wychodziło. Potem, z do-
kładnie takim samym rezultatem, Peter próbował intereso-
wać się wydarzeniami w Gundowring. Tina zdobyła się więc na
odwagę i zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde

z nich mogło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to
przystał.

Cóż więc jej teraz pozostało? Christie i jej dzieci. Rodzina.

I to rzeczywiście było w tej chwili najważniejsze.

Christie jednak ciągle opowiadała, że Jock jest wspaniały, co

Tinie bardzo utrudniało życie, gdyż starała się właśnie przeko-
nać samą siebie, że jest dokładnie na odwrót. W poniedziałek
Christie poszła do Jocka o umówionej godzinie i wróciła ze
szpitala pełna zachwytu.

- To cudowny człowiek - oznajmiła. - Dzięki niemu potra-

fię teraz patrzeć na wszystko inaczej. Udało mu się dowiedzieć,
z kim Ray mieszka. - Potrząsnęła głową w zupełnym oszoło-
mieniu. -1 wyobraź sobie, że razem śmialiśmy się z tego.

- Śmialiście się? - Tina nie posiadała się ze zdumienia.
- Samej mi trudno w to uwierzyć! Ale pomyśl tylko... Ray

ma czterdzieści siedem lat, a Skye, to znaczy ta dziewczyna,
z którą zamieszkał, siedemnaście. Jock kazał mi wyobrazić so-
bie, jakie on musi mieć życie! Jego zdaniem Ray, już teraz, za
życia, trafił do czyśćca. No bo wyobraź sobie, jak on musi się
czuć w dyskotece z nastolatką!

- Mówiłam ci dokładnie to samo - zauważyła Tina nie-

śmiało.

- Pamiętam! - Christie uścisnęła ją serdecznie. - Tylko wte-

dy było chyba jeszcze za wcześnie. Niewykluczone zresztą, że
musiał mi to powiedzieć ktoś obcy. Aha, i Jock zadzwonił do
opieki społecznej, a tam mu powiedzieli, że będą co miesiąc
ściągać z pensji Raya alimenty, zanim dostanie te pieniądze do
ręki. Przerażały go zawsze wydatki na dzieci, a teraz... Teraz
nie tylko będzie musiał utrzymywać Ally, Tima i Rosę, ale do-
szły mu jeszcze wydatki na tę dziewczynę.

background image

80

81

- Nie żal ci go? - spytała Tina.
- Wyobraź sobie, że mi go żal! Do tej pory czułam tylko

złość, rosło we mnie poczucie krzywdy, a teraz po raz pierwszy,
poza rozgoryczeniem i oburzeniem, czuję litość. Żal mi go, bo
dużo stracił.

Zamilkła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu.
- To mnie jednak nie powstrzyma od pobierania alimentów

na dzieci. A doktor Blaxton jest naprawdę wspaniały. Kiedy go
znowu zobaczysz?

- Nie zapraszał mnie nigdzie.
- No to ty go zaproś! Daję słowo, gdybym tylko była młod-

sza, sama bym to zrobiła.

- Trochę z niego lekkoduch...
- Starczy twojej powagi na was dwojga - roześmiała się

Christie. - Zaproś go gdzieś, dobrze ci radzę.

Zaproś go, zaproś. Łatwo to powiedzieć, tylko jak to zrobić?

Przez kilka dni zbierała się na odwagę, ale nic z tego nie wy-
chodziło. Jock zawsze był w towarzystwie, rozmawiał wesoło
z pielęgniarkami...

Dopadła go wreszcie w pokoju noworodków.
Długo patrzyła na niego przez wewnętrzne okno. Widziała,

jak podchodzi kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się
przy każdym... Wziął w końcu na ręce maleńką Marguerite i
uśmiech rozjaśnił mu twarz...

Musi naprawdę kochać dzieci! Jak taki człowiek mógłby nie

chcieć własnej rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta
temu wszystkiemu, co niesie z sobą posiadanie dzieci. Z pew-
nością jednak pragnie je mieć...

Będzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała,

widząc, jak delikatnie bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką

czułością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża.
A więc trzeba się z nim wreszcie umówić! Podjęła decyzję i
zdecydowanym krokiem weszła do pokoju.

- Dzień dobry - powiedziała.
Podniósł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Dzień dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do

łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. -
A co ty tu jeszcze robisz?

Nie było to najmilsze przywitanie.
- Pracuję - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech.

- Nie wiem, czy pamiętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do
pracy.

Jak mógł nie pamiętać?

- No tak, tylko że kończysz pracę o siódmej, a jest już ósma.
- Czekałam na ciebie, bo chciałam cię zobaczyć.

Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Patrzył na nią pu-

stym, martwym wzrokiem.

- Po co?
- Cóż to za przyjemna rozmowa...
- Jestem zajęty.
- Zauważyłam... Zwłaszcza przez ostatnie pół godziny, kie-

dy tulisz do siebie każde dziecko po kolei...

- O czym chcesz ze mną rozmawiać?
- O naszym drugim spotkaniu.

Najwyraźniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzro-

kiem i milczał przez chwilę.

- Nie bój się! Jestem po prostu zaproszona na wesele, a że

nie mogę zabrać Petera...

- Dlaczego nie możesz zabrać Petera? - przerwał jej.
- Byliśmy zaręczeni - odrzekła smutnym głosem. - Rozsta-

background image

82

liśmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak
do siebie nie pasujemy.

- Ale dlaczego?
- Peter chciałby założyć rodzinę i mieć dzieci, a ja nie chcę

być ani żoną, ani matką - skłamała.

Wcale nie kłamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że

nie chcę być żoną Petera ani matką jego dzieci.

- Póki jestem młoda, chcę się bawić i cieszyć życiem.
Przyjrzał jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić

temat rozmowy, stwierdziła, nachylając się nad łóżeczkiem ma-
łego Camerona Croxtona.

- Prawie mu już przeszła żółtaczka - zauważyła. - Wygląda

dużo lepiej. Można sądzić, że jest tylko opalony.

- Tak, i mógłby już pójść do domu, ale ojciec chce go jesz-

cze obrzezać. Nie mogę mu tego wyperswadować. Boję się
w dodatku, że będę to musiał sam zrobić, bo inaczej wezmą byle
kogo.

Tina pokiwała głową. Jeszcze nie tak dawno tylu chłopców

obrzezywano wkrótce po urodzeniu, wierząc, że nic przy tym
nie czują. Bolało ich to jednak bardzo, u niektórych wywoły-
wało zapaść. Zdarzały się nawet niekiedy wypadki śmierci na
skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do
siebie, całując w puszystą główkę.

- Nie bój się, maleńki - wyszeptała. - Świat wprawdzie jest

okrutny, ale masz na razie przy sobie doktora Blaxtona, on
przynajmniej cię nie skrzywdzi. To jak będzie z tym weselem?
- spytała po chwili.

- Posłuchaj...
- Czyżbyś się bał ze mną wyjść?
Jock po raz pierwszy uśmiechnął się.

83

- Posłuchaj - powtórzył. - Uczono mnie zawsze, że mło-

dym panienkom nie wypada zapraszać panów. A już na pewno
w złym tonie jest nazywać ich tchórzami, jeśli odmówią.

- Jak to dobrze, że nie jestem młodą panienką - odrzekła.

Jej oczy rzucały mu wyzwanie. - Ślub jest w sobotę o czwartej,
wiem, że nie masz dyżuru. Zarówno ślub, jak i wesele będą się
odbywać tak blisko, że w razie czego zdążysz do szpitala. Mam
być druhną i czeka mnie sporo obowiązków, więc spotkamy się
zapewne podczas wesela tylko przy stole. Kto wie? Może bę-
dziesz się nawet dobrze bawił?

Nie bawił się dobrze, mimo że wesele było udane. Wszystko

z powodu dziwnego napięcia, które obydwoje odczuwali.

Na ślub zaproszono gości z całej okolicy. Harry był farme-

rem, a Mary nauczycielką w miejscowej szkole. Harry uprawiał
wiele sportów: grał w piłkę nożną i krykieta, a także rzucał
strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę, tenisa i ho-
keja, więc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych.
Licznie też przybyły rodziny państwa młodych.

Stojący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie

weselne odbywało się w położonej obok przestronnej szopie.

Tina dotrzymała słowa. Jock musiał jej towarzyszyć tylko

przy obiedzie, a potem, gdy stoły przesunięto na bok i zaczęły
się tańce, zniknęła mu z oczu. Co rusz prosił ją ktoś do tańca i
z dala migała mu tylko jej jasna, długa sukienka. Odnosił wra-
żenie, że umyślnie go unikała.

I tak rzeczywiście było.
Po cóż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem.

Jock najwyraźniej bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej
towarzystwie jest dla niego przykrym obowiązkiem. A niech go

background image

84

85

licho! Na pewno nie będę mu się narzucać. Niech sobie nie
myśli, że uwieszę mu się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie
został.

Przez cały wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył.

Zatańczył z nią dopiero na wyraźne polecenie wodzireja - trzy-
mał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a wyraz jego twarzy
mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.

Tina jednak miała swój honor. Po drugim okrążeniu sali

poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Bardzo jej to pomogło.
Chwilę później zaś zobaczyła coś, co odwróciło jej uwagę od
własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej.

Pod szopą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoho-

lem. Pili na umór i oni właśnie zajęli jej uwagę.

- Mają nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta

nowczo za dużo. Ciekawe, co robią ich rodzice?

Czegoś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta,

z którą tańczy, nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta
swoimi sprawami! To prawda, że nie chciał z nią tańczyć, ale
wszystko ma swoje granice!

Niespodziewanie zapragnął ją przytulić - po to, by zwróciła

na niego uwagę. Kto to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić
już od samego początku?

Tina nadal na niego nie patrzyła. Zerkała w kierunku chłop-

ców, którzy mieszali piwo z whisky i z minuty na minutę stawali
się coraz głośniejsi i bardziej agresywni.

- Przecież są tutaj ich rodzice - gorączkowała się. - Dlacze-

go nikt nie zwróci im uwagi? Może powinnam coś zrobić?

- A co byś mogła zrobić?
- Nie wiem, może mogłabym im coś powiedzieć...
- To nie twoja sprawa - mruknął.

Jaka ona jest śliczna, pomyślał niespodziewanie, ale zaraz

odwrócił od niej wzrok i spojrzał znów na chłopaków.

- Co za głupcy! Gdyby to były moje dzieci...
- Ale nie są! - wyszeptała. - W dodatku o żadnych dzie-

ciach nie będziesz mógł nigdy powiedzieć, że są twoje. - Wy-
rwała mu się i cofnęła o krok. - Przepraszam cię. To moja wina,
nie powinnam cię była tu zapraszać.

Odetchnął z ulgą, gdy odeszła.

Już jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących

par, oglądał, jak odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł
na to patrzeć. Wiedział, że to już koniec. Umówił się z nią ostatni
raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy.

A może rzeczywiście przenieść się do Londynu? Trzeba by

tylko od razu zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyje-
chać zaraz po powrocie Struana i Giny... W tej chwili wodzirej
zarządził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie znalazła się
znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła.

- Dobrze się bawisz? - Przekorne iskierki na przemian za

palały się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się

nawet, jak dużo kosztował ją ten beztroski nastrój.

- Mhm - skłamał. - A ty?
- Uwielbiam wesela!
- Ale za Petera nie chcesz wyjść?
- Nie.

- Naprawdę nie chcesz wyjść za mąż? - spytał z niedowie-

rzaniem.

Potrząsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy.

- Naprawdę nie chcę. A przynajmniej tak mówię...
- Ale dlaczego?
- Dlatego, że wystarczy, żebym na ciebie spojrzała dwa razy,

background image

86

a ty zaczynasz się od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne
niebezpieczeństwo - powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się
więc, panie doktorze, i używajmy życia, żeby nie zwariować.
I odpłynęła w ramionach innego tancerza.

Unikała go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej

unikał. Musieli jednak wrócić razem do domu. Wyszli o drugiej
nad ranem spięci i zdenerwowani do ostatecznych granic.

Parkiet powoli pustoszał, z daleka dobiegał stukot i brzęk

puszek po piwie i końskich podków, ciągnących się za samo-
chodem państwa młodych. Orkiestra grała jeszcze dla kilku
ostatnich par. Z oddali dobiegły ich odgłosy kłótni. Chłopcy,
których widzieli przed chwilą pijących pod szopą, spierali się
teraz o kluczyki od samochodu.

- Daj spokój, Andrew, nie możesz przecież prowadzić. Ktoś

nas podwiezie.

- Nic mi nie jest... Wypiłem tylko kilka piw...
- Kilka piw! Dobre sobie. Chciałeś powiedzieć kilkanaście

piw rozcieńczonych whisky...

- Wsiadaj, mówię!
Ich głosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli

w tamtym kierunku, patrząc na siebie z przerażeniem.

- Stójcie! - zawołał Jock, lecz było już za późno. Stary sa-

mochód toczył się już zakosami po drodze. - A niech to diabli!
- zaklął Jock i wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

- Co chcesz zrobić?
- Zadzwonię na policję. Jeśli ktoś nie zatrzyma tej bandy

idiotów, to pozabijają siebie i innych. Do jasnej cholery, gdzie
są ich rodzice?

Ruszyli wkrótce potem. Tina milczała. Może powinna była

87

go zaczepić podczas wesela? Przytulić się do niego? Ależ
skąd... Od razu by wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie
wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie wydarzy...

Nic się nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko

że zachowywałem się jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym
wszystkim pomyśli? Chyba przesadziłem... Ale to w końcu do-
brze, zdecydował. Tak ma właśnie być. Odwiozę ją teraz do
domu i zajmę się sobą. Tego przecież mi potrzeba. Tego właśnie
mi potrzeba...

Nagle przed nimi czarna noc rozbłysła ognistą kulą i w tym

momencie Jock zapomniał o wszystkich problemach, które je-
szcze przed chwilą nie dawały mu spokoju.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nacisnął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która

sączyła się z radia. Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką,
że płomienie zdawały się ogarniać wszystko dookoła.

Nie odezwali się do siebie ani słowem. Jock nacisnął po

chwili pedał gazu i samochód wolno ruszył naprzód. Spodzie-
wając się najgorszego, przejechali około trzystu metrów i za
zakrętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę...

Musieli stanąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień.

Płomienie buchały w górę na wysokość dwudziestu kilku me-
trów. Razem wysiedli z samochodu i bez słowa pobiegli przed
siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający
widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon.

- To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek

Road koło Black Hill. Mamy poważny wypadek. Potrzebna jest
natychmiast karetka i wóz straży pożarnej, a może nawet kilka
wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam pojęcia, ale
muszą być ofiary. Tylko się pospiesz!

Tina prawie go nie słyszała, wszystko wokół zagłuszał bo-

wiem trzaskający ogień. Na szczycie wzniesienia dogonił ją
Jock. Stali przez chwilę na pół sparaliżowani strachem. Mieli
przed sobą samochód cysternę, który płonął jak pochodnia. Mu-

siał zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów
od drogi po ich prawej stronie.

Nieco poniżej, po lewej stronie, zauważyli samochód dobrze

widoczny w świetle płomieni. Był zgnieciony z tyłu, nie palił
się jednak. Stał po przeciwnej stronie szosy niż paląca się cy-
sterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego wydostać
jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem ob-
serwowali podczas wesela.

Tina raz jeszcze rzuciła okiem na palącą się cysternę. Przez

pole wzdłuż szosy szedł, potykając się i zataczając, jakiś czło-
wiek. Boże, to chyba kierowca!

Czy to możliwe, by ktoś ocalał z tego piekła?

Jock także zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego

stronę. Tina została daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wy-
szedł z wypadku niemal bez szwanku. Miał tylko osmalone
włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła.

- Czy w ciężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę

pod ramię. W tej chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę
z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś?

Kierowca potrząsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się

na nogach; gdyby nie Tina i Jock, już by upadł. Po chwili
usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i podmuch gorącego po-
wietrza popchnął ich do przodu.

W końcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże

rozbitego samochodu. Ułożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął
go dokładnie badać. Oderwał kawałek koszuli, aby zrobić mu
prowizoryczny opatrunek, gdyż rana na twarzy nadal obficie
krwawiła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie
ani słowa; trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było
wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu ich tam

background image

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

było? Tina zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy

rozbitym samochodzie siedziały cztery skulone postacie. Zaraz,
a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka!

Czy to możliwe? Czy tak straszny wypadek naprawdę nie

pociągnął za sobą żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery
osoby też?

Coś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na

rozbity samochód. Nagle ogarnęło ją przerażenie. Musi być
jeszcze... Nigdy nie pragnęła równie gorąco jak teraz, aby jej
przypuszczenia okazały się bezpodstawne.

- Nic ci nie jest? - zapytała, podchodząc bliżej do młodego

chłopaka, którego dziewczyna właśnie wymiotowała. - Czy
ktoś z was doznał jakichś obrażeń?

- Pani doktor... - usłyszała głos chłopca.

Tina poznała go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją

kolana.

- Co to będzie, pani doktor...
- Uspokój się, Simon, i powiedz mi, czy komuś coś się stało.
- Andrew złamał pewnie rękę, a Syl... Z Syl jest niedobrze,

boli ją w piersiach... Ale ten samochód... Tam byli ludzie,
w tym samochodzie...

- W jakim samochodzie?
- W tym, który zderzył się z cysterną...
Tina na chwilę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę

płonącej cysterny. Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma
żadnego samochodu! Nie ma nawet żadnych śladów.

Wystarczyło jednak jeszcze jedno spojrzenie na chłopca, by

zrozumieć, że Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były
przerażeniem. No tak, samochód chłopców nie mógł się zderzyć
z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to za mało

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

91

uszkodzony. A więc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl
o tym poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo
przecież, co się musiało z nim stać...

Rzuciła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej

cysterny. Nogi jej się chwiały w wieczorowych sandałkach, nie
mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię wciąż spadały iskry
i sadze.

Chciała się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar,

uniemożliwiający oddychanie. Gdzieś z tyłu słyszała za sobą
wołanie Jocka. Jeżeli tylko się nie mylę... jeżeli mam rację...
tam nic się już nie da zrobić!

I o tym właśnie musiała się przekonać. Biegnąc, trzymała

rękę przy twarzy, chroniąc się przed żarem płonącej benzyny
i unoszącym się w powietrzu popiołem. Aż wreszcie zobaczyła
na własne oczy pogięty i powykręcany wrak czterodrzwiowego,
osobowego samochodu, wbity w palącą się cysternę i płonący
razem z nią.

A w środku...
Opadła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej

chwili zdobyła się na odwagę, żeby je otworzyć.

Wszyscy lekarze i pielęgniarki z Gundowring zgłosili się do

pomocy i dla nikogo nie zabrakło pracy.

Kierowca miał na twarzy i rękach oparzenia drugiego sto-

pnia. Stracił też sporo krwi, lecz jego życiu nie zagrażało nie-
bezpieczeństwo.

- Zasłużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który

pojawił się w szpitalu, aby przesłuchać młodych ludzi. - Niech
pani doktor tylko pomyśli, co by było, gdyby gwałtownie zaha-
mował i zatrzymał cysternę. Mielibyśmy wtedy siedem trupów,

90

background image

92

nie trzy. Samochód chłopców też by spłonął. O ile można coś
powiedzieć po oględzinach śladów opon - ciągnął - kierowca
zdawał sobie sprawę, że gdyby gwałtownie zahamował, ładunek
od razu by eksplodował, dlatego właśnie przyspieszył i zjechał
z drogi, a po przejechaniu około trzydziestu metrów wyskoczył
z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą
samochód osobowy.

- Czy oni... czy oni... - próbowała się dowiedzieć.
- Myślę, że zginęli na miejscu - pokiwał głową policjant.

- Ciała są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie
rozbity, musieli więc zginąć na miejscu.

- Ale jak do tego w ogóle doszło?
- Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - burknął pod

nosem. - Jest oczywiście jeszcze za wcześnie, żeby móc coś
powiedzieć ze stuprocentową pewnością, ale wszystko wskazuje
na to, że na wzniesieniu drogi chłopcy zaczęli wyprzedzać pań-
stwa Croxtonów. Zjechali na przeciwległy pas. Państwo Crox-
tonowie wracali właśnie od rodziny, u której byli na kolacji
wydanej z okazji chrzcin synka. Oni także jechali za szybko.
Gdy chłopcy, dojeżdżając do wzniesienia, znajdowali się ciągle
na przeciwległym pasie, z naprzeciwka wynurzyła się cysterna.
Widząc ją, zjechali gwałtownie na swój pas, zajeżdżając drogę
Croxtonom. Pan Croxton stracił panowanie nad kierownicą,
jego samochód wpadł w poślizg i uderzył w bok cysterny.
Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - mruczał policjant.

- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyliśmy w drogę, gdy
tylko doktor Blaxton zawiadomił nas, że pijani wsiedli do sa
mochodu, ale nie zdążyliśmy.

Tina przymknęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić,

i wróciła do pracy. Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź-

93

mi. Przygotowywały Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna
miała złamane żebro i przedziurawione płuco, groziła jej też
zadma opłucnowa. Była zbyt pijana, by moc ją operować od razu,
lepiej więc było wysłać ją helikopterem do Sydney, gdzie zope-
jruje ją specjalista.

- Ja bym i tak nie mogła dziś operować - mówiła Sally

przez łzy. - Liz Croxton jest... Liz była moją przyjaciółką...

Sally stłumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała,

jak trudno jest być lekarzem w małej miejscowości. Człowiek
jest zbyt związany uczuciowo z pacjentami.

Pomyślała od razu o Jocku. To on dozorował wydobycie z
wraku samochodu zwęglonych ciał, a więc także małego Ca-
merona, którego poród odbierał niespełna dwa tygodnie temu.
Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc, Lloyd zaś,
Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko
opatrzyć oparzenia i złamania młodych ludzi, ale też łagodzić
skutki upojenia alkoholem i przeciwdziałać załamaniom psy-
chicznym.

Tina ani na chwilę nie odrywała się od pracy, ale przez cały

czas myślała o Jocku. Co musiał czuć, gdy patrzył na szczątki
maleńkiego chłopczyka, którego jeszcze nie tak dawno trzymał
na rękach? Z trudem założyła kroplówkę drugiej dziewczynie,
która przeżyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i ję-
czała...

Powoli zaczynali się schodzić rodzice młodych ludzi, którzy

spowodowali wypadek. Sally i Tina brały ich kolejno na rozmo-
wę. Tłumaczyły, prosiły o zrozumienie i wyjaśniały. Całe Gun-
dowring zwróciło się przeciw młodym ludziom. Należało prze-
konać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia, bez
którego nie będą w stanie wrócić do normalnego życia.

background image

Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upijały się alkoho-

lem? Gdzie byli, gdy wyrostki po pijanemu wsiadały do samo-
chodu? Były to jednak próżne rozważania. Gniew nie prowadzi
do niczego. Umarłych nic już nie wskrzesi, należy się więc zająć
tymi, którzy przeżyli.

O piątej nad ranem wszystko zostało załatwione. Tina poży-

czyła szpitalny samochód i jechała do domu, czując potworne
zmęczenie.

Zwolniła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była

w stanie spokojnie i bez emocji opowiedzieć jej o tym, co wy-
darzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku...

Co robi teraz Jock?
Ostatni raz widziała go, odjeżdżając karetką z miejsca wy-

padku wraz z kierowcą cysterny. Jock pozostał przy zmiażdżo-
nym samochodzie i Tina wiedziała, że czekają go teraz ciężkie
chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na ile
silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam,
gdzie przy plaży Jock miał swój domek.

Jock był w domu, z daleka zauważyła jego samochód. We-

wnątrz paliły się światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wa-
hała, ale tylko przez chwilę.

Jock z pewnością cierpiał, choć starał się tego nie okazywać.

Tego Tina była pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie
mogła znieść świadomości, że Jock jest sam i jest mu źle.

Zaparkowała samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpo-

wiedział, weszła więc do środka.

- Jock?
Powitała ją cisza. Z pewnością dopiero wrócił, nie może więc

jeszcze spać. Obeszła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim
nikogo.

Wyszła bocznymi drzwiami prowadzącymi na plażę, poło-

żoną nad małą zatoczką. Pierwsze promienie wschodzącego
słońca rozświetlały horyzont i na jego tle Tina dostrzegła syl-
wetkę mężczyzny. Był sam.

Musiał być zawsze sam, przyszło jej niespodziewanie do

głowy. Pierwsze dziesięć lat życia spędził z umierającą matką
i ojcem, który wychował go w przekonaniu, iż spowodował
śmierć matki, a potem przez resztę swego życia umacniał się
w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być
sam ze swoimi myślami.

Dziś jednak nie będzie sam!
Zrzuciła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w

stronę Jocka. Serce biło jej jak oszalałe, zdawało się, że
rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął! Żeby mnie
tylko nie odepchnął!

- Jock?
- Tina? - Zatrzymał się, poznając ją z daleka.

Nie było to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej
imię obojętnym, bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i
schwyciła go za ręce.

- Musiałam do ciebie przyjść - wyszeptała.
- Dlaczego? - spytał.
- Tęskniłam za tobą.

Mocniej ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie
tylko od siebie nie odepchnął, modliła się w duchu. Jock
milczał.

- Skończyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym gło

sem. - Stan kierowcy jest zadowalający, została przy nim żona.
Wszyscy poza Sylvią mają się dobrze, do wszystkich przyszli
rodzice. Sally wróciła do domu z Lloydem, Mark poszedł

background image

96

97

z Margaret. Meg Preston przyszła na nocny dyżur, ale jutro
wróci do Roba. A ja... nie chciałam budzić Christie. Musiałam
się z tobą spotkać.

Odpowiedziało jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się

o brzeg. Ściskała go mocno za ręce, walcząc o to, aby zaczął jej
potrzebować tak bardzo, jak ona potrzebowała jego.

- Jock... - Oparła głowę na jego piersi. - Jock, to straszne,

że to właśnie ty musiałeś się zająć tym maleństwem. Musiało ci
przy tym krwawić serce...

- Nic podobnego - zaoponował ostro. - Nic mi nie jest.

Posłuchaj, Tina, ja nie potrzebuję...

- Wiem, że nie potrzebujesz, ty nikogo nie potrzebujesz. Ale

proszę cię, żebyś sobie nie wyrządzał krzywdy. Wiem dobrze,
że na swój sposób kochasz każde dziecko, które przychodzi
w twojej obecności na świat. Przede mną tego nie ukryjesz.
W jakimś sensie wynagradza ci to całą miłość, jakiej sam po-
trzebujesz.

- Ale ja nie...
- To, co mówię, to prawda. Jestem tego zupełnie pewna,

a wiem to, bo cię kocham. Bóg jeden zresztą raczy wiedzieć
dlaczego. Zakochałam się w tobie i potrafię teraz czytać w tobie
jak w otwartej książce. Dlatego wiem, co musiałeś przejść, kie-
dy wyciągałeś małego Camerona z tego samochodu, a potem...
wróciłeś do pustego domu i dusisz to wszystko w sobie, myślisz,
że uda ci się zapomnieć. Ale mylisz się, człowiek musi opowie-
dzieć komuś o tym, co go boli...

Powoli wypuściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w je-

dyny sposób, w jaki potrafiła, tak jak to czynią kobiety.

- Powinienem był coś zrobić - odezwał się głuchym głosem.

- Widzieliśmy przecież, jak pili...

- Sama o tym myślę bez przerwy, ale skąd mieliśmy wie-

dzieć, że oni wsiądą potem do samochodu? Rodzice powinni
byli ich pilnować.

- Tacy ludzie nie powinni w ogóle mieć dzieci...
- To prawda, ale mimo wszystko świat nie jest taki zły. Nie

możesz ciągle myśleć tylko o strasznych rzeczach, o śmierci
swojej matki, bo inaczej zginiesz. - Wsunęła mu ręce pod ko-
szulę i zaczęła delikatnie gładzić jego ramiona. - Przestań my-
śleć o tym wszystkim - wyszeptała. - I miej odwagę przyznać
się, że mnie pragniesz. Ja cię bardzo pragnę. Pewnie bardziej
niż ty mnie. Kocham cię...

Stanęła potem na palcach i pocałowała go w usta.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Oglądał tej nocy śmierć, zetknął się też z cierpieniem, a Tina

proponuje mu życie, pokazuje drogę niosącą ratunek. Nie był
więc w stanie jej się oprzeć. Nachylił się, by oddać jej po-
całunek. ..

Całował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali

sobie sprawę, do czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi
zakończyć się ta noc...

Wrócili jakoś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem

przypomnieć, w jaki sposób. Pewnie ją zaniósł prosto do swej
sypialni i położył na wielkim łóżku, które zdawało się na nich
czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci namiętnością i prze-
pełnieni żądzą. Tina trzymała kurczowo Jocka, jakby bała się,
że bez niego utonie, a on przylgnął do niej mocno, pragnąc
wtopić się w nią, zniknąć w niej bez śladu. Tulił ją do siebie
coraz mocniej...

Przeszkadzało im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś

chcieli pozbyć się wszystkiego, co ich jeszcze dzieliło. Sukienka
Tiny podarla się, gdy Jock ją zdejmował, ona jednak nawet tego
nie zauważyła. Myślała później, że musieli się wtedy zachowy-
wać jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie
myśleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich
unicestwiała.

- Pragnę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał

zmienionym głosem.

Nic więcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby.
Spalała ich żądza. Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wte-
dy nie wziął... Wszedł więc w nią, wdarł się między jej uda i
ogarnęła ich wielka, nieopisana radość. Odsunęli od siebie
pustkę i mroczną noc, łącząc się w jedno mocniej niż przysięga
dana na ślubie.

Tina tuliła go do siebie. Całe życie czekała na taką chwilę,

nie zdając sobie nawet sprawy, że podobne szczęście jest w ogóle
możliwe. Teraz chciała, aby chwila ta trwała wiecznie. Miała
przy sobie swego mężczyznę, człowieka, któremu oddała serce i
którego pragnęła. Nikt poza nim się nie liczył. Wspomnienia
strasznych wydarzeń zaczęły blaknąć i rozpływać się gdzieś bez
śladu. Mając miłość Jocka, mogłaby zresztą stawić czoło więk-
szym jeszcze koszmarom.

- Jock, Jock...
Może to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej

serce? Wiedziała jednak, że imię Jocka, które z pewnością uno-

siło się teraz gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi
ślubnej. A potem nagle noc wybuchnęła miłością i gwiazdami,
by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza Jockiem. I nic
już w przyszłości nie miało być takie samo.

- Napijesz się kawy?

Otworzyła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za

otwartym oknem widziała morze, do pokoju wpadały oślepiające

promienie słońca. Przewróciła się na bok i zobaczyła Jocka

stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na

sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę.

background image

100

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

101

- A kto ci pozwolił ubrać się tak od samego rana?
Podszedł do łóżka i musnął wargami jej nos.
- To moje ulubione zajęcie - uśmiechnął się przekornie -

przynosić w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w mo
im łóżku.

Tina zadrżała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną

w tym łóżku? Uspokój się! - powiedziała sobie od razu. Powie-
działaś mu wczoraj, że go kochasz. Otworzyłaś przed nim duszę
i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak cierpliwie czekać.

- Jak się dziś czujesz? - zapytała z uśmiechem, wyciągając

rękę po filiżankę. - Chyba lepiej?

- Czy o to ci wczoraj chodziło? - Usiadł przy niej, dotyka-

jąc jej włosów, rozczesując palcami splątane loki. - Żebym się
lepiej poczuł?

- Oczywiście! - Jej oczy się śmiały. - Udało mi się?
- Czy ci się udało? - Odrzucił kołdrę, tak że kawa omal się

nie wylała, i położył głowę na jej piersi. Jak w tych warunkach
można pić kawę? - Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo ci się
udało - szepnął. - Czy też raczej co się ze mną działo, kiedy
wczoraj przyjechałaś.

Uniósł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało.

- Nie mam pojęcia, jak wytrzymujesz na izbie przyjęć. -

Pokręcił głową. - Ja nie muszę przynajmniej codziennie prze-
żywać podobnie koszmarnych wypadków.

- Tragedie zdarzają się też w sali porodowej - odparła, gła-

dząc jego włosy i za wszelką cenę usiłując zachować dystans.
Przecież on mnie niedługo odtrąci od siebie, myślała. A ja będę
musiała dalej żyć... - Ja też nie potrafię sama przeżywać trage-
dii - wyszeptała.

- I dlatego tu przyszłaś? Bo nie chciałaś być sama?

Czy nie pamięta już, że powiedziałam mu, że go kocham?

Może wyobraża sobie, że mówię to zawsze, każdemu męż-
czyźnie... A teraz, właśnie teraz nie potrafię na zawołanie za-
pewniać go znowu o swojej miłości. A zresztą... Wyglądałoby
to trochę na szantaż.

- Dlatego. - Nie zauważył, że jej głos zabrzmiał sztucznie.

- Nie umiałabym rozmawiać z Christie po tym, co się stało.

- Czy nie wydaje ci się, że Christie może się o ciebie mar-

twić? - zapytał, kreśląc przez cały czas na jej brzuchu maleńkie
kółeczka. - Jest niedziela, dziewiąta rano. Czy nie boisz się, że
twoja siostra oszaleje ze zdenerwowania, gdy się obudzi i zoba-
czy, że nie wróciłaś na noc?

- Moja siostra doskonale wie, że skończyłam dwadzieścia

osiem lat i wyszłam wieczorem z bardzo przystojnym młodym
człowiekiem - mruknęła Tina. - Łatwo się więc domyśli, gdzie
jestem.

Jeżeli on zaraz nie przestanie mnie dotykać... to chyba zwa-

riuję! Ale jeśli przestanie, też zwariuję...

- Rozumiem. - Spojrzał na nią dziwnie.

Wyobraża sobie pewnie, że zawsze tak robię. Spotykam się

z jakimś chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego
na noc. Ale niech tam...

- Pójdę już do domu - szepnęła nieswoim głosem. - Muszę

się trochę przespać, wieczorem mam przecież dyżur.

- Czy naprawdę musisz już iść?
- Powinnam...

...

Nie przestawał jej jednak głaskać i szybko zapomniała o

swoich planach.

- Tina...
- Tak?

background image

102

103

Całował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami

kółeczka.

- Niepotrzebnie się chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym

głosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań
my z sobą chwilkę dłużej.

Oczywiście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w je-

go ramionach, Tina czuła się pusta i wypalona.

- Kończy się nasze ostatnie spotkanie...

Gdy wyszła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pły-

wał pełne dwie godziny, jakby chciał zagłuszyć w sobie nie-
pokój.

Tina była śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy

sobie, do końca życia.

- Człowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może

ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście?
Sam wiesz, że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś
się jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu.

Gdy Tina brała prysznic, wspomniał o tym.

- Nie pomyślałem... to było tak szybko.
- Wszystko w porządku - odrzekła zmęczonym, bezbarw-

nym głosem. - Jestem przecież dorosła i dam sobie radę, a zre-
sztą dopiero miałam okres.

A gdyby Tina zaszła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa...

Boże, żeby do tego stopnia stracić głowę!

Wiedział jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy

wszedł do sypialni z poranną kawą i zastał ją w swoim łóżku,
z włosami rozsypanymi na poduszce, nagą i śliczną...

Zapragnął jej wtedy tak bardzo, że odczuł fizyczny ból na

myśl, że mogłaby odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na

zawsze. Ależ to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył
go od dziecka, że podobny związek może sprowadzić na czło-
wieka tylko nieszczęście. I tak już za długo to ciągnąłem.

Nigdy jej przecież niczego nie obiecywałem. Od samego

początku wiedziała, że nie chcę się wiązać. A więc najwyższa
pora, aby ograniczyć naszą znajomość wyłącznie do kontaktów
zawodowych. I muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do Londy-
nu. Zabiorę się do tego od razu jutro rano. Im szybciej stąd
wyjadę, tym lepiej dla wszystkich.

- Nocowałaś u Jocka Blaxtona?

Christie patrzyła zdumiona na strój siostry - podartą, popla-

mioną i pokrwawioną sukienkę i nałożoną na to męską koszulę.
- Boże! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił?

- Zgwałcił? Oczywiście, że nie.
- A twoja sukienka? Dlaczego tak wygląda?
- Naprawdę mnie nie zgwałcił. - Próbowała się uśmiechnąć.

- Zeszłej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na
noc z własnej woli.

- Proszę, proszę - mruknęła Christie, tuląc do siebie Rose,

która popiskiwała cichutko, bo zbliżała się pora karmienia. -
Czy mam przez to rozumieć, że nareszcie będziesz miała chło-
pa? Ten twój doktor Blaxton jest całkiem do rzeczy.

- Co masz na myśli?
- Nic, porównuję go z Peterem.
Tina uśmiechnęła się.
- W gruncie rzeczy masz rację, tylko że doktor Blaxton

wcale nie jest mój.

- Nie rozumiem. Przecież zostałaś u niego? To nie w twoim

stylu spędzać z kimś jedną noc.

background image

104

105

- Tym razem też masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy

starczy i nie sądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie.

W tak małej społeczności jak Gundowring nie było chyba

osoby, która by nie została w taki czy inny sposób dotknięta
tragedią, jaka się wydarzyła koło Black Hill.

Wypadek pozostawił głębokie ślady w psychice ludzkiej; lu-

dzie rozmaicie reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jed-
nego z chłopców, którzy spowodowali wypadek, odkryto sym-
ptomy dusznicy bolesnej, a jeden z nastolatków dostał egzemy.
Obydwaj poczuli się lepiej po zażyciu środków
uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych.

Napięcie psychiczne może się objawiać w najrozmaitszy

sposób. Pod koniec tygodnia Andrew, który prowadził feralnego
dnia samochód, próbował popełnić samobójstwo, lekarze zaś
znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak bardzo
zajęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o
sobie i o Jocku.

Podświadomie jednak czuła przez cały czas jego obecność,

gdyż noc, którą z nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie.
Teraz czuła się związana z Jockiem na zawsze, bez względu na
to, co on zamierza zrobić z jej miłością.

On najwyraźniej nie zamierzał robić nic, gdyż minął tydzień,

a ani razu nie okazał jej zainteresowania. Zajmie się pewnie
kolejną dziewczyną, myślała z goryczą, po to, aby po dwóch
spotkaniach szukać następnej.

- Może byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się

dzieje? - spytała ją Ellen któregoś dnia o świcie.

Tina wyglądała na zmęczoną. Dyżur był bardzo ciężki, a

o świcie opuszczają zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen

przyglądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na
stosowną chwilę, aby z nią porozmawiać.

- O czym mam opowiadać?
- O tym, co się wydarzyło między tobą a doktorem Blax-

tonem...

- Nie ma mowy. Nic nie będę opowiadać.

Tina zakładała właśnie kroplówkę dwumiesięcznemu dziec-

ku, które przed chwilą przyjęła do szpitala. Było poważnie
odwodnione i nie musiała nawet udawać, że całą uwagę poświę-
ca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku łatwo mogą
doprowadzić nawet do śmierci, a u małego Brie przez ostatnie
dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie.

- Muszę znać poziom elektrolitów.
- Badanie zostało już zamówione - oznajmiła Ellen, wstając

z krzesła, by zagrodzić drogę Tinie, która zamierzała wyjść
z pokoju. - Dziewczyno, posłuchaj mnie. Przyglądam ci się od
tygodnia, chodzisz jak nieprzytomna, zmizerniałaś... Początko-
wo myślałam, że dalej przeżywasz ten cały wypadek, próbę
samobójstwa Andrew...

- Zgadza się.
- Kiedy to nieprawda - potrząsnęła głową Ellen. - Znako-

micie sobie dawałaś przez cały czas radę, zarówno wtedy, kiedy
pocieszałaś rozhisteryzowane rodziny, jak i wtedy, kiedy robiłaś
pompowanie żołądka przepitym młodzieńcom. Potrafiłaś dopro-
wadzić do jakiej takiej równowagi psychicznej u chłopców, któ
rzy spowodowali wypadek. Wszystko powoli wraca do normy,
zapominamy stopniowo o tamtej koszmarnej nocy, tylko ty wy-
glądasz coraz gorzej...

- Nie wiem, o czym mówisz.
- A może zasmuciła cię wiadomość o wyjezdzie Jocka?

background image

- Nie wiedziałam, że wyjeżdża. Ellen, czy...
- Myślałam, że słyszałaś - odrzekła Ellen łagodniejszym

głosem, widząc cierpienie malujące się na twarzy Tiny. - Zatem
nie myliłam się. Ten człowiek od tygodnia unika spotkania
z tobą, więc...

- Unika spotkania ze mną?
- Mam oczy i dobrze wszystko widzę - wybuchnęła Ellen.

- Wczoraj w nocy na przykład Jock chciał zobaczyć dziecko,
które dopiero odebrał. Widziałam, jak szedł korytarzem, ale
kiedy zobaczył, że tu jesteś, poszedł na kawę. Wrócił dopiero
po godzinie, kiedy ciebie już nie było. Nie wydaje mi się to
normalne! Żeby w środku nocy tracić godzinę na wypicie kawy
zamiast iść do domu i się przespać? Za godzinę Jock zaczyna
dyżur, ale na pewno przyjdzie tu dopiero wtedy, kiedy ty pój-
dziesz do domu.

- Ellen...
- Zapewniam cię, że to nie jest moja bujna wyobraźnia.

A przed chwilą powiedział mi, że po powrocie Giny i Struana
zaczyna pracę w Londynie. - Urwała na chwilę i popatrzyła
zatroskanym wzrokiem na Tinę. - W dodatku Jock jest tak samo
smutny jak ty - dodała cicho - a więc...

- A więc... - Tina wzruszyła ramionami. - Nic nas z sobą

nie łączy.

Nie może ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do

Londynu. Tylko że...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tylko że Tina była w ciąży.

Siedziała na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie

paseczki. Potrząsnęła plastikową płytką, jakby miała nadzieję, że
wszystko to może jej się tylko wydawać. Kreseczki jednak nie
zniknęły, nie ma więc wątpliwości.

Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Początkowo mówiła

sobie, że wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru
pracy, braku snu i zbliżającego się okresu. Nie dostała jednak
okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a piersi bolały ją
coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążowej,
lecz nadal pocieszała się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła
do domu i...

Co teraz będzie?

Jedno jest pewne: Jock z pewnością nie chciałby o tym wie-

dzieć. Minęły już blisko cztery tygodnie od nocy, którą spędzili
razem, a on prawie się do niej nie odzywał. Rozmawiali jedynie o
sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś jej powiedział, że spotkał
się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego domu
opieki.

Ciekawe, czy siostra Jackson trafiła do kolekcji kobiet Jocka?

Kto wie? Tak czy owak, Jock z pewnością umawiał się już z
następną dziewczyną.

Spojrzała raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły

background image

108

109

i nadal dawały świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż
tak głupia! Co z tego, że był to bezpieczny okres, że dopiero
skończyła się miesiączka... Przypomniała sobie słowa stare-
go profesora położnika, który mawiał, że zajście w ciążę możli-
we jest zawsze i wszędzie. Powtarzał często, że w okresie płod-
ności kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie
wstrzemięźliwość.

Co teraz będzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie do-

tknęła ręką brzucha. Gdzieś tam w środku poczęło się nowe
życie, któremu początek dała ich miłość.

Jock jej już jednak nie potrzebuje.
- To tylko płód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby

wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić.
- To tylko płód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy
od kijanki. Zniszczy ci życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało
możesz to usunąć.

Mowy nie ma.

Słowa te zapadły jej głęboko w serce. Nie zdając sobie nawet

z tego sprawy, skrzyżowała ręce na brzuchu, zasłaniając go tak,
jak czyniły to przed nią od wieków kobiety, pragnąc ratować to,
co miały najdroższego.

W zeszłym tygodniu Tina obchodziła urodziny.
- Mam już dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko

- wyszeptała do siebie.

I w jednej chwili wszystko wydało jej się proste. Zupełnie

niespodziewanie zalała ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu za-
cisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko...

Jak bym mogła zabić dziecko, które stanowi część mnie

samej i człowieka, którego kocham?

To w ogóle nie wchodzi w grę. W żaden sposób nie potrafi-

łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że
ja będę czekała na tę istotkę, którą zrodziła miłość.

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie

z Rose na rękach. Tuż za nią pokazała się Ally z Timem.

- Czy coś się stało? Nie możemy się ciebie doczekać...
- Może i stało - westchnęła Tina. - Pamiętasz, kiedy tu

przyjechałam, mówiłam ci, że pobędę tylko kilka miesięcy?

- Pamiętam. - Oczy Christie spoczęły na pudełku z napisem

„Test ciążowy".

- Ale teraz myślę, że zostanę pewnie dłużej... - dodała ła-

miącym się głosem.

W jednej chwili role zupełnie się odwróciły. Przez ostatnie

dwa miesiące Tina opiekowała się siostrą, pomagając jej wydo-
być się z depresji. A teraz przyszła kolej na Christie. Objęła
mocno siostrę, tuląc ją do siebie.

- Christie, powiedz mi - zaszlochała Tina. - Jak my sobie

poradzimy we dwie z czwórką dzieci?

- Musisz mu o tym powiedzieć!
Christie zmieniła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył,

że jeszcze niedawno była to bezwolna, przygnębiona kobieta,
która nie potrafiła się nawet uśmiechać.

Siedziały, pijąc herbatę, a Christie obmyślała sposoby dzia-

łania. Postanowiła wystąpić w obronie siostry i wałczyć o nią
do upadłego. Najwyraźniej dobrze się czuła w nowej roli.

- Jock będzie musiał płacić na utrzymanie dziecka - tłuma-

czyła Christie. - Zaszłaś z nim w ciążę, więc musi ponosić za
to odpowiedzialność.

- Ale ja mu powiedziałam, że nie ma się czego bać, bo to

był bezpieczny okres...

background image

110

- Czy jesteś pewna, że nic was nie łączy? - próbowała do-

wiedzieć się Christie, widząc smutek na twarzy siostry. - Czy
naprawdę nic już się nie da zrobić? Stanowicie taką udaną parę,
a on byłby z pewnością dobrym mężem.

- Nic się nie da zrobić! - Tina postawiła gwałtownie filiżan-

kę na stole. - On jest wspaniałym lekarzem i potrafi być dobrym
przyjacielem. Jest też... - zaczerwieniła się - wspaniałym ko-
chankiem, ale zapewniam cię, że nie potrafi być mężem. Tak
sobie postanowił. Przespał się ze mną, nigdy mi jednak niczego
nie obiecywał, a teraz chodzi z następną dziewczyną. On nie
chce ani tego dziecka, ani mnie.

- Ale powiesz mu chyba, że jesteś w ciąży?
- Myślę, że tak - odparła drżącym głosem. - Jest w końcu

ojcem dziecka, a kiedy... wyjedzie, kiedy będzie w Londynie,
powinien wiedzieć, że zostawił tu część siebie.

- Wyjedzie więc od swego własnego dziecka - wyszeptała

Christie. - A czy nie przyszło ci do głowy, że on może go
chcieć? Może ucieszy się, że został ojcem?

- Chyba nie. Wydaje się, że będzie teraz na świecie o jedno

dziecko za dużo...

Była północ.

- Zasnęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się

głodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym.
Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta,
stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką
dziewczynkę.
Zaciskała kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem
udało się na tyle je rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę.
Dziecko było w stanie krytycznym. Tina dała znać oczami

111

dyżurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod

ramię, próbując ją uspokoić.

- Proszę pozwolić doktor Rafter zbadać dziecko, niech pani

zostawi małą...

- O mój Boże, mój Boże - łkała Claire Hughes, wyrywając

się Barbarze. - Moje dziecko umiera. Musiałam zostawić pozo-

stałe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --
Proszę, niech się pani uspokoi...

Claire nie słyszała, co się do niej mówi. Z natury miała

histeryczne usposobienie, a teraz rzuciła się na podłogę i upadła
Tinie do nóg.

- Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzyczała.
Dziecko zaczęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie,

usiłując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi.
Wystarczyło jedno spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć,
co się stało. Pani Hughes wspomniała o kanapce z masłem orze-
chowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki...

Dziewczynka puchła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były

jak małe szparki. Twarz i ramiona pokrywała jasnoczerwona
wysypka. Oddychała płytko i z ogromnym trudem.

Oddech ustał nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła

Tinę za drugą nogę i pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz
zamienił się w krzyk.

- Nie! Nie! Nie!

- Proszę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się

uwolnić. - Niech mnie pani puści!

Czuła się zupełnie bezradna, na ręku miała przeciez nieprzy-

tomne dziecko. Na pomoc podbiegła Barbarii. Pochylila sie usilując
oswobodzić nogi Tiny, ale nie zdało się to im nic. Claire
zachowywała się jak szalona, odchodząc od zmysłów z rozpaczy.

background image

112

113

Sytuację uratował Jock. Wszedł do izby przyjęć, podbiegł

jednym susem do Claire i chwycił ją za rękę. Podniósł ją z pod-
łogi i odciągnął od Tiny, sadzając na najbliższym krześle.

- Proszę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby za

pewne w stanie zatrzymać nawet oddział szykujący się do ataku.
- Proszę tu siedzieć! - powtórzył. - Pod żadnym pozorem nie
wolno się pani stąd ruszyć. Proszę zostać przy pani Hughes
- zwrócił się następnie do Barbary - a gdyby były jakieś kłopoty
proszę wezwać ochronę. A panią doktor poproszę tu z dziec-
kiem! - zawołał, otwierając drzwi gabinetu.

Dziecko nadal nie oddychało, a przeraźliwa sinica na jego

twarzy zmieniała się powoli w trupią bladość.

- Trzeba je intubować - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili

do stracenia.

Intubacja była niezbędna, gdyż krtań dziecka najwyraźniej

spuchła. Powietrze miało utrudniony dostęp do płuc, a było już
za późno na podanie antyhistaminy. Tina nie musiała jednak
tłumaczyć tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła ułożyć
dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał już potrzebne
instrumenty. Zajęło mu to zaledwie parę sekund.

Podał rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka

do tyłu, po czym, przy pomocy laryngoskopu, ostrożnie wpro-
wadziła rurkę do tchawicy. Współpracowali bez słów, jakby
kierował nimi jeden mózg i jedno wspólne pragnienie. Jakby
stanowili jedno.

Struny głosowe były bardzo spuchnięte...
Jock podniósł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadziła

rurkę głębiej, a on tymczasem wstrzyknął dziecku adrenalinę. I
zanim zdążyła go poprosić, podał jej worek samorozprężalny.
Podłączyła go do rurki intubacyjnej i zaczęła wdmuchiwać po-

wietrze do płuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie
antyhistaminę. Po kilku wdmuchnięciach dziecko wydało nie-
spodziewanie długi, świszczący oddech, a potem zaczęło samo
oddychać. Tina poczuła wielką ulgę.

Podtrzymała rurkę, pamiętając, że naturalną reakcją dziecka

będzie próba jej wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpio-
na, ustaną odruchy obronne gardła i krtani. Jock przygotowywał
już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on, dziewczynka
pewnie by już nie żyła. Nie poradziłaby sobie sama z rozhiśtery-
zowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać...

A wszystkiemu winne orzeszki, myślała ze złością, gdy zaj-

mowali się wentylowaniem dziecka. Należałoby właściwie za-
kazać stosowania ich w przemyśle spożywczym, gdyż są zbyt
niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób wie, jak bardzo są
alergenne.

Mała Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie

musiała uważać, co je. Będzie musiała nosić stale przy sobie
adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne znajdują się bo-
wiem często w różnych produktach spożywczych, choć na opa-
kowaniu brak informacji o tym.

Rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęła Barbara.

Z niepokojem przyjrzała się dziewczynce, ale po chwili jej twarz
się rozjaśniła.

- Widzę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała.
Tina uśmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, któ-

ry był nadal zajęty dziewczynką. Trzeba było dobrze umocować
rurkę intubacyjną; musiała tak pozostać przez kilka godzin, do-
póki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych. Dlatego
właśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione.

Teraz problemem stawała się matka.

background image

114

115

- Co z panią Hughes? - spytała Tina.
- Musiałam podać jej środki uspokajające - odparła Barba-

ra. - Przepraszam, ale nie było innego wyjścia. Gdy tylko wy-
szliście z Mariką, Claire wpadła w prawdziwy szał. Kopnęła
Erica w brzuch i gdybyśmy jej nie unieszkodliwili, wdarłaby się
pewnie do gabinetu.

Jak dobrze, że to właśnie Erie ma dziś dyżur, westchnęła

Tina. Erie był najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy.

- A co jej podałaś?
- Valium domięśniowo. Erie trzymał ją, a ja robiłam za-

strzyk. Pomógł nam jej mąż, który właśnie nadszedł. - Barbara
pokazała posiniaczone ramię. - Zostawiła mi to na pamiątkę,
ale z pewnością poda nas jeszcze do sądu.

- Wtedy i my ją podamy do sądu - oznajmiła Tina, ogląda-

jąc siniaki Barbary. - Nic ci więcej nie zrobiła?

- Najważniejsze, że żyję - roześmiała się Barbara. - Do sądu

nie będę jej podawała, bo rzeczywiście z rozpaczy odchodziła od
zmysłów. - Barbara jeszcze raz spojrzała na Marikę. - Pan
Hughes chciałby z tobą porozmawiać. Czy mogłabyś wyjść na
chwilkę? On też jest zrozpaczony, choć na szczęście objawia się
to nieco spokojniej niż u jego żony.

Tina spojrzała w stronę Jocka. Zajęty był nadal dziewczynką.

Widać było, że kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale
gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło jej się gorąco. Jock kocha
dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o własnym
dziecku.;.

Powinien też pragnąć żony. Niedługo przyjdzie na świat jego

dziecko, a jego może wcale to nie obchodzi.

- Zaraz... wrócę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy

tym nieco zadrżał. - Zostaniesz z Mariką?

- Oczywiście.

Głupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było,

że Jock nie zostawiłby żadnego chorego malucha samego, choć-
by go wyciągano siłą. Ciekawe, jak by traktował własne
dziecko?

Wróciła dopiero po półgodzinie. Musiała przez ten czas

uspokoić Barry'ego Hughesa, zapewnić go, że wszystko jest
w porządku, a potem zobaczyć się z jego żoną.

Tina umieściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry

zajął się pozostałymi dziećmi. Nie można było obarczać go
dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu opieki nad żoną,
zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki.

Musiała potem napisać wsteczne zlecenie na valium, które

Barbara podała Claire. Teoretycznie pielęgniarka nie miała pra-
wa dawać podobnych leków bez wyraźnego polecenia lekarza,
gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby wezwać
policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek.

Claire leżała teraz w łóżku półprzytomna, podano jej bo-

wiem bardzo silne środki uspokajające. W pobliżu znajdowała
się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla bezpieczeństwa pacjentki
miało specjalne barierki.

Gdy Tina przyszła ją odwiedzić, pani Hughes z trudem otwo-

rzyła oczy. Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym
wzrokiem.

- Marika... - wyszeptała w końcu.
- Z Mariką już dobrze - odrzekła Tina pewnym głosem,

biorąc Claire za rękę. - Śpi teraz, ale doktor Blaxton jest caly
czas przy niej. Opuchlizna już schodzi. Zobaczy ją pani z samego
rana.

- Dziecina moja... Tak mi przykro, przepraszam...

background image

116

117

Po policzku pani Hughes stoczyła się łza, a potem kobieta

zamknęła oczy i zasnęła.

Tina znalazła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku

Mariki. Barry Hughes poszedł już do domu zająć się pozostałą
dwójką dzieci. Jego los nie był do pozazdroszczenia. Miał pod
swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę, która re-
agowała w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciw-
ności losu.

Gdyby nie Jock, ten wypadek zakończyłby się z pewnością

tragicznie...

Tina stała chwilę w drzwiach pokoju, w którym paliło się

tylko przyćmione światło, i przyglądała się Jockowi. Nie wie-
dział o tym i siedział bez ruchu, wpatrzony w dziewczynkę,
słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten człowiek
nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest
upewnić się, czy chore dziecko prawidłowo oddycha. Ma w so-
bie niewyczerpane zasoby miłości...

Opuściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy ty-

dzień ciąży. Za pięć tygodni Jock ma wyjechać do nowej pracy
na drugi koniec świata. Czy kiedykolwiek potrafi spojrzeć na
swoje dziecko z podobną czułością, z jaką spogląda na tę małą
dziewczynkę?

Na pewno nie. Gdy urodzi się jej dziecko... ich dziecko,

będzie wtedy na świecie o jedno dziecko za dużo.

Muszę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady.
- Jock?
Podniósł głowę i uśmiechnął się, ale myślami był daleko.

Cała jego uwaga skupiona była teraz na Marice. Czas Tiny
minął. Spotkali się przecież już dwa razy...

- Wszystko w porządku - odezwał się cicho. - Niedługo

zwolni mnie pielęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć,
żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie
masz co tu robić.

Dostała więc odprawę; świadczył o tym wyraźnie jego ton.

Nie chce, by tu zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu
wyznać swą tajemnicę i że trudno sobie wymarzyć lepszą do
tego chwilę. Byli sami w pokoju pogrążonym w półmroku i
obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym
sukcesie.

Musi się zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę.

Trzeba zignorować odprawę, jaką od niego dostała, i zebrać się
w sobie, by powiedzieć to, czego Jock nie miał najmniejszej
ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch
ręce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy
nim na krześle.

- Muszę z tobą porozmawiać - zaczęła drżącym głosem.

- Muszę...

- Masz jakiś medyczny problem? - spytał.
Już po raz drugi dostaję odprawę, pomyślała. On daje mi do

zrozumienia, że rozmawiać możemy jedynie na tematy zawo-
dowe.

- Można to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto

w oczy. - Jestem w ciąży.

Zapadła cisza. Długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza.

Minęła minuta, dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeź-
bioną w kamieniu. Żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy, oczy
patrzyły martwo przed siebie.

Powiedz coś Jock, błagam cię, powiedz, krzyczało bezgłoś-

nie jej serce. On jednak nie mówił nic. Nie była już w stanie

background image

118

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

119

wytrzymać tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili
dłużej...

- Muszę wracać na izbę przyjęć...

Zdobyła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spoj-

rzała na jego zimną, obcą twarz, i wstrząsnął nią dreszcz. Całe
jej ciało przenikał ból, straszniejszy i trudniejszy do zniesienia
niż cierpienia fizyczne.

Kocham tego człowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia

ani ze mną, ani z własnym dzieckiem!

- Przepraszam, ale myślałam, że powinieneś o tym wiedzieć

- wyszeptała i wyszła z pokoju.

Po drodze natknęła się na nocną pielęgniarkę Penny, która

przyszła zmienić Jocka. Dziewczyna uśmiechnęła się do niej,
a potem obejrzała zdumiona. Tina minęła ją w milczeniu z mar-
twym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nikogo i nicze-
go nie widziała.

Musiało się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokoj-

nie Penny. Tina znana była z wesołego usposobienia i dobrego
humoru i wszystkim okazywała zwykle dużo serdeczności. El-
len powiedziała jej wprawdzie, że Marika jest w dobrym stanie,
ale w międzyczasie coś się musiało zmienić. Wchodząc na od-
dział dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież
więc było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że Marika śpi spokoj-
nie i normalnie oddycha.

Doktor Blaxton, siedzący przy jej łóżeczku, wyglądał jednak

dziwnie. Patrzył przed siebie martwym, nic nie widzącym wzro-
kiem, dokładnie tak samo jak przed chwilą doktor Rafter. Penny
umawiała się z nim dwa razy i nigdy jeszcze nie widziała go
w podobnym stanie.

- Już jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej

ani na chwilę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć
minut należy mierzyć ciśnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdy-
by zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie natychmiast zadzwonić.
Myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Opuchlizna znacznie
się już zmniejszyła.

Opuścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie

wzrokiem, jakby nie widział nic dookoła.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gdy pojawił się w izbie przyjęć, Tina wypełniała właśnie

karty chorych. Siedziała z pochyloną głową, włosy zasłaniały
jej twarz. Pracowała w zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem,
całkowicie pochłonięta swym zajęciem, jakby od tego, co robiła,
zależały losy świata.

W izbie przyjęć nikogo w tej chwili nie było, tylko gdzieś

w głębi siostra Roberts robiła porządki. Światło było więc przy-
ćmione i jedynie nad biurkiem Tiny paliła się lampa.

Jockowi na jej widok ścisnęło się serce. Przypominała małą,

drobną dziewczynkę; była taka śliczna, samotna przy tym i opu-
szczona. A pod sercem nosiła jego dziecko.

Jak ja się powinienem teraz zachować? Co powinienem

czuć?

Stał dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od

tej niezwykłej, pełnej radości życia dziewczyny, która oczaro-
wała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak zaczął go ogarniać
strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzie-
ciństwie...

Tina jest w ciąży.
Kiedy ja wcale tego nie chcę. Nie chcę! Jak to w ogóle

możliwe? Co ja mam robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją
pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz i...

Boże, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią-

ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już załatwione.
I nie mam najmniejszej ochoty zostawać ojcem ani kochać ko-
gokolwiek, ani...

Tina dostrzegła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do nie-

go, przerywając tok jego myśli. Jego uporządkowany, dobrze
zorganizowany i zaplanowany świat rozpadł się pięć minut temu
w gruzy.

Niewykluczone jednak, że stało się to znacznie wcześniej,

już wtedy, gdy ujrzał Tinę po raz pierwszy.

- Nie bój się - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal,

skrywając swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się
bać.

Czy wszystko, co myślę, jest wypisane na mojej twarzy?

- pomyślał z niepokojem.

- Nie mam zamiaru namawiać cię do małżeństwa i na pew-

no nie będziesz się musiał o nas martwić. Nie mam zamiaru
zatrzymywać cię przy sobie. Myślałam tylko, że... masz prawo
dowiedzieć się przed wyjazdem, że urodzi ci się dziecko.

- Wytłumacz mi, proszę, co się stało! - wybuchnął niespo-

dziewanie, podchodząc do biurka. Oparł się o nie rękami i na-
chylił, patrząc jej prosto w oczy. - Mówiłaś mi, że dopiero
miałaś miesiączkę, że jesteś dorosłą osobą, że wiesz, co robisz,
i że nie jesteś głupia...

- Okazało się jednak, że jestem głupia.
- Nie wierzę! Jeżeli zaszłaś w ciążę, to znaczy, że sama tego

chciałaś.

- Nie chciałam zajść w ciążę - odpowiedziała spokojnie.

- Uwierz mi, proszę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki.
Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez
pieczna. Wiem, oczywiście, że nie ma zupełnie bezpiecznej

background image

122

123

pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest żadnym
nieszczęściem. Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała.

- Nie jest nieszczęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. -

Mylisz się! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bez
sensu...

Miała po dziurki w nosie tej całej rozmowy. Nie chciała

tego dłużej słuchać. Szczyt głupoty i bezsensu! A rozmowa
dotyczy przecież dziecka, ich dziecka. Zerwała się zza biurka
i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się kre-
dowobiała.

Szczyt głupoty i bezsensu? Czy można tak myśleć o dziecku,

które ma się narodzić?

- Muszę ci coś powiedzieć - zaczęła, przymykając oczy.

Milczała chwilę, a potem postanowiła powiedzieć mu, co kryje
się w jej sercu. - Posłuchaj mnie. Moja głupota nie ma tu nic
do rzeczy. Uważam ponadto, że nadszedł czas, żeby mówić
o przyszłości, a nie o tym, co się stało.

- Ale...
- Nie ma żadnych ale! Mam dwadzieścia dziewięć lat i za-

kochałam się. Pokochałam cię bezgraniczną, ślepą miłością.
Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam tak bardzo jak ciebie. I nig-
dy już nikogo nie pokocham w podobny sposób. Ty zaś... ty
wyjeżdżasz. Dlatego właśnie myśl o urodzeniu twojego dziecka
napełnia mnie taką radością.

Jock nadal zdawał się nic nie rozumieć.
- Chcesz więc powiedzieć, że chciałaś zajść w ciążę?
- Nie - odpowiedziała krótko. - Nie chciałam, tylko że te-

raz łatwiej by ci było nauczyć mnie fruwać, niż nakłonić do
usunięcia tej ciąży. W odróżnieniu od ciebie nie sądzę, że na
świecie pojawi się o jedno dziecko za dużo. Potrafię o nie zadbać

i potrafię dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją
miłość...

- Jakim cudem będziesz się nim mogła opiekować w twojej

sytuacji finansowej? - zapytał bez ogródek.

- Rozmawiałyśmy już o tym z Christie. Jeżeli Struan da mi

stałą pracę, a robił mi przecież takie nadzieje, zostanę w Gun-
dowring. Christie sprzeda farmę i przeniesiemy się do miasta.
Damy sobie radę, nie mamy przecież dużych wymagań. Będzie-
my się utrzymywać z mojej pensji, a Christie zajmie się dziećmi.

- Wszystko już, widzę, zaplanowałaś.
Czuł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez

niego postanowiły!

- Jock...
- Jak ty sobie to wyobrażasz, u diabła? - zawołał, odwraca-

jąc się do okna. - Dla mnie, jak widzę, nie ma miejsca, mam
więc odejść po prostu od własnego dziecka?

- Może powiesz mi w takim razie, czego tak naprawdę

chcesz? - spytała cicho. - Jak wyobrażasz sobie siebie w roli
ojca?

Zapadła cisza.
A potem Jock powziął decyzję. Przyszło mu to bardzo cięż-

ko, musiał bowiem zapomnieć o tym wszystkim, czego uczono
go od dziecka. Czuł, że wpada w pułapkę... Cóż miał jednak
robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc nic in-
nego, tylko pokornie znieść to, co przynosi mu los.

- Musimy się pobrać - oznajmił, wzdychając ciężko. - Nic

innego nam nie pozostaje.

- Jock mi się oświadczył.
- To cudownie... - rzekła z ulgą Christie.

background image

124

125

- Posłuchaj mnie uważnie, zanim zaczniesz szyć mi suknię

ślubną i spraszać gości na wesele - przerwała Tina. - Nie mam
zamiaru wychodzić za niego za mąż.

- Ale...
- Czy chcesz usłyszeć, jak on mi się oświadczył? Powiedział

mniej więcej tak: „Musimy się pobrać, bo nie mamy innego
wyjścia", i wyglądał przy tym, jakby właśnie wydał na siebie
wyrok śmierci.

- No, jeżeli tak... - spochmurniała Christie.
- Ale on nie może zrozumieć, dlaczego mu odmówiłam.
- A więc nadal chce się z tobą ożenić...
- On tylko chce się zachować przyzwoicie, to wszystko. Na

myśl o żonie i dziecku przechodzą go ciarki, postanowił jednak
zachować się honorowo. I wiesz, co mi w końcu powiedział?

- No?
- Że porozmawiamy sobie o tym na spokojnie jutro.

- Weźmiemy ślub siódmego listopada.
- Nie rozumiem?

Przed chwilą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właś-

nie dyżur. Zdążyła tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi
stetoskop, gdy w drzwiach pojawił się Jock.

- Wszystko już sprawdziłem. To najwcześniejsza data, jaka

wchodzi w grę, gdyż między zgłoszeniem a datą ślubu musi
upłynąć miesiąc.

- Powtórz, proszę, bo dobrze nie zrozumiałam - rzekła z

uśmiechem, wkładając ręce do kieszeni fartucha. - Czegoś mi tu
brakuje. Oświadczyny wyglądają chyba zupełme inaczej?
Gdzież bukiet róż i pierścionek z diamentem? A gdzie wyzna-
nie miłości i obietnice, że nic nas nie rozdzieli aż do śmierci?

Przeczytałam w swoim życiu dosyć romansów, panie doktorze,
i wiem, jak to powinno wyglądać!

- Niemądra jesteś.
- No właśnie - przyznała ze smutkiem - jestem niemądra.

Sam to powiedziałeś i masz zupełną rację. Jestem niemądra, bo
zaszłam w ciążę. Jestem niemądra, bo się w tobie zakochałam.
A ty nie potrzebujesz przecież niemądrej żony. W gruncie rze-
czy, panie doktorze, panu nie jest potrzebna żadna żona, mądra
czy głupia.

- Tino...
- Nie chcesz w ogóle małżeństwa - przerwała mu - a ja nie

wyjdę za mąż za człowieka, który mnie nie kocha.

- Ależ to szantaż! - wybuchnął.
- Nazywaj to sobie, jak tylko chcesz, ale ja, mimo że cię

kocham, nigdy nie wyjdę za ciebie mąż, jeśli nie potrafisz mi
odpłacić miłością.

- Posłuchaj mnie...
- Przepraszam, panie doktorze, ale mam już pacjenta - prze-

rwała mu chłodno. - A czy na pana nie czeka jakiś poród?

- Chwilowo nie.
- To idź poszukać sobie kogoś innego, kogo mógłbyś za-

dręczać, a mnie zostaw w spokoju. Najlepiej będzie, jeśli po-
szukasz teraz Sarah Page. To nowa pielęgniarka, która pracuje
na drugim oddziale dopiero od dwóch dni. Czekają cię dwa
upojne spotkania, dwa szampańskie wieczory, a może nawet
noce, kto wie? Może uda ci się jeszcze kogoś rozkochać przed
wyjazdem do Londynu? Idź sobie w każdym razie ode mnie
i nie zawracaj mi głowy swoimi pomysłami, bo ja naprawde nie
mam na to czasu.

Jock stanął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.

background image

Pękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w

żaden sposób nie może stąd wyjechać...

A Tina? Do diabła! Tina musi wyjść za mnie za mąż!
Te rozmyślania przerwał mu widok Barbary, która pomagała

mężczyźnie w średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem
sadowiła go na wózku. Mężczyzna był nagi od pasa w górę.
Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W tej
chwili podbiegła do nich Tina.

Postanowił zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny,

zwłaszcza że nie nęcił go zupełnie powrót do pustego domu
i pozostawanie sam na sam ze swymi myślami.

Z samochodu wysiadła właśnie kobieta, która siedziała za

kierownicą. Była to Lorna Colsworth, członkini zarządu szpita-
la, prezeska damskiego klubu gry w kręgle, która stała na straży
moralności w Gundowring i okolicy.

Jock spojrzał na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim

jej męża, właściciela przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież
było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył zamiast niego
rzeźnika Rega Carneya, otyłego mężczyznę o nalanej czerwonej
twarzy, na której malowało się teraz bezbrzeżne cierpienie.

Lorna była niemal tak samo czerwona. Szła szybko w stronę

izby przyjęć, skrywając twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko
dostrzegła Jocka, który zbliżał się w jej kierunku, niemal rzuciła
w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat, skarpetki
i buty.

- Proszę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść!

Ja naprawdę muszę już iść...

Jock stanowczym ruchem położył jej rękę na ramieniu.
- Niech nam pani powie, co się stało? - zapytał.
Zorientował się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno

127

próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał
tak, jakby nagle stracił mowę.

Lorna za wszelką cenę chciała odejść, Jock jednak nie mógł

na to przystać. Może Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może
przedawkował leki? Doznał jakiegoś urazu?

- Ja nic nie wiem... Tu jest jego ubranie. Naprawdę muszę

iść. - Lorna zrobiła krok do tyłu, ale Jock ją zatrzymał.

- Proszę nam wszystko powiedzieć.

Tina zrezygnowała już z uzyskania informacji od swego pa-

cjenta i próbowała teraz oderwać jego rękę od pachwiny. Męż-
czyzna jęczał przez cały czas przeraźliwie, przechylając się
z boku na bok.

- Co panu jest? - pytała.
- On... on...

Czerwień na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę.

Wyglądała tak, jakby za chwilę miała dostać udaru. Jock odpro-
wadził ją na bok i posadził na krześle. Nie miał wyjścia, musiał
się od niej czegoś dowiedzieć.

- Niech pani wreszcie coś powie!
- Przyciął mu się... przyciął mu się... - wykrztusiła. - Te-

raz naprawdę muszę już iść...

Jock rzucił okiem na Rega i zobaczył, że Tina zdołała odsunąć

jego rękę. Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez
ułamek sekundy Jockowi wydało się, że niewiele brakuje, aby
wybuchnęła śmiechem. W porę jednak się opanowała.

Reg znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trud-

no byłoby wymyślić coś bardziej poniżającego dla mężczyzny,
jego penis uwiązł bowiem między ząbkami zamka błyskawic/
nego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek bardzo
energicznie i z wielką siłą.

126

background image

128

129

Tina pokiwała głową w zdumieniu.
- Jak... to się stało?
Lorna jęknęła znowu i zaczęła opowiadać:
- Nagle usłyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samo

chód. Myśleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę.
Złapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam
się go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi
usłyszą, a to wcale nie był Simon...

Lorna zaczęła szlochać.
Jock zachował powagę, choć sam nie rozumiał, jak mu się

to udało. Nigdy jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo
śmiać.

- Proszę się uspokoić, może już pani iść do domu - zwrócił

się do Lorny. - Damy sobie radę.

- Ale... - Lorna patrzyła na nich przerażonym wzrokiem.

- Co teraz będzie? Simon... wszyscy się o tym dowiedzą...

- Wiem o tym tylko ja, doktor Rafter i siostra Roberts. Daję

pani słowo, że nic nie wydostanie się poza mury tego szpitala.
Niech pani stąd idzie.

Ratowanie Rega Carneya zabrało im równe dwadzieścia mi-

nut. Przez dziewiętnaście minut uspokajali go, aż wreszcie Tina
mogła wstrzyknąć mu niewielką ilość środka znieczulającego.
Następnie w ciągu minuty udało im się przesunąć zamek bły-
skawiczny w dół.

- Zawołajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, pa

trząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w do
mu. Albo nie! - zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksów
ką Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby
o wszystkim całe miasto.

- Mogę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował

Jock. - Skończyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby
dalej sama ratowała pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się
cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie
porozmawiać.

Wrócił wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy

spojrzała na niego, wiedział, że musiała się przed chwilą głośno
śmiać.

- Czy nikt was po drodze nie widział? - spytała. - Trzeba

mu było przykleić sztuczne wąsy i brodę dla niepoznaki.

- Na pewno by z tego skorzystał - uśmiechnął się Jock.

- Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się
jeszcze w przyszłości zdrady.

- Ma to jedną dobrą stronę - rzekła Tina.
- Jaką?
- Wiesz przecież, że Lorna jest w zarządzie szpitala. Trudno

sobie wyobrazić bardziej pruderyjną osobę, więc się bałam, że
może sprzeciwić się zatrudnieniu mnie na stałe, gdy zostanę
samotną matką. Myślę jednak, że teraz nie będzie jej wypadało
zwracać mi uwagę.

Dobry humor Jocka rozwiał się bez śladu.

- Tino...
- Zastanawiam się właśnie, co wpisać Regowi do jego karty

choroby - ciągnęła, zupełnie nie zwracając na niego uwagi.

- Chyba nie dokonam żadnego wpisu. Biedny, umarłby chyba
na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy
stało.

- Tino...
- Co o tym sądzisz?

background image

Sądzę, że powinniśmy porozmawiać.

- Przecież rozmawiamy.
- Powinniśmy porozmawiać o nas. Potrząsnęła
głową i pochyliła się nad biurkiem.

- Nie ma żadnych „nas". Jesteś tylko ty, jestem ja i jest nasze

dziecko.

- Kiedy ja chcę mówić „my".
- Chyba tylko po to, żeby wypełnić obowiązek? - rzuciła.

- Nie masz przecież najmniejszej ochoty na małżeństwo.

Jock westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Cóż to za

kobieta! Jej obecność sprawia, że jedynym jego pragnieniem
jest przebywać w jej obecności, aby wraz z nią się śmiać, aby
ją kochać i aby się nią opiekować.

Ale małżeństwo?
- Chyba masz rację. Ja sam nie wiem, czego chcę.
- Skoro tak mówisz, to z pewnością nie chcesz się żenić.

- Do diabła...

Jock przejechał palcami po włosach i wstał. Wyszedł na ko-

rytarz, a po chwili znów wrócił i usiadł. Tina siedziała bez ru-
chu, starając się z całych sił powstrzymać na wodzy swoje uczu-
cia i sprawiać wrażenie osoby opanowanej, zainteresowanej
rozmową i przyjaznej. Przychodziło jej to jednak z wielkim tru-
dem. W końcu odłożyła pióro, zamknęła oczy i zrozumiała, że
dłużej już nie wytrzyma.

- Wiesz co? - odezwała się cicho. - Idź do domu i połóż się

spać. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo
stawmy to do jutra.

-A niech to licho porwie! - wybuchnął, uderzając pięścią

w stół. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powie

dzenia, tylko żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem

131

zmęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to
możesz sobie zostawić swoje papierki!

- A co byś chciał ode mnie usłyszeć?
- Sam nie wiem, ale... - Potrząsnął głową z rozpaczą. -

Mówimy przecież o miłości. Do diabła! Tak jest! Mówimy prze-
cież o miłości...

- Do diabła! Wcale nie mówimy o miłości!
- Mylisz się! Od dziecka uczono mnie, żebym nie okazywał

uczuć, żebym nie zbliżał się do ludzi. Mówiono mi, że to grozi
katastrofą, bo albo mnie ludzie zniszczą, albo ja ich... Wiem
teraz, że to bzdura. Bywają na świecie szczęśliwe małżeństwa,
a to, że moim rodzicom się nie udało, nie oznacza jeszcze, że
mnie się nie uda. Dlaczego więc miałbym się nie ożenić?

- Chciałbyś się szczęśliwie ożenić?
- Tak... Nie! To znaczy, sam nie wiem - wybąkał z rozpa-

czą w głosie. - Wiem tylko, że gdybym się miał ożenić, to
ożeniłbym się właśnie z tobą. Nie spotkałem jeszcze nigdy takiej
kobiety jak ty! Ledwie się trzymasz na nogach ze zmęczenia,
nie masz grosza przy duszy, masz za to na głowie mnóstwo
zmartwień, oczekujesz mojego dziecka, a ja wyjeżdżam do Lon-
dynu. A ty nawet teraz nie wpadasz w histerię, tylko bierzesz
na siebie odpowiedzialność za dziecko, tak jak już kiedyś wzię-
łaś odpowiedzialność za siostrę i jej dzieci.

- Ciekawe, co by mi pomogła histeria - zauważyła spokoj-

nie Tina. - A jeśli chodzi o siostrę... Christie zrobiłaby na moim
miejscu dokładnie to samo.

- Właśnie o to mi chodzi! Christie by tak zrobiła, bo cię

kocha tak samo jak ty ją. Ja bym tak jednak nie potrafił zrobić,
nie umiałbym wziąć odpowiedzialności, bo się boję.

Wstał znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył

background image

132

133

ręce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego,
by nabrać trochę siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo
na świecie, może więc zgodzić się na jego propozycję... Z bie-
giem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się zaleczyć
jego rany?

Pochylił się i musnął wargami jej włosy.

- Musisz wyjść za mnie - szepnął. - Wiem... Do diabła

ciężkiego, właściwie to nic nie wiem. A tak naprawdę wiem
tylko jedno, że nie potrafię wyjechać na drugi koniec świata
i kazać ci wychowywać samej nasze dziecko. I wiem też, że
muszę się zmienić... muszę się nauczyć kochać... dawać mi-
łość...

- Jock...
- Nic nie mów! - Położył jej palec na ustach. - Tylko ty

możesz mi pokazać, jak się kocha... Jeżeli chcesz zaryzykować,
to wyjdź za mnie za mąż. Gotów jestem uklęknąć przed tobą
z bukietem róż...

Jak mogłabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczy-

wiście niewielkie, a ryzyko duże, nic innego mi jednak nie po-
zostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno nic nie zyskam.

- Spróbujesz mnie pokochać? - wyszeptała, kładąc rękę na

jego dłoni.

- Na pewno cię pokocham - odpowiedział.

Jeśli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko

potrafię.

Ich ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w
Gundowring gości nie było zbyt wiele, Jock jednak uważał,
że przyszły tłumy.

- Zaprosimy tylko najbliższych przyjaciół - postanowił, ale

że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny
i Jocka, nie sposób było kogokolwiek pominąć.

Struan, który wrócił z urlopu w doskonałym nastroju, zamó-

wił na weekendowy dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe
wypadki nie mogły zakłócić uroczystości.

Tina wyglądała prześlicznie. Nie chciała włożyć białej suk-

ni, choć Christie tłumaczyła jej, że „panna młoda w ciąży to
obecnie żaden wstyd", zgodziła się jednak na kolor jasno-
złocisty.

Jedwabna suknia, którą uszyła jej Christie, leżała na niej

znakomicie. Christie, ubrana w sukienkę o podobnym odcieniu,
wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio przytyła trochę, dopi-
sywał jej humor i powoli odzyskiwała radość życia. W orszaku
ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima.

Przed ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem

na zatokę. Miejsce było śliczne, a największą zaletą nowego
nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko siebie dwa domy.

- Chcielibyśmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock

Christie. - Tina ma zamiar pracować przynajmniej na pół etatu,
więc będziesz nam potrzebna i cieszylibyśmy się ogromnie,
gdybyś i ty nas potrzebowała.

Jock czasem wie, co i kiedy powiedzieć, myślała Tina, stojąc

w drzwiach kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał
się wspaniale. Kupił jej piękny pierścionek zaręczynowy, zabie-
rał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby rzeczywiście
ją kochał.

A teraz biorą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na

nią koło ołtarza. I jest tak niesamowicie przystojny...

Zabrzmiały pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postą-

piła krok do przodu. Jock odwrócił się w jej kierunku i powital

background image

134

ją uśmiechem pełnym dumy i miłości. Ona zaś gotowa była
ruszyć za nim na koniec świata.

Czekał na nią. Czekał na nią człowiek, którego kochała.

Gdyby jednak nie darzyła go aż takim uczuciem, gdyby nie
znała go tak dobrze, nie zauważyłaby strachu kryjącego się
głęboko w jego oczach.

Wiedziała już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu.

Zdawała sobie dobrze sprawę, że dużo czasu musi jeszcze
upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście. Jeżeli kiedykol-
wiek jej się to w ogóle uda.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nic chyba z tego nie będzie.

Patrzyła ponuro na swoje biurko. Był to jej ostatni dzień

w szpitalu. Miała jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał
ją powrót do domu i wystąpienie w nowej dla siebie roli matki.
Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma się urodzić
za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę.

Tina jednak obawiała się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic

z tego nie będzie.

- Jesteś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie

do pokoju, niosąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wy
boru, do koloru - oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna pro
dukcja pensjonariuszek naszego domu opieki.

Tina odpowiedziała jej bladym uśmiechem i Ellen skonsta-

towała, że z Tiną dzieje się coś niedobrego.

- Co się stało?
- Ależ nic.
- Nie masz chyba tajemnic przed starą ciotką? - zaczęła

Ellen, siadając naprzeciwko Tiny. - Przede mną nic się nie ukry-
je. Widzę przecież, że coś ci jest. Może boisz się porodu, zasta-
nawiasz się, jak to wszystko będzie?

- Zupełnie się nie boję - westchnęła Tina. - Jock boi się

wystarczająco za nas oboje.

- Teraz ja nic nie rozumiem. Przeszłaś wszystkie badania

background image

136

137

i trudno sobie wyobrazić lepszego położnika niż twój mąż.
W dodatku zapewnił sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie
gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No tak, tylko że Jock
najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za
swój poród. Trudno mu się właściwie dziwić, że się boi.

- Ale ja nie jestem już w stanie tego wytrzymać - wybuch-

nęła Tina.

- Nie jesteś w stanie wytrzymać?
- Tak! Ciągle na mnie patrzy tak, jakbym już za chwilę miała

zniknąć bez śladu z powierzchni ziemi.

- I to cię niepokoi?
- No właśnie - westchnęła Tina. - Jestem najszczęśliwszą

kobietą na ziemi, kocham go ogromnie, a on jest dla mnie taki
dobry. Tylko że nie wyobrażasz sobie, jak to wygląda! On nie
tyle obawia się, że coś mi się stanie, ile cały czas wydaje się
wyczekiwać nieszczęścia. Z góry już wie, że pewnego dnia
nadejdzie kres, że to, co jest między nami, nie będzie trwać
wiecznie i dlatego... dlatego on nie potrafi...

- Czego nie potrafi?
- Nie potrafi mi ofiarować siebie - przygryzła wargi Tina.

Niechętnie prowadziła tę rozmowę, lecz Ellen znała Jocka od
dziecka, łatwiej więc mogła zrozumieć całą sytuację niż na
przykład Christie, dla której Jock był uosobieniem ideału. - Nie
chciałabym, żebyś mnie źle zrozumiała - ciągnęła Tina. - Jock
stara się jak może. Kocha mnie naprawdę i mówi mi o tym. Jest
taki dobry, śmiejemy się z tego samego...

- No to nie jest tak źle - zauważyła Ellen.
- Tylko że on... Strasznie trudno to wytłumaczyć. Widzisz,

czasami myślę, że małżeństwo jest dla niego ciężkim obowiązkiem,
a on stara się ten obowiązek wypełnić jak najlepiej... Coś ci teraz

opowiem. W zeszłym tygodniu wlazła do nas kominem małpka.
Myśleliśmy, że to złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do
ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę siedzącą na kominku. Śmiechu
było potem co niemiara, ale wyobraź sobie, że nawet wtedy Jock
nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby się chciał upewnić, że jeszcze
żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze...

- Coś się z tobą stanie?
- No właśnie. A kiedy na niego krzyczę...
- Krzyczysz na niego?
- Pewnie, że czasami krzyczę, a tobie nigdy to się nie zda-

rza? Kiedy na przykład twój mąż znowu wejdzie do domu
w zabrudzonych butach albo narobi bałaganu... No powiedz,
Ellen, nigdy nie krzyczysz na Boba?

- No, może czasami...
- I co wtedy się dzieje? - dociekała Tina.
Ellen roześmiała się.
- Bob krzyczy na mnie... że na przykład dość już ma tych

babskich porządków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą
jak ja. Najczęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się,
że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen,
czerwieniejąc.

Tina patrzyła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno

być! Dlaczego u nas jest inaczej?

- No właśnie... - pokiwała głową.
- Nie rozumiem - zdziwiła się Ellen. - A co robi Jock, kiedy

na niego krzyczysz?

- Kiedy jestem w złym humorze, Jock zaczyna mi dogadzac

i chodzi koło mnie, zupełnie jakbym byla chora i tak krucha
i delikatna, że wystarczy jeden powiew wiatru i juz mnie nie
będzie. Jeżeli on się nie zmieni...

background image

138

139

- To co?

Tina zerwała się na równe nogi, bo w drzwiach stanął właśnie

Jock. Był taki przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bic na jego
widok, zupełnie jak pierwszego dnia, gdy go poznała.

Uśmiechnął się, ale oczy miał zatroskane.

- Czy wszystko w porządku? - spytał niespokojnie. - Wy-

glądasz na zmartwioną.

- Nic mi nie jest - próbowała się uśmiechnąć. - Ellen przy-

niosła mi właśnie dwadzieścia siedem par dziecinnych kapci.
Zobacz sam! Jeśli nasza pociecha będzie miała mniej niż pięć-
dziesiąt cztery nóżki, będziemy mieli kłopot... - rzekła i głośno
się roześmiała.

Na twarzy Jocka nie pojawił się nawet cień uśmiechu.

- Nasze dziecko będzie najzupełniej normalne - zapewnił,

zupełnie jakby Tina rzeczywiście niepokoiła się, że urodzi jej
się dziecko z pięćdziesięcioma czterema nogami. - Wszystkie
badania przecież na to wskazują - dodał. - Czy jesteś już gotowa
do wyjścia?

- Jestem - westchnęła. - Czuję, że będzie mi bardzo brako-

wało szpitala...

- Niedługo do nas wrócisz - zapewniła Ellen, patrząc z nie-

pokojem na Jocka. Teraz dopiero zrozumiała, co Tina miała na
myśli. - A zanim to zrobisz, musisz znaleźć trochę czasu po-
między jednym karmieniem a drugim, żeby się przygotować do
egzaminu z anestezjologii.

- No właśnie... - westchnęła znowu Tina, podnosząc się

z krzesła.

W tej chwili Jock znalazł się przy niej, by jej pomóc, ona zaś

z trudem pohamowała się, by nie odepchnąć go od siebie.

- Dam sobie radę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero

piąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia
i kończyła pracę po południu. - Sklepy są jeszcze otwarte, zro-
bię więc po drodze zakupy i będę na ciebie czekała koło siódmej
w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś dziecko
nie zacznie się w międzyczasie spieszyć na świat...

- Pani Arthur zaczęła właśnie rodzić - powiedział - ale

idzie jej to tak wolno, że zdążę odwieźć cię do domu.

- Nie ma mowy - zaprotestowała, starając się, aby głos jej

nie zabrzmiał zbyt ostro. - Pojadę sama. Jestem dorosłą, samo-
dzielną osobą, a w dodatku jestem zdrowa jak rydz.

Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego

Jock zupełnie nie potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu!

Myślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwo-

wanie nie opuściło jej nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu,
żeby wrócić do domu.

Może Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewy-

kluczone jednak, że wszystko będzie wyglądało znacznie gorzej.
Może będzie się wtedy zamartwiał jeszcze bardziej? Dlaczego
on nie potrafi brać życia po prostu?

Tina wyjeżdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy

wzgórza. Po obydwu stronach drogi widać było farmy.

Dlaczego ja czuję się taka nieszczęśliwa? Dzień jest przecież

cudowny, promienie słońca odbijają się w morzu, jest pogodnie
i ciepło. Niedługo urodzę dziecko mojemu mężowi, człowieko-
wi, którego kocham. On także mnie kocha, opiekuje się mną,
nosi mnie niemal na rękach...

- Najwyraźniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie

- mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje.

Nie było to jednak takie proste.

background image

140

141

Nie chciała, by Jock nosił ją na rękach, nie pragnęła być jego

ukochaną, rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem
i kochanką.

- Chcę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej

klatce! - powiedziała głośno.

W tej samej chwili droga, którą jechała, poruszyła się lekko.

Przez moment wydawało jej się, że śni na jawie.
Przyzwyczajona do koziołków i fikołków dziecka we włas-

nym brzuchu, sądziła po prostu, że kopnęło ją teraz mocniej,
w chwilę potem jednak coś szarpnęło kierownicą i samochód
zjechał na bok. Tina nacisnęła hamulec i patrzyła przed siebie
w osłupieniu.

Droga najwyraźniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga,

którą ktoś potrząsał u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie
ruszają! Z pewnością się nie ruszają!

W panice zacisnęła ręce na kierownicy. Drogi z pewnością

się nie ruszają, ta jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych!
Cały świat się rusza, jakby ziemia dostała niestrawności. Drze-
wo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie niepra-
wdopodobnym kątem i zwaliło z hukiem na szosę.

Serce ze strachu podchodziło jej do gardła. Boże, co robić!

Zatrzymała się na trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal
pulsowała.

Czy zostać w samochodzie, czy wysiąść?
Muszę zostać! Z pewnością będzie tu bezpieczniej, bo wokół

nie ma drzew... Ruch ziemi nie ustawał, trwał przynajmniej
dwie minuty. Były to najdłuższe dwie minuty w życiu Tiny.

Oczekiwała najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej

stopami przepaść albo niebo spadnie jej na głowę...

- To musi być trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapa

nować nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle...

W Newcastle, mieście położonym na południe od Sydney,

podczas trzęsienia ziemi były liczne ofiary śmiertelne.

Odwróciła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-

ring, z którego przed chwilą wyjechała. W mieście chyba nic
się nie dzieje, morze jest także spokojne i ciche...

- A więc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego

bać - powtarzała sobie.

Wydawało się, że Christie i dzieciom również nic nie zagra-

ża. Morze w zatoce, nad którą znajdowała się ich farma, było
zupełnie spokojne. Niewykluczone więc, że gdzie indziej jest
bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując,
że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić.

Nic takiego się jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga

przy poboczu, leżące na szosie drzewo i szerokie pęknięcie
nawierzchni pośrodku, można by nawet sądzić, że był to tylko
zły sen.

Co robić? Z pewnością nie może jechać dalej, bo drogę za-

gradza zwalone drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt gęsto
zalesiony. Ziemia może się zresztą zatrząść jeszcze raz. Może
zadzwonić?

Do Jocka?
Mowy nie ma. Przyjechałby tu w jednej chwili jak szaleniec,

sprowadziłby jedną lub dwie brygady straży pożarnej, karetkę
pogotowia, i zaalarmowałby jeszcze inne służby ratunkowe,
a wszystko po to, by ratować ukochaną żonę, która tej pomocy
wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki
mogłyby być potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecież żadnej
pewności, że było to tylko lokalne trzęsienie ziemi!

background image

142

143

Do farmy było nie więcej niż około półtora kilometra. Może

uda mi się dojść? Muszę tylko omijać po drodze drzewa.

W tej samej chwili usłyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z sa-

mochodu podręczną torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z któ-
rego dochodził.

Jakieś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec.

Miał pewnie około dwunastu lat, ubrany był w dżinsy, popla-
mioną koszulkę i tenisówki. Miał podrapaną i zakrwawioną
twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego oczach
krył się strach i przerażenie. Gdy tylko dostrzegł Tinę, rzucił się
w jej wyciągnięte ramiona.

Był to miejscowy zabijaka, Jason Calvert, którego Tina znała

z widzenia i ze słyszenia. Jason i jego przyjaciel Brendan by-
wali postrachem okolicy. Zachowywali się tak, jakby mieli co
najmniej szesnaście lat, i często wywoływali burdy w mieście.

Teraz jednak Jason był tylko małym, przerażonym chłopcem,

który ze szlochem schronił się w objęcia Tiny.

- Powiedz mi, co się stało - dopytywała się Tina. - Co ci

się stało w rękę?

- Boże, pani doktor, mnie nic nie jest... - Jason z trudem

przychodził do siebie.

- Czy przywaliło cię drzewo? Mów prędko! Zaraz cię zabie-

rzemy do szpitala i nastawimy rękę.

- Kiedy mnie nic nie jest! - wyjaśnił, uwalniając się z jej

objęć. - Ale Brendan... Trzeba ratować Brendana! - wołał z
przerażeniem w głosie.

- A gdzie jest Brendan?
- Ja... Byliśmy razem...
- Uspokój się. Policz spokojnie do trzech i zacznij po kolei.
- Byliśmy na wagarach - wybąkał w końcu Jason. - Cała

klasa jechała na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy
naszym mamom, że też jedziemy. Zabraliśmy trochę jedzenia
i przyszliśmy tutaj na noc. Wzięliśmy nawet piwo...

Jason nie musiał więcej mówić. Tina także spędziła tu dzie-

ciństwo, domyśliła się więc od razu wszystkiego.

- Brendan jest w jaskini?
- Tak, ale wejście do niej... Siedzieliśmy tam i próbowali-

śmy rozpalić ognisko, kiedy nagle wszystko się zatrzęsło i za-
częły spadać głazy. Jeden trafił mnie w ramię i wtedy uciekłem,
ale Brendan... Kiedy przestały spadać, wróciłem, żeby zoba-
czyć, co się z nim dzieje. Nogi ma przygniecione kamieniami
i nie mogłem go wydostać. - Jasonem znowu wstrząsnęło
łkanie.

- Pamiętaj, że musimy oboje zachować spokój. - Tina po-

łożyła rękę na ramieniu chłopca, patrząc mu w oczy. - Bez
ciebie nie dam sobie rady, musisz się więc uspokoić. Powiedz
mi teraz, czy Brendan jest w jaskini przemytników?

Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwały tak dużą jaskinię

i od tej pory tak właśnie o niej mówiono. Tina także spędzała
w niej wagary.

- Tak, tylko że on jest w głębi...
- Zaraz tam pójdę.
- Ja pani pokażę...
- Ty musisz zostać tutaj - zatrzymała go. - Sama bywałam

w jaskini przemytników na wagarach, więc bez trudu tam trafię.
Nie wszyscy jednak wiedzą, jak się tam dostać, będziesz więc
musiał ich zaprowadzić, kiedy nadejdzie pomoc.

- Ale jak...?
- Musisz wrócić do mojego samochodu - powiedziała. -

Znajdziesz tam telefon komórkowy i wybierzesz trzy zera, ode-

background image

144

145

zwie się wtedy siostra Rhonda. Opowiedz jej wszystko. Tylko
pamiętaj, musisz mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się,
dopóki nie odpowiesz na wszystkie jej pytania. Zaczekaj potem
w samochodzie na karetkę i zaraz ją wyślij do jaskini. Opuść
sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygod-
nie. Czekaj tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie
możesz nas zawieść!

W szpitalu trzęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na

suficie w korytarzu pojawiła się rysa, a na jednym z oddziałów
spadł obraz ze ściany.

Poród pani Arthur przeciągał się w nieskończoność, skurcze

nadal pojawiały się rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock
zszedł na chwilę do recepcji, a w progu natknął się od razu na
lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej.

- Co tu się dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowie

dział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji
z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej.

Przed chwilą powołany został miejscowy sztab kryzysowy.

- Trzęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo

wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. -
Zwłaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas
wiadomość o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob
rażeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może
więc być więcej.

Zawahała się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szyku-

jącą się do drogi.

- Może chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właś

nie dzwonić po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią
Arthur, a ty zabierz się z nimi. Brendan Cordy został zasypany

w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest - dodała szybko,
widząc przerażony wyraz jego twarzy.

Pamiętała bardzo dobrze, że w głąb tej jaskini ośmielały się

wchodzić tylko najodważniejsze dzieci. Panowały tam głębokie
ciemności, których nie były w stanie rozjaśnić mdłe światełka
latarek.

- Brendan! Słyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia.
Z głębi dobiegł ją cichy jęk.

Wyjęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej

jednak teraz było do zręczności i sprawności, jaką miała w wie-
ku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła z pochyloną głową,
pamiętając o niskim sklepieniu.

Po chwili uklękła i zdecydowała się iść na czworakach, co

wydało jej się znacznie bezpieczniejsze. Nie zważała na kamie-
nie raniące jej nagie kolana i posuwała się naprzód, trzymając
latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą.

Brendan leżał około pięćdziesięciu metrów od wejścia do

jaskini, nogi miał istotnie przysypane zwalonymi kamieniami,
był jednak przytomny. Śledził w napięciu zbliżające się do niego
światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę, wybuchnął płaczem.

- Pani doktor, to pani...

- No już, uspokój się, chłopcze. Wszystko będzie dobrze.
Poświeciła latarką w górę. Nie grozi nam chyba stamtąd

żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić
mu z nóg te kamienie...

- Pomoc niedługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam

ci coś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się...

Nie skończyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko zno-

wu się poruszyło.

background image

Skały u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia za-

trzęsła się w posadach.

- To gdzie była ta jaskinia? - pytał Jock zmienionym gło-

sem chłopaka.

- Ależ tutaj! - Jason rozglądał się przerażonym wzrokiem,

biegając wokół jak oszalały. Wszystko wyglądało inaczej. -
Przysięgam, że to tutaj. Pamiętam, że wejście było tuż pod
gumowym drzewem...

Tylko że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni.
- Ma chłopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. -

Znam dobrze to miejsce. Właśnie tu było wejście do jaskini.

Jock wpatrywał się martwym wzrokiem w górę osuwających

się odłamków skał. Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani
jaskini, ani Brendana, ani Tiny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sobota, 5 maja
Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie żyją.

Po wczorajszym trzęsieniu ziemi na północ od Gundowring

uznany został za zaginionego młody chłopak przysypany kamie-
niami oraz lekarka w ciąży, która pospieszyła mu na pomoc.
Wstrząs, który osiągnął 4,1 stopni w skali Richtera, odebrany
został na terenie siągającym aż do zatoki Batemana, lecz szkody
zauważono jedynie na małej przestrzeni.

- Boże, Boże... To niemożliwe, żeby zginęli... To niemoż-

liwe - szeptał Jock.

- Nie oszukujmy się. Mówiąc ostrożnie, szanse są niewiel-

kie. - Twarz Struana była także ściągnięta bólem. - Tam prze-
cież musiało zlecieć ze dwieście ton ziemi.

- Ale oni tam są... Do diabła! Dlaczego ich jeszcze nie

odkopano?

- Ziemia się stale osuwa. Kopią najszybciej, jak tylko moż-

na. Nie mogą tego jednak robić za szybko, bo zwiększa się wtedy
ryzyko nowego osunięcia głazów. Czekają ponadto na specjali-
styczny sprzęt zamówiony w Sydney. Jeżeli jeszcze żyją, z pew-
nością ich odnajdziemy.

background image

- Ale kiedy to będzie? Kiedy?

Niedziela, 6 maja

Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych.

Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trzęsienia

ziemi na północ od Gundowring maleją z każdą chwilą. Mimo
użycia psów policyjnych i specjalistycznego sprzętu nie udało
się odszukać żadnego śladu.

Poniedziałek, 7 maja
Ratownicy tracą nadzieją.

W zasypanej jaskini nie udało się do tej pory odnaleźć śladów

Życia. Prywatnie ratownicy wyrażają przekonanie, że dwudzie-
stodziewięcioletnia doktor Tina Rąfter, jej nie narodzone dziecko
i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu pospieszyła na pomoc,
prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatru-
dnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi...

- Połóż się chociaż na chwilę i prześpij.
- Nie chcę.

Christie położyła rękę na ramieniu Jocka.

- Musimy chyba pogodzić się z jej śmiercią...
- Ale ja...

- Posłuchaj, przecież ja czuję to samo co ty...
Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać

było, że od dawna nie zmrużyła oka.

- Wiem tylko, że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas

zniszczyła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym.

Chciałabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przy-
szła od razu...

- Ja nie potrafię dalej żyć - odezwał się Jock bezbarwnym

głosem.

- Ale musisz.
Christie rozumiała go doskonale. Rozmawiała niedawno

z Ellen i wiedziała, że Jock spodziewał się tego, jakby czuł, że
jest mu pisany los własnego ojca. Nie można było jednak do-
puścić, by poszedł teraz w jego ślady.

- Pamiętaj, że Tina kochała cię nade wszystko, chętnie ofia-

rowałaby nawet życie za ciebie. A ta miłość żyje dalej po jej
śmierci. Przeżyła swoje życie w całej pełni, i za to właśnie ją
kochaliśmy. Żyła z nami krótko, ale jej obecność była dla nas
błogosławieństwem.

- Przestań, proszę...
- Musisz mnie wysłuchać. Gdyby Tina nie żyła pełnią życia,

gdyby nie żyła naprawdę, byłaby może dziś wśród nas i opłaki-
wała z nami małego chłopca, który zginął samotnie. Tylko że to
nie byłaby Tina, którą kochamy. Ofiarowywała się dla wszy-
stkich i dlatego tak bardzo ja kochaliśmy. I dlatego nigdy o niej
nie zapomnimy.

Jock patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem. Był brudny,

nie ogolony i wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w od-
kopywaniu jaskini, na początku w rozpaczy robił to gołymi
rękami, potem dołączył do zespołu górników.

- Musimy żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym

głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając
twarz rękami - że się nie męczyła...

W jej głosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu

oprzytomniał. Dopiero teraz zauważył, w jakim stanie znajduje

background image

150

151

się Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z miłości do Tiny
zapomniała o sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować.

Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by

się spodziewała po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył
sobie życie tak, jak zrobił to jego ojciec po śmierci żony.

Christie ma rację. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył

się kochać mocniej i prawdziwiej niż do tej pory.

Zrozumiał nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze.

W tej samej chwili wydało mu się, że obok niego zaczyna się
unosić i znikać czarna, gęsta, zimna mgła, która go do tej pory
spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność.

Boże, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć...
Podniósł się powoli i podszedł do Christie.

- Chodź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę

jeszcze czekał. Wiesz co - dodał po chwili - chyba masz rację...
Cokolwiek się stanie, może uda nam się zachować przy życiu
jej miłość.

Poniedziałek, 7 maja
Dodatek nadzwyczajny

Przy pomocy specjalistycznego sprzętu udało się odkryć

oznaki życia głęboko pod powierzchnią rumowiska skalnego.
Ratownicy wypowiadają się na razie powściągliwie na temat
szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania prowadzone są
jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie pro-
wadziło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren.

Jock zobaczył Tinę pierwszy.
Starano się nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez

sondę miejsca, nie wiadomo przecież, co ukaże się ich oczom.
Niespodziewanie jednak usłyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pe-
łen niedowierzania. Czy to w ogóle możliwe, że po trzech
dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł?

Sonda wychwyciła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją

i wkrótce można było usłyszeć poszczególne słowa.

- Umieram z głodu, nogi mi zesztywniały i chce mi się pić

tak, że mam opuchnięty język. Ale poza tym czujemy się z
Brendanem zupełnie dobrze.

- Brendan! - Rodzice chłopca, którzy stali za Jockiem, byli

bliscy omdlenia.

- Brendan ma złamaną nogę - słowa z trudem wydobywały

się poprzez wyschnięte usta Tiny - ale da sie ją uratować. Krą-
żenie jest w porządku, znajdujemy sie w szczelinie skalnej wiel-
kości niecałego metra kwadratowego, a Brendan chce do mamy
i marzy o coca-coli.

- A o czym marzy pani doktor? - spytał szef ekipy ratunko-

wej. Nawet jemu trudno było uwierzyć w cudowne ocalenie
zasypanych.

Zapadła cisza, a potem rozległ się cichy szept:

- Ja? Ja chcę tylko Jocka.

Nie od razu mogły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się

do nich zabrało kolejne pięć godzin, a przez cały czas groziło
niebezpieczeństwo kolejnego osunięcia się ziemi.

W końcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wy-

drążonym przez nich z takim trudem tunelu. Stanęli przed ostat-
nim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a kiedy i ten zaczęto
usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbo-
wała się jednak do niego uśmiechnąć.

background image

152

153

- Jock - wyszeptała i wyciągnęła rękę poprzez szczelinę.
- Zaraz cię stąd wyciągniemy - zapewnił łamiącym się gło-

sem. - Żebyś wiedziała...

- Pospieszcie się! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu...
Bóle w krzyżu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na

stole operacyjnym z pękniętym kręgosłupem, a napięcie wśród
ratowników niepomiernie wzrosło.

- Nie ruszaj się! - krzyknął. - Zaraz cię ułożymy na no-

szach.

- Nie będę się kładła na żadnych noszach - odpowiedziała

pewnym głosem. - Zróbcie tylko szersze przejście, a sama wyj-
dę, bo nie sądzę, żeby Brendan nadawał się na położną...

Jessica Christine Blaxton urodziła się o trzeciej nad ranem

w podziemnym tunelu.

Nie było już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała

potem Christie, nie było już czasu na nic i Struan, który doglądał
całej akcji ratunkowej, zdążył tylko ustawić parawany. Gdyby
nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych i zagra-
nicznych kamer telewizyjnych.

Ratownicy płakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli,

a Jock stał wśród nich szczęśliwy bez granic.

Tej właśnie nocy zrozumiał, że obecność Tiny w jego życiu

jest błogosławieństwem.

- Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyjścia?
Tina przeciągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły

już dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini,
a nadal nie mogła uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać
się i zmieniać pozycję.

Jock pochylił się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w

usta, a jej serce zabiło tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją
pierwszy raz.

Objęła go i przyciągnęła do siebie. Położył się przy niej, nie

zwracając najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał.
Nikt w to zresztą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina,

i Brendan wyszli z opresji obronną ręką. Jock jednak zdawał
sobie dobrze sprawę, że to straszne przejście musiało pozostawić
w ich psychice jakieś ślady.

Mieli dużo szczęścia.
Wielki granitowy głaz spadł tuż przed nimi, stanowiąc swoi-

stą ochronę. Nie zapadła się także skała ponad ich głowami,
a Tina miała przy sobie torbę z antybiotykami, morfiną i
fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować Bren-
dana.

Obejmowała chłopca i pocieszała go przez cały czas, mó-

wiąc, że na pewno niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc
nadeszła.

Teraz patrzyła na Jocka, marszcząc czoło.
- Co ci jest, kochanie?
- Tak sobie myślę... Wiem, że to głupie, ale...
- Ale co?
- Jak mnie będziesz chronił przed trzęsieniem ziemi?
Nie odpowiedział.

- Posłuchaj - wyszeptała. - Już przedtem tak bardzo się

o mnie bałeś... - Przerwała, bo maleńka Jessica poruszyła się
w łóżeczku. - Czy pozwolisz mi teraz...

- Na co mam pozwolić?
- Czy pozwolisz mi być nareszcie sobą?

background image

Znowu zapadło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził

Tinę po włosach.

- Nigdy nas nie chciałeś! - wybuchnęła. - Przez cały czas,

kiedy siedziałam w tej jaskini, myślałam sobie, że tego się właś-
nie spodziewałeś, tego się właśnie najbardziej bałeś, i to się
właśnie w końcu przeze mnie stało. Nigdy nie chciałeś mnie
pokochać, nie chciałeś mieć rodziny. A ja w dodatku sprawiłam
ci tyle bólu... i za to właśnie chcę cię przeprosić.

- Przestań! - Odsunął się od niej i rzekł ze złością: - Pamię-

taj, żebyś mnie nigdy więcej nie przepraszała.

- Ale...
- Powiedziałem, przestań! Chcesz mnie przepraszać za to,

że jesteś sobą? - Znowu wziął ją w ramiona. - To wszystko
moja wina. Rozmawiałem o tym z Christie, kiedy byłaś w tej
jaskini i myśleliśmy już, że nie żyjesz. Byłem zupełnie ślepy...

- Nie rozumiem...
- Christie powiedziała, że ty zawsze ofiarowujesz się za

wszystkich i że dlatego cię tak bardzo kochamy i że cokolwiek
się stanie, twoja miłość pozostanie na zawsze z nami. - Jock
znowu pocałował ją w usta. - Ona ma rację. Nigdy cię nie
stracę, bo jesteś częścią mnie. Stanowisz cząstkę mojego życia...

Jeszcze raz pocałował ją, wzruszony.
- Chciałbym z tobą przeżyć osiemdziesiąt lat albo i więcej.

I na pewno będę się zawsze wami opiekował, tobą i Jessie, ale
nie dlatego, że boję się was utracić. Wiem teraz, że to niemożli-
we. Wiem, że cię nigdy nie stracę, bo jesteś nieodłączną częścią
mnie samego i dzięki tobie stałem się teraz zupełnie innym
człowiekiem.

- Jock...
- Od tej pory będziesz moją żoną, moją kochanką i moim

przyjacielem. Chciałbym... żebyś wyszła za mnie za mąż. Że-
byśmy wzięli raz jeszcze ślub, prawdziwy ślub...

A co będzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że

zabiłem jej miłość?

Nic jednak nie było w stanie zabić miłości Tiny do Jocka.
Jessica poruszyła się znowu izaczęła popłakiwać. Jock wziął

córeczkę na ręce i podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie
w ramionach, a Tina myślała, że serce jej pęknie z miłości.

- A Jessie? Co myślisz o Jessie - spytała w końcu. - Czy nadal

ci się wydaje, że na świecie pojawiło się o jedno dziecko za dużo?

- O czym ty w ogóle mówisz? - Przytulił je jeszcze moc-

niej. - Jeśli tak kiedyś mówiłem, musiałem być chyba niespełna
rozumu.

Uwierzyła mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła

w nich zapewnienie wielkiej miłości i oddania. Wyczytała
w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą kobiety. Była teraz
pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością.

Odsunął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne

iskierki.

- O jedno dziecko za dużo? Wprost przeciwnie - szepnął.

- Myślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie,
może nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu
jakoś zaradzić?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Marion Lennox O jedno dziecko za dużo
Jedno słowo za dużo
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 02 O jedno ciało za dużo
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
252 DUO Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
Lennox Marion Dziecko pani doktor 2
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
259 Lennox Marion Dziecko pani doktor

więcej podobnych podstron