Eileen Wilks
Obietnica Luke'a
Tytuł oryginału
Luke's Promise
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poniedziałek, 26 listopada
Godz. 11.52
Niedoczekanie, aby puścił to swemu bratu płazem!
Luke trzasnął drzwiami terenowego dodge'a wystar
czająco mocno, by odpadły zawiasy i wbiegł na schody
wielkiego starego domu. Nie nacisnął dzwonka tkwią
cego w paszczy gargulca. Jacob zawsze twierdził, że
jest to wspólny dom wszystkich braci, chociaż Luke
i Michael nie mieszkali już tutaj. Lecz po dniu dzisiej
szym wielki brat Luke'a może zrewidować swą „poli
tykę otwartych drzwi".
Luke wetknął klucz do zamka, przekręcił go i wszedł
do środka.
Było południe, czas lunchu dla większości ludzi. Lu
ke skierował się jednak do biura Jacoba, a nie do kuchni
czy do pokoju jadalnego, pewien, że tam właśnie do
padnie swą ofiarę. Spodziewał się, że Jacob będzie robił
to, co umie najlepiej, to znaczy interesy i pieniądze.
Luke pchnął drzwi z taką siłą, że łupnęły o ścianę.
- Świetnie, jesteś sam - stwierdził.
Jacob zareagował jedynie krótkim uniesieniem wzro
ku znad sterty papierów.
- Jestem sam - odezwał się po chwili - bo Sonia
grucha już pewnie w Georgii ze swym kolejnym wnu
czkiem. A nowa asystentka zaczyna pracę dopiero jutro.
- Właśnie kupiłem Pięknego Dandysa.
Jacob uniósł brew.
- Konia Maggie?
- Wiesz, do cholery, że tak. - Luke podszedł do
biurka, oparł na nim ręce i pochylił się naprzód. - My
ślałem, że będziesz dla niej dobry. Ale ty pozwoliłeś jej
zakichanemu tatusiowi wystawić konia na sprzedaż!
- Czekaj no chwilkę! Jeżeli mówisz o Maggie Ste
wart...
- Jasne, że mówię o Maggie Stewart! - Luke odwró
cił się i zaczął przemierzać biuro szybkimi krokami.
- Chcesz mi wmówić, że nie wiedziałeś o Dandysie?
Maggie nie powiedziała ci, co zrobił jej ojciec?
- Do diabła! - Luke wetknął ręce do tylnych kiesze
ni dżinsów. - No dobra - uspokoił się trochę. - Możesz
tego koniaode mnie odkupić. Zrobisz tym Maggie przy
jemność.
Ale Jacob znów pokręcił głową.
- Znasz moją sytuację - powiedział. - Ostatnio kru
cho u mnie z forsą, bo interes ze Stełlerem nie został
sfinalizowany, a mogą minąć miesiące, zanim rozwią
żemy trust. Ale jeśli wydatek na Dandysa nadszarpnął
twoją kasę, spróbuję cię jakoś wspomóc...
- Nie potrzebuję twej pomocy - sapnął Luke. -
Maggie powinna dostać Dandysa od ciebie, to wszys
tko. Chyba jesteś jej narzeczonym?
Jacob po raz trzeci pokręcił głową.
- Już nie.
Luke'a zamurowało. Nie mógł uwierzyć w to, co
usłyszał.
- Przecież dwa tygodnie temu, kiedyśmy rozmawia
li o sytuacji Ady, powiedziałeś, że poprosisz Maggie
o rękę.
- I poprosiłem - powiedział Jacob. - Ale wyobraź
sobie, że ona dała mi kosza.
Luke poczuł, że jest mu dziwnie duszno. To, co go
gryzło od trzech miesięcy, od kiedy Jacob zaczął się
zalecać do Maggie, wezbrało teraz w wysokim stopniu.
- Nie do wiary! - wykrztusił.
- Czy to komplement?
- Ależ skąd! - Luke się zmarszczył. Teraz nie jest
ważne to, co czuje, ale to, że trzeba zmienić plan dzia
łania.
- Dlaczego ojciec Maggie sprzedał konia? - zapytał
Jacob. - Miałem wrażenie, że główną troską Malcolma
Stewarta jest to, ile trofeów przyniesie do domu Maggie.
- Bo ten człowiek jest głupi. Daję głowę, że ma to
coś wspólnego z tym cholernym trenerem, którego wy
najął. Walt Hitchcock nie uważa, by należało kobiety
dopuszczać do zespołu olimpijskiego - czy gdziekol
wiek indziej, poza kuchnią i sypialnią.
- Po co więc go Stewart wynajął?
- Bo on ma dobre papiery - przyznał Luke niechęt
nie. - Sam jest byłym medalistą olimpijskim. Brązo
wym - dodał z odcieniem sarkazmu, do jakiego prawo
mógłby mieć na przykład złoty medalista. - Dostał me
dal jedenaście lat temu.
- Maggie też nieźle trzyma się w siodle.
- A jakże, jest świetna. Co prawda, nie jest to jeszcze
forma olimpijska. - Luke podniósł rękę do czoła, tknię
ty jakąś nagłą myślą. - Słuchaj, muszę iść.
- A co z Pięknym Dandysem?
- Zajmę się nim. I Maggie także się zajmę... - Skie
rował się ku drzwiom.
- Luke! Do diabła, poczekaj! - Starszy z Westów
był wielkim mężczyzną, o pół głowy wyższym niż Lu
ke i o piętnaście kilogramów cięższym, ale kiedy chciał,
umiał się szybko ruszać. Ledwie Luke chwycił za klam
kę, on już był za nim. - Co rozumiesz przez to, że
„zajmiesz się Maggie"?
Luke był jednak szybszy. Ruszył biegiem; w chwilę
potem dopadł schodów frontowych. Jednym skokiem je
pokonał i już był przy samochodzie.
- Nie ożenisz się z Maggie! - zawołał, wsiadając do
dodge'a. - Prędzej ja to zrobię.
Godz, 12,10
- Twój ojciec będzie zmartwiony.
- To ja jestem zmartwiona. - Maggie cisnęła garść
majtek w róg swej walizy i pociągnęła nosem. Inne ko
biety w takich okolicznościach płaczą, pomyślała ponu
ro. Weźmy jej kuzynkę Pamelę. Pamela płakała napra
wdę ładnie. Jej oczy robiły się z każdą wylaną łzą coraz
większe i bardziej niebieskie. Maggie tak nie potrafiła.
Tylko pociągała nosem, a jej oczy zawsze pozostawały
suche.
- Jemu to się nie spodoba. Ty wiesz, co on sądzi o twej
ograniczonej zdolności kontrolowania odruchów.
- A niech tam! Akurat nie „będzie mnie w pobliżu,
aby tego znów słuchać. - Odnosiło się to do Malcolma
Stewarta, w którego życiu najważniejsze były pieniądze
i łamanie oponentów. Ale teraz, nim ojciec wróci z po
dróży służbowej, Maggie będzie już daleko.
Gdziekolwiek, byle nie tutaj, w jego domu.
- To takie nieprzyjemne, gdy ty i ojciec jesteście
w konflikcie. Czy ty... Czy ty jesteś zła także na mnie?
- Nie, skądże.
Sharon Stewart była kobietą pastelową. Spojrzenie,
ubiór, włosy, cera - wszystko w niej było stonowane.
Twarz miała okrągłą, podobnie zresztą jak jej córka,
skórę miękką, bladą i wypieszczoną. Jej oczy patrzyły
bardzo łagodnie. Teraz też nie wyrażały żadnej głębszej
emocji.
Tylko jej ręce nerwowo splatały się i rozplatały, moc
no napinając skórę na kostkach... Były to ręce dosyć
szerokie, chłopskie ręce, jak mawiał Malcolm Stewart.
- On by wolał, żebym cię zatrzymała - powiedziała
Sharon ostrożnie.
- Ależ, mamo... - Maggie impulsywnie zbliżyła
się, kładąc dłoń na ramieniu matki. Doleciał ją delikatny
zapach perfum Chanel. Od kiedy pamiętała, jej matka
zawsze używała Chanel - dyskretnie, tylko odrobinę za
lewym uchem. Zapach ten przywołał na moment wspo
mnienie pieszczot dziecinnych przed snem. - Dlaczego
i ty nie uciekniesz z domu razem ze mną? Wtedy żadna
z nas nie musiałaby się więcej martwić humorami ojca.
Sharon stała nieporuszona.
- To żart, Margaret, i w dodatku w złym guście.
- Maggie, nie Margaret. - Dziewczyna westchnęła
i cofnęła rękę. - Ile razy prosiłam cię, żebyś mówiła do
mnie: Maggie.
- Twoja babka uznałaby tę formę za raczej pospolitą.
- Nie jestem swoją babcią. - Prawdę mówiąc,
w ogóle nie przepadała za swym imieniem z bajki o sta
rej wiedźmie. - Podaj mi, mamo, notes z adresami, do
brze?
Sharon podała jej notes, a Maggie wcisnęła go do
wewnętrznej kieszeni wypchanej już saszetki.
- I dokąd pojedziesz? - zmartwiła się pani West.
- Przecież nie masz pieniędzy.
- Wystarczy mi - zapewniła ją Maggie. Zwłaszcza
że nie będzie musiała już płacić za stajnię Pięknego
Dandysa, za jego owies i siano, ani, na przykład, za
porady weterynarzy.
Maggie spróbowała zatrzasnąć zamek walizy. Aby to
zrobić, naparła na bagaż całym ciałem.
- I na pewno znajdę jakąś pracę - powiedziała.
Złość, ciemna i jątrząca, dodawała jej energii.
- Ale wiesz... To nie takie proste. Czasy są nie
pewne.
Maggie odsłoniła zęby w uśmiechu.
- W Dallas jakoś sobie radzą... Nie martw się.
- Mogłabyś zaczekać przynajmniej do jutra... Po
rozmawiałabyś z ojcem, gdy wróci. On da ci na pewno
innego konia. Walt Hitchcock powiedział...
- Guzik mnie obchodzi, co Walt powiedział! - Mag-
gie porywczo przeczesała ręką krótkie włosy. - Ojciec
wynajął Walta, więc uważa, że ten facet musi być świet
ny. Ja tak nie myślę. I dlatego też sprzedał Dandysa: bo
mu to pan trener doradził. A ja mam się podporządko
wać! - Wzdrygnęła się na wspomnienie wczorajszej
sceny. - Nie chcę innego konia. Chcę mego Dandysa.
- Ależ, skarbie... - Matka uniosła z wahaniem rękę
i chciała ją chyba położyć na ramieniu Maggie, lecz nie
zrobiła tego. - To nie było tak. Ty miałaś wypadek,
a ojciec martwi się o ciebie. Chce, żebyś miała konia,
nad którym zapanujesz...
Maggie pokręciła głową.
- Chyba sama w to nie wierzysz. Był to chyba
w ogóle mój pierwszy upadek, odkąd wsiadłam na ko
nia. Ojciec nie jest... - Złość gotowała się w niej i szar
pał nią żal, nie mogąc znaleźć ujścia w słowach. - Po
prostu źle wymierzyłam skok. To ja jestem winna, nie
Dandys. Mówiłam to ojcu, ale nie chciał słuchać. On
nigdy nie słucha.
Maggie znów pociągnęła nosem, otwierając drzwi
garderoby. Chciała zabrać buty do konnej, jazdy. Nie
widziała, na co jej się przydadzą, gdy nie ma konia, ale
wolała ich nie zostawiać w domu. Kiedy wynurzyła się
z butami z garderoby, matki już nie było. Żadna niespo
dzianka. Sharon reagowała na konflikty jak bojaźliwa
klacz na szelest w zaroślach.
Córka nie była pod tym względem tak znów całkiem
inna od matki. Starała się jednak być dzielna. Maggie
wykonała grymas przed lustrem i rozejrzała się za sa
szetką.
Ale saszetki nie było.
Przed chwilą wtykała do niej swój notes z adresami.
Przez głowę Maggie przemknęło podejrzenie, potrakto
wane jednak jako niedorzeczne. Zajrzała pod łóżko,
potem z powrotem do garderoby, następnie rozejrzała
się bezradnie po pokoju. Nie ma! I już wiedziała, że nie
znajdzie saszetki. Bo, niestety, zabrała ją matka.
Maggie przykucnęła, dysząc ze złości. Matka chyba
naprawdę myślała, że w ten sposób powstrzyma Mag
gie. Ale kimże jest Sharon Stewart, jeśli nie osobą nie
skuteczną? Łagodną, miłą i nieefektywną... Szczegól
nie gdy przychodziło do konfrontacji między nią i mę
żem albo córką.
Maggie potrzebowała saszetki. Potrzebowała kluczy
ków do samochodu, prawa jazdy, kart kredytowych,
gotówki - wszystkich tych rzeczy do zastąpienia,
a przecież niezbędnych. I także paru rzeczy nie do za
stąpienia. .. Ulubionego naszyjnika ze złamanym zapię
ciem, które od dawna miało być naprawione. Plastiko
wych klocków dzieci przyjaciół, które lubiły się nimi
bawić. Także szwajcarskiego noża wojskowego, który
dał jej brat, gdy skończyła osiemnaście lat. Kilku foto
grafii. Sygnetu jej uczelni, notesu z adresami, ulubione
go pisaka i... dzienniczka. O Boże. Jej dziennik jest
w saszetce.
Ta myśl poderwała Maggie na równe nogi. To się
mamie nie uda, pomyślała bardzo zła. Tym razem powie
jej kilka słów prawdy. Dosyć udawania, że postępki
matki są czymś innym niż ciągiem zdrad wobec własnej
córki.
Wcisnęła się w swoją ulubioną, a znienawidzoną
przez Sharon starą kurtkę lotniczą, kupioną kilka lat
temu na wyprzedaży. Po czym złapała uchwyt swej
walizy na kółkach i powlokła ją za sobą.
Z piętra na parter prowadziły szerokie i łagodnie na
chylone schody. Otaczające je ściany były obwieszone
płótnami olejnymi w złoconych ramach. Maggie nie
spojrzała na żaden z portretów. Nie zwracała też uwagi
na ból w przegubie, stłuczonym przy upadku z konia.
Wypełniała ją złość.
W połowie drogi usłyszała matkę rozmawiającą
z kimś w holu. Spojrzała w dół i dostrzegła tylko parę
butów kowbojskich.
To nie mógł być żaden domokrążca. Sprzedawcy,
różni misjonarze i inni natręci nie pojawiali się nigdy
w tym domu. Obcy zjawiali się dyskretnie i bywali przy
tym bardziej znaczący. Jakiś kongresmen mógł przy
obiedzie napomykać o potrzebie dofinansowania jego
kampanii. Żona któregoś VIP-a mogła dać do zrozumie
nia w czasie koktajlu, że przydałyby jej się fundusze na
kolejną akcję dobroczynną. Był to dom ściszonych gło
sów, popołudniowych herbat i eleganckich przyjęć,
gdzie czasem łamano serca albo i żywoty ze spokojną,
zimną uprzejmością.
Maggie zatrzymała się. W porządku, zadecydowała.
W tej chwili gotowa była przenieść swą złość choćby i na
nieznany teren. I cóż z tego, że zrobi scenę publicznie?
Ruszyła w dół, głośno mówiąc:
- Nie sądzisz, mamo, że jestem trochę za stara na
takie sztuczki?
- Margaret, bardzo proszę... - Głos Sharon był lo
dowaty. - Podyskutujemy o tym później.
- „Później" mnie nie urządza. - Jej buty do konnej
jazdy, trzymane pod pachą, zdawały się ważyć ze trzy
dzieści kilo, ból w przegubie przeszedł w solidne rwa
nie, a waliza na kółkach starała się ją zepchnąć w dół.
Mniejsza z tym. - Chcę mieć moją saszetkę. Zaraz!
- Maggie, mamy gościa!
- Świetnie. To może on mi podpowie, co zrobiłaś
z moją saszetką. A może schowałaś ją, zanim przy
szedł?
Ponieważ waliza spychała ją w dół, nadproże klatki
schodowej odsłoniło nieco więcej przybysza. Ujrzała
całe nogi w dżinsach wytartych do białości w tych
wszystkich interesujących miejscach męskiego ciała,
gdzie napinało ono materiał.
Serce Maggie wykonało nagły skok, jakby coś mniej
miarodajnego niż pamięć, podobnego raczej do głosu
instynktu, pobudziło je od środka. Przy tym jej uwaga
była podzielona między gościa i nieszczęsną walizę,
wciąż spychającą ją ze schodów, stopień po stopniu. Nie
mogłaby dostrzec twarzy mężczyzny, bo stał on po dru
giej stronie jej matki, ale i tak widziała dosyć: silne uda
i wąskie biodra. Odsłoniła się część klatki piersiowej
i ramię, okryte czerwoną bawełnianą tkaniną. Koszula
zdawała się w istocie dość znoszona; jej kolor przypo
minał raczej róż.
Ujrzała też jego dłoń. Ta dłoń była jakby niestosow
nie elegancka, o długich palcach. Trzymała brązowy
kapelusz.
Uchwyt walizy obrócił się teraz w jej ręku i sakwojaż
upadł na bok. Ledwie to zarejestrowała. Zbyt mocno
biło jej serce, a oddech rozpierał płuca.
- Zdaje się, że przyszedłem nie w porę - powiedział
gość i uczynił krok naprzód, wynurzając się zza postaci
matki.
Uśmiech Luke'a Westa byłby w stanie rozbroić każ
dą kobietę. Maggie ujrzała przed sobą twarz mężczyzny
ocienioną grzywą niesfornych, brązowych włosów, do-
praszających się wprost kobiecych palców. Jego skóra
była ogorzała od wiatru i słońca. Ciało - szczupłe, lecz
o szerokich ramionach. Ale tym, co nade wszystko znie
walało, były oczy -jasne, grzeszne'w wyrazie, kusiciel-
skie.
O tak. Luke był szalenie przystojny. I dobrze o tym
wiedział.
Maggie spojrzała zaczepnie w twarz Luke'a i schy
liła się po przewróconą walizę, odzyskując oddech.
- Wcale nie przyszedłeś nie w porę - rzekła, prostu
jąc się. - Wyjeżdżam, ale trudno mi wyruszyć, dopóki
mama nie odda mi moich dokumentów. Chce mnie za
trzymać w domu... No, a jak tam twoje sprawy?
- A, nic specjalnego. Tyle że sprzedałem w zeszłym
tygodniu Dziecko Myśliwego i chyba będę miał wkrót
ce nową bratową. Ale o tym ostatnim to chyba wiesz...
- Wokół oczu tak błękitnych jak dzikie bławatki poja
wiły się nagle drobne zmarszczki mimiczne. Dwie głęb
sze bruzdy ujęły policzki w rodzaj nawiasów, zawiera
jących ów grzeszny uśmiech. - Jacob mówił mi
o swych zamiarach względem ciebie.
Sharon poruszyła się.
- Jacob West prosił cię o rękę? Margaret, nic mi
o tym nie wspominałaś! Ty wiesz, jakie nadzieje wiąże
z tym ojciec! Gn uważa Jacoba za bardzo dzielnego
człowieka, i przy tym mądrego.
- I przy tym wystarczająco bogatego, chciałaś po
wiedzieć. Ale nic z tego. Dałam mu kosza.
- A więc to prawda... - Głos Luke'a był miękki,
lecz teraz jakby o nieco ciemniejszym zabarwieniu.
Rozjaśniły mu się oczy, ale szybko spojrzał w bok, aby
ukryć uśmiech. - Właściwie dlatego tutaj jestem. Dla
tego. .. i jeszcze z powodu Pięknego Dandysa.
- Dandysa już nie ma. - Maggie znów poczuła gry
zący żal, trudny do ujęcia w słowa. Spojrzała ukosem
na matkę i wrócił gniew. - A teraz straciłam saszetkę.
Policzki Sharon pokryły się rumieńcem.
- Nie ma w tym mojej winy, jeśli gubisz gdzieś swo
je rzeczy.
Maggie zrobiła dwa szybkie kroki w dół.
- Daj spokój, mamo. Ja nie gubię rzeczy. Zabrałaś
mi dokumenty. I powiedz lepiej, gdzie są.
Sharon milczała przez chwilę. Wreszcie westchnęła:
- No, jeśli tak nalegasz... Zatrzasnęłam je w cadil-
laku.
- Wybiję szybę - zagroziła Maggie.
Sharon nie przejęła się. Obie wiedziały, że nic takie
go się nie zdarzy. Nie w przypadku samochodu ojca.
- Może mógłbym pomóc. - Luke przysunął się bliżej.
- Bardzo pana przepraszam - zwróciła się ku niemu
Sharon - ale to nasza prywatna sprawa.
- Umiałbyś się włamać do samochodu? - spytała
z nadzieją Maggie.
- Niewykluczone. - Na ustach Luke'a znowu zago
ścił ów szelmowski uśmieszek. - Ale właściwie mam
na myśli inny rodzaj pomocy... Powiem może od po
czątku. Otóż, było tak, że kiedy przeglądałem strony
internetowe, zauważyłem ofertę Pięknego Dandysa.
I zrozumiałem, że twój ojciec, pan Malcolm Stewart
- tu spojrzał ku Sharon - chce sprzedać konia. A ja,
mówiąc krótko, zaraz go kupiłem.
Maggie poczuła, że jej złość kieruje się teraz w stronę
przybysza.
- Nieźle! Gratuluję! - rzuciła. - No i zazdroszczę.
A teraz idź sobie do...
- Margaret! - przerwała zgorszona pani West.
- Ależ nic nie szkodzi - Luke nie spuszczał Maggie
z oczu. - Myślałem tylko, że moglibyśmy zrobić
wspólny interes.
Oczy Maggie zwęziły się w wyrazie podejrzliwości.
- Co za interes?
- Wyjdź za mnie, a koń będzie twój. Sfinansuję też
twoją karierę jeździecką i polecam siebie jako trenera.
Maggie nawet nie mrugnęła.
- Czemu nie! - rzuciła, zaskakując sama siebie
i wzruszyła ramionami. - Czy ja mam w tej chwili coś
lepszego do roboty?
ROZDZIAŁ DRUGI
Zmierzali oboje ku samochodowi Luke'a. Maggie
pozwoliła dźwigać swą walizę i buty jeździeckie, ale
saszetkę trzymała przy piersi.
- Zdaje się, że mama nie była zachwycona - powie
działa. - Nie dość, że mnie na poczekaniu poderwałeś,
to jeszcze zagroziłeś samochodowi taty. Same punkty
karne, Luke.
Spojrzał na kobietę, która tak radośnie ćwierkała
u jego boku. Maggie była nieduża, ale do schrupania,
jak ocenił. Przy tym w jej nieobfitym ciele zdawało się
drzemać dość energii do obdzielenia trzech innych
osób. Policzki miała okrągłe i piegowate, włosy zaś
krótkie, ani proste, ani kręcone w kolorze ni to blond,
ni to ciemnym. Jej ubranie też nie było do końca okre
ślone - w stylu między niedbałością a wyzwaniem. By
ła w zmiętych spodniach khaki i wściekle purpurowej
koszulce z krótkimi rękawami. Jej skromna kurtka lot
nicza wyglądała, jakby wzięła udział co najmniej
jednej wojnie światowej. Spod wąskiego rękawa wysta
wała zielona opaska, założona przez lekarza na stłuczo
ny przegub.
I miała też Maggie lekko schrypnięty, seksowny
głosik...
- Podoba mi się ta twoja koszulka - powiedział Luke.
Spojrzała po sobie. Żółte litery układały się na pa
górkach piersi w napis: „Co zrobiłaby Xena?". Uśmie
chnęła się.
- To pamiątka. Część mojej kampanii przeciw sła
bości.
- Przeciw słabości? - Brwi Luke'a uniosły się. -
Widziałem cię na zawodach. Mogłabyś dać lekcję za
wziętości paru twardym kowbojom... I chyba nawet
powinnaś w najbliższym sezonie.
- O, na koniu czuję się pewnie. Ale kiedy schodzę
na ziemię, poczucie pewności opuszcza mnie. Dzisiaj,
gdyby nie ty, przegrałabym chyba z matką i ruszyłabym
w świat bez dokumentów.
On spojrzał na nią nieco ukosem, próbując ocenić,
co Maggie ma tak naprawdę na myśli. Jadąc tu, spodzie
wał się oporu i mnóstwa kłopotów, a tymczasem oboje
wyruszają w świat jakby nigdy nic, jakby co tydzień
razem uciekali z domu.
- Cieszysz się, Maggie?
- Jasne, że się cieszę. Do cholery!
- O, to trzeci raz. - Puścił walizę i otworzył drzwi
czki pikapa.
- Co „trzeci raz"? . .
- Trzeci raz słyszę, jak przeklinasz.
- E, co to za przekleństwo... Ale staram się odzwy
czajać.
- Rzucanie mięsem jest częścią twojej kampanii
przeciw słabości?
- No, może. - Cisnęła swą saszetkę na fotel i wsiad
ła do auta. - Rzeczywiście włamałbyś się do cadillaka
ojca, gdyby matka nie dała nam kluczyków?
Zaśmiał się.
- A co myślisz? - Pomógł jej się usadowić. Gdy
podawała mu rękę, ogarnęła go fala ciepła i wspomnień,
zresztą nie tylko miłych, z dawnych czasów, gdy pier
wszy raz zawierali bliższą znajomość.
- Dobrze, że masz te dokumenty. W Las Vegas żą
dają od człowieka zwykle czegoś ze zdjęciem.
- Jasne. W porządku. Gdybym tego nie wzięła, mat
ka nie uwierzyłaby nam, że ma być jakiś ślub. Tym
bardziej nie przejąłby się nim ojciec.
- Czekaj no... - powstrzymał ją Luke. - Zdaje się,
że i ty nie wierzysz w nasz ślub. Chcesz zrobić tylko na
złość ojcu?
Maggie obróciła się.
- Na złość? Jasne, że tak! Ojciec cię nie znosi, i bar
dzo dobrze... A w ogóle to zapomniałam ci podzięko
wać, Luke, przepraszam. Ten pomysł wspólnej ucieczki
był naprawdę fantastyczny. Umiesz szybko myśleć! -
Zachichotała. -I jeszcze ten wyaz twarzy matki... Ale
co będzie z Pięknym Dandysem?
- Chcę, żebyś na nim jeździła.
- Naprawdę? Jesteś kochany! - Rozjaśniła się.
W chwilę potem łagodnie dodała: - Wolałabym jednak,
żebyś tak się nie wpatrywał w moje usta.
- Kiedy ja się prawie czuję ich częścią.
- E, nie obraź się, ale ty bywasz częścią ust należą
cych do wszystkich damskich ciał.
- Nie wszystkich. Najwyżej bardzo miłych. - Prze
sunął jej walizę w tył kabiny. - Lepiej już ruszajmy. Lot
do Las Vegas jest o pierwszej dwadzieścia.
- Ty tam lecisz?... Myślę, że mógłbyś mnie podrzu
cić do Lindy; ona mieszka po drodze. Albo zadzwonię
do kogoś z lotniska, żeby po mnie przyjechał.
- Maggie, ty chyba nie rozumiesz. To nie ja lecę do
Las Vegas. To my tam lecimy.
Przypatrywała mu się dłuższą chwilę, ważąc coś
w myślach. Ponieważ jednak nic nie powiedziała, Luke
włączył silnik.
Potoczyli się podjazdem, długą, nijaką alejkąffifcowa-
dzącą ku równie nijakiej ulicy. Nijakiej, choć drogiej.
Domy przy niej miały swe parcele, nie podwórka,
i strzeżone były przez ochroniarzy. Przy jednej z posesji
Luke zauważył trzech ludzi. Zajmowali się ozdabianiem
gałęzi nagich dębów lampkami bożonarodzeniowymi.
Luke nie cierpiał zimy, nienawidził nagich drzew
i pochmurnego nieba, całego tego obrazu klęski przy
rody. Boże Narodzenie nie wzruszało go, było raczej
jakby przeszkodą do wzięcia. Było czerwono-zieloną
manią, co ogarniała świat w każdym roku, uzmysławia
jąc mu, między innymi, wśród pozornych uciech, jak
daleko jest jeszcze do wiosny.
- Okej, Luke - odezwała się Maggie. - Pożartowa-
liśmy sobie. Ale już chyba dosyć. Ty nie będziesz się ze
mną żenił.
- Nie?
- Bo... jest chyba ze sto innych kobiet, które by były
dla ciebie bardziej odpowiednie.
- Skąd wiesz?
Maggie milczała. Zatrzymali się na skrzyżowaniu
i czekali na zmianę świateł.
- Powiem ci, dlaczego muszę się z kimś ożenić, prę
dzej czy później... Jacob wspominał ci pewnie o Adzie,
gdy spotykał się z tobą.
- Hm, być może coś tam wspominał... - Pokiwała
głową. I zamyśliła się. - Bardzo dziwne... - powie
działa. - Mając dwadzieścia siedem lat, nie miałam nig
dy propozycji małżeńskich, aż tu nagle, w zeszłym
tygodniu Jacob... a teraz ty... A obaj byliście dotąd
tylko mymi kolegami. - Nabrała powietrza. - Bardzo
to wszystko dziwne!
Luke odczuł przyjemność, słysząc, że Jacob jest dla
Maggie jedynie „kolegą". I zabrał się do dalszych wy
jaśnień.
- Ja sam jestem najbardziej zdziwiony tym, że mu
szę się ożenić - zaczął.
Gdyby ktokolwiek dwa tygodnie temu sugerował mu
małżeństwo, zostałby wyśmiany. Ale dwa tygodnie te
mu nie istniał jeszcze problem Ady.
Ada była gospodynią w ich domu, najpierw u ojca,
a teraz u Jacoba. Lecz dla braci Westów była kimś bar
dzo ważnym. Była kimś, kogo kochali, kimś stałym
w ich życiu. Wychowała ich i niezmiennie przy nich
trwała.
A teraz poważnie zachorowała. I odeszłaby szybko,
gdyby Jacob nie wysłał jej na leczenie do Szwajcarii,
wykupując bardzo drogą, eksperymentalną kurację
w centrum medycznym. Z tym wiązała się pewna ko-
nieczność. Każdy z braci będzie się musiał ożenić. I to
możliwie szybko.
Zanim Maggie znów się odezwała, Luke zdążył skrę
cić na estakadę, wiodącą ku autostradzie międzystano-
wej.
- No tak, Jacob mówił mi coś o chorobie Ady - po
twierdziła Maggie. - Szanuję ciebie oraz twych braci za
chęć niesienia pomocy, ale nie rozumiem...
- Słyszałaś może o tym, w jaki sposób mój ojciec
rozporządził majątkiem, który nam pozostawił? - Na
cisnął pedał gazu nieco mocniej, niż należało. Ojciec
nie żył od pięciu lat, a bracia wciąż odczuwali nad sobą
jego władzę. - Były o tym artykuły w „New York Ti
mesie"...
- Tak, wiem coś o truście. I o tym, że twój ojciec
miał względem synów jakieś pomysły małżeńskie.
Przez twarz Luke'a przemknął ironiczny uśmieszek.
Wszystko zaczęło się od tego, że stary pan West sam
żenił się siedem razy z sześcioma kobietami (bo z mat
ką Luke'a rozwiódł się i ożenił powtórnie). Ktoś inny
na jego miejscu byłby może rozczarowany do instytucji
małżeństwa, ale nie Randolph West. Z entuzjazmem
planował swe ósme wesele, gdy nagły atak serca zakoń
czył jego udział w sztafecie ożenków.
- Jednak czegoś nie rozumiem - odezwała się Mag
gie. - Dlaczego akurat ty miałbyś się ożenić, Luke? Nie
tak dawno przecież...
- Wcale tego nie planowałem - przerwał jej mach
nięciem ręki i zamilkł.
To życie zmusiło go do zmiany planów. Nie potrze-
bował wcale spadku po ojcu; nie chciał go. Miał swoje
ranczo i ono mu wystarczało. Ciężko pracował, aby je
stworzyć i wyrobić sobie opinię dobrego jeźdźca oraz
trenera. Tym, czego potrzebował bardziej niż pieniędzy
ojca, był zdolny dżokej, który by promował w zawo
dach konie z jego stadniny.
Spojrzał na kobietę siedzącą obok. Maggie była dia
belnie dobrym jeźdźcem!
- Nawet Jacob nie mógłby sam zapłacić za leczenie
Ady - podjął Luke.
- Aha... Wiem, że wolałbyś o tym nie rozmawiać,
tylko że ty już byłeś przecież żonaty. Czy to nie wypeł
nia warunków, które postawił ojciec? Czy też wasze
małżeństwa mają trwać określony czas?
Jego palce zacisnęły się na kierownicy.
- Nie - odparł krótko. I rzucił owo „nie" zarówno
w odpowiedzi, jak też własnym wspomnieniom, a
w ogóle całej tamtej nieszczęsnej historii.
Maggie milczała, patrząc na Luke'a, a w jej oczach
można było wyczytać oczekiwanie.
To, że bywała taka, stanowiło jeden z powodów, iż
będąc przy niej, zawsze starał się traktować wszelkie
sprawy lekko. Przypadkowa przyjaźń, trochę kuszenia,
nieco flirtu... Bez bliższej znajomości, bez umawiania
się, bez prawdziwego spotkania... Tak naprawdę nie
wiele osób wiedziało o Pam, ale Maggie wiedziała. By
ła w końcu kuzynką Pameli. Mieszkała z nią w colle
ge'u I była w szpitalu tamtej nocy... Luke naprawdę
nie lubił wracać do tej historii.
- Mój ojciec był nieco zbzikowany na punkcie mał-
żeństwa - powiedział - ale nie był hipokrytą. Nie po
stawił warunków, jak długo miałyby trwać nasze związ
ki, ale wszyscy trzej mamy być żonaci, gdy będziemy
rozwiązywać trust. Pam i ja - mówił dalej - rozwiedli
śmy się dziewięć lat temu. Nasz krótki, żałosny związek
się nie liczy...
- Ach tak. - Maggie zaczęła skubać materiał koszul
ki. - Teraz rozumiem, dlaczego rzeczywiście musisz się
ożenić. Ale... wybacz, to nie jest powód, abym właśnie
ja miała być twoją żoną. W Dallas żyje chyba z tysiąc
kobiet, które stanęłyby u twego boku. A jeśli włączymy
w to resztę Teksasu, liczba pań stanie się astronomiczna.
- Uśmiechnęła się w jego stronę zalotnie i kpiąco.
- Dzięki za sugestię - odparł sucho. - Ale nie ma
takiego tysiąca kandydatek, które ja chciałbym poślu
bić.
- No dobra, Luke... Jednak wciąż nie rozumiem,
dlaczego wybrałeś właśnie mnie?
Spojrzał na nią, zakłopotany.
- Bo cię znam... A jeśli zgodzimy się co do warun
ków, wiem, że będę ci mógł zaufać bardziej niż komu
kolwiek innemu. To małżeństwo... - urwał i zaśmiał
się. - Jezu, język staje mi kołkiem, gdy wymawiam to
słowo. Znasz mnie, Maggie, wiesz, jaki jestem. Najbar
dziej bym się bał, gdyby moja obowiązkowa żona za
częła sobie wyobrażać, iż mnie kocha.
- No, no, niezły z ciebie gagatek!
Wzruszył ramionami. Znał siebie i kobiety.
- Z tobą - powiedział - przeprowadzimy wszystko
po przyjacielsku. Ja muszę rozwiązać nasz trust. A ty
potrzebujesz swego Dandysa. Poza tym... - zawiesił
głos i uśmiechnął się. - Ja cię naprawdę lubię.
- Oj, Luke - westchnęła. - Ja też cię lubię. I tu jest
właśnie kłopot. Jesteśmy przyjaciółmi. Nie chciałabym
tego zmieniać.
- Ale myśmy już próbowali to zmienić. - Nie pa
trzył na nią. - Trochę ze sobą kręciliśmy, co? Przed
Bożym Narodzeniem.
- Ach, to! - Spróbowała użyć lekceważącego tonu.
- To była oczywiście pomyłka. Wzajemna. Pamiętam,
że wstawiliśmy się wtedy. - Zaśmiała się. - No, ale
rzeczy nie zaszły zbyt daleko.
Jasne, że nie, pomyślał. Niemniej sprawa nie jest bez
znaczenia. Nie będzie naciskał, nie ma pośpiechu.
- Masz rację - zgodził się łagodnie. - Jesteśmy przyja
ciółmi. Nie warto tego psuć.
- No widzisz. - Pochyliła się ku niemu jak nauczyciel
ka, której najmniej pojętny uczeń zdobył się wreszcie na
prawidłową odpowiedź. - Nie będziemy ryzykować
przyjaźni dla czegoś tak niepewnego jak... małżeństwo. Bo
nawet małżeństwa dla interesu bywają marnym interesem.
Powiedziała zgrabną rzecz ' użyła do tego dość lek
kiego tonu, tak że mógłby jej uwierzyć... gdyby jej
palce znów nie zaczęły skubać koszulki. Lub gdyby nie
pamiętał dobrze jej spojrzenia sprzed roku, gdy wgra-
molił się do jej łóżka, lecz złożył wtedy tylko pocałunek
na jej czole i wycofał się, ruszając do drzwi.
Pewnie zechciałaby mu teraz uciec z dodge'a, gdyby
dał jej poznać, że zgaduje, jak bardzo była wtedy za
wiedziona.
- Nie będę się spierał. Masz rację - powiedział. -
Małżeństwo to niepewny interes.
- No właśnie.
- Ale może i dlatego niepewny, że ludzie podchodzą
do niego z nierealnymi oczekiwaniami. A my dwoje
przecież dokładnie wiemy, czego chcemy. Żadnych
komplikacji...
- Czekaj, Luke... Ale czy ja chcę być naprawdę
twoją żoną?
- Ba! Chcesz jednak mieć swojego Pięknego Dan
dysa, prawda? I chciałabyś dalej brać udział w zawo
dach. - Po chwili dodał łagodniej: - Rozumiem, że wo
lałabyś wyjść za mąż z miłości... I żeby były piękne
słowa, kwiaty, księżyc i obietnice. Żeby było romanty
cznie.
- Romantycznie? Nie, to nie to. Znasz mnie. Mam
duszę praktyczną. Mocno stąpam po ziemi.
Wyraźnie ułatwiała mu zadanie.
- Ach tak? No to świetnie. Bądźmy praktyczni.
Zróbmy po prostu dobry interes. Żądne z nas na tym
nie straci.
Przymknęła powoli oczy i otwarła je znowu.
- Czyli małżeństwo z rozsądku?
- Tak jakby - zgodził się. - Moglibyśmy nawet spi
sać umowę przedślubną. Zresztą, jak chcesz. Ja ci ufam.
Wystarczy słowo.
- Hm, a ja ci nie ufam, Luke!
- U-u! No to widzę, że jednak potrzebny będzie
dokument... Co byś powiedziała na gwarantowany mi
lion dolarów zabezpieczenia po rozwiązaniu trustu?
- Ile... ? Ależ... Ty naprawdę będziesz taki bogaty?!
- Myślę, że tak. I chociaż nie wiem dokładnie, ile
wyniesie mój udział w truście, nie sądzę, żebym zbied
niał, jeśli dam ci milion.
- Wiesz co... - Zastanowiła się i zrobiła filuterną
minkę. - A pomyślałeś już o jakiejś ochronie przed tymi
tłumami bab, które zaczną się do ciebie zlatywać? - Za
chichotała.
Do diabła, wolałby, żeby tego nie robiła. W jej głosie
było kuszenie, a w jej chichocie coś jeszcze gorszego.
- Ochroniarze nie są w moim stylu - powiedział.
- A żony są?
- No to jak, Maggie? - Postarał się o rzeczowy ton.
- Spiszemy intercyzę?
- Luke... Ja ci ufam, jeśli idzie o forsę.
- A w czym mi w takim razie nie ufasz?
Zaczęła się bawić zamkiem błyskawicznym swej
kurtki.
- Chodzi o seks.
Pikap zatoczył się lekko po jezdni.
- Jak długo ma trwać to małżeństwo po tym, gdy już
rozwiążecie trust? Miesiąc? Dwa miesiące?
- Czy ja wiem? Może cztery? - Zapanował nad sa
mochodem i nad samym sobą. - Może dłużej. Nie je
stem najlepszy w finansach. Jednak Jacob mówi, że
sprawy ułożą się najpóźniej po trzech kwartałach.
- W porządku. Jednak nie chciałabym, żeby ktoś
przez te cztery miesiące, czy dłużej, patrzył na mnie
z politowaniem z tego powodu, że mój mąż zdradza
mnie na lewo i prawo.
Zacisnął zęby.
- Uważasz, że narobię ci wstydu?
Wzruszyła ramionami i wróciła do zabawy zamkiem
błyskawicznym.
- Może nawet starałbyś się być dyskretny. Ale ja
wolę mieć zupełną pewność. Zdobyłbyś się na całkowity
celibat, Luke?
Posłał jej niepewne spojrzenie.
- No widzisz, czytam w twoich myślach...
Nie, wcale nie czytała. Gdyby jej się coś takiego
udało, może by zechciała w tej chwili uciec z samocho
du... Bo przez myśli Luke'a przepływały gwałtowne
fantazje wywołane wypowiedzianym przez Maggie sło
wem „seks".
Podoba mu się! Ale on nie chce jej przecież skrzyw
dzić. Tylko co to znaczy „skrzywdzić"? Gdyby nie to,
że spieszą się na ten samolot do Las Vegas...
Maggie to silna mała kobietka. Czasem twarda.
A jednocześnie taka delikatna... Może nawet jak płatek
róży? Czy słusznie wciąga ją w to małżeństwo dla in
teresu? A jeśli płatki róży ucierpią na tym?
Poczuł, jak rośnie w nim poczucie winy.
- Myślę, że formułki małżeńskie, nawet w Las Ve-
gas, mówią coś o wzajemnym poleganiu na sobie. Ja nie
zamierzam przysięgać na darmo.
- Luke... - Westchnęła krótko. - Formułki mówią
też coś o byciu razem, „dopóki śmierć nie rozłączy".
A my, zdaje się, nie zamierzamy być razem tak długo?
Odchrząknął, zakłopotany.
- No widzisz - powiedziała. - Czy zapiszemy więc
w umowie coś na temat zmysłów? Albo o długości
trwania małżeństwa? Wątpię. - Pochyliła się do przodu.
- Zdaje się, że dojeżdżamy do lotniska. Chyba zadzwo
nię po kogoś, żeby mnie stąd odebrał.
Luke miał pustkę w głowie. Jak przekonać Maggie?
Ona go tak naprawdę chce... I nie podoba jej się to,
i próbuje to ukryć, a jednak przeskakuje między nimi
iskra... Dawniej też tak było. Gdyby mógł ją teraz
objąć, przygarnąć...
Do licha, ona ma rację, że mu nie ufa.
- Poczekaj, nie wiem, czy rozumiem. Nie chcesz za
mnie wyjść, bo myślisz, że nie będę ci wierny?
- Można tak to ująć...
- Maggie, ja lubię uczciwe interesy. Gotów jestem
przyrzec...
- Ja... właściwie nie powiedziałam, że na pewno
będzie ślub, jeśli... a zresztą, biorąc rzecz realnie...
Luke, czy ty byłeś którejkolwiek kobiecie wierny dłużej
niż, na przykład, tydzień?
- Biorąc rzecz realnie - odpowiedział łagodnie -
z zasady nie łamię przyrzeczeń. Zwłaszcza gdy uma
wiam się z przyjaciółmi. - Spojrzał na nią szybko i zo
baczył, że ona nie bawi się już zamkiem błyskawicz
nym, za to przygryza usta. - Jesteś śliczna, kiedy się tak
martwisz.
- Wcale się nie martwię.
- Jesteś także śliczna, kiedy kłamiesz.
- ... i wcale nie chcę wyjść za ciebie!
- Rozumiem... Boisz się, że ja cię wykorzystam. Że
zawlokę cię jednak do łóżka, bo będziesz pod ręką.
Jej policzki powlókł rumieniec.
- To, co powiedziałeś, brzmi okropnie.
- Przepraszam. W każdym razie martwisz się na za
pas. Okej, a więc obiecuję ci: na pewno cię nie wyko
rzystam. - Wyrazy te gładko przeszły mu przez gardło.
Ale czy dotrzyma słowa? No cóż, może się jakoś po
stara.
Maggie gładziła opaskę na przegubie.
- Luke, ty jednak nie przywykłeś do celibatu...
- Ano nie. - Uśmiechnął się. Trzeba się zacząć wię
cej uśmiechać, postanowił. - Swoją drogą, ja ciebie nie
będę prosił o niemolestowanie mnie! - Puścił do niej
oko. - Czuj się swobodnie, gdybyś mnie chciała wyko
rzystać. Kiedykolwiek, w dowolnej porze, i gdzie zech
cesz.
- Ojej!
- Masz mnie do dyspozycji:
Zamruczała coś, złożywszy dłonie i objąwszy je udami.
- Co tam mruczysz?
- Nic, nic. To wszystko nie jest najlepszym pomy
słem.
- A co w tym złego? Ty będziesz miała swego Dan
dysa, ja dostanę to, czego mi potrzeba, aby leczyć Adę,
a twój tatuś będzie przy tym gryzł palce. - No właśnie,
Malcolm Stewart nie cierpiał go przecież. Oskarżał Lu
ke'a o klęskę jego małżeństwa sprzed lat.
I Luke wiedział, że Stewart po części ma rację.
- Zawrzeć ślub na złość tatusiowi... - zastanawiała
się Maggie. - Tak, to by było całkiem niezłe.
- Pomyśl o tym, jako o miłym dodatku - kusił
ostrożnie Luke. - Ale są poza tym inne powody. Potrze
bujesz dobrego trenera.
- I ty myślisz oczywiście o sobie?
- Tak!
- Hm. Ludzie mówią, że naprawdę jesteś dobry. .
On znowu się uśmiechnął i włączył kierunkowskaz
przed skrętem na lotnisko.
- Tak czy owak, lepszy niż Walt Hitchcock. - Spoj
rzał na nią. - No, Maggie, śmiało. Co zrobiłaby wale
czna Xena?
Maggie rozejrzała się dokoła, zerknęła na swą ko
szulkę, na ręce, a potem popatrzyła w okno - wszędzie,
byle nie na niego. I zdecydowała się.
- Cholera. Zgoda! Wyjdę za ciebie, Luke.
Godz. 18.54
Pięć godzin później stali ramię przy ramieniu w ka
plicy „Kochaj Mnie Czule", na obrzeżu centrum Las
Vegas. Kilka minut przedtem odtworzono piosenkę
Presleya, „Love Me Tender", a Maggie defilowała przez
krótką nawę między pustymi ławkami.
Teraz zaś było cicho i tylko padały słowa, wypowia
dane przez stojącego przed nimi mężczyznę.
Maggie czuła niepokój w żołądku. W jednej ręce
ściskała nieduży bukiet róż, drugą trzymała na ramie
niu Luke'a. Jego dłoń była sucha, w przeciwieństwie
do jej dłoni. Naturalny zapach róż kłócił się z wonią
kwiatowego dezodorantu, który rozpylono w pomie
szczeniu.
Wciąż była w swojej purpurowej koszulce i podróż
nych spodniach.
Mężczyzna, który im dawał ślub, nosił czarną koszu
lę bez kołnierzyka, widywaną u osób duchownych.
Włosy miał zaczesane starannie do tyłu, ku niewielkiej
tonsurze na czubku głowy. Jego opalona skóra wyda
wała się tak napięta na policzkach, że Maggie bała się,
iż pęknie, gdyby ów sługa świątynny zechciał się uśmie
chnąć.
Zrobił sobie lifting twarzy, pomyślała.
Czy kapłanom wolno robić takie rzeczy? Czy to jest
w ogóle prawdziwy kapłan? Nowa fala paniki ścisnęła
jej żołądek.
Mężczyzna zakończył swe formułki i patrzył teraz
wyczekująco na Maggie. Luke ścisnął jej dłoń.
Zamrugała.
- Eee... No tak. Oczywiście tak - powiedziała.
I cóż ona właściwie takiego przyrzekła? Wydało jej
się nagle, że z owym „tak" coś bezpowrotnie utraciła.
Ale co?
Czuła w głowie zamęt.
Postarała się skupić, bo. oto człowiek, który mógłby
być albo i nie być kapłanem, recytował teraz znów swo
je formułki, kierując je tym razem w stronę Luke'a.
Brzmiały one chyba całkiem standardowo... I zarazem
jakoś tak ostatecznie.
Luke odpowiadał księdzu głośno i wyraźnie.
- Tak - wyrzekł na koniec. - Tak.
Potem były obrączki i kolejne słowa do powtórzenia.
Jej lewa ręka drżała, gdy wyciągała ją ku Luke'owi.
Złote kółko zatrzymało się w połowie drogi, na kostce
palca.
- U-u! Chyba mi spuchła cała dłoń - powiedziała
Maggie. - To od tej opaski uciskowej.
- Nie szkodzi. - Mąż przełożył obrączkę na palec jej
prawej ręki. - Potem sobie zmienisz.
No i złote kółko trafiło na niewłaściwą rękę.
W końcu to nic nie znaczy, wytłumaczyła sobie. Ob
rączka nic nie znaczy, tak jak i ten ślub.
Jego obrączka pasowała za to doskonale.
Kapłan - jeśli to był kapłan - zdołał się tymczasem
uśmiechnąć, i wcale nie porozrywało to skóry na jego
policzkach. - Teraz może pan pocałować swoją żonę.
Ręce Luke'a objęły jej ramiona i oboje stanęli twarzą
w twarz. Na jego ustach był uśmiech, lecz oczy wyda
wały się smutne. Luke czuł, że ta parodia ślubu rani jego
przyjaciółkę. I miał nieczyste sumienie.
Schylił się i musnął wargami usta Maggie.
- Głowa do góry - szepnął. - Najgorsze już za nami.
Poczuła, że od tego krótkiego pocałunku krew burzy
się jej w żyłach.
Ale to nie wszystko, przyrzekła sobie w myślach.
Ona ma dodatkowy plan, o. którym Luke nie musi na
razie nic wiedzieć. Co zrobiłaby Xena na jej miejscu?
Nie złożyłaby tak łatwo broni.
Przede wszystkim trzymałaby na wodzy swe uczucia.
W Stanach Zjednoczonych obrączki nosi się na lewej ręce.
ROZDZIAŁ TRZECI
Godz. 23.58
W pięć godzin później i wiele setek kilometrów da
lej, Maggie czuła się już znacznie lepiej.
Gwiazdy były olśniewające, daleko od miasta, a cie
mność - przepastna. Przerywały ją dwie strugi światła,
dobywające się z reflektorów samochodu, i od czasu do
czasu rozjarzone okna mijanych domostw. Wewnątrz
auta było też ciemno i jakoś przytulnie, przy lampkach
deski rozdzielczej. Z odtwarzacza kompaktowego pły
nęła cicha muzyka. Luke wybrał bluesy.
Maggie oparła głowę o szybę okna i pozwoliła opaść
powiekom. Drzemiąc, przyjmowała w siebie tę muzykę
i ulotną, a dobrze znajomą woń mężczyzny, którego tak
impulsywnie poślubiła. Wszystko teraz zdawało się
współgrać i układać po myśli Maggie.
Jaka głupia była, popadając w panikę. W samolocie
powrotnym do Dallas turbulencja przekreśliła próbę
ucieczki w sen. Musiała więc rozmawiać z Lukiem, co
jednak okazało się dobrą rzeczą.
Mówili o koniach i koniarzach, o jeździectwie i róż
nych wypadkach, i było im ze sobą całkiem dobrze. Jak
w dawnych czasach. Czuła, że wiąże ich wypróbowana
nić sympatii... Nie widywali się niekiedy miesiącami,
a ledwie się spotkali, czuli się ze sobą od razu tak, jakby
się wcale nie rozstawali.
Taki przyjaciel jest wiele wart, pomyślała Maggie.
Ziewnęła, bezpieczna w głębi nocy i przy tym
mężczyźnie. Był między nimi spokój, jaki się przydarza
dobrym kompanom. Tak, taka przyjaźń jest na pewno
więcej warta od jakiejś szarpiącej nerwy pieśni pożąda
nia.
Wtem malutka wątpliwość wkradła się w myśli Mag
gie: Bo jakże jej nowe plany mają się do idei przyjaźni?
Na razie jednak przyjaźń trwa, upewniła siebie. I na
wet mimo zeszłorocznej pomyłki. A ów zeszłoroczny
wypadek był dla niej pouczającą lekcją. Trzeba żyć
z otwartymi oczami, pamiętając o istotnych celach!
Ta ostatnia myśl rozbudziła ją, więc Maggie prze
ciągnęła się, prostując nogi.
- A więc jednak nie śpisz. - Luke posłał jej znajomy
uśmiech. - Nie świadczyłoby to dobrze o mężczyźnie
- błysnął oczami - gdyby jego młoda żona spała w cza
sie nocy poślubnej.
Żachnęła się.
- Oj, Luke, tobie się wszystko z jednym kojarzy.
- No dobrze już, dobrze. Przyzwyczajam się tylko
do naszej nowej sytuacji... O, jesteśmy prawie na miej
scu - dodał, zwalniając.
Reflektory omiotły dwa nagie stare dęby, gdy skrę
cali w boczną drogę, wiodącą ku posiadłości.
- Nareszcie - ziewnęła znowu Maggie. - Długi był
ten dzień, jestem zmęczona.
- Nie chciałaś nocować w Las Vegas.
Proponował jej to; mogli wziąć dwa osobne pokoje.
Ale Maggie protestowała. Mieszkanie w jednym hotelu
z Lukiem wydawało jej się zbyt krępujące.
Oczywiście była idiotką, czyż nie? Tak czy owak,
zamieszkają razem teraz.
- Ale dzięki temu prędzej zobaczę Dandysa - po
wiedziała.
- No, to chyba dopiero rano.
- Mam nadzieję, że on tu w ogóle jest! - zaniepo
koiła się.
- Jest, jest... To świetny koń. Idość narowisty. Nic
dziwnego, że z niego spadłaś.
Maggie wzruszyła ramionami.
- Ale to nie z winy konia, tylko przeze mnie...
Wiesz, robiliśmy codzienną trasę i źle wzięłam prze
szkodę. Dandys się potknął.
Luke pokiwał głową.
- Tak, te zbyt dobrze znane trasy bywają niebezpie
czne, bo tracimy na nich czujność. - Ziewnął i przecze
sał ręką włosy. - To był naprawdę długi dzień.
- Uhm - przyznała.
Luke miał piękne włosy. Zawsze lubiła to, jak zwijają
mu się na karku. Lubiła też jego kark, silny i męski,
z tym ścięgnem biegnącym od szczęki do barku...
No, no, dziewczyno, zmitygowała się. Nie pora na
marzenia. Wróciła do poprzedniej pozycji w fotelu,
- Maggie? - Luke uśmiechnął się trochę kpiąco. -
Wyglądasz na zdenerwowaną. Gdybym cię nie znał le
piej, powiedziałbym, że obawiasz się nocy poślubnej.
- Daj spokój - poprosiła. - Jestem śpiąca i kości mnie
bolą od tylu godzin siedzenia. - Nie będzie prawdziwej
nocy, tak jak nie było prawdziwego ślubu, nawet jeśli ten
facet po liftingu był rzeczywistym kapłanem. Obrączka
znajduje się na niewłaściwym palcu, a ona obraca ją cały
czas. - Nigdy nie byłam na twoim ranczu - zmieniła te
mat. - Jak to możliwe? Przecież znamy się od dawna.
- Dom nie jest zbyt piękny, ale wygodny - powie
dział Luke. - Na pewno spodobają ci się stajnie.
Już w samolocie opisywał jej trochę swą posiadłość.
Najwięcej mówił właśnie o stajniach, o padoku, o torze
przeszkód, mniej o domu. Rozgadał się o koniach, tych,
które sam wyhodował, i tych, które tylko trenował.
- Hej, czy to u ciebie palą się światła? - spytała,
wskazując głową budynek mieszkalny.
- A u mnie. Chciałbym, żebyś to miejsce mogła
obejrzeć latem. Zima nie oddaje w pełni jego uroków.
Ba! Ale w lecie mogą być już po rozwodzie! Maggie
zignorowała niewielki ucisk w żołądku.
- No, to będziesz mnie tu musiał zaprosić latem
- powiedziała lekkim tonem.
W miarę jak zbliżali się ku frontowi rozległego bun
galowu, przybywało świateł w różnych miejscach obej
ścia. Jedno płonęło nad wrotami do stajni, inne wień
czyło słup przy podjeździe. Blask padał z okien samego
domostwa, a Sarita zapaliła też latarnię na werandzie.
Widok ten rozlał się ciepłem w piersi Luke'a. To było
jego miejsce. Tutaj czuł się naprawdę dobrze. Może
i Maggie tak się tu poczuje?
Wyskoczyła z auta, zanim zdążył obejść samochód,
aby jej usłużyć. Pomógł tylko przy szarpaninie z walizą.
Obolały przegub w opasce spowalniał ruchy Maggie.
Ale i tak powiedziała: „Dam sobie sama radę".
- Ależ korzystaj z mej rycerskości, póki możesz -
odrzekł. - Bo, na przykład, jutro, na torze przeszkód,
mogę być bezlitosny.
- Jako trener, co?
- Bezlitosny - powtórzył i pchnął drzwi wejściowe.
Przemierzyli korytarz, otwierający się na obszerny
pokój.
- Oho! - Maggie stanęła w środku pomieszczenia,
rozglądając się dokoła. - Tu jest naprawdę dużo miej
sca. Ale spodziewałam się czegoś innego.
- Cóż, lustrami ozdobiłem tylko sufit swej sypial
ni... - próbował zażartować Luke.
Odpowiedział mu niski i ochrypły śmiech. I zaraz
poczuł, że bardzo pragnie Maggie.
Patrzył, jak ona wędruje dookoła pokoju, badając
różne szczegóły, zatrzymując się przy komplecie wypo
czynkowym i przesuwając dłonią po skórzanym obiciu
kanapy. Przystanęła też przed kominkiem i oglądała tro
fea jeździeckie, medale i statuetki, niektóre pod szkłem.
Przyglądał się jej figurze. Przy niepokaźnej posturze,
Maggie miała silne, wytrenowane ciało. Umiał to ocenić
okiem znawcy.
- Ile ty masz wzrostu? - zapytał. - Metr pięćdziesiąt
cztery? Sześć?
- Pięćdziesiąt pięć.
- A ile ważysz?
- Luke... - Spuściła oczy. - Nie pyta się kobiet
o wagę.
- Ale ja mam być twoim trenerem.
- No, dobra. Czterdzieści osiem kilo.
- Nie wyglądasz na tyle.
- To piegi tyle ważą... - zażartowała. - Chcę mieć
taki jeden - wskazała głową medale.
- I będziesz miała. Tylko poćwiczysz trochę. -
Dźwignął jej walizę i dodał: - Chodźmy już. Pokażę ci
twój pokój.
Zatrzymali się na progu obszernej sypialni. Maggie
była zdziwiona.
- Spodziewałam się tu kawalerskiego nieładu, ku
rzu, a zastałam idealny porządek.
- Widzisz, co znaczy stereotyp. - Przepuścił Maggie
przodem. - Mam nadzieję, że Sarita pamiętała o świeżej
pościeli.
- Sarita?
- Moja gospodyni. - Postawił walizę. - Poznasz ją
rano. Dzwoniłem do niej z lotniska. -
Maggie przyciskała do piersi saszetkę.
- Mam nadzieję, że ona wie o ślubie, i tak dalej.
- Nie wiem, czy będzie „i tak dalej"... - Zrobił krok
ku niej. - Ale o ślubie jej powiedziałem.
Zarumieniła się i cofnęła nieco. Położyła saszetkę na
szafce nocnej i zaczęła się rozglądać po pokoju, staran
nie omijając Luke'a wzrokiem.
- Bardzo tu miło - zamruczała. - Swojsko i przytulnie.
- Widzę, jak ci miło... - rzucił z ironią. - Wyraźnie
boisz się, że cię zjem.
Na jej twarzy znów pojawiły się rumieńce.
- Kiedy się rumienisz, kolor skóry zlewa ci się z pie
gami.
Maggie zrobiła okrągłe oczy.
- To miał być komplement!
- Ach, tak. W takim razie dziękuję.
- Ładnie wyglądasz, kiedy się rumienisz. - Znów
zbliżył się do niej. Tylko delikatnie, perswadował sobie
w myślach.. - Chciałoby się wiedzieć, czy twoja skóra
jest taka gorąca, jak na to wygląda. - Położył rękę na
jej policzku.
Cofnęła się o krok.
- Luke, nie wiem, co zamierzasz, ale...
- Pokażę ci - powiedział łagodnie. - Nachylił się
i pocałował ją. -
Natychmiast otrzymał mocny cios w pierś.
- Jezu! - Cofnął się. - Wystarczyłoby zwykłe „nie".
- Trzymaj ręce przy sobie! - Maggie zaciskała obie
pięści, również tę przy skręconym nadgarstku.
On rozcierał sobie pierś, kręcąc głową.
- Ależ masz temperament... Przecież nie tknąłem
cię palcem. Tylko pocałowałem. Chyba jest jakaś róż
nica.
- Dobra, dobra.
- Uległem nastrojowi chwili, to wszystko. Śliczna
jesteś, więc pocałowałem cię.
Zerknęła na niego.
- Nie możesz tak sobie całować, kogo chcesz... Al
bo możesz - poprawiła się - kogo tam chcesz. Z wyjąt
kiem mnie!
- No, to dałaś mi nauczkę.... A teraz ze strachu chy
ba już powiem ci dobranoc. - Ruszył ku drzwiom. -
Śpij dobrze. Jutro... chyba już jutro - zatrzymał się- od
rana zaczniemy zajęcia na padoku.
- Nie cierpię padoku.
Luke nacisnął klamkę.
- Ale nie da się tego uniknąć, jak wiesz.
Nie poszedł prosto do swego pokoju. Zatrzymał się
na tyłach domu przy wielkim oknie, za którym noc
dawała swoje zimowe przedstawienie. Wiatr poruszał
nagimi gałęziami drzew, skrzyły się roje gwiazd. Luke
nigdy nie miał dość przyglądania się naturze.
Bolał go cios Maggie, dosłownie i w przenośni. Jed
nak bolał. Na cóż to skazuje go ta dziewczyna, na ile
miesięcy abstynencji? Poczuł, że może warto by teraz
wziąć zimny prysznic? Ale zimne prysznice, nawet
i dwa razy dziennie, nie wyleczą przecież mężczyzny
z potrzeby kochania.
Wygląda na to, że Luke pomocuje się sam z sobą
przez najbliższe miesiące bardziej niż kiedykolwiek od
czasu, gdy Sererta Sayers zabrała go w podróż dookoła
świata na tylnym siedzeniu chevroleta swego taty...
O Boże, jak to dawno było! Minęło tyle lat. I minęło
też wiele kobiet. Luke lubił kobiety. Za sposób, w jaki
się poruszały i myślały, za ich nastroje i skłonność do
zabawy, słowem, za kruchość, a niekiedy nieugiętość,
za nieprzewidywalność. Nie żałował zwycięstw ani
klęsk, które z ich powodu przeżył. Z jednym wszakże
wyjątkiem.
Poczuł nagły przypływ pragnienia, chęć, by wypić
nieco alkoholu. Spojrzał ku swym pustym rękom i nie
mal ujrzał w dłoni szklankę, napełnioną bursztynowym
płynem. Zaraz też wyobraził sobie słodkawy, palący
smak szkockiej whisky, strumyk płynu zwilżający gard
ło. Zacisnął zęby.
A więc znów wraca do niego pamięć o Pam... Luke
rzadko sięgał po butelkę. Miał zawsze przed oczami
pożałowania godny obraz matki Michaela, jego przy
rodniego brata, która całe życie toczyła przegraną
w końcu walkę z whisky. Alkohol ogłupiał Luke'a.
Ostatnio pił chyba z pół roku temu?
No i była tamta noc z Maggie, do dziś wspominana
z żalem, gdy Luke nie całkiem panował nad sobą. Ale
i nie całkiem nie panował!
Westchnął. Teraz mają oboje szansę, aby naprawić
dawny błąd. On zaś powinien być szczęśliwy, że Mag
gie jest taka, jaka jest. Już ona go powstrzyma i wymusi
dla siebie szacunek, gdyby się znów zapomniał!
Tak, tak, Luke czuł się w istocie zadowolony.
Jutro, pomyślał, odwracając się od okna, może już
jutro trzeba będzie załatwić przeniesienie własności
Dandysa na Maggie. Hitchcock był idiotą, że doradzał
Malcolmowi Stewartowi sprzedanie konia. To zwierzę
było piękne, silne i pojętne. W dobrych rękach będzie
czempionem.
Po Maggie też można się wiele spodziewać, pomyślał
Luke, przekraczając próg swego pokoju.
Wiedziała o tym czy nie, jej trening już się rozpoczął.
Maggie rozsiadła się pośrodku łóżka, z poduszką za
plecami i z dzienniczkiem opartym na kolanach. Gryzła
koniec pióra i zastanawiała się nad pierwszym zdaniem.
„Co za niezwykły dzień" - zaczęła. „Myślę, że jed
nak uda mi się przeprowadzić mój plan.
Zapełniła pół stronicy i przerwała, unosząc głowę.
Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem... Czuła,
że jest jej tutaj dobrze, nawet bardzo. Czy to pocałunek
Luke'a tak na nią podziałał?
„...A jednak go uderzyłam" - pisała - „choć byłam
przyjemnie podniecona. A może właśnie dlatego?"
Znów przerwała i zmarszczyła brwi. No tak, jest
w niej wiele sprzecznych uczuć.
„Przede wszystkim musze być ostrożna" - notowała
dalej. - „Jeśli się zaraz zakocham, przegram... Gdyby
mnie chciał'jutro dotknąć, znów go zboksuję!" - dopi
sała i postawiła kropkę.
Zatknęła pióro między karty, odłożyła dziennik na
szafkę nocną i zgasiła lampę. Jednak znów ją zapaliła
i umieściła w swym notesie post scriptum:
„Muszę sobie sprawić jakąś lepszą piżamę!"
Po tej praktycznej uwadze zdecydowała się zasnąć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Lubisz to, co? - mruczała Maggie, głaszcząc pysk
zwierzęcia, a Dandys mrużył oczy. i zdawało się, że za
chwilę też coś zamruczy. - To więcej, niż oczekiwałam,
dobrze wiesz. Stajnia, tereny... Do tego dom. Cho
ciaż...-Potrząsnęła głową.
Była w tej chwili sama, jeśli nie liczyć tuzina koni
obok. Na dworze wiatr wył niczym fanfara na triumfal
ny wjazd zimy. W stajni było ciepło, pachniało sianem,
ściółką i uprzężą. Boks Dandysa był uprzątnięty, zresztą
podobnie jak stanowiska reszty koni. W gospodarstwie
Luke'a dbano o porządek. Nie dziwiło to specjalnie
Maggie; w ogóle mało ją tutaj w stajniach zaskakiwa
ło... W przeciwieństwie do samego domostwa.
Tak, dom Luke'a był jednak zaskakujący.
Weźmy sypialnię Maggie. Na polakierowanej podło
dze leżał piękny kilim. Kapa na łóżko była... w gwiaz
dy. Staromodny dzban na wodę i misa z wyszczerbio
nym nieco szlaczkiem królowały na toaletce. Maggie
rano wzięła prysznic, wciągnęła spodnie do jazdy kon
nej i buty, włożyła stary czerwony sweter. Na to narzu
ciła skórzaną kurtkę; wetknęła rękawiczki do kieszeni.
I była gotowa do wyjścia.
Cały dom Luke'a wydawał się być taki jak jego wła-
ściciel: czarujący i męski. W dużym pokoju jasne deski
podłogi pokrywał dywan. Sufit był tu nachylony i bel
kowany, a ściana od strony kuchni wymurowana z klin
kieru. Kanapę pokrywała skóra (Maggie sprawdziła to
wcześniej). Fotele i kanapa obite były materią w tonacji
spłowiałej zieleni. Kominka strzegły dwa rzeźbione
smoki. Niezbyt to wszystko pasowało do siebie, a jed
nak współgrało jakoś, służąc wygodzie.
Nic na pokaz, skonstatowała z uznaniem Maggie.
W jej własnym domu zadbano o różne zestawy, żyw
cem przeniesione ze stronic katalogu. Luke ustrzegł się
również stereotypu kawalerskiego, w rodzaju „sofa
i zestaw stereo". Do licha, czy przypadkiem nie poma
gała mu w urządzaniu tych wnętrz jakaś kobieta? Może
kolejno kilka kobiet?
W pewnym momencie Maggie zauważyła, że przy
gląda jej się gospodyni Luke'a. Sarita była tak samo
zaskakująca, jak cały dom. Gospodynie bywają zwykle
pulchne, tymczasem Sarita zdawała się być ledwie dwu
dziestolatką. Proste czarne włosy sięgały jej do pasa.
Spoglądała teraz na żonę swego szefa jakby zagnie
wana.
To nie moja sprawa, pomyślała Maggie. Ale, do licha,
po co Luke'owi taka ładna i młoda gospodyni? Czy
on... E, nie warto o tym myśleć! Tak czy owak, na
najbliższe miesiące mąż po przyjacielsku przyrzekł
wierność.
Dandys potarł jej ramię pyskiem.
- Mało ci pieszczot? - Maggie poklepała go. - No
dobra, dobra... - Znów poklepała konia.
- A ja myślałem, że ty śpisz z otwartymi oczami
- odezwał się niespodziewanie Luke.
Nie wiadomo, kiedy wszedł do stajni. Maggie obró
ciła głowę i ujrzała, że jest ubrany tak jak ona, do konnej
jazdy. Spodnie ładnie opinały jego uda i pośladki.
- Wcale nie śpię... O dziewiątej?
Zaśmiał się.
- Jest dopiero ósma trzydzieści.
- W każdym razie ja jestem skowronkiem, wiesz...?
I zdaje się, że to jedyna rzecz, którą u mnie akceptował
mój ojciec. - Uśmiechnęła się. - Za to kiedy byłam
w college'u - mówiła dalej - próbowałam na złość ta
tusiowi zostać sową. Ale wcale mi się to nie udawało.
Luke z aprobatą kiwał głową.
- Ja też wolę cię jako skowronka... Znam ja trochę
te różne lubiące nocne życie studentki! ,
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nocne seksparty
były specjalnością raczej Pam niż jej. Wolałaby teraz
nie wspominać imienia swej kuzynki.
Dandys zaczął znów trącać Maggie łbem.
- Ty łobuzie! - Obróciła się ku niemu. Potem rzuciła
przez ramię w stronę Luke'a: - Dlaczego mi nie powie
działeś, że twoja gospodyni nie mówi po angielsku?
- Ależ mówi! - zdziwił się Luke.
- To ciekawe... Bo do mnie zwracała się dziś po
hiszpańsku.
Zaśmiał się.
- Sarita jest, zdaje się, na nas trochę zła. I będzie
udawała, że nie zna angielskiego, dopóki nie przestanie
się dąsać.
- Dąsać? Za co? Chyba że wy... - urwała.
- Nie, nie. - W oczach Luke'a migotały iskierki.
- Nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy parą. Zresztą ona
ma męża, jednego z moich stajennych. Ed jest równie
dobrym specjalistą od koni, jak Sarita od kuchni.
- Ach tak. - Maggie gotowa była uwierzyć Luke'o-
wi. Nie zadawał się też raczej z mężatkami. - A więc
dlaczego Sarita jest na nas zła?
- Nie podoba jej się sytuacja, gdy małżonkowie ma
ją osobne sypialnie.
- A to ci dopiero!
- Poinformowała mnie o tym już przy śniadaniu.
Oczywiście po hiszpańsku.
Maggie parsknęła.
- To dobre! - Ale pomyślała, że wcale nie jest to
takie dobre. Przecież prędzej czy później każdy na ran-
czu dowie się, że szef nie sypia ze swą młodą żoną.
Plotka szybko się rozejdzie... A nikt też nie da wiary,
że to z Lukiem coś jest nie tak, bo przecież go znają.
- Chcesz się przeprowadzić do mojej sypialni, żeby
się Sarita nie złościła? - zapytał Luke.
Maggie podjęła wyzwanie:
- Kto wie, kto wie... Ale może nie zaraz? Teraz
mógłbyś mnie na przykład przedstawić... kumplom mo
jego Dandysa.
- Jasne - zgodził się Luke. - Zaczniemy chyba od
pań? - Wziął Maggie pod rękę i poprowadził do sąsied
niego boksu, gdzie stała piękna klacz palomino. - To
jest nasza Mamcia.
Dotknięcie ręki Luke'a zelektryzowało Maggie. Sta
rała się jednak nie dać tego znać po sobie.
- Zabawne imię - zauważyła tylko.
- Bo to też zabawna dama. - Uwolnił dłoń żony, aby
podrapać Mamcię za uchem. - Imię wymyślił jej Ed. To
bardzo wesoła klacz. Lubi ludzi zaczepiać... O, zobacz,
już cię złapała za rękaw. Nie bój się, nie ugryzie..'. Ma
tylko taką minę, jakby mówiła: „mam cię!", prawda?
- I dlatego została Mamcią.
- Prawdopodobnie. - Poklepał czule klacz po karku.
Ruszyli w głąb stajni; Luke znowu ujął Maggie pod
rękę. Czuła się cały czas spięta. Wszelkie obrazy wyda
wały jej się przez to zbyt jaskrawe. Zapachy zbyt draż
niące. Dźwięki za ostre.
- Tu obok mamy siodlarnię - pokazał Luke.
- Chwileczkę. Ominęliśmy przecież kilkoro lokato
rów. - Maggie skorzystała z okazji, aby delikatnie wy
ślizgnąć się mężowi. - O! - zawołała - i widzę tam
jakieś kucyki! Nie wiedziałam, że je hodujesz.
- E tam! - mruknął lekceważąco.
- Nie są twoje?
Wcisnął ręce do kieszeni.
- Trzymam je dla uczniów.
- Dla uczniów? Ty?
- Jestem nauczycielem jazdy, nie tylko trenerem.
Tym razem to Maggie wzięła Luke'a pod rękę.
- Ależ mnie się to podoba! - zapewniła. - Tyle że
z trudem mogę sobie wyobrazić, jak udzielasz lekcji
dzieciakom sąsiadów. Do tego trzeba przecież anielskiej
cierpliwości.
- Wcale nie uczę dzieci sąsiadów. Pracuję tu z pew
ną grupą z Dallas. Przywożą mi paru chłopców dwa
razy w tygodniu.
- A co to za grupa? - zainteresowała się Maggie.
- Nigdy mi o niej nie wspominałeś?
Wzruszył ramionami.
- Dajmy na razie temu spokój. I tak straciliśmy już
kawał poranka. Pora brać się do roboty!
Przeszli do siodłami. Panował tu przykładny porzą
dek. Przyjemnie pachniało skórą. Siodła spoczywały na
stojakach, uzdy, wodze i szleje wisiały na kołkach umo
cowanych w ścianie.
- Ładnie! -pochwaliła Maggie. Część wyposażenia
wyraźnie przeznaczona była dla dzieci. - I widzę, że
twoi malcy trochę cię kosztują.
- To nie są moi malcy. - Zdjął z kołka uzdę. - Ro
zejrzyj się łepięj za jakimś siodłem, które by ci pasowa
ło. Dobierz także kask. Chcę, żebyś dziś pojeździła na
Mamci. Na Dandysie już cię widziałem... Ciekaw je
stem, jak się trzymasz na koniu, którego nie zriasz.
Maggie wybrała siodło. Chwyciła je oburącz, lecz
w tym momencie wkroczył Luke.
- Hola! - zawołał. - Coś mi się zdaje, że masz nad
werężony nadgarstek? Daj, ja to zrobię.
- Od wczoraj zapomniałam już, że mam tę opaskę
- powiedziała.
Umocował czaprak, na nim siodło. Założył klaczy
uzdę. Obok w stajni zaczął się ruch. W pewnej chwili
do siodłami wszedł niski, krępy mężczyzna.
Luke kiwnął na niego ręką.
Chodź, Ed, przedstawię cię Maggie.
Stajenny zbliżył się i skłonił. Mąż Sarity miał ciem
ne, poważne oczy, kwadratową twarz, kwadratowe ra
miona i uda ciężarowca. Mówił z przycięzkim teksań
skim akcentem.
- Fajny ten koń pani. Pełnej krwi, nie?
Ona uśmiechnęła się, przyjemnie połechtana po
chwałą Dandysa.
- Pełnorasowy ze strony ojca, a półkrwi ze strony
matki. Zobaczy pan, jak fruwa na torze!
- Ano, będę czekał.
Luke wyszczerzył zęby.
- Jeszcze dziś będziesz go widział na torze prze
szkód. Wypróbuję go po południu.
- Moment! - zaprotestowała Maggie. - To przecież
ja ćwiczę na Dandysie.
- Ty masz na razie chory nadgarstek - przypomniał
jej Luke.
Zacisnęła zęby. Do licha. On za bardzo rozporządza
jej własnością. I nią samą. Niby formalnie koń nie na
leży teraz do Maggie, ale przecież miał być jak najszyb
ciej jej zwrócony.
- Cieszę się, że panią poznałem, pani West - Ed
kiwnął przyjaźnie głową.
Zamrugała oczami.
- O... to znaczy... no tak. Ja też się cieszę.
Kiedy Ed zniknął, Luke zaśmiał się.
- Co, zaskoczył cię tą „panią West"; prawda?
Milczała, więc dodał:
- Możesz używać panieńskiego nazwiska.
- Panieńskiego... - powtórzyła z namysłem. - Ale
może to by nie było korzystne - zatroskała się lojalnie
- z uwagi na te plany z trustem?
Luke zastanowił się.
- Naprawdę nie wiem. Może zapytam Jacoba. On
najlepiej zna się na prawie. - Dopiął popręg pod brzu
chem Mamci. - W każdym razie ja nie zamierzam do
chodzić swych praw małżeńskich względem ciebie -
rzucił z uśmiechem.
- Piękne dzięki.
- Oczywiście, gdybyś była dziewicą - poruszył
brwiami - mógłby być chyba problem.
- Ale nie jestem - wyjaśniła szybko.
- Aha. - Zaczaj: sprawdzać strzemiona. Kiedy skoń
czył, podniósł głowę. - Chodźmy już - zaproponował.
Ujął Mamcię za uzdę i ruszyli w stronę padoku, gdzie
Maggie miała ćwiczyć.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Luke stał w środku wybiegu, śledząc powolny cwał
Maggie na Mamci. Popatrywał okiem trenera i po pro
stu mężczyzny. Przyglądanie się jeździe Maggie Stewart
było dla Luke'a jak słuchanie ładnej muzyki.
- No dobrze - odezwał się. - Zwolnij teraz trochę
i zbliż się. - Zaobserwował, że Maggie ma jednak pew
ne kłopoty z nadgarstkiem. - Ochraniasz instynktownie
rękę. Brak ci luzu... Także w biodrach jesteś jakby za
sztywna.
Znów raczyła. Zataczała teraz mniejsze kółka, jadąc
stępa. Jej spodnie przylegały do nóg niczym druga skó
ra... Nie, biodrom Maggie nic nie brakuje, skonstatował
Luke. I cóż za zgrabny tyłeczek!
Przypomniało mu się zeszłe Boże Narodzenie, cała
ta nieszczęsna historia... Rejterada. Właściwie niewiele
pamiętał, był przecież pijany. I przed czym to uciekał,
przed pożądaniem? Teraz też pożądam tej kobiety, po
myślał, jeszcze bardziej.
- Przejdź do cwału! - zawołał i z zadowoleniem pa
trzył, jak Magie sprawnie wykonuje jego polecenia.
Płynąc wokół padoku, wydawała się wprost zrośnięta
z klaczą.
Ależ to naturalne, że pożąda teraz tej kobiety bar-
dziej. W końcu zamieszkali razem, są nawet formalnie
małżeństwem... A właściwie co to jest małżeństwo?
- zastanowił się. Seks, oczywiście. I do tego zaufanie,
przyjaźń. Oraz wierność. Przynajmniej tyle.
Co będzie z wiernością, którą przyrzekł Maggie? Po
łączoną z ponadpółrocznym celibatem? Czy to się da
wytrzymać?
Westchnął i poprosił Maggie o zmianę kierunku jazdy.
Większość małżeństw, które znał, była tylko pewną
formą administracyjną. Nie było tam przyjaźni ani wier
ności.. . Luke wolałby nie stracić przyjaźni Maggie tyl
ko dlatego, że została formalnie jego żoną.
- Hej! - Podniósł rękę. - To chyba starczy na dzi
siaj.
Maggie ściągnęła wodze, a on podbiegł do niej.
- Jak tam nadgarstek? - zapytał.
- Czuję, że pulsuje - przyznała.
- No widzisz. Dziś byłoby jeszcze za wcześnie na
Dandysa.
- Chyba masz rację.
Uśmiechnął się.
- Uwielbiam od ciebie słyszeć, że mam rację... Po
czekaj, nie zsiadaj jeszcze - poprosił. - Chciałbym coś
sprawdzić.
Mówiąc to, ujął końcami palców jej udo, ostrożnie
i badawczo.
- Odpręż się - poprosił. - Chcę zobaczyć, jak
współpracują mięśnie i stawy. - Odciągnął jej nogę do
tyłu. - Czy przy upadku z Dandysa zraniłaś sobie coś
jeszcze, poza nadgarstkiem?
- Łupnęłam o ziemię biodrem. Ale to nic takiego.
Ból zaraz przeszedł.
Pokiwał głową.
- Mięśnie są wciąż jakby trochę sztywne, prawda?
- Spoglądał jej w oczy, gdy to mówił. Ona patrzyła na
niego i rozszerzały się jej źrenice. - Doradzałabym ci
trochę rozciągania - zakończył szybko, opuszczając rę
kę. I wykonał półobrót, aby ukryć poruszenie. Poklepał
konia po karku, coś tam mamrocząc.
Maggie zsiadła z konia.
- Mamcia jest świetnie ułożona, jak na młodą
klacz...
- Jest rzeczywiście dobra. I lubi, żeby jej pochle
biać. Jak będziesz ją chwaliła, zrobisz z nią, co zech
cesz. - Patrzył znów w oczy Maggie i czuł, że jest mu
z tym bardzo dobrze. Ponownie klepnął konia i posta
nowił zmienić nastrój. - Maggie, kiedy rano oglądałaś
dom, czy zauważyłaś moją salkę treningową?
- Salkę treningową?
- Mam coś takiego. Wiesz, przydałoby ci się trochę
gimnastyki.
- Walt Hitchcock pędził mnie stale do sztangi - po
skarżyła się.
Luke prychnął.
- Hitchcock jest durniem. Wydaje mu się, że kobiety
to nieudani mężczyźni. Ja nie chcę, żebyś miała bicepsy,
tylko żebyś się trochę rozluźniła.
Maggie z namysłem kiwała głową. Ruszyli ku stajni.
- A jak tam siodło? Może być? - podpytywał.
- Jest za duże - odrzekła. - Właściwie powinnam się
wyprawić po moje własne, do domu... Potrzebuję też
innych rzeczy - dodała. - Sprowadziłabym tu swoje
auto. Może Ed podrzuciłby mnie do Dallas?
- Ja cię podrzucę - zaofiarował się. - Na przykład,
w weekend.
- Ty? Ale ty przecież jesteś taki zajęty.
- Boisz się reakcji tatusia, gdyby mnie zobaczył?
-
Właściwie tak - przyznała.
- Postaram się go nie prowokować - przyrzekł
i otworzył podwójne wrota.
Maggie oraz Mamcia przekroczyły próg. Klacz przy
spieszyła, najwyraźniej łasa świeżego siana, którego
woń unosiła się w powietrzu.
- On poczuje się sprowokowany w tej sekundzie,
w której mnie zobaczy. A kiedy zobaczy i ciebie, spra
wa się pogorszy.
- A może wszystkie gromy spadną na moją głowę?
Osłonię cię, Maggie. Jadę z tobą! - powtórzył.
- No dobra - westchnęła. Uniosła barierkę i wpuści
ła klacz do boksu. -I może byśmy też przywieźli jakieś
•drzewko?
- Drzewko? - Uśmiechnął się, rozbawiony. Odpiął
popręg. - Nie sądzisz, że mamy tu dookoła dosyć
drzew?
- Chodzi o choinkę - tłumaczyła cierpliwe. - Przecież
to już prawie grudzień, a ja lubię mieć wcześniej drzewko
w domu. Zabralibyśmy też moje ozdoby i lampki. Co się
stało? - przerwała, widząc minę Luke'a.
- Nie obchodzę Bożego Narodzenia. - Ściągnął
siodło z grzbietu klaczy i ruszył, aby je odnieść.
- Nie obchodzisz? Hej, poczekaj! - zawołała za
nim. - Co to znaczy: nie obchodzisz? O ile wiem, nie
jesteś muzułmaninem ani żydem.
- Mówię, że nie chcę tych wszystkich... świecide
łek. Żadnych bombek, kartek, kolęd i prezentów pod
choinkę.
- A ja lubię Boże Narodzenie. - Szła za nim, niosąc
uzdę i czaprak. - I choinkę lubię, i bombki i w ogóle
wszystko.
- Proszę bardzo. - Przystanął, opierając siodło o ko
lano. - Ale nie w moim domu.
Powiedział to i zauważył zaraz, jaką przykrość zrobił
Magie. Naprawdę mógłby być dla niej bardziej miły.
Ona westchnęła bezradnie, lecz zaraz zebrała się
w sobie.
- Luke, Gwiazdka jest dla mnie czymś ważnym...
Ostatecznie może nawet nie być tych bombek, jednak
poproszę o drzewko.
Patrzył na jej usta, gdy mówiła, na wysunięty pod
bródek. I uśmiechnął się.
- No dobrze, niech będzie. Umiesz stawiać na swo
im!
A jednak mogłaby pamiętać, pomyślał, dlaczego on
tak nie cierpi Bożego Narodzenia. Minęło już co prawda
dziewięć lat, ale przecież... Wziął swój ciężar i ruszył
w stronę siodłami.
- Zgadzam się na drzewko, ale postawisz je w swo
im pokoju, dobrze?
- Bywa z tobą trudno.
- Życie bywa trudne.
W siodlarni porozmieszczali rzeczy na stojakach
i kołkach.
- Rodzice rzadko pozwalali mi ubierać drzewko -
wyznała Maggie. - Zwykle zatrudniali do tego zawo
dowych dekoratorów. Ostatni raz robiłam to chyba po
college'u... Byłam wtedy w złej formie.
- Miałaś kłopoty z pracą, o ile pamiętam.
Rozjaśniła się niespodziewanie.
- O, powiedziałabym, że mnóstwo kłopotów! Rzu
ciłam sześć posad w jedenaście miesięcy. Myślę, że to
sporo.
- Sześć! - Pokiwał głową. - Ja chyba słyszałem tyl
ko o historii z ranczem MacAdamsa. Zresztą na pewno
słusznie stamtąd odeszłaś, bo znam tego łobuza.
- On mnie zmuszał do zakładania koniom martyn-
gala*. W tych czasach! Wyobrażasz sobie? Nie cierpię
tak męczyć zwierząt.
- Racja. A co było potem?
- Wylądowałam w sklepie jubilerskim. Zabawne,
co? Jubilerzy narzucają w handlu niesamowite marże.
- I pewnie oświeciłaś paru klientów w tej sprawie?
- No, nie. Ale poradziłam pewnej młodej parze, aby
poszli po łańcuszek do innego sklepu, gdzie marże są
niskie. Nie wyglądali na bogatych.
- Rozumiem, że szef nie doceniał twoich szlachet
nych motywów. A potem byłaś chyba sekretarką?
- Tak, w firmie prawniczej. Zupełnie się do tego nie
nadawałam. Wyobrażasz sobie mnie w wąskiej spódni-
martyngal - pasek ograniczający ruchy głowy konia (przyp. tłum.)
czce i rajstopach, wysiadującą za biurkiem? Czułam się
cały czas jak na maskaradzie.
- A jednak mogłaś w tej spódnicy ładnie wyglądać...
Ten, co cię zatrudnił, był bez wątpienia mężczyzną.
- Ale nie takim, jak myślisz. Pan McKinney to star-,
szy facet. I bardzo przyzwoity. W przeciwieństwie do
mego kolejnego szefa, tego z planetarium.
- Pracowałaś też w planetarium?
Maggie oparła się o ścianę i skrzyżowała ramiona.
- Pojęcia nie miałam, że naukowcy bywają takimi
playboyami.
Patrzył na nią i zastanawiał się, czy to możliwe, żeby
jego żona nie wiedziała, jaki apetyt budzi w mężczy
znach?
- Opowiedziałaś mi o pięciu posadach. A co z szóstą?
- To była moja największa pomyłka. Przez dwa mie
siące pracowałam u własnego ojca. - Wzdrygnęła się.
Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Maggie roze
śmiała się.
- No dobra, Luke, wystarczy. Chodź, pójdziemy te
raz wyszczotkować Mamcię.
Przekomarzali się potem jeszcze w boksie Mamci.
Maggie chwyciła do połowy napełniony kubełek
z owsem i wysypała go Luke'owi na głowę. On śmiał
się i poprosił żonę, „żeby była tak dobra i zechciała po
sobie posprzątać".
Następnie Maggie udała się do salki treningowej, by
wykonać zalecone przez pana trenera ćwiczenia. Luke
pozostał w stajni; był w świetnym humorze i cały czas
pogwizdywał, krzątając się przy sprzęcie i zwierzętach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Maggie szczotkowała sobie włosy i rozmyślała nad
pewnymi sprzecznościami charakteru Luke'a. Po tam
tym niefortunnym pocałunku w pierwszą noc oraz flir
cie następnego dnia, Luke albo przestał się nią intere
sować, albo też miał jakieś wyrzuty sumienia.
Próbowała go trochę kokietować, a on reagował, lecz
jedynie w stylu nie-bierzmy-tego-na-poważnie.
Maggie cisnęła szczotkę na łóżko. Ładna historia!
Dziś mieli pojechać do Dallas, aby przywieźć jej sprzęt,
zabrać wóz terenowy, przyczepę końską i wszystko, co
mogłoby być przydatne w najbliższych miesiącach.
A potem, gdy Maggie będzie już miała swoje auto,
wybierze się do Victoria's Secret, aby kupić seksowne
koszule nocne.
I co dalej? No właśnie, co dalej? pytała teraz samą
siebie, gdy opuszczała pokój. Będzie paradowała
w tych tiulach i koronkach po korytarzu w nadziei, że
Luke ją spotka i zapłonie żądzą? A gdyby tak w ogóle
przejęła inicjatywę?
Westchnęła i zerknęła na zegarek. Druga czterdzie
ści, a Luke powiedział, że wyjadą o trzeciej. Ma więc
jeszcze trochę czasu, aby coś zjeść. Była dziś zbyt zajęta
w porze lunchu i teraz ssało ją w żołądku. Ruszyła do
kuchni.
Była tam Sarita, która porzuciła pełną podejrzeń re
zerwę względem żony szefa, gdy przekonała się, że
Maggie wymaga raczej kierowania niż nadzoru.
- Zjesz, zanim pojedziesz - zarządziła gosposia. -
Siadaj. Zachowałam trochę wczorajszej enchilady. -
Wstawiła naczynie do mikrofalówki.
- Dzięki - zgodziła się potulnie Maggie i zajęła
miejsce przy stole. - Chciałabym cię zapytać - zwróciła
się do Sarity - czy nie przesadzasz z tym matkowaniem
osobie o kilka lat od ciebie starszej?
- Jestem kobietą zamężną - oświadczyła z godno
ścią Sarita i podsunęła Maggie dymiący talerz. - Stwa
rza mi to perspektywę, której brakuje tobie.
Maggie zerknęła na obrączkę na swym palcu.
- Hm. Czy aby na pewno?
- Na pewno. - Sarita z hałasem przesunęła naczynia
na stole i rozsiadła się naprzeciw Maggie. - Masz ob
rączkę.. . Ale dwie osobne sypialnie na dwóch końcach
korytarza... Co to za małżeństwo!
Maggie nadziała na widelec porcję enchilady i chło
nęła jej aromat.
- Jeśli powiem, że to nie twoja sprawa...
- Lubisz się wykręcać - oceniła Sarita. - Jesteś taka
sama jak Luke. Ile razy go pytam, dlaczego pozwala
żonie spać samej, niemądrze się uśmiecha i tyle.
- Pytałaś go? - Maggie odłożyła widelec.
- Gdybym ludzi nie pytała o to, co mnie interesuje,
jak mogłabym się czegokolwiek dowiedzieć?
- Racja. No, ale w końcu powiedział coś, czy nie?
- E, same bzdury. - Sarita przerzuciła przez ramię
długie włosy. - Wspomniał, że strasznie chrapiesz. Ale
to rzeczywiście nie moja sprawa... I że on woli już
celibat niż wspólne łóżko z tobą. Fe!
A to łotr, pomyślała rozbawiona Maggie. A owo sta
romodne „fe" bardzo jej się spodobało. Postanowiła je
włączyć do własnego słownika.
- Dlaczego jednak to wszystko tak cię obchodzi?
- zapytała gosposię.
- Ponieważ lubię Luke'a.
- I ja go lubię. Ale czemu się tak przejmujesz naszy
mi sprawami, hm... łóżkowymi?
Sarita zastanawiała się przez chwilę.
- On jest dobrym człowiekiem - zaczęła. - Ale jest
też mężczyzną, a mężczyźni bywają głupi. Wszystkie te
jego kobiety... Chyba o nich wiesz... On myśli, że jest
jakimś motylkiem na łące i że będzie sobie tak całe
życie zapylał kwiatki... Dlaczego mężczyźni nie chcą
uwierzyć, że to nie ma sensu? Luke'owi potrzebna jest
kobieta, która otworzyłaby mu oczy. Albo też pan West
będzie fruwał i fruwał, aż do odpadnięcia skrzydeł. -
Pochyliła się naprzód. - Luke'owi potrzebny jest syn.
Maggie otwarła usta, aby powiedzieć, że jak dotąd
nie zauważyła u Luke'a śladów instynktu ojcowskiego,
ale milczała. Przypomniała sobie bowiem nagle dziecię
cą szkółkę hippiczną.
A chodziło tu, jak się okazuje, o szczególny rodzaj
uczniów. Ponieważ chłopcy byli na ogół z niepełnych
rodzin albo też nie mieli ich wcale. Trafiały się trudne
charakterki. Najstarszy z uczniów, Jeremy, dwunastola
tek, był jednocześnie bystry i absolutnie nieufny wzglę
dem świata. Szkole jeździeckiej patronowała organiza
cja Big Brothers, jak powiedział Luke. Maggie nic wię
cej na razie nie dowiedziała się w tej sprawie od męża.
Wiedziała jednak, że Luke przepada ża swymi ucznia
mi. I potwierdziła to teraz Sarita.
- Tak, tak, Luke lubi Jeremy'ego. - Odsunęła krzes
ło, wstając od stołu. - Najwyraźniej sam chce mieć syna
- powtórzyła. - Jedz! - rzuciła w stronę Maggie.
Potrawa była smaczna, lecz mimo to widelec Mag
gie poruszał się dość powoli. Zastanawiała się nad
słowami Sarity. Chyba przesadza. Ci chłopcy nie są
żadnym argumentem... Zresztą chcieć mieć dzieci
- to jedno, a bycie dobrym ojcem - to drugie. Flir-
ciarz Luke jako dobry tatuś? To raczej mało prawdo
podobne. Chociaż...
Zagryzła wargi. Przypłynął do niej pewien obraz,
wspomnienie twarzy Luke'a sprzed dziewięciu lat.
Wzorowe rysy modela z okładki, a jakże! I oto po tym
nieskazitelnym obliczu spływają szczere łzy. Odkaszl-
nęła, usiłując opanować wzruszenie.
Sarita odwróciła się od zlewozmywaka.
- Może cię poklepać po plecach?
- Nie, dziękuję. - Maggie wróciła do enchilady.
Sarita zna dobrze Luke'a. A gdyby tak wprost zapy
tać, co ona wie, na przykład, o nie narodzonych dzie
ciach szefa? Bzdura, skarciła się w myślach. Ona nic
nie wie; Luke nie jest skory do zwierzeń. Maggie prawie
nic o sobie nie opowiada.
- Wiesz co, Sarito, chcę sobie dziś kupić ładną ko
szulę nocną. - Zmieniła temat.
- Po co ci koszula? Lepiej spać nago.
- O, co to, to nie - odparła stanowczo Maggie.
Sarita uśmiechnęła się.
- Chociaż... Seksowna koszulka nie zawadzi na po
czątek.
Gdy Maggie wychodziła z domu, słońce zaczynało
się już obniżać. W powietrzu czuło się rześkość, chłód
i spokój. Luke czekał w swoim wozie. Wychylił się
i otworzył drzwi po prawej stronie.
- Cześć. Nazywam się Luke West. A pani?
- O i1e pamiętam, przedstawiał nas sobie pewien
ksiądz w Las Vegas.
- Ale ty dziś nie wyglądasz jak Maggie. - Włączył
silnik i zaczęli się toczyć długim podjazdem. - Nie zro
zum mnie źle. Wyglądasz świetnie. Tyle że nie jak Mag
gie.
Spojrzała po sobie. Była w ciemnozielonym swetrze
włożonym na koszulkę w stylu oksfordzkim oraz w sta
rannie odprasowanych, wełnianych spodniach. Wes
tchnęła.
- To jest moje przebranie „grzecznej dziewczynki".
Rodzaj gałązki oliwnej dla mamy. Choć może się oka
zać, że się niepotrzebnie wygłupiłam.
- Zawsze powiesz sobie, że się starałaś.
- Starałaś, sprzedałaś... Człowiek tak łatwo siebie
zdradza, byle się podlizać.
Wzruszył ramionami.
- No, ja tam się nie znam specjalnie na zawiłościach
rodzinnych. Radziłem sobie jakoś z matkami, to pra
wda, ale właśnie w liczbie mnogiej... Z tymi wszystki
mi macochami... - spojrzał na nią - wiesz przecież.
- A co z twoją własną matką? - zainteresowała się
Maggie.
- Stefania i ja lubimy się, owszem. Ona mieszka
w Wirginii. Wyszła za lokalnego polityka. Dlatego
rzadko się widujemy... Opuściła ojca, kiedy byłem je
szcze mały. Zrzekła się praw rodzicielskich.
Maggie przyglądała mu się ze współczuciem.
- A czy potem zżyłeś się z którąś macochą?
- Owszem, z Kayleen. To bardzo porządna osoba,
lubi dom. Jest przy tym niewiele starsza ode mnie -
uśmiechnął się ironicznie. Po chwili dodał: - Czułem
się też związany z Felicją.
Wypowiedziawszy to drugie imię, zamilkł na dłużej,
a oczy mu posmutniały. Maggie zawahała się, lecz po
stanowiła użyć filozofii Sarity: jeśli chcesz się czegoś
dowiedzieć, pytaj.
- Jaka była ta Felicja?
- To matka Michaela. Najbardziej odpowiedzialna
kobieta, jaka się trafiła mojemu ojcu. Próbowała mat
kować nam wszystkim. Bardzośmy ją szanowali. A po
rozwodzie... Właściwie nie wiem, co było pjerwsze,
alkohol czy rozpacz; w każdym razie trafiła do zakładu,
i to na całe lata. Ciągle ją tam jeszcze odwiedzamy.
Maggie chłonęła te informacje w milczeniu. Nie dzi
wiło jej, że Jacob przejmuje się losem jednej ze swych
macoch. Najstarszy z braci Westów był poczciwy i przy
tym wzorowo solidny. Luke mógłby się jednak wyda
wać jego przeciwieństwem. Jest sumienny jako ranczer,
owszem, lecz tylko w tej dziedzinie. No a jednak myli
łam się w ogólnej ocenie, pomyślała Maggie.
- Czy ktoś ci już powiedział, że jesteś bardzo miłym
facetem? - zapytała po chwili.
- Miłym? - Posłał jej jeden z uśmieszków. - Nieraz
słyszę o sobie, że jestem bezczelny, ale żeby „miły"?
Tego mi nie mówią.
- Luke, ja nie żartuję. Nazywam cię „miłym", bo
przecież opiekujesz się matką Michaela... Albo Adą. No
i uczysz tych biednych chłopców.
- Daj spokój! - żachnął się. - Nie przypisuj mi ta
kich szlachetnych motywów. Ja po prostu lubię zajęcia
z tymi chłopakami. Gdybym ich nie lubił, nie kiwnął
bym nawet palcem. Znasz mnie przecież.
- Okej. - Nie będzie się z nim spierała. Ale jej wy
obrażenie o nim zaczęło się teraz zmieniać. Słodycz,
rozlewająca się w niej na myśl o opiekuńczości Luke'a,
zwłaszcza względem chłopców, była niczym nadzienie
kulek Rafaello, i prawdopodobnie równie niezdrowa.
Lepiej już o nim myśleć tak, jak sam tego chce: że jest
męski, zniewalający, samolubny i niestały.
Bo przecież był niestały, jak dotąd. Lepiej, żeby
o tym pamiętała.
Przez resztę drogi do Dallas mówili coś tam o ranczu
i pogodzie... Widać już było wielki betonowy precel na
południe od Balch Springs, gdy Luke powrócił do te
matu szkółki.
- Kiedy załadujemy twoje rzeczy - powiedział -
chciałbym, żebyśmy pojechali po Jeremy'ego. Co
o tym myślisz?
Maggie spojrzała pytająco. Wtedy Luke dodał:
- Wiesz, ja go zabieram na niektóre weekendy. Daję
mu dodatkowe lekcje, a on to odpracowuje, jak umie.
- Jasne. W porządku - odpowiedziała.
A więc chłopiec będzie z nimi cały weekend? Luke
ma naprawdę miękkie serce. Przy okazji zostanie zli
kwidowany kłopot z ewentualnym paradowaniem
w negliżu po korytarzu.
- Jeremy to ten bystry chłopak? - upewniała się
Magie.
- Tak. Mały mieszaniec. Bardzo biedny chłopiec.
Ma tylko wuja. Jego matkę zabił któryś z jej klientów.
Byłaby to nawet porządna dziewczyna, ale miała w ży
ciu pecha. Zaszła w ciążę jako czternastolatka. Tatuś
dureń wyrzucił ją z dzieckiem na ulicę. Co miała robić?
I tak cud, że jej mały nie całkiem się zmarnował.
Maggie wyobraziła sobie życie tego dziecka. I po
czuła przypływ wstydu za różne fochy, na które pozwa
lała sobie jako dziewczynka w swoim zasobnym domu.
- A co było dalej z Jeremym?
- Dziadkowie nie chcieli go, więc zajęła się nim
opieka społeczna. Trafił do rodziny zastępczej. Ale tam
ci szybko go oddali z powrotem, bo to niepoprawny
łobuz, jak twierdzili. - Luke zacisnął zęby. - Pewnie,
że to łobuz. Ale ja go nie uważam za straconego.
- No a skąd wziął się w twojej szkółce?
- To przypadek. Wolontariuszka, która nim się zaj
mowała, słyszała coś o hippoterapii. I przywiozła go do
mnie. - Luke zatrzymał się na światłach."- Ten chłopak
jest naprawdę niezły w siodle - stwierdził z odcieniem
dumy. - Może nawet zrobię z niego zawodnika?
- A na czyj koszt?
- Pewnie na mój własny. Pearsonowie, jego nowa
rodzina zastępcza, nie są zbyt bogaci. Ale to porządni
ludzie.
Zmieniły się światła i Luke nacisnął pedał gazu. Klu
czyli teraz wąskimi uliczkami osiedla.
- Jesteśmy na miejscu. Dzwoniłaś do matki?
Maggie zrobiła stropioną minę.
- Jestem tchórzem, przyznaję... Ale dziś jest piątek.
Ojciec powinien być jeszcze w pracy. Miałam nadzieję,
że ominie nas awantura.
Luke milczał, skręcając na podjazd przed domem
Stewartów..
- Coś mi się zdaje, że tatuś wcale nie jest w pracy.
Przed domem stał samochód ojca Maggie.
Nacisnęła dzwonek. Czekali przez chwilę, a Luke
obserwował strojny wieniec bożonarodzeniowy, przy
mocowany do drzwi. Na bezlistnym dębie przed domem
jarzyły się żaróweczki uczepione konarów. Nie podoba
ła mu się ta aranżacja. Ciekawe, co też Maggie wymyśli
u nich na Gwiazdkę?
Drzwi otworzyły się.
- Panna Maggie! - zawołała kobieta w fartuszku i
z mnóstwem loczków na głowie. - Co za radość! A to
musi być Luke, to znaczy, pan West.
- Dzień dobry. - Weszli do środka.
- Luke, to nasza Marilyn - przedstawiła służącą
Maggie.
- Rodzice pani są w salonie. Na pewno się ucieszą,
gdy państwa zobaczą.
- Wątpię - szepnęła Maggie.
Święta nie narzuciły jeszcze swych praw ani barw
temu stonowanemu wnętrzu. Czerwień i zieleń pobły-
skiwały tylko ze srebrzystej misy ze specjalnie dobra
nymi jabłkami, upozowanej na stoliku jak w hotelach
sieci Sheraton. Wspomagały misę dwa kandelabry
z białymi świecami. Po obu stronach stołu prężyły swe
oparcia sztywne, niegościnne krzesła. Luke poczuł, że
chętnie kopnąłby któryś z tych mebli.
- Czy mogę prosić pana o kurtkę - dyskretnie przy
pomniała Marilyn.
Luke rozebrał się i ruszył wraz z Maggie w stronę
półuchylonych drzwi do salonu. Dobiegł ich głos Sha
ron Stewart.
- Chcę do niej zadzwonić - prosiła. - Minął ty
dzień. .. Niepokoję się.
- Absolutnie nie! - Był to stanowczy głos Malcolma
Stewarta. - Nie będziemy się dostosowywać do dziwa
cznych zachowań tej dziewczyny. Ona wkrótce zrozu
mie, jaki błąd popełniła, i wróci do domu.
Maggie i, Luke stali, nie przekraczając progu. Luke
otoczył Maggie ramieniem.
Sharon Stewart znów przemówiła:
- Margaret potrafi być bardzo uparta. A co będzie,
gdy jednak nie wróci?
- Kiedy jej się skończą pieniądze, nie będzie miała
innego wyboru. - Wywody ojca przerwane zostały
przez niegłośny brzęk szkła, do którego wrzucono ko
stki lodu. - Dzwonił dziś do mnie mój brat. Pytał o Mar-
garet.
- Wiedziałam, że będą plotki. Ja to wiedziałam!
- No to nie trzeba było nic mówić Amelii Bretton.
Na miłość boską,. Sharon, okaż raz w życiu trochę roz
sądku.
Luke spojrzał na Maggie. Wykonała nieokreślony gest,
lecz gdy on próbował pchnąć drzwi, powstrzymała go.
- Jestem pewna, że Amelia nic nikomu nie powie
działa. Przyrzekła mi dyskrecję.
- Tak czy owak, rzecz się wydała, a w konsekwencji
ja miałem nieprzyjemną rozmowę z bratem. Chciał wie
dzieć, czy Margaret istotnie uciekła z... No tak, wolał
bym nie cytować oryginalnego sformułowania, jakim
obdarzył swego byłego zięcia.
Luke zacisnął zęby.
- Ale Pamela... - Matka Maggie zawiesiła głos. -
Pamela nie była dziewczyną zbyt stateczną... Czy nie
sądzisz, Malcolmie - zaczęła innym tonem - że powin
niśmy o małżeństwie naszej córki poinformować prasę?
Po co mają się szerzyć plotki?
- Złotko, zacznijże logicznie myśleć. Chyba nie
wierzysz w tę całą historyjkę o małżeństwie! Człowiek
taki jak West żeni się albo po pijanemu, albo pod jakimś
przymusem.
- Ale on ją przy mnie poprosił o rękę - nieśmiało
zaoponowała Sharon. - Był trzeźwy i nikt go nie zmu
szał.
Rozległo się niecierpliwe sapnięcie.
- Miałem na myśli na przykład to, że West ostatecz
nie mógłby się poczuć przymuszony do ożenku z matką
swego dziecka.
- O nie! To nie ten przypadek. O ile wiem, Margaret
nie jest w ciąży.
- Zagalopowałem się... Dziwna historia z tymi kon
kurami Luke'a... Przecież nasza córka nie jest w jego
typie. Zdawało mi się, że on gustuje w dojrzałych ko
bietach, a nie w takich kurczątkach jak Margaret. Oczy
wiście, kochamy nasze dziecko, ale...
Tu już Luke nie wytrzymał i wkroczył do pokoju.
- Myli się pan w każdym swym sądzie, panie Ste
wart - wypalił.
Kątem oka dostrzegł, że Maggie, stojąca w progu,
płonie ze wstydu. Sharon Stewart podniosła rękę do ust,
zatrwożona. Jej mąż pobladł z wściekłości.
- Podsłuchujemy, panie West? - zapytał z zimną
grzecznością.
- A czego może się pan spodziewać po kimś takim jak
ja? - ironizował Luke. - Samych złych rzeczy. Ale po
pierwsze... - Obejrzał się, podszedł do Maggie i przycis
nął ją do siebie. - My rzeczywiście jesteśmy małżeń
stwem. I pańska córka naprawdę nie jest w ciąży.
- Luke... - szepnęła Maggie, spuszczając oczy.
- A po drugie... No cóż, może nie powinienem wi
nić ojca za to, że widzi w Margaret wciąż małą dziew
czynkę. Niemniej w oczach mężczyzn jest to atrakcyjna
kobieta, zapewniam. I dodam jeszcze tylko, że ona jest
absolutnie w moim typie.
Z satysfakcją obserwował twarz teścia, na której mie
szała się złość ze zdumieniem. Prawie nie zauważył, jak
ruszyła ku nim matka Maggie. Została jednak powstrzy
mana ostrym upomnieniem:
- Sharon!
Pani Stewart zawahała się, spoglądając to na męża,
to na oboje młodych. Zdobyła się jednak na odwagę.
Otwarła ramiona i zwróciła się do zięcia:
- W takim razie witaj w rodzinie, Luke.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Chyba poszło całkiem nieźle, co? - Maggie
pchnęła w stronę Luke'a poszwę pełną różnych drobiaz
gów.
Przejął od niej pakunek i ulokował go z tyłu auta.
Zapomnieli zaopatrzyć się w kartonowe pudła, wię
kszość dobytku Maggie trafiła więc do trzech wielkich
toreb na odpadki oraz poszwy. Jej siodło i pozostały
sprzęt jeździecki umieścili w przyczepie końskiej, po
darunku ojca na dwudzieste urodziny Maggie.
- Co masz na myśli? - zapytał, mocując ładunki.
- No, że obyło się w końcu bez większej awantury.
- Czas umocować przyczepę - powiedział. - Może
byś otworzyła szerzej drzwi do garażu.
Garaż jej rodziców był równie obszerny, jak ten
w domu Jacoba; mieściło się w nim kilka samochodów,
a także przyczepa dla konia.
Luke zręcznie manewrował dodge'em. Maggie za
śmiała się, przypominając sobie scenkę w salonie rodzi
ców.
- Ale to, że mama tak cię objęła, że się odważyła, to
jednak imponujące, prawda? Dziękuję ci, że ze mną
przyjechałeś.
- Nie mogło być inaczej. - Luke wzruszył ramio
nami.
- Albo ta twoja przemowa do ojca. Co za teatr! Przez
chwilę wydawało mi się, że grasz specjalnie dla mnie...
- Maggie, nie jestem aktorem. Przed nikim nie
gram.
Milczała przez chwilę. I nagle zapytała:
- A orgie?
- Co takiego?
- No, w czasie orgii - brnęła śmiało - gra się nie
tyle przed publicznością, ile wraz z nią...
- Maggie, co ty wygadujesz?
- Ja tylko stosuję technikę Sarity: jeśli chcesz się
czegoś dowiedzieć, zapytaj.
Kręcił głową z niedowierzaniem.
- I ty chcesz mnie zapytać, czy ja biorę udział w se
ksie grupowym, tak?
- Hm. - Namyślała się przez chwilę. - Może nie...
Ostatecznie mogłabym odwrócić metodę Sarity: jeśli
wolisz czegoś nie wiedzieć, nie pytaj o to.
Luke zaczaj się śmiać.
- Ty jesteś niesamowita. Człowiek nigdy nie wie, co
wymyślisz za pięć minut. Gdybym wiedział, że małżeń
stwo może być tak zajmujące, ożeniłbym się już wiele
lat temu. - Przestał się śmiać, gdy zdał sobie sprawę
z tego, co powiedział. Bo przecież był żonaty ileś lat
temu.
Maggie westchnęła; jej myśli potoczyły się
najwyraźniej tym samym torem.
- Przykro mi z powodu tego, co ojciec mówi o tobie
i Pameli. On bywa ślepy na rzeczywistość. Czarują go
chyba rzęsy bratanicy. I to, że ona umie tak ładnie pła
kać.
To prawda, przyznał Luke w myślach, ona ładnie
płakała. Łzy jak groch toczyły się po jej policzkach.
Czasami drżała jej dolna warga - niczym małej dziew
czynce. Najpierw budziło to w nim odruchy opiekuń
cze. Potem zaś przyprawiało już tylko o wściekłość.
- Nienawidzisz jej?
Odwrócił się, zmierzając ku pikapowi.
- Nie... Za mało jest dziś dla mnie ważna, abym jej
nienawidził. - Może nigdy nie była ważna? Otóż to,
tutaj było sedno, początek całego łańcucha wydarzeń
prowadzących do tragedii, o której zdawał się nikt nie
pamiętać. Oprócz Luke'a.
- A więc to z powodu dziecka nie lubisz Bożego
Narodzenia?
Jej słowa poruszyły strunę, którą starannie w sobie
omijał. Tamta śmierć wytworzyła w nim poczucie winy
nie do usunięcia. Sięgnął do drzwi pikapa, zaciskając
mocno palce na klamce.
- Już dosyć, Maggie - rzucił szorstko.
- Okej. Ale rozmowa o tym mogłaby pomóc.
- Wiesz, co może pomóc? - Obrócił się. - Zamknię
cie tego tematu. Jedźmy już. Wsiadaj do swego auta.
Zobaczymy się na ranczu.
Szarpnął klamkę dodge'a. W tej chwili zadzwonił
jego telefon komórkowy. Sięgnął po aparat leżący na
fotelu. Wymiana zdań była krótka i najwyraźniej nie
polepszyła nastroju Luke'a.
- Nie zabierzemy Jeremy'ego - zwrócił się do Mag
gie. - Jego opiekunowie mają dziś dla niego jakieś do
datkowe zajęcia w szkole. Powiedzieli, żebym wpadł po
niego jutro w południe.
- Będziesz musiał się specjalnie wybrać...
- Hm... - zastanowił się. - A może zostanę na noc
w Dallas?
- U kogo?
- Chyba u Jacoba.
Maggie zrobiło się nagle przykro.
- Beze mnie?
Oczywiście, że wolałby bez niej. W tym stanie du
cha.
- Myślisz, że złamię śluby wierności, ot tak, w jedną
noc?
- No, nie... - broniła się. Spojrzała na swe buty,
potem na przyczepę, wreszcie gdzieś w niebo. -
Wiesz, myślałam, że pojadę za twoim dodge'em na
ranczo...
- Przecież znasz drogę - zdziwił się.
- No tak - westchnęła. - Ale ta ręka... - Uniosła
nadgarstek. - W moim samochodzie nie ma automaty
cznej skrzyni biegów. - Spojrzała Luke'owi w oczy.
- Zresztą, to nawet nie problem... Ale co by było, gdy
bym na przykład złapała w drodze gumę? Sama nie
zmienię koła.
Luke przyglądał się jej badawczo. Maggie najwyraź
niej coś skrywa. Ciekawe, co.
- Nie przejmuj się - powiedziała nagle. - Jestem
głupia. Na pewno nic mi się nie przydarzy. A w końcu
jeśli złapię gumę, poproszę kogoś z przejeżdżających
o pomoc.
- O nie! - sprzeciwił się. - W takim wypadku lepiej
porządnie zamknąć okna, zabezpieczyć drzwi i dzwonić
z komórki po serwis.
- W porządku - zgodziła się szybko. - Nic mi się
nie stanie.
Luke poczuł niepokój. Kiedy Maggie tak łatwo mówi
„w porządku", nie znaczy to, że się zgadza, a tylko że
nie chce jej się dalej argumentować.
- Maggie - powiedział. - Najlepiej poczekaj z wy
jazdem do jutra. Tutaj, u rodziców. W południe zabiorę
cię.
- U rodziców? - Jej zdumienie zdawało się bezgra
niczne.
- To może u którejś z przyjaciółek?
Maggie wzruszyła ramionami.
- I co ja powiem: że mój mąż jest w mieście, ale nie
możemy być pod jednym dachem?
Luke czuł, że jego nadzieje na spokojną, samotną noc
rozwiewają się. Ale Maggie ma rację. Nie da się w Dal
las zorganizować osobnego noclegu.
- Czemu nie możemy być razem u Jacoba?
Luke westchnął. Nie, to byłoby co najmniej niezrę
cznie. Przecież dopiero co obiecał bratu, że odbije mu
dziewczynę. I zrobił to.
- Wiesz co... - Potarł czoło. - Ostatecznie możemy
wziąć pokój w Sheratonie.
- To brzmi nieźle - ucieszyła się i klepnęła Luke'a
w ramię. - Ciekawe, czy mają tam wideo? Zamówimy
sobie pizzę do pokoju i cały wieczór będziemy oglądać
filmy... Pożyczę jakieś kasety, wracając z miasta.
- Skąd wracając?
- Z zakupów.
Spojrzał na tył pikapa, gdzie piętrzyły się wory z rze
czami Maggie.
- Masz za mało ciuchów?
- Potrzebuję tylko paru damskich drobiazgów -
uspokoiła go. I nie czekając na reakcję, żwawo ruszyła
do swojego auta. - A więc do zobaczenia w hotelu,
około siódmej. Okej?
On stał, jakby ogłuszony.
- To już nie boisz się jakiejś kraksy? - zawołał.
Wzruszyła ramionami, nie odwracając głowy. Po
chwili minęła go, machając mu ręką, tą z zieloną opa
ską, zza szyby.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Zadziwiająco łatwo było namówić Luke'a na to, aby
mogła razem z nim zostać w Dallas. Maggie czuła się
trochę winna z powodu sztuczek, jakimi do tego dopro
wadziła, ale zdesperowane kobiety chwytają się despe
rackich metod.
A więc teraz ma swoją szansę. Będą jedli razem pizzę
w pokoju hotelowym, naturalnie w łóżku, bo tam bę
dzie najwygodniej. Sprawy same potoczą się dalej.
Jak to było, na przykład, w grudniu zeszłego roku?
Spotkali się przypadkiem w Phoenix, oglądając zawody
jeździeckie. Kilka minut rozmawiali. Maggie nie wie
działa, że Luke zatrzymał się w tym samym hotelu co
ona. Nie mogłaby też przewidzieć, że wieczorem będą
już razem oglądali w jej pokoju stare filmy w telewizji.
No i nie zgadłaby, że Luke nabierze na nią ochoty...
Nie było to, co prawda, takie proste. On nie był
trzeźwy i nie całkiem siebie kontrolował. Powodował
się odruchami. W istocie został sprowokowany. Po
dobał się bardzo Maggie, no i...
Potrząsnęła głową, niezadowolona z siebie. Tym ra
zem trzeba subtelniej szych działań. A w ogóle żadnego
rozpamiętywania przeszłości! A więc dziś: co się, na
przykład, stanie dzisiaj, jeśli sama bliskość w łóżku
przy pizzy nie pobudzi Luke'a? Tym bardziej, że będzie
trzeźwy? Usiłowała to sobie wyobrazić.
Zmarszczyła czoło. Spojrzała na nowo kupione ko
szule nocne, rzucone na łóżko hotelowe. Jedna była
uszyta z połyskliwej czarnej satyny, z pękami barw
nych taśm podtrzymujących piersi. Była to rzecz wyzy
wająca, króciutka, ledwie zakrywająca pośladki.
Mogę być zdesperowana, zadecydowała, ale nie aż
tak, żeby wystąpić w czymś takim! Właściwie po co to
kupiłam...? Maggie znów była z siebie niezadowolona.
Rzuciła okiem na drugą koszulę. Tak, ta druga może
ujdzie, uznała. Zaczęła się rozbierać. Wkrótce stała
przed lustrem w koszulce z czystej bawełny, długiej, ale
z krótkimi rękawami. Barwy maków polnych.
Właściwie nieźle. Jeszcze raz spojrzała na siebie. Do
licha! Góra jest jednak zbyt obcisła. Za wyraźnie obry-
sowuje piersi, no i ten kolor... Zieleń opaski na prze
gubie, czerwień bawełny - toż to barwy bożonarodze
niowe! Nie spodobają się Luke'owi.
Wpadła w panikę. Ścisnęło ją coś w żołądku. Gwał
townie zaczęła ściągać koszulę. Ale materiał zaczepił
się o zapięcie opaski. W tej samej chwili zapukano do
drzwi. Maggie szamotała się z koszulą, wreszcie zawo
łała stłumionym głosem:
- Kto tam?
- To ja. - Głos Luke'a. - Przyniosłem pizzę.
Wzięła głęboki wdech i wciągnęła koszulę z powro
tem na siebie.
- Wejdź - powiedziała. Podeszła do drzwi i otwarła
je. - Mamy kilka filmów - spróbowała się uśmiechnąć.
Przyglądał się jej zaskoczony. A więc zrobiła na nim
wrażenie. Cel wstępny został osiągnięty.
- No wejdź - powtórzyła zachęcająco.
- Nie wiem, czy powinienem - zamruczał. - Wyda
jesz się nie ubrana.
- Chciałam się tylko poczuć swobodniej... - Całe
szczęście, że nie włożyłam tej satynowej koszulki, po
myślała Maggie. Jeśli zwykła bawełna tak go poruszy
ła... Nagle uzmysłowiła sobie, że tamta druga koszula
wciąż leży na łóżku.
- Wejdź - powtórzyła trzeci raz i cofnęła się tyłem,
próbując zasłonić sobą kompromitujący rekwizyt. Przy
siadła na łóżku, zebrała koszulkę i spróbowała ją nie
znacznie wcisnąć pod mebel.
Luke poruszył się, niezdecydowany. W jednej ręce
trzymał karton z pizzą, w drugiej - dwie puszki z wodą
sodową. Drzwi wciąż były uchylone.
Maggie pociągnęła nosem.
- Świetnie pachnie ta pizza - powiedziała. - I pa
miętałeś też o piciu!
Obrzucił ją jeszcze raz badawczym spojrzeniem
i pchnął nogą za sobą drzwi. Kiedy się zatrzasnęły, ru
szył przed siebie, umieszczając pizzę na stoliku.
Maggie wstała, a on zaczął się przemieszczać w jej
stronę, lecz jakoś dziwnie. Nie podchodził do niej,
a raczej podchodził ją. Wręczył jej jedną z puszek
i zapytał:
- Jakie filmy wypożyczyłaś?
- Eee... Nowy thriller z Bradem Pittem. Jest tam
podobno dużo efektów specjalnych. I jeszcze... - prze-
rwała, patrząc, jak Luke otwiera swoją puszkę. Czynił
to zadziwiająco metodycznie, powoli.
- Widziałem ten film - powiedział.
Maggie wydało się, że głos Luke'a brzmi nieco
niżej niż zazwyczaj. Może też trochę bardziej ochry
ple?
- Mamy jeszcze „Casablankę".
Patrzył na jej usta, gdy mówiła. Patrzył tak intensyw
nie, że Maggie poczuła dreszczyk na plecach.
- Też widziałem - rzekł. I powoli zaczął odstawiać
swoją puszkę na szafkę nocną, nie spuszczając wzroku
z Maggie.
Jej było coraz bardziej gorąco.
- Ale... ten film warto obejrzeć parę razy.
- Tak, niektóre rzeczy warto obejrzeć parę razy -
kiwnął głową. I opuścił nieco spojrzenie. - Stwardniały
ci sutki - powiedział nagle.
Spłoszyła się, zakrywając piersi.
- Nie powinieneś... Takich rzeczy się nie mówi.
- Ja mówię. - Dotknął rąbka dekoltu jej koszuli.
I przesunął dłoń niżej.
Z trudem łapała oddech. Co teraz powinna zrobić?
Cofnęła się o krok. Czuła, że ma nogi jak z waty.
Przysiadła na łóżku.
- Ale jednak nie powinieneś - powtórzyła.
Uśmiechnął się.
- Gdybyś nie chciała tego wszystkiego - powiedział
- nie powitałabyś mnie tutaj w takim stroju.
Ma, oczywiście, rację. Tylko dlaczego jego spojrze
nie jest takie surowe? Przełknęła nerwowo ślinę. Potem
pomyślała, że musi przecież doprowadzić swój plan do
końca. Wstała.
- Dobra, Luke. Jesteśmy w końcu małżeństwem. -
Położyła rękę na jego piersi i uśmiechnęła się. - No
i wobec tego... czemu nie?
Stał nieporuszony. W oczach wciąż miał chłód.
- Czekaj, niech pomyślę - zaczął. - Więc masz
ochotę na seks? Tak? Zaczniemy od razu? Czy potem,
po jedzeniu?
Opuściła rękę.
- Czy ty wszystko musisz tak komentować? - Po
czuła się urażona. - To nie jest najlepsza metoda. Wo
lałam cię już takiego jak przed rokiem, nie całkiem
trzeźwego.
Słowa te poruszyły Luke'a.
- Maggie, co ty właściwie knujesz? - odezwał się
łagodniej. - Wymyśliłaś jakąś odpłatę? Za tamto?
- Odpłatę? Za co miałabym płacić! Myślisz, że coś ci
jestem winna? - Świadomie wypaczała sens jego pytania.
- No nie, oczywiście to ja jestem winien. Chociaż...
- Jego oczy zwęziły się. - Byłem w takim stanie, że nie
bardzo pamiętam, co zaszło. Może nic? Może czuję się
winny niepotrzebnie?
Spojrzała na niego.
- Nawet nie pamiętasz! - Obróciła się nagle, chwy
ciła z szafki jego puszkę z wodą i z rozmachem wcis
nęła mu ją. - Bierz swoją pizzę i wynoś się. Straciłam
apetyt. - Wciągnęła gwałtownie powietrze nosem,
w którym zaczęło być wilgotno. Oczy miała jednak jak
zwykle suche. - Straciłam apetyt na wszystko.
84
- Maggie... - Luke postarał się być łagodniejszy.
Prawie delikatny. A ona od razu nabrała chęci, aby go
uderzyć. - Mało pamiętam dlatego, że byłem pijany.
- Co ty opowiadasz! - Wzruszyła ramionami. - Wy
piłeś może parę drinków, ale chodziłeś prosto. I język ci
się nie plątał.
. - Ja nigdy nie piję dużo, przecież wiesz. Alkohol mi
szkodzi... Naprawdę mam luki w pamięci. Urwany
film.
Zamrugała. Nie mogła płakać. Nie umiała. Czuła
tylko coraz większą wilgoć w nosie. Odwróciła się do
niego tyłem.
- Powiedziałam ci, żebyś sobie poszedł. Nie. mam
już na nic ochoty.
- Na nic? - Zbliżył się do niej i położył jej rękę na
karku. - Pewna jesteś, że na nic?
- T-tak. - Ciepło jego dłoni przeniknęło ją. Palce
Luke'a były delikatne. Ruchliwe. Zadrżała.
- Czy ty wiesz, ile razy wracałem myślą do tamtej
nocy? - Jego dłoń przesunęła się po plecach w dół.
Oburącz objął Maggie w pasie. Łagodnie gładził jej
boki i biodra. - Prawie tyle razy, ilekroć zastanawiałem
się, czy nasza przyjaźń będzie mogła trwać dalej.
- Ale przecież jest tak niedużo do pamiętania - po
skarżyła się.
- Aż tak źle się spisałem? - Położył jej ręce na ra
mionach i powoli obrócił ku sobie.
Zerknęła w górę. Oczy Luke'a nie były już obce.
Poczuła, że pragnie się do niego przytuhć. Zrób to, zrób,
szeptało coś w jej głowie.
- Obudziłem się przy tobie rano i miałem wielką
chęć, żeby... No wiesz.
Opuścił znów jedną dłoń ku jej talii, potem przesunął
ją wyżej, pomału, aż wreszeie ujął pierś od spodu. Dragą
ręką przygarnął Maggie do siebie. Jej głowa opadła na
jego ramię.
- Chciałem i teraz też tego chcę - szepnął. Ona ob
jęła go i uniosła twarz, on jednak nie pocałował jej.
Zamiast tego powiedział: - Ale wiesz co, kochanie...
- Wziął głębszy oddech i odsunął się. - Nie chciałbym
cię znowu zranić, za żadne skarby.
- Nie zranisz - uśmiechnęła się. - Już ci wszystko
wybaczyłam.
Pokręcił głową i całkiem wyswobodził się z jej ob-
jęć.
- Nie, może lepiej nie będę ryzykował.
- Ty nie będziesz ryzykował? Ty?! - Maggie poczu
ła nowy przypływ złości. - Do diabła! - i uchwyciła
jego podbródek zdrową ręką, przyciągnęła ku sobie, po
czym wspięła się na palce. Zamierzała go pocałować.
I zrobiła to.
Stał nieporuszony. Zesztywniał, poddając się jej.
Wpiła się w niego. Otrząsnął się. Gwałtownie ją przy
garnął i zaczął oddawać pocałunki. Obejmowali się za
chłannie i Maggie poczuła, jak rozlewa się w niej gorą
co, spływając falą w dół brzucha. Było jej coraz bar
dziej rozkosznie, chociaż i obco.
Upadli na łóżko. Luke wcisnął kolano między jej
uda. Oboje napierali na siebie, lecz w głowie Maggie
cały czas płonęło ostrzeżenie. Co będzie, gdy znowu
zawiedzie? Gdy ona zawiedzie. O nie, lepiej o tym nie
myśleć.
Zaczęła szybko rozpinać jego koszulę, wsunęła pod
nią rękę i pieściła muskularne ciało Luke'a. Zabierz
mnie tam, prosiła samymi oczami, zabierz mnie tam
zaraz, zanim mogłoby się coś nie udać.
Wydawało się, że Luke to zrozumiał. A może nie
zrozumiał? Bo nagle zwolnił i szepnął:
- Skarbie, nie tak nerwowo.
„Skarbie". Nigdy tak przedtem do niej nie mówił.
Lecz bez wątpienia nazywał tak przed nią wiele kobiet
w sytuacjach podobnych do tej. Gdy był z nimi równie
blisko, jak teraz z nią.
Wysunęła rękę spod jego koszuli.
- Co się stało? - zapytał. I pocałował ją delikatnie.
- Nic - westchnęła. Uczyniła wysiłek, aby go znów
objąć. Udało jej się nawet uśmiechnąć. - Chciałeś, że
byśmy trochę zwolnili.
- No tak. Ale ty się całkiem zatrzymałaś. - Opadł na
bok. - Może mi jednak powiesz, co się dzieje?
Nie, absolutnie nie może mu tego powiedzieć. Przy
tuliła się do niego i spróbowała go znów pocałować, ale
nastrój chwili prysł. Mimo to nie chciała dać za wygra
ną. Przyciskała Luke'a obiema rękami, zapominając
o zielonej opasce. W pewnej chwili zadrasnęła jej za
pięciem szyję Luke'a.
Szarpnął się.
- Co ty robisz!
Opadła na wznak. Pociągnęła nosem.
- Przepraszam. - Wszystko źle, źle, źle, coś szeptało
w jej myślach. - Znowu wszystko popsułam - powie
działa.
- To ja przepraszam - odezwał się Luke. - Ale je
stem dziwnie zdezorientowany... - zawiesił głos. -
Czy ty próbujesz sobie czegoś dowieść? Albo nam?
- Nie... - Znów pociągnęła nosem. - Jestem idiot
ką. I akurat tego nie muszę udowadniać. - Jeszcze raz
pociągnęła nosem.
- Maggie - powiedział głosem pełnym napięcia. -
Usiłuję cię zrozumieć. - Mówisz, że nie chowasz urazy
za tamtą noc. A może.
- Szlag by to... - mruknęła. I powtórzyła jeszcze
raz, głośniej. - Szlag by to trafił!
Zapadło milczenie. Wreszcie Luke się poruszył.
- Czemu klniesz?
Chciałaby się zwinąć w kłębek, schować głowę i nie
ruszać się tak cały rok. Odwróciła się, podkurczyła ko
lana i objęła je rękami. Błysnęła zielona opaska. Prze
klęta opaska... Ach, żeby Luke teraz zechciał po prostu
wyjść.
Tymczasem on przysunął się i objął ją.
- Powiedz, co ja mam myśleć, Maggie? Najpierw
zabrałaś się do uwodzenia mnie, potem kazałaś mi się
wynosić, Znów zmieniłaś zamiar i chciałaś się kochać,
mimo że starałem się, aby sprawy nie zaszły za da
leko...
- Dla mego własnego dobra - ucięła sarkastycznie.
- Chciałem dobrze. Widocznie cię nie rozumiem.
Najpierw całujesz mnie, jakby od tego zależało twoje
życie, potem nagle się odsuwasz...
- Nienawidzę przegrywać. - Usiadła pomału na
skraju łóżka. Rozejrzała się. Wstała i ruszyła w kierun
ku pudełka z pizzą. Kiedy uniosła pokrywkę, zobaczyła
zimny placek pokryty skorupą sera i zakrzepłym keczu
pem. Zwątpiła, czy udałoby jej się przełknąć choć kęs.
- A więc dlaczego „wszystko popsułaś"? - Głos Lu
ke'a rozległ się tuż za nią.
Wciąż nie zamierzał wyjść. I nie przestawał zadawać
pytań.
Odsunęła pudełko z pizzą.
- Czy ty pamiętasz, co robiłam w Phoenix, kiedy
śmy się spotkali?
- Tak, opędzałaś się przed pewnym bubkiem. Jak mu
było...?
- Carl Bronsky.
- Właśnie. Basebalista.
- To był całkiem miły chłopak.
- Nie wydawał się bystry. - Luke od tyłu objął
Maggie.
Ona trwała nieporuszona.
- Ale ty nie wiesz, co między nami zaszło... Lub
raczej nie zaszło. - I dodała cicho: - Wydaje mi się, że
jestem oziębła.
Odpowiedzią był śmiech. Śmiech był ostatnią rzeczą,
której mogłaby się spodziewać. Ugodziło ją to. Wyrwała
się Luke'owi, odwróciła szybko i rąbnęła go w pierś.
Prosto w splot słoneczny.
On zachwiał się, ale zaraz złapał równowagę. Roz
cierał sobie brzuch i śmiał się dalej. Śmiał się serdecz
nie.
- Oj, dziewczyno, to ten Carl ci takich bzdur naopo
wiadał? Jeśli ty jesteś oziębła, to ja zostanę cesarzem
chińskim.
Znów stała z opuszczonymi ramionami. Westchnęła.
- Luke, to nie tylko z nim... Przydarza mi się to
właściwie z każdym, jak dotąd. Najpierw jest mi do
brze, a potem coś się nagle w głębi mnie zamyka.
On przestał się śmiać. Objął ją i przyciągnął do siebie.
- A więc to tak... - zamruczał, opierając podbródek
na czubku jej głowy. - A czym ja tutaj dla ciebie miałem
być? Jakimś lekarstwem? - Poruszył głową, starając się
zajrzeć jej w oczy. - Ale chyba nie będziesz płakała,
co?
- Jasne, że nie. - Pociągnęła nosem i odwróciła
twarz. - Ja nigdy nie płaczę. Nie mogę... Nie jestem
dobra w żadnej z tych rzeczy, które potrafią kobiety.
- Uhm. Rozumiem, że nie umiesz także szydełko
wać i lepić pierogów?
Zdrżały jej usta.
- W ogóle nie umiem gotować.
- Dzięki Bogu mamy Saritę... Ale jeśli już powie
działaś, że nie wychodzi ci z każdym, to właściwie ilu
było tych „każdych"? Coś mi się zdaje, że nie za wielu.
A może to tajemnica?
Maggie znów pociągnęła nosem. Przełknęła ślinę.
- Nie liczyłam. Jednak wystarczy, żebym była pew
na, że problem jest we mnie, nie w nich.
- Rozumiem. Właściwie pierwsza rzecz, jaką trzeba
zrobić... - przerwał i niespodzianie schylił się, biorąc
ją na ręce.
Wydała z siebie cichy okrzyk i złapała go za szyję.
- .. .Po pierwsze, trzeba zdefiniować problem - do
kończył, idąc przez pokój ku jedynemu krzesłu i siada
jąc na nim z Maggie na kolanach. - Ja sądzę, że ty nie
jesteś oziębła. - Zajrzał jej w oczy. - Myślę, że masz
po prostu kłopot z orgazmem.
Maggie przytuliła twarz do jego piersi.
- Nigdy nie przeżywałaś rozkoszy?
- Luke, ja nie umiem o tym mówić.
- No właśnie... Może gdybyś była bardziej otwarta,
gdybyś z tym... ze swoimi partnerami...
- O nie! Raz spróbowałam pogadać. Właśnie z Car
lem. I była zupełna klapa.
- Z nim? Nic dziwnego. Przecież to zwykły sportowiec.
- Niby tak - westchnęła.
Zaśmiał się.
- No to powiedz mi teraz, czego się spodziewasz po
mnie.
O nie, nic mu nie powie. I tak już dość od niej usły
szał. Usłyszał i zobaczył. Maggie czuła się jak po wiel
kim rentgenie od stóp do głów. Wolałaby się nie wsty
dzić Luke'a jutrzejszego poranka.
- Wiesz co - powiedziała i podniosła głowę - może
chodźmy już spać. Ale naprawdę spać.
Oboje wstali, a Luke powiedział:
- Ja jednak jestem głodny. Zjadę chyba na dół do
baru: Bo ta pizza jest już raczej niejadalna.
- Raczej nie - zgodziła się Maggie.
Luke ruszył ku drzwiom. Podreptała kilka kroków za
nim. Zatrzymał się z ręką na klamce. Odwrócił głowę.
- Coś ci jeszcze powiem. W seksie nie można przegrać
albo wygrać, według mnie. Bo w ogóle nie jest to gra.
Podszedł do Maggie i położył jej ręce na ramionach.
- Nie chcę, żebyś zasypiała z poczuciem klęski. Al
bo żebyś mnie, na przykład, od jutra unikała. - Spo
strzegł, że uśmiechnęła się słabo. - I nie musisz mnie
już uwodzić. To ja jestem od uwodzenia.
- O!
- Uwiodę cię, zobaczysz. - Puścił do niej oko. Przy
ciągnął ją do siebie i pocałował. - Ty mi się po prostu
poddasz. Nic więcej nie musisz robić. Ani nic mniej.
O północy Luke wciąż jeszcze nie spał. Siedział
w ciemności przy telewizorze z wyłączonym głosem.
Ekranem, na który patrzył, było jednak hotelowe okno
z rozsuniętymi storami. Luke trzymał nogi na krześle
i spoglądał z wysokości dwudziestu pięter na rozjarzo
ne tysiącami świateł Dallas.
Powoli sączył drinka, którego przyniósł sobie z baru.
Maggie spała już chyba, a on zastanawiał się, po co
właściwie wzięli dwa pokoje? Powinien był zgadnąć,
że tym razem jej to nie będzie potrzebne.
Najlepiej byłoby, gdyby zasnęła w jego objęciach.
Kobiety lubią czuć się bezpiecznie. Wielu mężczyzn nie
rozumie, że one bardziej niż fajerwerków erotycznych
potrzebują czułości.
Obudziliby się razem rano i wtedy Maggie na pewno
nie byłaby tak napięta i samokrytyczna jak dziś. Dokoń
czyliby pieszczoty z lepszym rezultatem. Maggie ufa
mu, czuł to.
No tak. Ale czy on sam sobie ufa?
Patrzył w dół na miasto i powoli sączył whisky.
Istnieje też nowy problem, rzecz, której się po sobie
zupełnie nie spodziewał.
Zakochałem się w Maggie. Trzeba spojrzeć prawdzie
w oczy.
Kiedy do tego doszło? Chyba bardzo niedawno...
Był to zapewne moment, gdy trzymał ją na kolanach,
a ona tuliła zarumienioną twarz na jego piersi i spowia
dała się ze swej „oziębłości".
Uśmiechnął się w ciemnościach. Pociągnął ze
szklanki łyk alkoholu.
A co będzie z wzajemnością? Sam zastrzegał, zanim
wzięli ślub w Las Vegas, że nie chce kobiety, która by
się w nim zakochała. I że wybiera właśnie Maggie, bo
liczy w tym względzie na jej rozsądek.
Westchnął i wysączył resztkę whisky.
Los sobie z nas kpi. Nie jest to wielkie odkrycie.
Wyłączył telewizor.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Hotel miał na pierwszym piętrze przyjemną restau
rację, utrzymaną w tonach bieli i zieleni, z bufetem
śniadaniowym. Tam właśnie Luke zaprosił Maggie na
stępnego ranka.
Ona spała bardzo niewiele. Tuż po północy usłyszała,
że Luke opuszcza swój pokój. Nie wracał przez kilka
godzin. A może nie było go całą noc? Pewności mieć
nie mogła, bo jednak trochę drzemała. Rano, ledwie
uchyliła powieki, wszystkie klęski wczorajszego dnia
stanęły przed nią z całą wyrazistością. Miała tylko jedną
wielką chęć: bez widzenia się z Lukiem uciec prosto na
ranczo.
On przewidział taki obrót rzeczy. Dlatego już o siód
mej trzydzieści stawił się pod jej drzwiami i poty nama
wiał, drażnił, czarował i rozśmieszał, aż pozbierała się,
wzięła prysznic i teraz oto siedziała naprzeciwko niego
w restauracji.
Luke przyglądał się jej pełnemu talerzowi.
- Gdybym miał tu coś do powiedzenia jako trener...
- zaczął.
- Ominęła mnie wczoraj kolacja - przypomniała mu
Maggie.
Uśmiechnął się.
- Gdybym miał coś do powiedzenia jako trener -
podjął - tobym rzekł, że bardzo dobrze zaczynasz ten
dzień. Widzę sporo niezbędnych protein i owoców.
- O! - Zadowolona, że udało jej się obronić prawo
do apetytu, zastanowiła się, czy właściwie ma apetyt.
Trochę była niespokojna z powodu nocnego zniknięcia
Luke'a.
- Mam prośbę. - Odłożył nagle widelec z nadzia
nym kawałkiem szynki. - Chcę, żebyś mi pomogła
przeszmuglować przez portiernię kota.
- Co takiego? - Maggie znieruchomiała ze zdumie- '
nia. - Kota?
- Właściwie kocicę. W nocy przez dwie godziny
usiłowałem ją wydobyć z krzaków. Mam ją teraz w po
koju.
- To ty w nocy chodziłeś po jakąś kocicę?-Kocicę,
nie kobietę, zauważyła i ulżyło jej. Wypiła łyk kawy.
Po północy, rozbudzona, zastanawiała się, czy Luke nie
wybiera się właśnie na dziewczynki. Z nim nigdy nic
nie wiadomo. Chociaż... Przyrzekał jej ponoć wierność.
Ba, wierność! Jednak swojej pierwszej żonie wcale nie
był wierny.
- Jacob zadzwonił do mnie i poprosił, żebym mu
schwytał tego kota.
- Jacob? Właśnie kota? I to po północy? - Maggie
poczuła się nagle rozbawiona i bardzo głodna. Przysu
nęła sobie talerz i przystąpiła do komponowania kanap
ki. - Zacznij opowiadać.
Okazuje się, że Jacob zadzwonił do Luke'a ze szpi
tala. Włamano się do domu jednej z jego pracownic, i
a mieszkający u niej kuzyn został poturbowany. W za
mieszaniu uciekła ulubiona kotka tej kobiety. Brat prosił
Luke'a o odnalezienie zwierzęcia i zaopiekowanie się
nim.
W trakcie tej opowieści, rozbudowanej i nieco bez
ładnej, Maggie zdążyła się niemal uporać ze śniada
niem.
- A dlaczego Jacob - dolała sobie kawy - tak się
przejmuje losem kocicy i jej właścicielki?
- Chodzi tu o jego nową asystentkę - Luke uśmie
chnął się. - Wydaje mi się, że Jacob ma względem niej
pewne zamiary... Płacimy! - rzucił w stronę kelnerki.
- Bardzo jestem ciekaw tej Claire McGuire. .
- Pewne zamiary... -jak echo powtórzyła Magie.
- Jacob musi się ożenić, trust trzeba rozwiązać. Ty
mu się wymknęłaś, może ona się nie wymknie.
Maggie siedziała w pikapie Luke'a. Niby zamierzała
poprowadzić własne auto, ale jakoś niepostrzeżenie zna
lazła się u boku męża. Pewnie z powodu kocicy, którą
ktoś musiał trzymać. Teraz zwierzątko siedziało w klat
ce, kupionej po drodze.
Samochód zmierzał właśnie ku podjazdowi starego
domostwa Westów. Maggie była w tym domu tylko dwa
razy, raz z Lukiem i jego przyjaciółmi parę lat temu,
a ostatnio na zaproszenie Jacoba.
Budynek był dość niezwykły. Dziadek Luke'a
wzniósł go jeszcze w czasach, gdy okolica była tu raczej
wiejska niż miejska. Ten dwór, a trochę jakby pałacyk,
miał ściany z kamienia, dach z krenelażami, gargulce,
wieżyczki i wielki ogród dookoła. Dziś ścianę frontową
ozdabiały także światełka bożonarodzeniowe.
Maggie wyskoczyła raźno z dodge'a, uśmiechnęła
się i powiedziała:
- Ale zameczek! Nic mu nie brakuje, chyba jedynie
ducha, żeby tu straszył.
- Pamiętam, że jak tu byliśmy razem parę lat temu
- Luke wydobył klatkę z kotem - powiedziałaś coś bar
dzo podobnego.
- Naprawdę? - Maggie ucieszyła się, że pamięć Lu-
ke'a jednak zarejestrowała coś z jej życia. Tym bardziej,
że wtedy jego ramienia uczepiona była pewna okazała
blondyna i on zdawał się nią całkowicie pochłonięty.
Dziś ujął dłoń Maggie. Spojrzał na nią i powiedział:
- Wydajesz się trochę zdenerwowana. Masz wilgot
ną rękę. Myślisz może o Jacobie?
- Właściwie nie. Chociaż...
- Rozumiem. - Ścisnął jej dłoń. - W końcu spoty
kaliście się przez parę miesięcy. A teraz pojawiasz się
tu, było nie było, jako moja żona. Nie jego.
- Może to o to chodzi - przyznała.
Tak naprawdę niewiele zdążyło ją połączyć z Jaco-
bem. Bywali z sobą zwykle w szerszym towarzystwie.
Nieźle było się pokazać z panem Western; ostatecznie
stanowił on jedną z lepszych partii w Dallas. Parę razy
pojechali do kina, kilka razy byli na obiedzie. Nigdy
w łóżku.
No tak. Tymczasem Luke spytał:
- Byliście ze sobą w łóżku?
- Luke, ty naprawdę lubisz być obcesowy.
- Chyba nie. Stosuję tylko metodę Sarity, pytaj i tak
dalej... Zresztą, nieważne. Cofam pytanie. Przepra
szam. - Wyciągnął swój klucz do drzwi wejściowych.
- Asekuruj tyły, kiedy będę wpuszczał tę bestię na we
randę. - Wskazał głową kota w klatce.
- Nie - powiedziała Maggie.
Zatrzymał się z ręką na klamce.
- Nie?
- Nie spałam z Jacobem.
- O! Chodziłaś z nim przeszło dwa miesiące...
I nic?
- Jakoś nic! - Maggie zrobiła śmieszną minę.
- Już dobrze, dobrze. Jeszcze raz cię przepraszam.
- Otworzył klatkę i wypuścił kotkę. - A swoją drogą
przygotuj się na krzyżowy ogień pytań.
Pogwizdywał teraz, zadowolony. Wyraźnie mu ulży
ło.
- Nie sądzę, aby twój brat zechciał nas egzamino
wać.
- Nie Jacob, tylko Ada. Wysłałem do niego wiado
mość o naszej małej podróży do Las Vegas i jestem
pewien, że wszystko przekazał Adzie.
- Już wróciła ze Szwajcarii?
- Tak, podleczyli ją.
Ada zaczęła komenderować Maggie od pierwszej
chwili, gdy ją ujrzała. Po uściskach z Lukiem, chciała
ich oboje zaciągnąć do siebie do kuchni, jednak Luke
musiał pójść pogadać z Jacobem.
Teraz, pogwizdując melodię z „Gwiezdnych wojen",
zmierzał prosto do biura brata. Zatrzymał się przed
drzwiami i jednym krótkim puknięciem oznajmił swe
przybycie. Nacisnął klamkę.
Maggie zasiadła przy dużym, kwadratowym stole,
królującym na środku kuchni. Pomieszczenie pachniało
cynamonem i drożdżami. Przyglądała się kobiecie, któ
rą wszyscy bracia Westowie tak bardzo kochali. Ada
powiedziała, że muszą się obie napić kawy i teraz krzą
tała się przy jej nalewaniu.
Była osóbką niewielką, lecz energiczną i jakby bez
wieku. Wydawała się wyschnięta i twarda, niczym nie
śmiertelnik. Włosy miała żółte, prawdopodobnie utle
nione. Ich krótkie kosmyki okalały szczupłą twarz jak
korona z płatków środek kwiatowy. Nosiła spłowiałe
dżinsy z szelkami i koszulkę z oryginalnym napisem na
piersiach: „Skończyły mi się estrogeny, ale mam rewol
wer". Do tego w uszach - kolczyki z diamentami- Ka
myki były niemałe; przy korzystnie padającym świetle
rozsiewały mnóstwo błysków.
Maggie uśmiechnęła się.
- Podoba mi się twoja koszulka.
- Mnie też. - Ada postawiła na stole kubki i usiadła
naprzeciw Maggie. Milczała przez chwilę, świdrując
wzrokiem swego gościa. Wreszcie spytała obcesowo:
- Dlaczego wyszłaś za Luke'a? Uwodziłaś przecież Ja-
coba?
- Wcale nie! - oburzyła się Maggie. - To znaczy...
wcale go nie uwodziłam. Ani on mnie. Przyjaźniliśmy
się tylko.
- To czemu ci się oświadczył?
Niezłe pytanie! Maggie podniosła kubek obiema rę
kami i piła kawę drobnymi łyczkami, aby dać sobie czas
do namysłu. Luke ostrzegał ją już wcześniej, że Ada nie
wie i nie może nic wiedzieć o pieniądzach, jakie bracia
wykładają na jej leczenie. Nagłe ożenki wszystkich
trzech po prostu przyjmie jakoś do wiadomości... No
dobrze: ale co Adzie odpowiedzieć teraz?
- Wydaje mi się, że przyszedł na niego czas... - Po
ciągnęła kolejny łyk. - A oświadczył się mnie, bo byłam
pod ręką. On lubi proste, logiczne rozwiązania.
Ada z namysłem pokiwała głową.
- A dlaczego mu odmówiłaś?
- Jest dla mnie tylko przyjacielem.
- No tak...
Maggie uśmiechnęła się.
- Ale jak mogłaś tak szybko zamienić jednego brata
na drugiego?
- Wcale nie szybko! To znaczy, szybko, ale... - Tu
wyobraźnia na chwilę zawiodła Maggie. - Ja już wcześ
niej byłam z Lukiem... tylko że nam nie wyszło. Przed
rokiem. - Odchrząknęła. - No a gdy teraz odmówiłam
Jacobowi, Luke zrozumiał, co naprawdę do mnie czuje
i pośpieszył z oświadczynami.
Zabrzmiało to nieźle. Tak dobrze, że Maggie sama
gotowa w to była uwierzyć.
- A więc kochałaś Luke'a, spotykając się równo
cześnie z Jacobem?
Magie zaczerwieniła się. Potem wzruszyła ramio
nami.
- No, przyłapałaś.mnie. Wydam ci się teraz albo
idiotką, albo spryciarą.
- A którą z nich jesteś?
- Idiotką - odpowiedziała bez namysłu Maggie. -
Taka wydam ci się sympatyczniejsza, prawda?
Ada zaśmiała się krótko i bardzo głośno. Wstała
i klepnęła Maggie po ramieniu,
- Podobasz mi się - powiedziała. - Dam ci kawałek
placka do tej kawy. Chcesz?
Kot został zaproszony na pokoje sąsiadujące z biu
rem Jacoba, gdzie teraz przejściowo rezydowała panna
Claire McGuire. Asystenka Jacoba spała wciąż po nocy
spędzonej w szpitalu. Jej kuzynowi nic już nie zagra
żało.
Luke niespokojnie krążył po gabinecie brata. Jacob
stał za biurkiem i miotał w stronę brata gniewne spoj
rzenia.
- Powinienem ci życzyć szczęścia. Ale tak naprawdę
najchętniej bym ci przyłożył.
W zeszłym tygodniu to Luke był tym, który miał
ochotę przyłożyć swemu bratu. Teraz powiedział:
- No, proszę, rąbnij mnie, jeśli miałoby ci to ulżyć.
- Maggie jest wyjątkową kobietą.
- Zgadzam się. - Studiował twarz Jacoba. -I tobie
wydaje się, że ja na nią nie zasługuję.
- A ty jak uważasz?
Luke zaśmiał się i przeczesał ręką włosy.
- Do diabła. Nie zasługuję. Racja.
- Jeśli ją zranisz, będziesz bity.
- Przyrzekałem jej wierność. Myślisz, że złamię sło
wo?
Jacob przyglądał mu się w milczeniu. Wreszcie oce
nił:
- Nie. Na ogół bywasz słowny. - Potarł czoło
i dodał: - Jeśli przyrzekłeś Maggie coś takiego, to
widać coś do niej czujesz. Ale niech mnie diabli, jeśli
wiem, co.
Luke nie zamierzał się do końca zwierzać bratu.
- I po co miałbym zawracać głowę Maggie, jak uwa
żasz?
- Kto cię tam wie! Jak dotąd, zawsze w końcu cho
dziło o łóżko.
- Żeby mieć kobietę w łóżku, nie muszę się z nią
żenić.
Chwilowo argumenty obu stron wydawały się wy
czerpane.
- A co z tobą? - zapytał Luke. - Rozumiem, że
masz jakieś plany względem panny McGuire.
- Z czego to wnioskujesz?
- Dzwonił do mnie Michael. Ponoć zwierzyłeś mu
się... Swoją drogą, czego ten nasz brat szuka na drugim
końcu świata?
- Szuka guza. Może kiedyś wróci z jakimś odzna
czeniem?
- Może.
W tym momencie otwarły się drzwi i do gabinetu
weszła bardzo przystojna kobieta. Była w eleganckim
kostiumie, a każdy z rudych włosów na jej głowie zda
wał się spoczywać na wyznaczonym miejscu. Także
makijaż miała nienaganny, przy tym skromny. A do te
go była boso.
- Chciałabym z tobą pomówić... O! - Zatrzymała
się zaskoczona widokiem Luke'a. - Przepraszam. Nie
wiedziałam, że ktoś u ciebie jest.
Jacob rozpromienił się. Spoglądał na pannę McGuire
oczami posiadacza, a zarazem czule. Wyszedł na środek
pokoju.
- Pozwól, że przedstawię ci mego brata. - Potem
zwrócił się do Luke'a: - To Claire McGuire. Poznajcie
się.
- Miło mi. - Luke uśmiechnął się. Przesunął wzro
kiem po kształtnej postaci asystentki i uśmiechnął się
szerzej. - Naprawdę bardzo mi miło. Proszę mi powie
dzieć, że nie ma pani nic wspólnego z tym nudziarzem,
moim wielkim bratem.
Jacob otoczył ramieniem Claire i przyciągnął ją do
siebie.
- Wczoraj wieczorem poprosiłem ją, aby za mnie
wyszła.
- O! - Ucieszył się Luke. I pomyślał: W takim razie
w sprawie Maggie jesteśmy kwita. Pogratulował bratu.
- Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust.
Następnie zwrócił się do panny McGuire.
- Witamy w klanie Westów!
Uśmiechnęła się powściągliwie.
- Trochę się pośpieszyłeś. Podobnie jak ty. - Spoj
rzała na Jacoba. - Ja jeszcze nie powiedziałam „tak".
- Spośród nas najbardziej pośpieszył się Michael
- odrzekł rezolutnie Luke. - Bo przyszedł na świat i
z dwutygodniowym wyprzedzeniem... Ja spóźniłem się
o dwa tygodnie. Ale Jacob urodził się punktualnie, jak
to on... A teraz co? - Puścił oko do brata. - Nagła
zmiana tempa?
- Nie, negocjujemy - odparł z godnością Jacob.
- Co takiego? Negocjujecie? - Lukę zaśmiał się. -
Pierwszy raz słyszę, aby to nazywano w podobny spo
sób.
Jacob nachmurzył się.
- Luke, masz nie najlepsze maniery.
Claire zignorowała zastrzeżenia Jacoba.
- Jesteś zdaje się tym cudotwórcą - spojrzała na Lu
ke'a - który dziś w nocy uratował moją kotkę? Chcę ci
podziękować...
- Opierała mi się, jak to istoty płci żeńskiej... Zwła
szcza ostrożne względem obcych. Ale odkryłem słaby
punkt kici: lubi szynkę.
- Masz, jak słyszałam, szczególne zamiłowanie do
istot płci żeńskiej. - Mówiąc to, zerknęła na Jacoba.
- Podobnie jak do drażnienia brata.
- E, dziś sobie tylko troszkę żartujemy - powiedział
Luke. - Jacob jest w złym humorze, bo pewnie się nie
wyspał.
Claire zrobiła zagadkową minę.
- Może się i nie wyspał.
Luke poruszył brwiami.
- Może najlepiej będzie, jak już sobie pójdę -
uśmiechnął się.
- Nie śpiesz się tak - powiedziała Claire. - W każ
dym razie nie z mego powodu.
- Ale Luke już wychodzi - ponaglił brata Jacob.
- Sądzę, że omówiliśmy już wszystkie sprawy.
Luke skinął głową.
- W istocie. A poza tym muszę ratować Maggie,
którą Ada magluje w kuchni... Kiedy się znów zoba
czymy? - zwrócił się w stronę Claire. - Nie mam na
myśli nic zdrożnego.
- Luke! - ostrzegawczo podniósł głos Jacob.
Z niewinną miną Luke posłał obojgu uśmiech, po
machał ręką i ruszył w stronę kuchni.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Skrzypienie uprzęży. Zapach konia. Błękitny łuk nie
ba nad głową. Jest dosyć ciepło, jak na grudzień. Nie
dziela.
Maggie westchnęła, szczęśliwa.
Obok niej kłusował mały Jeremy.
Zwolnili. Jeremy przyjrzał się Dandysowi i zapytał:
- Dlaczego takie dziwne imię dałaś swemu koniowi?.
Spojrzała z uśmiechem na chłopca. Pomyślała, że tak
mógł wyglądać Huckleberry Finn z powieści Marka
Twaina. Ta sama śniadość cery, potargane włosy, posta
wa, również piegi. Tyle że Jeremy raczej mało się
uśmiechał, w przeciwieństwie do Hucka. Spoglądał
ostro, a oczy miał zielone. Nieraz z wyrazem podejrzli
wości. Na ziemi zaczepny, łagodniał, gdy wsiadał na
konia.
- To imię ustalono, zanim kupiłam Dandysa. Ale
myślę, że do niego pasuje. Przecież wiesz, co znaczy
słowo „dandys"? No popatrz, czy to zwierzę nie jest
eleganckie?
Jeremy oceniał w milczeniu. Postawę. Łuk karku.
Umaszczenie.
- Eee - odezwał się w końcu. - On może myśli, że
jest rasowy, ale to przecież mieszaniec. Nic takiego.
L
Maggie poczuła się niepewnie. Odgadła, o czym tak
naprawdę myśli chłopiec. Ile razy on sam, mieszaniec,
czuł się „niczym takim"?
- Dużo zależy od punktu widzenia - rzekła. - Moim
zdaniem Dandys zarówno po ojcu, jak po matce dzie
dziczy to, co najlepsze, szybkość zwierzęcia rasowego
i wytrzymałość oraz cierpliwość klaczy półkrwi.
- A jednak to mieszaniec. - W głosie Jeremy'ego
dźwięczało lekceważenie.
- Być może - zgodziła się Maggie. - Mimo wszy
stko jest wiele wart. Również gdyby to mierzyć pienię
dzmi.
- Ile kosztował?
- Osiem razy więcej, niż myślisz - uśmiechnęła się,
klepiąc konia po karku.
Przejażdżki w niedzielne popołudnia stały się trady
cją, odkąd Luke zaczął zabierać Jeremy'ego na weeken
dy. Chłopiec przywiązał się bardzo do swego opiekuna
i dziś był zawiedziony, gdy usłyszał, iż zamiast z panem
Western, będzie musiał wyruszyć na objazd rancza z je
go żoną.
Niestety, rano jedna z klaczy Luke'a dostała kolki.
Dolegliwość taka bywa niczym dla ludzi, natomiast ko
nia może nawet zabić. Luke wahał się, czy wezwać
weterynarza; w każdym razie uznał, że będzie czuwał
przy zwierzęciu. Wobec tego Maggie powiedziała, że
na ochotnika pojedzie z Jeremym.
Luke przełamał początkową niechęć chłopca, nama
wiając go do opieki nad panią West.
- Spójrz - powiedział - widzisz to coś zielonego?
Moja żona spadła parę dni temu z konia i ma nadwerę
żony nadgarstek... Pilnuj, żeby nie jechała za szybko
i żeby w ogóle była ostrożna.
Jeremy podjął grę i teraz powstrzymywał Maggie,
ilekroć próbowała przejść z kłusa w cwał czy galop.
- Bo będę musiał powiedzieć Luke'owi! - groził.
Luke... Mąż cały weekend starał się być blisko Mag
gie. Szukał pretekstów, aby jej dotykać. Obejmował ją
w pasie, głaskał po głowie, dawał szybkiego całusa.
Maggie, myśląc teraz o tym, zacisnęła dłonie na wo
dzach. .. Dandys, szarpnięty, ruszył z kopyta.
- Oj, bo powiem Luke'owi - zaśmiał się Jeremy.
Zaśmiał się! Maggie była poruszona. Przecież ten
sierota nigdy się nie śmieje.
Zawrócili w stronę domu.
- Tak naprawdę nie musiałem się panią wcale opie
kować. - Dał do zrozumienia, że wie, w co grał.
- A jednak robiłeś to bardzo dobrze - pochwaliła go
Maggie. - Mój mąż sprytnie to wszystko obmyślił. - Pu
ściła do chłopca oko. - Ty opiekowałeś się mną, ja tobą.
- Nabrał nas oboje, co?
Byli już niedaleko stajni. Maggie zrobiła minę kon-
spiratorki.
- Może i my go jakoś nabierzemy?
- My? - Jeremy natychmiast spoważniał. - W jaki
sposób?
- W całkiem niewinny - odpowiedziała. - Luke nie
chce choinki na Boże Narodzenie, a ja jej potrzebuję.
Mógłbyś mi pomóc ją zdobyć.
Zatrzymali się. Jeremy zeskoczył ze swego Samsona.
- Co miałbym zrobić?
- Będziesz tu za tydzień, prawda? Myślę, że poje
chalibyśmy razem po drzewko. Co ty na to? Oczywi
ście, jeśli przyłączasz się do spisku.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Też mi spisek!
- No więc jak?
Znowu wzruszył ramionami.
- Dobra. Czemu nie?
- Musimy kupić także ozdoby.
- Uhm.
Maggie widziała, że Jeremy stara się zlekceważyć tę
konspirację, a jednak pomysł bardzo mu się podoba.
Zsiadła z Dandysa. Otwarli wrota stajni i wprowadzili
konie.
- Pomożesz mi też ubrać choinkę.
Jeremy spojrzał na nią i powiedział:
- Mama zawsze chciała, żebym stroił drzewko...
I robiłem to.
Maggie poczuła, jak ściska jej się serce. Chłopiec
nigdy dotąd nie wspominał o swej matce. Odwróciła
się, by ukryć wzruszenie; ściągnęła Dandysowi uzdę
i zaczęła rozluźniać popręg.
- Hej, Jeremy - zawołała wesoło - pomóż mi ściąg
nąć to siodło! Ja nie dam rady jedną ręką.
Jeremy patrzył przez okno na migające oznakowania
autostrady. Powrót do miasta zawsze był przykry. Jedy
ną dobrą rzeczą było to, że jazda trwała ponad godzinę
i że przebywał przez ten czas z Lukiem. Chłopiec oba
wiał się, że pojedzie z nimi również Maggie, ale ponie
waż została w domu, czuł się dość swobodnie.
Nie cieszył się specjalnie na spotkanie z Pearsonami.
Pięć długich dni upłynie, zanim znów będzie weekend
i znów przyjedzie po niego Luke, aby zabrać go na
ranczo. O ile przyjedzie. Jednak od wielu miesięcy robił
to, z wyjątkiem ostatniego piątku.
To, że Pearsonowie byli jego prawnymi opiekunami,
nie wydawało się Jeremy'emu mądre. Dlaczego nie mo
że się nim zajmować sam Luke?
No tak, tylko nie wiadomo, czy on tego chce. Poza
weekendami wyraźnie się nim nie interesował. Nie dbał
o niego.
- Jeśli będziesz patrzył tak ponuro, pęknie szyba - Lu
ke zażartował teraz, mierzwiąc jedną ręką włosy chłopca.
Jeremy spojrzał na niego, usiłując unieść jedną brew
wyżej, tik jak to czasami robił Luke.
- A pan na pewno umiałby ją od razu skleić.
- Raczej ty musiałbyś odpracować szkodę w nastę
pny weekend.
Następny weekend. A więc za tydzień znów będzie
na ranczu, ucieszył się. Może by i warto wybić tę szybę,
byle go tylko pobyt na ranczu, a niechby i praca na nim,
nie ominęły.
- A co myślisz o mojej Maggie? - zapytał nagle
Luke.
- Jest niezła - poważnie odparł Jeremy. - Naprawdę
fajna. Często się uśmiecha. Ale nie tak, jak, na przykład,
pani Pearson.
- O! A jak się uśmiecha pani Pearson?
- Jakby miała hemoroidy i nie chciała, żeby się ktoś
tego domyślił.
Śmiech Luke'a ośmielił chłopca. Też się zaśmiał i ni
stąd, ni zowąd wypalił:
- A pan podobno nie sypia z żoną.
- Kto ci to powiedział?
- Wszyscy na ranczu to mówią.
Luke pokręcił głową.
- No wiesz, to jednak moja prywatna sprawa.
Jeremy wiedział, że nie powinien dalej pytać, mimo
to nie mógł się powstrzymać.
- Ojej. Ale ja nie rozumiem, jak to jest. Jednego dnia
prawie się nie znacie, a następnego - bam -jesteście po
ślubie. I co dalej...
Luke milczał, ze wzrokiem skierowanym przed sie
bie. Jeremy znał ten rodzaj milczenia; nie wróżyło nic
dobrego. Chłopiec nie cierpiał naprzykrzać się Luke'o-
wi, bo zanadto go szanował. Jednak tym razem chciał
wiedzieć.
Kiedyś zapytał panią Hammond, zajmującą się nim
wolontariuszkę, czy samotni mężczyźni mogą adopto
wać dzieci. Próbował udać, że nie pyta we własnej
sprawie, ale ona odgadła jego intencję. Uśmiechnęła się
i powiedziała, że jest to prawie niemożliwe. Najczęściej
sąd przyznaje dziecko pełnej rodzinie.
Jeremy uznał, że prawo jest niemądre. Bo co za po
żytek z tego, że ludzie się żenią? Nie stają się od tego
lepsi. Nie przybywa im, na przykład, chęci do zajmo
wania się „trudną młodzieżą"... Wiedział, że i on się do
takiej młodzieży zalicza. Był tradny, chyba tak. Był
nawet trudny sam dla siebie.
- Jesteśmy z Maggie - odezwał się wreszcie Luke
- bo po prostu chcieliśmy być razem. Są też jeszcze
inne powody. - Spojrzał na chłopca i uśmiechnął się.
- No, myślę, że te wyjaśnienia powinny ci na razie
wystarczyć.
Jeremy wzruszył ramionami, aby pokazać, że mu aż
tak bardzo nie zależy. Jednak czuł, że rośnie w nim
nadzieja. Zwłaszcza te „inne powody" pobudziły jego
wyobraźnię. Bo może... Jeśli Luke nie chciał być sa
motny, to czy nie dlatego, że samotni ludzie nie mogą
mieć dzieci?
Przełknął głośno ślinę i odegnał te marzenia. Luke
nie interesuje się nim poza weekendami.
Dom był pusty. Maggie przebywała w nim dopiero
od tygodnia. Nie powinna się była czuć tak znów bardzo
samotna.
Właściwie cały tydzień nie była sama, co uzmysło
wiła sobie, przekraczając teraz próg salonu ze szklane
czką wina, po którym spodziewała się, że da jej odprę
żenie. Była tu Sarita, byli inni pracownicy.
No tak, tylko Luke'a nie było. Mogłaby się nawet
cieszyć chwilką dla siebie: dlaczego się nie cieszy? To
nie jest mądre.
Maggie zatrzymała się przy dużym oknie i wyglądała
przez nie, sącząc tanie chardonnay. Uśmiechnęła się.
Luke miał doskonały gust w wielu sprawach, ale nie
w kwestiach podniebienia. Co do alkoholu, to pił go za
mało, aby odróżnić tak naprawdę jedno wino od dru
giego.
Wtedy w Phoenix był pijany... Maggie znów zaczęła
o tym myśleć. Przypomniała sobie datę: było to dwu
dziestego drugiego grudnia. No tak: rocznica śmierci
dziecka.
Wtedy nie pomyślała o tym fakcie. Minęło dziewięć
lat od tragicznej chwili, dostatecznie dużo, aby ból prze
minął. A jednak Luke wciąż pamiętał.
To maleństwo właściwie wcale się nie narodziło. Pa
mela straciła je w siódmym miesiącu... Połknęła za
dużo tabletek nasennych. A sama.
- Hej Maggie! Jesteśmy! - Głos od drzwi fronto
wych przerwał pasmo niewesołych myśli. - Czy jest coś
na kolację w lodówce? Jeremy zamierza ją opróżnić.
To jego głos. Poczuła przyspieszone bicie serca i cie
pło rozlewające się we wnętrzu. Jednak nie odwracała
się jeszcze. Powiedziała tylko głośno:
- Jeśli liczysz na resztki pieczeni z obiadu, toś się
spóźnił. Aha, dzwonił twój brat, Jacob.
- Nie szkodzi, Sarita coś nam da - odezwał się Luke.
- A co powiedział Jacob?
- Że on i Claire biorą ślub pod koniec miesiąca.
A głos miał taki figlarny, kiedy to mówił... - Musiała
się uśmiechnąć, bo dotarło do niej, że oto „figlarność"
dała się połączyć z Jacobem Western w jednym wyda
rzeniu i zdaniu. Co w dawniejszych czasach byłoby ma
ło prawdopodobne. - A jednak wygląda na to, że mał
żeństwo oznacza dla niego coś więcej niż tylko sposób
na rozwiązanie trustu... I prosił, żebyś oddzwonił.
- W porządku. Może potem. - Podszedł do niej od
tyłu. - Czemu tak tutaj stoisz w ciemnościach?
- Wcale nie jest ciemno - odparła. Ale kiedy obej
rzała się, zobaczyła, że pokój w istocie tonie w mroku.
Zimowy dzień się kończył, słońce przed chwilą zniknę
ło za horyzontem. Niebo poznaczone było pasmami
różowoszarych obłoków.
Wewnątrz tylko przy oknie było trochę światła. Luke
objął Maggie, a jej wydało się, że jego spojrzenie też
ma w sobie mrok i światło.
- Taka jesteś zamyślona... - Oparł się policzkiem na
czubku jej głowy. - Czy coś się stało?
- Nie, nic... To tylko ten wieczór - pokazała głową
świat za oknem. Coraz grubsze cienie kładły się na
ziemi, wśród drzew i na dalekich skałach. Niebo świe
ciło resztką błękitu. - Ja zresztą lubię wieczory - po
wiedziała. -1 zimę. Byle nie było za chłodno.
- Ale zimą jest chyba z reguły zimno -. droczył się
z nią Luke. Podniósł głowę i przesunął ręce ku biodrom
Maggie.
Ręce miał ciepłe. Bardzo ciepłe.
- A ja wolę, żeby zima była nie od zimna a od takich
wieczorów... - Oparła głowę na jego ramieniu. - Od
długich nocy i krótkich dni, od gorącej czekolady i og
nia na kominku. No i koniecznie od Bożego Narodze
nia. .. Luke, co robisz?! - Spróbowała się nagle wyrwać
z jego rąk.
On przesunął bowiem dłonie wyżej i teraz trzymał ją
za piersi
- Luke!
- Ciii - uspokajał ją - tak jest dobrze. Oprzyj się
o mnie... No widzisz? Poddawaj się. Na tym polega
cała tajemnica. - I zaczął rozpinać guziki jej bluzki.
A więc to ma być to uwodzenie, które jej przyrzekł.
Co powinna teraz zrobić? Rzeczywiście nic, tylko się
poddawać?
Położyła rękę na jego dłoni, tej, co wślizgnęła się do
stanika. Palce Luke'a pieściły sutek.
Maggie zapragnęła obrócić się ku niemu, objąć go za
szyję, pocałować. Wykonała ruch, lecz on ją powstrzy
mał.
- Nie, kochanie, nic nie rób, ja cię poprowadzę, aż
do końca. - Po czym polizał jej kark. Rozpiął do końca
bluzkę; obnażył obie piersi. - Są piękne - szepnął. -
Krągłe, sprężyste. Moje.
Za oknem pokazał się księżyc, też okrągły. Maggie
widziała go przez półprzymknięte powieki. Była coraz
bardziej rozmarzona i podniecona.
Luke rozpiął zamek błyskawiczny u jej dżinsów. Nie
przeszkadzała mu. Uniosła nawet biodra.
- Dobrze - pochwalił. - Bardzo dobrze... A tutaj
mamy nasze źródełko. Jest wilgotne. Wspaniale. I teraz
pokołyszemy się trochę, zgoda?
Kołysała się pod jego ręką, a on mruczał jej do ucha
słowa zachęty, namiętności, czułości. Od okna płynął
chłód, jej zaś było coraz goręcej. Na świecie zrobiło się
czarno, lecz w Maggie płonęło światło, jasne, jaśniejsze,
najjaśniejsze... Wtem eksplodowało. Wydała z siebie
cichy okrzyk. I osunęłaby się, gdyby jej nie podtrzyma
ło jego mocne męskie ramię.
Odetchnęła głęboko kilka razy, po czym znów
spróbowała się odwrócić. Udało jej się. Objęła Luke'a
za szyję. Wydał jej się taki silny, rzeczywisty. Był
w tej chwili najważniejszą rzeczywistością w jej ży
ciu. Ja go kocham, pomyślała. Ja go po prostu ko
cham.
Pogłaskał ją po plecach.
- Wróciłaś? No to witaj - zamruczał.
Kark miał spocony. Ciężko dyszał. A ona była już
odprężona. Szczęśliwa. Zaskoczona. Więc to miało być
to...
Jedna rzecz na pewno się wyjaśniła. Luke jej potrze
bował. Chciał jej. Ona zaś chciała jego. Zacieśniła teraz
ramiona na jego szyi i przycisnęła usta do jego ust.
Zadrżał.
- Maggie - szepnął. - Bardzo cię pragnę. Bardzo.
Ale... nie mogę. - Gdy opuściła ręce, zaskoczona,
splótł dłonie z jej rękami. Cień uśmiechu przemknął
przez jego wargi. - Nie mogę - powtórzył.
- Jak to...? - Przesunęła spojrzeniem po jego ciele.
- Nie wygląda na to, żebyś nie mógł.
- To nie o to chodzi. - Podniósł obie jej dłonie ku
ustom i ucałował je. - Nie mogę... bo nie stać mnie na
ciebie.
Trwała nieporuszona, gdy odwrócił się i zaczął się
oddalać.
Maggie czuła się zupełnie zbita z tropu. Cóż to za
nowa komplikacja? W jakim sensie nie stać go na nią?
Fala uniesienia miłosnego zaczęła opadać. Wcale go nie
kocham, pomyślała. Nie mylmy seksu z miłością.
Odwróciła się ku szybie. Poświata księżycowa osre-
brzała zimowy krajobraz.
- Co to znaczy - szeptała Maggie - że jego na mnie
nie stać?
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Maggie nie widziała się już z Lukiem tego wieczoru.
Zamknęła się w swej sypialni z pamiętnikiem. Do
późna w nocy opowiadała samej sobie najnowsze prze
życia. Próbowała też w wielu wersjach zgadnąć, co Lu
ke mógł mieć na myśli. Oczywiście najlepiej będzie,
gdy o tę rzecz po prostu zapyta. Jeśli zdobędzie się na
odwagę.
Rano zaspała. Była prawie dziewiąta, gdy się obudzi
ła. Niebo za oknami było szare. Maggie czuła tępy ból
w głowie. Radio zakomunikowało, że ciśnienie spada
i że po południu przewidywane są burze śnieżne.
Ubrała się do konnej jazdy. Nieźle jej zrobi galop na
Dandysie. A próbę odpowiedzi na wczorajsze zagadki
najlepiej zacząć od poszukania Luke'a. Zamknęła za
sobą drzwi i ruszyła w stronę kuchni. Zastała tam Sari-
tę. Samą.
- Luke prosił, żebym ci powiedziała - oznajmiła Sa
rka - że wyskoczył do miasteczka po owies dla koni.
Maggie westchnęła. Nie tego się spodziewała. Dla
czego pojechał bez niej?
- Pewnie obudziłby cię - Sarka zgadła jej myśli -
gdybyście spali w jednym łóżku.
- Daj spokój. - Maggie wzięła kubek i nalała sobie
kawy. - Marnie się dziś czuję; nie mówmy o moim ży
ciu seksualnym.
Sarita otwarła lodówkę i sięgnęła po pudełko jajek.
- Co się stało, jesteś chora?
- Nie... - Maggie spojrzała na pudełko jajek. - Ale
nic nie będę jadła - pokręciła głową. - Wystarczy mi
kawa.
- No to jesteś chora! - zawyrokowała Meksykanka.
- Po mieście krąży jakiś wirus grypy.
Wspomniana miejscowość znajdującą się niedaleko ran-
cza nosiła nazwę Bourne. Jak w innych tego rodzaju teksań
skich miasteczkach, był ton sklep, magazyn pasz dla zwie
rząt, fila banku, posterunek policji i urząd pocztowy.
- Absolutnie nie jestem chora. - Maggie wypiła łyk
kawy.
- To zjesz śniadanie.-Sarita wróciła do przyrządza
nia jajek.
- Nie, dziś nie. - Maggie powstrzymała ją ruchem
ręki. - A kiedy Luke wróci?
- Czy ktokolwiek tutaj mówi mi cokolwiek? - Sari
ta wzruszyła ramionami. - Chyba koło południa. Wy
oboje jesteście bardzo dziwni. - Pokręciła głową. - Po
co braliście ślub?
W tym momencie odezwał się telefon. Sarita pod
niosła słuchawkę, a Maggie pomyślała, że skorzysta
z okazji i uniknie dalszej indagacji. Wstała, zabierając
ze sobą kubek. Sarita powstrzymała ją.
- To do ciebie - powiedziała. - Dzwoni ktoś o imie
niu Pamela.
Tymczasem Luke wyładowywał właśnie worki
z owsem, których kupienie było pretekstem do samo
tnej porannej wycieczki. On też nie był dziś w dobrym
nastroju. Niewątpliwie miała na to wpływ pogoda.
Przez całą drogę zacinał śnieg z deszczem. Autostrada
była śliska, widoczność ograniczona.
Zaniósł worki do stajni, po czym ruszył ku domowi.
Wiatr szarpał połami jego kurtki.
Wszedł od strony kuchni. Nie było tam Sarity ani
Maggie, ale usłyszał jakieś głosy w głębi domu. Jeden
z nich należał na pewno do jego żony. A drugi? Na
podjeździe, gdy parkował, zauważył sportowy kabrio
let. Mieli więc dziś gościa.
Nie był tym zachwycony. Przystanął teraz i nasłuchi
wał. Dziwnie znajomy był ten drugi głos. Wzruszył
ramionami i skierował się do salonu.
W jednym ze skórzanych foteli siedziała Maggie.
Była w starym czerwonym swetrze i żółtych leggin
sach.
Rozmawiała ze swą kuzynką. Jego byłą żoną.
Zatrzymał się w progu. Obie w tej samej chwili pod
niosły głowy, lecz Pamela odezwała się pierwsza.
- Witaj, Luke. Bardzo chciałam się zobaczyć z Mag
gie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
- Ależ skąd! - uśmiechnął się. - Cześć. - I ruszył
ku nim. Zauważył, że Pamela po dawnemu nosi rzeczy
we wszelkich odcieniach różu. Była więc w różowym
swetrze i w starannie dobranych tonacją luźnych spod
niach. Blond fryzurę miała krótszą niż zwykle, wyda
wała się także szczuplejsza, może nawet lekko wychu-
dzona. Biust był jednak pełny. - Wybrałaś sobie dosyć
trudny dzień na podróż - powiedział.
- Ja też tak myślę - odezwała się Maggie. - Ale nie
udało mi się jej powstrzymać. Gdy Pamela dzwoniła do
nas, była już w drodze.
Luke spojrzał na Maggie i upewnił się, że, podobnie
jak on, nie jest dziś w nastroju do przyjmowania wizyt.
- Nieważne. - Pamela podniosła się. - Prawdę mó
wiąc, czułam się w obowiązku ostrzec Maggie... O, ja
dobrze wiem - zwróciła się do byłego męża - jak ty
umiesz uwodzić kobiety. - Jej oczy zabłysły.
Na szczęście jeszcze nie płacze, pomyślał Luke. Na
razie.
- A więc chciałaś ją przede mną ostrzec? Chyba
niepotrzebnie, bo Maggie zna wszystkie moje grzechy
nie gorzej od ciebie.
- Prawdopodobnie lepiej - rzuciła sucho Maggie. -
W ciągu dziewięciu lat, od kiedy nie jesteście razem,
przybyło nowych, w które ty - mówiąc to, spojrzała na
gościa - chyba nie jesteś wprowadzona.
Pamela usiadła. Po chwili znowu wstała i podeszła
do Maggie. Opuszczone ręce zacisnęła w pięści.
- Może wydaję ci się zabawna - powiedziała cichym
głosem. - Ty z kolei wydajesz się lekko traktować wy
bryki Luke'a. Może nawet sama jesteś do niego podo
bna. Ja nie byłam...
- Pam - odezwał się znużonym głosem Luke. -
Rozwiedliśmy się przeszło dziewięć lat temu. Daj już
temu spokój.
Uniosła głowę.
- Ty może już nie chcesz pamiętać dziecka, które
straciłam... Ale ja pamiętam.
Luke poczuł, że przenika go chłód. Zimno tamtego
wspomnienia; również zimno dzisiejszego dnia.
- Nic nie zapomniałem - powiedział. - Ani nie wy
pieram się swego udziału w winie.
- Twego udziału! - Pamela podniosła głos. - Gdy
byś ty w ogóle miał serce... Zostawiałeś mnie wtedy
samą w każdą noc. - Jej skarga przeszła w szloch. -
Byłam taka opuszczona... To była twoja wina, wyłącz
nie twoja.
- Dość tego! - przerwała jej Maggie, wstając.
Pamela ucichła, zaskoczona.
- Maggie - szepnęła z wyrzutem. - Bierzesz jego
stronę? Po tym, co on mi zrobił? Straciłam przecież
dziecko!
- On też coś stracił. Swoje dziecko.
- Nigdy o to nie dbał. Gdyby mu zależało, inaczej
by mnie traktował. Nas.
- Może traktował cię źle, ale na. maleństwie napra
wdę mu zależało. Na miłość boską, Pam, przecież ty
wiesz o tym!
Pamela znów załkała i rzuciła się ku drzwiom.
- Nie będę tego dłużej słuchać! On cię nastawił prze
ciwko mnie. - Odwróciła się i złapała przerzucony
przez kanapę płaszcz z kremowego kaszmiru. Strumie
nie łez płynęły jej po twarzy. - Jadę! Nie powinnam
była wcale... - nie dokończyła zdania.
- Jesteś zbyt zdenerwowana, by prowadzić auto.
Zwłaszcza że drogi są śliskie - powiedział Luke.
- Nic mnie nie zatrzyma - łkała Pamela, zakładając
płaszcz.
- Nie pozwolę ci w tych warunkach jechać. -Pod
niósł się i ruszył w jej stronę. - Każę cię odwieźć
jednemu z pracowników, moim dodge'em. Ten samo
chód ma napęd na cztery koła. Maggie... - Obejrzał
się.
- Nie martw się. Mam jej kluczyki.
Uśmiechnął się z aprobatą.
- To właśnie chciałem zasugerować.
Ominął Pamelę i wyszedł, by wydać dyspozycje.
Gdy wrócił, Maggie obejmowała kuzynkę ramieniem
i obie cicho rozmawiały. Dobiegły go słowa Pameli.
- Przepraszam, nie chciałam urządzać scen. Ja tyl
ko. .. Kiedy go widzę, wszystko zaraz wraca.
- Załatwione. Tom cię odwiezie - powiedział. -
A twój samochód odstawimy ci jutro.
Spojrzała na gospodarzy i spuściła oczy.
- Naprawdę, mogłabym sama...
- Pam - łagodnie powiedziała Maggie. - Ale ja bym
była niespokojna. - Wstała, wzięła kuzynkę pod ramię
i zaczęła kierować ją ku wyjściu. - A ty wiesz - uśmie
chnęła się - że ten Tom to bystry chłopak? Poflirtujecie
sobie.
Luke uniósł rękę na pożegnanie i ruszył w stronę
kominka. Było mu naprawdę zimno. Ujął pogrzebacz
i przesunął nim kilka polan. Sypnęło iskrami; płomienie
buchnęły w górę. Grzał się przez chwilę.
- No, pojechała - odezwała się od progu Maggie.
Westchnęła. - Co za ulga!
- Tak, zmęczyła nas - zgodził się Luke. Znów ujął
pogrzebacz i oparł się na nim.
- Dlaczego zostawiłeś mnie rano samą? - zapytała
Maggie.
Spojrzał na nią.
- Spałaś przecież. A konie muszą coś jeść. Pojecha
łem po owies.
Pokręciła głową.
- Oj, Luke...
- My też moglibyśmy teraz coś zjeść. Jest pora lun
chu - uśmiechnął się.
- Nie wiem, czy Sarita zdążyła nam coś przygoto
wać. Odesłałam ją po dziesiątej do domu.
- Odesłałaś? Dlaczego?
- Pogoda jest coraz gorsza. Wolałam, żeby dotarła
bezpiecznie. A poza tym... - wzięła głęboki wdech -
chcę, żebyśmy oczyścih atmosferę. Bez świadków.
- Nie, nie jestem w nastroju. - Pokręcił głową. - Idę
sobie zrobić kanapkę. -I ruszył ku wyjściu.
- Luke, Pamela się myli. W ogóle nie było w tym
twojej winy.
Zatrzymał się i odwrócił.
- Maggie, daj spokój.
- Ona oskarża ciebie, żeby nie oskarżyć siebie. Ale
to ona połknęła te tabletki.
Zrobił kilka szybkich kroków, nagle zatrzymał się i
z wściekłością zmiótł lampę stojącą na komodzie.
Brzęknęło szkło.
Maggie zerwała się na równe nogi.
- Myślałeś, że o tym nie wiem?
Narastał w nim krzyk, dławiony wysiłkiem woli. Za
czął chodzić po pokoju, tam i z powrotem.
- Ignorowałem ją, zdradzałem, więc próbowała się
zabić... Ale zamiast tego zabiła dziecko. - Zamilkł
i mocował się z sumieniem.
Maggie podeszła do Luke'a.
- Nigdy nie wierzyłam w to jej samobójstwo.
Wzięła za mało tabletek. Lekarz powiedział, że jej
życie nie było zagrożone. Była to typowa próba zwró
cenia na siebie uwagi, wołanie o współczucie i może
też ostatnia próba przejęcia kontroli nad tobą. Zraniłeś
ją, to prawda, ale ona cię nie kochała. Zraniłeś jej
miłość własną, czego ona nie mogła znieść, bo nie
cierpi przegrywać.
- Ona przeżyła, dziecko nie. Tak czy owak, czuję się
winny. Ja też jej nie kochałem, ona ma rację. Ożeniłem
się z nią, ponieważ...
- Ponieważ była w ciąży - dokończyła spokojnie
Maggie. - Chciałeś, żeby ci urodziła twoje dziecko. Ale
to jeszcze nie jest wielki grzech.
W skupieniu patrzył na nią i zastanawiał się, w jaki
sposób doszła do takiej wiedzy.
- Wiem jeszcze więcej - odgadła jego myśli. - Na
przykład to, że Pamela chciała cię po prostu złowić na
męża. Wydawało jej się to rozsądne i przyjemne. Wie
działa, że przy kimś takim jak ty sama będzie swobodna.
Specjalnie przestała brać pigułki antykoncepcyjne, gdy
zaczęliście się spotykać. Pochwaliła mi się tym od ra
zu... - Oczy Maggie były smutne i łagodne. - Mówiła,
że ciebie łatwo sprowokować. Jesteś gorący.
Luke czuł, że teraz jest mu zimno. Zrobił kilka kro
ków w stronę kominka.
- Tak - powiedział. - Kiedy odkryłem jej podstęp,
nigdy jej więcej nie dotknąłem. Ale chciałem mieć moje
dziecko.
- Myślę, że mogę cię zrozumieć... - szepnęła Mag-
gie. Zbliżyła się i powoli wyciągnęła rękę. - Naprawdę
nie ty jesteś winien śmierci tego maleństwa.
On chwycił jej rękę. Małą, ciepłą dłoń. Zapragnął
więcej tego ciepła. Objął Maggie.
- Czy się mnie nie boisz? - zapytał. - Przecież
wiesz, jaki jestem. Lepiej uciekaj ode mnie.
Nie odpowiedziała mu. Nie słowami. Objęła go tylko
i przylgnęła do niego. Starała mu się bliskością i całą
swoją istotą przekazać wielkie przebaczenie. A może
i coś jeszcze? Odchyliła głowę, zajrzała mu w oczy.
Potem przymknęła powieki. Luke zrozumiał. Musnął jej
usta. I zaraz dotknął ich ponownie.
Czuła w sobie namiętność, lęk i co jeszcze...? Nie
nazwaną wolę pokonania jakichś demonów, w nim,
a może i we własnym wnętrzu?
Odsunęli się od siebie, dysząc ciężko. I znów się
zwarli. Jego ręce osunęły się w dół, ściskając pośladki
Maggie. Kolano wsunął między jej nogi.
- Maggie - usłyszała tuż przy uchu jego szept. -
Maggie..,
Tylko jej imię. Nic więcej nie powiedział, ale było
w tym wszystko.
- Jestem z tobą - zamruczała w odpowiedzi.
Przygarnął ją mocno do siebie, po czym uniósł z zie-
mi jak piórko. Znów ucałował, i tak całując uczynił trzy
szybkie kroki w stronę kanapy. Jeszcze jeden krok -
i już leżeli na chłodnej skórze, ciasno objęci. Całowali
swe twarze, szukali dłońmi czułych miejsc.
Luke uniósł głowę. Oczy miał głodne, spojrzenie
pociemniałe.
- Nie wytrzymam tym razem — powiedział. - I nie
zadbam o ciebie. - Wyszarpnął bluzkę z jej spodni. Za
darł ją do góry, a Maggie, chcąc nie chcąc, pomogła mu
do końca zdjąć ją sobie przez głowę. - Nie mogę wol
niej - wyszeptał. - Nie gniewaj się.
Wcale się nie gniewała. W podobny sposób został
pokonany stanik. Następnie zaczęła się walka z obcisły
mi legginsami i majtkami.
- Do licha - dyszał Luke - to nie jest dobry strój do
miłości.
- Dziś chyba jej nie planowałam. - Zaśmiała się we
soło, swobodnie.
Zdołał uwolnić jedną nogę i wydawało się, że to mu
wystarczy, bo legł ponownie, nakrywając jej wargi swy
mi ustami. Dłońmi nakrył piersi.
- Zdejmij spodnie.
Uniósł się na kolana i sięgnął do tylnej kieszeni po
portfel. Zaszeleściło coś; portfel upadł na podłogę. Luke
znów przylgnął do Maggie całym ciałem i całował ją.
Obrócił się na bok i zrzucił dżinsy. Maggie zorientowała
się, że Luke zakłada prezerwatywę.
Oczywiście musiał to zrobić, pomyślała, lecz z ża
lem. Gdy powrócił do niej, zamknęła oczy. Wtargnął
w nią, a ona zapomniała o bożym świecie. Poczuła się
dopełniona, uzupełniona. Prawie doskonała. I chciała,
żeby to trwało wiecznie. Luke podjął mocny rytm, a ona
poddała mu się, poddała się sobie i byli jednością, ca
łując się, obejmując, powstrzymując rozkosz, która już
nadbiegała jak wysoka fala. I wkrótce oboje ich za
topiła.
Kiedy się ocknęli, Luke uniósł się na łokciu. Spoj
rzenie miał miękkie. Polizał policzek Maggie.
- Myślałem, że dziś nie zadbam o ciebie i chciałem
przepraszać. Ale widzę, że sama zadbałaś...
- Sama? - Uśmiechnęła się i wsunęła ręce pod jego
koszulę. Głaskała spocone plecy.
- Och, Maggie - westchnął. - Oszalałbym, gdybyś
się upierała dalej przy osobnej sypialni. - I opadł na
bok, kładąc głowę na jej ramieniu.
Jej serce biło mocno. Czuła, że kocha Luke'a. I może
on ją kocha? Dlaczego jednak nie rozmawiają o uczu
ciach? No cóż... Odrzekła lekkim tonem:
- Załatwione. Zależy nam przecież na opinii Sarity,
co?
- Pewnie. To wścibska istota, ale świetna, niezastą
piona gospodyni.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Światło grudnia. Jest w nim przejrzystość, pomyślał
Luke, lecz mało koloru i jeszcze mniej ciepła.
Duża gniada klacz, którą czyścił, parskała i przestę-
powała z nogi na nogę. Jej mięśnie poruszały się pod
ręką Luke'a, a on się uśmiechał. Czul ciepło i gładkość
boku; owiewał go mgiełką niecierpliwy oddech zwie
rzęcia.
Wzrok Luke'a powędrował w głąb stajni, gdzie prze
chadzała się Maggie owinięta długim kablem telefoni
cznym, bawiąca się nim i bawiąca kogoś rozmową. Była
w zwykłym stroju do jazdy konnej, dziś uzupełnionym
przez stary czerwony sweter, z małą dziurą na łokciu.
Śmiała się właśnie, potem spoważniała, wreszcie wzru
szyła ramionami.
On obserwował szybkie ruchy jej ręki - tej z kablem.
Była na niej wciąż zielonkawa opaska, ale to już ostatnie
dni. Na Boże Narodzenie miała być zdjęta. Przegub
niemal całkowicie wydobrzał.
Potem błysnęła obrączka, ciągle na niewłaściwej
dłoni.
Spojrzał na swoją rękę, Złoto lśniło tu na właściwym
miejscu. Czy rzeczywiście? Bo jak to rzeczywiście było
z tym poślubieniem Maggie? Zawarł kontrakt pożyte-
czny i przyjacielski. Wybrał Margaret Stewart, aby jej
wynagrodzić tamtą krzywdę z Phoenix... No tak. Teraz
czuł jednak, że tłumaczenie to jest jednym z większych
kłamstw, jakie sobie wmawia. Tak naprawdę chciał pra
wdopodobnie być z tą dziewczyną, mieć ją. Dlatego się
z nią ożenił. Wszystko inne jest bzdurą i fałszywą ra
cjonalizacją.
Znów popatrzył w głąb stajni. Maggie wciąż jeszcze
rozmawiała. Stała teraz odwrócona do niego profilem
i wszystkie jej miłe wypukłości zachwycały Luke'a.
Od dziesięciu dni spali już wspólnie. O ile w ogóle
spali. Maggie dopasowała się do niego idealnie. W każ
dym razie ciałem. Bo skrywanej miłości Luke'a zdawa
ła się nie odwzajemniać. To nawet dobrze, tłumaczył
sobie; w ten sposób nie przeżyje zawodu, gdyby on nie
wytrwał jednak w swym uczuciu. O co właśnie siebie
podejrzewał.
Powiesiła słuchawkę i ruszyła w jego stronę.
- To była mama - oznajmiła i uśmiechnęła się. -
Namawiała nas, żebyśmy przyjechali na to ich doroczne
party... Opowiadałam ci: wysoki połysk, smokingi.
Chyba byś się nudził.
Luke odłożył zgrzebło.
- Ale ty chcesz tam być.
- Z rozsądku.
Objął ją.
- No, to chyba i mnie zabierzesz. To też będzie roz
sądne.
Ucieszyła się. Pocałowała go w policzek. Ale on
ostrzegł:
- Smokingu nie włożę.
Maggie się roześmiała.
- Nie byłbyś w smokingu sexy. - Lecz zaraz się po
prawiła. - We wszystkim jesteś sexy. A zwłaszcza bez
niczego.
Pokręcił głowa:.
- Nie podniecaj mnie!
- Ach, tak. A dlaczego?
- Bo porwę cię do siodłami i zobaczysz.
- Co zobaczę? Chyba figę z makiem! Pora na lunch,
Luke, nie na obłapianie. Sarita nas zabije, jeśli zaraz nie
przyjdziemy.
Ruszyli więc ku wyjściu. Ona ujęła go pod ramię,
a on zastanawiał się, co takiego jest w tej kobiecie, że
wydaje mu się inna niż wszystkie pozostałe? Było wiele
piękniejszych od niej. Znał słodsze, albo słodko-gorz-
kie, o ostrym języku, co zawsze mu smakowało. Znał
kobiety egzotyczne.
Ale tylko Maggie była inna.
- Moglibyśmy się trochę spóźnić. - Objął żonę. -
Mamy u niej i tak wysokie notowania, w związku
z twoją przeprowadzką do miue.
- Nie pójdę do żadnej siodlarni - pokręciła głową
Maggie. - Nic na chybcika!
- No to jakie masz inne propozycje - marudził
dalej.
Zachichotała. Nagle zatrzymała się i spoważniała.
- Luke...
- Co takiego?
- Myślę cały czas o mamie. Ona oczywiście wierzy,
że pobraliśmy się naprawdę, nie na niby. Jak ja mam
teraz z nią rozmawiać?
Opuściła głowę i przeczesała krótkie włosy. Przed
oczami Luke'a mignęła dziura na jej łokciu.
- Hm - zastanowił się. - A ty jak uważasz? Co z na
mi będzie?
Podniosła głowę i uśmiechnęła się.
Była prawie północ, gdy Maggie skończyła umiesz
czanie pod choinką prezentów, które właśnie zapako
wała. Przykucnęła, aby podziwiać widok.
Drzewko było wysokie. Już w zeszły weekend ona
i Jeremy ozdobili je girlandą różnokolorowych żarówe-
czek, porządnie się przy tym pokłuwszy. Zawiesili
wszelakie bombki i dzwonki, połyskliwe sople, cukier
ki w celofanie, zwierzątka, elfy, postacie świętych oraz
figurkę Obiego Wan-Kenobiego. Kiedy się wciskało gu
zik w plecach Obiego Wana, wypowiadał on formułę:
„Zaufaj Mocy".
Luke nie utyskiwał na drzewko. Nie poskarżył się ani
jednym słowem. Zniknął gdzieś na czas, gdy ubierali
choinkę. Potem zaś ignorował ją, jakby nie stała na
środku jego własnego salonu.
Czy zauważy pod nią prezenty, które Maggie tam
położyła?
Podniosła się, wzdychając. Powietrze było chłodne,
więc zacisnęła pasek pikowanego szlafroka i postawiła
kołnierzyk. Ten jej nowy ubiór miał kolor wesołej czer
wieni. Dostała szlafrok od Luke'a, zaraz po tym gdy
zobaczył ją w kusej satynowej koszuli nocnej. Oszalał
na punkcie tej koszuli i chciał, by Maggie zakładała ją
jak najczęściej, ale pod szlafrok. Wiedział, że jego żona
boi się zimna.
Miło jest być z Lukiem, pomyślała Maggie i uśmie
chnęła się do siebie. To dobry człowiek. Świetny przy
jaciel i kochanek.
A co do tego szlafroka, to wolałaby go od niego
dostać na Gwiazdkę. Ale trudno, dostała go już
wcześniej. Dobry, kochany Luke. I mniejsza z tym,
że on ciągle boczy się na bożonarodzeniowe rytu
ały.
Uśmiechała się nadal, kładąc rękę na klamce sypialni.
Otworzyła drzwi i przestała się uśmiechać. Wewnątrz
było ciemno. Nie poczekał na nią. Poczuła się rozcza
rowana. Przygryzła wargi. Może zasnął ze zmęczenia?
Tak długo grzebała się z tymi prezentami.
Postarała się cichutko zamknąć za sobą drzwi. Wes
tchnęła. Jest rzeczywiście późno. Ale gdzie się podział
zapał Luke'a? Zsunęła pantofle i ruszyła przez puszysty
dywan. Docierając do łóżka, zdjęła szlafrok. Ostrożnie
wpełzła pod kołdrę, tak aby nie zbudzić Luke'a, jednak
w momencie gdy jej głowa dotknęła poduszki, poczuła,
że otacza ją ciepłe, mocne ramię.
- Chodź - zamruczał Luke.
Przytuliła się.
Zaczęły się znajome już pieszczoty, tyle że w całko
witej ciemności. A owa ciemność otwierała jakby inne
widzenia, objawienia; padające słowa nabierały czaru
zaklęć. I jak pięknie pachniała miłość! Szeptem umó
wili się na moment wspólnej rozkoszy... Wznieśli się
ku niebu i bezpiecznie, powoli opadli nawzajem w swe
objęcia.
Gdy uspokoiły się oddechy i serca, Maggie poczuła,
że jej policzki są mokre. Dlaczego mokre? Chyba nie
od łez? Ona przecież nie umie płakać. I wcale teraz nie
jest smutna, przeciwnie. Zdziwiona wodziła końcami
palców po swej twarzy... Jednak były to łzy. Ach, gdy
by mogła powiedzieć mężowi, jak bardzo go kocha!
Ale przecież nie mogła. Instynkt jej na to nie pozwa
lał. Policzki schły w chłodnym powietrzu... Instynkt
nie pozwalał - czy raczej pewien rodzaj tchórzostwa?
- Nawet pogoda z nami współpracuje - zauważyła
Maggie, próbując umieścić sobie kolczyk w uchu. Wę
drowała przy tym po kuchni i stukała obcasami jedy
nych wieczorowych bucików, jakie miała. - Prawdopo
dobnie mój ojciec zarządził to w niebie. A Pan Bóg
musiał jego rozkaz wykonać.
Sarita zbeształa Maggie po hiszpańsku za uwłaczanie
Stworzycielowi, po czym przeszła na angielski.
- Daj, ja to zrobię.
- Zdaje mi się, że po prostu dziurka zaczęła zarastać.
- Maggie wręczyła Saricie kolczyk.
- No to przekłujemy na nowo. Daj.
- I co, udało się?
- Myślę, że tak. - Sarita przyjrzała się Maggie. -
Chłopy będą cierpieć! - zaśmiała się z uznaniem. - Daj
drugi kolczyk.
Maggie miała na sobie połyskliwą, jedwabną sukien
kę, tak granatową, że prawie czarną. Gdyby to od niej
zależało, sukienka wisiałaby dalej na manekinie w pew
nym małym butiku, do którego wstąpiły z Claire. Przy
szła szwagierka nie pozwoliła jednak na to.
- I dobrze się stało - kiwała teraz głową Sarita. -
Niech chłopy cierpią.
Tak, Claire znała się na ubraniach. W ogóle była
kompetentna i sympatyczna. Odrobinkę zasadnicza, ale
nie skąpiąca uśmiechu. Tak ją po bliższym poznaniu
oceniała Maggie.
- Nie jest to za krótkie? - Maggie spojrzała ku
swym odsłoniętym udom, usiłując pociągnąć w dół
brzeg sukienki.
—Skandal, skandal! - ocenił od drzwi Jeremy, który
właśnie wchodził do kuchni.
- Naprawdę? - Maggie zrobiła zmartwioną minę.
- No riie, żartowałem - pocieszył ją. - Wyglądasz
fantastycznie.
Chłopiec miał dziś pozostać na ranczu pod opieką
Sarity. On sam uważał, że nie potrzebuje żadnej opieki,
jednak Maggie była innego zdania.
- Gdzie Luke? - zapytała.
- Jest w swoim studiu - odpowiedział. - Przy kom
puterze.
Z lekkim sercem Maggie ruszyła w stronę holu.
Chciała się pokazać Luke'owi. Stroiła się przecież tak
naprawdę dla niego. Choć podobała mu się, jak twier
dził, także w dziurawym swetrze, a nawet z poduszką
elektryczną na brzuchu.
O, był to naprawdę dobry człowiek. Cudowny czło
wiek. Dziś pod choinką pojawił się pewien duży pre-
zent, z napisem „Dla Jeremy'ego". Zapakowany w zło
tą folię, niezbyt udolnie. Bez wątpienia było to dzieło
Luke'a. Mniejsza z tym, że nie było prezentu dla niej.
Wzruszało ją, że mąż okazuje serce temu chłopcu.
Była już blisko drzwi gabinetu Luke'a, gdy usłyszała
wołanie Sarity.
- Telefon do ciebie!
Zawróciła. Przelotnie spojrzała na zegarek. Zrobiło
się późno; pora jechać do rodziców. Pobiegła z powro
tem do kuchni.
- Margaret West? - zapytał nieznajomy głos w słu
chawce.
. - Tak, to ja.
- Tu Grace Hammond. Zwracam się do pani, czy
też do państwa, w pewnej delikatnej sprawie. Jestem
społeczną opiekunką Jeremy'ego i martwię się
o chłopca.
Jeremy leżał na brzuchu, podziwiając z pozipmu
podłogi strojne drzewko a także to, co zgromadzono
pod nim. Pięć paczek było dla niego. Pięć! Chłopak był
naprawdę podniecony. Trzy owinięte były w papier
z obrazkami z „Gwiezdnych wojen"; to były prezenty
od Maggie. Na jednej widniał dłuższy tekścik, skreślony
jej ręką: „Kochany Jeremy! Lepiej tym nie potrząsaj, bo
wybuchnie".
Rozważał słówko „kochany". Niby mógł to być
zwrot, który nic nie znaczy, ale jednak...
Oczywiście potrząsnął wiele razy każdą z paczek,
a także dłubał w kolorowych papierkach, usiłując po-
dejrzeć, co jest w środku. Najgłośniej hałasowało pudło
podłożone przez Saritę.
Wstał i poszedł z powrotem do kuchni. On też miał
prezenciki do zapakowania. Musi poprosić Saritę o jakiś
papier. Otwierając drzwi, usłyszał, jak Maggie żegna się
przez telefon z panią Hammond. Odczuł delikatne ukłu
cie niepokoju.
Jeremy ruszył do swego pokoju, ale coś kazało mu
pójść śladem Maggie. Trzasnęły drzwi w gabinecie Lu-
ke'a. Już po chwili chłopiec stał pod tymi drzwiami'. Przy
łożył do nich ucho. Przeczucie go nie zwiodło. Maggie
zawiadamiała Luke'a o telefonie Grace Hammond.
- Powiedziała mi, że on liczy na to, iż go adoptuje
my.
Luke przez chwilę milczał. Potem odezwał się:
- Masz ci los... Czy ty mu coś obiecywałaś?
- Ja? Nie.
- No tak. Czuję, że to moja wina.
- Dlaczego wina? Traktowałeś go prawie jak syna.
Więc...
- A co ona ci konkretnie powiedziała?
- Że chłopak pytał ją najpierw o warunki adopcji.
Na przykład, czy prawo do niej mają ludzie samotni. To
było przed miesiącem. No i dowiedział się, że raczej nie
mają. Nagle ty się ożeniłeś. On mógł z tego wywnio
skować, że robisz to z myślą o nim. A dokładnie wczo
raj zadał pani Hammond „pytanie teoretyczne", jak je
nazwał. Chciał wiedzieć, jak długo na prawo do adopcji
trzeba czekać po ślubie.
Luke głośno westchnął.
- Słowo daję, że nie wiedziałem, co się święci. -
Milczał chwilę, po czym dodał: - Lubię go, to prawda.
Ale nie widzę siebie w roli jego ojca. Ani żadnego ojca
w ogóle.
- Co ty opowiadasz! - zaprotestowała Maggie. —
Właśnie, że byłbyś w takiej roli świetny. Ja tak uwa
żam. A tego chłopaka po prostu kochasz i każdy to
widzi.
Luke odsunął krzesło i zrobił kilka kroków do
przodu.
- Maggie... - powiedział. - Z własnej rodziny wy
niosłem złe wzory ojcostwa. Obawiam się, że musiał
bym je powtórzyć.
- Nie jesteś i nie musisz być taki jak twój tatuś. -
W głosie Maggie zabrzmiała gorycz.
- Ale jestem do niego niezwykle podobny, za co się
zresztą nie lubię. Mam naturę poligamiczną. Nie jestem
dobrym materiałem na męża ani też ojca.
- Luke, nie rób sobie z tego wygodnej wymówki.
Jesteś całkiem dobrym mężem. Bez zarzutu.
- Dorosły człowiek nie zmienia swego charakteru.
Mogę dotrzymać jakieś tymczasowej umowy, owszem.
Ale na dłuższą metę nie ufałbym sobie... Dlaczego ty
mi ufasz, Maggie?
Zapadła cisza. Potem rozległy się kroki skierowane
ku drzwiom. Podsłuchujący Jeremy gotów był do ucie
czki. Kroki jednak zawróciły.
- Luke... - powiedziała cicho Maggie. - Mniejsza
o moje zaufanie. Czy brak zaufania do ciebie. Najważ-
niejszy jest jednak Jeremy. Przecież ty go kochasz, pra
wda? Jak syna.
Luke nie odzywał się. Wreszcie padła ledwie słyszal
na odpowiedź.
- Czasami miłość nie wystarczy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Z ciężkim sercem i w milczeniu jechali oboje na przy
jęcie do rodziców Maggie. Wiedzieli, że po powrocie
trzeba będzie porozmawiać z chłopcem, coś mu wytłuma
czyć. Jak to zrobić, żeby go nie zranić? Nie w smak oboj
gu była czekająca ich teraz gala u Stewartów.
Poza wszystkim innym - porządnie się spóźnili. Na
miejscu czekały ich też pewne niespodzianki. Pier
wszym zaskoczeniem było to, że na party przybył Jacob
ze swą narzeczoną.
Może nie powinienem się dziwić, myślał Luke, są
cząc wodę sodową, bo przecież Malcolm Stewart i Ja
cob od dawna robią wspólnie interesy.
Inne niespodzianki były mniej przyjemne. Jak na
przykład ta, co wprost rzuciła się w ramiona Luke'a.
Mary Jeanne. Jego była narzeczona.
- Skąd się tutaj wzięłaś? - spytał. - Jestem z żoną,
więc uważaj, co robisz.
- Twoja żona jest w pokoju obok - przymilała się
Mary Jeanne.
Było tak w istocie. Ale świadkiem nagłych karesów
okazał się Jacob. Po kwadransie zbliżył się do obojga
i poprosił brata na stronę.
- Muszę z tobą pomówić, tato. W gabinecie.
Ojciec Maggie obejrzał się, zdziwiony.
- Przeszkadzasz nam, Margaret - zwrócił córce
uwagę i wrócił do konwersacji z bardzo ważnymi oso
bami.
Malcolm Stewart nie był człowiekiem potężnej po
stury ani specjalnie przystojnym. Rysy miał niezbyt
wyraziste; włosy już przerzedzone. A jednak miał pre
zencję, którą daje inteligencja i pewność siebie. W jego
obecności Maggie czuła się zawsze malutka, niezgrabna
i mało ważna. W przeszłości odprawa, jakiej właśnie
doznała, wprawiłaby ją w drżenie; jąkałaby się, prze
praszając. Ale to minęło.
- Tato, nie próbuj mnie zbyć! - podniosła głos. -
Musimy pomówić.
Ojciec spojrzał na nią zirytowany, ale i zaintrygo
wany.
- No dobrze - skinął głową. - Bardzo państwa prze
praszam - zwrócił się do ważnych osób.
Temperatura spadała. Obaj bracia od razu to odczuli,
wychodząc na tylne patio. Było tutaj zaciszniej ciemno.
Wiatr poruszał nagimi gałęziami drzew, które przechy
lały się nad daszkiem werandy. Niebo w górze było
zachmurzone, a powietrze wilgotne.
- Luke - odezwał się groźnie Jacob. - Co ty wyra
biasz? Powiedziałem ci, że jeśli skrzywdzisz Maggie,
będziesz miał ze mną do czynienia.
Oczywiście, wielki brat chce mi teraz przyłożyć,
przebiegło przez głowę Luke'a. Może by to nawet było
dobre? Bójka dla oczyszczenia atmosfery - czemu nie.
Tylko czy koniecznie tutaj, w tym domu i o tej porze?
Westchnął i zrobił kilka kroków w głąb patio. Oparł się
o żeliwną barierkę.
- Zaskoczę cię - powiedział. - Potrzebuję dziś ra
czej twej rady niż pięści.
Po chwili milczenia Jacob zbliżył się do brata.
- Rady? No, n o . - W jego głosie dał się wyczuć ton
ironii. - Nie radziłeś się mnie chyba ze dwadzieścia lat!
- Może nawet dłużej. - Luke uśmiechnął się w cie
mności. - Pamiętam, że pytałem cię kiedyś, jak lawiro
wać między dwiema dziewczynami, bo nie umiałem
wybrać między Peggy Armsted i Julie Price. A ty mi
wtedy powiedziałeś: „Nie rób tego".
- To była niezła rada. - Jacob też oparł się o żeliwną
barierkę. - Ale wyjaw mi, do diabła, co jest tak napra
wdę między tobą i Maggie?
- Zakochałem się w Maggie - odpowiedział po pro
stu Luke.
Jacob zaklął cicho.
- Claire była tego pewna, ale ja nie chciałem uwie
rzyć.
Luke poruszył się niespokojnie.
- Kobiety odgadują chyba takie rzeczy szóstym
zmysłem.
- Możliwe. No, ale właśnie dlatego, że ją kochasz,
flirtujesz z Mary Jeanne? Chcesz, żeby Maggie była
zazdrosna? Jeśli myślisz, że to jest sposób na odwzaje
mnienie uczuć...
- Nie, nie myślę - przerwał mu Luke. - Problem
raczej w tym, że Maggie już je odwzajemnia, a może
nawet była pierwsza.
Gabinet jej ojca urządzony był ze smakiem, zaopa
trzony był też w niezbędny sprzęt biurowy. Niemniej
Malcolm Stewart rzadko tu urzędował, wolał swoje stu
dio w centrum Dallas. Maggie, przekroczywszy próg,
od razu przystąpiła do rzeczy.
- Tato, kogoś ty zaprosił na to przyjęcie?
Ojciec Maggie uciekł na chwilę wzrokiem, lecz zaraz
odzyskał kontenans.
- A cóż cię może obchodzić, kogo matka i ja...
Więc odrywasz mnie od poważnej rozmowy, aby zadać
to niemądre pytanie?
Maggie odczuła satysfakcję, przyłapawszy ojca na
chwili niepewności.
- Zaprosiłeś tu pewne osoby, żeby zakłopotać mnie
i mojego męża.
- Twój mąż sam robi sobie kłopoty, a zresztą robi je
też tobie. Bez mojej pomocy.
Maggie zwilgotniały dłonie. Za chwilę rozboli mnie
też żołądek, pomyślała.
- Zaprosiłeś tę damulkę, żeby jego i mnie skom
promitować. To nie jest osoba z towarzystwa, pra
wda?
Ojciec po raz drugi uciekł wzrokiem.
Maggie poczuła, że wstępuje w nią wściekłość.
- Przecież to dziwka, striptizerka!
- Z kręgu znajomych twego męża - bronił się Mal
colm Stewart. - Chciałem ci to uzmysłowić.
- Ty próbujesz mnie ukarać, prawda? Za to, że śmia
łam ci się przeciwstawić.
Odpowiedzią było ciężkie westchnienie.
- Maggie... - Z ust ojca padło rzadko słyszane
zdrobnienie imienia córki. - Przecież ja się o ciebie
martwię... I martwię się podwójnie, bo zdaję sobie spra
wę, że być może własną szorstkością, nieustępliwością,
pchnąłem cię w objęcia Westa. Właśnie ja. - Znów cięż
ko westchnął. - Tak uważa twoja matka.
- Mama tak uważa? - Maggie poczuła, że robi jej
się wilgotno w nosie. I nie tylko w nosie, lecz chyba też
pod powiekami... A więc już umie płakać.
- Tak - kiwał głową ojciec - właśnie tak. Mama
wciąż to powtarzała. Pomyślałem więc - tu przeczesał
dłonią swe rzednące włosy - że, aby cię odzyskać, ura
tować, pokażę ci Luke'a wśród pań, którymi dotąd się
otaczał.
Maggie opadła na najbliższe krzesło. A więc ojciec
pospraszał te kobiety dlatego, że na swój niezręczny,
idiotyczny sposób kochają i chce jej dobra.
- Och, tato... -jej głos załamał się i uwiązł gdzieś
w gardle. - Kto by pomyślał, że ty i Luke macie ze sobą
tyle wspólnego. On próbuje osiągnąć mniej więcej to
samo, co ty.
- Poczekaj, bo mam w głowie mętlik - powiedział
Jacob. Postawił kołnierz swojej marynarki; w patio było
naprawdę zimno. - Zdaje się, że pozwoliłeś tej dziwce
wieszać się na sobie, bo chcesz, żeby się Maggie odko
chała?
- No, mniej więcej tak. - Luke zaczął chodzić po
patio. Poczuł, że odsłanianie się przed bratem nie jest
najwygodniejszą rzeczą.
- Ranisz Maggie, aby uchronić ją przed zranieniem.
Rzecz przedstawiona w ten sposób wydała się absur
dalna.
- No tak - przyznał Luke. - Wygląda to na idio
tyzm.
- Hm, uważasz się za niewiernego z natury.
- Ty mnie też za takiego uważasz. Wszyscy tak my
ślicie.
- Niekoniecznie... - z wahaniem odrzekł Jacob
i zbliżył się do brata. - Pamiętasz, jak kiedyś rzucałeś
palenie? To było sporo lat temu. I udało ci się: z dnia
na dzień!... Bo miałeś swoją sportową motywację. Mo
tywacja jest wszystkim.
- Teraz bym zapalił - powiedział Luke. - Nie, nie,
żartuję - dodał i machnął ręką.
- Miłość to piękna motywacja - odezwał się Jacob.
- Przecież kochasz Maggie? Jeśli kochasz, z łatwością
przekreślisz dla niej swoje dawne życie.
- Całe życie! - złapał się za głowę Luke.
- Ano właśnie, całe... Bo przecież to zaczęło się
chyba u ciebie bardzo dawno temu. Jeszcze jako chło
pczyk lgnąłeś do tych wszystkich kobiet, których pełen
był nasz dom. Lubiłeś je dla nich samych, ale też prze
ciwko ojcu, którego nienawidziłeś.
- Tylko tego był wart.
- Ale właściwie go naśladowałeś. Szedłeś od kobie
ty do kobiety, nie pogłębiając żadnego związku.
- Dosyć - przerwał mu Luke. Cała ta wiwisekcja
i psychoanaliza, którą mu brat zafundował, zrobiła się
niewygodna. - Ty sam nie jesteś entuzjastą pogłębio
nych związków.
W tym momencie ktoś pchnął drzwi do patio. W ja
skrawym prostokącie światła stanęła Maggie.
- Luke, jesteś tu?
- Co się stało? - Ruszył ku niej.
- Dzwoniła Sarita. Jeremy wsiadł na Samsona
i uciekł z domu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- Ile ten wóz wyciąga? - pytał Luke, pochylając się
do przodu. On i Maggie zajmowali tylne fotele w sa
mochodzie Jacoba. Jacob uparł się, że pojadą na ranczo
wszyscy, a we czwórkę nie zmieściliby się przecież
w pikapie Luke'a.
- Dwieście dwadzieścia - odrzekł Jacob. - Ale
przez miasto musimy przecież jechać wolniej..- Po
chwili sam zapytał: - A kto to jest ten Jeremy?
- Chłopiec z mojej szkółki jeździeckiej.
Maggie westchnęła, Luke dorzucił więc:
- Nie tylko. To sierota, którego zamierzałem adop
tować.
- Oczywiście, że jadę - wzruszyła ramionami Mag
gie, wciągając drugi but.
- Ja się nie zgadzam. - Luke zakładał kurtkę. Oboje
przebierali się do konnej jazdy. - Twoja ręka wciąż nie
jest całkiem sprawna.
- Za parę dni zdejmuję opaskę.
- Ale jeszcze nie dziś. Wobec tego zostajesz.
- Nie będziesz mi rozkazywał. - Ruszyła w stronę
wyjścia.
Jeremy zostawił liścik. Niewiele w nim napisał.
Tylko to, że wie, iż go nikt nie chce i że zwróci
Samsona, bo go nie ukradł. Oczywiście Luke i Mag
gie zrozumieli, że chłopiec podsłuchiwał ich rozmo
wę w gabinecie.
Pogoda była coraz gorsza. Radio podało, że zbliża
się burza i deszcz ze śniegiem. Kiedy Luke i Maggie
wyszli na dwór, akurat zaczynało padać. Stary Roscoe
podał Luke'owi wodze klaczy, w której Maggie rozpo
znała Mamcię.
- Na tym śmiesznym koniku chcesz pojechać? -
zdziwiła się.
- To bardzo szybkie i silne zwierzę - odpowiedział.
- A ty, jeśli już musisz, siadaj na Dandysa.
Maggie skierowała się ku stajni, mijając szpaler
skrzykniętych z okolicy jeźdźców. Wszyscy wyruszą na
bezdroża, podczas gdy drogi mają być patrolowane
przez policję.
Luke przypuszczał, że wie, gdzie może być Jeremy.
Chłopiec uwielbiał opowieści o zbójcach, ukrywają
cych się niegdyś w okolicznych jaskiniach. Było kilka
takich pieczar na obrzeżu posiadłości Luke'a, po stronie
zachodniej. Mieli obaj zamiar pozaglądać do nich, ale
wciąż jakoś nie nadarzała się sposobność. Chłopiec
mógł zapamiętać ich położenie. Były to miejsca dość
niebezpieczne, łupkowo-gliniaste i grożące zawale
niem. Na ranczo dosłownie przed kwadransem dotarła
informacja, że widziano w pobliżu pieczar o zmierzchu
wałęsającego się Samsona, bez jeźdźca.
Roscoe i Maggie pospiesznie siodłali Dandysa. Luke
przydzielał zebranym zadania. Krążyła też po podwórcu
wysoka postać w stroju wieczorowym. Był to Jacob,
rozdający jeźdźcom telefony komórkowe do kontaktu.
Skąd on je wszystkie wytrzasnął? - zastanowiła się
Maggie.
- Arnes, ty i Fletcher sprawdźcie stare szałasy,
te koło ziemi Fletchera - zaproponował Luke. -
Morrow i Heidelman mogliby podjechać do linii
lasu na wschodzie. A Brandt i Sanders zaczną od
mostu nad potokiem i skierują się na północ. Ja
pojadę nad potok w części zachodniej i koło jaski
ni. Czy są pytania?
Mokry śnieg przeszedł tymczasem w deszcz.
Wśród zebranych paru nie znało Maggie. Jeden
z kowbojów dotknął ronda kapelusza i zwrócił się do
Luke'a:
- Z całym szacunkiem, ale ta mała dama chyba nie
jedzie z nami?
Maggie na Dandysie zbliżyła się do pytającego.
- Mała dama decyduje sama za siebie.
- Nie martw się - odrzekł Luke zatroskanemu są
siadowi. - Moja żona urodziła się po prostu w siodle,
tyle powiem. I pojedzie ze mną, na moją odpowiedzial
ność.
- Na swoją - krnąbrnym głosikiem uzupełniła
Maggie.
Otwarto wrota, zabłysły latarki i jeźdźcy utonęli
w mroku.
Luke i Maggie gnali teraz bok w bok, ramię w ra-
mię. Strugi deszczu szybko zamieniały prerię w grzą
ski manowiec. Po kwadransie zwolnili, przeszli
z galopu w cwał, potem w stępa. Wreszcie zatrzymali
się.
- To gdzieś tutaj, niedaleko - odezwał się Luke.
Omiótł swoją latarką linię krzewów. - Tu w dole płynie
strumień, zaraz go usłyszysz. - Zeskoczył z konia. -
Potrzymaj lejce.
- Idę z tobą - powiedziała Maggie.
- Lepiej tu zostań - poprosił. - Brzegi są urwi
ste, paręnaście metrów w dół. Ścieżka będzie roz
myta.
Zbliżyli się do krawędzi jaru. Zaszumiała w dole
wezbrana woda.
- Te jaskinie to takie jamy w skarpach. Niedawno
podczas ulewy jedna z tych dziur zawaliła się... No,
schodzę - powiedział Luke.
Ślizgały mu się nogi, łapał się jakichś krzaczków. Po
minucie zaglądał już do pierwszej z pieczar.
- Jeremy! - krzyknął. - Jeremy!
Nikt nie odpowiadał.
Deszcz lał, potok huczał. Wrogą ciemność z tru
dem rozpraszało wątłe światło latarki. Luke brnął da-
lej.
Mijając którąś nyżę, zauważył, że w jej kąciku błys
nęła jakby zapałka.
- Jeremy! - krzyknął i poświecił.
Na zrolowanym śpiworze siedział mały uciekinier.
Objął kolana rękami i nic nie mówił.
- Bogu dzięki - odezwał się Luke, wpełzając do
jamy. Przyklęknął obok chłopca. Ruchem głowy wska
zał wyjście.
- Ja nie wrócę - usłyszał ciche słowa.
- Jeśli tu posiedzimy dłużej, obaj możemy nie wró
cić. Popatrz - skierował światło w górę.
Ze stropu nyży już ciekło. I w tejże chwili, z niemi
łym mlaśnięciem, oderwał się od powały płat margla.
Dwa kroki od nich.
Chłopiec trwał w uporze.
- Zdarzyło ci się kiedyś w życiu zrobić coś napra
wdę głupiego? - Luke oparł się plecami o ścianę pie
czary. - Mam na myśli coś nawet głupszego niż ta
ucieczka.
Jeremy milczał. Ale w półmroku było widać, że nad
stawia ucha.
- Ja mam na koncie parę różnych bzdur - wes
tchnął Luke. - Domyślam się, że podsłuchiwałeś dziś
pod drzwiami - spojrzał na chłopca. -I dowiedziałeś
się, że nie chcę być twoim ojcem. Otóż to jest, na
przykład, bzdura. Bo ja cię chcę. - I wyciągnął rękę
do chłopca.
- Nie wierzę. - Jeremy opuścił głowę i ciaśniej objął
kolana.
Luke przybliżył się.
- Byłem głupi i samolubny... Może bałem się, że
cię zawiodę. Ale teraz wiem, że nie zawiodę. Oboje
z Maggie naprawdę cię kochamy.
- Tylko tak mówicie. - Jeremy podniósł głowę.
- Daj nam szansę - poprosił Luke.
Chłopiec wzruszył ramionami. Lecz w jego oczach
zabłysła nadzieja.
Ze stropu jamy odklejały się tymczasem nowe pła
ty margla. Luke spojrzał w górę i zamarł. W nastę
pnej sekundzie rzucił się ku Jeremy'emu i silnym
pchnięciem skierował go ku wylotowi pieczary. Na
miejsce, gdzie siedział chłopiec, runęła lawina błota
i kamieni.
Luke zwinął się, chroniąc głowę. Nie czekając na
następne tąpnięcie, zaczął się wygrzebywać. Słyszał
krzyk Jeremy'ego i chwycił jego małą, pomocną rękę.
Obu udało się wypełznąć z jamy.
Latarka przepadła. Było czarno, huczał wezbrany po
tok i cały czas lał deszcz. Mężczyzna i chłopiec objęli
się po omacku.
- Nic ci nie jest? - upewnił się Luke. Sam czuł, że
mu po karku spływa dziwnie ciepła strużka. Krew. Ka
mień musiał go zadrasnąć.
Chłopcem wstrząsało bezgłośne łkanie. Luke przy
garnął go mocniej i powiedział:
- Wszystko będzie dobrze. Najgorsze minęło.
Było około północy, gdy dotarli na ranczo. Pogoda
poprawiła się; niebo zaczęło się przejaśnić. Jeremy zo
stał utulony i skrzyczany przez Saritę, a potem napo
jony gorącą czekoladą. Zapakowano go natychmiast do
łóżka.
Luke dziękował powracającym sąsiadom. Odwoła
no akcję policyjną. Wkrótce dom opustoszał i zaczął
cichnąć.
Jacob i Claire powędrowali do jednego z pokojów
dla gości.
A gdzie przepadła Maggie? zastanawiał się Luke.
Sam zdążył wziąć gorący prysznic. Rana na karku oka
zała się niegroźna, wystarczyło ją zdezynfekować i za-
kleić plastrem.
- Maggie! - zawołał. Nie było jej w salonie ani
w kuchni. Nie było jej też, na szczęście, w dawnej,
osobnej sypialni.
- Aaa, tu cię mam - rozpromienił się na jej widok.
Nie zapaliwszy światła, stała przy oknie w ich pokoju
i podziwiała za szybą pogodne już, rozgwieżdżone
niebo.
Obróciła się ku niemu.
- Musimy porozmawiać - wyciągnęła rękę. -
Chodź.
Zamknął za sobą drzwi i zapalił lampkę na komo
dzie. Porozmawiać! To brzmi groźnie.
- Wiem, że obiecałam ci łatwy rozwód, gdy tylko
uda wam się rozwiązać trust. Ale teraz zmieniłam plany.
Podszedł i objął ją.
- No to świetnie - powiedział. - Bo ja też zmieniłem
plany.
- Na jakie?- Podniosła głowę.
Wziął jej twarz w obie dłonie.
- Kocham cię, Maggie. I nie chcę już żadnego roz
wodu.
Oczy Maggie momentalnie zwilgotniały.
- Oj, Luke - szepnęła i pociągnęła nosem. - Ja też
cię przecież kocham. Myślałam, że już nigdy ci tego nie
powiem. - Przytuliła się do niego. - Bo nie zależało ci
na tym... Chociaż zdawało mi się czasem, że jednak
zależy. - Spojrzała na niego. - Ty mnie zwalczałeś
w sobie.
Pocałował ją.
- Albo siebie w tobie... Tak czy owak, byłem głupi.
- Znów ją pocałował. - W końcu Jacob przemówił mi
do rozumu. Właśnie on. Dobrze mieć starszego brata,
nawet w moim wieku!
Jacob pchnął go we właściwą stronę. Znalazł argu
menty, aby przekonać Luke'a, że nie ilość w miłości się
liczy. Ilość nic nie znaczy. Sam Jacob też spotkał swoje
szczęście. Wychodził oto z izolacji, wyniosłości, ciągłe
go zaaferowania pracą - bo poznał Claire.
A co zrobi Michael? Obaj bracia dość mało wiedzieli
o jego zamiarach. Ten wojownik długo uciekał w kolej
ne przygody, jakby uważał, że ryzykowanie życia jest
mniej niebezpieczne niż przeżywanie go. Czy i on znaj
dzie swoją miłość albo przynamniej żonę? Trzeba prze
cież rozwiązać trust. Wielki rachunek za leczenie Ady
czeka na zapłacenie.
Maggie poruszyła się, przerywając zamyślenie męża.
Wsunęła rękę pod jego koszulę.
- Myślę, że jestem gotowa do nowej lekcji - zamru
czała. - Tylko że tym razem to ja będę jeźdźcem, do
brze?
Zaśmiał się i wziął ją na ręce.
- Będą zmiany! - Obrócił się dookoła, nie odrywa
jąc spojrzenia od jej roześmianych oczu.
W jaki sposób jedna z wielu kobiet staje się kobietą
jedyną, nie do zastąpienia? Być może miłość jest za
wsze tajemnicą. Luke niósł na rękach Maggie, jakby
niósł mały świat... Nasz świat jest tylko wtedy ludzki,
gdy ma imię i twarz.