GR0557 Wilks Eileen Obietnica Luke'a 02

background image

Eileen Wilks

Obietnica Luke'a

Tytuł oryginału

Luke's Promise

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poniedziałek, 26 listopada

Godz. 11.52

Niedoczekanie, aby puścił to swemu bratu płazem!

Luke trzasnął drzwiami terenowego dodge'a wystar­

czająco mocno, by odpadły zawiasy i wbiegł na schody

wielkiego starego domu. Nie nacisnął dzwonka tkwią­

cego w paszczy gargulca. Jacob zawsze twierdził, że

jest to wspólny dom wszystkich braci, chociaż Luke

i Michael nie mieszkali już tutaj. Lecz po dniu dzisiej­

szym wielki brat Luke'a może zrewidować swą „poli­

tykę otwartych drzwi".

Luke wetknął klucz do zamka, przekręcił go i wszedł

do środka.

Było południe, czas lunchu dla większości ludzi. Lu­

ke skierował się jednak do biura Jacoba, a nie do kuchni

czy do pokoju jadalnego, pewien, że tam właśnie do­

padnie swą ofiarę. Spodziewał się, że Jacob będzie robił

to, co umie najlepiej, to znaczy interesy i pieniądze.

Luke pchnął drzwi z taką siłą, że łupnęły o ścianę.

- Świetnie, jesteś sam - stwierdził.

Jacob zareagował jedynie krótkim uniesieniem wzro­

ku znad sterty papierów.

background image

- Jestem sam - odezwał się po chwili - bo Sonia

grucha już pewnie w Georgii ze swym kolejnym wnu­

czkiem. A nowa asystentka zaczyna pracę dopiero jutro.

- Właśnie kupiłem Pięknego Dandysa.

Jacob uniósł brew.

- Konia Maggie?

- Wiesz, do cholery, że tak. - Luke podszedł do

biurka, oparł na nim ręce i pochylił się naprzód. - My­

ślałem, że będziesz dla niej dobry. Ale ty pozwoliłeś jej

zakichanemu tatusiowi wystawić konia na sprzedaż!

- Czekaj no chwilkę! Jeżeli mówisz o Maggie Ste­

wart...

- Jasne, że mówię o Maggie Stewart! - Luke odwró­

cił się i zaczął przemierzać biuro szybkimi krokami.

- Chcesz mi wmówić, że nie wiedziałeś o Dandysie?

Maggie nie powiedziała ci, co zrobił jej ojciec?

- Do diabła! - Luke wetknął ręce do tylnych kiesze­

ni dżinsów. - No dobra - uspokoił się trochę. - Możesz

tego koniaode mnie odkupić. Zrobisz tym Maggie przy­

jemność.

Ale Jacob znów pokręcił głową.
- Znasz moją sytuację - powiedział. - Ostatnio kru­

cho u mnie z forsą, bo interes ze Stełlerem nie został

sfinalizowany, a mogą minąć miesiące, zanim rozwią­

żemy trust. Ale jeśli wydatek na Dandysa nadszarpnął

twoją kasę, spróbuję cię jakoś wspomóc...

- Nie potrzebuję twej pomocy - sapnął Luke. -

Maggie powinna dostać Dandysa od ciebie, to wszys­

tko. Chyba jesteś jej narzeczonym?

Jacob po raz trzeci pokręcił głową.

background image

- Już nie.

Luke'a zamurowało. Nie mógł uwierzyć w to, co

usłyszał.

- Przecież dwa tygodnie temu, kiedyśmy rozmawia­

li o sytuacji Ady, powiedziałeś, że poprosisz Maggie

o rękę.

- I poprosiłem - powiedział Jacob. - Ale wyobraź

sobie, że ona dała mi kosza.

Luke poczuł, że jest mu dziwnie duszno. To, co go

gryzło od trzech miesięcy, od kiedy Jacob zaczął się

zalecać do Maggie, wezbrało teraz w wysokim stopniu.

- Nie do wiary! - wykrztusił.
- Czy to komplement?
- Ależ skąd! - Luke się zmarszczył. Teraz nie jest

ważne to, co czuje, ale to, że trzeba zmienić plan dzia­

łania.

- Dlaczego ojciec Maggie sprzedał konia? - zapytał

Jacob. - Miałem wrażenie, że główną troską Malcolma

Stewarta jest to, ile trofeów przyniesie do domu Maggie.

- Bo ten człowiek jest głupi. Daję głowę, że ma to

coś wspólnego z tym cholernym trenerem, którego wy­

najął. Walt Hitchcock nie uważa, by należało kobiety

dopuszczać do zespołu olimpijskiego - czy gdziekol­

wiek indziej, poza kuchnią i sypialnią.

- Po co więc go Stewart wynajął?

- Bo on ma dobre papiery - przyznał Luke niechęt­

nie. - Sam jest byłym medalistą olimpijskim. Brązo­

wym - dodał z odcieniem sarkazmu, do jakiego prawo

mógłby mieć na przykład złoty medalista. - Dostał me­

dal jedenaście lat temu.

background image

- Maggie też nieźle trzyma się w siodle.

- A jakże, jest świetna. Co prawda, nie jest to jeszcze

forma olimpijska. - Luke podniósł rękę do czoła, tknię­

ty jakąś nagłą myślą. - Słuchaj, muszę iść.

- A co z Pięknym Dandysem?

- Zajmę się nim. I Maggie także się zajmę... - Skie­

rował się ku drzwiom.

- Luke! Do diabła, poczekaj! - Starszy z Westów

był wielkim mężczyzną, o pół głowy wyższym niż Lu­

ke i o piętnaście kilogramów cięższym, ale kiedy chciał,

umiał się szybko ruszać. Ledwie Luke chwycił za klam­

kę, on już był za nim. - Co rozumiesz przez to, że

„zajmiesz się Maggie"?

Luke był jednak szybszy. Ruszył biegiem; w chwilę

potem dopadł schodów frontowych. Jednym skokiem je

pokonał i już był przy samochodzie.

- Nie ożenisz się z Maggie! - zawołał, wsiadając do

dodge'a. - Prędzej ja to zrobię.

Godz, 12,10

- Twój ojciec będzie zmartwiony.

- To ja jestem zmartwiona. - Maggie cisnęła garść

majtek w róg swej walizy i pociągnęła nosem. Inne ko­

biety w takich okolicznościach płaczą, pomyślała ponu­

ro. Weźmy jej kuzynkę Pamelę. Pamela płakała napra­

wdę ładnie. Jej oczy robiły się z każdą wylaną łzą coraz

większe i bardziej niebieskie. Maggie tak nie potrafiła.

Tylko pociągała nosem, a jej oczy zawsze pozostawały

suche.

background image

- Jemu to się nie spodoba. Ty wiesz, co on sądzi o twej

ograniczonej zdolności kontrolowania odruchów.

- A niech tam! Akurat nie „będzie mnie w pobliżu,

aby tego znów słuchać. - Odnosiło się to do Malcolma

Stewarta, w którego życiu najważniejsze były pieniądze

i łamanie oponentów. Ale teraz, nim ojciec wróci z po­

dróży służbowej, Maggie będzie już daleko.

Gdziekolwiek, byle nie tutaj, w jego domu.

- To takie nieprzyjemne, gdy ty i ojciec jesteście

w konflikcie. Czy ty... Czy ty jesteś zła także na mnie?

- Nie, skądże.

Sharon Stewart była kobietą pastelową. Spojrzenie,

ubiór, włosy, cera - wszystko w niej było stonowane.

Twarz miała okrągłą, podobnie zresztą jak jej córka,

skórę miękką, bladą i wypieszczoną. Jej oczy patrzyły

bardzo łagodnie. Teraz też nie wyrażały żadnej głębszej

emocji.

Tylko jej ręce nerwowo splatały się i rozplatały, moc­

no napinając skórę na kostkach... Były to ręce dosyć

szerokie, chłopskie ręce, jak mawiał Malcolm Stewart.

- On by wolał, żebym cię zatrzymała - powiedziała

Sharon ostrożnie.

- Ależ, mamo... - Maggie impulsywnie zbliżyła

się, kładąc dłoń na ramieniu matki. Doleciał ją delikatny

zapach perfum Chanel. Od kiedy pamiętała, jej matka

zawsze używała Chanel - dyskretnie, tylko odrobinę za

lewym uchem. Zapach ten przywołał na moment wspo­

mnienie pieszczot dziecinnych przed snem. - Dlaczego

i ty nie uciekniesz z domu razem ze mną? Wtedy żadna

z nas nie musiałaby się więcej martwić humorami ojca.

background image

Sharon stała nieporuszona.

- To żart, Margaret, i w dodatku w złym guście.

- Maggie, nie Margaret. - Dziewczyna westchnęła

i cofnęła rękę. - Ile razy prosiłam cię, żebyś mówiła do

mnie: Maggie.

- Twoja babka uznałaby tę formę za raczej pospolitą.
- Nie jestem swoją babcią. - Prawdę mówiąc,

w ogóle nie przepadała za swym imieniem z bajki o sta­

rej wiedźmie. - Podaj mi, mamo, notes z adresami, do­

brze?

Sharon podała jej notes, a Maggie wcisnęła go do

wewnętrznej kieszeni wypchanej już saszetki.

- I dokąd pojedziesz? - zmartwiła się pani West.

- Przecież nie masz pieniędzy.

- Wystarczy mi - zapewniła ją Maggie. Zwłaszcza

że nie będzie musiała już płacić za stajnię Pięknego

Dandysa, za jego owies i siano, ani, na przykład, za

porady weterynarzy.

Maggie spróbowała zatrzasnąć zamek walizy. Aby to

zrobić, naparła na bagaż całym ciałem.

- I na pewno znajdę jakąś pracę - powiedziała.

Złość, ciemna i jątrząca, dodawała jej energii.

- Ale wiesz... To nie takie proste. Czasy są nie­

pewne.

Maggie odsłoniła zęby w uśmiechu.

- W Dallas jakoś sobie radzą... Nie martw się.

- Mogłabyś zaczekać przynajmniej do jutra... Po­

rozmawiałabyś z ojcem, gdy wróci. On da ci na pewno

innego konia. Walt Hitchcock powiedział...

- Guzik mnie obchodzi, co Walt powiedział! - Mag-

background image

gie porywczo przeczesała ręką krótkie włosy. - Ojciec

wynajął Walta, więc uważa, że ten facet musi być świet­

ny. Ja tak nie myślę. I dlatego też sprzedał Dandysa: bo

mu to pan trener doradził. A ja mam się podporządko­

wać! - Wzdrygnęła się na wspomnienie wczorajszej

sceny. - Nie chcę innego konia. Chcę mego Dandysa.

- Ależ, skarbie... - Matka uniosła z wahaniem rękę

i chciała ją chyba położyć na ramieniu Maggie, lecz nie

zrobiła tego. - To nie było tak. Ty miałaś wypadek,

a ojciec martwi się o ciebie. Chce, żebyś miała konia,

nad którym zapanujesz...

Maggie pokręciła głową.
- Chyba sama w to nie wierzysz. Był to chyba

w ogóle mój pierwszy upadek, odkąd wsiadłam na ko­

nia. Ojciec nie jest... - Złość gotowała się w niej i szar­

pał nią żal, nie mogąc znaleźć ujścia w słowach. - Po

prostu źle wymierzyłam skok. To ja jestem winna, nie

Dandys. Mówiłam to ojcu, ale nie chciał słuchać. On

nigdy nie słucha.

Maggie znów pociągnęła nosem, otwierając drzwi

garderoby. Chciała zabrać buty do konnej, jazdy. Nie

widziała, na co jej się przydadzą, gdy nie ma konia, ale

wolała ich nie zostawiać w domu. Kiedy wynurzyła się

z butami z garderoby, matki już nie było. Żadna niespo­

dzianka. Sharon reagowała na konflikty jak bojaźliwa

klacz na szelest w zaroślach.

Córka nie była pod tym względem tak znów całkiem

inna od matki. Starała się jednak być dzielna. Maggie

wykonała grymas przed lustrem i rozejrzała się za sa­

szetką.

background image

Ale saszetki nie było.

Przed chwilą wtykała do niej swój notes z adresami.

Przez głowę Maggie przemknęło podejrzenie, potrakto­

wane jednak jako niedorzeczne. Zajrzała pod łóżko,

potem z powrotem do garderoby, następnie rozejrzała

się bezradnie po pokoju. Nie ma! I już wiedziała, że nie

znajdzie saszetki. Bo, niestety, zabrała ją matka.

Maggie przykucnęła, dysząc ze złości. Matka chyba

naprawdę myślała, że w ten sposób powstrzyma Mag­

gie. Ale kimże jest Sharon Stewart, jeśli nie osobą nie­

skuteczną? Łagodną, miłą i nieefektywną... Szczegól­

nie gdy przychodziło do konfrontacji między nią i mę­

żem albo córką.

Maggie potrzebowała saszetki. Potrzebowała kluczy­

ków do samochodu, prawa jazdy, kart kredytowych,

gotówki - wszystkich tych rzeczy do zastąpienia,

a przecież niezbędnych. I także paru rzeczy nie do za­

stąpienia. .. Ulubionego naszyjnika ze złamanym zapię­

ciem, które od dawna miało być naprawione. Plastiko­

wych klocków dzieci przyjaciół, które lubiły się nimi

bawić. Także szwajcarskiego noża wojskowego, który

dał jej brat, gdy skończyła osiemnaście lat. Kilku foto­

grafii. Sygnetu jej uczelni, notesu z adresami, ulubione­

go pisaka i... dzienniczka. O Boże. Jej dziennik jest

w saszetce.

Ta myśl poderwała Maggie na równe nogi. To się

mamie nie uda, pomyślała bardzo zła. Tym razem powie

jej kilka słów prawdy. Dosyć udawania, że postępki

matki są czymś innym niż ciągiem zdrad wobec własnej

córki.

background image

Wcisnęła się w swoją ulubioną, a znienawidzoną

przez Sharon starą kurtkę lotniczą, kupioną kilka lat

temu na wyprzedaży. Po czym złapała uchwyt swej

walizy na kółkach i powlokła ją za sobą.

Z piętra na parter prowadziły szerokie i łagodnie na­

chylone schody. Otaczające je ściany były obwieszone

płótnami olejnymi w złoconych ramach. Maggie nie

spojrzała na żaden z portretów. Nie zwracała też uwagi

na ból w przegubie, stłuczonym przy upadku z konia.

Wypełniała ją złość.

W połowie drogi usłyszała matkę rozmawiającą

z kimś w holu. Spojrzała w dół i dostrzegła tylko parę

butów kowbojskich.

To nie mógł być żaden domokrążca. Sprzedawcy,

różni misjonarze i inni natręci nie pojawiali się nigdy

w tym domu. Obcy zjawiali się dyskretnie i bywali przy

tym bardziej znaczący. Jakiś kongresmen mógł przy

obiedzie napomykać o potrzebie dofinansowania jego

kampanii. Żona któregoś VIP-a mogła dać do zrozumie­

nia w czasie koktajlu, że przydałyby jej się fundusze na

kolejną akcję dobroczynną. Był to dom ściszonych gło­

sów, popołudniowych herbat i eleganckich przyjęć,

gdzie czasem łamano serca albo i żywoty ze spokojną,

zimną uprzejmością.

Maggie zatrzymała się. W porządku, zadecydowała.

W tej chwili gotowa była przenieść swą złość choćby i na

nieznany teren. I cóż z tego, że zrobi scenę publicznie?

Ruszyła w dół, głośno mówiąc:

- Nie sądzisz, mamo, że jestem trochę za stara na

takie sztuczki?

background image

- Margaret, bardzo proszę... - Głos Sharon był lo­

dowaty. - Podyskutujemy o tym później.

- „Później" mnie nie urządza. - Jej buty do konnej

jazdy, trzymane pod pachą, zdawały się ważyć ze trzy­

dzieści kilo, ból w przegubie przeszedł w solidne rwa­

nie, a waliza na kółkach starała się ją zepchnąć w dół.

Mniejsza z tym. - Chcę mieć moją saszetkę. Zaraz!

- Maggie, mamy gościa!

- Świetnie. To może on mi podpowie, co zrobiłaś

z moją saszetką. A może schowałaś ją, zanim przy­

szedł?

Ponieważ waliza spychała ją w dół, nadproże klatki

schodowej odsłoniło nieco więcej przybysza. Ujrzała

całe nogi w dżinsach wytartych do białości w tych

wszystkich interesujących miejscach męskiego ciała,

gdzie napinało ono materiał.

Serce Maggie wykonało nagły skok, jakby coś mniej

miarodajnego niż pamięć, podobnego raczej do głosu

instynktu, pobudziło je od środka. Przy tym jej uwaga

była podzielona między gościa i nieszczęsną walizę,

wciąż spychającą ją ze schodów, stopień po stopniu. Nie

mogłaby dostrzec twarzy mężczyzny, bo stał on po dru­

giej stronie jej matki, ale i tak widziała dosyć: silne uda

i wąskie biodra. Odsłoniła się część klatki piersiowej

i ramię, okryte czerwoną bawełnianą tkaniną. Koszula

zdawała się w istocie dość znoszona; jej kolor przypo­

minał raczej róż.

Ujrzała też jego dłoń. Ta dłoń była jakby niestosow­

nie elegancka, o długich palcach. Trzymała brązowy

kapelusz.

background image

Uchwyt walizy obrócił się teraz w jej ręku i sakwojaż

upadł na bok. Ledwie to zarejestrowała. Zbyt mocno

biło jej serce, a oddech rozpierał płuca.

- Zdaje się, że przyszedłem nie w porę - powiedział

gość i uczynił krok naprzód, wynurzając się zza postaci

matki.

Uśmiech Luke'a Westa byłby w stanie rozbroić każ­

dą kobietę. Maggie ujrzała przed sobą twarz mężczyzny

ocienioną grzywą niesfornych, brązowych włosów, do-

praszających się wprost kobiecych palców. Jego skóra

była ogorzała od wiatru i słońca. Ciało - szczupłe, lecz

o szerokich ramionach. Ale tym, co nade wszystko znie­

walało, były oczy -jasne, grzeszne'w wyrazie, kusiciel-

skie.

O tak. Luke był szalenie przystojny. I dobrze o tym

wiedział.

Maggie spojrzała zaczepnie w twarz Luke'a i schy­

liła się po przewróconą walizę, odzyskując oddech.

- Wcale nie przyszedłeś nie w porę - rzekła, prostu­

jąc się. - Wyjeżdżam, ale trudno mi wyruszyć, dopóki

mama nie odda mi moich dokumentów. Chce mnie za­

trzymać w domu... No, a jak tam twoje sprawy?

- A, nic specjalnego. Tyle że sprzedałem w zeszłym

tygodniu Dziecko Myśliwego i chyba będę miał wkrót­

ce nową bratową. Ale o tym ostatnim to chyba wiesz...

- Wokół oczu tak błękitnych jak dzikie bławatki poja­

wiły się nagle drobne zmarszczki mimiczne. Dwie głęb­

sze bruzdy ujęły policzki w rodzaj nawiasów, zawiera­

jących ów grzeszny uśmiech. - Jacob mówił mi

o swych zamiarach względem ciebie.

background image

Sharon poruszyła się.

- Jacob West prosił cię o rękę? Margaret, nic mi

o tym nie wspominałaś! Ty wiesz, jakie nadzieje wiąże

z tym ojciec! Gn uważa Jacoba za bardzo dzielnego

człowieka, i przy tym mądrego.

- I przy tym wystarczająco bogatego, chciałaś po­

wiedzieć. Ale nic z tego. Dałam mu kosza.

- A więc to prawda... - Głos Luke'a był miękki,

lecz teraz jakby o nieco ciemniejszym zabarwieniu.

Rozjaśniły mu się oczy, ale szybko spojrzał w bok, aby

ukryć uśmiech. - Właściwie dlatego tutaj jestem. Dla­

tego. .. i jeszcze z powodu Pięknego Dandysa.

- Dandysa już nie ma. - Maggie znów poczuła gry­

zący żal, trudny do ujęcia w słowa. Spojrzała ukosem

na matkę i wrócił gniew. - A teraz straciłam saszetkę.

Policzki Sharon pokryły się rumieńcem.

- Nie ma w tym mojej winy, jeśli gubisz gdzieś swo­

je rzeczy.

Maggie zrobiła dwa szybkie kroki w dół.
- Daj spokój, mamo. Ja nie gubię rzeczy. Zabrałaś

mi dokumenty. I powiedz lepiej, gdzie są.

Sharon milczała przez chwilę. Wreszcie westchnęła:

- No, jeśli tak nalegasz... Zatrzasnęłam je w cadil-

laku.

- Wybiję szybę - zagroziła Maggie.

Sharon nie przejęła się. Obie wiedziały, że nic takie­

go się nie zdarzy. Nie w przypadku samochodu ojca.

- Może mógłbym pomóc. - Luke przysunął się bliżej.

- Bardzo pana przepraszam - zwróciła się ku niemu

Sharon - ale to nasza prywatna sprawa.

background image

- Umiałbyś się włamać do samochodu? - spytała

z nadzieją Maggie.

- Niewykluczone. - Na ustach Luke'a znowu zago­

ścił ów szelmowski uśmieszek. - Ale właściwie mam

na myśli inny rodzaj pomocy... Powiem może od po­

czątku. Otóż, było tak, że kiedy przeglądałem strony

internetowe, zauważyłem ofertę Pięknego Dandysa.

I zrozumiałem, że twój ojciec, pan Malcolm Stewart

- tu spojrzał ku Sharon - chce sprzedać konia. A ja,

mówiąc krótko, zaraz go kupiłem.

Maggie poczuła, że jej złość kieruje się teraz w stronę

przybysza.

- Nieźle! Gratuluję! - rzuciła. - No i zazdroszczę.

A teraz idź sobie do...

- Margaret! - przerwała zgorszona pani West.

- Ależ nic nie szkodzi - Luke nie spuszczał Maggie

z oczu. - Myślałem tylko, że moglibyśmy zrobić

wspólny interes.

Oczy Maggie zwęziły się w wyrazie podejrzliwości.

- Co za interes?

- Wyjdź za mnie, a koń będzie twój. Sfinansuję też

twoją karierę jeździecką i polecam siebie jako trenera.

Maggie nawet nie mrugnęła.

- Czemu nie! - rzuciła, zaskakując sama siebie

i wzruszyła ramionami. - Czy ja mam w tej chwili coś

lepszego do roboty?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Zmierzali oboje ku samochodowi Luke'a. Maggie

pozwoliła dźwigać swą walizę i buty jeździeckie, ale

saszetkę trzymała przy piersi.

- Zdaje się, że mama nie była zachwycona - powie­

działa. - Nie dość, że mnie na poczekaniu poderwałeś,

to jeszcze zagroziłeś samochodowi taty. Same punkty

karne, Luke.

Spojrzał na kobietę, która tak radośnie ćwierkała

u jego boku. Maggie była nieduża, ale do schrupania,

jak ocenił. Przy tym w jej nieobfitym ciele zdawało się

drzemać dość energii do obdzielenia trzech innych

osób. Policzki miała okrągłe i piegowate, włosy zaś

krótkie, ani proste, ani kręcone w kolorze ni to blond,

ni to ciemnym. Jej ubranie też nie było do końca okre­

ślone - w stylu między niedbałością a wyzwaniem. By­

ła w zmiętych spodniach khaki i wściekle purpurowej

koszulce z krótkimi rękawami. Jej skromna kurtka lot­

nicza wyglądała, jakby wzięła udział co najmniej

jednej wojnie światowej. Spod wąskiego rękawa wysta­

wała zielona opaska, założona przez lekarza na stłuczo­

ny przegub.

I miała też Maggie lekko schrypnięty, seksowny

głosik...

background image

- Podoba mi się ta twoja koszulka - powiedział Luke.

Spojrzała po sobie. Żółte litery układały się na pa­

górkach piersi w napis: „Co zrobiłaby Xena?". Uśmie­

chnęła się.

- To pamiątka. Część mojej kampanii przeciw sła­

bości.

- Przeciw słabości? - Brwi Luke'a uniosły się. -

Widziałem cię na zawodach. Mogłabyś dać lekcję za­

wziętości paru twardym kowbojom... I chyba nawet

powinnaś w najbliższym sezonie.

- O, na koniu czuję się pewnie. Ale kiedy schodzę

na ziemię, poczucie pewności opuszcza mnie. Dzisiaj,

gdyby nie ty, przegrałabym chyba z matką i ruszyłabym

w świat bez dokumentów.

On spojrzał na nią nieco ukosem, próbując ocenić,

co Maggie ma tak naprawdę na myśli. Jadąc tu, spodzie­

wał się oporu i mnóstwa kłopotów, a tymczasem oboje

wyruszają w świat jakby nigdy nic, jakby co tydzień

razem uciekali z domu.

- Cieszysz się, Maggie?

- Jasne, że się cieszę. Do cholery!

- O, to trzeci raz. - Puścił walizę i otworzył drzwi­

czki pikapa.

- Co „trzeci raz"? . .

- Trzeci raz słyszę, jak przeklinasz.
- E, co to za przekleństwo... Ale staram się odzwy­

czajać.

- Rzucanie mięsem jest częścią twojej kampanii

przeciw słabości?

background image

- No, może. - Cisnęła swą saszetkę na fotel i wsiad­

ła do auta. - Rzeczywiście włamałbyś się do cadillaka

ojca, gdyby matka nie dała nam kluczyków?

Zaśmiał się.

- A co myślisz? - Pomógł jej się usadowić. Gdy

podawała mu rękę, ogarnęła go fala ciepła i wspomnień,

zresztą nie tylko miłych, z dawnych czasów, gdy pier­

wszy raz zawierali bliższą znajomość.

- Dobrze, że masz te dokumenty. W Las Vegas żą­

dają od człowieka zwykle czegoś ze zdjęciem.

- Jasne. W porządku. Gdybym tego nie wzięła, mat­

ka nie uwierzyłaby nam, że ma być jakiś ślub. Tym

bardziej nie przejąłby się nim ojciec.

- Czekaj no... - powstrzymał ją Luke. - Zdaje się,

że i ty nie wierzysz w nasz ślub. Chcesz zrobić tylko na

złość ojcu?

Maggie obróciła się.

- Na złość? Jasne, że tak! Ojciec cię nie znosi, i bar­

dzo dobrze... A w ogóle to zapomniałam ci podzięko­

wać, Luke, przepraszam. Ten pomysł wspólnej ucieczki

był naprawdę fantastyczny. Umiesz szybko myśleć! -

Zachichotała. -I jeszcze ten wyaz twarzy matki... Ale

co będzie z Pięknym Dandysem?

- Chcę, żebyś na nim jeździła.

- Naprawdę? Jesteś kochany! - Rozjaśniła się.

W chwilę potem łagodnie dodała: - Wolałabym jednak,

żebyś tak się nie wpatrywał w moje usta.

- Kiedy ja się prawie czuję ich częścią.

- E, nie obraź się, ale ty bywasz częścią ust należą­

cych do wszystkich damskich ciał.

background image

- Nie wszystkich. Najwyżej bardzo miłych. - Prze­

sunął jej walizę w tył kabiny. - Lepiej już ruszajmy. Lot

do Las Vegas jest o pierwszej dwadzieścia.

- Ty tam lecisz?... Myślę, że mógłbyś mnie podrzu­

cić do Lindy; ona mieszka po drodze. Albo zadzwonię

do kogoś z lotniska, żeby po mnie przyjechał.

- Maggie, ty chyba nie rozumiesz. To nie ja lecę do

Las Vegas. To my tam lecimy.

Przypatrywała mu się dłuższą chwilę, ważąc coś

w myślach. Ponieważ jednak nic nie powiedziała, Luke

włączył silnik.

Potoczyli się podjazdem, długą, nijaką alejkąffifcowa-

dzącą ku równie nijakiej ulicy. Nijakiej, choć drogiej.

Domy przy niej miały swe parcele, nie podwórka,

i strzeżone były przez ochroniarzy. Przy jednej z posesji

Luke zauważył trzech ludzi. Zajmowali się ozdabianiem

gałęzi nagich dębów lampkami bożonarodzeniowymi.

Luke nie cierpiał zimy, nienawidził nagich drzew

i pochmurnego nieba, całego tego obrazu klęski przy­

rody. Boże Narodzenie nie wzruszało go, było raczej

jakby przeszkodą do wzięcia. Było czerwono-zieloną

manią, co ogarniała świat w każdym roku, uzmysławia­

jąc mu, między innymi, wśród pozornych uciech, jak

daleko jest jeszcze do wiosny.

- Okej, Luke - odezwała się Maggie. - Pożartowa-

liśmy sobie. Ale już chyba dosyć. Ty nie będziesz się ze

mną żenił.

- Nie?

- Bo... jest chyba ze sto innych kobiet, które by były

dla ciebie bardziej odpowiednie.

background image

- Skąd wiesz?

Maggie milczała. Zatrzymali się na skrzyżowaniu

i czekali na zmianę świateł.

- Powiem ci, dlaczego muszę się z kimś ożenić, prę­

dzej czy później... Jacob wspominał ci pewnie o Adzie,

gdy spotykał się z tobą.

- Hm, być może coś tam wspominał... - Pokiwała

głową. I zamyśliła się. - Bardzo dziwne... - powie­

działa. - Mając dwadzieścia siedem lat, nie miałam nig­

dy propozycji małżeńskich, aż tu nagle, w zeszłym

tygodniu Jacob... a teraz ty... A obaj byliście dotąd

tylko mymi kolegami. - Nabrała powietrza. - Bardzo

to wszystko dziwne!

Luke odczuł przyjemność, słysząc, że Jacob jest dla

Maggie jedynie „kolegą". I zabrał się do dalszych wy­

jaśnień.

- Ja sam jestem najbardziej zdziwiony tym, że mu­

szę się ożenić - zaczął.

Gdyby ktokolwiek dwa tygodnie temu sugerował mu

małżeństwo, zostałby wyśmiany. Ale dwa tygodnie te­

mu nie istniał jeszcze problem Ady.

Ada była gospodynią w ich domu, najpierw u ojca,

a teraz u Jacoba. Lecz dla braci Westów była kimś bar­

dzo ważnym. Była kimś, kogo kochali, kimś stałym

w ich życiu. Wychowała ich i niezmiennie przy nich

trwała.

A teraz poważnie zachorowała. I odeszłaby szybko,

gdyby Jacob nie wysłał jej na leczenie do Szwajcarii,

wykupując bardzo drogą, eksperymentalną kurację

w centrum medycznym. Z tym wiązała się pewna ko-

background image

nieczność. Każdy z braci będzie się musiał ożenić. I to

możliwie szybko.

Zanim Maggie znów się odezwała, Luke zdążył skrę­

cić na estakadę, wiodącą ku autostradzie międzystano-

wej.

- No tak, Jacob mówił mi coś o chorobie Ady - po­

twierdziła Maggie. - Szanuję ciebie oraz twych braci za

chęć niesienia pomocy, ale nie rozumiem...

- Słyszałaś może o tym, w jaki sposób mój ojciec

rozporządził majątkiem, który nam pozostawił? - Na­

cisnął pedał gazu nieco mocniej, niż należało. Ojciec

nie żył od pięciu lat, a bracia wciąż odczuwali nad sobą

jego władzę. - Były o tym artykuły w „New York Ti­

mesie"...

- Tak, wiem coś o truście. I o tym, że twój ojciec

miał względem synów jakieś pomysły małżeńskie.

Przez twarz Luke'a przemknął ironiczny uśmieszek.
Wszystko zaczęło się od tego, że stary pan West sam

żenił się siedem razy z sześcioma kobietami (bo z mat­

ką Luke'a rozwiódł się i ożenił powtórnie). Ktoś inny

na jego miejscu byłby może rozczarowany do instytucji

małżeństwa, ale nie Randolph West. Z entuzjazmem

planował swe ósme wesele, gdy nagły atak serca zakoń­

czył jego udział w sztafecie ożenków.

- Jednak czegoś nie rozumiem - odezwała się Mag­

gie. - Dlaczego akurat ty miałbyś się ożenić, Luke? Nie

tak dawno przecież...

- Wcale tego nie planowałem - przerwał jej mach­

nięciem ręki i zamilkł.

To życie zmusiło go do zmiany planów. Nie potrze-

background image

bował wcale spadku po ojcu; nie chciał go. Miał swoje

ranczo i ono mu wystarczało. Ciężko pracował, aby je

stworzyć i wyrobić sobie opinię dobrego jeźdźca oraz

trenera. Tym, czego potrzebował bardziej niż pieniędzy

ojca, był zdolny dżokej, który by promował w zawo­

dach konie z jego stadniny.

Spojrzał na kobietę siedzącą obok. Maggie była dia­

belnie dobrym jeźdźcem!

- Nawet Jacob nie mógłby sam zapłacić za leczenie

Ady - podjął Luke.

- Aha... Wiem, że wolałbyś o tym nie rozmawiać,

tylko że ty już byłeś przecież żonaty. Czy to nie wypeł­

nia warunków, które postawił ojciec? Czy też wasze

małżeństwa mają trwać określony czas?

Jego palce zacisnęły się na kierownicy.

- Nie - odparł krótko. I rzucił owo „nie" zarówno

w odpowiedzi, jak też własnym wspomnieniom, a

w ogóle całej tamtej nieszczęsnej historii.

Maggie milczała, patrząc na Luke'a, a w jej oczach

można było wyczytać oczekiwanie.

To, że bywała taka, stanowiło jeden z powodów, iż

będąc przy niej, zawsze starał się traktować wszelkie

sprawy lekko. Przypadkowa przyjaźń, trochę kuszenia,

nieco flirtu... Bez bliższej znajomości, bez umawiania

się, bez prawdziwego spotkania... Tak naprawdę nie­

wiele osób wiedziało o Pam, ale Maggie wiedziała. By­

ła w końcu kuzynką Pameli. Mieszkała z nią w colle­

ge'u I była w szpitalu tamtej nocy... Luke naprawdę

nie lubił wracać do tej historii.

- Mój ojciec był nieco zbzikowany na punkcie mał-

background image

żeństwa - powiedział - ale nie był hipokrytą. Nie po­

stawił warunków, jak długo miałyby trwać nasze związ­

ki, ale wszyscy trzej mamy być żonaci, gdy będziemy

rozwiązywać trust. Pam i ja - mówił dalej - rozwiedli­

śmy się dziewięć lat temu. Nasz krótki, żałosny związek

się nie liczy...

- Ach tak. - Maggie zaczęła skubać materiał koszul­

ki. - Teraz rozumiem, dlaczego rzeczywiście musisz się

ożenić. Ale... wybacz, to nie jest powód, abym właśnie

ja miała być twoją żoną. W Dallas żyje chyba z tysiąc

kobiet, które stanęłyby u twego boku. A jeśli włączymy

w to resztę Teksasu, liczba pań stanie się astronomiczna.

- Uśmiechnęła się w jego stronę zalotnie i kpiąco.

- Dzięki za sugestię - odparł sucho. - Ale nie ma

takiego tysiąca kandydatek, które ja chciałbym poślu­

bić.

- No dobra, Luke... Jednak wciąż nie rozumiem,

dlaczego wybrałeś właśnie mnie?

Spojrzał na nią, zakłopotany.

- Bo cię znam... A jeśli zgodzimy się co do warun­

ków, wiem, że będę ci mógł zaufać bardziej niż komu­

kolwiek innemu. To małżeństwo... - urwał i zaśmiał

się. - Jezu, język staje mi kołkiem, gdy wymawiam to

słowo. Znasz mnie, Maggie, wiesz, jaki jestem. Najbar­

dziej bym się bał, gdyby moja obowiązkowa żona za­

częła sobie wyobrażać, iż mnie kocha.

- No, no, niezły z ciebie gagatek!

Wzruszył ramionami. Znał siebie i kobiety.

- Z tobą - powiedział - przeprowadzimy wszystko

po przyjacielsku. Ja muszę rozwiązać nasz trust. A ty

background image

potrzebujesz swego Dandysa. Poza tym... - zawiesił

głos i uśmiechnął się. - Ja cię naprawdę lubię.

- Oj, Luke - westchnęła. - Ja też cię lubię. I tu jest

właśnie kłopot. Jesteśmy przyjaciółmi. Nie chciałabym

tego zmieniać.

- Ale myśmy już próbowali to zmienić. - Nie pa­

trzył na nią. - Trochę ze sobą kręciliśmy, co? Przed

Bożym Narodzeniem.

- Ach, to! - Spróbowała użyć lekceważącego tonu.

- To była oczywiście pomyłka. Wzajemna. Pamiętam,

że wstawiliśmy się wtedy. - Zaśmiała się. - No, ale

rzeczy nie zaszły zbyt daleko.

Jasne, że nie, pomyślał. Niemniej sprawa nie jest bez

znaczenia. Nie będzie naciskał, nie ma pośpiechu.

- Masz rację - zgodził się łagodnie. - Jesteśmy przyja­

ciółmi. Nie warto tego psuć.

- No widzisz. - Pochyliła się ku niemu jak nauczyciel­

ka, której najmniej pojętny uczeń zdobył się wreszcie na

prawidłową odpowiedź. - Nie będziemy ryzykować

przyjaźni dla czegoś tak niepewnego jak... małżeństwo. Bo

nawet małżeństwa dla interesu bywają marnym interesem.

Powiedziała zgrabną rzecz ' użyła do tego dość lek­

kiego tonu, tak że mógłby jej uwierzyć... gdyby jej

palce znów nie zaczęły skubać koszulki. Lub gdyby nie

pamiętał dobrze jej spojrzenia sprzed roku, gdy wgra-

molił się do jej łóżka, lecz złożył wtedy tylko pocałunek

na jej czole i wycofał się, ruszając do drzwi.

Pewnie zechciałaby mu teraz uciec z dodge'a, gdyby

dał jej poznać, że zgaduje, jak bardzo była wtedy za­

wiedziona.

background image

- Nie będę się spierał. Masz rację - powiedział. -

Małżeństwo to niepewny interes.

- No właśnie.

- Ale może i dlatego niepewny, że ludzie podchodzą

do niego z nierealnymi oczekiwaniami. A my dwoje

przecież dokładnie wiemy, czego chcemy. Żadnych

komplikacji...

- Czekaj, Luke... Ale czy ja chcę być naprawdę

twoją żoną?

- Ba! Chcesz jednak mieć swojego Pięknego Dan­

dysa, prawda? I chciałabyś dalej brać udział w zawo­

dach. - Po chwili dodał łagodniej: - Rozumiem, że wo­

lałabyś wyjść za mąż z miłości... I żeby były piękne

słowa, kwiaty, księżyc i obietnice. Żeby było romanty­

cznie.

- Romantycznie? Nie, to nie to. Znasz mnie. Mam

duszę praktyczną. Mocno stąpam po ziemi.

Wyraźnie ułatwiała mu zadanie.

- Ach tak? No to świetnie. Bądźmy praktyczni.

Zróbmy po prostu dobry interes. Żądne z nas na tym

nie straci.

Przymknęła powoli oczy i otwarła je znowu.

- Czyli małżeństwo z rozsądku?

- Tak jakby - zgodził się. - Moglibyśmy nawet spi­

sać umowę przedślubną. Zresztą, jak chcesz. Ja ci ufam.

Wystarczy słowo.

- Hm, a ja ci nie ufam, Luke!

- U-u! No to widzę, że jednak potrzebny będzie

dokument... Co byś powiedziała na gwarantowany mi­

lion dolarów zabezpieczenia po rozwiązaniu trustu?

background image

- Ile... ? Ależ... Ty naprawdę będziesz taki bogaty?!

- Myślę, że tak. I chociaż nie wiem dokładnie, ile

wyniesie mój udział w truście, nie sądzę, żebym zbied­

niał, jeśli dam ci milion.

- Wiesz co... - Zastanowiła się i zrobiła filuterną

minkę. - A pomyślałeś już o jakiejś ochronie przed tymi

tłumami bab, które zaczną się do ciebie zlatywać? - Za­

chichotała.

Do diabła, wolałby, żeby tego nie robiła. W jej głosie

było kuszenie, a w jej chichocie coś jeszcze gorszego.

- Ochroniarze nie są w moim stylu - powiedział.

- A żony są?

- No to jak, Maggie? - Postarał się o rzeczowy ton.

- Spiszemy intercyzę?

- Luke... Ja ci ufam, jeśli idzie o forsę.

- A w czym mi w takim razie nie ufasz?

Zaczęła się bawić zamkiem błyskawicznym swej

kurtki.

- Chodzi o seks.

Pikap zatoczył się lekko po jezdni.

- Jak długo ma trwać to małżeństwo po tym, gdy już

rozwiążecie trust? Miesiąc? Dwa miesiące?

- Czy ja wiem? Może cztery? - Zapanował nad sa­

mochodem i nad samym sobą. - Może dłużej. Nie je­

stem najlepszy w finansach. Jednak Jacob mówi, że

sprawy ułożą się najpóźniej po trzech kwartałach.

- W porządku. Jednak nie chciałabym, żeby ktoś

przez te cztery miesiące, czy dłużej, patrzył na mnie

z politowaniem z tego powodu, że mój mąż zdradza

mnie na lewo i prawo.

background image

Zacisnął zęby.

- Uważasz, że narobię ci wstydu?

Wzruszyła ramionami i wróciła do zabawy zamkiem

błyskawicznym.

- Może nawet starałbyś się być dyskretny. Ale ja

wolę mieć zupełną pewność. Zdobyłbyś się na całkowity

celibat, Luke?

Posłał jej niepewne spojrzenie.

- No widzisz, czytam w twoich myślach...

Nie, wcale nie czytała. Gdyby jej się coś takiego

udało, może by zechciała w tej chwili uciec z samocho­

du... Bo przez myśli Luke'a przepływały gwałtowne

fantazje wywołane wypowiedzianym przez Maggie sło­

wem „seks".

Podoba mu się! Ale on nie chce jej przecież skrzyw­

dzić. Tylko co to znaczy „skrzywdzić"? Gdyby nie to,

że spieszą się na ten samolot do Las Vegas...

Maggie to silna mała kobietka. Czasem twarda.

A jednocześnie taka delikatna... Może nawet jak płatek

róży? Czy słusznie wciąga ją w to małżeństwo dla in­

teresu? A jeśli płatki róży ucierpią na tym?

Poczuł, jak rośnie w nim poczucie winy.

- Myślę, że formułki małżeńskie, nawet w Las Ve-

gas, mówią coś o wzajemnym poleganiu na sobie. Ja nie

zamierzam przysięgać na darmo.

- Luke... - Westchnęła krótko. - Formułki mówią

też coś o byciu razem, „dopóki śmierć nie rozłączy".

A my, zdaje się, nie zamierzamy być razem tak długo?

Odchrząknął, zakłopotany.

- No widzisz - powiedziała. - Czy zapiszemy więc

background image

w umowie coś na temat zmysłów? Albo o długości

trwania małżeństwa? Wątpię. - Pochyliła się do przodu.

- Zdaje się, że dojeżdżamy do lotniska. Chyba zadzwo­

nię po kogoś, żeby mnie stąd odebrał.

Luke miał pustkę w głowie. Jak przekonać Maggie?

Ona go tak naprawdę chce... I nie podoba jej się to,

i próbuje to ukryć, a jednak przeskakuje między nimi

iskra... Dawniej też tak było. Gdyby mógł ją teraz

objąć, przygarnąć...

Do licha, ona ma rację, że mu nie ufa.

- Poczekaj, nie wiem, czy rozumiem. Nie chcesz za

mnie wyjść, bo myślisz, że nie będę ci wierny?

- Można tak to ująć...

- Maggie, ja lubię uczciwe interesy. Gotów jestem

przyrzec...

- Ja... właściwie nie powiedziałam, że na pewno

będzie ślub, jeśli... a zresztą, biorąc rzecz realnie...

Luke, czy ty byłeś którejkolwiek kobiecie wierny dłużej

niż, na przykład, tydzień?

- Biorąc rzecz realnie - odpowiedział łagodnie -

z zasady nie łamię przyrzeczeń. Zwłaszcza gdy uma­

wiam się z przyjaciółmi. - Spojrzał na nią szybko i zo­

baczył, że ona nie bawi się już zamkiem błyskawicz­

nym, za to przygryza usta. - Jesteś śliczna, kiedy się tak

martwisz.

- Wcale się nie martwię.

- Jesteś także śliczna, kiedy kłamiesz.

- ... i wcale nie chcę wyjść za ciebie!

- Rozumiem... Boisz się, że ja cię wykorzystam. Że

zawlokę cię jednak do łóżka, bo będziesz pod ręką.

background image

Jej policzki powlókł rumieniec.

- To, co powiedziałeś, brzmi okropnie.

- Przepraszam. W każdym razie martwisz się na za­

pas. Okej, a więc obiecuję ci: na pewno cię nie wyko­

rzystam. - Wyrazy te gładko przeszły mu przez gardło.

Ale czy dotrzyma słowa? No cóż, może się jakoś po­

stara.

Maggie gładziła opaskę na przegubie.

- Luke, ty jednak nie przywykłeś do celibatu...

- Ano nie. - Uśmiechnął się. Trzeba się zacząć wię­

cej uśmiechać, postanowił. - Swoją drogą, ja ciebie nie

będę prosił o niemolestowanie mnie! - Puścił do niej

oko. - Czuj się swobodnie, gdybyś mnie chciała wyko­

rzystać. Kiedykolwiek, w dowolnej porze, i gdzie zech­

cesz.

- Ojej!

- Masz mnie do dyspozycji:

Zamruczała coś, złożywszy dłonie i objąwszy je udami.

- Co tam mruczysz?

- Nic, nic. To wszystko nie jest najlepszym pomy­

słem.

- A co w tym złego? Ty będziesz miała swego Dan­

dysa, ja dostanę to, czego mi potrzeba, aby leczyć Adę,

a twój tatuś będzie przy tym gryzł palce. - No właśnie,

Malcolm Stewart nie cierpiał go przecież. Oskarżał Lu­

ke'a o klęskę jego małżeństwa sprzed lat.

I Luke wiedział, że Stewart po części ma rację.

- Zawrzeć ślub na złość tatusiowi... - zastanawiała

się Maggie. - Tak, to by było całkiem niezłe.

- Pomyśl o tym, jako o miłym dodatku - kusił

background image

ostrożnie Luke. - Ale są poza tym inne powody. Potrze­

bujesz dobrego trenera.

- I ty myślisz oczywiście o sobie?

- Tak!

- Hm. Ludzie mówią, że naprawdę jesteś dobry. .

On znowu się uśmiechnął i włączył kierunkowskaz

przed skrętem na lotnisko.

- Tak czy owak, lepszy niż Walt Hitchcock. - Spoj­

rzał na nią. - No, Maggie, śmiało. Co zrobiłaby wale­

czna Xena?

Maggie rozejrzała się dokoła, zerknęła na swą ko­

szulkę, na ręce, a potem popatrzyła w okno - wszędzie,

byle nie na niego. I zdecydowała się.

- Cholera. Zgoda! Wyjdę za ciebie, Luke.

Godz. 18.54

Pięć godzin później stali ramię przy ramieniu w ka­

plicy „Kochaj Mnie Czule", na obrzeżu centrum Las

Vegas. Kilka minut przedtem odtworzono piosenkę

Presleya, „Love Me Tender", a Maggie defilowała przez

krótką nawę między pustymi ławkami.

Teraz zaś było cicho i tylko padały słowa, wypowia­

dane przez stojącego przed nimi mężczyznę.

Maggie czuła niepokój w żołądku. W jednej ręce

ściskała nieduży bukiet róż, drugą trzymała na ramie­

niu Luke'a. Jego dłoń była sucha, w przeciwieństwie

do jej dłoni. Naturalny zapach róż kłócił się z wonią

kwiatowego dezodorantu, który rozpylono w pomie­

szczeniu.

background image

Wciąż była w swojej purpurowej koszulce i podróż­

nych spodniach.

Mężczyzna, który im dawał ślub, nosił czarną koszu­

lę bez kołnierzyka, widywaną u osób duchownych.

Włosy miał zaczesane starannie do tyłu, ku niewielkiej

tonsurze na czubku głowy. Jego opalona skóra wyda­

wała się tak napięta na policzkach, że Maggie bała się,

iż pęknie, gdyby ów sługa świątynny zechciał się uśmie­

chnąć.

Zrobił sobie lifting twarzy, pomyślała.

Czy kapłanom wolno robić takie rzeczy? Czy to jest

w ogóle prawdziwy kapłan? Nowa fala paniki ścisnęła

jej żołądek.

Mężczyzna zakończył swe formułki i patrzył teraz

wyczekująco na Maggie. Luke ścisnął jej dłoń.

Zamrugała.

- Eee... No tak. Oczywiście tak - powiedziała.

I cóż ona właściwie takiego przyrzekła? Wydało jej

się nagle, że z owym „tak" coś bezpowrotnie utraciła.

Ale co?

Czuła w głowie zamęt.

Postarała się skupić, bo. oto człowiek, który mógłby

być albo i nie być kapłanem, recytował teraz znów swo­

je formułki, kierując je tym razem w stronę Luke'a.

Brzmiały one chyba całkiem standardowo... I zarazem

jakoś tak ostatecznie.

Luke odpowiadał księdzu głośno i wyraźnie.

- Tak - wyrzekł na koniec. - Tak.

Potem były obrączki i kolejne słowa do powtórzenia.

Jej lewa ręka drżała, gdy wyciągała ją ku Luke'owi.

background image

Złote kółko zatrzymało się w połowie drogi, na kostce

palca.

- U-u! Chyba mi spuchła cała dłoń - powiedziała

Maggie. - To od tej opaski uciskowej.

- Nie szkodzi. - Mąż przełożył obrączkę na palec jej

prawej ręki. - Potem sobie zmienisz.

No i złote kółko trafiło na niewłaściwą rękę.
W końcu to nic nie znaczy, wytłumaczyła sobie. Ob­

rączka nic nie znaczy, tak jak i ten ślub.

Jego obrączka pasowała za to doskonale.

Kapłan - jeśli to był kapłan - zdołał się tymczasem

uśmiechnąć, i wcale nie porozrywało to skóry na jego

policzkach. - Teraz może pan pocałować swoją żonę.

Ręce Luke'a objęły jej ramiona i oboje stanęli twarzą

w twarz. Na jego ustach był uśmiech, lecz oczy wyda­

wały się smutne. Luke czuł, że ta parodia ślubu rani jego

przyjaciółkę. I miał nieczyste sumienie.

Schylił się i musnął wargami usta Maggie.

- Głowa do góry - szepnął. - Najgorsze już za nami.

Poczuła, że od tego krótkiego pocałunku krew burzy

się jej w żyłach.

Ale to nie wszystko, przyrzekła sobie w myślach.

Ona ma dodatkowy plan, o. którym Luke nie musi na

razie nic wiedzieć. Co zrobiłaby Xena na jej miejscu?

Nie złożyłaby tak łatwo broni.

Przede wszystkim trzymałaby na wodzy swe uczucia.

W Stanach Zjednoczonych obrączki nosi się na lewej ręce.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Godz. 23.58

W pięć godzin później i wiele setek kilometrów da­

lej, Maggie czuła się już znacznie lepiej.

Gwiazdy były olśniewające, daleko od miasta, a cie­

mność - przepastna. Przerywały ją dwie strugi światła,

dobywające się z reflektorów samochodu, i od czasu do

czasu rozjarzone okna mijanych domostw. Wewnątrz

auta było też ciemno i jakoś przytulnie, przy lampkach

deski rozdzielczej. Z odtwarzacza kompaktowego pły­

nęła cicha muzyka. Luke wybrał bluesy.

Maggie oparła głowę o szybę okna i pozwoliła opaść

powiekom. Drzemiąc, przyjmowała w siebie tę muzykę

i ulotną, a dobrze znajomą woń mężczyzny, którego tak

impulsywnie poślubiła. Wszystko teraz zdawało się

współgrać i układać po myśli Maggie.

Jaka głupia była, popadając w panikę. W samolocie

powrotnym do Dallas turbulencja przekreśliła próbę

ucieczki w sen. Musiała więc rozmawiać z Lukiem, co

jednak okazało się dobrą rzeczą.

Mówili o koniach i koniarzach, o jeździectwie i róż­

nych wypadkach, i było im ze sobą całkiem dobrze. Jak

w dawnych czasach. Czuła, że wiąże ich wypróbowana

background image

nić sympatii... Nie widywali się niekiedy miesiącami,

a ledwie się spotkali, czuli się ze sobą od razu tak, jakby

się wcale nie rozstawali.

Taki przyjaciel jest wiele wart, pomyślała Maggie.

Ziewnęła, bezpieczna w głębi nocy i przy tym

mężczyźnie. Był między nimi spokój, jaki się przydarza

dobrym kompanom. Tak, taka przyjaźń jest na pewno

więcej warta od jakiejś szarpiącej nerwy pieśni pożąda­

nia.

Wtem malutka wątpliwość wkradła się w myśli Mag­

gie: Bo jakże jej nowe plany mają się do idei przyjaźni?

Na razie jednak przyjaźń trwa, upewniła siebie. I na­

wet mimo zeszłorocznej pomyłki. A ów zeszłoroczny

wypadek był dla niej pouczającą lekcją. Trzeba żyć

z otwartymi oczami, pamiętając o istotnych celach!

Ta ostatnia myśl rozbudziła ją, więc Maggie prze­

ciągnęła się, prostując nogi.

- A więc jednak nie śpisz. - Luke posłał jej znajomy

uśmiech. - Nie świadczyłoby to dobrze o mężczyźnie

- błysnął oczami - gdyby jego młoda żona spała w cza­

sie nocy poślubnej.

Żachnęła się.

- Oj, Luke, tobie się wszystko z jednym kojarzy.

- No dobrze już, dobrze. Przyzwyczajam się tylko

do naszej nowej sytuacji... O, jesteśmy prawie na miej­

scu - dodał, zwalniając.

Reflektory omiotły dwa nagie stare dęby, gdy skrę­

cali w boczną drogę, wiodącą ku posiadłości.

- Nareszcie - ziewnęła znowu Maggie. - Długi był

ten dzień, jestem zmęczona.

background image

- Nie chciałaś nocować w Las Vegas.

Proponował jej to; mogli wziąć dwa osobne pokoje.

Ale Maggie protestowała. Mieszkanie w jednym hotelu

z Lukiem wydawało jej się zbyt krępujące.

Oczywiście była idiotką, czyż nie? Tak czy owak,

zamieszkają razem teraz.

- Ale dzięki temu prędzej zobaczę Dandysa - po­

wiedziała.

- No, to chyba dopiero rano.

- Mam nadzieję, że on tu w ogóle jest! - zaniepo­

koiła się.

- Jest, jest... To świetny koń. Idość narowisty. Nic

dziwnego, że z niego spadłaś.

Maggie wzruszyła ramionami.

- Ale to nie z winy konia, tylko przeze mnie...

Wiesz, robiliśmy codzienną trasę i źle wzięłam prze­

szkodę. Dandys się potknął.

Luke pokiwał głową.

- Tak, te zbyt dobrze znane trasy bywają niebezpie­

czne, bo tracimy na nich czujność. - Ziewnął i przecze­

sał ręką włosy. - To był naprawdę długi dzień.

- Uhm - przyznała.

Luke miał piękne włosy. Zawsze lubiła to, jak zwijają

mu się na karku. Lubiła też jego kark, silny i męski,

z tym ścięgnem biegnącym od szczęki do barku...

No, no, dziewczyno, zmitygowała się. Nie pora na

marzenia. Wróciła do poprzedniej pozycji w fotelu,

- Maggie? - Luke uśmiechnął się trochę kpiąco. -

Wyglądasz na zdenerwowaną. Gdybym cię nie znał le­

piej, powiedziałbym, że obawiasz się nocy poślubnej.

background image

- Daj spokój - poprosiła. - Jestem śpiąca i kości mnie

bolą od tylu godzin siedzenia. - Nie będzie prawdziwej

nocy, tak jak nie było prawdziwego ślubu, nawet jeśli ten

facet po liftingu był rzeczywistym kapłanem. Obrączka

znajduje się na niewłaściwym palcu, a ona obraca ją cały

czas. - Nigdy nie byłam na twoim ranczu - zmieniła te­

mat. - Jak to możliwe? Przecież znamy się od dawna.

- Dom nie jest zbyt piękny, ale wygodny - powie­

dział Luke. - Na pewno spodobają ci się stajnie.

Już w samolocie opisywał jej trochę swą posiadłość.

Najwięcej mówił właśnie o stajniach, o padoku, o torze

przeszkód, mniej o domu. Rozgadał się o koniach, tych,

które sam wyhodował, i tych, które tylko trenował.

- Hej, czy to u ciebie palą się światła? - spytała,

wskazując głową budynek mieszkalny.

- A u mnie. Chciałbym, żebyś to miejsce mogła

obejrzeć latem. Zima nie oddaje w pełni jego uroków.

Ba! Ale w lecie mogą być już po rozwodzie! Maggie

zignorowała niewielki ucisk w żołądku.

- No, to będziesz mnie tu musiał zaprosić latem

- powiedziała lekkim tonem.

W miarę jak zbliżali się ku frontowi rozległego bun­

galowu, przybywało świateł w różnych miejscach obej­

ścia. Jedno płonęło nad wrotami do stajni, inne wień­

czyło słup przy podjeździe. Blask padał z okien samego

domostwa, a Sarita zapaliła też latarnię na werandzie.

Widok ten rozlał się ciepłem w piersi Luke'a. To było

jego miejsce. Tutaj czuł się naprawdę dobrze. Może

i Maggie tak się tu poczuje?

background image

Wyskoczyła z auta, zanim zdążył obejść samochód,

aby jej usłużyć. Pomógł tylko przy szarpaninie z walizą.

Obolały przegub w opasce spowalniał ruchy Maggie.

Ale i tak powiedziała: „Dam sobie sama radę".

- Ależ korzystaj z mej rycerskości, póki możesz -

odrzekł. - Bo, na przykład, jutro, na torze przeszkód,

mogę być bezlitosny.

- Jako trener, co?

- Bezlitosny - powtórzył i pchnął drzwi wejściowe.

Przemierzyli korytarz, otwierający się na obszerny

pokój.

- Oho! - Maggie stanęła w środku pomieszczenia,

rozglądając się dokoła. - Tu jest naprawdę dużo miej­

sca. Ale spodziewałam się czegoś innego.

- Cóż, lustrami ozdobiłem tylko sufit swej sypial­

ni... - próbował zażartować Luke.

Odpowiedział mu niski i ochrypły śmiech. I zaraz

poczuł, że bardzo pragnie Maggie.

Patrzył, jak ona wędruje dookoła pokoju, badając

różne szczegóły, zatrzymując się przy komplecie wypo­

czynkowym i przesuwając dłonią po skórzanym obiciu

kanapy. Przystanęła też przed kominkiem i oglądała tro­

fea jeździeckie, medale i statuetki, niektóre pod szkłem.

Przyglądał się jej figurze. Przy niepokaźnej posturze,

Maggie miała silne, wytrenowane ciało. Umiał to ocenić

okiem znawcy.

- Ile ty masz wzrostu? - zapytał. - Metr pięćdziesiąt

cztery? Sześć?

- Pięćdziesiąt pięć.

- A ile ważysz?

background image

- Luke... - Spuściła oczy. - Nie pyta się kobiet

o wagę.

- Ale ja mam być twoim trenerem.

- No, dobra. Czterdzieści osiem kilo.

- Nie wyglądasz na tyle.

- To piegi tyle ważą... - zażartowała. - Chcę mieć

taki jeden - wskazała głową medale.

- I będziesz miała. Tylko poćwiczysz trochę. -

Dźwignął jej walizę i dodał: - Chodźmy już. Pokażę ci

twój pokój.

Zatrzymali się na progu obszernej sypialni. Maggie

była zdziwiona.

- Spodziewałam się tu kawalerskiego nieładu, ku­

rzu, a zastałam idealny porządek.

- Widzisz, co znaczy stereotyp. - Przepuścił Maggie

przodem. - Mam nadzieję, że Sarita pamiętała o świeżej

pościeli.

- Sarita?

- Moja gospodyni. - Postawił walizę. - Poznasz ją

rano. Dzwoniłem do niej z lotniska. -

Maggie przyciskała do piersi saszetkę.

- Mam nadzieję, że ona wie o ślubie, i tak dalej.

- Nie wiem, czy będzie „i tak dalej"... - Zrobił krok

ku niej. - Ale o ślubie jej powiedziałem.

Zarumieniła się i cofnęła nieco. Położyła saszetkę na

szafce nocnej i zaczęła się rozglądać po pokoju, staran­

nie omijając Luke'a wzrokiem.

- Bardzo tu miło - zamruczała. - Swojsko i przytulnie.

- Widzę, jak ci miło... - rzucił z ironią. - Wyraźnie

boisz się, że cię zjem.

background image

Na jej twarzy znów pojawiły się rumieńce.

- Kiedy się rumienisz, kolor skóry zlewa ci się z pie­

gami.

Maggie zrobiła okrągłe oczy.

- To miał być komplement!

- Ach, tak. W takim razie dziękuję.
- Ładnie wyglądasz, kiedy się rumienisz. - Znów

zbliżył się do niej. Tylko delikatnie, perswadował sobie

w myślach.. - Chciałoby się wiedzieć, czy twoja skóra

jest taka gorąca, jak na to wygląda. - Położył rękę na

jej policzku.

Cofnęła się o krok.

- Luke, nie wiem, co zamierzasz, ale...
- Pokażę ci - powiedział łagodnie. - Nachylił się

i pocałował ją. -

Natychmiast otrzymał mocny cios w pierś.

- Jezu! - Cofnął się. - Wystarczyłoby zwykłe „nie".

- Trzymaj ręce przy sobie! - Maggie zaciskała obie

pięści, również tę przy skręconym nadgarstku.

On rozcierał sobie pierś, kręcąc głową.

- Ależ masz temperament... Przecież nie tknąłem

cię palcem. Tylko pocałowałem. Chyba jest jakaś róż­

nica.

- Dobra, dobra.

- Uległem nastrojowi chwili, to wszystko. Śliczna

jesteś, więc pocałowałem cię.

Zerknęła na niego.

- Nie możesz tak sobie całować, kogo chcesz... Al­

bo możesz - poprawiła się - kogo tam chcesz. Z wyjąt­

kiem mnie!

background image

- No, to dałaś mi nauczkę.... A teraz ze strachu chy­

ba już powiem ci dobranoc. - Ruszył ku drzwiom. -

Śpij dobrze. Jutro... chyba już jutro - zatrzymał się- od

rana zaczniemy zajęcia na padoku.

- Nie cierpię padoku.

Luke nacisnął klamkę.

- Ale nie da się tego uniknąć, jak wiesz.

Nie poszedł prosto do swego pokoju. Zatrzymał się

na tyłach domu przy wielkim oknie, za którym noc

dawała swoje zimowe przedstawienie. Wiatr poruszał

nagimi gałęziami drzew, skrzyły się roje gwiazd. Luke

nigdy nie miał dość przyglądania się naturze.

Bolał go cios Maggie, dosłownie i w przenośni. Jed­

nak bolał. Na cóż to skazuje go ta dziewczyna, na ile

miesięcy abstynencji? Poczuł, że może warto by teraz

wziąć zimny prysznic? Ale zimne prysznice, nawet

i dwa razy dziennie, nie wyleczą przecież mężczyzny

z potrzeby kochania.

Wygląda na to, że Luke pomocuje się sam z sobą

przez najbliższe miesiące bardziej niż kiedykolwiek od

czasu, gdy Sererta Sayers zabrała go w podróż dookoła

świata na tylnym siedzeniu chevroleta swego taty...

O Boże, jak to dawno było! Minęło tyle lat. I minęło

też wiele kobiet. Luke lubił kobiety. Za sposób, w jaki

się poruszały i myślały, za ich nastroje i skłonność do

zabawy, słowem, za kruchość, a niekiedy nieugiętość,

za nieprzewidywalność. Nie żałował zwycięstw ani

klęsk, które z ich powodu przeżył. Z jednym wszakże

wyjątkiem.

background image

Poczuł nagły przypływ pragnienia, chęć, by wypić

nieco alkoholu. Spojrzał ku swym pustym rękom i nie­

mal ujrzał w dłoni szklankę, napełnioną bursztynowym

płynem. Zaraz też wyobraził sobie słodkawy, palący

smak szkockiej whisky, strumyk płynu zwilżający gard­

ło. Zacisnął zęby.

A więc znów wraca do niego pamięć o Pam... Luke

rzadko sięgał po butelkę. Miał zawsze przed oczami

pożałowania godny obraz matki Michaela, jego przy­

rodniego brata, która całe życie toczyła przegraną

w końcu walkę z whisky. Alkohol ogłupiał Luke'a.

Ostatnio pił chyba z pół roku temu?

No i była tamta noc z Maggie, do dziś wspominana

z żalem, gdy Luke nie całkiem panował nad sobą. Ale

i nie całkiem nie panował!

Westchnął. Teraz mają oboje szansę, aby naprawić

dawny błąd. On zaś powinien być szczęśliwy, że Mag­

gie jest taka, jaka jest. Już ona go powstrzyma i wymusi

dla siebie szacunek, gdyby się znów zapomniał!

Tak, tak, Luke czuł się w istocie zadowolony.

Jutro, pomyślał, odwracając się od okna, może już

jutro trzeba będzie załatwić przeniesienie własności

Dandysa na Maggie. Hitchcock był idiotą, że doradzał

Malcolmowi Stewartowi sprzedanie konia. To zwierzę

było piękne, silne i pojętne. W dobrych rękach będzie

czempionem.

Po Maggie też można się wiele spodziewać, pomyślał

Luke, przekraczając próg swego pokoju.

Wiedziała o tym czy nie, jej trening już się rozpoczął.

background image

Maggie rozsiadła się pośrodku łóżka, z poduszką za

plecami i z dzienniczkiem opartym na kolanach. Gryzła

koniec pióra i zastanawiała się nad pierwszym zdaniem.

„Co za niezwykły dzień" - zaczęła. „Myślę, że jed­

nak uda mi się przeprowadzić mój plan.

Zapełniła pół stronicy i przerwała, unosząc głowę.

Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem... Czuła,

że jest jej tutaj dobrze, nawet bardzo. Czy to pocałunek

Luke'a tak na nią podziałał?

„...A jednak go uderzyłam" - pisała - „choć byłam

przyjemnie podniecona. A może właśnie dlatego?"

Znów przerwała i zmarszczyła brwi. No tak, jest

w niej wiele sprzecznych uczuć.

„Przede wszystkim musze być ostrożna" - notowała

dalej. - „Jeśli się zaraz zakocham, przegram... Gdyby

mnie chciał'jutro dotknąć, znów go zboksuję!" - dopi­

sała i postawiła kropkę.

Zatknęła pióro między karty, odłożyła dziennik na

szafkę nocną i zgasiła lampę. Jednak znów ją zapaliła

i umieściła w swym notesie post scriptum:

„Muszę sobie sprawić jakąś lepszą piżamę!"

Po tej praktycznej uwadze zdecydowała się zasnąć.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Lubisz to, co? - mruczała Maggie, głaszcząc pysk

zwierzęcia, a Dandys mrużył oczy. i zdawało się, że za

chwilę też coś zamruczy. - To więcej, niż oczekiwałam,

dobrze wiesz. Stajnia, tereny... Do tego dom. Cho­

ciaż...-Potrząsnęła głową.

Była w tej chwili sama, jeśli nie liczyć tuzina koni

obok. Na dworze wiatr wył niczym fanfara na triumfal­

ny wjazd zimy. W stajni było ciepło, pachniało sianem,

ściółką i uprzężą. Boks Dandysa był uprzątnięty, zresztą

podobnie jak stanowiska reszty koni. W gospodarstwie

Luke'a dbano o porządek. Nie dziwiło to specjalnie

Maggie; w ogóle mało ją tutaj w stajniach zaskakiwa­

ło... W przeciwieństwie do samego domostwa.

Tak, dom Luke'a był jednak zaskakujący.

Weźmy sypialnię Maggie. Na polakierowanej podło­

dze leżał piękny kilim. Kapa na łóżko była... w gwiaz­

dy. Staromodny dzban na wodę i misa z wyszczerbio­

nym nieco szlaczkiem królowały na toaletce. Maggie

rano wzięła prysznic, wciągnęła spodnie do jazdy kon­

nej i buty, włożyła stary czerwony sweter. Na to narzu­

ciła skórzaną kurtkę; wetknęła rękawiczki do kieszeni.

I była gotowa do wyjścia.

Cały dom Luke'a wydawał się być taki jak jego wła-

background image

ściciel: czarujący i męski. W dużym pokoju jasne deski

podłogi pokrywał dywan. Sufit był tu nachylony i bel­

kowany, a ściana od strony kuchni wymurowana z klin­

kieru. Kanapę pokrywała skóra (Maggie sprawdziła to

wcześniej). Fotele i kanapa obite były materią w tonacji

spłowiałej zieleni. Kominka strzegły dwa rzeźbione

smoki. Niezbyt to wszystko pasowało do siebie, a jed­

nak współgrało jakoś, służąc wygodzie.

Nic na pokaz, skonstatowała z uznaniem Maggie.

W jej własnym domu zadbano o różne zestawy, żyw­

cem przeniesione ze stronic katalogu. Luke ustrzegł się

również stereotypu kawalerskiego, w rodzaju „sofa

i zestaw stereo". Do licha, czy przypadkiem nie poma­

gała mu w urządzaniu tych wnętrz jakaś kobieta? Może

kolejno kilka kobiet?

W pewnym momencie Maggie zauważyła, że przy­

gląda jej się gospodyni Luke'a. Sarita była tak samo

zaskakująca, jak cały dom. Gospodynie bywają zwykle

pulchne, tymczasem Sarita zdawała się być ledwie dwu­

dziestolatką. Proste czarne włosy sięgały jej do pasa.

Spoglądała teraz na żonę swego szefa jakby zagnie­

wana.

To nie moja sprawa, pomyślała Maggie. Ale, do licha,

po co Luke'owi taka ładna i młoda gospodyni? Czy

on... E, nie warto o tym myśleć! Tak czy owak, na

najbliższe miesiące mąż po przyjacielsku przyrzekł

wierność.

Dandys potarł jej ramię pyskiem.

- Mało ci pieszczot? - Maggie poklepała go. - No

dobra, dobra... - Znów poklepała konia.

background image

- A ja myślałem, że ty śpisz z otwartymi oczami

- odezwał się niespodziewanie Luke.

Nie wiadomo, kiedy wszedł do stajni. Maggie obró­

ciła głowę i ujrzała, że jest ubrany tak jak ona, do konnej

jazdy. Spodnie ładnie opinały jego uda i pośladki.

- Wcale nie śpię... O dziewiątej?

Zaśmiał się.
- Jest dopiero ósma trzydzieści.

- W każdym razie ja jestem skowronkiem, wiesz...?

I zdaje się, że to jedyna rzecz, którą u mnie akceptował

mój ojciec. - Uśmiechnęła się. - Za to kiedy byłam

w college'u - mówiła dalej - próbowałam na złość ta­

tusiowi zostać sową. Ale wcale mi się to nie udawało.

Luke z aprobatą kiwał głową.

- Ja też wolę cię jako skowronka... Znam ja trochę

te różne lubiące nocne życie studentki! ,

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nocne seksparty

były specjalnością raczej Pam niż jej. Wolałaby teraz

nie wspominać imienia swej kuzynki.

Dandys zaczął znów trącać Maggie łbem.

- Ty łobuzie! - Obróciła się ku niemu. Potem rzuciła

przez ramię w stronę Luke'a: - Dlaczego mi nie powie­

działeś, że twoja gospodyni nie mówi po angielsku?

- Ależ mówi! - zdziwił się Luke.
- To ciekawe... Bo do mnie zwracała się dziś po

hiszpańsku.

Zaśmiał się.

- Sarita jest, zdaje się, na nas trochę zła. I będzie

udawała, że nie zna angielskiego, dopóki nie przestanie

się dąsać.

background image

- Dąsać? Za co? Chyba że wy... - urwała.

- Nie, nie. - W oczach Luke'a migotały iskierki.

- Nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy parą. Zresztą ona

ma męża, jednego z moich stajennych. Ed jest równie

dobrym specjalistą od koni, jak Sarita od kuchni.

- Ach tak. - Maggie gotowa była uwierzyć Luke'o-

wi. Nie zadawał się też raczej z mężatkami. - A więc

dlaczego Sarita jest na nas zła?

- Nie podoba jej się sytuacja, gdy małżonkowie ma­

ją osobne sypialnie.

- A to ci dopiero!

- Poinformowała mnie o tym już przy śniadaniu.

Oczywiście po hiszpańsku.

Maggie parsknęła.

- To dobre! - Ale pomyślała, że wcale nie jest to

takie dobre. Przecież prędzej czy później każdy na ran-

czu dowie się, że szef nie sypia ze swą młodą żoną.

Plotka szybko się rozejdzie... A nikt też nie da wiary,

że to z Lukiem coś jest nie tak, bo przecież go znają.

- Chcesz się przeprowadzić do mojej sypialni, żeby

się Sarita nie złościła? - zapytał Luke.

Maggie podjęła wyzwanie:

- Kto wie, kto wie... Ale może nie zaraz? Teraz

mógłbyś mnie na przykład przedstawić... kumplom mo­

jego Dandysa.

- Jasne - zgodził się Luke. - Zaczniemy chyba od

pań? - Wziął Maggie pod rękę i poprowadził do sąsied­

niego boksu, gdzie stała piękna klacz palomino. - To

jest nasza Mamcia.

background image

Dotknięcie ręki Luke'a zelektryzowało Maggie. Sta­

rała się jednak nie dać tego znać po sobie.

- Zabawne imię - zauważyła tylko.

- Bo to też zabawna dama. - Uwolnił dłoń żony, aby

podrapać Mamcię za uchem. - Imię wymyślił jej Ed. To

bardzo wesoła klacz. Lubi ludzi zaczepiać... O, zobacz,

już cię złapała za rękaw. Nie bój się, nie ugryzie..'. Ma

tylko taką minę, jakby mówiła: „mam cię!", prawda?

- I dlatego została Mamcią.
- Prawdopodobnie. - Poklepał czule klacz po karku.

Ruszyli w głąb stajni; Luke znowu ujął Maggie pod

rękę. Czuła się cały czas spięta. Wszelkie obrazy wyda­

wały jej się przez to zbyt jaskrawe. Zapachy zbyt draż­

niące. Dźwięki za ostre.

- Tu obok mamy siodlarnię - pokazał Luke.

- Chwileczkę. Ominęliśmy przecież kilkoro lokato­

rów. - Maggie skorzystała z okazji, aby delikatnie wy­

ślizgnąć się mężowi. - O! - zawołała - i widzę tam

jakieś kucyki! Nie wiedziałam, że je hodujesz.

- E tam! - mruknął lekceważąco.

- Nie są twoje?

Wcisnął ręce do kieszeni.

- Trzymam je dla uczniów.

- Dla uczniów? Ty?

- Jestem nauczycielem jazdy, nie tylko trenerem.

Tym razem to Maggie wzięła Luke'a pod rękę.

- Ależ mnie się to podoba! - zapewniła. - Tyle że

z trudem mogę sobie wyobrazić, jak udzielasz lekcji

dzieciakom sąsiadów. Do tego trzeba przecież anielskiej

cierpliwości.

background image

- Wcale nie uczę dzieci sąsiadów. Pracuję tu z pew­

ną grupą z Dallas. Przywożą mi paru chłopców dwa

razy w tygodniu.

- A co to za grupa? - zainteresowała się Maggie.

- Nigdy mi o niej nie wspominałeś?

Wzruszył ramionami.

- Dajmy na razie temu spokój. I tak straciliśmy już

kawał poranka. Pora brać się do roboty!

Przeszli do siodłami. Panował tu przykładny porzą­

dek. Przyjemnie pachniało skórą. Siodła spoczywały na

stojakach, uzdy, wodze i szleje wisiały na kołkach umo­

cowanych w ścianie.

- Ładnie! -pochwaliła Maggie. Część wyposażenia

wyraźnie przeznaczona była dla dzieci. - I widzę, że

twoi malcy trochę cię kosztują.

- To nie są moi malcy. - Zdjął z kołka uzdę. - Ro­

zejrzyj się łepięj za jakimś siodłem, które by ci pasowa­

ło. Dobierz także kask. Chcę, żebyś dziś pojeździła na

Mamci. Na Dandysie już cię widziałem... Ciekaw je­

stem, jak się trzymasz na koniu, którego nie zriasz.

Maggie wybrała siodło. Chwyciła je oburącz, lecz

w tym momencie wkroczył Luke.

- Hola! - zawołał. - Coś mi się zdaje, że masz nad­

werężony nadgarstek? Daj, ja to zrobię.

- Od wczoraj zapomniałam już, że mam tę opaskę

- powiedziała.

Umocował czaprak, na nim siodło. Założył klaczy

uzdę. Obok w stajni zaczął się ruch. W pewnej chwili

do siodłami wszedł niski, krępy mężczyzna.

Luke kiwnął na niego ręką.

background image

Chodź, Ed, przedstawię cię Maggie.

Stajenny zbliżył się i skłonił. Mąż Sarity miał ciem­

ne, poważne oczy, kwadratową twarz, kwadratowe ra­

miona i uda ciężarowca. Mówił z przycięzkim teksań­

skim akcentem.

- Fajny ten koń pani. Pełnej krwi, nie?

Ona uśmiechnęła się, przyjemnie połechtana po­

chwałą Dandysa.

- Pełnorasowy ze strony ojca, a półkrwi ze strony

matki. Zobaczy pan, jak fruwa na torze!

- Ano, będę czekał.

Luke wyszczerzył zęby.

- Jeszcze dziś będziesz go widział na torze prze­

szkód. Wypróbuję go po południu.

- Moment! - zaprotestowała Maggie. - To przecież

ja ćwiczę na Dandysie.

- Ty masz na razie chory nadgarstek - przypomniał

jej Luke.

Zacisnęła zęby. Do licha. On za bardzo rozporządza

jej własnością. I nią samą. Niby formalnie koń nie na­

leży teraz do Maggie, ale przecież miał być jak najszyb­

ciej jej zwrócony.

- Cieszę się, że panią poznałem, pani West - Ed

kiwnął przyjaźnie głową.

Zamrugała oczami.

- O... to znaczy... no tak. Ja też się cieszę.

Kiedy Ed zniknął, Luke zaśmiał się.

- Co, zaskoczył cię tą „panią West"; prawda?

Milczała, więc dodał:

- Możesz używać panieńskiego nazwiska.

background image

- Panieńskiego... - powtórzyła z namysłem. - Ale

może to by nie było korzystne - zatroskała się lojalnie

- z uwagi na te plany z trustem?

Luke zastanowił się.

- Naprawdę nie wiem. Może zapytam Jacoba. On

najlepiej zna się na prawie. - Dopiął popręg pod brzu­

chem Mamci. - W każdym razie ja nie zamierzam do­

chodzić swych praw małżeńskich względem ciebie -

rzucił z uśmiechem.

- Piękne dzięki.

- Oczywiście, gdybyś była dziewicą - poruszył

brwiami - mógłby być chyba problem.

- Ale nie jestem - wyjaśniła szybko.

- Aha. - Zaczaj: sprawdzać strzemiona. Kiedy skoń­

czył, podniósł głowę. - Chodźmy już - zaproponował.

Ujął Mamcię za uzdę i ruszyli w stronę padoku, gdzie

Maggie miała ćwiczyć.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Luke stał w środku wybiegu, śledząc powolny cwał

Maggie na Mamci. Popatrywał okiem trenera i po pro­

stu mężczyzny. Przyglądanie się jeździe Maggie Stewart

było dla Luke'a jak słuchanie ładnej muzyki.

- No dobrze - odezwał się. - Zwolnij teraz trochę

i zbliż się. - Zaobserwował, że Maggie ma jednak pew­

ne kłopoty z nadgarstkiem. - Ochraniasz instynktownie

rękę. Brak ci luzu... Także w biodrach jesteś jakby za

sztywna.

Znów raczyła. Zataczała teraz mniejsze kółka, jadąc

stępa. Jej spodnie przylegały do nóg niczym druga skó­

ra... Nie, biodrom Maggie nic nie brakuje, skonstatował

Luke. I cóż za zgrabny tyłeczek!

Przypomniało mu się zeszłe Boże Narodzenie, cała

ta nieszczęsna historia... Rejterada. Właściwie niewiele

pamiętał, był przecież pijany. I przed czym to uciekał,

przed pożądaniem? Teraz też pożądam tej kobiety, po­

myślał, jeszcze bardziej.

- Przejdź do cwału! - zawołał i z zadowoleniem pa­

trzył, jak Magie sprawnie wykonuje jego polecenia.

Płynąc wokół padoku, wydawała się wprost zrośnięta

z klaczą.

Ależ to naturalne, że pożąda teraz tej kobiety bar-

background image

dziej. W końcu zamieszkali razem, są nawet formalnie

małżeństwem... A właściwie co to jest małżeństwo?

- zastanowił się. Seks, oczywiście. I do tego zaufanie,

przyjaźń. Oraz wierność. Przynajmniej tyle.

Co będzie z wiernością, którą przyrzekł Maggie? Po­

łączoną z ponadpółrocznym celibatem? Czy to się da

wytrzymać?

Westchnął i poprosił Maggie o zmianę kierunku jazdy.

Większość małżeństw, które znał, była tylko pewną

formą administracyjną. Nie było tam przyjaźni ani wier­

ności.. . Luke wolałby nie stracić przyjaźni Maggie tyl­

ko dlatego, że została formalnie jego żoną.

- Hej! - Podniósł rękę. - To chyba starczy na dzi­

siaj.

Maggie ściągnęła wodze, a on podbiegł do niej.

- Jak tam nadgarstek? - zapytał.

- Czuję, że pulsuje - przyznała.

- No widzisz. Dziś byłoby jeszcze za wcześnie na

Dandysa.

- Chyba masz rację.

Uśmiechnął się.
- Uwielbiam od ciebie słyszeć, że mam rację... Po­

czekaj, nie zsiadaj jeszcze - poprosił. - Chciałbym coś

sprawdzić.

Mówiąc to, ujął końcami palców jej udo, ostrożnie

i badawczo.

- Odpręż się - poprosił. - Chcę zobaczyć, jak

współpracują mięśnie i stawy. - Odciągnął jej nogę do

tyłu. - Czy przy upadku z Dandysa zraniłaś sobie coś

jeszcze, poza nadgarstkiem?

background image

- Łupnęłam o ziemię biodrem. Ale to nic takiego.

Ból zaraz przeszedł.

Pokiwał głową.

- Mięśnie są wciąż jakby trochę sztywne, prawda?

- Spoglądał jej w oczy, gdy to mówił. Ona patrzyła na

niego i rozszerzały się jej źrenice. - Doradzałabym ci

trochę rozciągania - zakończył szybko, opuszczając rę­

kę. I wykonał półobrót, aby ukryć poruszenie. Poklepał

konia po karku, coś tam mamrocząc.

Maggie zsiadła z konia.

- Mamcia jest świetnie ułożona, jak na młodą

klacz...

- Jest rzeczywiście dobra. I lubi, żeby jej pochle­

biać. Jak będziesz ją chwaliła, zrobisz z nią, co zech­

cesz. - Patrzył znów w oczy Maggie i czuł, że jest mu

z tym bardzo dobrze. Ponownie klepnął konia i posta­

nowił zmienić nastrój. - Maggie, kiedy rano oglądałaś

dom, czy zauważyłaś moją salkę treningową?

- Salkę treningową?

- Mam coś takiego. Wiesz, przydałoby ci się trochę

gimnastyki.

- Walt Hitchcock pędził mnie stale do sztangi - po­

skarżyła się.

Luke prychnął.

- Hitchcock jest durniem. Wydaje mu się, że kobiety

to nieudani mężczyźni. Ja nie chcę, żebyś miała bicepsy,

tylko żebyś się trochę rozluźniła.

Maggie z namysłem kiwała głową. Ruszyli ku stajni.
- A jak tam siodło? Może być? - podpytywał.

- Jest za duże - odrzekła. - Właściwie powinnam się

background image

wyprawić po moje własne, do domu... Potrzebuję też

innych rzeczy - dodała. - Sprowadziłabym tu swoje

auto. Może Ed podrzuciłby mnie do Dallas?

- Ja cię podrzucę - zaofiarował się. - Na przykład,

w weekend.

- Ty? Ale ty przecież jesteś taki zajęty.

- Boisz się reakcji tatusia, gdyby mnie zobaczył?

-

Właściwie tak - przyznała.

- Postaram się go nie prowokować - przyrzekł

i otworzył podwójne wrota.

Maggie oraz Mamcia przekroczyły próg. Klacz przy­

spieszyła, najwyraźniej łasa świeżego siana, którego

woń unosiła się w powietrzu.

- On poczuje się sprowokowany w tej sekundzie,

w której mnie zobaczy. A kiedy zobaczy i ciebie, spra­

wa się pogorszy.

- A może wszystkie gromy spadną na moją głowę?

Osłonię cię, Maggie. Jadę z tobą! - powtórzył.

- No dobra - westchnęła. Uniosła barierkę i wpuści­

ła klacz do boksu. -I może byśmy też przywieźli jakieś

•drzewko?

- Drzewko? - Uśmiechnął się, rozbawiony. Odpiął

popręg. - Nie sądzisz, że mamy tu dookoła dosyć

drzew?

- Chodzi o choinkę - tłumaczyła cierpliwe. - Przecież

to już prawie grudzień, a ja lubię mieć wcześniej drzewko

w domu. Zabralibyśmy też moje ozdoby i lampki. Co się

stało? - przerwała, widząc minę Luke'a.

- Nie obchodzę Bożego Narodzenia. - Ściągnął

siodło z grzbietu klaczy i ruszył, aby je odnieść.

background image

- Nie obchodzisz? Hej, poczekaj! - zawołała za

nim. - Co to znaczy: nie obchodzisz? O ile wiem, nie

jesteś muzułmaninem ani żydem.

- Mówię, że nie chcę tych wszystkich... świecide­

łek. Żadnych bombek, kartek, kolęd i prezentów pod

choinkę.

- A ja lubię Boże Narodzenie. - Szła za nim, niosąc

uzdę i czaprak. - I choinkę lubię, i bombki i w ogóle

wszystko.

- Proszę bardzo. - Przystanął, opierając siodło o ko­

lano. - Ale nie w moim domu.

Powiedział to i zauważył zaraz, jaką przykrość zrobił

Magie. Naprawdę mógłby być dla niej bardziej miły.

Ona westchnęła bezradnie, lecz zaraz zebrała się

w sobie.

- Luke, Gwiazdka jest dla mnie czymś ważnym...

Ostatecznie może nawet nie być tych bombek, jednak

poproszę o drzewko.

Patrzył na jej usta, gdy mówiła, na wysunięty pod­

bródek. I uśmiechnął się.

- No dobrze, niech będzie. Umiesz stawiać na swo­

im!

A jednak mogłaby pamiętać, pomyślał, dlaczego on

tak nie cierpi Bożego Narodzenia. Minęło już co prawda

dziewięć lat, ale przecież... Wziął swój ciężar i ruszył

w stronę siodłami.

- Zgadzam się na drzewko, ale postawisz je w swo­

im pokoju, dobrze?

- Bywa z tobą trudno.

- Życie bywa trudne.

background image

W siodlarni porozmieszczali rzeczy na stojakach

i kołkach.

- Rodzice rzadko pozwalali mi ubierać drzewko -

wyznała Maggie. - Zwykle zatrudniali do tego zawo­

dowych dekoratorów. Ostatni raz robiłam to chyba po

college'u... Byłam wtedy w złej formie.

- Miałaś kłopoty z pracą, o ile pamiętam.

Rozjaśniła się niespodziewanie.

- O, powiedziałabym, że mnóstwo kłopotów! Rzu­

ciłam sześć posad w jedenaście miesięcy. Myślę, że to

sporo.

- Sześć! - Pokiwał głową. - Ja chyba słyszałem tyl­

ko o historii z ranczem MacAdamsa. Zresztą na pewno

słusznie stamtąd odeszłaś, bo znam tego łobuza.

- On mnie zmuszał do zakładania koniom martyn-

gala*. W tych czasach! Wyobrażasz sobie? Nie cierpię

tak męczyć zwierząt.

- Racja. A co było potem?

- Wylądowałam w sklepie jubilerskim. Zabawne,

co? Jubilerzy narzucają w handlu niesamowite marże.

- I pewnie oświeciłaś paru klientów w tej sprawie?

- No, nie. Ale poradziłam pewnej młodej parze, aby

poszli po łańcuszek do innego sklepu, gdzie marże są

niskie. Nie wyglądali na bogatych.

- Rozumiem, że szef nie doceniał twoich szlachet­

nych motywów. A potem byłaś chyba sekretarką?

- Tak, w firmie prawniczej. Zupełnie się do tego nie

nadawałam. Wyobrażasz sobie mnie w wąskiej spódni-

martyngal - pasek ograniczający ruchy głowy konia (przyp. tłum.)

background image

czce i rajstopach, wysiadującą za biurkiem? Czułam się

cały czas jak na maskaradzie.

- A jednak mogłaś w tej spódnicy ładnie wyglądać...

Ten, co cię zatrudnił, był bez wątpienia mężczyzną.

- Ale nie takim, jak myślisz. Pan McKinney to star-,

szy facet. I bardzo przyzwoity. W przeciwieństwie do

mego kolejnego szefa, tego z planetarium.

- Pracowałaś też w planetarium?

Maggie oparła się o ścianę i skrzyżowała ramiona.

- Pojęcia nie miałam, że naukowcy bywają takimi

playboyami.

Patrzył na nią i zastanawiał się, czy to możliwe, żeby

jego żona nie wiedziała, jaki apetyt budzi w mężczy­

znach?

- Opowiedziałaś mi o pięciu posadach. A co z szóstą?

- To była moja największa pomyłka. Przez dwa mie­

siące pracowałam u własnego ojca. - Wzdrygnęła się.

Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Maggie roze­

śmiała się.

- No dobra, Luke, wystarczy. Chodź, pójdziemy te­

raz wyszczotkować Mamcię.

Przekomarzali się potem jeszcze w boksie Mamci.

Maggie chwyciła do połowy napełniony kubełek

z owsem i wysypała go Luke'owi na głowę. On śmiał

się i poprosił żonę, „żeby była tak dobra i zechciała po

sobie posprzątać".

Następnie Maggie udała się do salki treningowej, by

wykonać zalecone przez pana trenera ćwiczenia. Luke

pozostał w stajni; był w świetnym humorze i cały czas

pogwizdywał, krzątając się przy sprzęcie i zwierzętach.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Maggie szczotkowała sobie włosy i rozmyślała nad

pewnymi sprzecznościami charakteru Luke'a. Po tam­

tym niefortunnym pocałunku w pierwszą noc oraz flir­

cie następnego dnia, Luke albo przestał się nią intere­

sować, albo też miał jakieś wyrzuty sumienia.

Próbowała go trochę kokietować, a on reagował, lecz

jedynie w stylu nie-bierzmy-tego-na-poważnie.

Maggie cisnęła szczotkę na łóżko. Ładna historia!

Dziś mieli pojechać do Dallas, aby przywieźć jej sprzęt,

zabrać wóz terenowy, przyczepę końską i wszystko, co

mogłoby być przydatne w najbliższych miesiącach.

A potem, gdy Maggie będzie już miała swoje auto,

wybierze się do Victoria's Secret, aby kupić seksowne

koszule nocne.

I co dalej? No właśnie, co dalej? pytała teraz samą

siebie, gdy opuszczała pokój. Będzie paradowała

w tych tiulach i koronkach po korytarzu w nadziei, że

Luke ją spotka i zapłonie żądzą? A gdyby tak w ogóle

przejęła inicjatywę?

Westchnęła i zerknęła na zegarek. Druga czterdzie­

ści, a Luke powiedział, że wyjadą o trzeciej. Ma więc

jeszcze trochę czasu, aby coś zjeść. Była dziś zbyt zajęta

background image

w porze lunchu i teraz ssało ją w żołądku. Ruszyła do

kuchni.

Była tam Sarita, która porzuciła pełną podejrzeń re­

zerwę względem żony szefa, gdy przekonała się, że

Maggie wymaga raczej kierowania niż nadzoru.

- Zjesz, zanim pojedziesz - zarządziła gosposia. -

Siadaj. Zachowałam trochę wczorajszej enchilady. -

Wstawiła naczynie do mikrofalówki.

- Dzięki - zgodziła się potulnie Maggie i zajęła

miejsce przy stole. - Chciałabym cię zapytać - zwróciła

się do Sarity - czy nie przesadzasz z tym matkowaniem

osobie o kilka lat od ciebie starszej?

- Jestem kobietą zamężną - oświadczyła z godno­

ścią Sarita i podsunęła Maggie dymiący talerz. - Stwa­

rza mi to perspektywę, której brakuje tobie.

Maggie zerknęła na obrączkę na swym palcu.

- Hm. Czy aby na pewno?

- Na pewno. - Sarita z hałasem przesunęła naczynia

na stole i rozsiadła się naprzeciw Maggie. - Masz ob­

rączkę.. . Ale dwie osobne sypialnie na dwóch końcach

korytarza... Co to za małżeństwo!

Maggie nadziała na widelec porcję enchilady i chło­

nęła jej aromat.

- Jeśli powiem, że to nie twoja sprawa...

- Lubisz się wykręcać - oceniła Sarita. - Jesteś taka

sama jak Luke. Ile razy go pytam, dlaczego pozwala

żonie spać samej, niemądrze się uśmiecha i tyle.

- Pytałaś go? - Maggie odłożyła widelec.

- Gdybym ludzi nie pytała o to, co mnie interesuje,

jak mogłabym się czegokolwiek dowiedzieć?

background image

- Racja. No, ale w końcu powiedział coś, czy nie?

- E, same bzdury. - Sarita przerzuciła przez ramię

długie włosy. - Wspomniał, że strasznie chrapiesz. Ale

to rzeczywiście nie moja sprawa... I że on woli już

celibat niż wspólne łóżko z tobą. Fe!

A to łotr, pomyślała rozbawiona Maggie. A owo sta­

romodne „fe" bardzo jej się spodobało. Postanowiła je

włączyć do własnego słownika.

- Dlaczego jednak to wszystko tak cię obchodzi?

- zapytała gosposię.

- Ponieważ lubię Luke'a.

- I ja go lubię. Ale czemu się tak przejmujesz naszy­

mi sprawami, hm... łóżkowymi?

Sarita zastanawiała się przez chwilę.

- On jest dobrym człowiekiem - zaczęła. - Ale jest

też mężczyzną, a mężczyźni bywają głupi. Wszystkie te

jego kobiety... Chyba o nich wiesz... On myśli, że jest

jakimś motylkiem na łące i że będzie sobie tak całe

życie zapylał kwiatki... Dlaczego mężczyźni nie chcą

uwierzyć, że to nie ma sensu? Luke'owi potrzebna jest

kobieta, która otworzyłaby mu oczy. Albo też pan West

będzie fruwał i fruwał, aż do odpadnięcia skrzydeł. -

Pochyliła się naprzód. - Luke'owi potrzebny jest syn.

Maggie otwarła usta, aby powiedzieć, że jak dotąd

nie zauważyła u Luke'a śladów instynktu ojcowskiego,

ale milczała. Przypomniała sobie bowiem nagle dziecię­

cą szkółkę hippiczną.

A chodziło tu, jak się okazuje, o szczególny rodzaj

uczniów. Ponieważ chłopcy byli na ogół z niepełnych

rodzin albo też nie mieli ich wcale. Trafiały się trudne

background image

charakterki. Najstarszy z uczniów, Jeremy, dwunastola­

tek, był jednocześnie bystry i absolutnie nieufny wzglę­

dem świata. Szkole jeździeckiej patronowała organiza­

cja Big Brothers, jak powiedział Luke. Maggie nic wię­

cej na razie nie dowiedziała się w tej sprawie od męża.

Wiedziała jednak, że Luke przepada ża swymi ucznia­

mi. I potwierdziła to teraz Sarita.

- Tak, tak, Luke lubi Jeremy'ego. - Odsunęła krzes­

ło, wstając od stołu. - Najwyraźniej sam chce mieć syna

- powtórzyła. - Jedz! - rzuciła w stronę Maggie.

Potrawa była smaczna, lecz mimo to widelec Mag­

gie poruszał się dość powoli. Zastanawiała się nad

słowami Sarity. Chyba przesadza. Ci chłopcy nie są

żadnym argumentem... Zresztą chcieć mieć dzieci
- to jedno, a bycie dobrym ojcem - to drugie. Flir-

ciarz Luke jako dobry tatuś? To raczej mało prawdo­

podobne. Chociaż...

Zagryzła wargi. Przypłynął do niej pewien obraz,

wspomnienie twarzy Luke'a sprzed dziewięciu lat.

Wzorowe rysy modela z okładki, a jakże! I oto po tym

nieskazitelnym obliczu spływają szczere łzy. Odkaszl-

nęła, usiłując opanować wzruszenie.

Sarita odwróciła się od zlewozmywaka.

- Może cię poklepać po plecach?

- Nie, dziękuję. - Maggie wróciła do enchilady.

Sarita zna dobrze Luke'a. A gdyby tak wprost zapy­

tać, co ona wie, na przykład, o nie narodzonych dzie­

ciach szefa? Bzdura, skarciła się w myślach. Ona nic

nie wie; Luke nie jest skory do zwierzeń. Maggie prawie

nic o sobie nie opowiada.

background image

- Wiesz co, Sarito, chcę sobie dziś kupić ładną ko­

szulę nocną. - Zmieniła temat.

- Po co ci koszula? Lepiej spać nago.
- O, co to, to nie - odparła stanowczo Maggie.

Sarita uśmiechnęła się.

- Chociaż... Seksowna koszulka nie zawadzi na po­

czątek.

Gdy Maggie wychodziła z domu, słońce zaczynało

się już obniżać. W powietrzu czuło się rześkość, chłód

i spokój. Luke czekał w swoim wozie. Wychylił się

i otworzył drzwi po prawej stronie.

- Cześć. Nazywam się Luke West. A pani?
- O i1e pamiętam, przedstawiał nas sobie pewien

ksiądz w Las Vegas.

- Ale ty dziś nie wyglądasz jak Maggie. - Włączył

silnik i zaczęli się toczyć długim podjazdem. - Nie zro­

zum mnie źle. Wyglądasz świetnie. Tyle że nie jak Mag­

gie.

Spojrzała po sobie. Była w ciemnozielonym swetrze

włożonym na koszulkę w stylu oksfordzkim oraz w sta­

rannie odprasowanych, wełnianych spodniach. Wes­

tchnęła.

- To jest moje przebranie „grzecznej dziewczynki".

Rodzaj gałązki oliwnej dla mamy. Choć może się oka­

zać, że się niepotrzebnie wygłupiłam.

- Zawsze powiesz sobie, że się starałaś.

- Starałaś, sprzedałaś... Człowiek tak łatwo siebie

zdradza, byle się podlizać.

Wzruszył ramionami.

background image

- No, ja tam się nie znam specjalnie na zawiłościach

rodzinnych. Radziłem sobie jakoś z matkami, to pra­

wda, ale właśnie w liczbie mnogiej... Z tymi wszystki­

mi macochami... - spojrzał na nią - wiesz przecież.

- A co z twoją własną matką? - zainteresowała się

Maggie.

- Stefania i ja lubimy się, owszem. Ona mieszka

w Wirginii. Wyszła za lokalnego polityka. Dlatego

rzadko się widujemy... Opuściła ojca, kiedy byłem je­

szcze mały. Zrzekła się praw rodzicielskich.

Maggie przyglądała mu się ze współczuciem.

- A czy potem zżyłeś się z którąś macochą?
- Owszem, z Kayleen. To bardzo porządna osoba,

lubi dom. Jest przy tym niewiele starsza ode mnie -

uśmiechnął się ironicznie. Po chwili dodał: - Czułem

się też związany z Felicją.

Wypowiedziawszy to drugie imię, zamilkł na dłużej,

a oczy mu posmutniały. Maggie zawahała się, lecz po­

stanowiła użyć filozofii Sarity: jeśli chcesz się czegoś

dowiedzieć, pytaj.

- Jaka była ta Felicja?

- To matka Michaela. Najbardziej odpowiedzialna

kobieta, jaka się trafiła mojemu ojcu. Próbowała mat­

kować nam wszystkim. Bardzośmy ją szanowali. A po

rozwodzie... Właściwie nie wiem, co było pjerwsze,

alkohol czy rozpacz; w każdym razie trafiła do zakładu,

i to na całe lata. Ciągle ją tam jeszcze odwiedzamy.

Maggie chłonęła te informacje w milczeniu. Nie dzi­

wiło jej, że Jacob przejmuje się losem jednej ze swych

macoch. Najstarszy z braci Westów był poczciwy i przy

background image

tym wzorowo solidny. Luke mógłby się jednak wyda­

wać jego przeciwieństwem. Jest sumienny jako ranczer,

owszem, lecz tylko w tej dziedzinie. No a jednak myli­

łam się w ogólnej ocenie, pomyślała Maggie.

- Czy ktoś ci już powiedział, że jesteś bardzo miłym

facetem? - zapytała po chwili.

- Miłym? - Posłał jej jeden z uśmieszków. - Nieraz

słyszę o sobie, że jestem bezczelny, ale żeby „miły"?

Tego mi nie mówią.

- Luke, ja nie żartuję. Nazywam cię „miłym", bo

przecież opiekujesz się matką Michaela... Albo Adą. No

i uczysz tych biednych chłopców.

- Daj spokój! - żachnął się. - Nie przypisuj mi ta­

kich szlachetnych motywów. Ja po prostu lubię zajęcia

z tymi chłopakami. Gdybym ich nie lubił, nie kiwnął­

bym nawet palcem. Znasz mnie przecież.

- Okej. - Nie będzie się z nim spierała. Ale jej wy­

obrażenie o nim zaczęło się teraz zmieniać. Słodycz,

rozlewająca się w niej na myśl o opiekuńczości Luke'a,

zwłaszcza względem chłopców, była niczym nadzienie

kulek Rafaello, i prawdopodobnie równie niezdrowa.

Lepiej już o nim myśleć tak, jak sam tego chce: że jest

męski, zniewalający, samolubny i niestały.

Bo przecież był niestały, jak dotąd. Lepiej, żeby

o tym pamiętała.

Przez resztę drogi do Dallas mówili coś tam o ranczu

i pogodzie... Widać już było wielki betonowy precel na

południe od Balch Springs, gdy Luke powrócił do te­

matu szkółki.

- Kiedy załadujemy twoje rzeczy - powiedział -

background image

chciałbym, żebyśmy pojechali po Jeremy'ego. Co

o tym myślisz?

Maggie spojrzała pytająco. Wtedy Luke dodał:

- Wiesz, ja go zabieram na niektóre weekendy. Daję

mu dodatkowe lekcje, a on to odpracowuje, jak umie.

- Jasne. W porządku - odpowiedziała.

A więc chłopiec będzie z nimi cały weekend? Luke

ma naprawdę miękkie serce. Przy okazji zostanie zli­

kwidowany kłopot z ewentualnym paradowaniem

w negliżu po korytarzu.

- Jeremy to ten bystry chłopak? - upewniała się

Magie.

- Tak. Mały mieszaniec. Bardzo biedny chłopiec.

Ma tylko wuja. Jego matkę zabił któryś z jej klientów.

Byłaby to nawet porządna dziewczyna, ale miała w ży­

ciu pecha. Zaszła w ciążę jako czternastolatka. Tatuś

dureń wyrzucił ją z dzieckiem na ulicę. Co miała robić?

I tak cud, że jej mały nie całkiem się zmarnował.

Maggie wyobraziła sobie życie tego dziecka. I po­

czuła przypływ wstydu za różne fochy, na które pozwa­

lała sobie jako dziewczynka w swoim zasobnym domu.

- A co było dalej z Jeremym?
- Dziadkowie nie chcieli go, więc zajęła się nim

opieka społeczna. Trafił do rodziny zastępczej. Ale tam­

ci szybko go oddali z powrotem, bo to niepoprawny

łobuz, jak twierdzili. - Luke zacisnął zęby. - Pewnie,

że to łobuz. Ale ja go nie uważam za straconego.

- No a skąd wziął się w twojej szkółce?
- To przypadek. Wolontariuszka, która nim się zaj­

mowała, słyszała coś o hippoterapii. I przywiozła go do

background image

mnie. - Luke zatrzymał się na światłach."- Ten chłopak

jest naprawdę niezły w siodle - stwierdził z odcieniem

dumy. - Może nawet zrobię z niego zawodnika?

- A na czyj koszt?

- Pewnie na mój własny. Pearsonowie, jego nowa

rodzina zastępcza, nie są zbyt bogaci. Ale to porządni

ludzie.

Zmieniły się światła i Luke nacisnął pedał gazu. Klu­

czyli teraz wąskimi uliczkami osiedla.

- Jesteśmy na miejscu. Dzwoniłaś do matki?

Maggie zrobiła stropioną minę.

- Jestem tchórzem, przyznaję... Ale dziś jest piątek.

Ojciec powinien być jeszcze w pracy. Miałam nadzieję,

że ominie nas awantura.

Luke milczał, skręcając na podjazd przed domem

Stewartów..

- Coś mi się zdaje, że tatuś wcale nie jest w pracy.

Przed domem stał samochód ojca Maggie.

Nacisnęła dzwonek. Czekali przez chwilę, a Luke

obserwował strojny wieniec bożonarodzeniowy, przy­

mocowany do drzwi. Na bezlistnym dębie przed domem

jarzyły się żaróweczki uczepione konarów. Nie podoba­

ła mu się ta aranżacja. Ciekawe, co też Maggie wymyśli

u nich na Gwiazdkę?

Drzwi otworzyły się.

- Panna Maggie! - zawołała kobieta w fartuszku i

z mnóstwem loczków na głowie. - Co za radość! A to

musi być Luke, to znaczy, pan West.

- Dzień dobry. - Weszli do środka.

background image

- Luke, to nasza Marilyn - przedstawiła służącą

Maggie.

- Rodzice pani są w salonie. Na pewno się ucieszą,

gdy państwa zobaczą.

- Wątpię - szepnęła Maggie.

Święta nie narzuciły jeszcze swych praw ani barw

temu stonowanemu wnętrzu. Czerwień i zieleń pobły-

skiwały tylko ze srebrzystej misy ze specjalnie dobra­

nymi jabłkami, upozowanej na stoliku jak w hotelach

sieci Sheraton. Wspomagały misę dwa kandelabry

z białymi świecami. Po obu stronach stołu prężyły swe

oparcia sztywne, niegościnne krzesła. Luke poczuł, że

chętnie kopnąłby któryś z tych mebli.

- Czy mogę prosić pana o kurtkę - dyskretnie przy­

pomniała Marilyn.

Luke rozebrał się i ruszył wraz z Maggie w stronę

półuchylonych drzwi do salonu. Dobiegł ich głos Sha­

ron Stewart.

- Chcę do niej zadzwonić - prosiła. - Minął ty­

dzień. .. Niepokoję się.

- Absolutnie nie! - Był to stanowczy głos Malcolma

Stewarta. - Nie będziemy się dostosowywać do dziwa­

cznych zachowań tej dziewczyny. Ona wkrótce zrozu­

mie, jaki błąd popełniła, i wróci do domu.

Maggie i, Luke stali, nie przekraczając progu. Luke

otoczył Maggie ramieniem.

Sharon Stewart znów przemówiła:

- Margaret potrafi być bardzo uparta. A co będzie,

gdy jednak nie wróci?

- Kiedy jej się skończą pieniądze, nie będzie miała

background image

innego wyboru. - Wywody ojca przerwane zostały

przez niegłośny brzęk szkła, do którego wrzucono ko­

stki lodu. - Dzwonił dziś do mnie mój brat. Pytał o Mar-

garet.

- Wiedziałam, że będą plotki. Ja to wiedziałam!

- No to nie trzeba było nic mówić Amelii Bretton.

Na miłość boską,. Sharon, okaż raz w życiu trochę roz­

sądku.

Luke spojrzał na Maggie. Wykonała nieokreślony gest,

lecz gdy on próbował pchnąć drzwi, powstrzymała go.

- Jestem pewna, że Amelia nic nikomu nie powie­

działa. Przyrzekła mi dyskrecję.

- Tak czy owak, rzecz się wydała, a w konsekwencji

ja miałem nieprzyjemną rozmowę z bratem. Chciał wie­

dzieć, czy Margaret istotnie uciekła z... No tak, wolał­

bym nie cytować oryginalnego sformułowania, jakim

obdarzył swego byłego zięcia.

Luke zacisnął zęby.
- Ale Pamela... - Matka Maggie zawiesiła głos. -

Pamela nie była dziewczyną zbyt stateczną... Czy nie

sądzisz, Malcolmie - zaczęła innym tonem - że powin­

niśmy o małżeństwie naszej córki poinformować prasę?

Po co mają się szerzyć plotki?

- Złotko, zacznijże logicznie myśleć. Chyba nie

wierzysz w tę całą historyjkę o małżeństwie! Człowiek

taki jak West żeni się albo po pijanemu, albo pod jakimś

przymusem.

- Ale on ją przy mnie poprosił o rękę - nieśmiało

zaoponowała Sharon. - Był trzeźwy i nikt go nie zmu­

szał.

background image

Rozległo się niecierpliwe sapnięcie.

- Miałem na myśli na przykład to, że West ostatecz­

nie mógłby się poczuć przymuszony do ożenku z matką

swego dziecka.

- O nie! To nie ten przypadek. O ile wiem, Margaret

nie jest w ciąży.

- Zagalopowałem się... Dziwna historia z tymi kon­

kurami Luke'a... Przecież nasza córka nie jest w jego

typie. Zdawało mi się, że on gustuje w dojrzałych ko­

bietach, a nie w takich kurczątkach jak Margaret. Oczy­

wiście, kochamy nasze dziecko, ale...

Tu już Luke nie wytrzymał i wkroczył do pokoju.
- Myli się pan w każdym swym sądzie, panie Ste­

wart - wypalił.

Kątem oka dostrzegł, że Maggie, stojąca w progu,

płonie ze wstydu. Sharon Stewart podniosła rękę do ust,

zatrwożona. Jej mąż pobladł z wściekłości.

- Podsłuchujemy, panie West? - zapytał z zimną

grzecznością.

- A czego może się pan spodziewać po kimś takim jak

ja? - ironizował Luke. - Samych złych rzeczy. Ale po

pierwsze... - Obejrzał się, podszedł do Maggie i przycis­

nął ją do siebie. - My rzeczywiście jesteśmy małżeń­

stwem. I pańska córka naprawdę nie jest w ciąży.

- Luke... - szepnęła Maggie, spuszczając oczy.
- A po drugie... No cóż, może nie powinienem wi­

nić ojca za to, że widzi w Margaret wciąż małą dziew­

czynkę. Niemniej w oczach mężczyzn jest to atrakcyjna

kobieta, zapewniam. I dodam jeszcze tylko, że ona jest

absolutnie w moim typie.

background image

Z satysfakcją obserwował twarz teścia, na której mie­

szała się złość ze zdumieniem. Prawie nie zauważył, jak

ruszyła ku nim matka Maggie. Została jednak powstrzy­

mana ostrym upomnieniem:

- Sharon!

Pani Stewart zawahała się, spoglądając to na męża,

to na oboje młodych. Zdobyła się jednak na odwagę.

Otwarła ramiona i zwróciła się do zięcia:

- W takim razie witaj w rodzinie, Luke.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Chyba poszło całkiem nieźle, co? - Maggie

pchnęła w stronę Luke'a poszwę pełną różnych drobiaz­

gów.

Przejął od niej pakunek i ulokował go z tyłu auta.

Zapomnieli zaopatrzyć się w kartonowe pudła, wię­

kszość dobytku Maggie trafiła więc do trzech wielkich

toreb na odpadki oraz poszwy. Jej siodło i pozostały

sprzęt jeździecki umieścili w przyczepie końskiej, po­

darunku ojca na dwudzieste urodziny Maggie.

- Co masz na myśli? - zapytał, mocując ładunki.

- No, że obyło się w końcu bez większej awantury.

- Czas umocować przyczepę - powiedział. - Może

byś otworzyła szerzej drzwi do garażu.

Garaż jej rodziców był równie obszerny, jak ten

w domu Jacoba; mieściło się w nim kilka samochodów,

a także przyczepa dla konia.

Luke zręcznie manewrował dodge'em. Maggie za­

śmiała się, przypominając sobie scenkę w salonie rodzi­

ców.

- Ale to, że mama tak cię objęła, że się odważyła, to

jednak imponujące, prawda? Dziękuję ci, że ze mną

przyjechałeś.

background image

- Nie mogło być inaczej. - Luke wzruszył ramio­

nami.

- Albo ta twoja przemowa do ojca. Co za teatr! Przez

chwilę wydawało mi się, że grasz specjalnie dla mnie...

- Maggie, nie jestem aktorem. Przed nikim nie

gram.

Milczała przez chwilę. I nagle zapytała:

- A orgie?

- Co takiego?

- No, w czasie orgii - brnęła śmiało - gra się nie

tyle przed publicznością, ile wraz z nią...

- Maggie, co ty wygadujesz?
- Ja tylko stosuję technikę Sarity: jeśli chcesz się

czegoś dowiedzieć, zapytaj.

Kręcił głową z niedowierzaniem.

- I ty chcesz mnie zapytać, czy ja biorę udział w se­

ksie grupowym, tak?

- Hm. - Namyślała się przez chwilę. - Może nie...

Ostatecznie mogłabym odwrócić metodę Sarity: jeśli

wolisz czegoś nie wiedzieć, nie pytaj o to.

Luke zaczaj się śmiać.

- Ty jesteś niesamowita. Człowiek nigdy nie wie, co

wymyślisz za pięć minut. Gdybym wiedział, że małżeń­

stwo może być tak zajmujące, ożeniłbym się już wiele

lat temu. - Przestał się śmiać, gdy zdał sobie sprawę

z tego, co powiedział. Bo przecież był żonaty ileś lat

temu.

Maggie westchnęła; jej myśli potoczyły się

najwyraźniej tym samym torem.

- Przykro mi z powodu tego, co ojciec mówi o tobie

background image

i Pameli. On bywa ślepy na rzeczywistość. Czarują go

chyba rzęsy bratanicy. I to, że ona umie tak ładnie pła­

kać.

To prawda, przyznał Luke w myślach, ona ładnie

płakała. Łzy jak groch toczyły się po jej policzkach.

Czasami drżała jej dolna warga - niczym małej dziew­

czynce. Najpierw budziło to w nim odruchy opiekuń­

cze. Potem zaś przyprawiało już tylko o wściekłość.

- Nienawidzisz jej?

Odwrócił się, zmierzając ku pikapowi.

- Nie... Za mało jest dziś dla mnie ważna, abym jej

nienawidził. - Może nigdy nie była ważna? Otóż to,

tutaj było sedno, początek całego łańcucha wydarzeń

prowadzących do tragedii, o której zdawał się nikt nie

pamiętać. Oprócz Luke'a.

- A więc to z powodu dziecka nie lubisz Bożego

Narodzenia?

Jej słowa poruszyły strunę, którą starannie w sobie

omijał. Tamta śmierć wytworzyła w nim poczucie winy

nie do usunięcia. Sięgnął do drzwi pikapa, zaciskając

mocno palce na klamce.

- Już dosyć, Maggie - rzucił szorstko.

- Okej. Ale rozmowa o tym mogłaby pomóc.
- Wiesz, co może pomóc? - Obrócił się. - Zamknię­

cie tego tematu. Jedźmy już. Wsiadaj do swego auta.

Zobaczymy się na ranczu.

Szarpnął klamkę dodge'a. W tej chwili zadzwonił

jego telefon komórkowy. Sięgnął po aparat leżący na

fotelu. Wymiana zdań była krótka i najwyraźniej nie

polepszyła nastroju Luke'a.

background image

- Nie zabierzemy Jeremy'ego - zwrócił się do Mag­

gie. - Jego opiekunowie mają dziś dla niego jakieś do­

datkowe zajęcia w szkole. Powiedzieli, żebym wpadł po

niego jutro w południe.

- Będziesz musiał się specjalnie wybrać...

- Hm... - zastanowił się. - A może zostanę na noc

w Dallas?

- U kogo?

- Chyba u Jacoba.

Maggie zrobiło się nagle przykro.

- Beze mnie?

Oczywiście, że wolałby bez niej. W tym stanie du­

cha.

- Myślisz, że złamię śluby wierności, ot tak, w jedną

noc?

- No, nie... - broniła się. Spojrzała na swe buty,

potem na przyczepę, wreszcie gdzieś w niebo. -

Wiesz, myślałam, że pojadę za twoim dodge'em na

ranczo...

- Przecież znasz drogę - zdziwił się.

- No tak - westchnęła. - Ale ta ręka... - Uniosła

nadgarstek. - W moim samochodzie nie ma automaty­

cznej skrzyni biegów. - Spojrzała Luke'owi w oczy.

- Zresztą, to nawet nie problem... Ale co by było, gdy­

bym na przykład złapała w drodze gumę? Sama nie

zmienię koła.

Luke przyglądał się jej badawczo. Maggie najwyraź­

niej coś skrywa. Ciekawe, co.

- Nie przejmuj się - powiedziała nagle. - Jestem

głupia. Na pewno nic mi się nie przydarzy. A w końcu

background image

jeśli złapię gumę, poproszę kogoś z przejeżdżających

o pomoc.

- O nie! - sprzeciwił się. - W takim wypadku lepiej

porządnie zamknąć okna, zabezpieczyć drzwi i dzwonić

z komórki po serwis.

- W porządku - zgodziła się szybko. - Nic mi się

nie stanie.

Luke poczuł niepokój. Kiedy Maggie tak łatwo mówi

„w porządku", nie znaczy to, że się zgadza, a tylko że

nie chce jej się dalej argumentować.

- Maggie - powiedział. - Najlepiej poczekaj z wy­

jazdem do jutra. Tutaj, u rodziców. W południe zabiorę

cię.

- U rodziców? - Jej zdumienie zdawało się bezgra­

niczne.

- To może u którejś z przyjaciółek?

Maggie wzruszyła ramionami.

- I co ja powiem: że mój mąż jest w mieście, ale nie

możemy być pod jednym dachem?

Luke czuł, że jego nadzieje na spokojną, samotną noc

rozwiewają się. Ale Maggie ma rację. Nie da się w Dal­

las zorganizować osobnego noclegu.

- Czemu nie możemy być razem u Jacoba?

Luke westchnął. Nie, to byłoby co najmniej niezrę­

cznie. Przecież dopiero co obiecał bratu, że odbije mu

dziewczynę. I zrobił to.

- Wiesz co... - Potarł czoło. - Ostatecznie możemy

wziąć pokój w Sheratonie.

- To brzmi nieźle - ucieszyła się i klepnęła Luke'a

w ramię. - Ciekawe, czy mają tam wideo? Zamówimy

background image

sobie pizzę do pokoju i cały wieczór będziemy oglądać

filmy... Pożyczę jakieś kasety, wracając z miasta.

- Skąd wracając?

- Z zakupów.

Spojrzał na tył pikapa, gdzie piętrzyły się wory z rze­

czami Maggie.

- Masz za mało ciuchów?

- Potrzebuję tylko paru damskich drobiazgów -

uspokoiła go. I nie czekając na reakcję, żwawo ruszyła

do swojego auta. - A więc do zobaczenia w hotelu,

około siódmej. Okej?

On stał, jakby ogłuszony.

- To już nie boisz się jakiejś kraksy? - zawołał.

Wzruszyła ramionami, nie odwracając głowy. Po

chwili minęła go, machając mu ręką, tą z zieloną opa­

ską, zza szyby.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Zadziwiająco łatwo było namówić Luke'a na to, aby

mogła razem z nim zostać w Dallas. Maggie czuła się

trochę winna z powodu sztuczek, jakimi do tego dopro­

wadziła, ale zdesperowane kobiety chwytają się despe­

rackich metod.

A więc teraz ma swoją szansę. Będą jedli razem pizzę

w pokoju hotelowym, naturalnie w łóżku, bo tam bę­

dzie najwygodniej. Sprawy same potoczą się dalej.

Jak to było, na przykład, w grudniu zeszłego roku?

Spotkali się przypadkiem w Phoenix, oglądając zawody

jeździeckie. Kilka minut rozmawiali. Maggie nie wie­

działa, że Luke zatrzymał się w tym samym hotelu co

ona. Nie mogłaby też przewidzieć, że wieczorem będą

już razem oglądali w jej pokoju stare filmy w telewizji.

No i nie zgadłaby, że Luke nabierze na nią ochoty...

Nie było to, co prawda, takie proste. On nie był

trzeźwy i nie całkiem siebie kontrolował. Powodował

się odruchami. W istocie został sprowokowany. Po­

dobał się bardzo Maggie, no i...

Potrząsnęła głową, niezadowolona z siebie. Tym ra­

zem trzeba subtelniej szych działań. A w ogóle żadnego

rozpamiętywania przeszłości! A więc dziś: co się, na

przykład, stanie dzisiaj, jeśli sama bliskość w łóżku

background image

przy pizzy nie pobudzi Luke'a? Tym bardziej, że będzie

trzeźwy? Usiłowała to sobie wyobrazić.

Zmarszczyła czoło. Spojrzała na nowo kupione ko­

szule nocne, rzucone na łóżko hotelowe. Jedna była

uszyta z połyskliwej czarnej satyny, z pękami barw­

nych taśm podtrzymujących piersi. Była to rzecz wyzy­

wająca, króciutka, ledwie zakrywająca pośladki.

Mogę być zdesperowana, zadecydowała, ale nie aż

tak, żeby wystąpić w czymś takim! Właściwie po co to

kupiłam...? Maggie znów była z siebie niezadowolona.

Rzuciła okiem na drugą koszulę. Tak, ta druga może

ujdzie, uznała. Zaczęła się rozbierać. Wkrótce stała

przed lustrem w koszulce z czystej bawełny, długiej, ale

z krótkimi rękawami. Barwy maków polnych.

Właściwie nieźle. Jeszcze raz spojrzała na siebie. Do

licha! Góra jest jednak zbyt obcisła. Za wyraźnie obry-

sowuje piersi, no i ten kolor... Zieleń opaski na prze­

gubie, czerwień bawełny - toż to barwy bożonarodze­

niowe! Nie spodobają się Luke'owi.

Wpadła w panikę. Ścisnęło ją coś w żołądku. Gwał­

townie zaczęła ściągać koszulę. Ale materiał zaczepił

się o zapięcie opaski. W tej samej chwili zapukano do

drzwi. Maggie szamotała się z koszulą, wreszcie zawo­

łała stłumionym głosem:

- Kto tam?
- To ja. - Głos Luke'a. - Przyniosłem pizzę.

Wzięła głęboki wdech i wciągnęła koszulę z powro­

tem na siebie.

- Wejdź - powiedziała. Podeszła do drzwi i otwarła

je. - Mamy kilka filmów - spróbowała się uśmiechnąć.

background image

Przyglądał się jej zaskoczony. A więc zrobiła na nim

wrażenie. Cel wstępny został osiągnięty.

- No wejdź - powtórzyła zachęcająco.

- Nie wiem, czy powinienem - zamruczał. - Wyda­

jesz się nie ubrana.

- Chciałam się tylko poczuć swobodniej... - Całe

szczęście, że nie włożyłam tej satynowej koszulki, po­

myślała Maggie. Jeśli zwykła bawełna tak go poruszy­

ła... Nagle uzmysłowiła sobie, że tamta druga koszula

wciąż leży na łóżku.

- Wejdź - powtórzyła trzeci raz i cofnęła się tyłem,

próbując zasłonić sobą kompromitujący rekwizyt. Przy­

siadła na łóżku, zebrała koszulkę i spróbowała ją nie­

znacznie wcisnąć pod mebel.

Luke poruszył się, niezdecydowany. W jednej ręce

trzymał karton z pizzą, w drugiej - dwie puszki z wodą

sodową. Drzwi wciąż były uchylone.

Maggie pociągnęła nosem.

- Świetnie pachnie ta pizza - powiedziała. - I pa­

miętałeś też o piciu!

Obrzucił ją jeszcze raz badawczym spojrzeniem

i pchnął nogą za sobą drzwi. Kiedy się zatrzasnęły, ru­

szył przed siebie, umieszczając pizzę na stoliku.

Maggie wstała, a on zaczął się przemieszczać w jej

stronę, lecz jakoś dziwnie. Nie podchodził do niej,

a raczej podchodził ją. Wręczył jej jedną z puszek

i zapytał:

- Jakie filmy wypożyczyłaś?

- Eee... Nowy thriller z Bradem Pittem. Jest tam

podobno dużo efektów specjalnych. I jeszcze... - prze-

background image

rwała, patrząc, jak Luke otwiera swoją puszkę. Czynił

to zadziwiająco metodycznie, powoli.

- Widziałem ten film - powiedział.

Maggie wydało się, że głos Luke'a brzmi nieco

niżej niż zazwyczaj. Może też trochę bardziej ochry­

ple?

- Mamy jeszcze „Casablankę".
Patrzył na jej usta, gdy mówiła. Patrzył tak intensyw­

nie, że Maggie poczuła dreszczyk na plecach.

- Też widziałem - rzekł. I powoli zaczął odstawiać

swoją puszkę na szafkę nocną, nie spuszczając wzroku

z Maggie.

Jej było coraz bardziej gorąco.

- Ale... ten film warto obejrzeć parę razy.

- Tak, niektóre rzeczy warto obejrzeć parę razy -

kiwnął głową. I opuścił nieco spojrzenie. - Stwardniały

ci sutki - powiedział nagle.

Spłoszyła się, zakrywając piersi.

- Nie powinieneś... Takich rzeczy się nie mówi.

- Ja mówię. - Dotknął rąbka dekoltu jej koszuli.

I przesunął dłoń niżej.

Z trudem łapała oddech. Co teraz powinna zrobić?

Cofnęła się o krok. Czuła, że ma nogi jak z waty.

Przysiadła na łóżku.

- Ale jednak nie powinieneś - powtórzyła.

Uśmiechnął się.

- Gdybyś nie chciała tego wszystkiego - powiedział

- nie powitałabyś mnie tutaj w takim stroju.

Ma, oczywiście, rację. Tylko dlaczego jego spojrze­

nie jest takie surowe? Przełknęła nerwowo ślinę. Potem

background image

pomyślała, że musi przecież doprowadzić swój plan do

końca. Wstała.

- Dobra, Luke. Jesteśmy w końcu małżeństwem. -

Położyła rękę na jego piersi i uśmiechnęła się. - No

i wobec tego... czemu nie?

Stał nieporuszony. W oczach wciąż miał chłód.

- Czekaj, niech pomyślę - zaczął. - Więc masz

ochotę na seks? Tak? Zaczniemy od razu? Czy potem,

po jedzeniu?

Opuściła rękę.

- Czy ty wszystko musisz tak komentować? - Po­

czuła się urażona. - To nie jest najlepsza metoda. Wo­

lałam cię już takiego jak przed rokiem, nie całkiem

trzeźwego.

Słowa te poruszyły Luke'a.

- Maggie, co ty właściwie knujesz? - odezwał się

łagodniej. - Wymyśliłaś jakąś odpłatę? Za tamto?

- Odpłatę? Za co miałabym płacić! Myślisz, że coś ci

jestem winna? - Świadomie wypaczała sens jego pytania.

- No nie, oczywiście to ja jestem winien. Chociaż...

- Jego oczy zwęziły się. - Byłem w takim stanie, że nie

bardzo pamiętam, co zaszło. Może nic? Może czuję się

winny niepotrzebnie?

Spojrzała na niego.

- Nawet nie pamiętasz! - Obróciła się nagle, chwy­

ciła z szafki jego puszkę z wodą i z rozmachem wcis­

nęła mu ją. - Bierz swoją pizzę i wynoś się. Straciłam

apetyt. - Wciągnęła gwałtownie powietrze nosem,

w którym zaczęło być wilgotno. Oczy miała jednak jak

zwykle suche. - Straciłam apetyt na wszystko.

background image

84

- Maggie... - Luke postarał się być łagodniejszy.

Prawie delikatny. A ona od razu nabrała chęci, aby go

uderzyć. - Mało pamiętam dlatego, że byłem pijany.

- Co ty opowiadasz! - Wzruszyła ramionami. - Wy­

piłeś może parę drinków, ale chodziłeś prosto. I język ci

się nie plątał.

. - Ja nigdy nie piję dużo, przecież wiesz. Alkohol mi

szkodzi... Naprawdę mam luki w pamięci. Urwany

film.

Zamrugała. Nie mogła płakać. Nie umiała. Czuła

tylko coraz większą wilgoć w nosie. Odwróciła się do

niego tyłem.

- Powiedziałam ci, żebyś sobie poszedł. Nie. mam

już na nic ochoty.

- Na nic? - Zbliżył się do niej i położył jej rękę na

karku. - Pewna jesteś, że na nic?

- T-tak. - Ciepło jego dłoni przeniknęło ją. Palce

Luke'a były delikatne. Ruchliwe. Zadrżała.

- Czy ty wiesz, ile razy wracałem myślą do tamtej

nocy? - Jego dłoń przesunęła się po plecach w dół.

Oburącz objął Maggie w pasie. Łagodnie gładził jej

boki i biodra. - Prawie tyle razy, ilekroć zastanawiałem

się, czy nasza przyjaźń będzie mogła trwać dalej.

- Ale przecież jest tak niedużo do pamiętania - po­

skarżyła się.

- Aż tak źle się spisałem? - Położył jej ręce na ra­

mionach i powoli obrócił ku sobie.

Zerknęła w górę. Oczy Luke'a nie były już obce.

Poczuła, że pragnie się do niego przytuhć. Zrób to, zrób,

szeptało coś w jej głowie.

background image

- Obudziłem się przy tobie rano i miałem wielką

chęć, żeby... No wiesz.

Opuścił znów jedną dłoń ku jej talii, potem przesunął

ją wyżej, pomału, aż wreszeie ujął pierś od spodu. Dragą

ręką przygarnął Maggie do siebie. Jej głowa opadła na

jego ramię.

- Chciałem i teraz też tego chcę - szepnął. Ona ob­

jęła go i uniosła twarz, on jednak nie pocałował jej.

Zamiast tego powiedział: - Ale wiesz co, kochanie...

- Wziął głębszy oddech i odsunął się. - Nie chciałbym

cię znowu zranić, za żadne skarby.

- Nie zranisz - uśmiechnęła się. - Już ci wszystko

wybaczyłam.

Pokręcił głową i całkiem wyswobodził się z jej ob-

jęć.

- Nie, może lepiej nie będę ryzykował.

- Ty nie będziesz ryzykował? Ty?! - Maggie poczu­

ła nowy przypływ złości. - Do diabła! - i uchwyciła

jego podbródek zdrową ręką, przyciągnęła ku sobie, po

czym wspięła się na palce. Zamierzała go pocałować.

I zrobiła to.

Stał nieporuszony. Zesztywniał, poddając się jej.

Wpiła się w niego. Otrząsnął się. Gwałtownie ją przy­

garnął i zaczął oddawać pocałunki. Obejmowali się za­

chłannie i Maggie poczuła, jak rozlewa się w niej gorą­

co, spływając falą w dół brzucha. Było jej coraz bar­

dziej rozkosznie, chociaż i obco.

Upadli na łóżko. Luke wcisnął kolano między jej

uda. Oboje napierali na siebie, lecz w głowie Maggie

cały czas płonęło ostrzeżenie. Co będzie, gdy znowu

background image

zawiedzie? Gdy ona zawiedzie. O nie, lepiej o tym nie

myśleć.

Zaczęła szybko rozpinać jego koszulę, wsunęła pod

nią rękę i pieściła muskularne ciało Luke'a. Zabierz

mnie tam, prosiła samymi oczami, zabierz mnie tam

zaraz, zanim mogłoby się coś nie udać.

Wydawało się, że Luke to zrozumiał. A może nie

zrozumiał? Bo nagle zwolnił i szepnął:

- Skarbie, nie tak nerwowo.

„Skarbie". Nigdy tak przedtem do niej nie mówił.

Lecz bez wątpienia nazywał tak przed nią wiele kobiet

w sytuacjach podobnych do tej. Gdy był z nimi równie

blisko, jak teraz z nią.

Wysunęła rękę spod jego koszuli.

- Co się stało? - zapytał. I pocałował ją delikatnie.

- Nic - westchnęła. Uczyniła wysiłek, aby go znów

objąć. Udało jej się nawet uśmiechnąć. - Chciałeś, że­

byśmy trochę zwolnili.

- No tak. Ale ty się całkiem zatrzymałaś. - Opadł na

bok. - Może mi jednak powiesz, co się dzieje?

Nie, absolutnie nie może mu tego powiedzieć. Przy­

tuliła się do niego i spróbowała go znów pocałować, ale

nastrój chwili prysł. Mimo to nie chciała dać za wygra­

ną. Przyciskała Luke'a obiema rękami, zapominając

o zielonej opasce. W pewnej chwili zadrasnęła jej za­

pięciem szyję Luke'a.

Szarpnął się.

- Co ty robisz!

Opadła na wznak. Pociągnęła nosem.

- Przepraszam. - Wszystko źle, źle, źle, coś szeptało

background image

w jej myślach. - Znowu wszystko popsułam - powie­

działa.

- To ja przepraszam - odezwał się Luke. - Ale je­

stem dziwnie zdezorientowany... - zawiesił głos. -

Czy ty próbujesz sobie czegoś dowieść? Albo nam?

- Nie... - Znów pociągnęła nosem. - Jestem idiot­

ką. I akurat tego nie muszę udowadniać. - Jeszcze raz

pociągnęła nosem.

- Maggie - powiedział głosem pełnym napięcia. -

Usiłuję cię zrozumieć. - Mówisz, że nie chowasz urazy

za tamtą noc. A może.

- Szlag by to... - mruknęła. I powtórzyła jeszcze

raz, głośniej. - Szlag by to trafił!

Zapadło milczenie. Wreszcie Luke się poruszył.

- Czemu klniesz?

Chciałaby się zwinąć w kłębek, schować głowę i nie

ruszać się tak cały rok. Odwróciła się, podkurczyła ko­

lana i objęła je rękami. Błysnęła zielona opaska. Prze­

klęta opaska... Ach, żeby Luke teraz zechciał po prostu

wyjść.

Tymczasem on przysunął się i objął ją.

- Powiedz, co ja mam myśleć, Maggie? Najpierw

zabrałaś się do uwodzenia mnie, potem kazałaś mi się

wynosić, Znów zmieniłaś zamiar i chciałaś się kochać,

mimo że starałem się, aby sprawy nie zaszły za da­

leko...

- Dla mego własnego dobra - ucięła sarkastycznie.

- Chciałem dobrze. Widocznie cię nie rozumiem.

Najpierw całujesz mnie, jakby od tego zależało twoje

życie, potem nagle się odsuwasz...

background image

- Nienawidzę przegrywać. - Usiadła pomału na

skraju łóżka. Rozejrzała się. Wstała i ruszyła w kierun­

ku pudełka z pizzą. Kiedy uniosła pokrywkę, zobaczyła

zimny placek pokryty skorupą sera i zakrzepłym keczu­

pem. Zwątpiła, czy udałoby jej się przełknąć choć kęs.

- A więc dlaczego „wszystko popsułaś"? - Głos Lu­

ke'a rozległ się tuż za nią.

Wciąż nie zamierzał wyjść. I nie przestawał zadawać

pytań.

Odsunęła pudełko z pizzą.

- Czy ty pamiętasz, co robiłam w Phoenix, kiedy­

śmy się spotkali?

- Tak, opędzałaś się przed pewnym bubkiem. Jak mu

było...?

- Carl Bronsky.

- Właśnie. Basebalista.
- To był całkiem miły chłopak.

- Nie wydawał się bystry. - Luke od tyłu objął

Maggie.

Ona trwała nieporuszona.

- Ale ty nie wiesz, co między nami zaszło... Lub

raczej nie zaszło. - I dodała cicho: - Wydaje mi się, że

jestem oziębła.

Odpowiedzią był śmiech. Śmiech był ostatnią rzeczą,

której mogłaby się spodziewać. Ugodziło ją to. Wyrwała

się Luke'owi, odwróciła szybko i rąbnęła go w pierś.

Prosto w splot słoneczny.

On zachwiał się, ale zaraz złapał równowagę. Roz­

cierał sobie brzuch i śmiał się dalej. Śmiał się serdecz­

nie.

background image

- Oj, dziewczyno, to ten Carl ci takich bzdur naopo­

wiadał? Jeśli ty jesteś oziębła, to ja zostanę cesarzem

chińskim.

Znów stała z opuszczonymi ramionami. Westchnęła.

- Luke, to nie tylko z nim... Przydarza mi się to

właściwie z każdym, jak dotąd. Najpierw jest mi do­

brze, a potem coś się nagle w głębi mnie zamyka.

On przestał się śmiać. Objął ją i przyciągnął do siebie.

- A więc to tak... - zamruczał, opierając podbródek

na czubku jej głowy. - A czym ja tutaj dla ciebie miałem

być? Jakimś lekarstwem? - Poruszył głową, starając się

zajrzeć jej w oczy. - Ale chyba nie będziesz płakała,

co?

- Jasne, że nie. - Pociągnęła nosem i odwróciła

twarz. - Ja nigdy nie płaczę. Nie mogę... Nie jestem

dobra w żadnej z tych rzeczy, które potrafią kobiety.

- Uhm. Rozumiem, że nie umiesz także szydełko­

wać i lepić pierogów?

Zdrżały jej usta.

- W ogóle nie umiem gotować.

- Dzięki Bogu mamy Saritę... Ale jeśli już powie­

działaś, że nie wychodzi ci z każdym, to właściwie ilu

było tych „każdych"? Coś mi się zdaje, że nie za wielu.

A może to tajemnica?

Maggie znów pociągnęła nosem. Przełknęła ślinę.

- Nie liczyłam. Jednak wystarczy, żebym była pew­

na, że problem jest we mnie, nie w nich.

- Rozumiem. Właściwie pierwsza rzecz, jaką trzeba

zrobić... - przerwał i niespodzianie schylił się, biorąc

ją na ręce.

background image

Wydała z siebie cichy okrzyk i złapała go za szyję.

- .. .Po pierwsze, trzeba zdefiniować problem - do­

kończył, idąc przez pokój ku jedynemu krzesłu i siada­

jąc na nim z Maggie na kolanach. - Ja sądzę, że ty nie

jesteś oziębła. - Zajrzał jej w oczy. - Myślę, że masz

po prostu kłopot z orgazmem.

Maggie przytuliła twarz do jego piersi.

- Nigdy nie przeżywałaś rozkoszy?

- Luke, ja nie umiem o tym mówić.

- No właśnie... Może gdybyś była bardziej otwarta,

gdybyś z tym... ze swoimi partnerami...

- O nie! Raz spróbowałam pogadać. Właśnie z Car­

lem. I była zupełna klapa.

- Z nim? Nic dziwnego. Przecież to zwykły sportowiec.

- Niby tak - westchnęła.

Zaśmiał się.

- No to powiedz mi teraz, czego się spodziewasz po

mnie.

O nie, nic mu nie powie. I tak już dość od niej usły­

szał. Usłyszał i zobaczył. Maggie czuła się jak po wiel­

kim rentgenie od stóp do głów. Wolałaby się nie wsty­

dzić Luke'a jutrzejszego poranka.

- Wiesz co - powiedziała i podniosła głowę - może

chodźmy już spać. Ale naprawdę spać.

Oboje wstali, a Luke powiedział:

- Ja jednak jestem głodny. Zjadę chyba na dół do

baru: Bo ta pizza jest już raczej niejadalna.

- Raczej nie - zgodziła się Maggie.

Luke ruszył ku drzwiom. Podreptała kilka kroków za

nim. Zatrzymał się z ręką na klamce. Odwrócił głowę.

background image

- Coś ci jeszcze powiem. W seksie nie można przegrać

albo wygrać, według mnie. Bo w ogóle nie jest to gra.

Podszedł do Maggie i położył jej ręce na ramionach.

- Nie chcę, żebyś zasypiała z poczuciem klęski. Al­

bo żebyś mnie, na przykład, od jutra unikała. - Spo­

strzegł, że uśmiechnęła się słabo. - I nie musisz mnie

już uwodzić. To ja jestem od uwodzenia.

- O!

- Uwiodę cię, zobaczysz. - Puścił do niej oko. Przy­

ciągnął ją do siebie i pocałował. - Ty mi się po prostu

poddasz. Nic więcej nie musisz robić. Ani nic mniej.

O północy Luke wciąż jeszcze nie spał. Siedział

w ciemności przy telewizorze z wyłączonym głosem.

Ekranem, na który patrzył, było jednak hotelowe okno

z rozsuniętymi storami. Luke trzymał nogi na krześle

i spoglądał z wysokości dwudziestu pięter na rozjarzo­

ne tysiącami świateł Dallas.

Powoli sączył drinka, którego przyniósł sobie z baru.

Maggie spała już chyba, a on zastanawiał się, po co

właściwie wzięli dwa pokoje? Powinien był zgadnąć,

że tym razem jej to nie będzie potrzebne.

Najlepiej byłoby, gdyby zasnęła w jego objęciach.

Kobiety lubią czuć się bezpiecznie. Wielu mężczyzn nie

rozumie, że one bardziej niż fajerwerków erotycznych

potrzebują czułości.

Obudziliby się razem rano i wtedy Maggie na pewno

nie byłaby tak napięta i samokrytyczna jak dziś. Dokoń­

czyliby pieszczoty z lepszym rezultatem. Maggie ufa

mu, czuł to.

background image

No tak. Ale czy on sam sobie ufa?

Patrzył w dół na miasto i powoli sączył whisky.
Istnieje też nowy problem, rzecz, której się po sobie

zupełnie nie spodziewał.

Zakochałem się w Maggie. Trzeba spojrzeć prawdzie

w oczy.

Kiedy do tego doszło? Chyba bardzo niedawno...

Był to zapewne moment, gdy trzymał ją na kolanach,

a ona tuliła zarumienioną twarz na jego piersi i spowia­

dała się ze swej „oziębłości".

Uśmiechnął się w ciemnościach. Pociągnął ze

szklanki łyk alkoholu.

A co będzie z wzajemnością? Sam zastrzegał, zanim

wzięli ślub w Las Vegas, że nie chce kobiety, która by

się w nim zakochała. I że wybiera właśnie Maggie, bo

liczy w tym względzie na jej rozsądek.

Westchnął i wysączył resztkę whisky.

Los sobie z nas kpi. Nie jest to wielkie odkrycie.

Wyłączył telewizor.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Hotel miał na pierwszym piętrze przyjemną restau­

rację, utrzymaną w tonach bieli i zieleni, z bufetem

śniadaniowym. Tam właśnie Luke zaprosił Maggie na­

stępnego ranka.

Ona spała bardzo niewiele. Tuż po północy usłyszała,

że Luke opuszcza swój pokój. Nie wracał przez kilka

godzin. A może nie było go całą noc? Pewności mieć

nie mogła, bo jednak trochę drzemała. Rano, ledwie

uchyliła powieki, wszystkie klęski wczorajszego dnia

stanęły przed nią z całą wyrazistością. Miała tylko jedną

wielką chęć: bez widzenia się z Lukiem uciec prosto na

ranczo.

On przewidział taki obrót rzeczy. Dlatego już o siód­

mej trzydzieści stawił się pod jej drzwiami i poty nama­

wiał, drażnił, czarował i rozśmieszał, aż pozbierała się,

wzięła prysznic i teraz oto siedziała naprzeciwko niego

w restauracji.

Luke przyglądał się jej pełnemu talerzowi.

- Gdybym miał tu coś do powiedzenia jako trener...

- zaczął.

- Ominęła mnie wczoraj kolacja - przypomniała mu

Maggie.

Uśmiechnął się.

background image

- Gdybym miał coś do powiedzenia jako trener -

podjął - tobym rzekł, że bardzo dobrze zaczynasz ten

dzień. Widzę sporo niezbędnych protein i owoców.

- O! - Zadowolona, że udało jej się obronić prawo

do apetytu, zastanowiła się, czy właściwie ma apetyt.

Trochę była niespokojna z powodu nocnego zniknięcia

Luke'a.

- Mam prośbę. - Odłożył nagle widelec z nadzia­

nym kawałkiem szynki. - Chcę, żebyś mi pomogła

przeszmuglować przez portiernię kota.

- Co takiego? - Maggie znieruchomiała ze zdumie- '

nia. - Kota?

- Właściwie kocicę. W nocy przez dwie godziny

usiłowałem ją wydobyć z krzaków. Mam ją teraz w po­

koju.

- To ty w nocy chodziłeś po jakąś kocicę?-Kocicę,

nie kobietę, zauważyła i ulżyło jej. Wypiła łyk kawy.

Po północy, rozbudzona, zastanawiała się, czy Luke nie

wybiera się właśnie na dziewczynki. Z nim nigdy nic

nie wiadomo. Chociaż... Przyrzekał jej ponoć wierność.

Ba, wierność! Jednak swojej pierwszej żonie wcale nie

był wierny.

- Jacob zadzwonił do mnie i poprosił, żebym mu

schwytał tego kota.

- Jacob? Właśnie kota? I to po północy? - Maggie

poczuła się nagle rozbawiona i bardzo głodna. Przysu­

nęła sobie talerz i przystąpiła do komponowania kanap­

ki. - Zacznij opowiadać.

Okazuje się, że Jacob zadzwonił do Luke'a ze szpi­

tala. Włamano się do domu jednej z jego pracownic, i

background image

a mieszkający u niej kuzyn został poturbowany. W za­

mieszaniu uciekła ulubiona kotka tej kobiety. Brat prosił

Luke'a o odnalezienie zwierzęcia i zaopiekowanie się

nim.

W trakcie tej opowieści, rozbudowanej i nieco bez­

ładnej, Maggie zdążyła się niemal uporać ze śniada­

niem.

- A dlaczego Jacob - dolała sobie kawy - tak się

przejmuje losem kocicy i jej właścicielki?

- Chodzi tu o jego nową asystentkę - Luke uśmie­

chnął się. - Wydaje mi się, że Jacob ma względem niej

pewne zamiary... Płacimy! - rzucił w stronę kelnerki.

- Bardzo jestem ciekaw tej Claire McGuire. .

- Pewne zamiary... -jak echo powtórzyła Magie.

- Jacob musi się ożenić, trust trzeba rozwiązać. Ty

mu się wymknęłaś, może ona się nie wymknie.

Maggie siedziała w pikapie Luke'a. Niby zamierzała

poprowadzić własne auto, ale jakoś niepostrzeżenie zna­

lazła się u boku męża. Pewnie z powodu kocicy, którą

ktoś musiał trzymać. Teraz zwierzątko siedziało w klat­

ce, kupionej po drodze.

Samochód zmierzał właśnie ku podjazdowi starego

domostwa Westów. Maggie była w tym domu tylko dwa

razy, raz z Lukiem i jego przyjaciółmi parę lat temu,

a ostatnio na zaproszenie Jacoba.

Budynek był dość niezwykły. Dziadek Luke'a

wzniósł go jeszcze w czasach, gdy okolica była tu raczej

wiejska niż miejska. Ten dwór, a trochę jakby pałacyk,

miał ściany z kamienia, dach z krenelażami, gargulce,

background image

wieżyczki i wielki ogród dookoła. Dziś ścianę frontową

ozdabiały także światełka bożonarodzeniowe.

Maggie wyskoczyła raźno z dodge'a, uśmiechnęła

się i powiedziała:

- Ale zameczek! Nic mu nie brakuje, chyba jedynie

ducha, żeby tu straszył.

- Pamiętam, że jak tu byliśmy razem parę lat temu

- Luke wydobył klatkę z kotem - powiedziałaś coś bar­

dzo podobnego.

- Naprawdę? - Maggie ucieszyła się, że pamięć Lu-

ke'a jednak zarejestrowała coś z jej życia. Tym bardziej,

że wtedy jego ramienia uczepiona była pewna okazała

blondyna i on zdawał się nią całkowicie pochłonięty.

Dziś ujął dłoń Maggie. Spojrzał na nią i powiedział:

- Wydajesz się trochę zdenerwowana. Masz wilgot­

ną rękę. Myślisz może o Jacobie?

- Właściwie nie. Chociaż...

- Rozumiem. - Ścisnął jej dłoń. - W końcu spoty­

kaliście się przez parę miesięcy. A teraz pojawiasz się

tu, było nie było, jako moja żona. Nie jego.

- Może to o to chodzi - przyznała.

Tak naprawdę niewiele zdążyło ją połączyć z Jaco-

bem. Bywali z sobą zwykle w szerszym towarzystwie.

Nieźle było się pokazać z panem Western; ostatecznie

stanowił on jedną z lepszych partii w Dallas. Parę razy

pojechali do kina, kilka razy byli na obiedzie. Nigdy

w łóżku.

No tak. Tymczasem Luke spytał:

- Byliście ze sobą w łóżku?

- Luke, ty naprawdę lubisz być obcesowy.

background image

- Chyba nie. Stosuję tylko metodę Sarity, pytaj i tak

dalej... Zresztą, nieważne. Cofam pytanie. Przepra­

szam. - Wyciągnął swój klucz do drzwi wejściowych.

- Asekuruj tyły, kiedy będę wpuszczał tę bestię na we­

randę. - Wskazał głową kota w klatce.

- Nie - powiedziała Maggie.

Zatrzymał się z ręką na klamce.

- Nie?

- Nie spałam z Jacobem.

- O! Chodziłaś z nim przeszło dwa miesiące...

I nic?

- Jakoś nic! - Maggie zrobiła śmieszną minę.

- Już dobrze, dobrze. Jeszcze raz cię przepraszam.

- Otworzył klatkę i wypuścił kotkę. - A swoją drogą

przygotuj się na krzyżowy ogień pytań.

Pogwizdywał teraz, zadowolony. Wyraźnie mu ulży­

ło.

- Nie sądzę, aby twój brat zechciał nas egzamino­

wać.

- Nie Jacob, tylko Ada. Wysłałem do niego wiado­

mość o naszej małej podróży do Las Vegas i jestem

pewien, że wszystko przekazał Adzie.

- Już wróciła ze Szwajcarii?

- Tak, podleczyli ją.

Ada zaczęła komenderować Maggie od pierwszej

chwili, gdy ją ujrzała. Po uściskach z Lukiem, chciała

ich oboje zaciągnąć do siebie do kuchni, jednak Luke

musiał pójść pogadać z Jacobem.

Teraz, pogwizdując melodię z „Gwiezdnych wojen",

background image

zmierzał prosto do biura brata. Zatrzymał się przed
drzwiami i jednym krótkim puknięciem oznajmił swe

przybycie. Nacisnął klamkę.

Maggie zasiadła przy dużym, kwadratowym stole,

królującym na środku kuchni. Pomieszczenie pachniało

cynamonem i drożdżami. Przyglądała się kobiecie, któ­

rą wszyscy bracia Westowie tak bardzo kochali. Ada

powiedziała, że muszą się obie napić kawy i teraz krzą­

tała się przy jej nalewaniu.

Była osóbką niewielką, lecz energiczną i jakby bez

wieku. Wydawała się wyschnięta i twarda, niczym nie­

śmiertelnik. Włosy miała żółte, prawdopodobnie utle­

nione. Ich krótkie kosmyki okalały szczupłą twarz jak

korona z płatków środek kwiatowy. Nosiła spłowiałe

dżinsy z szelkami i koszulkę z oryginalnym napisem na

piersiach: „Skończyły mi się estrogeny, ale mam rewol­

wer". Do tego w uszach - kolczyki z diamentami- Ka­

myki były niemałe; przy korzystnie padającym świetle

rozsiewały mnóstwo błysków.

Maggie uśmiechnęła się.

- Podoba mi się twoja koszulka.

- Mnie też. - Ada postawiła na stole kubki i usiadła

naprzeciw Maggie. Milczała przez chwilę, świdrując

wzrokiem swego gościa. Wreszcie spytała obcesowo:

- Dlaczego wyszłaś za Luke'a? Uwodziłaś przecież Ja-

coba?

- Wcale nie! - oburzyła się Maggie. - To znaczy...

wcale go nie uwodziłam. Ani on mnie. Przyjaźniliśmy

się tylko.

background image

- To czemu ci się oświadczył?

Niezłe pytanie! Maggie podniosła kubek obiema rę­

kami i piła kawę drobnymi łyczkami, aby dać sobie czas

do namysłu. Luke ostrzegał ją już wcześniej, że Ada nie

wie i nie może nic wiedzieć o pieniądzach, jakie bracia

wykładają na jej leczenie. Nagłe ożenki wszystkich

trzech po prostu przyjmie jakoś do wiadomości... No

dobrze: ale co Adzie odpowiedzieć teraz?

- Wydaje mi się, że przyszedł na niego czas... - Po­

ciągnęła kolejny łyk. - A oświadczył się mnie, bo byłam

pod ręką. On lubi proste, logiczne rozwiązania.

Ada z namysłem pokiwała głową.
- A dlaczego mu odmówiłaś?
- Jest dla mnie tylko przyjacielem.

- No tak...

Maggie uśmiechnęła się.

- Ale jak mogłaś tak szybko zamienić jednego brata

na drugiego?

- Wcale nie szybko! To znaczy, szybko, ale... - Tu

wyobraźnia na chwilę zawiodła Maggie. - Ja już wcześ­

niej byłam z Lukiem... tylko że nam nie wyszło. Przed

rokiem. - Odchrząknęła. - No a gdy teraz odmówiłam

Jacobowi, Luke zrozumiał, co naprawdę do mnie czuje

i pośpieszył z oświadczynami.

Zabrzmiało to nieźle. Tak dobrze, że Maggie sama

gotowa w to była uwierzyć.

- A więc kochałaś Luke'a, spotykając się równo­

cześnie z Jacobem?

Magie zaczerwieniła się. Potem wzruszyła ramio­

nami.

background image

- No, przyłapałaś.mnie. Wydam ci się teraz albo

idiotką, albo spryciarą.

- A którą z nich jesteś?

- Idiotką - odpowiedziała bez namysłu Maggie. -

Taka wydam ci się sympatyczniejsza, prawda?

Ada zaśmiała się krótko i bardzo głośno. Wstała

i klepnęła Maggie po ramieniu,

- Podobasz mi się - powiedziała. - Dam ci kawałek

placka do tej kawy. Chcesz?

Kot został zaproszony na pokoje sąsiadujące z biu­

rem Jacoba, gdzie teraz przejściowo rezydowała panna

Claire McGuire. Asystenka Jacoba spała wciąż po nocy

spędzonej w szpitalu. Jej kuzynowi nic już nie zagra­

żało.

Luke niespokojnie krążył po gabinecie brata. Jacob

stał za biurkiem i miotał w stronę brata gniewne spoj­

rzenia.

- Powinienem ci życzyć szczęścia. Ale tak naprawdę

najchętniej bym ci przyłożył.

W zeszłym tygodniu to Luke był tym, który miał

ochotę przyłożyć swemu bratu. Teraz powiedział:

- No, proszę, rąbnij mnie, jeśli miałoby ci to ulżyć.

- Maggie jest wyjątkową kobietą.

- Zgadzam się. - Studiował twarz Jacoba. -I tobie

wydaje się, że ja na nią nie zasługuję.

- A ty jak uważasz?
Luke zaśmiał się i przeczesał ręką włosy.

- Do diabła. Nie zasługuję. Racja.

- Jeśli ją zranisz, będziesz bity.

background image

- Przyrzekałem jej wierność. Myślisz, że złamię sło­

wo?

Jacob przyglądał mu się w milczeniu. Wreszcie oce­

nił:

- Nie. Na ogół bywasz słowny. - Potarł czoło

i dodał: - Jeśli przyrzekłeś Maggie coś takiego, to

widać coś do niej czujesz. Ale niech mnie diabli, jeśli

wiem, co.

Luke nie zamierzał się do końca zwierzać bratu.

- I po co miałbym zawracać głowę Maggie, jak uwa­

żasz?

- Kto cię tam wie! Jak dotąd, zawsze w końcu cho­

dziło o łóżko.

- Żeby mieć kobietę w łóżku, nie muszę się z nią

żenić.

Chwilowo argumenty obu stron wydawały się wy­

czerpane.

- A co z tobą? - zapytał Luke. - Rozumiem, że

masz jakieś plany względem panny McGuire.

- Z czego to wnioskujesz?

- Dzwonił do mnie Michael. Ponoć zwierzyłeś mu

się... Swoją drogą, czego ten nasz brat szuka na drugim

końcu świata?

- Szuka guza. Może kiedyś wróci z jakimś odzna­

czeniem?

- Może.

W tym momencie otwarły się drzwi i do gabinetu

weszła bardzo przystojna kobieta. Była w eleganckim

kostiumie, a każdy z rudych włosów na jej głowie zda­

wał się spoczywać na wyznaczonym miejscu. Także

background image

makijaż miała nienaganny, przy tym skromny. A do te­

go była boso.

- Chciałabym z tobą pomówić... O! - Zatrzymała

się zaskoczona widokiem Luke'a. - Przepraszam. Nie

wiedziałam, że ktoś u ciebie jest.

Jacob rozpromienił się. Spoglądał na pannę McGuire

oczami posiadacza, a zarazem czule. Wyszedł na środek

pokoju.

- Pozwól, że przedstawię ci mego brata. - Potem

zwrócił się do Luke'a: - To Claire McGuire. Poznajcie

się.

- Miło mi. - Luke uśmiechnął się. Przesunął wzro­

kiem po kształtnej postaci asystentki i uśmiechnął się

szerzej. - Naprawdę bardzo mi miło. Proszę mi powie­

dzieć, że nie ma pani nic wspólnego z tym nudziarzem,

moim wielkim bratem.

Jacob otoczył ramieniem Claire i przyciągnął ją do

siebie.

- Wczoraj wieczorem poprosiłem ją, aby za mnie

wyszła.

- O! - Ucieszył się Luke. I pomyślał: W takim razie

w sprawie Maggie jesteśmy kwita. Pogratulował bratu.

- Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust.

Następnie zwrócił się do panny McGuire.

- Witamy w klanie Westów!

Uśmiechnęła się powściągliwie.
- Trochę się pośpieszyłeś. Podobnie jak ty. - Spoj­

rzała na Jacoba. - Ja jeszcze nie powiedziałam „tak".

- Spośród nas najbardziej pośpieszył się Michael

- odrzekł rezolutnie Luke. - Bo przyszedł na świat i

background image

z dwutygodniowym wyprzedzeniem... Ja spóźniłem się

o dwa tygodnie. Ale Jacob urodził się punktualnie, jak

to on... A teraz co? - Puścił oko do brata. - Nagła

zmiana tempa?

- Nie, negocjujemy - odparł z godnością Jacob.

- Co takiego? Negocjujecie? - Lukę zaśmiał się. -

Pierwszy raz słyszę, aby to nazywano w podobny spo­

sób.

Jacob nachmurzył się.

- Luke, masz nie najlepsze maniery.

Claire zignorowała zastrzeżenia Jacoba.

- Jesteś zdaje się tym cudotwórcą - spojrzała na Lu­

ke'a - który dziś w nocy uratował moją kotkę? Chcę ci

podziękować...

- Opierała mi się, jak to istoty płci żeńskiej... Zwła­

szcza ostrożne względem obcych. Ale odkryłem słaby

punkt kici: lubi szynkę.

- Masz, jak słyszałam, szczególne zamiłowanie do

istot płci żeńskiej. - Mówiąc to, zerknęła na Jacoba.

- Podobnie jak do drażnienia brata.

- E, dziś sobie tylko troszkę żartujemy - powiedział

Luke. - Jacob jest w złym humorze, bo pewnie się nie

wyspał.

Claire zrobiła zagadkową minę.

- Może się i nie wyspał.

Luke poruszył brwiami.

- Może najlepiej będzie, jak już sobie pójdę -

uśmiechnął się.

- Nie śpiesz się tak - powiedziała Claire. - W każ­

dym razie nie z mego powodu.

background image

- Ale Luke już wychodzi - ponaglił brata Jacob.

- Sądzę, że omówiliśmy już wszystkie sprawy.

Luke skinął głową.

- W istocie. A poza tym muszę ratować Maggie,

którą Ada magluje w kuchni... Kiedy się znów zoba­

czymy? - zwrócił się w stronę Claire. - Nie mam na

myśli nic zdrożnego.

- Luke! - ostrzegawczo podniósł głos Jacob.

Z niewinną miną Luke posłał obojgu uśmiech, po­

machał ręką i ruszył w stronę kuchni.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Skrzypienie uprzęży. Zapach konia. Błękitny łuk nie­

ba nad głową. Jest dosyć ciepło, jak na grudzień. Nie­

dziela.

Maggie westchnęła, szczęśliwa.

Obok niej kłusował mały Jeremy.

Zwolnili. Jeremy przyjrzał się Dandysowi i zapytał:

- Dlaczego takie dziwne imię dałaś swemu koniowi?.

Spojrzała z uśmiechem na chłopca. Pomyślała, że tak

mógł wyglądać Huckleberry Finn z powieści Marka

Twaina. Ta sama śniadość cery, potargane włosy, posta­

wa, również piegi. Tyle że Jeremy raczej mało się

uśmiechał, w przeciwieństwie do Hucka. Spoglądał

ostro, a oczy miał zielone. Nieraz z wyrazem podejrzli­

wości. Na ziemi zaczepny, łagodniał, gdy wsiadał na

konia.

- To imię ustalono, zanim kupiłam Dandysa. Ale

myślę, że do niego pasuje. Przecież wiesz, co znaczy

słowo „dandys"? No popatrz, czy to zwierzę nie jest

eleganckie?

Jeremy oceniał w milczeniu. Postawę. Łuk karku.

Umaszczenie.

- Eee - odezwał się w końcu. - On może myśli, że

jest rasowy, ale to przecież mieszaniec. Nic takiego.

L

background image

Maggie poczuła się niepewnie. Odgadła, o czym tak

naprawdę myśli chłopiec. Ile razy on sam, mieszaniec,

czuł się „niczym takim"?

- Dużo zależy od punktu widzenia - rzekła. - Moim

zdaniem Dandys zarówno po ojcu, jak po matce dzie­

dziczy to, co najlepsze, szybkość zwierzęcia rasowego

i wytrzymałość oraz cierpliwość klaczy półkrwi.

- A jednak to mieszaniec. - W głosie Jeremy'ego

dźwięczało lekceważenie.

- Być może - zgodziła się Maggie. - Mimo wszy­

stko jest wiele wart. Również gdyby to mierzyć pienię­

dzmi.

- Ile kosztował?

- Osiem razy więcej, niż myślisz - uśmiechnęła się,

klepiąc konia po karku.

Przejażdżki w niedzielne popołudnia stały się trady­

cją, odkąd Luke zaczął zabierać Jeremy'ego na weeken­

dy. Chłopiec przywiązał się bardzo do swego opiekuna

i dziś był zawiedziony, gdy usłyszał, iż zamiast z panem

Western, będzie musiał wyruszyć na objazd rancza z je­

go żoną.

Niestety, rano jedna z klaczy Luke'a dostała kolki.

Dolegliwość taka bywa niczym dla ludzi, natomiast ko­

nia może nawet zabić. Luke wahał się, czy wezwać

weterynarza; w każdym razie uznał, że będzie czuwał

przy zwierzęciu. Wobec tego Maggie powiedziała, że

na ochotnika pojedzie z Jeremym.

Luke przełamał początkową niechęć chłopca, nama­

wiając go do opieki nad panią West.

background image

- Spójrz - powiedział - widzisz to coś zielonego?

Moja żona spadła parę dni temu z konia i ma nadwerę­

żony nadgarstek... Pilnuj, żeby nie jechała za szybko

i żeby w ogóle była ostrożna.

Jeremy podjął grę i teraz powstrzymywał Maggie,

ilekroć próbowała przejść z kłusa w cwał czy galop.

- Bo będę musiał powiedzieć Luke'owi! - groził.

Luke... Mąż cały weekend starał się być blisko Mag­

gie. Szukał pretekstów, aby jej dotykać. Obejmował ją

w pasie, głaskał po głowie, dawał szybkiego całusa.

Maggie, myśląc teraz o tym, zacisnęła dłonie na wo­

dzach. .. Dandys, szarpnięty, ruszył z kopyta.

- Oj, bo powiem Luke'owi - zaśmiał się Jeremy.

Zaśmiał się! Maggie była poruszona. Przecież ten

sierota nigdy się nie śmieje.

Zawrócili w stronę domu.

- Tak naprawdę nie musiałem się panią wcale opie­

kować. - Dał do zrozumienia, że wie, w co grał.

- A jednak robiłeś to bardzo dobrze - pochwaliła go

Maggie. - Mój mąż sprytnie to wszystko obmyślił. - Pu­

ściła do chłopca oko. - Ty opiekowałeś się mną, ja tobą.

- Nabrał nas oboje, co?

Byli już niedaleko stajni. Maggie zrobiła minę kon-

spiratorki.

- Może i my go jakoś nabierzemy?
- My? - Jeremy natychmiast spoważniał. - W jaki

sposób?

- W całkiem niewinny - odpowiedziała. - Luke nie

chce choinki na Boże Narodzenie, a ja jej potrzebuję.

Mógłbyś mi pomóc ją zdobyć.

background image

Zatrzymali się. Jeremy zeskoczył ze swego Samsona.

- Co miałbym zrobić?

- Będziesz tu za tydzień, prawda? Myślę, że poje­

chalibyśmy razem po drzewko. Co ty na to? Oczywi­

ście, jeśli przyłączasz się do spisku.

Chłopiec wzruszył ramionami.

- Też mi spisek!

- No więc jak?

Znowu wzruszył ramionami.

- Dobra. Czemu nie?

- Musimy kupić także ozdoby.

- Uhm.

Maggie widziała, że Jeremy stara się zlekceważyć tę

konspirację, a jednak pomysł bardzo mu się podoba.

Zsiadła z Dandysa. Otwarli wrota stajni i wprowadzili

konie.

- Pomożesz mi też ubrać choinkę.

Jeremy spojrzał na nią i powiedział:

- Mama zawsze chciała, żebym stroił drzewko...

I robiłem to.

Maggie poczuła, jak ściska jej się serce. Chłopiec

nigdy dotąd nie wspominał o swej matce. Odwróciła

się, by ukryć wzruszenie; ściągnęła Dandysowi uzdę

i zaczęła rozluźniać popręg.

- Hej, Jeremy - zawołała wesoło - pomóż mi ściąg­

nąć to siodło! Ja nie dam rady jedną ręką.

Jeremy patrzył przez okno na migające oznakowania

autostrady. Powrót do miasta zawsze był przykry. Jedy­

ną dobrą rzeczą było to, że jazda trwała ponad godzinę

background image

i że przebywał przez ten czas z Lukiem. Chłopiec oba­

wiał się, że pojedzie z nimi również Maggie, ale ponie­

waż została w domu, czuł się dość swobodnie.

Nie cieszył się specjalnie na spotkanie z Pearsonami.

Pięć długich dni upłynie, zanim znów będzie weekend

i znów przyjedzie po niego Luke, aby zabrać go na

ranczo. O ile przyjedzie. Jednak od wielu miesięcy robił

to, z wyjątkiem ostatniego piątku.

To, że Pearsonowie byli jego prawnymi opiekunami,

nie wydawało się Jeremy'emu mądre. Dlaczego nie mo­

że się nim zajmować sam Luke?

No tak, tylko nie wiadomo, czy on tego chce. Poza

weekendami wyraźnie się nim nie interesował. Nie dbał

o niego.

- Jeśli będziesz patrzył tak ponuro, pęknie szyba - Lu­

ke zażartował teraz, mierzwiąc jedną ręką włosy chłopca.

Jeremy spojrzał na niego, usiłując unieść jedną brew

wyżej, tik jak to czasami robił Luke.

- A pan na pewno umiałby ją od razu skleić.

- Raczej ty musiałbyś odpracować szkodę w nastę­

pny weekend.

Następny weekend. A więc za tydzień znów będzie

na ranczu, ucieszył się. Może by i warto wybić tę szybę,

byle go tylko pobyt na ranczu, a niechby i praca na nim,

nie ominęły.

- A co myślisz o mojej Maggie? - zapytał nagle

Luke.

- Jest niezła - poważnie odparł Jeremy. - Naprawdę

fajna. Często się uśmiecha. Ale nie tak, jak, na przykład,

pani Pearson.

background image

- O! A jak się uśmiecha pani Pearson?

- Jakby miała hemoroidy i nie chciała, żeby się ktoś

tego domyślił.

Śmiech Luke'a ośmielił chłopca. Też się zaśmiał i ni

stąd, ni zowąd wypalił:

- A pan podobno nie sypia z żoną.
- Kto ci to powiedział?

- Wszyscy na ranczu to mówią.

Luke pokręcił głową.

- No wiesz, to jednak moja prywatna sprawa.

Jeremy wiedział, że nie powinien dalej pytać, mimo

to nie mógł się powstrzymać.

- Ojej. Ale ja nie rozumiem, jak to jest. Jednego dnia

prawie się nie znacie, a następnego - bam -jesteście po

ślubie. I co dalej...

Luke milczał, ze wzrokiem skierowanym przed sie­

bie. Jeremy znał ten rodzaj milczenia; nie wróżyło nic

dobrego. Chłopiec nie cierpiał naprzykrzać się Luke'o-

wi, bo zanadto go szanował. Jednak tym razem chciał

wiedzieć.

Kiedyś zapytał panią Hammond, zajmującą się nim

wolontariuszkę, czy samotni mężczyźni mogą adopto­

wać dzieci. Próbował udać, że nie pyta we własnej

sprawie, ale ona odgadła jego intencję. Uśmiechnęła się

i powiedziała, że jest to prawie niemożliwe. Najczęściej

sąd przyznaje dziecko pełnej rodzinie.

Jeremy uznał, że prawo jest niemądre. Bo co za po­

żytek z tego, że ludzie się żenią? Nie stają się od tego

lepsi. Nie przybywa im, na przykład, chęci do zajmo­

wania się „trudną młodzieżą"... Wiedział, że i on się do

background image

takiej młodzieży zalicza. Był tradny, chyba tak. Był

nawet trudny sam dla siebie.

- Jesteśmy z Maggie - odezwał się wreszcie Luke

- bo po prostu chcieliśmy być razem. Są też jeszcze

inne powody. - Spojrzał na chłopca i uśmiechnął się.

- No, myślę, że te wyjaśnienia powinny ci na razie

wystarczyć.

Jeremy wzruszył ramionami, aby pokazać, że mu aż

tak bardzo nie zależy. Jednak czuł, że rośnie w nim

nadzieja. Zwłaszcza te „inne powody" pobudziły jego

wyobraźnię. Bo może... Jeśli Luke nie chciał być sa­

motny, to czy nie dlatego, że samotni ludzie nie mogą

mieć dzieci?

Przełknął głośno ślinę i odegnał te marzenia. Luke

nie interesuje się nim poza weekendami.

Dom był pusty. Maggie przebywała w nim dopiero

od tygodnia. Nie powinna się była czuć tak znów bardzo

samotna.

Właściwie cały tydzień nie była sama, co uzmysło­

wiła sobie, przekraczając teraz próg salonu ze szklane­

czką wina, po którym spodziewała się, że da jej odprę­

żenie. Była tu Sarita, byli inni pracownicy.

No tak, tylko Luke'a nie było. Mogłaby się nawet

cieszyć chwilką dla siebie: dlaczego się nie cieszy? To

nie jest mądre.

Maggie zatrzymała się przy dużym oknie i wyglądała

przez nie, sącząc tanie chardonnay. Uśmiechnęła się.

Luke miał doskonały gust w wielu sprawach, ale nie

w kwestiach podniebienia. Co do alkoholu, to pił go za

background image

mało, aby odróżnić tak naprawdę jedno wino od dru­

giego.

Wtedy w Phoenix był pijany... Maggie znów zaczęła

o tym myśleć. Przypomniała sobie datę: było to dwu­

dziestego drugiego grudnia. No tak: rocznica śmierci

dziecka.

Wtedy nie pomyślała o tym fakcie. Minęło dziewięć

lat od tragicznej chwili, dostatecznie dużo, aby ból prze­

minął. A jednak Luke wciąż pamiętał.

To maleństwo właściwie wcale się nie narodziło. Pa­

mela straciła je w siódmym miesiącu... Połknęła za

dużo tabletek nasennych. A sama.

- Hej Maggie! Jesteśmy! - Głos od drzwi fronto­

wych przerwał pasmo niewesołych myśli. - Czy jest coś

na kolację w lodówce? Jeremy zamierza ją opróżnić.

To jego głos. Poczuła przyspieszone bicie serca i cie­

pło rozlewające się we wnętrzu. Jednak nie odwracała

się jeszcze. Powiedziała tylko głośno:

- Jeśli liczysz na resztki pieczeni z obiadu, toś się

spóźnił. Aha, dzwonił twój brat, Jacob.

- Nie szkodzi, Sarita coś nam da - odezwał się Luke.

- A co powiedział Jacob?

- Że on i Claire biorą ślub pod koniec miesiąca.

A głos miał taki figlarny, kiedy to mówił... - Musiała

się uśmiechnąć, bo dotarło do niej, że oto „figlarność"

dała się połączyć z Jacobem Western w jednym wyda­

rzeniu i zdaniu. Co w dawniejszych czasach byłoby ma­

ło prawdopodobne. - A jednak wygląda na to, że mał­

żeństwo oznacza dla niego coś więcej niż tylko sposób

na rozwiązanie trustu... I prosił, żebyś oddzwonił.

background image

- W porządku. Może potem. - Podszedł do niej od

tyłu. - Czemu tak tutaj stoisz w ciemnościach?

- Wcale nie jest ciemno - odparła. Ale kiedy obej­

rzała się, zobaczyła, że pokój w istocie tonie w mroku.

Zimowy dzień się kończył, słońce przed chwilą zniknę­

ło za horyzontem. Niebo poznaczone było pasmami

różowoszarych obłoków.

Wewnątrz tylko przy oknie było trochę światła. Luke

objął Maggie, a jej wydało się, że jego spojrzenie też

ma w sobie mrok i światło.

- Taka jesteś zamyślona... - Oparł się policzkiem na

czubku jej głowy. - Czy coś się stało?

- Nie, nic... To tylko ten wieczór - pokazała głową

świat za oknem. Coraz grubsze cienie kładły się na

ziemi, wśród drzew i na dalekich skałach. Niebo świe­

ciło resztką błękitu. - Ja zresztą lubię wieczory - po­

wiedziała. -1 zimę. Byle nie było za chłodno.

- Ale zimą jest chyba z reguły zimno -. droczył się

z nią Luke. Podniósł głowę i przesunął ręce ku biodrom

Maggie.

Ręce miał ciepłe. Bardzo ciepłe.

- A ja wolę, żeby zima była nie od zimna a od takich

wieczorów... - Oparła głowę na jego ramieniu. - Od

długich nocy i krótkich dni, od gorącej czekolady i og­

nia na kominku. No i koniecznie od Bożego Narodze­

nia. .. Luke, co robisz?! - Spróbowała się nagle wyrwać

z jego rąk.

On przesunął bowiem dłonie wyżej i teraz trzymał ją

za piersi

- Luke!

background image

- Ciii - uspokajał ją - tak jest dobrze. Oprzyj się

o mnie... No widzisz? Poddawaj się. Na tym polega

cała tajemnica. - I zaczął rozpinać guziki jej bluzki.

A więc to ma być to uwodzenie, które jej przyrzekł.

Co powinna teraz zrobić? Rzeczywiście nic, tylko się

poddawać?

Położyła rękę na jego dłoni, tej, co wślizgnęła się do

stanika. Palce Luke'a pieściły sutek.

Maggie zapragnęła obrócić się ku niemu, objąć go za

szyję, pocałować. Wykonała ruch, lecz on ją powstrzy­

mał.

- Nie, kochanie, nic nie rób, ja cię poprowadzę, aż

do końca. - Po czym polizał jej kark. Rozpiął do końca

bluzkę; obnażył obie piersi. - Są piękne - szepnął. -

Krągłe, sprężyste. Moje.

Za oknem pokazał się księżyc, też okrągły. Maggie

widziała go przez półprzymknięte powieki. Była coraz

bardziej rozmarzona i podniecona.

Luke rozpiął zamek błyskawiczny u jej dżinsów. Nie

przeszkadzała mu. Uniosła nawet biodra.

- Dobrze - pochwalił. - Bardzo dobrze... A tutaj

mamy nasze źródełko. Jest wilgotne. Wspaniale. I teraz

pokołyszemy się trochę, zgoda?

Kołysała się pod jego ręką, a on mruczał jej do ucha

słowa zachęty, namiętności, czułości. Od okna płynął

chłód, jej zaś było coraz goręcej. Na świecie zrobiło się

czarno, lecz w Maggie płonęło światło, jasne, jaśniejsze,

najjaśniejsze... Wtem eksplodowało. Wydała z siebie

cichy okrzyk. I osunęłaby się, gdyby jej nie podtrzyma­

ło jego mocne męskie ramię.

background image

Odetchnęła głęboko kilka razy, po czym znów

spróbowała się odwrócić. Udało jej się. Objęła Luke'a

za szyję. Wydał jej się taki silny, rzeczywisty. Był

w tej chwili najważniejszą rzeczywistością w jej ży­

ciu. Ja go kocham, pomyślała. Ja go po prostu ko­

cham.

Pogłaskał ją po plecach.

- Wróciłaś? No to witaj - zamruczał.

Kark miał spocony. Ciężko dyszał. A ona była już

odprężona. Szczęśliwa. Zaskoczona. Więc to miało być

to...

Jedna rzecz na pewno się wyjaśniła. Luke jej potrze­

bował. Chciał jej. Ona zaś chciała jego. Zacieśniła teraz

ramiona na jego szyi i przycisnęła usta do jego ust.

Zadrżał.

- Maggie - szepnął. - Bardzo cię pragnę. Bardzo.

Ale... nie mogę. - Gdy opuściła ręce, zaskoczona,

splótł dłonie z jej rękami. Cień uśmiechu przemknął

przez jego wargi. - Nie mogę - powtórzył.

- Jak to...? - Przesunęła spojrzeniem po jego ciele.

- Nie wygląda na to, żebyś nie mógł.

- To nie o to chodzi. - Podniósł obie jej dłonie ku

ustom i ucałował je. - Nie mogę... bo nie stać mnie na

ciebie.

Trwała nieporuszona, gdy odwrócił się i zaczął się

oddalać.

Maggie czuła się zupełnie zbita z tropu. Cóż to za

nowa komplikacja? W jakim sensie nie stać go na nią?

Fala uniesienia miłosnego zaczęła opadać. Wcale go nie

kocham, pomyślała. Nie mylmy seksu z miłością.

background image

Odwróciła się ku szybie. Poświata księżycowa osre-

brzała zimowy krajobraz.

- Co to znaczy - szeptała Maggie - że jego na mnie

nie stać?

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Maggie nie widziała się już z Lukiem tego wieczoru.

Zamknęła się w swej sypialni z pamiętnikiem. Do

późna w nocy opowiadała samej sobie najnowsze prze­

życia. Próbowała też w wielu wersjach zgadnąć, co Lu­

ke mógł mieć na myśli. Oczywiście najlepiej będzie,

gdy o tę rzecz po prostu zapyta. Jeśli zdobędzie się na

odwagę.

Rano zaspała. Była prawie dziewiąta, gdy się obudzi­

ła. Niebo za oknami było szare. Maggie czuła tępy ból

w głowie. Radio zakomunikowało, że ciśnienie spada

i że po południu przewidywane są burze śnieżne.

Ubrała się do konnej jazdy. Nieźle jej zrobi galop na

Dandysie. A próbę odpowiedzi na wczorajsze zagadki

najlepiej zacząć od poszukania Luke'a. Zamknęła za

sobą drzwi i ruszyła w stronę kuchni. Zastała tam Sari-

tę. Samą.

- Luke prosił, żebym ci powiedziała - oznajmiła Sa­

rka - że wyskoczył do miasteczka po owies dla koni.

Maggie westchnęła. Nie tego się spodziewała. Dla­

czego pojechał bez niej?

- Pewnie obudziłby cię - Sarka zgadła jej myśli -

gdybyście spali w jednym łóżku.

- Daj spokój. - Maggie wzięła kubek i nalała sobie

background image

kawy. - Marnie się dziś czuję; nie mówmy o moim ży­

ciu seksualnym.

Sarita otwarła lodówkę i sięgnęła po pudełko jajek.

- Co się stało, jesteś chora?

- Nie... - Maggie spojrzała na pudełko jajek. - Ale

nic nie będę jadła - pokręciła głową. - Wystarczy mi

kawa.

- No to jesteś chora! - zawyrokowała Meksykanka.

- Po mieście krąży jakiś wirus grypy.

Wspomniana miejscowość znajdującą się niedaleko ran-

cza nosiła nazwę Bourne. Jak w innych tego rodzaju teksań­

skich miasteczkach, był ton sklep, magazyn pasz dla zwie­

rząt, fila banku, posterunek policji i urząd pocztowy.

- Absolutnie nie jestem chora. - Maggie wypiła łyk

kawy.

- To zjesz śniadanie.-Sarita wróciła do przyrządza­

nia jajek.

- Nie, dziś nie. - Maggie powstrzymała ją ruchem

ręki. - A kiedy Luke wróci?

- Czy ktokolwiek tutaj mówi mi cokolwiek? - Sari­

ta wzruszyła ramionami. - Chyba koło południa. Wy

oboje jesteście bardzo dziwni. - Pokręciła głową. - Po

co braliście ślub?

W tym momencie odezwał się telefon. Sarita pod­

niosła słuchawkę, a Maggie pomyślała, że skorzysta

z okazji i uniknie dalszej indagacji. Wstała, zabierając

ze sobą kubek. Sarita powstrzymała ją.

- To do ciebie - powiedziała. - Dzwoni ktoś o imie­

niu Pamela.

background image

Tymczasem Luke wyładowywał właśnie worki

z owsem, których kupienie było pretekstem do samo­

tnej porannej wycieczki. On też nie był dziś w dobrym

nastroju. Niewątpliwie miała na to wpływ pogoda.

Przez całą drogę zacinał śnieg z deszczem. Autostrada

była śliska, widoczność ograniczona.

Zaniósł worki do stajni, po czym ruszył ku domowi.

Wiatr szarpał połami jego kurtki.

Wszedł od strony kuchni. Nie było tam Sarity ani

Maggie, ale usłyszał jakieś głosy w głębi domu. Jeden

z nich należał na pewno do jego żony. A drugi? Na

podjeździe, gdy parkował, zauważył sportowy kabrio­

let. Mieli więc dziś gościa.

Nie był tym zachwycony. Przystanął teraz i nasłuchi­

wał. Dziwnie znajomy był ten drugi głos. Wzruszył

ramionami i skierował się do salonu.

W jednym ze skórzanych foteli siedziała Maggie.

Była w starym czerwonym swetrze i żółtych leggin­

sach.

Rozmawiała ze swą kuzynką. Jego byłą żoną.

Zatrzymał się w progu. Obie w tej samej chwili pod­

niosły głowy, lecz Pamela odezwała się pierwsza.

- Witaj, Luke. Bardzo chciałam się zobaczyć z Mag­

gie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

- Ależ skąd! - uśmiechnął się. - Cześć. - I ruszył

ku nim. Zauważył, że Pamela po dawnemu nosi rzeczy

we wszelkich odcieniach różu. Była więc w różowym

swetrze i w starannie dobranych tonacją luźnych spod­

niach. Blond fryzurę miała krótszą niż zwykle, wyda­

wała się także szczuplejsza, może nawet lekko wychu-

background image

dzona. Biust był jednak pełny. - Wybrałaś sobie dosyć

trudny dzień na podróż - powiedział.

- Ja też tak myślę - odezwała się Maggie. - Ale nie

udało mi się jej powstrzymać. Gdy Pamela dzwoniła do

nas, była już w drodze.

Luke spojrzał na Maggie i upewnił się, że, podobnie

jak on, nie jest dziś w nastroju do przyjmowania wizyt.

- Nieważne. - Pamela podniosła się. - Prawdę mó­

wiąc, czułam się w obowiązku ostrzec Maggie... O, ja

dobrze wiem - zwróciła się do byłego męża - jak ty

umiesz uwodzić kobiety. - Jej oczy zabłysły.

Na szczęście jeszcze nie płacze, pomyślał Luke. Na

razie.

- A więc chciałaś ją przede mną ostrzec? Chyba

niepotrzebnie, bo Maggie zna wszystkie moje grzechy

nie gorzej od ciebie.

- Prawdopodobnie lepiej - rzuciła sucho Maggie. -

W ciągu dziewięciu lat, od kiedy nie jesteście razem,

przybyło nowych, w które ty - mówiąc to, spojrzała na

gościa - chyba nie jesteś wprowadzona.

Pamela usiadła. Po chwili znowu wstała i podeszła

do Maggie. Opuszczone ręce zacisnęła w pięści.

- Może wydaję ci się zabawna - powiedziała cichym

głosem. - Ty z kolei wydajesz się lekko traktować wy­

bryki Luke'a. Może nawet sama jesteś do niego podo­

bna. Ja nie byłam...

- Pam - odezwał się znużonym głosem Luke. -

Rozwiedliśmy się przeszło dziewięć lat temu. Daj już

temu spokój.

Uniosła głowę.

background image

- Ty może już nie chcesz pamiętać dziecka, które

straciłam... Ale ja pamiętam.

Luke poczuł, że przenika go chłód. Zimno tamtego

wspomnienia; również zimno dzisiejszego dnia.

- Nic nie zapomniałem - powiedział. - Ani nie wy­

pieram się swego udziału w winie.

- Twego udziału! - Pamela podniosła głos. - Gdy­

byś ty w ogóle miał serce... Zostawiałeś mnie wtedy

samą w każdą noc. - Jej skarga przeszła w szloch. -

Byłam taka opuszczona... To była twoja wina, wyłącz­

nie twoja.

- Dość tego! - przerwała jej Maggie, wstając.

Pamela ucichła, zaskoczona.
- Maggie - szepnęła z wyrzutem. - Bierzesz jego

stronę? Po tym, co on mi zrobił? Straciłam przecież

dziecko!

- On też coś stracił. Swoje dziecko.

- Nigdy o to nie dbał. Gdyby mu zależało, inaczej

by mnie traktował. Nas.

- Może traktował cię źle, ale na. maleństwie napra­

wdę mu zależało. Na miłość boską, Pam, przecież ty

wiesz o tym!

Pamela znów załkała i rzuciła się ku drzwiom.

- Nie będę tego dłużej słuchać! On cię nastawił prze­

ciwko mnie. - Odwróciła się i złapała przerzucony

przez kanapę płaszcz z kremowego kaszmiru. Strumie­

nie łez płynęły jej po twarzy. - Jadę! Nie powinnam

była wcale... - nie dokończyła zdania.

- Jesteś zbyt zdenerwowana, by prowadzić auto.

Zwłaszcza że drogi są śliskie - powiedział Luke.

background image

- Nic mnie nie zatrzyma - łkała Pamela, zakładając

płaszcz.

- Nie pozwolę ci w tych warunkach jechać. -Pod­

niósł się i ruszył w jej stronę. - Każę cię odwieźć

jednemu z pracowników, moim dodge'em. Ten samo­

chód ma napęd na cztery koła. Maggie... - Obejrzał

się.

- Nie martw się. Mam jej kluczyki.

Uśmiechnął się z aprobatą.

- To właśnie chciałem zasugerować.

Ominął Pamelę i wyszedł, by wydać dyspozycje.

Gdy wrócił, Maggie obejmowała kuzynkę ramieniem

i obie cicho rozmawiały. Dobiegły go słowa Pameli.

- Przepraszam, nie chciałam urządzać scen. Ja tyl­

ko. .. Kiedy go widzę, wszystko zaraz wraca.

- Załatwione. Tom cię odwiezie - powiedział. -

A twój samochód odstawimy ci jutro.

Spojrzała na gospodarzy i spuściła oczy.

- Naprawdę, mogłabym sama...

- Pam - łagodnie powiedziała Maggie. - Ale ja bym

była niespokojna. - Wstała, wzięła kuzynkę pod ramię

i zaczęła kierować ją ku wyjściu. - A ty wiesz - uśmie­

chnęła się - że ten Tom to bystry chłopak? Poflirtujecie

sobie.

Luke uniósł rękę na pożegnanie i ruszył w stronę

kominka. Było mu naprawdę zimno. Ujął pogrzebacz

i przesunął nim kilka polan. Sypnęło iskrami; płomienie

buchnęły w górę. Grzał się przez chwilę.

- No, pojechała - odezwała się od progu Maggie.

Westchnęła. - Co za ulga!

background image

- Tak, zmęczyła nas - zgodził się Luke. Znów ujął

pogrzebacz i oparł się na nim.

- Dlaczego zostawiłeś mnie rano samą? - zapytała

Maggie.

Spojrzał na nią.

- Spałaś przecież. A konie muszą coś jeść. Pojecha­

łem po owies.

Pokręciła głową.

- Oj, Luke...

- My też moglibyśmy teraz coś zjeść. Jest pora lun­

chu - uśmiechnął się.

- Nie wiem, czy Sarita zdążyła nam coś przygoto­

wać. Odesłałam ją po dziesiątej do domu.

- Odesłałaś? Dlaczego?

- Pogoda jest coraz gorsza. Wolałam, żeby dotarła

bezpiecznie. A poza tym... - wzięła głęboki wdech -

chcę, żebyśmy oczyścih atmosferę. Bez świadków.

- Nie, nie jestem w nastroju. - Pokręcił głową. - Idę

sobie zrobić kanapkę. -I ruszył ku wyjściu.

- Luke, Pamela się myli. W ogóle nie było w tym

twojej winy.

Zatrzymał się i odwrócił.

- Maggie, daj spokój.

- Ona oskarża ciebie, żeby nie oskarżyć siebie. Ale

to ona połknęła te tabletki.

Zrobił kilka szybkich kroków, nagle zatrzymał się i

z wściekłością zmiótł lampę stojącą na komodzie.

Brzęknęło szkło.

Maggie zerwała się na równe nogi.

- Myślałeś, że o tym nie wiem?

background image

Narastał w nim krzyk, dławiony wysiłkiem woli. Za­

czął chodzić po pokoju, tam i z powrotem.

- Ignorowałem ją, zdradzałem, więc próbowała się

zabić... Ale zamiast tego zabiła dziecko. - Zamilkł

i mocował się z sumieniem.

Maggie podeszła do Luke'a.

- Nigdy nie wierzyłam w to jej samobójstwo.

Wzięła za mało tabletek. Lekarz powiedział, że jej

życie nie było zagrożone. Była to typowa próba zwró­

cenia na siebie uwagi, wołanie o współczucie i może

też ostatnia próba przejęcia kontroli nad tobą. Zraniłeś

ją, to prawda, ale ona cię nie kochała. Zraniłeś jej

miłość własną, czego ona nie mogła znieść, bo nie

cierpi przegrywać.

- Ona przeżyła, dziecko nie. Tak czy owak, czuję się

winny. Ja też jej nie kochałem, ona ma rację. Ożeniłem

się z nią, ponieważ...

- Ponieważ była w ciąży - dokończyła spokojnie

Maggie. - Chciałeś, żeby ci urodziła twoje dziecko. Ale

to jeszcze nie jest wielki grzech.

W skupieniu patrzył na nią i zastanawiał się, w jaki

sposób doszła do takiej wiedzy.

- Wiem jeszcze więcej - odgadła jego myśli. - Na

przykład to, że Pamela chciała cię po prostu złowić na

męża. Wydawało jej się to rozsądne i przyjemne. Wie­

działa, że przy kimś takim jak ty sama będzie swobodna.

Specjalnie przestała brać pigułki antykoncepcyjne, gdy

zaczęliście się spotykać. Pochwaliła mi się tym od ra­

zu... - Oczy Maggie były smutne i łagodne. - Mówiła,

że ciebie łatwo sprowokować. Jesteś gorący.

background image

Luke czuł, że teraz jest mu zimno. Zrobił kilka kro­

ków w stronę kominka.

- Tak - powiedział. - Kiedy odkryłem jej podstęp,

nigdy jej więcej nie dotknąłem. Ale chciałem mieć moje

dziecko.

- Myślę, że mogę cię zrozumieć... - szepnęła Mag-

gie. Zbliżyła się i powoli wyciągnęła rękę. - Naprawdę

nie ty jesteś winien śmierci tego maleństwa.

On chwycił jej rękę. Małą, ciepłą dłoń. Zapragnął

więcej tego ciepła. Objął Maggie.

- Czy się mnie nie boisz? - zapytał. - Przecież

wiesz, jaki jestem. Lepiej uciekaj ode mnie.

Nie odpowiedziała mu. Nie słowami. Objęła go tylko

i przylgnęła do niego. Starała mu się bliskością i całą

swoją istotą przekazać wielkie przebaczenie. A może

i coś jeszcze? Odchyliła głowę, zajrzała mu w oczy.

Potem przymknęła powieki. Luke zrozumiał. Musnął jej

usta. I zaraz dotknął ich ponownie.

Czuła w sobie namiętność, lęk i co jeszcze...? Nie­

nazwaną wolę pokonania jakichś demonów, w nim,

a może i we własnym wnętrzu?

Odsunęli się od siebie, dysząc ciężko. I znów się

zwarli. Jego ręce osunęły się w dół, ściskając pośladki

Maggie. Kolano wsunął między jej nogi.

- Maggie - usłyszała tuż przy uchu jego szept. -

Maggie..,

Tylko jej imię. Nic więcej nie powiedział, ale było

w tym wszystko.

- Jestem z tobą - zamruczała w odpowiedzi.

Przygarnął ją mocno do siebie, po czym uniósł z zie-

background image

mi jak piórko. Znów ucałował, i tak całując uczynił trzy

szybkie kroki w stronę kanapy. Jeszcze jeden krok -

i już leżeli na chłodnej skórze, ciasno objęci. Całowali

swe twarze, szukali dłońmi czułych miejsc.

Luke uniósł głowę. Oczy miał głodne, spojrzenie

pociemniałe.

- Nie wytrzymam tym razem — powiedział. - I nie

zadbam o ciebie. - Wyszarpnął bluzkę z jej spodni. Za­

darł ją do góry, a Maggie, chcąc nie chcąc, pomogła mu

do końca zdjąć ją sobie przez głowę. - Nie mogę wol­

niej - wyszeptał. - Nie gniewaj się.

Wcale się nie gniewała. W podobny sposób został

pokonany stanik. Następnie zaczęła się walka z obcisły­

mi legginsami i majtkami.

- Do licha - dyszał Luke - to nie jest dobry strój do

miłości.

- Dziś chyba jej nie planowałam. - Zaśmiała się we­

soło, swobodnie.

Zdołał uwolnić jedną nogę i wydawało się, że to mu

wystarczy, bo legł ponownie, nakrywając jej wargi swy­

mi ustami. Dłońmi nakrył piersi.

- Zdejmij spodnie.

Uniósł się na kolana i sięgnął do tylnej kieszeni po

portfel. Zaszeleściło coś; portfel upadł na podłogę. Luke

znów przylgnął do Maggie całym ciałem i całował ją.

Obrócił się na bok i zrzucił dżinsy. Maggie zorientowała

się, że Luke zakłada prezerwatywę.

Oczywiście musiał to zrobić, pomyślała, lecz z ża­

lem. Gdy powrócił do niej, zamknęła oczy. Wtargnął

w nią, a ona zapomniała o bożym świecie. Poczuła się

background image

dopełniona, uzupełniona. Prawie doskonała. I chciała,

żeby to trwało wiecznie. Luke podjął mocny rytm, a ona

poddała mu się, poddała się sobie i byli jednością, ca­

łując się, obejmując, powstrzymując rozkosz, która już

nadbiegała jak wysoka fala. I wkrótce oboje ich za­

topiła.

Kiedy się ocknęli, Luke uniósł się na łokciu. Spoj­

rzenie miał miękkie. Polizał policzek Maggie.

- Myślałem, że dziś nie zadbam o ciebie i chciałem

przepraszać. Ale widzę, że sama zadbałaś...

- Sama? - Uśmiechnęła się i wsunęła ręce pod jego

koszulę. Głaskała spocone plecy.

- Och, Maggie - westchnął. - Oszalałbym, gdybyś

się upierała dalej przy osobnej sypialni. - I opadł na

bok, kładąc głowę na jej ramieniu.

Jej serce biło mocno. Czuła, że kocha Luke'a. I może

on ją kocha? Dlaczego jednak nie rozmawiają o uczu­

ciach? No cóż... Odrzekła lekkim tonem:

- Załatwione. Zależy nam przecież na opinii Sarity,

co?

- Pewnie. To wścibska istota, ale świetna, niezastą­

piona gospodyni.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Światło grudnia. Jest w nim przejrzystość, pomyślał

Luke, lecz mało koloru i jeszcze mniej ciepła.

Duża gniada klacz, którą czyścił, parskała i przestę-

powała z nogi na nogę. Jej mięśnie poruszały się pod

ręką Luke'a, a on się uśmiechał. Czul ciepło i gładkość

boku; owiewał go mgiełką niecierpliwy oddech zwie­

rzęcia.

Wzrok Luke'a powędrował w głąb stajni, gdzie prze­

chadzała się Maggie owinięta długim kablem telefoni­

cznym, bawiąca się nim i bawiąca kogoś rozmową. Była

w zwykłym stroju do jazdy konnej, dziś uzupełnionym

przez stary czerwony sweter, z małą dziurą na łokciu.

Śmiała się właśnie, potem spoważniała, wreszcie wzru­

szyła ramionami.

On obserwował szybkie ruchy jej ręki - tej z kablem.

Była na niej wciąż zielonkawa opaska, ale to już ostatnie

dni. Na Boże Narodzenie miała być zdjęta. Przegub

niemal całkowicie wydobrzał.

Potem błysnęła obrączka, ciągle na niewłaściwej

dłoni.

Spojrzał na swoją rękę, Złoto lśniło tu na właściwym

miejscu. Czy rzeczywiście? Bo jak to rzeczywiście było

z tym poślubieniem Maggie? Zawarł kontrakt pożyte-

background image

czny i przyjacielski. Wybrał Margaret Stewart, aby jej

wynagrodzić tamtą krzywdę z Phoenix... No tak. Teraz

czuł jednak, że tłumaczenie to jest jednym z większych

kłamstw, jakie sobie wmawia. Tak naprawdę chciał pra­

wdopodobnie być z tą dziewczyną, mieć ją. Dlatego się

z nią ożenił. Wszystko inne jest bzdurą i fałszywą ra­

cjonalizacją.

Znów popatrzył w głąb stajni. Maggie wciąż jeszcze

rozmawiała. Stała teraz odwrócona do niego profilem

i wszystkie jej miłe wypukłości zachwycały Luke'a.

Od dziesięciu dni spali już wspólnie. O ile w ogóle

spali. Maggie dopasowała się do niego idealnie. W każ­

dym razie ciałem. Bo skrywanej miłości Luke'a zdawa­

ła się nie odwzajemniać. To nawet dobrze, tłumaczył

sobie; w ten sposób nie przeżyje zawodu, gdyby on nie

wytrwał jednak w swym uczuciu. O co właśnie siebie

podejrzewał.

Powiesiła słuchawkę i ruszyła w jego stronę.

- To była mama - oznajmiła i uśmiechnęła się. -

Namawiała nas, żebyśmy przyjechali na to ich doroczne

party... Opowiadałam ci: wysoki połysk, smokingi.

Chyba byś się nudził.

Luke odłożył zgrzebło.
- Ale ty chcesz tam być.

- Z rozsądku.

Objął ją.

- No, to chyba i mnie zabierzesz. To też będzie roz­

sądne.

Ucieszyła się. Pocałowała go w policzek. Ale on

ostrzegł:

background image

- Smokingu nie włożę.

Maggie się roześmiała.

- Nie byłbyś w smokingu sexy. - Lecz zaraz się po­

prawiła. - We wszystkim jesteś sexy. A zwłaszcza bez

niczego.

Pokręcił głowa:.

- Nie podniecaj mnie!

- Ach, tak. A dlaczego?

- Bo porwę cię do siodłami i zobaczysz.

- Co zobaczę? Chyba figę z makiem! Pora na lunch,

Luke, nie na obłapianie. Sarita nas zabije, jeśli zaraz nie

przyjdziemy.

Ruszyli więc ku wyjściu. Ona ujęła go pod ramię,

a on zastanawiał się, co takiego jest w tej kobiecie, że

wydaje mu się inna niż wszystkie pozostałe? Było wiele

piękniejszych od niej. Znał słodsze, albo słodko-gorz-

kie, o ostrym języku, co zawsze mu smakowało. Znał

kobiety egzotyczne.

Ale tylko Maggie była inna.

- Moglibyśmy się trochę spóźnić. - Objął żonę. -

Mamy u niej i tak wysokie notowania, w związku

z twoją przeprowadzką do miue.

- Nie pójdę do żadnej siodlarni - pokręciła głową

Maggie. - Nic na chybcika!

- No to jakie masz inne propozycje - marudził

dalej.

Zachichotała. Nagle zatrzymała się i spoważniała.

- Luke...

- Co takiego?

- Myślę cały czas o mamie. Ona oczywiście wierzy,

background image

że pobraliśmy się naprawdę, nie na niby. Jak ja mam

teraz z nią rozmawiać?

Opuściła głowę i przeczesała krótkie włosy. Przed

oczami Luke'a mignęła dziura na jej łokciu.

- Hm - zastanowił się. - A ty jak uważasz? Co z na­

mi będzie?

Podniosła głowę i uśmiechnęła się.

Była prawie północ, gdy Maggie skończyła umiesz­

czanie pod choinką prezentów, które właśnie zapako­

wała. Przykucnęła, aby podziwiać widok.

Drzewko było wysokie. Już w zeszły weekend ona

i Jeremy ozdobili je girlandą różnokolorowych żarówe-

czek, porządnie się przy tym pokłuwszy. Zawiesili

wszelakie bombki i dzwonki, połyskliwe sople, cukier­

ki w celofanie, zwierzątka, elfy, postacie świętych oraz

figurkę Obiego Wan-Kenobiego. Kiedy się wciskało gu­

zik w plecach Obiego Wana, wypowiadał on formułę:

„Zaufaj Mocy".

Luke nie utyskiwał na drzewko. Nie poskarżył się ani

jednym słowem. Zniknął gdzieś na czas, gdy ubierali

choinkę. Potem zaś ignorował ją, jakby nie stała na

środku jego własnego salonu.

Czy zauważy pod nią prezenty, które Maggie tam

położyła?

Podniosła się, wzdychając. Powietrze było chłodne,

więc zacisnęła pasek pikowanego szlafroka i postawiła

kołnierzyk. Ten jej nowy ubiór miał kolor wesołej czer­

wieni. Dostała szlafrok od Luke'a, zaraz po tym gdy

zobaczył ją w kusej satynowej koszuli nocnej. Oszalał

background image

na punkcie tej koszuli i chciał, by Maggie zakładała ją

jak najczęściej, ale pod szlafrok. Wiedział, że jego żona

boi się zimna.

Miło jest być z Lukiem, pomyślała Maggie i uśmie­

chnęła się do siebie. To dobry człowiek. Świetny przy­

jaciel i kochanek.

A co do tego szlafroka, to wolałaby go od niego

dostać na Gwiazdkę. Ale trudno, dostała go już

wcześniej. Dobry, kochany Luke. I mniejsza z tym,

że on ciągle boczy się na bożonarodzeniowe rytu­

ały.

Uśmiechała się nadal, kładąc rękę na klamce sypialni.

Otworzyła drzwi i przestała się uśmiechać. Wewnątrz

było ciemno. Nie poczekał na nią. Poczuła się rozcza­

rowana. Przygryzła wargi. Może zasnął ze zmęczenia?

Tak długo grzebała się z tymi prezentami.

Postarała się cichutko zamknąć za sobą drzwi. Wes­

tchnęła. Jest rzeczywiście późno. Ale gdzie się podział

zapał Luke'a? Zsunęła pantofle i ruszyła przez puszysty

dywan. Docierając do łóżka, zdjęła szlafrok. Ostrożnie

wpełzła pod kołdrę, tak aby nie zbudzić Luke'a, jednak

w momencie gdy jej głowa dotknęła poduszki, poczuła,

że otacza ją ciepłe, mocne ramię.

- Chodź - zamruczał Luke.

Przytuliła się.
Zaczęły się znajome już pieszczoty, tyle że w całko­

witej ciemności. A owa ciemność otwierała jakby inne

widzenia, objawienia; padające słowa nabierały czaru

zaklęć. I jak pięknie pachniała miłość! Szeptem umó­

wili się na moment wspólnej rozkoszy... Wznieśli się

background image

ku niebu i bezpiecznie, powoli opadli nawzajem w swe

objęcia.

Gdy uspokoiły się oddechy i serca, Maggie poczuła,

że jej policzki są mokre. Dlaczego mokre? Chyba nie

od łez? Ona przecież nie umie płakać. I wcale teraz nie

jest smutna, przeciwnie. Zdziwiona wodziła końcami

palców po swej twarzy... Jednak były to łzy. Ach, gdy­

by mogła powiedzieć mężowi, jak bardzo go kocha!

Ale przecież nie mogła. Instynkt jej na to nie pozwa­

lał. Policzki schły w chłodnym powietrzu... Instynkt

nie pozwalał - czy raczej pewien rodzaj tchórzostwa?

- Nawet pogoda z nami współpracuje - zauważyła

Maggie, próbując umieścić sobie kolczyk w uchu. Wę­

drowała przy tym po kuchni i stukała obcasami jedy­

nych wieczorowych bucików, jakie miała. - Prawdopo­

dobnie mój ojciec zarządził to w niebie. A Pan Bóg

musiał jego rozkaz wykonać.

Sarita zbeształa Maggie po hiszpańsku za uwłaczanie

Stworzycielowi, po czym przeszła na angielski.

- Daj, ja to zrobię.

- Zdaje mi się, że po prostu dziurka zaczęła zarastać.

- Maggie wręczyła Saricie kolczyk.

- No to przekłujemy na nowo. Daj.

- I co, udało się?
- Myślę, że tak. - Sarita przyjrzała się Maggie. -

Chłopy będą cierpieć! - zaśmiała się z uznaniem. - Daj

drugi kolczyk.

Maggie miała na sobie połyskliwą, jedwabną sukien­

kę, tak granatową, że prawie czarną. Gdyby to od niej

background image

zależało, sukienka wisiałaby dalej na manekinie w pew­

nym małym butiku, do którego wstąpiły z Claire. Przy­

szła szwagierka nie pozwoliła jednak na to.

- I dobrze się stało - kiwała teraz głową Sarita. -

Niech chłopy cierpią.

Tak, Claire znała się na ubraniach. W ogóle była

kompetentna i sympatyczna. Odrobinkę zasadnicza, ale

nie skąpiąca uśmiechu. Tak ją po bliższym poznaniu

oceniała Maggie.

- Nie jest to za krótkie? - Maggie spojrzała ku

swym odsłoniętym udom, usiłując pociągnąć w dół

brzeg sukienki.

—Skandal, skandal! - ocenił od drzwi Jeremy, który

właśnie wchodził do kuchni.

- Naprawdę? - Maggie zrobiła zmartwioną minę.

- No riie, żartowałem - pocieszył ją. - Wyglądasz

fantastycznie.

Chłopiec miał dziś pozostać na ranczu pod opieką

Sarity. On sam uważał, że nie potrzebuje żadnej opieki,

jednak Maggie była innego zdania.

- Gdzie Luke? - zapytała.

- Jest w swoim studiu - odpowiedział. - Przy kom­

puterze.

Z lekkim sercem Maggie ruszyła w stronę holu.

Chciała się pokazać Luke'owi. Stroiła się przecież tak

naprawdę dla niego. Choć podobała mu się, jak twier­

dził, także w dziurawym swetrze, a nawet z poduszką

elektryczną na brzuchu.

O, był to naprawdę dobry człowiek. Cudowny czło­

wiek. Dziś pod choinką pojawił się pewien duży pre-

background image

zent, z napisem „Dla Jeremy'ego". Zapakowany w zło­

tą folię, niezbyt udolnie. Bez wątpienia było to dzieło

Luke'a. Mniejsza z tym, że nie było prezentu dla niej.

Wzruszało ją, że mąż okazuje serce temu chłopcu.

Była już blisko drzwi gabinetu Luke'a, gdy usłyszała

wołanie Sarity.

- Telefon do ciebie!

Zawróciła. Przelotnie spojrzała na zegarek. Zrobiło

się późno; pora jechać do rodziców. Pobiegła z powro­

tem do kuchni.

- Margaret West? - zapytał nieznajomy głos w słu­

chawce.

. - Tak, to ja.

- Tu Grace Hammond. Zwracam się do pani, czy

też do państwa, w pewnej delikatnej sprawie. Jestem

społeczną opiekunką Jeremy'ego i martwię się

o chłopca.

Jeremy leżał na brzuchu, podziwiając z pozipmu

podłogi strojne drzewko a także to, co zgromadzono

pod nim. Pięć paczek było dla niego. Pięć! Chłopak był

naprawdę podniecony. Trzy owinięte były w papier

z obrazkami z „Gwiezdnych wojen"; to były prezenty

od Maggie. Na jednej widniał dłuższy tekścik, skreślony

jej ręką: „Kochany Jeremy! Lepiej tym nie potrząsaj, bo

wybuchnie".

Rozważał słówko „kochany". Niby mógł to być

zwrot, który nic nie znaczy, ale jednak...

Oczywiście potrząsnął wiele razy każdą z paczek,

a także dłubał w kolorowych papierkach, usiłując po-

background image

dejrzeć, co jest w środku. Najgłośniej hałasowało pudło

podłożone przez Saritę.

Wstał i poszedł z powrotem do kuchni. On też miał

prezenciki do zapakowania. Musi poprosić Saritę o jakiś

papier. Otwierając drzwi, usłyszał, jak Maggie żegna się

przez telefon z panią Hammond. Odczuł delikatne ukłu­

cie niepokoju.

Jeremy ruszył do swego pokoju, ale coś kazało mu

pójść śladem Maggie. Trzasnęły drzwi w gabinecie Lu-

ke'a. Już po chwili chłopiec stał pod tymi drzwiami'. Przy­

łożył do nich ucho. Przeczucie go nie zwiodło. Maggie

zawiadamiała Luke'a o telefonie Grace Hammond.

- Powiedziała mi, że on liczy na to, iż go adoptuje­

my.

Luke przez chwilę milczał. Potem odezwał się:

- Masz ci los... Czy ty mu coś obiecywałaś?

- Ja? Nie.

- No tak. Czuję, że to moja wina.

- Dlaczego wina? Traktowałeś go prawie jak syna.

Więc...

- A co ona ci konkretnie powiedziała?

- Że chłopak pytał ją najpierw o warunki adopcji.

Na przykład, czy prawo do niej mają ludzie samotni. To

było przed miesiącem. No i dowiedział się, że raczej nie

mają. Nagle ty się ożeniłeś. On mógł z tego wywnio­

skować, że robisz to z myślą o nim. A dokładnie wczo­

raj zadał pani Hammond „pytanie teoretyczne", jak je

nazwał. Chciał wiedzieć, jak długo na prawo do adopcji

trzeba czekać po ślubie.

background image

Luke głośno westchnął.

- Słowo daję, że nie wiedziałem, co się święci. -

Milczał chwilę, po czym dodał: - Lubię go, to prawda.

Ale nie widzę siebie w roli jego ojca. Ani żadnego ojca

w ogóle.

- Co ty opowiadasz! - zaprotestowała Maggie. —

Właśnie, że byłbyś w takiej roli świetny. Ja tak uwa­

żam. A tego chłopaka po prostu kochasz i każdy to

widzi.

Luke odsunął krzesło i zrobił kilka kroków do

przodu.

- Maggie... - powiedział. - Z własnej rodziny wy­

niosłem złe wzory ojcostwa. Obawiam się, że musiał­

bym je powtórzyć.

- Nie jesteś i nie musisz być taki jak twój tatuś. -

W głosie Maggie zabrzmiała gorycz.

- Ale jestem do niego niezwykle podobny, za co się

zresztą nie lubię. Mam naturę poligamiczną. Nie jestem

dobrym materiałem na męża ani też ojca.

- Luke, nie rób sobie z tego wygodnej wymówki.

Jesteś całkiem dobrym mężem. Bez zarzutu.

- Dorosły człowiek nie zmienia swego charakteru.

Mogę dotrzymać jakieś tymczasowej umowy, owszem.

Ale na dłuższą metę nie ufałbym sobie... Dlaczego ty

mi ufasz, Maggie?

Zapadła cisza. Potem rozległy się kroki skierowane

ku drzwiom. Podsłuchujący Jeremy gotów był do ucie­

czki. Kroki jednak zawróciły.

- Luke... - powiedziała cicho Maggie. - Mniejsza

o moje zaufanie. Czy brak zaufania do ciebie. Najważ-

background image

niejszy jest jednak Jeremy. Przecież ty go kochasz, pra­

wda? Jak syna.

Luke nie odzywał się. Wreszcie padła ledwie słyszal­

na odpowiedź.

- Czasami miłość nie wystarczy.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Z ciężkim sercem i w milczeniu jechali oboje na przy­

jęcie do rodziców Maggie. Wiedzieli, że po powrocie

trzeba będzie porozmawiać z chłopcem, coś mu wytłuma­

czyć. Jak to zrobić, żeby go nie zranić? Nie w smak oboj­

gu była czekająca ich teraz gala u Stewartów.

Poza wszystkim innym - porządnie się spóźnili. Na

miejscu czekały ich też pewne niespodzianki. Pier­

wszym zaskoczeniem było to, że na party przybył Jacob

ze swą narzeczoną.

Może nie powinienem się dziwić, myślał Luke, są­

cząc wodę sodową, bo przecież Malcolm Stewart i Ja­

cob od dawna robią wspólnie interesy.

Inne niespodzianki były mniej przyjemne. Jak na

przykład ta, co wprost rzuciła się w ramiona Luke'a.

Mary Jeanne. Jego była narzeczona.

- Skąd się tutaj wzięłaś? - spytał. - Jestem z żoną,

więc uważaj, co robisz.

- Twoja żona jest w pokoju obok - przymilała się

Mary Jeanne.

Było tak w istocie. Ale świadkiem nagłych karesów

okazał się Jacob. Po kwadransie zbliżył się do obojga

i poprosił brata na stronę.

background image

- Muszę z tobą pomówić, tato. W gabinecie.

Ojciec Maggie obejrzał się, zdziwiony.

- Przeszkadzasz nam, Margaret - zwrócił córce

uwagę i wrócił do konwersacji z bardzo ważnymi oso­

bami.

Malcolm Stewart nie był człowiekiem potężnej po­

stury ani specjalnie przystojnym. Rysy miał niezbyt

wyraziste; włosy już przerzedzone. A jednak miał pre­

zencję, którą daje inteligencja i pewność siebie. W jego

obecności Maggie czuła się zawsze malutka, niezgrabna

i mało ważna. W przeszłości odprawa, jakiej właśnie

doznała, wprawiłaby ją w drżenie; jąkałaby się, prze­

praszając. Ale to minęło.

- Tato, nie próbuj mnie zbyć! - podniosła głos. -

Musimy pomówić.

Ojciec spojrzał na nią zirytowany, ale i zaintrygo­

wany.

- No dobrze - skinął głową. - Bardzo państwa prze­

praszam - zwrócił się do ważnych osób.

Temperatura spadała. Obaj bracia od razu to odczuli,

wychodząc na tylne patio. Było tutaj zaciszniej ciemno.

Wiatr poruszał nagimi gałęziami drzew, które przechy­

lały się nad daszkiem werandy. Niebo w górze było

zachmurzone, a powietrze wilgotne.

- Luke - odezwał się groźnie Jacob. - Co ty wyra­

biasz? Powiedziałem ci, że jeśli skrzywdzisz Maggie,

będziesz miał ze mną do czynienia.

Oczywiście, wielki brat chce mi teraz przyłożyć,

przebiegło przez głowę Luke'a. Może by to nawet było

background image

dobre? Bójka dla oczyszczenia atmosfery - czemu nie.

Tylko czy koniecznie tutaj, w tym domu i o tej porze?

Westchnął i zrobił kilka kroków w głąb patio. Oparł się

o żeliwną barierkę.

- Zaskoczę cię - powiedział. - Potrzebuję dziś ra­

czej twej rady niż pięści.

Po chwili milczenia Jacob zbliżył się do brata.

- Rady? No, n o . - W jego głosie dał się wyczuć ton

ironii. - Nie radziłeś się mnie chyba ze dwadzieścia lat!

- Może nawet dłużej. - Luke uśmiechnął się w cie­

mności. - Pamiętam, że pytałem cię kiedyś, jak lawiro­

wać między dwiema dziewczynami, bo nie umiałem

wybrać między Peggy Armsted i Julie Price. A ty mi

wtedy powiedziałeś: „Nie rób tego".

- To była niezła rada. - Jacob też oparł się o żeliwną

barierkę. - Ale wyjaw mi, do diabła, co jest tak napra­

wdę między tobą i Maggie?

- Zakochałem się w Maggie - odpowiedział po pro­

stu Luke.

Jacob zaklął cicho.

- Claire była tego pewna, ale ja nie chciałem uwie­

rzyć.

Luke poruszył się niespokojnie.

- Kobiety odgadują chyba takie rzeczy szóstym

zmysłem.

- Możliwe. No, ale właśnie dlatego, że ją kochasz,

flirtujesz z Mary Jeanne? Chcesz, żeby Maggie była

zazdrosna? Jeśli myślisz, że to jest sposób na odwzaje­

mnienie uczuć...

- Nie, nie myślę - przerwał mu Luke. - Problem

background image

raczej w tym, że Maggie już je odwzajemnia, a może

nawet była pierwsza.

Gabinet jej ojca urządzony był ze smakiem, zaopa­

trzony był też w niezbędny sprzęt biurowy. Niemniej

Malcolm Stewart rzadko tu urzędował, wolał swoje stu­

dio w centrum Dallas. Maggie, przekroczywszy próg,

od razu przystąpiła do rzeczy.

- Tato, kogoś ty zaprosił na to przyjęcie?

Ojciec Maggie uciekł na chwilę wzrokiem, lecz zaraz

odzyskał kontenans.

- A cóż cię może obchodzić, kogo matka i ja...

Więc odrywasz mnie od poważnej rozmowy, aby zadać

to niemądre pytanie?

Maggie odczuła satysfakcję, przyłapawszy ojca na

chwili niepewności.

- Zaprosiłeś tu pewne osoby, żeby zakłopotać mnie

i mojego męża.

- Twój mąż sam robi sobie kłopoty, a zresztą robi je

też tobie. Bez mojej pomocy.

Maggie zwilgotniały dłonie. Za chwilę rozboli mnie

też żołądek, pomyślała.

- Zaprosiłeś tę damulkę, żeby jego i mnie skom­

promitować. To nie jest osoba z towarzystwa, pra­

wda?

Ojciec po raz drugi uciekł wzrokiem.

Maggie poczuła, że wstępuje w nią wściekłość.

- Przecież to dziwka, striptizerka!

- Z kręgu znajomych twego męża - bronił się Mal­

colm Stewart. - Chciałem ci to uzmysłowić.

background image

- Ty próbujesz mnie ukarać, prawda? Za to, że śmia­

łam ci się przeciwstawić.

Odpowiedzią było ciężkie westchnienie.

- Maggie... - Z ust ojca padło rzadko słyszane

zdrobnienie imienia córki. - Przecież ja się o ciebie

martwię... I martwię się podwójnie, bo zdaję sobie spra­

wę, że być może własną szorstkością, nieustępliwością,

pchnąłem cię w objęcia Westa. Właśnie ja. - Znów cięż­

ko westchnął. - Tak uważa twoja matka.

- Mama tak uważa? - Maggie poczuła, że robi jej

się wilgotno w nosie. I nie tylko w nosie, lecz chyba też

pod powiekami... A więc już umie płakać.

- Tak - kiwał głową ojciec - właśnie tak. Mama

wciąż to powtarzała. Pomyślałem więc - tu przeczesał

dłonią swe rzednące włosy - że, aby cię odzyskać, ura­

tować, pokażę ci Luke'a wśród pań, którymi dotąd się

otaczał.

Maggie opadła na najbliższe krzesło. A więc ojciec

pospraszał te kobiety dlatego, że na swój niezręczny,

idiotyczny sposób kochają i chce jej dobra.

- Och, tato... -jej głos załamał się i uwiązł gdzieś

w gardle. - Kto by pomyślał, że ty i Luke macie ze sobą

tyle wspólnego. On próbuje osiągnąć mniej więcej to

samo, co ty.

- Poczekaj, bo mam w głowie mętlik - powiedział

Jacob. Postawił kołnierz swojej marynarki; w patio było

naprawdę zimno. - Zdaje się, że pozwoliłeś tej dziwce

wieszać się na sobie, bo chcesz, żeby się Maggie odko­

chała?

background image

- No, mniej więcej tak. - Luke zaczął chodzić po

patio. Poczuł, że odsłanianie się przed bratem nie jest

najwygodniejszą rzeczą.

- Ranisz Maggie, aby uchronić ją przed zranieniem.

Rzecz przedstawiona w ten sposób wydała się absur­

dalna.

- No tak - przyznał Luke. - Wygląda to na idio­

tyzm.

- Hm, uważasz się za niewiernego z natury.

- Ty mnie też za takiego uważasz. Wszyscy tak my­

ślicie.

- Niekoniecznie... - z wahaniem odrzekł Jacob

i zbliżył się do brata. - Pamiętasz, jak kiedyś rzucałeś

palenie? To było sporo lat temu. I udało ci się: z dnia

na dzień!... Bo miałeś swoją sportową motywację. Mo­

tywacja jest wszystkim.

- Teraz bym zapalił - powiedział Luke. - Nie, nie,

żartuję - dodał i machnął ręką.

- Miłość to piękna motywacja - odezwał się Jacob.

- Przecież kochasz Maggie? Jeśli kochasz, z łatwością

przekreślisz dla niej swoje dawne życie.

- Całe życie! - złapał się za głowę Luke.

- Ano właśnie, całe... Bo przecież to zaczęło się

chyba u ciebie bardzo dawno temu. Jeszcze jako chło­

pczyk lgnąłeś do tych wszystkich kobiet, których pełen

był nasz dom. Lubiłeś je dla nich samych, ale też prze­

ciwko ojcu, którego nienawidziłeś.

- Tylko tego był wart.

- Ale właściwie go naśladowałeś. Szedłeś od kobie­

ty do kobiety, nie pogłębiając żadnego związku.

background image

- Dosyć - przerwał mu Luke. Cała ta wiwisekcja

i psychoanaliza, którą mu brat zafundował, zrobiła się

niewygodna. - Ty sam nie jesteś entuzjastą pogłębio­

nych związków.

W tym momencie ktoś pchnął drzwi do patio. W ja­

skrawym prostokącie światła stanęła Maggie.

- Luke, jesteś tu?

- Co się stało? - Ruszył ku niej.

- Dzwoniła Sarita. Jeremy wsiadł na Samsona

i uciekł z domu.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

- Ile ten wóz wyciąga? - pytał Luke, pochylając się

do przodu. On i Maggie zajmowali tylne fotele w sa­

mochodzie Jacoba. Jacob uparł się, że pojadą na ranczo

wszyscy, a we czwórkę nie zmieściliby się przecież

w pikapie Luke'a.

- Dwieście dwadzieścia - odrzekł Jacob. - Ale

przez miasto musimy przecież jechać wolniej..- Po

chwili sam zapytał: - A kto to jest ten Jeremy?

- Chłopiec z mojej szkółki jeździeckiej.

Maggie westchnęła, Luke dorzucił więc:
- Nie tylko. To sierota, którego zamierzałem adop­

tować.

- Oczywiście, że jadę - wzruszyła ramionami Mag­

gie, wciągając drugi but.

- Ja się nie zgadzam. - Luke zakładał kurtkę. Oboje

przebierali się do konnej jazdy. - Twoja ręka wciąż nie

jest całkiem sprawna.

- Za parę dni zdejmuję opaskę.

- Ale jeszcze nie dziś. Wobec tego zostajesz.

- Nie będziesz mi rozkazywał. - Ruszyła w stronę

wyjścia.

background image

Jeremy zostawił liścik. Niewiele w nim napisał.

Tylko to, że wie, iż go nikt nie chce i że zwróci

Samsona, bo go nie ukradł. Oczywiście Luke i Mag­

gie zrozumieli, że chłopiec podsłuchiwał ich rozmo­

wę w gabinecie.

Pogoda była coraz gorsza. Radio podało, że zbliża

się burza i deszcz ze śniegiem. Kiedy Luke i Maggie

wyszli na dwór, akurat zaczynało padać. Stary Roscoe

podał Luke'owi wodze klaczy, w której Maggie rozpo­

znała Mamcię.

- Na tym śmiesznym koniku chcesz pojechać? -

zdziwiła się.

- To bardzo szybkie i silne zwierzę - odpowiedział.

- A ty, jeśli już musisz, siadaj na Dandysa.

Maggie skierowała się ku stajni, mijając szpaler

skrzykniętych z okolicy jeźdźców. Wszyscy wyruszą na

bezdroża, podczas gdy drogi mają być patrolowane

przez policję.

Luke przypuszczał, że wie, gdzie może być Jeremy.

Chłopiec uwielbiał opowieści o zbójcach, ukrywają­

cych się niegdyś w okolicznych jaskiniach. Było kilka

takich pieczar na obrzeżu posiadłości Luke'a, po stronie

zachodniej. Mieli obaj zamiar pozaglądać do nich, ale

wciąż jakoś nie nadarzała się sposobność. Chłopiec

mógł zapamiętać ich położenie. Były to miejsca dość

niebezpieczne, łupkowo-gliniaste i grożące zawale­

niem. Na ranczo dosłownie przed kwadransem dotarła

informacja, że widziano w pobliżu pieczar o zmierzchu

wałęsającego się Samsona, bez jeźdźca.

background image

Roscoe i Maggie pospiesznie siodłali Dandysa. Luke

przydzielał zebranym zadania. Krążyła też po podwórcu

wysoka postać w stroju wieczorowym. Był to Jacob,

rozdający jeźdźcom telefony komórkowe do kontaktu.

Skąd on je wszystkie wytrzasnął? - zastanowiła się

Maggie.

- Arnes, ty i Fletcher sprawdźcie stare szałasy,

te koło ziemi Fletchera - zaproponował Luke. -

Morrow i Heidelman mogliby podjechać do linii

lasu na wschodzie. A Brandt i Sanders zaczną od

mostu nad potokiem i skierują się na północ. Ja

pojadę nad potok w części zachodniej i koło jaski­

ni. Czy są pytania?

Mokry śnieg przeszedł tymczasem w deszcz.

Wśród zebranych paru nie znało Maggie. Jeden

z kowbojów dotknął ronda kapelusza i zwrócił się do

Luke'a:

- Z całym szacunkiem, ale ta mała dama chyba nie

jedzie z nami?

Maggie na Dandysie zbliżyła się do pytającego.

- Mała dama decyduje sama za siebie.

- Nie martw się - odrzekł Luke zatroskanemu są­

siadowi. - Moja żona urodziła się po prostu w siodle,

tyle powiem. I pojedzie ze mną, na moją odpowiedzial­

ność.

- Na swoją - krnąbrnym głosikiem uzupełniła

Maggie.

Otwarto wrota, zabłysły latarki i jeźdźcy utonęli

w mroku.

Luke i Maggie gnali teraz bok w bok, ramię w ra-

background image

mię. Strugi deszczu szybko zamieniały prerię w grzą­

ski manowiec. Po kwadransie zwolnili, przeszli

z galopu w cwał, potem w stępa. Wreszcie zatrzymali

się.

- To gdzieś tutaj, niedaleko - odezwał się Luke.

Omiótł swoją latarką linię krzewów. - Tu w dole płynie

strumień, zaraz go usłyszysz. - Zeskoczył z konia. -

Potrzymaj lejce.

- Idę z tobą - powiedziała Maggie.

- Lepiej tu zostań - poprosił. - Brzegi są urwi­

ste, paręnaście metrów w dół. Ścieżka będzie roz­

myta.

Zbliżyli się do krawędzi jaru. Zaszumiała w dole

wezbrana woda.

- Te jaskinie to takie jamy w skarpach. Niedawno

podczas ulewy jedna z tych dziur zawaliła się... No,

schodzę - powiedział Luke.

Ślizgały mu się nogi, łapał się jakichś krzaczków. Po

minucie zaglądał już do pierwszej z pieczar.

- Jeremy! - krzyknął. - Jeremy!

Nikt nie odpowiadał.

Deszcz lał, potok huczał. Wrogą ciemność z tru­

dem rozpraszało wątłe światło latarki. Luke brnął da-

lej.

Mijając którąś nyżę, zauważył, że w jej kąciku błys­

nęła jakby zapałka.

- Jeremy! - krzyknął i poświecił.

Na zrolowanym śpiworze siedział mały uciekinier.

Objął kolana rękami i nic nie mówił.

- Bogu dzięki - odezwał się Luke, wpełzając do

background image

jamy. Przyklęknął obok chłopca. Ruchem głowy wska­

zał wyjście.

- Ja nie wrócę - usłyszał ciche słowa.

- Jeśli tu posiedzimy dłużej, obaj możemy nie wró­

cić. Popatrz - skierował światło w górę.

Ze stropu nyży już ciekło. I w tejże chwili, z niemi­

łym mlaśnięciem, oderwał się od powały płat margla.

Dwa kroki od nich.

Chłopiec trwał w uporze.

- Zdarzyło ci się kiedyś w życiu zrobić coś napra­

wdę głupiego? - Luke oparł się plecami o ścianę pie­

czary. - Mam na myśli coś nawet głupszego niż ta

ucieczka.

Jeremy milczał. Ale w półmroku było widać, że nad­

stawia ucha.

- Ja mam na koncie parę różnych bzdur - wes­

tchnął Luke. - Domyślam się, że podsłuchiwałeś dziś

pod drzwiami - spojrzał na chłopca. -I dowiedziałeś

się, że nie chcę być twoim ojcem. Otóż to jest, na

przykład, bzdura. Bo ja cię chcę. - I wyciągnął rękę

do chłopca.

- Nie wierzę. - Jeremy opuścił głowę i ciaśniej objął

kolana.

Luke przybliżył się.

- Byłem głupi i samolubny... Może bałem się, że

cię zawiodę. Ale teraz wiem, że nie zawiodę. Oboje

z Maggie naprawdę cię kochamy.

- Tylko tak mówicie. - Jeremy podniósł głowę.
- Daj nam szansę - poprosił Luke.

background image

Chłopiec wzruszył ramionami. Lecz w jego oczach

zabłysła nadzieja.

Ze stropu jamy odklejały się tymczasem nowe pła­

ty margla. Luke spojrzał w górę i zamarł. W nastę­

pnej sekundzie rzucił się ku Jeremy'emu i silnym

pchnięciem skierował go ku wylotowi pieczary. Na

miejsce, gdzie siedział chłopiec, runęła lawina błota

i kamieni.

Luke zwinął się, chroniąc głowę. Nie czekając na

następne tąpnięcie, zaczął się wygrzebywać. Słyszał

krzyk Jeremy'ego i chwycił jego małą, pomocną rękę.

Obu udało się wypełznąć z jamy.

Latarka przepadła. Było czarno, huczał wezbrany po­

tok i cały czas lał deszcz. Mężczyzna i chłopiec objęli

się po omacku.

- Nic ci nie jest? - upewnił się Luke. Sam czuł, że

mu po karku spływa dziwnie ciepła strużka. Krew. Ka­

mień musiał go zadrasnąć.

Chłopcem wstrząsało bezgłośne łkanie. Luke przy­

garnął go mocniej i powiedział:

- Wszystko będzie dobrze. Najgorsze minęło.

Było około północy, gdy dotarli na ranczo. Pogoda

poprawiła się; niebo zaczęło się przejaśnić. Jeremy zo­

stał utulony i skrzyczany przez Saritę, a potem napo­

jony gorącą czekoladą. Zapakowano go natychmiast do

łóżka.

Luke dziękował powracającym sąsiadom. Odwoła­

no akcję policyjną. Wkrótce dom opustoszał i zaczął

cichnąć.

background image

Jacob i Claire powędrowali do jednego z pokojów

dla gości.

A gdzie przepadła Maggie? zastanawiał się Luke.

Sam zdążył wziąć gorący prysznic. Rana na karku oka­

zała się niegroźna, wystarczyło ją zdezynfekować i za-

kleić plastrem.

- Maggie! - zawołał. Nie było jej w salonie ani

w kuchni. Nie było jej też, na szczęście, w dawnej,

osobnej sypialni.

- Aaa, tu cię mam - rozpromienił się na jej widok.

Nie zapaliwszy światła, stała przy oknie w ich pokoju

i podziwiała za szybą pogodne już, rozgwieżdżone

niebo.

Obróciła się ku niemu.

- Musimy porozmawiać - wyciągnęła rękę. -

Chodź.

Zamknął za sobą drzwi i zapalił lampkę na komo­

dzie. Porozmawiać! To brzmi groźnie.

- Wiem, że obiecałam ci łatwy rozwód, gdy tylko

uda wam się rozwiązać trust. Ale teraz zmieniłam plany.

Podszedł i objął ją.

- No to świetnie - powiedział. - Bo ja też zmieniłem

plany.

- Na jakie?- Podniosła głowę.

Wziął jej twarz w obie dłonie.
- Kocham cię, Maggie. I nie chcę już żadnego roz­

wodu.

Oczy Maggie momentalnie zwilgotniały.

- Oj, Luke - szepnęła i pociągnęła nosem. - Ja też

cię przecież kocham. Myślałam, że już nigdy ci tego nie

background image

powiem. - Przytuliła się do niego. - Bo nie zależało ci

na tym... Chociaż zdawało mi się czasem, że jednak

zależy. - Spojrzała na niego. - Ty mnie zwalczałeś

w sobie.

Pocałował ją.

- Albo siebie w tobie... Tak czy owak, byłem głupi.

- Znów ją pocałował. - W końcu Jacob przemówił mi

do rozumu. Właśnie on. Dobrze mieć starszego brata,

nawet w moim wieku!

Jacob pchnął go we właściwą stronę. Znalazł argu­

menty, aby przekonać Luke'a, że nie ilość w miłości się

liczy. Ilość nic nie znaczy. Sam Jacob też spotkał swoje

szczęście. Wychodził oto z izolacji, wyniosłości, ciągłe­

go zaaferowania pracą - bo poznał Claire.

A co zrobi Michael? Obaj bracia dość mało wiedzieli

o jego zamiarach. Ten wojownik długo uciekał w kolej­

ne przygody, jakby uważał, że ryzykowanie życia jest

mniej niebezpieczne niż przeżywanie go. Czy i on znaj­

dzie swoją miłość albo przynamniej żonę? Trzeba prze­

cież rozwiązać trust. Wielki rachunek za leczenie Ady

czeka na zapłacenie.

Maggie poruszyła się, przerywając zamyślenie męża.

Wsunęła rękę pod jego koszulę.

- Myślę, że jestem gotowa do nowej lekcji - zamru­

czała. - Tylko że tym razem to ja będę jeźdźcem, do­

brze?

Zaśmiał się i wziął ją na ręce.

- Będą zmiany! - Obrócił się dookoła, nie odrywa­

jąc spojrzenia od jej roześmianych oczu.

W jaki sposób jedna z wielu kobiet staje się kobietą

background image

jedyną, nie do zastąpienia? Być może miłość jest za­

wsze tajemnicą. Luke niósł na rękach Maggie, jakby

niósł mały świat... Nasz świat jest tylko wtedy ludzki,

gdy ma imię i twarz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eileen Wilks [Tall, Dark & Eligible 02] Luke s Promise (pdf)
Rodzinne sekrety 00 Antologia Wiosenny bal 02 Wilks Eileen Pamiętny taniec
Wilks Eileen Męskie spojrzenie Spotkanie w Środku nocy
397 Wilks Eileen Mężatka na niby
04 Wilks Eileen Niebezpieczne Związki Ślub w Las Vegas
432 Wilks Eileen Oświadczyny
Wilks Eileen Mężatka na niby
Wilks Eileen Spotkanie w środku nocy
397 Wilks Eileen Mężatka na niby
Wilks, Eileen Only Human
Wilks Eileen Mezatka na niby
Wilks Eileen Mężatka na niby

więcej podobnych podstron