MARION LENNOX
Jedynym
lekarstwem
jest mąż
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O czym to rozmyślała panna młoda w dniu swego ślubu?
Że wygląda zabawnie!
Doktor Fern Rycroft wygładziła swój opadający równymi
fałdami welon z jedwabnej satyny i zaczerpnęła oddechu, by
dodać sobie odwagi. Czekał już na nią wujek Al. I czekał Sam.
W gruncie rzeczy wyglądało na to, że cała wyspa czeka, aż Fern
zrobi to, co do niej należy.
Że zachowa się rozsądnie i wyjdzie wreszcie za mąż za Sama
Huberta...
Gdyby ich to tylko zadowoliło, pomyślała sobie. Ale nie, na
względy mieszkańców wyspy mogłaby sobie zasłużyć dopiero
wtedy, gdyby po ślubie z Samem pozostała tu na stałe.
Gdyby została tu razem z Samem.
Jeszcze czego! Zielone oczy Fern, skryte za welonem, pocie
mniały z irytacji. Niedoczekanie! Miałabym znowu mieszkać
na Baredze?
- Jesteś gotowa?
Wujek Al był wyraźnie zdenerwowany.
Domyślała się, skąd bierze się jego niepokój. Miała już
wprawdzie dwadzieścia osiem lat i dyplom ukończenia studiów
medycznych, ale z tymi swoimi ogromnymi, zielonymi oczami,
masą ognistorudych loków i piegami różniła się niewiele od
dopiero co osieroconej, zapłakanej dziewczynki, którą wujek Al
przywiózł do siebie trzynaście lat temu.
6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Fern nie domyślała się jednak, co trapi go naprawdę. Albert
Rycroft zdobył się wprawdzie na pogodny uśmiech, ale do
strzegł przecież, że na twarzy Fern gości ten sam smutek, który
pojawił się po raz pierwszy, gdy otrzymała wiadomość o śmierci
całej rodziny. I że ten jej uśmiech zdradza tę samą bezradność
i brak zaufania do świata i ludzi...
Fern od razu podbiła serce mieszkańców wyspy. Zjednała
sobie wszystkich zaraźliwym śmiechem i pogodnym usposobie
niem. Mieszkańcy wyspy nazywali ją Promyczkiem, a gdy po
wiadomiła wszystkich o zamiarze studiowania medycyny, żar
towali sobie: „Po co ci medycyna, twój uśmiech to najlepsze
lekarstwo".
Tylko wujek Al dostrzegał w tym uśmiechu lęk przed świa
tem, który w ciągu jednej koszmarnej nocy nagle zabrał jej całą
rodzinę.
- Wujku...
- Nic teraz nie mów - przerwał jej stary farmer pospiesznie.
Wcale by się nie zdziwił, gdyby jego siostrzenica nagle odwró
ciła się i uciekła. - Wszyscy już czekają, kochanie. Nie możesz
im sprawić zawodu.
Fern uśmiechnęła się, a widząc jego zatroskane spojrzenie,
uścisnęła go mocno.
- Wujku, nawet bym nie mogła. Przecież podjęliśmy z Sa
mem słuszną decyzję.
- Pewnie, że tak, a cała ta historia między Samem i Lizzy
Hurst... To przecież było tak dawno.
- Lizzy jest częścią wyspy - zgodziła się Fern, biorąc w dło
nie wielką rękę wuja. - A my z Samem już tu nie mieszkamy.
Będziemy tylko przyjeżdżać w odwiedziny. No, a teraz zdecy
duj się - powiedziała, biorąc go pod ramię - czy zaprowadzisz
mnie do kościoła na ślub, czy też chcesz mieć w domu starą
pannę do końca życia?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 7
Albert uścisnął mocno jej rękę.
- Nie mielibyśmy z ciocią nic przeciwko temu, dobrze
o tym wiesz.
Maleńki kościółek był wypełniony po brzegi. Susza, jaka
nawiedziła wyspę, dała się bardzo we znaki całej farmerskiej
społeczności, a teraz nareszcie nadeszła chwila, w której można
było zapomnieć o wszystkich zmartwieniach.
Panna młoda stała przez moment w drzwiach i spoglądała
w głąb kościoła, jakby patrzyła w przyszłość.
A potem opuściła tren sukni i ruszyła przed siebie.
- Ale śliczna panna młoda - szeptali ludzie do siebie, po
rzucając na chwilę twardą rzeczywistość i wkraczając w baje
czny świat romantycznych przeżyć. Byli jednak w stanie zoba
czyć tylko wspaniałą suknię, uszytą przez ciotkę Maud, a także
przysłonięty welonem niepewny uśmiech Fern.
Nie byli w stanie zobaczyć prawdziwej Fern.
Prawdziwa Fern była daleko stąd.
Postać w bieli nie miała z całą pewnością nic z nią wspólne
go. Pod rękę z wujem, wolno odmierzając kroki i rozdając
uśmiechy na prawo i lewo, szedł ktoś zupełnie inny.
Prawdziwa Fern nie czuła nic.
Gdy w czasie studiów była zmęczona nauką, czytała niekie
dy romanse. Wiedziała więc, że uczucie kazało zwykle pannie
młodej frunąć niemal w radosnym oszołomieniu poprzez głów
ną nawę w kierunku ołtarza, przy którym czekał na nią ukocha
ny, a jej na' sam jego widok kręciło się w głowie...
Czy ona też miała doznawać zawrotów głowy na widok
Sama - chłopaka, którego znała od dziecka? Przecież to tylko
rozsądek nakazał jej wyjść za niego za mąż. Była to słuszna
decyzja...
8 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Zmusiła się, by spojrzeć w stronę ołtarza. Sam patrzył na nią
- a jego oczy wyrażały niepokój podobny do tego, który wyzie-
rał ze spojrzenia Ala.
Dziwne...
Przecież od lat już namawiał ją do tego ślubu. O co więc
może mu teraz chodzić?
Może jest tu Lizzy... Mogłoby to go zdenerwować.
Rozejrzała się i napotkała wzrok mężczyzny, który stał nie-
mal tuż przy niej.
Któż to może być?...
Był to człowiek, którego Fern nigdy jeszcze nie widziała.
Ubrany w czarny garnitur, podobnie zresztą jak inni weselni
goście, zwracał na siebie uwagę.
Dlaczego?
Nie był przesadnie wysoki - miał może metr siedemdziesiąt
pięć wzrostu, był silnie zbudowany i szeroki w ramionach.
Większość mieszkańców wyspy trudniła się rybołówstwem
lub uprawą roli, ludzi dobrze zbudowanych spotykało się więc
tu często.
Gęste, złociste, falujące, nieco przydługie włosy mężczyzny,
pojaśniałe od słońca, i opalona twarz nie były także niczym
niezwykłym - większość mieszkańców wyspy wyglądała po
dobnie,
Fern znała wszystkich ludzi na wyspie, tego człowieka jed
nak tu nie spotkała.
Wydawało się jej, że musiał dopiero przekroczyć trzy
dziestkę.
Powinna przecież teraz myśleć o Samie. Dlaczego więc nie
może spuścić wzroku z nieznajomego?
Sprawiły to chyba jego oczy...
Nigdy jeszcze nie widziała podobnie kpiącego, przenikliwe
go spojrzenia. Oczy mężczyzny napotkały jej wzrok i przykuły
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 9
do siebie. Jakaś czarodziejska siła zdawała się trzymać ją na
uwięzi. Kpiący wzrok nieznajomego rzucał jej wyzwanie.
Wiedział, kim naprawdę jest...
Na litość boską, trzeba przecież dalej odgrywać swą rolę!
Pociągnęła wujka Ala naprzód, odwracając oczy od niepoko
jącego spojrzenia nieznajomego.
Miała swoje sprawy.
Miała właśnie wyjść za mąż za Sama...
Z Samem jednak działo się coś niedobrego. Był coraz bar
dziej niespokojny.
Odnosiło się wrażenie, że pan młody cierpi męczarnie!
Fern zatrzymała się parę kroków od swego przyszłego męża.
- Co ci jest? - wyszeptała.
- Fern, daruj mi...
Przysadzisty Sam był trupio blady i zlany potem. Jego okrąg
ła twarz przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień.
- Sam, co się stało? - szepnęła.
- Nie mogę...
Sam obrzucił swą narzeczoną wzrokiem pełnym udręki i rzu
cił się do ucieczki.
Fern została sama przy ołtarzu.
Stała pośrodku nawy, nadal trzymając wuja pod rękę, a tłum
wokół zafalował niespokojnie.
Ludzie przepychali się, trzymając się za brzuchy lub przyty
kając dłonie do ust z takim samym wyrazem cierpienia, jaki
malował się na twarzy Sama...
Kościół pustoszał tak szybko, jakby się wokół paliło.
Fern stała osłupiała, rozglądając się dookoła.
Z tylnej ławki podniosła się wolno szczupła, drobna dziew
czyna w wieku Fern, a może trochę młodsza. Ubrana była na
czarno, a jej niesforne włosy spięte były mocno w węzeł.
10 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Lizzy Hurst...
Wymykała się właśnie niepostrzeżenie z kościoła. Nie cier-
piała najwidoczniej jak inni, bo usta jej wykrzywiał złośliwy
uśmiech.
To musi być zatrucie pokarmowe...
Fern spostrzegła, że i z Maud - jej ciotką - dzieje się coś
niedobrego. Posuwała się w ich stronę chwiejnym krokiem,
a potem schwyciła męża za rękę.
- Odwieź... odwieź mnie do domu - wyszeptała. - Tylko
szybko. Fern, tak mi przykro, ale coś mi się wydaje, że będę chora...
Odwróciła się nagle i pobiegła przed siebie.
Wujek Al spojrzał bezradnie na Fern.
- C o . . .
- Wujku, myślę, że ślub się nie odbędzie - odparła Fern
niepewnym głosem. - Musisz się zająć ciocią.
Al przymknął oczy, jakby nie dowierzał temu, co się działo,
po czym skinął głową i poszedł za żoną, zostawiając Fern przy
ołtarzu. Samą.
Nie mogła przecież tak stać, skierowała się więc powoli do
wyjścia, wlokąc za sobą swój wspaniały tren.
Przed kościołem ludzie wsiadali pospiesznie do samochodów
i odjeżdżali prędko do domu. Byli jednak i tacy, którzy nie byli
w stanie tego zrobić. Fern dostrzegła Sama. Stał w krzakach
i najwyraźniej wymiotował.
Serce skurczyło jej się z żalu. Biedny Sam. Całe lata myślał
o wspaniałym weselu - no i ma teraz wesele.
Co on, u licha, zjadł? Co oni wszyscy, do diabła, jedli?
- Co za wesele! - usłyszała za sobą.
Drgnęła bezwiednie. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć,
do kogo należy ten głęboki, dźwięczny głos, w którym brzmiał
śmiech. Oczywiście był to ów nieznajomy, którego widziała
w kościele.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 11
- Czymże to pani nakarmiła swoich gości? - spytał.
Fern nie odpowiedziała od razu, a on położył rękę na jej
ramieniu i odwrócił ją twarzą do siebie. Jego przenikliwe oczy
domagały się wyjaśnienia.
- Ja... przecież... - Głos Fern przeszedł w szept. - Boże
mój... To straszne!
- Byłem już na paru weselach, ale nie widziałem jeszcze
czegoś podobnego - oznajmił.
Nie do uwierzenia! W jego oczach nadal kryły się iskierki
śmiechu.
Wyglądało to rzeczywiście strasznie. Ludzie, którzy czuli się
dobrze, uwijali się, pomagając cierpiącym.
- Trzeba dojść, co tu się właściwie stało - rzekł nieznajomy.
Chwycił Fern stanowczo za rękę i pociągnął ją do drzwi kościo
ła. - A więc, pani doktor...
- Chwileczkę. - Fern zdołała go w końcu zatrzymać. - Kim
pan, do diabła, jest? Przecież ja pana wcale nie znam.
Uśmiechnął się szeroko, a jego ciepły uśmiech sprawił, że
poczuła się lekko i swobodnie i odpowiedziała mu w podobny
sposób, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo uśmiechy są
w podobnej sytuacji nie na miejscu.
- Ale ja panią znam, pani doktor. Staram się zawsze pamię
tać nazwiska panien młodych, na których wesela bywam zapra
szany.
Wyciągnął do niej rękę i uścisnął mocno jej małą dłoń.
- Nazywam się Quinn Gallagher. Jestem lekarzem.
Quinn Gallagher...
Fern skinęła głową. Wszystko się zgadza. Zupełnie zapo
mniała o przyjeździe tego człowieka.
Quinn Gallagher stał się mężem opatrznościowym wyspy.
Od niepamiętnych już czasów mieszkańcy Baregi poszuki
wali na próżno lekarza, ale nikt nie miał ochoty osiedlać się
12 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
ponad trzysta kilometrów od stałego lądu, na wyspie zamiesz
kanej przez kilkaset osób, którą czasem tylko odwiedzają tu
ryści.
Mieszkańcy wyspy byli więc zachwyceni, gdy Fern zdecy
dowała się studiować medycynę. Nareszcie Barega zdobędzie
lekarza. I prawnika, gdyby i Sam zechciał powrócić na wyspę.
Niestety ani Fern, ani Sam nie zdradzali podobnej ochoty.
- Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ciebie - mówili do
Fern z wyrzutem mieszkańcy Baregi. - Traktowaliśmy cię jak
swoją, więc mogłabyś tutaj zostać i objąć praktykę.
Ale ona naprawdę nie mogła. Zabiłoby ją to.
Żyła więc ciągle z wyrzutami sumienia.
Dlatego, gdy ciotka Maud zawiadomiła ją, że na wyspę przy-
był lekarz, Fern była uszczęśliwiona.
„Doktor Gallagher jest bardzo miły - pisała ciotka. - Odpo
wiedzialny i troskliwy. To prawdziwy lekarz rodzinny. Wiem,
że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosimy go na
twój ślub".
Lekarz rodzinny... Fern wyobrażała sobie jakiegoś starszego
pana bliskiego emerytury, który chciał pracować, a jednocześnie
cieszyć się wiejskim spokojem i mieć możliwość łowienia ryb.
Ale dlaczego praktykę na wyspie objął młody lekarz?
To nie moja sprawa, zadecydowała pospiesznie Fern. Powin
no mnie teraz obchodzić tylko to, że prawie połowa gości znaj
duje się w ciężkim stanie. Nie wyłączając mojego narzeczonego.
- Muszę... pójść teraz do Sama - powiedziała niepewnym
głosem, unosząc welon z twarzy i przewieszając tren sukni
przez ramię.
- Nie wydaje mi się, żeby była pani w tej chwili potrzebna
swojemu ukochanemu - skrzywił się Quinn. - Myślę, że potrze
ba mu teraz trochę spokoju na osobności. Może później będzie
się pani mogła na coś przydać.
13
- Ale... Ale co wywołało tę chorobę?
- Nie mam pojęcia - odparł Quinn. - Przypuszczalnie
wszyscy ci ludzie zjedli coś, co im zaszkodziło. Objawy po
zjedzeniu czegoś nieświeżego występują zazwyczaj po upływie
czterech godzin. Należy więc odpowiedzieć na pytanie, co po
łowa pani gości jadła cztery godziny temu.
- Lunch, jak mi się wydaje.
Fern zmarszczyła brwi. Poza nią i Quinnem Gallagherem nie
było nikogo więcej na stopniach wiodących do kościoła. Foto
graf, który miał robić zdjęcia ślubne nowożeńcom, krążył od
jednej grupki nieszczęśliwców do drugiej.
Wujek Al pochylał się z niepokojem nad ciotką Maud, zgiętą
w pół przy samochodzie.
- Lunch - powtórzył wolno Quinn Gallagher. - Proszę po
wiedzieć coś konkretnego. - Spojrzał na zegarek. - Jest piąta.
Więc jedli państwo lunch o pierwszej?
- Tak.
- Czyli minęły cztery godziny. W takim właśnie czasie za
czyna się reakcja organizmu na zjedzenie pokarmu wątpliwej
świeżości. Czy wszyscy jedli razem?
Fern próbowała się skupić.
- Ja... tak. Lunch przygotowała ciotka Maud. Sądziliśmy,
że będzie na nim kilka osób z rodziny, które przyjechały spoza
wyspy, ale okazało się, że przyszli chyba wszyscy.
- I co państwo jedli?
Fern potrząsnęła głową.
- Nie pamiętam. Skądże mogę pamiętać? Byłam tak zdener
wowana, że nic nie mogłam przełknąć.
- Miała pani szczęście - orzekł Quinn sucho. - Ale ja prze
cież nie pytam, co pani jadła. Pytam, co inni jedli. Proszę choć
na chwilę przestać odgrywać rolę zdenerwowanej panny młodej
i zacząć raczej grać rolę lekarza, którym pani podobno jest.
14 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Ton jego głosu był teraz oschły i oficjalny. Nie było w nim
nawet śladu śmiechu, który przed chwilą w nim pobrzmiewał.
Zmiana ta podziałała na nią jak wiadro zimnej wody.
Fern starała się skupić. Myśli jej nie biegły już chaotycznie
w różnych kierunkach.
- Kanapki - powiedziała pewnym głosem. - Robiłyśmy je
z ciotką i kilkoma jeszcze sąsiadkami dziś rano. A potem była
jeszcze zupa jarzynowa.
- Z czym były kanapki?
- Z tym, co zwykle. Szynka, jajka, sałata, przeróżne farsze.
- A zupa jarzynowa?
- Gotowałyśmy ją z ciotką wczoraj wieczorem. Wszystko
było świeże. Nic nie mogło zaszkodzić.
- Coś jednak zaszkodziło. Jeżeli to nie było zatrucie pokar
mowe, może to oznaczać, że mamy do czynienia z czymś zna
cznie poważniejszym i wtedy potrzebna nam będzie pomoc.
Czy jest pani pewna, że nic więcej nie było na stole?
- Jestem pewna. Nic więcej nie było...
I w tej samej chwili zamarła.
Lizzy...
Lizzy Hurst przyszła wtedy, gdy podawano zupę. Przepra
szała za spóźnienie. Pocałowała Sama w policzek, życząc mu
dużo szczęścia. Mówiła, że nie stać ją na kupowanie prezentów,
więc przygotowała coś specjalnego na lunch - aby chociaż
w ten sposób przyczynić się do uświetnienia dnia ślubu Sama,
tak, by dzień ten pozostawił niezatarte wspomnienia w jego
pamięci. I wyjęła tacę z zakąskami.
Ostrygi, świeżutkie ostrygi złowione z samego rana i przy
prawione - by dodać im szczególnego smaku - topionym serem
i plasterkami bekonu. Jeszcze gorące, prosto z pieca. Zniknęły
w mgnieniu oka, a Lizzy uśmiechnęła się słodko na pożegnanie
i powiedziała:
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 15
- Do zobaczenia w kościele.
Z kościoła Lizzy wymknęła się z uśmiechem triumfu na
ustach.
- Założę się, że ostrygi - szepnęła Fern. - Właściwie jestem
tego pewna.
- Nie rozumiem?
Westchnęła ciężko. Czuła, że drży. Biedny Sam. Nie chciał
tu przyjeżdżać, bojąc się reakcji Lizzy, a potem był jej nieopi
sanie wdzięczny, że zachowywała się spokojnie. A teraz...
Zerknęła na Sama, który nadal wymiotował. Ich wesele za
kończyło się katastrofą. Przez jeden złośliwy wybryk.
- Na zakąskę podane zostały ostrygi - wyjaśniła Fern nie
pewnym głosem. - Myślę... Przypuszczam, że ostrygi były ze
psute. Były zapiekane z czosnkiem, ziołami, bekonem i serem.
To miało zapewne zabić brzydki zapach.
- A skąd się wzięły? - Quinn zmarszczył brwi.
- Przyniosła je Lizzy Hurst - wyszeptała. - To... To tutejsza
rybaczka.
- Ale skoro jest rybaczką, to przecież wie, kiedy ostrygi są
zepsute. Przynajmniej powinna...
- Powinna.
Quinn patrzył na nią z coraz większym niedowierzaniem.
- Czy chce pani powiedzieć, że ona zrobiła to naumyślnie?
Fern skinęła głową. Miała ochotę płakać.
- Prawie jestem tego pewna.
- Ale... - Widać było, że Quinn myślał teraz intensywnie.
- Jeżeli zrobiła to naumyślnie... Jeżeli uważa pani, że to mo
żliwe, to przecież nie można mieć pewności, że nie dodała też
trucizny?
- Lizzy nie jest na tyle głupia ani na tyle zła, żeby zachować
się aż tak. To straszne, co teraz powiem, i w dodatku nie mam
na to żadnych dowodów. Widzi pan, mój narzeczony mieszkał
16 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
w dzieciństwie tuż obok Lizzy. Ona go uwielbiała i wyobrażała
sobie zawsze, że się pobiorą. No a potem, kiedy Sam skończył
siedemnaście lat, postanowił wyjechać i zostać prawnikiem.
Lizzy nie była mu już potrzebna. Wtedy wpadła w szał. Wyczy
niała najprzeróżniejsze rzeczy. I mimo że od wyjazdu Sama
minęło już przeszło dziesięć lat, każde jego odwiedziny tutaj
zamieniała w koszmar.
- Więc uważa pani... - Tu Quinn Gallagher gwizdnął prze
ciągle. - Uważa pani, że ona zrobiła to celowo?
- Lizzy ma prawo połowu ostryg na południu wyspy. Wie
o ostrygach wszystko co trzeba. I zdaje sobie doskonale sprawę,
że nie będziemy w stanie niczego jej udowodnić.
Quinn rozejrzał się dookoła.
- Fotografowi nic nie jest - powiedział.
- Nie było go na lunchu.
- A pani wuj?
- Wuj nie znosi ostryg.
- A pani?
- Tak się zdenerwowałam, że nie byłam w stanie nic wziąć
do ust.
- Teraz rozumiem, ale musimy jeszcze poszukać Lizzy, żeby
to potwierdzić.
- Wydaje mi się...
Fern rozejrzała się niepewnie. Nikogo już prawie nie było,
wszyscy goście rozjechali się, szukając spokoju w zaciszu do
mowym.
- Czy wie pani, gdzie ona mieszka?
-Tak.
- Może zadzwonimy do niej?
- Kiedy ona nie ma telefonu - skrzywiła się Fern. - Podej
rzewam, że będzie ją teraz dość trudno znaleźć. Ale rozumiem,
że trzeba to zrobić. Mam wrażenie, że wiem nawet, gdzie jej
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 17
szukać. - Przyjrzała się z zadumą swej wspaniałej sukni. - Chy
ba się jednak przedtem przebiorę w coś odpowiedniejszego. Wy
bierze się pan ze mną na poszukiwanie Lizzy?
- Nie - odparł. - Niewykluczone, że będę miał tutaj sporo
roboty.
Jego pociągła twarz stawała się coraz bardziej posępna.
- Zanim pójdę, zobaczę, co się dzieje z Samem - powiedzia
ła Fern. - Zaprowadzę go do rodziców. - Rozejrzała się bezrad
nie wokół.
- Ja się zajmę Samem - przerwał jej Quinn. - O zdrowych,
młodych ludzi nie ma się co niepokoić.
W głosie Quinna nie było śladu dawnej beztroski.
- Być może Lizzy Hurst wydawało się, że był to tylko
złośliwy żart, ale obawiam się, że może się to dotkliwie odbić
na zdrowiu niektórych pani gości. Frank Reid jest już starszym
panem i ma cukrzycę. Coś mi się wydaje, że wrócił do domu
sam. W dodatku bardzo się spieszył. Najpierw zajrzę do niego.
Fern zrobiło się gorąco. Zupełnie zapomniała o Franku.
Kim jeszcze trzeba się zająć? Przypomniała sobie listę zapro
szonych gości.
- Pete Harny - powiedziała. - Jest pan tu już pół roku, więc
pewnie pan wie, że ma hemofilię. Był także na lunchu i wydaje
mi się, że jadł ostrygi. Ale rodzice jego z pewnością zadzwonią,
gdyby zaczął krwawić.
- Zadzwonią, jeżeli będą w stanie to zrobić, bo im też może
coś dolegać. Lepiej będzie, jeśli go obejrzę, zanim dostanie
krwotoku. - Quinn spoważniał. - Co za wariatka z tej Lizzy!
Jak można było coś takiego zrobić?
- Jest zakochana. - Fern uśmiechnęła się blado. - Zakocha
nym podobno się wszystko wybacza.
- Pani jest przecież panną młodą, a nie zauważyłem, żeby
Chciała pani kogoś truć - odpowiedział.
18 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Ale ja nie jestem zakochana! - wyrwało się Fern.
Quinn Gallagher przypatrywał się jej dłuższą chwilę. Fern
nie spuściła wzroku, a jej ogromne oczy rzucały wyzwanie.
Tworzyli razem piękną parę: panna młoda w zwiewnej sukni
z białej satyny, a obok niej czarna sylwetka postawnego męż
czyzny w świetnie skrojonym, czarnym garniturze. Postać bar
dzo męska, wzbudzająca zaufanie.
- Może więc zechciałaby mi pani powiedzieć, o co tu
w ogóle chodzi? - zapytał. - Jeżeli nie jest pani zakochana, to
co pani tu, na litość boską, robi w tym stroju, doprowadzając
w dodatku miejscowe dziewczyny do takiej zazdrości, że pod-
truwają ludzi?
- Chodzi... mi o to, że nie jestem aż tak zakochana jak Lizzy
- wyjąkała Fern. - Ja... Sam... postanowiliśmy się pobrać
z
rozsądku, a nie z jakiejś tam głupiej, romantycznej miłości.
Zapadła cisza.
Fern uniosła swój biały welon i zerknęła na Sama. Będzie
musiał się zadowolić pomocą Quinna Gallaghera, a ona musi
znaleźć Lizzy.
Musi też odejść od Quinna Gallaghera. Nikt jeszcze nie
wprawił jej dotąd w podobny niepokój.
- To ja już pójdę - wyjąkała. Quinn Gallagher patrzył na nią
takim wzrokiem, jakim spoglądałby jastrząb pochłonięty wido
kiem nieudolnych prób ucieczki maleńkiego kurczaka. - Im
szybciej odnajdę Lizzy, tym lepiej. - Fern zrobiła szybko dwa
kroki przed siebie. - Zadzwonię do pana, kiedy się czegoś do
wiem - zawołała odchodząc. - Gdzie... gdzie pan będzie?
- Mam telefon komórkowy. - Jastrząb najwyraźniej rezyg
nował ze swej ofiary. - Telefonistka w centrali ma mój numer.
- Czy będzie pan mógł przedtem obejrzeć Sama?
- Zajmę się pani ukochanym - oznajmił - ale proszę, żeby
pani odnalazła za to szybko Lizzy.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 19
Fern skinęła głową, uniosła wysoko suknię i rzuciła się bie
giem przed siebie.
Potrzebny jej był samochód.
Przed kościołem stał tylko jeden: wielka, biała limuzyna,
w której wuj miał zamiar przewieźć świeżo poślubioną parę na
przyjęcie. Samochód stał opuszczony, opleciony białymi wstąż
kami, a zza tylnej szyby wyglądały uśmiechnięte lalki, przed
stawiające państwa młodych.
Kluczyki były w stacyjce.
Nic więcej nie było jej potrzeba.
Miała ochotę wziąć lalki do ręki i wyrzucić je, jak można
najdalej. Nie zrobiła jednak tego i wcisnęła się za kierownicę.
Zapaliła silnik i postawiła nogę w białym pantofelku na pe
dale gazu. Przez cały ten czas myślała tylko o czarnej sylwetce
na stopniach kościoła...
Dopóki nie zniknęła za zakrętem, czuła na sobie ciągle oczy
Quinna Gallaghera.
Z trudem się pohamowała, by nie spojrzeć za siebie.
Tak skończył się jej ślub.
Na dobre?
Co za głupie myśli. Jutro można zacząć od nowa.
Ciotka z pewnością nie będzie jutro zupełnie zdrowa. Ani
pojutrze, myślała z niejakim zadowoleniem. Od kiedy Fern
przyjechała na wyspę, ciotka Maud sprawiała wrażenie słabej
i czuła się niedobrze. Fern była zmartwiona, że ciotka zaczyna
się przedwcześnie starzeć. Lizzy Hurst powinna była się zasta
nowić, jak jej ostrygi mogą podziałać na osoby w takim stanie,
jak ciotka Maud.
Quinn miał wkrótce odwiedzać podobnie chorych i starych
i Fern ogarnęło nagle szaleńcze pragnienie, by być razem z nim.
Powinnam raczej myśleć o pozostaniu z Samem, zwróciła
20 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
sobie sama uwagę, ale doskonale wiedziała, że zupełnie tego nie
pragnie.
Przycisnęła mocnej pedał gazu. Samochód państwa młodych
pędził naprzód z nieprzyzwoitą szybkością.
Czy można sobie wyobrazić coś gorszego?
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie powinna była zadawać takiego pytania.
Minęły trzy minuty i zatrzymała się przed domem wujostwa.
Mam tylko dwie minuty na przebranie się w dżinsy, powiedziała
sobie, ale wystarczyło, że weszła do środka, a wiedziała już, że
można się spodziewać wszystkiego najgorszego.
- Fern...
Był to głos wuja nabrzmiały trwogą. Dochodził z sypialni na
górze.
Fern nie rozumiała słów, wyczuła za to trwogę.
Wuj nie należał do ludzi, którzy niepokoili się z byle po
wodu.
Pobiegła na górę, pokonując trzy stopnie naraz.
Boże mój... Tylko nie to!
To nie jest zatrucie pokarmowe! Pełna przerażenia wpatry
wała się w ciotkę.
Ciotka Maud leżała bezwładnie, oparta o ścianę sypialni. Nie
poruszała się, a jej wspaniały, przybrany kwiatami kapelusz
przesłaniał twarz.
Fern osunęła się na kolana, gorączkowo szukając pulsu.
Nie znalazła go. Nie wyczuła nawet śladu pulsu w przegubie
ręki ani też w tętnicy szyjnej.
- Co się stało?
Fern układała ciotkę płasko na podłodze, aby umożliwić jej
oddychanie.
- Źle się czuła - mówił łamiącym się głosem wuj. - Wymio-
22 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
towała jak wszyscy. Raz po wyjściu z kościoła, a drugi raz przed
chwilą.
Przerażenie nie pozwalało mu mówić. Był trupio blady, jak
Maud, i nie mógł oderwać wzroku od żony.
- I była taka zdenerwowana - wyszeptał w końcu. - Ciągle
płakała. Wszystko przecież wzięło w łeb, zaplanowała takie
piękne wesele... A kiedy wyszła z łazienki, brakowało jej tchu.
Powiedziała, że ból promieniuje od ramienia... a potem... po
tem... po prostu upadła... Nie zdążyłem nawet jej złapać, kiedy
upadła...
To musiał być atak serca. Wszystko wskazuje na atak serca.
Chyba że ostrygi, które przyniosła Lizzy, były tak trujące, że
to one uszkodziły serce. Są przecież trucizny, które wywołują
paraliż...
- Zadzwoń do doktora Gallaghera - rzuciła w stronę wuja.
- Powiedz mu, że Maud miała zatrzymanie akcji serca i że musi
nam zaraz pomóc. No, idź już! - krzyknęła.
Czuła się okropnie, mówiąc w ten sposób do wuja, którego
przecież kochała. Czułaby się zresztą podobnie, mówiąc w ten
sposób do kogokolwiek innego zatroskanego zdrowiem swych
bliskich, ale nie było teraz czasu na słowa otuchy czy uprzej
mości. Swoje narzędzia lekarskie Fern miała w Sydney, potrze-
bowała więc natychmiast torby lekarskiej Quinna.
Ale nawet bez lekarskiego ekwipunku można coś zrobić.
Musiała jak najszybciej dostarczyć tlenu do mózgu Maud. Fern
wzięła twarz ciotki w ręce i wdmuchnęła w jej usta powietrze.
Podjęła sztuczne oddychanie.
Nacisnęła mocno.
Raz, dwa, trzy...
Wykonywała masaż serca. Wszystko robiła automatycznie.
Potrafiła to zrobić nawet we śnie. Ileż to już razy wykonywała
go na ostrym dyżurze!
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 23
A ile razy masaż dopomógł? Co mówią o tym statystyki? To
straszne! Niespełna dwadzieścia pięć procent osób...
Nie można teraz o tym myśleć. Nie wolno. Tym razem masaż
musi zrobić swoje. Musi...
Boże, błagam... Błagam...
To przecież jej ukochana ciotka Maud. Nie powinna umierać.
Ma niewiele ponad sześćdziesiąt lat...
Fern naciskała mocno, raz za razem, robiła przerwę tylko po
to, by zaczerpnąć powietrza do płuc. Z dołu dobiegał ją głos
wuja, krzyczącego rozpaczliwie do słuchawki. Po chwili rozległ
się odgłos jego kroków. Wuj wracał na górę.
- Doktor Gallagher już jedzie - oznajmił zdyszany. Fern nie
przerwała masażu nawet na chwilę. Wuj stał jak skamieniały,
wpatrując się w żonę. - Boże mój, Fern... Czy ona...?
Fern nie odpowiedziała. Nie mogła wydobyć głosu, bo pra
cowała jak automat. Raz... dwa... trzy... Nacisnąć... oddech.
Nacisnąć... oddech.
Tak wiele dla niej zrobili - i wuj, i ciotka. Po cóż jej ta cała
wiedza medyczna, gdyby nie potrafiła teraz uratować ciotki?
Dalej, dalej. Nacisnąć... oddech...
Potrzebny jest defibrylator. Masaż serca nie wystarczy.
Gdzie jest Quinn? Kiedy przywiezie jej defibrylator? Tylko
defibrylacja elektryczna może zmusić serce do pracy. Czy Quinn
na pewno już jedzie? Czy jest już blisko?
Ciotkę może uratować tylko Quinn Gallagher.
I Fern usłyszała nareszcie pisk opon, trzaśniecie drzwiczek
samochodu i wołanie na dole... Przymknęła oczy i wdmuchnęła
powietrze, przyciskając usta do ust ciotki. Nareszcie...
Wuj oprzytomniał, słysząc hałas na dole, odkrzyknął i za
sekundę Quinn był już z nimi.
Miał wszystko co trzeba. W rękach trzymał defibrylator.
A więc miała rację...
24 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ
Nie tracił czasu na rozmowy. Fern nadal rozbiła sztuczne
oddychanie, a on, nie przerywając jej, zręcznie i sprawnie przy-
stawiał elektrody do pierś Maud.
Miała rację, czując do niego od pierwszej chwili zaufanie,
wierząc w jego wiedzę i kompetencję. Widać było, że Quinn
Gallagher jest doświadczonym lekarzem, który przepracował
całe lata na ostrych dyżurach.
Włączył defibrylator i ciałem ciotki wstrząsnął spazmatycz-
ny skurcz. Zanim jeszcze c ało znieruchomiało, Fern znowu była
przy niej, wdmuchując w usta powietrze. Oddech, nacisnąć,
Raz, dwa, trzy...
- Jeszcze raź.
Quinn pociągnął Fern do tyłu.
Oddech.
- Jeszcze raz...
Nic z tego.
Boże mój...
Fern raz jeszcze wdmuchnęła powietrze w usta ciotki, lecz
zaraz potem Quinn pociągnął ją do tyłu, mocno trzymając za
rękę i odstawiając defibrylator na bok.
- Czuję puls - powiedział cicho. - Niech pani chwilę za-
czeka...
Fern wstrzymała oddech i nieprzytomnym wzrokiem wpa-
trywała się w ciotkę.
- Boże, proszę...
Wymówiła te słowa na głos. Rozeszły się echem po pokoju,
a prośba jej została wysłuchana.
Usłyszeli chrapliwy, urywany oddech Maud. Dla Fern był to
najcudowniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek dane jej było sły-
szeć. Pierś Maud uniosła się, a ona sama zaczęła oddychać.
Powoli oddech stawał się regularny.
- Krążenie wróciło - powiedział Quinn z satysfakcją w gło-
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 25
sie i nie tracąc ani chwili, zaczął podłączać do maski tlenowej
przewody z butli z tlenem. Trzeba teraz dostarczyć Maud jak
najwięcej tlenu.
- Jak długo pozostawała bez tlenu? - zapytał.
- Jak długo?
Fern zagryzła wargi. Z oczu spływały jej łzy. Wytarła je
koronkowym rękawem ślubnej sukni. Jak długo? Quinn pyta,
jak długo ciotka Maud nie oddychała.
Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale wuj z pewnością wie.
Jak to się dzieje, że tak trudno wydobyć z siebie głos? Ale
przecież trzeba...
- Wujku, jak długo ciocia leżała nieprzytomna, zanim przy
jechałam?
Wuj Albert stał, wpatrując się nadal z przerażeniem w żonę.
Nie słyszał, co działo się wokół.
Fern podeszła do niego, choć nogi miała jak z waty.
Uściskała go pospiesznie i mocno ujęła jego dłonie w swoje
ręce.
- Posłuchaj - powiedziała. - Udało się. Ciocia znowu od-
dycha. Trzeba tylko poczekać, aż odzyska przytomność...
A wszystko zależy teraz od tego, jak długo jej mózg pozba-
wiony był tlenu...
Ale tego Fern wujowi nie powiedziała. Nie miało sensu
straszyć go jeszcze bardziej.
- Jak długo była nieprzytomna, zanim przyjechałam? - spy-
tała znowu.
- Tylko przez krótką chwilę - wymamrotał niewyraźnie. -
Było jej niedobrze i nagle runęła na podłogę. A ja nie wiedzia-
łem, co robić, myślałem, że umiera i właśnie wtedy usłyszałem
twój samochód...
- To znaczy, że nie oddychała pewnie przez jakieś dziesięć
minut - wyszeptała - a może nawet krócej. A przez cały ten
26 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAŻ
czas robiłam jej sztuczne oddychanie. Pan tak prędko przy
jechał...
- Frank Reid mieszka tuż obok - wyjaśnił Quinn. - Dojeż
dżałem do niego, gdy pani wuj zadzwonił.
Z twarzy Maud znikał powoli trupiobiały kolor. Oddychała
przez maskę tlenową i policzki jej się zaróżowiły. Ciało poru
szyło się ledwie zauważalnie. Po chwili uniosła rękę, jakby
chciała dotknąć maski, a powieki jej zadrgały.
- Ciociu, wszystko będzie teraz dobrze. - Fern uklękła, nie
zwracając uwagi na odgłos rwącej się satyny, i wzięła ciotkę za
rękę. - Miałaś atak serca, ale to już minęło. Doktor Gallagher
założył ci maskę tlenową. Nie zdejmuj jej. Leż spokojnie, czu
wamy tu wszyscy nad tobą.
Maud jęknęła cicho. Próbowała wyswobodzić rękę, a usta jej
poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć. Quinn uniósł nieco
maskę.
- Czy pani czegoś potrzebuje? - zapytał cicho.
- Ślub... Miał być przecież ślub... - Po policzku Maud
stoczyła się łza. - Fern, moja maleńka...
Quinn umocował znowu maskę i dotknął policzka Maud.
Klęczał obok Fern, ale nie patrzył na nią.
- Ślub trzeba będzie trochę odłożyć - powiedział, uśmiecha
jąc się ciepło. - Na razie cała wyspa zdaje się mieć kłopoty
żołądkowe. A co do pani siostrzenicy... - Quinn lekko się
uśmiechnął - to niejedna panna młoda chciałaby raz jeszcze
ubrać się w suknię ślubną. A pani siostrzenica będzie miała je
szcze okazję przejść do ołtarza pięknie ubrana, wzbudzając po
wszechne zainteresowanie.
Maud leżała spokojnie. Trzy razy zaczerpnęła oddechu,
nabierając sił. Kąciki jej ust drgnęły, gdy próbowała się
uśmiechnąć.
- Fern zawsze chodziła własnymi drogami - szepnęła Maud
2 7
i przymknęła oczy. - Panie doktorze, bardzo pana proszę, niech
pan jej nie spuszcza z oczu.
- Obiecuję - powiedział Quinn, poważniejąc.
Gdy Fern poszła się przebrać, wuj Al i Quinn ułożyli Maud w tyle
samochodu Quinna. Fem, przebrana już w dżinsy i bluzkę, zastała
ciotkę leżącą wygodnie pośród aparatury medycznej.
-
Wygląda to jak prawdziwa karetka pogotowia - zdumiała
się Fern.
Nigdy dotąd mieszkańcy wyspy nie mogli liczyć na podobną
opiekę. Ciotka Maud spoczywała na noszach, butla z tlenem
przymocowana była z boku samochodu.
- Nie tylko wygląda - odezwał się Quinn. - Powiedziałbym
nawet, że mój samochód jest o wiele lepszy od wielu karetek.
- Zakładał właśnie Maud kroplówkę. - Wszystko, co robię, ro
bię dobrze - dodał, napotykając zdumione spojrzenie Fern. -
Mieszkańcy wyspy odpowiednio mnie wyposażyli, gdy zdecy
dowałem się tu pracować.
- Dlaczego pan tu w ogóle przyjechał?
- A dlaczego miałbym nie przyjechać?
- Nikt do tej pory się na to nie zdobył.
- Bo praktyka tutaj nie daje dużych pieniędzy? - spytał
kpiąco. - Czy dlatego właśnie opuściła pani wyspę?
- Ależ nie. Ja... - Fern zaczerpnęła oddechu, jakby chciała
dalej mówić, ale szybko urwała. - To moja sprawa, panie do
ktorze.
- No właśnie - powiedział innym już tonem, uśmiechając
się do ciotki Maud. - Pani siostrzenica uważa, że nie powinie
nem pytać, dlaczego ona stąd wyjechała, ale jednocześnie sądzi,
że ma prawo dociekać, dlaczego ja tu przyjechałem. Czy to
sprawiedliwe?
- Fern była zawsze przekorna - szepnęła Maud. - Gdzie
mnie zabieracie?
28 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Do szpitala.
- Do szpitala? - zdumiała się Fern. - Czy to znaczy, że
założył pan tu szpital?
- Można tak powiedzieć. No więc jak? Zostawi pani ciotkę
pod moją opieką? - Dotknął delikatnie policzka Fern. - Będę
o nią dbał, obiecuję pani.
Skinęła głową, nie patrząc na niego. Nie potrafiłaby spojrzeć
mu w oczy.
Zaczęły się z nią dziać dziwne rzeczy, gdy poczuła jego dłoń
na swoim policzku.
Na litość boską, muszę się opanować, myślała.
- A teraz - powiedział - chciałbym, żeby pani wzięła moją
torbę z narzędziami i odwiedziła tych ludzi, do których się wy-
bierałem. A potem proszę przyjechać do szpitala. Możliwe, że
wymioty odwodnia pacjentów, będziemy wtedy obydwoje po-
trzebni. Zadzwonię na policję. Oni znajdą Lizzy. Muszę wie-
dzieć, czy ostrygi były zatrute. Pani jest potrzebna ludziom, nie
będzie więc pani teraz chodzić i szukać Lizzy.
Quinn nie powiedział głośno przy Albercie i Maud, dlaczego
Fern jest tak bardzo potrzebna. Piętnaście minut temu ciotka
Maud znajdowała się przecież w stanie śmierci klinicznej,
W każdej chwili mogło nastąpić znowu wstrzymanie akcji serca
i Quinn musiałby wtedy zająć się tylko nią, a inni pacjenci,
także poważnie chorzy, pozostaliby bez żadnej opieki.
- Przyjadę do szpitala najszybciej, jak będę mogła - obieca-
ła Fern, biorąc torbę Quinna. - Ale niech pan... proszę, niech
pan nie dzwoni do sierżanta Russella.
- A dlaczegóż to?
- Widzi pan, przyjaźniłyśmy się kiedyś. Domyślam się,
gdzie ona może być. Jeżeli zobaczy policjanta... - Fern przy
gryzła wargi. - Ona jest w gorącej wodzie kąpana. Zrobiła to
wszystko w napadzie wściekłości, a potem wróciła pewnie do
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 29
domu i zaczęła się zastanawiać. Lizzy nie jest głupia i pewnie
od razu zrozumiała, co się stało. Z pewnością wpadła w rozpacz
i jeśli zobaczy policjanta...
- To może odebrać sobie życie?
- Tak - potwierdziła. - Wcale bym się nie zdziwiła.
Quinn pokiwał głową i zwrócił się do wuja Fern:
- Pan także zna dobrze Lizzy Hurst - powiedział. - Czy
potwierdza pan to, co mówi pańska siostrzenica?
Albert Rycroft skinął twierdząco głową. Cały czas trzymał
przy tym żonę za rękę.
- Fern ma rację - oświadczył. - Lizzy Hurst jest szalona, ale
to dobre dziecko. Jeżeli dojdzie do przekonania, że kogoś
skrzywdziła, a wie przy tym, że straciła Sama...
- Niech wam będzie - powiedział Quinn i wręczył Fern
swój telefon komórkowy. - Musi się pani spieszyć. Proszę od
wiedzić najpierw Franka Reida i Pete'a Harny'ego. Czekam na
panią. Jest mi pani pilnie potrzebna.
Jest mi pani potrzebna.
Słowa te przez cały czas dźwięczały Fern w uszach.
Quinn Gallagher czeka na nią.
Ale czeka też Sam!
Biedny Sam. Parkując przed domem Franka Reida, Fern
poczuła wyrzuty sumienia, gdy pomyślała o swym przyszłym
mężu. Sam czuje się z pewnością nieszczęśliwy, że go opuściła,
ale gdyby z nim została, ciotka Maud by już przecież nie żyła.
Sam musi to zrozumieć.
Nie mogła tylko pojąć, dlaczego serce jej nie biło równie
gorąco na myśl o Samie jak wtedy, gdy Quinn Gallagher prosił
ją o szybkie przybycie do szpitala.
Farma Franka Reida znajdowała się niecały kilometr od do
mu Rycroftów. Fern zapukała dwa razy. Zauważyła, że samo-
30 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
chód Franka stoi przy drzwiach, a psy są uwiązane. Musiał
wracając bardzo się spieszyć, gdyż będąc w domu, miał zwykle
psy przy sobie.
Nie było odpowiedzi.
Fern pchnęła drzwi i weszła do środka.
- Frank?
- Jestem tutaj... - dobiegł ją słaby głos.
Znalazła go w sypialni, skulonego pod pościelą. Skurczył się
jeszcze bardziej i Fern zabolało serce, gdy patrzyła na cierpienia
starego człowieka.
Ogarnął ją też gniew. Jak Lizzy śmiała zabawiać się w ten
sposób!
- Przyszłam odwiedzić mojego najmilszego gościa wesel
nego - uśmiechnęła się do Franka. - Jak się czujesz? - zapytała.
- Wymioty się już chyba skończyły - wyszeptał. - Ale czuję
się tak, jakby mnie koń kopnął w żołądek.
- Wcale się nie dziwię. - Fern ujęła go za nadgarstek
i sprawdziła tętno. Ciśnienie sto pięćdziesiąt na osiemdziesiąt.
Może być...
- Kiedy ostatni raz wymiotowałeś?
- Piętnaście minut temu.
Pokiwała głową.
- Połóż się na brzuchu. Zrobię ci zastrzyk, żeby powstrzy
mać mdłości.
- Kto wie, czy nie lepsze by były wymioty. - Frank ukrył
głowę w poduszce.
Fern roześmiała się i wbiła igłę, jak mogła najdelikatniej.
- Przyznasz, że to jak ukłucie komara.
Frank przewrócił się na plecy i tylko uśmiech na jego twarzy
mówił, że go nie bolało.
Fern poszła po ręcznik, zmoczyła go w ciepłej wodzie i po
chwili była z powrotem. Wytarła mu twarz i ręce.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 31
- Teraz lepiej?
- Tak. - Chwycił ją nagle za ręce i uśmiechnął się. - Dobre
z ciebie dziecko, Fern. Rzadko się takie spotyka. Jaka szkoda,
źe nie chcesz tu zostać.
- Zmierzę ci poziom cukru.
- Jeśli musisz...
Fern nakłuła mu palec. Ukazała się kropelka krwi. Wynik
przeraził Fern.
- Słuchaj... - powiedziała.
- Wiem, wiem - westchnął. - Jeszcze zanim coś u was zjad-
łem, zachowałem się jak głupi. Wypiłem dwa kufle piwa, a tego
właśnie każą unikać cukrzykom jak zarazy. Wiedziałem, że
igram z ogniem. A teraz jeszcze to...
- Hm. - Fern zastanawiała się, co robić. Frank nie może
zostać tu sam, ale Quinn powiedział przecież, że na wyspie jest
szpital. - Frank - powiedziała. - Zabiorę cię do szpitala.
Myślała, że będzie protestował, on jednak westchnął tylko.
-
Spodziewałem się tego - odparł. - No ale w końcu nie jest
tam tak źle.
- Byłeś już tam? - spytała zdumiona, a Frank pokiwał
głową.
- Tak, parę tygodni temu. Miałem atak i doktor Gallagher
zabrał mnie do siebie. Trzeba przyznać, że oni tam naprawdę
dbają o człowieka.
- Oni?
- No, te wszystkie pielęgniarki i ta Jess. Nie wiem, kim ona
naprawdę jest, ale to dobra dziewczyna. A doktor Gallagher
zgotował mi królewskie przyjęcie.
- To wspaniale - uśmiechnęła się Fern. - Zadzwonię teraz
do doktora i powiem mu, co się z tobą dzieje.
- Dobrze by było, żeby pojechała pani do Pete'a i poszukała
Lizzy - powiedział Quinn. - Ale czy Frank może zostać sam?
32 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Godzinę na pewno może zostać. Postawię mu telefon przy
łóżku i już jadę.
- Proszę się tylko pospieszyć - burknął Quinn i odłożył słu
chawkę.
- Dziewczyno, ale ty przecież miałaś dzisiaj wyjść za mąż?
- odezwał się Frank.
- Jak widzisz, nie udało się - odparła pogodnie. - Może
innym razem.
- Na ciebie warto poczekać - stwierdził z przekonaniem
Frank - a nie da się tego powiedzieć o tym twoim narzeczonym.
Taka nadęta purchawa...
Nadęta purchawa...
Fern poczuła wyrzuty sumienia. Powinna była zadzwonić do
domu jego rodziców i sprawdzić, jak się czuje.
Wsiadając do samochodu, spojrzała na telefon komórkowy.
Bardzo się spieszyła. Telefonowanie do Sama byłoby tylko stratą
czasu.
Telefonowanie do Sama byłoby stratą czasu...
Pete Harny czuł się doskonale.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się radośnie na jej widok. Pete
miał dziesięć lat i cierpiał na hemofilię.
- Widzę, że jesteś zdrowy? - rzekła z uśmiechem.
- Pewnie, że jestem - odparł z przechwałką w głosie. - Dla
tego, że nie jadłem tych ostryg.
- A dlaczego ich nie jadłeś? - spytała. - Wydaje mi się, że
widziałam, jak nakładałeś je sobie na talerz.
- Musiałem, bo Lizzy Hurst tak wszystkich zachęcała, a ma
ma mówi, że jak się jest z wizytą, to trzeba jeść wszystko, co
człowiekowi dają. Ale ja nie znoszę ostryg, no i zakopałem je
w doniczce z kwiatkami u twojej cioci. A mama i tata okropnie
się pochorowali, ale jest im już lepiej.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 33
- Dobrze, że tak się to wszystko skończyło.
Fern uśmiechnęła się i poszła na górę do państwa Harny.
- Jak ty sobie, biedactwo, radzisz? - użaliła się nad Fern
pani Harny. - Co za tragedia. To mogło być takie piękne wesele.
- Jeszcze będzie - westchnęła Fern, choć ślub ten wydawał
icj się czymś nierzeczywistym, jakby zdarzeniem ze złego snu.
Miałabym przechodzić przez to wszystko jeszcze raz? - po
myślała.
A teraz trzeba szukać Lizzy.
To jest najtrudniejsze zadanie.
Gdy zapalała silnik, zadzwonił telefon.
- Gdzie pani teraz jest? - spytał Quinn.
- Przed domem państwa Harny. Jadę szukać Lizzy. Czy...
stan ciotki się pogorszył?
- Ależ nie, czuje się świetnie. Przepraszam, nie chciałem
pani przestraszyć... A co z Pete'em?
- Wszystko w porządku. Nie zjadł ani jednej ostrygi. Pań
stwo Harny się pochorowali, ale już czują się lepiej. Frank musi
jednak pozostać pod obserwacją. Nie jestem pewna, czy przestał
wymiotować, a poziom cukru gwałtownie mu skoczył. Czy
znajdzie się dla niego miejsce w szpitalu?
- Mam cztery wolne łóżka na oddziale męskim i kobiecym
- powiedział Quinn.
- Niemożliwe!
- Niemożliwe? - zapytał ironicznie. - Dziwi panią, że
ktoś wyłożył pieniądze, żeby prowadzić praktykę w takim
miejscu?
- Tak - odparła szczerze. - Zupełnie tego nie rozumiem.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie założyłby szpitala na Baredze.
- Chce pani powiedzieć, że pani nigdy by tego nie zrobiła.
Zaczerpnęła oddechu i odezwała się poirytowanym głosem:
34 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Czy to wszystko, co chciał mi pan powiedzieć?
- Nie.
W głosie Quinna znowu drgał śmiech. Tego człowieka wszy
stko bawi, pomyślała ze złością.
- Słucham więc - odezwała się.
- Chciałem tylko powiedzieć, że bardzo chciałbym być teraz
z panią - powiedział ciepłym głosem i złość, jaką czuła, znik
nęła bez śladu. - Nie musiałaby pani wtedy iść sama do Lizzy.
- Jakoś sobie poradzę - rzekła łagodniejszym tonem.
- Wiem, ale wolałbym, żeby nie musiała pani tam iść sama.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lizzy nie było w domu.
Pewnie znajdowała się we wraku starej rybackiej łodzi,
w której od dziecka chowała się, gdy spotykały ją przykrości.
Poniżej domu Lizzy znajdowało się ujście rzeki, zarośnięte
po obu stronach ogromnymi wierzbami. Dziadek Lizzy zasadził
je przed sześćdziesięcioma laty na wykarczowanym brzegu, ale
las podzwrotnikowy powrócił na swoje stare miejsce, tworząc
wokół i pośród wierzb gąszcze nie do przebycia.
Wystarczyło jednak tylko znać drogę...
Fern ją znała. Lizzy poprowadziła ją kiedyś tamtędy, gdy obie
miały po kilkanaście lat i kiedy Lizzy, z którą życie nie obcho
dziło się najlepiej, rozpaczliwie szukała przyjaciółki. Łódź ry
backa ojca Lizzy przycumowana była przy molo w Baredze.
Wrak starej rybackiej łodzi, do której Lizzy zaprowadziła Fern,
należał jedynie do nich obydwu.
- To mój dom - szepnęła jej Lizzy wtedy. - Kiedy nie mogę
z ojcem wytrzymać, zawsze tu przychodzę.
Lizzy rzadko mogła z ojcem wytrzymać. Jej matka porzuciła
ich, gdy Lizzy była jeszcze maleńka, a ojciec wylewał później
.całą swoją gorycz na córkę.
Dlatego właśnie Lizzy była taka szalona.
Fern zeszła cicho zboczem w dół.
Lizzy siedziała w łodzi skulona jak dzikie zwierzątko. Ubra
na była w stare, podarte szorty i koszulę, miała potargane, zwi
chrzone włosy.
36
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Patrzyła wyzywająco, ale w jej oczach krył się strach. Serce
Fern miękło, gdy spoglądała na swą szaloną przyjaciółkę.
- Ty wariatko jedna - odezwała się cichym głosem.
Podeszła do Lizzy, wzięła ją za ręce i przyciągnęła do siebie.
Lizzy wybuchnęła płaczem, tuląc się do Fern.
- Fern, tak mi przykro... Przeze mnie są tacy chorzy... A to
wszystko dlatego, że Sam... Myślałam, że mu się to należy, bo
wyjechał i mnie zostawił. Ten wstrętny typ miał się ze mną
ożenić, a ja go kocham. Nie powinnaś za niego wychodzić za
mąż, bo... bo on mnie się oświadczył! Mnie!
- Oświadczył ci się, kiedy miał dwanaście lat, a ty jedena
ście - odparła Fern bezlitośnie. - Wiesz przecież sama, że takie
dziecinne obietnice się nie liczą.
- Dla mnie się liczą!
- Lizzy, wiesz przecież, że nigdy nie zgodziłabym się wyjść za
niego za mąż, gdybym wiedziała, że chciałby się z tobą ożenić.
- Nie znasz Sama.
- To prawda. - Fern westchnęła. - Może go i nie znam, ale
i ty go nie znasz. Wiem jedno. Sam i ja pragniemy poczucia
bezpieczeństwa i nie chcemy mieszkać na Baredze. A ty prze
cież nigdy nie zechcesz wyjechać z wyspy. Nawet gdyby Sam
cię o to poprosił.
- To byłoby straszne...
- No więc sama widzisz. A teraz powiedz, dlaczego ostrygi
wszystkim zaszkodziły? Mam nadzieję, że nie dodałaś do nich
trucizny?
Lizzy potrząsnęła przecząco głową.
- Oczywiście, że nie. Wiem, że zepsute ostrygi powodują
wymioty w cztery godziny po zjedzeniu. Złowiłam je wczoraj,
a potem zostawiłam na słońcu na parę godzin. No i zamroziłam
je w lodówce, żeby przestały brzydko pachnieć. To niewiele
pomogło, więc dodałam bekonu i czosnku.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 37
- I sądziłaś, że ludzie po prostu wszystko zwymiotują i na
tym koniec?
- I że Samowi nie uda się jego wspaniałe wesele i że nie
dostanie swojej ślicznej narzeczonej. -Lizzy pociągnęła nosem.
- To niesprawiedliwe, Fern. Dlaczego ty za niego wychodzisz"
za mąż? Przecież go nie kochasz?
- Jesteśmy z Samem w przyjaźni - powiedziała Fern cicho.
- Mieszkamy w dużym mieście i czujemy się samotnie. - Wes
tchnęła. - I to, co wyrabiasz, nic tu nie zmieni. Skrzywdziłaś
tylko różnych ludzi i naraziłaś ich na próżno na niebezpie
czeństwo.
- Nikogo nie narażałam na niebezpieczeństwo...
- Nie? - Fern westchnęła głęboko. - Ciotka Maud dostała
ciężkiego ataku serca. Z trudem udało się ją uratować. Frank
Reid ledwie był w stanie dotrzeć do domu. Kiedy do niego
przyszłam, miał strasznie wysoki poziom cukru. Mam nadzieję,
że nie pozostawi to trwałych śladów, ale nie mogę za to ręczyć.
Teraz muszę już iść, Lizzy. Mamy z doktorem Gallagherem
pełne ręce roboty po tym, coś narobiła.
Twarz Lizzy wyrażała nieopisane przerażenie.
- Boże... - wyszeptała. - Fern, ja tego nie chciałam...
Wierz mi, że tego nie chciałam!
Fern jechała do szpitala z ciężkim sercem. Czuła, że ktoś
powinien zostać z Lizzy, ale sama zostać nie mogła i nie chciała.
Po drodze zabrała Franka Reida. Usadowiła starszego pana
na tylnym siedzeniu weselnej limuzyny. Był wyraźnie wy
czerpany i Fern nie spuszczała z niego oczu, patrząc w lusterko
wsteczne.
Kiedy spojrzała na zegarek, okazało się, że jest siódma.
Teraz właśnie kończyłoby się przyjęcie weselne i wkrótce
ona i Sam wsiadaliby do samolotu, by wrócić do miasta.
Za żadne skarby świata nie będę przez to jeszcze raz prze-
38 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
chodzić, pomyślała sobie. Nie zrobię tego nawet dla ciotki i wu
ja. Postanowiła, że weźmie z Samem ślub w urzędzie stanu
cywilnego w Sydney.
Quinn Gallagher kupił największy dom na wyspie. Wybudo
wała go kiedyś jakaś gwiazda filmowa, by chronić się tam przed
oczami wścibskich reporterów.
To idealne pomieszczenie na szpital, pomyślała Fern, wjeż
dżając przez bramę razem z Frankiem. Quinn Gallagher musiał
mieć masę pieniędzy, żeby pozwolić sobie na kupno takiej po
siadłości.
„Centrum Medyczne w Baredze", głosiła tabliczka na bra
mie. Napis był podświetlony fluoryzującym światłem i Fern
przez chwilę odczuła coś w rodzaju zazdrości. Gdyby tak można
było pracować w podobnie cudownym miejscu...
Przecież nie tutaj... Nie bądź głupia, powiedziała sama do
siebie.
Gdy samochód się zatrzymał, na spotkanie natychmiast wy
szedł Quinn. Otworzył tylne drzwiczki samochodu.
- Czy znalazła pani tę dziewczynę? - zapytał.
- Lizzy? Tak...
Na litość boską, co takiego jest w tym mężczyźnie, że wy
starczy na niego spojrzeć i od razu traci się głowę?
- N o i?...
- Ostrygi najwyraźniej leżały za długo na słońcu - odparła
niepewnym głosem, wiedząc, że jeśli powie całą prawdę, prze
ciw Lizzy można będzie wytoczyć postępowanie sądowe.
- Rozumiem. - Quinn obrzucił ją badawczym wzrokiem.
- Można więc założyć, że nie będziemy mieli poważniejszych
problemów.
Pokiwał głową, ale cała jego uwaga skoncentrowała się teraz
na Franku.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 39
- Jak się pan czuje? - zapytał, troskliwie biorąc go za rękę,
by zmierzyć puls. - Myślę, że przeniesiemy pana zaraz na no
szach do łóżka.
- Pójdę sam - mruknął Frank, ale Quinn potrząsnął głową.
- Po cóż ma pan iść, kiedy można pojechać?
Ręką wskazał werandę, na której stał wózek. Na werandę
prowadziły granitowe schody, a obok nich biegła szeroka po
chylnia, ograniczona chromową poręczą.Widać było, że
urządzając szpital, nie szczędzono pieniędzy,Jeszcze większe
wrażenie zrobiło na niej wnętrze szpitala.Wszędzie było czysto,
rzucał się w oczy komfort i znakomite wyposażenie.
Quinn wwiózł Franka do dwuosobowego pokoju, który był
jednak tak duży, że mógł w razie potrzeby pomieścić nawet
sześć łóżek.
Od samego świtu pacjenci mogli oglądać przez wielkie, prze-
szklone drzwi ogród i ocean w oddali. W takim miejscu byłoby
nawet miło chorować, pomyślała Fern. Szpital akademicki,
w którym pracowała w Sydney, nie urny wał się nawet do ośrod-
ka Quinna.
Drugie łóżko było już zajęte.
- Fern!
Zaniemówiła.
Sam...
- Sam, jak się czujesz? - zapytała z troską w głosie.
Coś musiało mu jednak dolegać, skoro Quinn przyjął go do
szpitala.
- Fern, gdzie ty się, do diabła, podziewałaś? - zaczął gder
liwym tonem jej narzeczony. - Dzwoniłem do twojej ciotki
i wuja. Gdzie ja zresztą nie dzwoniłem! W końcu mamusia i ta
tuś musieli mnie tu przywieźć.
Przyjrzała się uważnie swemu przyszłemu mężowi. Jego
40 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
zwykle rumiana twarz zaczęła już odzyskiwać swój normalny
kolor, a jaskrawopurpurowa piżama nie pozwalała wierzyć, że
jest człowiekiem poważnie chorym. Fern spojrzała pytająco na
Quinna.
- Pan Hubert wymiotował trzykrotnie -powiedział Quinn,
jakby odgadując jej pytanie. Lekko przy tym drgnęły mu wargi;
najwyraźniej z trudem powstrzymywał się od śmiechu. - Pan
Hubert uważa, że jego organizm może ulec odwodnieniu, a bę
dąc tak ciężko chorym uznał, że powinien dla zapewnienia sobie
bezpieczeństwa znaleźć się w szpitalu.
- Ale przecież wszyscy są chorzy tak jak ty - bąknęła Fern
i zaraz tego pożałowała, gdyż twarz Sama natychmiast skrzy
wiła się z gniewu.
- A skąd ty to możesz wiedzieć? - wykrzyknął. - Nawet
chwili się mną nie zajęłaś. Popędziłaś gdzieś i zostawiłaś mnie
samego!
Głos Sama wyrażał bezbrzeżne zdumienie. Trudno mu było
uwierzyć w podobną perfidię ze strony Fern.
Skrzywiła się niechętnie. Wiedziała, że Sam należy do ludzi,
którzy przeziębienie nazywają grypą, a grypę zapaleniem płuc,
ale że cieszył się wyjątkowo dobrym zdrowiem, nie musiała
dotychczas znosić jego chorób.
Może właśnie dlatego, że nigdy przedtem nie chorował, teraz
tak bardzo się bał. .
Podeszła szybko do jego łóżka i pocałowała go w czoło.
- Przepraszam cię, kochanie - powiedziała miękko - ale
ciotka bardzo źle się czuła.
- Na pewno nie bardziej niż ja!
- Maud miała atak serca. - Fern starała się zachować zimną
krew.
- Atak serca?!
- Tak.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
41
Sam zamilkł na chwilę, szybko jednak uniósł się na łokciu.
- Twoja ciotka jest już starą kobietą, Fern - powiedział ze
złością. - A wuj był przecież przy niej. Twoje miejsce jest przy
boku chorego męża.
Muszę policzyć do dziesięciu. Muszę policzyć do dziesięciu,
powtarzała sobie Fern...
Czuła na sobie przez cały czas kpiący wzrok Quinna Galla-
ghera, który przyglądał się im z nie ukrywanym rozbawieniem.
- Jeszcze nie jesteś moim mężem - powiedziała w końcu
i westchnęła. - A teraz wybacz mi, ale musimy się z doktorem
Gallagherem zająć Frankiem Reidem.
- Ale ja znowu będę wymiotować - zasyczał Sam.
Fern czuła, jak wzbiera w niej złość. Jak mogła ulec jego
naleganiom i zgodzić się na ten ślub?
Wzięła ze stolika nocnego błyszczącą, aluminiową nerkę.
- Proszę bardzo - rzekła, podając mu naczynie. - Zajmij się
sobą i daj nam spokój.
Sam jednak nie wymiotował.
Leżał urażony na poduszkach, patrząc ponuro na zabiegi Fern
i Quinna wokół Franka.
- Cieszę się, że pani tu jest - odezwał się Quinn. - Moje
obydwie pielęgniarki także jadły ostrygi.
Quinn ustawił przy Franku kroplówkę, a Fern obmyła go
delikatnie i pomogła się przebrać w szpitalną piżamę.
Sam był najwyraźniej zazdrosny, zdradzała to jego twarz.
W Fern zaś wzbierał coraz większy gniew, zwłaszcza że Quinn
Gallagher nie ukrywał, iż cała ta sytuacja bawi go nad wyraz.
- Zaniosę teraz probówki do laboratorium - odezwał się po
chwili Quinn, pobrawszy krew od Franka. - Czy da sobie tu
pani sama radę?
- Oczywiście - odparła przez zaciśnięte zęby.
- Fern, prawdziwy anioł z ciebie - odezwał się Frank. -
42 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Drugiej takiej nie ma. - Rzucił niechętne spojrzenie w kierunku
Sama. - Ty i doktor Gallagher dokonujecie razem cudów. Pra
wdziwa z was para, nie ma co...
Quinn stłumił w sobie śmiech i wyszedł, a Sam zaniemówił
ze złości.
Fern sprawdziła działanie kroplówki, pożegnała się serdecz
nie z Frankiem i oschle z Samem, po czym wyszła z pokoju. Na
korytarzu spotkała Quinna, który na nią czekał.
- Niemożliwe! Takie krótkie pożegnanie z ukochanym? -
zapytał, patrząc na nią kpiąco, gdy zamykała za sobą drzwi.
- Dlaczego przyjął pan Sama do szpitala? - odpowiedziała
pytaniem. Z tego człowieka bije arogancja, myślała sobie
z gniewem. - Przecież pan wie, że mu szpital niepotrzebny.
- Myślałem, że będzie pani zadowolona, widząc go pod
dobrą opieką.
Quinn czekał teraz najwyraźniej na jej reakcję.
- A co będzie, jeśli ktoś naprawdę chory będzie potrzebował
miejsca?
- Wtedy zadaniem przyszłej żony pana Huberta będzie wy
rzucić go do domu. - Quinn uśmiechnął się. - Pani narzeczony
wtargnął tutaj z pewnością siebie, jaka cechuje zwykle prawni
ków. Myślę, że byłby w stanie przekonać cały komplet sędzio
wski, że białe jest czarne i na odwrót. Ten to umie gadać!
- A... co on mówił?
- Tłumaczył mi, że jeśli go nie przyjmę, a on nagle umrze
w nocy, to będzie mnie mógł pociągnąć do odpowiedzialności.
A kiedy mu powiedziałem, że jeżeli umrze, to może nie będzie
mnie w stanie pociągnąć do odpowiedzialności, znalazł proste
wyjście. Ustanowił panią swoim zastępcą, który mnie będzie
ścigać, aż pójdę z torbami i zostanę pozbawiony dyplomu, który
zostanie podarty na drobne kawałki i rozrzucony na cztery stro
ny świata, najlepiej razem z moimi szczątkami.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 43
- Przecież on chyba tego wszystkiego nie mówił?
Fern spojrzała na Quinna i czuła, jak usta układają jej się do
śmiechu.
- Ależ zapewniam panią, że to właśnie od niego usłyszałem.
A teraz może chce pani zobaczyć ciotkę?.
Ciotka...
Gniew Fern zniknął bez śladu.
- Ależ tak, koniecznie.
Doktor Gallagher uratował życie jej ciotce. I tylko to się
liczy...
Uśmiechnęła się do niego.
- Panie doktorze, naprawdę mi przykro... i bardzo jestem
panu wdzięczna.
- Naprawdę nie ma za co.
Spoważniał od razu. Patrzył długo na stojącą obok zielono
oką dziewczynę i Fern poczuła, podobnie jak w kościele, że coś
ją do niego przyciąga.
- Ja sam bardzo się cieszę, że udało nam się ją uratować.
Pani ciotka i wuj są niezwykłymi ludźmi.
- Wiem. Dobrze o tym wiem.
- Dlaczego więc ich pani nie odwiedza?
- Przecież odwiedzam. - Głos Fern zmienił się pod wpły
wem oskarżenia. - Przecież właśnie tu jestem.
- Ale ostatnio była tu pani rok temu, a oni mają tylko panią.
Wszyscy mieszkańcy tej wyspy opowiadają mi, jaka pani jest
cudowna, a pani stara się trzymać od wyspy i jej mieszkańców
jak najdalej.
- To moja sprawa, nie pańska, panie doktorze.
- Ale zdrowie pani ciotki to moja sprawa - przerwał jej
ostro, po czym włożył ręce głęboko do kieszeni i ruszył kory
tarzem, a Fern próbowała dotrzymać mu kroku.
- Zdrowie mojej ciotki...
44 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Szwankuje, bo ciotka tęskni do pani.
- Nie mogę wrócić do domu po prostu dlatego, że...
Fern szła za Quinnem, ale ten stawiał tak duże kroki, że
zaczęła biec.
- Ludzie tutaj pani potrzebują? - Wzruszył ramionami. -
Oczywiście, że pani nie może. Jak mogłem zasugerować pani
coś podobnego! No, a teraz chodźmy zobaczyć, jak się czuje
pani ciotka.
Ciotka Maud spała. Jej drobne ciało ginęło na wielkim łóżku.
Miała na sobie szpitalną koszulę i Fern przysięgła sobie, że musi
ciotce przywieźć z domu jej własne ubranie. W szpitalnej ko-
szuli zdawała się zupełnie bezbronna i krucha. Wyglądała tak
jakby...
Jakby umarła.
Ale ona nie może umrzeć. Ciotka Maud, którą Fern tak
kochała, nie może umrzeć, tak jak umarli...
Jak mogłam nie przyjeżdżać tu tak długo, pomyślała, zła na
siebie.
Na krześle przy ciotce Maud siedziała bladziuteńka, chu
dziutka dziewczynina, pewnie nieco młodsza od Fern. Miała
ciemnoblond włosy o mysim odcieniu i wielkie, piwne oczy.
Fern wzięła ją za pielęgniarkę, ale dziewczyna miała na sobie
dżinsy i trykotową bluzkę. Gdy Quinn wprowadził Fern do po
koju, wstała i uśmiechnęła się do obydwojga.
- Pani Rycroft czuje się dobrze - oznajmiła, dostrzegając
niepokój w oczach Fern.
- Dziękuję ci, Jess - powiedział Quinn. - Jess, to jest
siostrzenica pani Rycroft, doktor Fern Rycroft, o której opo
wiadają tu, jak słyszałaś, cuda. Pani doktor - Quinn zwrócił się
teraz do Fern - to jest Jess. Jessie jest weterynarzem, ale dziś
prosiłem ją o pomoc w opiece nad ludźmi. Nie mam wyrzutów
sumienia, bo ona z kolei wyciąga mnie często z łóżka nawet
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 45
w nocy, prosząc o ratunek dla swoich czworonożnych pa
cjentów.
- Nie wiedziałam, że na wyspie jest weterynarz - zdziwiła
się Fern.
- Jestem tu dopiero od sześciu miesięcy. - Jessie uśmiech
nęła się nieśmiało. - Z wielką przyjemnością zajęłam się panią
Rycroft. To cudowna osoba. Czy chcesz, żebym jeszcze tu zo
stała? - spytała Quinna.
- Nie, Jess, dziękuję. Podłączyłem monitory do swojego
gabinetu.
- No to już pójdę. - Jess skierowała się do drzwi. - Muszę
jeszcze nakarmić troje dzieci.
Troje dzieci... Fern zdumiona pokiwała głową.
Opieka zdrowotna zmieniła się na wyspie nie do poznania
od czasu jej ostatniego tutaj pobytu.
Teraz z pewnością nikt jej nie potrzebuje.
Dziwne, ale myśl ta sprawiła jej przykrość.
- Pani wuj poszedł do domu się przespać - powiedział cicho
Quinn. - Jeżeli ma pani ochotę, proszę iść w jego ślady, a ja
zajmę się panią Rycroft.
Wiedziała dobrze, że tylko on jest w stanie utrzymać ciotkę
przy życiu, jeśli było to w ogóle możliwe.
Czuła jednak, że nie może odejść - po tym wszystkim, co
ciotka Maud dla niej zrobiła.
- Pojadę zobaczyć, co się dzieje z wujem i wrócę tu - sze
pnęła drżącym głosem. - Jeżeli pan nie ma nic przeciwko te
mu... to drugie łóżko jest wolne...
Zgodził się bez wahania.
- Doskonale, ale monitorów w gabinecie nie będę wyłączał
na wypadek, gdyby pani zasnęła.
- Na pewno nie zasnę - powiedziała stanowczo.
Pojechała do wuja, uspokoiła go i po niespełna pół godzinie
46 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
była z powrotem. Quinn zajęty był Frankiem Reidem, który
znowu zaczął mieć torsje.
- Poziom cukru u Franka stabilizuje się- powiedział Quinn.
- Kiedy uda mi się powstrzymać nudności, wszystko powróci
do normy. Jeżeli zajmie się pani ciotką, dam sobie doskonale
radę.
Fern przysunęła łóżko blisko ciotki i wsunęła się pod koc.
Noc była dość ciepła, ale wydarzenia dnia bardzo dały jej się
we znaki. Wstrząsały nią dreszcze i potrzebowała spokoju.
Nie rozebrała się. Nie była przecież chora i jest tu po to, żeby
pracować.
Wysunęła rękę z pościeli i wzięła ciotkę za przegub dłoni.
Żaden monitor nie dawał lepszej kontroli. Była przy tym tak
blisko. Stwarzało to poczucie bezpieczeństwa.
Nigdy jeszcze Fern nie miała podobnego poczucia wspólnoty
z żadnym pacjentem.
Pragnęła zawsze zachować dystans, nawet w stosunkach
z ciotką i wujem. Teraz dystans ten zniknął bez śladu.
Noc wlokła się bez końca.
Zupełnie nie była senna. Myśli kłębiły jej się w głowie.
Z daleka dobiegały ją odgłosy z oddziału męskiego. Raz
czy dwa usłyszała jęk Franka. Skuliła się w sobie. Żeby tylko
leki pomogły, szepnęła cicho. Co będzie, jeśli wyczyn Lizzy
stał się przyczyną nieodwracalnych zmian w organizmie
Franka?
Po chwili usłyszała protesty Sama. Skrzywiła się. Tego jesz
cze brakowało!
Może powinna tam pójść?
Ale to przecież nie Sam potrzebuje opieki.
Leżała nadal i zrozumiała, że chwila samotności potrzebna
jest jej tak samo, jak ciotce jej obecność. Wydarzenia dnia
zdawały się teraz tylko złym snem.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
47
Liczyły się teraz jedynie uderzenia pulsu, one bowiem syg
nalizowały, jak miarowo bije serce ciotki Maud.
Była pewna, że Quinn od czasu do czasu sprawdza monitory.
Żaden sumienny i obowiązkowy lekarz nie mógłby zawierzyć
obietnicy Fern, że nie zaśnie.
Świadomość ta była krzepiąca. Ciotka może czuć się bezpie
czna. Nic nie może się jej przydarzyć, skoro Fern jest przy niej,
a Quinn czuwa w sąsiednim pokoju.
Nic złego nie może się wydarzyć tam, gdzie jest Quinn
Gallagher.
Ale to przecież nie ma sensu, pomyślała sobie. Przecież znam
go zaledwie jeden dzień. Co takiego jest w tym człowieku, że
inni od razu mu ufają?
To wszystko nerwy, powiedziała sobie stanowczo. Nerwy i nic
więcej. Jeszcze przed wyznaczonym dniem ślubu była zupełnie
wykończona, gdy w kółko zadawała sobie pytanie, czy postępuje
słusznie, a potem, kiedy już podjęła decyzję i prawie stanęła przed
ołtarzem, wydarzyło się niespodziewanie tyle rzeczy...
Niech diabli wezmą Lizzy, pomyślała, lecz w głębi serca
naprawdę czuła jedynie ulgę.
Najwidoczniej podjęłam złą decyzję, szepnęła do siebie i
w tej samej chwili skrzywiła się znowu, gdyż dobiegł do niej
raz jeszcze gniewny głos Sama. Głos jej ukochanego...
Ale on przecież nie jest jej ukochanym!
Usłyszała teraz kroki na korytarzu i inny głos - cichy, lecz
stanowczy. Głos Quinna...
I znowu odgłos kroków. Coraz bliżej. Drzwi lekko się uchy
liły, na łóżko ciotki padł strumień światła.
Quinn wszedł cicho do pokoju.
Nachylił się nad Maud, zbadał jej puls i zmierzył ciśnienie.
Sprawdził wszystkie przewody monitorów, a potem odwrócił
się do Fern.
48 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Nie śpię - szepnęła. - Można mi choć trochę ufać.
Uśmiechnął się do niej.
- Wiem, że można - powiedział również szeptem - ale pani
ciotka jest moją pacjentką. Może napije się pani herbaty?
- Chętnie - odparła z uśmiechem.
- Czy to pani ukochany nie dał pani zasnąć? Wszystko pew
nie pani słyszała? - spytał.
- On wcale nie jest moim ukochanym - odparła zdenerwo
wanym głosem. - Ja... Czy coś mu jest?
- Tak - oznajmił Quinn. - Pan Reid znowu wymiotował
i był na tyle nieuprzejmy, że zakłócił sen panu Hubertowi. Zdaje
się, że pan Hubert chciałby mieć prywatny pokój, a przynaj
mniej pragnąłby usunąć pana Reida na korytarz i bardzo się
rozgniewał, kiedy zaproponowałem mu, żeby wyniósł się do
swego własnego łóżka, jeśli mu się tu nie podoba.
- Musiał... być bardzo wytrącony z równowagi - wyjąkała
Fern. - On się tak zwykle nie zachowuje.
- Tak właśnie przypuszczałem. - Quinn pokiwał głową. -
Herbata gotowa. Chodźmy na werandę.
- Ale... - Fern spojrzała na ciotkę.
- Pani Rycroft czuje się znacznie lepiej - zapewnił ją. - We
randa jest zaraz za tymi drzwiami. Zaniosę tam herbatę, otwo
rzymy drzwi i będziemy mieli panią Rycroft cały czas przed
oczami.
- Ale... czy to nie będzie przeszkadzać Sa... panu Rei-
dowi?
- Chciała pani zapytać, czy nie usłyszy nas Sam i nie zapyta,
co my tam robimy? - Quinn roześmiał się, potrząsając głową.
- Ich okno jest z drugiej strony, a pani Sam kazał je zamknąć,
bo obawia się przeciągów. Ma jakąś alergię czy coś podobnego.
Tak więc możemy robić, co chcemy. Jaka szkoda, że nie przy
gotowałem zamrożonego szampana.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 49
- Ale...
- Nie przyjmuję już żadnych ale. - Quinn położył jej palec
na ustach. - Proszę być na werandzie za pięć minut.
- Ależ nie... Ja...
Ale Quinna już nie było.
Pochyliła się nad ciotką. Wszystko było w porządku. Nie
miała tu nic do roboty, Quinn sprawdził wszystko dwie minuty
wcześniej.
Wcale nie chciała siedzieć na werandzie z tym nieznajomym
lekarzem. Po co by to właściwie miała robić?
Bo miała wielką ochotę na herbatę i chciała rozprostować
nogi.
A więc?
Więc idź i napij się herbaty, mruknęła ze złością do siebie.
Przecież to nie ma żadnego znaczenia.
Jeżeli nie ma żadnego znaczenia, to dlaczego uginają się pod
nią nogi?
Nie ma najmniejszego powodu, żeby kolana miała jak z wa
ty. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Siedzieli wygodnie
w wiklinowych fotelach i popijali herbatę, zupełnie jakby to
było południe, a Fern przyszła złożyć wizytę.
Siedzieli w milczeniu i było im z tym dobrze. Ogarnęło ją
poczucie błogiego spokoju.
Nigdy jeszcze tak się nie czuła...
Piła powoli, spoglądając od czasu do czasu na łóżko ciotki.
Z ociąganiem dopiła ostatni łyk, postawiła filiżankę na stole
i wstała.
Dziwne, ale wcale nie miała ochoty stąd wychodzić. Miała
to być jej noc poślubna - a tymczasem była na werandzie z in
nym mężczyzną i czuła, że jest to ktoś, kto...
Przestań! Co ty wyprawiasz? - skarciła samą siebie.
50 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
O czym ja w ogóle myślę? Chyba zwariowałam.
- Dziękuję. Bardzo panu dziękuję za herbatę - odezwała się
obojętnym tonem. - Muszę już iść.
Urwała, czując na nodze dotyk czegoś zimnego i mokrego.
Nosiła sandały i miała gołe kostki. To mały kangurek dotykał
jej nagiej skóry swoją mordką.
- Boże mój, a to co?
Fern uklękła. Małe stworzonko nie wykazywało najmniej
szego strachu. Nosek wtuliło teraz w rękę Fern, wdychając cie
kawie nieznane zapachy.
- Skąd się tu wziąłeś? - Fern gładziła zwierzątko, przema
wiając do niego czule. - Czy to pana domownik?
- Nie. - Quinn patrzył na nich z tkliwością, ale ciepło, które
biło z jego oczu, nie było przeznaczone dla małego kangurka.
- To właśnie jest jedno z dzieci Jessie. Jak pani widzi, zrobiło
się na starość bardzo odważne.
- Na starość?!
- Mieszka tu od czterech miesięcy. Jest to już właściwie
dorosły kangur.
Quinn podszedł do balustrady, z której zwisał obszerny, weł
niany worek. Przywiązany był tak, by kangurek mógł do niego
bez trudu wskakiwać lub wyskakiwać.
Wsadził zwierzątko do środka. Wystawały teraz tylko małe
oczka, które zdawały się mówić: Jeszcze za wcześnie na spanie!
Dlaczego nie mogę sobie z wami posiedzieć?
Quinn uśmiechnął się i pchnął delikatnie mały nosek, ale
główka kangurka już po chwili wynurzyła się z powrotem.
- Przynieśli go Jess, kiedy jego mamę przejechał samochód.
Karmi go z ręki, ale zostawia tutaj na noc, żeby nauczył się
dawać sobie radę.
- Jess... - przerwała Fern. - Jess tu mieszka?
- Oczywiście. Dosyć tu miejsca dla wszystkich. Jess objęła
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 51
w posiadanie jedno skrzydło dla swych zwierząt, a drugie jest
dla ludzi. I wszystko dobrze funkcjonuje. Czasem tylko jakiś
kangurek lub kolczatka zawędruje na mój oddział, ale ich widok
na szpitalnym korytarzu dobrze działa na pacjentów.
- Ciekawe, co by na to powiedziało ministerstwo zdrowia
- zauważyła Fern.
- Dzięki Bogu, ministerstwo zdrowia i wszyscy ci mali biu-
rokraci są kilometry stąd, ale tak sobie myślę, że gdyby zamknęli
przychodnię Jess i mój szpital, mieliby sporo kłopotów. Barega
ogłosiłaby się niezależną republiką i wywiesiła swoją flagę. Od
wielu lat mieszkańcy wyspy nie byli pod tak dobrą opieką jak
teraz, odkąd tu przyjechaliśmy.
Noc była ciepła. Ogromny, złocisty księżyc zawieszony ni
sko nad oceanem rzucał na dalekie fale złotą, iskrzącą poświatę.
Była to czarodziejska noc. Jej noc poślubna...
Fern próbowała się otrząsnąć. Przecież to ciepło i błogość,
które na nią spłynęły, nie mają nic wspólnego z faktem, że dziś
właśnie miała być jej noc poślubna. Dostrzegła, że Quinn przy
gląda się jej z uśmiechem.
- Co się stało? - zapytał cicho, a ona, ku swemu przeraże
niu, poczuła łzy w oczach.
Musi być po prostu zmęczona.
Odwróciła głowę i spojrzała na ciotkę. Maud poruszyła się,
ale po chwili znowu zapadła w sen. Fern zapragnęła nagle
znaleźć się tuż przy niej. Czuła, że jest bliska załamania, choć
nie wiedziała, co się z nią dzieje.
- Pójdę... Chciałabym się położyć - szepnęła.
- Może pani teraz spokojnie pójść spać - powiedział. -
Przypilnuję monitorów, ale pewien jestem, że wszystko będzie
teraz w porządku.
- A kiedy pan się położy spać?
- Śpię chodząc - wyjaśnił żartobliwie. - Nauczyłem się te-
52 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
go, pracując na ostrym dyżurze. Do zeszłego roku prowadziłem
oddział urazowy w szpitalu St. Martin w Maybroe. Część prze-
szkolenia polega na przystosowaniu organizmu do braku snu.
Gdybym miał kiedyś szansę zasnąć na osiem godzin bez prze-
rwy, nie wiedziałbym, jak to zrobić.
Skoro Quinn prowadził oddział urazowy w szpitalu St. Mar-
tin, musi być naprawdę dobrym lekarzem. Szpital St. Martin jest
jednym z największych szpitali w Australii i obejmuje swą
opieką niemal cały kraj.
- Na litość boską, co więc pan robi tutaj? - spytała zdu
miona.
Zarabia tu z pewnością nie więcej niż dziesiątą część tego,
co dawała mu praca w Maybroe. A jego umiejętności, jego do
świadczenie zawodowe...
-
Przecież pan się tutaj marnuje - dodała.
- Wcale nie. - Potrząsnął głową. - Nie uważam, żeby tak
było. A ludzie potrzebują tutaj lekarza. Szkoda, że pomocy im
odmawiają nawet lekarze, którzy się tu wychowywali.
- To niesprawiedliwe, co pan mówi - szepnęła. - Nie
mogę...
- Nie może pani wrócić do domu?
- Nie.
W tej chwili dobiegł ich jęk. Po chwili ciszy jęk się powtó-
rzył, jakby ten, co jęczy, oczekiwał na reakcję otoczenia.
Sam...
- Powinnam tam chyba pójść - odezwała się Fern.
- Niech pani zostanie - zadecydował Quinn. - Jeśli pani
pójdzie, ukochany zacznie pani z pewnością wymyślać, a wo
lałbym, żeby w pokoju Franka nikt nie podnosił głosu.
- Dobrze...
Quinn położył jej na chwilę rękę na ramieniu i poszedł.
Została sama.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 53
Powinna teraz uciec, dopóki jest to jeszcze możliwe.
Czuła, że powinna pójść do ciotki Maud i zamknąć za sobą
drzwi.
Nie zrobiła tego jednak. Nie była w stanie. Wszystko, co się
dookoła niej działo, zaczynało przypominać sen. Czuła na twa
rzy promienie księżyca i czekała na Quinna.
Quinn był po chwili z powrotem.
- Co się tam dzieje? - spytała.
- Pani ukochanego boli brzuch - skrzywił się Quinn. - Do
maga się środków przeciwbólowych i zrobił się agresywny, kie
dy mu powiedziałem, że gdyby je przyjął, zacząłby znów wy
miotować. Moja opowieść o tym, że połowa mieszkańców wy
spy czuje się teraz tak samo, nie zrobiła na nim wrażenia... Na
litość boską, niech mi pani powie, co pani widzi w tym czło
wieku?
- Nie rozumiem?
- Przecież mówię wyraźnie - powiedział ostrym głosem.
- Człowiek ten jest jednym wielkim, zarozumiałym egoistą i hi
pochondrykiem, a pani zamierza go poślubić?
Głos jego wyrażał bezbrzeżne zdumienie.
- Kocham Sama.
- Bzdura.
- Ale to prawda - zaprotestowała gorąco. - Widzi pan, mał
żeństwo nie jest... Małżeństwo nie może być czymś takim, jak
nam pokazują w kinie. To nie jest prawdziwa miłość. Znamy się
z Samem od dzieciństwa. Mamy te same ideały. A mieszkając
w mieście razem, możemy rozmawiać o Baredze i razem wspo
minać...
- Chce pani przez to powiedzieć, że poślubia pani tego
człowieka z tęsknoty za domem?
Quinn uniósł wysoko brwi.
- Ależ nie. To znaczy tak... Proszę pana - powiedziała wre-
54 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
szcie z rozpaczą - przecież to są moje prywatne sprawy. Pan nie
ma prawa...
- Mam prawo zapobiec tragedii - przerwał jej. - Dziewczy
no - powiedział po chwili, biorąc ją za rękę. - Czy wiesz, jaka
jesteś piękna?
- Nie!
W głosie Fern zadrgał ból. Spróbowała oswobodzić rękę, ale
Quinn trzymał ją w uścisku z żelaza. Spoglądał na nią, a postać
jej skąpana była w złocistej poświacie księżyca.
- Przecież ja wiem, że pod tym pani praktycznym i rozsąd
nym umysłem kryje się ciepło, że potrafi pani kochać i śmiać
się. I pewnego dnia obudzi się pani z tym koszmarnym facetem
u boku i zacznie myśleć: co ja zrobiłam ze swoim życiem?
- Dlaczego miałabym tak zrobić?
- Bo on jest zimny i nieczuły, niezdolny do namiętności
- zawyrokował.
- Nie to jest w życiu najważniejsze - odparła.
- Nie to jest w życiu najważniejsze - powtórzył i zamilkł.
Zapadła dręcząca cisza.
Quinn trzymał nadal jej rękę w swym żelaznym uścisku.
W jego oczach czaił się tłumiony gniew.
- Gdybym był pani mężem... - powiedział w końcu.
- Ale pan nie jest.
Dotyk rąk Quinna sprawiał, że z Fern działy się dziwne rze
czy. Na próżno próbowała się wyswobodzić.
- Nie to jest w życiu najważniejsze - powtórzył jeszcze raz.
- Dziewczyno, czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?
- Wiem!
- Może to i prawda, ale bez tego trudniej byłoby żyć. Jeśli
udaje się nam spotkać kogoś, przy kim czujemy...
- Co czujemy? - Fern mówiła teraz podniesionym głosem.
Ogarnął ją gniew. - O czym pan w ogóle mówi?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 55
Oczy Quinna pociemniały. Patrzył na nią przez chwilę, a po
tem wybuchnął:
- Czy warto o tym opowiadać...
Przyciągnął ją do siebie i zaczął gwałtownie całować.
Powinna była się bronić.
Oczywiście, że powinna była się bronić. Nie chciała przecież,
by ten mężczyzna ją całował. Nie chciała...
Stała nieruchoma i milcząca. Nie była w stanie zrobić nawet
kroku.
Nie była w stanie czy nie chciała?
Któż to mógł wiedzieć?
Stan, w jakim się znajdowała, przypominał stan w czasie
operacji, podczas której środek znieczulający obezwładnia całe
ciało, ale nie wyłącza świadomości.
Działo się teraz z nią coś, czego nie rozumiała i nad czym
nie panowała.
Quinn tulił ją do siebie, obejmując w talii. Jego pocałunki
stawały się gwałtowniejsze. A ona poddawała się im. Zdawała
sobie sprawę, że się im poddaje, zmuszona uczuciem, jakiego
jeszcze nie doznała.
Przyciągała ją do niego jakaś pierwotna siła, potrzeba, która
nie miała nic wspólnego z odpowiedzialnością czy poczuciem
bezpieczeństwa...
- Nie chcę!
Gdzieś w głębi duszy odezwał się rozsądek i zaczęła jaśniej
myśleć.
Oparła obydwie ręce na piersi Quinna i odepchnęła go z całej
siły.
Puścił ją, a ona odczuła żal.
- Co... pan sobie w ogóle wyobraża? Co pan robi?
Głos jej się łamał i brakowało jej tchu.
- To nie ja - odparł podobnie łamiącym się głosem. - To my
56 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- poprawił ją. - Ulegliśmy chyba właśnie sile namiętności,
w którą nie wierzysz.
Pochylił się nad nią i dotknął delikatnie jej policzka.
Wzdrygnęła się i cofnęła.
-
Pójdę... do ciotki - szepnęła.
Quinn pokiwał głową.
- Myślę, że to mądry pomysł - powiedział cicho. - Idź do
niej. Ale, słuchaj...
- Tak?...
- Czy nie powinnaś najpierw odwiedzić swojego ukochane-
go? Chyba... chyba że on tak naprawdę nigdy nie był twoim
ukochanym.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po tym, co się właśnie wydarzyło, nie było obawy, by Fern
zasnęła. Leżała, patrząc na światło księżyca, a jej oszalałe myśli
rozpaczliwie kłębiły się w mózgu.
Z prawdziwą ulgą powitała ranek.
O szóstej drzwi otworzyły się i do pokoju weszła kobieta
w średnim wieku, niosąc tacę. Fern poznała ją od razu. Była to
Geraldine Hamstead* wykwalifikowana pielęgniarka i bliska są
siadka wujostwa Rycroftów.
Ciotka Maud otworzyła właśnie oczy.
- Geraldine... Fern...
W tej chwili przed oczami stanęły jej wydarzenia poprze
dniego dnia i po policzkach Maud płynąć zaczęły łzy.
- Fern, moja kochana... Twoje wesele...
- Ciociu, nie możesz się martwić z powodu jakiegoś głupie
go wesela - powiedziała Fern stanowczo. Zsunęła się z łóżka,
by mocno uściskać ciotkę. - Przecież ślub można wziąć każdego
innego dnia.
- Ale na pewno nie będziesz chciała robić tego na wyspie.
- Ciotka z trudem hamowała łzy. - To wszystko sprawka Lizzy?
- Tak, można się było tego domyślać. Ale zapomnijmy
o niej, ciociu. Co było, to było. A teraz zobacz, Geraldine przy
niosła pyszną, gorącą herbatę. Napijesz się?
- Tak, proszę.
Łzy ciekły jej nadal po twarzy, gdy próbowała usiąść. Geral
dine i Fern pochyliły się nad nią, by jej pomóc.
58
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Przepraszam cię, Geraldine - szepnęła ciotka, wolno są
cząc herbatę - namęczyłaś się ze mną.
- Cieszę się, że mogłam ci pomóc. Powinnam była być tu
i wczoraj, ale te przeklęte ostrygi i mnie dały się we znaki! Dobrze
się stało, że doktor Gallagher i Jess nie brali udziału w weselnym
lunchu. To by dopiero było... A teraz - powiedziała Geraldine do
Fern - zabieramy się do mycia. Fern, zostaw nas same i idź do
doktora Gallaghera. Chce zamienić z tobą dwa słowa.
Fern jednak nie miała ochoty na to spotkanie.
Quinn czekał na nią. Pił mocną herbatę z ogromnego kubka,
a obok na biurku stał czajniczek do herbaty o niespotykanych
rozmiarach.
- Teraz już wiem, co pan robi, żeby nie spać - powiedziała,
z trudem opanowując drżenie głosu.
- Już pani mówiłem, że jestem przyzwyczajony do braku
snu. Natomiast pani wygląda na zupełnie wykończoną.
- Nie byłam w stanie zmrużyć oka - szepnęła z goryczą
w głosie i w tej samej chwili pożałowała tego.
- Czy chce pani przez to powiedzieć, że to moja wina?
- zdumiał się Quinn.
- W każdym razie na pewno nie pomógł mi pan zasnąć.
- Proszę pani, wątpię mocno, czy nadaje się pani do pożycia
małżeńskiego, skoro przelotny pocałunek wytrąca panią z rów
nowagi.
- Przelotny... - Fern zaparło aż oddech ze złości. - Mówi
pan „przelotny"?!
- Niech i tak będzie. - Quinn rozłożył ręce. - Nie był prze
lotny. Czy możemy go powtórzyć?
- Z pewnością nie! - Cofnęła się przerażona. - Pan... miał
zdaje się do mnie jakąś sprawę - dodała po chwili oficjalnym
tonem.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 59
Patrzył na nią oczyma pełnymi ciepła i zachwytu, choć
w głosie słychać było tłumiony śmiech.
- Jak na osobę, która spędziła noc w ubraniu, wygląda
pani całkiem dobrze - zauważył. Podszedł bliżej i odgarnął
jej z czoła kosmyk włosów. - Rzekłbym nawet, że jest pani
pełna wdzięku.
- Wcale nie jestem pełna wdzięku!
Rozpaczliwie starała się opanować i zachować spokój.
- Niech będzie - zgodził się, już bez uśmiechu. - Rozma
wiajmy więc rzeczowo i konkretnie, jak dwoje lekarzy, zgoda?
Proszę mi więc powiedzieć, co zamierza pani zrobić z ciotką?
- Nie rozumiem, co ma pan na myśli? - spytała zaskoczona.
- Pani Rycroft zapowiedziała, że nigdy nie pojedzie do mia
sta. Mówi, że wyjazd do Sydney i wszystkie badania, które
miałaby tam przeprowadzić, przyprawiają na pewno o śmierć.
Niewykluczone, że ma rację, ale pani ciotka ma poważne nie
dokrwienie serca.
W jednej chwili Fern zapomniała o wszystkim, co do tej
pory zaprzątało jej uwagę. Chwyciła poręcz krzesła i ciężko
usiadła.
- Jak poważne?
- Chce pani zobaczyć ekg?
Nie czekając na odpowiedź, wyjął z biurka wyniki badań
i wręczył je Fern bez słowa.
- Badania były robione w zeszłym tygodniu - powiedział.
- Pani Rycroft przychodziła do mnie często i skarżyła się na
bóle w klatce piersiowej. Dokonywałem cudów, żeby utrzymać
ją w jako takim stanie. Ale to, co się wydarzyło wczoraj, musiało
jej bardzo zaszkodzić. Bóg raczy wiedzieć, jak by ekg wyglą
dało dzisiaj.
- Nie miałam pojęcia, że wygląda to tak źle...
- Bo nie było pani w domu.
60 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Fern przypomniała sobie teraz wszystkie te wesołe i pogodne
listy, jakie otrzymywała od ciotki. Nigdy w nich nie było nawet
słowa, że coś nie jest w porządku.
- Ma pan rację - szepnęła.
- No więc co teraz ma pani zamiar robić?
- Nie mam pojęcia...
- Może jej pomóc bypass.
- Skąd pan wie?
- Zrobiłem wszystkie badania i posłałem wyniki do Sydney,
do mojego przyjaciela, który jest tam kardiologiem. Odpowie
dział mi, że przyjmie ją na angiografię i że zapewne potrzebny
będzie bypass.
- Ale ciotka z pewnością nie zechce pojechać do Sydney
- oznajmiła z przekonaniem Fern.
- Jeśli jej pani na to nie namówi... Jeżeli nie pojedzie i nie
zrobi operacji, będzie żyła w najlepszym razie rok.
- Spróbuję ją przekonać - zgodziła się po namyśle, choć
zdawała sobie sprawę, że z pewnością się jej to nie powiedzie.
Ciotka wyjechała z wyspy tylko raz w życiu, gdy miała dzie
sięć lat. Dostała choroby lokomocyjnej i tęskniła za domem.
Sama myśl o locie samolotem napełniała ją dzikim przeraże
niem i dawno już oświadczyła, że za nic na świecie nie wyruszy
znowu w podróż.
- A jeśli się pani nie uda? Może mogłaby pani z nią zostać?
- To przecież nie ma sensu - szepnęła ze łzami w oczach.
- To jej nie przedłuży życia.
- To prawda - przyznał.
Mówił teraz do niej ciepłym głosem. Ujął jej dłonie i trzymał
je długo bez słowa. Nie przemawiał do niej jak do lekarza.
Rozmawiał z członkiem rodziny, przerażonym stanem bliskiej
osoby.
- Ale pani wuj nie poradzi sobie sam. Nie ma dosyć siły,
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 61
żeby przeżyć w samotności śmierć swojej żony, a nie ma nikogo
poza panią. Pani miejsce przez najbliższe dwanaście miesięcy
jest tutaj, blisko ludzi, którzy panią kochają.
- Ale... ja nie mogę wrócić. Ja nie mogę tu zostać - powie
działa żałośnie.
- Dlaczego?
- Sam... - Fern rozpaczliwie szukała wytłumaczenia. -
Wychodzę za mąż za Sama, a Sam tu nie zechce zostać.
- Sam pani nie kocha - powiedział brutalnie. - Ten zarozu
mialec kocha tylko siebie. Proszę, niech mi pani powie, dlaczego
nie chce pani wrócić na wyspę?
Proste pytanie Quinna sprawiło, że Fern wpadła w panikę.
Zapadła cisza, cisza, która zdawała się trwać bez końca.
- Mam wrażenie, że pani się czegoś boi - rzekł powoli.
- Ale czego?
- Czegóż bym się miała bać? Niech pan nie będzie śmieszny.
- Pani ciotka opowiadała mi, że straciła pani rodziców. -
Zdawał się nie zwracać uwagi na przyspieszony oddech Fern
i kurczowo zaciśnięte palce. Mówił tak, jakby głośno myślał.
- Straciła pani oboje rodziców i siostrę w wypadku samocho
dowym. To musiało być koszmarne, a miała pani wtedy zale
dwie piętnaście lat.
- Proszę pana, to nie jest...
- To nie jest moja sprawa? - skończył za nią. - Ma pani,
oczywiście, rację. Mimo to spróbuję się domyślić: postanowiła
pani pewnie nie narażać się już nigdy więcej na podobne cier
pienie. Przyrzekła pani sobie nigdy nikogo nie pokochać, nie
dopuścić nawet do takiej możliwości, ponieważ boi się pani
doświadczyć jeszcze raz podobnego bólu.
- Wcale nie...
- Czy dlatego właśnie boi się pani panicznie zbliżyć bardziej
do ciotki i wuja? Czy dlatego za żadną cenę nie chce pani zostać
62 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
na wyspie, gdzie ludzie panią kochają? I czy nie jest to powo
dem, dla którego chce pani wyjść za tego zarozumialca? Po to,
żeby zapewnie sobie poczucie bezpieczeństwa, nie narażając się
przy tym na cierpienie, gdyby na przykład panią porzucił?
- Sam pan nie wie, o czym pan mówi!
Oczy Fern ciskały błyskawice. Odkrył jej najtajniejsze myśli,
mówił o tym, do czego bała się przyznać przed samą sobą.
- Prawda, że mam rację? - spytał cicho. Trzymał ją teraz
mocniej za ręce, jakby pragnął jej dodać odwagi. - Ale nie
wolno pani uciec od obowiązków, które na pani ciążą. Miła
moja, posłuchaj uważnie. Ciotka i wuj kochają panią i potrze
bują pani obecności.
Miła moja.
Słowa te wdarły się w serce Fern, raniąc ją przy tym głęboko.
Czuła, jak ze wszystkich stron ogarniają ból, i wiedziała, że ma
to po części związek z mężczyzną, który trzyma ją za ręce.
- Proszę mnie puścić - powiedziała ostro. - Nie chcę tego
słuchać.
- Musi pani sobie to uświadomić.
- Nie mogłabym tu mieszkać, nawet gdybym chciała. Nie
ma tu miejsca dla dwóch lekarzy.
- Może pani zostać moim wspólnikiem.
Wspólnikiem? Fern spojrzała na niego zdumiona.
- Wyspa jest chyba za mała dla dwóch lekarzy.
- Nieprawda - powiedział. - W planie jest budowa hotelu
na dwieście osób, miejscowe linie lotnicze zwiększają liczbę
rejsów, przybędzie więc turystów. Nie przyjechałem tu po to,
żeby umrzeć ze zmęczenia i potrzebna mi pomoc. Mógłbym dać
ogłoszenie w prasie ogólnokrajowej, ale wolę starego mieszkań
ca wyspy. Wolę panią.
- Dlaczego pan tu przyjechał?
- To nieważne. Na razie tu jestem i chcę mieć najlepszą jaką
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
63
tylko można praktykę. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby nie
zdobyć pani współpracy, skoro jest pani lekarzem o pełnych
kwalifikacjach, a w dodatku zna wszystkich mieszkańców.
Jego śmiejące się oczy mówiły dużo więcej i Fern poczer
wieniała.
- Nie chcę być pana wspólniczką, panie doktorze - rzuciła
lodowatym głosem.
- A to dlaczego?
- Ja... Nie... - Czuła, że traci głowę. - Proszę pana, ja
naprawdę doceniam pana propozycję, ale nie mogę jej przyjąć.
Moje życie... Moje plany są zupełnie inne. A teraz idę do domu
na śniadanie.
- Śniadanie czeka na panią. - Spojrzał na zegarek. - Już
siódma, czuję zapach bekonu.
- Nie chcę śniadania.
- Nie chce pani chyba zrobić przykrości Jessie? - Uśmiech
nął się. - Zajęła się przecież pani ciotką, teraz przygotowała
śniadanie, a pani chce sobie pójść.
- Nie jestem... - Fern na próżno starała się przybrać wynio
słą minę. Miała ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. - O mój
Boże, pan mnie najwyraźniej szantażuje.
- Oczywiście - potwierdził bez wahania i wziął ją za rękę.
- Pora na śniadanie, pani doktor - oświadczył stanowczo.
Jessie nie było w kuchni. Na stole leżała kartka.
,,Nie chciałam przerywać wam tete-a-tete. Zdaje się, że jeden
z koni Chrisa złamał pęcinę. Lecę. Witaj, Fern. Quinn, nakarm
Waltera. Zostawcie mi kawałek bekonu. Zjem go na zimno.
Bekonu starczyłoby na całą armię. Fern stała w drzwiach
i patrzyła, jak Quinn zbliża się do kuchenki.
64 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Macie wspólną... - zaczęła i urwała.
Nie mogła zrozumieć, co łączy Quinna i Jessie. Gdyby nie
ten pocałunek, przypuszczałaby, że są małżeństwem.
- Każde z nas ma swoją własną kuchnię - tłumaczył. -
Wszystko właściwie mamy oddzielne. Tyle tylko, że Jessie lituje
się nade mną i często mnie karmi. A ja za to opiekuję się jej
dziećmi.
- Dziećmi?
- Tak, na przykład Walterem. - Nachylił się koło kuchen
ki i podniósł małą, wełnianą torbę, która wisiała za krzesłem.
Z torby wystawał sznur elektryczny, włożony do pobliskiego
gniazda.
- Czy chce pani poznać Waltera? - zapytał, otwierając
torbę.
Był to maleńki kangurek, o połowę mniejszy od tego, które
go Fern widziała poprzedniego wieczoru. Na różowej skórze
dopiero zaczęło się pojawiać brązowe futerko.
- Mama Waltera zginęła w pożarze. Jeden z farmerów stra
cił kontrolę nad ogniem podczas wypalania traw. Z trudem udało
się go odratować, bo był za młody, żeby żyć bez matki i uległ
zaczadzeniu.
• Wręczył torbę Fern i podszedł do lodówki. Na górnej półce
stały rzędem maleńkie butelki, podobne do tych, jakimi karmi
się wcześniaki.
- Niech pani siada - zarządził. - Będzie pani karmiła Wal
tera, a ja skończę przez ten czas przygotowywać śniadanie. To
będzie sprawiedliwy podział pracy.
- Nie wiem, jak... - zaczęła Fern.
Z głębi torby spoglądała na nią para ciekawych i niespokoj
nych oczek.
- Poradzi sobie pani - powiedział.
Podgrzał butelkę, wyjął kangurka z torby i owinął go zręcz-
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 65
nie w ciepły kocyk. Nie spotkała jeszcze mężczyzny, który po-
trafiłby obchodzić się z bezbronną istotą tak delikatnie.
Kangurek leżał teraz na jej kolanach jak maleńkie dziecko,
gotowy do karmienia.
Quinn wylał sobie na wierzch dłoni kilka kropli mleka,
sprawdzając temperaturę, i zbliżył do zwierzątka butelkę. Ma
leńki pyszczek kangurka otworzył się i pochwycił smoczek.
Zwierzątko zaczęło ssać.
Instynktownie przytuliła do siebie małe, ciepłe zawiniątko
i wzięła butelkę z rąk Quinna. Nie zdając sobie nawet z tego
sprawy, uśmiechnęła się łagodnie.
Cała jej uwaga skoncentrowana była teraz na maleń
kim pyszczku i parze ogromnych oczu, które patrzyły na nią
z zaufaniem.
- Nigdy jeszcze nie widziałam podobnego maleństwa...
- W tym wieku kangurki nigdy nie opuszczają matczynej
torby - odpowiedział Quinn, smażąc bekon. - Zje pani grzankę?
- Tak, chętnie.
- I nie wiadomo jeszcze, czy on kiedykolwiek sam wyjdzie
ze swojej torby.
- Dlaczego? - spytała.
Ogarnęło ją dziwne uczucie. Nie przespana noc, zapachy
kuchenne, dotyk ciepłego ciałka, które tuliła - wszystko to spra
wiało, że miała wrażenie, jakby unosiła się lekko do góry i tylko
jej powłoka cielesna zostawała na dole.
- Rzadko się zdarza utrzymać tak małego kangura przy ży
ciu bez matki - ciągnął Quinn. - Nagły brak ruchu i zapachu
matki potrafi zabić bardzo szybko. Przez pierwsze tygodnie Jess
nosiła go w torbie na sobie. Próbowaliśmy różnego rodzaju
antybiotyków, żeby pozbyć się infekcji w jednym płucu.
- Próbowaliśmy...
Quinn uśmiechnął się.
66
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Jess pomaga mi w rozmaitych sprawach. Świetnie na przy
kład potrafi dać sobie radę z wyrywającym się dzieciakiem
kiedy muszę mu zajrzeć do ucha na ostrym dyżurze. Korzysta
za to chętnie z mojego zapasu lekarstw. W takim miejscu jak to
nie można rygorystycznie rozdzielić leczenia ludzi od leczenia
zwierząt.
- Rozumiem - rzekła bez przekonania.
- W niczym to pewnie nie przypomina szpitala akademic-
kiego w mieście. Dlaczego nie chce pani z nami pracować?
Zobaczy pani, ile to daje radości!
Radości... Leczenie i radość?
Zawsze traktowała swoją pracę bardzo poważnie. Pozwalała
ona na ucieczkę od strachu, który nie dawał jej spokoju od lat.
Jaki jednak związek może mieć leczenie z radością?
- Niech pani spróbuje - poprosił, a oczy jego śmiały się do
niej. - To tak jak skok z trampoliny do basenu w gorący dzień.
Nie ma się ochoty, trochę się człowiek boi, nogi pod nim drżą,
ale wystarczy zatkać ręką nos i skoczyć... O wiele milej jest
być w wodzie, niż stać w nieskończoność na trampolinie.
Czy ja się rzeczywiście tak zachowuję?
Niewykluczone. Może moje małżeństwo z Samem to takie
niezdecydowane stanie na trampolinie?
O co mi właściwie chodzi - zaniepokoiła się po chwili. Całe
życie mam już zaplanowane. Mąż. Praca. Dokończenie specja
lizacji. Atrakcyjna finansowo kariera w wielkim szpitalu, w któ
rym nie ma potrzeby nawiązywać bliższych kontaktów z pa
cjentami...
Maleńki kangurek, którego trzymała w ramionach, pokręcił
się chwilę, usadowił i po chwili zasnął. Czuła jego napęczniały
mlekiem brzuszek i przez chwilę oczyma wyobraźni zobaczyła
coś tak szalonego, coś tak nierealnego...
Tego samego mężczyznę, tę samą kuchnię, tylko zamiast
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
67
kangurka mały człowieczek - człowieczek z oczami takimi sa
mymi jak jego ojciec...
Co za bzdury! Znowu skarciła się surowo. Uklękła, żeby
umieścić kangurka z powrotem w jego ciepłym worku. Żadnych
dzieci! Sam był tego samego zdania. Dzieci są przeszkodą
w pracy, powiedział. Z pewnością nie są i jej potrzebne, skoro
zdecydowała się nie nawiązywać żadnych uczuciowych konta
któw.
- Łazienka jest obok - odezwał się Quinn, widząc jej zmie
szanie. - Proszę się umyć, a ja zrobię przez ten czas jajka. -
Oczami dodawał jej odwagi, jakby domyślał się, że jest przera
żona.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Było to dziwne śniadanie.
Przez cały czas Fern powtarzała sobie, że nic jej przecież
z tym miejscem nie łączy.
A czuła się tak, jakby nigdy z tej kuchni nie wychodziła.
Ciekawe dlaczego. W kuchni ciotki Maud wszystko aż lśni-
ło. W jej mieszkaniu także panował wzorowy porządek i steryl-
na czystość. Nie było żadnych fotografii ani pamiątek. Wspo-
mnienia i uczucia nie miały do niej od dawna prawa wstępu.
A tu wszystko wyglądało inaczej. Pomieszczenie było
ogromne. Z pieca kuchennego, który zdawał się wypełniać całą
powierzchnię, promieniowało ciepło. Sufit zdobiły wiązanki la-
wendy, które ktoś powiesił do zasuszenia.
- Jess kocha ten zapach - uśmiechnął się Quinn. - Ja zresztą
też. - Podszedł do otwartego okna, z którego widać było morze.
- Zwłaszcza gdy miesza się on z zapachem wody morskiej.
Fern czuła jeszcze intensywny zapach leżących na podłodze
fuksji i róż. Pewnie Jess ścięła je dopiero przed chwilą i nie
zdążyła przed wyjściem wstawić do wazonów.
Do kwiatów zbliżył się mały wompat, który przed chwilą
wygramolił się z torby. Fern uważała, że kwiaty są piękne,
a wompat - że smakowite.
- Ile ich tu jeszcze jest? - spytała zdumiona, a Quinn ze
śmiechem potrząsnął głową.
- Nikt tego nie zliczy - odparł. - O, tu za piecem siedzi
kolczatka imieniem Oskar. Jest najdelikatniejszym i najsłab-
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 69
szym z dzieci Jess, dzisiaj jej więc pani nie pokażę. Ale przy
odrobinie szczęścia może się to uda przy następnym śniadaniu.
- Kiedy janie...
- Nie przyjdzie tu pani więcej? - Uniósł brwi do góry. - Oj,
chyba zmieni pani zdanie..- Uśmiechnął się i dodał: - Jestem
tego pewien. Napije się pani kawy?
Nagle spoważniał.
- Proszę pani, złożyłem pani poważną propozycję. Ciotka
Maud mówiła mi, że ma pani już za sobą anestezjologię. Jestem
chirurgiem, więc moglibyśmy nawiązać świetną współpracę...
- Aleja ciągle nie wiem, dlaczego pan tu przyjechał...
- Rzeczywiście, tego pani nie wie. To prawda. Skłoniły mnie
do tego ważne powody. Czasem trzeba ludziom zaufać.
- Ale... - Popatrzyła na niego badawczo. - Jessie musiała
przyjechać mniej więcej wtedy co pan. Dlaczego ona tu przyje
chała?
Quinn uśmiechnął się znowu.
- To proste - powiedział. - Przyjechała tu dlatego, że na
wyspie nie ma kotów ani lisów, i nawet szczurom nie udało się
tu jeszcze przedostać. Jessie marzyła przez całe życie o podo
bnym miejscu.
- Przyjechała tu z myślą o swoich zwierzętach?
- Jess jest przecież weterynarzem - powtórzył. - Ona na
prawdę kocha zwierzęta. Niewykluczone też, że stroni, podobnie
jak i pani, od ludzi. Jako jedna z niewielu weterynarzy w kraju .
posiada uprawnienia, które pozwalają jej nie tylko leczyć dzikie
zwierzęta, ale też wypuszczać je potem na wolność. Na stałym
lądzie musiała je oddawać do specjalnych schronisk, nigdzie
bowiem nie były bezpieczne. Tutaj...
- Są tu przecież psy.
- Nie zna pani Jess! Poradziła sobie i z tym. Przyjechała tu
pod warunkiem, że wszystkie psy bez wyjątku będą po zmroku
70 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
zamykane. Farmerzy tak bardzo marzyli o weterynarzu, że go
towi byli przychylić jej nieba i oczywiście się na ten warunek
bez trudu zgodzili. No więc? - spytał cicho. - Zostanie pani
z nami?
Fern potrząsnęła przecząco głową.
- Czy dlatego, że trampolina jest za wysoko? - Wyciągnął
rękę i założył Fern za ucho kosmyk włosów. - Będę stał i czekał
na dole... A może woda nie będzie aż tak zimna? Mnie wydaje,.
się zupełnie ciepła...
Zapadła cisza.
- Muszę już iść - powiedziała w końcu, a on skinął głową.
- Też tak myślę - potwierdził. A gdy spojrzała na niego
zdumiona, pokazał na zegarek. - Obchód będzie dziś długi. Nie
mogę tak sobie patrzeć na panią, zapominając o leczeniu cho
rych. Czy zje pani dzisiaj ze mną kolację? - spytał niespodzie
wanie.
- Nie - odparła bez wahania.
Wstała gwałtownie i ruszyła w kierunku drzwi.
- Jak można być tak nieuprzejmą? - Pokiwał głową, a jego
oczy ciągle się śmiały. - Gotuję całkiem nieźle - dodał zachę
cająco. - Czy zmieni pani zdanie, jeśli poproszę Jess, żeby to
ona przygotowała kolację?
- To bardzo miło z pana strony, ale muszę być z wujem
- powiedziała. - Niedługo wyjeżdżam, więc każdą chwilę chcę
spędzić... z moją rodziną.
Quinn wstał i zbliżył się do niej. Dotknął delikatnie palcem
jej policzka i spoważniał.
- Idź do wuja, ale zrozum wreszcie, że ciotka Maud i wuj
Al są naprawdę twoją rodziną. Kochają cię, choć starasz się
trzymać od nich z daleka. A wokół ciebie są jeszcze inni ludzie,
którzy są gotowi pokochać cię, tylko ich nie odtrącaj...
- Nie zbliżaj się!
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 71
Odepchnęła go przerażona i podbiegła do drzwi.
- Dobrze - powiedział cicho. - Na razie nie będę...
Przed opuszczeniem szpitala Fern odwiedziła ciotkę. Maud
Rycroft drzemała znowu, a twarz jej była przeraźliwie blada.
Ocknęła się, słysząc kroki Fern, i powitała ją promiennym
uśmiechem.
Fern podeszła do niej ze ściśniętym sercem.
- Ciociu, kochana moja... - Uścisnęła ciotkę serdecznie.
- Dlaczego nic mi nie mówiłaś o swoim sercu? Gdybym tylko
wiedziała... Przecież te wszystkie przygotowania do ślubu...
- Gdybyś wiedziała, miałabyś doskonałą wymówkę i wzię-
łabyś ślub w jakimś potwornym urzędzie stanu cywilnego
w Sydney - wyszeptała ciotka. - Przyznaj sama.
Fern westchnęła ciężko.
- Ciociu, doktor Gallagher mówi, że powinnaś mieć wszcze
piony bypass... Ze bypass uratuje ci życie.
- Ale tego nie można tutaj zrobić.
- Nie - potwierdziła Fern. - Potrzebny jest do tego zespół
kardiochirurgów i wykwalifikowanych pielęgniarek.
- Trzeba więc pojechać do Sydney?
- Tak, ale ja z tobą pojadę. I będę przez cały czas przy tobie.
- A potem?
- Odwiozę cię do domu. Obiecuję.
- A potem wrócisz do Sydney?
- Muszę, ciociu - rzekła Fern półgłosem. - Tam jest mój dom.
- Nieprawda - powiedziała Maud ze smutkiem. - Nie masz
nigdzie domu. I nigdy nie miałaś, od kiedy zginęła twoja rodzi
na. I nawet kiedy wyjdziesz za mąż za Sama, Sydney dalej nie
będzie twoim domem. To będzie po prostu twoje miejsce za
mieszkania, w którym obydwoje będziecie robić kariery. Ale to
nie będzie dom.
72 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Ciociu, nie mówmy teraz o mnie. Zajmijmy się tobą.
- Nigdzie nie pojadę.
- Pomyśl o wuju - zaczęła znowu Fern. - Wuj nie potrafi
bez ciebie żyć.
- Będzie musiał.
- Czy ci go nie żal?
- Oczywiście, że mi go żal, ale... - Ciotka spojrzała na Fern.
- Ta podróż, którą wtedy odbyłam, była taka straszna...
- Ale to było pięćdziesiąt lat temu - zawołała Fern. - Pięćdzie
siąt lat temu rodzice wsadzili cię podczas sztormu na statek rybacki
i płynęłaś nim przez tydzień, zanim przybiliście do brzegu. A teraz
możesz polecieć specjalnym samolotem wyposażonym jak szpital.
- Mój ojciec odbył kiedyś przejażdżkę samolotem. Był zie
lony na twarzy, kiedy wrócił i było mu niedobrze...
- Ciociu, to było czterdzieści lat temu. Proszę cię... - Fern
pogładziła ciotkę po policzku. - Proszę cię, zrób to dla wuja
i dla mnie.
- Dla ciebie? Przecież ty mnie nie potrzebujesz. Nigdy mnie
nie potrzebowałaś.
- To nieprawda.
- Chciałabym się mylić... - Łza stoczyła się po policzku
Maud. Zamknęła oczy. - Teraz pewnie nie weźmiecie ślubu na
wyspie?
- Chyba byśmy na głowę upadli - wyszeptała Fern.
Przez chwilę panowała cisza. Maud zamyśliła się.
- Chcę ci coś zaproponować - odezwała się po chwili. - Za
wrzyjmy umowę.
- Jaką umowę?
- Jeżeli zgodzisz się wziąć ślub na wyspie, zgodzę się na
operację.
Jeszcze raz przejść przez to wszystko? Fern zadrżała z prze
rażenia.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 73
- Ale Sam...
- Sam się zgodzi, jeśli go o to poprosisz.
Problem polegał na tym, że Fern nie miała najmniejszej
ochoty prosić Sama.
- Ciociu - zaczęła, ale urwała, bo w tej samej chwili do
pokoju wszedł Quinn.
- Powinienem teraz zbadać pani ciotkę - uśmiechnął się
przepraszająco.
- Fern, powiedz, jaką zawarłyśmy umowę - zażądała nie
spodziewanie ciotka.
- Ciotka obiecała, że pojedzie do Sydney - odezwała się
Fern niepewnym głosem.
- Ale powiedz też, pod jakim warunkiem - domagała się
ciotka. - Chcę mieć świadka. Nawet gdybym zaraz umarła, bę
dziesz musiała dotrzymać obietnicy.
- Obiecałam ciotce, że jeżeli zgodzi się na operację, wezmę
ślub na wyspie. - Głos Fern zamienił się w szept.
- Ślub z Samem? - zdumiał się Quinn.
- Jest mi absolutnie obojętne, kogo Fern poślubi. - Maud
mówiła z trudem. Jej zmęczenie stawało się powoli widoczne.
- Chodzi mi tylko o to, żeby ślub odbył się tutaj. Zgadzasz się
na to, Fern?
- Zgadzam się.
- Proszę, proszę... - Quinn spojrzał na Fern i uśmiechnął
się tajemniczo.
Co ja robię? - myślała Fern. Przecież to są obietnice bez
pokrycia. Nie oglądając się za siebie, wybiegła z pokoju.
Sam... Powinnam się zobaczyć z Samem, zanim pojadę do
wuja. Z pewnością na mnie czeka.
Dlaczego nie mam na to najmniejszej ochoty?
Otworzyła drzwi, spodziewając się sceny podobnej do tej,
jaką Sam zrobił poprzedniego wieczoru. Lecz Sam siedział tym
74
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
razem na łóżku w swojej szkarłatnej piżamie, wyglądał znako
micie i był w doskonałym humorze.
- Fern! - Wyciągnął ręce i nie pozostało jej nic innego, jak
podejść do niego.
Ucałował ją energicznie w obydwa policzki.
- Jak się masz, kochanie? - zapytał. - A jak się miewa ciotka?
- Dziś lepiej - odpowiedziała, starając się odwzajemnić jego
uśmiech. - Ale jest ciągle jeszcze słaba.
Sam ciężko westchnął. Coś go najwyraźniej gryzło.
- Posłuchaj, doktor Gallagher powiedział mi rano, że była
bliska śmierci i że ja zachowywałem się jak rozkapryszony dzie
ciak. Czy mi wybaczysz?
Fern zmiękło serce. To był przecież ten sam chłopak, z któ
rym się przyjaźniła od lat. Znali się obydwoje od tak dawna.
Utwierdziła się w przekonaniu, że robi słusznie, wychodząc za
niego.
- Musiałeś się bardzo przestraszyć - powiedziała wyrozu
miale. - Dobrze, że chociaż ja nie zjadłam tego poskudztwa.
- Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że Lizzy posunie się
dla mnie do czegoś podobnego - odezwał się Sam, a w jego
głosie zabrzmiała nuta zachwytu. - Co to za dziewczyna!
- Sam... - Fern cofnęła się nieco od łóżka. - Sam, czy ty
jesteś rzeczywiście absolutnie pewien, że nie masz ochoty oże
nić się z Lizzy?
- Ożenić się... - Zmarszczył czoło. - Oczywiście, że nie.
Co ci strzeliło do głowy? To prawda, chodziliśmy z sobą, ale to
przecież było dawno temu. Byliśmy wówczas dziećmi. To było
jeszcze wtedy, zanim ty tu przyjechałaś i zanim zadecydowałem,
że nie będę mieszkać na wyspie. Czy wyobrażasz sobie zresztą
Lizzy jako żonę prawnika?
- Sam, posłuchaj mnie - przerwała mu Fern. - A gdyby
Lizzy się trochę zmieniła, to czy mógłbyś się z nią ożenić?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 75
Sam z uśmiechem potrząsnął głową.
- Oczywiście, że nie. Zawsze chciałem mieć rozsądną żonę.
Uspokój się, kochanie, widzę, że masz dzisiaj zły dzień.
- Ale...
- Posłuchaj, skarbie, sama wiesz, że podjęliśmy mądrą de
cyzję. Wiemy, czego się możemy po sobie spodziewać, bo świet
nie się znamy. Obydwoje chcemy poświęcić się pracy, nie chce
my mieć dzieci i żadne z nas nie wierzy w te różne romantyczne
historie. A więc... jesteśmy dla siebie stworzeni. Dobrze o tym
wiesz. Kiedy tylko wrócimy do Sydney...
- Ciotka Maud chce, żebyśmy tutaj wzięli ślub.
Sam skrzywił się.
- Ale przecież Lizzy...
- Nie sądzę, żeby Lizzy chciała coś tym razem zrobić - za
protestowała Fern - a ciotka powiedziała, że pojedzie z nami do
Sydney i da sobie zrobić operację, jeśli weźmiemy tu ślub. Jeżeli
operacji nie zrobi - umrze.
- Ciotka Maud zgodziła się pojechać do Sydney? - powtó
rzył z niedowierzaniem w głosie. - To ci dopiero...
- No więc sam widzisz...
- Tak. - Sam przejechał w zamyśleniu ręką po swej wygo
lonej brodzie. - Jest dopiero niedziela, a mamy przecież całe
trzy tygodnie wolne. Może weźmiemy ślub w piątek? Zostaną
nam wtedy jeszcze dwa tygodnie na naukę i prowadzenie badań,
zanim rozpoczniemy pracę.
Nic dodać, nic ująć. Zupełnie jakby rozmawiali na przykład
o parzeniu herbaty.
Wczoraj piła herbatę zaparzoną przez Quinna...
Przestań o nim myśleć, powiedziała sobie ze złością, nad
ludzkim wysiłkiem próbując zastosować się do tego pole
cenia.
- No dobrze, ale to musi być cichy ślub. Gdyby ciotka czuła
76 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
się nie najlepiej, można by wszystko urządzić tutaj. Zaprosili
byśmy tylko ciocię, wuja i twoich rodziców.
- Bardzo mi to odpowiada - odparł z uśmiechem. - Ale
włożysz tę swoją wspaniałą suknię, dobrze, Fern? Wyglądałaś
w niej przebojowo.
- Muszę dać ją do prania - mruknęła wymijająco. Ciekawe,
dlaczego najchętniej nie oglądałaby jej nigdy więcej na oczy?
- Ale oczywiście ubiorę się w nią - dodała.
Dzień dłużył się niemiłosiernie.
Sam postanowił zostać jeszcze w szpitalu, bo a nuż by mu
się pogorszyło, a Quinn zgodził się na to tak ochoczo, że
Fern z przerażeniem pomyślała o rachunku, jaki najpewniej
wystawi.
- Możesz już wrócić do domu - powiedziała Samowi jesz
cze podczas swojej bytności w szpitalu, ale on potrząsnął głową.
- Nie chcę ryzykować - wyjaśnił. - Trzeba dbać o zdrowie,
a trudno o lepszą opiekę niż u doktora Gallaghera.
- Nie wątpię - rzuciła Fern, patrząc niepewnie na Quinna,
który właśnie wszedł do pokoju.
- Przecież on nie musi leżeć w szpitalu - odezwała się, gdy
wyszli potem razem na korytarz.
- A ma pani pomysł, jak go stąd wyprawić do domu? - spy
tał z przekąsem. - Będę dbał o pani ukochanego - obiecał słod
ko i dotknął jej policzka, a Fern poczuła się tak, jakby przeszedł
przez nią prąd. - Zrobię to dla pani.
Odszedł, a ona pierwszy raz w życiu straciła zupełnie głowę.
Pojechała w końcu do domu. Wuj był w stanie skrajnej roz
paczy, rozpogodził się jednak nieco, gdy Fern powiedziała mu
o decyzji ciotki. Wkrótce pojechał do niej do szpitala.
W domu wujostwa panował niesamowity bałagan.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 77
Naczynia po przyjęciu weselnym stały nie pozmywane. Na
półmiskach leżało jeszcze kilka zimnych ostryg.
Fern posprzątała szybko, ale po chwili zabrała się do innych
czynności. Usuwała niewidzialne pajęczyny, czyściła lustra...
Robiła wszystko, byle nie myśleć o Quinnie.
O zmierzchu wybrała się na spacer w kierunku portu.
Wieczór był piękny, równie piękny jak wczoraj. Na horyzon
cie pojawił się właśnie księżyc.
Fern szła wolno, mijając łodzie rybackie przycumowane do
brzegu. Znała je wszystkie doskonale. Zwykle nie było ich tu
o tej porze - rybacy wypływali wieczorem w morze, ale wię
kszość z nich była pewnie gośćmi na jej weselu...
Większość jadła ostrygi przyrządzone przez Lizzy.
Fern mijała jedną łódź po drugiej. Przyzwyczaiła się do ich
widoku, tak jak przyzwyczaiła się do... widoku Sama.
Doszła do połowy falochronu i nagle stanęła jak wryta, ciszę
zakłóciły bowiem dziwne odgłosy.
Odwróciła się, próbując ustalić, skąd dobiega hałas. Był to
najwyraźniej odgłos rąbanego drewna. Zaraz potem nad wodą
uniósł się okrzyk przerażenia, a wkrótce po nim warkot silnika
diesla.
W przyćmionym świetle księżyca Fern dojrzała motorówkę,
która skręcając gwałtownie, wypływała na otwarte morze.
Była to łódź Lizzy - „Dolphin". Ta sama łódź, na której
pływał przedtem jej ojciec...
Skąd jednak ten hałas? Nie namyślając się, Fern zaczęła biec
w kierunku miejsca, gdzie przed chwilą jeszcze stała łódź Lizzy.
Ktoś tam już był. Sąsiednia łódź należała do Alfa Gunna. Alf
mieszkał na niej stale. Był już dobrze po osiemdziesiątce i sypiał
zwykle pod pokładem. Stał teraz na falochronie i przecierał
oczy, jakby pragnął odpędzić zły sen.
- Co się tu dzieje?
78 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Fern dopadła Alfa, chwytając go za ramię.
- Lizzy... - Alf z trudem dobierał słowa, a w jego głosie
kryło się niedowierzanie. - No więc Lizzy... Usłyszałem trzask,
zerwałem się na równe nogi, bo myślałem, że to jacyś bandyci,
ale to Lizzy wyrąbała wielką dziurę w swojej łodzi! I wypłynęła
na pełne morze z ogromną szybkością, a do łodzi wlewa się
woda...
- Ale dlaczego?
Dobrze znali odpowiedź na to pytanie, patrzyli więc na siebie
w niemym przerażeniu.
- Ona chce popełnić samobójstwo - wyszeptał Alf.
- Rzeczywiście... - Fern nie mogła pozbierać rozbieganych
myśli. - Jak duża jest ta dziura? - zapytała.
- Boję się, że spora. W porcie pewnie nie zatonie, bo otwór
jest powyżej poziomu wody, ale kiedy wypłynie na ocean...
Lizzy dobrze to wszystko obmyśliła. Gdyby łódź zatonęła
w porcie, ona sama na pewno by się nie utopiła. Pływała prze
cież jak ryba. Wiadomo jednak, że gdy łódź znajdzie się już na
pełnym morzu i wtedy dopiero zacznie tonąć... nie ma żadnego
ratunku. Nawet gdyby niespodziewanie zmieniła zdanie...
- Musimy ją dogonić, musimy ją dogonić - powtarzała Fern
w zapamiętaniu. - Proszę, niech pan płynie ze mną!
- Nie ma innego wyjścia - mruknął Alf. - Zbieraj się,
dziewczyno.
Łódź Lizzy wypłynęła już z portu, biorąc kierunek na północ,
wprost na rafę. Światła miała zgaszone i gdyby nie poświata
księżyca, zniknęłaby im już dawno z oczu.
- Przecież ona się zaraz rozbije o skały - zawołała Fern.
- Nie miałaby pewnie nic przeciwko temu - odezwał się Alf
cicho. - Ale w rafie jest przesmyk.
Alf także skierował swą łódź na północ. Fern miała ochotę
zamknąć oczy, by nie patrzeć na to, co ich czeka.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 79
Płynęli przez spienione fale, z obydwu stron otoczeni przez
skały. Przecież nie sposób tędy przepłynąć! W każdym razie nie
w takich ciemnościach...
A jednak się udało. Z przodu mieli przez cały czas łódź Lizzy,
która coraz bardziej zanurzała się w wodę.
- Żeby się utrzymała jeszcze chociaż przez pięć minut -
mruknął Alf przez zaciśnięte zęby.
A łódź płynęła dalej i dalej, tylko jej pokład zanurzał się
centymetr po centymetrze w wodzie...
Po chwili zatrzymała się. Zalała ją boczna fala i łódź Lizzy
powoli, powoli zaczęła znikać pod wodą.
A gdy już niknęła pod powierzchnią, szczupła, niewielka
postać uniosła ręce do góry i osunęła się w otchłań wraz z nią.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Boże mój!
Alf chwycił Fern bezwiednie za ramię.
- Specjalnie tu przypłynęła, na sam środek prądu! - Alf
zagryzł nerwowo wargi i przyspieszył. Skierował łódź w miej
sce, gdzie zatonął „Dolphin". - Wszystko sobie z góry dokład
nie zaplanowała - powiedział.
Nic właściwie nie było widać. Nigdzie nie było śladu Lizzy.
Tylko powierzchnia wody lekko się marszczyła, jak gdyby po
wietrze uciekało w górę z kabiny zatopionej łodzi.
Alf zatrzymał silnik, wziął koło i kilka kamizelek ratunko
wych i wyrzucił je za burtę daleko w morze.
Nikt do nich jednak nie podpłynął.
Nikt nie wołał pomocy.
Wszędzie panowała martwa cisza. Słychać było tylko plusk
wody rozbijającej się o burtę.
- Nie mogła jeszcze utonąć - odezwał się Alf. - Wcale nie
jest łatwo utonąć, jak ktoś pływa tak dobrze jak Lizzy. Ale nie
można też płynąć pod prąd, a woda znosi tutaj na pełne morze
i chyba właśnie dlatego Lizzy wybrała to miejsce. Jeżeli nie
chcemy stracić z nią kontaktu, musimy płynąć z prądem jak ona.
- Ale przecież...
- Woda unosi wszystko - mruczał do siebie Alf. - Widzisz
to koło i kamizelki ratunkowe, które jej wyrzuciłem? Płyną
obok siebie. Jeśli uruchomię silnik, stracimy je z oczu, a jeśli
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 81
damy się ponieść prądowi, może uda sieją uratować. To jedyna
nadzieja.
Zwinął dłonie w trąbkę i przytknął je do ust.
- Lizzy! - zawołał przeciągle. - Jesteśmy tutaj. Nie wygłu-
piaj się. Płyń do nas...
Z piersi starego człowieka wydobył się kaszel.
- Teraz ty zacznij wołać - odezwał się do Fern. - Nie po
trafię krzyczeć jak kiedyś. Poszukam przez ten czas latarni.
- Lizzy!
Wołanie Fern niosło się żałobnym echem wśród niesamowi
tej ciszy, która panowała wokół.
Alf wrócił po chwili z latarnią. Jasny snop światła migotał
wśród fal, a Fern krzyczała dalej.
Zobaczyli ją równocześnie. Niewielka, drobna postać dała
nurka pod wodę, gdy tylko padł na nią snop światła.
- Lizzy! - krzyczała przeraźliwie Fern. - Lizzy!
.- Wracajcie sobie! - Dziewczyna była teraz nie dalej niż
trzydzieści metrów od nich. - Wracajcie! - W jej głosie brzmiał
rozpaczliwy szloch. - Pozwólcie mi umrzeć...
- Nie uratujemy jej, jeśli nam w tym nie pomoże. - Alf
sposępniał. - Dopływa tu woda prosto z Antarktydy. Jeśli Lizzy
dłużej w niej pobędzie, dostanie hipotermii i utonie, chyba że
wcześniej dopłyną rekiny.
- Rekiny...
- Nie ma ich tu wiele, ale to, co jest, zupełnie wystarczy.
- A więc...
- Więc pojęcia nie mam, jak jej pomóc, jeśli za wszelką cenę
chce umrzeć - odpowiedział zdesperowany. - Możemy tu naj
wyżej poczekać, bo a nuż zmieni zdanie. Można by też przez
radio poprosić policję o pomoc.
- Najbardziej to by tu pomógł Sam...
- Sam? - zdumiał się Alf.
82 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Fern nie odpowiedziała, bo myślami była już daleko stąd. Sam
jednak uważa się za chorego i na pewno nie zechce się ruszyć.
Lecz Quinn Gallagher potrafi go do tego zmusić. Jedyny
ratunek to Quinn Gallagher...
Potrzebny jest Quinn.
Wszystkie domy na wyspie wyposażone były w radionadaj-
niki i już po chwili Fern usłyszała głos Quinna. Omal nie roz-
płakała się z radości.
- Quinn! Słuchaj mnie, Quinn, czy Sam jest ciągle w szpi-
talu?
Quinn wyczuł w jej głosie strach.
- Co się stało? - zapytał.
Jego głos jak zwykle wzbudzał zaufanie.
Miała rację. Potrzebny był jej właśnie Quinn. Jest przecież
specjalistą od nagłych wypadków.
Opowiedziała pokrótce, co się stało, wiedząc, że słucha ich
teraz pół wyspy. Zwiększało to szanse Lizzy. Im więcej ludzi
wie, co się z nią dzieje, tym lepiej.
- Tylko Sam może tu pomóc. Tylko Sam może zmusić ją do
zmiany decyzji - mówiła Fern. - Gdyby tu był, może by do nas
podpłynęła.
- Choćby go miało ciągnąć czterech chłopów, zaraz go tam
przyślę - obiecał Quinn. - Czy słyszy nas może któryś z ryba-
ków? Czy jest ktoś, kto mógłby zabrać z sobą Sama Huberta?
W tej samej chwili zaczęła się zgłaszać jedna osoba po drugiej.
Większość mieszkańców wyspy miała na wszelki wypadek
stale włączone radia na częstotliwość SOS... Do lądu stałego
było daleko i wszyscy tu nawzajem troszczyli się o siebie.
- Zaraz ruszamy w drogę - odezwał się cicho Quinn, gdy
przyjął wszystkie zgłoszenia. - Tylko nie trać głowy, Fern. Za-
raz tam będziemy.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 8$
Na miejsce wypadku przybyła mała flotylla. Łódź, która
wiozła Sama, płynęła pierwsza.
Mijało już piętnaście minut, od kiedy po raz ostatni Fern i Alf
widzieli Lizzy.
Musiała być gdzieś w pobliżu. Widzieli przecież stale koło
i kamizelki ratunkowe dryfujące koło łodzi, a pod prąd nie spo
sób było przecież płynąć.
Musieli czekać...
Łodzie zatrzymały się w odległości mniej więcej trzystu me
trów od „Jeanie" Alfa. Rybacy zdawali sobie sprawę, że gdyby
wszystkie dwadzieścia łodzi wyruszyło na poszukiwanie dziew
czyny, która nie chciała, by ją ratowano, skończyć by się to
mogło jej śmiercią. Wystarczyło przecież, by dostała się w po
bliże pracującej śruby.
Kuter, który prowadził całą flotyllę, wysunął się na czoło,
oświetlając przed sobą fale. Fern zauważyła, że załogę kutra
stanowili najbardziej doświadczeni rybacy z Baregi.
Kuter był sześciokrotnie większy od łodzi Alfa.
Gdyby Lizzy udało się podpłynąć do jego burty, nikt nie
byłby w stanie wyciągnąć jej z wody.
Dlatego właśnie marynarze zaczęli spuszczać gumową łódkę
ratunkową. Były w niej dwie osoby.
Sam...
IQuinn...
Boże święty, a co tu robi Quinn? Powinien być przecież przy
ciotce...
A co się dzieje z Lizzy? Jest już przecież w wodzie ponad
pół godziny.
Prąd znosił teraz i , Jeanie", i małą łódkę ratunkową. Kuter
wycofał się od razu. Oświetlał tylko nadal powierzchnię wody.
Mała flotylla czekała w pogotowiu.
Zdawać by się mogło, że cały świat zamarł w oczekiwaniu...
84 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Bez względu na to, jak zachowała się Lizzy Hurst, należała
przecież do społeczności wyspy i wszyscy myśleli teraz tylko
o jednym: żeby znów była wśród nich.
- Lizzy!
Wzdrygnęła się, słysząc donośny głos Sama.
Wokół panowała przenikliwa cisza. Łodzie wyłączyły silniki,
a tubalny głos Sama, wzmocniony dodatkowo przez megafon,
mógłby obudzić zmarłego.
- Lizzy...
Ku jej zdumieniu głos Sama załamał się. Czyżby był zdener
wowany? On, który zawsze mówił spokojnym, opanowanym;
głosem...
Fern nie znała Sama mówiącego głosem łamiącym się ze
zdenerwowania.
- Lizzy, wracaj! - zawołał znowu. - Co ty wyrabiasz,
dziewczyno! Musisz żyć! Pomyśl o mnie...
Nad wodą uniósł się cichy płacz.
- Zostaw mnie! - Cichy głos Lizzy docierał do Fern jak
dalekie echo. - Nie chcę żyć. Przecież ją kochasz...
- Liz, słuchaj mnie, Liz! - Głos Sama znowu był donośny.
- Liz, nie możesz przecież być żoną prawnika!
Była to doprawdy głupia rozmowa.
- Idź sobie...
- Lizzy, proszę cię...
— Nie nadaję się na żadną żonę... - przyniosło echo
odpowiedź Lizzy. - Tonę...
. - Nie!!!
Głos Sama przerodził się w przeraźliwy krzyk, jakby coś
w nim pękło i rozpadło się bezpowrotnie. Quinn na próżno pró
bował go powstrzymać. Sam odepchnął go i rzucił się do wody.
- Sam...
To była znowu Lizzy. Zauważyła jego skok i w jej głosie
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 85
zabrzmiało po raz pierwszy przerażenie. Bała się o swego uko
chanego...
- Rekin! - zawołał ktoś z tyłu.
Fern odwróciła się błyskawicznie. W świetle reflektorów, ja
kie rzucał we wszystkich kierunkach największy kuter, można
było dostrzec szybko poruszającą się nad powierzchnią wody
czarną płetwę.
- Sam! - Fern nie zdawała sobie sprawy z tego, że krzyczy.
- Lizzy!
Alf był już za sterem. Huk silnika rozdarł ciszę. Nadal nie
mogli dostrzec Lizzy, ale widzieli Sama. Znajdował się jakieś
dwadzieścia metrów od pontonu ratunkowego i płynął, niezdar
nie wyrzucając ramiona.
- Zatrzymaj się! - krzyknęła Fern.
Poruszając się w wodzie, Sam zwracał na siebie uwagę re
kina.
- Boże, Sam... - rozległ się znowu głos Lizzy, przepełniony
trwogą.
Tym razem Fern dojrzała ją. Dziewczyna płynęła w kierunku
Sama.
- Fern, chodź tutaj, tylko szybko. - Alf przyciągnął Fern do
steru.
Śruba nie była już tak niebezpieczna, jak jeszcze przed chwi
lą, gdy nie wiadomo było, gdzie znajduje się Lizzy. Z dwóch
grożących Lizzy i Samowi niebezpieczeństw mniejszym była
z pewnością śruba. Poruszała się jednostajnym rytmem w okre
ślonym kierunku. Można było umknąć przed nią, dając w ostat
niej chwili nurka. Nie rzucała się na człowieka z otwartą paszczą
i wyszczerzonymi, ostrymi jak brzytwa zębami...
Fern nie pytała o nic. Słuchała Alfa, tak jak jej poleceń
słuchano na ostrym dyżurze w szpitalu. Tutaj on dowodził.
Skierował się na dziób łodzi, zabierając coś po drodze.
86 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
-Nie chcę! Boże, Sam!
Krzyk straszliwej rozpaczy wypełnił wszystko.
W tej chwili Quinn uruchomił silnik w gumowej łodzi ratun-
kowej. Pewnie uda mu się dotrzeć do Sama szybciej, niż oni
będą to w stanie zrobić.
Lizzy płynęła w kierunku Sama jak szalona. Skąd ona ma
tyle siły, zastanawiała się Fern. Po tych wszystkich przeżyciach?
A do tego tak długo jest już w wodzie. Dotarła do niego pier
wsza, przyciągnęła do siebie i przewróciła na plecy, trzymając
kurczowo w ramionach.
Rekin zaatakował Sama chwilę wcześniej.
Sam leżał nieruchomo, oszołomiony napaścią, wsparty o fi-
ligranową postać dziewczyny.
Na powierzchni wody rozszerzała się czerwona plama.
Czarna płetwa płynęła znów szybko w ich kierunku,
- Wyłącz silnik - krzyknął Alf. - Już!
Hałas silnika ucichł...
Cisza jednak trwała tylko chwilę.
Niespodziewanie rozległ się ogłuszający huk.
Długi, wąski przedmiot, który Alf zabrał z sobą, idąc na
dziób łodzi, okazał się strzelbą. I z niej właśnie Alf wystrzelił...
Strzał okazał się celny.
Woda wokół rekina zabarwiła się na czerwono. Gumowa
łódka Quinna była już blisko.
Strzał Alfa przyniósł jednak tylko krótką chwilę wytchnienia.
Nie było co marzyć o ratunku nawet w pontonie Quinna.
Za chwilę można się spodziewać stada rekinów. Krew jest
przynętą, której żaden rekin nie jest w stanie się oprzeć. Roz-
szarpią na kawałki swego martwego towarzysza, a potem nie
ostanie się nic. Gumowa łódka nie daje schronienia przed sprag
nionymi krwi drapieżnikami...
Łódź Alfa była najbliżej. Była też najmniejsza ze wszystkich.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 87
Fern uruchomiała znowu silnik. Alf, wychylony za burtę, trzy
mał bosak.
- Teraz w lewo! Steruj w lewo...
Nic teraz nie widziała. Stojąc w tyle łodzi, sterowała na
ślepo.
- Powoli, powoli. Wyłącz silnik!
Silnik znowu ucichł.
- Fern, chodź tu.
Ponton Quinna przytykał teraz do burty, przez którą wychylał
się Alf z bosakiem. Quinn trzymał Lizzy pod pachy, próbując
wyciągnąć ją z wody.
Był to niemały wysiłek, ponieważ Lizzy trzymała kurczowo
Sama.
Ponton lada chwila mógł się przewrócić do góry dnem.
W miejscu, w którym Quinn podtrzymywał Lizzy, zanurzył się
niemal pod wodę.
- Trzymaj - rzekł Alf, dając Fern bosak do rąk.
Nikt by się nie domyślił, że Alf przekroczył już osiemdzie
siątkę. Poruszał się szybciej i sprawniej od niejednego młodzika.
Zniknął teraz, lecz po chwili był już z powrotem z liną, by
przymocować ponton do swojej łodzi.
Rybacy na pozostałych łodziach patrzyli po sobie bezradnie.
Nie było już czasu, by spuszczać kolejną łódkę, a ich łodzie są
przecież za wysokie...
- Lizzy, musisz mi teraz pomóc. - Głos Quinna zdradzał
napięcie i wielkie zmęczenie. - Podciągnij trochę Sama i chwyć
się za linę.
Lizzy znajdowała się u kresu sił, stanowczy głos Quinna
zmusił ją jednak do posłuszeństwa. Potrafiła teraz jedynie speł
niać cudze rozkazy.
Fern wstrzymała oddech. Wszystko zależy już tylko od Liz
zy. Quinn nie jest w stanie nic więcej zrobić.
88 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Nadludzkim wysiłkiem Lizzy podciągnęła Sama nieco bliżej
i Quinn chwycił go za kołnierz.
- Czy możecie ją teraz wciągnąć? - spytał Quinn.
- Oczywiście, doktorze - Alf powiedział to takim tonem,
jakby proszono go o przys nięcie solniczki przy stole. - Trzy-
maj mnie mocno - zwrócił się do Fern.
Stary rybak przechylił się przez burtę, złapał Lizzy za rękę
i pociągnął. Fern trzymała go za pasek u spodni. Gdy upewniła
się, że nie straci równowagi, nachyliła się także, by ciągnąć.
Lizzy za drugą rękę. Półprzytomna, ociekająca wodą dziewczy-
na znalazła się wreszcie na pokładzie.
Przyszła teraz kolej na Sama. Ociekał nie tylko morską wodą,
lecz także krwią.
Ale mogło być przecież znacznie gorzej.
Żył przecież.
W boku Sama była wielka rana. Zęby rekina zerwały z jego
lędźwi skórę, mięśnie i . . .
Fern wolała nie myśleć, co jeszcze mogły uszkodzić, ale
wiedziała, że powinna teraz natychmiast powstrzymać krwawię-
nie. Rana była tak wielka, że szybko mógł się wykrwawić na
śmierć.
- Sam - powiedziała. - Sam, już ci nic nie grozi...
Z piersi Sama wydarł się jęk, głowa osunęła mu się na ramię
i stracił przytomność.
Żeby się tylko nie ocknął, zanim zaaplikują mu morfinę!
Gorączkowo próbowała ustalić, skąd się bierze krwawienie.
Mógł je wstrzymać tylko ucisk na samą ranę.
Wychodząc na spacer, wzięła z sobą wiatrówkę. Wydało się
jej przez chwilę, że wieki całe minęły od tego czasu.
Zwinęła ją teraz we czworo i użyła jako opatrunku.
Krew stopniowo przestała tryskać, tylko sączyła się powoli...
Za plecami Fern cichutko pojękiwała Lizzy. Była w stanie
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 89
szoku i krańcowego wyczerpania, nie mówiąc już o hipotermii.
Ale nic dla niej nie można było teraz zrobić...
Boże, przecież sama sobie nie dam rady!
- Co mu jest?
Głos Quinna uśmierzył natychmiast jej niepokój. Zajęta Sa
mem nie zauważyła nawet, jak Alf pomógł mu wejść na pokład
łodzi. Quinn przyklęknął przy niej.
- Alf, potrzebne będą koce - rzekł Quinn. - I zajmij się
Lizzy. Trzeba ją dobrze rozgrzać. Znieś ją pod pokład. A jak się
tutaj mają sprawy, pani doktor? W jakim on jest stanie?
Mogłoby się wydawać, że znajdują się w izbie przyjęć na ostrym
dyżurze, w jakimś dużym, dobrze wyposażonym szpitalu. Fem
uspokoiła się, gdy zaczęli prowadzić rzeczową rozmowę.
- Ma głęboką ranę w prawej stronie brzucha. Nie widzę
dobrze, ale i jelito może być uszkodzone.
Quinn rozejrzał się wokół. Obok leżała deska. Przyciągnął ją
do Sama, który nie odzyskał przytomności. Leżał nieruchomo,
zimny i blady. Przecież stracił tyle krwi, że może zaraz umrzeć,
myślała Fern z rozpaczą.
- Trzeba go natychmiast przewieźć do szpitala - szepnęła.
-To dla niego jedyny ratunek. Potrzebna nam jest sól fizjologi
czna, plazma, morfina...
- Roztwór soli i morfinę mam w torbie na drugiej łodzi.
Zanim się tu dostałem, krzyknąłem jeszcze z łódki, żeby mi ją
jak najszybciej przysłali. - Quinn nie przestawał zajmować się
Samem. Wsuwał pod niego deskę, tak by nie unosić ciała do
góry. Spojrzał na ociekające krwią ręce Fern i zauważył, że
krwotok ustaje. - Proszę dalej mocno trzymać, pani doktor.
Podciągnę głowę...
Wciągnął szybko głowę i barki Sama na deskę i znalazł się
przy jego nogach. Podciągnął resztę ciała, uważając, by nie
zniszczyć prowizorycznego opatrunku Fern,
90 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Obok leżały jakieś złożone płachty. Z wyraźnym wysiłkiem
Quinn uniósł deskę i wsunął pod nią płachty, tak by Sam leżał
głową w dół, z nogami uniesionymi lekko do góry.
Mogło to trochę pomóc.
Ale czy na długo?
Alf wyszedł na pokład.Najwyraźniej przebrał już i ogrzał
Lizzy.Niósł teraz z sobą koce.Sama też trzeba jak najszybciej
rozgrzać. Quinn zdarł z niegomokrą koszulę i otulił kocami.
- Doktorze, co mam teraz robić?
- Potrzebna mi moja torba. Zostawiłem ją na kutrze.
Kuter zatrzymał się właśnie obok łodzi Alfa.
Alf uruchomił natychmiast silnik. Obydwie łodzie, stojące
obok siebie burta przy burcie, musiały mieć pracujące silniki,
aby uniknąć kolizji.
Rybacy z Baregi wiedzieli, jak należy zachowywać się na
morzu. Quinn i Fern mogli spokojnie się zająć leczeniem.
Już w minutę później na pokład wchodzili rybacy z załogi
kutra. Wszystko poszło tak gładko, jakby nie był to wzburzony
ocean w nocy, lecz spokojne jezioro w samo południe. Jeden
z nich przyniósł Quinnowi torbę.
Morfina, roztwór soli fizjologicznej... Było tam wszystko
czego potrzebowali, by utrzymać Sama przy życiu.
Wszystko - poza odrobiną szczęścia.
Samowi potrzebny jest jeszcze łut szczęścia, pomyślała ze
smutkiem Fern, dotykając jego lodowatej, trupio bladej twarzy.
Maleńki choćby łut szczęścia...
Z dziobu dobiegł ją okrzyk przerażenia. Rybacy wciągali to,
co zostało z pontonu. Rekiny rozszarpały go na strzępy. Miała
rację, obawiając się ataku tych rozszalałych, zgłodniałych dra
pieżników.
A jednak Sam ma szczęście.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 91
Ma też przy sobie doktora Gallaghera, pomyślała Fern
z ulgą, patrząc, jak zręcznie i szybko Quinn zakłada Samowi
kroplówkę.
Takiego właśnie człowieka dobrze mieć przy sobie w czasie
nagłego wypadku...
Takiego właśnie człowieka dobrze w ogóle mieć przy so
bie...
Przez następne parę godzin Sam znajdował się na pograniczu
życia i śmierci. Około trzeciej nad ranem, dzięki Quinnowi,
kryzys minął.
Zawieźli wtedy Sama na salę operacyjną. Czekała ich teraz
ciężka praca przy tamowaniu krwawienia i leczeniu okaleczeń,
które były bardzo poważne. Całe szczęście, że nerki nie zostały
uszkodzone.
Gdy tylko przybyli do szpitala, założyli Samowi cewnik,
z niepokojem sprawdzając, czy nie pojawia się w moczu krew.
Wszystko jednak było w porządku i była to pierwsza dobra
wiadomość tej nocy.
Aby usunąć skutki krwotoku, podawano teraz Samowi stale
krew, a Quinn po zbadaniu rany zdecydował się na otwarcie
brzucha. Jeżeli wątroba została naruszona...
Quinn pracował szybko, ale dokładnie, sprawdzając ranę
i podwiązując zerwane naczynia krwionośne.
Fern podawała narkozę, co wymagało pełnej koncentracji,
zważywszy na ciężki stan pacjenta. Była jednak w stanie ocenić
zręczność i fachowość Quinna.
Podobny rodzaj operacji wymagał nie tylko wiedzy, opano
wania i doświadczenia, ale także zimnej krwi, odwagi i przeni
kliwości. Quinnowi ich nie brakowało.
Barega ma szczęście, że zamieszkał tu taki lekarz.
Jelito było poszarpane, kawałka nawet brakowało. Fern nie
92 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
poradziłaby sobie sama, gdyby miała przeprowadzić podobną
operację; było to dla niej zbyt straszne. Quinn jednak nie wahał
się nawet przez chwilę. Nie odzywał się prawie, zajęty łącze-
niem jelita, a potem dokładnym płukaniem otrzewnej. Chwila
nieuwagi lub niedbałość mogłaby kosztować pacjenta życie.
Fern wiedziała, że nawet w Sydney nie można by marzyć
o lepszym chirurgu. Pomagały im dwie pielęgniarki, które mie
szkały na wyspie. W dużym szpitalu akademickim taką operację
wykonywałoby siedem lub osiem osób.
Była pełna podziwu dla Quinna. Gdy zaszył brzuch, trzeba
było jeszcze zrobić opatrunek - w jednym miejscu brakowało
kawałka skóry - ale była teraz nadzieja, że Sam przeżyje.
Nie tylko Quinn odetchnął z ulgą, kiedy zdejmował masecz-
kę z twarzy. Pielęgniarki wywoziły Sama, ledwie trzymając się
na nogach. Żadna z nich zapewne nie brała jeszcze udziału
w tak trudnej operacji.
- Byłeś wspaniały - powiedziała Fern, zbliżając się do urny-
walki.
Nogi miała jak z waty. Ściągnęła maseczkę z twarzy, nie
bardzo wiedząc, co się z nią dzieje.
- Ty także sprawiłaś się nie najgorzej - odparł.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Czy naprawdę nie jesteś zmęczony?
- Ależ jestem, tylko włączyłem automatycznego pilota.
- Ładny automatyczny pilot! Uratowałeś przecież człowie
kowi życie...
- Mam nadzieję, ale dopiero za kilka dni będziemy mogli
być tego pewni. Istnieje duże niebezpieczeństwo infekcji. Oczy-
wiście trzeba go będzie wysłać do Sydney. Nie obejdzie się bez
operacji plastycznej.
Fern przymknęła oczy. Nachodziły ją fale zmęczenia, jedna
po drugiej. Nastąpiło odprężenie i czuła się teraz wręcz chora.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 93
Quinn stanął za nią i delikatnie rozwiązał tasiemki jej fartu
cha. Wyrzucił rękawice chirurgiczne do kosza i objął ją w pasie.
- Jesteś wyczerpana - powiedział cicho.
Przyciągnął ją do siebie, by mogła się o niego oprzeć, a ona
nie zareagowała, bo była ogromnie zmęczona.
Nie, nieprawda.
Była tak okropnie zmęczona, że nie miała siły protestować.
- Powinnaś się zaraz położyć - dodał, całując ją delikatnie
we włosy.
- Chyba tak...
- No to dziś straciłaś narzeczonego...
Głos Quinna dobiegł do niej z oddali. Oparła się o niego
i słuchała, ale to, co mówił, nie miało przecież żadnego sensu.
- On przecież będzie żył - rzekła niepewnie, - Na pewno
będzie żył.
- Ale nie z tobą.
- Nie ze mną?
Właściwie zmusiła się, by zadać to pytanie. Wcale nie była
ciekawa odpowiedzi. Jedyne, co się teraz liczyło, to jego bli
skość. Świadomość, że w jego obecności nic jej nie grozi.
Koszmarne przeżycia ostatniej nocy przestały jej dotyczyć.
Były, minęły, a przy niej jest Quinn.
Wiedziała, że jest bezpieczna. Czuła się jak u siebie. Jak we
własnym domu.
Nie masz przecież domu. Wiesz przecież, że nie masz domu,
szeptał ten sam głos co zawsze. Po śmierci rodziców głos ten
krzyczał, teraz krzyk przeszedł w ledwie dosłyszalny szept.
- Sam wpadł w rozpacz, kiedy powiedzieliśmy mu, że Lizzy
jest bliska utonięcia - mówił cicho Quinn.
Nadal ją obejmował.
- Muszę przyznać, że się myliłem. Sądziłem, że ten człowiek
jest niezdolny do jakichkolwiek uczuć, ale kiedy mu powiedzia-
94
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
łem, że Lizzy pewnie zaraz utonie, wyskoczył z łóżka i zaczął
się domagać, żebym z nim jechał. Mówił, że jestem lepszym
lekarzem od ciebie, a jego Lizzy musi mieć najlepszą opiekę.
Kiedy odmówiłem - nie mogłem przecież zapominać o twojej
ciotce - myślałem, że mnie zabije. Tak więc to nie ja jego, lecz
on mnie zmuszał groźbami do wypłynięcia w morze.
- Sam... -szepnęłaFern.
- Tak, Sam.
Quinn objął ją mocniej. To chyba jest coś więcej niż zdawko-
we dodawanie otuchy komuś, do kogo dotarła niepomyślna
wiadomość.
Tak, to z pewnością jest coś więcej.
- Na szczęście pojawiła się wtedy Jess. Ona potrafi robić
masaż serca i umie obsługiwać defibrylator. Zaofiarowała się
zostać z twoją ciotką, zanim Sam zabrał się do bicia mnie.
- Sam i Lizzy byli zawsze przyjaciółmi - wyszeptała. -
Sam, Lizzy i ja zawsze byliśmy przyjaciółmi.
Delikatnie, lecz stanowczo odwrócił ją twarzą do siebie.
- Myślę, że musisz z tego wykreślić dzisiaj słówko ,ja".
Myślałem - ciągnął, trzymając ręce na jej ramionach - że twój
Sam jest niezdolny do miłości, i miałem rację. Ale inaczej za-
chowuje się Sam, który należy do Lizzy...
- Nie chcę tego słuchać!
Zapadła długa cisza, którą zakłócało jedynie tykanie zegarał
na ścianie.
- Ile bym dał za to, żebyś nie czuła się tak, jak...
- Jak dziewczyna, którą ten głupiec zamierza porzucić...
Nie był w stanie skończyć. Nie było słów na określenie tego,
co rodziło się między nimi.
Przyciągała ich do siebie siła, o istnieniu której Fern nie
miała do tej pory pojęcia. Jakby odnalazły się nareszcie dwa
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAZ 95
magnetyczne pola. Stali w objęciach nie wiadomo jak długo.
Zegar tykał nad ich głowami, a usta Quinna pozostały na jej
wargach. Nie poruszali się.
Nie było takiej potrzeby.
Przechodzili moment uzdrowienia. Przeżywali chwilę,
w której spotykają się z sobą dwie rozdzielone części jednej
całości. Pustka, w której Fern się znalazła, gdy zginęła jej ro
dzina, zaczęła się powoli wypełniać. Miała ochotę płakać ze
szczęścia, ale nie mogła przecież płakać wtedy, gdy Quinn ją
całował.
Miał ciągle na sobie pokrwawiony fartuch, a dżinsy Fern
były chyba jeszcze bardziej pobrudzone krwią niż jego ubranie.
Ale nie miało to najmniejszego znaczenia.
Liczył się tylko Quinn...
Dotykał jej piersi i zdawać by się mogło, że obejmuje naj
bardziej drogocenną rzecz, jaka istnieje na świecie. Fern wie
działa, że jest tak naprawdę.
Odsunął ją potem na długość ramienia. Oczy mu pociemnia
ły, były pełne tęsknoty i pożądania.
- Sama widzisz, że nie możesz wyjść za Sama - powiedział
stłumionym głosem.
- Wiem, że nie mogę - odparła szeptem.
- Jesteś moja! - Chwycił ją mocno za ręce. - Czujesz to
chyba. Należymy do siebie bez reszty. Wiedziałem o tym, kiedy
po raz pierwszy na ciebie spojrzałem.
- Sam... -szepnęła. - Muszę porozmawiać z Samem.
Trudno jej było pozbierać myśli. Wiedziała, że chce być tylko
z Quinnem, z człowiekiem, którego kocha, ale przecież była
zaręczona z Samem. Nie powinna teraz całować się z Quinnem,
gdy jej narzeczony walczy o życie.
- To prawda. Powinnaś porozmawiać z Samem - zgodził się
Quinn i znowu przyciągnął ją do siebie. - Ja... też muszę zała-
96 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
twić kilka spraw. Musimy pozałatwiać wszystkie swoje sprawy
po to żebyśmy mogli być razem.
- Nie wiem - szepnęła. Serce biło jej ze strachu, z miło
i z wątpliwości, które zaczęły ją nawiedzać. - Może...
- Nie ma żadnego „może". Jesteśmy tylko ty i ja - oświad-
czył, dotykając ustami jej warg.
- Quinn, gdzie jesteś?
Kobiecy głos dochodzący od drzwi sprowadził ich na ziemię.
Kto wie, jak długo ich wołano. Odsunęli się od siebie, ale
Quinn nie puścił jej zupełnie. Obejmował ją nadal ramieniem.
Obejmował ją gestem posiadacza, jak swoją własność, a Fern
czuła, że gdyby jej nie podtrzymywał, pewnie by się przewró
ciła. Wirowało jej w głowie ze zmęczenia i z nadmiaru wraże
a także z powodu bliskości Quinna.
Była to Jessie.
Rozglądała się wokół niespokojnie i uśmiechnęła z ulgą, gdy
ich zobaczyła.
- Dobrze, że jesteście. Myślałam, że Quinn odwiózł panią,
do domu, a już parę godzin temu telefonowałam do pana Ry-
crofta, uprzedzając go, że przenocujemy panią tutaj.
Jessie uśmiechała się do nich, nie zwracając uwagi na rękę
Quinna, która nadal obejmowała Fern.
- Lizzy leży w pokoju z twoją ciotką. Ma już normalną
temperaturę. Kiedy jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że Sam
najpewniej będzie żył, zasnęła od razu. Fern, ależ ty jesteś
zupełnie wykończona. Quinn, zaprowadź ją szybko do łóżka.
- Ale...
- Mam ogromną sypialnię i dwa łóżka - zapewniła ją Jessie,
- Quinn, a kiedy ty się wybierzesz spać?
- Jeszcze nie mogę. Muszę zaczekać, aż Sam się obudzi. To
może potrwać parę godzin.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 97
- No to w takim razie lepiej będzie, jeśli ja i Fern się poło
żymy, żeby rano był ktoś przytomny. Dasz radę iść sama? -
zwróciła się do Fern.
W tej samej chwili Quinn wziął Fern na ręce i skierował się
do drzwi.
- Jak na dobrego weterynarza, zadajesz bardzo niemądre
pytania! - Quinn uśmiechnął się do Jessie, ale ciepło i tkliwość
w tym uśmiechu przeznaczone były tylko dla Fern. - Moja da
ma ma swoje własne środki transportu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Fern spała jak zabita.
Gdy się obudziła, pokój zalany był słońcem, a do jej łóżka
podchodziła właśnie Jessie, niosąc tacę ze śniadaniem.
- Bekon z jajkami i kawa - zaanonsowała z uśmiechem. -
Jesteś głodna?
- Troszkę.
Fern przetarła oczy.
Po chwili przetarła je znowu. Jessie jakby przytyła w ciągli]
nocy. Rękę trzymała przy piersiach.
- No już, już dobrze - przemawiała, kołysząc miarowo ręką.
- Zaraz będziesz jadł. W nocy przybyło mi następne dziecko
- wyjaśniła na widok miny Fern, która nie mogła otrząsnąć się
ze zdziwienia. - Maleńki wompat. Przyniósł mi go jeden z far
merów. Nie wiem, czy uda się go utrzymać przy życiu. Ale
może? Staram się upodobnić do jego mamy. Chodzę z nim, czujei
bicie mego serca, grzeję go.
To był zupełny dom wariatów. Szpital, dom, lecznica dla
zwierząt, sierociniec, wszystko pod jednym dachem...
Zerknęła na zegarek. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Jedenasta!
- Tak, tak. - Jessie pokiwała głową. - Już jedenasta. -
Usiadła na brzegu łóżka, nie przestając głaskać malutkiego
wompata. - Za pół godziny samolot zabiera Sama. Będziesz
pewnie chciała się z nim pożegnać.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 99
- Oczywiście... - Fern wypiła parę łyków kawy. - A... jak
on się czuje?
- Dostaje tyle morfiny, że jest właściwie nieprzytomny, ale
wyniki analiz są dobre i Quinn uważa, że wszystko jest w po
rządku.
- ALizzy?
- Pakuje się.
- Co?!
- Tak. Quinn powiedział jej przed godziną, że Sam będzie
miał operację plastyczną w Sydney. Wyskoczyła z łóżka i po
gnała do domu. Wyjaśniła nam, że idzie po walizkę, że zaraz
będzie z powrotem i że nas pozabija, jeśli tylko puścimy Sama
bez niej.
- Aha...
- Sam Hubert będzie chyba musiał podjąć ważkie decyzje
- dodała Jessie, patrząc ciepło na Fern, ale Fern potrząsnęła
przecząco głową.
- Nie, to nie będzie potrzebne - szepnęła.
Nie miała co włożyć na siebie. Jej ubranie było brudne i po
krwawione. Jessie zaproponowała, że pożyczy jej bluzkę i spód
nicę.
- Całe szczęście, że jesteśmy prawie tego samego wzrostu
i tuszy - powiedziała.
Fern potrząsnęła na to głową, gdy włożyła już rzeczy Jessie.
- Trochę to mnie ciśnie. Jesteś przeraźliwie chuda.
- Nie zawsze taka byłam. Ale nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło - odparła Jessie zagadkowo.
Fern przyjrzała się jej podkrążonym oczom. Nieraz już zwra
cała na nie uwagę.
Czuła do niej podświadomie sympatię i spodziewała się, że
znajdzie w niej przyjaciółkę, dlatego miała nadzieję, że usłyszy
kiedyś od Jessie, co jest powodem jej podkrążonych oczu.
1 0 0 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Quinna spotkały zara po wyjściu na korytarz.
Oczy mu rozbłysły, gdy tylko zobaczył Fern. Był wyraźnie
zmęczony, choć przecież podobno przywykł do obchodzenia się
bez snu.
Fern ścisnęło się serce i z trudem się powstrzymała, by nie
dotknąć jego szarej z przepracowania twarzy.
- Dawno już powinien pan być w łóżku, panie doktorze
- odezwała się. - Teraz moja kolej.
Uśmiechnął się do niej tak, że wzruszenie ścisnęło jej gardło.
- Najpierw musimy się pozbyć tego twojego Sama, a póź-
niej pomyślimy o łóżku - odparł, uśmiechając się do niej prze-
kornie.
- Panie doktorze... - zaczęła niepewnie.
- Pani doktor - odpowiedział jej dokładnie tym samym to
nem, udając oburzenie. - Chciała się pani widzieć z Samem
przed jego odjazdem. Frank wrócił dziś rano do domu, nikogo
więc w pokoju poza Samem nie ma.
- Dziękuję...
Fern skierowała się do drzwi niepewnym krokiem.
Quinn otworzył jej drzwi.
- Idź i pożegnaj się z nim - rzekł cicho.
Sam budził się co chwila i znowu zapadał w sen.
Na krześle przy łóżku siedziała Geraldine. Na widok Fern
uśmiechnęła się.
- Zawołaj mnie, jak będziesz wychodzić - poprosiła, opu-
szczając pokój.
Fern usiadła na miejscu pielęgniarki i dotknęła ręki Sama.
Otworzył oczy.
- Fern...
- Jestem przy tobie - szepnęła. - Niedługo zawiozą cię do
Sydney. Trzeba ci zrobić przeszczep skóry.
- Gdzie jest Lizzy?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 101
- Poszła się spakować. Powiedziała, że pojedzie z tobą.
Sam otworzył szeroko oczy.
- Lizzy? Naprawdę? Przecież ona nigdy nie zechce wyje
chać z wyspy.
- N i e puści cię samego - powiedziała Fern, biorąc wielką
dłoń Sama w swoje ręce. - Lizzy cię kocha. Nie wiem, co wobec
logo zamierzasz zrobić...
Sam poruszył się niespokojnie i zamknął oczy.
- Ożenię się z nią - odparł stanowczo.
Zapadła cisza.
Dziwne. Ta rozmowa powinna być nieprzyjemna. W końcu
Sam był jej narzeczonym i oznajmiał jej właśnie, że się z nią
me ożeni, że poślubi inną...
Sam był jej przyjacielem.
Ałe nie kochała go.
W sercu miała tylko jedno miejsce.
- Fern - odezwał się Sam - tak sobie myślę...
- Co sobie myślisz?
- Lubimy się przecież, prawda?
- Prawda.
- Ale przecież nigdy nie próbowałabyś dla mnie kogoś
Otruć... Ani nie próbowałabyś się utopić...
Fern z trudem powstrzymała uśmiech.
- Święta prawda. Nigdy bym tego nie zrobiła.
- Tak sobie myślę, że tego mi brakowało.
D r z w i za nimi otworzyły się.
Weszła Lizzy. Dziewczyna, którą Sam kochał.
- Lizzy, kochana... - wyszeptał.
Szlochając, przebiegła przez pokój i ukryła twarz w kocu na
łóżku Sama.
- Sam, Sam, żebyś wiedział...
- Nie płacz, Liz - szepnął Sam, gładząc ją po włosach.
102 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ
- Wszystko będzie dobrze. Mogę przecież wrócić na Baregę
i otworzyć tu praktykę.
- Zamieszkam z tobą w mieście - szlochała Lizzy. -
Oczywiście, że tak. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, kiedy
mówiłam, że nie pojadę do Sydney. Nie możesz dla mnie tutaj
wracać.
- Zobaczymy jeszcze, jak to będzie - powiedział cicho,
- To ja już sobie pójdę - oznajmiła Fern, ale nie zwrócili na
nią najmniejszej uwagi.
Nie było dla niej między nimi miejsca.
- Jakie ma się uczucie, będąc porzuconą narzeczoną?
Quinn czekał na Fern w korytarzu.
Uśmiechnęła się do niego. Nie było to takie straszne. Czułai
nawet, że ktoś jej zdjął z ramion wielki ciężar.
- To straszne - odpowiedziała, starając się nadać swemu
głosowi tragiczne brzmienie. - A najgorsze z tego wszystkiego
jest to, że, jak się okazało, jestem typową starą panną.
- Typową starą panną? - powtórzył Quinn, zakładając ręce
na piersiach. - A to dlaczego?
- Bo kiedy Sam zapytał mnie, czy mogłabym z miłości otruć
kogoś lub sama się utopić, doszłam do przekonania, że nigdy
w życiu nie zrobiłabym tego dla żadnego mężczyzny.
- Nawet dla mnie?
Słowa te zaskoczyły ją. Spojrzała na niego, spodziewając się,
że wszystko skończy się na śmiechu, ale w oczach Quinna od
kryła niezmierną powagę.
Ona też przestała się śmiać.
- Nie. Nawet dla ciebie - wyszeptała drżącym głosem.
- Nawet odrobiny cyjanku nikomu byś nie podała?
Zdawał się tym srodze zawiedziony i Fern jednak zakrztusiła
się ze śmiechu.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
103
Potem usiłowała przybrać poważną minę. Zapanować nad
sytuacją, która wymykała jej się spod kontroli.
- Miałeś iść spać - przypomniała.
- Już powiedziałem, że najpierw muszę wyprawić twojego
narzeczonego. A potem...
- A potem...
Zamiast odpowiedzi wziął ją w ramiona, zaczął całować
szybko i gwałtownie, po czym równie prędko puścił.
Już w chwilę potem, gdy zza zakrętu na korytarzu wyszła Ge-
raldine, Quinn stał spokojnie pod ścianą, tak jak gdyby nigdy nic
się nie wydarzyło. Mogło to sprawiać wrażenie, że doktor Gallagher
porusza w rozmowie z doktor Rycroft tematy zawodowe...
- No więc jeżeli chodzi o możliwość zatrudnienia pani...
mówił Quinn, a w oczach jego migotały iskierki śmiechu.
Urwał i zwrócił się do Geraldine: - Czy siostra mnie szuka?
zapytał obojętnym tonem.
Pielęgniarka przyjrzała się najpierw Fern, która była czerwona
na twarzy, potem popatrzyła na Quinna, który silił się na uprzej
mość, i w jednej chwili pojęła, że chcą ją oszukać. Fem dobrze
wiedziała, że cała wyspa już jutro będzie huczeć od plotek.
- Samolot wylądował, panie doktorze - oznajmiła Geral
dine, zaciskając usta. Nie lubiła, gdy ktoś ją próbował wystawić
do wiatru. Zdecydowanie jej się to nie podobało. - Czy pan
Hubert jest gotów?
- Oczywiście. - Quinn wygładził swój biały, lekarski kitel.
-
Pani doktor, wysłanie stąd pana Huberta to poważna sprawa
oświadczył z powagą w głosie. - A pani odciąga mnie od
moich obowiązków.
Podczas gdy Quinn przygotowywał Sama do podróży i zda
wał relację z jego stanu zdrowia dwóm lekarzom, którzy przy-
lechali go zabrać, Fern poszła do ciotki.
104 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ
Ciotka Maud spała.
Nie wyglądała dobrze, choć jej stan się nie pogarszał.
Co ciotka powie, gdy dowie się, że zaręczyny zostały zerwa-
ne? Będzie zupełnie załamana.
- Złamałam obietnicę, którą ci dałam - szepnęła cicho do
śpiącej ciotki. - Przecież nie wezmę teraz ślubu na wyspie.
Chyba że... Nie potrafiła odegnać od siebie myśli o tej mo
żliwości.
Skoro nie mogę wyjść za mąż za Sama, mogę wyjść...
Dosyć już tych głupot...
Minęła prawie godzina, zanim Sam został wniesiony do ka-
retki, która miała go zawieźć na pole startowe.
Fern stała w drzwiach szpitala.
- Trzymaj się - szepnęła, gdy mijały ją nosze. Wyciągnęła
rękę, by uścisnąć mu dłoń na pożegnanie.
Sam otworzył na chwilę oczy.
- Fern...
Chwycił ją za rękę, tak że obydwaj sanitariusze musieli na
chwilę przystanąć.
- Fern, rozumiesz sama, że nie mogę się teraz z tobą ożenić
- wyszeptał.
- Rozumiem. - Fern nachyliła się nad nim i pocałowała
go w policzek. - To był błąd. Nie powinniśmy byli nigdy
mieć podobnych planów. Jesteśmy po prostu przyjaciółmi,
Sam. Tylko przyjaciółmi. I mam nadzieję, że zawsze nimi bę
dziemy.
- Fern, ale co będzie z twoją ciotką? - Mocniej ścisnął jej
rękę. - Co będzie z ciotką Maud?
Więc pamiętał o niej.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniła go, choć wcale nie
była tego taka pewna. - Jakoś ją przekonam do tej operacji.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 105
- Musisz wyjść za mąż za kogoś z wyspy - mruknął. - Mo
że za doktora Gallaghera? Najwyraźniej mu się podobasz.
Nawet Sam to zauważył.
Zapadła cisza.
Rozmowę słyszeli obydwaj sanitariusze i oczywiście Lizzy,
idąca za nimi. A także Quinn, który był tuż obok.
- Ależ Sam, co ty opowiadasz! - wykrzyknęła zmieszana
Fern.
- No pewnie, co ty opowiadasz, Sam! - Lizzy rzuciła nie
pewne spojrzenie na Fern. Była najwyraźniej jeszcze trochę
zazdrosna. - Co ty opowiadasz. Mam nadzieję... Jestem pewna,
że Fern znajdzie sobie kogoś, ale to przecież nie będzie doktor
Gallagher.
- Dlaczego nie? - Sam nigdy nie dawał łatwo za wygraną.
- Robi wrażenie przyzwoitego człowieka, a naszej Fern nie
masz chyba nic do zarzucenia.
Nasza Fern. Tak się mówiło na wyspie.
- Oczywiście, że nie mam - zgodziła się wspaniałomyślnie
Lizzy - ale ona nie może wyjść za doktora Gallaghera, bo on
jest żonaty.
Quinn jest żonaty?
Cała grupa ruszyła dalej. Fern stała nieruchomo na stopniach
wiodących do szpitala. Quinn dopilnował wnoszenia Sama do
karetki, po czym zatrzasnął drzwi samochodu.
Spojrzał z daleka na Fern.
Czy słyszał, co Lizzy powiedziała?
Musiał. Sprawdzał teraz, jak Fern to odebrała.
Nie było czasu na rozmowy. Quinn wskoczył do szoferki
i karetka odjechała w kierunku pasa startowego.
Nie będzie go przez dwadzieścia minut, a może nawet
dłużej.
Fern nie ruszała się. Gdyby ktoś patrzył na nią ze szpitala,
1 0 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
mógłby pomyśleć, że opłakuje Sama. Że w karetce odjecha
ktoś, kto jest dla niej wszystkim.
Żonaty!
Ale może Lizzy się myli? Może ma na myśli Jessie - tylko
dlatego, że dzielą ze sobą dom...
Fem powoli zawróciła i poszła do kuchni.
Jessie karmiła maleńkiego kangurka, a wompat nadal tulił
się jej do piersi. Spojrzała na Fern i uśmiechnęła się szeroko.
- Wyglądasz, jakbyś dostała obuchem w głowę.
Tak właśnie się czuła. Fern potrząsnęła głową, starając się
mówić normalnym głosem.
- Przecież nie codziennie traci się przyszłego męża...
- Quinn mówił, że specjalnie się tym nie przejmujesz.
- A co Quinn może o tym wiedzieć? - odparła ze złością.
- Jess, powiedz mi, czy Quinn jest żonaty?
Zapadła długa cisza. Fern słyszała tylko bicie swego serca,
które waliło jak oszalałe.
- Tak, jest żonaty - odpowiedziała w końcu Jess, a ton jej
głosu zdradzał, że zastanawia się, dlaczego Fern o to pyta.
- A kto... jest jego żoną?
Znowu cisza. Jessie wstała i umieściła troskliwie kangurkal
w jego torbie, nachylając się nad nim i pilnując się przy tym, by
nie spojrzeć Fern w oczy.
- Oczywiście ja - przyznała w końcu.
Nie ma w tym nic oczywistego, myślała Fern. Dzielili z sobą
wprawdzie dom, ale Quinn zapewniał, że żyją osobno.
Nie mieli wspólnej sypialni. Podzielili dom na dwie części.
Wspólna była tylko kuchnia...
I życie.
To, że nie mieli wspólnej sypialni, bo Quinn zapewne stale
flirtował, nie zmieniało faktu, że są mężem i żoną.
Fern poczuła, że robi jej się niedobrze. Zawalił się cały jej
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 1 0 7
świat. A ona sama otarła się o coś małego, nędznego - o coś, co
ją splamiło.
Pozbierała swoje brudne części garderoby i pożegnała się
z Jessie.
Powinna wracać do Sydney, ale ciotka jest przecież ciężko
chora. Obowiązek zatrzymywał ją na wyspie.
To przecież nie jest obowiązek, przyznała się wreszcie sama
przed sobą, odczuwając ból, którego starała się unikać od chwili
śmierci rodziców i siostry.
Kocha po prostu ciotkę i nie może jej porzucić. Obowiązek
przerodził się w uczucie.
Kocha też Quinna!
Nieprawda, powiedziała sobie ze złością, gdy szła do domu
wujostwa.
Czekał ją półgodzinny spacer, bowiem samochód zostawiła
zeszłego wieczoru w porcie. Omijała główną drogę, wiedząc, że
tędy właśnie będzie wracał Quinn.
Nie chciała go zobaczyć już nigdy.
Oddała serce łobuzowi, który oszukiwał dwie kobiety.
Dwie? A kto jej zaręczy, że nie ma ich więcej? Kto wie,
dlaczego Jessie ma zawsze takie podkrążone oczy?
Dlaczego chwilami wydaje się niespokojna?
Fern przypomniała sobie ubiegłą noc i serce zamarło jej
z przerażenia i wstydu. Nie pozwolił jej odejść, gdy Jessie
ich spotkała po operacji, a potem jeszcze układał ją przy
niej czule do snu, w łóżku swej własnej żony, każąc jej na to
patrzeć.
- Co za drań! - powiedziała głośno.
Zostawało jej jeszcze kilka dni na wyspie. Jak je przeżyć?
Jak przekonać ciotkę, by jednak wyraziła zgodę na podróż
do Sydney?
108 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Nie było łatwo odpowiedzieć na te pytania. Fern zrobiła
generalne porządki w domu i postanowiła uporządkować ogród.
Pod wieczór, gdy wuj poszedł znów odwiedzić ciotkę Maud,
włożyła kostium kąpielowy i poszła na plażę.
Poniżej domu była maleńka zatoczka.
- Zrobiliśmy ją specjalnie dla ciebie - powiedział wuj, gdy
tylko przyjechała na wyspę po śmierci rodziców.
Niemal mu wtedy uwierzyła, było to bowiem prawdziwie
czarodziejskie miejsce.
Wąski pas miałkiego, białego piasku schodził nad wodę.
Skały osłaniały zatokę przed przybrzeżną falą i w rezultacie
utworzył się duży basen kąpielowy. Fern nigdy nie była w nim
sama. Na każdym kroku towarzyszyły jej ławice lśniących, pod
zwrotnikowych rybek.
Nie było to jedyne towarzystwo. Niedaleko na falach koły
sała się leniwie para delfinów. Ich obecność zabezpieczała przed
pojawieniem się rekinów. Ich piękno - gdy skakały połyskując
w świetle zachodzącego słońca - było zniewalające.
Ale dzisiaj nawet obecność delfinów nie zdała się na nic.
Całe miesiące po śmierci rodziców Fern przychodziła tu
popływać, szukając ukojenia w jednostajnym szumie fal i towa
rzystwie tych właśnie dwóch delfinów, które upatrzyły sobie
najwyraźniej zatoczkę na swój dom. Pomogły Fern odnaleźć
spokój, ale stało się to dopiero po latach.
Czy miną znów lata, zanim odnajdzie teraz spokój?
Pływała chyba z godzinę, aż do chwili, gdy po słońcu został,
tylko ognisty odblask na horyzoncie.
Zawróciła wreszcie niechętnie do brzegu.
Tam czekał na nią Quinn.
Nie miała pojęcia, jak długo mógł tu być. Siedział na piasku
przy jej ręczniku. Nie spuszczał z niej wzroku, gdy zbliżała się:
do niego. ;
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 109
Zdumiała się, widząc w jego oczach współczucie.
Wstał i wyciągnął ręcznik w jej stronę.
- Po co pan tu przyszedł? - rzuciła nieprzyjaznym tonem.
- Chciałem panią zobaczyć.
- Już mnie pan zobaczył - powiedziała szorstko, wyrywając
mu ręcznik i owijając się nim. - A teraz niech pan stąd idzie.
- Co się stało, Fern?
- Nie jestem dla pana żadną Fern!
Odwróciła się i skierowała do domu, ale po paru krokach
przystanęła, gdyż ogarnęła ją jeszcze większa złość. Zawróciła
i stanęła przed nim, a jej zielone oczy ciskały błyskawice.
- Jak pan śmiał! Jak pan mógł zalecać się do mnie, w do
datku przy Jessie! Jak pan śmiał?
- Dlaczego tak zrobiłem? Oczywiście wiem dlaczego - od
powiedział cicho.
- Jest pan żonaty!
Krzyk Fern rozległ się echem dokoła.
- To prawda - przyznał obojętnie, jakby wyznawał coś, co
jego bezpośrednio nie dotyczyło. - Ale to nie znaczy...
- Co nie znaczy? - spytała ze złością. - Pewnie to nie zna
czy, że nie może pan mieć kogoś na boku - mnie na przykład?
A Jessie ma sobie spokojnie siedzieć i to wszystko oglądać?
Trudno się dziwić, że wygląda jak zaszczute zwierzątko. Trudno
się temu dziwić, skoro ma pana za męża.
- Fern, nic nie rozumiesz. - Postąpił krok w jej kierunku,
ale ona jeszcze szybciej się cofnęła. - To jest małżeństwo tylko
na papierze... Zostaliśmy zmuszeni do zawarcia ślubu z waż
nych powodów. Nie mogę ci teraz powiedzieć jakich, ale każde
z nas ma własne życie.
- To znakomity układ, zwłaszcza dla Quinna Gallaghera.
Tylko że mnie nie interesują cudzy mężowie. Jessie nie zasłu
żyła sobie na podobne traktowanie, a ja... na mnie też spadło
110 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
przy okazji trochę tego brudu. Jeśli dotknie mnie pan jeszcze
choć raz, zacznę krzyczeć! Oskarżę pana o napastowanie mnie!
Proszę sobie natychmiast stąd iść.
- Fern, ty nic nie rozumiesz.
- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się czuję winna wobec
Jess za to, co się wydarzyło między nami. A teraz chcę panu
tylko powiedzieć, że bez względu na to, co czuję, bez względu
na to, co kiedykolwiek czułam, wszystko między nami skończo
ne. Na zawsze.
- Na zawsze? - zapytał głuchym głosem. Widać było, że
sprawiło mu to ból.
- Na zawsze - wyszeptała z rozpaczą w głosie i zawróci
w kierunku domu.
Była to najdłuższa droga, jaką pokonała w swym życiu.
Quinn nie poszedł za nią.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Następnego dnia przyszły z Sydney pomyślne wiadomości.
Wszystko wskazywało na to, że stan zdrowia Sama się po
prawia. Quinn Gallagher tak dobrze oczyścił ranę, że nie było
śladu infekcji.
Fern z ulgą odebrała te wiadomości, nie mogło to jednak
rozproszyć czarnych chmur, jakie nad nią zawisły.
Następne dwa dni wlokły się niemiłosiernie.
Krążyła między domem i szpitalem, planując w taki sposób
odwiedziny u ciotki, by nie spotkać przypadkiem Quinna.
Tak jak się spodziewała, ciotka była przerażona, gdy dowie
działa się o zerwaniu zaręczyn.
- Nigdy nie byłam tym zachwycona - mówiła, trzymając
trzęsącą się dłonią rękę Fern. - Ale jednak miałam nadzieję...
- Miałaś nadzieję, że wyjdę za mąż - dokończyła Fern - ale
ja przecież nie muszę koniecznie wychodzić za mąż.
- Może pojawi się ktoś inny - westchnęła ciotka. - Obym
tylko tego. dożyła.
- Dożyjesz z pewnością, jeśli tylko zgodzisz się na operację.
- Sama nie wiem... - Jej głowa osunęła się na poduszkę, a
z policzka spłynęła łza. - Pewnie mnie w końcu przekonasz
- wyszeptała. - Ale teraz zostaw mnie już. Trochę się prześpię.
Ciotka była coraz słabsza.
Powinna już być dawno w Sydney, myślała Fern ze smut-
112
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
kiem. Och, gdyby tak był jakiś sposób zabrania stąd ciotki, bez
pytania jej o zdanie! Ale to nie wchodziło w grę.
Wkrótce po tej rozmowie Fern wyszła z pokoju.
- Doktor Gallagher chce z tobą rozmawiać - oznajmiła jej
Geraldine na korytarzu. - Prosił, żebyś zaczekała na niego.
- Jeżeli doktor Gallagher chce rozmawiać o zdrowiu mojej
ciotki, najlepiej będzie, jeżeli spotka się z moim wujem - od
parła Fern. - Ja nie mam zamiaru rozmawiać z doktorem Gal-
lagherem na żaden temat.
Wyszła z głową podniesioną do góry, nie zwracając uwagi
na zdumione spojrzenie Geraldine, a potem wsiadła do samo
chodu i wybuchnęła płaczem.
Najstraszniejsze były noce.
Godzinami nie mogła zasnąć, a gdy w końcu jej się to uda
wało, nawiedzały ją koszmarne sny. Gdy więc wuj próbo
wał obudzić ją tej nocy, minęło trochę czasu, zanim zrozu
miała, że jego wołanie nie jest częścią kolejnego sennego kosz
maru.
- Fern!
Głos wuja przedarł się w końcu do jej świadomości. Usiadła
na łóżku, szukając półprzytomnie lampki nocnej.
Ciotka! Coś złego musiało się stać z ciotką. Koszmary, jakie
ją nawiedzały we śnie, okazały się prawdziwe. Ciotka umarła
i ktoś zadzwonił z tą wiadomością ze szpitala...
Dotarła do schodów sparaliżowana strachem. Patrzyła na
stojącego na dole wuja, oczekując potwierdzenia swoich obaw.
Twarz wuja jednak była spokojna.
- Co się stało? - spytała w końcu.
- A może byś ubrała się i wyruszyła ze mną na pomoc?
Fern z trudem przychodziła do siebie.
— Na pomoc?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 113
- Widzisz, może to fałszywy alarm - tłumaczył wuj - ale
muszę przyznać, że trochę się niepokoję...
- O ciocię?
- Ależ nie! - Potrząsnął głową. - Rozumiesz, nie mogłem
zasnąć, bo właśnie rozmyślałem o niej, więc zszedłem do kuch
ni, żeby zrobić sobie herbaty, no i zobaczyłem światło u Billa
Fenelly'ego.
Bill Fenelly miał dwadzieścia parę lat i od kiedy jego siostra
wyszła za mąż, mieszkał samotnie. Fern przypomniała sobie, że
Bill ma astmę.
- Widzisz, on jest bardzo schorowany. Tuż przed twoim
przyjazdem miał zapalenie płuc. Długo nie mógł dojść do siebie.
Doktor Gallagher nadal się o niego niepokoi. Był tam parę dni
temu i chciał go wziąć do szpitala, ale Bill się nie zgodził. Ma
już po dziurki w nosie chorowania. Widziałem go dziś wieczo
rem w sklepie. Wyglądał strasznie, gorzej niż Maud, i bardzo
kaszlał. Powiedział mi, że wraca do domu i kładzie się do łóżka,
a teraz palą się u niego światła.
- Pewnie zapomniał je zgasić.
- Nie znasz Billa Fenelly'ego - wuj mówił zdenerwowanym
głosem. - On pochodzi ze skąpej rodziny. Jeszcze żaden Fenelly
nie poszedł spać, nie zgasiwszy przedtem światła.
- Spróbujmy więc do niego zadzwonić.
- Już to dawno zrobiłem - odpowiedział stary farmer, zdej
mując płaszcz z wieszaka przy drzwiach. - Nikt nie odpowiada.
Miło by mi było, gdybyś ze mną poszła. Ja w każdym razie już
tam idę.
- Ależ oczywiście, pójdę z tobą - powiedziała.
Dom Billa był zamknięty. W środku panowała cisza.
Pukanie ich pozostawało bez odpowiedzi. Al Rycroft zaczął
więc rzucać kamyczki w okno sypialni. Nikt jednak nie wyjrzał.
114 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- On już pewnie nie żyje. - Stary farmer spuścił nisko głowę.
- Narobiliśmy takiego hałasu, że umarły by już z grobu powstał.
- Może by zadzwonić do Quinna? - odezwała się niepew
nym głosem Fern.
- A to po co? - Al zniknął w tej chwili w szopie, oświetlając
sobie drogę latarką. Po chwili wrócił, niosąc żelazny drąg. - Do-
staniemy się teraz do środka, a na miejscu jest wykwalifikowany
lekarz. Czego nam więcej potrzeba?
- Wujku, co ty chcesz robie z tym drągiem?
- Wyważę drzwi!
- A jeśli on poszedł na noc do siostry?
Al chwilę się zawahał.
- Wiesz, nawet mi to nie przyszło do głowy. Miejmy na
dzieję, że masz rację, ale skoro już tu jesteśmy, lepiej sprawdzić,
co się stało.
Miał już dosyć rozważań. Podważył drzwi i pchnął.
Rozległ się trzask, posypały się kawałki starego tynku i drzwi
ustąpiły.
Bill nie pojechał do siostry.
Leżał na podłodze w kuchni. Miał szarą twarz, a podłoga
wokół jego głowy spryskana była krwią. Atak kaszlu zapewne
już minął. Bill oddychał teraz chrapliwie, z trudem łapiąc po-
wietrze.
Dobrze, że wuj postawił na swoim.
- Co się stało?
Al Rycroft uklęknął przy Billu, biorąc go za ramiona.
- Co ci jest, chłopaku?
Bill milczał. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Al
spojrzał rozpaczliwie na Fern, ona zaś rozglądała się po kuchni,
szukając lekarstw, które każdy astmatyk miewa pod ręką „na
wszelki wypadek". Przy ciężkich dolegliwościach był to zazwy
czaj salbutamol, pompa i rozpylacz.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 115
- Bill, gdzie są twoje lekarstwalllfipczy w sypialni?- spy-
tała.
Bill skierował oczy ku górze i dalej walczył o życie, próbu
jąc złapać powietrze.
Fern popędziła na górę. To, czego szukała, leżało przygoto
wane na nocnym stoliku.
W kilka sekund była z powrotem. Przykucnęła przy Billu
i zaczęła mu nakładać maseczkę na twarz.
- Teraz już będzie dobrze - powtarzała. - Nie pozwolimy
ci umrzeć.
Nie rozumiała, co się stało. Doświadczeni astmatycy wiedzie
li, kiedy przychodzi atak. I dlaczego kaszlał krwią?
Dotknęła jego czoła. Musi mieć dużą gorączkę.
Czyżby nawrót zapalenia płuc?
- Bill, musimy pojechać do szpitala - powiedziała.
- Może lepiej by było, gdyby doktor Gallagher przyjechał
tu karetką? - spytał wuj.
Fern potrząsnęła głową.
- Zadzwoń, proszę, i powiedz, że zaraz przyjedziemy. Im
szybciej się znajdzie w szpitalu, tym lepiej.
Quinn zadał Alowi w czasie rozmowy trzy krótkie pytania,
a potem Al usłyszał tylko zwięzłe polecenie:
- Proszę go natychmiast przywieźć.
Al Rycroft zastosował się do polecenia dosłownie. Prowa
dził samochód jak szalony, trzymając bez przerwy rękę na kla
ksonie.
Fern siedziała z tyłu razem z Billem, przytrzymując mu ma
seczkę i dodając otuchy. Przez cały czas zastanawiała się, co się
chłopakowi mogło stać.
Był trzy lata od niej młodszy i dobrze go znała. Pamiętała,
że zawsze miał astmę, ale specjalnie mu to nie przeszkadzało.
1 1 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ
Grał w piłkę nożną i krykieta. Nie zwalniał tempa i nie ustępo
wał innym. A teraz...
Teraz jakby zmalał. Podtrzymywała go ramieniem i wyda
wało się jej, że straszliwie schudł.
Czy mogło to sprawić zapalenie płuc? Chyba nie... Jeden,
atak choroby, nawet gdyby teraz nastąpił nawrót, nie może
spowodować aż tak dużego spadku wagi.
Quinn z pewnością wykluczył końcowe stadium raka. Cóż
więc mu jest?
Choroba legionów? AIDS? Papuzica?
Quinn na nich czekał. Gdy tylko samochód zahamował
otworzył tylne drzwi.
Miał już przygotowany tlen. Założył Billowi maskę tlenów*
a Fern pomogła mu położyć chłopaka na noszach.
Wiedziała, że musi zostać. Wystarczyło jej jedno spojrzeni
na Quinna. Patrzył posępnym wzrokiem, miał ściągnięte rys
twarzy. Niewykluczone, że ona mogła być tego powodem, cho*.
niedawny wypadek z Billem wystarczył.
To nie był zwykły atak astmy.
Po raz pierwszy zrozumiała, co to znaczy być jedynym le
karzem w takim miejscu jak Barega. Nikogo do pomocy i tylko
w skrajnych wypadkach samolot, który może zabrać pacjentów
na stały ląd. Na samolot trzeba czekać, a gdy już nawet przyle
ciał, pacjenci mogli nie zgodzić się na podróż. I wielu tak właś
nie postępowało.
Jak ciotka Maud...
- Serdecznie dziękuję, ale chcę tutaj żyć i tutaj umrzeć. Nie
życzę sobie, żeby jacyś ludzie z Sydney czy skądś tam jeszcze
grzebali mi w brzuchu i coś tam wynajdywali.
Fern słyszała te słowa wiele razy. Starzy mieszkańcy wyspy
mówili tak nawet wówczas, gdy nie było tu stałego lekarza.
Quinn Gallagher był więc dla wyspy błogosławieństwem.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 117
- Co się z nim dzieje? - spytała Fern cicho, gdy wieźli Bfilte
szpitalnym korytarzem. - Nie mogę się w tym połapać.
Quinn zerknął na pacjenta i skrzywił się.
- Bóg jeden raczy wiedzieć - odparł. - Choruje już od mie
sięcy, ale nigdy jeszcze nie był w takim stanie jak dziś. Byłbym
bardzo wdzięczny, gdyby mogła tu pani zostać na chwilę.
Nie mogła odmówić jego prośbie.
Mieli pod opieką pacjenta w stanie krytycznym, któremu nie
byli w stanie postawić diagnozy...
W Sydney zwołałaby konsylium. Zaprosiłaby najwybitniej
szych lekarzy.
Tutaj był tylko Quinn i ona.
- Zaczekam na ciebie przed szpitalem - odezwał się wuj.
- Niech pan wraca - powiedział Quinn. - Ktoś ją zawsze
wiezie. Albo ja, albo któraś z pielęgniarek.
Wiedziała, że musi się na to zgodzić. Trzeba było zapomnieć
prywatnych sprawach. Najważniejszy jest teraz Bill. Od pięciu
minut dostawał już tlen, a mimo to był nadal siny na twarzy
i zupełnie pozbawiony sił.
- Chyba trzeba podać adrenalinę - mruknął Quinn.
- Zajmę się tym - zaproponowała.
Łatwo było jej to zrobić, gdyż wokół wszystko tak przygo
towano, by nawet lekarz nie znający szpitala mógł w razie na
głego wypadku zabrać się od razu do ratowania życia pacjenta.
Sięgnęła po strzykawkę.
Dopiero po dwóch godzinach mogli stwierdzić, że Bill bę
dzie żył, przynajmniej na razie. Fern była już zupełnie wykoń
czona. Dała z siebie wszystko.
Bill zapadł wreszcie w niemal normalny sen.
- Tym razem się udało - rzekł Quinn, gdy wyszli na ko
rytarz.
Z Billem została pielęgniarka, która miała siedzieć aż do
118 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
rana. Powróciło znowu zapalenie płuc. Tylko dlaczego? Dla
czego?
Szli wolno obok siebie, a napięcie, jakie panowało między
nimi, zniknęło bez śladu. Zastanawiali się teraz tylko nad cho
robą Billa.
- Może to nowotwór? - myślała głośno Fern, ale Quinn
potrząsnął głową.
- Nic na to nie wskazuje. Kiedy Bill zaczął tracić na wadze,
wysłałem go na kilka dni do Sydney. Rentgenolodzy nic nie
znaleźli. Antybiotyki przerywają zapalenie płuc, ale teraz to już
trzeci nawrót. Musi być jakaś przyczyna.
Przerwał i włożył ręce głęboko do kieszeni. Mimo przyćmio
nego światła doskonale było widać napięcie i zmęczenie na jegc
twarzy. Stanął i oparł się o ścianę. Musiał być wykończony.
- Kiedy Bill był w Sydney, jeden z lekarzy zaczął podejrze
wać, że cierpi on jedynie na mikoplazmatyczne zapalenie płuc
i że ostatnim razem leczyłem go za krótko antybiotykami. Ale
od tej pory przyjmuje je niemal stale, lecz mimo to znowu
zachorował. Wydaje mi się... Będę chyba musiał znowu go
wysłać do Sydney. Tylko tak sobie myślę, że przyjdzie wkrótce
potem wiadomość o jego śmierci. Lekarze w Sydney nie wiedzą
wiele więcej ode mnie.
Nie było wątpliwości, że należy do lekarzy, którzy się trosz
czą o swoich pacjentów. Był teraz wyraźnie przybity.
- Co powoduje krwioplucie? - spytała.
Cierpiący na zwykłe zapalenie płuc nie wykasływali, jak Bill,,
śluzu z krwią.
- Może je wywołać kaszel albo też powtarzająca się infekcja
- wyjaśnił Quinn. - Ma tak suchy kaszel, że mogą przy nim
pękać małe naczynka krwionośne.
- A czy brał pan pod uwagę AIDS?
- Oczywiście, że tak.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 119
Quinn nie robił wrażenia dotkniętego. Wręcz przeciwnie,
sprawiał wrażenie zadowolonego z możliwości przemyślenia
całej sprawy raz jeszcze z innym lekarzem. Teraz zaczął wyli
czać na palcach:
- No więc nie jest nosicielem wirusa HIV, nie ma gorączki
Q ani legionelli, ani też choroby papuziej. Tomografia kompu
terowa klatki piersiowej i brzucha nic nie wykazała. Serologia
mikoplazmy i brucelozy jest normalna. Dwa razy dziennie do
staje aminofylinę, a także rozszerzacz oskrzeli i inhalator stery
dowy. Jeszcze pół roku temu astma była pod kontrolą. Ale już
nie jest. Stracił przy tym na wadze ponad dwadzieścia pięć kilo
i nadal chudnie. W plwocinie jest tylko słaby wzrost paciorkow
ca beta hemolizującego grupy D, a ostatnia analiza wykazała,
że poziom leukocytów był w normie.
- A czy nie myślał pan o gruźlicy? - spytała Fern.
- Próba tuberkulinowa była dodatnia - przyznał. - Wysłali
śmy jednak płyn opłucnowy do badania cytologicznego i wynik
był ujemny. Biopsja opłucnej i bronchoskopia nic nie wykazały.
Jeżeli wyślę go teraz do Sydney, szpital straci masę czasu na
powtórzenie wszystkich badań, a w międzyczasie...
- W międzyczasie Bill umrze - orzekła Fern. - Za późno
już jest na robienie nowych badań.
- Może więc za późno już jest, żeby ratować mu życie...
Zapadła cisza.
- Ma sporą gorączkę - odezwała się w końcu.
- Ma ją właściwie przez cały czas. Nawet wtedy, kiedy
minęło zapalenie płuc, czasem miał w nocy trzydzieści dziewięć
stopni - powiedział. - Oglądałem go w dzień po pani... niedo
szłym ślubie, bo obawiałem się, czy przypadkiem nie jadł tych
przeklętych ostryg. Ale on nawet nie wybierał się na wesele.
Miał podwyższoną gorączkę.
- Ale próba tuberkulinowa była dodatnia...
120 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Połowa ludzi na świecie ma dodatnią próbę tuberkulinową
- oświadczył - ale to nie oznacza, że prątkują.
- Ale znaczy to też, że gruźlica nie została wykluczona.
Fern myślała gorączkowo, starając się dociec prawdy.
- Próby były ujemne...
- To się zdarza mimo postępującej choroby - powiedziała.
Myślała teraz o wykładach, których przed laty słuchała na
studiach. Zapomniała za to zupełnie o tym, co zaszło między
nią a Quinnem.
- Zdarza się, że kuracja przeciw astmie może rozbudzić
gruźlicę - mówiła. - Zostało to udowodnione.
Quinn, zapatrzony w twarz Fern, próbował śledzić bieg jej
myśli.
- Jeden z moich profesorów - mówiła dalej - powtarzali
zawsze, że nie wolno dopuścić do tego, żeby umierał cz-
wiek z gorączką, której przyczyn nie znamy, jeśli nie rozwa-
ży się przedtem możliwości gruźlicy i nie zastosuje potroj-
nej terapii. Był to starszy człowiek, który wierzył we własną
intuicję.
- A więc...
Quinn nie wyrażał własnego zdania. Słuchał nadal.
- A więc - powiedziała - albo położymy krzyżyk na Billu
i wyślemy go do Sydney, mając przy tym nadzieję, że przetrzy
ma podróż, albo zajmiemy się jego leczeniem tutaj. Mocnymi
środkami walczyć będziemy z zapaleniem płuc, ale jednocześ
nie zaczniemy leczyć gruźlicę. Intuicja mówi mi, że to gruźlica.
Wyślemy na posiew płyn opłucnowy, ale nawet gdyby próba
była ujemna, nie zaprzestaniemy leczenia.
- Nie mamy przecież pewności...
- Czy mamy jednak pewność, że to co innego? Jaki mamy
wybór, panie doktorze? - spytała pewnym siebie głosem, wręcz
z niejaką wyższością.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 121
Quinn patrzył na nią takim wzrokiem, jakby widział ją po
pierwszy.
- W jakiej dziedzinie pani się specjalizuje?
- Mam za sobą połowę interny. - Uśmiechnęła się. - Za rok
będę miała specjalizację.
- Specjalizację... - powtórzył. - Czy pani sobie zdaje spra
wę, co by to mogło dla nas oznaczać?
- Dla nas?
- Dla nas - potwierdził pewnym głosem. - Słuchaj, Fern,
jestem chirurgiem.Masz za sobą anestezjologię,mogłabyś mi
więc pomagać podczas operacji, a do tego masz specjalizację.
Mój Boże, to fantastyczne!
- Jeszcze nie mam.
- Nie szkodzi. Wkrótce będziesz miała. Brakuje nam tylko
położnika. Moglibyśmy wtedy zapewnić pełne usługi medycz-
ne. Oczywiście, musielibyśmy spędzić przedtem rok w Sydney.
Kończyłabyś specjalizację, a ja douczyłbym się położnictwa
i pediatrii. Gdyby tylko można było znaleźć tutaj na ten czas
zastępstwo...
- Jessie wróciłaby z nami do Sydney, jak sądzę? - spytała
Fern, przyglądając mu się badawczo.
Quinn potrząsnął głową.
- Ależ nie, ona by tu została.
- Bez męża?
Jej słowa podziałały jak uderzenie. Quinn cofnęła się o krok.
Cały jego entuzjazm zniknął bez śladu, a twarz była znowu szara
i zmęczona.
- Jessie nie ma nic przeciwko temu - odezwał się po
chwili.
- Ale ja mam, ze względu na nią. - Jakimś cudem mówiła
suchym i oficjalnym tonem. - Czy pomoże mi pan w skomple
towaniu listy leków dla Billa? - spytała. - Jeśli tak, zabierzmy
1 2 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
się do tego od razu i proszę znaleźć kogoś, kto odwiezie mnie,
do domu. Nie mam czasu na stanie w korytarzu i przysłuchiwa-
nie się pańskim planom porzucenia osoby, która najwyraźniej
pana kocha.
Quinn zostawił jej wolną rękę przy układaniu listy leków.
- Gdyby to był wypadek samochodowy, oczekiwałbym
od pani ścisłego podporządkowania się moim poleceniom - po
wiedział krótko. - W tym jednak wypadku pani ma głos decy
dujący.
Fern spędziła sporo czasu, ustalając listę. Nie leczyła dotych
czas wielu gruźlików. Gdy wreszcie wstała od biurka, spostrzeg
ła na sobie wzrok Quinna.
- Odwiozę panią - powiedział.
- A jeśli stan Billa się pogorszy?
- Zajrzę do niego przed wyjściem. Zostaje pod opieką pie-
lęgniarki, a ja mam przy sobie telefon komórkowy.
- A czy nie mogłaby mnie odwieźć pielęgniarka, a pani
został z Billem?
- Pielęgniarka? Siostra Haynes potrafi jeździć tylko na ro-
werze. Nie pozostaje więc pani nic innego, jak tylko skorzystać
z mojej propozycji.
- Pójdę więc na piechotę.
- Czy pojedzie pani ze mną dobrowolnie, czy mam użyć
siły?
W oczach Quinna błysnęły iskierki radości.
- Czy to groźba?
- A cóż by innego? Zna mnie przecież pani nie od dzisiaj.
Była to cudowna noc.
Gdyby Quinn nie był żonaty, byłaby to naprawdę czarowną
noc.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 123
Ale był przecież żonaty. Usiadła, jak tylko mogła najdalej od
niego.
Bała się.
Quinn nie odzywał się. Był smutny i ponury. Od czasu do
czasu rzucał tylko spojrzenie na siedzącą przy nim dziewczynę.
Gdy zatrzymali się przed domem państwa Rycroftów, chciała
otworzyć drzwi samochodu.
Drzwi były zamknięte.
- Czy mógłby mnie pan wypuścić? - spytała lodowatym
tonem.
- Zrobię to, ale musi pani najpierw ze mną porozmawiać.
- Proszę więc mówić.
Zacisnęła kurczowo palce.
Położył obydwie ręce na kierownicy i patrzył przed siebie.
Odnosiło się wrażenie, że zmaga się sam z sobą, że zbiera
myśli, zanim coś powie.
Patrzyła na niego i czuła, że złość jej powoli mija. Rozluźniła
palce.
- Chciałbym bardzo, żebyś została na wyspie - odezwał się
w końcu. - Wszyscy tego pragną, a ja najbardziej.
- Tylko że ja tego nie chcę.
- Czy zmieniłabyś zdanie, gdybym ci powiedział, że się
w tobie zakochałem?
Patrzył nadal przed siebie, jakby szukał czegoś pośród czar
nej nocy, która rozpościerała się dookoła.
- Zakochałem się w pannie młodej, ubranej w śliczną białą
suknię - mówił cicho. - W najśliczniejszej pannie młodej, jaką
można sobie wyobrazić. W dziewczynie, która się czegoś stra
sznie bała. Zakochałem się tak bardzo, że nic już na to nie mogę
poradzić, choć próbowałem.
- Nie wierzę - szepnęła.
- Chcesz powiedzieć, że nie czujesz podobnie? - spytał ci-
124 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
cho. - To ja ci nie wierzę. Spojrzałaś na mnie w kościele i...
stało się. Przecież i ciebie, i mnie porwała jakaś wielka, potężna
siła...
- I dlatego muszę szybko wrócić do Sydney - szepnęła.
- Myślę, że to rozumiesz.
- Chcesz powiedzieć że czujesz to samo co ja?
W jego głosie zadźwięczała ulga.
- Tak, pociągasz mnie - odpowiedziała głosem pełnym go-
ryczy. -1 cóż z tego? Takie rzeczy mijają po tygodniu.
- Zobaczysz, że nie...
Pobladła i znowu zacisnęła mocniej palce.
- Powiedz mi, czy jesteś żonaty z Jessie, czy nie?
Zapadła długa, bardzo długa i ciężka cisza. Quinn walczył
z sobą, a gdy się odezwał, czuć było, że odniósł porażkę.
- Nasze małżeństwo jest małżeństwem tylko na papierze.
- Ale ona tu nadal jest i nie zamierza stąd wyjechać. Gdzie
ma być więc moje miejsce? Czy to ma być z twojej strony taki
mały skok w bok, czy też masz zamiar pojąć mnie za drugą
żonę?
- Jessie to zrozumie. Ona wie, co ja czuję. A zresztą, zapytaj
ją o to sama.
- Świetny pomysł! Pójdę do Jessie z pytaniem, czy nie ma
nic przeciwko temu, że zabiorę jej męża! Pan chyba zwariował,
panie doktorze. To miła i dobra dziewczyna. Quinn, nie jesteś
jej wart...
- Kiedy to małżeństwo dawno już się skończyło.
Fern potrząsnęła głową.
- Niech pan posłucha! W Australii obowiązują prawa. Jedno
z nich mówi, że małżeństwo musi żyć dwanaście miesięcy w se
paracji, zanim wystąpi o rozwód. W separacji, panie doktorze,
a więc w osobnych mieszkaniach! Czy zamierza to pan zrobić?
Żyć w separacji?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAZ 125
- Nie możemy tego zrobić. Musisz to zrozumieć.
- Nie bardzo wiem, co mam zrozumieć - głos Fern załamał
się. - Nic z tego nie rozumiem. Wiem tylko to, że muszę stąd
jak najszybciej wyjechać. Nie potrafię tak dłużej! - Zaczęła
szarpać drzwi samochodu. - Proszę mnie wypuścić. Proszę mi
dać odejść.
- Odejść? - powiedział martwym głosem. - Odejść? - Po
trząsnął głową. - Powiedziałem ci przecież, że zakochałem się
tak bardzo, że nic już na to nie można poradzić. Pozwolę ci
wysiąść, nawet wrócić do Sydney, ale nigdy nie pozwolę ci
odejść.
Dotknął delikatnie jej włosów, jakby dotykał czegoś cennego
i nad wyraz drogiego.
- Teraz idź - powiedział. - Ale błagam, nie odchodź na
zawsze.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Przez całą noc Fern nie zmrużyła oka. Powzięła za to kilka
trudnych decyzji.
Następnego ranka pojechała do szpitala. Najpierw odwiedzi-
ła Billa.
Młody człowiek spał twardo, osłabiony najwyraźniej wyda-
rzeniami poprzedniej nocy.
Z ulgą stwierdziła, że objawy astmy ustąpiły i Bill nie ma
kłopotów z oddychaniem. Miał jednak nadal suchy, uporczywy,
męczący kaszel i jego poduszka była poplamiona krwią.
Spojrzała na wykres temperatury. Miał nadal bardzo wysoką
gorączkę.
Wyszła po cichu, nie budząc Billa.
Ciotka Maud leżała wsparta o poduszki. Przed sobą miała
otwartą gazetę, nie czytała jej jednak. Wyglądała przez okno,
patrząc na daleki ocean.
Fern podeszła do okna i otworzyła je szeroko,by wpuścić
do pokoju zapach morza.- Chciałam sama to zrobić,
kochanie - powiedziała ciotka- ale nie miałam siły wstać.
- Ciociu, koniecznie trzeba ci wszczepić bypass - powie
działa Fern cicho i wzięła ciotkę za ręce. - Naprawdę nie ma
innego wyjścia.
Ciotka pokiwała głową.
- Wiem o tym. - Spojrzała znowu na morze. - Chciałabym
tylko...
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄZ 1 2 7
Fern przytuliła ją do siebie.
- Obiecuję ci, wrócisz tu. Na tę swoją wyspę, nad to morze...
- A ty? Dlaczego nie chcesz tu wrócić? Dlaczego nie wra
casz do domu?
Zapadła cisza.
Po policzkach ciotki Maud płynęły wolno łzy.
- Nie miałabym tu pracy. Jest tu przecież teraz doktor Gal-
lagher.
- Mówił, że zaproponował ci współpracę.
Fern zagryzła wargi.
- Czy powiedział ci też, że jest żonaty?
Ciotka płakała cicho.
- Wiem, że jest żonaty. No i co z tego?
- Ciociu, musisz mi wierzyć, ja naprawdę nie mogę tu zostać
- odezwała się Fern po chwili milczenia.
Ciotka Maud westchnęła ciężko.
- Żebyś ty wiedziała, jak bardzo chcieliśmy mieć dzieci.
Kiedy zginęli twoi rodzice, powiedzieliśmy sobie, że będziemy
mieć chociaż córkę, którą pokochamy jak rodzone dziecko.
Tylko że... ty byłaś zawsze tak daleko. Wznosiłaś między siebie
I nas wysoki mur. Zbudowałaś mur, przez który nie potrafiliśmy
nic przedostać. Nikt zresztą nie umiał tego zrobić.
Fern przełknęła ślinę.
- Ale... ja was bardzo kocham - powiedziała w końcu. -
Suma chyba o tym wiesz.
- Widzisz, tylko ty nigdy niczego od nas nie chciałaś. Nie
chciałaś być od nas zależna, nigdy nie chciałaś brać, chciałaś
tylko dawać. Wydawało ci się zawsze, że jeśli coś od kogoś
przyjmiesz, będzie cię można wtedy zranić. Nie chcesz naszej
miłości...
- Ależ chcę!
- Nie chcesz - powtórzyła cicho ciotka. - A najbardziej boję
128
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
w czasie ceremonii za-
się, że nie zechcesz nigdy przyjąć od nikogo miłości.Czy po-
trafisz komuś zaufać? Czy zgodzisz się być kiedykolwiek od
kogoś zależna?
- Myślę... myślę... mam nadzieję, że nie - odpowiedział,
starając się przybrać niefrasobliwy ton.
Gdyby tylko ciotka wiedziała, jak jej siostrzenica zmieniła,
się przez ostatnich parę dni...
Jedyne, o czym teraz marzyła, to móc przez resztę swego
życia polegać na Quinnie Gallagherze. Chciała, by ufali sobie
nawzajem i byli od siebie nawzajem zależni. Pragnęła tego tak
bardzo... Aby dwoje stało się jednym
Pierwszy raz w życiu zaczęła się zastanawiać nad prawdzi-
wym znaczeniem słów, wypowiadanych
ślubin.
- Powiedz, proszę, czy pojedziesz do Sydney na operację?
- spytała, unikając wzroku ciotki. - Samolot pasażerski przyla
tuje w piątek. Moglibyśmy zorganizować wtedy twoją podróż.
Obiecuję ci, że stale będę przy tobie.
- Ale...
- Postanowiłam wyjechać w piątek.
jechała ze mną.
- Pojedziesz i tak?
- Muszę.
- A jeśli nie pojadę?
- To umrzesz.
- Dobrze, pojadę więc. - Ciotka przym
choćby mnie to miało zabić. Ale pamiętaj! Obiecałaś
na wyspie. Nie zwalniam cię z tego.
- Nie sądzę... Nie mam zamiaru wychodzić za
Ciotka pokiwała smutno głową.
- Kochanie, pamiętaj. Obiecałaś, cokolwiek by
stało. Widzisz - ciągnęła - dawać jest dużo łatwiej
Chciałabym, żebyś
knęła oczy. - Pojadę
wziąć ślub
mąż.
się ze mną
niż brać.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
129
Pamiętaj, jeśli nie nauczysz się także brać, nigdy nie będziesz
szczęśliwa. Zgodzę się na tę operację ze względu na wujka,
jesteśmy od siebie zależni. Moja śmierć sprawiłaby mu ból,
a tego nie chcę. Potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego. Kochanie,
spróbuj znaleźć podobną miłość.
- Spróbuję - szepnęła Fern, zdając sobie sprawę, że w życiu
jeszcze tak bardzo nie kłamała.
Rozpaczliwie próbowała wcale nie próbować.
Jessie zauważyła ją, gdy Fern wyjeżdżała ze szpitala.
- Zatrzymaj się! - krzyczała z daleka.
Fern opuściła szybę samochodu, gdy Jessie do niej podbiegła.
- Poczekaj chwilę, proszę cię. Muszę z tobą porozmawiać.
- Nie bardzo mam czas - zaczęła Fern, patrząc na zegarek.
Miałam przygotować lunch wujowi.
Bała się, że za chwilę może spotkać Quinna i chciała odje-
chać jak najprędzej. Jedno spojrzenie na twarz Jess wystarczyło
jednak, by została.
- Widzę, że dałaś sobie zrobić mastektomię - zażartowała,
idąc za Jess szpitalnym korytarzem.
Jessie nie przytulała już do piersi małego wompata. Widać
było, że jest przygnębiona.
- Mój wompat nie żyje - odpowiedziała smutnym głosem.
Właściwie od początku było wiadomo, że nie ma wielkiej
szansy na przeżycie. Został chyba znaleziony dopiero w kilka
godzin po stracie matki i był zupełnie odwodniony. Nie udało
mi się znaleźć dla niego odpowiedniej mieszanki antybiotyków.
Miał biegunkę, biegunka spowodowała owrzodzenie jelita, po-
tem wrzody popękały i wykrwawił się na śmierć.
- A co się stało z jego matką? - spytała Fern.
- Pojęcia nie mam.
Jessie prowadziła Fern prosto do kuchni.
1 3 0 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- A więc twoje nie przespane noce poszły na marne - za-
uważyła Fern.
- Nigdy się z tym nie zgodzę. - Jessie wzięła na ręce małego
kangurka, którego Fern pomagała niedawno Quinnowi karmić
- Tego na przykład udało mi się uratować. Nie będziesz miała
nic przeciwko temu, że będę go karmić w czasie rozmowy?
- Oczywiście, że nie.
Gdy tylko Fern usiadła przy stole, otrzymała zawiniątka
z małym kangurkiem.
- Quinn mówi, że świetnie sobie z nim radziłaś. - Widać
było, że Jess zmusza się do uśmiechu. - Gdybyś nakarmiła
Waltera, mogłabym przygotować przez ten czas jedzenie dla
kolczatki - dodała, wręczając Fern małą, plastikową butelkę.
Na widok butelki Walter otworzył pyszczek i zaczął zapa-
miętale ssać. Wtulił się w ramiona Fern z wyrazem wielkiego
zadowolenia na mordce. Jess przygotowywała przez ten czas
mieszankę dla kolczatki.
Można by przypuścić, że chciała odwlec w ten sposób mo-
ment rozpoczęcia rozmowy.
- Dlaczego chciałaś ze mną rozmawiać? - spytała w końcu
Fern.
Jessie siedziała tyłem i Fern nie widziała jej twarzy, wyczu
wała jednak jej napięcie. Napięcie i rozpacz.
- Quinn mówi... że chce, żebyś została, ale ty odmówiła
ze względu na mnie.
Fern wstrzymała oddech. Ścisnęło się jej serce, gdy patrzyła
na opuszczone bezradnie ramiona Jess.
Jak Quinn mógł coś podobnego zrobić?
- To nieprawda - powiedziała stanowczym głosem. - Quinn
jest twoim mężem. Nie mogę pojąć, jak on może... To po prostuj
nieprawda.
Głos jej się załamał.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 1 3 1
- Cóż, kiedy my nie jesteśmy normalnym małżeństwem -
wyszeptała z trudem Jessie. - Quinn, ja... byliśmy zawsze przy
jaciółmi. On jest moim kuzynem. A to małżeństwo... jest kon
tynuacją naszej przyjaźni. Wierz mi. Każde z nas żyje właściwie
osobno. Jeśli on chce... gdyby on chciał być razem z tobą, ja
nie mam żadnego prawa mu tego bronić.
- Ależ przeciwnie - wybuchnęła Fern. - Masz prawo. -
Kangurek poruszył się niespokojnie, ściszyła więc głos. - Quinn
jest twoim mężem i nie chce się z tobą bynajmniej rozwodzić.
- To prawda. - Jess pokiwała głową. - Są różne powody,
dla których nie możemy się na razie rozwieść, ale widzisz... On
nigdy jeszcze nie był tak pełen życia jak teraz, od kiedy tu
przyjechałaś. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam.
- On mnie przecież wcale nie zna.
- A gdybym ja stąd wyjechała - Jess mówiła z wyraź
nym trudem - gdybym ja stąd wyjechała, czy wyszłabyś za
niego?
- Na pewno nie!
I choć krzyk ten wyrwał się spontanicznie z głębi serca, Fern
wiedziała, że inaczej nie umiałaby postąpić. Jessie może oczy
wiście wyjechać. Cóż jednak by to zmieniło?
- To ja stąd wyjadę! - oznajmiła. - Wyjeżdżam w piątek.
Nie umiała pohamować gniewu. Gdyby tylko Quinn tu był,
chyba uderzyłabym go w twarz, myślała z goryczą. Jak on
śmiał, jak mógł narażać tę dziewczynę na podobne przeżycia!
- Wyjeżdżasz?
- Mieszkam przecież w Sydney.
- Ale Quinn chciałby, żebyś tu została.
- Mój wuj i ciotka też by mnie chcieli tu zatrzymać. - Fern
wyjęła pustą butelkę z pyszczka Waltera, a potem troskliwie
umieściła zwierzątko w worku. - Ale moje życie... moja pra
ca... związane są z Sydney. Tu nie jest moje miejsce. Nie wiem,
1 3 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
co tam sobie Quinn wyobraża, ale to wszystko jest czystym
szaleństwem.
- Pocałował cię. Tej nocy, gdy zaatakowały was rekiny.
- Pocałował - potwierdziła Fern ponuro. - Niestety, pozwoli-
łam mu na to. Byłam wtedy zupełnie wykończona. Nie wiedziałam,
co się ze mną dzieje, i nie miałam pojęcia, że jest żonaty. Cokolwiek
sobie Quinn wyobraża, był to tylko pocałunek dwojga obcych sobie
ludzi. A więc... musicie zadecydować sami, co będzie dalej z wa-
szym małżeństwem, ale mnie to wszystko nie dotyczy. Nie chcę
w tym brać udziału. Tu nie jest moje miejsce.
Tu nie jest moje miejsce.
Ileż to już razy wymawiała te słowa. I nie straciły dotychczas
aktualności.
- Jak chcesz - powiedziała Jess tym samym, pełnym smutku
głosem. - Tak bym jednak chciała... Chciałabym tego ze wzglę
du na Quinna.
Urwała. Spojrzała na nią z mocą, o którą Fern nigdy by jej,
nie podejrzewała.
- Bardzo bym chciała, żeby Quinn był szczęśliwy - ciągnę
ła. - Ale gdy mówisz, że ciebie to nie dotyczy i nie chcesz
w tym brać udziału, to tak sobie myślę, że mam ochotę powie
dzieć dokładnie to samo. Jeszcze przez parę miesięcy będą ist
nieć poważne powody, dla których musimy pozostać z Quinnem
małżeństwem. Ale potem się rozejdziemy i Quinn będzie mógł
robić, co chce. Zależy mi bardzo, żebyś o tym wiedziała. Gdyby
to miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie.
Jakie to mogłoby mieć dla niej znaczenie?
Jeszcze przez parę miesięcy będą istnieć poważne powody
dla których musimy pozostać małżeństwem...
Fern wracała wolnym krokiem do samochodu, rozmyślając
bez przerwy nad tym, co usłyszała.
133
Nic z tego nie rozumiała.
A może Jess jest w ciąży?
Wyjeżdżała już z parkingu i raptem zwolniła.
Zobaczyła jakiegoś człowieka...
Zmarszczyła brwi.
Coś musiało jej się przywidzieć. Przyhamowała, mijając gę
ste zarośla, które znajdowały się mniej więcej dwieście metrów
od wejścia do szpitala. Postać, którą widziała, zniknęła bez
śladu.
Zwariowałaś chyba.
Nie.
Rozmawiała tak z sobą nie więcej niż pięć sekund. Zatrzy
mała samochód, zawróciła i pojechała do małego miasteczka,
odległego od szpitala niecały kilometr drogi.
Skierowała się prosto na policję.
Sierżant Russell był wielki, powolny i flegmatyczny. Niejeden
pryszek dał się już zwieść jego łagodnemu uśmiechowi, sądząc,
ze sierżant nie potrafi się zdobyć na energiczne działanie.
Nikt jednak nie działał równie szybko jak on, gdy zachodziła
taka potrzeba.
Wysłuchał uważnie krótkiej opowieści Fern, pospiesznie ro
biąc notatki.
- Mówisz, że ten ktoś miał z sobą strzelbę - powiedział
w korku. - Co to była za strzelba?
- Nie mam pojęcia - odparła. - Może mi się zresztą wyda
wało. Nie wiem, kto to był. Poczułam po prostu niepokój. Ale
jeśli to jakiś obcy i będzie chciał strzelać w rezerwacie...
- Gdyby miał strzelać tak blisko szpitala, jest ryzyko, że
naboje ze śrutu mogą wpaść przez okno do sal - zasępił się
sierżant. Westchnął i sięgnął po swoją czapkę. - Chyba powi-
nieniem się tym zająć - powiedział.
134
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Dziękuję, panie sierżancie.
Uśmiechnął się, otwierając jej drzwi.
- To ja dziękuję. Dobrze, że przyjechałaś choć na tak krótko.
Aha, jeszcze jedno...
- Tak?
Policjant zawahał się.
- Słuchaj, Fern. Różne rzeczy tu ludzie opowiadają o tobie
i doktorze Gallagherze. Prawda, że to wszystko plotki?
- Tak, sierżancie - westchnęła Fern. - To tylko plotki.
Pokiwał głową, patrząc na nią badawczo.
- Wiesz, że on jest żonaty?
- Wiem.
- I niedługo stąd wyjeżdżasz?
- Tak, w piątek.
Znowu pokiwał głową.
- To dobrze - powiedział, marszcząc czoło. - Wierz mi,
najlepiej jak będziesz się trzymać od tego z daleka.
O co mu chodziło? - zastanawiała się Fern w drodze powrot
nej do domu.
Najlepiej jak będziesz się trzymać od tego z daleka...
Było to wyraźne ostrzeżenie. Znała na tyle dobrze sierżanta
Russella, że tak to właśnie zrozumiała.
Ale dlaczego miała się trzymać z daleka? Działo się tu coś
czego nie rozumiała.
Miała ciągle przed oczami wymizerowaną twarz Jessie i jej
podkrążone oczy.
Jessie nie przyszła na jej ślub, a z pewnością została zapro
szona wraz z mężem.
Dlaczego więc jej nie było?
Tego wieczoru Fern pływała bardzo długo. Pływała nawet
wtedy, gdy ze zmęczenia rozbolały ją mięśnie.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 135
Delfiny pływały razem z nią, dziś jednak nie skakały. Pły
wały cicho, jakby wyczuwały, że nie jest w nastroju do za
bawy.
Pływała tak, jakby próbowała uciec.przed demonami, które
ścigały ją, nie dając ani na chwilę spokoju.
Gdy wyszła wreszcie z wody, znowu były przy niej.
Tak jak człowiek ze strzelbą.
Gdy skończyła się wycierać, spojrzała tam, gdzie kończył się
piasek, a zaczynała trawa i niskie krzaczki.
Nie widziała go dobrze, było na to za ciemno, pewna jednak
była, że to ta sama postać - szczupły, wysoki mężczyzna ze
strzelbą.
Gdy tylko wróciła do domu, zadzwoniła do sierżanta Rus
sella. Czuła się coraz bardziej nieswojo.
- Pojęcia nie mam, kto to może być - odpowiedział po
licjant. - Przeszukałem zarośla koło szpitala i nic nie znala
złem. W poniedziałek przyjechało tu około dwustu turystów,
pewnie to jeden z nich. Nikt jednak nie zawiadamiał nas ani
o jakichś szkodach, ani o strzelaninie, trudno' by więc było
wydać nakaz rewidowania kogokolwiek w poszukiwaniu
broni. A może ten człowiek nosi ze sobą po prostu broń, żeby
trzymać fason?
Pożegnał się, a Fern wiedziała, że sierżant Russell, podobnie
jak ona, nie bierze pod uwagę podobnej możliwości.
Quinna zobaczyła dopiero w czwartek wieczorem.
Pakowała rzeczy swoje i ciotki w ponurym nastroju.
Powinna być wdzięczna, że Quinn zostawił ją w spokoju.
Ale jakoś nie była.
Czuła się tak, jak zaraz po śmierci rodziców. Wokół była
tylko pustka.
1 3 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Położyła się spać bardzo późno, wiedząc, że i tak nie zaśnie.
A jutro w południe ona i ciotka miały wyjechać.
Koło północy zadzwonił telefon. Wuja nie było w domu.Nie
mógł sobie znaleźć miejsca na wiadomość o operacji żony i roz-
łące z nią. O jedenastej o .najmił więc Fern, że wybiera się na
spacer.
- Na daleki spacer - uprzedził. - Niewykluczone, że obejdę
wyspę dookoła. Zasnę do iero wtedy, kiedy będę bardzo zmę
czony.
Musiała więc sama odebrać telefon.
- Fern?
To był Quinn.
- Jesteś mi potrzebna.
Miała ochotę odłożyć słuchawkę na widełki, ale oczywiście
nie zrobiła tego. Oczywiście...
- Przywieźli mi Pete'a Hamy'ego. Czy mogłabyś przyjechać?
Pete, przypomniała sobie. To ten dziesięcioletni chłopczyk
z hemofilią.
Przymknęła oczy.
- Co się stało?
- Postrzelono go. Godzinę temu przywieźli go rodzice.
Quinn był wyraźnie poruszony. - Nie mam pojęcia, co się stałą
wiem tylko, że utkwił mu śrut w udzie. Trzeba go wydobyć,
muszę więc chłopca uśpić, i to jak najprędzej, bo istnieje nie
bezpieczeństwo krwawienia wewnętrznego. Podałem mu już
globulinę antyhemofilową i przygotowałem farmakologicznie
do znieczulenia. Dostał też środek uśmierzający ból, zaczniemy
więc od razu, gdy przyjedziesz.
Głos Quinna zdradzał, że jego nerwy są napięte do ostatecz
ności. Fern zamyśliła się. Skoro miał pod ręką globulinę anty
hemofilową, a sam zabieg nie przedstawiał większych trudno
ści, skąd brało się jego zdenerwowanie?
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 1 3 7
- Będę za pięć minut - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Musiała pojechać do szpitala. Pete był naprawdę wspaniałym
chłopcem.
Na parkingu przy szpitalu spotkała sierżanta Russella. Był
wyraźnie zasępiony.
- Na litość boską, co się stało? - spytała, a policjant wzru
szył tylko ramionami.
- Założę się, że to ten twój facet ze strzelbą - odpowiedział
ze złością. - Ale że akurat trafił na Pete
ł
a... Wydaje się, że Pete
usłyszał strzały w twojej zatoczce, a ponieważ kocha delfiny jak
ty, więc wymknął się przez okno, nic nie mówiąc rodzicom,
i pobiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Opowiadał, że stał tam jakiś człowiek, celując w kierun
ku morza. Widział też delfiny. Krzyknął wtedy, a ten czło
wiek odwrócił się i wystrzelił. Trafił go w nogę. Pete'owi uda
ło się wrócić do domu, ale zaraz potem przewrócił się z utraty
krwi.
- Ale kto to był? Ten człowiek, który strzelał?
- Sam bym to chciał wiedzieć - odpowiedział z westchnie
niem policjant. - Idę teraz nad zatoczkę. Żeby tylko wszystko
dobrze poszło z Peterem.
Była to poważna operacja.
W nodze Pete*a utkwiło mnóstwo śrutu, a każdy kawałek
należało ostrożnie usunąć.
Na twarzy Quinna malowało się napięcie. Prawie się nie
odzywał. Zagadywał tylko chłopca, dodając mu otuchy, dopóki
ten nie zasnął.
Poza tym jednak sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał wybu
chnąć.
Dlaczego?
Przez głowęFern przebiegały skłębione myśli. Wobec Pete'a
138
Quinn był uosobieniem dobroci. Dlaczego ten sam człowiek
potrafił tak źle traktować Jessie? Jak to było możliwe?
Czy oczekiwał własnego dziecka? Może Jess jest w ciąży?
Czy dlatego właśnie muszą utrzymać swoje małżeństwo?
Była pewna, że działo się wokół niej coś, o czym nie wie-
działa, coś, czego zupełnie nie rozumiała.
Ostatni śrut został w końcu wyjęty. Quinn wrzucił go, jak
poprzednie, do nerkówki. Fern widziała już Pete'a, jak pokazuje
śrut w szkole, opowiadając swoją przygodę.
Quinn opatrzył teraz ranę i odetchnął z ulgą.
- Myślę, że skrzep już powstał - odezwał się. - Proszę prze-
rwać narkozę.
W parę minut później Fern usunęła rurkę wewnątrztchawicz-
ną. Pete zaczynał powoli oddychać normalnie.
- Panie doktorze - zwróciła się do Quinna. - Zajmę się Pe-
te'em, proszę już iść.
- Chciałbym z tobą porozmawiać.
Zagryzła wargi.
- Aleja nie chcę rozmawiać - powiedziała, czując na sobie
oczy Geraidine, która im się przyglądała.
Quinn nie poruszył się nawet. Gdy chłopiec otworzył wresz
cie oczy i oddech jego ustabilizował się, zwrócił się do pielęg
niarki:
- Siostro, proszę go odwieźć do matki. Będzie przerażony,
kiedy się na dobre obudzi...
- Pete? - zdumiała się Fern. Wzięła chłopca mocno za rękę.
- Już nie śpisz? - spytała. - Operacja skończona. Wyjęliśmy
śrut i będziesz teraz zdrowy.
- Ile... tego jest? - wyszeptał chłopiec i Fern spojrzała py-
tająco na Quinna.
- Osiem sztuk - uśmiechnął się Quinn.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ
139
Był to pierwszy uśmiech, którego była świadkiem tego wie
czoru.
- Tylko... ich nie wyrzucajcie, proszę! - Pete zmarszczył
czoło i chwycił Fern za rękę. - A co się delfinami?
- Sierżant Russell właśnie poszedł zobaczyć - uspokoiła go.
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby miały na tyle rozumu, żeby
się nie dać postrzelić.
- Cóż to za bezmyślny, zły człowiek - szepnął chłopiec.
- Cóż to za bezmyślny, głupi, zły człowiek.
Oczy znowu mu się zamknęły i Quinn poprosił pielęgniarkę
o wywiezienie chłopca z sali.
Fern zerwała z twarzy maseczkę, zcljęła rękawiczki i fartuch.
- Ja też już pójdę - powiedziała, patrząc na wózek z chło
pcem, który wyprowadzała Geraldine. - Chyba że mnie pan
jeszcze potrzebuje?
- Zawsze jesteś mi potrzebna - uśmiechnął się smutno. -
Wiesz o tym dobrze.
- Nie chcę tego w ogóle słuchać - szepnęła i przymknęła
oczy.
Na jej twarzy malowało się cierpienie. Wiedziała, że musi
zebrać siły, by odejść stąd jak najprędzej. By raz na zawsze
odejść od Quinna Gallaghera.
Zrobiła krok. A potem drugi.
Quinn nie starał się jej zatrzymać.
Na jego twarzy widoczny był bezbrzeżny smutek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Fern do rana nie zmrużyła już oka.
Była to jej ostatnia noc na wyspie.
Zaczęło świtać, gdy na kostium kąpielowy włożyła dżinsy
i bluzkę i poszła nad swoją zatoczkę.
Na ścieżce zauważyła ślady krwi. Tędy musiał biec Pete do
domu.
Cóż to za głupiec, pomyślała ze złością. Cóż to za bezmyślny,
głupi człowiek, żeby strzelać najpierw do delfinów, a potem do
dziecka?
Zdjęła dżinsy i weszła do morza, rozkoszując się chłodną
wodą. A potem zaczęła odpływać od brzegu. Po raz ostatni...
Przepłynęła około dwustu metrów, odwróciła się na plecy
i spojrzała na wyspę.
Na swój dom.
Nieprawda. To nie jest jej dom. Ona nie ma domu. Nigdy nie
miała i nigdy nie będzie miała domu.
Czyż dom, jej dom, mógłby istnieć bez Quinna?
Próbowała powstrzymać łzy, które napłynęły jej do
oczu. Powiedział, że ją kocha, a mówił to takim głosem, że
mu uwierzyła. Nigdy jeszcze nikogo tak nie kochała. Nigdy
w życiu.
- Zawsze będziesz mi potrzebna - powiedział jej wczoraj.
Ale potrzebna mu była także Jess, która była jego żoną.
Żona Quinna była przyjaciółką Fern i Fern nie wolno było
jej skrzywdzić, nawet wtedy, gdyby jej życie od tego zależało.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 141
Może kiedyś po latach, kiedy on i Jess rozwiodą się...
Zamknęła oczy i leniwie unosiła się na falach. Otworzyła je
znowu, gdy poczuła, że coś trąca ją w bok.
Delfin...
- Jak się masz? - Zmusiła się do uśmiechu. - A gdzie twój
towarzysz?
Rozejrzała się wokół, szukając drugiego delfina. Delfiny pły
wały zwykle razem.
Nigdy nie widziała żadnego w pojedynkę.
Wstrzymała oddech, gdy na brzegu, na przeciwnym krańcu,
tam, gdzie zaczynał się tworzyć cypel, dostrzegła coś czarnego.
Może to tylko kupa wodorostów?
A jeśli nie?
Delfin trącał ją raz po raz, jakby pragnął przekazać jej jakąś
pilną wiadomość.
Delfiny nie są głupie. To przecież wszyscy wiedzą.
- No dobrze już, dobrze - szepnęła i zawróciła w kierunku
plaży.
Samotny delfin towarzyszył jej niemal do samego brzegu.
Na plaży był delfin!
Oczywiście, że delfin! Podpływając do brzegu, zobaczyła na
plaży czarne, lśniące stworzenie. Gdy zbliżyła się do niego,
brodząc w płytkiej wodzie, zobaczyła, że się rusza.
Żył, ale był uwięziony na brzegu. Trzepotał się bezradnie na
suchym piasku.
- O mój Boże...
Podbiegła do niego prędko i usiadła obok. Drugi delfin za
taczał nerwowo w wodzie małe koła.
Grzbiet delfina znaczyła głęboka, szarpana rana.
Został postrzelony. Uciekał zapewne w szoku wywołanym
strachem i bólem, aż wylądował na plaży.
1 4 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Fern zagryzła wargi i przyjrzała się ranie. Była głęboka, nie
na tyle jednak, by zagrażać bezpośrednio życiu delfina. Gdyby
tylko udało się go zepchnąć do wody...
Nie potrafiła tego sama zrobić. Delfin ważył pewnie więcej
niż ona, a przy tym nie było go jak chwycić. Łatwo się wyśliz
giwał.
- Trzeba cię więc namoczyć - mruknęła ze złością, która
w niej wzbierała na myśl o bezsensownym akcie okrucieństwa,
popełnionym przez nieznajomego ze strzelbą. Skóra delfina za
częła już powoli wysychać, gdyż słońce świeciło coraz mocniej.
Gdy wyschnie za bardzo, grozi mu śmierć.
Pobiegła szybko na drugi koniec plaży, gdzie leżały jej dżin
sy i bluzka. Zmoczyła je w wodzie, a potem zaczęła wyżymać
nad leżącym delfinem.
Biegała tak do morza pięć czy sześć razy, aż delfin zaczął
ociekać wodą.
- No, mój kochany, wyglądasz znacznie lepiej - szepnęła,
kładąc na jego ciele ociekające wodą ubranie. - Idę teraz szukać
pomocy.
Gdy tylko dobiegła do domu, zatelefonowała do szpitala. Jess
od razu podniosła słuchawkę.
- Fern? To ty? - zdawała się zdziwiona. - Co się stało?
Fern szybko opowiedziała całe zdarzenie.
- Jeśli to zwykła szarpana rana, wszystko powinno być
w porządku, gdy tylko uda się go zepchnąć do wody. Przywiozę
antybiotyk i kogoś do pomocy. Czekaj tam na mnie.
- Przepraszam, że dzwonię o tej porze - rzekła Fern, zanim
odłożyła słuchawkę.
- Kiedy ja już dawno nie śpię - odpowiedziała Jessie.
Nie tylko więc ja spędziłam bezsenną noc, pomyślała Fern.
Głos Jessie zdradzał zdenerwowanie i napięcie.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 1 4 3
Fern zrobiło się ciężko na sercu, gdy skończyła rozmowę.
Czy przez swoją obecność na wyspie bardzo skrzywdziła Jess?
Nic teraz nie mogła na to poradzić.
Można było tylko czekać.
Jess przyjechała na plażę w ciągu dziesięciu minut. I to na
dodatek nie sama.
Był z nią sierżant Russell i Quinn.
Mimo że minęła dopiero szósta, sierżant był już w mundurze
i miał przy sobie służbowy pistolet.
- Dokładnie obejrzałem wczoraj plażę - tłumaczył się Jess
- nic jednak nie znalazłem. Nie ma najmniejszej wątpliwości,
że zauważyłbym tego jegomościa, gdyby już wtedy tu był.
Jess klęczała na piasku, badając ranę delfina.
- Nie wydaje się, żeby leżał tu długo. Spójrz, Fern, na jego
oczy. Źrenice zwężają się i rozszerzają. Gdyby leżał tu przez
całą noc, wyglądałby zupełnie inaczej.
- Co więc zrobimy?
Fern przyniosła z domu wiadra i polewała teraz dokładnie
czarne cielsko, starając się uniknąć przy tym wzroku Quinna.
On jednak nie patrzył ani na nią, ani na Jess, ani na delfi
na. Wpatrzony był w cypel, jakby spodziewał się tam coś zo
baczyć.
Policjant wiedział dobrze, kogo Quinn poszukuje.
-
Mało prawdopodobne, żeby włóczył się tutaj o tej porze
zauważył, a Quinn mu przytaknął.
- Może i prawda - zgodził się, a potem spytał Jessie: - Co
mamy teraz robić?
- Nie rozumiem, po co pan tu przyszedł - zaniepokoiła się
Fern. - Przecież mogą pana potrzebować w szpitalu.
Quinn pokazał telefon komórkowy, który leżał obok niego.
- Będę wtedy w kilka chwil z powrotem. Ale teraz - mówił
144 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
ze zmarszczonym czołem - zostanę tutaj, aż się to wszystko nie
skończy. Jess - powtórzył - co mamy teraz robić?
- Ranę już prawie oczyściłam. Dam mu zaraz zastrzyk, któ
ry powstrzyma infekcję i możemy go umieścić z powrotem
w wodzie.
W głosie Jess pobrzmiewało dziwne napięcie. Sprawiała
wrażenie osoby, która goni ostatkiem sił.
- No więc zabierajmy się do tego.
Oczy Quinna ciągle szukały czegoś w oddali.
Zabrali się do pracy. Każdy pochłonięty był własnymi my-
ślami, działali jednak razem jak zgrana grupa.
Tylko Quinn i sierżant Russell oczy mieli zwrócone na cypel,
jakby oczekiwali, że w każdej chwili może stamtąd grozić nie-
bezpieczeństwo. Duże niebezpieczeństwo.
Już samo to wywoływało niepokój, rodziło atmosferę za
grożenia, a Fern czuła się przecież do tego głęboko nieszczę
śliwa.
Jess nie odwracała głowy od delfina, zajęta opatrywaniem
rany. Napełniła potem jeszcze strzykawkę antybiotykiem i za
częła wsuwać pod swego pacjenta płachtę brezentu.
Wszyscy zabrali się teraz do pomocy. Trzeba było umieścić
delfina na plandece, usuwając spod niej w tym celu piasek.
Potem pozostawało tylko przeciągnięcie brezentowej płachty
do wody.
- Uważajcie, żeby nie utonął - ostrzegła Jess.
Tylko Fern miała na sobie kostium kąpielowy. Pozostała
trójka brodziła w morzu w ubraniu, podtrzymując zanurzonego
w wodzie delfina.
Woda stawała się coraz głębsza. W końcu sięgała im do
piersi. Odwrócili teraz delfina na polecenie Jess głową w kie
runku pełnego morza.
Podtrzymywali go nadal, a on prawie się nie ruszał.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
145
- Potrzeba mu trochę czasu, żeby doszedł do siebie - wy
jaśniła Jess. - Zacznijmy go teraz delikatnie kołysać na boki.
Wykonywali polecenia Jess w milczeniu. Minęło pół godzi
ny. Delfin nadal leżał nieruchomo.
Nerwy ich napięte były do ostatecznych granic. Niepokoili
się o los delfina. Ale nie był to przecież najważniejszy powód.
Obydwaj mężczyźni wpatrywali się w cypel. Czekali na coś.
A może na kogoś.
Fern było właściwie wszystko jedno. Czuła przy sobie przez
cały czas bliskość Quinna i miała ochotę płakać. Stali obok
siebie w wodzie. Dotykali się rękami. Wszystko to stawało się
powoli nie do zniesienia.
Chciała uciec, a nie mogła przecież tego zrobić...
Niespodziewanie delfin poruszył się. Jego napięte mięśnie
drgnęły. Powoli wracało do niego życie.
- Cudownie - szepnęła Jessie. - Zostawcie go teraz. Cofnij
my się.
Cofali się powoli, z oczami utkwionymi w delfina.
Zanurzył się nieco w wodę, a ciałem jego wstrząsnęły
drgawki.
Drugi delfin czekał w pobliżu, wpatrzony w chorego towa
rzysza.
Drgawki po chwili ustały. Delfin powoli odzyskiwał siły.
Cofnęli się jeszcze jeden krok, by zostawić mu miejsce. By
zapewnić mu wolność...
Delfin ruszył do przodu. Jego połyskujące czarne ciało roz
cinało wodę. Płynął jak strzała w kierunku swego towarzysza.
Był to niezwykły widok. Aż trudno było uwierzyć, że jest to
to samo niekształtne stworzenie, które przed chwilą ratowali na
plaży.
Para delfinów połyskiwała w porannym słońcu, wypływając
na otwarte morze.
1 4 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Były teraz bezpieczne.
Tylko to się w tej chwili liczyło. To tylko powinno teraz miec
znaczenie.
Fern, zanurzona po ramiona w falach, przypatrywała im się
jak urzeczona. Nigdy jeszcze nie widziała nic równie pięknego.
Ze wzruszenia dławiło ją w gardle.
I wtedy właśnie poczuła, jak Quinn ją objął. Był także wzru
szony. Trzymał ją mocno, coraz mocniej, aż w końcu uniósł do
góry.
Mówił jej w ten sposób, że należy cały do niej.
Zwróciła do niego twarz, wiedziona jakąś nieznaną potężnąj
siłą.
Całował ją tak, jakby znajdowali się sami na świecie. Jakby
nie było Jessie...
Jakby jutro już miał być koniec świata...
Ale niestety mylili się.
- Quinn!
Ostrzegawczy krzyk policjanta przeszył powietrze. Quinn
odwrócił się błyskawicznie. Sierżant Russell, wpatrzony w cy
pel, wyciągnął służbowy rewolwer.
Fern, której nie obejmowały już ramiona Quinna, upadła
w tył, do wody.
Na cyplu stał człowiek, który mierzył w ich kierunku ze
strzelby.
Celował prosto w grupę stojącą w wodzie.
Fern cofała się, tracąc chwilami grunt pod nogami. Przez cały
czas, jak zahipnotyzowana, nie mogła spuścić oczu z mężczy
zny ze strzelbą.
Quinn uciekł od niej.
Rzucił się w stronę Jess jak szaleniec.
- Jess! - krzyczał z rozpaczą. - Jess...
Fern nie musiała więcej słuchać. Wiedziała już wszystko.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 147
Chwycił Jess za rękę, pociągnął ją za siebie i przykrył włas
nym ciałem.
I wtedy właśnie świat wokół niej rozsypał się na drobne
kawałki.
W głowie poczuła przenikliwy, piekący ból. Uniosła rękę
- place jej skąpały się w czerwonej, ciepłej krwi.
Była to ostatnia rzecz, którą zapamiętała.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy Fern ocknęła się, poczuła, jak ogarnia ją rozpacz.
Otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Leżała w pomiesz
czeniu, które dobrze znała. Był to pokój Jessie.
Wyglądał trochę inaczej niż ostatnim razem, gdy tu spała.
Ktoś wniósł łóżko szpitalne, w którym teraz się znajdowała.
Wcale nie chciała tu być. Nie miała najmniejszej ochoty
leżeć w pokoju Jessie.
Bolała ją głowa.
Bolała okropnie. Ból nie ustawał ani na chwilę, był ostry
i dojmujący. Podniosła rękę do włosów i napotkała bandaże.
Co się stało?
Było jej właściwie wszystko jedno.
Quinn wybrał Jess. W obliczu niebezpieczeństwa wybrał
Jess. Nic w tym zresztą dziwnego. Jess jest przecież jego żoną.
Zauważyła po chwili, że ktoś przy niej siedzi.
To Jess...
- Jak się czujesz? - spytała z uśmiechem i Fern zauważyła
na jej twarzy wyraz ulgi. - Tak się cieszę...
- Co... się stało? - wyszeptała Fern.
- Jesteś ranna - odpowiedziała Jess. - Czy pamiętasz, jak to
było?
Czy coś takiego da się zapomnieć?
- Pamiętam. Jakiś człowiek na cyplu... - Skrzywiła się
z bólu. - Czy jeszcze... ktoś jest ranny?
- Tak. Sierżant Russell postrzelił w końcu tego człowieka,
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 1 4 9
który do nas strzelał. Pamiętasz? Sierżant miał broń, strzelił, no
i trafił go w ramię. Ten człowiek jest pod strażą w sąsiednim
pokoju. Quinn obandażował go tak, że ma na sobie coś w ro
dzaju kaftana bezpieczeństwa.
Fern z trudem próbowała przełknąć ślinę.
- Ale... ja nic z tego nie rozumiem.
- Wiem, że nie rozumiesz - uśmiechnęła się Jess.
Fern jeszcze nie widziała na jej twarzy podobnego uśmiechu.
Jessie dziwnie odmłodniała i poweselała. Wyglądała jak czło-
wiek, któremu zwrócono wolność, z którego barków zdjęty zo-
stał wielki, przytłaczający ciężar.
-
Ale jest tu ktoś, kto tylko marzy o tym, żeby ci wszystko
wytłumaczyć. Jest obok, zaraz go zawołam...
- Quinn? Nie chcę!
Był to rozpaczliwy krzyk, który dobył się z głębi serca. Jess,
która dotarła już do drzwi, stanęła jak wryta.
- Ależ dlaczego? - zapytała cicho.
- Dlatego że... Jess, przecież sama najlepiej wiesz dla
czego.
- Nie wiem - odpowiedziała Jess. - Quinn winien ci wyjaś
nienie. Chyba by mnie zamordował, gdybym go chciała wyrę
czyć.
- Na pewno bym nie zamordował.
W drzwiach stał Quinn.
- Na pewno cię nie zamorduję - powtórzył poważnie. -
Mordowania na razie mamy dosyć.
Podszedł do łóżka i spojrzał na Fern. W jego oczach kryła
się miłość i migotały iskierki radości. A wszystko to, choć trud-
no uwierzyć, skierowane było tylko do niej.
- Kochanie, jesteś już przytomna - odezwał się cicho, a po
tem nachylił się, by ją pocałować. - Dzięki Bogu. - Widać było,
że ciężar spadł mu z serca.
150 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
- Nie chcę...
Próbowała uchylić głowę przed jego pocałunkiem. Z oczu
płynęły jej łzy i nie mogła ich powstrzymać.
Quinn ujął delikatnie jej twarz w dłonie i pocałował w usta.
A potem scałował z policzków łzy. Dopiero wtedy puścił ja,
i wyciągnął rękę w kierunku Jess.
- Najwyższy czas, żebyś dowiedziała się, kto to jest.
- Kto? - wyszeptała.
Dotkliwy ból i osłabienie sprawiły, że czuła zawroty głowy.
Zauważył to i dotknął delikatnie ręką jej twarzy.
- Biedulko moja, wiem, jak się czujesz. Powinnaś teraz wła-
ściwie leżeć w spokoju, ale musisz nareszcie o wszystkim się
dowiedzieć. Jess Harvey nie jest moją żoną. To moja kuzynka.
Osiem miesięcy temu zaczęła się spotykać z kimś, kto okazał
się złodziejem i mordercą. To zresztą ceniony prawnik. Była
z nim dwa razy na kolacji w restauracji, a za trzecim razem
zaprosił ją do domu. Akurat wtedy, gdy nadeszła, przyszedł do
tego domu ktoś jeszcze. I Jess była świadkiem, jak gospodarz
zabił z zimną krwią swego gościa.
- Ale... dlaczego?
- Narkotyki - powiedział krótko. - John Talbot był mocno
zaangażowany w handel narkotykami. No więc Jessie widziała,
jak John Talbot zastrzelił człowieka, a John Talbot zobaczył, że
Jessie była świadkiem. Pobił ją okropnie i zagroził śmiercią
gdyby doniosła policji.
- Wtedy poszłam do Quinna - szepnęła Jessie. - Był dla
mnie zawsze jak brat. Przyjaźniliśmy się. I Quinn poszedł na
policję.
- Ale Talbot zniknął, zanim jeszcze policja przyszła po nie-
go - wtrącił Quinn. - Obiecałem Jess, że jeśli mi pozwoli za-
wiadomić policję, będzie zupełnie bezpieczna, a tamtej właśnie
nocy ktoś strzelał do niej przez okno sypialni.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
151
— Jess była jedynym człowiekiem, który mógł oskarżyć Tal-
bota, a to jest bezwzględny facet. Musiała się więc ukryć, i to
dobrze. Policja załatwiła jej odpowiednie papiery, tak by mogła
występować pod moim nazwiskiem.
Kiedy zawiadomiłaś policję o pojawieniu się człowieka ze
strzelbą, sierżant Russell domyślił się od razu, kto to może być.
Pilnowaliśmy Jess dzień i noc i myślę, że Talbot postrzelił del
fina po prostu ze złości, że jeszcze na nią nie trafił. Robiliśmy
co w ludzkiej mocy, żeby Jess nie poszła na plażę, ale chore
zwierzę to dla niej rzecz święta. Ale w końcu... wyszło to chyba
na dobre. Nareszcie mamy to za sobą.
Fern nie mogła jeszcze w to wszystko uwierzyć.
- Więc... ty nie jesteś...
- Nie jestem jego żoną - powiedziała Jess.
Nachyliła się, by pocałować Fern w policzek.
- Kiedy Quinn zobaczył Talbota, był przekonany, że celuje
we mnie. I pewnie tak było, ale stał za daleko i wtedy, kiedy
Quinn ratował kuzynkę, jego ukochana omal nie została zamor
dowana. A mój spokojny, rozsądny, opanowany Quinn omal nie
oszalał z rozpaczy - ciągnęła Jess.
- Jessie... - przerwał jej Quinn.
Uśmiechał się do niej, ale oczami o coś ją prosił.
Jess roześmiała się.
- Dobrze już, dobrze. Wiem, że mam sobie pójść. Zajmę się
teraz tym, co najważniejsze w moim życiu. Dwoma kangurka
mi, papugą i kolczatką.
- Czy mi przebaczysz? - spytał Quinn cicho, gdy Jessie
Wyszła. Usiadł na łóżku i przytulił ręce Fern do swej piersi.
Gdybyś wiedziała, co czułem, jak trudno mi było utrzymać
tajemnicę... Ale chodziło przecież o życie Jess. To ja ją namó
wiłem, żeby poszła na policję.
- Ja przecież wszystko rozumiem... - szepnęła Fern.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
Coś grało i śpiewało w jej sercu. Czuła, że ulatuje gdzieś
wysoko, a może raczej rozpływa się, że zaraz zatonie, znik-
nie...
W ciemnych oczach Quinna.
- To powiedz teraz, czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Ależ Quinn, ja przecież nie mogę...
- Nie możesz wyjść za mnie za mąż? - zapytał z prawdzi-
wym przerażeniem.
- Ja właściwie nie powinnam wychodzić za mąż.
- Powinnaś, ale za innego człowieka, niż miałaś zamiar.
Powinnaś wyjść za mąż za człowieka, który cię kocha. A takiego
właśnie człowieka masz przed sobą. Wiem, że powinienem ci
właściwie dać teraz spokój po tych przeżyciach, po takim
wstrząsie, ale skąd mogę wiedzieć, co tam sobie wymyślisz,
kiedy stąd pójdę? Co obmyślisz, żeby nie wyjść za mąż za
kogoś, kto kocha cię tak bardzo, że życie bez ciebie nie ma dla
niego żadnego sensu?
- Więc? - spytała szeptem.
- Więc leż spokojnie i stosuj się do poleceń lekarza
Na twarz Fern wypłynął delikatny uśmiech.
- Co więc mi lekarz przepisze?
- Męża - odpowiedział z powagą. -I to właśnie tego czło-
wieka, który siedzi przy tobie.
- Quinn... - Fern nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy
płakać.
- To nie jest odpowiedź - skarcił ją.
- A... co powinnam odpowiedzieć?
Uśmiechnął się do niej ciepło.
- Powiedz po prostu „zgadzam się" - szepnął. - To tylko się
liczy.
To tylko się liczy.
I rzeczywiście tylko to zaczęło się liczyć.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ
153
Czuła, że jest kochana.
Ze ma dom.
- Zgadzam się - wyszeptała, ale Quinn tego prawic nic
słyszał.
Odpowiedź wyczytał już przedtem w jej oczach.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Zgodnie z prawem ślub mogli wziąć dopiero po czterech
tygodniach, a potem musieli czekać jeszcze następne dwa tygo
dnie, które ciągnęły się w nieskończoność. Przez cały ten czas
Fern była w Sydney, dopilnowując rekonwalescencji ciotki.
Obiecywała wziąć ślub na wyspie, ale nie było oczywiście
mowy, by ślub się odbył bez ciotki.
Quinn dzwonił do niej dwa razy dziennie i po każdym jego
telefonie przez dłuższy czas nie umiała się skupić na swoich
zajęciach.
Znalazła jednak czas na różne sprawy.
Nie zapomniała o Billu Fenellym. Kuracja jego zaczęła przy
nosić rezultaty i czuł się na tyle dobrze, że przyjął zaproszenie
na ślub.
Spotkała się z Samem i Lizzy, by życzyć im wszystkiego
najlepszego. Oni także zamierzali wziąć ślub na wyspie.
Odwiedzała codziennie ciotkę Maud, która miała się coraz
lepiej.
Ale czas wlókł się niemiłosiernie.
W dniu ich ślubu kościół był pusty.
Wszyscy mieszkańcy wyspy byli obecni na ślubie Fern
i Quinna, ale państwo młodzi wybrali inne miejsce zaślubin.
Pastor ustawił na ich prośbę ołtarz w zatoczce Fern.
Panna młoda brała ślub w prostej, białej sukience z bawełny.
Miała odkrytą głowę i bose nogi.
JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 155
- Co za śliczna panna młoda! - szeptali ludzie do siebie na
widok Fern przed paroma tygodniami.
Teraz, gdy wszyscy byli tak wzruszeni, że mało kto miał
suche oczy, mówiono inaczej.
- Nasza Fern - szeptali mieszkańcy wyspy, słuchając, jak
ślubuje panu młodemu. - Nasza Fern.
- Nasza Fern - szeptała ciotka Maud i wujek Al z dumą
i miłością w głosie.
Quinn jednak użył innego słowa.
- Pocałuj teraz pannę młodą - nakazał pastor, myśląc przy
tym, że to małżeństwo z pewnością przetrwa wszystko.
Mąż i żona...
- Moja Fern - powiedział Quinn, przytulając swą żonę,
a słowa jego zabrzmiały jak przysięga.
Uniosła twarz, by przyjąć jego pocałunek.
By całym sercem odebrać jego miłość.
- Mój Quinn.
Złożyli przysięgę, ślubując sobie na wieczność.
Fale rozbijały się o brzeg. Będą nas kołysać i będą nam
szumieć już zawsze. Nam, i naszym dzieciom, i naszym wnu
kom, myślała Fern i czuła się bezmiernie szczęśliwa.
A daleko w morzu skakały w górę delfiny.
Świat należał do nich.
Czy mógł ktoś w to wątpić?