background image

MARION LENNOX 

Jedynym 

lekarstwem 

jest mąż 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

O czym to rozmyślała panna młoda w dniu swego ślubu? 
Że wygląda zabawnie! 

Doktor Fern Rycroft wygładziła swój opadający równymi 

fałdami welon z jedwabnej satyny i zaczerpnęła oddechu, by 

dodać sobie odwagi. Czekał już na nią wujek Al. I czekał Sam. 

W gruncie rzeczy wyglądało na to, że cała wyspa czeka, aż Fern 

zrobi to, co do niej należy. 

Że zachowa się rozsądnie i wyjdzie wreszcie za mąż za Sama 

Huberta... 

Gdyby ich to tylko zadowoliło, pomyślała sobie. Ale nie, na 

względy mieszkańców wyspy mogłaby sobie zasłużyć dopiero 

wtedy, gdyby po ślubie z Samem pozostała tu na stałe. 

Gdyby została tu razem z Samem. 

Jeszcze czego! Zielone oczy Fern, skryte za welonem, pocie­

mniały z irytacji. Niedoczekanie! Miałabym znowu mieszkać 

na Baredze? 

- Jesteś gotowa? 

Wujek Al był wyraźnie zdenerwowany. 

Domyślała się, skąd bierze się jego niepokój. Miała już 

wprawdzie dwadzieścia osiem lat i dyplom ukończenia studiów 

medycznych, ale z tymi swoimi ogromnymi, zielonymi oczami, 

masą ognistorudych loków i piegami różniła się niewiele od 

dopiero co osieroconej, zapłakanej dziewczynki, którą wujek Al 

przywiózł do siebie trzynaście lat temu. 

background image

6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Fern nie domyślała się jednak, co trapi go naprawdę. Albert 

Rycroft zdobył się wprawdzie na pogodny uśmiech, ale do­

strzegł przecież, że na twarzy Fern gości ten sam smutek, który 

pojawił się po raz pierwszy, gdy otrzymała wiadomość o śmierci 

całej rodziny. I że ten jej uśmiech zdradza tę samą bezradność 

i brak zaufania do świata i ludzi... 

Fern od razu podbiła serce mieszkańców wyspy. Zjednała 

sobie wszystkich zaraźliwym śmiechem i pogodnym usposobie­

niem. Mieszkańcy wyspy nazywali ją Promyczkiem, a gdy po­

wiadomiła wszystkich o zamiarze studiowania medycyny, żar­

towali sobie: „Po co ci medycyna, twój uśmiech to najlepsze 

lekarstwo". 

Tylko wujek Al dostrzegał w tym uśmiechu lęk przed świa­

tem, który w ciągu jednej koszmarnej nocy nagle zabrał jej całą 

rodzinę. 

- Wujku... 

- Nic teraz nie mów - przerwał jej stary farmer pospiesznie. 

Wcale by się nie zdziwił, gdyby jego siostrzenica nagle odwró­

ciła się i uciekła. - Wszyscy już czekają, kochanie. Nie możesz 

im sprawić zawodu. 

Fern uśmiechnęła się, a widząc jego zatroskane spojrzenie, 

uścisnęła go mocno. 

- Wujku, nawet bym nie mogła. Przecież podjęliśmy z Sa­

mem słuszną decyzję. 

- Pewnie, że tak, a cała ta historia między Samem i Lizzy 

Hurst... To przecież było tak dawno. 

- Lizzy jest częścią wyspy - zgodziła się Fern, biorąc w dło­

nie wielką rękę wuja. - A my z Samem już tu nie mieszkamy. 

Będziemy tylko przyjeżdżać w odwiedziny. No, a teraz zdecy­

duj się - powiedziała, biorąc go pod ramię - czy zaprowadzisz 

mnie do kościoła na ślub, czy też chcesz mieć w domu starą 

pannę do końca życia? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 7 

Albert uścisnął mocno jej rękę. 

- Nie mielibyśmy z ciocią nic przeciwko temu, dobrze 

o tym wiesz. 

Maleńki kościółek był wypełniony po brzegi. Susza, jaka 

nawiedziła wyspę, dała się bardzo we znaki całej farmerskiej 

społeczności, a teraz nareszcie nadeszła chwila, w której można 

było zapomnieć o wszystkich zmartwieniach. 

Panna młoda stała przez moment w drzwiach i spoglądała 

w głąb kościoła, jakby patrzyła w przyszłość. 

A potem opuściła tren sukni i ruszyła przed siebie. 
- Ale śliczna panna młoda - szeptali ludzie do siebie, po­

rzucając na chwilę twardą rzeczywistość i wkraczając w baje­

czny świat romantycznych przeżyć. Byli jednak w stanie zoba­

czyć tylko wspaniałą suknię, uszytą przez ciotkę Maud, a także 

przysłonięty welonem niepewny uśmiech Fern. 

Nie byli w stanie zobaczyć prawdziwej Fern. 

Prawdziwa Fern była daleko stąd. 

Postać w bieli nie miała z całą pewnością nic z nią wspólne­

go. Pod rękę z wujem, wolno odmierzając kroki i rozdając 

uśmiechy na prawo i lewo, szedł ktoś zupełnie inny. 

Prawdziwa Fern nie czuła nic. 

Gdy w czasie studiów była zmęczona nauką, czytała niekie­

dy romanse. Wiedziała więc, że uczucie kazało zwykle pannie 

młodej frunąć niemal w radosnym oszołomieniu poprzez głów­

ną nawę w kierunku ołtarza, przy którym czekał na nią ukocha­

ny, a jej na' sam jego widok kręciło się w głowie... 

Czy ona też miała doznawać zawrotów głowy na widok 

Sama - chłopaka, którego znała od dziecka? Przecież to tylko 

rozsądek nakazał jej wyjść za niego za mąż. Była to słuszna 

decyzja... 

background image

8 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Zmusiła się, by spojrzeć w stronę ołtarza. Sam patrzył na nią 

- a jego oczy wyrażały niepokój podobny do tego, który wyzie-

rał ze spojrzenia Ala. 

Dziwne... 

Przecież od lat już namawiał ją do tego ślubu. O co więc 

może mu teraz chodzić? 

Może jest tu Lizzy... Mogłoby to go zdenerwować. 

Rozejrzała się i napotkała wzrok mężczyzny, który stał nie-

mal tuż przy niej. 

Któż to może być?... 

Był to człowiek, którego Fern nigdy jeszcze nie widziała. 

Ubrany w czarny garnitur, podobnie zresztą jak inni weselni 

goście, zwracał na siebie uwagę. 

Dlaczego? 

Nie był przesadnie wysoki - miał może metr siedemdziesiąt 

pięć wzrostu, był silnie zbudowany i szeroki w ramionach. 

Większość mieszkańców wyspy trudniła się rybołówstwem 

lub uprawą roli, ludzi dobrze zbudowanych spotykało się więc 

tu często. 

Gęste, złociste, falujące, nieco przydługie włosy mężczyzny, 

pojaśniałe od słońca, i opalona twarz nie były także niczym 

niezwykłym - większość mieszkańców wyspy wyglądała po­

dobnie, 

Fern znała wszystkich ludzi na wyspie, tego człowieka jed­

nak tu nie spotkała. 

Wydawało się jej, że musiał dopiero przekroczyć trzy­

dziestkę. 

Powinna przecież teraz myśleć o Samie. Dlaczego więc nie 

może spuścić wzroku z nieznajomego? 

Sprawiły to chyba jego oczy... 

Nigdy jeszcze nie widziała podobnie kpiącego, przenikliwe­

go spojrzenia. Oczy mężczyzny napotkały jej wzrok i przykuły 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 9 

do siebie. Jakaś czarodziejska siła zdawała się trzymać ją na 

uwięzi. Kpiący wzrok nieznajomego rzucał jej wyzwanie. 

Wiedział, kim naprawdę jest... 

Na litość boską, trzeba przecież dalej odgrywać swą rolę! 

Pociągnęła wujka Ala naprzód, odwracając oczy od niepoko­

jącego spojrzenia nieznajomego. 

Miała swoje sprawy. 

Miała właśnie wyjść za mąż za Sama... 

Z Samem jednak działo się coś niedobrego. Był coraz bar­

dziej niespokojny. 

Odnosiło się wrażenie, że pan młody cierpi męczarnie! 

Fern zatrzymała się parę kroków od swego przyszłego męża. 

- Co ci jest? - wyszeptała. 

- Fern, daruj mi... 

Przysadzisty Sam był trupio blady i zlany potem. Jego okrąg­

ła twarz przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień. 

- Sam, co się stało? - szepnęła. 

- Nie mogę... 

Sam obrzucił swą narzeczoną wzrokiem pełnym udręki i rzu­

cił się do ucieczki. 

Fern została sama przy ołtarzu. 

Stała pośrodku nawy, nadal trzymając wuja pod rękę, a tłum 

wokół zafalował niespokojnie. 

Ludzie przepychali się, trzymając się za brzuchy lub przyty­

kając dłonie do ust z takim samym wyrazem cierpienia, jaki 

malował się na twarzy Sama... 

Kościół pustoszał tak szybko, jakby się wokół paliło. 

Fern stała osłupiała, rozglądając się dookoła. 

Z tylnej ławki podniosła się wolno szczupła, drobna dziew­

czyna w wieku Fern, a może trochę młodsza. Ubrana była na 

czarno, a jej niesforne włosy spięte były mocno w węzeł. 

background image

10 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Lizzy Hurst... 

Wymykała się właśnie niepostrzeżenie z kościoła. Nie cier-

piała najwidoczniej jak inni, bo usta jej wykrzywiał złośliwy 

uśmiech. 

To musi być zatrucie pokarmowe... 

Fern spostrzegła, że i z Maud - jej ciotką - dzieje się coś 

niedobrego. Posuwała się w ich stronę chwiejnym krokiem, 

a potem schwyciła męża za rękę. 

- Odwieź... odwieź mnie do domu - wyszeptała. - Tylko 

szybko. Fern, tak mi przykro, ale coś mi się wydaje, że będę chora... 

Odwróciła się nagle i pobiegła przed siebie. 

Wujek Al spojrzał bezradnie na Fern. 

- C o . . . 

- Wujku, myślę, że ślub się nie odbędzie - odparła Fern 

niepewnym głosem. - Musisz się zająć ciocią. 

Al przymknął oczy, jakby nie dowierzał temu, co się działo, 

po czym skinął głową i poszedł za żoną, zostawiając Fern przy 

ołtarzu. Samą. 

Nie mogła przecież tak stać, skierowała się więc powoli do 

wyjścia, wlokąc za sobą swój wspaniały tren. 

Przed kościołem ludzie wsiadali pospiesznie do samochodów 

i odjeżdżali prędko do domu. Byli jednak i tacy, którzy nie byli 

w stanie tego zrobić. Fern dostrzegła Sama. Stał w krzakach 

i najwyraźniej wymiotował. 

Serce skurczyło jej się z żalu. Biedny Sam. Całe lata myślał 

o wspaniałym weselu - no i ma teraz wesele. 

Co on, u licha, zjadł? Co oni wszyscy, do diabła, jedli? 

- Co za wesele! - usłyszała za sobą. 
Drgnęła bezwiednie. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, 

do kogo należy ten głęboki, dźwięczny głos, w którym brzmiał 

śmiech. Oczywiście był to ów nieznajomy, którego widziała 

w kościele. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 11 

- Czymże to pani nakarmiła swoich gości? - spytał. 

Fern nie odpowiedziała od razu, a on położył rękę na jej 

ramieniu i odwrócił ją twarzą do siebie. Jego przenikliwe oczy 

domagały się wyjaśnienia. 

- Ja... przecież... - Głos Fern przeszedł w szept. - Boże 

mój... To straszne! 

- Byłem już na paru weselach, ale nie widziałem jeszcze 

czegoś podobnego - oznajmił. 

Nie do uwierzenia! W jego oczach nadal kryły się iskierki 

śmiechu. 

Wyglądało to rzeczywiście strasznie. Ludzie, którzy czuli się 

dobrze, uwijali się, pomagając cierpiącym. 

- Trzeba dojść, co tu się właściwie stało - rzekł nieznajomy. 

Chwycił Fern stanowczo za rękę i pociągnął ją do drzwi kościo­

ła. - A więc, pani doktor... 

- Chwileczkę. - Fern zdołała go w końcu zatrzymać. - Kim 

pan, do diabła, jest? Przecież ja pana wcale nie znam. 

Uśmiechnął się szeroko, a jego ciepły uśmiech sprawił, że 

poczuła się lekko i swobodnie i odpowiedziała mu w podobny 

sposób, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo uśmiechy są 

w podobnej sytuacji nie na miejscu. 

- Ale ja panią znam, pani doktor. Staram się zawsze pamię­

tać nazwiska panien młodych, na których wesela bywam zapra­

szany. 

Wyciągnął do niej rękę i uścisnął mocno jej małą dłoń. 

- Nazywam się Quinn Gallagher. Jestem lekarzem. 

Quinn Gallagher... 

Fern skinęła głową. Wszystko się zgadza. Zupełnie zapo­

mniała o przyjeździe tego człowieka. 

Quinn Gallagher stał się mężem opatrznościowym wyspy. 

Od niepamiętnych już czasów mieszkańcy Baregi poszuki­

wali na próżno lekarza, ale nikt nie miał ochoty osiedlać się 

background image

12 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

ponad trzysta kilometrów od stałego lądu, na wyspie zamiesz­

kanej przez kilkaset osób, którą czasem tylko odwiedzają tu­

ryści. 

Mieszkańcy wyspy byli więc zachwyceni, gdy Fern zdecy­

dowała się studiować medycynę. Nareszcie Barega zdobędzie 

lekarza. I prawnika, gdyby i Sam zechciał powrócić na wyspę. 

Niestety ani Fern, ani Sam nie zdradzali podobnej ochoty. 

- Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ciebie - mówili do 

Fern z wyrzutem mieszkańcy Baregi. - Traktowaliśmy cię jak 

swoją, więc mogłabyś tutaj zostać i objąć praktykę. 

Ale ona naprawdę nie mogła. Zabiłoby ją to. 

Żyła więc ciągle z wyrzutami sumienia. 

Dlatego, gdy ciotka Maud zawiadomiła ją, że na wyspę przy-

był lekarz, Fern była uszczęśliwiona. 

„Doktor Gallagher jest bardzo miły - pisała ciotka. - Odpo­

wiedzialny i troskliwy. To prawdziwy lekarz rodzinny. Wiem, 

że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosimy go na 

twój ślub". 

Lekarz rodzinny... Fern wyobrażała sobie jakiegoś starszego 

pana bliskiego emerytury, który chciał pracować, a jednocześnie 

cieszyć się wiejskim spokojem i mieć możliwość łowienia ryb. 

Ale dlaczego praktykę na wyspie objął młody lekarz? 

To nie moja sprawa, zadecydowała pospiesznie Fern. Powin­

no mnie teraz obchodzić tylko to, że prawie połowa gości znaj­

duje się w ciężkim stanie. Nie wyłączając mojego narzeczonego. 

- Muszę... pójść teraz do Sama - powiedziała niepewnym 

głosem, unosząc welon z twarzy i przewieszając tren sukni 

przez ramię. 

- Nie wydaje mi się, żeby była pani w tej chwili potrzebna 

swojemu ukochanemu - skrzywił się Quinn. - Myślę, że potrze­

ba mu teraz trochę spokoju na osobności. Może później będzie 

się pani mogła na coś przydać. 

background image

13 

- Ale... Ale co wywołało tę chorobę? 

- Nie mam pojęcia - odparł Quinn. - Przypuszczalnie 

wszyscy ci ludzie zjedli coś, co im zaszkodziło. Objawy po 

zjedzeniu czegoś nieświeżego występują zazwyczaj po upływie 

czterech godzin. Należy więc odpowiedzieć na pytanie, co po­

łowa pani gości jadła cztery godziny temu. 

- Lunch, jak mi się wydaje. 

Fern zmarszczyła brwi. Poza nią i Quinnem Gallagherem nie 

było nikogo więcej na stopniach wiodących do kościoła. Foto­

graf, który miał robić zdjęcia ślubne nowożeńcom, krążył od 

jednej grupki nieszczęśliwców do drugiej. 

Wujek Al pochylał się z niepokojem nad ciotką Maud, zgiętą 

w pół przy samochodzie. 

- Lunch - powtórzył wolno Quinn Gallagher. - Proszę po­

wiedzieć coś konkretnego. - Spojrzał na zegarek. - Jest piąta. 

Więc jedli państwo lunch o pierwszej? 

- Tak. 

- Czyli minęły cztery godziny. W takim właśnie czasie za­

czyna się reakcja organizmu na zjedzenie pokarmu wątpliwej 

świeżości. Czy wszyscy jedli razem? 

Fern próbowała się skupić. 

- Ja... tak. Lunch przygotowała ciotka Maud. Sądziliśmy, 

że będzie na nim kilka osób z rodziny, które przyjechały spoza 

wyspy, ale okazało się, że przyszli chyba wszyscy. 

- I co państwo jedli? 

Fern potrząsnęła głową. 

- Nie pamiętam. Skądże mogę pamiętać? Byłam tak zdener­

wowana, że nic nie mogłam przełknąć. 

- Miała pani szczęście - orzekł Quinn sucho. - Ale ja prze­

cież nie pytam, co pani jadła. Pytam, co inni jedli. Proszę choć 

na chwilę przestać odgrywać rolę zdenerwowanej panny młodej 

i zacząć raczej grać rolę lekarza, którym pani podobno jest. 

background image

14 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Ton jego głosu był teraz oschły i oficjalny. Nie było w nim 

nawet śladu śmiechu, który przed chwilą w nim pobrzmiewał. 

Zmiana ta podziałała na nią jak wiadro zimnej wody. 

Fern starała się skupić. Myśli jej nie biegły już chaotycznie 

w różnych kierunkach. 

- Kanapki - powiedziała pewnym głosem. - Robiłyśmy je 

z ciotką i kilkoma jeszcze sąsiadkami dziś rano. A potem była 

jeszcze zupa jarzynowa. 

- Z czym były kanapki? 

- Z tym, co zwykle. Szynka, jajka, sałata, przeróżne farsze. 

- A zupa jarzynowa? 

- Gotowałyśmy ją z ciotką wczoraj wieczorem. Wszystko 

było świeże. Nic nie mogło zaszkodzić. 

- Coś jednak zaszkodziło. Jeżeli to nie było zatrucie pokar­

mowe, może to oznaczać, że mamy do czynienia z czymś zna­

cznie poważniejszym i wtedy potrzebna nam będzie pomoc. 

Czy jest pani pewna, że nic więcej nie było na stole? 

- Jestem pewna. Nic więcej nie było... 

I w tej samej chwili zamarła. 

Lizzy... 

Lizzy Hurst przyszła wtedy, gdy podawano zupę. Przepra­

szała za spóźnienie. Pocałowała Sama w policzek, życząc mu 

dużo szczęścia. Mówiła, że nie stać ją na kupowanie prezentów, 

więc przygotowała coś specjalnego na lunch - aby chociaż 

w ten sposób przyczynić się do uświetnienia dnia ślubu Sama, 

tak, by dzień ten pozostawił niezatarte wspomnienia w jego 

pamięci. I wyjęła tacę z zakąskami. 

Ostrygi, świeżutkie ostrygi złowione z samego rana i przy­

prawione - by dodać im szczególnego smaku - topionym serem 

i plasterkami bekonu. Jeszcze gorące, prosto z pieca. Zniknęły 

w mgnieniu oka, a Lizzy uśmiechnęła się słodko na pożegnanie 

i powiedziała: 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 15 

- Do zobaczenia w kościele. 
Z kościoła Lizzy wymknęła się z uśmiechem triumfu na 

ustach. 

- Założę się, że ostrygi - szepnęła Fern. - Właściwie jestem 

tego pewna. 

- Nie rozumiem? 

Westchnęła ciężko. Czuła, że drży. Biedny Sam. Nie chciał 

tu przyjeżdżać, bojąc się reakcji Lizzy, a potem był jej nieopi­

sanie wdzięczny, że zachowywała się spokojnie. A teraz... 

Zerknęła na Sama, który nadal wymiotował. Ich wesele za­

kończyło się katastrofą. Przez jeden złośliwy wybryk. 

- Na zakąskę podane zostały ostrygi - wyjaśniła Fern nie­

pewnym głosem. - Myślę... Przypuszczam, że ostrygi były ze­

psute. Były zapiekane z czosnkiem, ziołami, bekonem i serem. 

To miało zapewne zabić brzydki zapach. 

- A skąd się wzięły? - Quinn zmarszczył brwi. 

- Przyniosła je Lizzy Hurst - wyszeptała. - To... To tutejsza 

rybaczka. 

- Ale skoro jest rybaczką, to przecież wie, kiedy ostrygi są 

zepsute. Przynajmniej powinna... 

- Powinna. 

Quinn patrzył na nią z coraz większym niedowierzaniem. 

- Czy chce pani powiedzieć, że ona zrobiła to naumyślnie? 

Fern skinęła głową. Miała ochotę płakać. 

- Prawie jestem tego pewna. 

- Ale... - Widać było, że Quinn myślał teraz intensywnie. 

- Jeżeli zrobiła to naumyślnie... Jeżeli uważa pani, że to mo­

żliwe, to przecież nie można mieć pewności, że nie dodała też 

trucizny? 

- Lizzy nie jest na tyle głupia ani na tyle zła, żeby zachować 

się aż tak. To straszne, co teraz powiem, i w dodatku nie mam 

na to żadnych dowodów. Widzi pan, mój narzeczony mieszkał 

background image

16 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

w dzieciństwie tuż obok Lizzy. Ona go uwielbiała i wyobrażała 

sobie zawsze, że się pobiorą. No a potem, kiedy Sam skończył 

siedemnaście lat, postanowił wyjechać i zostać prawnikiem. 

Lizzy nie była mu już potrzebna. Wtedy wpadła w szał. Wyczy­

niała najprzeróżniejsze rzeczy. I mimo że od wyjazdu Sama 

minęło już przeszło dziesięć lat, każde jego odwiedziny tutaj 

zamieniała w koszmar. 

- Więc uważa pani... - Tu Quinn Gallagher gwizdnął prze­

ciągle. - Uważa pani, że ona zrobiła to celowo? 

- Lizzy ma prawo połowu ostryg na południu wyspy. Wie 

o ostrygach wszystko co trzeba. I zdaje sobie doskonale sprawę, 

że nie będziemy w stanie niczego jej udowodnić. 

Quinn rozejrzał się dookoła. 

- Fotografowi nic nie jest - powiedział. 

- Nie było go na lunchu. 

- A pani wuj? 

- Wuj nie znosi ostryg. 

- A pani? 

- Tak się zdenerwowałam, że nie byłam w stanie nic wziąć 

do ust. 

- Teraz rozumiem, ale musimy jeszcze poszukać Lizzy, żeby 

to potwierdzić. 

- Wydaje mi się... 

Fern rozejrzała się niepewnie. Nikogo już prawie nie było, 

wszyscy goście rozjechali się, szukając spokoju w zaciszu do­

mowym. 

- Czy wie pani, gdzie ona mieszka? 

-Tak. 

- Może zadzwonimy do niej? 

- Kiedy ona nie ma telefonu - skrzywiła się Fern. - Podej­

rzewam, że będzie ją teraz dość trudno znaleźć. Ale rozumiem, 

że trzeba to zrobić. Mam wrażenie, że wiem nawet, gdzie jej 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 17 

szukać. - Przyjrzała się z zadumą swej wspaniałej sukni. - Chy­

ba się jednak przedtem przebiorę w coś odpowiedniejszego. Wy­

bierze się pan ze mną na poszukiwanie Lizzy? 

- Nie - odparł. - Niewykluczone, że będę miał tutaj sporo 

roboty. 

Jego pociągła twarz stawała się coraz bardziej posępna. 

- Zanim pójdę, zobaczę, co się dzieje z Samem - powiedzia­

ła Fern. - Zaprowadzę go do rodziców. - Rozejrzała się bezrad­

nie wokół. 

- Ja się zajmę Samem - przerwał jej Quinn. - O zdrowych, 

młodych ludzi nie ma się co niepokoić. 

W głosie Quinna nie było śladu dawnej beztroski. 

- Być może Lizzy Hurst wydawało się, że był to tylko 

złośliwy żart, ale obawiam się, że może się to dotkliwie odbić 

na zdrowiu niektórych pani gości. Frank Reid jest już starszym 

panem i ma cukrzycę. Coś mi się wydaje, że wrócił do domu 

sam. W dodatku bardzo się spieszył. Najpierw zajrzę do niego. 

Fern zrobiło się gorąco. Zupełnie zapomniała o Franku. 

Kim jeszcze trzeba się zająć? Przypomniała sobie listę zapro­

szonych gości. 

- Pete Harny - powiedziała. - Jest pan tu już pół roku, więc 

pewnie pan wie, że ma hemofilię. Był także na lunchu i wydaje 

mi się, że jadł ostrygi. Ale rodzice jego z pewnością zadzwonią, 

gdyby zaczął krwawić. 

- Zadzwonią, jeżeli będą w stanie to zrobić, bo im też może 

coś dolegać. Lepiej będzie, jeśli go obejrzę, zanim dostanie 

krwotoku. - Quinn spoważniał. - Co za wariatka z tej Lizzy! 

Jak można było coś takiego zrobić? 

- Jest zakochana. - Fern uśmiechnęła się blado. - Zakocha­

nym podobno się wszystko wybacza. 

- Pani jest przecież panną młodą, a nie zauważyłem, żeby 

Chciała pani kogoś truć - odpowiedział. 

background image

18 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Ale ja nie jestem zakochana! - wyrwało się Fern. 

Quinn Gallagher przypatrywał się jej dłuższą chwilę. Fern 

nie spuściła wzroku, a jej ogromne oczy rzucały wyzwanie. 

Tworzyli razem piękną parę: panna młoda w zwiewnej sukni 

z białej satyny, a obok niej czarna sylwetka postawnego męż­

czyzny w świetnie skrojonym, czarnym garniturze. Postać bar­

dzo męska, wzbudzająca zaufanie. 

- Może więc zechciałaby mi pani powiedzieć, o co tu 

w ogóle chodzi? - zapytał. - Jeżeli nie jest pani zakochana, to 

co pani tu, na litość boską, robi w tym stroju, doprowadzając 

w dodatku miejscowe dziewczyny do takiej zazdrości, że pod-

truwają ludzi? 

- Chodzi... mi o to, że nie jestem aż tak zakochana jak Lizzy 

- wyjąkała Fern. - Ja... Sam... postanowiliśmy się pobrać 

z

 rozsądku, a nie z jakiejś tam głupiej, romantycznej miłości. 

Zapadła cisza. 

Fern uniosła swój biały welon i zerknęła na Sama. Będzie 

musiał się zadowolić pomocą Quinna Gallaghera, a ona musi 

znaleźć Lizzy. 

Musi też odejść od Quinna Gallaghera. Nikt jeszcze nie 

wprawił jej dotąd w podobny niepokój. 

- To ja już pójdę - wyjąkała. Quinn Gallagher patrzył na nią 

takim wzrokiem, jakim spoglądałby jastrząb pochłonięty wido­

kiem nieudolnych prób ucieczki maleńkiego kurczaka. - Im 

szybciej odnajdę Lizzy, tym lepiej. - Fern zrobiła szybko dwa 

kroki przed siebie. - Zadzwonię do pana, kiedy się czegoś do­

wiem - zawołała odchodząc. - Gdzie... gdzie pan będzie? 

- Mam telefon komórkowy. - Jastrząb najwyraźniej rezyg­

nował ze swej ofiary. - Telefonistka w centrali ma mój numer. 

- Czy będzie pan mógł przedtem obejrzeć Sama? 

- Zajmę się pani ukochanym - oznajmił - ale proszę, żeby 

pani odnalazła za to szybko Lizzy. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 19 

Fern skinęła głową, uniosła wysoko suknię i rzuciła się bie­

giem przed siebie. 

Potrzebny jej był samochód. 

Przed kościołem stał tylko jeden: wielka, biała limuzyna, 

w której wuj miał zamiar przewieźć świeżo poślubioną parę na 

przyjęcie. Samochód stał opuszczony, opleciony białymi wstąż­

kami, a zza tylnej szyby wyglądały uśmiechnięte lalki, przed­

stawiające państwa młodych. 

Kluczyki były w stacyjce. 

Nic więcej nie było jej potrzeba. 

Miała ochotę wziąć lalki do ręki i wyrzucić je, jak można 

najdalej. Nie zrobiła jednak tego i wcisnęła się za kierownicę. 

Zapaliła silnik i postawiła nogę w białym pantofelku na pe­

dale gazu. Przez cały ten czas myślała tylko o czarnej sylwetce 

na stopniach kościoła... 

Dopóki nie zniknęła za zakrętem, czuła na sobie ciągle oczy 

Quinna Gallaghera. 

Z trudem się pohamowała, by nie spojrzeć za siebie. 

Tak skończył się jej ślub. 

Na dobre? 

Co za głupie myśli. Jutro można zacząć od nowa. 

Ciotka z pewnością nie będzie jutro zupełnie zdrowa. Ani 

pojutrze, myślała z niejakim zadowoleniem. Od kiedy Fern 

przyjechała na wyspę, ciotka Maud sprawiała wrażenie słabej 

i czuła się niedobrze. Fern była zmartwiona, że ciotka zaczyna 

się przedwcześnie starzeć. Lizzy Hurst powinna była się zasta­

nowić, jak jej ostrygi mogą podziałać na osoby w takim stanie, 

jak ciotka Maud. 

Quinn miał wkrótce odwiedzać podobnie chorych i starych 

i Fern ogarnęło nagle szaleńcze pragnienie, by być razem z nim. 

Powinnam raczej myśleć o pozostaniu z Samem, zwróciła 

background image

20 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

sobie sama uwagę, ale doskonale wiedziała, że zupełnie tego nie 

pragnie. 

Przycisnęła mocnej pedał gazu. Samochód państwa młodych 

pędził naprzód z nieprzyzwoitą szybkością. 

Czy można sobie wyobrazić coś gorszego? 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Nie powinna była zadawać takiego pytania. 

Minęły trzy minuty i zatrzymała się przed domem wujostwa. 

Mam tylko dwie minuty na przebranie się w dżinsy, powiedziała 

sobie, ale wystarczyło, że weszła do środka, a wiedziała już, że 

można się spodziewać wszystkiego najgorszego. 

- Fern... 

Był to głos wuja nabrzmiały trwogą. Dochodził z sypialni na 

górze. 

Fern nie rozumiała słów, wyczuła za to trwogę. 

Wuj nie należał do ludzi, którzy niepokoili się z byle po­

wodu. 

Pobiegła na górę, pokonując trzy stopnie naraz. 

Boże mój... Tylko nie to! 

To nie jest zatrucie pokarmowe! Pełna przerażenia wpatry­

wała się w ciotkę. 

Ciotka Maud leżała bezwładnie, oparta o ścianę sypialni. Nie 

poruszała się, a jej wspaniały, przybrany kwiatami kapelusz 

przesłaniał twarz. 

Fern osunęła się na kolana, gorączkowo szukając pulsu. 

Nie znalazła go. Nie wyczuła nawet śladu pulsu w przegubie 

ręki ani też w tętnicy szyjnej. 

- Co się stało? 
Fern układała ciotkę płasko na podłodze, aby umożliwić jej 

oddychanie. 

- Źle się czuła - mówił łamiącym się głosem wuj. - Wymio-

background image

22 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

towała jak wszyscy. Raz po wyjściu z kościoła, a drugi raz przed 

chwilą. 

Przerażenie nie pozwalało mu mówić. Był trupio blady, jak 

Maud, i nie mógł oderwać wzroku od żony. 

- I była taka zdenerwowana - wyszeptał w końcu. - Ciągle 

płakała. Wszystko przecież wzięło w łeb, zaplanowała takie 

piękne wesele... A kiedy wyszła z łazienki, brakowało jej tchu. 

Powiedziała, że ból promieniuje od ramienia... a potem... po­

tem... po prostu upadła... Nie zdążyłem nawet jej złapać, kiedy 

upadła... 

To musiał być atak serca. Wszystko wskazuje na atak serca. 

Chyba że ostrygi, które przyniosła Lizzy, były tak trujące, że 

to one uszkodziły serce. Są przecież trucizny, które wywołują 

paraliż... 

- Zadzwoń do doktora Gallaghera - rzuciła w stronę wuja. 

- Powiedz mu, że Maud miała zatrzymanie akcji serca i że musi 

nam zaraz pomóc. No, idź już! - krzyknęła. 

Czuła się okropnie, mówiąc w ten sposób do wuja, którego 

przecież kochała. Czułaby się zresztą podobnie, mówiąc w ten 

sposób do kogokolwiek innego zatroskanego zdrowiem swych 

bliskich, ale nie było teraz czasu na słowa otuchy czy uprzej­

mości. Swoje narzędzia lekarskie Fern miała w Sydney, potrze-

bowała więc natychmiast torby lekarskiej Quinna. 

Ale nawet bez lekarskiego ekwipunku można coś zrobić. 

Musiała jak najszybciej dostarczyć tlenu do mózgu Maud. Fern 

wzięła twarz ciotki w ręce i wdmuchnęła w jej usta powietrze. 

Podjęła sztuczne oddychanie. 

Nacisnęła mocno. 

Raz, dwa, trzy... 

Wykonywała masaż serca. Wszystko robiła automatycznie. 

Potrafiła to zrobić nawet we śnie. Ileż to już razy wykonywała 

go na ostrym dyżurze! 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 23 

A ile razy masaż dopomógł? Co mówią o tym statystyki? To 

straszne! Niespełna dwadzieścia pięć procent osób... 

Nie można teraz o tym myśleć. Nie wolno. Tym razem masaż 

musi zrobić swoje. Musi... 

Boże, błagam... Błagam... 
To przecież jej ukochana ciotka Maud. Nie powinna umierać. 

Ma niewiele ponad sześćdziesiąt lat... 

Fern naciskała mocno, raz za razem, robiła przerwę tylko po 

to, by zaczerpnąć powietrza do płuc. Z dołu dobiegał ją głos 

wuja, krzyczącego rozpaczliwie do słuchawki. Po chwili rozległ 

się odgłos jego kroków. Wuj wracał na górę. 

- Doktor Gallagher już jedzie - oznajmił zdyszany. Fern nie 

przerwała masażu nawet na chwilę. Wuj stał jak skamieniały, 

wpatrując się w żonę. - Boże mój, Fern... Czy ona...? 

Fern nie odpowiedziała. Nie mogła wydobyć głosu, bo pra­

cowała jak automat. Raz... dwa... trzy... Nacisnąć... oddech. 

Nacisnąć... oddech. 

Tak wiele dla niej zrobili - i wuj, i ciotka. Po cóż jej ta cała 

wiedza medyczna, gdyby nie potrafiła teraz uratować ciotki? 

Dalej, dalej. Nacisnąć... oddech... 

Potrzebny jest defibrylator. Masaż serca nie wystarczy. 

Gdzie jest Quinn? Kiedy przywiezie jej defibrylator? Tylko 

defibrylacja elektryczna może zmusić serce do pracy. Czy Quinn 

na pewno już jedzie? Czy jest już blisko? 

Ciotkę może uratować tylko Quinn Gallagher. 

I Fern usłyszała nareszcie pisk opon, trzaśniecie drzwiczek 

samochodu i wołanie na dole... Przymknęła oczy i wdmuchnęła 

powietrze, przyciskając usta do ust ciotki. Nareszcie... 

Wuj oprzytomniał, słysząc hałas na dole, odkrzyknął i za 

sekundę Quinn był już z nimi. 

Miał wszystko co trzeba. W rękach trzymał defibrylator. 

A więc miała rację... 

background image

24 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 

Nie tracił czasu na rozmowy. Fern nadal rozbiła sztuczne 

oddychanie, a on, nie przerywając jej, zręcznie i sprawnie przy-

stawiał elektrody do pierś Maud. 

Miała rację, czując do niego od pierwszej chwili zaufanie, 

wierząc w jego wiedzę i kompetencję. Widać było, że Quinn 

Gallagher jest doświadczonym lekarzem, który przepracował 

całe lata na ostrych dyżurach. 

Włączył defibrylator i ciałem ciotki wstrząsnął spazmatycz-

ny skurcz. Zanim jeszcze c ało znieruchomiało, Fern znowu była 

przy niej, wdmuchując w usta powietrze. Oddech, nacisnąć, 

Raz, dwa, trzy... 

- Jeszcze raź. 

Quinn pociągnął Fern do tyłu. 

Oddech. 

- Jeszcze raz... 

Nic z tego. 

Boże mój... 

Fern raz jeszcze wdmuchnęła powietrze w usta ciotki, lecz 

zaraz potem Quinn pociągnął ją do tyłu, mocno trzymając za 

rękę i odstawiając defibrylator na bok. 

- Czuję puls - powiedział cicho. - Niech pani chwilę za-

czeka... 

Fern wstrzymała oddech i nieprzytomnym wzrokiem wpa-

trywała się w ciotkę. 

- Boże, proszę... 

Wymówiła te słowa na głos. Rozeszły się echem po pokoju, 

a prośba jej została wysłuchana. 

Usłyszeli chrapliwy, urywany oddech Maud. Dla Fern był to 

najcudowniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek dane jej było sły-

szeć. Pierś Maud uniosła się, a ona sama zaczęła oddychać. 

Powoli oddech stawał się regularny. 

- Krążenie wróciło - powiedział Quinn z satysfakcją w gło-

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 25 

sie i nie tracąc ani chwili, zaczął podłączać do maski tlenowej 
przewody z butli z tlenem. Trzeba teraz dostarczyć Maud jak 
najwięcej tlenu. 

- Jak długo pozostawała bez tlenu? - zapytał. 
- Jak długo? 

Fern zagryzła wargi. Z oczu spływały jej łzy. Wytarła je 

koronkowym rękawem ślubnej sukni. Jak długo? Quinn pyta, 

jak długo ciotka Maud nie oddychała. 

Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale wuj z pewnością wie. 

Jak to się dzieje, że tak trudno wydobyć z siebie głos? Ale 

przecież trzeba... 

- Wujku, jak długo ciocia leżała nieprzytomna, zanim przy­

jechałam? 

Wuj Albert stał, wpatrując się nadal z przerażeniem w żonę. 

Nie słyszał, co działo się wokół. 

Fern podeszła do niego, choć nogi miała jak z waty. 

Uściskała go pospiesznie i mocno ujęła jego dłonie w swoje 

ręce. 

- Posłuchaj - powiedziała. - Udało się. Ciocia znowu od-

dycha. Trzeba tylko poczekać, aż odzyska przytomność... 

A wszystko zależy teraz od tego, jak długo jej mózg pozba-

wiony był tlenu... 

Ale tego Fern wujowi nie powiedziała. Nie miało sensu 

straszyć go jeszcze bardziej. 

- Jak długo była nieprzytomna, zanim przyjechałam? - spy-

tała znowu. 

- Tylko przez krótką chwilę - wymamrotał niewyraźnie. -

Było jej niedobrze i nagle runęła na podłogę. A ja nie wiedzia-
łem, co robić, myślałem, że umiera i właśnie wtedy usłyszałem 

twój samochód... 

- To znaczy, że nie oddychała pewnie przez jakieś dziesięć 

minut - wyszeptała - a może nawet krócej. A przez cały ten 

background image

26 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAŻ 

czas robiłam jej sztuczne oddychanie. Pan tak prędko przy­

jechał... 

- Frank Reid mieszka tuż obok - wyjaśnił Quinn. - Dojeż­

dżałem do niego, gdy pani wuj zadzwonił. 

Z twarzy Maud znikał powoli trupiobiały kolor. Oddychała 

przez maskę tlenową i policzki jej się zaróżowiły. Ciało poru­

szyło się ledwie zauważalnie. Po chwili uniosła rękę, jakby 

chciała dotknąć maski, a powieki jej zadrgały. 

- Ciociu, wszystko będzie teraz dobrze. - Fern uklękła, nie 

zwracając uwagi na odgłos rwącej się satyny, i wzięła ciotkę za 

rękę. - Miałaś atak serca, ale to już minęło. Doktor Gallagher 

założył ci maskę tlenową. Nie zdejmuj jej. Leż spokojnie, czu­

wamy tu wszyscy nad tobą. 

Maud jęknęła cicho. Próbowała wyswobodzić rękę, a usta jej 

poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć. Quinn uniósł nieco 

maskę. 

- Czy pani czegoś potrzebuje? - zapytał cicho. 

- Ślub... Miał być przecież ślub... - Po policzku Maud 

stoczyła się łza. - Fern, moja maleńka... 

Quinn umocował znowu maskę i dotknął policzka Maud. 

Klęczał obok Fern, ale nie patrzył na nią. 

- Ślub trzeba będzie trochę odłożyć - powiedział, uśmiecha­

jąc się ciepło. - Na razie cała wyspa zdaje się mieć kłopoty 

żołądkowe. A co do pani siostrzenicy... - Quinn lekko się 

uśmiechnął - to niejedna panna młoda chciałaby raz jeszcze 

ubrać się w suknię ślubną. A pani siostrzenica będzie miała je­

szcze okazję przejść do ołtarza pięknie ubrana, wzbudzając po­

wszechne zainteresowanie. 

Maud leżała spokojnie. Trzy razy zaczerpnęła oddechu, 

nabierając sił. Kąciki jej ust drgnęły, gdy próbowała się 

uśmiechnąć. 

- Fern zawsze chodziła własnymi drogami - szepnęła Maud 

background image

2 7 

i przymknęła oczy. - Panie doktorze, bardzo pana proszę, niech 

pan jej nie spuszcza z oczu. 

- Obiecuję - powiedział Quinn, poważniejąc. 

Gdy Fern poszła się przebrać, wuj Al i Quinn ułożyli Maud w tyle 

samochodu Quinna. Fem, przebrana już w dżinsy i bluzkę, zastała 

ciotkę leżącą wygodnie pośród aparatury medycznej. 

-

 Wygląda to jak prawdziwa karetka pogotowia - zdumiała 

się Fern. 

Nigdy dotąd mieszkańcy wyspy nie mogli liczyć na podobną 

opiekę. Ciotka Maud spoczywała na noszach, butla z tlenem 

przymocowana była z boku samochodu. 

- Nie tylko wygląda - odezwał się Quinn. - Powiedziałbym 

nawet, że mój samochód jest o wiele lepszy od wielu karetek. 

- Zakładał właśnie Maud kroplówkę. - Wszystko, co robię, ro­

bię dobrze - dodał, napotykając zdumione spojrzenie Fern. -

Mieszkańcy wyspy odpowiednio mnie wyposażyli, gdy zdecy­

dowałem się tu pracować. 

- Dlaczego pan tu w ogóle przyjechał? 

- A dlaczego miałbym nie przyjechać? 

- Nikt do tej pory się na to nie zdobył. 

- Bo praktyka tutaj nie daje dużych pieniędzy? - spytał 

kpiąco. - Czy dlatego właśnie opuściła pani wyspę? 

- Ależ nie. Ja... - Fern zaczerpnęła oddechu, jakby chciała 

dalej mówić, ale szybko urwała. - To moja sprawa, panie do­

ktorze. 

- No właśnie - powiedział innym już tonem, uśmiechając 

się do ciotki Maud. - Pani siostrzenica uważa, że nie powinie­

nem pytać, dlaczego ona stąd wyjechała, ale jednocześnie sądzi, 

że ma prawo dociekać, dlaczego ja tu przyjechałem. Czy to 

sprawiedliwe? 

- Fern była zawsze przekorna - szepnęła Maud. - Gdzie 

mnie zabieracie? 

background image

28 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Do szpitala. 

- Do szpitala? - zdumiała się Fern. - Czy to znaczy, że 

założył pan tu szpital? 

- Można tak powiedzieć. No więc jak? Zostawi pani ciotkę 

pod moją opieką? - Dotknął delikatnie policzka Fern. - Będę 

o nią dbał, obiecuję pani. 

Skinęła głową, nie patrząc na niego. Nie potrafiłaby spojrzeć 

mu w oczy. 

Zaczęły się z nią dziać dziwne rzeczy, gdy poczuła jego dłoń 

na swoim policzku. 

Na litość boską, muszę się opanować, myślała. 

- A teraz - powiedział - chciałbym, żeby pani wzięła moją 

torbę z narzędziami i odwiedziła tych ludzi, do których się wy-

bierałem. A potem proszę przyjechać do szpitala. Możliwe, że 

wymioty odwodnia pacjentów, będziemy wtedy obydwoje po-

trzebni. Zadzwonię na policję. Oni znajdą Lizzy. Muszę wie-

dzieć, czy ostrygi były zatrute. Pani jest potrzebna ludziom, nie 

będzie więc pani teraz chodzić i szukać Lizzy. 

Quinn nie powiedział głośno przy Albercie i Maud, dlaczego 

Fern jest tak bardzo potrzebna. Piętnaście minut temu ciotka 

Maud znajdowała się przecież w stanie śmierci klinicznej, 

W każdej chwili mogło nastąpić znowu wstrzymanie akcji serca 

i Quinn musiałby wtedy zająć się tylko nią, a inni pacjenci, 

także poważnie chorzy, pozostaliby bez żadnej opieki. 

- Przyjadę do szpitala najszybciej, jak będę mogła - obieca-

ła Fern, biorąc torbę Quinna. - Ale niech pan... proszę, niech 

pan nie dzwoni do sierżanta Russella. 

- A dlaczegóż to? 

- Widzi pan, przyjaźniłyśmy się kiedyś. Domyślam się, 

gdzie ona może być. Jeżeli zobaczy policjanta... - Fern przy­

gryzła wargi. - Ona jest w gorącej wodzie kąpana. Zrobiła to 

wszystko w napadzie wściekłości, a potem wróciła pewnie do 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 29 

domu i zaczęła się zastanawiać. Lizzy nie jest głupia i pewnie 
od razu zrozumiała, co się stało. Z pewnością wpadła w rozpacz 

i jeśli zobaczy policjanta... 

- To może odebrać sobie życie? 
- Tak - potwierdziła. - Wcale bym się nie zdziwiła. 

Quinn pokiwał głową i zwrócił się do wuja Fern: 

- Pan także zna dobrze Lizzy Hurst - powiedział. - Czy 

potwierdza pan to, co mówi pańska siostrzenica? 

Albert Rycroft skinął twierdząco głową. Cały czas trzymał 

przy tym żonę za rękę. 

- Fern ma rację - oświadczył. - Lizzy Hurst jest szalona, ale 

to dobre dziecko. Jeżeli dojdzie do przekonania, że kogoś 
skrzywdziła, a wie przy tym, że straciła Sama... 

- Niech wam będzie - powiedział Quinn i wręczył Fern 

swój telefon komórkowy. - Musi się pani spieszyć. Proszę od­
wiedzić najpierw Franka Reida i Pete'a Harny'ego. Czekam na 
panią. Jest mi pani pilnie potrzebna. 

Jest mi pani potrzebna. 
Słowa te przez cały czas dźwięczały Fern w uszach. 
Quinn Gallagher czeka na nią. 
Ale czeka też Sam! 
Biedny Sam. Parkując przed domem Franka Reida, Fern 

poczuła wyrzuty sumienia, gdy pomyślała o swym przyszłym 
mężu. Sam czuje się z pewnością nieszczęśliwy, że go opuściła, 
ale gdyby z nim została, ciotka Maud by już przecież nie żyła. 

Sam musi to zrozumieć. 

Nie mogła tylko pojąć, dlaczego serce jej nie biło równie 

gorąco na myśl o Samie jak wtedy, gdy Quinn Gallagher prosił 

ją o szybkie przybycie do szpitala. 

Farma Franka Reida znajdowała się niecały kilometr od do­

mu Rycroftów. Fern zapukała dwa razy. Zauważyła, że samo-

background image

30 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

chód Franka stoi przy drzwiach, a psy są uwiązane. Musiał 

wracając bardzo się spieszyć, gdyż będąc w domu, miał zwykle 

psy przy sobie. 

Nie było odpowiedzi. 

Fern pchnęła drzwi i weszła do środka. 

- Frank? 

- Jestem tutaj... - dobiegł ją słaby głos. 

Znalazła go w sypialni, skulonego pod pościelą. Skurczył się 

jeszcze bardziej i Fern zabolało serce, gdy patrzyła na cierpienia 

starego człowieka. 

Ogarnął ją też gniew. Jak Lizzy śmiała zabawiać się w ten 

sposób! 

- Przyszłam odwiedzić mojego najmilszego gościa wesel­

nego - uśmiechnęła się do Franka. - Jak się czujesz? - zapytała. 

- Wymioty się już chyba skończyły - wyszeptał. - Ale czuję 

się tak, jakby mnie koń kopnął w żołądek. 

- Wcale się nie dziwię. - Fern ujęła go za nadgarstek 

i sprawdziła tętno. Ciśnienie sto pięćdziesiąt na osiemdziesiąt. 

Może być... 

- Kiedy ostatni raz wymiotowałeś? 

- Piętnaście minut temu. 

Pokiwała głową. 

- Połóż się na brzuchu. Zrobię ci zastrzyk, żeby powstrzy­

mać mdłości. 

- Kto wie, czy nie lepsze by były wymioty. - Frank ukrył 

głowę w poduszce. 

Fern roześmiała się i wbiła igłę, jak mogła najdelikatniej. 

- Przyznasz, że to jak ukłucie komara. 

Frank przewrócił się na plecy i tylko uśmiech na jego twarzy 

mówił, że go nie bolało. 

Fern poszła po ręcznik, zmoczyła go w ciepłej wodzie i po 

chwili była z powrotem. Wytarła mu twarz i ręce. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 31 

- Teraz lepiej? 
- Tak. - Chwycił ją nagle za ręce i uśmiechnął się. - Dobre 

z ciebie dziecko, Fern. Rzadko się takie spotyka. Jaka szkoda, 

źe nie chcesz tu zostać. 

- Zmierzę ci poziom cukru. 

- Jeśli musisz... 

Fern nakłuła mu palec. Ukazała się kropelka krwi. Wynik 

przeraził Fern. 

- Słuchaj... - powiedziała. 
- Wiem, wiem - westchnął. - Jeszcze zanim coś u was zjad-

łem, zachowałem się jak głupi. Wypiłem dwa kufle piwa, a tego 

właśnie każą unikać cukrzykom jak zarazy. Wiedziałem, że 

igram z ogniem. A teraz jeszcze to... 

- Hm. - Fern zastanawiała się, co robić. Frank nie może 

zostać tu sam, ale Quinn powiedział przecież, że na wyspie jest 

szpital. - Frank - powiedziała. - Zabiorę cię do szpitala. 

Myślała, że będzie protestował, on jednak westchnął tylko. 

-

 Spodziewałem się tego - odparł. - No ale w końcu nie jest 

tam tak źle. 

- Byłeś już tam? - spytała zdumiona, a Frank pokiwał 

głową. 

- Tak, parę tygodni temu. Miałem atak i doktor Gallagher 

zabrał mnie do siebie. Trzeba przyznać, że oni tam naprawdę 

dbają o człowieka. 

- Oni? 

- No, te wszystkie pielęgniarki i ta Jess. Nie wiem, kim ona 

naprawdę jest, ale to dobra dziewczyna. A doktor Gallagher 

zgotował mi królewskie przyjęcie. 

- To wspaniale - uśmiechnęła się Fern. - Zadzwonię teraz 

do doktora i powiem mu, co się z tobą dzieje. 

- Dobrze by było, żeby pojechała pani do Pete'a i poszukała 

Lizzy - powiedział Quinn. - Ale czy Frank może zostać sam? 

background image

32 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Godzinę na pewno może zostać. Postawię mu telefon przy 

łóżku i już jadę. 

- Proszę się tylko pospieszyć - burknął Quinn i odłożył słu­

chawkę. 

- Dziewczyno, ale ty przecież miałaś dzisiaj wyjść za mąż? 

- odezwał się Frank. 

- Jak widzisz, nie udało się - odparła pogodnie. - Może 

innym razem. 

- Na ciebie warto poczekać - stwierdził z przekonaniem 

Frank - a nie da się tego powiedzieć o tym twoim narzeczonym. 

Taka nadęta purchawa... 

Nadęta purchawa... 

Fern poczuła wyrzuty sumienia. Powinna była zadzwonić do 

domu jego rodziców i sprawdzić, jak się czuje. 

Wsiadając do samochodu, spojrzała na telefon komórkowy. 

Bardzo się spieszyła. Telefonowanie do Sama byłoby tylko stratą 

czasu. 

Telefonowanie do Sama byłoby stratą czasu... 

Pete Harny czuł się doskonale. 

Otworzył drzwi i uśmiechnął się radośnie na jej widok. Pete 

miał dziesięć lat i cierpiał na hemofilię. 

- Widzę, że jesteś zdrowy? - rzekła z uśmiechem. 

- Pewnie, że jestem - odparł z przechwałką w głosie. - Dla­

tego, że nie jadłem tych ostryg. 

- A dlaczego ich nie jadłeś? - spytała. - Wydaje mi się, że 

widziałam, jak nakładałeś je sobie na talerz. 

- Musiałem, bo Lizzy Hurst tak wszystkich zachęcała, a ma­

ma mówi, że jak się jest z wizytą, to trzeba jeść wszystko, co 

człowiekowi dają. Ale ja nie znoszę ostryg, no i zakopałem je 

w doniczce z kwiatkami u twojej cioci. A mama i tata okropnie 

się pochorowali, ale jest im już lepiej. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 33 

- Dobrze, że tak się to wszystko skończyło. 

Fern uśmiechnęła się i poszła na górę do państwa Harny. 

- Jak ty sobie, biedactwo, radzisz? - użaliła się nad Fern 

pani Harny. - Co za tragedia. To mogło być takie piękne wesele. 

- Jeszcze będzie - westchnęła Fern, choć ślub ten wydawał 

icj się czymś nierzeczywistym, jakby zdarzeniem ze złego snu. 

Miałabym przechodzić przez to wszystko jeszcze raz? - po­

myślała. 

A teraz trzeba szukać Lizzy. 

To jest najtrudniejsze zadanie. 

Gdy zapalała silnik, zadzwonił telefon. 

- Gdzie pani teraz jest? - spytał Quinn. 

- Przed domem państwa Harny. Jadę szukać Lizzy. Czy... 

stan ciotki się pogorszył? 

- Ależ nie, czuje się świetnie. Przepraszam, nie chciałem 

pani przestraszyć... A co z Pete'em? 

- Wszystko w porządku. Nie zjadł ani jednej ostrygi. Pań­

stwo Harny się pochorowali, ale już czują się lepiej. Frank musi 

jednak pozostać pod obserwacją. Nie jestem pewna, czy przestał 

wymiotować, a poziom cukru gwałtownie mu skoczył. Czy 

znajdzie się dla niego miejsce w szpitalu? 

- Mam cztery wolne łóżka na oddziale męskim i kobiecym 

- powiedział Quinn. 

- Niemożliwe! 

- Niemożliwe? - zapytał ironicznie. - Dziwi panią, że 

ktoś wyłożył pieniądze, żeby prowadzić praktykę w takim 

miejscu? 

- Tak - odparła szczerze. - Zupełnie tego nie rozumiem. 

Nikt przy zdrowych zmysłach nie założyłby szpitala na Baredze. 

- Chce pani powiedzieć, że pani nigdy by tego nie zrobiła. 

Zaczerpnęła oddechu i odezwała się poirytowanym głosem: 

background image

34 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Czy to wszystko, co chciał mi pan powiedzieć? 

- Nie. 

W głosie Quinna znowu drgał śmiech. Tego człowieka wszy­

stko bawi, pomyślała ze złością. 

- Słucham więc - odezwała się. 

- Chciałem tylko powiedzieć, że bardzo chciałbym być teraz 

z panią - powiedział ciepłym głosem i złość, jaką czuła, znik­

nęła bez śladu. - Nie musiałaby pani wtedy iść sama do Lizzy. 

- Jakoś sobie poradzę - rzekła łagodniejszym tonem. 

- Wiem, ale wolałbym, żeby nie musiała pani tam iść sama. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Lizzy nie było w domu. 

Pewnie znajdowała się we wraku starej rybackiej łodzi, 

w której od dziecka chowała się, gdy spotykały ją przykrości. 

Poniżej domu Lizzy znajdowało się ujście rzeki, zarośnięte 

po obu stronach ogromnymi wierzbami. Dziadek Lizzy zasadził 

je przed sześćdziesięcioma laty na wykarczowanym brzegu, ale 

las podzwrotnikowy powrócił na swoje stare miejsce, tworząc 

wokół i pośród wierzb gąszcze nie do przebycia. 

Wystarczyło jednak tylko znać drogę... 

Fern ją znała. Lizzy poprowadziła ją kiedyś tamtędy, gdy obie 

miały po kilkanaście lat i kiedy Lizzy, z którą życie nie obcho­

dziło się najlepiej, rozpaczliwie szukała przyjaciółki. Łódź ry­

backa ojca Lizzy przycumowana była przy molo w Baredze. 

Wrak starej rybackiej łodzi, do której Lizzy zaprowadziła Fern, 

należał jedynie do nich obydwu. 

- To mój dom - szepnęła jej Lizzy wtedy. - Kiedy nie mogę 

z ojcem wytrzymać, zawsze tu przychodzę. 

Lizzy rzadko mogła z ojcem wytrzymać. Jej matka porzuciła 

ich, gdy Lizzy była jeszcze maleńka, a ojciec wylewał później 

.całą swoją gorycz na córkę. 

Dlatego właśnie Lizzy była taka szalona. 

Fern zeszła cicho zboczem w dół. 

Lizzy siedziała w łodzi skulona jak dzikie zwierzątko. Ubra­

na była w stare, podarte szorty i koszulę, miała potargane, zwi­

chrzone włosy. 

background image

36 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Patrzyła wyzywająco, ale w jej oczach krył się strach. Serce 

Fern miękło, gdy spoglądała na swą szaloną przyjaciółkę. 

- Ty wariatko jedna - odezwała się cichym głosem. 

Podeszła do Lizzy, wzięła ją za ręce i przyciągnęła do siebie. 
Lizzy wybuchnęła płaczem, tuląc się do Fern. 
- Fern, tak mi przykro... Przeze mnie są tacy chorzy... A to 

wszystko dlatego, że Sam... Myślałam, że mu się to należy, bo 
wyjechał i mnie zostawił. Ten wstrętny typ miał się ze mną 
ożenić, a ja go kocham. Nie powinnaś za niego wychodzić za 
mąż, bo... bo on mnie się oświadczył! Mnie! 

- Oświadczył ci się, kiedy miał dwanaście lat, a ty jedena­

ście - odparła Fern bezlitośnie. - Wiesz przecież sama, że takie 
dziecinne obietnice się nie liczą. 

- Dla mnie się liczą! 
- Lizzy, wiesz przecież, że nigdy nie zgodziłabym się wyjść za 

niego za mąż, gdybym wiedziała, że chciałby się z tobą ożenić. 

- Nie znasz Sama. 
- To prawda. - Fern westchnęła. - Może go i nie znam, ale 

i ty go nie znasz. Wiem jedno. Sam i ja pragniemy poczucia 

bezpieczeństwa i nie chcemy mieszkać na Baredze. A ty prze­
cież nigdy nie zechcesz wyjechać z wyspy. Nawet gdyby Sam 
cię o to poprosił. 

- To byłoby straszne... 
- No więc sama widzisz. A teraz powiedz, dlaczego ostrygi 

wszystkim zaszkodziły? Mam nadzieję, że nie dodałaś do nich 
trucizny? 

Lizzy potrząsnęła przecząco głową. 
- Oczywiście, że nie. Wiem, że zepsute ostrygi powodują 

wymioty w cztery godziny po zjedzeniu. Złowiłam je wczoraj, 
a potem zostawiłam na słońcu na parę godzin. No i zamroziłam 

je w lodówce, żeby przestały brzydko pachnieć. To niewiele 

pomogło, więc dodałam bekonu i czosnku. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 37 

- I sądziłaś, że ludzie po prostu wszystko zwymiotują i na 

tym koniec? 

- I że Samowi nie uda się jego wspaniałe wesele i że nie 

dostanie swojej ślicznej narzeczonej. -Lizzy pociągnęła nosem. 
- To niesprawiedliwe, Fern. Dlaczego ty za niego wychodzisz" 
za mąż? Przecież go nie kochasz? 

- Jesteśmy z Samem w przyjaźni - powiedziała Fern cicho. 

- Mieszkamy w dużym mieście i czujemy się samotnie. - Wes­
tchnęła. - I to, co wyrabiasz, nic tu nie zmieni. Skrzywdziłaś 
tylko różnych ludzi i naraziłaś ich na próżno na niebezpie­
czeństwo. 

- Nikogo nie narażałam na niebezpieczeństwo... 
- Nie? - Fern westchnęła głęboko. - Ciotka Maud dostała 

ciężkiego ataku serca. Z trudem udało się ją uratować. Frank 
Reid ledwie był w stanie dotrzeć do domu. Kiedy do niego 
przyszłam, miał strasznie wysoki poziom cukru. Mam nadzieję, 
że nie pozostawi to trwałych śladów, ale nie mogę za to ręczyć. 
Teraz muszę już iść, Lizzy. Mamy z doktorem Gallagherem 
pełne ręce roboty po tym, coś narobiła. 

Twarz Lizzy wyrażała nieopisane przerażenie. 
- Boże... - wyszeptała. - Fern, ja tego nie chciałam... 

Wierz mi, że tego nie chciałam! 

Fern jechała do szpitala z ciężkim sercem. Czuła, że ktoś 

powinien zostać z Lizzy, ale sama zostać nie mogła i nie chciała. 

Po drodze zabrała Franka Reida. Usadowiła starszego pana 

na tylnym siedzeniu weselnej limuzyny. Był wyraźnie wy­

czerpany i Fern nie spuszczała z niego oczu, patrząc w lusterko 
wsteczne. 

Kiedy spojrzała na zegarek, okazało się, że jest siódma. 

Teraz właśnie kończyłoby się przyjęcie weselne i wkrótce 

ona i Sam wsiadaliby do samolotu, by wrócić do miasta. 

Za żadne skarby świata nie będę przez to jeszcze raz prze-

background image

38 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

chodzić, pomyślała sobie. Nie zrobię tego nawet dla ciotki i wu­

ja. Postanowiła, że weźmie z Samem ślub w urzędzie stanu 

cywilnego w Sydney. 

Quinn Gallagher kupił największy dom na wyspie. Wybudo­

wała go kiedyś jakaś gwiazda filmowa, by chronić się tam przed 

oczami wścibskich reporterów. 

To idealne pomieszczenie na szpital, pomyślała Fern, wjeż­

dżając przez bramę razem z Frankiem. Quinn Gallagher musiał 

mieć masę pieniędzy, żeby pozwolić sobie na kupno takiej po­

siadłości. 

„Centrum Medyczne w Baredze", głosiła tabliczka na bra­

mie. Napis był podświetlony fluoryzującym światłem i Fern 

przez chwilę odczuła coś w rodzaju zazdrości. Gdyby tak można 

było pracować w podobnie cudownym miejscu... 

Przecież nie tutaj... Nie bądź głupia, powiedziała sama do 

siebie. 

Gdy samochód się zatrzymał, na spotkanie natychmiast wy­

szedł Quinn. Otworzył tylne drzwiczki samochodu. 

- Czy znalazła pani tę dziewczynę? - zapytał. 

- Lizzy? Tak... 

Na litość boską, co takiego jest w tym mężczyźnie, że wy­

starczy na niego spojrzeć i od razu traci się głowę? 

- N o i?... 

- Ostrygi najwyraźniej leżały za długo na słońcu - odparła 

niepewnym głosem, wiedząc, że jeśli powie całą prawdę, prze­

ciw Lizzy można będzie wytoczyć postępowanie sądowe. 

- Rozumiem. - Quinn obrzucił ją badawczym wzrokiem. 

- Można więc założyć, że nie będziemy mieli poważniejszych 

problemów. 

Pokiwał głową, ale cała jego uwaga skoncentrowała się teraz 

na Franku. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 39 

- Jak się pan czuje? - zapytał, troskliwie biorąc go za rękę, 

by zmierzyć puls. - Myślę, że przeniesiemy pana zaraz na no­

szach do łóżka. 

- Pójdę sam - mruknął Frank, ale Quinn potrząsnął głową. 

- Po cóż ma pan iść, kiedy można pojechać? 
Ręką wskazał werandę, na której stał wózek. Na werandę 

prowadziły granitowe schody, a obok nich biegła szeroka po­

chylnia, ograniczona chromową poręczą.Widać było, że 

urządzając szpital, nie szczędzono pieniędzy,Jeszcze większe 

wrażenie zrobiło na niej wnętrze szpitala.Wszędzie było czysto, 

rzucał się w oczy komfort i znakomite wyposażenie. 

Quinn wwiózł Franka do dwuosobowego pokoju, który był 

jednak tak duży, że mógł w razie potrzeby pomieścić nawet 

sześć łóżek. 

Od samego świtu pacjenci mogli oglądać przez wielkie, prze-

szklone drzwi ogród i ocean w oddali. W takim miejscu byłoby 

nawet miło chorować, pomyślała Fern. Szpital akademicki, 

w którym pracowała w Sydney, nie urny wał się nawet do ośrod-

ka Quinna. 

Drugie łóżko było już zajęte. 

- Fern! 

Zaniemówiła. 

Sam... 

- Sam, jak się czujesz? - zapytała z troską w głosie. 

Coś musiało mu jednak dolegać, skoro Quinn przyjął go do 

szpitala. 

- Fern, gdzie ty się, do diabła, podziewałaś? - zaczął gder­

liwym tonem jej narzeczony. - Dzwoniłem do twojej ciotki 

i wuja. Gdzie ja zresztą nie dzwoniłem! W końcu mamusia i ta­

tuś musieli mnie tu przywieźć. 

Przyjrzała się uważnie swemu przyszłemu mężowi. Jego 

background image

40 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

zwykle rumiana twarz zaczęła już odzyskiwać swój normalny 

kolor, a jaskrawopurpurowa piżama nie pozwalała wierzyć, że 

jest człowiekiem poważnie chorym. Fern spojrzała pytająco na 

Quinna. 

- Pan Hubert wymiotował trzykrotnie -powiedział Quinn, 

jakby odgadując jej pytanie. Lekko przy tym drgnęły mu wargi; 

najwyraźniej z trudem powstrzymywał się od śmiechu. - Pan 

Hubert uważa, że jego organizm może ulec odwodnieniu, a bę­

dąc tak ciężko chorym uznał, że powinien dla zapewnienia sobie 

bezpieczeństwa znaleźć się w szpitalu. 

- Ale przecież wszyscy są chorzy tak jak ty - bąknęła Fern 

i zaraz tego pożałowała, gdyż twarz Sama natychmiast skrzy­

wiła się z gniewu. 

- A skąd ty to możesz wiedzieć? - wykrzyknął. - Nawet 

chwili się mną nie zajęłaś. Popędziłaś gdzieś i zostawiłaś mnie 

samego! 

Głos Sama wyrażał bezbrzeżne zdumienie. Trudno mu było 

uwierzyć w podobną perfidię ze strony Fern. 

Skrzywiła się niechętnie. Wiedziała, że Sam należy do ludzi, 

którzy przeziębienie nazywają grypą, a grypę zapaleniem płuc, 

ale że cieszył się wyjątkowo dobrym zdrowiem, nie musiała 

dotychczas znosić jego chorób. 

Może właśnie dlatego, że nigdy przedtem nie chorował, teraz 

tak bardzo się bał. . 

Podeszła szybko do jego łóżka i pocałowała go w czoło. 

- Przepraszam cię, kochanie - powiedziała miękko - ale 

ciotka bardzo źle się czuła. 

- Na pewno nie bardziej niż ja! 

- Maud miała atak serca. - Fern starała się zachować zimną 

krew. 

- Atak serca?! 

- Tak. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

41 

Sam zamilkł na chwilę, szybko jednak uniósł się na łokciu. 
- Twoja ciotka jest już starą kobietą, Fern - powiedział ze 

złością. - A wuj był przecież przy niej. Twoje miejsce jest przy 

boku chorego męża. 

Muszę policzyć do dziesięciu. Muszę policzyć do dziesięciu, 

powtarzała sobie Fern... 

Czuła na sobie przez cały czas kpiący wzrok Quinna Galla-

ghera, który przyglądał się im z nie ukrywanym rozbawieniem. 

- Jeszcze nie jesteś moim mężem - powiedziała w końcu 

i westchnęła. - A teraz wybacz mi, ale musimy się z doktorem 

Gallagherem zająć Frankiem Reidem. 

- Ale ja znowu będę wymiotować - zasyczał Sam. 

Fern czuła, jak wzbiera w niej złość. Jak mogła ulec jego 

naleganiom i zgodzić się na ten ślub? 

Wzięła ze stolika nocnego błyszczącą, aluminiową nerkę. 

- Proszę bardzo - rzekła, podając mu naczynie. - Zajmij się 

sobą i daj nam spokój. 

Sam jednak nie wymiotował. 

Leżał urażony na poduszkach, patrząc ponuro na zabiegi Fern 

i Quinna wokół Franka. 

- Cieszę się, że pani tu jest - odezwał się Quinn. - Moje 

obydwie pielęgniarki także jadły ostrygi. 

Quinn ustawił przy Franku kroplówkę, a Fern obmyła go 

delikatnie i pomogła się przebrać w szpitalną piżamę. 

Sam był najwyraźniej zazdrosny, zdradzała to jego twarz. 

W Fern zaś wzbierał coraz większy gniew, zwłaszcza że Quinn 

Gallagher nie ukrywał, iż cała ta sytuacja bawi go nad wyraz. 

- Zaniosę teraz probówki do laboratorium - odezwał się po 

chwili Quinn, pobrawszy krew od Franka. - Czy da sobie tu 

pani sama radę? 

- Oczywiście - odparła przez zaciśnięte zęby. 

- Fern, prawdziwy anioł z ciebie - odezwał się Frank. -

background image

42 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Drugiej takiej nie ma. - Rzucił niechętne spojrzenie w kierunku 

Sama. - Ty i doktor Gallagher dokonujecie razem cudów. Pra­

wdziwa z was para, nie ma co... 

Quinn stłumił w sobie śmiech i wyszedł, a Sam zaniemówił 

ze złości. 

Fern sprawdziła działanie kroplówki, pożegnała się serdecz­

nie z Frankiem i oschle z Samem, po czym wyszła z pokoju. Na 

korytarzu spotkała Quinna, który na nią czekał. 

- Niemożliwe! Takie krótkie pożegnanie z ukochanym? -

zapytał, patrząc na nią kpiąco, gdy zamykała za sobą drzwi. 

- Dlaczego przyjął pan Sama do szpitala? - odpowiedziała 

pytaniem. Z tego człowieka bije arogancja, myślała sobie 

z gniewem. - Przecież pan wie, że mu szpital niepotrzebny. 

- Myślałem, że będzie pani zadowolona, widząc go pod 

dobrą opieką. 

Quinn czekał teraz najwyraźniej na jej reakcję. 

- A co będzie, jeśli ktoś naprawdę chory będzie potrzebował 

miejsca? 

- Wtedy zadaniem przyszłej żony pana Huberta będzie wy­

rzucić go do domu. - Quinn uśmiechnął się. - Pani narzeczony 

wtargnął tutaj z pewnością siebie, jaka cechuje zwykle prawni­

ków. Myślę, że byłby w stanie przekonać cały komplet sędzio­

wski, że białe jest czarne i na odwrót. Ten to umie gadać! 

- A... co on mówił? 

- Tłumaczył mi, że jeśli go nie przyjmę, a on nagle umrze 

w nocy, to będzie mnie mógł pociągnąć do odpowiedzialności. 

A kiedy mu powiedziałem, że jeżeli umrze, to może nie będzie 

mnie w stanie pociągnąć do odpowiedzialności, znalazł proste 

wyjście. Ustanowił panią swoim zastępcą, który mnie będzie 

ścigać, aż pójdę z torbami i zostanę pozbawiony dyplomu, który 

zostanie podarty na drobne kawałki i rozrzucony na cztery stro­

ny świata, najlepiej razem z moimi szczątkami. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 43 

- Przecież on chyba tego wszystkiego nie mówił? 

Fern spojrzała na Quinna i czuła, jak usta układają jej się do 

śmiechu. 

- Ależ zapewniam panią, że to właśnie od niego usłyszałem. 

A teraz może chce pani zobaczyć ciotkę?. 

Ciotka... 

Gniew Fern zniknął bez śladu. 

- Ależ tak, koniecznie. 

Doktor Gallagher uratował życie jej ciotce. I tylko to się 

liczy... 

Uśmiechnęła się do niego. 
- Panie doktorze, naprawdę mi przykro... i bardzo jestem 

panu wdzięczna. 

- Naprawdę nie ma za co. 

Spoważniał od razu. Patrzył długo na stojącą obok zielono­

oką dziewczynę i Fern poczuła, podobnie jak w kościele, że coś 

ją do niego przyciąga. 

- Ja sam bardzo się cieszę, że udało nam się ją uratować. 

Pani ciotka i wuj są niezwykłymi ludźmi. 

- Wiem. Dobrze o tym wiem. 

- Dlaczego więc ich pani nie odwiedza? 

- Przecież odwiedzam. - Głos Fern zmienił się pod wpły­

wem oskarżenia. - Przecież właśnie tu jestem. 

- Ale ostatnio była tu pani rok temu, a oni mają tylko panią. 

Wszyscy mieszkańcy tej wyspy opowiadają mi, jaka pani jest 

cudowna, a pani stara się trzymać od wyspy i jej mieszkańców 

jak najdalej. 

- To moja sprawa, nie pańska, panie doktorze. 

- Ale zdrowie pani ciotki to moja sprawa - przerwał jej 

ostro, po czym włożył ręce głęboko do kieszeni i ruszył kory­

tarzem, a Fern próbowała dotrzymać mu kroku. 

- Zdrowie mojej ciotki... 

background image

44 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Szwankuje, bo ciotka tęskni do pani. 

- Nie mogę wrócić do domu po prostu dlatego, że... 

Fern szła za Quinnem, ale ten stawiał tak duże kroki, że 

zaczęła biec. 

- Ludzie tutaj pani potrzebują? - Wzruszył ramionami. -

Oczywiście, że pani nie może. Jak mogłem zasugerować pani 

coś podobnego! No, a teraz chodźmy zobaczyć, jak się czuje 

pani ciotka. 

Ciotka Maud spała. Jej drobne ciało ginęło na wielkim łóżku. 

Miała na sobie szpitalną koszulę i Fern przysięgła sobie, że musi 

ciotce przywieźć z domu jej własne ubranie. W szpitalnej ko-

szuli zdawała się zupełnie bezbronna i krucha. Wyglądała tak 

jakby... 

Jakby umarła. 

Ale ona nie może umrzeć. Ciotka Maud, którą Fern tak 

kochała, nie może umrzeć, tak jak umarli... 

Jak mogłam nie przyjeżdżać tu tak długo, pomyślała, zła na 

siebie. 

Na krześle przy ciotce Maud siedziała bladziuteńka, chu­

dziutka dziewczynina, pewnie nieco młodsza od Fern. Miała 

ciemnoblond włosy o mysim odcieniu i wielkie, piwne oczy. 

Fern wzięła ją za pielęgniarkę, ale dziewczyna miała na sobie 

dżinsy i trykotową bluzkę. Gdy Quinn wprowadził Fern do po­

koju, wstała i uśmiechnęła się do obydwojga. 

- Pani Rycroft czuje się dobrze - oznajmiła, dostrzegając 

niepokój w oczach Fern. 

- Dziękuję ci, Jess - powiedział Quinn. - Jess, to jest 

siostrzenica pani Rycroft, doktor Fern Rycroft, o której opo­

wiadają tu, jak słyszałaś, cuda. Pani doktor - Quinn zwrócił się 

teraz do Fern - to jest Jess. Jessie jest weterynarzem, ale dziś 

prosiłem ją o pomoc w opiece nad ludźmi. Nie mam wyrzutów 

sumienia, bo ona z kolei wyciąga mnie często z łóżka nawet 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 45 

w nocy, prosząc o ratunek dla swoich czworonożnych pa­

cjentów. 

- Nie wiedziałam, że na wyspie jest weterynarz - zdziwiła 

się Fern. 

- Jestem tu dopiero od sześciu miesięcy. - Jessie uśmiech­

nęła się nieśmiało. - Z wielką przyjemnością zajęłam się panią 

Rycroft. To cudowna osoba. Czy chcesz, żebym jeszcze tu zo­

stała? - spytała Quinna. 

- Nie, Jess, dziękuję. Podłączyłem monitory do swojego 

gabinetu. 

- No to już pójdę. - Jess skierowała się do drzwi. - Muszę 

jeszcze nakarmić troje dzieci. 

Troje dzieci... Fern zdumiona pokiwała głową. 

Opieka zdrowotna zmieniła się na wyspie nie do poznania 

od czasu jej ostatniego tutaj pobytu. 

Teraz z pewnością nikt jej nie potrzebuje. 

Dziwne, ale myśl ta sprawiła jej przykrość. 
- Pani wuj poszedł do domu się przespać - powiedział cicho 

Quinn. - Jeżeli ma pani ochotę, proszę iść w jego ślady, a ja 

zajmę się panią Rycroft. 

Wiedziała dobrze, że tylko on jest w stanie utrzymać ciotkę 

przy życiu, jeśli było to w ogóle możliwe. 

Czuła jednak, że nie może odejść - po tym wszystkim, co 

ciotka Maud dla niej zrobiła. 

- Pojadę zobaczyć, co się dzieje z wujem i wrócę tu - sze­

pnęła drżącym głosem. - Jeżeli pan nie ma nic przeciwko te­

mu... to drugie łóżko jest wolne... 

Zgodził się bez wahania. 

- Doskonale, ale monitorów w gabinecie nie będę wyłączał 

na wypadek, gdyby pani zasnęła. 

- Na pewno nie zasnę - powiedziała stanowczo. 

Pojechała do wuja, uspokoiła go i po niespełna pół godzinie 

background image

46 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

była z powrotem. Quinn zajęty był Frankiem Reidem, który 

znowu zaczął mieć torsje. 

- Poziom cukru u Franka stabilizuje się- powiedział Quinn. 

- Kiedy uda mi się powstrzymać nudności, wszystko powróci 

do normy. Jeżeli zajmie się pani ciotką, dam sobie doskonale 

radę. 

Fern przysunęła łóżko blisko ciotki i wsunęła się pod koc. 

Noc była dość ciepła, ale wydarzenia dnia bardzo dały jej się 

we znaki. Wstrząsały nią dreszcze i potrzebowała spokoju. 

Nie rozebrała się. Nie była przecież chora i jest tu po to, żeby 

pracować. 

Wysunęła rękę z pościeli i wzięła ciotkę za przegub dłoni. 

Żaden monitor nie dawał lepszej kontroli. Była przy tym tak 

blisko. Stwarzało to poczucie bezpieczeństwa. 

Nigdy jeszcze Fern nie miała podobnego poczucia wspólnoty 

z żadnym pacjentem. 

Pragnęła zawsze zachować dystans, nawet w stosunkach 

z ciotką i wujem. Teraz dystans ten zniknął bez śladu. 

Noc wlokła się bez końca. 

Zupełnie nie była senna. Myśli kłębiły jej się w głowie. 

Z daleka dobiegały ją odgłosy z oddziału męskiego. Raz 

czy dwa usłyszała jęk Franka. Skuliła się w sobie. Żeby tylko 

leki pomogły, szepnęła cicho. Co będzie, jeśli wyczyn Lizzy 

stał się przyczyną nieodwracalnych zmian w organizmie 

Franka? 

Po chwili usłyszała protesty Sama. Skrzywiła się. Tego jesz­

cze brakowało! 

Może powinna tam pójść? 

Ale to przecież nie Sam potrzebuje opieki. 

Leżała nadal i zrozumiała, że chwila samotności potrzebna 

jest jej tak samo, jak ciotce jej obecność. Wydarzenia dnia 

zdawały się teraz tylko złym snem. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

47 

Liczyły się teraz jedynie uderzenia pulsu, one bowiem syg­

nalizowały, jak miarowo bije serce ciotki Maud. 

Była pewna, że Quinn od czasu do czasu sprawdza monitory. 

Żaden sumienny i obowiązkowy lekarz nie mógłby zawierzyć 

obietnicy Fern, że nie zaśnie. 

Świadomość ta była krzepiąca. Ciotka może czuć się bezpie­

czna. Nic nie może się jej przydarzyć, skoro Fern jest przy niej, 

a Quinn czuwa w sąsiednim pokoju. 

Nic złego nie może się wydarzyć tam, gdzie jest Quinn 

Gallagher. 

Ale to przecież nie ma sensu, pomyślała sobie. Przecież znam 

go zaledwie jeden dzień. Co takiego jest w tym człowieku, że 

inni od razu mu ufają? 

To wszystko nerwy, powiedziała sobie stanowczo. Nerwy i nic 

więcej. Jeszcze przed wyznaczonym dniem ślubu była zupełnie 

wykończona, gdy w kółko zadawała sobie pytanie, czy postępuje 

słusznie, a potem, kiedy już podjęła decyzję i prawie stanęła przed 

ołtarzem, wydarzyło się niespodziewanie tyle rzeczy... 

Niech diabli wezmą Lizzy, pomyślała, lecz w głębi serca 

naprawdę czuła jedynie ulgę. 

Najwidoczniej podjęłam złą decyzję, szepnęła do siebie i 

w tej samej chwili skrzywiła się znowu, gdyż dobiegł do niej 

raz jeszcze gniewny głos Sama. Głos jej ukochanego... 

Ale on przecież nie jest jej ukochanym! 

Usłyszała teraz kroki na korytarzu i inny głos - cichy, lecz 

stanowczy. Głos Quinna... 

I znowu odgłos kroków. Coraz bliżej. Drzwi lekko się uchy­

liły, na łóżko ciotki padł strumień światła. 

Quinn wszedł cicho do pokoju. 

Nachylił się nad Maud, zbadał jej puls i zmierzył ciśnienie. 

Sprawdził wszystkie przewody monitorów, a potem odwrócił 

się do Fern. 

background image

48 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Nie śpię - szepnęła. - Można mi choć trochę ufać. 

Uśmiechnął się do niej. 
- Wiem, że można - powiedział również szeptem - ale pani 

ciotka jest moją pacjentką. Może napije się pani herbaty? 

- Chętnie - odparła z uśmiechem. 

- Czy to pani ukochany nie dał pani zasnąć? Wszystko pew­

nie pani słyszała? - spytał. 

- On wcale nie jest moim ukochanym - odparła zdenerwo­

wanym głosem. - Ja... Czy coś mu jest? 

- Tak - oznajmił Quinn. - Pan Reid znowu wymiotował 

i był na tyle nieuprzejmy, że zakłócił sen panu Hubertowi. Zdaje 

się, że pan Hubert chciałby mieć prywatny pokój, a przynaj­

mniej pragnąłby usunąć pana Reida na korytarz i bardzo się 

rozgniewał, kiedy zaproponowałem mu, żeby wyniósł się do 

swego własnego łóżka, jeśli mu się tu nie podoba. 

- Musiał... być bardzo wytrącony z równowagi - wyjąkała 

Fern. - On się tak zwykle nie zachowuje. 

- Tak właśnie przypuszczałem. - Quinn pokiwał głową. -

Herbata gotowa. Chodźmy na werandę. 

- Ale... - Fern spojrzała na ciotkę. 

- Pani Rycroft czuje się znacznie lepiej - zapewnił ją. - We­

randa jest zaraz za tymi drzwiami. Zaniosę tam herbatę, otwo­

rzymy drzwi i będziemy mieli panią Rycroft cały czas przed 

oczami. 

- Ale... czy to nie będzie przeszkadzać Sa... panu Rei-

dowi? 

- Chciała pani zapytać, czy nie usłyszy nas Sam i nie zapyta, 

co my tam robimy? - Quinn roześmiał się, potrząsając głową. 

- Ich okno jest z drugiej strony, a pani Sam kazał je zamknąć, 

bo obawia się przeciągów. Ma jakąś alergię czy coś podobnego. 

Tak więc możemy robić, co chcemy. Jaka szkoda, że nie przy­

gotowałem zamrożonego szampana. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 49 

- Ale... 

- Nie przyjmuję już żadnych ale. - Quinn położył jej palec 

na ustach. - Proszę być na werandzie za pięć minut. 

- Ależ nie... Ja... 

Ale Quinna już nie było. 

Pochyliła się nad ciotką. Wszystko było w porządku. Nie 

miała tu nic do roboty, Quinn sprawdził wszystko dwie minuty 

wcześniej. 

Wcale nie chciała siedzieć na werandzie z tym nieznajomym 

lekarzem. Po co by to właściwie miała robić? 

Bo miała wielką ochotę na herbatę i chciała rozprostować 

nogi. 

A więc? 

Więc idź i napij się herbaty, mruknęła ze złością do siebie. 

Przecież to nie ma żadnego znaczenia. 

Jeżeli nie ma żadnego znaczenia, to dlaczego uginają się pod 

nią nogi? 

Nie ma najmniejszego powodu, żeby kolana miała jak z wa­

ty. Nie wydarzyło się nic szczególnego. Siedzieli wygodnie 

w wiklinowych fotelach i popijali herbatę, zupełnie jakby to 

było południe, a Fern przyszła złożyć wizytę. 

Siedzieli w milczeniu i było im z tym dobrze. Ogarnęło ją 

poczucie błogiego spokoju. 

Nigdy jeszcze tak się nie czuła... 

Piła powoli, spoglądając od czasu do czasu na łóżko ciotki. 

Z ociąganiem dopiła ostatni łyk, postawiła filiżankę na stole 

i wstała. 

Dziwne, ale wcale nie miała ochoty stąd wychodzić. Miała 

to być jej noc poślubna - a tymczasem była na werandzie z in­

nym mężczyzną i czuła, że jest to ktoś, kto... 

Przestań! Co ty wyprawiasz? - skarciła samą siebie. 

background image

50 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

O czym ja w ogóle myślę? Chyba zwariowałam. 

- Dziękuję. Bardzo panu dziękuję za herbatę - odezwała się 

obojętnym tonem. - Muszę już iść. 

Urwała, czując na nodze dotyk czegoś zimnego i mokrego. 

Nosiła sandały i miała gołe kostki. To mały kangurek dotykał 

jej nagiej skóry swoją mordką. 

- Boże mój, a to co? 

Fern uklękła. Małe stworzonko nie wykazywało najmniej­

szego strachu. Nosek wtuliło teraz w rękę Fern, wdychając cie­

kawie nieznane zapachy. 

- Skąd się tu wziąłeś? - Fern gładziła zwierzątko, przema­

wiając do niego czule. - Czy to pana domownik? 

- Nie. - Quinn patrzył na nich z tkliwością, ale ciepło, które 

biło z jego oczu, nie było przeznaczone dla małego kangurka. 

- To właśnie jest jedno z dzieci Jessie. Jak pani widzi, zrobiło 

się na starość bardzo odważne. 

- Na starość?! 

- Mieszka tu od czterech miesięcy. Jest to już właściwie 

dorosły kangur. 

Quinn podszedł do balustrady, z której zwisał obszerny, weł­

niany worek. Przywiązany był tak, by kangurek mógł do niego 

bez trudu wskakiwać lub wyskakiwać. 

Wsadził zwierzątko do środka. Wystawały teraz tylko małe 

oczka, które zdawały się mówić: Jeszcze za wcześnie na spanie! 

Dlaczego nie mogę sobie z wami posiedzieć? 

Quinn uśmiechnął się i pchnął delikatnie mały nosek, ale 

główka kangurka już po chwili wynurzyła się z powrotem. 

- Przynieśli go Jess, kiedy jego mamę przejechał samochód. 

Karmi go z ręki, ale zostawia tutaj na noc, żeby nauczył się 

dawać sobie radę. 

- Jess... - przerwała Fern. - Jess tu mieszka? 

- Oczywiście. Dosyć tu miejsca dla wszystkich. Jess objęła 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 51 

w posiadanie jedno skrzydło dla swych zwierząt, a drugie jest 

dla ludzi. I wszystko dobrze funkcjonuje. Czasem tylko jakiś 

kangurek lub kolczatka zawędruje na mój oddział, ale ich widok 

na szpitalnym korytarzu dobrze działa na pacjentów. 

- Ciekawe, co by na to powiedziało ministerstwo zdrowia 

- zauważyła Fern. 

- Dzięki Bogu, ministerstwo zdrowia i wszyscy ci mali biu-

rokraci są kilometry stąd, ale tak sobie myślę, że gdyby zamknęli 

przychodnię Jess i mój szpital, mieliby sporo kłopotów. Barega 

ogłosiłaby się niezależną republiką i wywiesiła swoją flagę. Od 

wielu lat mieszkańcy wyspy nie byli pod tak dobrą opieką jak 

teraz, odkąd tu przyjechaliśmy. 

Noc była ciepła. Ogromny, złocisty księżyc zawieszony ni­

sko nad oceanem rzucał na dalekie fale złotą, iskrzącą poświatę. 

Była to czarodziejska noc. Jej noc poślubna... 

Fern próbowała się otrząsnąć. Przecież to ciepło i błogość, 

które na nią spłynęły, nie mają nic wspólnego z faktem, że dziś 

właśnie miała być jej noc poślubna. Dostrzegła, że Quinn przy­

gląda się jej z uśmiechem. 

- Co się stało? - zapytał cicho, a ona, ku swemu przeraże­

niu, poczuła łzy w oczach. 

Musi być po prostu zmęczona. 

Odwróciła głowę i spojrzała na ciotkę. Maud poruszyła się, 

ale po chwili znowu zapadła w sen. Fern zapragnęła nagle 

znaleźć się tuż przy niej. Czuła, że jest bliska załamania, choć 

nie wiedziała, co się z nią dzieje. 

- Pójdę... Chciałabym się położyć - szepnęła. 

- Może pani teraz spokojnie pójść spać - powiedział. -

Przypilnuję monitorów, ale pewien jestem, że wszystko będzie 

teraz w porządku. 

- A kiedy pan się położy spać? 

- Śpię chodząc - wyjaśnił żartobliwie. - Nauczyłem się te-

background image

52 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

go, pracując na ostrym dyżurze. Do zeszłego roku prowadziłem 

oddział urazowy w szpitalu St. Martin w Maybroe. Część prze-

szkolenia polega na przystosowaniu organizmu do braku snu. 

Gdybym miał kiedyś szansę zasnąć na osiem godzin bez prze-

rwy, nie wiedziałbym, jak to zrobić. 

Skoro Quinn prowadził oddział urazowy w szpitalu St. Mar-

tin, musi być naprawdę dobrym lekarzem. Szpital St. Martin jest 

jednym z największych szpitali w Australii i obejmuje swą 

opieką niemal cały kraj. 

- Na litość boską, co więc pan robi tutaj? - spytała zdu­

miona. 

Zarabia tu z pewnością nie więcej niż dziesiątą część tego, 

co dawała mu praca w Maybroe. A jego umiejętności, jego do­

świadczenie zawodowe... 

-

 Przecież pan się tutaj marnuje - dodała. 

- Wcale nie. - Potrząsnął głową. - Nie uważam, żeby tak 

było. A ludzie potrzebują tutaj lekarza. Szkoda, że pomocy im 

odmawiają nawet lekarze, którzy się tu wychowywali. 

- To niesprawiedliwe, co pan mówi - szepnęła. - Nie 

mogę... 

- Nie może pani wrócić do domu? 

- Nie. 

W tej chwili dobiegł ich jęk. Po chwili ciszy jęk się powtó-

rzył, jakby ten, co jęczy, oczekiwał na reakcję otoczenia. 

Sam... 

- Powinnam tam chyba pójść - odezwała się Fern. 

- Niech pani zostanie - zadecydował Quinn. - Jeśli pani 

pójdzie, ukochany zacznie pani z pewnością wymyślać, a wo­

lałbym, żeby w pokoju Franka nikt nie podnosił głosu. 

- Dobrze... 

Quinn położył jej na chwilę rękę na ramieniu i poszedł. 

Została sama. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 53 

Powinna teraz uciec, dopóki jest to jeszcze możliwe. 

Czuła, że powinna pójść do ciotki Maud i zamknąć za sobą 

drzwi. 

Nie zrobiła tego jednak. Nie była w stanie. Wszystko, co się 

dookoła niej działo, zaczynało przypominać sen. Czuła na twa­

rzy promienie księżyca i czekała na Quinna. 

Quinn był po chwili z powrotem. 

- Co się tam dzieje? - spytała. 
- Pani ukochanego boli brzuch - skrzywił się Quinn. - Do­

maga się środków przeciwbólowych i zrobił się agresywny, kie­

dy mu powiedziałem, że gdyby je przyjął, zacząłby znów wy­

miotować. Moja opowieść o tym, że połowa mieszkańców wy­

spy czuje się teraz tak samo, nie zrobiła na nim wrażenia... Na 

litość boską, niech mi pani powie, co pani widzi w tym czło­

wieku? 

- Nie rozumiem? 

- Przecież mówię wyraźnie - powiedział ostrym głosem. 

- Człowiek ten jest jednym wielkim, zarozumiałym egoistą i hi­

pochondrykiem, a pani zamierza go poślubić? 

Głos jego wyrażał bezbrzeżne zdumienie. 

- Kocham Sama. 
- Bzdura. 

- Ale to prawda - zaprotestowała gorąco. - Widzi pan, mał­

żeństwo nie jest... Małżeństwo nie może być czymś takim, jak 

nam pokazują w kinie. To nie jest prawdziwa miłość. Znamy się 

z Samem od dzieciństwa. Mamy te same ideały. A mieszkając 

w mieście razem, możemy rozmawiać o Baredze i razem wspo­

minać... 

- Chce pani przez to powiedzieć, że poślubia pani tego 

człowieka z tęsknoty za domem? 

Quinn uniósł wysoko brwi. 

- Ależ nie. To znaczy tak... Proszę pana - powiedziała wre-

background image

54 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

szcie z rozpaczą - przecież to są moje prywatne sprawy. Pan nie 

ma prawa... 

- Mam prawo zapobiec tragedii - przerwał jej. - Dziewczy­

no - powiedział po chwili, biorąc ją za rękę. - Czy wiesz, jaka 

jesteś piękna? 

- Nie! 

W głosie Fern zadrgał ból. Spróbowała oswobodzić rękę, ale 

Quinn trzymał ją w uścisku z żelaza. Spoglądał na nią, a postać 

jej skąpana była w złocistej poświacie księżyca. 

- Przecież ja wiem, że pod tym pani praktycznym i rozsąd­

nym umysłem kryje się ciepło, że potrafi pani kochać i śmiać 

się. I pewnego dnia obudzi się pani z tym koszmarnym facetem 

u boku i zacznie myśleć: co ja zrobiłam ze swoim życiem? 

- Dlaczego miałabym tak zrobić? 

- Bo on jest zimny i nieczuły, niezdolny do namiętności 

- zawyrokował. 

- Nie to jest w życiu najważniejsze - odparła. 

- Nie to jest w życiu najważniejsze - powtórzył i zamilkł. 

Zapadła dręcząca cisza. 

Quinn trzymał nadal jej rękę w swym żelaznym uścisku. 

W jego oczach czaił się tłumiony gniew. 

- Gdybym był pani mężem... - powiedział w końcu. 

- Ale pan nie jest. 

Dotyk rąk Quinna sprawiał, że z Fern działy się dziwne rze­

czy. Na próżno próbowała się wyswobodzić. 

- Nie to jest w życiu najważniejsze - powtórzył jeszcze raz. 

- Dziewczyno, czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz? 

- Wiem! 

- Może to i prawda, ale bez tego trudniej byłoby żyć. Jeśli 

udaje się nam spotkać kogoś, przy kim czujemy... 

- Co czujemy? - Fern mówiła teraz podniesionym głosem. 

Ogarnął ją gniew. - O czym pan w ogóle mówi? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 55 

Oczy Quinna pociemniały. Patrzył na nią przez chwilę, a po­

tem wybuchnął: 

- Czy warto o tym opowiadać... 

Przyciągnął ją do siebie i zaczął gwałtownie całować. 

Powinna była się bronić. 
Oczywiście, że powinna była się bronić. Nie chciała przecież, 

by ten mężczyzna ją całował. Nie chciała... 

Stała nieruchoma i milcząca. Nie była w stanie zrobić nawet 

kroku. 

Nie była w stanie czy nie chciała? 

Któż to mógł wiedzieć? 

Stan, w jakim się znajdowała, przypominał stan w czasie 

operacji, podczas której środek znieczulający obezwładnia całe 

ciało, ale nie wyłącza świadomości. 

Działo się teraz z nią coś, czego nie rozumiała i nad czym 

nie panowała. 

Quinn tulił ją do siebie, obejmując w talii. Jego pocałunki 

stawały się gwałtowniejsze. A ona poddawała się im. Zdawała 

sobie sprawę, że się im poddaje, zmuszona uczuciem, jakiego 

jeszcze nie doznała. 

Przyciągała ją do niego jakaś pierwotna siła, potrzeba, która 

nie miała nic wspólnego z odpowiedzialnością czy poczuciem 

bezpieczeństwa... 

- Nie chcę! 

Gdzieś w głębi duszy odezwał się rozsądek i zaczęła jaśniej 

myśleć. 

Oparła obydwie ręce na piersi Quinna i odepchnęła go z całej 

siły. 

Puścił ją, a ona odczuła żal. 

- Co... pan sobie w ogóle wyobraża? Co pan robi? 

Głos jej się łamał i brakowało jej tchu. 

- To nie ja - odparł podobnie łamiącym się głosem. - To my 

background image

56 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- poprawił ją. - Ulegliśmy chyba właśnie sile namiętności, 

w którą nie wierzysz. 

Pochylił się nad nią i dotknął delikatnie jej policzka. 

Wzdrygnęła się i cofnęła. 
-

 Pójdę... do ciotki - szepnęła. 

Quinn pokiwał głową. 

- Myślę, że to mądry pomysł - powiedział cicho. - Idź do 

niej. Ale, słuchaj... 

- Tak?... 

- Czy nie powinnaś najpierw odwiedzić swojego ukochane-

go? Chyba... chyba że on tak naprawdę nigdy nie był twoim 

ukochanym. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Po tym, co się właśnie wydarzyło, nie było obawy, by Fern 

zasnęła. Leżała, patrząc na światło księżyca, a jej oszalałe myśli 

rozpaczliwie kłębiły się w mózgu. 

Z prawdziwą ulgą powitała ranek. 

O szóstej drzwi otworzyły się i do pokoju weszła kobieta 

w średnim wieku, niosąc tacę. Fern poznała ją od razu. Była to 

Geraldine Hamstead* wykwalifikowana pielęgniarka i bliska są­

siadka wujostwa Rycroftów. 

Ciotka Maud otworzyła właśnie oczy. 

- Geraldine... Fern... 

W tej chwili przed oczami stanęły jej wydarzenia poprze­

dniego dnia i po policzkach Maud płynąć zaczęły łzy. 

- Fern, moja kochana... Twoje wesele... 

- Ciociu, nie możesz się martwić z powodu jakiegoś głupie­

go wesela - powiedziała Fern stanowczo. Zsunęła się z łóżka, 

by mocno uściskać ciotkę. - Przecież ślub można wziąć każdego 

innego dnia. 

- Ale na pewno nie będziesz chciała robić tego na wyspie. 

- Ciotka z trudem hamowała łzy. - To wszystko sprawka Lizzy? 

- Tak, można się było tego domyślać. Ale zapomnijmy 

o niej, ciociu. Co było, to było. A teraz zobacz, Geraldine przy­

niosła pyszną, gorącą herbatę. Napijesz się? 

- Tak, proszę. 

Łzy ciekły jej nadal po twarzy, gdy próbowała usiąść. Geral­

dine i Fern pochyliły się nad nią, by jej pomóc. 

background image

58 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Przepraszam cię, Geraldine - szepnęła ciotka, wolno są­

cząc herbatę - namęczyłaś się ze mną. 

- Cieszę się, że mogłam ci pomóc. Powinnam była być tu 

i wczoraj, ale te przeklęte ostrygi i mnie dały się we znaki! Dobrze 

się stało, że doktor Gallagher i Jess nie brali udziału w weselnym 

lunchu. To by dopiero było... A teraz - powiedziała Geraldine do 

Fern - zabieramy się do mycia. Fern, zostaw nas same i idź do 

doktora Gallaghera. Chce zamienić z tobą dwa słowa. 

Fern jednak nie miała ochoty na to spotkanie. 

Quinn czekał na nią. Pił mocną herbatę z ogromnego kubka, 

a obok na biurku stał czajniczek do herbaty o niespotykanych 

rozmiarach. 

- Teraz już wiem, co pan robi, żeby nie spać - powiedziała, 

z trudem opanowując drżenie głosu. 

- Już pani mówiłem, że jestem przyzwyczajony do braku 

snu. Natomiast pani wygląda na zupełnie wykończoną. 

- Nie byłam w stanie zmrużyć oka - szepnęła z goryczą 

w głosie i w tej samej chwili pożałowała tego. 

- Czy chce pani przez to powiedzieć, że to moja wina? 

- zdumiał się Quinn. 

- W każdym razie na pewno nie pomógł mi pan zasnąć. 

- Proszę pani, wątpię mocno, czy nadaje się pani do pożycia 

małżeńskiego, skoro przelotny pocałunek wytrąca panią z rów­

nowagi. 

- Przelotny... - Fern zaparło aż oddech ze złości. - Mówi 

pan „przelotny"?! 

- Niech i tak będzie. - Quinn rozłożył ręce. - Nie był prze­

lotny. Czy możemy go powtórzyć? 

- Z pewnością nie! - Cofnęła się przerażona. - Pan... miał 

zdaje się do mnie jakąś sprawę - dodała po chwili oficjalnym 

tonem. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 59 

Patrzył na nią oczyma pełnymi ciepła i zachwytu, choć 

w głosie słychać było tłumiony śmiech. 

- Jak na osobę, która spędziła noc w ubraniu, wygląda 

pani całkiem dobrze - zauważył. Podszedł bliżej i odgarnął 

jej z czoła kosmyk włosów. - Rzekłbym nawet, że jest pani 

pełna wdzięku. 

- Wcale nie jestem pełna wdzięku! 

Rozpaczliwie starała się opanować i zachować spokój. 
- Niech będzie - zgodził się, już bez uśmiechu. - Rozma­

wiajmy więc rzeczowo i konkretnie, jak dwoje lekarzy, zgoda? 

Proszę mi więc powiedzieć, co zamierza pani zrobić z ciotką? 

- Nie rozumiem, co ma pan na myśli? - spytała zaskoczona. 

- Pani Rycroft zapowiedziała, że nigdy nie pojedzie do mia­

sta. Mówi, że wyjazd do Sydney i wszystkie badania, które 

miałaby tam przeprowadzić, przyprawiają na pewno o śmierć. 

Niewykluczone, że ma rację, ale pani ciotka ma poważne nie­

dokrwienie serca. 

W jednej chwili Fern zapomniała o wszystkim, co do tej 

pory zaprzątało jej uwagę. Chwyciła poręcz krzesła i ciężko 

usiadła. 

- Jak poważne? 

- Chce pani zobaczyć ekg? 

Nie czekając na odpowiedź, wyjął z biurka wyniki badań 

i wręczył je Fern bez słowa. 

- Badania były robione w zeszłym tygodniu - powiedział. 

- Pani Rycroft przychodziła do mnie często i skarżyła się na 

bóle w klatce piersiowej. Dokonywałem cudów, żeby utrzymać 

ją w jako takim stanie. Ale to, co się wydarzyło wczoraj, musiało 

jej bardzo zaszkodzić. Bóg raczy wiedzieć, jak by ekg wyglą­

dało dzisiaj. 

- Nie miałam pojęcia, że wygląda to tak źle... 

- Bo nie było pani w domu. 

background image

60 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Fern przypomniała sobie teraz wszystkie te wesołe i pogodne 

listy, jakie otrzymywała od ciotki. Nigdy w nich nie było nawet 
słowa, że coś nie jest w porządku. 

- Ma pan rację - szepnęła. 
- No więc co teraz ma pani zamiar robić? 

- Nie mam pojęcia... 

- Może jej pomóc bypass. 
- Skąd pan wie? 
- Zrobiłem wszystkie badania i posłałem wyniki do Sydney, 

do mojego przyjaciela, który jest tam kardiologiem. Odpowie­
dział mi, że przyjmie ją na angiografię i że zapewne potrzebny 
będzie bypass. 

- Ale ciotka z pewnością nie zechce pojechać do Sydney 

- oznajmiła z przekonaniem Fern. 

- Jeśli jej pani na to nie namówi... Jeżeli nie pojedzie i nie 

zrobi operacji, będzie żyła w najlepszym razie rok. 

- Spróbuję ją przekonać - zgodziła się po namyśle, choć 

zdawała sobie sprawę, że z pewnością się jej to nie powiedzie. 

Ciotka wyjechała z wyspy tylko raz w życiu, gdy miała dzie­

sięć lat. Dostała choroby lokomocyjnej i tęskniła za domem. 
Sama myśl o locie samolotem napełniała ją dzikim przeraże­
niem i dawno już oświadczyła, że za nic na świecie nie wyruszy 
znowu w podróż. 

- A jeśli się pani nie uda? Może mogłaby pani z nią zostać? 
- To przecież nie ma sensu - szepnęła ze łzami w oczach. 

- To jej nie przedłuży życia. 

- To prawda - przyznał. 
Mówił teraz do niej ciepłym głosem. Ujął jej dłonie i trzymał 

je długo bez słowa. Nie przemawiał do niej jak do lekarza. 

Rozmawiał z członkiem rodziny, przerażonym stanem bliskiej 
osoby. 

- Ale pani wuj nie poradzi sobie sam. Nie ma dosyć siły, 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 61 

żeby przeżyć w samotności śmierć swojej żony, a nie ma nikogo 
poza panią. Pani miejsce przez najbliższe dwanaście miesięcy 

jest tutaj, blisko ludzi, którzy panią kochają. 

- Ale... ja nie mogę wrócić. Ja nie mogę tu zostać - powie­

działa żałośnie. 

- Dlaczego? 
- Sam... - Fern rozpaczliwie szukała wytłumaczenia. -

Wychodzę za mąż za Sama, a Sam tu nie zechce zostać. 

- Sam pani nie kocha - powiedział brutalnie. - Ten zarozu­

mialec kocha tylko siebie. Proszę, niech mi pani powie, dlaczego 
nie chce pani wrócić na wyspę? 

Proste pytanie Quinna sprawiło, że Fern wpadła w panikę. 

Zapadła cisza, cisza, która zdawała się trwać bez końca. 

- Mam wrażenie, że pani się czegoś boi - rzekł powoli. 

- Ale czego? 

- Czegóż bym się miała bać? Niech pan nie będzie śmieszny. 
- Pani ciotka opowiadała mi, że straciła pani rodziców. -

Zdawał się nie zwracać uwagi na przyspieszony oddech Fern 

i kurczowo zaciśnięte palce. Mówił tak, jakby głośno myślał. 

- Straciła pani oboje rodziców i siostrę w wypadku samocho­
dowym. To musiało być koszmarne, a miała pani wtedy zale­
dwie piętnaście lat. 

- Proszę pana, to nie jest... 
- To nie jest moja sprawa? - skończył za nią. - Ma pani, 

oczywiście, rację. Mimo to spróbuję się domyślić: postanowiła 
pani pewnie nie narażać się już nigdy więcej na podobne cier­

pienie. Przyrzekła pani sobie nigdy nikogo nie pokochać, nie 

dopuścić nawet do takiej możliwości, ponieważ boi się pani 
doświadczyć jeszcze raz podobnego bólu. 

- Wcale nie... 
- Czy dlatego właśnie boi się pani panicznie zbliżyć bardziej 

do ciotki i wuja? Czy dlatego za żadną cenę nie chce pani zostać 

background image

62 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

na wyspie, gdzie ludzie panią kochają? I czy nie jest to powo­

dem, dla którego chce pani wyjść za tego zarozumialca? Po to, 

żeby zapewnie sobie poczucie bezpieczeństwa, nie narażając się 

przy tym na cierpienie, gdyby na przykład panią porzucił? 

- Sam pan nie wie, o czym pan mówi! 

Oczy Fern ciskały błyskawice. Odkrył jej najtajniejsze myśli, 

mówił o tym, do czego bała się przyznać przed samą sobą. 

- Prawda, że mam rację? - spytał cicho. Trzymał ją teraz 

mocniej za ręce, jakby pragnął jej dodać odwagi. - Ale nie 

wolno pani uciec od obowiązków, które na pani ciążą. Miła 

moja, posłuchaj uważnie. Ciotka i wuj kochają panią i potrze­

bują pani obecności. 

Miła moja. 

Słowa te wdarły się w serce Fern, raniąc ją przy tym głęboko. 

Czuła, jak ze wszystkich stron ogarniają ból, i wiedziała, że ma 

to po części związek z mężczyzną, który trzyma ją za ręce. 

- Proszę mnie puścić - powiedziała ostro. - Nie chcę tego 

słuchać. 

- Musi pani sobie to uświadomić. 

- Nie mogłabym tu mieszkać, nawet gdybym chciała. Nie 

ma tu miejsca dla dwóch lekarzy. 

- Może pani zostać moim wspólnikiem. 

Wspólnikiem? Fern spojrzała na niego zdumiona. 

- Wyspa jest chyba za mała dla dwóch lekarzy. 

- Nieprawda - powiedział. - W planie jest budowa hotelu 

na dwieście osób, miejscowe linie lotnicze zwiększają liczbę 

rejsów, przybędzie więc turystów. Nie przyjechałem tu po to, 

żeby umrzeć ze zmęczenia i potrzebna mi pomoc. Mógłbym dać 

ogłoszenie w prasie ogólnokrajowej, ale wolę starego mieszkań­

ca wyspy. Wolę panią. 

- Dlaczego pan tu przyjechał? 

- To nieważne. Na razie tu jestem i chcę mieć najlepszą jaką 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

63 

tylko można praktykę. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby nie 

zdobyć pani współpracy, skoro jest pani lekarzem o pełnych 

kwalifikacjach, a w dodatku zna wszystkich mieszkańców. 

Jego śmiejące się oczy mówiły dużo więcej i Fern poczer­

wieniała. 

- Nie chcę być pana wspólniczką, panie doktorze - rzuciła 

lodowatym głosem. 

- A to dlaczego? 

- Ja... Nie... - Czuła, że traci głowę. - Proszę pana, ja 

naprawdę doceniam pana propozycję, ale nie mogę jej przyjąć. 

Moje życie... Moje plany są zupełnie inne. A teraz idę do domu 

na śniadanie. 

- Śniadanie czeka na panią. - Spojrzał na zegarek. - Już 

siódma, czuję zapach bekonu. 

- Nie chcę śniadania. 

- Nie chce pani chyba zrobić przykrości Jessie? - Uśmiech­

nął się. - Zajęła się przecież pani ciotką, teraz przygotowała 

śniadanie, a pani chce sobie pójść. 

- Nie jestem... - Fern na próżno starała się przybrać wynio­

słą minę. Miała ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. - O mój 

Boże, pan mnie najwyraźniej szantażuje. 

- Oczywiście - potwierdził bez wahania i wziął ją za rękę. 

- Pora na śniadanie, pani doktor - oświadczył stanowczo. 

Jessie nie było w kuchni. Na stole leżała kartka. 

,,Nie chciałam przerywać wam tete-a-tete. Zdaje się, że jeden 

z koni Chrisa złamał pęcinę. Lecę. Witaj, Fern. Quinn, nakarm 

Waltera. Zostawcie mi kawałek bekonu. Zjem go na zimno. 

Bekonu starczyłoby na całą armię. Fern stała w drzwiach 

i patrzyła, jak Quinn zbliża się do kuchenki. 

background image

64 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Macie wspólną... - zaczęła i urwała. 

Nie mogła zrozumieć, co łączy Quinna i Jessie. Gdyby nie 

ten pocałunek, przypuszczałaby, że są małżeństwem. 

- Każde z nas ma swoją własną kuchnię - tłumaczył. -

Wszystko właściwie mamy oddzielne. Tyle tylko, że Jessie lituje 

się nade mną i często mnie karmi. A ja za to opiekuję się jej 

dziećmi. 

- Dziećmi? 

- Tak, na przykład Walterem. - Nachylił się koło kuchen­

ki i podniósł małą, wełnianą torbę, która wisiała za krzesłem. 

Z torby wystawał sznur elektryczny, włożony do pobliskiego 

gniazda. 

- Czy chce pani poznać Waltera? - zapytał, otwierając 

torbę. 

Był to maleńki kangurek, o połowę mniejszy od tego, które­

go Fern widziała poprzedniego wieczoru. Na różowej skórze 

dopiero zaczęło się pojawiać brązowe futerko. 

- Mama Waltera zginęła w pożarze. Jeden z farmerów stra­

cił kontrolę nad ogniem podczas wypalania traw. Z trudem udało 

się go odratować, bo był za młody, żeby żyć bez matki i uległ 

zaczadzeniu. 

• Wręczył torbę Fern i podszedł do lodówki. Na górnej półce 

stały rzędem maleńkie butelki, podobne do tych, jakimi karmi 

się wcześniaki. 

- Niech pani siada - zarządził. - Będzie pani karmiła Wal­

tera, a ja skończę przez ten czas przygotowywać śniadanie. To 

będzie sprawiedliwy podział pracy. 

- Nie wiem, jak... - zaczęła Fern. 

Z głębi torby spoglądała na nią para ciekawych i niespokoj­

nych oczek. 

- Poradzi sobie pani - powiedział. 

Podgrzał butelkę, wyjął kangurka z torby i owinął go zręcz-

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 65 

nie w ciepły kocyk. Nie spotkała jeszcze mężczyzny, który po-
trafiłby obchodzić się z bezbronną istotą tak delikatnie. 

Kangurek leżał teraz na jej kolanach jak maleńkie dziecko, 

gotowy do karmienia. 

Quinn wylał sobie na wierzch dłoni kilka kropli mleka, 

sprawdzając temperaturę, i zbliżył do zwierzątka butelkę. Ma­

leńki pyszczek kangurka otworzył się i pochwycił smoczek. 

Zwierzątko zaczęło ssać. 

Instynktownie przytuliła do siebie małe, ciepłe zawiniątko 

i wzięła butelkę z rąk Quinna. Nie zdając sobie nawet z tego 

sprawy, uśmiechnęła się łagodnie. 

Cała jej uwaga skoncentrowana była teraz na maleń­

kim pyszczku i parze ogromnych oczu, które patrzyły na nią 

z zaufaniem. 

- Nigdy jeszcze nie widziałam podobnego maleństwa... 

- W tym wieku kangurki nigdy nie opuszczają matczynej 

torby - odpowiedział Quinn, smażąc bekon. - Zje pani grzankę? 

- Tak, chętnie. 

- I nie wiadomo jeszcze, czy on kiedykolwiek sam wyjdzie 

ze swojej torby. 

- Dlaczego? - spytała. 

Ogarnęło ją dziwne uczucie. Nie przespana noc, zapachy 

kuchenne, dotyk ciepłego ciałka, które tuliła - wszystko to spra­

wiało, że miała wrażenie, jakby unosiła się lekko do góry i tylko 

jej powłoka cielesna zostawała na dole. 

- Rzadko się zdarza utrzymać tak małego kangura przy ży­

ciu bez matki - ciągnął Quinn. - Nagły brak ruchu i zapachu 

matki potrafi zabić bardzo szybko. Przez pierwsze tygodnie Jess 

nosiła go w torbie na sobie. Próbowaliśmy różnego rodzaju 

antybiotyków, żeby pozbyć się infekcji w jednym płucu. 

- Próbowaliśmy... 

Quinn uśmiechnął się. 

background image

66 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Jess pomaga mi w rozmaitych sprawach. Świetnie na przy­

kład potrafi dać sobie radę z wyrywającym się dzieciakiem 
kiedy muszę mu zajrzeć do ucha na ostrym dyżurze. Korzysta 
za to chętnie z mojego zapasu lekarstw. W takim miejscu jak to 
nie można rygorystycznie rozdzielić leczenia ludzi od leczenia 
zwierząt. 

- Rozumiem - rzekła bez przekonania. 
- W niczym to pewnie nie przypomina szpitala akademic-

kiego w mieście. Dlaczego nie chce pani z nami pracować? 
Zobaczy pani, ile to daje radości! 

Radości... Leczenie i radość? 
Zawsze traktowała swoją pracę bardzo poważnie. Pozwalała 

ona na ucieczkę od strachu, który nie dawał jej spokoju od lat. 
Jaki jednak związek może mieć leczenie z radością? 

- Niech pani spróbuje - poprosił, a oczy jego śmiały się do 

niej. - To tak jak skok z trampoliny do basenu w gorący dzień. 
Nie ma się ochoty, trochę się człowiek boi, nogi pod nim drżą, 
ale wystarczy zatkać ręką nos i skoczyć... O wiele milej jest 
być w wodzie, niż stać w nieskończoność na trampolinie. 

Czy ja się rzeczywiście tak zachowuję? 
Niewykluczone. Może moje małżeństwo z Samem to takie 

niezdecydowane stanie na trampolinie? 

O co mi właściwie chodzi - zaniepokoiła się po chwili. Całe 

życie mam już zaplanowane. Mąż. Praca. Dokończenie specja­

lizacji. Atrakcyjna finansowo kariera w wielkim szpitalu, w któ­
rym nie ma potrzeby nawiązywać bliższych kontaktów z pa­
cjentami... 

Maleńki kangurek, którego trzymała w ramionach, pokręcił 

się chwilę, usadowił i po chwili zasnął. Czuła jego napęczniały 
mlekiem brzuszek i przez chwilę oczyma wyobraźni zobaczyła 
coś tak szalonego, coś tak nierealnego... 

Tego samego mężczyznę, tę samą kuchnię, tylko zamiast 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

67 

kangurka mały człowieczek - człowieczek z oczami takimi sa­

mymi jak jego ojciec... 

Co za bzdury! Znowu skarciła się surowo. Uklękła, żeby 

umieścić kangurka z powrotem w jego ciepłym worku. Żadnych 

dzieci! Sam był tego samego zdania. Dzieci są przeszkodą 

w pracy, powiedział. Z pewnością nie są i jej potrzebne, skoro 

zdecydowała się nie nawiązywać żadnych uczuciowych konta­

któw. 

- Łazienka jest obok - odezwał się Quinn, widząc jej zmie­

szanie. - Proszę się umyć, a ja zrobię przez ten czas jajka. -

Oczami dodawał jej odwagi, jakby domyślał się, że jest przera­

żona. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Było to dziwne śniadanie. 

Przez cały czas Fern powtarzała sobie, że nic jej przecież 

z tym miejscem nie łączy. 

A czuła się tak, jakby nigdy z tej kuchni nie wychodziła. 

Ciekawe dlaczego. W kuchni ciotki Maud wszystko aż lśni-

ło. W jej mieszkaniu także panował wzorowy porządek i steryl-

na czystość. Nie było żadnych fotografii ani pamiątek. Wspo-

mnienia i uczucia nie miały do niej od dawna prawa wstępu. 

A tu wszystko wyglądało inaczej. Pomieszczenie było 

ogromne. Z pieca kuchennego, który zdawał się wypełniać całą 

powierzchnię, promieniowało ciepło. Sufit zdobiły wiązanki la-

wendy, które ktoś powiesił do zasuszenia. 

- Jess kocha ten zapach - uśmiechnął się Quinn. - Ja zresztą 

też. - Podszedł do otwartego okna, z którego widać było morze. 

- Zwłaszcza gdy miesza się on z zapachem wody morskiej. 

Fern czuła jeszcze intensywny zapach leżących na podłodze 

fuksji i róż. Pewnie Jess ścięła je dopiero przed chwilą i nie 

zdążyła przed wyjściem wstawić do wazonów. 

Do kwiatów zbliżył się mały wompat, który przed chwilą 

wygramolił się z torby. Fern uważała, że kwiaty są piękne, 

a wompat - że smakowite. 

- Ile ich tu jeszcze jest? - spytała zdumiona, a Quinn ze 

śmiechem potrząsnął głową. 

- Nikt tego nie zliczy - odparł. - O, tu za piecem siedzi 

kolczatka imieniem Oskar. Jest najdelikatniejszym i najsłab-

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 69 

szym z dzieci Jess, dzisiaj jej więc pani nie pokażę. Ale przy 

odrobinie szczęścia może się to uda przy następnym śniadaniu. 

- Kiedy janie... 

- Nie przyjdzie tu pani więcej? - Uniósł brwi do góry. - Oj, 

chyba zmieni pani zdanie..- Uśmiechnął się i dodał: - Jestem 

tego pewien. Napije się pani kawy? 

Nagle spoważniał. 

- Proszę pani, złożyłem pani poważną propozycję. Ciotka 

Maud mówiła mi, że ma pani już za sobą anestezjologię. Jestem 

chirurgiem, więc moglibyśmy nawiązać świetną współpracę... 

- Aleja ciągle nie wiem, dlaczego pan tu przyjechał... 

- Rzeczywiście, tego pani nie wie. To prawda. Skłoniły mnie 

do tego ważne powody. Czasem trzeba ludziom zaufać. 

- Ale... - Popatrzyła na niego badawczo. - Jessie musiała 

przyjechać mniej więcej wtedy co pan. Dlaczego ona tu przyje­

chała? 

Quinn uśmiechnął się znowu. 

- To proste - powiedział. - Przyjechała tu dlatego, że na 

wyspie nie ma kotów ani lisów, i nawet szczurom nie udało się 

tu jeszcze przedostać. Jessie marzyła przez całe życie o podo­

bnym miejscu. 

- Przyjechała tu z myślą o swoich zwierzętach? 

- Jess jest przecież weterynarzem - powtórzył. - Ona na­

prawdę kocha zwierzęta. Niewykluczone też, że stroni, podobnie 

jak i pani, od ludzi. Jako jedna z niewielu weterynarzy w kraju . 

posiada uprawnienia, które pozwalają jej nie tylko leczyć dzikie 

zwierzęta, ale też wypuszczać je potem na wolność. Na stałym 

lądzie musiała je oddawać do specjalnych schronisk, nigdzie 

bowiem nie były bezpieczne. Tutaj... 

- Są tu przecież psy. 
- Nie zna pani Jess! Poradziła sobie i z tym. Przyjechała tu 

pod warunkiem, że wszystkie psy bez wyjątku będą po zmroku 

background image

70 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

zamykane. Farmerzy tak bardzo marzyli o weterynarzu, że go­

towi byli przychylić jej nieba i oczywiście się na ten warunek 

bez trudu zgodzili. No więc? - spytał cicho. - Zostanie pani 

z nami? 

Fern potrząsnęła przecząco głową. 

- Czy dlatego, że trampolina jest za wysoko? - Wyciągnął 

rękę i założył Fern za ucho kosmyk włosów. - Będę stał i czekał 

na dole... A może woda nie będzie aż tak zimna? Mnie wydaje,. 

się zupełnie ciepła... 

Zapadła cisza. 

- Muszę już iść - powiedziała w końcu, a on skinął głową. 

- Też tak myślę - potwierdził. A gdy spojrzała na niego 

zdumiona, pokazał na zegarek. - Obchód będzie dziś długi. Nie 

mogę tak sobie patrzeć na panią, zapominając o leczeniu cho­

rych. Czy zje pani dzisiaj ze mną kolację? - spytał niespodzie­

wanie. 

- Nie - odparła bez wahania. 

Wstała gwałtownie i ruszyła w kierunku drzwi. 

- Jak można być tak nieuprzejmą? - Pokiwał głową, a jego 

oczy ciągle się śmiały. - Gotuję całkiem nieźle - dodał zachę­

cająco. - Czy zmieni pani zdanie, jeśli poproszę Jess, żeby to 

ona przygotowała kolację? 

- To bardzo miło z pana strony, ale muszę być z wujem 

- powiedziała. - Niedługo wyjeżdżam, więc każdą chwilę chcę 

spędzić... z moją rodziną. 

Quinn wstał i zbliżył się do niej. Dotknął delikatnie palcem 

jej policzka i spoważniał. 

- Idź do wuja, ale zrozum wreszcie, że ciotka Maud i wuj 

Al są naprawdę twoją rodziną. Kochają cię, choć starasz się 

trzymać od nich z daleka. A wokół ciebie są jeszcze inni ludzie, 

którzy są gotowi pokochać cię, tylko ich nie odtrącaj... 

- Nie zbliżaj się! 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 71 

Odepchnęła go przerażona i podbiegła do drzwi. 
- Dobrze - powiedział cicho. - Na razie nie będę... 

Przed opuszczeniem szpitala Fern odwiedziła ciotkę. Maud 

Rycroft drzemała znowu, a twarz jej była przeraźliwie blada. 

Ocknęła się, słysząc kroki Fern, i powitała ją promiennym 
uśmiechem. 

Fern podeszła do niej ze ściśniętym sercem. 
- Ciociu, kochana moja... - Uścisnęła ciotkę serdecznie. 

- Dlaczego nic mi nie mówiłaś o swoim sercu? Gdybym tylko 

wiedziała... Przecież te wszystkie przygotowania do ślubu... 

- Gdybyś wiedziała, miałabyś doskonałą wymówkę i wzię-

łabyś ślub w jakimś potwornym urzędzie stanu cywilnego 
w Sydney - wyszeptała ciotka. - Przyznaj sama. 

Fern westchnęła ciężko. 
- Ciociu, doktor Gallagher mówi, że powinnaś mieć wszcze­

piony bypass... Ze bypass uratuje ci życie. 

- Ale tego nie można tutaj zrobić. 
- Nie - potwierdziła Fern. - Potrzebny jest do tego zespół 

kardiochirurgów i wykwalifikowanych pielęgniarek. 

- Trzeba więc pojechać do Sydney? 
- Tak, ale ja z tobą pojadę. I będę przez cały czas przy tobie. 
- A potem? 
- Odwiozę cię do domu. Obiecuję. 
- A potem wrócisz do Sydney? 
- Muszę, ciociu - rzekła Fern półgłosem. - Tam jest mój dom. 
- Nieprawda - powiedziała Maud ze smutkiem. - Nie masz 

nigdzie domu. I nigdy nie miałaś, od kiedy zginęła twoja rodzi­
na. I nawet kiedy wyjdziesz za mąż za Sama, Sydney dalej nie 
będzie twoim domem. To będzie po prostu twoje miejsce za­

mieszkania, w którym obydwoje będziecie robić kariery. Ale to 

nie będzie dom. 

background image

72 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Ciociu, nie mówmy teraz o mnie. Zajmijmy się tobą. 

- Nigdzie nie pojadę. 

- Pomyśl o wuju - zaczęła znowu Fern. - Wuj nie potrafi 

bez ciebie żyć. 

- Będzie musiał. 

- Czy ci go nie żal? 

- Oczywiście, że mi go żal, ale... - Ciotka spojrzała na Fern. 

- Ta podróż, którą wtedy odbyłam, była taka straszna... 

- Ale to było pięćdziesiąt lat temu - zawołała Fern. - Pięćdzie­

siąt lat temu rodzice wsadzili cię podczas sztormu na statek rybacki 

i płynęłaś nim przez tydzień, zanim przybiliście do brzegu. A teraz 

możesz polecieć specjalnym samolotem wyposażonym jak szpital. 

- Mój ojciec odbył kiedyś przejażdżkę samolotem. Był zie­

lony na twarzy, kiedy wrócił i było mu niedobrze... 

- Ciociu, to było czterdzieści lat temu. Proszę cię... - Fern 

pogładziła ciotkę po policzku. - Proszę cię, zrób to dla wuja 

i dla mnie. 

- Dla ciebie? Przecież ty mnie nie potrzebujesz. Nigdy mnie 

nie potrzebowałaś. 

- To nieprawda. 

- Chciałabym się mylić... - Łza stoczyła się po policzku 

Maud. Zamknęła oczy. - Teraz pewnie nie weźmiecie ślubu na 

wyspie? 

- Chyba byśmy na głowę upadli - wyszeptała Fern. 

Przez chwilę panowała cisza. Maud zamyśliła się. 

- Chcę ci coś zaproponować - odezwała się po chwili. - Za­

wrzyjmy umowę. 

- Jaką umowę? 

- Jeżeli zgodzisz się wziąć ślub na wyspie, zgodzę się na 

operację. 

Jeszcze raz przejść przez to wszystko? Fern zadrżała z prze­

rażenia. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 73 

- Ale Sam... 

- Sam się zgodzi, jeśli go o to poprosisz. 
Problem polegał na tym, że Fern nie miała najmniejszej 

ochoty prosić Sama. 

- Ciociu - zaczęła, ale urwała, bo w tej samej chwili do 

pokoju wszedł Quinn. 

- Powinienem teraz zbadać pani ciotkę - uśmiechnął się 

przepraszająco. 

- Fern, powiedz, jaką zawarłyśmy umowę - zażądała nie­

spodziewanie ciotka. 

- Ciotka obiecała, że pojedzie do Sydney - odezwała się 

Fern niepewnym głosem. 

- Ale powiedz też, pod jakim warunkiem - domagała się 

ciotka. - Chcę mieć świadka. Nawet gdybym zaraz umarła, bę­

dziesz musiała dotrzymać obietnicy. 

- Obiecałam ciotce, że jeżeli zgodzi się na operację, wezmę 

ślub na wyspie. - Głos Fern zamienił się w szept. 

- Ślub z Samem? - zdumiał się Quinn. 
- Jest mi absolutnie obojętne, kogo Fern poślubi. - Maud 

mówiła z trudem. Jej zmęczenie stawało się powoli widoczne. 

- Chodzi mi tylko o to, żeby ślub odbył się tutaj. Zgadzasz się 

na to, Fern? 

- Zgadzam się. 

- Proszę, proszę... - Quinn spojrzał na Fern i uśmiechnął 

się tajemniczo. 

Co ja robię? - myślała Fern. Przecież to są obietnice bez 

pokrycia. Nie oglądając się za siebie, wybiegła z pokoju. 

Sam... Powinnam się zobaczyć z Samem, zanim pojadę do 

wuja. Z pewnością na mnie czeka. 

Dlaczego nie mam na to najmniejszej ochoty? 

Otworzyła drzwi, spodziewając się sceny podobnej do tej, 

jaką Sam zrobił poprzedniego wieczoru. Lecz Sam siedział tym 

background image

74 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

razem na łóżku w swojej szkarłatnej piżamie, wyglądał znako­
micie i był w doskonałym humorze. 

- Fern! - Wyciągnął ręce i nie pozostało jej nic innego, jak 

podejść do niego. 

Ucałował ją energicznie w obydwa policzki. 
- Jak się masz, kochanie? - zapytał. - A jak się miewa ciotka? 
- Dziś lepiej - odpowiedziała, starając się odwzajemnić jego 

uśmiech. - Ale jest ciągle jeszcze słaba. 

Sam ciężko westchnął. Coś go najwyraźniej gryzło. 

- Posłuchaj, doktor Gallagher powiedział mi rano, że była 

bliska śmierci i że ja zachowywałem się jak rozkapryszony dzie­
ciak. Czy mi wybaczysz? 

Fern zmiękło serce. To był przecież ten sam chłopak, z któ­

rym się przyjaźniła od lat. Znali się obydwoje od tak dawna. 
Utwierdziła się w przekonaniu, że robi słusznie, wychodząc za 
niego. 

- Musiałeś się bardzo przestraszyć - powiedziała wyrozu­

miale. - Dobrze, że chociaż ja nie zjadłam tego poskudztwa. 

- Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że Lizzy posunie się 

dla mnie do czegoś podobnego - odezwał się Sam, a w jego 
głosie zabrzmiała nuta zachwytu. - Co to za dziewczyna! 

- Sam... - Fern cofnęła się nieco od łóżka. - Sam, czy ty 

jesteś rzeczywiście absolutnie pewien, że nie masz ochoty oże­

nić się z Lizzy? 

- Ożenić się... - Zmarszczył czoło. - Oczywiście, że nie. 

Co ci strzeliło do głowy? To prawda, chodziliśmy z sobą, ale to 

przecież było dawno temu. Byliśmy wówczas dziećmi. To było 

jeszcze wtedy, zanim ty tu przyjechałaś i zanim zadecydowałem, 

że nie będę mieszkać na wyspie. Czy wyobrażasz sobie zresztą 
Lizzy jako żonę prawnika? 

- Sam, posłuchaj mnie - przerwała mu Fern. - A gdyby 

Lizzy się trochę zmieniła, to czy mógłbyś się z nią ożenić? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 75 

Sam z uśmiechem potrząsnął głową. 

- Oczywiście, że nie. Zawsze chciałem mieć rozsądną żonę. 

Uspokój się, kochanie, widzę, że masz dzisiaj zły dzień. 

- Ale... 

- Posłuchaj, skarbie, sama wiesz, że podjęliśmy mądrą de­

cyzję. Wiemy, czego się możemy po sobie spodziewać, bo świet­

nie się znamy. Obydwoje chcemy poświęcić się pracy, nie chce­

my mieć dzieci i żadne z nas nie wierzy w te różne romantyczne 

historie. A więc... jesteśmy dla siebie stworzeni. Dobrze o tym 

wiesz. Kiedy tylko wrócimy do Sydney... 

- Ciotka Maud chce, żebyśmy tutaj wzięli ślub. 

Sam skrzywił się. 

- Ale przecież Lizzy... 

- Nie sądzę, żeby Lizzy chciała coś tym razem zrobić - za­

protestowała Fern - a ciotka powiedziała, że pojedzie z nami do 

Sydney i da sobie zrobić operację, jeśli weźmiemy tu ślub. Jeżeli 

operacji nie zrobi - umrze. 

- Ciotka Maud zgodziła się pojechać do Sydney? - powtó­

rzył z niedowierzaniem w głosie. - To ci dopiero... 

- No więc sam widzisz... 

- Tak. - Sam przejechał w zamyśleniu ręką po swej wygo­

lonej brodzie. - Jest dopiero niedziela, a mamy przecież całe 

trzy tygodnie wolne. Może weźmiemy ślub w piątek? Zostaną 

nam wtedy jeszcze dwa tygodnie na naukę i prowadzenie badań, 

zanim rozpoczniemy pracę. 

Nic dodać, nic ująć. Zupełnie jakby rozmawiali na przykład 

o parzeniu herbaty. 

Wczoraj piła herbatę zaparzoną przez Quinna... 
Przestań o nim myśleć, powiedziała sobie ze złością, nad­

ludzkim wysiłkiem próbując zastosować się do tego pole­

cenia. 

- No dobrze, ale to musi być cichy ślub. Gdyby ciotka czuła 

background image

76 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

się nie najlepiej, można by wszystko urządzić tutaj. Zaprosili­

byśmy tylko ciocię, wuja i twoich rodziców. 

- Bardzo mi to odpowiada - odparł z uśmiechem. - Ale 

włożysz tę swoją wspaniałą suknię, dobrze, Fern? Wyglądałaś 

w niej przebojowo. 

- Muszę dać ją do prania - mruknęła wymijająco. Ciekawe, 

dlaczego najchętniej nie oglądałaby jej nigdy więcej na oczy? 

- Ale oczywiście ubiorę się w nią - dodała. 

Dzień dłużył się niemiłosiernie. 

Sam postanowił zostać jeszcze w szpitalu, bo a nuż by mu 

się pogorszyło, a Quinn zgodził się na to tak ochoczo, że 

Fern z przerażeniem pomyślała o rachunku, jaki najpewniej 

wystawi. 

- Możesz już wrócić do domu - powiedziała Samowi jesz­

cze podczas swojej bytności w szpitalu, ale on potrząsnął głową. 

- Nie chcę ryzykować - wyjaśnił. - Trzeba dbać o zdrowie, 

a trudno o lepszą opiekę niż u doktora Gallaghera. 

- Nie wątpię - rzuciła Fern, patrząc niepewnie na Quinna, 

który właśnie wszedł do pokoju. 

- Przecież on nie musi leżeć w szpitalu - odezwała się, gdy 

wyszli potem razem na korytarz. 

- A ma pani pomysł, jak go stąd wyprawić do domu? - spy­

tał z przekąsem. - Będę dbał o pani ukochanego - obiecał słod­

ko i dotknął jej policzka, a Fern poczuła się tak, jakby przeszedł 

przez nią prąd. - Zrobię to dla pani. 

Odszedł, a ona pierwszy raz w życiu straciła zupełnie głowę. 

Pojechała w końcu do domu. Wuj był w stanie skrajnej roz­

paczy, rozpogodził się jednak nieco, gdy Fern powiedziała mu 

o decyzji ciotki. Wkrótce pojechał do niej do szpitala. 

W domu wujostwa panował niesamowity bałagan. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 77 

Naczynia po przyjęciu weselnym stały nie pozmywane. Na 

półmiskach leżało jeszcze kilka zimnych ostryg. 

Fern posprzątała szybko, ale po chwili zabrała się do innych 

czynności. Usuwała niewidzialne pajęczyny, czyściła lustra... 

Robiła wszystko, byle nie myśleć o Quinnie. 
O zmierzchu wybrała się na spacer w kierunku portu. 
Wieczór był piękny, równie piękny jak wczoraj. Na horyzon­

cie pojawił się właśnie księżyc. 

Fern szła wolno, mijając łodzie rybackie przycumowane do 

brzegu. Znała je wszystkie doskonale. Zwykle nie było ich tu 
o tej porze - rybacy wypływali wieczorem w morze, ale wię­
kszość z nich była pewnie gośćmi na jej weselu... 

Większość jadła ostrygi przyrządzone przez Lizzy. 
Fern mijała jedną łódź po drugiej. Przyzwyczaiła się do ich 

widoku, tak jak przyzwyczaiła się do... widoku Sama. 

Doszła do połowy falochronu i nagle stanęła jak wryta, ciszę 

zakłóciły bowiem dziwne odgłosy. 

Odwróciła się, próbując ustalić, skąd dobiega hałas. Był to 

najwyraźniej odgłos rąbanego drewna. Zaraz potem nad wodą 
uniósł się okrzyk przerażenia, a wkrótce po nim warkot silnika 
diesla. 

W przyćmionym świetle księżyca Fern dojrzała motorówkę, 

która skręcając gwałtownie, wypływała na otwarte morze. 

Była to łódź Lizzy - „Dolphin". Ta sama łódź, na której 

pływał przedtem jej ojciec... 

Skąd jednak ten hałas? Nie namyślając się, Fern zaczęła biec 

w kierunku miejsca, gdzie przed chwilą jeszcze stała łódź Lizzy. 

Ktoś tam już był. Sąsiednia łódź należała do Alfa Gunna. Alf 

mieszkał na niej stale. Był już dobrze po osiemdziesiątce i sypiał 
zwykle pod pokładem. Stał teraz na falochronie i przecierał 
oczy, jakby pragnął odpędzić zły sen. 

- Co się tu dzieje? 

background image

78 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Fern dopadła Alfa, chwytając go za ramię. 

- Lizzy... - Alf z trudem dobierał słowa, a w jego głosie 

kryło się niedowierzanie. - No więc Lizzy... Usłyszałem trzask, 

zerwałem się na równe nogi, bo myślałem, że to jacyś bandyci, 

ale to Lizzy wyrąbała wielką dziurę w swojej łodzi! I wypłynęła 

na pełne morze z ogromną szybkością, a do łodzi wlewa się 

woda... 

- Ale dlaczego? 

Dobrze znali odpowiedź na to pytanie, patrzyli więc na siebie 

w niemym przerażeniu. 

- Ona chce popełnić samobójstwo - wyszeptał Alf. 

- Rzeczywiście... - Fern nie mogła pozbierać rozbieganych 

myśli. - Jak duża jest ta dziura? - zapytała. 

- Boję się, że spora. W porcie pewnie nie zatonie, bo otwór 

jest powyżej poziomu wody, ale kiedy wypłynie na ocean... 

Lizzy dobrze to wszystko obmyśliła. Gdyby łódź zatonęła 

w porcie, ona sama na pewno by się nie utopiła. Pływała prze­

cież jak ryba. Wiadomo jednak, że gdy łódź znajdzie się już na 

pełnym morzu i wtedy dopiero zacznie tonąć... nie ma żadnego 

ratunku. Nawet gdyby niespodziewanie zmieniła zdanie... 

- Musimy ją dogonić, musimy ją dogonić - powtarzała Fern 

w zapamiętaniu. - Proszę, niech pan płynie ze mną! 

- Nie ma innego wyjścia - mruknął Alf. - Zbieraj się, 

dziewczyno. 

Łódź Lizzy wypłynęła już z portu, biorąc kierunek na północ, 

wprost na rafę. Światła miała zgaszone i gdyby nie poświata 

księżyca, zniknęłaby im już dawno z oczu. 

- Przecież ona się zaraz rozbije o skały - zawołała Fern. 

- Nie miałaby pewnie nic przeciwko temu - odezwał się Alf 

cicho. - Ale w rafie jest przesmyk. 

Alf także skierował swą łódź na północ. Fern miała ochotę 

zamknąć oczy, by nie patrzeć na to, co ich czeka. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 79 

Płynęli przez spienione fale, z obydwu stron otoczeni przez 

skały. Przecież nie sposób tędy przepłynąć! W każdym razie nie 

w takich ciemnościach... 

A jednak się udało. Z przodu mieli przez cały czas łódź Lizzy, 

która coraz bardziej zanurzała się w wodę. 

- Żeby się utrzymała jeszcze chociaż przez pięć minut -

mruknął Alf przez zaciśnięte zęby. 

A łódź płynęła dalej i dalej, tylko jej pokład zanurzał się 

centymetr po centymetrze w wodzie... 

Po chwili zatrzymała się. Zalała ją boczna fala i łódź Lizzy 

powoli, powoli zaczęła znikać pod wodą. 

A gdy już niknęła pod powierzchnią, szczupła, niewielka 

postać uniosła ręce do góry i osunęła się w otchłań wraz z nią. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

- Boże mój! 

Alf chwycił Fern bezwiednie za ramię. 
- Specjalnie tu przypłynęła, na sam środek prądu! - Alf 

zagryzł nerwowo wargi i przyspieszył. Skierował łódź w miej­

sce, gdzie zatonął „Dolphin". - Wszystko sobie z góry dokład­

nie zaplanowała - powiedział. 

Nic właściwie nie było widać. Nigdzie nie było śladu Lizzy. 

Tylko powierzchnia wody lekko się marszczyła, jak gdyby po­

wietrze uciekało w górę z kabiny zatopionej łodzi. 

Alf zatrzymał silnik, wziął koło i kilka kamizelek ratunko­

wych i wyrzucił je za burtę daleko w morze. 

Nikt do nich jednak nie podpłynął. 

Nikt nie wołał pomocy. 

Wszędzie panowała martwa cisza. Słychać było tylko plusk 

wody rozbijającej się o burtę. 

- Nie mogła jeszcze utonąć - odezwał się Alf. - Wcale nie 

jest łatwo utonąć, jak ktoś pływa tak dobrze jak Lizzy. Ale nie 

można też płynąć pod prąd, a woda znosi tutaj na pełne morze 

i chyba właśnie dlatego Lizzy wybrała to miejsce. Jeżeli nie 

chcemy stracić z nią kontaktu, musimy płynąć z prądem jak ona. 

- Ale przecież... 

- Woda unosi wszystko - mruczał do siebie Alf. - Widzisz 

to koło i kamizelki ratunkowe, które jej wyrzuciłem? Płyną 

obok siebie. Jeśli uruchomię silnik, stracimy je z oczu, a jeśli 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 81 

damy się ponieść prądowi, może uda sieją uratować. To jedyna 

nadzieja. 

Zwinął dłonie w trąbkę i przytknął je do ust. 
- Lizzy! - zawołał przeciągle. - Jesteśmy tutaj. Nie wygłu-

piaj się. Płyń do nas... 

Z piersi starego człowieka wydobył się kaszel. 

- Teraz ty zacznij wołać - odezwał się do Fern. - Nie po­

trafię krzyczeć jak kiedyś. Poszukam przez ten czas latarni. 

- Lizzy! 

Wołanie Fern niosło się żałobnym echem wśród niesamowi­

tej ciszy, która panowała wokół. 

Alf wrócił po chwili z latarnią. Jasny snop światła migotał 

wśród fal, a Fern krzyczała dalej. 

Zobaczyli ją równocześnie. Niewielka, drobna postać dała 

nurka pod wodę, gdy tylko padł na nią snop światła. 

- Lizzy! - krzyczała przeraźliwie Fern. - Lizzy! 

.- Wracajcie sobie! - Dziewczyna była teraz nie dalej niż 

trzydzieści metrów od nich. - Wracajcie! - W jej głosie brzmiał 

rozpaczliwy szloch. - Pozwólcie mi umrzeć... 

- Nie uratujemy jej, jeśli nam w tym nie pomoże. - Alf 

sposępniał. - Dopływa tu woda prosto z Antarktydy. Jeśli Lizzy 

dłużej w niej pobędzie, dostanie hipotermii i utonie, chyba że 

wcześniej dopłyną rekiny. 

- Rekiny... 

- Nie ma ich tu wiele, ale to, co jest, zupełnie wystarczy. 

- A więc... 

- Więc pojęcia nie mam, jak jej pomóc, jeśli za wszelką cenę 

chce umrzeć - odpowiedział zdesperowany. - Możemy tu naj­

wyżej poczekać, bo a nuż zmieni zdanie. Można by też przez 

radio poprosić policję o pomoc. 

- Najbardziej to by tu pomógł Sam... 

- Sam? - zdumiał się Alf. 

background image

82 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Fern nie odpowiedziała, bo myślami była już daleko stąd. Sam 

jednak uważa się za chorego i na pewno nie zechce się ruszyć. 

Lecz Quinn Gallagher potrafi go do tego zmusić. Jedyny 

ratunek to Quinn Gallagher... 

Potrzebny jest Quinn. 

Wszystkie domy na wyspie wyposażone były w radionadaj-

niki i już po chwili Fern usłyszała głos Quinna. Omal nie roz-

płakała się z radości. 

- Quinn! Słuchaj mnie, Quinn, czy Sam jest ciągle w szpi-

talu? 

Quinn wyczuł w jej głosie strach. 

- Co się stało? - zapytał. 

Jego głos jak zwykle wzbudzał zaufanie. 

Miała rację. Potrzebny był jej właśnie Quinn. Jest przecież 

specjalistą od nagłych wypadków. 

Opowiedziała pokrótce, co się stało, wiedząc, że słucha ich 

teraz pół wyspy. Zwiększało to szanse Lizzy. Im więcej ludzi 

wie, co się z nią dzieje, tym lepiej. 

- Tylko Sam może tu pomóc. Tylko Sam może zmusić ją do 

zmiany decyzji - mówiła Fern. - Gdyby tu był, może by do nas 

podpłynęła. 

- Choćby go miało ciągnąć czterech chłopów, zaraz go tam 

przyślę - obiecał Quinn. - Czy słyszy nas może któryś z ryba-

ków? Czy jest ktoś, kto mógłby zabrać z sobą Sama Huberta? 

W tej samej chwili zaczęła się zgłaszać jedna osoba po drugiej. 

Większość mieszkańców wyspy miała na wszelki wypadek 

stale włączone radia na częstotliwość SOS... Do lądu stałego 

było daleko i wszyscy tu nawzajem troszczyli się o siebie. 

- Zaraz ruszamy w drogę - odezwał się cicho Quinn, gdy 

przyjął wszystkie zgłoszenia. - Tylko nie trać głowy, Fern. Za-

raz tam będziemy. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 8$ 

Na miejsce wypadku przybyła mała flotylla. Łódź, która 

wiozła Sama, płynęła pierwsza. 

Mijało już piętnaście minut, od kiedy po raz ostatni Fern i Alf 

widzieli Lizzy. 

Musiała być gdzieś w pobliżu. Widzieli przecież stale koło 

i kamizelki ratunkowe dryfujące koło łodzi, a pod prąd nie spo­

sób było przecież płynąć. 

Musieli czekać... 

Łodzie zatrzymały się w odległości mniej więcej trzystu me­

trów od „Jeanie" Alfa. Rybacy zdawali sobie sprawę, że gdyby 

wszystkie dwadzieścia łodzi wyruszyło na poszukiwanie dziew­

czyny, która nie chciała, by ją ratowano, skończyć by się to 

mogło jej śmiercią. Wystarczyło przecież, by dostała się w po­

bliże pracującej śruby. 

Kuter, który prowadził całą flotyllę, wysunął się na czoło, 

oświetlając przed sobą fale. Fern zauważyła, że załogę kutra 

stanowili najbardziej doświadczeni rybacy z Baregi. 

Kuter był sześciokrotnie większy od łodzi Alfa. 

Gdyby Lizzy udało się podpłynąć do jego burty, nikt nie 

byłby w stanie wyciągnąć jej z wody. 

Dlatego właśnie marynarze zaczęli spuszczać gumową łódkę 

ratunkową. Były w niej dwie osoby. 

Sam... 

IQuinn... 
Boże święty, a co tu robi Quinn? Powinien być przecież przy 

ciotce... 

A co się dzieje z Lizzy? Jest już przecież w wodzie ponad 

pół godziny. 

Prąd znosił teraz i , Jeanie", i małą łódkę ratunkową. Kuter 

wycofał się od razu. Oświetlał tylko nadal powierzchnię wody. 

Mała flotylla czekała w pogotowiu. 

Zdawać by się mogło, że cały świat zamarł w oczekiwaniu... 

background image

84 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Bez względu na to, jak zachowała się Lizzy Hurst, należała 

przecież do społeczności wyspy i wszyscy myśleli teraz tylko 
o jednym: żeby znów była wśród nich. 

- Lizzy! 

Wzdrygnęła się, słysząc donośny głos Sama. 

Wokół panowała przenikliwa cisza. Łodzie wyłączyły silniki, 

a tubalny głos Sama, wzmocniony dodatkowo przez megafon, 

mógłby obudzić zmarłego. 

- Lizzy... 

Ku jej zdumieniu głos Sama załamał się. Czyżby był zdener­

wowany? On, który zawsze mówił spokojnym, opanowanym; 
głosem... 

Fern nie znała Sama mówiącego głosem łamiącym się ze 

zdenerwowania. 

- Lizzy, wracaj! - zawołał znowu. - Co ty wyrabiasz, 

dziewczyno! Musisz żyć! Pomyśl o mnie... 

Nad wodą uniósł się cichy płacz. 
- Zostaw mnie! - Cichy głos Lizzy docierał do Fern jak 

dalekie echo. - Nie chcę żyć. Przecież ją kochasz... 

- Liz, słuchaj mnie, Liz! - Głos Sama znowu był donośny. 

- Liz, nie możesz przecież być żoną prawnika! 

Była to doprawdy głupia rozmowa. 
- Idź sobie... 

- Lizzy, proszę cię... 

— Nie nadaję się na żadną żonę... - przyniosło echo 

odpowiedź Lizzy. - Tonę... 

. - Nie!!! 

Głos Sama przerodził się w przeraźliwy krzyk, jakby coś 

w nim pękło i rozpadło się bezpowrotnie. Quinn na próżno pró­
bował go powstrzymać. Sam odepchnął go i rzucił się do wody. 

- Sam... 
To była znowu Lizzy. Zauważyła jego skok i w jej głosie 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 85 

zabrzmiało po raz pierwszy przerażenie. Bała się o swego uko­
chanego... 

- Rekin! - zawołał ktoś z tyłu. 
Fern odwróciła się błyskawicznie. W świetle reflektorów, ja­

kie rzucał we wszystkich kierunkach największy kuter, można 
było dostrzec szybko poruszającą się nad powierzchnią wody 
czarną płetwę. 

- Sam! - Fern nie zdawała sobie sprawy z tego, że krzyczy. 

- Lizzy! 

Alf był już za sterem. Huk silnika rozdarł ciszę. Nadal nie 

mogli dostrzec Lizzy, ale widzieli Sama. Znajdował się jakieś 
dwadzieścia metrów od pontonu ratunkowego i płynął, niezdar­
nie wyrzucając ramiona. 

- Zatrzymaj się! - krzyknęła Fern. 
Poruszając się w wodzie, Sam zwracał na siebie uwagę re­

kina. 

- Boże, Sam... - rozległ się znowu głos Lizzy, przepełniony 

trwogą. 

Tym razem Fern dojrzała ją. Dziewczyna płynęła w kierunku 

Sama. 

- Fern, chodź tutaj, tylko szybko. - Alf przyciągnął Fern do 

steru. 

Śruba nie była już tak niebezpieczna, jak jeszcze przed chwi­

lą, gdy nie wiadomo było, gdzie znajduje się Lizzy. Z dwóch 

grożących Lizzy i Samowi niebezpieczeństw mniejszym była 
z pewnością śruba. Poruszała się jednostajnym rytmem w okre­

ślonym kierunku. Można było umknąć przed nią, dając w ostat­
niej chwili nurka. Nie rzucała się na człowieka z otwartą paszczą 
i wyszczerzonymi, ostrymi jak brzytwa zębami... 

Fern nie pytała o nic. Słuchała Alfa, tak jak jej poleceń 

słuchano na ostrym dyżurze w szpitalu. Tutaj on dowodził. 

Skierował się na dziób łodzi, zabierając coś po drodze. 

background image

86 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

-Nie chcę! Boże, Sam! 

Krzyk straszliwej rozpaczy wypełnił wszystko. 

W tej chwili Quinn uruchomił silnik w gumowej łodzi ratun-

kowej. Pewnie uda mu się dotrzeć do Sama szybciej, niż oni 

będą to w stanie zrobić. 

Lizzy płynęła w kierunku Sama jak szalona. Skąd ona ma 

tyle siły, zastanawiała się Fern. Po tych wszystkich przeżyciach? 

A do tego tak długo jest już w wodzie. Dotarła do niego pier­

wsza, przyciągnęła do siebie i przewróciła na plecy, trzymając 

kurczowo w ramionach. 

Rekin zaatakował Sama chwilę wcześniej. 

Sam leżał nieruchomo, oszołomiony napaścią, wsparty o fi-

ligranową postać dziewczyny. 

Na powierzchni wody rozszerzała się czerwona plama. 

Czarna płetwa płynęła znów szybko w ich kierunku, 

- Wyłącz silnik - krzyknął Alf. - Już! 

Hałas silnika ucichł... 

Cisza jednak trwała tylko chwilę. 

Niespodziewanie rozległ się ogłuszający huk. 

Długi, wąski przedmiot, który Alf zabrał z sobą, idąc na 

dziób łodzi, okazał się strzelbą. I z niej właśnie Alf wystrzelił... 

Strzał okazał się celny. 

Woda wokół rekina zabarwiła się na czerwono. Gumowa 

łódka Quinna była już blisko. 

Strzał Alfa przyniósł jednak tylko krótką chwilę wytchnienia. 

Nie było co marzyć o ratunku nawet w pontonie Quinna. 

Za chwilę można się spodziewać stada rekinów. Krew jest 

przynętą, której żaden rekin nie jest w stanie się oprzeć. Roz-

szarpią na kawałki swego martwego towarzysza, a potem nie 

ostanie się nic. Gumowa łódka nie daje schronienia przed sprag­

nionymi krwi drapieżnikami... 

Łódź Alfa była najbliżej. Była też najmniejsza ze wszystkich. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 87 

Fern uruchomiała znowu silnik. Alf, wychylony za burtę, trzy­

mał bosak. 

- Teraz w lewo! Steruj w lewo... 

Nic teraz nie widziała. Stojąc w tyle łodzi, sterowała na 

ślepo. 

- Powoli, powoli. Wyłącz silnik! 

Silnik znowu ucichł. 

- Fern, chodź tu. 

Ponton Quinna przytykał teraz do burty, przez którą wychylał 

się Alf z bosakiem. Quinn trzymał Lizzy pod pachy, próbując 

wyciągnąć ją z wody. 

Był to niemały wysiłek, ponieważ Lizzy trzymała kurczowo 

Sama. 

Ponton lada chwila mógł się przewrócić do góry dnem. 

W miejscu, w którym Quinn podtrzymywał Lizzy, zanurzył się 

niemal pod wodę. 

- Trzymaj - rzekł Alf, dając Fern bosak do rąk. 

Nikt by się nie domyślił, że Alf przekroczył już osiemdzie­

siątkę. Poruszał się szybciej i sprawniej od niejednego młodzika. 

Zniknął teraz, lecz po chwili był już z powrotem z liną, by 

przymocować ponton do swojej łodzi. 

Rybacy na pozostałych łodziach patrzyli po sobie bezradnie. 

Nie było już czasu, by spuszczać kolejną łódkę, a ich łodzie są 

przecież za wysokie... 

- Lizzy, musisz mi teraz pomóc. - Głos Quinna zdradzał 

napięcie i wielkie zmęczenie. - Podciągnij trochę Sama i chwyć 

się za linę. 

Lizzy znajdowała się u kresu sił, stanowczy głos Quinna 

zmusił ją jednak do posłuszeństwa. Potrafiła teraz jedynie speł­

niać cudze rozkazy. 

Fern wstrzymała oddech. Wszystko zależy już tylko od Liz­

zy. Quinn nie jest w stanie nic więcej zrobić. 

background image

88 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Nadludzkim wysiłkiem Lizzy podciągnęła Sama nieco bliżej 

i Quinn chwycił go za kołnierz. 

- Czy możecie ją teraz wciągnąć? - spytał Quinn. 

- Oczywiście, doktorze - Alf powiedział to takim tonem, 

jakby proszono go o przys nięcie solniczki przy stole. - Trzy-

maj mnie mocno - zwrócił się do Fern. 

Stary rybak przechylił się przez burtę, złapał Lizzy za rękę 

i pociągnął. Fern trzymała go za pasek u spodni. Gdy upewniła 

się, że nie straci równowagi, nachyliła się także, by ciągnąć. 

Lizzy za drugą rękę. Półprzytomna, ociekająca wodą dziewczy-

na znalazła się wreszcie na pokładzie. 

Przyszła teraz kolej na Sama. Ociekał nie tylko morską wodą, 

lecz także krwią. 

Ale mogło być przecież znacznie gorzej. 

Żył przecież. 

W boku Sama była wielka rana. Zęby rekina zerwały z jego 

lędźwi skórę, mięśnie  i . . . 

Fern wolała nie myśleć, co jeszcze mogły uszkodzić, ale 

wiedziała, że powinna teraz natychmiast powstrzymać krwawię-

nie. Rana była tak wielka, że szybko mógł się wykrwawić na 

śmierć. 

- Sam - powiedziała. - Sam, już ci nic nie grozi... 

Z piersi Sama wydarł się jęk, głowa osunęła mu się na ramię 

i stracił przytomność. 

Żeby się tylko nie ocknął, zanim zaaplikują mu morfinę! 

Gorączkowo próbowała ustalić, skąd się bierze krwawienie. 

Mógł je wstrzymać tylko ucisk na samą ranę. 

Wychodząc na spacer, wzięła z sobą wiatrówkę. Wydało się 

jej przez chwilę, że wieki całe minęły od tego czasu. 

Zwinęła ją teraz we czworo i użyła jako opatrunku. 

Krew stopniowo przestała tryskać, tylko sączyła się powoli... 

Za plecami Fern cichutko pojękiwała Lizzy. Była w stanie 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 89 

szoku i krańcowego wyczerpania, nie mówiąc już o hipotermii. 

Ale nic dla niej nie można było teraz zrobić... 

Boże, przecież sama sobie nie dam rady! 
- Co mu jest? 

Głos Quinna uśmierzył natychmiast jej niepokój. Zajęta Sa­

mem nie zauważyła nawet, jak Alf pomógł mu wejść na pokład 

łodzi. Quinn przyklęknął przy niej. 

- Alf, potrzebne będą koce - rzekł Quinn. - I zajmij się 

Lizzy. Trzeba ją dobrze rozgrzać. Znieś ją pod pokład. A jak się 

tutaj mają sprawy, pani doktor? W jakim on jest stanie? 

Mogłoby się wydawać, że znajdują się w izbie przyjęć na ostrym 

dyżurze, w jakimś dużym, dobrze wyposażonym szpitalu. Fem 

uspokoiła się, gdy zaczęli prowadzić rzeczową rozmowę. 

- Ma głęboką ranę w prawej stronie brzucha. Nie widzę 

dobrze, ale i jelito może być uszkodzone. 

Quinn rozejrzał się wokół. Obok leżała deska. Przyciągnął ją 

do Sama, który nie odzyskał przytomności. Leżał nieruchomo, 

zimny i blady. Przecież stracił tyle krwi, że może zaraz umrzeć, 

myślała Fern z rozpaczą. 

- Trzeba go natychmiast przewieźć do szpitala - szepnęła. 

-To dla niego jedyny ratunek. Potrzebna nam jest sól fizjologi­

czna, plazma, morfina... 

- Roztwór soli i morfinę mam w torbie na drugiej łodzi. 

Zanim się tu dostałem, krzyknąłem jeszcze z łódki, żeby mi ją 

jak najszybciej przysłali. - Quinn nie przestawał zajmować się 

Samem. Wsuwał pod niego deskę, tak by nie unosić ciała do 

góry. Spojrzał na ociekające krwią ręce Fern i zauważył, że 

krwotok ustaje. - Proszę dalej mocno trzymać, pani doktor. 

Podciągnę głowę... 

Wciągnął szybko głowę i barki Sama na deskę i znalazł się 

przy jego nogach. Podciągnął resztę ciała, uważając, by nie 

zniszczyć prowizorycznego opatrunku Fern, 

background image

90 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Obok leżały jakieś złożone płachty. Z wyraźnym wysiłkiem 

Quinn uniósł deskę i wsunął pod nią płachty, tak by Sam leżał 

głową w dół, z nogami uniesionymi lekko do góry. 

Mogło to trochę pomóc. 

Ale czy na długo? 

Alf wyszedł na pokład.Najwyraźniej przebrał już i ogrzał 

Lizzy.Niósł teraz z sobą koce.Sama też trzeba jak najszybciej 

rozgrzać. Quinn zdarł z niegomokrą koszulę i otulił kocami. 

- Doktorze, co mam teraz robić? 

- Potrzebna mi moja torba. Zostawiłem ją na kutrze. 

Kuter zatrzymał się właśnie obok łodzi Alfa. 

Alf uruchomił natychmiast silnik. Obydwie łodzie, stojące 

obok siebie burta przy burcie, musiały mieć pracujące silniki, 

aby uniknąć kolizji. 

Rybacy z Baregi wiedzieli, jak należy zachowywać się na 

morzu. Quinn i Fern mogli spokojnie się zająć leczeniem. 

Już w minutę później na pokład wchodzili rybacy z załogi 

kutra. Wszystko poszło tak gładko, jakby nie był to wzburzony 

ocean w nocy, lecz spokojne jezioro w samo południe. Jeden 

z nich przyniósł Quinnowi torbę. 

Morfina, roztwór soli fizjologicznej... Było tam wszystko 

czego potrzebowali, by utrzymać Sama przy życiu. 

Wszystko - poza odrobiną szczęścia. 

Samowi potrzebny jest jeszcze łut szczęścia, pomyślała ze 

smutkiem Fern, dotykając jego lodowatej, trupio bladej twarzy. 

Maleńki choćby łut szczęścia... 

Z dziobu dobiegł ją okrzyk przerażenia. Rybacy wciągali to, 

co zostało z pontonu. Rekiny rozszarpały go na strzępy. Miała 

rację, obawiając się ataku tych rozszalałych, zgłodniałych dra­

pieżników. 

A jednak Sam ma szczęście. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 91 

Ma też przy sobie doktora Gallaghera, pomyślała Fern 

z ulgą, patrząc, jak zręcznie i szybko Quinn zakłada Samowi 

kroplówkę. 

Takiego właśnie człowieka dobrze mieć przy sobie w czasie 

nagłego wypadku... 

Takiego właśnie człowieka dobrze w ogóle mieć przy so­

bie... 

Przez następne parę godzin Sam znajdował się na pograniczu 

życia i śmierci. Około trzeciej nad ranem, dzięki Quinnowi, 

kryzys minął. 

Zawieźli wtedy Sama na salę operacyjną. Czekała ich teraz 

ciężka praca przy tamowaniu krwawienia i leczeniu okaleczeń, 

które były bardzo poważne. Całe szczęście, że nerki nie zostały 

uszkodzone. 

Gdy tylko przybyli do szpitala, założyli Samowi cewnik, 

z niepokojem sprawdzając, czy nie pojawia się w moczu krew. 

Wszystko jednak było w porządku i była to pierwsza dobra 

wiadomość tej nocy. 

Aby usunąć skutki krwotoku, podawano teraz Samowi stale 

krew, a Quinn po zbadaniu rany zdecydował się na otwarcie 

brzucha. Jeżeli wątroba została naruszona... 

Quinn pracował szybko, ale dokładnie, sprawdzając ranę 

i podwiązując zerwane naczynia krwionośne. 

Fern podawała narkozę, co wymagało pełnej koncentracji, 

zważywszy na ciężki stan pacjenta. Była jednak w stanie ocenić 

zręczność i fachowość Quinna. 

Podobny rodzaj operacji wymagał nie tylko wiedzy, opano­

wania i doświadczenia, ale także zimnej krwi, odwagi i przeni­

kliwości. Quinnowi ich nie brakowało. 

Barega ma szczęście, że zamieszkał tu taki lekarz. 

Jelito było poszarpane, kawałka nawet brakowało. Fern nie 

background image

92 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

poradziłaby sobie sama, gdyby miała przeprowadzić podobną 

operację; było to dla niej zbyt straszne. Quinn jednak nie wahał 

się nawet przez chwilę. Nie odzywał się prawie, zajęty łącze-

niem jelita, a potem dokładnym płukaniem otrzewnej. Chwila 

nieuwagi lub niedbałość mogłaby kosztować pacjenta życie. 

Fern wiedziała, że nawet w Sydney nie można by marzyć 

o lepszym chirurgu. Pomagały im dwie pielęgniarki, które mie­

szkały na wyspie. W dużym szpitalu akademickim taką operację 

wykonywałoby siedem lub osiem osób. 

Była pełna podziwu dla Quinna. Gdy zaszył brzuch, trzeba 

było jeszcze zrobić opatrunek - w jednym miejscu brakowało 

kawałka skóry - ale była teraz nadzieja, że Sam przeżyje. 

Nie tylko Quinn odetchnął z ulgą, kiedy zdejmował masecz-

kę z twarzy. Pielęgniarki wywoziły Sama, ledwie trzymając się 

na nogach. Żadna z nich zapewne nie brała jeszcze udziału 

w tak trudnej operacji. 

- Byłeś wspaniały - powiedziała Fern, zbliżając się do urny-

walki. 

Nogi miała jak z waty. Ściągnęła maseczkę z twarzy, nie 

bardzo wiedząc, co się z nią dzieje. 

- Ty także sprawiłaś się nie najgorzej - odparł. 

Spojrzała na niego zdumiona. 

- Czy naprawdę nie jesteś zmęczony? 

- Ależ jestem, tylko włączyłem automatycznego pilota. 

- Ładny automatyczny pilot! Uratowałeś przecież człowie­

kowi życie... 

- Mam nadzieję, ale dopiero za kilka dni będziemy mogli 

być tego pewni. Istnieje duże niebezpieczeństwo infekcji. Oczy-

wiście trzeba go będzie wysłać do Sydney. Nie obejdzie się bez 

operacji plastycznej. 

Fern przymknęła oczy. Nachodziły ją fale zmęczenia, jedna 

po drugiej. Nastąpiło odprężenie i czuła się teraz wręcz chora. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 93 

Quinn stanął za nią i delikatnie rozwiązał tasiemki jej fartu­

cha. Wyrzucił rękawice chirurgiczne do kosza i objął ją w pasie. 

- Jesteś wyczerpana - powiedział cicho. 
Przyciągnął ją do siebie, by mogła się o niego oprzeć, a ona 

nie zareagowała, bo była ogromnie zmęczona. 

Nie, nieprawda. 

Była tak okropnie zmęczona, że nie miała siły protestować. 

- Powinnaś się zaraz położyć - dodał, całując ją delikatnie 

we włosy. 

- Chyba tak... 

- No to dziś straciłaś narzeczonego... 

Głos Quinna dobiegł do niej z oddali. Oparła się o niego 

i słuchała, ale to, co mówił, nie miało przecież żadnego sensu. 

- On przecież będzie żył - rzekła niepewnie, - Na pewno 

będzie żył. 

- Ale nie z tobą. 

- Nie ze mną? 

Właściwie zmusiła się, by zadać to pytanie. Wcale nie była 

ciekawa odpowiedzi. Jedyne, co się teraz liczyło, to jego bli­

skość. Świadomość, że w jego obecności nic jej nie grozi. 

Koszmarne przeżycia ostatniej nocy przestały jej dotyczyć. 

Były, minęły, a przy niej jest Quinn. 

Wiedziała, że jest bezpieczna. Czuła się jak u siebie. Jak we 

własnym domu. 

Nie masz przecież domu. Wiesz przecież, że nie masz domu, 

szeptał ten sam głos co zawsze. Po śmierci rodziców głos ten 

krzyczał, teraz krzyk przeszedł w ledwie dosłyszalny szept. 

- Sam wpadł w rozpacz, kiedy powiedzieliśmy mu, że Lizzy 

jest bliska utonięcia - mówił cicho Quinn. 

Nadal ją obejmował. 

- Muszę przyznać, że się myliłem. Sądziłem, że ten człowiek 

jest niezdolny do jakichkolwiek uczuć, ale kiedy mu powiedzia-

background image

94 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

łem, że Lizzy pewnie zaraz utonie, wyskoczył z łóżka i zaczął 

się domagać, żebym z nim jechał. Mówił, że jestem lepszym 

lekarzem od ciebie, a jego Lizzy musi mieć najlepszą opiekę. 

Kiedy odmówiłem - nie mogłem przecież zapominać o twojej 

ciotce - myślałem, że mnie zabije. Tak więc to nie ja jego, lecz 

on mnie zmuszał groźbami do wypłynięcia w morze. 

- Sam... -szepnęłaFern. 

- Tak, Sam. 

Quinn objął ją mocniej. To chyba jest coś więcej niż zdawko-

we dodawanie otuchy komuś, do kogo dotarła niepomyślna 

wiadomość. 

Tak, to z pewnością jest coś więcej. 

- Na szczęście pojawiła się wtedy Jess. Ona potrafi robić 

masaż serca i umie obsługiwać defibrylator. Zaofiarowała się 

zostać z twoją ciotką, zanim Sam zabrał się do bicia mnie. 

- Sam i Lizzy byli zawsze przyjaciółmi - wyszeptała. -

Sam, Lizzy i ja zawsze byliśmy przyjaciółmi. 

Delikatnie, lecz stanowczo odwrócił ją twarzą do siebie. 

- Myślę, że musisz z tego wykreślić dzisiaj słówko ,ja". 

Myślałem - ciągnął, trzymając ręce na jej ramionach - że twój 

Sam jest niezdolny do miłości, i miałem rację. Ale inaczej za-

chowuje się Sam, który należy do Lizzy... 

- Nie chcę tego słuchać! 

Zapadła długa cisza, którą zakłócało jedynie tykanie zegarał 

na ścianie. 

- Ile bym dał za to, żebyś nie czuła się tak, jak... 

- Jak dziewczyna, którą ten głupiec zamierza porzucić... 

Nie był w stanie skończyć. Nie było słów na określenie tego, 

co rodziło się między nimi. 

Przyciągała ich do siebie siła, o istnieniu której Fern nie 

miała do tej pory pojęcia. Jakby odnalazły się nareszcie dwa 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAZ 95 

magnetyczne pola. Stali w objęciach nie wiadomo jak długo. 

Zegar tykał nad ich głowami, a usta Quinna pozostały na jej 

wargach. Nie poruszali się. 

Nie było takiej potrzeby. 

Przechodzili moment uzdrowienia. Przeżywali chwilę, 

w której spotykają się z sobą dwie rozdzielone części jednej 

całości. Pustka, w której Fern się znalazła, gdy zginęła jej ro­

dzina, zaczęła się powoli wypełniać. Miała ochotę płakać ze 

szczęścia, ale nie mogła przecież płakać wtedy, gdy Quinn ją 

całował. 

Miał ciągle na sobie pokrwawiony fartuch, a dżinsy Fern 

były chyba jeszcze bardziej pobrudzone krwią niż jego ubranie. 

Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. 

Liczył się tylko Quinn... 

Dotykał jej piersi i zdawać by się mogło, że obejmuje naj­

bardziej drogocenną rzecz, jaka istnieje na świecie. Fern wie­

działa, że jest tak naprawdę. 

Odsunął ją potem na długość ramienia. Oczy mu pociemnia­

ły, były pełne tęsknoty i pożądania. 

- Sama widzisz, że nie możesz wyjść za Sama - powiedział 

stłumionym głosem. 

- Wiem, że nie mogę - odparła szeptem. 

- Jesteś moja! - Chwycił ją mocno za ręce. - Czujesz to 

chyba. Należymy do siebie bez reszty. Wiedziałem o tym, kiedy 

po raz pierwszy na ciebie spojrzałem. 

- Sam... -szepnęła. - Muszę porozmawiać z Samem. 

Trudno jej było pozbierać myśli. Wiedziała, że chce być tylko 

z Quinnem, z człowiekiem, którego kocha, ale przecież była 

zaręczona z Samem. Nie powinna teraz całować się z Quinnem, 

gdy jej narzeczony walczy o życie. 

- To prawda. Powinnaś porozmawiać z Samem - zgodził się 

Quinn i znowu przyciągnął ją do siebie. - Ja... też muszę zała-

background image

96 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

twić kilka spraw. Musimy pozałatwiać wszystkie swoje sprawy 

po to żebyśmy mogli być razem. 

- Nie wiem - szepnęła. Serce biło jej ze strachu, z miło 

i z wątpliwości, które zaczęły ją nawiedzać. - Może... 

- Nie ma żadnego „może". Jesteśmy tylko ty i ja - oświad-

czył, dotykając ustami jej warg. 

- Quinn, gdzie jesteś? 

Kobiecy głos dochodzący od drzwi sprowadził ich na ziemię. 

Kto wie, jak długo ich wołano. Odsunęli się od siebie, ale 

Quinn nie puścił jej zupełnie. Obejmował ją nadal ramieniem. 

Obejmował ją gestem posiadacza, jak swoją własność, a Fern 

czuła, że gdyby jej nie podtrzymywał, pewnie by się przewró­

ciła. Wirowało jej w głowie ze zmęczenia i z nadmiaru wraże 

a także z powodu bliskości Quinna. 

Była to Jessie. 

Rozglądała się wokół niespokojnie i uśmiechnęła z ulgą, gdy 

ich zobaczyła. 

- Dobrze, że jesteście. Myślałam, że Quinn odwiózł panią, 

do domu, a już parę godzin temu telefonowałam do pana Ry-

crofta, uprzedzając go, że przenocujemy panią tutaj. 

Jessie uśmiechała się do nich, nie zwracając uwagi na rękę 

Quinna, która nadal obejmowała Fern. 

- Lizzy leży w pokoju z twoją ciotką. Ma już normalną 

temperaturę. Kiedy jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że Sam 

najpewniej będzie żył, zasnęła od razu. Fern, ależ ty jesteś 

zupełnie wykończona. Quinn, zaprowadź ją szybko do łóżka. 

- Ale... 

- Mam ogromną sypialnię i dwa łóżka - zapewniła ją Jessie, 

- Quinn, a kiedy ty się wybierzesz spać? 

- Jeszcze nie mogę. Muszę zaczekać, aż Sam się obudzi. To 

może potrwać parę godzin. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 97 

- No to w takim razie lepiej będzie, jeśli ja i Fern się poło­

żymy, żeby rano był ktoś przytomny. Dasz radę iść sama? -

zwróciła się do Fern. 

W tej samej chwili Quinn wziął Fern na ręce i skierował się 

do drzwi. 

- Jak na dobrego weterynarza, zadajesz bardzo niemądre 

pytania! - Quinn uśmiechnął się do Jessie, ale ciepło i tkliwość 

w tym uśmiechu przeznaczone były tylko dla Fern. - Moja da­

ma ma swoje własne środki transportu. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Fern spała jak zabita. 

Gdy się obudziła, pokój zalany był słońcem, a do jej łóżka 

podchodziła właśnie Jessie, niosąc tacę ze śniadaniem. 

- Bekon z jajkami i kawa - zaanonsowała z uśmiechem. -

Jesteś głodna? 

- Troszkę. 

Fern przetarła oczy. 

Po chwili przetarła je znowu. Jessie jakby przytyła w ciągli] 

nocy. Rękę trzymała przy piersiach. 

- No już, już dobrze - przemawiała, kołysząc miarowo ręką. 

- Zaraz będziesz jadł. W nocy przybyło mi następne dziecko 

- wyjaśniła na widok miny Fern, która nie mogła otrząsnąć się 

ze zdziwienia. - Maleńki wompat. Przyniósł mi go jeden z far­

merów. Nie wiem, czy uda się go utrzymać przy życiu. Ale 

może? Staram się upodobnić do jego mamy. Chodzę z nim, czujei 

bicie mego serca, grzeję go. 

To był zupełny dom wariatów. Szpital, dom, lecznica dla 

zwierząt, sierociniec, wszystko pod jednym dachem... 

Zerknęła na zegarek. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. 

Jedenasta! 

- Tak, tak. - Jessie pokiwała głową. - Już jedenasta. -

Usiadła na brzegu łóżka, nie przestając głaskać malutkiego 

wompata. - Za pół godziny samolot zabiera Sama. Będziesz 

pewnie chciała się z nim pożegnać. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 99 

- Oczywiście... - Fern wypiła parę łyków kawy. - A... jak 

on się czuje? 

- Dostaje tyle morfiny, że jest właściwie nieprzytomny, ale 

wyniki analiz są dobre i Quinn uważa, że wszystko jest w po­

rządku. 

- ALizzy? 

- Pakuje się. 

- Co?! 

- Tak. Quinn powiedział jej przed godziną, że Sam będzie 

miał operację plastyczną w Sydney. Wyskoczyła z łóżka i po­

gnała do domu. Wyjaśniła nam, że idzie po walizkę, że zaraz 

będzie z powrotem i że nas pozabija, jeśli tylko puścimy Sama 

bez niej. 

- Aha... 

- Sam Hubert będzie chyba musiał podjąć ważkie decyzje 

- dodała Jessie, patrząc ciepło na Fern, ale Fern potrząsnęła 

przecząco głową. 

- Nie, to nie będzie potrzebne - szepnęła. 

Nie miała co włożyć na siebie. Jej ubranie było brudne i po­

krwawione. Jessie zaproponowała, że pożyczy jej bluzkę i spód­

nicę. 

- Całe szczęście, że jesteśmy prawie tego samego wzrostu 

i tuszy - powiedziała. 

Fern potrząsnęła na to głową, gdy włożyła już rzeczy Jessie. 
- Trochę to mnie ciśnie. Jesteś przeraźliwie chuda. 

- Nie zawsze taka byłam. Ale nie ma tego złego, co by na 

dobre nie wyszło - odparła Jessie zagadkowo. 

Fern przyjrzała się jej podkrążonym oczom. Nieraz już zwra­

cała na nie uwagę. 

Czuła do niej podświadomie sympatię i spodziewała się, że 

znajdzie w niej przyjaciółkę, dlatego miała nadzieję, że usłyszy 

kiedyś od Jessie, co jest powodem jej podkrążonych oczu. 

background image

1 0 0 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Quinna spotkały zara po wyjściu na korytarz. 

Oczy mu rozbłysły, gdy tylko zobaczył Fern. Był wyraźnie 

zmęczony, choć przecież podobno przywykł do obchodzenia się 

bez snu. 

Fern ścisnęło się serce i z trudem się powstrzymała, by nie 

dotknąć jego szarej z przepracowania twarzy. 

- Dawno już powinien pan być w łóżku, panie doktorze 

- odezwała się. - Teraz moja kolej. 

Uśmiechnął się do niej tak, że wzruszenie ścisnęło jej gardło. 

- Najpierw musimy się pozbyć tego twojego Sama, a póź-

niej pomyślimy o łóżku - odparł, uśmiechając się do niej prze-

kornie. 

- Panie doktorze... - zaczęła niepewnie. 

- Pani doktor - odpowiedział jej dokładnie tym samym to­

nem, udając oburzenie. - Chciała się pani widzieć z Samem 

przed jego odjazdem. Frank wrócił dziś rano do domu, nikogo 

więc w pokoju poza Samem nie ma. 

- Dziękuję... 

Fern skierowała się do drzwi niepewnym krokiem. 

Quinn otworzył jej drzwi. 

- Idź i pożegnaj się z nim - rzekł cicho. 

Sam budził się co chwila i znowu zapadał w sen. 

Na krześle przy łóżku siedziała Geraldine. Na widok Fern 

uśmiechnęła się. 

- Zawołaj mnie, jak będziesz wychodzić - poprosiła, opu-

szczając pokój. 

Fern usiadła na miejscu pielęgniarki i dotknęła ręki Sama. 

Otworzył oczy. 

- Fern... 

- Jestem przy tobie - szepnęła. - Niedługo zawiozą cię do 

Sydney. Trzeba ci zrobić przeszczep skóry. 

- Gdzie jest Lizzy? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 101 

- Poszła się spakować. Powiedziała, że pojedzie z tobą. 

Sam otworzył szeroko oczy. 

- Lizzy? Naprawdę? Przecież ona nigdy nie zechce wyje­

chać z wyspy. 

-  N i e puści cię samego - powiedziała Fern, biorąc wielką 

dłoń Sama w swoje ręce. - Lizzy cię kocha. Nie wiem, co wobec 
logo zamierzasz zrobić... 

Sam poruszył się niespokojnie i zamknął oczy. 

- Ożenię się z nią - odparł stanowczo. 
Zapadła cisza. 
Dziwne. Ta rozmowa powinna być nieprzyjemna. W końcu 

Sam był jej narzeczonym i oznajmiał jej właśnie, że się z nią 
me ożeni, że poślubi inną... 

Sam był jej przyjacielem. 
Ałe nie kochała go. 
W sercu miała tylko jedno miejsce. 

- Fern - odezwał się Sam - tak sobie myślę... 
- Co sobie myślisz? 
- Lubimy się przecież, prawda? 
- Prawda. 
- Ale przecież nigdy nie próbowałabyś dla mnie kogoś 

Otruć... Ani nie próbowałabyś się utopić... 

Fern z trudem powstrzymała uśmiech. 
- Święta prawda. Nigdy bym tego nie zrobiła. 
- Tak sobie myślę, że tego mi brakowało. 
D r z w i za nimi otworzyły się. 
Weszła Lizzy. Dziewczyna, którą Sam kochał. 
- Lizzy, kochana... - wyszeptał. 

Szlochając, przebiegła przez pokój i ukryła twarz w kocu na 

łóżku Sama. 

- Sam, Sam, żebyś wiedział... 
- Nie płacz, Liz - szepnął Sam, gładząc ją po włosach. 

background image

102 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 

- Wszystko będzie dobrze. Mogę przecież wrócić na Baregę 

i otworzyć tu praktykę. 

- Zamieszkam z tobą w mieście - szlochała Lizzy. -

Oczywiście, że tak. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, kiedy 

mówiłam, że nie pojadę do Sydney. Nie możesz dla mnie tutaj 

wracać. 

- Zobaczymy jeszcze, jak to będzie - powiedział cicho, 

- To ja już sobie pójdę - oznajmiła Fern, ale nie zwrócili na 

nią najmniejszej uwagi. 

Nie było dla niej między nimi miejsca. 

- Jakie ma się uczucie, będąc porzuconą narzeczoną? 

Quinn czekał na Fern w korytarzu. 

Uśmiechnęła się do niego. Nie było to takie straszne. Czułai 

nawet, że ktoś jej zdjął z ramion wielki ciężar. 

- To straszne - odpowiedziała, starając się nadać swemu 

głosowi tragiczne brzmienie. - A najgorsze z tego wszystkiego 

jest to, że, jak się okazało, jestem typową starą panną. 

- Typową starą panną? - powtórzył Quinn, zakładając ręce 

na piersiach. - A to dlaczego? 

- Bo kiedy Sam zapytał mnie, czy mogłabym z miłości otruć 

kogoś lub sama się utopić, doszłam do przekonania, że nigdy 

w życiu nie zrobiłabym tego dla żadnego mężczyzny. 

- Nawet dla mnie? 

Słowa te zaskoczyły ją. Spojrzała na niego, spodziewając się, 

że wszystko skończy się na śmiechu, ale w oczach Quinna od­

kryła niezmierną powagę. 

Ona też przestała się śmiać. 

- Nie. Nawet dla ciebie - wyszeptała drżącym głosem. 

- Nawet odrobiny cyjanku nikomu byś nie podała? 

Zdawał się tym srodze zawiedziony i Fern jednak zakrztusiła 

się ze śmiechu. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

103 

Potem usiłowała przybrać poważną minę. Zapanować nad 

sytuacją, która wymykała jej się spod kontroli. 

- Miałeś iść spać - przypomniała. 

- Już powiedziałem, że najpierw muszę wyprawić twojego 

narzeczonego. A potem... 

- A potem... 

Zamiast odpowiedzi wziął ją w ramiona, zaczął całować 

szybko i gwałtownie, po czym równie prędko puścił. 

Już w chwilę potem, gdy zza zakrętu na korytarzu wyszła Ge-

raldine, Quinn stał spokojnie pod ścianą, tak jak gdyby nigdy nic 

się nie wydarzyło. Mogło to sprawiać wrażenie, że doktor Gallagher 

porusza w rozmowie z doktor Rycroft tematy zawodowe... 

- No więc jeżeli chodzi o możliwość zatrudnienia pani... 

mówił Quinn, a w oczach jego migotały iskierki śmiechu. 

Urwał i zwrócił się do Geraldine: - Czy siostra mnie szuka? 

zapytał obojętnym tonem. 

Pielęgniarka przyjrzała się najpierw Fern, która była czerwona 

na twarzy, potem popatrzyła na Quinna, który silił się na uprzej­

mość, i w jednej chwili pojęła, że chcą ją oszukać. Fem dobrze 

wiedziała, że cała wyspa już jutro będzie huczeć od plotek. 

- Samolot wylądował, panie doktorze - oznajmiła Geral­

dine, zaciskając usta. Nie lubiła, gdy ktoś ją próbował wystawić 

do wiatru. Zdecydowanie jej się to nie podobało. - Czy pan 

Hubert jest gotów? 

- Oczywiście. - Quinn wygładził swój biały, lekarski kitel. 

-

 Pani doktor, wysłanie stąd pana Huberta to poważna sprawa 

oświadczył z powagą w głosie. - A pani odciąga mnie od 

moich obowiązków. 

Podczas gdy Quinn przygotowywał Sama do podróży i zda­

wał relację z jego stanu zdrowia dwóm lekarzom, którzy przy-

lechali go zabrać, Fern poszła do ciotki. 

background image

104 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 

Ciotka Maud spała. 

Nie wyglądała dobrze, choć jej stan się nie pogarszał. 

Co ciotka powie, gdy dowie się, że zaręczyny zostały zerwa-

ne? Będzie zupełnie załamana. 

- Złamałam obietnicę, którą ci dałam - szepnęła cicho do 

śpiącej ciotki. - Przecież nie wezmę teraz ślubu na wyspie. 

Chyba że... Nie potrafiła odegnać od siebie myśli o tej mo­

żliwości. 

Skoro nie mogę wyjść za mąż za Sama, mogę wyjść... 

Dosyć już tych głupot... 

Minęła prawie godzina, zanim Sam został wniesiony do ka-

retki, która miała go zawieźć na pole startowe. 

Fern stała w drzwiach szpitala. 
- Trzymaj się - szepnęła, gdy mijały ją nosze. Wyciągnęła 

rękę, by uścisnąć mu dłoń na pożegnanie. 

Sam otworzył na chwilę oczy. 

- Fern... 

Chwycił ją za rękę, tak że obydwaj sanitariusze musieli na 

chwilę przystanąć. 

- Fern, rozumiesz sama, że nie mogę się teraz z tobą ożenić 

- wyszeptał. 

- Rozumiem. - Fern nachyliła się nad nim i pocałowała 

go w policzek. - To był błąd. Nie powinniśmy byli nigdy 

mieć podobnych planów. Jesteśmy po prostu przyjaciółmi, 

Sam. Tylko przyjaciółmi. I mam nadzieję, że zawsze nimi bę­

dziemy. 

- Fern, ale co będzie z twoją ciotką? - Mocniej ścisnął jej 

rękę. - Co będzie z ciotką Maud? 

Więc pamiętał o niej. 

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła go, choć wcale nie 

była tego taka pewna. - Jakoś ją przekonam do tej operacji. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 105 

- Musisz wyjść za mąż za kogoś z wyspy - mruknął. - Mo­

że za doktora Gallaghera? Najwyraźniej mu się podobasz. 

Nawet Sam to zauważył. 

Zapadła cisza. 

Rozmowę słyszeli obydwaj sanitariusze i oczywiście Lizzy, 

idąca za nimi. A także Quinn, który był tuż obok. 

- Ależ Sam, co ty opowiadasz! - wykrzyknęła zmieszana 

Fern. 

- No pewnie, co ty opowiadasz, Sam! - Lizzy rzuciła nie­

pewne spojrzenie na Fern. Była najwyraźniej jeszcze trochę 

zazdrosna. - Co ty opowiadasz. Mam nadzieję... Jestem pewna, 

że Fern znajdzie sobie kogoś, ale to przecież nie będzie doktor 

Gallagher. 

- Dlaczego nie? - Sam nigdy nie dawał łatwo za wygraną. 

- Robi wrażenie przyzwoitego człowieka, a naszej Fern nie 

masz chyba nic do zarzucenia. 

Nasza Fern. Tak się mówiło na wyspie. 

- Oczywiście, że nie mam - zgodziła się wspaniałomyślnie 

Lizzy - ale ona nie może wyjść za doktora Gallaghera, bo on 

jest żonaty. 

Quinn jest żonaty? 
Cała grupa ruszyła dalej. Fern stała nieruchomo na stopniach 

wiodących do szpitala. Quinn dopilnował wnoszenia Sama do 

karetki, po czym zatrzasnął drzwi samochodu. 

Spojrzał z daleka na Fern. 

Czy słyszał, co Lizzy powiedziała? 

Musiał. Sprawdzał teraz, jak Fern to odebrała. 

Nie było czasu na rozmowy. Quinn wskoczył do szoferki 

i karetka odjechała w kierunku pasa startowego. 

Nie będzie go przez dwadzieścia minut, a może nawet 

dłużej. 

Fern nie ruszała się. Gdyby ktoś patrzył na nią ze szpitala, 

background image

1 0 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

mógłby pomyśleć, że opłakuje Sama. Że w karetce odjecha 

ktoś, kto jest dla niej wszystkim. 

Żonaty! 
Ale może Lizzy się myli? Może ma na myśli Jessie - tylko 

dlatego, że dzielą ze sobą dom... 

Fem powoli zawróciła i poszła do kuchni. 
Jessie karmiła maleńkiego kangurka, a wompat nadal tulił 

się jej do piersi. Spojrzała na Fern i uśmiechnęła się szeroko. 

- Wyglądasz, jakbyś dostała obuchem w głowę. 
Tak właśnie się czuła. Fern potrząsnęła głową, starając się 

mówić normalnym głosem. 

- Przecież nie codziennie traci się przyszłego męża... 
- Quinn mówił, że specjalnie się tym nie przejmujesz. 
- A co Quinn może o tym wiedzieć? - odparła ze złością. 

- Jess, powiedz mi, czy Quinn jest żonaty? 

Zapadła długa cisza. Fern słyszała tylko bicie swego serca, 

które waliło jak oszalałe. 

- Tak, jest żonaty - odpowiedziała w końcu Jess, a ton jej 

głosu zdradzał, że zastanawia się, dlaczego Fern o to pyta. 

- A kto... jest jego żoną? 
Znowu cisza. Jessie wstała i umieściła troskliwie kangurkal 

w jego torbie, nachylając się nad nim i pilnując się przy tym, by 
nie spojrzeć Fern w oczy. 

- Oczywiście ja - przyznała w końcu. 

Nie ma w tym nic oczywistego, myślała Fern. Dzielili z sobą 

wprawdzie dom, ale Quinn zapewniał, że żyją osobno. 

Nie mieli wspólnej sypialni. Podzielili dom na dwie części. 

Wspólna była tylko kuchnia... 

I życie. 
To, że nie mieli wspólnej sypialni, bo Quinn zapewne stale 

flirtował, nie zmieniało faktu, że są mężem i żoną. 

Fern poczuła, że robi jej się niedobrze. Zawalił się cały jej 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ  1 0 7 

świat. A ona sama otarła się o coś małego, nędznego - o coś, co 

ją splamiło. 

Pozbierała swoje brudne części garderoby i pożegnała się 

z Jessie. 

Powinna wracać do Sydney, ale ciotka jest przecież ciężko 

chora. Obowiązek zatrzymywał ją na wyspie. 

To przecież nie jest obowiązek, przyznała się wreszcie sama 

przed sobą, odczuwając ból, którego starała się unikać od chwili 

śmierci rodziców i siostry. 

Kocha po prostu ciotkę i nie może jej porzucić. Obowiązek 

przerodził się w uczucie. 

Kocha też Quinna! 

Nieprawda, powiedziała sobie ze złością, gdy szła do domu 

wujostwa. 

Czekał ją półgodzinny spacer, bowiem samochód zostawiła 

zeszłego wieczoru w porcie. Omijała główną drogę, wiedząc, że 

tędy właśnie będzie wracał Quinn. 

Nie chciała go zobaczyć już nigdy. 

Oddała serce łobuzowi, który oszukiwał dwie kobiety. 

Dwie? A kto jej zaręczy, że nie ma ich więcej? Kto wie, 

dlaczego Jessie ma zawsze takie podkrążone oczy? 

Dlaczego chwilami wydaje się niespokojna? 

Fern przypomniała sobie ubiegłą noc i serce zamarło jej 

z przerażenia i wstydu. Nie pozwolił jej odejść, gdy Jessie 

ich spotkała po operacji, a potem jeszcze układał ją przy 

niej czule do snu, w łóżku swej własnej żony, każąc jej na to 

patrzeć. 

- Co za drań! - powiedziała głośno. 

Zostawało jej jeszcze kilka dni na wyspie. Jak je przeżyć? 

Jak przekonać ciotkę, by jednak wyraziła zgodę na podróż 

do Sydney? 

background image

108 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Nie było łatwo odpowiedzieć na te pytania. Fern zrobiła 

generalne porządki w domu i postanowiła uporządkować ogród. 

Pod wieczór, gdy wuj poszedł znów odwiedzić ciotkę Maud, 

włożyła kostium kąpielowy i poszła na plażę. 

Poniżej domu była maleńka zatoczka. 

- Zrobiliśmy ją specjalnie dla ciebie - powiedział wuj, gdy 

tylko przyjechała na wyspę po śmierci rodziców. 

Niemal mu wtedy uwierzyła, było to bowiem prawdziwie 

czarodziejskie miejsce. 

Wąski pas miałkiego, białego piasku schodził nad wodę. 

Skały osłaniały zatokę przed przybrzeżną falą i w rezultacie 

utworzył się duży basen kąpielowy. Fern nigdy nie była w nim 

sama. Na każdym kroku towarzyszyły jej ławice lśniących, pod­

zwrotnikowych rybek. 

Nie było to jedyne towarzystwo. Niedaleko na falach koły­

sała się leniwie para delfinów. Ich obecność zabezpieczała przed 

pojawieniem się rekinów. Ich piękno - gdy skakały połyskując 

w świetle zachodzącego słońca - było zniewalające. 

Ale dzisiaj nawet obecność delfinów nie zdała się na nic. 

Całe miesiące po śmierci rodziców Fern przychodziła tu 

popływać, szukając ukojenia w jednostajnym szumie fal i towa­

rzystwie tych właśnie dwóch delfinów, które upatrzyły sobie 

najwyraźniej zatoczkę na swój dom. Pomogły Fern odnaleźć 

spokój, ale stało się to dopiero po latach. 

Czy miną znów lata, zanim odnajdzie teraz spokój? 

Pływała chyba z godzinę, aż do chwili, gdy po słońcu został, 

tylko ognisty odblask na horyzoncie. 

Zawróciła wreszcie niechętnie do brzegu. 

Tam czekał na nią Quinn. 

Nie miała pojęcia, jak długo mógł tu być. Siedział na piasku 

przy jej ręczniku. Nie spuszczał z niej wzroku, gdy zbliżała się: 

do niego. ; 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 109 

Zdumiała się, widząc w jego oczach współczucie. 
Wstał i wyciągnął ręcznik w jej stronę. 
- Po co pan tu przyszedł? - rzuciła nieprzyjaznym tonem. 
- Chciałem panią zobaczyć. 
- Już mnie pan zobaczył - powiedziała szorstko, wyrywając 

mu ręcznik i owijając się nim. - A teraz niech pan stąd idzie. 

- Co się stało, Fern? 
- Nie jestem dla pana żadną Fern! 

Odwróciła się i skierowała do domu, ale po paru krokach 

przystanęła, gdyż ogarnęła ją jeszcze większa złość. Zawróciła 
i stanęła przed nim, a jej zielone oczy ciskały błyskawice. 

- Jak pan śmiał! Jak pan mógł zalecać się do mnie, w do­

datku przy Jessie! Jak pan śmiał? 

- Dlaczego tak zrobiłem? Oczywiście wiem dlaczego - od­

powiedział cicho. 

- Jest pan żonaty! 

Krzyk Fern rozległ się echem dokoła. 

- To prawda - przyznał obojętnie, jakby wyznawał coś, co 

jego bezpośrednio nie dotyczyło. - Ale to nie znaczy... 

- Co nie znaczy? - spytała ze złością. - Pewnie to nie zna­

czy, że nie może pan mieć kogoś na boku - mnie na przykład? 
A Jessie ma sobie spokojnie siedzieć i to wszystko oglądać? 
Trudno się dziwić, że wygląda jak zaszczute zwierzątko. Trudno 
się temu dziwić, skoro ma pana za męża. 

- Fern, nic nie rozumiesz. - Postąpił krok w jej kierunku, 

ale ona jeszcze szybciej się cofnęła. - To jest małżeństwo tylko 
na papierze... Zostaliśmy zmuszeni do zawarcia ślubu z waż­
nych powodów. Nie mogę ci teraz powiedzieć jakich, ale każde 
z nas ma własne życie. 

- To znakomity układ, zwłaszcza dla Quinna Gallaghera. 

Tylko że mnie nie interesują cudzy mężowie. Jessie nie zasłu­
żyła sobie na podobne traktowanie, a ja... na mnie też spadło 

background image

110 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

przy okazji trochę tego brudu. Jeśli dotknie mnie pan jeszcze 

choć raz, zacznę krzyczeć! Oskarżę pana o napastowanie mnie! 

Proszę sobie natychmiast stąd iść. 

- Fern, ty nic nie rozumiesz. 
- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się czuję winna wobec 

Jess za to, co się wydarzyło między nami. A teraz chcę panu 

tylko powiedzieć, że bez względu na to, co czuję, bez względu 

na to, co kiedykolwiek czułam, wszystko między nami skończo­

ne. Na zawsze. 

- Na zawsze? - zapytał głuchym głosem. Widać było, że 

sprawiło mu to ból. 

- Na zawsze - wyszeptała z rozpaczą w głosie i zawróci 

w kierunku domu. 

Była to najdłuższa droga, jaką pokonała w swym życiu. 

Quinn nie poszedł za nią. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Następnego dnia przyszły z Sydney pomyślne wiadomości. 
Wszystko wskazywało na to, że stan zdrowia Sama się po­

prawia. Quinn Gallagher tak dobrze oczyścił ranę, że nie było 
śladu infekcji. 

Fern z ulgą odebrała te wiadomości, nie mogło to jednak 

rozproszyć czarnych chmur, jakie nad nią zawisły. 

Następne dwa dni wlokły się niemiłosiernie. 
Krążyła między domem i szpitalem, planując w taki sposób 

odwiedziny u ciotki, by nie spotkać przypadkiem Quinna. 

Tak jak się spodziewała, ciotka była przerażona, gdy dowie­

działa się o zerwaniu zaręczyn. 

- Nigdy nie byłam tym zachwycona - mówiła, trzymając 

trzęsącą się dłonią rękę Fern. - Ale jednak miałam nadzieję... 

- Miałaś nadzieję, że wyjdę za mąż - dokończyła Fern - ale 

ja przecież nie muszę koniecznie wychodzić za mąż. 

- Może pojawi się ktoś inny - westchnęła ciotka. - Obym 

tylko tego. dożyła. 

- Dożyjesz z pewnością, jeśli tylko zgodzisz się na operację. 
- Sama nie wiem... - Jej głowa osunęła się na poduszkę, a 

z policzka spłynęła łza. - Pewnie mnie w końcu przekonasz 
- wyszeptała. - Ale teraz zostaw mnie już. Trochę się prześpię. 

Ciotka była coraz słabsza. 
Powinna już być dawno w Sydney, myślała Fern ze smut-

background image

112 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

kiem. Och, gdyby tak był jakiś sposób zabrania stąd ciotki, bez 

pytania jej o zdanie! Ale to nie wchodziło w grę. 

Wkrótce po tej rozmowie Fern wyszła z pokoju. 

- Doktor Gallagher chce z tobą rozmawiać - oznajmiła jej 

Geraldine na korytarzu. - Prosił, żebyś zaczekała na niego. 

- Jeżeli doktor Gallagher chce rozmawiać o zdrowiu mojej 

ciotki, najlepiej będzie, jeżeli spotka się z moim wujem - od­

parła Fern. - Ja nie mam zamiaru rozmawiać z doktorem Gal-

lagherem na żaden temat. 

Wyszła z głową podniesioną do góry, nie zwracając uwagi 

na zdumione spojrzenie Geraldine, a potem wsiadła do samo­

chodu i wybuchnęła płaczem. 

Najstraszniejsze były noce. 

Godzinami nie mogła zasnąć, a gdy w końcu jej się to uda­

wało, nawiedzały ją koszmarne sny. Gdy więc wuj próbo­

wał obudzić ją tej nocy, minęło trochę czasu, zanim zrozu­

miała, że jego wołanie nie jest częścią kolejnego sennego kosz­

maru. 

- Fern! 

Głos wuja przedarł się w końcu do jej świadomości. Usiadła 

na łóżku, szukając półprzytomnie lampki nocnej. 

Ciotka! Coś złego musiało się stać z ciotką. Koszmary, jakie 

ją nawiedzały we śnie, okazały się prawdziwe. Ciotka umarła 

i ktoś zadzwonił z tą wiadomością ze szpitala... 

Dotarła do schodów sparaliżowana strachem. Patrzyła na 

stojącego na dole wuja, oczekując potwierdzenia swoich obaw. 

Twarz wuja jednak była spokojna. 

- Co się stało? - spytała w końcu. 

- A może byś ubrała się i wyruszyła ze mną na pomoc? 

Fern z trudem przychodziła do siebie. 

— Na pomoc? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 113 

- Widzisz, może to fałszywy alarm - tłumaczył wuj - ale 

muszę przyznać, że trochę się niepokoję... 

- O ciocię? 
- Ależ nie! - Potrząsnął głową. - Rozumiesz, nie mogłem 

zasnąć, bo właśnie rozmyślałem o niej, więc zszedłem do kuch­
ni, żeby zrobić sobie herbaty, no i zobaczyłem światło u Billa 
Fenelly'ego. 

Bill Fenelly miał dwadzieścia parę lat i od kiedy jego siostra 

wyszła za mąż, mieszkał samotnie. Fern przypomniała sobie, że 
Bill ma astmę. 

- Widzisz, on jest bardzo schorowany. Tuż przed twoim 

przyjazdem miał zapalenie płuc. Długo nie mógł dojść do siebie. 
Doktor Gallagher nadal się o niego niepokoi. Był tam parę dni 
temu i chciał go wziąć do szpitala, ale Bill się nie zgodził. Ma 

już po dziurki w nosie chorowania. Widziałem go dziś wieczo­

rem w sklepie. Wyglądał strasznie, gorzej niż Maud, i bardzo 
kaszlał. Powiedział mi, że wraca do domu i kładzie się do łóżka, 
a teraz palą się u niego światła. 

- Pewnie zapomniał je zgasić. 
- Nie znasz Billa Fenelly'ego - wuj mówił zdenerwowanym 

głosem. - On pochodzi ze skąpej rodziny. Jeszcze żaden Fenelly 
nie poszedł spać, nie zgasiwszy przedtem światła. 

- Spróbujmy więc do niego zadzwonić. 
- Już to dawno zrobiłem - odpowiedział stary farmer, zdej­

mując płaszcz z wieszaka przy drzwiach. - Nikt nie odpowiada. 
Miło by mi było, gdybyś ze mną poszła. Ja w każdym razie już 
tam idę. 

- Ależ oczywiście, pójdę z tobą - powiedziała. 

Dom Billa był zamknięty. W środku panowała cisza. 

Pukanie ich pozostawało bez odpowiedzi. Al Rycroft zaczął 

więc rzucać kamyczki w okno sypialni. Nikt jednak nie wyjrzał. 

background image

114 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- On już pewnie nie żyje. - Stary farmer spuścił nisko głowę. 

- Narobiliśmy takiego hałasu, że umarły by już z grobu powstał. 

- Może by zadzwonić do Quinna? - odezwała się niepew­

nym głosem Fern. 

- A to po co? - Al zniknął w tej chwili w szopie, oświetlając 

sobie drogę latarką. Po chwili wrócił, niosąc żelazny drąg. - Do-

staniemy się teraz do środka, a na miejscu jest wykwalifikowany 

lekarz. Czego nam więcej potrzeba? 

- Wujku, co ty chcesz robie z tym drągiem? 

- Wyważę drzwi! 

- A jeśli on poszedł na noc do siostry? 

Al chwilę się zawahał. 

- Wiesz, nawet mi to nie przyszło do głowy. Miejmy na­

dzieję, że masz rację, ale skoro już tu jesteśmy, lepiej sprawdzić, 
co się stało. 

Miał już dosyć rozważań. Podważył drzwi i pchnął. 
Rozległ się trzask, posypały się kawałki starego tynku i drzwi 

ustąpiły. 

Bill nie pojechał do siostry. 

Leżał na podłodze w kuchni. Miał szarą twarz, a podłoga 

wokół jego głowy spryskana była krwią. Atak kaszlu zapewne 

już minął. Bill oddychał teraz chrapliwie, z trudem łapiąc po-

wietrze. 

Dobrze, że wuj postawił na swoim. 

- Co się stało? 

Al Rycroft uklęknął przy Billu, biorąc go za ramiona. 

- Co ci jest, chłopaku? 
Bill milczał. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Al 

spojrzał rozpaczliwie na Fern, ona zaś rozglądała się po kuchni, 

szukając lekarstw, które każdy astmatyk miewa pod ręką „na 

wszelki wypadek". Przy ciężkich dolegliwościach był to zazwy­

czaj salbutamol, pompa i rozpylacz. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 115 

- Bill, gdzie są twoje lekarstwalllfipczy w sypialni?- spy-

tała. 

Bill skierował oczy ku górze i dalej walczył o życie, próbu­

jąc złapać powietrze. 

Fern popędziła na górę. To, czego szukała, leżało przygoto­

wane na nocnym stoliku. 

W kilka sekund była z powrotem. Przykucnęła przy Billu 

i zaczęła mu nakładać maseczkę na twarz. 

- Teraz już będzie dobrze - powtarzała. - Nie pozwolimy 

ci umrzeć. 

Nie rozumiała, co się stało. Doświadczeni astmatycy wiedzie­

li, kiedy przychodzi atak. I dlaczego kaszlał krwią? 

Dotknęła jego czoła. Musi mieć dużą gorączkę. 

Czyżby nawrót zapalenia płuc? 

- Bill, musimy pojechać do szpitala - powiedziała. 

- Może lepiej by było, gdyby doktor Gallagher przyjechał 

tu karetką? - spytał wuj. 

Fern potrząsnęła głową. 

- Zadzwoń, proszę, i powiedz, że zaraz przyjedziemy. Im 

szybciej się znajdzie w szpitalu, tym lepiej. 

Quinn zadał Alowi w czasie rozmowy trzy krótkie pytania, 

a potem Al usłyszał tylko zwięzłe polecenie: 

- Proszę go natychmiast przywieźć. 

Al Rycroft zastosował się do polecenia dosłownie. Prowa­

dził samochód jak szalony, trzymając bez przerwy rękę na kla­

ksonie. 

Fern siedziała z tyłu razem z Billem, przytrzymując mu ma­

seczkę i dodając otuchy. Przez cały czas zastanawiała się, co się 

chłopakowi mogło stać. 

Był trzy lata od niej młodszy i dobrze go znała. Pamiętała, 

że zawsze miał astmę, ale specjalnie mu to nie przeszkadzało. 

background image

1 1 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 

Grał w piłkę nożną i krykieta. Nie zwalniał tempa i nie ustępo­

wał innym. A teraz... 

Teraz jakby zmalał. Podtrzymywała go ramieniem i wyda­

wało się jej, że straszliwie schudł. 

Czy mogło to sprawić zapalenie płuc? Chyba nie... Jeden, 

atak choroby, nawet gdyby teraz nastąpił nawrót, nie może 

spowodować aż tak dużego spadku wagi. 

Quinn z pewnością wykluczył końcowe stadium raka. Cóż 

więc mu jest? 

Choroba legionów? AIDS? Papuzica? 

Quinn na nich czekał. Gdy tylko samochód zahamował 

otworzył tylne drzwi. 

Miał już przygotowany tlen. Założył Billowi maskę tlenów* 

a Fern pomogła mu położyć chłopaka na noszach. 

Wiedziała, że musi zostać. Wystarczyło jej jedno spojrzeni 

na Quinna. Patrzył posępnym wzrokiem, miał ściągnięte rys 

twarzy. Niewykluczone, że ona mogła być tego powodem, cho*. 

niedawny wypadek z Billem wystarczył. 

To nie był zwykły atak astmy. 

Po raz pierwszy zrozumiała, co to znaczy być jedynym le­

karzem w takim miejscu jak Barega. Nikogo do pomocy i tylko 

w skrajnych wypadkach samolot, który może zabrać pacjentów 

na stały ląd. Na samolot trzeba czekać, a gdy już nawet przyle­

ciał, pacjenci mogli nie zgodzić się na podróż. I wielu tak właś­

nie postępowało. 

Jak ciotka Maud... 

- Serdecznie dziękuję, ale chcę tutaj żyć i tutaj umrzeć. Nie 

życzę sobie, żeby jacyś ludzie z Sydney czy skądś tam jeszcze 

grzebali mi w brzuchu i coś tam wynajdywali. 

Fern słyszała te słowa wiele razy. Starzy mieszkańcy wyspy 

mówili tak nawet wówczas, gdy nie było tu stałego lekarza. 

Quinn Gallagher był więc dla wyspy błogosławieństwem. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 117 

- Co się z nim dzieje? - spytała Fern cicho, gdy wieźli Bfilte 

szpitalnym korytarzem. - Nie mogę się w tym połapać. 

Quinn zerknął na pacjenta i skrzywił się. 
- Bóg jeden raczy wiedzieć - odparł. - Choruje już od mie­

sięcy, ale nigdy jeszcze nie był w takim stanie jak dziś. Byłbym 
bardzo wdzięczny, gdyby mogła tu pani zostać na chwilę. 

Nie mogła odmówić jego prośbie. 
Mieli pod opieką pacjenta w stanie krytycznym, któremu nie 

byli w stanie postawić diagnozy... 

W Sydney zwołałaby konsylium. Zaprosiłaby najwybitniej­

szych lekarzy. 

Tutaj był tylko Quinn i ona. 
- Zaczekam na ciebie przed szpitalem - odezwał się wuj. 
- Niech pan wraca - powiedział Quinn. - Ktoś ją zawsze 

wiezie. Albo ja, albo któraś z pielęgniarek. 

Wiedziała, że musi się na to zgodzić. Trzeba było zapomnieć 

prywatnych sprawach. Najważniejszy jest teraz Bill. Od pięciu 

minut dostawał już tlen, a mimo to był nadal siny na twarzy 
i zupełnie pozbawiony sił. 

- Chyba trzeba podać adrenalinę - mruknął Quinn. 
- Zajmę się tym - zaproponowała. 
Łatwo było jej to zrobić, gdyż wokół wszystko tak przygo­

towano, by nawet lekarz nie znający szpitala mógł w razie na­
głego wypadku zabrać się od razu do ratowania życia pacjenta. 

Sięgnęła po strzykawkę. 

Dopiero po dwóch godzinach mogli stwierdzić, że Bill bę­

dzie żył, przynajmniej na razie. Fern była już zupełnie wykoń­
czona. Dała z siebie wszystko. 

Bill zapadł wreszcie w niemal normalny sen. 
- Tym razem się udało - rzekł Quinn, gdy wyszli na ko­

rytarz. 

Z Billem została pielęgniarka, która miała siedzieć aż do 

background image

118 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

rana. Powróciło znowu zapalenie płuc. Tylko dlaczego? Dla­

czego? 

Szli wolno obok siebie, a napięcie, jakie panowało między 

nimi, zniknęło bez śladu. Zastanawiali się teraz tylko nad cho­

robą Billa. 

- Może to nowotwór? - myślała głośno Fern, ale Quinn 

potrząsnął głową. 

- Nic na to nie wskazuje. Kiedy Bill zaczął tracić na wadze, 

wysłałem go na kilka dni do Sydney. Rentgenolodzy nic nie 

znaleźli. Antybiotyki przerywają zapalenie płuc, ale teraz to już 

trzeci nawrót. Musi być jakaś przyczyna. 

Przerwał i włożył ręce głęboko do kieszeni. Mimo przyćmio­

nego światła doskonale było widać napięcie i zmęczenie na jegc 

twarzy. Stanął i oparł się o ścianę. Musiał być wykończony. 

- Kiedy Bill był w Sydney, jeden z lekarzy zaczął podejrze­

wać, że cierpi on jedynie na mikoplazmatyczne zapalenie płuc 

i że ostatnim razem leczyłem go za krótko antybiotykami. Ale 

od tej pory przyjmuje je niemal stale, lecz mimo to znowu 

zachorował. Wydaje mi się... Będę chyba musiał znowu go 

wysłać do Sydney. Tylko tak sobie myślę, że przyjdzie wkrótce 

potem wiadomość o jego śmierci. Lekarze w Sydney nie wiedzą 

wiele więcej ode mnie. 

Nie było wątpliwości, że należy do lekarzy, którzy się trosz­

czą o swoich pacjentów. Był teraz wyraźnie przybity. 

- Co powoduje krwioplucie? - spytała. 

Cierpiący na zwykłe zapalenie płuc nie wykasływali, jak Bill,, 

śluzu z krwią. 

- Może je wywołać kaszel albo też powtarzająca się infekcja 

- wyjaśnił Quinn. - Ma tak suchy kaszel, że mogą przy nim 

pękać małe naczynka krwionośne. 

- A czy brał pan pod uwagę AIDS? 

- Oczywiście, że tak. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 119 

Quinn nie robił wrażenia dotkniętego. Wręcz przeciwnie, 

sprawiał wrażenie zadowolonego z możliwości przemyślenia 
całej sprawy raz jeszcze z innym lekarzem. Teraz zaczął wyli­
czać na palcach: 

- No więc nie jest nosicielem wirusa HIV, nie ma gorączki 

Q ani legionelli, ani też choroby papuziej. Tomografia kompu­
terowa klatki piersiowej i brzucha nic nie wykazała. Serologia 

mikoplazmy i brucelozy jest normalna. Dwa razy dziennie do­

staje aminofylinę, a także rozszerzacz oskrzeli i inhalator stery­
dowy. Jeszcze pół roku temu astma była pod kontrolą. Ale już 
nie jest. Stracił przy tym na wadze ponad dwadzieścia pięć kilo 

i nadal chudnie. W plwocinie jest tylko słaby wzrost paciorkow­

ca beta hemolizującego grupy D, a ostatnia analiza wykazała, 
że poziom leukocytów był w normie. 

- A czy nie myślał pan o gruźlicy? - spytała Fern. 
- Próba tuberkulinowa była dodatnia - przyznał. - Wysłali­

śmy jednak płyn opłucnowy do badania cytologicznego i wynik 
był ujemny. Biopsja opłucnej i bronchoskopia nic nie wykazały. 
Jeżeli wyślę go teraz do Sydney, szpital straci masę czasu na 
powtórzenie wszystkich badań, a w międzyczasie... 

- W międzyczasie Bill umrze - orzekła Fern. - Za późno 

już jest na robienie nowych badań. 

- Może więc za późno już jest, żeby ratować mu życie... 
Zapadła cisza. 
- Ma sporą gorączkę - odezwała się w końcu. 
- Ma ją właściwie przez cały czas. Nawet wtedy, kiedy 

minęło zapalenie płuc, czasem miał w nocy trzydzieści dziewięć 
stopni - powiedział. - Oglądałem go w dzień po pani... niedo­
szłym ślubie, bo obawiałem się, czy przypadkiem nie jadł tych 

przeklętych ostryg. Ale on nawet nie wybierał się na wesele. 
Miał podwyższoną gorączkę. 

- Ale próba tuberkulinowa była dodatnia... 

background image

120 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Połowa ludzi na świecie ma dodatnią próbę tuberkulinową 

- oświadczył - ale to nie oznacza, że prątkują. 

- Ale znaczy to też, że gruźlica nie została wykluczona. 

Fern myślała gorączkowo, starając się dociec prawdy. 

- Próby były ujemne... 

- To się zdarza mimo postępującej choroby - powiedziała. 

Myślała teraz o wykładach, których przed laty słuchała na 

studiach. Zapomniała za to zupełnie o tym, co zaszło między 

nią a Quinnem. 

- Zdarza się, że kuracja przeciw astmie może rozbudzić 

gruźlicę - mówiła. - Zostało to udowodnione. 

Quinn, zapatrzony w twarz Fern, próbował śledzić bieg jej 

myśli. 

- Jeden z moich profesorów - mówiła dalej - powtarzali 

zawsze, że nie wolno dopuścić do tego, żeby umierał cz-

wiek z gorączką, której przyczyn nie znamy, jeśli nie rozwa-
ży się przedtem możliwości gruźlicy i nie zastosuje potroj-

nej terapii. Był to starszy człowiek, który wierzył we własną 

intuicję. 

- A więc... 

Quinn nie wyrażał własnego zdania. Słuchał nadal. 

- A więc - powiedziała - albo położymy krzyżyk na Billu 

i wyślemy go do Sydney, mając przy tym nadzieję, że przetrzy­

ma podróż, albo zajmiemy się jego leczeniem tutaj. Mocnymi 

środkami walczyć będziemy z zapaleniem płuc, ale jednocześ­

nie zaczniemy leczyć gruźlicę. Intuicja mówi mi, że to gruźlica. 

Wyślemy na posiew płyn opłucnowy, ale nawet gdyby próba 

była ujemna, nie zaprzestaniemy leczenia. 

- Nie mamy przecież pewności... 

- Czy mamy jednak pewność, że to co innego? Jaki mamy 

wybór, panie doktorze? - spytała pewnym siebie głosem, wręcz 

z niejaką wyższością. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 121 

Quinn patrzył na nią takim wzrokiem, jakby widział ją po 

pierwszy. 

- W jakiej dziedzinie pani się specjalizuje? 

- Mam za sobą połowę interny. - Uśmiechnęła się. - Za rok 

będę miała specjalizację. 

- Specjalizację... - powtórzył. - Czy pani sobie zdaje spra­

wę, co by to mogło dla nas oznaczać? 

- Dla nas? 

- Dla nas - potwierdził pewnym głosem. - Słuchaj, Fern, 

jestem chirurgiem.Masz za sobą anestezjologię,mogłabyś mi 

więc pomagać podczas operacji, a do tego masz specjalizację. 

Mój Boże, to fantastyczne! 

- Jeszcze nie mam. 

- Nie szkodzi. Wkrótce będziesz miała. Brakuje nam tylko 

położnika. Moglibyśmy wtedy zapewnić pełne usługi medycz-

ne. Oczywiście, musielibyśmy spędzić przedtem rok w Sydney. 

Kończyłabyś specjalizację, a ja douczyłbym się położnictwa 

i pediatrii. Gdyby tylko można było znaleźć tutaj na ten czas 

zastępstwo... 

- Jessie wróciłaby z nami do Sydney, jak sądzę? - spytała 

Fern, przyglądając mu się badawczo. 

Quinn potrząsnął głową. 

- Ależ nie, ona by tu została. 

- Bez męża? 

Jej słowa podziałały jak uderzenie. Quinn cofnęła się o krok. 

Cały jego entuzjazm zniknął bez śladu, a twarz była znowu szara 

i zmęczona. 

- Jessie nie ma nic przeciwko temu - odezwał się po 

chwili. 

- Ale ja mam, ze względu na nią. - Jakimś cudem mówiła 

suchym i oficjalnym tonem. - Czy pomoże mi pan w skomple­

towaniu listy leków dla Billa? - spytała. - Jeśli tak, zabierzmy 

background image

1 2 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

się do tego od razu i proszę znaleźć kogoś, kto odwiezie mnie, 

do domu. Nie mam czasu na stanie w korytarzu i przysłuchiwa-

nie się pańskim planom porzucenia osoby, która najwyraźniej 

pana kocha. 

Quinn zostawił jej wolną rękę przy układaniu listy leków. 

- Gdyby to był wypadek samochodowy, oczekiwałbym 

od pani ścisłego podporządkowania się moim poleceniom - po­

wiedział krótko. - W tym jednak wypadku pani ma głos decy­

dujący. 

Fern spędziła sporo czasu, ustalając listę. Nie leczyła dotych­

czas wielu gruźlików. Gdy wreszcie wstała od biurka, spostrzeg­

ła na sobie wzrok Quinna. 

- Odwiozę panią - powiedział. 

- A jeśli stan Billa się pogorszy? 

- Zajrzę do niego przed wyjściem. Zostaje pod opieką pie-

lęgniarki, a ja mam przy sobie telefon komórkowy. 

- A czy nie mogłaby mnie odwieźć pielęgniarka, a pani 

został z Billem? 

- Pielęgniarka? Siostra Haynes potrafi jeździć tylko na ro-

werze. Nie pozostaje więc pani nic innego, jak tylko skorzystać 

z mojej propozycji. 

- Pójdę więc na piechotę. 

- Czy pojedzie pani ze mną dobrowolnie, czy mam użyć 

siły? 

W oczach Quinna błysnęły iskierki radości. 

- Czy to groźba? 

- A cóż by innego? Zna mnie przecież pani nie od dzisiaj. 

Była to cudowna noc. 

Gdyby Quinn nie był żonaty, byłaby to naprawdę czarowną 

noc. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 123 

Ale był przecież żonaty. Usiadła, jak tylko mogła najdalej od 

niego. 

Bała się. 

Quinn nie odzywał się. Był smutny i ponury. Od czasu do 

czasu rzucał tylko spojrzenie na siedzącą przy nim dziewczynę. 

Gdy zatrzymali się przed domem państwa Rycroftów, chciała 

otworzyć drzwi samochodu. 

Drzwi były zamknięte. 

- Czy mógłby mnie pan wypuścić? - spytała lodowatym 

tonem. 

- Zrobię to, ale musi pani najpierw ze mną porozmawiać. 
- Proszę więc mówić. 

Zacisnęła kurczowo palce. 

Położył obydwie ręce na kierownicy i patrzył przed siebie. 

Odnosiło się wrażenie, że zmaga się sam z sobą, że zbiera 

myśli, zanim coś powie. 

Patrzyła na niego i czuła, że złość jej powoli mija. Rozluźniła 

palce. 

- Chciałbym bardzo, żebyś została na wyspie - odezwał się 

w końcu. - Wszyscy tego pragną, a ja najbardziej. 

- Tylko że ja tego nie chcę. 
- Czy zmieniłabyś zdanie, gdybym ci powiedział, że się 

w tobie zakochałem? 

Patrzył nadal przed siebie, jakby szukał czegoś pośród czar­

nej nocy, która rozpościerała się dookoła. 

- Zakochałem się w pannie młodej, ubranej w śliczną białą 

suknię - mówił cicho. - W najśliczniejszej pannie młodej, jaką 

można sobie wyobrazić. W dziewczynie, która się czegoś stra­

sznie bała. Zakochałem się tak bardzo, że nic już na to nie mogę 

poradzić, choć próbowałem. 

- Nie wierzę - szepnęła. 
- Chcesz powiedzieć, że nie czujesz podobnie? - spytał ci-

background image

124 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

cho. - To ja ci nie wierzę. Spojrzałaś na mnie w kościele i... 

stało się. Przecież i ciebie, i mnie porwała jakaś wielka, potężna 

siła... 

- I dlatego muszę szybko wrócić do Sydney - szepnęła. 

- Myślę, że to rozumiesz. 

- Chcesz powiedzieć że czujesz to samo co ja? 

W jego głosie zadźwięczała ulga. 

- Tak, pociągasz mnie - odpowiedziała głosem pełnym go-

ryczy. -1 cóż z tego? Takie rzeczy mijają po tygodniu. 

- Zobaczysz, że nie... 

Pobladła i znowu zacisnęła mocniej palce. 

- Powiedz mi, czy jesteś żonaty z Jessie, czy nie? 

Zapadła długa, bardzo długa i ciężka cisza. Quinn walczył 

z sobą, a gdy się odezwał, czuć było, że odniósł porażkę. 

- Nasze małżeństwo jest małżeństwem tylko na papierze. 

- Ale ona tu nadal jest i nie zamierza stąd wyjechać. Gdzie 

ma być więc moje miejsce? Czy to ma być z twojej strony taki 

mały skok w bok, czy też masz zamiar pojąć mnie za drugą 

żonę? 

- Jessie to zrozumie. Ona wie, co ja czuję. A zresztą, zapytaj 

ją o to sama. 

- Świetny pomysł! Pójdę do Jessie z pytaniem, czy nie ma 

nic przeciwko temu, że zabiorę jej męża! Pan chyba zwariował, 

panie doktorze. To miła i dobra dziewczyna. Quinn, nie jesteś 

jej wart... 

- Kiedy to małżeństwo dawno już się skończyło. 

Fern potrząsnęła głową. 

- Niech pan posłucha! W Australii obowiązują prawa. Jedno 

z nich mówi, że małżeństwo musi żyć dwanaście miesięcy w se­

paracji, zanim wystąpi o rozwód. W separacji, panie doktorze, 

a więc w osobnych mieszkaniach! Czy zamierza to pan zrobić? 

Żyć w separacji? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAZ 125 

- Nie możemy tego zrobić. Musisz to zrozumieć. 
- Nie bardzo wiem, co mam zrozumieć - głos Fern załamał 

się. - Nic z tego nie rozumiem. Wiem tylko to, że muszę stąd 

jak najszybciej wyjechać. Nie potrafię tak dłużej! - Zaczęła 

szarpać drzwi samochodu. - Proszę mnie wypuścić. Proszę mi 

dać odejść. 

- Odejść? - powiedział martwym głosem. - Odejść? - Po­

trząsnął głową. - Powiedziałem ci przecież, że zakochałem się 

tak bardzo, że nic już na to nie można poradzić. Pozwolę ci 

wysiąść, nawet wrócić do Sydney, ale nigdy nie pozwolę ci 

odejść. 

Dotknął delikatnie jej włosów, jakby dotykał czegoś cennego 

i nad wyraz drogiego. 

- Teraz idź - powiedział. - Ale błagam, nie odchodź na 

zawsze. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Przez całą noc Fern nie zmrużyła oka. Powzięła za to kilka 

trudnych decyzji. 

Następnego ranka pojechała do szpitala. Najpierw odwiedzi-

ła Billa. 

Młody człowiek spał twardo, osłabiony najwyraźniej wyda-

rzeniami poprzedniej nocy. 

Z ulgą stwierdziła, że objawy astmy ustąpiły i Bill nie ma 

kłopotów z oddychaniem. Miał jednak nadal suchy, uporczywy, 

męczący kaszel i jego poduszka była poplamiona krwią. 

Spojrzała na wykres temperatury. Miał nadal bardzo wysoką 

gorączkę. 

Wyszła po cichu, nie budząc Billa. 

Ciotka Maud leżała wsparta o poduszki. Przed sobą miała 

otwartą gazetę, nie czytała jej jednak. Wyglądała przez okno, 

patrząc na daleki ocean. 

Fern podeszła do okna i otworzyła je szeroko,by wpuścić 

do pokoju zapach morza.- Chciałam sama to zrobić, 

kochanie - powiedziała ciotka- ale nie miałam siły wstać. 

- Ciociu, koniecznie trzeba ci wszczepić bypass - powie­

działa Fern cicho i wzięła ciotkę za ręce. - Naprawdę nie ma 

innego wyjścia. 

Ciotka pokiwała głową. 

- Wiem o tym. - Spojrzała znowu na morze. - Chciałabym 

tylko... 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄZ  1 2 7 

Fern przytuliła ją do siebie. 

- Obiecuję ci, wrócisz tu. Na tę swoją wyspę, nad to morze... 
- A ty? Dlaczego nie chcesz tu wrócić? Dlaczego nie wra­

casz do domu? 

Zapadła cisza. 
Po policzkach ciotki Maud płynęły wolno łzy. 
- Nie miałabym tu pracy. Jest tu przecież teraz doktor Gal-

lagher. 

- Mówił, że zaproponował ci współpracę. 

Fern zagryzła wargi. 
- Czy powiedział ci też, że jest żonaty? 
Ciotka płakała cicho. 
- Wiem, że jest żonaty. No i co z tego? 
- Ciociu, musisz mi wierzyć, ja naprawdę nie mogę tu zostać 

- odezwała się Fern po chwili milczenia. 

Ciotka Maud westchnęła ciężko. 
- Żebyś ty wiedziała, jak bardzo chcieliśmy mieć dzieci. 

Kiedy zginęli twoi rodzice, powiedzieliśmy sobie, że będziemy 
mieć chociaż córkę, którą pokochamy jak rodzone dziecko. 

Tylko że... ty byłaś zawsze tak daleko. Wznosiłaś między siebie 

I nas wysoki mur. Zbudowałaś mur, przez który nie potrafiliśmy 
nic przedostać. Nikt zresztą nie umiał tego zrobić. 

Fern przełknęła ślinę. 

- Ale... ja was bardzo kocham - powiedziała w końcu. -

Suma chyba o tym wiesz. 

- Widzisz, tylko ty nigdy niczego od nas nie chciałaś. Nie 

chciałaś być od nas zależna, nigdy nie chciałaś brać, chciałaś 
tylko dawać. Wydawało ci się zawsze, że jeśli coś od kogoś 
przyjmiesz, będzie cię można wtedy zranić. Nie chcesz naszej 

miłości... 

- Ależ chcę! 
- Nie chcesz - powtórzyła cicho ciotka. - A najbardziej boję 

background image

128 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

w czasie ceremonii za-

się, że nie zechcesz nigdy przyjąć od nikogo miłości.Czy po-

trafisz komuś zaufać? Czy zgodzisz się być kiedykolwiek od 

kogoś zależna? 

- Myślę... myślę... mam nadzieję, że nie - odpowiedział, 

starając się przybrać niefrasobliwy ton. 

Gdyby tylko ciotka wiedziała, jak jej siostrzenica zmieniła, 

się przez ostatnich parę dni... 

Jedyne, o czym teraz marzyła, to móc przez resztę swego 

życia polegać na Quinnie Gallagherze. Chciała, by ufali sobie 

nawzajem i byli od siebie nawzajem zależni. Pragnęła tego tak 

bardzo... Aby dwoje stało się jednym 

Pierwszy raz w życiu zaczęła się zastanawiać nad prawdzi-

wym znaczeniem słów, wypowiadanych 

ślubin. 

- Powiedz, proszę, czy pojedziesz do Sydney na operację? 

- spytała, unikając wzroku ciotki. - Samolot pasażerski przyla­

tuje w piątek. Moglibyśmy zorganizować wtedy twoją podróż. 

Obiecuję ci, że stale będę przy tobie. 

- Ale... 

- Postanowiłam wyjechać w piątek. 

jechała ze mną. 

- Pojedziesz i tak? 

- Muszę. 

- A jeśli nie pojadę? 

- To umrzesz. 

- Dobrze, pojadę więc. - Ciotka przym 

choćby mnie to miało zabić. Ale pamiętaj! Obiecałaś 

na wyspie. Nie zwalniam cię z tego. 

- Nie sądzę... Nie mam zamiaru wychodzić za 

Ciotka pokiwała smutno głową. 

- Kochanie, pamiętaj. Obiecałaś, cokolwiek by 

stało. Widzisz - ciągnęła - dawać jest dużo łatwiej 

Chciałabym, żebyś 

knęła oczy. - Pojadę 

wziąć ślub 

mąż. 

się ze mną 

niż brać. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

129 

Pamiętaj, jeśli nie nauczysz się także brać, nigdy nie będziesz 

szczęśliwa. Zgodzę się na tę operację ze względu na wujka, 

jesteśmy od siebie zależni. Moja śmierć sprawiłaby mu ból, 

a tego nie chcę. Potrzebuje mnie, a ja potrzebuję jego. Kochanie, 

spróbuj znaleźć podobną miłość. 

- Spróbuję - szepnęła Fern, zdając sobie sprawę, że w życiu 

jeszcze tak bardzo nie kłamała. 

Rozpaczliwie próbowała wcale nie próbować. 

Jessie zauważyła ją, gdy Fern wyjeżdżała ze szpitala. 

- Zatrzymaj się! - krzyczała z daleka. 

Fern opuściła szybę samochodu, gdy Jessie do niej podbiegła. 

- Poczekaj chwilę, proszę cię. Muszę z tobą porozmawiać. 

- Nie bardzo mam czas - zaczęła Fern, patrząc na zegarek. 

Miałam przygotować lunch wujowi. 

Bała się, że za chwilę może spotkać Quinna i chciała odje-

chać jak najprędzej. Jedno spojrzenie na twarz Jess wystarczyło 

jednak, by została. 

- Widzę, że dałaś sobie zrobić mastektomię - zażartowała, 

idąc za Jess szpitalnym korytarzem. 

Jessie nie przytulała już do piersi małego wompata. Widać 

było, że jest przygnębiona. 

- Mój wompat nie żyje - odpowiedziała smutnym głosem. 

Właściwie od początku było wiadomo, że nie ma wielkiej 

szansy na przeżycie. Został chyba znaleziony dopiero w kilka 

godzin po stracie matki i był zupełnie odwodniony. Nie udało 

mi się znaleźć dla niego odpowiedniej mieszanki antybiotyków. 

Miał biegunkę, biegunka spowodowała owrzodzenie jelita, po-

tem wrzody popękały i wykrwawił się na śmierć. 

- A co się stało z jego matką? - spytała Fern. 

- Pojęcia nie mam. 

Jessie prowadziła Fern prosto do kuchni. 

background image

1 3 0 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- A więc twoje nie przespane noce poszły na marne - za-

uważyła Fern. 

- Nigdy się z tym nie zgodzę. - Jessie wzięła na ręce małego 

kangurka, którego Fern pomagała niedawno Quinnowi karmić 

- Tego na przykład udało mi się uratować. Nie będziesz miała 

nic przeciwko temu, że będę go karmić w czasie rozmowy? 

- Oczywiście, że nie. 

Gdy tylko Fern usiadła przy stole, otrzymała zawiniątka 

z małym kangurkiem. 

- Quinn mówi, że świetnie sobie z nim radziłaś. - Widać 

było, że Jess zmusza się do uśmiechu. - Gdybyś nakarmiła 

Waltera, mogłabym przygotować przez ten czas jedzenie dla 

kolczatki - dodała, wręczając Fern małą, plastikową butelkę. 

Na widok butelki Walter otworzył pyszczek i zaczął zapa-

miętale ssać. Wtulił się w ramiona Fern z wyrazem wielkiego 

zadowolenia na mordce. Jess przygotowywała przez ten czas 

mieszankę dla kolczatki. 

Można by przypuścić, że chciała odwlec w ten sposób mo-

ment rozpoczęcia rozmowy. 

- Dlaczego chciałaś ze mną rozmawiać? - spytała w końcu 

Fern. 

Jessie siedziała tyłem i Fern nie widziała jej twarzy, wyczu­

wała jednak jej napięcie. Napięcie i rozpacz. 

- Quinn mówi... że chce, żebyś została, ale ty odmówiła 

ze względu na mnie. 

Fern wstrzymała oddech. Ścisnęło się jej serce, gdy patrzyła 

na opuszczone bezradnie ramiona Jess. 

Jak Quinn mógł coś podobnego zrobić? 

- To nieprawda - powiedziała stanowczym głosem. - Quinn 

jest twoim mężem. Nie mogę pojąć, jak on może... To po prostuj 

nieprawda. 

Głos jej się załamał. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ  1 3 1 

- Cóż, kiedy my nie jesteśmy normalnym małżeństwem -

wyszeptała z trudem Jessie. - Quinn, ja... byliśmy zawsze przy­

jaciółmi. On jest moim kuzynem. A to małżeństwo... jest kon­

tynuacją naszej przyjaźni. Wierz mi. Każde z nas żyje właściwie 

osobno. Jeśli on chce... gdyby on chciał być razem z tobą, ja 

nie mam żadnego prawa mu tego bronić. 

- Ależ przeciwnie - wybuchnęła Fern. - Masz prawo. -

Kangurek poruszył się niespokojnie, ściszyła więc głos. - Quinn 

jest twoim mężem i nie chce się z tobą bynajmniej rozwodzić. 

- To prawda. - Jess pokiwała głową. - Są różne powody, 

dla których nie możemy się na razie rozwieść, ale widzisz... On 

nigdy jeszcze nie był tak pełen życia jak teraz, od kiedy tu 

przyjechałaś. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam. 

- On mnie przecież wcale nie zna. 

- A gdybym ja stąd wyjechała - Jess mówiła z wyraź­

nym trudem - gdybym ja stąd wyjechała, czy wyszłabyś za 

niego? 

- Na pewno nie! 
I choć krzyk ten wyrwał się spontanicznie z głębi serca, Fern 

wiedziała, że inaczej nie umiałaby postąpić. Jessie może oczy­

wiście wyjechać. Cóż jednak by to zmieniło? 

- To ja stąd wyjadę! - oznajmiła. - Wyjeżdżam w piątek. 

Nie umiała pohamować gniewu. Gdyby tylko Quinn tu był, 

chyba uderzyłabym go w twarz, myślała z goryczą. Jak on 

śmiał, jak mógł narażać tę dziewczynę na podobne przeżycia! 

- Wyjeżdżasz? 

- Mieszkam przecież w Sydney. 

- Ale Quinn chciałby, żebyś tu została. 

- Mój wuj i ciotka też by mnie chcieli tu zatrzymać. - Fern 

wyjęła pustą butelkę z pyszczka Waltera, a potem troskliwie 

umieściła zwierzątko w worku. - Ale moje życie... moja pra­

ca... związane są z Sydney. Tu nie jest moje miejsce. Nie wiem, 

background image

1 3 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

co tam sobie Quinn wyobraża, ale to wszystko jest czystym 

szaleństwem. 

- Pocałował cię. Tej nocy, gdy zaatakowały was rekiny. 

- Pocałował - potwierdziła Fern ponuro. - Niestety, pozwoli-

łam mu na to. Byłam wtedy zupełnie wykończona. Nie wiedziałam, 

co się ze mną dzieje, i nie miałam pojęcia, że jest żonaty. Cokolwiek 

sobie Quinn wyobraża, był to tylko pocałunek dwojga obcych sobie 

ludzi. A więc... musicie zadecydować sami, co będzie dalej z wa-

szym małżeństwem, ale mnie to wszystko nie dotyczy. Nie chcę 

w tym brać udziału. Tu nie jest moje miejsce. 

Tu nie jest moje miejsce. 

Ileż to już razy wymawiała te słowa. I nie straciły dotychczas 

aktualności. 

- Jak chcesz - powiedziała Jess tym samym, pełnym smutku 

głosem. - Tak bym jednak chciała... Chciałabym tego ze wzglę­

du na Quinna. 

Urwała. Spojrzała na nią z mocą, o którą Fern nigdy by jej, 

nie podejrzewała. 

- Bardzo bym chciała, żeby Quinn był szczęśliwy - ciągnę­

ła. - Ale gdy mówisz, że ciebie to nie dotyczy i nie chcesz 

w tym brać udziału, to tak sobie myślę, że mam ochotę powie­

dzieć dokładnie to samo. Jeszcze przez parę miesięcy będą ist­

nieć poważne powody, dla których musimy pozostać z Quinnem 

małżeństwem. Ale potem się rozejdziemy i Quinn będzie mógł 

robić, co chce. Zależy mi bardzo, żebyś o tym wiedziała. Gdyby 

to miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. 

Jakie to mogłoby mieć dla niej znaczenie? 

Jeszcze przez parę miesięcy będą istnieć poważne powody 

dla których musimy pozostać małżeństwem... 

Fern wracała wolnym krokiem do samochodu, rozmyślając 

bez przerwy nad tym, co usłyszała. 

background image

133 

Nic z tego nie rozumiała. 

A może Jess jest w ciąży? 

Wyjeżdżała już z parkingu i raptem zwolniła. 

Zobaczyła jakiegoś człowieka... 
Zmarszczyła brwi. 
Coś musiało jej się przywidzieć. Przyhamowała, mijając gę­

ste zarośla, które znajdowały się mniej więcej dwieście metrów 

od wejścia do szpitala. Postać, którą widziała, zniknęła bez 

śladu. 

Zwariowałaś chyba. 

Nie. 

Rozmawiała tak z sobą nie więcej niż pięć sekund. Zatrzy­

mała samochód, zawróciła i pojechała do małego miasteczka, 

odległego od szpitala niecały kilometr drogi. 

Skierowała się prosto na policję. 

Sierżant Russell był wielki, powolny i flegmatyczny. Niejeden 

pryszek dał się już zwieść jego łagodnemu uśmiechowi, sądząc, 

ze sierżant nie potrafi się zdobyć na energiczne działanie. 

Nikt jednak nie działał równie szybko jak on, gdy zachodziła 

taka potrzeba. 

Wysłuchał uważnie krótkiej opowieści Fern, pospiesznie ro­

biąc notatki. 

- Mówisz, że ten ktoś miał z sobą strzelbę - powiedział 

w korku. - Co to była za strzelba? 

- Nie mam pojęcia - odparła. - Może mi się zresztą wyda­

wało. Nie wiem, kto to był. Poczułam po prostu niepokój. Ale 

jeśli to jakiś obcy i będzie chciał strzelać w rezerwacie... 

- Gdyby miał strzelać tak blisko szpitala, jest ryzyko, że 

naboje ze śrutu mogą wpaść przez okno do sal - zasępił się 

sierżant. Westchnął i sięgnął po swoją czapkę. - Chyba powi-

nieniem się tym zająć - powiedział. 

background image

134 

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Dziękuję, panie sierżancie. 

Uśmiechnął się, otwierając jej drzwi. 

- To ja dziękuję. Dobrze, że przyjechałaś choć na tak krótko. 

Aha, jeszcze jedno... 

- Tak? 

Policjant zawahał się. 

- Słuchaj, Fern. Różne rzeczy tu ludzie opowiadają o tobie 

i doktorze Gallagherze. Prawda, że to wszystko plotki? 

- Tak, sierżancie - westchnęła Fern. - To tylko plotki. 

Pokiwał głową, patrząc na nią badawczo. 

- Wiesz, że on jest żonaty? 

- Wiem. 

- I niedługo stąd wyjeżdżasz? 

- Tak, w piątek. 

Znowu pokiwał głową. 

- To dobrze - powiedział, marszcząc czoło. - Wierz mi, 

najlepiej jak będziesz się trzymać od tego z daleka. 

O co mu chodziło? - zastanawiała się Fern w drodze powrot­

nej do domu. 

Najlepiej jak będziesz się trzymać od tego z daleka... 
Było to wyraźne ostrzeżenie. Znała na tyle dobrze sierżanta 

Russella, że tak to właśnie zrozumiała. 

Ale dlaczego miała się trzymać z daleka? Działo się tu coś 

czego nie rozumiała. 

Miała ciągle przed oczami wymizerowaną twarz Jessie i jej 

podkrążone oczy. 

Jessie nie przyszła na jej ślub, a z pewnością została zapro­

szona wraz z mężem. 

Dlaczego więc jej nie było? 

Tego wieczoru Fern pływała bardzo długo. Pływała nawet 

wtedy, gdy ze zmęczenia rozbolały ją mięśnie. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 135 

Delfiny pływały razem z nią, dziś jednak nie skakały. Pły­

wały cicho, jakby wyczuwały, że nie jest w nastroju do za­

bawy. 

Pływała tak, jakby próbowała uciec.przed demonami, które 

ścigały ją, nie dając ani na chwilę spokoju. 

Gdy wyszła wreszcie z wody, znowu były przy niej. 

Tak jak człowiek ze strzelbą. 
Gdy skończyła się wycierać, spojrzała tam, gdzie kończył się 

piasek, a zaczynała trawa i niskie krzaczki. 

Nie widziała go dobrze, było na to za ciemno, pewna jednak 

była, że to ta sama postać - szczupły, wysoki mężczyzna ze 
strzelbą. 

Gdy tylko wróciła do domu, zadzwoniła do sierżanta Rus­

sella. Czuła się coraz bardziej nieswojo. 

- Pojęcia nie mam, kto to może być - odpowiedział po­

licjant. - Przeszukałem zarośla koło szpitala i nic nie znala­

złem. W poniedziałek przyjechało tu około dwustu turystów, 

pewnie to jeden z nich. Nikt jednak nie zawiadamiał nas ani 

o jakichś szkodach, ani o strzelaninie, trudno' by więc było 

wydać nakaz rewidowania kogokolwiek w poszukiwaniu 

broni. A może ten człowiek nosi ze sobą po prostu broń, żeby 

trzymać fason? 

Pożegnał się, a Fern wiedziała, że sierżant Russell, podobnie 

jak ona, nie bierze pod uwagę podobnej możliwości. 

Quinna zobaczyła dopiero w czwartek wieczorem. 

Pakowała rzeczy swoje i ciotki w ponurym nastroju. 

Powinna być wdzięczna, że Quinn zostawił ją w spokoju. 

Ale jakoś nie była. 

Czuła się tak, jak zaraz po śmierci rodziców. Wokół była 

tylko pustka. 

background image

1 3 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Położyła się spać bardzo późno, wiedząc, że i tak nie zaśnie. 

A jutro w południe ona i ciotka miały wyjechać. 

Koło północy zadzwonił telefon. Wuja nie było w domu.Nie 

mógł sobie znaleźć miejsca na wiadomość o operacji żony i roz-

łące z nią. O jedenastej o .najmił więc Fern, że wybiera się na 

spacer. 

- Na daleki spacer - uprzedził. - Niewykluczone, że obejdę 

wyspę dookoła. Zasnę do iero wtedy, kiedy będę bardzo zmę­

czony. 

Musiała więc sama odebrać telefon. 

- Fern? 

To był Quinn. 

- Jesteś mi potrzebna. 

Miała ochotę odłożyć słuchawkę na widełki, ale oczywiście 

nie zrobiła tego. Oczywiście... 

- Przywieźli mi Pete'a Hamy'ego. Czy mogłabyś przyjechać? 

Pete, przypomniała sobie. To ten dziesięcioletni chłopczyk 

z hemofilią. 

Przymknęła oczy. 

- Co się stało? 

- Postrzelono go. Godzinę temu przywieźli go rodzice. 

Quinn był wyraźnie poruszony. - Nie mam pojęcia, co się stałą 

wiem tylko, że utkwił mu śrut w udzie. Trzeba go wydobyć, 

muszę więc chłopca uśpić, i to jak najprędzej, bo istnieje nie 

bezpieczeństwo krwawienia wewnętrznego. Podałem mu już 

globulinę antyhemofilową i przygotowałem farmakologicznie 

do znieczulenia. Dostał też środek uśmierzający ból, zaczniemy 

więc od razu, gdy przyjedziesz. 

Głos Quinna zdradzał, że jego nerwy są napięte do ostatecz­

ności. Fern zamyśliła się. Skoro miał pod ręką globulinę anty­

hemofilową, a sam zabieg nie przedstawiał większych trudno 

ści, skąd brało się jego zdenerwowanie? 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ  1 3 7 

- Będę za pięć minut - powiedziała i odłożyła słuchawkę. 

Musiała pojechać do szpitala. Pete był naprawdę wspaniałym 

chłopcem. 

Na parkingu przy szpitalu spotkała sierżanta Russella. Był 

wyraźnie zasępiony. 

- Na litość boską, co się stało? - spytała, a policjant wzru­

szył tylko ramionami. 

- Założę się, że to ten twój facet ze strzelbą - odpowiedział 

ze złością. - Ale że akurat trafił na Pete

ł

a... Wydaje się, że Pete 

usłyszał strzały w twojej zatoczce, a ponieważ kocha delfiny jak 

ty, więc wymknął się przez okno, nic nie mówiąc rodzicom, 

i pobiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. 

Opowiadał, że stał tam jakiś człowiek, celując w kierun­

ku morza. Widział też delfiny. Krzyknął wtedy, a ten czło­

wiek odwrócił się i wystrzelił. Trafił go w nogę. Pete'owi uda­

ło się wrócić do domu, ale zaraz potem przewrócił się z utraty 

krwi. 

- Ale kto to był? Ten człowiek, który strzelał? 

- Sam bym to chciał wiedzieć - odpowiedział z westchnie­

niem policjant. - Idę teraz nad zatoczkę. Żeby tylko wszystko 

dobrze poszło z Peterem. 

Była to poważna operacja. 

W nodze Pete*a utkwiło mnóstwo śrutu, a każdy kawałek 

należało ostrożnie usunąć. 

Na twarzy Quinna malowało się napięcie. Prawie się nie 

odzywał. Zagadywał tylko chłopca, dodając mu otuchy, dopóki 

ten nie zasnął. 

Poza tym jednak sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał wybu­

chnąć. 

Dlaczego? 

Przez głowęFern przebiegały skłębione myśli. Wobec Pete'a 

background image

138 

Quinn był uosobieniem dobroci. Dlaczego ten sam człowiek 

potrafił tak źle traktować Jessie? Jak to było możliwe? 

Czy oczekiwał własnego dziecka? Może Jess jest w ciąży? 

Czy dlatego właśnie muszą utrzymać swoje małżeństwo? 

Była pewna, że działo się wokół niej coś, o czym nie wie-

działa, coś, czego zupełnie nie rozumiała. 

Ostatni śrut został w końcu wyjęty. Quinn wrzucił go, jak 

poprzednie, do nerkówki. Fern widziała już Pete'a, jak pokazuje 

śrut w szkole, opowiadając swoją przygodę. 

Quinn opatrzył teraz ranę i odetchnął z ulgą. 

- Myślę, że skrzep już powstał - odezwał się. - Proszę prze-

rwać narkozę. 

W parę minut później Fern usunęła rurkę wewnątrztchawicz-

ną. Pete zaczynał powoli oddychać normalnie. 

- Panie doktorze - zwróciła się do Quinna. - Zajmę się Pe-

te'em, proszę już iść. 

- Chciałbym z tobą porozmawiać. 
Zagryzła wargi. 

- Aleja nie chcę rozmawiać - powiedziała, czując na sobie 

oczy Geraidine, która im się przyglądała. 

Quinn nie poruszył się nawet. Gdy chłopiec otworzył wresz­

cie oczy i oddech jego ustabilizował się, zwrócił się do pielęg­

niarki: 

- Siostro, proszę go odwieźć do matki. Będzie przerażony, 

kiedy się na dobre obudzi... 

- Pete? - zdumiała się Fern. Wzięła chłopca mocno za rękę. 

- Już nie śpisz? - spytała. - Operacja skończona. Wyjęliśmy 

śrut i będziesz teraz zdrowy. 

- Ile... tego jest? - wyszeptał chłopiec i Fern spojrzała py-

tająco na Quinna. 

- Osiem sztuk - uśmiechnął się Quinn. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ 

139 

Był to pierwszy uśmiech, którego była świadkiem tego wie­

czoru. 

- Tylko... ich nie wyrzucajcie, proszę! - Pete zmarszczył 

czoło i chwycił Fern za rękę. - A co się delfinami? 

- Sierżant Russell właśnie poszedł zobaczyć - uspokoiła go. 

- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby miały na tyle rozumu, żeby 

się nie dać postrzelić. 

- Cóż to za bezmyślny, zły człowiek - szepnął chłopiec. 

- Cóż to za bezmyślny, głupi, zły człowiek. 

Oczy znowu mu się zamknęły i Quinn poprosił pielęgniarkę 

o wywiezienie chłopca z sali. 

Fern zerwała z twarzy maseczkę, zcljęła rękawiczki i fartuch. 

- Ja też już pójdę - powiedziała, patrząc na wózek z chło­

pcem, który wyprowadzała Geraldine. - Chyba że mnie pan 

jeszcze potrzebuje? 

- Zawsze jesteś mi potrzebna - uśmiechnął się smutno. -

Wiesz o tym dobrze. 

- Nie chcę tego w ogóle słuchać - szepnęła i przymknęła 

oczy. 

Na jej twarzy malowało się cierpienie. Wiedziała, że musi 

zebrać siły, by odejść stąd jak najprędzej. By raz na zawsze 

odejść od Quinna Gallaghera. 

Zrobiła krok. A potem drugi. 
Quinn nie starał się jej zatrzymać. 

Na jego twarzy widoczny był bezbrzeżny smutek. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Fern do rana nie zmrużyła już oka. 

Była to jej ostatnia noc na wyspie. 

Zaczęło świtać, gdy na kostium kąpielowy włożyła dżinsy 

i bluzkę i poszła nad swoją zatoczkę. 

Na ścieżce zauważyła ślady krwi. Tędy musiał biec Pete do 

domu. 

Cóż to za głupiec, pomyślała ze złością. Cóż to za bezmyślny, 

głupi człowiek, żeby strzelać najpierw do delfinów, a potem do 

dziecka? 

Zdjęła dżinsy i weszła do morza, rozkoszując się chłodną 

wodą. A potem zaczęła odpływać od brzegu. Po raz ostatni... 

Przepłynęła około dwustu metrów, odwróciła się na plecy 

i spojrzała na wyspę. 

Na swój dom. 

Nieprawda. To nie jest jej dom. Ona nie ma domu. Nigdy nie 

miała i nigdy nie będzie miała domu. 

Czyż dom, jej dom, mógłby istnieć bez Quinna? 

Próbowała powstrzymać łzy, które napłynęły jej do 

oczu. Powiedział, że ją kocha, a mówił to takim głosem, że 

mu uwierzyła. Nigdy jeszcze nikogo tak nie kochała. Nigdy 

w życiu. 

- Zawsze będziesz mi potrzebna - powiedział jej wczoraj. 

Ale potrzebna mu była także Jess, która była jego żoną. 

Żona Quinna była przyjaciółką Fern i Fern nie wolno było 

jej skrzywdzić, nawet wtedy, gdyby jej życie od tego zależało. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 141 

Może kiedyś po latach, kiedy on i Jess rozwiodą się... 

Zamknęła oczy i leniwie unosiła się na falach. Otworzyła je 

znowu, gdy poczuła, że coś trąca ją w bok. 

Delfin... 

- Jak się masz? - Zmusiła się do uśmiechu. - A gdzie twój 

towarzysz? 

Rozejrzała się wokół, szukając drugiego delfina. Delfiny pły­

wały zwykle razem. 

Nigdy nie widziała żadnego w pojedynkę. 
Wstrzymała oddech, gdy na brzegu, na przeciwnym krańcu, 

tam, gdzie zaczynał się tworzyć cypel, dostrzegła coś czarnego. 

Może to tylko kupa wodorostów? 

A jeśli nie? 

Delfin trącał ją raz po raz, jakby pragnął przekazać jej jakąś 

pilną wiadomość. 

Delfiny nie są głupie. To przecież wszyscy wiedzą. 

- No dobrze już, dobrze - szepnęła i zawróciła w kierunku 

plaży. 

Samotny delfin towarzyszył jej niemal do samego brzegu. 

Na plaży był delfin! 
Oczywiście, że delfin! Podpływając do brzegu, zobaczyła na 

plaży czarne, lśniące stworzenie. Gdy zbliżyła się do niego, 

brodząc w płytkiej wodzie, zobaczyła, że się rusza. 

Żył, ale był uwięziony na brzegu. Trzepotał się bezradnie na 

suchym piasku. 

- O mój Boże... 

Podbiegła do niego prędko i usiadła obok. Drugi delfin za­

taczał nerwowo w wodzie małe koła. 

Grzbiet delfina znaczyła głęboka, szarpana rana. 

Został postrzelony. Uciekał zapewne w szoku wywołanym 

strachem i bólem, aż wylądował na plaży. 

background image

1 4 2 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Fern zagryzła wargi i przyjrzała się ranie. Była głęboka, nie 

na tyle jednak, by zagrażać bezpośrednio życiu delfina. Gdyby 

tylko udało się go zepchnąć do wody... 

Nie potrafiła tego sama zrobić. Delfin ważył pewnie więcej 

niż ona, a przy tym nie było go jak chwycić. Łatwo się wyśliz­

giwał. 

- Trzeba cię więc namoczyć - mruknęła ze złością, która 

w niej wzbierała na myśl o bezsensownym akcie okrucieństwa, 

popełnionym przez nieznajomego ze strzelbą. Skóra delfina za­

częła już powoli wysychać, gdyż słońce świeciło coraz mocniej. 

Gdy wyschnie za bardzo, grozi mu śmierć. 

Pobiegła szybko na drugi koniec plaży, gdzie leżały jej dżin­

sy i bluzka. Zmoczyła je w wodzie, a potem zaczęła wyżymać 

nad leżącym delfinem. 

Biegała tak do morza pięć czy sześć razy, aż delfin zaczął 

ociekać wodą. 

- No, mój kochany, wyglądasz znacznie lepiej - szepnęła, 

kładąc na jego ciele ociekające wodą ubranie. - Idę teraz szukać 

pomocy. 

Gdy tylko dobiegła do domu, zatelefonowała do szpitala. Jess 

od razu podniosła słuchawkę. 

- Fern? To ty? - zdawała się zdziwiona. - Co się stało? 

Fern szybko opowiedziała całe zdarzenie. 

- Jeśli to zwykła szarpana rana, wszystko powinno być 

w porządku, gdy tylko uda się go zepchnąć do wody. Przywiozę 

antybiotyk i kogoś do pomocy. Czekaj tam na mnie. 

- Przepraszam, że dzwonię o tej porze - rzekła Fern, zanim 

odłożyła słuchawkę. 

- Kiedy ja już dawno nie śpię - odpowiedziała Jessie. 

Nie tylko więc ja spędziłam bezsenną noc, pomyślała Fern. 

Głos Jessie zdradzał zdenerwowanie i napięcie. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ  1 4 3 

Fern zrobiło się ciężko na sercu, gdy skończyła rozmowę. 

Czy przez swoją obecność na wyspie bardzo skrzywdziła Jess? 

Nic teraz nie mogła na to poradzić. 

Można było tylko czekać. 

Jess przyjechała na plażę w ciągu dziesięciu minut. I to na 

dodatek nie sama. 

Był z nią sierżant Russell i Quinn. 

Mimo że minęła dopiero szósta, sierżant był już w mundurze 

i miał przy sobie służbowy pistolet. 

- Dokładnie obejrzałem wczoraj plażę - tłumaczył się Jess 

- nic jednak nie znalazłem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, 

że zauważyłbym tego jegomościa, gdyby już wtedy tu był. 

Jess klęczała na piasku, badając ranę delfina. 

- Nie wydaje się, żeby leżał tu długo. Spójrz, Fern, na jego 

oczy. Źrenice zwężają się i rozszerzają. Gdyby leżał tu przez 

całą noc, wyglądałby zupełnie inaczej. 

- Co więc zrobimy? 

Fern przyniosła z domu wiadra i polewała teraz dokładnie 

czarne cielsko, starając się uniknąć przy tym wzroku Quinna. 

On jednak nie patrzył ani na nią, ani na Jess, ani na delfi­

na. Wpatrzony był w cypel, jakby spodziewał się tam coś zo­

baczyć. 

Policjant wiedział dobrze, kogo Quinn poszukuje. 
-

 Mało prawdopodobne, żeby włóczył się tutaj o tej porze 

zauważył, a Quinn mu przytaknął. 

- Może i prawda - zgodził się, a potem spytał Jessie: - Co 

mamy teraz robić? 

- Nie rozumiem, po co pan tu przyszedł - zaniepokoiła się 

Fern. - Przecież mogą pana potrzebować w szpitalu. 

Quinn pokazał telefon komórkowy, który leżał obok niego. 

- Będę wtedy w kilka chwil z powrotem. Ale teraz - mówił 

background image

144 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

ze zmarszczonym czołem - zostanę tutaj, aż się to wszystko nie 

skończy. Jess - powtórzył - co mamy teraz robić? 

- Ranę już prawie oczyściłam. Dam mu zaraz zastrzyk, któ­

ry powstrzyma infekcję i możemy go umieścić z powrotem 

w wodzie. 

W głosie Jess pobrzmiewało dziwne napięcie. Sprawiała 

wrażenie osoby, która goni ostatkiem sił. 

- No więc zabierajmy się do tego. 

Oczy Quinna ciągle szukały czegoś w oddali. 

Zabrali się do pracy. Każdy pochłonięty był własnymi my-

ślami, działali jednak razem jak zgrana grupa. 

Tylko Quinn i sierżant Russell oczy mieli zwrócone na cypel, 

jakby oczekiwali, że w każdej chwili może stamtąd grozić nie-

bezpieczeństwo. Duże niebezpieczeństwo. 

Już samo to wywoływało niepokój, rodziło atmosferę za­

grożenia, a Fern czuła się przecież do tego głęboko nieszczę­

śliwa. 

Jess nie odwracała głowy od delfina, zajęta opatrywaniem 

rany. Napełniła potem jeszcze strzykawkę antybiotykiem i za­

częła wsuwać pod swego pacjenta płachtę brezentu. 

Wszyscy zabrali się teraz do pomocy. Trzeba było umieścić 

delfina na plandece, usuwając spod niej w tym celu piasek. 

Potem pozostawało tylko przeciągnięcie brezentowej płachty 

do wody. 

- Uważajcie, żeby nie utonął - ostrzegła Jess. 

Tylko Fern miała na sobie kostium kąpielowy. Pozostała 

trójka brodziła w morzu w ubraniu, podtrzymując zanurzonego 

w wodzie delfina. 

Woda stawała się coraz głębsza. W końcu sięgała im do 

piersi. Odwrócili teraz delfina na polecenie Jess głową w kie­

runku pełnego morza. 

Podtrzymywali go nadal, a on prawie się nie ruszał. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

145 

- Potrzeba mu trochę czasu, żeby doszedł do siebie - wy­

jaśniła Jess. - Zacznijmy go teraz delikatnie kołysać na boki. 

Wykonywali polecenia Jess w milczeniu. Minęło pół godzi­

ny. Delfin nadal leżał nieruchomo. 

Nerwy ich napięte były do ostatecznych granic. Niepokoili 

się o los delfina. Ale nie był to przecież najważniejszy powód. 

Obydwaj mężczyźni wpatrywali się w cypel. Czekali na coś. 

A może na kogoś. 

Fern było właściwie wszystko jedno. Czuła przy sobie przez 

cały czas bliskość Quinna i miała ochotę płakać. Stali obok 

siebie w wodzie. Dotykali się rękami. Wszystko to stawało się 

powoli nie do zniesienia. 

Chciała uciec, a nie mogła przecież tego zrobić... 

Niespodziewanie delfin poruszył się. Jego napięte mięśnie 

drgnęły. Powoli wracało do niego życie. 

- Cudownie - szepnęła Jessie. - Zostawcie go teraz. Cofnij­

my się. 

Cofali się powoli, z oczami utkwionymi w delfina. 

Zanurzył się nieco w wodę, a ciałem jego wstrząsnęły 

drgawki. 

Drugi delfin czekał w pobliżu, wpatrzony w chorego towa­

rzysza. 

Drgawki po chwili ustały. Delfin powoli odzyskiwał siły. 

Cofnęli się jeszcze jeden krok, by zostawić mu miejsce. By 

zapewnić mu wolność... 

Delfin ruszył do przodu. Jego połyskujące czarne ciało roz­

cinało wodę. Płynął jak strzała w kierunku swego towarzysza. 

Był to niezwykły widok. Aż trudno było uwierzyć, że jest to 

to samo niekształtne stworzenie, które przed chwilą ratowali na 

plaży. 

Para delfinów połyskiwała w porannym słońcu, wypływając 

na otwarte morze. 

background image

1 4 6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Były teraz bezpieczne. 
Tylko to się w tej chwili liczyło. To tylko powinno teraz miec 

znaczenie. 

Fern, zanurzona po ramiona w falach, przypatrywała im się 

jak urzeczona. Nigdy jeszcze nie widziała nic równie pięknego. 

Ze wzruszenia dławiło ją w gardle. 

I wtedy właśnie poczuła, jak Quinn ją objął. Był także wzru­

szony. Trzymał ją mocno, coraz mocniej, aż w końcu uniósł do 

góry. 

Mówił jej w ten sposób, że należy cały do niej. 

Zwróciła do niego twarz, wiedziona jakąś nieznaną potężnąj 

siłą. 

Całował ją tak, jakby znajdowali się sami na świecie. Jakby 

nie było Jessie... 

Jakby jutro już miał być koniec świata... 

Ale niestety mylili się. 

- Quinn! 

Ostrzegawczy krzyk policjanta przeszył powietrze. Quinn 

odwrócił się błyskawicznie. Sierżant Russell, wpatrzony w cy­

pel, wyciągnął służbowy rewolwer. 

Fern, której nie obejmowały już ramiona Quinna, upadła 

w tył, do wody. 

Na cyplu stał człowiek, który mierzył w ich kierunku ze 

strzelby. 

Celował prosto w grupę stojącą w wodzie. 

Fern cofała się, tracąc chwilami grunt pod nogami. Przez cały 

czas, jak zahipnotyzowana, nie mogła spuścić oczu z mężczy­

zny ze strzelbą. 

Quinn uciekł od niej. 

Rzucił się w stronę Jess jak szaleniec. 

- Jess! - krzyczał z rozpaczą. - Jess... 

Fern nie musiała więcej słuchać. Wiedziała już wszystko. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 147 

Chwycił Jess za rękę, pociągnął ją za siebie i przykrył włas­

nym ciałem. 

I wtedy właśnie świat wokół niej rozsypał się na drobne 

kawałki. 

W głowie poczuła przenikliwy, piekący ból. Uniosła rękę 

- place jej skąpały się w czerwonej, ciepłej krwi. 

Była to ostatnia rzecz, którą zapamiętała. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Gdy Fern ocknęła się, poczuła, jak ogarnia ją rozpacz. 

Otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Leżała w pomiesz­

czeniu, które dobrze znała. Był to pokój Jessie. 

Wyglądał trochę inaczej niż ostatnim razem, gdy tu spała. 

Ktoś wniósł łóżko szpitalne, w którym teraz się znajdowała. 
Wcale nie chciała tu być. Nie miała najmniejszej ochoty 

leżeć w pokoju Jessie. 

Bolała ją głowa. 

Bolała okropnie. Ból nie ustawał ani na chwilę, był ostry 

i dojmujący. Podniosła rękę do włosów i napotkała bandaże. 

Co się stało? 

Było jej właściwie wszystko jedno. 

Quinn wybrał Jess. W obliczu niebezpieczeństwa wybrał 

Jess. Nic w tym zresztą dziwnego. Jess jest przecież jego żoną. 

Zauważyła po chwili, że ktoś przy niej siedzi. 

To Jess... 

- Jak się czujesz? - spytała z uśmiechem i Fern zauważyła 

na jej twarzy wyraz ulgi. - Tak się cieszę... 

- Co... się stało? - wyszeptała Fern. 

- Jesteś ranna - odpowiedziała Jess. - Czy pamiętasz, jak to 

było? 

Czy coś takiego da się zapomnieć? 

- Pamiętam. Jakiś człowiek na cyplu... - Skrzywiła się 

z bólu. - Czy jeszcze... ktoś jest ranny? 

- Tak. Sierżant Russell postrzelił w końcu tego człowieka, 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ  1 4 9 

który do nas strzelał. Pamiętasz? Sierżant miał broń, strzelił, no 

i trafił go w ramię. Ten człowiek jest pod strażą w sąsiednim 

pokoju. Quinn obandażował go tak, że ma na sobie coś w ro­

dzaju kaftana bezpieczeństwa. 

Fern z trudem próbowała przełknąć ślinę. 
- Ale... ja nic z tego nie rozumiem. 

- Wiem, że nie rozumiesz - uśmiechnęła się Jess. 

Fern jeszcze nie widziała na jej twarzy podobnego uśmiechu. 

Jessie dziwnie odmłodniała i poweselała. Wyglądała jak czło-

wiek, któremu zwrócono wolność, z którego barków zdjęty zo-

stał wielki, przytłaczający ciężar. 
-

 Ale jest tu ktoś, kto tylko marzy o tym, żeby ci wszystko 

wytłumaczyć. Jest obok, zaraz go zawołam... 

- Quinn? Nie chcę! 

Był to rozpaczliwy krzyk, który dobył się z głębi serca. Jess, 

która dotarła już do drzwi, stanęła jak wryta. 

- Ależ dlaczego? - zapytała cicho. 

- Dlatego że... Jess, przecież sama najlepiej wiesz dla­

czego. 

- Nie wiem - odpowiedziała Jess. - Quinn winien ci wyjaś­

nienie. Chyba by mnie zamordował, gdybym go chciała wyrę­

czyć. 

- Na pewno bym nie zamordował. 

W drzwiach stał Quinn. 

- Na pewno cię nie zamorduję - powtórzył poważnie. -

Mordowania na razie mamy dosyć. 

Podszedł do łóżka i spojrzał na Fern. W jego oczach kryła 

się miłość i migotały iskierki radości. A wszystko to, choć trud-

no uwierzyć, skierowane było tylko do niej. 

- Kochanie, jesteś już przytomna - odezwał się cicho, a po­

tem nachylił się, by ją pocałować. - Dzięki Bogu. - Widać było, 

że ciężar spadł mu z serca. 

background image

150 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

- Nie chcę... 

Próbowała uchylić głowę przed jego pocałunkiem. Z oczu 

płynęły jej łzy i nie mogła ich powstrzymać. 

Quinn ujął delikatnie jej twarz w dłonie i pocałował w usta. 

A potem scałował z policzków łzy. Dopiero wtedy puścił ja, 

i wyciągnął rękę w kierunku Jess. 

- Najwyższy czas, żebyś dowiedziała się, kto to jest. 

- Kto? - wyszeptała. 

Dotkliwy ból i osłabienie sprawiły, że czuła zawroty głowy. 

Zauważył to i dotknął delikatnie ręką jej twarzy. 

- Biedulko moja, wiem, jak się czujesz. Powinnaś teraz wła-

ściwie leżeć w spokoju, ale musisz nareszcie o wszystkim się 

dowiedzieć. Jess Harvey nie jest moją żoną. To moja kuzynka. 

Osiem miesięcy temu zaczęła się spotykać z kimś, kto okazał 

się złodziejem i mordercą. To zresztą ceniony prawnik. Była 

z nim dwa razy na kolacji w restauracji, a za trzecim razem 

zaprosił ją do domu. Akurat wtedy, gdy nadeszła, przyszedł do 

tego domu ktoś jeszcze. I Jess była świadkiem, jak gospodarz 

zabił z zimną krwią swego gościa. 

- Ale... dlaczego? 

- Narkotyki - powiedział krótko. - John Talbot był mocno 

zaangażowany w handel narkotykami. No więc Jessie widziała, 

jak John Talbot zastrzelił człowieka, a John Talbot zobaczył, że 

Jessie była świadkiem. Pobił ją okropnie i zagroził śmiercią 

gdyby doniosła policji. 

- Wtedy poszłam do Quinna - szepnęła Jessie. - Był dla 

mnie zawsze jak brat. Przyjaźniliśmy się. I Quinn poszedł na 

policję. 

- Ale Talbot zniknął, zanim jeszcze policja przyszła po nie-

go - wtrącił Quinn. - Obiecałem Jess, że jeśli mi pozwoli za-

wiadomić policję, będzie zupełnie bezpieczna, a tamtej właśnie 

nocy ktoś strzelał do niej przez okno sypialni. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

151 

— Jess była jedynym człowiekiem, który mógł oskarżyć Tal-

bota, a to jest bezwzględny facet. Musiała się więc ukryć, i to 

dobrze. Policja załatwiła jej odpowiednie papiery, tak by mogła 

występować pod moim nazwiskiem. 

Kiedy zawiadomiłaś policję o pojawieniu się człowieka ze 

strzelbą, sierżant Russell domyślił się od razu, kto to może być. 

Pilnowaliśmy Jess dzień i noc i myślę, że Talbot postrzelił del­

fina po prostu ze złości, że jeszcze na nią nie trafił. Robiliśmy 

co w ludzkiej mocy, żeby Jess nie poszła na plażę, ale chore 

zwierzę to dla niej rzecz święta. Ale w końcu... wyszło to chyba 

na dobre. Nareszcie mamy to za sobą. 

Fern nie mogła jeszcze w to wszystko uwierzyć. 

- Więc... ty nie jesteś... 

- Nie jestem jego żoną - powiedziała Jess. 

Nachyliła się, by pocałować Fern w policzek. 
- Kiedy Quinn zobaczył Talbota, był przekonany, że celuje 

we mnie. I pewnie tak było, ale stał za daleko i wtedy, kiedy 

Quinn ratował kuzynkę, jego ukochana omal nie została zamor­

dowana. A mój spokojny, rozsądny, opanowany Quinn omal nie 

oszalał z rozpaczy - ciągnęła Jess. 

- Jessie... - przerwał jej Quinn. 

Uśmiechał się do niej, ale oczami o coś ją prosił. 

Jess roześmiała się. 

- Dobrze już, dobrze. Wiem, że mam sobie pójść. Zajmę się 

teraz tym, co najważniejsze w moim życiu. Dwoma kangurka­

mi, papugą i kolczatką. 

- Czy mi przebaczysz? - spytał Quinn cicho, gdy Jessie 

Wyszła. Usiadł na łóżku i przytulił ręce Fern do swej piersi. 

Gdybyś wiedziała, co czułem, jak trudno mi było utrzymać 

tajemnicę... Ale chodziło przecież o życie Jess. To ja ją namó­

wiłem, żeby poszła na policję. 

- Ja przecież wszystko rozumiem... - szepnęła Fern. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

Coś grało i śpiewało w jej sercu. Czuła, że ulatuje gdzieś 

wysoko, a może raczej rozpływa się, że zaraz zatonie, znik-

nie... 

W ciemnych oczach Quinna. 

- To powiedz teraz, czy wyjdziesz za mnie za mąż? 

- Ależ Quinn, ja przecież nie mogę... 

- Nie możesz wyjść za mnie za mąż? - zapytał z prawdzi-

wym przerażeniem. 

- Ja właściwie nie powinnam wychodzić za mąż. 

- Powinnaś, ale za innego człowieka, niż miałaś zamiar. 

Powinnaś wyjść za mąż za człowieka, który cię kocha. A takiego 

właśnie człowieka masz przed sobą. Wiem, że powinienem ci 

właściwie dać teraz spokój po tych przeżyciach, po takim 

wstrząsie, ale skąd mogę wiedzieć, co tam sobie wymyślisz, 

kiedy stąd pójdę? Co obmyślisz, żeby nie wyjść za mąż za 

kogoś, kto kocha cię tak bardzo, że życie bez ciebie nie ma dla 

niego żadnego sensu? 

- Więc? - spytała szeptem. 

- Więc leż spokojnie i stosuj się do poleceń lekarza 

Na twarz Fern wypłynął delikatny uśmiech. 

- Co więc mi lekarz przepisze? 

- Męża - odpowiedział z powagą. -I to właśnie tego czło-

wieka, który siedzi przy tobie. 

- Quinn... - Fern nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy 

płakać. 

- To nie jest odpowiedź - skarcił ją. 

- A... co powinnam odpowiedzieć? 

Uśmiechnął się do niej ciepło. 

- Powiedz po prostu „zgadzam się" - szepnął. - To tylko się 

liczy. 

To tylko się liczy. 

I rzeczywiście tylko to zaczęło się liczyć. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 

153 

Czuła, że jest kochana. 
Ze ma dom. 

- Zgadzam się - wyszeptała, ale Quinn tego prawic nic 

słyszał. 

Odpowiedź wyczytał już przedtem w jej oczach. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Zgodnie z prawem ślub mogli wziąć dopiero po czterech 

tygodniach, a potem musieli czekać jeszcze następne dwa tygo­

dnie, które ciągnęły się w nieskończoność. Przez cały ten czas 

Fern była w Sydney, dopilnowując rekonwalescencji ciotki. 

Obiecywała wziąć ślub na wyspie, ale nie było oczywiście 

mowy, by ślub się odbył bez ciotki. 

Quinn dzwonił do niej dwa razy dziennie i po każdym jego 

telefonie przez dłuższy czas nie umiała się skupić na swoich 

zajęciach. 

Znalazła jednak czas na różne sprawy. 

Nie zapomniała o Billu Fenellym. Kuracja jego zaczęła przy­

nosić rezultaty i czuł się na tyle dobrze, że przyjął zaproszenie 

na ślub. 

Spotkała się z Samem i Lizzy, by życzyć im wszystkiego 

najlepszego. Oni także zamierzali wziąć ślub na wyspie. 

Odwiedzała codziennie ciotkę Maud, która miała się coraz 

lepiej. 

Ale czas wlókł się niemiłosiernie. 

W dniu ich ślubu kościół był pusty. 

Wszyscy mieszkańcy wyspy byli obecni na ślubie Fern 

i Quinna, ale państwo młodzi wybrali inne miejsce zaślubin. 

Pastor ustawił na ich prośbę ołtarz w zatoczce Fern. 

Panna młoda brała ślub w prostej, białej sukience z bawełny. 

Miała odkrytą głowę i bose nogi. 

background image

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 155 

- Co za śliczna panna młoda! - szeptali ludzie do siebie na 

widok Fern przed paroma tygodniami. 

Teraz, gdy wszyscy byli tak wzruszeni, że mało kto miał 

suche oczy, mówiono inaczej. 

- Nasza Fern - szeptali mieszkańcy wyspy, słuchając, jak 

ślubuje panu młodemu. - Nasza Fern. 

- Nasza Fern - szeptała ciotka Maud i wujek Al z dumą 

i miłością w głosie. 

Quinn jednak użył innego słowa. 

- Pocałuj teraz pannę młodą - nakazał pastor, myśląc przy 

tym, że to małżeństwo z pewnością przetrwa wszystko. 

Mąż i żona... 

- Moja Fern - powiedział Quinn, przytulając swą żonę, 

a słowa jego zabrzmiały jak przysięga. 

Uniosła twarz, by przyjąć jego pocałunek. 

By całym sercem odebrać jego miłość. 
- Mój Quinn. 

Złożyli przysięgę, ślubując sobie na wieczność. 

Fale rozbijały się o brzeg. Będą nas kołysać i będą nam 

szumieć już zawsze. Nam, i naszym dzieciom, i naszym wnu­

kom, myślała Fern i czuła się bezmiernie szczęśliwa. 

A daleko w morzu skakały w górę delfiny. 

Świat należał do nich. 

Czy mógł ktoś w to wątpić?