Piper H Beam Kosmiczny wiking

background image
background image

Spis treści

Galaktyka Gutenberga
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Motto
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII

background image

SERIA GALAKTYKA GUTENBERGA:

1. Harry Harrison „Planeta śmierci”

2. H. Beam Piper „Kudłacz”

3. H. Beam Piper „Kudłacz rozumny”

4. H. Beam Piper „Kudłacze i inni ludzie”

5. Siergiej Sniegow „Galaktyczny zwiad”

6. Siergiej Sniegow „W Perseuszu”

7. Siergiej Sniegow „Pętla wstecznego czasu”

8. antologia „Złoty Wiek SF tom 1”

9. antologia „Złoty Wiek SF tom 2”

10. antologia „Złoty Wiek SF tom 3”

11. antologia „Złoty Wiek SF tom 4”

12. antologia „Klasyka rosyjskiej SF tom 1”

13. antologia „Klasyka rosyjskiej SF tom 2”

14. antologia „Klasyka rosyjskiej SF tom 3”

15. Clifford D. Simak „Imperium”

16. James Schmitz „Plazmoidy”

17. E.E. „Doc” Smith „Lensman 1: Trójplanetarni”

18. E.E. „Doc” Smith „Lensman 2: Pierwszy Lensman”

19. E.E. „Doc” Smith „Lensman 3: Patrol Galaktyczny”

20. E.E. „Doc” Smith „Lensman 4”

21. E.E. „Doc” Smith „Skylark 1”

22. E.E. „Doc” Smith „Skylark 2”

23. E.E. „Doc” Smith „Skylark 3”

24. John W. Campbell „Broń ostateczna”

25. Murray Leinster „Pierwszy kontakt”

26. Murray Leinster „Samotna planeta”

27. Kir Bułyczow „Ostatnie sto minut”

28. Kir Bułyczow „Nieziemsko piękna szafa”

29. Władimir Michajłow „Stróż brata mego”

30. Barrington J. Bayley „Upadek Chronopolis”

31. Clifford D. Simak „Bractwo Talizmanu” tylko dla subskrybentów 32. Bob Shaw „Orbistville 1” tylko dla

subskrybentów 33. Bob Shaw „Orbistville 2” tylko dla subskrybentów 34. Bob Shaw „Orbistville 3” tylko dla subskrybentów
35. Robert Sheckley „Zwiadowca minimum” tylko dla subskrybentów 36. Robert Sheckley „Bezgłośny pistolet” tylko dla
subskrybentów 37. Robert Sheckley „Złodziej w czasie” tylko dla subskrybentów 38. antologia „Maszyna sukcesu”

39. antologia „Czterodniowa planeta”

40. antologia „W pałacu władców Marsa”

41. antologia

42. antologia

background image

43. antologia

44. H. Beam Piper „Kosmiczny wiking”

45. H. Beam Piper „Policja czasu”

46. H. Beam Piper

47. James H. Schmitz

48. James H. Schmitz „Wiedźmy z Karres”

49. Herbert G. Wells „Niewidzialny człowiek. Wehikuł czasu. Wyspa doktora Moreau”

50. Herbert G. Wells „Wojna światów”

Serię można subskrybować w całości. Dla subskrybentów specjalne edycje powieści i zbiorów opowiadań znanych pisarzy
amerykańskich. Pogrubioną czcionką oznaczono pozycje wydane w formie e-booka.

Seria dostępna wyłącznie w księgarni Solarisnet.pl

background image
background image

Kosmiczny wiking

tyt. oryginału: Space Viking

Space Viking copyright ©

1963 by H. Beam Piper

ISBN 978-83-7590-197-9

Projekt i opracowanie graficzne okładki:

Maciej Garbacz

Skład – Solaris Druk

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

11–034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

tel./fax 89 5413117

e–mail: agencja@solarisnet.pl

sprzedaż wysyłkowa:

www.solarisnet.pl

background image

Zemsta jest dziwną pobudką -

może pchnąć człowieka do robienia rzeczy,

których ani nie chciałby, ani nie mógłby bez niej dokonać…

i z tego powodu leży u podłoża niektórych

z największych sag literatury!

background image

I

Stali razem przy balustradzie, obejmując się w talii, ona przytulała głowę do jego policzka. Za nimi szerokolistne krzewy
cicho plotkowały na wietrze, a z dolnego głównego tarasu płynęła muzyka i roześmiane głosy. Przed nimi rozpościerało się
miasto Wardshaven. Białe budynki wznosiły się nad szerokimi połaciami zielonych czubów drzew, pod lśniącymi w
promieniach słońca autolotami. W dali piętrzyły się góry, fiołkowe w popołudniowej mgiełce, a wielkie czerwone słońce
wisiało na niebie tak żółtym jak dojrzała brzoskwinia.

Jego oczy wychwyciły jakiś błysk dziesięć mil na południowym zachodzie i przez chwilę był zaintrygowany. Zmarszczył

brwi. Światło słoneczne połyskiwało na kuli o średnicy dwóch tysięcy stóp. Był to nowy statek diuka Angusa, „Enterprise”,
który wrócił do stoczni Gorrama po ostatnim próbnym rejsie. Nie chciał teraz o tym myśleć.

Mocniej przytulił dziewczynę i szepnął jej imię:
– Elaine – a potem, pieszcząc każdą sylabę: – Lady Elaine Trask z Traskonu.
– Och nie, Lucasie! – Jej protest był na wpół żartobliwy, na wpół pełen niepokoju. – Używanie nazwiska męża przed

ślubem przynosi pecha.

– Nazywałem cię tak w myślach do tamtej nocy na balu u diuka, kiedy dopiero co wróciłaś do domu ze szkoły na

Excaliburze.

Spojrzała na niego kątem oka.
– I wtedy tak zacząłeś mnie nazywać – przyznała.
– W Nowym Domu Traskonu jest taras od zachodniej strony – powiedział. – Jutro zjemy tam kolację i razem będziemy się

rozkoszować zachodem słońca.

– Wiem. Pomyślałam, że to będzie nasze najlepsze miejsce do podziwiania zachodów.
– Podglądałaś – rzucił oskarżycielsko. – Nowy Dom Traskonu miał być niespodzianką.
– Zawsze lubiłam podglądać prezenty, noworoczne i urodzinowe. Ale ten widziałam tylko z powietrza. Wszystko, co

znajduje się wewnątrz, sprawi mi niespodziankę – obiecała. – I wielką przyjemność.

A kiedy zobaczy wszystko i Nowy Dom Traskonu przestanie być niespodzianką, wybiorą się w długą podróż kosmiczną.

Trask jeszcze jej o tym nie wspomniał. Polecą do jakiegoś innego Świata Miecza – na Excalibura, oczywiście, może też na
Morglaya, Flamberga i Durendala. Nie, Durendal odpada; tam znów wybuchła wojna. Ale będą się dobrze bawić. I Elaine
znowu zobaczy czyste błękitne niebo, a w nocy rozgwieżdżone. Na Gramie woal chmur skrywał gwiazdy i Elaine tęskniła za
ich widokiem, odkąd przybyła do domu z Excalibura.

Padł na nich cień autolotu i oboje unieśli głowy. Zdążyli zobaczyć, jak pojazd z pełnym wdzięku dostojeństwem opada w

kierunku lądowiska domu Karvallów. Trask dostrzegł herb – miecz i symbol atomu, znak książęcego rodu Wardów.
Zastanawiał się, czy już przyleciał sam diuk Angus, czy tylko paru jego ludzi. Przypuszczał, że oboje powinni wrócić do gości.
Wziął Elaine w ramiona i pocałował, a ona z żarem odwzajemniła pocałunek. Z pewnością minęło całe pięć minut, odkąd to
robili.

*

Dyskretne kaszlnięcie sprawiło, że odsunęli się od siebie i obrócili głowy. Naszedł ich Sesar Karvall, ojciec Elaine,

siwowłosy i tęgi, z piersią niebieskiego munduru lśniącą od orderów i odznaczeń, z szafirem mrugającym w głowicy
paradnego sztyletu.

– Pomyślałem, że tu was znajdę – powiedział z uśmiechem. – Będziecie mieć dla siebie jutro, jutro i jutro, ale zmuszony

jestem wam przypomnieć, że dzisiaj przyjmujemy gości, i z chwili na chwilę ich przybywa.

– Kto przyleciał autolotem Wardów? – zapytała Elaine.
– Rovard Graufiss. I Otto Harkaman. Nie miałeś okazji go poznać, prawda, Lucasie?
– Nie, nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Chciałbym, zanim znowu poleci w kosmos. – Trask osobiście nie miał nic

przeciwko Harkamanowi, tylko przeciwko temu, co reprezentował. – Czy diuk przybędzie?

– Na pewno, z Lionelem z Newhaven i lordem z Northportu. Obecnie są w pałacu. – Karvall się zawahał. – Jego

siostrzeniec wrócił do miasta.

background image

Elaine nie kryła zdenerwowania.
– No nie! Mam nadzieję, że nie… – zaczęła mówić.
– Czy Dunnan znów ją niepokoił? – zapytał Trask.
– Nic godnego uwagi. Był tu wczoraj, domagając się rozmowy z Elaine. Zdołaliśmy się go pozbyć bez większych

nieuprzejmości.

– Dla mnie będzie to godne uwagi, jeśli po jutrzejszym dniu nie zmieni swojego zachowania.
Traskowi chodziło o spotkanie sekundantów, jego i Andraya Dunnana, choć miał nadzieję, że do pojedynku nie dojdzie.

Nie chciał się strzelać z krewnym rodu Wardów, na dodatek niespełna rozumu.

– Strasznie mi go żal – mówiła Elaine. – Ojcze, powinieneś pozwolić, żebym ja z nim porozmawiała. Może mnie się uda

przemówić mu do rozsądku.

Sesar Karvall był zszokowany.
– Dziecko, nie możesz się na to narażać! Ten człowiek jest obłąkany! – Nagle zwrócił uwagę na jej nagie ramiona i ten

widok jeszcze bardziej nim wstrząsnął. – Elaine, twój szal!

Uniosła ręce i go nie znalazła; rozejrzała się z pełnym zawstydzenia zmieszaniem. Lucas, rozbawiony, podniósł szal z

krzaka, na który go rzuciła, i otulił jej ramiona, muskając je palcami. Potem gestem dał znać, żeby starszy mężczyzna ruszył
przed nimi, i weszli na obsadzony drzewami cienisty chodnik. Na drugim końcu w otwartym kręgu szemrała fontanna; białe
marmurowe dziewczęta i chłopcy zażywali kąpieli w zielonym jak nefryt basenie. Był to kolejny łup z jednej z planet Starej
Federacji. Trask starał się unikać takich rzeczy, meblując Nowy Dom Traskonu. Mnóstwo łupów zacznie napływać na Gram,
gdy Otto Harkaman zabierze „Enterprise’a” w przestrzeń.

– Kiedyś będę musiała wrócić i złożyć im wizytę – szepnęła do niego Elaine. – Będą za mną tęsknić.
– Znajdziesz wielu nowych przyjaciół w swoim nowym domu – odparł równie cicho Trask. – Zaczekaj do jutra.
– Szepnę diukowi słówko w sprawie jego siostrzeńca – mówił Sesar Karvall, wciąż myśląc o Dunnanie. – Jeśli on z nim

pomówi, może wyniknie z tego coś dobrego.

– Wątpię. Nie sądzę, żeby diuk Angus miał na niego jakikolwiek wpływ.
Matka Dunnana była młodszą siostrą diuka. Dunnan odziedziczył po ojcu kwitnącą baronię. Teraz majątek tonął w długach

po czubek masztu antenowego dworu. Diuk kiedyś przejął długi Dunnana, ale odmówił zrobienia tego ponownie. Dunnan kilka
razy wyprawiał się w przestrzeń, jako młodszy oficer uczestnicząc w handlowo-grabieżczych podróżach do Starej Federacji.
Podobno był niezgorszym astrogatorem. Spodziewał się, że wuj powierzy mu dowództwo nad „Enterprise’em”, co było
niedorzeczne. Rozczarowany, zwerbował kompanię najemników i szukał zatrudnienia. Podejrzewano, że prowadzi
korespondencję z największym wrogiem wuja, diukiem Omfrayem z Glaspyth.

Co gorsza, był obsesyjnie zakochany w Elaine Karvall, przy czym jego żarliwe uczucie zdawało się podsycać własną

beznadziejnością. Trask pomyślał, że natychmiastowe wyruszenie w podróż kosmiczną może rzeczywiście okazać się dobrym
pomysłem. W Bigglersport na pewno jest jakiś statek, który niedługo wybierze się do jednego ze Światów Miecza.

*

Przystanęli u szczytu schodów ruchomych; ogród na dole był pełen gości, jasne szale pań i surduty mężczyzn przesuwały

się w barwnych wzorach wśród grządek kwiatowych, na trawnikach i pod drzewami. Wśród gości krążyły roboty służebne w
barwach Karvallów, czarne i płomieniście żółte, grając cichą muzykę i proponując przekąski. Nieprzerwana kolorowa spirala
gości wirowała wokół kolistego robostołu. Głosy szemrały wesoło jak górska rzeka.

Gdy tak stali, patrząc w dół, kolejny autolot zatoczył niski krąg, zielono-złoty, z napisem PANPLANETARNY SERWIS

INFORMACYJNY. Sesar Karvall zaklął ze złością.

– Czyżby nie stosowali się do tego, co sami nazywają poszanowaniem prywatności? – zapytał.
– To wielkie wydarzenie, Sesarze.
W istocie, więcej niż zaślubiny dwojga osób, które przypadkiem się w sobie zakochały. Było to małżeństwo rolniczej

baronii Traskonu ze stalowniami Karvalla. Więcej, była to publiczna deklaracja, że obie baronie ze swoim bogactwem i
zbrojnymi są teraz sprzymierzone z diukiem Angusem z Wardshaven. Dlatego uroczystości weselne stały się świętem
publicznym. Zamknięte dziś w południe zakłady przemysłowe podejmą pracę dopiero pojutrze rano, w każdym parku będą
tańce, a każdej gospodzie biesiady. W Światach Miecza byle jaki pretekst do świętowania był lepszy niż żaden.

– Są naszymi ludźmi, Sesarze, i mają prawo dobrze się z nami bawić. Wiem, że wszyscy w Traskonie oglądają nas na

ekranach – dokończył Trask.

Uniósł rękę i pomachał do wozu transmisyjnego, a kiedy odbiornik się obrócił, pokiwał znowu. Potem zjechali na dół

długimi schodami.

background image

Pani Lawinia Karvall stała pośrodku gromadki matron i wdów, wokół których druhny pomykały jak wielobarwne motyle.

Objęła swoją córkę w posiadanie i pociągnęła ją do kobiecego kręgu. Trask wypatrzył Rovarda Graufissa, niskiego i
posępnego, prawą rękę diuka Angusa, i Burta Sandrasana, brata lady Lawiniy. Gdy rozmawiali, wyższy sługa w pelerynie z
żółtym płomieniem i czarnym młotem stalowni Karvalla podszedł do swojego pana z jakąś informacją o domowym problemie
i obaj się oddalili.

– Nie poznałeś kapitana Harkamana, Lucasie – powiedział Rovard Graufiss. – Chciałbym, żebyś podszedł, przywitał się i

wypił z nim drinka. Znam twoje nastawienie, ale to porządny gość. Osobiście żałuję, że mamy tu niewielu takich jak on.

Na tym właśnie polegało główne zastrzeżenie Traska. W każdym ze Światów Miecza ubywało ludzi takiego pokroju.

background image

II

Kilkunastu mężczyzn skupiało się wokół robota-barmana – jego kuzyn i prawnik rodziny, Nikkolay Trask, bankier Lothar
Ffayle, Alex Gorram, budowniczy statków i jego syn Basil, baron Rathmore, a także inni arystokraci z Wardshaven, których
Trask znał tylko pobieżnie. I Otto Harkaman.

Harkaman był kosmicznym wikingiem i już przez samo to się wyróżniał, nawet gdyby nie przewyższał najwyższego z nich

o głowę. Nosił krótką czarną marynarkę szamerowaną złotem i czarne spodnie zatknięte w buty z cholewami; sztylet u jego
pasa służył nie tylko do ozdoby. Miał zmierzwione rudobrązowe włosy, na tyle gęste, że stanowiły dodatkową wyściółkę w
bojowym hełmie, i brodę przyciętą w kwadrat.

Walczył na Durendalu dla jednej z gałęzi rodu królewskiego prowadzącej bratobójczą wojnę o tron. Stanął po

niewłaściwej stronie, wskutek czego stracił swój okręt, większość ludzi i niemal własne życie. Był uchodźcą bez grosza przy
duszy na Flambergu, posiadając tylko ubranie na grzbiecie, osobistą broń i wierność pół tuzina awanturników równie gołych
jak on, kiedy diuk Angus zaprosił go na Gram i zaproponował mu objęcie dowodzenia na „Enterprise”.

– Poznałem twoją piękną przyszłą pannę młodą, lordzie Trasku, co sprawiło mi ogromną przyjemność, i teraz, gdy mam

zaszczyt poznać ciebie, winszuję wam obojgu. – Potem, jakby razem wypili bruderszaft, popełnił gafę, bezceremonialnie
pytając: – Nie jesteś inwestorem w przedsięwzięciu Tanit, prawda?

Trask zaprzeczył i chciał na tym poprzestać. Niestety, młody Basil Gorram musiał się wtrącić.
– Lord Trask nie pochwala tego przedsięwzięcia – rzucił pogardliwym tonem. – Uważa, że powinniśmy trzymać się

własnego domu i mnożyć bogactwo, zamiast je trwonić na eksportowanie rozbojów i mordów do Starej Federacji.

Uśmiech pozostał na twarzy Otta Harkamana, tylko jego życzliwość zniknęła. Dyskretnie przełożył kieliszek do lewej ręki.
– Cóż, nasze operacje są definiowane jako grabieże i zabójstwa – zgodził się. – Kosmiczni wikingowie są zawodowymi

rabusiami i mordercami. Masz co do tego zastrzeżenia? A może występujesz z zarzutami pod moim adresem?

– Gdyby tak było, nie uścisnąłbym ci ręki ani nie wypił z tobą drinka – powiedział Trask. – Nie obchodzi mnie, ile planet

najechałeś ani ile miast złupiłeś, ani ilu niewinnych, jeśli w ogóle tacy są, zmasakrowałeś w Starej Federacji.
Prawdopodobnie nie robisz niczego gorszego niż oni sami wzajemnie sobie robili przez dziesięć minionych stuleci. Jestem
tylko przeciwny napadaniu na Światy Miecza.

– Zwariowałeś! – wybuchnął Basil Gorram.
– Młody człowieku – upomniał go Harkaman – rozmowa toczy się pomiędzy lordem Traskiem i mną. Ponadto, kiedy ktoś

wygłasza uwagę, której nie pojmujesz, nie mów mu, że zwariował. Zapytaj go, co ma na myśli. Co masz na myśli, lordzie
Trasku?

– Powinieneś wiedzieć, bo przecież właśnie najechałeś Gram, żeby stąd zabrać ośmiuset naszych najlepszych ludzi.

Napadłeś na mnie, zabierając mi blisko czterdziestu pastuchów, robotników rolnych, drwali, operatorów maszyn. Wątpię, czy
będę w stanie zastąpić ich równie dobrymi. – Zwrócił się do starszego Gorrama: – Aleksie, ilu ty straciłeś na rzecz kapitana
Harkamana?

Gorram próbował ograniczyć liczbę do tuzina, ale gdy Trask go przycisnął, przyznał się do utraty trzydziestu: robotnicy,

inspektorzy maszyn, programiści, kilku inżynierów, brygadzista. Inni niechętnie pomrukiwali na znak zgody. Zakłady
inżynieryjne Burta Sandrasana straciły prawie tyle samo ludzi, również wykwalifikowanych. Nawet Lothar Ffayle powiedział,
że komputerowiec i sierżant straży rzucili u niego pracę.

Po odejściu ich wszystkich farmy, rancza i fabryki będą funkcjonować dalej, lecz niezupełnie tak samo jak wcześniej. Nic

na Gramie, nic w żadnym ze Światów Miecza nie szło tak sprawnie jak trzy stulecia temu. Poziom życia obniżał się jak
wschodni brzeg kontynentu, tak wolno, że świadectwem były tylko zapiski i pomniki przeszłości. Trask tyle im powiedział i
dodał:

– Do tego dochodzą straty genetyczne. Najlepsze geny Świata Miecza dosłownie uciekają w kosmos, jak atmosfera planety

o niskiej grawitacji. Każde pokolenie poczęte przez ojców jest nieco gorsze od poprzedniego. Nie było tak źle, kiedy
kosmiczni wikingowie wyruszali na swoje wyprawy bezpośrednio ze Światów Miecza, bo raz na jakiś czas wracali do domu.
Teraz podbijają planety w Starej Federacji, tam zakładają bazy i zostają.

*

background image

Wszyscy zaczęli się odprężać: nie dojdzie do zwady. Harkaman, który z powrotem przełożył kieliszek do prawej ręki,

zachichotał.

– To prawda. Wiele dzieci spłodziłem w Starej Federacji i znam kosmicznych wikingów, których ojcowie urodzili się na

planetach Starej Federacji. – Zwrócił się do Basila Gorrama: – Teraz widzisz, że ten dżentelmen wcale nie jest szalony.
Nawiasem mówiąc, tak właśnie rzeczy się miały w Federacji Terrańskiej. Wszyscy najlepsi odeszli, żeby zakładać kolonie, a
na Terze zostali tylko biurokraci, potakiwacze, bezmyślne owce i ludzie ceniący przede wszystkim własne bezpieczeństwo.
Tylko tacy zostali i próbowali rządzić galaktyką.

– Być może dla ciebie, kapitanie, to wszystko jest nowe – odezwał się cierpko Rovard Grauffis – ale dla nas wszystkich

przemowa żałobna lorda Traska nad zmierzchem i upadkiem Światów Miecza jest starą piosenką. Mam zbyt wiele do
zrobienia, żeby tu zostać i dyskutować.

Natomiast Lothar Ffayle najwyraźniej zamierzał zostać i dyskutować.
– Wszystko o czym mówisz, Lucasie, świadczy, że się rozwijamy. Chcesz, żebyśmy tu siedzieli i powiększali przeludnienie

jak Terra w pierwszym stuleciu?

– Jakie przeludnienie? Mamy trzy i pół miliarda ludzi rozrzuconych na dwunastu planetach. Tyle mieli na samej Terze. I

nam osiągnięcie tej liczby zajęło osiem stuleci.

Zaczęło się w dziewiątym stuleciu ery atomowej, po zakończeniu wielkiej wojny. Tysiące mężczyzn i kobiet na Abigorze

odmówiło kapitulacji i zajęło resztki floty Państw Sprzymierzonych Systemu, żeby ruszyć w kosmos na poszukiwanie świata, o
którym Federacja nigdy nie słyszała i którego nie znajdzie przez długi czas. Ten świat nazwali Excaliburem. Z niego ich wnuki
skolonizowały Joyeuse, Durendala i Flamberga; Hauteclere zasiedlony został przez następne pokolenie z Joyeuse, a Gram z
Hauteclere.

– Nie rozwijamy się, Lotharze, tylko kurczymy. Przestaliśmy się rozwijać trzysta pięćdziesiąt lat temu, kiedy wrócił na

Morglaya statek ze Starej Federacji i zameldował, co się tam stało od czasu wielkiej wojny. Wcześniej odkrywaliśmy i
kolonizowaliśmy nowe planety. Teraz zbieramy kości martwej Federacji Terrańskiej.

Coś się działo na podeście przy schodach ruchomych, bo podekscytowani ludzie zmierzali w tamtą stronę, a wozy

transmisyjne krążyły w powietrzu jak sępy nad chorą krową. Harkaman zaczął się zastanawiać, z nadzieją, czy nie doszło do
jakiejś burdy.

– Wywalają jakiegoś pijaka – skomentował Nikkolay, kuzyn Traska. – Sesar wpuścił tu dziś całe Wardshaven. Ale,

Lucasie, wracając do przedsięwzięcia Tanit. To nie będzie akcja w stylu szybka napaść i ucieczka. Zajmiemy całą planetę,
która za czterdzieści czy pięćdziesiąt lat stanie się kolejnym Światem Miecza.

– A w ciągu kolejnego stulecia podbijemy całą Federację – zadeklarował baron Rathmore. Był politykiem i nigdy nie

przejmował się przesadą swoich deklaracji.

– Jednego nie rozumiem – zaznaczył Harkaman. – Dlaczego popierasz diuka Angusa, lordzie Trasku, skoro uważasz, że

przedsięwzięcie Tanit wyrządza tak wielką szkodę Gramowi?

– Gdyby Angus tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny. Ale Angus chce zostać królem Grama, a ja nie sądzę, żeby ktoś inny

mógł tego dokonać. Ta planeta potrzebuje jedynowładztwa. Nie wiem, co widziałeś poza tym księstwem, lecz nie uważaj
Wardshaven za typowy przykład. Niektóre z innych księstw, jak Glaspyth czy Didreksburg, są dosłownie wylęgarniami żmij.
Wszyscy najwięksi baronowie skaczą sobie do gardeł i nie potrafią przywołać do porządku nawet swoich rycerzy i wasalnych
baronów. Ha, na południowym kontynencie od ponad dwóch stuleci trwa żałosna wojenka.

– Prawdopodobnie tam Dunnan zamierza pociągnąć ze swoją armią – odezwał się baron produkujący roboty. – Mam

nadzieję, że zostanie starta i on razem z nią.

– Nie trzeba się wyprawiać na południowy kontynent, wystarczy pójść do Glaspyth – wtrącił ktoś inny.
– Cóż, nie mamy monarchii planetarnej, która pilnowałaby porządku. Ta planeta cofnie się w rozwoju jak wiele innych w

Starej Federacji.

– Daj spokój, Lucasie! – zaprotestował Alex Gorram. – To posuwa się za daleko.
– Tak, po pierwsze, nie mamy neobarbarzyńców – zauważył ktoś inny. – I jeśli kiedyś się tu zjawią, w okamgnieniu

zdmuchniemy ich do em-ce-kwadratu. Może zresztą taki najazd wyszedłby nam na dobre, bo zaprzestalibyśmy kłótni między
sobą.

Harkaman patrzył na niego ze zdziwieniem.
– Kim, jak sądzisz, są neobarbarzyńcy? – zapytał. – Jakimś ludem najeźdźczych nomadów, Hunami Attyli w statkach

kosmicznych?

– Czy właśnie nie tym? – zapytał Gorram.
– Na Niflheim, nie! W Starej Federacji nawet półtora tuzina planet nie dysponuje hipernapędem, a wszystkie uchodzą za

cywilizowane. Oczywiście pod warunkiem, że określenie „cywilizowane” odnosi się do poziomu, na jakim stoi Gilgamesz –
dodał. – Są barbarzyńcy domowego chowu. Robotnicy i wieśniacy, którzy się zbuntowali, żeby przejmować i rozdzielać

background image

bogactwa, a potem nagle stwierdzili, że zniszczyli środki produkcji i zabili wszystkie umysły techniczne. Są potomkowie tych,
którzy przetrwali na planetach atakowanych podczas wojen międzygwiezdnych od jedenastego do trzynastego stulecia i stracili
maszynerię cywilizacji. Są zwolennicy przywódców politycznych na lokalnych dyktatorskich planetach. Kompanie
bezrobotnych najemników żyjących z grabieży. Fanatycy religijni słuchający samozwańczych proroków.

– Sądzisz, że tu, na Gramie, nie mamy mnóstwa materiału na neobarbarzyństwo? – zapytał Trask. – Jeśli tak, to się

rozejrzyj.

Glaspyth, ktoś powiedział.
– Banda szubieniczników, których zwerbował Andray Dunnan – napomknął Rathmore.
Alex Gorram gderliwie mamrotał, że w jego stoczni takich nie brakuje, agitatorów powodujących kłopoty, próbujących

zorganizować strajk, żeby pozbyć się robotów.

– Tak. – Harkaman rzucił się na to ostatnie. – Znam co najmniej czterdzieści przykładów ruchów luddystów na półtora

tuzinie planet i na przestrzeni ostatnich ośmiu stuleci. Mieli je na Terze w drugim wieku przedatomowym. I później, gdy Wenus
odłączyła się od Pierwszej Federacji, przed zorganizowaniem Drugiej.

– Interesujesz się historią? – zapytał Rathmore.
– To mój konik. Wszyscy astronauci mają jakieś hobby. W hiperprzestrzeni jest niewiele do roboty, a nuda to najgorszy

wróg. Mój oficer artylerii, Vann Larch, jest malarzem. Większość jego prac przepadła wraz z „Korysandą” na Durendalu, ale
na Flambergu parę razy uchronił nas przed głodowaniem, malując i sprzedając obrazy. Mój astrogator hiperprzestrzenny, Guatt
Kirbey, komponuje muzykę, próbując wyrazić matematykę teorii hiperprzestrzennej w terminach muzycznych. Mnie to niewiele
obchodzi – przyznał. – Studiuję historię. Wiecie, to ciekawe. Praktycznie wszystko, co się wydarzyło na każdej z
zamieszkałych planet, miało miejsce na Terze przed skonstruowaniem pierwszego statku kosmicznego.

W ogrodzie panowała cisza, wszyscy skupili się przy podeście schodów ruchomych. Harkaman powiedziałaby coś więcej,

ale w tej chwili zobaczył sześciu przebiegających umundurowanych strażników Sesara Karvalla. Mieli hełmy i kombinezony
kuloodporne; jeden z nich trzymał autokarabin, a pozostali dzierżyli guzowate plastikowe pałki. Kosmiczny wiking odstawił
drinka.

– Idziemy – powiedział. – Nasz gospodarz wzywa swoje oddziały. Sądzę, że również goście powinni zająć stanowiska

bojowe.

background image

III

Odświętnie ubrany tłum tworzył półkole przed podestem schodów. Wszyscy przyglądali się z pełną zakłopotania ciekawością,
ci z tyłu wyciągali szyje, patrząc nad ramionami tych z przodu. Panie ze sztywną formalnością szczelniej otuliły ramiona
szalami, wiele nawet nakryło głowy. W górze krążyły cztery wozy reporterskie; cokolwiek się działo, wiadomości rozejdą się
po całej planecie. Strażnicy Karvalla próbowali się przebić przez tłum. Ich sierżant powtarzał bez końca: „Proszę, panie i
panowie; przepraszam, szlachetny panie”, i nie robił żadnych postępów.

Otto Harkaman zaklął z obrzydzeniem i odepchnął sierżanta na bok.
– Z drogi! – ryknął. – Przepuścić straże. – To rzekłszy, drugą ręką o mało nie przewrócił strojnie odzianego pana. Obaj

odwrócili głowy, mierząc się gniewnym wzrokiem, po czym mężczyzna śpiesznie zszedł mu drogi. Trask, medytując nad
korzyściami płynącymi z grubiaństwa w sytuacji kryzysowej, szedł za nim wraz z innymi. Wielki kosmiczny wiking po prostu
wyorał ścieżkę do miejsca, gdzie stali Sesar Karvall z Rovardem Grauffisem i kilkoma innymi.

Naprzeciwko nich stało czterech mężczyzn w czarnych pelerynach, plecami do schodów ruchomych. Dwaj byli pachołkami

z pospólstwa, a ściślej mówiąc, wynajętymi bandytami. Nie szczędzili starań, żeby trzymać ręce na widoku i chyba żałowali,
że nie są gdzieś indziej. Mężczyzna z przodu nosił beret z brylantowym słoneczkiem i pelerynę z jasnoniebieską jedwabną
podszewką. Miał chudą twarz ze szpiczastym podbródkiem, głębokimi bruzdami wokół ust i cieniutkim czarnym wąsikiem.
Wokół tęczówek jego oczu widać było białka i od czasu do czasu mimowolny grymas wykrzywiał jego usta. Andray Dunnan.
Trask przez chwilę się zastanawiał, kiedy będzie musiał na niego spojrzeć z odległości dwudziestu pięciu metrów znad muszki
pistoletu. Twarz nieco wyższego brodatego mężczyzny, który stał u jego boku, była biała jak papier, pozbawiona wyrazu. Był
to niejaki Nevil Ormm. Nikt nie miał pewności, skąd pochodzi ten człowiek, ale było wiadomo, że jest prawą ręką i
nieodłącznym towarzyszem Dunnana.

– Łżesz! – krzyczał Dunnan. – Łżesz jak pies, kłamiesz w żywe oczy, wszyscy kłamiecie! Przechwytywałeś każdą

wiadomość, którą próbowała mi wysłać.

– Moja córka nie wysyłała do ciebie żadnych wiadomości, lordzie Dunnanie – powiedział pan Sesar Karvall z wymuszoną

cierpliwością. – Żadnych poza jedną, którą właśnie ci przekazałem, że nie chce mieć z tobą nic wspólnego.

– Myślisz, że w to uwierzę? Trzymasz ją jak więźnia i Szatan tylko wie, jak ją torturujesz, żeby zmusić do tego

obrzydliwego małżeństwa…

Wśród widzów zapanowało poruszenie, bo tymi słowy Dunnan przekroczył wszelkie granice przyzwoitości. Świadkowie

zajścia, jakkolwiek dobrze wychowani, dali upust swoim uczuciom. Nad pomrukiem niedowierzania wzbił się wyraźny
kobiecy głos:

– No tak, doprawdy! On rzeczywiście jest obłąkany!
Dunnan, jak wszyscy inni, usłyszał ten komentarz.
– Ja jestem obłąkany? – wybuchnął. – Ponieważ potrafię przejrzeć tę zakłamaną blagę? Obecnemu tu Lucasowi Traskowi

zależy na udziałach w stalowniach Karvalla, a obecny tu Sesar Karvall chce mieć dostęp do rud żelaza na ziemiach Traskonu.
Mój umiłowany wuj chce pomocy ich obu, żeby ukraść księstwo Omfraya z Glaspyth. Jest tutaj również lichwiarz Ffayle, który
próbuje mi wydrzeć moje włości, i Rovard Grauffis, pies aportujący mojego wuja, który nie kiwnął palcem, żeby uchronić
swojego krewnego przed ruiną, i ten cudzoziemski przybłęda Harkaman, który podstępem pozbawił mnie dowództwa
„Enterprise’a”. Wszyscy spiskujecie przeciwko mnie…

– Sir Nevilu – zaczął Grauffis – z pewnością widzisz, że lord Dunnan nie jest sobą. Jeśli naprawdę jesteś jego

przyjacielem, zabierz go stąd, zanim przybędzie diuk Angus.

Ormm się pochylił i naglącym tonem przemówił do ucha Dunnana. Dunnan odepchnął go ze złością.
– Wielki Szatanie, i ty przeciwko mnie? – zapytał.
Ormm chwycił go za ramię.
– Ty głupcze, czy chcesz wszystko zniszczyć teraz, gdy… – Ściszył głos; reszty wypowiedzi nie było słychać.
– Nie, przeklęty, nie odejdę, dopóki z nią nie porozmawiam, twarzą w twarz…
Wśród widzów zapanowało kolejne poruszenie. Tłum się rozstępował. Przybyła Elaine, a za nią jej matka i lady

Sandarsan z pięcioma czy sześcioma innymi matronami. Wszystkie miały szale na głowach, z prawymi końcami na lewym
ramieniu. Wszystkie się zatrzymały z wyjątkiem Elaine, która zrobiła kilka kroków i stanęła przed Andrayem Dunnanem. Trask
nigdy nie wiedział, żeby wyglądała piękniej, ale było to lodowate piękno ostrego sztyletu.

background image

– Lordzie Dunnanie, co pragniesz mi powiedzieć? – zapytała. – Mów szybko, a potem odejdź, nie jesteś tu bowiem mile

widziany.

– Elaine! – krzyknął Dunnan, robiąc krok w jej stronę. – Dlaczego okrywasz głowę, dlaczego mówisz do mnie jak do

obcego? Jestem Andray, który cię kocha. Dlaczego im pozwalasz, żeby cię zmuszali do tego niegodziwego małżeństwa?

– Nikt mnie nie zmusza, wychodzę za lorda Traska z własnej nieprzymuszonej woli, ponieważ go kocham. A teraz odejdź,

proszę, i nie sprawiaj kłopotów na moim weselu.

– To kłamstwo! Kazali ci tak powiedzieć! Nie musisz za niego wychodzić, nie mogą cię zmusić. Chodź ze mną,

natychmiast. Nie ośmielą się nas zatrzymać. Zabiorę cię daleko od tych okrutnych, chciwych ludzi. Kochasz mnie, zawsze mnie
kochałaś. Mówiłaś mi, że mnie kochasz, powtarzałaś bez końca…

Tak, tak właśnie było w jego prywatnym wyimaginowanym świecie, w świecie fantazji, który się stał rzeczywistością

Andraya Dunnana. W tym świecie Elaine Karvall, stworzona przez jego wyobraźnię, istniała tylko po to, żeby go kochać.
Stojąc przed prawdziwą Elaine, po prostu odrzucał rzeczywistość.

– Nigdy cię nie kochałam, lordzie Dunnanie, i nigdy ci tak nie mówiłam. Nigdy też nie czułam do ciebie nienawiści, teraz

jednak sprawiasz, że jest mi bardzo trudno cię nie nienawidzić. Odejdź i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy.

To rzekłszy, odwróciła się i ruszyła przez tłum, który się przed nią rozstępował. Jej matka, ciotka i pozostałe damy

podążyły za nią.

– Okłamałaś mnie! – wrzasnął za nią Dunnan. – Kłamałaś przez cały czas. Jesteś równie niegodziwa jak oni wszyscy!

Wszyscy spiskują i knują przeciwko mnie, zdradzają mnie. Wiem, o co chodzi. Chcecie podstępem pozbawić mnie moich praw
i zachować mojego wuja uzurpatora na książęcym tronie. A ty, ladacznico o fałszywym sercu, jesteś najgorsza z nich
wszystkich!

Sir Nevil Ormm złapał go za ramię i obrócił, pchając w kierunku schodów. Dunnan się szamotał, wrzeszcząc coś

nieartykułowanie i wyjąc jak raniony wilk. Ormm przeklinał wściekle.

– Wy dwaj! – krzyknął. – Pomóżcie mi. Złapcie go.
Dunnan wciąż wył, gdy siłą pociągnęli go na schody. Zasłoniły go peleryny dwóch pachołków, ozdobione herbowym

półksiężycem Dunnana, jasnoniebieskim na czarnym tle. Po chwili autolot z błękitnym półksiężycem wystartował i odleciał.

– Lucasie, on jest szalony – powtórzył z uporem Sesar Karvall. – Elaine nie zamieniła z nim nawet pięćdziesięciu słów,

odkąd wrócił z ostatniej podróży…

Trask się roześmiał i położył rękę na jego ramieniu.
– Wiem, Sesarze. Chyba nie sądzisz, że potrzebowałem zapewnienia?
– Szalony – wtrącił Rovard Grauffis. – Czy słyszeliście, co mówił o swoich prawach? Zaczekajcie, aż usłyszy o tym

Jaśnie Oświecony Książę.

– Czyżby wysuwał roszczenia do książęcego tronu, Sir Rovardzie? – zapytał Otto Harkaman, ostro i poważnie.
– No tak, twierdzi, że jego matka przyszła na świat półtora roku przed księciem Angusem i że zafałszowano prawdziwą

datę jej narodzin, żeby Angus odziedziczył tron. A to dopiero! Obecny Jaśnie Oświecony Książę miał trzy lata, kiedy jego
siostra przyszła na świat. Byłem giermkiem starego diuka Fergusa, nosiłem Angusa na ramieniu, kiedy matka Andraya Dunnana
została przedstawiona lordom i baronom na drugi dzień po narodzinach.

– Oczywiście, że jest szalony – zgodził się Alex Gorram. – Nie wiem, dlaczego diuk go nie skieruje na przymusowe

leczenie psychiatryczne.

– Ja go wykuruję – powiedział Harkaman, przeciągając palcem pod brodą. – Wariaci pretendujący do tronów są bombami,

które należy rozbroić, zanim coś wysadzą w powietrze.

– Nie możemy tego zrobić – zaznaczył Grauffis. – Przecież jest siostrzeńcem diuka Angusa…
– Ja mógłbym – zaproponował Harkaman. – Ma w swojej kompanii tylko trzystu ludzi. Szatan jeden wie, dlaczego w ogóle

pozwoliliście mu ich zwerbować – dodał jakby nawiasem. – Ja mam ośmiuset, w tym pięciuset do walki lądowej. Chciałbym
zobaczyć, jak się sprawiają, zanim wyruszymy w kosmos. Mogę przygotować ich do akcji w dwie godziny i przed północą
będzie już po krzyku.

– Nie, kapitanie Harkaman, Jaśnie Oświecony Książę nigdy na to nie pozwoli – zaprotestował Grauffis. – Nie masz

pojęcia o szkodach politycznych, jakie spowodowałoby to wśród niezależnych lordów, na których wsparcie liczymy. Nie było
cię na Gramie, kiedy diuk Ridgerd z Didreksburga kazał otruć drugiego męża swojej siostry Sancii…

background image

IV

Stanęli w cieniu kolumnady. Główny dolny taras był jak zatłoczony plac, z głośników po raz szósty czy ósmy płynęła wiązanka
starych pieśni miłosnych. Trask spojrzał na zegarek: minęło dziewięćdziesiąt sekund od czasu, kiedy zrobił to poprzednim
razem. Zostało piętnaście minut do rozpoczęcia ceremonii, do tego trzeba dodać kolejne piętnaście na toasty i życzenia. Źaden
ślub, jakkolwiek pompatyczny, nie trwa dłużej niż pół godziny. W takim razie jeszcze godzina, zanim wsiądzie z Elaine do
autolotu i popędzi w kierunku Traskonu.

Pieśni miłosne nagle się urwały. Po krótkiej ciszy zagrzmiał wzmocniony ryk trąbki: „Książęcy salut”. Tłum znieruchomiał,

brzęczenie głosów przycichło. Górny podest schodów ruchomych rozbłysnął kolorami i książęcy orszak ruszył na dół. Pluton
strażników w czerwono-żółtych uniformach, w pozłacanych hełmach, z halabardami przybranymi kitami. Giermek trzymający
Miecz Stanu. Diuk Angus ze swoimi doradcami, wśród nich Otto Harkaman. Księżna Flavia i jej damy do towarzystwa.
Dworzanie z małżonkami. Więcej strażników. Wybuchły radosne okrzyki. Autoloty serwisów informacyjnych zajęły pozycje
nad orszakiem. Kuzyn Nikkolay i kilku innych mężczyzn wyszło spomiędzy kolumn w światło słońca; podobny ruch miał
miejsce po drugiej stronie tarasu. Orszak książęcy dotarł do końca centralnego przejścia, zatrzymał się i rozlokował.

– W porządku, zasuwamy – powiedział kuzyn Nikkolay, występując do przodu.
Minęło dziesięć minut, odkąd wyszli na zewnątrz, kolejnych pięć na zajęcie miejsca. Jeszcze pięćdziesiąt minut, pomyślał

Trask, a oboje z Elaine – lady Elaine Trask z Traskonu, naprawdę i na zawsze – polecą do domu.

– Jesteś pewien, że auto gotowe? – zapytał po raz setny.
Kuzyn zapewnił go, że tak. Zaczęła grać muzyka, tym razem stateczny „Szlachecki marsz weselny”, butny i jednocześnie

sentymentalny. Po drugiej stronie tarasu pojawiły się postacie w czerni i płomienistej żółcieni Karvallów. Sekretarz i prawnik
Sesara Karvalla, kierownictwo stalowni, kapitan straży Karvalla, druhny prowadzone przez panią Lawinię Karvall i sam
Sesar z Elaine u boku: miała szal czarno-żółty. Trask się rozejrzał z nagłym strachem.

– Na litość Szatana, gdzie nasz szal? – zapytał i zaraz potem się odprężył, kiedy drużba mu go pokazał, zielono-

złotawobrązowy w barwach Traskonu.

W końcu obie grupy się zatrzymały w odległości dziesięciu jardów przed diukiem.

*

– Kto do nas podchodzi? – zapytał diuk Angus, zwracając się do kapitana swojej straży.
Miał szczupłą, pociągłą twarz i szpiczastą bródkę. Na głowie nosił wąską złotą opaskę, którą zamierzał zamienić na

królewską koronę i przez większą część czasu kombinował, jak tego dokonać. Kapitan straży powtórzył pytanie.

– Jestem Sir Nikkolay Trask, prowadzę mojego kuzyna i suzerena, Lucasa, lorda Traska, barona Traskonu. Przybywa po

lady-pannę Elaine, córkę lorda Sesara Karvalla, barona stalowni Karvalla, i po zgodę Jaśnie Oświeconego Księcia na
zawarcie związku małżeńskiego.

Sir Maxannon Zhirgay, zaufany Sesara Karvalla, przedstawił siebie i swojego pana. Oznajmił, że przyprowadzili lady-

pannę Elaine, żeby poślubiła lorda Traska z Traskonu. Diuk, zadowolony, że ma do czynienia z osobami, do których się może
zwracać bezpośrednio, zapytał, czy ustalono warunki umowy małżeńskiej. Obie strony odpowiedziały twierdząco. Sir
Maxannon podał diukowi zwój; diuk Angus zaczął czytać sztywne i precyzyjne sformułowania. Małżeństwa pomiędzy
szlacheckimi rodami nie były sprawą otwartą do dyskusji; wiele przelanej krwi i spalonego prochu było skutkiem
niejednoznaczności jakiegoś paragrafu dotyczącego sukcesji, spadku czy wdowich praw. Lucas znosił to cierpliwie, bo nie
chciał, żeby z powodu źle umiejscowionego przecinka prawnuki jego i Elaine rozstrzygały jakąś sporną kwestię za pomocą
pistoletów.

– I czy stojące przed nami osoby z własnej woli chcą zawrzeć związek małżeński? – zapytał diuk, kiedy zakończył lekturę.

Mówiąc, przesunął się do przodu, i giermek podał mu dwuręczny Miecz Stanu, dość ciężki, by ściąć głowę bizonoidowi.
Trask wystąpił, Sesar Karvall podprowadził Elaine. Prawnicy i giermkowie rozstąpili się na boki. – Co powiesz, lordzie
Trasku? – zapiał niemal konwersacyjnym tonem.

– Całym sercem, Jaśnie Oświecony Książę.
– A ty, lady-panno Elaine?

background image

– To moje najgorętsze pragnienie, Jaśnie Oświecony Książę.
Diuk chwycił miecz za głownię i wyciągnął w ich stronę. Oboje położyli ręce na wysadzanej klejnotami głowicy.
– Czy wy, i wasze rody, uznajecie książęcą suwerenność Angusa, diuka Wardshaven, i czy przysięgacie wierność nam i

naszym prawowitym następcom?

– Tak. – Odpowiedzieli nie tylko Trask i Elaine, ale wszyscy wokół nich, a cały tłum w ogrodach gromko wykrzyknął

potwierdzenie. Nad całym tym zgiełkiem ktoś z większym entuzjazmem niż dyskrecją ryczał:

– Niech żyje Angus Pierwszy z Grama!
– A my, Angus, nadajemy wam dwojgu i waszym rodom prawo do noszenia naszego znaku, jeśli uznacie to za stosowne, i

zobowiązujemy się do ochrony waszych praw przed wszystkimi bez wyjątku, którzy spróbują je naruszyć. Oznajmiamy
również, że wasze małżeństwo i ugoda pomiędzy waszymi rodami sprawia nam przyjemność, i przysięgamy wam obojgu,
Lucasie i Elaine, że jesteście poślubieni w oczach prawa i że ten, kto zakwestionuje niniejszy związek, rzuci wyzwanie nam, w
naszą twarz i wbrew naszej woli.

Nie były to dokładnie słowa wygłaszane przez księcia pana na Gramie. Była to formuła używana przez planetarnego króla,

jak Napolyon z Flamberga czy Rodolf z Excalibura. Gdy Trask o tym pomyślał, zdał sobie sprawę, że Angus konsekwentnie
używał pluralis majestis. Możliwe, że ten facet, który krzyknął o Angusie Pierwszym z Grama, zrobił tylko to, za co mu
zapłacono. Przebieg uroczystości transmitowany był przez telewizję. Omfray z Glaspyth i Ridgerd z Didreksburga wszystko
słyszeli i pewnie już w tej chwili zaczynali werbować najemników. Przyszło mu na myśl, że może dzięki temu pozbędzie się
Dunnana.

Diuk przekazał giermkowi dwuręczny miecz. Młody rycerz podał Traskowi zielono-złotobrązowy szal, a Elaine zrzuciła z

ramion swój, ten czarno-żółty – jedyny raz, kiedy szanowana kobieta robi to publicznie. Jej matka złapała go w locie i złożyła.
Trask podszedł i okrył ramiona Elaine barwami Trasków, po czym wziął ją w objęcia. Znów wzniosły się wiwaty, a kilku
strażników Sesara Karvalla zaczęło strzelać w ogrodach z działka.

*

Toasty i wymiana uścisków dłoni ze wszystkimi, którzy się wokół tłoczyli, trwały nieco dłużej, niż Trask się spodziewał.

W końcu orszak weselny ruszył długim chodnikiem na lądowisko. Diuk i jego świta przesunęli się na tyły, żeby się
przygotować do uczty, w której mieli uczestniczyć wszyscy oprócz młodej pary. Jedna z druhen podała Elaine ogromny bukiet
do rzucenia ze schodów ruchomych. Elaine wzięła kwiaty na jedną rękę, a drugą ścisnęła dłoń Traska.

– Kochanie, naprawdę się udało – szepnęła, jakby było to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. – Czyż nie?
Jeden z pojazdów transmisyjnych – pomarańczowo-błękitny, należący do stacji Telewizja i Teledruk Ziem Zachodnich –

unosił się tuż przed nimi, opadając ku lądowisku. Przez chwilę Trask był zły, ponieważ przekroczyli zewnętrzną orbitę
dziennikarskich zasad przyzwoitości, nawet jak na nich. Potem się roześmiał. Dzisiaj był zbyt szczęśliwy, żeby na cokolwiek
się złościć. U stóp schodów Elaine zzuła złocone pantofelki – w samochodzie czekała kolejna para, osobiście tego dopilnował
– weszli na stopień i oboje się odwrócili. Druhny podbiegły i zaczęły walczyć o pantofelki, nie bacząc, że niszczą suknie, a
kiedy byli w połowie drogi, Elaine uniosła bukiet i zrzuciła na nie pachnącą bombę kolorów. Dziewczęta chwytały kwiaty,
wrzeszcząc jak opętane. Elaine stała, posyłając wszystkim całusy, podczas gdy Trask potrząsał zaciśniętymi rękami nad głową,
aż dojechali na szczyt.

Kiedy się odwrócili i zeszli ze zachodów, pomarańczowo-błękitny pojazd wylądował wprost przed nimi, tarasując im

drogę. Trask, teraz naprawdę wciekły, ruszył z przekleństwem na ustach. Nagle zobaczył, kto siedzi w aucie.

Andray Dunnan, z wykrzywioną twarzą i cienkim wąsem podrygującym nad górną wargą, odsunął boczne okno, pochylił

lufę pistoletu maszynowego i wysunął ją na zewnątrz.

Trask krzyknął, jednocześnie popychając Elaine, żeby przewrócić ją na ziemię. Sam skoczył do przodu, żeby ją osłonić,

gdy karabin zajazgotał. Coś uderzyło go w pierś, prawa noga się pod nim ugięła. Upadł…

Spadał, spadał i spadał bez końca, przez ciemność, tracąc przytomność.

background image

V

Był ukrzyżowany, z głową zwieńczoną cierniową koroną. Komu to zrobili? Komuś dawno temu, na Terze. Ręce miał sztywno
wyciągnięte i obolałe; stopy i nogi też go bolały i nie mógł nimi ruszyć, i coś go kłuło w czoło. Co gorsza, był ślepy.

Nie, po prostu miał zamknięte oczy. Z trudem uchylił powieki i zobaczył przed sobą białą ścianę pokrytą wzorem

błękitnych płatków śniegu, i zdał sobie sprawę, że to sufit, że leży na plecach. Nie mógł poruszyć głową, ale zdołał zobaczyć,
że jest zupełnie nagi, otoczony przez plątaninę rurek i przewrotów, co go zdziwiło. Potem zrozumiał, że leży nie na łóżku, ale
na robomedyku, że rurki służą do podawania leków, odsączania rany i karmienia dożylnego, że przewody są podłączone do
elektrod rozmieszczonych na jego ciele dla celów diagnostycznych, a koroną cierniową są kolejne elektrody encefalografu. Już
kiedyś był na jednym z tych robomedyków, kiedy zranił go bizonoid podczas spędzania bydła.

O to chodzi, jest poddawany leczeniu. Miał wrażenie, że kuracja trwa bardzo długo. W tym czasie wydarzyło się tyle

rzeczy… z pewnością tylko mu się przyśniły.

Nagle sobie przypomniał i spróbował się podnieść, bez powodzenia.
– Elaine! – krzyknął. – Elaine, gdzie jesteś?
Ktoś wszedł w jego ograniczone pole widzenia. Był to jego kuzyn, Nikkolay Trask.
– Nikkolayu, Andray Dunnan… Co się stało z Elaine?
Nikkolay się skrzywił, jakby coś, co się spodziewał, że zaboli, zabolało go znacznie bardziej niż się spodziewał.
– Lucasie… – Przełknął ślinę. – Elaine… Elaine nie żyje.
Elaine nie żyje. To nie miało sensu.
– Zginęła na miejscu, Lucasie, trafiona sześć razy. Nie sądzę, żeby poczuła pierwszy strzał. Wcale nie cierpiała.
Ktoś jęknął. Po chwili Trask zrozumiał, że jęk popłynął z jego ust.
– Ty dostałeś dwa razy – mówił mu Nikkolay. – W nogę, kula trzaskała kość udową. I w pierś. Ta o włos minęła serce.
– Szkoda, że minęła. – Zaczynał sobie wszystko jasno przypominać. – Pchnąłem Elaine i próbowałem ją osłonić.

Musiałem pchnąć ją prosto w grad pocisków i sam oberwałem tylko ostatnimi. – Było coś więcej, o tak. – Dunnan. Złapaliście
go?

Nikkolay pokręcił głową.
– Uciekł. Ukradł „Enterprise’a” i opuścił planetę.
– Sam go dopadnę.
Znowu się zaczął podnosić. Nikkolay skinął na kogoś poza zasięgiem wzroku. Chłodna ręka dotknęła jego podbródka i

Trask poczuł zapach kobiecych perfum, zupełnie innych niż te, których używała Elaine. Miał wrażenie, że mały owad ukąsił go
w szyję. Pokój pociemniał.

Elaine nie żyje. Już nie ma Elaine, nigdzie. Przecież to musi oznaczać, że już nie ma świata. Dlatego zrobił się taki ciemny.
Budził się od czasu do czasu. W dzień widział żółte niebo przez otwarte okno, a może była noc i paliły się przyćmione

światła. Zawsze ktoś z nim był. Żona Nikkolaya, pani Cecelia; Rovard Grauffis; lady Lawinia Karvall – musiał spać przez
długi czas, bo była znacznie starsza niż pamiętał – i jej brat, Bart Sandarsan, i ciemnowłosa kobieta w białym fartuchu ze
złotym kaduceuszem na piersi.

Raz przyszła diuszesa Flavia i sam diuk Angus. Zapytał ich, gdzie jest, choć niewiele go to obchodziło. Powiedzieli mu, że

w pałacu książęcym.

Pragnął, żeby wszyscy odeszli, pozwolili mu pójść tam, gdzie była Elaine.
Potem robiło się ciemno i próbował ją znaleźć, ponieważ rozpaczliwie chciał jej coś pokazać. Co takiego? Gwiazdy na

nocnym niebie. Ale nie było gwiazd, nie było Elaine, nie było niczego i chciał, żeby nie było również Lucasa Traska.

Ale był Andray Dunnan. Widział go, jak stoi na tarasie w czarnej pelerynie, brylanty na berecie połyskiwały złowrogo,

widział obłąkaną twarz patrzącą na niego znad lufy karabinu maszynowego. A potem na niego polował i nie mógł go znaleźć,
poszukiwał go w zimnej ciemności kosmosu.

Okresy przytomności się wydłużały i wtedy miał jasno w głowie. Uwolnili go od korony elektronicznych cierni. Rurki do

karmienia także zniknęły. Poili go bulionem i sokiem owocowym. Chciał wiedzieć, dlaczego przyniesiono go do pałacu.

– Mniej więcej tylko to mogliśmy zrobić – powiedział mu Rovard Grauffis. – W domu Karvallów mieli dość własnych

kłopotów. Wiesz, Sesar Karvall też został postrzelony.

– Nie wiedziałem. – A więc dlatego Sesar nie przyszedł go odwiedzić. – Zginął?

background image

– Został ranny, ale jest w gorszym stanie niż ty. Kiedy zaczęła się strzelanina, popędził po schodach. Nie miał niczego poza

sztyletem paradnym. Dunnan puścił w niego szybką serię. Sądzę, że dlatego nie miał czasu cię wykończyć. W tym czasie
strażnicy, którzy strzelali wcześniej strzelali na wiwat ślepakami z tego szybkostrzelnego działka, załadowali ostre naboje i
otworzyli ogień. Zwiał jak najszybciej. Sesar leży na robomedyku jak ty. Już nic mu nie grozi.

Odłączono sączki i rurki do podawania leków, plątanina przewodów zniknęła, a wraz z nią elektrody. Obandażowali jego

rany, ubrali go w swobodny szlafrok i przenieśli z robomedyka na kanapę, gdzie mógł siedzieć, gdy tego chciał. Zaczęli
podawać mu konkretne jedzenie i wino do picia, i pozwolili mu palić. Lekarka powiedziała, że przeszedł ciężkie chwile,
jakby sam o tym nie wiedział. Zastanawiał się, czy czeka na podziękowanie, że go zachowała przy życiu.

– Za parę tygodni staniesz na nogi – dodał jego kuzyn. – Dopilnowałem, żeby wszystko w Nowym Domu Traskonu było w

tym czasie przygotowane na twoje przybycie.

– Póki żyję, moja noga tam nie postanie i żałuję, że mam przed sobą więcej niż następną minutę. To miał być dom Elaine.

Nie chcę go dla siebie.

*

W miarę, jak nabierał sił, coraz rzadziej trapiły go koszmary senne. Goście przychodzili często, przenosząc zabawne

drobne podarki, i stwierdził, że go cieszy ich towarzystwo. Chciał wiedzieć, co się naprawdę stało i jak Dunnanowi udało się
uciec.

– Uprowadził „Enterprise’a” – powiedział mu Rovard Grauffis. – Miał tę swoją kompanię najemników i przekupił paru

ludzi w stoczni Gorrama. Myślałem, że Alex zabije swojego szefa ochrony, kiedy się dowiedział, co zaszło. Nie możemy
niczego udowodnić, choć nie szczędziliśmy starań, ale jesteśmy pewni, że operację sfinansował Omfray z Glaspyth.
Zaprzeczał odrobinę zbyt natarczywie.

– W takim razie wszystko zostało starannie zaplanowane.
– Na pewno porwanie statku, Dunnan musiał planować to od miesięcy, zanim zaczął werbować swoją kompanię. Sądzę, że

zamierzał zrobić to w noc przed ślubem. Wtedy próbował namówić lady-pannę Elaine, żeby z nim uciekła, co, jak się zdaje,
naprawdę uważał za możliwe. Kiedy go upokorzyła, postanowił, że najpierw zabije was oboje. – Zwrócił się do Otta
Harkamana, który mu towarzyszył. – Do końca życia będę żałować, że ci nie uwierzyłem na słowo i nie przyjąłem wtedy
twojej propozycji.

– Jak przejął ten wóz transmisyjny?
– Rankiem w dniu ślubu skontaktował się z redakcją Ziem Zachodnich i powiedział, że zna kulisy małżeństwa i wie,

dlaczego diuk mu patronuje. Zabrzmiało to tak, jakby chodziło o jakiś skandal. Nalegał, żeby reporter przebył do domu
Dunnanów na wywiad twarzą w twarz. Wysłali człowieka i wtedy ostatni raz go widzieli żywego. Nasi ludzie znaleźli ciało w
domu Dunnanów podczas późniejszego przeszukania. Wóz transmisyjny znaleźliśmy w stoczni. Miał parę śladów po kulach
wystrzelonych w domu Karvallów, ale wiesz, jak są konstruowane te wozy prasowe i ile mogą wytrzymać. Dunnan poleciał
prosto do stoczni, gdzie jego ludzie już zajęli „Enterprise’a”, i gdy tylko się zjawił, statek wystartował.

Trask popatrzył na trzymanego w palcach papierosa. Zrobił się taki krótki, że parzył. Z wysiłkiem się pochylił, żeby go

zgasić.

– Rovardzie, kiedy dobiegnie końca budowa tego drugiego statku?
Grauffis zaśmiał się gorzko.
– Budowa „Enterprise’a” pochłonęła wszystko, co mieliśmy. Księstwo znalazło się na krawędzi bankructwa. Sześć

miesięcy temu wstrzymaliśmy prace nad drugim statkiem, ponieważ zabrakło nam pieniędzy na kontynuację, a trzeba było
ukończyć „Enterprise’a”. Spodziewaliśmy się, że „Enterprise” zarobi w Starej Federacji tyle, iż wystarczy na sfinansowanie
budowy tego drugiego. Wtedy, z dwoma statkami i bazą na Tanit, pieniądze zaczęłyby napływać zamiast odpływać. Ale teraz…

– Znalazłem się w takiej samej sytuacji jak na Flambergu – dodał Harkaman. – Nie, w gorszej. Król Napolyon zamierzał

pomóc Elmersanom i ja miałem objąć dowodzenie. Teraz na to za późno.

Trask podniósł laskę i podparł się na niej, żeby wstać. Złamana kość się zrosła, ale wciąż był bardzo słaby. Zrobił kilka

chwiejnych kroków i przystanął, wsparty na lasce. Zmusił się, żeby otworzyć okno, i wyglądał przez chwilę. Potem się
odwrócił.

– Kapitanie Harkamanie, możliwe, że obejmiesz dowództwo tutaj, na Gramie. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko

dowodzeniu pod moją komendą jako właściciela statku. Zamierzam ruszyć w pościg na Andrayem Dunnanem.

Obaj popatrzyli na niego. Po chwili Harkaman powiedział:
– Poczytuję sobie to za zaszczyt, lordzie Trasku. Ale skąd weźmiesz statek?
– Jest na wpół ukończony. Już mam załogę. Diuk Angus może go dla mnie dokończyć i zapłacić, oddając w zastaw swoją

background image

nową baronię Traskonu.

Trask znał Rovarda Grauffisa przez całe swoje życie, lecz do tej chwili ani razu nie widział, żeby zaufany diuka Angusa

okazał zaskoczenie.

– Chcesz powiedzieć, że oddasz Traskon za ten statek? – zapytał.
– Ukończony, wyekwipowany i gotów do lotu, tak.
– Diuk na to przystanie – powiedział Grauffis bez namysłu. – Ale, Lucasie, Traskon jest wszystkim, co masz.
– Jeśli dostanę statek, nie będę potrzebować majątku. Zastanę kosmicznym wikingiem.
Harkaman poderwał się z rykiem aprobaty. Grauffis spojrzał na Traska z lekko uchylonymi ustami.
– Lucas Trask kosmicznym wikingiem! Teraz już nic mnie nie zdziwi.
Cóż, dlaczego nie? Trask nie popierał najazdów najemników na Światy Miecza, ponieważ Gram był Światem Miecza, a

Traskon leżał na Gramie. Traskon był domem, gdzie mieli zamieszkać oboje z Elaine, gdzie miały się rodzić i żyć ich dzieci, i
dzieci ich dzieci. Teraz zniknął mały punkt, na którym się opierały wszystkie jego plany.

– To był inny Lucas Trask, Rovardzie. Tamten już nie żyje.

background image

VI

Grauffis poprosił o wybaczenie i wyszedł, żeby przeprowadzić rozmowę audiowizualną, a po powrocie znowu przeprosił i
zniknął. Najwyraźniej diuk Angus porzucił wszystko, co robił, kiedy tylko usłyszał, co ma do powiedzenia jego zausznik.
Harkaman milczał, dopóki Grauffis przebywał w pokoju, i dopiero po jego wyjściu powiedział:

– Lordzie Trasku, moim zdaniem to kapitalny pomysł. Nie jest przyjemnie być kapitanem bez statku, żyjącym na łasce

obcych. Nie ścierpiałbym jednak, gdybyś kiedyś doszedł do przekonania, że powiększyłem mój majątek kosztem twojego.

– O to się nie martw. Jeśli ktoś ma skorzystać, to właśnie ty. Ja potrzebuję kapitana statku i twój obecny pech jest moim

szczęściem.

Harkaman zaczął nabijać fajkę.
– Byłeś kiedykolwiek poza Gramem?
– Parę lat studiowałem na uniwersytecie Camelot na Excaliburze. Poza tym nie.
– Cóż, masz pojęcie, na co się porywasz? – Kosmiczny wiking pstryknął zapalniczką i wypuścił kłąb dymu. – Oczywiście

wiesz, jak wielka jest Stara Federacja. To znaczy znasz liczby, ale czy coś dla ciebie znaczą? Wiem, że niewiele mówią wielu
dobrym astronautom. Bez zająknienia mówimy o dziesięciu do setnej potęgi, ale emocjonalnie wciąż liczymy: „Jeden, dwa,
trzy, wiele”. Statek w hiperprzestrzeni rozwija prędkość rzędu jednego roku świetlnego na godzinę. Można przelecieć stąd na
Excalibura w trzydzieści godzin. Ale gdybyś tam wysłał wiadomość radiową ogłaszającą narodziny syna, syn byłby ojcem,
zanim zostałaby odebrana. Stara Federacja, gdzie zamierzasz tropić Dunnana, zajmuje przestrzeń o objętości dwustu
miliardów sześciennych lat świetlnych. A ty chcesz znaleźć jeden statek, a w nim jednego człowieka. Jak zamierzasz tego
dokonać, lordzie Trasku?

– Jeszcze nie zacząłem o tym myśleć, na razie wiem tylko, że muszę to zrobić. W Starej Federacji są planety, na których

kosmiczni wikingowie mają swoje bazy wypadowo-handlowe, jak ta, którą diuk Angus planował założyć na Tanit. Prędzej czy
później na jednej czy drugiej z nich usłyszę coś o Dunnanie.

– Usłyszysz, gdzie był rok temu, i zanim tam dotrzemy, trop będzie miał od półtora roku do dwóch lat. Najeżdżamy Starą

Federację od ponad trzystu lat, lordzie Trasku. Powiedziałabym, że obecnie działa tam co najmniej dwieście okrętów
wikingów. Dlaczego nie złupiliśmy Federacji do czysta? Służę odpowiedzią: z powodu odległości i czasu podróży. Wiesz,
Dunnan może umrzeć ze starości, co, nawiasem mówiąc, nie jest zwykłą przyczyną śmierci wśród najemników, zanim go
dopędzisz. A twój najmłodszy chłopiec okrętowy umrze ze starości, zanim dotrze do niego wiadomość o zgonie Dunnana.

– W takim razie będę na niego polować do usranej śmierci. Nic innego nie ma dla mnie znaczenia.
– Tak właśnie sobie pomyślałem. Nie będę z tobą przez całe twoje życie. Chcę mieć własny statek, jak „Korysanda”, którą

straciłem na Durendalu. Pewnego dnia będę go miał. Ale dopóki to nie nastąpi, będę dowodził dla ciebie. Masz moje słowo.

W tonie Harkamana rzeczywiście zabrzmiała jakaś ceremonialna nuta. Wezwał robota, kazał mu nalać wina dla nich obu,

po czym wzajemnie złożyli sobie przyrzeczenia.

Rovard Grauffis odzyskał zimną krew, gdy wrócił w towarzystwie diuka. Jeśli Angus stracił swoją, to nic o tym nie
świadczyło. Ale na każdego ta wiadomość podziałała inaczej. Powszechnie podzielano opinię, że tragiczna strata pomieszała
lordowi Traskowi w głowie, on zaś przyznawał, że może być w tym więcej niż ziarnko prawdy. Kuzyn Nikkolay z początku się
na niego wściekał, że pozbawia rodzinę baronii, a potem się dowiedział, że diuk Angus ma zamiar mianować go baronem-
namiestnikiem i dać mu Nowy Dom Traskonu na rezydencję. Natychmiast zaczął się zachowywać jak wnuk, który czuwa przy
łożu śmierci bogatej babki. Potentaci finansowi i przemysłowi, których Trask znał tylko z widzenia, otoczyli go stadnie,
proponując mu pomoc i wysławiając go jako zbawcę księstwa. Wiarygodność kredytowa diuka Angusa, poważnie nadwątlona
wskutek straty „Enterprise’a”, odzyskała mocną pozycję, a wraz z nim oni odzyskali swoją.

Odbywały się konferencje, na których prawnicy i bankierzy prowadzili niekończące się dysputy. Trask uczestniczył w kilku

pierwszych, po czym stwierdził, że to go absolutnie nie interesuje, i publicznie to oznajmił. Zależało mu tylko i wyłącznie na
statku, możliwie na najlepszym, możliwie jak najszybciej. Alex Gorram został powiadomiony jako pierwszy: ma natychmiast
rozpocząć prace nad nieukończonym siostrzanym statkiem „Enterprise’a”. Trask, dopóki nie nabrał sił na tyle, żeby latać do
stoczni, nadzorował prace nad mierzącym dwa tysiące stóp średnicy globularnym szkieletem via ekran i albo osobiście, albo
zdalnie naradzał się z inżynierami i kierownikami stoczni. Jego pokoje w pałacu książęcym prawie z dnia na dzień przemieniły
się z izby chorych w biura. Lekarze, którzy ostatnio go nakłaniali, żeby sobie znalazł nowe zainteresowania i zajęcia, teraz

background image

ostrzegali przed niebezpieczeństwami przeforsowania. W końcu Harkaman dodał swój głos do ich nawoływań.

– Spokojnie, Lucasie. – Odłożyli na bok ceremonie i teraz mówili sobie po imieniu. – Twój kadłub porządnie ucierpiał.

Pozwól popracować ekipie remontowej i nie przeciążaj maszyn, dopóki nie zostaną naprawione. Mamy mnóstwo czasu.
Ściganie Dunnana wiedzie donikąd. Możemy go dopaść tylko przez przechwycenie. Im dłużej będzie się kręcić po Starej
Federacji, zanim usłyszy, że go tropimy, tym większy ślad pozostawi. Będziemy mieli szansę dorwać go dopiero wtedy, kiedy
ustalimy dający się przewidzieć wzór jego zachowania. Kiedyś, gdzieś, wyjdzie z hiperprzestrzeni i stwierdzi, że na niego
czekamy.

– Mylisz, że poleciał na Tanit?
Harkaman dźwignął się z krzesła i przez parę minut krążył po pokoju, a potem znowu usiadł.
– Nie. To był pomysł diuka Angusa, nie jego. W każdym razie nie mógłby założyć bazy na Tanit. Wiesz, jaką ma załogę.
Przeprowadzono szeroko zakrojone śledztwo wśród znajomych i wspólników Dunnana; diuk Angus wciąż miał nadzieję,

że znajdzie niepodważalny dowód na udział Omfreya z Glaspyth w piractwie. Dunnan zabrał ze sobą półtora tuzina
przekupionych pracowników stoczni Gorrama. Byli wśród nich ludzie o wiedzy i umiejętnościach technicznych, ale większość
stanowili agitatorzy, wichrzyciele i niewykwalifikowani robotnicy. Nawet w tych okolicznościach Alex Gorram wcale nie
żałował, że więcej ich nie zobaczy. Co zaś się tyczy kompanii najemników Dunnana, należało do niej około dwudziestu byłych
astronautów; pozostali rekrutowali się z półświatka, od łobuzów i złodziejaszków do barowych obiboków. Sam Dunnan był
astrogatorem, nie inżynierem.

– Ta zgraja nie nadaje się nawet do rutynowego najazdu – powiedział Harkaman. – Nigdy w żadnych okolicznościach nie

będą w stanie założyć bazy na Tanit. O ile Dunnan kompletnie nie zwariował, w co poważnie wątpię, udał się na jakąś planetę
ze stałą bazą najemników, taką jak Hot albo Nergal, Dragon albo Xochitl, żeby tam zwerbować oficerów, inżynierów i
doświadczonych astronautów.

– Wszystkie maszyny, sprzęt zautomatyzowany i tak dalej, które miały zostać wysłane na Tanit, były na pokładzie, kiedy

porwał statek?

– Tak, i również z tego powodu poleci na jakąś planetę w rodzaju Hot, Nergala czy Xochitl. Na okupowanej przez

wikingów planecie w Starej Federacji taki towar jest prawie na wagę złota.

– Jaka jest Tanit?
– Prawie zupełnie w typie terrańskim, trzecia od słońca klasy G. Podobna do Hauteclere czy Flamberga. Była jedną z

ostatnich planet skolonizowanych przez Federację przed wielką wojną. Nikt dokładnie nie wie, co się tam wydarzyło. Nie
było żadnej wojny międzygwiezdnej, przynajmniej nie znajdziesz żadnych wielkich placów żużlu w miejscach, gdzie kiedyś
kwitły miasta. Prawdopodobnie zaczęli walczyć między sobą, kiedy się oderwali od Federacji. Wciąż nie brakuje śladów
zniszczeń spowodowanych przez walki za pomocą konwencjonalnych środków. Później zaczęli się cofać w rozwoju i spadli
do poziomu przedmechanicznego, tozumiesz, energia wodna i wiatrowa, siła zwierząt. Mają zwierzęta pociągowe, które
wyglądają na przesiedlone tutaj terrańskie bawoły, kilka małych łodzi żaglowych i wielkie canoe na rzekach. Mają proch,
będący jak się zdaje ostatnią ze zdobyczy cywilizacyjnych, które tracą cywilizowani ludzie. Byłem tam pięć lat temu.
Wybrałem Tanit na bazę. Jest tam jeden księżyc, solidna bryła prawie w całości zbudowana z niklu i żelaza, i złoża rud
zawierających materiały rozszczepialne. Potem, jak ostatni głupiec, wynająłem się Elmersanom na Durendalu i straciłem
statek. Kiedy przybyłem tutaj, wasz diuk myślał o Xipototecu. Przekonałem go, że dla jego celów Tanit jest zdecydowanie
lepszą planetą.

– Skoro tak, Dunnan może tam lecieć. Być może uznał, że zdobędzie punkt przewagi nad diukiem Angusem. Ma przecież

cały ten sprzęt.

– I nikogo, kto umiałby go obsługiwać. Na jego miejscu poleciałbym na Nergala albo Xochitl. Tam zawsze jest kilka

tysięcy wikingów, wydających zyski ze sprzedaży łupów i odpoczywających pomiędzy napadami. Na każdej z tych planet
mógłby zwerbować pełną załogę. Proponuję najpierw zajrzeć na Xochitl. Może czegoś się o nim dowiemy, jeśli nic innego.

W porządku, najpierw spróbują na Xochitl. Harkaman znał planetę i przyjaźnił się z arystokratą z Hauteclere, który nią

władał.

W stoczni Gorrama trwały prace; budowa „Enterprise’a” miała zabrać rok, ale stalownie i zakłady mechaniczne były już

wyposażone, więc materiały i sprzęt napływały stałym strumieniem. Lucas dał się przekonać i więcej odpoczywał, z dnia na
dzień coraz silniejszy. Niebawem większość czasu spędzał w stoczni, patrząc, jak w centrum kulistego statku ekipy instalują
silniki Abbota do napędu w normalnej przestrzeni, dillinghamy do lotów podprzestrzennych, konwertery mocy,
pseudograwitatory. Następnie zbudowano kwatery mieszkalne i warsztaty, wszystkie opancerzone stalą pokrytą kolapsjum.
Później statek wyszedł na orbitę tysiąc mil od planety, a za nim podążyły roje opancerzonych jednostek roboczych i lichtug
transportowych; pozostałe prace były łatwiejsze do wykonania w przestrzeni. W tym czasie ukończono cztery dwustustopowe
szalupy, które miały trafić na pokład. Każda z nich posiadała własny hipernapęd i mogła podróżować tak daleko jak statek
macierzysty.

background image

Otto Harkaman zaczynał się denerwować, ponieważ statek wciąż nie miał nazwy. Nie lubił mówić o nim „on” ani „statek”.

„Elaine”, pomyślał od razu Trask i prawie w tej samej chwili zrezygnował z tego pomysłu. Nie chciał kojarzyć jej imienia z
tym, co statek będzie robić w Starej Federacji. „Zemsta”, „Mściciel”, „Odwet”, „Wendeta” – takie nazwy bardziej do niego
przemawiały. Komentator wiadomości, który z pompatyczną elokwencją mówił o nemezis zbrodniczego Dunnana, podsunął mu
pomysł. „Nemezis”.

Teraz Trask zgłębiał tajniki swojego nowego fachu międzygwiezdnego rozbójnika i mordercy, fachu, na który kiedyś

pomstował. Jego nauczycielami zostali towarzysze Otta Harkamana. Vann Larch, oficer artylerii, który był również malarzem;
Guatt Kirbey, wiecznie skwaszony pesymista, astrogator hiperprzestrzenny, który próbował wyrazić swoją naukę w muzyce;
Shrall Renner, astrogator w normalnej przestrzeni; Alvyn Karffard, zastępca dowódcy, który był z Harkamanem najdłużej ze
wszystkich. I Sir Paytrik Morland, miejscowy rekrut, były kapitan straży hrabiego Lionela z Newhaven, obecnie dowodzący
oddziałami lądowymi i antygrawitacją bojową. Wszyscy ćwiczyli i odbywali musztry na farmach i w wioskach Traskonu.
Trask zauważył, że chociaż „Nemezis” może zabrać pięciuset żołnierzy lądowych i powietrznych, szkolenie przechodzi ponad
tysiąc osób.

Podzielił się tym spostrzeżeniem z Rovardem Grauffisem.
– Tak. Nie wspominaj o tym nikomu – powiedział zaufany diuka. – Ty, Sir Paytrik i kapitan Harkaman wybierzecie

pięciuset najlepszych. Pozostałych diuk przyjmie do służby. Już niedługo Omfray z Glaspyth się dowie, jak naprawdę wygląda
napaść kosmicznych wikingów.

A potem diuk Angus nałoży podatki na swoich nowych poddanych z Glaspyth, żeby wykupić swoją zastawioną nową

baronię Traskon. Jakiś przedatomowy pisarz, którego Harkaman lubił cytować, powiedział: „Złoto nie zawsze ci zapewni
dobrych żołnierzy, ale dobrzy żołnierze mogą zapewnić ci złoto”.

*

„Nemezis” wróciła do stoczni Gorrama i przycupnęła na zakrzywionych nogach jak ogromny pająk. „Enterprise” nosił znak

Wardów, miecz i symbol atomu; „Nemezis” powinna mieć jego herb, ale traskońska głowa bizonoida, płowa na zielonym tle,
już nie należała do niego. Trask wybrał czaszkę nadzianą na ustawiony w pionie miecz i taki herb widniał na kadłubie statku,
kiedy razem z Harkamanem wybrali się w rejs próbny.

Kiedy dwieście godzin później wylądowali w stoczni, dowiedzieli się, że podczas ich nieobecności do Bigglersportu

zawinął frachtowiec żeglugi trampowej z Morglaya, przynosząc wieści o Andrayu Dunnanie. Kapitan na pilne zaproszenie
diuka Angusa przybył do Wardshaven i czekał na nich w pałacu książęcym.

Siedzieli, a było ich kilkunastu, wokół stołu w prywatnych apartamentach diuka. Kapitan frachtowca, precyzyjnie się

wyrażający niski mężczyzna z siwiejącą brodą, na przemian zaciągał się papierosem i popijał brandy.

– Wyruszyłem z Morglaya dwieście godzin temu – mówił. – Spędziłem tam dwanaście lokalnych dni, trzysta

standardowych godzin galaktycznych, a droga z Curtany zabrała trzysta dwadzieścia. Ten statek, „Enterprise”, wystartował
stamtąd siedem dni przede mną. Powiedziałbym, że jest teraz tysiąc dwieście godzin od Windsoru na Curtanie.

W pokoju zapadła cisza. Wiatr trzepotał zasłonami w otwartych oknach, z ogrodu na dole płynęło ćwierkanie skrzydlatych

nocnych stworzeń.

– Nigdy bym się tego nie spodziewał – powiedział Harkaman. – Myślałem, że natychmiast zabierze statek do Starej

Federacji. – Nalał sobie wina. – Oczywiście, Dunnan jest obłąkany. Czasami szaleniec ma przewagę, jak leworęczny
nożownik. Robi nieoczekiwane rzeczy.

– Ten ruch wcale nie był taki szalony – zauważył Rovard Grauffis. – W zasadzie nie prowadzimy wymiany handlowej z

Curtaną. Dowiedzieliśmy się o nim wskutek czystego przypadku.

Kielich kapitana frachtowca był już w połowie pusty. Napełnił go po brzegi z karafki.
– „Enterprise” był tam pierwszym statkiem z Grama od trzech lat – potwierdził. – Oczywiście przyciągnął uwagę. Miał

zmieniony herb, z miecza i symbolu atomu na błękitny półksiężyc. Wzbudził powszechną niechęć wśród innych kapitanów i
miejscowych pracodawców z powodu ludzi, których do siebie zwabił.

– Ilu ludzi i jakich?
Mężczyzna z siwą brodą wzruszył ramionami.
– Byłem zbyt zajęty ładunkiem na Morglay, żeby zwrócić na to większą uwagę. Prawie kompletna załoga statku

kosmicznego, oficerowie i astronauci wszelkich specjalności. A także wielu inżynierów przemysłowych i techników.

– W takim razie zamierza wykorzystać sprzęt, który ma na pokładzie, i założyć gdzieś bazę – powiedział ktoś z obecnych.
– Jeśli opuścił Curtanę dwieście godzin temu, to oznacza, że wciąż przebywa w hiperprzestrzeni – zauważył Guatt Kirbey.

– Z Curtany jest ponad dwa tysiące do najbliższej planety Starej Federacji.

background image

– Jak daleko do Tanit? – zapytał diuk Angus. – Jestem pewien, że właśnie tam zmierza. Dunnan się spodziewa, że ukończę

drugi statek, wyekwipuję go jak „Enterprise’a” i wyślę na Tanit. Będzie chciał dotrzeć tam pierwszy.

– Uważałem, że Tanit będzie ostatnim miejscem, jakie wybierze – odezwał się Harkaman – ale te informacje zmieniają

postać rzeczy. Rzeczywiście mógł tam polecieć.

– Jest szalony, a ty próbujesz do niego przykładać miarę zdroworozsądkowej logiki – powiedział Guatt Kirbey. – Mówisz,

co ty byś zrobił, choć przecież nie jesteś szalony. Oczywiście, czasami miałem co do tego wątpliwości, ale…

– Tak, Dunnan jest szalony, i kapitan Harkaman uwzględnia ten aspekt – podkreślił Rovard Grauffis. – Dunnan nienawidzi

nas wszystkich. Nienawidzi Jaśnie Oświeconego Księcia. Nienawidzi lorda Lucasa i Sesara Karvalla, chociaż być może jest
przekonany, że zabił ich obu. Nienawidzi kapitana Harkamana. Jak więc mógłby zdobyć przewagę nad nami wszystkimi na
raz? Zajmując Tanit.

– Mówisz, że kupował zapasy i amunicję?
– Zgadza się – odparł kapitan frachtowca. – Amunicję do dział, rakiety i mnóstwo pocisków obrony naziemnej.
– Za co to kupował? Wymieniał za maszyny?
– Nie. Płacił złotem.
– Tak. Lothar Ffayle dowiedział się, że przerzucono do niego mnóstwo złota z banków w Glaspyth i Didreksburgu –

powiedział Grauffis. – Najwyraźniej miał je na pokładzie, kiedy zabrał statek.

– W porządku – odezwał się Trask. – Niczego nie możemy być pewni, ale mamy powody przypuszczać, że Dunnan udał się

na Tanit, a to więcej niż mamy w odniesieniu do każdej innej planety w Starej Federacji. Nie poważę się ocenić szans, że go
tam znajdziemy, są jednak znacznie większe niż gdziekolwiek indziej. Tam polecimy najpierw.

background image

VII

Zewnętrzne ekrany, jednolicie szare przez ponad trzy tysiące godzin, ukazywały teraz przyprawiający o zawrót głowy wir
koloru, niedającej się opisać barwy kolapsującego pola hiperprzestrzennego. Żaden z dwóch obserwatorów nigdy nie widział
jej tak samo i najbujniejsza wyobraźnia nie mogłaby wyobrazić sobie rzeczywistości. Trask stwierdził, że wstrzymuje oddech.
Zauważył, że siedzący obok niego Otto Harkaman robi to samo. Najwyraźniej było to coś, do czego nikt się nie przyzwyczaja.
Nawet Guatt Kirbey, astrogator, z fajką zaciśniętą w zębach, wlepiał oczy w ekran.

Potem w jednej chwili ekran zapełniły gwiazdy, których wcześniej nie było, przydając splendoru aksamitnej czerni

normalnej przestrzeni. W samym środku, jaśniejsza niż cała reszta, żółtawo płonęła gwiazda Ertado, słońce Tanit. Jej światło
miało dziesięć godzin.

– Całkiem nieźle, Guatt – pochwalił oszczędnie Harkaman, podnosząc kubek.
– Na gehennę, idealnie – powiedział ktoś inny.
Kirbey zapalił fajkę.
– Ujdzie, jak sądzę – burknął, przygryzając ustnik. Miał siwe włosy i niechlujne wąsy, i nic nigdy nie było dość dobre,

żeby go zadowolić. – Mogłem podejść trochę bliżej. Trzeba zrobić trzy mikroskoki, ostatni z nich naprawdę precyzyjnie. A
teraz mi nie przeszkadzać. – Zaczął wprowadzać dane, wciskając klawisze, manipulując tarczami i pokrętłami.

Przez chwilę Trask widział na ekranie twarz Andraya Dunnana. Zamrugał, żeby przepędzić złudzenie, i sięgnął po

papierosy. Włożył jednego do ust niewłaściwym końcem. Kiedy go odwrócił i pstryknął zapalniczką, zobaczył, że drży mu
ręka. Otto Harkaman też to zauważył.

– Spokojnie, Lucasie – szepnął. – Nie przesadź z optymizmem. Tylko sądzimy, że on tam jest.
– Jestem pewien, że jest. Musi być.
– Wcale nie. Sam zaczynasz zachowywać się jak Dunnan. Nie trać zdrowego rozsądku.
– Musimy przyjąć założenie, że on tam jest. Jeśli je przyjmiemy, a jego nie będzie, spotka nas rozczarowanie. Jeśli nie

przyjmiemy, a on tam jest, to czeka nas katastrofa.

Wydawało się, że inni podzielają jego zdanie. Na pulpicie stanowisk bojowych płonęły czerwone światła, oznaczające

pełną gotowość.

– W porządku – mruknął Kirley. – Skaczemy.
Przekręcił czerwoną dźwignię w prawo i wcisnął ją zdecydowanym ruchem. Na ekranie znów zawrzały kolorowe

turbulencje; ciemne i potężne siły skradały się po statku jak demony w wieży czarnoksiężnika. Ekran zrobił się bezpłciowo
szary, gdy odbiorniki patrzyły ślepo w jakieś bezwymiarowe niemiejsce. Potem znów zadrgały kolory i tym razem gwiazda
Ertado, wciąż w centrum, miała wielkość monety, z małymi iskierkami rozproszonych wokół niej siedmiu planet. Tanit była
trzecia – w systemach klasy G zwykle trzecia lub czwarta planeta nadają się do zasiedlenia. Jej jedyny księżyc, ledwie
widoczny na ekranie teleskopowym, miał pięćset mil średnicy i krążył w odległości pięćdziesięciu tysięcy mil od planety.

– Wiecie, poszło całkiem nieźle – powiedział Kirbey takim tonem, jakby się bał do tego przyznać. – Myślę, że zdołamy

dotrzeć na miejsce w jeszcze jednym mikroskoku.

Trask przypuszczał, że kiedyś on też będzie mógł mówić „mikro” w odniesieniu do odległości rzędu pięćdziesięciu pięciu

milionów mil.

– Co o tym sądzisz? – zapytał go Harkaman z takim szacunkiem, jakby zasięgał opinii eksperta, a nie egzaminował swojego

ucznia. – Gdzie powinien podciągnąć nas Guatt?

– Jak najbliżej, oczywiście. Czyli na odległość przynajmniej sekundy świetlnej. Jeśli „Nemezis” wyjdzie z

hiperprzestrzeni bliżej ciała wielkości Tanit, zapadające się pole odrzuci ją z powrotem. Musimy założyć, że Dunnan spędził
tutaj co najmniej dziewięćset godzin. W tym czasie mógł założyć stację wykrywania i być może zainstalować wyrzutnie
rakietowe na księżycu. „Enterprise” ma cztery szalupy, podobnie jak „Nemezis”. Na jego miejscu wysłałbym co najmniej dwie
na patrol wokół planety. Przyjmijmy, że zostaniemy wykryci, gdy tylko się wynurzymy z ostatniego skoku. Wyjdźmy z
księżycem bezpośrednio pomiędzy nami i planetą. Jeśli jest zajęty, możemy ich rozwalić po drodze.

– Wielu kapitanów próbowałoby wyjść z księżycem maskowanym przez planetę – powiedział Harkaman.
– A ty?
Wielki mężczyzna pokręcił kudłatą głową.
– Nie. Jeśli mają wyrzutnie na księżycu, mogą do nas strzelić wokół planety, na podstawie danych przekazanych z drugiej

background image

strony. Znaleźlibyśmy się w niekorzystnym położeniu, nie mogąc odpowiedzieć ogniem. Lećmy prosto do celu. Słyszysz,
Guatt?

– Tak. To ma sens. Swego rodzaju. Teraz przestańcie mnie nękać. Shrall, poświęć mi chwilę.
Zaczął się naradzać z astrogatoren normalnej przestrzeni; dołączył do nich Alvyn Karffard, zastępca dowódcy. W końcu

Kirbey wyciągnął dużą czerwoną dźwignię, przekręcił ją i powiedział:

– W porządku, skaczemy. – Wcisnął dźwignię. – Pewnie przesadzę. Wykopie nas z powrotem na pół miliona mil.
Ekran znów dostał konwulsji, a kiedy pojaśniał, trzecia planeta znajdowała się dokładnie pośrodku. Jej mały księżyc, który

w tej perspektywie prawie jej dorównywał wielkością, wisiał w prawej górnej części ekranu, oświetlony z jednej strony
przez słońce, a z drugiej przez światło odbite od planety. Kirbey zatrzasnął czerwony uchwyt, zabrał z półki tytoń, zapalniczkę
i inne drobiazgi, po czym zamknął pokrywę tablicy przyrządów.

– W twoje ręce, Shrall – powiedział do Rennera.
– Osiem godzin do atmosfery – zameldował Renner. – To znaczy, jeśli nie stracimy dużo czasu na wystrzelenie Juniora.
Vann Larch patrzył na księżyc na ekranie o sześćsetkrotnym powiększeniu.
– Nie widzę niczego do ostrzelania. Pięćset mil, jeden pogromca planety albo cztery czy pięć termonuklearnych –

powiedział.

*

To nie w porządku, pomyślał Trask z oburzeniem. Parę minut temu Tanit znajdowała się sześć i pół miliarda mil dalej. Parę

sekund temu pięćdziesiąt parę milionów. A teraz, gdy odległość wynosiła ćwierć miliona i planeta na ekranie wydawała się w
zasięgu ręki, dotarcie do niej zajmie im osiem godzin. Przecież na hipernapędzie można by w tym czasie przebyć czterdzieści
osiem trylionów mil.

No cóż, w dzisiejszych czasach przejście przez pokój zajmuje człowiekowi tyle samo czasu, ile pierwszemu faraonowi

albo homo sapowi.

Na ekranie teleskopowym Tanit wyglądała jak zrobione z kosmosu zdjęcie każdej innej planety typu terrańskiego, z

chmurami przysłaniającymi zarysy mórz i kontynentów, z bezładną mieszaniną szarości, brązów i zieleni, zwieńczona na
biegunie przez czapę lodową. Jeszcze nie było widać szczegółów powierzchni, nawet głównych pasm górskich i rzek, ale
Harkaman, Shrall Renner, Alvyn Karffard i inni starzy wyjadacze chyba umieli rozpoznać pewne formy powierzchni. Karffard
rozmawiał przez komunikator z Paulem Koreffem, oficerem detekcji, który nie wykrywał żadnych emisji z księżyca i niczego,
co przedzierałoby się z planety przez pasy Van Allena.

Może jednak nie zgadli. Może Dunnan wcale nie poleciał na Tanit.
Harkaman, który miał dryg do zasypiania w dowolnej chwili, z jakimś szóstym czy entym zmysłem pełniącym rolę

strażnika, rozwalił się w fotelu i zamknął oczy. Trask też chciałby to zrobić. Miną godziny, zanim coś się zdarzy, i wtedy
powinien być w pełni wypoczęty. Pił kawę i odpalał papierosa od papierosa; wstał i kręcił się po centrali dowodzenia,
patrząc na ekrany. Detekcja odbierała mnóstwo rutynowego materiału – promieniowanie z pasów Van Allena, liczba
mikorometeorów, temperatura powierzchni, siła pola grawitacyjnego, echa radaru i skanerów. Wrócił do swojego fotela i
usiadł, patrząc na ekran. Planeta wcale się nie zbliżała, a powinna, bo przecież podchodzili do niej z prędkością większą niż
prędkość ucieczki. Siedział i wlepiał w nią oczy.

Zbudził się z drgnieniem. Obraz na ekranie zrobił się znacznie większy. Wyraźnie widział rzeki i cieniste linie gór. Na

półkuli północnej musiała być wczesna jesień, bo pokrywa śniegu sięgała do sześćdziesiątego równoleżnika i pas brązu
spychał na południe zieleń. Harkaman siedział wyprostowany, jedząc lunch. Według zegara minęły cztery godziny.

– Mamy dobrą mapę? – zapytał. – Teraz coś odbieramy. Sygnały radiowe i ekranowe. Niewiele, ale zawsze. Tubylcy nie

osiągnęli takiego poziomu w ciągu pięciu lat, odkąd tu byłem. Za krótko przebywaliśmy na planecie.

Na zdecywilizowanych planetach, które odwiedzili kosmiczni wikingowie, tubylcy bardzo szybko przyswajali sobie

elementy wiedzy technicznej. Podczas czterech miesięcy bezczynności i długich rozmów, gdy byli w hiperprzestrzeni, Trask
usłyszał wiele historii na potwierdzenie tej tezy. Ale z poziomu, na który opadła Tanit, zrobienie w ciągu pięciu lat skoku do
łączności radiowej i ekranowej po prostu nie było możliwe.

– Straciłeś ludzi?
To się często zdarzało – zostawali ludzie, którzy się związali z miejscowymi kobietami, ludzie, którzy stali się

niepopularni wśród załogi, ludzie, którzy po prostu polubili planetę. Tubylcy zawsze ich przyjmowali z otwartymi ramionami,
ponieważ posiadali fachowe umiejętności i wiele się mogli od nich nauczyć.

– Nie. Nie byliśmy tu na tyle długo. Tylko trzysta pięćdziesiąt godzin. Odbieramy materiał zewnętrzny, ktoś tam jest poza

tubylcami.

background image

Dunnan. Trask znów spojrzał na pulpit stacji bojowej; wciąż płonął jednolitą czerwienią. Wszytko było w pełnej

gotowości. Przywołał robota mesy, wybrał parę dań i zaczął jeść. Po pierwszym kęsie zawołał do Alvyna Karffarda:

– Czy Paul odbiera coś nowego?
Karffard sprawdził. Efekt niewielkiego zakrzywienia pola antygrawitacyjnego. Wciąż za mało, żeby zyskać pewność.

Trask wrócił do lunchu. Skończył jeść i zapalał papierosa do kawy, kiedy błysnęło czerwone światło i z głośnika popłynął
głos.

– Wykrycie emisji! Wykrycie z planety! Radar i mikropromień!
Karffard zaczął szybko mówić do ręcznego telefonu. Harkaman odpiął drugi aparat i słuchał.
– Sygnały pochodzą z określonego punktu, około dwudziestego piątego równoleżnika szerokości północnej – powiedział

cicho. – Być może ze statku ukrywającego się na tle planety. Na księżycu nic nie ma.

*

Wydawało się, że coraz szybciej podchodzą do planety. W rzeczywistości wcale tak nie było, bo statek zwalniał, żeby

wejść na orbitę, ale malejąca odległość stwarzała iluzję zwiększającej się prędkości. Znów błysnęły czerwone światła.

– Wykryty statek! Tuż ponad atmosferą, nadlatuje wokół planety od zachodu.
– Czy to „Enterprise”?
– Jeszcze nie można tego stwierdzić – odparł Karffard, a zaraz potem krzyknął: – Jest, na ekranie! Ta iskra, jakieś

trzydzieści stopni na północ, od zachodniej strony.

Na pokładzie drugiej jednostki też płynęły głosy z megafonów: „Wykryty statek!”, pulpit stacji bojowej palił się na

czerwono, a Andray Dunnan na stanowisku dowodzenia…

– Wywołuje nas. – Był to głos Paula Koreffa, dobiegający z głośnika na pulpicie. – Standardowy kod impulsowy Świata

Miecza. Pytanie: Co to za statek? Informacje: jego kombinacja ekranu. Prośba: Proszę się skontaktować.

– W porządku – powiedział Harkaman. – Bądźmy uprzejmy i nawiążmy łączność. Jaką ma kombinację?
Koreff odpowiedział i Harkaman wystukał kod. Natychmiast zapalił się ekran łączności. Trask przysunął swój fotel do

Harkamana, zaciskając ręce na podłokietnikach. Czy to będzie sam Dunnan i co się pokaże na jego twarzy, kiedy na swoim
ekranie zobaczy, z kim ma do czynienia?

Dopiero po chwili Trask zrozumiał, że drugim statkiem wcale nie jest „Enterprise”. „Enterprise” był bliźniakiem

„Nemezis”, ich centrale dowodzenia wyglądały identycznie. Tamten statek miał inny rozkład i wyposażenie. „Enterprise” był
nowy, ten zaś stary, zdezelowany przez lata eksploatacji w rękach opieszałego kapitana i niechlujnej załogi.

A człowiek, którego miał przed sobą na ekranie, nie był Andrayem Dunnanem ani w ogóle kimś, kogo by wcześniej

widział. Ciemnoskóry mężczyzna ze starą blizną, która biegła w dół policzka spod oka, miał kędzierzawe czarne włosy – nie
tylko na głowie, ale też na klatce piersiowej widocznej pod rozchełstaną koszulą. Przed nim stała popielniczka i z leżącego na
niej cygara wznosiła się wąska smużka dymu, a w ozdobnym, lecz poodbijanym srebrnym kubku parowała kawa. Nieznajomy
szczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

– Ha! Kapitan Harkaman z „Enterprise’a”, jak mniemam! Witamy na Tanit. Kim jest towarzyszący ci dżentelmen? Czy to

nie diuk Wardshaven?

background image

VIII

Trask szybko zerknął na ekran wsteczny, żeby sprawdzić, czy wyraz twarzy nie zdradza jego uczuć. Obok niego Otto Harkaman
zanosił się od śmiechu.

– Ależ, kapitanie Valkanhayn, co za niespodziewana przyjemność. „Bicz Kosmosu”, jak mniemam? Co robisz na Tanit?
Głos z megafonów poinformował gromko, że wykryto drugi statek nadlatujący znad bieguna północnego. Ciemnoskóry

mężczyzna na ekranie uśmiechnął się z pewnym samozadowoleniem.

– To Garvan Spasso w „Lamii” – powiedział. – A co my tu robimy? Zajęliśmy tę planetę. I zamierzamy ją zatrzymać.
– Ha! Więc połączyłeś siły z Garvanem. Jesteście wprost dla siebie stworzeni. I macie całą planetkę na własność. Cieszę

się waszym sukcesem. Co z niej macie… poza drobiem?

Rozmówca Harkamana zaczął tracić kontenans. Starał się go zachować na siłę.
– Nie żartuj sobie ze mnie. Wiemy, dlaczego tu jesteś. Cóż, my przybyliśmy pierwsi. Tanit jest naszą planetą! Myślisz, że

zdołasz ją nam odebrać?

– Wiem, że moglibyśmy to zrobić, i ty wiesz o tym równie dobrze – powiedział mu Harkaman. – Przewyższamy

uzbrojeniem was obu, same nasze szalupy mogą rozwalić „Lamię” na kawałki. Pozostaje tylko pytanie, czy chcemy sobie
zawracać tym głowę?

W tym czasie Trask otrząsnął się z zaskoczenia, ale nie z rozczarowania. Skoro ten facet wierzył, że „Nemezis” to

„Enterprise”… Zanim się zdołał pohamować, głośno dokończył myśl:

– W takim razie „Enterprise” wcale tu nie przyleciał!
Mężczyzna na ekranie drgnął.
– Czy nie siedzicie w „Enterprise”?
– Ależ skąd. Proszę mi wybaczyć zaniedbanie, kapitanie Valkanhaynie – powiedział przepraszająco Harkaman. – To

„Nemezis”. Towarzyszący mi dżentelmen, lord Lucas Trask, jest właścicielem, od którego przyjmuję rozkazy. Lordzie Trasku,
to kapitan Boake Valkanhayn z „Bicza Kosmosu”. Kapitan Valkanhayn jest kosmicznym wikingiem – dodał takim tonem, jakby
uważał to za rzecz dyskusyjną. – Podobnie zresztą, jak słyszałem, jego wspólnik, kapitan Spasso, którego statek się zbliża.
Chcesz mi powiedzieć, że „Enterprise’a” tu nie było?

Valkanhayn był wyraźnie zdziwiony i trochę zaniepokojony.
– To znaczy, że diuk Wardshaven ma dwa statki?
– O ile mi wiadomo, diuk Wardshaven nie ma żadnych statków – odparł Harkaman. – Ten statek należy do lorda Traska i

służy jego prywatnemu przedsięwzięciu. „Enterprise”, którego szukamy, stał się własnością niejakiego Andraya Dunnana i
podlega jego dowództwu.

Mężczyzna z blizną na twarzy i kosmatą piersią podniósł cygaro i palił je machinalnie. Po chwili wyjął je z ust z taką miną,

jakby się zastanawiał, jak się w ogóle w nich znalazło.

– Ale czy to nie diuk Wardshaven przysłał tu statek, żeby założyć bazę? Tak właśnie słyszeliśmy. Doszły nas słuchy, że

przeniosłeś się z Flamberga na Grama, żeby dla niego dowodzić.

– Gdzie to słyszałeś? I kiedy?
– Na Hot. Było to może dwa tysiące godzin temu, jakiś gilgameszanin przywiózł wiadomości z Xochitl.
– Pomimo że pochodzą z piątej czy szóstej ręki, twoje informacje były dość dobre… kiedy były świeże. Miały jednak

półtora roku, kiedy do ciebie dotarły. Jak długo jesteście na Tanit?

– Jakieś tysiąc godzin.
Harkaman zacmokał współczująco.
– Szkoda, że straciliście tyle czasu. Cóż, miło się z tobą rozmawiało, Boake. Przekaż ode mnie pozdrowienia Garvanowi,

gdy się zjawi.

– To znaczy, że nie zostajesz? – Valkanhayn był przerażony. Była to dziwna reakcją u człowieka, który ledwie przed chwilą

spodziewał się zaciekłej potyczki, żeby ich przepędzić. – Zaraz startujesz?

Harkaman wzruszył ramionami.
– Czy chcemy marnować tu czas, lordzie Trasku? „Enterprise” najwyraźniej poleciał gdzieś indziej. Wciąż był w

hiperprzestrzeni, kiedy kapitan Valkanhayn i jego wspólnik tu przybyli.

– Czy warto po coś zostawać? – Trask miał wrażenie, że Harkaman się spodziewał właśnie takiej odpowiedzi. – To

background image

znaczy, poza drobiem?

Harkaman pokręcił głową.
– To planeta kapitana Valkanhayna, jego i kapitana Spassa. Niech sobie tutaj siedzą.
– Ale, posłuchaj, to dobra planeta. Jest na niej duże tubylcze miasto, liczące może dziesięć czy dwadzieścia tysięcy ludzi,

świątynie, pałace i wszystko inne. Jest też parę miast Starej Federacji. To, w którym stacjonujemy, zachowało się całkiem
nieźle, i jest tam duży port kosmiczny. Sporo się przy nim napracowaliśmy. I tubylcy nie sprawiają żadnych kłopotów. Mają
tylko włócznie, parę kusz i rusznic…

– Wiem. Byłem tu.
– Na pewno nie możemy ubić jakiegoś interesu? – zapytał Valkanhayn. Do jego głosu zaczęło się zakradać zawodzenie

żebraka. – Mogę dać Garvana na ekran i przełączyć go na twój statek…

– Mamy na pokładzie pełno towarów ze Świata Miecza. Moglibyśmy ci sprzedać część po okazyjnej cenie. Jak stoicie ze

sprzęt zautomatyzowanym?

– Ale nie zamierzasz tu zostać? – Valkanhayn prawie panikował. – Słuchaj, przypuśćmy, że pogadam z Garvanem, i

wszyscy razem się za to weźmiemy. Przepraszam cię na chwilę…

Gdy tylko zniknął z ekranu, Harkaman zadarł głowę i zarechotał, jakby właśnie usłyszał najzabawniejszy i najbardziej

świński dowcip w galaktyce. Traskowi nie było do śmiechu.

– Nie rozumiem, co w tym śmiesznego – przyznał. – Przybyliśmy szukać wiatru w polu.
– Przepraszam, Lucasie. – Harkaman wciąż się trząsł z wesołości. – Wiem, że jesteś zawiedziony, ale spójrz tylko na tę

parkę oszukanych złodziei kurczaków! Mógłbym niemal im współczuć, gdyby nie było to takie zabawne. – Znów się roześmiał.
– Wiesz, jaki mieli pomysł?

Trask pokręcił głową.
– Kim oni są?
– Dokładnie tym, jak ich nazwałem, parą złodziei kurczaków. Najechali tę planetę jak Seta, Herthę i Melkarta, gdzie

tubylcy nie mieli czym walczyć… ani niczego, co warte byłoby walki. Nie wiedziałem, że się spiknęli, ale to pasuje. Nikt inny
nie sprzymierzyłby się z żadnym z nich. Nie ulega wątpliwości, że dotarła do nich wiadomość o planowanym przedsięwzięciu
diuka Angusa na Tanit i pomyśleli, że jeśli przybędą tu pierwsi, taniej wyjdzie ich przyjąć do spółki niż przepędzić. Ja
prawdopodobnie tak właśnie bym zrobił. Mają statki i dokonali najazdu. Ale na Tanit nie powstanie teraz żadna baza, więc co
zyskali? Mają nic niewartą planetę i na niej tkwią.

– Nie mogą sami czegoś wymyślić?
– Niby czego? – zarżał Harkaman. – Nie mają sprzętu i nie mają ludzi. Nie do takiej roboty. Jedyne, co mogą zrobić, to

wystartować i puścić całą sprawę w niepamięć.

– Moglibyśmy sprzedać im sprzęt.
– Moglibyśmy, gdyby mieli coś, co mogłoby uchodzić za pieniądze. Nie mają. Ale może wylądujemy, żeby dać ludziom

szansę na pospacerowanie po stałym gruncie i popatrzenie w niebo przez jakiś czas. Tutejsze dziewczyny też nie są złe –
powiedział Harkaman. – O ile pamiętam, niektóre nawet się kąpią… od czasu do czasu.

– Właśnie takie wiadomości o Dunnanie będziemy dostawać. Zanim dotrzemy tam, gdzie go widziano, on będzie parę

tysięcy lat świetlnych dalej – powiedział Trask z odrazą. – Zgadzam się, powinniśmy dać ludziom szansę na zejście ze statku.
Przez jakiś czas możemy zwodzić tych dwóch, żeby nie przysporzyli nam żadnych kłopotów.

*

Trzy statki powoli zmierzały w kierunku punktu położonego piętnaście tysięcy mil od planety nad linią terminatora. „Bicz

Kosmosu” miał w herbie pięść w rękawicy rycerskiej, trzymającą kometę za głowę; jej ogon bardziej przypominał miotłę niż
bicz. Na „Lamii” widniał zwinięty wąż z głową, ramionami i biustem kobiety. Valkanhayn i Spasso nie śpieszyli się z
powrotem na ekran i Trask zaczął się zastanawiać, czy nie wmanewrowują „Nemezis” w krzyżowy ogień. Wspomniał o tym
Harkamanowi i Alvynowi Karffardowi, lecz oni się tylko roześmiali.

– Na statkach trwa zebranie – powiedział Karffard. – Będą paplać jeszcze przez parę godzin.
– Tak. Valkanhayn i Spasso wcale nie są właścicielami statków – wyjaśnił Harkaman. – Zadłużali się u swoich załóg za

zapasy i utrzymanie, aż w końcu wszyscy się stali właścicielami. Statki są w opłakanym stanie. Tak naprawę ci dwaj nawet
nimi nie dowodzą, tylko przewodniczą wybranym radom załogowym.

W końcu obaj tak zwani dowódcy pojawili się na ekranie. Valkanhayn miał zapiętą koszulę i włożył marynarkę. Garvan

Spasso był niewielkim, łysawym mężczyzną. Oczy miał osadzone ciut za blisko siebie i jego cienkie usta krzywiły się w
grymasie zgorzkniałej chytrości. Natychmiast zaczął mówić:

background image

– Kapitanie, Boake mi mówi, że wcale nie jesteś w służbie diuka Wardshaven. – Zabrzmiało to tak, jakby miał do niego

pretensje.

– To prawda – przyznał Harkaman. – Przybyliśmy na Tanit, ponieważ lord Trask uznał, że znajdziemy tutaj drugi statek z

Gramy, „Enterprise”. Skoro go tu nie ma, nasz pobyt nie ma sensu. Mamy jednak nadzieję, że nie będziecie robić trudności w
związku z naszym lądowaniem, bo chcielibyśmy dać naszym ludziom kilkaset godzin swobody. Spędzili w hiperprzestrzeni
trzy tysiące godzin.

– A widzisz? – zapiał Spasso. – Chce nas podstępem skłonić to tego, żebyśmy mu pozwolili wylądować…
– Kapitanie Spasso – przerwał mu Trask. – Racz, proszę, przestać obrażać inteligencję nas wszystkich, łącznie ze swoją

własną. – Spasso w odpowiedzi spojrzał na niego wojowniczo, ale też z nadzieją. – Rozumiem, co sobie pomyśleliście,
widząc na tutaj. Spodziewaliście się, że kapitan Harkaman przybył założyć bazę dla diuka Wardshaven. Uznaliście, że skoro
zjawiliście się tu przed nim, gotowi bronić planety, to przyjmie was do służby zamiast tracić amunicję, a także ryzykować
zniszczenia i straty w ludziach, żeby was przepędzić. Cóż, jest mi bardzo przykro, panowie. Kapitan Harkaman podlega moim
rozkazom, a ja nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany zakładaniem bazy na Tanit.

Valkanhayn i Spasso popatrzyli na siebie, a przynajmniej na dwóch sąsiednich ekranach ich oczy się przesunęły, każda para

na ekran drugiego na swoim statku.

– Rozumiem! – krzyknął nagle Spasso. – Są dwa statki, „Enterprise” i ten. Diuk Wardshaven wyekwipował „Enterprise’a”,

a ktoś inny wyekwipował „Nemezis”. Obaj chcą założyć tu bazę!

To otwierało przed nimi cudowne perspektywy. Zamiast zbijać wątpliwy kapitał na planecie wątpliwej wartości, mogą

stać się języczkiem u wagi w walce o planetę. Wszelkie chwyty dozwolone, byle przyniosły zysk.

– Jasne, możecie wylądować, Otto – powiedział Valkanhayn. – Sam dobrze wiem, jak to jest po trzech tysiącach godzin w

hiperprzestrzeni.

– Kwaterujecie w tym starym mieście z dwiema wysokimi wieżami, prawda? – zapytał Harnaman. Spojrzał na ekran. –

Powinno być na północ stąd. Jak wygląda port kosmiczny? Kiedy tam byłem, był w kiepskim stanie.

– Och, doprowadzamy go do porządku. Pracuje dla nas duża brygada tubylców…

*

Dla Traska miasto wyglądało znajomo dzięki opisowi Otta Harkamana i obrazom, które Vann Larch namalował podczas

długiego skoku z Grama. Z daleka robiło imponujące wrażenie, rozpościerając się na mile wokół dwóch bliźniaczych
budowli, które pięły się na wysokość prawie trzech tysięcy stóp, z wielkim portem kosmicznym w kształcie ośmioramiennej
gwiazdy. Ktokolwiek je zbudował, u schyłku świetności starej Federacji Terrańskiej, musiał robić to z wiarą, że stanie się
metropolią ludnego i prosperującego świata. Potem słońce Federacji zaszło. Nikt nie wiedział, co się później stało na Tanit,
ale najwyraźniej nic dobrego.

Z początku dwie wieże wydawały się tak solidne jak w czasach, kiedy je zbudowano. Po jakimś czasie stało się jasne, że

wierzchołek jednej z nich pękł i runął na ziemię. Większość rozproszonych wokół nich mniejszych budynków stała, choć
gdzieniegdzie się piętrzyły kopce porośniętego krzakami gruzu. Port kosmiczny prezentował się całkiem nieźle – centralny
oktagon budynków, stanowiska lądowania i dalej trójkątne obszary doków i magazynów. Główny gmach na zewnątrz był
nienaruszony, a lądowiska wyglądały na uprzątnięte z gruzów i szczątków.

Gdy „Nemezis” opadała w ślad za „Biczem Kosmosu” i „Lamią”, holowana przez swoje szalupy, zniknęła iluzja, że

zbliżają się do żywego miasta. Las porastał przestrzenie pomiędzy budynkami, przerywany przez nieliczne poletka i ogrody.
Kiedyś w mieście stały trzy wysokie budowle, same w sobie będące pionowymi miastami. Obecnie w miejscu trzeciej ział
szklisty krater otoczony pierścieniem gruzów. Ktoś musiał strzelić w podstawę pociskiem średniej mocy, jakieś dwadzieścia
kiloton. Coś w tym samym rodzaju spadło też na daleki skraj portu komicznego, bo na jednym z ośmiu szpiczastych
wierzchołków zamiast doków i magazynów znajdował się bezkształtny stos żużlu.

Wyglądało na to, że reszta miasta umarła raczej z zaniedbania niż wskutek przemocy. Z pewnością nie została

zbombardowana. Harkamanowi przychodziły na myśl walki toczone przy użyciu bomb subneutronowych albo tych z
promieniowaniem omega, które zabijają ludzi bez niszczenia domów. A może broń biologiczna; może stworzona przez
człowieka zaraza wymknęła się spod kontroli i prawie wyludniła planetę.

– Zachowanie cywilizacji wymaga ogromu ludzi wspólnie wykonujących wiele zadań. Zniszcz instalacje i zabij

najważniejszych techników i naukowców, a masy nie będą wiedziały, jak je odbudować i wrócą do kamiennych toporków.
Zabij odpowiedni procent populacji, a nie będzie komu pracować, nawet jeśli planeta i wiedza pozostaną. Widziałem planety
upadłe na oba sposoby. Tanit, jak sądzę, należy do tych drugich.

Prowadzili tę rozmowę w czasie jednego z długich posiedzeń po kolacji w drodze z Gramy. Ktoś, jeden ze szlachetnie

background image

urodzonych dżentelmenów-awanturników, który dołączył do kompanii po kradzieży „Enterprise’a” i morderstwie, zapytał:

– Ale ktoś przeżył. Czy wiedzą, co się stało?
– „W dawnych czasach żyli czarodzieje. Za pomocą czarów zbudowali stare domy. Potem czarodzieje walczyli pomiędzy

sobą i odeszli” – zacytował Harkaman. – To wszystko, co im wiadomo.

Na takiej podstawie można wysnuć każdego rodzaju wnioski.
Gdy szalupy podciągnęły i opuściły „Nemezis” na stanowisko postoju, zobaczył w dali ludzi pracujących na płycie portu

kosmicznego. Albo Valkanhayn i Spasso mieli więcej ludzi niż wskazywała na to wielkość ich statków, albo zapędzili do
pracy mnóstwo tubylców. Było ich więcej niż mieszkańców tego dogorywającego miasta, przynajmniej takiego, jakim je
pamiętał.

Razem wziąwszy tutejsza populacja liczyła około pięciuset osób. Mieszkańcy żyli z pozyskiwania metalu ze starych

budynków, wymienianego na żywność, ubrania, proch i inne rzeczy wyrabiane gdzieś indziej. Towary przewożono wozami
zaprzężonymi w woły, podróżując sto mil przez bezdroża. Miasto zbudowali ludzie używający antygrawitacji, z całkowitym
lekceważeniem dla naturalnych środków i szlaków transportowych.

– Nie zazdroszczę biednym gnojkom – mruknął Harkaman, patrząc w dół na małe jak mrówki postacie na płycie portu. –

Boake Valkanhayn i Garvan Spasso prawdopodobnie zrobili z nich niewolników. Gdybym naprawdę zamierzał założyć tu
bazę, nie dziękowałbym tej dwójce za kreowanie pozytywnego wizerunku wśród tubylców.

background image

IX

Właśnie tak mniej więcej wyglądała sytuacja. Spasso i Valkanhayn wraz z kilkoma swoimi oficerami spotkali się z nimi na
lądowisku przy wielkim budynku pośrodku portu kosmicznego, gdzie kwaterowali. Weszli do środka i przemierzali długi
korytarz, mijając tuzin mężczyzn i kobiet, którzy szuflami i rękami zbierali śmieci z podłogi i pakowali je na platformy
ślizgowe. Obie płci nosiły bezkształtne ubrania z szorstkiego materiału, jak poncza, i sandały na płaskich podeszwach.
Nadzorował ich tubylec w kilcie, koturnach i skórzanym kaftanie; miał krótki miecz u pasa i trzymał bicz o wielu rzemieniach.
Nosił również bojowy hełm kosmicznych wikingów, z wymalowanym herbem „Lamii” Spassa. Ukłonił się, gdy podeszli,
przykładając rękę do czoła. Gdy go minęli, usłyszeli jego krzyki i trzask bicza.

Zrób z ludzi niewolników, a niektórzy zawsze będą ich poganiaczami; będą ci się kłaniać, a potem wyładują swoją złość

na innych. Harkaman skrzywił nos, jakby kawałek zgniłej ryby utkwił mu w wąsach.

– Mamy ich około ośmiuset. Tu było tylko trzystu, którzy nadawali się do pracy, resztę ściągnęliśmy z wiosek leżących

wzdłuż rzeki – mówił Spasso.

– Skąd bierzecie dla nich jedzenie? – zapytał Harkaman. – Czy was to nie obchodzi?
– Zgarniamy, co się da – odparł Valkanhayn. – Wysyłamy grupy w lądowniku. Lądują w jakiejś wiosce, wypędzają

tubylców, zabierają, co tylko mogą, i przywożą tutaj. Raz na jaki czas tubylcy próbują z nami walczyć, ale przecież mają tylko
kusze i ładowane przez lufę muszkiety. Kiedy się buntują, palimy wioskę i rozwalamy z karabinów maszynowych wszystkich w
zasięgu wzroku.

– I słusznie – skomentował Harkaman. – Jeśli krowa nie chce dawać mleka, trzeba po prostu ją zastrzelić. Oczywiście, z

niej już więcej nie dostaniesz mleka, ale…

Pokój, do którego zaprowadzili ich gospodarze, znajdował się na końcu korytarza. Kiedyś prawdopodobnie była to sala

konferencyjna ze ścianami wyłożonymi boazerią, zdartą dawno temu. Tu i ówdzie w ścianach ziały wybite dziury. Harkaman
zauważył, że od czasu jego ostatniej wizyty drzwi zniknęły, a metalowa prowadnica, w której się przesuwały, została
wyrwana.

Pośrodku stał wielki stół, a wokół niego fotele i kanapy okryte kolorowymi narzutami. Wszystkie meble były ręcznej

roboty, przemyślnie zbite kołkami i wypolerowane na wysoki połysk. Na ścianach wisiały trofea – zdobyczna broń: włócznie i
oszczepy, kusze i kilka sztuk broni palnej, prymitywnej, ale starannie wykonanej.

– To wszytko odebraliście tubylcom? – zapytał Harkaman.
– Tak, i większość pochodzi z dużego miasta przy rozwidleniu rzeki – odparł Valkanhayn. – Przetrząsnęliśmy je parę razy.

Tam zwerbowaliśmy dozorców robotników.

Podniósł laskę z pokrytą piórami gałką i uderzył w gong, rycząc o wino. Ktoś gdzieś odpowiedział:
– Tak, panie, już idę! – Chwilę później do sali weszła kobieta z dzbankami w rękach. Była ubrana w niebieski szlafrok

kilka numerów za duży, nie ponczo, jak niewolnicy w korytarzu. Miała ciemne włosy i siwe oczy; wyglądałaby pięknie, gdyby
jej twarzy nie wykrzywiało przerażenie. Postawiła dzbany na stole i ze skrzyni pod ścianą wyjęła srebrne kubki. Kiedy Spasso
ją odprawił, odeszła w pośpiechu.

– Przypuszczam, że to będzie głupie pytanie. Czy płacicie tym ludziom za pracę, jaką dla was wykonują, albo za zabierane

im rzeczy? – zapytał Harkaman.

Śmiech ludzi z „Bicza Kosmosu” i „Lamii” poświadczył, że pytanie rzeczywiście jest głupie. Harkaman wzruszył

ramionami.

– Cóż, to wasza planeta. Róbcie sobie na niej taki burdel, jaki tylko chcecie.
– Sądzisz, że powinniśmy im płacić? – Spasso nie krył niedowierzania. – Przeklętej bandzie dzikusów?
– Nie są takimi dzikusami, jakimi byli tubylcy na Xochitl, kiedy Hauteclere zajął planetę. Byłem tam, widziałem, co zrobił

z nich książę Viktor.

– Nie mamy ani ludzi, ani sprzętu, jaki mają na Xochitl – zaznaczył Valkanhayn. – Nie stać nas na rozpieszczanie tubylców.
– Nie stać was, żeby tego nie robić – powiedział mu Harkaman. – Macie dwa statki. Do najazdów możecie używać tylko

jednego, drugi musi tu zostać, żeby pilnować planety. Jeśli zabierzesz je oba, tubylcy, których z wyrachowaniem skłócasz,
rozprawią się z każdym, kogo tu zostawisz. A jeśli nikogo nie zostawisz, to jaki pożytek z posiadania planetarnej bazy?

– Może do nas dołączysz? – zapytał w końcu Spasso. – Z trzema statkami moglibyśmy naprawdę sporo dokonać.
Harkaman popatrzył na niego badawczo.

background image

– Panowie – odezwał się Trask – niewłaściwie to ujmujecie. Pytanie powinno brzmieć inaczej. Czy my wam pozwolimy,

żebyście do nas dołączyli?

– Cóż, skoro tak chcesz to ująć – ustąpił Valkanhayn. – Przyznajemy, że wasza „Nemezis” byłaby wielkim atutem. I

dlaczego nie? Z trzema statkami moglibyśmy tu urządzić bazę z prawdziwego zdarzenia. Ojciec Nikky’ego Grathama miał tylko
dwa, kiedy zaczynał na Dżaganacie, i spójrzcie, co teraz mają Grathamowie.

– Jesteśmy zainteresowani? – zapytał Harkaman.
– Nie za bardzo, niestety – odparł Trask. – Oczywiście, dopiero co wylądowaliśmy. Być może Tanit ma wielkie

możliwości. Odłożymy decyzję na jakiś czas i trochę się rozejrzymy.

Gwiazdy świeciły na niebie i sierp księżyca wisiał nad zachodnim horyzontem. Był to tylko mały księżyc, ale blisko. Trask

szedł skrajem lądowiska, a z nim szła Elaine. Hałas płynący z budynku, gdzie załoga „Nemezis” świętowała z ludźmi z
„Lamii” i „Bicza Kosmosu”, stawał się coraz cichszy. Na południu poruszała się gwiazda; była to jedna z szalup, którą
zostawili na orbicie. Daleko w dole płonęło ognisko i Trask słyszał śpiewy. Nagle zdał sobie sprawę, że to ci biedni tubylcy,
zniewoleni przez Valkanhayna i Spassa. Elaine szybko odeszła.

– Masz dość splendoru kosmicznego wikinga, Lucasie?
Odwrócił się. Był to baron Rathmore, który do nich dołączył, żeby służyć przez jakiś rok, a potem wyskoczyć do domu z

jakiejś planetarnej bazy i zbić kapitał polityczny na podróżowaniu z Lucasem Traskiem.

– Na razie. Słyszałem, że ta banda nie jest typowa.
– Mam nadzieję, że nie. To banda sadystycznych brutali, i do tego chamskich.
– Cóż, brutalność i złe maniery mogę jakoś zaakceptować, ale Spasso i Valkanhayn są parą nędznych drobnych oszustów,

do tego głupich. Gdyby Andray Dunnan dotarł tu przed nami, być może zrobiłby jedną dobrą rzecz w swoim żałosnym
żywocie. Nie potrafię pojąć, dlaczego się nie zjawił.

– Sądzę, że przybędzie – powiedział Rathmore. – Znałem go i znałem Nevila Ormma. Ormm jest ambitny, a Dunnan

obłędnie mściwy… – Urwał z krzywym uśmiechem. – I komu ja to mówię!

– Dlaczego zatem nie przybył tutaj od razu?
– Może nie chce zakładać bazy na Tanit. To byłoby coś konstruktywnego, a on jest niszczycielem. Sądzę, że zabrał dokądś

swój ładunek sprzętu i sprzedał. Sądzę, że będzie czekać, dopóki nie zyska pewności, że drugi statek został ukończony. Wtedy
przybędzie i rozwali to miejsce, jak… – Ugryzł się w język.

– Jak moje wesele. Myślę o tym przez cały czas.

*

Nazajutrz rano Trask i Harkaman zabrali autolot i wybrali się obejrzeć miasto przy rozwidleniu rzeki. Było zupełnie nowe

– w tym sensie, że powstało po upadku Federacji i utracie technicznych zdobyczy cywilizacyjnych. Kuliło się na długim,
nieregularnie trójkątnym wzgórzu, najwyraźniej dla ochrony przed powodzią. Musiały je budować całe pokolenia. W oczach
cywilizacji wykorzystującej antygrawitację i atomowy sprzęt, nie wyglądało ani trochę imponująco. Od pięćdziesięciu do stu
ludzi wyposażanych w odpowiednie maszyny mogłoby wznieść coś takiego ciągu jednego lata. Tylko przez zmuszenie się do
myślenia w kategoriach niezliczonych łopat ziemi i wózków poskrzypujących za wytężającymi się zwierzętami, pni ścinanych
siekierami i korowanych ciosłami, kamieni i cegieł, Trask mógł je docenić. Było nawet otoczone palisadą, a wzdłuż rzeki
ciągnęło się nabrzeże, przy którym cumowały łodzie. Tubylcy zwali je po prostu Miastem Handlowym.

Gdy się zbliżyli, zaczął dudnić wielki gong i biały kłąb dymu zapowiedział huk z armatki sygnałowej. Długie, podobne do

canoe łodzie i wielowiosłowe barki z zaokrąglonymi dziobami śpiesznie wypłynęły na rzekę. Przez lornetki widzieli ludzi
ściągających z okolicznych pól, pędzących przed sobą bydło. Gdy znaleźli się nad miastem, nie dostrzeli żywego ducha.
Wyglądało na to, że w ciągu dziewięciuset kilkudziesięciu godzin, kiedy to mieli do czynienia Boakem Valkanhaynem i
Garvanem Spassem, mieszkańcy opracowali całkiem skuteczny system ostrzegania przeciwlotniczego. To ich nie uchroniło;
część miasta została spalona i widać było ślady ostrzału. Napastnicy użyli tylko lekkich pocisków chemiczno-wybuchowych,
bo nawet dla nich to miasto było zbyt dobrą krową, żeby je zabijać przed zakończeniem dojenia.

Powoli okrążyli miasto, lecąc na wysokości tysiąca stóp. Kiedy zawrócili, kłęby czarnego dymu zaczęły buchać z komina

czegoś, co mogło być warsztatem garncarskim albo cegielnią na przedmieściach; najwyraźniej do ognia dorzucono czegoś
żywicznego. Kolumny czarnego dymu zaczęły się też wznosić nad terenami wiejskimi po obu stronach rzeki.

– Wiesz, ci ludzie są cywilizowani, jeśli nie ograniczysz tego terminu do antygrawitacji i energii nuklearnej – zauważył

Harkaman. – Mają proch, po pierwsze, a przychodzi mi na myśl kilka dość imponujących cywilizacji staroterrańskich, które go
nie miały. Mają zorganizowane społeczeństwo i nikogo, kto poprowadziłby je ku cywilizacji.

– Przykro mi myśleć, co się stanie z tą planetą, jeśli Spasso i Valkanhayn tu zostaną.

background image

– Może na dłuższą metę wyjdzie jej to na dobre. Początki tego, co w przyszłości może wydać owoce, są często bardzo

ciężkie. Jednak wiem, co się stanie ze Spassem i Valkanhaynem. Sami zaczną się cofać. Kiedy będą potrzebować czegoś,
czego nie można dostać od tubylców, wyruszą na złodziejską wyprawę, ale przez większość czasu będą tkwić tutaj, rządząc
swoimi niewolnikami, i w końcu ich statki się zużyją, a oni nie będą w stanie ich naprawić. Tubylcy na nich napadną, kiedy
stracą czujność, i ich zamordują. Ale zanim do tego dojdzie, sporo się od nich nauczą.

Skręcili na zachód i polecieli wzdłuż rzeki. Wypatrzyli kilka wiosek. Jedna czy dwie pochodziły z okresu Federacji; były

plantacjami, zanim stało się to, co się stało. Inne powstały w ciągu ostatnich pięciuset lat. Parę zostało niedawno zniszczonych,
w odwecie za zbrodnię samoobrony.

– Wiesz – odezwał się Trask po długim czasie – wyświadczę wszystkim przysługę. Zamierzam pozwolić, żeby Spasso i

Valkanhayn mnie przekonali, abym przejął od nich planetę.

Harkaman, który pilotował, gwałtownie się odwrócił.
– Zwariowałeś czy co?
– „Kiedy ktoś mówi coś, czego nie rozumiesz, nie mów mu, że zwariował. Zapytaj, co ma na myśli”. Kto to powiedział?
– Celny cios. – Harkanam uśmiechnął się szeroko. – Co masz na myśli, lordzie Trasku?
– Nie dopadnę Dunnana, gdy będę go ścigać. Trzeba go dorwać przez przechwycenie. Znasz źródło również i tego cytatu.

Według mnie to miejsce wygląda na dobre, żeby go zwabić. Kiedy się dowie, że mam tu bazę, uderzy na nią prędzej czy
później. A jeśli nie, to kiedy zaczną przybywać tu statki, więcej informacji zbierzemy na miejscu niż pałętając się po całej
Starej Federacji.

Harkaman zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym pokiwał głową.
– Tak, jeśli mógłbyś założyć bazę w rodzaju tych na Nergalu albo Xochitl – powiedział. – Na każdej z tych planet przez

cały czas przebywa cztery czy pięć statków, są kosmiczni wikingowie, handlarze, Gilgameszanie i tak dalej. Gdybyśmy mieli
ładunek, który Dunnan zabrał w przestrzeń na pokładzie „Enterprise’a”, moglibyśmy zacząć tworzyć taką bazę. Ale nie mamy
praktycznie niczego, czego nam potrzeba, a sam wiesz, czym dysponują Spasso i Valkanhayn.

– Możemy dostać potrzebne rzeczy z Grama. Tak się składa, że inwestorzy przedsięwzięcia Tanit od diuka Angusa w dół

stracili wszystko, co w nie włożyli. Jeśli zgodzą się pokryć koszty budowy bazy, nie tylko odrobią straty, ale osiągną znaczny
zysk. Poza tym niedaleko stąd powinny być planety rozwinięte nad poziom łodzi wiosłowych i wozów zaprzężonych w woły, i
tam będziemy się mogli wyprawić po to, czego nam brakuje.

– Zgadza się, znam pół tuzina takich w promieniu pięciuset lat świetlnych. Nie są w rodzaju tych, na które mają w

zwyczaju napadać Spasso i Valkanhayn. Poza maszynami możemy tam zdobyć złoto i cenne towary, które sprzedamy na
Gramie. I jeśli nam się powiedzie, polowanie na Dunnana na Tanit faktycznie będzie miało większe szanse powodzenia. W
taki sposób polowaliśmy na bagienne świnie na Coladzie, kiedy byłem mały. Wystarczy znaleźć dobre miejsce, zasadzić się i
czekać.

*

Zaprosili Valkanhayna i Spassa na pokład „Nemezis” na kolację. Sprowadzenie rozmowy na temat Tanit, jej zasobów,

korzyści i możliwości nie wymagało większego wysiłku. W końcu, kiedy osiągnęli etap brandy i kawy, Trask od niechcenia
rzucił:

– Sądzę, że razem naprawdę moglibyśmy zrobić coś z tej planety.
– Przecież od początku wam to mówiłem – powiedział z ożywieniem Spasso. – To cudowna planeta…
– Może być cudowna. Na razie wszystkim, co ma, są możliwości. Przede wszystkim potrzebujemy portu kosmicznego.
– A co tu jest, jak nie port? – chciał wiedzieć Valkanhayn.
– To był port kosmiczny – odparł z naciskiem Harkaman. – I może być znowu. Będziemy potrzebować stoczni zdolnej do

wykonania wszelkiego rodzaju prac remontowych. Co więcej, zdolnej do zbudowania nowego, w pełni wyposażonego statku.
Nigdy nie widziałem statku, który przybył do wikińskiej bazy planetarnej z jakimś ładunkiem wartym wymiany i nie poniósł
uszczerbku w trakcie jego zdobywania. Książę Viktor z Xochitl dobrą połowę swoich pieniędzy zarabia na naprawach
statków, podobnie jak Nikky Ratham na Dżaganacie i Everrardowie na Hocie.

– Do tego prace inżynieryjne, hipernapęd, normalna przestrzeń i sztuczna grawitacja – dodał Trask. – I stalownia, i fabryka

skolapsowanej materii. I zakłady sprzętu zautomatyzowanego, i…

– To niedorzeczne! – krzyknął Valkanhayn. – Ściągnięcie tu wszystkich materiałów wymagałoby dwudziestu podróży

statkiem wielkości tego, i jak moglibyśmy za nie zapłacić?

– Taką bazę planował stworzyć diuk Angus z Wardshaven. „Enterprise”, będący praktycznie duplikatem „Nemezis”, kiedy

został uprowadzony miał na pokładzie praktycznie wszystko, co byłoby potrzebne na początek.

background image

– Kiedy został…
– Teraz będziesz musiał powiedzieć dżentelmenom prawdę – powiedział z chichotem Harkaman.
– Miałem taki zamiar. – Trask odłożył cygaro, pociągnął łyczek brandy i opowiedział o przedsięwzięciu Tanit planowanym

przez diuka Angusa. – Była to część większego planu. Angus chciał zapewnić księstwu Wardshaven przewagę ekonomiczną,
żeby zrealizować swoje ambicje polityczne. Propozycja biznesowa była jednak jak najbardziej sensowna. Sprzeciwiałem jej
się, ponieważ uważałem, że w końcu to Tanit by zyskała na tym interesie, a ojczysta planeta poniosła straty. – Opowiedział im
o „Enterprise”, o ładunku sprzętu przemysłowego i konstrukcyjnego na pokładzie, i jak Andray Dunnan przejął statek.

– Wcale się tym nie przejąłem, bo nie zainwestowałem w ten projekt. Zezłościło mnie, łagodnie mówiąc, to co się stało tuż

przed uprowadzeniem statku. Dunnan strzelał na moim weselu, ranił mnie i mojego teścia i zabił kobietę, którą poślubiłem
niespełna pół godziny wcześniej. Wyekwipowałem ten statek własnym kosztem, zabrałem kapitana Harkamana, który stracił
obiecane stanowisko dowódcy, kiedy Dunnan zabrał „Enterprise’a”, po czym przybyłem tutaj, żeby wytropić i zabić Dunnana.
Jestem przekonany, że dopnę swego, gdy sam założę bazę na Tanit. Baza będzie musiała przynosić zyski, bo inaczej wcale nie
będzie działać. – Trask podniósł cygaro i zaciągnął się powoli. – Zapraszam was, panowie, żebyście dołączyli do mnie jako
wspólnicy.

– Cóż, wciąż nam nie powiedziałeś, skąd weźmiemy pieniądze na sfinansowanie przedsięwzięcia – zaznaczył Spasso.
– Wyłoży je diuk Wardshaven i inni, którzy zainwestowali w pierwotne przedsięwzięcie. Tylko w ten sposób będą mogli

odzyskać to, co stracili wraz z „Enterprise’em”.

– Ale w takim wypadku będzie tu rządzić ten diuk Wardshaven, nie my – sprzeciwił się Valkanhayn.
– Diuk Wardshaven jest na Gramie – przypomniał mu Harkaman. – My jesteśmy tutaj, na Tanit. Dzielą nas trzy tysiące lat

świetlnych.

Odpowiedź wydawała się satysfakcjonująca. Spasso chciał jednak wiedzieć, kto będzie rządzić na Tanit.
– Musimy zwołać zebranie wszystkich trzech załóg – zaczął.
– Absolutnie wykluczone – oświadczył stanowczo Trask. – Ja będę kierować wszystkim na Tanit. Wy możecie pozwolić,

żeby debatowano i głosowano nad waszymi rozkazami, ale mnie na to nie stać. Powiadomicie załogi o tej decyzji. Wszelkie
rozkazy, jakie wydacie swoim ludziom w moim imieniu, mają być wykonane bez dyskusji.

– Nie wiem, jak to przyjmą – powiedział Valkanhayn.
– Wiem, że to zaakceptują, jeśli nie brak im oleju w głowie – powiedział Harkaman. – I wiem, co się stanie, jeśli tego nie

zrobią. Wiem, jak rządziliście swoimi statkami, a może raczej jak wami rządziły załogi waszych statków. Cóż, my tak nie
robimy. Lucas Trask jest właścicielem, a ja kapitanem. Ja słucham jego rozkazów, a wszyscy inni słuchają moich.

Spasso popatrzył na Valkanhayna i wzruszył ramionami.
– Niech będzie, jak sobie życzy, Boake. Chcesz się z nim kłócić? Ja nie.
– Pierwszy rozkaz – powiedział Trask – jest taki, że tubylcy, którzy tu pracują, mają otrzymywać zapłatę. Tym zbirom,

którym kazaliście ich pilnować, nie wolno ich bić. Jeśli ktoś będzie chciał odejść, ma do tego prawo. Dostaną odprawę i
zostaną odtransportowani do domu. Tym, którzy zgodzą się zostać, zostaną wyfasowane racje i ubrania, a także przydzielone
miejsca do spania i tak dalej, i wypłacone pensje. Opracujemy system płatności żetonami i otworzymy sklep, gdzie będą mogli
kupować różne rzeczy. Krążki z plastiku, tytanu albo czegoś innego, ostemplowane i nie do podrobienia. Niech Alvyn Karffard
się tym zajmie. Trzeba zorganizować brygady robocze i awansować najlepszych i najbardziej inteligentnych na brygadzistów.
Dotychczasowi dozorcy mają trafić w ręce jakiegoś sierżanta oddziałów lądowych. Należy wydać im broń Świata Miecza i
przeprowadzić z nimi szkolenie taktyczne, a następnie ich wykorzystać do szkolenia innych. Przyda się tutaj armia swego
rodzaju sipajów. Nawet najlepsza dobra wola nie zastąpi sił zbrojnych, jawnie wystawionych i w razie konieczności użytych
bez chwili wahania. Do tego koniec z napadami po żywność czy cokolwiek innego. Będziemy płacić tubylcom za wszystko, co
od nich dostaniemy.

– Z tym będą kłopoty – zakrakał Valkanhayn. – Nasi ludzie uważają, że wszystko, co ma tubylec, należy do każdego, kto

może to zabrać.

– Podzielam to zdanie – powiedział Harkaman. – Ale tylko na planecie, którą najeżdżam. Tanit jest naszą planetą,

zamieszkaną przez naszych tubylców. Nie napadamy na własną planetę ani na naszych ludzi. Musicie po prostu tego nauczyć
swoje załogi.

background image

X

Przekonanie załóg zajęło Valkanhaynowi i Spassowi więcej czasu i wymagało więcej zachodu niż Trask uważał za konieczne.
Harkaman wydawał się zadowolony, podobnie jak baron Rathmore, polityk z Wardshaven.

– To jak namawianie licznych niezdecydowanych drobnych właścicieli ziemskich do poddania się komuś w zamian za

utrzymanie i barwy – powiedział baron. – Nie wolno za bardzo naciskać. Trzeba sprawić, żeby uznali to za swój własny
pomysł.

Obie załogi zwoływały zebrania, na których prowadzono gorące dyskusje. Baron Rathmore często wygłaszał mowy,

podczas gdy lord Trask z Tanit i admirał Harkaman – tytuły były sugestią Rathmore’a – wyniośle trzymali się z daleka. Na obu
statkach wszystko było wspólne, co znaczyło, że praktycznie nikt niczego nie posiada. Zajęli Tanit na tej samej zasadzie
rozproszonej własności i nikt w obu załogach nie był na tyle głupi, żeby myśleć, iż zdoła na własną rękę zrobić coś z planetą.
Wyglądało na to, że dołączając do „Nemezis” dostaną coś za nic. W końcu przegłosowali, że oddadzą się pod rozkazy lorda
Traska i admirała Harkamana. Ostatecznie na Tanit miał panować ustrój feudalny, a trzy statki razem utworzą flotę.

Swoim pierwszym dekretem admirał Harkaman nakazał generalną inspekcję jednostek tejże floty. Nie był zszokowany

stanem dwóch statków, ale tylko dlatego, że się spodziewał, iż będzie znacznie gorzej. Nadawały się do lotów w kosmos –
przecież przybyły tutaj z Hot o własnych siłach. Nadawały się do walki – pod warunkiem, że walka nie będzie zbyt ciężka.
Jego pierwotna ocena, że „Nemezis” mogłaby rozwalić każdy z nich na kawałki, była, łagodnie mówiąc, zbyt oględna. Okazało
się, że tylko silniki są w niezłym stanie. Uzbrojenie pozostawiało wiele do życzenia.

– Nie zamierzamy siedzieć na Tanit z założonymi rękami – powiedział dwóm kapitanom. – Ta planeta jest bazą wypadową,

a „wypad” jest tu właściwym słowem. I nie będziemy brać na cel łatwych planet. Planeta, którą można najechać bezkarnie, nie
jest warta czasu, który zabiera dotarcie do niej. Czeka nas walka na każdej zaatakowanej planecie, a ja nie mam zamiaru
narażać życia ludzi pod moimi rozkazami, co obejmuje tak wasze załogi, jak moją, z powodu braku prochu i uzbrojenia.

Spasso próbował dyskutować.
– Dotychczas jakoś sobie radziliśmy.
Harkaman zaklął.
– Tak. Wiem, że jakoś sobie radziliście, kradnąc kurczaki na takich planetach, jak Set, Xipotetec i Melkart. Zdobywaliście

za mało, żeby pokryć koszty utrzymania i napraw, i dlatego wasze statki są w takim stanie, w jakim są. Cóż, te dni się
skończyły. Oba statki powinny przejść remont kapitalny, ale będziemy musieli to przeskoczyć, dopóki nie zbudujemy własnej
stoczni. Ale będę nalegać przynajmniej na to, żeby wasze działa i wyrzutnie były sprawne. I wasz sprzęt wykrywający. Nie
namierzyliście „Nemezis”, dopóki się nie znaleźliśmy w odległości mniejszej niż dwadzieścia tysięcy mil od planety.

– Będzie lepiej, gdy najpierw zajmiemy się „Lamią” – zaproponował Trask. – Możemy ją wysłać na orbitalną wachtę

zamiast tych dwóch szalup.

*

Prace na „Lamii” zaczęły się nazajutrz, a wraz z nimi tarcia pomiędzy tamtejszymi oficerami i inżynierami przysłanymi z

„Nemezis”. Baron wszedł na pokład i wrócił ze śmiechem.

– Wiecie, jak jest zarządzany ten statek? Mają tam swego rodzaju radę złożoną z oficerów: główny inżynier, zastępca,

oficer uzbrojenia, astrogator i tak dalej. Spasso jest tylko animowaną lalką brzuchomówcy. Rozmawiałem z nimi wszystkimi.
Żaden z nich nie może nic ze mnie wycisnąć, ale są przekonani, że zamierzamy odebrać Spassowi dowodzenie i mianować
dowódcą któregoś z nich, i każdy uważa, że padnie na niego. Nie wiem, jak długo ten system wytrzyma, to prowizorka taka
sama jak robota, którą wykonujemy na tym statku. Musi wytrzymać, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.

– Będziemy musieli się pozbyć Spassa – powiedział Harkaman. – Sądzę, że damy jego stanowisko jednemu z naszych

ludzi. Valkanhayn może zachować dowodzenie na „Biczu Kosmosu”, jest astronawigatorem. Ale Spasso do niczego się nie
nadaje.

Stosunki z tubylcami też były skomplikowane. Miejscowi mówili swego rodzaju lingua terra, jak wszyscy potomkowie

ludu, który w trzecim stuleciu oderwał się od Układu Słonecznego, lecz ich język brzmiał ledwo zrozumiale. Na
cywilizowanych planetach język był zamrożony w mikroksiążkach i na taśmach. Ale mikroksiążki można czytać i taśmy

background image

odsłuchiwać tylko wtedy, gdy ma się elektryczność, a Tanit dawno temu utraciła umiejętność wytwarzania prądu.

Większość ludzi, których uprowadzili i zniewolili Spasso i Valkanhayn, pochodziła z wiosek leżących w promieniu

pięciuset mil. Mniej więcej połowa z nich nie chciała zostać w bazie. Dostali podarki w postaci noży, narzędzi, koców i
kawałków metalu, które jak się zdaje były głównym środkiem płatniczym, po czym zostali odstawieni do domu. Znalezienie
właściwych wiosek nie było łatwe, ale w każdej z nich rozchodziły się wiadomości, że od tej pory kosmiczni wikingowie
będą płacić za to, co otrzymają.

*

„Lamię” doprowadzono do stanu względnej używalności najszybciej jak się dało. Wciąż daleko jej było do miana dobrego

statku, ale funkcjonowała znacznie lepiej niż wcześniej. Wyposażona w nowy sprzęt wykrywający, jaki tylko można było
skompletować, została wysłana na orbitę. Dowodził nią Alvyn Karffard, wspomagany przez kilku oficerów Spassa, kilku
Valkanhayna i kilku z „Nemezis”. Harkaman zamierzał wykorzystać statek do przeszkolenia wszystkich oficerów z „Lamii” i
„Bicza Kosmosu”, dlatego zaprowadził system rotacyjny.

Nadzorcy robotników, łącznie dwudziestu, zostali zwolnieni z dotychczasowych obowiązków. Wyposażono ich w broń

palną Świata Miecza i poddano intensywnemu treningowi. Wprowadzono do obiegu żetony handlowe, wybite z kolorowego
plastiku, i otworzono sklep, gdzie tubylcy mogli je wymieniać na rzeczy ze Świata Miecza. Po jakimś czasie tubylców olśniło,
że mogą wykorzystywać żetony również do handlu pomiędzy sobą; wyglądało na to, że pieniądze były jednym z
cywilizacyjnych dodatków, które utracili gdzieś po drodze w dół. Wielu z nich kwalifikowało się do obsługi ręcznych
podnośników antygrawitacyjnych i ręcznie holowanych platform ślizgowych. Kilku uczyło się operowania takimi maszynami
jak buldożery, przynajmniej na poziomie wiedzy, która dźwignia albo który guzik do czego służy. Dać im parę lat, pomyślał
Trask, patrząc na brygadę pracującą na płycie portu kosmicznego, a połowa z nich będzie pilotować autoloty.

*

Gdy tylko „Lamia” wyruszyła na orbitalną wachtę, rozpoczęły się prace nad „Biczem Kosmosu”. Zadecydowano, że

Valkanhayn poleci nim na Grama. Miał zabrać tylu ludzi z „Nemezis”, żeby nie było wątpliwości, iż Trask działa w dobrej
wierze. Baron Rathmore, Paytrik Morland i kilku innych dżentelmenów-awanturników z Wardshaven zajmą się rozmowami z
diukiem Angusem i inwestorami Tanit. Alvyn Karffard poleci jako zastępca Valkanhayna, z prywatnymi rozkazami objęcia
stanowisk dowódcy, gdyby zaszła taka potrzeba, a Guatt Kirbey będzie astronawigować.

– Najpierw musimy zabrać „Nemezis” i „Bicz Kosmosu” w przestrzeń, żeby dokonać wielkiego napadu – powiedział

Harkaman. – Nie możemy wysłać „Bicza” na Grama z pustymi ładowniami. Kiedy baron Rathmore, lord Valpry i pozostali
rozpoczną rozmowy z diukiem Angusem i inwestorami, muszą mieć do pokazania znacznie więcej niż tylko parę filmów
podróżniczych z Tanit. Będą musieli pokazać, iż posiadanie bazy na Tanit jest opłacalne. Powinniśmy też mieć trochę własnych
pieniędzy, żeby inwestować.

– Ale, Otto, oba statki? – Trask był wyraźnie zmartwiony. – Przypuśćmy, że Dunnan przybędzie i zobaczy, że nikogo tu nie

ma poza Spassem i „Lamią”?

– Musimy zaryzykować. Osobiście uważam, że mamy dwa i pół roku, zanim Dunnan się tutaj pokaże. Wiem, że się

wygłupiliśmy, próbując zgadnąć, co zrobi. Ale do takiego napadu, jaki mam na myśli, będziemy potrzebować dwóch statków, a
poza tym nie chcę mieć tutaj ich obu, kiedy nas nie będzie, nawet gdybyś ty postanowił zostać.

– Skoro o to chodzi, nie sądzę, żebym został. Ale czy możemy zaufać Spassowi i zostawić go samego na Tanit?
– Zostawimy tylu naszych ludzi, żeby nie było żadnych wątpliwości. Zostawimy Alvyna, co oznacza, że będzie mnie czekać

wiele pracy, którą za mnie wykonywał na statku. I barona Rathmore’a, i młodego Valpry’ego, i tych, którzy szkolili naszych
sipajów. Możemy pozamieniać załogi i kilku ludzi Valkanhayna dać w miejsce kilku Spassa. Może nawet namówimy Spassa na
udział w wyprawie. W takim wypadku będziemy musieli znosić jego obecność przy stole, ale w gruncie rzeczy to niegłupie
posunięcie.

– Wybrałeś już cel ataku?
– Trzy. Pierwszy to Chepri, ledwie trzydzieści lat świetlnych stąd. Niewiele tam zyskamy, to będzie tylko kradzież

kurczaków. Napaść zapewni naszym żółtodziobom względnie bezpieczne obycie bojowe. Da nam pewne pojęcie, jak się
spisują ludzie Spassa i Valkanhayna, a im przyda pewności siebie przed następnym zadaniem.

– A potem?
– Amaterasu. Moje informacje o Amaterasu pochodzą przed dwudziestu lat. W ciągu takiego czasu wiele się może zdarzyć.

background image

Sam nigdy tam nie byłem, ale słyszałem, że stoją na przyzwoitym poziomie cywilizacyjnym, mniej więcej jak Terra tuż przed
początkiem ery atomowej. Nie dysponują energią nuklearną, to utracili, i oczywiście niczym ponad to, ale wykorzystują
energię solarną, mają hydroelektrownie, samoloty odrzutowe i trochę bardzo dobrej broni chemiczno-wybuchowej, którą bez
skrupułów używają jedni przeciwko drugim. Wiem, że dwadzieścia lat temu zostali najechani przez jakiś statek z Excalibura.

– Brzmi obiecująco. A trzecia planeta?
– Boewulf. Może na Amaterasu nie poniesiemy większych strat, ale gdybyśmy zostawili tę planetę na koniec, po Beowulfie

moglibyśmy nie być w stanie jej zaatakować.

– Będzie aż tak źle?
– Owszem. Mają energię jądrową. Nie sądzę, żeby wspominanie o Beowulfie kapitanowi Spassowi i kapitanowi

Valkanhaynowi należało do dobrych pomysłów. Zaczekaj, dopóki nie uderzymy na Chepriego i Amaterasu. Może wtedy
poczują się jak bohaterowie.

background image

XI

Trask miał niesmak w ustach po napaści na Chepriego. Wciąż go czuł, kiedy kolorowe turbulencje zniknęły z ekranu, ustępując
szarej nicości hiperprzestrzeni. Garvan Spasso – nie mieli kłopotów z namówieniem go do udziału w wyprawie – namiętnie
wpatrywał się w ekran, jakby wciąż na nim widział planetę, którą ograbili.

– To było dobre, to było dobre! – powtarzał. Powiedział to z tuzin razy od startu. – Trzy miasta w pięć dni, plus wszystko,

co w nich zdobyliśmy. Zgarnęliśmy ponad dwa miliony stellarów.

I spowodowali dziesięciokrotnie większe zniszczenia, i nie było skali wartości, żeby obliczyć cenę śmierci i cierpienia.
– Daruj sobie, Spasso. Mówiłeś to wcześniej.
W tej chwili Trask nie chciał z nim rozmawiać, i z nikim innym, skoro o tym mowa. Prawo Greshama, rozszerzone: Złe

maniery wypierają dobre maniery. Spasso z oburzeniem odwrócił się w jego stronę.

– Za kogo ty się…?
– Uważa się za lorda Traska z Tanit – powiedział Harkaman. – I ma rację, bo nim jest. – Przez chwilę patrzył badawczo na

Traska, potem się zwrócił do Spassa: – Ma po prostu dość słuchania, jak strzępisz sobie język o marne dwa miliony stellarów.
Bliżej półtora miliona, ale tak czy siak, nie ma co się podniecać. Może dla „Lamii” to dużo, ale mamy do utrzymania flotę
złożoną z trzech statków i bazę planetarną. Z tego napadu każdy żołnierz lądowy albo zdolny astronauta dostanie pięćdziesiąt
stellarów. My dostaniemy po jakimś tysiącu. Jak sądzisz, jak długo utrzymamy się w interesie, gdy będziemy okradać kurniki?

– Nazywasz tę akcję okradaniem kurników?
– Nazywam to okradaniem kurników i ty zrobisz to samo, zanim wrócimy na Tanit. O ile dożyjesz.
Spasso przez chwilę wciąż był obrażony. Potem na jego chytrej twarzy odmalowała się chciwa nadzieja, a później obawa.

Najwyraźniej znał reputację Otta Harkamana i wiedział o niektórych jego akcjach, które jego zdaniem nie uchodziły za łatwy
sposób zdobywania pieniędzy.

Na Cheprim poszło łatwo, bo tubylcy nie mieli czym walczyć. Posiadali tylko broń ręczną i lekką armatę, z której

wystrzelili nie więcej niż kilka pocisków. Gdziekolwiek próbowali stawiać opór, tam spadały wozy bojowe, zrzucając
bomby, strzelając z karabinów maszynowych i działek automatycznych. A jednak walczyli, zażarcie i rozpaczliwie – tak jak
Trask walczyłby w obronie Traskonu.

Trask zajął się odbieraniem kawy i papierosów od robota. Kiedy uniósł głowę, Spassa już nie było, a Harkaman siedział

na brzegu biurka, nabijając krótką fajkę.

– Cóż, właśnie widziałeś słonia, Lucasie – powiedział. – Wygląda na to, że raczej ci się spodobał.
– Słoń?
– Stare terrańskie wyrażenie, które gdzieś czytałem. Wiem tylko tyle, że słoń był zwierzęciem wielkości mniej więcej

jednego z megatherów z twojego Grama. Wyrażenie oznacza, że doświadczasz po raz pierwszy czegoś, co robi na tobie
ogromne wrażenie. Słonie musiały być czymś, co warto było zobaczyć. Masz za sobą swój pierwszy wikiński najazd.
Zobaczyłeś słonia.

Trask wcześniej uczestniczył w walkach; dowodził zbrojnymi z Traskonu podczas sporu granicznego z baronem

Manniwelem i od zawsze staczał potyczki z bandytami i złodziejami bydła. Myślał, że wikińska napaść będzie w takim stylu.
Pamiętał, jak pięć dni temu – a może minęło pięć wieków – z podnieceniem patrzył na miasto, które rosło i rozpościerało się
na ekranie „Nemezis”. Szalupy, ich cztery i dwie z „Bicza Kosmosu” zeszły spiralnie sto mil od miasta. „Bicz” opadł w
ciaśniejszym kręgu dwadzieścia mil od centrum. „Nemezis” zawisła dziesięć mil nad powierzchną, po czym zaczęła wyrzucać
lądowniki, wozy bojowe i małe jajowate jednoosobowe pojazdy kawalerii powietrznej. To było ekscytujące. Wszystko szło
idealnie, nawet hałastra Valkanhayna się nie wygłupiła.

Potem na ekranach zaczęły pojawiać się obrazy z krótkiej i beznadziejnej obrony miasta. Trask wciąż miał przed oczami tę

niedorzeczną armatkę polową, która z pewnością miała kaliber nie większy niż siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt milimetrów,
na wozie o wysokich kołach ciągniętym przez sześć kudłatych, krzywonogich zwierząt. Tubylcy zaprzodkowali działo i
próbowali wycelować, kiedy rakieta z autolotu wylądowała prosto pod lufą. Armata, jaszcz, załoga, nawet zwierzęta i
poganiacze pięćdziesiąt jardów dalej – wszystko po prostu zniknęło.

Mała kompania, w której skład wchodziły również kobiety, próbowała strzelbami i pistoletami bronić szczytu wysokiego,

na wpół zrujnowanego budynku. Jeden kawalerzysta skosił ich wszystkich swoimi karabinami maszynowymi.

– Nie mają szans – powiedział Trask, czując się na wpół chory. – A jednak walczą.

background image

– Tak, głupota z ich strony, nie sądzisz? – powiedział Harkaman.
– Co ty byś zrobił na ich miejscu?
– Walczył. Starał się zabić tylu kosmicznych wikingów, ilu zdołam, zanim mnie załatwią. Wszyscy Terrohumanie są tacy

głupi. I właśnie dlatego jesteśmy ludźmi.

Jeśli opanowanie miasta było masakrą, to plądrowanie, które później nastąpiło, było stworzonym przez człowieka

piekłem. Trask wylądował wraz z Harkamanem, podczas gdy wciąż trwała walka, jeśli tak można to nazwać. Harkaman
zasugerował, że ludzie powinni go zobaczyć między sobą, on zaś czuł przymus do dzielenia ich winy.

Razem z Sir Paytrikiem Morlandem wybrali się pieszo do jednego z wielkich pustych budynków, które stały od czasu, gdy

Chepri był członkowską republiką Federacji Terrańskiej. Gryzący dym wisiał w powietrzu, dym spalonego prochu i dym z
pożarów. To zaskakujące, jak wiele płonęło w tym mieście z betonu i kamienia ceramicznego. Było też zaskakujące, jak dobrze
wszystko było utrzymane, przynajmniej na poziomie ziemi. Ci ludzie czerpali dumę ze swojego miasta.

Znaleźli się sami w wielkim pustym korytarzu, hałas i koszmar grabieży się od nich odsunął – albo oni odsunęli się od

niego. Weszli do bocznej sali i zobaczyli mężczyznę, tubylca, kucającego na podłodze z ciałem kobiety na kolanach. Kobieta
nie żyła, miała odstrzelone pół głowy, ale on obejmował ją mocno, jej krew plamiła jego koszulę, i szlochał, zrozpaczony.
Obok niego na podłodze leżał zapomniany karabinek.

– Biedaczysko – mruknął Morland i ruszył dalej.
– Nie.
Trask zatrzymał go lewą ręką. Prawą wyciągnął pistolet i zastrzelił mężczyznę. Morland był przerażony.
– Wielki Szatanie, Lucas! Dlaczego to zrobiłeś?
– Żałuję, że Andray Dunnan podobnie nie postąpił ze mną. – Zabezpieczył broń i schował ją do kabury. – Gdyby to zrobił,

do niczego takiego by nie doszło. Jak sądzisz, ile nieszczęść dzisiaj sprawiliśmy? I w przeciwieństwie do Dunnana nie mamy
obłędu na swoje usprawiedliwienie.

Następnego dnia rano, kiedy zgromadzili i wysłali na statki wszystko, co miało jakąś wartość, ruszyli do następnego

miasta, oddalonego o pięćset mil, przy czym przez pierwszą setkę towarzyszył im dym z płonących wiosek, które ludzie
Valkanhayna splądrowali w nocy. Napadli bez ostrzeżenia; Chepri stracił elektryczność, radio i telegraf, i wieści rozchodziły
się z prędkością zwierząt, które tubylcy z uporem nazywali końmi. W południe skończyli z drugim miastem. Było równie źle
jak w pierwszym.

Miasto stanowiło centrum sporego regionu hodowli bydła. Bydło występowało naturalnie na tej planecie, ciężkie

jednorożce wielkości bizonioda z Grama albo lekko zmutowanego terrańskiego bawołu na Tanit, z długą sierścią jak terrański
jak. Trask wysłał z „Nemezis” tuzin żołnierzy lądowych, którzy byli pastuchami na jego ranczach w Traskonie, żeby spędzili
dwadzieścia krów i cztery byki, zabierając taką ilość paszy, żeby wystarczyło na podróż. Co prawda, były niewielkie szanse,
że zwierzęta się zaaklimatyzują na Tanit, ale jeśli tak, mogą się okazać jednym z najcenniejszych łupów z Chepriego.

Trzecie miasto leżało w rozwidleniu rzeki, jak Miasto Handlowe na Tanit. W przeciwieństwie do niego, było prawdziwą

metropolią. Powinni przybyć najpierw tutaj. Spędzili dwa dni na systematycznym plądrowaniu. Cheprianie mieli dobrze
rozwiniętą żeglugę rzeczną, z parowcami z kołami na rufie, i wzdłuż nabrzeża stały magazyny pełne wszelkiego rodzaju
towarów. Co więcej, mieli pieniądze, głównie złote, i skarbce bankowe pękały w szwach.

Niestety, miasto powstało już po upadku Federacji i wyrosło z barbarzyństwa, które nastąpiło po czasach świetności, więc

w większej części było drewniane. Natychmiast wybuchły pożary i pod koniec drugiego dnia prawie całe stało w ogniu.
Nawet po wyjściu z atmosfery widzieli na ekranie teleskopowym czarną smugę, a gdy obracająca się planeta zabrała ją w
ciemność, upiorny blask pożogi.

*

– To brudny interes.
Harkaman pokiwał głową.
– Rozboje i morderstwa zawsze są takie. Nie musisz mnie pytać, kto powiedział, że kosmiczni wikingowie są

profesjonalnymi bandytami i mordercami, ale czy pamiętasz, kto rzekł, iż go nie obchodzi, ile planet zostało najechanych i ilu
niewinnych zmasakrowanych w Starej Federacji?

– Martwy człowiek. Lucas Trask z Traskonu.
– Teraz żałujesz, że nie zatrzymałeś Traskonu i nie zostałeś na Gramie?
– Nie. Gdybym został, spędzałbym każdą godzinę na żałowaniu, że nie robię tego, co teraz. Pewnie w końcu przywyknę.
– Sądzę, że przywykniesz. Przynajmniej zmniejszyłeś swoje racje. Ja tego nie zrobiłem podczas mojego pierwszego

napadu i potem przez rok nękały mnie koszmary. – Harkaman oddał robotowi kubek po kawie i wstał. – Odpocznij trochę, złap

background image

parę godzin snu. Potem weź od medyka parę pigułek alkodotum z witaminami. Gdy tylko wszystko zostanie zabezpieczone, na
statku zaczną się imprezy. Wszyscy się będą spodziewać, że zajrzymy na każdą jedną z nich, wypijemy drinka i powiemy:
„Dobra robota, chłopcy”.

*

Elaine przyszła do niego, gdy odpoczywał. Spojrzała na niego ze zgrozą, a on próbował ukryć przed nią twarz. Zaraz

potem zrozumiał, że usiłuje ukryć ją przed sobą.

background image

XII

„Nemezis” i „Bicz Kosmosu” runęły prosto na Eglonsby na Amaterasu, burta w burtę. Radar wychwycił ich w odległości
pięciu dziesiątych sekundy świetlnej. Cała planeta wiedziała, że nadlatują, i nikt się nie zastanawiał, dlaczego. Paul Koreff
monitorował co najmniej dwadzieścia rozgłośni radiowych, przydzielając kogoś do każdej, która została zidentyfikowana.
Odbierali pełne podniecenia komunikaty, nieco spanikowane, i wszystkie w standardowym lingua terra.

Garvan Spasso był zaniepokojony, podobnie jak Boake Valkanhayn na „Bicza Kosmosu”, widoczny na ekranie

komunikacyjnym.

– Mają radio, mają radar! – krzyknął.
– I co z tego? – zapytał Harkaman. – Mieli radio i radar dwadzieścia lat temu, kiedy był tu Rock Morgan ze swoim

„Workiem Węgla”. Ale nie mają energii nuklearnej, prawda?

– No nie. Wyłapuję mnóstwo przemysłowych wyładowań elektrycznych, ale nic nuklearnego.
– W porządku. Człowiek z pałką może pokonać człowieka z gołymi rękami. Człowiek z pistoletem może pokonać pół

tuzina ludzi z pałkami. A dwa statki z bronią jądrową mogą pokonać całą planetę, która tej broni nie posiada. Sądzisz, że już
czas, Lucasie?

Trask skinął głową.
– Paul, mażesz jeszcze złapać tę stację z Eglonsby?
– Co chcesz zrobić? – zapytał Valkanhayn, już przeciwny pomysłowi, choć jeszcze go nie znał.
– Wezwać ich do kapitulacji. Jeśli tego nie zrobią, rzucimy piekielnicę, a potem wybierzemy następne miasto i wezwiemy,

żeby się poddało. Nie sądzę, żeby drugie odmówiło. Jeśli mamy być mordercami, tym razem zrobimy to jak trzeba.

Valkanhayn był przerażony, zapewne na myśl o spaleniu miasta, które nie zostało złupione.
– Damy nauczkę brudnym neobarbarzyńcom… – mamrotał Spasso.
Koreff powiadomił, że jest gotów do nawiązania łączności. Podniósł ręczny telefon.
– Kosmiczni wikingowie „Nemezis” i „Bicz Kosmosu” wzywają miasto Eglonsby. Kosmiczni wikingowie…
Powtarzał to przez ponad minutę; nie doczekał się odpowiedzi.
– Vann – zawołał do oficera uzbrojenia. – Podkrytyczna robota pokazowa, jakieś cztery mile nad miastem.
Odłożył telefon i popatrzył na dolny ekran. Chwilę później od południowego bieguna statku oderwał się srebrzysty kształt.

Ekran teleskopowy zgasł, a ekran pokazujący obraz bez powiększenia ściemniał, gdy włączono filtry. Valkanhayn na pokładzie
drugiego statku krzyczał, nakazując zabezpieczenie ekranów. Na „Nemezis” jedynym ekranem bez filtrów był ten ukazujący
spadającą bombę. Miasto Eglonsby pędziło jej na spotkanie, a potem nagle pociemniało. Na innych ekranach ujrzeli
pomarańczowo-żółty błysk. Po chwili filtry się wyłączyły i ekran teleskopowy pojaśniał. Trask podniósł telefon.

– Kosmiczni wikingowie wzywają Eglonsby, to nasze ostatnie ostrzeżenie. Natychmiast nawiążcie łączność.
Niespełna minutę później z głośnika popłynął głos.
– Eglonsby wzywa kosmicznych wikingów. Wasza bomba spowodowała wielkie zniszczenia. Wstrzymacie ogień, dopóki

nie skontaktuje się z wami ktoś sprawujący władzę? Mówi naczelny operator centralnej stacji telewizyjnej. Nie jestem
upoważniony, żeby z wami rozmawiać czy pertraktować.

– Dobrze, to mi wygląda na dyktaturę – skomentował Harkaman. – Złap dyktatora i weź go na muszkę, a będziesz miał

wszystko.

– Nie ma o czym dyskutować. Niech ktoś, kto ma władzę, podda miasto. Jeśli nie nastąpi to w ciągu godziny, miasto i

wszyscy jego mieszkańcy zostaną unicestwieni.

Parę minut później usłyszeli nowy głos.
– Mówi Gunsalis Jan, sekretarz Pedrosana Pedra, prezydenta Rady Syndykatów. Prezydent Pedrosan zabierze głos, gdy

tylko będzie mógł rozmawiać bezpośrednio z dowódcą naczelnym waszych statków.

– Ja nim jestem, połącz mnie z nim natychmiast.
Po opóźnianiu, które wynosiło mniej niż piętnaście sekund, odezwał się prezydent Pedrosan Pedro.
– Jesteśmy gotowi stawić opór, ale zdajemy sobie sprawę z ceny ludzkiego życia i własności.
– Lepiej nie zaczynajcie. Wiecie cokolwiek o broni jądrowej?
– Z historii, nie mamy energii jądrowej żadnego rodzaju. Nie możemy znaleźć rud pierwiastków rozszczepialnych na tej

planecie.

background image

– Cenę, jak pan to ujął, zapłacą wszyscy w Eglonsby i w promieniu prawie stu mil. Wciąż jesteście gotowi stawiać opór?
Prezydent Rady Syndykatów nie był gotów i tak powiedział. Trask zapytał, jakie uprawnienia daje mu zajmowane

stanowisko.

– Mam pełnię władzy w sytuacji kryzysowej. Sądzę – dodał bezdźwięcznie – że to jest sytuacja kryzysowa. Rada

automatycznie ratyfikuje każdą podjętą przeze mnie decyzję.

Harkaman wcisnął guzik.
– Jak mówiłem, dyktatura z fasadowym parlamentem.
– O ile on nie jest fasadowym dyktatorem dla jakiejś oligarchii. – Trask skinął na Harkamana, żeby zdjął kciuk z guzika. –

Jak duża jest ta rada?

– Szesnaście osób wybranych przez syndykaty, które reprezentują. Jest syndykat pracy, syndykat producentów, syndykat

małej przedsiębiorczości, syn…

– Państwo korporacyjne, pierwszy wiek ery przedatomowej na Terze. Wypisz, wymaluj duce Benito – powiedział

Harkaman. – Chodźmy na dół i pogadajmy z nimi.

*

Kiedy zyskali pewność, że społeczeństwo zostało ostrzeżone przed stawianiem oporu, „Nemezis” opadła o dwie mile i

zawisła nad centrum miasta. Budynki były niskie według standardów ludzi używających antygrawitacji, najwyższy miał
zaledwie tysiąc stóp, a kilka ponad pięćset, i stały bliżej siebie niż w Światach Miecza, z biegnącymi pomiędzy nimi
szerokimi drogami. W kilku miejscach dziwne krzyżujące się trasy prowadziły donikąd. Harkaman zaśmiał się, kiedy je
zobaczył.

– Pasy startowe. Widziałem je na innych planetach, gdzie stracili antygrawitację. Dla skrzydlatych statków powietrznych

napędzanych paliwem chemicznym. Mam nadzieję, że spędzimy tu trochę czasu, żeby się rozejrzeć. Założę się, że mają nawet
linie kolejowe.

„Wielkie zniszczenia” spowodowane przez bombę były porównywalne ze skutkami huraganu o średniej sile; Trask widział

gorsze skutki wichur w Traskonie. Ucierpiało głównie morale, i właśnie taki był cel ataku.

Spotkali się z prezydentem i Radą Syndykatów w przestronnej, elegancko umeblowanej sali blisko szczytu jednego z

budynków średniej wysokości. Valkanhayn był zaskoczony; na stronie, ale całkiem głośno powiedział, że ci ludzie są prawie
cywilizowani. Zastali przedstawieni. Na Amaterasu nazwiska poprzedzały imiona, co sugerowało kulturę i organizację
polityczną robiącą wielki użytek z rejestrowania według listy alfabetycznej. Wszyscy nosili stroje, które w trudny do
sprecyzowania, ale niewątpliwy sposób kojarzyły się z mundurami. Kiedy usiedli wokół wielkiego owalnego stołu, Harkaman
wyjął pistolet i użył go jako młotka, żeby zaprowadzić ciszę.

– Lordzie Trasku, czy będziesz rozmawiać z tymi ludźmi bezpośrednio? – zapytał, sztywno formalny.
– Oczywiście, admirale. – Trask przemówił do prezydenta, nie zwracając uwagi na innych: – Chcemy, żeby pan zrozumiał,

iż przejęliśmy kontrolę nad tym miastem i spodziewamy się bezwarunkowej kapitulacji. Jeśli się podporządkujecie, nie
spowodujemy innych szkód poza zabraniem tego, co chcemy stąd zabrać, i wasi ludzie nie padną ofiarą przemocy ani
brutalnego wandalizmu. Wizyta, którą składamy, będzie was drogo kosztować, nie miejcie co do tego złudzeń, ale bez wględu
na koszty to niewysoka cena za uniknięcie tego, co możemy wam zrobić w przypadku odmowy.

Prezydent i członkowie rady wymienili spojrzenia i odetchnęli z ulgą. Niech podatnicy martwią się o koszty;

najważniejsze, że wyniosą całą skórę.

– Rozumie pan, zależy nam na maksymalnej wartości i minimalnej wielkości – kontynuował Trask. – Klejnoty, dzieła

sztuki, futra, luksusowe towary wszelkiego rodzaju. Metale z rzadkich pierwiastków. I metale monetarne, złoto i platyna.
Macie metalową walutę, jak sądzę?

– O nie! – Prezydent Pedrosan był lekko zbulwersowany. – Nasz system walutowy oparty jest na usługach świadczonych na

rzecz społeczeństwa. Nasza jednostka monetarna zwana jest po prostu kredytem.

Harkaman prychnął niecierpliwie. Najwyraźniej już widział wcześniej takie systemy ekonomiczne. Trask chciał wiedzieć,

czy w ogóle używają złota albo platyny.

– Złota w pewnym stopniu, do wyrobu biżuterii. – Najwyraźniej nie byli kompletnymi purytanami ekonomicznymi. – I

platynę w przemyśle, oczywiście.

– Jeśli chcą złota, powinni najechać Stolgoland – odezwał się jeden z członków rady. – Oni mają złotą walutę. –

Powiedział to takim tonem, jakby ich oskarżał o jedzenie palcami i być może również o zjadanie własnych młodych.

– Wiem, że nasze mapy tej planety pochodzą sprzed kilkuset lat, ale Stolgolandu chyba na nich nie ma.
– Chciałbym, żeby zniknął również z naszych – pozwolił sobie zauważyć generał Dagró Ector, dyrektor ochrony państwa.

background image

– Wyszłoby na dobre całej planecie, gdybyście postanowili napaść na nich, a nie na nas – dodał ktoś inny.
– Nie jest za późno, żeby ci dżentelmeni podjęli właśnie taką decyzję – powiedział prezydent. – Wnoszę, że złoto jest

metalem monetarnym wśród waszego ludu? – Kiedy Trask przytaknął, kontynuował: – Stanowi również podstawę waluty
stolgolandzkiej. W rzeczywistości w obiegu jest pieniądz papierowy, teoretycznie wymienialny na złoto. Używanie złota
zostało zakazane i cały zapas jest zmagazynowany w skarbcach trzech depozytariuszy. Dokładnie wiemy, gdzie one się
znajdują.

– Zaczyna pan wzbudzać moje zainteresowanie, prezydencie Pedrosanie.
– Doprawdy? Cóż, macie dwa wielkie statki kosmiczne i sześć mniejszych jednostek. Macie broń jądrową, czyli coś,

czego nie posiada nikt na tej planecie. Macie antygrawitację, która tutaj jest zaledwie legendą. Z drugiej strony, my mamy
półtora miliona żołnierzy, samoloty odrzutowe, pojazdy pancerne i broń chemiczną. Jeśli postanowicie przeprowadzić atak na
Stolgoland, oddamy całą tę siłę do waszej dyspozycji. Generał Dagró będzie dowodził zgodnie z waszymi wytycznymi.
Wszystkim, o co prosimy, kiedy już załadujecie złoty skarb Stolgolandu na podkład waszych statków, jest pozostawienie
naszych oddziałów w gestii władz naszego kraju.

*

To wszystko, co miało miejsce na tym zabraniu. Odbyło się drugie, mniej oficjalne. Trask, Harkaman i sir Paytrik Morkand

reprezentowali kosmicznych wikingów, a prezydent Pedrosan i generał Dagró rząd Eglonsby. Spotkali się w mniejszym i
bardziej luksusowym pokoju w tym samym budynku.

– Jeśli zamierzacie wypowiedzieć wojnę Stolgolandowi, to bierzcie się do dzieła – poradził Morland.
– Co? – Wydawało się, że Pedrosan nie za bardzo go rozumie. – Chodzi panu o to, żeby ich ostrzec? Absolutnie

wykluczone. Zaatakujemy z zaskoczenia. To będzie tylko i wyłącznie działanie w samoobronie – dodał z przekonaniem. –
Oligarchiczni kapitaliści Stolgolandu od lat knują, żeby nas zaatakować. Tak. Gdybyście kontynuowali swój pierwotny zamiar
złupienia Eglonsby, napadliby na nas w chwili startu waszych statków. Na ich miejscu właśnie tak bym zrobił.

– Ale utrzymujecie z nimi względnie przyjazne stosunki?
– Oczywiście, jesteśmy cywilizowanymi narodami. Miłujący pokój rząd i lud Eglonsby…
– Tak, panie prezydencie, rozumiem. I mają tu ambasadę?
– Oni tak to nazywają! – krzyknął Dagró. – To gniazdo żmij, plugawa wylęgarnia szpiegów i wichrzycieli…!
– Sami ją zajmiemy, od razu – oznajmił Harkaman. – Nie zdołacie zgarnąć wszystkich ich agentów, a gdybyśmy my

spróbowali, wzbudziłoby to podejrzenia. Będziemy musieli stworzyć zasłonę dymną, żeby ich zmylić.

– Tak. Natychmiast wystąpi pan na antenie, wzywając lud do współpracy z nami, i rozkaże pan zmobilizowanym

oddziałom udzielenie nam pomocy w zebraniu haraczu nałożonego przez nas na Eglonsby – powiedział Trask. – W ten sposób,
jeśli stolgolandzcy szpiedzy zobaczą waszych żołnierz koncentrujących się wokół naszego lądownika, pomyślą, że pomagają
nam załadować łupy.

– A my oznajmimy, że większą część haraczu będzie stanowić sprzęt wojskowy – dodał Dagró. – To wyjaśni, dlaczego

ładujemy nasze działa i czołgi do waszych antygrawitacyjnych pojazdów.

*

Kiedy kosmiczni wikingowie zajęli stolgolandzką ambasadę, ambasador poprosił o natychmiastowe spotkanie z ich

dowódcą. Miał propozycję: Jeśli kosmiczni wikingowie rozgromią armię Eglonsby i wpuszczą stolgolandzkie oddziały, kiedy
będą gotowi do odlotu, najeźdźcy zabiorą ze sobą dziesięć tysięcy kilogramów złota. Trask udał, że jest bardzo
zainteresowany ofertą.

Stolgoland leżał po drugiej stronie wąskiego i płytkiego morza. Morze było usiane wyspami, a na każdej z nich wzniesiono

szyby naftowe. Ropa naftowa napędzała samoloty i pojazdy naziemne na Amaterasu; ropa, a nie ideologia, leżała u podstaw
wrogości pomiędzy dwoma państwami. Stolgolandzka siatka szpiegowska w Eglonsby dała się wprowadzić w błąd, co
potwierdziły raporty, które Trask pozwolił złożyć pojmanemu ambasadorowi. Stacje radiowe Eglonsby co godzinę nadawały
wezwania do ludu, nawołując do współpracy z kosmicznymi wikingami, od czasu do czasu lamentując nad ilością
skonfiskowanego sprzętu. Siatka szpiegowska Eglonsby w Stolgolandzie działała równie aktywnie. Stolgolandzkie armie
zgromadziły się w czterech portach morskich od strony Eglonsby i ściągały tam wszelkie dostępne statki. Jeśli Trask wcześniej
współczuł którejś ze stron, to w tym czasie współczucie wyparowało jak kamfora.

Inwazja na Stolgoland rozpoczęła się rankiem piątego dnia po ich przybyciu nad Eglonsby. Przed świtem sześć szalup

background image

weszło do akcji. Okrążyły planetę i nadleciały parami od północy na każdy z trzech skarbców złota. Wykrył je radar, ale było
za późno na zorganizowanie skutecznego oporu. Dwa skarbce opanowano bez jednego strzału, a przed południem wszystkie
trzy zostały wysadzone i ogołocone.

Cztery porty morskie, z których się miała zacząć stolgolandzka inwazja na Eglonsby, zostały zneutralizowane przez

bombardowanie nuklearne. Zneutralizowane to miłe słowo, pomyślał Trask; nie było w nim echa wrzasków tych, którzy
jeszcze żyli, okaleczeni, poparzeni i ślepi, na obrzeżach strefy zero. „Nemezis” i „Bicz Kosmosu” bezpośrednio i z lądownika
wysadziły oddziały z Eglonsby. Podczas gdy żołnierze plądrowali Stolgonopolis ze zwykłym okrucieństwem, kosmiczni
wikingowie ładowali na statki złoto i wszystko inne o wyższej niż przeciętna wartości.

*

Wciąż tam byli nazajutrz rano, kiedy Pedrosan przybył do świeżo podbitej stolicy, ogłaszając zamiar postawienia

stolgolandzkiego szefa stanu i jego gabinetu przed sądem za zbrodnie wojenne. Przed zachodem słońca wikingowie wrócili
nad Eglonsby. Szacowali, że łupy sięgają pół miliarda excaliburskich stellarów. Boake Valkanhayn i Garvan Spasso nie
posiadali się ze zdumienia. Dosłownie odjęło im mowę.

Potem zaczęło się łupienie Eglonsby.
Zabrali maszyny, zapasy stali i stopów metali lekkich. Miasto było pełne magazynów, a magazyny były pełne cennych

towarów. Na przekór socjalistycznemu i egalitarystycznemu werbalizmowi, którym posługiwał się rząd, w Eglonsby istniała
liczna klasa elitarna i jeśli złoto nie było metalem monetarnym, to nie gardzono nim dla zbytku. Było tam kilka wielkich
muzeów sztuki. Vann Larch, który jako jedyny mógł uchodzić za kogoś w rodzaju eksperta, przejął dowodzenie nad
przetrzebianiem najlepszych z nich.

Była też wielka biblioteka publiczna. Otto Harkaman zniknął w niej z pół tuzinem ludzi i galarem antygrawitacyjnym. W

przyszłości dział historyczny miał być znacznie uboższy.

Wieczorem prezydent Pedrosan wywołał ich przez radio.
– Czy tak kosmiczni wikingowie dotrzymują słowa? – zapytał z pogardą. – Porzuciliście mnie i moją armię w

Stolgolandzie i łupicie Eglonsby. Obiecaliście zostawić Eglonsby w spokoju, jeśli pomogę wam zdobyć stolgolandzkie złoto.

– Niczego takiego nie obiecywałem. Obiecałem wam pomoc w zajęciu Stolgolandu. Zajęliście go – powiedział mu Trask.

– Obiecałem unikać niepotrzebnych zniszczeń czy przemocy. Już powiesiłem tuzin moich ludzi za gwałty, morderstwa i
nieusprawiedliwiony wandalizm. Spodziewamy się pana w ciągu dwudziestu czterech godzin. Lepiej, żeby wrócił pan
wcześniej. Pańscy ludzie rozpoczynają grabieże. Nie obiecaliśmy, że weźmiemy ich pod kontrolę.

Tak wyglądała prawda. Nieliczne pozostawione w kraju oddziały wojska i policji nie były w stanie zapanować nad

tłumami, które pielgrzymowały w ślad za kosmicznymi wikingami. Wydawało się, że każdy próbuje zagarnąć, ile się da, i
pozwolić, żeby wina spadła na wikingów. Trask potrafił wziąć w karby swoich ludzi. Doszło co najmniej do kilkunastu
gwałtów i nieuzasadnionych zabójstw, których sprawcy natychmiast zostali powieszeni. Żaden z ich kolegów, nawet ci z
„Bicza Kosmosu”, nie wydał się dotknięty. Wszyscy czuli, że winowajcy zasłużyli na taki koniec – nie za to, co zrobili
miejscowym, ale za zlekceważenie rozkazów.

Kilka oddziałów przybyło ze Stolgolandu w czasie, gdy załadowane statki były gotowe do startu. Obecność żołnierzy

niewiele zmieniła. Harkaman, który miał swój cenny ładunek mikroksiążek i siedział w fotelu dowódcy, roześmiał się na całe
gardło.

– Nie mam pojęcia, co zrobi Pedrosan. Na gehennę, nawet nie wiem, co sam bym zrobił, gdybym wpadł w takie szambo.

Pewnie ściągnie połowę swojej armii, drugą połowę zostawi w Stolgolandzie i straci obie. Może zajrzymy tu za jakieś trzy
czy cztery lata, po prostu z ciekawości? Jeśli zarobimy dwadzieścia procent tego, co zgarnęliśmy tym razem, podróż i tak się
opłaci.

Po wejściu w hiperprzestrzeń i zabezpieczeniu statku rozpoczęły się imprezy, które trwały przez trzy standardowe dni

galaktyczne, i nikt nie był trzeźwy. Harkaman mozolił się na masą zagrabionych materiałów historycznych. Spasso świętował.
Nikt nie będzie go nazywał złodziejem kurczaków. Powtarzał to dopóty, dopóki mógł mówić. Chepri, przyznawał, to kurnik.
Parszywe dwa czy trzy miliony stellarów; phi!

background image

XIII

Na Beowulfie było ciężko.

Valkanhayn i Spasso sprzeciwiali się napadowi. Nikt nie napada na Beowulfa, Beowulf jest zbyt mocny. Beowulf ma

energię nuklearną, broń jądrową, antygrawitację i statki poruszające się w normalnej przestrzeni. Mają nawet kolonie na paru
innych planetach w swoim układzie. Mają wszystko poza hipernapędem. Beowulf to planeta cywilizowana, a nie najeżdża się
cywilizowanych planet, bo to nie uchodzi na sucho.

A poza tym, czy nie zdobyli dość łupów na Amaterasu?
– Nie, to za mało – powiedział im Trask. – Jeśli mamy coś zrobić z Tanit, będziemy potrzebować energii, a tej nam nie

zapewnią wiatraki i młyny wodne. Jak zauważyliście, Beowulf dysponuje energią jądrową. Stamtąd weźmiemy nasz pluton i
elektrownie.

Tak więc polecieli na Beowulfa. Wynurzyli się z hiperprzestrzeni osiem godzin świetlnych od gwiazdy F-7, której Beowulf

był czwartą planetą, oddaloną o dwadzieścia minut świetlnych. Guatt Kirbey wykonał mikroskok, dzięki któremu statki
znalazły się w odległości pozwalającej na nawiązanie łączności, i zaczęli kreślić plany podczas międzystatkowej konferencji
ekranowej.

– Są tam, albo były, trzy główne złoża rud pierwiastków rozszczepialnych – powiedział Harkaman. – Ostatnim statkiem,

który dokonał napaści i uciekł, była „Księżniczka Lyonesse” Stefana Kintoura, i miało to miejsce sześćdziesiąt lat temu.
Uderzył na ośrodek wydobywczy na kontynencie antarktycznym i z jego relacji wynika, że wszystko tam było całkiem nowe.
Nie za bardzo narozrabiał, więc kopalnie i zakłady przetwarzania wciąż powinny funkcjonować. Podejdziemy od bieguna
południowego, i musimy zrobić to szybko.

Przenieśli personel i sprzęt. Mieli ruszyć w grupie, szalupy pierwsze; one i „Bicz Kosmosu” wylądują, podczas gdy lepiej

uzbrojona „Nemezis” zostanie w górze, żeby walczyć z antygrawitacją miejscowych, zestrzeliwać pociski i generalnie
zapewniać osłonę. Trask przeniósł się na „Bicz”, zabierając ze sobą Morlanda i dwustu żołnierzy lądowych z „Nemezis”.
Wraz z nim powędrowała większość jednoosobowych skuterów, lądownik, manipulatory i ciężkie podnośniki, korkując
pokłady przy wrotach dla pojazdów na statku Valkanhayna.

Zmniejszyli odległość do sześciu minut świetlnych i gdy astrogator Valkanhayna wciąż manipulował dźwigniami i

pokrętłami, zaczęli wyczuwać detekcję radarową i mikropromieniową. Po kolejnym mikroskoku znaleźli się dwie sekundy
świetlne od bieguna południowego. Pół tuzina statków już było na orbicie albo nadciągało z powierzchni planety, oczywiście
wszystkie dostosowane do latania w normalnej przestrzeni, ale niektóre prawie tak duże jak „Nemezis”.

W tej chwili zaczął się koszmar.
Statki otworzyły ogień, zestrzeliwane pociski wybuchały w szybko rosnących i równie szybko znikających kulach światła.

Czerwone lampki błyskały na tablicy zniszczeń, wyły syreny i trąbiły klaksony. Na ekranach zobaczyli, że „Nemezis” znika w
blasku promieniowania, a potem, gdy wciąż mieli serca w gardłach, iż znowu się wyłania. Czerwone światła gasły na
pulpicie, gdy ekipy usuwania uszkodzeń i ich roboty uszczelniały wyrwy w kadłubie i pompowały powietrze do
ewakuowanych sekcji. Potem zapaliło się więcej czerwonych lempek.

Od czasu do czasu Trask spoglądał na Boake’a Valkanhayna. Kapitan siedział w bezruchu, żując cygaro, które zgasło

dawno temu. Walka nie sprawiała mu przyjemności, ale też nie okazywał strachu. Kiedy beowulfiański statek zniknął w
rozbłysku supernowej i rozżarzona kula rozpłynęła się w nicość, pozwolił sobie na krótki komentarz.

– Mam nadzieję, że to dzieło któregoś z naszych chłopców.
Wywalczali sobie drogę w dół, ku atmosferze. Rozpadł się kolejny statek Beowulfa, pojazd wielkości mniej więcej

„Lamii” Spassa, a chwilę później następny. Tym razem Valkanhayn stracił stoicki spokój. Walnął pięścią w pulpit przed sobą i
wrzasnął:

– To jeden z naszych! Dowiedzcie się, kto wystrzelił pocisk, chcę znać jego nazwisko!
Teraz pociski nadlatywały także z powierzchni planety. Oficer detekcji Valkanhayna próbował zlokalizować źródło. W tym

czasie od „Nemezis” oderwał się wielki obiekt w kształcie melona i na ekranie łączności międzystatkowej, zakłócanej przez
promieniowanie, ukazała się podrygująca twarz Harkamana.

– Właśnie odpaliliśmy piekielnicę, cel około pięćdziesięciu stopni szerokości południowej i dwudziestu pięciu stopni na

wschód od linii terminatora. Stamtąd nadlatują te pociski.

Kontrpociski popędziły w kierunku wielkiego metalowego melona; spotkały się z nimi rakiety obronne, wystrzelone przez

background image

roboty. Szlak piekielnicy był oznaczony najpierw przez rozszerzające się czerwono-pomarańczowe kule w pozbawionej
powietrza przestrzeni, a potem przez wybuch ognia, gdy weszła w atmosferę. Zniknęła w ciemności za terminatorem, a potem
rozbłysła jak słońce. To było słońce; zaszła reakcja termojądrowa i blask miał się utrzymywać godzinami. Trask miał nadzieję,
że bomba eksplodowała w odległości większej niż tysiąc mil od ich celu.

Operacja lądowa była koszmarem innego rodzaju. Trask poleciał na dół w wozie dowodzenia, z Paytrikiem Morlandem i

kilkoma innymi. Były rakiety i baterie artyleryjskie. Były eskadry bojowe, oślepiający ogień karabinów i pojazdy, które
przemykały obok nich albo wybuchały przed nimi. Roboty antygrawitacyjne – roboty wojskowe z pociskami do
wystrzeliwania i roboty kamikadze – rzucały się na nie bezmyślnie. Ekrany szalały wskutek promieniowania, z głośników
płynęły urywane sprzeczne rozkazy. W końcu walka, która szalała w powietrzu na przestrzeni dwóch tysięcy mil
kwadratowych nad kopalniami, rafineriami i elektrowniami atomowymi, rozpadła się na dwie odrębne i skoncentrowane
bitwy, jedną o pakownię z podziemnymi magazynami, a drugą o fabrykę zespołów napędowych.

Trzy szalupy opadły w formacji trójkąta. „Bicz Kosmosu” wisiał pomiędzy nimi, wypuszczając rój pojazdów i wielkich

manipulatorów ze szczękami. Opancerzone lichtugi i lądownik kursowały w tę i z powrotem. Wóz dowodzenia skakał od
jednego celu do drugiego. W jednym z podziemnych magazynów wydobywano beczułkowate pojemniki plutonu, pokryte
kolapsjum i ważące tony, a z drugiego lichtugi wyciągały jądrowo-elektryczne baterie, niektóre wielkości dziesięciolitrowych
słoików, służących do zasilania silnika statku kosmicznego, inne małe jak amunicja pistoletowa, do takich rzeczy jak latarki.

Trask mniej więcej co godzinę spoglądał na zegarek i stwierdzał, że minęły trzy, może cztery minuty.
W końcu, kiedy był naprawdę przekonany, że zginął, że został skazany na potępienie i spędzi całą wieczność w tym

rozdartym przez ogień chaosie, „Nemezis” zaczęła wystrzeliwać czerwone flary i z głośników we wszystkich pojazdach
popłynęły sygnały wzywające do odwrotu. Jakoś wrócił na pokład „Bicza Kosmosu”, po zapewnieniu samego siebie, że na
powierzchni nie został nikt, kto przeżył.

Nie wróciło dwudziestu kilku, a szpital pokładowy był pełen rannych, których dostarczono z ładunkiem i wyniesiono z

pojazdów, gdy zadokowały. Wóz, w którym jechał Trask, oberwał kilka razy i jeden z kanonierów krwawił pod hełmem,
nawet tego nieświadom. Trask wszedł do centrum dowodzenia. Boake Valkanhayn ze ściągniętą, zmęczoną twarzą wziął kawę
od robota i zaprawiał ją brandy.

– I o to chodzi – powiedział, dmuchając na parujący napój. Trzymał ten sam poobijany srebrny kubek, który miał przed

sobą, kiedy po raz pierwszy się pojawił na ekranie „Nemezis”. Skinął w stronę ekranu zniszczeń; mniejsze wyrwy zostały
załatane, a jeśli którychś nie udało się uszczelnić, odcięto sąsiadujące z nimi pokłady. – Statek zabezpieczony. – Odstawił
srebrny kubek i zapalił cygaro. – Cytując Garvana Spassa, „Nikt nie może tego nazwać okradaniem kurników”.

– Nie. Nawet nie wtedy, jeśli uznasz żyrafoptaki z Tizona za kurczaki. To gruszkową brandy z Gramu dolewasz do kawy?

Wezmę to samo. Tyle że bez kawy.

background image

XIV

Systemy wykrywania na „Lamii” ich wyłapały, gdy tylko wyszli z ostatniego mikroskoku. Prześladujące Traska obawy, że
Dunnam może zaatakować podczas ich nieobecności, okazały się bezpodstawne. Z niedowierzaniem sobie uświadomił, że nie
było ich tylko nieco ponad trzydzieści standardowych dni galaktycznych. Alvyn Karffard nie zmarnował tego czasu.

Oczyścił port kosmiczny z gruzów i śmieci, kazał wyciąć okoliczne lasy i zburzyć dwa wysokie budynki. Tubylcy zwali

miasto Rivvin; znajdowane tu i ówdzie napisy wskazywały, że pierwotna nazwa brzmiała Rivington. Przeprowadził również
prace kartograficzne, tworząc szczegółowe mapy kontynentu, na którym leżało miasto, i ogólnikowo zmapował resztę planety.
Co więcej, nawiązał przyjazne stosunki z mieszańcami Miasta Handlowego i zaprzyjaźnił się z ich królem.

Nikt, nawet ci, którzy gromadzili łupy, niezupełnie wierzyli własnym oczom, kiedy je wyładowano. Małe stado

długowłosych jednorożców – tubylcy na Cheprim zwali je kreggami, co prawdopodobnie było zniekształconym nazwiskiem
jakiegoś przyrodnika, który je badał – przetrwało podróż i bitwę o Beowulfa w całkiem niezłej formie. Trask i kilku jego
byłych pastuchów z Traskonu z niepokojem obserwowali zwierzęta, a okrętowy doktor, zastępujący weterynarza,
przeprowadzał skomplikowane badania roślin, żeby sprawdzić, czy nadają się na paszę. Trzy krowy okazały się cielne;
odizolowano je od stada i czuwano nad nimi z wyjątkową troską.

*

Tubylcy z początku nieufnie podchodzili do kreggów. Bydło powinno mieć dwa rogi, po obu stronach czoła, zakrzywione

do tyłu. Jeden róg, pośrodku łba, nachylony do przodu, wydawał się sprzeczny z naturą.

Oba statki odniosły poważne uszkodzenia. „Nemezis” miała rozwalany jeden luk szalupowy i wszyscy się cieszyli, że

Beowulfianie tego nie spostrzegli i nie wpakowali do środka rakiety. „Bicz Kosmosu” dostał prosto w rufę, gdy odlatywał z
planety, i znaczna część tej części statku była rozhermetyzowana. Po niezbędnych naprawach „Nemezis” wyszła na patrol
wokół planety, a potem rozpoczęli prace na „Biczu Kosmosu”. Większą część uzbrojenia przenieśli do obrony lądowej,
opróżnili ładownie i w miarę możliwości naprawili kadłub. Remont kapitalny był zadaniem dla stoczni z prawdziwego
zdarzenia, takiej jak ta należąca do Alexa Gormana na Gramie. I właśnie tam statek miał zostać wyremontowany.

Boake Valkanhayn będzie nim dowodzić podczas podróży na Grama i z powrotem. Od czasu Beowulfa Trask nie dość, że

przestał go darzyć antypatią, to zaczął go podziwiać. Kiedyś był wartościowym człowiekiem, zanim padł ofiarą pecha, tylko
częściowo na własne życzenie. W pewnym momencie po prostu położył lachę i przestał się przejmować. Teraz znowu wziął
się w garść. Stało się to jasne po desancie na Amaterasu. Zaczął się schludniej ubierać i wysławiać bardziej gramatycznie;
wyglądał i zachowywał się jak astronawigator, a nie jak ćma barowa. Jego ludzie błyskawicznie wykonywali wydawane przez
niego rozkazy. Sprzeciwiał się napadowi na Beowulfa, lecz przemawiała przez niego dogorywająca mentalność złodzieja
kurczaków, którym był. Bał się, wchodząc do walki; a kto się nie bał, z wyjątkiem kilku zółtodziobów dzielnych dzięki cnocie
ignorancji. Mimo wszystko ruszył do boju i dobrze walczył swoim statkiem, i utrzymał pozycję w zakładach materiałów
rozszczepialnych w piekle bomb i rakiet, i dopilnował, żeby wszyscy polegli i wszyscy żywi znaleźli się na pokładzie przed
startem.

Znów był kosmicznym wikingiem.
Garvan Spasso nim nie był i nigdy nie będzie. Zareagował z oburzeniem, kiedy usłyszał, że Valkanhayn ma zabrać na

Grama jego statek, załadowany licznymi łupami z trzech planet. Przyszedł do Traska i dosłownie tryskał jadem.

– Wiesz, co się stanie? – zapytał. – Poleci z tym ładunkiem i tyle go zobaczycie. Prawdopodobnie zabierze ładunek na

Joyeuse albo Excalibura i kupi sobie za niego lordowski tytuł.

– Śmiem wątpić, Garvanie. Leci z nim wielu naszych ludzi, Guatt Kirbey będzie astrogatorem, a ty mu ufasz, prawda? Do

tego Sir Paytrik Morland, i baron Rathmore, i lord Valpry, i Rolve Hemmerding… – Trask umilkł na chwilę, bo właśnie wpadł
mu do głowy pewien pomysł. – Czy też chciałbyś wziąć udział w podróży „Biczem Kosmosu”?

Spasso chciał, zdecydowanie. Trask pokiwał głową.
– Dobrze. W takim razie będziemy pewni, że nie dojdzie do żadnych kombinacji – oznajmił z powagą.
Po wyjściu Spassa skontaktował się z baronem Rathmore’em.
– Dopilnuj, żeby dostał należne mu pieniądze, kiedy dotrzecie na Grama. I poproś diuka Angusa o przysługę. Niech da mu

background image

jakieś mało znaczące stanowisko z odpowiednio imponującym tytułem, jak lord szambelan książęcych łaźni czy coś w tym
stylu. Potem niech go nakarmi błędnymi informacjami i zapewni mu okazję, żeby je sprzedał Omfrayowi z Glaspyth. Wtedy
oczywiście Omfray wpadnie na podobny pomysł. Spasso obróci tak parę razy i w końcu ktoś go poczęstuje nożem. W ten
sposób pozbędziemy się go na dobre.

*

Załadowali na „Bicz Kosmosu” złoto ze Stolgolandu, a także obrazy i rzeźby z muzeów, tkaniny i futra, klejnoty, porcelanę

i sztućce z targowisk w Eglonsby. Załadowali worki i beczki monet z Chepriego. Większość łupów z Chepriego nie była warta
przewożenia na Grama, ale Cheprianie stali na dość wysokim poziomie technicznym, żeby ich urządzenia okazały się bezcenne
dla tubylczych mieszkańców Tanit.

Niektórzy uczyli się obsługiwania prostych maszyn, a kilku się kwalifikowało do kierowania pojazdami

antygrawitacyjnymi, które wyposażono w odpowiednie urządzenia zabezpieczające. Byli dozorcy niewolników zostali
sierżantami i porucznikami w nowo powstałym regimencie piechoty, a król Miasta Handlowego wypożyczył kilku do szkolenia
własnej armii. Jakiś geniusz w warsztacie mechanicznym przebudował muszkiet z zamkiem lontowym w muszkiet z zamkiem
skałkowym i pokazał miejscowym rusznikarzom, jak tego dokonał.

Kreggi miały się świetnie. Urodziło się kilka cielaków i wyglądało na to, że wszystkie przeżyją. Środowisko naturalne

Tanit i Chepriego było podobne pod względem biochemicznym. Trask wiązał z nimi duże nadzieje. Każdy wikiński statek miał
własne kadzie do hodowania mięsa, ale ludzie mieli go powyżej uszu, więc zawsze istniało zapotrzebowanie na świeże mięso.
Pewnego dnia, miał nadzieję, kreggowina stanie się towarem sprzedawanym statkom, które wylądują na Tanit, a długowłose
skóry być może znajdą zbyt w Światach Miecza. Antygrawitacyjne galeary regularnie kursowały pomiędzy Rivington i
Miastem Handlowym, a łodzie powietrzne zapewniały łączność z wioskami – od czasu do czasu przewoźnicy z Miasta
Handlowego buntowali się przeciwko tej nieuczciwej konkurencji. W samym Rivington bez przerwy pracowały buldożery,
spychacze i manipulatory, i nad miastem zawsze unosiła się chmura pyłu.

Było tyle do zrobienia, a doba miała tylko dwadzieścia pięć standardowych godzin galaktycznych. Bywały takie dni, kiedy

Trask ani razu nie pomyślał o Andrayu Dunnanie.

Sto dwadzieścia pięć dni na Grama i sto dwadzieścia pięć z powrotem. Odlecieli dawno temu. Oczywiście, trzeba wliczyć

czas na remont „Bicza Kosmosu”, konferencje z inwestorami pierwotnego przedsięwzięcia Tanit, gromadzenie nowego sprzętu
do nowej bazy. Mimo to zaczynał się trochę martwić. Zdawał sobie sprawę, że martwienie się o coś, na co nie ma żadnego
wpływu, mija się z celem, ale nie mógł temu zaradzić. Nawet Harkaman, zwykle niewzruszony, po upływie dwustu
siedemdziesięciu dni zaczął okazywać rozdrażnienie.

Odprężali się w kwaterach mieszkalnych urządzonych na najwyższym piętrze budynku portu kosmicznego. Przed udaniem

się na spoczynek padali ze zmęczeniem na fotele, które pochodziły z jednego z lepszych hoteli w Eglonsby, z drinkami na
niskim stole z blatem inkrustowanym czymś, co wyglądało jak kość słoniowa, ale nią nie było. Na podłodze leżały plany
reaktora i konwertera masa-energia, które mieli zbudować, gdy tylko „Bicz Kosmosu” wróci ze sprzętem do produkowania
osłon pokrytych kolapsjum.

– W zasadzie nie musimy czekać – powiedział Harkaman. – Możemy zedrzeć pancerz z „Lamii”, żeby osłonić reaktor

każdego rodzaju.

Po raz pierwszy obaj dopuścili do siebie możliwość, że statek może nie wrócić. Trask odłożył cygaro na popielniczkę –

pochodziła z prywatnego gabinetu prezydenta Pedrosana Pedra – i dolał odrobinę brandy do swojego kieliszka.

– Niedługo wróci. Mamy na pokładzie naszych ludzi, który dopilnują, żeby nikt inny nie spróbował przejąć statku. I

naprawę uważam, że Valkanhaynowi można ufać.

– Ja też mu ufam. Nie martwi mnie to, co mogło się stać na statku. Nie wiemy, co się dzieje na Gramie. Glaspyth i

Didreksburg mogły się sprzymierzyć i napaść na Wardshaven, zanim diuk Angus przygotował się do inwazji na Glaspyth.
Boake mógł wlecieć prosto w pułapkę.

– Współczuję tym, którzy by chcieli ją zatrzasnąć. Byłby to pierwszy w dziejach przypadek najechania Świata Miecza

przez kosmicznych wikingów. – Harkaman spojrzał na opróżniony w połowie kieliszek i napełnił go po brzegi. Był to ten sam
drink, tak jak dziesiątkowany pułk, który musi uzupełniać straty, wciąż jest tym samym pułkiem.

Przerwało mu brzęczenie ekranu komunikacyjnego – jednej z niewielu w tym pokoju rzeczy, które nie zostały gdzieś

złupione. Obaj wstali, Harkaman z kieliszkiem ręce podszedł i włączył ekran. Zgłosił się dyżurny z centrum kontroli, meldując
o wykryciu dwóch wynurzeń w odległości dwudziestu minut świetlnych na północ od planety. Harkaman wychylił drinka i
odstawił pusty kieliszek.

– W porządku. Włączysz ogólny alarm? Daj na ten ekran wszystko, co się zbliża. – Wyjął fajkę i machinalnie nabijał ją

background image

tytoniem. – Za parę minut wyjdą z ostatniego mikroskoku i będą jakieś dwie sekundy świetlne stąd.

Trask usiadł, zobaczył, że papieros spalił się prawie do końca i odpalił od niego drugiego. Chciałby być równie spokojny

jak Harkaman. Trzy minuty później wieża kontroli wychwyciła dwa wynurzenia w odległości półtora sekundy świetlnej,
oddalone o jakieś tysiąc mil od siebie. Potem ekran zamigotał i ukazał się na nim Boake Valkanhayn, siedzący za biurkiem w
świeżo odnowionym centrum dowodzenia na „Biczu Kosmosu”.

Sam też wyglądał jak świeżo odnowiony. Miał bogato szamerowaną marynarkę kapitana, najwyraźniej dzieło jednego z

lepszych krawców na Gramie, a na jego piersi wisiała wielka gwiazda rycerska ozdobiona między innymi mieczem i
symbolem atomu rodu Wardów.

– Książę Trasku, hrabio Harkamanie – przywitał się. – „Bicz Kosmosu”, Tanit, trzy tysiące dwieście godzin od

Wardshaven na Gramie, dowodzi baron Valkanhayn, w towarzystwie wyczarterowanego frachtowca „Rosynant” z Durendala
pod rozkazami kapitana Morbesa. Proszę o pozwolenie i instrukcje wejścia na orbitę.

– Baron Valkanhayn? – powtórzył pytająco Harkaman.
– Zgadza się. – Valkanhayn wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Mam na dowód zwój welinu wielkości koca. Mam

cały ładunek zwojów. Jeden stanowi, że jesteś Otto hrabia Harkaman, a drugi, że jesteś admirałem floty królewskiej Grama.

– Udało mu się! – krzyknął Trask. – Obwołał się królem Grama!
– Zgadza się. A ty jesteś zaufanym i wielce umiłowanym Lucasem księciem Traskiem i wicekrólem należącego do Jego

Królewskiej Mości królestwa Tanit.

Harkaman się nastroszył.
– Na gehennę… To nasze królestwo!
– Czy Jego Królewska Mość zrobił coś, żeby się nam opłacało przyjąć jego zwierzchność? – zapytał Trask. – To znaczy,

poza podpisaniem stosu zwojów welinu?

Valkanhayn wciąż się uśmiechał.
– Zaczekaj, aż zaczniemy wysyłać ładunek na dół. I zaczekaj, aż zobaczysz, co jest upchnięte na drugim statku.
– Czy Spasso wraca z wami? – zapytał Harkaman.
– Nie. Sir Garvan Spasso wstąpił do służby Jego Królewskiej Mości króla Angusa. Jest teraz szefem policji w Glaspyth i

nikt nie powie, że zajmuje się okradaniem kurników. Wszystkie kurczaki kradnie razem z farmami.

Nie brzmiało to dobrze. Spasso może sprawić, że imię króla Angusa zrazi całe Glaspyth. A może Angus pozwoli, żeby

Spasso zmiażdżył zwolenników Omfraya, a potem go powiesi za ciemiężenie ludu. Trask czytał o kimś, kto zrobił coś takiego,
w jednej ze staroterrańskich książek historycznych Harkamana.

*

Baron Rathmore został na Gramie, podobnie jak Rolve Hemmerding. Pozostali dżentelmeni-awanturnicy, wszyscy ze

lśniącymi nowością tytułami szlacheckimi, wrócili na Tanit. Od nich, gdy dwa statki weszły na orbitę, Trask się dowiedział,
co zaszło na Gramie od czasu startu „Nemezis”.

Diuk Angus publicznie ogłosił swój zamiar kontynuowania przedsięwzięcia Tanit i rozpoczęcia budowy nowego statku w

stoczni Gorrama. To wiarygodnie wyjaśniało wszelką aktywność związaną z przygotowaniami do inwazji na Glaspyth i
kompletnie zwiodło diuka Omfraya. Omfray też zaczął budować własny statek, wszystkie środki jego księstwa zostały
zaangażowane w próbę ukończenia i wysłania go w kosmos przed tym, który budował Angus. Trwały gorączkowe prace, kiedy
najeźdźcy z Wardshaven uderzyli na Glaspyth; statek, już prawie ukończony, miał od tej pory służyć jako jednostka
Królewskiej Marynarki Wojennej. Diukowi Omfrayowi udało się uciec do Didreksburga, a kiedy oddziały Angusa wkroczyły
do tego drugiego księstwa, znów uciekł, tym razem z planety. Obecnie jadł gorzki chleb uchodźcy na dworze wuja swojej żony,
króla Hauteclere.

Hrabia Newhaven, diuk Bigglersportu i lord Northportu poparli ustanowienie monarchii planetarnej i natychmiast uznali

Angusa za swojego suwerena. Podobnie, z nożem na gardle, uczynił diuk Didreksburga. Wielu innych magnatów feudalnych
odmówiło wyrzeczenia się swojej suwerenności. To mogło oznaczać walkę, ale Paytrik, obecnie baron Morland, raczej w to
wątpił.

– „Bicz Kosmosu” temu zapobiegł – powiedział. – Kiedy usłyszeli, że powstaje tu baza, i zobaczyli, co przywieźliśmy na

Grama, zaczęli zmieniać zdanie. Tylko poddanym króla Angusa będzie wolno inwestować w przedsięwzięcie Tanit.

W takim razie lepiej zaakceptować aneksję Tanit przez króla Angusa i uznać jego zwierzchność. Będą potrzebować rynku

zbytu w Świecie Miecza na towary, które złupią albo uzyskają na drodze wymiany z innymi kosmicznymi wikingami, i dopóki
nie rozwiną własnego przemysłu, będą zależni od Grama pod względem wielu rzeczy niemożliwych do zdobycia podczas
najazdów.

background image

– Przypuszczam, że król wie, iż nie jestem tutaj dla zdrowia ani dla jego korzyści? – zapytał Trask lorda Valpry’ego

podczas jednej z ekranowych konwersacji, gdy „Bicz Kosmosu” wszedł na orbitę. – Jestem tutaj z powodu Andraya Dunnana.

– Oczywiście – zapewnił go szlachcic z Wardshaven. – Przytoczę dosłownie, co powiedział: będzie wielce szczęśliwy,

jeśli mu przyślesz głowę siostrzeńca w bloku lucytu. Postępek Dunnana przyniósł uszczerbek również jego honorowi.
Suwerenni książęta w takich rzeczach nie widzą niczego zabawnego.

– Zakładam, że wie, iż prędzej czy później Dunnan zaatakuje Tanit?
– Jeśli nie wie, to nie dlatego, że często mu o tym nie mówiłem. Kiedy zobaczysz sprzęt obronny, jaki przywozimy, uznasz,

że raczej wie.

Ładunek był imponujący, ale wypadł blado w porównaniu ze sprzętem inżynieryjnym i przemysłowym. Dostali roboty

wydobywcze do wykorzystania na żelaznym księżycu Tanit i transportery konwencjonalne do odbywania długich na
pięćdziesiąt tysięcy mil podróży pomiędzy planetą i satelitą. Wytwarzacz skolapsowanej materii; teraz będą mogli sami
powlekać osłony warstwą kolapsjum. Małą, w pełni zautomatyzowaną stalownię, którą można umieścić na satelicie. Roboty
przemysłowe i maszyny do produkowania maszyn. I, najlepsze ze wszystkich, dwustu inżynierów i wysoko kwalifikowanych
techników.

Sporo baronii przemysłowych na Gramie niedługo zrozumie, co utraciły wraz z tymi ludźmi. Wiking Trask zastanawiał się,

co lord Trask z Traskonu by o tym pomyślał.

Książę Tanit już nie był zainteresowany tym, co się stanie z Gramem. Może, jeśli wszystko będzie się rozwijać pomyślnie

przez jakiś następne sto lat, jego następcy będą rządzić Gramem przez wicekróla z Tanit.

background image

XV

Zaraz po rozładowaniu „Bicz Kosmosu” ruszył na wachtę orbitalną, a Harkaman natychmiast wystartował na „Nemezis”. Trask
został na Tanit. Posadzili „Rosynanta” w porcie kosmicznym Rivington i przystąpili do rozładunku. Po zakończeniu pracy
oficerowie i załoga wzięli urlop, który trwał miesiąc, do czasu powrotu „Nemezis”. Harkaman przeprowadził szybkie akcje na
pół tuzinie planet. Przywieziony ładunek nie był spektakularnie cenny i sam bagatelizował wyprawę jako okradanie kurników,
ale wcale nie poszło łatwo: stracił kilku ludzi i statek miał kilka świeżych blizn. Większa część towarów
przetransportowanych na „Rosynanta” mogła konkurować z tymi wytwarzanymi na Gramie.

– Będą rozczarowani po tym, co przywiózł „Bicz Kosmosu”, ale nie chcieliśmy odsyłać „Rosynanta” z pustymi

ładowniami – powiedział Harkaman. – Poza tym miałem czas na lekturę pomiędzy przystankami.

– Czytałeś książki z biblioteki w Eglonsby?
– Tak. Dowiedziałem się ciekawej rzeczy o Amaterasu. Czy wiesz, dlaczego została skolonizowana przez Federację,

chociaż nie ma tam żadnych rud zawierających pierwiastki rozszczepialne? Planeta produkowała gadolin.

Gadolin był niezbędny dla silników hipernapędu; silniki statku wielkości „Nemezis” wymagały pięćdziesięciu funtów tego

pierwiastka. W Światach Miecza gadolin był kilka razy droższy do złota. Jeśli wciąż eksploatowano złoża, Amaterasu zasłuży
na drugą wizytę.

Kiedy Trask o tym wspomniał, Harkaman wzruszył ramionami.
– Dlaczego mieliby go wydobywać? Pierwiastek nadaje się tylko do jednego celu, statek kosmiczny na ropie nie poleci.

Przypuszczam, że można otworzyć stare kopalnie i zbudować nowe rafinerie, ale…

– Moglibyśmy wymieniać pluton za gadolin. Nie mają własnych złóż. Moglibyśmy ustalić własne ceny i nie musielibyśmy

im mówić, po ile gadolin chodzi na Światach Miecza.

– Możliwe, o ile jest tam z kim robić interesy po tym, co zrobiliśmy z Eglonsby i Stolgolandem. Skąd weźmiemy pluton?
– Jak sądzisz, dlaczego Beowulfianie nie mają hiperstatków, choć mają wszystko inne?
Harkaman pstryknął placami.
– Na Szatana, racja! – Potem z niepokojem popatrzył na Traska. – Hej, chyba nie myślisz o sprzedawaniu plutonu

Amaterasu i gadolinu Beowulfowi, co?

– Dlaczego nie? Moglibyśmy ogromnie zyskać na jednym i drugim.
– Wiesz, co będzie dalej, prawda? Za parę lat przyleci tu pełno statków z obu planet. Potrzeba nam tego jak dziury w

moście.

Trask widział same dobre strony. Tanit, Amaterasu i Beowulf mogłyby rozwinąć porządny trójstronny handel; wszystkie

trzy planety wyszłyby na swoje. Poza tym unikną strat w ludziach, amunicji i sprzęcie. Może też zawrą przymierze obronne.
Pomyśli o tym później, obecnie było zbyt wiele do zrobienia na Tanit.

Przed upadkiem Federacji na księżycu działały kopalnie; zostały ogołocone ze sprzętu, gdy Tanit wciąż toczyła skazaną na

przegraną bitwę z barbarzyństwem, ale podpowierzchniowe komory i wykute przez człowieka jaskinie nadawały się do
wykorzystania. W końcu kopanie ruszyły i z umieszczonej na księżycu stalowni zaczęły przybywać promy ze sztabami gotowej
stali. W tym czasie zaplanowano i budowano stocznię.

Trzy miesiące po tym, jak „Rosynant” wyruszył w podróż powrotną, z Grama przyleciała „Królowa Flavia” – statek,

którego budowę rozpoczęto w stoczni w Glaspyth i który został ukończony, gdy Valkanhayn wciąż przebywał w
hiperprzestrzeni. Przywiozła znaczny ładunek, częściowo zbyteczny, ale w całości pożyteczny; wszyscy teraz inwestowali w
przedsięwzięcie Tanit i trzeba było na coś wydać pieniądze. Co więcej, przywiozła pasażerów, blisko tysiąc mężczyzn i
kobiet; wyciek umysłów i umiejetności ze Światów Miecza przemieniał się w potop. Był wśród nich Basil Gorram. Trask
pamiętał go jako nieznośnego młodego palanta, ale wydawało się, że jest dobrym stoczniowcem. Przewidywał, że za kilka lat
stocznie jego ojca w Wardshaven stracą zamówienia i wszystkie statki Tanit będą budowane na Tanit. Przybył także młodszy
partner Lothara Ffayle’a, żeby założyć oddział Banku Wardshaven w Rivington.

Gdy tylko „Królowa Flavia” pozbyła się ładunku i pasażerów, zabrała na pokład pięciuset żołnierzy wojsk lądowych z

„Lamii”, „Nemezis” i „Bicza Kosmosu” i wyruszyła na łupieżczą wyprawę. W czasie jej nieobecności przyleciał drugi statek,
„Czarna Gwiazda”, którego budowę rozpoczął diuk Angus, a zakończył król Angus.

Trask czuł lekkie niedowierzanie, kiedy sobie uświadomił, że „Czarna Gwiazda” wystartowała z Grama prawie dokładnie

dwa lata po kradzieży „Nemezis”. Wciąż nie miał pojęcia, gdzie się podziewa Andray Dunnan, ani co robi, ani jak go znaleźć.

background image

Wieści o gramskiej bazie na Tanit rozchodziły się powoli, najpierw roznoszone przez regularne liniowce i frachtowce

żeglugi trampowej, które łączyły Światy Miecza, a potem przez statki handlowe i kosmicznych wikingów latających do Starej
Federacji. Dwa lata i sześć miesięcy po tym, jak „Nemezis” wynurzyła się z hiperprzestrzeni i znalazła na Tanit Boakego
Valkanhayna i Garvana Spassa, przybył pierwszy niezależny kosmiczny wiking, żeby sprzedać ładunek i dokonać napraw.
Zakupili jego łupy – najechał jakąś planetę stojącą na poziomie wyższym niż Chepri i poniżej Amaterasu – i uleczyli rany,
jakie odniósł jego statek. Prowadził interesy z rodziną Everrardów na Hot, ale oznajmił, że jest znacznie bardziej zadowolony
z interesów na Tanit i przysiągł, że wróci.

Nigdy nie słyszał o Andrayu Dunnanie ani o „Enterprise”.
To Gilgameszanin przywiózł pierwsze wiadomości.
Trask po raz pierwszy usłyszał o Gilgameszanach – było to słowo używane w odniesieniu tak do mieszkańców

Gilgamesza, jak do statków z tej planety – na Gramie, od Harkamana, Karffarda, Vanna Larcha i innych. Na Tanit słyszał o nich
od każdego kosmicznego wikinga, nigdy pochlebnie i rzadko w cenzuralnych słowach.

Gilgamesz był klasyfikowany, z pewnymi zastrzeżeniami, jako planeta cywilizowana, choć nie na poziomie Odyna, Izydy,

Baldura, Marduka, Atona czy każdego z innych światów, które zachowały nieprzerwaną ciągłość kulturową Federacji
Terrańskiej. Może Gilgamesz zasługiwał na większe uznanie, bo jego mieszkańcy, przez dwa stulecia pogrążeni w mrokach,
wykaraskali się o własnych siłach. Odzyskali wszystkie stare zdobycze techniki łącznie z hipernapędem.

Gilgameszanie nie napadali; Gilgameszanie handlowali. Religia zakazywała im stosowania przemocy, choć przestrzegali

zakazu w granicach rozsądku, i byli zdolni i chętni z fanatyczną zaciekłością walczyć w obronie swojej ojczystej planety.
Jakieś sto lat wcześniej pięć wikińskich statków napadło na Gilgamesza; tylko jeden z nich zdołał się wyrwać i został
sprzedany na złom po dotarciu do przyjaznej bazy. Ich statki latały wszędzie, gdzie tylko można handlować, a gdzie
handlowali, tam zwykle kilku z nich się osiedlało, a gdzie się osiedlili, tam robili pieniądze, większość zysków wysyłając do
domu. W ich społeczeństwie panował luźny ustrój teo-socjalistyczny, przy czym religia była absurdalnym miszmaszem
głównych religii monoteistycznych z okresu Federacji, wzbogaconym przez ich własne doktrynalne i rytualne wynalazki. Mieli
skłonność do bezwzględnego targowania się o najmniejszy drobiazg; bigoteryjnie uważali każdego, kto nie jest ich wyznania,
za istotę tylko w połowie godną miana człowieka; mieli tabu związane z pożywieniem i inne zakazy tworzące labirynt, w
którym się chowali przed społecznym kontaktem z innymi. Wszystko to razem wzięte sprawiało, że generalnie nie budzili
sympatii.

Po wejściu statku na orbitę trzech Gilgameszan przybyło na powierzchnię robić interesy. Kapitan i jego zastępca mieli

długie płaszcze, prawie do kolan, zapięte pod samą szyję, i białe czapeczki podobne do furażerek. Trzeci mężczyzna, kapłan,
nosił szatę z kapturem i miał na piersi symbol ich religii, błękitny trójkąt w białym kręgu. Wszyscy mieli brody, które zwisały
im z policzków, z wygolonymi podbródkami i bez wąsów. Wszyscy mieli jednakowo cnotliwe, pełne dezaprobaty miny.
Wszyscy odmówili poczęstunku obojętnie jakiego rodzaju i siedzieli tak niespokojnie, jakby się bali skażenia przez pogan,
którzy zajmowali miejsca naprzeciwko nich. Przywieźli mieszany ładunek towarów zebranych tu i ówdzie na
subcywilizowanych planetach, czym nikt na Tanit nie był zainteresowany. Mieli również trochę porządnego towaru: warzywny
bursztyn i pierze płomienistych ptaków z Irminsula; kość słoniową albo coś bardzo podobnego; diamenty i organiczne opale z
Ullera i kamienie słoneczne z Zaratustry. I trochę platyny. Zależało im na maszynach, zwłaszcza antygrawitacyjnych silnikach i
robotach.

Kłopot w tym, że chcieli się targować. Wyglądało na to, że targowanie się jest planetarnym sportem Gilgamesza.
– Słyszeliście o wikińskim statku o nazwie „Enterprise”? – zapytał Trask po siódmym czy ósmym impasie w targowaniu. –

Ma półksiężyc, jasnoniebieski na czarnym tle. Kapitanem jest Andray Dunnan.

– Statek o takiej nazwie, z takim herbem, najechał Kemosza ponad rok temu – odparł kapłan-supercargo. – Przebywało tam

kilku naszych ludzi, zajętych handlowaniem. Ten statek zaatakował miasto i niektórzy z nich ponieśli ciężkie straty w postaci
dóbr doczesnych.

– Wielka szkoda.
Kapłan wzruszył ramionami.
– Wola Jahy Wszechmogącego – powiedział, potem lekko pojaśniał. – Kemoszanie są poganami i czcicielami fałszywych

bogów. Kosmiczni wikingowie złupili ich świątynię i zupełnie ją zniszczyli, zabrali wyryte wizerunki i inne plugastwa. Nasi
ludzie byli świadkami wielkiego zawodzenia i lamentów bałwochwalców.

*

Taki był pierwszy wpis na Wielkiej Tablicy. Zajmowała, optymistycznie, całą jedną ścianę w biurze Traska i przez długi

czas ta jedna wypisana kredą notatka o napadzie na Kemosza, opatrzona datą, oczywiście przybliżoną, wyglądała na niej

background image

bardzo samotnie. Kapitan „Czarnej Gwiazdy” przywiózł materiały do paru nowych notatek. Wstąpił na kilka planet, o których
było wiadomo, że są czasowo okupowane przez kosmicznych wikingów, żeby wymienić łupy, i dał swoim ludziom trochę
wolnego. Rozpytał się i zdobył nazwy kilku planet najechanych przez statek z niebieskim półksiężycem. Jedna z wiadomości
pochodziła zaledwie sprzed pół roku.

Zważywszy, w jakim tempie wiadomości rozchodziły się po Starej Federacji, ta praktycznie wyszła prosto z pieca.
Właściciel-kapitan „Alboraka” miał coś do dodania, kiedy przyleciał swoim statkiem sześć miesięcy później. Powoli

sączył drinka, jakby musiał się ograniczyć do jednego i chciał, żeby mu wystarczył na jak najdłużej.

– Prawie dwa lata temu na Dżaganacie – powiedział. – „Enterprise” był na orbicie, dokonując jakichś drobnych napraw.

Parę razy spotkałem tego człowieka. Wygląda dokładnie jak na tych zdjęciach, ale teraz ma szpiczastą bródkę. Sprzedał
mnóstwo łupów. Towary ogólne, szlachetne i półszlachetne kamienie, mnóstwo rzeźbionych i intarsjowanych mebli, które
wyglądały tak, jakby pochodziły z jakiegoś pałacu króla neobarbarzyńców, do tego jakieś świątynne przedmioty. Buddyjskie,
było tam parę wielkich złotych Daibutsu. Jego załoga stawiała drinki wszystkim przybyszom. Niektórzy z nich byli całkiem
ciemni nad kołnierzykami, jakby zbyt długo przebywali na planecie gorącego słońca. I miał na sprzedaż mnóstwo futer z
Imhotepa, po prostu baśniowych.

– Jakie naprawy? Zniszczenia bojowe?
– Takie odniosłem wrażenie. Wystartował sto parę godzin po moim przybyciu, w towarzystwie drugiego statku,

„Gwiezdnego Skoczka” pod kapitanem Teodorem Vaghnem. Chodziły słuchy, że razem urządzają jakiś napad. – Kapitan
„Alboraka” rozmyślał przez chwilę. – Jeszcze jedno. Kupował amunicję, wszystko od nabojów pistoletowych po piekielnice.
Kupował sprzęt do recyklingu powietrza i wody, a także hydroponiczny i do hodowli mięsa, wszystko, co tylko mógł dostać.

To była ważna wiadomość. Trask podziękował kosmicznemu wikingowi, po czym zapytał:
– Czy wiedział, że tu jestem i go szukam?
– Jeśli wiedział, to tylko on jeden na całym Dżaganacie. Sam o tym usłyszałem dopiero sześć miesięcy później.
Tego wieczora Trask odtworzył nagranie rozmowy dla Harkamana, Valkanhayna, Karloffa i kilku innych. Ktoś natychmiast

powiedział:

– Te świątynne rzeczy pochodzą z Kemosza. Tubylcy są buddystami. To pasuje do historii gilgameszanina.
– Miał futra z Imhotepa – dodał Harkaman. – Nikt nie zabiera niczego z Imhotepa wbrew woli właścicieli. Planeta jest w

środku glacjału, lód pokrywa powierzchnię do piętnastego równoleżnika. Mają tam jedno miasto, dziesięć czy piętnaście
tysięcy, a reszta mieszkańców jest rozproszona w kilkuset osadach wzdłuż czoła lądolodów. Wszyscy są myśliwymi i
traperami. Mają jakąś antygrawitację i kiedy przybywa statek, rozgłaszają wiadomości przez radio. Wtedy ściągają z futrami
do miasta. Używają celowników teleskopowych i każdy, kto ma więcej niż dziesięć lat, potrafi trafić człowieka w głowę z
odległości pięciuset jardów. Duża broń przeciwko nim nie zda się na wiele, bo są za bardzo rozproszeni. Jednym sposobem na
uzyskanie od nich czegokolwiek jest wymiana handlowa.

– Chyba wiem, gdzie był Dunnan – odezwał się Alvyn Karffard. – Na Imhotepie metalem monetarnym jest srebro. Na

Agnim ze srebra robią rury ściekowe. Agni jest planetą gorącej gwiazdy, słońca klasy B. I ludzie na Agnim są twardzi, i mają
porządną broń. Być może tam „Enterprise” został uszkodzony w walce.

To zapoczątkowało dyskusję, czy najpierw poleciał na Kemosza. Było pewne, że zawitał na Agniego, a potem na Imhotepa.

Guatt Kirbey próbował rozpracować obie możliwości.

– Tak czy siak, nic to nam nie mówi – oznajmił w końcu. – Kemosz leży w bok od Agniego i Imhotepa.
– Dunnan ma gdzieś bazę i to nawet nie na planecie typu terrańskiego – powiedział Valkanhayn. – Bo po co byłby mu

potrzebny cały ten sprzęt do recyklingu, hydroponiki i hodowli mięsa?

Obszar Starej Federacji był pełen planet typu nieterrańskiego i dlaczego w ogóle ktoś miałby zawracać sobie głowę lotem

na którąś z nich? Każda planeta, która miała atmosferę beztlenową, do ośmiu tysięcy mil średnicy i niewielką amplitudą
temperatury powierzchni, nie była warta czasu. Ale taka planeta, jeśli miało się sprzęt gwarantujący przetrwanie, mogła
stanowić idealną kryjówkę.

– Jakim człowiekiem jest ten kapitan Teodor Vaghn? – zapytał.
– Przyzwoitym – odparł z miejsca Harkaman. – Ma paskudną cechę, jest sadystą, ale zna się na swoim fachu. I ma dobry

statek, a także porządnie wyszkoloną załogę. Sądzisz, że sprzymierzył się z Dunnanem?

– A ty nie? Sądzę, że teraz, gdy ma bazę, Dunnan gromadzi flotę.
– Teraz już wie, że go szukamy – powiedział Vann Larch. – I wie, gdzie jesteśmy, co mu zapewnia nad nami przewagę.

background image

XVI

I tak Andray Dunnan znowu prześladował Traska. Napływały strzępy informacji – statek Dunnana był na Hot i na Nergalu,
sprzedając łupy. Sprzedawał złoto albo platynę i kupował niewiele, zwykle broń i amunicję. Najwyraźniej jego baza,
gdziekolwiek się znajdowała, była w pełni samowystarczalna. Było też pewne, że Dunnan wie, że jest poszukiwany. Pewien
kosmiczny wiking, który z nim rozmawiał, przytoczył jego słowa: „Nie chcę żadnych kłopotów z Traskiem i jeśli jest mądry,
nie będzie szukać kłopotów ze mną”. To sprawiło, że Trask nabrał tym większej pewności, że Dunnan zbiera gdzieś siły do
ataku na Tanit. Ustanowił zasadę, że poza „Lamią”, która pełniła stałą służbę patrolową, na orbicie mają być co najmniej dwa
statki, a także zainstalował więcej wyrzutni rakiet na księżycu i na planecie.

Trzy statki nosiły herb z mieczami i symbolem atomu, a na Gramie budowano czwarty. Hrabia Lionel Z Newhaven

budował własny statek, trzy wielkie frachtowce regularnie przemierzały przestrzeń trzech tysięcy lat świetlnych pomiędzy
Tanit i Gramem. Sesar Karvall, który nigdy nie wrócił do zdrowia po ranach postrzałowych, zmarł. Lady Lawinia przekazała
baronię i interesy swojemu bratu, Burtowi Sandarsanowi, po czym przeprowadziła się na Excalibura. Stocznia w Rivingtonie
została ukończona. Zbudowali podpory „Korysandy II” Harkamana i podciągali szkielet kadłuba.

I teraz handlowali z Amaterasu. Pedrosan Pedro został obalony i skazany na śmierć przez generała Dagró Ectora w czasie

zamieszek, do jakich doszło po złupieniu Eglonsby. Oddziały pozostawione w Stolgolandzie zbuntowały się i stanęły w
jednym szeregu z niedawnym wrogiem. Dwa państwa zawarły niespokojne przymierze, a kilka innych krajów jednoczyło się
przeciwko nim, kiedy „Nemezis” i „Bicz Kosmosu” wróciły i ogłosiły pokój z całą planetą. Nie było walk, wszyscy wiedzieli,
co spotkało Eglonsby i Stolgoland. W końcu wszystkie rządy Amaterasu połączyły się w luźnym porozumieniu, żeby na nowo
otworzyć kopalnie i podjąć wydobycie gadolinu, a także mieć udziały w kupowanych za gadolin importowanych materiałach
rozszczepialnych.

Nawiązanie stosunków handlowych z Beowulfem okazało się trudniejsze i trwało rok dłużej. Beowulfianie mieli jeden

rząd planetarny i byli skłonni najpierw strzelać, a dopiero potem negocjować, co było dość naturalnym podejściem z
perspektywy minionych doświadczeń. Mieli jednak dość podręczników z okresu Starej Federacji w mikrodruku, żeby
wiedzieć, czego można dokonać, gdy ma się gadolin. Postanowili przekreślić przeszłość i bez urazy zacząć od nowa.

Miną lata, zanim któraś z tych planet wyprodukuje własne hiperstatki. Tymczasem obie były dobrymi klientami i szybko

stawały się przyjaciółmi. Wielu młodych Amaterasan i Beowulfian przybyło na Tanit, żeby zgłębiać tajniki różnego rodzaju
technologii.

Tubylcy na Tanit też się uczyli. W pierwszym roku Trask wybrał z każdej wspólnoty co bystrzejszych chłopców w wieku

od dziesięciu do dwunastu lat i zaczął ich uczyć. W ubiegłym roku najbardziej inteligentnych z nich wysłał na Grama do
szkoły. Po pięciu latach wrócą do domu i zaczną uczyć innych; tymczasem sprowadzał nauczycieli z Grama. W Mieście
Handlowym powstała szkoła, i kilka innych w większych wioskach. W Rivington istniało coś, co prawie można było nazwać
uczelnią. Za jakieś dziesięć lat Tanit będzie mogła się ubiegać o miano cywilizowanej planety.

*

Oczywiście pod warunkiem, że Andray Dunnan i jego statki nie przybędą zbyt szybko. Zostaną pokonani, Trask był tego

pewien, ale zniszczenia spowodowane przez atak cofną jego pracę o lata. Aż nazbyt dobrze wiedział, co statki kosmicznych
wikingów mogą zrobić z planetą. Musi pierwszy znaleźć bazę Dunnana, zaatakować ją i unicestwić, i zabić swojego wroga.
Nie z zemsty za morderstwo, które popełnił sześć lat temu na Gramie; to było dawno temu i daleko, i Elaine zniknęła,
podobnie zresztą jak tamten Lucas Trask, który ją kochał i stracił. Teraz tylko rozwój cywilizacji na Tanit miał dla niego
znaczenie.

Ale gdzie znajdzie Dunnana, w przestrzeni dwustu miliardów sześciennych lat świetlnych? Dunnan nie miał takiego

problemu. Dokładnie wiedział, gdzie jest jego wróg.

I Dunnan gromadził siły. „Jo-jo” kapitana Vanna Humforta; widziano ten statek dwukrotnie, raz w towarzystwie

„Gwiezdnego Skoczka” i raz z „Enterprise”. Nosił herb wyobrażający kobiecą dłoń z planetą zwisającą z palca na sznurku;
dobry statek ze zdolnym, bezlitosnym kapitanem. „Bolid” i „Enterprise” wspólnie napadły na Idunę. Gilgameszanie mieli tam
swoją kolonię i jeden z ich statków przyniósł wiadomości.

background image

Poza tym zwerbował dwa statki na raz na Melkarcie, co wzbudziło powszechną wesołość wśród kosmicznych wikingów

na Tanit.

Melkart był ściśle drobiową planetą. Jej mieszkańcy byli wieśniakami; nie mieli niczego wartego złupienia i wywiezienia.

Było to jednak miejsce, gdzie można wylądować, nie brakowało tam kobiet, a tubylcy nie utracili sztuki destylacji i
produkowania mocnych alkoholi. Załoga mogła się tam zabawić znacznie mniejszym kosztem niż na planecie ze stałą bazą
wikińską. Od ośmiu lat Melkarta okupował Nial Burrik, kapitan „Fortuny”, który od czasu do czasu wyprawiał się swoim
statkiem na szybkie rajdy, a poza tym żył z dnia na dzień niemal na poziomie tubylców. Raz na jakiś czas zaglądał tam jakiś
Gilgameszanin, żeby zobaczyć, czy kapitan ma coś na wymianę. Właśnie Gilgameszanin przywiózł historię na Tanit, i kiedy ją
opowiadał, miała prawie dwa lata.

– Usłyszeliśmy to od ludzi na planecie, od tych, którzy mieszkają w pobliżu bazy Burrika. Najpierw zjawił się statek

handlowy. Może o nim słyszeliście, nazywa się „Rzetelny Horris”.

Trask parsknął śmiechem. Kapitan statku, Horris Sasstroff, sam siebie nazywał „Rzetelnym Horrisem” i to błędne miano

nadał również swojemu statkowi. Był kimś w rodzaju kupca. Nawet Gilgameszanie nim pogardzali, i nawet Gilgameszanin nie
zabrałby w kosmos takiego nędznego statku jak „Rzetelny Horris”.

– Wcześniej był na Melkarcie – mówił Gilgameszanin. – On i Burrik są przyjaciółmi. – Zabrzmiało to tak, jakby wydawał

ostateczny i potępiający osąd o nich obu. – Tubylcy opowiedzieli naszym braciom z „Uczciwego Handlarza”, że „Rzetelny
Horris” stał obok statku Burrika przez dziesięć dni, kiedy przybyły dwa inne statki. Powiadają, że jeden miał błękitny
półksiężyc, a drugi zielonego potwora przeskakującego z jednej gwiazdy na drugą.

„Enterprise” i „Gwiezdny Skoczek”. Trask zastanawiał się, dlaczego polecieli na taką planetę jak Melkart. Może

wiedzieli, kogo tam zastaną.

– Tubylcy myśleli, że dojdzie do walki, ale nie. Odbyła się wielka uczta dla wszystkich czterech załóg. Potem wszystko, co

miało jakąś wartość, załadowano na pokład „Fortuny” i statki razem odleciały. Powiadają, że Burrik postawił po sobie
praktycznie tylko śmieci, czym byli wielce rozczarowani.

– Czy któryś z nich wrócił od tamtej pory?
Wszyscy trzej Gilgameszanie, kapitan, zastępca i kapłan, pokręcili głowami.
– Kapitan Gurnash z „Uczciwego Handlarza” powiedział, że minął prawie rok, zanim zawinął tam swoim statkiem.

Widział odciśnięte w ziemi ślady podpór, ale tubylcy powiedzieli, że żaden z tamtych nie wrócił.

To znaczyło, że trzeba zasięgać języka o dwóch kolejnych statkach. Przez chwilę Trask się zastanawiał, po co, na gehennę,

Dunnanowi takie rzęchy; przy nich „Bicz Kosmosu” i „Lamia”, kiedy je ujrzał po raz pierwszy, wyglądały jak jednostki
Królewskiej Marynarki Wojennej Excalibura. Potem opadł go strach, irracjonalny retrospektywny strach z powodu tego, co
mogło się wydarzyć w ciągu ostatniego półtora roku. Jeden z tych statków albo oba mogły przybyć na Tanit, nie wzbudzając
absolutnie żadnych podejrzeń. Nawet teraz dowiedział się o nich za sprawą najczystszego przypadku.

Wszyscy inni uznali to za doskonały kawał. Uważali, że byłby jeszcze lepszy, gdyby Dunnan wysłał te statki na Tanit teraz,

kiedy zostali ostrzeżeni i są przygotowani.

Nie brakowało też innych powodów do zmartwień. Jednym z nich było zmieniające się nastawienie Jego Królewskiej

Mości Angusa I. Kiedy „Bicz Kosmosu” wrócił z Grama, świeżo upieczony baron Valkanhayn wraz z tytułem książęcym i
mianowaniem na wicekróla Tanit przywiózł Traskowi osobiste audiowizualne serdeczne pozdrowienia, ciepłe i
przyjacielskie. Angus siedział za swoim biurkiem, z gołą głową, paląc papierosa. Te, które przybyły na następnym statku, były
równie kordialne, ale król nie palił i miał nakrycie głowy otoczone złotym diademem. Półtora roku później, kiedy mieli trzy
statki regularnie przybywające co trzy miesiące, król przemawiał z tronu, w koronie, o sobie mówiąc w pierwszej osobie
liczby mnogiej, a do Traska zwracając się w trzeciej osobie liczby pojedynczej. Pod koniec czwartego roku nie było już
żadnej osobistej wiadomości audiowizualnej, tylko Rovan Grauffis sztywno oznajmił, że Jego Królewska Mość sobie nie
życzy, żeby poddany zwracał się do swojego władcy siedząc, nawet audiowizualnie. Grauffis – obecnie premier – dołączył
wygłoszoną w dość przepraszającym tonie wiadomość, że Jego Królewska Mość czuje się zmuszony przez cały czas dbać o
swoją królewską godność i że przecież jest różnica pomiędzy urzędem i godnością diuka Wardshaven a urzędem i godnością
planetarnego króla Grama.

Książę Trask z Tanit niezupełnie ją dostrzegał. Król był po prostu pierwszym wśród szlachty na planecie. Nawet tacy

królowie jak Rodolf z Excalibura czy Napolyon z Flamberga nie próbowali być nikim więcej. Od tego czasu kierował
pozdrowienia i raporty do premiera, zawsze z wiadomością osobistą, na którą Grauffis uprzejmie odpowiadał.

Zmieniła się nie tylko forma, ale również treść przekazów z Grama. Jego Królewska Mość jest nieusatysfakcjonowany.

Jego Królewska Mość jest głęboko rozczarowany. Jego Królewska Mość uważa, że podlegające Jego Królewskiej Mości
kolonialne królestwo Tanit wnosi za mały wkład do królewskiego skarbu. Jego Królewska Mość czuje, że książę Trask
zdecydowanie zbyt wielki nacisk kładzie na handel i zdecydowanie za mały na napady; ostatecznie dlaczego handlować z
barbarzyńcami, skoro można siłą im zabrać co tylko się chce?

background image

Następnie wynikła sprawa „Błękitnej Komety”, statku hrabiego Lionela z Newhaven. Jego Królewska Mość był wielce

niezadowolony, że hrabia Newhaven handluje z Tanit ze swojego portu kosmicznego. Wszystkie towary z Tanit powinny
przechodzić przez port kosmiczny w Wardshaven.

– Słuchaj, Rovardzie – powiedział Trask do kamery audiowizualnej, która rejestrowała jego odpowiedź. – Widziałeś

„Bicz Kosmosu”, kiedy tu przybył, prawda? Tak się dzieje ze statkiem najeżdżającym planetę, na której nie ma niczego
wartego zabrania. Beowulf ma pod dostatkiem materiałów rozszczepialnych; dadzą nam cały pluton, jaki zdołamy załadować,
w zamian za gadolin, który im sprzedajemy ze cenę dwa razy wyższą niż w Światach Miecza. Pluton wymieniamy na
Amaterasu za gadolin, i w ten sposób uzyskujemy go o połowę taniej niż w Światach Miecza. – Naciskał klawisz stop, dopóki
nie przypomniał sobie starożytnego sformułowania. – Możesz zacytować, jak mówię, że ten, kto wmówił Jego Królewskiej
Mości, iż to zły interes, nie jest przyjacielem Jego Królewskiej Mości ani królestwa. Co zaś się tyczy skargi na „Błękitną
Kometę”, dopóki należy do hrabiego Newhaven, który jest udziałowcem w przedsięwzięciu Tanit, ma wszelkie prawo tu
handlować.

Zastanawiał się, dlaczego Jego Królewska Mość nie powstrzymał Lionela z Newhaven od wysyłania „Błękitnej Komety” z

Grama. Dowiedział się tego od jej kapitana, gdy znowu przyleciała.

*

– Nie ma odwagi, oto, dlaczego. Jest królem, dopóki chcą tego wielcy panowie, jak hrabia Lionel Joris z Bigglersportu i

Alan z Northportu. Hrabia Lionel ma więcej ludzi, dział i antygrawitacji niż on, i to bez pomocy, jaką otrzymałby od
wszystkich innych. Teraz na Gramie panuje spokój, nawet skończyła się wojna na południowym kontynencie. Wszyscy chcą,
żeby ten stan rzeczy się nie zmienił. Nawet król Angus nie jest dość szalony, żeby zrobić coś, co mogłoby doprowadzić do
wybuchu wojny. Przynajmniej jeszcze nie jest.

– Jeszcze nie…?
Kapitan „Błękitnej Komety”, który był jednym z baronów wasalnych hrabiego Lionela, milczał przez długą chwilę.
– Powinieneś wiedzieć, książę Trasku – zaczął. – Babka Andraya Dunnana była matką króla. Jej ojcem był stary baron

Zarvas z Blackcliffe. Przez ostatnie dwadzieścia lat życia był inwalidą. Zawsze opiekowało się nim dwóch pielęgniarzy
wielkości mniej więcej Otta Harkamana. Podobno był również lekko ekscentryczny.

Mili ludzie zawsze unikali tematu nieszczęsnego dziadka diuka Angusa. Tematu nieszczęsnego dziadka króla Angusa unikał

prawdopodobnie każdy, kto cenił swój kark.

Lothar Ffayle też przyleciał na „Błękitnej Komecie”. Mówił równie otwarcie.
– Nie wracam. Przenoszę tutaj większą część funduszy z Banku Wardshaven, od tej pory będzie to oddział Banku Tanit.

Tutaj są prowadzone interesy. W Wardshaven robienie interesów staje się zupełnie niemożliwe, nawet małych.

– Co się stało?
– Cóż, najpierw podatki. Wydaje się, że im więcej pieniędzy napływa stąd, tym wyżej rosną podatki na Gramie.

Dyskryminacyjne podatki szkodzą drobnym właścicielom ziemskim i baronom przemysłowym, a faworyzują kilku
największych. Barona Spassa i jego bandę.

– Teraz barona Spassa?
Ffayle pokiwał głową.
– Mniej więcej połowy Glaspyth. Po ucieczce diuka Omfraya wielu tamtejszych baronów utraciło swoje baronie, a

niektórzy z nich głowy. Wyszło na to, że zawiązano spisek przeciwko Jego Królewskiej Mości. Został wykryty dzięki
gorliwości i czujności Sir Garvana Spassa, w nagrodę wyniesionego do stanu szlacheckiego i nagrodzonego ziemiami
spiskowców.

– Powiedziałeś, że interesy źle idą?
Ffayle ponownie pokiwał głową.
– Wielka hossa Tanit dobiegła końca. Rynek został wyprzedany, bo wszyscy chcieli wejść w to przedsięwzięcie. I nie

powinni budować tych dwóch ostatnich statków, „Weroniki” i „Dobrej Nadziei”, ponieważ zyski tego nie usprawiedliwiały.
Ty tutaj rozwijasz własny przemysł, budujesz własny sprzęt i uzbrojenie. To spowodowało zapaść przemysłu na Gramie.
Cieszę się, że Lawinia Karvall ma dość zainwestowanych pieniędzy, żeby mieć z czego żyć. Co więcej, rynek dóbr
konsumenckich jest zalewany towarami, które przybywają stąd i konkurują z wyrobami gramskimi.

No tak, to było zrozumiałe. Jeden ze statków, które odbywały regularne podróże na Gram, zabierał w swoich skarbcach

dość złota, klejnotów i tak dalej, żeby przynosić wysoki zysk. Towary masowe w ładowniach przewożono praktycznie za
darmo, więc na pokład szło wszystko, co było pod ręką – rzeczy, których nikt zwykle nie przewoził w handlu
międzygwiezdnym. Mierzący dwa tysiące stóp frachtowiec ma wielką przestrzeń ładunkową.

background image

Baron Trask z Traskonu nawet nie przypuszczał, jaką cenę zapłaci Gram za bazę na Tanit.

background image

XVII

Jak można się było spodziewać, Beowulfianie pierwsi ukończyli swój hiperstatek. Na starcie mieli wszystko poza wiedzą
specjalistyczną, którą szybko zdobyli. Amaterasu musiała zacząć od stworzenia przemysłu potrzebnego do stworzenia
przemysłu, którego potrzebowali do zbudowania statku. Statek Beowulfian – nazywał się „Dar Wikinga” – przybył na Tanit
pięć i pół roku po napaści „Nemezis” i „Bicza Kosmosu” na ich planetę, a jego kapitan walczył w tej bitwie na statku o
napędzie konwencjonalnym. Poza plutonem i izotopami promieniotwórczymi statek przywiózł ładunek wytwarzanych
wyłącznie na Beowulfie dóbr luksusowych, które zawsze znajdą zbyt w handlu międzygwiezdnym.

Po sprzedaniu ładunku i zdeponowaniu pieniędzy w Banku Tanit, kapitan „Daru Wikinga” chciał wiedzieć, gdzie może

znaleźć dobrą planetę do najechania. Dali mu listę, przy czym żadna z planet nie była zbyt trudna, tylko nieco powyżej poziomu
kradzieży kurczaków, i drugą listę planet, na które nie wolno napadać pod żadnym pozorem, bo Tanit utrzymuje z nimi stosunki
handlowe.

Sześć miesięcy później się dowiedzieli, że kapitan zawinął na Chepriego, z którym obecnie handlowali, i zalał tamtejszy

rynek tekstyliami, towarami żelaznymi, ceramiką i wyrobami z tworzywa. Kupił kreggowinę i skóry.

– Teraz widzisz, co narobiłeś? – pieklił się Harkaman. – Myślałeś, że zyskujesz klienta, a zyskałeś konkurenta.
– Zawarłem przymierze. Jeśli kiedykolwiek znajdziemy planetę Dunnana, będziemy potrzebować floty, żeby ją zająć.

Przyda nam się kilka statków z Beowulfa. Znasz ich, ty też z nimi walczyłeś.

Harkaman miał inne zmartwienia. Podczas podróży na „Korysandzie II” wstąpił na Vidara, jedną z planet, z którymi

handlowały statki Tanit, i stwierdził, że została najechana przez statek kosmicznych wikingów z bazą na Xochitl. Stoczył
krótką, ale zaciekłą potyczkę, nękając najeźdźcę, dopóki ten nie umknął w kosmos. Potem pożeglował prosto na Xochitl, tuż za
pokonanym statkiem, i tam się spotkał z kapitanem i księciem Viktorem. Postawił im ultimatum, że w przyszłości mają
zostawić w spokoju planety handlowe Tanit.

– Jak to przyjęli? – zapytał Trask, kiedy Harkaman wrócił i zdał mu relację.
– Mniej więcej tak, jak ty byś przyjął. Viktor powiedział, że jego ludzie są kosmicznymi wikingami, nie Gilgameszanami.

Ja mu powiedziałem, że my też nie jesteśmy Gilgameszanami, o czym się przekona na Xochitl, gdy następnym razem któryś z
jego statków napadnie na jedną z naszych planet. Poprzesz mnie? Oczywiście, zawsze możesz posłać księciu Viktorowi moją
głowę wraz z przeprosinami…

– Gdybym miał ode mnie cokolwiek dostać, to niebo pełne statków i planetę pełną piekielnic. Postąpiłeś słusznie, Otto,

dokładnie tak, jak ja bym postąpił na twoim miejscu.

Problem został rozwiązany. Nie doszło do kolejnych napaści statków z Xochitl na żadną z planet, z którymi handlowali. W

raportach wysyłanych na Grama nie padła wzmianka o tym incydencie. Sytuacja na Gramie pogarszała się z dnia na dzień. W
końcu napłynęła wiadomość audiowizualna od samego Angusa. Siedział na swoim tronie, w koronie na głowie, i przemawiał z
ekranu:

– My, Angus, król Grama i Tanit, jesteśmy wysoce niezadowoleni z naszego poddanego Lucasa, księcia i wicekróla Tanit.

Uważamy, że książę Trask bardzo źle się nam przysłużył. Dlatego mu rozkazujemy, żeby wrócił na Gram, i zdał nam
sprawozdanie z administrowania naszą kolonią i królestwem Tanit.

Po śpiesznych przygotowaniach Trask nagrał odpowiedź. Też siedział na tronie, miał koronę równie ozdobną jak ta

Angusowa i szatę z biało-czarnych futer z Imhotepa.

– My, Lucas, książę Tanit – zaczął – skłonni jesteśmy uznać zwierzchność króla Grama, dawniejszego diuka Wardshaven.

Utrzymanie pokoju i przyjaźni z królem Grama, a także kontynuacja stosunków handlowych z nim i jego poddanymi, pozostaje
naszym najgorętszym pragnieniem. Musimy jednak z całą stanowczością sprzeciwić się wszelkim podejmowanym przez niego
próbom ingerowania w politykę wewnętrzną Tanit. Jest naszą najgorętszą nadzieją… – cholera, znowu powiedział
„najgorętszą”, powinien wymyślić jakieś inne słowo – że żadne działanie ze strony Jego Królewskiej Mości króla Grama nie
stworzy wyłomu w przyjaźni łączącej jego królestwo i nasze.

*

Trzy miesiące później następny statek, który opuścił Grama w czasie, gdy wezwania króla Angusa wciąż przebywały w

background image

hiperprzestrzeni, przywiózł barona Rathmore’a. Gdy wysiadł z lądownika, Trask wymienił z nim uścisk dłoni i zapytał, czy
został przysłany jako nowy wicekról. Rathmore najpierw wybuchnął śmiechem, a potem z jego ust posypały się przekleństwa.

– Nie. Przybywam zaoferować mój miecz królowi Tanit – oznajmił.
– Księciu Tanit, na razie – poprawił Trask. – Miecz jednak jest mile widziany. Zakładam, że już nie trawisz tej całej naszej

błogosławionej zwierzchności?

– Lucasie, masz tu dość ludzi i statków, żeby zająć Grama – powiedział Rathmore. – Obwołaj się królem Tanit, ogłoś

swoje prawa do tronu Grama, a cała planeta powstania dla ciebie.

Rathmore ściszył głos, lecz mimo to otwarte lądowisko nie było miejscem odpowiednim na takie rozmowy. Trask tak

właśnie mu powiedział, rozkazał kilku tubylcem zabrać jego rzeczy i poprowadził go do autolotu, którym pojechali do jego
kwater mieszkalnych. Gdy znaleźli się na osobności, Rathmore podjął:

– To wprost nie do zniesienia! Wśród starej wielkiej szlachty, wśród pomniejszych baronów, ziemian i przemysłowców,

wśród ludzi, którzy zawsze byli kręgosłupem Grama, nie ma nikogo, kogo by nie zraził. To samo odnosi się do plebsu.
Należności podatkowe wielmożów, podatki nakładane na lud, galopująca inflacja będąca skutkiem zwiększania podatków,
wysokie ceny, zdewaluowany pieniądz. Wszyscy zubożeli z wyjątkiem kliki nowych lordów, którymi się otacza, i tej dziwki,
jego żony, i jej chciwej rodziny…

Trask zesztywniał.
– Nie mówisz o królowej Flavii, prawda? – zapytał cicho.
Rathmore lekko otworzył usta.
– Na Szatana… Nic nie wiesz? Nie, oczywiście, że nie. Wiadomości przybyły na tym samym statku, co ja. Angus rozwiódł

się z Flavią. Twierdził, że nie mogła mu dać następcy tronu. Natychmiast wstąpił w nowy związek małżeński.

Imię dziewczyny nic Treaskowi nie mówiło, ale znał jej ojca, barona Valdivy. Był to dziedzic małej posiadłości na

południe od ziem Wardów i na zachód od Newhaven. Większość jego ludzi była bandziorami i złodziejami bydła, a on sam
zniżał się do ich poziomu.

– Wżenił się w miłą rodzinkę. Jakaż to chluba dla godności tronu.
– Owszem. Nie znasz lady panny Evity. Miała ledwie siedemnaście lat, kiedy opuściłeś Grama, i jeszcze nie zaczęła

zdobywać rozgłosu poza ziemiami swojego ojca. Od tamtej pory nadrobiła stracony czas. Ma tylu wujów, ciotek, kuzynów,
byłych kochanków i innych takich, że wystarczyłoby na skompletowanie pułku piechoty, i każdy jeden z nich przebywa na
dworze, oburącz łapiąc wszystko, co tylko się da.

– Jak to się podoba diukowi Jorisowi? – Diuk Bigglersportu był bratem królowej Flavii. – Przypuszczam, że jest mniej niż

zachwycony.

– Wynajmuje najemników i kupuje antygrawitację bojową. Lucasie, dlaczego nie wrócisz? Nie masz pojęcia, jaką sławą

się cieszysz na Gramie. Każdy cię poprze.

Trask pokręcił głową.
– Mam tron tutaj, na Tanit. Na Gramie nie chcę niczego. Przykro mi, że Angus okazał się takim nikczemnikiem. Myślałem,

że będzie dobrym królem. Ale skoro stał się królem nie do zniesienia, wielmoża i lud Gramy będą sami musieli się go pozbyć.
Ja mam własne zadania, tutaj.

Rathmore wzruszył ramionami.
– Obawiałem się, że tak będzie – powiedział. – Zaoferowałem ci mój miecz i nie chcę go z powrotem. Mogę ci pomóc w

tym, co robisz na Tanit.

*

Kapitan wolnego wikińskiego statku „Cholerstwo” nazywał się Roger-fan-Morvill Esthersan, co znaczyło, że jest uznanym

synem z nieprawego łoża, poczętym na jednej z planet Starej Federacji. Być może jego matka pochodziła w Nergala, bo miał
szorstkie czarne włosy, mahoniowo-brązową skórę i czerwono-brązowe, niemal kasztanowe oczy. Skosztował wina, którego
nalał mu robot, wyraził wdzięczność, po czym zaczął odpakowywać paczkę, którą ze sobą przyniósł.

– Oto co znalazłem podczas napadu na Tetragram – wyjaśnił. – Przyszło mi na myśl, że może wam się przyda. Zostało

wykonane na Gramie.

Był to pistolet automatyczny z pasem i kaburą. Skóra pochodziła z bizonoida, sprzączka pasa była emaliowanym owalem z

półksiężycem, jasnoniebieskim na czarnym tle. Pistolet był prostym dziesięciomilimetrowym modelem wojskowym ze
żłobkowanym plastikowym chwytem; na lufie widniała pieczęć rodu Hoylbarów, producentów broni palnej z Glaspyth.
Najwyraźniej była to jedna ze sztuk broni, w które książę Omfray wyposażył pierwotną kompanię najemników Andraya
Dunnana.

background image

– Tetragram? – Trask spojrzał na swoją Wielką Tablicę. Nie było wcześniejszych doniesień z tej planety. – Jak dawno

temu?

– Powiedziałbym, że około trzystu godzin. Przybywam prosto stamtąd, mniej niż dwieście pięćdziesiąt godzin. Statki

Dunnana opuściły planetę trzy dni przed moim przybyciem.

Informacje były takie gorące, że praktycznie jeszcze skwierczały. No tak, coś takiego musiało się stać prędzej czy później.

Kosmiczny wiking zwrócił się do Traska z pytaniem, czy wie, jakim miejscem jest Tetragram.

Neobarbarzyńskim, próbującym recywilizować w prymitywny sposób. Niewielu mieszkańców skupionych na jednym

kontynencie, uprawa roli i rybołówstwo. Raczkujący przemysł ciężki, w kilku miastach. Energia jądrowa, sprowadzona jakieś
sto lat temu przez handlarzy z Marduka, jednej z naprawdę cywilizowanych planet. Tetragramianie wciąż byli od nich zależni
pod wglądem pierwiastków rozszczepialnych; ich produktem eksportowym był obrzydliwie cuchnący olej roślinny, który
stanowił bazę wyrafinowanych perfum i którego nikt inny nie potrafił odpowiednio zsyntetyzować.

– Słyszałem, że mają czynne stalownie – powiedział wikiński mieszaniec. – Wydaje się, że ktoś na Rimmonie właśnie

wynalazł kolej i potrzebują więcej stali niż sami mogą wyprodukować. Pomyślałem, że złupię stal na Tetragramie i wymienię
ją na Rimmonie za ładunek niebiańskiej herbaty. Kiedy tam dotarłem, na całej planecie panował potworny chaos. To nie była
napaść, tylko bezmyślna, niczym nieusprawiedliwiona destrukcja. Tubylcy próbowali się jakoś pozbierać. Niektórzy nie mieli
nic do stracenia i wydali mi walkę. Pojmałem kilku z nich, żeby się dowiedzieć, co zaszło. Jeden z nich miał pistolet.
Powiedział, że zabrał go kosmicznemu wikingowi, którego zabił. Napadły na nich dwa statki, „Enterprise” i „Jo-Jo”.
Wiedziałem, że chcesz o nich usłyszeć. Mam na taśmie relacje tubylców.

– Tak, jestem ci bardzo wdzięczny. Odsłucham te nagrania. I mówiłeś, że czego potrzebujesz, stali?
– Cóż, nie mam pieniędzy. Dlatego zamierzałem najechać Tetragram.
– Do Niffheimu z forsą, już zapłaciłeś za ładunek. Tym – powiedział Trask, dotykając pistoletu. – I tym, co jest na tych

taśmach.

Wieczorem odtworzyli nagrania. Nie wniosły zbyt wiele nowego. Tubylcy, którzy zostali przesłuchami, mieli kontakt z

ludźmi Dunnana tylko i wyłącznie podczas bitwy. Najlepszy świadek, człowiek, który miał dziesięciomilimetrowego hoylbara,
wiedział niewiele. Dopadł jednego z najeźdźców, palnął mu w plecy ze śrutówki, zabrał pistolet i zwiał co sił w nogach.
Napastnicy przylecieli w lądowniku i powiedzieli, że chcą handlować, a potom coś się stało, nikt nie wiedział co, ale
rozpoczęli masakrę i łupienie miasta. Po powrocie na statek odpalili rakiety z głowicami jądrowymi.

– To podobne do Dunnana – rzucił z odrazą Hugh Rathmore. – Owładnęło nim mordercze szaleństwo. Zła krew Blackcliffa

doszła do głosu.

– Jest w tym coś dziwnego – odezwał się Boake Valkanhayn. – Powiedziałbym, że Dunnan przeprowadził atak

terrorystyczny, ale, na gehennę, kogo chciał sterroryzować?

– Też się nad tym zastanawiałem. – Harkaman zmarszczył brwi. – Zdaje się, że miasto, w którym wylądował, było stolicą

planety. Po prostu wylądowali, udając przyjaźń, choć nie rozumieniem, dlaczego mieliby udawać, po czym zaczęli łupić i
masakrować. Tam nie było niczego wartościowego; zabrali tyle, ile każdy z nich mógł udźwignąć albo ile się zmieściło w
lądowniku. Zrobili to, ponieważ mają coś w rodzaju religijnego tabu, które zakazuje lądowania w jakimś miejscu i
odlatywania bez kradzieży. Prawdziwe łupy mogli zgarnąć w dwóch innych miastach, w jednym stalownię i wielkie zapasy
stali, a w drugim ten cuchnący olej. A oni co zrobili? Zrzucili na każde z nich bomby o mocy pięciu megaton i wysłali
wszystkich do em-ce-kwadratu. Jasne jak słońce, to był atak terrorystyczny, ale, jak pyta Boake, kogo terroryzowali? Gdyby
gdzieś indziej na planecie były wielkie miasta, miałoby to sens. Ale nie było innych miast. Zmietli z powierzchni dwa
największe, a z nimi wszelkie łupy.

*

– Chcieli sterroryzować kogoś spoza planety.
– Ale nikt spoza planety o tym nie usłyszał – zaprotestował ktoś.
– Mardukanie usłyszeli, handlują z Tetragramem – powiedział uznany bękart kogoś, kto się nazywał Morvill. – Posyłają

tam kilka statków rocznie.

– Otóż to – zgodził się Trask. – Marduk.
– Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem Dunnan próbuje sterroryzować Marduka? – zapytał Valkanhayn. – Wielki

Szatanie, nawet on nie jest dość obłąkany, żeby się na nich porwać!

Baron Rathmore zaczął mówić, co Andray Dunnan jest gotów zrobić w swoim szaleństwie i na jakie szaleństwa stać jego

wuja. Od czasu przybycia na Tanit wygłosił wiele uwag w podobnym tonie i tutaj mógł to robić bez oglądania się za siebie.

– Moim zdaniem tak jest – przerwał mu Trask. – I właśnie to robi. Nie pytajcie mnie, dlaczego. Jak raczył zauważyć Otto,

background image

w przeciwieństwie do nas Dunnan jest obłąkany, i to zapewnia mu przewagę. Ale co mamy, odkąd Gilgameszanie powiedzieli
nam o zwerbowaniu statku Burrika i „Rzetelnego Horrisa”? Do dziś nie mieliśmy wiadomości od żadnego innego kosmicznego
wikinga. Usłyszeliśmy historie Gilgameszan o napadach na planety, z którymi handlują, i każda jedna z nich jest planetą, gdzie
handlują statki z Marduka. I w każdym wypadku donoszono nie o grabieżach, ale o niczym nieusprawiedliwionych i
morderczych bombardowaniach. Sądzę, że Andray Dunnan wypowiada wojnę Mardukowi.

– W takim razie jest bardziej obłąkany niż jego dziadek i wuj razem wzięci! – krzyknął Rathmore.
– Chodzi ci o to, że organizuje ataki terrorystyczne na ich planety handlowe w nadziei, iż odciągnie mardukańską flotę

kosmiczną od ojczystej planety? – Harkaman już nie okazywał niedowierzania. – I kiedy ich wszystkich wywabi, przypuści
szybki atak?

– Właśnie tak myślę. Pamiętaj o naszym podstawowym założeniu: Dunnan jest obłąkany. Pamiętasz, jak sobie wmówił, że

jest prawowitym dziedzicem korony książęcej Wardshaven? I pamiętasz jego obłąkańcze uczucie do Elaine? – Trask
pośpiesznie odsunął od siebie tę myśl. – Teraz wierzy, że jest największym kosmicznym wikingiem w dziejach. Musi zrobić
coś, co będzie godne tego tytułu. Kiedy ostatni raz ktoś zaatakował cywilizowaną planetę? Nie chodzi mi o Gilgamesza, tylko
o planetę rangi Marduka.

– Sto dwadzieścia lat temu – odparł usłużnie Harkaman. – Książę Havolgar z Hauteclere, sześć statków, wystąpił

przeciwko Atonowi. Wróciły dwa statki. On sam nie. Tak, od tamtej pory nikt się porwał na coś podobnego.

– Więc Dunnan Wielki to zrobi. Mam nadzieję, że spróbuje – dodał Trask, zaskakując samego siebie. – Pod warunkiem, że

poznam wynik. Wtedy będę mógł przestać o nim myśleć.

Niekiedy bał się możliwości, że ktoś inny może zabić Dunnana.

background image

XVIII

Seszat, Obidicut, Lugaluru, Audhumla.

Młody mężczyzna, który po śmierci ojca zabitego podczas najazdu Dunnana objął dziedziczny urząd prezydenta

demokratycznej Republiki Tetragramu, był pewien, że statki przybywające na jego planetę z Marduka prowadzą handel
również na wyżej wymienionych. Nawiązali z nim kontakt nie bez kłopotów i pierwsze spotkanie twarzą w twarz zaczęło się
w atmosferze gorzkiej nieufności z jego strony. Spotkali się pod gołym niebem, otoczeni przez zrujnowane, spalone budynki,
pośpiesznie sklecone chaty i schrony oraz szerokie połacie osmalonego, stopionego na żużel gruzu.

– Wysadzili w powietrze stalownię i rafinerię w Jannsboro. Zbombardowali i ostrzelali miasteczka i wioski. A gdy

odlecieli, przybył ten drugi statek.

– „Cholerstwo”? Z głową bestii o trzech wielkich rogach?
– Ten sam. Z początku spowodowali trochę zniszczeń. Kiedy kapitan się dowiedział, co nas spotkało, zostawił nam

jedzenie i leki. – Roger-fan-Morvill Esthersan o tym nie wspomniał.

– My też chętnie wam pomożemy, jeśli to możliwe. Czy dysponujecie energią jądrową? Możemy podarować wam trochę

sprzętu. Tylko pamiętajcie o nas, kiedy znów staniecie na nogi. Wrócimy, żeby z wami handlować, ale nie myślcie, że coś nam
zawdzięczacie. Człowiek, który wam to zrobił, jest moim wrogim. A teraz chciałbym porozmawiać z każdym, kto mógłby mi
powiedzieć coś konkretnego…

Seszat leżała najbliżej i tam udali się najpierw. Spóźnili się. Seszat została zbombardowana, a licznik promieniowania

wskazywał, że stało się to naprawdę niedawno. Najwyżej czterysta godzin. Zrzucono dwie piekielnice; miasta, na które
spadły, wciąż były dymiącymi dołami wypalonymi w glebie i podłożu skalnym, otoczonymi w promieniu pięciuset mil przez
żużel, lawę, spaloną ziemię i lasy. Pogromca planet spowodował poważne trzęsienie ziemi. Jakby tego było mało, napastnicy
dołożyli pół tuzina bomb termonuklearnych. Prawdopodobnie wielu mieszkańców przeżyło – eksterminacja całej ludzkiej
populacji planetarnej jest trudnym przedsięwzięciem – ale w ciągu stulecia wrócą do opasek biodrowych i kamiennych
toporków.

– Nawet nie wiemy, czy Dunnan zrobił to osobiście – powiedział Paytrik Morland. – Wiemy tylko, że przebywa w

hermetycznym jaskiniowym mieście na jakiejś planecie, o której nikt nie słyszał. Siedzi rozparty na złotym tronie, otoczony
przez harem.

Trask zaczął podejrzewać, że Dunnan robi coś właśnie w tym stylu: największy wiking kosmiczny w dziejach oczywiście

zakładał wikińskie cesarstwo.

– Cesarz od czasu do czasu musi doglądać swojego cesarstwa. Ja nie siedzę bez przerwy na Tanit. Spróbujmy na

Audhumli. Leży najdalej. Może się tam dostaniemy, gdy Dunnan wciąż będzie ostrzeliwać Obidicut i Lugaluru. Guatt, przygotuj
nas do skoku.

Kiedy kolorowe turbulencje zniknęły i ekran pojaśniał, Audhumla wyglądała jak Tanit, Chepri, Amaterasu albo każda inna

planeta typu terrańskiego, duża tarcza jaśniejąca odbitym światem słonecznym, z atmosferą po drugiej stronie jarzącą się w
blasku gwiazd i dość dużego księżyca. Na ekranie teleskopowym widzieli zarysy mórz i kontynentów z rzekami i pasmami gór.
Ale poza tym nie było nic do oglądania…

Tak! Światła na pogrążonej w cieniu stronie. Ich wielkość świadczyła, że miasta są rozległe. Wszystkie dostępne dane na

temat Audhumli były mocno przestarzałe; w ciągu ostatnich sześciu stuleci musiała się tu rozwinąć znaczna cywilizacja.

Pojawiło się kolejne światło, twarda niebiesko-biała iskra, która rozrosła się w większy, mniej jaskrawy żółty blask.

Jednocześnie wszystkie urządzenia alarmowe w centrum dowodzenia rozpoczęły pandemonium jazgotu, błyskania, piszczenia,
wycia i trąbienia. Promieniowanie. Uwolnienie energii. Efekty odkształcenia antygrawitacjyjnego. Emisja podczerwieni.
Natłok nieczytelnych sygnałów radiowych i wizualnych. Wiązki radarowe i skanerowe z planety.

Traska zaczęła boleć dłoń. Spostrzegł się, że tłucze pięścią w biurko. Przestał.
– Mamy go, mamy go! – wrzeszczał chrapliwie. – Pełna moc, maksymalne przyśpieszenie. Będziemy się martwić o

zmniejszenie szybkości, kiedy podejdziemy na odległość strzału.

Planeta stawała się coraz większa, Karffard wziął sobie do serca jego słowa o przyśpieszaniu. Drogo za to zapłacą, kiedy

zaczną zwalniać. Na planecie kolejne bomby wybuchały tuż nad atmosferą za linią zachodu słońca.

– Wykrycie statku. Wysokość około sto do pięćset mil, trzydzieści pięć stopni szerokości północnej, piętnaście stopni na

wschód od terminatora. Statek jest pod obstrzałem, w pobliżu wybuchają bomby – ryczał ktoś.

background image

Któż inny wrzeszczał, że światła miast to w rzeczywistości płonące miasta albo płonące lasy. Odezwał się ten pierwszy:
– Statek jest widoczny na ekranie teleskopowym, na linii terminatora. Wykryto drugi, niewidoczny, gdzieś nad równikiem, i

trzeci też poza polem widzenia, łapiemy tylko skraj jego pola kntragrawitacyjnego.

To znaczyło, że są dwie strony i walczą, chyba że Dunnan skądś wytrzasnął trzeci statek. Obraz teleskopowy się zmienił;

na chwilę planeta zniknęła z ekranu, a potem jej krzywizna pojawiła się na rozgwieżdżonym tle. Znajdowali się w odległości
prawie dwóch tysięcy mil. Karffard wrzeszczał, żeby przestali przyśpieszać, i próbował wprowadzić statek na spiralną orbitę.
Nagle dostrzegli w przelocie jeden ze statków.

– Jest w tarapatach – powiedział Paul Koreff. – Traci powietrze i woda paruje jak szalona.
– To przyjaciel czy wróg? – wrzasnął Morland, jakby spektroskopy Koreffa mogły to odróżnić.
Koreff zignorował pytanie.
– Kolejny statek nadaje sygnał – zameldował. – Nadciąga znad równika. Impulsowy kod Świata Miecza, podaje

kombinację ekranu łączności i identyfikuje się.

Karffard wstukał kombinację, gdy tylko Koreff mu ją przekazał. Trask nie szczędził starań, żeby zapanować nad mimiką.

Ekran pojaśniał. Niestety, nie ukazał się na nim Andray Dunnan, ale mogło być gorzej. Trask miał przed sobą jego prawą rękę,
Sir Nevila Ormma.

– Ha, Sir Nevil! Miła niespodzianka – usłyszał własny głos. – Ostatnio się spotkaliśmy na tarasie w domu Karvallów,

nieprawdaż?

Przez chwilkę biała jak papier twarz âme damnée Andraya Dunnana coś wyrażała, ale Trask mógł tylko zgadywać, czy był

to strach, zaskoczenie, szok, nienawiść czy może wszystko to jedocześnie.

– Trask! Bodaj cię Szatan…!
Ekran zgasł. Na ekranie teleskopowym ukazał się drugi statek. Paul Koreff, który dostał więcej danych dotyczących masy,

energii wyjściowej silnika i wymiarów, zidentyfikował go jako „Enterprise’a”.

– Do ataku! Czym tylko się da!

*

Nie potrzebowali rozkazu; Vann Larch szybko mówił do ręcznego telefonu, a głos Alvyna Kaffarda dudnił po całej

„Nemezis”, uprzedzając o nagłym zmniejszeniu prędkości i zmianie kierunku, i jeszcze zanim przebrzmiał, przedmioty w
centrum dowodzenia zaczęły się przesuwać. Na ekranie teleskopowym ukazał się drugi statek. Trask widział owalną plamę
czerni z błękitnym półksiężycem, a Dunnan na swoim ekranie widział przebitą mieczem czaszkę „Nemezis”.

Oczywiście pod warunkiem, że Dunnan był na pokładzie. Trask nie miałby wątpliwości tylko wtedy, gdyby na ekranie

zobaczył jego twarz, a nie Ormma. Już go nie obchodziło, kto i jak zabije Dunnana. Chciał tylko wiedzieć, czy śmierć Dunnana
uwolni go od podjętego zobowiązania, które teraz straciło dla niego znaczenie.

„Enterprise” wystrzelił kontrpociski, podobnie jak „Nemezis”. Oślepiające błyski czystej energii błyskawicznie rozrastały

się w rozżarzone kule, które równie szybko znikały. Coś ich trafiło, czerwone lampki zapaliły się na tablicy zniszczeń; coś na
tyle ciężkiego, że wstrząsnęło kolosalną masą „Nemezis”. Jednocześnie drugi statek dostał czymś, co przemieniłoby go w
parę, gdyby nie był opancerzony kolapsjum. Gdy znaleźli się blisko siebie, zadudniły działa, a potem „Enterprise” zniknął z
pola widzenia za horyzontem.

Podchodził drugi statek, wielkości „Korysandy II” Otta Harkamana. Miał na burcie kobiecą dłoń o czerwonych

paznokciach, trzymającą planetę na sznurku. Pędzili ku sobie, sadząc pomiędzy sobą ogródek krótkotrwałych ognistych
kwiatów. Ostrzelali się z dział i rozdzielili. Paul Koreff odebrał impulsowy sygnał kodowy od trzeciego statku, tego
uszkodzonego; podawał kombinację ekranu. Trask wystukał ją.

Z ekranu patrzył mężczyzna w pancerzu kosmicznym. Było źle, skoro musieli je nosić w centrum dowodzenia. Wciąż mieli

powietrze, bo mężczyzna nie włożył hełmu, chociaż już go przypiął. Na jego napierśniku widniał herb wyobrażający smoka
przycupniętego na planecie okręconej ogonem, z umieszczoną powyżej koroną. Miał szczupłą twarz o wysoko zarysowanych
kościach policzkowych, pionową zmarszczkę pomiędzy brwiami i przycięte jasne wąsy.

– Kim jesteś, nieznajomy? Walczysz z moimi wrogami, ale to jeszcze nie czyni cię przyjacielem.
– Jestem przyjacielem każdego, kto uważa Andraya Dunnana za wroga. Statek Świata Miecza „Nemezis”. Jestem książę

Lucas Trask z Tanit, dowodzący.

– „Victrix”, okręt mardukańskiej floty królewskiej. – Mężczyzna o szczupłej twarzy zaśmiał się gorzko. – Nie dorastam do

jego nazwy. Jestem książę Simon Bentrik, dowodzący.

– Czy statek jest zdatny do bitwy?
– Możemy strzelać z połowy dział i zostało nam kilka pocisków. Siedemdziesiąt procent statku jest rozhermetyzowane,

background image

kadłub został przebity w kilkunastu miejscach. Mamy dość mocy, żeby się utrzymać na orbicie, i zachowaliśmy sterowność.
Możemy się przemieszczać tylko kosztem tracenia wysokości.

Co praktycznie czyniło „Victrix” stacjonarnym celem. Trask wrzasnął przez ramię do Karffarda, żeby maksymalnie

zmniejszył prędkość bez rozwalenia statku na kawałki.

– Kiedy ten inwalida znajdzie się w polu widzenia, zacznij go okrążać. Zataczaj nad nim ciasne kręgi. – Zwrócił się do

mężczyzny na ekranie: – Gdy tylko zwolnimy, zrobimy wszystko, żeby was osłaniać.

– Wszystko, co możecie, jest wszystkim, co możecie. Dziękuję, książę Trasku.
– Nadciąga „Enterprise”! – krzyknął Karffard, dodając parę niecenzuralnych ozdobników. – Ma nas na muszce.
– Cóż, trzeba coś z tym zrobić!

*

Vann Larch już to robił. „Enterprise” ucierpiał w trakcie ostatniej wymiany ognia. Spektroskopy Koreffa wykazywały, że

otacza go aureola powietrza i pary wodnej. Instrumenty drugiego statku widziały to samo, bo klinowate segmenty kadłuba
„Nemezis”, obejmujące sześć do ośmiu pokładów, były w kilku miejscach rozhermetyzowane. Potem było widać tylko
rozbłyski wzajemnie się niszczących pocisków pomiędzy statkami. Pojedynek dział bliskiego zasięgu zaczął się i skończył, gdy
statki się minęły.

Trask patrzył, jak coś dużego o zaokrąglonym dziobie odrywa się od „Victrix” i zakręca daleko przed „Enterprise’em”.

Torpeda prawie znikała za planetą, pędząc na czołowe zderzenie ze statkiem, gdy nagle Trask zobaczył wybuch straszliwego
blasku. Przez chwilę myślał, że „Enterprise” został zniszczony, lecz zaraz wyłonił się zza krzywizny Audhumli.

Trask i Mardukanin potrząsali złączonymi rękami, wszyscy w centrali dowodzenia „Nemezis” krzyczeli:
– Dobry strzał, „Victrix”! Dobry strzał!
Potem znów nadciągnął „Jo-jo” i Vann Larch mówił:
– Do gehenny z tym błaznowaniem! Poślę go do em-ce-kwadratu!
Wykrzyczał rozkazy – plątaninę liter kodowych i liczb – i rozpoczął się ostrzał. Większość pocisków wybuchła w

przestrzeni, ale „Jo-jo” też eksplodował. Bardzo cicho, gdyż tak jest w próżni, gdzie nie ma powietrza przenoszącego fale
dźwiękowe i uderzeniowe, lecz bardzo jasno. Krótki dzień zapanował po nocnej stronie planety.

– To był nasz pogromca planet – powiedział Larch. – Nie wiem, czego użyjemy na Dunnana.
– Nie wiedziałem, że go mieliśmy – przyznał Trask.
– Otto kazał zbudować dwa na Beowulfie. Beowulfianie są niezłymi konstruktorami broni nuklearnej.
„Enterprise” wrócił, pośpiesznie, żeby zobaczyć, co eksplodowało. Larch urządził kolejne widowisko, wystrzeliwując rój

niewielkich pocisków i odpalając wśród nich bombę termonuklearną o mocy pięćdziesięciu megaton, pilotowaną z ekranu.
Bomba miała własny arsenał małych rakiet i przebiła się przez osłony. Na ekranie teleskopowym zobaczyli, że pośrodka
kadłuba „Enterprise’a” powstała poszarpana dziura ze skrajami wygiętymi na zewnątrz. Coś wybuchło w statku,
prawdopodobnie gotowy do wystrzelenia ciężki pocisk w otwartej wyrzutni. Trudno był powiedzieć, jak wygląda wnętrze
statku albo ilu członków załogi jeszcze żyje.

Wielu musiało przeżyć, bo wyrzutnie wciąż pluły rakietami. Artyleria „Nemezis” przechwytywała i neutralizowała

pociski. „Enterprise” rósł na ekranie naprowadzania; w końcu całą powierzchnię zajął poszarpany krater, który zniszczył dolną
część błękitnego półksiężyca Dunnana. Ekran zrobił się mlecznobiały, gdy stracili odbiornik.

Wszystkie inne ekrany na krótko rozbłysły, a później pomimo filtrów płonęły jak przysłonięte chmurami słońce Grama w

samo południe. Kiedy intensywność światła zmalała i filtry się wyłączyły, zobaczyli, że z „Enterprise’a” została tylko
pomarańczowa mgiełka.

Ktoś – Trask zobaczył, że to Paytrik, baron Morland – walił go po plecach i nieartykułowanie wrzeszczał mu do ucha. Na

„Victrix” kilkunastu oficerów w pancerzach kosmicznych ze smokami przycupniętymi na planecie tłoczyło się za plecami
księcia Bentrika, rycząc jak pijane pastuchy bizonoidów w noc wypłaty.

– Zastanawiam się – powiedział Trask prawie niesłyszalnie – czy się kiedyś dowiemy, czy Andray Dunnan był na tym

statku.

background image

XIX

Książę Trask z Tanit i książę Simon Bentrik jedli kolację na górnym tarasie tego, co w czasach Federacji było dworem
jakiegoś plantatora. Od tamtej pory budynek pełnił wiele funkcji; obecnie był gmachem municypalnym miasta, które wokół
niego wyrosło i które jakimś cudem przetrwało gwałtowny atak Dunnana. Normalnie liczyło jakieś pięć czy dziesięć tysięcy
mieszkańców, ale teraz prawie pięćdziesiąt tysięcy bezdomnych uchodźców z pół tuzina zniszczonych miast zalewało budynki i
tłoczyło się w pośpiesznie skleconych chatach i schroniskach. Już budowano domy, żeby ich przyjąć. Wszyscy, tubylcy,
Mardukanie i kosmiczni wikingowie byli zajęci niesieniem pomocy i odbudową. Tego wieczoru obaj dowódcy wreszcie
znaleźli trochę czasu, żeby wspólnie zasiąść do posiłku. Książę Bentrik nie krył zadowolenia, choć widok stojącego w dali
kalekiego statku trochę mu warzył humor.

– Wątpię, czy znów będzie mógł polecieć w kosmos, nie mówiąc o hiperprzestrzeni.
– W takim wypadku zabierzemy ciebie i twoją załogę na Marduka. – Obaj mówili głośno, żeby wzajemnie się słyszeć w

szczęku i stukocie maszyn pracujących na dole. – Chyba nie myślisz, że was tu zostawimy.

– Nie wiem, jak zostaniemy przyjęci. Ostatnio kosmiczni wikingowie nie cieszą się zbyt wielką popularnością na

Marduku. Może w nagrodę za ocalenie mi skóry postawią cię przed sądem – powiedział Bentrik z goryczą. – Ha, sam
kazałbym rozstrzelać każdego, kto by pozwolił, żeby jego statek dał się tak złapać jak mój. Tamte dwa weszły w atmosferę
zanim spostrzegłem, że wynurzyły się z hiperprzestrzeni.

– Sądzę, że były na planecie zanim przybył twój statek.
– To niedorzeczne, książę Trasku! – krzyknął Mardukanin. – Nie można ukryć statku na planecie. Nie przed takimi

instrumentami, jakimi dysponujemy w Królewskiej Marynarce Wojennej.

– Sami mamy niezły sprzęt wykrywający – przypomniał mu Trask. – Jest takie miejsce, gdzie można się schować. Na dnie

oceanu, z tysiącem stóp wody nad głową. Tam zamierzałem ukryć „Nemezis”, gdybym tu przybył przed Dunnanem.

Książę Bentrik zastygł z widelcem w połowie dogi do ust. Powoli opuścił go na talerz. Chętnie zaakceptowałby taką

teorię, gdyby mógł.

– A tubylcy? Przecież musieliby o tym wiedzieć.
– Wcale nie. Nie mieli systemu detekcji pozaplanetarnej. Zejdź prosto nad ocean, po ciemnej stronie planety, a nikt nie

zobaczy statku.

– Czy to zwyczajna sztuczka kosmicznych wikingów?
– Nie. Wymyśliłem ją w drodze z Seszat. Ale gdyby Dunnan chciał urządzić zasadzkę na twój statek, też wpadłby na taki

pomysł. Praktycznie to jedyny sposób, żeby dopiąć swego.

Dunnan albo Nevil Ormm; Trask chciałby znać odpowiedź i się bał, że może jej nigdy nie poznać.
Bentrik zaczął podnosić widelec, zmienił zamiar i napił się wina z kieliszka.
– Może jednak spotka cię miłe powitanie na Marduku – powiedział. – Te napady od czterech lat stanowiły poważny

problem. Wierzę, podobnie jak ty, że twój wróg ponosi odpowiedzialność za wszystko. Połowa floty królewskiej patroluje
nasze planety handlowe. Jeśli nawet nie było go na pokładzie „Enterprise’a”, kiedy rozwaliliśmy statek, podałeś nam
nazwisko i możesz o nim wiele powiedzieć. – Odstawił kieliszek. – Ha, gdyby nie było to takie absolutnie niedorzeczne,
można by pomyśleć, że wypowiedział wojnę Mardukowi.

Z punktu widzenia Traska to wcale nie było niedorzeczne. Wspomniał tylko, że Andray Dunnan jest chory psychicznie, po

czym zamknął temat.

*

Pomimo ciężkich uszkodzeń „Victrix” nadawała się do naprawy, chociaż w tej chwili nie było to możliwe. W pełni

wyposażany statek inżynieryjny z Marduka mógłby załatać kadłub i wymienić silniki Dillinghama i Abbotta, czyniąc ją zdatną
do lotu w normalnej przestrzeni i hiperprzestrzeni, dopóki nie trafi do stoczni remontowej. Skoncentrowali się na naprawie
„Nemezis” i po dwóch tygodniach była gotowa do podróży.

Trwający sześćset godzin rejs na Marduka minął dość przyjemnie. Mardukańscy oficerowie okazali się dobrymi

kompanami i stwierdzili, że ich wikińscy koledzy w pełni im dorównują. Dwie załogi razem pracowały na Audhumli i w

background image

czasie wolnym od wachty nawiązały przyjazne stosunki, okazując wzajemne zainteresowanie i z zaciekawieniem słuchając
opowieści o ojczystych planetach. Kosmiczni wikingowie byli zaskoczeni i zawiedzeni nieco niższym poziomem
intelektualnym Mardukanów. Nie mogli tego pojąć, bo przecież Marduk uchodził za cywilizowaną planetę, czyż nie?
Mardukanie byli równie zaskoczeni i nawet czuli się urażeni, że wszyscy kosmiczni wikingowie wypowiadają się i zachowują
jak oficerowie. Usłyszawszy to, książę Bentrik też okazał zdumienie, bo załoga z dziobówki na mardukańskim statku
zdecydowanie zajmowała najniższe miejsce w hierarchii.

– W Światach Miecza wciąż jest wiele darmowej ziemi i dobrych okazji – wyjaśnił Trask. – Nikt nie musi się kłaniać

arystokracji i bić o resztki z jej stołu; jest zbyt zajęty próbowaniem wepchnięcia się w jej szeregi. Poza tym ludzie, którzy
ruszają w przestrzeń jako kosmiczni wikingowie, najmniej ze wszystkich zwracają uwagę na podziały klasowe. Sądzisz, że
moi ludzie będą z tego powodu mieli kłopoty na Marduku? Wszyscy będą się upierali, żeby urządzać popijawy w
najelegantszych lokalach w mieście.

– Nie, nie sądzę. Wszyscy będą tak zdumieni, iż kosmiczni wikingowie nie mają dwunastu stóp wzrostu, trzech rogów jak

zaratustrańskie piekielniaki i kolczastego ogona jak mantykora z Fafnira, że na nic więcej nie zwrócą uwagi. Może na dłuższą
metę wyniknie z tego coś dobrego. Twoi kosmiczni wikingowie na pewno wzbudzą sympatię następcy tronu. Książę Edvard
jest przeciwny podziałom klasowym i uprzedzeniom kastowym. Mówi, że trzeba je zlikwidować, zanim stworzymy prawdziwą
demokrację.

Mardukanie wiele mówili o demokracji. Byli o niej dobrego zdania i ich rząd był typowy dla takiego ustroju. Mieli

również monarchię dziedziczną, jeśli to miało jakikolwiek sens. Bentrik zareagował podobnym brakiem zrozumienia na próby,
jakie podjął Trask, żeby mu wyjaśnić strukturę polityczną i społeczną Światów Miecza.

– Ha, dla mnie to brzmi jak feudalizm!
– Zgadza się, tym właśnie jest nasz ustrój. Król zawdzięcza swoją pozycją wsparciu magnaterii, magnaci zawdzięczają

swoją pozycję baronom i ziemianom, a ci z kolei swoim poddanym. Są granice, których żaden z nich nie może przekroczyć, bo
wasale zwrócą się przeciwko niemu.

– A jeśli poddani z jakiejś baronii się zbuntują? Czy król nie wyśle wojska, żeby wesprzeć barona?
– Jakiego wojska? Poza strażą przyboczną i ludźmi, którzy służą do patrolowania królewskiego miasta i utrzymania

porządku na ziemiach koronnych, król nie ma wojska. Jeśli chce mieć wojsko, musi je dostać od magnatów, a oni od swoich
baronów wasalnych, którzy stworzą oddziały ze zwołanych przez siebie ludzi. – Zmiana tego stanu rzeczy stała się na Gramie
kolejnym źródłem niezadowolenia z rządów króla Angusa, który powiększał swoje siły zbrojne przez wynajmowanie
najemników spoza planety. – I ludzie nie pomogą innemu baronowi ciemiężyć jego ludzi, gdyż na nich też mogłaby przyjść
kolej.

*

– Chcesz powiedzieć, że ludzie są uzbrojeni? – zapytał z niedowierzaniem książę Bentrik.
– Na Wielkiego Szatana, a wasi nie mają broni? – Książę Trask okazał równe zaskoczenie. – W takim razie wasza

demokracja jest farsą i ludzie są wolni tylko na pozór. Jeśli głosowania nie są zabezpieczane przez broń, nie mają żadnej
wartości. Kto dysponuje bronią na waszej planecie?

– Rząd.
– To znaczy król?
Książę Bentrik był jawnie zszokowany. Oczywiście, że nie, potworna pomyłką. To byłby… ha, to byłby despotyzm! Poza

tym król to nie rząd, rząd włada w imieniu króla. Jest Zgromadzenie, Izba Reprezentantów i Izba Delegatów. Lud wybiera
reprezentantów, reprezentanci wybierają delegatów, a delegaci kanclerza. Król nominuje premiera, ale nie z partii zajmującej
większość miejsc w Izbie Reprezentantów, i ministrów, którzy kierują pracami wykonawczymi rządu. Tylko ich podwładni w
różnych ministerstwach są zawodowymi urzędnikami, zatrudnianymi na podstawie wyników konkursu na niskich stanowiskach
i awansowanymi w górę biurokratycznych szczebli. To wyjaśnienie sprawiło, że Trask zaczął się zastanawiać, czy
mardukańska konstytucja nie została wymyślona przez Goldberga, legendarnego staroterrańskiego wynalazcę, który zawsze
wszytko komplikował. Zastanawiał się również, jak, na gehennę, rząd Marduka zdołał cokolwiek kiedykolwiek osiągnąć.

A może niczego nie osiągnął. Może to chroniło Marduka przed prawdziwym despotyzm.
– Co powstrzymuje rząd od zniewolenia ludu? Ludzie nie mogą się bronić. Przed chwilą mi powiedziałeś, że nie są

uzbrojeni, a rząd jest.

Trask kontynuował, przerywając tylko dla złapania oddechu, wymieniając wszystkie tyranie, o jakich słyszał, od tych

istniejących w Federacji Terrańskiej przed wielką wojną po te w Eglonsby na Amaterasu pod rządami Pedrosana Pedra.
Przykłady już tych bardzo umiarkowanych pchały szlachtę i lud Grama do buntu przeciwko Angusowi I.

background image

– I w końcu – dokończył – rząd stałby się jedynym właścicielem własności i jedynym pracodawcą na planecie, a wszyscy

inni byliby niewolnikami, wykonującymi wyznaczone zadania, noszącymi fasowane przez rząd ubrania i jedzącymi rządową
żywność. Ich dzieci kształciłyby się zgodnie z wytycznymi rządu i przygotowywały do pracy w zawodach wybranych dla nich
przez rząd, nie czytając książek, nie oglądając przedstawień teatralnych i nie myśląc tego, czego nie aprobuje rząd…

Większość Mardukanów zagłuszyła go śmiechem. Niektórzy oznajmili, że jest po prostu śmieszny.
– Przecież lud to władza. Lud nie postanowi sam siebie zniewolić.
Trask żałował, że nie ma tu Otta Harkamana. Źródłem jego wiedzy historycznej były i długie, chaotyczne rozmowy, jakie

prowadzili na pokładzie statku w hiperprzestrzeni albo wieczorami w Rivington. Nie wątpił, że Harkaman mógłby podać setki
przykładów, z dziesiątków planet z ponad tysiąca lat, że ludzie właśnie to robili i nie wiedzieli, co czynią, nawet wtedy, gdy
było już za późno.

*

– Coś mniej więcej w tym stylu mają na Atonie – powiedział któryś z mardukańskich oficerów.
– Aha, Aton, dyktatura najczystszej wody. Ta banda planetarnych nacjonalistów doszła do władzy pięćdziesiąt lat temu, w

czasie kryzysu pod wojnie z Baldurem…

– Lud dał im władzę na drodze głosowania, prawda?
– Tak, zgadza się – przytaknął poważnie książę Bentrik. – Panowała krytyczna sytuacja i wybrali władzę tymczasową. A

gdy ta się umocniła, kryzys stał się permanentny.

– Coś takiego nie może się stać na Marduku! – oświadczył z przekonaniem jakiś młody szlachcic.
– Może, jeśli w przyszłych wyborach partia Zaspara Makanna zyska przewagę w Zgromadzeniu – zaznaczył ktoś inny.
– No, w takim razie Marduk jest bezpieczny! Prędzej słońce przemieni się w nową – powiedział jeden z młodszych

oficerów marynarki.

Później zaczęli rozmawiać o kobietach – dla tego tematu każdy astronauta porzuci każdy inny.
Trask zakonotował sobie w pamięci imię i nazwisko Zaspara Makanna, a później korzystał z różnych okazji, żeby

przytaczać je w rozmowach ze swoimi gośćmi. Za każdym razem, gdy mówił o Makannie z dwoma czy więcej Mardukanami,
słyszał co najmniej trzy albo więcej opinii o tym człowieku. Jest politycznym demagogiem, z tym wszyscy się zgadzali. Poza
tym opinie nie mogłyby bardziej się różnić.

Makann to skończony wariat i wszyscy jego zwolennicy są równie obłąkani. Może faktycznie jest obłąkany, ale ma

niebezpiecznie duże poparcie. No, może nie takie wielkie; może zdobędą miejsce w Zgromadzeniu, chociaż to wątpliwe – jest
ich za mało w każdym okręgu, żeby wybrać reprezentanta do ciała ustawodawczego. Jest tylko szczwanym oszustem, dojącym
rzesze głupkowatych plebejuszy ze wszystkiego, co tylko można. Nie tylko plebejuszy; wielu przemysłowców potajemnie go
finansuje w nadziei, że im pomoże rozbić związki zawodowe. Wy idioci, przecież każdy wie, że związki zawodowe go
popierają w nadziei, że zastraszy pracodawców i zmusi ich do ustępstw. Idioci, jedni i drudzy, on ma poparcie handlarzy,
którzy mają nadzieję, że wypędzi Gilgameszan z planety.

Cóż, właśnie za to trzeba oddać mu sprawiedliwość. Chciał wyrugować Gilgameszan i każdy się za tym opowiadał.
Trask przypomniał sobie o czymś, co usłyszał od Harkamana. Pod koniec pierwszego stulecia ery przedatomowej żył

niejaki Hitler. Czy nie doszedł do władzy, ponieważ wszyscy byli za pozbyciem się chrześcijan, muzułmanów, albigensów czy
kogoś takiego?

background image

XX

Marduk miał trzy księżyce, jeden duży o średnicy tysiąca pięciuset mil i dwa mało znaczące dwudziestomilowe okruchy
skalne. Ten duży był ufortyfikowany i na jego orbicie krążyły dwa statki. „Nemezis” została wywołana, gdy tylko wyszła z
hiperprzestrzeni. Oba statki zeszły z orbity i ruszyły jej na spotkanie, a kilka innych wystartowało z planety.

Książę Bentrik zajął ekran komunikacyjny i natychmiast napotkał trudności. Komendant bazy, choć dwa razy wyjaśniono

mu sytuację, nie mógł niczego zrozumieć. Jednostka Królewskiej Marynarki Wojennej dostała tęgie manto od kosmicznych
wikingów, ale została uratowana i przyprowadzona na Marduka przez innego kosmicznego wikinga? To po prostu nie miało
sensu. Bentrika przekierowano na ekran w pałacu królewskim w Malvertonie; najpierw z lodowatą uprzejmością rozmawiał z
kimś, kto stał kilka szczebli niżej pod względem pozycji społecznej, a potem z pełnym uprzejmości szacunkiem z kimś, do kogo
zwracał się per książę Vandarvant. Na koniec po paru minutach czekania na ekranie pojawił się wątły, białowłosy mężczyzna
w małej czarnej czapce będącej symbolem jego urzędu. Książę Bentrik natychmiast skoczył na równe nogi, podobnie jak
wszyscy Mardukanie obecni w centrum dowodzenia.

– Wasza Królewska Mość. Jestem głęboko zaszczycony!
– Nic ci nie jest, Simonie? – zapytał troskliwe sędziwy dżentelmen. – Nic ci nie zrobili, prawda?
– Ocalili mi życie, moje i moich ludzi, i traktowali mnie jak przyjaciela i towarzysza broni, Wasza Królewska Mość. Czy

mogę ci przedstawić, nieformalnie, ich dowódcę, księcia Traska z Tanit?

– W istocie możesz, Simonie. Winien jestem najszczerzej podziękowania temu dżentelmenowi.
– Jego Królewska Mość, Mikhyl Ósmy, planetarny król Marduka – powiedział książę Bentrik. – Jego Wysokość Lucas,

książę Trask, planetarny wicekról Tanit pod rządami Jego Królewskiej Mości Angusa Pierwszego z Grama.

Starszy mężczyzna lekko skłonił głowę. Trask złożył głębszy ukłon, zginając się w pasie.
– Rad jestem, książę Trasku, przede wszystkim, przyznaję, z bezpiecznego powrotu mojego krewniaka, księcia Bentrika, a

także z poznania zaufanego człowieka równego mi rangą suwerena, króla Angusa z Grama. Zawsze będę wdzięczny za to, co
uczyniłeś dla mojego kuzyna oraz jego oficerów i załogi. Nalegam, żebyś skorzystał z gościny pałacu podczas swojego pobytu
na planecie. Wydam rozkazy, żeby cię przyjęto z należnymi honorami, i chciałbym, żebyś mi został formalnie przedstawiony
dzisiejszego wieczora. – Wahał się przez chwilę. – Gram to jeden ze Światów Miecza, czyż nie? – Znów się zawahał. –
Naprawdę jesteś kosmicznym wikingiem, książę Trasku?

Może się spodziewał, że kosmiczni wikingowie mają trzy rogi, kolczasty ogon i dwanaście stóp wzrostu.
Po kilku godzinach „Nemezis” weszła na orbitę. Bentrik większość tego czasu spędził w kabinie ekranowej, skąd wyszedł

z wyraźną ulgą.

– Nikt nie będzie robić problemów w związku z tym, co się stało na Audhumli – powiedział Traskowi. – Zostanie

przeprowadzane oficjalne dochodzenie. Obawiam się, że będę musiał cię w nie wmieszać. Nie chodzi tylko o zdarzania na
Audhumli. Wszyscy od Ministerstwa Kosmosu w dół chcą usłyszeć, co wiesz o tym Dunnanie. Podobnie jak ty, mamy nadzieję,
że wraz ze swoim okrętem flagowym poszedł do em-ce-kwadratu, ale nie możemy uznać tego za pewnik. Mamy do ochrony
ponad tuzin planet, a on już zaatakował więcej niż połowę.

Chcąc wejść na orbitę, musieli kilka razy okrążyć planetę i w miarę zmniejszania wysokości widok się stawał coraz

bardziej spektakularny. Oczywiście, Marduk miał prawie dwa miliardy mieszkańców i zachował ciągłość cywilizacyjną, bez
przerwy na okres neobarbarzyństwa, od czasu skolonizowania w czwartym stuleciu. Mimo tej wiedzy kosmiczni wikingowie
byli zdumieni – chociaż z uporem dokładali starań, żeby tego nie okazać – tym, co widzieli na ekranach teleskopowych.

– Spójrzcie na to miasto! – szepnął Paytrik Morland. – Mówimy o cywilizowanych planetach, ale nigdy nie zdawałem

sobie sprawy, że są na takim poziomie. Ba, przy Marduku Excalibur wygląda jak Tanit!

*

Miasto Malverton, stolicę, jak każde miasto ludzi używających antygrawitacji tworzyły stojące mniej więcej w kręgu

gmachy, które piętrzyły się nad placami zieleni, otoczone przez mniejsze kręgi portów kosmicznych i dzielnic przemysłowych.
Różnica polegała na tym, że każdy z tych mniejszych kręgów był tak wielki jak Camelot na Excaliburze albo cztery
Wardshaveny na Gramie, a samo Malverton miało wielkość prawie połowy baronii Traskon.

background image

– Nie są bardziej cywilizowani niż my, Paytriku. Po prostu jest ich więcej. Gdyby na Gramie mieszkały dwa miliardy, do

czego, mam nadzieję, nigdy nie dojdzie, Gram też miałby takie miasta.

Siłą rzeczy system rządów na planecie takiej jak Marduk musiał być bardziej skomplikowany niż luźny feudalizm w

Światach Miecza. Może ta ich goldbergkracja została wymuszona przez czystą złożoność populacji i jej problemy.

Alvyn Karffard szybko się rozejrzał, żeby sprawdzić, czy w zasięgu słuchu nie ma żadnego z Mardukanów.
– Nie obchodzi mnie, ilu mają ludzi – powiedział. – Marduka można podbić. Wilkowi wszystko jedno, ile jest owiec w

stadzie. Z dwudziestoma statkami moglibyśmy zająć tę planetę jak zajęliśmy Eglonsby. Jasne, nie bez strat, ale gdybyśmy tu
wpadli, Marduk byłby nasz.

– Skąd mielibyśmy wziąć dwadzieścia statków?
Tanit w razie konieczności mogła wystawić pięć czy sześć, licząc kosmicznych wikingów, którzy korzystali z obiektów

bazy; dwa statki musiałyby zostać do ochrony planety. Beowulf miał jeden statek i drugi prawie ukończony, i był też statek
Amaterasu. Ale zebranie armady dwudziestu statków z najemnikami… Trask pokręcił głową. Prawdziwym powodem, dla
którego kosmiczni wikingowie ani razu z powodzeniem nie napadli na cywilizowaną planetę, była ich niezdolność do
połączenia wystarczających sił pod jednym dowództwem.

Poza tym nie chciał najeżdżać na Marduka. Napad, gdyby się powiódł, przeniósłby ogromne zyski, ale też spowodował

setki, nawet tysiące razy większe zniszczenia, a on nie chciał niszczyć niczego cywilizowanego.

Kiedy wylądowali z księciem Bentrikiem, lądowiska pałacu były zatłoczone, a w dyskretnej odległości krążyły roje

pojazdów, stwarzając problem dla policji. Traska zaprowadzono do specjalnie przygotowanego apartamentu, luksusowego,
ale tylko odrobinę powyżej standardów Świata Miecza. Był zaskoczony liczbą służących, płaszczących się, łaszących,
plączących pod nogami i wykonujących prace, które roboty mogłyby wykonać znacznie lepiej. Roboty, jakie tu mieli, były
nieefektywne; konstruktorzy nie szczędzili pracy i pomysłowości, żeby nadać im kształt ludzkiej postaci, i osiągnęli cel ze
szkodą dla ich funkcji.

Pozbywszy się większości zbytecznej służby, Trask włączył ekran i zaczął przeglądać wiadomości. Obejrzał teleskopowe

obrazy „Nemezis”, przesyłane z jakiegoś statku na pobliskiej orbicie; oficerów i załogę wysiadających z „Victrix”; ujęcia z
lądowania ich statku w bazie morskiej; reporterów przepędzanych przez żandarmerię marynarki. I do tego usłyszał szeroki
wachlarz komentarzy.

Rząd już zaprzeczył, że (1) książę Bentrik zawładnął „Nemezis” i przyprowadził ją jako zdobycz, i że (2) kosmiczni

wikingowie pojmali księcia Bentrika i przetrzymują go dla okupu. Poza tym rząd próbował nie mieszać się w tę historię.
Opozycja złowrogo przebąkiwała o skorumpowanych interesach i groźnych spiskach.

Książę Bentrik przyszedł w trakcie płomiennej tyrady przeciwko tchórzliwym zdrajcom w otoczeniu Jego Królewskiej

Mości, zdradzających Marduka na rzecz kosmicznych wikingów.

– Dlaczego wasz rząd nie przedstawi faktów i nie zakończy tych bredni? – zapytał Trask.
– A niech się wyszumią – odparł Bentrik. – Im dłużej będzie zwlekać z oświadczeniem rząd, tym bardziej będą ośmieszeni,

gdy fakty zostaną opublikowane.

Albo tym więcej ludzi będzie przekonanych, że rząd miał coś do wyciszenia i potrzebował czasu na spreparowanie

wiarygodnej historii. Trask zachował tę myśl dla siebie. To ich rząd i niewłaściwe zarządzanie jest ich wewnętrzną sprawą.
Stwierdził, że nie ma robota barmana, więc kazał ludzkim sługom przynieść drinki. Zadecydował, że każe przysłać kilka
robotów z „Nemezis”.

*

Formalna prezentacja miała zostać dokonana wieczorem, po kolacji. Ponieważ Trask jeszcze nie został formalnie

przedstawiony, nie mógł zasiąść do stołu z królem, ale ponieważ był – albo twierdził, że jest – wicekrólem Tanit, miał status
głowy państwa, więc mógł zasiąść do stołu z następcą tronu, któremu najpierw zostanie nieformalnie przedstawiony.

Kolację wydano w niewielkim pokoju przy sali bankietowej. Kiedy Trask przybył tam z Bentrikiem, następca tronu z

małżonką, księżna Bentrik i inni już na nich czekali. Następca tronu był w średnim wieku, siwiejący na skroniach, ze szklistym
wzrokiem, który zdradzał, że nosi soczewki kontaktowe. Rodzinne podobieństwo łączyło go z ojcem; obaj mieli takie same
miny ostrożnych idealistów i równie dobrze mogliby być profesorami na jakimś wydziale uniwersytetu. Książę wymienił
uścisk dłoni z Traskiem, zapewniając go o wdzięczności dworu i rodziny królewskiej.

– Wiesz, Simon jest po mnie i mojej córeczce następny w kolejności do tronu – powiedział. – Zbyt blisko, żeby

ryzykować. – Zwrócił się do Bentrika: – Obawiam się, Simonie, że to twoja ostatnia przygoda w kosmosie. Od tej pory
będziesz pracował w porcie kosmicznym.

– Nie będę tego żałować – powiedziała księżna Bentrik. – I jeśli ktoś jest winien wdzięczność księciu Traskowi, to przede

background image

wszystkim ja. – Ciepło uścisnęła jego ręce. – Książę Trasku, mój syn pragnie cię poznać, ogromnie mu na tym zależy. Ma
dziesięć lat i myśli, że kosmiczni wikingowie są romantycznymi bohaterami.

– Powinien zostać jednym z nas na jakiś czas.
Powinien zobaczyć planetę najechaną przez komicznych wikingów.
Większość ludzi siedzących przy ważniejszym końcu stołu była dyplomatami – ambasadorami z Odyna, Baldura, Izydy,

Isztar, Atona i innych cywilizowanych światów. Bez wątpienia nie spodziewali się rogów i kolczastego ogona ani nawet
tatuaży i kolczyka w nosie, ale przecież kosmiczni wikingowie są po prostu neobarbarzyńcami, czyż nie? Z drugiej strony,
wszyscy widzieli relacje, dostali dane „Nemezis” i słyszeli o akcji statku na Audhumli, a ten książę Trask – wikiński książę, to
brzmiało dość cywilizowanie – ocalił życie człowiekowi, którego tylko trzech innych, w tym jeden u kresu żywota, dzieliło od
tronu. Słyszeli też o rozmowach z królem Mikhylem. Dlatego zachowywali się uprzejmie podczas posiłku i próbowali się
trzymać jak najbliżej Traska w czasie przejścia do sali tronowej.

Król Mikhyl miał złotą koronę zwieńczoną emblematem planety, z pewnością ważącą dwa razy więcej niż hełm bojowy, i

lamowaną futrem szatę cięższą od pancerza kosmicznego. Jego regalia były skromniejsze niż te króla Angusa I z Grama. Wstał,
żeby uścisnąć rękę księcia Bentrika, nazywając go „drogim kuzynem”, i pogratulował mu mężnej walki i szczęśliwej ucieczki.
To ukręci łeb wszelkiemu gadaniu o sądzie wojskowym, pomyślał Trask. Wciąż stojąc, król wymienił z nim uścisk dłoni,
nazywając go „nieoszacowanym przyjacielem moim i mojego rodu”. Użył pierwszej osoby liczby pojedynczej, co musiało
spowodować, że kilka brwi uniosło się ze zdziwienia.

Następnie król usiadł i wszyscy pozostali kolejno wchodzili na podwyższenie, żeby złożyć mu hołd. Po audiencji król

wstał i wyszedł z osobistym orszakiem przez szerokie drzwi, żegnany przez szpaler kłaniających się i dygających dworzan. Po
trwającej odpowiednio długo przerwie następca tronu Edvard poprowadził Traska i księcia Bentrika tą samą trasą, a za nimi
pociągnęli inni. Przeszli korytarzem do sali balowej, gdzie czekała łagodna muzyka i przekąski. Nie było to przyjęcie
niepodobne do tych wyprawianych na dworze Excalibura, tyle że drinki i kanapki serwowali ludzcy służący.

Trask się zastanawiał, jak wyglądają przyjęcia na dworze Angusa Pierwszego z Grama.
Po pół godzinie pojawiła się grupa urzędników dworskich z powiadomieniem, że Jego Królewska Mość z przyjemnością

przyjmie księcia Traska w swoich prywatnych komnatach. Po tych słowach rozległo się głośne sapnięcie, a książę Bentrik i
następca tronu dokładali starań, żeby nie szczerzyć zębów w zbyt szerokich uśmiechach. Trask wyszedł z urzędnikami z sali
balowej, odprowadzany wzrokiem przez wszystkich pozostałych.

*

Stary król Mikhyl przyjął go w niewielkim pokoju, przyjemnie skromnym po niesłychanym przepychu wielkich sal. Miał

kapcie z futrzanym podbiciem, luźną szatę z futrzanym kołnierzem i małą czarną czapkę, oznakę godności. Stał, kiedy Trask
wszedł, a gdy tylko strażnicy zamknęli drzwi i zastawili ich samych, gestem go zaprosił do zajęcia miejsca przy niskim stole,
na którym stały karafki z kieliszkami i cygara.

– Wywołałem cię z sali balowej, bezczelnie wykorzystując władzę królewską – zaczął, gdy się usadowili i napełnili

kieliszki. – Budzisz powszechne zainteresowanie.

– Jestem wdzięczny Waszej Królewskiej Mości. Tutaj jest przytulnie i cicho, i mogę siedzieć. Wasza Królewska Mość był

w centrum uwagi w sali tronowej, a jednak dostrzegłem ulgę, gdy ją opuszczałeś.

– Staram się to ukrywać, w miarę możliwości. – Stary król zdjął czapkę otoczoną wąskim złotym diademem i powiesił ją

na oparciu krzesła. – Dźwiganie ciężaru majestatu bywa dość męczące.

Więc mógł przychodzić tutaj i go z siebie zrzucać. Trask poczuł, że powinien się zrewanżować jakimś podobnym gestem.

Odpiął od pasa paradny sztylet i położył go na stole. Król pokiwał głową.

– Teraz możemy porozmawiać jak dwóch uczciwych kupców. Zamknęliśmy na noc nasze sklepy, siedzimy odprężeni przy

winie i cygarach – powiedział. – Co o tym sądzisz, zacny Lucasie?

Zabrzmiało to jak zaproszenie do tajnego stowarzyszenia, którego rytuał trzeba odgadywać krok po kroku.
– Masz całkowitą rację, zacny Mikhylu.
Unieśli kieliszki i spełnili toast; zacny Mikhyl zaproponował cygaro, a zacny Lucas podał mu ogień.
– Słyszałem sporo złych rzeczy o twoim rzemiośle, zacny Lucasie.
– Wszystkie są prawdą i nietrudno to pojąć. Jesteśmy zawodowymi mordercami i bandytami, jak mówi jeden z moich

kolegów po fachu. Najgorsze, że rozboje i morderstwa tym właśnie się stały: rzemiosłem, jak serwisowanie robotów czy
sprzedawanie artykułów spożywczych.

– A jednak walczyłeś z dwoma innymi kosmicznymi wikingami, żeby osłonić okulawioną „Victrix” mojego kuzyna.

Dlaczego?

background image

Tak oto Trask znów musiał powtórzyć swoją opowieść, wytartą i gładką. Cygaro króla Mikhyla zgasło, gdy słuchał.
– I szukasz go od tamtej pory? I nie masz pewności, czy go zabiłeś?
– Obawiam się, że nie zginął. Mężczyzna na ekranie był jedyną osobą, której Dunnan naprawdę mógł ufać. Jeden z nich

zostałby w bazie, gdziekolwiek się ona znajduje.

– A kiedy go zabijesz, co potem?
– Spróbuję zrobić z Tanit cywilizowaną planetę. Prędzej czy później posprzeczam się z królem Angusem o jeden raz za

dużo i wtedy zostanę Naszą Królewską Mością Lucasem Pierwszym, który będzie zasiadać na tronie i przyjmować hołdy
poddanych. I będę z zadowoleniem zdejmować koronę, żeby pogadać z paroma ludźmi uważającymi mnie za kumpla,
odpuszczających sobie tytułowanie mnie „Jego Królewską Mością”.

*

– Oczywiście, doradzanie poddanemu, żeby wypowiedział wierność swojemu władcy, byłoby pogwałceniem etyki

zawodowej, ale pomysł sam w sobie jest niezły. Przy kolacji poznałeś ambasadora z Idowall, prawda? Trzysta lat temu
Idowall, będąca naszą kolonią Marduka, odłączyła się od królestwa. Wygląda na to, że już nas nie stać na posiadanie kolonii.
Idowall była planetą podobną do twojej Tanit. Dzisiaj jest cywilizowanym światem i jednym z największych przyjaciół
Marduka. Wiesz, czasami myślę, że tu i ówdzie znowu się zapalają światła Starej Federacji. Twoi kosmiczni wikingowie w
tym dopomagają.

– Masz na myśli planety, których używamy jako bazy, i to, czego uczymy tubylców?
– To też, oczywiście. Cywilizacja potrzebuje cywilizowanej techniki. Ale musi być ona wykorzystywana w

cywilizowanych celach. Wiesz coś o wikińskim najeździe na Aton, ponad sto lat temu?

– Sześć statków z Hauteclere. Cztery zostały zniszczone, dwa wróciły poważnie uszkodzone i bez łupów.
Król Marduka pokiwał głową.
– Ten najazd uratował cywilizację na Atonie. Były tam cztery wielkie nacje, dwie największe na krawędzi wojny.

Pozostałe czekały, żeby się rzucić na wyczerpanego zwycięzcę, a potem wszcząć walkę pomiędzy sobą o łupy. Kosmiczni
wikingowie zmusili je do zjednoczenia. Z ówczesnego tymczasowego przymierza powstała Liga Wspólnej Obrony, a z niej
republika planetarna. Obecnie republika jest dyktaturą i, tak między zacnym Mikhylem a zacnym Lucasem, paskudną dyktaturą.
Rządowi Naszej Królewskiej Mości ani trochę się to nie podoba. Prędzej czy później dyktatura zostanie obalona, ale
mieszkańcy Atona już nigdy nie wrócą do nacjonalizmu i podziału na suwerenne państwa. Kosmiczni wikingowie ich
wystraszyli i zmobilizowali do działania, czego nie mogły dokonać zagrożenia nierozerwalnie związane z ustrojem
totalitarnym. Może ten Dunnan zrobi to samo dla nas na Marduku.

– Macie kłopoty?
– Widziałeś cofnięte do barbarzyństwa planety. Jak doszło do upadku ich cywilizacji?
– Wiem, jak to się stało na wielu. Wojna. Zniszczone miasta i przemysł. Ci, którzy przeżyli wśród ruin, byli zbyt zajęci

utrzymaniem się przy życiu, żeby reanimować cywilizację. Z czasem stracili wiedzę, jak być cywilizowanym.

– To wersja katastroficzna. Jest również inna, przez erozję, i gdy trwa, nikt jej nie zauważa. Wszyscy są dumni ze swojej

cywilizacji, swojego bogactwa i kultury. Ale handel zamiera, każdego roku przylatuje coraz mniej statków. Wtedy zaczyna się
chełpliwe mówienie o planetarnej samowystarczalności: komu potrzebny handel pozaplanetarny? Wszyscy mają pieniądze, ale
rząd jest zawsze bankrutem. Rośnie deficyt budżetowy, a przecież zawsze są ważne usługi socjalne, na które rząd musi
wydawać pieniądze. Najważniejsze jest oczywiście kupowanie głosów, żeby zachować władzę. Osiągnięcie czegokolwiek
staje się dla rządu karkołomnie trudne. Żołnierze są coraz bardziej niechlujni, przestają dbać o broń i umundurowanie.
Podoficerowie robią się aroganccy. Coraz więcej dzielnic w miastach staje się niebezpieczne w nocy, a z czasem nawet za
dnia. Minęły lata, odkąd wzniesiono nowe budynki, a starych już nikt nie remontuje.

Trask zamknął oczy. Znów czuł na plecach łagodne słońce Grama, słyszał roześmiane głosy z dolnego tarasu i rozmawiał z

Lotharem Ffayle’em, Rovardem Grauffisem, Alexem Gormanem, kuzynem Nikkolayem i Ottem Harkamanem. Powiedział:

– I w końcu nikt nie zadaje sobie trudu, żeby cokolwiek naprawić. Reaktory przestają pracować i nie na nikogo, kto

umiałby je uruchomić. W Światach Miecza jeszcze do tego daleko.

– Tu także. A jednak… – Zacny Mikhyl odszedł; król Mikhyl VIII patrzył nad niskim stołem na swojego gościa. – Książę

Trasku, czy słyszałeś o niejakim Zasparze Makannie?

– Niewiele i nic dobrego.
– Jest najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na tej planecie – oznajmił król. – I nie mogę nikogo przekonać, żeby w to

uwierzył. Nawet mojego syna.

background image

XXI

Dziesięcioletni syn księcia Bentrika, Steven, hrabia Ravary, nosił mundur chorążego Królewskiej Marynarki Wojennej.
Towarzyszył mu jego nauczyciel, starszy wiekiem kapitan marynarki. Obaj stanęli w drzwiach apartamentu Traska i chłopiec
zasalutował elegancko.

– Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, Wasza Wysokość.
– Witajcie na pokładzie, hrabio, kapitanie. Nie róbmy ceremonii, siadajcie. Przybyliście w porę na drugie śniadanie.
Gdy usiedli, Trask wycelował ultrafioletową cieniutką latarką w robota służącego. W przeciwieństwie do tych

mardukańskich, które wyglądały jak surrealistyczne wyobrażenia zakutych w zbroje przedatomowych rycerzy, ten był gładkim
jajem unoszącym się kilka cali nad podłogą dzięki własnej antygrawitacji. Gdy podleciał, wierzchołek rozchylił się niczym
pokrywy skrzydłowe chrabąszcza i ze środka wyjechała taca z jedzeniem. Chłopiec przyglądał się temu z wielką fascynacją.

– To robot ze Świata Miecza, czy go gdzieś zdobyłeś?
– To jeden z naszych. – Trask czuł uzasadnioną dumę, bo robot został zbudowany rok temu na Tanit. – Na dole ma

ultradźwiękową zmywarkę, a na górze z tyłu przyrządza potrawy.

Starszy kapitan, o ile to możliwe, był pod jeszcze większym wrażeniem niż jego młody podopieczny. Wiedział, czego

wymaga skonstruowanie takich rzeczy i miał pewne pojęcie o społeczeństwie, które coś takiego potrafi.

– Wnoszę, że mając takie roboty, nie zatrudniacie wielu ludzkich służących – zauważył.
– W istocie. Światy Miecza są planetami o niskim zaludnieniu i nikt nie chce być sługą.
– Na Marduku panuje przeludnienie i każdemu zależy na lekkiej pracy, jaką jest służba u arystokracji – powiedział kapitan.

– Oczywiście tym, którzy w ogóle chcą pracować.

– Wam wszyscy wasi ludzie potrzebni są do walki, prawda? – zapytał mały hrabia.
– Niewielu ich potrzebujemy. Najmniejszy z naszych statków może zabrać czterystu ludzi, większość około ośmiuset.
Kapitan uniósł brew. Załoga „Victrix” liczyła trzysta osób, a był to duży statek. Potem pokiwał głową.
– Oczywiście. Większość z nich to żołnierze lądowi.
To zaskoczyło hrabiego Stevena. Posypały się pytania o bitwy, napaści, łupy i planety, które widział Trask.
– Chciałbym zostać kosmicznym wikingiem!
– Nie możesz, hrabio Ravary. Jesteś oficerem Królewskiej Marynarki Wojennej. Masz walczyć z kosmicznymi wikingami.
– Z tobą nie będę walczyć.
– Będziesz musiał, jeśli król wyda taki rozkaz – powiadomił go kapitan.
– Nie, książę Trask jest moim przyjacielem. Ocalił życie mojemu tacie.
– Ja z tobą też nie będę walczyć, hrabio. Wystrzelimy mnóstwo fajerwerków, a potem każdy z nas wróci do domu i ogłosi

zwycięstwo. Jak ci się to podoba?

– Słyszałem o takich rzeczach – powiedział kapitan. – Siedemdziesiąt lat temu prowadziliśmy wojnę z Odynem. Polegała

głównie na właśnie takich bitwach.

– Poza tym król też jest przyjacielem księcia Traska – oświadczył z uporem chłopiec. – Ojciec i mama słyszeli, jak tak

mówił, gdy siedział na tronie. Królowie na tronie nie kłamią, prawda?

– Dobrzy królowie nie kłamią – powiedział mu Trask.
– Nasz król jest dobrym królem – oznajmił z dumą młody hrabia Ravary. – Zrobię wszystko na rozkaz mojego króla. Z

wyjątkiem walki z księciem Traskiem. Mój ród jest jego dłużnikiem.

Trask z aprobatą pokiwał głową.
– Tak powiedziałby szlachcic ze Świata Miecza, hrabio Stevenie.

*

Posiedzenie rady dochodzeniowej zwołane tego popołudnia bardziej przypominało małe, bardzo spokojne przyjęcie

koktajlowe. Przewodniczył mu admirał Shefter, który wydawał się bardzo grubą rybą, starannie unikając robienia wrażenia, że
faktycznie nią jest. Alvyn Karffard, Vann Larch i Paytrik Morland przybyli z „Nemezis”, Bentrik i kilku oficerów z „Victrix”.
Było też paru oficerów z wywiadu marynarki wojennej, ktoś z planowania operacyjnego, z działu budowy okrętów i

background image

badawczo-rozwojowego. Przez jakiś czas prowadzili lekką i złudnie przypadkową pogawędkę. Potem Shefter powiedział:

– Nikt nie wini ani nie potępia komodora księcia Bentrika, że dał się zaskoczyć. To było nieuniknione. – Popatrzył na

oficera z badań i rozwoju. – Nie można jednak pozwolić, żeby coś takiego się powtórzyło.

– Więcej się nie powtórzy, panie admirale. Powiem, że realizacja projektu zajmie miesiąc, a potem tyle czasu, ile będzie

trzeba na wyekwipowanie przylatujących statków.

Oficer z budowy okrętów uważał, że uwiną się szybciej.
– Dopilnujemy, książę Trasku, żebyś otrzymał wszystkie informacje dotyczące nowego systemu wykrywania okrętów pod

wodą – powiedział admirał.

– Panowie rozumieją, że nie wolno puścić pary z ust – dodał jeden z ludzi z wywiadu. – Jeśli wyjdzie na jaw, że

przekazujemy kosmicznym wikingom nasze tajemnice techniczne… – Przeciągnął ręką po karku w taki sposób, że Trask zaczął
podejrzewać, iż ścięcie jest zwyczajową formą egzekucji na Marduku.

– Musimy się dowiedzieć, gdzie ten człowiek ma swoją bazę – powiedział oficer z planowania operacyjnego. – Mniemam,

książę Trasku, że zakładasz, iż nie przebywał na pokładzie swojego okrętu flagowego, kiedy go zniszczyłeś.

– Nie. Zakładam, że go tam nie było. Nie przypuszczam, żeby Dunnan poleciał gdzieś razem z Ormmem na tym samym

statku, nie po tym, jak założył bazę. Sądzę, że zawsze jeden z nich zostawał w bazie.

– Przekażemy ci wszystko, co nam o nich wiadomo – obiecał Shefter. – Większość materiałów jest tajna i będziesz musiał

zachować milczenie. Niedawno przejrzałem streszczenie materiałów, które dostaliśmy od ciebie. Przypuszczam, że obaj
zyskamy wiele nowych informacji. Orientujesz się, książę Trasku, gdzie Dunnan może mieć swoją bazę?

– Wiem tylko tyle, że według nas nie na planecie typu terrańskiego. – Trask powiedział im o zakupach sprzętu do

recyklingu wody i powietrza, do hydroponiki i hodowli mięsa. – To oczywiście wiele nam pomoże – dodał sarkastycznie.

– Tak, w przestrzeni byłej Federacji jest tylko około pięciu milionów planet, które się nadają do zamieszkania w sztucznym

środowisku. Łącznie z kilkoma pokrytymi całkowicie przez morza, gdzie można założyć podwodne miasta pod kopułami, jeśli
ma się czas i materiały.

Jeden z oficerów wywiadu, który od długiego czasu hołubił kieliszek z resztką koktajlu, nagle go dopił, ponownie napełnił

kieliszek i przez chwilę patrzył na niego gniewnie. Potem szybko go wychylił i znowu napełnił.

– Ciekaw jest – zaczął – skąd ten po dwakroć plugawy Dunnan wiedział, że mamy statek na Audhumli. Przyszło mi to na

myśl, gdy usłyszałem o podwodnych miastach-kopułach. Nie sądzę, żeby po prostu wyciągnął tę planetę z kapelusza, a później
tam poleciał, gotów przez półtora roku siedzieć na dnie oceanu i czekać, aż ktoś się pokaże. Musiał wiedzieć, że „Victrix”
przyleci na Audhumlę i kiedy mniej więcej to nastąpi.

– To mi się nie podoba, komodorze – powiedział Shefter.
– A pan myśli, że ja jestem zachwycony? – zripostował oficer wywiadu. – Niestety, takie są fakty. Wszyscy musimy się z

tym zmierzyć.

– Owszem – zgodził się Shefter. – Proszę się tym zająć, komodorze. Chyba nie muszę pouczać, że należy bardzo starannie

prześwietlić każdego, kogo postanowisz w to wtajemniczyć. – Popatrzył na swój kieliszek; na dnie została odrobina alkoholu.
Napełnił go powoli i ostrożnie. – Minął długi czas, odkąd marynarka miała tego rodzaju zmartwienia. – Zwrócił się do Traska:
– Zakładam, książę, że w razie potrzeby mogę się skontaktować z tobą w pałacu?

– Książę Trask i ja zostaliśmy zaproszeni jako goście rodziny do domku myśliwskiego księcia Edvarda – powiadomił go

Bentrik i zaraz się poprawił: – To znaczy, do domku myśliwskiego barona Cragdale’a. Udamy się tam zaraz po zakończeniu
zebrania.

– Aha. – Admirał Shefter uśmiechnął się lekko. Ten kosmiczny wiking nie dość, że nie miał trzech rogów i kolczastego

ogona, to na dodatek zdecydowanie był persona grata rodziny królewskiej. – Będziemy w kontakcie, książę Trasku.

*

Domek myśliwski, w którym następca tronu Edvard był po prostu baronem Cragdale’em, stał w miejscu, gdzie zaczynała

się stroma górska dolina. Jej dnem płynęła rzeka, obrzeżona przez urwiste zbocza szczytów zwieńczonych wiecznym śniegiem,
z kręto spływającymi lodowcami. Dolne partie gór były zalesione, jak sama dolina. Czerwono-fiołkowa łuna płonęła na
wielkim szczycie, który się wznosił nad domkiem myśliwskim. Trask po raz pierwszy od ponad roku czuł, że jest z nim Elaine,
tuląc się do niego w milczeniu, jego oczami chłonąc piękno widoków. A już myślał, że odeszła od niego na zawsze.

Sam domek myśliwski niezupełnie odpowiadał wyobrażeniom mieszkańca Świata Miecza o tego typu budynkach. Na

pierwszy rzut oka, z powietrza, wyglądał jak zegar słoneczny. Smukła wieża wznosiła się niczym gnomon nad kręgiem niskich
zabudowań i ogrodów w stylu formalnym. Łódź wylądowała u stóp wieży i Trask wysiadł wraz z księciem Bentrikiem, jego
małżonką, młodym hrabią Ravary i guwernerem. Natychmiast otoczyła ich chmara służących. Druga łódź ze sługami i bagażami

background image

Bentrików opadała spiralnie, żeby wylądować. Trask stwierdził, że Elaine już nie ma z nim, i zaraz potem się znalazł w
szybkim windolocie. Kolejni słudzy ulokowali go w jego pokojach, rozpakowali jego walizki, przygotowali mu kąpiel i nawet
chcieli w niej pomóc, i krzątali się wokół, kiedy się ubierał.

Do kolacji zasiadło ponad dwadzieścia osób. Bentrik go uprzedził, że część towarzystwa uzna za ekstrawaganckie; może

chodziło mu to, że nie wszyscy będą arystokratycznego rodu. Do plebejuszy należało kilku profesorów, głównie nauk
społecznych, działacz związkowy, dwóch członków Izby Reprezentantów i jeden członek Izby Delegatów oraz kilkoro
pracowników socjalnych, cokolwiek to znaczyło.

Trask siedział obok lady Valerie Alvarath. Była piękna – miała czarne włosy i olśniewające niebieskie oczy, co w

Światach Miecza stanowiło niezwykłe połączenie – i inteligentna albo przynajmniej bardzo elokwentna. Została
przedstawiona jako dama dworu córki następcy tronu. Kiedy zapytał, gdzie jest córka, roześmiała się.

– Przez długi czas nie będzie bawić składających wizytę kosmicznych wikingów, książę Trasku. Ma dokładnie osiem lat,

widziałam, jak się szykuje do łóżka, zanim tu zeszłam. Zajrzę do niej po kolacji.

Potem małżonka następcy tronu, siedząca po drugiej stronie, zaczęła go wypytywać o dworską etykietę Świata Miecza.

Trask ograniczył się do ogólników i tego, co pamiętał o dworze na Excaliburze z czasów lat studenckich. Tutejsza monarchia
istniała od czasów, zanim Gram został skolonizowany. Nie miał zamiaru wyjawiać, że monarchia Grama została ustanowiona
wtedy, gdy opuścił planetę. Stół był na tyle mały, że wszyscy go słyszeli, i zasypywali pytaniami. Rozmowa trwała przez cały
posiłek i miała ciąg dalszy, gdy przeszli na kawę do biblioteki.

– A co z waszą formą rządu, strukturą społeczną i tak dalej? – zapytał w końcu ktoś zniecierpliwiony maglowaniem tematu

etykiety.

– Niezbyt często używamy słowa rząd – odparł Trask. – Mówimy o władzy i zwierzchnictwie, i niestety spalamy przy tym

zdecydowanie zbyt wiele prochu, ale rząd zawsze wygląda nam na władzę wtrącającą się w sprawy, które jej nie dotyczą.
Dopóki władza pilnuje porządku publicznego i sprawia, że bardziej poważne formy przestępczości są ryzykowne, jesteśmy
zadowoleni.

– Ale to tylko działania mające na celu zapobieganie negatywnym zjawiskom. Czy rząd robi cokolwiek pozytywnego dla

swojego ludu?

Trask próbował im przedstawić, na czym polega feudalny system rządów Świata Miecza. Przekonał się, że coś, co samemu

przez całe życie uważa się za oczywiste, trudno jest wyjaśnić komuś, dla kogo jest to zupełnie nieznane.

*

– Przecież rząd, zwierzchność, skoro nie podoba ci się tamto słowo, nie robi niczego dla ludu! – zaoponował jeden z

profesorów. – Zdaje lud na łaskę i niełaskę danego lorda czy barona.

– Do tego lud nie ma prawa głosu. To tyrania pierwszej wody – dodał profesor, członek ciała ustawodawczego.
Trask próbował im wyjaśnić, że lud ma bardzo wyraźny i rozkazujący głos, i że baronowie i lordowie, którzy chcą zostać

przy życiu, pilnie go słuchają. Członek Zgromadzenia zmienił zdanie; to nie tyrania, to anarchia. Profesor wciąż dociekał, kto
pełni usługi publiczne.

– Jeśli chodzi ci o szkoły, szpitale i utrzymywanie miasta w czystości, ludzie sami się tym zajmują. Rząd, jeśli upierasz się

przy tym słowie, tylko pilnuje, żeby nikt do nich nie strzelał, kiedy to robią.

– Nie o to chodzi profesorowi Pullwellowi, Lucasie. Ma na myśli system emerytalny – powiedział książę Bentrik. – Jak

ten, o którym gardłuje Zaspar Makann.

Trask słyszał o tym pomyśle podczas podróży z Audhumli. Każda osoba na Marduku ma przechodzić na godziwą emeryturę

po trzydziestu latach regularnej pracy albo w wieku sześćdziesięciu lat. Kiedy zapytał, skąd wezmą pieniądze na te
świadczenia, usłyszał, że zostanie wprowadzony podatek obrotowy i że emerytury trzeba będzie wydać w ciągu trzydziestu
dni, co będzie stymulować handel, i że zwiększenie obrotów zapewni fundusze na wypłatę emerytur.

– Mamy żart o trzech Gilgameszanach, którzy rozbili się na bezludnej planecie – powiedział. – Dziesięć lat później, kiedy

ich uratowano, wszyscy trzej byli ogromnie bogaci, bo handlowali między sobą czapkami. Mniej więcej tak będzie to
funkcjonować.

Pracownica socjalna nie posiadała się z oburzenia; obraźliwe żarty na temat grup rasowych są wielce niestosowne. Jeden

z profesorów głośno odchrząknął, po czym stwierdził, że samopodtrzymujący się plan emerytalny jest jak najbardziej realny.
Trask z szokiem sobie przypomniał, że ten gość jest profesorem ekonomii.

Zaraz potem doszedł do wniosku, że Alvyn Karffard wcale nie będzie potrzebować dwudziestu statków, żeby złupić

Marduka. Wystarczy przysłać tu setkę łebskich kombinatorów i nie minie rok, a staną się właścicielami wszystkiego na tej
planecie.

background image

Ten wątek zapoczątkował rozmowę o Zasparze Makannie. Niektórzy uważali, że ma sporo dobrych pomysłów, ale niszczy

własną sprawę przez ekstremizm. Jeden z bogatszych szlachciców powiedział, że Makann przynosi wstyd klasie rządzącej; to
ich wina, że tacy ludzie jak on zyskują zwolenników. Pewien starszy dżentelmen zauważył, że być może sami Gilgameszanie
ponoszą winę za niechęć, jaką wzbudzają. Wszyscy inni przypuścili na niego frontalny atak i werbalnie rozdarli na strzępy.

Trask uznał, że postąpiłby niewłaściwe, gdyby im zacytował słowa zacnego Mikhyla. Wziął odpowiedzialność na siebie,

mówiąc:

– Z tego, co o nim słyszałam, stanowi bardzo poważne zagrożenie dla cywilizowanego społeczeństwa na Marduku.
Nie nazwali go szaleńcem, bo przecież był gościem, ale też nawet nie zapytali, co przez to rozumie. Powiedzieli mu tylko,

że Makann jest świrem popieranym przez bandę zasługujących na pogardę półgłówków i że wystarczy zaczekać do wyborów i
zobaczyć, co się stanie.

– Jestem skłonny zgodzić się z księciem Traskiem – oznajmił poważnie Bentrik. – I obawiam się, że wynik wyborów

będzie szokiem dla nas, nie dla Makanna.

Na statku nie mówił niczego takiego. Może od czasu powrotu trochę się porozglądał i przemyślał to i owo. Może on także

przeprowadził rozmowę z zacnym Mikhylem. W pokoju znajdował się ekran. Książę skinął w jego stronę.

– Właśnie przemawia na wiecu Partii Dobra Ludu w Drepplinie – powiedział. – Mogę włączyć, żeby wam pokazać, o co

mi chodzi?

Kiedy następca tronu wyraził zgodę, włączył ekran i pomanipulował selektorem.

*

Na ekranie ukazała się twarz. Nie była to twarz Andraya Dunnana – szersze usta, wydatniejsze kości policzkowe,

podbródek bardziej zaokrąglony – ale Makann miał takie same oczy, jakie Trask widział na tarasie domu Karvallów. Szalone
oczy. Wysokim głosem wrzeszczał:

– Nasz umiłowany władca jest więźniem! Otaczają go zdrajcy! Pełno ich w ministerstwach! Wszyscy są zdrajcami! Żądni

krwi reakcjoniści zakłamanej tak zwanej Lojalistycznej Partii Korony! Pazerni konspiratorzy z bandy międzygwiezdnych
bankierów! Brudni Gilgameszanie! Wszyscy się spiknęli, knując piekielny spisek! A teraz ten kosmiczny wiking ze Światów
Miecza, ten potwór z krwią na rękach…

– Uciszyć tego gada! – ktoś krzyknął, konkurując z hipnotyzującym wrzaskiem mówcy.
Kłopot w tym, że nie mogli. Mogli wyłączyć ekran, ale Zaspar Makann nie przestanie wrzeszczeć i będą go słuchać

miliony na całej planecie. Bentrik pokręcił gałką selektora. Głos się lekko zająknął i znów popłynął z głośników, ale tym
razem odbiornik znajdował się kilkaset stóp nad wielkim otwartym parkiem. W parku tłoczyli się ludzie w większości w
takich ubraniach, jakich gramski powsinoga nie chciałby na siebie nałożyć. Tu i ówdzie jednak wyróżniały się czworoboki
ludzi ubranych w coś, bo prawie, ale niezupełnie było mundurami wojskowymi, i każdy miał krótką, grubą laskę z guzowatą
gałką. W dali, po drugiej stronie parku na ogromnym ekranie widniała głowa i część ramion Zaspara Makanna. Ilekroć
przerywał dla zaczerpnięcia tchu, rozlegał się okrzyk, zapoczątkowywany przez ludzi w mundurach:

– Makann! Makann! Makann wódz! Makann do władzy!
– Pozwoliliście mu mieć prywatną armię? – zapytał Trask następcę tronu.
– To tylko głupie błazny w mundurach rodem z wodewilu. – Następca tronu wzruszył ramionami. – Nie są uzbrojeni.
– Nie w widoczny sposób. Jeszcze nie.
– Ne wiem, skąd mieliby wziąć broń.
– Tak, Wasza Wysokość – powiedział książę Bentrik. – Ja też nie wiem. I właśnie to mnie martwi.

background image

XXII

Nazajutrz rano Trask zdołał wszystkich przekonać, że chce przez jakiś czas być sam, i siedział w ogrodzie, patrząc na tęcze
wielkiego wodospadu po drugiej stronie doliny. Elaine byłaby zachwycona, ale teraz jej z nim nie było. Nagle spostrzegł, że
ktoś do niego mówi cichym, nieśmiałym głosem. Odwrócił się i zobaczył dziewczynkę w krótkich spodenkach i kamizelce,
trzymającą w ramionach długowłosego szczeniaka z wielkimi uszami i o błagalnym wzroku.

– Witam was oboje – powiedział.
Szczeniak wiercił się i próbował polizać dziewczynkę po buzi.
– Przestań, Mopsy. Chcemy porozmawiać z tym dżentelmenem – powiedziała. – Naprawdę jesteś kosmicznym wikingiem?
– Naprawdę. A kim wy jesteście?
– Ja jestem Myrna. A to Mopsy.
– Cześć, Myrno. Cześć, Mopsy.
Słysząc swoje imię, szczeniak znów zaczął się wiercić i wypadł z ramion dziecka. Po krótkim wahaniu podbiegł do

Traska, wskoczył mu na kolana i zaczął go lizać po twarzy. Gdy głaskał pieska, dziewczynka podeszła i usiadła obok niego na
ławce.

– Mopsy cię polubił – powiedziała. Po chwili dodała: – Ja też cię lubię.
– A ja lubię ciebie. Chcesz być moją dziewczyną? Wiesz, kosmiczny wiking musi mieć dziewczynę na każdej planecie.

Chciałabyś być moją dziewczyną na Marduku?

Myrna starannie przemyślała jego prepozycję.
– Chciałabym, ale nie mogę. Widzisz, pewnego dnia zostanę królową.
– Tak?
– Tak. Dziadek jest teraz królem, a kiedy przestanie być królem, tatko zostanie królem, a kiedy przestanie być królem, ja

nie będę mogła zostać królem, bo jestem dziewczyną, więc będę musiała zostać królową. I nie mogę być niczyją dziewczyną,
bo będę musiała poślubić kogoś, kogo nie znam, zgodnie z nakazem racji stanu. – Po chwili namysłu podjęła ściszonym
głosem: – Zdradzę ci pewien sekret. Już jestem królową.

– Naprawdę?
Pokiwała głową.
– Jesteśmy królową, samodzielną i niezależną, naszej królewskiej sypialni, naszego pokoju zabaw i naszej królewskiej

łazienki. A Mopsy jest naszym wiernym poddanym.

– Czy Wasza Królewska Mość sprawuje władzę absolutną nad tymi domenami?
– Nie – odparła z żalem. – Przez cały czas musimy ulegać naszym królewskim ministrom, podobnie jak dziadek. To

oznacza, że muszę robić dokładnie to, co mi każą. Słucham lady Valerie, i Margot, i Dame Eunice, i Sir Thomasa. Ale dziadek
mówi, że wszyscy oni są dobrymi i mądrymi ministrami. A ty naprawdę jesteś księciem? Nie wiedziałam, że kosmiczni
wikingowie są książętami.

– Mój król mówi, że jestem księciem. I jestem władcą mojej planety, i zdradzę ci pewien sekret. Nie muszę robić tego, co

ktoś mi każe.

– Jejku! Jesteś tyranem. Jesteś strasznie wielki i silny. Założę się, że zabiłeś setki okrutnych, niegodziwych wrogów.
– Tysiące, Wasza Wysokość.
Trask wolałby, żeby prawda wyglądała inaczej, i nie wiedział, ile jego ofiar było małymi dziewczynkami jak Myrna i

małymi pieskami jak Mopsy. Nagle stwierdził, że mocno obejmuje ich oboje. Dziewczynka mówiła:

– Ale masz wyrzuty sumienia.
Te dzieciaki muszą być telepatami!
– Kosmiczny wiking, który jest również księciem, musi robić wiele rzeczy, których wcale nie chce robić.
– Wiem. Podobnie jak królowa. Dziadek i tatko nie przestaną być królami przez długie, długie lata. – Spojrzała nad jego

ramieniem. – No nie! Teraz chyba muszę zrobić coś, czego wcale nie chcę robić. Lekcje, założę się.

Trask popatrzył w tę samą stronę. Zbliżała się dziewczyna, która siedziała obok niego na kolacji. Miała kapelusz

przeciwsłoneczny z szerokim rondem i suknię z obłokami przejrzystej gazy, podobnymi do mgiełki prześwietlanej przez
promienie zachodzącego słońca. Towarzyszyła jaj kobieta w stroju służącej wyższego stopnia.

– Lady Valerie i kto? – zapytał szeptem.

background image

– Margot, moja bona. Jest strasznie surowa, ale miła.
– Książę Trasku, czy Jej Wysokość ci przeszkadza? – zapytała lady Valerie.
– Ależ skąd. – Wstał, wciąż trzymając zabawnego pieska. – Ale powinnaś powiedzieć: Jej Królewska Mość. Myrna mnie

powiadomiła, że jest władczynią trzech królewskich domen. I jednego drogiego kochającego poddanego. – Oddał poddanego
jego królowej.

– Nie powinnaś tego mówić księciu Traskowi – zganiła ją lady Valerie. – Kiedy Wasza Wysokość przebywa poza swoimi

domenami, musi zachować incognito. A teraz Wasza Wysokość pójdzie z ministrem sypialni. Minister edukacji czeka na
audiencję.

– Arytmetyka, założę się. Do zobaczenia, książę Trasku. Mam nadzieję, że jeszcze cię zobaczę. Pożegnaj się, Mopsy.
Dziewczynka odeszła z opiekunką, piesek spoglądał nad jej ramieniem.
– Przyszedłem tutaj, żeby w samotności rozkoszować się ogrodami – powiedział Trask – i stwierdziłem, że większą

przyjemność sprawia mi robienie tego w towarzystwie. Jeśli nie zakazują ci tego ministerialne obowiązki, czy zapewnisz mi
towarzystwo?

– Z przyjemnością, książę Trasku. Jej Wysokość będzie zajęta poważnymi sprawami stanu. Pierwiastki kwadratowe.

Widziałeś groty? Są na dole, tam.

*

Tego popołudnia zagadnął go jeden z dżentelmenów. Baron Cragdale będzie wdzięczny, jeśli książę Trask znajdzie czas na

prywatną rozmowę. Po kilku minutach baron Cragdale nagle stał się następcą tronu Edvardem.

– Książę Trasku, admirał Shefter mówi mi, że przeprowadziliście nieformalne rozmowy o współpracy przeciwko naszemu

wspólnemu wrogowi, Dunnanowi. Doskonale, macie moją aprobatę i aprobatę księcia Vandarvanta, premiera, i mogę dodać,
że również zacnego Mikhyla. Myślę jednak, że powinniśmy pójść dalej. Formalny traktat pomiędzy Tanit i Mardukiem obu
stronom przyniósłby korzyści.

– Pomyślę nad tym, książę Edvardzie. Ale proponujesz małżeństwo czy raczej przelotną znajomość? Minęło ledwie

pięćdziesiąt godzin, odkąd „Nemezis” weszła na waszą orbitę.

– Cóż, wiemy co nieco o tobie i twojej planecie. Mamy tu liczną kolonię gilgameszańską. Na Tanit też są obecni, prawda?

Wszyscy Gilgameszanie wiedzą to, co wie jeden z nich, a nasi współpracują z wywiadem marynarki wojennej.

I właśnie dlatego Dunnan nie prowadził interesów z Gilgameszanami. I właśnie o to chodziło Zasparowi Makannowi,

kiedy pomstował na gilgameszański spisek międzygwiezdny.

– Dostrzegam obustronne korzyści płynące z takiego układu. Popieram go z całego serca. Współpraca przeciwko

Dunnanowi, oczywiście, do tego wzajemne prawa handlowe na planetach handlowych partnera i bezpośredni handel pomiędzy
Mardukiem i Tanit. Beowulf i Amaterasu też w to wejdą. Czy ten pomysł ma również aprobatę premiera i króla?

– Zacny Mikhyl jest za, ale, jak zauważysz, istnieje różnica pomiędzy nim a królem. Król nie może się za niczym

opowiadać, dopóki Zgromadzenie albo kanclerz nie wyrażą zdania. Książę Vandarvant prywatnie popiera projekt, lecz jako
premier wstrzymuje się z wyrażeniem opinii. Musimy uzyskać poparcie Lojalistycznej Partii Korony, zanim będzie mógł zająć
jednoznaczne stanowisko.

– Baronie Cragdale, wypowiadam się jako baron Trask z Traskonu. Może opracujmy w ogólnym zarysie kształt tego

traktatu, a potem nieoficjalnie skonsultujemy się z paroma osobami, którym możesz ufać. Wtedy zobaczymy, co można zrobić w
sprawie przedstawienia projektu odpowiednim urzędnikom rządowym…

*

Tego wieczoru premier przybył do Cragdale, incognito, w towarzystwie kilku działaczy Lojalistycznej Partii Korony. W

zasadzie wszyscy opowiadali się za podpisaniem traktatu z Tanit, lecz z politycznego punktu widzenia mieli co do tego
wątpliwości. Nie przed wyborami, bo temat był zbyt kontrowersyjny. „Kontrowersyjny”, jak się wydawało, był na Marduku
najgorszym z najgorszych epitetów, jakimi można cokolwiek opatrzyć. To zrazi klasy pracujące; uznają, że zwiększony import
zagrozi stanowiskom pracy w tutejszym przemyśle. Jedne międzygwiezdne kompanie handlowe będą zadowolone z okazji
handlowania z planetami Tanit; inne będą oburzone, że statki Tanit zyskały dostęp do ich planet. Partia Zaspara Makanna już
wrzaskliwie protestowała przeciwko remontowi „Nemezis” w bazie Królewskiej Marynarki Wojennej.

I kilku profesorów przychylnych Makannowi wystosowało rezolucję wzywającą do postawienia przed sądem księcia

Bentrika oraz do przeprowadzeniu śledztwa w sprawie lojalności admirała Sheftera. Ktoś inny, prawdopodobnie jakiś

background image

pachołek Makanna, twierdził, że Bentrik sprzedał „Victrix” kosmicznym wikingom i że filmy z bitwy na Audhumli zostały
spreparowane w bazie księżycowej floty.

Admirał Shefter, kiedy Trask poleciał się z nim zobaczyć następnego dnia, pogardliwie zareagował na to ostatnie

twierdzenie.

– Nie zwracaj uwagi na te pierdoły, coś takiego wynika przed każdymi wyborami. Na tej planecie zawsze można bezkarnie

kopać Gilgameszan i siły zbrojne, bo ani jedni, ani drudzy nie mają prawa głosu i nie mogą się odwzajemnić. Cała sprawa
pójdzie w niepamięć na drugi dzień po wyborach. Zawsze tak jest.

– Oczywiście pod warunkiem, że Makann nie wygra – zaznaczył Trask.
– Nie ma znaczenia, kto wygra. Nikt sobie nie poradzi bez marynarki wojennej i wszyscy cholernie dobrze o tym wiedzą.
Trask zapytał, czy wywiad zdobył jakieś informacje.
– Nie o tym, skąd Dunnan wiedział, że „Victrix” została wysłana na Audhumlę – odparł Shefter. – Ta misja nie była tajna.

Mogło się o niej dowiedzieć co najmniej tysiąc osób, ode mnie samego w dół do pucybutów, gdy tylko padł rozkaz. Co zaś się
tyczy listy statków, którą mi dałeś, to tak. Jeden z nich regularnie przybywa na tę planetę, odleciał ledwie wczoraj rano.
„Rzetelny Horris”.

– Na Szatana, i nic nie zrobiliście?
– Nie wiedziałem, czy coś możemy zrobić. Tak, prowadziliśmy śledztwo, ale… Widzisz, statek zawinął tu po raz pierwszy

cztery lata temu, dowodzony przez jakiegoś neobarbarzyńcę, nie Gilgameszanina, niejakiego Horrisa Sasstroffa. Twierdził, że
pochodzi ze Skadi. Tubylcy mają tam kilka statków, jakieś sto lat temu mieściła się tam baza kosmicznych wikingów.
Naturalnie, statek nie miał papierów. Tramp handlujący wśród neobarbarzyńców. Mogą minąć lata, zanim trafisz na planetę,
gdzie ktokolwiek słyszał o papierach okrętowych. Statek był w kiepskim stanie, prawdopodobnie jakieś sto lat temu ktoś
wyrzucił go na złom na Skadi i tubylcy doprowadzili go do stanu względnej używalności. Zawinął tu dwa razy, jak wynika z
rejestrów, i za drugim razem już nie dał rady odlecieć. Ponieważ Sasstroff nie miał pieniędzy na remont i na uiszczenie opłat
postojowych w porcie kosmicznym, statek został zasekwestrowany i wystawiony na sprzedaż. Kupiła go jakaś dychawiczna
kompania handlowa i trochę podreperowała. Zbankrutowali jakiś rok temu i statek przeszedł w ręce innej małej spółki,
Gwiezdni Handlarze Sp. z o.o. Używali go do rutynowych lotów na Gimlego. Zdaje się, że działają legalnie, ale się im
przyglądamy. Szukamy też Sasstroffa, na razie bez skutku.

– Jeśli macie kogoś na Gimlim, możecie się dowiedzieć, czy ktoś coś wie o tym statku. Może się okazać, że wcale tam nie

latał.

– Możemy to sprawdzić – zgodził się Shefter. – Zaraz się tym zajmiemy.

*

Na drugi dzień rano po pierwszej rozmowie Traska z księciem Edvardem wszyscy w Cragdale wiedzieli o projektowanym

traktacie z Tanit. Królowa królewskiej sypialni, królewskiego pokoju zabaw i królewskiej łazienki upierała się, że jej
królestwo też powinno zawrzeć traktat z Tanit.

Trask zaczynał myśleć, że będzie to jedyny traktat, który podpisze na Marduku, i nękały go coraz większe wątpliwości.
– Uważasz, że to rozsądne? – zapytał lady Valerie Alvarath. Królowa trzech pokoi i jednego czteronogiego poddanego już

zarządziła, że lady Valerie będzie dziewczyną wikińskiego księcia na planecie Marduk. – Jeśli informacje wyciekną, ci
wariaci z Dobra Ludu błyskawicznie je podchwycą, przeinaczą i przedstawią jako dowód na istnienie jakiegoś groźnego
spisku.

– Uważam, że Jej Wysokość może podpisać traktat z księciem Traskiem – zadecydowała premier Jej Wysokości. – Ale

musi to pozostać w sekrecie.

– Jejku! – Myrna szeroko otworzyła oczy. – Prawdziwy tajny traktat, jak za czasów najbardziej niegodziwych władców

starej dyktatury! – Z entuzjazmem przytuliła swojego poddanego. – Założę się, że nawet dziadek nie ma tajnych traktatów!

*

W ciągu paru dni wszyscy na Marduku wiedzieli, że rząd rozpatruje zawarcie traktatu z Tanit. Jeśli ktoś nie wiedział, to nie

z winy partii Zaspara Makanna, który miał do dyspozycji niepokojąco wielką liczbą stacji telewizyjnych. Zalewał eter
koszmarnymi historiami o zbrodniach kosmicznych wikingów i oskarżeniami pod adresem wygodnie nie podawanych z
nazwiska zdrajców w otoczeniu króla i następcy tronu, gotowych sprzedać Marduka i rzucić go na pastwę grabieży. Źródłem
przecieku najwyraźniej nie było Cragdale, bo powszechnie uważano, że Trask wciąż przebywa w pałacu królewskim w

background image

Malvertonie. Przynajmniej tam makanniści urządzali demonstracje przeciwko niemu.

Trask oglądał taką demonstrację na ekranach; odbiornik zainstalowano na jednym lądowisk pałacu, z widokiem na

otaczające go rozległe parki. Zbity tłum parł w kierunku kordonu policji. Front tłumu wyglądał jak szachownica – czworoboki
w cywilnych ubraniach sąsiadowały z czworobokami Straży Ludowej Zaspara Makanna w dziwnie kobiecych uniformach.
Nad głowami ludzi unosiły się małe antygrawitacyjne platformy z zamontowanymi megafonami, które ryczały:

KOSMICZ-NY WI-KING – DO DO-MU!

KOSMICZ-NY WI-KING – DO DO-MU!

Policjanci stali bez ruchu w paradnej postawie spocznij. Tłum podsuwał bliżej. W odległości pięćdziesięciu jardów od

kordonu czworoboki Straży runęły do przodu i utworzyły głęboki na sześć rzędów szereg wzdłuż całego frontu. W tym samym
czasie tylne formacje odepchnęły na bok zwyczajnych demonstrantów i zajęły ich miejsce. Trask nienawidził ich coraz
bardziej, z sekundy na sekundę, musiał jednak pochwalić sprawność i zdyscyplinowanie, z jakimi przeprowadzono manewr.
Zastanawiał się, jak długo ćwiczyli tę taktykę. Nie zatrzymując się, szeregi Straży maszerowały w stronę policjantów, którzy
teraz przyjęli postawy bojowe.

KOSMICZ-NY WI-KING – DO DO-MU!

KOSMICZ-NY WI-KING – DO DO-MU!

– Strzelać! – usłyszał własny wrzask. – Nie pozwólcie im podejść bliżej! Strzelać!
Nie mieli z czego strzelać, mieli tylko pałki, broń nie lepszą niż guzowate laski Straży Ludowej. Po krótkiej wymianie

ciosów po prostu zniknęli, a bojówkarze Makanna kontynuowali marsz.

Niedługo później nastąpił koniec. Bramy pałacu były zamknięte, tłum wyległ zza pleców Straży Ludowej, przypuścił na nie

szturm i stanął. Megafony ryczały, powtarzając swoją mantrę.

– Ci policjanci zostali zamordowani – powiedział Trask. – Zamordowani przez człowieka, który rozkazał im tam wyjść

bez broni.

– To hrabia Naydnayr, minister bezpieczeństwa – powiedział ktoś.
– W takim razie jego za to powieście.
– Co innego ty byś zrobił? – zapytał następca tronu, książę Edvard.
– Wysłał jakieś pięćdziesiąt wozów bojowych. Wytyczył linię, której nie wolno przekroczyć pod karą śmierci, i otworzył

ogień z karabinów maszynowych, gdyby ktoś to zrobił. Strzelałbym, dopóki niedobitki nie uciekną. Potem rozesłałbym wozy
bojowe po mieście i kazał strzelać do każdego, kto nosi mundur Straży Ludowej. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Partia
Dobra Ludu odeszłaby w niebyt razem z Zasparem Makannem.

Rysy zastępcy tronu stężały.
– Może tak załatwiacie sprawy w Światach Miecza, książę Trasku. Tutaj na Marduku postępujemy inaczej. Nasz rząd nie

zamierza przelewać krwi swojego ludu.

Trask miał na końcu języka ripostę, że skończy się tym, iż lud przeleje ich krew. Zamiast tego powiedział cicho:
– Przepraszam, książę Edvardzie. Macie tu na Marduku cudowną cywilizację. Można by prawie zrobić z niej coś dobrego.

Ale teraz jest już za późno. Rozwarliście bramy, barbarzyńcy są w mieście.

background image

XXIII

Kolorowe turbulencje spłowiały, ustępując szarości hiperprzestrzeni; pięćset godzin do Tanit. Guatt Kirbey zabezpieczał
pulpit sterowania, szczęśliwy, że może wrócić do swojej muzyki. Vann Larch wróci do swoich obrazów i pędzli, a Alvyn
Karffard do modelu, który zostawił nieukończony, kiedy „Nemezis” wyszła ze skoku z Audhumli.

Trask poszedł do katalogu biblioteki i wystukał hasło „Historia staroterrańska”. Znalazł mnóstwo pozycji, dzięki

Harkamanowi. Potem wpisał „Hitler, Adolf”. Harkaman miał rację; wszystko, co mogło się zdarzyć w ludzkim
społeczeństwie, już się kiedyś zdarzyło, w takiej czy innej formie, gdzieś i w jakimś czasie. Hitler mu pomoże zrozumieć
Zaspara Makanna.

Gdy statek wynurzył się z hiperprzestrzeni, z żółtym słońcem Tanit pośrodku ekranu, wiele już wiedział o Hitlerze, czasem

zwanego Schicklgruberem, i ze smutkiem rozmyślał, jak zgasną światła cywilizacji na Marduku.

Poza „Lamią”, ogołoconą z dillinghamów i zapchaną ciężkim uzbrojeniem i instrumentami detekcji, patrol okołoplanetarny

pełnił „Bicz Kosmosu” wraz z „Królową Flavią”. Na orbicie tuż nad atmosferą unosiło się kilka innych statków:
gilgameszanin, jeden z frachtowców linii Gram-Tanit, dwóch kosmicznych wikingów – wolnych strzelców i jakiś nowy
nieznajomy statek. Kiedy Trask zapytał bazę księżycową, kto zacz, powiedziano mu, że to „Bogini Słońca” z Amaterasu. W
ciągu roku sprawili się lepiej niż przypuszczał. Otto Harkaman zabrał „Korysandę”, żeby najeżdżać i odwiedzać planety
handlowe.

Trask zastał w Rivingtonie swojego kuzyna Nikkolaya. Kiedy zapytał go o Traskon, Nikkolay zaklął.
– Nic nie wiem o Traskonie. Już nie mam nic wspólnego z Traskonem. Traskon jest teraz prywatną własnością naszej

wielce umiłowanej królowej Evity. Traskowie mają dziś na Gramie tyle ziemi, że nie wystarczy im nawet na rodzinny
cmentarz. Widzisz, do czego doprowadziłeś? – dodał z goryczą.

– Nie musisz ciągle do tego wracać, Nikkolayu. Gdybym został na Gramie, pomógłbym Angusowi objąć tron i w końcu

wyszłoby na to samo.

– Mogłoby być zupełnie inaczej. Mógłbyś sprowadzić swoje statki i ludzi z powrotem na Grama i sam zasiąść na tronie.
– Nie, nigdy nie wrócę na Grama. Teraz Tanit jest moją planetą. Ale wypowiem posłuszeństwo Angusowi. Równie dobrze

mogę handlować na Morglayu, Joyeuse albo Flambergu.

– Nie będziesz musiał, możesz handlować z Newhaven i Bigglersportem. Hrabia Lionel i książę Joris sprzeciwiają się

Angusowi. Odmówili dostarczania mu ludzi, wypędzili jego poborców podatkowych, tych, których nie powiesili, i budują
własne statki. Angus też buduje statki. Nie wiem, czy zamierza ich użyć do walki z Bigglersportem i Newhaven, czy
zaatakować ciebie, ale dojdzie do wojny przed końcem przyszłego roku.

„Dobra Nadzieja” i „Weronika”, jak Trask dowiedział się, wróciły na Grama. Dowodzili nimi ludzie, którzy ostatnio

weszli w łaski na dworze króla Angusa. „Czarna Gwiazda” i „Królowa Flavia” – której kapitan pogardliwie zignorował
rozkaz z Grama, żeby ją przechrzcić na „Królową Evitę” – pozostały. Były jego statkami, nie króla Angusa. Kapitan obecnego
na orbicie statku handlowego z Wardshaven odmówił zabrania ładunku do Newhaven, gdyż został wynajęty przez króla Angusa
i nie chciał przyjmować rozkazów od nikogo innego.

– W porządku – powiedział mu Trask. – To twoja ostatnia podróż na Tanit. Jeśli sprowadzisz tu statek wyczarterowany

przez Angusa, to go zestrzelimy.

Potem kazał odkurzyć regalia, które miał na sobie podczas ostatniego audiowizuala nagrywanego dla Angusa. Z początku

miał zamiar ogłosić się królem Tanit. Lord Valpry, baron Rathmore i jego kuzyn wybili mu to z głowy.

– Pozostań księciem Tanit – powiedział Valpry. – Tytuł nijak nie wpływa na zakres twojej władzy, a jeśli wysuniesz

roszczenia do tronu Grama, ktoś może powiedzieć, że jesteś obcym królem próbującym zaanektować planetę.

Trask wcale nie miał zamiaru robić niczego takiego, ale Valpry doradzał mu z całą powagą.
Tak więc zasiadł na tronie jako suwerenny książę Tanit i wypowiedział poddaństwo „Angusowi, diukowi Wardshaven,

samozwańczemu królowi Grama”. Wysłali nagranie na skądinąd pustym frachtowcu. Druga kopia poleciała do hrabiego
Newhaven wraz z ładunkiem na „Bogini Słońca”, pierwszym nienależącym do kosmicznych wikingów statkiem wysłanym na
Grama ze Starej Federacji.

*

background image

Siedemset pięćdziesiąt godzin po powrocie „Nemezis”, „Korysanda” wyszła ze swojego ostatniego mikroskoku. Harkaman

natychmiast się dowiedział o bitwie o Audhumlę oraz o zniszczeniu „Jo-Jo” i „Enterprise’a”. Sam zameldował o udanej
wyprawie grabieżczej, z której przywiózł bogate łupy. Dziwnie różnorodne łupy, co dało się zauważyć, kiedy je zaczął
wymieniać.

– Dlaczego nie? – odparł. – Łupy z drugiej ręki. Najechałem dla nich Dragona.
Dragon był planetą kosmicznych wikingów, okupowaną przez niejakiego Fedriga Barragona. Tamtejsza baza służyła wielu

statkom, łącznie z kilkoma dowodzonymi przez jego bękarcich synów.

– Statki Barragona napadły na jedną z naszych planet – wyjaśnił Harkaman. – Ganapati. Złupili kilka miast, jedno

zniszczyli, zabili wielu tubylców. Dowiedziałem się o tym od kapitana Ravalla z „Czarnej Gwiazdy”, który niedawno przybył
z Ganapatiego. Beowulf leżał praktycznie po drodze, więc tam zawinęliśmy i znaleźliśmy gotową do lotu „Zmorę Grendela”. –
„Zmora Grendela” była drugim beowulfiańskim statkiem, siostrzaną jednostką „Daru Wikinga”. – Dołączyła do nas i we trójkę
polecieliśmy na Dragona. Rozwaliliśmy jeden statek, drugi uszkodziliśmy i złupiliśmy bazę Barragona. Jest tam kolonia
Gilgameszan, ich nie ruszyliśmy. Powiedzą innym, co zrobiliśmy i dlaczego.

– To powinno dać do myślenia księciu Viktorowi z Xochitl – skomentował Trask. – Gdzie są teraz inne statki?
– „Zmora Grendela” wraca na Beowulfa, po drodze wstąpi na Amaterasu, żeby trochę pohandlować. „Czarna Gwiazda”

poleciała na Xochitl. To tylko przyjacielska wizyta, wpadną przywitać się z księciem Viktorem w twoim imieniu. Ravallo ma
mnóstwo audiowizuali z operacji na Dragonie. Potem poleci na Dżaganata, złożyć wizytę Nikky’emu Grathamowi.

*

Harkaman pochwalił podejście Traska i jego decyzje związane z królem Angusem.
– Ostatecznie nie musimy prowadzić interesów ze Światami Miecza. Mamy własny przemysł, możemy produkować to,

czego nam potrzeba, i handlować z Boewulfem i Amaterasu, a także z Xochitl, Dżaganatem i Hot, jeśli zdołamy z nimi zawrzeć
jakiegoś rodzaju porozumienie. Wszyscy się zgadzają, żeby zostawiać w spokoju planety handlowe innych. Wielka szkoda, że
ci się nie udało dość do porozumienia z Mardukiem. – Przez parę sekund Harkaman dumał nad tym z żalem, potem wzruszył
ramionami. – Nasze wnuki, jeśli będą, prawdopodobnie najadą Marduka.

– Tak sądzisz?
– A ty nie? Byłaś tam i widziałeś, co się dzieje. Barbarzyńcy powstają, mają przywódcę, jednoczą się. Barbarzyństwo leży

u podstaw każdego społeczeństwa. Wszędzie są ludzie, którzy nie rozumieją cywilizacji i którzy nie umieliby jej docenić,
gdyby ją zrozumieli. Pasażerowie na gapę. Ludzie, którzy niczego nie tworzą i nie uznają wartości tego, co inni dla nich
stworzyli; którzy myślą, że cywilizacja jest czymś, co po prostu istnieje i że wystarczy cieszyć się tym, co potrafią zrozumieć:
luksusami, wysokim poziomem życia i łatwą pracą za wysoką pensję. Obowiązki? Fuj! Od czego mają rząd?

Trask pokiwał głową.
– A teraz gapowicze doszli do przekonania, że wiedzą więcej o statku niż ludzie, którzy go zaprojektowali, i dlatego

zamierzają zająć miejsce u steru. Zaspar Makann im mówi, że mogą to zrobić, i jest ich przywódcą. – Nalał sobie drinka z
karafki, która została złupiona na Puszanie; była to planeta, gdzie cztery wieki temu obalono republikę na rzecz dyktatury,
później dyktatura planetarna rozpadła się na tuzin dyktatur regionalnych, a obecnie tubylcy zajmowali się uprawą roli,
hodowlą i rękodzielnictwem. – A jednak czegoś nie rozumiem. W drodze do domu czytałem o Hitlerze. Nie byłbym
zaskoczony, gdyby Zaspar Makann też o nim czytał, bo stosuje wszystkie jego sztuczki. Ale Hitler doszedł do władzy w kraju
zubożonym przez klęskę militarną. Marduk nie prowadził wojny od prawie dwóch pokoleń, a i wtedy była to tylko farsa.

– To nie wojna doprowadziła Hitlera do władzy. Klasa rządząca państwa, czyli ludzie stanowiący jego siłę napędową,

została zdyskredytowana. Biedota, barbarzyńcy domowego chowu, nie miały nikogo, kto przyjąłby za nie odpowiedzialność.
Na Marduku mają klasę rządzącą, która sama się dyskredytuje. Klasę rządzącą, która się wstydzi swoich przywilejów i
wymiguje od swoich obowiązków. Klasę rządzącą, która doszła do przekonania, że masy są zadowolone, a w oczywisty
sposób nie są. Klasę rządzącą, która się wzbrania przed użyciem siły dla zachowania swojej pozycji. Co więcej, mają
demokrację i pozwalają wrogom demokracji chronić się za prawami, które stoją na jej straży.

– W Światach Miecza nie mamy takiej demokracji, jeśli to właściwe słowo – powiedział Trask. – Nasza klasa rządząca

nie wstydzi się swojej władzy, nasi ludzie nie są autostopowiczami i dopóki będą przyzwoicie traktowani, nie spróbują
sięgnąć po władzę. Ale i my nie radzimy sobie zbyt dobrze.

Wojna dynastyczna na Morglayu sprzed paru stuleci wciąż tliła się i dymiła. Na Durendalu trwała wojna Oskarsan-

Elmersan, w którą wtrącił się Flamberg i ostatnio Joyeuse. I sytuacja na Gramie szybko się zbliżała do osiągnięcia masy
krytycznej.

Harkaman pokiwał głową na znak, że się z nim zgadza.

background image

– Wiesz, dlaczego? Wśród nas to nasi władcy są barbarzyńcami. Ani jeden, Napolyon z Flamberga, Rodolf z Excalibura

czy Angus z mniej więcej połowy Grama nie jest oddany cywilizacji czy czemukolwiek innemu poza sobą, i to jest oznaką
barbarzyństwa.

– A czemu ty jesteś dodany, Otto?
– Tobie. Jesteś moim naczelnikiem. To kolejny znak barbarzyństwa.

*

Zanim Trask opuścił Marduka, admirał Shefter wysłał statek na Gimlego, żeby rozpytać o „Rzetelnego Horrisa”. Miała tam

zostać szalupa z kilkoma ludźmi, żeby przekazali wiadomości statkowi z Tanit. Trask wysłał „Bicz Kosmosu” z Boakem
Valkanhaynem.

Z Grama przyleciała „Błękitna Kometa” Lionela z Newshaven, przywożąc ładunek towarów. Kapitanowi zależało na

materiałach rozszczepialnych i gadolinie, bo hrabia Lionel budował kolejne statki. Krążyła pogłoska, że Omfray z Glaspyth
wysuwa roszczenia do tronu Grama, powołując się na prawa siostry swojej prababki, która wyszła za pradziadka diuka
Angusa. Roszczenia były zupełnie bezpodstawne, ale chodziły słuchy, że poprze je król Konrad z Hauteclere.

Baron Rathmore, lord Valpry, Lothar Ffayle i inni panowie z Grama natychmiast podnieśli krzyk, że Trask powinien wrócić

z flotą i zająć tron dla siebie. Harkaman, Valkanhayn, Karffard i inni kosmiczni wikingowie sprzeciwiali się temu z równą
zaciekłością. Harkaman wciąż pamiętał o stracie pierwszej „Korysandy” na Durendalu, a inni nie chcieli brać udziału w
sprzeczkach Świata Miecza. Znów zaczęli agitować, że Trask powinien się obwołać królem Tanit.

Odmówił jednym i drugim, co rozczarowało obie strony. I tak oto na Tanit w końcu zawitała polityka partyjna. Może było

to kolejnym kamieniem milowym postępu.

Podpisano traktat chepryjski pomiędzy książęcym państwem Tanit, Wspólnotą Beowulfa i Ligą Planetarną Amaterasu.

Mieszkańcy Chepriego wyrazili zgodę na zakładanie baz na ich planecie, dostarczenie siły roboczej i posyłanie uczniów do
szkół na wszystkich trzech planetach. Tanit, Beowulf i Amaterasu zobowiązały się do wspólnej obrony Chepriego, wolnego
handlu pomiędzy sobą i wzajemnym służeniu pomocą zbrojną. To rzeczywiście było kamieniem milowym postępu,
bezdyskusyjnie.

*

„Bicz Kosmosu” wrócił z Gimlego i Valkanhayn zameldował, że nikt na planecie nigdy nie widział ani nie słyszał o

„Rzetelnym Horrisie”. Znaleźli tam szalupę mardukańskiego statku, obsadzoną wyłącznie przez oficerów, niektórych z
wywiadu Królewskiej Marynarki Wojennej. Według nich śledztwo dotyczące poczynań tego statku utknęło w martwym
punkcie. Domniemani właściciele twierdzili, i mieli papiery na dowód, że wyczarterowali go prywatnemu kupcowi, on zaś
oznajmił, i miał papiery na dowód, że jest obywatelem Planetarnej Republiki Atona. Gdy tylko zaczęli go wypytywać, z
odsieczą ruszył atoński ambasador, który wystosował gwałtowny protest do mardukańskigo Ministerstwa Spraw
Zagranicznych. Partia Dobra Ludu natychmiast się rzuciła na ten incydent i napiętnowała śledztwo jako niczym nieuzasadnione
prześladowanie obywatela przyjaznego mocarstwa za namową skorumpowanych narzędzi gilgameszańskiego spisku
międzygwiezdnego.

– Więc tak się sprawy mają – dokończył Valhanhayn. – Wygląda na to, że zbliżają się wybory i boją się zrazić do siebie

każdego, kto ma prawo głosu. Dlatego marynarka porzuciła dochodzenie. Wszyscy na Marduku boją się tego Makanna.
Myślisz, że może być w jakiś sposób powiązany z Dunnanem?

– Ten pomysł przyszedł mi do głowy. Czy od czasu bitwy o Audhumlę doszło do kolejnych napaści na planety handlowe

Marduka?

– Tak. „Bolid” był na Audhumli jakiś czas temu. Były tam dwa mardukańskie statki. Podreperowali „Victrix” na tyle, że

mogła walczyć. Razem wyeliminowali „Bolid”.

Czas, jaki upłynął pomiędzy zniszczeniem „Enterprise’a” i „Jo-jo” a pojawieniem się ”Bolidu”, pozwolił im obliczyć

promień ograniczający wokół Audhumli. Wynosił siedemset lat świetlnych, co obejmowało również Tanit.

Dlatego Trask wyekspediował Harkamana w „Korysandzie” i Ravalla w „Czarnej Gwieździe”, żeby odwiedzili planety, z

którymi handlował Marduk. Mieli szukać statków Dunnana, wymieniając informacje z mardukańską Królewską Marynarką
Wojenną. Prawie od razu pożałował tej decyzji, bo następny gilgameszanin, który wszedł na orbitę Tanit, przywiózł wieści, że
książę Viktor gromadzi flotę na Xochitl. Trask wysłał ostrzeżenia na Amaterasu, Beowulfa i Chepriego.

Przybył statek z Bigglersportu, ciężko uzbrojony wyczarterowany frachtowiec. Kapitan zameldował, że na Gramie

background image

dochodzi do sporadycznych potyczek – ludzie buntują się przeciwko podatkom nałożonym przez króla Angusa,
niezidentyfikowani sprawcy napadają na posiadłości skonfiskowane rzekomym zdrajcom i przekazane Garvanowi Spassowi,
który został awansowany z barona na hrabiego. Rovard Grauffis zmarł, wszyscy mówili, że otruty albo przez Spassa, albo
królową Evitę, albo ich razem. Pomimo zagrożenia ze strony Xochitl, niektórzy magnaci z Wardshaven zaczęli przebąkiwać o
wysłaniu statków na Grama.

Mniej niż tysiąc godzin po odlocie gilgameszanina wrócił Ravallo w „Czarnej Gwieździe”.
– Poleciałem na Gimlego i nie spędziłem tam nawet pięćdziesięciu godzin, kiedy zjawił się okręt mardukańskiej floty.

Ucieszyli się na mój widok, bo to im oszczędziło wysyłania szalupy na Tanit. Mieli dla ciebie wiadomości i kilku pasażerów.

– Pasażerów?
– Tak. Sam zobaczysz, kim są i skąd pochodzą. I nie pozwól, żeby zobaczył ich ktoś z bokobrodami i w płaszczu zapiętym

na ostatni guzik – powiedział Ravallo. – Wszystko, co ci ludzie wiedzą, błyskawicznie rozchodzi się po całym wszechświecie.

*

„Czarna Gwiazda” przywiozła Lucile, księżną Bentrik, i jej syna, młodego hrabiego Ravary. Oboje zasiedli do kolacji

tylko z Traskiem i kapitanem Ravallem.

– Nie chciałam zostawiać męża, nie chciałam tu przybywać i ci się narzucać, książę Trasku – zaczęła księżna – ale on

nalegał. Spędziliśmy całą podróż na Gimlego ukryci w kwaterach kapitana i tylko kilku oficerów wiedziało, że jesteśmy na
pokładzie.

– Makann wygrał wybory, prawda? – zapytał Trask. – I książę Bentrik nie chce ryzykować, że staniecie się zakładnikami?
– Zgadza się. W zasadzie Makann nie wygrał, choć na jedno wychodzi. Nikt nie ma większości w Izbie Reprezentantów,

ale utworzył koalicję z kilkoma frakcjami i ze wstydem powiem, że teraz go popiera wielu członków Lojalistycznej Partii
Korony. Ukuli jakąś niedorzeczną frazę o „fali przyszłości”, cokolwiek to oznacza.

– Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich – wtrącił hrabia Ravary.
– Mój syn jest trochę zgorzkniały – powiedziała księżna Bentrik. – Ja też muszę się przyznać do odrobiny goryczy.
– Tyle, jeśli chodzi o reprezentantów – powiedział Trask. – A co z resztą rządu?
– Dzięki poparciu frakcji i byłych lojalistów makanniści mają większość miejsc w Izbie Delegatów. Miesiąc temu

większość delegatów z oburzeniem zaprzeczała jakimkolwiek powiązaniom z Makannem, ale stu ze stu dwudziestu jest jego
stronnikami. Makann oczywiście został kanclerzem.

– A kto jest premierem? – zapytał. – Andray Dunnan?
Przez chwilę miała zakłopotaną minę.
– Nie – odparła. – Premierem jest następca tronu, książę Edvard. Nie, baron Cragdale. To nie jest tytuł królewski, więc

przy odrobinie gimnastyki umysłowej mogę udawać, że Edvard nie piastuje stanowiska jako członek rodziny królewskiej.

– Jeśli możesz… – zaczął chłopiec.
– Stevenie! Zakazałam ci mówić o… o baronie Cragdale. Wierzy, bardzo szczerze, że wybory były wyrazem woli ludu i że

ma obowiązek się do niej dostosować.

Trask żałował, że nie ma z nimi Otta Harkamana. Prawdopodobnie mógłby wymienić, bez robienia przerwy dla

zaczerpnięcia oddechu, sto wielkich państw, które legły w gruzach, ponieważ ich władcy uznali, że powinni się kłaniać
zamiast władać, i nie mogli się zmusić do przelania krwi swoich poddanych. Edvard byłby idealnym, godnym podziwu
baronem w jakimś małym kraju. Jako premier na Marduku był kompletnie beznadziejny.

Trask zapytał, czy Straż Ludowa już wyciągnęła pistolety spod łóżka i zaczęła je nosić publicznie.
– Owszem. Miałeś rację, wszyscy są uzbrojeni. Mają nie tylko broń ręczną, także wozy bojowe i broń ciężką. Zaraz po

utworzeniu nowego rządu uzyskali status elementu Planetarnych Sił Zbrojnych. Zajęli wszystkie posterunki policji na planecie.

– A król?
– Jakoś się trzyma. Wzrusza ramionami i mówi: „Ja tu tylko panuję”. Co innego może zrobić? Od trzystu lat redukujemy i

osłabiamy władzę królewską.

– Co robi książę Bentrik i dlaczego się boi, że oboje zastaniecie wzięci jako zakładnicy?
– Zamierza walczyć – odparła. – Nie pytaj mnie, jak ani czym. Może partyzantka w górach. Nie wiem. Ale jeśli nie zdoła

ich pokonać, to na pewno do nich nie dołączy. Chciałam z nim zostać i służyć pomocą. Odparł, że najlepiej mu pomogę, jeśli
zabiorę Stevena tam, gdzie nie będzie się musiał o nas martwić.

– Chciałem zostać – odezwał się chłopiec. – Mógłbym walczyć u jego boku. Ale powiedział, że mam się opiekować

mamą. I że gdyby zginął, muszę mieć możliwość go pomścić.

– Wysławiasz się jak mieszkaniec Świata Miecza, już ci to kiedyś mówiłem. – Po chwili wahania Trask zwrócił się do

background image

księżnej Bentrik. – Jak się ma mała księżniczka Myrna? – Siląc się na lekki ton, dodał: – I lady Valerie?

Valerie wydawała się taka prawdziwa i obecna ze swoimi błękitnymi oczami i włosami czarnymi jak kosmos,

prawdziwsza niż Elaine od lat.

– Są w Cragdale, tam będą bezpieczne. Mam nadzieję.

background image

XXIV

Próba ukrycia obecności żony księcia Bentrika i jej syna na Tanit wiązałaby się z doprowadzeniem środków ostrożności do
granic absurdu. Przyjęto, że wieści wyciekną na Marduka przez Gilgamesza, więc będą musiały pokonać odległość ponad
siedmiuset lat świetlnych do tego drugiego i prawie tysiąc stamtąd do pierwszego. Lepiej, żeby księżna Lucile cieszyła się
towarzystwem w Rivingtonie, jakie by ono nie było, i chociaż raz na jakiś czas uwalniała od niepokoju o męża. Zapewnienie
rozrywki dziesięcioletniemu – nie, miał prawie dwanaście lat, bo przecież minęło półtora roku, odkąd Trask opuścił Marduka
– hrabiemu Ravary było znacznie łatwiejsze. W końcu przebywał wśród prawdziwych kosmicznych wikingów na wikińskiej
planecie, próbował być wszędzie i zobaczyć wszytko na raz. Niewątpliwie fantazjował, że jest kosmicznym wikingiem i
wraca na Marduka z wielką armadą, żeby uratować swojego ojca i króla przed Zasparem Makannem.

Traskowi to odpowiadało, bo jako gospodarz pozostawiał wiele do życzenia. Jemu też nie brakowało zmartwień i

wszystkie one nosiły jedno imię: książę Viktor z Xochitl. Przewałkował z Manfredem Ravallem wszystko, co mógł mu
powiedzieć kapitan „Czarnej Gwiazdy”. Kiedyś rozmawiał z Viktorem; pan Xochitl był lodowato uprzejmy i pełen dystansu.
Jego podwładni okazywali jawną wrogość. Na orbicie albo w porcie kosmicznym Viktora poza gilgameszanami i
wędrownymi handlarzami było pięć statków, dwa z nich Viktora, i tuż przed odlotem „Czarnej Gwiazdy” przybył wielki
opancerzony frachtowiec z Hauteclere. W stoczniach i wokół portu kosmicznego panowała znaczna aktywność, jakby
przygotowywali coś na wielką skalę.

Xochitl leżała tysiąc lat świetlnych od Tanit. Trask natychmiast odrzucił pomysł przypuszczania ataku prewencyjnego, Jego

statki mogły dotrzeć na Xochitl i znaleźć ją bez obrony, a po powrocie zobaczyć, że Tanit została zdewastowana. Takie rzeczy
już się zdarzały w wojnach kosmicznych. Postanowił nie ruszać się z miejsca, obronić Tanit, kiedy Viktor zaatakuje, a później
przypuścić kontratak, jeśli w tym czasie zostaną mu jakieś statki. Książę Viktor prawdopodobnie rozumował w ten sam
sposób.

Trask nie miał czasu na myślenie o Andrayu Dunnanie. Pragnął, żeby Otto Harkaman też przestał o nim myśleć i sprowadził

„Korysandę” do domu. Potrzebował tego statku na Tanit, a także rozumu i odwagi jego dowódcy.

Z Xochitl dotarło więcej wieści – ze źródeł gilgameszańskich. Na planecie były tylko dwa statki, uzbrojone jednostki

handlowe. Książę Viktor wyruszył z pozostałymi jakieś dwa tysiące godzin przed tym, nim Trask otrzymał wiadomość. Było to
dwa razy więcej czasu niż potrzeba, żeby armada z Xochitl dotarła do Tanit. Victor nie poleciał na Beowulfa – tylko
sześćdziesiąt pięć godzin dzieliło go od Tanit, więc usłyszeliby o nim dawno temu. Ani na Amaterasu, ani na Chepriego. Ile
miał statków? Nie wiadomo. Nie mniej niż pięć, a możliwe, że więcej. Mógł zakraść się do układu Tanit i ukryć swoje statki
na którejś z zewnętrznych niezamieszkanych planet. Trask wysłał Valkanhayna i Ravalla, żeby to sprawdzili. Po powrocie
zameldowali, że nikogo nie znaleźli. Dobre i tyle; przynajmniej Viktor z Xochitl nie koczował w ich własnym układzie,
czekając na stosowną chwilę do ataku.

Ale gdzieś był i knuł, i nie było możliwości przewidzieć, kiedy jego statki pojawią się na Tanit. Pozostawało im tylko

czekać. Trask był pewien, że kiedy Victor wynurzy się z hiperprzestrzeni, trafi w poważne kłopoty. Sam miał „Nemezis”,
„Bicz Kosmosu”, „Czarną Gwiazdę” i „Królową Flavię”, porządnie wyremontowaną „Lamię” i kilka statków niezależnych
kosmicznych wikingów, wśród nich „Cholerstwo” swojego przyjaciela Rogera-fan-Morvilla Esthersana, który zgłosił się na
ochotnika, że zostanie i pomoże w obronie. Oczywiście nie kierował nim czysty altruizm. Jeśli Viktor zaatakuje i jego flota
zostanie wysłana do em-ce-kwadratu, Xochitl nie będzie miała praktycznie żadnej ochrony, a na Xochitl jest dość łupów, żeby
każdy mógł zapełnić ładownie swojego statku. Oczywiście każdy, kto będzie miał statek, kiedy bitwa o Tanit się skończy.

Trask wyraził skruchę w rozmowie z księżną Bentrik.
– Przykro mi, że wskoczyłaś z patelni Zaspara Makanna prosto w ogień księcia Viktora – zaczął.
Zaśmiała się na te słowa.
– Zaryzykuję w ogniu. Widzę tu wielu dobrych strażaków. Jeśli dojdzie do bitwy, dopilnujesz, żeby Steven był w

bezpiecznym miejscu, prawda?

– Podczas ataku kosmicznego nie ma bezpiecznych miejsc. Zatrzymam go przy sobie.
Młody hrabia Ravary chciał wiedzieć, na którym statku będzie służyć, gdy dojdzie do ataku.
– Cóż, na żadnym, hrabio. Będziesz w moim sztabie.

background image

*

Dwa dni później „Korysanda” wyszła z hiperprzestrzeni. Harkaman nie chciał mówić wprost na ekranie. Trask wziął

lądownik i poleciał na spotkanie statku.

– Marduk nas nie lubi, ani trochę – powiedział mu Harkaman. – Mają statki na wszystkich swoich planetach handlowych z

rozkazem strzelania do każdego, powtarzam, do każdego statku wikińskiego, łącznie ze statkami samozwańczego księcia Tanit.
Wiem to od kapitana Garravaya z „Vindexa”. Po zakończeniu rozmowy odegraliśmy ładne małe przedstawienie, żeby miał co
sfilmować. Nie sądzę, żeby ktoś się dopatrzył oszustwa.

– Te rozkazy pochodzą od Makanna?
– Od admirała dowodzącego. Nie jest nim twój przyjaciel Shefter. Shefter odszedł w stan spoczynku z powodu: złego

stanu zdrowia. Obecnie przebywa w szpitalu.

– A gdzie jest książę Bentrik?
– Nikt nie wie. Wysunięto przeciwko niemu oskarżenie o zdradę stanu i po prostu zniknął. Zszedł do podziemia, a może

został potajemnie aresztowany i stracony; możesz wybierać.

Trask się zastanawiał, co powie księżnej Lucile i hrabiemu Stevenowi.
– Mają statki na wszystkich planetach, z którymi handlują. Jest ich czternaście. Nie rozesłali ich po to, żeby złapać

Dunnana. Zrobili to, żeby rozproszyć flotę. Nie ufają flocie. Książę Edvard wciąż jest premierem?

– Tak, według ostatnich informacji Garravaya. Wydaje się, że Makann postępuję zgodnie z prawem, poza wcieleniem

swojej Straży Ludowej do sił zbrojnych. Zapewnia o swoim oddaniu królowi za każdym razem, gdy otwiera usta.

– Ciekawe, kiedy zapłoną ognie.
– Co? A tak, czytałeś o Hitlerze. Tego nie wiem. Prawdopodobnie to już się dzieje.
Trask powiedział księżnej Lucile, że jej mąż musiał się ukryć; nie miał pewności, czy przyniosło jej to ulgę, czy dodało

zmartwień. Mały hrabia był pewien, że jego tata robi coś wysoce romantycznego i heroicznego.

Po upływie kolejnego tysiąca godzin kilku ochotników znudziło się czekaniem i odleciało. Z Beowulfa przybył „Dar

Wikinga” i po rozładunku wszedł na orbitę, żeby dołączyć do patrolu. Gilgameszanin z Amaterasu zameldował, że tam panuje
spokój. Gdy tylko kapitan sprzedał ładunek, tylko trochę się targując, natychmiast wystartował. Jego zachowanie przekonało
wszystkich, że atak jest kwestią godzin.

Atak nie nastąpił.

*

Minęły trzy tysiące godzin od czasu, kiedy na Tanit dotarło pierwsze ostrzeżenie, co łącznie dawało pięć tysięcy, odkąd

statki Viktora opuściły Xochitl. Ale byli tacy, wśród nich Boake Valkanhayn, którzy zaczęli wątpić, czy rzeczywiście to
zrobiły.

– Cała sprawa to tylko jedno wielkie gilgameszańskie kłamstwo – oznajmił. – Ktoś im zapłacił, Nikky Gratham albo

Everrardowie, a może sam Viktor, żeby nam je wcisnęli, by uwiązać tutaj nasze statki. A może wymyślili je sami
Gilgameszanie, żeby mogli narobić bałaganu na naszych planetach handlowych.

– Polećmy do nich i rozwalmy całą tę zgraję – podjął ktoś inny. – Jeśli jeden z nich maczał w tym palce, to wszyscy są

winni.

– Do Niflheimu z tym, lećmy na Xochitl – zaproponował Manfred Ravallo. – Mamy dość statków, żeby ich pobić na Tanit,

mamy dość, żeby dać im w kość na ich własnej planecie.

Traskowi udało się wybić im z głowy obydwa pomysły – swoją drogą, kim był, suwerennym księciem Tanit, królem

Marduka bez władzy czy tylko wodzem niezdyscyplinowanej bandy barbarzyńców? Jeden z niezależnych obraził się i odleciał.
Następnego dnia przybyło dwóch innych, załadowanych łupami z napaści na Bragiego, i postanowiło zostać na jakiś czas, żeby
zobaczyć, co się stanie.

Cztery dni później zjawił się pięćsetstopowy jacht hiperprzestrzenny ze sztyletami i szewronami Bigglersportu na burcie.

Gdy tylko wyszedł z ostatniego mikroskoku, poprosił o kontakt ekranowy.

Trask nie znał człowieka na ekranie, ale Hugh Rathmnore mu powiedział, że to zaufany sekretarz diuka Jorisa.
– Książę Trasku, muszę jak najszybciej z tobą porozmawiać – zaczął, prawie połykając głoski. Bez względu na pilność

misji, mogłoby się wydawać, że w ciągu trwającej trzy tysiące podróży każdy do niej nabierze pewnego dystansu. – To sprawa
najwyższej wagi.

– Przecież ze mną rozmawiasz. Ten ekran jest względnie bezpieczny. I jeśli to sprawa najwyższej wagi, im szybciej mi o

niej powiesz…

background image

– Książę Trasku, musisz przybyć na Gram, z każdym człowiekiem i każdym statkiem, który masz pod komendą. Szatan tylko

wie, co się tam teraz dzieje, ale trzy tysiące godzin temu, kiedy diuk mnie wysłał, Omfray z Glaspyth lądował w Wardshaven.
Ma flotę złożoną z ośmiu statków, w które go wyposażył krewny jego żony, król Hauteclere. Dowodzi nimi wikiński kuzyn
króla Konrada, książę Xochitl.

Na twarzy mężczyzny odmalowało się bezbrzeżne zdumienie i Trask się zastanawiał nad jego przyczyną, dopóki sobie nie

uświadomił, że odchylił się na krześle i ryczy ze śmiechu. Zanim mógł przeprosić, jego rozmówca odzyskał głos.

– Wiem, książę Trasku, że nie masz powodu myśleć życzliwie o królu Angusie… o byłym królu Angusie, a może nawet o

świętej pamięci królu Angusie, jak się obawiam, ale morderca pokroju Omfraya z Glaspyth…

*

Wyjaśnienie komizmu sytuacji sekretarzowi diuka z Bigglersportu zabrało trochę czasu.
W Rivingtonie byli też inni, dla których nie od razu stało się to oczywiste. Zawodowi kosmiczni wikingowie, ludzie tacy

jak Valkanhayn, Ravallo i Alvyn Karffard, byli zdegustowani. Siedzieli w najwyższej gotowości bojowej przez wszystkie te
miesiące, a przecież mogli dawno temu lecieć na Xochitl i złupić planetę do czysta. Partia z Grama nie kryła oburzenia. Angus
z Wardshaven był zły, obciążony dziedziczną wadą Szalonego Barona Blackcliffe’a, słuchający podszeptów królowej Evity i
jej zachłannej rodziny, ale nawet on był lepszy niż Omfray z Glaspyth, morderczy zbir przez niektórych nazywany wręcz
diabłem wcielonym.

Obie partie oczywiście były przekonane, że obowiązkiem księcia jest opowiedzenie się po ich stronie. Pierwsi z uporem

powtarzali, że statki należy natychmiastowo wysłać na Xochitl, żeby zabrać stamtąd wszystko z wyjątkiem paru naturalnych
elementów powierzchni planety. Drudzy twierdzili, równie głośno i żarliwie, że wszyscy na Tanit, którzy mogą pociągnąć za
spust, powinni natychmiast ruszyć na krucjatę wyzwolenia Grama.

– Nie chcesz robić ani jednego, ani drugiego, prawda? – zapytał Harkaman Traska, gdy byli sami po drugim dniu

wrogości.

– Na Nifflheim, nie! Ten motłoch nie ma pojęcia, co się stanie, jeśli zaatakujemy Xochitl. Wiesz, co będzie? – Harkaman

milczał, czekając na ciąg dalszy. – W ciągu roku czterech czy pięciu drobnych właścicieli planet, jak Gratham i Everrandowie,
połączy siły przeciwko nam i razem przemienią Tanit w stos żużlu.

Harkaman pokiwał głową na znak, że się z nim zgadza.
– Po pierwszym ostrzeżeniu Viktor trzymał swoje statki z daleka od naszych planet. Jeśli teraz zaatakujemy Xochitl, bez

prowokacji, nikt nie będzie wiedział, czego się po nas spodziewać. Ludzie tacy jak Nikky Gratham, Tobbin z Nergala i
Everrandowie z Hot robią się nerwowi w obliczu nieprzewidywalnego zagrożenia, a kiedy robią się nerwowi, łatwo sięgają
po broń. – Powoli pyknął z fajki i dodał: – W takim razie wrócisz na Grama.

– Nie zrobię niczego takiego. Valkanhayn, Ravallo i pozostali się mylą, ale to wcale nie sprawia, że Valpry, Rathmore i

Ffayle mają rację. Słyszałeś, co mówiłem tym ludziom w domu Karvallów, w dzień naszego spotkania. I widziałeś, co się
działo na Gramie odkąd przylecieliśmy tutaj. Otto, nadciąga kres Światów Miecza, są już prawie na dnie. Cywilizacja żyje i
rozwija się tutaj, na Tanit. Chcę tu zostać i pomóc w jej rozwoju.

– Posłuchaj, Lucasie. Jesteś księciem Tanit, ja tylko admirałem, ale jedno ci powiem: będziesz musiał coś zrobić, w

przeciwnym razie ten cały twój układ rozleci się na kawałki. W obecnym stanie rzeczy możesz zaatakować Xochitl, a wtedy
zwolennicy powrotu na Gram odejdą, albo możesz zdecydować się na tę krucjatę przeciwko Omfrayowi z Glaspyth, a wtedy
odejdą zwolennicy napadu na Xochitl. Jeśli będziesz dłużej zwlekać z decyzją, nie będziesz miał żadnego wpływu na żadną ze
stron.

– Wtedy będzie po mnie. I za parę lat będzie po Tanit. – Trask wstał i zaczął krążyć po pokoju. – Cóż, nie napadnę na

Xochitl, już ci podałem powody, a ty przyznałeś mi rację. Nie chcę też tracić ludzi, statków i majątku Tanit w żadnej waśni
dynastycznej Świata Miecza. Wielki Szatanie, Otto, brałeś udział w wojnie na Durendalu. Na Gramie jest to samo i wojna
będzie się ciągnąć przez kolejne pół wieku.

– W takim razie co zrobisz?
– Przybyłem tu w poszukiwaniu Andraya Dunnana, prawda?
– Obawiam się, że Ravallo i Valpry, a może nawet Valkanhayn i Morland nie będą równie jak ty zainteresowani

Dunnanem.

– Wobec tego ja ich nim zainteresuję. Pamiętasz, że czytałem o Hitlerze podczas podróży z Marduka? Wcisnę im

wszystkim wielkie kłamstwo. Kłamstwo tak wielkie, że nikt się nie ośmieli nie dać mu wiary.

background image

XXV

– Myślicie, że bałem się Viktora z Xochitl? – zapytał Trask. – Pół tuzina statków? Z tym, co tu mamy, moglibyśmy z nich zrobić
nowy pas Van Allena wokół Tanit. Nasz prawdziwy wróg przebywa na Marduku, nie na Xochitl. Nazywa się Zaspar Makann.
Zaspar Makann zawarł przymierze z Andrayem Dunnanem, człowiekiem, na którego poszukiwanie wyruszyłem z Grama.
Jestem przekonany, że obecnie Dunnan przebywa na Marduku.

Delegacja, która przybyła z Grama na pokładzie jachtu diuka Bigglersportu, nie była pod wrażeniem. Marduk był dla nich

tylko nazwą, jedną z baśniowych cywilizowanych planet Starej Federacji, których żaden mieszkaniec Świata Miecza nigdy nie
widział. Zaspar Makann był czymś abstrakcyjnym. Co więcej, na Gramie tyle się wydarzyło od czasu morderstwa Elaine
Karvall i uprowadzania „Enterprise’a”, że kompletnie zapomnieli o Andrayu Dunnanie. To stawiało ich w niekorzystnej
sytuacji. Wszyscy ludzie, których próbowali przekonać, pięćdziesięciu członków nowej szlachty Tanit, mówili niezrozumiałym
dla nich językiem. Nie rozumieli samej propozycji, więc nawet nie mogli podać argumentów, dlaczego są jej przeciwni.

Paytrik Morland, który urodził się na Gramie i przemawiał za powrotem, żeby walczyć przeciwko Omfrayowi z Glaspyth i

jego poplecznikom, natychmiast się od nich odwrócił. Był na Marduku i wiedział, kim jest Zaspar Makann, zaprzyjaźnił się z
oficerami Królewskiej Marynarki Wojennej i był zszokowany, gdy usłyszał, że teraz są wrogami. Manfred Ravallo i Boake
Valkanhayn, należący do bardziej elokwentnego stronnictwa opowiadającego się na najazdem na Xochitl, podchwycili pomysł
Traska i wydawali się przekonani, że sami na niego wpadli. Valkanhayn był na Gimlim i rozmawiał z oficerami mardukańskiej
floty; Ravallo przywiózł księżną Bentrik na Tanit i podczas podróży wysłuchał jej opowieści. Zaczęli podawać argumenty na
poparcie tezy Traska. Oczywiście Dunnan i Makann są w zmowie. Kto dał Dunnanowi cynk, że „Victrix” będzie na Audhumli?
Makann, powiadomiony przez swoich szpiegów w marynarce. A co z „Rzetelnym Horrisem”? Czy Makann nie blokował
śledztwa w sprawie statku? Dlaczego admirał Shefter odszedł w stan spoczynku, gdy tylko Makann doszedł do władzy?

– Cóż, nic nie wiemy o tym Zasparze Makannie – zaczął zaufany sekretarz i rzecznik diuka Bigglersportu.
– Tak, nie wiecie – powiedział mu Otto Harkaman. – Dlatego proponuję zachować milczenie i słuchać, dopóki się czegoś

nie dowiecie.

– Ha, nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że Dunnan był na Marduku przez cały czas, kiedy go szukaliśmy –

odezwał się Valkanhayn.

To dało Traskowi do myślenia. Co zrobiłby Hitler, gdyby powiedział jedno ze swoich wielkich kłamstw, a potem

stwierdził, że staje się ono prawdą? Może Dunnan rzeczywiście jest na Marduku… Nie, nie mógłby ukryć pół tuzina statków
na cywilizowanej planecie. Nawet na dnie oceanu.

– Nie byłbym zaskoczony – zaczął Alvyn Karffard – gdyby się okazało, że Andray Dunnan jest Zasparem Makannem.

Wiem, że nie wygląda jak Dunnan, wszyscy widzieliśmy go na ekranie, ale przecież istnieje coś takiego jak chirurgia
plastyczna.

To uczyniło wielkie kłamstwo odrobinę zbyt wielkim. Zaspar Makann był sześć cali niższy niż Dunnan; są pewne rzeczy,

jakich nie jest w stanie dokonać żadna chirurgia plastyczna. Paytrik Morland, który znał Dunnana i widział Makanna na
ekranie, też powinien to wiedzieć, lecz albo o tym nie pomyślał, albo nie chciał podkopywać sprawy, którą akceptował z
całego serca.

– O ile wiem, jakieś pięć lat temu nikt nawet nie słyszał o Makannie. Mniej więcej w tym czasie Dunnan mógł przybyć na

Marduka – powiedział.

Po tych słowach wielki pokój, w którym rozmawiali, przemienił się w istną Wieżę Babel. Każdy próbował przekonać

każdego innego, że wiedział o tym od samego początku. Wtedy partia powrotu na Gram otrzymała swój coup-de-grace. Lothar
Ffayle, po którym emisariusze diuka Jorrisa spodziewali się najsilniejszego poparcia, zmienił front.

– Chcecie, żebyśmy porzucili planetę, którą stworzyliśmy od podstaw, poświęcony jej czas i zainwestowane pieniądze,

żeby wrócić na Grama i wybierać za was kasztany z ognia? Bodaj was gehenna! Zostajemy tutaj i będziemy bronić naszej
własnej planety. Jeśli jesteście mądrzy, zostaniecie z nami.

*

Delegacja z Bigglersportu wciąż przebywała na Tanit, próbując zwerbować najemników u króla Miasta Handlowego i

background image

targując się z Gilgameszaninem o przewóz na Grama, kiedy wielkie kłamstwo przemieniło się w coś na podobieństwo prawdy.

Posterunek obserwacyjny na księżycu Tanit wykrył wynurzenie dwadzieścia minut świetlnych na północ od planety. Pół

godziny później znowu, w odległości pięciu minut świetlnych, a potem trzeci raz, dwie sekundy świetlne. Obiekt, wychwycony
przez radar i mikropromień, został zidentyfikowany jako szalupa okrętowa. Trask się zastanawiał, czy coś nie zaszło na
Amaterasu albo Beowulfie – ktoś taki jak Gratham albo Everrardowie mógł wykorzystać mobilizację obronną na Tanit i
przypuścić atak. Potem przełączyli obraz z szalupy na jego ekran i zobaczył księcia Simona Bentrika.

– Cieszę się, że cię widzę! Twoja żona i syn są tutaj. Martwią się o ciebie, ale są bezpieczni i zdrowi. – Odwrócił się i

krzyknął, żeby ktoś znalazł młodego hrabiego z Ravary i kazał mu powiadomić matkę. – Jak się masz?

– Miałem złamaną nogę, kiedy opuściłem bazę księżycową, ale się zrosła po drodze – odparł Bentrik. – Mam na pokładzie

małą księżniczkę Myrnę. O ile mi wiadomo, jest teraz królową Marduka. – Lekko się zachłysnął. – Książę Trasku,
przebywamy jako żebracy. Błagamy o pomoc dla naszej planety.

– Przybywacie jako goście honorowi i uzyskacie całą pomoc, jakiej możemy wam udzielić. – Trask błogosławił strach

przed inwazją z Xochitl i wielkie kłamstwo, które szybko przestawało być kłamstwem. Tanit miała statki, ludzi i chęć do
działania. – Co się stało? Makann zdetronizował króla i przejął władzę?

Do tego doszło, powiedział mu Bentrik. Zaczęło się jeszcze przed wyborami. Straż Ludowa weszła w posiadanie broni,

którą jawnie i legalnie produkowano na Marduku do handlu z neobarbarzyńskimi planetami, a następnie ukradkiem
przerzucono do tajnych arsenałów Dobra Ludu. Część policji przeszła na stronę Makanna, resztę sterroryzowano i zmuszono
do bezczynności. Zamieszki wywołane w dzielnicach robotniczych wszystkich miast stały się pretekstem do dalszego terroru.
Wybory były farsą przekupstwa i zastraszania. Mimo wszytko partia Makanna nie zdołała uzyskać większości w Izbie
Reprezentantów i musiała sklecić podejrzaną koalicję w celu wybrania przychylnej Izby Delegatów.

– I oczywiście wybrali Makanna kanclerzem – powiedział Bentrik. – Wszyscy przywódcy opozycji w Izbie

Reprezentantów zostali aresztowani pod wszelkiego rodzaju niedorzecznymi zarzutami: przestępstwa seksualne, przyjmowanie
łapówek, branie pensji od zagranicznych mocarstw, żaden pretekst nie mógł być zbyt absurdalny. Potem przeforsowali prawo
upoważniające kanclerza do uzupełnienia wakatów w Izbie Reprezentantów przez mianowanie.

– Dlaczego następca tronu przyłożył do tego rękę?
– Miał nadzieję, że zdoła zyskać jakąś kontrolę. Rodzina królewska jest prawie świętym symbolem dla ludu. Nawet

Makann był zmuszony udawać lojalność wobec króla i następcy tronu…

– Edvard nie miał szans. Zagrał po myśli Makanna. Co się stało?
Następca tronu został zamordowany. Zabójca, nieznany mężczyzna, podobno Gilgameszanin, zginął na miejscu, zastrzelony

przez Straż Ludową strzegącą księcia Edvarda. Makann natychmiast zajął pałac królewski, żeby chronić króla, a Straż Ludowa
przystąpiła do masakry. Mardukańska armia planetarna przestała istnieć; Makann ogłosił, że uknuto wojskowy spisek
przeciwko królowi i rządowi. Rozproszone po całej planecie małe oddziały wojska zostały starte w ciągu dwóch nocy i
jednego dnia. Teraz Makann znów werbował, wyłącznie z Partii Dobra Ludu.

– Nie siedziałeś z założonymi rękami, prawda?
– Jasne, że nie – odparł Bentrik. – Parę lat temu nawet przez myśl by mi nie przeszło, że będę coś takiego robić.

Organizowałem konspirację buntowników w mardukańskiej Królewskiej Marynarce Wojennej. Po tym, jak admirał Shefter
został zmuszony do odejścia w stan spoczynku i zamknięty w zakładzie dla psychicznie chorych, zniknąłem i przemieniłem się
w cywilnego operatora dźwigu antygrawitacyjnego w stoczni marynarki Malverton. W końcu, kiedy zacząłem być podejrzany,
jeden z oficerów, później aresztowany i zamęczony na śmierć, zdołał mnie przeszmuglować na lichtugę do bazy księżycowej.
Byłem sanitariuszem w tamtejszym szpitalu. W dzień morderstwa następcy tronu wszczęliśmy bunt. Zabiliśmy wszystkich,
których podejrzewaliśmy, że są makannistami. Od tej pory baza księżycowa jest atakowana.

Coś się za nim poruszyło; Trask odwrócił głowę i zobaczył, że przyszła księżna Bentrik z synem. Wstał.
– Porozmawiamy o tym później. Są tu pewne osoby…
Zaprosił ich i wyszedł, wypraszając wszystkich innych z pokoju.

*

Wiadomości zdążyły się rozejść po całym Rivingtonie, a potem po Tanit, zanim jeszcze szalupa wylądowała. Tłum zebrał

się w porcie kosmicznym, patrząc, jak niewielki statek z herbem wyobrażającym koronowanego i siedzącego na planetarnym
tronie smoka opada na podpory. Reporterzy z serwisu informacyjnego Tanit rejestrowali wydarzenie. Trask zdołał się spotkać
z księciem Bentrikiem chwilę przed innymi i pośpiesznie wyszeptał:

– Rozmawiając z kimkolwiek, zawsze pamiętaj, że Andray Dunnan współpracuje z Zasparem Makannem i że gdy Makann

umocni swoją pozycję, wyśle ekspedycję przeciwko Tanit.

background image

– Do licha, skąd się tego dowiedziałeś? – zapytał Bentrik. – Od Gilgameszan?
Potem Harkaman, Rathmore, Valkanhayn, Lothar Ffayle i inni stłoczyli się za Traskiem, więcej ludzi wysiadło z szalupy, a

książę Bentrik próbował jednocześnie objąć żonę i syna.

– Książę Trasku.
Trask drgnął, słysząc głos, i spojrzał w głębokie niebieskie oczy pod czarnymi jak węgiel brwiami. Puls mu nagle

przyśpieszył i krzyknął:

– Valerie! – a potem: – Lady Alvarath, jestem ogromnie szczęśliwy, widząc cię tutaj. – Zobaczył, kto stoi obok niej, i

przysiadł na piętach. – I księżniczka Myrna. Witaj na Tanit, Wasza Wysokość!

Dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję.
– Książę Lucas! Tak się cieszę, że cię widzę. Zdarzyło się tyle strasznych rzeczy!
– Tutaj nie zdarzy się nic strasznego, księżniczko Myrno. Jesteś wśród przyjaciół, z którymi zawarłaś traktat. Pamiętasz?
Dziewczynka zaniosła się gorzkim płaczem.
– Wtedy byłam tylko królową na niby. Teraz wiem, co mieli na myśli mówiąc, co będzie, gdy dziadek i tatko przestaną być

królami. Tatko nawet nie został królem!

Coś dużego, ciepłego i miękkiego wepchnęło się pomiędzy nich, pies z długą jasną sierścią i oklapłymi uszami. W ciągu

półtora roku szczeniak zaskakująco urósł. Mopsy próbował polizać go po twarzy. Trask złapał go za obrożę i się wyprostował.

– Lady Valerie, zechcesz pójść z nami? – zapytał. – Zamierzam znaleźć kwatery dla księżniczki Myrny.

*

– Myrna jest księżniczką czy królową? – zapytał Trask.
Książę Bentrik pokręcił głową.
– Nie wiemy. Król żył, kiedy opuściliśmy bazę księżycową, ale było to pięćset godzin temu. Los jej matki też pozostaje

nieznany. Przebywała w pałacu w czasie morderstwa księcia Edvarda, ale nic więcej nam o niej nie wiadomo. Król kilka razy
wystąpił w telewizji, bezmyślnie powtarzając słowa Makanna. Poddawali go hipnozie. Prawdopodobnie to najłagodniejsza
rzecz ze wszystkich, jakie mu zrobili. Przemienili go w żywego trupa.

– A jak Myrna się dostała do bazy księżycowej?
– Dzięki lady Valerie, Sir Thomasowi Kobbly’emu i kapitanowi Rainerowi. Uzbroili służących w Cragdale w strzelby

myśliwskie i białą broń, wszystko co mogli znaleźć. Porwali jacht kosmiczny księcia Edvarda i odlecieli. Zostali ostrzelani
przez baterie naziemne i statki wokół bazy księżycowej. Przez okręty Królewskiej Marynarki Wojennej Marduka! – dodał
wściekle. Szalupa, w której przylecieli na Tanit, też została trafiona, gdy się przebijali przez blokadę. Na szczęście niewiele
razy, bo kapitan natychmiast wszedł w hiperprzestrzeń.

– Wysłali jacht na Gimlego – powiedział Bentrik. – Spróbują zebrać wszystkie jednostki floty, które nie przeszły na stronę

Makanna. Będą czekać na mój powrót. Jeśli nie wrócę za tysiąc pięćset godzin od opuszczenia bazy księżycowej, sami
zadecydują, co robić. Spodziewam się, że ruszą na Marduka i zaatakują.

– Ponad sześćdziesiąt dni – zauważył Otto Harkaman. – Strasznie dużo czasu. Mało prawdopodobne, że baza księżycowa

się utrzyma, nie przeciwko całej planecie.

– To potężna baza. Zbudowano ją czterysta lat temu, kiedy Marduk walczył z połączonymi siłami sześciu innych planet.

Raz prawie przez rok opierała się bezustannym atakom. Od tamtej pory wciąż ją umacniano.

– A czym ją atakują? – dociekał Harkaman.
– Sześć byłych okrętów Królewskiej Marynarki Wojennej, które przeszły na stronę Makanna. Cztery okręty tysiąc pięćset

stóp, tej samej klasy co „Victrix”, i dwa po dwa tysiące stóp. Następnie cztery statki Andraya Dunnana…

– Chcesz powiedzieć, że Dunnan naprawdę jest na Marduku?
– Sądziłem, że o tym wiedziałeś, i tylko się zastanawiałem, skąd. Tak, „Fortuna”, „Bolid” i dwa uzbrojone statki

handlowe, „Niezawodny” z Baldura i twój przyjaciel „Rzetelny Horris”.

– A zatem wcale nie wierzyłeś w to, że Dunnan jest na Marduku? – zapytał Boake Valkanhayn.
– Szczerze mówiąc, nie. Musiałem wymyślić jakąś historyjkę, żeby wybić ludziom z głowy pomysł krucjaty przeciwko

Omfrayowi z Glaspyth. – Trask nie wspomniał o uporze, z jakim Valkanhayn nalegał na ekspedycję grabieżczą na Xochitl. –
Teraz, gdy okazało się to prawdą, nie jestem zaskoczony. Dawno temu doszliśmy do wniosku, że Dunnan planuje napaść na
Marduka. Wygląda na to, że go nie docenialiśmy. Może on też czytał o Hitlerze. Wcale nie planował inwazji; planował
dokonanie podboju w jedyny sposób, w jaki można podbić wielką cywilizację – przez działalność wywrotową.

– Zgadza się – wtrącił Harkaman. – Pięć lat temu, kiedy Dunnan zaczął swoją operację, kim był ten Makann?
– Nikim – odparł Bentrik. – Pomylonym agitatorem w Drepplinie. Miał szajkę dorównujących mu pomyleńców, którzy

background image

spotykali się na zapleczu baru i mieli biuro w pudełku na cygara. Rok później roku miał rozliczne biura i wykupywał czas w
paru sieciach telewizyjnych. W następnym roku miał trzy własne stacje i przyciągał na wiece i zebrania tysiące ludzi. I tak
dalej, coraz wyżej.

– Tak. Dunnan go finansował i działał za jego plecami, tak samo jak Makann działał za plecami króla. I Dunnan każe go

zastrzelić, jak on kazał zastrzelić księcia Edvarda. Potem wykorzysta morderstwo jako pretekst do zlikwidowania jego
popleczników.

– I zawładnie Mardukiem. A mardukańska flota wojenna wyjdzie z hiperprzestrzeni na Tanit – dodał Valkanhayn. – Dlatego

musimy udać się na Marduka i uderzyć na niego teraz, gdy wciąż jest za słaby.

Nieliczni chcieli podobnie postąpić z Hitlerem na początku jego kariery, a liczni żałowali później, że tego nie zrobili.
– Na pewno możemy liczyć na „Nemezis”, „Korysandę” i „Bicz Kosmosu”? – zapytał Trask.
Harkaman i Valkanhayn potwierdzili. Valkanhayn był zdania, że „Dar Wikinga” z Beowulfa też do nich dołączy, a

Harkaman był prawie pewny „Czarnej Gwiazdy” i „Królowej Flavii”. Trask zwrócił się do Bentrika:

– Natychmiast wyślij szalupę na Gimlego, w ciągu godziny, jeśli to możliwe. Nie wiemy, ile tam będzie statków, ale nie

chcemy ich stracić w pojedynczych atakach. Powiedz każdemu, kto tam dowodzi, że statki z Tanit są w drodze, i żeby na nie
czekali.

Tysiąc pięćset godzin, minus pięćset na drogę Bentrika z Marduka. Trask nie miał czasu oceniać, ile godzin zajmie podróż

na Gimlego z innych mardukańskich planet handlowych, i nikt nie mógłby przewidzieć, ile statków zareaguje na wezwanie.

– Możemy mieć mało czasu na zebranie skutecznej floty, nawet gdy przestaniemy się sprzeczać. Spory – powiedział

Bentrikowi – nie są wyłącznie cechą demokracji.

*

W rzeczywistości nie było wiele sporów, a jeśli, to większość wśród Mardukanów. Książę Bentrik nalegał, żeby zabrać

następczynię tronu Myrnę. Dowodził, że król Mikhyl albo już nie żyje, albo przeszedł takie pranie mózgu, iż stał się
imbecylem; muszą mieć kogoś, kto zasiądzie na tronie. Lady Valerie Alvarath, Sir Thomas Kobbly, guwerner, i bona Margot
nie zgodzili się rozstać z dziewczynką. Książę Bentrik był równie stanowczy, choć z mniejszym powodzeniem, żeby jego żona
i syn zostali na Tanit. W końcu uzgodniono, że cała grupa mardukańska poleci na pokładzie „Nemezis”.

Przywódca delegacji z Bigglersportu wygłosił żarliwą przemowę o ruszaniu z pomocą obcym, podczas gdy ciemiężona

jest ich własne planeta. Wszyscy inni go zakrzyczeli i powiadomili, że Tanit będzie się bronić tam, gdzie powinna to robić
każda planeta – na cudzej ziemi. Kiedy delegaci z Bigglersportu wyszli ze spotkania, stwierdzili, że ich jacht został
zarekwirowany i wysłany na Amaterasu i Beowulfa po pomoc, że władze Rivingtonu przejęły pułk tubylczej piechoty wynajęty
od króla Miasta Handlowego, i że gilgameszański frachtowiec, który wyczarterowali, żeby przetransportować żołnierzy na
Grama, zabierze ich na Marduka.

Operacja miała przebiegać w dwóch etapach: pierwszy to przeprowadzana wyłącznie przez flotę akcja oswobodzenia

oblężonego księżyca Marduka, jeśli wciąż się trzymał, i zniszczenia statków Dunnana i Makanna, a drugi to walka naziemna
mająca na celu rozgromienie zwolenników Makanna i przywrócenie monarchii mardukańskiej. Wielu ludzi z Marduka będzie
zadowolonych z okazji rzucenia się na Makanna, kiedy dostaną broń i odpowiednie wsparcie. Niestety, broń służąca do walki
była praktycznie nieznana wśród Mardukan i nawet sportowa należała do rzadkości. Zgromadzono całą dostępną broń ręczną i
automatyczną, a także lekką artylerię i automatyczną.

Z Beowulfa przybyła „Zguba Grendela”, a z Amaterasu „Bogini Słońca”. Do ekspedycji dołączyły trzy statki niezależnych

kosmicznych wikingów, wciąż obecnych na orbicie Tanit. Na Marduku będą z nimi kłopoty, bo skupią się na grabieżach.
Zresztą, niech Mardukanie się o to martwią. Będą mogli uznać poniesione straty za część ceny za to, iż pozwolili Zasparowi
Makannowi dojść do władzy.

*

Szesnaście statków kosmicznych ustawiło się w linii za księżycem Tanit, łącznie z trzema niezależnymi i wyczarterowanym

gilgameszańskim transportowcem; była to największa flota, jaką kosmiczni wikingowie zgromadzili w dziejach. Tak
powiedział Alvyn Karffard, gdy oglądali formację na ekranach.

– To nie jest flota kosmicznych wikingów – zaprzeczył książę Bentrik. – Są w niej tylko trzy wikińskie statki. Pozostałe

należą do trzech cywilizowanych planet, Tanit, Beowulfa i Amaterasu.

Karffard nie krył zaskoczenia.

background image

– Chcesz powiedzieć, że jesteśmy cywilizowanymi planetami? Jak Marduk, Baldur, Odyn czy…?
– A nie jesteście?
Trask się uśmiechnął. Zaczął podejrzewać coś w tym rodzaju parę lat temu. Do teraz nie był tego zupełnie pewien. Jego

młodszy oficer sztabu, hrabia Ravary, chyba nie docenił komplementu.

– Jesteśmy kosmicznymi wikingami! – krzyknął z przekonaniem. – I ruszamy do bitwy z neobarbarzyńcami Zaspara

Makanna.

– Cóż, nie będę się kłócić o drugą połowę twojej wypowiedzi, Stevenie – powiedział mu ojciec.
– Zawracacie sobie głowę, kto jest cywilizowany, a kto nie jest? – burknął Guatt Kirbey. – Lepiej dajcie sygnał. Wszystkie

inne statki są gotowe do skoku.

Trask wcisnął guzik na biurku przed sobą. Na pulpicie sterowniczym „Nemezis” zapaliło się światło, podobnie jak na

każdym innym statku.

– Skaczemy – powiedział Kirbey, przygryzające w zębach ustnik fajki. Przekręcił i wcisnął czerwoną dźwignię.

*

Czterysta pięćdziesiąt godzin w prywatnym wszechświecie, którym była „Nemezis”; na zewnątrz nie istniało nic innego, a

wewnątrz nie było nic do roboty poza czekaniem, gdy każda godzina przybliżała ich o sześć trylionów mil do Gimlego. Z
początku bezlitosny i straszny wiking Steven, hrabia Ravary, był szaleńczo podekscytowany, lecz nie minęło wiele czasu, gdy
stwierdził, że nie dzieje się nic ekscytującego – przecież to tylko statek kosmiczny, a on już wcześniej leciał statkiem. Jej
Wysokość następczyni tronu, a może Jej Królewska Mość królowa Marduka, przestała być podekscytowana mniej więcej w
tym samym czasie, więc wciągnęła go do zabawy z Mopsym. Oczywiście Myrna była tylko dziewczynką, i to dwa lata młodszą
od niego, ale była, a przynajmniej mogła zostać jego monarchinią i poza tym uczestniczyła w akcji kosmicznej, jeśli to, co leży
pomiędzy planetą i jej księżycem można nazwać kosmosem, i jeśli ucieczkę bez oddawania strzałów można nazwać akcją.
Nieugięty Ravary, Międzygwiezdny Terror, nie miał takiej okazji. To zdecydowanie nadrabiało fakt, że Myrna jest dziewczyną,
w dodatku niespełna dziesięcioletnią.

Co więcej, nie było lekcji. Sir Thomas Kobbly wyobraził sobie, że jest pejzażystą, i większość czasu spędzał na

dyskusjach z Vannem Larchem o technikach malarskich, a nauczyciel Stevena, kapitan Rainer, był astrogatorem normalnej
przestrzeni i znalazł bratnią duszę w osobie Shralla Rennera. Wszystko to sprawiło, że lady Valerie Alvarath została bez
towarzystwa. Mnóstwo ochotników chętnie umiliłoby jej czas, ale szarża ma swoje przywileje. Trask postanowił zadbać, żeby
zbytnio nie cierpiała z powodu statkowej nudy.

Shrall Renner i kapitan Rainer zatrzymali go w czasie godziny koktajlowej, jakieś sto godzin od celu.
– Chyba wykombinowaliśmy, gdzie jest baza Dunnana – powiedział Renner.
– Dobrze! – Wszyscy inni wiedzieli: na jakiejś planecie. – Którą obstawiacie?
– Abaddon – odparł guwerner hrabiego Ravary. Kiedy zobaczył, że nazwa nic nie mówi Traskowi, dodał z odrazą: –

Dziewiąta zewnętrzna planeta układu Marduka.

– Tak, pamiętasz, jak wysłałeś Boakego i Manfreda, żeby sprawdzili, czy książę Viktor się nie ukrywa na którejś z naszych

zewnętrznych planet? – zapytał Renner. – Biorąc pod uwagę czas i to, jak „Rzetelny Horris” kursował z Marduka na jakąś
planetę, która nie była Gimlim, i jak Dunnan był w stanie sprowadzić swoje statki, gdy tylko na Marduku zaczęła się
strzelanina, doszliśmy do przekonania, że musi mieć bazę na niezamieszkałej planecie układu Marduka.

– Nie wiem, dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy – wtrącił Rainer. – Pewnie dlatego, że nikt bez powodu nie myśli o

Abaddonie. To tylko mała planeta, jakieś cztery tysiące mil średnicy, oddalona o trzy i pół miliarda mil od słońca. Jest
zamarznięta na kamień. Dotarcie do niej z napędem Abbota zajęłoby prawie rok, a jeśli statek ma dillinghamy, to dlaczego nie
lecieć na jakąś dobrą planetę? Dlatego nikt nie zawracał sobie głowy Abaddonem. Ale dla celów Dunnana planeta byłaby
idealna.

Trask wezwał do siebie księcia Bentrika i Alvyna Karffarda. Natychmiast uznali ten pomysł za przekonujący. Rozmawiali

o tym przy kolacji, a później przeprowadzili ogólną dyskusję. Nawet Guatt Kirbey, pokładowy pesymista, nie miał żadnych
zastrzeżeń. Trask i Bentrik natychmiast zaczęli opracowywać strategię. Karffard się zastanawiał, czy nie lepiej zaczekać, aż
dotrą na Gimlego, żeby przedyskutować sprawę z innymi.

– Nie – powiedział mu Trask. – To jest okręt flagowy, tutaj zapada decyzja o strategii.
– A co z mardukańską marynarką? – zapytał kapitan Rainer. – Myślę, że na Gimlim dowodzi admirał floty Bargham.
Książę Simon Bentrik milczał przez chwilę, jakby z niechęcią dochodził do przekonania, że już nie ma innej możliwości,

jak tylko powziąć poważną decyzję.

– Możliwe, że w chwili obecnej, ale przestanie, kiedy się tam znajdę. Ja będę dowódcą.

background image

– Ale… Wasza Wysokość, on jest admirałem floty, ty tylko komodorem.
– Nie jestem tylko komodorem. Król jest więźniem, a być może nie żyje. Następca tronu nie żyje. Księżniczka Myrna jest

dzieckiem. Obejmuję stanowisko regenta i księcia protektora królestwa.

background image

XXVI

Na Gimlim było trochę trudności z admirałem floty Barghamem. Komodorowie nie wydają rozkazów admirałom floty. Może
regenci tak, ale kto dał księciu Bentrikowi prawo do obwołania się regentem? Regenci są wybierani przez Izbę Delegatów i
nominowani przez kanclerza.

– Mówisz o Zasparze Makannie i jego fagasach? – zapytał Bentrik ze śmiechem.
– Cóż, konstytucja… – Admirał zamknął usta, zanim ktoś go zapytał, jaka konstytucja. – Regent musi być wybierany na

drodze wyborów. Nawet członek rodziny królewskiej nie może ot tak uczynić się regentem przez oznajmienie, że nim jest.

– Ja mogę. Po prostu muszę. I nie sądzę, żeby odbyły się jakieś wybory, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Nie,

dopóki nie będziemy pewni, że ludowi Marduka można powierzyć kontrolę nad rządem.

– Szalupa z bazy księżycowej zameldowała, że atakuje ich sześć okrętów Królewskiej Marynarki Wojennej i cztery inne

jednostki – powiedział Bargham. – Ja mam tutaj tylko cztery okręty. Wezwałem posiłki z innych planet handlowych, ale jeszcze
nie mam o nich żadnych wiadomości. Nie możemy lecieć tam tylko z czterema statkami.

– Szesnastoma – poprawił Bentrik. – Nie, z piętnastoma i jednym gilgameszaninem, którego używamy jako transportowca.

Sądzę, że to wystarczy. W każdym razie ty, admirale, zostaniesz na Gimlim, a gdy tylko przybędą inne statki, polecisz z nimi na
Marduka. Obecnie zwołuję zebranie na pokładzie okrętu flagowego „Nemezis” z Tanit. Chcę mieć natychmiast na pokładzie
dowódców twoich czterech okrętów. Bez ciebie, ponieważ zostaniesz tutaj, żeby poprowadzić spóźnialskich. Ruszymy w
drogę zaraz po zakończeniu zebrania.

W rzeczywistości wyruszyli wcześniej i zebranie trwało przez całe trzysta pięćdziesiąt godzin lotu na Abaddon. Kapitan

statku, jeśli ma dobrego zastępcę – a oni wszyscy takich mieli – siedzi przy pulpicie dowodzenia i robi ważną minę, gdy statek
wchodzi w długi skok i z niego wychodzi, a przez resztę czasu może studiować historię starożytną albo uprawiać jakieś inne
hobby. Zamiast tracić trzysta pięćdziesiąt godzin cennego czasu, kapitanowie przekazali swoje statki zastępcom i zostali na
pokładzie „Nemezis”. Nawet na tak przestronnym statku mesa oficerska była zatłoczona jak hotel turystyczny w samym środku
sezonu. Jednym z czterech Mardukanów był kapitan Garravay, który przeszmuglował żonę i syna Bentrika z Marduka, a
pozostali trzej byli po prostu probentrikowscy, protaniccy i antymakannowscy. Byli również, na zasadach ogólnych,
antybarghamowscy. Najwyraźniej było coś nie w porządku z każdym admirałem floty, który zachował dowodzenie po dojściu
Zaspara Makanna do władzy.

Zaraz po starcie urządzili przyjęcie. Później zabrali się do planowania bitwy o Abaddon.

*

Nie było żadnej bitwy o Abaddon.
Była to martwa planeta, z jedną stroną ciemną, drugą pogrążoną w półmroku, którego nie mogła rozproszyć mała plamka

słońca oddalonego o trzy i pół miliarda mil. Poszarpane góry wznosiły się z lodu, który ją pokrywał od bieguna do bieguna.
Lód na wierzchu był zamarzniętym dwutlenkiem węgla, według instrumentów pomiarowych temperatura na powierzchni
wynosiła poniżej minus stu stopni Celsjusza. Na orbicie nie krążyły żadne statki. Wykryli śladowe promieniowanie, które
mogło pochodzić z naturalnie radioaktywnych minerałów, ale żadnych wyładowań elektrycznych.

W centrum dowodzenia „Nemezis” nie brakowało rynsztokowego słownictwa. Dowódcy innych statków nawiązywali

łączność ekranową, dopytując, co mają robić.

– Schodzić – powiedział im Trask. – Englobować planetę i zejść na wysokość mili, jeśli trzeba. Mogą coś na niej

ukrywać.

– Nie na dnie oceanu, to pewne – skomentował któryś z oficerów. Był to jestem z kulawych żartów, z których wszyscy się

śmieli, ponieważ w tej sytuacji nie było niczego innego do śmiechu.

W końcu znaleźli, na biegunie północnym, który nie był zimniejszy niż jakiekolwiek inne miejsce na planecie. Najpierw

wyciek radioaktywny, takiego rodzaju, jaki mógł pochodzić z nieczynnej elektrowni jądrowej. Potem odrobina wyładowań
elektrycznych. W końcu na ekranach teleskopowych ukazał się port kosmiczny, wielki owalny amfiteatr wycięty w dolinie
pomiędzy dwoma urwistymi pasmami górskimi.

Język w centrum kontroli znów był niecenzuralny, ale ton się zmienił. Zaskakujące, jaki wachlarz emocji można wyrazić za

background image

pomocą kilku bluźnierstw i brzydkich wyrazów. Wcześniej szydzili ze Shralla Renera, a teraz go chwalili.

Ale na planecie nie było śladu życia. Statki stłoczyły się na orbicie, na powierzchnię opadł lądownik pełen żołnierzy w

pancerzach kosmicznych. Ekrany w centrum dowodzenia ukazywały obrazy. Zagłębienia w zamarzniętym dwutlenku węgla
wyciśnięte przez mierzące sto stóp średnicy łapy podpór. Ślady pozostawione przez lichtugi, które kursowały pomiędzy
statkami. I wszędzie u podnóża urwisk hermetyczne drzwi do jaskiń i tuneli. Wielu ludzi z wielką ilością sprzętu pracowało
tutaj przez pięć czy sześć lat, odkąd Andray Dunnan – albo ktoś inny – założył tę bazę.

Andray Dunnan. Znaleźli jego znak, błękitny półksiężyc na czarnym tle, na wielu rzeczach. Znaleźli sprzęt, który Harkaman

rozpoznał jako część pierwotnego ładunku ukradzionego z „Enterprise. Znaleźli nawet w jego kwaterach mieszkalnych
fotodrukowe zdjęcie Nevila Ormma udrapowane czernią. Nie znaleźli natomiast ani jednego pojazdu, którego nie można by
zabrać na pokład statku, ani jeden elementu ekwipunku bojowego, nawet pistoletu czy granatu lądowego.

Dunnan odleciał, ale wiedzieli gdzie go znajdą. Podbój Marduka wszedł w ostatnią fazę.

*

Marduk znajdował się po drugiej stronie słońca od Abaddonu w odległości dziewięćdziesięciu pięciu milionów mil –

blisko, ale nie niedogodnie, pomyślał Trask. Guatt Kirbey i mardukański astrogator, który mu pomagał, przeskoczą ten dystans
w minutę świetlną. Mardukanin uznał, że to doskonały pomysł, Kirbey był odmiennego zdania. Celem ostatniego nmikroskoku
był księżyc Marduka, wyraźnie widoczny na ekranie teleskopowym. Wynurzyli się w odległości półtora sekundy świetlnej,
czyli, jak przyznał Kirbey, rozsądnie blisko. Gdy tylko ekran pojaśniał, zobaczyli, że się nie spóźnili. Księżyc Marduka był
pod obstrzałem i odpowiadał ogniem.

– Simon Bentrik, książę protektor Marduka, wzywa bazę księżycową. – Powoli powtórzył swoją kombinację ekranu. –

Zgłoś się, baza księżycowa, mówi Simon Bentrik, książę protektor.

Odczekał dziesięć sekund i miał zamiar zacząć od początku, kiedy ekran zamigotał. Ukazał się na nim mężczyzna w

mundurze z dystynkcjami komodora mardukańskiej floty. Był zarośnięty, ale szczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Bentrik
powitał go po imieniu.

– Witaj, Simonie, miło cię widzieć… To znaczy, Wasza Wysokość. O co chodzi z tym księciem protektorem?
– Ktoś musiał to zrobić. Czy król żyje?
Uśmiech spełzł z twarzy komodora, poczynając od oczu.
– Nie wiemy. Na początku Makann kazał mu wygłaszać mowy, sam wiesz, jak to było, nakłaniające wszystkich do

posłuszeństwa i współpracy z „naszym godnym zaufania kanclerzem”. Makann zawsze występował razem z nim na ekranie.

Bentrik pokiwał głową.
– Pamiętam.
– Zanim odleciałeś, Makann zachowywał milczenie i pozwalał królowi przemawiać. Po jakimś czasie król nie mógł

mówić spójnie, jąkał się i powtarzał. Wtedy Makann wziął gadanie na siebie, bo już nie mogli liczyć, że król powtórzy to, co
usłyszy w słuchawce. Później zupełnie przestał występować. Przypuszczam, że z powodu fizycznych oznak, których nie mogli
pokazać publicznie.

Bentrik zaklął szpetnie, a oficer z bazy księżycowej pokiwał głową.
– Mam nadzieję, dla jego dobra, że już nie żyje.
Biedny zacny Mikhyl.
– Podobnie jak ja – powiedział Bentrik.
Trask w duchu przyznał mu rację. Komodor z bazy księżycowej kontynuował:
– Wyeliminowaliśmy dwa kolejne zbuntowane okręty KMW, w ciągu stu godzin po twoim odlocie. – Podał ich nazwy. – I

jeden ze statków Dunnana, „Fortunę”. Rozwaliliśmy stocznię marynarki w Malvertonie. Wciąż używają antarktycznej bazy
morskiej, ale poważnie ją uszkodziliśmy. Załatwiliśmy „Rzetelnego Horrisa”. Podjęli dwie próby, żeby wylądować, i stracili
parę statków. Osiemset godzin temu dołączyła do nich reszta floty Dunnana, pięć okrętów. Wylądowali w Malvertonie, gdy się
znajdował po niewidocznej dla nas stronie. Makann wygłosił publiczne oświadczenie, że to jednostki KMW z planet
handlowych, które do niego dołączyły. Przypuszczam, że społeczeństwo to przełknęło. Oznajmił również, że ich dowódca,
admirał Dunnan, objął komendę nad Ludowymi Siłami Zbrojonymi.

Żołnierze Dunnana przejmą kontrolę nad Malvertonem. Istniała możliwość, że już w tej chwili Makann jest jego więźniem,

jak król Mikhyl VIII był więźniem Makanna.

– Więc Dunnan podbił Marduka. Wszystkim, co musi teraz zrobić, to się umocnić – powiedział Trask. – Widzę cztery statki

atakujące bazę księżycową. Ile więcej mają?

– „Bolid” i „Zaćmienie”, statki Dunnana, plus byłe okręty Królewskiej Marynarki Wojennej, „Champion” i „Strażnik”.

background image

Pięć orbituje wokół planety: były OKMW „Paladyn” i statki Dunnana, „Gwiezdny Skoczek”, „Zjawa”, „Niezawodny” i
„Eksporter”. Dwa ostatnie figurują w rejestrach jako handlowe, ale działają jak regularne jednostki bojowe.

Cztery, które atakowały bazę księżycową, zeszły z orbity i ruszyły w kierunku floty, która przybyła z odsieczą; jeden został

trafiony pociskiem z bazy księżycowej i się zakolebał, ale nie odniósł widocznych uszkodzeń. Dwa statki, które okrążały
planetę, również zmieniły kurs. W centrum dowodzenia panowała cisza, zakłócana tylko przez stłumione pomrukiwanie
komputera, który oceniał zamiary wroga na podstawie odbieranych danych i teorii gier. Trzy kolejne statki wystartowały z
planety i dwa pierwsze zwolniły, pozwalając im się dopędzić. Trask chciałby się zająć tymi czterema z księżyca, zanim
dołączy do nich pięć z planety, ale komputery Karffarda wykluczyły taką możliwość.

– W porządku, musimy mieć wszystkie jaja w jednym koszu – powiedział. – Zacznij do nich strzelać, gdy tylko się połączą.

*

Komputery znowu zaczęły klekotać. Roboty służebne miały pracy co niemiara, zaparzając kawę. Syn księcia Bentrika,

siedząc obok ojca, przestał być Bezlitosnym Demonem Szlaków Kosmicznych i stał się bardzo młodym oficerem wchodzącym
do swojej pierwszej kosmicznej bitwy, bardziej przerażonym i jednocześnie szczęśliwszym niż kiedykolwiek w swoim
krótkim życiu. Kapitan Garravay z „Vindexa” wysłał sygnał do innych statków z Gimlego: „Królewska Marynarka Wojenna,
najpierw rozwalić zdrajców!” Trask potrafił zrozumieć jego decyzję i nawet z nią sympatyzował, choć nie pochwalał
stawiania spraw osobistych nad względami taktycznymi. Wysłał szybką wiadomość zaszyfrowaną wiązką do Harkamana, żeby
się przygotował do łatania dziur, które powstaną w formacji, jeśli okręty MKW odlecą w poszukiwaniu zemsty. Rozkazał
„Czarnej Gwieździe” i „Bogini Słońca” wyprowadzić z niebezpiecznej strefy słabo uzbrojony i pełen żołnierzy frachtowiec
gilgameszański. Dwa skupiska statków Dunnana-Makanna szybko się zbliżały i Alvyn Karffard wrzeszczał w komunikator,
żeby zwiększyć prędkość.

W odległości tysiąca mil zaczęto odpalać pociski. Dwie grupy wrogich statków, cztery i pięć, były jednakowo oddalone

od siebie i od sprzymierzonej floty: wszyscy razem tworzyli wierzchołki trójkąta, który z sekundy na sekundę robił się coraz
mniejszy. Pierwsze kule ognia zestrzeliwanych pocisków rozbłysły krótkotrwałym białym światłem. Czerwone lampki zapaliły
się na tablicy uszkodzeń, ale nieprzyjaciel też dostał. Kapitan „Królowej Flavii” na ekranie mówił, że jego statek poważnie
ucierpiał. Trzy statki z mardukańskim smokiem i planetą krążyły szaleńczo wokół siebie w odległości, która na ekranie
wydawała się tylko nieco większa niż zasięg strzału z pistoletu. Dwa ostrzeliwały trzeciego, który desperacko odpowiadał
ogniem. Trzeci eksplodował i czyjś wrzask popłynął z głośnika ekranu:

– Jednego zdrajcę mniej!
Kolejny statek wybuchł, potem następny. Trask usłyszał, jak ktoś mówi:
– To był jeden z naszych. – Zaczął się zastanawiać, który. Nie „Korysanda”, miał nadzieję. Nie, zobaczył ją pędzącą za

dwoma statkami, które z kolei mknęły w kierunku „Czarnej Gwiazdy”, „Bogini Słońca” i gilgameszańskiego frachtowca.
Potem „Nemezis” i „Gwiezdny Skoczek” znaleźli się w zasięgu dział, waląc do siebie dziko.

Bitwa przemieniła się w kulę wirujących, plujących ogniem statków, toczącą się w kierunku planety, która się kołysała,

przemykając po głównym ekranie, i szybko stawała się coraz większa. Gdy zeszli do wewnętrznego skraju egzosfery, kula
zaczęła się rozwijać, odpadał z niej statek po statku. Wchodziły na orbitę, jedne poważnie uszkodzone, inne gotowe atakować
okulawionych wrogów. Niektóre znalazły się po drugiej stronie planety. Trask zobaczył trzy statki podchodzące do
„Korysandy”, „Księżniczki Słońca” i gilgameszannina. Miał Harkamana na ekranie.

– Gdzie „Czarna Gwiazda”? – zapytał.
– Odeszła do em-ce-kwadratu – odparł Harkaman. – Załatwiliśmy dwa dunnany-makanny, „Bolida” i „Niezawodnego”.
Młody Steven z Ravary, który monitorował jeden z ekranów łączności międzystatkowej, odebrał wezwanie od kapitana

Gompertza z „Klątwy Grendela”, a jednocześnie ktoś inny wrzasnął:

– Nadciąga „Gwiezdny Skoczek”!
– Powiedz Gompertzowi, żeby chwilę zaczekał, mamy kłopoty – powiedział Trask.
„Nemezis” i „Gwiezdny Skoczek” runęły na siebie i parowały kontrpociskami, a potem całkiem niespodziewanie

„Gwiezdny Skoczek” odszedł do em-ce-kwadratu.

Tego dnia strasznie wiele em zostało przemienionych w E wokół Marduka. Łącznie z Manfredem Ravallem, co bardzo

zasmuciło Traska. Manfred był dobrym człowiekiem i przyjacielem. Miał dziewczynę w Rivington… Na Nifflheim, na
pokładzie „Czarnej Gwiazdy” było ośmiuset dobrych ludzi i większość z nich miała dziewczyny, które daremnie będą na nich
czekać na Tanit. Cóż, jak to powiedział Otto Harkaman dawno temu na Gramie? Coś o tym, że starość nie jest zwykłą
przyczyną śmierci wśród kosmicznych wikingów, czyż nie?

Potem Trask sobie przypomniał, że Gompertz ze „Zmory Grendela” próbował się z nim skontaktować. Powiedział

background image

młodemu hrabiemu Stevenowi, żeby go przełączył.

– Właśnie straciliśmy jednego z naszych mardukanów – powiedział mu Gompertz ze swoim beowulfiańskim akcentem. –

Chyba to był „Rywal”. Statek, który go załatwił, wygląda jak „Zjawa”. Skręcam, żeby go dopaść.

– W którą stronę od ekliptyki planety? Cierpliwości, kapitanie, niebawem do was dołączę.

background image

XXVII

Było to jak kończenie krzyżówki. Siedzisz i wlepiasz w nią oczy, szukając miejsc do wpisania liter, i nagle spostrzegasz, że już
nie ma wolnych kratek, że krzyżówka została rozwiązana. Tak właśnie skończyła się bitwa kosmiczna o Marduka, bitwa wokół
planety. Nagle kolorowe kule ognia przestały rozkwitać i gasnąć, pociski nie nalatywały, nie było wrogich statków do
ostrzeliwania. Nadszedł czas na liczenie strat, a potem na rozmyślanie o bitwie na powierzchni.

„Czarna Gwiazda” została zniszczona, podobnie jak OKMW „Challenger” i OKMW „Konkwistador”. „Bicz Kosmosu”

dostał porządne cięgi, gorsze niż po rajdzie na Beowulfa, jak powiedział Boake Valkanhayn. „Dar Wikinga” i „Korysanda” też
zostały poważnie uszkodzone, podobnie jak, wnosząc z tablicy zniszczeń, „Nemezis”. Trzy statki zaginęły – trzech niezależnych
kosmicznych wikingów, „Harpia”, „Klątwa Cagna” i „Cholerstwo” Rogera-fan-Morvilla Esthersana.

Książę Bentrik zmarszczył brwi.
– Nie sądzę, żeby wszystkie te statki zostały zniszczone, nie ma nikogo, kto by widział, jak to się stało.
– Ja też nie. Myślę, że razem wyrwały się z bitwy i skierowały na planetę. Nie przybyły tutaj pomagać w wyzwalaniu

Marduka. Przebyły napełnić swoje ładownie. Mam tylko nadzieję, że okradają tych, którzy głosowali na Makanna w ostatnich
wyborach. – Traskowi wpadła do głowy pocieszająca myśl i podzielił się nią z Bentrikiem. – Jedynymi ludźmi zdolnymi
stawić im zbrojny opór będą szturmowcy Makanna i piraci Dunnana, i tylko oni zginą.

– Nie chcemy więcej ofiar niż… – Książe Simon nagle urwał. – Zaczynam mówić jak świętej pamięci Jego Wysokość

następca tronu Edvard. On też nie chciał rozlewu krwi i spójrz, czyja krew się polała. Jeśli robią to, co mówisz, obawiam się,
że będziemy musieli zabić też kilku twoich komicznych wikingów.

– To nie są moi wikingowie. – Trask był trochę zaskoczony, gdy stwierdził, że prawie po ośmiu latach noszenia tej

etykietki teraz używa jej w odniesieniu do innych. Ale dlaczego nie? Przecież jest władcą cywilizowanej planety Tanit,
prawda? – Nie zaczynajmy z nimi walczyć, dopóki główna wojna się nie skończy. Te trzy statki nie są gorsze niż katar. Makann
i Dunnan to prawdziwa zaraza.

Zejście miało zająć cztery godziny, w spiralnym zmniejszaniu prędkości. Zaczęli transmitować materiał sfilmowany

podczas podróży z Gimlego. Książę protektor Simon Bentrik mówił:

– Bezprawne rządy zdrajcy Makanna dobiegły końca. Jego omamionym zwolennikom zaleca się powrót do wierności

Koronie. Straż Ludowa ma rozkaz złożyć broń i rozwiązać formacje. W razie nieposłuszeństwa wzywamy lojalnych obywateli
do współpracy z prawowitymi siłami zbrojnymi Korony w ich zlikwidowaniu, i w tym celu jak najszybciej wydana zostanie
broń.

Mała księżniczka Myrna mówiła:
– Jeśli mój dziadek żyje, jest waszym królem; jeśli nie, ja jestem waszą królową. Dopóki nie osiągnę wieku

umożliwiającego mi samodzielne sprawowanie władzy, akceptuję księcia Simona jako regenta i protektora królestwa, i
wzywam was wszystkich, żebyście mu byli posłuszni jak ja.

– Nie wspomniałeś o reprezentatywnym rządzie ani o demokracji, ani o konstytucji – powiedział Trask. – I zauważyłem, że

użyłaś słowa „rządy” zamiast „panowanie”.

– To prawda – przyznał samozwańczy książę protektor. – Z demokracją coś jest nie w porządku. Gdyby tak było, nie

mogliby jej obalić tacy ludzie jak Makann, atakujący ją od środka w granicach demokratycznych procedur. Nie uważam, że jest
z gruntu niefunkcjonalna. Sądzę, że ma trochę tego, co inżynierowie nazywają usterkami. Używanie wadliwej maszyny nie jest
bezpieczne, dopóki nie znajdziesz usterek i nie nauczysz się ich usuwać.

– Chyba nie sądzisz, że nasz feudalizm Świata Miecza nie ma usterek. – Trask podał przykłady, a potem przytoczył słowa

Otta Harkamana o barbarzyństwie rozprzestrzeniającym się z góry na dół, nie z dołu.

– Może po prostu – dodał – jest coś z gruntu niefunkcjonalnego w rządzach jako takich. Homo sapiens terra był i jest

dzikim zwierzęciem, i dopóki za jakiś milion lat nie wyewoluuje w jakąś wyższą formę, funkcjonalny system rządów będzie
politycznym odpowiednikiem fizyki rzeczy niemożliwych, jak transmutacja, która była fizycznie niemożliwa, dopóki
próbowano jej dokonać za pomocą środków chemicznych.

– Wtedy po prostu będziemy musieli się starać, żeby system działał najlepiej jak to możliwe, a kiedy zawiedziemy, mieć

nadzieję, że następna próba uda się trochę lepiej i potrwa dłużej – powiedział Bentrik.

background image

*

Malverton rosło na ekranach teleskopowych, kiedy opadali. Port Kosmiczny Marynarki Wojennej, gdzie Trask wylądował

prawie dwa lata wcześniej, był w ruinie, usiany wrakami statków, które runęły na ziemię, i przemieniony w żużel przez
termonuklearne pożary. We właściwym mieście trwały walki w powietrzu, na dachach budynków i na poziomie ziemi. Toczyli
je kosmiczni wikingowie z „Cholerstwa”, „Harpii” i „Klątwy Cagna”. Pałac królewski stanowił centrum jednego z kilku
tornad bitwy, które się wyodrębniły z potężnego huraganu.

Paytrik Morland ruszył na czele pierwszej fali oddziałów lądowych z „Nemezis”. Gilgameszański frachtowiec, jak

większość statków tego rodzaju, miał wielkie wrota ładunkowe ze wszystkich stron; wrota zaczęły się otwierać i wyrzucać z
wnętrza chmary pojazdów, od lądowników i stustopowych łodzi latających po jednoosobowe łodzie kawalerii powietrznej.
Błyski autodział, dym i kłęby pyłu prawie zupełnie przysłaniały górne lądowiska i tarasy pałacu. Pierwszy pojazd wylądował,
strzały z powietrza ustały i żołnierze rozeszli się wachlarzem, od czasu do czasu strzelając z broni ręcznej.

Trask i Bentrik byli w zbrojowni, zakładając ekwipunek bojowy, kiedy dołączył do nich dwunastoletni hrabia Ravary.

Chłopiec zaczął szukać broni i hełmu.

– Ty nie idziesz – powiedział mu ojciec. – Będę miał dość zmartwień o własną skórę…
Było to niewłaściwe podejście. Trask interweniował:
– Zostaniesz na pokładzie, hrabio. Gdy tylko sytuacja się ustabilizuje, księżniczka Myrna poleci na dół. Będziesz pełnił

funkcję jej osobistej eskorty. I nie myśl, że jesteś spychany na drugi plan. Ona jest następczynią tronu i jeśli jeszcze nie jest
królową, zostanie nią za kilka lat. Eskortowanie Myrny stanie się punktem wyjścia do twojej kariery we flocie. W
Królewskiej Marynarce Wojennej nie ma młodego oficera, który nie chciałby się z tobą zamienić miejscami.

– Idealnie sobie z nim poradziłeś, Lucasie – pochwalił Bentrik, gdy chłopiec odszedł, dumny ze swojej roli i związanej z

nią odpowiedzialności.

– Będzie właśnie tak, jak mu powiedziałem. – Trask przerwał na chwilę, rozważając pomysł, który właśnie mu wpadł do

głowy. – Wiesz, dziewczynka za kilka lat zostanie królową, o ile już nią nie jest. Królowe potrzebują książąt małżonków. Twój
syn jest dobrym chłopcem, polubiłem go w chwili, kiedy do zobaczyłem, i od tamtej pory lubię go jeszcze bardziej. Byłby
dobry mężczyzną na tronie obok królowej Myrny.

– To wykluczone. Nie chodzi o pokrewieństwo, są kuzynostwem szesnastego stopnia. Ale ludzie powiedzą, że

wykorzystałem protektorat, żeby wżenić mojego syna na tron.

– Simonie, mówimy jak jeden suwerenny książę z drugim. Musisz się wiele nauczyć. Już opanowałeś jedną ważną lekcję,

że władca nie może się wzbraniać przed użyciem siły i rozlewem krwi w obronie swojej władzy. Musisz się też nauczyć, że
władcy nie wolno dopuścić, żeby kierował nim lęk przed tym, co mówią o nim ludzie. Ani nawet co będzie o nim mówić
historia. Jedynym sędzią władcy jest on sam.

Bentrik na próbę poruszył transpeksową przyłbicą, sprawdził komory pistoletu i karabinka.
– Wszystkim, co ma dla mnie znacznie, jest pokój i dobrobyt Marduka. Będę musiał to przedyskutować… z moim jedynym

sędzią. Dobrze, idziemy.

*

Górne tarasy były zabezpieczone, kiedy ich pojazd wylądował. Siadały kolejne pojazdy i wypuszczały ludzi; rój

lądowników opadał obok pałacu na powierzchnię leżącą dwa tysiące stóp niżej. Na dolnych tarasach jazgotały karabiny,
dudniły lekkie działa, wybuchały bomby. Lecieli autem w dół jednej z dróg szybowych, aż wpadli w ciężki ogień z dołu,
wtedy skręcili w szeroki korytarz i popędzili tuż nad głowami ludzi. Trask pomyślał, że chyba rozpoznaje tę część pałacu z
czasów, kiedy tu gościł, ale prawdopodobnie nie miał racji.

Dotarli do pośpiesznie wzniesionych barykad z mebli, posągów i innych elementów wyposażenia, za którymi Straż

Ludowa Makanna i kosmiczni wikingowie Andraya Dunnana stawiali opór. Przelatywali przez sale pełne pyłu gipsowego,
gryzącego dymu i trupów. Mijali holowane platformy ślizgowe z rannymi. Przebywali pokoje zatłoczone swoimi ludźmi –
„Trzymać łapy z daleka od rzeczy, to nie jest ekspedycja łupieżcza!” „Ty głupi kretynie, skąd mogłeś wiedzieć, że tam się ktoś
nie ukrywa?” W jednym wielkim pomieszczeniu, może była to sala balowa albo koncertowa, zgromadzono jeńców. Ludzie z
„Nemezis” ustawiali poliencefalograficzne prawdomierze, mocne krzesła z przewodami, regulowanymi hełmami i
zamontowanymi nad nimi przejrzystym kulami. Paru ludzi Morlanda przywlekło członka Straży Ludowej i przypięło go do
krzesła.

– Wiesz, co to jest, prawda? – mówił jeden z nich. – To prawdomierz. Ta kula zaświeci się na niebiesko. W chwili, gdy

spróbujesz skłamać, zrobi się czerwona. A gdy to się stanie, wbiję ci zęby do gardła kolbą tego pistoletu.

background image

– Dowiedzieliście się już czegoś o królu? – zapytał go Bentrik.
Mężczyzna odwrócił się .
– Nie. Nikt, kogo dotychczas przesłuchaliśmy, nie ma o nim świeższych informacji niż te sprzed miesiąca. Po prostu

zniknął. – Chciał jeszcze coś dodać, ale zobaczył wyraz twarzy Bentrika i zmienił zdanie.

– Nie żyje – powiedział ponuro Bentrik. – Torturowali go, poddali praniu mózgu i wykorzystywali jak lalkę

brzuchomówcy w telewizji, a kiedy nie mogli dłużej pokazywać go społeczeństwu, wepchnęli go do konwertera.

Kilka godzin później znaleźli Zaspara Makanna. Może on mógłby im coś powiedzieć – gdyby żył. Wraz z kilkoma

fanatycznymi zwolennikami zabarykadował się w sali tronowej i wszyscy zginęli, próbując jej bronić. Makann siedział na
tronie, z odstrzelonym czubkiem głowy, z pistoletem zaciśniętym z ręce. Na podłodze leżała korona z aksamitną podszewką
przeszytą przez kulę, zbryzgana krwią i tkanką mózgową. Książę Bentrik podniósł ją i obejrzał z odrazą.

– Trzeba będzie coś z tym zrobić – powiedział. – Naprawdę nie przypuszczałem, że tak postąpi. Myślałem, że chciał

obalić tron, a nie na nim zasiąść.

Z wyjątkiem jednego rozbitego żyrandola i kilku trupów, które trzeba było wywlec, sala rady ministerialnej była w

nienaruszonym stanie. Tam założyli kwaterę główną. Dołączył do nich Boake Valkanhayn i kilku innych kapitanów. W paru
miejscach w pałacu trwały walki i w mieście wciąż panował zamęt. Komuś udało się skontaktować z kapitanami
„Cholerstwa”, „Harpii” i „Klątwy Cagna” i ściągnąć ich do pałacu. Trask próbował przemówić im do rozumu, ale bez
powodzenia.

– Książę Trasku, jesteś moim przyjacielem i zawsze postępowałeś ze mną uczciwie – powiedział Roger-fan-Morvill

Esthersan. – Ale sam wiesz, w jakim stopniu każdy wikiński kapitan kontroluje swoją załogę. Ci ludzie nie przybyli naprawiać
błędów politycznych Marduka. Przybyli tutaj po to, co można stąd zabrać. Sam mógłbym zginąć, próbując ich powtrzymać…

– Ja nawet bym nie próbował – wtrącił kapitan „Klątwy Cagna”. – Sam przyleciałem po to, co można wycisnąć z tej

planety.

– Możesz sam spróbować ich powstrzymać – odezwał się kapitan „Harpii”. – Stwierdzisz, że to jeszcze trudniejsze niż

twoje obecne próby.

Trask przejrzał kilka raportów, które napłynęły z innych miejsc na planecie. Harkaman wylądował w jednym z wielkich

miast na wschodzie. Mieszkańcy powstali przeciwko lokalnym kacykom Makanna i rozprawiali się ze Strażą Ludową bronią,
którą im wydano. Zastępca Valkanhayna wylądował w wielkim obozie koncentracyjnym, gdzie więziono blisko dziesięć
tysięcy wrogów politycznych Makanna; rozdał im całą dostępną broń i wołał o więcej. Gompertz ze „Zguby Grendela” był w
Drepplinie. Zameldował, że tam panuje odwrotna sytuacja: mieszkańcy powstali w obronie reżimu Makanna. Prosił o zgodę na
użycie przeciwko nim broni nuklearnej.

– Moglibyście namówić swoich ludzi, żeby udali się do jakiegoś innego miasta? – zapytał Trask wikińskich kapitanów. –

Mam dla was dobry cel, wielki ośrodek przemysłowy. Tam powinniście porządnie się obłowić. Drepplin.

– Tamtejsi mieszkańcy też są mardukańskimi poddanymi – zaczął Bentrik. Potem wzruszył ramionami. – Nie zawsze to, co

chcielibyśmy zrobić, jest tym, co musimy. Proszę bardzo, panowie. Zabierzcie swoich ludzi do Drepplinu, a nikt się nie
sprzeciwi temu, co tam zrobicie.

– A kiedy złupicie tamto miejsce, spróbujcie na Abaddonie. Byłeś tam, kapitanie Esthersanie. Wiesz, co zostawił Dunnan.

*

Kilku kosmicznych wikingów – nie, żołnierzy armii królewskiej Tanit – przyprowadziło starą kobietę, brudną, w

łachmanach, ledwie żywą.

– Chce mówić z księciem Bentrikiem, z nikim innym. Mówi, że wie, gdzie jest król.
Bentrik szybko wstał, podprowadził ją do krzesła, nalał jej szklankę wody.
– Jeszcze żyje, Wasza Wysokość. Następczyni tronu Melanie i ja… przepraszam, Wasza Wysokość, księżna wdowa

Melanie… zajmowałyśmy się nim najlepiej jak mogłyśmy. Jeśli się pośpieszysz…

Mikhyl VIII, planetarny król Marduka, leżał na barłogu w wąskiej klitce zawierającej konwerter masa-energia, który

przetwarzał śmieci i ścieki, generując moc dla jakiegoś urządzenia na jednym ze środkowych pięter wschodniego skrzydła
pałacu. Był tam kubeł wody, a na szorstkiej drewnianej ławie leżało zawiniątko z jedzeniem. Obok króla kucała kobieta,
wymizerowana i rozczochrana, ubrana w brudny kombinezon mechanika i nic poza tym. Następczyni tronu Melanie, którą
Trask pamiętał jako czarującą, pełną wdzięku gospodynię Cragdale. Spróbowała wstać i się zachwiała.

– Książę Bentrik! I książę Trask z Tanit! – krzyknęła. – Śpieszcie się, zabierzcie go tam, gdzie można mu zapewnić opiekę.

Proszę… – Potem osunęła się na podłogę, zemdlona.

background image

*

Nie mogli się dowiedzieć, co zaszło. Księżna Melanie na dobre straciła przytomność. Jej towarzyszka, dama szlachetnego

rodu, tylko mamrotała bez związku. Sam król, wykapany i nakarmiony, po prostu leżał w czystym łóżku i patrzył na nich w
zadziwieniu, jakby nie rozumiał niczego, co widzi i słyszy. Doktorzy nie mogli nic zrobić.

– Ma umysł noworodka. Będziemy utrzymywać go przy życiu, choć nie wiemy, jak długo. To nasz zawodowy obowiązek.

Ale nie powiem, że wyświadczamy uprzejmość Jego Królewskiej Mości.

*

Punkty oporu w pałacu zostały zlikwidowane do wieczora następnego dnia. Wszystkie poza jednym, głęboko pod

powierzchnią, poniżej głównej elektrowni. Próbowali gazu usypiającego; obrońcy mieli dmuchawy i odsyłali go z powrotem.
Próbowali ładunków wybuchowych; wytrzymałość konstrukcji budynku ma swoje granice. I nikt nie wiedział, ile trzeba czasu,
żeby wziąć ich głodem.

Trzeciego dnia z włazu wypełzł człowiek, wysuwając przed siebie białą koszulę przywiązaną do lufy karabinka.
– Czy jest tu książę Lucas Trask z Tanit? – zapytał. – Nie będę mówić z nikim innym.
Szybko sprowadzili Traska. Zobaczył tylko lufę karabinka i białą koszulę. Kiedy zawołał, mężczyzna uniósł głowę nad

zwał gruzu, za którym się ukrywał.

– Książę Trasku, mamy tutaj Andraya Dunnana. Dowodził nami, ale go rozbroiliśmy i teraz przetrzymujemy. Jeśli go

wydamy, czy puścisz nas wolno?

– Jeśli wszyscy wyjdziecie bez broni i sprowadzicie ze sobą Dunnana, obiecuję, że zostaniecie wypuszczeni z tego

budynku i będzie wam wolno odejść.

– W porządku. Będziemy za minutę. – Mężczyzna podniósł głos. – Zgoda! – krzyknął. – Przyprowadźcie go.
Było ich czterdziestu kilku. Niektórzy nosili mundury wysokich oficerów Straży Ludowej albo funkcjonariuszy Partii

Dobra Ludu, kilku miało bogato szamerowane krótkie bluzy wikińskich oficerów. Popychali mężczyznę o szczupłej twarzy ze
szpiczastą bródką. Trask musiał spojrzeć dwa razy, zanim rozpoznał Andraya Dunnana. Bardziej przypominał diuka Angusa z
Wardshaven, kiedy go widział po raz ostatni. Dunnan popatrzył na niego z pogardliwą obojętnością.

– Wasz zramolały król nie mógł władać bez Zaspara Makanna, a Makann nie mógł władać beze mnie, i żaden z was nie

może – powiedział. – Wystrzelajcie tę zgraję farbowanych lisów, a będę dla was rządzić Mardukiem. – Znowu skierował
spojrzenie na Traska. – Kim jesteś? – zapytał. – Nie znam cię.

Trask wysunął pistolet z kabury, odciągnął bezpiecznik.
– Jestem Lucas Trask. Słyszałeś już to nazwisko – odparł. – Odsuńcie się od niego, ludzie.
– A tak, biedny głupiec, który myślał, że poślubi Elaine Karvall. Cóż, nie poślubiłeś jej, lordzie Trasku z Traskonu. Ona

kocha mnie, nie ciebie. Czeka na mnie teraz, na Gramie…

Trask strzelił mu w głowę. Dunnan szeroko otworzył oczy z niedowierzania, potem kolana się pod nim ugięły i upadł

twarzą na beton. Trask zabezpieczył pistolet, schował go do kabury i spojrzał na zwłoki.

To nie zrobiło najmniejszej różnicy, jakby zastrzelił węża albo jednego z tych paskudnych niby-skorpionów, które są plagą

starych budynków w Rivingtonie. Po prostu koniec z Andrayem Dunnanem.

– Zabierzcie to ścierwo i wpakujcie do konwertera – powiedział. – I niech nikt więcej nie wspomina przy mnie o Andrayu

Dunnanie.

Nie patrzył, jak wciągali ciało Dunnana na platformę ślizgową. Patrzył, jak prawie pięćdziesięciu przywódców obalonego

reżimu Marduka wychodzi na wolność, ochranianych przez strzelców Paytrika Morlanda. Teraz miał się za co zganić; popełnił
niewątpliwe przestępstwo przeciwko Mardukowi, wypuszczając ich żywych. O ile ktoś ich nie rozpozna i nie zabije, każdy
jeden z tych drani przed wschodem słońca dopuści się jakiegoś łajdactwa. Cóż, król Simon I jakoś z tym sobie poradzi.

Drgnął, kiedy zrozumiał, że tak nazwał w myślach swojego przyjaciela. Dlaczego nie? Umysł Mikhyla był martwy, jego

ciało pożyje nie dłużej niż rok. Potem królowa-dziecko, i długa regencja, a długie regencje bywają niebezpieczne. Lepszy
silny król, tak imieniem, jak władzą. I sukcesję może zagwarantować małżeństwo Stevena i Myrny. Myrna już w wieku ośmiu
lat się pogodziła, że pewnego dnia zawrze związek małżeński z powodu racji stanu. Dlaczego nie ze swoim towarzyszem
zabaw, Stevenem?

A Simon Bentrik w końcu zrozumie, że to konieczne. Nigdy nie był głupcem ani moralnym tchórzem; potrzebował tylko

trochę czasu, żeby się pogodzić z pewnymi pomysłami. Łajdacy, którzy kupili sobie życie za życie swojego przywódcy, już
odeszli. Trask powoli kroczył za nimi, rozmyślając.

Nie należy na siłę narzucać pomysłu Simonowi, tylko go z nim zaznajomić i niech się do niego przyzwyczaja. I zostanie

background image

zawarty traktat – Tanit, Marduk, Beowulf, Amaterasu; później traktaty z innymi cywilizowanymi planetami. W jego głowie
zaczęła się formować jeszcze niejasna idea Ligi Światów Cywilizowanych.

Postanowił, że przyjmie tytuł króla Tanit. Tak, to dobry pomysł. I odetnie się od Światów Miecza, a zwłaszcza od Grama.

Niech Viktor z Xochitl go sobie weźmie. Albo Garvan Spasso. Viktor nie będzie ostatnim kosmicznym wikingiem, który ruszył
ze swoimi statkami przeciwko Światowi Miecza. Prędzej czy później cywilizacja w Starej Federacji wypędzi ich wszystkich
do domu, żeby łupili planety, które ich wysłały.

A skoro chce zostać królem, czy nie powinien mieć królowej? Królowie zwykle je mają. Trask wsiadł do małego auta i

ruszył w górę długiego szybu. Valerie Alvarath… Na „Nemezis” spędzali razem czas i sprawiało im to przyjemność.
Zastanawiał się, czy chciałaby tego na stałe, nawet na tronie…

Towarzyszyła mu Elaine. Czuł ją obok siebie niemal namacalnie. Szepnęła do niego: „Ona cię kocha, Lucasie. Zgodzi się.

Bądź dla niej dobry, a uczyni cię szczęśliwym”. Potem odeszła, i wiedział, że już nigdy nie wróci.

Żegnaj, Elaine.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Piper, H Beam Anthology
Piper, H Beam Flight From Tomorrow
Piper, H Beam Future History 01 The Edge of the Knife
Piper H Beam 03 Kudlacze i inni ludzie
Piper, H Beam The Cosmic Computer
Piper, H Beam Future History 04 Four Day Planet
Piper, H Beam Future History 06 Naudsonce
Piper, H Beam Future History 10 Graveyard of Dreams
Piper, H Beam Future History 02 Omnilingual
Piper, H Beam Future History 08 Oomphel in the Sky
Piper, H Beam Der kleine Fuzzy
Piper, H Beam Federation
Piper, H Beam Day of the Moron
Piper, H Beam Null ABC
Piper, H Beam Crossroads of Destiny
Piper, H Beam Future History 09 The Cosmic Computer
Piper, H Beam Future History 05 Uller Uprising
Piper, H Beam Future History 11 The Space Viking

więcej podobnych podstron