Maria Braun-Gałkowska
Psychologia domowa
(Małżeństwo - dzieci - rodzina)
Wydanie II poszerzone
Warmińskie Wydawnictwo Diecezjalne
Olsztyn 1987
Przepisała Marianna Żydek
Jurkowi i dzieciom
Wstęp
Od kilku lat publikuję w "Gościu Niedzielnym" w rubryce "Psychologia
domowa" teksty dotyczące psychologii rodziny. Uskładało się ich już sporo i
tak powstała ta książka. Opiera się częściowo na wiedzy teoretycznej, a
częściowo na doświadczeniu zebranym poprzez liczne spotkania w poradni
psychologicznej, na kursach dla narzeczonych, w grupach małżeństw, wreszcie
we własnym domu. Ze wszystkich tych spotkań, zarówno z autorami przez
lektury ich prac, jak i spotkań bezpośrednich, dużo skorzystałam i choć
trudno już dziś powiedzieć, co od kogo, wszystkim bardzo serdecznie
dziękuję.
Najpierw miałam zamiar w ogóle nie pisać wstępu, myśląc, że wprowadzenia
pisze się do prac naukowych, poważnych i długich, a do takiej domowej
książeczki, to niepotrzebne. Potem jednak przypomniałam sobie, że i w domu
nie wchodzi się wprost do pokoju. Najpierw jest przedpokój, który - jeśli
zwrócić na niego uwagę - nie tylko przestrzennie jest "wstępem" do
mieszkania właściwego, ale również wprowadza przybysza w jego charakter.
Bardzo różne bywają przedpokoje: przestronne i ciasne, obite wytworną
boazerią lub całe zawieszone płaszczami, ciemne i jasne, wesołe i ponure.
Już przedpokój mówi dużo o domownikach. W naszym na przykład stoi masę
butów: duże, średnie i malutkie, juniorki, baletki, grube buty turystyczne
i kalosze. Staram się zawsze, żeby były pochowane i zawsze znowu jakoś
wychodzą na wierzch. W przedpokoju stoi też telefon, który bardzo często
dzwoni i słychać wiele innych dźwięków: szum pralki, pisanie na maszynie,
magnetofon, pianino i oczywiście głosy ludzkie: głosy dorosłych i dzieci,
kolegów dzieci i przyjaciół tych kolegów. Taki przedpokój dużo mówi o
mieszkańcach domu, a zarazem wyjaśnia trochę charakter i tytuł tej
książeczki.
Psychologia domowa - bo problemy domowe, czyli pojawiające się prawie w
każdej rodzinie, na które warto chyba spojrzeć także z psychologicznego
punktu widzenia. Psychologia bowiem jest nauką, która może dużo pomóc w
życiu codziennym, gdzie wiele błędów popełnia się z braku odpowiedniej
wiedzy. Często za mało się jeszcze korzysta z tej wiedzy, jeśli chodzi o
zapobieganie zaburzeniom i jako z pomocy do coraz lepszego kierowania swoim
życiem. "Domowy" jest też sposób mówienia o nich. Można oczywiście napisać,
że pozytywne ustosunkowania interpersonalne w diadzie małżeńskiej stymulują
interioryzację norm dotyczących prospołecznych zachowań u innych
uczestników interakcji rodzinnej, ale - choć dodaje to powagi książkom,
które mają być poważne - w domu wystarczy powiedzieć po prostu, że jeśli
rodzice się kochają, dzieci mają zwykle bardziej przychylne nastawienie do
ludzi.
Domowe są też książki cytowane. Najczęściej jest to literatura dla
dzieci. Czytałam wprawdzie pewną ilość książek naukowych z dziedziny
psychologii, ale żadnej tyle razy co opowiadań o Muminkach. Dzieci lubią
słuchać historyjek, które znają, czyta się więc im wiele razy to samo, aż
przy kolejnym dziecku umie się je prawie na pamięć. Słoń Trąbalski,
Muminek, Kubuś Puchatek czy Filifionka stają się jakby domownikami, są
symbolami różnych zachowań i prezentują w syntetycznym skrócie postawy i
poglądy na życie. Podobnie żyją w domu wiersze, bo "to na co filozofowie
potrzebują księgi, poeta potrafi wyrazić w kilku słowach".
Może jeszcze trzeba wyjaśnić, dlaczego powołuję się na Pismo Święte. Nie
cytuje się go w pracach czysto psychologicznych, opartych na empirycznych
badaniach i pozostających tylko na płaszczyźnie naukowej. Ten wyraźny
podział źródeł jest potrzebny przy uprawianiu nauki, ale dom nie jest domem
albo psychologicznym albo religijnym. Wuj to jest wuj - wyjaśniłby Zagłoba,
a dom to po prostu dom. Jeśli więc jest domem chrześcijańskim, te
płaszczyzny łączą się w nim nierozdzielnie.
Można natomiast rozróżnić płaszczyzny opisu i postulatów. Zarzucał mi
jeden z czytelników "Gościa Niedzielnego", że to co piszę o rodzinie, jest
nieprawdziwe, bo w rzeczywistości istnieje bardzo wiele dramatów, a nawet
tragedii rodzinnych. Chyba ma rację, tylko że te dramaty wszyscy znają. Nie
próbuję więc opisywać ich jeszcze raz, ani też zaprzeczać im z tanim
optymizmem. Jeśli się ma oczy dostrzegające ludzi, widzi się i przeżywa
bardzo wiele nieszczęść. Tym doświadczeniom można przeciwstawić jedynie
nadzieję, że może być inaczej i tę nadzieję przekładać na język bardzo
zwykłych codziennych spraw.
Na przykład buty w naszym przedpokoju - choć są zwykle porozrzucane,
dobrze choć wiedzieć, jak powinny stać. Zresztą czasem się to przecież
udaje, na przykład w wigilie wielkich świąt (bo w same święta jest w domu
tyle osób, że znowu robi się bałagan). Cóż z tego, że często jest inaczej
niż byśmy chcieli - nie warto tego opisywać. Lepiej zastanowić się nad tym,
jak mogłoby być i jak do tego zmierzać.
Czym jest rodzina
Kobiety i mężczyźni
W swoich Katechezach środowych ("Mężczyzną i niewiastą stworzył ich") Jan
Paweł II mówi, że wobec wszystkich niecierpliwych pytań naszych czasów
dotyczących odwiecznej relacji mężczyzna - kobieta, Chrystus odwołałby się
"do początku", czyli do rzeczywistości, o której mówi Księga Rodzaju.
"Bóg stworzył człowieka; na swój obraz stworzył go, na obraz Boga
stworzył go, mężczyzną i kobietą stworzył ich" (Rdz 1, 27), czytamy.
Mężczyzna i kobieta są więc tacy sami jako ludzie (na obraz Boży), ale od
początku też różni. Są tożsami w człowieczeństwie, ale różni przez
odmienność płci, umożliwiającą zjednoczenie tak bliskie, by stać się
"jednym ciałem". Tak więc ostatecznym stworzeniem człowieka jest stworzenie
jedności dwojga.
Radość Adama po stworzeniu Ewy (Rdz 2, 23) wskazuje na szczęście, jakie
daje ta wspólnota osób, która jest jednocześnie obrazem społeczności Trójcy
Świętej. Ta trudna do pojęcia zawrotna perspektywa wskazuje, jak świętym
może być związek małżeński zwracający się "do początku".
Warto to sobie uświadomić, gdyż patrząc na związki kobiety i mężczyzny,
można często spostrzegać je jako zjednoczenie przez walkę, a nie przez
miłość. Już same określenia często używane w tej dziedzinie kojarzą się z
walką: "podrywanie", "zdobywanie", "uleganie". Chłopcy znajdują satysfakcję
w "podbojach", a porządne dziewczęta myślą o "obronie". Widzą mężczyznę
jako przeciwnika, przed którym trzeba się obronić albo zwyciężyć
podporządkowując swoim zamiarom. Obie strony traktują się jak przedmioty,
które można wykorzystać dla swoich celów. Podobnie w małżeństwie jedna
strona często chce sobie podporządkować drugą.
Nie tak miało być "na początku". Bóg stwarzając człowieka jako mężczyznę
i kobietę polecił im współdziałanie w rozwoju ("rośnijcie"), życiu
rodzinnym ("mnóżcie się") i pracy ("czyńcie sobie ziemię poddaną") i we
wszystkich tych sprawach mieli być dla siebie pomocą. Odnosi się to do
wspólnoty małżonków, ale na pewno także do całego społeczeństwa, w którym
kobiety i mężczyźni mają współdziałać, uzupełniać się i pomagać sobie, a
nie walczyć o podporządkowanie i wykorzystanie drugiej strony.
Chodzi więc nie o "zdobywanie" i "obronę", ale o miłość bo zwycięstwo
jednej strony nad drugą nie jest zwycięstwem, lecz wspólną przegraną.
Dlatego więc we wzajemnym kontakcie trzeba starać się wczuwać w sytuację
drugiego, dążyć do wzajemnego dobra i wzajemnego zrozumienia trudności,
także tych, które wynikają z fizjologii ciała i uwarunkowań kulturowych.
Różnice między kobietą a mężczyzną, które w pogawędkach wymieniane są
zwykle jako cechy "lepsze" i "gorsze", nie są przez naukę jednoznacznie
określone. Brak wystarczających badań na ten temat nie oznacza oczywiście
braku różnic, ale każe pamiętać o tym, że cechy przypisywane obu płciom w
różnych popularnych publikacjach są często powtórzeniami myślowych
stereotypów i nieuzasadnionymi uogólnieniami.
Niewątpliwie inaczej jest zbudowane ciało kobiety i mężczyzny, różnice
dotyczą budowy genetycznej każdej komórki organizmu, proporcji hormonów
żeńskich i męskich (oba typy hormonów są i u kobiet i u mężczyzn),
działania narządów seksualnych, wyglądu zewnętrznego, siły mięśni. W
działaniu narządów zmysłowych różnice są nieznaczne. Ogólny poziom
inteligencji jest średnio biorąc taki sam, natomiast jej poszczególne
czynniki różnią się.
U kobiet częstsza jest zręczność manualna, łatwość nawiązywania kontaktu,
zainteresowania estetyczne, religijne i sprawami innych ludzi. U mężczyzn
częstsze są zdolności i zainteresowania techniczne, mechaniczne, myślenie
abstrakcyjne i nowatorskie, myślenie o ostatecznym wyniku dzieła. Kobiety
częściej mają nastawienie na kontakt z ludźmi, mężczyźni na zadania do
zrealizowania.
Praktycznie biorąc, różnice między jednostkami tej samej płci są większe
niż między średnimi cechami mężczyzn i kobiet. Dlatego opinie stereotypowe,
choćby były nawet uzasadnione, niewiele pomagają w zrozumieniu
poszczególnych osób. W każdym razie uogólnienia mówiące, że kobieta jest
uczuciowa, a mężczyzna zmysłowy nie są prawdziwe i powodują wiele złego,
utrudniając wzajemne zrozumienie. Kobiety lekceważą uczucia mężczyzn i
czują się niemal niewinne, gdy je urażają, myląc przeżywanie uczuć ze
sposobem ich wyrażania. Mężczyźni przekonani o braku zmysłowości u kobiet,
nie rozumieją ich reagowania, np. myląc zmęczenie z oziębłością.
Mężczyźni są równie jak kobiety uczuciowi, ale poprzez wychowanie nabyli
inne sposoby przejawiania uczuć; kobiety są równie zmysłowe, ale mają inne
sposoby przeżywania. Takie oceny, jak: mniej czy więcej uczuciowy, mniej
czy więcej myślący itp. zawierają w sobie ocenę wartościującą, która tylko
zaciemnia różnice prawdziwe, leżące nie w kategoriach mniej lub więcej, ale
- inaczej.
Nie wiadomo też dokładnie, które różnice między płciami płyną z natury, a
które z uwarunkowań kulturowych i nie zawsze cechy określane jako typowe
dla jednej płci są warte wychowawczego popierania, gdyż mogą być tylko
wynikiem niewłaściwych układów społecznych, np. bierność kobiet i
niewrażliwość mężczyzn. Także niektóre właściwości będące następstwem
uwarunkowań fizjologicznych, choć są łatwiejsze dla jednej płci, mogą być
potrzebne i dla drugiej. Jeżeli np. dzięki uwarunkowaniom fizjologicznym
(cykliczne działanie hormonów), empatia, czyli wczuwanie się w stany
psychiczne innych ludzi, jest łatwiejsza dla kobiet, nie znaczy to, żeby
nie była potrzebna mężczyznom. Podobnie to, że dla mężczyzn - ze względu na
większą stałość hormonalną - konsekwencja i stałość postępowania są
łatwiejsze, nie znaczy, że nie są one potrzebne kobietom.
Empatia nie jest cechą kobiecą ani stałość męską, ale inaczej się
uzewnętrzniają u kobiet i mężczyzn. Płeć nadaje im swoisty i trudny do
opisania koloryt stanowiący jakby dwa aspekty tej samej wartości.
Uzupełnianie się płci nie polega więc na tym, że jedna jest uczuciowa -
druga nie, jedna zmysłowa - druga nie itp. i sumowaniu się cech
przeciwstawnych, ale na bardziej subtelnej różnicy jakościowej: różnym
kolorycie przeżywania, różnej instrumentalizacji tej samej melodii.
Niełatwo określić, co jest najistotniejsze dla tego kolorytu, może jednak
trochę przybliża go spojrzenie na funkcje niezbywalnie związane z płcią,
czyli macierzyństwo kobiet i ojcostwo mężczyzn. Dotyczą one nie tylko
czynności fizycznych, ale także zadań najistotniejszych matki i ojca, czyli
tworzenia miłości i pobudzania rozwoju.
Główne zadanie matki - budzenie i umożliwianie miłości, "tworzenie
miejsca" na miłość - jest może tym, co stanowi zarazem specyficzne zadanie
każdej kobiety, choćby nie była matką w sensie fizycznym. Może właśnie ze
względu na to kobieta potrafi dostosowywać się, nawiązywać kontakt z
ludźmi, zwraca uwagę na ład i estetykę wnętrza, jest uczulona na potrzeby
innych, wyczuwa ich intencje, jest czuła i ciepła. Nie trzeba więc
kobiecości oceniać według spraw drugorzędnych jak: strój, uczesanie czy
ukształtowane pod wpływem czynników kulturowych sposoby zachowania, ale
według nastawienia na człowieka, ciepła kontaktu i gotowości dzielenia się.
Może właśnie w zadaniach ojca, które pełnić może nie tylko ojciec
fizyczny, odnaleźć możemy to, co istotne dla męskości. Nie strój,
uczesanie, oschły sposób bycia, zmysłowość czy brutalność jest miarą
męskości. Ojciec przez samo swoje istnienie przemienia związek matka -
dziecko w grupę rodzinną i ta właśnie komplikacja umożliwia rozwój. Nie
zatrzymywanie się na tym co zastane, ale szukanie nowego i trudniejszego,
dążenie naprzód, stawanie się motorem rozwoju, jest męskim sposobem bycia.
Tu też leży uzupełnianie się mężczyzn i kobiet: w nieustannym splataniu
miłości i rozwoju - nie dążenie naprzód, "po trupach", byle dalej, ale
rozwój w miłości; nie stagnacja: "Niech na całym świecie wojna, byle polska
wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna", ale miłość rozszerzająca się i
rosnąca. To jest dla człowieka "odpowiednia dla niego pomoc" - wzajemne
dawanie i przyjmowanie tego, co najważniejsze.
Rodzinne więzy
Psychologia zajmuje się życiem psychicznym człowieka: mężczyzny, kobiety,
dziecka. Te same osoby stają się przedmiotem zainteresowania psychologii
rodziny z chwilą, gdy spojrzy się na nie jako na członków specyficznej
grupy społecznej, jaką jest rodzina.
Czym jest rodzina, każdy wie. A jednak już pobieżna analiza i porównanie
sądów na ten temat wskazuje, że sprawa jest dość złożona. Rodzina - to
grupa ludzi związanych specjalnymi, bliskimi więzami. Czym jednak różni się
od innych grup, np. koleżeńskich, nie jest oczywiste. Już biorąc pod uwagę
pierwszy, najbardziej narzucający się czynnik, jakim jest pokrewieństwo,
powstają wątpliwości. Czy stanowią rodzinę ludzie nawet bardzo blisko
spokrewnieni, ale w ogóle nie utrzymujący ze sobą kontaktu? Natomiast
dzieci adoptowane, choć z rodzicami w ogóle nie związane pokrewieństwem, na
pewno należą do rodziny.
Tak więc aby rozważyć, czym jest rodzina, trzeba najpierw dokładniej
określić, czym jest grupa ludzka i czym rodzina się wyróżnia spośród innych
grup. Nie każde przypadkowe zbiorowisko ludzkie nazywamy grupą. Kilka osób
staje się nią wówczas, gdy łączą je więzy bezpośrednie: każdego z każdym. W
grupie ludzkiej dojście czy odejście jednej osoby stanowi nie tylko zmianę
ilościową, lecz także jakościową dla wszystkich pozostałych członków grupy.
Gdy w rodzinie przyjdzie na świat dziecko, zmiana dotyczy nie tylko liczby
"sztuk" w domu, ale zmienia się też sytuacja innych członków rodziny. Żona
staje się też matką; mąż - ojcem, teściowa - babcią, a jeżeli dziecko
przychodzące na świat jest drugie z kolei - matka jednego dziecka staje się
matką dwojga, jedynak - starszym z dwójki itd. Podobnie odejście z rodziny
jednej osoby, np. ojca, powoduje nie tylko liczbowe zmniejszenie rodziny,
ale zmienia zasadniczo sytuację żony i dzieci.
W grupie rodzinnej nie tylko zmniejszenie lub zwiększenie liczby jej
członków zmienia sytuację pozostałych. Także jakiekolwiek przeobrażenie się
każdego z członków rodziny ma wpływ na innych, np. usamodzielnienie się
najstarszego dziecka nie tylko zmienia jego położenie, ale także sytuację
rodziców i rodzeństwa. W rodzinie także relacje, czyli stosunki między
każdymi dwoma osobami wpływają na innych. Np. miłość między rodzicami ma
znaczenie dla dzieci, wyróżnianie przez matkę jednego z dzieci wpływa na
samopoczucie pozostałych itd.
Oddziaływanie wzajemnych więzów ma w rodzinie wyjątkową siłę, jednak i w
innych grupach można wskazać na znaczenie zmiany dotyczącej pozornie tylko
jednego z jej członków - dla innych, np. spadek formy jednego z zawodników
drużyny sportowej ma znaczenie dla pozostałych. To, co w sposób zasadniczy
odróżnia rodzinę od innych małych grup, to jej cel. Oczywiście, każda grupa
ludzka związana jest jakimś celem, obejmującym jeden z licznych aspektów
życia. Człowiek może należeć do wielu grup równocześnie, zależnie od ich
celu, np. w jednym zespole pracować, w innym uprawiać sport, w jeszcze
innym uczyć się czy chodzić na zabawy. Rodziny nie można scharakteryzować
przez żaden z tych celów szczegółowych. Tylko określenie ogólne odpowiada
prawdzie: rodzinę łączy wspólne życie. Jeżeli któryś z członków rodziny
chce ją traktować jako miejsce zaspokojenia tylko jednej grupy potrzeb, np.
jedzenia, budzi to protest pozostałych: "Nie jesteś w hotelu". Rodzina jest
wtedy rodziną prawdziwą, gdy łączą ją bezpośrednie ścisłe więzy i całość
życia. Charakter tych więzów, ich jakość, decyduje o jakości rodziny. Fakt,
że rodzinę łączy wspólne życie, nie oznacza, że członkowie rodziny muszą
bez przerwy przebywać z sobą. Z domu wychodzi się do pracy, do szkoły, do
kina itd., ale wszystkie sprawy, przeżywane poza domem, mają dla rodziny
znaczenie.
U podstaw tak rozumianej rodziny leży małżeństwo. Dwoje ludzi łączy się
ze sobą nie dla wspólnej pracy, nie dla uzyskania większego mieszkania, nie
dla zaspokojenia potrzeb seksualnych, nawet nie dla posiadania dzieci, ale
dla wspólnego życia, obejmującego w pewien sposób wszystkie tamte sprawy
szczegółowe. Oczywiście, takie wspólne życie (pod względem fizycznym,
finansowym, uczuciowym) może prowadzić też para wyjeżdżająca razem na
dwutygodniowe wczasy. Jednak nikt nie uważa takiego związku za małżeństwo.
Małżeństwo jest związkiem z założenia trwałym; jest związkiem całego życia,
na całe życie.
Jakość więzów między mężem i żoną ma znaczenie dla całej rodziny. Od tego
czy ich miłość rozwija się, przeobraża i rośnie, czy też zamiera, zależy
nie tylko los małżeństwa, lecz także całej rodziny. Więź między małżonkami
jest "solą ziemi" leżącą u podstaw rodziny i determinującą jej losy. Od
niej zależy, czy rodzina będzie dobrze wypełniać swoje zadania. Zmieniły
się one ostatnio tak dalece, że przez jakiś czas niektórzy sądzili, iż
rodzina niedługo przestanie być potrzebna. Działo się tak dlatego, że
rodzina swoje dotychczasowe funkcje zaczęła oddawać instytucjom. Dawniej w
domu wytwarzało się większość rzeczy, dziś zajmują się tym odpowiednie
przedsiębiorstwa; dawniej w domu uczono, dziś zajmują się tym szkoły, nawet
obiady dużo osób jada w stołówkach. Skoro tyle funkcji - uważanych dawniej
za należące do rodziny - przejęły instytucje, wydawało się, że przejęcie
pozostałych jest tylko kwestią czasu.
Okazało się jednak przeciwnie: właśnie po oddaniu przez rodzinę zadań dla
niej nieistotnych - można zobaczyć wyraźniej te, w których nikt nie może
jej zastąpić. Rodzina nie przestała być potrzebna, gdyż nic nie może jej
wyręczyć w wytwarzaniu bezpośrednich, osobistych związków, których ciepło
niezbędne jest do życia psychicznego, tak jak słońce do fizycznego. Czy
więzy te będą rzeczywiście źródłem życiodajnego ciepła - zależy przede
wszystkim od tego, czy nie zwietrzeje będąca ich podstawą "sól ziemi" -
więź między mężem a żoną.
Zadania rodziny
Każdy człowiek odczuwa różnorakie potrzeby, wśród nich zdarzają się dość
błahe, bywają nawet tylko pozorne. Są jednak potrzeby, bez których
zaspokojenia człowiek nie może żyć i rozwijać się. W psychologii istnieje
wiele teorii potrzeb i wiele ich podziałów. Spośród nich szczególnie
interesująca wydaje się koncepcja amerykańskiego psychologa Abrahama
Maslowa. Uważa on, że potrzeby układają się w pewną strukturę
hierarchiczną, w której przynajmniej częściowe zaspokojenie potrzeby
niższego rzędu warunkuje wystąpienie potrzeby wyższej. Nie chodzi tu o
kolejność chronologiczną (w tym sensie, żeby jedne występowały np. w
pierwszym roku życia, inne w drugim), ale o uwarunkowanie jednych drugimi.
Wyróżnione przez niego grupy potrzeb, to potrzeby fizjologiczne,
bezpieczeństwa, miłości i przynależności, szacunku oraz samorealizacji.
Występują one jednocześnie, ale zależą od siebie w ten sposób, że
przynajmniej częściowe zaspokojenie jednych potrzeb, umożliwia zaistnienie
innych.
Potrzeby fizjologiczne w tym sensie warunkują wszystkie pozostałe: np.
dziecko zagłodzone umrze i o żadnych potrzebach już nie będzie mowy.
Zaspokojenie ich, przynajmniej w stopniu umożliwiającym życie, ujawnia
następne potrzeby: bezpieczeństwa, miłości i szacunku. Zaspokojenie tych
potrzeb psychicznych umożliwia rozwój przez ujawnienie potrzeby
samorealizacji, twórczości, obdarzania.
Zaspokojenie potrzeb fizjologicznych: odżywiania, snu, odpoczynku itd.
jest konieczne do życia fizycznego. Ich niezaspokojenie powoduje
koncentrację uwagi na tej tylko dziedzinie życia i determinuje całe
zachowanie człowieka. Jeżeli potrzeby fizjologiczne są przynajmniej
częściowo zaspokojone, pojawia się nowy zespół potrzeb - bezpieczeństwa.
Stają się one dominujące w sytuacji zagrożenia: napaści, utraty pracy i
zarobków, wydarzeń niespodziewanych, a odczuwanych jako groźne. Człowiek
krańcowo głodny nie myśli o niebezpieczeństwie, jest zdolny do narażania
się na nie dla zdobycia pożywienia. Zaspokojenie potrzeb fizjologicznych i
bezpieczeństwa ujawnia potrzeby następne: miłości i szacunku, których
zaspokojenie jest równie ważne dla prawidłowego funkcjonowania osobowości,
jak zaspokojenie potrzeb niższych dla życia biologicznego. Niemożność ich
zrealizowania powoduje, zaburzenia zachowania, nerwice, przestępstwa,
depresje. Powoduje także utajenie potrzeby samorealizacji, będącej głównym
czynnikiem rozwoju człowieka. Potrzeba najwyższa w hierarchii:
samorealizacji, jest pędem do rozwoju, do samodzielnej aktywności, dążeniem
do stawania się coraz lepszym i sprawniejszym. Wyraża się np. w coraz
lepszym pełnieniu pracy zawodowej, w byciu coraz lepszymi rodzicami, w
coraz doskonalszym wykonywaniu zwykłych czynności, choćby
najskromniejszych, jak gotowanie czy sprzątanie, w uczeniu się i wszelkim
celowym działaniu dla dobra innych.
Hierarchia potrzeb nie polega na tym, że są one kolejno zaspokajane; ale
że wystąpienie potrzeby wyższej wymaga takiego zaspokojenia niższej, żeby
przestała ona decydować o całym zachowaniu człowieka. Z chwilą gdy potrzeby
wyższe raz się ujawnią, mogą przez świadomy wybór zdominować potrzeby
niższe. Człowiek wprawdzie sam kieruje swoim rozwojem, ale otoczenie może
mu w tym pomóc lub w znacznym stopniu przeszkodzić. Tak jak można na śmierć
zagłodzić dziecko nie dając mu jeść, tak nie dając możliwości zaspokojenia
potrzeb psychicznych, można utrudnić - jeśli nie uniemożliwić - dominację
potrzeby samorealizacji, pozwalającej na maksymalny rozwój i znalezienie
sensu życia.
W dawnej wielkiej rodzinie, będącej równocześnie jednostką produkcyjną i
grupą powiązaną uczuciowo, zwykle były zaspokajane wszystkie potrzeby:
jedzenia, bezpieczeństwa, szacunku, miłości i przynależności. Z czasem, w
miarę rozwoju rozmaitych instytucji społecznych, zaspokajanie części
potrzeb zostało przejęte przez te instytucje. Doszło nawet do dość
rozpowszechnionego mniemania, że doskonale funkcjonujące instytucje są w
stanie zaspokoić wszystkie potrzeby. Powstały specjalne przedsiębiorstwa
zapewniające wyżywienie, rozrywki i opiekę zdrowotną; są rozmaite systemy
ubezpieczeń społecznych. Za pieniądze można nabyć rozmaite usługi i wydawać
by się mogło, że tylko ubóstwo uniemożliwia zaspokojenie potrzeb znacznej
części ludzi.
Rzeczywiście, sprawnie działające instytucje mogą zaspokoić potrzeby
wymienione jako pierwsze: fizjologiczne i częściowo bezpieczeństwa. Jeżeli
społeczeństwo dobrze funkcjonuje, obywatele są bezpieczni w sensie
fizycznym: nie obawiają się nagłej napaści, wyrzucenia z mieszkania czy z
pracy, rabunku itp. Mogą też korzystać z różnego rodzaju usług, jak
restauracje czy pralnie, a zadowolenie z nich zależy tylko od sprawnej
pracy tych placówek.
Jednakże, właśnie na tle działalności licznych instytucji zaspokajających
różne potrzeby społeczeństwa, okazało się tym wyraźniej, że nie wszystkie
potrzeby dadzą się tą drogą zaspokoić. Chodzi tu o potrzeby miłości,
przynależności i szacunku. Dla zaspokojenia tego rodzaju potrzeb konieczne
są więzy bezpośrednie, indywidualne, osobowe, jakich nie sposób dostarczyć
instytucjonalnie. Instytucja może zapewnić pożywienie, zaopatrzenie
emerytalne na starość czy pielęgnację fizyczną dzieci, ale nie może dać
miłości, która jest relacją międzyosobową.
Dziecko pozbawione bezpośrednich więzów osobowych, czyli po prostu
możliwości wzrastania w atmosferze miłości rodzinnej, ma później trudności
w nawiązywaniu przyjacielskich kontaktów, założeniu dobrej rodziny. Nie
umie się przywiązać, wciąż oczekuje czegoś dla siebie; wymaga, nic za to
nie dając. Stanowi tragiczny przykład, jak brak zaspokojenia potrzeby
psychicznej powoduje zaburzenia rozwoju jednostki, a skutki zakłóceń
sięgają dalej, działając niekorzystnie na osoby z tą jednostką związane, na
przykład na jej rodzinę. Tak więc nadzieja, że za pieniądze lub za pomocą
sprawnie działających instytucji socjalnych można zaspokoić wszystkie
potrzeby człowieka, okazała się pomyłką. Są potrzeby, na które odpowiedzieć
może tylko rodzina. W rodzinie człowiek znajduje bezpośrednią, tylko dla
siebie przeznaczoną akceptację i miłość. Jest to konieczne dla prawidłowego
rozwoju dziecka, a równie ważne dla zdrowia psychicznego ludzi dorosłych,
którym także potrzebne jest miejsce, gdzie nie czują się stale sprawdzani i
oceniani, gdzie mają osoby, których potrzebują i gdzie sami czują się
niezbędni. To wszystko znajduje człowiek w rodzinie.
Ludzie starsi, w tzw. trzecim wieku, często załamują się psychicznie, gdy
czują się już zbędni w zakładzie pracy. Jeżeli ich związki z rodziną są
trwałe i nie zmienione, do uczucia bezużyteczności nie dochodzi. Czytałam
kiedyś synkowi książeczkę o starym rybaku, który przestał pracować,
zamieszkał z dziećmi i wnukami - i czuł się niepotrzebny. Spytałam wtedy:
"Jak myślisz, czy człowiek, który już nie pracuje, tylko mieszka z rodziną,
jest rzeczywiście niepotrzebny?" Staś odpowiedział: "Dziadek jest potrzebny
do szczęścia". Czy może się czuć zbędny na świecie człowiek potrzebny komuś
do szczęścia?
Zaspokojenie potrzeb miłości, przynależności i szacunku umożliwia
wystąpienie i nasila potrzebę najwyższą - dążenie do rozwoju. Rozwój
psychiczny człowieka nie kończy się z chwilą osiągnięcia pełni dojrzałości
fizycznej; może trwać całe życie, jeśli człowiek do tego dąży. Największą
krzywdą, jaką można człowiekowi wyrządzić, jest stłumienie tego dążenia,
zanim się ono świadomie rozwinie. Największą zaś pomocą, jaką można mu dać,
ułatwienie wystąpienia potrzeb rozwoju i świadomego nimi kierowania.
U człowieka dorosłego, jeśli potrzeby te raz się już ujawnią, mogą stać
się tak silne, że zdominują potrzeby niższe. Może się zdarzyć, że człowiek
o silnym pragnieniu obdarzania będzie to czynić kosztem niezaspokojenia
własnych potrzeb fizjologicznych, nawet kosztem życia. Jest to jednak
możliwe u człowieka dojrzałego, u którego właściwa hierarchia potrzeb i
wartości już się ukształtowała. U dziecka, żeby potrzeby samorozwoju,
twórczości i obdarzania mogły się rozwijać, wpierw muszą zostać zaspokojone
potrzeby niższe: doznawania opieki, miłości i szacunku. W sposób
najbardziej prawidłowy i najpełniejszy następuje to w rodzinie.
Czy Basia miała mamę?
W okresie życia płodowego dziecko musi znajdować się w łonie matki. Tylko
tam może żyć i rosnąć. Usunięte z łona matki, umiera. To wiedzą wszyscy.
Mniej już znany, ale równie prawdziwy jest fakt, że dziecko już urodzone,
aby żyć i rozwijać się normalnie, również potrzebuje odpowiedniego
środowiska, bez którego grozi mu śmierć psychiczna. Jest nim łono grupy
rodzinnej. Najczęściej jest to grupa przyjazna, ciepła, od pierwszych chwil
kochająca.
Zdarza się jednak, że dla dziecka przychodzącego na świat jakby brak
miejsca: albo matka za młoda, albo ojca nie ma, albo po prostu rodzicom
brak poczucia odpowiedzialności. Dziecko trafia w psychiczną pustkę i chłód
emocjonalny. Może to być pustka własnego domu, gdy rodzice choć utrzymują
dziecko i mieszkają z nim, ale zajęci swoimi sprawami odrzucają je
psychicznie. Może też być odtrącenie całkowite - wtedy dzieckiem zajmuje
się państwo i umieszcza je w instytucji opiekuńczej.
Domy dziecka spełniają ważne zadanie zapewniając dzieciom porzuconym
zaspokojenie potrzeb fizjologicznych - jak jedzenie, miejsce do spania,
ubranie itp. - ale właściwego środowiska społecznego nie tworzą. Stawka na
utrzymanie jednej osoby jest tam wyższa niż w przeciętnej rodzinie, a
pielęgniarki przygotowane do fachowej opieki nad niemowlętami, jednak
dzieci rozwijają się gorzej niż w rodzinie. Brak im bezpośredniej,
indywidualnej miłości matki - może nie wykształconej, może nie dość
dbającej o higienę, ale własnej, jedynej i nie wychodzącej po skończonym
dyżurze. Zapadają więc często na chorobę sierocą: nie uczą się w porę
chodzić i mówić, wolniej rosną, dużo chorują, a i tam gdzie rozwój jest
pozornie prawidłowy - często pojawiają się zaburzenia uczuć i kontaktów
społecznych.
Choć dzieci przebywają w grupie społecznej, grupa ta nie stwarza
możliwości powstania silnych więzów indywidualnych, gdyż relacje w niej są
zbyt liczne i nietrwałe. Żadna więc nie staje się tak ważna, żeby dać
możliwość nauczenia się miłości. Rówieśników jest zbyt dużo, a kontakty z
opiekunami nie dają poczucia wyłączności, bo wychowawczyni zajmuje się całą
grupą. Nawiązanie bliższej więzi utrudnione jest też przez fakt, że
opiekunki zmieniają się zgodnie z systemem dyżurów, zmieniają grupy dzieci,
a także często porzucają pracę, po ukończeniu zaś trzech lat dzieci są
przenoszone z domu małego dziecka, podlegającego resortowi zdrowia, do domu
dziecka należącego do wydziału oświaty.
Rozmawiałam kiedyś z wychowawczynią w bardzo dobrze wyposażonym domu
dziecka. Pytałam o jedną z jej wychowanek. Wychowawczyni powiedziała mi, że
nie wie co słychać u dziewczynki, bo zdała już zeszłoroczną grupę i ma
nową. Dopiero w dalszej rozmowie zrozumiałam, co to znaczy. Otóż wysokość
sprzętu, stołów, rodzaj zabawek dostosowane są do wieku dziecka i sale
przeznaczone są dla określonych grup wiekowych. Ponieważ wychowawczynie
zmieniając sale, musiałyby robić inwentarz i zdawać sprzęty, znacznie
łatwiej jest "zdać" dzieci, które w ten sposób mają co roku nową salę i
nową opiekunkę.
Trudno w tych warunkach rozwijać się normalnie, ale gdyby nawet to się
udało, istnieje jeszcze jeden skutek niezaspokojenia potrzeby miłości:
dzieci czują się nieszczęśliwe. Mówiąc o dzieciństwie powtarza się często,
że jest to okres przygotowania do życia. Jest to oczywiście prawda, ale nie
cała. Owszem, w dzieciństwie uczymy się podstawowych ludzkich funkcji,
rośniemy i nabywamy wiadomości, ale nie jest to tylko przygotowanie do
życia. To jest po prostu część życia, nieraz jego znaczna część. Nawet
gdyby dzieci, o których mowa, miały wyrosnąć na znakomitych obywateli,
jeśli przez pierwszych kilka czy kilkanaście lat czują się nieszczęśliwe,
opuszczone i pokrzywdzone - jest już o czym myśleć.
Kiedyś ośmioletnia Basia z domu dziecka spytała mnie: Czy ciocia miała
mamę? Dziwne pytanie. Ludzie pytają nieraz, czy matka żyje, gdzie mieszka,
co robi, ale Basia po prostu chciała wiedzieć, czy w ogóle miałam mamę.
Interesowało ją to, ponieważ większość jej znajomych mamy nie miała. Co
dziwniejsze, Basia zna moją matkę, ale nie skojarzyła sobie tych faktów, bo
podstawowe relacje rodzinne są dla niej niezrozumiałe. Może zna ich nazwy,
ale nie kojarzą się jej z żadną rzeczywistością. Zresztą jej matka żyje.
Basia sama pokazała mi kiedyś podczas spaceru, gdzie mama mieszka. Co
jednak należałoby odpowiedzieć, gdyby ktoś spytał: "Czy Basia miała mamę?"
Ojciec Basi również żyje. Mieszka obecnie z jakąś panią, którą Basia
potrafi nazwać bardzo dosadnie, ale kojarzy się jej tylko z awanturami i
lękiem. Spotkanie więc z mężczyzną, który nie upija się i nikogo nie bije,
jest dla niej zdumiewające, tym bardziej że w domu dziecka jedynym
mężczyzną jest dyrektor, który urzęduje w swoim gabinecie, poza tym są
tylko kobiety: wychowawczynie, pielęgniarki, woźne, lekarki.
Basia ma nawet rodzeństwo. Jej bracia mieszkają z mamą i jej nowym mężem.
Nie widuje się więc z nimi, a siostra przebywa w tym samym domu dziecka,
ale w innej grupie. Spotyka ją bardzo rzadko i mówi o niej po nazwisku.
Basia żyje więc w emocjonalnej pustce. Odczuwa gwałtowną potrzebę
przywiązania się do kogoś, ale ludzie zmieniają się wokół niej i brak
punktu stałego. Różne świąteczne akcje, jak "Mikołaje" w zakładach pracy
czy odwiedziny studentów, tylko pogarszają sytuację. Osób jest dużo, ale
nie ma nikogo własnego. Jak będzie w przyszłości układać się jej życie
małżeńskie i rodzinne, skoro nie ma żadnych wzorów i nie miała nigdy okazji
do doświadczenia bliskości, zaufania, miłości?
Małe dzieci uczy się najważniejszych i zarazem najtrudniejszych prawd
wiary: że Bóg jest Osobą i że jest Miłością, przez analogię do sytuacji
rodzinnej - Bóg jest Ojcem, który kocha je jeszcze bardziej niż rodzice.
"Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu?" Dzieci śmieją się w
odpowiedzi na to pytanie. Wiedzą, że matka o nich pamięta i to jest dla
nich wyjaśnieniem miłości Bożej. Ucząc religii dzieci porzucone, bardzo
trudno znaleźć właściwe słowa, bo o nich matka właśnie zapomniała, a ojciec
kojarzy się z lękiem lub pogardą. Miłość jest dla nich teorią, a nie
doświadczeniem dnia codziennego.
Jeśli więc rodzice nie chcą, czy nie mogą opiekować się własnym
dzieckiem, najlepiej, żeby jak najszybciej zrzekli się praw do niego, wtedy
dostać się może do rodziny adopcyjnej, która przyjmuje je za własne.
Niestety bardzo często rodzice, choć sami nie chcą swego dziecka, nie chcą
też zrezygnować z praw do niego, a jeśli ktoś inny pragnie się nim zająć,
sprzeciwiają się wszelkimi sposobami. W takich wypadkach należy starać się
namówić rodziców do zrzeczenia się praw, a środowisku mającemu wpływ na ich
decyzję wyjaśnić, że jest to mniejsze zło niż umieszczenie dziecka w
zakładzie. W wypadku braku zgody rodziców, można sądownie pozbawić ich praw
opiekuńczych, ale jest to procedura trudna, bo sąd nie może tego robić
pochopnie.
Jeżeli jednak nawet sprawy prawne nie są do końca uregulowane, dzieci
mogą być kierowane do rodziny zastępczej. Podejmuje ona ryzyko związania
się z dzieckiem, które nie jest im dane na własność, pokochania kogoś bez
"prawnego zabezpieczenia swojej własności".
Pytał mnie ktoś, czy można cudze dziecko pokochać jak własne. Myślę, że
to pytanie jest trochę w stylu dociekań dziecka: co jest większe - kilogram
czy kilometr? Jak nie można porównywać jednostek miary i wagi, tak i miłość
jest nieporównywalna. Inaczej kocha się rodziców, inaczej dzieci, inaczej
męża czy żonę, jeszcze inaczej cudze dziecko. Zresztą i rodzona matka
potrzebna jest dziecku nie tylko po to, żeby je kochała, ale żeby ono miało
kogo kochać, żeby mogło nauczyć się miłości, bo bez tej sztuki będzie
nieszczęśliwe. Trudne jest mierzenie miłości, a w ostatecznym rozrachunku
to już całkiem nie można powiedzieć, kto więcej skorzysta.
Małżeństwo
Wybór współmałżonka
Wprawdzie śpiewa się w piosenkach o wyborze ukochanej spośród wszystkich
kobiet świata, ale w rzeczywistości wybór ten jest znacznie ograniczony.
Ogranicza go tak zwane w nauce pole wyboru, czyli bliskość terytorialna i
podobieństwo warunków społecznych. Zwykle współmałżonek należy do tego
samego narodu, a często i mieszka w tej samej miejscowości, często także ma
podobne pochodzenie społeczne, poziom wykształcenia, a nawet zawód. Wybiera
się więc współmałżonka spośród tych, z kim ma się okazję zetknąć - to
oczywiste, ale wtedy zaczyna już działać bardziej tajemnicze,
psychologiczne pole wyboru. Dlaczego właśnie ta osoba podoba się?
Opisać to można tylko do pewnego stopnia, gdyż działają tu czynniki
podświadome. Tworzą one pewnego rodzaju wzór wewnętrzny, który często
określa się powiedzeniami: "Ona jest (lub nie jest) w moim typie". Wzór ten
zależy od wielu czynników, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy, a na
który składają się: podobieństwo do rodziców lub innych osób kochanych w
dzieciństwie, cechy przeciwne do cech osób nielubianych, sposoby
zachowania, które się podziwia i wiele innych. Wszystkie te czynniki, choć
nieświadome, tworzą jakby sito selekcyjne osób, które się podobają.
W ramach tego, działającego automatycznie, pola wyboru decyzja pozostaje
wolna w różnym stopniu. Może być tak, że wymienione czynniki zadziałają
podświadomie i w pewnym momencie człowiek niespodziewanie uświadomi sobie
miłość, może też być tak, że stopniowo rosnącemu zainteresowaniu
towarzyszyć będzie refleksja nad wartością osoby, która się podoba.
Zdarzają się zapewne miłości gwałtowne, od pierwszego wejrzenia, ale są to
raczej wyjątki potwierdzające regułę i zwykle zanim miłość wybuchnie z całą
siłą, o której się mówi: "To jest mocniejsze ode mnie", i którą już trudno
kontrolować, daje o sobie znać drobnymi sygnałami.
Człowiek, który nie ma nawyku obserwacji samego siebie, nie zauważa tych
sygnałów i odczuwa miłość jako zaskoczenie, jako siłę, która spada na niego
znienacka opanowując całkowicie. Osoby, które mają większą samoświadomość,
mogą wykorzystać czas rodzenia się miłości dla pokierowania swoją decyzją.
Pierwsze, subtelne oznaki miłości, takie jak żywe reagowanie wewnętrzne na
czyjeś imię, przyjemność znajdowana w wyborze sąsiednich miejsc, chęć
mówienia o kimś, niecierpliwe oczekiwanie na spotkanie - pokazują już
upodobanie kierujące się do jakiejś osoby, ale jest to jeszcze czas, w
którym można się wycofać i zrezygnować z kontynuowania znajomości, jeżeli
osoba, która staje się przedmiotem zainteresowania, nie jest wolna (bo ma
już małżonka lub wybrała stan duchowny), albo jeśli stwierdzi się jej
poważne cechy negatywne, jak np. tendencja do alkoholizmu.
W tym czasie można starać się poznać lepiej drugą osobę, żeby decyzję
uczynić bardziej świadomą. Można zaakceptować kogoś mimo jego braków, ale
trzeba o nich wiedzieć. Unika się przez to wielu rozczarowań i pretensji,
często nieuzasadnionych, bo druga strona nie jest winna temu, że została
wybrana na ślepo i bez zastanowienia. Jeżeli człowiek nie dostrzeże tych
drobnych znaków, zauważa swoją miłość dopiero, gdy jest już tak silna, że
nie pozwala na spokojne zastanowienie się nad wyborem.
Umiejętność dostrzeżenia sygnałów zainteresowania erotycznego, mówiąc
inaczej świadomość własnych odczuć w tym zakresie, jest bardzo ważna nie
tylko przy wyborze małżonka. Ma ona znaczenie dla każdego człowieka, który
już dokonał wyboru swojej drogi życia, gdyż ułatwia dotrzymanie wierności
raz podjętym zobowiązaniom. Każdy niespodziewanie dla siebie samego może
się zetknąć z takim problemem, a osoba, która uważa, że jej żadne trudności
w tej sferze nie dotyczą, może przeoczyć moment powstawania uczucia i
uświadomić je sobie tak późno, że jest już bardzo trudno nim pokierować.
Pisząc o wyborze współmałżonka nie zamierzam dawać rad, jaki on ma być,
ani spisywać listy cech idealnych, której i tak pewnie nikt nie mógłby
sprostać, ani których się samemu nie posiada. Jedna rzecz jest jednak
bardzo ważna: zmienić moment wyboru - w proces wyboru, to znaczy rozciągnąć
go w czasie tak, by w okresie kiedy potrafi się jeszcze kierować swoimi
uczuciami i kiedy nie zaszły jeszcze fakty uniemożliwiające zmianę decyzji,
poznać bliżej przyszłego współmałżonka.
Czas ten potrzebny jest też z tego względu, że nie wystarczy poznać, jaki
ktoś jest, ale trzeba się jeszcze przekonać, jak się zmienia. Każdy
człowiek zmienia się w ciągu całego życia i oczywiście nie wszystko można
przewidzieć, pewne jednak tendencje są stałe. Jeśli np. w dniu poznania
przez dziewczynę pan X i pan Y piją po dwa kieliszki wódki na tydzień, są
pod tym względem podobni. Po jakimś czasie jednak pan X może pić trzy, a
pan Y jeden kieliszek, a więc pan X ma tendencję do picia coraz więcej, a
pan Y coraz mniej. Dotyczy to wszelkich dziedzin życia i sprawdzanie, w
jakim kierunku zmienia się człowiek, jest najważniejszą informacją, jaką
trzeba uzyskać, zanim się zwiąże z nim na całe życie. Małżeństwo jest
wspólną drogą życia, dlatego poznanie - nawet dokładne, ale tylko w jednym
momencie - jest niewystarczające.
Żeby dać sobie czas na to wzajemne poznanie się, nie można dopuszczać do
tego, aby fakty nie pozwalały już na zerwanie. Jeżeli narzeczeni współżyją
ze sobą, a zwłaszcza gdy w grę wchodzi dziecko, nie mogą zmienić decyzji
bez skrzywdzenia się, także jeśli ich związek stanie się sprawą publiczną
(np. rodzina robi przygotowania do wesela, a suknia jest już u krawcowej),
bardzo trudno się wycofać. Badania pokazują, że bardzo dużo narzeczonych
jest niezadowolonych ze swego związku już przed ślubem, praktycznie jednak
nie mogą się już cofnąć. Nic nie pomoże - choćby narzeczeństwo oficjalnie
trwało bardzo długo - jeśli decyzja faktycznie dokonała się wcześniej,
jeśli młody człowiek zaskoczony swoimi uczuciami, wziął pierwszy sygnał
zainteresowania za miłość i nie dał sobie czasu na zastanowienie. Nie jest
ważne, jak długo trwał okres znajomości od poznania się do ślubu. Ważne
jest, jak długi był czas od pierwszego odczucia zainteresowania do faktów
determinujących decyzję.
Dojrzałość do małżeństwa
Zadania rodziny są proste: stworzyć jej członkom klimat bezpieczeństwa i
miłości, pobudzający do rozwoju. Proste - nie znaczy łatwe i nie wszystkie
rodziny umieją je pełnić. Zależy to przede wszystkim od dojrzałości
rodziców - małżonków. Wiek osób zawierających związki małżeńskie wyraźnie
się obniża. Fakt ten można różnie interpretować: świadczy o poważnym i
odpowiedzialnym podchodzeniu młodych ludzi do swych młodych partnerów albo
o niepoważnym i nieodpowiedzialnym podejściu do faktu małżeństwa. Jak z tym
jest naprawdę? Kiedy należy się żenić? Odpowiedź jest pozornie prosta:
kiedy się jest do małżeństwa dojrzałym. W tej prostej odpowiedzi kryje się
oczywiście wieloznaczność - bo czym jest dojrzałość?
O dojrzałości do małżeństwa można mówić w różnym znaczeniu. Pierwsza - to
dojrzałość fizyczna, czyli zdatność organizmu do podjęcia zadań związanych
z małżeństwem. Dojrzałość seksualna - zdolność do współżycia seksualnego i
wydania na świat potomstwa. Prawna - osiągnięcie wieku, w którym prawo
zezwala na zawarcie małżeństwa albo uzyskanie zgody sądu na przyśpieszenie
tego terminu. Ekonomiczna - osiągnięcie samodzielności materialnej,
podjęcie pracy zarobkowej, uzyskanie samodzielnego mieszkania. Jak wiadomo,
nie wszystkie rodzaje dojrzałości osiąga się równocześnie. Np. młody
człowiek seksualnie dojrzewa dużo wcześniej, niż może zdobyć własne
mieszkanie. Choć więc dojrzałość pod każdym względem byłaby
najkorzystniejszym momentem do zawarcia związku małżeńskiego, praktycznie
nie zawsze jest to możliwe.
Jeżeli jednak małżeństwo rozumie się jako związek trwały, nie może być
zbudowane przez dzieci. O dojrzałości do małżeństwa decydować więc powinien
nie tyle wiek fizyczny, co dojrzałość psychiczna. Tej dojrzałości nie może
ustalić przepis państwowy; trzeba ją ocenić samemu. Jest ona oczywiście
związana z wiekiem, ale wcale nie jednoznacznie. Wszyscy znamy przykłady
ludzi młodych wiekiem, ale dojrzałych życiowo i przeciwnie: dorosłych, ale
nieodpowiedzialnych jak dzieci.
Rozwój ludzi przebiega w podobnych etapach, ale nie zawsze równie
prawidłowo. W pierwszych latach uczucia dziecka są egocentryczne, dziecko
wszystko ocenia z punktu widzenia własnej doraźnej przyjemności. Także
miłość do bliskich osób ma ten właśnie charakter. Dziecko kochające matkę
chce przede wszystkim stale z nią przebywać, nie biorąc zupełnie pod uwagę
jej zdrowia, zmęczenia, czy ciążących na niej obowiązków. Z czasem ten
infantylny sposób kochania zmienia się, ale bywa też, że zostaje na całe
życie. Człowiek, który kocha na sposób małego dziecka, choćby jego miłość
była szczera, nie jest dojrzały do małżeństwa. Pragnie przebywać z wybraną
osobą, ale kontakt z nią będzie układać tylko z punktu widzenia swoich
potrzeb i przyjemności. Będzie chciał, by ukochana osoba zawsze - gdy on
tego pragnie - była przy nim, ale nie będzie brał pod uwagę jej sytuacji.
Dziecko trochę starsze - w wieku szkolnym - jest już zwykle mniej
egocentryczne. Zajmuje się światem zewnętrznym i innymi ludźmi, ale nie
potrafi jeszcze wczuć się w ich przeżycia. Ludzi chce posiadać tak jak
rzeczy. Ten sposób podejścia do innych osób dosyć często utrwala się w
wieku dorosłym. Jeżeli ktoś chce posiadać żonę czy męża, podobnie jak chce
posiadać różne przedmioty - dla siebie, tak aby jemu przydawały wygody czy
chwały - także nie jest dojrzały do małżeństwa. Ludzie tacy bywają sprytni
pod względem praktycznym, umieją zarobić pieniądze, zdobyć mieszkanie, ale
nie umieją dostrzec i wczuwać się w potrzeby psychiczne drugiego człowieka,
a tym samym - zrozumieć go.
Aby małżeństwo było związkiem szczęśliwym, partnerzy muszą umieć wyczuwać
potrzeby współmałżonka i to nie tylko te zewnętrzne. Tę umiejętność wczucia
się w przeżycia drugiego człowieka, zwaną empatią, człowiek powinien
osiągnąć w wieku dojrzewania, ale nie zawsze tak się dzieje. Empatia jest
dla zawarcia małżeństwa w sposób odpowiedzialny warunkiem koniecznym, choć
jeszcze nie wystarczającym. Już dziecko w wieku dojrzewania powinno umieć
wczuwać się w sytuację innych i współczuć z nimi, zwykle jednak nie umie
jeszcze podejmować za nich odpowiedzialności, nie umie aktywnie działać dla
ich dobra. Dopiero ta umiejętność czyni człowieka dojrzałym. Dopiero
osiągnięcie tych wszystkich etapów dojrzałości: zwrócenie się od siebie do
innych, umiejętność wczucia się w ich problemy i zdolność aktywnego i
odpowiedzialnego działania dla ich dobra, czyni człowieka dojrzałym do
małżeństwa.
Obecnie małżeństwa z reguły zawierane są bez przymusu - z miłości, a
jednak okazują się często nietrwałe. Dzieje się tak chyba dlatego, że
narzeczeni nawet szczerze mówiący o miłości, sami nie wiedzą, na ile jest
ona dojrzała. Wcale nie chodzi tu o jakieś wyrachowanie, czy wyzbycie się
uczuć, lecz o ocenę: czy zdolność do miłości jest na tyle rozwinięta, by
mogła być podstawą związku trwałego.
Sprawności ocenia się zwykle w stosunku do wieku czy zadań. Np. jak na
trzy lata, Staś dobrze mówi, ale jak na to, żeby pójść do szkoły, jeszcze
za mało. Jak na dziecko, Staś bardzo serdecznie kocha, jak na zawarcie
małżeństwa - to za mało. Musi nie tylko chcieć przebywać z osobą wybraną,
musi jeszcze chcieć i umieć wczuwać się w jej potrzeby, musi jeszcze
nauczyć się podejmowania za nią odpowiedzialności w dobrej i złej doli, nie
licząc na to, że wyręczą go inni. Gdy to potrafi - jest dojrzały do
małżeństwa. Jest dojrzały do dalszego rozwoju w nowej sytuacji.
Miłość małżeńska
Gdy człowiek osiągnie ogólną sprawność miłości i połączy budzącej
zainteresowanie erotyczne, rodzi się dojrzała miłość. Różne są rodzaje
miłości. Miłość małżeńska jest wśród nich miłością specjalną - takim
sposobem życia, żeby przechodzić przez nie we dwoje. Dla chrześcijan
relacja ta jest sakramentem.
Miłość małżeńska nie ma dobrej prasy ani w literaturze, ani w mass media.
"Ach to nudno w kółko, wciąż, tylko zawsze jeden mąż" - mówiła przedwojenna
jeszcze piosenka i część opisuje się zdrady, trójkąty, i porzucenia, niż
wytrwałą miłość między tymi samymi osobami. Taka miłość wydaje się może
zbyt zwykła, nieciekawa, a jednak o takiej właśnie miłości ludzie marzą.
Gdy się jej przyjrzeć z bliska, nie jest taka szara i jednolita, jakby się
zdawało. Zmienia się i przekształca wielokrotnie w trakcie swego rozwoju i
wyróżnia specyficznymi cechami od innych miłości erotycznych.
Do tych cech należy nastawienie ku przyszłości, pragnienie wspólnego
działania, pobudzenie aktywności, nadzieja na przyszłość. Z tym związana
jest potrzeba stwarzania. Płodność jako cecha miłości małżeńskiej dotyczy
przede wszystkim rodzenie i wychowywanie dzieci, ale także wszelkich
wspólnych dokonań, jak np. stworzenie domu - i w sensie materialnym i
całego stylu życia. Cechą miłości małżeńskiej jest też porzucenie części
swego egoizmu, na rzecz nowej jakości, jaką stanowi wspólnota dwojga, w
której oboje starają się o dobro drugiego, a także współodpowiedzialność.
Współodpowiedzialność to traktowanie wszystkiego, co się w małżeństwie
zdarzy, jako następstwa działania obu stron. Oboje ponoszą odpowiedzialność
za niepowodzenia, oboje są też twórcami satysfakcji i szczęścia.
Miłość małżeńska mimo że dzieje się wciąż między tymi samymi osobami -
nie jest jednostajna, bo składa się ze współzależnych elementów, zawsze w
niej obecnych, choć nabierających w różnych sytuacjach specjalnej wagi.
Elementy te to: współobecność, wyłączność, współodczuwanie i wzajemne
obdarzenie. Wszystkie mają swój wyraz w przysiędze, jaką składają sobie
małżonkowie podczas ślubu kościelnego.
Kiedyś w poradni pewna pani w rozmowie powiedziała mi: "Mąż boi się, że
od niego odejdę, ale ja nie mogę tego zrobić, bo obiecałam teściowej, że go
nie porzucę". Spytałam ją delikatnie, czy nie obiecywała tego mężowi.
Wydawała się tym szczerze zdziwiona: owszem, mieli ślub kościelny,
uczestniczyła w tej uroczystości, ale nie traktowała tego jako
przyrzeczenia, takiego jak np., że coś się komuś załatwi, gdzieś przyjdzie.
Przysięga była dla niej pewną ceremonią, a nie po prostu ludzką obietnicą.
Może ta opowieść brzmi anegdotycznie, ale naprawdę wiele małżeństw traktuje
swój związek jak teren gry dyplomatycznej, dopuszczającej nieszczerość,
podstęp i odwet, zapominając o tym, że coś sobie po prostu obiecali.
Zawarte w ślubowaniu elementy miłości małżeńskiej zakładają wcześniejszą
dojrzałość, bo tworzą się z tych sprawności, które rosły od dzieciństwa, a
teraz zostały w sposób szczególny skierowane do wybranej osoby.
Współobecność, pragnienie bliskości, znane małym dzieciom, teraz wyrażają
się w decyzji bycia właśnie z wybranym mężem czy żoną, i to przez całe
życie. "Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci" - znaczy, że będziemy
razem. Czasem za wąsko się to rozumie: "że cię nie opuszczę" - czyli, że
się nie rozwiodę, ale naprawdę idzie o coś więcej: że będę planować życie
tak, aby nie rozstawać się na długo bez konieczności, nawet choćby miało to
przynieść materialne korzyści rodzinie. Współobecność dotyczy życia
seksualnego, ale nie tylko - to jest bycie razem we wszystkich dziedzinach
życia i współmałżonek ma prawo na to liczyć.
Następnym elementem miłości małżeńskiej jest wyłączność. Gdyby rozwój
miłości zatrzymał się na tym poziomie, byłaby jeszcze bardzo uboga. Choć
jednak nie jest to element wystarczający, jednak bardzo ważny, wyróżniający
miłość małżeńską od innych. "Wierność", rozumiana czasem zbyt wąsko, jako
wyłączność seksualna, dotyczy jednak nie tylko tej dziedziny życia. Relacja
tak totalna, tak całościowo obejmująca człowieka, nie może być dzielona z
wieloma osobami. Nie oznacza zamknięcia się na sprawy innych, ale zawiera w
sobie lojalność dla współmałżonka we wszystkich sprawach.
Współodczuwanie i współdziałanie dotyczy nie tyle lojalności wobec
sytuacji zewnętrznych w stosunku do małżeństwa, ile układu wewnętrznego -
przyrzekane jest jako "uczciwość małżeńska". Polega to na obdarzaniu
zaufaniem, staraniu się o zrozumienie drugiego w każdej sprawie, a także na
tym, by zrozumienie wzajemnie sobie ułatwiać. Uczciwość małżeńska wyklucza
tzw. "ciche dni", podczas których małżonek nie może ani się dowiedzieć, o
co chodzi ani przedstawić swojego punktu widzenia. Uczciwość małżeńska nie
pozwala na jednostronne oskarżanie, ale każe zmierzać zawsze do
podtrzymywania jasnej komunikacji między małżonkami, komunikacji
wspierającej komunię, czyli wspólnotę.
Elementem miłości małżeńskiej jest też obdarzanie, ten najgłębszy wymiar
miłości (w przysiędze: po prostu "miłość"). Miłość dojrzała potrafi nie
tylko pragnąć czyjejś obecności i rozumieć drugiego, potrafi obdarzać go.
Najwszechstronniejsze obdarzanie występuje właśnie w małżeństwie, gdyż
małżonkowie obdarzają się nie tylko wzajemną pomocą, ale samym sobą.
Jak mówi Jan Paweł II, jedność dwojga w jednym ciele "urzeczywistnia się
w spotkaniu małżeńskim, a płeć jest tym, co pozwala na to zjednoczenie.
Jest w nim coś więcej niż jedność ciał, gdyż to zjednoczenie następuje od
początku z wolnego wyboru (w związku rodziców z dzieckiem jest jakaś
konieczność), połączonego z wzajemnym darem. Stwierdzenie "niedobrze być
człowiekowi samemu", wskazuje na to, że człowiek jako osoba realizuje się
najprawidłowiej będąc "z kimś", albo jeszcze głębiej "dla kogoś"".
Tak rozumiana miłość małżeńska jest więc ambitnym programem i może
dlatego też ma złą prasę, że wiązać się musi z wysiłkiem. Człowiekowi zaś
nie zawsze chce się wysilać, a czasem jest to naprawdę bardzo trudne,
wydaje się prawie niemożliwe. Na szczęście przysięga zawiera jeszcze jedno
zdanie: "Tak mi dopomóż Panie Boże w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci".
Czasem słowa: "Tak mi dopomóż Bóg" traktowane są jak jakieś zaklęcie
magiczne, a przecież jest to po prostu modlitwa do Boga Wszechmogącego i
Jego Świętych o pomoc - "U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga
wszystko jest możliwe" (Mk 10, 27).
Znak miłości małżeńskiej
W Konstytucji Soborowej znakiem miłości małżeńskiej nazwano współżycie
seksualne, ale nie wszyscy uważają to za słuszne. Jedni mówią, że to za
dużo powiedziane. Rzeczywiście, często współżycie odbywa się w taki sposób,
że trudno je określić jako znak miłości. Inni uważają, że to za mało - znak
wskazuje na coś poza sobą samym, a seksualność ludzka sama jest wartością.
Znak istotnie jest czymś, co wskazuje na jakąś rzeczywistość za nim
ukrytą, ale jeśli jest symbolem uniwersalnym (a nie tylko umownym, jak
jakiś emblemat), wskazuje na tę rzeczywistość przez swoje do niej
podobieństwo. Współżycie seksualne nie stanowi całej miłości, ale może być
jej częścią, jeśli jest do niej podobne. Takie traktowanie nie zubaża go,
ale przeciwnie - rozszerza na całą osobowość człowieka. Choć więc nie każdy
akt seksualny jest znakiem miłości, można się starać, żeby nim był, a im
bardziej takim się staje, tym więcej daje małżonkom zadowolenia i radości.
Wymieniając wcześniej elementy miłości małżeńskiej nie mówiłam o
współżyciu seksualnym nie przez zapomnienie ani lekceważenie tej sprawy,
ale dlatego, że nie jest ono osobnym elementem, lecz znakiem ich
wszystkich: bliskości, wyłączności, współodczuwania i obdarzania. Im
bardziej do wszystkich tych elementów jest podobne, tym więcej radości daje
małżonkom i tym bardziej wzmacnia ich wspólnotę. Brak tego podobieństwa
powoduje rozczarowania i staje się dla wspólnoty poważnym zagrożeniem.
Współobecność zakłada bliskość małżonków w sferze seksualnej, ale nie
tylko w niej, i właśnie ta szerokość rozumienia bliskości jest ważna.
Sytuacja przeciwna jest odbierana jako obraźliwa, zwłaszcza przez kobiety.
Jeżeli np. mąż nie interesuje się żoną w ciągu dnia, nie pyta jej o
przeżycia, nie rozmawia i nie pomaga w zajęciach, a nagle ujawnia
zainteresowanie wieczorem, budzi zwykle niechęć.
Obecność dotyczy też wspólnego mieszkania. Oczywiście zdarzają się
rozłąki przymusowe, jak uwięzienie czy pobyt w szpitalu jednego z
współmałżonków. Często jednak rozstania są wynikiem lekkomyślnego stawiania
dobra związku małżeńskiego na dalszym planie: po sprawach materialnych,
zdobywaniu wykształcenia itd. Na poparcie tego zdania przytoczyć by można
wiele smutnych przykładów małżeństw, które rozpadły się w czasie stypendiów
zagranicznych mężów, nieobecności żon uczących się w innych miastach lub
też wyjeżdżających do rodziców "dla dobra dzieci".
Bliskość związana jest też z intymnością fizyczną, która wymaga
szczególnej dbałości o czystość, schludność ubrania i otoczenia, wygląd
zewnętrzny. Czasami kobiety po urodzeniu dziecka zaniedbują się pod tym
względem, częste są tu też błędy mężczyzn.
Dla poczucia bezpieczeństwa w tak wielkiej intymności szczególnie ważne
są warunki mieszkaniowe. Oddzielny pokój z drzwiami, zamykanymi na klucz,
jest warunkiem podstawowym. Rodzice, z którymi nieraz z konieczności
mieszkają młodzi małżonkowie, często nie doceniają znaczenia tego, że ich
pokój powinien być maksymalnie wyizolowany.
Następnym elementem jest wyłączność. Choć często przypuszcza się, że
wierność jest tylko nakazem religijnym, ciekawe, że najbardziej znani
seksuologowie amerykańscy W. H. Masters i V. E. Johnson uważają ją za
ogromnie ważną dla przeżywania satysfakcji seksualnej. Wierność bowiem
powoduje koncentrację na jednej osobie (nie na poszukiwaniu drogą prób i
błędów odpowiednich partnerów, przy czym przenosi się najczęściej
niewłaściwe postępowanie z jednego na drugiego). Brak wierności
uniemożliwia zaufanie, które jest warunkiem poczucia bezpieczeństwa,
szczególnie ważnego czynnika powodzenia w życiu seksualnym. Napięcie i
niepewność jest jego szczególnym wrogiem.
Uczciwość małżeńska, powodująca dbałość o współdziałanie, jest bardzo
ważna także w życiu seksualnym. Porozumienie jest najważniejszym warunkiem
powodzenia, a jego brak najczęstszą przyczyną niepowodzeń. Porozumienie
często jest utrudnione przez stereotypowe myślenie o roli mężczyzn i kobiet
w tej sferze życia. Stereotypy te, choć fałszywe, są jednak bardzo
utrwalone. Według nich, mężczyzna ponosi całą odpowiedzialność w tej
dziedzinie i przyznaje mu się jakby rolę eksperta, podczas gdy kobieta jest
niewrażliwa zmysłowo i jej rola sprowadza się do uległości.
Takie przekonania powodują, że mężczyźni nie chcą się uczyć współżycia ze
swoją żoną, zakładają z góry, że postępują trafnie, a w razie niepowodzenia
- winą obarczają oziębłość żony, co zresztą według tego stereotypu
potwierdza regułę. Kobiety natomiast stawiają mężom żądania nie
współdziałając z nimi, nie czują się odpowiedzialne, przypuszczając
błędnie, że mężczyźni zawsze przeżywają takie samo zadowolenie, gdyż taka
jest natura ich popędu. W rezultacie małżonkowie nieraz latami powtarzają
te same błędy, i to co ma być znakiem miłości, staje się źródłem
rozdźwięków i obcości.
W rzeczywistości nie jest tak, żeby mężczyzna był tu ekspertem. Zgodnie z
zasadami moralności chrześcijańskiej, powinien dojść do małżeństwa w
czystości, tak samo jak jego narzeczona. Jeżeli jednak miał wcześniej
doświadczenia z innymi kobietami lub autoerotyczne, nie zwiększa to
bynajmniej umiejętności współżycia z tą jedną kobietą, która jest jego żoną
i która ma sposoby przeżywania tylko sobie właściwe. Nie jest też tak, żeby
kobieta była niewrażliwa seksualnie, ale potrzebuje zwykle więcej czasu i
przede wszystkim odpowiedniego nastroju, i co do tych wszystkich spraw
małżonkowie powinni się porozumieć.
Oboje w równym stopniu są odpowiedzialni za współdziałanie także w tej
dziedzinie. Powinni nastawić się na odbiór sygnałów od partnera, poznawać
jego sposób reagowania i jednocześnie ujawniać swoje przeżycia, a w razie
niepowodzenia nie trwać w nim biernie, ale szukać zmiany. Początkowo
trudności są bardzo częste, a dopiero współdziałanie pozwala na ich
przezwyciężenie. Pewna wiedza, wyniesiona z publikacji seksuologicznych,
może też być pożyteczna, pod warunkiem jednak pamiętania, że wszelkie opisy
czy rady dotyczą sytuacji przeciętnych i nikt nie może znać tak dokładnie
potrzeb danej pary małżeńskiej, jak sami małżonkowie.
Jeżeli jednak małżonkowie nastawią się na egzekwowanie swoich praw, a nie
na obdarzanie, wiedza niewiele pomoże. Często robią tak mężczyźni, nie
biorąc pod uwagę samopoczucia i nastawienia żony. Często postępują tak
kobiety, czekając biernie i obojętnie na to, że mąż da im zadowolenie i
sprawdzając, jak też się z tego wywiąże, a zapominając, że na takim
egzaminie będzie się czuł właśnie jak na egzaminie, to znaczy będzie
napięty i zdenerwowany.
Napięcie towarzyszące nastawieniu na osiągnięcie satysfakcji i niepokój,
czy cel ten zostanie osiągnięty, jest - jak można wnosić z relacji w
poradni - właśnie najczęstszym błędem. To tak jak z zasypianiem: jeśli ktoś
chce koniecznie, na siłę, szybko zasnąć, zwykle długo leży bezsennie.
Przeciwnie, poczucie bezpieczeństwa, zaufanie i spokojne nastawienie na
obdarzenie drugiego powoduje, że zadowolenie jest osiągane jakby
mimochodem. Chwilowy zawód nie jest wykorzystywany przeciw małżonkowi, ale
też sukces jest dziełem wspólnym, dlatego udane pożycie seksualne tak
bardzo umacnia więź małżeńską.
Nie jest ono celem samym w sobie, ale nie jest też tylko "narzędziem
więzi". Jest znakiem miłości małżeńskiej poprzez podobieństwo do wszystkich
jej elementów i jest udane, jeśli posiada wszystkie cechy małżeńskiej
miłości: nastawienie na współdziałanie, poczucie współodpowiedzialności,
obdarzanie i pragnienie wspólnego stwarzania.
Jak pisze Jan Paweł II w "Adhortacji o rodzinie", akt małżeński nie jest
bynajmniej zjawiskiem czysto biologicznym, lecz dotyczy samej wewnętrznej
istoty osoby ludzkiej jako takiej. Urzeczywistnia się on w sposób
prawdziwie ludzki tylko wtedy, gdy stanowi integralną część miłości, którą
mężczyzna i kobieta wiążą się z sobą aż do śmierci. "Miłość obejmuje
również ciało ludzkie, a ciało uczestniczy w miłości duchowej".
Małżeńskie święto
Miłość małżeńska nastawiona jest na wzajemne obdarzanie, ale także na
płodność, czyli wyjście poza siebie wzajemnie, wspólne tworzenie nowych
wartości. Płodność można rozumieć bardzo szeroko, ale oczywiście odnosi się
szczególnie do dzieci - owocu miłości. Dzięki dzieciom małżeństwo wchodzi w
nowy etap współdziałania; dzięki dzieciom rodzice zyskują nową szansę
rozwoju. Każde dziecko wnosi do rodziny coś nowego i stanowi jej bogactwo,
jednakże ich liczba powinna być dostosowana do psychicznych, a także
materialnych i mieszkaniowych możliwości małżonków.
Muszą więc małżonkowie nauczyć się planowania poczęć, a postępując według
nakazów Kościoła - nauczyć się rozpoznawania dni, w których współżycie może
doprowadzić do poczęcia dziecka i dni, w których nie może ono nastąpić.
Jeżeli się chce, o potrzebną wiedzę nie jest dziś trudno: jest wiele
broszurek i artykułów dotyczących tej sprawy, także w wielu parafiach
działają poradnie udzielające informacji w tym zakresie. Nauczyć się więc
można, większy problem ze stosowaniem tej wiedzy, bo planowanie współżycia
małżeńskiego w z góry określonym dniu, dla wielu osób wydaje się sztuczne i
wykluczające spontaniczność. Są to trudności rzeczywiste, więc wcale nie
pomoże przemilczanie ich i udawanie, że ich nie ma. Ponieważ jednak każdy
medal ma dwie strony, można i tym razem popatrzeć na jego stronę drugą.
Wiemy z góry, kiedy będzie Boże Narodzenie. Przychodzi każdego roku,
zawsze w tym samym dniu, jednak ta rytmiczność nie psuje radości z jego
przeżywania. Przeciwnie, dzięki temu, że wiemy, kiedy będą święta, możemy
się do nich przygotować: posprzątać mieszkanie, upiec ciasto, przygotować
prezenty, ładnie się ubrać itd. Wszystko to tworzy specjalny, świąteczny
klimat i daje okazję do bardziej uważnego, głębszego przeżywania
rzeczywistości zawsze istniejącej, ale na co dzień zapominanej,
przypomnienia sobie o tajemnicy Wcielenia, o której wiemy, ale która gdy
się o niej nie pamięta, przestaje być źródłem radości.
Małżeństwo jest wspólną drogą przez życie. Wielka i święta bliskość męża
i żony, zaplanowana przez Boga "od początku", przysypana bywa kurzem
codziennych kłopotów, sprzeczek i zmęczenia, nie przestaje jednak istnieć i
odsłaniać się może czasem w znaku miłości małżeńskiej - współżyciu
seksualnym. Jeżeli małżonkowie postępują zgodnie z naturalnym rytmem
płodności, wtedy to małżeńskie święto przypada też z pewną rytmicznością.
Rytm ten znany jest tylko małżonkom i tylko oni znając termin święta, mogą
się do niego przygotować w sposób im samym najbardziej odpowiadający.
Mogą na przykład wybrać się gdzieś razem w tym dniu. Mogą nie planować na
ten wieczór innych zajęć, żeby mieć czas tylko dla siebie. Nie robić w tym
dniu prania, żeby nie być zmęczonym, za to oblec czystą pościel, umyć
włosy, a kiedy dzieci już śpią, urządzić przyjęcie tylko we dwoje: ulubiona
muzyka i świece, na stole coś smacznego do jedzenia i kwiaty, żona
ustrojona jak na wizytę, mąż świeżo ogolony. Choć to wszystko jest
przygotowane, ale daje potem okazję do spontaniczności, do rozmowy nie
tylko o sprawach do załatwienia, ale o własnych uczuciach i przeżyciach, do
cieszenia się swoją obecnością, do bycia razem.
Trudno byłoby takie święta urządzać co dzień. Jeśli jednak małżonkowie
stosują metody naturalne, to mówiąc szczerze, za wiele takich okazji nie
mają. Tym bardziej spotkanie może być niespieszne, radosne, głębokie. Można
na te dni czekać, szykować niespodzianki, stwarzać rytuał.
Kiedy Mały Książę chciał oswoić liska, ten wyjaśnił mu znaczenie rytuału.
"Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od
trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się
naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony:
poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł
się przygotować [...] Potrzebny jest obrządek. Co to jest obrządek? -
spytał Mały Książę. To także coś całkiem zapomnianego, odpowiedział lis.
Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od
innych godzin".
Te świąteczne rytuały odsłaniają jakby w błysku światła wielką tajemnicę
małżeństwa i to jest ta druga strona medalu, którą warto sobie uświadomić.
Żartownisie lubią mówić, że medal potrafi odsłonić jeszcze trzecią stronę.
Coś w tym jest. Mądrze opracowane metody są niezawodne, ale ludzie zawodzą,
bo nie są komputerami i mylą się czasem w swoich obserwacjach. Wtedy może
zostać poczęte dziecko nieplanowane. Właściwie nie jest już rodzicom do
niczego potrzebne. W domu jest już i chłopiec i dziewczynka. Mieszkania
większego już się nie uzyska, najwyżej w tym, które jest, zrobi się jeszcze
większy tłok. Rodzice dzięki starszym dzieciom nauczyli się już ofiarnej
miłości rodzicielskiej i są już ofiarni, ale także bardzo zmęczeni. Wtedy
dziecko nie jest im potrzebne, ale oni są potrzebni dziecku i dzięki niemu
mogą przeżyć doświadczenie dawania naprawdę nie ze względu na siebie. Bywa
to tym trudniejsze, im są starsi, im oporniej idzie im wychowanie dzieci
już będących na świecie, im bardziej obawiają się, że nie podołają nowej
sytuacji, im bardziej wydaje im się nie w porę.
Wtedy pomóc może już tylko Ewangelia, czyli dobra nowina, że Jezus "wziął
dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy ramionami, rzekł do nich: "Kto
przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje, a kto Mnie
przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, tylko Tego, który Mnie posłał"" (Mk 9,
36-37). I wtedy razem z tym "nadprogramowym" dzieckiem, przyjętym jako Boży
dar do domu, zstępuje do niego Bóg Wszechmogący w Trójcy Jedyny. W
codziennym bałaganie, między pieluszkami i butelkami, w hałasie i
pośpiechu, czasem trudno w to uwierzyć, ale Jezus tak właśnie powiedział.
Przezroczystość i empatia
Kiedy w powieści, filmie czy serialu telewizyjnym śledzimy losy jakiejś
pary małżeńskiej, wydaje się nam często, że szczęście jest tak blisko, o
krok - gdyby tylko małżonkowie szczerze ze sobą porozmawiali. Ale wtedy
Izabella ukrywa swój niepokój, Michel myśli, że lepiej coś zataić, a
Krystyna, córka Lawransa, dumnie milczy. Patrzymy przerażeni, jak na skutek
tego milczenia rosną podejrzenia, niepewność, obcość. A przecież małżeństwo
"od początku" miało być wspólnotą, czyli komunią, a komunia wymaga
komunikacji, czyli jasnego wyrażania swoich przeżyć i trafnego, chciałoby
się powiedzieć - troskliwego, odbierania sygnałów od partnera. Komunikacja
polega nie tylko na jednostronnym nadawaniu, ale również na odbieraniu
informacji i sprawdzaniu, czy zrozumiało się ją prawidłowo. W przeciwnym
razie jest jak w balladzie Mickiewicza: "Ten sobie mówi, a ten sobie mówi",
ale nie ma porozumienia.
Już moment "nadawania" informacji bywa miejscem zakłócenia komunikacji.
Często małżonkowie ukrywają swoje intencje chcąc w ten sposób osiągnąć
jakieś zawiłe pozytywne rezultaty, ale osiągają zwykle jedno - zaburzenie
wspólnoty. Mąż np. ma kłopoty w pracy, ale postanawia nie martwić żony;
wraca więc do domu i nic nie mówi. Zapomina przy tym, że "nadawane" są nie
tylko słowa, ale też ton głosu, wyraz twarzy, sposób poruszania się. Żona
oczywiście widząc (choć nie zawsze uświadamiamy sobie, o jakie to sygnały
chodzi) np. opuszczenie ramion męża, pyta, czy coś mu jest. Mąż, w myśl
swojego planu, zaprzecza. Powstaje wtedy sprzeczność między sygnałami
słownymi i bezsłownymi, na co odbiorca zawsze reaguje niepokojem, choć nie
zawsze w pełni uświadamia sobie jego przyczynę.
Żona czuje więc, że coś jest nie w porządku i zaczyna zastanawiać się:
"Coś przede mną ukrywa, w takim razie i ja nie powiem mu, że byłam wczoraj
u mamy". Na pytanie więc męża o poprzedni wieczór, odpowiada: "Nie musisz
tego wiedzieć". I tak od pozornie dobrej intencji niemartwienia żony i
troski o męża, dochodzi się szybko do kłótni małżeńskiej, podejrzeń o
zdradę itd.
Pierwszym więc warunkiem dobrej komunikacji jest otwartość intencji i
zgodność informacji słownych z bezsłownymi. Szczerość jest nieraz mylnie
rozumiana. "Powiem ci szczerze, że jesteś głupi" - mówi taka osoba dumna ze
swojej szczerości, ale nie jest to bynajmniej otwartość, lecz obraźliwe
ocenianie drugiego. Otwartość nie polega na wygłaszaniu raniących opinii o
drugim, ale na ujawnianiu swoich uczuć, np. "To mnie cieszy" lub "To
sprawia mi przykrość".
Otwartość jednej strony zwiększa otwartość drugiej, wymaga pewnego
ryzyka, bo może zostać wykorzystana na szkodę osoby ujawniającej się,
dlatego opiera się na zaufaniu, które z kolei oparte jest na wzajemnej
wierności i uczciwości małżeńskiej. Ta otwartość polegająca na zgodności
tego, co się mówi, z tym co się przeżywa, daniu się poznać, pokazaniu się
takim, jakim się jest, co się odczuwa i czego oczekuje - nazywa się w
psychologii przezroczystością. To jeden z kluczy do dobrej komunikacji.
Drugim kluczem jest empatia, pomagająca we właściwym zrozumieniu tego, co
się odbiera i wczuwaniu się w rzeczywiste intencje tego, z kim się
rozmawia. Ten moment komunikacji też często bywa zakłócany, bo nieraz
własne domysły myli się z faktycznym stanem rzeczy. Interpretowanie
intencji zależy w dużej mierze od własnych doświadczeń i nastroju chwili,
trzeba więc kontrolować się, czy są prawidłowe.
Dla upewnienia się, czy dobrze zrozumiało się drugiego, potrzebne jest
uzyskiwanie tzw. informacji zwrotnych, czyli po prostu pytanie, czy
"odbiór" jest prawidłowy.
Dobra komunikacja jest podstawowym warunkiem udanego życia seksualnego,
ale także bardzo ważnym czynnikiem szczęścia w małżeństwie. Małżonkowie w
związkach nieszczęśliwych nie są spontaniczni w wyrażaniu swoich myśli,
mówią aluzjami, a część spraw ukrywają, co powoduje u drugiej strony
reakcje obronne i na zasadzie sprzężenia zwrotnego pogłębia nieszczerość.
Komunikacja w małżeństwach szczęśliwych zwiększa wzajemne poznanie,
informacje bezsłowne, np. ton głosu, są zgodne z wypowiadanymi słowami,
wymiana informacji jest częsta, problemy małżeńskie traktowane są
konkretnie i bez aluzji, partnerzy zwracają się wprost do siebie, a kontakt
słowny nie jest jedyną formą porozumiewania się. Małżonkowie są zdolni
wyrazić swój osobisty punkt widzenia bez kwestionowania wspólnoty. Ponieważ
wzajemna miłość i wspólne życie są bazą stałą i niepodważalną, mogą śmiało
ukazać różnice zdań.
Taka komunikacja daje małżonkom dużo zadowolenia, dostarcza okazji do
wspólnego podejmowania decyzji i rozwiązywania konfliktów, zwiększa
poczucie wspólnoty.
Rozwój miłości w małżeństwie
Umiejętność miłości rozwija się przechodząc różne etapy. Dziecko,
początkowo zupełnie egocentryczne, uczy się kolejno zwrócenia ku innym
osobom, wczucia się w ich potrzeby, podejmowania za nie odpowiedzialności.
Na tym etapie rozwoju sztuki miłości jest się już dojrzałym do małżeństwa,
nie jest to jednak w ewolucji kontaktów między kobietą a mężczyzną moment
szczytowy. Tak jak miłość dziecięca nie jest jeszcze wystarczającą podstawą
do małżeństwa, tak miłość, którą można uważać za dojrzałą na etapie ślubu,
byłaby niedojrzała w dziesięć lat później, jeśliby się nie zmieniła. I jest
wielkim błędem życzenie nowożeńcom: "Żeby się kochali zawsze tak samo jak
dziś" albo ich postanowienie: "Nasza miłość nigdy się nie zmieni".
Miłość powinna się zmieniać i rosnąć razem z człowiekiem i dlatego równie
błędne są często kierowane do młodych par przestrogi uprzedzające ich:
"Miłość minie, ale może zostać przyjaźń". Miłość nie musi mijać, gdyż jest
czymś danym z zewnątrz, jakąś siłą niezależną od człowieka. Jest tym, co
się dzieje między dwojgiem ludzi, a więc właśnie od nich zależy. Trudność
polega na tym, że zależy od obu stron naraz i obie strony muszą wykazywać
pewną wstępną dojrzałość i pragnienie dalszego rozwoju. Dlatego, choć jest
rzeczą zupełnie naturalną, że w okresie narzeczeńskim miłość wyraża się
przede wszystkim w pragnieniu przebywania ze sobą, warto jednak już wtedy
zastanowić się, czy istnieją poza tym jakieś wartości, które są dla obojga
wspólne. Ten wspólny cel "poza sobą wzajemnie" jest jeszcze mglisty, ale on
właśnie w przyszłości umożliwi przejście na wyższy poziom rozwoju.
Ślub, choć nie powinien być szczytowym momentem w całym rozwoju miłości
między dwojgiem ludzi, jest rozpoczęciem nowego etapu, w którym nabyta
wcześniej umiejętność podejmowania odpowiedzialności zaczyna się
konkretyzować i sprawdzać w odniesieniu do współmałżonka. Jest momentem, w
którym za osobę, wybraną ze względu na uczuciowe w niej upodobanie,
podejmuje się trwałą odpowiedzialność. Oczywiście już wcześniej istnieje
odpowiedzialność za człowieka, z którym się styka, ale właśnie decyzja
podjęcia odpowiedzialności na zawsze jest akcentem, który - dodany do
wcześniejszego upodobania - zmienia miłość narzeczeńską w małżeńską.
Teraz dominującym przeżyciem jest radość z bycia ze sobą i na tym etapie
stanowi to właściwy poziom rozwoju. Ale po jakimś czasie para ludzi, dla
której jedynym wspólnym celem byłoby przebywanie ze sobą, wydawałaby się
śmieszna, a im samym groziłaby nuda. By tego uniknąć, potrzebne jest nie
tylko bycie razem, ale wspólne działanie. Jego cel może być bardzo różny -
najczęściej staje się nim dziecko. We wzajemnej pomocy i pracy dla
wspólnego celu miłość małżeńska rozwija się dalej.
I ten etap jednak nie może trwać zbyt długo. Rodzice powinni mieć coś, co
ich łączy niezależnie od dzieci. Powinni w okresie wielkiego zaabsorbowania
dziećmi i przemęczenia pracą dla nich, nie zapominać o narzeczeńskim
"chodzeniu ze sobą", choćby czasami, i o wspólnych przyjemnościach. Powinni
rozmawiać ze sobą także o innych sprawach niż dzieci (np. sprawy społeczne,
religia, praca zawodowa), gdyż w przeciwnym razie z czasem nic ich nie
będzie łączyć. Po dorośnięciu dzieci, rodzice będą się starali zbyt długo
przetrzymywać je w zależności od siebie, a po ich odejściu stwierdzą, że
nie mają już nic wspólnego.
Dlatego, choć dzieci są najbardziej naturalnym wspólnym celem działania,
nie powinny stać się jedyną wartością łączącą małżonków. Trzeba świadomie
te wspólne wartości odkrywać i wzajemnie je sobie ofiarowywać. Wtedy
następny etap miłości małżeńskiej - już po odchowaniu dzieci - może stać
się najpiękniejszy. Jeśli wartością główną nie stanie się wówczas wygoda i
troska o samego siebie, jeśli nadal będzie coś, co dla obojga małżonków
jest rzeczywiście ważne i dla czego warto - pomagając sobie wzajemnie -
pracować, może to być naprawdę złoty okres miłości małżeńskiej. Znowu we
dwoje - jak nowożeńcy - ale z człowiekiem, z którym się przeżyło dużo
dobrych i złych dni.
Kiedy Mały Książę z książki Saint Exupery'ego zobaczył ogród pełen róż,
pomyślał o swojej ukochanej róży: "Sądziłem, że posiadam jedyny na świecie
kwiat, a w rzeczywistości mam zwykłą różę, jak wiele innych". Czasem
myślimy tak o naszych współmałżonkach, jeśli jednak zastanowimy się, możemy
zrozumieć to, co Mały Książę zrozumiał przy pomocy liska - swego
przyjaciela. Mały Książę pojął, że choć jego róża dla przygodnego
przechodnia może się wydawać zwyczajna, dla niego ma znaczenie większe niż
wszystkie inne razem wzięte, "ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją
przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla
jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z
których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań
się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą. [...] - Twoja róża
ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu
[powiedział lisek]. - Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył
Mały Książę - aby zapamiętać".
Może właśnie wtedy, już z pewnym dystansem wobec życia, mogą małżonkowie
znaleźć jego cel najistotniejszy? Jeśli to będzie zarazem cel wspólny, mogą
na nowo przeżywać swoją miłość, która jest inna niż w dniu ślubu, ale
głębsza i zarazem szerzej otwarta do świata.
"Pomoc jemu podobna"
Jan Paweł II w Katechezach środowych wyjaśnia, że drugi opis stworzenia
człowieka (chronologicznie starszy) mówi najpierw o stworzeniu człowieka
(ogólnie), potem kobiety i dopiero od tego momentu używa określenia:
mężczyzna. Wskazuje to na fakt, że to o czym Księga Rodzaju mówi wcześniej,
odnosi się do człowieka niezależnie od tego, czy jest to kobieta czy
mężczyzna. Człowiek wyodrębniony przez swoją świadomość od innych stworzeń
jest sam. "Niedobrze być człowiekowi samemu; uczyńmy mu pomoc jemu podobną"
(Rdz 2, 18). Kobieta dla mężczyzny, a mężczyzna dla kobiety stanowi więc
pomoc "podobną" (w innych tłumaczeniach "odpowiednią"). Dotyczy to
wzajemnej współpracy kobiet i mężczyzn tworzących ludzkość; dotyczy także
par małżeńskich.
Tak miało być "od początku", żeby małżonkowie wzajemnie sobie pomagali we
wszystkich sprawach życia. Tak miało być, ale nie zawsze tak jest i
wiadomo, że na przestrzeni dziejów różnie wyglądały układy między mężem a
żoną i dziś też różnie bywa. Praktycznie rzadko się już spotyka tradycyjne
małżeństwa patriarchalne, gdzie mąż jest panem i władcą, choć i to się
trafia. Bywa też tak, że w domu rządzi żona, traktując męża jako siłę
roboczą. Najczęstsze jednak są obecnie małżeństwa partnerskie, to znaczy
takie, w których i decyzje i zajęcia są wspólne.
Taki skrótowy opis jest oczywiście z konieczności uproszczony i różne
modele mogą być korzystne w różnych sytuacjach. Jednak - jak pokazały
badania - z punktu widzenia zadowolenia z małżeństwa najczęściej pomyślny
był model demokratyczny, polegający na wspólnym podejmowaniu decyzji i ich
realizacji, dostarczający dużo okazji do współdziałania. Najmniej korzystną
sytuacją był ścisły podział kompetencji, gdzie mężczyzna decydował o
sprawach najważniejszych, a kobieta o sprawach drobnych. Taki układ
wprawdzie daje mało punktów bezpośrednich napięć i konfliktów, ale daje też
mało okazji do współdziałania i przebywania razem. Podkreśla się - bardzo
słusznie - znaczenie obecności rodziców dla dzieci, szczególnie zaś
bliskiego kontaktu matki z małym dzieckiem. Ta obecność jest często
zaniedbywana z powodu pośpiechu i przepracowania. Jednakże ze względu na
niezbędność fizycznej pielęgnacji i pomocy, małe dziecko przynajmniej
trochę tej obecności na rodzicach wymusza. Za mało natomiast mówi się o
wzajemnej obecności małżonków. Cokolwiek powiedziałoby się o jakości i
uwarunkowaniach ich kontaktów, małżonkowie muszą się przede wszystkim
widywać.
Tymczasem często bywa tak że konieczność dorabiania, długie kolejki w
sklepach, trudności w załatwianiu jakiejkolwiek reperacji czy innych usług,
wreszcie konieczność pilnowania małych dzieci, powodują, że małżonkowie
stale mijają się w domu i rzadko spotykają. Niektórzy celowo, żeby móc się
zająć dziećmi, biorą pracę na różne zmiany, jedzą w różnych stołówkach, na
zmianę chodzą do kina i do znajomych. A przecież wspólnie spędzany czas to
nie tylko przyjemność właściwa okresowi narzeczeńskiemu, której później
należy się wyrzec. Wspólne przebywanie to możliwość dalszego rozwoju
wspólnoty małżeńskiej i podstawa dobrego ułożenia kontaktu z dziećmi.
Układ polegający na podziale kompetencji może się też w praktyce wyrażać
w tym, że mąż decyduje o sprawach ważnych, pozostawiając żonie całą resztę:
zarówno odpowiedzialność za dom, jak i wykonanie wszystkich prac. W takiej
sytuacji kobieta czuje się przeciążona, pokrzywdzona i po prostu
niewyspana. O równy udział w obowiązkach domowych bardzo trudno i to nie
tylko ze względu na niechęć mężów do podejmowania prac tradycyjnie
kobiecych, ale także dlatego, że biologiczna strona macierzyństwa należy do
kobiet. Przemęczenie, zdenerwowanie i niewyspanie kobiet jest bardzo częstą
przyczyną niepowodzeń w życiu seksualnym i w ogóle w kontaktach
emocjonalnych z mężem, a także w wychowaniu dzieci, na które potrzeba czasu
i spokoju. Ciągłe poczucie zabiegania i niewydążania jest sytuacją
nerwicorodną, bardzo zagrażającą szczęściu małżeńskiemu.
Zatroskanie i przepracowanie, związane ze staraniami o urządzenie
wspólnego życia, może prowadzić do osłabienia wzajemnej atrakcyjności.
Wspólny cel, jakim są dzieci, jest tak absorbujący i pracochłonny, że można
przy nim zapomnieć o wcześniejszej radości bycia ze sobą. Ze względu na
dużą liczbę obowiązków można się odzwyczaić od przebywania ze sobą, od
znajdowania wartości w sobie nawzajem. Jeśli się nawet tego początkowo nie
zauważy, odbije się boleśnie, gdy dzieci zaczną odchodzić z domu.
Warto więc bardzo starannie przemyśleć podział obowiązków. Troszczyć się
trzeba nie o prymitywną równość polegającą na identyczności wykonywanych
prac, np. każdy pierze swoje rzeczy, zmywa po sobie itp., co jest po prostu
nieekonomiczne i oddala małżonków od siebie. Rozsądny podział zajęć bierze
pod uwagę możliwości i umiejętności, a zmierza do tego, żeby jeden służył
drugiemu i dbał o to, by drugi nie miał zbyt dużo pracy.
Warto też starać się o zachowanie pewnego dystansu do bieżących kłopotów.
Może da się z niektórych rzeczy rezygnować i świadomie opanowywać
powszechną tendencję do pośpiechu. Dzieci są małe bardzo krótko, warto
przeżyć wspólnie radość z ich bliskości i obserwowania rozwoju, a nie tylko
czekać, aż podrosną. Trzeba też urządzać sobie, nawet z dużym wysiłkiem
organizacyjnym i finansowym, choćby krótkie wakacje we dwoje, bez dzieci,
dla odświeżenia radości przebywania razem.
"Wszystkich tu obecnych biorę na świadków, aby o zawartym małżeństwie w
razie potrzeby mogli świadczyć" - mówi ksiądz do rodziny i przyjaciół
zebranych w kościele pod koniec ceremonii zaślubin. Chciałoby się dodać:
wszystkich świadków tego małżeństwa prosi się, aby mu w razie potrzeby
pomogli. Niech małżonkowie sami zarabiają na siebie, niech sami gotują,
piorą, sprzątają - to ich obowiązek. Ale wyręczcie ich czasami przy
dzieciach, żeby mogli pójść we dwoje do kina, kawiarni lub na spacer "w
księżycową jasną noc". To jest bardzo ważne.
Dając otrzymujemy
Często jako przyczynę niepowodzenia swojego małżeństwa ludzie podają
niedobranie charakterów. Jedni uważają, że cechy osobowości męża i żony
powinny być podobne (swój do swego), inni, że przeciwne (na zasadzie
uzupełniania się). W obu tych stanowiskach dominuje przekonanie, że od
trafienia na odpowiednie cechy psychiczne partnera zależy małżeńskie
szczęście. Ponieważ zaś małżeństwa zawierane są na ogół w młodym wieku,
kiedy brak jeszcze doświadczenia życiowego, spotkanie odpowiedniego
partnera wydaje się sprawą przypadku.
Badania psychologiczne, które prowadziłam na ten temat, nie potwierdzają
takiego przypuszczenia. Rzeczywiście, małżeństwa są zawierane najczęściej
między osobami do siebie podobnymi, ale stopień tego podobieństwa nie ma
znaczenia dla szczęścia małżeńskiego. Nie ma więc podstaw do tego, żeby
odpowiedzialność za swe szczęście zrzucać na los, czy też liczyć na to, że
- jak próbuje się to robić na zachodzie - za pomocą komputera,
porównującego cechy osobowości kandydatów do małżeństwa, da się przewidzieć
przyszłość zawieranego związku.
We wspomnianych badaniach małżeństwa zadowolone nie różniły się od
niezadowolonych stopniem podobieństwa męża i żony, ale różniły się
dojrzałością, aktywnością, a także niektórymi przekonaniami. Dojrzałość,
czyli zdolność do refleksji i podejmowania odpowiedzialności, konieczna już
w momencie zawierania ślubu, nie jest czymś stałym, można ją ocenić w
zależności od etapu życia i w małżeństwie musi się dalej rozwijać, aby zaś
człowiek chciał się rozwijać i zmieniać, musi być aktywny.
Tak więc wybierając współmałżonka nie tyle trzeba badać, czy posiada
różne pozytywne cechy szczegółowe, których przecież sami często nie mamy,
ale zastanowić się nad tym, czy ma tendencję do rozwoju. Choćby nawet w
momencie ślubu nie osiągnął jeszcze bardzo wysokiego poziomu rozwoju, jeśli
chce się rozwijać i wzrastać, można mieć nadzieję na przyszłość. Przeciwnie
- postawa wyrażająca się w powiedzeniu: "Taki już jestem i nie zmienię
się", wydaje się najbardziej niepokojąca.
Małżeństwa udane różnią się od nieudanych także silniejszym przekonaniem
o nierozerwalności małżeństwa. Oczywiście można przypuszczać, że fakt, iż
osoby niezadowolone z małżeństwa, w przeciwieństwie do zadowolonych,
częściej uznawały dopuszczalność rozwodu, świadczy o tym, że otwierały
sobie w ten sposób możliwość wyjścia z sytuacji, w której źle się czuły.
Myślę jednak, że jest odwrotnie. Ludzie przekonani o tym, że jeśli
małżeństwo źle się układa, można je rozwiązać, nie wkładają zbyt wiele
wysiłku w jego podtrzymywanie, uważając, że w razie niepowodzenia mają
zawsze wyjście w rozwodzie.
Przeciwnie postępują osoby, które swoją decyzję wspólnego życia z
wybranym przez siebie małżonkiem traktują jako nieodwołalną bez względu na
okoliczności. Starają się oni zrobić wszystko, aby związek - i tak
nieodwracalny - uczynić szczęśliwym. Nie dopuszczają możliwości konfliktu
bez rozwiązania i kłótni bez przebaczenia, ale zawsze szukają jakiegoś
wyjścia pozytywnego. Dlatego tak ważne jest poznanie - jeszcze przed ślubem
- najważniejszych poglądów przyszłego małżonka.
Sprawy te łączy się z przekonaniami religijnymi. Osoby z małżeństw
nieudanych są częściej niereligijne i małżonkowie częściej różnią się
poglądami dotyczącymi wiary. Nie wydaje się to dziwne, jeśli wziąć pod
uwagę, że z religijnością łączą się tak ważne w małżeństwie problemy, jak
jego nierozerwalność, regulacja urodzeń, wychowanie dzieci, sposób
spędzania dni świątecznych i wiele innych. Nie są to sprawy prywatne
jednego ze współmałżonków i brak zgody co do nich musi rzutować na
szczęście małżeńskie. Z religijnością łączy się też nastawienie na
obdarzanie współmałżonka, a nie tylko poszukiwanie własnego zadowolenia.
Tak więc, jeśli podobieństwo cech osobowości nie ma specjalnego znaczenia
dla szczęścia małżeńskiego, to podobieństwo niektórych postaw jest ważne.
Młodzi ludzie rzadko znają poglądy swojego narzeczonego i obowiązkiem osób
prowadzących przygotowanie do małżeństwa jest ułatwienie im tego poznania.
Porozumienie w tych zasadniczych sprawach powinno nastąpić jeszcze przed
ślubem. Właśnie porozumiewanie się we wszystkich problemach niesionych
przez życie jest w małżeństwie najważniejsze. Odnosi się to do życia
seksualnego, gdzie nie dobór fizyczny, ale stopniowe wczuwanie się w
potrzeby współmałżonka i wzajemne dopasowywanie prowadzi do zadowolenia.
Odnosi się i do całości życia małżeńskiego, gdzie nie podobieństwo, ale
oparta na miłości chęć zrozumienia drugiej strony i wspólne poszukiwanie
najlepszych rozwiązań jest podstawą szczęścia.
Dawniej nierozerwalności małżeństwa strzegły przepisy prawne i
rygorystyczna opinia społeczna. Dziś, gdy uzyskanie rozwodu nie jest zbyt
trudne, trwałość małżeństwa leży w rękach samych małżonków i jest decyzją
podejmowaną na nowo każdego dnia. Każdego dnia na nowo trzeba rozwiązywać
powstałe konflikty, odkrywać wspólne wartości i ponawiać wzajemny z siebie
dar.
Niektórzy ludzie sądzą, że miłość musi przychodzić bez wysiłku, nie chcą
o nią zabiegać, gdyż wydaje im się, że trud w to włożony niszczy szczęście.
Tymczasem naprawdę najcenniejsze jest dla nas to, czemu poświęciliśmy
najwięcej czasu, trudu i wyrzeczeń. Podobnie miłość - z największym
staraniem pielęgnowana, staje się najwartościowsza.
Znalezienie we współmałżonku prawdziwego towarzysza życia i pomocy "sobie
podobnej" jest tak cenne, że wynagradza wszelki wysiłek. Oczywiście, żeby
ten wysiłek był naprawdę owocny, musi pochodzić od obu stron. Nie daje nam
radości życzliwość wymuszona czy pamięć wywalczona. Lepiej nie tyle domagać
się dla siebie, co dawać współmałżonkowi, wspólnie nie dopuszczać do
żadnego dnia, który dzieli. Każdy może łączyć, jeśli oboje współmałżonkowie
bardziej niż na siebie będą się nastawiali na drugiego, modląc się słowami
modlitwy franciszkańskiej:
Spraw, abyśmy mogli
nie tyle szukać pociechy,
co pociechę dawać;
nie tyle szukać zrozumienia,
co rozumieć;
nie tyle szukać miłości,
co kochać;
albowiem dając - otrzymujemy.
"Wszystko będzie wam dodane"
Na temat związku między religijnością małżonków a ich zadowoleniem z
małżeństwa istnieją różne opinie. Bodaj najczęstsze jednak jest chyba
przekonanie, że są to sprawy osobne, od siebie niezależne. Rzecz jest
trudna do rozstrzygnięcia empirycznego, bo zarówno religijność, jak
szczęście małżeńskie, nie są łatwe do badania metodami psychologicznymi. Do
pewnego stopnia jednak można je określić.
Wynik prowadzonych na ten temat badań w naszym seminarium psychologii
rodziny był zaskakująco wyraźny, gdyż związek okazał się statystycznie
bardzo istotny (czyli, że nie mógł być następstwem przypadku): małżonkowie
religijni byli dużo częściej zadowoleni z małżeństwa od niereligijnych.
Dotyczyło to nie tylko zgodności przekonań między małżonkami, ale ich
treści, to znaczy, że małżonkowie niereligijni - choćby posiadali podobne
pod tym względem postawy - rzadziej byli zadowoleni.
Zastanawiać się można, dlaczego religijność ma taki wpływ na powodzenie
małżeństwa. Jednym z wyjaśnień jest porównanie oczekiwań od małżeństwa osób
religijnych i niereligijnych. Oczekiwania te zostały zbadane w podziale na
następujące grupy: seksualne, emocjonalne, opiekuńcze, partnerstwa
intelektualnego i materialne. Jak się okazało, z tego punktu widzenia osoby
religijne i niereligijne nie różnią się między sobą: i jedne i drugie
oczekują od małżeństwa zaspokojenia swoich potrzeb we wszystkich
wymienionych dziedzinach.
Różnią się natomiast bardzo wyraźnie przy podziale oczekiwań z punktu
widzenia nastawienia na siebie, na współmałżonka i współdziałanie.
Oczekiwania "dla siebie" były takie same u osób religijnych i
niereligijnych, natomiast oczekiwania "dla drugiego" i "dla nas" były dużo
wyższe u religijnych.
To właśnie podejście do małżeństwa wydaje się być przyczyną dużo
większego zadowolenia z małżeństwa osób religijnych. Oczekiwania "dla
siebie" są zupełnie naturalne, jeżeli jednak nie są połączone z
nastawieniem na świadczenie dobra drugiemu, zatrzymują miłość małżeńską na
poziomie miłości dziecka, które wszystkiego oczekuje dla siebie, a osoba
ukochana (najczęściej matka) jest tym, kto ma zaspokajać jego pragnienia.
Taki układ, naturalny w pierwszych miesiącach życia, nie wystarcza w
związku osób dorosłych, które stają się szczęśliwe dopiero dzięki
wzajemnemu obdarzaniu i współdziałaniu.
Nastawienie do własnego małżeństwa związane jest też z bardziej
teoretyczną wizją małżeństwa i warunków jego powodzenia, które każdy sobie
wytwarza. Między osobami religijnymi i niereligijnymi i tu zachodziły
charakterystyczne różnice. Niereligijni rzadziej niż religijni uważali za
ważne dla szczęścia małżeńskiego wzajemną wierność, zaufanie, umiejętność
przebaczenia, wzajemne okazywanie miłości i troskliwość, wspólne
wychowywanie dzieci. Jedynie "pozytywna ocena współmałżonka" była częściej
podkreślana przez niereligijnych i to właśnie wydaje mi się warte
szczególnego zastanowienia.
Można by przypuszczać, że w opinii tej grupy pozytywna ocena
współmałżonka jest niezbędna dla świadczenia mu miłości, troskliwości itd.
Wydaje się to dla powodzenia małżeństwa bardzo niebezpieczne, gdyż w miarę
upływu czasu na ogół jakaś cecha małżonka przestaje się podobać, jakieś
postępowanie zaczyna drażnić, co powoduje zachwianie pozytywnej oceny.
Wiele konkretnych zachowań małżonka może się nie podobać, nie powinno to
jednak podważać jego ogólnej akceptacji jako towarzysza życia. Jeżeli w
którymś momencie człowiek przekona się, że jego współmałżonek ma jakąś
brzydką cechę, nie musi jej akceptować, ale może go kochać mimo to. Nawet w
sytuacji zdecydowanego nastawienia na dobro drugiego i na współdziałanie
może się zdarzyć moment, w którym druga osoba sprawi zawód. Wtedy mimo
negatywnej oceny konkretnego zachowania, spójność małżeństwa może być
utrzymana dzięki przebaczeniu. Dlatego częstsze podkreślanie wzajemnej
umiejętności przebaczania w grupie osób religijnych staje się szczególnie
znaczące. Przenosi punkt ciężkości z oczekiwań dotyczących własnego dobra
na dobro drugiego w sytuacji trudnej i wymagającej wysiłku. Przy takim
widzeniu małżeństwa cele jednej strony stają się celami wspólnymi, a dobro
jednego z małżonków dobrem wspólnym.
Tworzenie dobra wspólnego nie oznacza podporządkowania jednostki
wspólnocie. Nie chodzi też o podporządkowanie jednostek jakiemuś celowi
zewnętrznemu, ale o współdziałanie. Jedna osoba wybierając dobro drugiej
jako własne, swoimi czynami wzbogaca wspólnotę. Jan Paweł II nazywa to
współuczestnictwem. Współuczestnictwo nie jest poświęceniem czy
przekreśleniem jednostki, ale sposobem jej rozwoju.
To nastawienie na współdziałanie wyjaśnia chyba częstsze zadowolenie z
małżeństwa osób religijnych, zwłaszcza jeśli oboje małżonkowie są
religijni. Jest ono zgodne z chrześcijańskim modelem małżeństwa, uważającym
małżeństwo za związek nierozerwalny, w którym małżonkowie świadczą sobie
wzajemnie dobro i współdziałają dla dobra innych, a co można określać jako
wspólnotę życia i miłości. Jeżeli taką wspólnotę uda się małżonkom
zrealizować, to - choćby wiązało się z dużym wysiłkiem - daje poczucie
zadowolenia.
Poczucie szczęścia i zadowolenia nie jest celem samym w sobie, ale
konsekwencją osiągnięcia celów. W miarę rozwoju człowiek uczy się coraz
bardziej przeżywać przyjemność jako skutek osiągania trudnego do zdobycia
dobra. Jeśli oboje małżonkowie dążą do wspólnego dobra, jako skutek tego
przeżywają poczucie zadowolenia.
Oczywiście nie chciałabym, żeby to zabrzmiało jak reklama: "Bądź
religijny, a będzie ci się dobrze działo". Ostateczny wniosek z opisanych
badań jest raczej zbieżny ze słowami Ewangelii: "Starajcie się naprzód o
Królestwo [Boga] i Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane"
(Mt 6, 33).
Miłość niezazdrosna
W zbiorze wierszy dla dzieci Juliana Tuwima jest opowieść o małżeństwie
słowików:
Płacze pani słowikowa w gniazdku na akacji
bo pan słowik przed dziesiątą miał być na kolacji.
Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,
A tu już po jedenastej, a słowika nie ma.
Pani słowikowa odgrzewa świetne dania i niepokoi się o męża.
Nagle zjawia się pan słowik, podśpiewuje, skacze,
Gdzieś ty latał, gdzieś ty fruwał, przecież ja tu płaczę.
A pan słowik słodko ćwierka, wybacz moje złoto,
ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą.
Kiedy się odgrzewa obiad po raz trzeci czekając na kolejnych domowników,
kiedy samotnie robi się pranie, sprzątanie, myje dzieci i wreszcie z
zamykającymi się z senności oczami zasiada do przyszywania oberwanych
guzików, wtedy mąż - słowik, wracający radosny i przejęty różnymi ważnymi
sprawami, staje się wrogiem numer jeden. Wydaje się człowiekiem nieczułym i
nieodpowiedzialnym i szybkie uświadomienie mu tego faktu uważa się za
najpilniejsze zadanie. I wtedy okrzyk pani słowikowej: "Gdzieś ty latał,
gdzieś ty fruwał, przecież ja tu płaczę!" - jest całkiem naturalny.
Ale kiedy wraca się do domu z głową pełną pomysłów i ciekawych przeżyć
wywołanych przeprowadzoną rozmową, obejrzanym filmem, wysłuchanym kazaniem
czy po prostu pięknem wieczoru i zaraz w progu zostaje się oblanym kubłem
zimnej wody, pani słowikowa wydaje się małostkowa, a dom miejscem
nieciekawym i przygnębiającym. Wtedy chciałoby się z niego uciec jak
najprędzej i wracać jak najrzadziej. Wtedy rozpoczyna się konflikt, w
którym trudno rozstrzygnąć, kto ma rację, bo słuszność wydaje się być po
tej stronie, od której się akurat patrzy. To, że dziś podział obowiązków
nie jest tak jednoznaczny jak w rodzinie słowików, wcale nie ułatwia
sytuacji, bo rolę oblewanego zimną wodą słowika może pełnić raz mąż, raz
żona. Może się wytworzyć sytuacja, że wspólny dom jest tylko miejscem
wykonywania żmudnych obowiązków i wzajemnego obrzucania wymówkami, a oboje
małżonkowie rozkwitają dopiero w swojej pracy zawodowej czy w towarzystwie
swoich "osobnych" przyjaciół.
Byłam kiedyś na przyjęciu, na którym najweselszym i najrozmowniejszym
gościem był mój kolega. Żona została w domu z małymi dziećmi. Zaszłam do
nich na drugi dzień. Skwaszony pan domu nie przypominał wcale siebie samego
z poprzedniego wieczoru. Pomyślałam, że już widocznie "odpokutował" za
przyjemność - "Gdzieś ty latał, gdzieś ty fruwał?" Niby było to uzgodnione,
a jednak rozbawiony mąż wracający do swej smutnej żony jakoś nie pasuje.
Ktoś musi się dostosować: albo słowikowa musi zacząć się śmiać razem z
mężem, albo słowik przyłączy się do płaczu.
Jeżeli będzie się to powtarzać często, słowik będzie gasić swoją radość
już przed wejściem do domu i od progu zacznie narzekać na przemęczenie,
brak czasu i choroby. Jeżeli słowik - czy to mąż, czy żona - będzie zawsze
karany za swoje "fruwanie", będzie się starał je ukryć. Zamiast podzielić
się swym pięknym przeżyciem, będzie je zatrzymywał dla siebie. Może się
wytworzyć sytuacja, w której obie strony będą przeżywać rzeczy piękne i
ciekawe, ale osobno, ukrywając je wzajemnie przed sobą, bojąc się zazdrości
partnera. To też może być zazdrość - niepokój o wyłączność seksualną nie
jest jej jedyną formą. A zazdrość niszczy zaufanie. A miłość jest
niezazdrosna. Jeśli robimy się smutni i zdenerwowani w domu, a radośni i
twórczy poza domem, trzeba sprawę natychmiast przemyśleć. Może uda się nam
ją obrócić o sto osiemdziesiąt stopni? Może zamiast zazdrośnie, siłą
"ściągać na ziemię" - czyli do domowych kłopotów - współmałżonka, który
akurat przeżywa coś pięknego, próbujmy włączać się w te przeżycia i w ten
sposób rozszerzać swój świat.
Dlaczego mamy się dzielić tylko kłopotami? Dzielmy się także tym, co
radosne i najpiękniejsze. Może okazać się wtedy, że mamy więcej wspólnego,
nawet niż myśleliśmy. Może nie musimy, w obawie o zazdrość, kryć swoich
najważniejszych przeżyć; spróbujmy je dzielić i uczyć się wzajemnie tego,
co mamy w sobie najlepsze. Kiedy widzimy, że nasz współmałżonek przeżywa
coś ciekawego, nie burzmy jego radości narzekaniem. Postarajmy się dać mu
na to czas. Pozwólmy mu opowiedzieć i posłuchajmy uważnie. Jego radość może
być naszą radością, jeśli się w nią włączymy. Wtedy i nasz słowik łatwiej
przyjmie uwagę, że jednak pewne rzeczy muszą być w domu zrobione koniecznie
i że trzeba ich wykonanie rozsądnie między siebie podzielić.
A kiedy, jak słowik, podziwiamy właśnie coś pięknego lub przeżywamy coś
ważnego, pamiętajmy, że tymczasem ktoś pełni w domu naszą wspólną służbę.
Pomyślmy o tym, że może ten ktoś nie interesuje się tym co my, nie z powodu
duchowego ubóstwa, ale z braku czasu i sił. Zastanówmy się, ile naszej winy
jest w tym, że "nie ma z nim o czym mówić" i cośmy zrobili, żeby było
inaczej. Czy próbowaliśmy włączyć współmałżonka w te sprawy, czy staraliśmy
się tak zorganizować życie, żeby to było możliwe.
Czasem da się najpierw wspólnie wykonać pewne prace domowe, a patem razem
wyjść na spacer czy do przyjaciół. Bardzo niedobry jest zwyczaj wychodzenia
z domu "na zmianę". Trzeba przynajmniej od czasu do czasu poprosić kogoś z
rodziny czy sąsiadów o pomoc lub nawet taką pomoc opłacić, żeby przeżyć
wspólnie jakąś przyjemność, iść razem do kina lub po prostu spokojnie
porozmawiać.
Po to, żeby móc wspólnie przeżywać nie tylko kłopoty, ale i radości,
warto ponieść nawet duży wysiłek organizacyjny i finansowy. Gdy jest to
jednak naprawdę niemożliwe, włączajmy się wzajemnie w swoje radości, bo
małżeństwo jest wspólnotą nie tylko na złe, ale i na dobre dni.
Inny mąż
Młodzi ludzie sami dziś wybierają sobie współmałżonka. Nikt nikogo nie
przymusza - a jednak nie zawsze mężem zostaje ten najbardziej upragniony, a
różne sytuacje życiowe skłaniają do małżeństwa z kimś innym. Można by tu
powiedzieć, że przede wszystkim należy się zastanowić przed ślubem i że
chęć ucieczki od rodziców, zmiany otoczenia, współczucie dla partnera, chęć
zrobienia komuś na złość itd., itd., nie powinny być motywami
wystarczającymi do małżeństwa. Jeśli jednak jest ono już faktem, a mężem
nie jest ten wymarzony i wytęskniony, za późno mówić o tym, co należało
zrobić wcześniej. Raczej należy się zastanowić nad tym, co robić teraz.
Sigrid Undset w noweli "Pani Hjelde" pisze: "W ten czy w inny sposób
zawsze tracimy nasze dzieci. Twarzyczkę tego dziecka, które tu śpi, także
stracimy niebawem. Z dnia na dzień będzie się ona zmieniała, krzepła, aż z
chłopczyka wyrośnie mężczyzna. Tylko dziecko, które umarło, nie zmieni się
nigdy [...] Dlatego pewnie każda matka uważa, że dziecko, które zmarło,
było najdoskonalszym dziecięciem. Tylko strata pozostaje wieczystą
własnością".
Podobnie jest ze stratą człowieka ukochanego, z którym z tych czy innych
względów musiało się rozstać. Mimo upływu lat zostaje w pamięci taki, jaki
był kiedyś: zawsze młody, dobry i piękny. Pokazał to znakomicie reżyser
filmu Noce i dnie. Człowiek kochany przez Barbarę jeszcze przed ślubem,
powracał w marzeniach zawsze młody, szczupły i roześmiany, w nieskazitelnie
białym ubraniu, z naręczem kwiatów. Zawsze taki sam, podczas gdy samej
Barbarze i jej mężowi przybywało lat, siwych włosów i tuszy, a życie niosło
troski i kłopoty. Obraz we wspomnieniu pozostał tak piękny, jak był kiedyś
w oczach młodziutkiej Barbary, choć przecie i tamten człowiek zestarzał się
tymczasem i on musiał się zmienić i on na pewno przeżywał trudności. Ale
tak jest, że tylko strata pozostaje naszą wieczystą własnością. Nie należy
więc silić się na zniszczenie pięknego obrazu, on i tak zostanie
nienaruszony. Można zatrzymać go jako swoją własność, ale trzeba zrozumieć,
że jest nierealny, a energię zwrócić na znalezienie dobrych cech w tym,
który naprawdę został naszym towarzyszem życia.
Patrząc na "Noce i dnie" chciałoby się zawołać do Barbary: "Tamten obraz
jest tylko pięknym wspomnieniem, spójrz na swego męża, zobacz, ile on ma
zalet i jakie wartości, nie marnuj tego, co masz!" Dzieci nieraz wołają do
filmowych bohaterów: "Uważaj!" Ale podobnie jak aktorzy na ekranie nie
zwracają uwagi na ich głos, tak i my bardzo często nie chcemy popatrzeć na
własnego współmałżonka właśnie w taki życzliwy sposób.
Człowieka, z którym się jest stale, obserwuje się w różnych sytuacjach -
także chorego, zmęczonego, zdenerwowanego. Osobę, która nie została
wybrana, zachowuje się w pamięci jakby zakonserwowaną; taką, jaka była, gdy
się z nią stykało kiedyś, a więc zwykle młodszą, weselszą, świeżo uczesaną
itd. Dziś jest już inna, a jeżeli się z nią nawet spotyka, to też w innych
niż ze swoim współmałżonkiem sytuacjach. Porównywanie jest więc
bezsensowne.
Może najtrudniej jest dostrzec wartość tego, co się ma blisko i na co
dzień. Jeśli się jednak tego nie zrobi, nie można być szczęśliwym. Trzeba
obdarzać współmałżonka uwagą, życzliwością i serdecznością. Przestać
rachować, ile się w kontakcie z nim zyskuje, a ile traci, bo w małżeństwie
nie ma zysków i strat osobnych, a szczęście nie polega na równowadze zysków
obu stron. Małżeństwo można porównać do gry w brydża, gdzie partnerzy liczą
lewy wspólnie. Jeśli jeden z nich chciałby zebrać sam jak najwięcej,
przegrywają oboje. Sztuka polega na takim wychodzeniu, by partner mógł
zdobyć lewę. Wygrane liczą się razem.
Dzieci i wychowanie
Powołanie do rodzicielstwa
Są na świecie sprawy, które trzeba wykonać. Są zadania, które trzeba
spełnić. Niepodjęcie ich stanowiłoby jakąś lukę - istotny brak. To są
powołania. Czasem wyraźnie odczuwamy, że do któregoś zadania Bóg nas woła,
czasem po prostu tak jakoś wychodzi, że je podejmujemy. Kiedy jednak
podejmiemy jakieś zadanie, zawiążemy jakieś związki, wtedy związki te stają
się nieodwołalne i zadania niezbywalne. Powołanie dotyczy zawsze jakichś
funkcji, sposobu realizacji życia, a nie posiadania czegoś.
Jednym z zadań społecznych jest wprowadzenie na świat nowych pokoleń. To
zadanie podejmują rodzice. Jego podjęcie jest dobrowolne, ale gdy życie
dziecka już się rozpoczęło, związek z nim jest już nieodwołalny. Powołanie
rodzicielskie nie polega na posiadaniu dzieci, ale na pełnieniu funkcji
rodzicielskich: bycia ojcem i matką. Człowiek nie musi podjąć tego
powołania, ale od momentu dania życia dziecku związek między matką a
dzieckiem już po prostu istnieje, nawet gdyby matka je zabiła; relacja
między ojcem a dzieckiem jest faktem, nawet gdyby ojciec o życiu dziecka
nie wiedział. Dziecko, które już rozpoczęło życie, powinno być przez
rodziców wydane na świat w sensie fizycznym i w sensie psychicznym -
inaczej jest to porzucenie powołania już podjętego.
Można mówić o powołaniu do różnych funkcji, np. można być ogrodnikiem z
powołania (choć nie można powiedzieć, że ma się powołanie do posiadania
ogródka). Nie zrealizowane powołania zawsze są czymś smutnym. Jeśli jednak
powołanie dotyczy osób, jego zdradzenie staje się czymś tragicznym.
Realizacja powołania jest zawsze procesem długim, w którym są okresy
łatwe i trudne - czas radości i zwątpień. To samo dotyczy powołania
rodzicielskiego. Rodzicielstwo - to wydawanie dzieci na świat. Odbywa się
ono etapami. Pierwszy okres to życie przed urodzeniem, kiedy rodzice
przyjmują dziecko. Tylko matka może je urodzić, ale postawa ojca ułatwia
albo utrudnia matce przyjęcie dziecka. Dlatego decyzja rodzicielska jest
wspólna. Ojciec będący naturalnym opiekunem dziecka powinien tę funkcję
pełnić także w tym najwcześniejszym okresie jego życia.
Dziecko urodzone, nadal potrzebuje opieki. Jednak opieka fizyczna - choć
niezbędna - nie jest najważniejsza, lecz wytwarzające się przy jej okazji
związki między rodzicami a dzieckiem. Czasem rodzice sądzą, że póki dziecko
jest małe, wszystko jedno kto się nim opiekuje, bo dziecko i tak nic nie
rozumie. Uważają, że spełniają swoje obowiązki, jeśli dadzą dziecku jeść,
zapewnią mieszkanie, ubranie, zabawki itp. W rzeczywistości to nie
wystarcza. Żeby dziecko mogło się dobrze rozwijać, musi być otoczone
miłością i musi odczuwać, że do kogoś należy, jest dla kogoś najważniejsze.
Dzieci, które nie mają rodziców albo których rodzice nie chcą się nimi
opiekować, muszą się wychowywać w zakładach opiekuńczych. Mają zaspokojone
potrzeby fizyczne i sytuację materialną lepszą niż w niejednej rodzinie, a
jednak rozwijają się gorzej, bo choć otoczone są dobrą opieką, nie mają
nikogo, kto by je kochał i komu byłyby potrzebne.
Dziecko w czasie pierwszego dzieciństwa uczy się najważniejszych ludzkich
umiejętności: chodzenia na dwóch nogach, posługiwania się ręką, mowy.
Jeżeli w tym okresie nie ma możności nabycia tych sprawności, bardzo trudno
to potem nadrobić. Równie trudne do nadrobienia są braki w innych
sprawnościach, zewnętrznie mniej może rzucających się w oczy: miłości i
aktywności.
Gdyby do dziecka nie odzywać się, nie nauczyłoby się mówić. Gdyby nie dać
dziecku żadnych zabawek czy innych przedmiotów, którymi może manipulować,
nigdy nie nauczyłoby się posługiwać ręką jak ludzie. Podobnie jeżeli
dziecko nie będzie miało nikogo bliskiego, nie nauczy się nawiązywać
życzliwych kontaktów. Rodzice myślą czasem, że jeśli pracują dla dziecka,
to jest najlepszy wyraz ich miłości. Ale dziecko nie może tego zrozumieć.
Ono musi odczuwać bezpośrednio troskliwą obecność rodziców. I dzieje się
wówczas coś więcej niż to, że sami kochają dziecko - oni pozwalają mu się
pokochać.
Rodzice przez aprobowanie i pochwalanie dziecka za podejmowanie najpierw
prostych, potem coraz bardziej skomplikowanych czynności, zachęcają je do
wysiłków, a jednocześnie umacniają wiarę we własne siły. W ten sposób uczy
się aktywności. I w tej nauce pierwsze lata życia są najważniejsze, ale
trwa ona długo. Długo trzeba czekać, aż dziecko nauczy się trudnej sztuki
decydowania za siebie. Początkowo "trenuje" w bezpiecznej bliskości
rodziców, którzy zachęcając do samodzielności są jednocześnie gotowi do
pomocy. Gdy młody człowiek umie już aktywnie podejmować odpowiedzialność za
swoje życie i nawiązywać pozytywne kontakty z innymi ludźmi, jest już
przygotowany do ostatecznego wyjścia na świat.
Powołanie nigdy nie dotyczy posiadania czegoś. Nie po to jest się
rodzicami, żeby mieć dzieci, ale po to, żeby dzieciom dać możność wyjścia w
świat. W Księdze Rodzaju czytamy pierwsze w Piśmie Świętym słowa odnoszące
się do rodziców: "opuści człowiek ojca i matkę". Więc po to mamy dzieci,
żeby nas opuszczały - nie dla siebie.
Opuścić to nie znaczy porzucić, pogardzić, zapomnieć. Opuścić to raczej
usamodzielnić się tak dalece, żeby żyć na własną odpowiedzialność i być
zdolnym do podjęcia odpowiedzialności za innych. Rodzice mają być
opuszczeni, ale nie z braku miłości, lecz dla podjęcia nowych zadań.
Rodzice przez swoją miłość dają dziecku możliwość rozwoju, okazję do
nauczenia się miłości. Wspólnie wypełniają swoje rodzicielskie powołanie:
przyjęcia dziecka i dania mu szansy rozwoju, aż stanie się samodzielne.
Powołanie rodzicielskie jest wspólne, ale jego realizacja u kobiety i
mężczyzny nieco odmienna. W szerokim sensie oboje rodzice rodzą dziecko na
świat, oboje są rodzicielami, jednak co innego znaczy być matką, a co
innego być ojcem.
Być matką
Co to znaczy być matką? Być matką to znaczy rodzić dziecko, wydać dziecko
na świat, przekazać dziecko światu. Wydać dziecko na świat to nie tylko
stosunkowo krótka jednorazowa czynność, to proces długi i złożony. Żeby
dziecko na świat wydać, trzeba je najpierw przyjąć. Przyjąć - czyli dać
możność rozwoju do takiego poziomu, w którym będzie mogło żyć już
samodzielnie. Tylko matka może malutkiemu, całkowicie bezradnemu
człowieczkowi, dać tę szansę.
Chrystus powiedział, z czego będziemy sądzeni na sądzie ostatecznym:
czyśmy dali pomoc tym, którzy jej potrzebowali - głodnym, nagim i
bezdomnym. Najbardziej potrzebujemy pomocy w pierwszych miesiącach życia,
kiedy nic sami dla siebie zdobyć nie możemy, kiedy nikt poza matką nie może
nas wspomóc i przyjąć do swego domu i kiedy ciało matki jest jedynym domem,
w którym możemy żyć.
Moment rozpoczęcia ludzkiego życia z cząstki ciała matki i ojca i z
tchnienia Bożego dokonuje się w tajemnicy i nie jest znany nawet matce, ale
wkrótce ona pierwsza zdaje sobie z tego sprawę. Dziecko kilkutygodniowe
jest malutkie, ale ma już bijące serce, mózg wysyłający impulsy nerwowe,
określoną płeć i dość znaczną ruchliwość. Fika sobie i pływa w otaczających
je wodach płodowych i wcale o tym nie wie, że wtedy dokonuje się drugi
tajemniczy moment - przyjęcia go przez matkę. Wtedy świadomie decyduje ona
o przyjęciu dziecka do domu swego ciała. Może to być decyzja łatwa,
oczywista i radosna, może być trudna i połączona z niepokojem, a nawet
rozpaczą, ale zawsze jest cenną decyzją macierzyńską, warunkującą wszystko
to, co może się zdarzyć później. Dziecko przyjęte przez matkę może opuścić
jej ciało, gdy będzie na to czas i rozpocząć oddzielne życie. Dziecko nie
przyjęte, nigdy w świat nie wejdzie, stanie się tylko żałosnym szczątkiem
niespełnionych możliwości. Jego matka nie chciała mu być domem; była matką
tylko przez kilka tygodni i macierzyństwo to skończyło się tragicznie.
"Byłem bezdomny, a nie przyjęliście mnie".
Dziecko przyjęte może rosnąć i rozwijać się do czasu, gdy ciało matki nie
będzie mu już na dom potrzebne, gdy będzie zdolne do życia fizycznego poza
jej organizmem. Matka nie przyjmuje dziecka po to, by je mieć w sobie, czy
dla siebie, ale po to, by dać mu szansę wyjścia w świat, gdy będzie już do
tego przygotowane. Przyjmuje, by wydać na świat - urodzić.
Poród fizyczny nie kończy roli matki. By dziecko mogło wejść w świat nie
tylko poprzez odrębność fizyczną, musi zdobyć samodzielność nie tylko
fizjologiczną (oddychanie, odżywianie itd.), ale też samodzielność
psychiczną: decydowanie, działanie, wchodzenie w kontakty społeczne. Dla
jej osiągnięcia również konieczne jest uprzednie przyjęcie przez matkę. By
dziecko mogło kochać innych, musi wpierw nasycić się miłością matki.
Tadeusz Żychiewicz w "Genesis" pisze o nagości ludzi przed grzechem
pierworodnym jako o obrazie ich bezpieczeństwa: nagi, czyli odsłonięty.
Teraz musimy się osłaniać, zakrywać i maskować, bo nie jesteśmy bezpieczni.
Szczególnie w pierwszych latach życia nagi to nie tyle co nieubrany, ale
potrzebujący ochrony i bezpieczeństwa. Ciepło bezwarunkowej miłości
macierzyńskiej daje dziecku to poczucie bezpieczeństwa, pozwalające na
dalszy rozwój. Jego brak wywołuje chorobę sierocą i objawia się gorszym
rozwojem fizycznym i psychicznym, a przede wszystkim nieumiejętnością
nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi.
Dziecko nie przyjęte w krąg miłości matki też staje się niejako
poronionym, płodem - zdolnym wprawdzie do życia fizycznego, ale niezdolnym
do normalnego życia psychicznego. Dzieci urodzone, ale nie przyjęte przez
matkę - to sieroty społeczne tułające się po domach dziecka, a czasem nawet
po własnym domu rodzinnym. "Byłem nagi, a nie odzialiście mnie".
Ludzie wyrastający z takich dzieci całe życie szukają miłości dla siebie
i na sobie się koncentrują, bo nigdy nie czuli się tak bezpiecznie, by
wyjść "poza siebie". Nie są zdolni do życia psychicznego prawdziwie
samodzielnego, to znaczy polegającego nie tylko na braniu, ale także na
obdarzaniu. Na szczęście zdarzają się kobiety zdobywające się na to, by
przyjąć dziecko urodzone przez inną i podjąć dalszy etap rodzenia -
przygotowywania do wyjścia w świat przez nawiązanie bliskiego związku i
przekazanie najważniejszych wartości.
Żeby dziecko stało się zdolne do prawdziwej samodzielności - dojrzałych
decyzji, odpowiedzialności za własną rodzinę, działania dla dobra innych -
musi się nauczyć przede wszystkim miłości. Tej najważniejszej w życiu
umiejętności matka uczy tak samo jak np. chodzenia. Zawiłej sztuki
stawiania kroków nie można nauczyć dziecka przez wykład czy pouczenie.
Potrzebne są tu trzy czynniki: odpowiednie warunki zewnętrzne, przykład i
zachęta.
Odpowiednie warunki do chodzenia to przestrzeń w miarę obszerna i równa.
Dziecko zawinięte w becik, czy umieszczone na pierzynie w ciasnym łóżeczku,
nie może nauczyć się chodzić. Każda matka wie to doskonale i stawia dziecko
na podłodze. Dziecko zaś próbuje chodzić, bo widzi, że rodzice chodzą nie
na czworakach, ale na dwóch nogach - to element przykładu. Wreszcie
przychodzi moment decydujący. Matka wyciąga ręce i woła: "Chodź!" I dziecko
odważa się zaryzykować w bezpiecznym zasięgu matczynych rąk.
Podobnie uczy się miłości. I tu konieczne są warunki umożliwiające tę
naukę. Matka - pierwsza osoba, do której dziecko zwraca się z życzliwością,
musi być po prostu dostępna. Jeżeli nigdy nie ma jej w domu, jeżeli nie ma
czasu, by popieścić, pobawić się i porozmawiać - żadne pouczenia nie
pomogą. I tu potrzebny jest przykład: matka darząc dziecko miłością,
kochając męża i innych członków rodziny, daje wzór życzliwego odnoszenia
się do ludzi. I wreszcie zachęta. Każdy związek z drugą osobą jest jakimś
ryzykiem, każde obdarzenie - oddaniem czegoś z siebie. W poczuciu
bezpieczeństwa stworzonym przez matkę można się na to odważyć.
Gdy dziecko umie już kochać, to znaczy nie tylko oczekiwać miłości od
innych, ale aktywnie działać dla ich dobra, może już odejść od matki. Może
zwrócić się do innych ludzi, kompetentnych w określonych sprawach, jak
zrobił dwunastoletni Jezus w świątyni rozmawiając z uczonymi o sprawach
Bożych, wejść odważnie już w swoje własne życiowe sprawy, "opuścić ojca i
matkę", by połączyć się ze współmałżonkiem. Matka, która nie chciałaby do
tego opuszczenia dopuścić, byłaby jak kobieta nie chcąca urodzić dziecka po
dziewięciu miesiącach ciąży. Matki nie rodziły nas dla siebie, ale po to,
żebyśmy mogli od nich odejść. Oby sprawy, do których odchodzimy, były
rzeczywiście sprawami Ojca niebieskiego.
W porządku obiektywnym rola matki coraz bardziej maleje. Tylko ona może
nas urodzić fizycznie; w sensie psychicznym wydaje nas na świat już nie
sama. W wieku dojrzałym człowiek powinien być całkiem samodzielny. W
porządku subiektywnym jest akurat odwrotnie. Nie uświadamiamy sobie
potrzeby matki w życiu płodowym; w dzieciństwie - choć matkę kochamy - nie
rozumiemy jeszcze, czym jest dla nas naprawdę. Dopiero w wieku dojrzałym
potrafimy to pojąć.
To ona służyła nam swoim ciałem, swoją pracą i swoją miłością, nie po to,
by nas dla siebie zatrzymać. ale żebyśmy mogli od niej odejść. I teraz,
kiedy jako ludzie już dorośli jesteśmy "dla innych" - dla współmałżonka,
dla dzieci, dla zakładu pracy, kiedy to my dajemy, jesteśmy zobowiązani,
służymy, opiekujemy się - ktoś jest dla nas. Matka choćby nawet była
niedołężna, jest tą osobą, którą mamy dla siebie - bez żadnych warunków,
niezależnie od tego, czy jesteśmy ładni, zdrowi i eleganccy, czy odnosimy
sukcesy, czy nic się nam nie wiedzie, czy jesteśmy dobrzy, a nawet czy
pamiętamy - zawsze wierna i kochająca. Teraz matka jest nam
najpotrzebniejsza, bo dzięki niej możemy jeszcze choć czasem być jak dzieci
bezbronni w swoim odsłonięciu, a jednak bezpieczni.
Być ojcem
Matka dziecko rodzi, karmi, chroni i wychowuje, a czym jest ojciec? Czy
tylko elementem zakłócającym ten szczęśliwy związek, wprowadzając pewnego
rodzaju trójkąt, czy jego rola ogranicza się do dania życia, a potem
dawania na życie? Czasem tak się może czują ojcowie: uczynili żonę matką,
teraz mają jeszcze ułatwiać jej to macierzyństwo i robią to, jeśli żonę
kochają. A dziecko - ten owoc miłości - rośnie w lata i rozrasta się w
sercu matki, zda się zajmując w nim miejsce męża. "Załatw sprawę i żegnaj"
- spotykamy czasem takie ogłoszenie w urzędach. A w rodzinie? Co to znaczy
być ojcem?
Niektórzy ojcowie są jakby niepewni swej roli. Kochają dzieci i są przez
nie kochani, ale jakby wątpią w znaczenie własnego specyficznego zadania w
rodzinie. Tymczasem może właśnie to jest najważniejsze, że choć pierwszy
związek dziecko nawiązuje z matką, nie pozostaje on jedyny. Może właśnie
najważniejsze jest to, że dziecko nie pozostaje samo ze swoją pierwszą
zachłanną miłością, ale od razu wchodzi w grupę społeczną, w której (nawet
jeśli jest mała) relacje są skomplikowane.
Grupa społeczna to zespół ludzi, w którym każdy zależy jakoś od każdego,
a także każdy zależy od związków między pozostałymi. To że dziecko od razu
wchodzi w grupę, powoduje zwiększenie liczby jego kontaktów o osobę drugą,
od pierwszej odmienną, ale także wprowadza uzależnienie dziecka od relacji
między tymi osobami. To czy rodzice kochają się i współdziałają ze sobą,
czy są sobie wierni itd., choć pozornie odbywa się poza dzieckiem, ma dla
jego sytuacji zasadnicze znaczenie. Już w grupie trzyosobowej układ relacji
jest bardzo skomplikowany. Jeśli np. matka zajmuje się wyłącznie dzieckiem,
wpływa to na jej kontakt z mężem, co znowu ma znaczenie dla dziecka.
Dzięki obecności ojca dziecko od razu wchodzi w taki sposób życia, jaki
jest naturalny dla człowieka - w grupie społecznej. Przez ojca jego kontakt
ze światem wzbogaca się, bo dziecko jest kochane i samo kocha jeszcze jedną
osobę, ale także dlatego, że widzi, że rodzice się kochają. Widzi, że nie
tylko ono się liczy na świecie. Ojciec jest ważny dla matki, matka dla
ojca, ale to nie budzi zazdrości, bo oboje rodzice kochają dziecko. Widzi,
że w grupie trzeba się liczyć ze wszystkimi jej członkami, nie można żyć
tylko dla siebie. Tak więc być ojcem, to od początku umieszczać dziecko we
właściwym kontekście społecznym, stawiającym większe wymagania niż kontakt
z jedną tylko kochającą osobą.
Ważne jest też to, że ojciec jest mężczyzną. Właściwie takie stwierdzenie
wydaje się prawie humorystyczne. W rzeczywistości jednak zdarzają się
sytuacje, w których pierwszą grupę społeczną dziecka stanowią same kobiety:
oprócz matki babcia, ciocia. Przede wszystkim bywa tak w rodzinach
rozbitych i w domach dziecka, gdzie małe dzieci praktycznie rzecz biorąc
nie widują mężczyzn, ale zdarza się też w rodzinach, w których ojcowie nie
chcą podjąć swej roli lub są od niej odsuwani przez kobiety. Tymczasem,
choć babcia może w pewnych sytuacjach zastąpić matkę, nie może zastąpić
ojca, po prostu dlatego, że jest on mężczyzną.
Wszelkie tradycyjne określenia cech osobowości rzekomo męskich i
kobiecych nie bardzo potwierdzają się w praktyce, bo zależą raczej od
konkretnej jednostki, a nie od płci. Bywają energiczne kobiety i czuli
mężczyźni. Nie to jednak jest najważniejsze. Każda cecha nabiera przez płeć
pewnego kolorytu, który - choć trudny do opisania - jest łatwo
dostrzegalny, a w każdym razie odczuwany. Inna jest czułość matki i ojca,
inna stanowczość kobiety i mężczyzny. Żeby dziecko weszło w świat normalny
i rzeczywisty, taki w jakim naprawdę żyjemy, musi to być świat dwupłciowy,
a nie tylko kobiecy.
W tym świecie dziecko musi siebie określić - zidentyfikować swą płeć.
Zarówno dla chłopców (przez naśladowanie), jak dziewcząt (przez
odróżnianie) jest to niemożliwe inaczej jak przez kontakt z mężczyzną. Więc
być ojcem - to umożliwić dziecku określenie swojej płci i roli w życiu, co
decyduje później o możliwości szczęśliwego małżeństwa albo życia samotnego,
ale bez kompleksów, w poczuciu zaakceptowania siebie.
Już te dwie podstawowe sprawy dokonujące się w dzieciństwie tak wczesnym,
że ledwo dosięganym pamięcią, łączą się z pewnymi wymaganiami. To nie
znaczy, że matka kocha, a ojciec wymaga. Matka też stawia żądania, na co
dzień może nawet liczniejsze (umyj ręce, wytrzyj buty, wynieś śmieci), ale
rolą matki jest przede wszystkim przyjmowanie dziecka - jakiekolwiek by
było. Ojciec też dziecko przyjmuje i podobnie jak matka przyjmuje nie dla
siebie, lecz by dać mu szansę usamodzielnienia się, ale samą swoją
obecnością "podnosi poprzeczkę" żądając (poprzez zaistniałą sytuację)
samookreślenia się i liczenia się z grupą.
Być ojcem więc, to może także stawiać wymagania, podprowadzać pod zadania
coraz trudniejsze, ale jednocześnie umożliwiać ich realizację przez stałą
życzliwą bliskość. Ta bliskość ojca daje odwagę do pedejmowania prób coraz
trudniejszych, do odejść coraz dalszych, aż wreszcie "opuści człowiek ojca
i matkę".
Są dzieci, których ojcowie dają im życie jakby mimochodem i nigdy
naprawdę nie podejmują roli ojca. Człowiek sam niedojrzały, nie stawiający
sobie wymagań, nie może spełnić roli ojca dla innych. Czasem funkcję ojca
może przyjąć ktoś inny. Mężczyzna sam mający lub nie mający dzieci
rodzonych - to nie ma znaczenia - może się stać ojcem dla dziecka
porzuconego. Nie może go w tym zastąpić kobieta. Choćby dziecko miało
matkę, babcię, ciocie i wychowawczynie, wychowuje się od początku w
niekorzystnej sytuacji, jeśli nie ma ojca.
Mężczyźni czasem nie zdają sobie z tego sprawy. Myślą, że ich rola
zacznie się, gdy dziecko będzie duże. Oczywiście i wtedy ojciec jest bardzo
ważny, ale nie bardziej niż wówczas, gdy dziecko jest wprawdzie malutkie,
ale najintensywniej się rozwija. Chyba też z tej niewiedzy płynie po części
fakt, że w wielu rodzinach odczuwa się brak ojca, nawet jeśli nie jest to
rodzina rozbita, i że łatwiej jest znaleźć dla sierot społecznych zastępczą
matkę niż zastępczego ojca.
Być ojcem dzisiaj, kiedy mężczyzna nie jest jedynym żywicielem i panem
rodziny, jest pozornie trudniej. Ojcowanie nie może polegać na wydawaniu
poleceń i krzyku. Żeby spełnić tę rolę, trzeba samemu być dojrzałym i
posiadać autorytet dzięki własnej wartości. Równocześnie jednak ojciec jest
przez to dzieciom bliższy i właśnie ta bliskość stanowi ułatwienie w ich
usamodzielnianiu się.
Gdy to się dokona, dzieci mogą odejść. To jest moment sprawdzenia, czy
rodzicom udało się spełnić swoją rolę. Jeśli dzieci odchodzą dla realizacji
zadań swojego życia i własnego powołania, jest tak, jak być powinno.
Realizować własne życie to nie znaczy porzucić. Teraz dopiero, w życiu
dorosłym, rozumiemy, ile wzięliśmy z ojca i co mu zawdzięczamy. To on był
blisko, zawsze gotów do pomocy, ale nie uprzedzający w niej naszych
wysiłków, tak abyśmy mogli do wszystkiego dochodzić sami. Dziś możemy
zobaczyć, że jednak nie całkiem sami, że był przy nas, że wymagał nie dla
siebie, ale dla nas, a teraz też nic nie oczekuje od nas dla siebie, choć
nadal nam towarzyszy "ciesząc się z cieszącymi i płacząc z płaczącymi".
Słońce zajaśniało
Celem wspólnego działania małżonków najczęściej są dzieci. Dzieci to
wielka odpowiedzialność. Trzeba je uczyć i kochać, ochraniać i zostawiać
swobodę, aby wreszcie od nas odeszły. Dzieci to wielka szansa rozwoju
rodziców. One umacniają wspólnotę małżeńską i powodują, że rodzice
przechodzą od postawy biorcy do postawy dawcy. Obecność dzieci w sposób
naturalny uczy wyrzeczeń i myślenia o innych, nie o sobie. Świadomość
naśladowania przez nie zachowania ludzi dorosłych budzi refleksję i
obowiązek doskonalenia się. Ciekawość dziecięca każe się dokształcać i
niekiedy powoduje przemyślenie na nowo przyjętych prawd i pogłębienie życia
religijnego.
Niosą więc dzieci ze sobą masę trudów i okazji do rozwoju rodziców, ale
naprawdę nie dlatego je rodzimy. Chociaż bowiem są naszym obowiązkiem i
naszą szansą, są także po prostu naszym szczęściem i słońcem w naszym domu.
Urodziło się dziecko rumiane.
Powiedziała woda misce,
Miska - ławie,
Ława - trawie,
Trawa - łące,
Łąka - słońcu.
Słońce
Zajaśniało.
(Anna Kamieńska)
Dlatego mamy dzieci.
O szczęściu pisać trudno, ale przeżyć je łatwo. Gdy dziecko pierwszy raz
się do nas uśmiechnie, gdy powie "mama", gdy powie "tata", weźmie za rękę i
pokaże coś, co wydawało się nam zwyczajne, a widziane świeżymi oczami
dziecka nabrało nowego znaczenia, wtedy wiemy już, jakie to szczęście. I
wtedy chcemy mieć masę dzieci, tylko rozsądek i poczucie odpowiedzialności
nam nie pozwala.
Oczywiście może ktoś powiedzieć: to nieprawda, właśnie po pierwszym
dziecku wielu ludzi nie chce mieć następnych. Ale moim zdaniem to po prostu
dlatego, że swojego szczęścia nie zauważyli. I znowu ktoś może się śmiać:
Czy szczęścia można nie zauważyć? Naturalnie myślę nie o szczęściu
definiowanym przez filozofów, tak zawile, że w tym życiu w ogóle go nie ma.
Myślę o takim szczęściu, które określić trudno, ale którego jakiś moment
każdy może sobie przypomnieć. Może wypłynął nocą na jezioro, może wszedł na
górę i rozejrzał się dookoła, może ktoś mu powiedział: "Dziękuję ci,
pomogłeś mi naprawdę". To są chwile ziemskiego szczęścia; zwyczajnego, ale
wspaniałego. Jednak takie chwile można przeoczyć. Można na przykład słuchać
muzyki, a słyszeć tylko hałas, można wejść na górę i poczuć tylko, że się
obtarło nogi. Jeśli się nie nauczy zauważać szczęścia, na szczycie góry nie
będzie się czuło nic oprócz ciężaru plecaka i zmęczenia.
Podobnie jest ze szczęściem obecności dziecka. Można go nie zauważyć, bo
kłopotów jest z dzieckiem rzeczywiście więcej niż z wejściem na górę.
Kłopotów jest dużo i warunki zewnętrzne rzeczywiście są często
niesprzyjające. To one przysłaniają nam dziecko, tak jak temu, co nie umie
patrzeć na widoki, ciężki plecak przysłania świat.
Zaczyna się to od początku - od porodu. W naszych klinikach panuje
atmosfera pośrednia między halą produkcyjną a poczekalnią dworcową i nikogo
nie obchodzi to, że wśród hałasu i bieganiny odbywa się jakieś misterium. I
bardzo często, nie przygotowane, rodzące po raz pierwszy dziewczyny, wśród
towarzyszących przykrości, przegapiają to wielkie i piękne przeżycie. Mąż
tymczasem biega, kupuje butelki i smoczki, wstępuje gdzieś z kolegą dla
uczczenia wydarzenia, i też może przeoczyć to, co najważniejsze. A potem
zaczynają się kłopoty, bo nie można dostać tego, czego się szuka, i nie ma
pieniędzy na to, co można dostać.
Bardzo łatwo przeoczyć swoje szczęście, jeśli się zrywa o szóstej rano,
odnosi gdzieś dziecko, po pracy porywa je z powrotem do domu, kładzie spać,
żeby rano znowu odnieść. Jeśli się lekkomyślnie odda swoje szczęście innym:
pielęgniarkom, babciom, ciociom, gosposiom, może kto inny zostanie
obdarzony pierwszym uśmiechem, może kto inny usłyszy pierwsze słowo, nie
my. A jeśli dziadkowie wezmą dziecko na wychowanie, to trochę może żal, że
dziecko woli babcię od mamy, ale nawet nie tak bardzo żal, skoro się już
życie ułożyło inaczej, nadal po kawalersku i nawet się nie wie, co się
straciło.
Kiedy rozmawiam ze studentkami, które w czasie studiów powychodziły za
mąż, urodziły dzieci i oddały je do dziadków, niepokoję się bardzo. Boję
się, że one nie zauważą. To znaczy, kiedy po studiach wezmą dziecko do
siebie, zauważą, że babcia je rozpieściła (a może ono po prostu będzie
tęsknić do tego, kogo pokochało pierwszą miłością?). Zauważą na pewno ceny
rajstopków i sweterków, bo tego przy pierwszej pensji nie spostrzec trudno,
i zauważą wiele trudności wychowawczych, których może jeszcze nawet nie
przeczuwają. A najważniejszego nie zobaczą. I to jest takie smutne.
Bywa, że ojciec odkłada zajęcie się dzieckiem do czasu, gdy ono podrośnie
na tyle, żeby można z nim porozmawiać, wziąć na mecz i do kina. Uważa, że
trudno, żeby zajmował się czymś delikatnym, mokrym i wrzaskliwym. I
najczęściej gdy chce już z dzieckiem porozmawiać, nie może z nim nawiązać
kontaktu. Coś przepadło.
A co robić, żeby nie przegapić swojego szczęścia? Po prostu trzeba mieć
dla dziecka czas, żeby z nim być, żeby się dać pokochać. Mówię: po prostu,
choć to jest oczywiście niełatwe. Wszyscy jesteśmy zajęci, zabiegani i
zapracowani. Główną sprawą jest tu jednak hierarchia wartości. Liczba
sukcesów w pracy i liczba zakupionych przedmiotów nie równoważą tego
szczęścia. Po prostu trzeba ze sobą być. Świetnie to wiedzą zakochani,
którzy "są wśród nas" i "szczęścia się możemy uczyć właśnie od nich" -
chodzą ze sobą. Niestety, po ślubie przestają chodzić ze sobą, biegają
każde za swoimi interesami, wpadają w pośpiechu do domu, a kiedy urodzi się
dziecko, biegają jeszcze szybciej. A tymczasem trzeba się czasem zatrzymać,
popatrzeć na siebie, ale jeszcze ciekawiej, bo z dzieckiem poszerzającym
świat. Może troszkę mniej działać i produkować, a więcej patrzeć, słuchać,
rozmawiać, być ze sobą.
Życie wybrane
O problemie przerywania ciąży mówić trudno, bo łączy się albo z ludzką
bezmyślnością, albo z ludzkim nieszczęściem. Kiedy się chce mówić o
nieszczęściu, trzeba zachować wielką ostrożność, żeby niedelikatnymi rękami
nie dotknąć miejsca bolesnego, i żeby tego bólu nie zlekceważyć. Kiedy się
ma do czynienia z bezmyślnością, trudno znaleźć słowa i argumenty, które by
się przez tę bezmyślność przebiły, które byłyby jeśli nie przekonywające,
to chociaż zrozumiałe.
A przerywanie ciąży jest często, statystycznie biorąc chyba w
przeważającej liczbie, sprawą bezmyślności lub powierzchowności myślenia i
braku wyobraźni rodziców. Właśnie - rodziców, nie tylko matki, bo fakt, że
kobieta ponosi cały trud ciąży i porodu, nie jest chyba wystarczającym
argumentem, aby obarczać ją jeszcze całą odpowiedzialnością za dziecko.
Odpowiedzialność rodziców za dziecko jest równa, nawet gdy ojciec o dziecku
nie wie, gdyż widocznie jego postępowanie jest takie, że matka nie może,
czy obawia się, poinformować go o zaistniałej sytuacji.
A więc rodzice często, ze względu na trudności materialne (obiektywne,
czy też subiektywnie tak oceniane), modę na nieposiadanie licznego
potomstwa, czy zmęczenie wieloma obowiązkami, decydują się na przerwanie
ciąży. Wobec zezwolenia prawa, aprobaty, a nawet często zachęty lekarzy i
obojętnej wyrozumiałości otoczenia, decyzja wydaje im się dość błaha.
Trudom związanym z posiadaniem dziecka przeciwstawiają tylko kłopot i
ewentualne następstwa zdrowotne przerywania ciąży. Następstwa te - choćby
nawet były znane i doceniane, (co nie zawsze ma miejsce), jako tylko
ewentualne - w porównaniu z aktualnymi trudnościami tracą znaczenie i wobec
naporu trudności życiowych, decyzja przerwania ciąży wydaje się prawie
konieczna.
Tymczasem przedmiot tych rozważań - jakby zapomniany - rośnie i rozwija
się życiem własnym i zgodnie z własnym rytmem. Choć bez matki jeszcze żyć
nie może, jest już aktywny aktywnością własną. Jesteśmy pierwszym
pokoleniem, które może sobie dokładnie zdać sprawę z przebiegu życia
człowieka w okresie płodowym. Wiemy więc - lub możemy o tym wiedzieć - że w
okresie, gdy ciążę można stwierdzić dopiero przypuszczalnie, dziecko ma już
ukształtowane części ciała i narządy wewnętrzne. Wykazuje bardzo dużą
żywotność i może nawet wykonywać pewne ruchy rękami. Ma już serce, które
bije od dwóch tygodni. Posiada mózg i układ nerwowy wysyłający bodźce.
Widać zarysy kompletnego, choć jeszcze miękkiego szkieletu. Istnieją
wszystkie ważne dla życia narządy, z których część podjęła już swoje
czynności. Dokładne badanie może nawet ustalić, czy zarodek jest chłopcem
czy dziewczynką.
Nie sposób ustalić żadnej logicznej granicy w trakcie rozwoju, od której
człowiek zaczyna być człowiekiem. Trzy miesiące - prawna granica zezwolenia
na przerywanie ciąży, jest czysto umowna, zresztą różna w różnych krajach.
W tym czasie dziecko wykazuje już cechy indywidualne. "Dzieje się tak
dlatego, że budowa mięśni jest różna u każdego człowieka. Tak na przykład
mięśnie twarzy mają układ zgodny z odziedziczonymi cechami. Wyraz twarzy
trzymiesięcznego dziecka przypomina już wyraz twarzy rodziców. [...) W tym
okresie dziecko potrafi już wykonywać pełne ruchy rękami i zginać łokieć i
dłoń niezależnie od siebie. W tym samym tygodniu niemal cała powierzchnia
ciała ma już zdolność odczuwania dotyku. [...] W wytworzonych na
koniuszkach palców łożyskach paznokciowych pojawiają się malutkie
paznokietki. Twarzyczka dziecka staje się coraz ładniejsza. Oczy początkowo
rozstawione szeroko na boki, zbliżają się obecnie ku środkowi, bliżej
nasady nosa. Żebra i kręgi twardnieją, a całe ciało staje się bardziej
krzepkie. Są już widoczne różnice anatomiczne między dziewczynkami a
chłopcami. [...] Została ukończona budowa strun głosowych. Z braku
powietrza nie mogą one jeszcze wytwarzać dźwięków. Dziecko nie krzyczy aż
do chwili urodzenia, choć mogłoby to robić na długo przedtem." (F.
Flanagan, 9 pierwszych miesięcy życia, 1974).
Kiedy się sobie uświadomi, że dziecko w łonie matki nie jest jakąś
"komórką" czy "galaretą", ale małym człowiekiem, już z pewną
indywidualnością i aktywnością, problem przestaje być wyborem
jednopoziomowym - pomiędzy wartościami tego samego rzędu: takimi czy innymi
kłopotami i radościami. Staje się wyborem wartości odrębnych w hierarchii -
nieporównywalnych. Powierzchowne jest porównanie kłopotów i trudności
związanych z urodzeniem dziecka z kłopotami związanymi z przerywaniem
ciąży. Problemem rzeczywistym jest wybór między różnymi trudnościami a
życiem człowieka.
Przy takim postawieniu sprawy już nie mamy do czynienia z bezmyślnością,
ale możemy się spotkać z dramatem. U kogoś, kto w ten sposób zobaczy
problem, przy przyczynach błahych, wątpliwość w ogóle nie powstanie.
Wahanie może się zrodzić dopiero wtedy, gdy względy przemawiające przeciwko
dziecku są bardzo poważne i z całą siłą napierają na człowieka. Może to być
choroba, samotność matki, wzgląd na opinię publiczną, brak oparcia w
otoczeniu. Siła tych względów życiowych może być praktycznie ogromna, a
jednak w porównaniu z wartością życia ludzkiego nabierają one innego
znaczenia. Nie muszą przeważyć, bo człowiek ma możność wyboru.
W przeciwieństwie do zwierząt, człowiek nie ma wrodzonych stałych
sposobów zachowania. Instynkt nie determinuje form jego postępowania; może
je wybierać zależnie od własnej oceny sytuacji. Jeżeli jest zmuszony
dokonać wyboru między dwoma przeciwstawnymi sobie wartościami, przeżywa
konflikt - czasem błahy, czasem dramatyczny lub nawet tragiczny. Ponieważ
wartości nie są sobie równe jakościowo, lecz układają się w pewną
hierarchię, wybór wartości wyższej powoduje rozwój człowieka. Przy wyborze
między wartościami równorzędnymi, człowiek pozostaje stale na tym samym
poziomie rozwoju. Konieczność wyboru między wartościami różnymi w
hierarchii stwarza okazję do posunięcia się naprzód.
Wybór wartości wyższej, czasami ogromnie trudny, związany z wzmożonym
napięciem emocjonalnym i ciężkimi przeżyciami, prowadzi w efekcie do
skierowania powstałej energii na własny rozwój. Przynosi to w następstwie
poczucie zadowolenia i radości, gdyż potrzeba samorealizacji, czyli rozwoju
wrodzonych możliwości, ujawnia się u wszystkich ludzi, jeżeli nie została
zupełnie stłumiona w dzieciństwie.
Przykre uczucia frustracyjne związane z zablokowaniem jakiegoś dążenia i
przeżywaniem konfliktu, jeżeli odczuwane są jako skutek narzuconej nam z
zewnątrz sytuacji, prowadzą do mechanizmów obronnych, polegających na
jakimś zakłamaniu samego siebie i zatrzymaniu rozwoju. Jeżeli nastawimy się
tylko na uniknięcie tych przykrych przeżyć, uciekamy się na przykład do
racjonalizacji, czyli takiego tłumaczenia przed sobą samym swojego
postępowania, aby wydało się nam słuszne. Jednak konflikt nie rozwiązany
świadomie do końca, ciąży w podświadomości i usztywnia osobowość. Jeżeli
natomiast frustrację przeżyjemy świadomie jako okazję do rozwoju, burzy ona
dotychczasowy spokój i stagnację, zmusza do wyboru i po okresie trudnej
walki wewnętrznej, pozwala na powtórną integrację osobowości, ale na
wyższym poziomie. Adler powiedział: "Nie to jest najważniejsze, co nas
spotyka, ale jak na to reagujemy".
W niektórych sytuacjach życiowych wybór życia dziecka jest niewątpliwie
bardzo trudny, ale wartości, które tu wchodzą w grę, są nieporównywalne.
Tylko wybór wartości wyższej rozwija człowieka, pozwala na podniesienie się
na wyższy poziom, z którego poprzednia walka oceniana jest już w innej
perspektywie.
Szczególnie trudny może stać się ten wybór dla kobiety pozbawionej
oparcia - w sposób naturalny jej należnego - w ojcu dziecka, zwłaszcza
jeżeli poczęcie nastąpiło wbrew jej woli. W takich granicznych sytuacjach
argumenty psychologiczne, choć nadal aktualne, tracą moc przekonywania.
Wtedy tylko spojrzenie z perspektywy nadprzyrodzonej pozwoli prawidłowo
wyważyć wartości. Dla chrześcijanina wszystkie względy: ciasnoty
mieszkaniowej, opinii znajomych i rodziny, nie dokończanych studiów, czy
nawet najcięższe - samotności, są tylko trudnościami występującymi w
drodze.
Skoro wierzymy w życie wieczne, za duże znaczenie przywiązujemy do
urodzenia i śmierci, które są tylko zmianami w sposobie naszego bytowania.
Najważniejsze jest poczęcie - skoro rozpoczyna życie wieczne. Piotruś, mój
pięcioletni przyjaciel tak się wyraził do swojej mamy o własnym urodzeniu:
"A coś myślała, że będę całe życie siedział w tym ciasnym, ciemnym
brzuchu". Niewiele wiemy o życiu przyszłym, ale chyba podobnie będziemy
mogli z jego perspektywy spojrzeć na nasze życie obecne, jak Piotruś na
swoje życie wewnątrzłonowe. I tylko takie spojrzenie pozwoli właściwie
rozstrzygnąć problemy najtrudniejsze, w których argumenty medyczne,
psychologiczne czy demograficzne tracą swoją siłę.
Oczywiście, najważniejsze jest poczucie odpowiedzialności w chwili
poczęcia dziecka. Jeżeli jednak nawet nie dokonało się ono z miłością i
odpowiedzialnością, dodawanie zła do zła nie rozwiąże problemu. Każda więc
matka, gdy już jest w ciąży, powinna znaleźć pomoc materialną i psychiczną,
a przecież nie zawsze może na nią liczyć w naszym chrześcijańskim
społeczeństwie. Wolimy potępiać, plotkować lub "o niczym nie wiedzieć", niż
pomagać zgnębionym matkom i ich maleńkim dzieciom. Wszyscy więc jesteśmy
odpowiedzialni. - Jeszcze się nie urodziłem, a nie pomogliście mi.
Małe dzieci
Psychologia jest nauką młodą i wielu problemów nie potrafi jeszcze
rozstrzygnąć, w wielu też sprawach psychologowie nie są zgodni. Są jednak
punkty, co do których nie ma wątpliwości. Należy do nich znaczenie
pierwszego dzieciństwa. W pierwszych latach życia człowiek uczy się
specyficznie ludzkich funkcji, jak chodzenie na dwóch nogach, posługiwanie
się ręką i mową. W tym okresie przemienia się z małego, całkowicie
bezradnego dzikusa, w istotę ruchliwą, samodzielną i zaprzyjaźnioną z wielu
ludźmi. Wtedy też tworzy się jego osobowość i zasadnicze nastawienie do
świata, określane skrótowo "ku" lub "od", które towarzyszyć mu będzie przez
całe życie.
"Ku" światu wyciągają się ręce dziecka, zwraca jego uśmiechnięta buzia i
serce, od urodzenia spragnione miłości. "Ku" światu otwierają się ciekawe
oczy i zmierzają niecierpliwe nóżki.
Dziecko przychodzi na świat bez żadnej o nim wiedzy, tylko z mglistymi
wrażeniami, odczuciami i potrzebami. Jest samo w środowisku obcym i
nieprzytulnym w porównaniu z bezpiecznym łonem matki. Jest mu zimno i
twardo, a światło i hałas atakują gwałtownie jego zmysły przyzwyczajone do
bodźców łagodnych. Zaraz jednak spotyka drugą osobę, która troszczy się o
wszystkie jego potrzeby: matkę. Początkowo jeszcze nie bardzo odróżnia ją
od samego siebie, ale jeśli osoba zajmująca się nim jest stale ta sama,
wkrótce zaczyna ją rozpoznawać i wyróżniać z otoczenia. Nic w tym dziwnego
- szybkość oddechu, bicie serca jego matki są bodźcami, do których od dawna
było przyzwyczajone. Przekonuje się, że nie jest samo na świecie, że jest
ktoś drugi, kto je karmi, tuli, myje, nosi i śpiewa mu - czyli kocha. W ten
sposób pierwsze zetknięcie z drugim człowiekiem jest zarazem poznaniem
osoby życzliwej. Dziecko poznaje swojego pierwszego "drugiego" człowieka od
razu jako człowieka kochającego.
Ta miłość matki budzi w nim pierwsze życzliwe uczucia i pragnienie
bliskości osoby ukochanej. Chce, by matka się nim opiekowała, bawiła się z
nim, była w dzień i w nocy. Jeszcze nie rozumie potrzeb matki, jeszcze chce
wszystkiego tylko dla siebie. Prymitywna jest więc ta pierwsza miłość, ale
już jest: pierwsza miłość warunkująca wszystkie następne.
To jest właśnie główne zadanie matki. Nie to jest najważniejsze, że ona
dziecko kocha, ale, że przez swoją życzliwą obecność daje mu się pokochać,
daje mu okazję do pierwszego pozytywnego ustosunkowania się wobec drugiego
człowieka. Nikt nie może matki w tym zadaniu wyręczyć. Jeśli zdarzy się, że
inna osoba przyjmie na siebie rolę tego, kto pierwszą miłość obudzi, to
właściwie już ona jest matką, nie ta, co urodziła. Pielęgniarka w żłobku i
w domu dziecka może nakarmić czy przewinąć, ale po dyżurze odchodzi do
swoich spraw. Matką jest się stale. Jeżeli dziecko zamiast z jedną osobą
kochającą będzie się spotykać z wieloma obojętnymi, przychodzącymi i
odchodzącymi, nie będzie miało kogo pokochać.
Dziecko musi odczuć miłość, właśnie odczuć. Człowiek dorosły może kogoś
kochać nie widząc go latami, dla dziecka pojęcia przestrzeni i czasu są
jeszcze obce. Nie rozumie jeszcze, co to znaczy "za miesiąc" czy "za
tydzień" - ten, kogo kocha, musi być obecny teraz. Nie można wytłumaczyć mu
zawiłych przyczyn długiego rozstania, nawet jeśli ma ono być dla jego
dobra. W ogóle niewiele jeszcze rozumie. Ono musi czuć ręce matki, słyszeć
jej głos, widzieć ją w pobliżu.
Poznaje też zaraz drugą osobę: ojca. To spotkanie nie jest tylko
poszerzeniem ilościowym znanych ludzi, jest zmianą jakościową. Dziecko
wchodzi w pierwszą grupę społeczną - jeszcze maleńką, ale już dość
skomplikowaną, bo ważne w niej są nie tylko relacje między nim a matką i
między nim a ojcem, ale także pomiędzy rodzicami. Dzięki ojcu dziecko
wchodzi w całą nową sferę spraw: świat to już nie tylko ono i jedna, ku
niemu zwrócona osoba, ale grupa osób wzajemnie życzliwych. W grupie tej są
potrzebne wzajemne ustępstwa dla wspólnego dobra.
Tak zaczyna się człowiek uczyć miłości, zwracać życzliwie do innych:
podzieli się już czasem zabawkami czy cukierkami, przyniesie coś, chwilę
cierpliwie poczeka - i trzeba te pierwsze próby działania dla innych
zauważać i pochwalać. Cieszyć się też trzeba z prób samodzielności, które
będą coraz odważniejsze w poczuciu bezpieczeństwa zapewnionego przez miłość
rodziców.
Przekonanie dziecka, że choćby mu się nie powiodło, to i tak rodzice nie
będą go mniej kochali, umacnia poczucie własnej wartości, wiarę w
powodzenie i - co za tym idzie - ułatwia sukcesy. Przeciwnie, dziecko
kochane przez rodziców tylko wtedy, gdy spełnia wszystkie oczekiwania, przy
pierwszym niepowodzeniu, np. trudnościach szkolnych, może załamać się i
zrezygnować z dalszych wysiłków.
Przeświadczenie, że jest kochane dla niego samego, dziecko zdobywa z
wolna od pierwszych tygodni życia i właśnie ono pozwala, po okresie
wielkiej zachłannej potrzeby bliskości z rodzicami, na stopniowe
usamodzielnianie się. Dziecko, które czuje się bezpieczne i nie wątpi o
miłości rodziców, jest odważniejsze i chętniej próbuje najpierw chodzić,
potem wybiegać na podwórko, potem samodzielnie odrabiać lekcje.
Jeśli jednak pierwsze próby własnoręcznego ubierania się zostały
udaremnione, żeby było szybciej, rysunki zganione, bo nie odpowiadały
gustowi rodziców, a przyjaciele nie wpuszczeni do domu, żeby nie zrobili
bałaganu, samodzielność okazuje się niebezpieczna. Jeśli wszystko, co
dziecko robi, oceniane jest negatywnie, a drobne sukcesy nie są
dostrzegane, dziecko zaczyna wierzyć w swoją nieudolność.
We wczesnym dzieciństwie rodzice są wyrocznią i ich ocena jest
decydująca. Jeśli dziecko słyszy często, że jest niegrzeczne, złe i głupie,
jak może być inne? Staje się takie rzeczywiście, tym łatwiej, jeśli
okoliczności zewnętrzne układają się na jego niekorzyść. Może urodziło się
"nie w porę" - kiedy rodzice chcieli robić dyplom i bardzo im
przeszkadzało? Może zagęściło i tak zbyt ciasne mieszkanie? Może jego
siostrzyczka jest ładniejsza lub mniej chorowita? Może rodzice przeżywają
akurat konflikty małżeńskie? Małe dzieci nie znają się na tych wszystkich
sprawach, ale odczują je bezbłędnie. Usłyszałam kiedyś przypadkiem ciekawą
rozmowę dwóch małych dziewczynek. Marysia mówiła, że jak będzie duża,
zostanie mamusią. Ewa natomiast twierdziła, że nie będzie miała dzieci.
"Dlaczego nie chcesz mieć dzieci?" - pyta Marysia. "Bo to okropny kłopot" -
odpowiada poważnie Ewa. "Ale jakie szczęście dla matki" - mówi Marysia.
Jeśli rodzice nie dadzą dziecku doświadczyć miłości, jeśli nie ujawnią
swoim zachowaniem, że samo jego istnienie jest dla nich radością, dziecko
odwróci od świata smutną twarz i opuści bezradnie ręce w przekonaniu o
własnej małej wartości. Małe dzieci nastawione są na rodziców jak kwiaty
zawsze zwracające się do słońca. Biedne są kwiaty w pochmurne i zimne lato
- spuszczają głowy i marnie rosną.
Dziecko wyrasta z kołyski
Opowiadała mi koleżanka, że kiedy oczekiwała przyjścia na świat córeczki,
pragnęła - gdyby mogła - odwlec jej urodzenie. Czuła bowiem niepokój o
dziecko: czy zdoła je uchronić przed chorobami, wypadkami, złym wpływem
itd., a na razie chroniła je bezpośrednio na miarę własnego życia i
zdrowia. Nie wiem, jak częste są takie odczucia, ale na pewno bardzo częsty
jest niepokój rodziców o dziecko już narodzone. Chciałoby się uchronić je
przed wszelkim złem, a najłatwiej to zrobić trzymając dzieci blisko siebie,
w bezpośredniej zależności, o wszystkim za nie decydując. Tymczasem dziecko
rozwija się i musi stawać się coraz bardziej od rodziców niezależne.
Sprzeciwiać się temu - to byłoby jak nie chcieć urodzić i w imię
bezpieczeństwa dziecka pozbawić je powietrza.
Oczywiście, uniezależnienie dziecka musi przebiegać etapami i stopniowo,
gdyż z samodzielności uzyskanej nagle i bez przygotowania nie umiałoby
korzystać, co rzeczywiście często się zdarza. Ważne jest więc, żeby nie
przeoczyć tych etapów i traktować dziecko stosownie do wieku. Nie chodzi o
jakąś skomplikowaną wiedzę z psychologii rozwojowej, ale postępowanie
zgodnie z prawdą, że dziecko rośnie, a rosnąc potrzebuje nie tylko coraz
większych ubrań, ale także coraz większego zasięgu decydowania o sobie.
Mama syna kołysała: Luli spać już pora.
Synek wołał od poduszki: Idę pole orać,
Mama syna kołysała: Luli, śpij mój złoty.
Synek wołał z kołyseczki: Idę do roboty.
Mama syna kołysała: Luli modre oczy.
Synek porwał czapkę, buty, z kołyski wyskoczył.
(A. Kamieńska)
W trosce o bezpieczeństwo dziecka, i z miłości do niego, można nie
zauważyć, że pora mu już wyskoczyć z kołyski. Starając się je zatrzymać,
można wreszcie stwierdzić ze smutkiem, że rzecz już się dokonała: w domu
nie ma dziecka, jest człowiek dorosły i obcy - bo siedząc przy kołysce nie
towarzyszyło mu się w jego dorastaniu.
Wbrew pozorom oczywistości procesu dorastania, sytuacja taka jest nader
częsta. Rodzice cieszą się z każdego osiągnięcia dziecka (siadanie,
chodzenie, dobre stopnie itd.), ale z osiągnięcia zgodnego z ich planem i z
ich wyobrażeniem o tym, jakie dziecko powinno być, nie dopuszczają do
decydowania o sobie albo pozwalają na decydowanie w mniejszym zakresie, niż
wskazywałby wiek dziecka. Tymczasem tylko trening w decydowaniu może
doprowadzić do osiągnięcia prawdziwej dojrzałości psychicznej w wieku
dojrzałym.
Proces ten zaczyna się już w wieku niemowlęcym, kiedy dziecko ma do
pewnego stopnia prawo decydowania o niektórych sprawach, np. o ilości
pożywienia. Dzieci tak samo jak dorośli lubią jeść dużo lub mało, zależnie
od konstytucji fizycznej, ruchliwości itp., a także mają różny apetyt w
różnych dniach i porach dnia. Tymczasem zmusza się je często do jedzenia
przy każdym posiłku tej samej ilości, która, choć zalecana przez lekarzy,
jest tylko wartością statystyczną, czyli średnią dla bardzo różnych dzieci.
Nie ma obawy, żeby zdrowe dziecko, któremu dostarcza się właściwe
pożywienie, zagłodziło się, natomiast przez przymuszanie osiąga się to, że
przyjemna z natury czynność - jaką jest jedzenie - staje się niemiła i
kojarzy się z przykrościami. Stąd najczęściej wywodzą się późniejsze
kłopoty z jedzeniem, będące zmorą dzieci i rodziców.
Samodzielność postępuje dalej stopniowo, gdy dziecko zaczyna samo się
ubierać, jeść i wybierać sobie towarzystwo. Trzeba mu w tym, oczywiście w
granicach rozsądku, zostawić swobodę. Dzieci, którym nie pozwala się jeść
samodzielnie, gdy zdradzają do tego ochotę, później zwykle długo trzeba
karmić. To samo odnosi się do ubierania, a czasem i do wyboru tego, co na
siebie włożyć (lubią to już dzieci kilkuletnie). Trzeba im w tym pomóc,
ucząc wyboru zależnie od temperatury i sytuacji, jeśli jednak nie zostawi
się żadnej swobody w tym względzie, może się zdarzyć, że przez całe życie
nie będą się umiały stosownie ubrać i znaleźć własnego stylu w wyglądzie
zewnętrznym.
Jeszcze poważniejsza sprawa jest z małymi przyjaciółmi. Jeżeli rodzice
zabronią bawić się z kolegą ulubionym, ale np. brudnym, sprowokują pierwsze
poważniejsze nieposłuszeństwo, gdy dziecko za pomocą drobnych oszustw
będzie ten zakaz omijać, albo - co jeszcze gorzej - spowodują pierwszą
zdradę. Taka zdrada może być powodem dręczącego poczucia winy, albo jeżeli
poczucie to zostało stłumione, nauką niedotrzymywania zobowiązań na
przyszłość. To, że została dokonana pod presją zewnętrzną, nie zmienia
zasadniczo sytuacji - przecież jeśli człowiek dorosły porzuca przyjaciela
lub współmałżonka, też czyni to na skutek jakichś czynników, które wydają
mu się od niego samego niezależne.
Stopniowo wzrastający zakres decydowania o sobie łączy się ze stopniowym
odchodzeniem od rodziców. Odejście to nie musi oznaczać zerwania przyjaźni,
ale może się tak stać, jeśli nie umie się uszanować prawa dorastających
dzieci do własnych spraw i w obawie, by dziecko nie popełniło błędu lub nie
naraziło się na niebezpieczeństwo, usiłuje się o wszystkim wiedzieć, o
wszystkim decydować.
Gdy dziecko po raz pierwszy woli zostać z kolegami na podwórku, niż
wrócić z mamą do domu, zaczyna się jego odchodzenie. Wraca potem brudne,
nieraz potłuczone, nieraz z zapasem brzydkich słów, ale odchodzić musi: na
podwórko, do kolegów, przyjaciół, sympatii, bo tam uczy się życia na własny
rachunek i z nimi - rówieśnikami (a nie z pokoleniem rodziców) - spędzi
życie. Ważne jest, żeby miało dokąd wracać, żeby dom nie był zawsze pusty,
a rodzice zawsze zaabsorbowani tylko swoimi sprawami, ale gotowi
porozmawiać, wysłuchać, pomóc. To dopuszczenie pewnej swobody dziecka,
zawsze połączonej z pewnym ryzykiem, wymaga od opiekunów swoistej ascezy,
ale jest prawem dziecka, które Korczak nazywa mocno, aż drastycznie: prawem
dziecka do śmierci. Jeżeli rodzice umieją to prawo uszanować, zachowują
szacunek i przyjaźń swego dziecka, a tym samym szansę kontaktu z nim i
wpływu na jego postępowanie.
Kiedy czyta się Ewangelię o odnalezieniu Pana Jezusa w świątyni, zadziwia
samodzielność, jaką dawano dwunastoletniemu Chłopcu - sporo czasu minęło,
nim Rodzice zorientowali się, że Dziecko nie wraca z nimi do domu. Kiedy
jednak zauważyli to, robią tak jak zrobiliby wszyscy rodzice w podobnej
sytuacji: szukają i Matka zwraca się z wymówką: "Cóżeś nam uczynił?" Tak
robi każda matka, ale nie każda umie i dalej postąpić jak Matka Boża -
słuchać wyjaśnień Dziecka i traktować Je z szacunkiem.
Miałam kiedyś ciekawe zdarzenie w grupie terapeutycznej: pewna kobieta
opowiadała o trudnościach z synem. Wracał późno do domu, a gdy pytała,
gdzie był, milczał. To właśnie wydawało się jej najgorsze: dlaczego nie
odpowiada? Poprosiłam, żeby opowiedziała dokładnie swoje zachowanie w
takiej sytuacji, a potem odegramy ją: ona będzie synem, ja matką. Zaczęłam
robić jej wyrzuty. Tłumaczyłam, dlaczego się niepokoję, prosiłam i groziłam
- a ona nic. Dopiero później opowiedziała nam, dlaczego milczała.
Zasypywana gradem wymówek i pouczeń nie mogła właściwie dojść do słowa, a
kiedy wreszcie umilkłam, była tak zdenerwowana, że "miała całkiem pustą
głowę" i w ogóle nie była w stanie się odezwać. Wtedy zrozumiała swój błąd
w postępowaniu z synem.
Nie wystarczy spytać: "Cóżeś nam uczynił?", trzeba jeszcze spokojnie
poczekać na odpowiedź, nie doprowadzając wpierw dziecka do takiego
zdenerwowania, w którym odpowiedzieć nie jest w stanie. Dopiero wówczas
możemy się dowiedzieć, co właściwie zaszło i dlaczego. Młody człowiek może
błądzić i wtedy tym bardziej potrzebuje pomocy, ale pomoc nie będzie
możliwa, jeśli nie nawiążemy z nim prawdziwego kontaktu, jeśli zapomnimy,
że wyszedł już z kołyski, że ma swoje własne plany i sprawy, którym należy
się szacunek, choćby nie były jeszcze zbyt dojrzałe. Nie można dziecku dać
dojrzałości; można tylko stworzyć warunki, w których ta dojrzałość może
wzrastać.
Między lądem a morzem
Młodszy wiek szkolny charakteryzuje się harmonią fizyczną i pewnym
uspokojeniem psychicznym. Mniej chorób, mniej kłopotów wychowawczych, z
wyjątkiem trudności w dostosowaniu się do szkoły, która w obecnym systemie
nauczania (duża liczba godzin lekcyjnych, lekcje w różnych porach często
kolidujących z posiłkami, ciągłe zmiany sal lekcyjnych i nauczycieli, z
których każdy ma nieco inne wymagania) powoduje wielkie zmęczenie dzieci i
jest przyczyną licznych nerwic. Zasadniczo jednak dzieci w tym wieku są
"łatwe", chętnie dostosowują się i do nauczycieli i do kolegów, wierzą w
to, co się mówi, choćby to, co mówią różne osoby, było sprzeczne między
sobą.
Wiek dorastania (mniej więcej dwanaście - osiemnaście lat) wszystko to
zmienia. W początku tego okresu następuje dojrzewanie seksualne, stanowiące
wewnętrzną bazę hormonalną zmian. Dzieci są w tym okresie bardziej podatne
na choroby, łatwiej się męczą, często są rozdrażnione, a ich uczucia znowu
(jak we wczesnym dzieciństwie) stają się chwiejne i łatwo przerzucają się
ze skrajności w skrajność: od zachwytu do rozpaczy. Bardzo szybko wtedy
rosną, często ten wzrost jest nie całkiem proporcjonalny, np. długość
kończyn i waga ciała rosną szybciej niż mięsień serca. Stąd zasłabnięcia,
senność, trudność w skupieniu uwagi i nieraz kłopoty z nauką szkolną.
Wszystko to następuje około dwóch lat wcześniej u dziewczynek, które w
piątej klasie są nieraz o głowę wyższe niż ich koledzy. Dlatego
przygotowanie do okresu dorastania i uprzedzenie o kłopotach z nim
związanych w klasie czwartej nie jest wcale za wczesne.
Okres dorastania to nie tylko dojrzewanie fizyczne, to czas wchodzenia w
życie dorosłe, kiedy człowiek nie jest już dzieckiem, ale nie jest też
dojrzały. Ten okres "między lądem a morzem" ma ogromne znaczenie dla
rozwoju jednostki, a także dla rozwoju społeczeństw, gdyż jest nie tylko
wprowadzeniem w życie dorosłe, w sensie fizycznym, i w sposób życia, ale
także przez swoją długotrwałość okazją do przewartościowań, do tworzenia
nowych idei, do pójścia dalej niż starsze pokolenie.
Żeby to było możliwe, dziecko musi najpierw zakwestionować to, co
przedtem przyjmowało "na wiarę" i bez zastrzeżeń, musi samo przemyśleć
wszystko na nowo. Znów zwraca się do siebie, ale już nie tylko
egoistycznie, ale autorefleksyjnie. Zastanawiając się nad własnymi stanami
psychicznymi, uczy się wczuwania w przeżycia innych ludzi. Zawiązuje
głębsze i trwalsze przyjaźnie, przeżywa młodzieńcze zakochania. Poznaje
swoją odrębność już nie tylko fizyczną - co stało się w pierwszych latach
życia - ale psychiczną, możliwość zajęcia stanowiska odrębnego od innych.
Przez uzyskanie samodzielności myślowej zmienia się pozycja dziecka. Już
nie tylko zależy od innych, lecz samo może dawać. Może, ale z tej
możliwości rzadko umie korzystać. Na razie walcząc o samodzielność jest
przede wszystkim krytyczne wobec wszystkich. Małe dziecko mogło być
nieposłuszne, ale nie kwestionowało samej zasady autorytetu dorosłych.
Teraz wszystkie autorytety są zakwestionowane. To okres wielkiego
krytykowania rodziców - którzy, jak się okazało, nie są doskonali -
starszego pokolenia, które też nie jest takie świetne, jak to usiłowało
wmówić, i całego świata, który - jak się w tym wieku dowiadujemy - jest
urządzony wcale nie najlepiej.
Dziecko odczuwa swoją samodzielność i psychiczną niezależność. Jego
zwrócenie się do innych ludzi nie musi już być szukaniem oparcia. Dostrzega
niesprawiedliwość i zakłamanie. Ustosunkowuje się do nich krytycznie,
równocześnie jednak czuje się bezsilne, nie umie działać. Zajęte
analizowaniem samego siebie i ocenianiem innych nie wie jeszcze, co robić,
by zły stan zmienić. Nie umie jeszcze podjąć odpowiedzialności za innych.
W tym okresie starsze pokolenie powinno młodym pomagać nie tyle tłumiąc
ich krytycyzm, co ucząc zrozumienia: zrozumienia siebie, kolegów, rodziców.
Początkowo nie jest to łatwe, bo dzieci dorastające mają tendencję do
widzenia wszystkiego krańcowo: czarno-białe, stąd ich sądy są powierzchowne
i kategoryczne. Staranie o wzajemne zrozumienie musi polegać na spokojnym
wysłuchiwaniu tego, co dziecko ma do powiedzenia, na cierpliwym czekaniu,
żeby wytłumaczyło swój punkt widzenia i na pokazywaniu rzeczy także od
swojej strony i wyjaśnianiu swoich motywów.
Pomocą będzie tu pełna spokoju atmosfera domowa. Dziś, gdy życie
codzienne jest tak trudne, a wszyscy bardzo zmęczeni, niełatwo o ten
spokój, ale trzeba się przynajmniej starać o pewien dystans do kłopotów, do
samego siebie, a nawet do wynikających awantur. Trudno, zdarzyło się, ale
to nie znaczy, że trzeba podtrzymywać na siłę wypowiedziane w irytacji
zdanie, czy przewlekać konflikty. "Słońce niech nie zachodzi na pogniewanie
wasze" - powiedział św. Paweł i jest to rada nie tylko dobra moralnie, ale
ogromnie trafna psychologicznie - wszystkie sprawy konfliktowe powinny być
załatwione przed nocą. Jutrzejszy nowy dzień musi mieć swoją szansę bycia
dniem naprawdę nowym.
Pęd do samodzielności jest u nastolatków słuszny, a nawet konieczny,
ponieważ jednak nie łączy się jeszcze z doświadczeniem, może doprowadzać do
sytuacji trudnych, a nawet dramatycznych. Pomocą znowu niech nie będzie
tłumienie tej naturalnej tendencji, ale uczenie refleksji i
odpowiedzialności za swoje czyny.
Najsłuszniejszym wyjściem jest traktowanie dorastającego dziecka coraz
bardziej po partnersku, to znaczy trzeba wspólnie omawiać sprawy przed
podjęciem decyzji, doprowadzać do pewnych umów, np. dotyczących podziału
obowiązków, pory wracania do domu itd. Zapewne te umowy będą nieraz łamane
- wtedy trzeba się modlić o cierpliwość i zaczynać od początku. Mimo
wszystko jednak demokracja daje w domu najlepsze wyniki. W demokracji
wszyscy mają równe prawo do szacunku, do wypowiedzenia swojego zdania, ale
też wszyscy mają obowiązki. W demokracji decyzje władzy są jawne, a zasada
ta daje świetne rezultaty i w domu. Jeśli na przykład wiadomo, ile rodzice
zarabiają, ile kosztuje jedzenie, opał itp., to sprawa zakupu (lub nie)
czegoś, czego dziecko pragnie, nie będzie w jego oczach wynikiem złego
humoru czy uporu rodziców, ale logicznym następstwem faktów.
W ten sposób dzieląc się decydowaniem, rodzice uczą dzieci wchodzenia
zarazem w obowiązki i odpowiedzialność. Okazując dzieciom zaufanie,
pokazują, że same muszą odpowiadać za siebie. Oczywiście, pewne normy są w
każdej rodzinie konieczne i tym bardziej stanowczo mogą być przestrzegane,
im mniejszą wagę przywiązuje się do nieistotnych drobiazgów. Konieczna jest
też pewność, że jeśli dziecko w swojej drodze do dojrzałości zrobi błąd,
rodzice na pewno mu pomogą.
Dziecko ćwiczy się powoli w podejmowaniu decyzji, w rozumieniu innych, w
powściąganiu siebie, a kiedy nauczy się już nie tylko współczuć, ale i
pomagać, nie tylko krytykować, ale działać aktywnie na rzecz innych ludzi,
już nie będziemy o nim mówić "dziecko". To już właściwie, niezależnie od
wieku, człowiek dojrzały, który umie patrzeć na sprawy nie tylko ze swojego
punktu widzenia. Zachowuje zdolność krytycyzmu i współczucia, ale umie też
aktywnie i konsekwentnie działać w obranym celu i podejmować
odpowiedzialność.
Młodość
Młodość jest tym okresem życia, kiedy nie jest się już dzieckiem, ale nie
jest się też jeszcze dorosłym. Czasami o człowieku dojrzałym wiekiem mówi
się, że jest młody duchem. Znaczy to, że przypisuje mu się takie cechy,
jakie są zwykle charakterystyczne dla młodości. Właściwa jednak młodość
jest okresem, który następuje, gdy dojrzewanie fizyczne zakończy
dzieciństwo, a zanim zostanie osiągnięta pełna samodzielność życiowa. Trwa
więc kilka do kilkunastu lat.
Jest to etap życia, w którym wzrost fizyczny przebiega wolniej i dobiega
końca, doprowadzając do szczytowego okresu sprawności fizycznej, następuje
pewne uspokojenie burzliwych emocji (przeżywanych w okresie dojrzewania
seksualnego), ale rozwój psychiczny jest bardzo intensywny.
Rodzą się wtedy nowe zainteresowania: problemami psychologicznymi,
filozoficznymi, estetycznymi i światopoglądowymi. Następują pytania o sens
życia i własną tożsamość. W tym okresie człowiek staje się zdolny do
refleksji nad samym sobą, własnym myśleniem i motywami działania. Jest to
też czas dokonywania wyborów i podejmowania decyzji dotyczących zawodu,
stanu, postawy życiowej, celu życia; czas zawierania przyjaźni i szukania
współmałżonka.
W okresie młodości następuje przejście od zależności wobec dorosłych do
samodzielności. Samodzielność ta dotyczy niezależności w decydowaniu o
sobie, a także uniezależnienia się od opinii innych o sobie samym. Dziecko
ocenia siebie tak, jak oceniają je inni, a jego poczucie godności jest
zależne od akceptacji najpierw rodziców, a w wieku szkolnym - rówieśników.
Młody człowiek zaczyna w sobie samym znajdować źródło siły i odporności.
W okresie dojrzewania dziecko przeżywa okres krytykowania wszelkich zasad
wcześniej mu podawanych i buntu wobec osób, które poprzednio były
autorytetami. Jest to potrzebne dla doświadczenia własnej odrębności, ale w
okresie młodości zaczyna się proces ponownego zwiększania szacunku dla
ludzi, choć z innych już pozycji - nie z poczucia własnej słabości, ale
dostrzegania wartości innych. Często więc młodzi ludzie szukają (choć nie
zawsze znajdują) mistrza, czyli osoby dojrzałej i mądrej, od której można
się uczyć - nie dlatego, że ma przewagę siły, ale że uznaje się jej
kompetencje.
W miarę rosnącej dojrzałości wzrasta odporność na niejednoznaczność,
czyli umiejętność oceniania ludzi i zjawisk nie tylko w kategoriach
skrajnych (czarne - białe), ale dostrzegania odcieni subtelnych,
zauważania, że ta sama osoba może mieć jednocześnie cechy pozytywne i
negatywne, a zdarzenia dobre i złe strony. Pomaga to w dochowaniu wierności
osobom, o których niedoskonałości dobrze się wie i w wytrwałości w
działaniu mimo niepowodzeń.
W okresie młodości przyjaźnie z rówieśnikami stają się bardziej
pogłębione, bo polegają nie tylko na przyjemności wspólnej zabawy jak w
dzieciństwie, ale na przeżywaniu wspólnych ideałów, wzajemnej pomocy i
wzajemnej akceptacji osób. Rozwija się zdolność działania dla dobra innych,
rozumienia ich potrzeb i podejmowania za nich odpowiedzialności. Ta rosnąca
zdolność miłości z czasem staje się podstawą trwałych związków małżeńskich,
a także poważnej działalności społecznej.
Wszystko to nie następuje z dnia na dzień, ale tworzy się przez kilka
lat. Okres młodości wydłuża się obecnie, z jednej strony przez akcelerację,
czyli wcześniej następujące dojrzewanie biologiczne, z drugiej strony przez
dłużej trwającą naukę i przygotowanie do pracy zawodowej.
Ta długotrwałość młodości rodzi różne problemy, np. z kierowaniem popędem
seksualnym, gdyż dojrzewanie seksualne znacznie wyprzedza dojrzałość
osobowościową i społeczną. Z drugiej strony ma też pozytywne znaczenie
społeczne, bo młodzi ludzie są bardziej podatni na zmiany, lepiej mogą
nadążyć za postępującym przyspieszeniem przemian. Dzięki temu, młodość jest
nie tylko wprowadzeniem w sprawy ludzi dorosłych (jak w obrzędach inicjacji
u ludów pierwotnych), ale także czasem zmian, poprzez które przekształca
się przyszłość społeczeństw. Wiara, że zmiany te są pozytywne, powoduje, że
młodzież nazywana jest nadzieją świata. Okres młodości więc, będący czasem
wybierania z pośród różnych możliwości, wytycza przyszłość jednostek, a
zarazem przyszłość ojczyzny i świata.
Ten radosny czas wielkich możliwości, wzrastania i nadziei, porównywany
do wiosny i poranka, bywa też trudny i pełen cierpienia. Może to być
cierpienie wywołane chorobą lub ubóstwem, trudną sytuacją rodzinną lub
narodową, a także poczuciem zniechęcenia i rozpaczy, gdy widzi się tragedie
współczesnego świata, gdy nie umie się znaleźć odpowiedzi na nurtujące
pytania, gdy czuje się niezrozumianym i samotnym.
Te trudności, w połączeniu z naturalną tendencją do samodzielności, mogą
prowadzić do całkowitego zerwania z doświadczeniem starszego pokolenia,
odrzucenia wartości wyższych na rzecz tylko konsumpcyjnych, kryzysów wiary
lub przedwczesnych i przelotnych związków erotycznych, jeżeli są odczuwane
jako jedyny sposób na przezwyciężenie izolacji. W młodości problemy własne
i społeczne są bardzo silnie przeżywane. Brak jeszcze umiejętności ich
rozwiązywania, a przykład starszego pokolenia jest często mało zachęcający.
"W każdej epoce jest rzeczą normalną, że człowieka ogarnia przerażenie,
kiedy zaczyna poznawać świat" - pisze Simone de Beauvoir. W naszej epoce to
przerażenie wydaje się szczególnie wielkie, bo zagrożenia są totalne jak
nigdy dotąd. Gdy człowiek przerazi się czegoś, często próbuje uciekać.
Można uciekać przed bandytą, groźnym psem, nadjeżdżającym znienacka
pojazdem, ale jak uciekać przed światem, w którym się żyje? Nie ma dokąd
uciec, chyba że od samej świadomaści zagrożenia. Dlatego wejście w świat
łączy się u wielu młodych ludzi z ucieczką w alkohol, narkotyki, terroryzm,
samobójstwo.
Choć można zrozumieć przyczyny takiej ucieczki, jej skutki są tragiczne.
Najważniejszą sprawą w młodości jest więc podjęcie trudu własnego rozwoju
na własną odpowiedzialność. "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od
was nie wymagali", powiedział do młodzieży Jan Paweł II. Sam protest, nawet
uzasadniony, jest reakcją w gruncie rzeczy dziecinną. Dopiero
odpowiedzialne działanie na rzecz wartości wybranych, świadczy o
dojrzałości.
Tak więc młodość - ten czas wielkich możliwości - jest też czasem
trudnych problemów. Szczególnie cenne jest wtedy znalezienie przyjaciół,
czy przyjaciela (starszego lub rówieśnika), który nie ma tendencji do
pouczania, ale do wspólnego szukania i który też chce wzrastać. Posiadanie
przyjaciela nie dopuszcza do poczucia samotności, a jednocześnie ułatwia
znalezienie odpowiedzi na najważniejsze pytania życia.
W "Liście do młodych całego świata" Jan Paweł II przypomina też inną
pomoc: gdy poszukujący sensu życia młody człowiek zwrócił się do Jezusa,
Jezus popatrzył na niego z miłością (Mk 10, 21), "Gdy wszystko przemawia za
tym, aby zwątpić w siebie oraz w sens własnego życia, wówczas to spojrzenie
Chrystusa: świadomość miłości, która w Nim okazała się potężniejsza od
wszelkiego zła i wyniszczenia - ta świadomość pozwala nam przetrwać."
W okresie młodości swoich dzieci, rodzice często przeżywają poczucie
bezsilności, bo choć nie mniej kochają swoje dzieci, możliwość ingerencji w
ich życie już się kończy. Zawsze jednak można patrzeć na nie z miłością i
pomagać im tym spojrzeniem.
Piękny kamyczek
W grupie społecznej, jaką stanowi rodzina, każdy oddziałuje na każdego,
ale każdy inaczej, zależnie od swojej roli rodzinnej. Inna jest rola matki,
inna ojca, jeszcze inna dzieci, a i wśród dzieci sytuacja każdego jest
zależna od płci i kolejności przyjścia na świat.
Izabella Bielicka (lekarz i autorka pięknych książek o wychowaniu małych
dzieci, które gdyby udało się zdobyć, naprawdę warto przeczytać) nazywa
dziecko najstarsze - eksperymentalnym. Rzeczywiście, jest ono w pewnym
stopniu ofiarą niedoświadczenia rodziców, którzy niepewni jeszcze w swej
rodzicielskiej roli, stosują nadmierne rygory pielęgnacyjne, zbyt
skrupulatnie przestrzegają książkowych przepisów, za mało ufając sobie jako
rodzicom. Nieumiejętność prostych zabiegów, jak np. kąpiel dziecka,
powoduje, że wykonują ją z wielkim skupieniem uwagi i napięciem, które
udziela się dziecku. Nadmierna koncentracja na dziecku krępuje jego swobodę
i powoduje uzależnienie, brak samodzielności. Nie jest to oczywiście regułą
bez wyjątku, ale często występuje.
Jedynak jest całe życie najstarszy. W nim ogniskują się wszystkie ambicje
i oczekiwania rodziców. Wiele jest dziedzin życia, w których musi być
dobry, żeby zadowolić rodziców, obserwujących go bacznym okiem: "Nie możesz
nas zawieść, mamy tylko ciebie". Wielkie to obciążenie dla dziecka starać
się sprostać tylu nadziejom. Choć więc jedynak nie musi donaszać ubrania po
rodzeństwie, często ma osobny pokój, a młodsze dzieci nie niszczą mu
zeszytów i zabawek, to jednak nie ma lekkiego życia.
Nieraz w rozmowach, a także w psychologicznych badaniach testowych,
jedynacy ujawniają pragnienie posiadania rodzeństwa. Nie jest prawdą, że
jedynacy zawsze są nieuspołecznieni, bywa tak oczywiście, ale nieraz wręcz
wybijają się w tej dziedzinie, dążąc do przebywania z rówieśnikami, których
w rodzinie nie mają. W domu jednak odczuwają jakiś brak. Posiadanie
rodzeństwa uczy pewnych rzeczy zupełnie automatycznie.
Ponieważ teraz szkoły pracują przez cały dzień i dzieci chodzą na lekcje
w różnych przedziwnych godzinach, trudno poza niedzielą i wolną sobotą
zorganizować wspólny obiad i trzeba jeść dania odgrzewane. "Kto jeszcze nie
jadł?" - pyta więc zawsze Jul wracając ze szkoły i wprawnym okiem ocenia,
na ile porcji trzeba podzielić to, co zostało w garnku czy na półmisku.
Jedynak nie ma tego kłopotu, ale nie ma też okazji do uczenia się w tak
prosty sposób pamięci o innych. Nie ma też okazji doświadczenia relacji
braterskiej: równego z równym, która ma inny charakter niż kontakt z nawet
najbardziej demokratycznie nastawionymi rodzicami. Relacji, która później
powinna być główną w jego życiu dorosłym: w małżeństwie, w pracy i w innych
grupach społecznych. Bratu można czasem ustąpić, a czasem obstawać przy
swoim zdaniu, ale zawsze trzeba się liczyć z jego obecnością i jego
innością.
Lepiej więc, żeby pierwsze dziecko nie czekało zbyt długo na rodzeństwo,
tym bardziej że jego przyjście na świat jest zwykle dość trudnym momentem,
tym trudniejszym, im dłużej było się jedynakiem. Kiedy rodzi się młodszy
brat lub siostra, dla starszego nagle wszystko się zmienia. Rodzice, którzy
dotąd kochali tylko jego, zajmują się kimś innym: dla niego nie mają czasu,
każą być cicho, ustępować. Babcie i ciocie, które dotąd witały go
entuzjastycznie, teraz ledwo zauważają, a zachwycają się dzidziusiem, jego
chwalą i jemu przynoszą prezenty. Dziecko czuje się zdradzone i odrzucone.
Nieraz stara się wszelkimi sposobami stać się znowu ośrodkiem
zainteresowania: plącze się pod nogami, robi awantury, co pogarsza jeszcze
sytuację, bo oto dowiaduje się, że jest dużo gorsze od młodszego, złe,
niegrzeczne. Często pojawiają się wtedy regresywne formy zachowania, będące
podświadomą próbą powrotu do dawnej dobrej sytuacji, a polegające na
powrocie do moczenia się, żądaniu karmienia z butelki lub - u dzieci
starszych - kłopotach szkolnych.
Rodzice powinni więc w tym okresie nastawić się na szczególnie serdeczne
odnoszenie się do starszego dziecka, żeby nie czuło się zaniedbane. Powinno
być uprzedzone o oczekiwanym maluchu i razem z rodzicami przygotowywać się
na jego przyjęcie. Jeżeli jakieś jego rzeczy, np. łóżeczko, mają być
przekazane młodszemu, dobrze jest zawczasu kupić starszemu dziecku tapczan,
a wtedy ono samo będzie mogło ofiarować niepotrzebne już łóżeczko, zamiast
czuć się z niego wywłaszczone. Trzeba dziecko starsze włączyć w
przygotowania, ale nie przedobrzyć w opowiadaniu o małym, bo rozczarowanie
może być duże, kiedy zamiast obiecywanego kolegi do zabawy, przychodzi do
domu stworzonko bezradne i nieciekawe, a za to bardzo absorbujące matkę.
Bywa też, że większe dziecko czuje się nagle przytłoczone
odpowiedzialnością, jeśli jego starszeństwo jest nieustannie przypominane.
Dobrze jest też obdarzyć dziecko jakimś atrakcyjnym prezentem z okazji
zostania starszym bratem, co zrównoważy trochę prezenty, które będzie
dostawać noworodek. Matka po powrocie ze szpitala powinna najpierw
przywitać starszego, a dopiero potem pokazywać mu braciszka. Wizyty
składane przez rodzinę z okazji urodzenia dziecka i uroczystość chrzcin
powinny być tak zorganizowane, żeby starsze dziecko nie czuło się
pominięte. Trzeba mu też próbować wytłumaczyć, że serce rodziców nie dzieli
się na coraz mniejsze cząstki z chwilą przybywania dzieci, ale rośnie coraz
bardziej, na czym zyskuje cała rodzina.
Mimo tej czujności starsze dziecko może przez jakiś czas poddawać
rodziców próbom - czy aby na pewno nie kochają go mniej. Kiedy się o tym
przekona, problem blednie, choć wzajemna rywalizacja może się niekiedy
odezwać. Dużo też może być jeszcze sprzeczek i kłótni, ale jeśli czuje za
nimi spokojną pewność miłości rodziców, nie są one groźne.
To, że każde dziecko jest inne, wzbogaca rodzeństwo wzajemnie, pokazuje
rozmaitość ludzkich potrzeb, usposobień i zainteresowań. Wzbogaca też
bardzo rodziców. Dzieci w jednej rodzinie dla obserwatora z zewnątrz bywają
podobne, rzadko jednak twierdzą tak rodzice. Dla nich każde jest inne, a w
miarę jak rosną, różnicują się jeszcze bardziej. Wtedy, choć nadal
potrzebują rodzicielskiej pomocy, same mają coraz więcej do ofiarowania.
Już nie tylko szczęście bliskości, ale wielką rozmaitość przeżyć,
wiadomości, doświadczeń. Dzięki dzieciom możemy na nowo przeżyć zachwyt nad
wiewiórką, piórkiem, wiatrem, księżycem. "Zobacz, jaki piękny kamyczek" -
mówi Janek - "Daję ci go" i wręcza mi z ukłonem kamyk znaleziony na
podwórku. Rzeczywiście, jak dawno nie oglądałam kamyczków tak dokładnie:
jaki ma ciekawy kształt i kolor! Trzeba koniecznie zatrzymać się nad tym
kamyczkiem, bo inaczej okazja przepadnie. Nie doświadczymy jego urody, a co
gorsza, może dziecko zniechęcone nie zechce się z nami dzielić swymi
odkryciami. A przecież są jeszcze książki, filmy, wycieczki, przeróżne
pasje, zbiory, nieoczekiwany zasób wiedzy z jakiejś dziedziny, problemy
moralne, zawody, entuzjazmy - każdy dzień z dziećmi niesie coś nowego.
Zajęcia niby te same, powtarzające się czynności może byłyby i nudne - ale
one zostają jakby w tle, z którego wyłaniają się ludzie żywi, rozmaici, co
dzień inni.
Wychowanie religijne
"Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani
dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy" (1J 3, 1). Tę godność ma każdy
człowiek od początku życia, by jednak dziecko mogło świadomie rozwijać swój
kontakt z Bogiem, musi być wprowadzone w rzeczywistość nadprzyrodzoną, co
jest obowiązkiem całego chrześcijańskiego otoczenia, a przede wszystkim
rodziców. Słowa Chrystusa zwrócone do Apostołów: "Pozwólcie dzieciom
przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy
królestwo Boże" (Mk 10, 14),
można rozumieć także jako polecenie dla rodziców. Oni bowiem, jak czytamy
w Konstytucji soborowej, "są pierwszymi zwiastunami wiary" dla swych dzieci
i pierwszymi świadkami Chrystusa.
Kontakt osobisty między człowiekiem a Bogiem jest sprawą łaski i
tajemnicą, nie może być więc przez rodziców przekazany dzieciom tak, jak
się daje jakieś przedmioty, a nawet w ten sposób, w jaki przekazuje się
wykształcenie. Jednak sposób odnoszenia się człowieka do Boga, czyli
postawa religijna, kształtująca się od początku życia, jest w dużym stopniu
zależna od otoczenia i rodzice mają na nią wpływ.
Każda postawa ma w sobie trzy elementy: poznawczy, uczuciowy i
behawioralny, czyli pewną gotowość do określonego postępowania. Odnosi się
to również do postawy religijnej. Żeby dziecko mogło nawiązać osobisty
kontakt z Bogiem, musi o Bogu przede wszystkim wiedzieć, tak jak każdy z
nas - żeby kogoś pokochać - musi się z nim przedtem zetknąć, zapoznać.
Ważne jest więc nauczanie religii już w bardzo wczesnym wieku, kiedy
dziecko nie chodzi jeszcze do szkoły ani nawet do przedszkola. Później w
uczeniu religii pomagają rodzicom katecheci, w tym najwcześniejszym okresie
tylko rodzice przekazują w rozmowie pierwsze wiadomości o Bogu.
Od rodziców dziecko dowiaduje się o istnieniu Boga i o tym, kim Bóg jest.
Jeżeli sprawy religii są częstym przedmiotem rozmów w domu, dziecko
wcześnie nabiera przekonania o ich ważności. Jeżeli się o nich nie mówi lub
pojawiają się bardzo rzadko, po sprawach materialnych, problemach jedzenia,
programów, telewizyjnych. sąsiedzkich plotkach itd., dziecko przyzwyczaja
się sądzić, że nie mają one większej wagi albo że rzeczy Boże są czymś
wprawdzie odświętnym, ale bez znaczenia dla codziennego życia.
Małe dziecko jest ogromnie chłonne i wiedzę o Bogu przyjmuje chętnie i ze
zrozumieniem. Można ją podawać przy różnych okazjach (na spacerze, przy
posiłkach, przed snem) w sposób dostępny dla wieku dziecka, bez używania
jednak dziecinnych zdrobnień, które mogą spowodować przekonanie, że sprawy
Boga są czymś dziecinnym, przeznaczonym - jak bajki - tylko dla dzieci, co
można odrzucić, gdy się dorośnie. Dlatego język poważny i zrozumiały jest
tu najodpowiedniejszy.
Nie należy jednak, kierując się pragnieniem dostosowania do poziomu
dziecka, przekazywać mu żadnych informacji, które później trzeba by
odwoływać. Opowiadając na przykład dziecku o stworzeniu świata trzeba już
wtedy mówić, że powstał nie od razu, a opis siedmiu dni jest sposobem
opowiedzenia tego. W przeciwnym razie, gdy dziecko zacznie się uczyć o
ewolucji, może odrzucić całą naukę o stworzeniu.
Dzieci mają duże wyczucie tajemnicy i o tajemnicach wiary można im mówić
bardzo wcześnie, zaznaczając, że tego i dorośli nie mogą zrozumieć.
Wierzymy w Boga i ufamy Mu, ale wiele spraw pojmiemy dopiero w niebie.
Przyznając się do swojej bezradności, jeśli idzie o zrozumienie niektórych
problemów, nie tracimy bynajmniej autorytetu wobec dziecka. Jest znacznie
gorzej, jeśli udając, że rozumiemy coś, dajemy odpowiedzi fałszywe i
wykrętne, które nie mogą dziecka zadowolić, albo zadowalają je tylko do
czasu, kiedy poznając ich powierzchowność, traci pod tym względem zaufanie
do rodziców. Inna rzecz, że chcąc sprostać pytaniom dzieci, sami musimy się
dokształcać, aby o tajemnicy mówić tam, gdzie istotnie chodzi o tajemnicę,
a nie o brak naszej wiedzy religijnej, którą możemy zdobyć.
Dziecko o rozbudzonych zainteresowaniach religijnych zadaje pytania
nieraz bardzo trudne i możemy to traktować jako bodziec do własnego rozwoju
pod tym względem. Można jednak, gdy takie problemy zostaną przyniesione
przez życie (np. choroba w rodzinie, wiadomość o jakiejś klęsce żywiołowej
itp.) powiedzieć o własnych trudnościach w zrozumieniu np. sensu
cierpienia, wyjaśniając, że i te ciężkie dla nas sprawy, choć
niezrozumiałe, powierzamy Bogu i z Niego czerpiemy otuchę. "Jak kogo
pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę; w Jerozolimie doznacie
pociechy" (Iz 66, 13). Nasza Marysia bardzo lubi rozmawiać o Bogu, gdy
jednak dojdziemy do spraw, których obie nie jesteśmy w stanie zrozumieć,
mówi spokojnie: "Przypomnij mi w niebie, żebym spytała o to Pana Boga".
Obraz Boga wytworzony we wczesnym dzieciństwie trwa i w późniejszym
życiu. Jeżeli dziecku mówi się o Bogu jako o skrupulatnym a mściwym
buchalterze liczącym jego niegrzeczności, już wtedy przygotowuje się
niejako jego późniejsze odejście od wiary w okresie dorastania. Często
odejście od Boga jest tylko odejściem od tego fałszywego obrazu, jaki
człowiek nabył w dzieciństwie, a z którym człowiek dorosły nie może się
pogodzić. Traktowanie Boga jako postrachu, mającego ułatwić zadania
wychowawcze rodziców, czy bogatego wujka, który jest miły, póki spełnia
rozliczne prośby, jest przekazywaniem dziecku fałszywego obrazu Boga,
utrudnianiem mu zwrócenia się do Boga z miłością i niedopuszczaniem do
Jezusa.
Brak miłości w rodzinie w pierwszych latach życia dziecka również
utrudnia mu wytworzenie sobie właściwego obrazu Boga jako Ojca, do którego
zwraca się z pełnym zaufaniem i zawierzeniem. Dzieci nie mające zaufania do
rodziców, na których nie mogą liczyć, i poczucia bezpieczeństwa w rodzinie,
nie mają wzoru, na którym mogłyby się uczyć swego stosunku do Boga:
"Wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy, jak niemowlę u swej matki, jak
niemowlę - tak we mnie jest moja dusza" (Ps 131, 2).
Związanie pozytywnych uczuć z postawą religijną ułatwia też klimat
domowy, a szczególnie różne święta, tradycje i obyczaje, jeśli podkreśla
się ich religijne znaczenie. Radość z przyjścia Jezusa na ziemię, leżąca u
podstaw przyjemności świątecznych, zatrze się, jeśli tradycję sprowadzi się
tylko do folkloru i form zewnętrznych. Podtrzymywanie zwyczajów
świątecznych ma podwójne znaczenie: ze względu na treści, na które
wskazują, i na okazję do współdziałania dla wszystkich członków rodziny.
Znaki pozbawione treści - puste, stają się tylko przesądem. Znaki
wyrażające treść bogatą - wzbogacają nas. Warto więc zabiegać i o ich
podtrzymywanie w życiu rodziny i o zrozumienie ich treści.
Obecnie bardzo wiele zwyczajów ulega zapomnieniu. Można jednak poprosić
babcię, by przypomniała choć niektóre z nich. Wspólne przygotowywanie
ręcznie robionych zabawek na choinkę da okazję do przypomnienia znaczenia
świąt Bożego Narodzenia, a malowanie pisanek - do rozmowy o życiu i Dawcy
życia. Sztuka ulotna, trwająca tylko kilka godzin na malowanych skorupkach,
świątecznie nakrytych stołach, misternie pociętych bibułkach, nie zwiększa
naszego stanu posiadania, ale wzbogaca nasze życie tym bardziej, im
bogatsze treści się za nią kryją. Świeca roratnia ustawiona w domu w czasie
Adwentu może się stać znakiem przypomnienia, że przeżywamy okres
oczekiwania i przygotowania do Bożego Narodzenia, a ograniczenie hałaśliwej
muzyki w okresie Wielkiego Postu może przypominać wewnętrzne znaczenie tego
okresu.
Oczywiście, najczęściej mówimy sobie: A któż ma dziś czas na takie
rzeczy? Ale na co właściwie mamy czas? Przecież mamy i na oglądanie
telewizji i na tłumaczenie znajomym, jak bardzo jesteśmy zajęci i na
wypominanie dzieciom, że nie chcą z nami rozmawiać. Nie możemy nie mieć
czasu żyć, a rodzina jest wspólnym sposobem życia. Niech się to wspólne
życie nie ogranicza do wspólnej kasy i wspólnego telewizora. Wspólne
przeżywanie spraw Bożych, które na zewnątrz wyraża się w rozmowach i w
znakach wskazujących na te wartości, jest częścią wychowania religijnego.
Kościół w domu
W kształtowaniu postawy religijnej, czyli sposobu zwrócenia się do Boga,
ma znaczenie ukazanie dziecku wartości nadprzyrodzonych i ułatwienie mu
emocjonalnego do nich przylgnięcia. Trzecim elementem tej postawy, ściśle
związanym z poprzednimi, jest gotowość do określonego postępowania wobec
Boga i ludzi. Ważne są tu praktyki religijne, w które dziecko może
stopniowo wchodzić od drugiego roku życia. Znak Krzyża św., modlitwa;
uczestnictwo we Mszy św. i sakramentach może być wspólnym przeżyciem
rodziny.
Dziecko chętnie naśladuje rodziców, dlatego nie trzeba małych dzieci
uczyć pacierza tak, jak się uczy wierszyka czy zadanych lekcji, ale
wspólnie się modlić. Wtedy praktyki religijne nie staną się czymś
narzuconym z zewnątrz, co można odrzucić, gdy rodzice przestaną pilnować,
ale wewnętrzną potrzebą. Odnosi się to także do spowiedzi. Jeśli dziecko
wie, że spowiadają się również rodzice, widzi, że nie jest to kara
wymierzana dzieciom za nieposłuszeństwo, ale okazja dla wszystkich do
przeproszenia i pojednania z Bogiem, a także pojednania wzajemnego.
Dziecko nie popełnia grzechów w tym sensie co dorosły, bo nie ma na to
wystarczającej samoświadomości, ale wcześnie wyczuwa, że robienie innym
przykrości jest złe. Wie też, że gdy zasmuci mamę, to choć jest ona zawsze
gotowa wybaczyć, trzeba rzucić się jej na szyję, uściskać i przeprosić.
Spowiedź małego dziecka nie powinna więc być wyliczaniem wszystkich
niegrzeczności, których zresztą nie jest w stanie spamiętać, ale właśnie
takim pojednaniem z Bogiem, o którym już wie, że choć nie można Go zobaczyć
ani zrozumieć, jest Ojcem, który je stworzył i kocha jeszcze bardziej niż
rodzice.
Postępowanie w stosunku do innych ludzi jest równie ważnym elementem
religijności: "albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może
miłować Boga, którego nie widzi" (1J 4, 20). O miłości nie można
poinformować, nie można jej nauczyć inaczej niż przez doświadczenie.
Wzajemna miłość rodziców, rodziców i dzieci, i między rodzeństwem, pozwala
najbardziej zbliżyć się do Boga, który jest Miłością, wprowadza Boga do
rodziny. "Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg
trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała" (1J 4, 12).
Wychowanie religijne jest wprowadzaniem dziecka w rzeczywistość
nadprzyrodzoną przez pomoc w wytwarzaniu osobistego, bliskiego stosunku do
Boga i włączaniem go we wspólnotę Kościoła. Zarówno pierwszego, jak i
drugiego zadania nie można zrealizować przez pouczenie dziecka o istnieniu
Kościoła jako instytucji lub zapisanie do niej dziecka przy okazji
sakramentów czy katechezy. Zewnętrzne oznaki przynależności, jak ponoszenie
pewnych kosztów organizacyjnych (utrzymanie kościołów, punktów
katechizacyjnych, itd.) czy udział w akcjach inicjowanych przez Kościół,
choć niezbędne, też nie stanowią jeszcze o wejściu do Kościoła. Nadal można
pozostawać na zewnątrz, traktując Kościół jak instytucje usługowe, np.
pocztę czy kolej, z których usług korzystamy nie utożsamiając się z nimi i
nie czując się za nie odpowiedzialni.
Żeby zrozumieć, co to znaczy włączyć dziecko do wspólnoty Kościoła,
trzeba uprzytomnić sobie, co to jest Kościół. Pamiętamy określenie z
katechizmu, że "jest to mistyczne ciało Chrystusa". Może nie jest to
określenie zbyt jasne, ale chyba dlatego, że dla wyjaśnienia spraw bardzo
trudnych i bardzo wielkich brak nam odpowiednich słów. Ciało to jest to, co
jest nam najbliższe. Blisko mnie jest stół, przy którym siedzę, jeszcze
bliżej ubranie, ale ciało jest najbliżej; tak blisko, że jest mną, a ja
jestem ciałem, choć jednocześnie czymś więcej. Użycie więc dla określenia
Kościoła słów "ciało Chrystusa" wskazuje na bliskość największą, jaką
możemy sobie wyobrazić. Jak włączyć dziecko w taką bliskość z Bogiem? "Bo
gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich" (Mt
18, 20). "W imię moje" - czyli z miłością, bo Bóg jest Miłością. Można więc
powiedzieć, że gdzie dwie lub parę osób zebranych jest z miłością, tam jest
Bóg. Jeżeli w rodzinie jest miłość: jeśli mąż kocha żonę, rodzice dzieci,
dzieci babcię, teściowa synową - jest w niej Bóg. Chrystus wchodzi w
rodzinę tak blisko, że rodzina staje się Kościołem.
W ten sposób zapraszamy Boga do naszego domu i zarazem włączamy dzieci w
mistyczne ciało Chrystusa - czyli Kościół. Tak tworzy się mały Kościół
domowy będący częścią Kościoła powszechnego. Św. Paweł pisze w Liście do
Kolosan: "Pozdrówcie braci w Laodycei, zarówno Nimfasa jak i Kościół
(gromadzący) się w jego domu" (Kol 4, 15), a w znanej religijnej piosence
dzieci śpiewają: "Czy wy wiecie, że jesteście Kościołem? Kościołem, w
którym mieszka Ojciec - Bóg".
Jesteśmy Kościołem domowym, jeżeli się kochamy, a wprowadzamy do Kościoła
dzieci nawet zupełnie maleńkie, takie co jeszcze nic nie rozumieją, jeżeli
od pierwszych miesięcy życia uczymy je swoim postępowaniem miłości. Nie
znaczy to jednak, że mamy tworzyć małe zamknięte kościółki, towarzystwa
wzajemnej adoracji niedostępne dla innych. Kościół jest apostolski, czyli
otwarty dla wszystkich. Także więc domowe kościoły muszą być dla innych
otwarte. Apostołować - to nie tylko pouczać; to przede wszystkim dawać
świadectwo Chrystusowi przez swoje postępowanie, to - ogarniając wszystkich
miłością - włączać ich do Kościoła. A więc tworzyć Kościół apostolski - to
kochać innych także poza swoją grupą rodzinną. Otwierać swój dom dla
potrzebujących, dzielić się tym, co mamy, choćby było to bardzo skromne:
domowym jedzeniem, nie zniszczonym, a już za małym na dzieci ubraniem,
swoim czasem - o który zawsze najtrudniej, uwagą - gdy ktoś się do nas
zwraca, pamięcią i serdecznością. To zwrócenie się do innych jest też
wychowaniem religijnym dzieci, które na naszych czynach uczą się nauki
Chrystusa bardziej niż na słowach. "Jeśliby ktoś posiadał majętność tego
świata i widział, że brat jego cierpi niedostatek, a zamknął przed nim swe
serce, jakże może trwać w nim miłość Boga?" (1J 3, 17). Ponieważ rodzice są
pierwszymi chrześcijanami, z jakimi styka się dziecko, na ich wzór wyrabia
sobie pojęcie o tym, czym jest chrześcijaństwo.
Starając się dać dziecku to co najlepsze, wierzący rodzice pragną
przekazać mu swą wiarę i swą religijność. Często przeżywają przy tym
trudności, gdyż ich własna religijność jest niedojrzała, a miłość
niedoskonała i sami widzą, że nie może stanowić wzoru. Można nawet
powiedzieć paradoksalnie, że im bardziej poważnie traktują swoją wiarę i
swoją przynależność do Kościoła, tym bardziej widzą, jak niedoskonale ją
realizują.
Nie jest to jednak chyba sytuacja beznadziejna. W drodze do Boga rodzice
nie muszą być dla dzieci wzorem w sensie punktu dojścia i dzieci mogą ich
przewyższać; muszą jednak być wzorem w nieustannych staraniach i dążeniach,
w wierności wybranym wartościom. Niesłuszne chyba jest nastawienie się
tylko na przekazywanie. W życiu religijnym można też wiele czerpać od
dzieci. Ich pytania każą nam zastanawiać się nad wieloma sprawami. Wspólna
z dziećmi modlitwa wzmacnia pobożność dorosłych. Prośba, aby Bóg wspierał
nasze nieudolne wysiłki wychowawcze, nawet gdy rezultatów nie widać, wyraża
nadzieję, a miłość do dzieci przybliża do Miłości.
W zgodzie ze swoją płcią
Rodzicielstwo jest wprowadzeniem w świat nowych ludzi, a wprowadzać w
świat to nie tylko umożliwiać życie i rozwój fizyczny, ale także pomagać w
wejściu w sprawy i problemy ważne w życiu. Jednym z takich problemów jest
rzeczywistość płci. Jest to rzeczywistość o podstawowym znaczeniu dla
każdego, bo nie można żyć poza płcią. Całe życie jest się albo kobietą,
albo mężczyzną, a z tym łączy się wiele spraw, od najdrobniejszych, jak
sposób strzyżenia włosów, do podstawowych ról w społeczeństwie i rodzinie.
W rzeczywistość tę wprowadza się dziecko poprzez tzw. wychowanie seksualne.
Wychowanie określa się dziś najczęściej jako pomoc w rozwoju wychowanka.
Jest to proces całościowy, można w nim jednak (przynajmniej teoretycznie)
wyodrębnić pewne działy, zależnie od tego, do czego ta pomoc odnosi się
szczególnie. Można więc mówić na przykład o wychowaniu religijnym, gdy
chodzi o pomoc w nawiązywaniu kontaktu z Bogiem. Można też mówić o
wychowaniu seksualnym, stanowiącym pomoc w nauczeniu się życia zgodnego z
własną płcią. Wbrew pozorom, sprawa nie jest bynajmniej prosta, bo choć
poza bardzo rzadkimi wypadkami patologii, płeć człowieka jest od początku
życia jednoznacznie określona na planie biologicznym, to psychicznie rzecz
biorąc, ludzie często żyją w niezgodzie z własną płcią nie akceptując jej
albo akceptując przesadnie.
Nieakceptowanie swojej płci może mieć różne stopnie od chwilowo
przeżywanych rozczarowań, aż do dewiacji włącznie. Niezadowolenie z czegoś
tak trwale związanego z własną osobą jak płeć, musi mieć oczywiście skutki
głęboko sięgające w życie człowieka, jego obraz samego siebie, pełnienie
ról życiowych, poczucie porażki i cierpienie.
Pewną odmianą życia w niezgodzie ze swoją płcią może być też
przypisywanie jej zbyt dużego znaczenia, wiązanie całej swojej wartości z
atrakcyjnością własnej płci i nieumiejętność życia bez oparcia w osobie
płci przeciwnej. Osoba tak przeżywająca swoją płeć, będzie ciągle dążyć do
kontaktów seksualnych, jeżeli zawrze małżeństwo, będzie ciążyć na
współmałżonku jak bluszcz (a z czasem może jak kula u nogi), a jeżeli
pozostanie samotna, bez możności pełnienia ról seksualnych w małżeństwie i
rodzicielstwie, będzie się czuła pozbawiona wszelkiej wartości i
nieszczęśliwa. Jest to akceptacja płci, ale brak akceptacji samego siebie
jako człowieka o określonej płci.
Życie w zgodzie ze swoją płcią polega na zadowoleniu ze swojej płci i
widzeniu w niej wartości, ale bez pogardzania osobami płci odmiennej. Jest
to jednocześnie nieprzeakcentowywanie znaczenia płci, "bycia sobą"
niezależnie od podejmowanych ról seksualnych, możliwość życia samodzielnego
bez opierania się na człowieku drugiej płci.
Z tak rozumianą akceptacją swojej płci wiązać się powinien pewien zasób
wiedzy na temat anatomii i fizjologii płci, a także umiejętność - pojmowana
jako wolna decyzja, a nie wewnętrzny przymus - podejmowania ról związanych
z płcią, a więc roli matki i żony, męża i ojca, a także realizowania
własnego rozwoju opierając się na właściwościach swojej płci i w ramach
swojej płci, niezależnie od tego, czy zawiera się małżeństwo czy nie.
Takiego życia w zgodzie ze swoją płcią trzeba się nauczyć i rodzice
poprzez wychowanie pomagają w tym swoim dzieciom, a w każdym razie powinni
pomóc. Często tej pomocy nie dają, choć myślą, że to robią dostarczając
pewnych wiadomości poprzez tzw. uświadomienie, a nieraz pomagają, choć nie
zdają sobie z tego sprawy, gdyż nie umieją przekazać seksuologicznych
informacji. Może się tak dziać dlatego, że często wychowanie seksualne
utożsamiane jest z przekazywaniem wiedzy z tej dziedziny, podczas gdy w
rzeczywistości, informowanie jest tylko małą jego częścią. Oczywiście,
dzieci powinny otrzymywać prawdziwe informacje o sprawach płci, ale na tym
problem wychowania się nie kończy. Już jednak ta sprawa przysparza rodzicom
wiele trudności, bo często brak im odpowiedniej wiedzy i słownictwa, a
także dlatego, że czują się zażenowani tematem i nie wiedzą, jak taką
"akcję uświadamiania" przeprowadzić.
Myślę, że części trudności można uniknąć, jeżeli podstawową informację -
że dzieci rodzone są przez ich matki - poda się dzieciom tak wcześnie, że w
ogóle nie będą pamiętały, od kiedy ją posiadają. Przyjmą ją wtedy z całą
naturalnością, jak to, że w dzień świeci słońce, a w nocy gwiazdy, że
kwiaty kwitną, a samochody poruszają się, choć nikt ich nie ciągnie.
Wszystko to są dla dziecka sprawy równie ważne i ciekawe, a to, że o
jednych jest łatwiej mówić niż o innych, nie zależy od dziecka, ale od
tego, jak podchodzą do nich dorośli. Z czasem ta wiadomość będzie
uzupełniana po trochu i w miarę potrzeby, przez informacje inne, np. o
anatomii, fizjologii i higienie narządów seksualnych.
W ten sposób unika się żenującej dla obu stron, a niekiedy szokującej lub
śmiesznej dla dziecka, "konferencji uświadamiającej", a jednocześnie
uprzedza informacje, dochodzące do dziecka inną drogą, np. od kolegów,
które mogą być i mylne, i wypaczające obraz tych spraw.
Jeżeli chodzi o sprawę poczęcia dziecka i współżycia seksualnego, rozmowa
jest dla rodziców znacznie trudniejsza, bo mają poczucie, że to co mówią,
jest przez dziecko odnoszone do ich własnego życia małżeńskiego,
stanowiącego intymną tajemnicę. Z tej samej przyczyny temat jest krępujący
także dla dzieci, tym bardziej że sprawą tą interesują się zwykle dzieci
już trochę starsze. Jest to rzeczywista trudność i dlatego rodzice mogą, ku
zadowoleniu obu stron, pomóc sobie książeczkami dla dzieci, wyjaśniającymi
te sprawy. Książki te zawierają opisy biologiczne zgodne z prawdą, są jasno
napisane, a posługują się słownictwem poprawnym i kulturalnym. Dzieci mają
prawo do informacji w nich zawartych i nie należy ich przed nimi taić.
Zainteresowanie tymi sprawami, które niektórym dorosłym wydaje się
świadczyć o deprawacji, jest neutralną ciekawością wobec rzeczywistości, z
jaką człowiek się spotyka, a zaspokojenie tej ciekawości jest konieczne do
prawidłowego funkcjonowania w życiu.
Oczywiście, ocena poszczególnych książeczek nie może być taka sama.
Zastrzeżenia budzą niektóre realistyczne ilustracje, które niepotrzebnie
działają podniecająco i słuszniejsze wydaje się w tego rodzaju publikacjach
posługiwanie się rysunkowymi schematami, niż fotografiami. W wielu
książkach można też mieć zastrzeżenia co do niektórych ocen moralnych, a
także powierzchowności tych ocen, które są prawidłowe.
Ogólnie można jednak powiedzieć, że te książeczki mogą być bardzo
pożyteczne, jeżeli stanowią dla rodziców pomoc w wychowaniu seksualnym.
Jeżeli jednak podanie ich dzieciom stanowi jedyny przejaw tego wychowania,
nie na wiele się przydadzą, gdyż wychowanie seksualne jest zakresowo czymś
znacznie szerszym, niż proste poinformowanie o niektórych sprawach
związanych z biologią człowieka.
Na wzór ojca i matki
Wprowadzanie dziecka w rzeczywistość płci wymaga dostarczenia mu
informacji z tej dziedziny i rodzice mogą tu znaleźć pomoc w różnych
książeczkach na ten temat. Książki jednak nie mogą zastąpić tego, co daje
bezpośredni kontakt. Problemy miłości, małżeństwa i rodzicielstwa powinny
należeć do rodzinnych rozmów. Rozmowy te w warstwie informacyjnej mogą być
uzupełnione lekturą, ale nic nie może ich zastąpić, jeśli chodzi o
skojarzenia emocjonalne i oceny moralne związane ze sprawami płci. Ważne
jest nie tylko to, co się mówi, ale jak się mówi.
Sposób mówienia (lub przemilczania) o tych sprawach, informuje dzieci o
tym, że coś jest dobre lub złe, piękne, smutne czy obrzydliwe. Każde
pojęcie ma dwa znaczenia: określenie intelektualne tego, czego dotyczy, i
skojarzenia emocjonalne z nim związane. W wychowaniu seksualnym ta druga
warstwa jest szczególnie ważna. Jeżeli np. dziewczynka na temat porodu
słyszy przede wszystkim dramatyczne historie powikłań, ze sprawą rodzenia
dzieci skojarzy jej się głównie lęk. Jeżeli chłopiec słyszy, że o kobietach
mówi się "te głupie baby", będzie miał tendencję do lekceważenia kobiet
itp.
Jeżeli pragniemy, aby dziecko żyło w zgodzie ze swoją płcią, musi widzieć
ją jako wartość. Tego nie można wyczytać w żadnej książce. To znaczy
przeczytać można, ale sama informacja niewiele tu zmieni. Żeby przeżyć
swoją płeć jako wartość, trzeba doświadczyć jej wartości, a dzieje się to
zwykle poprzez identyfikację z rodzicem swojej płci. Jeżeli dziewczynka
kocha mamę, doświadcza jej miłości i podziwia ją - chce być taka jak ona.
Podobnie chłopiec chce być podobny do ojca, gdy ojciec jest kochający i
kochany. W ten właśnie sposób dzieci uczą się odnoszenia do własnej płci i
kojarzenia z płcią określonych zachowań i ról społecznych. Zdarza się
jednak, że w rodzinie kobieta jest postacią nieatrakcyjną, gdyż jest np.
krzykliwa, chłodna emocjonalnie itp., albo też dlatego, że jej pozycja w
rodzinie jest niekorzystna. Jeżeli dziewczynka widzi, że matka jest przez
męża lekceważona wykorzystywana i krzywdzona, stwierdza (oczywiście nie
całkiem świadomie), że nie warto być kobietą, a chłopiec w takiej sytuacji
uczy się niewłaściwego odnoszenia do kobiet. Podobnie ojciec, którego nie
można kochać i szanować, albo który w domu jest lekceważony przez matkę,
nie stanowi dla chłopca atrakcyjnego wzoru do naśladowania.
Tak więc podstawowym elementem wychowania seksualnego są doświadczenia,
jakie przeżywa dziecko w swojej rodzinie, dotyczące tego, jak zachowują się
osoby różnej płci (przede wszystkim rodzice) i jak się odnoszą do nich
ludzie płci przeciwnej. Dziecko uczy się być kobietą i być mężczyzną na
wzór matki i ojca. Doświadczenia negatywne w tym względzie zakłócają rozwój
psychoseksualny.
Informacje o zachowaniach związanych z płcią, jakie dziecko zdobywa w
szkole, w środkach masowego przekazu i gdzie indziej, wymagają uzupełnienia
w domu także o odnoszące się do nich oceny moralne. Czytając seksuologiczne
książki dla młodzieży, odnosi się wrażenie, że choć zawierają one różne
informacje poprawne z medycznego punktu widzenia i przydatne, to problemy
seksu zostały w nich zupełnie oderwane od małżeństwa. Mówi się o życiu
seksualnym w kontekście przyjemności, radości i wzbogacania więzi między
partnerami - i to jest dobre - ale nie wspominając prawie o małżeństwie,
odrywa się je od wartości takich jak trwała miłość, wierność i
rodzicielstwo. Choć więc nie należy ukrywać wiadomości z tej dziedziny,
trzeba je jednocześnie włączać koniecznie we właściwą hierarchię wartości.
Włączenie to może się dokonać przez skojarzenie spraw płci z wartościami,
którym mają służyć.
Dzięki płci ludzie są bardziej zróżnicowani, a jednocześnie ukierunkowani
na tworzenie związków małżeńskich i rodzicielstwo, a przez to na życie w
grupach społecznych zwanych rodzinami. Także u ludzi, którzy nie łączą się
z osobami innej płci w sensie fizycznym, ich ciało stanowi znak tego
ukierunkowania ku innym. Ciało może być narzędziem miłości seksualnej, a
zawsze jest znakiem tego, że człowiek jest skierowany do relacji z innymi
ludźmi, do dialogu, do wychodzenia poza własną izolację, do obdarzania
drugiego i tworzenia więzi.
Tak wiec wychowanie seksualne to także uczenie czułości, delikatności,
umiejętności dostrzegania drugiego i jego potrzeb, chęci pomocy. Do życia
seksualnego, oderwanego od miłości i małżeństwa, można by przygotować przez
wyuczenie technik współżycia; do życia w małżeństwie i rodzinie trzeba się
uczyć miłości.
Miłości również nie można się nauczyć z książek, a jedynie przez
doświadczenie, które najłatwiej można uzyskać w kochającej się rodzinie.
Pięknie o tym pisze w "Pogance" Narcyza Żmichowska: "Jak mnie tak długo
noszono, usypiano, kołysano, jak rozwijałem się w tym cieple uczuć, jak
moja istota nasiąkała niejako tą pieśnią miłości, nie pamiętam - a jednak
to było już życie moje, to była już przyczyna późniejszych następstw,
chwila rodzicielka wszystkich chwil. Kiedy się pierwszy raz poczułem na
świecie, każdy mnie kochał - ja się ocknąłem kochając każdego, tak
niezbędną koniecznością organizmu, jak się oddycha, je i pije. Przed
kochaniem nie było dla mnie przeszłości, jak przed Bogiem nie było
początku."
Z miłością małżeńską wiąże się też problem wierności. O miłości pisze się
często i pięknie, może jednak za rzadko mówi się o wierności. Może przez
zafascynowanie pięknem miłości, a także pragnienie autentyczności i
spontaniczności przeżyć, zapomina się czasem, że choć wierność bywa trudna,
też należy do istoty dobrze pełnionych ról seksualnych. Wierność,
obserwowana przez dzieci u własnych rodziców, jest tu najlepszym wzorem.
Jeżeli wychowanie seksualne rozumie się jako pomoc w życiu zgodnym z
własną płcią, płeć traktuje się jako "sposób bycia" każdego człowieka. Ten
sposób bycia jest wyrazem całego człowieka. a nie tylko jakiejś części jego
ciała. Seksualność jest więc nieodłącznie związana z całą osobą ludzką, a
życie seksualne z całością postaw wobec drugiego, czyli z miłością. Tak to
w każdym razie wygląda z perspektywy chrześcijańskiej. Dla chrześcijanina
jest to zarazem jedyny sposób patrzenia na rzeczywistość płci, bo
chrześcijaństwo nie jest dodatkiem do życia, ale przenika całe życie, z
życiem seksualnym włącznie.
W rodzinie chrześcijańskiej więc wychowanie seksualne jest włączeniem tej
sfery życia w rzeczywistość miłości i Dobrej Nowiny. Naświetlenie jej od
strony moralnej powinno wyraźnie pokazywać, jaki sposób postępowania nie
jest zgodny z normą prawdziwej miłości, ale nie powinno się też ograniczać
do podawania listy zakazów. Chrześcijańskie wychowanie seksualne kojarzy
się najczęściej z ograniczeniami, jakie niosą z sobą normy moralne, a
przecież jest to przede wszystkim otwarcie zawrotnej perspektywy na miłość,
która może łączyć ludzi "na obraz i podobieństwo" Trójcy Świętej. W tej
perspektywie pokazywać trzeba pociągający swym pięknem wzór miłości
wiernej, obdarzającej i płodnej.
Dzieci wchodzące stopniowo w otaczający świat dorosłych, poznają
rzeczywistość płci bardzo często poprzez przykłady wykorzystywania drugiej
osoby dla własnej przyjemności, okazję do zadawania wielu cierpień, źródło
wielu nieszczęść. Wychowanie chrześcijańskie byłoby więc pokazywaniem
Dobrej Nowiny, że tak być nie musi, bo miłość może być cierpliwa, łaskawa,
nie szukająca swego i może wszystko przetrwać.
Czynić pokój
Zniszczenie, śmierć, rozpacz, może koniec naszego świata - to wojna.
Życie, rozwój, a przynajmniej nadzieja - łączą się z pokojem. Pokój zależy
od wielu skomplikowanych układów: sił kapitału, działalności polityków,
ugrupowań, paktów i konferencji międzynarodowych. Bardzo skomplikowane są
to układy i zawiłe drogi. Zbyt zawiłe i zbyt skomplikowane dla domowej
psychologii.
A jednak... Te zawiłe relacje zależą przecież od ludzi: od przywódców i
popierających ich stronników. Zależą od ludzi, którzy swoim postępowaniem
zmierzają do pokoju lub wojny. Zależą po trosze od każdego; choć na pewno
nie od wszystkich jednakowo. Nie wiemy jednak, czy właśnie w naszym domu
nie rośnie ktoś, od kogo zależeć będzie dużo, czyja postawa będzie mieć
wielkie znaczenie.
Postawa to względnie stały sposób ustosunkowania się do kogoś lub czegoś.
Postawa wobec pokoju będzie się wyrażać w tendencji do załatwienia spraw
spornych przemocą lub polubownie. Postawa jest stała względnie - to znaczy
może się w ciągu życia zmieniać, ale jej zasadniczy kierunek ustala się już
w pierwszych latach życia: w rodzinie. W naszych domach więc kształtują się
postawy tych, którzy zniszczą świat lub dadzą mu szansę.
Tendencja do reagowania agresją na wszelkie sytuacje sporne i przykre
może się oczywiście ujawniać nie we wszystkich okolicznościach. Na przykład
- ktoś mający zwyczaj bardzo ostrego czy nawet brutalnego traktowania
swoich domowników, może być pokorny i potulny wobec swego szefa w pracy.
Nie mamy tu jednak do czynienia ze zmianą postawy. Przeciwnie, człowiek
mający zwyczaj dochodzenia swoich praw przemocą, będzie tego samego
oczekiwał od innych i dlatego w kontakcie z ludźmi w jakiś sposób od siebie
silniejszymi będzie się po prostu bał. Niech jednak dawny szef stanie się
podwładnym - "już on się odegra".
Skłonność do załatwiania swoich spraw za pomocą agresji i przemocy
powstaje najczęściej już w dzieciństwie. Bardzo wcześnie uczymy dzieci, że
rację ma ten, kto silniejszy. Uczymy niekoniecznie przez takie
sformułowanie słowne, ale w sposób znacznie bardziej skuteczny, bo przez
częste przeżywanie sytuacji dowodzących tej tezy.
Klasyczna odpowiedź na pytanie dziecka o uzasadnienie jakichś nakazów:
"Bo ja tak chcę", jest tu pierwszym przykładem. Następnym, jeszcze
wyraźniejszym, jest reagowanie na przewinienia dziecka krzykiem i groźbami.
"Jeśli nie zrobisz tego, co ja chcę, będziesz zbity" - takie ultimatum
słyszą dzieci bardzo często. Przypomina ono wyraźnie groźbę wojny: "Jeśli
wasz kraj nie spełni żądania naszego kraju, napadniemy na was. Jeżeli
będziecie się bronić, będziemy was bić, dopóki nie ugniecie się przed naszą
siłą".
Dzieci najczęściej dobrze wiedzą, że są zbyt słabe, żeby walczyć z
przemocą fizyczną dorosłych. Poddają się jej, jednak nie z przekonania,
tylko z lęku. Przykre napięcie emocjonalne z tym związane wyładowują na
słabszych od siebie, dokuczając młodszemu rodzeństwu, młodszym kolegom czy
zwierzętom. Ta pierwsza nauka agresji zostaje szybko uzupełniona radami
postępowania w życiu: "Nie daj sobie nic zabrać; pamiętaj, żeby cię nie
skrzywdzono; bierz pierwszy, bo inaczej ktoś cię uprzedzi; pchaj się, bo
inaczej ciebie wypchają".
Gdy mówi się rodzicom o konieczności zmiany takiego systemu
wychowawczego, najczęściej odpowiadają: "Nas tak wychowywano i jest dobrze,
po co coś zmieniać?" Czy jednak naprawdę jest dobrze? Czy możemy być
zadowoleni z najczęściej prezentowanych postaw społeczeństwa? Wydaje się,
nie wspominając nawet o wojnach i mnożących się aktach terroru, wystarczy
zwrócić uwagę na to, jak zachowujemy się w kolejkach lub w autobusach w
godzinach szczytu, by zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście wychowanie
oparte na przemocy daje dobre wyniki.
Nie trzeba chyba dowodzić, o ile łatwiej i milej byłoby żyć gdyby ludzie
wzajemne stosunki opierali nie na zasadzie kto silniejszy, ten lepszy, ale
na życzliwości i chęci pomocy. Oczywiście sprawa nie jest całkiem prosta.
Wiemy aż nadto dobrze, że świat nie jest tak doskonały, żeby na wszystko
można się zgadzać, żeby nie trzeba było dochodzić swoich praw. Jeżeli
jednak uznamy, że przemoc jest tu jedynym sposobem, wychowywać będziemy
ludzi wojny.
Istnieje i rozwija się na świecie ruch zapoczątkowany przez Gandhiego,
realizowany w działalności Martina Luthera Kinga, Jean Gossa i innych,
zwany non-violence - bez gwałtu, bez przemocy. Nie jest to postawa bierna
wobec zła, ale w swoim sprzeciwie nie uciekająca się do przemocy i terroru.
Non-violence wymaga dużej odwagi cywilnej, nie daje okazji do przyjemnego
wyładowania swego niezadowolenia w agresji, ale żąda zdecydowanego i
odważnego wypowiadania swego zdania. Ta odwaga nie jest podobna do
hiszpańskiego ideału męskości machismo, który polegał na tym żeby nikomu
nie ustępować, nic nie darować i siłą domagać się szacunku. Wymaga za to
cnoty męstwa, to jest odwagi, zdecydowania i spokoju.
W sytuacjach domowych można jej uczyć przez zmianę formuły: "Ja tak
chcę", na: "To jest słuszne i wspólnie się o to starajmy"; przez
zastąpienie bicia - rozmową; krzyku i złości - spokojem. Nie jest to
rezygnowanie przez rodziców z ich praw na rzecz zupełnej samowoli dzieci,
ale wspólne podporządkowanie się zasadom uznanym za słuszne. I dorośli i
dzieci mają swoje prawa w rodzinie; i dorosłych i dzieci obowiązują pewne
normy postępowania. Spokojne i stanowcze przestrzeganie tych praw i zasad
winno być uzasadnione ich słusznością, a nie przewagą siły.
Drugą postawą przeciwną agresji jest postawa tolerancji. Prymitywna
reakcja złości i niechęci do każdego, kto jest inny, leży u podstaw
przemocy i wojen. "Inny" - może się różnić kolorem skóry, wyznaniem,
fryzurą, sposobem życia; "inny" - to zawsze gorszy. Ta postawa też
kształtuje się w dzieciństwie. Jeśli w rodzinie wspólnie wyśmiewamy się z
wujka, bo mało zarabia, z cioci, bo się dziwacznie ubiera i znajomego,
który ma niedzisiejsze poglądy, nie dziwmy się dziecku, gdy dokucza koledze
- bo się jąka, koleżance - bo ma brzydszą sukienkę, a wreszcie bije
przedstawiciela innej rasy.
Tolerancja dla odmienności, przyzwolenie na różnorodność, szacunek dla
tych, którzy żyją inaczej niż my, powinny towarzyszyć dziecku od pierwszych
lat życia. Oczywiście, tolerancja powinna obejmować i samo dziecko; jeśli
jest mniej zdolne od brata, jeśli jest nie tak ładne jak córka sąsiadki,
też nie jest gorsze. Nie jest gorsze, nawet gdy zrobi coś złego. Sam czyn
jednak, jeśli jest zły - to jest zły. Na niego nie możemy się godzić, bo
tolerancja opiera się na szacunku, nie na obojętności. Nasz sprzeciw nie
powinien jednak mnożyć zła przez dodawanie do niego jeszcze naszej
przemocy. Nasz brak zgody na zło powinien być stanowczy, ale non-violence -
bez gwałtu, bo trudno krzykiem nauczyć spokojnego mówienia; trudno przemocą
nauczyć tolerancji i gwałtem zmusić do życzliwości. Własnym przykładem
najlepiej można wychowywać ludzi pokoju.
Rodzina otwarta
Dom otwarty
Najlepszym, niezastąpionym środowiskiem wychowawczym jest dla dziecka
rodzina. A przecież nie wszystkie dzieci mają rodziny. Po wojnie było w
kraju wiele dzieci - sierot wojennych. Dziś sierot prawdziwych jest bardzo
mało, natomiast dużo jest tak zwanych sierot społecznych, których rodzice
żyją, ale nie mogą, czy też nie chcą, nimi się opiekować. Opiekę nad tymi
dziećmi przejmuje państwo, umieszczając je w domach dziecka, gdzie
wszystkie potrzeby fizyczne dziecka są zaspokojone. Jednakże instytucja nie
może zaspokoić potrzeb psychicznych: potrzeb miłości i przynależności do
kogoś bliskiego. Dziecko, które dla nikogo nie stanowi szczęścia, samo nie
jest szczęśliwe.
Psychologowie stwierdzają jednomyślnie, że nie ma lepszego sposobu na
zapewnienie samotnemu dziecku dobrych warunków rozwoju, niż umieszczenie go
w rodzinie, która przyjmie je za własne.
Adopcja nie rozwiązuje jednak wszystkich problemów. Większość bowiem
dzieci opuszczonych ma rodziców, którzy choć nie zajmują się nimi, mogą się
kiedyś odezwać. Tych dzieci nie można adoptować - nie można dać ich
rodzinom. Można jednak zrobić coś odwrotnego: można rodzinę dać dziecku.
Rodzina może całkiem bezinteresownie, bez świadomości posiadania dziecka na
zawsze, ofiarować swój dom potrzebującemu jego ciepła dziecku. Można się
stać tak zwaną rodziną zastępczą, która decyduje się wziąć do siebie
dziecko "nie nadające się" do adopcji. "Nie nadają się" dzieci niezbyt
zdrowe, niezbyt ładne i przede wszystkim takie, których rodzice nie chcą
zrzec się praw rodzicielskich. Taka rodzina otwiera się na przyjęcie
dziecka, ale może się zdarzyć, że i na jego odejście - jeżeli tak będzie
dla dziecka lepiej.
Rodzinom zastępczym państwo pomaga finansowo, gdyż to rozwiązanie uważa
się za najbardziej pomyślne dla porzuconych dzieci. Ta częściowa pomoc
materialna nie równoważy jednak nakładu pracy i przede wszystkim serca
danego dziecku. Rodziny takie nie dają dziecku nazwiska, ale dają
nieurzędową, przeznaczoną dla niego samego miłość. Pod wpływem tej miłości
i poczucia bezpieczeństwa dziecko rozkwita i nadrabia zaległości w rozwoju.
Związek ludzi dorosłych z dzieckiem nie własnym, a do tego już częściowo
ukształtowanym przez wcześniejsze ciężkie przeżycia, nie jest łatwy.
Dziecko takie ma najczęściej trudności w nawiązaniu więzi uczuciowej, bo
pobyt w zakładzie nie dawał mu okazji do nauczenia się tego. Trudnością
jest wzajemne uczenie się miłości, która to umiejętność wcale nie jest
powszechna i nie utożsamia się ze zdolnością przeżywania wzruszeń.
"Gdy sprawa jest trudna, gdy rzecz wymaga nie rodzicielskiego rzemiosła,
a artyzmu, nie pewnej lokaty kapitału, a ryzyka, nie sukcesów, radości i
upojeń, a trudu i ofiary, tam potrzebni jestście wy - rodzice zastępczy
[...] którzy poprzez beztroski szczebiot własnych wypielęgnowanych pociech,
poprzez gwar towarzyskiego spotkania, czy skupioną uwagę codziennego trudu,
potraficie usłyszeć wołanie nie do was skierowane: Mamo, Tatusiu, ratuj."
H. Święcicka, "Dom wreszcie własny", 1970, s. 152).
Sprawa nie jest łatwa, ale jest możliwa. To tak jak w szeroko dziś
czytywanych historiach Muminków (coś w rodzaju krasnoludków): do domu
Muminków goście stale przychodzą - zostają lub odchodzą, kiedy znajdą gdzie
indziej swoje miejsce - bo jest w nim zwyczajnie, ale miło. Mama Muminka
rozdaje naleśniki, jest dla wszystkich wyrozumiała i dobra, i to wystarcza,
żeby pod jej okiem działy się cuda, jak na przykład ten, że dziewczynka
niewidzialna z nieśmiałości stała się zwyczajnym dzieckiem. Tak może się
stać i w ludzkiej rodzinie, gdy znajdzie się w niej dziecko wychowywane
dotąd w instytucji. Dopiero w domu, choćby ubogim, ale w którym będzie
kochane indywidualnie, dla niego samego, w domu, który dostanie na
własność, dziecko może ukazać swoją prawdziwą twarz.
Wiadomo, że przysłowia są mądrością narodów, a niektórzy twierdzą, że i
baśnie ludowe taką mądrość zawierają. Jest bajka, której motyw powtarza się
w różnych wersjach wielokrotnie. Pewien chłopiec został zamieniony przez
czarodzieja w osła. Zawiodły wszelkie próby odczarowania i dopiero
królewna, która pocałowała osiołka, przywróciła mu ludzką postać. Po ludzku
biorąc, nie była to królewna zbyt rozsądna, mogła przecież powiedzieć: "Mój
panie, pozbądź się oślich uszu, a wtedy otrzymasz znak miłości". Ale to na
nic by się nie przydało. Bo moc przemieniania ma dopiero miłość
bezinteresowna, miłość na kredyt.
Otwarcie rodziny to właśnie takie ryzyko miłości bezinteresownej. Dom
otwarty czy zamknięty? To nie tylko problem dzieci samotnych. Do domu
otwartego wchodzi wielu ludzi. Czy chronić spokój i porządek dnia
wypracowany z trudem dla naszej rodziny, wpuszczając gości tylko z okazji
rzadkich uroczystości, kiedy wszystko będzie zawczasu przygotowane i
obmyślone? Czy też stworzyć zwyczaj, że do nas można przyjść zawsze?
Niektórzy widzą głównie mankamenty takiego domu, gdyż jest w nim pewien
chaos spowodowany przez stałą możliwość niespodziewanych wkroczeń ludzi, co
pociąga za sobą zmiany godzin, miejsc i w ogóle bałagan. Istotnie, trochę
bałaganu się z tym wiąże. Może podłogi będą mniej czyste, pokój
przemeblowany do potrzeb dziecka, różna liczba nakryć na stole i plan dnia
z konieczności zmieniany. Ale jest to bałagan zewnętrzny, nie jednoznaczny
z chaosem wewnętrznym. Właśnie porządek polegający na wzajemnej akceptacji
wszystkich członków rodziny jest konieczny w miłości. Porządek powinien też
polegać na właściwej hierarchii wartości, w której drobiazgi nie powinny
stawać się przyczyną zadrażnień. Muminek wie, że mama ustąpi mu chętnie we
wszystkich sprawach drobnych, ale na pewno nie pozwoli robić przykrości
innym.
Rodzina otwarta może być wesoła, ciepła i przytulna - inaczej nawet nie
byłoby warto jej otwierać. Po cóż szerzyć zamęt i chaos dalej? Rodzinę
warto otwierać, gdy wszyscy się w niej kochają i gdy każdy czuje się w niej
potrzebny i ważny.
Kiedy w rodzinie panuje taki porządek miłości, nawet jeśli nie może
przyjąć samotnego dziecka na zawsze, otworzy się niejako automatycznie. Bo
do takiego domu będą ciągnąć wszyscy, którym brak ciepła. Będą to koledzy
dzieci, chodzący do szesnastej z kluczem na szyi, a także przyjaciele
dorastających synów i córek, żeby uczyć się życia rodzinnego na żywym
przykładzie ciepłej rodziny, a nie na lekcjach uświadomienia seksualnego.
Do takiego domu chętnie przyjdą ludzie samotni, by pogadać i zjeść coś
przyrządzonego nie w stołówce. Zajdą też chętnie ludzie starzy, których
dzieci gdzieś się pogubiły po świecie i którzy chętnie pobędą z młodszymi.
Otwarcie domu opłaci się też domownikom, oczywiście nie w sensie
materialnym, ale przez wzbogacenie serc, bo dając - otrzymujemy.
Zastępcza ciocia
My home, my castle - mówią Anglicy i mają rację, bo nasze domy powinny
nam dawać poczucie bezpieczeństwa. Mój dom, moją twierdzą - to znaczy, że w
moim domu czuję się u siebie, jestem bezpieczny, tu nie grozi mi zdrada.
Nie powinien być jednak nasz dom zamkiem rycerza-rozbójnika, który
bezpieczny za jego murami, wypada na zewnątrz, by zdobyć coś dla siebie, do
siebie przynieść i korzystać z tego. Powinien być raczej grodem, do którego
w razie niebezpieczeństwa chronią się mieszkańcy okolicznych podgrodzi.
Polskie domy nieraz zresztą taką funkcję pełniły, na przykład w czasie
okupacji niemieckiej ukrywając ściganych i prześladowanych. Jeśli nawet
jednak na ulicy nie grozi nam łapanka i nie trzeba nocować zapóźnionych po
godzinie policyjnej, zawsze tuż obok naszego spokojnego domu, na bliskim
podgrodziu naszej bezpiecznej twierdzy, są ludzie zagrożeni. Czy otworzymy
dla nich nasze drzwi?
W filmie "Polskie drogi" jest dramatyczna scena: dzieci z Zamojskiego
wywożone w bydlęcym wagonie zamarzają z zimna; gdy udaje się przekupienie
strażnika, czekający tłum wyciąga do tych dzieci ręce, ogrzewa je we
własnych ramionach i zabiera pospiesznie do domów. Te dzieci zagubione w
wirze wojny może i miały rodziców, którzy jednak nie mogli im pomóc. Każda
więc przypadkowo obecna kobieta uważa za oczywisty obowiązek ratować je w
zastępstwie matki; każdy mężczyzna staje się zastępczym ojcem.
I dziś, koło nas, są takie marznące dzieci. Są to sieroty społeczne, z
różnych przyczyn opuszczone przez rodziców i umieszczone przez państwo w
domu dziecka. Domy dziecka są wygodne, porządne i dobrze ogrzane, jednak
zimno w nich dzieciom, zimno i samotnie z braku domowego ogniska, z braku
miłości rodziców i braku kogoś, kogo można by pokochać. Gdyby je załadować
do wagonów, utworzyłby się długi pociąg. Czy znalazłby się jednak tłum
ludzi czekających z wyciągniętymi rękami, by wziąć je nie wybierając,
pierwsze z brzegu, i ogrzać w swoim domu - swojej twierdzy?
Wiele bezdzietnych małżeństw chce adoptować dzieci. Wydawać by się więc
mogło dziwne, że nieraz muszą czekać w kolejce, skoro w domach dziecka jest
tylu wychowanków. Problem w tym, że sierot, które można by adoptować, jest
rzeczywiście stosunkowo niewiele. W domach dziecka najwięcej jest sierot
społecznych. Jeśli rodzice żyją i nie zrzekli się swoich praw, jeśli dzieci
są niezbyt ładne i niezbyt zdrowe, a przede wszystkim zbyt duże, żeby nie
pamiętać swoich dotychczasowych smutnych losów, "nie nadają się do
adopcji", tak jak poprzednio "nie nadały się" własnym rodzicom.
Teraz w ciepłych domach dziecka marzną z braku miłości. Wyglądają
rzeczywiście jak zmarznięte, z reguły niewysokie (choć pokolenie obecnej
młodzieży jest przecież takie rosłe), milczące, a w każdym razie nie
umiejące rozmawiać z dorosłymi, rzadko się śmiejące. Uczą się często słabo,
bo dziecko potrzebuje kogoś bliskiego - dla kogo osiąga sukcesy. Wydają się
niewdzięczne i obojętne, bo miłości trzeba się uczyć od ludzi najbliższych.
Gdy takich nie ma, można się nauczyć najwyżej poprawnego zachowania. Mówiło
się dawniej, że trzeba mieć dobrą rękę do kwiatów, żeby ładnie rosły. W
pewnym sensie potwierdzają to najnowsze badania naukowe - rośliny reagują
na stany emocjonalne stykających się z nimi osób. Lepiej się rozwijają, gdy
osoba, która je pielęgnuje, darzy je sympatią. Biedne roślinki, których
nikt nie wyróżnia! Jak mogą wyrosnąć wysoko, skoro pani wychowawczyni
naprawdę musi być dla wszystkich jednakowa, bo wyróżniając jedno,
krzywdziłaby inne.
Dziecko jest nie mniej wrażliwe od roślin. Potrzebuje kogoś, kto myśli o
nim specjalnie i specjalnie o nie się troszczy. Jeśli już naprawdę nie może
mieć matki - choćby zastępczej - niechby znalazło chociaż ciocię.
Ciocia - ktoś w rodzinie drugorzędny i, zaraz po teściowej, przedmiot
dowcipów. A jednak któż nie zachował we wspomnieniu jakiejś dobrej cioci,
która odwiedzała, dawała podarki, pamiętała o imieninach, pożyczała coś
"dorosłego" na pierwszą zabawę, wysłuchiwała zwierzeń, które niełatwo
wyznać w domu, przychodziła jako "pogotowie ratunkowe" w razie choroby czy
wyjazdu rodziców? Ciocia: siostra, kuzynka, czy tylko dobra koleżanka
rodziców poszerzała świat o sprawy nieco inne niż w domu, a jej autorytet -
nie nadwerężany w codziennych utarczkach - był nieraz nawet większy niż
rodziców. Cieszymy się więc, gdy nasze dzieci są bogate w ciocie. A te z
domu dziecka nie mają nawet cioci.
Jeżeli dziecko nie może znaleźć się na stałe w rodzinie, dużą dla niego
pomocą może być tak zwana rodzina zaprzyjaźniona, która zapraszałaby na
niedziele i święta, pomagała w różnych sytuacjach, a przede wszystkim
pamiętała. Rodzina zaprzyjaźniona to ciocia, która przejmuje się stopniami,
dba o wygląd zewnętrzny i o plany na przyszłość, uczy domowego
gospodarowania i rodzinnych zwyczajów; to wujek, który jest zupełnie inny
niż dotychczas znani mężczyźni: nie jest pijakiem, nie bije żony, troszczy
się o dzieci, zabiera na spacer i opowiada o ciekawych rzeczach.
Rodzina zaprzyjaźniona nie przejmuje na siebie całego ciężaru
odpowiedzialności za dziecko, ale decyzja nawiązania kontaktu jest jednak
bardzo poważna. Stworzenie dziecku nadziei na trwałą przyjaźń i zawiedzenie
jej jest nową wielką krzywdą, która jeszcze bardziej utrudni na przyszłość
kontakty społeczne. Trzeba tę decyzję głęboko rozważyć, omówić z całą
rodziną (także z dziećmi, jeśli się je posiada), przemyśleć dokładnie - ale
nie za długo. Pamiętajmy: pociąg z marznącymi dziećmi i dziś stoi na
jakiejś bocznicy. Nie trzeba się nawet narażać na niebezpieczeństwo, żeby
do niego dotrzeć. Wystarczy wyciągnąć ręce. Ręce życzliwe i odpowiedzialne.
Zbieramy ułomki
Rozwój człowieka przebiega od zainteresowania głównie sobą w kierunku
zainteresowania innymi, co pozwala mu jakby przekraczać siebie. Dziecięcy
egocentryzm przekształca się w zainteresowanie światem zewnętrznym,
traktowanym przedmiotowo; pogłębia o zdolność wczuwania się w potrzeby i
przeżycia innych ludzi, wreszcie dochodzi do umiejętności aktywnego
działania na ich rzecz, co jest znakiem dojrzałości społecznej. Umożliwia
to tworzenie trwałych więzi społecznych: rodziny, narodu i innych grup.
Społeczeństwo ludzi dojrzałych może współdziałać solidarnie w tworzeniu
nowych idei i struktur, w organizowaniu życia godnego człowieka. Nie każdy
jednak rozwija się tak prawidłowo. Bywa, że pod względem społecznym ludzie
zatrzymują się na poziomie małych dzieci, które myślą tylko o sobie i bawią
się obok siebie, ale nie ze sobą, gdyż nie umieją jeszcze współdziałać, a
ich kontakt ogranicza się do wzajemnego przyglądania się sobie, wyrywania
zabawek i pilnowania swojej własności.
Takie zatrzymanie rozwoju społecznego zdarza się poszczególnym ludziom,
może się też zdarzyć na skalę społeczną. Społeczeństwo składałoby się w
takim wypadku z osób skoncentrowanych na sobie i ewentualnie na swojej
najbliższej rodzinie, dbających o swoje tylko interesy, nie wczuwających
się w potrzeby innych, a jeśli nawet dostrzegających je, to nie starających
się przyjść z pomocą. Byłoby to społeczeństwo ludzi obcych sobie i w
rezultacie samotnych. Do pewnego stopnia coś takiego już się z nami stało.
Systematyczne zrywanie więzi ludzkich, uniemożliwianie autentycznej
aktywności społecznej w organizacjach religijnych, młodzieżowych i innych
oraz zajmowanie czasu nie tylko przez pracę zawodową, ale przez trudności w
załatwieniu czegokolwiek, powodowało coraz większą izolację poszczególnych
ludzi czy rodzin. Obecna, szczególnie trudna sytuacja, może ten proces
pogłębić, gdy każdy skoncentruje się na walce o przetrwanie swoje i swojej
rodziny. Będziemy wtedy jak dzieci siedzące w kojcu obok siebie i
wyrywające sobie lalki i cukierki - niby razem, a coraz bardziej osobno.
Walka o przetrwanie może się jednak stać zarazem walką o rozwój
człowieka, i to o rozwój na skalę społeczną, o prawdziwą dojrzałość. Jest
taki wiersz Norwida:
Jak dziki zwierz przyszło nieszczęście do człowieka
i zatopiło weń fatalne oczy
czeka, czy człowiek zboczy?
Lecz on odejrzał mu jak gdy artysta
mierzy swojego kształt modelu
i spostrzegło, że on patrzy co skorzysta
na swym nieprzyjacielu.
I zachwiało się całą postaci wagą
i nie ma go.
To, w jakich warunkach dziś żyjemy, można już określać nie tylko w
kategoriach kłopotu, niewygody i trudności, ale wręcz nieszczęścia.
Trudności w zaopatrzeniu, niepokojący obraz morfologiczny krwi u źle
odżywianych dzieci, zły stan nerwów i w związku z tym napięta atmosfera w
rodzinach. Ale - jak pisze Norwid - mimo fatalnego wzroku wpatrzonego w nas
nieszczęścia, człowiek zawsze jeszcze może patrzeć: "co skorzysta na swym
nieprzyjacielu". Czy z dzisiejszego nieszczęścia - fatalnej sytuacji
codziennego życia - możemy jednak coś skorzystać, my, udręczone
społeczeństwo?
Może się to wydawać nieprawdopodobne, a jednak przy głębszym
zastanowieniu się widać możliwość korzyści, choć korzyści innego rodzaju.
Tą korzyścią może być odrodzenie więzi społecznej, uczulenie na potrzeby
innych, otwarcie oczu na drugiego. Jeżeli w walce o każdy dzień będziemy
myśleć tylko o sobie, jeszcze bardziej na sobie się koncentrując, będzie to
regres w skali społecznej. Jeżeli dostrzeżemy innych - będziemy się
rozwijać. Będzie to postawa godna człowieka, który nie poddaje się biernie
sytuacji, ale nawet najtrudniejszą potrafi tak pokierować, aby nieszczęście
"zachwiało się całą postaci wagą".
Chodzi tu o sprawy proste, codzienne, potrzeby zwykłe - nawet wręcz
prymitywne - ale pomagając innym w ich zaspokajaniu, pomagamy im żyć, a
jednocześnie uwalniamy energię dla potrzeb wyższych, do których należy też
chęć współpracy z innymi, mobilizujemy więc ich wzajemność. Wspominana już
wcześniej teoria potrzeb głosi, że układają się one w strukturę
hierarchiczną, w której przynajmniej częściowe zaspokojenie potrzeb
niższych (fizjologicznych) warunkuje ujawnienie się potrzeb wyższych
(psychicznych): miłości, szacunku itp. Niemożność zaspokojenia potrzeb
fizjologicznych hamuje potrzeby psychiczne, a niezaspokojenie potrzeb
psychicznych powoduje psychiczną dezorganizację, wyrażającą się w
nerwicach, przestępczości itp. i zahamowaniu potrzeb najwyższych w
hierarchii: samorealizacji, czyli pędu do nieustannego przekraczanie
swojego aktualnego stanu rozwojowego, samodzielnej aktywności i działania
dla dobra innych. Wzajemne troszczenie się o swoje potrzeby pomaga więc w
przetrwaniu fizycznym, a zarazem jest okazją do doznawania życzliwości i
tym samym do mobilizowania aktywności najwyższego rodzaju. Wzajemność
działania eliminuje podział na silniejszych, bogatszych i zdrowszych,
którzy mogą innym dawać, i słabszych, biedniejszych, zdolnych tylko do
doznawania pomocy, odbierania.
Pomoc przy zachowaniu tego podziału jest filantropią szkodliwą dla obu
stron. Dających ustawia w sytuacji nadrzędnej, a więc jakoś
niesprawiedliwej - jeśli uważamy, że wszyscy ludzie są braćmi - a zarazem
pozbawia ich możliwości tego, by i o nich się troszczono, by i oni
doznawali miłości, co jest zarazem mobilizacją ich dalszego rozwoju.
Biorących zatrzymuje w pozycji dziecka, którym ktoś się opiekuje, które
doznaje pomocy, samo pozostając bierne. Zatrzymuje ich w rozwoju, gdyż albo
upokarza (stąd są ludzie w sytuacjach tragicznych nie chcący przyjmować
pomocy) albo demoralizuje - to grupa tych, którzy pogodzili się ze swoją
sytuacją podrzędną, a nawet gotowi są czerpać z niej korzyści obchodząc
wszystkie punkty możliwej pomocy: PCK, PKPS, parafie itd.
Dzisiaj, choć są ludzie w specjalnie trudnej sytuacji: chorzy, starzy,
niepełnosprawni, i tym potrzeba specjalnej dozy pomocy, wszyscy są
potrzebującymi, już nie tylko z braku pieniędzy, ale z trudności w kupieniu
czegokolwiek. Rodziny, w których są dwie dorosłe, zdrowe osoby pracujące
stają się rodzinami specjalnej troski, a jednocześnie każdy może być w
jakiejś mierze dającym. Prawie w każdym domu, gdy się poszuka, można
znaleźć rzeczy, które po upraniu i uprasowaniu mogą się jeszcze przydać
innym. Prawie każdy, mimo współczesnego zagonienia, może znaleźć jeszcze
choć odrobinę czasu dla innych; nawet najstarsza babunia może jeszcze
opowiedzieć bajkę dziecku stojącej w kolejce sąsiadki.
Przy bliższym zastanowieniu się każdy może znaleźć coś materialnego lub
niematerialnego, czym może obdarzyć innego, każdemu też przyda się, jeśli
nie pomoć materialna, to życzliwość i zainteresowanie drugiego człowieka.
Mówiąc o wzajemności obdarzania nie myślę o wymianie typu handlowego: ty
mnie buty - ja tobie sweter, ty mnie kartki na mleko w proszku - ja tobie
przypilnuję dziecka. Chodzi o wzajemność innego typu: każdy daje, co może,
i każdy bierze, ale niekoniecznie wprost (choć i tak może się zdarzyć).
Każdy daje nie oczekując rewanżu, ale też może od innych przyjmować bez
wstydu. Nie jest to wymiana z ręki do ręki, ale łańcuch pomocnych dłoni.
Takie wzajemne obdarzanie się, którego organizowaniem zajmuje się ruch
solidarności rodzin, wyzwolić może ogromny kapitał społeczny. Nic nie
powinno się zmarnować: ani "wyrośnięte" ubranie, które po zreperowaniu może
się jeszcze komuś przydać, ani przeczytane tygodniki, które trudno kupić,
ani doświadczenie starych ludzi, ani radość młodych, która też może być
czymś "do dania". Wszystko co w jednych rękach wydaje się małe, skromne, a
nawet bezużyteczne; przez dzielenie się będzie rosło.
Tak w Ewangelii o rozmnożeniu chleba - chleba przybywało, dopóki był
dzielony. Nie był to cud, jak sztuka magiczna nagła i jednorazowa. Chrystus
chleb tylko pobłogosławił, a dzielić kazał swoim uczniom. Przy dzieleniu
wszyscy się najedli i zostały jeszcze ułomki dla innych. Każdy z nas ma
takie ułomki, które rzucone, zbrudzone i rozdeptane, są niczym. Starannie
zebrane - mogą dać razem "dwanaście koszy" chleba żywiącego i
uszczęśliwiającego zarazem bo dawanego z wzajemną życzliwością. W tym
wielkim dzieleniu może się przydać każdy, nawet jeśli sam czuje się już
tylko ułomkiem zniszczonym, przepracowanym, starym czy chorym. Każdy,
dostrzeżony uważnym okiem innych, staje się cenny; Każdy i innym może
wydobywać z szarego tła swoją życzliwością. Nikt nie powinien być pominięty
nikt nie może się czuć zbędny.
Ta solidarność mała, bo dotycząca spraw codziennych, drobnych, prawie
niezauważalnych, może się stać potężną siłą narodu, która zachwieje
patrzącym na nas nieszczęściem, która zmobilizuje rozwój w skali społecznej
i która nikogo nie zostawi samotnym.
Jak dobrze mieć teściową
Kiedy jest się młodym, łatwo zawiera się nowe znajomości i przyjaźnie. W
wieku trochę starszym jest to już trudniejsze, wymaga więcej czasu,
oswojenia się z innym sposobem bycia i myślenia, polubienie więc kogoś
obcego jest czasami zadaniem naprawdę niełatwym. A takie zadanie staje
przed większością ludzi w momencie, gdy syn lub córka wybierają sobie
współmałżonka. Wybierają według własnych preferencji, czasem trudnych do
przyjęcia, i nieraz z dnia na dzień oczekują, że zupełnie obca dziewczyna
czy chłopak, wychowany w innym środowisku, będzie jak rodzony syn, zostanie
pokochana jak córka, a przecież ta młoda osoba o zupełnie odmiennych
nawykach jest nieraz wręcz drażniąca.
Co dziwniejsze, sami narzeczeni, jeśli nie zmroziło się ich już w
momencie pierwszego zetknięcia, też najczęściej oczekują, że zostaną
pokochani, a jeśli się tak nie stanie od razu, czują jakby żal. Tak to od
wzajemnych uraz rozpoczyna się często nowa relacja między ludzka, ważna nie
tylko dla obu stron, ale dla całej grupy rodzinnej. Zaczynając się od uraz,
przeradza się nieraz w wojnę jawną lub podjazdową, doprowadzającą często do
rozbicia małżeństwa dzieci lub zerwania przez nie stosunków z rodzicami.
Tak jednak być nie musi. Jak każdy kontakt międzyludzki, tak i ten nie
jest rzeczą nadaną z zewnątrz i sprawą przypadku, ale zależy od
uczestniczących w nim osób, a przede wszystkim od ich dojrzałości.
Dojrzałość zaś każe spojrzeć na rzecz realistycznie: dwoje obcych ludzi,
nie związanych pociągiem erotycznym, często z odmiennym sposobem życia i z
reguły o dużej różnicy wieku, na zaprzyjaźnienie się musi mieć czas.
Przyjaźń taka może się czasem rozwinąć ku wielkiemu pożytkowi obu stron,
jeśli od początku nie poczyni się trudnych do naprawienia błędów, a robią
je i rodzice i dzieci. Są one oczywiście odmienne, ale ich wspólną cechą
jest brak wczucia się w sytuację drugiej strony.
Najczęściej nieporozumienia powstają między synową a teściową. Dziewczyna
zwykle nie umie pojąć tego, że choć narzeczonemu wydaje się zachwycająca, w
zachwycie tym biorą udział czynniki tego rodzaju, że wcale nie ma powodu,
by podzielali go wszyscy. Powinna więc starać się zrozumieć, że teściowie
siłą rzeczy patrzą na nią krytyczniej i ostrożniej. Powinna zrozumieć, że
choć teraz ona stała się dla narzeczonego kobietą najważniejszą, dotąd była
nią matka. Małżeństwo nie musi popsuć kontaktu syna z matką, ale na pewno
go zmieni. Jest to więc dla matki zawsze moment trudny, tym bardziej że
kochając swe dziecko, w sposób naturalny niepokoi się o to, czy dobrze
wybrało towarzysza życia. Jest to dla młodej dziewczyny na pewno trudne do
zrozumienia, ale skoro teraz sama ma stać się żoną i matką, powinna zrobić
ten wysiłek, a wczucie się w sytuację drugiej osoby jest początkiem dobrego
kontaktu. Odnosi się to zresztą także do małżeństwa córek.
Tak więc młode synowe i zięciowie powinni przede wszystkim wykazać
cierpliwość, dać teściowej czas na polubienie się, nie zrażać się jej
początkową rezerwą, pokazać, że rzeczywiście zależy im na dobru
współmałżonka, a także że nie zamierzają powodować jego niechęci do
rodziców.
Dla teściów również zrozumienie swojej sytuacji emocjonalnej jest
pierwszym krokiem do ułożenia dobrych stosunków. Jeżeli własne dzieci
często drażnią swoim zachowaniem, to tym bardziej młody człowiek wychowany
w innym środowisku, ale tak jak w stosunku do własnego dziecka to
"drażnienie" nie zmienia miłości, tak i w stosunku do tego dziecka nowego
nie ma ono istotnego znaczenia. W związku z realistyczną oceną cech
własnego wieku, powinni dać sobie czas na polubienie synowej, nastawiając
się jednak na wstępną życzliwość. Dziecko urodzone z własnego ciała i
wychowane we własnym domu jest oczywiście najbardziej kochane, ale właśnie
miłość do niego powinna wskazać na potrzebę pewnego wycofania się we
właściwym czasie. Na to trzeba się nastawić od początku - rodzice nie
chowają dziecka dla siebie, ale by odeszło i połączyło się ze
współmałżonkiem. Oczywiście, chciałoby się, żeby ten współmałżonek był jak
najlepszy i w okresie namysłu można dziecku radzić w tej sprawie, gdy
jednak decyzja zapadnie, choćby nie była po myśli rodziców, należy ją
szanować.
Mimo że związek dziecka z matką jest tak bardzo bliski, nie on jest
sakramentem. Sakramentem jest małżeństwo. Działanie więc na szkodę związku
małżeńskiego jest rodzajem świętokradztwa. Chrystus powiedział w tej
sprawie surowo: "Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela" (Mt 19,
6) - aż dziw, ile matek na to się waży. Dzieje się tak często pod pozorem
starania o dobro dziecka. Trzeba jednak zrozumieć, że z chwilą gdy dziecko
żyje już w małżeństwie, jego prawdziwym dobrem jest życie z tym sakramentem
zgodne i godne go.
Sprawa właściwego ustawienia kontaktu ze współmałżonkiem dziecka jest
szczególnie ważna u kobiet, gdyż wiele z nich nie uświadamia sobie, że z
wiekiem zmieniają się ich zadania. Wiele kobiet nie przygotowanych do nowej
sytuacji, z nie dość pogłębionym życiem wewnętrznym, uważa rezygnację z
takiego rodzaju aktywności, do jakiej były wcześniej przyzwyczajone, za
tragedię. Dlatego starają się wszelkimi siłami podtrzymać swoją poprzednią
rolę, nie dopuścić do samodzielności dzieci, do ich psychicznego, a nawet
fizycznego odejścia.
Matka ma wychowywać dziecko dla świata - nie dla siebie; jeśli jednak
wcześniej nie zadbała o własny rozwój i o dobry kontakt z mężem, po
odejściu dzieci zostaje jej pustka. Dlatego walczy czasem o dorosłe dziecko
z własnym zięciem czy synową. Zdarza się, że matka w swej drapieżnej
miłości nie pozwala dorosłemu dziecku na wyjazdy, strasząc je, że jeśli
zostanie sama, na pewno zachoruje lub umrze. Zdarza się, że matka nie chce
dopuścić do małżeństwa dziecka, a gdy już ono nastąpi, wtrąca się
nieustannie, niejednokrotnie stając się przyczyną rozwodu.
Na ogół najlepiej jest, jeśli - przynajmniej w początkowym okresie
małżeństwa - dzieci mieszkają osobno. Niestety, nie zawsze jest to możliwe.
Badania prowadzone na ten temat na moim seminarium wskazały, że
najistotniejszy jest inny czynnik. Porównano postawy rodzicielskie dwóch
grup teściowych: tych, których dzieci są zadowolone i niezadowolonych z
małżeństwa (w obu grupach mieszkających razem). Okazało się, że matki
dzieci niezadowolonych z małżeństwa były bardziej gniewliwe, zasadnicze,
skłonne do naginania cudzej woli do swojego zdania, skłonne do separowania
dzieci od wpływów zewnętrznych, były zachłannie opiekuńcze, wścibskie,
mniej szanujące prawa dziecka, z tendencją do utrzymywania dzieci w
zależności od siebie i do dominowania nad nimi.
Łatwo zrozumieć, dlaczego takie cechy teściowych, jak tendencja do
dominacji i wtrącania się, wpływają niekorzystnie na małżeństwo dzieci.
Jednakże matki dzieci o nieudanych małżeństwach charakteryzowały się także
cechami przez nie same uważanymi zapewne za pozytywne, a więc tendencją do
rezygnacji z kontaktów towarzyskich i traktowaniem roli matki jako
męczennicy nie spodziewającej się wdzięczności. Uważały, że bardzo kochają
swoje dzieci poświęcając się dla nich, wyręczając, doradzając, równocześnie
same rezygnując ze wszystkiego. Właśnie to jest błędem - powinny mieć
własne życie, a nie żyć tylko życiem swoich dzieci, które jako dorosłe
muszą już decydować za siebie.
Badania te wskazują na złe skutki wymienionych postaw teściowych, ale
mają jednocześnie wydźwięk pozytywny: postawy przeciwne, a więc życzliwość,
zgodność, tolerancja, szacunek i niewtrącanie się charakteryzowały teściowe
małżeństw udanych.
Wśród wielu ludzi, z którymi stykamy się w ciągu życia, nie wszyscy są
naprawdę bliscy. Rodzice towarzysza życia, współmałżonek dziecka - mogą się
stać takimi, bo choć często dzieli ich mnóstwo spraw i upodobań, łączy
miłość do tej samej osoby. Jeśli jest to naprawdę miłość, a nie chęć
posiadania, mają szansę na przyjaźń. Ile warta może być przyjaźń z młodą
osobą kochającą nasze dziecko i rodzącą nasze wnuki, a wprowadzającą do
rodziny nowy powiew i inne niż już znane wartości? Chyba tyle, ile przyjaźń
z osobą starszą, która wychowała naszego ukochanego, ma wiele
doświadczenia, może przekazać wartości, których dotąd nie dostrzegało się i
wskazać korzenie, z których nowa rodzina wyrasta.
Zdarzają się takie przyjaźnie może częściej niż na pozór można by sądzić.
W literaturze dość trudno znaleźć ich opisy, ale warto zajrzeć do Starego
Testamentu i przypomnieć sobie historię Noemi i Rut Moabitki, jej synowej,
historię przyjaźni, która przetrwała śmierć męża Rut i która zaważyła na
początkach rodu Dawidowego, z którego wywodzi się Chrystus. Bardzo różnie
można czytać Pismo Święte; wolno chyba na opowiadanie o pięknej Rut
spojrzeć też od strony Noemi - patronki dobrych teściowych.
Babcia to mama mojej mamy
W grupie rodzinnej każdy ma swoją rolę do odegrania, zresztą każdy ma
tych ról kilka. Kiedy się jest już osobą starszą, można zarazem być żoną
dla męża. matką dla dzieci, teściową dla synowej i babcią dla wnuków. Każda
z tych relacji jest inna, niepowtarzalna. Z każdej warto wydobyć całą jej
wartość i urodę, ale nie trzeba jej mieszać z innymi. Dla syna jest się
więc matką i nie trzeba wchodzić w niektóre funkcje żony: dla wnuków babcią
- i nie trzeba tego mylić z rolą matki.
Czasami dziadkowie przejmują wychowanie wnuków, ale - poza sytuacjami
zupełnie wyjątkowymi - jest to niekorzystne dla wszystkich zainteresowanych
osób. Jest niekorzystne dla dziadków, bo mają prawo do własnych spraw czy
choćby wypoczynku, wypełniwszy zadanie wychowania własnych dzieci. Bywa
zresztą, że babcia tak gorliwie zajmuje się wnukami, że jej własny mąż
schodzi na dalszy plan, a to uderza w ich wspólnotę małżeńską. Jest to też
niedobre dla rodziców, bo pozbawia ich wspaniałej, twórczej przygody, jaką
jest towarzyszenie rozwojowi swoich dzieci. Pozbawia ich też szansy
własnego rozwoju, niesionej przez opiekę nad dziećmi, a także bardzo
utrudnia nawiązanie kontaktu z dziećmi wtedy, gdy będą już chcieli przejąć
nad nimi opiekę. Ingerencja dziadków, a raczej częściej babci, utrudnia
rodzicom nauczenie się podstawowej roli rodzicielskiej, a jeżeli prowadzi
do odsunięcia na drugi plan ojca, zagraża wspólnocie małżeńskiej, która
przekształca się i dojrzewa we współdziałaniu dla dobra dziecka. Przejęcie
roli rodzicielskiej przez dziadków jest też niekorzystne dla dzieci, które
powinny być wychowywane przez tych, którzy je urodzili - starszych o jedno,
a nie dwa pokolenia. Przebywanie głównie z osobami starszymi wiekiem
pozbawia ich niektórych radości dzieciństwa, uczy przesadnej ostrożności i
zatroskania o swoje zdrowie. Dziadkowie są zwykle mniej sprawni fizycznie
niż rodzice, bardziej więc ograniczają ruchliwość dzieci, mają tendencję do
zbyt bliskiego trzymania ich przy sobie. Niedobrze jest, gdy dziadkowie
zastępują rodziców jeszcze i dlatego, że dzieci w pewnym sensie tracą wtedy
dziadków. A dziadkowie to wielki skarb! Jeśli nie weszli w rolę rodziców, a
pozostali dziadkami, zachowują pewien dystans do spraw codziennych i
kontakt z nimi jest jakby świętem rozszerzającym świat.
Dziadkowie rozszerzają świat o przeszłość - o sprawy, których rodzice nie
pamiętają, bo jeszcze nie było ich na świecie. To oni znali rodziców, gdy
jeszcze byli mali - i opowiadanie o tym może być fascynujące; to oni
widzieli świat inny niż jest teraz. Doświadczyli wielu zmian, mogli więc
nabrać do wielu spraw dystansu, przez co ich spojrzenie na teraźniejszość
jest inne. Rozszerzają też czas w przyszłość - w innym sensie niż młodzież,
która jest nadzieją świata - ale przez to, że skoro przeżyli znaczną część
swego życia, przed nimi jest część krótsza. Dają więc doświadczyć
przemijania czasu, wskazują na koniec życia i potrzebę mądrego
gospodarowania upływającymi latami.
Dziadkowie mogą też rozszerzać świat wszerz - poprzez cechy właściwe
wiekowi: wyrozumiałość, cierpliwość, łagodność, a których tak bardzo dziś
brakuje. W wiecznym pośpiechu i zabieganiu jaką ulgą może być kontakt z
dziadkiem, który chodzi powoli. Pewne spowolnienie związane z wiekiem,
boleśnie odczuwane przez ludzi starzejących się, dla wiecznie popędzanych
dzieci jest niezwykle cenne. Jeśli dziadkowie mniej się już spieszą, mają
czas uzupełnić życie wnuków o piękno bajek opowiadanych własnymi słowami,
zabawek choinkowych ręcznie robionych, szydełkowych serwetek, kwiatów
hodowanych w doniczce, imieninowego ciasta.
Babcia to są miłe ręce,
Książka, herbata słodka,
Śmieszne słowa w dawnej piosence,
Suknia dla lalki, i szarlotka.
Babcia to bajka, której nie znamy
Pudełeczko, perfumy, włóczka.
Babcia to mama mojej mamy
a ja jestem wnuczka.
(A. Kamieńska)
Taką babcię wspomina się przez całe życie. Wspomina się też i dziadka,
oczywiście jeżeli zechce on wejść w życie wnuka. Może czasem dziadkowie nie
doceniają tego, jak mogą być ważni. Rzeczywiście trudno, żeby dziadek szył
suknie dla lalek i wyszywał bluzeczki, ale może na pewno zabierać na
wspaniałe wyprawy do muzeum, teatru i innych ciekawych miejsc, jak swój
zakład pracy, warsztat przyjaciela itp. Może w zdominowany przez kobiety
świat dziecka wprowadzać swoje męskie zainteresowania polityką,
majsterkowaniem itp. Może też opowiadać. Dużo ciekawych rzeczy może
opowiedzieć dziadek. Jego życie na pewno było bardziej interesujące niż
przygody pszczółki Mai na łące. Może walczył w czasie wojny, może
strajkował, może mieszkał w innej miejscowości? Wreszcie, dziadkowie mogą
słuchać. Dzieci nieraz bardzo tego potrzebują. Rodzicom brak czasu, nie
zawsze można liczyć na dyskrecję kolegów, a przecież czasem tak bardzo
pragnie się zwierzyć komuś ze swoich pragnień i kłopotów, opowiedzieć o
poznanej koleżance, może przeczytać napisany przez siebie w tajemnicy
wiersz, który choć pewno nie zainteresowałby żadnej redakcji, jednak
dobrze, żeby znalazł choć jednego słuchacza. Oczywiście, jeśli ten słuchacz
jest rzeczywiście dyskretny, cierpliwy i godny zaufania.
O ile bogatsze jest życie, jeśli się ma dziadków, którzy chcą być
dziadkami. Babcia nie jest mamą, jest mamą mojej mamy i to właśnie
rozszerza świat wnuka, który dostając od dziadków tak dużo, ma równocześnie
okazję do uczenia się szacunku dla wieku, dostosowania prędkości kroków do
tego, z kim się idzie, zrozumienia czyjegoś bólu.
Także dla rodziców dobrze, gdy ich dzieci mają dziadków. Dziadkowie
rozszerzają rodzinę, a w sytuacjach trudnych, jak choroba, konieczność
wyjazdu itp. stanowią nieocenioną pomoc. Dają też poczucie oparcia w
trudnych obowiązkach, chwilowe wytchnienia, gdy robi się ciężko.
Chyba i dla dziadków dobrze mieć wnuki - patrzeć na ich życie, wspierać
ich wzrastanie i cieszyć się ich miłością.
Powołanie dostępności
Określenie rodziny jako podstawowej komórki społecznej jest powszechnie
znane. Jak organizm z komórek, tak z rodzin składają się większe
społeczności, naród, Kościół. Znaną jest też rzeczą, że ta podstawowa
komórka ulega ostatnio różnym przeobrażeniom, między innymi zmniejsza się
liczebnie. Już nie całe rody - jak kiedyś - ale małe grupki, składające się
najczęściej z rodziców i dzieci, zwane rodzinami nuklearnymi, tworzą te
podstawowe komórki. Żyją one własnym życiem, tak że nawet krewni widują się
rzadko i nawet bliscy sąsiedzi często się nie znają. W takich rodzinach
każda choroba staje się poważnym problemem, a wydarzenia losowe czy nawet
potrzeba wyjazdu stwarzają sytuację bardzo trudną, bo rodziców nie ma kto
zastąpić.
Społeczeństwo składa się z tych małych komórek, gdyby je jednak
narysować, powstałby nie schemat zbliżony do plastra miodu, gdzie jedna
komórka ściśle przylega do drugiej, ale raczej szereg małych kółek, między
nimi zaś wolna przestrzeń międzykomórkowa, a w niej pojedyncze punkty
obrazujące osoby samotne. Osoby te nie należą do rodzin nuklearnych, nie
należą do żadnej komórki, zostają "między". Od dawna mówi się o powołaniu
do stanu duchownego, w ostatnim czasie pisze się też wiele o powołaniu do
małżeństwa i rodzicielstwa. Powołania te związane są z określonymi
zadaniami, a są to zadania ważne i zaszczytne, w społeczeństwie niezbędne.
Podejmują je liczni ludzie z większą lub mniejszą świadomością, co nie
zmienia świętości ich powołania i znaczenia tych zadań. A co z samotnymi?
Czyżby dla nich zabrakło powołania? Czyżby nie było dla nich zadania
ważnego, a jedynym obowiązkiem stało się dbanie o siebie i praca zawodowa,
którą podejmują przecież także ludzie zakładający rodziny?
Są ludzie samotni nie wiążący się z nikim z egoizmu, z chęci wygody i
niepodejmowania odpowiedzialności za innych, ale są i tacy, którzy zostali
w tę sytuację wtrąceni jakby przypadkiem. Nie odczuli powołania do stanu
duchownego, a współmałżonka utracili lub nie znaleźli go z powodu
nieszczęśliwej miłości, porzucenia, czy innego zbiegu okoliczności albo też
z różnych względów zdecydowali się na życie samotne. Czy naprawdę ta
sytuacja jest wynikiem przypadku czyniącego ich niepotrzebnymi czy też jest
w niej jakiś sens, znak innego ważnego powołania?
Nazywając rodzinę podstawową komórką społeczną porównuje się ją do
komórki żywego organizmu. Komórka jest częścią ciała - to jedna analogia.
Komórka jest oddzielona od innych komórek - to analogia druga. Choć
współdziałanie komórek jest konieczne do życia organizmu, to ich
oddzielenie jest niezbędne do życia wewnętrznego komórki. Podobnie pewna
izolacja jest niezbędna dla rodziny. Choć rodzina nie powinna egoistycznie
zamykać się, jednak pewna intymność życia jest dla pełnionych przez nią
zadań niezbędna. I mimo że w skrajnych sytuacjach, np. jakiegoś wypadku,
obcy człowiek ma pierwszeństwo przed potrzebami rodziny, to jednak na ogół
porządek miłości każe się zająć przede wszystkim tymi, za których się
odpowiada szczególnie, a więc współmałżonkiem i dziećmi. Negatywnie
oceniana byłaby matka troszcząca się o innych, a zaniedbująca własne
dzieci. Nawet widząc pilne potrzeby innych, często nie może na nie
odpowiedzieć i będąc związana obowiązkami wobec własnego domu, jest nieraz
dla innych niedostępna. Jest to naturalne, ale jednocześnie prowadzi do
pewnej izolacji rodzin, poczucia ich osamotnienia, a nawet zagubienia.
Na szczęście społeczeństwo nie jest zbudowane z komórek ściśle
przystających - jak plaster miodu. Jest między nimi przestrzeń
międzykomórkowa, a w niej ludzie samotni, którzy nie związani obowiązkami
wobec własnej małej rodziny, są dostępni dla innych, przełamując izolację
komórek i spajając je między sobą.
To te właśnie osoby podtrzymują więź rodzin dużych, jadąc na wesele czy
pogrzeb, gdy rodzice małych dzieci nie mogą wyruszyć z domu; to one zajmują
się starszymi członkami rodziny, odwiedzają krewnych i przyjaciół w
odległych osiedlach i miejscowościach. To one znajdują czas na
korespondencję, pożyczają rodzeństwu pieniądze, trzymają do chrztu licznych
siostrzeńców i bratanków, kupują prezenty. To one biorą dni z urlopu, żeby
pomóc przy niemowlęciu czy w chorobie, opiekują się dziećmi, by ich rodzice
mogli razem wyjść lub wyjechać - przez co podtrzymują trwałość ich
małżeństwa. To do nich zwracają się wszyscy w sytuacjach rozmaitych awarii.
To one są wiecznie zajęte, bo "przecież mają więcej czasu".
Nie przypadek wtrącił je więc w samotność, to stanęło przed nimi
powołanie dostępności dla innych. Powołanie trudne do rozpoznania, bo nie
rozpoczynające się od uroczystego momentu ślubu, czy ślubów zakonnych,
który - choćby potem drogo opłacony - jest przecież radosny, i w którym
jest się osobą najważniejszą. Powołanie nie łączące się z takim szacunkiem
społecznym, jak macierzyństwo czy kapłaństwo, nie opisywane w poezji, nie
ośpiewane w piosenkach, często nie doceniane przez otoczenie. Wiele więc
osób nie rozpoznaje go i kiedy słyszy wołanie o pomoc, nie bierze go do
siebie.
Małe dziecko zajmuje się tylko sobą, innych kocha, bo ich potrzebuje. Z
czasem uczy się kochać innych dla nich samych, co świadczy o większej
dojrzałości. Bezpośrednie obowiązki rodzinne skłaniają do zwrócenia się ku
innym, ułatwiają więc tworzenie się postaw altruistycznych i są okazją do
rozwoju. Człowiek, który tych obowiązków nie ma, jeśli nie podejmie
powołania dostępności, może zatrzymać się w rozwoju w pewnym sensie
dziecinniejąc, bo zajmuje się tylko sobą - jak małe dziecko.
Są jednak tacy, którzy potrafią odpowiedzieć na to powołanie może
najtrudniejsze, bo nie przynoszące bezpośrednich satysfakcji i
pozostawiające na drugim planie. Spełniają w społeczeństwie niezmiernie
ważną rolę, będąc spoiwem małych grupek, stanowiąc pomost między nimi i
wspierając je. Potrafią cieszyć się cudzymi osiągnięciami, kochać nie swoje
dzieci, troszczyć się o sprawy nie własne i smucić troskami innych. Jak
Samuel, który wielokrotnie wstawał na głos Boży wśród nocy myśląc, że to
stary Heli go woła, umieją usłyszeć wołanie Boże w głosach otaczających ich
ludzi i odpowiadają jak Prorok: "Mów, Panie" (1 Krl 3, 10).
Apokryf o Febe z Kenchr
Około 59 roku po narodzeniu Chrystusa św. Paweł, pod koniec swojej
trzeciej podróży misyjnej, napisał list do Rzymian. List ten dostarczyła
najprawdopodobniej Febe, chrześcijanka z korynckiego portu Kenchry (por.
Wstęp do Listu do Rzymian). "Polecam wam Febę, naszą siostrę, diakonisę
Kościoła w Kenchrach. Przyjmijcie ją w Panu tak, jak się świętych winno
przyjmować. Wesprzyjcie ją w każdej sprawie, w której pomocy waszej będzie
potrzebowała. I ona bowiem wspierała wielu, a także i mnie samego" (Rz 16,
1-2) - pisał o niej Apostoł.
Pytałam biblistów, czy wiadomo o Febe coś więcej - ale nie - wiemy o niej
tylko tyle. Możemy się jednak domyślać, że posiadała wielki szacunek i
zaufanie św. Pawła, skoro prosił o pomoc dla niej "w każdej sprawie".
Możemy się też domyślać, że była kobietą samodzielną, skoro wybrała się w
daleką podróż do Rzymu, i że nie miała obowiązków względem własnej rodziny,
w przeciwnym bowiem razie nie mogłaby się podjąć zadania przewiezienia
listu. Była więc, jak by się dziś powiedziało, osobą dyspozycyjną. Możemy
też z tych krótkich zdań wnosić, że wiele dobrego robiła w Kenchrach, a
zapewne potem w Rzymie. Skoro tak mogła rozporządzać swoim czasem,
widocznie nie miała męża i dzieci, w odpowiedniej rubryce kwestionariusza
wpisałaby dziś: stan cywilny - wolny. Była więc Febe wolna i "wspierająca
wielu".
Prowadziłam z grupą swoich studentów dość obszerne badania psychologiczne
wśród różnych grup kobiet. Okazało się, że pod względem neurotyczności,
kobiety niezamężne lokowały się pośrodku między mężatkami zadowolonymi i
niezadowolonymi. Nie można się dziwić, że kobiety niezadowolone z
małżeństwa miały wyższą neurotyczność - ale nie o tym chcę teraz pisać.
Zastanawiające było właśnie to pośrednie miejsce kobiet niezamężnych i ono
skłoniło mnie do sprawdzenia, czy i tej grupy kobiet nie należy badać w
podziale na zadowolone i niezadowolone z życia. Tak też okazało się
istotnie. Kobiety niezamężne, zróżnicowane z punktu widzenia akceptacji
swojej sytuacji życiowej, były także bardzo różne pod względem
neurotyczności.
Okazało się, że nie stan cywilny ma tu znaczenie, ale ocena własnego
życia. Kobiety niezamężne zadowolone były zrównoważone emocjonalnie,
kobiety niezadowolone były niezrównoważone. Prawdę mówiąc, neurotyczność i
niezrównoważenie w obiegowych opiniach bardzo często przypisuje się osobom
samotnym, które nie posiadając własnej rodziny, mogą się czuć pokrzywdzone
przez los. Oczywiście, bywa tak nieraz. Dlaczego jednak część kobiet
niezamężnych była doskonale zrównoważona, a w kontaktach z ludźmi ufna i
spokojna? To było kolejne pytanie moich badań.
Analiza wyników pokazała, że kobiety zrównoważone i niezrównoważone nie
różniły się między sobą pod względem sytuacji rodzinnej, to znaczy tego,
czy mieszkały same czy też z rodzicami lub rodzeństwem. Wszystkie też
pracowały zawodowo. Różniły się jednak w sposób zasadniczy pod wieloma
innymi względami. Różnice dotyczyły przede wszystkim nastawienia wobec
otoczenia.
Kobiety zrównoważone za szczególnie ważne uważały życzliwość dla ludzi,
posiadanie przyjaciół, poczucie, że jest się komuś potrzebnym i to
niekoniecznie najbliższym. To nastawienie prospołeczne dotyczyło nie tylko
deklarowanych opinii, ale wyrażało się w konkretnych działaniach, jak np.
różnego rodzaju prace społeczne, opieka nad chorymi (obcymi lub z rodziny),
opieka nad dziećmi, czynne zaangażowanie w pracy zawodowej, dbanie o
bliskie więzy z rodziną, włączenie w sprawy duszpasterstwa.
Streszczając te wyniki można powiedzieć, że to, czym różniły się kobiety
niezamężne zadowolone i niezadowolone, było zaangażowanie społeczne.
Kobiety zadowolone (a zarazem bardziej zrównoważone) były to te, które
podejmowały różne zadania: wobec rodziców i dalszych krewnych, w pracy
zawodowej, w Kościele i w organizacjach społecznych. Były gotowe
odpowiedzieć na wezwanie kierowane do nich przez rozmaite okoliczności,
przyjmując je jak w pieśni o Abrahamie, służącym swoim Tajemniczym Gościom:
"nieprzypadkowo, nie bez powodu, przechodziliście dziś koło mnie". Swoją
sytuację życiową, choćby zaistniała nie z ich wyboru, traktowały jako
nieprzypadkową.
Osoby niezadowolone także deklarowały nastawienie prospołeczne, ale
rzadziej włączały się w konkretne zadania. Skoncentrowane na tym, czego w
ich życiu zabrakło, nie umiały zainteresować się sprawami innych. Można
więc sądzić, że uzewnętrznienie swoich postaw altruistycznych w konkretnym
działaniu dla kogoś jest koniecznym warunkiem rozwoju osobowości, a zarazem
zadowolenia z życia. Szczęście bowiem nie jest wynikiem szukania
przyjemności jako celów samych w sobie, ale jakby produktem ubocznym
wytrwałego dążenia i osiągania wartościowych celów.
Kobieta będąca żoną i matką też służy swoim bliskim i narodowi, ale w
sytuacjach wezwań nagłych i specjalnych, nie zawsze może na nie
odpowiedzieć. Jej pierwszym obowiązkiem jest opieka nad dziećmi, pomoc
współmałżonkowi i po prostu obecność w rodzinie. Gdyby wszystkie kobiety
musiały wypełniać takie obowiązki, powstałaby w społeczeństwie tragiczna
luka: sytuacje, na które nie miałby kto odpowiedzieć.
Na szczęście, są też kobiety wolne i "wspierające wielu", jak Febe z
Kenchr, Teresa z Kielc czy Tunia z Warszawy. Zwykle niewiele o nich
wiadomo; tyle, ile powiedział św. Paweł: "Przyjmijcie ją w Panu tak, jak
się świętych winno przyjmować".
Febe wspierająca wielu
Po przeczytaniu tekstu o Febe z Kenchr powiedziała mi pewna Czytelniczka,
że bardzo wiele jest osób, które nie założyły rodziny albo mają już dzieci
odchowane, albo nie pracują już zawodowo, a w każdym razie takich, które
chętnie pomogłyby innym, potrzebującym tej pomocy, ale nie wiedzą, jak się
do tego zabrać. Prosiła, żeby o tym napisać.
Rzeczywiście, jeśli w którejś z gazet pojawi się artykuł opisujący jakieś
konkretne, jednostkowe wydarzenie dotyczące osoby chorej, opuszczonego
dziecka itp. zwykle tyle osób zgłasza się z pomocą, że redakcja musi prosić
o przestanie nadsyłania listów. Można to chyba rozumieć w ten sposób, że
dużo jest ludzi ofiarnych. Zamknięci jednak w komórkach swoich mieszkań nie
wiedzą często, co się dzieje obok. Może jest to samoobrona, bo są rzeczy, z
którymi gdy się zetknie, trudno już pozostać obojętnym? Może brak wyobraźni
albo po prostu nieśmiałość?
W niektórych wypadkach można się przyłączyć do istniejących już grup
samopomocy rodzin, opieki nad chorymi czy komitetów charytatywnych. Można
na pewno dowiedzieć się od proboszcza, czy coś takiego jest w parafii.
Związanie się, z jakąś grupą ułatwia czynne zaangażowanie dla innych, a
jednocześnie daje oparcie psychiczne - tak potrzebne każdemu człowiekowi.
Bywa też, że instytucja, w której się pracuje, jest miejscem, gdzie ludzie
czekają na bliższe i serdeczniejsze zwrócenie się do nich; problem tylko w
dostrzeżeniu ich spraw.
Można też zupełnie samemu poszukać ludzi, którym urzędowa pomoc nie
należy się, albo do których nikt nie dotarł. Takich, którym nie odmówiłoby
się pomocy, gdyby poprosili, ale oni nie wiedzą, kogo prosić, albo prosić
się wstydzą albo nie wiedzą, że ktoś chciałby taką prośbę spełnić, lub nie
przychodzi im w ogóle na myśl, że nie są tak całkiem samotni, bo jest ktoś,
kto chciałby im pomóc, tylko nie odważył się jeszcze na pierwszy krok.
Można nauczyć się patrzeć w ten specjalny sposób, który pozwala dostrzec
różne niespodziewane rzeczy, nieraz całkiem blisko.
Zacząć można bardzo skromnie - od przejrzenia w myśli swoich krewnych i
znajomych mieszkających w pobliżu. Może ktoś z nich ma grypę - to żadne
nieszczęście, ale na kilka dni kataklizm, gdy nie ma się kto zająć domem.
Może ktoś z nich jest stary i bardzo ucieszyłaby go niespodziewana wizyta i
kwiaty, których dawno już nie dostał. Może wśród nich jest dziecko, któremu
nie ma kto czytać głośno i którego nikt nie zabiera do teatru lalek? Może
jest wśród nich kobieta ani stara ani chora, a przeciwnie - bardzo sprawna
i dzielna, i bardzo już tą dzielnością zmęczona, bo nikomu nie przychodzi
do głowy, żeby jej w czymś ulżyć lub zaproponować krótki wypoczynek. A może
jest ktoś po prostu smutny?
Jeśli nikt z rodziny nie mieszka w pobliżu, można pomyśleć o bardziej
oddalonych. Czy nikt z nich nie czuje się opuszczony? Może czyjeś dzieci
wyemigrowały, może ktoś stracił bliską osobę i warto by napisać do niego
list, wysłać paczkę, zaprosić na święta, odwiedzić?
Kiedy skończymy listę krewniaków, możemy się zabrać do sąsiadów. Może
ktoś w pobliżu jest chory i samotny? Może ktoś ucieszyłby się z
przeczytanych czasopism, które trudno dostać? Może któregoś dziecka
podejrzanie długo nikt nie woła z podwórka? Może małżeństwo, które nigdy
nie może wyjść razem, bo nie ma z kim zostawić dzieci, byłoby
uszczęśliwione, gdyby sąsiadka przyszła do nich raz w tygodniu? Może w
bloku mieszka ktoś, kto w ogóle nie może opuszczać mieszkania? Warto też
bacznie przyjrzeć się dzieciom bawiącym się przed oknami. Jeśli któreś
często ma smutną buzię, dobrze byłoby z nim porozmawiać i dowiedzieć się, w
czym rzecz. Różne niespodziewane rzeczy można dostrzec całkiem blisko.
Jeśli jednak naprawdę mamy to szczęście, że wszyscy nasi krewni i
sąsiedzi żyją w kwitnącym zdrowiu i radości, możemy się odważyć na bardziej
niebezpieczne wypady. Niebezpieczne, bo bardziej zobowiązujące. W książce
telefonicznej można znaleźć adresy różnych domów, np. domów opieki
społecznej. Można tam pójść i zapytać, kogo z mieszkańców nikt nie
odwiedza. Są też zakłady dla dzieci specjalnej troski, na które nikt nie
chce patrzeć, i smutne domy rencistów, a wszędzie ludzie potrzebujący.
Można też zajść do domu dziecka, ale takie odwiedziny mogą mieć poważne
konsekwencje. Teresa jest osobą samotną. Zajrzała do domu dziecka i
zainteresowała się dziewczynką, którą postanowiła wziąć na stałe, ale wtedy
okazało się, że dziewczynka ma siostrę - wzięła więc obie. Pisze się to
prosto: wzięła, w rzeczywistości musiała przezwyciężyć bardzo wiele
trudności. A kiedy zaczął się kryzys i wszystkim zrobiło się bardzo trudno,
zastanawiałam się, czy czasem nie żałuje swojej decyzji. A Teresa dzwoni do
mnie i mówi, że tak jest teraz ciężko, że gdyby nie miała swoich dwóch
słoneczek, to nie wie, jak by przeżyła.
Można też zrobić całkiem inaczej. Jeśli nie jest się zbyt pewnym siebie i
obawia się portierów, sekretarek i innych osób gotowych zwymyślać - zanim
dowiedzą się, o co chodzi - dobrze będzie poszukać w myśli osoby o podobnym
do siebie samej położeniu. Może jest wśród znajomych ktoś, kto też chętnie
pomógłby innym. Może na razie nie przyszło mu to do głowy albo także nie
wie, od czego zacząć, ale przyłączy się do propozycji, żeby wybrać się
razem gdzieś, gdzie ludzie na was czekają, choć jeszcze nie wiedzą, że to
właśnie wy do nich przyjdziecie.
A kiedy się raz zacznie, sytuacja odwraca się bardzo szybko. Jest się
otoczonym morzem spraw i bardzo potrzebnym wielu ludziom.
Febe potrzebująca wsparcia
Choć człowiek najpełniej realizuje się będąc "dla kogoś", sam też
potrzebuje innych. Każdy przeżywa czasem chwile trudne; chce, by jego
starania były dostrzegane; potrzebuje troski innych. Rodzina zaspokaja, a w
każdym razie ma możliwości zaspokojenia tych potrzeb. Inaczej z ludźmi nie
mającymi rodziny - choć sami często pomagają innym, nieraz brak im pomocy;
co więcej - spotykają się z licznymi uprzedzeniami.
Uprzedzenie polega na przypisywaniu identycznych cech wszystkim osobom
należącym do danej grupy, bez uwzględniania istniejących w rzeczywistości
różnic. Uprzedzenia nie opierają się na rzetelnej wiedzy i doświadczeniu,
ale na stereotypowych opiniach (przekazywanych w rozmowach, dowcipach i
środkach masowego oddziaływania), powodujących negatywne nastawienia
emocjonalne.
Uprzedzenia odnoszą się zwykle do grup osób innych pod względem rasy,
wyznania czy sytuacji społecznej. Przyczynami uprzedzeń są najczęściej:
rywalizacja, konformistyczne przejmowanie obiegowych opinii lub okazja do
wyładowania agresji, której nie śmiałoby się ujawnić w stosunku do innych
osób. W ten sposób grupy będące przedmiotem uprzedzeń stają się kozłami
ofiarnymi, o których można bezkarnie źle mówić, wyśmiewać, czynić obiektem
niewybrednych żartów itp. Ludzie o osobowościach sztywnych, konwencjonalni,
podejrzliwi i skłonni do karania, szczególnie często posługują się
uprzedzeniami.
W naszym społeczeństwie nierzadko przedmiotem uprzedzeń są osoby samotne,
zwłaszcza kobiety. Prowadziłam kiedyś badania, w których respondenci
proszeni byli o ocenę poziomu znerwicowania określonych grup kobiecych.
Osoby badane uważały najczęściej, że najbardziej znerwicowane są kobiety
niezamężne. Badania testowe tych grup kobiecych nie potwierdzają takiej
opinii, a więc nie jest ona uzasadniona faktami, lecz tylko stereotypowymi
przeświadczeniami. Jest to właśnie przykład uprzedzenia: "Wiadomo, że one
takie są".
Uprzedzenia odnoszone są do całych grup, nie przyznając ich członkom
prawa, by traktowano ich jako jednostki posiadające swoje własne,
indywidualne cechy. Kobiety niezamężne - jak wszyscy inni ludzie - mają
cechy pozytywne i negatywne. Jest jednak rzeczą obraźliwą przypisywanie im
pewnych stereotypowych cech negatywnych z góry i szablonowo.
Niestety, często tak się właśnie dzieje, a sprawę pogarszają jeszcze
niektóre publikacje, które chcąc dowartościować macierzyństwo, piszą np.,
że jest ono "niezbędnym wykończeniem rozwoju somatycznego i psychicznego
kobiety". Choć takie twierdzenie nie jest uzasadnione, i stanowi jedynie
wyraz stereotypu myślowego autora, budzić może wątpliwości co do wartości
osób "niewykończonych".
Teoretycznie biorąc, kobiety mogłyby się tym nie przejmować, jednakże
częste stykanie się z uprzedzeniami powoduje poczucie bezradności i
bezsilności, co prowadzi z kolei do obniżenia samopoczucia i izolowania się
od innych ludzi.
"Któż będzie o mnie dbał, jeśli ja sama o siebie nie zadbam. To jest
chyba właściwa dla mnie dewiza życiowa" - mówi Brygida w powieści Marii
Kruger. Może w pierwszej chwili zdanie to wydaje się bardzo egoistyczne,
zresztą świetnie pasuje do stereotypu: "Osoby samotne myślą tylko o sobie".
Ale tak naprawdę: kto zadba o Brygidę?
Często nie ma kto dbać o kobiety niezamężne, choć niejednokrotnie
korzysta się z ich pomocy: "Przecież mają dużo czasu", a nawet ich
pieniędzy: "Przecież mają całą pensję tylko dla siebie", nieraz zapomina
się o ich potrzebach. Dzieje się tak właśnie na skutek uprzedzeń, ale także
dlatego, że w następstwie traktowania wynikającego z uprzedzeń, kobiety
często same się wycofują. Powstaje wtedy sprzężenie zwrotne: skutek staje
się przyczyną.
W kraju Muminków żył raz Maciupek. Mieszkał w małym domku zupełnie sam.
Na dworze spacerowały Paszczaki i Filifionki, wszędzie zamykano drzwi i
zapalano lampy, a małe stworzonka pocieszały się wzajemnie. Lecz kto
pocieszy Maciupka? Maciupek znalazł kiedyś nad morzem muszlę białą i
gładką, ale co po muszli, jeśli nie ma jej komu pokazać? Maciupek był
bardzo nieśmiały i tak wciąż się chował, że stał się prawie niewidzialny,
więc nikt nie mógł go pocieszyć ani powiedzieć mu: "Jeśli od wszystkich
będziesz uciekał, nigdy nie znajdziesz przyjaciela".
Historia o Maciupku kończy się happy endem. Maciupek spotkał stworzonko
jeszcze bardziej od niego przestraszone, a gdy biegł mu na pomoc, przestał
się chować. Wtedy wszystkie Paszczaki, Mimble i Filifionki zauważyły go i
zaczęły serdecznie pozdrawiać.
Myślę, że z tej bajki płynie morał i dla Maciupków i dla Paszczaków,
którzy zajęci swoimi sprawami, długo nie dostrzegali Maciupka.
Życie rodzinne
Rozmowy rodzinne
W socjologii i psychologii istnieją różne definicje małych grup, czyli
zespołów ludzi związanych wspólnym celem i wzajemnymi relacjami, w
przeciwieństwie do przypadkowych zbiorów. Na użytek psychologii domowej
wystarczy wymienić jedną charakterystyczną cechę małej grupy: rozmowę. To
ona zbiór obcych ludzi przemienia w grupę. Na przykład parę osób siedzących
w przedziale kolejowym nie stanowi grupy: staną się nią, gdy zainteresowane
jakąś sprawą zaczną rozmawiać ze sobą. Wtedy każda osoba nabiera swoistego
znaczenia choćby takiego, że po wyjściu jednej z nich, inne odczuwają jej
nieobecność.
Nie każde posługiwanie się mową jest rozmową. Nie jest nią rozkaz wydany
podwładnemu, jak w wojsku; nie jest nią informowanie, jak przez redaktora
telewizyjnego, choćby kokieteryjnie mówił o rozmowie ze słuchaczami; nie
jest nią zamówienie skierowane do kelnera. Rozmowa wymaga wzajemnego
kontaktu, wzajemnego słuchania i wymiany myśli.
Rodzina stanowi małą grupę społeczną, jeżeli ze sobą rozmawia i, mimo
wielości wspólnych spraw, nie jest wolna od niebezpieczeństwa zmieniania
się w zbiór podobny do kolejki w sklepie, obcej sobie i sobą nie
zainteresowanej - mimo wspólnego celu. Rodzina przestaje ze sobą rozmawiać
nie tylko w tzw. ciche dni, kiedy małżonkowie starają się wzajemnie ukarać
milczeniem, stwarzając sytuację szczególnie niebezpieczną dla swego
szczęścia małżeńskiego. Rodzina przestaje też rozmawiać, gdy rodzice w
stosunku do dzieci ograniczają się do wydawania poleceń, nie znajdując
czasu na słuchanie. Przestaje rozmawiać, gdy wymienia tylko bieżące
informacje dotyczące spraw organizacyjnych, typu: "Wrócę późno", "Masło w
lodówce", "Oddałam buty do szewca". Nie rozmawia też siedząc obok siebie w
półmroku i w milczeniu wpatrzona w telewizor.
Im więcej jest takich sytuacji, im mniej rozmowy, tym bardziej rodzina
zmienia się z grupy społecznej w ludzi obcych, a dom coraz bardziej
przypomina hotel. Przeciwnie - rozmowa zwiększa spójność rodziny, pogłębia
wzajemny związek jej członków, daje poczucie bliskości i bezpieczeństwa.
Niestety, na rozmowy często brak czasu i miejsca, a wreszcie - wskutek
odzwyczajenia się - brak wspólnych tematów. Mieszkania są nadmiernie
zagęszczone i hałaśliwe, a wszyscy spieszą się do pracy, do szkoły, na
różne zajęcia dodatkowe. Wszystko to w dodatku odbywa się dla każdego z
członków rodziny w innych godzinach. Każdy ma swoje sprawy i poczucie, że
jeśli oderwie się od nich nawet na krótko, nie nadrobi straconych chwil.
Wydaje się więc, że nie ma gdzie i kiedy rozmawiać, a w końcu nie ma i o
czym, bo jest to sytuacja typowa, że gdy spotkamy kogoś po długim
niewidzeniu, nie wiemy, od czego zacząć. Jeżeli jednak znaczenie rozmowy
docenia się, można wszystko jakoś zorganizować.
Zacznijmy od miejsca. Wbrew pozorom, układ przestrzenny ma tu ogromne
znaczenie, np. trudno rozmawiać z kimś odległym o kilkanaście metrów,
choćby się nawet słyszało jego słowa. Te nadmierne odległości w obecnych
warunkach raczej nie grożą, ale często mieszkania meblowane są w sposób
utrudniający rozmowę. By ze sobą rozmawiać, trzeba się wzajemnie widzieć,
siedzenie więc rzędem na kanapie, zwykle ustawionej naprzeciwko telewizora,
rozmowę utrudnia. Najwygodniej gawędzi się siedząc dookoła stołu, przy
którym można też zjeść. Stół więc tak duży, żeby mogli przy nim usiąść
wszyscy domownicy naraz, jest ogromnie ważnym meblem i powinien znaleźć się
w każdym domu, nawet jeśli psuje nowoczesność wnętrza. Najwygodniej
zresztą, jeśli stoi w kuchni, o ile tylko jej wielkość na to pozwala, bo w
kuchni zwykle jada się na co dzień i kuchnia nie wyłącza z rozmowy osoby
podającej i wykańczającej posiłek.
Im więcej posiłków uda się jadać wspólnie, tym więcej członkowie rodziny
wiedzą o sobie i, co za tym idzie, tym bardziej interesują się wzajemnie
swoimi sprawami. Wspólny posiłek jest najbardziej naturalnym i najlepszym
czasem na rozmowę. Warto więc starać się o niego jak najczęściej, może to
np. być kolacja, jeśli obiady jada się w stołówce, a już wprost koniecznie
obiad niedzielny.
Często mówi się, że brak czasu na rozmowę. Te same jednak osoby, które to
twierdzą, znają nieraz wszystkie filmy nadawane przez telewizję. Być może
więc jest to kwestia wyboru i ograniczając oglądanie telewizji można
znaleźć trochę czasu na towarzystwo rodziny. Szczególnie szkodliwe wydaje
się włączanie telewizora w czasie posiłków, co zmienia jadalnię w salę
kinową, a grupę rodzinną w audytorium. To samo odnosi się do czasu, w
którym przychodzą goście. Oczywiście, można iść do kogoś specjalnie po to,
by wspólnie obejrzeć jakiś program, ale chyba fatalnym obyczajem jest
zagłuszanie rozmowy osób, które nieczęsto mają okazję do spotkania się,
grającym telewizorem.
Innym sposobem wygospodarowania czasu na rozmowę jest wspólne gdzieś
chodzenie. Pewno najcenniejszy jest tu rodzinny spacer, ale gdy brak czasu
na specjalnie organizowaną przechadzkę, okazją do rozmowy może być droga do
przedszkola czy na religię, poszukiwania butów czy innych sprawunków,
wymagających mierzenia przez dziecko. To już nie jest kwestia czasu, tylko
nastawienia psychicznego. Oczywiście, że gdy poszukiwanych butów nigdzie
nie ma, humor psuje się coraz bardziej i zamiast rozmawiać z dzieckiem,
coraz częściej pokrzykujemy na nie: "Pospiesz się!", "Uważaj, jak idziesz!"
itp. Jest to reakcja zrozumiała, a przecież co najmniej niemądra. Buty się
przez to nie znajdą, a stracimy okazję do prawdziwego bycia z dzieckiem, o
którą w dzisiejszym pośpiechu tak trudno.
Takich okazji, jak wspólne gdzieś z konieczności wyjście jest - gdy się
zastanowić - sporo. Czasem jednak trzeba znaleźć na rozmowę czas specjalny,
gdy nasza uwaga niczym nie rozproszona koncentruje się, choć na chwilę,
wyłącznie na rozmówcy. Z dziećmi najlepiej się tak rozmawia, gdy leżą w
łóżku, przed zaśnięciem. Ma to tę dodatkową zaletę, że miła rozmowa przed
snem spełnia rolę relaksu i odprężenia, zapewniając lepszy wypoczynek
nocny. Ze współmałżonkiem dobrze jest też organizować taki czas specjalny,
gdy w domu zrobi się cisza, bo dzieci już śpią, a "herbatka we dwoje, we
dwoje herbatka" (jak mówi piosenka), pomoże w rozmowie nareszcie spokojnej
i zbliżającej. Czas specjalny potrzebny jest też, choć niekiedy, na rozmowę
ze starszymi rodzicami, teściami, dziadkami, którzy nawet jeśli mieszkają
wspólnie, nieraz - szczególnie jeśli nie dosłyszą - mają poczucie
wyobcowania i o ważnych sprawach domowników dowiadują się przypadkiem.
Bywa, że nie wiedzą, co robią i co myślą młodzi. Rozmawiać warto nie tylko
ze względu na wychowanie dzieci, ale na kontakt każdego z każdym. Ważne są
rozmowy intymne w cztery oczy, a także całego zespołu. Sprawy nabierają
plastyczności i stają się ciekawe przez to, że widziane są inaczej przez
dziadka, ojca i syna, i to uzupełniające się widzenie jest cenne dla
wszystkich członków rodziny.
O czym rozmawiać? O wszystkim. O wydarzeniach bieżących w szkole, w
pracy, w domu i w kraju, ale także na różne tematy specjalnie wybrane, np.
o rodzinie. Dzieci często nie mają pojęcia, z jakich stron i jakich
środowisk wywodzą się ich rodzice. Szczególną rolę w tych rozmowach mogą
odegrać dziadkowie ukazujący korzenie rodziny. Ileż ciekawych historii i
anegdotek można opowiedzieć o pradziadkach, a dzieci często nawet ich imion
nie słyszały. Można też rozmawiać o historii w kontekście szerszym niż
dzieje rodziny. Są to na ogół sprawy pasjonujące dzieci, które zdumiewają
się tym, że np. kiedyś nie było telewizji, nie mówiąc już o tym, jak mało
wiedzą o sprawach narodu sprzed lat niedawnych, a nawet współczesnych.
Rozmawiać można o cenach i wydatkach nie tylko, by ponarzekać, ale także,
żeby dzieci orientowały się w sytuacji finansowej rodziny, co zapobiegnie
wielu konfliktom, gdy dzieci będą chciały mieć rzeczy dla rodziny zbyt
drogie. Rozmawiać można o krewnych i znajomych, wśród których bywają ludzie
naprawdę bardzo ciekawi i warto o tym wiedzieć; można rozmawiać o
tajemnicach narodzin i śmierci, o spotkanych osobach cierpiących, o
radosnych przykładach ludzkiej solidarności, o religii. Zainteresowanie
rodziców sprawami wiary w kontekście życia codziennego jest najlepszym
świadectwem wobec dzieci i stanowić może ważny element przygotowania do
kolejnych sakramentów: Komunii św., bierzmowania i małżeństwa.
Rozmawiać można o tradycjach i przyszłości, o sprawach dalekich i
bliskich. Trudno właściwie wymyślić, co nie może lub nie powinno być
przedmiotem rozmowy, jeżeli zachowane będą dwa warunki: prawda i
życzliwość.
Oswajanie czasu
Środki masowego przekazu pełne są haseł nawołujących do pośpiechu: zdążyć
na czas, wykonać przed terminem, walka z czasem? W domu też ta nieustanna
walka z czasem - jak się ze wszystkim uporać, skoro każda rzecz urasta do
problemu?
Więc pędzimy zdyszani goniąc czas, a im szybciej biegniemy, tym szybciej
ucieka. Ucieka nie oglądając się na nas i jest mu wszystko jedno, czy goni
go bardzo ważny działacz, czy zwykła gospodyni domowa, nawet dziecko.
Kiedy mój Janeczek był zupełnie malutki, kładłam go na tapczanie tak,
żeby widział cienie liści, które za oknem kołysały się w słońcu. Bardzo mu
się podobały i długo potrafił się w nie wpatrywać. Małe dzieci mają dużo
czasu, umieją się zachwycać cieniem liścia, ptakiem, kamyczkiem czy własną
rączką. Ale gdy tylko troszkę podrosną, uczymy je pośpiechu: "Chodź
szybciej, bo się spóźnimy; kładź prędzej buty, bo nie zdążymy". "Zobaczymy,
kto dziś najszybciej zje obiadek" - ogłasza pani przedszkolanka. "Rób
prędko lekcje" - ponagla mama. "Czemu się gapisz" - woła tata. Dziwna
rzecz, że dzieci poszturchiwane naszymi rozkazami, choć spieszą się, jakby
coraz mniej mogły zdążyć. Czas zaczyna przed nimi uciekać jak młody pies,
który biegnie, gdy tylko zacząć się z nim gonić.
Wszyscy na skutek tego pośpiechu jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i
zdenerwowani; zachowanie staje się chaotyczne, a kontakty z ludźmi
powierzchowne. Widujemy wprawdzie ludzi i mijamy ich, ale brak czasu na
prawdziwy kontakt. Spotykam na ulicy koleżankę: "Cześć, dawno cię nie
widziałam?" Dawno? Może niedawno? - ale co za różnica, skoro "Człowiek taki
zalatany, że nawet pogadać nie ma czasu i nawet nie wiem, czy słuchałaś
tego, co mówiłam". Wpadam po coś do sąsiadki, która prosi: "Wejdź na
chwilę". Niestety, nie mam czasu, stojąc więc w progu informujemy się
nerwowo o tym, o czym obie wiemy równie dobrze: jak trudno ze wszystkim
zdążyć. Przyjeżdżają krewni z odległego miasta - co, tylko na parę godzin?
Jaka szkoda, jakie to okropne, że na tak krótko; doprawdy, bardzo mi
przykro.
Dzieje się tak dlatego, że czasu naprawdę nie można dogonić. Jak
płochliwe dzikie zwierzę porywa się do biegu, gdy tylko zaczynamy go
ścigać, i zawsze jest szybszy. A skoro i tak jest szybszy, nie warto go
gonić. Lepiej spróbować go oswoić - nauczyć się z nim żyć. Dzikiego
zwierzęcia nie oswaja się biegnąc za nim. Jeżeli chcemy się z nim
zaprzyjaźnić, trzeba się wyzbyć gwałtownych ruchów i krzyków, a przede
wszystkim uspokoić wewnętrznie. Człowiek wyciszony wewnętrznie, spokojny,
może jak święty Franciszek rozmawiać z dzikimi zwierzętami. Czas dla
takiego się zatrzymuje i zamiast uciekać, wiernie mu towarzyszy.
Wszystko wtedy układa się inaczej. Spotykam koleżankę - pięć minut
nerwowego narzekania. Właściwie nic nie przekazałyśmy sobie. Dlaczego?
Trzeba najpierw zrozumieć siebie: dlaczego się spieszę i jestem
zdenerwowana. Różne mogą być powody: w pracy trudna sytuacja, nie kupiłam
tego, co chciałam, spieszę się do dzieci. Teraz już wiem, ale czy to
naprawdę przeszkadza w rozmowie? Już i tak nic nie kupię, a myślenie o
dzieciach nie zmieni ich sytuacji. A więc te same pięć minut, przeznaczone
na omawianie swojego pośpiechu, mogę oszczędzić dla osoby spotkanej. Czas
ten sam, ale już nie podzielony między różne sprawy, cały dla niej.
Wchodzę do sąsiadki. Te same piętnaście minut, ale nie przestane w progu
przy certowaniu się - wejść, czy nie wejść. Wchodzę, zdejmuję płaszcz,
siadam. Piętnaście minut skoncentrowane na niej. Ten sam czas, ale zupełnie
innej jakości. Przyjeżdżają krewni na parę godzin. Przy takiej ilości
obowiązków znaleźli dla nas aż parę godzin! Jakie to wspaniałe i radosne.
Ludzie, którzy byli na audiencji u Ojca Świętego Jana Pawła II opowiadają
nieraz, że Papież z nimi rozmawiał. Można by wątpić, czy to możliwe - w
tłumie, krzyku, wśród setek przepychających się osób. A jednak tak jest
rzeczywiście, bo ten moment - jedno czy dwa zdania Papieża przy całkowitej
koncentracji rozmówcy - daje poczucie kontaktu prawdziwego, choć oczywiście
krótkiego.
Przy oswajaniu czasu najważniejsze jest wewnętrzne rozluźnienie, a
jednocześnie skoncentrowanie tylko na tym, co się właśnie robi. "Jedz
prędzej, bo nie zdążysz" - mówimy do dziecka i jego ruchy stają się
chaotyczne, myśląc o swoim pośpiechu zaczyna rozlewać i grymasić. Nie! Nie
myśl o tym, co masz robić za chwilę. Teraz jedz, jaka to miła rzecz
jedzenie, smaczne jedzenie, w towarzystwie rodziców. Jak zgrabnie działają
małe rączki, skoncentrowane na tej czynności.
Teraz. Teraz myślę tylko o tobie, bo z tobą rozmawiam. Nic nie pomoże
innym ludziom czy innym sprawom, że będę o nich myśleć jednocześnie.
Spokojna, a więc wszystko spraw niej wykonuję. Spokojna, a więc dostępna
dla innych. Widziałyśmy się niedawno? Tak, przecież byłyśmy wyłącznie dla
siebie przez całe dziesięć minut. Czas już nie ucieka. Idzie przy nas
spokojnie. Nie spieszymy się, ale możemy zdążyć dużo więcej.
Oczywiście, prócz uspokojenia i koncentracji właściwa organizacja czasu
też ma znaczenie. Warto rano przemyśleć sobie, co chce się zrobić danego
dnia, w jakiej kolejności. Można zrobić podobny plan na tydzień i zanotować
go. Tym, którzy martwią się, że z niczym nie mogą zdążyć, radziłabym
notować też to, co się zrobiło. Działa to bardzo pokrzepiająco, bo okazuje
się, że jednak nie nic: wykonana praca zlecona, ugotowane siedem obiadów,
opowiedziane dziecku siedem bajek, przeczytany artykuł w "Gościu
Niedzielnym", itd.
Przeczytany? A czyż ja mam czas czytać, może ktoś powie. A jednak.
Przecież musimy stać w kolejkach. Nareszcie świetna okazja do czytania,
trzeba tylko pamiętać o zabieraniu z domu oprócz kartek także lektury. W
kolejkach można się też modlić - ileż czasu na modlitwę.
W Taize całe wzgórze jest strefą ciszy, a kościół jest przyciemniony i
usłany tak, że nawet kroków nie słychać, każdy klęczy lub siedzi
nieruchomo. To są na pewno najlepsze warunki do modlitwy, jeśli jednak ich
nie mamy, możemy się modlić jak ślepiec z Jerycha, który wśród pchającego
się i hałasującego tłumu, wołał: Jezusie, synu Dawida, zmiłuj się nade mną.
Najlepszą chyba modlitwą "kolejkową" jest różaniec. Trzymany w ręce. czy w
mini wersji jako obrączka na palcu, jest materialnym przypomnieniem i
punktem koncentrującym nasze rozpierzchające się myśli. Pewno, że nie każde
"Zdrowaś" ma w tych warunkach równą wagę; powstaje z nich jednak tkanina, w
której czasem błyśnie drogi klejnot kontemplacji. Tkanina, która - choć
tkamy ją na chwałę Boga - zarazem nas otula i ogrzewa.
Miejsce na prawdziwe spotkanie
"Od gwiazdy do gwiazdy milion świetlnych lat jazdy, od człowieka do
człowieka droga równie daleka. Tak mijamy się co dzień, jak z przechodniem
przechodzień". Takie były słowa modnej kiedyś piosenki i tak jest
rzeczywiście - mijamy się co dzień z bardzo wieloma ludźmi, ale z niewielu
naprawdę się spotykamy. Nawet w rodzinie mijanie się jest nierzadkie. Każdy
spieszy do swojego zajęcia i swoich spraw, w przelocie rzucając informacje
czy polecenia.
"A Pan rozmawiał z Mojżeszem twarzą w twarz, jak się rozmawia z
przyjacielem" (Wj 33, 11). Spotkanie jest kontaktem twarzą w twarz, jest
bezpośrednim kontaktem osobowym z drugim człowiekiem. Najważniejszym
warunkiem spotkania jest dostrzeżenie, skoncentrowanie się na drugiej
osobie. Dopiero ono, a nie przelotne mijanie się, zbliża ludzi między sobą,
wyprowadza z samotności.
Spotkanie zawsze odbywa się w jakiejś konkretnej sytuacji, w konkretnym
miejscu. Miejsce to może sprzyjać spotkaniu lub utrudniać je. Są miejsca, w
których bardzo trudno się spotkać, można się tylko minąć, jak na ruchomych
schodach, z których jedne jadą w górę, drugie w dół - mignie znajoma twarz,
ale zaraz zasłonią ją inne, usłyszy się jakieś słowo, ale zaraz utonie w
ogólnym gwarze.
Miejsce spotkania musi być bezpieczne, bliskie, ładne, takie żeby można
się w nim czuć spokojnym, nie rozproszonym, skoncentrowanym na osobach.
Takim miejscem powinien być dom. To, czy dom nadaje się na ludzkie
spotkanie, nie zależy od jego wielkości i bogactwa, ale od pewnych cech
specyficznych, które tworzą ogólny nastrój. Składają się nań sytuacje i
przedmioty, które będąc przedmiotami codziennego użytku, jednocześnie stają
się symbolami.
Zarówno liturgia, jak życie codzienne pełne są symboli. W domu wiele
rzeczy ma takie podwójne znaczenie: bezpośrednie i symboliczne. To one
właśnie tworzą miejsce na spotkanie. Ważnym sprzętem o takim znaczeniu jest
stół. Na stole stawia się pożywienie, wspólnie zasiada się do stołu. Przy
stole siedzimy blisko siebie, można sąsiada dotknąć, można by go nawet
uderzyć, ale skoro zasiadamy do wspólnego stołu, to znaczy, że sobie ufamy.
Przy stole widzimy się twarzą w twarz. Nikt nie stoi za naszymi plecami,
nie zaskoczy nas znienacka; jesteśmy bezpieczni. Patrzymy na
współbiesiadników, widzimy ich wyraz twarzy, wymieniamy spojrzenia. Widzimy
każdy każdego, jesteśmy razem.
Przy stole estetycznie nakrytym miło się siedzi, choćby to był stół
kuchenny. Przy stole dobrze się rozmawia. Stół jest centrum, dookoła
którego można się zebrać, zwraca wszystkich ku sobie. Dobrze się przy nim
spotkać.
Przy stole dzielimy się pożywieniem. Spoglądamy na półmisek i wiemy, ile
możemy sobie nałożyć, żeby dla wszystkich starczyło. Przy stole wzajemnie
sobie służymy podając to, czego komu brakuje. Zauważamy te drobne braki i
podsuwamy coś sąsiadom. Bierzemy z zaufaniem podane jedzenie, wzmacniamy
się nim, a także wzmacniamy się obecnością innych. Pożywienie pozwala
zachować życie biologiczne, wspólne jedzenie jest więc jakby zaproszeniem
do wspólnego życia. Dlatego jest u nas zwyczaj częstowania gościa, choćby
skromnym - właśnie symbolicznym - pożywieniem.
Wiedzą o tym dobrze panie domu, które, gdy ktoś chce porozmawiać,
zaczynają od podania herbaty. To znak dzielenia życia z drugim. Znak ważny,
ale nie powinien zasłonić tego, na co wskazuje - cóż z tego, że gość
dostanie dużo potraw, jeśli gospodyni nie zdąży z nim porozmawiać?
Lepiej więc nieraz zabrać gościa do kuchni, by z nim razem przygotować
posiłek, niż przyjąć go bardziej uroczyście, ale pozbawić swojej obecności.
Można też włączyć gościa w swoje czynności domowe, dając mu tym znak:
"Jesteś swój, nie przeszkadzasz mi", a jednocześnie obdarzyć swoim
zainteresowaniem, dostrzec jego problemy, skoncentrować się na nich,
właśnie - spotkać się.
Szkoda, że w obecnych ciasnych mieszkaniach często stół zastępuje niski
stolik - ława, ustawiony z reguły nie na środku, ale z boku pokoju. Siada
się przy nim z jednej strony, jak widownia w teatrze, żeby nikt nie
zasłaniał telewizora. Niski stolik nie stanowi centrum, ale podstawkę pod
naczynia, a jedzenie jest tylko zaspokojeniem potrzeb organizmu i upodobań
smakowych, a nie wspólnym posilaniem się. Niski stolik nie przeszkadza w
patrzeniu w telewizor, który urasta do sprzętu najważniejszego. Też staje
się symbolem. Symbolem hałasu, zgiełku i podporządkowania domowników
jakiejś zewnętrznej centrali nadawczej, która stara się kierować rytmem
dnia, porą snu, a także tym, co należy robić, jak myśleć, w co wierzyć.
Choć więc telewizor może być oczywiście bardzo pożyteczny, warto pamiętać
o tym, co oznacza, gdy zacznie w domu panować. Starajmy się nadać mu
właściwe znaczenie, by nie stał się centrum - zamiast stołu.
By ludzie mogli się spotkać ze sobą: mąż z żoną, rodzice z dziećmi,
gospodarze z gościem, potrzebna jest cisza. Niedobrze jest więc, jeśli
telewizor i radio są nieustannie włączone, tak że trzeba je przekrzykiwać.
W naszych mieszkaniach o cienkich ścianach i stropach trudno o ciszę.
Słychać odgłosy z ulicy i z mieszkań sąsiadów, trzaskanie drzwiami z klatki
schodowej i warkot pralki z własnej łazienki. Dzieci w przedszkolach i
szkołach, gdzie panuje nieustanny hałas, uczą się mówić bardzo głośno, żeby
w ogóle ktoś je dosłyszał. Próbujmy nie przenosić tego zgiełku do domu.
Starajmy się nie krzyczeć.
W ciszy łatwiej dosłyszeć słowa i ich intonację, która może decydować o
treści tego, co ktoś chciał nam przekazać. W ciszy łatwiej dosłyszeć czyjś
przyśpieszony oddech, westchnienie, płacz i śmiech. W ciszy po tonie można
rozpoznać smutek i radość, niepokój, przejęcie i chęć zwierzenia się. W
ciszy lepiej się słucha, ale też inaczej mówi. Krzyczy się łatwo słowa
ostre i brutalne, do słów czułych i delikatnych potrzebny jest głos cichszy
i spokojniejszy.
Żeby ludzie mogli się w nim dostrzegać, dom powinien być - choć czasami -
cichy. Dom powinien też być ładny. W ładnym otoczeniu sami robimy się jakby
ładniejsi, bardziej eleganccy. Uporządkowane otoczenie powoduje pewne
uporządkowanie zachowania. Trzeba więc dbać o porządek mieszkania. Trzeba
też nie posuwać się w tym za daleko, bo zdarza się, że mieszkanie pięknie
posprzątane i znakomicie urządzone jest sztywne i obce. To są domy, w
których dzieciom nie wolno nic ruszać i przestawiać, do "lepszego" pokoju
rzadko się wchodzi, przedmioty są ważniejsze od ludzi, a stłuczenie czegoś
staje się tragedią. Mieszkanie jest wtedy raczej obiektem do oglądania, niż
miłym miejscem wspólnego życia.
Skuteczniej niż drogie przedmioty, piękno do domu wnoszą kwiaty. Kwiaty
nadają mieszkaniu nastrój uroczysty i świąteczny, a zarazem intymny. Kwiaty
są ładne. Ożywiają nawet skromne wnętrze mieszkalne kolorowym akcentem,
ożywiają je też dosłownie, bo rośliny przecież żyją. Żyją i kwitną jakby
bezinteresownie, bo z kwiatów w wazonie nie będzie żadnego owocu, żadnego
dalszego ciągu. Właśnie dziś cieszą nasze oczy. Ważne są dziś, tak jak
właśnie dziś, właśnie teraz, cieszy nas spotkanie drugiego człowieka, który
żyje koło nas. Nie wiadomo, co będzie jutro. To dziś musimy się z nim
spotkać twarzą w twarz, tak jak się rozmawia z przyjacielem.
Świąteczne znaki
Jest takie niezbyt mądre powiedzenie, przypominane często, zwłaszcza w
drugim dniu świąt przy kolacji: "Święta, święta i po świętach". Wyrażać ma
ono myśl, że tyle było zamieszania, stania w kolejkach, sprzątania,
gotowania, a właściwie nic z tego nie zostaje - już po świętach, na cóż
więc było to wszystko?
W pewnym sensie jest to stwierdzenie trafne: jak na sumę zabiegów i
wysiłków poprzedzających święta, mijają one bardzo szybko. Trochę później
się wstanie, trochę więcej zje i dłużej posiedzi przed telewizorem (bo po
przedświątecznym zmęczeniu na nic innego nie ma już siły) - ot i wszystko.
Niektórzy więc nie lubią świąt: przemęczone kobiety, które czeka dodatkowy
wysiłek, mężczyźni, których świąteczne porządki wytrącają z normalnego toku
dnia i dzieci patrzące z niechęcią na przejedzonych i drzemiących przed
telewizorem dorosłych.
Bywa tak w święta, ale wtedy, gdy dostrzega się tylko jedną warstwę
świąt: zewnętrzną i najmniej ciekawą. Nie jest to jednak warstwa jedyna, bo
święta są także znakiem. Co to jest znak? Istnieje cała zawiła filozofia i
psychologia znaku, w każdym razie nie starając się wchodzić w te zawiłości
można powiedzieć, że znak jest to coś, co wskazuje na rzeczywistość drugą,
poza sobą samym. Znaki są różnorodne. Mogą być konwencjonalne - umowne, jak
np. pismo: znak graficzny wyrysowany na papierze jest pewnym rysunkiem, ale
zarazem wskazuje na coś zupełnie innego i czytając wyrazy nie myślimy o
kształcie liter, ale o tym, co one oznaczają.
Istnieją też znaki uniwersalne będące pewnymi symbolami wskazującymi na
coś, poprzez wewnętrzne podobieństwo do tego, na co wskazują. Takie znaki
mogą być rozumiane powszechnie, bez wcześniejszej umowy, choć niekiedy ich
język bywa zapomniany.
Takim znakiem jest święto. Poprzez sposób, w jaki jest przeżyte:
uroczysty, radosny, właśnie świąteczny, wskazuje na rzeczywistość drugą:
jasną, radosną, świętą. Istnieje ona zawsze, ale często o niej zapominamy w
codziennym szarym dniu i właśnie święto jest znakiem, który nam o niej
przypomina. To tak jakby przebywając w ciemnym pokoju podejść do okna,
otworzyć je, wyjrzeć na światło, na wolną przestrzeń i odetchnąć świeżym
powietrzem. I choć później odchodzi się od okna, jeszcze przez jakiś czas
ma się w oczach więcej światła, a w sercu więcej radości - ślad wolności i
piękna. Można też oczywiście nie podejść do okna, kręcąc się po pokoju nie
znaleźć na to czasu i odczuwać tylko bezsensowność zmęczenia ("Święta,
święta i po świętach").
Liturgia Świąt Wielkanocnych jest dla nas taką okazją do wyjrzenia na
światło. W świątecznym zabieganiu można na nią jednak nie znaleźć czasu lub
ze zmęczenia nie zdobyć się na prawdziwe uczestnictwo, wtedy święta nie
wskazując na nic - stają się znakiem pustym. Warto więc tak zorganizować
czas i zajęcia, żeby obyczaje towarzyszące świętom były też znakami
wprowadzającymi w świąteczny tok przeżyć; nie zakrywały, ale odsłaniały to,
na co święta mają wskazywać, czyli rzeczywistość świętą.
Jednym ze zwyczajów wielkanocnych są porządki domowe. Zawsze dobrze je
zrobić, zwłaszcza na wiosnę, ale można też dostrzec w nich znak: zewnętrzny
wyraz wewnętrznego oczyszczenia przez pokutę, przypominający o jego
potrzebie. Obecnie ten sakrament nazywany jest często sakramentem
pojednania z Bogiem. Porządki domowe mają w sobie też coś z pojednania,
pojednania z przedmiotami, które ułożone na miejscu nie każą się wciąż
szukać i tracą swoją złośliwość rzeczy martwych. Odkurzone książki nie
brudzą rąk przy sięganiu do biblioteki, poprzykręcane uchwyty nie zostają w
ręku przy pospiesznym wyciąganiu szuflad, czyste szyby przepuszczają
światło, nowe rzeczy dają poczucie świeżości. Jeśli więc uda nam się coś
kupić do domu nowego - wycieraczkę, serwetę, abażur - warto zatrzymać to do
Wielkiej Soboty i wtedy oddać do użytku. Warto też posprzątać, i to we
właściwym czasie. Był dawniej zwyczaj, że zasadnicze porządki powinny być
ukończone do Niedzieli Palmowej. Znak to ważny - bo wskazuje na to, że
spiętrzenie zbyt wielkiej pracy w ostatnim tygodniu powoduje wielkie
zmęczenie, a nieraz też irytację i kłótnie. Padająca ze zmęczenia gospodyni
nie przeżyje dobrze świąt i innym w tym nie pomoże. Sprzątajmy więc przed
Niedzielą Palmową i to z udziałem wszystkich domowników.
Innym zwyczajem świątecznym jest podawanie dobrego jedzenia. To też ważny
znak - wspólny stół jest miejscem spotkania, okazją do rozmowy, wzajemnego
zainteresowania sobą, oczywiście pod warunkiem, że alkohol nie zamąci
myśli, a nadmiar jedzenia nie spowoduje ociężałości. Warto tu przypomnieć
ważny zwyczaj: na śniadanie wielkanocne, będące najważniejszym posiłkiem
tego dnia, jadało się tylko potrawy na zimno (jedynie barszcz podgrzewany).
Mądry to obyczaj godny podtrzymywania, znak wspólnoty - nikt nie musi być w
kuchni, po wspólnym nakryciu świątecznego stołu - wszyscy mogą pozostać
razem, bez dalszego podawania.
Część święconego można przygotować w ostatnim dniu (wolna sobota).
Wspólna praca przy malowaniu pisanek czy ubieraniu babek, to już prawie
święto, ale przygotowania bardziej pracochłonne powinny być zrobione w
pierwszej połowie Wielkiego Tygodnia. Może wypieki będą mniej świeże, ale
trzeba je jakoś zabezpieczyć i pogodzić się z tym faktem - to też znak.
Znak gotowości do przeżywania Triduum Paschalnego. Wielki Czwartek, Piątek
i Sobota nie mogą być dniami najcięższej pracy, bo w tych dniach musi się
zachować czas i siły do udziału w nabożeństwach.
Uczestnictwo w nich będzie nadawało coraz wyraźniejsze znaczenie znakom
poprzednim, przypomni o tym, co jeszcze zaniedbane (może jeszcze jest ktoś,
z kim się gniewamy, może pojednani z rzeczami, jeszcze nie pojednaliśmy się
z osobami, może jeszcze trzeba coś naprawić w naszej rodzinie), będzie nas
wprowadzać w święta. Przeżycie będzie rosło, aż dojdzie do wielkiego
szczytu: wybuchu radości podczas Rezurekcji. Przygotowania domowe:
pojednanie ze sprzętami, przygotowanie wspólnego posiłku, zaproszenie
rodziny i gości - wszystko nabierze sensu.
W Katolickim Uniwersytecie Lubelskim liturgia wielkanocna zaczyna się w
Wielką Sobotę wieczorem, a kończy Rezurekcją dobrze po północy. Świece
zapalone od wielkanocnego paschału i niesione podczas procesji
rezurekcyjnej, niesiemy potem zapalone w drodze powrotnej. Ta świeczka -
mały znak Wielkiego Światła - idzie z nami aż do domu i zapala w nim
radość. Teraz jest już prawdziwe święto. Teraz nie liczą się wcześniejsze
kłopoty i nieważne, czy stół bardzo obficie zastawiony. Ważne, że
zgromadziliśmy się przy nim, bo "wesoły nam dzień nastał".
Zróbmy małe doświadczenie: w mrocznym pokoju odwróćmy się do jasnego
okna, a potem zamknijmy oczy. Pod powiekami zostanie jakby odbicie światła.
Święta się kończą, ale coś z ich radości zostaje. Starajmy się pielęgnować
ją jak najdłużej. Ślad światła pod powiekami po jakimś czasie blaknie,
pewno i my, powróciwszy do codziennych spraw, powoli zapominamy o świętach,
ale wtedy Kościół, Matka nasza, podprowadzi nas znów do okna - będą się
zbliżać nowe święta.
Telewizyjny sposób życia
O kulturze masowej mówi się najczęściej, gdy idzie o te same treści
przekazywane jednocześnie wielkiej liczbie osób. Określenie takie akcentuje
masowość odbiorców, ale nie mniej ważną cechą kultury masowej jest wielka
ilość czasu poświęcanego jej przez każdego z nich. Kultura masowa wciska
się w każdą wolną chwilę: od rana gra radio, do późnej nocy telewizor,
prasę czyta się w autobusie i przy herbacie, w poczekalniach przegląda
stare czasopisma, nawet idąc ulicą ogląda się plakaty. Można powiedzieć, że
korzystanie z kultury masowej stało się sposobem życia.
Wśród środków masowego przekazu, pod względem zajmowanego czasu na czoło
wysuwa się telewizja, której oglądanie zajmuje nawet po parę godzin
dziennie.
Badania nad wpływem środków masowego przekazu na odbiorców nie są jeszcze
wystarczające, a opinie na ten temat nieraz sprzeczne. Co do jednego jednak
wszyscy są zgodni: kultura masowa ma w życiu współczesnego człowieka bardzo
duże znaczenie. Widzi się w niej wielką szansę demokratyzacji przez
powszechność dostępu do dzieł artystycznych, dóbr kulturalnych i
informacji. Budzić to może chęć kształcenia się, rozszerzać horyzonty,
uczulać na problemy innych grup społecznych i zwiększać zainteresowanie
sprawami ogólnymi. Umożliwia poznawanie problemów całego świata i
psychiczne włączenie się w rodzinę ludzką.
Prócz tych nadziei kultura masowa budzi też niepokój, gdyż sprzyja
powstawaniu niektórych niekorzystnych postaw. Mimo że, jak wskazują
badania, jej oddziaływanie na człowieka jest wyraźnie mniejsze niż wpływ
grup bezpośrednich, jak np. rodziny, jednak przez wprowadzenie określonego
trybu życia ma niewątpliwie duże znaczenie.
Najwyraźniej widać to u dzieci, które nieraz wprost odwzorowują
zachowania widziane na ekranie. Szczególnie groźne wydaje się codzienne
niemal oglądanie scen walki, przemocy i brutalności, do których dzieci tak
się przyzwyczajają, że wreszcie nie robią na nich większego wrażenia.
Przenosić się to może na życie realne, gdzie cierpienie jest zwykle
okazywane bardziej dyskretnie i w porównaniu do scen filmowych jest mniej
drastyczne, a przez to nie budzące zainteresowania. Nieustanne walki i
szeroko rozumiany gwałt jest prezentowany w westernach, kryminałach,
filmach historycznych, a nawet w programach dla dzieci, gdzie klasyczną
scenką do śmiechu jest obrazek rozbijania sobie głowy, wpadania na drzewo
itp. Jak wykazały liczne eksperymentalne badania psychologiczne, oglądanie
aktów przemocy w telewizji nasila agresję u dzieci. Dzieci nie tylko
naśladują widziane zachowania agresywne, ale po ich obejrzeniu stosują
także inne formy i sposoby agresji. Uczenie agresji przez oglądanie jej
polega nie tylko na naśladowaniu, ale na pobudzaniu do agresywnych czynów.
Wbrew niektórym poglądom, że wyładowanie agresji przynosi uspokojenie,
eksperymenty wykazały, że jest przeciwnie - zwiększa niechęć i złość do
osoby pokrzywdzonej i utrwala taki sposób zachowania, wywołując i
utrwalając postawę agresywną.
Wpływ treści dotyczy również dorosłych, którzy często bezkrytycznie
przejmują poglądy lansowane przez mass media. Wpływ ten rozciąga się poza
krąg osób bezpośrednio korzystających z danego kanału przekazu, gdyż jeśli
nawet nie korzystamy np. z telewizji, urabiamy sobie przekonania w
kontakcie z ludźmi oglądającymi ją. W ten sposób rozpowszechniają się różne
stereotypowe opinie, z których źródła można sobie wcale nie zdawać sprawy.
Nawał podawanych opinii i informacji zajmujących tak dużo czasu, że brak
go na ich przemyślenie, powoduje bierność odbierania i przyzwyczajenie do
bezkrytycznego przejmowania opinii cudzych. Jednocześnie, wobec zalewu
informacji i wrażeń dostarczanych przez kulturę masową, odbiorcy nie są w
stanie reagować na nie w sposób stosowny do prezentowanych problemów.
Dzieje się tak, tym bardziej że informacje doniosłe, często tragiczne,
wymieszane są ze sprawami zupełnie błahymi.
W tym samym dzienniku słyszymy o poważnych, a nawet tragicznych
wydarzeniach politycznych, dowiadujemy się o wybitnych wydarzeniach
naukowych i oglądamy pokazy mody. "Wszystko to sprawia, że na docierające
do nas wiadomości przestajemy reagować w sposób normalny. Przestajemy się
entuzjazmować, tracimy zdolność wzruszania się i zmysł krytyczny, wskutek
czego nasz stosunek do wydarzeń na świecie staje się powierzchowny i
przybiera charakter zobojętnienia" (E. From, "Ucieczka od wolności", s.
236). W natłoku podsuwanych myśli cudzych, człowiek zaczyna myśleć, czuć i
działać, tak jak wydaje mu się, że powinien myśleć i zatraca swoje własne
ja.
"Cyklony, powodzie, kraje do szczętu zniszczone, palące się miasteczka,
zamieszki rasowe, wojny domowe, kolumny otępiałych uciekinierów. Wszystko
to jest tak okropne, że w końcu ma się niemal ochotę śmiać. Trzeba dodać,
że uczestniczy się w tych katastrofach siedząc wygodnie w rodzinnym gronie
i nie jest prawdą, że świat wdziera się w nie jak intruz: widzi się na
ekranie tylko obrazki ujęte w ramki, pozbawione ciężaru rzeczywistości".
(S. de Beauvoir, "Śliczne obrazki", s. 120). W rezultacie wszystko wydaje
się normalne, zwyczajne i bez znaczeniu.
Następne niebezpieczeństwo stylu życia, o którym mowa, wiąże się nie tyle
z treściami przekazywanymi przez środki masowego oddziaływania, co ze
sposobem korzystania z nich. czyli odbiorem. Odbiór ten najczęściej nie
łączy się z działaniem, ale przyjmowaniem tego, co inni dla nauki czy
rozrywki odbiorców przygotowali. Krzysztof Toeplitz użył w swojej książce
"Mieszkańcy masowej wyobraźni" terminu: "oglądacz". "Oglądacz" sam nie jest
aktywny, ale biernie korzysta z tego, co dla niego przygotowano. Nie bawi
się, ale jest zabawiany. Przyzwyczaja się do czekania na to, by inni
pouczyli go, zabawili, wreszcie zadecydowali za niego. Czasem coś mu się
podoba, czasem nie podoba, ale nie czuje się odpowiedzialny za to, co inni
dla niego przygotowali.
Sposób życia "nasycony" kulturą masową sprzyja rośnięciu w nas
"oglądacza" biernego, bezkrytycznego i obojętnego. Ażeby przeciwdziałać tym
niebezpieczeństwom, trzeba tak wychowywać siebie i dzieci, by wzmacniać
postawy przeciwne. Nie idzie o zabranianie korzystania z kultury masowej.
Radio, kino, telewizja, taśmy z nagraniami są wynalazkami pięknymi i można
się z nich cieszyć nie stając się "oglądaczem" powierzchownym,
bezkrytycznym i biernym, jeżeli jego stylowi życia przeciwstawi się styl
inny: aktywny i twórczy.
Marysia tańczy przed choinką
Wszyscy poddajemy się zalewowi informacji. Czytamy z pośpiechem i
zachłannie, martwimy się, że jakiś tygodnik został nie przejrzany, książka
nie rozcięta, film nie widziany, odcinek serialu opuszczony. Wytwarza się w
nas nerwowy pośpiech korzystania z kultury i przez to płytki. Jesteśmy
zagonieni i zwróceni stale na zewnątrz. Już wprost nie wypada powiedzieć:
Mam dziś czas.
Uratować nas może wyrabianie w sobie postawy przeciwnej: kontemplacji.
Wymaga to wyrwania się z kręgu pośpiechu, zatrzymania się, uspokojenia,
które zwiększy intensywność przeżycia.
Bogdan Nawroczyński mówiąc o kontemplacji estetycznej użył metafory: nie
można żyć samymi wydechami, a więc nie można tylko działać na zewnątrz;
trzeba też przyjmować, chłonąć, poznawać. Jest to niewątpliwie słuszne, ale
i w przyjmowaniu potrzebna jest pewna asceza: umiejętność wyboru i
ograniczenia.
Rozwijając dalej cytowaną myśl można by dodać, że istotną w oddychaniu
sprawą jest nie tylko wydychanie i wdychanie, ale spalanie, czyli
wewnętrzne przeżywanie. Przetwarzania, przemyślenie, przeżycie
przyjmowanych treści wymaga właśnie czasu, a więc czasowego ograniczenia
korzystania z kultury na rzecz jego pogłębienia. Postawa aktywności
wewnętrznej, kontemplacji, pozwala na przeżycie głębsze i jest
przeciwstawieniem płytkiego, powierzchownego pośpiechu.
Dla zachowania własnej wolności wobec otaczającej nas ze wszystkich stron
kultury masowej ważna jest postawa krytycyzmu, przeciwstawienie świadomego
ograniczenia odbioru i, połączonego z oceną wyboru, bezkrytycznemu
przyjmowaniu wszystkiego.
W rozwoju człowieka istnieje okres, kiedy brak krytycyzmu jest naturalny.
Dzieci, przed wiekiem dojrzewania, bywają oczywiście nieposłuszne, ale
zasadniczo nie kwestionują słuszności tego, co mówią rodzice, nauczyciele,
katecheci, dziennikarze, choćby to były nawet treści sprzeczne. Z tej
postawy powinno się wyrosnąć w okresie dojrzewania, w którym wszystkie
autorytety zostają zakwestionowane. Jest to etap trudny dla dzieci i ich
opiekunów, ale konieczny dla osiągnięcia dojrzałości. Człowiek dorosły
powinien już umieć zachowywać krytyczny dystans do proponowanych rozwiązań,
oceniać ich wartość i dokonywać wyboru. Jednakże nie wszyscy ludzie dorośli
osiągają dojrzałość pod tym względem, pozostając bezkrytyczni i
konformistyczni. Dla takich osób korzystanie z kultury masowej nie jest
środkiem do celu, ale celem samym w sobie. Ulegają treściom przekazywanym
przez mass media i przejmują wzory zachowań w nich przedstawiane, nie
oceniając ich wartości. Zapobiegać temu można przez wyrabianie w sobie
krytycyzmu i samodzielności myślenia.
Kultura masowa przyzwyczaja też do odbioru. Dzieci zamiast bawić się,
odgrywać role, oglądają telewizję. Młodzież zamiast śpiewać, słucha płyt.
Dorośli zamiast w dzień wolny iść na spacer, oglądają tasiemcowe "studia" i
zamiast bawić gości rozmową, włączają telewizor. Czas wolny można spędzać
twórczo choćby śpiewając, ale można też usiąść w fotelu i czekać, aż się
zostanie zabawionym. Przyzwyczajenie do czekania, aż inni nas zabawią, za
nas coś wymyślą, wreszcie coś zrobią, jest niebezpieczeństwem, któremu
można przeciwdziałać przez wyrabianie w sobie postawy twórczości. Chodzi o
twórczość w bardzo szerokim zakresie: radość samodzielnego działania,
własnej aktywności i samorozwoju. Może to być coraz lepiej wykonana praca
zawodowa, coraz smaczniej ugotowany obiad, coraz głębsza przyjaźń.
Wychowania do właściwego korzystania z kultury masowej nie można wyrwać z
całokształtu procesu wychowawczego. Jeśli niepokoi nas bierny i
powierzchowny sposób życia, do którego mogą przyzwyczajać środki masowego
przekazu, trzeba mu przeciwstawiać sposób życia inny: krytyczny i twórczy.
Przy takich postawach wobec życia korzystanie z kultury masowej będzie na
pewno właściwe: wybiórcze, krytyczne, swobodne. Nie będzie celem samym w
sobie, ale jednym ze środków rozwoju i okazją do włączenia się w problemy
rodziny ludzkiej.
Ćwiczmy się więc razem z naszymi dziećmi w uważnym, spokojnym patrzeniu
na świat. Nie przebiegajmy przez życie z takim pośpiechem, żeby nawet nie
zauważyć, co się dzieje po drodze. Cóż z tego, że podróż będzie daleka,
jeśli zobaczymy w niej tyle co z okna pędzącego pociągu. Nie wciągajmy w
gonitwę naszych dzieci.
W czasie telewizyjnego festiwalu widowisk lalkowych pokazywano kiedyś
teatr "Banialuka". "To jest teatr!" - zachwycał się smok Telesfor pełniący
rolę konferansjera: "Żeby dzieciom nie dłużyło się czekanie, przed
rozpoczęciem pokazują im Bolka i Lolka". Właśnie to wydaje się niedobre:
żeby się nie dłużyło czekanie na sztukę, tymczasem oglądać film i nic nie
przeżyć naprawdę. Jeżeli wrażenia następują po sobie zbyt szybko, stają się
płytkie i brak czasu na ocenę i przeżycie tego, co się zobaczyło.
Ćwiczmy się w krytycyzmie. Przyzwyczajajmy się do samodzielnej oceny.
Starajmy się o krytycyzm nie w sensie tępej opozycji, ale swobodnego
myślenia i wolności własnego zdania. Pozwólmy i innym mieć swoje zdanie,
także młodszym i zależnym od nas. Niech nie ulegają biernie temu, kto ma
nad nimi przewagę fizyczną, wieku czy choćby ładniejszego sposobu mówienia.
Gdy będą przyzwyczajeni oceniać samodzielnie sugerowane im zdanie, i wobec
nacisku środków masowego przekazu, pozostaną sobą.
Wprawiajmy się też w twórczości. Nie każmy się zabawiać, nie czekajmy
tylko na to, co nam podsuną inni. Dajmy młodzieży okazję do aktywności. W
wigilię po południu spikerka telewizyjna zapowiedziała kiedyś program mniej
więcej tak: o godzinie siedemnastej będzie bajka, żeby dzieci miały się
czym zająć podczas ostatnich przygotowań do wieczerzy robionych przez
rodziców.
Ten kto to wymyślił, widocznie nie pomyślał o tym, że wspólne
przygotowania są bardzo istotnym elementem rodzinnego święta. Ten kto to
wymyślił, widocznie nie pamięta radosnego wzruszenia, przeżywanego w
dzieciństwie właśnie w oczekiwaniu na wieczerzę, kolędy i podarunki. Ten
kto to wymyślił, widocznie nie widział naszej Marysi tańczącej ze szczęścia
przed już ubraną, a jeszcze nie zaświeconą choinką.
Rozwiązywanie konfliktów
W większości rodzin dochodzi co jakiś czas do konfliktów dotyczących
różnych spraw i między różnymi członkami rodziny, a więc między małżonkami,
między rodzicami a dziećmi, między rodzicami a teściami, pomiędzy
rodzeństwem. Ich brak nie musi wcale oznaczać sytuacji idealnej. Może być
ciszą obojętności lub zewnętrznym spokojem ukrywającym krzywdę osoby
podporządkowującej się dla uniknięcia awantur.
Rozmawiałam kiedyś w poradni z kobietą porzuconą przez męża po dwudziestu
pięciu latach małżeństwa i to małżeństwa bez konfliktów. Podporządkowywała
mu się przez całe życie pod każdym względem, obsługiwała go, a jednak
odszedł. Ciekawe, że nowa wybranka nie była nawet młodsza czy bardziej
atrakcyjna, różnica była jednak zasadnicza: milczenie zerwanej komunikacji
zastąpiła rozmowa.
W każdej rodzinie zdarza się kolizja interesów czy sprzeczność pragnień.
W rodzinie, w której wszyscy mają równe prawa, sprzeczności te mogą być
ujawniane i stać się okazją do konstruktywnych zmian w systemie życia
rodzinnego. Nie o to więc chodzi, żeby konfliktów nie było, ale ważne jest,
jak są rozwiązywane.
Sposób rozwiązywania konfliktów doprowadzający do pozytywnego wyniku, to
znaczy, że sprawa zostaje załatwiona, a partnerzy rozmowy stają się sobie
bliżsi, czeski psychoterapeuta Stanisław Kratochvil nazwał sporem
konstruktywnym. Przebiega on według określonych zasad.
Pierwszą z nich jest ustalenie odpowiedniego miejsca i czasu rozmowy.
Może brzmi to trochę sztucznie, ale jest to bardzo ważne. Jeśli chodzi o
sprawienie komuś przykrości i wyzłoszczenie się, obojętne jest, kiedy się
to zrobi. Jeśli chce się konflikt naprawdę rozwiązać, trzeba rozmawiać w
sprzyjającym miejscu i czasie. Czasem nieodpowiednim jest sytuacja
pośpiechu, albo gdy osoba - z którą rozmawiamy - ma jednocześnie inne
przykrości czy kłopoty, a więc np. gdy mąż właśnie wybiega do pracy, gdy
żona jest w ostatnich dniach cyklu miesięcznego, gdy dziecko ma przykrości
w szkole. Czas stosowny, to czas specjalnie na tę rozmowę przeznaczony, a
odpowiednie miejsce to takie, gdzie nikt trzeci do rozmowy się nie włączy.
Jeżeli w rozmowie biorą udział trzy osoby, tworzy się koalicja, a wtedy
ten, kto znajdzie się w mniejszości, będzie miał poczucie, że jest
atakowany i zacznie się bronić, a spór prędko przestanie być konstruktywny.
Najlepiej jest więc siąść we dwoje przy stole, nad herbatą. Lepiej nie
rozmawiać pierwszej złości, ale odczekać trochę, by móc podejść do sprawy
spokojnie.
Wybierając stosowny czas nie należy jednak rozmowy zbytnio odkładać w
czasie, ale odbyć ją jak najprędzej po krytycznym zajściu. Jeżeli czeka się
zbyt długo, emocje kumulują się, a choć nie są wyrażone słowami, i tak daje
się odczuć niemiły nastrój. Jeżeli np. nie mówiąc komuś o co chodzi zacznie
się go obserwować, poczuje się on nieswojo i jego zachowanie zacznie się
zmieniać, pozornie potwierdzając pierwotne podejrzenia.
Następną zasadą warunkującą pozytywne rozwiązanie konfliktu jest wyraźne
uświadomienie sobie, o co właściwie chodzi. Czy szuka się pretekstu do
wyładowania złego humoru, czy też zaistniał problem sporny, który trzeba
jakoś załatwić. Celem musi być wspólne znalezienie pozytywnego rozwiązania,
a nie pognębienie partnera lub "odreagowanie" złego nastroju. Rozmowa musi
dotyczyć konkretnej sprawy; jeśli przy okazji będzie się chciało załatwić
wszystkie inne, w rezultacie nie załatwi się żadnej.
Ważne jest też, żeby rozmowa była prowadzona fair. Niezgodne z tym jest
używanie argumentów nie związanych ze sprawą, lecz raniących, zwłaszcza gdy
dotyczą czegoś, na co rozmówca nie ma wpływu (np. "Ty, ze swoim
wyglądem..."), atakowanie rzeczy czy osób mających dla rozmówcy specjalną
wartość (np. "Twoja matka też była brudna", "Twoje zbiory są głupie i bez
wartości"), uogólnienia ("Ty zawsze") i przypieranie do muru, tak że nie
zostawia się partnerowi honorowego wyjścia, udowadniając mu nieudolność czy
głupotę (np. "Twoje zachowanie jest podłe i absolutnie nic go nie
tłumaczy").
W zdenerwowaniu, wypowiedzi tego typu są niestety bardzo częste, a
prowadzą z reguły zamiast do rozwiązania konfliktu, do pogłębienia go.
Dziwne, jak często rodzice uważają, że w stosunku do dzieci takie odezwania
stanowią cenną metodę wychowawczą, podczas gdy w rzeczywistości budzą tylko
słuszne poczucie krzywdy i rozgoryczenia. Taki atak i u dorosłych i u
dzieci powoduje pragnienie obrony i odpłacenia tą samą monetą, a odwraca
uwagę od problemu, który miał być wspólnie rozwiązany.
Zrozumienie zasad konstruktywnego rozwiązywania konfliktów pomaga w
znajdywaniu nowych sposobów postępowania w miejsce dotychczas bezskutecznie
stosowanych, a także kompromisowych rozwiązań problemów domowych (np.
podział obowiązków, rozkład mieszkania itp.), które dla wszystkich są
najbardziej korzystne. Zwiększa elastyczność umożliwiającą zmianę sposobów
zachowania powtarzanych wciąż tak samo, mimo że okazały się nieskuteczne
(np. milczenie w razie konfliktu czy też odwoływanie się do osób trzecich).
Sztuka rozwiązywania konfliktów jest w rodzinie umiejętnością szczególnie
cenną, zwłaszcza jeśli posiądą ją wszystkie zainteresowane osoby. Zawsze
może się jednak zdarzyć, że jedna osoba złamie umowę i wszystkie sposoby
zawiodą. Pozostaje wtedy jeszcze jeden: przebaczenie. Gdy Piotr zapytał,
ile razy ma przebaczać: "Czy aż siedem razy? Jezus mu odrzekł: "Nie mówię
ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy"" (Mt 18, 21-22),
a siedemdziesiąt siedem znaczy zawsze.
Dwa są w rodzinie stopnie przebaczania. Pierwszy - gdy ktoś dostrzega swą
winę i prosi o przebaczenie, a drugi - gdy nie umie nawet zrozumieć, jak
zranił. Wtedy przebaczenie jest dużo trudniejsze i jeszcze bardziej
potrzebne.
Śmieszne pytanie
U Janeczka stoi teraz globus kupiony kiedyś dla starszych braci, żeby
oswajali się z kulistością ziemi - sprawą tak trudną do pojęcia dla dzieci.
Na nim rodzeństwo pokazuje Janeczkowi, gdzie jest Polska. Globus jest
nieduży i Polska jest na nim trudnym do znalezienia małym punktem. I choć w
podręcznikach szkolnych czytamy dumne stwierdzenia, że Polska leży w samym
środku Europy, na naszym globusie wygląda bardzo skromnie.
Dlaczego urodziliśmy się właśnie tu? "Od początku" Pan Bóg zlecił ludziom
odpowiedzialność za ziemię. Dlaczego my jesteśmy odpowiedzialni właśnie za
ten jej kawałeczek, nad Wisłą? Nie wiem tego oczywiście. Ale tu jest nasze
miejsce i tylko tu jesteśmy u siebie.
Dużo napisano o Ojczyźnie słów wielkich i pięknych, tak wielkich i tak
pięknych, że może trochę wstydzimy się używać ich we własnym, zwykłym domu.
Może wydaje się nam, że miłość do Ojczyzny trzeba przeżywać tylko w
milczeniu własnego serca. Skąd jednak nasze dzieci będą wiedzieć, co to
znaczy Polska, jeśli nie damy im tego przeżyć?
W strukturze postawy zachowanie zewnętrzne zależy od wewnętrznego,
uczuciowego nastawienia, ale zależność jest też odwrotna: od przejawów
zewnętrznych zależą przeżycia wewnętrzne. Jeśli więc z jakichś względów nie
dopuścimy do uzewnętrzniania postawy, jej wewnętrzne aspekty również będą
blednąć. Dotyczy to także miłości do Ojczyzny, zwłaszcza w okresie
kształtowania się tej postawy.
Muszą więc być w domu przedmioty o specjalnym znaczeniu, słowa
szczególnie czcigodne i dni specjalnej pamięci. Nie można dopuścić do tego,
by wydarzenia ważne dla Ojczyzny przechodziły obok domu będącego
wyizolowaną przystanią. To co jest ważne dla Ojczyzny, musi przechodzić
przez środek naszych małych domów, bo ona jest naszym domem wspólnym i nie
ma dzieci zbyt małych, by w tym uczestniczyć.
Są więc barwy, znaki i daty, które powinny być dla dziecka ważne od
zawsze, czyli od czasu, do którego nie sięga się pamięcią. Od zawsze
zanosiliśmy kwiaty przed narodowe pomniki, wstawali na dźwięk Mazurka i
palili świece na grobach tych, którzy zginęli za Ojczyznę. Od zawsze kolory
biały i czerwony były kolorami szczególnie znaczącymi, a piosenki
patriotyczne należały do repertuaru znamiennego śpiewania. Potem dopiero
przychodzi pytanie o przyczynę. Jeśli rodzice nie umieję wyrazić w słowach
bogactwa tych znaczeń, pomoże im w tym poezja, ta wielka - pisana przez
wieszczów narodu - i ta mała - dla dzieci.
Piękne wioski za granicą,
ale serca nie zachwycą.
Nie pójdę ja za dunaje
szukać doli w obce kraje,
choćby mi gościniec złotem wyścielili
- co mi po tym?
(J. Porazińska)
Pomogą w tym pieśni: takie, co to się śpiewa na stojąco, a także piosenki
czasem sentymentalne i naiwne, tak że można ich nie traktować całkiem
poważnie, a przecież mówiące o tym, że "piękna nasza Polska cała" i że
"najpiękniejsze są polskie kwiaty".
Jan Paweł II podczas pierwszej audiencji dla Polaków 23 października 1978
roku powiedział, że miłość do Ojczyzny jest miarą szlachetności człowieka.
Nie wyjaśnił, dlaczego tak uważa. Może są rzeczy tak oczywiste, że nie
wymagają wyjaśnień, jak nie wymagały wyjaśnienia dla zmęczonego i
bezdomnego żołnierza z wiersza Lechonia? Przed żołnierzem, który walcząc
przeszedł całą Europę i którego "ran nikt nie odwdzięczy", "bo niczym krew
co płynie, przy złocie co brzęczy", staje pytanie: "Czy to było warto?"
"Czy warto? Odpowiedział: Ach! Śmieszne pytanie!"
Podczas spotkania z młodzieżą na Jasnej Górze 18 czerwca 1983 roku Ojciec
Święty mówił o odpowiedzialności za Polskę i o tym, że "nasza polska
wolność tak dużo kosztuje". Nie pragnijmy takiej Polski, która by nas nic
nie kosztowała. Natomiast czuwajmy nad wszystkim, co stanowi autentyczne
dziedzictwo pokoleń, starając się wzbogacić to dziedzictwo".
Można by więc zastanawiać się, czy warto uczyć dzieci tego wzruszenia i
zapału, z jakim odpowiadają na pytanie: "Kto ty jesteś?" Można by pytać,
czy warto podejmować to czuwanie i tę odpowiedzialność, skoro łączy się z
cierpieniem.
Czy warto? - Ach, śmieszne pytanie!
Osobowość dojrzała
Wiek dojrzały
Kiedy się patrzy z lotu ptaka na dworzec kolejowy węzłowej stacji, widzi
się szyny leżące blisko siebie, a potem rozchodzące się w różne strony. Nie
wiadomo, w którym kierunku uda się pociąg stojący na peronie.
Podobnie, gdy się jest młodym, ma się przed sobą wiele możliwości.
Wszystkie decyzje są przed nami: wybór stanu, zawodu, współmałżonka,
miejsca zamieszkania.
Potem wyrusza się pospiesznie w którąś stronę, poddaje okolicznościom
życiowym, wybiera niecierpliwie i decyzje ma się już za sobą - jak pociąg,
który przeszedł zwrotnicę i jedzie własnym torem. Gdy się to stanie, a
raczej gdy się to zauważy, młodość ma się za sobą. W psychologii rozwojowej
określa się dość precyzyjnie kolejne etapy związane z wiekiem dziecka. U
człowieka dorosłego okresy rozwoju trudno jest mierzyć latami, ale raczej
faktami życia i ich przeżywaniem. Gdy się spostrzeże, że pospieszne
wybieranie już się dokonało, że droga jest już określona - jest to pierwszy
etap dojrzałości.
Jedzie się swoim torem najpierw z dumą, że szybko udało się nań dostać,
potem z coraz większą nostalgią za tymi możliwościami, których się nie
zrealizuje, bo zwrotnicę ma się już za sobą, a droga jest wytyczona, z
tęsknotą za tym, co można było inaczej. Wreszcie przychodzi (u niektórych?
u wszystkich?) pokusa, by jeszcze przeskoczyć na inny tor, który kiedyś
może nie zauważony, może nie doceniony, został pominięty albo po prostu
teraz dopiero odkryty, dawniej nawet nie przeczuwany, wydaje się
atrakcyjny. Zapomina się, że przy tej zamianie ograniczenie jedną drogą i
tak pozostanie, odczuwa się bunt przeciwko: "Już na zawsze" i żal za
utraconymi możliwościami: "Przecież nie jestem jeszcze stary".
Czasem podejmuje się próbę cofnięcia czasu, ale trudno, żeby pociąg
przeskoczył z jednych szyn na drugie bez wykolejenia. W czasie drogi
wsiadali doń ludzie, ustalały się związki z innymi osobami, którym teraz
zagraża katastrofa, gdy pociąg nagle zejdzie ze swego toru. Relacje z drugą
osobą, tak zwane sprawy prywatne, są zawsze sprawą społeczną, bo dotyczą
przynajmniej dwojga. Widzimy, jakie spustoszenie pociągnęłaby za sobą
upragniona zmiana, ile osób ucierpiałoby na niej bezpośrednio, i że
ostatecznie byłoby się znów na jednej tylko drodze - tyle że na innej. I to
jest drugi etap dojrzałości.
Teraz zaczyna się dostrzegać coś nowego. Oto, choć wybory zewnętrzne ma
się w zasadzie za sobą i droga jest dość wyraźnie określona, można się na
niej zachowywać bardzo różnie. Teraz wybory są inne, na zewnątrz mniej
widoczne, za to głębsze, bardziej wewnętrzne, nieraz trudniejsze, a nawet
dramatyczne.
Kiedy się wybiera śliczną i młodą dziewczynę na żonę, znajomi gratulują,
organy grają, a stosu kwiatów trudno udźwignąć. Kiedy się wybiera wierność
dla tej samej dziewczyny, ale już starszej, bardziej zmęczonej i czasem
nieznośnej - nikt o tym nie wie. Gdy się wraca z kliniki do domu z uroczym
dzidziusiem przyjaciółki przynoszą podarki, a rodzina zbiera się pełna
zachwytu. Gdy uśmiecha się do tego dziecka, kiedy jest już niegrzecznym
nastolatkiem, gdy przyszywa niezliczoną ilość guzików i łat do spodni, gdy
znajduje dla niego czas mimo zmęczenia - nikt nam nie gratuluje. Kiedy
wybiera się kapłaństwo, lud płacze ze wzruszenia na prymicjach, a rodzina
tylko dla pozoru nie demonstruje dumy zbyt wyraźnie, ale potem gdy wybiera
się samotny wieczór i pogodną gotowość na każde wezwanie - to już jest
zwyczajne. Sami musimy wiedzieć, czemu jesteśmy wierni raz podjętym
odpowiedzialnościom i wybierać co dzień samemu i po cichu, bo jak
powiedział Przełęcki w "Uciekła mi przepióreczka": "Takie są moje
obyczaje".
To jest trzeci etap dojrzałości. W miarę upływu lat i rosnącego
doświadczenia, życie widzi się jako coraz bardziej skomplikowane, wybory
coraz bardziej wewnętrzne i wcale nie łatwiejsze przez to, że codzienne i
przez nikogo nie zauważane. Już nie tylko, czy żenić się z dziewczyną,
która się podoba, ale jak układać z nią życie, by było naprawdę dobre. Już
nie tylko: czy zakładać rodzinę, ale czy wybierać jej dobro, raczej dbając
o dobrobyt, czy o wspólne spędzanie czasu. Jak realizować swoje powołanie,
jak wychować dzieci, jak wykonywać swój zawód, w co się angażować, jak
rządzić swoim czasem, by go nie skąpić dla innych, a jednocześnie przez
pośpiech nie robić wszystkiego powierzchownie. Wybory bardziej subtelne, na
zewnątrz czasem niezauważalne: już nie tyle co robić, ale jak.
Wtedy okazuje się, że choć pociąg jedzie po raz obranej trasie, ma
jeszcze masę możliwości: czy pędzić jak najszybciej do celu, czy jechać
powoli podziwiając krajobrazy, ilu zabierać pasażerów, na jakich
zatrzymywać się stacjach. Znowu tyle wyborów, tyle koniecznych decyzji, w
dodatku dokonywanych samotnie, bez gratulacji i kwiatów. Ich uzasadnienie
musi być głębsze, żeby wysiłki miały sens. Więc szukamy sensu decyzji,
które, okazało się, znowu są przed nami, nie za nami. Odkrywamy go mozolnie
i po trochu, ale gdy umrzemy, zobaczymy "twarzą w twarz" (1 Kor 13, 12).
O szczęściu, płaczu i wierności
To będzie tekst o szczęściu, o płaczu i o wierności, ale jednak przede
wszystkim o wierności. Przeznaczony jest nie dla wszystkich. Nie potrzebują
go czytać ci, dla których wierność raz podjętym zobowiązaniom jest tylko
radosną oczywistością, i nie warto, żeby czytali ci, którzy w ogóle nie
wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, co to jest wierność. Napisany jest dla
tych, którzy znają wartość wierności, ale także jej cenę; którzy uważają ją
za coś bardzo ważnego, choć nie zawsze łatwego. Będzie więc w tym tekście o
wierności, ale zacząć trzeba od szczęścia.
Mnóstwo rzeczy dzieje się wokoło nas. Wiele spraw nas dotyczy, wiele
przedmiotów mamy w swoim polu widzenia. Tak wiele, że nie można ich
wszystkich uświadamiać sobie w jednakowym stopniu. Coś musi dominować,
stawać się ważne, inne rzeczy pozostają na dalszym planie. W psychologii
mówi się w związku z tym o tle i figurze: figura jest tym, co ma dla nas -
w danym momencie - znaczenie. Reszta pozostaje tłem.
Możemy to sprawdzić. Idźmy na spacer, zatrzymajmy się i spójrzmy na trawę
koło drogi. Obejrzyjmy wszystko, co się znajduje w naszym polu widzenia, a
potem skoncentrujmy uwagę na jednej roślince: trawce lub kwiatku. W miarę
przyglądania mu się, kwiatek staje się figurą, wyłania się z tła. Tło staje
się mało ważne, prawie niedostrzegalne. Już tylko kwiatek jest wyodrębniony
- zaczynamy dostrzegać coraz więcej szczegółów: kształty zarys listków,
kolor i jego odcienie, krople rosy na płatku. Widzimy już tylko piękno tego
kwiatu, zachwycamy się nim i jest to zachwyt uszczęśliwiający. Jeśli umiemy
się zatrzymywać, takich chwil może być dużo.
Może taką chwilę szczęścia dać kwiat, światło księżyca, dzieło sztuki,
płynąca woda, widok na góry. Wystarczy zatrzymać się wyciszyć wewnętrznie,
odetchnąć. Szczęście jest tuż, pod ręką, blisko, brak tylko czasu, by
podnieść na nie oczy. Po to właśnie są potrzebne święta, wakacje, urlopy,
żeby ten czas znaleźć, żeby się wewnętrznie uspokoić, zachwycać się i być
przez chwilę szczęśliwym.
Nie ma szczęścia trwałego na tym świecie, ale jego okruchy otaczają nas
jak korale rozsypane w trawie, jak promienie słońca przebijające na chwilę
chmury. Są to chwile, które każdy z nas zna z dzieciństwa, ale zdarza się,
że z wiekiem je zapomina, a wtedy życie staje się smutne, szare, bez
blasku. Są to chwile, które każdy może odszukać na nowo jeśli wydobędzie
jako figurę z tła coś pięknego, muzykę, barwę nieba, zapach siana lub
uścisk ręki.
Czasami figurą wyłaniającą się z tła staje się człowiek. Otacza nas wielu
ludzi, potrąca tłum bezbarwny, nijaki, ludzie pozornie jednakowi, mało
ciekawi. Nagle jakiś zbieg okoliczności powoduje, że któryś z tych ludzi
zostaje dostrzeżony, wyodrębniony, wyróżniony i wtedy okazuje się, że - jak
pisze Jewtuszenko - "Nie ma pod słońcem ludzi nieciekawych, jak dzieje
planet są ich losy, sprawy, każda planeta jest osobna, inna, i nie ma
drugiej, co ją przypomina". Nie widzimy tego na co dzień, gdy jednak z
jakimś człowiekiem nastąpi głębsze spotkanie, każdy może okazać się ciekawy
i zachwycający. To też jest chwila szczęścia, które pogłębia się jeszcze
bardziej, jeśli teraz człowiek okaże się tym, którego Ania z Zielonego
Wzgórza nazywała "pokrewną duszą", czyli kimś, z kim myśli się i odczuwa
podobnie.
Może to być spotkanie choć głębokie, ale krótkie; może to być początek
przyjaźni, a jeśli chodzi o człowieka innej płci, gdy do takiej fascynacji
dołączy się zainteresowanie erotyczne, może to być początek miłości.
Gertruda von le Fort mówi, że: "Miłość nie oznacza wyboru stanu cywilnego
ani przyjemności zmysłów. Nie kocha się również z powodu błogosławieństwa
dzieci. Ale miłość przemyka się jak promień z innego świata, aby oświetlić
nasz świat [...], przez całą wieczność istnieje tylko jedna miłość, która
pochodzi z nieba, nawet gdy świat nazywa ją ziemską. Bóg przyjmuje ją jakby
była przeznaczona dla Niego samego." Dobrze więc jest i pięknie jest, jeśli
od takiego promienia zaczyna się małżeństwo.
Jeśli jednak ten błysk światła przeżyje człowiek już związany
zobowiązaniami stanu duchownego lub małżeńskiego, albo jeśli człowiek w ten
sposób dostrzeżony ma już takie zobowiązania, sprawa staje się bardziej
skomplikowana i teraz trzeba już będzie mówić nie tylko o szczęściu, ale i
o cierpieniu. Komplikacja rośnie zaś tym bardziej, im bardziej człowiek
przeżywa nie tylko zachwyt drugim człowiekiem, ale również odczuwa zachwyt
drugiego; jeśli czuje, że stał się dla niego wyodrębnianą z tła figurą.
Widzi wtedy, że kawałami opowiadanymi od lat, które jego otoczenie już
tylko nudzą, może kogoś naprawdę rozśmieszyć. Zauważa, że dzieje jego
życia, znane bliskim od dawna i przez to nieinteresujące, są dla kogoś
bardzo ciekawe; że osiągnięcia, które w jego otoczeniu traktowane są jako
oczywiste wypełnianie obowiązków - komuś imponują; że jego powierzchowność,
znacznie już mniej korzystna niż kiedyś, może się jednak podobać.
Doświadcza, że ktoś interesuje się nie tylko tym, co on robi, ale także co
myśli i co czuje, co go męczy, smuci lub cieszy, za czym tęskni. Czuje się
dla kogoś ważny, interesujący. Od lat już zna siebie samego jako
zwyczajnego, nudnego i szarego, a nagle w czyichś oczach ogląda siebie jako
cennego, pięknego i fascynującego.
Każdemu tego potrzeba, tym bardziej że jest to przecież prawda - każdy
jest wspaniały, skoro jest osobiście i indywidualnie kochany przez Boga
Wszechmogącego, tak że aż Syna Swego Jednorodzonego za niego dał. Chyba
jednak na co dzień nie bardzo umiemy o tym pamiętać i tym się cieszyć.
Człowiek więc, który daje nam doświadczyć własnej wartości, jest wielkim
ofiarodawcą.
Tu zaczyna się niebezpieczeństwo, bo takie przeżycie chciałoby się
przedłużyć. Człowieka, który daje tak cenny dar, chciałoby się zatrzymać
dla siebie. Zachłanny jest człowiek, i często to, co mu się podoba, pragnie
mieć na własność. A trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie jest to możliwe.
Nie można zabrać krajobrazu ani górskiego potoku, ani blasku słońca na
falach. Choćby się trochę wody nabrało do butelki - to przecież nie to.
Choćby się zerwało kwiat i schowało go do kieszeni, już po paru godzinach
niewiele zostanie z jego urody: starta kropla rosy, wymięte listki,
pozbawione barwy płatki - brzydki strzępek i plama na kieszeni.
Tak samo nie można sobie zabrać człowieka. Jeśli nawet skłoniłoby się go,
by zdradził to, czemu winien wierność - wtedy nie będzie już tym, kim był.
Jeśliby się samemu zdradziło siebie i swoich, nie będzie się już tym, kim
on się zachwycił. Trzeba więc być czujnym, aby niebacznym słowem czy gestem
nie rozpocząć dzieła zniszczenia. Któż rzuca śmieci do górskiego potoku?
Musi pozostać na swoim miejscu piękny i czysty; musi pozostać piękny i
czysty we wspomnieniu. Nie wszystko można mieć, nieraz trzeba się czegoś
wyrzekać i rezygnować. Bywa to oczywiście połączone z cierpieniem, czasem
małym, czasem dużym, a czasem bardzo wielkim, ale cierpienie nie jest
najgorsze z tego, co może nas spotkać.
Jeżeli dochowanie wierności wymaga cierpienia, trzeba cierpieć, a jeśli
ktoś potrafi - może płakać. Cierpienie też jest bogactwem, jeśli się je
świadomie przeżywa. Jest wprawdzie naturalne, że każdy stara się przed
cierpieniem uciec, kombinuje, jak go uniknąć, zamazuje sytuacje, okłamuje
samego siebie, ale ta ucieczka nic nie da. Tylko prawda ma moc wyzwalającą.
Trzeba spojrzeć uczciwie na to, co się dzieje i co może się stać, na własne
uczucia. Nie musi się siebie samego za nie potępiać - za swoje uczucia
człowiek nie jest odpowiedzialny, ale jest odpowiedzialny za to, co z nimi
zrobi. Zawsze jest jakiś wybór. Można wybrać cierpienie, ono coś w
człowieku przepali, zahartuje, rozwinie. Można się też modlić, żeby Bóg
zechciał to uczucie daremne przyjąć tak, jakby było przeznaczone dla Niego
samego.
Okres najsilniejszego bólu trzeba po prostu przeczekać. Później okaże
się, że on też wniósł coś w życie, nadał mu intensywność, ukazał wartości,
że coś w tym czasie zostało uratowane i że coś wtedy w człowieku dojrzało.
A serce tęskni
Szukałam w literaturze czegoś o tęsknocie, ale nie udało mi się znaleźć
tego hasła ani w encyklopediach, ani w słownikach psychologicznych i
teologicznych. Nie ma go w skorowidzach i spisach treści podręczników, a
nawet w konkordancji biblijnej. Czyżby tylko poeci wiedzieli coś o
tęsknocie?
A przecież tęsknota towarzyszy człowiekowi od pierwszych do ostatnich
chwil życia. Małe dziecko wodzi oczami za matką, a gdy ona niknie z jego
pola widzenia - płacze. Dziecko nie rozumie jeszcze pojęć czasu i
przestrzeni. Nie wie, czy ukochana osoba, która warunkuje jego poczucie
bezpieczeństwa, odeszła do kuchni, czy na zawsze. Nie ma jej - to wszystko.
Nie ma jej, więc tęskni rozpaczliwie za tym, żeby była.
Tak zaczyna się tęsknota, a potem trwa, wzbogaca się i różnicuje przez
całe życie, aż dochodzi do tęsknoty za tym, co ostateczne, i "niespokojne
jest serce człowieka, póki nie spocznie w Panu". Tęskni się za tym, czego
aktualnie nie ma; za tymi, którzy są daleko; za tym, na co się czeka.
Tęskni się więc za tym, co odległe w czasie i co odległe w przestrzeni.
Tęskni się za tym, co było: za "krajem lat dziecinnych" za utraconym
zdrowiem, sprawnością czy urodą, za beztroską młodości, za ludźmi których
kiedyś się znało i kochało, za tymi, którzy umarli. Często tęsknota
przeinacza trochę te wspomnienia, upiększa je. Przycicha na miesiące, a
nawet lata, i wybucha nagle przy okazji jakiegoś wydarzenia, zasłyszanej
melodii, wydobytej pamiątki. Więc zastanawia się Tadeusz Kotarbiński
"zagasłych dni przyloty czyż upamiętniać warto, skoro mrzemy z tęsknoty nad
ocalałą kartą?"
Tęskni się też do tego, co będzie. Dzieci tęsknią do dorosłości i
samodzielności; tęskni się do tego, żeby mieć własne mieszkanie i rodzinę,
żeby świat zrobił się lepszy, a Ojczyzna była wolna. Tęsknota skierowuje
myśli ku przyszłości bliskiej lub dalekiej, a czasem tak odległej, że
mogącej być udziałem dopiero kolejnych pokoleń, ale tak pięknej, że wartej
wysiłku dziś.
Tęskni się też do tego, co aktualne w czasie, ale odległe w przestrzeni.
Tęsknią dzieci do rodziców i rodzice do dzieci, które wyjechały lub odeszły
do swoich spraw. Tęsknią małżonkowie, gdy muszą się rozstać i zakochani,
gdy tylko stracą z oczu tych, którzy są dla nich najważniejsi. Tęskni się
do ludzi ukochanych, z którymi nie można być razem, bo ich drogi życia -
choć kiedyś skrzyżowały się, ale są inne - i nie wolno się na nie wdzierać.
Tęskni się do tych, którzy zdradzili i porzucili, a dzięki tej tęsknocie,
to co było kiedyś dobre, nie znika od razu, ale mimo rozstania żyje. Tęskni
się do gór i swobodnej przestrzeni, do odległych krajów, do przyjaciół, a
czasem do samotności. Tęsknił Norwid "do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
podnoszą z ziemi przez uszanowanie" i tęsknią współcześni emigranci - jak w
tej piosence: "śpiewa ci obcy wiatr, zachwyca piękny świat, a serce
tęskni".
Tęskni się wreszcie do czegoś nieokreślonego, co nas przekracza, czego
nie ma, co się dopiero przeczuwa. To tęsknota wywiodła Kolumba na dalekie
morza i doprowadziła ludzi na księżyc, to tęsknota każe uczonym robić
nieskończoną liczbę eksperymentów, a cyrkowcom wykonywać coraz trudniejsze
ćwiczenia. To nie tylko sprawa pieniędzy i sławy, to tęsknota do
przekraczania samego siebie.
Ciągle towarzyszy nam tęsknota i może być uczuciem niebezpiecznym, bo
odprowadza nas z tego miejsca i czasu, w którym aktualnie jesteśmy, a
kieruje myśli ku temu, czego nam brak. Zapominamy o tym, co mamy. "Mrzemy z
tęsknoty", zamiast się cieszyć. Cierpimy. Płaczemy i nie możemy spać, i
usta nam drętwieją, i serce kołacze. Biedni są więc ludzie, którzy tęsknią.
Ale tęsknota, choć składa się przede wszystkim z cierpienia, to chyba
jednak nie tylko z niego, skoro w gruncie rzeczy nie chce się z niej
zrezygnować.
Kiedy Kmicic, po kolejnym zerwaniu z Oleńką, odjeżdżał zrozpaczony i
tęskniący, doradzał mu ktoś, żeby na pierwszym popasie zalał ognisko wodą
albo rzucił za siebie czerwoną tasiemkę - żeby zapomnieć. Pan Andrzej
jednak ani tasiemki nie rzucił, ani ogniska nie zalał. Gdyby to zrobił,
może by i zapomniał - nie ze względu na magiczne działanie czerwonej
wstążeczki, ale na własną decyzję. On jednak nie chciał zapomnieć; wolał
dalej tęsknić i cierpieć. Bo tęsknota, choć niesie ze sobą cierpienie,
jednak odczuwana jest jako wartość. Powoduje rozszerzenie naszej
świadomości, pamięci i zaangażowania na coś dalej i więcej niż chwila
bieżąca. Gdyby człowiek nie tęsknił, żyłby w ciasnym światku
teraźniejszości. Biedni więc ludzie, którzy nie tęsknią.
Umiejętność koncentracji "tu i teraz" warunkuje dobrą pracę, pogłębione
kontakty z ludźmi, umożliwia odczuwanie chwil szczęścia. To jedna ważna
strona przeżywania życia. Drugą - rozszerzającą chwilę bieżącą w czasie i
przestrzeni - jest tęsknota. Dzięki niej powstają poezje, listy i
pamiętniki. To ona zabarwia uczuciem naszą pamięć o nieobecnych osobach,
miejscowościach i sytuacjach. Mobilizuje do działania, do życzliwości i
wdzięczności, ożywia serce i nie pozwala mu na obojętność. Wzbogaca
osobowość, wyzwala energię twórczą, pobudza do nowych przedsięwzięć, do
rozwoju i zdobywania, aby po każdym osiągnięciu budzić nowy niedosyt i znów
popychać dalej. Poszerza horyzonty, wskazuje nowe cele, otwiera na świat,
wyrywa z zasiedziałości i stagnacji. Doprowadza do nowych spraw i nowych
spotkań, a wreszcie skierowuje poza granice czasu, przygotowując przejście:
"jak wlecze się i dłuży czas, gdy myśl ku Tobie wciąż biegnie stąd, więc
wyruszymy już w tę noc, by ujrzeć tamten brzeg i ląd".
Starość - kolejny etap rozwoju
Psychologia wieku starego nie jest jeszcze dokładnie opracowana.
Opisująca zmienianie się człowieka zależnie od wieku psychologia rozwojowa
koncentruje się na dzieciach i młodzieży. Starość wydaje się mniej ważna, a
nawet sama jej nazwa bywa wstydliwie pomijana lub zastępowana różnymi
omówieniami. W ukazujących się od czasu do czasu publicystycznych
wypowiedziach na ten temat czytamy najczęściej o ludziach starych jakby o
jakiejś osobnej kaście ludzi obcych, innych, z którymi coś trzeba zrobić:
zabezpieczyć, zabawić, pouczyć.
A przecież nie żyjemy poza czasem i najpierw mamy lat mało, potem dużo, a
wreszcie bardzo dużo. Wobec przedłużenia się życia ludzkiego, ludzie starzy
stanowią coraz większy procent społeczeństwa, a w życiu poszczególnego
człowieka okres starości stanowi coraz dłuższą jego część. Mimo to ludzi
starych często traktuje się jako niepotrzebnych, zapominając o wartościach,
które tylko oni mogą wnieść w życie rodzin i społeczeństw, a o starości
własnej nie chce się myśleć. Naprawdę jednak nie jest to problem czyjś, ale
dla każdego własny - dalszy lub bliższy, ale nikogo nie omijający. Nie jest
to rzeczywistość czyjaś, ale własna. Trzeba na nią spojrzeć jako na kolejny
etap swojego życia, w który się już weszło, albo do którego się dojdzie;
jako na nowy okres rozwojowy o innych niż poprzednio możliwościach i o
innych niż poprzednio zadaniach. Jest taki wschodni aforyzm:
Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem,
każdy ma swój czas i porę,
niech to dla ciebie będzie drogowskazem,
nie wszystkie kwiaty zakwitają razem.
To też wprawiają w zachwyt i ekstazę
wciąż nowych barw swych kolorem.
Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem,
każdy ma swój czas i porę.
Starość jest okresem, kiedy jedne kwiaty już nie kwitną, ale jest czas i
pora na inne. Nie zawsze jednak umiemy zachwycić się nową barwą kwiatów,
trzymając się kurczowo dawnych, już więdnących.
Najważniejszą sprawą jest zrozumieć, że starość jest okresem zmiany
możliwości: z możliwości typu zewnętrznego na możliwości bardziej
wewnętrzne. Możliwości bardziej zewnętrzne, siły fizyczne i sprawność
zmysłów, z czasem słabną. Nie można podać ścisłej granicy wieku tych zmian.
W pewnym sensie - zmniejszania się zawartości wody w tkankach - starzejemy
się od urodzenia. Jeżeli w psychologii dziecka możemy określić dość
dokładnie czas rozwoju poszczególnych funkcji, to ich osłabienie jest
rzeczą indywidualną, zależną od wielu czynników, między innymi od stanu
zdrowia, a w dużej mierze od ćwiczenia.
W każdym razie wiemy wszyscy z obserwacji, lub z własnego doświadczenia,
że z wiekiem siły fizyczne słabną, zmniejsza się szybkość reakcji, obniża
sprawność receptorów wzroku, słuchu, smaku. Starsi ludzie lubią więcej
słodzić i solić, bo nie odczuwają tak silnie jak poprzednio bodźców
smakowych; używają okularów, bo gorzej widzą; aparatów słuchowych, bo
gorzej słyszą; wolniej chodzą i potrzebują na różne czynności więcej czasu
niż poprzednio. Tych możliwości ubywa nam po trosze z każdym rokiem życia,
a że byliśmy do nich przyzwyczajeni, ich ograniczenie może się wydać tak
ważne, że nie pozwoli zauważyć możliwości nowych, z wiekiem dopiero się
pojawiających.
"Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem", niektóre z konieczności wiążą się
z wiekiem starszym. Są to możliwości bardziej wewnętrzne: rośnie
doświadczenie, umiejętność zachowania dystansu, rozwaga i głębokość sądu.
Właśnie spowolnienie, tak przykro nieraz przeżywane, pozwala na mniej
gwałtowne angażowanie się i mniej szybkie wyrażanie swojego zdania, a za to
głębsze odróżnienie rzeczy istotnych od nieważnych, dobrych od złych
pozwala na spokojną wyrozumiałość i cierpliwą dobroć.
Czasem mówi się z lekceważeniem o religijności ludzi starszych,
szczególnie kobiet, które: "Siedzą w kościele, bo nie mają co robić". Jest
to niesłuszne. Religijność przemieniona przez doświadczenie całego życia
może być najgłębsza, bo w związku z wymienioną wyżej zdolnością do rozwagi,
wzrasta możliwość świadomego i wolnego wyboru.
Przesunięcie się możliwości dotyczy też strefy kontaktów międzyludzkich.
W wieku starszym niełatwo jest zawierać nowe przyjaźnie. Najwięcej
przyjaciół mamy z okresu młodości, a tych z czasem ubywa, ubywa też
członków rodziny. W związku z tym zmniejszeniem się liczby kontaktów może
nastąpić jednak ich pogłębienie. Na przykład w moich badaniach nad
powodzeniem małżeństwa, największe zadowolenie ze związku wystąpiło u par
najstarszych, żyjących ze sobą dłużej niż dwadzieścia pięć lat. W kontakcie
z młodymi, człowiek stary może obdarzyć tym, czego w młodości z reguły nie
ma, stąd piękne przyjaźnie starych nauczycieli, majstrów, rzemieślników z
uczniami, dziadków z wnukami, starych duszpasterzy z dziećmi.
To wszystko są nowe możliwości. Ponieważ jednak byliśmy przyzwyczajeni do
innych - tych właściwych młodości, a więc szybkości i ekspansji - gdy one
zaczynają się kurczyć, wydaje się, że to jest koniec wszystkiego. Stąd
wstydliwe przemilczanie starości i bolesne jej przeżywanie. Stąd używanie
przymiotnika "stary" jako wartościującego negatywnie i to zarówno przez
młodych, jak i przez samych ludzi w starszym wieku. Najważniejsze natomiast
jest zrozumienie, że starość nie stanowi zmniejszenia możliwości, ale ich
zmianę.
Ponieważ utrata możliwości wcześniejszych jest często przeżywana bardzo
ciężko, może powodować dwojaką reakcję. Jedną może się stać wycofywanie z
życia i rezygnacja: "Na nic nie mam już siły, nic nie mogę, na nic się nie
przydam". Druga, również niekorzystna postawa, to - przy niedopuszczeniu do
świadomości zmiany w swoich możliwościach - kurczowe trzymanie się
wcześniejszego sposobu życia: "Z niczego nie zrezygnuję, z niczego się nie
wycofam, do wszystkiego będę się wtrącać".
Jedna i druga postawa powoduje smutne przeżywanie swojego wieku i jest
szkodliwa także dla otoczenia. Pierwsza pozbawia człowieka możliwości
rozwoju właściwego dla wieku, a jednocześnie zubaża otoczenie o to, co
uczestnicząca obecność starego człowieka może mu dać. Druga, będąca również
jakimś wstrzymaniem w rozwoju, jednocześnie przez ingerowanie w życie
dzieci, np. w ich sprawy małżeńskie, może się stać bardzo szkodliwa.
Subiektywnie może ta druga postawa jest mniej tragicznie przeżywana, ale do
czasu, bo ostatecznie powoduje odsunięcie się bliskich.
Najlepiej chyba traktować pewne ograniczenie możliwości zewnętrznych:
szybkości działania, zakresu decydowania, czy nawet dopływu informacji
(przez osłabienie zmysłów) jako "znak czasu" - by zwrócić się bardziej do
wewnątrz i pogłębiać życie wewnętrzne. Fakt, że nie można już tak szybko
biegać jak kiedyś, można potraktować jako znak, by mniej się "krzątać koło
wiela", ograniczyć aktywność zewnętrzną na korzyść wewnętrznej. Fakt
ilościowego ograniczenia kontaktów można traktować jako znak, by je
pogłębiać i obdarzać raczej darami serca niż przedmiotami materialnymi.
Kiedyś podobno ludzie starzy otaczani byli wielkim szacunkiem, gdyż
dostrzegano w nich mądrość doświadczenia. Szanowani szczególnie byli też
niewidomi, gdyż wierzono, że nie widząc tego co na zewnątrz, dostrzegają
to, co niewidoczne dla oka - wewnętrzne, najważniejsze. Można więc pewne
odcięcie od świata zewnętrznego w starszym wieku traktować jako znak, by
zwrócić się do wewnątrz.
Jednakże, by do wnętrza warto się było zwracać, nie może ono być puste. W
starości mamy większą niż poprzednio szansę pogłębiania życia wewnętrznego,
ale by było co pogłębiać, życie to musi już istnieć wcześniej. Starość może
być ukoronowaniem życia, ale trudno by była jego początkiem. Jeżeli
wcześniej rozwinęliśmy swoje życie wewnętrzne, mamy gdzie się zwrócić i co
doskonalić. Jeśli nie zrobimy tego na czas, w starości pozostaje tylko
wsłuchiwanie się we własny organizm coraz mniej sprawny i coraz mniej
piękny.
Opowiadał mi ktoś historię starszej pani, która czuła się bardzo samotna
i nieszczęśliwa. Nie zajmowała się niczym prócz przykrej obserwacji
własnych dolegliwości. Radzono jej: "Niech się ciocia czymś zajmie". "Nie,
ja już nic nie mogę". "Może ciocia opowie coś dzieciom?" "Nie, dzieci mnie
denerwują." "Może ciocia zrobi coś na drutach?" "Nie, ja żadnych robót
ręcznych nie umiem." "Może ciocia nakarmi ptaszki okruchami?" "A co mnie
ptaszki obchodzą?"
Istotnie, jeżeli wcześniej nie znajdzie się niczego, co interesuje,
nikogo, kogo się lubi i żadnego zajęcia, które można by kontynuować,
starość będzie pusta. Trzeba się do niej wcześniej przygotować, traktując
jako kolejny etap rozwoju, przynoszący nowe wartości, ale związany z
etapami wcześniejszymi.
Wzrastanie
O zachowaniu dojrzałym i o dojrzałości mówi się ostatnio wiele traktując
ją najczęściej jako synonim rozsądku i rozwagi. Tu już interpretacje
zaczynają się różnić; często "być rozsądnym" znaczy na przykład "nie
ryzykować", a najmniej ryzykuje ten, kto nie podejmuje żadnego działania.
Wiadomo: kto śpi, nie grzeszy. W takiej wykładni dojrzałość stawałaby się
biernością, a zachowanie dojrzałe wegetacją.
Czym naprawdę jest dojrzałość? Psychologia może częściowo odpowiedzieć na
to pytanie charakteryzując osobowość dojrzałą i objaśniając warunki
postępowania dojrzałego. Nie odpowiada ona na pytanie: co robić? - tego
trzeba szukać w innych dziedzinach wiedzy, jak historia, filozofia i w
innych dziedzinach życia, jak światopogląd i religia, czy po prostu w
Słowie Bożym zawartym w Piśmie Świętym. Psychologia może jednak,
przynajmniej częściowo, odpowiedzieć na pytanie: jak?
Odpowiedź na pytanie, czym jest dojrzałość, nie jest prosta, zacząć może
łatwiej od pytania, czym dojrzałość nie jest. Nie jest więc na pewno tym
samym co dorosłość. Mówi się wprawdzie o maturze, jako egzaminie
dojrzałości. Jest to jednak raczej pewna miara dorosłości w dziedzinie
wykształcenia. Dorosłość osiąga się w pewnym określonym umownie roku życia
i to w różnym wieku, zależnie od punktu widzenia: prawo głosu - od
osiemnastu lat, prawo do zawarcia małżeństwa dla mężczyzn - od dwudziestu
jeden lat, odpowiedzialność przed sądem dla dorosłych - od siedemnastu lat.
Wiadomo jednak, że żadna z tych dat umownych nie stanowi jeszcze dowodu
dojrzałości.
Dojrzałość jest miarą względną, zawsze w stosunku do czegoś. Osoba
dojrzała jak na dziecko, byłaby niedojrzała jak na dorosłego; ktoś dojrzały
na lat osiemnaście, byłby niedojrzały na lat trzydzieści. Można więc
wskazać pewne etapy nabywania dojrzałości, a nawet łączyć je z określonym
rokiem życia. Nie można jednak określić punktu osiągnięcia dojrzałości, bo
życie biegnie wciąż naprzód i postępowanie dojrzałe dziś, byłoby
niedojrzałe jutro. Nie można też określić punktu kulminacyjnego
dojrzałości, chociaż można to zrobić dla innych sprawności, np. w sporcie
punktem szczytowym możliwości jest dwadzieścia parę lat, w możliwościach
pracy zawodowej czterdzieści parę (zależnie od zawodu) itd.
W dojrzałości psychicznej takiego momentu określić się nie da, gdyż może
ona wzrastać aż do śmierci, ale może też przerwać rozwój i wtedy szybko
stanie się niedojrzałością w stosunku do aktualnego etapu życia. To
nieustanne wzrastanie dojrzałości dotyczyć może paru cech psychicznych
szczególnie ważnych, a przede wszystkim samodzielności myślenia,
samoświadomości działania oraz umiejętności miłości.
Wzrastanie tych cech zależy w dużej mierze od środowiska, które je
wzmacnia lub osłabia, ale począwszy od wieku dorastania człowiek może sam
podjąć odpowiedzialność za swój rozwój i świadomie nim kierować. Można więc
te cechy traktować jako pewne sprawności - coś czego da się nauczyć.
Oczywiście, zwłaszcza w wieku dziecięcym, środowisko, a przede wszystkim
rodzina, może to uczenie się ułatwiać albo utrudniać, tak jak można dziecku
ułatwiać lub utrudniać naukę szkolną. Jednak ostatecznie człowiek sam
decyduje o tym, czy chce się uczyć, i o ile jest w tej nauce wytrwały.
W kolejnych rozdziałach mowa będzie o samodzielności, samoświadomości i
umiejętności kochania. Na początek trzeba jednak wspomnieć o pewnej
podstawie, na której opiera się rozwój tych elementów dojrzałości. Jest nią
akceptacja siebie, czyli uznanie samego siebie za pewną wartość mimo tych
ograniczeń, które każdego z nas dotyczą. Sprawa jest dość delikatna -
często zdaje się, że wielu naszych bliźnich aż za bardzo akceptuje samych
siebie, mimo że innym wytrzymać z nimi trudno. Często jednak w
rzeczywistości ludzie ci nie lubią samych siebie, lecz akceptują, czy nawet
samouwielbiają swój obraz, który wytworzyli sobie sami, a który nie jest
zgodny z rzeczywistością. Tacy ludzie nie znają sami siebie, nie mogą więc
wzrastać w dojrzałości. Nie mogą zmieniać siebie świadomie, bo nie wiedzą,
jacy są, a w gruncie rzeczy nie chcą tego wiedzieć, bo nie umieją się
pogodzić z sobą samym, takim, jakim się jest naprawdę.
Prawidłowym punktem wyjścia jest realne spojrzenie na siebie razem z
wadami i zaletami. Wtedy dopiero można wiedzieć, co warto rozwijać, a co
zmieniać. Trzeba koniecznie coś w sobie polubić, bo jeśli nic realnego
lubić się w sobie nie będzie, zacznie się uciekać od siebie prawdziwego do
obrazu fikcyjnego, z którym już w gruncie rzeczy nic się nie da zrobić, bo
nie będzie on miał związku z rzeczywistością. Trzeba polubić coś w swoim
postępowaniu i myśleniu, a także w swoim ciele.
Ciało jest narzędziem porozumiewania się z innymi ludźmi poprzez oczy,
uszy, mowę i dotyk. Jeżeli niczego w tym narzędziu nie będzie się lubić,
porozumienie nie będzie udane. Uczenie się umiejętności posługiwania się
ciałem jako wyrazem jest ważnym zadaniem, bo bez niej nie można otworzyć
się na innych ludzi. Trzeba się ze swoim ciałem oswoić, polubić je i poznać
jego potrzeby. Udawanie przed sobą samym, że się tych potrzeb nie ma, nie
unicestwia ich, lecz tylko powoduje, że traci się nad nimi kontrolę.
Nieuświadomione, istnieją nadal powodując niepokój, rozdrażnienie i
nerwicę. Nad potrzebami uświadomionymi można panować i realizować je lub
nie realizować - w zależności od tego, co się postanowi.
To przyjęcie siebie, nie jako ideału, w którym już nic zmieniać nie
trzeba, ale też nie jako kogoś bez wartości, kto nic nie może dać z siebie,
akceptacja siebie takiego, jakim się jest naprawdę i jakim warto się dalej
rozwijać jest punktem wyjścia do rozwoju samodzielności, samoświadomości i
właściwego odnoszenia się do innych, czyli dojrzałości. Dojrzałość byłaby
więc w tym ujęciu nie tyle stanem, co procesem, kierunkiem rozwoju nigdy
nie kończącego się.
Samodzielność
Jednym z najważniejszych elementów dojrzałości psychicznej jest
samodzielność. Oceniać ją można w zależności od etapu rozwojowego. W
psychologii rozwojowej życie człowieka podzielone jest precyzyjnie na
etapy. Dla oceny samodzielności wystarczy podział najprostszy: (1) wczesne
dzieciństwo mniej więcej do szóstego roku życia, czyli pójścia do szkoły,
(2) młodszy wiek szkolny - niższe klasy szkoły podstawowej, (3) dorastanie
od jedenastego, dwunastego do siedemnastego, osiemnastego roku życia, (4)
młodość - czas wyboru zawodu, stanu, współmałżonka, rozpoczynanie pracy
zawodowej i (5) wiek dorosły.
We wczesnym dzieciństwie dzieci są niesamodzielne i nie można traktować
tego jako niedojrzałości. Ich rozwój przebiega głównie przez naśladowanie.
Przez naśladowanie dorosłych uczą się chodzić, jeść, mówić; nabywają form
towarzyskich i sposobów odnoszenia się do innych.
W młodszym wieku szkolnym dzieci naśladują już nie tylko dorosłych. Grupa
rówieśnicza i koledzy są dla nich ważnym autorytetem, do nich chcą się
upodobnić i im ulegają. Nie jest ważne, czy jakieś zachowanie jest mądre -
ważne, że robią to koledzy; nie jest ważne, czy sukienka jest gustowna -
ważne, że przyjaciółka ma taką. Uleganie innym jest w tym czasie
zachowaniem naturalnym. Dzieci ulegają kolegom, a także dorosłym. Przyjmują
bezkrytycznie to, co się im mówi, choćby przekazywane sądy były sprzeczne.
Ulegają zdaniu rodziców, pani w szkole i katechety - choćby ci mieli
odmienne poglądy; po prostu odpowiadają "tak jak trzeba", czyli tak jak
oczekuje pytający. Oczywiście, mogą być nieposłuszne, ale sama zasada
autorytetu dorosłych nie jest kwestionowana.
Zmienia się to radykalnie w wieku dorastania. Teraz już nie poszczególne
rozporządzenia, ale sama zasada tego, że dorośli mogą coś nakazywać, jest
podważana. Dzieci nastawione są przede wszystkim na krytykowanie. W pewnym
sensie jest to nadal niesamodzielność - mówiąc czarne na białe, znowu jest
się zależnym od cudzego zdania, tyle że przez opozycję. Jest to jednak etap
bardzo ważny, bo od niego rozpoczyna się poczucie, że można mieć zdanie
odmienne od innych.
W okresie młodości, po przejściu przez burze okresu dojrzewania, człowiek
umie już patrzyć na sprawy niezależnie od tego, co nakazują mu osoby
reprezentujące przewagę wieku, siły czy stanowiska. Ocenia sytuację
obiektywnie, opierając się na własnej wiedzy, a także na autorytecie tych,
którzy pozyskali sobie ten autorytet kompetencją, bezinteresownością,
doświadczeniem i uczciwością. Obiektywna ocena jest zasadą naczelną.
Oczywiście, nie zawsze rozwój przebiega tak, jak został wyżej opisany.
Często człowiek rozwija się nierównomiernie: np. szybciej pod względem
fizycznym niż umysłowym. Także pod względem dojrzałości zdarza się, że
rozwój zatrzymuje się na którymś z etapów. Wtedy człowiek dorosły, dobrze
rozwinięty pod względem fizycznym i intelektualnym, pod względem
samodzielności myślenia jest jak dziecko.
Jeżeli rozwój pod tym względem zatrzyma się na etapie wczesnego
dzieciństwa, spotykamy ludzi nie mających swojego zdania, a naśladujących
tych, którzy mają siłę, tak jak dziecko naśladuje rodziców. Ponieważ nie
doszli do etapu krytycyzmu, mówią i myślą tak, jak im się myśleć każe,
choćby ten za kim idą, jak za panią matką, zmieniał zdanie lub nie był w
stanie go uzasadnić.
Bywa też, że człowiek dorosły wiekiem, pod względem samodzielności dorósł
tylko do młodszego wieku szkolnego. Dominuje w nim wtedy konformizm,
bezkrytyczne przyjmowanie podawanych informacji i upodabnianie swojego
zachowania do zachowania innych. Tacy ludzie idą bezkrytycznie za modą czy
koniunkturą; biernie się podporządkowują. Do nich odnosi się określenie:
"owczy pęd".
Poziom samodzielności wieku dojrzewania jest już wyższy, ale człowiek
dorosły - na nim się zatrzymujący - to człowiek stosujący opór, sprzeciw i
krytykę jakby dla zasady. Dla niego nic nie jest dobre, nic nie jest mądre,
wszystko jest złe i głupie. Wydawać by się mogło, że wśród tego morza zła i
głupoty on jeden jest mądry i dobry. Trudno jednak z tej mądrości
skorzystać, gdyż on też nie ma własnego zdania, potrafi tylko negować i
krytykować to, co próbują zdziałać inni.
Trudno ocenić, jaki procent ludzi dochodzi do prawdziwej samodzielności
myślenia, opierającej się na realnej ocenie sytuacji, a także na zdaniu
innych, posiadających autorytet nie siły, ale kompetencji. W okresie
młodości powinno się już ten poziom osiągnąć, a przynajmniej o niego
zabiegać. Jeśli jednak doszło się do tego poziomu, także nie jest to
jeszcze szczyt możliwości. Można samodzielność dalej rozwijać, można się w
niej cofać, do poziomu dziecięcego.
Cofanie się może być wynikiem poddawania się manipulacji informacją, gdyż
człowiek czy to młody czy stary nieustannie bombardowany jest zalewem
informacji, z których część jest prawdziwa, a część fałszywa. Manipulacja
dotyczy podawania informacji świadomie zafałszowanych w celu wywołania
określonych zachowań u odbiorcy. Nie chodzi w niej jedynie o fałsz
intelektualny, ale także o zmianę postaw tych osób, do których informacje
są kierowane.
Postawa jest to sposób odnoszenia się do czegoś lub do kogoś. Można w
niej wyróżnić element intelektualny - wiedzę o tym czymś (żeby się do
czegoś ustosunkować, trzeba coś o tym wiedzieć), uczuciowy (to o czym się
wie, można lubić lub nie lubić) i behawioralny, czyli sposób zachowania się
w stosunku do przedmiotu. Np. jeśli wiem, że ktoś jest dobry (poznanie),
mogę go polubić (uczucie) i starać się z nim często widywać (sposób
postępowania).
W każdym oddziaływaniu wychowawczym czy duszpasterskim mamy do czynienia
z kształceniem postaw. Wychowawca podaje informacje, w które wierzy i co do
których jest przekonany (np. że Bóg jest dobry), co powoduje określone
uczucia (np. miłość do Boga), a te uczucia mobilizują do postępowania (np.
z miłości do Boga staram się być dobry).
W manipulacji porządek jest odwrotny, to nie prawda ma pociągnąć uczucia
i postępowanie, ale prawdę zniekształca się w informacji w taki sposób, aby
zachęcała do zachowań, które pragnie uzyskać manipulator. Manipulując
informacją posługuje się oddziaływaniem na wszystkie elementy postaw,
chodzi jednak nie o przekazanie prawdy, ale o uzyskanie określonych
zachowań. Jeżeli np. chcę, żeby po wykładzie studenci pozostali w sali,
mogę obmyślać takie informacje, które skłonią ich do zatrzymania się. W
manipulacji prawdziwość informacji jest obojętna. Chodzi o podanie ich w
taki sposób, żeby skłoniły do założonego z góry postępowania.
Przy oddziaływaniu na aspekt poznawczy postaw chodzi więc o celowe
zafałszowanie informacji, ale musi to być zafałszowanie sprytne, gdyż na
kłamstwie całkiem prymitywnym, poznałoby się nawet dziecko. Jeżeli więc -
wracając do przykładu dotyczącego zatrzymania studentów w sali - powiem,
żeby zostali, bo pada deszcz, a wystarczy wyjrzeć, żeby stwierdzić, że jest
pogoda - każdy zauważy, że usiłuje się go wprowadzić w błąd.
Fałszowanie informacji w manipulacji jest bardziej skomplikowane i polega
np. na podawaniu informacji prawdziwej, ale z pominięciem jej istotnej
części, lub na dodawaniu informacji fałszywych do prawdziwych - łatwych do
sprawdzenia. W naszym przykładzie byłoby to np. powiedzenie, że w całym
mieście pada deszcz, a nawet szaleje burza, jedynie od strony południowej -
na którą akurat wychodzą nasze okna - jest pogoda. (Spójrzcie przez okno,
jeżeli mi nie wierzycie - zobaczcie, że rzeczywiście jest pogoda").
Można zwiększyć wiarygodność takiej informacji przez wykorzystanie
auterytetu osoby uchodzącej za znawcę w danej dziedzinie. Kontynuując nasz
przykład - zaprosić na salę profesora dra habilitowanego meteorologii,
który stwierdziłby, że istotnie w całym mieście (z wyjątkiem strony naszych
okien) jest burza i dodać przykłady, w których burze szalały nad całym
miastem, z wyjątkiem małego terenu.
Innym sposobem może być powołanie się na opinię osoby cieszącej się dużym
autorytetem moralnym. Wypowiedź może być prawdziwa, a choć dotycząca czego
innego, dobrana w odpowiedni sposób może sprzyjać założonemu celowi. Jeżeli
więc np. ktoś powszechnie ceniony powiedział kiedyś, że w czasie deszczu
łatwo się przeziębić, można zacytować jego wypowiedź jako argument
przeciwko wyjściu z sali studentów, choć w rzeczywistości nie ma to żadnego
związku.
W manipulacji miesza się też fakty z komentarzami i domysłami. Np. faktem
jest, że studenci są jeszcze w sali. To, że dowodzi to ich mądrości, jest
już komentarzem. W skrócie jednak można z tego budować informację, że
studenci mądrzy nie opuszczają sali.
Dla osiągnięcia zamierzonych celów przy manipulacji stara się też o
pobudzenie emocji sprzyjających tym celom, posługując się psychologicznym
mechanizmem generalizacji emocji, to znaczy łączenie informacji budzących
powszechnie uczucia pozytywne z zachowaniami pożądanymi, a powszechnie
negatywne - z niepożądanymi. Można np. powiedzieć, że student, który
opuścił salę jest synem volksdeutscha, natomiast ten, który zachęcał do
pozostania, opiekuje się matką staruszką, dobrze się uczy i nie pije
alkoholu.
Emocją wykorzystywaną w manipulacji jest też lęk. Jak wykazały
eksperymenty, nie może on być zbyt silny, gdyż taki wywołałby reakcje
odwrotne, ale średniego poziomu. Np. burza, która panuje w mieście,
spowodowała już wśród niebacznych przechodniów parę wypadków, być może
nawet śmiertelnych.
Opierając się na tak spreparowanych informacjach i nastawieniu
uczuciowym, w manipulacji sugeruje się też wprost postępowanie - o które
chodzi - stwarzając pozory, że wszyscy tak robią i że niemożliwe jest
postępowanie przeciwne. Np. nikt teraz nie wychodzi do miasta, a jeśli
nawet ktoś wyszedł (ten syn volksdeutscha), będzie na ulicy sam, a
prawdopodobne, że jest on w dodatku pijany.
Znaczenie ma tu także osoba przekazująca informacje. Najskuteczniej
oddziaływuje ta, z którą odbiorca najłatwiej może się identyfikować, a więc
dla młodzieży młody człowiek w modnych spodniach i fryzurze, dla gospodyń
domowych - pani w średnim wieku i średniej tuszy, z wyładowanymi torbami na
sprawunki w ręku.
Człowiek mało samodzielny - pod tym względem na poziomie rozwoju dziecka
- łatwo ulega manipulacji, a pod jej silną presją może się nawet cofnąć w
rozwoju. Człowiek dojrzały potrafi zachować samodzielność, a nawet wzrastać
w niej, niezależnie bowiem od sprawności w wykorzystywaniu mechanizmów
przez tego, kto chce stosować manipulację, jej wynik zależy przede
wszystkim od odbiorcy. Uświadomienie sobie, na czym polega manipulacja,
zwiększa odporność na nią, a także na tendencję do oceniania skrajnego:
czarne albo białe.
Dziecko tak właśnie ocenia: dobry albo zły. Człowiek dojrzały wie, że
oprócz koloru czarnego i białego istnieje wiele odcieni pośrednich, dlatego
człowiek, o którym dowiadujemy się czegoś niekorzystnego, nie musi być
całkiem zły, lecz tylko w jakimś aspekcie niedoskonały, dlatego też
zwycięstwo może być częściowe, a porażka niezupełna.
Uświadamianie sobie tych mechanizmów, staranie się o poszerzanie źródeł
informacji, aby nie być poinformowanym tylko jednostronnie, dyskutowanie z
przyjaciółmi o wspólnych problemach - to sposoby wspomagające rozwój
samodzielności, także w wieku dojrzałym. Dla chrześcijanina istnieje
jeszcze jeden sposób: modlitwa o światło Boże w rozeznaniu sytuacji, a
także siłę do wierności swemu samodzielnie przyjętemu zdaniu. "Nie
przewiewaj zboża przy każdym wietrze ani nie chodź po każdej ścieżce -
takim jest bowiem grzesznik dwujęzyczny. Twardo stój przy swym przekonaniu
i jedno miej tylko słowo!" (Syr 5, 9-10).
Samoświadomość
Człowiek wykonuje co dzień wiele czynności drobnych, ważnych i bardzo
ważnych. Z niektórych w ogóle nie zdaje sobie sprawy, odruchowo na przykład
zamyka się drzwi, wyciera nos, czyści zęby. Jest to naturalne i zdrowe -
gdybyśmy chcieli przy każdej czynności zastanawiać się: trzasnąć drzwiami,
czy zamknąć cicho? Chwycić klamkę lewą czy prawą ręką? itd. itd.,
tracilibyśmy niepotrzebnie masę energii. Jednak także wiele czynności
większej wagi wykonujemy często nie wiedząc, dlaczego coś robimy. Dlaczego
właśnie dziś skrzyczeliśmy dziecko? Dlaczego wczoraj wszystko leciało nam z
rąk? Dlaczego zmieniliśmy nagle poglądy na ważną sprawę społeczną?
W starej książeczce dla najmłodszych: "Dzieci pana majstra", jest scenka,
w której dzieci zjeżdżały z górki i podarły sobie ubranie. Gdy to zauważyły
zmartwione i przestraszone spodziewaną reakcją ojca, wpadły na pomysł:
"Góra zdarła nam majteczki, niech ją teraz każdy trzaśnie". Biją więc górę,
dopóki jedna z sióstr nie stwierdzi: "Wy jesteście bardzo głupie".
Rzeczywiście, co da bicie góry? A jednak tego typu reakcje są częste i to
nie tylko u dzieci. Małe dziecko płacze i złości się, gdy mu się chce spać,
bo nie uświadamia sobie przyczyny złego samopoczucia. Dziecko rosnące,
lepiej rozumie własne zachowanie, nie wyzbywa się jednak takich
nieświadomych reakcji, stanowiących swego rodzaju obronę przed przeżyciem
przykrości, a nawet zwiększa ich repertuar. Np. gdyby dzieci pana majstra
były starsze (wiek dorastania) mogłyby stwierdzić, że chodzenie w całych
spodniach jest głupim wymysłem starszego pokolenia i nic złego się nie
stało.
Tego typu postępowanie, choć, jak powiedziała córka pana majstra "bardzo
głupie", jest właściwe także ludziom dorosłym, bo służy do zachowania
dobrego mniemania o sobie także w sytuacjach niepowodzenia. "Trzaśnięcie
góry" wskazuje na winowajcę (zawsze kto inny) i pozwala na wywarcie na nim
zemsty. Wymyślenie teorii o korzyściach chodzenia w podartych spodniach
zwalnia od kłopotu. Są to więc stosowane nieświadomie sposoby, które
poprawiają samopoczucie, ale w niczym nie posuwają sprawy naprzód. Pozornie
łagodzą cierpienie, jednak nie przyczyniają się do osiągnięcia celu.
Akceptacja siebie, o której była mowa wcześniej, jest czynnikiem
zwiększającym odporność na manipulację, bo wiąże się z przekonaniem o
własnej wartości. Jest też warunkiem świadomego zachowania w sytuacjach
trudnych, bo ułatwia zniesienie poczucia porażki. Daje przekonanie, że nie
straciło się wartości mimo niepowodzenia, nie oznacza jednak niechęci do
zmieniania samego siebie. Przeciwnie - akceptując siebie można wierzyć, że
warto się rozwijać poprzez zmienianie sposobów zachowania i szukanie nowych
celów nawet w trudnościach i cierpieniu.
Cierpień w naszym życiu nie brakuje, przeżywa się je często, czasem
drobne, czasem bardzo poważne. Często, gdy dążymy do jakiegoś celu, jakaś
przeszkoda uniemożliwia osiągnięcie go. Może to być sprawa drobna lub
najwyższej wagi. W obu wypadkach podobnie, choć w różnym stopniu, przeżywa
się uczucia przykre, zwane frustracją.
Człowiek nie chce ich przeżywać i broniąc się przed cierpieniem posługuje
się różnymi zachowaniami, zwanymi w psychologii mechanizmami obronnymi,
których rzeczywistej przyczyny nie uświadamia sobie.
Najczęstszym może mechanizmem obronnym jest agresja. Coś nam się nie
udaje, wpadamy więc w gniew, który wyładowuje się na tym, kto nam sprawił
przykrość, albo gdy jest to osoba, której atakować nie śmiemy, na innych -
nam podległych - lub przedmiotach martwych. Szef zwymyślał podwładnego, ten
w domu krzyczy na dziecko, dziecko kopie psa lub łamie zabawkę. Nie jest to
działanie świadome, lecz nieświadomy sposób rozładowywania swoich uczuć
przykrych, który może iść łańcuchowo poprzez sąsiada w kolejce lub
autobusie, rodzinę i znajomych dopóty, dopóki ktoś bardziej dojrzały, czyli
bardziej świadomy takich tendencji, tego łańcucha nie przerwie.
Innym mechanizmem obronnym jest racjonalizacja. Nie udało się czegoś
osiągnąć, wmawiamy więc sobie, że właściwie nie warto się było o to starać.
Jest to teoretyzowanie, dorabianie pseudoracjonalnych teorii
uzasadniających własne postępowanie, np. bojąc się czegoś powiedzieć, można
wmówić sobie, że postępuje się tak przez delikatność.
Frustracja może też spowodować stłumienie, czyli nieświadome zapominanie
o rzeczach przykrych i kłopotliwych, dezorganizację, czyli zachowanie
bezsensowne, np. w zdenerwowaniu szukanie zgubionego przedmiotu
wielokrotnie w tym samym miejscu, a nieszukanie w innych, lub fiksację -
powtarzanie tych samych czynności, choć już się okazało, że nie prowadzą do
celu, ale niemożność jakby oderwania się od nich i zmiany.
Często też, nieraz na skalę społeczną, można spotkać rezygnację, czyli
poddanie się, wycofanie się ze starań o cel, który choć ważny, okazał się
trudny do osiągnięcia: "Już nie warto próbować". "Już nic nie da się
zrobić". Mechanizmy obronne mogą oczywiście występować także łącznie, np.
rezygnacja razem z racjonalizacją może dać postawę typu: "Najrozsądniej
jest nie próbować osiągnąć celu", "Zrezygnowanie z celu jest dowodem
roztropności".
W literaturze psychologicznej opisano też wiele innych mechanizmów
obronnych. Nie warto ich tu wyliczać, wystarczy zaznaczyć, że wszystkie
stosowane są nieświadomie i człowiek nie zdaje sobie sprawy, że się do nich
ucieka. W rezultacie znaczna część rzeczywistych motywów postępowania
pozostaje poza świadomością. Ich wspólnym mianownikiem jest też to, że w
trosce o oszczędzenie sobie przykrości człowiek nastawia się na obronę
samego siebie, a nie na cel. W efekcie pozostaje po tej samej stronie
przeszkody, z celem nieosiągniętym.
Każdy stosuje w pewnym stopniu taką nieświadomą taktykę, jednak w miarę
wzrostu dojrzałości postępowanie staje się coraz bardziej świadome.
Człowiek decyduje się na przyjęcie cierpienia związanego ze świadomym
przeżyciem porażki i nastawia się nie na obronę samego siebie, ale na
osiągnięcie celu mimo wszystko. Zamiast zużywania energii na obronę
samopoczucia, koncentruje ją na przezwyciężaniu przeszkody.
Przejście na drugą stronę przeszkody może się dokonać w rozmaity sposób.
Może to być walka świadoma i wytrwała - tak wzmagająca siły, że
doprowadzająca do zwycięstwa. Klasycznym przykładem jest tu Demostenes,
który cierpiał z powodu wady wymowy. Mógł na tę frustrację zareagować
rezygnacją: trudno, na wadę wrodzoną nic się nie da poradzić, albo
fantazją: wmawiając sobie, że pięknie mówi, tylko zazdrośni ludzie tego nie
dostrzegają, mógł agresją: wyładowując swoją złość na innych i
bezproduktywnie trawiąc siły. Młody Demostenes - tak przynajmniej o nim
opowiadają - ćwiczył się w ten sposób, że mówił biorąc do ust kamienie.
Pokonując tę dodatkową trudność nauczył się mówić nie tylko wyraźnie, ale
tak pięknie, że stał się sławnym mówcą. Zwalczył przeszkodę i osiągnął cel
w wysokim stopniu.
Czasami świadome rozeznanie wskazuje, że przeszkoda istotnie jest nie do
pokonania. Wtedy można spróbować obejść ją i znaleźć inną drogę do celu
(nie siłą, lecz sposobem). Zamiast fiksować się na powtarzaniu tych samych
nie dających efektu zachowań, można energię zużyć na wyszukiwanie innej
drogi do celu, nie rezygnując z jego osiągnięcia. Jest to znowu związane z
cierpieniem przeżytego niepowodzenia, nie tłumionym ("Nigdy w to nie
uwierzę", "Nie chcę o tym wiedzieć"), ale świadomie przyjętym oraz z
wysiłkiem nowych prób i poszukiwań. Daje to jednak szansę osiągnięcia celu.
W niektórych wypadkach sam cel może ulec modyfikacji. W wyniku nabytego
doświadczenia i przemyśleń cel może być zmieniony - nie przez rezygnację:
"Nie da się" ani racjonalizację: "Nie warto", ale przez świadomą decyzję.
Takie świadome wybory mogą być związane z wewnętrznymi konfliktami i
cierpieniem, ale dają szansę przejścia na wyższy poziom rozwoju
psychicznego i dają szansę osiągnięcia celu. Przeciwnie, przy nastawieniu
na chronienie siebie, a nie na cel, cel nie zostanie osiągnięty,
postępowanie zaś będzie coraz mniej świadome, a coraz bardziej zależne od
okoliczności zewnętrznych. Rosnąca dojrzałość to wzrost samoświadomości,
zrozumienie motywów własnego działania, realna ocena sytuacji i szansa na
osiągnięcie celów coraz bardziej wartościowych.
Nie wiąże się to bynajmniej z wyzbyciem emocji. Przeciwnie, poważne
frustracje przeżywane są głęboko, ale uczucia z nimi związane nie są
tłumione, czyli spychane do podświadomości, gdzie tkwią jako siła
bezproduktywna, ale nerwicorodna i grożą niekontrolowanymi wybuchami.
Człowiek dojrzały przeżywa te uczucia świadomie, przez co zachowuje
możliwość kierowania nimi.
Niekontrolowane wybuchy gniewu, czy też rezygnacja związana z apatią
(choćby chowała się pod pokrywką realizmu), są zachowaniami niedojrzałymi.
Przemyślane i podejmowane z zaangażowaniem emocjonalnym zwalczanie
przeszkody, zmiana drogi do celu na bardziej skuteczną lub modyfikacja
samego celu jest postępowaniem dojrzałym, jeśli wynika z samodzielnej (bez
ulegania manipulacji) oceny sytuacji i wyboru wartości bardziej godnych
człowieka. Jest to postępowanie dojrzałe, co nie znaczy niestety łatwe ani
uwalniające od cierpienia.
"Zewsząd znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w
niedostatku, lecz nie rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy
się osamotnieni obalają na nas ziemię, lecz nie giniemy" (2 Kor 4, 8-9).
Miłość
Mówiąc o dojrzałej osobowości i jej wewnętrznych czynnikach nie można
pominąć problemu ustosunkowania się do innych. Jan Paweł II powiedział, że
jedynym prawidłowym sposobem odniesienia do osoby jest miłość. Czasami
trudno to zrozumieć, bo miłość jest słowem wieloznacznym i najczęściej
kojarzy się z miłością erotyczną. Nie jest to oczywiście rozumienie błędne,
lecz tylko za wąskie. Miłość erotyczna do jednej wybranej osoby, jeśli jest
związana z ogólną umiejętnością miłości, staje się stałym sposobem
odniesienia do niej i może być podstawą związku trwałego, jakim jest
małżeństwo. Bez tej umiejętności staje się tylko czasowym pobudzeniem
emocjonalnym.
Umiejętność kochania, będąca podstawą związku małżeńskiego, jest zarazem
podstawą wszystkich prawidłowych kontaktów z ludźmi. Polega na umiejętności
i chęci zrozumienia drugiej osoby i na aktywnym działaniu dla jej dobra.
Taka postawa w stosunku do innych ludzi wymaga dojrzałości i nabycie jej
jest procesem długotrwałym, nie zawsze zakończonym powodzeniem. Podobnie
jak inne elementy dojrzałości, wzrasta z wiekiem, nie zawsze jednak rozwój
ten przebiega prawidłowo.
Dziecko rodzi się całkowicie egocentryczne. Potrzebę związku z matką
przynosi ze sobą na świat i kocha ją gwałtownie i gorąco, ale miłość ta,
choć prawdziwa i dojrzała dojrzałością stosowną do wieku, jest nastawiona
na siebie. Dominuje w niej chęć bliskości i przyjemność przebywania z osobą
kochaną, zupełnie jednak bez zrozumienia jej potrzeb i jej punktu widzenia.
Dziecko np. wspina się na łóżko chorej matki, bo chce być blisko niej nie
rozumiejąc, że może to być uciążliwe, albo prosi, żeby je nosić na rękach,
nie zastanawiając się nad swoją wagą i zmęczeniem rodziców.
Jest to etap konieczny do nauczenia się związków uczuciowych z ludźmi,
ale jeśli rozwój pod tym względem nie posunie się dalej - a zdarza się to
wcale nie tak rzadko - mamy do czynienia z człowiekiem dorosłym, który
zwraca się do innych tylko dla własnej przyjemności czy korzyści. Pragnie
on wprawdzie przebywać z wybranymi osobami, np. partnerem seksualnym, ale
nawet w stosunku do nich nie umie przyjąć postawy dawcy i nie umie, a nawet
nie próbuje wczuć się w ich sytuację i potrzeby. Obojętny na sprawy innych
ludzi, pamięta tylko o sobie, dużo od innych oczekując, ale nic nie dając.
Oczywiście, nawet przed sobą nie przyznaje się do tego egoizmu otwarcie,
stosując różne (opisane poprzednio) mechanizmy obronne, np. tworząc teorie,
wg których dla ludzi: "Nie warto być dobrym, bo na to nie zasługują" lub:
"Trzeba dbać o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi", itp.
Normalnie, już dziecko w wieku szkolnym posuwa się w rozwoju miłości
dalej, obejmując sympatią jakieś grupy: rodzinną i koleżeńską, bardzo
dbając o wyłączność posiadania. Dziecko w tym okresie często jest zazdrosne
o rodzeństwo, kolegę czy przyjaciółkę, która - jeśli bawi się z inną
koleżanką - uważana jest za zdrajczynię. Jest to już pewne rozszerzenie
zdolności do miłości, ale ma jeszcze charakter przede wszystkim posiadania
i nie wychodzi poza swoją grupę.
Jeżeli ten sposób zachowania utrwali się i dalej nie rozwinie u człowieka
dorosłego, dba on wprawdzie o swoją rodzinę, ale nie potrafi spojrzeć dalej
niż na bezpośrednio związane z sobą osoby. Potrafi więc być energiczny i
zaradny w tworzeniu materialnej podstawy bytu rodziny. Walczy o standard
życia i pozycję nie tylko swoją, ale współmałżonka i dzieci. Nie interesują
go jednak inne grupy społeczne ani sprawy ogólnonarodowe. Nie zna nawet
najbliższych sąsiadów i nic go nie obchodzą. Jego dom - choć dobrze
zorganizowany - jest twierdzą zamkniętą dla innych, chyba że ci inni mogą
się okazać przydatni; zaprosi więc na przyjęcie kierownika ze swojej
instytucji, ale nie pozwoli kręcić się po domu kolegom swoich dzieci. Nie
zna problemów życiowych swoich znajomych i nie myśli o zagadnieniach
społeczeństwa. Swoich bliskich, objętych nieraz gorliwą troską, też nie
stara się zrozumieć. Uważa, że dzieci i współmałżonek - dla których tak się
poświęca - powinni go słuchać i przynosić mu zaszczyt. Jeśli tych oczekiwań
nie spełniają, czuje się obrażany i pokrzywdzony, nie stara się jednak
dociekać, dlaczego tak się dzieje; nie próbuje wczuć się w ich punkt
widzenia, "On przecież zrobił wszystko, co do niego należało".
Dalszy rozwój umiejętności miłości następuje w wieku dorastania. Młodzi
rosnący ludzie coraz bardziej stają się współczujący i coraz lepiej
rozumieją innych. Dziecko w tym wieku nie żąda już od chorej matki, aby się
nim zajmowała; potrafi jej szczerze żałować i współczuć. Wychodząc z
dzieciństwa staje się mniej egocentryczne i coraz lepiej umie dostrzegać
innych i rozumieć ich motywy, potrzeby i uczucia. Nie jest jednak jeszcze
na tyle dorosłe, żeby umieć naprawdę pomóc; jest bezradne. Coraz szersze
horyzonty obejmuje swoimi zainteresowaniami - już nie tylko dom i koledzy,
już naród, Kościół, świat. Buntuje się w tym okresie przeciw starszemu
pokoleniu, ale często właśnie dlatego, że widzi w nim wiele osób, które -
choć wiekiem dorosłe - są pod względem rozwoju miłości niedojrzałe, nie
umiejące patrzeć dalej niż na własne podwórko. Rośnie w tym wieku
umiejętność wczucia się w sytuację innych, współdziałania i solidarności
międzyludzkiej.
Jest to ważny okres rozwoju nie świadczący jeszcze jednak o pełnej
dojrzałości. Człowiek dorosły, jeśli nie posunął się dalej, jest dziecinny.
Współczujący, szeroko myślący - chciałby dobrze, ale nie wie, co zrobić, a
nawet nie próbuje sam coś przedsięwziąć. Krytyczny, żywo odczuwający
problemy społeczne, sam nie angażuje się, nie podejmuje działania.
Postawa miłości dojrzałej rozszerza się jeszcze o tę umiejętność.
Człowiek już nie tylko interesuje się innymi, nie tylko rozumie ich
problemy i angażuje się uczuciowo w sprawy różnych grup społecznych i
narodu, ale umie znaleźć właściwy dla siebie sposób działania i obdarzania
innych. Kiedy odwiedza chorego, nie tylko siada przy łóżku i wyraża swoje
współczucie, ale załatwia lekarstwa i sprawunki, zabiera dziecko na spacer.
Rzadziej udziela rady w rodzaju: "Powinieneś odpocząć", ale bierze na
siebie jakąś, choćby drobną, część ciężaru. Kiedy widzi, że współmałżonek
jest zmęczony, nie tylko martwi się jego utrudzeniem, ale wykonuje za niego
część pracy. Jeśli zauważa, że dziecko ma trudności w szkole, pomaga mu je
rozwiązać. Jeśli widzi, że w kraju coś źle się dzieje, nie tylko martwi się
tym, ale aktywnie stara się o zmianę.
Taka jest miłość dojrzała. Trudno opisywać dalsze etapy jej rozwoju.
Rośnie dalej w spotkaniach z ludźmi i w konkretnych działaniach. Jest
sprzężona z innymi elementami dojrzałości - samodzielnością i
samoświadomością. Człowiek dojrzały szukając samodzielnie realnego
rozeznania sytuacji, a także opierając się na zdaniu ludzi, których
kompetencji, wiedzy i uczciwości ma podstawy ufać, znajduje cele godne
działania. Będąc świadomy swoich motywów, nie okłamuje sam siebie i nie
żyje w fikcji fałszywego własnego obrazu, ale w prawdzie. Pod względem
rozwoju miłości dochodzi do etapu, w którym umie nie tylko zainteresować
się innym, ale zrozumieć go, a rozumiejąc działać dla jego dobra i
podejmować za niego odpowiedzialność.
Taka dojrzałość miłości jest podstawą dobrego małżeństwa, rodzicielstwa i
przyjaźni, jest też podstawą wszelkiego działania społecznego mającego za
cel dobro osób. Prócz realnego rozeznania w sytuacji i własnych reakcjach,
stanowi istotny element dojrzałości osobowej, bo wskazuje sposób działania:
"Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał
wszelką wiedzę i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a
miłości bym nie miał, byłbym niczym" (1 Kor 13, 2).
Im więcej ludzi w ten sposób dojrzałych będzie w społeczeństwie, tym
większa szansa współdziałania i to współdziałania nie będącego następstwem
manipulacji lub opartego o podobne nieświadome reakcje (mechanizmy
obronne), ale o świadomie wybrane wartości i cele. Tak rozumiana dojrzałość
może wzrastać przez całe życie, nawet mimo chwilowych potknięć czy
zahamowań. Przez całe życie człowiek może stawać się coraz bardziej
samodzielny w myśleniu, samoświadomy w działaniu i coraz bardziej kochający
innych. W takim rozwoju punktem szczytowym może się stać dopiero śmierć,
która przez uwolnienie od wcześniejszych uwarunkowań jest momentem decyzji
najbardziej samodzielnej i świadomej, i najbardziej kierowanej miłością, bo
będzie spotkaniem osoby, która jest Miłością.
Wdzięczność
Analizując dojrzałość osobowości i wymieniając jej najważniejsze elementy
mówiłam o akceptacji siebie, samodzielności, samoświadomości, umiejętności
dawania od siebie innym. Mogłoby się zdawać, że to opis Zosi-Samosi, która
sama i sama - nawet w dawaniu innym. Konieczne więc wydaje się - choć opis
i tak nie będzie pełny - uzupełnienie go o jeszcze jeden element:
wdzięczność.
Tylko człowiek dojrzały jest zdolny do wdzięczności i wdzięczność jest
wyrazem dojrzałości. Jest to postawa o wielu przedmiotach, czyli sposób
odnoszenia się do wielu osób. Jak każda postawa, zawiera trzy elementy:
poznawczy, uczuciowy i działania. Pierwszy polega na widzeniu siebie -
mówiąc językiem filozoficznym - jako bytu przygodnego, niekoniecznego,
przemijającego. Jest to rozeznanie, że istnieć się nie musiało, że czegoś
się nie miało i że to coś otrzymało się.
Człowiek zupełnie nie akceptujący siebie nie jest wdzięczny, gdyż
subiektywnie nie ma za co - jeśli nic nie jest wart, nic też nie otrzymał.
Nie ma za co być wdzięczny, ani komu; nie żywi więc wdzięczności dla
nikogo, raczej ma poczucie krzywdy. Człowiek nie dostrzegający swoich
braków i broniący się przed poznaniem siebie za pomocą np. fantazji, uważa,
że jest tak doskonały, że wszystko zawdzięcza sobie. To drugi rodzaj
niewdzięczności.
Widzenie siebie jako wartości, choć nie absolutnej ani doskonałej, jest
punktem wyjścia do przeżywania wdzięczności. Uświadomienie sobie, jak wiele
się zawdzięcza i to nie tylko Stwórcy, ale też wielu ludziom, każdego dnia
i na każdym kroku, to początek przeżycia wdzięczności. Łączy się ono z
pozytywnym uczuciem wobec tego, kto był lub jest naszym dobroczyńcą.
Człowiek dojrzały nie lęka się uznać, jak jest ich wielu: rodzice,
nauczyciele, koledzy, przyjaciele i ci, którzy nam pomagają w kłopotach, i
ci, którzy nam przysyłają paczki, i ci, którzy narażają się jakby w naszym
zastępstwie, i ci, którzy modlą się za nas, i ci, którzy się do nas
uśmiechają - to teraz. A przecież to tylko początek. Są jeszcze autorzy
książek, które nas uczyły; twórcy dzieł sztuki, które nas zachwycają; ci,
którzy polegli w walce o wolność; ci, którzy uprawiają ziemię, aby wydała
owoc - "długi łańcuch ludzkich istnień", w który włączyliśmy się w jakiejś
chwili. "Tu bowiem okazuje się prawdziwym powiedzenie: Jeden sieje, a drugi
zbiera. Ja was wysłałem żąć to, nad czym wyście się nie natrudzili. Inni
się natrudzili, a w ich trud wyście weszli" (J 4, 37-38).
Uświadomienie sobie tych związków otwiera nasze serca za innych i zachęca
do uzewnętrznienia naszych uczuć, wyrażenia w jakiś sposób swojej
wdzięczności. Język wdzięczności jest językiem szczególnych znaków,
będących odpowiedzią na dary, Odpowiedzią, ale nie zapłatą. Człowiek, który
twierdzi: "Wszystko zawdzięczam samemu sobie", jakby nie przyjmuje daru do
wiadomości. Uważa: "To przecież należy mi się", a jeśli już nie może uznać,
że "się należy", stara się zrewanżować, czyli na dar odpowiedzieć darem
równej wartości, wyrównującym rachunek.
Nieszczęsny to zwyczaj, szerzący się jak epidemia, a nie mający nic
wspólnego z wdzięcznością. Rewanż, stanowiąc możliwie równoważną zapłatę,
jakby anuluje dar i zamyka sprawę. Złudne jest to mniemanie, bo można
zapłacić za towar, ale nie za życzliwość, za pamięć, za cierpienie. Jednak
rewanżujący się nie myśli o tym. Dostałem - zapłaciłem, znowu nic nikomu
nie zawdzięczam. Została dokonana przerywająca łańcuch transakcja i rozwój
kontaktu jest wstrzymany.
Inaczej wdzięczność. Na zewnątrz wyraża się znakiem symbolicznym:
serdeczne słowo, uśmiech, dotyk ręki, kwiaty, list, widokówka z podróży,
jakiś drobiazg wartościowy nie ceną, ale staraniem włożonym w jego wybór,
jakaś usługa, odwiedziny. Znak ten nie wyrównuje rachunku. Jest
dopełnieniem kontaktu rozpoczętego przez dar, ale nie zamyka go. Zostawia
poczucie nieodpłacenia za to, co się otrzymało i jednocześnie mobilizuje
energię do obdarzania innych. Długi łańcuch nie urywa się: dzieci nie
rewanżują się rodzicom, ale dają innym - następnym pokoleniom; nie
rewanżują się nauczycielom uczniowie, ale jeśli naprawdę czegoś się
nauczyli, mają co dać innym. Ktoś nam ustąpił miejsca, ktoś nam coś dał,
ktoś nam pomógł, ktoś poświęcił nam swój czas - my dajemy innym.
Wdzięczność niczego nie zamyka, ale otwiera i wzbogaca.
Sprzeciwianie się zwyczajowi rewanżu nie znaczy, aby nie należało
przywiązywać wagi do wyrażania wdzięczności. Uczucia uzewnętrznione
utrwalają się u "nadawcy" i radują "odbiorcę". "Bezmyślność sprawia, że
zbyt mało jest miejsca w naszym życiu dla uczucia wdzięczności.
Przeciwstawiaj się tej bezmyślności. Naucz się w naturalny sposób odczuwać
i wypowiadać wdzięczność" - powiedział Schweitzer.
Nie chodzi o to, żeby przez rewanż uwalniać się od wdzięczności, ale żeby
szukać znaków do wyrażenia jej właściwych, żeby wyrażona na zewnątrz,
utrwalała się w życiu wewnętrznym: tych, którzy nas obdarzają i tych,
których my obdarowujemy. Mogą to być zupełnie inne osoby, mogą być te same,
ale nie przez wymianę typu handlowego, lecz obdarzanie innymi wartościami.
Co innego, na przykład, mają do dania ludzie starzy, co innego młodzi, a
jedni i drudzy mają coś do ofiarowania i mają powody do wdzięczności.
Postawa wyrażająca się w zdaniu: "Nic nikomu nie zawdzięczam i
zawdzięczać nie chcę" - to obraz świata fałszywy, a zarazem
unieszczęśliwiający, bo zamykający człowieka w izolacji. Zadufane w sobie
poczucie samowystarczalności załamuje się zresztą łatwo w chwilach trudnych
i pozostawia po sobie gorycz samotności.
Wdzięczność wynika z prawdziwego obrazu świata i napełnia radosnym
poczuciem solidarności międzyludzkiej. Otwiera na innych, a tego kto ją
przeżywa, ogrzewa i uszlachetnia. Wraz ze wzrostem dojrzałości poszerza się
krąg obejmowanych wdzięcznością i cofa w czasie w głąb dziejów, aż dochodzi
do Początku - "Wdzięcznym Cię tedy sercem Panie wyznawamy".
Nadzieja na co dzień
Buddyjski mnich w jednej z książek Kiplinga powtarza często: "Świat jest
wielki i straszny". Rzeczywiście, wielki jest tak bardzo, że łatwo się w
jego skomplikowaniu zagubić, straszy także. Gdy patrzeć daleko - głód,
wojny i trzęsienia ziemi; gdy spojrzeć blisko - kłótnie, bezład i
zmęczenie; a całkiem bliziutko - niepewność i zwątpienie.
"Dzisiaj człowiek nie wie, co kryje się w jego wnętrzu, w głębokości jego
duszy i sercu. Tak często niepewny sensu życia na tej ziemi i ogarnięty
zwątpieniem, które zmienia się w rozpacz. Pozwólcie więc, proszę was,
błagam was z pokorą i zaufaniem. Pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka.
On jeden ma słowa życia, tak, życia wiecznego". Tak nas prosił Jan Paweł II
w dniu swojej intronizacji, i tak w imieniu Apostołów wyznał św. Piotr:
"Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego" (J 6, 68). W
tych słowach zawiera się istota nadziei.
O nadziei, jako że jest cnotą teologiczną, trudno mówić językiem
psychologicznym, a tym bardziej domowym. Skoro jednak ma to być cnota,
czyli sprawność dobrego postępowania w jakiejś dziedzinie, możemy zapytać,
jak ona przejawia się na co dzień, w konkretnych sytuacjach, poszczególnych
czynach. Jak dostrzec ją w codziennym pośpiechu i zamęcie? Wydaje się, że
łatwiej w życiu domowym realizować takie sprawności, jak cierpliwość,
łagodność itp., trudniej natomiast żyć nadzieją. A przecież nadzieja jest
niemal podstawą wszystkich cnót. Nadzieja, że życie ma sens, mimo że jest
takie - jakie jest. Nadzieja, że chociaż poruszamy się jakby po lewej
stronie haftu, gdzie linie i ściegi wydają się bezładne, istnieje druga
strona, po której wzór układa się harmonijnie i pięknie. Nadzieja, że warto
tego piękna szukać nieustannie i uparcie, próbując odkryć w każdej
międzyludzkiej relacji, w każdej czynności i w każdej sytuacji możliwe
dobro.
Nadzieją więc kieruję się pisząc psychologię domową, choć wiem, że
niektórzy mówią, że jest zbyt prosta i uładzona, podczas gdy życie jest
inne - pełne dramatów. Rzeczywiście, jest takie; dramaty na skalę globu i
dramaty na skalę domu: teściowe rozbijają małżeństwa dzieci, małżonkowie
zazdroszczą sobie i walczą ze sobą, poczęte dzieci są masowo zabijane, a
starość bywa gorzka i samotna. Wszystko to prawda i trzeba o tym mówić, ale
ja próbuję pisać o tym, co robić, żeby było inaczej; szukać sensu w
sytuacjach trudnych i smutnych, dostrzegać możliwości dobrego rozwiązywania
spraw codziennych, opowiadać o przyjaźni między teściowymi a synowymi, o
życiu dzieci wybieranym jako wartość przewyższająca wszystkie kłopoty, o
małżonkach niezazdrosnych, o ludziach samotnych będących spoiwem
społeczeństwa, o domach otwartych dla każdego.
Skoro tak bywa, to może nadzieja na co dzień przejawia się właśnie tak: w
szukaniu sposobów, żeby było dobrze nawet w najbardziej niesprzyjających
okolicznościach, w szukaniu dobra nawet w najtrudniejszych sytuacjach, w
szukaniu sensu. Trzeba tę nadzieję przekładać w domu na język codzienności
- podanego obiadu i podanej ręki, niewyspania i przebaczenia siedemdziesiąt
siedem razy. To nadzieja każe angażować się we wspólne sprawy już wtedy,
gdy pomyślny koniec jest jeszcze niepewny, zarabiać pieniądze dla rodziny,
a czasem rezygnować z zarobku mimo nadarzającej się okazji, szukać
porozumienia także z niesympatyczną teściową, cieszyć się dzieckiem
przychodzącym nie w porę, widzieć piękno w możliwościach niesionych przez
przykrą skądinąd starość, służyć jak Marta tym, co potrzebują obiadu i jak
Maria tym, którym przede wszystkim potrzeba rozmowy. I właśnie nadzieja
każe zaczynać to wszystko na nowo po kolejnym niepowodzeniu i własnej
kolejnej niewytrwałości.
Nadzieja jest cnotą teologiczną, to znaczy, że zakotwiczona jest w
nadprzyrodzoności, a jej siostrami są wiara i miłość. Wiara w to, że
Chrystus ma słowa życia wiecznego, jest jej podstawą, a miłość sposobem
wyrazu. W życiu wiecznym nadzieja nie będzie nam już potrzebna, ale na
razie to ona pozwala żyć.
Kochając swoje dzieci chcemy obdarzyć je tym, co mamy najlepszego.
Dawniej starano się przekazać majątek, dziś mówi się często o wykształceniu
jako o posagu. To już dać trudniej. Nie można go tak po prostu wręczyć, jak
książeczkę PKO, bo potrzebne jest zaangażowanie obdarowywanego. Może więc
lepiej powiedzieć, że to nie rodzice dają dzieciom wykształcenie, ale że
starają się pomóc w jego uzyskaniu. Jeszcze trudniej dać to, co uważamy za
najważniejsze: "skarb, którego rdza nie niszczy ani mól nie psuje", tę
perłę bezcenną, o której wiemy, ale której ofiarować nie możemy, bo każdy
musi ją znaleźć sam. Ukryta jest w roli głęboko. ale to ona nadaje sens
życiu. Warto więc sprzedać wszystko, by ją odnaleźć. Warto szukać jej przez
całe życie, zaczynając to poszukiwanie na nowo każdego dnia, i to właśnie
jest nadzieja.
Nadziei nie można dać, można jednak pomóc w jej szukaniu lub przeszkadzać
w tym. Można przemilczeć istnienie perły; można też - idąc za rękę - szukać
razem. To wspólne szukanie jest tajemnicze, bo można w nim dać coś, czego
się właściwie nie ma - można pomóc w znalezieniu nadziei, która nam samym
umyka; można pomagając, samemu doznawać pomocy.