DIXIE BROWNING
Chory
jastrząb
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anna upychała właśnie stare czasopisma w schowku,
gdy usłyszała odgłos silnika samochodowego. Żwir
na podjeździe do domu wyraźnie zazgrzytał pod
kołami.
- Do licha - wymamrotała pod nosem. - Mógłby
przynajmniej zaczekać, aż będę gotowa.
Nierówna sterta pism rozsypała się znów po
podłodze, wiec Anna szybko podparła je tym, co
miała właśnie pod ręką, czyli butami, zresztą nie do
pary.
- Znów nas najeżdżają, przyjacielu - zamruczała
do pająka, który zaczepił się na jej rękawie. - Jeżeli
będziesz siedział cicho, to możesz sobie dalej strzec
naszego domu przed muchami, ale jeśli postawisz
choć jedną nogę w pokoju gościnnym - zniszczę cię!
Anna darzyła ogromną sympatią wszystkie stwo
rzenia małe, natomiast z dystansem traktowała duże,
szczególnie dwunożne. Zwłaszcza te, którym za
pośrednictwem biura zakwaterowania miejscowego
uniwersytetu wynajmowała pokoje. Niechęć jej wyni
kała głównie z tego, że po sześciu latach samotnego
życia najbardziej ceniła sobie ciszę i spokój.
Wynajmowała więc pokoje tylko dlatego, że dochody
z ilustrowania książek wystarczały jej samej, ale nie
zaspokajały potrzeb jej domu liczącego sobie sto
jedenaście lat.
Usłyszała, jak koła samochodu uderzyły w stu
dzienkę. Potem kierowca skręcił pod dom.
- Do licha - mruknęła jeszcze raz, zatrzaskując
drzwi komórki i rozglądając się wokół bezradnie. Nie
miała już czasu nic przygotować. A przecież liczyła,
że zdąży jeszcze wziąć prysznic, porządnie się ubrać
i odegrać rolę prawdziwej damy - przynajmniej, żeby
wywrzeć dobre wrażenie. Teraz będzie mogła najwyżej
stanąć pod wiatr i liczyć na to, że jej nowy sublokator
ma przytępiony węch.
Zazwyczaj nie przywiązywała wagi do swego wy
glądu, ale pierwsze dni miały ogromne znaczenie dla
wytworzenia odpowiednich układów pomiędzy gos
podynią a lokatorem. Anna zawsze zdolna była do
dużych jednorazowych wysiłków po to, aby w ostatecz
nym rozrachunku zaoszczędzić sobie pracy. Pierwsze
wrażenie, dające pozory, że w jej domu panuje
porządek, sprawiało, że goście zachowywali się
odpowiednio. Dzięki temu zamiast przekopywać się
co tydzień przez stajnię Augiasza, Anna przecierała
tylko kurze i przejeżdżała raz odkurzaczem po
podłodze. System taki zawsze zdawał egzamin.
W ciągu minionych lat Anna zdołała uładzić swoje
życie. W deszczowe dni wykonywała wszelkie niezbędne
prace domowe, a w pogodne wyruszała na dalekie
spacery, podczas których szkicowała, poszukiwała
pamiątek przeszłości i obserwowała ptaki i zwierzęta.
Poza tym wiele czasu spędzała w pracowni, gdzie
wykańczała swe prace przed odesłaniem ich wydawcy.
Ze względu na ładną październikową pogodę drzwi
frontowe były uchylone i Anna od razu dostrzegła
elegancki sportowy wóz, który zajechał przed jej dom.
Prędko otrzepała się z kurzu i pajęczyn. Speszyło ją
nieco to, że miała bardzo brudne ręce i że jej fryzura
przypominała nieporządny stóg siana. Przeczesała
włosy palcami. Lubiła myśleć, że mają ciepły kolor
wielbłądziej wełny, ale w tej chwili przypominały
raczej brudną szarość słoniowej skóry.
Facet pewnie będzie pedantycznym nudziarzem,
pomyślała. Już samo imię na to wskazywało. Bo czyż
mogło być inaczej, jeśli nazywał się Tyrus Clay?
Wiedziała o nim tylko tyle, że ostatnio zerwał ze
swym dotychczasowym zawodem i że miał spędzić
trzy miesiące na Duke University jako doradca do
spraw czegośtam w laboratoriach F. P. Halla. Za
żadne skarby nie mogła sobie jednak przypomnieć,
o co chodziło. Ale nazwisko kojarzyło się jej z pomar
szczonym, małym człowieczkiem, który spędził całe
życie pochylony nad glinianymi tabliczkami i zwojami
papirusu.
Z całą pewnością był egiptologiem, pomyślała.
Wierzyła w swą intuicję od czasu, gdy przewertowała
dokładnie część odziedziczonej po dziadku biblioteki,
poświęconą okultyzmowi.
Pozwoliła swej intuicji dalej bujać w przestworzach.
Natychmiast pojawiło się nowe skojarzenie: Tyrus-
Tyran. A w momencie, gdy otwarły się drzwi samo
chodu: Tyrus-Tyranozaurus.
W porządku. A zatem będzie starym, wstrętnym
dinozaurem. Trudno. Charakter nie miał przecież
znaczenia, bo i tak facet większość czasu będzie
spędzał na uniwersytecie. Na pewno poradzi sobie
z nim bez kłopotu, jeśli tylko nie będzie miał
większych wymagań niż cotygodniowe sprzątanie.
No i ewentualnie raz na jakiś czas może z nim
pograć w domino. Miała przecież swoje własne
życie i nie zamierzała go w żaden sposób kom
plikować.
Słysząc energiczne kroki na werandzie pomyślała,
że stworzony przez nią wizerunek Tyrusa Claya
niezupełnie odpowiada rzeczywistości. Zdobyła się
jednak na chłodny uśmiech powitalny, który najpierw
przygasł, a potem bardzo szybko zniknął z jej twarzy.
- Pan Clay? - zaryzykowała pytanie. - Pan Tyrus
Clay?... Senior? - Dodała, aby się upewnić.
- Tyrus Clay - odparł nieznajomy. - Szukam pani
Cousins.
Mężczyzna, którego potężna sylwetka przysłaniała
prawie całe frontowe drzwi, odbiegał zupełnie od
obrazu, jaki Anna sobie w myślach stworzyła. Pal
sześć domino! Wolałaby grać w gry towarzyskie
z rekinem.
- Czy nie miał pan kłopotu z trafieniem tutaj?
- zapytała, aby coś powiedzieć. - Pani w biurze
kwaterunkowym powiedziała mi, że jeśli dołączę mapkę
z trasą dojazdu, mogę tym zrażać ewentualnych
chętnych. ...To znaczy, gdyby dawano im mapę...
Rozumie pan, że jest tu niby tak daleko... - Głos jej
cichł powoli, a ją samą napełniało dziwnie deprymujące
ciepło.
- Żadnych kłopotów - odparł Tyrus Clay. - Ale
rzeczywiście miejsce to leży dalej, niż się spodziewałem.
- Mówił melodyjnym barytonem, który nawet w naj
mniejszym stopniu nie zdradzał jego pochodzenia.
Anna poczuła, jak nie znane dotychczas ciepło
odpływa. Jego miejsce zajął przejmujący chłód. Nagle,
choć widziała tego człowieka dopiero od kilkunastu
sekund, pomyślała z przerażeniem, że mógłby nie
chcieć się u niej zatrzymać...
- W każdym razie tu na wsi panuje zupełny spokój
- powiedziała zachęcająco. - A jeśli zna się drogi na
skróty, można dojechać do miasta w dwadzieścia
minut.
Nie zostanie, pomyślała z żalem, który nie miał
najmniejszego związku z ewentualną stratą materialną.
- Ale z drugiej strony - dodała na głos - spokój
taki może się niektórym ludziom wydawać pogrzeba
niem za życia. Może jednak, skoro przejechał pan już
taki szmat drogi, zeche pan rozejrzeć się po domu?
Anna zawsze uważała się za zimną racjonalistkę.
Dlatego nie mogła pojąć, dlaczego niezadowolenie
okazywane przez obcego człowieka sprawiało jej aż
taką przykrość. Sama nie wiedziała, dlaczego zbierało
jej się na płacz.
Nieznajomy wszedł do holu. Zauważyła, że jego
potężne ciało, którego nie powstydziłby się nawet
dziesięcioboista, poruszało się z leniwą gracją drapież
nika. Mogła też teraz przyjrzeć się dokładnie jego
twarzy. Pomimo bruzd, wyoranych na twarzy przez
cierpienie lub wysiłek, Tyrus Clay był zdecydowanie
najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego spotkała
podczas swego nieciekawego życia.
Wyglądał jak kwintesencja marzeń każdej kobiety
- silny, piękny, tryskający męskim czarem - choć był
w tej chwili wyraźnie zmęczony podróżą.
- To bardzo przyjemny dom - powiedziała. - Teren,
na którym jest zbudowany, zajmuje około sześciu
hektarów, a wokół nie ma nic poza lasami i rzeką.
Naturalnie, jeżeli nie będzie się panu tutaj podobało,
to nie będę od pana wymagała bezwarunkowego
stosowania się do umowy. Zdaję sobie sprawę z tego,
że nie każdy może być tu szczęśliwy.
- Podpisałem już tę umowę, pani Cousins, ale ze
swej strony też nie będę robił trudności, jeśli to pani
pragnie się wycofać. Mogę zatrzymać się w hotelu
albo poszukać czegoś odpowiedniego na terenie
uniwersytetu. - Jego odpowiedź była wyraźnie wroga.
Wyczuła, że chciałby zrezygnować, i uniosła się
honorem. Jeżeli umowa miała być zerwana, to ona
wolała sama o tym zadecydować. Zawsze wolała
odrzucać niż być odrzucaną.
- W każdej chwili może pan zrezygnować - po
wtórzyła. Choć początkowo bała się takiego roz
wiązania, teraz uznała, że byłoby ono najlepsze. Tyrus
Clay nie był mężczyzną, którego można było nie
dostrzegać, ale jej takiego rodzaju kłopoty z całą
pewnością nie były potrzebne.
- Niech mi pani nie próbuje wkładać w usta słów,
których nie powiedziałem, a tym bardziej za mnie
decydować! - powiedział z lekka poirytowany.
- W gruncie rzeczy nie chciałbym szukać sobie
w ostatniej chwili nowego mieszkania.
- Nie pani, a panno Cousins - powiedziała Anna
z naciskiem. - A poza tym, jeżeli zamierzałby pan tu
pozostać, to wolałabym, aby nazywał mnie pan po
prostu Anną.
- Chyba właśnie powiedziałem, że tu zostaje, panno
Cousins. I wyjaśnijmy sobie może jeszcze od razu
kilka drobiazgów. Moje wymagania są skromne.
Pragnę, aby powstrzymała się pani od jakichkolwiek
prób zawierania ze mną przyjaźni w tym krótkim
czasie, jaki zamierzam tu spędzić.Ponadto proszę
o spokój i przywilej bycia niegrzecznym, kiedy tylko
będę miał na to ochotę.
Anna poczuła się wyraźnie nieswojo, ale jej lokator
także był poirytowany. Widziała przed sobą mężczyznę
o ogromnym uroku. Marzenie dzieciństwa... Najemnika
czy też może korsarza prosto z mórz południowych.
Patrząc na niego żałowała, że w ciągu ostatnich lat
tak się zaniedbała. Chciałaby zobaczyć w jego oczach
podziw lub chociaż sympatię, zamiast tego dostrzegała
tam wyłącznie zimny blask, jak światło odbite od
stali chirurgicznej.
On ze swej strony także nie był zadowolony z obrotu
sprawy. Stojąc w zalanym jesiennym słońcem pokoju,
wyrzucał sobie, że nie określił dokładniej, jakie warunki
ma spełniać mieszkanie. Powinien, poza zapewnieniem
sobie spokoju i odosobnienia, dopilnować, aby
w okolicy nie było żadnych młodych kobiet. Przecież
to właśnie uciekając przed ich obecnością zrezygnował
z mieszkania na terenie uniwersytetu. Ostatnią rzeczą,
która mu była potrzebna, byłoby ciągłe przypominanie
sobie o swej dolegliwości - do czasu, kiedy jej nie
przełamie, bądź do niej nie przywyknie. Choć to
ostatnie raczej nie jest możliwe, pomyślał ponuro.
A choć jego gospodyni ewidentnie o siebie nie dbała,
to jednak zdecydowanie promieniowała kobiecością.
A to wystarczało, aby zirytować takiego półmężczyznę,
jakim był teraz.
- Nie chcę, aby próbowała pani wtrącać się w moje
życie. Nie jestem, proszę pani, człowiekiem szczęśliwym.
Nie jestem też człowiekiem wesołym. Jeśli skóra pani
jest rzeczywiście tak delikatna, na jaką wygląda pod
całym tym brudem i kurzem, to radziłbym pani
postępować tak, jakby mnie tu wcale nie było.
Oszczędzimy sobie w ten sposób wielu przykrości.
Aha, jeszcze jedno. Wspominano mi, że jest tu osobne
wejście. Mam nadzieję, że mógłbym z niego korzystać
i dzięki temu uniknąć jakichkolwiek spotkań z panią?
Anna przełknęła gładko całą złośliwość jego słów.
Dzięki niej odzyskała równowagę duchową. Teraz
czuła się już o wiele pewniej.
- To miło, proszę pana, że obydwoje chcemy tego
samego - stwierdziła zimno. - Zapewniam pana, że
zawieranie z panem przyjaźni jest ostatnią rzeczą, na
jaką mam ochotę. A zatem, jeśli weźmie pan swoje
bagaże, pokażę panu pokój.
- Bagaże mogą zaczekać - powiedział prawie
niegrzecznie. Nie dodał, że gdyby kazała mu wrócić
po nie później, postąpiłby akurat odwrotnie.
- Pokój gościnny jest na górze - powiedziała,
prowadząc go po krętych i zdecydowanie chwiejnych
schodach. - Również łazienka na piętrze jest całkowicie
do pańskiej dyspozycji. Może pan też korzystać
z kuchni, przygotowując sobie śniadania. Obok
pańskiej sypialni mieści się moja pracownia, gdzie
spędzam dużo czasu, ale jeśli w nocy skrzypienie
piórka po papierze będzie panu przeszkadzać, to
jestem gotowa poczynić pewne zmiany...
- Niech mi pani pozwoli zapoznać się najpierw
z domem - rzucił oschle. Wchodził za nią po schodach
i za wszelką cenę nie chciał dać po sobie poznać, że
jej opięte ciasnymi dżinsami kształty nie dają mu
spokoju. A im bardziej próbował sam cokolwiek
udowodnić, tym bardziej był bezsilny. Poza tym nie
umiał sobie wytłumaczyć tego, co teraz czuł. Ta
kobieta zdecydowanie nie należała do piękności, a tym
bardziej nie była w jego typie. Miała twarz dzikiego
dziecka, ostro zarysowane kości policzkowe. A jej
strój! Wyglądała tak, jakby włóczyła się po śmietnikach!
Za to samo miejsce było odludne i spokojne. A skoro
do wyleczenia się potrzebował spokoju, odprężenia
i umiarkowanego wysiłku fizycznego, to chyba nie
trafił najgorzej...
Anna przez pierwszy tydzień bardzo kontrolowała
samą siebie, nie zmieniając przy tym zanadto swych
obyczajów. Wstawała o szóstej rano i robiła sobie
śniadanie, na które, zależnie od nastroju i zawartości
lodówki, potrafiła z takim samym apetytem spałaszo
wać owsiankę z jabłkami i kiełkami pszenicznymi, jak
i zimną pizzę z lodami czekoladowymi. Potem czekała,
dopóki jej lokator nie wyruszy do pracy i szła do
pracowni. Siedziała tam do wczesnego popołudnia.
Później, uzbrojona w sprzęt fotograficzny, szkicownik,
lornetkę i wykrywacz metalu, wędrowała do lasu, aby
bawić się i pracować, dopóki głód nie zapędzi jej do
domu. Wtedy zwykle samochód Tyrusa Claya stał
już na wyznaczonym miejscu pod rozłożystym dębem.
Jego samego natomiast nie było ani widać, ani słychać.
Jakichkolwiek zajęć nie imałby się w wolnym czasie,
to z pewnością nie należały one do hałaśliwych.
Równie dobrze mogłaby być w domu sama. Absolutnie
jej to nie przeszkadzało. Nie mogła tylko pojąć,
dlaczego w pierwszej chwili tak zareagowała na jego
obecność, złożyła to wiec na karb rozregulowania
hormonalnego, a może faz księżyca? Zdecydowanie
bowiem nie należała do osób kochliwych...
Samotniczy styl życia całkowicie ją satysfakc
jonował. Raz na jakiś czas wyjeżdżała do Charlotte,
aby spędzić weekend z Susan Macklin - najbliższą
przyjaciółką, a zarazem naczelnym redaktorem „Pe-
rsimmon Press". Czasem wybierała się na jakąś
randkę. No i oczywiście rodzice wpadali do niej
raz na jakiś czas podczas swych niezliczonych po
dróży... Jeszcze za życia swego dziadka, Hannibala,
zapewniła sobie wygodną egzystencję, po jego śmierci
radziła sobie równie dobrze, zadowolona ze swej
niezależności.
Gdyby wszystko było po staremu, spędzałaby
w pracowni cale noce. Niestety, obecność Tyrusa
Claya za ścianą uniemożliwiała jej koncentrację.
Dziwiło ją to, że nowy lokator tak na nią działa, bo
przecież nie była skłonna do wzruszeń.
Ostatnio zresztą dwa razy pod rząd wynajmowała
pokoje kobietom. Zazwyczaj były bardziej wymagające
niż mężczyźni, ale miało to także dobre strony.
Utrzymywały pokoje w lepszym porządku. Niestety
przeszkadzało im na przykład to, że na parapetach
okien układała myszy do rozmrożenia. Anna wiele
razy próbowała tłumaczyć swym lokatorkom, że
gryzonie są najlepszym pożywieniem dla młodych
sów. Kiedyś nawet doszła do wniosku, że być może
uda jej się odwołać do instynktu macierzyńskiego
lokatorek i odważyła się pokazać im swoje maleństwa.
Nie odniosło to niestety pożądanego efektu! Pisklęta
były w najmniej atrakcyjnym wieku. Poza tym wstrętne
ptasie bachory miały całe dzioby oblepione gęstą
zupą drobiową. Zresztą Anna była przeciwna zbyt
częstym kontaktom piskląt z ludźmi. Obawiała się, że
mogłyby utrudniać młodym sowom start w dorosłe
życie w ich naturalnym środowisku, a to stanowiłoby
dla nich śmiertelne zagrożenie.
Dobrze, że niekrępujący tryb życia Tyrusa Claya
pozwalał jej zachować dotychczasowe pory karmienia.
Zresztą o tej porze nie było małych pisklaków, a chore
sztuki mieszkały w szopie. A zatem - jeśli będzie się
pilnować i rozmrażać zdechłe gryzonie tylko na
parapecie w swym pokoju - nie powinna mieć żadnych
problemów.
Aby wieczorami nie spotykać swego lokatora, Ann
nie wracała już do pracowni, lecz penetrowała
odziedziczoną po dziadku obszerną bibliotekę. Nie
które książki - zwłaszcza łacińskie - odkładała od
razu na bok. Inne pożerała jednym tchem.
Pomimo wyraźnego unikania kontaktów z Tyrusem
Clayem wyraźnie odczuwała jego niepokojącą obec
ność. I to przez prawie cały czas. Podczas kiedy on
tkwił w swym pokoju na górze, ona na dole co jakiś
czas odrywała się od pracy, aby zerknąć w stronę
schodów. Zachowywał się tak cichutko... Albo czytał
jeszcze więcej niż ona, albo wracał do domu i natych
miast kładł się spać. Czyżby nie wiedział, jak niezdrowo
jest kłaść sie do łóżka bezpośrednio po zjedzeniu
obfitego posiłku?
Musiała przyznać, że był czysty i porządny. Starannie
zasłane łóżko, równo ustawione książki i idealny
porządek, w jakim utrzymywał swą garderobę, za
wstydzały ją.
Pod koniec drugiego tygodnia Annie była pełna
podziwu dla siebie samej. Przez ten czas powiedzieli
sobie pięć razy dzień dobry i trzy razy dobry wieczór.
No i dokładnie się sobie przyjrzeli.
Niestety, utwierdziła się jeszcze w swym pier
wotnym mniemaniu o jego fizycznej doskonałości.
Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.
Był świetnie zbudowany, w doskonałej kondycji
fizycznej, mocno opalony. Jedyne, co w nim raziło,
to że był bez przerwy spięty i podenerwowany.
No i ten grymas, mający na celu trzymanie wszy
stkich na dystans.
Niczym nie przypominał człowieka związanego
z pracą naukową. Jego ciało wyglądało tak, jakby
wspaniałą skórę rozpięto na stalowej konstrukcji mięśni
i kości.
Pod mocno zarysowanymi brwiami błyskała para
oczu, których kolor przywodził na myśl wyjątkowo
piękny odcień kwarcu - bardziej niebieski niż szary.
Włosy tak ciemne, jak gdyby chciały rzucić wyzwanie
światłu, były gdzieniegdzie przeplecione delikatnymi
srebrnymi nitkami. Jego zmysłowe wargi jakby
wyciosane z marmuru, nie dawały Annie spokoju.
Tak, zdecydowanie poświęcała im zbyt wiele uwagi.
On również nie pozostał jej dłużny. Często jej się
przyglądał. Kiedy tego ranka siedziała i szkicowała
wyjątkowo malowniczą grupkę skałek, myśli jej bez
przerwy krążyły wokół dziwnego spojrzenia, które
posłał jej wychodząc do pracy. Wyraz jego zazwyczaj
zimnych oczu był w tamtej chwili... Sama nie potrafiła
tego określić... Jego spojrzenie w niedwuznaczny sposób
objęło całe jej ciało. Nie wyglądała zbyt ponętnie. Jak
zwykle była bez makijażu, w starych sztruksach i bluzie,
która po wielokrotnych praniach przybrała barwę
nieokreślonej szarości.
Ciekawe, co o niej myślał?
A właściwie, po co zastanawiała się nad czymś tak
idiotycznym? Od wielu lat nie obchodziło ją w naj
mniejszym stopniu to, co myśleli o niej mężczyźni.
Od dawna już nie przejmowała się tym, co ludzie
o niej myślą. To pomagało jej przetrwać i zachować
dobre samopoczucie.
Na fali wspomnień przypłynęły do niej słowa,
które podsłuchała w dniu swych piętnastych urodzin.
Uniosła nieco głowę do góry - ot, taki akt dumy
pomagający przeboleć fakt, że to powiedział jej własny
ojciec...
- Claire, nie mam już siły do tego dzieciaka. Jest
cały czas taka nadęta. Czy ty też w wieku piętnastu
lat tak dalece o siebie nie dbałaś? Może to taki wiek?
Może wszystkie dziewczęta przez to przechodzą?
Gdyby nie to, że to biedactwo ma kości policzkowe
mojej matki i upór twego ojca, powiedziałbym, że nie
jest nasze! Nie mogę sobie z nią poradzić!!! - Ges
tykulował bezradnie drobnymi, zadbanymi dłońmi.
Anna zaś, nieszczęśliwa, w sztywnej, nowej sukience,
która w nieprzyzwoity sposób uwierała wszędzie tam,
gdzie jej zdaniem nie powinna, patrzyła przez szparę
w nie domkniętych drzwiach. - Nie da się jej nawet
dobrze ubrać. To po prostu...
- Evan, na miłość boską, mów ciszej! Anna jest
przynajmniej dobrym dzieckiem. A poza tym ma
przepiękne oczy i za jakieś dziesięć lat powinna już
wyrosnąć z tych kości policzkowych. - Claire mówiła
tak cicho, że Anna musiała dobrze nadstawiać uszu,
aby dosłyszeć jej słowa. - Pewnie mogłabym ją zabrać
do Phoenix w styczniu, ale co na Boga miałabym
z nią potem zrobić? Po wypoczynku jadę z Minnie do
Palm Springs i z całą pewnością nie chcę, aby...
-Trzask zapalanej zapalniczki zagłuszył koniec zdania.
- A w międzyczasie, gdyby udało ci się namówić
gosposię, aby robiła pączki nie częściej, niż raz na
miesiąc, to może udałoby nam się odchudzić dzieciaka.
Evan Cousins, drobny mężczyzna o ciemnej karnacji
i bardzo inteligentnej twarzy, był wziętym projektantem
mody. Miał kilkanaście butików z damską odzieżą
rozsianych po licznych ekskluzywnych miejscowościach
wypoczynkowych. Niegdyś przybył, jeszcze jako Ivan
Koscienski, z New Jersey do Północnej Karoliny, aby
studiować technikę tkactwa. Tam spotkał Claire
LeMontrose, pochodzącą ze słynnej rodziny LeMon-
trose - gałęzi hrabstwa Orange. Zakochali się w sobie
od pierwszego wejrzenia, a Claire była szczęśliwa, że
dzięki niemu może uciec od nudnego życia, skrępo
wanego nadmiarem dumy rodowej i brakiem pieniędzy.
Uciekli razem niedługo po tym, jak Evan załatwił
drogą sądową zmianę imienia i nazwiska na Evan
Cousins. Najchętniej przyjąłby nazwisko LeMontrose,
ale za coś takiego ojciec Claire gotów byłby go zabić.
Anna kochała rodziców, ale czasem ogarniało ją
przekonanie, że chyba nie są do końca ludźmi z krwi
i kości. Nie było przecież ich winą, że jako jedyne
dziecko w świecie dorosłych o wyrafinowanych gustach
czuła się osamotniona i nieszczęśliwa.
Po latach ciągłych przeprowadzek z Bar Harbor do
Hilton Head i Palm Springs, w międzyczasie wegetując
w szkołach z internatami i na koloniach letnich,
Anna zbuntowała się wreszcie. Wstąpiła na Uniwersytet
Karoliny Północnej i nauka pochłonęła ją całkowicie.
Na pierwsze wakacje wyruszyła do rodzinnego domu
swego ojca w New Jersey, aby odszukać krewnych.
Odnalazła tam tylko daleką kuzynkę, z którą nie
przypadły sobie nawzajem do gustu.
Z rodziny matki pozostał jej właściwie tylko stary
cioteczny dziadek, Hannibal LeMontrose. Anna
spodziewała się z jego strony bardzo chłodnego
przyjęcia, ale staruszek, przeciwnie, zafascynował ją
niemalże od pierwszej chwili.
Stopniowo Anna wypracowała sobie zbiór własnych
zasad, które skrajnie różniły się od systemu wartości
jej rodziców. Odkryła wreszcie własną osobowość.
Spędzała z Hannibalem wszystkie ferie - w domu
tak starym i zniszczonym, że wydawało się, iż nie ma
w nim już żadnego prawdziwego prostego kąta i żadnej
prawdziwej poziomej płaszczyzny. Po zakończeniu
studiów sprowadziła się tam na dobre. Przed śmiercią
tego uroczego staruszka, który dla przyjemności czytał
łacińskie teksty, a dla zarobku hodował pszczoły,
Anna odkryła w nim swego najbliższego przyjaciela.
A ponadto w czerwonej ziemi Północnej Karoliny
odnalazła coś, czego jej przedtem brakowało - poczucie
przynależności.
Widok zbliżających się ciężkich chmur deszczowych
wyrwał ją ze wspomnień. Zaczęła zbierać porozrzucane
przybory kreślarskie. Nie mogła sobie przypomnieć,
czy po poprzednim deszczu opróżniła z wody ogromne
wiadra. Porozstawiała je na strychu pod największymi
dziurami w dachu, aby uchronić dom przed zupełnym
potopem.
Nad jej głową przeleciał wspaniały jastrząb i Anna
od razu zapomniała, że powinna wracać do domu.
Stała wpatrzona w pięknego ptaka z mieszanymi
uczuciami - życzyła mu dobrych łowów, ale współczuła
też zwierzynie, którą zaraz upoluje. Lata działalności
w stanowej komisji do spraw przyrody nauczyły ją
kochać i ofiarę, i drapieżcę.
I to, myślała pakując powoli plecak, było jeszcze
jedną cząstką jej życia, której rodzice nie mogli pojąć.
Zrozumieliby pewnie, gdyby hodowała kanarka czy
papużki, ale sowy?! Okropne małe potworki, które
trzeba była karmić jakimiś świństwami?!
- Kochanie, gdybyś nie była tak... przyziemna
- słowa ojca znów jej się przypomniały. Uśmiechnęła
się smutno. Jak zawsze pełen nadziei odwiedził ją
wówczas w drodze z Nowego Josku, przyciągając
z sobą jednego z menedżerów swych butików - oczy
wiście nieżonatego.
Evan próbował wtedy zadzwonić do niej z lotniska,
ale wyłączyła telefon, aby nikt nie przeszkadzał jej
w pracy. Wynajął zatem samochód i trafił oczywiście
na chwilę, gdy lekarskim zakraplaczem wpuszczała
w wygłodniałe dzioby swych wychowanków wysoko-
białkowy pokarm - zmiksowane świeże mięso gołębi.
Nie mogła przerwać tej pracy - było to dla niej zbyt
ważne.
Przez cały czas, gdy kończyła karmienie, zastana
wiała się, jak dalece jej sposób gospodarzenia zbul
wersuje Evana. Ojciec dawno już przestał ją namawiać
na wynajęcie gosposi i teraz z uporem szukał dla niej
męża, kogoś, kto by ją oderwał od tego, jego zdaniem,
potwornego życia.
Słyszała, jak gdera w jej salonie. Widocznie dostrzegł
sterty książek wrzucone niedbale pod stolik, poroz
rzucane po podłodze buty i niechlujne pęki suchych
kwiatów w wazonach i słoikach.
Biedny Evan. Nigdy nie mógł pojąć, jak jego córka
może mieszkać w takich warunkach. Był zachwycony,
gdy zaczęła studiować sztuki piękne, i wściekły, gdy
odmówiła pracy w jego firmie. Teraz, używając do
tego celu co młodszych i atrakcyjniejszych spośród
swych znajomych, próbował przywrócić ją do nor
malnego życia.
Anna poczuła, jak pierwsze krople deszczu spadają
na jej twarz. Pobiegła do domu. Powiedział, że jest
przyziemna. No cóż. Nie było to wcale takie straszne
określenie, słyszała już gorsze: uparta, pruderyjna,
leniwa, pozbawiona kontaktu z rzeczywistością...
Zaczęło padać na dobre, więc wcisnęła głowę
w ramiona i puściła się pędem. Mimo biegu zrobiło
jej się zimno, bo wychodząc z domu zapomniała
o kurtce.
Ciekawe, czy wspomniała Tyrusowi, że sufit w jego
pokoju przecieka? Chyba nie. Ale przecież i tak nic
by na to nie poradził. Chyba żeby się wyprowadził.
Ostatnio coraz bardziej chciała, żeby to zrobił. Jego
obecność coraz bardziej ją rozstrajała...
ROZDZIAŁ DRUGI
Tyrus leżał na łóżku w swoim pokoju i próbował
skoncentrować się na swoim ciele. Zgodnie z zaleceniem
lekarza rozluźniał kolejno grupy mięśni. Wreszcie
zaklął pod nosem. Znowu się nie udało! W ogóle nic
się ostatnio nie udawało. Tak zalecona gimnastyka,
jak i praca naukowa. Im częściej powtarzał rutynowe
ćwiczenia, które miały ponownie uczynić z niego
mężczyznę, tym bardziej gardził sobą, co z kolei
powodowało, że stosowana terapia miała zgoła
przeciwny efekt. Nie odczuwał zapowiedzianej lekkości,
samozadowolenia czy odprężenia.
Skupił się ponownie: paluchy nóg - rozluźnijcie się,
rozluźnijcie się mięśnie śródstopia...
Poczynając od nóg potrafił w ten sposób rozluźnić
wszystkie mięśnie, aż do górnej części ud. Z kolei idąc
od góry, kończył na poziomie lędźwi. Ale gdy próbował
się skoncentrować na najistotniejszym obszarze męskiej
anatomii, umysł jego natychmiast zaczynał odtwarzać
pamiętną scenę z Cass. Powracało tak dobrze znane
dudnienie w głowie, znów czuł uporczywe tętnienie
jakiegoś naczynka pod żuchwą, znów czuł, jak całe
jego ciało ogarnia przykre i bolesne napięcie.
Całe ciało z wyjątkiem tej jednej jego części.
Otworzył oczy i spojrzał z nienawiścią w górę. Co
też tam się działo nad jego pokojem? Brzmiało to jak
inwazja rozwścieczonych myszy. Albo może zadomo
wione wiewiórki turlały tam z kąta w kąt zimowe
zapasy orzechów? Znów zaklął cicho. Musiał przyznać,
że tym razem poniósł klęskę na całej linii. Zmuszony
do porzucenia na zawsze morza, skazany na fizyczną
bierność i do tego zmuszony przez okoliczności do
zamieszkania w starej, cieknącej ruinie, której właś
cicielkę można było określić najdelikatniej jako osobę
dziwną.
Gdyby potrzebował dalszej zachęty, poza zaleceniem
lekarza, do wegetariańskiej diety, to widok zamrażal-
nika wypchanego po brzegi martwymi gryzoniami
w plastikowych torebkach z pewnością by wystarczył.
Od chwili kiedy to zobaczył po raz pierwszy, ograniczał
się jedynie do kawy i jednego dużego posiłku około
południa, na który składały się artykuły zarazem
dozwolone i dostępne. Jeżeli obywanie się bez mięsnych
potraw miało go postawić na nogi, to nie miał
wyboru. Nawet gdyby miało go to wykończyć. Skąd
jednak, przy tej zaleconej diecie, miał czerpać siły do
ćwiczeń fizycznych? Trudno pogodzić pracę konia
z dietą królika.
Przypłynęły do niego słowa wypowiedziane przez
jego lekarza:
- Twój ratunek, synu, tkwi w wysiłku fizycznym
i diecie. I oczywiście odpoczynku. Pokaż mi się za
jakieś trzy tygodnie, a wtedy zdecydujemy, co dalej.
Wysiłek. Co też do cholery miał robić, grywać
w golfa? Za pieniądze ze sprzedaży sprzętu do nurko
wania zakupić dres i, wraz z grupą spoconych i zieją
cych ludzkich flaków, uprawiać aerobik? Spośród
jednych dwóch form wysiłku, z jakimi miał do tej pory
do czynienia, jedna była zakazana, a druga niemożliwa.
Ze strychu ponownie doszło do niego to samo
podejrzane skrobanie, a na twarz posypał mu się
tynk. Kichnął rozwścieczony. O Boże! Co też go tu
jeszcze czeka? Czy nie cierpiał już wystarczająco
spędzając całe dnie w pomieszczeniu bez okna, gdzie
mógł jedynie przekładać papierki? Czy naprawdę po
powrocie z pracy musiało spotykać go coś takiego?
- Poddaję się - warknął głośno, zrywając się z łóżka
sprężystym ruchem człowieka o znakomicie wy-
trenowanych mięśniach.
Niestety, poza wytrenowanymi mięśniami, ciało
jego pozostawiało wiele do życzenia. Po trzydziestu
ośmiu latach wspaniałej kondycji uderzyło w niego
nadciśnienie - coś, o czym do tej pory nawet nie myślał.
Nigdy, co prawda, nie oczekiwał, że całe życie
będzie mógł nurkować. Od dłuższego czasu planował
zerwanie z zawodem i założenie jakiegoś własnego
interesu. Shorty zgodził się wykupić jego udziały,
choć przecież nie określał bliżej ani warunków, ani
terminu. Przy odrobinie szczęścia mogliby zakończyć
robotę w ciągu następnych sześciu miesięcy. Wtedy
Tyrus kupiłby nieduży kuter rybacki - piętnaście
- siedemnaście metrów - i mały domek gdzieś nad
morzem.
Z drugiej strony, gdyby Shorty musiał wymienić na
ich przystosowanej do nurkowania łodzi nie tylko
kompresor, ale i generator, sprawy mogłyby się nieco
skomplikować. Nie stanowiłoby to jednak tak wielkiego
problemu. Jakoś by sobie poradził, bo zawsze udawało
mu się spaść na cztery łapy. Wszedł w układ z Shortym
McPhersonem mając za wszystkie gwarancje uścisk
ręki i udało im się rozstać w ten sam sposób.
W dziedzinie tak niebezpiecznej, jak nurkowanie
głębinowe nie można było nawet przez chwilę rozważać
możliwości pracy z człowiekiem, którego nie darzyło
się pełnym zaufaniem.
Cała rzecz w tym, że on nie chciał jeszcze zrywać
z pracą! Nie potrafił! Przez całe życie nie robił nic
innego. Było to wszystko, co potrafił robić dobrze.
Kiedy tylko zorientował się, że o dalszej karierze
nurka nie ma mowy, zwrócił się do Laboratoriów
Morskich przy Duke University oferując swe ponad
dwudziestoletnie doświadczenie w zamian za posadę.
Znał tę pracę na wylot, mógł analizować wszystkie
możliwe warunki i okoliczności.
Oferta jego została przyjęta, ale warunki odbiegały
od tego, czego się spodziewał. Sądził, że uda mu się
pozostać w Laboratoriach Morskich. Dostatecznie
blisko Cass, by namówić ją, aby dała mu jeszcze
jedną szansę. A tymczasem, wbrew samemu sobie,
przyjął pracę w Durham, nie próbując nawet szukać
czegokolwiek innego. Biorąc pod uwagę okoliczności,
nie obiecywali mu wiele. Nawet jego czynny udział
w prowadzonych badaniach obwarowany był za
strzeżeniami. Musiał odpowiednio szybko obniżyć
ciśnienie krwi i utrzymać je w granicach normy.
A wynegocjowanie choćby takich warunków kosz
towało go bardzo wiele.
Na jego korzyść przemawiało to, że wieloletnia
praca w zawodzie płetwonurka nie wywołała u niego
zaburzeń psychicznych, bowiem program badań
obejmował nerwice wywołane wzrostami ciśnienia.
Jak na ironię, do podjęcia przez niego pracy naukowej
skłonił go, czy raczej zmusił, wypadek spowodowany
awarią dzwonu nurkowego. Wówczas pierwszy raz
pomyślał poważnie o wycofaniu się, dopóki jeszcze
nie zaczęła go toczyć martwica kości, dopóki jeszcze
nie stracił płuc, nie postradał słuchu.
Praca nurka to praca dla człowieka młodego. Mając
lat trzydzieści osiem, Tyrus Clay mógł być tylko
dumny z tego, że wytrwał dłużej niż inni. A i tak
chciał jeszcze pozostać na morzu. Robił to po części
dla pieniędzy - im cięższe były warunki, tym więcej
płacono - ale nie tylko. Praca ta była jak narkotyk.
Nawet po tamtym wypadku nie potrafił jej tak po
prostu rzucić.
Słyszał kiedś bardzo dobre określenie dzwonu
nurkowego - stalowa piłka pełna ludzi, wisząca pod
powierzchnią wody na gumce i łańcuszku. Porównanie
trafne. Istotne jednak było to, że gumowa rurka,
zwana pępowiną, była o niebo ważniejsza od pod
trzymującego łańcucha. Ważna była także klamra
mocująca łańcuch do blaszanej konstrukcji dzwonu.
Czasem od takiej klamry, wartej dziesięć dolarów,
zależało ludzkie życie.
Tak było podczas tamtej awarii. Nurkowali na
poziomie stu pięćdziesięciu metrów, gdy klamra puściła,
Dzwon opadł jeszcze dwadzieścia metrów na pępowi
nie, zanim przerażona załoga łodzi zablokowała
gumowe sznury i zatrzymała dzwon. Pracował wtedy
w jego wnętrzu z młodziutkim chłopaczkiem, który
wszedł w interes na kilka lat, tylko po to, aby trochę
się dorobić. Badali razem uszkodzenia spowodowane
trwającymi przez trzy tygodnie huraganowymi wiat
rami. Wichry już ustały, ale wzburzone wody jeszcze
nie opadły.
Dopiero po godzinie odnaleziono przyczynę awarii,
a godzina ta dla uwięzionych nurków trwała całe
wieki. Okazało się, że pękła klamra mocująca i z tego
powodu pępowina, w normalnych warunkach służąca
do utrzymania odpowiedniego stężenia gazów, tem-
peratury i łączności z macierzystą łodzią, musiała
nagle zastąpić podtrzymujący łańcuch. Ponieważ była
elastyczna, dzwon opadł głębiej i przemieścił się nieco
na skutek działania prądów podmorskich. W ten oto
sposób krucha konstrukcja, składająca się z plątaniny
rurek i kabli, stała się rzeczywistą liną ratunkową.
Gdyby którykolwiek jej element uległ przerwaniu,
ludzi na dole czekałaby pewna śmierć.
Nawet jeśli w danej chwili pępowina trzymała, to
cały czas istniało ogromne zagrożenie. Minimalna
zmiana warunków atmosferycznych mogła spowodo
wać taką zmianę naprężeń, że nie byłoby mowy
o dalszym podtrzymaniu dzwonu. Poza tym pępowina
nie wytrzymałaby ciężaru podczas holowania w górę.
a o pracach naprawczych wykonywanych przez
płetwonurków nie było co marzyć, ze względu na
głębokość.
Tyrus wówczas także miał szczęście, ale był już
jedną nogą na tamtym świecie i dowiedział się, czym
jest piekło. Przez długie godziny uspokajał towarzy
szącego mu chłopca, wysłuchiwał jego splątanych
łkań i wypowiadał kojące słowa. Nigdy przedtem nie
odkrył w sobie takich pokładów cierpliwości i współ
czucia.
Kiedy już odwieziono ich do Aberdeen, Tyrus czuł
się nieco lepiej. Jednak prawie natychmiast zdecydował
się na powrót do domu, do Stanów. Gdy już był
u siebie, próbował wymazać te wspomnienia pławiąc
się w alkoholu i rozrywce. Niewiele to pomogło.
Miesiącami cierpiał na klaustrofobię, a ze snu wyrywały
go koszmary.
Sędził jakiś czas na Karaibach, a potem w Zatoce
Meksykańskiej spotkał Shorty'ego McPhersona. Po
między jednym a drugim kufelkiem Shorty próbował
namówić go na rozkręcenie niezależnego interesu. Po
namyśle - czyli kolejnych sześciu piwkach - Tyrus
i Shorty zostali wspólnikami.
Clay miał wówczas trzydzieści pięć lat i przez
głowę nie przeszła mu myśl, że będzie zmuszony
porzucić morze wcześniej niż za jakieś dziesięć lat.
Postanowił oszczędzać się i trwał mocno w swym
postanowieniu, aż nagle za jednym zamachem stracił
wszystko, co było mu bliskie. Być może zbyt lekceważył
pojawiające się zawroty głowy. Ale gdy dołączyły się
migreny, natychmiast wybrał się do najbliższego
lekarza. Doktor, do którego trafił, robił wrażenie
człowieka, który rzeczywiście zna się na swoim fachu.
Nie siląc się nawet na łagodzenie faktów, wyłożył
sprawę prosto z mostu.
- Synu - powiedział. - Koniec z tym szaleńczym
życiem. Jeżeli niczego nie zmienisz, nie dożyjesz nawet
czterdziestki. Płuca masz co prawda zdrowe, ale
ciśnienie jest znacznie powyżej normy. Posłuchaj rady
starego człowieka. Zwalcz w sobie miłość do nur
kowania i naucz się nowego fachu. Jeśli tak nie
zrobisz, to pozwolisz sobie na jeszcze jedną próbę,
i potem jeszcze jedną, aż w końcu któraś kolejna
okaże się ostatnią. Pamiętaj, że wszystko zależy od
ciebie.
Oszołomiony Tyrus powiedział lekarzowi, gdzie
może sobie wsadzić swoje porady, i wybiegł. Następ-
nego dnia podczas nurkowania przy porzuconym
wraku doznał kolejnego ataku bólów i zawrotów
głowy i to już na głębokości dziesięciu metrów.
Próbował zwalić winę na swój sprzęt, chociaż w głębi
duszy wiedział, że aparatura jest w porządku. Ale on
- nie.
Pojął wreszcie, że musi z tym skończyć. Zdawał
sobie sprawę, że każde kolejne zejście pod wodę to
uszczerbek na zdrowiu, a robił to już od ponad
dwudziestu lat. Oficjalnie nurkował od czasu, kiedy
odrabiał służbę wojskową w Wietnamie, ale jeszcze
przedtem, nielegalnie, badał dno Zatoki Meksykańskiej.
Po wojnie zatrudnił się w firmie prowadzącej naprawy
podmorskie w okolicach Galvestone. Potem wykony- ;
wał prace ratownicze, a następnie przeszedł do obsługi
platform wiertniczych na Morzu Północnym, gdzie
przeżył awarię dzwonu. Po tylu latach niełatwo mu
było odejść od tej roboty. Prowadzenie prywatnego
przedsiębiorstwa jeszcze bardziej go do niej zbliżyło.
Ale rozsądek zwyciężył.
- Nie jesteś żonaty, synu? - zapytał lekarz, gdy
skruszony Tyrus pojawił się u niego po tygodniu.
- Nie - odpowiedział, dochodząc do wniosku, że
jego długotrwałego, ale luźnego związku z Cass Valenti
na pewno nie można tak nazwać.
- Hmmm... Widzisz, środek, który ci przepisuję,
wywołuje u niektórych mężczyzn dość przykre działanie
uboczne. Gdybyś był żonaty, to chętnie porozmawiał
bym z panią Clay. Czasem zrozumienie ze strony
ukochanej kobiety może wiele ułatwić, o ile rozumiesz,
co mam na myśli.
Uporządkowanie własnych spraw zajęło mu nieco
ponad tydzień. Wiedział, że nie może pozostać w swojej
firmie i jednocześnie unikać schodzenia pod wodę.
Wystarczyłaby choroba albo nawet kac któregoś
z kolegów, a żadna siła nie powstrzymałaby Tyrusa
przed zejściem pod wodę. Miał niewielki kapitał
ulokowany w akcjach jeszcze z czasów, gdy nie miał
własnej firmy. Odsetki od tego kapitaliku wystarczą
na jakiś czas. Jakieś zarobki zapewni również praca
na uniwersytecie, nie mógł jej jednak traktować jako
źródła stałego dochodu. Poza chęcią brakowało mu
także odpowiedniego wykształcenia.
Jego życie właściwie się skończyło. I nic nie udało
mu się do tej pory osiągnąć. Nie miał rodziny ani
żadnego miejsca, które mógłby nazwać domem,
bowiem z całą pewnością nie był nim pensjonat
w Houston, w którym spędził pierwsze dwanaście lat
swego życia. Miał zaledwie garstkę dobrych przyjaciół
rozrzuconych po świecie - i Cass.
Cass Valenti. Drobna, ciemna, energiczna. I zabor
cza. Zwłaszcza w łóżku. Wbrew sobie Tyrus uśmiechnął
się na samo wspomnienie. Cass zdecydowanie nie
była kobietą, przy której mężczyzna mógł się odprężyć.
Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Poza łóżkiem.
Przez większość roku Tyrus pracował w okolicach
Wilmington w Północnej Karolinie. Zdołał tam
urządzić sobie miłe mieszkanko. Cass była jego
najbliższą sąsiadką, a po drugim dniu znajomości
- także kochanką.
Kłopoty pojawiły się, gdy próbował opowiedzieć
jej o zmianach, jakie zaszły w jego życiu. Uzbrojony
w tony literatury medycznej i te przeklęte tabletki
zmuszony był czekać przez cztery dni, dopóki nie
powróciła z jakiegoś tournee. Cass pracowała w biurze
kontrolującym stosunki gwiazd i gwiazdek z publicz-
nością i od czasu nakręcenie w Wilmington pierwszego
filmu miała dużo pracy.
Przed jej powrotem znalazł dość czasu, aby przea
nalizować i zacząć wprowadzać w życie zalecenia
lekarza. Posunął się nawet do tego, że zaczął uprawiać
jogging, ale złośliwe komentarze napotykanych po
drodze znajomych skłoniły go do rezygnacji. Nie był
w stanie znieść tego, że robi z siebie pośmiewisko, i
Konsekwentnie natomiast przestrzegał wymogów
dietetycznych. Ilości spożywanej przez niego zieleniny
wystarczyłoby na wykarmienie całej armii wygłodzo-
nych królików. Jedynym dodatkiem, na który sobie
pozwalał, był sok z cytryny. Nie był jednak w stanie
odmówić sobie soli. Może kiedyś, ale takie rzeczy
musiał wprowadzać stopniowo. Nie mógł tak za j
jednym zamachem zrezygnować ze wszystkich przyjem- i
ności w życiu. Wystarczyło już, że pochłaniał tyle
surowizny. On, który do tej pory jadał warzywa
jedynie pod postacią frytek i marynat.
Już po kilku dniach leczenia bóle głowy ustąpiły.
Napełniło go to optymizmem. Przez chwilę uwierzył,
że ma już całą sprawę za sobą. Pozostał tylko problem
ciągłego napięcia. Od jakiegoś czasu nie mógł się i
odprężyć i właściwie nic nie dawało mu zadowolenia. i
Bez przerwy był z czegoś niezadowolony. A gdy
zaczynało mu to już nieznośnie ciążyć, robił sobie j
drinka. Wtedy napięcie ustępowało, ale nie na długo.
Już od pewnego czasu odczuwał to dziwne podener
wowanie, jakby w jego życiu brakowało jakiegoś
istotnego elementu. Gapił się na ludzi, którzy podczas
weekendów wylęgali na plażę całymi rodzinami. Na
mężczyzn należących do kategorii typowych urzęd
ników, którzy stopniowo tyli i łysieli, na ich żony,
które stopniowo obrastały w tuszę i na dzieci, które
stopniowo po prostu rosły, aż wreszcie rodziny nie
mogły pomieścić się w samochodach.
Patrzył na nich i dziwił się. Wyglądali na zupełnie
zadowolonych z życia. Nie był w stanie tego pojąć.
W najlepszym okresie zarabiał dwa tysiące dolarów
dziennie, przynajmniej połowę swych oszczędności
inwestował mądrze i bezpiecznie, jeździł samochodem,
za posiadanie którego większość mężczyzn sprzedałaby
duszę diabłu i całe życie robił to, co chciał. Cholera,
przecież to jemu się udało, a nie im.
Kiedy miał nie więcej niż dwadzieścia lat, zahaczył
w swych wędrówkach o Wyspę Wielkanocną i ujrzał
ogromne kamienne głowy pozostawione tam przez
jakieś nieznane, wymarłe ludy. Wspomnienie rzeźb
towarzyszyło mu przez całe lata. Widział ich puste
oczy wpatrzone w bezmiar oceanu. Czuł, że chcą mu
coś powiedzieć, przekazać jakąś mądrość, ale nie miał
pojęcia, co to było.
Nawet teraz jeszcze czasem je wspominał. I, jak
wszystko to, co kryje się poza sferą pojmowania
umysłu, niepokoiła go ta niema przestroga. Do diabła!
Dlaczegóż to kilkanaście kamiennych postaci czy też
subiekt przebywający na wakacjach wraz z rodziną
- powodowało, że odczuwał swe życie jako niepełne?
Zwykle, gdy wpadał w taki nastrój, kilka drinków
czyniło cuda. Kilka drinków albo weekend spędzony
z kobietą. Podczas kiedy czekał na Cass, przygwoż
dżony lękiem przed działaniem ubocznym leku, nie
próbował sięgać po żaden z tych środków.
Powróciła do domu pełna entuzjazmu. Nie chcąc
psuć jej nastroju, Tyrus czekał spokojnie, aż sama
zdecyduje się z nim porozmawiać. Ona zaś tańczyła
po mieszkaniu urzeczona perspektywą zbudowania
swemu obecnemu klientowi, i zarazem sobie, oszała
miającej kariery. Wreszcie przysiadła mu na kolanach
i objęła mocno za szyję.
- A przecież to tylko początek, kochanie - szcze
biotała radośnie. - Studia filmowe przyciągną tu
mnóstwo naiwnych gwiazdek, które będą się pchać
drzwiami i oknami do kogoś, kto będzie mógł je
wylansować. Wykorzystam najlepszą passę, a potem
może przeniosę się do Nashville, a może nawet do
Hollywood! Postaram się otworzyć własną agencję!
- Jak możesz zakładać własną agencję, jeżeli nie
masz pojęcia o prowadzeniu jakiejkolwiek firmy?
- mitygował ją Tyrus, przyzwyczajony do jej dziecin
nego entuzjazmu. To właśnie jej osobiste zaan
gażowanie i niezniszczalny optymizm z domieszką
sprytu, powodowały, że tak znakomicie wykonywała
swoją pracę.
- Skarbie! Znam się przecież na ludziach! Płacą mi
za to, że namawiam, uzgadniam, planuję i schlebiam.
Jestem pewna, że to wystarczy.
- W tej chwili wolałbym porozmawiać o czymś
innym niż twoje niewątpliwe ogromne talenty mene
dżerskie, kochanie.
- Ciekawe - zamruczała - co też takiego możesz
mieć na myśli? - Zatrzepotała srebnobłękitnymi
powiekami i przytuliła się do niego całym ciałem.
Zaczęła wydawać te dziwne gardłowe dźwięki, które
zawsze go podniecały i Tyrus poczuł, że w jego
lędźwiach rodzi się znajome pożądanie.
- On za mną szaleje - mruczała dalej. - Dzieciak
ma tylko dziewiętnaście lat i wielbicielki po każdym
występie niemalże rozrywają go na strzępy, a on
szaleje za mną! Wyobraź sobie, że nie mógł oderwać ;
ode mnie oczu. Nie tracił żadnej okazji, żeby mnie
obejmować!
- Dotykał cię, mówisz? - Tyrus już dawno przejrzał
* } 1
gierki Cass, która uwielbiała budzić zazdrość. W tej
chwili był już jednak zbyt zajęty rozpinaniem guzików,
by się z nią droczyć.
- Nie jesteś zazdrosny? Nie tęskniłeś za mną?
Powiedz, jak bardzo ci mnie brakowało? - Była
to gra numer dwa. Tak, Cass zdecydowanie uwielbiała
gry-
Dwa tygodnie pełnej abstynencji dawały o sobie
znać. Prawie drżał.
- Jeśli chcesz, to mogę ci pokazać, jak bardzo mi
cię brakowało, przy pomocy czynów, nie słów - war
knął chwytając ją na ręce i niosąc do sypialni, którą
dzielili zawsze wtedy, gdy udawało się im być
jednocześnie w mieście.
- Cholera! - zaklął z wściekłością. Zimna kropla,
która spadła na niego, przerwała tok wspomnień.
Rozejrzał się wokół z niesmakiem. Złościł go ten
pokój. I to tylko dlatego, że nie był tamtą sypialnią,
tamtym szpetnym pokojem, podobnym do tysięcy
innych odnajmowanych pokoi w odnajmowanych
mieszkaniach. Dlatego, że była tam kobieta, przy
której nie sposób było dostrzegać takie szczegóły.
Kolejna kropla upadła na rzeźbione wezgłowie
łóżka i rozprysnęła się na miliony lśniących drobinek.
Zignorował ją, podobnie jak ignorował uderzające
w okno krople deszczu. Uderzył pięścią w otwartą
dłoń. Ból pomógł mu przełknąć gorycz jego pierwszej
porażki. I wszystkich następnych.
Impotent!
Och, oczywiście to tylko uboczny skutek leczenia.
Tak przecież powiedział mu ten konował. Ale nawet
gdy przestał brać te przeklęte pigułki, nic się nie
poprawiło. Cass rzucała na niego przeróżne oskarżenia,
z których najłagodniejszym była niewierność.
- A kiedy też, u diabła, znalazłbym czas, by cię
zdradzić? - zaprotestował ostro. - Byłem przez tydzień
na otwartym morzu, a natychmiast po powrocie
zacząłem się leczyć. Myślisz, że przy tym wszystkim
znalazłbym jeszcze czas i chętkę na inną kobietę?
- Nie wiem, kochanie, czy znalazłbyś czas, ale
widzę, że na pewno nie znalazłbyś chęci! - nie
oszczędzała go, sypiąc złośliwościami. - Biedactwo.
Słyszałam, że spotyka to mężczyzn w średnim wieku.
Może zacząłeś też moczyć w nocy łóżko?
Spowita w mokry szturks Anna pełzła po wąskiej
desce ponad spojeniami sufitu, zwojami kabli i izolacji
ukrytymi pod warstwą stuletniego kurzu. Z pewnością
dałoby się to jakoś lepiej rozwiązać. Możnaby zrobić
na strychu podłogę. Byłoby to tańsze niż reperacja
dachu. Ale czy jakikolwiek fachowiec zgodziłby się
pracować zgięty wpół?
W nikłym świetle jedynej, czterdziestowatowej
żarówki poczołgała się w stronę wyjścia, starając się
nie wychlapać wody z wiaderka. Kolana miała już
zdarte do krwi, plecy bolały ją potwornie, ale nie
mogła się wyprostować, bo prawdopodobnie rozbiłaby
sobie głowę o podtrzymujące strop belki.
Trzeci raz z rzędu zaplątała się w mokrą bluzę
i o mało nie spadła. Wiadro przechyliło się i do końca
przemoczyło jej zniszczone ubranie.
- Cholera! - wykrzyknęła stawiając wiaderko.
Zerwała gwałtownie przemoczone okrycie i cisnęła
nim w stronę wyjścia właśnie w chwili, gdy pojawiła
się w nim osadzona na potężnych ramionach głowa.
Zły humor Tyrusa osiągnął apogeum. Zrywając
z twarzy mokrą szmatę z trudem opanował wściekłość.
- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co się tu
dzieje? - zasyczał.
- A jak się panu wydaje? - rzuciła równie uprzejmie
Anna - Szoruję właśnie podłogę na strychu - zawsty
dzona sytuacją próbowała pokryć zmieszanie złością.
- Mój sufit przecieka - zauważył.
- Trudno. Czy mógłby pan nie zasłaniać mi
światła? - Zapomniała ze złości, że ma na sobie
tylko mokry stanik i równie mokre obcisłe spodnie.
Poza tym zaczęło jej się już kręcić w nosie od
kurzu. Gdy zacznie kichać, będzie całkiem bez
bronna. Jej rekord wynosił czternaście kichnięć
pod rząd.
Tyrus szybko oswoił się z przyćmionym światłem.
Z pewnością ta kobieta była dziwna, ale czy słusznie
uważał ją za nieatrakcyjną? Była piękna tym rodzajem
urody, którego się na pierwszy rzut oka nie docenia.
Kojarzyło mu się to z urodą gwiazdozbioru, który
trudno odnaleźć na rozgwieżdżonym niebie, ale którego
nigdy się nie zapomina.
Chcąc przerwać niezręczną ciszę, Anna odezwała
się pierwsza.
- Przepraszam, że pana uderzyłam, ale skąd mogłam
wiedzieć, że akurat w tym momencie pan tu przyjszie.
Nie przypuszaczałam nawet, że uda się panu trafić na
strych.
Zimna kropla spadla jej na plecy i dopiero kiedy
wytarła ją wierzchem dłoni, zauważyła, że jej strój
jest co najmniej niekompletny.
- To naprawdę pesząca sytuacja - stwierdziła.
Bardziej była jednak skrępowana swym poirytowaniem
niż brakami w odzieniu. Dorastała w otoczeniu ciągle
przebierających się modelek i oswojona była z różnymi
stadiami nagości, ale wstydziła się swego opryskliwego
zachowania.
Tyrus przyłapał się na myśli, że skulona w odległości
trzech metrów od niego kobieta o pięknie zarysowa
nych kościach policzkowych i drobnych, wspaniałych
piersiach podkreślających jeszcze smukłość jej talii,
budzi w nim zainteresowanie.
- Przyszedłem sprawdzić, czy chomikuje tu pani
jakieś zapasy na zimę. - W głosie jego zabrakło
zwykłej złośliwości.
- Jeśli chce pan złożyć zażalenie na cieknący sufit,
to z przyjemnością przyjmę pana na dole, ale proszę
mi najpierw pozwolić skończyć. - W zwykłych
warunkach Anna z radością przyjęłaby fajkę pokoju,
ale teraz plecy doprowadzały ją prawie do łez
i nieprzytomnie chciało jej się kichać.
- Może moglibyśmy to zrobić metodą podawania
z rąk do rąk - zaproponował i niedostrzegalnie
przeszedł na „ty". - Będziesz podawać mi kubełki,
a ja mogę zbiegać po drabinie i wylewać ich zawartość
do mojej wanny.
Anna nawet nie zaprotestowała. Była gotowa na
wszystko, aby tylko przyspieszyć koniec tej mordęgi.
Tyrus odwiesił jej mokrą bluzę i wspiął się o szczebel
wyżej.
- Rzeczywiście nie ma tu dużo miejsca - stwierdził,
klękając na wąziutkiej desce.
- Zdaje się, że pomyślano to jako rodzaj wentylacji
- poinformowała Anna - ale w takim razie absolutnie
nie spełnia swoich funkcji...
- Przydałby ci się nowy sufit - stwierdził odkrywczo
Tyrus.
- I dlatego właśnie tu mieszkasz - stwierdziła
i zaczęła powolutku wycofywać się w jego kierunku.
O odwróceniu się nie było nawet mowy.
- Mogę to raczej określić jako moje przejściowe
postradanie zmysłów. - Wziął od niej wiaderko, a po
chwili usłyszała, jak przeklina schodząc po stromej
drabince. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Dobrze chociaż, że nie ma tu nietoperzy - krzyknął
z dołu.
- O tej porze nie - odparła wesoło. - Wszystkie są
na obiedzie.
- Boże! - Udało mu się zejść z drabiny, wylewając
tylko parę litrów wody. - Który pokój jest pod tą
drabiną?
- Nie przejmuj się. Mnie się też zawsze rozlewa.
Drabina stoi nad salonem, ale tam woda nie przecieka,
bo w szparach sufitu mieszkają pszczoły i wszystko
jest uszczelnione woskiem i przczelim kitem!
Tyrus zastygł z ręką na klamce od łazienki.
- Nie wierzę własnym uszom - odpowiedział.
- Pewnie zaraz się obudzę i okaże się, że to wszystko
nieprawda. Nie ma szczurów w zamrażalniku, nie ma
pszczół w suficie, nie ma półnagiej kobiety przeciąga
jącej kubły z wodą po strychu. To tylko sny wy
głodzonego mężczyzny!
Wylał wodę do staroświeckiej wanny na wygiętych
nóżkach i opanował nagłą chęć wycofania się ze swej
wielkodusznej oferty. Decyzje jego została nagrodzona
promiennym uśmiechem, który posłała mu Anna,
gdy tylko pojawił się na szczycie drabiny.
- Skąd przyszło ci do głowy, że jestem na strychu?
- zapytała, podając mu następne wiadro.
- Bardzo trudno było się domyślić, biorąc pod
uwagę całe tony tynku spadające mi na twarz i ten
potworny hałas. Byłem przekonany, że polujesz tu na
nieświadome niebezpieczeństwa gryzonie!
- Powinnam była cię ostrzec, że sufit przecieka,
zostało jeszcze tylko jedno wiadro. Sama sobie z nim
poradzę, więc możesz już wracać do swoich prze
rwanych zajęć.
- Wolałbym nie, bo próbowałem się nad sobą
rozczulać, a to z pewnością może zaczekać. - Sięgnął
po podane mu wiadro tak niezręcznie, że rozlał wodę.
Chciał przeprosić za nieostrożność i zerkając w górę
uderzył z całej siły głową o poprzeczną belkę.
- Och! Jak mi przykro! - wykrzyknęła Anna
zagłuszając jego jęk. - Może lepiej zejdź na dół
i porozczulaj się jeszcze trochę nad sobą. Poradzę
sobie sama. Znam ten strych od lat i nie zrobię sobie
krzywdy.
Przesuwając palcami po nabitym guzie Tyrus ocenił
jego kształt i rozmiary. Przynajmniej nie było krwi.
- Daj mi po prostu to wiadro i skończymy szybciej.
Nie będę mógł spać, jeśli będę zmuszony co chwila
zbierać z twarzy błoto.
Anna powędrowała wzdłuż nieszczęsnej deski po
ostatnie wiaderko. Ciekawe, mówił o spaniu, a nie
było jeszcze ciemno. Nie robił wrażenia człowieka,
który wcześnie się kładzie i wcześnie wstaje. Ciężkie
powieki i te wspaniałe usta, które nie dawały jej
spokoju, zupełnie nie pasowałyby do ascety.
Sięgnęła po pałąk ostatniego, napełnionego po
wręby wiaderka. Było zaklinowane między dwiema
belkami. Wytężyła wszystkie siły, aby je stamtąd
wydobyć. Nie chciała szarpać, aby nie rozlać desz
czówki, ale obecność Tyrusa rozpraszała ją.
Jej doświadczenia z mężczyznami było zbyt skromne,
by nadawać im miano doświadczeń. Niemniej całym
swym kobiecym jestestwem odczuwała jego obecność,
i to od pierwszej chwili znajomości. Ignorowanie jego
obecności pod wspólnym dachem było możliwe tylko
dzięki wielkiemu wysiłkowi woli.
Cholera, z tym naczyniem rzeczywiście były kłopoty.
Aby je wydostać, musiała najpierw nieco unieść,
a potem przysunąć. I to bardzo ostrożnie, aby nie
zahaczyć o instalację elektryczną.
Rozsunęła szeroko nogi, aby utrzymać równowagę
i powolutku przesuwała wiadro do siebie. Napięte do
granic możliwości mięśnie wyciągniętych ramion
sprawiały jej ból. Starała się zahipnotyzować wzrokiem
powierzchnię wody, aby nie uronić ani kropelki. Ręce
drżały ze zmęczenia, gdy uniosła nieco ciężar, powolut
ku, powolutku, udało jej się ominąć kable. Odwróciła
sie i już miała postawić wiadro na desce, gdy nagle
pękł naprężony pałąk i ponad dwadzieścia litrów
zimnej wody chlusnęło zalewając cały strych...
Dla zmęcznonej ponad siły Anny było to zbyt
wiele. Zasłoniła dłońmi twarz i wybuchnęła głośnym
szlochem. Zanosiła się płaczem jak dziecko. Nie od
razu poczuła dłoń na swej głowie i ciepły oddech na
mokrym od łez policzku.
- Odsuń się - wymamrotała przez łzy. - Nie
pmieścimy się tu obydwoje.
Tyrus oczywiście zdawał sobie sprawę z ciasnoty,
ale nie mógł zostawić jej tak pogrążonej w rozpaczy
z powodu nędznego pałąka od wiadra. Ale z pewnością
nie pozwoliłby sobie na tyle współczucia, gdyby
przypuszczał, że tak zareaguje na jej bliskość. Poczuł
unoszący się wokół niej delikatny aromat polnych
kwiatów, przepojone nim były jej włosy, jej skóra.
Biło też od niej cudowne ciepło. Nie dostrzegał
ciasnego, mokrego strychu, tylko ją, zapłakaną
i nieszczęśliwą.
- Cicho, malutka - powiedział czule. - Nie ma co
płakać nad rozlanym mlekiem, a co dopiero wodą.
Zejdziemy na dół i przygotuję ci filiżankę gorącej kawy.
- Nie przejmuj się mną, Tyrusie - chlipnęła żałośnie.
- Zawsze rozklejam się z powodu bzdur, ale dzięki
temu się nie zaziębiam...
Jego ręka, zawieszona tuż nad jej nagim ramieniem,
drgnęła. Wzniósł błagalnie oczy ku niebu i o mało nie
roześmiał się w głos. W życiu nie słyszał czegoś
podobnego. Płakała, żeby się nie zaziębić. Miał
nadzieję, że nigdy nie trafi w miejsce, gdzie z pewnością
prędzej czy później trafiają kobiety w rodzaju Anny
Cousins.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Zawsze płaczę z powodu drobiazgów - chlipała
nadal Anna.
- Ale to nie ma sensu - Tyrus delikatnie dotknął
jej ramienia, ale natychmiast cofnął dłoń. Jej ciepła,
delikatna jak jedwab skóra onieśmielała go. Łatwiej
byłoby okazywać jej współczucie, gdyby nie była tak
roznegliżowana.
- Wręcz przeciwnie - odparła próbując się opano
wać. - To całkiem zdrowo popłakać sobie z powodu
bzdur.
To oryginalne stwierdzenie uświadomiło mu, jak
dziwaczna była jego gospodyni i pomogło opanować
lekkie podniecenie sytuacją.
- No już, już - mruknął pocieszająco, zawstydzony
tak jej, jak i swoim zachowaniem. W myślach
gwałtownie poszukiwał pretekstu do wycofania się
z umowy o wynajem. Z drugiej strony przyjemnie
było przekonać się, że nadal ciało jego reaguje
odpowiednio na bliskość w miarę atrakcyjnej kobiety.
Wszystko działało w myśl postanowień matki natury
i w innych warunkach chętnie poprowadziłby dalej
te grę.
- O tak - dodał widząc, że Anna powoli się
uspokaja. - Wytrzyj teraz buzię jak grzeczna dziew
czynka, a w nagrodę dostaniesz do wypicia najsmacz
niejszą w życiu kawę. Już lepiej?
Zanim jednak Anna dołączyła do Tyrusa w kuchni,
wykąpała się i przebrała w suche ubranie i grube
wełniane skarpety. Mokre włosy, zrezygnowała bowiem
z ich suszenia, podkreślały kształt jej czaszki. W głębi
serca nie spodziewała się, że będzie na nią czekał,
zwłaszcza że z takim naciskiem mówił o swym
samotniczym bytowaniu.
- Robię naprawdę mocną kawę - rzucił na powita
nie. - Pewnie będziesz musiała dolać sobie wody.
Właściwie kawa była ostatnią rzeczą, jakiej było
mu trzeba o tej porze. I bez tego miał dość kłopotów
z zaśnięciem.
- Jestem potwornie głodna. Przeszłam dzisiaj ponad
siedem kilometrów z pełnym obciążeniem. Ty pewnie
coś jadłeś przed powrotem z miasta, ale ja nie miałam
nic w ustach od lunchu.
- Zwykle jadam tylko jeden posiłek w środku dnia
- stwierdził Tyrus grobowym głosem. Oddałby teraz
wszystko za wspaniały, soczysty stek z dodatkiem
wszystkiego, co tylko było zakazane przez lekarzy.
- Jesteś na diecie? Nie wyglądasz na takiego. - Anna
otworzyła lodówkę i oglądała jej zawartość z zadumą.
Boże, pomyślał Tyrus. Tylko nie to! Jeśli zrobi coś
z puszki, to w porządku, ale nie ruszy niczego, co
pochodzi z tego zamrażalnika.
- Może zmienisz raz swe obyczaje? - zapytała
gościnnie.
Tyrus ogarnął ją spojrzeniem od stóp do głów.
Ubranie było niekształtne i raczej bezbarwne, a ogrom
ne wełniane skarpety co najmniej o pięć centymetrów
za duże. Ale rzeczywiście był głodny i jej wygląd nie
mógł go zrazić. Głód przeszedł już u niego w stan
chroniczny i nic, nawet towarzystwo najszpetniejszej
na świecie kobiety, nie mogło tego zmienić.
- Mogę przygotować zapiekankę z ziemniaków
z bekonem, serem, cebulą i wszystkim innym, co uda
mi się znaleźć w lodówce...
- Jestem pewien, że bekon, ser i cebula wystarczą
w zupełności - rzucił Tyrus gwałtownie. Nie mógł
ryzykować, że poda mu coś, czego na pierwszy rzut
oka nie będzie mógł zidentyfikować.
Podczas kiedy Anna krzątała się po kuchni, Tyrus
wyruszył na zwiedzanie domu. Oglądał dokładnie
przepełnione książkami półki i kolekcję oprawianych
w ramki fotografii, którymi zawieszona była cała
jedna ściana. Był nieco zły na siebie, że uległ magii
chwili i nawiązał bliższe układy ze swoją gospodynią.
Wspólne spożycie posiłku zobowiązywało towarzysko.
Zdjęcia przedstawiały kolejne pokolenia ludzi. Na
jednym z nich o kilka lat młodsza Anna towarzyszyła
starszemu mężczyźnie, na innym stała pomiędzy parą
wyglądających tak, jakby zstąpiła właśnie z kartek
żurnala. Ta ostatnia fotografia ubawiła go nieco.
W życiu nie widział tak nie dopasowanej do siebie
trójki ludzi. Desperacko radosna para, a pomiędzy
nimi Anna w swym zwykłym, szmatławym ubraniu.
Było tam kilka zdjęć różnych mężczyzn, kilka zdjęć
Anny z jednym i tym samym człowiekiem i wreszcie
ten sam człowiek z inną kobietą. Brat? Być może. Po
raz pierwszy pomyślał o tym, że nic nie wie o prywat
nym życiu Anny. Właściwie nigdzie nie wychodziła
i raczej nikt u niej nie bywał. Równie dobrze mogła
być mężatką, rozwódką, czy żyć w separacji. Właściwie
nic go to nie obchodziło, ale nie mógł przestać myśleć
o niej mieszakającej samotnie z zamrażalnikiem pełnym
myszy i strychem pełnym wiader. Zawsze lubił
przebywać w towarzystwie kobiet, a ta mogła okazać
się bardzo ciekawą osobą.
Ale tym razem była wyraźna różnica. Do tej pory,
głównym celem znajomości ze wszystkimi kobietami,
które znał, był seks, i to bez jakichkolwiek zobowiązań.
- Jedzenie na stole!
Okrzyk Anny wyrwał go z zamyślenia. Kiedy patrzył,
jak z zapałem pałaszuje swą porcję, stwierdził, że
i tak nie była w jego typie. A poza tym nie było sensu
zaczynać czegoś, czego i tak nie mógł skończyć.
- Chcesz jeszcze sera? Natarłam całe mnóstwo...
A może...
- Nie, nie. To z pewnością wystarczy. - Potężne
porcje zapiekanki znikały szybko z jego talerza. Był
coraz bardziej zdenerwowany sytuacją. Nie chciał, by
zaczęła przypuszczać, że zabiega o jej przyjaźń czy
sympatię. Do tego jeszcze złamał z takim trudem
wprowadzony reżim posiłków. Od tej pory jego żołądek
znów będzie się beszczelnie domagał kolacji.
- Zawsze tu mieszkałaś? - zapytał wbrew swemu
postanowieniu.
- Nie, tylko od jakichś dziesięciu lat. Mój cioteczny
dziadek Hannibal zostawił mi ten dom. To krewny ze
strony matki.
Skinął głową i dokończył swą porcję. Pomimo
jej hojności bez trudu dałby radę jeszcze dwóm
dokładkom.
- A ty? Nie pytałam cię jeszcze, dlaczego ściągnąłeś
na nasz uniwersytet? Ale pewnie jednak nie jesteś
egiptologiem?
- A powinienem być? - zapytał zaskoczony.
Anna najspokojniej w świecie schrupała kolejny
kawałek bekonu i oblizała ser z widelca.
- To ze względu na twoje imię.Takie proste
skojarzenie: Tyrus-papirus. No i Clay* tak jak gliniane
tabliczki.
- Rozumiem. Zawsze tak oceniasz ludzi?
- Zwykle nie zadaję sobie tyle trudu, by ich oceniać.
Chyba, że mają u mnie mieszkać. Ale to tylko ze
względu na dach. Ewentualnie ze względu na fun
damenty, ale przede wszystkim na dach. Przynajmniej
nie jesteś dinozaurem.
* clay (ang) - glina
Tyrus pokręcił głową, rzucił przelotne spojrzenie na
zamrażalnik, a następnie na gospodynię. Zdecydowa
nie, wbrew samemu sobie, był nią zaintrygowany.
Używała jakiegoś własnego języka, z którego rozumiał
poszczególne słowa, ale nie był w stanie ogarnąć ich
treści. Pozornie to, co mówiła, nie miało żadnego sensu.
Jeśli jego otępienie było spowodowane tymi cholernymi
pigułkami, to już on urządzi konowała. Do końca
swych dni nie zarobi na odszkowodanie dla Tyrusa.
- Hmmm! - Nie wiedział, jak poprowadzić rozmowę
z kimś, kogo logika tak dalece odbiegała od ogólnie
przyjętych norm.
- Oj, rozumiesz! Tyrus - Tyronazaurus. Ty-ranozau-
rus. W każdym razie dinozaur.
Tyrus uprzejmie kiwnął głową. Postanowił zgadzać
się ze wszystkim, co mówiła, i szybko znikać po
skończonym posiłku. Jeśli zacznie rozumieć, o co jej
chodzi, to będzie znaczyło, że jest już bliski obłędu.
- Wiesz, zwykle nie pozwalam lokatorom korzystać
z kuchni, dopóki ich sobie nie obejrzę, ale w agencji
powiedziano mi, że ci na tym zależy. To żadna
przyjemność pozwalać, by jacyś dziwni ludzie łazili
po twojej kuchni, prawda?
Tyrus zachłysnął się kawą z wrażenia. I kto to
mówi! - pomyślał.
- Ale jeśli chcesz, to możesz sobie tu robić także
kolacje - ciągnęła niezrażona. - Wyglądasz na
nieszkodliwego.
On nieszkodliwy! Czuł się zarazem zaskoczony
i rozbawiony.
- Czy ty przypadkiem nie jesteś czarownicą?
- zapytał.
Anna poprawiła nagle włosy. Czyżby w ten oryginal
ny sposób próbował dać jej do zrozumienia, że jest
czarująca? Nagle pożałowała, że nie wymodelowała
fryzury po kąpieli.
- Przykro mi, ale nie zajmuję się niczym tak
fascynującym. Jestem po prostu ilustratorką książek.
Ilustratorka książek. Rzeczywiście, pierwszego dnia
wspomniała o jakiejś pracowni. Niemniej jeśli do
pokoju wlezie czarny kot, to z pewnością jutro się
wyprowadzę, pomyślał.
- Jakiego rodzaju ilustracje robisz? - spytał uprzej
mie.
- Och, przeróżne. Pracuję głównie dla małej firmy
wydawniczej w Charlotte. Czasem publikuję też krótkie
artykuliki w różnych pismach. Ale marzę o wydaniu
ilustrowanej książki o tych okolicach, może z elemen
tami historycznymi. I książki o sowach i jastrzębiach.
Tylko muszę jeszcze namówić na to mojego wydawcę.
- Czy masz może... Eee... Czy masz może kota?
- Nie jesteś chyba alergikiem? Nie mam co prawda
kota, ale gdybyś był uczulony na sierść, to mógłbyś
też być uczulony na pierze.
- A te myszy w zamrażalniku? Czy to ma coś
wspólnego z twoją twórczością?
- O nie, to moje hobby - odpowiedziała, wstała
i sprzątnęła talerze ze stołu. - Chcesz dokończyć
kawę? Nie obrażę się, jeśli odmówisz.
Pozwolił jej znów napełnić kubek. O spaniu i tak
już nie było co marzyć.
- Czy twoje hobby to mrożenie myszy? - zapytał
ostrożnie.
- Przejdźmy do pokoju, to nie będę musiała
zmywać. - Poprowadziła go i poszedł posłusznie.
Wygodnie zwinięta w kłębek na ogromnej sofie
opowiedziała mu o radości czerpanej z hodowania
małych piskląt, o inkubacji znalezionych ptasich jaj,
o satysfakcji, jaką daje jej leczenie dorosłych osob
ników.
Tyrus słuchał, przyglądając się jej uważnie. Z pew
nością nie używała żadnych kosmetyków. Jedynie
natura mogła być odpowiedzialna za tak kształtne
brwi i tak cudownie długie rzęsy. Cass prędzej
zdradziłaby, ile ma lat, niż pozwoliła zobaczyć się
komukolwiek z mokrymi włosami i bez makijażu.
- Jedyne, z czym naprawdę mam duże kłopoty, to
młode gołębie. Jeden z moich znajomych pomaga mi je
chwytać, gdy właśnie mam młode sówki - mięso gołębi
zawiera wyjątkowo dużo białka. Kiedy tylko sowięta są
dostatecznie duże, by przebywać poza domem, umiesz
czam je w małej wanience w szopie i zaczynam karmić
kawałeczkami myszy. Wtedy właśnie wykorzystuję te
zamrożone. Potem, gdy rosną, uczę je chwytać zdobycz.
Początkowo za pomocą papierka i sznurka, no a potem
wypuszczam im żywe myszy.
- Czy to nie bywa bolesne? - Nie mógł nie podziwiać
jej odwagi. Wszystkie kobiety, które znał do tej pory,
wskakiwały na stół na sam dźwięk słowa „mysz".
- Oczywiście zdarzają się ugryzienia, zarówno mnie,
jak i sowietom. Ale to naprawdę fascynujące, że tak
szybko uczą się polować. To instynkt. Muszę też
bardzo uważać, by nie przyzwyczaiły się do ludzi. To
byłoby fatalne w skutkach.
Niesamowite, myślał Tyrus. Ani sztucznego styłu,
ani makijażu. Siedzi to po prostu i opowiada o myszach
i sowach. Zupełnie jakby nie była atrakcyjną, młodą
kobietą sam na sam w pustym domu z mężczyzną.
- Jeśli chowa się tylko jedno pisklę, to nie ma
mowy, by poradziło sobie na wolności. Trzeba znaleźć
dla niego dobry dom lub oddać je do jakiegoś zoo.
Czy kobiety wyczuwały takie rzeczy? Czytał kiedyś
o feromonach. Czyżby wyczuwała, że jest przy nim
zupełnie bezpieczna? Och, nie daj Boże, aby to była
prawda. Nie, to niemożliwe. Nawet Cass nie zorien
towała się od razu, a Cass wiedziała wszystko o płci
przeciwnej.
- Próbowałam już nawet podchodzić do nich
w rękawiczkach i masce, ale to niewiele daje. Jedyny
sposób, by nie uzależnić ich od człowieka, to umieścić
je jak najszybciej w szopie. Chciałbyś obejrzeć
legowisko, jakie dla nich wymościłam? Zbudowałam
je z nie heblowanego drewna, ale sowom nie robi to
różnicy. Trzeba mieć takie legowisko, zanim władze
stanowe wydadzą zgodę na opiekę nad ptactwem.
Jej wyjaśnienia zdecydowanie rozwiały niepokoje
Tyrusa. Wyciągnął się wygodnie w fotelu i słuchał jej
opowieści. Nie był specjalnie zainteresowany treścią
tego, co mówiła, ale jej entuzjazm był zaraźliwy.
Wyraził nawet zgodę na zwiedzenie szopy, choć tak
naprawdę nie interesowało go zupełnie to, co zbudo
wała z nie heblowanego drewna.
- Jeśli będziesz potrzebował miksera, to korzystaj
z tego w kuchni na półce, a nie z tego w spiżarce.
- Dziękuję, nie sądzę, bym musiał korzystać z mikse
ra. Ale postaraj się wcześniej ostrzegać swych lokato
rów. Chciałem wziąć sobie kilka kostek lodu i wtedy po
raz pierwszy zobaczyłem te twoje potworności...
- Ach, to dlatego myślałeś, że jestem czarownicą.
Chciałabym nią być. Zaczarowałabym wtedy dach,
aby nie przeciekał, i wyczarowałabym sobie trochę
pieniędzy, aby wyremontować kuchnię, dopóki jeszcze
się nie zawaliła. Niesamowite jest to, że zawsze
odkładam pieniądze, a potem bardzo szybko wydaję
je na coś innego, niż zamierzałam.
Szkoda, że nie wydaje pieniędzy na siebie, pomyślał
Tyrus. Jej ciało, o którym wiedział już, że było godne
wyeksponowania, tonęło w ogromnej flanelowej
koszuli. Widział ją oczyma wyobraźni w dopasowanych
dżinsach i koszulce bez rękawów. Na przykład takiej,
jakie chętnie nosiła Cass.
Jego wyobraźnia zaczęła nagle pracować na zwięk
szonych obrotach, zapewne pod wpływem wielotygod
niowego celibatu.
- Chyba pójdę się już położyć - stwierdził, wstając
niezręcznie ze swego fotela. Kiedy podszedł do niej,
spojrzała w górę. Miała delikatnie rozchylone wargi
i Tyrus chrząknął odwracając wzrok. - Dziękuję ci za
wspaniałą kolację, Anno - dodał.
Gdy odszedł, długo o nim myślała. Był dziwnym
mężczyzną. Szalenie przystojny i z pewnością wspaniale
by się z nim rozmawiało, ale był tak bardzo po
wściągliwy. I wcale nie był tak okropny, za jakiego
chciał uchodzić. Po prostu coś mu dolegało. Potrafił
rozmawiać tak, jakby byli starymi przyjaciółmi,
a potem nagle wpełzał znów do swojej skorupy - choć
nie powiedziała przecież nic, czym mogłaby go urazić.
Nie powiedziała mu przecież nic przykrego, o nic
nie mógł się do niej przyczepić. O myszy na pewno
mu nie chodziło, skoro wiedział już, po co je trzyma.
Zrozumiała wreszcie te jego dziwne spojrzenia, rzucane
na zamrażalnik.
Myślała o Tyrusie Clayu do późnej nocy. Różnił
się od wszystkich emerytowanych profesorów, których
znała. Hannibal był emerytowanym profesorem filozofii
religii, a nie widziała jeszcze, by dwóch mężczyzn tak
się od siebie różniło.
Kim był Tyrus Clay? Co tutaj robił? Było w nim
coś dzikiego. Coś, co przypominało jej młodego,
chorego sokoła, którego kiedyś leczyła. Nie przypo
minał żadnego znanego jej człowieka, no ale przecież
miała niewielu znajomych.
Dziesięć lat temu, z nowiutkim dyplomem w kieszeni,
z obiecującymi propozycjami od wydawców i pełna
marzeń zamieszkała z Hannibalem, uznając to za
stan przejściowy. Mając lat dwadzieścia cztery wierzyła,
że spotka tego jednego, jedynego mężczyznę.
Teraz, doszedłszy do trzydziestego czwartego roku
życia, zaakceptowała swoją samotność. Wynikała ona
z tego, że w każdym mężczyźnie, którego znała,
a dotyczyło to także człowieka, z którym była
zaręczona przez trzy lata, brakowało jej czegoś
istotnego. Hannibal nauczył ją pogardzać tuzinkowoś-
cią. Zrozumiała, że dwoje ludzi musi mieć ten sam
system wartości, umiłowanie świata i zamieszkujących
go istot, pęd do wiedzy.
Nauczył ją doceniać każdy dzień za ładunek wrażeń,
jakich dostarczał. Miała teraz wszystko to, czego
kobiecie potrzeba: dom. ciekawą pracę, niezniszczalne
zdrowie i krąg przyjaciół - wśród nich zaś dwie
sympatie i ich obecne rodziny.
Jak na ironię była nawet matką chrzestną sześcio
letniego synka swego byłego narzeczonego. Sid był
starszym wykładowcą zoologii, a ona studentką
ostatniego roku. Przez rok chodzili ze sobą, a przez
następne dwa byli zaręczeni. A potem on poznał
młodziutką dziewczynę i ożenił się z nią w ciągu
miesiąca, Anna zaś była świadkiem na ślubie.
Czerpała dumę z tego, że nigdy żaden chłopak
pierwszy z niej nie zrezygnował. Co z tego, że kolejno
odchodzili od niej do innych kobiet i zakładali rodziny?
Dalej byli jej przyjaciółmi. Bywali u niej od czasu do
czasu, by pochwalić się swoimi małymi pociechami,
a Anna była przyszywaną ciocią ciągle wzrastającej
liczby dzieci. Czasami marzyła skrycie, by dochować
się własnego potomstwa, ale nikt nigdy nie złamał jej
serca.
Minęło kilka dni, zanim Anna znowu spotkała
swego lokatora. Miała już niezbite dowody, że robił
sobie w kuchni kawę, a raz znalazła w śmieciach
opakowanie z restauracji sprzedającej dietetyczne
sałatki na wynos. Jak na mężczyznę tak wyspor
towanego, miał zdecydowanie dziwne upodobania
kulinarne, ale uznała, że to nie jej sprawa.
- Dziś w nocy liście dębowe przysypią ci samochód
- ostrzegła go, kiedy spotkali się pewnego dnia
w kuchni. Zerwał się właśnie zimny północny wiatr.
- Może przyda ci się jeszcze jeden koc?
Tyrus oglądał właśnie z niesmakiem paczuszkę
lucerny, którą kupił w drodze do domu. Mówiono
mu, że po przyrządzeniu będzie smakować lepiej niż
ostrygi.
- Jadłaś to już kiedyś? - spytał niepewnie.
- Tak, ale wolę kiełki pszeniczne, są słodsze. - Anna
zrzuciła plecak i postawiła wykrywacz metalu w kącie.
- Wcześniej dziś wróciłeś - dodała.
- Nie mam żadnego powodu, by siedzieć na terenie
uniwersytetu. Mam mnóstwo rzeczy do przeczytania,
a równie dobrze mogę to robić tutaj. Poza tym zanosi
się na deszcz, a twoja droga dojazdowa jest zdradziecka
nawet przy najlepszej pogodzie. Zgubiłaś coś? - zapytał
wskazując wykrywacz metalu.
- Co zgubiłam? - zapytała zaskoczona.
- Chodzi mi o detektor metalu. Ludzie pożyczają
je zwykle, by znaleźć zgubione klucze albo coś takiego.
A może szukasz skarbów?
- Oczywiście, że chodzi mi o skarby. Czy wiesz, że
w tym miejscu setkami lat krzyżowały się drogi
handlowe? Szedł tędy ważny szlak w czasach, kiedy
nikomu jeszcze nie śniło się o budowie Durham.
- To dlatego czytujesz te wszystkie czasopisma
historyczne - pokiwał głową ze zrozumieniem. Pa
miętał dobrze, jak sam marzył o tym, aby odnaleźć
zatopiony korsarski statek. W tym miejscu, gdzie
diabeł mówi dobranoc, nie spodziewał się podobnego
pragnienia.
- Jeśli chcesz, pokażę ci moje odkrycie, jak tylko
rozpalę na kominku i wstawię coś na kolację.
- Wyplątywała się pracowicie ze wszystkich pasków
podtrzymujących aparat fotograficzny, lornetkę i chle
bak. - Jadłeś już coś?
- Chciałem spróbować, jak to smakuje - wskazał
pędy lucerny.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego dorosły człowiek przy zdrowych zmys
łach miałby żywić się zieleniną zamiast zjeść porządną
kolację? Nigdy nie uda ci się zachować zdrowia, jeżeli
będziesz jadł samą skrobię.
Sam nie wiedząc, jak to się stało, w dwie godziny
później Tyrus zafascynowany studiował wraz z Anną
książki i czasopisma historyczne i porównywał różne
rodzaje wykrywaczy metalu. Jej sprzęt należał do
najlepszych, a dowodziła tego pokaźna kolekcja złomu.
- Więc mówisz, że to wszystko pochodzi ze starego
młyna? - wskazał na dziwacznie powyginane żelastwo.
- Tak, na tym odcinku rzeki było ich bardzo dużo.
Ziemie te należały do Indian Occaneechi po ich
ucieczce z Virginii w 1676 roku. Ale szczep ten
wyginął sto lat później z nieznanych przyczyn...
Anna podciągnęła nogi na sofę, aby się ogrzać
i Tyrus poczuł, jak jej drobna stopa ociera się o jego
udo. Gwałtowność, z jaką jego ciało zareagowało na
to przypadkowe dotknięcie, zaskoczyła go. To jednak
nic nie znaczyło. Podobnie reagował na dotknięcie
Cass, a przecież nie mógł się posunąć dalej.
- Oczywiście jeżeli nie lubisz historii, ta opowieść
straszliwie cię znudzi.
- Absolutnie nie - zaprzeczył nieszczerze. Anna
nie była w jego typie, poza tym miał już swoją
kobietę. Z pewnością uda mu się odzyskać Cass, gdy
przewalczy już te kłopoty z nadciśnieniem. Ale lepiej
było siedzieć tu na dole i okazywać fałszywe zaintere
sowanie starym złomem, niż leżeć w ciemnym pok-jiu
i zastanawiać się bez przerwy, co teraz robi Cass,
z kim go zdradza i czy dużo czasu upłynie, nim znów
będzie mógł się nazywać mężczyzną.
Jej stopa znów niechcący dotknęła jego nogi. Jak
mały kotek, szukający bezpiecznego legowiska. Opa
nował się całym wysiłkiem woli i ponownie zaczął
sobie tłumaczyć, że Anna, choć piękna i fascynująca
w rozmowie, zdecydowanie nie należała do kobiet,
z którymi lubił bawić się w przytulanki. Ale nic to nie
dało. Wbrew samemu sobie ujął jej stopy i zaczął
masować lodowate palce. Potworne! Tylko jedno mu
było w głowie. Wystarczyło, że spojrzał na kobietę,
a wyobraźnia sama podsuwała wizje zakazanych
przyjemności! Cholera! Nie zakazanych, tylko niemoż
liwych! To o wiele gorzej!
Przerwał masowanie i cofnął ręce. Pod żadnym
pozorem nie mógł się jeszcze raz ośmieszyć. Nie mógł
dopuścić, by jakakolwiek kobieta go wykpiwała, to
było zbyt bolesne...
- Nigdy mi nie powiedziałeś, co robiłeś przed
przyjazdem na nasz uniwersytet? - Zapytała.
- Jestem... to znaczy byłem nurkiem.
- Poszukiwałeś kiedyś skarbów? - ożywiła się jak
dziecko i przysunęła bliżej do niego.
- Taaak... Swego czasu... Głównie w Zatoce Mek
sykańskiej.
Przyglądała mu się w napięciu. Dostrzegała kolejno
delikatny garb na nosie, silnie zarysowaną żuchwę,
głęboko osadzone oczy.
- Nie wydajesz się być z tego dumny - zauważyła
po upływie chwili.
- Nie podobało mi się to, że szukając skarbów
zacząłem się zmieniać. Po kilku latach to stało się
narkotykiem. Nurkowanie bez żadnego ubezpieczenia,
nawet bez zezwolenia, tylko po to, by coś zanleźć.
Jak gorączka złota, jak opowieści o parciu na zachód
dla skarbów... Jack L,ondon... Wielka Gorączka Złota...
Nie chciałem oszaleć, więc porzuciłem to. - Jego ręka
dotknęła delikatnie sklepienia stopy i poczuł jej
podświadomą reakcję, nagłe wtrzymanie oddechu.
Boże! Składała się z jedwabiu, aksamitu i nerwów.
Jaka kobieta kryła się pod tymi niekształtnymi
i bezbarwnymi ciuchami?
Anna cicho analizowała jego słowa. Dobrze rozu
miała to, co chciał wyrazić. Sama także wybrała
swoją drogę życia, zrezygnowała z tego, co ją raziło.
Tak postępowali ludzie rozsądni.
- Pewnie odziedziczyłam te zapędy po moim
ciotecznym dziadku - stwierdziła. - Był poszukiwaczem
przygód, choć nie ruszał się ze swego fotela - na
starość prawie zupełnie sparaliżował go reumatyzm,
ale żądza wrażeń nie opuszczała go do śmierci.
Westchnęła wpatrzona w coś, czego Tyrus nie
potrafił dostrzec. Po chwili jednak ożywiła się.
- Chyba zrobię gorącej herbaty z mlekiem. Dobrze
nam zrobi, prawda?
Gorąca herbatka! Z mlekiem! Coś takiego! On
i gorąca herbatka z mlekiem. Gdyby Cass mogła go
teraz zobaczyć, zabiłaby go śmiechem. Gorycz wezbrała
w nim ponownie i usiłowała nad nią zapanować.
O tej porze wróciliby już z kolacji. On nalałby
wieczornego drinka, a Cass zaczęłaby tańczyć z roz
wartymi zachęcająco ramionami. Cass musiała bez
przerwy mieć jakiś podkład muzyczny i po wejściu do
domu pierwsze kroki kierowała zawsze od magneto
fonu. Udałoby jej się namówić go, by z nią potańczył,
a potem sprawy potoczyłyby się zwykłym tokiem.
- Oczywiście, gorąca herbatka z mlekiem brzmi
cudownie - powiedział wbrew samemu sobie i dopiero
po chwili doszedł do wniosku, że naprawdę tak uważa.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przez następny tydzień Tyrus Clay zachowywał się
wobec Anny z grzeczną powściągliwością. Zresztą
spotykali się bardzo rzadko. Jego wykształcenie było
co najmniej niekompletne i cały wolny czas spędzał
na studiowaniu. Musiał przyswoić sobie więcej teorii.
Miał potwornie zmęczone oczy i równie potwornie
zły humor. Dałby wszystko, co miał, za możliwość
wskoczenia do chłodnego morza.
Anna była początkowo zaskoczona jego oschłością.
Przegadana nad filiżankami herbaty z mlekiem noc
należała do najprzyjemniejszych w jej życiu. Widocznie
po prostu niektórzy ludzie tacy byli - raz świetni
przyjaciele, raz prawie obcy.
Zresztą była bardzo zajęta. Postanowiła wykorzystać
ostatnie pogodne dni i dokończyć swe prace w plenerze.
Chciała po pierwszych opadach śniegu wykonać serię
plenerów zimowych i odesłać całość. W samą porę
przyszły zamówienia. Za kilka dni miała dostać
brudnopis książki przygotowanej dla dzieci i opracować
do niej ilustracje.
Wbiegła właśnie po schodkach do domu, gdy
natknęła się na Tyrusa.
- Chodzi mi o lampę w moim pokoju - oświadczył.
- Poczekaj, dopóki się nie rozpakuję, dobra? Jeśli
dalej będę musiała tak daleko wędrować, pewnie
kupię sobie osiołka. - Anna dyszała głośno, ostatnie
dwa kilometry przebyła biegiem. Układała kolejno
na stole swój sprzęt. - Co z tym światłem? - zapytała
ściągając ciężkie buty.
- Hmm - mruknął Tyrus z roztargnieniem. Przez
chwilę zafascynowany jej zaróżowioną twarzą, pozwolił
sobie omieść wzrokiem jej wspaniałe piersi uwypuklone
przez krzyżujące się między nimi skórzane paski.
- Twoje oświetlenie - przypomniała mu. - Pomóż
mi się z tego wszystkiego wyplątać, dobrze?
Jego chłodne, silne dłonie przesunęły się po jej szyi.
Serce Anny, które dopiero co przycichło po długim
biegu, znów załomotało jak oszalałe. Przełknęła ślinę
i odwróciła od niego wzrok. Jak mogła zapomnieć, że
tak na nią działał? Po kilku dniach niewidzenia go jej
reakcja była jeszcze silniejsza.
- Czyżby goniły cię furie? - zapytał Tyrus ze
śmiechem, pomagając jej ustawić plecak na ziemi.
- Czasem biegam tylko dlatego, że mogę - od
powiedziała rozplątując szalik. Potem ściągnęła ciasną
czapeczkę z wielbłądziej wełny. Naelektryzowane włosy
utworzyły lśniącą aureolę wokół jej twarzy.
Tyrus uśmiechnął się.
- Czy kiedykolwiek zastanawiasz się nad tym, co
mówisz? - zapytał. - Niektóre twoje stwierdzenia są
co najmniej zaskakujące.
- Być może - oświadczyła myjąc ręce nad zlewem.
- To pewnie dlatego, że jako osoba samotna często
mówię sama do siebie, a nie zawsze chce mi się tego
słuchać. Czy jesteś głodny? Mam trochę wiejskiej
szynki, którą mogłabym zesmażyć. Można by na niej
zrobić jajka sadzone.
Tyrus wyobraził sobie talerz pełen sadzonych jajek,
frytek i sosu mięsnego. Smażona szynka była jednak
zbyt słona.
- Niech będzie samo jajko - powiedział ponuro.
- Jajka dla dwojga - powiedziała wesoło Anna.
- Pomóż mi i przygotuj kawę. A co? Przepaliła ci się
żarówka? - Rzuciła to pytanie stojąc do niego tyłem
i nie zauważyła wyrazu konsternacji na jego twarzy.
- Moja żarówka... - zamruczał. - Ach, nie, nie. Po
prostu muszę sporo czytać, a oświetlenie w pokoju
jest raczej kiepskie. Gdyby znalazła się jakaś niepo
trzebna lampa, to chętnie bym ją pożyczył.
Anna znikła na chwilę w spiżarce i pojawiła się
z ogromną szynką. Za pomocą iście rzeznickiego
noża ucięła cztery grube plastry i odniosła ją na miejsce.
- Pewnie bardzo słona - stwierdził Tyrus.
- To prawdziwa wiejska szynka - oświadczyła
Anna z dumą. - Prawdziwie po wiejsku przyprawiona
i wędzona w dymie kolb kukurydzy. Zaprzyjaźnionny
stary farmer, jeden z przyjaciół Hannibala, podarował
mi ją na gwiazdkę.
- Dziękuję za szynkę. Dla mnie tylko jajko, jeśli
można.
- Nie lubisz wiejskiej szynki?
- Staram się ograniczać spożycie soli - powiedział
z wysiłkiem. Było to dla niego równoznaczne z przy
znaniem się do słabości. Ostatnio odnosił wrażenie,
że wszystkie czasopisma na pierwszych stronach
informowały o impotencji jako ubocznym, skutku
leczenia nadciśnienia, a przecież to właśnie przy
nadciśnieniu nie wolno jadać soli. Świadomość, że
Anna może poznać jego sekret, była przygnębiająca.
Trudno mu było mieszkać pod jednym dachem
z kobietą, ale mieszkanie z kobietą, która wiedziała,
byłoby nie do zniesienia. Wcisnął zaciśnięte pięści do
kieszeni i postanowił nigdy więcej z nią nie jadać.
- Jesteś na diecie? - stwierdziła z zainteresowaniem.
- Nie masz się czego wstydzić. To bardzo mądrze, że
zarzuciwszy nurkowanie starasz się utrzymać dobrą
kondycję. Ciekawe, jakie sporty uprawiasz?
- Jak to sporty?
- No tak. Podnosisz ciężary? A może biegasz?
- Zabierała się właśnie do szykowania sałatki z ogrom
nej ilości jarzyn i twarogu. - Pytam, bo nie widziałem.
abyś kiedykolwiek uprawiał tu jogging. Jeśli chcesz,
to mogę ci pokazać znakomite ścieżki w lesie.
- Nie ma mowy. Jeśli chciałabyś kiedykolwiek
ujrzeć mnie sapiącego sobie radośnie w uroczym
dresie, to wybij to sobie z głowy. Jedyny wysiłek
fizyczny, na jaki się decyduję, to szybkie spacery do
i od samochodu. Nie będę robił z siebie pośmiewiska.
- To bardzo niedobrze. Nic dziwnego, że cały czas
jesteś taki spięty i podenerwowany. Po prostu nie
jesteś przyzwyczajony do bierności i nie spalasz
nadmiaru energii. Po rzuceniu takiego absorbującego
siły zajęcia, jakim jest nurkowanie, powinieneś sobie
coś znaleźć. Pewnie też kiepsko sypiasz?
- A dlaczego tak się czepiasz mojego zdrowia?
- Nie czepiam się. Po prostu głośno myślę. Skoń
czyłam ostatnio czytać kilka książek opisujących różne
sposoby odżywiania się.
Tyrus nie miał pojęcia, o co jej może chodzić, ale
nie zamierzał dyskutować o swoich sprawach osobis
tych w aspekcie żywieniowym, filozoficznym, religijnym
ani jakimkolwiek innym.
- A to co? - spytał, widząc jak posypuje sałatkę
jakimś dziwacznym żółtym proszkiem. Słyszał wpraw
dzie o istnieniu jakichś wschodnich środków podnoszą
cych potencję, ale nie był jeszcze aż tak zdesperowany.
- Suszone drożdże. Łagodzą stresy i zawierają
bardzo dużo witamin z grupy B.
- Skąd ci przyszło do głowy, że potrzebuję czegoś
łagodzącego stresy?
Polewając sałatkę oliwą Anna zerknęła na niego
z uśmiechem w oczach. Im bardziej stawał się czupurny,
tym bardziej go lubiła. Widziała, że jest mu potrzebna,
choć nie chciał się do tego przyznać. Nikomu nie była
potrzebna od czasu śmierci Hannibala, z wyjątkiem
młodych sowiąt i chorych ptaków, które przywróciła
do życia.
- Co będziesz pił? - spytała. - Mleko czy maślankę?
- Mleko - odparł z miną męczennika. Przyglądał
się, jak rozlewa biały płyn do szklanek, a potem
odstawił za nią mleko do lodówki. Ze smutkiem
pomyślał, jak nisko można upaść w ciągu kilku
tygodni.
W pokoju Anna jednym gwałtownym ruchem ręki
oczyściła stolik z walających się na nim śmieci
i wskazała mu wolny fotel. Sama usadowiła się
wygodnie na sofie i upiwszy duży łyk mleka zagaiła:
- Opowiedz mi teraz o tym swoim problemie ze
zdrowiem.
Tyrus z wrażenia aż się zachłysnął. Gdy odzyskał
panowanie nad sobą, ogarnęła go wściekłość.
- Moje problemy zdrowotne nie powinny pani
obchodzić, panno Cousins.
- Ale obchodzą. Wydaje mi się, że dlatego jesteś
taki, jaki jesteś. Mieszkam z tobą pod jednym dachem
i czasem jesteś uciążliwy. Mam kilka swoich małych
teorii na twój temat i stąd moje pytanie.
- Że niby jaki jestem?
- Dziwnie negatywnie nastawiony do świata. Cie
kawe, czy zawsze taki byłeś?
- Niby jaki? - zapytał po raz drugi, ale bardzo
ostrożnie. Prowadzenie rozmowy było równie bez
pieczne, jak tańczenie walca wiedeńskiego na polu
minowym.
- No, taki drażliwy. Moim zdaniem to brak wysiłku
fizycznego. Ze mną było podobnie. Byłam okropna.
Odgryzałam ludziom głowy tylko po to, by móc je
potem wypluć. Ale potem zamieszkałam z Hannibalem
i wszystko się poprawiło. Hannibal pisał pamiętniki
i hodował pszczoły. Codziennie chodził na długie
spacery, nie zwracając uwagi na reumatyzm. Oczywiście
to mogło być dzięki czystej wodzie... Ale nie, czysta
woda to raczej przy kamieniach nerkowych...
Tyrus poddał się i zwrócił całą uwagę na sałatkę.
Co prawda udało mu się rozpoznać tylko część jej
składników, ale spełniła swoje podstawowe zadanie,
to znaczy zapychała jego wygłodzony żołądek.
- A jakie są twoje rozrywki? - spytała nagle.
Kilka miesięcy temu odpowiedziałby, że wieczorem
chodzą z Cass do restauracji, gdzie po dobrej kolacji
trochę tańczą, a potem wracają do domu, kochają się
i idą spać. Jedyne, co miał wspólnego z tym dziadkiem,
o którym bez przerwy mówiła, to prowadzenie rodzaju
dziennika. Zapisywał w nim ciekawsze wydarzenia,
warunki nurkowania, miejsca, które zwiedzał. Jednak
od sześciu miesięcy nic tam nie zapisał i nie wierzył
w to, że kiedykolwiek jeszcze do niego wróci.
- Rozrywki - powiedział gorzko. - Patrzę, jak
opadają liście z drzew i zakładam się sam ze sobą,
który pierwszy dosięgnie ziemi. Cholernie ekscytujące,
nie?
Wzdrygnął się na dźwięk własnych słów. Użalał się
nad sobą tak, że aż zrobiło mu się wstyd. Widocznie
cała ta historia dotknęła go dotkliwiej, niż przypuszczał.
Od trzynastego roku życia radził sobie sam i nawet
przez jeden dzień nie był chory. Wszystko, czym był
i wszystko, co miał, zawdzięczał samemu sobie i utracił
to wszystko we ciągu kilku chwil. A taki był zawsze
dumny ze swych osiągnięć.
Anna słuchała jego ponurego wyznania i pojęła, że
kryje się za nim coś tajemniczego. Nurek, który
porzucił swój zawód. Na pierwszy rzut oka we
wspaniałej kondycji. W jaki sposób trafił pod jej
dach? Czy czegoś od niej potrzebował?
Zdecydowanie wierzyła w siłę przeznaczenia. Usiadła
wygodniej i uśmiechnęła się do swoich myśli. Kiedyś
próbowała zaopiekować się dorosłym jastrzębiem,
który był ciężko chory. Wówczas nie odnalazła w sobie
dość siły i hartu ducha. Tym razem będzie inaczej.
- Może interesujesz się muzyką czy teatrem? A może
chciałbyś zwiedzić zoo? Jest wspaniałe zoo w As-
heboro...
- Czy wyglądam jak mały dzieciak, którego pro
wadza się do zoo?
Anna przyjrzała się jego potężnej sylwetce, wspaniale
rozwiniętej klatce piersiowej, wąskim biodrom. Był
uosobieniem męskości. Z pewnością nie wyglądał jak
dziecko od czasu, gdy skończył czternaście lat, ale
w tej chwili zachowywał się jak mały chłopiec.
- To co w takim razie lubisz? - zapytała.
- Powiem ci, co lubię. Lubię kobiety. Ale nie takie
sobie zwykłe kobietki. Lubię, by moje kobiety były
piękne i podniecające. Lubię się z nimi kochać. Lubię
patrzeć, jak ubierają się elegancko, by iść ze mną na
kolację. Lubię patrzeć, jak się potem dla mnie
rozbierają. - Podkreślił złośliwie ostatnie zdanie.
- Lubię widzieć, jak ich piękne oczy błyszczą pod
nieceniem a ich piękne... - Spojrzał na nią trumfująco.
- Czy mam mówić dalej?
Anna czuła, jak każde jego słowo rani ją dotkliwie,
jak przebija się przez mur, który z takim trudem
wznosiła przez lata wokół siebie. Bywały w jej życiu
słowa przykre, ale od czasu tamtych pamiętnych
urodzin nigdy tak bolesne. Na domiar złego powiedział
to wszystko specjalnie po to, żeby ją urazić. A ona
chciała tylko pomóc. Z rozpaczą poczuła charak
terystyczne pieczenie pod powiekami. Nie chciała
w tej chwili płakać. Zawsze była w stanie przyjąć
każde niepowodzenie życiowe bez szlochów i histerii.
Nerwowo poszukała w kieszeni chusteczki, ale znalazła
tylko kawałek papieru toaletowego, w który zawinęła
znaleziony grot strzały.
Przypominała jej się teoria Hannibala łączącego
płacz z zaziębieniami. Uważał, że jeżeli nie wypłakuje
się łez, to ich nadmiar musi być wydalony podczas
zaziębienia. Dzięki temu, co mówił dziadek, nie czuła
się tak głupio, gdy płakała. A zresztą rzeczywiście od
ponad dwunastu lat nie była zaziębiona.
Tyrus stał tyłem do pokoju, nagle zgarbiony. Widział
jej odbicie w oknie. Cholera nagła by to wzięła!
Uraził ją, a przecież wcale nie chciał tego zrobić. Co
prawda sama się o to prosiła. Wypytywała go tak
bezczelnie. Czy naprawdę nie zdawała sobie sprawy
z tego, że gdyby istniało inne wyjście, nigdy by tu nie
przyjechał? Cały problem wynikał stąd, że potwornie
się bał. Jego lekarz polecił mu swego kolegę po fachu
w Durham, ale Tyrus nie miał odwagi tam pójść. Bał
się, że stan jego uległ dalszemu pogorszeniu i że, nie
daj Boże, będzie musiał brać te przeklęte pigułki do
końca życia. Że nigdy nie będzie mógł kochać się
z kobietą.
Jeśli chodzi o rozrywkę, to mógłby sobie coś znaleźć.
Mógł wybrać się do miasta z kumplami z uniwersytetu.
Nurkowie, którzy przybyli tu na badania, przedstawili
go kilku atrakcyjnym kobietom, ale obawiał się, że
mogłyby zacząć się nim interesować, a do tego nie
wolno mu było dopuścić.
Przez splątane myśli dotarł do niego odgłos tłumio
nego łkania. Odwrócił się.
- Och, Anno! - jęknął siadając obok niej na sofie.
- Nie waż się mnie nawet dotykać? Jestem aler-
giczką!
- Pewnie jesteś uczulona na całe to zdrowe żarcie!
- Chyba rzeczywiście nie była przy zdrowych zmysłach.
Jak to możliwe, by osoba, która się w taki sposób
ubiera, w taki sposób mówi i w taki sposób myśli,
mogła tak działać na niego.
- Przynajmniej nie siedzę w swoim pokoju obrażona
na cały świat, gdy sprawy nie układają się po mojej
myśli! - Stwierdziła oskarżycielsko, wycierając oczy
i nos.
- Nie jestem obrażony na cały świat. - Boże,
czerwone oczy, czerwony nos, splątane włosy, a on
mimo to marzył, by ją objąć lub chociaż dotknąć.
Widocznie było z nim gorzej, niż przypuszczał.
Anna zaczerpnęła powietrza i podjęła męską de
cyzję. Jeżeli wycofa się po pierwszym starciu, to
nigdy nie będzie mu mogła pomóc. Nie pierwszy
raz oberwała od życia i z pewnością sobie z tym
poradzi.
- Wybierz się ze mną jutro na spacer. Odetchnij
świeżym powietrzem. Może poprawi to choć trochę
twoje samopoczucie. Wszystko, co mówiłeś, to tanie
ględzenie. Sam dobrze wiesz, że uroda to nie wszystko.
- Nie mówiłem tego specjalnie. - Pachniała mydłem.
Nie takim ekskluzywno-egzotycznym, ale jednym z tych
normalnych, zwykłych. Coś takiego nigdy przedtem
na niego nie działało.
- Owszem. Właśnie że tak. - Tym razem Tyrus nie
próbował nawet zaprzeczać.
Nie mógł się od niej uwolnić, a przerażało go to.
Chciał ją zrazić mówiąc, że jest brzydka i niein-
teresująca, ale nie była to prawda. Była piękna
i fascynująca w jakiś subtelny sposób. A on nie
potrafił się teraz zachowywać naturalnie przy kobiecie,
obawiał się, że nigdy już nie będzie mógł.
- Myślisz, że spacer poprawi moje zachowanie?
- W każdym razie nie może go już bardziej
pogorszyć. Zbyt dużo czasu spędzasz w bezruchu.
Najpierw zaczniesz się łatwo męczyć, potem wzrośnie
ci poziom cholesterolu i ciśnienie, stracisz włosy i zęby,
wreszcie nabawisz się płaskostopia, a potem po prostu
wykitujesz.
- I to wszystko? - W stalowoszarych oczach pojawił
się błysk uśmiechu.
- A jak z twoimi zębami?
- Przynajmniej mam własne. - Uśmiechnął się
szeroko ukazując silne, białe zęby. Roześmieli się
oboje na głos.
Anna stwierdziła ze zdziwieniem, że nigdy jeszcze
nie słyszała jego śmiechu. Mogła policzyć na palcach
jednej ręki powściągliwe uśmiechy, którymi ją uraczył.
Widocznie miał rację pierwszego dnia, gdy powiedział,
że nie jest człowiekiem szczęśliwym.
Poczuła się jakoś pewniej. Nie znała jeszcze jego
kłopotów, ale bez względu na to, jakie były, z pew
nością uda jej się mu pomóc. Przecież była uznaną
przez komisję stanową osobistością w dziedzinie
ratowania zdrowia i życia ptaków drapieżnych.
A Tyrus Clay był po prostu zagubionym drapieżnym
ptakiem.
- Jesteś pewna, że nie zgubiliśmy się? - dyszał
Tyrus oparty ciężko o pień wiotkiej brzozy.
- Możesz mi ufać. Znam każde drzewo i każdy
krzaczek w mojej okolicy. - Anna także była zmęczona,
ale za nic nie przyznałaby się do tego. Cały kłopot
w tym, że oboje byłi zbyt dumni, zbyt ambitni.
Przeszli już koło dziesięciu kilometrów, ale żadne
pierwsze nie zaproponowało powrotu
Tyrus nie czuł nóg ze zmęczenia. Przygotowywał
się do pierwszych prób dla nurków i kiedy Anna
zaproponowała spacer jako rodzaj treningu - zgodził
się. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo już
utracił kondycję. Widocznie przy nurkowaniu używał
innych grup mięśni i spacer z Anną wykończył go.
- Jesteś pewna, że nie chciałabyś biec tedy? - zapytał
po kilku kilometrach drogi pod górę.
- Kiedy się biegnie, nie widzi się tak wiele. Wolę
raczej iść i uważnie się rozglądać.
Była rzeczywiście niesamowita. Szła szybkim, mar
szowym krokiem z pełnym obciążeniem i nie wyglądała
nawet na zasapaną.
Tyrus człapał za nią potulnie przez cały ranek,
dźwigając na ramieniu wykrywacz metalu. To cholerst-
wo wcale nie było lekkie. Zrobił jakąś uwagę na temat
szukania skarbów zgubionych przez piratów, którzy
zapuścili się zbyt odważnie w górę rzeki Eno, a ona
uśmiechnęła się tym swoim niepokojącym uśmieszkiem.
- Kpij sobie, jeśli chcesz, ale naprawdę inteligentny
pirat nie zakopywałby skarbów na brzegu morskim,
gdzie mógłby je porwać silniejszy przypływ. Moja
kobieca intuicja mówi mi, że znajdę kiedyś coś więcej
niż te sterty starego żelastwa.
Podprowadziła go do kilku skałek nad samą rzeką.
Tu mogliby urządzić popas. Bała się jednak usiąść,
bo miała wrażenie, że nie wstanie już ze zmęczenia.
A na samą myśl, że muszą jeszcze wrócić do domu,
skóra jej cierpła. Nie zbaczałaby tak często z głównej
trasy, gdyby wiedziała, że Tyrus pokona aż taką
odległość. Podobno nurkowie są bardzo słabymi
piechurami, zwłaszcza nurkowie, którzy źle się od
żywiali i nie trenowali.
- Kanapki z ogórkiem, twaróg i jabłka - oświad
czyła rozpakowując plecak.
Tyrus opadł ciężko na kępę mchu. Masował obolałe
łydki i z przerażeniem myślał o drodze powrotnej.
- Chryste -jęknął z niesmakiem patrząc na jedzenie.
- I po to musiałem zasuwać pieszo kilkadziesiąt
kilometrów! A tak swoją drogą, to ile kanapek
przygotowałaś?
Gdy wrócili do domu, było już prawie ciemno.
Słońce zachodziło czerwono, oświetlając dumne dęby
i klony rosnące wokół samotnego, białego budyneczku.
- Fatalnie, na dole mam tylko prysznic, i to tak
mały, że trzeba w nim stać - stwierdziła Anna,
ściągając ciężkie buty i patrząc z rozpaczą na obolałe
stopy.
- To rzeczywiście tragedia - stwierdził Tyrus ze
zrozumieniem. Po tej wędrówce dobrze rozumiał, co
czuła. - Ale z drugiej strony to tylko sprawiedliwa
kara dla kogoś, kto próbuje dorosłego faceta karmić
sianem, a w każdym razie czymś niewiele lepszym.
- Jeśli chodzi o to siano, to pożarłeś nie tylko swój
przydział, ale także część mojego - odgryzła się
Anna, zdejmując przez głowę gruby sweter.
- Wiesz co - zagadnął Tyrus niby od niechcenia
- wybierz się ze mną do najlepszej restauracji w mieście
na kolację, a pozwolę ci skorzystać z mojej wanny na
piętrze.
- Tak! W tym stroju!
- Ja zazwyczaj rozbieram się, nim wezmę kąpiel,
ale jeśli masz coś przeciw wchodzeniu nago do wanny...
- Chodzi mi o tę restaurację. Mam wrażenie, że
w takim stanie nie wpuściliby mnie nawet na parking.
Po prostu szaleję z niedomycia.
- A ja szaleję z głodu. Jedyne, czym mogę się
naprawdę najeść, to frutti di mare. Masz dwadzieścia
minut, aby, zależnie od tego, co wolisz, wziąć prysznic,
albo się podrapać.
Pięć minut na prysznic, pięć następnych na wymo
delowanie włosów i dziesięć na gapienie się na
wspaniałą suknię i zastanawianie się, czy uda jej się
przetrwać bez luźnej bluzy i sztruksowych spodni.
Zwyciężyła wreszcie kobieca próżność, która pojawiła
się zupełnie niespodzianie, jak dżin z lampy Aladyna.
Sięgnęła po wspaniałą kreację z ostatniej kolekcji
ojca, która przesłała jej matka. Biedna Claire cały
czas liczyła na to, że uda jej się z ponurej poczwarki,
jaką w jej oczach była córka, uczynić pięknego motyla.
Na szczęście model nie był krępujący. Luźna,
oryginalnie skrojona góra i wąska spódnica. Cały
szyk zawarty był w materiale - pokrywały go wymyślne,
beżowo-morelowe wzory. Miała ją na sobie raz,
podczas kolacji z Sidem Chambersem, jej byłym
narzeczonym i jego żoną i czuła wtedy, że wygląda
atrakcyjnie.
W ostatniej chwili spryskała się perfumami, które
Evan przesłał jej na ostatnie urodziny, a potem,
przerażona, próbowała je szybko zetrzeć. Czyżby ta
sama szara i przyziemna Anna była cała w nerwach
dlatego, że jakiś facet zaprosił ją do knajpy?
Ale z drugiej strony, nigdy jeszcze nie znała takiego
mężczyzny, jak Tyrus. Sid nigdy nie przyprawiał jej
o utratę tchu. Byli po prostu świetnymi przyjaciółmi
i pewnie o to wszystko się rozbiło. W ich związku nie
było żadnych emocji, żadnych iskierek pożądania,
żadnego poczucia bliskości. I nie czuła nic z wyjątkiem
ulgi wtedy, gdy ze sobą zerwali. I to ulgi tylko z tego
powodu, że nie będzie musiała wprowadzić się do
ohydnego, ceglanego domku, który zakupił, gdy został
mianowany profesorem.
Tyrus czekał na nią w salonie i właśnie miał rzucić
coś na powitanie, ale słowa zamarły mu na wargach.
To była Anna? Czy ta przepiękna kobieta odziana
w pastelowe brązy i róże, smukła i wiotka, mroziła
myszy i czołgała się po strychach? Włóczyła się po
lesie jak łachmaniara?
- Nie patrz tak na mnie. Łatwo się peszę.
- Dlaczego miałabyś się peszyć? Nie widzę żadnego
powodu.
- Ja też nie - odparła - ale to widocznie spóźnione
dojrzewanie.
Jak na kogoś przyzwyczajonego od dziecka do
świata mody, nie radziła sobie zbyt dobrze.
Tyrus pomógł jej nałożyć lekki wełniany płaszczyk
i pozwolił swym dłoniom pozostać na jej ramionach,
dopóki nie usunęła się na bok.
- Wspaniale wyglądasz - powiedział gardłowo.
- Ty też nieźle się prezentujesz. - Rzeczywiście,
w lekkim wełnianym garniturze i ciemnej koszulii
wyglądał po prostu imponująco.
Wzięli jego samochód, a Anna spokojnym i zdecy
dowanym głosem pilotowała go na trasie. Zastanawiała
się, czy tylko ona była tak wykończona po ich małym
spacerku. Nie przyzwyczajone do wysokich pantofel
ków stopy bolały bez przerwy.
Prawie wszystkie miejsca parkingowe były zajęte
i Anna jeszcze raz pogratulowała sobie, że pamiętała
o wcześniejszej rezerwacji. Kiedy siedziała już przy
stoliku i rozglądała się wokół, przypomniała sobie, że
była to ulubiona restauracja jej rodziców. Claire
traktowano tu jak udzielną księżnę, ponieważ budynek
restauracyjny stał niegdyś w samym centrum majątku
LeMontrose'ów. Myśląc o matce przypomniała sobie,
że zbliżała się pora corocznej wizyty jej rodziców.
Rozzłościło ją to nieco, i aby choć trochę sobie ulżyć,
zsunęła z obolałych stóp pantofelki, zadowolona, że
dzięki długiemu obrusowi nikt tego nie dostrzeże.
Natychmiast zaroiło się wokół nich od stada
pingwinopodobnych kelnerów.
- Chcesz jakiegoś drinka, czy od razu przechodzimy
do konkretnych dań? - zapytał Tyrus.
- Poproszę drinka.
- Coś naturalnego i zdrowego, jak na przykład
maślanka?
- Ha! Miałam właśnie zamówić mleczko, ale skoro
tak mnie prowokujesz, to poproszę o najdroższe wino
z karty.
- Aby dać mi nauczkę? - Uśmiechnął się. Przez
chwilę rozmawiał z jednym z kelnerów i w końcu
obaj zdecydoweali się na Pouilly-Fuiss.
Kiedy dwie pary wstały, aby potańczyć trochę na
parkiecie w takt nostalgicznej muzyki z lat pięć
dziesiątych, Tyrus zerknął na Annę z uśmiechem.
- Nie uważasz, że taniec może być znakomitym
sposobem na zdobywanie kondycji fizycznej?
- Chętnie zatańczę, ale pod warunkiem, że moje
stopy nie będą nawet dotykać podłogi.
- W takim razie powstrzymajmy się do czasu,
kiedy wyleczymy pęcherze.
Kiedy już skończyli zajadać się krabami, homarami,
ostrygami i krewetkami, skonsumowali na chrupko
przyrządzone filety z miecznika i dopełnili posiłku
butelką znakomitego białego wina, Annie poczuła się
szczęśliwa. Najchętniej zwinęłaby się w kłębuszek
i poszła spać. Nogi już nie bolały. Nic nie bolało.
Czuła się błogo. Podczas obiadu Tyrus bawił ją mało
prawdopodobnymi, acz zabawnymi opowieściami
o poszukiwaniu zatopionych skarbów. Ona zaś
odwdzięczyła się dwiema anegdotami o hodowanych
przez siebie ptakach - ogromnej sowie, która zamiast
polować w naturze, urządzała naloty na wszystkie
obiady i kolacje na świeżym powietrzu, lądując na
środku stołu i pożerając co lepsze kąski ze stołu,
i o źle wychowanym sokole, który atakował wszystkich
siwych mężczyzn, myśląc, że to króliki.
Stopniowo goście zaczęli opuszczać lokal, wyfraczeni
kelnerzy przestali się krzątać i wokół nich powstała
ich własna, ciepła oaza błyszczących w płomieniach
świec sreber stołowych i kryształowych kieliszków.
Anna pozwoliła sobie na chwilę zadumy. Zastanawiała
się, jakby to było spocząć w tych silnych ramionach,
zanurzyć twarz w ciemnych włosach, smakować silne,
zmysłowe wargi.
Tyrus, wyraźnie uspokojony i usatysfakcjonowany
surowymi ostrygami, soczystym miecznikiem i wy
trawnym winem z wysiłkiem odwrócił spojrzenie od
swojej towarzyszki. Z trudem opanowywał się, aby
nie pokryć pocałunkami tych cudownych ust. Wstał
ze swego miejsca i podszedł do jej krzesła.
- Lepiej odwiozę cię do domu, dopóki mogę się
jeszcze ruszyć.
Pomógł jej odsunąć krzesło i niby niechcący pozwolił
sobie na dotknięcie jej ramienia. Wyczuł pod plecami
delikatne kości. Czule przesunął dłońmi po jej włosach
barwy ciemnego miodu. Włosach, które w dotyku
były jak jedwab.
- Chyba coś zgubiłam - powiedziała cichutko Anna.
- Czy powinienem zawołać kelnera?
- Lepiej zobacz sam. Powinny być po twojej stronie
stołu.
Mówiła tak cichutko, że musiał się nad nią nachylić.
Jej słowa zagłuszała delikatna muzyka.
- Może mi odpowiesz, co? Torebka? Serwetka?
- Buty - szepnęła. Ciepło jego ciała owionęło ją,
otoczyło zapachem jego wody po goleniu. Nachyliła
się, aby oprzeć się o jego usłużnie nadstawione ramię.
Tyrus niechętnie odsunął się od niej. Ukląkł i spod
śnieżnobiałego obrusa wyciągnął maleńkie szpileczki.
Anna gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy delikatnie,
pieszczotliwie nasunął pantofelek na jej stopę. Jedno
cześnie jego ciepła dłoń gładziła jej kostkę, potem
łydkę. Kiedy zdążył nasunąć drugi bucik, miała już
przed oczami wizje jego silnych, męskich rąk, zdej
mujących powoli jedwabną bieliznę.
Oddychając ciężko, Tyrus podniósł się z klęczek.
Rzucił na stół banknot, który zapewnił kelnerom
godziwy napiwek i wyprowadził Annę do holu. Gdy
wsuwała ręce w rękawy trzymanego przez niego
płaszcza, poczuł, że jego ciało gryzie jeszcze drugi
rodzaj głodu, zbyt długo nie zaspakajany i nagle zbyt
palący.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Chodźmy stąd, prędko - powiedział Tyrus ze
złością, odpychając ją od siebie. Szybko poszedł
w kierunku samochodu. Gdy przyjechali, wszystkie
miejsca były już zajęte i musieli pozostawić wóz w nie
wyasfaltowanej zatoczce,
Anna zacisnęła wargi, patrząc, jak odchodzi. Diabli
wzięli jej dobre chęci. Powinna była pamiętać, że
dzikim zwierzętom nie wolno nigdy ufać. Pobiegła za
nim, niszcząc pokryte delikatnym zamszem obcasy.
Tyrus zatrzymał się nagle i zawrócił ku niej.
- Och Anno! Wybacz mi!
- Nie ma sprawy, potrafię dotrzymać ci kroku.
- Pewnie tylko na lądzie - zgodził się łaskawie,
biorąc ją pod ramię.
- Masz zamiar popłynąć do domu? - Wyrwała mu
się gwałtownie, sama sięgnęła do klamki. Oczywiście
drzwi były zamknięte. Gdy pomagał jej usadowić się
w głębokim siedzeniu, poczuła, że jest urażona, ale
i słaba. Idiotyczne, wystarczyło, by ten człowiek jej
dotknął, a topiła się jak masło.
Samotność miała zdecydowanie pewne złe strony,
pomyślała, gdy opuszczali Durham. Szczególnie silnie
narażała kobietę na uległość wobec czarującego
mężczyzny.
Powrót do domu trwał trzydzieści pięć minut i Anna
była niezmiernie wdzięczna spikerowi radiowemu za
to, że uwolnił ich od konieczności prowadzenia
rozmowy. Słuchanie o problemach całego świata
uchroniło ją od rozmyślania o własnych. Kiedy
zaparkowali pod domem, znów potrafiła sobie rac
jonalnie wytłumaczyć swe zachowanie. Przecież nic
się nie stało. Zrobili sobie zbyt długi spacer, wrócili
do domu zmęczeni i głodni, więc poszli razem na
kolację i wypili butelkę wina. Oczywiście rozmawiali
i śmiali się podczas posiłku. Potem, kiedy zmęczenie
i wino zrobiły swoje, on naturalnie pomógł jej się
ubrać. Dotknął jej zupełnie niechcący, a ona, będąc
pod działaniem jego uroku, zareagowała jak normalna,
zdrowa kobieta reaguje na bliskość atrakcyjnego
mężczyzny.
Zamiast skierować się do swego osobnego wejścia,
Tyrus stanął za nią, gdy przerzucała zawartość swej
torebki, aby znaleźć klucze. Zabrał jej cały pęk,
otworzył drzwi i przepuścił przed sobą. Nie zamienili
ze sobą ani słowa od chwili opuszczenia restauracji
i Anna z językiem wręcz przyrośniętym do pod
niebienia, poszukiwała bezskutecznie słów, którymi
mogłaby zakończyć ten wieczór.
- No i co? - rzucił Tyrus z rękoma zatkniętymi za
pasek. Wyglądał w tej chwili groźnie i Anna mogła
powstrzymać się od wyobrażenia go sobie na pokładzie
statku, jako wspaniałego kapitana o oczach koloru
spienionych odmętów.
- Co co?
- O co chodzi? Dlaczego jesteś obrażona?
- Obrażona?! Odchodzisz, zostawiając mnie na
pastwę losu, niemalże chcesz mnie pogryźć i jeszcze
oskarżasz mnie o to, że się obrażam?
- Czterdzieści pięć minut bez jednego słowa to nie
obrażanie się?
- Trzydzieści pięć minut! A poza tym słuchałam
wiadomości!
- Nie wiedziałem, że tak pasjonujesz się sportem!
- Rzeczywiście tego wieczora komunikat sportowy
był wyjątkowo długi.
- Wydawałeś się tak zasłuchany, że nie śmiałam ci
przeszkodzić - odparowała Anna. Zaczynała podobać
jej się ta wymiana zdań, tym bardziej, że w jego
zwykle nieprzeniknionych oczach zaczynała dostrzegać
iskierki rozbawienia.
Tyrus postąpił o krok bliżej, przyciągnięty przez
cień uśmiechu, który czaił się w kącikach jej ust. Stali
przy sobie, pierś w" pierś, patrząc sobie wyzywająco
w oczy. Była to zwariowana konfrontacja, w której
tak naprawdę o nic nie chodziło, ale mimo to Anna
poczuła, jak przez całe jej ciało przebiega dreszcz,
pozostawiając napięte nerwy, zmysły wyostrzone do
granic wytrzymałości. Stalowe oczy wpatrywały się
w miodowe, szukając choć cienia słabości, światło
odbijało się w jego hebanowo czarnych włosach i Anna
poczuła nieprzepartą chęć odgarnięcia niesfornych
kosmyków znad jego czoła.
- Nadal nic nie powiesz? - zapytał, powoli cedząc
słowa.
Anna spróbowała nadać całej swojej osobie wyraz
pogardy i wzruszyła ramionami. Jeśli chciał ją wyzwać
na pojedynek charakterów, nie miała nic przeciwko
temu. Ważne było tylko to, że musiała wygrać.
- Są sposoby na rozwiązanie języczka takiego
uparciucha - stwierdził niskim głosem. - I wyraźnie
prowokujesz mnie do tego, aby ci je zademonstrował.
Niewidzialna rękawica leżała pomiędzy nimi. Anna
w przypływie dumy uniosła głowę i niedowierzająco
zerknęła mu w oczy. Nie ruszyłaby się ze swego
miejsca, nawet gdyby dom nagle stanął w płomieniach.
Jego głośny, urywany oddech dotarł do jej świado
mości na chwilę przed tym, jak wyciągnął ku niej
ręce. Jeszcze długo potem Anna widziała tę chwilę jak
w zwolnionym tempie, chwilę, gdy przyciągnął ją do
siebie, chwytając dłońmi jej twarz.
Trzymając ją mocno silnymi dłońmi, dotknął
wargami jej ust. Przesuwał je leniwie, delikatnie,
jakby chciał dogłębnie poznać jej wargi. Jego potężna
siła obezwładniła ją, poddała mu się całkowicie.
A chociaż jego oczy pociemniały, i choć czuła jego
pożądanie, to jednak nie tulił jej tak mocno, jakby
tego chciała.
Stłumiła jęk rozkoszy i spróbowała mocniej przy
lgnąć do niego. Niezdolna do niczego odchyliła głowę
do tyłu, wystawiając piękną linię swej szyi na jego
pocałunki.
- Kość słoniowa... Ciepła... żywa... Kość słoniowa...
- szeptał. Czuła jego wargi, jego oddech na delikatnej,
spragnionej pieszczot skórze. Opadła z sił, jej ciało
zaciążyło mu w ramionach. Jednak trzymał w dłoniach
jej twarz i nie mogła być przy nim blisko. Tul mnie,
tul, szeptała w myślach. O Boże, dlaczego nie
przygarnął jej do siebie? Czy to z nią było coś nie
w porządku?
Całował kąciki jej ust, potem delikatnie pieścił
jej wargi końcem języka. Jęknęła cichutko, tłumiąc
w sobie resztki dumy, które nakazywały jej odejść.
Robił to specjalnie, pomyślała przesuwając dłońmi
po muskularnych ramionach i dotykając pieszcztotliwie
jego rąk.
- Smakujesz jak konwalie - szepnął.
- Moje perfumy...
- I pachniesz jak likier morelowy.
- Mój deser... - Anna chwyciła zębami jego wargę
z trudem opanowując chęć ugryzienia go. Była na
niego wściekła. Pragnęła go do szaleństwa, a on
z uporem odmawiał jej siebie, po prostu drażniąc się
z nią.
- Teraz ja będę miał swój deser - jęknął prawie
i wreszcie przyciągnął ją do siebie.
W jego męskim, silnym ciele było tylko pożądanie,
głodne usta gniotły jej uległe wargi. Dłonie coraz
mocniej pieściły jej delikatne ciało. Poczuła, że kolana
stają się miękkie. Jęczała cichutko z rozkoszy.
Sama jego bliskość uderzała do głowy, działała jak
narkotyk. Zatraciła zupełnie poczucie czasu i miejsca.
Jej piersi pragnęły pieszczot i kiedy przesunął ku nim
dłonie, wygięła się, aby mógł lepiej zaspokoić jej
pragnienia...
Nagle, tak nagle, omal nie straciła równowagi, Tyrus
odsunął ją od siebie i odwrócił się plecami. Słyszała jego
szybki oddech, jak dyszenie zgonionego zwierza.
Grzbietem dłoni dotknęła swych warg jeszcze
rozpalonych od jego pocałunków. Oparła się o ścianę.
Słodko-gorzka fala pożądania odpływała powoli. Złość
na samą siebie wypełniła pustkę pozostawioną przez
namiętność. Zmusiła się do głębokich oddechów.
Policz do dziesięciu, nakazała sama sobie. Nie mów
nic, dopóki nie policzysz do dziesięciu.
Doszła dopiero do siedmiu, gdy na nią spojrzał.
W oczach miał ten sam wyraz, co na początku ich
znajomości. Nie zbliżaj się, wypisane było na całej
jego twarzy.
Wreszcie ta postawa spowodowała, że szala prze
chyliła się na jego stronę. Anna przypomniała sobie,
że im bardziej dziki jest jastrząb, tym bardziej boi się
wyciągniętej ku niemu dłoni. A ten jastrząb wyraźnie
jej potrzebował. Albo przechodził załamanie psychicz
ne, związany z porzuceniem zawodu, albo miał kłopoty
sercowe.
W pierwszym przypadku mogła mu pomóc, ale
w drugim... Absolutnie nie godziła się na rolę dublerki.
- Jeśli chcesz jutro znów iść na spacer - rzuciła
krótko z godnym podziwu opanowaniem - to będę
gotowa, gdy tylko wrócisz z pracy.
Jego zimne oczy nagle wypełniło zmieszanie. Od
wrócił wzrok i wymamrotał coś na temat pracy do
późna.
- W takim razie pojutrze. Nie rezygnuj po tak
znakomitym początku.
- Czy mogłabyś nie uszczęśliwiać mnie na siłę?
Anna uśmiechnęła się. W jego głosie znów wyczuła
cień ironii i natchnęło ją to optymizmem.
- Czy chcesz się przeistoczyć w nieruchawą kupę
sadła? Czy może ukryć się przed całym światem?
- Z wyraźną pogardą odwróciła się od niego i pod
niosła płaszcz, który zapomniany leżał na ziemi.
- Rób, jak chcesz - dodała - ale chyba nie sądzisz, że
ona będzie cię chciała, gdy się roztyjesz i sflaczejesz...
No, chyba, że to wyjątkowa osobowość...
- Uspokój się, Anno!
Patrzyła zaskoczona, jak wściekły wbiega po
schodach na górę.. Każdy człowiek, który dokonał
tego po tych stromych stopniach, musi być w świetnej
kondycji.
A zatem chodziło o kobietę. Westchnęła i zrzuciła
z siebie suknię, zsunęła pantofelki. W samej bieliznie
stanęła przed ogromnym lustrem.
- I czegoś się spodziewała, idiotko? - spytała samą
siebie.
Spokojnie przyjrzała się swojemu odbiciu. Dostrzegła
pewne braki, ale nie było ich zbyt wieie. Zsunęła
z ramion cieniutkie paski jedwabnej koszulki i po
zwoliła jej opaść na ziemię. No właśnie, czego się
właściwie spodziewała? Że piękny królewicz przyga-
lopuje na białym rumaku i porwie ją na siodło?
Akurat. Powinna już dawno zorientować się, że nie
przyciągnie do siebie żadnego mężczyzny, a co dopiero
takiego jak Tyrus Clay...
Tyrus obudził się i pierwszym dźwiękiem, jaki do
niego dotarł, był odgłos rąbanego drewna. I to tuż
pod jego oknem. Dźwięki te przywodziły na myśl
wspomnienie. Kilkunastoletni chłopak ze świeżo
złamanym nosem rąbie drewno w palących promie
niach słońca. Jego ręce, przyzwyczajone do zmywania
ogromnej liczby naczyń w kuchni, pokryły się ogromny
mi pęcherzami, które teraz pękały. Dłonie chłopca
przyklejone są do trzonka siekierki. Klnie głośno
z potwornego bólu i jeszcze mocniej uderza w suche
szczapy. Gdy tylko zarobi dość pieniędzy, wyjedzie
stąd. Nieważne dokąd, byle daleko. Teraz, gdy zmarła
matka, a skromniutki pensjonat, który pomagał jej
prowadzić, zrównano z ziemią, aby postawić magazyny,
nic już nie zdoła go zatrzymać w tej dziurze. Jak sięgał
pamięcią, pensjonat był jego domem. Pamiętał jeszcze
te noce, gdy matka wynosiła go śpiącego z pokoju
i układała w pralni, na stertach świeżo pranej bielizny.
Nie przeszkadzało mu to, posłanie było wygodniejsze
od jego skromnego łóżeczka... A poza tym były to
jedyne chwile, gdy słyszał śmiech matki. I co z tego, że
jej śmiechowi towarzyszyły obce męskie głosy. Jakikol
wiek śmiech był lepszy niż żaden.
Być może w taki sposób i w tamtym pokoiku został
poczęty. Nazwano go po dwóch przyszywanych wuj
kach, którzy bawiąc przejazdem w miasteczku, okazy
wali choć trochę sympatii małemu synkowi Cory May.
Tyler Cornatzer i Russell Fortis... Ale i tak przestali
przyjeżdżać jeszcze na kilka lat przed jej śmiercią.
Gdy został sam, zaciął się w sobie i zaczął zbierać
pieniądze na wyjazd. Nie pozwolił sobie na kontrolę
ze strony opieki społecznej...
Gdy tylko uskładał dosyć, wyjechał nad morze.
W Galvestone zaciągnął się na pokład trawlera. Przez
pierwszy rok nie zarobił zbyt wiele poza wyżywieniem,
ale pokochał morze i był pojętnym uczniem. Gdyby
nie wpadł w nałóg, manię nurkowania, dawno miałby
już w kieszeni patent kapitański.
Kawałek drewna uderzył w ścianę domu i usłyszał
przez uchylone okno głos Anny.
- Cholera! Dlaczego uciekasz, skoro jeszcze cię
nawet nie uderzyłam?
Tyrus zawinął się w kołdrę i poczłapał do okna.
Przez pierwsze pół nocy nie mógł zasnąć, a teraz
budzą go bladym świtem. Właściwie tego dnia, gdy
miał zjawić się w pracy dopiero po południu.
- Słuchaj, czy mogłabyś razem ze swoim drewnem
i swoją cholerą przenieść się na drugą stronę domu?
- Co to, jeszcze nie wstałeś? - udała zdziwienie
Anna.
- Jak widać.
- Nie masz żadnego powodu do ironizowania. Skąd
mogłam wiedzieć, że zamierzasz spać przez cały dzień?
Chociaż nie sądzę, bym cię wczoraj aż tak zmęczyła...
- Pewnie, żeś mnie zmęczyła, ty piegowata kusicielko
- zamruczał już do siebie w drodze do łazienki. Nie
mógł zasnąć, a potem w snach przyszły obrazy,
o których wolałby nie myśleć.
- Wszystkie baby są wstrętne - dodał jeszcze.
- Najpierw prowokują faceta, przyciągają do siebie,
a potem...
- Bułeczki drożdżowe - wrzasnęła Anna pół godziny
później.
Tyrus, ubrany w sztruksowe spodnie i swoją
ulubioną flanelową koszulę, sięgał właśnie po teczkę,
aby pojechać do pracy i znaleźć sobie jakiś cichy kąt
w bibliotece.
- Nie jestem głodny... Dziękuję - dodał niechętnie.
- Pewnie, że jesteś. Ale jesteś też zbyt tchórzliwy,
by się do tego przyznać.
Anna spojrzała na niego z kpiną w oczach. Ale on
już szarżował jak zraniony bawół.
- Co właściwie chciałaś przez to powiedzieć?
Zabrała się za rozkrawanie parujących jeszcze
bułeczek i smarowanie gorącą masą serową.
- Słuchaj, jeśli chcesz wpełznąć sobie do jakiejś
ciasnej nory i siedzieć tam samotnie tylko dlatego, że
jesteś już za stary, by nurkować, to nie ma sprawy,
mnie to nie rusza.
- Nie mam zamiaru siedzieć w żadnej norze! - Tyrus
z wściekłością rzucił teczkę na stół kuchenny. - I nie
jestem za stary, by nurkować!
- Dobra, nie ma o czym mówić. Znalazłam dla
ciebie zapasową lampę stojącą. Podrzucę ci ją dzisiaj
do pokoju i dodam ci gratis zapas stuwatowych
żarówek. Słyszałam, że im kto starszy, tym więcej
światła potrzebuje do czytania.
- Nie mam żadnych kłopotów ze wzrokiem!
- Nie masz się czego wstydzić. Wszyscy się w końcu
musimy zestarzeć, jeśli mamy dość szczęścia...
- Nie starzeję się, do jasnej cholery!
Anna zerknęła na niego ze słodkim uśmiechem na
wargach i podejrzanym wyrazem niewinności w oczach.
- Ach, więc ty się nie starzejesz? To nad tym
pracowaliście w laboratorium? Jakiś sekretny eliksir
czy coś w tym rodzaju? To na pewno będzie się
dobrze sprzedawać, ale czy rozważyliście ewentualne
szkody społeczne?
- Anno! - to było ostrzeżenie. Warknięcie roz
wścieczonego drapieżnika. Zbliżył się do niej o krok.
- No, nie złość się - rzuciła obojętnym tonem
i podała mu bułeczkę, na którą nawet nie zwrócił
uwagi. - Nie znasz się na żartach? Chciałam ci tylko
poprawić krążenie...
- Odczep się od mojego krążenia!!!
- Prawda, jeśli na zawsze pozostaniesz młody, to nie
musisz się martwić takimi rzeczami jak krążenie.
- Anna z trudem powstrzymała się od wyciągnięcia ręki
w stronę leciutko pulsującego punkciku na jego szyi.
- Jedyną rzeczą, jaką muszę się martwić, jest
nadciśnienie! A ty je tylko pogarszasz!
Chwycił ją z całej siły za ramiona. Palce jego
wgniotły się w jej ciało jak stalowe szpony.
- Och! Nie miałam pojęcia! - wykrzyknęła nagle
zawstydzona. Położyła swoje usmarowane twarogiem
dłonie na jego rękach i dodała: - Dlaczego po prostu
nie kazałeś mi się odczepić?
- No właśnie - powiedział nagle rozbawiony. - Że
też nie przyszło mi to wcześniej do głowy.
- Kazałeś mi się odczepić. Wtrącałam się jak głuptas.
Nic dziwnego, że nie chciałeś mi powiedzieć, ale
przecież powinieneś był! Ale przecież i tak działałam
dobrze. Wysiłek fizyczny jest najważniejszy. Od jak
dawna na to cierpisz? Jak wysokie? Czy dlatego
porzuciłeś nurkowanie? - Zadawała pytania tracąc
z pośpiechu oddech.
- W odwrotnej kolejności: tak, nie niebezpieczenie
i od kilku miesięcy.
Anna zamilkła, dobierając odpowiedzi do pytań.
Zanim odzyskała oddech, Tyrus wziął jedną ze świeżo
upieczonych bułeczek i wcisnął jej między zęby. Chwycił
teczkę i prędko wyszedł, ale w drzwiach rzucił jej
jeszcze spojrzenie, które powracało do niej niejedno
krotnie, gdy pracowała tego dnia przy swoich szkicach,
a którego nie mogła zrozumieć.
Był to jeden z tych dni, kiedy coś bez przerwy
przerywa pracę. Najpierw przyszła grupa myśliwych
i prosili o pozwolenie na skorzystanie z ziemi nad
samą rzeką. Anna odesłała ich do właściciela, który
i tak niegdy nie zezwalał na polowanie. Potem Susan
Macklin wpadła dowiedzieć się, czy skończy ilustracje
w ciągu miesiąca.
- No a co z tymi zimowymi? Planowałam zrobić
rysunki żyjących tu zwierząt i ich odciski w śniegu.
- Nie mogłabyś zrobić tego z głowy?
- Wolałabym nie. Ale po co ten pośpiech?
- A nie chciałabyś super pierwszoplanowej roboty?
Nie chciałabyś, aby twoje nazwisko znalazło się na
liście najbardziej cenionych ilustratorów roku? Do
wiedziałam się właśnie, że jest w przygotowaniu
wznowienie 0'Hary. Specjalne wydanie świąteczne
w ozdobnym opakowaniui. A zatem, gdyby udało się
wydać tę jego książkę na wiosnę, będzie to wielki
sukces...
- O rany - Anna bezmyślnie pocierała gumką
dawno już wytartą linię na ostatnim rysunku. 0'Hara
nie był publikowany przez ostatnich piętnaście lat,
choć jego znakomite książki przyrodnicze były po
szukiwane na rynku. Długo molestował swego nowo
jorskiego wydawcę o wznowienie starych tytułów, aż
wreszcie zdesperowany podpisał kontrakt z „Persim-
mon Press".
- Módl się o to, by w tym roku śniegi przyszły
wcześnie. A my będziemy ci pomagać w każdy możliwy
sposób - dodała jeszcze Susan wychodząc.
Telefon zadzwonił, zanim Anna zdążyła zdjąć
skuwkę ze swego cienkopisu. Tym razem była to
Claire. Powiedziała, że ona i Evan przyjadą jak
zwykle na kilka dni.
- Zamów dla nas ten pokój, co zwykle. Zamieszkaj
z nami w hotelu przez te kilka dni. Mam spotkanie
z adwokatem mego ojca i tym razem pozostaniemy
pewnie kilka dni dłużej.
- Mamo, jestem w połowie rozgrzebanej roboty
i gonię w piętkę. Muszę zdążyć na czas.
- Kilka dni z ojcem i matką. Czy naprawdę zbyt
wiele od ciebie wymagamy?
Anna przeczesała nerwowo włosy poplamionymi
tuszem palcami.
- To nie o to chodzi. Ale tak się składa, że w tej
chwili nie mieszkam sama...
- To pewnie znowu te twoje potworki. Ale trudno,
skoro kartonowe pudełko pełne okropnych zwierzaków
znaczy dla ciebie więcej niż rodzice, to rzeczywiście
nie można nic na to poradzić.
- Chodzi o mężczyznę - powiedziała zdesperowana
już Anna. Po drugiej stronie słuchawki zapanowała
zgorszona cisza. Anna nigdy nie przyznała się rodzicom
do tego, że odnajmuje pokoje. Z pewnością znaleźliby
wtedy sposób, by ukrócić ten proceder i zmusiliby ją
do przyjęcia pieniędzy. Nie wiedząc o tym, byli
w miarę zadowoleni i tolerowali jej ekscentryczny
sposób życia.
- Mężczyznę?!
- Tak, mężczyznę. Możecie go poznać, jeśli chcecie.
Ale nie potrzebuję waszej akceptacji. Pamiętajcie, że
mam trzydzieści cztery lata.
- Wolałbym o tym nie pamiętać - stwierdziła
prawdomównie Claire. - No dobrze, kochanie. Jakoś
przygotuję na to ojca. Ale mam wrażenie, że dostanie
zawału, gdy się o tym dowie. Dla niego jesteś ciągle
jego małą dziewczynką.
Anna wróciła do pracy przygnębiona. Nigdy nie
była dla Evana małą dziewczynką. Nie w takim
sensie. Evan nigdy nie lubił dzieci. Przyznawał się do
tego często, tak jakby była to drobna, ale uroczo
rozbrajająca wada. Gdy Anna już dorosła, starała się
wybaczyć i zapomnieć, ale nie potrafiła. Na całe życie
pozostało jej przekonanie o własnym nieprzystosowaniu
do jej rodziny.
Gdy kolejny raz zadzwonił telefon, z wściekłością
rzuciła piórko i prawie warknęła do słuchawki.
- Och, bardzo przepraszam - oświadczył speszony
kobiecy głos. - Musiałam się pomylić. Sądziłam, że
pod tym numerem uda mi się zastać Tyrusa Claya.
Anna westchnęła boleśnie.
- Przykro mi, ten szum pochodzi z mojego wiecznie
psującego się telefonu. Tak, to jest numer Tyrusa...
To jest, on tutaj mieszka. Ale w tej chwili go nie ma
Czy mam go poprosić, aby do pani zadzwonił?
- Kim pani jest? - Pytanie było gwałtowne i nie
grzeczne.
- Anna Cousins, panno... - Anna zawsze od
powiadała niegrzecznie, gdy ktoś zwracał się do niej
w ten sposób.
- Valenti. Pani też tam mieszka?!
- Tak. - Po raz drugi tego dnia Anna musiała
wsłuchiwać się w długą ciszę po drugiej stronie
słuchawki. Zwykle dobrze sobie radziła w stosunkach
z innymi kobietami, ale czuła przez skórę, że tym
razem będzie inaczej.
- Wie pani co? Niech pani po prostu powie
Tyrusowi, że dzwoniła Cass. W przyszłym tygodniu
będę służbowo w Raleigh. Zadzwonię do niego, gdy
ustalę, gdzie się zatrzymam.
Anna siedziała jeszcze jakiś czas przy aparacie.
Cass Valenti. Czyżby to ona była kobietą w życiu
Tyrusa Claya?
A zatem ktoś się do niego przyznał. Nie szkodzi.
Zawsze była dumna z tego, że pozostawała na
przyjacielskiej stopie ze swoimi byłymi kochankami.
Szkoda tylko, że tym razem nie chodziło o kochanka.
Smutnie poczłapała do kuchni, gdzie dokończyła
wszystkie bułeczki i ponuro dopchnęła je jeszcze
pełnym opakowaniem lodów czekoladowych.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O dziwo, Annie bez większego kłopotu udało się
namówić Tyrusa na wspólne spacery dla zdrowia.
Nie udawała, że jesteś znakomitym znawcą w dziedzinie
ochrony zdrowia, ale widziała, że wysiłek fizyczny
bardzo dobrze mu robi. I niekoniecznie nawet musiał
to być spacer. Wystarczyło, by przez godzinkę rąbał
drzewo na opał na podwórku.
Sama siedziała długie godziny nad swą pracą
i potrzebowała ruchu jeszcze bardziej niż on. Ze
względu na naglące terminy, spędzała codziennie kilka
dodatkowych godzin w pracowni. Przyzwyczaiła się
już nieco do jego obecności za ścianą. Nawet jeśli
trudno jej było się teraz skoncentrować, był to jeszcze
jeden kłopot, z którym musiała sobie poradzić sama.
Wychodząc na spacery zostawiała wykrywacz metalu
w domu. Nie był teraz potrzebny, z czego innego
czerpała chęć do wędrówek po lesie. Nie zabierała
także plecaka ani aparatu fotograficznego - skończyła
już wszystkie rysunki z natury.
Tego dnia zimny, jesienny wiatr zrywał czerwone
liście z drzew i miotał nimi jak confetti. Anna odrzuciła
głowę do tyłu i i oddychała głęboko. Przepełniało ją
poczucie szczęścia, radości życia. Dochodziła już pora
powrotu. Szli ponad godzinę. Ostatnio, gdy wracali
do domu, słońce rzucało już długie, błękitne cienie.
Zatrzymali się na chwilę, aby poobserwować wiewió
rki pracowicie gromadzące zapasy zimowe. Potem
zaś patrzyli, jak bobry budują tamę na rzece. Szli
właśnie w stronę domu, gdy idący na przedzie Tyrus
nagle się zatrzymał. Wyciągniętą dłonią nakazał jej
ciszę.
Anna zamilkła. Przez chwilę obserwowała jego
potężną sylwetkę: szerokie barki, które wydawały się
rozsadzać w szwach jego granatową, wełnianą koszulę,
plecy przechodzące w wąskie, muskularne biodra,
długie nogi... Przez moment jej marzenia poszybowały,
zupełnie jak barwne, jesienne liście spadające z drzew.
Musiał wyglądać obłędnie w tym obcisłym kom
binezonie do nurkowania, pomyślała. Z nieznaną do
tej pory czułością zauważyła, że stanął w swej zwykłej
pozycji kapitana na pokładzie okrętu. Szeroko roz
stawione stopy. Tyrus kontra reszta świata...
- O co chodzi? - szepnęła nieco spóźniona, zmu
szając się do tego, by nie dotknąć jego wyciągniętej ręki.
- To ja powinienem ciebie spytać. Słyszałem to już
dwa razy. Brzmi to jak żywcem wzięte z filmu
o Tarzanie. - Nagle usłyszała dźwięk, o którym
mówił. Jakby żałosne, przeciągłe wycie.
- Słyszysz! - szepnął z przejęciem. - Co to u diabła
może być? Brzmi tropikalnie... Albo prehistorycznie.
- Słuchał z przechyloną głową. Wyraz ciekawości
nadawał mu chłopięcy wygląd.
Wargi Anny zadrżały. Łzy napłynęły jej do oczu.
Pochyliła się i oparła rękoma o kolana. Nie udało jej
się jednak opanować i dosłyszał jej hamowany oddech.
- Anno? - odwrócił się w mgnieniu oka.
Bezradnie potrząsnęła głową i wybuchła, salwą
niczym już nie tłumionego śmiechu.
- Anno? - Tym razem nieco groźnie. Podszedł do
niej, ale już siedziała na ziemi zanosząc się ze śmiechu.
- Do nagłej cholery, Anno! Ty płaczesz, czy się
śmiejesz? Kobieto, ja cię chyba nigdy nie zrozumiem!!!
Chwycił ją za ramię i spróbowała się opanować.
Właściwie to nie było wcale takie śmieszne.
- To po prostu wrona. Zwykła, stara wrona.
- Wybuchnęła znów śmiechem na widok wyrazu
absolutnego niedowierzania na jego twarzy.
- Naprawdę to tylko wrona - dodała tłumiąc
śmiech. - One tak wspaniale naśladują różne dźwięki.
A ta widocznie też jest wielbicielką Tarzana...
- Kobieto, czy próbujesz sobie ze mnie zakpić?
- Zapytał wściekły. W odpowiedzi Anna zawyła
jeszcze głośniej. Łzy i śmiech przychodziły jej równie
łatwo. Tylko silniejsze uczucia kryła w sobie, dopóki
nie stanowiły bolesnego, dławiącego węzła.
Tyrus pchnął ją na ziemię i opadając obok niej,
uchwycił mocno jej nadgarstki. Jego twarz była bardzo
blisko. Dostrzegła w jego spojrzeniu zainteresowanie
z odrobiną niepokoju. Spróbowała się opanować,
aby spojrzeć mu prosto w oczy. Ostatnio zachowywała
się jak histeryczka...
- Anna... - Brzmiało to jak westchnienie z głębi
serca. Poczuła, jak przywiera wargami do jej ust.
Straciła zupełnie poczucie czasu i miejsca. Poczuła,
jak swym ciężarem wgniata ją w posłanie z chłodnych,
wilgotnych liści. Żałowała, że ich ciała dzieli tyle
warstw wełny, sztruksu, zamszu...
Gorączkowo wodziła rozpalonymi dłońmi po jego
plecach. Zapamiętała kontury mięśni, głęboki wąwóz
nad jego mocarnym kręgosłupem. Smakował jak wino
jabłkowe. Gdy pocałunki stały się bardziej namiętne,
poczuła podniecające tarcie jego zarostu.
Jego dłonie odnalazły jej piersi, gwałtownie rozsunął
kurteczkę, splótł palce na drobnych dłoniach, gdy
walczyła z guzikami jego koszuli. Czubkami palców
przeczesywała gęste włosy na jego potężnej piersi.
W tej samej chwili poczuła, jak pieści jej nagą skórę
i spróbowała wtulić się w niego jeszcze mocniej.
Przeszyło ją podniecenie o nie znanej dotychczas sile...
- Anno... Anno... Jak ty mnie dręczysz... - wy
szeptał, zanim jego wargi zagarnęły dla siebie miękkie
półkule rozpalone już przez jego dłonie. Przez chwilę
czuła się tak, jakby ją jednocześnie przyciągał i od
pychał.
Kiedy wargi zacisnęły się na podnieconym do bólu
sutku, chwyciła jego głowę w dłonie. Pieściła włosy,
policzki, wodziła palcami po uszach... Kochała...
- Anno, co ty ze mną robisz... - Jego szept także
był pieszczotą, czuła na swym ciele jego oddech.
Grzał ją, nie czuła otaczającego chłodu. Jego usta
powędrowały wzdłuż jej ciała. Sięgnął dłońmi do
zapięcia dżinsów. Podświadomie poruszyła się, aby
ułatwić mu działania, wpuścić w siebie.
Przesunął się nieco i nakrył ją całym swym ciężarem.
Poczuła na sobie jego ciało... Tak blisko... Nagle
wyrwało mu się westchnienie, jak okrzyk bólu z samego
dna duszy. Zerwał się i usiadł tyłem do niej.
Odrzucona tak nagle, mogła zaledwie na niego
patrzeć, jej wzrok, przymglony mieszaniną podniecenia
i rozczarowania. Czyżby jej nie pragnął? Czyżby
pożądanie owładnęło tylko nią?
O nie. Zdecydowanie jej pożądał. Może nie była
najbardziej doświadczoną kobietą, ale tyle potrafiła
zauważyć.
Powoli wyplątała z włosów suche liście, obciągnęła
cienką koszulkę i zaczęła zapinać bluzkę, cały czas
rzucając coraz bardziej zaciekawione spojrzenie w stro
nę jego pleców. Patrzył nie widzącym wzrokiem
w cienie płożące się między drzewami. Ze smutkiem
zauważyła, że oddychał tak, jakby nic się nie stało.
Cholerny pływak, pomyślała z odrobiną niechęci.
Odważyła się przemówić dopiero wtedy, gdy jej
oddech się uspokoił.
- Czy chodzi o coś, co powiedziałam?
- Co? - odwrócił się gwałtownie. Przeczesał palcami
zmierzwioną czuprynę. - Och, Anno! Za stary jestem
na to, by tarzać się po mokrej, zimnej ziemi.
Zmusiła się do tego, by spojrzeć mu prosto w oczy
i by zignorować występujący na jej twarz rumieniec.
- No proszę - rzuciła niby obojętnie. - Jaki z ciebie
francuski piesek. Zdawało mi się, że to ja powinnam
narzekać, ty przynajmniej miałeś ciepły i suchy
materacyk.
- Kiedy już o tym wspominasz, to chciałem
zauważyć, że miał wybrzuszenia. - Spróbował się
uśmiechnąć, ale tylko skrzywił się.
Chciała... Ba, nawet powinna być na niego zła, ale
wbrew samej sobie nie potrafiła.
- Możesz sobie obrażać moje wypukłości, ile ci się
tylko podoba. Ale za karę sam będziesz sobie szukał
drogi do domu.
Zerwała się z lekkością baleriny, odwróciła na
pięcie i zniknęła między drzewami.
- Anno! Wracaj tu natychmiast! Anno! Słyszysz
mnie?!
Zaczęła dyskusję ze swym sumieniem w tej samej
chwili, gdy przekroczyła próg domu. W końcu należała
mu się jakaś kara za rozpalenie jej namiętności,
a potem porzucenie.
Ale przecież była Cass, przypomniała sobie samej.
Wiedziała o Cass, a mimo to dała się sprowokować.
Zatem skoro skorzystał, choćby po części z tego, co
mu ofiarowała, a potem odszedł w siną dal, nie mogła
mieć do niego pretensji.
Boże. Teraz pewnie biedak się zgubił. Wlókł się
gdzieś tam po ciemku. Zmarznięty. Pewnie przemo
czony.
Każdy mężczyzna, który potrafił poruszać się po
morskim dnie, da sobie radę ze znalezieniem ścieżki
w lesie o wczesnym zmierzchu. Poza tym powinien
poznać trochę topografię lasu. Ona będzie miała
coraz więcej pracy, a on przecież powinien chociaż
spacerować.
Gdy Tyrus powrócił, Anna całkowicie spacyfi-
kowała swoje sumienie. Podgrzewała właśnie bez
mięsną zupę fasolową z poprzedniego dnia. Uspo
kojona patrzyła, jak powoli mija szopę, potem
miejsce, gdzie przed laty Hannibal trzymał swe
ule. Oparł się ciężko o stertę drewna przygotowanego
na opał, a potem z wysiłkiem pokonał ostatnie
kilka metrów. Utykał.
Wytarła dłonie i podeszła do drzwi.
- Nic ci się nie stało? - zapytała.
- Czy wyglądam, jakby mi się coś stało?
- Utykasz...
- Ileż w twoim głosie współczucia. Czarownica.
I to bez serca. Nie zostawiłaś mi nawet nici, a tym
bardziej śladu wysypanego okruszkami.
- Nici nie miałam, a okruszki i tak wydziobałyby
ptaki. Mamy tu w okolicy specjalny gatunek prehis
torycznych wron, które są znakomitymi znawcami
okruszków. Co się stało? Skręciłeś sobie nogę?
- A czy to by cię w ogóle zainteresowało? - Zerknął
na nią żałośnie. Usiadł na skrzyni i zsunął ciężki but,
aby pomasować kostkę.
Czując świeżą falę wyrzutów sumienia, Anna
przyklękła na ziemi obok niego. Spojrzał na nią
z nieco drwiącą nienawiścią.
- Co chcesz zrobić? Złamać mi drugą nogę?
- Nie powinnam zgodzić się, żebyś szedł spory
kawał drogi w takich butach.
- Jeśli sądzisz, że uda ci się wcisnąć mnie w jakiś
specjalny turystyczny sprzęt, to się grubo mylisz.
W tych butach przewędrowałem od Pacyfiku do
Atlantyku przez Zatokę Meksykańską. Powinny zatem
wystarczyć na krótki spacer wzdłuż Eno.
Anna przełknęła szybko cyniczny uśmieszek. Po
stanowiła tym razem podejść go subtelniej.
- Podgrzewam właśnie kolację. Idź na górę. Wy-
mocz w gorącej wodzie swe bóle i żale, a potem
wracaj na talerz zupy fasolowej.
- Dziękuję, ale muszę podgonić papierkową robotę.
- Lampa dobrze się spisuje? - Uniosła pokrywkę
garnka i kuchnia napełniła się aromatem kminku,
czosnku i papryczek.
- Wspaniała - zamruczał i powędrował na górę.
Minęło niecałe pół godziny do chwili, gdy usłyszała
jego ostrożne kroki na schodach.
- Te schody są zdradzieckie - stwierdził ostrzegaw
czym tonem.
- Cały ten dom jest zdradziecki - stwierdziła
pogodnie. - Korniki dokonały tu zmasowanej inwazji,
grzyb porasta ściany po każdym deszczu, a woda
w studni staje się pomarańczowa bez żadnego uprze
dzenia.
- Nie przypominam sobie ani słowa o wodzie
w studni w umowie, którą podpisywałem...
- Nie było na nią miejsca w kwestionariuszu. Poza
tym czasem potrafi być czyściutka przez kilka miesięcy.
Anna szybko oczyściła niski stoliczek z różnych
śmieci i wskazała mu gestem miejsce.
- A teraz, jeśli chodzi o twoje buty...
- Czego chcesz od moich butów?
- Nie proponowałam ci co prawda biegów przeła
jowych, bo powinieneś poprawiać swą kondycję
stopniowo, ale one nie nadają się nawet do chodzenia.
Zebrała łyżkę śmietany z powierzchni zupy, zagryzła
pajdą chleba i z wyrazem zupełnego zadowolenia na
twarzy podciągnęła nogi na kanapę.
- Jeśli mogę coś wtrącić, pani doktor Cousins...
- Oczywiście, jeśli upierasz się przy tym, by rozpaść
się na kawałki lub sflaczeć, to nic na to nie poradzę.
Ale ja mam trzydzieści cztery lata i wiem, że jeśli nie
będę nad sobą pracować, to za kilka następnych będę
mniej więcej w takim stanie jak ten dom.
- Zapleśniała, zarobaczona i chyląca się ku upad
kowi. - Uśmiechnął się i wyprostował swe długie
nogi. Wykopał niechcący spod stolika półtorej pary
butów i stertę książek. Anna zawsze trzymała całe
stosy książek i czasopism przy łóżku. Jeżeli czegoś jej
zazdrościł, to właśnie tej wspaniałej biblioteki. Sam
miał w młodości duże braki w wykształceniu i bez
przerwy próbował to nadrobić.
Jedli zupę milcząc po przyjacielsku. Po skończonym
posiłku wyciągnęła ku niemu dłonie.
- No to pokaż mi teraz tę swoją nogę. Skończyłam
właśnie czytać znakomitą książkę o stopach i wydaje
mi się, że będę mogła ci pomóc.
- Czytasz książki o stopach? - rzucił z niedowie
rzaniem, zdejmując skarpetkę i kładąc jej stopę na
kolanach. - Chciałbym kiedyś rzucić okiem na tę
twoją bibliotekę, o ile mi pozwolisz.
- Proszę cię bardzo. Nie ma sprawy. Była to książka
o czymś, co się nazywa refleksologią stóp. Natomiast
biblioteka jest tam. Nie ma w niej żadnych mebli, tylko
półki z książkami. Musisz więc wybrać się tam z włas
nym krzesłem, albo wynieść sobie książki tutaj.
Silnymi, zdecydowanymi ruchami zaczęła masować
jego stopę. Delikatnie przesunęła opuszkami palców
po zgrubieniu powstałych od noszenia płetw.
Tyrus rozsunął uda, aby usiąść wygodniej i oparł
się o poduszki rzucone na brzeg sofy. Po trzech
tygodniach była jeszcze większą zagadką niż na
początku ich znajomości. Miała, jak sama powiedziała,
trzydzieści cztery lata. Czasem rozchichotana jak
młoda dziewczyna, czasem namiętna kobieta; chwilami
czuł w niej mentalność dziecka. Chyba w jej podejściu
do życia. Tak jakby było wspaniałą przygodą, którą
trzeba ochłonąć całym istnieniem.
- Jak to się stało, że nigdy nie wyszłaś za mąż?
- spytał.
- Kiedyś prawie prawie - odpowiedziała po chwili
milczenia. - Widocznie jednak nie nadaję się na żonę.
A jak to się stało, ze ty nie jesteś żonaty? A może
masz się ożenić z tą swoją Cass?
Powtórzyła mu wtedy zostawioną wiadomość,
opowiedziała mu także o zbliżającej się wizycie
rodziców. Zgodził się nie pisnąć ani słowa o odnaj-
mowaniu pokoju, nie powiedział nic na temat Cass
Valenti.
Tyrus spędzał ostatnio coraz więcej czasu w labo
ratorium. Teraz program prac został poszerzony
o badania syndromu napięcia nerwowego w warunkach
zmieniającego się ciśnienia i składu mieszaniny gazów.
Spośród trzech zaangażowanych w badania osób
jedynie Avery Fox był doświadczonym, zawodowym
nurkiem. Lew Clifford był specjalistą w zakresie
biomedycyny, a George Jennings świeżo upieczonym
absolwentem wydziału fizyki. Tyrus wpatrywał się
w kulistą kapsułę, w której zamknięci byli trzej
mężczyźni, i ocierał ,pot z czoła. Czuł, jak serce bije
mu szybciej na samo wspomnienie ostatniej wyprawy
w podobnej kapsule. Byłoby strasznie, gdyby teraz
po latach doświadczeń podwodnych, nabawił się
choroby kesonowej, siedząc bezpieczenie w laborato
rium, położonym 100 metrów n a d poziomem morza.
Czuł się jak ryba wyjęta z wody. Laboratorium
, przypominające wewnątrz trzypiętrową kotłownię,
było najlepszym tego rodzaju ośrodkiem w świecie,
ale on tu zdecydowanie nie pasował.
W swoim czasie Tyrus odsłużył obowiązkowe dyżury
kontrolne na powierzchni. Panował bowiem zwyczaj,
że dla większego bezpieczeństwa każdy człowiek
przebywający pod wodą miał swego odpowiednika
na łodzi, który bez przerwy obserwował na monitorze
oddech i rytm serca swego podopiecznego, aby
regulować mieszaninę gazów oddechowych, wyczuwać
potencjalne problemy, zanim jeszcze stały się praw
dziwymi. Zatem to, co robił w laboratorium, było
tylko powielaniem znanych mu czynności, ale to już
nie było to samo: na morzu mógł oddychać, napełnić
płuca dobrym, świeżym powietrzem, czuć, na swym
ciele powiew wiatru, krople rozbryzgujących się fal
i promienie słońca. Gdzieś po drodze to wszystko
stawało się jego życiową koniecznością.
Znowu skoncentrował się na trzech więźniach
kapsuły. Jennings już miał kłopoty z oddychaniem,
a przecież dopiero zaczynali. Udawał mocnego i zmu
szał się do dorównania Foxowi i Cliffordowi, ale
Tyrus zbyt dobrze znał tę robotę, by nie spostrzec,
jak oczy młodego fizyka powoli zachodzą mgłą.
- Jennings zgłasza łagodne halucynacje wzrokowe
i słuchowe - zameldował Chuck Lyons, jeden z kilku
asystujących lekarzy nadesłanych z marynarki wojen
nej. - Miał też nudności na poziomie stu, ale przeszły,
może uda mu się otrząsnąć.
- Może - powiedział Tyrus z wyraźnym powątpie
waniem. Widać było, że Lyons także nie wierzy we
własne słowa. Bez względu na to, jak surowe kryteria
stawiano eksperymentatorom, coś takiego zawsze mog
ło się zdarzyć. Ale dzięki takim badaniom udawało się
unikać problemów podczas prawdziwego nurkowania.
Było już ciemno, gdy Tyrus opuszczał teren uniwer
sytetu. Prowadził ostrożniej niż zazwyczaj, widoczność
była kiepska, a wiejska droga miała wiele zakrętów.
Wiedział już, że nie może żyć w zamkniętej przestrzeni.
To chyba jedyna kontuzja, jaką wyniósł z tego
laboratorium. Może gdyby miał wszystkie konieczne
stopnie naukowe i był rzeczywiście częścią tego, nad
czym tam pracowano, byłoby zupełnie inaczej. Chociaż
nie to było kwestią jego temperamentu. Nie nadawał
się do tej pracy. Atmosfera dusiła go. A do tego ze
zdziwieniem zauważył, że każdego dnia coraz chętniej
powraca do Anny. I to nie tylko dlatego, że było tam
dużo świeżego powietrza.
Siedząc za kierownicą myślał o trzech biedakach
zamkniętych w tym gigantycznym termosie, żyjących
mieszaniną azotu, helu i tlenu o wartości około
dziesięciu dolarów za jeden oddech. Nadmierne podnie
cenie Foxa i Clifforda udało się zmniejszyć podnosząc
poziom azotu, ale mogło to nie wystarczyć Jennignsowi.
Przypomniał sobie swoje pierwsze przeżycia podczas
nurkowania w kapsułach. Wtedy dostarczano nurkom
mieszaninę helu i tlenu. W takiej ilości, by byli
spokojni. Ale ciśnienie w komorze było na granicy
tolerancji, jedzenie nie miało żadnego smaku, a kiedy,
nie daj Boże, przysnęło się na chwilę, sny były zupełnie
przerażające.
Ale miał to już za sobą. Nawet gdyby mógł, nie
wróciłby już do tamtej roboty. Miał więcej szczęścia
od innych, ale jak widać fortuna kołem się toczy. Nie
przeżyłby jeszcze raz tych potwornych bólów mięś
niowych, skurczów, halucynacji, liczenia oddechów,
paniki wywołanej świadomością, że jest w zamkniętym
pomieszczeniu, z którego nie można się szybko
wydostać i lęku przed...
Anna była jeszcze w pracowni, gdy wrócił do
domu. Zupełnie zapomniała o zjedzeniu kolacji, bo
przekopywała się właśnie przez stare rysunki, aby
znaleźć jakąś zimową pracę. Ta praca, przy odrobinie
dobrych chęci, dałaby się przerobić na zimowy pejzaż
nad Eno. Pracowała ponad sześć godzin bez przerwy.
Drzwi się uchyliły i stanął w nich Tyrus.
- Cześć, nieznajomy - rzuciła cicho. - Jadłeś coś?
- Tak, chapnąłem coś po drodze. - Było to
kłamstwo, ale bał się kolejnego uroczego wieczoru
w jej salonie. Był piekielnie zmęczony, a wtedy nie
zawsze panował do końca nad sobą. Zwłaszcza że
ostatnio niektóre jego pomysły były zbyt irracjonalne.
- Kawy? - Widocznie samymi myślami zmusiła
go, by podszedł bliżej. Stanął obok wysokiego stołka,
na którym siedziała przy sztalugach.
- Nie, raczej nie. Twoi rodzice pojawiają się jutro?
Wstała i wyłączyła lampę.
- Tak. Słuchaj, strasznie mi głupio z powodu tej
maskarady, ale nie znasz moich rodziców. Na samą
myśl o tym, że ich córka ma sublokatorów...
- Nie ma sprawy. Jestem kumplem czy zamiesz
kującym tu kochankiem?
- Przyjacielem. Myślisz, że tak będzie dobrze? Nie
znam się specjalnie na wymyślaniu kłamstw. - Przyszło
jej do głowy znacznie bardziej atrakcyjne kłamstewko,
ale szybko odrzuciła tę myśl. Jeśli mieli zostać
kochankami, to nie pod żadnym przymusem.
- Wiem, że to zupełnie idiotyczne, ale pewnie to
zrozumiesz, gdy spotkasz moich rodziców. A bardzo
mi zależy na dobrych układach z rodziną. To w końcu
moi jedyni krewni.
- Kotku, nie wysilaj się. Obiecałem współpracę
i nie mam zamiaru się wycofywać. W końcu praw
dziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Rzucił jej jeszcze jeden uśmiech i zniknął za
drzwiami. Anna z westchnieniem odłożyła piórko
i powędrowała na dół.
Następnego dnia specjalnie zarezerwowała sobie
czas, by odprasować trzy sukienki i popracować nad
fryzurą. Trwało to jednak dłużej niż przewidywała,
bo nieszczęsnej lokówki szukała kilka godzin. Wreszcie
odnalazła ją w komórce, gdzie swego czasu Hannibal
trzymał swój sprzęt pszczelarski.
Tyrus pozwolił sobie na osobistą konsultację
u Chucka Lyonsa. Wiadomości były i dobre i złe,
zawierały trochę nadziei i trochę rozczarowania.
Ciśnienie krwi, obniżone w stosunku do poprzednich
pomiarów, było już prawie w normie. To była dobra
wiadomość. Natomiast badania, powtarzane kilkak
rotnie w ciągu dnia, wykazały dużą skłonność do
skoków ciśnienia, a zatem umieściły go w grupie osób
wysoko zagrożonych.
- Jestem więc na to skazany? - zapytał Tyrus
gorzko.
- Niekoniecznie; ale nie potrzebuję ci chyba tłu
maczyć, czym ryzykujesz, jeśli popróbujesz nurkowania.
Zdaje się, że przeżywasz to tak jak Jennings. On się
denerwuje, tobie skacze ciśnienie. Wałczysz o każdy
jego oddech tak, jakbyś to ty był tam na jego miejscu.
- A ty nie?
- Ja nie mam twojego doświadczenia praktycznego,
więc nie wyzwala to u mnie takiej reakcji.
- Wolałbym nie pamiętać o tym wszystkim. Naj
gorsze jest to, że nie nadaję się do tego nurkowania
na sucho. Więc co mam zrobić z resztą swojego
życia? Wyplatać koszyki?
- Wyjedź stąd i spróbuj cieszyć się tym, co masz,
zamiast martwić się tym, co straciłeś.
Po takim przyjacielskim wstępie Tyrus, sam za
skoczony swoim zachowaniem, opowiedział Chuckowi
o wszystkim. Po kilku minutach słuchania lekarz
usiadł wygodniej.
- Cholera, dlaczego mi wcześniej o tym nie powie
działeś? Trudno czasem przewidzieć uboczne działanie
leków. Ale zmienimy leczenie i zobaczymy. W między
czasie skończ z tą robotą, wyjedź gdzieś, odpręż
się. A jeżeli dalej będziesz miał problemy seksualne,
postaramy się zmniejszyć dawki. Sam musisz sobie
z tym poradzić, człowieku. Ja tylko przepisuję
pigułki i udzielam rad.
Podczas przerwy obiadowej Tyrus zrealizował nową
receptę. Zamówił sobie przy okazji nową parę butów
i zjadł kanapkę - chude mięso drobiowe. Popił
maślanką. Twoje zdrowie, ty mała maniaczko zdrowej
żywności, pomyślał przy pierwszym łyku obrzydliwego
napoju.
Anna prędko wytarła się ręcznikiem i wciągnęła na
siebie jeden ze starszych modeli Evana - beżową
suknię z kaszmiru. Dzięki temu, że skorzystała bez
wiedzy Tyrusa z jego wanny, jej włosy, wilgotne od
pary, wyglądały o niebo lepiej.
Usłyszała samochód Tyrusa i zerknęła nerwowo,
czy zostawiła porządek w jego łazience. W takim
dniu jak ten nie mogła sobie odmówić kąpieli. Tylko
gorąca woda mogła jej pomóc rozładować napięcie
spowodowane pośpiechem w pracy, przyjazdem ro
dziców i pojawieniem się rannego jastrzębia, którego
przyniesiono do niej już o zmierzchu.
Tyrus wszedł frontowymi drzwiami. Anna zbiegała
właśnie wtedy po schodach - w rękach pantofle, na
twarzy wyraz winy.
- Skorzystałam z twojej wanny - przyznała się od
razu. - Oni już tu są, chcą zobaczyć się z nami na
kolacji, uparli się, no i jeszcze ten jastrząb, więc
sądziłam, że się nie pogniewasz - wyrzuciła z siebie
jednym tchem.
- Zacznijmy może od jastrzębia. - Rzucił na stolik
torbę z nowymi butami. - Czyj on jest? Twój? Czy to
będzie niedyskretne, jeżeli zapytam, skąd go wytrzas
nęłaś?
Anna zeszła na dół, rzuciła buty na podłogę
i spojrzała na niego. Jak to się działo, że gdy tylko
przestąpił próg domu, miała ochotę przypaść do
niego, skulić się w jego ramionach i opowiedzieć
wszystkie swoje radości i smutki?
- Dostałam przed chwileczką i nie jestem pewna,
czy on z tego wyjdzie.
Słysząc w jej głosie wyraźne zmartwienie, położył
jej pocieszająco dłoń na ramieniu.
- Gdzie on jest? W kuchni?
- Umieściłam go w szopie za domem. Potrącił go
samochód.
- Jastrzębia? Myślałem, że one latają wysoko.
- Niósł właśnie w dziobie zdobycz na kolację
- królika, który ważył prawie tyle, co sam - i nie
zdążył się w porę poderwać. Ikey, chłopak, który
prowadził tę ciężarówkę, natychmiast przywiózł go
do mnie, ale weterynarz wyjechał na weekend i nie
bardzo wiem, co z nim dalej robić...
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Rozmrażam dla niego sześć myszy. To wprawdzie
nie to samo co królik, ale on w końcu nie jest
zapowiedzianym gościem.
- Ogólnie rzecz biorąc pech... Czy z tej okazji
mam się zdobyć na marynarkę i krawat?
- Chodzi ci o.pecha, czy o moich rodziców? - Czuła
się już lepiej. Jego dotyk dodawał jej otuchy. Stali
blisko siebie i ponad wszystko pragnęła przylgnąć do
niego całym ciałem. Ciekawe, jak dalece człowiek
może czerpać siłę z drugiego człowieka.
Tyrus przycisnął wargi do jej miękich, pachnących
polnymi kwiatami włosów.
- Daj mi dziesięć minut, kochana. Możesz w tym
czasie nakarmić swego drugiego sublokatora. Tym
razem chyba spasuję, widziałem już, jak wygląda jego
menu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Od czasu swych zaręczyn Anna nie przedstawiła
rodzicom żadnego mężczyzny. Wspomnienia tamtego
zdarzenia były jednak żenujące i teraz zaczynała
żałować, że postanowiła zabrać ze sobą Tyrusa.
- Słuchaj, nie jest jeszcze zbyt późno, byś zmienił
zdanie. Oni się uparli, ale przecież ty też możesz się
uprzeć. Pojadę sama i powiem im, że w ostatniej
chwili coś ci wypadło.
Mówiła to jakby wbrew sobie. Z zachwytem oglądała
jego jedwabny krawat w kolorze czerwonego wina
i wspaniale skrojony garnitur. Tyrus prezentował się
znakomicie. Bardzo pragnęła pokazać go rodzicom
- i to nie dlatego, że był tak ubrany, ale ze względu
na to, jakim był mężczyzną.
- Oni są bardzo mili - dodała - ale musisz się
odpowiednio nastawić psychicznie. Albo będą cię
przesłuchiwać, albo zupełnie zignorują. Sądzę, że
raczej to pierwsze. Nie jesteś mężczyzną, którego
łatwo zignorować... Oni nigdy nie chcą być niegrzeczni,
ale to samo tak wychodzi. - Zapowiadał się rzeczywiś
cie cholernie udany wieczór. Jeszcze się nawet nie
rozpoczął, a ona już starała się wytłumaczyć obie
strony.
- Co im właściwie o nas powiedziałaś? - zapytał,
gdy czekali na windę w holu ekskluzywnego hotelu.
- Czy żyjemy ze sobą w tym zwykłym męsko-damskim
stylu?
- O Boże, skądże znowu! - wykrzyknęła o ułamek
sekundy zbyt szybko. - Powiedziałam im... Właściwie
nic im nie powiedziałam... Pewnie wcale bym o tobie
nie wspominała, ale Claire myślała, że jesteś sową
i tak po prostu jedno wynikło z drugiego... Słuchaj,
w każdym razie na pewno nie skrzywdzą cię w żaden
cielesny sposób. Evan nie należy do ojców sięgających
po strzelbę na widok uwodziciela swej córki.
- Zawsze nazywasz ich po imieniu?
- To na ich prośbę. Zrozumiesz to, gdy ich poznasz.
Gdy jechali na górę, Anna czuła na sobie spojrzenie
Tyrusa. O czym myślał? Że będzie to najnudniejszy
wieczór w jego życiu? Że za kilka dni znajdzie się
w hotelu z inną kobietą?
I w innym celu, dodała ponuro.
Trzy godziny później, gdy całą czwórką siedzieli
nad resztkami wspaniałej kolacji, zaczęła zastanawiać
się, czemu rodzice nadal traktowali ją, jakby miała
piętnaście lat. Obecność Tyrusa wcale im w tym nie
przeszkadzała.
- Jak uroczo wyglądasz! - zaszczebiotała Claire,
gdy tylko weszli. Przesunęła swój perfekcyjnie wyma
lowany policzek o milimetry od jej twarzy. - Nie
przyszłoby mi do głowy, że ciągle jeszcze masz tę
starą suknię. Ale rzeczywiście nadal się znakomicie
prezentuje. Ależ, Evan, spójrz! Przecież to dokładnie
taka linia, jaką Corrinne zaprezentowała w Saint-
Tropez. Miałeś rację, gdy mówiłeś, że ona tylko
kopiuje.
Evan Cousins, jak zwykłe znakomicie ubrany
i uczesany, pięknie opalony, przyjrzał się córce
z wyraźnym niezadowoleniem. Zerwał pasek z jej
sukienki i nieco się rozchmurzył.
- Znacznie lepiej. Ale powinnaś zrzucić jakieś pięć
kiło. To musi spływać z ramion, załamywać fałdy
gdzieś tutaj - uderzył ją w biodro kantem wymani-
kiurowanej dłoni - i opadać do połowy łydki.
- Tato!
- Och, przepraszam, kochanie. Spaczenie zawodowe.
Jak się miewacie - ty i ten twój młody człowiek?
- Przepraszający uśmiech Evana przygasł trochę, gdy
wznosił wzrok coraz wyżej, aż wreszcie napotkał
zimny błękit oczu Tyrusa.
- Bardzo mi miło pana poznać - Evan Cousins.
Rezerwacja była na dwudziestą trzydzieści, mieli
więc jeszcze dość czasu na drinka w apartamencie.
Claire, jak zawsze ubrana w śnieżne jedwabie, wyko
rzystała cały ten czas na swe idiotycznie dociekliwe
pytanie. Początkowo próbowała wyciągnąć z Tyrusa
jakieś informacje okrężną drogą, ale umiejętnie zmieniał
temat.
Anna zauważyła, że Evan pił zbyt wiele. Zerkał
znad trzeciej z kolei whisky na nią i Tyrusa. Pomyślała,
że może jednak byłby zdolny sięgnąć po strzelbę.
Uśmiech jej jednak zgasł szybko, pozostawiając tylko
dobrze znane, frustrujące uczucie zagubienia, niechęci
i miłości zarazem.
Wreszcie Claire nie wytrzymała. Z wyrazem cał
kowitej niewinności w błękitnych oczach przypuściła
otwarty szturm.
- Annabelle wspominała, że jest pan zatrudniony
na tutejszym uniwersytecie? Na jakimże to wydziale?
- Nie jestem zatrudniony na stałe, pani Cousins.
Uczestniczę tylko w prowadzonych tu badaniach.
- Ależ proszę, mów mi po imieniu. A czym się
właściwie zajmujesz?
- Niedawno odszedłem na wczesną emeryturę.
- Fascynujące, a co pozostawiłeś za sobą?
- Nurkowanie - poszukiwania na morskim dnie.
Anna wyczuła nutkę rozbawienia w jego głosie.
Zupełnie tak, jakby postanowił poigrać z Claire.
Miała tylko nadzieję, że jego poczucie humoru
wytrzyma napór pytań jej mamusi. Claire gotowa
zaraz zapytać o jego intencje względem Anny.
- Poszukiwania na dnie morskim... Jakie to...
oryginalne. - W tonie Claire bez trudu można było
wyczuć niesmak. - Czy to zajęcie całej twojej rodziny?
Anna wbiła wzrok w delikatny wzorek na białym
adamaszkowym obrusie i przysięgła sobie, że nigdy
już nie narazi żadnego człowieka na coś podobnego.
Rzeczywiście - uroczy wieczorek w towarzystwie
rodziców. Po pierwsze miała trzydzieści cztery lata,
a nie trzynaście, a po drugie przedstawiła Tyrusa jako
przyjaciela, a nie kandydata do jej ręki.
- Mój ojciec pracował w marynarce handlowej
- odpowiedział Tyrus gładko. - Niestety rodzice
rozeszli się, gdy byłem bardzo mały, i niezbyt dobrze
go znam.
Trzeba mu było oddać sprawiedliwość. Ani przez
chwilę nie okazywał zniecierpliwienia ani oburzenia,
za co Anna była mu bardzo wdzięczna. Prowadził
rozmowę nie tylko za siebie, ale także za nią. Kilka
razy, jakby czując, że prawie cały czas jest myślami
w domu, przy rannym ptaku, uścisnął pokrzepiająco
jej dłoń pod stołem. Z pewnością jednak nie uszło to
uwagi Claire.
Pozwalając mu zajmować rozmową jej rodziców
Anna bawiła się ciężką, srebrną łyżeczką. Jest mu
bardzo wiele winna. Masowanie stóp, wstęp do
biblioteki. Nawet śniadanie aż do wyjazdu ma u niej
jak w banku... I wszystko to z uśmiechem. I tak nie
będzie to z jej strony żadnym poświęceniem.
- Anno! Wracaj do nas, kochanie!
Przenikliwy głos Claire przywołał ją do rzeczywis
tości. Poczuła, jak ręka Tyrusa zaciska się na jej
udzie. Biedak, cały czas próbował dodać jej otuchy.
Uśmiechnęła się do niego szeroko i pytająco spojrzała
na matkę.
- Pytałam, kochanie, czy nie wybrałabyś się z ojcem
i ze mną do Nowego Jorku na zakupy? Jestem
pewna, że miałabyś moc sprawunków do załatwienia.
Ten twój płaszcz jest poniżej wszelkiej krytyki! A buty!
Taki obcas w tym sezonie! Kochana, tego się po
prostu nie nosi!
Anna odruchowo sięgnęła pod stół, jakby chciała
ochronić obrażane bezlitośnie pantofelki.
- To bardzo dobre buty - zaprotestowała.
- Musisz się zgodzić. Nie ma mowy o tym, byś nie
pojechała. Jeśli pieniądze są problemem, to obiecuję,
że nie będziesz musiała wydać ani centa. Niczego
w życiu nie osiągniesz, jeżeli nie będziesz o siebie
dbała. Tego dowiedziono już dawno.
Anna zaczęła liczyć w pamięci, aby się uspokoić.
- Claire, nie ma nawet o czym mówić. Gonią mnie
terminy. Absolutnie nie mogę teraz wyjechać. •
- Ach, rozumiem - Claire rzuciła porozumiewawcze
spojrzenie w stronę Tyrusa. - Ale przecież moglibyście
pojechać razem. Jestem pewna, że jego badania można
przerwać na kilka dni. Zrobimy zakupy w ciągu
jednego dnia, potem wpadniemy na kilka przyjęć
i przedstawień. Będą tam absolutnie wszyscy, którzy
się teraz liczą.
Wkrótce po tym kolacja skończyła się. Wypad do
Nowego Jorku ciągle jednak trwał w zawieszeniu.
Wszystkie odmowne odpowiedzi Anny spływały po
jej matce, a jej entuzjazm rósł coraz bardziej. Anna
milkła wreszcie z tłumionej złości. Uspokój się,
powtarzała sobie w myślach. To twoi rodzice. Bez
względu na wszystko kochają cię i ty ich kochasz.
Umówiła się z nimi na następne popołudnie. Tyrus
wykręcił się pilną pracą. Po czułych pożegnaniach
i paru złośliwych uwagach dotyczących gustu Anny,
który podobno zmienił się na korzyść, przynajmniej
w pewnych sprawach, wreszcie mogli ruszyć do domu.
Po drodze Anna z trudem usiłowała się opanować.
- Strasznie przepraszam, że musiałeś to znosić.
Nie mam pojęcia, skąd mogło mi przyjść do głowy, że
przy tobie będą zachowywali się inaczej. Widocznie
dalej jeszcze wierzę w cuda. Twoje eksperymenty też
potraktowali po macoszemu. Jak mogło jej przyjść
do głowy, że to są sprawy, które można po prostu
zostawić na kilka dni! I czy ona nie rozumie, że ja też
pracuję na swoje utrzymanie? Że nie mogę tak ni
stąd, ni zowąd na jakiś czas zniknąć z miasta? Czy
oni w ogóle byli zainteresowani tym, czym ja się teraz
zajmuję?
Było to po prostu głupie marzenie, pomyślała.
Taka była dumna ze swej pracy w „Persimmon
Press" i z zaręczyn z Sidem. Wtedy też pełna nadziei
pojechała do rodziców. On był inteligentny, przystojny
i w dodatku niedawno mianowany profesorem, a oni
zignorowali i jej pracę, i jego.
- Przynajmniej nikt nie może ciebie zignorować.
Dobre chociaż i to. Ale ja nie znoszę poczucia winy!
Tyrus wiedział już, że aby zrozumieć, o czym mówi
Anna, należy nie tyle wyłapywać same słowa, co
łowić poszczególne myśli.
- Nie przejmuj się nimi. Dlaczego miałabyś czuć
się winna? A tak na marginesie, to chyba nie uwierzyli
w nasze platoniczne uczucie...
- Och, wiem. I za to też cię przepraszam. Zawsze
po każdej ich wizycie wszystkich za wszystko przep
raszam. Tak już jest. - Usiadła wygodniej na skórza
nym siedzeniu i zrzuciła pantofelki. - Oni nigdy nie
chcieli dziecka. Potrzebna im była śliczna lalka, którą
mogliby wyjmować z pudełka, aby się nią pochwalić,
a potem znowu odkładać na miejsce. A zamiast jej
mieli mnie. Już jako niemowlę zwymiotowałam na
nowiutki garnitur tatusia - wart dwieście dolarów
- i wyłam na cały głos podczas ceremonii chrztu.
Z wiekiem wcale się nie poprawiłam - dodała z pewną
dumą - obżerałam się w dzieciństwie jak prosiaczek,
wobec czego potwornie się roztyłam, i nawet nie
dałam im satysfakcji ubierania mnie w ładne sukienki.
A nawet kiedy wyrosłam i zeszczuplałam, nie byli
mną zachwyceni.
Tyrus milczał, ale w jego milczeniu było zrozumienie
i Anna zaczęła nagle opowiadać rzeczy dotychczas
głęboko ukryte.
- Teraz jest ich już pięć. To znaczy butików Evana.
I wszystkie w najlepszych dzielnicach. Evan nigdy nie
miał kłopotów ze znalezieniem klienteli. Ale pamiętam
czasy, gdy marzyłam, by wszystkie jego sklepy,
z wyjątkiem jednego, splajtowały. Sądziłam, że może
wtedy uda nam się przemieszkać chociaż rok w jednym
miejscu. Mieliśmy dwa ogromne mieszkania i jedną
willę i wędrowaliśmy z miejsca na miejsce jak dzikie
gęsi. W międzyczasie były jeszcze podróże do Europy,
rejsy z przyjaciółmi Evana - on ma strasznie nudnych
przyjaciół - i czasem oczywiście musiałam jechać
z nimi, kiedy nie mieli mnie z kim zostawić.
- Biedna, bogata dziewczynka - zakpił Tyrus, ale
zrobił to po przyjacielsku i Anna nie poczuła się
urażona.
- Właściwie nie byliśmy aż tak bogaci - ciągnęła
swe wywody - załatwiane to wszystko było dzięki
talentowi Evana i układom Claire. Nigdy jednak
w tym całym zamieszaniu nie miałam czasu na to, by
się odnaleźć, określić swą osobowość, swą przynależ
ność. Chciałam znaleźć coś prawdziwego, a dookoła
mnie istniał sztucznie upiększony świat eksluzywnych
kurortów, gdzie rano i wieczorem zamiatano ścieżki
do konnej jazdy, aby nie razić oczu jeźdźców widokiem
końskich odchodów, a za każdą paniusią z rasowym
pudelkiem czy pekińczykiem szedł w tym samym celu
specjalny służący ze zmiotką i śmietniczką. Te pieski
były oczywiście zbyt rasowe, by popełnić niedyskrecję.
No a kundla pewnie by tam nie wpuszczono. Czasem
wydawało mi się, że jestem na jakiejś scenie. Chciałam
zamknąć oczy i biec przed siebie, aby z niej uciec,
znaleźć gdzieś jakiś prawdziwy świat.
- I udało ci się kiedyś?
- Chyba tak - odpowiedziała cichutko.
Miarowy, niski szum silnika dawał poczucie odizo
lowania od świata i bezpieczeństwa. Anna podciągnęła
nogi na siedzenie i skuliła się wygodnie.
- Z pewnością tak - dodała po chwili. - Jak na
ironię zrobiłam dokładnie to samo, co Evan w moim
wieku. Uniezależniłam się. Zbudowałam sobie życie
tak, jak chciałam i tylko przykro mi, że Claire i Evan
uważają je za fiasko. I to tylko dlatego, że nie ma
w nim tych rzeczy, które oni uważają za istotne.
- Nigdy nie pomyślałbym o twoim życiu jako
o fiasku, Anno.
- Pewnie pomyślałbyś, gdybyś miał okazję spędzić
więcej czasu z Claire. Mnie samej wystarcza jej wizyta,
abym zaczęła wątpić, czy to, co robię, jest rzeczywiście
słuszne. Kiedyś, gdy miałam dwanaście lat i byliśmy
akurat w Palm Springs, usłyszałam przypadkiem, jak
jedna pokojówka opowiada drugiej o swoim nowym
dywanie. Był ciemnobrązowy, bo miała czworo dzieci.
A u nas zawsze były białe dywany. W Palm Beach,
Palm Springs... Wszędzie... Tylko białe dywany To
nie jest rzeczywistość, rzeczywistość to właśnie ciemne
brązy.
Odgłos pracy silnika zmienił się. Zjechali z głównej
szosy na wiejską drogę. Anna zamknęła na chwilę
oczy, a potem znów je otworzyła. Po chwili powieki
same jej opadły. Tyrus zerknął na nią czule. Niech
sobie pośpi.
On niczego nie żałował w swoich układach z rodziną.
Pomagał matce, jak mógł, a potem, po jej śmierci tak
jak mógł, pomagał sobie. I zarobił dość, by spokojnie
dożyć swoich dni w jakim takim dostatku, z Cass czy
bez niej. Przecież nie miał na kogo wydawać pieniędzy,
a jego praca była dobrze, a nawet bardzo dobrze
opłacana.
- Obudź się, maleńka - szepnął wyłączywszy silnik.
Kluczyki uderzyły o siebie i Anna drgnęła.
- Za dużo mówię, prawda? - zapytała szukając po
omacku zamka, by odpiąć pas. Sięgnął, aby jej pomóc,
i jego ręka delikatnie dotknęła jej piersi. - Bardzo ci
jestem wdzięczna za to, że ze mną tam pojechałeś.
- Cała przyjemność po mojej stronie. A co z twoimi
butami?
Nałożyła je. Myślami była już przy jastrzębicy.
Chyba będzie musiała zarzucić koc na jej klatkę, żeby
światło dzienne nie przestraszyło rano biednego ptaka.
Powoli poszła za Tyrusem do domu. Pozwoliła mu
otworzyć drzwi i zauważyła, że w ich wspólnych
działaniach, nawet w tym, że on szuka kluczy w jej
torebce, nie ma nic nienaturalnego.
Kiedy wchodził powoli na schody, zawołała jeszcze
do niego.
- Strasznie mi przykro, że musiałeś odpowiadać
na te wszystkie osobiste pytania. Wspaniale to zniosłeś.
W przeciwnym razie musiałabym zmyślić całą twoją
biografię.
- Ja też trochę powymyślałem.
- A co wymyśliłeś? Te wszystkie fascynujące miejsca
na świecie, które odwiedzałeś?
- Nie, to akurat była prawda. Wszędzie tam
nurkowałem w swoim czasie. Zmyśliłem te rzeczy
o moim ojcu.
- To znaczy, że nie zajmował się handlem? - Nie
interesowała się do tej pory jego pochodzeniem.
Samochód, jakim jeździł, jego stroje i sposób, w jaki
je nosił, jego sposób wyrażania się - wszystko
wskazywało na pochodzenie z dobrej rodziny.
- Przypuszczam, że w pewnym sensie tak. Nigdy
się nie dowiedziałem, który z gości pensjonatu mojej
matki był moim ojcem. Udało mi się ograniczyć
przypuszczenia do dwóch, ale matka nadała mi imię
po obu, więc sądzę, że sama nie była pewna. - Poczuł
się niezręcznie, kiedy to powiedział. Był nieślubnym
dzieckiem ciężko pracującej kobiety, która rzadko się
śmiała i o której wszyscy nauczyciele w jego szkole
wyrażali się z pogardą lub politowaniem. A Anna
była dziewczyną z ekskluzywnych szkół, dzieckiem
wychowanym w miejscowościach dla bogaczy. Rodzina
ze strony jej matki pamiętała jeszcze czasy angielskich
kolonizatorów.
Ale nie była snobką. A nawet gdyby była, to
przecież i tak miał to w nosie.
Nie. To nieprawda! Wcale nie było mu to obojętne!
Obchodziło go to. Obchodziło go, i to nawet bardzo,
to, co o nim myśli. A jednocześnie świadomość tego
bardzo upokorzała go.
- Tyrus - wypowiedziała jego imię spokojnie,
z zamyśleniem. - To dlatego tak się nazywasz. Czy
przypadkiem jakaś rzeka nie nazywa się Tyrus? Ach,
nie, Tyrus. A jakie były imiona twoich ojców?
Westchnął uspokojony i objął ją czułe.
- Jesteś uroczą kobietką, Anno Lee Cousins. Jeden
nazywał się Tyler, a drugi Russell.
- Tyrus. Pasuje do ciebie. Ja tak naprawdę nazywam
się Annabelle LeMontrose Cousins, ale Cousins to po
prostu Koscienski. Tylko że Evan zmienił nazwisko.
Nic nigdy nie jest tym, na co wygląda.
Teraz ona westchnęła. Wtuliła twarz w ciepło jego
piersi i z przyjemnością wciągnęła zapach jego
kosmetyków, zapach dobrej wełny, zapach zdrowego,
męskiego ciała.
- Może to właśnie dlatego tak długo nie potrafiłam
się odnaleźć w życiu - dodała.
- No, ale w końcu odnalazłeś się. Tutaj. Ze
wszystkimi tymi sowami, jastrzębiami, pszczołami
i sokołami. I oczywiście zdechłymi myszami.
- Jak to dobrze, że mi przypomniałeś. Muszę
zajrzeć do tej biedaczki. Mam nadzieję, że zjadła choć
troszeczkę. - Potrzeba opieki pchała ją jeszcze po
nocy na dwór. Musiała być komuś potrzebna, musiała
komuś pomagać.
- Czy mogę ci być w czymś przydatny?
- Och, nie. I tak powinna jak najmniej przebywać
przy ludziach. Każdy kontakt grozi jej oderwaniem
od natury. Gdy tylko wróci weterynarz, pojadę z nim
do miasta, ale chwilowo muszę jej wystarczyć. Może
uda mi się zdobyć trochę gołębiego mięsa.
- Zauważyłem, że nie zamawiałaś dzisiaj dziczyzny
- zakpił.
- A ja zauważyłam, że zjadłeś całą sałatkę i ani
razu nie sięgnąłeś po solniczkę - odcięła się gładko.
- Widocznie postanowiłem posłuchać twych rad
i zacząłem dbać o siebie.
- A może to wzorowe sprawowanie ma coś wspól
nego z twoją przyjaciółką Cass?
- A w jakiż to sposób?
- Tylko tak sobie... Zdawało mi się, że od czasu jej
telefonu masz znacznie lepszy humor...
- Rzeczywiście uważasz, że zmieniłem się na lepsze?
Widzisz, Cass i ja mieliśmy przed moim wyjazdem
taką małą wymianę zdań. Dlatego byłem w takim
kiepskim nastroju, kiedy się tu pierwszy raz zjawiłem.
Sądzisz, że ona też zauważy poprawę?
- Na pewno zauważy poprawę twego humoru.
Zdecydowanie! - Anna odwróciła się i poszła do
kuchni. Wzbierała w niej zupełnie irracjonalna złość.
Nigdy w życiu nikogo nie darzyła nienawiścią, ale
tamta kobieta... Skrzywdzić takiego faceta... Nie,
zdecydowanie nienawidziła Cass Valenti.
Tyrus znowu ruszył na górę. Jego myśli zajęte były
zbliżającym się spotkaniem z Cass. Często o niej
myślał od dnia, gdy zadzwoniła. Wyobrażał sobie
w najdrobniejszych szczegółach przebieg ich spotkania.
Każdej nocy kładł się spać mając jej obraz przed
oczami. Ale mimo to przesłaniał go chwilami obraz
zgoła innej kobiety.
Anna. Była tak różna od Cass, jak różne są dzień
i noc. A jednak atrakcyjna w unikalny, fascynujący
sposób. Cholernie atrakcyjna. 1 dostrzegał to nawet
w takich chwilach, gdy nienawidził i bał się wszystkich
kobiet.
Zatrzymał się w drzwiach do sypialni. To przecież
nie o swój stan psychiczny się martwił. Gdy chodziło
o Cass, liczyła się tylko ta jedna sprawa. Jeśli tym
razem znowu ją zawiedzie, nie będzie już miał następnej
szansy.
Usłyszał, jak drzwi frontowe otwierają się i zamy
kają. Zdjął i powiesił na oparciu krzesła marynarkę,
potem krawat. Powoli rozpinał koszulę. Jego myśli
krążyły teraz między dzisiejszym wieczorem a pod
niecającymi nocami czekającymi go w przyszłości.
Właśnie rozpiął pasek, gdy usłyszał, jak powolutku
otwierają się drzwi kuchenne. Zamknięto je jeszcze
wolniej. Jego siódmy zmysł, wyostrzony podczas lat
niebezpiecznej pracy, podpowiedział mu, że coś jest
nie w porządku. Wyczuł całkowitą zmianę nastroju.
Nie zapinał już koszuli, poprawił tylko spodnie i zszedł
na dół.
Dostrzegł ją. Stała na środku pokoju zapatrzona
bezmyślnie w okno, ręce żałośnie opuszczone wzdłuż
ciała. Wystarczył jeden rzut oka na jej twarz i nie
musiał już pytać, co się stało. Chwycił ją w ramiona.
- Och, maleńka, tak mi przykro, tak bardzo mi
przykro...
Próbował zrozumieć, co ona czuje, chciał przejąć
całe jej cierpienie na swoje barki, ale sam nigdy nie
hodował żadnego stworzenia. A to przecież nie był
żaden jej wieloletni ulubieniec, ale takie sobie ptaszysko,
w które ktoś uderzył samochodem, a potem po prostu
tu je podrzucił.
- Anno, kochana, przecież nic nie mogłaś na to
poradzić...
Przyjęła jego słowa za dobrą monetę. Jak mogła
wymagać, by pojął jej smutek, skoro dla niej samej
był on niezrozumiały? Biedny ptak! Taka piękna
istota, zwykle dumna i drapieżna, a tak przerażona.
Żyła przecież zgodnie z prawami natury. Nigdy nie
wyrządziła żadnej krzywdy człowiekowi.
Zrobiło jej się zimno i zadrżała. Ujął jej twarz
w dłonie. Zajrzał w jej suche aż do boleści oczy.
- Płacz, moje słodkie maleństwo. Łzy przyniosą ci
ulgę.
- Będę cierpieć tylko dzisiaj. Potem wszystko będzie
już w porządku - jej głos był dziwnie daleki. Docierał
jak zza mgły, z jakiejś tajemnej oddali, w której
dostrzegła prawdę o przemijaniu. Przypomniała sobie
słowa Hannibala: „Każdy moment rozpaczy wyrów
nany jest momentem szczęścia..."
Wodził delikatnie palcem po jej policzku, tak jakby
chciał zebrać nie istniejące łzy. W ciszy trwali przy
sobie. Poczuł nagle w swym wnętrzu szczęście.
Szczęście, jakiego nigdy do tej pory nie zaznał.
- Czy mogłabym cię o coś poprosić, Tyrusie? Czy
mógłbyś spędzić ze mną dzisiejszą noc? - wyszeptała.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- O Boże, sama nie wiem, jak mogłam to powiedzieć
- wyszeptała przerażona. Czekała, aż Tyrus się
roześmieje. Albo odepchnie ją.
- Och, nie to miałam na myśli - zaczęła się
tłumaczyć. - To znaczy nie, dokładnie to, ale bez
żadnych dwuznaczności...
Wyrwała się z jego ramion, rzuciła na krzesło
i ukryła twarz w dłoniach.
- Wiesz przecież, o co mi chodziło - wymamrotała.
Tyrus patrzył na nią bezradnie. Co ona wyprawia?
Zdechł jakiś ptak, kobieta płacze, a właściwie nie
płacze, co tylko komplikuje bardziej całą sprawę,
a on się tym wszystkim aż tak przejmuje! Nie miał
teraz czasu na rozwiązywanie jej problemów egzys
tencjalnych! Przecież zbliżało się spotkanie z Cass.
Nie wiedział, co ma zrobić, nie potrafił nie an
gażować się w jej sprawy. Dotknął delikatnie jej
niesfornych loczków. Pieszczotliwie, czule.
- Anno, kotku. Idź, nałóż piżamkę jak grzeczna
dziewczynka, a ja przygotuję trochę herbaty z mlekiem.
Była zbyt wyczerpana, by z nim dyskutować, więc
po prostu posłuchała go.
Herbata była prawie zimna i przeprosił ją za to.
Zaprowadził ją do pokoju i dorzucił kilka polan do
kominka. Posadził ją na sofie i troskliwie okrył
pledem. Potem usiadł naprzeciw wpatrując się w nią
zmartwionym wzrokiem.
- Dobra? - zapytał - nie za słaba? Czy dość
słodka? Nie mogłem znaleźć świeżego słoika z miodem.
- Znakomita - powiedziała nieszczerze, zmuszając
się do przełknięcia zimnej lury. - To wszystko przez
tę pogodę - dodała.
- Przez pogodę. - Tyrus skinął głową, jakby świetnie
wiedział, co też ona może mieć na myśli.
- Zwykle cały czas palę w kominku, ale dzisiaj
zapomniałam. Popatrz, jak natura to świetnie pomyś
lała. Latem nie można tu palić, bo są mrówki, ale też
przecież wcale nie trzeba. A zimą nie ma mrówek
i wszystko jest w porządku.
Znów przytaknął. Była w jej słowach jakaś logika,
ale nie bardzo chciało mu się jej doszukiwać.
- Anno, czy masz jakieś środki uspokajające?
- Po co ci? - Patrzyła na niego nie rozumiejąc.
- Jak to po co? Żebyś mogła zasnąć.
- Nie potrzebuję żadnych pigułek. - Ze złością
postawiła kubek na stoliku. - Nic mi nie jest, jestem
tylko trochę zmartwiona. 1 trochę smutna. A potrzebuję
tylko odrobiny przyjaźni.
Przyjaźń! Nie miała już siły uciekać przed samą
sobą. Widocznie jej prośba sprzed kilkunastu minut
nie była wcale aż tak niewinna. Chciała od niego
czegoś więcej, niż tylko przyjaźni, ale jeśli nie mógł
czy nie chciał jej tego dać, to już niech tak zostanie.
- Anno, a może masz w domu koniak?
- Nie, ale gdzieś powinno być trochę whisky. Mój
znajomy, który utrzymuje się tylko z zasiłku, pędzi ją,
aby zarobić na życie. Czy wiesz, że dotyk to świetne
lekarstwo? - Pośpieszyła z dalszymi wyjaśnieniami
- Przeczytałam w jakimś piśmie, że dotyk stymuluje
mechanizmy obronne organizmu. Chyba nie sądzisz,
że chodziło mi o cokolwiek innego? - dodała zgorszona
jego miną.
Właśnie tak sądził i solidnie go to przestraszyło.
Zdawało mu się, co prawda, że dochodzi do siebie, że
jego kłopoty na tym polu należały już do przeszłości,
ale raz już się zawiódł i został wyśmiany, więc teraz
się bał. A poza tym była przecież Cass.
- Pewnie, że nie, skarbie. Przecież zbyt dobrze cię
znam. Może jednak wypijesz małego drinka?
- Zdaje mi się, że ta whisky jest zanieczyszczona
ołowiem. - Zresztą, ołów czy nie ołów, nie miała
zamiaru plątać sobie jeszcze bardziej myśli. Wino
i drinki podczas kolacji dostatecznie już zbiły ją
7.
nóg. W końcu przecież nic wielkiego się nie stało.
Z rodzicami zawsze miała takie układy, a jeśli chodzi
o jastrzębie... Cóż, umiera już wcześniej. Opiekowała
się nimi dobrze, ale przecież nigdy nie odnosi się
samych sukcesów... Nie pierwsza to śmierć i nie
ostatnia.
Jeżeli się załamała - a tak właśnie było - winien był
Tyrus. Była całkowicie zadowolona ze swego życia,
dopóki nie wkroczył w nie. A ona, idiotka, myślała,
że nie da się już nabrać na żadne takie historie.
Ciekawe, kiedy to się zaczęło? W którym momencie
zakochała się w nim? Tego pierwszego dnia, kiedy
samo jego pojawienie się stało się dla niej wyzwaniem?
Fizycznie był nie do odparcia. A może wtedy, kiedy
powiedział jej, że nie jest ani wesołym, ani szczęśliwym
człowiekiem . Kiedy kazał jej trzymać się na dystans?
Teraz nic już nie mogła temu zaradzić. Wpadła
w tę całą historię, bo zjawił się jak jeszcze jedno
dzikie i chore zwierzę, któremu należało pomóc.
Gdzieś po drodze zapomniała się jednak i to wystar
czyło - jedna chwila nieuwagi.
Podniosła wzrok.
- Idź i połóż się - powiedziała. - Przestań się
krzątać jak kura, która ma tylko jedno pisklę. To
wszystko dlatego, że wypiłam za dużo wina. Czasem
tak na mnie działa. Wyśpię się i znów będę sobą.
Jego czujny wzrok dostrzegł wszystko. Była zbyt
blada. Miała jaśniutką karnację i pewnie wcale się nie
opalała, ale dzisiaj była prawie przezroczysta. Do
tego dochodziły jeszcze ogromne cienie pod oczami,
zaciśnięte mocno szczęki. Mógł z tego wywnioskować
tylko jedno - była psychicznie i fizycznie wykończona,
a mimo to za wszelką cenę chciała sprawić wrażenie,
że wszystko jest w porządku.
Znał ja wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że
już żałuje swej prośby. Nie chciała proszków. Nie
chciała drinka. Nie chciała się nawet wypłakać.
Pokręcił głową z podziwem. Co można zrobić z ko
bietą, która jest zbyt dumna, by prosić o pomoc,
a zbyt otwarta, by ukryć, że jej potrzebuje? Machnął
ręką i postanowił pójść na górę, ale zmusił ją,
by obiecała, że pójdzie do łóżka, jak tylko dokończy
herbatę.
W pokoju było zimno. Założyłby się o swego
ostatniego centa, że nikt nigdy nie pomyślał o ociep
leniu tego domu. Wszędzie hulał wiatr i do woli
szeleścił suchymi kwiatami, które Anna poustawiała
we wszystkich wazonach.
Była niesamowita. Spotkał już w swoim życiu osoby
mniej czy bardziej ekscentryczne, ale Anna Cousins
biła je wszystkie na głowę. Przy tym wszystkim - tych
zwariowanych pomysłach i ciuchach - musiał przyznać,
że była czuła i troskliwa, sympatyczna i urocza.
I musiał też przyznać, że była jedną z najpiękniejszych
kobiet, jakie w życiu widział. Była wystarczająco
piękna, by sprawić, że jej pożądał, choć niczego
w tym kierunku nie robiła.
Na dole stary zegar wybił szóstą. Znaczyło to, że
była czwarta. Kiedy zagadnął ją o to dziwaczne
ustawienie wskazówek, odparła z tak charakterystyczną
dla niej logiką:
- Przecież ja wiem, jak on chodzi, więc jakie to ma
znaczenie?
Usiadł na łóżku. Podobnie było między nimi. On
wiedział, co miała na myśli, więc jakie znaczenie
miały jej słowa?
Włożył dżinsy i cichutko, na palcach, zszedł na dół.
Lodowata podłoga budziła wstręt. Wiatr walił okien
nicami z całej siły. W pokoju na dole paliło się
światło. A wiec miał rację. Cały czas tam była.
Potrzebowała przyjaciela, a on świadomie zignorował
jej prośby. I tylko dlatego, że nie chciał kusić losu.
Spała na sofie w niewygodnej pozycji, ciemna główka
oparta na ramieniu, gołe stopy wystające spod
przykrótkiego pledu. Ogień na kominku dawno już
wygasł.
Podniósł ją w ramionach i przeniósł do jej sypialni,
ciągnąc za sobą po podłodze szlafrok, pled i kilka
przeczytanych do połowy gazet. Powietrze było
lodowate. Nic dziwnego, że nie chciała tu wchodzić.
Widywał nawet cieplejsze lodówki!
Pomyślał tęsknie o elektrycznej kołdrze w swej
sypialni na górze i ułożył Annę na ogromnym łożu.
Zsunął z niej szlafroczek i zaczął ją okrywać stertą
koców. Długo patrzył na rozsypane na poduszce
jedwabiste włosy, na sinawe cienie pod oczyma. Była
tak bezbronna. Tak samotna. Kobieta nie powinna
być samotna. Cholera! Mężczyzna też nie! Przypomniał
sobie, co mówiła o dotykaniu. Przecież on już za
kilka dni nie będzie sam, będzie miał Cass.
A Anna? On odejdzie, a ona pozostanie tu samiutka.
Będzie ślęczeć nad pracą do późnej nocy, zapominając
o tym, że powinna jeszcze jeść i spać. Nie będzie
miała tu nikogo, kto dopilnowałby, czy bezpiecznie
wróciła do domu z tej swojej szwendaniny po lesie.
Nie mogła nawet dotykać tych swoich chorych ptaków
- nie wolno im kontaktować się z ludźmi.
Poruszyła się niespokojnie i wysunęła jedną bosą
stopę spod okrycia. Zaczęła pomrukiwać żałośnie
przez sen i zmarszczyła czoło. Uspokoił ją jak umiał
najdelikatniej. Potem wsunął się obok niej pod stertę
koców. Prosiła go tylko o czułość i przyjaźń, a tyle
przecież mógł jej zaofiarować. Zostanie, dopóki Anna
mocno nie zaśnie. Poza tym sumienie nie dałoby mu
spokoju, gdyby ją teraz zostawił. Nie mógłby myśleć
o tym, że ona samotnie dygocze z zimna.
Anna przytuliła się do niego tak mocno, jakby
spędzała z nim każdą noc w swym życiu. Poczuł, że
reaguje na nią jak każdy zdrowy mężczyzna na bliskość
kobiety i pożegnał się z nadzieją zaśnięcia. Zrezyg
nowany objął ją w pasie ramieniem i mocno przytulił.
Tak będzie im cieplej, a poza tym może i jemu dotyk
coś pomoże?
Jej włosy łaskotały jego wargi, delikatne perfumy
podniecały. Poczuł, jak wsuwa zmarzniętą stopkę
między jego uda, aby się ogrzać. Pomyślał, że chyba
pierwszy raz w życiu poszedł spać z kobietą nie po to,
żeby się z nią kochać.
Zasnął, kiedy już prawie światało. Jego sny przesy
cone były erotyzmem i kiedy ktoś próbował go obudzić
- opierał się z całych sił.
- Tyrus! Obudź się!!!
To była Anna. W jakiś niepojęty sposób umknęła
z jego snów, a teraz próbowała wyrwać stamtąd
także i jego.
- Chodź tu z powrotem. Twoje miejsce jest przy
mnie - zamruczał sennie i przyciągnął ją do swego
wygłodzonego, spragnionego ciała.
- Tyrus! Nie chcesz chyba...
- Właśnie że chcę. - Przyciągnął ją blisko i schwycił
wargami płatek ucha. Jej bluzka od piżamy była
dziwnym trafem rozpięta. Jego palce zataczały piesz
czotliwe łuki po pięknej linii jej piersi.
Anna próbowała się wyrwać, ale robiła to bez
przekonania. Próbowała odróżnić sen od jawy. Obudzi
ła się nagle we własnym łóżku, obok podnieconego
mężczyzny, czując jedną jego dłoń na nagiej piersi,
drugą zaś pieszczącą jej biodro. Była rozpalona do
nieprzytomności, jej ciało rozbudzone najdzikszymi
snami, jakie nigdy do tej pory jej się nie przytrafiły.
Chryste! Nic dziwnego, że obudziła się w takim
stanie! Co też z nim robiła podczas snu? I co on robił
z nią?
- Tyrus! Co robisz w moim łóżku?!
- Mam wrażenie, że to oczywiste - wsunął dłoń
pod jej piżamę, zaczął delikatnie pieścić wspaniale
rozgrzaną płaszczyznę jej brzucha. Zsunął spodenki
w dół, ona zaś prędko podciągnęła je do góry. Po
chwili jednak i tak legły zwinięte w nogach łóżka.
Zaczął powoli pieścić jej ciało. Delikatne łuki bioder,
jędrna krągłość pięknego brzucha, uroczy, maleńki
krater pępka... Zbliżał się powolutku do jedwabistego
trójkąta między udami.
Jej oddech stał się przerywany. Nie mogła się już
dłużej opierać. Z pewnością jej się to śni. Za chwilę
obudzi się i będzie sama, jak zwykle.
Cholera! To nie był sen! A wszystko posunęło się
już dostatecznie daleko. Oderwała jego rękę od swego
uda, ale Tyrus przeniósł ją na pierś.
Obróciła się gwałtownie i spojrzała na niego
z nienawiścią. Ciemne włosy, na skroniach lekko
przyprószone siwizną, wyglądały jakby były wzburzone
przez wiatr, a nie podczas snu. Oczy miał zamknięte
i ku jej osłupieniu uśmiechał się.
- Coś, co jest tak piękne, musi być dobre - wy
szeptał. - Tak więc wracajmy do miejsca, w którym
przerwaliśmy. Słońce świeci. Woda jest tak czysta,
jakby była bladozielonym powietrzem. Stoję przy
brzegu. Czekam na ciebie. Zanurkowałaś właśnie
i zaraz będziesz przy mnie. Czy wiesz, że w wodzie
twe piersi wydają się pełniejsze?
- Tyrus! - czyżby śnił ten sam sen, co ona? O, nie!
Po prostu się z niej naigrywał! Chciał, żeby pomyślała,
że nie wie, co robi. Postanowiła zobaczyć, jak daleko
się posunie.
- Aaach, teraz podchodzisz do mnie... Prosto
w moje ramiona... tak piękna. Krople morskiej wody
perlą się, lśnią na twoim ciele. Twoje włosy oplątują
mi dłonie.
- Moje włosy są zbyt krótkie, by cokolwiek
oplątywać! - zauważyła rozsądnie. Ale czy tylko jej
się zdawało, czy rzeczywiście słyszała w jego głosie
miłość... Szacunek...?
- A zatem pozwolimy im urosnąć, prawda, uko
chana? A tymczasem scałuję każdą słoną kroplę
z twego ciała. A zacznę od ust.
Pocałował ją. Ale nie był to pocałunek wzięty ze
snów. Był to ognisty zew miłości i pożądania, który
rozbudził w niej nie znane dotąd marzenia. Przyciągnął
ją mocno do siebie. Pieścił biodra i pośladki, dopaso
wując ich kształt do swych zaborczych dłoni. Czuła
jego pulsującą siłę.
- Anno, potrzebuję ciebie -jęknął. Zaczął całować
jej oczy, policzki, czoło. - Sama nie wiesz, jak bardzo...
Och, tak, tak, ukochany mój... - czy rzeczywiście
powiedziała te słowa? Czy był to tylko dalszy
ciąg snu? Leży na złotym piasku, jej ciało rozgrzane
słońcem i palącymi pocałunkami wyśnionego ko
chanka.
Głowa wciśnięta w jego ramię... Przesunął ją w górę.
Odgarnął włosy z jej twarzy. Otworzył oczy. Zamknęła
powieki. Poddał się całkowicie swym pragnieniom
i jeszcze raz je ucałował.
Boże! Powinni go chyba zastrzelić! To była Anna
nie jakaś tania lalunia poderwana na jedną noc.
Wystarczyło, by wrócił do swych męskich sił, a już
wyprawiał takie rzeczy! Nie miał prawa wykorzystywać
takiej kobiety jak Anna. Ona potrzebowała przyjaciela,
a nie kochanka na jedną noc. Prosiła go, by jej
pomógł w chwili słabości, a on postąpił jak świnia,
nadużywając jej zaufania.
- Kochanie, lepiej pójdę, zanim zrobimy coś
głupiego - odsunął się od niej. Sumienie walczyło
w nim o lepsze z uczuciem i pragnieniem.
Powieki Anny zadrgały, ale oczy pozostały za
mknięte. Całym wysiłkiem woli zmusił się do tego, by
nie porwać jej znów w ramiona i nie podać się
wołaniu natury. Nigdy jeszcze nie był tak speszony,
tak zawstydzony. Co ona z nim zrobiła? Nigdy nie
czuł niczego takiego wobec żadnej kobiety. Jak więc
to możliwe? I to teraz, kiedy Cass, bez której tak
cierpiał, zapragnęła mieć go z powrotem.
Wstawał właśnie, gdy zadzwonił telefon. Nigdy nic
go jeszcze aż tak nie ucieszyło. Podbiegł do aparatu,
zatrzaskując za sobą drzwi.
Anna zwinęła się w kłębek. Słyszała jego głos tuż
za drzwiami. Czekała, aż ją zawoła. To na pewno
Claire w sprawie wypadu do Nowego Jorku.
Niech diabli wezmą Nowy Jork, Tyrusa i przede
wszystkim ją samą za to, że znów dała się wystawić
do wiatru. Czy dał jej w jakikolwiek sposób do
zrozumienia, że mógłby ją pokochać? Widocznie
jego związek z Cass był na tyle silny, że nie był
w stanie podczas jego trwania nawiązać nawet
przelotnego romansu. Ale przecież pragnął jej. Było
to oczywiste bez względu na to, czym się kierował
włażąc do jej łóżka - żądzą, chybionym współ
czuciem...
A może zrobiła coś, czym go do siebie zraziła?
Może uraził go sposób, w jaki poprzedniego dnia
wypowiedziała swą prośbę? Może - była zbyt nachalna?
Ale przecież w końcu nie byli dziećmi. Być może była
równie niedoświadczona jak nastolatka, ale przecież
była dojrzałą kobietą. I takie też miała potrzeby.
A jego obecność nie pomogła jej o tym zapomnieć.
Raczej wręcz przeciwnie.
Usłyszała trzask słuchawki odkładanej na widełki
i naciągnęła kołdrę na głowę.
- Anno?
Cisza. Uparta, wroga cisza.
- Anno, muszę lecieć!
Kto cię tu zatrzymuje? Pomyślała z nienawiścią. Ja
w każdym razie nie mam takiego zamiaru! Więc
spadaj, wynoś się precz z mojego życia!
- Słuchaj Anno, strasznie mi przykro. Trochę się
zagalopowaliśmy, ale chyba nic złego się nie stało,
prawda? - Podszedł i stanął obok łóżka. Zakopała się
jeszcze głębiej. Z całej siły pragnęła, aby podłoga
umknęła mu spod stóp i ziemia go pochłonęła.
- Dzwonili do mnie z laboratorium. Jest szansa, że
uda nam się wyciągnąć Jenningsa bez użycia środków
psychotropowych. Clifford rozmawiał z nim przez
ostatnie kilka godzin i wygląda na to, że wszystko
jest na jak najlepszej drodze. Wydaje się, że ma do
nas zaufanie, bo to my jesteśmy doświadczonymi
nurkami. A zatem teraz moja kolej. Muszę dokończyć
dzieło rozpoczęte przez Clifforda. Anno! Słyszałaś, co
mówiłem? Zadzwonię do ciebie, gdy poznam swój
rozkład zajęć i z pewnością wpadnę po parę rzeczy
przed wyjazdem na spotkanie z Cass...
Smuga bladego, porannego światła przecisnęła się
między przymkniętymi okiennicami. Tyrus przestąpił
niezręcznie z nogi na nogę. Wreszcie odwrócił się
i wyszedł domykając cichutko drzwi. Koce świetnie
stłumiły cichy, spazmatyczny szloch...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Na szczęście podczas długich lat samotnego byto
wania Anna wyrobiła w sobie poczucie dyscypliny.
Dzięki temu mogła teraz spojrzeć w oczy rzeczywistości.
Znów jej się to udało - stracić kochanka, zyskać
przyjaciela.
Gdyby chociaż przedtem rzeczywiście zostali kochan
kami. Przecież kilka nieudanych prób nie uczyniło
z ich związku prawdziwego romansu. Przynajmniej
nie z jego punktu widzenia. Bo jeśli o nią chodziło, to
od początku była to historia miłosna. Nawet na
długo przed tym, gdy pierwszy raz ją dotknął.
Wiedziała teraz, że to, co czuła do Sida, było tylko
sympatią, zaś Tyrus był po prostu cząstką jej samej.
Wepchnęła swe nieszczęście głęboko w najdalsze
zakamarki duszy. Ubrała się ciepło i poczłapała ponuro
w kierunku szopy, gdzie zostawiła jastrzębia. Zdziwiona
stwierdziła, że ptaka nie ma. Założyła ręce na piersiach,
aby się nieco ogrzać, i nerwowo rozejrzała się dookoła.
Przecież nie straciła pamięci. Wczoraj wieczorem, gdy
odkryła, jaki smutny los spotkał rannego, zostawiła
go w szopie. Miała zamiar zakopać go dopiero dzisiaj.
Czyżby jednak w swym zdenerwowaniu i zmartwieniu
zakopała go i zapomniała o tym? Nie, to niemożliwe,
zapamiętałaby coś takiego.
Wszystko w szopie było na swoim miejscu. Nawet
nie ruszone tyczki do pomidorów leżały na półkach.
Rozejrzała się dokładniej. Wreszcie za skrzynką pełną
wyszczerbionych słoików dostrzegła łopatę. Były na
niej jeszcze ślady wilgotnej ziemi.
- Och, Tyrusie - jęknęła cichutko - dlaczego jesteś
tak cudowny?
Nie doskonały, dodała w myślach, ale zdecydowanie
cudowny. Tak drogi i dobry. Odkąd go poznała, nie
będzie pewnie mogła nawet spojrzeć na innego
mężczyznę.
Stała przez kilka minut w chłodzie jesiennego
poranka. Czuła w swym wnętrzu tylko pustkę. Wreszcie
westchnęła głęboko. Ruszyła do domu, kopiąc przed
sobą zeschłe liście.
Przez kilkanaście minut gapiła się ponuro na
nieruszone śniadanie. Potem wstała i odnalazła
w książce telefonicznej numer hotelu, w którym
zatrzymali się rodzice. Jeśli miała rzeczywiście wyjechać
na kilka dni, musiała ograniczyć do minimum ilość
spotkań w czasie, gdy u niej byli.
- A ja tak liczyłam, że zjesz ze mną lunch,
kochanie! - powiedziała zawiedziona Claire. - Evan
jest już w tym czasie umówiony z tym potwornie
nudnym panem Worthingtonem z banku, a ja po
prostu nie mogę znieść zapachu tych jego strasznych
cygar, więc się sprytnie wyłgałam. Nie możesz mnie
zawieść, córeczko. Wiesz, jak bardzo nie lubię jadać
sama. To co? Spotkamy się u Bakatsiasa o wpół
do pierwszej?
Ann spędziła całe przedpołudnie w pracowni, celowo
koncentrując się wyłącznie na swej pracy. Tylko
jeden raz jej myśli poszybowały w innym kierunku.
Wpatrzyła się w cień swojej dłoni odbity na stole
i poczuła, jak ponownie wzbiera w niej nieznośny ból.
- Och, kochany! Dlaczego nie chciałeś mnie wy
starczająco mocno?
O jedenastej zadzwoniła do „Persimmon Press"
i poprosiła Susan do aparatu.
- Skończyłam - oświadczyła triumfalnie. - Wszys
tko, poza stroną tytułową, ale chyba możecie na nią
zaczekać jeszcze dwa tygodnie. Reszta rysunków będzie
na twoim biurku jutro rano.
- Co sprawiło, że tak się nagle pośpieszyłaś?
- Stwierdziłam, że chyba zasłużyłam sobie na mały
odpoczynek i postanowiłam spędzić kilka dni w No
wym Jorku z moimi rodzicami.
- Ale przecież mam już dla ciebie dwie następne
prace! Dzisiaj wysłałam ci teksty do zilustrowania.
Ach! Co byś powiedziała na projektowanie okładek?
Nasz dotychczasowy współpracownik odszedł nagle
w zeszłym tygodniu. Przeszedł zdaje się do jakiejś
agencji reklamowej... Czy są jakieś widoki na to, że
przeprowadziłabyś się tu, do miasta?
- Tylko pod warunkiem, że mój dom się rozsypie.
A to wcale nie jest tak mało prawdopodobne.
Anna spóźniła się dziesięć minut na spotkanie
z matką. Claire zaś - całe dwadzieścia. Jak zwykle,
zwracała na siebie uwagę. Dramatycznym gestem
zrzuciła z ramion białą narzutkę podbitą jedwabną
podszewką imitującą skórę zebry i zamówiła białe
wino oraz czarną kawę.
- Spędziłam cały ranek wysłuchując, jakie też
nieprzyjemności mogą mnie czekać ze strony urzędów
podatkowych. Potworne! - Wstrząsnęła się z oburze
niem.
Nie wyglądała wcale gorzej z tego powodu. Jej
makijaż i ubiór były - jak zwykle - bez zarzutu.
- Zdawało mi się, że nie macie tu żadnych dóbr,
które mogłyby być obłożone podatkami. Myślałam,
że ulokowano wszystko w jakichś niewiele wartych
nieruchomościach?
- Sześć pokoleń zdobywało majątek, a trzy go
przepuściły. My, LeMontrosowie, zawsze działaliśmy
bez zarzutu. Biedny Hannibal zmuszony był sprzedać
wszystko, z wyjątkiem tego starego, okropnego domu
i kawałka ziemi, aby spłacić długi swego ojca. Sam
główny pałac sprzedawany był chyba ze dwanaście
razy. Żaden z nowych właścicieli nie był w stanie go
utrzymać, a w końcu spłonął do szczętu na rok przed
tym, jak poznałam twego ojca. Szlochałam z tego
powodu chyba z miesiąc. Nigdy co prawda nie byłam
w środku, ale był dla mnie symbolem...
- Jestem chyba bardziej Koscienski niż LeMontrose
- stwierdziła Ann popijając wodę sodową.
- Z tego, co mówi Evan, wnioskuję, że pozostało
ich zaledwie dwoje lub troje. Wszyscy są bardzo
muzykalni i bardzo wstrętni. A ty nie jesteś muzykalna.
Anna uśmiechnęła się pod nosem, wyczuwając
niezamierzoną ironię.
- Przynajmniej Hannibal był absolutnie zadowolony
ze swego losu. Wydaje mi się, że był najszczęśliwszym
człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam. - Nie miała
najmniejszego zamiaru wysłuchiwać historii rodzin
nych. Nudne gdybanie o wielkości LeMontrose'ów
było ostatnim, na co miała ochotę.
- Wuj Hannibal nie był typowym przedstawicielem
naszej rodziny. I to samo dotyczy ciebie. Nie potrafię
sobie wyobrazić, by którekolwiek z was zgromadziło
ogromny majątek. A tym bardziej, byście go potem
przegrali w karty. A skoro już mówimy o hazardzie,
to czyś ty przypadkiem nie wpadła w coś po uszy?
Wpadła w coś? Anna aż zamrugała powiekami.
- Chodzi ci o finanse?
- Kochanie, nie próbuj udawać naiwnej. Tyrus
Clay robi na mnie wrażenie mężczyzny niebezpiecz
nego. Co ty właściwie wiesz o nim?
- Wystarczająco dużo, aby mu ufać - stwierdziła
Anna zdecydowanie. - A poza tym jesteśmy wyłącznie
przyjaciółmi!
- Nie rozmawiaj z matką w taki sposób! Jestem
żoną jednego mężczyzny od trzydziestu siedmiu lat,
ale wiem więcej na temat drugiej płci, niż tobie uda
się dowiedzieć przez całe życie. Nie istnieje coś takiego
jak przyjaźń pomiędzy mężczyzną i kobietą. A przy
tym wy przecież ze sobą mieszkacie.
- Claire, kilka pokoleń temu wstecz kobiety nie
miały nawet prawa głosu. Teraz zajmują najwyższe
stanowiska w rządzie. Czasy się zmieniają.
- Niektóre sprawy się nigdy nie zmieniają. Anno,
mówię poważnie. Mężczyźni i kobiety różnią się od
siebie. Zawsze tak było i zawsze będzie. Kobieta
może oszaleć na punkcie mężczyzny i nie widzieć za
nim świata, ale on zawsze będzie miał swoją pracę
i żadna kobieta nie jest w stanie z tym rywalizować
- Claire rozejrzała się ze smutkiem dookoła, a potem
spojrzała na córkę. - Tak naprawdę jedyną prawdziwą
kochanką mężczyzny jest jego praca. Tylko ona
stanowi dla niego wystarczające wyzwanie. Jest
wytworem jego myśli, jest zawsze świeża i fascynująca.
Kiedyś myślałam, że posiadanie dziecka zmienia
mężczyznę, ale to także była nieprawda.
Anna usłyszała w jej głosie lekkie drżenie. Jakąś
ukrytą gorycz. Nie chciała tego słuchać! Nie mogła
tego wysłuchiwać! Ale to tłumaczyło tak wiele...
- Kobieta może wydawać fortunę na kosmetyki
i stroje - ciągnęła smutnie Claire swoim miękkim,
południowym głosem - ale zawsze będą wokół niej
młodsze, atrakcyjniejsze kobiety. I to one będą
przyciągały jego uwagę. A nawet, jeśli pozostanie
wierny w czysto technicznym znaczeniu tego słowa,
to kolejną rywalką będzie jego praca.
Zaskoczona nagłymi wyznaniami matki Ann nie
potrafiła wydobyć z siebie głosu. Całym sercem życzyła
sobie, by te ostatnie słowa nie zostały nigdy wypowie
dziane czy usłyszane.
- Mamo...
- Och, nie miej takiej miny, jakby stało się coś
straszliwego! - Claire energicznie postawiła kieliszek
na stoliku i sięgnęła po kawę. - Jeżeli moja matczyna
troska tak ma na ciebie działać, to naprawdę żałuję,
że się na nią zdobyłam. I dobrze, że zdarza mi
się to tak rzadko. Zaraz zamówimy sobie jakieś
karygodnie tuczące potrawy. Mnie to zawsze po
prawia nastrój.
- Co tylko zechcesz, mamo.
- Och, nie przesadzajmy aż tak, kochanie. Claire
wystarczy w zupełności. I pamiętaj, że zupełnie
poważnie mówiłam to wszystko o Tyrusie. Jest dla
ciebie zdecydowanie zbyt przystojny i zbyt doświad
czony. Znajdź sobie kogoś miłego i nieszkodliwego.
O, na przykład takiego jak ten twój profesorek.
Wtedy rozczarowania nie będą aż tak bolesne.
Tego wieczora, kreśląc bezmyślnie figury geomet
ryczne na marginesie gazety, Anna powróciła myślami
do słów matki. Czyżby przez te wszystkie lata nie
dostrzegała prawdy o swoich rodzicach? Zawsze
uważała ich małżeństwo za bardzo udane, oparte na
zasadzie ścisłego współdziałania. Gdyby ktoś ją
poprosił o określenie ich związku jednym słowem,
nazwałaby go symbiozą. Claire używała swych kon
taktów towarzyskich, aby przyśpieszać karierę Evana,
zaś Evan używał swego talentu aby uczynić styl życia
żony tak barwnym, jak tylko mogła zamarzyć, takim,
jaki jej się należał z racji jej pochodzenia.
Ale ja nie jestem Claire, pomyślała. A Tyrus
zdecydowanie nie jest Evanem.
Zmięła gazetę i odrzuciła ją na bok. Przypięła do
sztalug czysty arkusz papieru. W odróżnieniu od
Claire miała zawód. Miała swoją pracę, która ją
pochłaniała. I miała też swoje własne życie. Dziękowała
za to losowi z całego serca. Nigdy nie uważała Claire
za osobę szczególnie silną. Była to po prostu Claire.
Piękna i zadbana. Nawet dobra - w jakiś ulotny
sposób. Nie zmieniejąca się z upływem lat.
Ale teraz nagle Claire ukazała jej się jako silna
osobowość. I ona była silna. Mieszkała sama już zbyt
długo, aby uzależnić się całkowicie od jakiegolwiek
mężczyzny. Jeśli nie może mieć Tyrusa, a przecież nie
może, to przeżyje bez niego. Na jakiś czas życie
pewnie utraci swój blask, ale da sobie radę i pomasze
ruje dalej przed siebie, tak jak maszerowała do tej pory.
Siedem godzin później jeszcze pracowała. Wtedy
właśnie zadzwonił telefon. Odgięła się daleko na
krześle, aby dosięgnąć słuchawki. To był on.
- Anna? Tu Tyrus. Słuchaj, wpadłem około połu
dnia i spakowałem trochę rzeczy. Wygląda na to, że
na razie jeszcze muszę pozostać w laboratorium,
a potem jadę od razu do Raleigh na to spotkanie.
Cass przyjeżdża na trochę dłużej, więc przez jakiś
czas nie będą mieszkał u ciebie. Masz ołówek? Zapisz
sobie mój numer w razie, gdybyś chciała się ze mną
skontaktować. To telefon hotelu.
Anna wpatrzyła się w linię oprawionych rysunków
zdobiących ściany. Nie zapisała nawet numeru, który
przedyktował. Może sobie długo i namiętnie czekać
na jej telefon.
- Anno, zapisałaś to? Słuchaj, czy jesteś pewna, że
wszystko jest w porządku?
- Oczywiście, że jestem pewna. Dlaczego coś
miałoby być nie tak? - Po chwili dodała czulej:
- Tyrus, dziękuję, że zrobiłeś za mnie to wszystko
przy jastrzębiu. Jestem ci szczerze wdzięczna.
Zaczął coś mówić, ale prędko mu przerwała. Jeśli
się teraz rozklei, to nie będzie już dla niej ratunku.
- Właściwie to świetnie, że dzwonisz. W końcu
zdecydowałam się pojechać do Nowego Jorku z Claire
i Evanem. Gaire ma rację, rzeczywiście się zaniedbałam.
Zresztą od lat nie robiłam już niczego naprawdę
fascynującego. Masz swój klucz, więc czuj się swo
bodnie.
Tym razem w słuchawce zapanowała cisza. Palce
Anny nagle pokryły się zimnym potem. Zacisnęła je
aż do bólu. Poczuła nieopanowaną chęć wyciągnięcia
do niego ręki, wykonania jakiegoś gestu.
- Tyrusie? Zrobisz jeszcze coś dla mnie?
- Oczywiście. Co tylko sobie życzysz...
Jego głos brzmiał dziwnie. Jakby był wzruszony.
Z trudem opanowała w sobie chęć wypowiedzenia
prośby, by rzucił Cass i wrócił do niej. Tu, do domu,
gdzie jest jego miejsce.
- Jeśli będzie padać, to sprawdź, co się dzieje
z kubłami na strychu - powiedziała z wysiłkiem.
- Kiedy przychodzą mrozy, a wiadra są pełne wody,
potrafią pękać i wtedy na wiosnę robi się straszny
bałagan.
Usłyszawszy, że się zgodził, pożegnała się zdawkowo
i odwiesiła słuchawkę. Nie zniosłaby dłużej tej
rozmowy. Oparła się o biurko i ukryła twarz w dło
niach.
Ale jeśli przyciągniesz tę... Tę... Tę kobietę do
mego domu, to czekają cię duże kłopoty, przysięgła
mu w myślach.
Wiedziałaby. O! Wiedziałaby na pewno. Intuicja
nie zawiodłaby jej i zorientowałaby się czy kochał się
z Cass na jej antycznym łóżku z brązu, gdy ona
bawiła z rodzicami w Nowym Jorku.
- Cass, zrozum, że naprawdę bardzo mi przykro.
Udało mi się złapać kilka godzin snu. Wiesz dobrze,
że ostatnią rzeczą, którą bym robił z tobą w hotelu,
byłoby spanie. - Tyrus ze złością mierzwił ręką włosy.
Przezornie odsunął słuchawkę od ucha, aby jej
rozwścieczony głos nie uszkodził mu słuchu. Sam się
w końcu napraszał. Od chwili jej przyjazdu nie znalazł
czasu na nic poza szybką kolacją i paroma minutami
rozmowy w przerwach miedzy jej klientami. Wynikało
to z jego forsownych dyżurów w laboratorium. Teraz
znów musiał odłożyć spotkanie i dzwonił, aby ją
o tym uprzedzić.
- Wiem, że obiecałem... Ale to nie znaczy, że
muszę rzucać wszystko w kąt i...
Coraz bardziej zdenerwowany słuchał jej gwałtow
nych wymówek. Kiedy zamilkła na chwilę, aby chwycić
oddech, spróbował zacząć jeszcze raz:
- Cass, badania się nie skończyły dzisiaj tylko
dlatego, że rozpoczęli już dekompresję. Nie! Nie ma
mowy, bym teraz natychmiast pojechał do Raleigh.
W ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin przespałem
tylko cztery i jak dla mnie to gubernator może nawet
odtańczyć kankana na maszcie! Nie idę na żadne
oficjalne przyjęcie!
Choć starał się być sprawiedliwy, jego cierpliwość
zaczynała się wyczerpywać. W końcu w pewnym
sensie jej obiecał, ale...
- Tyrusie - oświadczyła Cass - to nie jest jeszcze
jeden nędzny naśladowca Elvisa. Tym razem za
prezentuję prawdziwy talent. Mój klient osiągnie same
szczyty sławy, i ja mu to załatwię. Gdyby moje
kontakty nie ułatwiły mu wstępu na tamten festiwal,
dalej sprzedawałby papierosy i śpiewał w chórze
szkółki niedzielnej. A dzisiaj będzie występował przed
gubernatorem, przed ludźmi ze stanowej komisji
kultury i połową forsiastych rekinów wschodniego
wybrzeża. A ty mi mówisz, , że nie możesz się urwać
na marne kilka godzin, aby zobaczyć mój największy
sukces! To dla mnie bardzo ważne, a ciebie to nawet
nie obchodzi!
- Cass, kochanie! Nie jestem ci tam do niczego
potrzebny. Przecież nawet nie mam smokingu.
- Więc wypożycz jakiś!
- Cass, zasnąłbym podczas kolacji. - Prawda była
taka, że nigdy nie był w stanie wbić się w cokolwiek,
co nie byłoby uszyte na miarę jego klatki piersiowej
godnej nurka i ramion godnych pływaka.
Jej głos stał się nagle uwodzicielski. Widać po
stanowiła zmienić taktykę.
- Wiem już, gdzie marnuje się tutaj puste małżeńskie
łoże. Gdybym wiedziała, że nie masz zamiaru dzielić
ze mną pokoju, zamówiłabym sobie noclegi z jakąś
koleżanką.
- Kochanie, tak mi przykro, ale... - masował jedną
ręką sztywny z niewyspania kark. Miał szczery zamiar
wprowadzić się wraz z Cass do hotelu w dniu, kiedy
przyjechała i nie była to jego wina, że badania osiągnęły
właśnie stadium krytyczne.
- Nie wykręcaj się tak sprytnie - powiedziała - co
jest nie tak? Pewnie dalej nie potrafisz, co?
Krew zaczęła pulsować w jego skroniach, poczuł
znajomy ucisk w podstawie czaszki...
- Jak długo jeszcze będziesz w mieście? Musisz
trwać przy swoim podopiecznym, dopóki nie odstawisz
go całego i zdrowego do domu?
- Mogłabym pewnie jeszcze zostać dzień lub dwa,
ale czy to ma sens, skoro ty i tak stale się wykręcasz?
Jeśli dobrze się orientuję, to po prostu nic się nie
zmieniło!
Znaczenie jej słów było dla niego oczywiste. Szybko
przeanalizował w myślach całą sytuację. Jego obecność
w laboratorium nie była konieczna, ale lata pracy
wyrobiły w nim poczucie odpowiedzialności. Zwłaszcza
za kolegów pod wodą.
Biedny Jennings. Zachowywał się tak, jakby był co
najmniej z kilometr pod powierzchnią morza, a nie
w laboratorium zbudowanym na stałym lądzie,
otoczony przez ekspertów. Piekło, które teraz przeży-
wał, mogło uratować życie wielu nurków, ale to
w żadnym stopniu nie umniejszało jego cierpień. Tym
bardziej Tyrus czuł się zobowiązany do pozostania
przy nim. Kiedyś przecież sam przeżywał coś podob
nego i teraz mógł się przydać temu dzieciakowi.
- Słuchaj Cass, czy mogę się jeszcze z tobą skon
taktować? Postaram się; zrobię wszystko, co w mojej
mocy. Jutro rano będę wiedział, czy mogę się urwać,
ale w każdym razie będziemy w kontakcie. Na dzisiejszą
kolację na pewno nie zdążę, ale postaram się spotkać
z tobą później.
Odłożył wreszcie słuchawkę i zaklął pod nosem.
Szkoda, że było zbyt wcześnie, aby wyjść i porąbać
nieco drewna. Wysiłek fizyczny pozwoliłby mu się
odprężyć. Potrzebował kogoś, z kim mógłby poroz
mawiać, kogoś, kto by go uspokoił na tyle, że mógłby
zasnąć.
Potrzebował też drinka. Wielu drinków. Zamiast
tego jednak zrobił sobie ogromny kubek bardzo
mocnej herbaty. Dodał do niej po chwili namysłu
trochę mleka i uniósł kubek do góry w pokpiwającym
toaście:
- Za kobiety!
Po chwili doszedł do wniosku, że jest bliski paniki.
Czyżby nawarstwiało się to w nim od chwili, gdy
Cass zadzwoniła, aby oświadczyć mu, że jest już
w Raleigh? Nie, to nie miało sensu! Przecież czekał na
tę chwilę, od wyjazdu z Wilmington. Czekał na
szansę, aby wrócić do swego dawnego życia i odnowić
ich związek. Więc dlaczego teraz, gdy wszystko się
już samo rozwiązało, próbował się wycofać?
Boisz się, że ci się znów nie uda, stary? - zapytał
siebie samego. - Boisz się, że cię wyśmieje i wyrzuci
z sypialni?
Westchnął głęboko i upił potężny łyk herbaty
wyobrażając sobie, że to mocna whisky. To przez tę
uroczą czarownicę stał się takim fanatykiem zdrowego
życia, że od ponad miesiąca nie miał w ustach alkoholu.
Ale i pod innymi względami była dla niego dobra.
Kiedy ją poznał, był na równi pochyłej, spadał gdzieś
w otchań, a ona go wyciągnęła. Przerwała jego bolesne
rozczulanie się nad samym sobą i postawiła na nogi.
Zrobiła z niego na powrót człowieka.
Sam nie wiedział, czego właściwie od niej chciał.
Wiedział tylko, że te kilka tygodni mieszkania z nią
przyniosły mu jakiś dziwny, nie znany dotąd spokój.
Nie, nie spokój. To nie było dobre słowo. Nie oddawało
w pełni tego, jak fascynujące było życie u boku takiej
kobiety, jak Anna. Ostatnio zaczął już nawet budzić
się rano z uczuciem radosnego oczekiwania na to, co
przyniesie nowy dzień.
- Cholera, doprowadziła już do tego, że myślę
i mówię jak w tych jej filozoficznych książkach.
Przez te wszystkie lata towarzyszyło mu uczucie, że
czegoś w jego życiu brakuje. A teraz sam ze zdziwie
niem spostrzegł, że wrażenie to zniknęło.
To było zdecydowanie głupie, cały ten jej wyjazd
do Nowego Jorku, stwierdziła Anna. Wiele razy już
tego żałowała. Nie było co prawda aż tak tragicznie
- Evana nie widywała prawie wcale, właściwie zaledwie
kilka razy rozmawiała z nim przez telefon. Biegał
gdzieś całymi dniami - oglądał nowe kolekcje, składał
i przyjmował wizyty, odnawiał stare znajomości
i kontakty, czarował ludzi. Starała się ujrzeć ojca
oczyma Claire, ale po jakimś czasie poddała się. Nie
miało to żadnego znaczenia. Evan był człowiekiem,
który z góry projektował sobie życie, a potem
wprowadzał w czyn swe plany. Znajomość materiałów
i mody była po prostu środkiem, a nie celem. W wielu
dziedzinach zmuszona była podziwiać jego sukcesy,
ale w innych nie potrafiła ich wcale docenić.
Claire, pomimo swych pięćdziesięciu ośmiu lat,
była nadal piękna, ale co roku potrzebowała coraz
więcej czasu, aby znaleźć odpowiedni dla siebie styl,
a każdego dnia coraz więcej czasu, aby wypocząć.
Teraz po raz pierwszy Anna miała okazję ujrzeć
swoją matkę au naturel - bez makijażu, z maseczką
na twarzy...
Szał zakupów był także ograniczony przez to, że
Anna uparła się, by korzystać tylko z własnych
funduszów. Dach czekał w końcu już tak długo, że
mógł poczekać jeszcze z rok.
Czwartego dnia wieczorem nie mogła już tego
dłużej znieść. Nic się podczas tego wyjazdu nie
zmieniło. Ból, złość i bezradność pozostały tak samo
dotkliwe. Cholera! Przecież jej potrzebował! Gdyby
los ich sobie nie przeznaczył, to jakim cudem znalazłby
się nagle na jej progu, aby odmienić zupełnie jej życie?
Zadzwoniła na lotnisko... Kłóciła się, prosiła
i błagała. Potem wepchnęła wszystkie swoje rzeczy,
stare i nowe, do jednej walizki i uspokoiła Claire,
choć sama była pełna wątpliwości. Czy dalej będzie
w Raleigh, w hotelu razem z Cass, czy będzie czekał
w domu, gdy ona powróci?
W każdym razie musiała wziąć się w garść i dalej
ułożyć sobie życie. Obiecała Evanowi, że wybierze się
do fryzjera, obiecała Claire, że będzie częściej pisać,
obiecała sobie, że będzie dobrą córką i dała portierowi
całe dwa dolary napiwku, gdy znosił jej maleńką
walizeczkę do taksówki.
Do cholery! O co jej chodziło? - Tyrus krążył po
pokoju. Gdzie nie padł jego wzrok, napotykał ślady
chaotycznego bałaganu, tak charakterystycznego dla
Anny. Buty przy wszystkich drzwiach i pod stolikiem!
Nic dziwnego, że zawsze miała zimne nogi! Suche
bukiety i góry zardzewiałego żelastwa. Książki wszę-
dzie! Stara misa z miśnieńskiej porcelany pełna
pocisków pamiętających wojnę secesyjną! To był
chomik nie kobieta!
Jego wargi były wygięte w grymasie bolesnego
uśmiechu. Powoli jednak i ten zniknął z jego twarzy.
Oczy jego znów przepełnił smutek, który był tam
częstym gościem przez ostatnie cztery dni. Anna
i Jennings we dwoje wspaniale rozwalili jego planowany
powrót do Cass. To, co miało być świąteczną okazją,
stało się fiaskiem. Nie udało mu się spędzić z nią ani
jednej nocy, a kiedy już wybrali się na wspólną
kolację, on był zanadto zmęczony, a ona zbyt wściekła.
O mało nie doszło do kolejnej sprzeczki. Oderwano ją
od stolika do telefonu. Dzwoniono ze studia nagrań.
Przegadała piętnaście minut, podczas gdy homar
w maśle zupełnie wystygł na jej talerzu. Tyrus był
wściekły i opuścił ją wkrótce potem, żałując, że
przełamał bariery nakazanej diety.
Miał szczery zamiar wynieść się stąd. Wylewał
wiele razy wodę ze słynnych wiader i sprawdził nawet
zewnętrzny system rynien. Dom się praktycznie
rozpadał. Ktoś się tym powinien zająć, a ona nie
miała na to ani czasu, ani ochoty.
Nie miała czasu, aby zająć się własnym domem,
skądinąd całkiem ładnym, bo musiała opiekować się
jatrzębiami. Albo włóczyć się po lesie i wykopywać
stare żelastwo. Albo patrzeć, jak bobry baraszkują
nad rzeką. Albo wyjeżdżać sobie do Nowego Jorku.
Zresztą nic go to nie obchodziło. Niech sobie jedzie
dokąd chce i baluje całymi nocami. Niech spotyka
wszystkich tych wspaniałych ludzi, którzy się liczą
w wielkim świecie. Którzy się liczą?! Sarknął z obrzy
dzeniem. Czy tylko o to chodziło kobietom? Najpierw
Cass, a teraz Annie. Czyżby nie wiedziały, co naprawdę
liczy się w życiu?
Dałby sobie rękę uciąć za mocnego drinka, ale
i bez tego dręczyło go poczucie winy. Od czasu gdy
Cass była w mieście, nie przywiązywał wagi do zaleceń
lekarzy. Cass lubiła ciężkie, mocno przyprawione
potrawy. Co prawda i tak całe to ich ponowne zejście
się wypadło do niczego. Nie dotarł na tamten wielki
bankiet, choć uczciwie się starał. A ona oczywiście
była wściekła.
- Nigdy nie zrobiłeś niczego, o co cię prosiłam!
- oświadczyła oskarżycielsko, kiedy wreszcie zjawił
się u niej w hotelu piętnaście minut przed drugą nad
ranem. Pojechał do niej prosto z laboratorium. Był
śmiertelnie zmęczony i nie miał ochoty na utarczki.
A potem i tak musiał na nią czekać w holu hotelowym,
dopóki nie wróciła. Wreszcie ukazała się. Wyglądała
jak poszarpany motyl, a pachniała alkoholem i swymi
ciężkimi, egzotycznymi perfumami.
- Kochanie, wytłumaczę ci, czemu nie mogłem być
tam z tobą dziś wieczorem. - Starał się być cierpliwy
i opowiedział jej całą historię Jenningsa. Cały czas
patrzył pożądliwie na rozesłane łóżko i to tylko
dlatego, że chciało mu się spać. Nie spał już od tak
dawna, że przestał odróżniać dzień od nocy.
- Pewnie, wiecznie tylko ta twoja praca. Stare,
zardzewiałe wiadra pełne ludzi, albo rozpadający się
ze starości marynarze cuchnący brudem i piwskiem!
Znów poczuł uderzenie krwi w skroniach. Zawsze
pojawiało się wtedy, kiedy zaciskał pięści i czuł ten
dziwny ciężar w żołądku.
- Tu chodzi o coś więcej - powiedział hamując
złość. - Żyjemy na przepełnionej planecie, a na dnie
morskim jest jeszcze mnóstwo nie wykorzystanych
zasobów mineralnych, potencjalnego pożywienia,
paliwa...
- Przestań wreszcie truć. Przez ciebie nie wiedziałam,
co zrobić. Nie miałam na tym przyjęciu osoby
towarzyszącej. Cały dzień czekałam na twój telefon,
a kiedy zdecydowałam się zadzwonić sama, jakiś
bubek powiedział mi, że jesteś zajęty. Zajęty! - po
wtórzyła z ironią i niedowierzaniem.
- Cass, poszedłbym z tobą na to przyjęcie, gdybym
tylko mógł. Niecierpliwie odliczałem dni do naszego
spotkania, wiesz?
Czy rzeczywiście? - zapytał sam siebie w myślach.
Czy przypadkiem gdzieś po drodze nie zaprzestał
liczenia?
- Pewnie, pewnie! - warknęła wściekła tupiąc
w podłogę czubkiem srebrnego pantofla. - A co by
było, gdybym nie przyjechała do Raleigh?
- Pojechałbym do Wilmington, jak tylko byłbym
wolny.
- Naprawdę? - Na policzki wystąpiły jej jaskrawe
plamy. Zepsuły do cna efekt wywołany przez róż
i puder. Tyrus z trudem się opanowywał.
- Naprawdę, Cass. Postanowiłem kupić mały
trawler i domek z kawałkiem ziemi gdzieś na wybrzeżu.
Od początku przyszłego roku wracam nad morze.
- Trawler!? Czyżbyś miał zamiar łowić rybki?!
Nie można zadowolić kobiety, niech to szlag!
Przyciągnął ją do siebie, przytulił mocno i poprowadził
w stronę łóżka.
- Nie martw się, będziemy mieli dość czasu dla
siebie - ostatni raz spróbował ją uspokoić. Nigdy nie
potrafili ze sobą rozmawiać. Porozumienie osiągali
jedynie w łóżku.
Właśnie w tym momencie wszystko się rozsypało.
Samo wspomnienie jeszcze teraz go rozwścieczało.
Cass uspokoiła się i spotulniała przy pierwszym
pocałunku. Ale im bardziej ona chciała jego, tym
bardziej on nie chciał jej. Jej ręce pieściły całe jego
ciało, ale on, zamiast jak zwykle przejąć inicjatywę,
zachowywał się jak dziewica.
Za wszelką cenę próbował odwrócić jej uwagę.
- Co to za wspaniałe perfumy? - Cholera, jego
ciuchy będą teraz cuchnęły tym przez kilka godzin.
Niechcący przypomniał sobie delikatny kwiatowy
zapach perfum Anny.
Poczuł, jak Cass lubieżnie wsuwa nogę między jego
uda, jak jej rozbiegany język pieści jego ucho.
Wszystko to miało jednak zgoła przeciwny efekt.
Absolutnie jej nie pragnął. Kiedy już wyrwał się z jej
objęć, doszedł do wniosku, że ani przez chwilę nie
miał na to ochoty.
Tym razem nie była to niezdolność. Wiedział o tym
dobrze, bez względu na stek obelg, jakie miotała pod
jego adresem. Miał szczęście, że czymś w niego nie
rzuciła.
Uspokoił się dopiero w samochodzie, gdy łamiąc
wszelkie przepisy pędził w stronę domu. Ciekawe, że
jego męska duma wyszła z tego wszystkiego bez
szwanku.
Wiedział, że po tym, co zaszło między nim a Cass
- to już koniec. Gdziekolwiek by teraz nie podążali,
z całą pewnością będą tam zmierzać osobno. Nie
mógł nic zaofiarować takiej kobiecie, a i niczego od
niej nie chciał. Zastanawiał się tylko, jakim cudem
związek ten przetrwał aż tak długo.
Boże, Anna jest taka jak one wszystkie! Ile czasu
można kupować jakiś płaszcz?! No i te przyjęcia.
Miała tam być cała śmietanka, ale był pewien, że
opinie Anny na ten temat znacznie odbiegają od
opinii jej rodziców. W ogóle od chwili, gdy ich
poznał, znacznie lepiej ją rozumiał. I podziwiał
najbardziej za to, że miała własne zasady, według
których żyła.
Kiedy powrócił do domu pierwszego wieczora po
jej wyjeździe, jego myśli krążyły wokół Jenningsa.
Ale nawet wtedy mu jej brakowało. Nie spodziwał
się, że odczuje ten brak aż tak bardzo. Wtedy jednak
zmęczenie przeważyło. Rzucił się na łóżko i przespał
bite dziesięć godzin.
Od tamtej pory znowu brakowało mu snu, ale nie
był w stanie się położyć. Nie dawała mu spokoju tak
wyraźna obecność Anny, a zarazem jej brak.
Poszedł do jej pracowni. Nagle poczuł się tak,
jakby przestąpił próg innego świata. Pracownia była
ogromna, utrzymana w zupełnym porządku, czyś
ciutka. Wszystko - podłoga, sufit i ściany - pomalo
wane było na biało. Trzy ogromne okna miały nowe
szyby. Pod ścianami stały stoły do pracy i stoliki
z pędzlami. Całe pomieszczenie było oświetlone
sześcioma wielkimi lampami biurowymi.
Wszedł do środka. Ze zdumieniem spostrzegł, że
w tym czyściutkim pomieszczeniu jej obecność jest
tak samo wyczuwalna, jak w zagraconych pokojach
na dole. Na jednej ścianie wisiały jej rysunki, już
oprawione. Instynktownie ocenił ich jakość. Była tam
seria pejzaży, kilka portretów nie znanych mu osób,
przekroje i zbliżenia roślin i nasion.
Kilka pejzaży było znajomych - grupa skałek, na
której kiedyś razem jedli - wtedy, gdy tak bardzo go
zmęczyła, a obok nich kolekcja rysunków ptaków. Te
potworne stwory z wyłupiastymi oczyma to z pew
nością młode sowy.
Była dobra. Była po prostu świetna. Jakość i styl
jej prac były absolutnie bez zarzutu. Nadawała swoim
dziełom pewien rodzaj elegancji, który nawet jego
niewprawne oko potrafiło uchwycić.
Była świetna. Ale była daleko stąd.
A on chciał, żeby była tu. Pragnął jej. Potrzebował
jej.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Anna była zmęczona i zła. Przede wszystkim było
już bardzo późno, a ona nigdy nie lubiła prowadzić
w nocy. Po drugie, mając tak mało czasu, nie mogła
załatwić bezpośredniego samolotu. Pierwszy odlot
opóźnił się o czterdzieści pięć minut, a tłum na
pokładzie samolotu przypomniał raczej wagonik metra
w godzinie szczytu. Z powodu opóźnienia zmuszona
była pokonać biegiem ogromne odcinki na lotnisku
w Waszyngtonie, i oczywiście jej bagaż za nią nie
nadążył.
W ten oto sposób przepadła cała radość nowych
zakupów. Dwie nowe sukienki i sweterek za sześć
dziesiąt dolarów szybowały teraz w nieznanym kierun
ku. Wspaniały nowy płaszcz został zupełnie zgnieciony
przez trzy walizeczki jej towarzyszy podróży. Najob-
rzydliwszy hot-dog świata przyczynił się do po
brudzenia musztardą nowej jedwabnej bluzki, a wspa
niałe rajstopy od Diora zupełnie się podarły. Najgorsze
jednak okazały się szare pantofelki z wężowej skórki
- prezent od Evena. Zmieniły jej stopy w coś, co
przypominało krwawy befsztyk...
Dom - to było wspaniałe miejsce, chociaż teraz na
pewno zimne i puste. Gdy tylko tam wreszcie dotrze,
rozpali na kominku ogromny ogień, zawinie się
w gruby szlafrok, przygotuje sobie ogromny kubek
herbaty i zwinie się w kłębek na swojej ulubionej
sofie. Może nawet dzisiaj się na niej prześpi...
Ale nawet jeśli ułoży się do snu na sofie, to tylko
dlatego, że w pokoju będzie znacznie cieplej niż w jej
sypialni, a broń Boże nie dlatego, że w jej pokoju
przeszkadzały jej wspomnienia tego, co o mało tam
nie zaszło. Zdecydowanie nie. Nie mogła sobie pozwolić
na takie sentymenty - miała zbyt dużo pracy. Miała
resztę swego życia przed sobą.
Blask świateł drogowych tworzył przed maską
samochodu tunel, w którym kolejno pojawiały się
znane i kochane elementy bliskiego jej krajobrazu
- sucha sosna, wąski mostek na Eno, światła domu
jej najbliższych sąsiadów. Anna mocniej ujęła kierow
nicę w drobne dłonie. Zmusiła się do tego, by jej
myśli powróciły do rysunków, które musiała wykonać
do książki 0'Hary. Jutro od samego rana zabierze się
za stronę tytułową, a natychmiast potem zacznie
pracę nad nowymi książkami. Nie. Z samego rana
musi pojechać do miasta, aby odebrać pocztę, dopiero
potem strona tytułowa. Potem nowe teksty do
zilustrowania... Od razu weźmie się za ich czytanie...
Nie pozostawi sobie ani jednej wolnej chwili na
myślenie.
- A przy tym teraz naprawdę kupię sobie coś
w nagrodę! - powiedziała głośno. Swobodnie skręciła
z głównej drogi na wysypany żwirem podjazd. Han
nibal zawsze dawał jej jakiś drobiazg jako nagrodę po
każdej większej zakończonej pracy. Były to drobne
upominki: tomik poezji, bukiet kwiatów, butelka jej
ulubionego wina... Starała się po jego śmierci kon
tynuować tę tradycję, ale niestety stopniowo zapomi
nała. Tym razem na pewno nie zapomni. Kupi sobie
coś do pracowni... Może projektor? Dach może jeszcze
poczekać kilka miesięcy. W ferworze planowania
zapomniała, że wszystkie pieniądze na reperację dachu
poszły z dymem podczas jej ciuchowych szaleństw
w Nowym Jorku.
W oknach domu świeciło się światło i serce Anny
zatrzepotało w piersiach. Pomimo to nie odważyła się
mieć nawet krztyny nadziei. Zaparkowała przy samych
drzwiach i nie wysiadła z samochodu.
Nie wiedziała, jak się zachować. Postępować zimno
i spokojnie, jak gdyby nic się nie zdarzyło? Rzucić mu
jakieś chłodne słówko na powitanie, tak jakby nie
myślała o nim przez każdą chwilę tej rozłąki? Jak
gdyby nie śniła o nim każdej nocy od wyjazdu? Jak
gdyby jego obraz nie był cały czas przed jej oczami?
Czy kiedykolwiek będzie w stanie przeboleć to, że
opuścił w pośpiechu jej ciepłe łóżko, aby udać się do
Cass?
A jeśli nie był w domu sam? Co ma zrobić, jeśli ta
Cass jest z nim?
Drzwi frontowe uchyliły się i potężny cień, rzucany
przez ogromne ciało Tyrusa, padł na schodki. W chwilę
później był przy jej samochodzie. Gwałtownie otworzył
drzwi i zaczął na oślep szukać sprzączki od pod
trzymujących ją pasów.
- Na co tu czekasz? - zapytał gwałtownie. - Chcesz,
żeby ktoś ci przysłał zaproszenie na ozdobnym
blankiecie? Jesteś sama?
- Nie, na tylnym siedzeniu przywiozłam wszystkich
muzyków z filharmonii nowojorskiej! - Szukała wokół
siebie po omacku torebki i kryminału, który kupiła
na lotnisku i do którego ani razu nie zajrzała.
- Widzę, że świetnie się bawiłaś - powiedział
złośliwie, wprowadziwszy ją do pokoju. Gwałtownie
zatrzasnął za nią drzwi. Wyszedł w samej koszuli
i teraz chuchał w dłonie, aby rozgrzać zgrabiałe
palce. Patrzył, jak gdyby to ona była intruzem, kimś
obcym...
- Ciekawe, dlaczego dopiero teraz wracasz? Za
dużo uroczych ubawów do rana? Za dużo tej uroczej
śmietanki towarzyskiej?
Anna, potwornie zmęczona, rzuciła torebkę na
krzesło, a płaszcz na skrzynię pod wieszakiem. Na
szczęście dom był ciepły. Szkoda, że nie dało się tego
samego powiedzieć o powitaniu...
- Tyrus - zerknęła na niego poważnie - czy byłbyś
łaskaw się zamknąć?
- Wyglądsz jak wcielony diabeł!
- Ty też jesteś swym dawnym, uroczym i milutkim
sobą! - Przynajmniej tej całej Cass nie było w okolicy.
Oczywiście może siedzieć na górze. Ale mimo to
Anna nie miała ochoty na żadne agresywne działania.
Była zbyt zmęczona. Nawet jej intuicja przestała
funkcjonować.
- Co się stało? Twoja panienka zraziła się znowu
z powodu twego złego humoru i jeszcze raz zostawiła
cię na lodzie? Wcale się nie dziwię!
- Dlaczego nie mogłaś dać mi znać, że wracasz?
- Dlaczego? Żebyś mógł się pozbyć wszystkich
śladów waszej tu działalności?! O ile nie zapomniałeś,
to jest to jeszcze mój dom i nikomu nie muszę się
opowiadać!
- Niczego nie zapomniałem! A gdzie ten twój
cholerny bagaż?
- Przypuszczam, że teraz jest już pewnie w Cincin-
nati! Przestań na mnie wrzeszczeć, Tyrusie! - Anna
zrzuciła z nóg pantofle i kopnęła je w kąt pokoju.
- Nie wrzeszczę na ciebie! Staram ci się pomóc!
Ale utrudniasz mi to, jak tylko możesz!
- Pomagaj Cass, ja nie potrzebuję niczyjej pomocy,
a już zwłaszcza twojej!
Skierowała sie w stronę sypialni. Miała ochotę
tylko na jedno - uciec, zanim nie straci tych nędznych
resztek własnej dumy, które jej jeszcze pozostały. Co
się z nią działo? Zaplanowała sobie przecież, że
będzie się zachowywać naturalnie. Tak, jakby nic się
między nimi nie wydarzyło. A tymczasem, zanim
jeszcze zdążyli się przywitać, ona już robiła mu scenę
zazdrości o kobietę, której nigdy nawet nie widziała
na oczy. Każdy facet mający choć krztynę rozsądku
wiedziałby, że jest w nim zakochana po uszy.
Ale jeśli odważył się przyprowadzić tę kobietę
z sobą do domu, pomyślała z wściekłością, szarpiąc
nerwowo klamkę swego pokoju... Pokręciła głową.
- To nie moja sprawa, nie mam zamiaru się tym
przejmować - powiedziała cicho do siebie.
- Anno, jesteś strasznie zmęczona - wydawało jej
się, że słyszy w jego głosie nutkę politowania, i dzika
furia, którą do tej pory udało jej się jakoś opanować,
wybuchła.
- Nie jestem zmęczona. Do cholery, nie próbuj mi
niczego wmawiać. Nie jest mi to wszystko do niczego
potrzebne. Jeśli ją tutaj przyprowadziłeś, to nie jest
moja sprawa. Pokój należy do ciebie, a w umowie ani
słowem nie broni ci się zapraszania gości. Ale nie
próbuj bawić się ze mną w kotka i myszkę. Nie mam
ochoty na żadne gierki!
Była już w swoim pokoju. Jej głośny oddech
podkreślał jeszcze, jak bardzo jest poirytowana. W tym
momencie chwycił ją za ramię i gwłtownie obrócił.
Spojrzała z pogardą na jego dłoń leżącą na jej ramieniu,
a dopiero potem w jego twarz. Wtedy dostrzegła, jak
bardzo jest wyczerpany, i zobaczyła też, że od kilku
dni się nie golił.
Kiedy jednak zauważyła zimny blask jego oczu, jej
wargi ponownie zacisnęły się w grymasie złości. Jedno
słowo wywołałoby lawinę wyrzutów z jej strony, a za
nic w świecie nie chciała dać mu poznać, jak bardzo
cierpi. Odchyliła dumnie i arogancko głowę i czekała,
aż ją puści.
- Anno - powiedział prowadząc ją do pokoju
- musimy porozmawiać. - Zamknął cicho za nimi
drzwi.
- Nie sądzę - odpowiedziała spokojnie. Otworzyła
znów drzwi do sypialni. Może w panującym tam
chłodzie uda jej się zapaść w sen zimowy? Może uda
jej się obudzić dopiero na wiosnę, gdy wszystkie
cierpienia już dawno miną, a on odjedzie? Chyba
jednak nie była tak twarda, jak chciała.
- Nie odchodź!
- Tyrusie - odparła, trzymając cały czas dłoń
na porcelanowej, ozdobnej klamce - jestem ab
solutnie wykończona. Ostatnie cztery dni były dla
mnie męczarnią, miałam potworną podróż, zgubili
mój bagaż, rozkrwawiłam sobie stopy w tych pan
toflach...
- Anno, brakowało mi ciebie.
Spojrzenie, które mu rzuciła, było pełne powąt
piewania.
- Nie wierzę ci - odpowiedziała spokojnie, choć
podświadomie uniosła ramiona, tak, jak gdyby chciała
się przed czymś obronić. - Nie mogło ci niczego
brakować, skoro dzieliłeś swój cenny czas pomiędzy
Cass i laboratorium.
- Wcale nie spędziłem dużo czasu w hotelu - po
wiedział cicho. - Mieliśmy pewne kłopoty związane
z tym eksperymentem, a potem dwaj technicy zatrud
nieni przy pracach dostali grypy i mieliśmy wszyscy
podwójne dyżyury.
- Co za pech. Mam jednak nadzieję, że ty i Cass
znaleźliście choć trochę czasu dla siebie? - Nic takiego.
Kłamała jak z nut! Miała nadzieję, że jeśli Cass
Valenti w ogóle coś zrobiła, to na przykład odleciała
na miotle na sabat czarownic!
- Mógłbym przygotować herbatę - zaofiarował się
troskliwie i Anna, zrezygnowana, poczuła, że się
poddaje. Odrzuciła rozsądek.
- To byłoby cudowne - powiedziała. - Garnek do
mleka jest po lewej stronie w spiżarce.
- Zagotuję mleko - powiedział idąc do kuchni, ale
w progu jeszcze zawrócił i podszedł do kominka.
- Dołożę do ognia. Będziemy sobie mogli sami
podgrzać miód.
Anna oparła się czołem o chłodną framugę drzwi,
aby ukryć uśmiech szczęścia. O Boże, jak ona kochała
tego człowieka! Wiedziała, że uczucie to nie ma
żadnej przyszłości, nawet gdyby Cass nie stanowiła
już żadnej przeszkody. A tego nie mogła być pewna.
Jedyne, co dodawało jej otuchy, to jej intuicja. Niejasne
przeczucie, że Cass Valenti już się nie liczy.
Oczywiście, równie dobrze mogły to być tylko jej
pobożne życzenia. Poza tym człowiek, który do
trzydziestego ósmego roku życia pozostał kawalerem,
z pewnością nie poszukiwał na siłę żony, zaś ona nie
była zdolna zgodzić się na inny związek poza za
przysiężeniem sobie czegoś na całe życie. Widocznie,
wbrew poetom, nie uważała, że lepiej jest kochać
i stracić, niż nie kochać wcale.
- Daj mi choć dziesięć minut - rzuciła przez ramię.
Czuła się po podróży brudna i nieświeża. Idąc
w kierunku prysznica zrzuciła z siebie ubranie i po
raz kolejny pożałowała, że jej bagaż zaginął. Claire
podarowała jej cudownie uwodzicielski komplet
składający się z wydekoltowanej koszulki i peniuaru.
Zrobiła to natychmiast po tym, gdy zobaczyła piżamę
i szlafrok kąpielowy, które córka przyciągnęła ze
sobą do Nowego Jorku.
- Przecież nie możesz nawet zamówić sobie śnia
dania do pokoju, jeżeli będziesz siedzieć w takich
szmatach! - oświadczyła zgorszona.
Anna myła się bardzo szybko, prawie nerwowo.
Pod nosem zaś nuciła jakieś fragmenty musicalu, na
który zabrali ją rodzice. Była to typowa piosenka
miłosna, utrzymana w tym specyficznym stylu, który
nigdy nie wychodzi z mody. Wytarła się prędko,
natarła balsamem, posypała ramiona talkiem, naciąg
nęła nowiutką piżamę i rozczesała włosy. Wolałaby
posiedzieć trochę w wannie pełnej gorącej wody, aby
wypędzić z obolałego ciała trudy podróży, ale na to
nie miała czasu. Ciekawe, że w tej chwili nie czuła się
nawet w połowie tak zmęczona, jak kilka minut
temu. Pochyliła się w stronę lustra i uśmiechnęła
radośnie.
- Tu pasowałaby najlepiej jedna z tych starych,
drewnianych, podobnych do balii wanien, prawda?
- powiedziała w formie przywitania, gdy powróciła
do pokoju. Ogień na kominku buzował radośnie,
wiec podeszła tam, aby się ogrzać. Nie mogło być nic
wspanialszego od ognia na kominku w zimną noc.
- Aby się kąpać przed kominkiem? Nie jestem
pewien, czybym się w niej zmieścił.
Widząc, jak jego oczy lustrują jej ciało, jak pieszczą
spojrzeniem miękkie łuki bioder i piersi, pożałowała,
że nie zdążyła znaleźć starego płaszcza kąpielowego
Hannibala. Skromny, biały szlafrok frotte, który miała
na sobie, wydał jej się zanadto prowokujący.
- Może moglibyśmy pożyczyć od jakiegoś miejs
cowego farmera koryto do świniobicia - powiedziała,
chcąc słowami pokryć zmieszanie. - Do czegoś takiego
na pewno byś się zmieścił.
- Wydaje mi się, że standardowa balia zupełnie
wystarczy - odrzekł, stawiając kubek z gorącą bawarką
na stole i przesuwając w jej kierunku naczynko
z miodem.
- Taka wanna byłaby zdecydowanie zbyt dekaden
cka w naszej głuszy. - Pokręciła głową i oblizała
palec zanurzony uprzednio w miodzie.
- Ale sauna - dodała po chwili - to zupełnie co
innego. Czy wiesz, że Indianie północnoamerykańscy
znali saunę wiele setek lat temu? Jeszcze bardziej ich
za to szanuję!
- Szacunek czy nie, przydałaby mi się sauna przez
te ostatnie parę dni. - Tyrus ulokował się wygodnie
na przeciwległym końcu sofy i wyprostował swe długie
nogi.
- Nie wiem, czy zaleca się saunę ludziom z nadciś
nieniem, ale zawsze mógłbyś się dowiedzieć. A tak
przy okazji, jak tam twoja dieta? Miałeś czas na to,
aby ćwiczyć? Przypuszczam, że nie, bo byłeś zbyt zajęty.
Powiedz jej, powiedział sam do siebie. Powiedz jej.
Właśnie dała ci świetną po temu okazję. Powiedz jej,
co ci było i jak udało ci się to przemóc i to tylko
dzięki niej i jednemu wyrozumiałemu lekarzowi.
- Zresztą sauna będzie musiała poczekać. Zwłaszcza,
że pieniądze przeznaczone na reperację dachu prze-
putałam na całe stosy ubrań, których pewnie nigdy
na siebie nie nałożę. - Pociągała powoli herbatę, nie
przejmując się specjalnie tym, że jej zasoby finansowe
zostały przepuszczone, dom się powoli rozsypuje,
a jej samej nie stać nawet na domek dla ptaków, a co
dopiero na saunę. Właściwie nieco przerażające było
to, jak niewiele potrzebowała do pełni szczęścia - kubek
herbaty, buzującego na kominku ognia - i jego. Ale
przede wszystkim jego, dodała w myślach.
Tyrus siedział wpatrzony w sypiące się na brzeg
paleniska iskry i Anna pozwoliła sobie na to, by mu
się dokładnie przyjrzeć. Zobaczyła, że ma lekko
opuszczone ramiona, że rzeczywiście jest nie ogolony.
Faktycznie wyglądał na zmęczonego. Na jego pięknej
twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, których wcześniej
nie dostrzegła.
- Aż tak ciężko tu było? - zapytała delikatnie.
- Aż tak - pokiwał głową smutno. - Udało nam
się wyciągnąć Jenningsa, ale była to straszna robota.
A z Cass - to było po prostu fiasko.
Nie dotykali się nawet, ale wydawało się, że nigdy
jeszcze nie byli sobie tak bliscy. Ale jeśli oczekiwał, że
będzie mu współczuć z tego ostatniego powodu, to
się mylił. Spróbowała jednak trochę mu pomóc.
- Żałujesz?
- Nie, czuję się wolny. - Odstawił pusty kubek na
stertę papierów, które przyniósł z pracy, i odwrócił
się, by na nią spojrzeć. Cass była całe lata świetlne
stąd. Tak jak gdyby nigdy nie istniała. Anna była
wszystkim, co się dla niego liczyło, a jeżeli tym razem
znów uda mu się wszystko popsuć...
O Boże, dygotał jak liść na wietrze. Od czego
powinien zacząć? Czy może ryzykować, że odstraszy
ją od siebie otwartą deklaracją, czy też powinien na
przykład opowiedzieć jej historię swych bolączek
i uzupełnić planami na przyszłość? W ciągu tych
długich, ciężkich godzin, gdy czekał na jej powrót do
domu, przemyślał sobie dokładnie, co ma powiedzieć,
ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć ani słowa.
Wziął głęboki oddech i przejechał palcami po
zmierzwionych włosach.
- Anno, brakowało mi ciebie potwornie, ale muszę
się ogolić, wziąć prysznic i przespać z dziesięć godzin,
zanim będę mógł jakoś temu zaradzić. Poczekasz na
mnie? - Tchórz! Tchórz! - wyrzucał sobie w myślach.
Anna nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.
Brakowało mu jej, tęsknił do niej, ale był zbyt brudny
i niewyspany, by jakoś to wyjaśnić. Wreszcie wzruszyła
ramionami.
- Nigdzie się nie wybieram.
- O ile to nie sprawi kłopotu, to czy mógłbym
skorzystać z twego prysznica? W mojej łazience odpadł
kurek nad wanną i jeszcze nie miałem czasu go
zreperować.
- Proszę cię bardzo. Och, zaczekaj chwilę! - zerwała
się i pobiegła do łazienki, po drodze rzuczając mu
jakąś uwagę dotyczącą ręczników. Była tak roz
gorączkowana i tak się do niego śpieszyła, że kom
pletnie zawaliła całą łazienkę ubraniami, mokrymi
ręcznikami, kosmetykami i czym się jeszcze dało.
I tak już pewnie było za późno, ale chciała na nim
wywrzeć dobre wrażenie. Jej intuicja ciągle rozbudzała
w niej przeróżne nadzieje, choć rozsądek nakazywał
odepchnąć takie myśli. Ale może jeszcze wszystko
mogło się wydarzyć.
Gdy wróciła do pokoju, Tyrus spał. Poczuła się
urażona. Usiadła ciężko i wbiła w niego wzrok. Miał
na sobie szmaciane buty, w których chodził po domu
i stare, wytarte dżinsy, które ciasno opinały jego
potężne, muskularne ciało. Błękitna koszula flanelowa
rozpięła się na piersi. Nie mogła się powstrzymać, by
nie przyznać się przed sobą, że go kocha - razem
z tymi jego zmierzwionymi włosami, kilkudniowym
zarostem i zmarszczkami przemęczenia.
Delikatnie zsunęła buty z jego stóp i ułożyła go
wygodnie na sofie. Nawet się nie poruszył. Kiedy jedna
jego ręka zsunęła się i zwisła bezwładnie, przełożyła mu
ją przez pierś. Potem okryła go ciepłym pledem.
Stała nad nim bardzo długo. Przyglądała się jego
wspaniale wycyzelowanym wargom, pierwszy raz
zauważyła, że koniuszki jego rzęs są białe od słońca.
Ich cień padał na ostro zarysowane kości policzkowe.
Zwykle te oczy miały kolor krzemienia, ale widziała
je już ciemne jak oksydowana stal, gdy jego źrenice
były rozszerzone pożądaniem. Jeśli będzie miała choć
trochę szczęścia, to być może ujrzy je takimi jeszcze raz.
Gdzieś w połowie nocy uczuła chłodny powiew i to
ją zbudziło. W pierwszej chwili nie mogła sobie
przypomnieć, gdzie jest. Czy to jeszcze hotel Berkshire
Pałace, czy znów własne łóżko?
Leżała na podłodze w pokoju, na ogromnej stercie
koców, przykryta kilkoma pledami. A zatem była
dokładnie tam, gdzie przyłapał ją sen. Natomiast
chłodny powiew powietrza spowodowany był tym, że
ktoś uniósł jej przykrycie i położył się obok niej.
- Cicho - szepnął Tyrus - śpij spokojnie.
Jej serce załomotało mocno, a puls nieprawdopodob
nie się przyśpieszył. Jak mogła teraz spać spokojnie?
Jak w ogóle mogła spać, gdy czuła przy sobie jego
silną męskość? Wziął ją w ramiona tak, jak tamtej
nocy, ale tym razem zdawała sobie świetnie sprawę
z tego, że to jawa. Nie da się tym razem zaskoczyć.
- Co ty tu robisz? - szepnęła, poczuwszy zapach
jego mydła, jego wody po goleniu, jego ciała.
- Powiedziałem ci, że musimy porozmawiać.
- Powiedziałeś mi, że musisz się ogolić i wykąpać,
a potem przespać jakieś dziesięć godzin - poprawiła
go skrupulatnie. Drżała przy tym, każdy mięsień,
każdy nerw dygotał w jej ciele.
- Zrobiłem to wszystko, tylko w odwrotnej kolej
ności. A w trakcie obudziłem się cieplutko okryty
i zastałem ciebie śpiącą na podłodze przy moim łóżku.
Odnalazł w międzyczasie guziki przy jej piżamie
i rozpinał je powolutku. Nie potrzebował przy tym
odrywać ani na chwilę wzroku od jej twarzy. Opo
wiadał jej kiedyś, że w jego pracy, gdy pod wodą
panują egipskie ciemności, można sobie stopniowo
„wyhodować oczy" w opuszkach palców.
- W moim pokoju było zimno jak w psiarni, wiec
pomyślałam, że skorzystam z rozpalonego tutaj ognia.
- Ogień prawie wygasł. Ale dorzuciłem jeszcze do
niego, zanim wziąłem prysznic. Powiedz mi, czy zawsze
trzymasz perfumowany talk w mydelniczce?
- Bardzo się spieszyłam...
- To tak, jak teraz. - Jego wargi delikatnie dotknęły
jej karku. Palcami czule przesuwał na bok jej włosy.
Myślałam, że chcesz rozmawiać. To rozmawiajmy,
myślała bezsilnie. Po chwili jednak wszystkie myśli
umknęły z jej głowy.
Obrócił ją w ramionach i dopiero wtedy zorientowała
się, że jest nagi.
- Słuchaj - szepnęła nerwowo, podczas gdy rozsądek
toczył w jej ciele ostatni przegrany bój z pożądaniem
- czy to będzie jeszcze jeden taki prawie udany raz?
Jeśli po prostu starasz się być miły...
Przestała mówić, albowiem jego dłonie przesunęły
się w dól po jej plecach. Ujął mocno miękką jędrność
jej pośladków. Widziała w świetle ognia jego oczy
- błyszczące ogniem pożądania przypominały skrawki
rozpalonego żelaza. Ku jej zdziwieniu wydawał się
być jeszcze bardziej rozdygotany niż ona.
- Będę bardzo przyjacielski i miły, jak to określiłaś.
Ale najpierw muszę cię wyplątać z tych szmat. - Zdjął
jej bluzkę od piżamy i odsunął ją od siebie na odległość
wyciągniętych ramiom. Blask płomieni padł na jej piersi
i przekształcił ich księżycową biel w czerwień koralu.
- Jesteś tak piękna - szepnął - tak cudownie piękna.
Porwał ją i przycisnął do siebie. Uczuła, jak miażdży
jej ciało o swą potężną, szeroką pierś. Uczuła, jak jej
podniecone sutki zmieniają się w twarde pączki.
Walczyła ze sobą, chcąc pokonać uczucie przerażenia.
Czuła się tak, jakby porwał ją, nie umiejącą pływać,
nagły przypływ oceanu.
- Tyrus - szepnęła. Zabrzmiało to jak prośba
o pomoc, o wsparcie, ale już była zagubiona, porwana,
niesiona wbrew sobie czy ze swym przyzwoleniem...
Przy nim. Na dobre i na złe.
Kiedy zaczął koniuszkiem języka pieścić delikatnie
jeden sutek, jęknęła i napięła wszystkie mięśnie.
Wyprężyła się w jego ramionach. Zaczął pieścić drugą
pierś. Jej dłonie gorączkowo plątały jego włosy na
piersiach, odkrywały pod nimi nieznany, a pod
niecający, układ stalowych mięśni pokrytych aksamitem
miękkiej skóry.
- Kochany, proszę, delikatnie, kochany, nie wy
trzymam tego dłużej. - Słowa jej były prawie nie
słyszalne wśród urwanych, postrzępionych oddechów.
Poczuła, jak jego dłonie znów pieszczą jej plecy, jak
obejmują pośladki. Uniósł ją nieco w górę i nagle
ziemia zadrżała, podczas gdy ona poczuła całą siłę jego
żądzy.
Wydawało się jej, że przeszyły ją gromy i błyskawice.
Ogień płonący w jej ciele znalazł się poza wszelką
kontrolą. Zatraciła się całkowicie. Jej dłonie, kierowane
potrzebą spoza kręgów świadomości, poczęły pieścić
całe jego ciało. Zanim pogrążyła się całkowicie
w otchłani rozkoszy, poznawała, ku swemu zdziwieniu,
nie znane dotąd pocałunki, nie znane dotąd pieszczoty.
Poruszył się gwałtownie i zawisł nad nią przez
ułamek chwili. Jego oczy były tak zwężone, wyraz
napięcia, który nawet teraz potrafiła dostrzec, był tak
silny, że wydawło się, iż cierpi.
- Anno, nie mogę dłużej czekać - wyszeptał
gwałtownie. - Nigdy w życiu niczego tak nie pragnąłem.
Wstrząsana pożądaniem, takim jak i jego żądze,
Anna nie potrafiła niczego odmówić. Chwyciła go
w objęcia rozpalonych ud. Nie potrafiłaby go ode
pchnąć. Należała do niego, czyżby o tym nie wiedział?
Czyż ich dusze nie po to błąkały się do tej pory po
wszechświecie, aby się wreszcie odnaleźć?
Wziął ją z namiętnością, która graniczyła z okrucień
stwem. Ale zaledwie w kilka chwil później z jego ust
wyrwał się gardłowy okrzyk. Opadł przy niej, pokryty
potem. Nie wypuścił jej z uścisku.
Anna, samotna, poczuła, jak z wyżyn opada
z powrotem na ziemię. W jednej chwili sama osiągnęła
najdalsze otchłanie przestrzeni kosmicznej, a potem
coś przemknęło obok niej jak kometa, a ona zro
zumiała, że nie jest już w stanie temu dorównać.
I teraz znów powróciła do punktu wyjścia, gdzie
czekały na nią opuszczenie i samotność.
Nawet nie zadał sobie trudu, aby mnie pocałować,
pomyślała, prawie go nienawidząc, brzydząc się jego
zmęczonym oddechem. Patrzyła żałośnie ponad jego
ramieniem w okno. Wstawał jesienny poranek. Za
stanawiała się, w którym miejscu popełniła błąd.
Czyżby oczekiwała zbyt wiele? Nie po raz pierwszy
w życiu pragnęła pochwycić spadającą gwiazdę,
a wpadł jej w ręce zaledwie zeschnięty liść.
Tyle marzeń i nadziei. Pewnie i tak była temu
winna. Nie licząc długiego i nudnego okresu narzeczeń-
stwa, była najbardziej niedoświadczoną kobietą, jaką
można było sobie wyobrazić. Sid nie przywiązywał
do tych spraw wielkiej wagi, a i ona nie była wcale
zainteresowana.
Czując się do głębi zawiedziona, Ann spojrzała
tęsknie na drzwi łazienki. Mogłaby się tam zamknąć
do chwili, gdy on będzie musiał pójść do pracy. Może
gdy się potem spotykają, znów będzie potrafiła
zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Tak właśnie zrobi. Po prostu wszystko zignoruje,
przejdzie nad tym do porządku dziennego. A jeżeli on
kiedykolwiek w rozmowie do tego powróci, Anna
spojrzy mu prosto w oczy i powie: kochałeś się ze
mną? Chyba coś ci się poplątało. Nie mam pojęcia,
o czym mówisz.
Musiała nie być przy zdrowych zmysłach, skoro
wierzyła, że cokolwiek mogło się zmienić w tym
czasie, kiedy była w Nowym Jorku. Zapewne pokłócił
się z Cass i postanowił na niej to odreagować, a ona
była wystarczająco głupia, by jeszcze na domiar złego
zakochać się w nim.
- Anno, tak mi przykro - jego miękkie słowa
jeszcze utwierdziły ją w zamiarze ucieczki, milczała
zatem udając, że śpi.
- Anno, nie uciekaj przede mną, kochanie.
Kochanie! Kochanie! O co też mu u diabła chodziło?
Czy nie wystarczało mu, że posiadł jej ciało, musiał
jeszcze teraz zbrukać jej serce i duszę?
Czuła, jak jego wargi pieszczą jej czoło. Zacisnęła
mocno powieki, zdając sobie jednocześnie sprawę
z tego, że wcale nie postępuje rozsądnie. Ale nie
mogła zrobić nic innego. Nie potrafiła mu się
przeciwstawić. Nie umiała z nim walczyć, wystarczało,
by zrobił w jej stronę jakiś drobny gest. Rozbudzał
też w jej sercu i ciele żądze, których potem nie chciał
lub nie potrafił zaspokoić.
Przekręciła się na bok dalej udając sen, ale znów ją
przytulił.
- Anno, Anno, kochanie. Otwórz oczy i popatrz
na mnie!
Objął ją mocniej i jednym udem przykrył jej biodra
tak, aby nie mogła mu się wyrwać.
- Odczep się - rzuciła ostro.
Tak jak gdyby wcale nie zaprotestowała, jakby
nadal była tak chętna i rozpalona jak jeszcze kilka
minut temu, a nie napięta i oporna, Tyrus uśmiechnął
się do niej.
- Anno, uczyniłaś mnie właśnie najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Wolno mi chyba spróbować
ci się odwdzięczyć?
- Nie masz o czym marzyć!
- Ależ skąd. Będę cię prosił, dopóki się nie zgodzisz.
Nie znoszę długów. Proszę cię, zamilcz na chwilę
i wysłuchaj mnie, to bardzo ważne...
- Mów, masz tylko minutę. <
Zawstydził się, patrząc na jej zaciśnięte usta, na jej
smutne oczy. Był samolubnym chamem, zachował się
jak prosię. I do tego jeszcze ślepe prosię. Mógł był jej
przynajmniej przedtem wytłumaczyć, ale ile razy
próbował, w ostatniej chwili nie starczało mu odwagi
i wycofywał się. A teraz oszalał z rozkoszy, a ona
była zawiedziona, co jeszcze pogarszało jej sytuację.
Zastanawiał się jeszcze cały czas, od czego zacząć,
gdy Anna wyplątała się spod góry koców i stanęła
nad nim w oskarżycielskiej pozie. Pomimo tego, że była
całkiem naga, zachowała dumę i wyniosłość udzielnej
księżnej.
- I? - Rzuciła pytająco. - Minęło już trzydzieści
sekund twego czasu.
Wyciągnął rękę i uchwycił ją za kostkę. Anna
zachwiała się, próbowała przez chwilę złapać równo
wagę, a potem usiadła gwałtownie na podłodze. Tyrus
rzucił się, by złagodzić jej upadek, ale było już za
późno. Przeklinając się w duszy ukląkł obok niej
i uniósł delikatnie, by pieszczotami złagodzić ból jej
potłuczonych pośladków. Tulił ją i głaskał czule, cały
czas szepcząc do ucha słowa skruchy.
- Czy byłbyś łaskaw mnie puścić? - zapytała
wściekle.
- Kochanie, nie chciałem, aby tak się stało.
- A zatem miałam upaść na głowę?!
- Nie mogłem tak po prostu pozwolić ci odejść.
Bardzo bolało?
- Pewnie, że bardzo! - czując, jak jego dłoń pieści
najbardziej intymne części jej ciała, z trudem była
w stanie podsycać swą złość. Nie mogła teraz pozwolić,
by w jej życiu nastąpiło jeszcze jedno fiasko.
- Płacz więc, skarbie - zamruczał, wtulając ją
mocno w swe ramię. - Płacz, żebym wiedział, że tak
naprawdę nic ci się nie stało. - Wyszeptał te słowa
prosto w jej ucho i zabrzmiały poważnie, ale poczuła,
że jego ciało aż dygocze. Zanosił się od śmiechu!!!
- Wydaje ci się, że to zabawne!!! - Próbowała
zawrzeć w swym głosie całą złość, ale dziwnym trafem
zabrzmiało to raczej niepewnie.
- Widzisz, zaczynam już rozumować tak jak ty.
Szkoda by było zmarnować taką umiejętność.
Odwróciła głowę, aby uciec przed dotykiem jego
warg i spróbowała jeszcze raz zaprotestować.
- Tyrus, posuwasz się za daleko!
- Kochanie, nie bądź śmieszna. Właściwie jeszcze
wcale nie zacząłem. - W jego oczach dostrzegła błyski
śmiechu i... I czegoś jeszcze, co nawet bała się nazwać
po imieniu.
Chwycił jej twarz w dłonie.
- Tym razem to będzie tylko dla ciebie, kochana...
- Och, nie - jęknęła żałośnie, ale on tylko się
roześmiał. Delikatnie ułożył ją na posłaniu i potem
przywarł wargami do jej ust.
Pocałunek był zarazem wyzwaniem i przysięgą.
Anna nie mogła mu się oprzeć, czując tak blisko
siebie jego zapach... Jego smak,.. Nie mogła mu się
oprzeć, gdy trzymał ją w ramionach tak, jakby była
kruchą figurką z porcelany, najdroższym skarbem
i jedyną pieszczotą. Gdy całował ją tak, jakby nigdy
nie mógł się nią nasycić...
Odwróciła się, aby zaczerpnąć tchu.
- Kochanie, ja bardzo niewiele wiem o tych sprawach.
- To nic. Będziemy dużo ćwiczyć.
- Och, kochanie.
- Dobrze już, dobrze... - Jego dłonie znów zaczęły
pieścić jej napięte piersi, kciukami dotykał delikatnie
ich niewymownie czułych wypukłości. Pochylił głowę
i ucałował je obie z szacunkiem.
- Kochana, nie masz pojęcia, jak różne leki mogą
podziałać na zdolności mężczyzny do...
- Zdolności do? - zapytała, czując cały czas, jak
potężny ma na niego wpływ. Przesunęła ręką po jego
ciele.
- Kochanie, ja szaleję! - Jego oddech przypominał
jej dźwięk dartego jedwabiu. Czuła, że z trudem nad
sobą panuje.
- Nic dziwnego, że jesteś taki przemęczony - oświa
dczyła sarkastycznie, mocno zawiedziona, że jego
wysiłki nie mają wiele wspólnego z tym, jak ona na
niego działa.
- Och, kochanie. Chyba się źle zrozumieliśmy.
Pozwól, że ci to dokładnie wytłumaczę. - Zaczął
mówić, ale zamknęła mu usta pocałunkiem. Na
rozmowy będzie jeszcze czas, a ta chwila z pewnością
nie była odpowiednia.
Z czułością, która nie mieściła się w sferze ludzkiego
pojmowania, zaczął unosić ją z sobą coraz wyżej
i wyżej, za każdym razem pozostawiając ją zaledwie
o krok od szczytu, aż stała się rozdygotanym prag
nieniem. Rozpoznawał całe jej ciało leniwymi pocałun
kami, doprowadzał ją do szaleństwa, a potem postawiał
celowo, zarazem pieszcząc fragmenty jej ciała, w któ
rych pobudliwość nigdy by nie uwierzyła.
Kiedy pieścił delikatnie językiem dopiero odnale
zione, a bardzo czułe miejsce pod jej kolanem, nie
wytrzymał.
- Kochanie, błagam, nie zniosę tego dłużej!
- Więc powiedz mi, czego pragniesz? - zapytał
gardłowo. Jego oczy wydawały się prawie czarne.
- Pragnę ciebie!
- A jak mnie chcesz? - Ze względu na stan, do
jakiego ją doprowadził, poczuł, że teraz może się
z nią troszeczkę potargować.
- Jakkolwiek, byle teraz... Natychmiast!!!
Tym razem posiadł ją powoli, stopniowo roz
budzając ją z każdym ruchem, prowadząc ją ze sobą,
dopóki nie mógł się już dłużej powstrzymać. Krzyknął
jej imię, a ona była przy nim, wraz z nim. Po raz
pierwszy wtedy przelali łzy rozkoszy i szczęścia...
Dużo, dużo później zapytał ją jeszcze raz, wracając
do ich przerwanej rozmowy.
- Ale na jak długo? - Zabrzmiało to dziwnie
nieśmiało.
- Na tak długo, jak zostaniesz... Na zawsze...
- Anna bez kłopotu powiązała ze sobą pourywane
nitki ich rozmowy. Dobrze wiedziała, o co mu chodziło.
Oddała się całkiem w jego ręce. Pod jego opiekę,
duszą i ciałem. Nie mogła, nie potrafiła postąpić
inaczej.
Jego twarz drgnęła, gdy próbował choć do pewnego
stopnia ukryć, jak wielkie szczęście odczuł słysząc jej
słowa. Poczuł, że nie widzi ostro, tak jakby do oczu
napłynęły mu łzy. Nie wiedział, jak wyrazić swe
emocje. Gdy wreszcie przemówił, jego głos wyraźnie
drżał.
- O Boże, Anno! Czy zdajesz sobie sprawę z tego,
ile dla mnie znaczysz! I jak strasznie się bałem...
- Bałeś się? - Jej szept był tak cichutki, że z trudem
tylko ją dosłyszał.
- Prawie nic nie mogę ci zaofiarować. Masz dom,
masz przed sobą wielką karierę, a ja nie mam nic
poza garścią pomysłów i skromnymi funduszami, aby
niektóre spośród nich wprowadzić w życie. Ale Anno,
ja...
- Tyrusie, czy dobrze to sobie przemyślałeś? Chodzi
mi o to, co właśnie zaszło między nami... Nie
chciałabym cię w żaden sposób wiązać. Niektórych
mężczyzn nie da się tak po prostu udomowić...
- Mnie się uda. Wiem, że znalazłem wreszcie
spokojną, szczęśliwą przystań. A jeśli tylko pozostaniesz
ze mną, ukochana, to gdziekolwiek będziemy - czy to
na jachcie z przenośną pracownią dla ciebie, czy też
w małym domku nad morzem...
- Na złotej plaży w tropikalnym słońcu - starała
się podpowiedzieć.
- Czy w tym domu, pod warunkiem, że zostanie
najpierw gruntownie wyremontowany - jeśli tylko
będziesz przy mnie, to będę wiedział, że jestem
bezpiecznie w domu.