KASEY MICHAELS
FLIRT Z PANNĄ MŁODĄ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wygrałam, wygrałam, wygrałam!
Amanda Elisabeth Tremaine chwyciła ręce przyjaciółki i poderwała zdziwioną kobietę
na nogi. Pociągnęła ją, tańcząc szaleńczo po pokoju, śmiała się i krzyczała na przemian.
- Mandy! Opamiętaj się - błagała Jeanne Tisdale, starając się desperacko złapać
oddech. Równocześnie poprawiała kok, który omal nie rozsypał się podczas pląsów młodszej
kobiety. - Co takiego wygrałaś? Główną nagrodę w totka? Skaczesz tu w kółko jak obłąkana.
Poczekaj. Pozwól mi usiąść. Mam już dość tych szaleńczych pląsów. Twoje wariactwo
potrzebne mi jak dziura w moście.
Po chwili roześmiana Mandy trochę się uspokoiła.
- Przepraszam, Jeanne - wysapała z rozbrajającą szczerością - chyba mnie przed
chwilą trochę poniosło. Po czym natychmiast zniszczyła ledwie co podjętą próbę
usprawiedliwienia się. - Ale naprawdę wygrałam! - krzyknęła, gestykulując szaleńczo.
Jeanne Tisdale była dyrektorką przedszkola dłużej, niż chciała pamiętać. Przywykła
już do impulsywności swojej młodej asystentki, teraz więc usiadła spokojnie za biurkiem
czekając, aż energia trąby powietrznej, którą była w tej chwili wypełniona Mandy, zwyczajnie
się wyładuje.
Jeanne nie wiedziała, co spowodowało tak gwałtowną reakcję młodej rudowłosej
dziewczyny. Domyślała się tylko, że ma to jakiś związek z telefonem, który właśnie
wyciągnął Mandy z zajęć z przedszkolakami. Włożyła okulary, udając zainteresowanie
leżącym przed nią sprawozdaniem finansowym. Ignorując zupełnie jej wybuch, Jeanne
potraktowała swą koleżankę zgodnie ze sprawdzonymi regułami dziecięcej psychologii.
To podziałało. Po chwili Mandy stała przed nią, trzymając dłonie spokojnie oparte na
biurku.
- No więc? Nie jesteś szczęśliwa? Po prostu dziko, oszałamiająco szczęśliwa? Mówię,
że wygrałam, mając szansę jedną na milion, no, może jedną na kilka tysięcy, a ty nie tańczysz
radośnie?
- Amando, dziecko drogie - powiedziała Jeanne łagodnie, patrząc na szeroko
uśmiechniętą twarz młodszej kobiety. - Ja mam czterdzieści trzy lata. Spędziłam właśnie trzy
godziny z Justinem Brosiousem, Toddem Terrence'em Tilsonem, Seanem Szalonym
O'Connorem i tuzinem innych małych diabłów. Nie tańczyłabym radośnie, nawet gdyby sam
Robert Redford padł właśnie do mych stóp. Może byś wreszcie powiedziała, co tak naprawdę
mamy świętować?
- Bardzo przepraszam - stwierdziła pokornie Mandy, przyczesując ręką swe krótkie,
błyszczące loki. - Chyba rzeczywiście mnie trochę poniosło.
- To prawda - Jeanne nie mogła opanować uśmiechu widząc, jak Amanda próbuje
przybrać stropioną minę.
W końcu, z głębokim, teatralnym westchnieniem, Mandy siadła na krześle naprzeciw
biurka.
- Myślę, że chcesz, bym zaczęła od początku?
- To tak samo dobre miejsce, jak każde inne.
Mandy zwęziła swe szmaragdowozielone oczy, próbując nadać sobie groźny wygląd.
- Dziwaczeje pani na stare lata, panno Tisdale, wie pani o tym? - Potrząsnęła ze
smutkiem głową, choć nie udało jej się ukryć uśmiechu, który wykwitł na jej policzkach. - A
może powinnaś dodać trochę kiełków do swojej diety?
- A może powinnam zadbać o stałe, dodatkowe zajęcie dla pewnej panny Amandy
Tremaine - zasugerowała Jeanne. Odchyliła się i spojrzała uważnie na młodą nauczycielkę
przez swoje rogowe okulary.
Amanda podniosła ręce w geście poddania i zrezygnowała z dalszej walki.
- Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu zepsuło się nasze stereo i nie mogłyśmy sobie
pozwolić na nowe - wtrąciła szybko, zanim Jeanne mogłaby pomyśleć o jakiejś poważniejszej
karze.
Jeanne skinęła głową i skrzywiła się. Permanentny brak funduszy w przedszkolu był
jej odwieczną bolączką.
- No więc, dokładnie dzień później, kiedy nasze stereo padło na dobre, usłyszałam o
takim tam konkursie w WFML, wiesz, w tej nadającej głównie hard - rocka radiostacji, której
ciągle słuchają w kawiarni naprzeciwko. No i zgadnij, no proszę, zgadnij, jakie były nagrody?
- Na chwilę zawiesiła głos. - Płyty, koszulki i cała masa innych, a pierwszą nagrodą była
oczywiście wspaniała wieża stereofoniczna. Jak widzisz, było to przeznaczenie.
Mandy zaczęła wiercić się niecierpliwie na krześle i wyglądało na to, że znów
wybuchnie.
- I ja wygrałam pierwszą nagrodę!
Jeanne zatkało. Było to jak spełnienie modlitwy. Wiedziała, że na wymianę stereo
musiałaby czekać miesiącami.
- Ależ, Mandy, kochanie - zapytała, zebrawszy po chwili myśli - nie chcesz tej
nagrody dla siebie? No wiesz, to wspaniale, że chcesz zrobić tak hojny dar dla przedszkola,
ale nawet się nad tym nie zastanowiłaś.
- Wieża jest bardzo duża - wtrąciła Mandy, oddalając ręką sprzeciw - i tak nie
miałabym jej gdzie postawić. Poza tym, gdybym tylko nastawiła ją nieco głośniej od szeptu,
pani Thorton wyrzuciłaby mnie natychmiast z domu. Po prostu rezerwuję sobie prawo do
słuchania własnych płyt po godzinach.
Jeanne obserwowała uważnie szczerą twarz Amandy i zorientowała się, że dziewczyna
mówi serio. Po tym jak zdecydowała się wziąć udział w konkursie z myślą o przedszkolu,
teraz, gdy wygrała pierwszą nagrodę, za nic nie zmieniłaby swoich planów.
- Co musiałaś zrobić, żeby wygrać? - zapytała w końcu. - Mam nadzieję, że nie było to
nic głupiego. Wiem coś na temat tych radiowych konkursów. Pamiętasz tę aferę z listą
przebojów sprzed kilku lat? Jeśli masz zamiar wystąpić jako dziewczyna tygodnia w
magazynie „People”, to nie wiem, czy wzbudzisz tym entuzjazm u naszych przełożonych.
Mandy zachichotała. Wyobraziła sobie natychmiast ich zgorszenie, gdyby wzięła
udział w jednym z tych konkursów, których uczestnicy, by wygrać nowy samochód, jeżdżą
przez trzy dni na koniu na biegunach lub nurkują w basenie wypełnionym galaretką.
- Och nie - upewniła ją szybko - nie musiałam robić nic szczególnego poza
dokończeniem zdania. Wiesz, jedna z tych zabaw na dwadzieścia pięć czy ileś tam słów.
Jeanne zauważyła, że Mandy opuściła swe ciemne rzęsy, jakby chciała zasłonić oczy,
w których nie potrafiła ukryć kłamstwa. Poczuła dziwne, nerwowe mrowienie w żołądku.
- Co to było za zdanie, Amando? - naciskała ją delikatnie, podświadomie czując, że
wcale nie chce usłyszeć odpowiedzi.
- No więc - Mandy zaczęła tak cicho, że Jeanne musiała dobrze nastawić ucha, by ją
zrozumieć - było to jedno z tych głupawych pytań. No wiesz, na przykład... no... na przykład:
jem właśnie te płatki, ponieważ..., albo: najbardziej lubię ten samochód bo..., najchętniej
kochamy się przy muzyce, bo... No wiesz, takie sprawy. W końcu, jakie to ma znaczenie, o
czym to zdanie było - przyśpieszyła nagle, tak, że zdawało się, iż połamie język - to było
tylko takie głupie...
- Co?! - starsza kobieta nie mogła powstrzymać się od krzyku.
Wyprostowała się gwałtownie na krześle, narażając swoje okulary na poważne
niebezpieczeństwo zsunięcia się z końca nosa.
- To był konkurs dla nowożeńców - Mandy pośpieszyła z wyjaśnieniami. - Po prostu
zwykły głupi kawał. Napisałam różne bzdury i wysłałam. Naprawdę nie spodziewałam się, że
wygram. - Przechyliła lekko głowę i uśmiechnęła się na samo wspomnienie. - Choć z drugiej
strony nie było to wcale takie złe. Wiesz, wszystkie te bzdury o księżycu i niedźwiedzich
skórach.
- Wielkie nieba, ona jest jeszcze z tego dumna. Przecież ty nawet nie jesteś mężatką,
Mandy. - Jeanne potrząsnęła z niedowierzaniem głową. - Mam nadzieję, że przynajmniej
użyłaś zmyślonego nazwiska?
- Jeanne - tym razem niewinne, zielone oczy patrzyły wprost na swoją szefową i
przyjaciółkę - przecież to by było oszustwo. - Mandy przybrała teraz ton, jakim zwykle
upominała nieznośne dzieci złapane na jakimś wykroczeniu. - Oczywiście, że nie użyłam
fikcyjnego nazwiska. Jakże bym mogła coś takiego zrobić? Poza tym w takim wypadku nie
mogliby mnie odnaleźć, gdybym wygrała - podkreśliła rezolutnie. - Ja tylko po prostu nieco
zniekształciłam słowo panna, tak że wyglądało jak pani.
- Ach tak, taka niewinna nieuczciwość - stwierdziła głucho Jeanne, przyciskając palce
do skroni, które nagle zaczęły pulsować. Mandy była wspaniałym, radosnym człowiekiem,
dobrą nauczycielką i przyjemnie było mieć ją koło siebie. Miała jednak też rzadką
umiejętność widzenia najbardziej oburzających rzeczy w taki sposób, że wydawały się do
przyjęcia.
- Och, nie zwalaj wszystkiego na mnie - poskarżyła się Mandy, nagle bardzo zajęta
wygładzaniem fałdek na swojej drelichowej spódnicy. - Napisałam najlepiej, jak potrafiłam i
kropka. Jutro odbiorę w radiu nagrodę i na tym koniec. Poza tym, czy nie masz już dosyć
słuchania „Ring Around a Rosie”, która na naszym starym, zużytym gramofonie brzmi jak
pieśń żałobna? - Na dowód tego Mandy uklękła na jedno kolano i zaczęła chrypieć straszliwie
- R - i - n - g - g - g a - r - r - o - u - n - d... - dopóki Jeanne nie przerwała jej kolejnym
argumentem.
Obie kobiety spierały się jeszcze przez chwilę. Jeanne starała się wskazać możliwe
niebezpieczeństwa z tym związane, a Mandy była po prostu Mandy. W końcu wzruszająca
interpretacja „Ring Around a Rosie” wygrała ten pojedynek. Stereo zostanie potraktowane
jako dar od hojnego, anonimowego sponsora, a fakt, że nie będą musiały angażować żadnych
własnych funduszy w nabycie nowego sprzętu na pewno zostanie przychylnie przyjęty przez
zarząd.
- I tak mam jutro wolne - stwierdziła Mandy, kiedy wszystko zostało już ustalone. -
Muszę tylko pójść tam, potwierdzić swą tożsamość jako pani Amanda Tremaine i odebrać
nagrodę. Prawda, że proste?
Biura WFML - zarówno radia, jak i telewizji - mieściły się w jednym, średniej
wielkości budynku, położonym na niewielkim wzgórzu na przedmieściu Allentown. Był to
nowoczesny budynek, zauważyła Mandy, parkując swój podstarzały samochód na parkingu
dla gości, ale nawet w połowie nie wyglądał tak wystrzałowo, jak zawsze sobie wyobrażała
siedzibę mass mediów.
Szybko oceniła w lusterku wstecznym swój lekki makijaż, mając nadzieję, że wygląda
wystarczająco niewinnie na to, żeby jej plan się powiódł. Po bezsennej nocy, spędzonej na
ocenie swojej uczciwości, postanowiła teraz powiedzieć całą prawdę. Uznała, że nie ma w
sobie wystarczającej tolerancji dla drobnych grzeszków, by mogła zaakceptować oszustwo na
taką skalę.
Wyjaśni, dlaczego dopuściła się drobnego oszustwa przy wypełnianiu formularza, a
potem zda się na łaskę disc jockeya. On na pewno wszystko zrozumie, a stereo i tak będzie
dla niej. Przecież w końcu to właśnie jej historia była najlepsza.
Wysiadając z samochodu, jeszcze raz oceniła krytycznie swój „strój młodej mężatki”.
Składała się na niego: poliestrowa bluzka Jeanne z kokardą w kolorze marynarskiego granatu,
biała, poliestrowa, plisowana spódnica, białe pantofelki na niskich obcasach i biała torebka na
ramię ze skaju. Tylko jej jasnorude włosy, nastroszone przez wiejący na wzgórzu wiatr, psuły
wyraźnie to wrażenie klinicznej czystości. Miała nadzieję, że powstrzyma ono Vika
Harrisona, disc jockeya, którego miała zaraz spotkać, od jakichkolwiek sprośnych komentarzy
na temat jej opowieści.
Mandy zwilżyła wysuszone nagle wargi, wzięła głęboki oddech i weszła. Podwójne
szklane drzwi wprowadziły ją do małego holu recepcyjnego. Pomieszczenie wykończone było
mieszaniną szkła i chromu, stała tam kanapa ze skaju w kolorze burgunda, pusty stojak na
parasole oraz imponująco wyglądające biurko z drzewa tekowego z równie imponującą osobą
za nim, którą Mandy wzięła albo za recepcjonistkę, albo strażniczkę.
- Przyszłam... zobaczyć się z panem Vikiem Harrisonem - zaczęła pośpiesznie, ze
złością myśląc o drżeniu, które słyszała w swoim głosie. - To naprawdę głupio, że trzeba
robić z tym takie zamieszanie. Mówię serio, przecież można było to równie dobrze wysłać
pocztą, prawda? W końcu...
- Pani nazwisko - wtrąciła bezceremonialnie recepcjonistka, a jej głęboki baryton
skutecznie przerwał paplanie Amandy.
- Ach tak - Mandy wydęła usta, przygotowując się do odparcia ataku. - Nazwisko? -
zaśmiała się krótko, jakby było w tym coś zabawnego. - Słusznie. Moje nazwisko. -
Przechyliła się przez biurko, próbując zajrzeć do papierów, które recepcjonistka trzymała w
ręku. - Wydaje mi się, że jestem tutaj na liście jako pani Tremaine. Sądziłam, że pan Harrison
potraktuje to jako kawał, ale wygląda na to...
- Amanda Tremaine. Pani Amanda Tremaine - powstrzymała ją zimno recepcjonistka,
wskazując pomalowanym na czerwono paznokciem jedną linijkę na długiej liście nazwisk.
- W lewo, tym holem w dół, aż znajdzie pani windę towarową. Winda osobowa jest w
konserwacji. Drugie piętro, trzy korytarze w prawo, trzecie wejście. Nie wchodzić, jeśli pali
się czerwone światło.
- Tak, ale - Mandy próbowała protestować, ale recepcjonistka najwyraźniej przestała
się już nią zajmować.
Podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer wewnętrzny.
- Pani Tremaine jest w drodze - powiedziała bez wstępów.
Odkładając słuchawkę na widełki, spojrzała sowim wzrokiem na ociągającą się
Mandy, która natychmiast, stukając głośno obcasami, pośpieszyła w dół pochylonego lekko
korytarza.
- Co za opryskliwa baba - mruczała gniewnie pod nosem, rozglądając się w
poszukiwaniu windy towarowej. - Nie znoszę wind. Nigdy nie znosiłam wind. W końcu to
tylko drugie piętro, mogłabym pójść piechotą. Ale ludzie dziś tacy już są. Leniwi. Powinnam
wrócić do tej Żelaznej Damy i zażądać odpowiedzi na pytanie, gdzie są tu jakieś cholerne
schody. A przede wszystkim powinnam przestać mówić do siebie głośno, zanim mnie ktoś
stąd zabierze.
Musiała chwilę poczekać, aż duże drzwi windy otworzyły się, odsłaniając drugie,
podobne do wejścia do klatki, które trzeba było otworzyć ręcznie. Mamrocząc z wściekłości
musiała użyć całej siły, by je odsunąć. Kiedy wreszcie się jej to udało, wśliznęła się do
wnętrza wielkiej windy i szybko zasunęła drzwi za sobą. Nie rozglądając się wcale,
wyciągnęła rękę do guzika z narysowaną dwójką, wpatrując się jak zafascynowana w tablicę
sterowniczą.
Winda szarpnęła i rozpoczęła mozolną wspinaczkę w górę. Mandy patrzyła jak
zahipnotyzowana, kiedy światełko zgasło pod cyfrą jeden i wstrzymała oddech z nadzieją, że
zaraz zapali się dwójka, a drzwi się otworzą. Światełko zapaliło się, jednak równie szybko
zgasło. Winda szarpnęła ponownie, wydała z siebie głośny zgrzyt i usadowiła się mocno
między piętrami.
- O Boże - jęknęła Mandy całkiem głośno - karzesz mnie teraz za kłamstwo. - Po
czym spojrzała w sufit, podniosła ręce i poskarżyła się: - Przecież już przyrzekłam, że się
poprawię, nie zrozumiałeś mnie chyba?
Opierający się leniwie o tylną ścianę windy mężczyzna uniósł nieco brwi w cichej
aprobacie dla stojących przed nim kobiecych kształtów. Zbyt zajęty swymi myślami,
zwyczajnie zapomniał wysiąść na pierwszym piętrze, a teraz dźwig znowu był w ruchu.
Zlustrował kobietę od stóp do głów, zatrzymał się na chwilę na jej kształtnych
kostkach, po czym powędrował wzrokiem w górę do rozwichrzonych loków, które - był tego
pewien - przyczyniły się w szkole do przezwiska Rudzielec.
Ale przecież nie była to jakaś szkolna miss, powiedział do siebie i cień uśmiechu
pojawił się natychmiast na jego opalonej twarzy. Widać zadała sobie sporo trudu, by ukryć
interesującą zawartość pod takim opakowaniem. Zastanawiał się leniwie, co jest powodem jej
stroju. Może szuka pracy i ma nadzieję, że w ten sposób wyglądać będzie kompetentnie i
profesjonalnie?
Rozważania te przerwane zostały gwałtownym szarpnięciem, po którym winda zaraz
stanęła w bezruchu, a kobieta głośno krzyknęła.
- Nie ma się czym denerwować - rozpoczął pocieszającym tonem i natychmiast został
zgaszony wściekłym sykiem Mandy.
- A pan skąd się wziął? - spytała, obracając się zdumiona, że w windzie jest jeszcze
inny pasażer.
- Tak w ogóle? - uśmiechnął się krzywo, a w kącikach jego niebieskich oczu pojawiły
się drobne fałdki. - Moi przodkowie pochodzą z Basking Ridge, małego miasteczka w New
Jersey, o którym pani pewnie nigdy nie słyszała, ale od czasów ukończenia college'u
mieszkałem zawsze w Nowym Jorku albo w Pensylwanii. A pani?
- Przecież wie pan, że nie o to pytam! - wypaliła Mandy, patrząc w twarz stojącego
przed nią mężczyzny. Pomimo że sama miała dobrze ponad pięć stóp wzrostu, musiała
jeszcze spoglądać do góry. - Nie pytałam o pana pochodzenie, tylko o to, skąd pan się wziął?
Mężczyzna uniósł brwi i wzruszył ramionami.
- Ach, jeszcze wcześniej? No więc na początku, przynajmniej tak słyszałem, nie byłem
niczym więcej, tylko błyskiem w oczach mojego ojca. Potem...
- Niech pan przestanie! - Dlaczego zawsze muszę trafiać na takie dziwne sytuacje jak
ta, zadawała sobie pytanie Mandy. Nerwowo przyczesała ręką włosy, rujnując resztki
starannie ułożonej wcześniej fryzury. - Chodzi mi tylko o to, że nie zauważyłam pana, kiedy
wsiadłam. Czy utknęliśmy tu na długo? Nie cierpię wind.
Boże, ta to ma wygląd. Mężczyzna po raz pierwszy mógł wyraźnie przyjrzeć się
małej, interesującej twarzy Mandy, a to, co zobaczył, sprawiło mu przyjemność. Najbardziej
podoba mi się jej zadarty nosek, pomyślał. No i piegi, tak, piegi świetnie tu pasują. Na pewno
byłaby w pierwszej piątce z dziesięciu kobiet, z którymi najbardziej chciałbym zablokować
się w windzie. Może nawet w trójce.
Ruszył od ściany do tablicy kontrolnej, umieszczonej z przodu windy.
- Przepraszam, ale chcę zobaczyć, czy uda mi się kogoś tu sprowadzić.
Otworzył drzwi szafeczki i wyciągnął stamtąd słuchawkę telefonu awaryjnego. Mandy
zrobiła do jego pleców minę. Drobnomieszczański, zadowolony z siebie męski szowinista,
oskarżyła go w myślach.
Po kilku bezowocnych „halo” odłożył słuchawkę na widełki, odwrócił się do niej i
oświadczył radośnie:
- Nie ma nikogo w domu. Mam nadzieję, że jadła już pani lunch?
- To wszystko za karę - zdecydowała Mandy, rozglądając się rozpaczliwie naokoło.
Nie zobaczyła zbyt wiele poza czterema ścianami, pomalowanymi obłażąca farbą
koloru groszku, i współwięźniem - pierwszej klasy gogusiem. Zamknęła oczy i westchnęła w
poczuciu bezsilności.
- Powinnam przewidzieć, że tak się właśnie stanie - jęknęła, oddając się po raz kolejny
swojej największej słabości, to jest głośnemu myśleniu. - Teraz winda się zaraz urwie, ja
zginę, a szef firmy pogrzebowej pomyśli, że uwielbiam ciuchy, które mam na sobie. Boże, nie
pozwól, żebym była pochowana w poliestrach.
- Wpadła pani w histerię czy też ten wybuch ma być dowodem czegoś znacznie
głębszego? - Jej towarzysz niedoli zadał to pytanie, opierając ponownie swe szerokie ramiona
o ściany windy. Zupełnie przestał myśleć o połączonym z lunchem spotkaniu, na które
właśnie się wybierał, a jego dobry humor rósł w miarę, jak obserwował błazeństwa Amandy.
Mandy zignorowała zupełnie jego dokuczliwy sarkazm.
- Pracuje pan tutaj? - spytała, rejestrując jego celowo rozbielane dżinsy i podkoszulkę.
Ciasne, seksowne dżinsy i dopasowana do ciała podkoszulka, przyznała w myślach, wbrew
sobie rumieniąc się trochę.
- Kto, ja? - odpowiedział pytaniem, równocześnie wskazując na siebie palcem.
- Nie - eksplodowała Mandy, czując, że jest więcej niż lekko zdenerwowana. - Miałam
na myśli tego różowego hipopotama w rogu. Oczywiście, że pan!
Mężczyzna sięgnął ręką do szyi i poprawił nie istniejący krawat.
- Tak, jestem tu w zarządzie.
- Wspaniale! Nareszcie coś do siebie pasuje! - Mandy z oburzeniem machnęła ręką.
Czuł, że ogień płonie pod łaszkami tej harcerki. Widok podnoszącej się i opadającej
gwałtownie piersi, w miarę przyspieszonego irytacją oddechu, sprawiał mu wyraźną
przyjemność.
- Nie spodziewała się chyba pani, że wyjdę stąd przez dach windy i dokonam jakichś
bohaterskich czynów? Jak pani wie, łatwo się przy tym skaleczyć.
- Dlaczego nie mógł pan być tu woźnym? - zapytała, świdrując go wzrokiem.
- Prawdę mówiąc - odpowiedział jej przekornie - to chciałem być kowbojem, ale
mama uparła się na college...
Odwróciła się szybko, żeby nie widzieć jego uśmiechniętej szelmowsko twarzy. Nie
mogła nic zrobić, żeby nie słyszeć jego głosu, ale mogła przynajmniej na niego nie patrzeć.
Wzdychając głęboko, fatalistycznie mruknęła pod nosem:
- Jaka to w końcu różnica. Tak czy owak zostanę ukarana. A przecież miał to być
tylko niewinny żart, niewarty, na Boga, zatrzymania całej windy. Jeanne miała rację, oj,
miała. Czy kiedykolwiek nauczę się najpierw myśleć, a potem robić?
Mężczyzna, który najwyraźniej wcale nie zwrócił uwagi na jej aluzję, podszedł i
zatrzymał się tuż przed nią.
- Teraz już nie ma pani wyboru: albo ozięble pocałuję panią, albo chlusnę pani w
twarz zimną wodą. Co pani wybiera?
- Cooo?
- Ma pani atak histerii, madame - powiedział spokojnie. - Nie była pani nigdy w kinie?
Przecież to hollywoodzki standard. Do pani należy wybór kuracji. Albo niech pani przestanie
mówić o tym, że Bóg panią pokarał i powie, o co naprawdę chodzi. Nie ma się czego
wstydzić, a prędzej upłynie nam czas, zanim przyjdą mechanicy i naprawią to całe
urządzenie.
A właściwie dlaczego nie? - zadecydowała Mandy. Lepiej zrzucić z siebie ten ciężar,
zanim lina, na której wiszą, urwie się i oboje twardo wylądują w piwnicy. W końcu on nie był
częścią roli i znalazł się tu tylko przez przypadek. A skoro mają spadać razem, to dobrze,
żeby przynajmniej wiedział, za co.
Mandy spojrzała znów na wysokiego, ciemnowłosego i szalenie przystojnego
mężczyznę, który właśnie się do niej uśmiechał. Próbowała sobie wyobrazić, że stoi przed nią
ojciec Mulligan, ksiądz z parafii w jej rodzinnym mieście. Bezskutecznie. On nadal wyglądał
bardziej na muskularnego Kevina Costnera - a która kobieta przy zdrowych zmysłach
mogłaby wziąć go za księdza?
W końcu na bezrybiu i rak ryba, trzeba więc umieć się dostosować do okoliczności.
Amanda podała mu rękę i pozwoliła pomóc sobie w zajęciu miejsca na podłodze, nie
zważając wcale na ryzyko, na jakie narażała białą spódnicę Jeanne. Odczekała, aż on również
usiadł i przedstawiła skróconą wersję swego upadku.
- To wszystko? - spytał z niedowierzaniem, kiedy skończyła. - Wielkie nieba, jeśli za
to miałaby pani wylądować w piekle, to gdzie pani zdaniem powinien trafić Al Capone?
- Niech pan nie próbuje mnie pocieszać - stwierdziła Amanda, wywołując u swego
sąsiada gwałtowny atak śmiechu. Potrząsnęła z dezaprobatą głową. - Poza tym nie wiem, czy
zdaje pan sobie z tego sprawę, że jak winda się urwie, to pan również w niej będzie.
- Winda wjedzie na drugie piętro - zapewnił ją ponownie, czując, że w głębi serca już
mu uwierzyła. - Ponadto - chciał dodać jej otuchy - w pani przypadku byłyby pewne
okoliczności łagodzące.
- Na przykład jakie? - spytała Mandy, z nadzieją rozgrzeszenia.
- Na przykład takie, że nie robiła pani tego wszystkiego dla siebie, tylko dla biednych,
upośledzonych muzycznie dzieciaków w żłobku dziennym.
- W przedszkolu - poprawiła Mandy - w przedszkolu prowadzonym przez siostry
zakonne.
- Obojętnie gdzie - zgodził się. Puścił palce Mandy i splótł ręce na swoich kolanach. -
Po prostu niech pani idzie do tego Harrisona i załatwi sprawę. Jaka to w końcu różnica, czy
nagięła pani trochę do siebie zasady konkursu, czy nie. Przecież to nie jego stereo. I niech
pani pomruga trochę swoimi wspaniałymi rzęsami. Na pewno dorzuci wtedy jeszcze parę płyt
gratis.
Mandy zaczęła się rozluźniać.
- Naprawdę pan tak myśli? - spytała, chwytając go pod wpływem nagłego impulsu za
atletyczne ramię.
Mężczyzna popatrzał najpierw na jej rękę na swoim ramieniu, a potem na nią.
- O tak - westchnął łagodnie - naprawdę tak myślę.
Nie mogła nic na to poradzić. Jej policzki spłonęły i z trudem oderwała wzrok od
fascynujących ją niebieskich oczu.
- Pewnie uważa mnie pan za idiotkę pierwszej klasy - paplała nerwowo. - Wie pan, tak
naprawdę to wcale nie myślałam, że ta winda spadnie. Naprawdę nie. Ja po prostu mam taką
dziwaczną wyobraźnię. Dzieciaki to uwielbiają. Mówią, że opowiadam im fantastyczne
historie.
I założyłbym się o rancho, że wszyscy są potem bardzo szczęśliwi, pomyślał,
uśmiechając się nieznacznie.
Spojrzała na niego i skonstatowała, iż nadal się na nią gapi w ten sam, zbijający ją z
tropu, sposób.
- W końcu - musiała znowu odwrócić oczy i zajęła się zaraz paskiem torebki - nie była
to próba zrabowania skarbów czy coś w tym rodzaju. Albo chęć wyłudzenia czegoś dla siebie.
Przecież to wszystko dla dzie...
Mocna ręka ujęła ją za podbródek i odwróciła w jego stronę, ich spojrzenia spotkały
się, nie mogąc oderwać się od siebie.
- Panienko, czy ktoś kiedyś powiedział ci, że mówisz za dużo? - szepnął zduszonym
głosem. Potem pochylił się nieco, a ich usta lekko się spotkały.
Był to tylko najdelikatniejszy cień pocałunku. Wyraźnie domagał się czegoś więcej
niż lekkiego dotknięcia ust, na które mu pozwoliła. Mandy jednak poczuła, że ziemia zaczyna
wirować pod jej nogami.
Dopiero kiedy rozbawiony męski głos wdarł się w jej roztargnione myśli, zdała sobie
sprawę, iż winda zakończyła wreszcie swą podróż na drugie piętro.
- Hej tam, witajcie - zawołał ktoś figlarnie. - Zastanawiałem się już, gdzie się
podzialiście. Helen nic nie mówiła, że prowadzi pani ze sobą szczęśliwego mężusia, pani
Tremaine. Nic dziwnego, że uśmiecha się w ten sposób, to dopiero był list!
- Słu...słucham? - zająknęła się Mandy, widząc, jak mężczyzna, który mógł być tylko
Vikiem Harrisonem, otwiera wewnętrzne drzwi windy. - To nie jest tak, jak pan... to znaczy
ten mężczyzna nie jest... pan myślał, że to? Och nie, widzi pan...
- Lepiej, żeby on był panem Tremaine, proszę pani. - Disc jockey przerwał jej
bezskuteczne próby wymyślenia jakiejś stosownej historii. - Jeśli nie jest, to z pewnością do
pani należy rekord oszukiwania w najkrótszym czasie po zawiązaniu węzła małżeńskiego.
Siedzący obok niej na podłodze windy mężczyzna, opierając niedbale ręce na
podkurczonych kolanach, ten sam, który niedawno słyszał jej wyznanie, a jeszcze później
skorzystał z jej poruszenia i pocałował ją, teraz wstał i wyciągnął rękę do patrzącego chytrze
Harrisona.
- Pan Harrison? - powiedział kordialnie swym głębokim, mocnym głosem - Nazywam
się Tremaine. Proszę wybaczyć mojej żonie, ale jesteśmy małżeństwem dopiero od niedawna,
a ona zawsze trochę traci głowę, kiedy ją całuję. Wie pan, jak to jest - zakończył, mrugając
porozumiewawczo do Harrisona w taki sposób, że Mandy miała ochotę udusić ich obu.
Disc jockey spoglądał przez chwilę to na zarumienioną Mandy, to na jej
zadowolonego męża, w końcu zdecydował, że trzeba podać im rękę i nadać sprawie dalszy
bieg. Za piętnaście minut miał znowu wejście na antenę.
- Państwo Tremaine, pozwólcie, proszę, za mną - powiedział i ruszył w dół korytarza.
- Próbowałem się rano z panią skontaktować, żeby powiadomić o zmianie naszych planów,
ale potem zdecydowałem zrobić to osobiście. Wygląda na to, że mamy dla was obojga małą
niespodziankę!
Mandy rzuciła swemu pseudomężowi pytające spojrzenie, ale on tylko wzruszył
ramionami i wziął ją za rękę.
- Tylko trzymaj język za zębami i uśmiechaj się, pani Tremaine. Od tej chwili ja
prowadzę całą sprawę. A tak przy okazji - szepnął, pochylając się tak blisko, że poczuła w
uchu ciepło jego oddechu - to jak ci w ogóle na imię?
- Mandy - syknęła, czując, jak pułapka ruchomych piasków wciągają bezpowrotnie. -
Amanda Elisabeth Tremaine.
- Bardzo pięknie, Amando Elisabeth. - Ścisnął porozumiewawczo jej rozdygotaną
dłoń. - A tak dla porządku, jak ja mam na imię?
Mandy zamarła. Jak on mógł mieć na imię? Ani razu nie używała przecież męskiego
imienia w swoim opowiadaniu.
- Nie wiem - wyszeptała bezradnie i wyglądała, jakby miała zaraz wszystko zepsuć
gwałtownym wybuchem płaczu.
- Nie ma żadnego problemu, Amando Elisabeth - odpowiedział uprzejmie, co wcale
nie złagodziło jej drżenia ani o włos. - Mów mi po prostu Joe i wszystko będzie w porządku.
Zaufaj mi.
Mandy jęknęła i pozwoliła prowadzić się dalej korytarzem na spotkanie swego losu.
- Gdzie się wybierasz?
Mandy pchnęła delikatnie Jeanne z powrotem na krzesło, prosząc, by nie zapominała o
tym, że jest już starszą kobietą w wieku czterdziestu trzech lat.
- Już ci mówiłam, że jadę na miesiąc miodowy.
- Wiem, że tak powiedziałaś, Amando - wypaliła Jeanne - chciałam się tylko
dowiedzieć, dlaczego tak powiedziałaś. Przecież nie możesz jechać na miodowy miesiąc,
dziecinko. Nie jesteś nawet mężatką!
- No jasne. I chcesz, żebym teraz to powiedziała Vikowi Harrisonowi i wszystkim
innym w WFML? - spytała sarkastycznie Mandy. - Kiedy tam poszłam, byłam zdecydowana
wyznać panu Harrisonowi całą prawdę, mając nadzieję, że i tak dostanę to stereo. A wtedy, no
wiesz, pojawił się Joe i sprawy zaraz wymknęły mi się spod kontroli.
- Kto to jest Joe? - spytała Jeanne słabo.
- Joe uważa, że mogłabym zostać oskarżona o oszustwo, nawet gdybym nie przyjęła
nagrody. Niezgodne z prawem przyjęcie towaru przed zaistnieniem upoważniających do tego
okoliczności lub coś w tym rodzaju, a w ogóle to nie chcę pamiętać, o co jeszcze mogłabym
zostać oskarżona. Joe mówi...
- Kto to jest Joe? - wrzasnęła Jeanne, czując się, jakby weszła do kina pod sam koniec
projekcji.
- Joe Tremaine - wyjaśniła Mandy, zdając sobie sprawę, jak zabawnie musi to
zabrzmieć.
Jeanne potrząsnęła głową, jakby chciała wszystko wyjaśnić.
- Zaraz, zaraz, przecież ty nie znasz żadnego Joe'ego Tremaine'a. Mandy, to wszystko
nie trzyma się kupy.
Mandy podeszła do wspaniałego stereo, które stało na honorowym miejscu w
największej sali w przedszkolu, i strzepnęła nie istniejącą drobinkę kurzu. Wzięła głęboki
wdech i odwróciła się do zdezorientowanej pracodawczyni.
- Ugrzęzłam w radiu, w windzie - powiedziała pośpiesznie. - Jak wiesz, nie znoszę
wind. A w tej samej windzie był właśnie ten mężczyzna, spytał mnie dlaczego nie chcę być
pochowana w poliestrach, powiedziałam mu o stereo, a on mnie pocałował. A wtedy zobaczył
to pan Harrison i pomyślał, że on jest moim mężem. A on nie robi nic innego, tylko
przedstawia się jako Joe Tremaine. Jak jakiś rycerz w błyszczącej zbroi, galopujący na
ratunek.
- Wygląda na to, że zaraz mi głowa pęknie - wtrąciła Jeanne.
- Ale wtedy - kontynuowała Amanda tak, jakby chciała mieć te wyjaśnienia jak
najszybciej za sobą - zjawia się pan Harrison i mówi nam o tym miodowym miesiącu: że
radio funduje nam pięć dni w Atlantic City, że sfilmuje to telewizja i że zostanie to pokazane
w ich nocnym magazynie. Widzisz, nieco wcześniej odebraliśmy już stereo i było za późno,
żeby się wycofać. Należało tylko uśmiechnąć się i stwierdzić: „To fenomenalnie, bardzo
dziękujemy”. Teraz Joe mówi, że jeśli się kiedykolwiek przyznamy do kłamstwa, to wezmą
mnie do aresztu, a jego pewnie też, więc muszę przez to przejść. Jestem pewna, że wszystko
zrozumiesz i dlatego jadę na miodowy miesiąc.
Wzięła kolejny głęboki oddech, rozłożyła bezradnie ręce i dodała:
- Widzisz Jeanne, tak jak ci wcześniej powiedziałam, to takie proste.
Jeanne Tisdale nie rzekła nawet słowa. Nie patrząc ani w lewo, ani w prawo wstała i
poszła do swej klasy pełnej okropnych dzieci. Z dwojga złego wolała już zająć się nimi.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pokerowe zagranie przed Jeanne, która dała się przekonać, że nic specjalnego nie
może się wydarzyć w Atlantic City - w dodatku pod opieką kamerzysty, technika i
reżyserującej całość kobiety - nie było specjalnie trudne. Czym innym jednak pozostawało
przekonanie samej siebie, że pięć dni spędzonych z facetem takim jak Joe można będzie
uznać za niewinną i nieszkodliwą rozrywkę.
Mandy i tak miała jechać na wakacje, dlatego fakt, że oderwie się od przedszkola nie
martwił jej wcale. Nie przejmowała się też nadmiernie reakcją przełożonych. Tak jak
wcześniej powiedziała Jeanne, lokalna stacja telewizyjna stanowiła tylko jeden z trzydziestu
trzech kanałów, które można było w okolicy oglądać we własnej telewizji kablowej. Nie było
też tajemnicą, że mało kto oglądał Kanał 76, z wyjątkiem powtórek ulubionego programu
„Leave it to Beaver”.
Szanse na to, że któryś z przełożonych w ogóle zobaczy Mandy w telewizji, a
dodatkowo skojarzy ją z przedszkolem, były bliskie zeru. Ponadto Vic Harrison uprzedził ją,
że jej opowieść będzie tylko jedną z dwóch przedstawionych w półgodzinnym programie.
Odliczając czas na reklamy, Mandy wyliczyła sobie z dokładnością do kilku sekund, że
będzie to około dziesięć minut czasu antenowego. Jeśli założy okulary, a włosy, kiedy się
tylko da, ukrywać będzie pod chustką lub kapeluszem, to w takim czasie nie poznałaby jej
nawet własna rodzina.
W tym sęk - Mandy przede wszystkim nie chciała być rozpoznana. Gdyby był choćby
cień szansy, że program zostanie wyemitowany poza Allentown, przyznałaby się od razu do
fałszerstwa, nie zważając na konsekwencje. Pracowała nad swoją pozycją od trzech lat i
nawet wspaniałe stereo nie wystarczało, żeby z własnej woli miała zniszczyć tak trudno
wypracowaną wolność.
W końcu pomyślała o Joe'em Tremaine'ie. Kiedy disc jockey zaskoczył ich swoją
„niespodzianką”, Mandy była pewna, że Joe przerwie grę. W końcu, nawet gdyby był
ostatnim samarytaninem po tej stronie Missisipi, są jakieś granice dobrosąsiedzkich
uprzejmości. Czym innym było przecież wybawienie Mandy z opresji, w jakiej znalazła się
wtedy w telewizji, a czym innym będzie poświęcenie pięciu dni swojego życia po to, by
utrzymać jej sekret w tajemnicy.
Czy on nie miał swojej pracy, do której musiał chodzić? Z całą pewnością nie był
ubrany jak ktoś, kto może sobie pozwolić, by wziąć wolne, kiedy tylko wyda mu się to
potrzebne.
Mimo wszystko Mandy nie mogła uwierzyć, że Joe Tremaine był człowiekiem, który
potrafiłby potraktować wyjazd do Atlantic City jako kupon na darmowy posiłek. W jego
wyglądzie kryło się zbyt wiele sprzeczności. Jego włosy były świetnie ostrzyżone. Mógłby
nosić zwykłe tenisówki, ale to, co miał na nogach, to były najlepsze, markowe buty sportowe.
No i ten jego zegarek - płaski i złoty, w którym Mandy rozpoznała tę samą szwajcarską
markę, którą najbardziej lubił jej bajecznie bogaty dziadek. Nie, pieniądze nic tu nie
wyjaśniają.
Więc co go naprawdę interesuje?
Wychodząc z wielkiej, starodawnej wanny z nóżkami w kształcie pazurów - nawiasem
mówiąc stanowiącej jeden z ważniejszych powodów, dla których zdecydowała się na
mieszkanie na trzecim piętrze bez windy - Mandy rzuciła okiem na swe odbicie w dużym,
wiszącym na drzwiach łazienki lustrze. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, co zobaczyła.
- Nieważne, o co mu chodzi, ale aż tak spłukany chyba nie jest - stwierdziła w końcu,
przypominając sobie, jak przystojny jest Joe... Tremaine.
Mężczyzna, którego Mandy znała jako Joe'ego Tremaine'a, przeszedł rześko przez
wyłożony kafelkami korytarz i właśnie minął drzwi prowadzące do biur zarządu WFML.
Było to po normalnych godzinach urzędowania, a sekretarka, która zwykle strzegła zza
dużego biurka prywatności właściciela, poszła już do domu.
Nie troszcząc się o to, by zapukać w podwójne drewniane drzwi, wszedł do siedziby
zarządu. Skierował się prosto do połączonej z biurem łazienki, pozostawiając po drodze w
nieładzie adidasy, dżinsy i podkoszulkę.
Zwykle nie był takim bałaganiarzem, ale dzisiaj się bardzo spieszył. W końcu miał
randkę z własną żoną.
Kiedy w niecały kwadrans później znalazł się ponownie w biurze, ubrany był już w
białe, marynarskie spodnie i zielonkawą bluzę bez kołnierzyka, harmonizującą dobrze z jego
opalenizną. Wsunął bose stopy w mokasyny, które znalazł pod biurkiem, i właśnie wkładał
portfel do kieszeni, kiedy otworzyły się drzwi od sekretariatu.
- Wychodzisz do miasta, Josh? - spytał starszy mężczyzna, sadowiąc się z rozmachem
na krześle. - Powinienem był przewidzieć, że nie zajmie ci więcej jak jeden dzień, żeby
zaprzyjaźnić się z którąś z miejscowych piękności. Kim ona jest? Boże, ale dzisiaj miałem
dzień. Jestem wykończony. Pomyślałem, że wpadnę na chwilę, by na gorąco wysłuchać
twojej opinii, zanim wrócę do hotelu. No więc? Myślisz, że zrobiliśmy dobry interes? Zawsze
chciałem mieć własną stację telewizyjną. Radio było tylko dodatkiem.
Przez cały czas, kiedy starszy mężczyzna mówił, młodszy, zwany Joshem, był bardzo
zajęty. Uczesał włosy przed lustrem, które wisiało nad kredensem w dalszej części gabinetu,
wsunął koszulę w spodnie i zapiął pasek na swoich wąskich biodrach. Na koniec przepisał z
leżącego na biurku notesu adres na małą karteczkę, którą wyrwał z biurowego kalendarza.
- Bardzo mi się podoba ta stacja telewizyjna, tato - stwierdził. Obszedł biurko i usiadł
na krześle naprzeciw ojca. - Ale tak naprawdę, to najbardziej się cieszę z twojego „dodatku”.
- Tylko nie mów mi proszę, Josh, iż zawsze w skrytości marzyłeś, żeby zostać disc
jockeyem. Już dość, że twoja biedna matka i ja musieliśmy przez wiele lat znosić rozlegający
się z twojego pokoju hałas tych „Skipping Rocks” i innych.
- „Skipping Rocks”? - Josh spojrzał zdumiony na ojca, po czym roześmiał się. - To
„Rolling Stones”, tato. Nadal zresztą kupuję ich płyty. Ale nie, nie chcę wcale zostać disc
jockeyem. Prawdę mówiąc, wygląda na to, że będę musiał wyjechać na parę dni z miasta. Czy
dasz sobie sam radę z wszystkimi papierami związanymi z tym projektem?
Starszy mężczyzna, który wyglądał niemal dokładnie tak samo jak jego syn, z
wyjątkiem przyprószonych siwizną skroni i nieznacznego brzuszka, wstał teraz szybko,
poruszony ostatnimi słowami Josha.
- Prowadziłem wszystkie sprawy sam grubo wcześniej, zanim pojawiły się u ciebie
mleczne zęby, ty impertynencki szczeniaku. Wziąłem cię tu tylko dlatego, że odwiedziny w
stacji radiowo - telewizyjnej wyglądały interesująco. Ta cała inwestycja to dla mnie drobiazg,
jak wiesz. Wydawało mi się po prostu, że potrzebuję nowego hobby, to wszystko.
Josh rozejrzał się po urządzonym kosztownie biurze.
- Hobby. Dobrze, że nie wymyśliłeś inwestowania w kolej. Z tego tutaj nawet koncern
Philipsa nie wyciągnąłby zysków. A tak poważnie, to myślę, że przy odrobinie starania to
miejsce będzie zarabiało na siebie za parę lat. Mógłbyś zacząć od tej dziewczyny z
wiadomości o szóstej wieczorem, przekazującej prognozę pogody.
- No, teraz widzę, że zeszło na twoje hobby, Joshua. Kobiety. Ale nie odpowiedziałeś
mi na pytanie, kto jest szczęśliwą wybranką na dziś wieczór?
Joshua Philips wstał z krzesła i ruszył w kierunku drzwi. Po drodze zarzucił na ramię
swą jedwabną sportową kurtkę. Spojrzał na ojca z ukosa z krzywym uśmiechem i odrzekł:
- Naprawdę nie odpowiedziałem? Zapal lepiej w oknie świeczkę, bo mogę późno
wrócić.
Mandy ustawiała właśnie wentylator w ten sposób, aby dmuchał dokładnie na nią
podczas oglądania telewizyjnych wieczornych wiadomości. Nagle usłyszała głośne pukanie
do drzwi. W pierwszej chwili pomyślała, że to ktoś do naprawy klimatyzacji i krzyknęła:
- No nareszcie, już myślałam, że ugotuję się tu żywcem.
Josh Philips opierał się o framugę drzwi, z kurtką przewieszoną przez ramię, lekko
zdyszany po wspinaczce na trzecie piętro. W jego niebieskich oczach pojawił się wyraz
uznania, kiedy zobaczył Mandy otwierającą mu drzwi, ubraną w drelichowe szorty, bluzkę
bez rękawów zawiązaną na brzuchu i niewiele więcej.
- Też zawsze chciałem być strażakiem - powiedział, odrywając się od framugi. Schylił
głowę i wszedł pod ramieniem Mandy do mieszkania. - Została mi jeszcze tylko zabawa w
doktora i wszystkie moje marzenia zostaną spełnione.
Mandy zatrzasnęła drzwi i odwróciła się do swego gościa, który zatrzymał się na
środku pokoju, uśmiechając się szeroko.
- Czy jesteś ze swej natury pozbawiony ogłady, czy też nad tym specjalnie pracujesz?
- zapytała, wziąwszy się pod boki. - Myślałam, że jesteś z ekipy remontowej. Akurat nawaliła
mi klimatyzacja.
- Nie wiem, kto miał ci to naprawić, ale myślę, że może mówić o szczęściu, iż jeszcze
żyje. Wiesz, gdyby wzrok mógł zabijać, to już bym nie żył, pomimo że tylko zapukałem do
twoich drzwi. - Nie czekając na zaproszenie, przeszedł przez pokój do zepsutego urządzenia. -
Co się konkretnie zepsuło?
Mandy opuściła z rezygnacją ręce. Najwyraźniej nie było szans na pozbycie się tego
człowieka.
- Nie da się na tym dalej robić dobrych grzanek - stwierdziła, siadając z rozmachem na
kanapę.
Bardzo się starała zachować pozory, że nawet w takim upale da się żyć. Na najwyższej
kondygnacji trzypiętrowego budynku nie było żadnego miejsca, gdzie można by się schronić
przed falą gorąca. Zimna kąpiel, którą wzięła zaraz po przyjściu do domu, dawno już straciła
swój zbawienny efekt.
- Jesteśmy dziś w odrobinę wrednym nastroju, co? - spytał Josh, patrząc na
naburmuszoną twarz Mandy. - Bądź grzeczna i daj mi śrubokręt, dobrze?
- Śrubokręt? - powtórzyła zniecierpliwiona. - A po co?
Josh posłał jej spojrzenie, które nie wróżyło niczego dobrego, gdyby odmówiła.
- Śrubokręt Philipsa - wyjaśnił, uśmiechając się dziwnie.
- Chyba trochę grasz do jednej bramki. Poza tym - dodała, spełniając niechętnie jego
żądanie - mówiłeś, zdaje się, że jesteś w zarządzie. Jedyny śrubokręt, którego będziesz umiał
używać, składa się prawdopodobnie z wódki i soku pomarańczowego.
- A teraz ubierz się, bo wychodzimy - powiedział, kiedy podała mu do ręki śrubokręt
w taki sposób, jakby był chirurgiem i właśnie poprosił o skalpel. - Nie, żebyś nie wyglądała
ponętnie w takim stroju, żono, ale nie mam ochoty odganiać pałką od ciebie każdego
spotkanego mężczyzny. Mężatki nie powinny ubierać się w taki wyzywający sposób. -
Odwrócił głowę i skupił się na odkręcaniu płyty czołowej z urządzenia klimatyzacyjnego.
Mandy otworzyła i zamknęła usta kilka razy, zanim zdała sobie sprawę, że zachowuje
się jak ryba chwytająca powietrze, po czym spojrzała na swoją bluzkę i szorty. Nie ubrała się
wyzywająco, po prostu chciała być na luzie. W końcu była przecież we własnym domu! Za
kogo on się do Ucha uważa?
Otworzyła ponownie usta, żeby mu powiedzieć, gdzie może sobie schować te swoje
komentarze, a śrubokręt pewnie też, kiedy niski szum klimatyzacji przykuł jej uwagę.
- No i proszę - odezwał się Josh, zacierając z satysfakcją ręce. - Po prostu luźny kabel.
Poza tym powinnaś co jakiś czas przeczyścić filtr. To urządzenie jest paskudne.
Mandy zacisnęła z wściekłością pięści. Już mu miała podziękować za naprawę
klimatyzacji, a ten pozwala sobie na komentarze na temat jej gospodarstwa.
- Jeszcze tu jesteś? - spytał, gdy płyta czołowa klimatyzatora była już na miejscu. -
Dalej, raz, raz. Mam rezerwację na siódmą w Hiltonie.
- Nie obchodzi mnie, czy masz rezerwację na dziewiątą czy na północ! - Mandy
odzyskała wreszcie głos. - Ja nigdzie z tobą nie idę.
Josh potrząsnął głową z uśmiechem politowania.
- Owszem idziesz, żono. A może zapomniałaś, że wyjeżdżamy na miodowy miesiąc w
najbliższą sobotę? Powinniśmy się trochę naradzić, by nasze opowiadania nie różniły się
zbytnio w przyszłym tygodniu.
- Och, to - powiedziała tym razem całkiem cicho.
- Tak, to. Z równym skutkiem możemy zresztą zostać tutaj i zadzwonić po pizzę -
zaproponował, celowo taksując ją wzrokiem i podkręcając nie istniejącego wąsa. - Nie
upieram się.
Mandy nie zwlekała już ani chwili dłużej.
- Nie mieszkasz tu, prawda? - spytała Mandy, widząc jak Josh przegląda składaną
mapę, którą wziął z przedniego siedzenia swojego samochodu, zanim ruszyli Piątą Ulicą w
kierunku Hamilton Mail. Rozejrzała się po wnętrzu samochodu, po czym dodała szybko: - To
wynajęty samochód, prawda? Mógłbyś być przecież wielokrotnym mordercą, czyż nie? Co ja
do Ucha robię, wsiadając z tobą do samochodu? Zatrzymaj się tu na rogu, chcę natychmiast
wysiąść.
Josh posłał jej szybkie spojrzenie, włączając się płynnie do ruchu.
- Wielokrotnym mordercą? Czy ja wyglądam jak wielokrotny morderca?
Mandy obejrzała go sobie dokładnie spod przymkniętych powiek. Wyglądał jak facet
z reklamy drogich gatunków szkockiej whisky. Wyglądał kosztownie. Wyglądał pociągająco.
Wyglądał...
- Skąd u diabła mam wiedzieć, jak wyglądają notoryczni mordercy - zaprotestowała,
rumieniąc się nieznacznie, kiedy zdała sobie sprawę ze swoich myśli. - Gdyby ludzie
wiedzieli, jak oni wyglądają, to nie wsiadaliby z nimi do samochodów, po to, by skończyć
martwi gdzieś na bezdrożach. Nie słyszałeś, co mówię, wypuść mnie tutaj!
Aby zademonstrować, że mówi poważnie, zaczęła się szarpać z rączką drzwi. Ale
samochód był jednym z tych modeli posiadających zabezpieczenia od wewnątrz przed
przypadkowym otwarciem przez dzieci i próby te zakończyły się fiaskiem. Poddając się, z
bezsilną wściekłością uderzyła w drzwi i mruknęła:
- Tak, dbają w Detroit o bezpieczeństwo. I co ja mam teraz zrobić?
Josh obserwował ją, jak walczyła z drzwiami z miną dziecka, któremu odebrano
ciasteczko i potrząsnął głową.
- Przestaniesz w końcu, Amando Elisabeth? Nie jestem żadnym mordercą. Usiądź
teraz jak grzeczna dziewczynka i powiedz mi, gdzie mam skręcić.
Mandy trzymała dalej spuszczoną głowę, spojrzała jednak przez szybę, by
zorientować się, gdzie są.
- Na skrzyżowaniu w lewo - powiedziała niechętnie. - I nie nazywaj mnie
dziewczynką. To poniżające.
Josh wjechał na parking i zatrzymał się w miejscu wskazanym przez obsługę.
Wyłączając silnik odblokował drzwi i oświadczył:
- Proszę, kobieto. Jesteś już wolna i możesz robić z tym, co chcesz. Ale błagam, nie
oczekuj ode mnie, że kiedyś potrzymam ci drzwi. Nie chcę, żebyś pomyślała, iż nie wierzę w
równouprawnienie.
- To nie równouprawnienie, tylko zwykła kurtuazja - podkreśliła Mandy i rozsiadła się
wygodnie, ze skrzyżowanymi demonstracyjnie rękoma. - Równe prawa nie oznaczają, że
mężczyźni muszą się cofnąć w rozwoju do poziomu jaskiniowców.
Udając rozczarowanie, Josh stwierdził:
- Szkoda, bo właśnie miałem nadzieję, że wciągnę cię za włosy do swojego legowiska.
Oznacza to, iż będę musiał wrócić do koncepcji obiadu, o ile oczywiście zdecydowałaś, że nie
jestem jakimś obłąkanym mordercą, który proponuje najpierw obiad, a potem zabójstwo.
Mandy wstrzymała się z odpowiedzią, aż Josh obszedł samochód dookoła i pomógł jej
wysiąść.
- Przepraszam, chyba naoglądałam się za dużo filmów. Ale wiesz przecież, że mam
rację. Naprawdę nic o tobie nie wiem.
Josh objął ją w talii i podprowadził do chodnika.
- Więc w takiej sytuacji nie pozostaje ci nic innego, jak tylko zawierzyć własnemu
sądowi, tak? Chyba mogłem się postarać o jakieś zaświadczenie od mamy, tylko kto by za nią
gwarantował?
- Przecież powiedziałam, że mi przykro - zjeżyła się Mandy. - Nie musisz się nade
mną znęcać. Chodźmy już, bo jestem głodna.
Nie czekając na jego zgodę, Mandy popchnęła drzwi i weszła do środka. Josh zwlekał
jeszcze przez chwilę, podziwiając, jak prosta żółta sukienka podkreślała jej kształtne nogi i
szczupłe kostki, po czym mruknął do siebie:
- No, Joshu Philipsie, właśnie przekraczasz Rubikon. Nie denerwuj się i pozwól się
ponieść jego falom.
W ciągu paru minut siedzieli w przytulnym zakątku, oddzielonym draperiami od
reszty sali, przeglądając rozłożone przed nimi karty dań.
- Płacimy naturalnie każdy za siebie - oznajmiła Mandy, spoglądając na ceny.
- Dlaczego naturalnie? Ja ciebie zaprosiłem.
- Bo jest to spotkanie w interesach - powiedziała Mandy rozsądnie, nastawiając się
psychicznie na pieczonego kurczaka, choć miałaby ochotę na soczysty stek. - Masz rację,
musimy przedyskutować tę głupią aferę, w którą nas wpakowałeś.
- Ja nas wpakowałem, JA NAS WPAKOWAŁEM! No, no, podoba mi się to! - Josh
podniósł głos tak, że kilka głów zwróciło się w ich stronę. - Pani, jesteś genialna.
- Ciii... nie róbmy sceny - ostrzegła szeptem. Popatrzyła na niego oskarżycielsko. - To
była również i twoja wina. Przyszłam do telewizji tylko po to, żeby wszystko wyjaśnić. Nigdy
nie zamierzałam nikogo oszukać ani wyłudzić czegoś, czy jak ty to tam nazywasz. To ty
wyskoczyłeś z tym swoim okropnym uśmiechem i słowami: „Cześć, nazywam się Tremaine”,
a potem mrugałeś obleśnie, porozumiewawczo, jakbyś miał z Vikiem Harrisonem jakieś
brudne tajemnice.
- Jest jeszcze jedna rzecz - Josh przerwał szybko. - Co takiego napisałaś w tych
dwudziestu pięciu, czy ilu tam, słowach prozy, że Harrison spoglądał na ciebie jak na łakomy
kąsek po długiej diecie warzywnej. Znam cię ledwie od kilku godzin, a już twoja wyobraźnia
przeraża mnie śmiertelnie.
- Nie zmieniaj tematu. - Mandy zgrzytnęła zębami.
Brwi Josha uniosły się odrobinę.
- Dobre, co? Przypomnij mi, żebym zapytał o to reżysera, kiedy spotkamy się w
sobotę rano.
Mandy przymknęła oczy i starała się skoncentrować na wspomnieniu rozradowanych
dzieci, które tańczyły i śpiewały, kiedy uruchomiła nowe stereo. Dla nich warto było się
poświęcić, powtarzała sobie wielokrotnie w duszy.
- Nie warto było się poświęcać - stwierdziła głośno, a w jej oczach odbijał się strach.
- Och, daj spokój - zapewnił przekonany, że mówi o tym, co napisała na konkurs - na
pewno nie było to takie złe. Nie zaniżaj swojej wartości, Mandy, w końcu przecież to ty
wygrałaś.
Potrząsnęła głową z niechęcią.
- Przestań przez chwilę być monotematyczny i posłuchaj mnie. Nie miałam na myśli
tego, co wysłałam. Chodziło mi o to, że ta cała sprawa nie warta była poświęcenia. - Odłożyła
kartę na stół, podejmując jednocześnie decyzję. - Odpadam z tej całej gry. Przepraszam.
Josh spojrzał szybko na Mandy, w której oczach błysnęły łzy, i gestem odprawił
kelnera, chcącego właśnie przyjąć zamówienie. To, co zaczęło się wczoraj od głupiego
psikusa, przerodziło się teraz u niego w śmiertelnie poważne przedsięwzięcie. Nie, na pewno
nie pozwoli Amandzie teraz, ot, tak sobie, się wykręcić.
Odkładając menu na stół, ujął ją delikatnie za rękę.
- Amando, pomóż mi, proszę - zaczął miękko. - Spójrz na mnie, Amando. Zdałem
sobie sprawę, że będę musiał się z tobą czymś podzielić.
Przechyliła lekko głowę, spoglądając na niego, zdziwiona nagłą powagą w jego głosie.
- Potrzebujesz mojej pomocy? Jak? Dlaczego? O czym ty w ogóle mówisz?
Josh pocierał przez chwilę czoło, potem rozejrzał się wkoło, upewniając się, że nikt
ich nie usłyszy.
- Są pewne sprawy, niezbyt chlubne, które zdarzają się w radiu i telewizji. Sprawy
badane później przez takie grupy jak FCC.
Mandy przygryzła wargę i rozejrzała się szybko. Nie bardzo wiedziała, czego ma
właściwie szukać, wiedziała tylko, że musi być ostrożna.
- Jesteś agentem rządowym? - spytała szeptem, czując, jak ogarniają dreszczyk
emocji. - Coś jest nie tak w WF... to znaczy, wiesz gdzie?
- Posłuchaj, Amando - ostrzegł ją z namaszczeniem. - Nie daj się wywieść w pole.
Nigdy nie mówiłem, że jestem rządowym agentem, dobrze?
Odchyliła się w krześle, posyłając mu pełen wyższości uśmiech.
- Nie dam się zbyć tak łatwo, panie Joe Tremaine. Nie urodziłam się wczoraj. Od razu
zauważyłam, że ten Vic Harrison miał coś dziwnego w oczach. O co chodzi: łapówki, lewe
pieniądze, podatki?
Mój Boże, ta to ma wyobraźnię, pomyślał Josh, zachowując jednak kamienną twarz.
Nie powiedział jej przecież, że jest agentem, stwierdził tylko, iż są pewne delikatne sprawy w
rozgłośniach radiowych i telewizyjnych. Musiał jednak przyznać, że balansuje na bardzo
cienkiej linie pomiędzy subtelną prawdą a jawnym łgarstwem. Gdyby nie fakt, że miał bardzo
poważny powód do takiego zagrania, uznałby to za zwykłe łajdactwo.
Ściszył głos do gardłowego szeptu i nachylił się do niej konfidencjonalnie.
- Wszystko razem, Mandy, wszystko razem.
Nie zważając na poważne argumenty, a były one wszelakiej maści, jakimi Mandy
starała się skłonić go do mówienia, Josh nie dał z siebie wycisnąć nic więcej. Przypomniał jej
tylko, że tajni agenci rządowi działają zawsze w oparciu o zasadę „wiedz tylko to, co musisz”.
Prawdę mówiąc, odmówił nawet zdawkowych komentarzy na temat FCC.
Ale Mandy potrafiła się z tym pogodzić. Dużo trudniej było jej przejść do porządku
dziennego nad tym, że nie zna jego prawdziwego nazwiska. Był dla niej tylko Joe'em
Tremaine'em i Joe'em Tremaine'em miał pozostać.
- Będzie dużo mniejsza szansa na to, że wpadniesz, jeśli dalej będziesz o mnie myślała
jako o Joe'em - powiedział jej przy deserze.
Posiłek był wspaniały, podawany w przerwach pomiędzy potyczkami na każdy temat,
poczynając od jego prawdziwego imienia, a kończąc na roli, jaką ma odegrać podczas
fałszywego miesiąca miodowego.
Na koniec Josh pozwolił sobie na stwierdzenie, że zwykle w takich małych stacjach
telewizyjnych kamerzyści wyjeżdżający z ekipą wymagają specjalnej obserwacji. To
natychmiast natchnęło Mandy kolejnym pomysłem, a Josh w duchu współczuł biednemu
kamerzyście, który na pewno będzie stropiony czujną opieką Mandy.
- Ledwo znalazłam miejsce na to ciasto - oznajmiła Mandy, siadając wygodniej w
fotelu. - Stek był tak fenomenalny, iż zjadłam do ostatniego kawałka. Cieszę się, że mnie na
niego namówiłeś.
- Mamy specjalny fundusz reprezentacyjny - podkreślił ponownie Josh. -
Skorzystajmy z niego. Chociaż, szczerze mówiąc, nie mogłem patrzeć, jak jadłaś to mięso. Za
każdym razem, kiedy podnosiłaś widelec, myślałem, że wyda głośne „muuu”.
- Nazywa się to specjał pittsburski - poinformowała go Mandy, zlizując resztkę bitej
śmietany z widelca. - Spieczony z wierzchu i prawie surowy w środku. Tutejszy szef kuchni
przyrządził go perfekcyjnie. Mój dziadek zawsze mówił, że jestem kanibalem, ale tylko takie
steki lubię.
- Dziadek? - powtórzył Josh machinalnie. - Czy on mieszka w tym mieście?
Mandy natychmiast przybrała pozycje obronne.
- Dlaczego o to pytasz? Przecież prowadzisz śledztwo w sprawie WFML, a nie w
mojej.
Spokojnie, Philips, spokojnie. Nie denerwuj się.
- Chciałem tylko wiedzieć, czy nie znajdę się przypadkiem na muszce pistoletu, zanim
skończy się nasz miodowy miesiąc. W końcu, niektórzy dziadkowie dbają bardzo o swoje
niezamężne wnuczki.
Widać było, jak z ulgą rozluźniła ramiona.
- Masz rację, chyba trochę przesadzam - Mandy uśmiechnęła się z przymusem. - Nie,
dziadek nie mieszka tutaj. A gdyby mieszkał, to nie tylko ty byłbyś w niezłych tarapatach.
Nie dlatego, żeby się denerwował z powodu stereo przyjętego nie całkiem uczciwie. O nie,
dokładnie odwrotnie. Krew zawrzałaby w nim na wieść, że pomagam w wykryciu czegoś
nielegalnego w rozgłośni.
- Bałby się, że ktoś może cię skrzywdzić? - Josh zapłacił już rachunek i pomógł jej
wyjść zza stolika. - Rozumiem to, ale przyrzekam ci, że będziesz bezpieczna.
Mandy zaśmiała się krótko, kręcąc przecząco głową.
- Zacząłeś od złej strony Joe. Powiedzmy, że w biznesie mój dziadek hołduje zasadzie
„w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone”.
- Twardy facet, co? - Wyszli już z restauracji i skierowali się w kierunku samochodu.
- Wygląda na to, że będzie padać - skomentowała Mandy ciemniejące wyraźnie niebo.
- Może się przynajmniej trochę ochłodzi.
Już się ochłodziło, pomyślał Josh, pomagając Mandy zająć miejsce na przednim
siedzeniu samochodu. Najwyraźniej temat dziadka jest już zakończony. Twój wysiłek tego
popołudnia najwyraźniej się opłacił, pogratulował sobie w myślach. Dwa plus dwa nadal jest
cztery. Mandy musi być zaginioną wnuczką Alexandra Tremaine'a. Zemsta nie jest
najładniejszym słowem, a wykorzystanie do niej tak niewinnej dziewczyny, jak Mandy, nie
jest może zbyt szlachetne, ale stary Tremaine zasłużył sobie na to, za wszystko co zrobił
Dave'owi. Rysy Josha natychmiast stwardniały, kiedy przypomniał sobie swego przyjaciela i
w jak bezlitosny sposób Alexander Tremaine zniszczył najpierw jego interes, a potem jego
samego.
Josh nie przerywał ciszy, która zapadła w samochodzie, gdy wyjechał z parkingu i
skierował się na zachód. Włączył radio i nastawił je na nie absorbującą uwagi stację. Nie
chciał zmącić sobie nastroju, kiedy wyjechali z centrum i skierowali się w stronę przedmieść.
- Gdzie jedziemy? - spytała w końcu Mandy. - Myślałam, że odwieziesz mnie do
domu.
Mandy ledwo widziała profil Josha w słabym świetle wczesnego wieczoru.
- Chyba nie chcesz jeszcze wracać do swojego gorącego mieszkania. Pozwól
klimatyzacji, żeby mogła wychłodzić trochę pomieszczenia. Poza tym chciałbym zobaczyć
trochę miasta, kiedy już tu jestem. Na przykład, co jest tam?
- To Królestwo Dzikiej Wody, tereny do wszelkich zabaw z wodą. Różne zjeżdżalnie,
a nawet basen z prawdziwymi falami. Przyprowadziłam tam kiedyś dzieciaki z przedszkola,
ale myślę, iż ja miałam z tego więcej frajdy niż one. Spiekłam się tak, że bolało mnie przez
tydzień - dodała.
Josh odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.
- Delikatna skórka, co, Rudzielcu?
- Nie nazywaj mnie w ten sposób - ostrzegła, chwytając go za ramię. - To grozi
śmiercią lub kalectwem.
Josh podjechał na parking i wyłączył zapłon.
- I gorący charakterek też - wiedział, że igra z ogniem, ale wciągało go to strasznie. -
Nigdy cię nie martwiło, że mogą cię uznać za stereotyp?
- A ciebie nie martwiło nigdy, że możesz ugryźć swoją ładną buzią więcej, niż
będziesz mógł zjeść? - odcięła się natychmiast, zastanawiając się, jak mogła sądzić, że
wytrzyma w towarzystwie tego człowieka prawie przez tydzień, niezależnie, jak szlachetne
byłyby intencje.
Opierając się o drzwi samochodu, Josh gwizdnął cicho.
- Wielkie nieba, widzę, że dotknąłem czułej struny. Przecież wcale nie chciałem cię
urazić.
- Nie, wcale nie - zgodziła się gorąco. - U ciebie to przychodzi w taki naturalny
sposób, prawda?
- Spokojnie, ja po prostu lubię rude włosy. Lubię też piegi. - Przysunął się w jej stronę
i objął ją ramieniem. - Nawet mógłbym polubić zielone oczy, gdybym miał choćby cień
szansy.
Mandy nie przestawała wyglądać przez okno. Nie chciała odwrócić głowy, pomimo że
siedział tak blisko niej, iż czuła ciepło jego ciała.
- Każdy lubi zielone oczy - powiedziała, przymykając swoje tak, by nie musiała
spoglądać w jego błękitne. - I nie jestem stereotypowa. Jestem sobą. To ty jesteś
stereotypowy.
Josh odsunął się trochę, po to tylko, by przejechać delikatnie palcem po białej szyi
Mandy.
- Ja? Stereotypowy? Dlaczego tak uważasz?
Przesunęła się na siedzeniu, by go lepiej widzieć, i wyjaśniła:
- Spójrz na siebie. Koszula bez kołnierzyka, białe spodnie, sandały na bosych stopach.
Nie widziałam ciebie przypadkiem w ostatnim wydaniu telewizyjnego pokazu mody? -
Widziała, jak się lekko skrzywił i wiedziała, że zaliczyła dla siebie parę punktów. To małe
zwycięstwo dodało jej odwagi i postanowiła pójść na całość. W końcu, biorąc pod uwagę
wszystkie okoliczności, miała bardzo męczący dzień, a raczej kilka ostatnich dni. - No i te
twoje włosy - zakończyła bezlitośnie.
- Co z moimi włosami? - spytał Josh oschle, czując nagle, że palce przeszkadzają mu
w sandałach.
- Nic, są doskonałe. Twoje zęby są doskonałe. Twoja opalenizna jest doskonała.
Twoje wszystko jest doskonałe. - Podniosła ręce, jakby nadmiar jego doskonałości był
zupełnie nie do zniesienia. - Jesteś cholernie zbyt doskonały, żeby być prawdziwy. To jest
właśnie to. Gdybyś nie był takim skończonym gogusiem, to prawdopodobnie jeździłbyś
volvo. - Mandy wyraźnie się rozkręcała. - I jeszcze jedno...
ROZDZIAŁ TRZECI
- Do diabła! Gdzie się nauczyłaś takich paskudnych sztuczek? Od jednego ze swoich
bachorów? - Josh usiadł głębiej, rozmasowując delikatnie szyję w miejscu, gdzie kończyły się
włosy. - To boli.
- Miało boleć - poinformowała go Mandy, poprawiając delikatnie spódnicę na
kolanach. - Radzę ci teraz uruchomić samochód i zawieźć mnie z powrotem do miasta, zanim
rozeźlę się na dobre.
Nie próbowała nawet ukryć uśmiechu zadowolenia. W duchu dziękowała telewizji za
wspaniałe programy edukacyjne w zakresie samoobrony, starając się sobie przypomnieć, z
którego nauczyła się tego konkretnego chwytu.
- Wiesz, Joe, myślę, że już najwyższy czas, żeby omówić niektóre szczegóły naszego
miodowego miesiąca.
Josh wyjechał już na autostradę, nadal mrucząc wściekle pod nosem.
- Ciekaw jestem, ile mi wyrwałaś włosów. Czuję się tak, jakby miało mi to zaraz
zacząć krwawić.
Mandy wyciągnęła w jego kierunku prawą rękę, przyglądając się z uwagą swoim
palcom.
- Czy to nie zabawne, że takie delikatne kobiece ręce mogą zrobić takie spustoszenie
tylko dlatego, że trochę pociągnęły za włosy z tyłu głowy. O wszystkim decyduje nadgarstek
- dodała. A po chwili, z nagłym współczuciem, spytała: - Naprawdę jeszcze cię boli? Nigdy
tego wcześniej nie próbowałam, nie wiedziałam więc, jak mocno ciągnąć.
- Przyjmijmy lepiej, że te twoje delikatne, kobiece dłonie są śmiercionośną bronią, jak
ręce karateki. - Przestał w końcu masować szyję, która rzeczywiście bardzo go bolała. - A co
do zasad między nami, to sam czuję, że musimy je ustalić. W przeciwnym razie będę musiał
wziąć ze sobą rewolwer.
- Och nie, nie rób tego. Miałbyś wtedy takie nieładne wybrzuszenie pod swoją śliczną
kurtką - zażartowała.
- Czy zasady te będą obejmować również ochronę osobistą? Jeśli nie, to chciałbym
mieć coś do powiedzenia na temat twojej garderoby.
- Na przykład co? - wyrzucił z siebie sarkastycznie. - Co moje stroje mają z tym
wspólnego? Nie są wystarczająco szykowne dla ciebie? A może wolałbyś coś krótkiego i
przetykanego złotem?
Josh posłał jej długie spojrzenie, jakby się zastanawiał nad jej propozycją.
- A jak krótkiego?
- Nieważne. Powiedz lepiej, co ci się nie podoba w moich ciuchach?
- Ubierasz się jak nastolatka, jeżeli to, co masz na sobie, jest reprezentatywne dla
zawartości twojej szafy - powiedział bez ogródek. - I tak dobrze, że nie nosisz podkolanówek.
Mandy obejrzała swoją sukienkę tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Miała już
ponad trzy lata i została jej jeszcze z czasów studenckich, jak zresztą większość ubrań. Nie
kupowała sobie zbyt dużo od tamtej pory, z wyjątkiem najpotrzebniejszych rzeczy. Nie było
ani szczególnego powodu, ani przede wszystkim pieniędzy na wymianę garderoby. Może
rzeczywiście stroje te nie przystawały już do jej dwudziestu czterech lat.
- No i co? Żadnej szermierki słownej? Żadnego kontrataku, że wyglądam jak
powtórka ze starego magazynu mody? No, dalej Mandy, wylej na mnie swą złość. Czekam na
to.
Spuściła cicho głowę.
- Och, zamknij się, dobrze? Powiedziałeś swoje i kropka. Przepraszam, że cię
zaatakowałam. Ogłośmy zawieszenie broni. - W żaden sposób nie mogła przyznać się przed
nim do mankamentów swojej garderoby.
- Przykro mi, ale nie mogę na to przystać. Masz wyglądać jak szczęśliwa młoda żona.
Jeśli reszta twoich ciuchów wygląda tak dziewczęco, jak ta sukienka, to natychmiast ktoś
zwęszy tu jakiś smród. Założę się nawet, że śpisz w jakiejś długiej koszulce z wydrukowanym
misiem Yogi. Myślę, że musimy się wybrać na zakupy, zanim pojedziemy do Atlantic City.
Mandy zaczęła wiercić się niespokojnie, nienawidząc go za to, że miał rację.
- Ziggy - mruknęła po chwili milczenia.
- Co takiego?
- Na mojej koszuli nocnej jest Ziggy, no wiesz, ten mały, tłusty, łysy facet z
komiksów. Ma wielki nochal i na głowie szlafmycę - dodała dla porządku. Mając za sobą to
wyznanie, czuła, że wraca jej odwaga. - Ale jeśli myślisz, że będziesz miał coś wspólnego z
wybieraniem moich szlafroków, to jesteś w grubym błędzie. Równie chętnie poszłabym po
zakupy z markizem de Sade.
Josh zgodził się na to małe zwycięstwo.
- W porządku, Mandy, pod warunkiem, iż będziesz pamiętać, że moim ulubionym
kolorem jest czarny, choć może niezbyt pasuje na miodowy miesiąc.
- Nie interesuje mnie to. I tak nie będziesz oglądać moich nocnych koszul. Skręć tu w
lewo.
Wykonując jej polecenie, Josh uświadomił sobie, że niechcący otworzył puszkę
Pandory, którą trudno już teraz będzie zamknąć. Najwyraźniej Mandy nie wzięła pod uwagę
w swoim scenariuszu wspólnych nocy. Patrząc w jej szeroko otwarte oczy zrozumiał, że
rozważa to teraz.
- A co do reguł między nami...
- Tak, żono? - spytał z uśmiechem.
Jej oczy zwęziły się, kiedy wpatrzyła się w niego w ciemnościach samochodu.
- Podoba ci się to, co? Najpierw pakujesz mnie w cały ten bałagan, a potem, kiedy
chcę się z tego wycofać, opowiadasz mi bajki o tym, jak to potrzebujesz mojej pomocy do
zbadania jakiś ciemnych interesów w telewizji...
- Nie mówiłem nigdy, że prowadzę śledztwo - przerwał jej, włączając kierunkowskaz
przed zakrętem.
Popatrzyła na niego przez chwilę, zanim podjęła swoją kwestię.
- Wiem, że jestem zbyt łatwowierna, Jeanne powtarzała mi to wielokrotnie, ale teraz
czuję, iż zaczyna padać śnieg, a koło mnie siedzi bałwan. I nawet nie chcesz mi się
przedstawić. - Wyprostowała się zdecydowanym ruchem. - Żądam okazania jakiegoś dowodu
tożsamości. I zatrzymaj się. Jesteśmy w domu.
Podczas wspinaczki na trzecie piętro Josh Philips szukał w myślach pretekstu, by nie
pokazać jej prawa jazdy, dowodu tożsamości, jakiego się domagała. Nie wiedział, czy
przypadkiem nie skojarzy jego nazwiska, chociaż sprawa przejęcia WFML przez jego firmę
nie dostała się jeszcze do gazet. Był jednak pewien, że adres uruchomi w jej głowie kilka
dzwonków alarmowych.
Odczekał spokojnie, aż otworzyła drzwi i weszła do środka zapalając po drodze
światła. Chłodne powietrze w mieszkaniu było przyjemną niespodzianką po długiej
wspinaczce w dusznej klatce schodowej. Zostawiła go zresztą od razu samego. Podeszła do
klimatyzacji i zaczęła chłodzić sobie włosy w strumieniu zimnego powietrza, mrużąc przy
tym zabawnie oczy. Spokojnie wykorzystał ten moment, by wyciągnąć z portfela prawo jazdy
i przełożyć je do tylnej kieszeni.
- Czy karta kredytowa nie wystarczyłaby, inspektorze? - zapytał rozsądnie, podając jej
cały plik kart, wyciągniętych właśnie z portfela. - Musiałem zostawić prawo jazdy w innych
spodniach.
- Philips, Inc. - przeczytała, marszcząc nos, kiedy przejrzała wszystkie karty po kolei. -
Z tego nic nie wynika. Wszystkie są kartami firmy. Nawiasem mówiąc, co to za firma? Taka
sama nie istniejąca korporacja, jakiej używają agenci CIA? Nie masz nic, gdzie byłoby twoje
nazwisko, grupa krwi itp.? Zgodziłabym się nawet na twoją kartę biblioteczną. A co by było,
gdybyś miał wypadek? Nikt nie mógłby cię zidentyfikować.
- Wiem o tym - odpowiedział, siadając wygodnie na sofie. - Myślę, że intuicyjnie
unikam teraz noszenia zbyt wielu dokumentów identyfikacyjnych, po tym jak na wszelkiego
rodzaju obozach zawsze miałem przyszyte nazwisko nawet do kąpielówek. Poza tym nadal
uważam, że to niezły pomysł, żebyś mówiła do mnie Joe. I tak mam dosyć problemów na
głowie i nie chcę się jeszcze dodatkowo martwić, czy się przypadkiem głupio nie sypniesz i
wszystko się wyda.
- Dzięki za zaufanie. I tak jestem zdziwiona, że w ogóle uwzględniłeś mnie w swoich
planach. - Kręcąc z dezaprobatą głową, Mandy zniknęła w małej kuchni, skąd wynurzyła się
za chwilę, trzymając w rękach dwie wysokie szklanki mrożonej herbaty. - Uważaj - ostrzegła
go, podając mu jedną z nich - może być zatruta.
Josh napił się, odstawił szklankę i trzymając ręce za głową, rozsiadł się wygodnie.
- To jest życie. Obiad w mieście, potem miła przejażdżka samochodem, a teraz
przytulny wieczór ze swoją kobietą. Czy brzmi to wystarczająco dobrze w ustach młodego
małżonka, by przekonać ekipę telewizyjną?
Mandy spojrzała tęsknie na kanapę, jedyny wygodny mebel w całym mieszkaniu, nie
licząc łóżka, które z oczywistych względów nie wchodziło w grę. W końcu usiadła na
wyściełanym krześle, które kupiła kiedyś w komisie meblowym.
Patrząc na Josha, który tymczasem wertował magazyn telewizyjny, mrucząc coś o
jakimś wielkim meczu, czuła, jak rośnie w niej złość.
Jak do tego doszło, że znalazła się w tak trudnej sytuacji? W jednej chwili była
królową całego świata, wygrywając wspaniałe stereo, by zaraz potem ściągnąć na siebie całą
masę problemów i niedomówień. Jak mogła się zgodzić na ten wyjazd na miodowy miesiąc?
Czy naprawdę postradała zmysły?
Sama popatrz na niego, jak się rozgościł w twoim pokoju. Jeśli jeszcze powie, że
zawsze marzył o cieple domowego ogniska, to chyba nie wytrzymam.
- Dobrze, Joe, zabawa skończona - powiedziała głośno. - Stereo jest już w
przedszkolu, a ja zdecydowałam się zakończyć tę grę. Choć może lepiej przedstawić to tak:
stereo jest w przedszkolu, a ja powinnam zakończyć grę.
Josh podniósł na nią oczy znad programu.
- Naprawdę myślałem, że ci pomagam. Wiesz przecież o tym, prawda, Mandy?
Wyglądał tak przekonująco, patrząc jej z niezmąconym spokojem w oczy, że Mandy z
ociąganiem dała się udobruchać.
- Myślę, że serce miałeś na miejscu. - Uśmiechnął się i zrobił wyraźny ruch w jej
stronę. Natychmiast powstrzymała go stanowczym gestem. - Szkoda tylko, że musiałeś tak
paskudnie skończyć.
Jego uśmiech zbladł trochę, ale potem znów się ożywił.
- Niespecjalnie, Mandy. Mój pierwotny plan, by przekonywać ludzi, że jestem z
zarządu, nie jest nawet w połowie tak dobry, jak ten z miodowym miesiącem.
To niesamowite, pomyślał spuszczając oczy, jak można prawdę dopasowywać do
sytuacji, jeżeli się tylko chce nad tym popracować.
- Z zarządu? - prychnęła Mandy. - Nie, żebym chciała ci robić przykrość, Joe, ale
mniej wyglądasz na zapracowanego biznesmena niż kaczor Donald. Poza tym masz
poważniejszy problem. Co się stanie, jeśli pojedzie z nami jakiś inny kamerzysta?
- Powiedziałem ci już, że to będzie ten właściwy - zapewnił ją, myśląc gorączkowo,
jak by tu zmienić niepostrzeżenie temat. Fakt, że Mandy nie była na tyle głupia, by wpadać w
zastawiane na nią pułapki bez cienia wątpliwości, tylko uatrakcyjniał całą zabawę. - Nie
wyobrażam sobie lepszego miejsca jak Atlantic City, żeby go choć trochę poznać, przyjrzeć
się jego zwyczajom. On i tak wpadnie prędzej czy później, biorąc pod uwagę informacje,
które już mam o nim.
- Uprawia hazard? - Mandy czuła, że wypowiada oczywisty wniosek.
Josh potrząsnął przecząco głową.
- Pije jak smok - zmyślił na poczekaniu. Nie chciał, by Mandy łaziła w kasynie za
rzekomo podejrzanym kamerzystą, licząc wszystkie żetony, które wyda. - Poza tym lubi
kobiety, musisz więc uważać, by nie poświęcać mu zbyt dużo uwagi. W końcu nie mogę być
z tobą przez cały czas.
Stwierdzenie to natychmiast przywołało wcześniejsze obawy Mandy, spychając na
plan dalszy kamerzystę i własne plany kariery detektywa.
- No i przede wszystkim trzeba ustalić nasze zasady - zaczęła, ryzykując szukanie
papieru i długopisu, żeby zrobić listę. - Pozycja numer jeden: ustalenia w sprawie spania.
Josh usiadł wygodnie z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
- Zanim posuniesz się dalej, panno Tremaine - przerwał jej sztywno - przyjmij do
wiadomości, że ja nie jestem z tych facetów. Mam zamiar spać na kozetce, nie rozwijaj więc
tego tematu.
Mandy posłała mu długie, trzeźwe spojrzenie, potem pochyliła się i zaczęła pisać.
- Dobrze. Pozycja numer jeden: Joe śpi na kozetce. Pozycja numer dwa: publiczne
okazywanie emocji. - Popatrzyła na niego, a jej twarz przybrała wyraz powagi. - Nie martwię
się o publiczne obejmowanie. Telewizja chce zrobić film o parze przeżywającej miodowy
miesiąc, wnioskuję więc, że zależy im na trzymaniu się za ręce i robieniu do siebie maślanych
oczu, ale na tym koniec. Pamiętaj, iż mam opanowane również inne chwyty, a nie tylko
ciągnięcie za włosy.
Josh odruchowo dotknął obolałego miejsca i skinął głową.
- Punkt numer trzy: zdrobnienia - powiedział, wskazując na jej rękę i wyrażając w ten
sposób wolę przelania swych myśli na papier. - Zgadzam się na „kochanie”, „najdroższy”, no,
w ostateczności „mój miły”. Nie zgadzam się na żadne „słoneczko”, „słodziutki”, czy coś w
tym rodzaju.
Mandy zapisała skrupulatnie każde słowo, po czym zdecydowanym ruchem
podkreśliła to ołówkiem.
- W porządku. Żadnych denerwujących zdrobnień. Wiadomość przyjęta i zrozumiana,
Laleczko.
- To świetnie, Rudzielcu - odparował Josh bez zmrużenia oka. - Widzisz, wiedziałem,
że potrafimy wypracować jakąś metodę ku obustronnemu zadowoleniu. - Powiedział to z tym
swoim krzywym uśmieszkiem, do którego Mandy zaczynała się powoli przyzwyczajać.
- Naprawdę? - spytała, podchodząc do drzwi wejściowych. Otworzyła je zaraz, dając
tym samym niezbyt może grzeczny, ale wyraźny znak, że uważa rozmowę za zakończoną. -
W takim razie powiedz mi, dlaczego czuję się, jakbym wylądowała z trzaskiem w samym
środku starego filmu z Doris Day? - dodała, kiedy przechodził obok niej.
Zanim mogła zaprotestować, pochylił się szybko nad nią i dał jej całusa w sam czubek
noska.
- Bo ona też miała piegi - przypomniał jej. - Jednak Doris była blondynką. A twoje
rude włosy podobają mi się bardziej. Do zobaczenia jutro wieczorem, Amando Elisabeth.
Chciała chwycić go za ramię, by go zatrzymać, ale nie zdążyła. Był już prawie na
półpiętrze, kiedy krzyknęła za nim:
- Przecież do Atlantic City wyjeżdżamy w sobotę. A jutro jest dopiero piątek.
Zatrzymał się na schodach, by się do niej uśmiechnąć, ale tym razem zdecydowała, że
ten uśmiech wcale się jej nie podoba.
- Tak, wiem o tym. Wstąpiłem dzisiaj do telewizji i Vic Harrison dał mi szczegółowy
plan wyjazdu. Ich ekipa odbierze nas tutaj w sobotę o siódmej trzydzieści, więc najlepiej
będzie, jak wprowadzę się tu w piątek wieczorem. Nie chcemy chyba zepsuć wszystkiego,
zanim jeszcze się coś zaczęło, prawda?
- Zapomnij o tym - krzyknęła Mandy, po czym natychmiast ściszyła głos,
przypominając sobie o swej wścibskiej gospodyni. - Nie możesz tu zostać na noc - wyszeptała
- pani Thorton by się chyba okociła!
- W takim razie dostanie się do księgi rekordów Guinessa. - To musiało wystarczyć
Mandy za cały komentarz.
Posłał jej całusa, odwrócił się na pięcie i zniknął, zostawiając osłupiałą dziewczynę
samą na schodach.
- No i mamy pięknie zawiązaną sieć intrygi - stwierdziła Jeanne Tisdale następnego
dnia rano, obserwując Mandy chodzącą nerwowo tam i z powrotem po małym gabinecie w
przedszkolu. - Mówiłam ci przecież, żebyś na samym początku powiedziała całą prawdę. Co
dalej, Amando? Czy naprawdę sądzisz, że ten osobnik, Joe, jest agentem rządowym, czy jak
go tam przedstawiłaś?
Mandy zaprzestała swej wędrówki i opadła ciężko na krzesło.
- Wiem, że brzmi to idiotycznie, jak wszystko inne, co się ostatnio zdarzyło, ale
wyglądało na to, że mówił szczerze. Joe musiał wiedzieć, że ten kamerzysta, którego śledzi,
jedzie z nami, wiedział również tyle innych rzeczy. Z całą pewnością bardzo się w to
zaangażował, wrócił przecież do telewizji pogadać z Vikiem Harrisonem i tak dalej. Ach,
zresztą sama nie wiem już, co o tym wszystkim myśleć.
- To pozwól mi w takim razie na małą wskazówkę. Myślę, że powinnaś pójść po
zakupy - podpowiedziała spokojnie Jeanne.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie?
- Jeśli oznacza to, że twój pseudomąż zgadza się ze mną, to popieram jego dobry
smak. Wygląda na to, że twoja koncepcja ubierania się sprowadza się tylko do zakładania na
siebie dżinsów. Czy kiedykolwiek miałaś suknię koktajlową?
Mandy miała i to bardzo wiele. Zostawiła je wszystkie, zanim przeniosła się do
Allentown, bo nie chciała zabierać ze sobą zbyt wielu wspomnień. Ale to teraz i tak
nieważne.
- Joe bardziej interesował się moimi szlafrokami.
Jeanne zastanowiła się przez chwilę.
- To racja, myślę, że będziesz potrzebowała zestawu skromnych, białych peniuarów.
Wiesz, śniadania nowożeńców, itp.
- Joe woli czarne.
- To wspaniale.
- Też tak myślę. Kupię sobie jakiś peniuar, aby mieć w czym występować przed
kamerami, ale na pewno nie taki, żeby coś przez niego przeświecało. Przez resztę czasu
będzie musiał polubić moją koszulkę z Ziggym i mój stary płaszcz kąpielowy. W końcu nie
jadę tam przecież po to, by na nim robić wrażenie.
- W jakim hotelu się zatrzymacie? - spytała Jeanne, czując, że już najwyższy czas, by
zmienić temat. Amanda była już pełnoletnia i miała swoje własne życie.
- W Hotelu Tropicana. Leży tuż przy promenadzie. Słyszałaś o nim?
Jeanne zastanowiła się przez chwilę, starając się sobie przypomnieć ten hotel z jedynej
autobusowej wycieczki do Atlantic City, którą odbyła razem z kościelnym zespołem matki.
- O tak, pamiętam go. Chyba wygrałam tam wtedy dwadzieścia dolarów. Oczywiście
później przegrałam je gdzie indziej.
- Nie, hazard mnie nie bierze. - Mandy wyglądała na przestraszoną. - Uważam, że to
głupie. Czy myślisz, że ktokolwiek pozwoliłby sobie na zbudowanie tylu kasyn, gdyby
hazardziści wygrywali więcej, niż przegrywają? Poza tym stanie w ciemnym, zadymionym
pomieszczeniu, wrzucanie żetonów i oglądanie wirujących owoców jest śmiertelnie nudne.
- Święte słowa - zażartowała Jeanne i sięgnęła po książkę telefoniczną, szukając
numeru do swojego ulubionego sklepu. - Zadzwonię do Marion i powiem, że jesteś w drodze.
I nie przejmuj się, w jej sklepie są nie tylko poliestry. Wybierz sobie przynajmniej dwie
suknie wieczorowe i kilka prostych sukienek na dzień. Kup to na mój rachunek, a później
oddasz mi w ratach. O.K.?
- Tak, matko - zgodziła się Mandy uroczyście. Wiedziała, że w takich przypadkach
lepiej nie dyskutować z przyjaciółką. Obeszła biurko, przytuliła Jeanne, po czym zabrała jej
portmonetkę i podskoczyła do drzwi. - Wyślę ci kartkę, Jeanne. I założę się, że będzie to
jedyna kartka z podróży poślubnej panny młodej ze słowami: „chciałabym, żebyś tu ze mną
była”!
Josh sam wybrał się po małe zakupy tego popołudnia. Kupił dwie pary kąpielówek,
trochę przyborów toaletowych i coś, czego nigdy wcześniej nie nosił: piżamę. Bawił się przez
chwilę pomysłem kupienia jedwabnej z sercami przebitymi strzałą Kupidyna, ale bał się
trochę o reakcję Mandy. Skończyło się więc na dwóch jedwabnych wprawdzie, ale za to
prostych piżamach koloru ciemnoczerwonego i pasującym do nich płaszczu kąpielowym.
Potem wrócił do WFML na kolejne spotkanie z ojcem, który miał do niego tym razem
już kilka konkretnych pytań.
- Rozmawiałem z mamą, która mówiła, że nic nie słyszała o twoich planach wyjazdu
do domu - rozpoczął Philips senior. - Twoja sekretarka też o niczym nie wie. Więc gdzie się
w końcu wybierasz, synu? Na jakieś zwariowane żagle na Karaibach?
- Tato, mam trzydzieści dwa lata - powiedział Josh, potrząsając ze smutkiem głową. -
Mam nadzieję, że zawsze byłem dobrym synem, lojalnym, pilnym i pracowitym. Dlaczego
więc wciąż robisz ze mnie Don Juana?
Matt Philips przysiadł na rogu biurka i uśmiechnął się.
- Ponieważ sam wtedy czuję się młodszy. Poza tym razem z matką musieliśmy
odpierać ataki różnych młodych panienek, które miały ochotę na twoje ciało, od kiedy
skończyłeś drugą klasę.
- Cóż mogę na to poradzić, skoro przejąłem w tym względzie legendę po swoim
sławnym ojcu? - Josh z przyjemnością obserwował jego zakłopotanie. - Ale tym razem nie
trafiłeś. To tylko czysty biznes.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, iż robimy interesy razem. Jak to wiec
możliwe, że ja o niczym nie wiem? - Matt chciał, by zabrzmiało to beztrosko, ale czuł, że coś
wisi w powietrzu i wiedział, że to mu się nie podoba. - Nie zasłużyłem na twoje zaufanie?
Josh, krzywiąc się nieznacznie, zaczął rozcierać sobie bolącą szyję.
- Przykro mi, tato, ale to nie jest mój sekret i nie mogę go ujawnić. Chciałbym jednak
poprosić cię o dwie przysługi, O.K.?
- Słucham, ale nic nie obiecuję, dopóki nie będę wiedział, o co chodzi.
Josh napisał nazwisko i adres na kawałku papieru i podał go ojcu.
- Pierwsza, to mały, techniczny drobiazg, który odkryłem poprzedniego dnia. Sam
bym to załatwił, ale nie mam już czasu. Po prostu powiedz Vikowi Harrisonowi, disc
jockeyowi z popołudniowej zmiany, aby przygotował duplikat wieży stereo i wyjazdu na
miesiąc miodowy, jako nagrody dla zwycięzcy konkursu z ubiegłego tygodnia. Niech powie
na antenie, że to z uwagi na remis czy coś takiego.
- To wygląda dość prosto. A druga przysługa?
Josh ponownie coś napisał i wręczył ojcu.
- Tu jest numer telefonu, pod którym będzie mnie można znaleźć. To hotel. Ale
proszę, tato, skorzystaj z niego tylko w naprawdę awaryjnej sytuacji. Jak będziesz dzwonić,
pytaj o Joe'ego Tremaine'a, i na Boga, nie podawaj swojego nazwiska, jeżeli telefon odbierze
kobieta.
- Źle to zaplanowałeś, synu. Oznacza to bowiem, że jeżeli odbierze mężczyzna,
powinienem odłożyć słuchawkę. - Matt popatrzył najpierw na numer telefonu, a potem na
siedzącego z niewinną miną syna. - Kto to, do licha, jest Joe Tremaine?
- To ja, tato, przynajmniej przez najbliższe pięć dni.
Oczy starszego mężczyzny zwęziły się, a próba zrozumienia całej sytuacji zakończyła
się fiaskiem.
- Jesteś w jakichś tarapatach, synu?
Josh skończył rozcierać szyję.
- Można by tak powiedzieć, tato. Pamiętasz faceta o nazwisku Alexander Tremaine?
- Alexander Tremaine, Alexander Tremaine - powtórzył w zamyśleniu Matt, po czym
ponownie spojrzał na trzymaną w ręku kartkę. - Joe Tremaine. No jasne! Teraz wiem,
dlaczego to nazwisko zabrzmiało mi znajomo. Przecież to już było tak dawno, trzy lub cztery
lata temu. Paskudny interes. - Poczuł dziwne ssanie w żołądku, gdy przypomniał sobie, jak
Josh wtedy zareagował. - Josh, co u licha się dzieje?
- Tylko drobny rewanż, tato. Długo czekałem na to, by zobaczyć Alexa Tremaine'a na
kolanach. A teraz myślę, że znalazłem sposób.
- Dave Benjamin był twoim dobrym przyjacielem i wiem, jak ciebie to załamało.
Rozumiem, jak się czujesz, ale czy naprawdę myślisz, że nawet Dave by pochwalił to, co
planujesz?
Twarz Josha spoważniała.
- Chcę to zrobić dla Dave'a. Nie, żebym specjalnie szukał, jakby się tu odgryźć, ale
okazja sama wpadła mi w ręce. Dostanę go, tato, wiem o tym.
- Zgodnie z prawem?
- Zgodnie z prawem, tato, naprawdę.
- Moralnie?
Josh odwrócił oczy od nieustępliwego spojrzenia ojca.
- Nic nie jest do końca czarne lub białe, wiesz o tym. - Josh...
- Rety, która godzina! - Josh złapał za kurtkę, tym razem była to sportowa bluza z
białego jedwabiu, i popędził w stronę drzwi. - Muszę pędzić. Ucałuj ode mnie mamę. Będę w
kontakcie.
- Joshua!
Wzdychając ciężko, Josh zawrócił i stanął ponownie przed ojcem. Matt spoglądał na
niego przez chwilę, próbując wyczytać coś z jego oczu. W końcu machnął ręką.
- Dobrze, idź, jeśli uważasz, że musisz. Ale pamiętaj o jednym, synu. Zemsta bardzo
często jest bronią obosieczną. Uważaj, żebyś nie skończył wśród pokonanych.
Nagle, bez ostrzeżenia, stanęła mu przed oczami niewinna twarz Mandy.
- Tak, tato. Powoli zaczynam zdawać sobie sam z tego sprawę. Ale z powodów, które
nie mają absolutnie nic wspólnego z Alexandrem Tremaine'em jest już za późno na zmianę
planów.
Była już prawie dziesiąta wieczorem, a Joe jeszcze się nie pojawił. Mandy zaciągnęła
zasłony, wyglądając przez okno chyba z dziesiąty raz w ciągu ostatnich kilku minut, i bardzo
starała się nie denerwować. Omiatając ponownie spojrzeniem pokój, poukładała raz jeszcze w
myślach pościel i poduszkę, skrzętnie złożone w jednym rogu krótkiej kanapy.
Może powinnam rozłożyć i pościelić kanapę, zanim tu przyjdzie, pomyślała,
przygryzając wargę. Nie, bo wtedy by wyglądało, że czekałam na niego. Zebrała z kanapy
pościel i odniosła ponownie do sypialni, by sprawić wrażenie, że w ogóle się go nie
spodziewa.
- I w ten sposób narażę się na złośliwe komentarze o tym, gdzie zaplanowałam
spędzenie przez niego nocy - powiedziała do siebie głośno. - Nie ma mowy. - Pościel
ponownie wylądowała na kanapie.
Opuszczając swój posterunek obserwacyjny w pokoju, udała się do sypialni i po raz
ostatni poddała inspekcji zawartość swojej walizki. Czarna sukienka, którą sugerowała
Jeanne, leżała na samym wierzchu, staranie zawinięta w delikatny papier.
- Podstawowa, niezastąpiona czarna suknia - podsumowała Marion, kiedy Mandy aż
zaniemówiła na jej widok. Była bardzo seksowna, z jedwabistego, lejącego się materiału, na
cienkich ramiączkach.
Wiedziała od razu, że na jej widok Joe zwariuje. Na myśl o tym uśmiechnęła się i pod
wpływem nagłego impulsu stwierdziła krótko:
- Biorę to!
Teraz jednak, gdy stała sama w sypialni i czekała na rzekomego męża, który miał
spędzić noc na kanapie w sąsiednim pokoju, wcześniejsza odwaga opuściła ją całkiem.
- Musiałam zupełnie postradać zmysły. - Wyciągnęła rękę po sukienkę z zamiarem
powieszenia jej w szafie, by potem oddać do sklepu. Ledwo jednak dotknęła opakowania,
usłyszała głośne pukanie do drzwi wejściowych i cofnęła rękę jak oparzona.
- O Boże, zaczyna się - wyszeptała, chwytając się za nagle rozdygotany żołądek.
Spojrzenie w lustro zajęło jej tylko ułamek sekundy. Zdążyła jednak zauważyć, że zjadła
prawie całą szminkę i sięgnęła natychmiast po pomadkę, by to naprawić.
- Juuuhuuu, Mandy! Twój chłopak wrócił do domu!
Otwarta szminka wypadła jej z ręki, łamiąc się na pół, kiedy wylądowała na toaletce.
- Zabiję go. - Zawrzało w niej i popędziła, by otworzyć mu drzwi, zanim zdąży
powiedzieć coś jeszcze. Zrobiła to akurat w chwili, kiedy miał już zapukać ponownie, tym
razem pewnie byłaby to improwizacja solo na perkusji. - Mógłbyś zachowywać się trochę
ciszej - zasyczała ze złością. - Jeżeli obudzisz panią Thor...
- Panno Tremaine! - wyraźnie wrogi głos dobiegł ich z dołu klatki schodowej. -
Myślałam, że rozumie pani reguły tego domu. Nie ma żadnych wizyt panów po godzinie
jedenastej wieczorem.
- On nie zostaje u mnie, pani Thorton - zawołała Mandy słabym głosem, nadeptując
mocno na palec Josha, który już otwierał usta, by temu zaprzeczyć. - I przepraszam za hałas.
Naprawdę. Mój kuzyn Harry zawsze lubił robić takie kawały.
- Pani kuzyn? - Pani Thorton bardzo chciała zobaczyć z dołu, co się tam na górze
dzieje.
- Tak, kuzyn Harry - powtórzyła Mandy, na próżno próbując wciągnąć Josha do
środka. - Harry, hmm, Higgenbottom.
- Higgenbottom? - zdumiał się Josh. - Ty to masz wyobraźnię, Mandy. Każdy inny
powiedziałby Jones.
- Nie wiedziałam, że ma pani jakichś krewnych - zauważyła gospodyni, stawiając
stopę na pierwszy stopień.
- Czy ona myślała, że wyklułaś się z jajka? - spytał scenicznym szeptem Josh,
narażając się na niechybną śmierć, gdyby Mandy potrafiła zabijać wzrokiem.
- Panno Tremaine, jest prawie wpół do jedenastej - oznajmiła pani Thorton. - Proszę
powiedzieć panu Higgenbottomowi, że musi nas wkrótce opuścić. - Usłyszeli, jak jej pantofle
szurają cicho po schodach, gdy gospodyni wchodziła na drugie piętro, chcąc koniecznie
spojrzeć na kuzyna Mandy.
Josh pomógł jej w tym, wychylając się przez barierkę.
- Witam, pani Thorton. Ooo, jaki ładny szlafroczek. Gospodyni bąknęła coś
niezrozumiale i przyciskając do siebie różową podomkę z włóczki, popędziła w dół schodów.
Mandy musiała mocno zagryźć usta, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem, kiedy usłyszała
trzaśniecie drzwi na dole.
- Jedenasta wieczorem? - Josh powtórzył raz jeszcze, kiedy już weszli do mieszkania. -
Ale surowe życie towarzyskie musi pani prowadzić, panno Tremaine.
- Jakoś sobie radzę - powiedziała z ulgą, ale zaraz jej oczy ponownie rozszerzyły się
ze strachu, gdy zobaczyła w jego ręce walizkę. - Musiałeś to ze sobą przynieść? A co będzie,
jeśli widziała to pani Thorton?
- To jeden z powodów, dla których nie przyjechałem tu wcześniej - wyjaśnił, stawiając
walizkę pod ścianą. - Mogłem tak zrobić albo próbować przekonywać ją, że włóczę się po
nocach jako komiwojażer szczotek. No więc, żonko - powiedział, rozglądając się po pokoju -
gotowa do łóżka?
Mandy cofnęła się o dwa kroki i spojrzała na niego szyderczo.
- No dalej, żartuj sobie ze mnie. Powoli zaczynam się do tego przyzwyczajać.
- Co ja takiego powiedziałem? - spytał Josh obojętnie. - Jestem niewinny, przysięgam.
- O, tak. Wszyscy mówią tak samo - strzeliła Mandy, robiąc zwrot na pięcie.
- Co ci wszyscy mówią? No i jacy wszyscy? Dokąd się teraz wybierasz? - Stała już
teraz w sypialni z ręką na klamce. - Mandy, znowu robisz to samo - podkreślił, potrząsając
głową. - Powiedz, czy często odgrywasz sceny balkonowe?
To powstrzymało ją na chwilę.
- O co ci chodzi? Czy insynuujesz, iż pozuję na uwodzicielkę? A może spodziewasz
się, że mam tu stale jakichś mężczyzn, co? Może trzech z nich właśnie schowało się w
klozecie, nie pomyślałeś o tym? Wiesz co, powiem ci coś, Joe Tremaine'ie, czy jak ciebie tam
zwą...
Josh podszedł do niej szybko i złapał ją ręką za podbródek, unosząc jej głowę tak, że
musiała na niego spojrzeć.
- No, no, Doris, kochanie, nie musisz wcale robić tak dalej. Przyrzekam, że będę
grzeczny. Naprawdę nie daj się ponosić swej fantastycznej wyobraźni, po to, by mnie
przekonać, że jesteś tylko niewinną ofiarą intrygi, w dodatku uknutej przez kogoś innego.
Mandy zlustrowała go od stóp do głów, po czym odsunęła się od niego.
- To możesz jednym uchem wpuszczać, a drugim wypuszczać, kowboju - warknęła.
Zrobiła dwa kroki do tyłu i zatrzasnęła drzwi tak, że musiał uskoczyć, żeby nie dostać nimi w
nos.
- Wnoszę z tego, że śpię na kanapie, prawda? - zawołał przez grube, ciężkie drzwi.
Później, z uśmiechem zadowolenia, wszedł do kuchni, by wziąć sobie szklankę
mrożonej herbaty.
Z sypialni, stojąc z metr od drzwi, Mandy zawołała miękko:
- Kanapa rozkłada się w łóżko, Joe. Nie chciałabym, żebyś spał na nie rozłożonej, bo
rano mógłbyś obudzić się z bolącymi plecami, biedaku. - Teraz, kiedy jej samopoczucie na
temat całego przedsięwzięcia zdecydowanie się poprawiło, sięgnęła po swoją koszulkę nocną
z Ziggym.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mandy budziła się wolno i wbrew własnej woli. Jej ręka zaczęła po omacku
poszukiwać guzika, którym miała nadzieję wyłączyć budzik, tymczasem głowa była nadal
szczelnie przykryta poduszką. W końcu niechętnie podniosła jeden jej róg i mrużąc oczy
starała się skoncentrować na podświetlonej tarczy.
- Szósta - jęknęła, opuszczając poduszkę na miejsce.
Miała nadzieję, że pośpi jeszcze ze trzy godziny, zanim będzie musiała stawić czoło
rzeczywistości. W końcu to sobota, dzień wolny w przedszkolu. Nie było więc żadnego
powodu, by zrywać się o tej barbarzyńskiej godzinie.
W pokoju zaległa cisza, nie dłużej jednak niż na dziesięć sekund. Po chwili poduszka
poleciała w powietrze, a Mandy siadła z przerażeniem na łóżku. Wielkie nieba, już szósta.
Mam więc zaledwie, próbowała zmusić mózg do wykonania prostych obliczeń, nieco ponad
godzinę, by się całkiem przyszykować!
Gdybym jeszcze nie spędziła paru bezsennych godzin ostatniego wieczoru, pomyślała
ze złością. Przypomniała sobie, jak jej satysfakcja, kiedy zatrzasnęła Joshowi drzwi przed
nosem, szybko zniknęła. Odcięła się w ten sposób również od klimatyzacji, która szumiała
sobie spokojnie w sąsiednim pokoju. Było już dobrze po północy, kiedy wiaterek wiejący
przez otwarte okno sypialni wychłodził w końcu pomieszczenie do tego stopnia, że mogła
zasnąć.
Wzięła do ręki szlafrok i przez małą szparkę w drzwiach wyjrzała do sąsiedniego
pokoju. Josh spał jeszcze. Odpowiadało jej to, bo chciała najpierw wykąpać się i ubrać, zanim
będzie zmuszona się z nim spotkać. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy zobaczyła, że
kanapa została nie rozłożona, a Josh, nadal w tym samym stroju co wczoraj, leży rozwalony
w połowie na podłodze.
- Ciiicho, dziecinko - szepnęła, uśmiechając się szerzej.
Po raz pierwszy od trzech lat, jak tu mieszkała, zamknęła na klucz drzwi od łazienki i
po dziesięciu minutach leżenia w swej ulubionej kąpieli z bąbelkami czuła się znakomicie
odświeżona. Potem umyła włosy i wysuszyła je suszarką. Następnie wzięła się za makijaż.
Gdy skończyła, założyła szlafrok, pozbierała do plastikowej torby przybory toaletowe, które
chciała z sobą zabrać, i podeszła do drzwi łazienki.
Przekręciła gałkę w jedną, potem w drugą stronę.
- Zacięły się - powiedziała do siebie i nacisnęła mocniej. - Nadal są zablokowane -
stwierdziła, tym razem odrobinę głośniej. Musiała się ubrać i dokończyć pakowanie,
najchętniej zanim jej nieproszony gość się obudzi.
Poczuła mdłości, kiedy wyobraziła sobie ekipę telewizyjną, czekającą na nią
zablokowaną w łazience, w dodatku w starym szlafroku.
- Joe powie im wtedy jeszcze raz, że jestem nieco nerwową panną młodą i znowu
zaczną się kpiny na mój temat - zwróciła się do drzwi, które nadal były tak samo zamknięte,
jak przedtem. - No pewnie, wy też jesteście po jego stronie, co? - Czując, że znów stała się
ofiarą przypadku, Mandy z wściekłością je kopnęła.
- Ałłła! - wrzasnęła i zaczęła dziko skakać na jednej nodze. Dopiero po chwili usiadła i
zaczęła rozmasowywać bolący palec. - Zapomniałam, że jestem bez butów.
- Masz zamiar siedzieć tam przez cały dzień? - dobiegł do niej głęboki głos. -
Pozbierałem już prześcieradła i schowałem pościel do szafki. Teraz chcę wziąć szybki
prysznic i się ogolić. Dalej
7
Mandy, pospiesz się.
- Typowy facet - powiedziała Mandy do umywalki, kiedy w końcu udało się jej wstać.
- Absolutnie błyskotliwy od rana. Dziwię się, że nie zażądał jeszcze kawy.
- A gdzie jest kawa? - zabrzmiała skarga Josha jak na zawołanie. - Nic nie mogę
znaleźć w tej twojej kuchni. Mandy? Jesteś tam? - Przycisnął ucho do drzwi i usłyszał tylko
niezrozumiałe mruczenie. - Amando Elisabeth! No dalej, wychodź, gdziekolwiek jesteś.
- Zablokowałam drzwi - krzyknęła Mandy głośno, zwijając ręce w trąbkę, żeby mógł
ją usłyszeć przez grube drewno. Odczekała chwilkę i zapukała mocno pięścią w drzwi. -
Słyszysz mnie?
Josh odskoczył, chwytając się za ucho.
- Słychać cię aż w Filadelfii, kobieto - odkrzyknął. - Otwórz!
- Już ci mówiłam, że je zablokowałam - powtórzyła Mandy cierpliwie.
Mężczyźni są naprawdę tępi, pomyślała.
Josh miał fatalną noc. Rano obudził się, czując się jak precelek. Poza tym nie wypił
jeszcze kawy. Jego matka powiedziałaby Mandy, że Josh zanim nie wypije kawy, nie stanowi
zbyt pięknego widoku. Niestety Mandy nie znała matki Josha.
- Brawo Mandy, że zamknęłaś drzwi. To teraz je otwórz, do licha.
- Kiedy nie mogę - poskarżyła się, a w jej głosie pojawiło się lekkie zdenerwowanie. -
Ten durny zamek się zaciął.
Upłynęła prawie minuta, podczas której Mandy słyszała męski głos, mruczący
przeróżne przekleństwa.
- Dlaczego więc zamykałaś się w środku, Amando Elisabeth, skoro wiedziałaś, że
zamek się zacina? - W brzmieniu głosu Josha natychmiast rozpoznała ten sam ton, którego
używała, kiedy starała się dowiedzieć od trzylatka, dlaczego wrzucił kanapkę z kiełbasą do
akwarium.
Jej nastrój natychmiast stał się bardziej wojowniczy.
- Bo brałam kąpiel, kiedy, być może, jakiś maniak seksualny spał w sąsiednim pokoju.
Dlatego! - odszczeknęła gniewnie.
- Zmień to na potencjalnego mordercę, idio... - Impulsywna tyrada Josha została nagle
przerwana, kiedy uświadomił sobie istotę sytuacji, w której się znaleźli. Jeśli nie uda mu się
otworzyć szybko tych drzwi, ekipa telewizyjna przyjedzie, by ich odebrać i zobaczy pannę
młodą zamkniętą w łazience. - Gdzie masz skrzynkę z narzędziami? - starał się nadać swemu
głosowi spokojny i pocieszający ton.
- Nie mam skrzynki z narzędziami. Mam tylko śrubokręt, którego poprzednio
używałeś, i inne drobiazgi w szufladzie koło zlewu. Co chcesz zrobić? - Usłyszała, jak
odchodzi. - Joe? - Przyłożyła głowę do drzwi, ale nic nie usłyszała. - Joe! - zawołała jeszcze
raz, czując się nagle opuszczona.
Głośny huk dochodzący od kuchni i wściekły okrzyk, który nastąpił zaraz po tym,
przerwały te dywagacje. Mandy przyłożyła szybko rękę do ust. Zapomniała mu powiedzieć,
że szuflada w kuchni jest złamana i spada zawsze, kiedy się ją zbyt mocno wyciągnie.
- Joe? Co się stało? - spytała nerwowo, słysząc odgłosy dochodzące z pokoju.
- Ta cholerna szuflada spadła mi na nogę, tak jakbyś o tym nie wiedziała. To
mieszkanie jest pełne wszelkich pułapek - odkrzyknął ze złością, oglądając podrapaną kostkę.
- Jesteś pomylony, Joe Tremaine'ie, czy jak cię tam zwą - zawyła w odpowiedzi,
dotknięta do żywego.
Wstał i podszedł do drzwi łazienki, utykając lekko, z przygotowanym młotkiem i
śrubokrętem.
- Jak tylko zdejmę te nieszczęsne drzwi z zawiasów, zamorduję cię, Amando Elisabeth
Tremaine - warknął. - Chcę, żebyś o tym wiedziała.
Mandy usłyszała skrzypienie. Musiała zatkać usta ręcznikiem, by nie wybuchnąć
śmiechem, kiedy zdała sobie sprawę, w jak absurdalnej sytuacji się znalazła.
- Wygląda na to, że jesteś nieco zdenerwowany. Czy to oznacza koniec miodowego
miesiąca, Serduszko? - zapytała, zanim usiadła na brzegu wanny, opanowana
niekontrolowanym chichotem.
Josh siedział niedbale, wbity w tylny, pluszowy fotel niebieskiej limuzyny, lecząc w
ciszy rany tego poranka. Tak jak się rozpoczęło, tak trwało już pechowo dalej. Kiedy w końcu
udało mu się usunąć drzwi od łazienki, Mandy powitała go obrażonym spojrzeniem i poleciła
natychmiast założyć je z powrotem, strasząc przy tym panią Thorton. Po czym poszła boso do
sypialni, by się ubrać, zostawiając go z drzwiami w rękach.
Zanim sam wziął kąpiel, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz kąpał się w
wannie, chyba w dzieciństwie, z gumowymi kaczkami.
- Kto do diabła słyszał, żeby pod koniec XX wieku mieć łazienkę bez prysznica? -
spytał z pretensją w głosie, kiedy w końcu wyszedł z łazienki, z papierem toaletowym
poprzyklejanym w miejscach, gdzie się pozacinał. - A twoje lustro jest nie do wytrzymania.
Nie widać w nim nic.
Przypomniał sobie teraz, że Mandy nic na to nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko
i zaprosiła na kawę do kuchni. Kawa była już zresztą zimna.
Potem pojawiła się ekipa filmowa, dziesięć minut wcześniej niż planowano, radosna
jak skowronki. Miał ochotę powoli udusić całą trójkę lub czwórkę, jeśli dodać Mandy.
Natychmiast zapanował nieopisany chaos. Technik zaczął narzekać na brak gniazdek
elektrycznych dla swojego wspaniałego sprzętu, a reżyser, smutna blondynka, która
przedstawiła się jako Lois Lamour, rozsiewając zapach tandetnych perfum, powtarzała w
kółko, jak fascynujące będzie filmowanie w Atlantic City.
- Zrób mi kawę - powiedział Josh, kiedy w końcu udało mu się na chwilę przykuć
uwagę Mandy.
- Przecież już dostałeś kawę, kochanie - powiedziała słodko, jak na żonę przystało.
Uśmiechała się przy tym do kamerzysty, który oglądał ją przez złożone dłonie,
udające w ten sposób obiektyw.
- Ale jest zimna, aniołku - odparował Josh przez zaciśnięte zęby, uśmiechając się przy
tym do kamerzysty.
Tej kawy w końcu nie dostałem, przypomniał sobie teraz, kiedy patrzył na Mandy po
drugiej stronie szerokiego siedzenia. Rozmawiała właśnie z reżyserem.
Rozmyślając, przypomniał sobie stwierdzenie Mandy, iż Bóg karze ją za to, że chciała
zrobić coś złego. Czy to możliwe, żeby on również miał być ukarany za to, co zaplanował?
Będzie to musiał jeszcze przemyśleć.
- Od dawna jesteś reżyserem, Lois? - spytała Mandy. - To chyba wspaniałe zajęcie.
Lois, która wyglądała na trzydzieści pięć lat, choć starała się wyglądać na dwanaście,
wypięła z dumą płaską pierś.
- Jestem w WMFL już od trzech lat. Oglądałaś może „Z kuzynką Sussie”?
- To taki program z zabawnie ubraną kobietą? - spytała Mandy, udając
zainteresowanie. - Wokół niej siedzą dzieciaki i słuchają ciekawych opowieści, a kuzynka
Sussie śpiewa piosenki, które sama napisała, akompaniując sobie na akordeonie? - Niech
mnie diabli, pomyślała Mandy, najgorszy show w całej telewizji. Posłała Lois promienny
uśmiech. - Uwielbiam ten program. Chcesz powiedzieć, że reżyserujesz go w całości?
Lois promieniała, zadowolona, że jej talent został rozpoznany.
- Jestem również jego producentem. O tak, to moje dziecko od początku do końca -
przyznała skromnie i lekki rumieniec zaczerwienił jej ziemistą cerę. - Reżyseruję też
prognozę pogody w wieczornych wiadomościach. Mam nadzieję, że mój zastępca poradzi
sobie z tym podczas mojej nieobecności.
A więc to Lois Lamour odpowiadała za pogodę, pomyślał Josh ze złością. Pochylił się
trochę do przodu, by zwrócić na siebie jej uwagę.
- To bardzo dobry program, Lois. - Zarobił tym samym na promienny uśmiech.
Uśmiech ten zbladł jednak zaraz, kiedy dodał:
- Szkoda tylko, że prezenterka jest beznadziejna. Zawsze robi koło siebie tyle szumu.
- To moja siostra, Lena - odparła Lois, a jej dolna warga zaczęła drżeć niebezpiecznie.
- Sama ją wybrałam. Nazwisko Lena Lamour oznacza w Allentown pogodę.
Mandy natychmiast pospieszyła jej z pomocą. Położyła rękę na dłoni Josha, wbijając
mu boleśnie paznokcie w skórę.
- Mój Joe już taki jest, że czasami lubi komuś dokuczyć. Teraz tylko tak głupio palnął.
- Spojrzała na Josha, którego oczy były szeroko otwarte i niewinne, jak u chłopców z chóru
kościelnego. - Tak ci się tylko wyrwało, prawda, Joe, kochanie?
- Wyrwało mi się? - spytał, mrugając ze zdziwienia. - O tak, rzeczywiście, wyrwało mi
się. Oderwał oczy od Mandy, która sztyletowała go wzrokiem, i przeniósł swe spojrzenie
cherubinka na Lois. - Tylko żartowałem, Lois - powiedział z obowiązku. - Tak naprawdę to
lubię tę dziewczynę od pogody. - Widząc, że reżyser nie bardzo się udobruchała, brnął dalej: -
Ba, ja ją wręcz kocham. Zawsze miałem słabość do wielkich bioder. Powiedziałbym nawet...
- Joe jest trochę skrępowany tym miodowym miesiącem, Lois - przerwała mu Mandy,
zanim zdążył dodać coś więcej. - Wiesz, jacy są mężczyźni, zawsze nerwowi, kiedy coś tylko
trąci romantyzmem. To ich onieśmiela, czują od razu, że ich wizerunek jest zagrożony, czy
coś w tym stylu. Będziesz musiała mu wybaczyć - zakończyła, naciskając mocniej na rękę, aż
w końcu zareagował.
- Tak, Lois. Chyba jestem trochę zdenerwowany całą tą telewizją. Mandy wzięła
udział w konkursie nie uzgadniając tego ze mną i naprawdę nie wiem, czy mi się to spodoba.
No wiesz, filmowanie miesiąca miodowego. Wszystko robi się takie publiczne.
- Ale uwielbiamy nasze stereo, prawda, najdroższy? - wtrąciła szybko Mandy, widząc,
że Lois krzywi się jeszcze bardziej.
- A właśnie, gdzie stało to stereo? - spytała, a jej nastrój zmienił się momentalnie. -
Powinniśmy je sfilmować. Będziemy musieli zrobić to po powrocie. Chyba jednak nie
pamiętam, żebym widziała je w pokoju.
- Nie, naprawdę nie widziałaś? - Josh odezwał się natychmiast, kiedy tylko zobaczył u
Mandy pierwsze objawy paniki. Miał teraz okazję, by odpłacić jej za zimną kawę i nie
zamierzał wcale z tego zrezygnować. - To dlatego, że jest w naszej sypialni. Tuż koło skóry
białego niedźwiedzia. - Odwrócił się do Mandy, ciesząc się, że drży ze zdenerwowania. -
Czytałaś chyba to, co napisała na konkurs? Chyba nie muszę mówić nic więcej.
Chuck, technik, który narzekał na niewłaściwe przyłącza elektryczne, nastawił uszu na
przednim siedzeniu.
- Tak, słyszałem o tym od Vika. Mówił, że to prawdziwa bomba. Powiedział nawet, że
mógłby list w całości odczytać na antenie.
- Wcale tak nie było - zaprotestowała Mandy, spoglądając to na Chucka, to na męża.
Mężczyźni tymczasem wymienili uśmiechy, jeden ze zrozumieniem, drugi z wyraźną
satysfakcją. Josh stwierdził w końcu, że będzie się musiał postarać o kopię tego listu.
- Tak, to był wspaniały, romantyczny list.
Kamerzysta, o imieniu Herb, podniósł wzrok znad światłomierza, który właśnie
sprawdzał i spytał:
- O czym był ten list, Chuck? Uciekł mi jakoś.
Josh spojrzał na Mandy, która gapiła się na niego w bezsilnym zawstydzeniu, i
podniósł brwi.
- Chyba mam jakąś kopię w płaszczu, Herb - powiedział usłużnie. - Chciałbyś
zobaczyć?
- Będę zawsze zamawiać wielki dzbanek gorącej kawy, ledwo tylko otworzysz oczy -
Mandy przyrzekła pośpiesznie półgłosem. - I nigdy więcej nie zamknę się już w łazience.
Josh spojrzał na nią, rozważając, czy zadowala go to drobne zwycięstwo.
- Dobra, może ubijemy interes - powiedział cicho, sięgając po płaszcz.
- Załatwione - Mandy nie traciła czasu. Kiedy Josh bezskutecznie przeszukiwał
kieszenie, nie mogła powstrzymać westchnienia ulgi.
- Wygląda na to, że nie mogę znaleźć. Przykro mi. - Usiadł wygodniej w fotelu i objął
Mandy. - Ale wierz mi na słowo, że list był wspaniały. Zaraz, zaraz - dodał, zmieniając
celowo temat - jesteśmy na miejscu. Lois, mówiłaś zdaje się, że Tropicana jest tuż przy
promenadzie?
Kiedy reżyser zaczęła czytać małą broszurę o hotelu, Mandy przysunęła się do Josha i
wyszeptała mu prosto do ucha.
- Rozejm?
Josh spojrzał na nią. Dostrzegł coś na kształt zrozumienia w jej niewinnych, zielonych
oczach. Zrozumienia i czegoś więcej. Jeśli nie myliły go przeczucia, Amanda Elisabeth
Tremaine lubiła go wbrew sobie samej. Po raz pierwszy poczuł wyrzuty sumienia.
To, co zaczęło się od żartu, szalonego figla, urosło szybko do szansy zemsty za stare
rany. I kiedy z jednej strony był przekonany, że ma pełne prawo zrobić to, co zamierza, z
drugiej czuł, że równocześnie skrzywdzi tę niewinną dziewczynę.
Musiał za wszelką cenę zadbać, by nie połączyło ich coś głębszego. Lepiej więc, by
Mandy walczyła z nim, niż miałaby wziąć go za jakiegoś porządnego faceta.
- Rozejm? - powtórzył jej cicho do ucha. - Na to nie ma szans.
Widząc, jak posmutniały jej zielone oczy, Josh nie
potrafił jej wyjaśnić, że sam poczuł się
tym lekko
dotknięty.
Apartament w Tropicanie miał wszystko, czego Mandy oczekiwała, a nawet więcej.
Był dwupoziomowy, część dzienna połączona była z sypialnią krętymi schodami. Na dole
stała wielka kanapa, a na górze królewskich rozmiarów łóżko, Mandy nie spodziewała się
więc żadnych problemów, jeśli tylko Josh będzie chciał dotrzymać warunków umowy.
Jak dotychczas nie było z tym większych problemów. Mandy rozważała to, co się
stało, oglądając równocześnie apartament. Bardzo się jej podobały dywany w roślinne wzory i
obrazy w salonie. Rozpakowała się już, zanim Joe w ogóle zdążył wejść na górę i obejrzeć
sypialnię.
Kiedy jednak w końcu to zrobił, pokój nagle strasznie zmalał i Mandy zbiegła na
dolny poziom, mamrocząc coś, że chce przejrzeć kartę hotelową.
Poczekaj, aż zobaczy łazienkę, powiedziała sobie w duchu, stojąc przed ogromnym
oknem z widokiem na promenadę. W wannie można by się bawić okrętem wojennym. Bała
się, żeby nie zrobił jakiejś idiotycznej aluzji na temat wspólnej kąpieli pod pretekstem
oszczędności wody, czy czegoś takiego.
- Nie szukaj problemów, Mandy - powiedziała głośno do siebie. - Z tego, że nie
zgodził się na zawieszenie broni, wcale nie wynika, iż czekał tylko na wyjście ekipy
telewizyjnej, by się na ciebie rzucić. A zresztą prawie przez cały czas zachowuje się tak,
jakby cię nawet nie lubił, więc nie ma o czym mówić.
Podeszła do kredensu, by obejrzeć tacę z owocami i powitalną butelkę wina, przysłane
przez kierownictwo hotelu.
- Chyba zjem jabłko - powiedziała po zbadaniu imponującej piramidy owoców. -
Może jedno jabłko dziennie zrobi ze mnie gwiazdę.
- O tak, Amando Elisabeth, a może jedno jabłko dziennie zrobi damę ze mnie? -
Rozbawiony głos dobiegł ją od strony schodów właśnie w chwili, gdy dotknęła ręką dużego,
czerwonego jabłka. Odwróciła się gwałtownie na dźwięk tego głosu. Trzymany w ręku owoc
zahaczył jednak o tacę i misternie ułożona piramida rozsypała się gwałtownie.
- Popatrz, co przez ciebie zrobiłam! - Jedna z pomarańczy zatrzymała się dopiero pod
nogami Josha. - Musisz się w ten sposób skradać?
- Wcale się nie skradam, tylko wchodzę normalnie do pokoju. To nie moja wina, że
byłaś tak zajęta rozmową z sobą, że mnie nie raczyłaś usłyszeć.
- Przyznajesz więc, że podsłuchiwałeś? - Zdecydowała, że w kontaktach z Joshem
najlepszą obroną jest atak. - Głupie pytanie. Oczywiście, że podsłuchiwałeś. Z jakiego
powodu byś się do mnie podkradał, gdybyś nie był jednym z tych dziwaków ekscytujących
się podsłuchiwaniem cudzych rozmów?
Josh nie mógł opanować uśmiechu, słysząc jej ostatnie słowa.
- Po prostu Mandy miała małą pogawędkę z Mandy, co? Czy zastanawiałaś się kiedyś
nad leczeniem? Mówienie do siebie pachnie paranoją. - Potrząsnął głową w zadumie. - Nie
wiem, Amando Elisabeth, po prostu nie wiem.
- Ale przynajmniej nie jestem Don Juanem i Jamesem Bondem w jednej osobie -
ucięła Mandy. - Zresztą mniejsza o to. Następnym razem chrząknij, albo inaczej daj mi znać,
kiedy będziesz podchodzić od tyłu.
- A może przydałyby się fanfary i trąbki? - zasugerował. Podniósł pomarańczę i stanął
przed Mandy. - To chyba twoje?
Mandy wzięła pomarańczę i z impetem cisnęła na tacę. Pech chciał jednak, że trafiła
akurat na krawędź i duża srebrna taca fiknęła efektownego kozła. Zanim wylądowała na
podłodze, uderzyła w obolałą kostkę Josha.
- Co robisz, do diabła - zaklął, przewracając się na podłogę tuż u jej stóp. - Chcesz
mnie zabić, czy co?
Mandy zaczęła zbierać porozrzucane owoce.
- No? Chcesz czy nie? - powtórzył Josh. Spojrzała na niego, mrugając w zmieszaniu
swymi zielonymi, szeroko otwartymi oczami.
- Och, czekasz na odpowiedź? Przepraszam, ale myślałam, że to pytanie retoryczne.
Josh zmrużył oczy, a na jego twarzy odmalował się wyraz szacunku. Zdał sobie
sprawę, że chyba był dla niej zbyt szorstki przez cały dzień.
- Spokojnie, Amando. Chyba za dużo od ciebie wymagam, co? Ale przecież wiesz, że
robię to tylko dla twojego dobra.
Przysiadła na piętach, patrząc na niego rozbawiona.
- Oczywiście, że tak - powiedziała drwiąco. - Dla zasady wprawiana jestem w
zakłopotanie, obrażana i wykpiwana, to bardzo dobrze robi na charakter. Dziękuję, Joe,
bardzo dziękuję. - Podniosła z podłogi ostatnie owoce i postawiła tacę na stole.
Josh z trudem wstał na nogi, zanim Mandy udało się dojść do schodów.
- Hej, poczekaj. Nie rozumiesz wcale, o co mi chodzi. Nie chciałem o tym mówić, ale
muszę, żeby nie wyjść na jakiegoś zarozumiałego bałwana. Przecież wszystko zaczęło się od
głupiego kawału, prawda? Niewinnego podania się za kogoś innego, by pomóc przedszkolu...
- Nieprawda - przerwała mu, wchodząc na schody. - Zaczęło się od tego, że szłam do
Vika Harrisona, by mu powiedzieć całą prawdę. Potem zostałam zepchnięta do roli
drugoplanowej, to jest od czasu, jak weszłam do tej cholernej windy towarowej. I jeszcze
jedno.
Josh podniósł do góry obie ręce, prosząc o ciszę.
- Dobrze, już dobrze. To wszystko moja wina. Wykorzystałem twój dylemat do
swojego śledztwa w WMFL, tak? Oszczędź mi proszę wyliczania listy moich grzeszków,
O.K.? I wróć tutaj, bo nie znoszę robić ze swojej szyi żurawia, żeby z tobą porozmawiać.
- Dlaczego nie? Ja to zawsze robię, kiedy z tobą rozmawiam. Zmiana ról jest chyba
fair. - Mandy powiedziała to z wyraźną wrogością, zawróciła jednak i stanęła przed nim. -
Dobrze, Joe - zakomenderowała, jak generał do podwładnego. - Mów do mnie.
Popatrzył prosto w te zielone, cholernie niewinne oczy. Jak mógł jej powiedzieć, że
zaplanował być dla niej niemiły w każdy możliwy sposób, by ich losy nie związały się ze
sobą? Jak mógł powiedzieć, że jej oczy, ogniste włosy i wspaniałe piegi mają na niego taki
wpływ, że nie ręczy za siebie, jeżeli zostaną sami na noc, a raczej na następne cztery noce.
- No? Czekam nadal. Mów, wyrocznio.
Josh na chwilę przymknął oczy, przygotowując się na to, co musiało być powiedziane.
- Nie chcę, żebyś mnie polubiła - powiedział wreszcie, kiedy Mandy wzdychając z
rozczarowaniem właśnie się od niego odwracała.
Dwie rzeczy udało mu się osiągnąć z całą pewnością. Po pierwsze, Mandy zamarła na
moment, po drugie zaś, zwrócił na siebie niepodzielnie jej całą uwagę. Bardzo powoli
odwróciła się na pięcie, by na niego spojrzeć. Wkrótce na jej twarzy pojawił się nieśmiały
uśmiech.
- Przeceniasz się, Joe - powiedziała w końcu, zastanawiając się, czy roześmiać mu się
w twarz, czy raczej go spoliczkować. - Może rzeczywiście ubieram się jak nastolatka, jak to
trafnie zauważyłeś, ale histeryczne zachowania tego wieku mam już dawno za sobą. Możesz
mieć bardzo dobre mniemanie na swój temat, że zostawiasz za sobą złamane serca. Twoje ego
rzeczywiście do tego pasuje, nie wspominając o garderobie. Jednak jeśli idzie o mnie, to
możesz spać spokojnie. Takie numery, to nie ze mną, kowboju.
Z tymi słowami Mandy podeszła niespiesznie do schodów i weszła na górę. Po chwili
Josh usłyszał, jak zamykają się cicho drzwi od łazienki. Dopiero wtedy odetchnął.
- Nieźle to rozegrała - powiedział do obrazu na ścianie. - Wielkie nieba! - wykrzyknął
po chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że tym razem on zaczął mówić do siebie głośno. - Teraz
złapała mnie na tym samym. Unikając karcących go oczu, które - tak mu się przynajmniej
wydawało - spoglądały na niego z obrazu, Josh opuścił po cichu apartament w poszukiwaniu
jakiegoś miejsca, gdzie mógłby zebrać myśli. Niedługo mieli wszak udać się znów z ekipą
telewizyjną na spóźniony nieco lunch.
Na górze Mandy stała w progu łazienki, kiedy usłyszała głośne trzaśniecie drzwi.
Podeszła do lustra i zaczęła analizować swoje odbicie, zastanawiając się, co w niej jest
takiego, co sprawiło, że Josh pozwolił sobie na takie właśnie stwierdzenie.
Może ma zbyt rozmarzone oczy? A może to jakieś nienaturalne rumieńce na
policzkach? Po dokładnym badaniu odrzuciła obie hipotezy.
- A może wyglądam na zdesperowaną? - zasugerowała głośno. - Stara panna,
wychowawczyni z przedszkola, uwiedziona przez prowadzącego śledztwo playboya,
ośmiesza się, ofiarowując mu swe spragnione miłości ciało. Nie - zdecydowała. - Taki tytuł
jest za długi, nawet jak na prasę brukową, żeby mógł na kimś zrobić wrażenie. Poza tym, czy
wydaje mu się, iż jest jakimś pogańskim bożkiem miłości, któremu nie oprze się żadna
kobieta? Zresztą powinna mu powiedzieć, że to w końcu on pocałował ją wtedy w windzie, a
nie odwrotnie.
Im dłużej Mandy mówiła do siebie, tym bardziej była wściekła. Na Josha, za jego
nieprawdopodobną arogancję, i na siebie, że była na tyle głupia, by lubić go bardziej niż
powinna. A przecież mógłby być taki miły. Zastanowiła się jednak zaraz, czy to przypadkiem,
aby nie jego arogancja pociągała ją najbardziej?
Nawet ich poprzednie utarczki sprawiały jej w końcu przyjemność, uznała,
napuszczając wodę do wanny.
Kiedy właśnie badała palcami temperaturę wody, uderzyła ją dziwna myśl.
- Jeżeli nie chce, bym się zaangażowała w jakieś uczucie, to powinien raczej starać się
o mnie, a nie ze mną walczyć. Całą tę sprawę rozgrywa z gruntu źle!
Woda była dokładnie w sam raz i Mandy zanurzyła się w niej po szyję, wielce
zadowolona, bo zdała sobie sprawę, że wie coś, czego Josh nawet nie podejrzewa.
- A ja mu tego na pewno nie powiem - rzekła uradowana. - Nie powiem ani jednego
słóweczka, które mogłoby temu skunksowi pomóc!
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Nie będziemy was już potrzebować przez resztę dnia - powiedziała Lois do Mandy i
Josha, kiedy kelner wręczał wszystkim menu w hotelowej restauracji. - Chuck i Herb
sprawdzą nagłośnienie i światło, a ja wybiorę się na poszukiwanie odpowiednich miejsc.
- Widziałem tę górę sprzętu, Chuck - zwrócił się Josh do technika, który przecierał
właśnie okulary, żeby przyjrzeć się lepiej karcie dań. - Nie wierzyłem własnym oczom, że to
zmieściło się w bagażniku naszej limuzyny. Co to była za aparatura, którą pomagałem ci
wyciągnąć? Niektóre ze wskaźników przypominały mi bardzo mój domowy odtwarzacz
wideo.
- To przenośne urządzenie do playbacku. - Chuck udzielił tej odpowiedzi, szczęśliwy
jak zawsze, gdy mógł podzielić się swą fachową wiedzą z zainteresowanym amatorem. -
Możemy obejrzeć to, co nagraliśmy.
- A później wysyłacie materiał do rozgłośni, gotowy do emisji? To takie proste! - Josh
nie mógł uwierzyć własnym uszom, tym bardziej, że dostęp do gotowych taśm bardzo
pasował do jego planów. - To wspaniale.
- No, nie do końca - poprawiła go Lois, zadowolona, że może się popisać przed
człowiekiem, który obraził jej ukochaną siostrę, Lenę. - W ciągu najbliższych dni będziemy
robić wywiady z każdym z was, byśmy mogli potem podłożyć wasz głos pod zmontowany
materiał. Ja oczywiście poprowadzę narrację, ale w niektórych miejscach widz będzie miał
wrażenie, że to ty lub Mandy komentujecie daną scenę.
- Wywiady z nami? - Mandy zrozumiała przynajmniej część tych wyjaśnień. -
Oddzielnie? - Zwróciła
się przestraszona w stronę Josha. - Zgadzamy się na coś takiego?
Najwyraźniej Mandy była zmartwiona, że jak zostaną rozdzieleni, to nie uda im się
utrzymać jednej wersji wydarzeń. Josh zastanawiał się przez chwilę, czy jest to kolejny
dogodny moment, by ustawić Mandy w pionie, ale widząc błagalny wyraz jej oczu, porzucił
ten zamiar.
- Sam nie wiem, Lois - powiedział z rozwagą. - W końcu to przecież nasza podróż
poślubna i może byłoby lepiej, gdybyśmy występowali razem. Moglibyśmy się wtedy
wzajemnie uzupełniać.
Ku zdziwieniu wszystkich okazało się, że to kamerzysta Herb podjął decyzję.
- Mnie to się podoba - stwierdził, nie odrywając oczu od menu. - A poza tym
zaoszczędzi nam też masę czasu.
- Masz jeszcze jakieś inne plany, Herb? - wtrąciła Mandy, zanim Lois mogłaby
zaprotestować. - Może chcesz się poopalać? Bo ja tak. Chyba jestem strasznie blada jak na
połowę sierpnia.
Josh skrzywił się wyraźnie. Och, nie, Mandy już bawi się w detektywa, choć są w
Atlantic City dopiero niepełne trzy godziny. A w dodatku patrzyła na niego wzrokiem, który
zdawał się mówić: „No, nie zadasz sam paru pytań, skoro już przetarłam ci drogę?”
Może i lepiej byłoby z tego skorzystać, pomyślał, zastanawiając się, jakie zadać
pytanie.
- Czy będziecie mieli tu trochę wolnego czasu? - Pytanie to skierował do Lois, która
najwyraźniej nie mogła się doczekać na swoją kolej.
- Niestety, wątpię w to - stwierdziła, zarabiając natychmiast na pogardliwe prychnięcie
Chucka, który najwyraźniej uważał inaczej. - Pięć dni to niby dużo dla ciebie, Joe, ale dziś
pół dnia już minęło, a ostatni poświęcony będzie na przygotowania do powrotu do Allentown.
Zostają nam więc tylko trzy dni i cztery noce na filmowanie.
- To zależy od reżysera - mruknął Chuck na boku do Josha.
- Wyobrażam sobie, iż kamerzysta jest tu piekielnie ważny - naciskała Mandy, kopiąc
Josha porozumiewawczo pod stołem. - To znaczy, że wszystko by wzięło w łeb, jeśliby
kamerzysta nie umiał ująć dokładnie tego, co wskaże reżyser.
Herb spojrzał na Mandy, a jego twarz pozbawiona była zupełnie wyrazu.
- Taak - powiedział krótko i rozejrzał się za kelnerem. - Hej, jak się tu zamawia
drinka?
Niech cię Bóg błogosławi, pomyślał Josh, słysząc kamerzystę. Cała zabawa
skończyłaby się szybciej, niż się rozpoczęła, gdyby Herb był abstynentem.
- Nie powinnaś dręczyć pytaniami spragnionego, nie dając mu szans na zwilżenie
gardła, kochanie - zwrócił się do Mandy, która najwyraźniej zlekceważyła poprzednie
ostrzeżenie.
- A na razie będziemy jeść, pić i bawić się - wtrąciła Lois radośnie, kiedy sama
zdecydowała się już na stek. - Mamy przed sobą pięć wspaniałych dni na cudzy rachunek,
więc powinniśmy z tego skorzystać.
Ojciec byłby purpurowy z wściekłości, gdyby wiedział, jak jego lojalni pracownicy
traktują firmowe pieniądze. Zamówienia całej trójki były więcej niż nieskromne.
- A ty co weźmiesz, Mandy - spytał, widząc, jak się zmarszczyła, kiedy spojrzała na
ceny. - Trzeba skorzystać z okazji, jak mówi Lois. Wybierzesz sama, czy ja mam dla ciebie
coś zamówić?
Nie mając szczególnej ochoty na gulasz wołowy, który był najtańszą pozycją, jaka
znajdowała się w karcie, zgodziła się na ten drugi wariant, mając nadzieję, że Josh wybierze
coś pysznego.
- Jak mogłeś mi to zrobić!
Ledwo drzwi zamknęły się za ekipą telewizyjną, Mandy przystąpiła do szturmu.
- Co znowu zrobić? - spytał Josh niewinnie, podchodząc do stojącego w rogu
telewizora.
- Co zrobić? Jeszcze się pytasz? - Była wyraźnie wściekła. - Zamówić dla mnie dobrze
wypieczony stek. Był jak podeszwa z buta.
- Wcale taki nie był - zaprzeczył, zmieniając programy w poszukiwaniu sportu. -
Jadłem to samo co ty i wiem, że było wyśmienite. Po prostu nie jesteś przyzwyczajona do
cywilizowanego jedzenia, to wszystko.
- A ja musiałam to wszystko zjeść, prawda? Albo Lois i reszta dowiedziałaby się od
razu, że mój kochany mąż nie ma pojęcia, jakie steki lubię. - Mandy zrobiła dwa kroki do
przodu i rzuciła się na kanapę. - Ale już wiem, o co ci chodziło!
Josh spojrzał na nią pytająco.
- No, o co? Naprawdę wiesz?
- No jasne, cwaniaczku, wiem.
Mandy w swojej wściekłości była wspaniała. Jej oczy zdawały się miotać
szmaragdowe błyski, a piegowata twarz była pełna wyrazu.
- W porządku. Wal więc ze swoją teorią, żeby mi wykazać, jaka jesteś sprytna.
- Nie! - Miała ochotę podąsać się trochę, podenerwować go. Ale kiedy się uśmiechnął,
coś w niej w środku pękło. - Dobrze, powiem ci. Chciałeś mnie ukarać za to, że starałam się
wyciągnąć coś z Herba. To przecież o nim miałeś się tu czegoś dowiedzieć. O co więc
chodzi? Nie przypuszczałeś, że potrafię go podpytać, nie zdradzając się niczym przy okazji?
- Czujesz się trochę obrażona, co, Amando Elisabeth? - podsumował Josh. - Biedne
dziecko. Jak mogę ci to wynagrodzić? - Potarł czoło, jakby głęboko się zamyślił. - Już wiem!
- oświadczył radośnie. - Zejdę na dół do sklepów hotelowych i kupię ci trencz. Podoba ci się
taki pomysł? - Przez chwilę zastanawiał się nad tym. - Nie - stwierdził w końcu, widząc, jak
Mandy zabija go wzrokiem. - Nie wyglądałabyś dobrze z tymi wypchanymi ramionami i
pagonami. Miałabyś wtedy wybrzuszenia zupełnie nie tam, gdzie trzeba. A mnie się podobają
twoje wypukłości tam, gdzie są.
Mandy zerwała się na równe nogi i zaczęła gwałtowną wędrówkę po pokoju,
wymachując przy tym dziko rękoma.
- No dalej, żartuj sobie ze mnie. Cha, cha, bardzo śmieszne. Powinieneś występować
w kabarecie, Joe, czy jak ci tam na imię, wiesz o tym?
Josh podszedł do niej i chwycił ją mocno za ręce, przerywając w ten sposób
gwałtownie jej tyradę.
- Znowu popadasz w histerię, tak jak wtedy w windzie - powiedział jej, kiedy
próbowała się wyswobodzić.
- No to co? Co zamierzasz z tym zrobić, wielki człowieku? Nie masz pod ręką nic
nowego do zaproponowania.
Czuł, że ruch jej ciała obraca wniwecz wszystkie jego dobre intencje.
- Ach tak? Naprawdę tak myślisz? - burknął i nie dał jej czasu na odpowiedź. Schylił
się, objął ją i bez żadnego wysiłku podniósł do góry. Trzy szybkie kroki w kierunku kanapy i
po chwili oboje wylądowali na jej miękkich poduszkach. Kiedy się przewracali, Mandy objęła
go kurczowo rękami za szyję. - Może to posłuży za nowatorskie myślenie? - zapytał, zanim
przykrył jej usta własnymi.
Wszystkie jego wcześniejsze postanowienia, wszystkie plany legły natychmiast w
gruzach, kiedy tylko poczuł po raz pierwszy prawdziwy smak jej warg. Mandy była jedną
wielką słodyczą i jednym wielkim ogniem zarazem, była jak mocny drink, odurzająca, nie
pozwalająca się od siebie oderwać. W miarę jak jej ciało wiło się pod nim, najpierw
protestując, potem w szaleńczej pasji, poczuł, że jego skóra, pomimo ubrania, jest rozpalona
jak węgiel. Chciał więcej, jeszcze więcej. Chciał wszystko, wszystko co chciała mu dać.
Ona zaś dawała, dawała i brała w zapamiętaniu, na jakie pozwalały jej rude włosy i
ognista natura. Robiła to bez opamiętania. Kiedy poczuła jego ciasno przylegające ciało,
straciła poczucie rzeczywistości. Jej plany i postanowienia, wszystko to prysło jak bańka
mydlana, gdy tylko znalazła się w jego objęciach.
- Wyprowadzasz mnie z równowagi, panienko - przyznał Josh, kiedy w końcu się
opamiętali.
Mandy spojrzała mu w oczy. Były tak blisko, że wyraźnie widziała swe odbicie. Co
się właściwie stało? Czy ta wyglądająca na zdeprawowaną dama to naprawdę ona? Nie, to
chyba niemożliwe. Musi szybko znów odzyskać kontrolę nad całą sytuacją.
- Ja wyprowadzam cię z równowagi? - zażartowała, odwracając głowę. - Pochlebiało
by mi to, gdybym nie wiedziała, że to tylko taka krótka przygoda.
Irytujący uśmieszek powoli pojawił się na twarzy Josha, kiedy w końcu oderwał się od
Mandy i usiadł na drugim końcu kwiecistego dywanu.
- Szybko się opanowujesz, kochanie - powiedział z podziwem. Nie sposób było nie
zauważyć drżenia rąk, kiedy przygładzał swe ciemne włosy. - Niestety, nie mogę tego samego
powiedzieć o sobie. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli zostawię cię na chwilę samą.
- Dokąd się wybierasz? - spytała Mandy z niecierpliwością, widząc, jak Josh zbiera się
do wyjścia. Spłonęła rumieńcem wstydu, dostrzegając, że dziwnym trafem koszula wysunęła
mu się ze spodni, a nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż sama miała z tym coś wspólnego.
- Muszę wziąć prysznic. Zimny prysznic.
Patrzyła, aż jego nogi zniknęły na szczycie schodów, potem usiadła i z poczuciem
winy zaczęła wygładzać bluzkę i spódnicę.
- Dobra lekcja - mruknęła głośno. Jej wzrok zatrzymał się na butelce powitalnego
wina, które nadal chłodziło się w wiaderku z lodem. Nie piła często, ale zdecydowała, że teraz
jest taki sam dobry czas jak każdy inny na leczniczą dawkę alkoholu.
Mandy stała cicho przed wielkim oknem, oczarowana widokiem słońca wschodzącego
nad Atlantykiem. Chciała być teraz na zewnątrz, na piaszczystej plaży, a może nawet na
koniu galopującym po wybrzeżu. To już było tak dawno.
Przymknęła oczy i wyobraziła sobie zapach piasku i morza, poczuła nawet na
policzkach wiatr, baraszkujący w jej włosach. Minęło przecież już dobrze ponad trzy lata od
czasu, kiedy galopowała po plaży na swojej klaczy o imieniu Emma. Wierzyła wtedy
niezachwianie, że ma szczęście żyć w najlepszym z możliwych światów.
Pojedyncza łza wypłynęła spod jej ciemnych rzęs i powoli zaczęła spływać po
policzku. Wzdrygnęła się, kiedy poczuła, że męska ręka wytarła ją delikatnie.
- Melancholia o wschodzie słońca? - Josh zadał to pytanie szeptem, który wywołał
przyjemny dreszczyk na jej plecach.
Mandy cofnęła się gwałtownie, przestraszona, że jeśli nie zapanuje nad swym
nastrojem, to zaraz rzuci mu się w ramiona, szlochając jak dziecko.
- Raczej wschód słońca w oczach - poprawiła, pociągając delikatnie nosem, zanim
opuściła draperie i pokój pogrążył się ponownie w półmroku.
- Zgodnie z umową zamówiłam już u obsługi hotelowej kawę, mój panie. Pełny
dzbanek. Zaraz tu będzie, może więc teraz weźmiesz szybki prysznic.
Josh czuł, że Mandy chce się go pozbyć, ale zdecydował się nie naciskać,
przynajmniej nie w tej chwili.
- To wspaniale, żono. Wiesz, chyba bym się szybko przyzwyczaił do takiej obsługi. -
Dał jej krótki, mężowski pocałunek w policzek i skierował się w stronę schodów. - Ale
kanapę trzeba będzie stąd zabrać.
- Pod warunkiem, że razem z tobą. - Mandy spojrzała teraz na Josha po raz pierwszy i
zauważyła, że jeszcze jest w piżamie i płaszczu kąpielowym. - Wyglądasz w tym jak facet z
reklamy w magazynie „Life”.
- Widzę, że sporo wiesz, ty moje uosobienie niewinności - odparł, unosząc odrobinę
brwi. - Myślałem, iż bardziej nadaję się do reklamy w „Playboyu”.
Mandy udała, że się przez chwilę nad tym zastanawia i potrząsnęła głową.
- O nie, w „Playboyu” musiałbyś występować w towarzystwie dwóch skąpo odzianych
blondynek.
- Bardzo bym chciał wiedzieć, skąd ty to wiesz?
Udając lekko obrażoną, Mandy odpowiedziała stanowczo:
- Nie spędzam całego czasu na czytaniu o królewnie Śnieżce w przedszkolu. Wiem co
nieco również o prawdziwym świecie.
Josh spojrzał najpierw na jej pozbawioną makijażu twarz, potem białą bawełnianą
bluzkę, drelichową spódnicę i płaskie sandały.
- O tak, jasne, że wiesz. Ale tylko trochę. I wiesz co? To mi się właśnie w tobie
najbardziej podoba.
Mandy odwróciła się z powrotem do okna. Przymknęła oczy, udając, że rozkoszuje się
wschodem słońca, ale tak naprawdę to zabolały ją bardzo ostatnie słowa Josha. Gdyby tylko
wiedział to wszystko co ona, pomyślała fatalistycznie, to uciekłby od niej natychmiast.
Podobnie jak ona uciekała bez opamiętania przez ostatnie trzy lata.
Spojrzała dokoła nie widzącym wzrokiem, celowo koncentrując się na wydarzeniach
ostatniego wieczora, by zatrzymać bieg poprzednich myśli. Po wspólnym, późnym obiedzie z
ekipą telewizyjną w restauracji „Regent Court” Mandy wykręciła się bólem głowy i mogli
razem z Joshem odrzucić propozycję Lois, by odwiedzić jeden z miejscowych kabaretów.
Nawet teraz, w świetle dnia, Mandy wzdrygnęła się na wspomnienie
porozumiewawczych spojrzeń wymienianych pomiędzy Lois a Chuckiem, kiedy Josh
odprowadzał ją do windy.
Trudno by im było uwierzyć w to, że dziesięć minut później Mandy leżała już w łóżku
zupełnie sama, a Josh, popijając piwo, oglądał, jak Lakersi z Los Angeles starli na proch
chicagowskie Byki.
Mandy była trochę zaskoczona. Zaskoczona i, chcąc być ze sobą szczera, odrobinkę
rozczarowana. Po szalonych chwilach na kanapie czekała na wieczór z mieszaniną niepokoju
i nadziei.
Jednak Josh miał rację, starając się nie angażować. Kiedy podróż poślubna i jego
dochodzenie się skończą, będzie mógł odejść z czystym sercem i bez wyrzutów sumienia.
W końcu jednak powiedział jej przecież, że jest nią zafascynowany, nawet gdyby to
miała być tylko fizyczna fascynacja. Zresztą cóż by to mogło być innego, myślała smutno,
biorąc pod uwagę fakt, że nie ukrywał swojej opinii o niej. Ludzie nie zakochują się w
melodramatycznych histeryczkach, czy jak ją tam jeszcze określał.
Wyraźne pukanie do drzwi przerwało ciąg myśli Mandy. Niechętnie poszła otworzyć.
- Dzień dobry! - zawołał radośnie kelner, wnosząc ciężką srebrną tacę, którą z
teatralnym gestem ustawił na stoliku. - Piękny dzień dziś mamy, prawda?
Mandy spojrzała na niskiego kelnera, który był niemal w jej wieku. Uśmiechał się
szeroko, miał śnieżnobiałe zęby i wyglądało na to, że nie ma żadnych zmartwień. Poczuła, iż
to trochę nie fair, skoro ona była w tak opłakanej sytuacji.
Uśmiech kelnera zbladł, ale tylko na chwilę.
- To wy jesteście tymi nowożeńcami, co wygrali konkurs? - Strzelił palcami,
przypominając sobie ten fakt. - Widziałem wczoraj z wami ekipę telewizyjną. Ale fart. Ja też
jestem aktorem, mimo że chodzę teraz w takim uniformie. Sam zrobiłbym coś głupiego z
Sylwią, moją dziewczyną, gdybym wiedział, że tak łatwo dostanę się do telewizji. A tak przy
okazji, mam na imię Rollie. Rollie Estrada. Nazwisko zresztą będę musiał zmienić, bo jest
zbyt trudne dla mas.
Jego entuzjazm okazał się zaraźliwy i Mandy stwierdziła ze zdumieniem, że też się
uśmiecha.
- To jest to - ciągnął Rollie. - To może być przełom w twoim życiu, jeśli to dobrze
rozegrasz. Z tą czerwoną czupryną i takimi nogami na pewno będziesz gwiazdą. Umiesz
zrobić padaczkę?
- Padaczkę? - Mandy była wyraźnie stropiona. - Nie jestem pewna. A co to takiego?
Rollie podniósł palec, jakby chciał powiedzieć: „Jedną sekundkę, zaraz wracam”.
Przeszedł szybko przez pokój i wbiegł kilka stopni na górę. Poprawił marynarkę, a jego twarz
przybrała wyraz wielkiej powagi. Zaczął wolno schodzić z podniesioną głową, dopiero na
trzecim stopniu wyraźnie się potknął, fiknął niebezpiecznego kozła i wylądował u stóp
Mandy.
- Nic ci się nie stało, Rollie? - Mandy była wyraźnie przestraszona, ale zanim zdołała
mu pomóc się pozbierać, ten stał już przy niej.
- Oczywiście, że nie. To właśnie padaczka. - Rollie promieniał. - Dobre, co? Powinnaś
zobaczyć, jak to robię, kiedy jestem rozgrzany.
Nagle Mandy usłyszała odgłos zbiegających po schodach stóp, a po chwili pojawił się
Josh, owinięty tylko ręcznikiem kąpielowym, z twarzą całą wysmarowaną kremem do
golenia.
- Mandy! - krzyczał z daleka. - Słyszałem, że upadłaś. Nic ci się nie stało?
Mandy otworzyła już usta, by mu odpowiedzieć, gdy nagle Josh na ostatnich stopniach
też stracił równowagę i powtórzył nieświadomie to samo, co przed chwilą zrobił Rollie. Krem
do golenia miał już teraz rozmazany po całej twarzy i na ramionach, a na całym ciele widać
było jeszcze błyszczące kropelki wody po nie dokończonym prysznicu.
- Och, Joe! - Mandy uklękła przy nim, kładąc ręce na jego nagim torsie. Modliła się,
żeby tylko sobie nic nie złamał. - Na pewno nic ci się nie stało?
- Mniejsza o mnie, do Ucha. Miałem mokre nogi i poślizgnąłem się. - Ujął jej rękę i
zaczął się jej przyglądać. - Ważne tylko, czy tobie się nic nie stało?
Był przy tym tak poważny i tak zatroskany, że Mandy poczuła delikatne ukłucie w
sercu. Pech jednak prześladował ją od rana: z rozmazanym wszędzie kremem, niezbyt
starannie założonym ręcznikiem i przerażeniem w oczach Josh stanowił najśmieszniejszy
widok, jaki zdarzyło się jej oglądać od lat.
Nie mogła na to nic poradzić. Choć wiedziała, że ściąga w ten sposób na siebie burzę,
przysiadła na piętach i zaczęła się śmiać. Gorzej, dotknęła ręką twarzy, robiąc sobie
nieświadomie białe placki z kremu do golenia, a drugą ręką chciała mu pokazać bez słów, co
w tym było takiego zabawnego.
Josh zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, o co jej chodzi.
- Co w tym takiego zabawnego? - spytał, co tylko wywołało u Mandy nowy,
niepohamowany atak śmiechu. - Do licha, Mandy, z czego się właściwie śmiejesz?
- Myślałeś, że to... a potem sam... - Mandy bezskutecznie starała się coś powiedzieć. -
To nie ja... to on. - Wybąkała wreszcie w przerwach pomiędzy kolejnymi spazmami śmiechu.
- Co za on? Kto taki? - Josh rozejrzał się i nagle zdał sobie sprawę, że nie są w pokoju
sami. Rollie, który bezskutecznie starał się wtopić w podłogę, przywitał się teraz i uśmiechnął
szeroko. - Kim jesteś, u diabła? - wybuchnął Josh.
Mandy czuła, że musi interweniować, zanim Josh urwie biednemu Rollie'emu głowę.
Wzięła więc swego domniemanego męża pod ramię:
- To Rollie Estrada, chociaż ma zamiar zmienić swoje nazwisko, żeby go nie mylili z
kim innym. Musisz przyznać, że jego białe zęby mogą wprawić ludzi w zakłopotanie.
Josh zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Chyba miał rację: Bóg naprawdę
postanowił go ukarać.
- Poza tym Rollie chce zostać aktorem. - Mandy wytarła ręką twarz z kremu. - I
powiedział mi, że mogę zostać gwiazdą, wiesz, dzięki włosom i nogom, a potem pokazał mi
padaczkę. Ten hałas, który słyszałeś, to właśnie była padaczka Rollie'ego. - Na chwilę
przestała mówić, by spojrzeć na Josha. - Zrobiłeś to dokładnie tak, jak on. A może powinieneś
też wybrać karierę filmową? - spytała ze śmiechem, świadoma, że porusza się po bardzo
cienkim lodzie.
Josh zaczął obiema rękami wycierać krem. Odwrócił się do niej na moment,
rozważając, czy nie rozsmarować jej tego wszystkiego na twarzy.
- Mandy, myślę, że jednak skończę się teraz golić, jeśli nie masz nic przeciwko temu. -
Zwrócił się do kelnera i wyciągnął w jego kierunku lepką od kremu rękę. - Rollie, miło było
cię poznać. Życzę powodzenia w karierze.
Rollie spojrzał na wyciągniętą rękę i wiedział, że przyjdzie teraz za wszystko zapłacić.
Przez niego mogę przecież wylecieć z pracy, pomyślał. Jeśli teraz chce załatwić całą sprawę,
to trzeba z tego szybko skorzystać.
Rollie ujął mocno dłoń Josha w swoją, czując, jak zimny krem przecieka mu między
palcami.
- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.
Josh popatrzył na Rollie'ego, teraz też już upapranego kremem.
- No, może niecała, Rollie - powiedział, czując, że poprawia mu się nastrój. - Oj,
niecała. Wpadnij później, przedstawię cię reżyserowi, może znajdzie dla ciebie jakieś zajęcie
w filmie, O.K.?
Rollie otworzył usta ze zdumienia.
- Pan chyba żartuje. - Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. - Nie, nie żartuje pan.
Na pewno nic się panu nie stało? - W pokłonach podszedł do drzwi, odmawiając napiwku,
który przygotowała mu w międzyczasie Mandy. - Przyjdę później. I naprawdę bardzo
dziękuję.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za kelnerem, Mandy spojrzała na Josha, który
tymczasem zaczął już wchodzić po schodach.
- Hej, mężu - zawołała za nim.
Spojrzał na nią, zastanawiając się, czy będzie się starała zarobić jeszcze parę punktów
dla siebie na jego opłakanym wyglądzie.
- Tak? - Chciał już mieć to wszystko za sobą.
Mandy przechyliła lekko głowę, a jej szmaragdowe oczy łagodnie błyszczały, kiedy na
niego spojrzała.
- Wiesz, że jesteś w porządku? Pod twymi szykownymi ubrankami bije serce ze
szczerego złota.
Josh odetchnął z ulgą. Słowa Mandy sprawiły, iż spojrzał inaczej na cały incydent.
Może warto było się poświęcić, by zasłużyć na jej pochwałę.
- Też jesteś O.K., Amando Elisabeth - powiedział miękko. Jednak kiedy zobaczył, że
jej oczy robią się trochę mgliste, dodał zaraz: - Ale lepiej nie bierz zbyt serio pomysłów
Rollie'ego. I postaraj się, by kawa nie wystygła, dobrze? Zejdę za chwilę na dół.
Mandy owinęła dzbanek z kawą w białą, lnianą ściereczkę i przemierzyła pokój, by
ponownie wyjrzeć przez okno. Tym razem zobaczyła oczami wyobraźni dwa konie i dwóch
jeźdźców, galopujących obok siebie po plaży. Wizja ta sprawiła, że zaraz poczuła się lepiej.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Późnym popołudniem Mandy nie miała już żadnych złudzeń co do cudowności świata
filmu i to nie tylko dlatego, że nigdy nie pragnęła zostać aktorką, od czasów kiedy wystąpiła
w roli kapusty w szkolnym przedstawieniu.
Filmowanie, co odkryła z pewnym rozczarowaniem, składało się głównie z czekania i
przyglądania się, a nie występowania przed kamerą. Z jednego powodu: Herb i Chuck
spędzili prawie dwie godziny na zakrywaniu ich wielkiego okna arkuszami białego papieru.
Wyjaśnili, że chociaż chcieli mieć zasłony rozsunięte do zdjęć, to światło słoneczne i
sztuczne mają dwa różne cienie, jedno zielony, drugie niebieski. Dlatego trzeba było
przesłonić światło zewnętrzne.
Kiedy już problem światła został ku zadowoleniu Chucka rozwiązany, Lois wpadła na
pomysł, by przesunąć kanapę pod okno. Obawiała się, że obecność obrazów na ścianach
sprawi, iż scena będzie przeładowana. To spowodowało, że trzeba było znów zmienić
oświetlenie, co zajęło kolejną godzinę. Mandy zdecydowała się więc, dla zabicia czasu, wziąć
kąpiel.
Miała wielką ochotę wybrać się na spacer promenadą. Chciała pójść na plażę i
obserwować, jak małe dzieci bawią się w piasku. Miała też ochotę pobawić się z nimi, czuć
chłód piasku pod stopami, zbudować zamek, a potem patrzeć, jak rozmywa go fala.
Najbardziej zaś pragnęła, żeby Josh zobaczył ją w jej nowym, jednoczęściowym stroju
kąpielowym w kolorze szmaragdowozielonym. Marion mówiła, że wygląda w tym, jakby
miała nogi pod samą szyję. Marzyła, aby klęknąć nad nim, kiedy by leżał na kocu na
rozgrzanej słońcem plaży, i wcierać powoli olejek do opalania w jego muskularne ramiona.
Bardzo tego pragnęła, naprawdę bardzo, każdą najmniejszą komórką swego ciała.
To z całą pewnością dużo lepsze niż spędzanie czasu w wannie, pomyślała,
obserwując Josha zatopionego w rozmowie z Herbem. Może nawet lepsze niż zimny
prysznic.
- Idę na chwilę na górę - poinformowała Lois, która właśnie rozmyślała nad kolejnym
przeniesieniem kanapy w róg pokoju, tak by zmieściła się jeszcze lampa i stolik. Uważała, że
w ten sposób będzie mniej scenicznie, a bardziej po domowemu.
- Dobry pomysł, Mandy - zgodziła się Lois, nie odwracając nawet głowy. - I tak
będziesz musiała zrobić sobie mocniejszy makijaż. Cieszę się, że sama to zauważyłaś.
- Masz na myśli więcej szminki? - spytała, pamiętając, że z uwagi na dzisiejsze
filmowanie nałożyła na siebie więcej makijażu niż kiedykolwiek.
Lois zaśmiała się.
- Więcej wszystkiego, kochanie, chyba że chcesz wyglądać później jak duch. I zrób
coś ze swoimi włosami, bo takie jak teraz wyjdą na zdjęciu zbyt płasko. A może byśmy je
podtapirowali, co o tym myślisz, Joe?
Josh uznał, że skromny wygląd jest raczej zaletą Mandy. Ponadto nie służyło to wcale
jego planom, aby Lois zmieniła ją do tego stopnia, że nie poznałby jej nawet własny dziadek.
- Myślę, że moja żona i tak wygląda wspaniale, Lois - powiedział powoli.
- Chcesz powiedzieć, że tak jak ty, najdroższy, kiedy dzisiaj rano spadłeś ze schodów.
Aha, Lois, czy mówiłam ci już, jaką Joe zrobił rano padaczkę? Cały był w kremie do golenia
i...
- Dobrze, już dobrze, poddaję się - przerwał Josh pospiesznie, starając się uniknąć
triumfalnego wzroku Mandy. - Jak sądzisz, Herb, czy moja żona potrzebuje więcej makijażu?
- Uznał teraz, że spytanie kamerzysty o zdanie będzie najbezpieczniejszym wyjściem z tej
sytuacji.
Jeśli szło o niego samego, to Mandy wyglądała apetycznie jak zwykle. Nigdy nie lubił
specjalnie wymalowanych kobiet. A szczególnie zbyt perfekcyjnie, bo bał się, że im zepsuje
makijaż w jakiejś intymnej sytuacji.
- Herb! - zawołał, widząc, że ten ignoruje go zupełnie i majstruje coś przy kamerze.
Herb w końcu niechętnie wstał, podniósł do oczu kamerę, mierząc z niej do Mandy jak
myśliwy do nie spodziewającej się niczego ofiary.
- Wygląda jak flądra wyrzucona na piasek - powiedział bez ogródek. Wyłączył kamerę
i schował ją z powrotem do walizeczki, zanim usiadł obok Josha.
- Dzięki, Herb - mruknął Josh. - Bardzo nam pomogłeś. Przypomnij mi, żebym
poprosił cię o opinię, jak ja będę w podobnym kłopocie.
- Nakładaj makijaż tak długo, aż będzie ci się wydawało, że wyglądasz jak dziwka. -
Chuck najwyraźniej chciał dodać jej otuchy, kiedy zauważył, iż młoda dziewczyna jest bliska
płaczu. - Kiedy dojdziesz do wniosku, że wyglądasz, jakbyś miała się udać pod latarnię, to
będzie akurat tyle, ile trzeba, by występować przed kamerą.
- A co z nim? - Mandy zaprotestowała, słysząc jak Josh zaśmiał się cicho. - Mężczyźni
nie muszą robić makijażu? Dlaczego wszyscy uwzięli się na mnie?
Lois spojrzała taksująco na Josha i potrząsnęła głową.
- On ma taką urodę, że jedyne, co trzeba będzie zrobić, to przypudrować trochę twarz,
ręce i szyję. Przykro mi Mandy, ale blada cera, jak twoja, wymaga najwięcej starania.
Widząc triumfalny uśmiech Josha, Mandy zaprzestała dalszej walki i poszła wziąć
kąpiel. Ostatecznie dokończenie makijażu i tak wzięła na siebie Lois, ponieważ uważała, że
jej policzki nie są wystarczająco różowe. Samo filmowanie było już bajecznie proste.
Składały się na to głównie różne ujęcia pokoju, Josh i Mandy siedzieli przy tym na kanapie,
trzymali się za ręce i uśmiechali jak wiejskie przygłupy.
- To wszystko? - syknęła Mandy z niedowierzaniem, kiedy rozgrzane światła zostały
w końcu wyłączone. - Tyle przygotowań dla marnych pięciu minut filmu? Dochodzi szósta
wieczorem, prawie czas na obiad, a to jest wszystko, co zrobiliśmy przez cały dzień? Nie do
wiary.
- Spokojnie, kochanie, nie denerwuj się - uspokajał ją Josh, równie wściekły jak ona,
że stracili na próżno tyle czasu. Wiedział jednak, iż tego nie uniknie i lepiej dla wszystkich
będzie załagodzić całą sprawę. - Idź na górę, jak przystało na pannę młodą, i zmyj to
świństwo z twarzy, żebym mógł cię zaraz wziąć na obiad. Zamówiłem dla nas miejsca w „II
Verdi”, tu w hotelu, bo wiem, jak uwielbiasz włoskie jedzenie.
- A ja anulowałam tę rezerwację - wtrąciła stanowczo Lois. - Będziemy was filmować,
jak jecie hot - dogi na promenadzie. Mandy, nie zmywaj więc makijażu, tylko weź zamiast
tego ze sobą jakiś sweter. Filmowanie potrwa do pozna, więc może być zimno.
- Joe! - zawołała Mandy błagalnie, patrząc na niego z wyraźną nadzieją. Jeśli
ustawienie wszystkiego na zewnątrz zajmie tyle samo czasu co w pokoju, to nie mają szans,
by coś zjeść przed północą. Poza tym trudno było znaleźć większego miłośnika włoskiej
kuchni niż ona. - Naprawdę musimy?
W tym momencie zadzwonił telefon. Lois uważała, że to na pewno do niej w jakiejś
ważnej sprawie z telewizji.
- Zostawiłam ten numer w recepcji - wyjaśniła z dozą samouwielbienia, która
zaczynała działać Mandy coraz bardziej na nerwy. Zanim podniosła słuchawkę, zdążyła
jeszcze wyciągnąć z ucha wielki, różowy kolczyk.
Telefon był jednak do Joe'ego Tremaine'a.
- Pędź na górę, kochanie, i zabierz sweter - powiedział w drodze do telefonu. - Coś i
tak musimy zjeść, więc lepiej wykonujmy rozkazy. Może Lois da nam jutro wolne
przedpołudnie, jeżeli dziś będziemy posłuszni. Prawda, Lois? - W głosie jego zabrzmiał teraz
nie znoszący sprzeciwu ton, aż poruszony tym Chuck oderwał na chwilę oczy od swego
sprzętu, by spojrzeć na pana młodego.
Lois, nawet gdyby zauważyła tę zmianę tonu, musiałaby jeszcze wykazać się
wystarczającą inteligencją, by ją odpowiednio zinterpretować. Zamiast tego zaczęła rozważać
coś zupełnie innego. Mając nadzieję, że właściwie odczytała sygnały, które Chuck dawał jej
dziś przez cały dzień, szybko zgodziła się na kompromis. Kto wie, co noc przyniesie, jeśli
dobrze rozegra swoją partię. Może późniejsze rozpoczęcie jutrzejszych zajęć okaże się bardzo
dogodne dla wszystkich.
- No dobrze - zgodziła się Mandy niechętnie. - Postaram się załatwić to szybko. -
Pokonała już ponad połowę schodów, kiedy usłyszała, jak jej mąż mówi do słuchawki:
- Tu Joe Tremaine. - Poczuła nagle przemożną chęć, by dowiedzieć się, kto dzwoni.
Przebiegła błyskawicznie ostatnie schody, jednym susem znalazła się na łóżku, wzięła głęboki
oddech i powolutku podniosła słuchawkę drugiego telefonu.
- No więc, Joe, jak ci tam leci? - Pytanie to zostało zadane głębokim, sceptycznym
głosem. Ze sposobu artykulacji „Joe” zorientowała się natychmiast, że nie jest to prawdziwe
imię. Poczuła przypływ satysfakcji, że nie zawiodły ją przeczucia. Zauważyła zresztą
wcześniej, że nigdy nie reaguje natychmiast, kiedy się go zawoła po imieniu. To na pewno
telefonuje jakiś jego przełożony, żeby wysłuchać świeżego sprawozdania na temat
kamerzysty Herba.
- Pogoda jest piękna, tato, ale myślę, że dopiero potem będzie gorąco.
Mandy prychnęła zdegustowana. Tato! Też coś. Mógł przecież wymyślić coś bardziej
oryginalnego.
- Jak długo jeszcze chcesz tam urzędować? - spytał mężczyzna zwany tatą. - Jeden z
pracowników, nazwiskiem Vic Harrison, zadaje tu w studiu bardzo dociekliwe pytania.
Prawdę powiedziawszy, to sam bym dorzucił do tego parę własnych, panie Tremaine.
- Daj mi jeszcze parę dni, tato, a będę miał wszystko, czego potrzebuję, żeby załatwić
pewną sprawę, o której mówiliśmy ostatnio w biurze. Jeżeli nie zdarzyło się nic
nadzwyczajnego, miałeś nie dzwonić. - Głos Josha był niewiele głośniejszy od szeptu, tak
jakby się starał, żeby nikt w pokoju nie usłyszał, o czym rozmawiają. - Pozdrów mamę. - A
potem, już dużo głośniej, dodał na zakończenie: - Dziękuję za telefon, no to do widzenia.
- Nie waż się odkładać słuchawki, łajdaku! - Krzyk z drugiej strony sprawił, że Mandy
musiała odsunąć się od aparatu. Usłyszała stuknięcie odkładanej na dole słuchawki. - A to co
znowu? Jesteś tam jeszcze? - grzmiał podenerwowany głos, ponieważ jak długo Mandy
słuchała, połączenie nie było przerwane. - Josh? Odpowiedz do licha! Josh!
Mandy odłożyła po cichu słuchawkę i powtórzyła w myślach imię, które właśnie
usłyszała. Josh. Joshua? Uśmiechnęła się nieśmiało, gdy zdała sobie sprawę, że odniosła swój
pierwszy sukces jako wywiadowca, nawet jeśli nie dotyczyło to sprawy Herba.
- Josh - wymruczała cichutko. - Podoba mi się.
Opustoszała plaża rozciągała się pod nimi, kiedy spoglądali w stronę okrytego
mrokiem morza. Filmowanie zostało zakończone jakieś dwie godziny temu, po tym jak
Mandy oświadczyła, że nie przełknie już ani kawałka hot - doga, nawet gdyby jej ktoś
przystawił pistolet do skroni.
Lois powtarzała scenę przy budce z hot - dogami dwanaście razy, domagając się za
każdym razem świeżych kiełbasek dla obojga. Jeśli nawet nie zatrzymał się przy nich żaden
przechodzień, wymachując coś do kamery, to sprzedawca, po sekretnych pouczeniach Josha,
zawsze musiał coś zepsuć.
Natychmiast kiedy żadne z tych zdarzeń nie miało miejsca, to albo hot - dog Mandy
był za gorący i tak sparzył ją w usta, że musiała natychmiast wszystko wypluć, albo Josh
upaskudził sobie koszulę musztardą, albo działo się jeszcze coś innego, co zmuszało Lois
ponownie do krzyku: „Stop!”. Kiedy w końcu wszystko się udało tak, jak zaplanowano, Herb
przypomniał sobie, że zapomniał wymienić taśmę w kamerze. Tak czy owak, nie były to zbyt
udane dwie godziny dla żadnego z nich, z wyjątkiem może sprzedawcy hot - dogów, któremu
całe filmowanie bardzo się podobało.
Nawet spacer dwojga nowożeńców, patrzących sobie czule w oczy i mijających
nielicznych o tej porze przechodniów, wymagał godziny przygotowań i siedmiu powtórzeń.
W końcu jednak wszystko była skończone, a ekipa wróciła do Tropicany. Lois
pomogła Chuckowi z jego sprzętem, a Herb, jak zawsze małomówny, mruknął coś, że
najpierw zajrzy do kasyna, zanim pójdzie spać.
Josh pomachał im na pożegnanie, po czym wziął Mandy pod rękę i skierował się w
przeciwną stronę.
- Myślałem, że już nigdy sobie nie pójdą - powiedział z uśmiechem, przyciągając ją
nieco do siebie.
- Amen - skwitowała Mandy z westchnieniem ulgi, przytulając policzek do jego
ramienia. Czuła się z nim w tej chwili bezpieczniej i pewniej niż kiedykolwiek wcześniej. -
Dokąd idziemy? - spytała, spoglądając na mijanych ludzi, którzy gdzieś się bezustannie
spieszyli.
- To przecież całkiem naturalne, żono. Nie powinnaś się martwić, gdzie idziemy,
dopóki idziemy razem.
Mandy podniosła głowę.
- Podaruj sobie te teatralne gesty. Kamera jest już wyłączona, panie Tremaine. Możesz
skończyć z udawaniem.
Był tak blisko, że czuła jego oddech na policzku.
- Chcesz już wracać do hotelu? Tylko potem mi nie mów, że nie mam zgodnego
charakteru.
Mandy przymknęła na chwilę oczy, rozkoszując się jego bliskością.
- Nie - odpowiedziała, podejmując decyzję, że będzie musiała trochę ustąpić, bez
względu na konsekwencje. - Mam ochotę na spacer promenadą z tobą, mój mężu. -
Powiedziała to z nadzieją, że nie odsunie się od niej.
Spacerowali więc, podziwiając rozświetlone kasyna i robiąc złośliwe komentarze na
temat co ciekawszych spotykanych ludzi. Kilka razy zatrzymywali się przy wystawach,
wybierając zabawne prezenty dla wszystkich znajomych. Przy jednym ze straganów, który
właśnie zamykano na noc, Mandy urządziła istny cyrk, zmuszając Josha, by kupił dla niej
karmelki, a dla siebie orzeszki.
W końcu, dobrze po północy, stanęli na chwilę przy balustradzie nad opustoszałą
plażą, rozkoszując się chwilą ciszy nad oceanem. Przez chwilę nie mówili nic, była to jakby
ich wspólna, uspokajająca cisza.
- O czym myślisz? - spytał w końcu półgłosem Josh, zastanawiając się, dlaczego
przerywa taki nastrój.
Mandy rozważała właśnie, czy powiedzieć mu, że odkryła jego prawdziwe imię, a
przynajmniej jego część. Chciała jednak upewnić się najpierw, jaka będzie jego reakcja na to,
czego się dowiedziała, zaczęła więc z innej strony.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego na temat Herba? Widziałam, że dziś rano
spędziliście razem dużo czasu. Wygląda na to, że nie jest zbyt rozmowny. A w dodatku nawet
na mnie nie spojrzał, pewnie nie interesują go mężatki.
Więc jednak wróciliśmy do tego, pomyślał Josh z niechęcią. Pretekst śledzenia Herba
zaczynał mu już trochę doskwierać. Gdyby jeszcze facet okazał się choć odrobinę
interesujący. Jednak kamerzysta Herb był najbardziej nudnym człowiekiem, jakiego Josh
kiedykolwiek spotkał.
- Myślę, że wpadłem na coś - skłamał gładko. - Ale Herb jest tylko płotką. Będę
musiał wrócić do Allentown, zanim dowiem się czegoś więcej.
Tak, pomyślał, to powinno położyć kres tej idiotycznej historii z Herbem. Stawianie
przez niego tego cholernego filmowania na pierwszym miejscu zaczynało mu już
przeszkadzać. Dlaczego myślę o tym akurat teraz, zadawał sobie pytanie, kiedy uświadomił
sobie, że przypomnienie o własnych planach związanych z filmem sprawia, iż czuł się jak
ścierka do podłogi.
- Czy znaczy to, że musisz jutro wyjechać? - Wyczuł przestrach w jej głosie, co, ku
własnemu zaskoczeniu, sprawiło mu przyjemność.
- O, nie. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, żono. Nie miałem żadnych wakacji już
od bardzo dawna, Mandy - zapewnił ją. - Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym zostać
tu i przyjrzeć się dokładnie całej sprawie. W końcu stereo dla twoich dzieciaków jest
bezpieczne.
Stereo! Mandy aż zamrugała z wrażenia. Wielkie nieba, jak mogła o tym zapomnieć.
- Jeżeli ślad Herba nie prowadzi donikąd, to kim się teraz zajmiesz? - Spytała szybko,
by pokryć zmieszanie. - To znaczy, że grube ryby muszą być w Allentown, prawda? - Teraz
zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Czy po rozmowach z kamerzystą myślisz, iż Vic
Harrison jest w to też zamieszany? Wiem, że wcześniej temu zaprzeczyłeś, ale teraz...
Znowu ponosi ją niepohamowana wyobraźnia, pomyślał Josh, ukrywając uśmiech.
Nagle zdał sobie sprawę, że Mandy przestała mówić i to w połowie zdania.
- Mandy? - Zobaczył jej kurczowo zaciśnięte usta i w jednej chwili zrozumiał
wszystko. - A więc to tak? Podsłuchiwałaś moją rozmowę z aparatu w sypialni, kiedy
rozmawiałem z...
- Ojcem? - zadrwiła. - Mówiąc szczerze, to mogliście wymyślić lepszą ksywę dla
niego. Ta jest beznadziejna.
Josh uniósł brwi, nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu. Niech ją Bóg błogosławi
za jej pokrętną logikę, dzięki której widziała wszystko, poza rzeczami najbardziej
oczywistymi.
- Wiesz, że nie wszyscy możemy być agentami. Ale nie zmieniaj tematu. Dlaczego tak
cię zainteresowała moja rozmowa telefoniczna? Nieładnie grasz, moja panno.
Mandy powstrzymała się od riposty, którą miała na końcu języka. Czuła się i tak
winna, że poznała jego prawdziwe imię, nawet jeśli on o tym nic nie wiedział.
- Jak myślisz, Joe, co Lois przygotowała dla nas na jutro? - Mandy mówiąc to
odwróciła się, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie usłyszy od niej żadnego
usprawiedliwienia. - Powiedziała coś, że chciałaby nakręcić sekwencję tańca i to w naszym
pokoju dziennym, bo tam będzie najłatwiej zrobić właściwe oświetlenie, ale nie wyobrażam
sobie, w jaki sposób będziemy tańczyć na dywanach, przecież...
Jej szybki potok słów został nagle przerwany śmiechem Josha.
- Boże, jak ja uwielbiam te twoje zmiany tematów, kiedy mówisz około sześciuset
słów na minutę. Czy nie boisz się, że w tym tempie możesz złamać język?
Zamykając nagle usta, Mandy wykonała gwałtowny zwrot do tyłu, w nadziei, że uda
się jej pójść, gdzie oczy poniosą, ale Josh był szybszy.
- Chwileczkę, żono, dokąd to się wybieramy?
- Na policję, gdzieżby indziej - mruknęła przez zaciśnięte zęby. - Może uda mi się ich
namówić, by cię aresztowali za to, że jesteś społecznie nie przystosowany. - Spojrzała
najpierw na przytrzymującą ją rękę, potem na niego. - Puść, kowboju, zanim będę musiała ci
pokazać drugą lekcję z kursu samoobrony. Możesz mi wierzyć, że nie jest to przyjemne.
- Nie wierzę, że mogłabyś kogokolwiek celowo skrzywdzić. - Josh powiedział to z
nagłą powagą w głosie. - Nie ma w tobie za grosz zła. Założę się, że nie potrafisz zabić nawet
robaka.
- Pająka - szepnęła, urzeczona ciepłem zawartym w jego słowach.
- Czego? - zapytał automatycznie, zastanawiając się, jak ktoś może mieć tak
błyszczące, zielone oczy. Nawet w panującym półmroku można było bez trudu rozpoznać ich
kolor.
- Mówiłam o pająkach. One są najgorsze z tymi paskudnymi, owłosionymi nogami.
Nie potrafię zabić pająka, ale nie dlatego, że mi go szkoda, tylko dlatego, że się go boję.
Wołam zawsze w takich razach panią Thorton, ale ta tak się do tego przykłada, że najbardziej
bym chciała, żeby znalazł sobie jakąś szparkę i sobie poszedł.
- Ostrzegałem cię, żebyś nie zaczęła mnie zbytnio lubić - powiedział Josh i wziął ją w
ramiona. - A teraz myślę, że zaczynam się w tobie kochać, Amando Elisabeth Tremaine. Co o
tym sądzisz?
- Ja, ja nie wiem, co o tym myśleć - stwierdziła Mandy uczciwie. - Przecież ty nic o
mnie nie wiesz, no a ja wiem jeszcze mniej o tobie. - Czuła, jak dobrze mieć jego mocne
ramiona dokoła siebie. - Może to tylko nasza bliskość sprawia, że wydaje nam się, iż coś do
siebie czujemy, a potem wszystko pryśnie. Tak się przecież zdarza.
- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę - brnęła dalej. Przymknęła oczy wzdychając. - O tak, bardzo ciebie lubię.
Ale nie wiem, ani gdzie mieszkasz, ani co robisz. Ty zresztą też niewiele o mnie wiesz.
Przecież nie urodziłam się jako wychowawczyni w przedszkolu. Żyję już przez prawie ćwierć
wieku.
- Jak tak mówisz, to wydaje mi się, że jesteś starsza ode mnie, a ja mam trzydzieści
dwa lata. - Dotknął delikatnie ustami jej szyi, co sprawiło, że natychmiast zapragnął jej ust.
Wszystkie plany zemsty na dziadku odrzucił od siebie natychmiast. Bez żalu. - Wiesz, że nie
jestem notorycznym mordercą, a ja wiem, że jesteś wspaniałą, niewinną dziewczyną, która
lubi kąpiel w wannie i słodycze. Czy musimy wiedzieć coś więcej?
Poczuł, jak sztywnieje nagle w jego ramionach, zanim lekko, ale zdecydowanie
odsunęła się od niego, oplatając w obronnym geście ręce dookoła siebie.
- Co się stało? - spytał ze ściśniętym gardłem, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czuję się,
jakbym niechcący nacisnął niewłaściwy guzik.
Kiedy odwróciła się ponownie do niego, w kącikach jej oczu błyszczały łzy.
- Bardzo jestem poruszona wyznaniem, że zaczynasz mnie kochać. Bądźmy jednak
całkowicie szczerzy, Joe. Myślę, że lepiej, by zostało między nami tak, jak było. - Głos drżał
jej trochę, ale twarz miała pełną determinacji.
Josh poczuł bolesne ukłucie w sercu. Jednak Mandy miała rację. Wszystko odbywało
się zbyt szybko. To tylko nastrój chwili, noc i księżyc, próbował siebie okłamać. Wiedział
jednak, że nie jest ze sobą szczery, tak jak nie był od początku, kiedy pod wpływem nagłego
impulsu stanął po stronie Mandy, pierwszego dnia w WMFL.
Dlaczego akurat ona musiała się okazać Mandy Tremaine? Dlaczego on musiał być
tak cholernie sprytny i powiązać ją z Alexandrem Tremaine'em? Dlaczego zdecydował się na
ten idiotyczny plan zemsty? No i najważniejsze, co Mandy ukrywa? Nie tylko jego przeszłość
była tym, co ją trapiło, tego był zupełnie pewien. Może popadła w podobny konflikt z
własnym dziadkiem jak on? W końcu uciekła z domu ponad trzy lata temu, nie zostawiając po
sobie żadnego śladu. Mówiło się o tym w mieście przez jakiś czas. O tym oraz o przypadku
Dave'a Benjamina, który zdarzył się w tym samym tygodniu.
Dlaczego on nic nie mówi? Mandy czuła, że zaraz zacznie krzyczeć, jeśli nie powie
lub nie zrobi czegoś. Josh jednak tylko gapił się na ocean, zatopiony głęboko w swoich
myślach.
- Joe? - Nie usłyszał jej nawet i musiała powtórzyć jeszcze raz. - Joe? Chyba się na
mnie nie gniewasz, co? Proszę, nie gniewaj się...
Było coś takiego w jej tonie, co natychmiast utkwiło w nim głęboko, tak że oderwał
wzrok od ciemnego oceanu i spojrzał jej w oczy.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia, Amando Elisabeth - wyznał łagodnie. - Ale
masz rację. Myślę, że czas spać. To co, rozejm? - zaproponował, tak jak ona dzień wcześniej
w limuzynie.
Tym razem Mandy uśmiechnęła się przewrotnie.
- Rozejm? Och nie, bez szans!
Mandy leżała pośrodku ogromnego łóżka, patrząc, jak światło księżyca układa się w
przedziwne wzory na pościeli. Minęła prawie godzina, a ona wcale nie była bliżej snu, o
którym tak marzyła, niż w momencie, kiedy położyła głowę na poduszce.
„Myślę, że zaczynam się w tobie kochać”, powiedział Josh. Nadal słyszała jego głos
powtarzający wielokrotnym echem te same słowa. Zamknęła ciasno, aż do bólu, powieki.
A gdyby on wiedział wszystko o mnie i o moim dziadku? Odważyła się zadać sobie to
pytanie tylko dlatego, że leżak samotnie w ciemnościach. A co z Dave'em? Co by Josh
powiedział, gdyby usłyszał, jak bardzo byłam zaangażowana w związek z nim? Czy nadal by
uważał, że mnie kocha? Łza spłynęła powoli po jej policzku i wsiąkła w poduszkę. Czy Josh
nadal by mnie kochał tak, jak ja go kocham? Ponieważ wiem, że go kocham i to bardzo.
Cieszyłby się z mojej miłości, czy raczej uciekł, gdzie pieprz rośnie? Dlaczego wszystko musi
być tak skomplikowane?
W czasie gdy Mandy staczała na górze walkę z sobą, Josh, leżąc na rozłożonej kanapie
w pokoju dziennym, starał się zdecydować, co powinien teraz zrobić.
- Może jasne wyznanie wszystkiego nie byłoby wcale takie złe, Philips - powiedział
do siebie półgłosem, zdając sobie sprawę, że przejął od Mandy ten zwyczaj.
Wzdrygnął się na myśl, iż mówienie do siebie było najmniej ważnym z jego
problemów. Doszedł do kolejnego wniosku, że z równym skutkiem mógłby oddać sprawy
własnemu biegowi i zobaczyć, co z tego wszystkiego wyniknie.
- Dobrze, Philips, zacznij mówić. Zobaczymy, co z tego będzie. Powiedz najpierw:
„Mandy, muszę ci coś zakomunikować. Nie nazywam się Joe. Jestem Josh, a dokładniej
Joshua Philips”.
Powoli potrząsnął głową. To nie byłaby dla niej żadna nowina. Wyczuła już pismo
nosem po telefonie. A może powinienem jej powiedzieć, że tak jak ona, jestem z
Southampton, choć to z pewnością by ją zirytowało. Przecież mieszkamy tam dopiero od
pięciu lat, a ona w tym czasie albo była w college'u w Szwajcarii, albo zwyczajnie zaginęła.
- Więc co dalej, Philips? Nawet jeśli ona ani nie zasłabnie z wrażenia, ani nie ucieknie,
to z pewnością zorientuje się, że wiedziałeś o wszystkim już od dawna i będziesz musiał jej
też opowiedzieć o swoich planach zemsty na starym Tremaine'ie za Dave'a Benjamina. Jak w
takim razie wyślesz mu kasetę video pokazującą ciebie i jego zaginioną wnuczkę, tarzających
się w grzechu w Atlantic City, żeby pękł z wściekłości w swoim pałacu z widokiem na
morze? Jak można planować zrzucenie tej bomby i równocześnie przekonać Mandy o swojej
miłości?
Josh przewrócił się wściekle na drugi bok.
- Mandy może i jest idealistycznym, naiwnym aniołkiem, Philips, ale jeśli sądzisz, że
nie wyładuje się na tobie po tym, jak to wszystko usłyszy, to nie znasz swojego rudzielca
nawet w połowie tak dobrze, jak ci się zdaje.
Z takimi słowami Josh wstał, by zapalić światło i włączyć telewizor w nadziei, że
będzie jeszcze jakiś spóźniony film, na tyle zły i nudny, by ukarać go za wszystkie grzechy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Nie, nie i jeszcze raz nie! Mandy, dalej robisz wszystko źle. Jesteś zbyt spięta. - Lois
Lamour machała z wściekłością rękoma, pokazując Herbowi, by wyłączył kamerę. Przysiadła
teraz w rogu wielkiego łóżka i powiedziała twardo: - Mandy, masz się cieszyć z tego, że jesz
śniadanie ze swoim przystojnym, dopiero co poślubionym mężem. Przecież nie jesz... - Nagle
Lois zabrakło stosownego określenia.
- Nie jesz swojego ostatniego posiłku, składającego się z czerstwego chleba i wody z
kałuży, stojąc przed plutonem egzekucyjnym. - Chuck ujął to może nawet zbyt obrazowo,
ratując Lois z opresji.
- Dzięki, Chuck - skwitowała chłodno Lois, posyłając technikowi znaczące spojrzenie,
zanim skupiła swoją uwagę ponownie na Mandy. - No, uwaga, powtarzamy ujęcie. Tym
razem, Mandy, rozluźnij się. Pamiętaj, że mamy jeszcze w planie zdjęcia w kasynie.
Mandy zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wiedziała, że musi się uspokoić, by
nie chlusnąć stojącym przed nią sokiem grejpfrutowym w twarz zadowolonej z siebie Lois
Lamour.
- Bardzo mi przykro, Lois - powiedziała zamiast tego, z trudem opanowując
wściekłość. - Tylko że to wszystko jest takie strasznie sztuczne. To znaczy nie wiem, jak
młoda para może cieszyć się sobą przy śniadaniu w łóżku z kelnerem stojącym im nad głową.
- Zaraz, zaraz, ja gram swoją rolę zgodnie z planem! - Rollie zaprotestował,
poprawiając muszkę. W ręku trzymał w pogotowiu dzbanek z kawą. - Zresztą to pan
Tremaine
przyrzekł mi tę rolę. Proszę jej powiedzieć, panie Tremaine. To moja wielka szansa.
- To prawda, kochanie - stwierdził Josh. Siedząc wyprostowany na środku wielkiego
łóżka, tuż obok usztywnionej Mandy, położył jej delikatnie rękę na plecach. - To naprawdę
życiowa szansa dla Rollie'go. Uśmiechnij się więc do niego, jak będzie ci nalewał kolejną
filiżankę kawy, a nie zachowuj się, jakby podawał ci truciznę.
Mandy rzuciła towarzyszącemu jej w łóżku mężczyźnie jadowite spojrzenie, po
którym powinien spalić się ze wstydu. Zapewniła też Rollie'go, że przy następnym ujęciu
wszystko pójdzie dużo lepiej.
- Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego nie możemy zjeść śniadania przy stole, na tle
tego wspaniałego okna. Wiem naturalnie, że miss Ameryki fotografowana jest każdego roku
przy śniadaniu w łóżku, ale to zupełnie inna sprawa. Ona ma koronę i wspaniały bukiet róż
koło siebie, a nie ubranego w jedwabną piżamę mężczyznę, który w dodatku uśmiecha się
szeroko, zadowolony z siebie. Poza tym pokazywanie nowożeńców jedzących śniadanie w
łóżku jest takie banalne, nie sądzisz, Lois?
Lois oczywiście nie podzielała tego poglądu, pomimo że Mandy starała się ją
przekonać wszelkimi możliwymi sposobami od blisko godziny. Intymny poranek w łóżku, w
piżamach, po wspaniałym śniadaniu, to było właśnie to.
- Trzeba będzie poprawić światło do tej sceny - wtrącił Herb, spoglądając ponownie na
Mandy przez obiektyw.
- Dziękuję bardzo za tę fascynującą informację, Herb - odgryzła się Mandy. - To
będziesz musiał wyciąć!
Josh wyciągnął spod kołdry rękę, którą właśnie dał jej sójkę w bok.
- Niby co wyciąć? - spytał z miną niewiniątka. Czuł łaskotanie w palcach po
dotknięciu delikatnej, aksamitnej skóry Mandy. Nawiasem mówiąc, jego zdaniem był to
najlepszy pomysł, na jaki jak na razie wpadła Lois i bawił się świetnie przez cały ranek. -
Lois? Gdybyśmy zostali na chwilę z Mandy sami, to myślę, że znalazłbym sposób, by ją
przekonać.
Chuck wstał pierwszy, wyłączył kamerę i skierował się w stronę schodów do pokoju.
- Chodź, Lois - zawołał przez ramię. - Zostawmy ich na parę minut samych. Herb,
Rollie!
Rollie ruszył za nim. Również Herb przypomniał sobie, że w pokoju na dole zostały
jeszcze różne smakołyki. Lois, nie mając wyboru, poszła w ich ślady.
- Tylko nie zepsuj jej makijażu - Mandy powtórzyła bezmyślnie jej ostatnie słowa. -
Zaczynam nie znosić tego całego towarzystwa - dodała, kiedy ekipa już zniknęła.
- No, nareszcie sami. - Josh odsunął w nogi tacę ze śniadaniem. - Powiedz mi teraz,
żono, o co chodzi?
Mandy spojrzała na niego. Wyglądał na bardziej przystojnego, niż powinien był
wyglądać w swojej jedwabnej piżamie. Nie mogła opanować wybuchu, pomimo że
ograniczyła się do ognistego szeptu:
- Siedzę w łóżku, ubrana w szlafrok, obok faceta w piżamie, który nie jest moim
mężem, Rollie Estrada skacze wkoło łóżka, cała reszta wydaje mi przeróżne dyrektywy, a ty
mnie pytasz, o co chodzi? Dziwię się tobie, Joe. Ty nie wiesz, dlaczego jestem
zdenerwowana? Poza tym złamałam paznokieć i każdy głupi by to zauważył.
- Myślałem, że jesteś rannym ptaszkiem - odparł bez związku Josh, starając się ukryć
rozbawienie. - Może gdybyś wypiła jeszcze filiżankę kawy...
- Jak wypiję jeszcze jedną kawę, to zacznę wrzeszczeć - odpaliła Mandy twardo. - A ty
jesteś najgorszy z nich wszystkich z tą swoją usłużnością. Oczywiście, Lois, to fenomenalny
pomysł, Lois, masz świętą rację, Lois... Musisz zgadzać się ze wszystkim, co ta idiotka
wymyśli? Pocałunki przy kawie! Myślałam, że pęknę z wściekłości.
- Przecież to część układu, Mandy - przypomniał jej. - Nie zapominaj o swoich
dzieciakach i o tym, że od ciebie zależy, czy zatrzymają swoje stereo. Zrób to dla nich.
Mandy rozważała to przez chwilę, po czym odwróciła się w jego stronę.
- Dobrze, ale pod warunkiem, że przestaniesz robić te rzeczy pod kołdrą.
- Te rzeczy? - Josh udawał przestraszonego. - Co masz na myśli?
- Omal nie udławiłam się jajecznicą, kiedy zacząłeś mi jeździć stopą po nodze.
Myślałam, że Lois dostanie spazmów.
- Przesadzasz, Mandy. Lois niczego nie zauważyła. Poza tym podobało mi się to.
Usta Mandy wydęły się drwiąco.
- To co, przyrzekasz, czy nie? - W głębi duszy Mandy była wdzięczna Joshowi za to,
że pozwolił im gładko wejść w swoje, uzgodnione wcześniej, role i nie traktować tego zbyt
serio.
Josh przyglądał się grze uczuć na pełnej wyrazu twarzy Mandy. Musiał się
powstrzymać całą siłą woli, by nie wejść do niej na górę poprzedniego wieczora i nie wziąć
tego, co ona chciałaby mu dać. O tym, że chciałaby, był dziwnie przekonany. Jednak logika,
wsparta trzema beznadziejnymi filmami, w końcu wygrała. Postanowił wytrzymać,
wytrzymać do czasu, gdy będzie gotowa przyjąć całą prawdę i mimo to nadal go kochać.
- No więc? Umowa stoi? Czy może zdałeś sobie sprawę, że mam rację i zejdziesz
teraz na dół powiedzieć Lois, iż może się wypchać razem ze swoimi fantastycznymi
pomysłami?
Josh spojrzał na zarumienione policzki Mandy i pałające zielone oczy.
- A Rollie? Nie możemy pogrzebać jego szans na nagrodę Akademii Filmowej -
stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. - Bylibyśmy bez serca, rozczarowując go teraz.
Dobrze, przyrzekam, będę się porządnie zachowywać, pod warunkiem, że ty mi też coś
przyrzekniesz. Zagrasz to tak, żebyśmy mogli już z tym skończyć i ubrać się wreszcie. Nie
podoba mi się sposób, w jaki Lois na mnie patrzy. Chuck powiedział mi, że nie mógł się jej
pozbyć ostatniego wieczora. Denerwuje mnie paradowanie w piżamie przed spragnionymi
miłości kobietami.
- Jesteś dopiero co po ślubie, Joe, dlatego jesteś bezpieczny - przypomniała mu
Mandy, pomagając umieścić tacę z powrotem na kolanach. - Zauważyłam jednak, że ona
patrzy na Rollie'ego. Jak myślisz, czy nasz kelner bardzo chce się dostać do telewizji?
- Na pewno nie aż tak bardzo. No, może byśmy już zakończyli ten show. Daj mi buzi,
na szczęście.
Mandy odsunęła się odrobinę, nareszcie czując się wystarczająco zrelaksowana, by
trochę pożartować.
- Pod warunkiem, że przyrzekniesz nie zniszczyć mi makijażu.
- Mamy tu tysiąc czterysta siedemdziesiąt dwa automaty do gry. Nazywa się to
Miastem Automatów i wybraliśmy nawet swego burmistrza, choć jest to funkcja wyłącznie
honorowa. To ten pan w smokingu i kapeluszu. - Młoda, atrakcyjna kobieta oprowadzała
właśnie nowożeńców i towarzyszącą im ekipę telewizyjną po siedzibie hazardu.
- Spójrz, Joe - zauważyła Mandy, czytając ulotkę, którą wzięła w drodze do kasyna -
Miasto Automatów jest tak duże, że trzeba je było podzielić na ulice. To niewiarygodne.
Josh spojrzał na rozradowaną Mandy, czując się w części odpowiedzialny za jej
rozpromienioną twarz. Na pewno przyczynił się do tego delikatny, ale bardzo czuły
pocałunek, tuż przed tym, jak wezwali ponownie Lois, by dokończyła zdjęcia. On pierwszy,
choć nie bez wysiłku, oderwał się od niej, zostawiając Mandy z przymkniętymi powiekami i
rozmarzonym uśmiechem.
Samo filmowanie poszło już potem jak z płatka. Odrzucili zgodnie zaproszenie
Chucka na wspólny lunch, a zamiast tego wybrali się z Rollie'm na hamburgery do hotelowej
restauracji. Czas upłynął im szybko przy bezmyślnej paplaninie kelnera i Josh stwierdził ze
zdumieniem, że czeka już na kręcenie scen w kasynie.
Wziął od niej broszurę i niespiesznie ją kartkował, podziwiając wielopoziomowe ulice
w Mieście Automatów.
- Piszą tu, że gdzieś w pobliżu Alei Wygranych jest Owocowy Rynek z żyrandolami w
kształcie śliwek, wiśni, mandarynek i...
- Arbuzów! - wykrzyknęła, wybuchając śmiechem Mandy, która czytała mu przez
ramię. - To muszę zobaczyć. Nie ma nic lepszego na świecie niż nasze amerykańskie
tendencje do przesady. Świeczniki w kształcie arbuzów i automaty do gry, co za kombinacja.
Lois zgodziła się, że Owocowy Rynek wygląda na idealne miejsce do nakręcenia
zaplanowanej przez nią sceny i wkrótce oboje stali przed dwoma automatami do gry,
zaopatrzeni w pokaźny stosik żetonów.
- Uważaj, żebyś nie nabawiła się tenisowego łokcia od ciągnięcia za tę rączkę -
szepnął Josh w momencie, kiedy Chuck starał się powstrzymać jakiegoś przechodnia, by nie
wchodził Herbowi w kadr.
- To idiotyczne - poskarżyła się Mandy, wrzucając żetony jeden po drugim. - Najpierw
pozbywasz się pieniędzy, a potem obserwujesz, jak wirujące obrazki mieszają się w sałatkę
owocową. Nie rozumiem, jak ludzie mogą uczciwie twierdzić, że sprawia im to przyjemność.
- Jak wspomniała wcześniej nasza urocza przewodniczka, jeden facet wygrał tu ponad
dwa miliony dolarów. Zapewniam cię, że byłabyś też zadowolona, a mnie na pewno
sprawiłoby to przyjemność.
Mandy obróciła się rozbawiona do Josha.
- Dwa miliony dolarów? - spytała, z trudem łapiąc oddech. - Grając w taki sposób? To
ohydne.
- O tak - zgodził się Josh, wkładając pięć żetonów naraz. - Ten krzyk, błysk świateł i
wycie syren, burmistrz w swym błyszczącym smokingu składający gratulacje, uściski od
zupełnie obcych ludzi i zdjęcia do gazet. To rzeczywiście paskudne.
Mandy odpłaciła mu stosowną miną i odparła ironicznie:
- Nie mówię przecież, że zrezygnowałabym z dwóch milionów dolarów. Nie jestem
idiotką. Ale mało kto wygrywa tyle pieniędzy. A to co takiego?
Uwagę jej zwrócił dzwonek i żółte światło w automacie, informujące o wygranej.
Potem dał się słyszeć brzęk spadających monet, a tacka na dole zaczęła się powoli napełniać.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła ogarnięta nagłym podnieceniem. - Wygrałam, sam
zobacz, że wygrałam. Czy to nie cudowne?
Mówiąc to, zaczęła zbierać monety trzęsącymi się z emocji palcami.
- Rety, nawet ich nie policzyłam. Ciekawe, ile wygrałam.
- Nie tyle, ile byś mogła, gdybyś nie wrzucała za każdym razem tylko po jednym
żetonie. Popatrz na mnie. - Mandy jednak nie słyszała wcale, co do niej mówił, wrzucając
kolejne żetony do automatu.
- Czekaj, nie teraz. Czuję, że jestem na fali. - Pochylała się do przodu, by lepiej
widzieć wirujące owoce. - No dalej, arbuzy, ustawcie się jak należy. Mandy musi sobie kupić
nowe buty.
- O nowych butach mówi się przy grze w kości - poprawił ją Josh, widząc, że Mandy
zaczyna ponosić.
- Obojętnie, co by to było. Widzę, że zazdrość cię zżera - odparła z ironią w głosie. -
Mówisz tak, bo sam jeszcze nie wygrałeś. Jeśli myślisz, że podzielę się z tobą moimi
żetonami, to jesteś w błędzie. Lepiej więc sam zacznij grać, może dopisze ci szczęście. -
Uśmiechnęła się do niego radośnie i wrzuciła kolejne żetony do automatu.
- Wydawało mi się, że mówiłaś, jaki to hazard jest nudny, że tylko głupcy tracą tak
czas, a ty sama byś nigdy nie zagrała. - Josh wyraźnie drażnił się z nią. - Ale to tylko taki
głupi żart.
- Cha, cha, ale śmieszne. A ty będziesz chodził i powtarzał: „A nie mówiłem?” To
tylko dowód na to, jak bardzo można się pomylić w ocenie innych. Hej! Popatrz, znowu
wygrałam! Czy myślisz, że zmieści mi się wszystko do jednego pojemnika?
Mandy i Josh grali w automaty na Owocowym Rynku, dopóki Lois nie zadecydowała,
że ma już dosyć dobrych ujęć i przerwała filmowanie.
- Mandy - ponaglał Josh, widząc, że ta najwyraźniej nie zauważyła przerwania zdjęć. -
Możesz już przestać udawać zainteresowanie, kamera jest wyłączona. Mandy. Mandy?
Ale Mandy albo wcale nie słuchała, albo nie okazywała tego po sobie. Cała była
skupiona na wrzucaniu żetonów w nadziei wielkiej wygranej. Wygrała znów, potem przegrała
wszystko i teraz była gdzieś na zero. Spodziewała się, że jeszcze tylko chwilka i trzy melony
ustawią się obok siebie, spełniając jej marzenia.
- Połknęła bakcyl - stwierdził Chuck, wyłączając dodatkowe oświetlenie. - Pod
każdym pozorem trzymaj ją z dala od tego miejsca, bo wsiąknie tu na dobre.
Pomachał technikowi na pożegnanie, po czym wziął delikatnie Mandy pod rękę.
- Mamy jeszcze trochę czasu na parę gemów w tenisa - zasugerował delikatnie. Tenis
bowiem był jednym z tuzina innych rzeczy, które Mandy podsuwała wcześniej Lois, byle
unikać filmowania młodej pary podczas gry w kasynie.
- Tenis? - Mandy zmarszczyła z niesmakiem nos. - Jak wpadłeś na tak idiotyczny
pomysł? Kto by chciał uganiać się w taki upał za jakąś głupią piłką? Nie, chcę zostać w
kasynie. W końcu nie widzieliśmy nawet połowy.
- Sugerujesz więc, żebyśmy przeszli się po kasynie? - spytał sceptycznie. - Ale zdajesz
sobie sprawę, że będziesz musiała przeciąć więzy łączące cię z tym automatem?
Mandy spojrzała na niego z irytacją.
- Przecież jest tu tysiąc innych maszyn. Spróbuję tylko niektórych, jak będziemy
przechodzić. Poza tym ta przestała mnie chyba lubić.
Josh pozbierał żetony i ruszyli. Przeszli chyba wszystkie alejki w kasynie, oznaczone
dla orientacji określoną kombinacją świateł. Spacerując grali równocześnie w grę, polegającą
na dobieraniu najbardziej niezwykłych profesji do spotykanych i niczego nie
podejrzewających przechodniów.
Mandy grała od czasu do czasu na różnych maszynach, śmiejąc się z niektórych
rysunków zabawnie przedstawiających owoce lub żartując z „maszyn dla leniwych”, które
pozbawione były rączek do pociągania.
- Tak łatwo traci się tu pieniądze - zdecydowała w końcu, kiedy przegrała kolejne parę
dolarów w elektronicznego pokera. - Chyba zaczynam tęsknić za swoimi arbuzami.
- Zamówię ich całą ciężarówkę na twoje urodziny. - Josh wziął ją delikatnie pod rękę i
poprowadził szybko do Dzielnicy Teatralnej, gdzie kolorowe neony i lustra zostały tak
skonstruowane, by stworzyć nastrój i atmosferę Broadwayu.
W końcu, gdy Josh zaczął się już obawiać, czy nie zgubią się na dobre w Mieście
Automatów, trafili na tak zwany Górny Pokład. Pełno było tam wszelkiego rodzaju balonów,
malowanych tęczy i chmur, no i oczywiście wszechobecnych automatów do gry.
- Masz dosyć, moja hazardzistko, czy chcesz jeszcze spróbować swego szczęścia w
black jacka przy stoliku w głównej części kasyna? - Proponując to, Josh mocno zaciskał
kciuki, by pomysł ten nie został przyjęty. Jedno, na co miał ochotę, to wycofać się w zaciszne
miejsce i usiąść razem przy drinku z lodem.
Mandy po cichu kończyła opowieść o swoich sukcesach.
- Zaczęłam na Owocowym Rynku z dziesięcioma dolarami, a skończyłam teraz z
trzynastoma. Grałam całe popołudnie i wygrałam trzy dolary. Nigdy bym nie przypuszczała,
ze hazard tak wciąga. - Mandy rozejrzała się wokół. - Popatrz, Joe, to wygląda na prawdziwy
balon na gorące powietrze. Ale sprytne. Ciekawa jestem, jak oni go tu wprowadzili.
- Wcale go nie wprowadzali - wycedził wolno, obejmując ją. - Kasyno zostało
zbudowane dokoła niego.
Mandy dopiero teraz spojrzała z uwagą na Josha.
- Masz już dosyć, co? Dlaczego nie powiedziałeś nic wcześniej?
- Ponieważ sprawiało mi wielką przyjemność patrzenie, jak się świetnie bawisz,
kochanie. Nie zrezygnowałbym z tego za skarby świata. Zadowolona?
- Nawet bardzo - odparła. - Uczciwie mówiąc, to od dawna nie bawiłam się tak
dobrze. Ostatnio chyba w zeszłym roku, na targach w Allentown. Wygrałam wtedy na jednym
ze stoisk wypchanego jednorożca.
- Mówiłaś, zdaje się, że nie uprawiasz hazardu - wytknął jej Josh, zsypując wszystkie
monety razem.
- Miałam na myśli, że nie dla pieniędzy. W końcu przecież nie można do hazardu
zaliczyć gry o jednorożca.
Josh potrząsnął tylko głową, całkiem pokonany specyficzną logiką Mandy.
- Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie wybrałaś się do Atlantic City, mieszkając tak
blisko. Przespacerować się promenadą lub popływać. Słyszałem reklamy o tym, że autobusy z
Allentown do kasyna jeżdżą codziennie.
- Wiesz, byłam bardzo zajęta przez ostatnie lata - mruknęła pod nosem, bardziej do
siebie niż do niego. Widząc jednak pytający wzrok Josha, dodała szybko. - To znaczy,
chciałam powiedzieć, że miałam bardzo dużo zajęć w przedszkolu, rozumiesz...
- Tak bardzo, że nawet rzekomy miesiąc miodowy w towarzystwie męża na słowo
honoru, zaprawiony sekretnym śledztwem i wszechobecną ekipą telewizyjną, może być
traktowany jako wypoczynek. - Uśmiech Josha gdzieś zamarł.
Na pewno nie był jeszcze przygotowany, by usłyszeć, dlaczego zdecydowała się na
życie w tak prymitywnych warunkach w Allentown, kiedy mogła żyć, jak pączek w maśle, z
Alexandrem Tremaine'em w Southampton. Lepiej, żeby wiedział o Mandy Tremaine
mieszkającej na trzecim piętrze w domu czynszowym, która pracuje jako wychowawczyni w
przedszkolu.
- No i te ostatnie dni też nie zrelaksowały cię zbytnio. Niestety ja też nie jestem bez
winy i często wtykałem ci szpilki...
- I mówiłeś mi, że czujesz, jak budzi się w tobie miłość - dodała Mandy ze ściśniętym
gardłem. Położyła mu delikatnie palce na ustach, kładąc kres dalszej przemowie. Stali na
środku jednego z przejść, tak że inni gracze i personel kasyna musieli ich omijać. Zapatrzeni
w siebie nawet tego nie zauważyli. - Nie chciałabym być teraz w żadnym innym miejscu na
ziemi ani też mieć u boku innego mężczyzny.
Josh uśmiechnął się słabo.
- Słowo honoru?
- Słowo honoru, Josh. - Jej szmaragdowe oczy były szeroko otwarte, gdyż zżerała ją
ciekawość, jaka będzie jego reakcja.
Pochylił głowę nad nią tak blisko, że mógłby z łatwością policzyć wszystkie piegi na
jej kształtnym nosku.
- Więc wiesz już, kim jestem? - Wyczuła dziwne napięcie jego ramion.
- Wiem zaledwie połowę tego, kim jesteś - poprawiła go, przekrzywiając kokieteryjnie
głowę. - Po tym, jak odłożyłeś słuchawkę wczoraj po południu, mężczyzna, do którego
zwracałeś się per tato, powiedział twoje imię, a mówiąc ściślej, wykrzyczał je do słuchawki.
Myślę zresztą, że teraz nie jest on tobą nadmiernie zachwycony - zakończyła, obejmując go
rękoma za szyję.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
- A dlaczego miałabym ci powiedzieć? Ty też taktownie nie pytałeś o moje sprawy.
Ale chciałabym mówić do ciebie Josh, oczywiście tylko wtedy, gdy nie będzie z nami naszej
kochanej ekipy.
- Oczywiście - zgodził się chętnie, oddychając z ulgą. Wygląda na to, że nie będzie go
naciskać, by powiedział jej wszystko to, czego jej powiedzieć nie chciał. - Jesteś fenomenalną
dziewczyną, Amando Elisabeth Tremaine - wyszeptał niemal z uwielbieniem.
Mandy zacisnęła powieki, powstrzymując łkanie. Wcale taka nie jestem, chciała
wykrzyczeć z siebie. Robiła tak dlatego, że w przeciwnym wypadku ona sama w rewanżu
musiałaby mu opowiedzieć o sobie. O swojej przeszłości, o tym, co dziadek zrobił Dave'owi
Benjaminowi lub o tym, jaką ona odegrała rolę w tych wszystkich wydarzeniach. Och, Josh,
dlaczego nie możemy zatrzymać czasu i zostać na zawsze w Atlantic City.
- Ty też nie jesteś najgorszy, koleś - wymruczała wsparta o jego ramię, wstrzymując
cisnące się do oczu łzy.
Pocałowali się mocno, zapominając natychmiast o Górnym Pokładzie, mijających ich
ludziach i błyskających światłami automatach. Stali później chwilę cicho, rozkoszując się
atmosferą tego miejsca, zarezerwowanego zwykle dla zakochanych w sobie nowożeńców, za
jakich cały świat ich uważał.
Spędzili całe popołudnie spacerując ręka w rękę po olbrzymim kasynie Tropicana.
Odwiedzili przelotnie kilka hotelowych sklepów, chłonęli przy zimnych drinkach atmosferę
Ogrodów Tarasowych, na koniec wyszli na chwilę na promenadę, wystawiając twarze do
gorącego sierpniowego słońca.
Mieli jeszcze czas na odwiedzenie „II Verdi” ze wspaniałym włoskim jedzeniem,
które oboje bardzo lubili. Wreszcie gotowi byli stawić czoło ekipie telewizyjnej, by odegrać
sekwencję tańca, zaplanowaną w ich własnym pokoju hotelowym.
Po przybyciu Lois i jej towarzyszy Josh stanął w kącie pokoju, by nikomu nie
przeszkadzać i stamtąd obserwował całą krzątaninę. Od czasu do czasu spoglądał w stronę
schodów. Wyglądało na to, że Mandy potrzebuje całej wieczności aby się ubrać. Po raz
kolejny spojrzał z niepokojem na swój płaski, złoty zegarek.
Wprawdzie mówiła, iż chciałaby zostać w wannie na zawsze, ale teraz to już chyba
przesadza. I właśnie wtedy, gdy zdecydował się, że pójdzie po nią, zobaczył na najwyższym
stopniu nogę w czarnych szpilkach.
Mandy schodziła powoli i ostrożnie, ciemne pończochy podkreślały szczupłość jej
kształtnych łydek. Zniknęła na moment na zakręcie schodów, po czym pojawiła się tuż przed
nim. Nabrał gwałtownie powietrza w płuca, jakby w obawie przed prawdziwym, fizycznym
bólem.
Prosta czarna sukienka, którą miała na sobie, więcej zakrywała niż odsłaniała, dawała
jednak wyraźne wskazówki, jakie bogactwo kryje się pod nią. Josh poczuł, jak tężeją mu
mięśnie w podświadomej reakcji. Nie powiem już nigdy, że ubiera się jak nastolatka!
Uwagę jego przykuła jednak najpierw jej rozpromieniona twarz, otoczona łagodnie
opadającymi, miedzianoczerwonymi lokami. Oczy błyszczały spod długich rzęs jak dwa
wielkie szmaragdowe klejnoty, a pomalowane czerwoną szminką usta nęciły swą wilgocią.
Nawet jej piegi, których nie sposób było przykryć żadną ilością makijażu, wyglądały bardzo
pociągająco.
Kość słoniowa, to określenie najbardziej pasowało do jej cery. Spojrzenie Josha
omiotło jej kształtny podbródek, wysmukłą szyję, zatrzymało się na chwilę na jej odkrytych
ramionach, po czym wróciło do poważnej, niemal zalęknionej twarzy.
- Chciałbym cię ugryźć w szyję - mruknął do siebie. Nie potrafił ukryć przed sobą
zdziwienia, jakie szaleńcze uczucia budzi w nim ta drobna i delikatna kobieta.
Nie mogę powiedzieć, że zaczynam się w niej podkochiwać, poprawił siebie w duchu.
Ja już ją kocham. Ja, Joshua Mark Philips, jestem do szaleństwa, beznadziejnie zakochany w
Amandzie Elisabeth Tremaine.
No więc dobrze, zgodził się ze sobą po chwili. Zakochałeś się. I co masz zamiar z tym
zrobić, kowboju?
Powiem jej prosto z mostu, kim jestem, doszedł nagle do przekonania. Powiem też,
jak wymyśliłem na poczekaniu głupawą historię z Herbem, by być bliżej niej. Zupełnie jak w
filmach z Doris Day, z których sobie żartowaliśmy.
A co dalej? Potem wezmę ją na ręce i zaniosę do najbliższego urzędu stanu cywilnego.
Tak właśnie zrobię, zadecydował.
Co wobec tego zrobisz ze swoimi planami w sprawie kasety wideo, sumienie
najwyraźniej nie dawało mu spokoju. Powiesz jej teraz, że planowałeś wysłać ją do Alexandra
Tremaine'a, aby widział, jak jeden z przyjaciół Dave'a urzęduje w łóżku z jego wnuczką?
O nie, zmienił szybko zdanie, kiedy poszedł szybko przez pokój i wyciągnął rękę do
Mandy, aby pomóc jej zejść z ostatniego stopnia schodów. A potem będę kłamał jak diabli i
trzymał kciuki, by się o tych planach nie dowiedziała.
To znaczy, że nigdy jej nie powiesz i wszystko chcesz zbudować na kłamstwie?
Lepsza połowa jego sumienia ani myślała się poddać tak Łatwo.
Może jak już będę starym i zgrzybiałym dziadkiem, Josh wyraźnie grał na zwłokę, to
coś tam bąknę o tym, trzymając rudowłose prawnuki na kolanach, ale na pewno nie
wcześniej. Ale teraz daj mi już spokój, bo moja żona czeka, bym z nią zatańczył.
- No, warto było trochę poczekać, madame. Kochanie, wyglądasz jak świeża,
apetyczna bułeczka - rzekł tak, by usłyszała tylko Mandy. - A co byś powiedziała, jakbym
teraz rozgonił to całe towarzystwo, tak byśmy zostali tylko ty i ja?
- Joe, ciszej trochę, na Boga - wyszeptała Mandy zaaferowana, rozglądając się, czy nie
słyszał tego ktoś z ekipy telewizyjnej. Stanęła teraz na palcach jednej nogi i mruknęła mu
konspiracyjnie do ucha: - Ale możemy to zorganizować, tylko trochę później.
Josh włożył ręce głęboko w kieszenie i z uśmiechem Kuby Rozpruwacza podążył
zaraz za Mandy. Po drodze pogwizdywał radośnie jedną z najbardziej romantycznych
piosenek z filmu „West Side Story”.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pokój tonął w półmroku, choć jego oświetlenie zostało dobrane z najwyższą
starannością. Cztery czarne skrzynki rozmieszczono w strategicznych miejscach, tak by ich
błyskające w takt muzyki światła tworzyły w pełni romantyczny nastrój.
Josh i Mandy stali tuż obok siebie, pośrodku tego, co zdaniem Lois miało służyć za
parkiet do tańca. Mandy zdjęła już swoje pantofle na wysokich obcasach, żeby mogła się
łatwiej poruszać po pokrytej dywanami podłodze. Oparła wygodnie głowę na piersi Josha.
Czuła mocny zapach jego wody po goleniu, a nawet, przez śnieżnobiałą koszulę, słyszała
wyraźnie bicie jego serca.
Josh obejmował ją bardzo delikatnie. Lekkie łaskotanie jej włosów sprawiało mu
wyraźną przyjemność, gdy opuszczał głowę w ich aksamitne ciepło. Niespiesznie wyplótł z
uścisku lewą rękę i odszukał nią zaraz dłoń Mandy. Z nabożeństwem podniósł ją do ust,
akurat w momencie, gdy Chuck dał znak Lois, że znalazł piosenkę, o którą jej chodziło.
- Doskonale, absolutnie rewelacyjnie - Lois dziwnie wylewnie zwróciła się do Herba,
który burknął tylko coś w odpowiedzi, nie chcąc odrywać swej uwagi od kamery. - Myślę, że
załatwimy to w jednym ujęciu.
„Z tobą, tylko z tobą, na zawsze”, słowa romantycznej piosenki, którą Lois wybrała
jako podkład do tej sceny, zaczęły powoli wypełniać pomieszczenie. Josh bez problemu
dostosował krok do rytmu melodii, prowadząc Mandy w wolnym, zmysłowym tańcu. Oboje
skupili się na tym małym kawałku podłogi, który był teraz dla nich ich własnym, prywatnym
kawałkiem nieba, przytulnym kokonem, wypełnionym ciepłem wzajemnej miłości.
Reszta pokoju właściwie przestała istnieć. Był tylko taniec i prowokująca muzyka.
„Oddaj mi skarb, jakim jesteś”, domagały się słowa piosenki, unosząc wirującą parę coraz
dalej i dalej.
„Siła i cudowne piękno miłości!”. Ta piosenka jest napisana właśnie dla nich,
pomyślała w rozmarzeniu Mandy, dla tańczącej w uniesieniu pary kochanków, w maleńkim
kręgu wyznaczonym przez pulsujące światła. Spleceni w ciasnym uścisku przeżywali piękno
wspólnego ruchu, pełnego zespolenia w takt rytmu muzyki.
Josh podniósł rękę Mandy tak, by objęła go za szyję, sam zaś otoczył ramionami jej
biodra. Mandy uniosła nieco i przechyliła głowę w jego objęciach, spoglądając mu głęboko w
niebieskie oczy. Poczuła rosnące w niej dzikie podniecenie, które w niezrozumiały dla niej
sposób zakłócało płynność jej oddechu.
Melodia narastała, coraz bardziej zbliżając się do finałowej kulminacji, światła
rozcinały ciemność różnokolorowymi błyskami, oni zaś, zapatrzeni w siebie, tańczyli, wirując
powoli w swojej cząstce wszechświata.
Mandy czuła, że jej głowa zrobiła się ciężka, jak kwiat na delikatnej łodyżce, kołysany
podmuchami łagodnego, letniego wiatru. Czuła dotyk ciała Josha i instynktownie sama
przytulała się mocniej. Szukała jego ciepła, podobnie jak pączki kwiatów otwierające się pod
wpływem letniego słońca.
Była odurzona, wiedziała jednak, że nie ma to nic wspólnego z tańcem. O nie,
odurzenie to związane było najwyraźniej z jej sercem, które trzymało ją w swej żelaznej
niewoli. Nie potrafiła i nie chciała z tym dłużej walczyć, bez względu na konsekwencje.
Mandy zakochała się, miłość ta wyglądała bezwstydnie z każdego spojrzenia jej oczu, z
każdego uśmiechu jej wilgotnych, karminowych ust.
Josh też wiedział, że przepadł bezpowrotnie. Jego cały świat składał się z pięknej
kobiety, którą tak czule trzymał w ramionach: zielonookiej Mandy, o ufnym i niewinnym
sercu. Mogliby być zupełnie sami w centrum zatłoczonego Times Square, w centrum
wszechświata. Otoczenie nie miało dla nich znaczenia, dalej byliby tylko we dwoje, chronieni
tarczą ich gorącej miłości.
Chciał, żeby muzyka zakończyła się tak, by mógł przycisnąć ją mocno do siebie i
całować bez opamiętania. Równocześnie pragnął, aby muzyka ta nie skończyła się nigdy, aby
uczucia, które go wypełniały, trwały wiecznie.
- Piosenka się skończyła - stwierdził Herb prozaicznie, opuszczając kamerę. - Czy tę
też chcesz filmować? - spytał, kiedy następna melodia popłynęła z włączonego magnetofonu.
Chuck potrząsnął głową zdegustowany. Wyłączył już cały swój sprzęt z wyjątkiem
magnetofonu i zsynchronizowanego z nim systemu świateł.
- Nie czujesz, że jesteśmy tu zbędni, idioto? - wyszeptał, biorąc Lois pod ramię i
popychając ją w stronę drzwi. - No dalej, przecież to ich miesiąc miodowy, zostawmy więc
ich samych.
- Ale... - Lois próbowała protestować, zahipnotyzowana jeszcze widokiem wirującej
wolno pary, zakochanej w sobie bez pamięci.
- Nie ma żadnego ale - syknął Chuck, wskazując Herbowi, by się ruszył. - My
jesteśmy już historią. A teraz jazda stąd.
Drzwi zamknęły się za nimi cicho, a Mandy i Josh zostali sami. Sami z muzyką,
błyskającymi światłami i miłością.
Josh kątem oka zauważył wychodzącą ekipę telewizyjną i lekkim skinieniem głowy
odpowiedział na wyciągniętą w jego kierunku rękę Chucka, z palcami rozsuniętymi na znak
zwycięstwa.
Sięgnął za siebie po rękę Mandy, ścisnął mocno i przytulił ją jeszcze bardziej.
- Nareszcie sami - wyszeptał jej do ucha. Ich ekstatyczny taniec powoli ustawał.
Zatrzymał ją w końcu w bezruchu, w pełni ufną w siłę jego ramienia.
Jej usta, lekko rozchylone z emocji, wyszeptały w końcu:
- Czy zamierzasz w tej sytuacji przeprowadzić swój niegodziwy plan, mój książę?
Dobrze znany uśmiech, który nauczyła się już kochać, powoli wykwitł na twarzy
Josha. Puścił już jej rękę i chwytając łagodnie pod kolanami podniósł w górę.
- Zamilknij kobieto i kieruj mnie w stronę schodów - odpowiedział, wtulając się w jej
szyję.
Policzki Mandy płonęły.
- Kocham cię, Josh, czy jak ci tam w końcu na imię.
Josh zatrzymał się na najniższym stopniu spiralnych schodów, prowadzących na górę
do sypialni.
- Jestem Josh Philips, panno Amando Elisabeth Tremaine, a wkrótce również Philips.
Kocham cię bardziej, niż myślałem, że można kogoś pokochać.
- Jeśli to propozycja, panie Philips, to przyjmuję ją - stwierdziła cicho Mandy.
Pochyliła się nieco i pocałowała go delikatnie i uwodzicielsko, uśmiechając się z
zadowoleniem.
Josh stał tak jeszcze przez chwilę, dając Mandy ostatnią szansę na zmianę swej
decyzji. W końcu pokonany pragnieniem, by znaleźć się koło niej, wziąć wszystko, co będzie
mu chciała dać i ofiarować to, co chciał jej od dawna podarować, zaczął powoli wchodzić po
schodach.
- Co tu się do Ucha dzieje? Joshua! Niech cię piekło pochłonie, Josh, gdzie jesteś?
Josh zamarł nagle w bezruchu, z nogą uniesioną nad kolejnym stopniem. Tato! Jego
mózg nie przyjmował tego do wiadomości, kiedy podświadomie potrząsał przecząco głową.
To nie może być jego ojciec, po prostu nie może. Nie w tej chwili, na Boga, to niemożliwe.
- Josh? - Mandy odchyliła nieco głowę, by spojrzeć w oczy, które tak kochała. - Josh,
puść mnie. To boli.
Dopiero po chwili Josh zdał sobie sprawę, że instynktownie przycisnął Mandy
mocniej do siebie, jakby w ten sposób mógł zapobiec temu, co miało zaraz nastąpić. Zrobił
krok do tyłu, aż stanął znowu na dywanie.
- Przepraszam za wszystko - wyszeptał. Opuścił ją delikatnie na dywan, tuż koło
siebie. Mandy zaś poczuła przedziwną pustkę niespełnienia.
W końcu Matthew Philips znalazł wyłącznik i pokój został zalany jasnym światłem.
Rozejrzał się dokoła. Najpierw zwrócił uwagę na mrugające, kolorowe światła i romantyczną
muzykę, na koniec zatrzymał wzrok na wyraźnie zaniepokojonej, młodej, rudowłosej
dziewczynie, przytulonej bojaźliwie do jego syna.
- Wygląda na to, że w czymś przeszkodziłem, prawda, synu? - powiedział ze złością.
Przeszedł szybko przez pokój i wyłączył magnetofon, likwidując resztki romantycznego
nastroju, który Lois z takim trudem stworzyła. - Mam tylko nadzieję, że przyjechałem na
czas.
Mandy potrząsnęła głową, czując dziwnie niepokojące mrowienie na plecach.
- Na czas? Kim jest ten człowiek, Josh? Dlaczego zwraca się do ciebie per synu? Josh,
powiedz wreszcie, o co tu chodzi!
- Nazywam się Matthew Philips, panno Tremaine - przedstawił się, podchodząc do
nich z wyciągniętą ręką. Mandy, z uprzejmości, wyciągnęła automatycznie swoją. - Z
przykrością muszę powiedzieć, że jestem ojcem Josha. Może usiądziemy na kanapie, bo
wygląda na to, że nie unikniemy małej pogawędki.
Mandy spojrzała pytająco na swego partnera.
- Josh? - Obejmująca ją ręka zesztywniała wyraźnie, a oczy zamknęły się z rezygnacją.
- Zróbmy lepiej tak, jak mówi, Mandy. Nie tylko ty masz tendencje do
dramatyzowania. Wygląda na to, że ojciec zdecydował się zagrać tu główną rolę. Prawda,
tato? - Posłał ojcu złe spojrzenie.
- Zamknij się, Josh - odciął się ojciec. - Panno Tremaine... Mandy? - zachęcił,
wskazując ręką kanapę.
Mandy pierwsza podeszła do kanapy, omijając po drodze dyskotekowy sprzęt i
plątaninę kabli. Przysiadła nerwowo w samym rogu.
- Josh? - W jej oczach malowała się prośba, by usiadł koło niej i pocieszył ją, że
wszystko będzie w porządku. On jednak, z rękoma wciśniętymi mocno w kieszenie,
wpatrywał się tylko nie widzącym wzrokiem w szczelnie zasłonięte okno.
Matt także nie usiadł, spacerował tam i z powrotem, z lekko przechyloną głową, jakby
studiował roślinne motywy na dywanie.
Podobieństwo między nimi jest uderzające, pomyślała Mandy w odrętwieniu. Więc
tak będzie wyglądał Josh za trzydzieści lat? Ta myśl zrodziła od razu następną: czy ja będę go
jeszcze za trzydzieści lat oglądać?
- No dalej, tato, załatwiaj całą sprawę, oboje na ciebie czekamy. - Usłyszała głos
Josha, dziwnie obcy i napięty.
- Daruj sobie impertynencje, Joshua! - ojciec uciął krótko, nie przerywając swej
wędrówki po dywanie.
- Panie Philips - wtrąciła nerwowo. - Wygląda na to, że jest pan bardzo zdenerwowany
na syna. Czy ma to coś wspólnego z prowadzonym przez niego śledztwem?
- Ze śledztwem? - Matt zamarł nagle, wpatrując się w zgarbione plecy syna.
- No, tak - pospieszyła z pomocą Mandy. - Wiem, że sprawy nie posunęły się
nadmiernie tu, w Atlantic City, ale Josh naprawdę się bardzo starał.
- Tego jestem zupełnie pewien - wtrącił Matt nieprzyjemnie.
Mandy, nie zrażona tym wcale, mówiła dalej: - Josh uważa, że Herb jest tylko płotką
w całej aferze i zaraz jak tylko wróci do Allentown, to namierzy również i grube ryby.
Prawda, Josh? - Odwróciła się do niego w nadziei, że coś powie, cokolwiek, co sprawi, że
wreszcie jego ojciec wszystko zrozumie. W końcu przecież prowadzili śledztwo.
- Śledztwo, co, Josh? - Ojciec w końcu opadł na krzesło. - Widzę, że rzeczywiście
byłeś bardzo zajęty, co, synu?
Mandy reagowała może zbyt wolno na obecność starszego mężczyzny, ale na pewno
nie była kompletną idiotką. Poczuła, jak serce ucieka jej w pięty.
- Nie było żadnego śledztwa, prawda, Josh? - spytała złamanym głosem. - Herb jest
tylko zwyczajnym kamerzystą, tak?
- Kto to jest Herb? - wtrącił Matt, ale zaraz machnął ręką. - Mniejsza o to. Chyba
nawet nie chcę tego wiedzieć.
Josh odszedł wreszcie od zasłoniętego okna, usiadł koło Mandy i wziął jej zimne ręce
w swoje.
- Ja to wszystko wymyśliłem, kochanie. Bałem się, że nie pojedziesz na ten miesiąc
miodowy i musiałem zrobić coś, żeby cię przekonać. - Uścisnął szybko jej ręce. - Czy
przebaczysz mi to, Amando Elisabeth. Naprawdę byłem zdesperowany.
Mandy spojrzała tęsknie w oczy Josha, ciesząc się w duchu, że skłonny był zrobić
cokolwiek, nawet wymyślić tę głupią historię z Herbem, byle tylko powstrzymać ją od
wycofania się ze wspólnego wyjazdu. Przebaczyć mu? Jak mogłaby mu nie przebaczyć,
biorąc pod uwagę fakt, że zrobił to po to tylko, by być blisko niej.
- Jesteś idiotą, Joshua, wiesz o tym? - powiedziała, uśmiechając się pobłażliwie.
Oparła głowę na jego ramieniu. - Oczywiście, że ci przebaczam.
- Mandy! - Josh pochylił się nad nią, w nadziei że uda mu się pocałować roześmiane
usta.
- Chyba już czas przerwać tę rozkoszną scenę - odezwał się Matt, ponownie wstając. -
Wiem, że to wszystko cudowne, ale nie przyjechałem tu przecież w sprawie
wyimaginowanego śledztwa. Josh? Nie uważasz, że już najwyższy czas, żebyś poinformował
o wszystkim to biedne dziecko?
- Nie teraz, tato. - Głos Josha był jak zgrzyt piasku po szkle. - Nie widzisz, że chcemy
być sami? Na wyjaśnienia przyjdzie czas później.
- Wyjaśnienia na jaki temat? - Mandy zadała to pytanie, zdając sobie sprawę, iż musi
to być jakaś bardzo ważna informacja, skoro sprawiła, że ojciec Josha przejechał tyle
kilometrów do Atlantic City, by z nim pomówić. - No więc? O czym jeszcze nie wiem?
- Może zabrałbyś stąd swoje godne politowania, kłamliwe ciało i pozwolił mi przejść?
Josh zrobił krok do tyłu, przepuszczając Mandy na schody prowadzące do sypialni.
- Na Boga, Mandy, przestań się tak zachowywać! - Obszedł łóżko i z impetem
zatrzasnął otwarte wieko walizki. - Czy nie zdajesz sobie sprawy, że w ten sposób niczego nie
rozwiążemy?
Mandy wynurzyła się właśnie z łazienki, z rękoma pełnymi kosmetyków. Rzuciła
wszystko niedbale na łóżko, otworzyła ponownie walizkę i wrzuciła w nieładzie rzeczy do
środka. - Nie musimy wcale niczego rozwiązywać i kropka - odpowiedziała zimno, wracając
do łazienki.
Kiedy tylko wyszła, Josh odwrócił walizkę dnem do góry, rozsypując buteleczki
szamponu, szminki i inne drobiazgi po całym łóżku.
- Przecież chciałem ci o wszystkim powiedzieć, kochanie, przysięgam.
Mandy wysunęła na chwilę głowę z łazienki.
- Naprawdę? A niby kiedy? Przed wzięciem mnie do łóżka czy po?
Josh skrzywił się, bo strzał był bardzo celny.
Wróciwszy ponownie do pokoju, Mandy spokojnie podniosła walizkę z podłogi i od
nowa zaczęła wrzucać do niej swoje rzeczy.
- Powiedz mi, panie Philips z Southampton, Allentown i wszystkich miejsc na
wschód, czy przekonałeś Herba, by zainstalował gdzieś tu ukrytą kamerę, tak żeby nie uronić
ani kawałka akcji? - Rozejrzała się dokoła, jakby spodziewała się zobaczyć kamerę zwisającą
z sufitu.
- Wiesz dobrze, że nigdy bym tego nie zrobił!
- Skąd mam to wiedzieć? Możesz przecież mieć tendencje do ekshibicjonizmu. W
końcu i tak prawie nic nie wiem o tobie, prawda, Josh? - Otworzyła szafę i wyciągnęła z
górnej szuflady swoją bieliznę.
- To nieprawda. I nie udawaj, że nie zdajesz sobie z tego sprawy - zaprotestował,
czując, że traci grunt pod nogami.
- Pozwól mi w takim razie na ostatnią uwagę - odcięła się, wrzucając rzeczy do
walizki. - Jednak trochę o tobie wiem, może nawet aż za dużo. Jesteś podłym, paskudnym,
kłamliwym...
Josh chwycił w obie ręce jej bieliznę i z całej siły rzucił nią przez pokój, tak że jedna z
jedwabnych halek w kolorze kości słoniowej zawisła na kinkiecie i wyglądało to, jakby
wisiała w powietrzu.
Mandy wyprostowała się i spojrzała zimno na Josha. Podeszła do ściany, by zdjąć
halkę. Zagrodził jej drogę.
- Albo w jedną, albo w drugą stronę, kowboju - syknęła wściekle, a jej oczy rzucały
szmaragdowe ognie.
Josh ustąpił, wiedząc, że Mandy i tak nie ma szans na zapełnienie walizki nawet przez
całą noc, ponieważ postanowił opróżniać jej zawartość szybciej, niż ona będzie ją pakować.
- Mandy, kochanie, posłuchaj proszę moich argumentów. Miałem swoje powody, by
tak postąpić - błagał, gdy tymczasem ona zajęta była zbieraniem z podłogi swojej garderoby.
- Nie interesują mnie twoje powody. „Powody to tylko to, co ktoś chce komuś
powiedzieć”, Oskar Wilde. Jak wiesz, odebrałam staranne wykształcenie w Szwajcarii, dzięki
pieniądzom mojego dziadka.
- Szkoda, że cię nie znałem, gdy mieszkałaś w Southampton - stwierdził w zadumie
Josh, zastanawiając się nad ujawnionym właśnie kolejnym obliczem Mandy. - Moglibyśmy
się wtedy spotkać jak dwoje normalnych ludzi i uniknąć tego całego cyrku. - Wskazał ręką
rozbebeszony pokój, myśląc również o wszystkim innym, co się wydarzyło od czasu, gdy się
poznali.
Mandy zamknęła powieki aż do bólu.
- Nie - odparła, odwracając się tyłem. - Wcale byś tego nie chciał, Josh, wierz mi na
słowo. A ja wolałabym, żebyśmy się nigdy nie spotkali.
- Widzę, że dalej mi nie wierzysz, prawda? - Zrobił dwa impulsywne kroki w jej
stronę, zanim zdrowy rozsądek nie podpowiedział mu, iż lepiej jej teraz nie dotykać.
Odwrócił się i uderzył wściekle pięścią w ścianę. - Miałem ochotę zabić ojca za sposób, w
jaki ci to powiedział, że nie wspomnę już o tym, jak wtargnął tutaj niczym Don Kichot, kiedy
tylko wydawało mu się, iż poskładał puzzle w jedną całość. Gdyby tylko do mnie zadzwonił i
skonfrontował ze mną swoje przemyślenia, to powiedziałbym mu od razu, że nigdy bym nie
wykorzystał tej taśmy. Przede wszystkim był to idiotyczny pomysł, ale widać zabrakło mi
wtedy rozumu. Nigdy bym cię przecież świadomie nie skrzywdził, uwierz wreszcie w to,
Mandy, proszę.
Wyciągnęła z szafki drugą szufladę, wrzucając jej zawartość do walizki. Pusta
szuflada omal nie spadła mu na nogę.
- Uwierzyć w to? - potrząsnęła głową z dezaprobatą. - Właściwie to dlaczego nie? Jest
przecież naiwna, ufna Mandy. Po prostują poproś, ona uwierzy we wszystko. - Odwróciła się
szybko, wychodząc do garderoby.
Josh wyciągnął teraz z walizki kilka par szortów i strojów kąpielowych i jednym
ruchem schował je pod poduszkę.
- Przynajmniej powiedz, dokąd się wybierasz - poprosił, uskakując z drogi, gdy
drelichowa spódnica przypięta jeszcze do wieszaka przeleciała tuż obok, lądując pewnie w
walizce.
- Najdalej od ciebie, jak tylko się da! - dobiegło zza drzwi.
Po chwili wleciały do pokoju dwie bluzki, po nich para białych spodni i błękitna
kamizelka.
- Na pewno nie pojedziesz w takim stroju! - Josh zaatakował z impetem, zdając sobie
sprawę, że nie może jej puścić samej w tej oszałamiającej, czarnej kreacji.
Mandy wypadła z garderoby, rozglądając się pospiesznie po pokoju, aż znalazła to,
czego szukała. Chwytając w locie białe spodnie i sweter w morskim kolorze, który wzięła na
wypadek, gdyby było zimno podczas nocnych spacerów po promenadzie, zniknęła ponownie
w garderobie, zamykając za sobą drzwi. Po chwili otworzyła je znowu.
- Zostań tu, gdzie jesteś. Nie waż się nawet oddychać. - Ostatnim słowom towarzyszył
trzask zamykanych znowu drzwi.
Kiedy Mandy się przebierała, Josh ponownie wypróżnił walizkę, chowając jej
zawartość pod łóżkiem. Na koniec wsunął tam również samą walizkę. Nie pójdzie teraz
nigdzie, zanim się z nią nie rozmówi. Przekonają, że ich miłość jest dużo ważniejsza niż
powzięty pod wpływem nagłego impulsu plan rewanżu.
Musi go wysłuchać. Od chwili, kiedy ojciec opowiedział, jak połączył ze sobą jego
wyjazd i podwójną pierwszą nagrodę w konkursie, Mandy przestała zupełnie myśleć. Zamiast
tego zaczęła działać. Nie potrafił jej potępić, nie mógł tego zrobić, jeżeli chciał być ze sobą
szczery.
Prawie siłą wypchnął ojca z pokoju i popędził, skacząc po dwa stopnie, na górę za
Mandy, która znalazła się tam zaraz, jak tylko pełny sens słów Matta dotarł do niej z całą siłą.
Zanim zdążył złapać oddech na szczycie schodów, ona już się zaczęła pakować.
Drzwi garderoby otworzyły się teraz z impetem, uderzając mocno o ścianę sypialni.
Mandy wypadła ubrana już w spodnie i sweter. Jej rude włosy opadały na wszystkie strony w
plątaninie loków, kiedy rozpoczęła poszukiwanie sandałów. Przyjrzała mu się przez dłuższą
chwilę, po czym dała nura pod łóżko, skąd, po wyrzuceniu wszystkich poupychanych tam
rzeczy, wynurzyła się z parą sandałów w ręce.
Usiadła na łóżku tylko na ułamek sekundy, by nałożyć buty i ponownie zniknęła w
garderobie, skąd wyfrunęła zaraz czarna sukienka, lądując prosto na twarzy Josha. Jeszcze
jedno krótkie spojrzenie i z torebką w ręce zbiegła jak burza po schodach do pokoju,
zostawiając na górze osłupiałego Josha.
- Halo, obsługa hotelu? Tu mówi Tremaine. Prosiłabym, żeby pani przysłała
natychmiast do mojego pokoju Rollie'go Estradę. - Mandy zdążyła to już powiedzieć, zanim
Josh znalazł się w zasięgu jej głosu.
Upłynęła chwila ciszy, po czym odezwała się ponownie.
- Dobrze więc, rozumiem. W takim razie proszę o przysłanie butelki, nie, dwóch
butelek najlepszego szampana, dobrze schłodzonego, i odpowiedniej ilości importowanego
kawioru na party dla... - zastanawiała się przez moment nad tym, ile Josh powinien zapłacić -
na party dla sześciu osób - dokończyła po chwili. W czym problem, pomyślała. Josh będzie
mógł zaprosić całą ekipę telewizyjną i zrobią sobie bal. - Proszę tylko dopilnować, by
przyniósł to Rollie Estrada, dobrze?
- Mandy - rozpoczął Josh, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. - Cholera jasna! - Nie
mógł powstrzymać się od przekleństwa. - Żaden serwis nie może być tak szybki!
- Otwieraj drzwi, Joshua! - dobiegł ich stłumiony krzyk z korytarza.
Josh uniósł powoli ręce do góry i otworzył szeroko drzwi.
- Nie wiem, jak to się stało, że zostawiłem was dwoje samych. - Matt Philips wpadł do
pokoju, lekko rozwichrzony. - Joshua, mam nadzieję, iż nie skrzywdziłeś tego dziecka?
- Nie, tato. Związałem ją tylko i drażniłem bambusem pod paznokciami. To w końcu
nic strasznego. - Josh przeczesał nerwowo włosy i opadł ciężko na krzesło. - A swoją drogą,
to co ciebie ponownie do nas sprowadza? Nie uważasz, że zrobiłeś już dzisiaj dosyć? A może
wpadłeś tylko, żeby obejrzeć skutki?
- Przestań się nad sobą rozczulać - zakomenderował Matt. Jeden rzut oka na Mandy
upewnił go, że młoda dziewczyna z trudem panuje nad swoimi emocjami. - Mandy -
powiedział miękko, kierując się w jej stronę - czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może mam
cię gdzieś odwieźć?
Mandy spojrzała po kolei na obu Philipsów. Zwężone wściekłością szmaragdowe oczy
były lodowate.
- Nie chciałabym nawet przejść przez ulicę z żadnym z was - wybuchnęła.
Tymczasem rozległo się pukanie do drzwi i Mandy pospieszyła otworzyć Rollie'emu,
który wtoczył przed sobą wózek z dwoma wiaderkami z szampanem i tacą pełną
smakołyków.
- Dobry wieczór, Mandy i Joe - zaczął kelner jowialnie, kłaniając się również trzeciej
osobie w pokoju. - Proszę, oto sześć szklaneczek do szampana. Wygląda na to, iż będzie małe
party, co? Tylko nie mówcie ml, że już skończyliście z filmowaniem. Hej, a gdzie ta wasza
blondyna? Jak jej na imię? Lena? Lori? Chciałem z nią pomówić.
Matt spojrzał na Josha, nie wierząc własnym uszom, że jego syn może być po imieniu
z kelnerem z Tropicany.
- Kto to jest Lena? - syknął wściekle.
- Nieważne, tato - powiedział Josh wstając. Chwycił rękę Mandy, która założyła przed
chwilą torebkę na ramię, zbierając się najwyraźniej do wyjścia. - Mandy, nie możesz mnie
zostawić w taki sposób - powiedział, starając się nie podnosić głosu.
- To się okaże, kowboju - odcięła się, strząsając z siebie jego rękę. - Uczta zamówiona
przez waszą ofiarę. Bawcie się dobrze.
Obejmując jej sztywne, opierające się ciało, Josh mówił nie zważając na nic:
- Zrezygnowałem z pomysłu zemsty zaraz po tym, jak na niego wpadłem, Mandy,
przyrzekam. Wcale nie chciałem ciebie skrzywdzić. Kocham cię. W głębi duszy, mimo
upokorzenia, którego doznałaś, wiesz przecież, że cię kocham. Proszę, Mandy, nie odchodź,
błagam.
Stała cichutko w jego objęciach z zamkniętymi oczami i lekko przygryzioną wargą,
żeby nie wybuchnąć płaczem. Chciała z nim zostać, chciała, żeby trzymał ją w objęciach i
przekonał o tym, że jednak ją kocha. Chciała tego z całego serca.
- Wiedziałem od początku, że to wariactwo. - Josh mówił gorączkowo, czując, z jakim
oporem ustępuje w niej napięcie. - Musiałem na chwilę postradać rozum. To tylko dlatego, że
twój dziadek stał się dla mnie wiecznym wyrzutem od czasu, gdy dowiedziałem się, iż on był
powodem tego, co stało się Dave'owi Benjaminowi. Potem spotkałem ciebie i myślałem...
Z przeraźliwym szlochem Mandy wyrwała się z objęć Josha i popędziła do drzwi.
- Rollie! - wrzasnęła do kelnera, który właśnie otwierał pierwszą butelkę szampana. -
Zaprowadź mnie na najbliższy przystanek autobusowy. Proszę!
Kelner spojrzał najpierw na starszego pana, który wyglądał całkiem podobnie jak Joe
Tremaine, a potem na męża Mandy.
- Co się dzieje? - zapytał zmieszany. - Kłótnia kochanków, czy co?
Drzwi holu zamknęły się już za Mandy i Josh wiedział, że ona nie wróci, nawet gdyby
miała szukać przystanku bez pomocy Rollie'ego. Sięgnął do kieszeni i wręczył kelnerowi
garść banknotów.
- Zostań z nią aż do odjazdu autobusu, a potem wróć do mnie powiedzieć, dokąd
pojechała. Możesz to dla mnie zrobić, przyjacielu?
Rollie otworzył już usta, żeby powiedzieć jakiś kawał o nowożeńcach, kiedy jednak
zobaczył ból malujący się w oczach Josha, rozważnie nie powiedział nic.
- Nie ma sprawy - zapewnił solennie. - Nie spuszczę z niej oka nawet na minutę,
przyrzekam.
Josh stał, wpatrując się w drzwi, po czym wolno skierował się w stronę schodów.
- Widzę, że naprawdę jesteś tym załamany, co, synu? - spytał ojciec, nalewając sobie
szampana. - Rozważałem to, kiedy wcześniej wyrzuciłeś mnie z pokoju. Telefonowałem
nawet do mamy do Southampton. Jej zdaniem wygląda na to, że rzeczywiście kochasz tę
dziewczynę. Miała mama rację, Josh? Kochasz Mandy Tremaine?
Josh odwrócił się wolno do ojca. Jego oczy błyszczały podejrzanie.
- A jak ci się wydaje, tato? - powiedział miękko. - Jak ci się wydaje?
Matt podszedł do syna i położył mu rękę na ramieniu.
- Wydaje mi się, że mamy przed sobą długą noc. Proszę, Mandy chyba zamówiła to
dla ciebie - powiedział, podając mu szklaneczkę szampana. - I jeszcze jedno. Przepraszam za
to, co się stało.
Josh spojrzał w sufit, a kiedy się odezwał, chciał, żeby jego głos zabrzmiał stanowczo.
- Tak, tato - wyszeptał przez ściśnięte gardło, przypominając sobie, jak jeszcze
godzinę temu, przy przyćmionych światłach, tulił do siebie Mandy. - Kocham ją.
Z tyłu autobusu było ciemno. Tak ciemno, że tylko kilku pasażerów zauważyło młodą
kobietę, wciśniętą z podkurczonymi nogami w fotel przy oknie, która od czasu do czasu
wycierała nos chusteczką.
Autobus pełen był gości kasyn, którzy teraz, w miarę jak posuwali się wzdłuż Atlantic
City Expressway, dzielili się ze sobą wrażeniami o sukcesach i porażkach.
- Hej, panienko - odwrócił się jeden z zadowolonych z siebie graczy, starając się
zwrócić uwagę Mandy. - Nie ma się w końcu czym martwić. Przecież wystarczyło ci na
autobus powrotny do domu. A zresztą, ile może taka dziewczyna stracić podczas jednego
tylko wyjazdu?
- Niezbyt wiele - wyszeptała Mandy, zbyt cicho, by ktoś mógł ją usłyszeć. - Tylko
serce.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- A to łajdak! - Jeanne Tisdale nie mogła się powstrzymać i pluszowa zabawka, którą
akurat trzymała w ręku, poleciała z rozmachem na najbliższą ścianę. - Boże, chciałabym
dostać tego drania w swoje ręce.
Mandy skończyła właśnie opowiadać swojej przyjaciółce o zakończonym
przedwcześnie miodowym miesiącu w Atlantic City i planach Josha Philipsa związanych z
nagraniem z wyjazdu kaset video. Jeanne zareagowała, jak przystało na dobrą przyjaciółkę, z
pełnym oburzeniem i wściekłością. Mandy, siedząc na jednym z wielkich stołów w sali
zabaw, czuła teraz, że powinna jakoś obronić Josha przed jej gwałtowną reakcją.
- On powiedział, że tak naprawdę to wcale nie miał zamiaru tego zrobić, Jeanne -
wyjaśniła, machając nerwowo nogami, jak dziecko złapane przez nauczycielkę na jakimś
wykroczeniu. - Przyznał, iż to był idiotyczny pomysł i że wiedział o tym od samego początku.
- No tak, teraz nastąpi apoteoza Joshuy Philipsa. - Jeanne podniosła z podłogi zabawkę
i oczyściła z kurzu, zanim odstawiła ją z powrotem na półkę.
- Uważał, że ma bardzo ważny powód, żeby to zrobić, czy przynajmniej próbować
zrobić. - Mandy zeskoczyła ze stołu i podeszła do dużej, zielonej tablicy. Zaczęła ścierać
gryzmoły, namazane przez któreś z dzieci podczas porannych zajęć. - Uważam, iż nie można
go aż tak winić.
Jeanne odwróciła się gwałtownie, wyciągając rękę w geście protestu.
- O nie, co to, to nie, Mandy Tremaine. - Jeanne wiedziała, co teraz nastąpi. - Na to się
zwyczajnie nie zgadzam. Najpierw przychodzisz do mnie z płaczem i opowiadasz, jakie
paskudne sztuczki ten facet na ciebie szykował, a kiedy już płonę świętym oburzeniem, ty
zmieniasz front i zaczynasz go bronić.
- Ale...
- Nie ma żadnego ale! - Jeanne nie dała sobie tak łatwo przerwać. - Jak cię znam, to
zaraz powiesz, że w końcu to twoja wina, a tego nie chcę usłyszeć. Rozumiemy się? Jesteś
słodką i kochaną dziewczyną, Mandy, ale czasem stajesz się tak cholernie fajna, że aż mnie to
przeraża.
- Nie, Jeanne - Mandy potrząsnęła przecząco głową. - Wcale taka nie jestem. Tak się
tylko tobie wydaje. Pamiętaj, że pozory mylą. Szczerze mówiąc, to ty przecież prawie nic o
mnie nie wiesz.
Jeanne usztywniła się, wyraźnie obrażona.
- Przyszłaś do mnie trzy lata temu, ze znakomitymi referencjami z tej szkoły w
Szwajcarii. Nikt nie może udawać kogoś innego przez całe trzy lata. Jesteś dobra i nikt mnie
nie przekona, że jest inaczej. Świetnie zajmujesz się dziećmi, jesteś obiektywna, nikogo nie
faworyzujesz. Nie narzekasz nigdy na niskie wynagrodzenie i zawsze jesteś gotowa do
pomocy. Co jeszcze powinnam wiedzieć?
- Mogło cię zainteresować, skąd pochodzę, co robiłam, zanim przeprowadziłam się do
Allentown, kim są moi rodzice - zasugerowała Mandy, rysując na tablicy figurkę z kresek.
Jeanne zmarszczyła brwi w skupieniu, obserwując narysowaną przez Mandy postać,
która zdawała się być obciążona niewidzialnym ciężarem.
- Facet rzeczywiście chciał ci zrobić świństwo. Ale mówiłaś, zdaje się, że chodziło mu
o twojego dziadka, a taśma miała być użyta jako forma zemsty na nim za coś, co miało
miejsce parę lat wcześniej. Ty sama nie brałaś w tym bezpośrednio udziału. Nie próbuj,
proszę, teraz przenieść winy swojego dziadka na siebie. To tylko jego problem, jego i tego
Philipsa.
Mandy spojrzała na swoje palce, jakby zastanawiała się, skąd wzięła się na nich kreda,
a po chwili zaczęła wycierać je drugą ręką.
- Precz z tego przeklętego miejsca - mruknęła, czując, jak łzy cisną się jej do oczu. To
zabawne, bo już myślała, że wszystkie łzy dawno wypłakała.
Jeanne stanęła blisko przyjaciółki z sercem przepełnionym współczuciem.
- Mandy? Czy jest coś, co ukrywasz przede mną? Dalej, kochanie, zrzuć z siebie ten
ciężar, nie ma nic tak złego, czego nie dałoby się naprawić.
Trzymając dłoń przy ustach, Mandy daremnie starała się powstrzymać szloch.
Odwróciła się teraz do przyjaciółki, która otoczyła ją matczynym uściskiem.
- No, już dobrze - pocieszała ją, kołysząc tak, jak rozżalone dziecko. - Najlepiej się
teraz wypłacz. Na rozmowy będziemy miały jeszcze mnóstwo czasu później, dobrze?
Mandy siedziała w kącie małego placu zabaw, obserwując radosną zabawę trzylatków.
Minęły już dwa dni od jej powrotu do przedszkola i pięć dni od czasu szaleńczej ucieczki z
Atlantic City, a ona dalej czekała.
Czekała na każdy telefon, który zadzwonił w biurze, z nadzieją, że będzie skierowany
do niej.
Czekała każdego dnia, kiedy drobiazgowo sprawdzała pocztę, zastanawiając się, czy
nie mógłby napisać usprawiedliwiającego listu.
Czekała na znajomy dźwięk jego kroków na schodach, wierząc wbrew sobie, że
przyjdzie, choćby tylko po to, by poprosić ją o przebaczenie. Nie interesował ją zresztą
powód, ważne, żeby przyszedł.
Ale jedyny telefon, do jakiego została wezwana, był od Lois, która powiedziała jej, że
na prośbę Josha zapakowała jej rzeczy i teraz wysyła jej walizkę przez umyślnego posłańca.
Jedyna poczta, jaka przyszła, to zabawna kartka od Rollie'ego z podziękowaniami za
to, że został włączony do filmu. Wyrażał w niej też nadzieję, iż udało się jakoś wyjaśnić
konflikt z mężem.
Jedynym zaś dźwiękiem, który mącił samotność jej nocy, było własne chlipanie, kiedy
zdała sobie sprawę z tego, że Josh nie przyjedzie już nigdy.
Próbowała zapełnić nieliczne godziny wieczorne, przeglądając gazety, których zebrał
się cały stos podczas jej nieobecności. Dzięki temu na stronach poświęconych finansom
znalazła zdjęcie patrzącego na nią z pełnym zadowolenia uśmiechem Matthew Philipsa.
„Philips Inc. inwestuje w media”, głosił tytuł, a artykuł poniżej opisywał transakcję kupna
WMFL. Zarówno Matt, jak i Josh przedstawieni byli jako główni akcjonariusze nowej firmy.
Jak wynikało z dat, publikacja ta musiała się ukazać już podczas ich pobytu w Atlantic
City. Zrozumiała teraz, dlaczego Josh Philips nie chciał podać jej swego prawdziwego
nazwiska. Na pewno obawiał się, że informacja o transakcji może ukazać się przed ich
wyjazdem, a nie chciał, żeby skojarzyła te fakty.
Wycięła artykuł i przeczytała go bardzo dokładnie. Dowiedziała się między innymi, że
firma „Philips Inc.” jest właścicielem spółek holdingowych w Basking Ridge, Southampton,
Long Island i w wielu innych miastach na terenie stanów Nowy Jork, Pensylwania i New
Jersey. WMFL jest jednym z wielu posiadanych przedsiębiorstw, a Josh pracuje z ojcem od
czasów, kiedy uzyskał absolutorium w Yale.
Dave Benjamin również uczęszczał do Yale, ale wykruszył się stamtąd już po
pierwszych dwóch latach studiów. Może to właśnie wtedy spotkali się z Joshem po raz
pierwszy. Nie było w tym nic dziwnego, że Dave nigdy nie wspomniał, iż jeden z jego
kolegów z uczelni przeniósł się do Southampton w czasie jej pobytu w Szwajcarii.
Do późna w nocy Mandy analizowała różne możliwe scenariusze spotkania Josha.
Odbywało się to zwykle na plaży, niedaleko posiadłości dziadka. Spotykali się, miłość
ogarniała ich ze szczętem i żyli długo i szczęśliwie. W ten sposób trzy ostatnie koszmarne lata
były zamieniane w piękny czas spędzony jako mąż i żona. No, a czasem, dla pełnej radości,
dodawała również dziecko.
Wszystkie te marzenia znikały jednak w świetle dnia, obnażając tylko gorzką prawdę,
że Josh miał już dosyć czasu, by się z nią skontaktować. Gdyby tylko chciał, mógł zapukać do
jej drzwi, udowadniając tym samym, że nie kłamał, gdy wyznawał jej miłość.
Nie wiadomo jednak, czy miłość ta byłaby tak wielka, żeby przetrwać wyznanie, które
ona musiałaby w rewanżu uczynić. Powinna bowiem przyznać, że jego przyjaciel, dla
poniszczenia którego wymyślił przecież cały plan zemsty, omal nie umarł z jej powodu.
Mandy zamyśliła się głęboko.
- Kolejny problem naszej planety został rozwiązany? - Jeanne zaskoczyła ją
najwyraźniej. Przez chwilę razem obserwowały bawiące się na huśtawkach dzieci, które
próbowały je rozbujać najbardziej, jak się tylko dało. - Czujesz się już teraz lepiej? Od razu to
po tobie widać.
- Jakoś to przeżyję. A tak przy okazji, to przepraszam za moje wczorajsze paplanie.
Myślałam, że najgorsze mam już za sobą, inaczej nie wróciłabym jeszcze do pracy.
- Miałaś pełne prawo do tego, żeby paplać, jak ty to nazywasz. - Jeanne pocieszyła ją,
poklepując po ramieniu dla dodania otuchy. - Ale i tak myślę, iż umiałabym cię przekonać, że
patrzysz na całą sprawę niewłaściwie. Gdybyście tylko mieli szansę spotkać się z Joshem i
omówić całą sprawę, to na pewno potrafilibyście ten problem rozwiązać.
Mandy spojrzała z uśmiechem na przyjaciółkę.
- Wydawało mi się, że wczoraj miałaś ochotę wysmarować Joshuę Philipsa smołą i
pierzem i wysłać go na targ na pośmiewisko. Skąd taka zmiana nastrojów?
Jeanne klasnęła w dłonie kilka razy, dając dzieciom znak, że zabawa skończona i czas
na obiad.
- Ponieważ wydaje mi się, że ten facet naprawdę cię kocha. Dzwonił już dwa razy w
tym tygodniu, dopytując się, czy już wróciłaś do pracy. Kiedy dzisiaj zadzwonił po raz trzeci,
powiedziałam mu, że tak.
- Dzwonił do ciebie? Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Mandy rozejrzała się po placu
zabaw, jakby spodziewała się, że Josh stoi gdzieś za ogrodzeniem i obserwuje ją. - Myślałam,
że teraz to już na pewno wrócił do Southampton z ojcem.
Jeanne pokiwała głową.
- Obaj są tutaj i, jak mi się zdaje, pracują w telewizji. Josh najpierw tylko pytał, czy
jesteś. Nie wiedziałam wcale, że to on. Myślałam, iż nadal jesteś w Atlantic City. Ale kiedy
zadzwonił dzisiaj, poprosiłam, by się przedstawił i rozpoznałam głos.
Od razu chciałam mu wygarnąć, co o nim myślę, ale powiedział mi, że chciał ci dać
trochę czasu na przemyślenie wszystkiego, zanim się znowu z tobą skontaktuje. Doszedł do
wniosku, iż nie wrócisz wcześniej do pracy, nim się nie uspokoisz. Uznał, że wtedy będzie
większa szansa, iż nie zrzucisz go ze schodów. Mężczyźni uważają widać, że masz
temperament, kochanie. Ciekawe, jak wpadli na taki pomysł? - Jeanne zakończyła swą długą
przemowę.
- I tak bym go nigdy nie zrzuciła ze schodów - mruknęła Mandy.
Uświadomiła sobie jednak, że pewnie nie przyjęłaby go też z otwartymi ramionami,
gdyby pojawił się u niej w ciągu pierwszych dwóch dni po powrocie.
Obie panie zajęte były teraz ustawianiem dzieci i wprowadzaniem ich do przedszkola,
jednak Jeanne znalazła sposobność, by szepnąć Mandy do ucha:
- On ciebie naprawdę kocha, Mandy. Kiedy przyjdzie, to pogadaj z nim szczerze. Na
pewno zrozumie.
Mandy spojrzała na przyjaciółkę i oczy jej posmutniały, gdyż wiedziała, że tamta nie
zna całej prawdy o jej ucieczce z Southampton. Tej prawdy zresztą nikt nie znał, prócz niej
samej i dziadka.
- Dzięki, Jeanne, będę o tym pamiętać, gdyby się pojawił - przyrzekła. - On jednak nic
nie zrozumie - mruknęła pod nosem, kiedy Jeanne nie mogła jej już słyszeć. - A już na pewno
nie potrafi przebaczyć.
Mandy siedziała spięta w kącie kanapy, bębniąc nerwowo palcami o oparcie.
Popędziła z przedszkola do domu, by wziąć kąpiel i umyć głowę. Na obiad zjadła tylko płatki,
bo była zbyt zdenerwowana, by pomyśleć o czymś poważniejszym.
Przebierała się trzy razy. W końcu zdecydowała, że ubierze się tak, jak zwykle, w
podkoszulkę i drelichową spódnicę, żeby Josh przypadkiem nie pomyślał, iż na niego czekała.
Poza tym wcale na niego nie czekała - modliła się, żeby przyszedł.
Zaczęła oglądać telewizję i ze zdumieniem stwierdziła, że wieczorne wiadomości
zakończyły się kilka godzin wcześniej niż zwykle. Bezskutecznie próbowała oglądać
powtórkę jakiejś komedii, a kiedy w studiu telewizyjnym zadzwonił telefon, podskoczyła na
równe nogi w przekonaniu, że to u niej w domu.
Zgasiła w końcu telewizor i pobiegła do radia, nastawiając je dosyć głośno, aby
wypełnić czymś ciszę, która zapadła w mieszkaniu.
Nie mogła opanować gonitwy myśli. Zobaczyła, że w walizce są jeszcze słodycze,
które kupowała z Joshem, i sceny w Mieście Automatów stanęły przed nią jak żywe. Kręciła
się po mieszkaniu bez wyraźnego celu. W kuchni pozbierała papierki od cukierków i wrzuciła
je do kosza.
Opadające na miejsce wieczko kosza wydało jakiś głuchy odgłos. Dziwne. Zawsze
zdawało jej się, że brzmi to inaczej, bardziej metalicznie. Nacisnęła kontrolnie pedał kilka
razy i znowu wszystko brzmiało tak, jak dawniej. Chyba z nerwów ma już halucynacje.
Zrobiła kilka kroków w stronę pokoju i ten sam głuchy odgłos powtórzył się. W
nagłym olśnieniu palnęła się ręką w czoło. Przecież to pukanie do drzwi. A on na pewno już
sobie poszedł, myśląc, że nie ma jej w domu.
- Moment! Już otwieram! - krzyknęła, potykając się w pośpiechu o różne przedmioty.
Otworzyła szeroko drzwi i zaraz oparła się o nie dysząc ciężko, jakby przed chwilą
podjęła próbę bicia rekordu świata w biegu na jedną milę.
- Josh - wysapała, zamykając oczy z mieszaniną obaw i ulgi. - Przepraszam, że tak
długo nie otwierałam, ale usłyszałam dopiero twoje drugie pukanie.
Wygląda tak, że mógłbym ją zaraz zjeść. Josh musiał skupić całą siłę woli, żeby nie
wziąć jej od razu w ramiona. Dla niepoznaki rozpoczął od zaczepki:
- Skąd wiedziałaś, że moje drugie pukanie nie było pierwszym pukaniem, skoro
wcześniej nic nie słyszałaś?
Mandy zamrugała szybko powiekami i potrząsnęła głową.
- Widzę, że nauczyłeś się czegoś ode mnie. - Zaprosiła go gestem, by wszedł i usiadł
na kanapie. - A odpowiadając na pytanie, słyszałam twoje pierwsze pukanie, tylko nie
wiedziałam, że to jest pukanie. Wzięłam cię za klapę kosza na śmieci.
Rozsiadając się wygodnie na kanapie, Josh spojrzał na nią smutno.
- Wydaje mi się, że Zygmunt Freud straciłby cały dzień na wyjaśnianiu tego
porównania.
Mandy wbiła oczy w podłogę, kopiąc nerwowo bosą stopą brzeg dywanu.
- Cieszę się, że cię znowu widzę, Josh - powiedziała miękko. - Lois odesłała mi
walizkę.
- Próbowałem ją sam zapakować, ale nie mogłem sobie poradzić z tymi jedwabnymi
ciuchami - powiedział, jakby to miało wszystko wyjaśnić. - Zresztą oni wszyscy polubili cię
tam bardzo, a Rollie o mało mi głowy nie urwał za to, iż przeze mnie uciekłaś. Herb prosił,
żeby ci przekazać, że wyglądasz świetnie na taśmie.
Wspominanie o filmie to było rzeczywiście genialne posunięcie, panie Philips,
powiedział do siebie Josh z wściekłością, widząc, jak gwałtowny rumieniec oblewa twarz i
szyję Mandy. Dlaczego jeszcze nie powiesz jej, jak ojciec stwierdził, że „ta dziewczyna
opanuje twoje wyskoki, synu” i dasz się stąd wyrzucić na zbity pysk, zanim będziesz miał
szanse, żeby ją przeprosić za wszystkie kłamstwa?
- Czy powiedziałeś Herbowi, że wykorzystałeś go do nieświadomego odgrywania roli
jakiegoś przestępcy? - spytała, siadając w końcu.
- Tato zatroszczył się o wyjaśnienia - powiedział, obracając się nieznacznie, tak by
widzieć ją w całości, kiedy już usiadła na krześle koło kanapy. - Nie wiem dokładnie, co
powiedział, ale cała trójka wie, że ich dalsza praca zależy od tego, czy potrafią się wykazać
odpowiednią dozą amnezji na temat całej eskapady. - Wziął głęboki oddech, zanim przeszedł
do sedna sprawy. - Posłuchaj, Mandy. Nie przyjechałem tu wcale po to, żeby rozmawiać z
tobą o ekipie filmowej. Przyjechałem, żeby cię za wszystko przepro...
- Tak, przeprosić, wiem o tym - wtrąciła Mandy pospiesznie. - Ale wcale nie musisz
mnie przepraszać, Josh. Rozumiem, dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś. Szkoda tylko, że
wszystko na próżno. Dziadkowi jest dokładnie obojętne zarówno co robię, jak i z kim to
robię. Widzisz, on mnie wydziedziczył ponad trzy lata temu.
Josh zamarł w zdumieniu.
- Wydziedziczył cię? O czym ty, u licha, mówisz, Mandy? Nie mógł cię przecież
wydziedziczyć. Zniknęłaś bez śladu, a Tremaine robił wielki raban, mówił nawet, że rozesłał
za tobą prywatnych detektywów.
Mandy głośno się roześmiała.
- On świetnie wiedział, gdzie ja jestem, Josh. Dlatego nie zatroszczyłam się nawet o
zmianę nazwiska. Ponadto mój dyplom i listy rekomendacyjne są też na moje prawdziwe
nazwisko. Jedyni ludzie, z którymi unikałam kontaktu, to dziennikarze i to też tylko na
początku. Od dzieciństwa byłam uczona, jak unikać rozgłosu, a teraz już nikomu nie zależy
na Amandzie Elisabeth z rodu Tremaine w Southampton. Nawet tobie, Josh. Zainteresowałeś
się mną, bo myślałeś, że pomogę ci odegrać się na dziadku.
Josh przygładził ręką włosy, próbując usilnie zrozumieć, o co chodzi.
- Nie łapię tego. Alexander Tremaine wydziedziczył swoją jedyną wnuczkę?
Dlaczego? Przecież to nie ma sensu.
Mandy wiedziała, że będzie musiała mu powiedzieć całą prawdę.
- Dziadek wydziedziczył mnie, bo oskarżyłam go o to, że próbował zabić Dave'a
Benjamina, choć wiedziałam, iż to nie do końca jest prawdą. - Wzięła teraz głęboki oddech i
wyrzuciła z siebie resztę słów: - Widzisz, Josh, to ja zniszczyłam Dave'a, to tak, jakbym ja
zniszczyła jego firmę.
Mandy wstała gwałtownie i podeszła do okna. Nie mogła teraz spojrzeć na Josha,
teraz, kiedy zostało powiedziane wszystko, co musiało być powiedziane. Przez kilka minut w
pokoju zalegała cisza. Później, kiedy pomyślała, że nie potrafi dłużej powstrzymać się od łez,
poczuła delikatne dotknięcie na ramieniu.
- Mandy... kochanie - zaczął z wahaniem. - Dave Benjamin próbował popełnić
samobójstwo, kiedy okazało się, że interesy idą fatalnie. Twój dziadek wykupił wszystkie
jego długi i właśnie miał przejąć przedsiębiorstwo, więc wybrał rozwiązanie, które wydawało
mu się najłatwiejsze. Bardzo lubiłem Dave'a, ale nie uważam tego, co zrobił, za przejaw silnej
osobowości. Nie miałaś nic wspólnego z jego decyzją, by targnąć się na własne życie, nie
mogłaś mieć, sama chyba teraz to widzisz.
Odwróciła się gwałtownie, by spojrzeć mu prosto w twarz, zostawiając jego rękę
zawieszoną w powietrzu.
- Nie mogłam? A jak myślisz, dlaczego dziadek zrobił wszystko, żeby zniszczyć
Dave'a? Mój dziadek nie jest może najsympatyczniejszą osobą na świecie, ale na pewno nie
zajmuje się niszczeniem ludzi na chybił trafił jako jakieś wyrafinowane hobby. Celowo skupił
się na tym, jak zniszczyć Dave'a, bo uważał, że nie jest on wystarczająco dobrą partią dla jego
cennej wnuczki. Dave powiedział mi o tym wszystkim. - Zaśmiała się histerycznie, zanim
dokończyła: - Niestety, to wszystko było na próżno. Nigdy nie kochałam Dave'a i nigdy nie
chciałam wyjść za niego za mąż.
Potrząsnęła głową i zamknęła oczy, żeby nie widzieć potępienia na twarzy Josha,
które spodziewała się tam ujrzeć.
- Nie mogłam temu sprostać, dlatego wzięłam ogon pod siebie i uciekłam, gdzie
pieprz rośnie. Dziadek w ostatnich słowach ostrzegł mnie, żebym nie ważyła się wracać,
zanim nie dorosnę. O, Boże!
Nie opierała się wcale, kiedy Josh przytulił do siebie jej wstrząsane szlochem ciało.
Nie zdawał sobie z tego sprawy, nie mógł uwierzyć własnym uszom. Dave nic nigdy nie
mówił o Mandy, kiedy spotykali się czasami na lunchu. Jedyne, o czym rozmawiali, to było
to, jak do szaleństwa żądny władzy Alexander Tremaine doprowadza jego przedsiębiorstwo
do bankructwa.
Z całą pewnością Mandy obwiniała się za coś, do czego nie przyłożyła nawet ręki. W
dodatku żyje z takim przekonaniem już od ponad trzech lat. Teraz, kiedy się już jakoś
pozbierała, ja wchodzę na arenę i wciągam ją we wszystko ponownie, i to w najgorszy
możliwy sposób. Nie ma się co dziwić, iż ode mnie uciekła, i tak się dziwię, że nie dostałem
w nos.
Obejmując ją mocno, podprowadził ją do kanapy i ostrożnie posadził.
- Mandy - bezskutecznie próbował podnieść jej głowę. - Nie zrobiłaś krzywdy
Dave'owi. Nie zrobiłaś krzywdy nikomu. Czy to nie ty mówiłaś mi, że nie możesz nawet
nadepnąć pająka? To był tylko zbieg okoliczności, iż spotkałaś się z Dave'em akurat w
tamtym czasie. Dave próbował wtedy każdej szansy, jak tonący, który chwyta się brzytwy.
Dlatego tak tobie powiedział. A co na to twój dziadek, kiedy go o to spytałaś?
Mandy siedziała chwilę pociągając nosem i szukając w kieszeniach chusteczki.
- Nie pytałam go o to nigdy - wybąkała, wydmuchując nos. - Spotkałam go tylko raz
po tym, co zrobił Dave'owi i powiedziałam, że wiem, do czego doprowadził. A on nie
zaprzeczył, Josh - wyjaśniła, patrząc na niego przez łzy.
- Dlatego też uciekłaś - dokończył za nią Josh, wycierając jej oczy swoją chusteczką. -
A stary Alex pewnie teraz czeka na ciebie, żeby wyrównać rachunki, kiedy do niego wrócisz.
- Rozejrzał się po czystym, choć niezbyt kosztownie urządzonym pokoju. - Założę się, iż
skręca go ze złości, że urządziłaś się sama, bez jego pomocy.
- Nie jestem tak całkiem bezradna. - Mandy czuła, jak wraca jej zwykły wigor, kiedy
okazało się, że Josh nie uciekł jeszcze od niej po tym, jak mu wszystko powiedziała. - Od
dziadka uciekłam trzy lata temu, a od ciebie pięć dni temu. Przynajmniej w tym jestem
konsekwentna. Prawda?
Zobaczyła, jak powoli pojawia się ten jego charakterystyczny uśmieszek, co sprawiło,
że jej serce zaczęło żywiej bić.
- A ja właśnie zastanawiałem się, jakby tu wrócić do tematu bez konieczności
oddawania własnej głowy pod topór. Czy wiesz, Amando Elisabeth, że najwyższy czas, by
przestać uciekać?
- To znaczy? - zapytała, znając już odpowiedź.
- To znaczy najdroższa, że jutro jedziemy do Southampton do starego Alexandra
Tremaine'a. Czas odpędzić stare strachy i rozpocząć życie od nowa. Razem. Zgoda?
Wracać do Southampton? Była to ostatnia rzecz, na jaką Mandy miała ochotę. Josh nie
zgadzał się wprawdzie z jej teorią na temat śmierci Dave'a, ale co będzie, jak się okaże, że nie
ma racji? Co będzie, jak dziadek zgodzi się z nią? Wiedziała, że nie zniesie potępiającego
wzroku Josha.
- Mandy, przestań dramatyzować, dobrze - ostrzegł ją, przyciągając do siebie. - Już
sobie wyobrażam ten turkot w twojej główce. Kocham cię i nic nie może tego zmienić.
Zrozumiano?
Mandy skinęła wolno głową, po raz kolejny bliska płaczu.
- Też cię kocham, Josh. A co będzie, jak się okaże, że to ja mam rację, a dziadek
potraktuje ciebie tak, jak Dave'a. Nie zniosłabym tego.
Ujął ją delikatnie za podbródek, unosząc go tak, że musiała mu spojrzeć prosto w
oczy.
- Ja też jestem mocny i poradzę sobie z dziadkiem. A teraz chodź do mnie. Zdaje się,
że mamy coś do załatwienia. Robiliśmy chyba niezmiernie poważne rzeczy, kiedy mój
kochany ojciec przerwał nam ostatnio...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Naprawdę chcesz tam jechać? A co będzie, jeśli stary Tremaine nie przyjmie tego do
wiadomości? Z tego co o nim słyszałem, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby cię poszczuł psem.
- Dzięki za okazane zaufanie i dobre rady, tato - odparł sucho Josh, pakując jakieś
papiery do skórzanej teczki. - Ale o jedno cię proszę. Jak przyjedzie tu Mandy, to zachowaj
swoje komentarze dla siebie. Na przekonanie jej, że powinna się tu zjawić, straciłem prawie
całą ostatnią noc.
- A co z resztą nocy? - Starszy mężczyzna obrócił się na krześle z uśmiechem
zrozumienia na twarzy. - Nic nie mówiłeś, co robiliście ostatnio. Może dla zabicia czasu
przerabialiście ponownie jakieś lekcje z miesiąca miodowego?
Josh posłał ojcu wymowne spojrzenie.
- Mama musiała mieć z tobą sporo roboty, by utrzymać cię w ryzach. Rozmawialiśmy,
tato. O jej i mojej młodości. - Podszedł do szafy i wziął stamtąd jakieś papiery. - Wiesz, że jej
rodzice zginęli w wypadku, kiedy miała zaledwie trzy lata?
- Więc wychowywał ją dziadek? Musiała mieć czarujące dzieciństwo.
Josh zamyślił się.
- Wiesz, co mówią eksperci o zapominaniu nieprzyjemnych rzeczy? Mandy przysięga,
że nie pamięta nic z wieku poniżej dwunastu lat, za wyjątkiem paru oderwanych zdarzeń.
- Jakich nieprzyjemnych rzeczy? - ponaglił Matt.
Nie znał Mandy Tremaine prawie wcale, ale zrobiła na nim bardzo dobre wrażenie.
Nie chciał myśleć, że miała nieszczęśliwe dzieciństwo.
- Od czasu pogrzebu rodziców było tego bardzo dużo.
Matt zamyślił się, jego wargi zacisnęły się w cienką linię.
- Może ja bym pojechał z wami, synu - stwierdził w końcu. - Chętnie bym sam
dowiedział się czegoś więcej o dziadku.
- Mandy może się na to nie zgodzić. Ona go kocha - odparł Josh w zamyśleniu. -
Nadal też bardzo się Uczy z jego opinią. Myślę, że całe życie spędziła na próbach
zaspakajania jego oczekiwań. Ekskluzywne szkoły w Szwajcarii i tak dalej.
- A potem wraca do domu i natychmiast wiąże się z Davem Benjaminem, który nie
podoba się dziadkowi?
Josh zdjął płaszcz z wieszaka.
- Niezupełnie. Najpierw sam do niej zachęcał Dave'a, ale bezskutecznie. Mandy lubiła
go, ale wiedziała, że związek ten do niczego nie prowadzi.
- Ale jednak wini siebie za to, co się stało. Dlaczego? Pokłócili się, czy co? -
zastanawiał się Matt.
Josh potrząsnął głową.
- Nie, nie pokłócili się. To ona pokłóciła się z dziadkiem. Stary jej powiedział, że
Dave nie ma charakteru i że nie chce, by się spotykali. Dave jednak dzwonił do niej często,
błagając o spotkanie. Wtedy właśnie powiedział jej, iż dziadek chce go zrujnować z uwagi na
jego uczucie do niej. Od tej chwili wszystko się strasznie skomplikowało.
Matt skinął głową, przewidując już resztę opowieści.
- Mandy poszła z tym do dziadka i doszło do pierwszej prawdziwej kłótni, tak? To
musiało wywrzeć na niej trwałe piętno. A potem Dave próbował popełnić samobójstwo i
wszystko wzięło w łeb. Dobrze mówię?
- Trzeba przyznać, że Dave załatwił to w bardzo spektakularny sposób, robiąc to na
frontowych schodach ich domu. Mandy usłyszała strzał i pierwsza znalazła go leżącego w
kałuży krwi. Potem nastąpiła tylko gwałtowna scena z dziadkiem i pospieszny wyjazd z
Southampton. Jej samochód zepsuł się pięć mil stąd, dlatego uznała to za omen i została w
Allentown. Nie ruszała się stąd nigdzie.
- Dopóki nie wzięła udziału w konkursie radiowym, który zakończył się lewym
miesiącem miodowym ze starym kumplem Dave'a z uczelni. - Dokończył spokojnie Matt. -
Biedna dziewczyna. Dzwoniłem już do mamy i uprzedziłem, żeby spodziewała się dziś ciebie
razem z gościem. Myślę, że mama otoczy ją troskliwą opieką, dokładnie taką, jakiej jej
potrzeba.
- Mama na pewno ją pokocha, ty zresztą też. Tamtej nocy nie poznałeś jej z najlepszej
strony, co zresztą było moją winą.
- To ostatnie, to prawda, synu - powiedział Matt, uśmiechając się na to wspomnienie. -
Ale i tak nie mogę powiedzieć, żeby Mandy nie zrobiła na mnie wrażenia. Przypominała mi
twoją matkę z tych czasów, kiedy... zresztą, mniejsza o to.
Josh przechylił głowę, nasłuchując, co dzieje się za drzwiami.
- Jest już Mandy, rozmawia właśnie z sekretarką. Tylko proszę, nie daj po sobie
poznać, że ci cokolwiek powiedziałem, O.K.?
- Na to się nie zgadzam - zaprotestował Matt. - Byłem z wami w Atlantic City,
pamiętasz? Ona wie, że ja wiem, ty wiesz, że ja wiem, jak więc mogę udawać, że nic nie
wiem, nie wychodząc przy tym na głupka? O Boże, Josh, wygląda na to, że miłość padła ci na
mózg. Ja...
- Mandy! Chodź, kochanie, zobacz, kto ze mną jest. - Josh szybko przeszedł pokój, by
ją gorąco przywitać. - Tato? Pamiętasz chyba Mandy, prawda? - Spojrzał przy tym
ostrzegawczo na ojca.
- Oczywiście, że pamiętam Mandy - stwierdził Matt jowialnie, wstając zza swojego
biurka z wyciągniętą ręką. - Szampan i kawior były wyśmienite, dziękuję bardzo, ale
największą radość sprawiło mi oglądanie miny Josha, kiedy płacił za to rachunek. - Uścisnął
mocno jej rękę. - Siadaj z nami na chwilę. Josh mówił mi właśnie...
Josh odchrząknął głośno, zarabiając na drwiący uśmieszek ojca.
- Josh mówił mi właśnie - podjął nie zbity z tropu Matt - że jedziecie dzisiaj do
Southampton, a ja zaproponowałem, żebyście zostali na noc u nas w domu. Moja żona nie
może się wręcz doczekać, by ciebie poznać. - Po czym, zwracając się do syna, zakończył: -
No i jak? Mój nauczyciel zadowolony, czy dostanę po łapach?
Mandy spoglądała przez chwilę to na jednego, to na drugiego i uśmiechnęła się ze
zrozumieniem.
- Musi pan wybaczyć Joshowi, panie Philips. On uważa, że jestem bardziej delikatna,
niż jestem naprawdę. Spodziewam się, iż wszystko panu opowiedział?
Matt podprowadzi Mandy do krzesła.
- Szczerze mówiąc, wydusiłem to z niego. - Zdecydował się chronić syna na wypadek,
gdyby Mandy się zdenerwowała, jakkolwiek nic na to nie wskazywało. - W jednym zgadzam
się z nim zupełnie. Musisz pojechać i załatwić całą sprawę z dziadkiem. Tylko w ten sposób
możesz mieć to raz na zawsze z głowy.
- Widzę, że nie tylko podobnie wyglądacie, ale również podobnie myślicie. Mam
nadzieję, iż się nie mylicie - przyznała szczerze Mandy. - Nie mam też nic przeciwko temu, że
Josh opowiedział, dlaczego zniknęłam ze sceny, w tym samym czasie, kiedy Dave'owi
zdarzyło się to nieszczęście. Potem dzwoniłam raz do dziadka z Allentown, ale on chyba nie
uznał za stosowne mówić komukolwiek, gdzie jestem. Pewnie myślał, że wrócę do niego w
ciągu miesiąca.
- Sądzę, że twoje zniknięcie wywołałoby większe poruszenie, gdyby nie nastąpiło tuż
po próbie samobójstwa Dave'a - podsunął Matt w zamyśleniu.
- To prawda. Dodatkowo zaważyło na tym, że właściwie nie miałam przyjaciół w
Southampton. - Mandy spojrzała na trzymaną na kolanach torebkę. Zdała sobie sprawę, że od
dobrej chwili machinalnie otwierała ją i zamykała. - Przepraszam - powiedziała, kładąc ręce
na oparciu krzesła. - Takie głupie przyzwyczajenie.
Josh odezwał się pierwszy, żeby przerwać krępującą ciszę, która zapadła po ostatnich
słowach Mandy.
- Hej, spójrzcie na zegarek. Mandy, jeśli nie chcemy utknąć w korku w godzinach
szczytu, to lepiej zbierajmy się. Odwrócił się do ojca, mrugając porozumiewawczo. - Mam
nadzieję, tato, że poradzisz sobie ze wszystkim, jak nas nie będzie?
- Myślisz, że jesteś taki spryciarz, co? - odciął się Matt, udając złość. - Mandy,
będziesz musiała coś zrobić z tym jego kompleksem wyższości. Bóg mi świadkiem, że razem
z jego matką też próbowaliśmy, ale...
Mandy wstała i podeszła do starszego mężczyzny. Stając na palcach, pocałowała go
lekko w policzek.
- Niech się pan nie martwi, panie Philips - wyznała miękko. - Mam przeczucie, że
wyrośnie na takiego samego dżentelmena, jak pan. Nie chciałabym zmieniać go ani na jotę.
Josh stał w szeroko otwartych drzwiach.
- Tylko nie podrywaj mojej dziewczyny, dobrze, tato? Nie zapominaj, że masz już
swoją - mruknął radośnie.
- To tylko dla sportu. - Matt pochylił się i szepnął Mandy prosto do ucha: - I mów mi
Matt, proszę.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Matt podszedł do telefonu, aby zadzwonić do żony.
Chciał jej powiedzieć, że Josh nareszcie znalazł dla siebie odpowiednią kobietę.
Mandy drzemała słodko na siedzeniu dla pasażera, podpierając ręką głowę. Wyglądała
jak mała dziewczynka z pasem przepiętym przez prostą, żółtą sukienkę. Ale Mandy nie była
już dzieckiem, pomyślał z ulgą Josh. Spojrzał na nią czule i wzrok jego zatrzymał się na
chwilę na łagodnych krągłościach unoszących się rytmicznie piersi.
Jak ona sobie poradzi, jeśli Alexander Tremaine nie będzie chciał jej widzieć albo,
jeszcze gorzej, jeśli potwierdzi jej przypuszczenia, że była powodem tego, co się stało. Mandy
znajdzie się wtedy w równie tragicznej sytuacji, jak trzy lata temu.
Tym razem jednak nie może się to powtórzyć. Obojętnie, jaki będzie rezultat
spotkania z dziadkiem. Nie pozwoli, by Mandy wyjechała gdziekolwiek. I na pewno nie
zostaniesz sama, przyrzekł jej w myślach.
Jechał niemal automatycznie od pewnego czasu, aż zauważył, że prawie dojeżdżają do
Southampton. W powietrzu czuć już było zapach morza.
Lepiej, żeby Mandy miała trochę czasu na zebranie myśli, zadecydował, dotykając ją
delikatnie.
- Mandy, kochanie, czas już wstawać. - Oderwał na chwilę wzrok od drogi i zobaczył,
że wygląda zdumiona przez okno, nie wierząc własnym oczom, iż tak długo spała.
- Przepraszam, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak zmęczona. - Starała się
nadać jakiś porządek rozwichrzonym lokom. - Widzę, że jesteśmy już prawie na miejscu.
Alexander Tremaine zbudował swoją posiadłość na przedmieściach Southampton i
Josh skręcił wkrótce na szosę, która miała ich doprowadzić do prywatnej drogi Tremaine'a.
- Nadal jednak uważam, że powinniśmy najpierw zadzwonić - powiedział, spoglądając
na zegarek, który pokazywał godzinę czwartą po południu. - Może przecież go nie być w
domu.
Mandy zachichotała nerwowo.
- Nie martw się - powiedziała z nagłą powagą w głosie. - Dziadek będzie w domu. Ma
swoje przyzwyczajenia. Od śmierci moich rodziców nie był nigdy w pracy dłużej niż do wpół
do trzeciej. Teraz musisz skręcić w prawo, Josh.
Chociaż miała wszelkie powody do zdenerwowania, Mandy wcale tego nie
okazywała. Przeciwnie, w miarę jak się zbliżali do miejsca przeznaczenia, siedziała coraz
pewniej, a jej twarz miała wyraz determinacji.
Alexander Tremaine ścigał kiedyś przestraszoną i speszoną dziewczynę. Teraz
wracała do niego dojrzała kobieta, gotowa w każdej chwili odpłacić pięknym za nadobne.
Poczucie dumy ogarnęło Josha, bo czuł, że przyłożył do tego swoją rękę.
- Jest! - Mandy nie mogła opanować westchnienia. - Zapomniałam już, że jest taki
wielki.
Aleksander Tremaine rzeczywiście zbudował sobie pałac, pomyślał z podziwem Josh,
parkując samochód przed wielkimi dębowymi drzwiami. Wyciągnął już kluczyki ze stacyjki,
kiedy zauważył, że Mandy nie odpięła jeszcze nawet pasa bezpieczeństwa. Siedziała jak
skamieniała, wpatrując się w betonowe stopnie przed domem.
- To tu znalazłam Dave'a - stwierdziła cicho. - Rana była powierzchowna, ale było tak
dużo krwi. Przez moment wyobrażałam sobie, że on jeszcze tu leży. Głupie, co?
Josh wysiadł z samochodu i otworzył Mandy drzwiczki z drugiej strony.
- Panna Amanda... - Mężczyzna w średnim wieku, którego Josh wziął za lokaja, nie
okazał wcale zdziwienia na jej widok po tak długiej nieobecności. - Pan Tremaine jest w
swoim gabinecie.
- Dziękuję, Fransworth - odpowiedziała, biorąc Josha za rękę. Ruszyli przez wielkie,
trzypiętrowe foyer w kierunku zaplecza domu.
- Trochę jak cielęta prowadzone na rzeź, co? - szepnął jej do ucha, kiedy szli za
lokajem, który wysforował się naprzód. Rozglądając się po ścianach, na których wisiały stare
płótna olejne, dodał: - Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zaraz pojawią się kapłani, by
przeprowadzić całą ceremonię.
Żarty te osiągnęły spodziewany efekt. Mandy ścisnęła mocniej jego rękę i
uśmiechnęła się.
- Zamknij oczy i wyobraź sobie, co się stało, kiedy pewnego dnia chciałam zostawić
skateboard w tym foyer. Fransworth nigdy mi tego nie wybaczył.
W końcu doszli do końca holu i przez otwarte dla nich drzwi weszli do pracowni.
Mandy zrobiła tylko kilka kroków, a Josh zatrzymał się tuż za nią. Widząc, że lokaj ociąga się
z wyjściem, odwrócił się do niego i rzekł surowo:
- To wszystko, Fransworthy. Możesz odejść.
- Fransworth, proszę pana - poprawił go lodowato.
Josh zmierzył go wzrokiem, dając mu do zrozumienia, że celowo przekręcił jego imię.
- Obojętnie jak - odparł niedbale.
Widząc złość za twarzy lokaja, poczuł mściwą satysfakcję, że choć trochę odpłacił za
krzywdy Mandy. Teraz Josh przyjrzał się przez chwilę wnętrzu pokoju. Obejrzał szybko
pełne książek ściany, skórzaną kanapę i dopasowane do niej krzesła, w końcu wzrok jego
zatrzymał się na wielkim, mahoniowym biurku, ustawionym naprzeciwko jednego z okien.
Mężczyzna, który siedział za tym biurkiem, nie wyglądał imponująco. Był po prostu
stary, pomarszczony i zmęczony. Nie podniósł głowy, kiedy weszli, najwyraźniej
zainteresowany papierami, leżącymi przed nim na biurku. Wygląda groźnie jak basset,
zdecydował Josh.
- Mówiłem już, że nie chcę tego diabelskiego lekarstwa, Fransworth. - Stary człowiek
nadal nie podnosił głowy. - Zabierz więc je z powrotem, skądkolwiek je wziąłeś.
Zrozumiano?
- To nie Fransworth, dziadku - wyjaśniła Mandy, robiąc nieśmiało jeszcze krok. - To
ja, Mandy. Przyjechałam z tobą porozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Alexander Tremaine spojrzał znad okularów w kierunku, skąd dobiegł go głos
wnuczki, świdrując wzrokiem panujący w pokoju półmrok.
- Kto tam jest z tobą? - spytał zimno. - O co chodzi, dziecko, bałaś się, że urwę ci
głowę, gdybyś przyszła sama?
- Nazywam się Joshua Philips, proszę pana - wyjaśnił spokojnie Josh.
Podszedł energicznie do biurka i wyciągnął rękę. Trzymał ją przez chwilę, po czym
spokojnie opuścił.
- Wiem, kim jesteś, Philips, i co robiliście z moją wnuczką. - Tremaine poinformował
ich o tym, odchylając się do tyłu w swym wielkim, skórzanym fotelu. Jego głośne skrzypienie
przy każdym ruchu sprawiało mu wyraźną satysfakcję. - Amanda Elisabeth nigdy nie była
poza moją kontrolą, obojętnie, co by o tym sama sądziła. Z raportu, który mam przed sobą,
wynika, że nadal jest tak samo naiwna i głupia jak w dniu, kiedy stąd wyjechała. - Zmierzył
taksującym spojrzeniem Josha. - Ty miałbyś prowadzić śledztwo? Śmiechu warte. Zabawiałeś
się z moją wnuczką, co? Ciekawe, ile tym razem będzie mnie to kosztować?
Zapominając o strachu, Mandy pospieszyła Joshowi z pomocą. Bała się, żeby on sam
nie powiedział czegoś, czego by potem żałował.
- Josh i ja chcemy się pobrać, dziadku - powiedziała stanowczo. - I nie pozwalam ci
się tak do niego zwracać, słyszysz?
- Ty mi nie pozwalasz, panienko? - Tremaine nie wytrzymał i zerwał się na nogi. -
Czy zdajesz sobie sprawę, ile mnie to kosztowało ostatnim razem? Dokładnie pół miliona
dolarów, a potem, jakby tego było mało, ten tchórzliwy głupiec udaje samobójstwo na
schodach mojego domu. Ja płacę od trzech lat rachunki za jego leczenie w jednej z
prywatnych klinik, a on ugania się za pielęgniarkami. Trzeba przyznać, że. wyciągnął ze mnie
trochę pieniędzy.
Mandy stała z szeroko otwartymi oczami, kręcąc z niedowierzaniem głową, kiedy
dotarła do niej w pełni treść tego, co przed chwilą usłyszała.
- Płaciłeś Dave'owi Benjaminowi, żeby trzymał się ode mnie z daleka? A ja myślałam,
że ty doprowadziłeś go do bankructwa. Nic z tego nie rozumiem, dziadku.
Josh stał cicho tuż obok Mandy, głęboko zamyślony.
- Dave okłamywał wszystkich, prawda, panie Tremaine? Pana okłamywał, mówiąc,
jak bardzo kocha pańską wnuczkę, a Mandy okłamywał, zrzucając na pana powód swoich
finansowych kłopotów. A kiedy okazało się, że pieniądze, które pan mu dał, również były
niewystarczające, udał publiczne samobójstwo. W ten sposób mógł znaleźć się w miejscu, w
którym odizolował się od roszczeń wierzycieli. Co to było, hazard?
Alexander Tremaine spojrzał na Josha z rosnącym respektem.
- Dokładnie tak. Bardzo to dobrze ująłeś, Philips. Może nie jesteś taki głupi, na
jakiego wyglądasz, kochasiu. Chociaż tylko kobieta mogła uwierzyć, że ktoś strzela sobie
prosto w łeb, a kończy się to tylko na powierzchownej ranie, na którą nawet nie trzeba było
zakładać szwów! Dave Benjamin jest sprytny jak lis.
- Mimo to płaci pan nadal za jego leczenie w klinice - zauważył Josh. - Zdaje mi się,
że nie jest pan wcale taki zły, jak przedstawia pana prasa.
- Moje źródła mówią, że stanowisz połowę „Philips Inc.” - powiedział Tremaine,
zmieniając temat. - Przyznaj się, czy masz tam coś do powiedzenia, czy jesteś tylko
zausznikiem tatusia?
Josh uśmiechnął się szeroko, przyciągając do siebie Mandy.
- Mogę się z panem zmierzyć każdego dnia, jeżeli tylko mnie pan sprowokuje. Czy to
jest odpowiedź na pana pytanie?
Starszy człowiek odchylił do tyłu głowę i zaczął się śmiać. Śmiech był trochę oschły i
sztywny, jakby nie było już nic takiego w życiu, co mogłoby go naprawdę rozbawić.
- Myślę, że możesz go sobie zatrzymać, Mandy - powiedział z aprobatą.
Tymczasem Mandy gorączkowo starała się zrozumieć, co dokładnie się stało trzy lata
temu. Zorientowała się równie szybko jak Josh, że Dave nabrał ich wszystkich. Nie mogła
jednak zrozumieć, dlaczego dziadek zgodził się na jej wyjazd w przekonaniu, że miała coś
wspólnego z tą próbą samobójstwa.
- Dlaczego pozwoliłeś mi wyjechać? - spytała w końcu, werbalizując swe myśli. -
Wiedziałam, że nie przepadałeś za mną nigdy, ale nie wiedziałam, że mnie nienawidziłeś. To
było dla mnie bolesne, dziadku. Bardzo bolesne.
- Dąsałaś się wtedy, dziecko, jak zwykle zresztą, zmieniając to co się stało w tani
melodramat. - Zwrócił się dobrodusznie do Josha. - Zawsze była marzycielką, pełną
wszelkich fantazji. Ja byłem uosobieniem czarnego charakteru. Ale ma dobrze poukładane w
głowie. Wiedziałem, że do mnie wróci, jak tylko dorośnie.
Mandy obeszła biurko i stanęła oko w oko z dziadkiem.
- Powiedz mi - spytała cicho - czy kiedykolwiek kochałeś mnie choć trochę?
Josh pomyślał, że Alexander Tremaine wygląda teraz jak basset bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej. Pogłaskał Mandy po policzku.
- Kocham cię tak, że chcę być obdarzony gromadką rudowłosych prawnuków, jeśli cię
to zadowala, Amando Elisabeth. Hej, daj spokój - zaprotestował radośnie. - Jestem już za
stary na takie traktowanie, złamiesz mnie zaraz, słyszysz, co do ciebie mówię?
- Pana lekarstwo, proszę. - Głos Franswortha dobiegł ich gdzieś zza pleców Josha.
Josh spojrzał na wyprężonego lokaja z lekarstwami na małej srebrnej tacy, potem na
Mandy i dziadka, nadal czule przytulonych do siebie. Odwrócił się do Franswortha ze
smutnym uśmiechem.
- Pan Tremaine dostał swoje lekarstwo przed chwilą. Nie sądzę, by cię teraz
potrzebował.
Rollie Estrada zamknął za sobą cicho drzwi apartamentu w hotelu Tropicana.
Uśmiechnął się szeroko, wciskając do kieszeni słony napiwek, który dostał przed chwilą od
Josha.
- Lubię, jak coś się kończy happy endem. - Pogwizdując radośnie, zawiesił na klamce
tabliczkę z napisem: „Nie przeszkadzać”.