Roger Zelazny
Kraina Przemian
( Przełożyła Małgorzata Pacyna )
ROZDZIAŁ I
Siedmiu mężczyzn pobrzękiwało kajdankami, do których przymocowano łańcuchy.
Każdy łańcuch przytwierdzony był do osobnego kołka wystającego z wilgotnej ściany
kamiennej komnaty. W maleńkiej niszy, na prawo od wejścia płonęła słabo lampka oliwna.
Tu i ówdzie z wysokich ścian zwisały puste łańcuchy i kajdany. Podłogę pokrywała brudna
słoma, zewsząd dolatywał silny odór. Wszyscy mężczyźni nosili długie brody, ubrania ich
były w strzępach. Blade twarze żłobiły głębokie bruzdy. Oczy utkwili w drzwiach. Przed nimi
tańczyły lub migotały w powietrzu jaskrawe kształty, przenikały przez potężne mury i
pojawiały się w przeróżnych miejscach. Niektóre z nich były czystą abstrakcją, inne
przypominały przedmioty naturalne - kwiaty, węże, ptaki, liście - stając się w zasadzie ich
niedoskonałą kopią. Z końca lewego rogu uniósł się i odpadł bladozielony wir strząsając na
podłogę tabuny karaluchów. W chwilę potem rozległo się w słomie chrobotanie i mysia
gromada przystąpiła pędem do uczty. Gdzieś zza drzwi doleciał niski śmiech, ktoś zbliżał
się do nich nieregularnym krokiem.
Młody mężczyzna o imieniu Hodgson, który - gdyby nie brud i wychudzenie
byłby nawet przystojny, strząsnął z oczu długie, kasztanowe włosy, oblizał wargi i wbił
wzrok w błękitnookiego mężczyznę po prawej stronie.
- Tak szybko? - mruknął chraphwie.
- Trwało to dłużej niż ci się zdaje - odparł ciemnowłosy mężczyzna. - Obawiam się,
że nadszedł czas na jednego z nas.
Jasnowłosy młodzieniec zaszlochał cicho. Dwaj pozostali rozmawiali szeptem.
W drzwiach pojawiła się wielka, purpurowo-szara, szponiasta dłoń. Kroki umilkły,
rozległ się ciężki oddech przerywany głośnym chichotem. Otyły, łysy mężczyzna stojący po
lewej stronie Hodgsona wydał z siebie przeraźliwy wrzask.
Ogromna, niewyraźna postać wśliznęła się przez drzwi, jej oczy - lewe w kolorze
żółtym, prawe w kolorze czerwieni - chłonęły światło migoczącej lampy. Chłodne powietrze
komnaty oziębiło się jeszcze bardziej, gdy stwór pochylił się, uderzając kopytem wykręconej
do tyłu lewej nogi w przykrytą słomą kamienną posadzkę, podczas gdy szeroka, płetwowata
stopa ciężkiej, pokrytej łuskami nogi prawej przekroczyła próg. Wyciągnięte do przodu
długie, silnie umięśnione ramiona dotknęły podłogi, szpony przesunęły się po posadzce.
Monstrum spojrzało na skazańców, a otwór w prawie trójkątnym pysku przybrał kształt
uśmiechu, odsłaniając szereg żółtawych zębów.
Stwór przeszedł na środek komnaty i zatrzymał się. Spadł na niego deszcz kwiatów, a
on udając irytację odsunął je na bok. Był całkowicie pozbawiony owłosienia, miał twarde jak
skóra ciało pokryte łuskami w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Nie sposób było
określić jego płci. Jego język wysunięty do przodu miał ciemnoczerwoną barwę i rozwidlone
końce.
Zakuci w kajdany mężczyźni zamilkli i zamarli w nienaturalnym bezruchu, kiedy
zaczął błądzić po nich swymi dziwacznymi oczami - raz, i drugi...
Nagie poruszył się z niezwykłą szybkością. Skoczył do przodu, a jego prawa łapa
wysunęła się gwałtownie, chwytając grubasa, który wrzasnął przed chwilą. Paszcza potwora
zacisnęła się na jego szyi, krzyk umilkł. Mężczyzna próbował walczyć przez chwilę, ale
stracił siły i zginął w uścisku.
Podnosząc głowę potwór zarechotał i oblizał wargi. Jego wzrok spoczął na miejscu, z
którego pochwycił swą ofiarę. Wolnym ruchem przeniósł swój ciężar na lewą stronę, a prawą
łapą sięgnął po rękę, która wciąż wisiała w kajdanach przy ścianie. Na leżące na podłodze
szczątki nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Odwrócił się i powlókł się w kierunku wyjścia pogryzając po drodze kość. Zdawał się
nie zauważać błyszczącej ryby, która płynęła w powietrzu, ani też innych obrazów
pojawiających się, to znów znikających nad nim, pod nim, obok niego ścian ognia, smukłych
jak igła drzew, potoków błotnistej wody, połaci topniejącego śniegu...
Pozostali więźniowie przysłuchiwali się głuchym, miarowym odgłosom jego kroków.
W końcu Hodgson odchrząknął.
- Oto mój plan... - zaczął.
* * *
Semirama przykucnęła na kamiennej krawędzi lochu i opierając się na jej brzegu
pochyliła się do przodu. Długie, czarne włosy miała starannie upięte, a dziesiątki złotych
bransoletek błyszczało na jej bladych rękach w nikłym świetle. Miała na sobie żółty, skąpy
strój. Pomieszczenie wypełnione było ciepłem i wilgocią. Z wydętych ust wydobyła się seria
szczebiotów. W różnych miejscach lochu niewolnicy wsparli się na swych łopatach i
wstrzymali oddech. Kilka kroków za nią, po prawej stronie stał Baran o Trzech Dłoniach -
wysoki, pękaty mężczyzna; kciuki wsunął za wysadzany ćwiekami pas, a obrośniętą głowę
pochylił na bok, jakby nie zrozumiał znaczenia wydanego dźwięku. Utkwił wzrok w jej na
wpół obnażonych pośladkach, tam też koncentrowały się jego myśli.
Jaka szkoda, że jest ona tak niezbędna przy tej operacji i ani trochę nie zwraca na mnie
uwagi pomyślał. - Szkoda, że muszę traktować ją z szacunkiem i uprzejmością, zamiast,
powiedzmy, zuchwale i z przemocą. Praca z nią byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby była
brzydka. Tak czy inaczej, przyjemnie na nią popatrzeć, a być może pewnego dnia...
Zakołysała się na piętach i przerwała szczebiot, który wypełnił cuchnącą komnatę.
Baran zmarszczył nos, gdy wraz z ciągiem powietrza dotarł do niego nieprzyjemny zapach.
Wszyscy trwali w oczekiwaniu.
Loch wypełniły głębokie odgłosy pluskania, a głuchy łomot wstrząsnął podłogą.
Niewolnicy cofnęli się pod ścianę. Spod sklepienia zaczęły opadać ogniste płatki. Otrzepując
swój strój, Semirama zanuciła wysokim głosem. Ognisty deszcz ustał natychmiast i coś w
głębi lochu zaćwierkało w odpowiedzi. Komnata oziębiła się wyraźnie. Baran westchnął.
- Nareszcie... - wymamrotał.
Przez długi czas dźwięki dochodzące z lochu nie ustawały. Semirama natężyła się, by
odpowiedzieć lub je przerwać. Jednak starania jej okazały się daremne, gdyż obce dźwięki
unosiły się nadal, zagłuszając odgłosy, które wydawała. W ciągu kilku chwil przyszło kolejne
uderzenie, nad lochem uniósł się jęzor ognia, zamigotał i zgasł. W złocistej poświacie
pojawiła się na moment twarz - długa, skręcona, przepełniona bólem. Semirama wycofała się
z lochu. Komnatę wypełnił dźwięk przypominający uderzenie wielkiego dzwonu. Nagle
spadły na nich setki żywych ropuch, skacząc wpychały się do lochu i wdrapywały się na
wysokie kopce ekskrementów, w których pracowali niewolnicy, a następnie umykały
odległym wyjściem. Tuż obok spadła na ziemię bryła lodu wielkości dwóch mężczyzn.
Semirama uniosła się powoli, zrobiła krok w tył i odwróciła się w stronę niewolników.
- Nie przerywajcie pracy - nakazała.
Mężczyźni zawahali się. Baran rzucił się do przodu i chwycił za najbliższe ramię i
udo. Uniósł jednego z łudzi do góry i pchnął go z całej siły przed siebie, w głąb lochu. Krzyk,
który nastąpił, nie trwał długo.
- Zakopcie to ścierwo! - ryknął Baran.
Pozostali w pośpiechu wracali do roboty, kopiąc gwałtownie w cuchnących hałdach i
wyrzucając odchody na brzeg mrocznego otworu.
Baran odwrócił się nagłe, gdy poczuł na ramieniu dłoń Semiramy.
- W przyszłości panuj nad sobą! - napomniała go. - Siła robocza jest kosztowna.
Otworzył usta, zamknął je i skinął głową.
Kiedy mówiła, zanikały ciężkie pluski, milkły trele.
- Z drugiej strony, on prawdopodobnie z zadowoleniem przyjął tę zmianę. - Na jej
pełnych ustach pojawił się uśmiech. Poprawiła strój.
- Co tym razem miał do powiedzenia?
- Chodź - nakazała.
Okrążyli loch, minęli stertę topniejącego lodu i sklepionym przejściem dostali się do
niskiej galerii. Dziewczyna podeszła do szerokiego okna i zatrzymała się, podziwiając
błyszczący we mgłę poranek. Podążył za nią, stanął obok splatając na plecach dłonie.
- I co? - spytał w końcu. - Co Tualua miał do powiedzenia?
Ale ona nadał przypatrywała się migocącym kolorom i zmieniającym się w
serpentynach mgły skałom.
- On jest całkowicie irracjonalny - odezwała się.
- A nie wściekły?
- Od czasu do czasu. To przychodzi i odchodzi. Ale nie w tym rzecz. To cecha jego
natury. Ten gatunek zawsze miał żyłkę do szaleństwa.
- Przez wszystkie te miesiące tak naprawdę nie próbował nas ukarać?
Uśmiechnęła się.
- Nie bardziej niż zwykłe - powiedziała. - Ale jego podopieczni zawsze dbali o jego
zwyczajową niechęć do gatunku ludzkiego.
- Jak mu się udało ich złamać?
- Szaleństwo wyzwała jakąś siłę i zmienia pogląd na sprawę.
Baran postukał nogą.
- Jesteś ekspertem, jeśli chodzi o Starszych Bogów i ich krewnych - stwierdził. - Jak
długo to może potrwać?
Potrząsnęła głową.
- Trudno powiedzieć. To może trwać bez końca. Może skończyć się w tej chwili albo
za jakiś czas.
- A my nic nie jesteśmy w stanie zrobić, by... przyśpieszyć jego regenerację?
- Może uświadomi sobie swój własny stan i zaproponuje jakieś lekarstwo. To się
czasami zdarza.
- W dawnych czasach miewałaś z nimi podobne problemy?
- Tak, i sposób postępowania był taki sam. Muszę regularnie z nim rozmawiać,
próbując dotrzeć do jego drugiego ja.
- A tymczasem - odezwał się Baran - on może nas wszystkich zabić samą swą
magiczną wściekłością.
- Niewykluczone. Musimy mieć się na baczności.
Baran prychnął.
- Na baczności? Jeśli obróci się przeciwko nam, nie będziemy w stanie niczego zrobić,
nawet stąd czmychnąć. - Tu wykonał posuwisty gest w kierunku okna. - Co mogłoby
przedostać się przez tak opustoszałą krainę?
- Więźniowie.
- To było kiedyś, gdy działanie nie było tak silne. Czy chciałabyś się tam dostać?
- Gdyby nie było innego wyjścia - odparła.
- A lustro - podobnie jak pozostała magia - nie działa właściwie - ciągnął. - Nawet
Jelerak nie może nas dosięgnąć.
- Może ma w tej chwili inne zmartwienia. Któż to wie?
Baran wzruszył ramionami.
- Tak czy inaczej - powiedział - skutek jest taki sam. Nic się stąd nie wydostanie, nic
tu nie dotrze.
- Ale założę się, że wielu próbuje się dostać. Dla każdego czarownika to miejsce jest
prawdziwą gratką.
- Byłoby, gdyby można było przejąć nad nim kontrolę. Oczywiście nikt z zewnątrz nie
ma pojęcia, gdzie tkwi błąd. To byłby ryzykowny krok.
- Jednak mniej ryzykowny dla tych znajdujących się w środku, prawda?
Oblizał wargi i utkwił w niej wzrok.
- Nie jestem pewien, czy cię rozumiem...
W tej chwili ze stajni wyszedł jeden z niewolników i minął ich pchając taczki
wypełnione końskim nawozem. Semirama zaczekała, aż zniknie.
- Obserwuję cię - rzekła. - Potrafię czytać w twoich myślach, Baran. Czy naprawdę
uważasz, że mógłbyś otrzymać to miejsce wbrew swemu panu?
- Semiramo, on się kończy. Już stracił część swej mocy, a Tualua jest tego kolejnym
przykładem. Jestem przekonany, że jest to możliwe, ale nie mógłbym uczynić tego w
pojedynkę. Od wieków nie był tak osłabiony.
Zaśmiała się.
- I ty mówisz o wiekach? O jego sile? Chodziłam po tym świecie, gdy był o wiele
młodszy. Panowałam na Głównym Dworze Zachodu w Jandarze. Znałam Jeleraka, kiedy
walczył z Bogiem. Czym wobec tego są te twoje stulecia?
- Ale Bóg przeklął go i oszpecił...
- On jednak przeżył. Nie, realizacja twego marzenia nie byłaby łatwym zadaniem.
- Widzę - powiedział - że cię to nie interesuje. W porządku. Pamiętaj tylko, że istnieje
ogromna różnica między marzeniem a czynem. A ja nigdy przeciwko niemu nie wystąpiłem.
- Nie ma potrzeby, bym informowała go o każdym błahym słowie, które
wypowiadamy - odrzekła.
Odpowiedział westchnieniem.
- Dzięki ci za to szepnął. - Ale byłaś królową. Czy nie pragniesz raz jeszcze takiej
władzy?
- Władza mnie znudziła. Wdzięczna jestem za to, że żyję po raz drugi. Jemu to
zawdzięczam.
- Wezwał cię tytko dlatego, bo potrzebował kogoś, kto potrafi rozmawiać z
Tualuą.
- Wszystko jedno...
Stali tak przez chwilę wyglądając przez okno. Mgły zniknęły, a ich oczom ukazały się
mroczne kształty samousuwające się nad jaśniejącym, piaszczystym gościńcem. Baran
przesunął dłonią w prawą stronę okna, a obraz przysunął się ku nim, aż znalazł się w
odległości kilku kroków: dwóch ludzi z jucznym koniem zapadało się w ziemię.
- Ciągle nadchodzą - zauważył Baran. - To czarownik i jego uczeń, mogę się założyć...
Na ich oczach chmara czerwonych skorpionów, każdy wielkości ludzkiego kciuka,
pomknęła po piasku w kierunku poruszających się postaci. Widząc je zatapiający się
mężczyzna na przedzie wykonał powolny, posuwisty gest. Wokół postaci wyłonił się krąg
płomieni. Pająki zwolniły, cofnęły się i zaczęły krążyć po jego obwodzie.
- Tak. Teraz zaklęcie się udało - pokiwał głową.
- Czasami się udaje - odrzekła. - Siły Tualui układają się w bardzo dziwaczne wzory.
Po chwili skorpiony rzuciły się w kierunku płomieni, a ciała tych, które spłonęły,
utworzyły mosty dla pozostałych. Tonący czarownik raz jeszcze uniósł dłoń i w płomiennym
kręgu pojawił się drugi krąg. Po raz wtóry skorpiony poniechały na krótko ataku. I znów
ruszyły na ogień pokonując kolejną przeszkodę. Tymczasem większość z nich przedzierała
się przez piach, by dołączyć do pierwszej fali. Czarownik podniósł rękę i wykonał następny
gest. Płomienie buchnęły na obrzeżach trzeciego kręgu. W tym momencie falujące mgły
zaćmiły cały widok.
- Do diabła! - rzucił Baran. - Akurat wtedy, gdy zaczynało być ciekawie. Jak myślisz,
ile kręgów zdoła utworzyć?
- Pięć odpowiedziała. - Takie były jego możliwości.
- Sam pomyślałem o czterech, ale być może masz rację. Nastąpiło małe zakłócenie.
Gdzieś z oddali dochodził cichy, głuchy odgłos człapania.
- Jak to wyglądało? - zapytał po chwili.
- Co?
- Śmierć. A potem powrót do życia po tak długim czasie. Nigdy o tym nie
mówisz...
Odwróciła wzrok.
- Może myślisz, że ten czas spędziłam w jakimś straszliwym piekle? A może w
miejscu radości? Że to wszystko jest teraz dla mnie tajemnicze, nierealne? Że nic się nie
wydarzyło? Po prostu pusta ciemność?
- Wszystko to przyszło mi kiedyś do głowy. A więc jak to było naprawdę?
- W rzeczywistości było inaczej - odparła. Uległam licznym reinkarnacjom. Niektóre
były bardzo ciekawe, inne raczej nudne.
- Naprawdę?
- Tak. W przeszłości byłam służką w królestwie położonym daleko na wschodzie i
tam wkrótce zostałam sekretną faworytą króla. Kiedy Jelerak przywrócił do życia moje
prochy i natchnął je duchem, tamta biedna dziewczyna postradała zmysły. Mogę jedynie
dodać, że stało się to w najmniej odpowiednim momencie - gdy radowała się pieszczotami
władcy.
Przerwała na moment.
- Ale on nigdy tego nie zauważył - zakończyła.
Baran przesunął się, aby spojrzeć jej w twarz. Śmiała się.
- Zauważyłeś to. Tak. Cieszę się, że jestem tu być może jedyną osobą, która wie coś
na temat tych złożonych spraw.
- Dziwka! - parsknął. - Zawsze pełna drwin. Nigdy nie dajesz jasnych odpowiedzi!
Odgłos nadchodzących kroków wzmógł się.
- Patrz! Widać teraz wyraźnie! Zakreśla już szósty krąg!
Baran zaśmiał się po cichu.
- Oto i on. Z trudem porusza ręką. Nie wiem, czy uda mu się wpisać w kolejny krąg.
Możliwe, że zapadnie się, zanim do niego dotrą. Zdaje się, że grzęźnie teraz szybciej.
- Raz jeszcze spowija go mgła! Nigdy się nie dowiemy...
Odgłos stąpania wzmógł się, a oni zdążyli obrócić się, by ujrzeć purpurowego stwora
o przekrzywionych oczach i z łapami wyciągniętymi w kierunku komnaty, którą przed chwilą
opuścił.
- Nie wchodź tam! - krzyknęła w mabrahoring. - Baran! Zatrzymaj go! Nie będę
odpowiedzialna za to, co się stanie, jeśli demon przeszkodzi Tualui! Jeśli to miejsce zostanie
oderwane...
- Stop! - wrzasnął Baran wykonując obrót.
Ale demon trzymając przy pysku podejrzany przedmiot pochylił się nad kupą nawozu
i popędził w głąb jaskini.
Moment później tuż przed nim otwarła się pusta przestrzeń wydając dźwięk
przypominający rozrywające się sukno, odkrywając niewielki skrawek absolutnej ciemności.
Demon zatrzymał się i przypadł do ziemi.
W ciemnym otworze coś się poruszyło. Wynurzyła się z niego niezwykłe biada dłoń.
Demon drgnął, by zrobić unik i wycofać się, ale dłoń była szybsza. Wystrzeliła w górę,
chwyciła go za szyję i uniosła nad podłogą. Wykonała kolejny ruch, a ciemna przestrzeń
popłynęła nad kopcem, przez jaskinię, za wrota i wzdłuż galerii.
Zbliżyła się do Barana i Semiramy opuszczając stwora u stóp mężczyzny. Następnie
Dłoń zniknęła w ciemnościach, a towarzyszył temu rozdzierający dźwięk. Po chwili
powietrze znowu było spokojne.
Semirama z trudem chwytała powietrze. Nie mogła znieść widoku ludzkiej nogi,
zżartej do połowy, którą demon trzymał w swej łapie.
- Znowu był u więźniów! - wrzasnęła. - Poznaję ten tatuaż! To Joab, gruby czarownik
ze Wschodu.
Baran kopnął skulonego potwora w zadek.
- Nie wchodź do tej komnaty! Trzymaj się z dala od lochu! - krzyknął w języku
mabrahoring, grożąc pięścią. - Jeśli po raz wtóry zbliżysz się do tego miejsca, spadnie na
ciebie gniew Dłoni!
Kopnął ponownie, powalając potężnego stwora na ziemię. Potwór zaczął łkać,
ściskając kurczowo nogę.
- Rozumiesz?
- Tak - zaskomlał w tym samym języku.
- Zatem pamiętaj moje słowa - i znikaj mi z oczu!
Demon pognał w kierunku, z którego przybył.
- Ale więźniowie... -wtrąciła Semirama.
- Co z nimi? - zapytał Baran.
- On nie może uważać ich za swoją prywatną spiżarnię.
- A dlaczego nie?
- W ręce Jeleraka muszą być oddani bez uszczerbku, by osobiście wymierzył im
sprawiedliwość.
- Wątpię. Nie są aż tak ważni. A jeśli chodzi o ścisłość, to trudno mu będzie
wymierzyć gorszą karę.
- Mimo wszystko... oni są praktycznie jego więźniami. Nie należą do nas.
Baran wzruszył ramionami.
- Wątpię, aby kiedykolwiek wyznaczył nam takie zadanie. A jeśli do tego dojdzie,
biorę na siebie pełną odpowiedzialność.
Przerwał, a po chwili dodał:
- Nie jestem pewny, czy w ogóle powróci. A ty?
Odwróciła się, by ponownie spojrzeć na mroczny krajobraz za oknem.
- Nie mam pojęcia. A jeśli o to chodzi, nie wydaje mi się, by miało to jakieś
znaczenie, przynajmniej w tej chwili.
- A czym ta chwila różni się od pozostałych?
- Jest zbyt wcześnie. Tym razem nie ma go dłużej niż poprzednio.
- Oboje wiemy, że coś przytrafiło mu się w Arktyce.
`
- Bywał już w gorszych opałach. Jestem pewna. Byłam tam wcześniej,
pamiętasz?
- Przypuśćmy, że nigdy nie powróci?
- To akademickie pytanie, o ile Tualua nie odzyska świadomości.
Oczy Barana zabłysły i zamrugały.
- A jeśli jutro twój pupilek wróci do zdrowia?
- Zaczekaj zatem do jutra!
Baran prychnął, odwrócił się na pięcie i majestatycznie podążył tam, gdzie zniknął
potwór. W tym czasie Semirama zaczęła liczyć na palcach. Zatrzymała się na sześciu. W jej
oczach pojawiły się łzy.
* * *
Kraj był górzysty, dokoła roztaczała się bujna, wiosenna roślinność. Meliash siedział
na niewielkim pagórku, oparty o stok piecami. Przed nim stała wbita w ziemię hebanowa
różdżka. Patrzył nieruchomo w dal. tam gdzie mgły, zaróżowione światłem porannego słońca,
przepływały nad zaczarowaną krainą, odsłaniając coraz to nowy widok. Był barczystym
mężczyzną o brązowych włosach. Jego pomarańczowe szaty były zadziwiająco bogate jak na
miejsce i okoliczności. Szyję zdobił złoty łańcuch, na którym wisiał błękitny kamień w
kolorze jego oczu. Za nim kręcili się po obozowisku dwaj słudzy przygotowując poranny
posiłek. Wolno pochylił się do przodu i położył patce na różdżce. Nadał patrzył bezmyślnie w
przestrzeń. Raz po raz przenosił wzrok na wirujące mgły i kołyszące się fale cieni. W końcu
zamarł w bezruchu i nasłuchiwał. Po chwili szepnął coś cicho i czekał. Odegrał tę scenę kitka
razy, a następnie wstał i ruszył w stronę obozowiska.
- Przygotuj dodatkowe nakrycie do śniadania - nakazał służącemu ale jadła ma być dla
kilku osób. Niech będzie gorące. Zapowiada się ciekawy dzień.
Mężczyzna odburknął coś, ale wysypał warzywa z worka i zaczął je obierać. Potem
podał je drugiemu, który wkroił je do rondla.
- Dodaj trochę mięsa.
- Ale zapasy się kończą - odezwał się mały człowieczek z wyblakłą brodą.
- Zatem któryś z was musi dziś zapolować.
- Nie podobają mi się te lasy - zabrał głos drugi - chudy mężczyzna o ostrych rysach i
bardzo ciemnych oczach można tu pewnie spotkać wilkołaka albo jakiegoś zabłąkanego
złoczyńcę.
- Te lasy są bezpieczne - zapewnił Meliash.
Niższy mężczyzna zaczął kroić mięso.
- Kiedy przybędzie twój gość? - zapytał.
Meliash wzruszył ramionami i odszedł, kierując się ku wzgórzu za obozowiskiem.
- Nie potrafię ocenić, ile czasu zajmie mu podróż. Ja...
Coś się poruszyło i tuż przed nim, obok krzywego drzewa pojawił się zielony but.
Potem drugi...
Stanął i podniósł głowę. Wysoka postać odwrócona była tyłem do słońca...
- Dzień dobry - powiedział, zasłaniając przed słonecznym blaskiem oczy.
Jestem Meliash, strażnik Zakonu w tym sektorze.
- Wiem - padła odpowiedź. - Witam cię, Meliashu!
Postać ruszyła bezszelestnie. Szczupła kobieta o jasnych włosach i jasnej cerze, o
zielonych oczach i delikatnych rysach, odziana była w płaszcz, pas, czarną bluzę i bryczesy.
Miała na sobie skórzaną kamizelkę, a głowę jej zdobiła przepaska w kolorze butów. U pasa
wisiały czarne, ciężkie rękawice, krótki miecz i długi sztylet. W lewej ręce trzymała lekki łuk
bez cięciwy, wykonany z czerwonego drzewa, którego Meliash nie był w stanie nazwać.
Rozpoznał jednak ciężki, czarny pierścień z zielonym deseniem, który miała na drugim palcu.
Nie czekając na rozpoznawczy znak Zakonu, klęknął na jedno kolano i pochylił głowę.
- Pani Marinty... - szepnął.
- Wstań, Meliashu - odezwała się. - Jestem tu w sprawie, w której posłużysz za
świadka. Mów do mnie Arlata.
- Chciałbym cię od tego odwieść, Arlato - rzekł, podnosząc się - ryzyko jest ogromne.
- Podobnie jak i zysk - odpowiedziała.
- Zjedz ze mną śniadanie - zaproponował - a coś ci o tym opowiem.
- Już jadłam - powiedziała, kierując się ku obozowisku - ale chętnie z tobą
porozmawiam.
Dotarli do drewnianego stołu po południowej stronie ogniska i usiedli na ławie.
- Czy mogę już podawać? - spytał młodszy sługa.
- Napijesz się herbaty? - zaproponował Meliash.
- O, tak.
Kiwnął na służącego.
- Dwie herbaty.
Zanim napój zaparzono, nalano do filiżanek i przyniesiono, siedzieli w milczeniu,
patrząc na zachód i obserwując spowitą w mgły Krainę Przemian.
Gdy delektowała się herbatą, on również podniósł swą filiżankę i pociągnął łyk.
- Dobra, zwłaszcza w tak chłodny poranek.
- Świetna na każdy poranek. Doskonały napar. Dziękuję. Dlaczego chcesz udać się do
tego miejsca, pani?
- Dlaczego? W nim tkwi moc.
- O ile wiem, posiadasz już znaczną moc, nie mówiąc już o bogactwach o bardziej
przyziemnym charakterze.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Myślę, że masz rację. Ale moc zaklęta w tym niezwykłym miejscu jest ogromna.
Przejąć władzę Starszego... Możesz nazwać mnie idealistką, ale to mogłoby dać tyle dobra.
Byłabym w stanie uwolnić świat od wielu nieszczęść.
Meliash westchnął.
- Dlaczego nie możesz być tak samolubna jak pozostali? - zapytał. - Wiesz przecież,
że część mojej pracy tutaj polega na zniechęcaniu do takich wypraw. Ale w tym przypadku
twoja determinacja nie ułatwia mi zadania.
- Znam stanowisko Zakonu. Twierdzisz, że Jelerak może powrócić w każdej chwili.
Obecność intruzów może wywołać incydent, w który zamieszany zostanie cały Zakon. Jesteś
świadkiem bez skazy, podobnie jak czterech innych przypisanych do tego miejsca. Aby
zadowolić Zakon składam przysięgę, że działam na własną odpowiedzialność. Czy to
wystarczy?
- Technicznie, tak. Ale nie do tego zmierzałem. Nawet jeśli uda ci się przedrzeć,
zamek ma swój własny system obronny. Agenci władcy są prawdopodobnie postawieni w
stan pogotowia. A poza wszystkim, poważnie wątpię, aby ktoś ze Starszych zmuszony został
do czynienia dobra, kiedy uda ci się przejąć nad zamkiem kontrolę. Są zepsuci do szpiku
kości i najlepiej zostawić ich w spokoju. Pani, wróć do Krainy Elfów. Okazuj miłosierdzie w
prostszy sposób. Uważam, że nawet jeśli ci się uda, przegrasz.
- Wszystko to słyszałam już wcześniej - stwierdziła - i dokładnie to przemyślałam.
Dzięki za twą troskę, ale jestem zdecydowana.
Meliash pociągnął łyk herbaty.
- Próbowałem odezwał się w końcu. - Jeśli cokolwiek ci się tutaj stanie, pośpieszę ci z
pomocą. Ale niczego nie mogę obiecać.
- O nic nie prosiłam.
Dokończyła herbatę i wstała.
- Ruszam.
Meliash podniósł się z miejsca.
- Po co ten pośpiech? Jeszcze wcześnie. Później będzie ciepłej i widniej. A może
nadejdzie jeszcze jakiś śmiałek. We dwójkę będziecie mieli większą szansę.
- O nie! Bez względu na to, co to jest, nie mam zamiaru się z nikim dzielić.
- Jak sobie życzysz. Chodź, odprowadzę cię na skraj kręgu.
Ruszyli przez obozowisko w kierunku miejsca, gdzie trawa była coraz rzadsza. Kilka
kroków dalej listowie bieliło się trupią bielą.
- Proszę - rzekł wykonując gest dłonią. - Około dwóch mil szerokości, prawie w
kształcie koła. Najwyższe miejsce w zamku, gdzieś pośrodku. Pięciu przedstawicieli Zakonu
stacjonuje na jego obwodzie w równych odległościach od siebie - ich zadaniem jest badanie
skutków, udzielanie porad i obserwacja. Jeśli będziesz musiała użyć czarów, przekonasz się,
że nie osiągniesz zamierzonego efektu. Moc ich będzie rosła i malała, może całkowicie
zaniknie, może coś ją zakłócić. Być może otoczą cię stwory nieszkodliwe lub przeciwne,
może pochłonie cię sam krajobraz. Trudno przewidzieć, jak wyglądać będzie twoja podróż.
Nie wierzę jednak, aby komukolwiek się to udało. A gdyby nawet tak było, nic się przez to
nie zmieniło.
- Przypisujesz to wewnętrznym obrońcom?
- To bardzo prawdopodobne. Wydaje się, że sam zamek pozostaje nienaruszony.
- Oczywiście - odpowiedziała, patrząc mu w oczy - ale nie można wyciągać żadnych
wniosków, patrząc jedynie na stan zamku. W niczym nie przypomina on innych budowli.
- Nigdy nie miałem pewności, choć być może tkwi w tym jakaś prawda. Bractwo, a
właściwie Zakon, właśnie to sprawdza.
- Cóż, doskonale to wiem. Mogłam oszczędzić ci kłopotów. Czy wiesz, kto nim
zawiadywał, kiedy to się stało?
- Tak. Ktoś o imieniu Baran o Trzech Dłoniach. Był członkiem Zakonu i cieszył się
poważaniem do chwili, kiedy przeszedł na stronę Jeleraka.
- Słyszałam o nim. Wydaje się, że jest jednym z tych, którzy sami sięgają po władzę,
gdy tylko nadarzy się okazja.
- Być może próbował i taki był tego skutek. Sam nie wiem.
- Myślę, że wkrótce się tego dowiem. Masz dla mnie jakąś radę?
- Nie bardzo. Przede wszystkim, musisz zastosować jakieś zaklęcie ochronne.
- To już zostało zrobione.
- W czasie swej podróży zwracaj uwagę na fale zakłóceń. Będą krążyć wokół ciebie,
na zewnątrz, nabierając siły. W zależności od intensywności mogą przepływać obok od
jednego do trzech razy. Ich tempo to tempo przybrzeżnych fal oceanu w pogodnym dniu.
Wraz z nimi wszystko będzie się zmieniać, a największe zagrożenie ich czarów przypłynie na
ich grzbiecie.
- Jak długo mogą trwać?
- Nie byliśmy w stanie tego określić. Mogą zdarzyć się długie okresy ciszy, mogą
pojawić się gwałtownie jedna po drugiej. Zjawiają się bez ostrzeżenia.
Zamilkł, a ona rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Odwrócił głowę.
- Tak? - spytała.
- Gdybyś została pokonana - odezwał się - gdybyś nie mogła się wycofać tub posunąć
się naprzód, gdyby nie udała ci się przeprawa, byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała
skorzystać z jednego ze środków pozostających do dyspozycji Zakonu i poinformowała mnie
o wszystkich szczegółach.
Spojrzał na stojącą obok różdżkę.
- Kiedy śmierć zajrzy mi w oczy, a będę mieć jeszcze siłę, w twoich archiwach
pozostanie jakiś ślad - odrzekła. - A może wykorzystasz to w inny sposób, o ile dotrze do
ciebie moje przesłanie.
- Dziękuję - ich oczy spotkały się. - Mogę jedynie życzyć ci dużo szczęścia.
Odwróciła się tyłem do Krainy Przemian i zagwizdała cicho trzy razy.
Meliash odwrócił się i ujrzał białego konia ze złotą grzywą, który wybiegł z lasu za
obozowiskiem. Z wysoko uniesionym łbem ruszył w ich stronę.
Meliash wstrzymał oddech na widok przepięknego stworzenia.
Kiedy koń podbiegł do dziewczyny, przytuliła się do jego łba i przemówiła doń w
języku Elfów. Potem szybko wskoczyła na jego grzbiet i po raz wtóry spojrzała na Krainę
Przemian.
- Ostatnia fala pojawiła się przed wschodem słońca - rzucił - przez jakiś czas wszystko
widać było bardzo wyraźnie za tymi dwoma pomarańczowymi szczytami po prawej stronie.
Za chwilę ujrzysz je, tak mi się przynajmniej zdaje.
Zaczekali, aż lekki wiatr rozwiał mgły, a ich oczom ukazały się wyraźnie pierwsze
skaliste wierzchołki.
- Spróbuję - zadecydowała.
- Lepiej ty niż ktokolwiek inny.
Pochyliła się do przodu i szepnęła coś cicho. Koń zatopił się w bladej krainie. Po kilku
chwilach zniknęli z pola widzenia.
Meliash zawrócił w kierunku obozu, dotykając po drodze ciemnej różdżki. Zatrzymał
się nagle, przeciągnął po niej palcami, zmarszczył brwi i przykucnął.
Otworzył skórzany mieszek przywiązany do pasa, wyciągnął zeń mały, żółtawy
kryształ, uniósł go ku górze i wypowiedział kilka słów. Z jego głębi wydobyła się twarz
starca z długą brodą.
- Tak, Meliashu? - dotarły do niego słowa.
- Mam dziwne wibracje - oświadczył. - A ty? Czy nadchodzi kolejna fala?
Stary mężczyzna potrząsnął głową.
- Nic takiego nie ma u mnie miejsca. Nie.
- Dziękuję. Wywołam Tarbę.
Wypowiedział jeszcze jakieś słowa, twarz starca zniknęła, a na jej miejscu pojawiła
się głowa ciemnoskórego mężczyzny w turbanie.
- Co słychać w twoim sektorze? - zapytał.
- Spokojnie - odparł Tarba.
- Czy sprawdzałeś ostatnio swoją różdżkę?
- Mam ją tu przy sobie. I nic.
Porozumiał się jeszcze z pozostałymi strażnikami - starszym mężczyzną o
wystających szczękach i jasnobłękitnych oczach oraz młodzieńcem o pooranej zmarszczkami
twarzy. Ich odpowiedzi były takie same.
Wkładając kryształ do sakiewki, po raz wtóry ogarnął wzrokiem Krainę Przemian, ale
żadna nowa fala nie nadpłynęła. Dotknął swej różdżki i doszedł do wniosku, że wibracje,
które tak go niepokoiły, zniknęły.
Wrócił do obozowiska, zasiadł za stołem, podparł się pięściami i przymknął oczy.
- Czy zjesz teraz śniadanie? - spytał młodszy sługa.
- Niech się jeszcze gotuje - odrzekł Meliash. - Przynieś mi jednak więcej herbaty.
Po chwili rozlał trochę napoju na blat stołu i palcami zaczął nakreślać jakieś wzory.
Zamek, a więc... Wokół niego pentagram strażników, zatem... Wydobywające się na zewnątrz
spiralne fale, powstające przede wszystkim na zachodzie...
Na rysunku pojawił się cień, więc podniósł wzrok. Obok niego stał ciemnowłosy
młodzieniec średniego wzrostu, o ciemnych oczach i uśmiechu przylepionym do ust. Miał na
sobie żółtą tunikę i czarne, futrzane getry. Pas i klamra jego płaszcza wykonane były z brązu.
Nosił krótką i starannie przystrzyżoną brodę. Gdy napotkał wzrok Meliasha, kiwnął głową i
uśmiechnął się.
- Wybacz. Nie słyszałem twoich kroków - odezwał się Meliash.
Spojrzał na służących, ale ich uwaga skupiona była na czymś innym.
- Ale wiedziałeś o mym przybyciu?
- Z grubsza. Zwą mnie Meliash. Jestem tu strażnikiem Zakonu.
- Wiem. Jestem Weleand z Murcave. Pragnę przemierzyć Krainę Przemian i uzyskać
prawo do Zamku Wieczności, który leży w jej środku.
- Wieczności...?
- Niektórzy z nas znają jego nazwę.
Wymienili między sobą znak Zakonu.
- Usiądź - poprosił Meliash. - Zjedz ze mną śniadanie. Ciepły posiłek dobrze ci zrobi.
- Dziękuję, ale nie. Jadłem już.
- Czarkę herbaty?
- Wolę nie tracić czasu. Wybrałem długą drogę.
- Obawiam się, że niewiele ci o niej mogę opowiedzieć.
- Wiem wszystko, co na ten temat wiedzieć powinienem - odpowiedział Weleand. -
Chciałbym jedynie zasięgnąć wieści, jak duży panuje na niej ruch.
- Jesteś dziś drugi. Pełnię tu służbę od dwóch tygodni. Będziesz dwunastym, który
chce przemierzyć ten szlak. Nasze archiwa mówią o trzydziestu dwóch takich śmiałkach.
- Czy któremuś z nich się udało?
- Nie wiem.
- Świetnie.
- Przypuszczam, że nie uda mi się zmienić twoich planów?
- Jestem pewien, że zobowiązany jesteś do takiego postępowania. Ale czy ktokolwiek
cię posłuchał?
- Nie.
- Masz zatem odpowiedź.
- Doszedłeś do wniosku, że moc, którą można zdobyć, warta jest ryzyka. Co byś z nią
zrobił, gdyby ci się udało?
Weleand pochylił głowę.
- Co bym zrobił? - szepnął. - Naprawiłbym wszystkie krzywdy. Przemierzyłbym cały
świat wzdłuż i wszerz, walcząc z niesprawiedliwością i nagradzając cnotę. Uczyniłbym z tej
krainy lepsze miejsca do życia.
- A jaki miałbyś z tego zysk?
- Satysfakcję.
- No, cóż. Myślę, że o to chodzi. Tak, oczywiście. Naprawdę nie chcesz herbaty?
- Nie. Muszę już ruszać. Chcę zdążyć przed zapadnięciem mroku.
- A zatem powodzenia.
- Dzięki. Ale chwileczkę, czy wśród tych trzydziestu dwóch, o których wspomniałeś,
znajdował się wysoki mężczyzna w zielonych butach, podróżujący na metalowym rumaku?
Meliash pokręcił przecząco głową.
- Nie. Nikt taki się tu nie pojawił. Jedyne buty Elfów jakie widziałem, nosiła kobieta -
i to nie tak dawno.
- A któż to mógł być?
- Arlata z Marinty. Naprawdę? To ciekawe.
- Zapomniałem, skąd pochodzisz.
- Murcave.
- Obawiam się, że nie znam.
- To małe hrabstwo, daleko na wschodzie. Mam swój mały udział w uczynieniu tego
miejsca szczęśliwym.
- Oby takim pozostało - stwierdził Meliash. -Metalowy rumak, mówisz?
- Tak.
- Nigdy takiego nie widziałem. Myślisz, że może tu nadjechać?
- Wszystko jest możliwe.
- A czym jeszcze się on wyróżnia?
- Jestem pewien, że to jeden z naszych tajemnych braci, biegły w Sztuce. Gdyby mu
się udało, trudno sobie wyobrazić, jakie szkody mógłby wyrządzić.
- Zakon nie będzie decydował, kto może podjąć się tej próby.
- Wiem. Ale nikomu nie wolno rezygnować z udzielenia dobrych rad wskazówek, jeśli
wiesz, o co mi chodzi.
- Myślę, że wiem, Weleandzie.
- ... a na imię ma Dilvish.
- Będę pamiętał.
Na twarzy Weleanda pojawił się uśmiech. Sięgnął po bogato zdobioną laskę, która
stała oparta o drzewo. Meliash nie zauważył jej wcześniej.
- Muszę już ruszać. Życzę ci dobrego dnia, strażniku.
- Nie masz żadnego wierzchowca ani zwierzęcia pociągowego?
- Moje potrzeby są niewielkie.
- Szczęśliwej podróży. Weleandzie. Mężczyzna odwrócił się i pośpieszył w stronę
Krainy Przemian. Nie spojrzał za siebie. Po chwili Meliash wstał i popatrzył, jak znika
we mgle.
ROZDZIAŁ II
Hodgson naprężył łańcuchy. Wrzynały się w jego dłonie i kostki, choć w ciągu
miesiąca, który spędził w więzieniu, stracił na wadze odpowiednią ilość kilogramów. Dużym
palcem prawej nogi rysował linię na piaszczystej posadzce, łącząc ją z linią wyrytą przez
sąsiada z boku. Następnie wygiął się i zawisł w łańcuchach, z trudem chwytając oddech.
Po przeciwnej stronie, obok wejścia, Odil - który był niższy od pozostałych - w
podobny sposób starał się namalować figurę w swojej części diagramu.
- Pośpiesz się! - krzyknął czarnoksiężnik Derkon, który wisiał po prawej stronie
Hodgsona. - Chyba zbliża się jeden z nich.
Dwaj pomniejsi magowie, przykuci do tej samej ławy pod ścianą z lewej pokiwali
głowami.
- Być może powinniśmy to ukryć - zasugerował jeden z nich. - Odil wie, dokąd
prowadzi jego część diagramu.
- Tak - potwierdził Hodgson, naciągając ponownie mięśnie. - Ukryjcie to diabelstwo!
Wyciągnął stopę i lekko wsunął kępkę słomy w środek diagramu.
- Ale delikatnie! Niczego nie zniszczcie! Pozostali przyłączyli się do niego, wkopując
wiązki słomy pokrywające podłogę do swoich sektorów. Odil narysował kolejną kreskę w
swej figurze. Komnata wypełniła się niesamowitym, błękitnym blaskiem, a blady ptak,
którego nie było tam wcześniej, miotał się między ścianami, aż w końcu znalazł wyjście i
odleciał.
Blask złagodniał, Derkon mruczał coś pod nosem, a Odil wyrysował kolejny znak.
- Chyba coś słyszę - odezwał się ktoś stojący po lewej stronie, blisko drzwi.
Wszyscy zamilkli, nasłuchując; zza komnaty dobiegł cichy brzęk.
- Odil - odezwał się szeptem Hodgson - błagam cię...
Mały człowieczek szarpnął ponownie. Pozostali ruszyli się, by ukryć wzór. Na
zewnątrz usłyszeli sapanie. Odil namalował parę równoległych linii, druga była dłuższa od
pierwszej, a potem ostrożnie nakreślił linię prostopadłą. Gdy skończył, opuściły go siły, a
twarz zraszały mu kropelki potu.
- Zrobione! - oświadczył Derkon. - Jeśli znaki nie zostały zamazane, możemy
spróbować.
- Dasz sobie z tym radę? - spytał go Hodgson.
- To będzie moja pierwsza przyjemność od chwili, gdy tu przybyłem - odparł i zaczął
cicho intonować wstępne zaklęcie.
Dużo czasu upłynęło, zanim cokolwiek się wydarzyło. Wszyscy wpatrywali się w
puste łańcuchy, w których zakuty był wcześniej mężczyzna imieniem Joab, a za nimi
rozciągała się mroczna ściana. Derkon zakończył pierwszy etap swego dzieła i nie mrużąc
nawet swych jasnych oczu wpatrywał się nieprzytomnie w jakiś niewidoczny punkt. Hodgson
pochylił się w jego stronę, mrucząc coś pod nosem, jakby próbował przekazać mu część swej
energii. Pozostali przyjęli podobną postawę.
W drzwiach pojawił się niespodziewanie potwór, który natychmiast rzucił się na
przywiązanego naprzeciwko Hodgsona. Miał czerwone ciało, gruby ogon, kościstą posturę;
łeb wieńczyły mu jelenie rogi, czerwone oczy miotały błyskawice, ciemne szczęki miał
szeroko rozwarte.
Gdy tylko dotknął środka ukrytej płaszczyzny, wydał z siebie przeszywający ryk i
cisnął się naprzód, jakby zmagając się z niewidzialną ściana. Lśniące zęby widoczne w stałym
grymasie zazgrzytały głośno.
Derkon wypowiedział tylko jedno słowo, zdecydowanie, bez emocji.
Potwór zajęczał i pogrążył się w ciemności. Jego ciało zaczęło marszczyć się, jakby
trawiły je niewidoczne płomienie. Wykrzywiając twarz w przeraźliwym grymasie, zmagał się
sam z sobą. Nagle pojawił się oślepiający błysk i stwór zniknął.
Wszyscy odetchnęli zgodnym chórem. Po chwili pojawiły się uśmiechy.
- Udało się... - rozległ się szept.
Derkon odwrócił się do Hodgsona i skinął głową, jakby oddawał mu dworski hołd.
- Całkiem niezłe jak na białego maga. Nie myślałem, że to może się udać.
- Sam nie byłem tego pewny - odparł Hodgson.
- Świetne widowisko - odezwał się ktoś po jego lewej stronie.
- Mamy skuteczną pułapkę na demona - rzekł drugi.
- Skoro teraz zapewniliśmy sobie na jakiś czas przetrwanie - powiedział Hodgson
-musimy opracować plan ucieczki i zadecydować, co potem.
- Ja chcę się jedynie stąd wydostać, zerwać z tym wszystkim i wrócić do domu -
zabrał głos Vane stojący bliżej ławy. - Wciąż próbuję zaklęć, które znam, by wydostać się z
kajdan i wyjść na wolność. Ale żadne z nich tu nie działa.
Siedzący po jego lewej stronie Galt pokiwał twierdząco głową.
- Podobnie jak wy, od tygodni miażdżę najsłabsze ogniwo w mym łańcuchu, bo nic
innego się nie udaje - stwierdził Galt. - Zrobiłem już pewien postęp, ale zanosi się na to, że
potrzeba jeszcze kilku tygodni, by całkowicie pękł. Rozumiem, że nikt nie zna lepszego
rozwiązania?
- Ja nie - odpowiedział Odil.
- Zdaje się, że jesteśmy ograniczeni do metod fizycznych - doszedł do wniosku
Derkon. - Wszyscy musimy nadał trzeć łańcuchy, dopóki nie przyjdzie nam do głowy jakiś
lepszy pomysł.
- A jeśli wymyślimy coś albo uda nam się zerwać kajdany, co potem? - zauważył
słusznie Hodgson. - Czy powinniśmy uciekać? Czy może mamy pozostać tutaj?
Czarnoksiężnik Lorman - najstarszy - milczał przez długą chwilę w ciemnym rogu
komnaty. W końcu przemówił, a jego głos przypominał rechot żaby.
- Tak. Musimy spróbować wyzwolić się z łańcuchów metodami fizycznymi. Fale
Tualui niweczą działanie magii. Nadal jednak musimy stosować czary, bo od czasu do czasu
Tualua odpoczywa i wtedy powstają krótkie przerwy, w których może nam się udać. Nasze
położenie względem jego lochu nie jest korzystne. Jego moc dociera tutaj, zanim zaczyna się
wirowanie. Są jednak miejsca w tym zamczysku wolne od jego ingerencji - na przykład długa
galeria obok lochu.
- Skąd o tym wiesz? - zapytał Derkon.
- Moc, która blokuje nasze czary, nie pozbawiła mnie zdolności wyczuwania pewnych
rzeczy na innych płaszczyznach - odparł starzec. - Tyle właśnie dostrzegłem - a nawet więcej.
- To dlaczego nic nie mówiłeś wcześniej?
- A co by nam to dało? Nie potrafię przewidzieć, kiedy nastąpi przerwa w przypływie,
ani jak długo będzie trwała.
- Gdybyś ostrzegł nas, kiedy nastąpi przerwa, moglibyśmy przynajmniej wypróbować
naszych zaklęć - mruknął Hodgson.
- A co potem? Wydawało mi się, że tak czy inaczej jesteśmy potępieni.
- Mówisz o tym w czasie przeszłym - zauważył Derkon.
-Tak.
- A zatem ujrzałeś coś, co pozwała ci mieć nadzieję?
- Może.
- Lormanie, twoja zdolność widzenia jest o wiele lepsza od naszej - oświadczył
Hodgson. - Będziesz musiał nam o tym opowiedzieć.
Stary mag uniósł głowę. Jego żółtawe oczy utkwione były w niewidzialnym punkcie.
- Jest takie mistrzowskie zaklęcie bardzo skuteczne od wieków - które poniekąd scala
to miejsce.
- Zaklęcie Tualui? - zapytał Vane.
Lorman pokiwał przecząco głową.
- Nie. To nie jego dzieło. Być może wymyślił je sam Jelerak. Tego nie wiem. Nie
rozumiem go. Przeczuwam po prostu jego istnienie. Jest bardzo stare i w jakiś sposób wiąże
to miejsce.
- Jak może nam pomóc, skoro nie jesteś pewien, jaką spełnia funkcję?
- Nieważne, czyje rozumiemy. Co byście zrobili, gdyby w tej chwili opadły z was
kajdany?
- Poszlibyśmy do domu - odpowiedział Vane.
- Tak po prostu przez bramę? Pieszo? A iłu strażników, niewolników, zombich i
demonów zamieszkuje to miejsce? Nawet gdy uda wam się ich ominąć, czy sprawi wam
przyjemność spacer przez Krainę Przemian?
- Raz ją przemierzyłem - stwierdził Vane.
- Jesteś teraz słabszy.
- To prawda. Wybacz. Ciągnij dalej. Jak to mistrzowskie zaklęcie może nam pomóc?
- Nie może. Ale jego brak - tak.
- Złamać zaklęcie, którego nie jestem pewien - zaklęcie, które wszystko wiąże? -
spytał Derkon.
- Tak właśnie.
- Jeśli się uda, może zniszczyć nas wszystkich. Może, ale nie musi. Jeśli nie uczynimy
niczego, to zginiemy z pewnością.
- Jak mamy się do tego zabrać? - zagadnął Derkon. - Aby je zniszczyć, musimy
poznać jego charakter.
- Wystarczy prosty, lecz zdecydowany czar. Gdybyśmy przedarli się do tej galerii i
połączyli nasze wysiłki...
- A co właściwie przeciw niemu skierujemy? - zadał pytanie Hodgson.
- Coś, co tuż obok przepływa z niezwykłą mocą - emanację samego Tualui.
- Powiedzmy, że się uda - zabrał głos Derkon - i że mistrzowskie zaklęcie zostanie
przekreślone. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie mogą być tego skutki?
- Miejsce to znane jest w starych przekazach jako Zamek Wieczności - odezwał się
Lorman. - Żaden człowiek nie zna jego pochodzenia ani wieku. Podejrzewam, że to jest
właśnie to zaklęcie ochronne. Gdy zostanie złamane, czuję, że to miejsce rozpadnie się wokół
nas, przemieni się w kurz i żwir.
- A jak nam to pomoże? - spytał Galt.
- Nie byłoby już zamku, z którego trzeba uciekać -jedynie gruzy i zamęt. Tualua
przyjąłby na siebie cały podmuch zwrotny, gdyż to właśnie jego moc byłaby skierowana
przeciw mistrzowskiemu zaklęciu. Może go to wystarczająco osłabić, a emanacje znikną.
Kraina Przemian wróciłaby do dawnej świetności, a nasze czary zadziałałyby znowu.
Ruszymy, przygotowani, by stawić czoła normalnym wyzwaniom.
- Przypuśćmy zagadnął Hodgson że zamiast ogłuszyć Tualuę, doprowadzimy go do
wściekłości? A jeśli zacznie niszczyć wszystko wokół siebie?
Na twarz Lormana zawitał niewyraźny uśmiech. Wzruszył ramionami.
- Świat uboższy będzie o sześciu czarowników- rzekł. - Oczywiście, ryzyko istnieje.
Pomysł o innym rozwiązaniu.
- Używasz liczby pojedynczej - ciągnął Derkon. - Istnieje kilka rozwiązań.
- Jeśli masz jakiś lepszy plan, zapoznaj mnie z nim.
- W tej chwili nie mogę zaoferować niczego lepszego - oświadczył Derkon. -
Gdybyśmy mieli się uwolnić, możemy użyć zaklęcia, o którym wspomniałeś, by złamać
zaklęcie mistrzowskie. Załóżmy, że wszystko potoczy się tak, jak myślisz - przeżyjemy, a
Tualua zostanie pozbawiony mocy - wtedy ucieczka nie ma sensu. Zdobędziemy godną poza-
zdroszczenia pozycję - pół tuzina czarowników, zjednoczonych i pełnych sił z bezradnym
Starszym u naszych stóp. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nie skrępowali go przy pierwszej
okazji, tak jak każdy z nas pierwotnie planował. Faktycznie nasze szansę na sukces byłyby
całkiem niezłe.
Lorman przeżuwał w ustach kosmyk wąsa.
- Sam też myślałem o takim toku wydarzeń - odezwał się w końcu - i nie mam
żadnych racjonalnych zastrzeżeń. A mimo to mam silne przeczucie, że najlepszą rzeczą, jaką
możemy zrobić, jest czmychnąć stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie potrafię przewidzieć natury
zagrożenia, jeśli tu pozostaniemy, ale pewien jestem, że będzie ono bardzo poważne.
- Przyznajesz jednak, że to tylko przeczucie, obawa...
- Bardzo silna.
Derkon spojrzał na pozostałych.
- Co wy na to? - spytał - jeśli się wydostaniemy - sięgamy po nagrodę czy uciekamy?
Odil oblizał wargi.
- Jeśli spróbujemy i przegramy - odezwał się - zginiemy, albo jeszcze gorzej.
- Prawda odparł Derkon. Ale kiedyś wszyscy staliśmy w obliczu tej samej decyzji,
kiedy indywidualnie rozważaliśmy przybycie w to miejsce i wszyscy tu dotarliśmy. Zgodnie z
moim planem nasza pozycja będzie silniejsza, kiedy się zjednoczymy.
- Do chwili obecnej nie zdawałem sobie sprawy z wielkości mocy Tualui - odrzekł
Odil.
- To tylko zwiększa nagrodę, gdy nam się uda.
- Racja...
Spojrzał na Vane'a.
- To nie jest warte takiej próby - oświadczył Vane.
Gdy to mówił, Galt pokiwał głową.
- Hodgson?
Hodgson popatrzył na każdego z nich, zdając sobie sprawę Jak istotny będzie jego
wybór. Derkon był uznanym uczniem najciemniejszych faz sztuki. Podobnie było kiedyś z
Lormanem, ale ten w starszym wieku coraz częściej się wahał. Pozostali stanowili szary,
obojętny tłumek, który nie pojmował istoty Sztuki. Jedynie Hodgson określił się jako
wyznawca białego trendu.
- Plan twój ma zalety - zwrócił się do Derkona. - Ale jeśli nam się uda, cele nasze
będą odmienne. Inaczej będziemy chcieli wykorzystać tę moc. Następna walka rozpęta się
między nami samymi.
Derkon uśmiechnął się.
- Konflikty między nami mogą wystąpić w każdej sytuacji - zauważył. - A
przynajmniej teraz mamy okazję wszystko omówić, by nie działać pochopnie.
- Wcześniej czy później pojawi się jakaś kwestia sporna.
- Takie jest życie - rzucił Derkon, wzruszając ramionami. - Musimy rozwiązywać
nasze problemy, jak tylko się pojawią.
- Co oznacza, że jeśli przejmiemy kontrolę, tylko jeden z nas będzie się nią
wystarczająco długo cieszyć.
- To nie musi się wydarzyć...
- Ale się wydarzy. Wiesz, że tak będzie.
- Cóż... Co należy uczynić?
- Są bardzo wiążące przysięgi, które mogą chronić nas przed sobą oświadczył
Hodgson.
Gdy wypowiadał te słowa zauważył, że twarz Odila pojaśniała podobnie zareagowali
Vane i Lorman. Obserwując te reakcje Derkon powstrzymał się od szyderstwa.
- Zanosi się na to. że jest to jedyny sposób, by zapewnić pełną współpracę - odezwał
się po chwili. - Życie będzie przez to mniej ciekawe, ale z drugiej strony, może nieco dłuższe.
Zaśmiał się.
- Dobrze. Zgadzam się, jeśli taka będzie wola pozostałych.
Galt skinął głową.
- A zatem zaczynajmy, zadecydował.
* * *
Semirama weszła do Komnaty Lochu. Brązowe kopce były o wiele mniejsze. Łopaty
stały oparte o najbliższą ścianę. Niewolnicy opuścili wcześniej Komnatę. Baran przebywał w
gabinecie Jeleraka, próbując odtworzyć ze zbutwiałych tomów zapomniane zaklęcie.
Wolno ruszyła na skraj lochu. Tuż pod nim błyszczała nieruchoma talia wody. Raz
jeszcze rozejrzała się po komnacie. Potem pochyliła się do przodu i wydała z siebie ostry,
wibrujący dźwięk.
Z mrocznej powierzchni wynurzyły się ostrożnie długie macki. Po chwili coś
odpowiedziało jej w tym samym, egzotycznym języku.
Zaśmiała się cichutko i przysiadła na skraju szczeliny, spuszczając w dół nogi.
Zanuciła serię ćwierkotów, milknąc od czasu do czasu, nadsłuchując odpowiedzi. Długa
macka uniosła się ku górze, opierając się delikatnie na jej nodze. Pieszcząc ją, wynurzyła się
coraz bardziej.
* * *
Arlata z Marinty wolno jechała na swym wierzchowcu. Gdy tylko minęła
pomarańczowe szczyty, wzmógł się wiatr i od czasu do czasu ze wzmożoną siłą zarzucał jej
płaszcz na twarz i krępował ruchy ramion. W końcu ściągnęła go pasem. Kaptur nasunęła
nisko na twarz, osłaniając oczy, i przewiązała go mocno. Wokół niej rozwiewały się mgły, ale
widoczność, zamiast się poprawiać, stawała się coraz gorsza, gdyż tumany kurzu i piachu
unosiły się ku górze. Kraina zaczęła nabierać brązowej barwy, więc postanowiła znaleźć
schronienie pod niską krawędzią pomarańczowej skały.
Oczyściła swój strój z ziaren piachu. Jej wierzchowiec parsknął i pogrzebał nogą w
ziemi. Wokół rozległa się seria delikatnych dźwięków dzwonka.
Spojrzała w dół i dostrzegła coś błyszczącego u podnóża skały. Zaintrygowana
zeskoczyła z konia i sięgnęła po kawałek, który tężał najbliżej końskiego kopyta. Podniosła
złamany kwiat z żółtego szkła i utkwiła w nim wzrok.
W tym momencie zawodzenie wiatru przeszło w śmiech. Podnosząc wzrok Arlata
ujrzała ogromną twarz uformowaną z piaskowego wiru unoszącego się tuż przed jej
kryjówką. Wielkie, przepastne usta wykrzywione były w niezwykłym grymasie. Oczodoły
wypełniała czarna pustka. Wstając zauważyła, że twarz od podbródka do czoła zmieszanego z
wirującym kurzem przewyższała ją znacznie. Wypuściła z rąk szklany kwiat, który rozbił się
u jej stóp.
- Kim jesteś? - zapytała.
W odpowiedzi wycie wiatru wzmogło się jeszcze bardziej, oczy zwęziły się, a usta
przybrały kształt koła. Wydawało się, że teraz wszystkie dźwięki wydobywają się z nich
niczym z komina.
Chciała zakryć uszy, ale coś ją powstrzymało. Twarz ruszyła w jej kierunku. Była
całkiem przezroczysta. Zostawiła za sobą coś błyszczącego. Arlata przywołała swe zakiecie
ochronne i zaczęła przepędzać stwora.
Twarz rozpadła się na kawałki i został po niej tylko wiatr.
Arlata wsiadła na konia i zaczerpnęła łyk napoju ze srebrnej flaszki, która zwisała z
prawej strony delikatnego, zielonego siodła. W chwilę później była już w drodze. Minęła
drucianą klatkę, z której wystawała prawa ręka i głowa skrystalizowanego szkieletu
wystawionego na działanie szalonych wichrów.
Przedarła się przez rzekę ognia i ponownie zatrzymała się u podnóża żelaznej ściany.
* * *
- Podaj do stołu! - zażądał Meliash. - Jestem głodny.
Sam zasiadł na ławie i zaczął spisywać wydarzenia minionego ranka w swym
dzienniku. Słońce stało już wysoko, dzień był upalny. Tuż nad jego głową para brązowych
ptaszków wiła swe gniazdo. Kiedy przyniesiono strawę, odsunął dziennik i zabrał się do
jedzenia.
Kończył właśnie drugi półmisek, gdy poczuł wibracje. Ponieważ w Krainie Przemian
nie były one niczym niezwykłym, nie przerwał jedzenia i zanurzył kawał zwykłego chleba w
tłustym sosie. Dopiero gdy ptaki uciekły w popłochu, a wibracje przeszły w serię regularnych
dźwięków, podniósł wzrok, otarł wąsy i popatrzył w tym kierunku. Na wschód. Zbyt mocne
jak na końskie kopyta, a jednak...
To były uderzenia kopyt. Wstał. Pozostali podeszli cicho do obozowiska, ale taka
dyskrecja nie była konieczna. Ktokolwiek to był, przedzierał się przez leśne poszycie niczym
ślepa niszczycielka siła. Żadnej delikatności, ani krzty finezji...
Dostrzegł mroczną postać między drzewami, która zbliżając się do obozowiska,
zwolniła kroku. Ogromna. Bardzo potężna jak na konia...
Dotknął kamienia zawieszonego na szyi i zrobił krok naprzód.
Nagłe mroczna postać zatrzymała się, nadal pozostając w ukryciu drzew. Kiedy
Meliash zobaczył jeźdźca zeskakującego z cienistego rumaka, ruszył ku niemu w ciszy.
Mężczyzna kierował się dużymi krokami w stronę obozu, bezszelestnie...
Meliash stanął i zaczekał, aż wynurzy się z lasu. Był wysoki, szczupły, jasnowłosy;
płaszcz i buty miały kolor zieleni. Gdy się zbliżył, na rozpoznawczy znak odpowiedział
przeciw-gestem, który nie był w użyciu od stuleci. Meliash rozpoznał go tylko dlatego, że
jedną z jego pasji była historia.
- Zwą mnie Meliash - odezwał się.
- A mnie Dilvish. Jesteś strażnikiem na zakazanym terenie?
Meliash uniósł brew i uśmiechnął się.
- Nie wiem, skąd przybywasz - rzekł- ale nikt nas tak nie nazywa od pięćdziesięciu
czy sześćdziesięciu łat.
- Naprawdę? - zdziwił się jego rozmówca. - Czym teraz jesteśmy?
- Zakonem.
- Zakonem?
- Tak. Krąg Czarodziejów, Czarowników i Czarnoksiężników spowodował takie
zamieszanie, że w końcu nazwa została zmieniona. Obecnie nie wypada używać starych
określeń.
- Będę pamiętał.
- Czy chciałbyś zjeść ze mną posiłek?
- Cudownie - wykrzyknął Dilvish. - To była długa podróż.
- Skąd? - zapytał Meliash, gdy ruszyli w kierunku obozu i stołu.
- Z wielu miejsc. Ostatnio z dalekiej Północy.
Przysiedli na ławie, a wkrótce podano strawę. Meliash zabrał się ochoczo do jedzenia,
jakby od dawna nie miał nic w ustach. Dilvish nie pozostawał w tyle.
- Twoje słowa, twój strój i wygląd - odezwał się Meliash, kiedy skończyli - świadczą
o rodowodzie Elfów. Wiem jednak, że twoi rodacy nie mieszkają na Północy.
- Sporo podróżuję.
- ... i zdecydowałeś się tu przyjechać, by sięgnąć po moc.
- Jaką moc?
Meliash opuścił łyżkę i bacznie przyglądał się jego twarzy.
- Nie żartujesz? - szepnął po chwili.
-Nie.
Meliash zmarszczył brwi i podrapał się po skroniach.
- Obawiam się, że nie całkiem cię rozumiem -rzekł. - Czy przybyłeś tu, aby odbyć
podróż do zamku znajdującego się - wykonał gest ręką -w środku tego pustkowia?
- Zgadza się - odpowiedział Dilvish, odłamując kolejny kawałek chleba. Meliash
wyprostował się.
- Czy wiesz, po co tu jestem?
- Myślę, że po to, by zahamować działanie zaklęcia, które wywołało to zjawisko
- padła odpowiedź. - By powstrzymać działanie zaklęcia.
- Dlaczego uważasz, że to wszystko przez zaklęcie?
Teraz zakłopotał się Dilvish. W końcu wzruszył ramionami.
- A czy może być coś innego? - odparł. - Jelerak został ranny już wcześniej - na
Północy. Przybył tu, by wylizać swe rany. Ukuł to zaklęcie, by broniło go, aż odzyska pełnię
sił. To może być nieśmiertelne zaklęcie. Bractwo - o, przepraszam - Zakon nie chce, aby
wymknęło się spod kontroli, gdyby miał tam wyzionąć ducha. I to dlatego tu jesteśmy. Tak
przynajmniej myślę.
- To ma sens - odparł Meliash. - Ale jesteś w błędzie. Rzeczywiście to miejsce jest
jedną z jego warowni. Gdzieś w środku żyje jeden ze Starszych - pradawny krewny Starszych
Bogów o długich mackach. Na imię ma Tualua. Jelerak przez długi czas sprawował nad nim
kontrolę, wykorzystując jego moc do swych własnych celów. Nie wiemy, czy Jelerak jeszcze
tam przebywa. Wiemy tylko, że Tualua najwyraźniej postradał zmysły a jeśli wierzyć
tradycji, stan ten nie jest niczym niezwykłym dla jego rodzaju. Obecnie jego zajęcie stanowi
wpatrywanie się w Krainę Przemian.
- Jak możesz być tego tak pewny?
- Zakon zdołał ustalić, stosując wyrafinowane środki, że zjawisko, którego byłeś
świadkiem, wynika z emanacji istoty magicznej samej w sobie, a nie z jakiegoś określonego
zaklęcia. W dzisiejszych czasach zdarza się to bardzo rzadko, dlatego powołaliśmy te
placówki.
- Nie jesteś tu po to, by je kontrolować w razie, gdyby się uwolniło i stało się
zagrożeniem na szerszą skalę?
- Oczywiście, to także.
- Nie jesteś tu po to, aby użyć go jako pułapki na Jeleraka?
Meliash poczerwieniał.
- Zakon zawsze zajmował neutralne stanowisko w stosunku do Jeleraka - oświadczył.
- A jednak nie pozwoliłeś mu na powrót do Lodowej Wieży, trzymając przeciwko
niemu w rezerwie Ridleya.
Meliash przybrał srogą minę i uważnie spojrzał na Dilvisha. Nagle zanurzył prawą
dłoń w przepastnych szatach i wydobył garść złotego pyłu, którym cisnął w kierunku
Dilvisha. Ten, rozpoznawszy ową substancję, stał nieruchomo, uśmiechając się.
- Aż tak bardzo się denerwujesz? - zauważył. - Widzisz, że zachowuję mą postać.
Jestem tym, kim jestem a nie Jelerakiem w przebraniu.
- A zatem skąd wiesz o wydarzeniach w Lodowej Wieży?
- Jak już wspomniałem, bawiłem ostatnio na Północy.
- To zdarzyło się na Północy - ciągnął Meliash - działo się bez wiedzy Zakonu. Było
dziełem grupy indywidualnych jego członków, którzy działali na własną rękę. W tej sprawie
również pozostajemy neutralni.
Dilvish parsknął śmiechem.
- Oszczędzając siły na coś poważniejszego? - spytał.
- Niezwykłe trudno jest zorganizować grupę pełnych temperamentu indywidualistów,
którzy zajęliby stanowisko w jakiejś sprawie. Mówisz tak, jakbyś sam nie należał do nas. No
właśnie, przekazałeś mi bardzo stary znak - znak, który wyszedł już z obiegu.
- Nie było mnie przez długi czas. Ale kiedyś natężałem do Bractwa, zajmując dobre,
choć pomniejsze stanowisko.
- Nadał mnie zadziwiasz. Chcesz przejechać przez ten niebezpieczny teren, by dotrzeć
do niebezpiecznego miejsca. Każdy, kto wybrał się w tę podróż, uczynił to w nadziei, że
może uda mu się pokonać Tualuę - bo nie panuje już nad swymi zmysłami, bo Jeleraka tam
nie ma lub jest zbyt słaby, aby się bronić. Władza nad tym magicznym jestestwem
rzeczywiście dałaby ogromną moc. A jednak nie o to ci chodzi?
- Nie - padła odpowiedź.
- To już coś. Czy obrażę cię, pytając, jaki jest twój cel? Prowadzę takie badania...
- Przybyłem, by zabić Jeleraka.
Meliash utkwił w nim wzrok.
- Jeśli nie chcesz odpowiadać, nie będę, oczywiście, cię zmuszał - zaczął.
- Już odpowiedziałem rzekł Dilvish, podnosząc się z miejsca. - Jeśli on tam jest,
stawię mu czoła. Jeśli nie, wyśledzę jego miejsce pobytu i spróbuję znowu.
Odwrócił się w stronę lasu.
- Dzięki za posiłek - rzekł.
Poczuł na ramieniu dłoń Meliasha.
- Wierzę ci - usłyszał. - Ale nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę, co cię czeka.
Załóżmy, że uda ci się przedrzeć, znajdziesz się w środku i gdzieś go dopadniesz. Nawet
osłabiony, jest najniebezpieczniejszym czarownikiem na świecie. Rozerwie cię na strzępy,
zamieni w pył, zaczaruje, wypędzi. Nikt, kto stanął w obliczu jego gniewu, nie przeżył.
- Już doświadczyłem jego gniewu, teraz chcę, żeby on doświadczył mojego.
- Trudno mi w to uwierzyć.
Dilvish strząsnął dłoń Meliasha.
- Wierz lub nie. Wiem, co mam robić.
- Myślisz, że magia Elfów okaże się wystarczająca?
- Być może mam coś silniejszego.
- Co? - zapytał Meliash, ruszając za nim.
- Powiedziałem wszystko, co było konieczne - odparował Dilvish. - Raz jeszcze
dziękuję za poczęstunek. Muszę już ruszać.
Meliash zatrzymał się, patrząc, jak gość znika w lesie. Wydawało się, że dobiegło
stamtąd kilka słów - poznał głos Dilvisha. Odpowiedzi, które padły, miały o wiele niższy ton.
Z lewej strony usłyszał ciężki tupot, a przez moment dostrzegł Dilvisha dosiadającego
wielkiej, czarnej bestii. W tej właśnie chwili padł na nią promień światła - zdała się być cała
ze stali.
Uderzenia stały się bardziej gwałtowne. Otoczyli obozowisko i ruszyli w kierunku
Krainy Przemian.
Wróciwszy do stołu Meliash pogrzebał w skórzanej sakiewce. Zasiadł na ławie,
wyciągnął kryształ i położył go przed sobą na woreczku. Mówił coś cicho i zdecydowanie.
Zaczekał chwilę, potem powtórzył te same słowa. Po chwili przerwy zaczął od nowa.
Zanim skończył, kryształ pojaśniał, ukazując długą, chudą twarz pokrytą
zmarszczkami, przyozdobioną bielą z góry i dołu. Czarne, przebiegłe oko mrugało obok
martwego bielma. Twarz przybrała srogą minę. Usta poruszyły się. Meliash usłyszał: Tak?
- Czy przeszkodziłem ci, Rawk?
- W rzeczy samej - odezwał się jego rozmówca, oglądając się za siebie. - Czego
chcesz?
- Sprawa Zakonu. To, czym się teraz zajmuję...
- Wymaga sprawdzenia archiwów.
- Obawiam się, że tak. Rawk westchnął.
- W porządku. Ona to sprawdzi. Co chcesz wiedzieć?
Meliash uniósł dłonie. Wykonał gest.
- Był kiedyś przeciw-znak na nasz sygnał rozpoznawczy - powiedział.
- Wszystko było wtedy o wiele młodsze - padła odpowiedź. - Pamiętam...
- Jeśli przypomnisz sobie dokładnie, kiedy ten znak był używany, chcę, abyś sięgnął
do archiwum i sprawdził listę wszystkich członków z tego okresu. Sprawdź, czy mieliśmy
brata o imieniu Dilvish -Elfa. - Jednego z niższych kręgów. Jeśli tak, czy popadł w jakąś
skrajność? Czy jest tam jakaś wzmianka o metalowym koniu czy podobnej bestii? Chciałbym
wiedzieć o nim wszystko.
Rawk wyczarował gęsie pióro, zamachał nim i coś pośpiesznie zapisał.
- Dobrze. Zrobię to i wrócę do ciebie.
- Jeszcze coś.
- Tak.
- Jeśli już się za to bierzesz, sprawdź przy okazji, co mamy na temat naszego
obecnego członka - Weleanda z Murcave.
Znów gęsie pióro.
- Zrobię to. Ten pierwszy zabrzmiał jakoś znajomie. Nie wiem dlaczego.
- Dowiedzmy się zatem.
- Jak wygląda sytuacja na zewnątrz?
- Nic się nie zmieniło.
- Świetnie. Może się ustabilizuje.
- Mam wrażenie, że nie.
- Zatem powodzenia.
Kryształ pociemniał.
Meliash schował go i podążył przed siebie, by spojrzeć na krainę spowitą mgłami,
które przesłaniały zamek. Samotny jeździec na jakimś ciężkim i czarnym zwierzęciu
odjeżdżał w dal, znikając za horyzontem.
ROZDZIAŁ III
Black zatrzymał się. Dilvish wyjrzał spod zielonego szala, który okalał połowę jego
twarzy, położył prawą dłoń na rękojeści miecza i odwrócił głowę.
- Co się stało? - zapytał.
- Nic. To coś mniej namacalnego - odpowiedział rumak.
- Czy to coś, czym powinienem się zająć.
- Nie. Wykryłem drobne fale rzeczywistości napływające w naszym kierunku.
Musimy zaczekać. To szybko przejdzie obok nas.
- Co by się stało, gdybyśmy nie zaczekali?
- Pozostałby z ciebie jedynie popiół.
- Zaczekamy. To dobrze, że wyczuwasz takie rzeczy.
- W takim miejscu jak to moje umiejętności nie muszą być przecież doskonałe. Wiesz
przecież, że to nie są zwyczajne czary.
- A zatem Meliash miał rację?
- Tak. To emanacje istoty magicznej.
- Tytko jedna osoba może je poznać?
- Tak mówią...
Dilvish poczuł nagły przypływ ciepła, a krajobraz przed nim zafalował i zachwiał się.
Po chwili wiatr ucichł, a powietrze stało się bardziej przejrzyste. Dilvish dostrzegł błyszczące
iglice, ciemne, przesuwające się kształty, skrawki błękitnej ziemi tub skały, szybujące w
powietrzu piaskowe stwory, fontanny krwi - wszystko w oddali, wszystko w ułamkach
sekund - i nie był w stanie stwierdzić, czy było to złudzenie czy rzeczywistość. Po chwili fala
minęła. Wiatry ciągnące za sobą tumany kurzu zatarły cały widok.
- Przytul się do mnie mocno! - wykrzyknął Black.
Pomknęli naprzód z niewyobrażalną szybkością.
- Po co ten pośpiech? - zawołał Dilvish, gdy przemierzali martwą z gorąca krainę, ale
jego słowa pochwycił wiatr i poniósł gdzieś dalej.
Nabierali prędkości, aż Dilvish musiał przechylić się nisko i zacisnąć z całej siły oczy.
Wiatr był teraz jednym potężnym ryzykiem. Po jakimś czasie zupełnie ucichł.
Dilvish zaczął wspominać wcześniejsze przygody, które przeżył od chwili powrotu -
od piekielnych ogni do wilgotnej, zielonej krainy, w której zmierzch zmagał się z tęczą.
Zdawało mu się, że słyszy śpiew przy akompaniamencie starego instrumentu, pradawną
pieśń, którą zapomniał dawno temu. Śpiewała drobna, jasnowłosa kobieta o zielonych oczach.
Dookoła roztaczał się zapach dzikich kwiatów...
Wycie wiatru wdarło się w jego myśli. Zwalniali. Podniósł głowę. Po chwili otworzył
oczy.
Wspinali się pod górę, a kroki Blacka stawały się coraz wolniejsze. Wkrótce
przystanęli na szczycie wzgórza pod świecącym niebem. Wiatr ucichł. Dookoła przesuwała
się mgła, tworząc w niektórych miejscach białą kipiel. Wydawało im się, że stoją na wyspie
otoczonej morzem piany. Daleko przed nimi wznosił się Zamek Wieczności, maleńki jak
szkic w różu, lawendzie, szarości i półcieniach - w ukośnym świetle poranka.
- Po co ten pośpiech? - zapytał Dilvish.
- Fal było więcej - padła odpowiedź. - Musiałem się przedostać, zanim kolejna z nich
dotarła do tej strefy.
- Ach tak. Zatem możemy tu chwilę odpocząć i wybrać najlepszą trasę.
- Ale nie za długo. Ten wierzchołek może zaraz wybuchnąć, stając się błotnistym
wulkanem. Wybrałem już kolejny etap naszej podróży, niezbyt jednak długi. Myślę, że
podczas schodzenia trzeba się trzymać prawej strony. Tam będzie najjaśniej.
Dilvish poczuł wibracje dochodzące z dołu.
- Lepiej będzie, jak zaraz ruszymy.
- Przyjrzyj się Zamkowi Wieczności - odparł Black, patrząc przed siebie.
Dilvish ponownie skierował wzrok w tamtą stronę.
- Miejsce wyrwane z czasu - ciągnął Black. -Zawsze pragnąłem go zobaczyć.
Podziemne wstrząsy stały się coraz silniejsze.
- Och... Black...
- Zbudowany przez Starszych Bogów w jakimś tajemniczym celu; ma, jak powiadają,
okrążać cały czas; zmienny, tak słyszałem, ale niezniszczalny...
- Black?
- Co takiego?
- Ruszaj!
- Wybacz mi - powiedział. - Zachwyciłem się. Estetyka.
Opuszczając łeb, Black zanurzył się we mgłę otaczającej stok. Jego oczy żarzyły się
niczym węgle. Ziemia trzęsła się teraz miarowo, a przed sobą Dilvish spostrzegł pojawiające
się szczeliny, które poszerzały się w mgnieniu oka. Wydobywały się z nich słupy dymu i
mieszały z mgłą. Dokoła nich znów hulał wiatr, ale nie był tak silny jak poprzednio.
Skacząc między potężnymi głazami w kształcie kostek, w sposób bardzo niezwykły
jak na konia, Black zjechał wolno na prawą stronę, tam gdzie teren był bardziej płaski, a mgła
opadała miarowo. Dotarł do nich huk potężnej eksplozji, a z nieba spadł deszcz gorącego
błota. Jednak tytko nieliczne krople zdołały ich dosięgnąć.
- W przyszłości - zauważył Dilvish - wołałbym trzymać się z data od takich rzeczy.
- Przepraszam - bąknął Black. - Przerwano mi w tak pięknym momencie.
Przeskoczył przez płot z płomieni, które wystrzeliły w górę tuż przed nim, i przez
jakiś czas galopował wzdłuż czarnej, wrzącej rzeki, przez kanion, w którym wrzaski, zbyt
przeraźliwe, by uznać je za ludzkie, wypełniały powietrze. Nad brzegiem rzeki kołysały się
czarne kwiaty, sycząc i prychając. Drobiny światła unosiły się nad czarną wodą i odpływały
w dat, by eksplodować cichymi trzaskami i wydobywać z siebie niezdrowy odór pośród
fontanny iskier. Ziemia drżała nieprzerwanie, a ciemna woda wylewała się z brzegów,
plamiąc skały i piasek smolistą powłoką. Jakiś skrzydlaty stwór o małpiej twarzy przeleciał
nad nimi. Był wielkości ogromnego ptaka, wydobywał z siebie przedziwne piski, szpony miał
rozcapierzone. Dilvish ciął go kilkakrotnie, ale stwór wymykał się spod ostrza. W końcu zbyt
blisko podleciał do łba Blacka. Ten zionął weń ogniem, rzucił ofiarę na ziemię i rozdeptał.
Rzeka zniknęła w wypełnionej parą grocie, którą przeszywało echo szlochów. Ziemia
rozstąpiła się niespodziewanie, Black przeskoczył rozpadlinę. Ze zgrzytem zwarła się tuż za
nimi, a z lewej strony spadła na nich lawina piachu i kamieni. W odległej gardzieli kanionu
jarzyły się błękitne ognie. Dilvish owinął się szczelnie płaszczem, a Black przyśpieszył kroku.
Gdy tak pędzili, Dilvish trząsł się z zimna, a nie z upału, którego oczekiwał. Spojrzał w dół.
zauważył, że zarówno on, jak i Black przybrali intensywną kobaltową barwę. Poczuł, jak jego
zesztywniałe kończyny stają się coraz bardziej kruche.
- To minie! Za chwilę będzie po wszystkim! - krzyknął Black.
I rzeczywiście, wszystko minęło gdzieś na wysokości spowitego w żółtej chmurze
nasypu, ale chwila ta trwała dość długo. Stali teraz trzęsąc się w ochronnym kręgu,
wzniesionym przez Blacka. Zarówno barwa, jak i poczucie odrętwienia powoli mijały. Wiatr
w tym miejscu był bardzo słaby. Dilvish poruszał palcami i pomasował ręce i ramiona.
- To była ta łatwiejsza część - odezwał się Black.
- Mam nadzieję, że to żart.
Black zarysował ziemię kopytem.
- Nie odparł. Obawiam się, że bliżej środka emanacje są silniejsze.
- Czy masz jakiś specjalny plan ataku w tej strefie?
- Nałożyłem na nas wszystkie zaklęcia ochronne, jakie znam - powiedział - i jest to
jedyna linia obrony. Tualua jest znacznie silniejszy ode mnie i każde bezpośrednie z nim
zetknięcie może je stłumić. Muszę liczyć na mój refleks, szybkość oraz naszą wspólną siłę i
pomysłowość.
- Tego właśnie się obawiałem.
- Jak dotąd służyły nam dobrze.
- Zatem dlaczego kręcimy się dookoła?
- Nie kręcimy się.
- Myślę, że tak.
Black uniósł łeb i spojrzał przez mgły. Ziemia pod nimi wydawała się wystarczająco
twarda, ale...
- Chyba coś się dzieje - przyznał w końcu. - Wydaje mi się, że skała, która jest
najdalej, zmienia swe położenie. Zaryzykuję maleńkie zaklęcie. Być może nie zadziała, może
zemści się na nas albo jego skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Chciałbym wzniecić
wiatr, aby rozjaśnić krajobraz - muszę spojrzeć na naszą sytuację z lepszej perspektywy.
- Ruszaj!
Dilvish przywiązał się i czekał. Black mruczał coś w mabrahoring. Błędna lawina,
która ich zalewała, ucichła, na parę chwil obrała jednolity kierunek i zniknęła. Minęło kilka
minut i z prawej strony nadleciał silny wicher. Black zamilknął. Teraz obaj stali nieruchomo
wpatrzeni przed siebie.
Powoli pogrążony we mgle nasyp zaczął poruszać się w lewą stronę. W jego głębi
pojawiło się słabe, migające światełko. Migocące plamy stawały się coraz cieńsze, ale
płynąca para natychmiast je pochłaniała.
Na ich oczach wszystko to zerwało się z uwięzi i odpłynęło w dal, odsłaniając ciemny
krajobraz pod słonecznym niebem...
Zdawało się, że porusza się wszystko wokół odległego zamku, który stał odsłonięty,
cały w łososiowych i pomarańczowych barwach. Tylko niektóre rzeczy poruszały się szybciej
od pozostałych...
Posuwali się w prawo. Krajobraz roztaczający się tuż przed nimi również płynął w
prawą stronę, wzniesienia znajdujące się dalej dryfowały szybciej. Jednak widniejące na
horyzoncie błyszczące skały i szkliste drzewa gnały w stronę lewą.
- Nie rozumiem - zaczął Black.
Ziemia zmarszczyła się. Teren, na którym odpoczywali, niski i płaski, wznosił się
teraz ku górze. Dilvish, będąc wyżej od Blacka, zauważył to pierwszy i zrozumiał.
- O Boże! - wykrzyknął.
Przed nimi w oddali pojawił się ogromny, okrągły otwór. Dokoła niego owijał się
krajobraz i tworząc spiralę wkręcał się do środka; obdarzone niezwykłą plastycznością skały i
krzaki, kłody drewniane i odpadki ciągnęły do tej potężnej, czarnej dziury, wirowały nad nią,
by w końcu zniknąć nad jej brzegami wraz z całą powierzchnią ziemi.
- To wygląda jak wodny wir... - zauważył Dilvish, odwracając głowę i spoglądając za
siebie.
Tam także wszystko poruszało się w przeciwnym kierunku. Tylko...
- Przynajmniej jesteśmy bliżej zewnętrznej krawędzi niż środka - stwierdził. - Ale
zmykajmy stąd szybko.
Black cofnął się i wzniósł przednie nogi. Po chwili opadł ciężko na ziemię i zwrócił
łeb ku północy. Ruszył, przełamując krąg, który ich osłaniał.
- To może nam pomóc - odezwał się. - Unosimy się na zachód w kierunku
obracającego się brzegu. Do czasu, kiedy opuścimy ten niespokojny teren, zbliżymy się nieco
do naszego celu.
Przyśpieszył kroku.
- Brzmi to obiecująco - zauważył Dilvish ale zastanawiam się...
- Nad czym?
- Kiedy zbliżymy się do krawędzi, do miejsca, gdzie kończy się ta platforma, a
zaczyna twardy grunt...
- Tak. Wiem, o czym myślisz.
Black poruszał się jeszcze szybciej.
- Ta czarna, kręta linia przed nami... - zauważył Black, przyśpieszając. - Wydaje się,
że ziemia tam wrze.
Popędzili w kierunku ciemnej wstęgi. Mijały ich pojedyncze pasma mgieł. Do ich
uszu dotarł niski, przeszywający ryk.
- To chyba jest wystarczająco szerokie.
- Tak.
Dosięgały ich wibracje. Przed nimi kipiała rzeka kruszonych skał i ziemi, skwiercząc
jak wrząca fosa. Gdy podjechali bliżej, dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Teren zaczął się
obniżać, kołysać się i Black zatrzymał się w odległości piętnastu kroków od miejsca, w
którym zaczynało się wrzenie.
Dilvish zeskoczył z konia i wolno ruszył naprzód. Zachwiał się, ale odziane w elfie
buty stopy poruszały się z niesamowitą precyzją, pomagając mu utrzymać równowagę. Przez
centrum turbulencji przemknęła wielka kłoda, poruszając się na szczycie horyzontalnej
lawiny. Uderzyła w wolno posuwający się kamień. Z głuchym łoskotem ustawiła się pionowo
i na jego oczach rozpadła się w drzazgi. Dilvish pochylił się i podniósł kamień wielkości
ludzkiej głowy. Rzucił go przed siebie. Podskoczył kilka razy, zanim wyładował na grzbiecie
silnej fali powietrza. Dilvish odczekał chwilę, dopasowując swój krok do wyniosłości terenu.
Potem chwycił kolejny głaz i z tym samym efektem powtórzył swój wyczyn. Zrobił krok
naprzód. Obok niego przeleciało kilka większych kamieni. Spojrzał w górę, w lewą stronę,
tam, gdzie wzdłuż horyzontu przesunął się z lewa na prawo zamek. Po dwóch kolejnych
krokach przystanął.
- Może ci się uda - zawołał Black - jeśli wybierzesz odpowiedni moment. Ja będę
uważał na kamienie, które ułatwią ci przejście i zawołam cię. Elfie buty poniosą cię same.
Dilvish kiwnął głową i odwrócił się.
- Nie - odezwał się, dosiadając rumaka. -Musimy trzymać się razem.
- To za daleko, abym zdołał przeskoczyć.
- Zatem poczekamy, aż pojawi się coś większego.
- To ryzykowne. Ale to chyba jedyne wyjście. Niech będzie.
Black ponownie stanął na tylnych nogach i spojrzał w górę rzeki.
- Nie widzę nic odpowiedniego.
Zrobił pełen obrót.
- Widzę teren, który opuściliśmy. Znajduje się znacznie bliżej tego otworu.
- A ja widzę, jak zbliża się wielki głaz.
Black obrócił się i stanął na czterech nogach. Zamek pojawił się teraz przed nimi i
przesunął się powoli w prawą stronę.
- Chwyć mnie mocno - polecił Black. - Jeśli upadnę, spróbuj zeskoczyć ze mnie i idź
pieszo!
Black ustawił się naprzeciw ciemnej i mruczącej rzeki gruzu. Ziemia pod nimi
wznosiła się, to znów opadała. Dilvish pochylił się i aż do bólu zacisnął nogi. Odwrócił głowę
w lewą stronę. Usłyszał z daleka potężny grzmot przypominający śmiech olbrzyma. Dostrzegł
spadający z nieba deszcz płomieni, znikający gdzieś za horyzontem. Teraz Zamek Wieczności
lśnił niczym ametyst. Ziemia zakołysała się łagodnie. Rozległ się dźwięk potężnego gongu
uderzonego kilkakrotnie. Po nim nastąpił głośny trzask, jak gdyby rozpadła się ściana pełna
okien. Ciemna rzeka płynęła z łoskotem i hukiem.
- Oto jest - obwieścił Black.
Dilvish dojrzał na wpół wynurzony głaz, z trudem pokonujący zakręt, posuwający się
w ich kierunku...
Spróbował ocenić jego szybkość. Zamknął oczy i otworzył je po chwili. Obok
przewinęło się pasemko mgły.
- Teraz! - wrzasnął Black.
Po chwili gnali przed siebie. Dilvish pomyślał, że ruszyli za wcześnie. Wydawało się,
że kamień pojawił się na moment, by za chwilę zanurzyć się jeszcze bardziej. Jego
powierzchnia nie gwarantowała punktu oparcia nawet najbardziej zręcznym stopom...
Szybowali w powietrzu.
Podświadomie Dilvish ponownie przymknął oczy. Zaszczekał zębami. Czuł, jak ciało
Blacka skręca się, miał wrażenie, że zsuwają się, spadają.
Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, iż raz jeszcze szybują w powietrzu. Zacisnął
szczękę.
Uderzyli w twardą powierzchnię i pędzili dalej. Dilvish wyprostował się i odetchnął,
zdając sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech.
Znajdowali się na południowy zachód od zamku i gnali przez skalistą równinę, wśród
dymiących szczelin.
Black przystanął, gdy wspięli się na kamienisty pagórek, i spojrzał za siebie.
- Nieźle - rzekł. - Nie byłem pewien.
Za moment ruszył w stronę dalszych stoków, trzymając się prawej strony.
- Zastanawiam się, gdzie to wszystko przepada - mruknął Dilvish.
- Co?
- Te śmieci wciągane w dziurę.
- Myślę, że zostaną wyrzucone w innym miejscu - odparł Black, przyśpieszając kroku,
gdy dotarli na piaszczysty teren.
- Pokrzepiająca myśl.
Gdy tytko dotknęli piaszczystej przestrzeni, rozległ się jakiś szelest. Małe, czarne,
ruchliwe istoty pojawiły się niespodziewanie; Dilvish dostrzegł je podświadomie. Wyrastały
wokół niczym nieprzerwane chwasty. Piasek przed nimi zakołysał się, a na jego powierzchni
pojawiły się większe i zwinniejsze wersje tych istot, wijąc się ku górze.
- To pałce! - wykrzyknął Dilvish, sam do siebie.
Black nie zareagował, pędząc dalej, kiedy potężne, purpurowe dłonie próbowały ich
dosięgnąć, kołysząc się i wysuwając się wyżej. Deptał po nich, a jego metalowe kończyny
wyrywały się z ich uścisków, podczas gdy stawały się coraz wyższe, dłuższe, pokryte
włosami niczym łodygi. Dilvish poczuł, jak coś ociera się o jego prawą stopę. Chwycił miecz
i zaczął wymachiwać nim w dół, obcinając zachłanne palce, które podeszły za blisko. Black
spuścił łeb i zionął ogniem, paląc przed sobą ziemię. W kotlinach unosiła się mgła, ale
zatrzymywała się przy gruncie. Pod jasnobłękitnym niebem powietrze było czyste, jedynie na
zachodzie unosiło się kilka kłębów chmur. Zamek, stojący teraz nieco bliżej, błyszczał, jak
gdyby ogień słonecznego światła odbijał się we wszystkich szybach.
Dilvish spływał kroplistym potem, tnąc mieczem na obie strony i ścinając dłonie,
które wyrastały przed nim jak las. Zbliżyli się do skraju pola, gdzie ziemia zapadała się
gwałtownie za niską, wydmową granicą. Kiedy podjechali bliżej, ziemia napęczniała, a
najpotężniejsza dłoń próbowała się z niej uwolnić. Dilvish zauważył, że kroki Blacka stają się
coraz dłuższe, a kości pod jego kopytami chrupią i pękają z trzaskiem. Ostatni odcinek
przelecieli prawie w powietrzu. Black trzymał łeb wysoko w górze, a jego ognie straciły na
siłę. Ogromna dłoń wyrosła na środku drogi.
Dilvish wiedział, co się stanie, zanim opuścili ziemię i zatoczyli łuk w powietrzu.
Black przyszykował się do skoku, a dłoń ogromniała. Dilvish ciął w najbliższe palce, czując
jak ostrze napotyka opór i zatapia się głęboko. Ręka zacisnęła się nagle w zwartą pięść,
ustępując im całkowicie z drogi. Krwawiący kikut palca upadł na ziemię i potoczył się w dół
wydmy.
Zjeżdżali ze stoku. Jego krawędź była bardziej stroma niż się spodziewali. Dilvish
zesztywniał, widząc twardą, gładką i lśniącą powierzchnię, zanim kopyta Blacka stuknęły w
ziemię. Był to bok wielkiego, kulistego zagłębienia, na dnie którego parowała spokojna
sadzawka. Powietrze wypełniały opary siarki, a w żółtawej wodzie pływało coś, co
przypominało rozkładający się ludzki tułów i inne skrawki, niegdyś prawdopodobnie wypeł-
nione życiem.
Kiedy uderzyli w połyskującą powierzchnię, kopyta Blacka wyśliznęły się spod niego
i Dilvish przewrócił się na lewą stronę. Podskoczył unikając zmiażdżenia, cofnął się i stoczył
w dół, trzymając w dłoni miecz.
Elfie buty dotknęły powierzchni. Dilvish odzyskał równowagę. Wysunął lewą rękę i
przerzucił ją nad prawym ramieniem, obejmując lewy bok Blacka.
Black zsuwał się nadał, Dilvish poczuł, że za chwilę pękną mu golenie. Zaparł się
stopami, schował miecz do pochwy, przekręcił się i obiema dłońmi chwycił Blacka. Ten
pociągnął go za sobą i Dilvish zwalił się jak długi.
Raz jeszcze poruszył stopami, odzyskując czucie, przykucnął, nie wypuszczając
Blacka z uścisku. Tymczasem przednie kopyta Blacka poruszyły się gwałtownie, tworząc
wyżłobienia. Głową naprzód wierzchowiec ześlizgiwał się w stronę sadzawki.
Dilvish przesuwał swój uścisk, zmieniając kolejno dłonie, po lewym boku i grzbiecie
Blacka, aż wreszcie złapał go za szyję. Nie zatrzymał się do momentu, kiedy znalazł się przed
swym zsuwającym się ogierem. Jego elfie buty zaciskały się przy każdym kroku, gdy tylko
próbował podtrzymać napierający ciężar. Ramiona i uda napięły się do granic wytrzymałości,
kości trzeszczały, ale Black zaczął zwalniać, ruchy jego przednich kończyn stały się bardziej
stabilne, a siła każdego nacisku staranniej ukierunkowana.
Odór sadzawki narastał drażniąc jego nozdrza. Dilvish spojrzał za siebie i dostrzegł,
że przebyli większą część stoku. Nie obejrzał się ponownie, lecz podwoił swe wysiłki na
rzecz utrzymania równowagi.
Prawe przednie kopyto Blacka zapadło się i utknęło, rysując głęboko gładką
powierzchnię, z której wydobył się potężny deszcz szklanych cząsteczek. Po chwili utknęło
jego lewe kopyto, a Dilvish dźwignął się z całej siły. Black stanął na obu nogach, choć jego
zad wlókł się po ziemi. Próbował ruszyć się, grzebiąc ostatecznie w podłożu. Dilvish chwycił
go za szyję, zaparł się nogami, naprężając się to w przód, to ku górze.
Black zatrzymał się, podniósł zad i zastygł w bezruchu. Dilvish powoli odpoczywał,
złapał głęboki oddech i zakasłał, gdy niezdrowe opary wdarły się do płuc.
- Nie rób ani jednego kroku w tył - ostrzegł Black.
- Dilvish spojrzał za siebie.
W miejscu oddalonym o krok zachlupotały cicho pieniste wody. Dilvish wzdrygnął
się. Zauważył, że na środku sadzawki rzeczywiście unosiły się resztki ludzkiego ciała. Tu i
ówdzie widać było gołe kości. Tu woda była nieco ciemniejsza. Widział, jak ciało rozkłada
się na jego oczach. Odwrócił wzrok.
- Co teraz? - spytał Black. - Nie znam żadnego zaklęcia, które pomogłoby w sytuacji
takiej jak ta.
Dilvish uśmiechnął się słabo i rzucił okiem na szlak, który przebyli.
- Nie możemy się zastanawiać. Musimy wybrać trudniejszy wariant - zauważył. -
Pozwól mi zbadać tę gładką powierzchnię.
Oderwał powoli dłoń od szyi Blacka, wyprostował się i wyciągnął miecz. Zrobił kilka
kroków w lewo, uniósł miecz i zamachnął się, przeszywając gładką, pochyłą taflę. Ostrze
zagłębiło się na kilka cali, a wokół pojawiły się liczne rysy na szerokość dłoni.
- To może się udać - obwieścił Dilvish - jeśli zrobię kilka punktów oparcia, może
zdołasz się obrócić i podnieść.
- Uczyń to - odezwał się Black - a ja postaram się znaleźć własne punkty oparcia. W
tej chwili czuję się lekko zawieszony w powietrzu.
- Tak - odparł Dilvish, kaszląc. - Nie rób nic, co wymaga ruchu.
Odwrócił się i ponownie zaatakował stok. Posypały się odpadki.
Po kilku minutach posiekał torowisko długości ośmiu stóp, kierując się w prawo od
Blacka.
- I jak to wygląda? - zapytał.
- Kiedy się wydostanę, poczuję się podniesiony na duchu i ciele - odparł Black. -
Przypuszczam, że najlepiej będzie, jeśli ruszymy po linii prostej, w prawo.
- Chyba masz rację - odpowiedział Dilvish, chowając miecz i stając po lewej stronie
Blacka. - Będę wypychał cię ku górze. Najpierw prawe kopyto.
Chwycił Blacka i otoczył ramieniem jego szyję.
- Powiedz, kiedy będziesz gotów!
Bardzo ostrożnie Black uniósł prawe kopyto i wyciągnął je, powoli obracając ciało.
Postawił nogę na odległej ścieżce i przeniósł nań cały ciężar swego ciała.
- Teraz kolej na prawdziwy test.
Podniósł lewą nogę. W mgnieniu oka Dilvish poczuł narastający opór. Kiedy Black
wyprostował kończynę, Dilvish napiął wszystkie mięśnie. Oddech palił mu nozdrza. Powoli
kończyna lądowała na pobliskiej ścieżce. Ciężar jednak nie ustawał. Black unosił właśnie
tylnią lewą nogę i próbował postawić ją w pustym zagłębieniu. Gdy tylko mu się udało,
poruszył prawą nogą.
- Jeszcze dwa kroki... - szepnął, przesuwając prawą tylną nogę na ścieżkę.
- Teraz...
Dilvish podtrzymywał ześlizgującego się rumaka, próbującego stanąć na ścieżce.
Black zrobił kilka kroków naprzód, a Dilvish westchnął, zakasłał i wyciągnął się.
- Dobrze - powiedział Black. - Dobrze.
Dilvish obwiązał szalem nos i usta, stając z boku Blacka, między nim a sadzawką.
Black przesuwał się w stronę ścieżki.
- Co teraz? - spytał Dilvish.
- Nie bój się! Patrz.
Prawe przednie kopyto Blacka mignęło w powietrzu, drążąc potężną dziurę w lśniącej
tafli. Lewe kopyto wylądowało nieco wyżej. Podciągnął się i znowu poruszył lewą nogą.
Wkrótce jego tylne nogi znalazły się w wyżłobionych zagłębieniach.
- Muszę ci podziękować - odezwał się, przesuwając w przód kopyto.
Dilvish oparł prawą dłoń na grzbiecie Blacka i dopasował się do jego wolnego
kroku.
- Chyba niebo pociemniało podczas naszego pobytu na dole - zauważył.
- Emanacje są teraz bardzo silne - stwierdził Black. - Ale nie czuję, aby w tę stronę
płynęły jakieś zmienne fale.
- Co to znaczy?
- Prawie wszystko.
Gdy tak posuwali się ku górze, niebo stawało się coraz ciemniejsze, oblane
szarzejącym światłem. Po kilku minutach usłyszeli krótki, przeraźliwy pisk dochodzący z
góry, a po krawędzi zsuwała się mroczna postać, wysoko, po lewej stronie.
- Ależ to człowiek! - wykrzyknął Black.
Palce Dilvisha wylądowały na biodrach.
- Tutaj! - wrzasnął.
Zerwał pas i rzucił przed siebie, a dzięki ciężarowi masywnej sprzączki pas
wylądował dokładnie na drodze spadającego człowieka. Obok przeleciał długi kij, uderzając
Dilvisha w ramię.
- Łap! - ryknął.
Mężczyzna obrócił się i chwycił lewą ręką za pas tuż nad sprzączką. Dilvish zebrał
siły i przekręcił się, podczas gdy ten drugi ześlizgiwał się obok.
- Nie puszczaj! - krzyknął mężczyzna, ściskając pas, gdy jego ciało zatoczyło łuk.
- Nie mam zamiaru tracić dobrego pasa po to tylko, by ujrzeć człowieka w kwaśnym
dole - odparł Dilvish przez zaciśnięte zęby, czując teraz ciężar tego drugiego. - Poza tym
ściemnia się i niewiele bym zobaczył - stwierdził, wyciągając mężczyznę i chwytając go za
rękę.
W dole, nad sadzawką pojawił się zielonkawy błysk, a po chwili uniosła się
oślepiająca fontanna iskier.
- Moja laska! - zajęczał mężczyzna, spoglądając przez ramię. - Moja laska! Nie masz
pojęcia, ile zawierała sztuczek, jakie siły w sobie mieściła!
- Założę się, że twoje życie jest więcej warte - zauważył Dilvish, zawiązując sobie na
szyi pas i chwytając mężczyznę za rękę.
Na powierzchni sadzawki, która przybrała teraz zieloną barwę, pojawiły się ogromne
bąble, a opary przyprawiały o zawrót głowy.
Mężczyzna zdobył się na uśmiech.
- Oczywiście masz rację - stwierdził, a jego buty zsuwały się w dół, gdy tylko
próbował odzyskać równowagę. W jednej chwili z jego ust posypał się stek wyzwisk. Dilvish
słuchał z podziwem, gdyż nawet w czasach swej służby wojskowej nie znał nikogo, kto
mógłby mu dorównać.
- Zdołałeś przekląć bogów, o których zapomnieli nawet kapłani zauważył z trwogą w
głosie, w czasie gdy mężczyzna zrobił małą przerwę i zakasłał. - Tylko Sztuce zawdzięczam
to, że mogę cię stąd wyciągnąć. Nie próbuj się podnosić. Pociągnę cię tam, gdzie czeka mój
rumak.
Dilvish przeciągnął mężczyznę przez stok; unosząc jego rękę okrytą żółtą materią i
przerzucając ją przez ramię, pomógł mu dosiąść Blacka. Tuż za nimi, w zmąconej sadzawce,
rozległa się seria drobnych eksplozji.
- Nie próbuj szukać jakiegoś oparcia - poradził Dilvish. - Pochył się, a my cię
zawieziemy. Niech twoje stopy wloką się po ziemi.
Mężczyzna patrzył przez chwilę na Dilvisha i skinął głową.
Dilvish i Black przystąpili do wspinaczki. Po ciemnym niebie przesuwały się pasemka
mgieł. Stok pod ich stopami zadrżał łagodnie, a w sadzawce nastąpił kolejny wybuch. Black
zatrzymał się w połowie drogi i zaczekał do końca eksplozji.
- To właśnie twoja laska - zwrócił uwagę Dilvish.
Mężczyzna zazgrzytał zębami i coś mruknął.
Kopyta Blacka zazgrzytały na szklistej powierzchni.
- To było jak umowa z uczciwym bankierem odezwał się w końcu mężczyzna. Przez
łata inwestowałem w nią moc, nawet gdy nie było takiej potrzeby. Zdawałem sobie sprawę, że
bez niej zamek będzie trudniejszy do zdobycia.
- To smutne - stwierdził Dilvish. - Dlaczego tak bardzo zależy ci na zamku?
Mężczyzna rzucił mu krótkie spojrzenie.
Podchodzili do granic, przystając kilkakrotnie po drodze i czekając, aż miną
sporadyczne wstrząsy dochodzące z dołu. Kiedy Dilvish spojrzał za siebie, ujrzał jedynie
deszcz zielonej piany, która sięgała jednej trzeciej zagłębienia. Tu powietrze było bardziej
przejrzyste, a z północnego zachodu wiał lekki wiatr.
Równym krokiem przeszli ostatni odcinek i dotarli do grani. Kiedy stanęli na trwałym
gruncie, Dilvish opuścił szał na szyję i odpiął pas. Black wypuścił smugę dymu. Mężczyzna,
którego uratowali, czyścił swe czarne, futrzane sztylpy. Stali teraz naprzeciw zamku, który
wyglądał niczym atramentowa statuetka na tle ciemnego nieba. Słońce świeciło słabym
blaskiem jak unoszący się w przestworzach księżyc.
- Jeśli nie stłukłem lub nie zgubiłem moich manierek, napijemy się wina i wody -
powiedział Dilvish, obchodząc Blacka z prawej strony.
- Doskonale.
- Zwą mnie Dilvish.
- A ja jestem Weleand z Murcave i zaczynam zastanawiać się nad tym miejscem.
- Co masz na myśli?
- Myślałem, że Tualua, który tam żyje, dostał kolejnego ataku szaleństwa - tu zrobił
gest ręką - i dokonał tego wszystkiego dzięki swej nieokiełznanej energii i marzeniom.
- Chyba tak.
- Nie.
- A zatem?
- Nie wszystkie urojenia są śmiertelne - nawet jego. Nie wszystkie są wyrafinowane.
Ten pas wokół zamku wydaje się być starannie zaplanowaną serią śmiertelnych pułapek
ochronnych, a nie pijanym urojeniem ograniczonego pół-boga.
Dilvish podał mu manierkę, a ten pociągnął z niej długi łyk.
- Dlaczego i jak jest to możliwe? - zapytał.
Weleand opuścił manierkę i zaśmiał się.
- Znaczy to, przyjacielu, że ktoś przejął już tam władzę. Stworzył to wszystko, by
trzymać nas z daleka do czasu, kiedy umocni swe panowanie.
Dilvish uśmiechnął się.
- Albo gdy odzyska swą moc - rzekł. - Zmęczony, ranny Jelerak również mógł
zbudować taką obronę, by osaczyć swych wrogów.
Weleand pociągnął kolejny łyk i przekazał manierkę. Otarł usta dłonią i pogłaskał się
po brodzie. Być może jest tak, jak mówisz, ale...
- Co?
- Ale ja uważam inaczej. To prastare sztuczki. Zaczerpnąłby mocy i wrócił do
zdrowia. Potem nie miałby potrzeby takich szaleństw.
Dilvish napił się z butelki i powoli skinął głową.
- To może być prawda, o ile nie jest krańcowo wyczerpany albo nie stracił panowania
nad rzeczywistością. To nic nowego, że uczeń występuje przeciw swemu mistrzowi.
Weleand utkwił wzrok w zamku.
- Znam tytko jeden sposób, aby dowiedzieć się, kto w nim panuje - odezwał się w
końcu.
Wsunął dłonie w kieszenie sztylp i zaczął wędrówkę w kierunku zamczyska. Dilvish
wsiadł na Blacka i wolno ruszył za nim. Pochylił się do przodu i szepnął jedno słowo:
- Wrażenia.
-Ten człowiek - odparł cicho Black - może być bardzo potężnym białym
czarownikiem udającym kogoś groźnego. Z drugiej strony, może być tak czarny jak moja
skóra nie wierzę, aby był kimś pośrednim. Pewny jestem jego mocy.
Gdy tak jechali, wzmógł się wiatr, a z ziemi uniosły się mgły. Posuwali się w kierunku
skalnego lasu pełnego wysokich, bielonych kamieni o nieregularnych kształtach. Kiedy do
niego wjechali, umilkły odgłosy na sypkim proszku pokrywającym ziemię, który od czasu do
czasu unosił się wokół nich niczym śnieżna zamieć. Szalejący wśród skalistych wież wiatr
śpiewał wysokim, drżącym tonem. W cieniach monolitów dzwoniły szklane kwiaty. Weleand
ciężkim krokiem posuwał się naprzód, lekko przygarbiony. Dookoła szczytów wiły się
serpentyny bladych mgieł. Gdzieś w powietrzu pojawiły się małe punkciki białego i
pomarańczowego światła, które wirowały i przeszywały przestrzeń lotem strzały. To
wszystko przypomniało Dilvishowi jego ostatnią wyprawę ku dalekiej północy, choć tu
temperatura nie była tak niska. Dwadzieścia kroków przed nim powiewał brązowy płaszcz
Weleanda. Nagle mężczyzna zatrzymał się, obrócił się w prawą stronę i wybuchnął
śmiechem.
Dilvish podjechał bliżej i wybałuszył oczy. W górze kamiennej ścieżki, pokrytej
częściowo rzadkim pyłem, widniała zawilgocona, człekopodobna postać wsparta na obu
kolanach i prawej ręce; lewa dłoń była uniesiona, a na pociągłej twarzy malowało się
zdumienie. Dilvish zbliżył się nieco i zauważył, że pozorna wilgoć była w rzeczywistości je-
dnolitym, szklanym połyskiem z delikatnym odcieniem błękitu. Dostrzegł też, że spodnie tej
postaci spuszczone były do kolan.
Dilvish pochylił się do przodu i dotknął wyciągniętej dłoni.
- Szklany monument człowieka załatwiającego swą naturalną potrzebę? - odezwał się.
W odpowiedzi usłyszał chichot Weleanda.
- On nie był kiedyś szklanym pomnikiem - rzekł Weleand. - Spójrz na jego twarz!
Gdybyśmy mieli kawałek mosiężnej płytki, moglibyśmy wyryć napis: ,,Złapany z
opuszczonymi spodniami, kiedy powiały wichry".
- Znane ci są te zjawiska? - spytał Dilvish.
- Eliminacja czy wichry?
- Mówię poważnie. Co się tu wydarzyło?
- Zdaje się, że Tualua - lub jego pan - włączył do swych zapasów bardziej kruche
aspekty transformującego wichru. Na początku świata wichry takie były zjawiskiem
powszechnym - oddech pijanego bóstwa? - i pozostawiły tak osobliwe artefakty, które
czasami odkopywane są na pustyniach Południa. Bywają niekiedy zabawne - jak ten lub jak
para odkryta pod Kaladeshem, obecnie znajdująca się w kolekcji Lorda Hyelmota z
Kubadabu. Napisano o tym kilka książek - dziś nie ma ich w obiegu - które katalogują...
- Dość! - wykrzyknął Dilvish. - Czy można coś zrobić dla tego biedaka?
- Nie, zaraz powieje kolejny wicher i retransformuje go. To mało prawdopodobne.
Jeśli chcesz mieć jakąś pamiątkę, nie krępuj się. On jest bardzo kruchy. O tu, pokażę ci.
Wyciągnął dłoń w kierunku ucha postaci. Dilvish złapał go za przegub.
- Nie. Niech tak zostanie.
Weleand wzruszył ramionami i opuścił rękę.
- Przynajmniej pocieszający jest fakt, że ktokolwiek za tym stoi, ma poczucie humoru
zauważył.
Odwrócił się na pięcie, wsunął ręce do kieszeni i ruszył przed siebie.
Dilvish i Black kroczyli za nim. Mijały długie chwile, wokół dryfowały światła wiatr
nieprzerwanie ciągnął swą pieśń.
- Black! Skręcaj w lewo!
- Co się stało?
- Rób, co mówię!
Black skręcił natychmiast, prześlizgując się między dwiema bladymi iglicami,
okrążając trzecią. Stanął.
- W którą stronę?
- W lewo. Jeszcze bardziej. Ujrzałem to w blasku światełka. Chyba to widziałem...
Teraz prosto przed siebie, potem w prawo. Z powrotem.
Przemykali się wśród cieni. Weleand zniknął im z oczu. Z góry spłynęło światło,
minęło ich, transformując groteskowy, skalisty stos w coś innego, lśniącego i jasnego...
- Na Boga! - wrzasnął Dilvish, zeskakując na ziemię i rzucając się w tamtym
kierunku. - To niemożliwe...
Pochylił się jeszcze bardziej, wbijając wzrok w cień, który okalał postać.
- To...
Wyciągnął dłoń i ostrożnie, niezwykle delikatnie dotknął twarzy i przesunął po niej
palcami. Przepłynęło koło nich następne światełko, skacząc to w górę, to w dół, drgając bez
końca. Black, który prawie zawsze w takich momentach stał nieruchomo, przestępował teraz
z nogi na nogę.
Światełko uspokoiło się i raz jeszcze poszybowało ku górze.
- ...ona! - złapał oddech Dilvish, kiedy blask padł na pieszczoną przez niego twarz.
Upadł na kolana i kilkakrotnie pokłonił się. Potem uniósł wzrok, zmarszczył brwi i
zmrużył oczy.
- Ale jak to możliwe tutaj - po tyłu tatach?
Black mruknął coś niewyraźnie i posunął się w przód.
- Dilvishu - powiedział - co to takiego? Co się stało?
- W poprzednim życiu, zanim rzucono na mnie klątwę - zaczął swą opowieść Dilvish -
zanim... Kochałem elfią damę - Feverę z Miraty. Stoi tu przed nami. Ale jak to możliwe?
Minęło tyle czasu, a ta Kraina Przemian jest świeżej daty... A ona się nie zmieniła. Ja... Nie
rozumiem. Co to za szalony wybryk losu spotkać kogoś, wobec kogo porzuciło się wszelką
nadzieję właśnie tutaj, zamarzniętą na wieki? Zrobiłbym wszystko, by ją odzyskać.
Kiedy tak mówił, punkcik światła odpłynął, choć tuż obok padł snop bladego,
księżycowego blasku. Pozostałe światła dryfowały w oddali, a w ich stronę posuwał się
przedziwny cień.
- Wszystko? Czy powiedziałeś wszystko? - usłyszał głęboki, znajomy głos Weleanda.
Mężczyzna podszedł bliżej, w pół-świetle wydał się jeszcze wyższy. Stanął w środku
trójkąta utworzonego przez Dilvisha, Blacka i posąg.
- Myślałem, że powiedziałeś kiedyś, iż nic nie można uczynić - odezwał się Dilvish.
- To prawda, w normalnych warunkach - odpowiedział Weleand i dotknął
zamarzniętego ramienia kobiety, która stała, trzymając rękę na uździe lśniącego rumaka, i
patrzyła przed siebie. - Ale biorąc pod uwagę twą niezwykłą ofertę...
Jego lewa dłoń wystrzeliła w powietrze i wylądowała na szyi Blacka.
Black wydał z siebie jęk, stanął dęba, a w oczach rozpaliły się ognie. Ręka Weleanda
przesunęła się po jego piersi i zatrzymała się na drżącej nodze.
- Znam cię! - wrzasnął Black, a z jego pyska wystrzeliła mała błyskawica, padła z dala
od Weleanda i zwęgliła kawałek ziemi.
Black zamarł w bezruchu, a ognie w jego oczach wygasły. Skórę pokrywał mu teraz
szklisty blask. Dziewczyna westchnęła i upadła obok konia. Rumak zarżał cicho i poruszył
kopytem.
Weleand natychmiast minął Blacka, spojrzał na żywy obraz i chwytając rogi swego
płaszcza pochylił się w ukłonie.
- Według życzenia - odezwał się z uśmiechem. - Jeden może zająć miejsce drugiego.
Lordzie Dilvishu - a w tym przypadku byłem w stanie dorzucić konia tej damy. Sam tego
chciałeś. Jak mówią, przysługa za przysługę...
Dilvish rzucił się ku niemu, ale mężczyzna uniósł się nagle w górę, niczym na wietrze
i pofrunął w stronę skalistych wież. Jego rozłożony płaszcz przypominał wielkie, ciemne
skrzydło. Weleand skierował się na północny wschód i zniknął z widoku.
Dilvish podszedł do Blacka, który stał na tylnych nogach niczym posąg z czarnego
lodu, i wyciągnął ku niemu dłoń. Black zakołysał się i runął.
ROZDZIAŁ IV
Baran z Blackwold przechadzał się po małej komnacie. Na stole pod ścianą leżało
kilka starych ksiąg. Wszystkie przedmioty osobistego użytku leżały rozrzucone na podłodze,
a on spacerując nie spoglądał na ziemię.
W wykutej z żelaza misternej ramie wisiało długie zwierciadło o szarawym blasku.
Rama pokryta była figurkami ludzi i zwierząt zmagających się z dziką naturą. W głębi
zwierciadła unosił się wydłużony, złoto-pomarańczowy kształt, niczym ryba w cienistym
stawie. Nie było to odbicie żadnego z przedmiotów znajdujących się w pokoju.
- Nakazuję ci mówić odezwał się niskim głosem Baran. - Miałeś wielką szansę zbadać
mechanizm działania zwierciadła. Opowiedz mi o tym!
Zza szkła doleciał go dźwięczny, prawie radosny głos.
- To jest bardzo skomplikowane.
- Wiedziałem o tym wcześniej.
- Chcę powiedzieć, że wiem, jak działa, ale nie rozumiem jego skutków, użyte
zaklęcia są niezwykle wyrafinowane.
Zdawało się, jakby postać wypływała na powierzchnię. Stawała się coraz większa.
Odwróciła się. Ciało przesłonięte miała lśniącą, wydłużoną głową, która wyciągała się tak, by
wypełnić całe lustro trójkątne oczy, skóra pokryta złotą łuską, małe usta nad drobnym,
szpiczastym podbródkiem; pod szerokim czołem wyrastały trzy niewielkie różki, ukryte nieco
w miękkiej, falującej grzywie piór i płomieni.
- Proszę, uwolnij mnie! - padła prośba. - To przechodnia brama z jednego miejsca w
drugie. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
Baran stanął, podniósł głowę i splótł ręce na plecach. Popatrzył i uśmiechnął się.
- Spróbuj - rzekł. - Spróbuj opisać mi jego mechanizm obronny. Każdy strażnik,
którego w nim osadziłem, by strzegł jego działania, znikał po kilku dniach. Dlaczego?
- Trudno mi nawet przypuszczać. Obecnie zaklęcia znajdują się w stanie uśpienia,
czekając na właściwy klucz. A jednak wydaje się, że z jego głębi dobywa się jakiś ruch, jakby
poruszono coś bardzo lodowatego, by oczyściło zablokowaną drogę.
- Czy ty potrafisz ją zablokować?
- Tak.
- Co byś zrobił, gdyby pojawiła się taka lodowa istota?
- Gdybym tu był, broniłbym się przed nią własnym ogniem.
- Czy taka obrona byłaby skuteczna?
- Nie mam pojęcia.
- Proszę, nie wnikaj już w ten aspekt zaklęcia i powiedz mi, jak je zniszczyć.
- Niestety! To za głęboko.
- Zaklinam cię na wszystkie imiona, które cię tu sprowadzają, pozostań w głębi
zwierciadła. Nie pozwól, aby ktokolwiek lub cokolwiek dotarło do tego miejsca lub je
opuściło. Broń się z całych sił i mocy przed lodową istotą, gdyby tylko chciała cię zniszczyć
albo wypędzić.
- A zatem nie uwolnisz mnie?
- Jeszcze nie tym razem.
- Błagam cię: rozważ swą decyzję. Tu jest bardzo niebezpiecznie. Nie chcę skończyć
tak jak inni, którzy już nie żyją.
- Chcesz mi powiedzieć, że zwierciadło nie może być blokowane przez dłuższy czas?
- Boję się, że tak właśnie jest.
- A zatem wytłumacz mi pewną zagadkę, jako że uważają cię za mędrca: nie tak
dawno temu, w Lodowej Wieży, ktoś o imieniu Ridley zdołał zablokować zwierciadło, takie
jak to, na zawsze. W jaki sposób udało mu się pokonać jego moc?
- Nie wiem. Może wykorzystał strażnika o wiele potężniejszego ode mnie, aby użył
swej energii przeciwko działaniu lustra.
- To niewykonalne. Użyta moc musiałaby być przeogromna a jego umiejętności
niezwykle wyrafinowane.
- A jednak tak się mogło stać. Nawet w moim królestwie słyszy się o kimś takim.
Baran potrząsnął głową.
- Nie wierzę, by takie zdolności i moc były w jego zasięgu. Kiedyś go znałem.
- Ja nie.
Baran wzruszył ramionami.
- Słyszałeś mój rozkaz. Pozostań we wnętrzu i blokuj działanie klucza. Jeśli zginiesz,
zadanie to przejmie twój następca. Może brakuje mi takich zdolności lub mocy, lecz w
nadmiarze znajdę takich jak ty.
- Nie możesz tego zrobić! - zaskomlał.
Dookoła rozległo się ogłuszające łkanie.
- Milcz! Wracaj w głąb i rób, co ci nakazałem.
Twarz zawirowała, skurczyła się i zniknęła, stając się punkcikiem zwierciadła. Baran
zaczął zbierać swe magiczne instrumenty i chować je do skrzyń, komód i szuflad.
Kiedy pokój został uprzątnięty, przyniósł kosz i nocnik z ozdobnej szafy stojącej przy
małym okienku. Umieścił oba przedmioty przed lustrem i jednym kopnięciem ustawił przy
nich niewielką ławkę. Przeszedł przez komnatę i odryglował drzwi.
- Ty - odezwał się, otwierając je. - Wchodź!
Młody niewolnik odziany w bezbarwną tunikę, sztylpy i sandały wszedł bokiem do
pokoju, rozglądając się niepewnie.
Kiedy Baran dotknął jego ramienia, skulił się ze strachu.
- Nie skrzywdzę cię, jeśli wykonasz zadanie. Przygotowałem wszystko dla twej
wygody.
Pociągnął go w stronę ławki.
- W koszu znajdziesz jedzenie i wodę. Jest też nocnik, gdyż pod żadnym pozorem nie
wolno ci opuszczać tego miejsca.
Młody mężczyzna pokiwał szybko głową.
- Spójrz w to lustro i powiedz mi, co widzisz.
- Pokój, panie. I nas...
- Spójrz głębiej. Jest tam coś, czego nie ma tutaj.
- Masz na myśli ten mały, jasny punkcik, poruszający się w tyle?
- Dokładnie. Nie możesz spuścić go z oka. Gdy tylko zniknie, musisz przyjść do mnie
i powiedzieć mi o tym natychmiast. Nie wolno ci zasnąć - później przyślę drugiego
niewolnika, aby cię zastąpił, zanim dopadnie cię zmęczenie. Rozumiesz?
- Tak, panie.
- Masz jakieś pytania?
- A jeśli nie będzie cię w komnatach?
- Zostawię tam swojego człowieka. On będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Jeszcze
coś?
- Nie, panie.
Baran podszedł do szafy i wyjął szczotkę i naręcze dywaników. Wracając rzucił je na
ziemię, pod stopy sługi.
- A teraz, młodzieńcze, wbij sobie w głowę moje słowa, jeśli marzy ci się dożyć
starości i umrzeć we śnie. Mało prawdopodobne, aby przechodziła tędy królowa. Gdyby
jednak tak się stało, w żadnym wypadku nie wolno ci zdradzić, po co tu jesteś i kto cię tu
zostawił. Chwyć te dywaniki, szczotkę, udawaj zmieszanego. Powiedz, że wyznaczono cię do
sprzątania tego miejsca. Gdyby zadawała więcej pytań, odpowiedz, że znalazłeś tu jedzenie i
nie mogłeś opanować głodu. Jasne?
Mężczyzna ponownie kiwnął głową.
- Ale czy ona nie ukarze mnie za to, panie?
- Wszystko jest możliwe - odparł Baran - ale to nic w porównaniu z cierpieniem, które
cię czeka, jeśli piśniesz choć słówko. Jeśli spełnisz moje polecenie, nagrodzę cię, oferując
lepsze zajęcie.
Panie!
Baran poklepał go po ramieniu.
- Niczego się nie bój! Wątpię, by tędy przechodziła.
Baran podszedł do stołu, zamknął księgi, wsadził je pod pachę i wyszedł, gwiżdżąc
pod nosem.
* * *
Semirama, zastanawiając się, jak wygląda świat za murami Zamku Wieczności, za
granicami Krainy Przemian, przechadzała się po komnatach i krużgankach, by w końcu
powrócić do własnych apartamentów. Usadowiła się na futrzanym kopcu pokrywającym
stertę poduszek i utkwiła wzrok w gmatwaninie płaskorzeźb wyrytych w hebanowej ścianie
po drugiej stronie pokoju. Z kosza ustawionego po lewej stronie wydobywał się aromatyczny
dym. Większość ścian pokryta była arrasami obrazującymi sceny dworskie i myśliwskie.
Okna komnaty, a było ich sześć, charakteryzowały się wąskim, podłużnym kształtem. Na
kamiennej posadzce leżały skóry zwierzęce. Ogromne, baldachimowe łoże z ciemnego
drzewa ozdobione było licznymi rzeźbami. Semirama przesunęła palcami po naszyjniku
i oblizała dolną wargę. Usłyszała szuranie sandałów ktoś nadchodził z komnaty
ukrytej za ciemnym parawanem.
Z prawej strony parawanu wyjrzała tęga, prosta kobieta o siwych włosach będących
świadectwem jej średniego wieku.
- Pani? - zapytała. - Zdawało mi się, że słyszę twe kroki.
- Rzeczywiście, Lisho.
- Czy mogę ci coś przynieść tub zrobić coś dla ciebie?
Przez kilka chwil Semirama zastanawiała się w ciszy.
- Mały kieliszek czerwonego wina z... Bildeshu? Nigdy nie pamiętam, skąd ono
pochodzi. Wiesz, które lubię - rzekła.
Lisha weszła do komnaty i podeszła do kredensu ustawionego przy przeciwległej
ścianie. Rozległ się brzęk szkła. Wkrótce powróciła z umieszczonym na srebrnej tacy
kieliszkiem, który postawiła na małym stoliku, z prawej strony Semiramy.
- Coś jeszcze, pani? - zapytała.
- Nie. Myślę, że to wszystko.
Podniosła kieliszek i pociągnęła zeń łyk.
- Lisho, czy byłaś kiedyś zakochana?
Kobieta zaczerwieniła się i spuściła oczy.
- Chyba tak. Raz. To było bardzo dawno temu.
- Co się wydarzyło?
- Zabrali go na wojnę. Zginął podczas swej pierwszej bitwy.
- Co zrobiłaś?
- Pamiętam, że długo płakałam. Postarzałam się.
- Czy wiesz, że dawno, dawno temu byłam królową w mieście, które już nie istnieje?
Że Jelerak wezwał mnie z krainy umarłych, gdyż moja rodzina poznała język Starszych, a on
potrzebował tłumacza, kiedy jeden z jego poddanych zaczął postępować w nieco dziwny
sposób?
- Słyszałam o tym. Byłam tu w dniu, kiedy cię wezwał. Tego wieczoru zobaczyłam
cię po raz pierwszy. Przyprowadzili cię do mnie, wciąż pogrążoną we śnie, abym się tobą
zaopiekowała. Minęły trzy dni, zanim otworzyłaś oczy, zanim przemówiłaś.
- Tak długo? Nie miałam o tym pojęcia. Po tygodniu biedny Jelerak odjechał i
zostawił nas na pastwę losu. Minęło tyle miesięcy...
- Biedny Jelerak?
Semirama obróciła się i marszcząc czoło uważnie przyjrzała się swej służącej.
- Twoja reakcja jest dla mnie zagadką. To już nie po raz pierwszy. On zawsze był
dobrym człowiekiem. Zachowujesz się, jakbyś nie była tego pewna.
Lisha dotknęła palcami swojej szarfy. Jej oczy błądziły gdzieś w przestrzeni.
- Jestem tu tytko sługą.
- Ale dlaczego wszyscy reagują podobnie? Powiedz mi.
- Ja... słyszałam, że przed laty był, jak już powiedziałaś...
- Ale już nie jest?
Lisha skinęła głową.
- Dziwne... co czas potrafi zrobić z nami - szepnęła Semirama. - Wiele o nim
słyszałam, nawet przed śmiercią. Jednak nigdy w to nie wierzyłam. Byłam zbyt zajęta
myślami o innym mężczyźnie, aby zwracać uwagę na takie rzeczy. Mój małżonek zajmował
się swymi konkubinami, a moje serce należało do kogoś innego...
Lisha pojaśniała na twarzy i spojrzała w oczy swojej pani.
- Tak... - odezwała się Semirama, spoglądając na wzór zdobiący hebanowy parawan i
podniosła do ust kieliszek.
- Kochałam mężczyznę z rodu Elfów - tego, który udał się do Shoredan i pokonał
potężnego Pierwszego, Hohorgę. Nawet Jelerak nie był w stanie stawić mu czoła. Na imię
miał Selar. Zginął po wykonaniu zadania...
- Pani, ja... słyszałam o nim.
- Powinnam była również się zabić, ale nie zrobiłam tego. Żyłam potem przez kitka
lat. Znalazłam pocieszenie w ramionach innych kochanków. Umarłam we śnie. Gdy teraz o
tym myślę, zdaje mi się, że nie była to czysta gra. Podejrzewam mojego męża, Randela.
Byłam słaba - zaśmiała się. - Gdybym wiedziała, że powrócę na ten świat, z pewnością bym
to uczyniła.
Przeciągnęła się i westchnęła.
- Możesz odejść, Lisho.
Kobieta nie poruszyła się.
- Pani, chyba nie... nie myślisz o zrobieniu sobie jakiejś krzywdy, prawda?
Semirama uśmiechnęła się.
- Na Boga, nie. Minęło zbyt wiele czasu, aby taki gest miał jakieś znaczenie. Już nie
jestem tamtą dziewczyną. Zmęczyły mnie nieco inne sprawy i dlatego przypomniałam sobie
głupie, młodzieńcze tata. Idź już i niczego się nie bój. Chciałam się tytko komuś zwierzyć. To
wszystko.
Lisha skinęła głową i odwróciła się.
- Wezwij mnie, gdy będziesz czegoś potrzebować!
- Dobrze.
Odprowadziła wzrokiem wychodzącą kobietę. Po chwili raz jeszcze dotknęła
naszyjnika, unosząc mały, oktagonalny medalion o niebieskawym odcieniu, inkrustowany
ciemnym srebrem. Otworzyła go i popatrzyła na wyryty wewnątrz portret.
Przedstawiał on twarz młodego mężczyzny długie, jasne włosy, ostre rysy,
przenikliwe oczy, krótka broda. Biła z niego siła lub determinacja widoczna w układzie brwi i
ust.
Przez moment wodziła po nim wzrokiem, przyłożyła do ust, zamknęła i opuściła na
szyję. Dopiła wino.
Wstała, przeszła po komnacie, zbierając po drodze drobne przedmioty i przekładając
je w inne miejsce. Skierowała się ku drzwiom, wyszła na korytarz i po krótkim wahaniu
ruszyła przed siebie.
Ponad godzinę włóczyła się po komnatach i wzdłuż krużganków, schodami w górę,
schodami w dół, nie spotykając żywej duszy. Od czasu do czasu trafiała na pozostawione pod
jej pieczą chwilowe wizje - jak w jednej z komnat, która zamieniona została w podwodną
grotę, sala, przez którą przewalał się huragan, korytarz zablokowany lodową bryłą, ciemna
dziura w powietrzu prowadząca donikąd i wytwarzająca dźwięki egzotycznej muzyki. W
pewnym miejscu jej droga usłana była kwiatami, innym razem pokrywały ją stada ropuch. W
głównej sali szalała burza, w przedsionku padał delikatny, błękitny deszcz.
Krok po kroku czuła, jak jej stopy zmieniają kierunek, prowadząc ją w stronę komnaty
Lochu.
Nie miała jednak nastroju do rozmowy z Tualuą, nawet o czasach, które już minęły.
- Czy jestem ostatnią osobą na tym świecie zastanowiła się, nie po raz pierwszy - która
potrafi z nim rozmawiać?
Przeszła wzdłuż krużganków otaczających jego komnatę. Stanęła, spoglądając w górę
i w dół. Z prawej strony dostrzegła jedynie ciemną przestrzeń, jak gdyby noc przedwcześnie
pokryła kopułą odległe, skaliste pola. Po stronie lewej ziemia była w ciągłym ruchu, falowała
niczym gorący wulkan, unosiła się ku górze, zmieniała barwy. Mgły gromadziły się na
wschodzie, tworząc wielką, żółtą ścianę.
Podeszła bliżej i siadła na szerokim parapecie, plecy wsparła na poduszce. W dole nie
widać było żadnych oznak życia.
- Jak wyglądają teraz miasta? - zadumała się. - Jak bardzo się zmieniły?
* * *
Meliash, pogrążony nad swymi zapiskami, bardziej poczuł, niż usłyszał, że ktoś
zawołał jego imię. Odłożył pióro i wygrzebał swój kryształ.
Ten rozjaśnił się natychmiast, a w jego wnętrzu ukazała się twarz Rawka, na której
matował się nikły uśmiech.
- Czy przeszkadzam? - zapytał starzec.
- Nie.
- Szkoda. Mam coś dla ciebie. W naszej Księdze Znaków znalazłem datę rozpoznania
tego sygnału. Było to ponad dwieście łat temu. Sprawdzając akta z tego samego okresu,
natrafiłem jedynie na jedną osobę o imieniu Dilvish, która natężała do Bractwa - był pół-
Elfem, z Rodu Selara, pomniejszy adept, zdaje się, że był żołnierzem. Myślę, że kiedyś go
spotkałem. Wysoki mężczyzna.
- Mam przeczucie, że to on. Co jeszcze?
- Kilka lat później zniknął z naszych kronik. Bez przyczyny. Z pewnością coś się za
tym kryje. Nie mogę sobie jednak przypomnieć co.
- Spróbuj.
- Starałem się. Ale to poza moim zasięgiem.
- A co z tym drugim?
Współczesne archiwa mówią o niejakim Weleandzie z małego zachodniego
miasteczka Murcave. Drugorzędny mag. Cieszy się poważaniem.
- O niezwykłej sile perswazji, w jedną tub drugą stronę.
- Nie. Jest szary.
- A Dilvish?
- Też.
- Czy masz jeszcze coś na temat któregoś z nich?
- Jedynie moją ciekawość. Czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi?
Meliash przechylił się w tył i zaczął porządkować swe uczucia, wrażenia i idee. Potem
rzekł powoli:
- Moim zadaniem jest sprawdzenie wszystkiego niezwykłego, a typowego dla...
poprzedniego gospodarza tego zamku. A teraz, ten Dilvish jest jedyną osobą, która tędy
przejechała, mówiąc, że nie pragnie ukrytej tam mocy. Tak naprawdę oświadczył, że jego
jedynym celem jest zabicie... byłego pana zamczyska. Przecież nie zmyślał.
- Wielu chciałoby się na nim zemścić.
- Oczywiście. Ale Dilvish był jedynym, który mówił o tym głośno. Wiedział też, co
wydarzyło się w Lodowej Wieży...
- To w naszym Zakonie nie jest już sekretem.
- Prawda. Ale wspomniał o swej ostatniej wyprawie na daleką Północ.
Rawk potargał swą brodę.
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie wydaje mi się, abym słyszał o kimś trzecim
zamieszanym w tę sprawę.
- Ależ czyż Ridley nie miał siostry?
- Tak. Ślicznotka. O imieniu Reena. Sama jest członkiem Zakonu.
- Chyba dotarły do mnie wieści, iż uciekła, nie sama...
- To brzmi logicznie.
- Czy możemy to jakoś sprawdzić?
- Tak. Wielu naszych członków obserwowało ten konflikt z zacisza własnych
kryjówek. Być może niektórzy wiedzą coś więcej.
- Czy zechcesz to dla mnie zbadać?
- Nie potrafię sobie wyobrazić, czego to dowiedzie.
- Ani ja, w tej chwili. Mam jednak przeczucie, że coś się za tym kryje.
- W porządku. Przepytam kitka osób i przekażę ci wszystkie informacje. Ale jaką rolę
odgrywa w tym Weleand?
- Nie wiem. Przybył tu wcześniej i ostrzegł mnie przed przyjazdem Dilvisha,
insynuując, że jest więcej niż szary i nie należy mu ufać.
- Najprawdopodobniej porachunki osobiste. Wrócę, kiedy coś będę wiedział. Jego
wizerunek zniknął.
Meliash wyczyścił kryształ rękawem i schował go. Wstał i przeszedł po obwodzie
Krainy Przemian. Zatrzymał się, splótł ręce na piecach i utkwił wzrok w czarnej powierzchni,
która pojawiła się na południowym-zachodzie.
* * *
Dilvish skoczył w bok, podtrzymując ramieniem Blacka i chroniąc go przed upadkiem
na ziemię.
- Co to? Co się dzieje? - usłyszał cichy, prawie znajomy, kobiecy głos.
- Pomóż mi! - wrzasnął Dilvish, napinając mięśnie i nie spoglądając na dziewczynę,
która właśnie odgarniała włosy z twarzy. - On nie może upaść! Pospiesz się!
Za moment stała już przy nim, opierając się plecami o lewy bok Blacka.
- Stormbird, podejdź tu spokojnie - odezwała się w języku Elfów.
Biały koń ruszył w ich kierunku.
- Dookoła - wskazała głową, przesuwając się ku Dilvishowi.
Rumak podszedł od tyłu i obrócił się.
- Twój grzbiet, tam gdzie było moje ramię oprzyj się!
Koń poruszył się i wziął na siebie część ciężaru Blacka. Dziewczyna spojrzała na
Dilvisha i przeszła na wspólny język:
- I co teraz? - spytała.
- W dół, na ziemię, bardzo ostrożnie, żeby nie rozbił się na kawałki odpowiedział
Dilvish w języku Elfów, po raz pierwszy od wielu lat.
Przyglądała mu się bacznie przez moment i skinęła głową.
Minęło kilka minut i Black legł na ziemi.
- Nie rozumiem, co się dzieje szepnęła dziewczyna. Jeszcze przed chwilą stałam tam,
teraz jest noc, a ty pojawiasz się znikąd, podpierając posąg... to chyba nie jest koń?
- Nie odpowiedział Dilvish, obracając ku niej głowę. - Nie. Fevero. To nie jest koń w
dokładnym tego słowa znaczeniu.
Podniosła wzrok i zmrużyła oczy.
- Kim jesteś? - spytała.
- Nie poznajesz mnie?
- Jestem Arlata z Marinty. Fevera to imię mojej babki.
- ... z Rodu Mirata? - padło kolejne pytanie.
- Zgadza się. Kim jesteś?
- Czy ona jeszcze żyje?
- Być może. Odjechała kitka łat temu do krainy Twilitów. Zdaje się, że znasz mój ród,
ale...
- Wybacz mi. Jestem Dilvish z Rodu Selara.
- Ty? Jesteś tym, o którym powiadają, że przed wiekami zamieniony został w kamień?
- Ten sam.
- Czy to prawda?
- Że byłem kamieniem? Moje ciało, tak. Ale moja dusza była gdzie indziej. Sama
jeszcze przed chwilą byłaś posągiem. Nie z kamienia, lecz z jakiejś szklistej substancji - jak
mój rumak.
- Nie rozumiem.
- Ja też nie. Czarnoksiężnik imieniem Weleand przywrócił cię do życia, przenosząc w
jakiś sposób czar na Blacka. Czy znasz tego maga?
- Weleand? Nie, nigdy o nim nie słyszałam. Byłam więc posągiem?
- Ty i twój rumak. Staliście tam - wskazał ręką. - Nie pamiętasz, jak to się stało?
- Nic a nic - pokręciła głową. - Pamiętam jedynie, że zsiadłam tu z konia, by chwilę
odpocząć przed dalszą podróżą. Dotknęłam ziemi, kiedy wiatr zawył na osobliwą nutę.
Uderzył we mnie jak fala i przypomniałam sobie, że zrobiło się niezwykłe zimno. Potem
usłyszałam twój głos i wydało mi się, iż budzę się z omdlenia lub głębokiego snu. Przykro mi,
że to twój rumak zapłacił cenę za moje przebudzenie.
- Nie było większego wyboru.
- Gdybym mogła coś zrobić...
- Nie mów tak! Ja też użyłem podobnych słów i wywołałem to całe zamieszanie.
Gadaj tak dalej, a pojawi się Weleand i przywróci ci poprzednią postać. Spojrzał w niebo.
Śledziła jego wzrok.
- Jaki dziwny księżyc - odezwała się.
- To słońce.
- Co?
- To nie jest prawdziwa noc. Ciemność jest nienaturalna - wyciągnął dłoń. - A zamek
stoi po tej stronie.
Odwróciła się.
- Nic nie widzę.
- Wierz mi na słowo.
- Co teraz zrobimy? - spytała. - Studiowałam Sztukę, ale nie znam sposobu, aby
przywrócić... to do życia - wskazała na Blacka. - Co to takiego?
- To długa historia - odparł Dilvish. - Stało się. Nie mam pojęcia, co czynić. Nie mogę
go tutaj zostawić i nie mogę pozwolić, abyś odjechała sama.
W tym momencie z zamrożonego gardła Blacka odbiło się echem jedno słowo:
- Jedź! - parsknął.
Dilvish obrócił się, klęknął i położył głowę obok głowy Blacka.
- Słyszysz! Potrafisz mówić! - krzyknął. - Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?
Serce uderzyło mu kilkanaście razy i głos Blacka rozległ się ponownie:
- Jedź!
Dilvish podniósł się z ziemi i podszedł do Arlaty.
- Zazwyczaj myśli to, co mówi - oświadczył ale teraz ja sam czuję się paskudnie.
Trudno przewidzieć, jakie nieszczęścia mogą się wydarzyć i zagrozić mu jeszcze bardziej.
- Ale skoro mówi, znaczy, że posiada inteligencję - i jakąś moc, nieznaną naszemu
rodowi, pozwalającą mu przemawiać w tych warunkach.
-I jedno i drugie - odrzekł Dilvish. - To magiczna istota. Wie o rzeczach, które są mi
nieznane. Potrafi wykryć emanacje Tualui, zanim uderzy fala - teraz zastanawiam się, czy
właśnie przed tym mnie ostrzegał.
- A zatem co powinniśmy zrobić?
- Myślę, że powinniśmy postąpić tak, jak mówi - opuścić to miejsce.
Dilvish odwrócił się i wyciągnął rękę.
- Wsiadaj na konia i ruszaj w kierunku zamku. Podążę za tobą pieszo.
- Jestem pewna, że Stormbird udźwignie nas oboje - przemówiła łagodnie do konia,
który podszedł bliżej. - Wskakuj!
- Opóźnię twą podróż - rzucił Dilvish.
Potrząsnęła głową.
- Razem mamy większe szansę. Jestem pewna. Wskakuj!
Dilvish wykonał polecenie, Arlata usiadła za nim. Poprowadziła Stormbirda na
północny-zachód, a gdy odjeżdżali, Dilvish popatrzył w tył na Blacka, który leżał niczym
bryła lodu.
Niebo zaczęło ciemnieć, a blade słońce świeciło coraz słabszym blaskiem. Pędzili
przez kilka minut, mijając w biegu dwa lśniące posągi ludzkie. Dilvish nie poświęcił im zbyt
wiele czasu, zdążył jednak stwierdzić, że żaden z nich nie był Weleandem.
Odległości między upiornymi skamielinami stawały się coraz większe. Warstwa pyłu
grubiała, a do ich uszu docierały odgłosy kopyt Stombirda.
Niespodziewanie śpiewy wiatru umilkły. Przed nimi, w oddali, pojawił się ogromny,
otwarty teren, na którym ziemia była ciemniejsza i lekko prążkowana. Stormbird przyśpieszył
kroku, a po chwili poczuli ostrą wibrację, po której nastąpiła potężna eksplozja. Na kilka
sekund niebo rozjaśniło się jak w dzień, i znowu pociemniało.
Dalej droga pojaśniała po raz wtóry, tym razem dzięki małym, ognistym płatkom,
które spadały niczym śnieg.
Najpierw opadały tylko przed nimi i po prawej stronie, ale po chwili były już
wszędzie, więc Dilvish rozpostarł swój płaszcz, okrywając nim siebie i Arlatę. Stormbird
zarżał radośnie, skulił uszy i pogalopował w stronę ostatnich szczytów.
- Te błyski przed nami! - wykrzyknął Dilvish. - Czy to woda?
Odpowiedź Arlaty zatopiła się w serii eksplozji, które rozległy się z tyłu i nad nimi.
Spadające płatki były coraz liczniejsze i coraz większe.
- Te ostatnie dźwięki przypominały jakiś śmiech - zawołała Arlata.
Dilvish, uważając na płaszcz, odwrócił się. Płonąca figura człowieka z grzywą
płomiennych włosów wyrosła przed bladą, kamienną krainą, którą właśnie opuścili. Postać ta
trzymała w prawej dłoni, uniesionej wysoko ku górze, ogromny puchar ognia, z którego
spadały świecące liście.
- Masz rację! - wrzasnął Dilvish. - To żywioł - największy, jaki kiedykolwiek
widziałem!
- Czy możesz coś z tym zrobić?
- Nigdy nie byłem dobry w żywiołach, z wyjątkiem tych ziemskich. Wygląda jednak
na to, że przed nami jest woda.
- To prawda.
Skręcili w prawo. Płaszcz Dilvisha tlił się ze wszystkich stron. Poczuł, jak pali się
końskie włosie. Stormbird wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwięków.
- Bóg jeden wie, co jest w tej wodzie - zauważyła dziewczyna, kiedy podjechali bliżej.
Woda była ciemna i migocąca, odbijała odległe światła. - Ale nie może być nic gorszego niż
spalenie żywcem.
Dilvish nie odezwał się ani słowem, ale deptał płatki, które spadały dokoła nich. Tuż
obok rozległa się kolejna seria salw śmiechu. Dilvish spojrzał w górę i zauważył, że żywioł
unosił się dokładnie nad nimi. Kiedy tak patrzył, żywioł ustawił puchar pionowo i wylał z
niego nieprzerwany strumień ognia niczym złocisty miód.
- Na koń! On to wszystko wyrzuca! Prosto na nas! - zawołał.
Arlata wezwała Stormbirda, a koń zmobilizował swe wszystkie siły, skacząc niczym
wielki, biały kot ze śnieżnych pól. Ognie spadały już poza nimi i rozpryskiwały się. Dilvish
chwycił swe długie rękawice i zaczął okładać Stormbirda po ogonie, w miejsca, gdzie
pojawiły się płomienie.
Wokół nich rozbryzgiwała się woda, koń zwolnił kroku, a Dilvish poczuł, że ma nogi
mokre aż do kolan. Wsadził rękawice za pas, pochylił się do przodu i narzucił na plecy
płaszcz. Ognisty deszcz ustał.
Przejeżdżali przez wodę, która nie zmieniała swej głębokości, a nawet stawała się
coraz płytsza, choć dno było coraz ohydniejsze. Nie zmącone i bardzo zimne. Kiedy Dilvish
obejrzał się, zauważył, że żywioł wycofał się do nieruchomego kamiennego lasu i tylko jego
falista, płonąca grzywa i świecące ramiona widoczne były z oddali.
Nie potrafił zrozumieć odczucia, że coś jest nie w porządku, dopóki nie zauważył, że
choć ognie zgasły, świat nie był ciemniejszy niż przedtem. Zdawało się nawet, że jaśnieje.
Popatrzył na niebo i dostrzegł, że księżycowe słońce rozjaśniło się. Spojrzał przed siebie i
zauważył, że teren przed nim błyszczał pełnym światłem. Powierzchnia wody pokryta była
perłową zasłoną. Świat przy każdym zapadającym się kroku rozwidniał się. Spowity w
mgłach Zamek Wieczności wynurzył się w całej swej okazałości przed nim, a jego okna
przypominały ciemne oczy potężnego owada.
- Widzę brzeg! - obwieściła Arlata. - To już niedaleko. Stormbird może odpocząć...
Po raz pierwszy Dilvish zdał sobie sprawę z bliskości ich ciał.
- Byłeś żołnierzem, prawda? - spytała.
- Przez pewien czas.
- Nie tylko w dawnych czasach. W ostatnich kilku latach miałeś pewne zadanie do
wykonania.
- Tak, wygraliśmy i to mnie zadowoliło. Po ostatniej bitwie wypowiedziałem osobistą
wojnę. Czasami ją przerywam, zabieram się do jakiejkolwiek pracy, uzupełniam swe zapasy i
zaczynam od nowa.
- Czego poszukujesz?
- Człowieka, który zamienił mnie w kamień i zesłał do Piekieł.
- A któż to taki?
Dilvish wybuchnął śmiechem.
- A po co podróżowałbym przez ten koszmar? To człowiek, którego zamek stoi tuż
przed nami.
- Jel... stary czarownik? Słyszałam, że nie żyje.
- Żyje - jeszcze.
- A zatem nie walczymy o moc Tualui?
- Możesz mieć Tualuę. Zostaw mi jedynie jego pana.
- Oczywiście chcesz go zabić.
- Oczywiście.
- Być może tracisz czas. Zanim tu przybyłam, zasięgnęłam informacji. Zdaniem
Wishlara z Marshes, nie ma go tutaj. Może nawet nie żyje.
- Wishlar nadal żyje? Znałem go, gdy byłem chłopcem. Czy nadal przebywa w Ban-
Selar?
- Tak, choć tereny te przejęte zostały przez Orleta Vargesha i nie nazywa się ich
dawnym imieniem. Och... to była twoja rodzina, prawda?
- Tak. Kiedy uporam się z tym problemem, chciałbym wyjaśnić jego pretensje. Jeśli
spotkasz tego - Orleta - przede mną, przekaż mu moje słowa.
- Dilvish, jeśli ten, którego szukasz, znajduje się w zamku, możesz już nigdy nie
powrócić do domu.
- Z pewnością masz rację. Ale będę szczęśliwy, jeśli uda mi się zabrać go ze sobą.
- Często słyszałam, że nienawiść jest samobójstwem. Teraz w to uwierzyłam.
- Jeśli mi się powiedzie, jestem pewien, że przyniesie to wiele dobrego innym ludziom
i mnie samemu.
- A jeśli nie, czy nadal jesteś zdecydowany? Tak.
- Jasne.
Stormbird zwolnił kroku, gdy zbliżyli się do brzegu.
- Czarownik o takiej mocy mógłby zniszczyć cię jednym spojrzeniem - stwierdziła.
- Black był po to, by mi pomagać. Spotkałem go w Piekle. Ale nawet bez niego wiem,
że Jelerak jest teraz słabszy niż kiedykolwiek. Mam ze sobą broń, która wystarczy do
wykonania zadania.
Stormbird wydał długi, rżący dźwięk i stanął, z trudem chwytając powietrze.
- Zamęczyliśmy go do granic wytrzymałości - odezwała się zeskakując na ziemię. -
Poprowadźmy go do brzegu.
- Oczywiście - odparł Dilvish. Przerzucił nogę i zsunął się z siodła. - Trzeba go
natrzeć, dam mu swój płaszcz. Możemy odpocząć przez chwi...
Rżenie nie ustawało. Koń szamotał się teraz, a na pysku pojawiła się piana.
- Ja...
Dilvish zapadł się w muł. Próbował wyciągnąć stopę, na darmo.
- O, nie! Przebyłam taki szmat drogi - powiedziała, wpatrując się w jasne słońce
oświetlające wyraźny, piaszczysty brzeg, nad którym kołysały się trawy, gdzie w polu
falowały zagony niebieskich i czerwonych kwiatów.
Pochyliła głowę i Dilvish posłyszał jej szłoch.
- To nieuczciwe - szepnęła.
Dilvish szarpnął swym ciałem, schylił się do przodu i oplótł ją ramionami.
- Co robisz?
Pociągnął, podniósł się. Powoli zaczęła wstawać. Woda wokół nich zamuliła się. Na
jej powierzchni pojawiły się bąble. Zapadał się coraz bardziej, ale unosił ją nad sobą.
- Złap Stormbirda - nakazał, robiąc skręt ciałem. - Wchodź na niego!
Wyciągnęła ramiona, złapała rumaka za grzywę lewą ręką, prawą przerzuciła przez
grzbiet. Tonąc Dilvish wypchnął ją w górę i przed siebie. Wciągnęła się na koński grzbiet,
przerzuciła nad nim zabłoconą i mokrą nogę, wyprostowała się.
- Odpocznij. Zregeneruj swe siły - nakazał Dilvish - a potem płyń do brzegu!
Powiedziała coś do Stormbirda i pogłaskała go. Szamotanina ustała. Stanął
nieruchomo. Dziewczyna przechyliła się nieco i chciała dotknąć Dilvisha. Odległość jednak
była zbyt duża.
- Nie da rady - westchnął. - W ten sposób mi nie pomożesz. Ale gdy znajdziesz się na
brzegu... widzisz te drzewa po lewej stronie? Użyj miecza. Obetnij długą gałąź. Rzuć ją w
moim kierunku.
- Dobrze - zgodziła się, rozpinając płaszcz. Zamilkła, przyglądając mu się przez
chwilę.
- Być może, gdybyś złapał jeden róg, mogłabym cię stąd wyciągnąć.
- Albo ja wciągnąłbym cię do środka. Nie. Zrób to z brzegu. Chyba mam pod sobą
stały grunt.
- Czekaj... A jeśli potnę płaszcz i powiążę jego kawałki? Mógłbyś chwycić jeden
koniec i zawiązać go pod pachami. Popłynęłabym do brzegu z drugim końcem, a potem
wyciągnęłabym cię na powierzchnię.
Dilvish wolno skinął głową.
- To może się udać.
Dobyła miecza i pocięła długi płaszcz na pasy.
- Przypominam sobie teraz, że już o tobie słyszałam - rzekła - o człowieku, który żył
dawno, dawno temu. To dziwne uczucie widzieć cię tutaj, pamiętając, że kochałeś moją
babkę.
- Co o mnie słyszałaś?
- Śpiewałeś, tworzyłeś poezję, tańczyłeś, polowałeś. Nikt by nie przypuszczał, że
zostaniesz pułkownikiem w Armiach Wschodu. Dlaczego odszedłeś, wybierając takie życie?
Czy to przez moją babkę?
Dilvish uśmiechnął się lekko.
- A może to było zamiłowanie do włóczęgi? Albo jedno i drugie? - stwierdził. - To
było tak dawno. Pamięć mnie zawodzi. Dlaczego pragniesz mocy, która kryje się w tym
skalnym gmachu przed nami?
- Dzięki niej mogłabym uczynić wiele dobra. Świat pełen jest zła, które musi być
naprawione.
Skończyła cięcie i schowała miecz. Zaczęła wiązać pasy materii.
- Ja też tak kiedyś myślałem - odezwał się Dilvish. - Próbowałem nawet naprawiać
wyrządzone zło. Ale świat się nie zmienił.
- Jesteś tu, by znowu spróbować.
- Może... Ale nie mogę okłamywać sam siebie. Moje uczucia nie są tak szlachetne.
Jest to bardziej sprawa zemsty niż chęć oczyszczenia tego świata ze wszelkiego zła.
- Zemsta może być słodsza, jeśli pomyślisz o tym drugim.
Dilvish zaśmiał się chrapliwie.
- Nie. Moje uczucia nie są tak łagodne. Nie chcesz nawet ich poznać. Słuchaj, gdyby
udało ci się zdobyć moc, której szukasz, to to, co spróbujesz z nią zrobić, odmieni cię...
- Tak myślę. Mam nadzieję.
- Ale nie całkiem tak, jak się spodziewasz. Jestem tego pewien. Niełatwo jest odróżnić
dobro od zła lub je rozdzielić. Popełnisz wiele błędów.
- A ty jesteś pewien tego, co robisz?
- To co innego. I nie zawsze mi się to podoba. Czuję jednak, że muszę to zrobić, choć
nie wpływa to na mnie najlepiej. Być może chciałbym śpiewać i tańczyć - kiedy się stąd
wydostaniemy. Zawrócić i pognać do domu.
- Pojedziesz ze mną?
Dilvish odwrócił głowę.
- Nie mogę.
Uśmiechnęła się, zwijając skrawki materiału.
- W porządku. Wszystko powiązane. Łap za koniec.
Rzuciła mu węzełek. Chwycił go, przeciągnął pod pachą, wokół pleców i pod drugą
pachą. Związał go na piersiach.
- Dobrze - pochwaliła, splatając drugi koniec na talii i przewieszając miecz przez
plecy. - Kiedy oboje znajdziemy się na brzegu, jedno z nas może popłynąć z powrotem i
założyć linę na Stormbirda. Wtedy wyciągniemy go oboje. Mam nadzieję.
Pochyliła się do przodu i po raz wtóry przemówiła do konia, gładząc go po szyi.
Rumak parsknął, podrzucił głowę, ale nie ruszył z miejsca.
- W porządku - rzekła, podciągając stopy i przykucając na grzbiecie Stormbirda. Aby
utrzymać równowagę, jedną ręką chwyciła go za grzywę.
Zwolniła uścisk i wyprostowała ramiona.
- Teraz! - krzyknęła.
Ręce poleciały do przodu, nogi wyprostowały się. Przecięła wodę w potężnym skoku,
sięgając prawie brzegu, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.
Po chwili zamachała rękoma. Podniosła głowę i zaczęła wstawać. Nagłe wrzasnęła: -
-- Tonę!
Dilvish pociągnął za słabo napiętą linę, która ich łączyła, wciągając dziewczynę do
wody. Stała już po kolana w błocie, zapadając się gwałtownie.
- Nie ruszaj się - nakazał Dilvish, naprężając linę. - Chwyć koniec obiema rękami.
Złapała linię i pochyliła się w przód. Miarowym, wolnym ruchem, Dilvish zaczął ją
holować. Przestała tonąć i jeszcze bardziej schyliła głowę.
Nagłe rozległ się krótki, ostry dźwięk. Lina pękła i dziewczyna upadła na twarz.
- Arlata!
Próbowała wydostać się na powierzchnię. Włosy i twarz umazane miała w błocie.
Dilvish usłyszał jej szloch, kiedy zaczęła tonąć ponownie. Zaklął cicho, trzymając w dłoniach
zerwaną linę.
ROZDZIAŁ V
- Panie, proszę, jak mogę odpoczywać, skoro wskakujesz i wyskakujesz z łóżka z tak
irytującą częstotliwością? - powiedziała ciemnooka dziewczyna o jasnych włosach.
- Wybacz mi - poprosił Rawk, odgarniając jej włosy i głaszcząc po policzku. - To
znowu sprawa tego przeklętego Zakonu. Ciągle myslę o archiwach, które muszę sprawdzić.
Zaglądam do nich i niczego nie znajduję, rezygnuję, i tak od nowa.
- A co to za problem?
- Mhm. Nic takiego, w czym mogłabyś mi pomóc, kochanie - położył szponiastą dłoń
na jej ramieniu. - Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o facecie imieniem Dilvish.
- Dilvish Oswobodziciel, bohater spod Portaroy? - spytała. - Ten, który wezwał
zaginione legiony z Shoredan do ponownej obrony miasta?
- Co? Co ty mówisz? Kiedy to było?
- Ponad rok temu, tak myślę. Znany też jako Dilvish Przeklęty w ludowej balladzie -
ten, którego Jelerak zamienił w posąg na kilkaset lat?
- Na Boga!
Rawk wyprostował się.
- Teraz przypominam sobie sprawę posagu stwierdził. - To właśnie ten fakt nie
dawał mi spokoju! Oczywiście...
Szarpnął za brodę, przeciągnął językiem po pieńkach zębów.
- Nie do wiary! - odezwał się w końcu. - Ta sprawa jest bardziej złożona niż mi się
zdawało. Zastanawiam się zatem, co taki Weleand mógł mieć przeciwko takiemu
człowiekowi. Jeśli można nawiązać z nim jakiś kontakt, muszę go o to zapytać. Być może uda
mi się wszystko wyjaśnić, zanim złożę ostateczny raport.
Przechylił się i przeciągnął ustami po policzku dziewczyny.
- Dziękuję ci, gołąbeczku.
Wstał z łoża powiewając nocną koszulą i wyszedł z komnaty.
Popędził w stronę wielkiej biblioteki Zakonu, ku bliżej nieokreślonemu meblowi.
Zaczął gmerać w jednej z szuflad. Po chwili wstał, trzymając w dłoniach kopertę z
wypisanym napisem ,,Weleand".
Otwierając ją zauważył, iż zawiera pasmo siwych włosów złączonych kroplą
czerwonego wosku.
Wyjął je i przeniósł na stojący w rogu czarny stół. Tam położył je obok żółtej,
kryształowej kuli. Usiadł i spojrzał przed siebie. Poruszając ustami, dotknął palcami białych
kosmyków.
Po chwili kryształ pokrył się mgłą. Jakiś czas się to utrzymywało. Rawk zaczął
powtarzać imię „Weleand". W końcu kuła rozjaśniła się. Z wnętrza przyglądał mu się
łysiejący mężczyzna o żylastej twarzy. Zdawało się, że brakuje mu tchu.
- Tak? - zapytał.
- Jestem Rawk, Archiwista Zakonu - przedstawił się Rawk. - Przepraszam, że
niepokoję cię w trakcie tak żmudnego przedsięwzięcia, ale jest coś, co mógłbyś nam
wytłumaczyć.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Żmudnego przedsięwzięcia - zdziwił się. - To tylko maleńkie zaklęcie...
- Nie musisz być taki skromny.
- ... interesujące głównie tych, którzy praktykują czary zwierzęce. Oczywiście, jestem
dumny z efektów, jakie wywiera na świerzb.
- Świerzb?
- Świerzb.
- Ja... Czyż nie przebywasz teraz u podnóża Kannais w zmiennej strefie, obok Zamku
Wieczności?
- Leczę teraz chore konie w stajni, tu - w Murcave. Czy to jakiś żart?
- Jeśli tak, to my padliśmy jego ofiarą, a nie ty. Czy wiesz coś o człowieku imieniem
Dilvish, dosiadającym metalowego rumaka?
- Znam tylko jego dobre imię - odparł Weleand. - Mówi się, że odegrał istotną rolę w
jednej z granicznych wojen pod Portaroy, o ile dobrze pamiętam. Nigdy go nie spotkałem.
- I nie rozmawiałeś ostatnio z przedstawicielem Zakonu o imieniu Meliash?
Mężczyzna zaprzeczył głową.
- Wiem, kto to taki, ale i jego nigdy nie widziałem.
- Ach, zatem nas oszukano. Nie wiem, kto to zrobił. Dzięki, że poświęciłeś mi swój
czas. Przepraszam za kłopot.
- Zaczekaj! Chcę przynajmniej wiedzieć, o co chodzi.
- Ja też. Ktoś - jakiś człowiek biegły w Sztuce - wykorzystał ostatnio twe imię. Daleko
na Południu. Nie jest zbyt przychylnie nastawiony do Dilvisha, który także tam przebywa.
Nie mogę powiedzieć, abym rozumiał, o co tu chodzi.
Weleand pokiwał głową.
- Najprawdopodobniej są rywalami - stwierdził - a ten, który wykorzystuje moje imię,
nie ma z pewnością uczciwych zamiarów. Daj mi znać, co z tego wyniknie, dobrze? Cieszę
się dobrą sławą i nie chcę, by cokolwiek ją splamiło.
- Uczynię to z pewnością. Powodzenia ze świerzbem.
- Dzięki.
Kryształ pociemniał znowu, ale Rawk wciąż wpatrywał się w jego głębiny, próbując
uporządkować swe myśli. W końcu wstał i wrócił do łóżka.
* * *
Wspominając minione czasy i marząc o jasnym świecie na zewnątrz, Semirama
obserwowała Krainę Przemian. Nadchodził czas kolejnej fali o ogromnej siłę niszczenia -
która się miała przez nią przetoczyć. Semirama uśmiechnęła się. Wszystko odbywało się
zgodnie z planem. Gdyby się udało, mogłaby wyrwać się stąd, by podziwiać nowe wcielenie
świata. Jakie stroje są teraz w modzie? - zastanowiła się.
W dole ujrzała dwie postaci na koniu wynurzające się z ciemności i rozbryzgujące
niemrawe wody zdradliwej sadzawki.
Po co tu jadą? - pomyślała. - Nic się tu nie zmieniło, a zatem muszą wiedzieć, że
wszyscy ich poprzednicy przegrali. Skąpstwo i głupota - doszła do wniosku. Już za jej życia
zanikły wszelkie szlachetne odruchy. A jednak...
Koń stanął, tuż przy brzegu. Dwaj żądni mocy poszukiwacze o mało co nie opuścili na
zawsze tego świata.
Leniwie pochyliła się do przodu i przesunęła dłonią po oknie, wypowiadając zaklęcie
pobudzenia, kierując je w stronę pary na koniu.
Scena zmieniła się gwałtownie, a Semirama zrobiła kitka dziwacznych min. Po raz
kolejny dotknęła okna i szepnęła kitka słów w melodyjnej tonacji.
Elfia dziewczyna była dość pospolitej urody. Smukła blondynka z Marinty lub Miraty.
Ale mężczyzna...
- Selar! - z trudem zaczerpnęła powietrze, dotykając gardła. Szeroko otworzyła oczy. -
Selar...
Dziewczyna zsiadła z konia. Mężczyzna uczynił to samo.
- Nie!
Semirama podniosła się. Pięści miała mocno zaciśnięte. Obie postacie stały teraz w
wodzie, szarpiąc się. I jeszcze coś...
Zmienna fala! Nadchodziła!
Odwróciła się i pobiegła w stronę Komnaty Lochu, ćwierkając po drodze frazy w
języku Starszych. Kiedy weszła do zadymionego pokoju, zauważyła, że demon Barana,
którego poskromiła już wcześniej, czaił się w rogu ogryzając kość.
Rzuciła kilka pojedynczych słów w mabrahoring, a on skulił się. Dotarła do skraju
lochu i wydała z siebie trzy wibrujące nuty. Po kilku chwilach powtórzyła je. Z mrocznej
powierzchni wyłonił się ciemny, niewyraźny kształt i skręcił się powoli. Wydobył z siebie
jedną, dźwięczną nutę. Odpowiedziała złożoną arią, a usłyszała bardzo krótki ton.
Westchnęła, a na jej twarzy zawitał uśmiech. Wymienili jeszcze kilka nut. Po chwili
obok niej pojawiła się długa macka, a ona wzięła ją w ramiona. Stała tak przez moment,
nieruchomo, a jej ciało zaświeciło delikatnym blaskiem.
Kiedy z pożegnalnym dźwiękiem wypuściła ją z rąk i odwróciła się, wyglądała na
wyższą i silniejszą, wzrok miała dziki. Gdy zbliżyła się do demona, jej oczy miotały
błyskawice. Demon wypuścił kość i przykucnął, kiedy wskazała na niego palcem. Jego
krzywe oczy były w ciągłym ruchu.
- Tam - powiedziała, wskazując na galerię, którą właśnie opuściła. - Chodź ze mną!
Wykonał polecenie, ale gdy tylko minęli bramę, zaczął biec susami. Po raz drugi
podniosła palec, z którego wystrzelił ogień i otoczył demona. W tej chwili jej niezwykła
emanacja osłabła.
Demon stanął i zaszlochał. Skrzywiła palec i płomienie zniknęły.
- Rób to, co ci każę - krzyknęła, podchodząc bliżej. - Jasne?
Demon padł przed nią na twarz, chwycił ja delikatnie za prawą kostkę i postawił jej
stopę na swojej głowie.
- Doskonale - stwierdziła. - Już na początku należy dokładnie zdefiniować wzajemne
zależności.
Postawiła stopę na ziemi.
- Wstawaj. Chcę, abyś towarzyszył mi do samego okna. Jest tam coś, co musisz
zobaczyć.
Wróciła na swój dawny punkt obserwacyjny i spojrzała w dół. Dziewczyna grzęzła
teraz na brzegu, a mężczyzna nadal pozostawał w wodzie, przy koniu, zanurzonym po szyję.
Dziewczyna zapadła się po pas.
- Czy widzisz tego człowieka w zielonej chuście, obok konia? - spytała.
Kiedy demon chrząknął twierdząco, rzekła:
- Chcę go.
Wyciągnęła dłoń i położyła ją na głowie potworka.
- Pamiętaj, nie wolno ci spocząć, zanim nie uratujesz go i sprowadzisz tutaj, żywego i
bez jednej rany.
Demon zrobił krok w tył.
- Ale... ja... też utonę - burknął, drżąc na całym ciele. - Ja... nie lubię... wody - dodał.
Wybuchnęła śmiechem.
- Współczuję ci - rzekła. - Ale zdaje się, że potrzeba nam czegoś trwalszego.
Ruszyła w głąb galerii, po której przesuwały się taczki i wózki wypełnione odchodami
ze stajni. Zlustrowała wzrokiem komnatę i skierowała się na łewo.
Machając chusteczką, schyliła się, rozłożyła ją na ziemi i wypełniła garściami
zeschniętej gleby. Kiedy w środku chusteczki wyrósł pokaźny kopiec, położyła na jego
czubku swój palec. Upiorne światło opuściło ją. Ponownie nabrała ludzkiego wyglądu, była
teraz mniejsza, bardziej zwyczajna. Z piaszczystej piramidy wypływało słabe światełko.
Uniosła rogi chusteczki i zawiązała je na supeł. Wstała i pokazała zawiniątko
demonowi.
- Słuchaj - nakazała. - Musisz to zabrać ze sobą. Gdy dotrzesz do miejsca, w którym
zaczynają się ruchome piaski, rzuć to przed siebie. Zastygną na znaczną głębokość, więc
przejdziesz po nich bez trudu. Zrób to samo z wodą, a pojawi się lodowy most, który ułatwi ci
drogę. Nie obawiaj się, nic się nie stanie, o ile będziesz działał szybko. Proszek nie będzie tak
skuteczny w przypadku istot żywych. A jednak roztropniej mieć go przy sobie. Trzymaj!
Szponiasta dłoń chwyciła węzełek.
- Jeśli będzie się opierał i nie zechce ci towarzyszyć - dodała - możesz pozbawić go
przytomności ostrym uderzeniem o tutaj, w kość tuż za uchem. Uważaj, abyś nie roztrzaskał
mu czaszki. Pamiętaj, że chcę go żywego i bez obrażeń.
Odwróciła się.
- A teraz chodź ze mną! Wyruszysz z małego saloniku przy głównej komnacie. Ten
teren musi być pusty o tej porze dnia. Spieszmy się.
W zamku i jego otoczeniu nie działo się teraz nic osobliwego. Semirama straciła swój
blask.
* * *
Baran zamówił potężny posiłek do swych apartamentów i czekając nań, przechadzał
się wolnym krokiem. Raz jeszcze pomyślał o Semiramie, tym razem jak o swej powiernicy i
źródle informacji o Jeleraku niż jak o swej przyszłej kochance. Wspiął się na trzecie piętro,
postał przez moment pod drzwiami, poprawił szaty i zapukał.
Drzwi otworzyła Lisha.
- Czy jest twa pani? - zapytał.
Lisha zaprzeczyła głową.
- Wyszła. Nie jestem pewna dokąd i kiedy wróci.
Baran zastanowił się przez chwilę.
- Gdy wróci - odezwał się powtórz jej, że wpadłem, aby dokończyć dyskusję, która
może okazać się pożyteczna.
- Zrobię to, panie.
Wyszedł. Na posiłek trzeba było jeszcze trochę poczekać.
Wspiął się po schodach, docierając do sali, w której przed zwierciadłem siedział
wyprostowany niewolnik.
- Jakieś zmiany? - zapytał.
- Nie, panie. To wciąż tam jest.
- Bardzo dobrze. Zamknął za sobą drzwi, doszedł do schodów i ruszył w dół.
Zachichotał przez chwilę, a potem zmarszczył czoło.
Jeśli zdołam zagrodzić dostęp draniowi na wystarczająco długi czas i przejmę kontrolę
nad Tualuą, to potem wpuszczę go i rzucę mu wyzwanie. Jeśli się nie pojawi, sam go znajdę.
Kiedy już go pokonam, nawet Zakon drżeć będzie na widok mego cienia. Przypuszczam, że
mógłbym ich wszystkich zetrzeć na proch. Choć może nie... Nawet on tego nie próbował. Z
drugiej strony, oni mają swe zwyczaje. Może o to chodzi. Zastanawiam się, czy polubiłbym
rządzenie tą grupą...?
Zatrzymał się i oparł o balustradę. Rozejrzał się po przestronnym pokoju o wysokich
ścianach. Wokół pełno było drzwi różnej wielkości, prowadzących donikąd; przedsionków
zatapiających się w nicości, a pośrodku sterczała wyschnięta fontanna. Podobnie jak w
przypadku wielu innych rzeczy w tym zamku, nigdy nie zdołał odgadnąć jej przeznaczenia.
Zdał sobie sprawę, że Jelerak wie o sprawach, o których on, Baran, nigdy się nie dowie. W
tym momencie przeraził się, poczuł zawrót głowy i cofnął się od balustrady.
A jeśli ona już wie? Jeśli Semirama posiada już klucz, panuje nad mocą i jedynie bawi
się moim kosztem - udając, że istnieje jakaś przeszkoda w nawiązaniu kontaktu?
Zaczął schodzić po schodach, opierając się dłonią o ścianę, z odwróconą od balustrady
twarzą.
Któż to mógł wiedzieć? Ona jest z pewnością jedyną istotą na tym świecie, która
potrafi zrozumieć tę mowę. Nawet Jelerak nie znał jej zbyt dobrze. Nie miał takiej potrzeby.
Zawsze korzystał ze swych zaklęć, by kontrolować potwora. Aż ten wpadł w szał. Gdyby go
rozumiał, potrafił z nim rozmawiać, nie musiałby używać potężnych, skomplikowanych
czarów, aby ją tu sprowadzić. Wstrętny, śliski potwór babrający się w odchodach. Z pew-
nością się nimi żywi. To rodzinne. Kapłani i kapłanki Starszych. Musieli wiedzieć coś, o
czym my nie mamy pojęcia, nawet czarownicy. Podstępni i nikczemni, jak ich pupilki. I ich
moce też. Nie doprowadzaj jej do szału, zanim nie będziesz pewien. Może rzucić cię
potworowi na pożarcie.
Przylgnął do ściany.
A jeśli już wie, przejęła kontrolę, to na co czekać? Jeśli tak się stało, to gra idzie o
wysoką stawkę. Czy była ostatnią z rodu? Muszę to sprawdzić. Ogarniają mnie dziwne
myśli... Dlaczego ona, skoro mógł wezwać każdego z tej rodziny? Znał ją w dawnych
czasach, dlatego. Zastanawiam się, jak dobrze ją znał. Nigdy nie myślałem, aby ten staruch
mógł dosiąść czegoś innego niż miotły, ale przecież kiedyś i on był młody... Teraz ona udaje
się we wszystkie właściwe miejsca. Musiała sprawować silną władzę. Chciałbym ją kiedyś
zadziwić Dłonią... A może to kiedyś razem robili i dlatego wybrał ją...?
Trafił na podest, skręcił, stanął i wzruszył ramionami.
Jakie strome schody. Ciemno. Od lat nie byłem w takiej sytuacji, choć...
Przysiadł na górnym schodku, spuścił w dół stopy, opuścił się niżej, znów obsunął
stopy. Twarz miał mokrą, zęby mocno zaciśnięte.
Nie mogę, od kiedy spadłem z drzewa, matko! Dlaczego teraz? Minęło tyle czasu...
Nie chcę, aby ktoś się teraz pojawił i zobaczył mnie... Och, nie chcę!
Cal po calu zsuwał się w dół po schodach.
Pomysł o czymś innym, to pomoże...
Poruszał nogami, rękami, siedzeniem; i jeszcze raz w dół...
Załóżmy, że to prawda? Przypuśćmy, że przejęła kontrolę i teraz czeka tylko na
powrót starego , kochanka? Że te wszystkie działania to bzdura? Dla mojego dobra?
Codziennie coraz dalej wysuwam szyję. Ona się uśmiecha, kiwa głową i bałamuci mnie. Ale
kiedy wróci Jelerak, wyć będę w otchłaniach Piekieł... A jeśli...
Następny krok. I jeszcze jeden. Dotknął policzkiem ściany. Oddychał z trudem.
Nie mogę go wpuścić, póki jestem silny. Ale jak? Postawić podwójne straże przy
zwierciadle? Zastawić pułapki i nastraszyć go? Wpuścić go, a potem natychmiast zniszczyć?
To może się nie udać. W ten sposób ja też przegram. Musi być jakieś inne wyjście... Co za
wspaniały czas na jedno z tych zaklęć! Minęło tyle lat...
Wciąż posuwał się w dół. Oczom jego ukazał się kolejny podest.
Oczywiście, to nie takie proste. Mogę jedynie zgadywać. Mógł wybrać ją spośród
królowych Piekieł... Prawdopodobnie tak było... Z drugiej strony wzgardziła mną
kilkakrotnie. Nie zrobiłaby tego, gdyby nie była mu wierna.
Trzy szybkie kroki. Krótka przerwa na odpoczynek.
Gdybym wiedział, że tai jakąś tajemnicę, zmusiłbym ją do mówienia. Potem
dostałbym wszystko... Jakie to dziwne! To miejsce jest tak spokojne! Dopiero teraz to
zauważyłem... Co to może być?
W pośpiechu pokonał ostatnie stopnie, wstał, wspierając się na balustradzie.
Pójdę spojrzeć na ten wielki, ohydny loch - zadecydował. - Jelerak zdaje się być
wszędzie.
Puścił barierkę i słaniając się na nogach ruszył w stronę galerii.
A potem smaczna kolacja. Muszę sobie to wszystko poukładać.
* * *
Meliash przysiadł na szczycie pagórka w znacznej odległości od obozowiska i
podziwiał roztaczający się widok. Kraina Przemian przestała się przeobrażać. Mgły
rozpłynęły się, ucichł wicher, a krajobraz zamarł w bezruchu. Widział teraz rozległy, pusty
teren, zamarznięte, wykrzywione kształty. Gdzieś w oddali wyrastał zamek jego ostra
sylwetka lśniła w zachodzącym słońcu. Bezskutecznie starał się dostrzec jakikolwiek ślad
ruchu.
Zadecydował, iż należy powiadomić o tym przełożonego - Holruna - a gdyby był
nieobecny, innego członka Rady. Jednak warto by mieć coś więcej do przekazania, a nie goły
fakt, że zawirowania ustały. Gdyby tylko potrafił wytłumaczyć tę ciszę...
Niechętny był wyprawie w pojedynkę, w obawie, aby nawałnica nie rozpoczęła się
nagle od nowa. Nie była to kwestia tchórzostwa lub przesadnej ostrożności. Do tych zadań
nigdy nie wybierano ludzi bojaźliwych, impulsywnych ani zbyt ostrożnych. Najważniejsze
było utrzymanie posterunków. Właściwy dobór strażników pomagał powstrzymać
najgwałtowniejsze ataki z zewnątrz i hamować wszelkie próby przekroczenia granic, które
utworzyli wokół posiadłości. Strażników dobierano pod względem ich poczucia obowiązku i
gotowości wykonywania najtrudniejszych zadań. Meliash nie miał ochoty odjeżdżać zbyt
daleko od miejsca, w którym umieszczono czarną różdżkę.
Westchnął i sięgnął po kryształ. Nadszedł czas, by poinformować Holruna. Być może
coś zasugeruje.
Być może sama Rada ruszy się, by spenetrować to miejsce, na tym czy innym
poziomie, i dokona szybkiego rozpoznania. Wątpił jednak, aby przystąpili do tego
natychmiast. Nadal pozostali przewrażliwieni na punkcie wszystkiego, co pachniało
Jelerakiem...
Polerując kryształ zastanawiał się, co stało się z tymi, których przepuścił do środka.
Być może jeden z nich przedarł się i wywołał ten... bezruch.
Ułożył bursztynową kute na kolanach i spojrzał w nią. Wnętrze jej było już zmącone.
Próbował oczyścić swój umysł i skoncentrować się, ale to było bardzo trudne. Poczuł ból
głowy. Porzucił próbę nawiązania kontaktu. W jednej chwili kryształ rozjaśnił się i stary
Rawk wyszczerzył zęby do Meliasha.
- Masz bardzo zatroskaną minę, synu. Coś cię trapi?
- Być może - padła odpowiedź. - Tak czy inaczej widzę wszystko w krysztale. Czy
masz coś dla mnie?
- Chyba tak, bo moja pani wykopała mnie właśnie z łoża, abym ci o tym powiedział.
Czy musimy się na to godzić?
- Mądry człowiek może zmienić utarty bieg rzeczy, ale to nie musi dać dobrego
efektu. Jaka jest jej wiadomość?
- Po pierwsze, muszę ci przekazać, że człowiek, który przejeżdżał przez twój
posterunek i rzekomo nazywał się Weleand, kłamał. Rozmawiałem z prawdziwym
Weleandem wcześniej. Jest stajennym w Murcave i zajmuje się chorymi końmi. Po drugie,
istnieje prawdopodobieństwo, iż twój Dilvish jest tym, którego Jelerak przemienił w głaz w
czasach, których nie sięgają nasze stare archiwa. Przypuszcza się, że ostatnio powrócił do
życia, odznaczając się w granicznej bitwie pod Portaroy i budząc legiony z Shoredan, by w
ten sposób pomóc miastu. Krąży nawet o nim pieśń. Zaśpiewała mi ją, zanim wyrzuciła mnie
z pościeli. Pieśń wspomina o metalowym rumaku i napomyka o nieustającej walce z
czarownikiem.
- Cieszę się, że jej wysłuchałeś.
- To była porywająca pieśń. A teraz, jeśli pozwolisz...
- Czekaj. Co o tym myślisz?
- Och, chyba ma rację. Zazwyczaj się nie myli. Choć jej podejrzenia są troszeczkę
melodramatyczne.
- Chciałbym je jednak usłyszeć.
Rawk wytarł ślinę z kącika ust.
- Cóż, jestem pewien, że się uśmiejesz. Mnie to rozbawiło. Ona uważa, że Weleand to
Jelerak w przebraniu, który próbuje przedrzeć się do własnego zamku, bo jest zbyt osłabiony
obrażeniami, których doznał na Północy. Nie pozwalają mu one na użycie potężnej siły.
- A skąd ona wie, co wydarzyło się na Północy?
- Mówię przez sen. Wszystko jedno - dziewczyna twierdzi, że Jelerak wie o pościgu
Dilvisha. Dlatego cię przed nim ostrzegał, mając nadzieję, że zatrzymasz jego wroga. I co byś
zrobił z taką dziewczyną?
- Zaproponuj jej swą pracę - zasugerował Meliash.
- Myślisz, że coś w tym jest?
Takiej możliwości nie można odrzucić. Jeśli rzeczywiście coś w tym jest, to uważam,
że... Cóż. Kto wie? Podziękuj jej w moim imieniu. Tobie też dziękuję.
- Cieszę się, że się na coś przydałem. A propos...
- Tak?
- Jeśli spotkasz tego Dilvisha, powiedz mu, że zalega z płatnościami.
Rawk zakończył rozmowę, a Meliash odwrócił wzrok w kierunku wież Zamku
Wieczności. Teraz potrzebował informacji o tym miejscu. Choć w tej chwili nie było na to
czasu.
* * *
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior rzadko wykorzystywany był przez
ziemskich adeptów, gdyż użycie imienia demona niezbędne było w obrzędach
zobowiązujących go do niewolniczej pracy. Wystarczyło przeoczyć jedną sylabę a magik
opuszczający z uśmiechem krąg odkrywał, że demon uśmiecha się również.
Potem, zostawiając artystycznie rozrzucone szczątki wokół magicznego kręgu, demon
powracał do piekielnej krainy, ciągnąc za sobą małą pamiątkę po zabawnym interludium.
Jednak na nieszczęście Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora, Baran o
Trzech Dłoniach pochodził z Blackwold, w którym posługiwano się skomplikowanym,
aglutynacyjnym językiem. Dlatego znalazł się na służbie mieszkańców Zamku Wieczności -
niebezpiecznie osadzonego artefaktu ziemskiego, który przerażał go bardziej niż cokolwiek w
jego własnej ojczyźnie. To dlatego teraz schodził ostrożnie w dół stoku przez wypaczony
krajobraz, z misją, w kierunku tego lepkiego terenu, którego do tej pory unikał, na żądanie
kobiety, której bał się nade wszystko, ze względu na towarzystwo, w którym przebywała.
Dlatego tym bardziej obawiał się porażki, bardziej niż wywrotki i nadwerężenia swych
krzywych nóżek, zadziwiająco dopasowanych do osobliwych warunków jego małego
legowiska w tym niezwykłym miejscu. Jego przekleństwa brzmiały jak najpobożniejsze
strofy przetłumaczone na mabrahoring. I właśnie teraz miotał przekleństwa, gdyż droga stała
się skalista i stroma. Ścisnął mocniej chusteczkę, powtarzając otrzymane instrukcje. Zbliżył
się do spokojnej już sadzawki, na powierzchni której sterczeli jacyś ludzie i koń niczym
szachy na błękitnym blacie stołu.
Miał przyprowadzić jej człowieka. Tak. Mężczyznę. Trochę dalej...
Minął drzewa i miejsce, gdzie zaczynała się plaża. Ruszył jej brzegiem. Gdy znalazł
się naprzeciwko uwięzionych ludzi, stanął, by rozwiązać chusteczkę. Ludzie dostrzegli go i
zaczęli krzyczeć coś do siebie. Zastanowił się, kogo będzie mógł pożreć człowieka czy konia.
Przypomniał sobie niecierpliwy głos Semiramy i doszedł do wniosku, że rozsądniej
będzie zrezygnować z tej przyjemności.
Wygrzebał garść lodowego pyłu i rzucił go przed siebie na plażę. Piasek zmarszczył
się i pękł. Zbadał teren, stwierdził, że utrzyma jego ciężar i ruszył przed siebie.
Zbliżając się do dziewczyny wyszczerzył zęby i stanął. Nie był w stanie jej ominąć.
Drogę zagradzał mu jakiś niewidzialny mur. Wyciągnął swe czułki w kilku kierunkach i w
końcu zrozumiał, że chronią ją zaklęcia skuteczne w promieniu sześciu stóp. Przeklął w
mabrahoring i chwycił kolejną garść piachu, by znaleźć okrężne przejście. Pragnął jedynie
maleńkiego kąska z jej prawego ramienia. Rzucił przed siebie ziarenka, minął dziewczynę,
posypał piachem wodę i wsłuchał się w gwałtowne trzaski. Tuż przed nim pojawił się lodowy
most. Zatrzymał się niespodziewanie, wysuwając czułki. Zaniepokoiło go położenie ramion
mężczyzny. Choć wiedział, że to niemożliwe, jego twarz zdała mu się dziwnie znajoma...
Aha! Wykrył metal. Mężczyzna trzymał ukryty pod wodą miecz.
Chwycił następną porcję piachu i zawahał się. Gdyby zamroził mężczyznę w tej
pozycji, musiałby go potem rozmrozić. Nie warto było próbować, zwłaszcza, że pani czekała
na szybką dostawę.
Sypnął garść lśniących ziaren w lewą stronę, a te zakreśliwszy w powietrzu łuk,
spadły obok mężczyzny, poza zasięgiem jego dłoni uzbrojonej w ostrze. Przesunął się do
przodu, ostrożnie stąpając po twardej już powierzchni, raz jeszcze rzucił piachem, tym razem
za plecy mężczyzny. Patrzyli sobie w oczy, w tej twarzy...
- Ciesz się, hieno! - powiedział mężczyzna w mabrahoring. - Czołgaj się dalej. Jestem
prawie twój, ale to nie koniec. Jeszcze nie. Jedno potknięcie, a poślę cię tam, gdzie twe
miejsce. Spójrz w dół! Lód pęka!
Demon zatrzepotał gwałtownie kończynami, przechylił się i upadł, podparł się
wyciągniętą łapą, rzucił mężczyźnie pełne wściekłości spojrzenie i wstał.
- Dobra robota - przyznał. - Z radością pożarłbym twe serce. Świetnie władasz
językiem. Czy znasz Tel Talionis?
- Owszem.
Tym bardziej szkoda. Z przyjemnością bym z tobą pokonwersował.
Powiedziawszy to, przeskoczył na koniec lodowego mostu i znalazł się za plecami
mężczyzny. Zgodnie z instrukcją, walnął go rogiem w kość za uchem.
Gdy ten osunął się w przód, demon chwycił go za włosy, a potem złapał go pod
pachami i pociągnął ku górze. Woda pociemniała, a na jej powierzchni pojawiły się bańki
powietrza. Przerzucił ciało przez plecy, odwrócił się i ruszył brzegiem płazy, wciąż szczerząc
zęby.
Dziewczyna, posługując się językiem Elfów, rzucała za nim błagania i przekleństwa.
Mijając ją, demon pożądliwie spojrzał na jej ramię. Było tak blisko, a jednocześnie tak bardzo
daleko...
ROZDZIAŁ VI
Gdy tylko demon wyszedł, by wykonać zadanie, Semirama zadzwoniła po służących.
Kiedy pierwszy z nich pojawił się w przedsionku głównej komnaty, posłała go po pozostałych
i nakazała wrócić im ze ścierkami, dzbanami wody, opatrunkami, jadłem, winem, suchymi
szatami i łękami na zimny kompres, zwracając baczną uwagę na pośpiech oraz dyskrecję.
Wszystko to niebawem wniesiono i ułożono na kanapie pokrytej jasnymi jedwabiami
Wschodu, kiedy wszedł demon, trzymając na ramieniu Dilvisha. Słudzy wycofali się w
popłochu.
- Ułóż go na kanapie - nakazała, a potem zwróciła się do służby: - Ty oczyścisz jego
buty i spodnie z błota. Ty przyniesiesz mi kompres, a ty otworzysz wino.
Demon opuścił Dilvisha na sofę i stanął po drugiej stronie komnaty. Semirama
wpatrywała się w twarz mężczyzny, potem wolno siadła przy nim i położyła jego głowę na
kolanach. Nie odwracając wzroku, wyciągnęła prawą rękę i rzekła:
- Przynieś mi wilgotną ściereczkę.
Prawie natychmiast polecenie zostało wykonane. Zaczęła obmywać mu twarz,
przesuwając opuszkami palców po jego brwiach, policzkach, brodzie.
- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę - szepnęła - a jednak wróciłeś.
- Kompres - dodała głośniej, rzucając ściereczkę na podłogę.
Sługa podał opatrunek.
Odwracając głowę Dilvisha, znalazła miejsce, w które został uderzony. Rzuciła
demonowi wściekłe spojrzenie, rozłożyła i ponownie złożyła opatrunek, przykładając go za
uchem.
- Oczyść jego pochwę miecza i sprzączkę u pasa. A ty polej ten opatrunek winem i
podaj mi.
Ocierała usta ściereczką, kiedy do komnaty wszedł Baran.
- Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień. - Kim jest ten człowiek?
Semirama podniosła gwałtownie wzrok; oczy miała szeroko otwarte. Służba odsunęła
się. W strachu przed językowymi umiejętnościami Barana,
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior przykucnął w rogu pokoju.
- Dlaczego pytasz, to jeden z wielu, którzy tu przybyli - rzekła - w poszukiwaniu,
przypuszczam, mocy.
Baran parsknął chrapliwym śmiechem i zrobił krok naprzód. Rękę położył na
rękojeści sztyletu wsadzonego za pas.
- Dobrze, pokażmy mu tę moc, wyrzucając go stąd i pozbywając się kolejnego
kłopotu.
- Przybył do nas żywy - oświadczyła stanowczo. - Należy go zachować dla twego
pana. Niech on zdecyduje.
Baran stanął w miejscu, analizując własne myśli. Ale za moment znów wybuchnął
śmiechem.
- Dlaczego demon nie może pożreć go teraz? - zaproponował. - Po co męczyć tego
biedaka spacerem do izby tortur?
- Co masz na myśli? - spytała.
- Z pewnością musisz wiedzieć, skąd oni biorą te smakołyki, którymi tak się
delektują?
Zakryła usta dłonią.
- Nigdy o tym nie myślałam. Więźniowie?
- Właśnie.
- Ale tak być nie powinno. My jesteśmy ich strażnikami.
Baran wzruszył ramionami.
- To ogromny zamek w tym brutalnym świecie.
- Demony należą do ciebie - zauważyła. -Przemów do nich.
Ogarnął go śmiech, ale gdy dostrzegł wyraz jej oczu, momentalnie poczuł dotknięcie
mocy, której nie był w stanie pojąć. Pomyślał o niej i Jeleraku, co przyprawiło go o kolejny
zawrót głowy.
- Zrobię to - obiecał, spoglądając raz jeszcze na mężczyznę.
- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał. - Spacerowałem przez galerię. Zostawiłaś okno
nakierowane na sadzawkę. Dziwię się, dlaczego ratowałaś mężczyznę, pozostawiając na
pastwę losu dziewczynę. Jest przystojny, prawda?
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Semirama zaczerwieniła się. Widząc to,
Baran uśmiechnął się.
- To wstyd tak ich marnować - dodał.
Zwrócił się do demona.
- Wracaj nad sadzawkę polecił w mabrahoring. Przyprowadź mi kobietę. Mnie też
przyda się trochę relaksu.
Demon uderzył się w piersi i skłonił się, aż jego łeb dotknął posadzki.
- Panie, chroni ją przed takimi jak ja pewne zaklęcie - oświadczył. - Nie mogłem się
do niej zbliżyć.
Baran zmarszczył czoło. Po raz pierwszy przywołał w myślach obraz Arlaty.
- Dobrze. A zatem sam po nią pójdę - rzekł.
Przeszedł przez komnatę i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Na ścieżkę
prowadziło siedem płaskich stopni. Szybkim krokiem zszedł na dół i ruszył w stronę skraju
zbocza, po którym wcześniej schodził demon.
Słońce kryło się na zachodzie i tuż przed nim pojawiły się długie cienie, układające się
w wielki płaszcz zmierzchu na stromej, skalistej drodze. Baran przeszedł kilka kroków, do
miejsca, w którym stok opadał gwałtownie.
Od zawietrznej strony dotarł do potężnej skały, stanął do niej tyłem i spojrzał w dół.
Patrzył jak w hipnozie. Zamruczał zaklęcie, ale nie zadziałało. Zdawało mu się, że krajobraz
przed nim faluje.
- To nie był dobry pomysł - burknął, dysząc ciężko - ...nie. Do diabła z nią. Nie jest
tego warta.
A jednak stał tam nadał, przylepiony do skały. Kamienie przybrały teraz ostrzejsze
rysy, wydawały się sięgać po niego.
Na co czekam? Wracaj i powiedz, że szkoda zachodu...
Prawa stopa drgnęła mu nerwowo. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Jego
pożądanie i wściekłość minęły. Raz jeszcze pomyślał o dziewczynie uwięzionej w dole. Jej
twarz napawała go niepokojem. I to nie dlatego, że była piękna...
Mała iskierka szlachetności, która, mógłby przysiąc, była mu obca lub zgasła przed
wieloma laty, zamigotała w jego sercu. Otworzył oczy i wzdrygnął się, spoglądając w dół.
- W porządku, do diabła! Wydostanę ją.
Stanął na ścieżce i ruszył.
Nie jest tak złe, jak wygląda. A jednak...
Zszedł około czterdziestu stóp, zanim skręcił w bok; stanął, oparł się na skale z lewej
strony i z tej pozycji mógł dokładnie obserwować sadzawkę.
Patrzył przez kilka chwil w tym kierunku, zanim zanotował w pamięci widoczną
przed nim scenę.
Dziewczyna zniknęła. Koń też.
Parsknął śmiechem. Nagle umilkł. No cóż... cóż...
Zawrócił i ciężkim krokiem ruszył w górę.
- ... do diabła z nią.
* * *
Kiedy Baran powrócił do bawialni, dostrzegł, że prawie nic się nie zmieniło.
Mężczyzna pozostawał nieprzytomny, ale jego twarz nie była już taka blada.
Semirama odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
- Szybko wróciłeś, Baran.
Kiwnął głową.
- Było już za późno. Zniknęła. Wraz z koniem, jeśli o to chodzi...
- Pociesz się jakąś niewolnicą.
Podszedł bliżej.
- Ten człowiek pójdzie teraz do lochów - stwierdził. - Masz rację. Musimy go tu prze-
trzymać, czekając na decyzję mistrza.
- Najpierw chciałabym się upewnić, że ją podejmie - rzekła.
W tej chwili Dilvish wydał ciche westchnienie.
- Proszę - odezwał się z uśmiechem Baran. - On żyje. Wy tam, osły, postawcie go na
nogi i za mną.
Semirama podniosła się i stanęła bliżej Barana niż zazwyczaj.
- Doprawdy, Baran, może będzie lepiej, jeśli zaczekamy nieco dłużej.
Uniósł prawą dłoń na wysokość jej piersi i nagłe pstryknął palcami.
- Lepiej dla kogo? - spytał. - Nie, kochanie. Jest więźniem jak pozostali. Musimy
wypełnić naszą powinność i przechować go w bezpiecznym miejscu. To był twój pomysł.
Spojrzał na służących, którzy wzięli Dilvisha pod pachy i podnieśli go. Głowa zwisała
mu nieprzytomnie, stopy ciągnęły się po ziemi.
- Tędy - krzyknął, ruszając ku drzwiom. - Sam będę czynił honory domu.
Semirama podreptała za nim.
- Pójdę z tobą - odezwała się - aby upewnić się, że sobie poradzi.
- Nie możesz oderwać od niego oczu, co?
Nie odpowiedziała i wyszła za nimi z pokoju, przechodząc przez wielką komnatę. Jej
oczy błądziły przez moment po dziwacznych ozdobach i meblach nadających sali unikalny
wygląd - potężne, szklane drzewo, które zwisało odwrócone z sufitu; gobeliny
przedstawiające młodzieńców o białych włosach spiętych z tyłu, damy z niemożliwie wysoki-
mi kokami, w pofalowanych spódniczkach; bogato zdobione i inkrustowane stoły; rzeźbione
krzesła, wyściełane tylko w nielicznych miejscach, z kolorowymi medalionami zdobiącymi
materię; długie zwierciadła; kafelki układające się na posadzce w niezwykły wzór; długie,
ciężkie zasłony; przedziwny mebel z klawiaturą, wydający muzyczne dźwięki przy każdym
naciśnięciu klawisza.
W tej komnacie było coś nienaturalnego, mimo że całe miejsce było przedziwne.
Przechodząc przez nią czasami, Semirama dostrzegała w głębi zwierciadeł odbicia ludzi lub
przedmiotów, których nie było - przemykały, zanikały - widziała je zbyt krótko, aby je
rozpoznać. Pewnej nocy usłyszała dochodzące z tej sali odgłosy muzyki, śmiech i paplaninę
w obcym języku, którego nie potrafiła rozpoznać. Zamierzając przyłączyć się do zabawy albo
zniszczyć hordę nadprzyrodzonych intruzów za pomocą dwóch wyciągniętych palców,
zbiegła po schodach, wzdłuż korytarza i wkroczyła do komnaty. Muzyka umilkła. Sala była
pusta. Ale w zwierciadłach stali w pół-ruchu ludzie ubrani w piękne, różnorodne stroje.
Wszyscy odwrócili ku niej wzrok. Uwagę jej przyciągnął wysoki, prawie znajomy mężczyzna
w jasnym mundurze, z barwną szarfą przewieszoną przez pierś. Porzucił swą partnerkę i
posłał Semiramie uśmiech. Ta zawahała się przez moment, a potem spróbowała przejść przez
lustro, by stanąć obok niego. W mgnieniu oka żywy obraz zniknął, lustro opustoszało,
podobnie jak komnata, jej wyciągnięte ramiona i umysł wróżki. Gdy zapytała Tualuę, ten albo
nie wiedział, co się stało, albo zupełnie się tym nie przejął. Ten zamek - powiedział jej -
wznoszący się dostojnie nad cudowną sadzawką, istniał zawsze i zawsze istnieć będzie. Jest w
nim wiele osobliwych rzeczy, wiele niezwykłych rzeczy się tu wydarzyło. Nie robiło to na
Tualui żadnego wrażenia.
Kiedy opuścili wielką komnatę, z klawiatury wydobyły się cztery dźwięki, choć
nikogo przy niej nie było. Baran stanął, spojrzał za siebie, rzucił okiem na klawisze, wzruszył
ramionami i poszedł dalej.
Semirama kroczyła za nimi aż do przedsionka. Nieprzytomny mężczyzna jęknął
znowu, a ona wyciągnęła rękę i chwyciła go za przegub, stwierdzając z ulgą, że puls był teraz
mocny.
- ...nie rusz go - nakazał Baran, dostrzegając jej gest.
Znajdujący się za nimi Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior wrzasnął i
rzucił się w kierunku drugiego wyjścia. W lustrze zauważył coś, co go przeraziło.
Skierowali się ku klatce schodowej prowadzącej w dół, do komnaty pod zamkiem.
Przy wejściu Baran postawił latarnię i zapalił ją od najbliższej pochodni. Następnie trzymając
ją w górze wkroczył w mroczną niszę, nie zważając na sporadyczne zawroty głowy.
Gdy stąpali po schodach, więzień zaczął wykazywać oznaki przebudzenia, kręcąc
głową i próbując stanąć na nogi. Semirama pochyliła się, by dotknąć jego policzka.
- Wszystko będzie dobrze, Selarze - szepnęła. - Wszystko będzie dobrze.
Usłyszała chichot Barana.
- Czy potrafisz wywiązać się z takiej obietnicy, kochanie? - spytał.
Może on tylko udaje? - przeszło jej przez myśl. Doszedł do siebie, zbiera siły, aby
wyrwać się i przepaść w ciemnościach? Baran jest silny i uzbrojony, a Selar nawet nie wie,
gdzie jest. A jeśli ucieknie teraz, Baran rozpocznie poszukiwania, które go zabiją. Jak mu
powiedzieć, aby zaczekał, aby trzymał się podstępu i pozostał więźniem?
Schody skończyły się i skręcili w lewo. Wokół panowała mroczna ciemność
przesycona lodowatym, wilgotnym powietrzem. W świetle latarni szara, kamienna ściana
migotała łagodnie, a po jej powierzchni spływały kropelki wody.
W jej czasach znana była historia Corbryanta i Thyseldy - dziewczyny, która musiała
udawać strażniczkę swego ukochanego, by uratować mu życie.
Zastanowiła się, czy historia ta nadal jest popularna, czy Baran w ogóle o niej słyszał.
Była to opowieść z krainy Elfów... Czy Baran rozumiał ich język - mowę niezwykłe trudną,
nie podobną do tych, które znała, lub o których wiedziała?
Wyciągnęła dłoń i dotknęła prawego ramienia Dilvisha. Ramię naprężyło się.
- Znasz losy Corbryanta? - zapytała szybko i cicho w tym języku.
Zapanowało długie milczenie.
- Tak - odezwał się.
- To ja i ty - rzekła.
Poczuła, jak jego mięśnie wiotczeją. Miała nadzieję, że liczył kroki i zakręty.
Uścisnęła mu ramię i puściła je.
Minęli serię poprzecznych korytarzy, z głębi których wydobywały się gwałtowne
mlaski i chrząkania. W jednym z nich odgłosy dochodzące z prawej strony stawały się coraz
głośniejsze. Baran podniósł głowę i zatrzymał się. Opuścił latarnię na ziemię.
Tak szybko, że nie była pewna, co się stało. Gromada ryjkowatych, świniopodobnych
istot słusznego wzrostu, przebiegła obok nich na tylnych łapach, sapiąc i dysząc ciężko.
Niektóre z nich dźwigały poduszki i gliniane dzbany. Gdy zniknęły w oddali, zaintonowały
monotonny śpiew.
- Te małe bękarty są teraz w pełnym składzie - zauważył Baran. - Niektórym zawsze
się udaje przedrzeć się na górę i zakłócić mój spokój w bibliotece.
- Mnie nigdy nie przeszkadzały - odpowiedziała. - Ale kiedyś czytałam w pokoju.
Małe, groteskowe stworki...
- Założę się, że są bardzo smakowite. A to przypomina mi, że właśnie stygnie moja
kolacja. Chodź...
Ruszył dalej, w końcu dotarł do obszernej komnaty, w której płonęła jedna pochodnia,
jedna topiła się, a z dwóch innych pozostał jedynie popiół w ściennych zagłębieniach.
Podniósł dwie świeże pochodnie z wiązki stojącej przy murze, zapalił je i zawiesił w pustych
zagłębieniach. Skierował swe kroki do przejścia po lewej stronie.
- Podaj mi kajdany! - nakazał.
Przy stercie pochodni stał stojak z kajdanami i półka z kłódkami. Niewolnik stojący
po lewej stronie Dilvisha wyciągnął rękę i ściągnął pęto łańcuchów. Semirama podeszła do
niego i wybrała z półki kilka kłódek.
- Poniosę je - oświadczyła. - Masz już pełne ręce.
Mężczyzna kiwnął głową, przewiesił kajdany przez lewe ramię i ruszył dalej.
Podążyła za nimi, do komnaty, w której do krzywych ścian przykuci byli Hodgson, Derkon,
Odil, Vane, Galt i Lorman. Zdawało się, że wcześniej był tu jeszcze jeden...
Baran uniósł latarnię i schylił się w stronę pustych łańcuchów i pokrytej zakrzepłą
krwią ściany, w stronę miejsca, w którym wisiał gruby czarownik trawiony właśnie przez
demona.
- Tam - polecił. - Przykujcie go do tego koła.
Pozostali więźniowie obserwowali tę scenę w milczeniu, zamarli w bezruchu po
wejściu Barana.
Niewolnicy na wpół nieśli, na wpół prowadzili Dilvisha do wskazanego miejsca przy
ścianie. Przeciągnęli łańcuchy przez potężną obręcz przykutą do muru, nie zwracając zupełnie
uwagi na tych, którzy już wisieli wzdłuż wilgotnych kamieni.
- Teraz dokładnie wiesz, gdzie go szukać w razie potrzeby - zakpił Baran - jeśli nie
masz nic przeciw takiej widowni.
Odwróciła się i jednym spojrzeniem przeszyła Barana.
- Już dawno temu przestałeś być zabawny - stwierdziła. - Stałeś się wulgarny i więcej
niż odrażający.
Powiedziawszy to, podeszła do miejsca, w którym niewolnicy opasywali ciało
Dilvisha łańcuchami. Podała im kłódki, a oni umocowali je we właściwym miejscu.
Semirama zamknęła każdą z nich, a Baran poszedł jej śladem sprawdzając ich zatrzaski.
Kiedy sprawdził ostatnią, mruknął z zadowoleniem. Wstając potrząsnął kajdanami,
rzucił Semiramie ukradkowe spojrzenie i uśmiechnął się chytrze.
- Robią sporo hałasu - zauważył. - Jeśli tu przyjdziesz, cały zamek będzie wiedział,
gdzie cię szukać.
Semirama przykryła usta dłonią i ziewnęła.
- Zapiera ci dech, co?
Dziewczyna uśmiechnęła się i odwróciła głowę w stronę Dilvisha.
- Czy to chciałeś zobaczyć? - rzekła do Barana.
Objęła Dilvisha i pocałowała w usta, przyciskając się doń całym ciałem.
Mijały sekundy, Baran zaczął krążyć nerwowo. Niewolnicy odwrócili wzrok.
W końcu puściła go ze śmiechem.
- Oczywiście, jestem namiętnie do niego przywiązana, do tego nieznajomego, który
przybył tu jako intruz, aby nas okraść - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie i poklepała Dilvisha.
- Bezczelny drań! - stwierdziła z wściekłością.
Dumnym krokiem opuściła celę, nie oglądając się za siebie.
Baran rzucił spojrzenie Dilvishowi i wyszczerzył zęby. Podniósł latarnię ze skalnego
występu i wyszedł z komnaty, za nim podążyli niewolnicy.
Semirama krążyła wokół wylotu korytarza.
- Wiedziałem, że zaczekasz na światło - zauważył Baran, podchodząc bliżej.
Nie odpowiedziała.
- Nie masz pojęcia, jakie to było dziwne - powiedział, dotrzymując jej kroku.
- Pocałunek? - spytała zakłopotana. - Naprawdę, Baran...
- Sposób, w jaki pielęgnowałaś tego prostaka - odparł.
- Nie chciałam, by umarł - odpowiedziała.
- Teraz czy potem? Dlaczego nie?
- Jest zagadką... pierwszym Elfem, który tu dotarł. To niezwykli ludzie. Zazwyczaj
trzymają się razem. Niektórzy mówią o nich „aroganci". Myślałam, że twój pan ubawi się,
poznając cel jego podróży.
- Niektórzy mówią o nich „pechowcy" oświadczył Baran. - Mogą być niebezpieczni.
- Też o tym słyszałam. Ten jest pod dobrym zamknięciem.
- Kiedy wszedłem i zobaczyłem, w jaki sposób zajmujesz się tym intruzem -
oczywiście, zdenerwowałem się...
- Czy starasz się przeprosić mnie za te wszystkie złośliwe uwagi?
Baran wolnym krokiem ruszył wzdłuż korytarza, a jego ciało migotało w świetle
łatami.
- Tak - zabrzmiał jego głos.
- Świetnie - powiedziała, podążając za nim. - Nie tak, jak zasługuje na to królowa, ale
niewątpliwie nie potrafisz zrobić tego lepiej.
Baran chrząknął, nie przerywając marszu. I do tej pory nie wiadomo, czy zamierzał
rozwinąć swe przeprosiny, bo zatrzymał się gwałtownie, a jego pomruki zatopiły się w fali
głośniejszych dźwięków.
Obniżył latarnię i przywarł plecami do ściany. Semirama i niewolnicy poszli w jego
ślady. Hałas w poprzecznym korytarzu narastał.
Nagłe obok nich przebiegły niewyraźne postaci. Jedenaście świniopodobnych
stworów z błyszczącymi kłami zatopiło się w mroku. Odziane były w tuniki z długimi
rękawami ozdobione dziwacznymi cyframi. Jeden z nich trzymał pod prawą łapą ludzką
czaszkę.
- Stygnie moja kolacja - oznajmił Baran, podnosząc latarnię. - Wyjdźmy stąd!
Kilka minut potem wchodzili po długich schodach. Tuż przy szczycie pojawiła się
mroczna postać. Baran podniósł latarnię.
Jak tylko ukazała się twarz, Baran wrzasnął:
- Myślałem, że zostawiam cię po to, abyś obserwował lustro. Co tu robisz?
- Drugi sługa powiedział mi, że jesteś w podziemiach, panie. Światełko, które miałem
śledzić, zniknęło!
- Co takiego? Tak szybko? Muszę natychmiast znaleźć zastępstwo. Doskonale. Jesteś
wolny.
- Czekaj! - nakazała Semirama.
Niewolnik spojrzał na nią i serce jego przepełniło się przerażeniem.
- O którym lustrze mówisz? - spytała, wchodząc na ostatni stopień. - Z pewnością nie
o tym z północnego pokoju na górze, w żelaznej ramie?
Mężczyzna zbladł.
- Tak, Wasza Wysokość - bąknął - o tym samym.
Baran zgasił latarnię i postawił ją na półce. Odwrócił się do Semiramy z niewyraźnym
uśmiechem. Dziewczyna wyprostowała się, a w jej oczach płonęły ognie. Zdawał sobie
sprawę ze znaczenia gestu, jaki właśnie wykonywała jej lewa ręka, choć nigdy nie
podejrzewał jej o taką moc.
- Zaczekaj, Pani! Powstrzymaj się! - krzyknął. - To nie to, co myślisz! Pozwól mi
wszystko wyjaśnić!
Zastanowił się, czy zdąży przywołać Trzecią dłoń, zanim dokończy swój gest.
Zawahała się.
- A zatem mi powiedz.
Odetchnął.
- Próbując rozwiązać zagadkę zablokowanego lustra - zaczął - wysłałem do jego
wnętrza ducha, by zbadał uszkodzenia astralne. Miałem zamiar porozmawiać z nim, by
poznać rozmiar zniszczeń. Kazałem temu człowiekowi prowadzić obserwacje, gdyby
zdarzyło się coś niezwykłego. Właśnie usłyszałaś jego raport. Powinienem natychmiast się
tam udać i ustalić, co się dzieje. To może być niezbędna wskazówka, jeśli chcemy otworzyć
lustro raz jeszcze.
Opuściła dłoń.
- Tak - rzekła - musisz iść. Daj mi znać, czego się dowiedziałeś.
- Oczywiście. Zrobię to.
Odwrócił się i zaczął biec.
Semirama obrzuciła wzrokiem dwóch niewolników, którzy prowadzili Dilvisha, i
niewolnika, który przyniósł wiadomość dla Barana.
- Co tak sterczycie? - warknęła. - Wracajcie do swych zajęć albo do swoich kwater.
Odeszli w pośpiechu. Patrzyła za nimi, aż zniknęli jej z oczu. Wtedy zawróciła i
ruszyła przez ogromną komnatę, kierując się do przejścia wychodzącego na północno-
południowy korytarz.
Komnata topiła się w mroku, gdyż zachodziło słońce, a jej jedyne okna umieszczone
były wysoko, na zachodniej ścianie. Przechodząc przez salę, dostrzegła z lewej strony
nieznaczny ruch. W lustrze ujrzała postać jasnowłosego mężczyzny stojącego przy białym
filarze. Ani mężczyzny, ani filaru nie było w komnacie. Zatrzymała się i wybałuszyła oczy.
Był to mężczyzna, którego widziała tamtej nocy podczas niewidzialnego przyjęcia.
Stał teraz samotnie, w zielonych szatach i z uśmiechem na twarzy. Wtedy zdawała się nie
dostrzegać, jak bardzo był przystojny, jak bardzo przypominał...
Uniósł dłoń i skinął na nią. Szkło zalśniło i odniosła wrażenie, że może przez nie
przejść i stanąć obok niego.
Wzruszyła ramionami, pokręciła głową, odwzajemniając uśmiech. Niestety, śpieszyła
się...
Opuszczając komnatę, pobiegła korytarzem, mijając przypadkowego sługę, który
zapałał światło w lichtarzyku i wysokich świecznikach. Posuwała się w cieniu, aż dotarła do
galerii, która prowadziła wzdłuż budynku i do Komnaty Lochu. Przystanęła, by raz jeszcze
spojrzeć przez okna, na miejsce, w którym zauważyła go po raz pierwszy.
Sadzawkę widać było bardzo wyraźnie, a dziewczyna i koń rzeczywiście zniknęli. Czy
ona coś dla niego znaczyła? Semirama zdumiała się, wyciągając dłoń, by odwrócić zaklęcie.
W sadzawce przeglądały się góry, część zamku i zachodzące słońce. Gładki pas plaży
jaśniał bielą; na stoku wyrastały pojedyncze, ciemne skały.
Przez moment zdawało jej się, że widziała szybki ruch w dole, daleko z prawej strony.
Zawahała się, a następnie zmieniła ogniskową okna, przesuwając ją nieco i
przybliżając tym samym stok. Przyglądała mu się uważnie przez chwilę, ale ruch nie
powtórzył się.
Uśmiechnęła się delikatnie, zadowolona, że nie zaskoczyła kolejnego poszukiwacza
przygód. Jej przedsięwzięcie wymagało pośpiechu - do takiego wniosku doszła przestawiając
szybę. Krajobraz odpłynął w dal.
Odeszła od okna i popędziła wzdłuż galerii. Piasek chrupał pod jej sandałami. Poczuła
charakterystyczny odór tego miejsca. Kiedy weszła do sali, otoczyło ją wilgotne ciepło lochu.
Podeszła bliżej, siadła na krawędzi i wydała głośny okrzyk. Mijały minuty i choć
powtórzyła go kilkakrotnie, nie otrzymała odpowiedzi.
Nie było w tym nic dziwnego, gdyż często oddawał się medytacjom, wyłączając część
swej świadomości ze świata zewnętrznego. Miała jednak nadzieję, że nie wpadał właśnie w
jeden ze swych okresowych stanów uśpienia. Nie byłaby to odpowiednia dla niego pora na
takie przedsięwzięcie.
Powtórzyła swój okrzyk. Istniały jeszcze inne wytłumaczenia, ale wołała o nich nie
myśleć. Pochyliła się do przodu i dodała nutę usilnej prośby.
W pewnej chwili poczuła jego obecność w swym umyśle - zbliżał się, zbierał siły i był
bardzo zaniepokojony. Zdecydowała się na czysto psychiczne porozumienie, ale nic się nie
wydarzyło. Jedynie woda zmętniała jeszcze bardziej. Czekała, czas mijał, a on się nie
pojawiał. Spływały po niej fale różnych wrażeń zmysłowych czarne, wrogie istoty niczym
nietoperze unosiły się z lochu - muskały ją delikatnie, bardziej dla zabawy i z ciekawości,
która typowa była dla tego miejsca.
- Co się dzieje? - spytała, wydając ćwierkające dźwięki, jak to zwykłe czyniła.
Nie otrzymała odpowiedzi, ale fale wrażeń i emocji narastały. Atmosfera tego miejsca
stawała się coraz bardziej posępna i groźna. Nagłe wszystko zmieniło się w mgnieniu oka,
zapanował radosny nastrój przeszyty nutą triumfu. Dźwięk ten stawał się coraz głośniejszy,
potworki zostały zmiecione i zepchnięte na dalszy plan. Woda zawirowała ponownie i
kawałek bezkształtnej, mrocznej istoty przebił powierzchnię, a wokół niego unosiła się
mglista, perłowa poświata. Przewijały się przez nią rozmazane wzory, zniekształcając
poruszające się pod nimi cielsko.
- Siostro, kochanko i kapłanko, pozdrawiam cię ze wszystkich miejsc, w których żyję
- usłyszała zwyczajowe powitanie w tym samym języku.
- Ja ciebie też, ta, która przebywa w tym miejscu. Tualuo, bracie Starszych. Jesteś
zatroskany. Jaka jest tego przyczyna? Powiedz mi.
- Królowo tego miejsca, Semiramo, to bolesny cykl wzrostu właściwy memu rodowi.
Jestem spokrewniony z ciemnością i światłem, posiadam obie natury.
- My także, Tualuo.
- Ach, ale ludzie potrafią łączyć je ze sobą w ciągu życia. Życie jest przez to o wiele
prostsze.
- Nie jest wolne od problemów.
- Ale nasze przynosi eony rekryminacji; wzajemnego obwiniania się za miniony cykl,
w którym rządziła przeciwstawna natura - aż do czasu, kiedy nadejdzie ten oczekiwany,
niemożliwy dzień połączenia obu natur i będziemy gotowi na spotkanie z naszymi bliskimi,
daleko od tego piekła polaryzacji.
Ogarnął ją głęboki smutek i nie mogła powstrzymać się od łez. Z wody wysunęła się
macka, bardzo nieśmiało, a jej koniuszek musnął stopę dziewczyny.
- Nie użalaj się nade mną, dziecino. Zapłacz raczej nad losem ludzkości. Bo gdy
zapadnie nade mną ciemność, a już żałuję tych dni, moc moja opanuje tę krainę, przydając
cierpienia ludziom - ratuj się, gdyż jesteś moją sługą. Musisz nabrać sił i być bystra, twarda i
chłodna jak poranna gwiazda - i ja będę silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Cały świat
zadrży w posadach jak dawniej, gdy moi przodkowie z alternatywnego cyklu walczyli o duszę
człowieka.
- Czy można jakoś temu zaradzić? - spytała.
- Mogę to powstrzymać i zrobię to, tak długo jak potrafię.
- A co z Jelerakiem i długiem, który wszyscy z twego rodu wobec niego zaciągnęli?
- Dług został spłacony, Semiramo, dawno temu. A on nie jest już tym samym
mężczyzną, którego kiedyś znałaś.
- O czym ty mówisz?
- Zmienił się. Być może i on ma swą jasną i ciemną naturę.
- Trudno mi w to uwierzyć, choć dotarły do mnie liczne pogłoski. Już dawno temu
słyszałam, że był chory przez długi czas, przez łata po upadku Hohorgi...
- Może najuprzejmiej byłoby powiedzieć, że nigdy nie powrócił do zdrowia.
- Kiedy mnie tu wezwał, traktował z całym szacunkiem...
- Oczywiście. Potrzebował cię. Posiadasz niezwykłe umiejętności - jak na istotę
ludzką. I jest jeszcze coś...
- Bardzo żałuję - ciągnął - że wkrótce będzie nas tyle łączyć, mnie i jego.
- Przewróciłeś mój świat do góry nogami - rzekła.
- Przykro mi, ale nie potrafię przewidzieć, kiedy nastąpi we mnie przemiana. Nadal
będę ci pomagał we wszystkim, czego zechcesz, najlepiej jak potrafię i tak długo, jak to
będzie możliwe.
Wyciągnęła dłoń i pogłaskała jedną z macek.
- Czyja mogłabym ci jakoś pomóc...
- Nie - odpowiedział. - Żaden śmiertelnik nie może mi pomóc. To śmieszne, ale w
okresie przejściowym zwariuję na jakiś czas. Odeślę cię z powrotem, zanim to nastąpi, do
miejsca, które przeznaczyłem dla ciebie - poza czasem i przestrzenią, pełnego radości. Moje
drugie ,,ja" niewątpliwie przywoła cię, kiedy potrzebne będą twe usługi.
- Zasmuca mnie to, co mówisz.
- Mnie także. Porozmawiajmy zatem o tym, co cię tutaj sprowadziło.
- Sprawa jeszcze bardziej się zagmatwała - powiedziała - przez to, co od ciebie
usłyszałam. Baran majstruje coś przy zwierciadle. Umieścił w jego wnętrzu co najmniej
jednego ducha. Drugiego prawdopodobnie instaluje w nim teraz...
- Nie zważam na przyziemne sprawy, o ile ty mi nie każesz. Powiedz mi zatem, kim
jest Baran i dlaczego niepokoi cię to, co wyczynia z lustrem.
- Baran to ciemny, ciężki mężczyzna, który czasami mi towarzyszy.
- Ten, który robi sztuczki dłonią?
- Tak, rządca Jeleraka w tym zamku. A lustro - z komnaty w północnej wieży jest
środkiem transportu dla Jeleraka, i przenosi go z jednej posiadłości do drugiej. Pewien czas
temu Jelerak został ranny w pojedynku z drugim czarownikiem. Myśleliśmy, że tu
przybędzie, a wtedy błagałabym cię o moc, która go uzdrowi. Kiedy oczekiwaliśmy na jego
przybycie, wielu innych, którzy uznali go za zmarłego lub wyczerpanego, próbowało
szturmować to miejsce, by potem wykorzystać cię do własnych celów.
Obok dziewczyny przepłynęła drobna fala rozbawienia.
- To właśnie wtedy zrozumiałam powód, dla którego Jelerak przywrócił mnie do życia
- abym pomogła ci w czasie letniego osłabienia...
- Mój pierwszy, od wieków, moment szaleństwa. Do tego czasu przekazywałem mu
moc, zawsze, kiedy o to prosił, by mógł wyświadczyć przysługi, o których wspomniałaś. Nie
zdawał sobie sprawy, co się dzieje. Ja też nie.
- I ja nie. Choć przypomniałam sobie kilka starych, mrocznych zaklęć, nigdy nie
byłam w takiej sytuacji. Ale gdy przybyło tu kilku intruzów, pomyślałam, że będzie lepiej,
jeśli w pełnej świadomości ponownie zaczarujesz tę krainę, by ich odstraszyć. Wiedziałam, że
nie powstrzyma to Jeleraka, który zawsze mógł wykorzystać do podróży swe lustro.
Przedstawiłam Baranowi plan działania, ale jego intencje były irytujące. Dałam mu do
zrozumienia, że sytuacja jest trudniejsza niż zeszłego tata i tytko ja potrafię się z nią uporać.
Ten podstęp dał mi nad nim większą władzę. Przez cały czas byłam pewna, że lustro znajduje
się w dobrym stanie. Teraz nie jestem tego pewna. Uważam, że mógł je blokować przez cały
ten czas.
- Dlaczego miałby to zrobić?.
- Kiedy wprowadziłeś tę krainę w stan wrzenia, całkowicie zagrodzony został dostęp
do zamku, pozostało jedynie lustro. Gdy znalazł sposób na blokadę zwierciadła, byliśmy
odizolowani od świata, a Jelerak nie mógł wrócić, by zregenerować swe siły. Jestem
przekonana, iż Baran upodobnił się do najeźdźców. Pragnął zatrzymać to miejsce dla siebie,
szukając sposobów, aby przejąć nad tobą kontrolę.
- Czy nie zdaje sobie sprawy, że służyłem Jelerakowi z własnej woli, a nie pod
przymusem - że przez te lata ludzkie poczynania nic dla mnie nie znaczyły?
- Nie, nigdy mu tego nie powiedziałam. Im mniej wie, tym lepiej.
- A zatem na czym potęga problem?
- Nie jestem pewna. Na początku przychodziłam, by prosić cię o otwarcie lustra i
zabezpieczenie go przed wszelkimi próbami jego zamknięcia. Chodziło o to, aby powrócił
Jelerak, pokrzepił się i we właściwy sposób zajął się Baranem. Ale teraz, po tym, co
opowiedziałeś mi o Jeleraku, brakuje mi słów.
- Odblokowanie lustra jest proste, ale nie mógłbym obiecać, że pozostanie otwarte,
gdyby opętało mnie kolejne szaleństwo.
- ... a potem chciałam cię prosić, abyś wznowił emanacje i raz jeszcze wstrząsnął tą
krainą - by utrzymać z dala nieproszonych gości i dać Jelerakowi szansę powrotu przez
zwierciadło. Miało to przekonać Barana, że nadal nie dajesz się kontrolować. Wtedy
zostawiłby mnie w spokoju, nie żądając, abym uczestniczyła w tym bezowocnym
przedsięwzięciu.
- A teraz?
- A teraz muszę wybierać między jednym złem a drugim. Sama nie wiem. Baran nie
jest tak mądry i lubi mnie. Z pewnością mogłabym go kontrolować. A jednak nadal mam
poczucie lojalności względem Jeleraka. Nieważne, co o nim myślisz - zawsze traktował mnie
z szacunkiem.
- Bez względu na sytuację, wszystko będzie od ciebie zależeć.
- Oczywiście, z wyjątkiem respektowania mojej pozycji. Na dworze w Jandarze nie
był obcym przybyszem.
- Może to prawda, a może nie, ale ja myślałem o czymś bardziej osobistym.
Zesztywniała. Potem wybuchnęła śmiechem.
- Nie, w to nie mogę uwierzyć. Jelerak? Zawsze postępował jak mnich. Oddawał się
wyłącznie Sztuce.
- Mógł wezwać każdego z twego znakomitego rodu, aby ze mną porozmawiał.
- Prawda.
- Jego pierwsza miłość to władza i dominacja nad ludzką duszą. A mimo to istnieją
dwa ludzkie uczucia, których nie zdołał się pozbyć - braterskie przywiązanie do kapłanów z
Babrigore i miłość do samego siebie. Ty zawsze byłaś niedostępną królową i kapłanką.
- Dobrze to ukrywał.
- Ale nie przed Tualuą - ja przejrzałem jego serce i pragnienia - nawet te, z których
sam nie zdaje sobie sprawy. Jest powód, dla którego ci o tym opowiadam. Moja energia
kruszy się i chciałbym zaspokoić własne potrzeby, zanim rozpadnie się w proch. Kiedy tak ze
sobą rozmawiamy, jednym okiem spoglądam na linie przeszłości. Widzę czarną plamę, której
nie potrafię rozszyfrować. Myślę, że jest w coś wmieszany poza tym punktem. Moim
pierwszym zamiarem było wysłanie cię w miejsce, które specjalnie przygotowałem dla twego
bezpieczeństwa.
Jej myśli skupiły się wokół mężczyzny w kajdanach.
- Nie pójdę.
- Ja też to wiedziałem. Dlatego opowiedziałem ci o ludzkiej słabości czarownika. W
najlepszym razie to rzecz bardzo ulotna. Nawet on jest jej tylko częściowo świadomy i nie do
końca ją rozumie. Przestrzegam cię, abyś na to nie liczyła, choć w czarnej godzinie wiedza ta
może być przydatna.
Przytuliła się do macki.
- Tualua! Tualua! Być może jesteś silniejszy niż myślisz. Czy nie możesz stanąć do
walki z ciemną mocą i pokonać jej?
Atmosfera stała się ponura i pełna zamyślenia.
- To, według mego rozumienia - odezwał się w końcu Tualua - nie jest mój model.
Próbuję i będę próbował. Obawiam się jednak, że moje starania wytwarzają jeszcze większą
siłę.
- Nie poddawaj się. Wytrzymaj tak długo, jak potrafisz. Wezwij Starszych Bogów,
swych krewnych, jeśli będziesz musiał!
Piwnicą wstrząsnął wybuch śmiechu.
- Miejsce, do którego jestem przykuty, już dawno zostało opuszczone przez mych
znakomitych przodków. Tam, wysoko, nie usłyszą mnie. Nie, musimy przygotować się do
próby, a ja powinienem znowu zająć się ludzkimi sprawami- gdyż spłatają się z moimi.
Słuchaj mnie uważnie, bo czuję nadchodzący atak szaleństwa...
* * *
Parująca woda w wyłożonym jaskrawymi płytkami stawie Holruna sięgała mu do
ramienia, a powietrze wypełniał aromat egzotycznych kadzideł. Jego twarz była kanciasta, a
oczy - na wpół zamknięte - ciemne, ciekawe świata i pełne wyrazu. Usta, nawet zamknięte,
układały się w lekko złowieszczy uśmiech. Pochylił się do przodu, kiedy jedna z jego
nałożnic klęknęła za nim i zaczęła masować mu ramiona. Druga faworyta podała mu chłodny
napój w rzeźbionym, zakrzywionym rogu wymarłego drapieżnika. Pociągnął łyk, oddał róg,
przeciągając koniuszkami palców po dłoni dziewczyny.
Gdy usłyszał wezwanie kryształu, zaklął cicho i przesunął ręką po czuprynie
niesfornych, brązowych włosów, rezygnując z posług drugiej kobiety. Odwrócił się w stronę
ogromnej kuli umieszczonej w ścianie i ozdobionej mozaiką delikatnych płytek w formie
potężnego oka. Skupił całą swą uwagę i w źrenicy pojawił się obraz Meliasha.
- Przepraszam, że cię niepokoję - zaczął Meliash.
- Tak to bywa, gdy jest się najmłodszym członkiem Rady. Przypuszczam, że ma to
swe zalety, jeśli chcesz coś zdobyć. Te stare, trzęsące się mumie nie mogą się nawet
zdecydować na załatwienie własnych potrzeb. Ktoś musi im od czasu do czasu wsadzić w
tyłek gorący pogrzebacz, a wówczas wybór pada na mnie. Jak sprawy w Sangaris? Ja...
- W Kannais.
- Tak, Kannais. Wiesz, zazdroszczę ci tej pracy na świeżym powietrzu. No cóż,
sprawy administracyjne też muszą być nadzorowane.
Zatrzymał się nagłe i błysnął uśmiechem.
- Tak - odezwał się Meliash. - Zaszło tu ostatnio sporo zmian i Rada powinna zdawać
sobie z nich sprawę. Dotarliśmy też do bardzo ciekawej informacji. Prawdę mówiąc, jestem
pewien, iż nadszedł czas, aby Rada podjęła działania w sprawie bezpośrednio dotyczącej Jel...
- Pomału! Pomału! - Holrun stał już z podniesioną dłonią, a jego masażystka w
pośpiechu poprawiała szaty na jego ramionach. - Czasem wydaje mi się, że nawet sklepienie
niebieskie ma uszy oraz inne przydatki. Pozwól mi przenieść się na drugi kryształ. Nie
uwierzyłbyś, jakie zaklęcia ochronne posiada. Niebawem wezwę cię znów. Pomachał ręką i
Meliash zniknął.
Holrun wolno opuścił basen i założył sandały. Wyszedł z groty i ruszył w dół
spadzistego tunelu, podnosząc dwa pałce do ust, wygwizdując głośny, piskliwy dźwięk. Po
obu stronach tunelu, na pasie z białego kamienia zabłyszczało blade światełko.
Z uśmiechem skręcił za rogiem i wszedł do komnaty w kształcie litery L wykutej w
kamieniu na dwóch poziomach. Pstryknął palcami, a w niszy zatliły się kłody drewna, przez
szczelinę unosił się dym, osłonięty nieco pomarańczowymi stalaktytami, wokół których
długie łańcuchy wyrzeźbionych figur transmitowały erotyczne impulsy w postaci potężnych
spiral. Grube świece w wysokich stojakach zamigotały pełnią życia, odsłaniając ładny tęcz
zagracony pokój pełen magicznego sprzętu używanego przez ponad trzydzieści narodów i
plemion. Każde widoczne miejsce na posadzce, sklepionym suficie i beczkowych ścianach
pokryte było magicznymi symbolami.
Natychmiast skierował się ku półce po lewej stronie, zdjął małą szkatułkę z
cytrynowego drzewa i przeniósł ją na stojak w rogu, obok kominka. Posuwając nogą po
dywaniku w geometryczne wzory, przyciągnął niski stołek przykryty szarym futrem.
Otworzył szkatułkę i wyjął zadymiony, prawie czarny kryształ i postawił go obok. Usadowił
się na stołku, zaczerpnął powietrza, wypuścił je i powiedział jedno słowo:
- Meliash!
Kryształ rozjaśnił się nieco i w jego głębi pojawiła się niewyraźna sylwetka Meliasha.
- I jak? - zapytał.
- Twój głos jest bardzo oddalony - padła cicha, ćwierkająca odpowiedź.
- Nic na to nie poradzę. Zaklęcia ochronne gniotą nas ze wszystkich stron, jak
wierzyciele na pogrzebie. Ale mów swobodnie. Cóż takiego ma zrobić Rada w sprawie
Jeleraka?
- Jestem pewien, że tego ranka przejeżdżał tędy w przebraniu, a teraz próbuje
przedrzeć się do zamku.
- O, cholera. To przecież jego dom. Jeśli powrót do domu jest czymś najgorszym, na
co go stać, nie rozumiem gdzie...
- Nie rozumiesz. Jest teraz słabszy niż kiedykolwiek wcześniej. Gwarantuję ci, że
próbuje się tam dostać, by wykorzystać jedno ze swych największych źródeł mocy, by
odzyskać siły. Ale jego szansę są nikłe - zwłaszcza jeśli Tualua przechodzi właśnie kolejny
atak szaleństwa, typowy dla jego rodu. A tak właśnie jest. Potem...
Holrun pomachał dłonią.
- Czekaj. Wszystko to brzmi bardzo interesująco, ale nie mam pojęcia, do czego
zmierzasz. Nawet wyczerpany, może być groźnym przeciwnikiem. Przeprowadzono szereg
sekretnych badań i wróżb na temat skutków, jakie mogą przynieść starcia i konflikty z tym
magiem.
- Wiesz, czego są warte - zauważył Meliash. - Prędzej czy później ten człowiek
zniszczy albo obali całą organizację, tak jak uczynił to z niektórymi czarownikami. Wiem, że
ma wśród nas całą rzeszę popleczników. Ty też to wiesz. Wkrótce będziemy musieli się nim
zająć, a uważam, że teraz jest po temu najlepsza sposobność. Sam słyszałem, jak mówiłeś, że
chcesz, aby stało się to za twego życia.
- Tak, nie przeczę. Ale powiedziałem to nieoficjalnie i prywatnie. Rada jest ciałem
bardzo konserwatywnym. Dlatego przez lata prowadziła względem niego politykę uników.
- Jest coś jeszcze - oświadczył Meliash.
- Mianowicie...
- Dziś rano przybył tu jakiś człowiek z wyraźnym zamiarem zabicia Jeleraka.
Holrun prychnął.
- To wszystko? - zapytał. - A wiesz, ilu już próbowało? Jak niewielu zdołało się do
niego zbliżyć? Nie, tak czy inaczej, ta informacja nie jest wiele warta.
- Na imię miał Dilvish i dosiadał metalowego rumaka. Niedawno dowiedziałem się,
kim jest.
- Dilvish Przeklęty? On tam jest? Jesteś tego pewien? Pół-Elf? Wysoki? Jasny? W
zielonych butach?
- Tak. Kiedyś należał do Zakonu...
- Wiem, wiem! Dilvish! Na Boga! Nie chcę, aby zginął, będąc tak blisko celu. Był
moim bohaterem z dzieciństwa Pułkownik Wschodu. A kiedy powrócił z Piekła... On go
dostanie, wiesz? Gdybym sam miał wybierać zamachowca, nie szukałbym dalej. Dilvish...
- Więc pomyślałem, że jeśli Zakon chce uniknąć bezpośredniej konfrontacji, mógłby
po prostu pomóc temu człowiekowi, trzymając się z dala konfliktu.
Holrun nie patrzył na niego. Oczy jego wpatrywały się w przestrzeń.
- Co o tym sądzisz? - spytał Meiiash.
- Opowiedz mi o tym miejscu. Jak wygląda?
- Zakłócenia ustały. Kraina wokół niego jest spokojna. Widzę z oddali zamek. W jego
murach płoną pochodnie. Mapa wnętrz powinna znajdować się w archiwum. Muszę to
sprawdzić u Rawka. Rządcą Jeleraka w tym zamczysku jest Baran z Blackwold, nie najgorszy
czarownik...
- Czy jest w tym miejscu coś osobliwego. Stare zamczyska mają swe historie.
- Historia tego zlewa się z legendą. Uważany jest za najstarszą budowlę na świecie,
starszą od rodzaju ludzkiego. Podobno jest nawiedzony. Przypuszcza się, że ma jakieś
powiązania ze Starszymi Bogami.
- Jeden z tych, co? W porządku, słuchaj. Wzbudziłeś me zainteresowanie. Zatrzymaj
to dla siebie i nie rób nic głupiego. Natychmiast przedstawię to na nadzwyczajnej sesji Rady.
Spróbuję przekonać ich do zmiany polityki. Ale nie oczekuj zbyt wiele. Większość z nich nie
spostrzegłaby szansy, nawet gdyby ta podeszła i ugryzła ich w siedzenie. Wrócę do ciebie,
gdy czegoś się dowiem, a potem zastanowimy się, co dalej.
Zerwał połączenie, wstał, popatrzył przez chwilę w ogień i przeszedł przez komnatę.
- Cholernie gorąco!
Pstryknął palcami i światła zgasły.
ROZDZIAŁ VII
Dilvish słyszał ich śmiech, ich dowcip. „Pocałunek śmierci" - te słowa przewijały się
najgłośniej. Nie zwracał na nie uwagi, ale drżał cały, wisząc w kajdanach. Jego myśli
pogrążone były w chaosie odrodzonych wspomnień. Ból głowy minął. Wszystko, co zrobiła
ta kobieta, zadziałało z zaskakującą sprawnością. Ból, który mu teraz dokuczał, miał
charakter psychiczny, wywołany dotknięciem demona. Wrócił myślami do Krainy Cierpienia
i wspomnienia, które kiedyś wyrzucił z siebie na zawsze, spłynęły na niego niczym wrząca
lawa.
Po jakimś czasie zrozumiał, gdzie jest i dlaczego, i miejsce bólu zajął gniew. Starał się
skoncentrować swą uwagę; powiodło się. Dotarły do niego ich słowa:
- ...trzeba ratować tego łowcę demonów. Kiedy go tu wciągali, prawie wszystko starli.
- Czy zdołasz go dosięgnąć? Przez jakiś czas nie możemy na niego liczyć.
- Spróbuję.
- Odil, będziesz musiał wyciągnąć się raz jeszcze.
Przez lekko domknięte oczy Dilvish przyjrzał się współwięźniom. Nie rozpoznał
żadnego z nich, ale przysłuchując się ich rozmowie i widząc wzór, który rysowali, zrozumiał,
że wszyscy byli czarownikami, ich wygląd sprawiał wrażenie, iż przebywali tu jako
więźniowie dosyć długo.
Całkowicie otworzył oczy. Żaden z nich tego nie zauważył; tak bardzo pochłonięci
byli swą pracą. Baczniej przyjrzał się rysunkowi. Okazał się on prostą odmianą bardzo
podstawowego wzoru, poznawanego przez większość uczniów w pierwszym roku nauki. Z
rozpędem wyciągnął stopę w zielonym bucie i uzupełnił brakujący motyw.
- Patrzcie! Kochaś odzyskał świadomość! - zawołał jeden z nich. Kiedy głowy zaczęły
obracać się w jego stronę, dodał:
- Jestem Galt, a to Vane.
Dilvish kiwnął głową, a pozostali ciągnęli:
- ...Hodgson.
- ...Derkon - usłyszał z lewej.
- ...Lorman - padło z prawej.
- ...Odil.
- A ja jestem Dilvish - przedstawił się.
Derkon obrócił gwałtownie głowę w jego kierunku i spojrzał mu w oczy.
- Pułkownik Dilvish? Byłeś pod Portaroy? - spytał.
- Ten sam.
- Ja też tam byłem.
- Przykro mi, ale nie przypominam sobie...
Derkon wybuchnął śmiechem.
- Byłem po przeciwnej stronie, w Korpusie Czarowników - rzucając silne zaklęcia,
które miały doprowadzić do twej porażki. Okazałeś się niewdzięczny i wygrałeś, a ja
straciłem swą prowizję.
- Nie mogę powiedzieć, abym tego żałował. Po co rysujecie te pułapki na całej
podłodze?
- Demony myślą, że to przeklęte miejsce jest spiżarnią. Przychodzą tu od czasu do
czasu i pożerają nas,
- A zatem to dobra myśl. Czy wszyscy jesteście tutaj za to samo?
- Tak - rzekł Derkon.
- Nie - odezwał się Hodgson.
Dilvish uniósł brew.
- On jedynie stawia metafizyczną tezę - wyjaśnił Derkon.
- Moralną - poprawił Hodgson. - Z różnych powodów pragnęliśmy mocy tego miejsca.
- Ale wszyscy jej pragnęliśmy - zauważył Derkon z uśmiechem. - Wszyscy byliśmy
na tyle dobrzy lub po prostu sprzyjało nam szczęście, że przedarliśmy się do zamku, i na tym
koniec. - Tu uniósł dłoń, dramatycznie szczękając kajdanami. - Moje zaklęcia wyrwały się
spod kontroli i stanąłem twarzą w twarz z Baranem. Wtedy zaatakował mnie swą trzecią
dłonią.
- Trzecią ręką?
- Tak. Wyhodował sobie na drugiej płaszczyźnie dodatkowy mechanizm. W razie
potrzeby sprowadzi go tutaj. Jeśli się stąd wydostaniesz i napotkasz go, pamiętaj, że ta dłoń
może być szybsza niż wzrok.
- Będę pamiętał.
- A gdzie twój metalowy rumak?
Dilvish zadumał się.
- Niestety, spotkało go to, co mnie kiedyś. Zamienił się w posąg.
Skinął głową w nieokreślonym kierunku.
- Gdzieś tam...
Hodgson chrząknął.
- Który kraniec Sztuki preferujesz? - zapytał.
- Moje zainteresowanie Sztuką ograniczało się ostatnio do minimum było bardziej
praktyczne niż techniczne - padła odpowiedź.
Hodgson zaśmiał się po cichu.
- A zatem mogę spytać, w jakim celu masz zamiar wykorzystać moc Starszych, jeśli
przejmiesz nad nią kontrolę?
- Nie przyjechałem tu w poszukiwaniu mocy - odparł Dilvish.
- A więc po co? - spytał Lorman.
- Po Jeleraka z krwi i kości - żeby raz na zawsze się z nimi pożegnał.
W piwnicy rozległy się ciężkie westchnienia.
- Naprawdę? - odezwał się Derkon.
Dilvish kiwnął głową.
- Dzielny lub głupi albo jedno i drugie. Jest jednak coś niezwykłego w tym
wygórowanym i daremnym przedsięwzięciu. Podziwiam cię. Niestety, nie będziesz miał
okazji spróbować.
- To się jeszcze okaże burknął Dilvish.
- Powiedz mi - nalegał Hodgson - gdzie leży twa największa moc w Sztuce. Potężne
czary musisz pokonywać czymś więcej niż groźnym spojrzeniem i mieczem. Jaki kolor ma
twa podstawowa siła?
Dilvish pomyślał o Straszliwych Zaklęciach, które prawdopodobnie jako jedyny na
ziemi znał wszystkie.
- Czarny jak Loch, z którego się wywodzi, niestety - odpowiedział.
Derkon i Lorman zachichotali, gdy to mówił.
- Zatem jest nas trzech wśród siedmiu, niektórzy reprezentują kolor szary - rzucił
Derkon. - Nie jest źle.
- Nie uważam się w pełni za czarownika - szepnął Dilvish.
W tym momencie zaśmiali się wszyscy.
- To tak, jakbyś był trochę nieżywy, trochę w ciąży, co?
- Kto obudził legiony z Shoredan?
- Gdzie zdobyłeś tego metalowego wierzchowca?
- Jak dotarłeś do zamku?
- Czy te elfie buty nie są czarodziejskie?
- Dzięki za pomoc przy budowie pułapki na demona.
Dilvish wyglądał na zmieszanego.
- Nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób - bąknął. - Być może prawdą jest to, co
mówicie...
Znowu parsknęli śmiechem.
- Jesteś rzeczywiście niezwykły - oświadczył w końcu Derkon. - Ale jak można
inaczej pokonać czarną magię, jak nie tym samym?
- Białą magią! - krzyknął Hodgson.
Szarzy wyśmiali obu.
- Wołałbym skorzystać z naturalnej broni, jeśli to możliwe.
Zaśmiali się wszyscy.
- Przeciw niemu?
- Nigdy nie podejdziesz wystarczająco blisko.
- Przede wszystkim należy myśleć o własnej wygodzie.
- Jak mucha na ogiera...
- Kropla wody na wielkiej pustyni...
- ...wyprawiłby cię na tamten świat.
- Może tak - stwierdził Dilvish - a może nie.
- Po raz pierwszy od naszego pojmania - oświadczył Derkon - dostarczyłeś nam trochę
uciechy. Podobnie jak większość naszych dyskusji i ta niewątpliwie pozostanie dyskusją
akademicką.
- Idźmy dalej w tym kierunku - zaproponował Dilvish. - Co planujecie po wydostaniu
się stąd?
- A dlaczego uważasz, że mamy jakiś plan - spytał Galt.
- Cicho! - ostrzegł go Vane.
- W każdym więzieniu, w którym przebywałem, zawsze były jakieś plany - odparł
Dilvish.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś zamaskowanym Jelerakiem bawiącym się z nami
w ciuciubabkę?
- Pół tuzina czarowników, wszystkich odcieni, nie potrafi stwierdzić, czy ktoś uległ
transformacyjnemu zaklęciu?
- W tym miejscu nasze czary nie działają - a w tym przypadku przebranie może nie
mieć nic wspólnego z magią.
- Spokój! - nakazał Derkon. - Ten człowiek nie jest Jelerakiem.
- Skąd to wiesz? - spytał Odil.
- Bo spotkałem Jeleraka i żadne ziemskie przebranie nie jest w stanie go zmienić. A
jeśli chodzi o przebranie magiczne - pewnych rzeczy nie da się zmienić. Jestem nie tylko
czarownikiem, pozostaję również wrażliwy na wpływy psychiczne. Lubię tego człowieka.
Jeleraka nigdy nie lubiłem.
- Opierasz się na odczuciach?
- Osoby wrażliwe ufają swym odczuciom. Jelerak praktykuje Czarną Sztukę - rzucił
Hodgson. - A mimo to nie lubiłeś go?
- A czy wszyscy pisarze muszą się lubić? Wszyscy żołnierze? Wszyscy kapłani? Czy
lubisz wszystkich białych magów? To tak jak wszędzie. Doceniam jego talent i dokonania, ale
osobiście mnie denerwuje.
- W jaki sposób?
- Nigdy nie spotkałem człowieka, który kochałby zło dla samego zła.
- To dziwne, że potępia to ktoś taki, jak ty.
- Dla mnie Sztuka jest celem, a nie środkiem. Ja jestem niezależny.
- To splami twą reputację.
- To już mój problem. Dilvish zadał pytanie. Czy ktoś na nie odpowie?
- Ja - zabrał głos Hodgson. - Nie, nie ma planu wydostania się stąd. Ale jeśli nam się
uda, ceł mamy wspólny. Zamierzamy udać się do nienaruszonej strefy i połączyć nasze moce,
aby skanalizować emanacje Tualui i przerwać obronne zaklęcie wiszące nad tym miejscem.
Jesteś mile widziany w naszym gronie.
- Jakie będą tego skutki? - spytał Di!vish.
- Nie mamy pewności. Być może miejsce to rozpadnie się w proch i w zamieszaniu
zdołamy się stąd wydostać.
- Kamienie na kamieniach przetrwają - rzekł Dilvish. - Najprawdopodobniej miejsce
to zestarzeje się w sposób naturalny. Muszę odrzucić wasze zaproszenie, gdyż gdy tytko
opuszczę to miejsce, czekają na mnie inne sprawy.
Galt parsknął.
- Przypuszczam, że stanie się to niebawem? - mruknął.
- Tak, ale muszę wiedzieć, czy któryś z was widział Jeleraka. Czy on tu jest? Gdzie
mieszka?
Zapanowało milczenie. Dilvish rozejrzał się po pokoju, ale każdy z mężczyzn pokręcił
przecząco głową.
- Gdyby tu był - oświadczył Odil - nikt z nas by już nie żył, albo jeszcze gorzej.
- Jeśli chodzi o jego mieszkanie - odezwał się Galt - nasza wiedza w tym względzie
jest nieco ograniczona.
- Kim była ta kobieta - spytał Dilvish. - Kto mnie tu przyprowadził? Znowu rozległ się
śmiech.
- Nawet jej nie znasz? - zdziwił się Vane. - To Królowa Semirama - pani starego
Jandaru - poinformował go Hodgson - przywołana z prochów przez samego Jeleraka, aby mu
służyć.
- Słyszałem ballady i legendy o jej urodzie, przebiegłości... - powiedział Dilvish. -
Trudno uwierzyć, że naprawdę tu jest, żywa, dzięki mocy tego człowieka. Mówiono, że jeden
z moich przodków był jej kochankiem.
- Któż to mógł być? - zastanawiał się Hodgson.
- Sam Sełar.
W tym momencie Lorman zaczął łkać i potrząsać łańcuchami.
- Niestety! Niestety! To znów się zaczyna, a ja nie wiedziałem, że się skończyło!
Jesteśmy przeklęci podwójnie. Mieć taką szansę i wypuścić ją z rąk! Jaka szkoda.
- O co chodzi? - zapytał go Hodgson.
- Przegraliśmy! Jesteśmy zrujnowani! A to było takie proste!
- Co, co takiego?
- Ale stary czarownik pogrążył się w rozpaczy, a następnie zaczął przeklinać. Tuż nad
nimi, w mrocznej przestrzeni pojawiła się chmura i spadł z niej jasnoniebieski śnieg.
- Czy ktoś wie, o czym on opowiada?
Pokręcili przecząco głowami.
Lorman uniósł kościsty palec, wskazując na nienaturalną zamieć śnieżną.
- Tam! Tam! - wrzasnął. - Znowu się zaczęło! Czułem, jak zaczynają się emanacje!
Ustały na pewien czas, a my nie zwróciliśmy na to uwagi!
- Mogliśmy wtedy wykorzystać nasze czary! Mogliśmy się stąd wydostać!
Zazgrzytał resztkami swych zębów.
* * *
Drzwi saloniku wychodzące na główną komnatę otworzyły się wolno na oblany
szarzejącym światłem świat. Pod górną framugą pojawiła się potężna głowa pokryta
czarnymi, kręconymi włosami i potężnie umięśniony mężczyzna wkroczył do pokoju.
Obnażony do połowy, miał na sobie krótki niebiesko-czarny zwój spięty skórzanym
pasem, z którego zwisał potężny miecz. Wolno obrócił głowę, podniósł ją i poruszył
nozdrzami. Bezszelestnie stąpając na koturnach, podszedł do pokrytego smugami błota łoża, a
następnie ruszył w głąb komnaty. Jego oczy miały kolor rozżarzonego błękitu; broda,
podobnie jak włosy, zwijała się w długie loki.
Stanął przed drzwiami z prawej strony i wolno je uchylił. Zajrzał do głównej sali.
Zwisające z sufitu szklane drzewo płonęło czymś, co nie było ogniem. Posadzka lśniła jak
tafla stawu. Gdzieś z bliska dobiegało tykanie. Lustrzane ściany odbijały nieskończoność.
Kichnął, wdychając stęchłe powietrze, i wkroczył do środka. W komnacie nie było nikogo.
Kiedy wchodził, z lewej strony usłyszał dźwięk kurantów. Rzucił się w przód z
ogromną szybkością, niezwykłą jak na człowieka jego postury, skręcił, zrobił duży krok i
wyciągnął miecz.
Dźwięk kurantów powtórzył się, a dochodził z wysokiej, wąskiej szkatuły stojącej w
niszy, z prawej strony drzwi, które właśnie otworzył. W górnej swej części szkatuła posiadała
okrągłą tarczę z wymalowanymi dwunastoma liczbami, a umieszczone na niej dwie strzałki
rozchodziły się w przeciwnych kierunkach. Kuranty dzwoniły nadał. Podszedł bliżej,
przyglądając się badawczo mechanizmowi widocznemu przez zdobioną szybę. Liczył uderze-
nia, a jego duże usta wykrzywiły się w uśmiechu. Po siedmiu uderzeniach nastąpiła cisza i
wtedy pojął, co było źródłem tykania. Dostrzegł, że mniejsza strzałka znajduje się na liczbie
siedem. Przyjrzał się wizerunkom słońca i księżyca we wszystkich fazach, wyrytym i
wymalowanym na tarczy. Nagle zrozumiał funkcję konstrukcji i z trudem opanował zachwyt
nad jej prostotą i elegancją. Wsunął cicho ostrze do pochwy i odszedł.
Komnata zmieniła się, a może zmieniło się tytko oświetlenie? Zdawała się teraz
ciemniejsza, bardziej groźna i miał wrażenie, że niewidoczne oczy obserwują jego ruch po
wypolerowanej posadzce. Zapach, który poczuł jeszcze w bawialni, zmieszał się z jakimś
innym, a tego nie mógł już wytrzymać.
Nad jego głową trzasnęło i zamigotało ogromne światło. Wokół tańczyły cienie, a w
lustrach...
Lustra. Grubą, owłosioną dłonią przetarł oczy. Przez chwilę zdawało się, że w lustrze
po prawej stronie pojawiło się coś, czego nie było w komnacie - wielka, czarna plama o
dziwnym kształcie.
Zniknęła, ale kiedy posuwał się do przodu, oczy miał utkwione w miejscu, w którym
ją ujrzał.
Nieprzyjemny zapach stawał się coraz intensywniejszy...
Wydawało się, że cały zamek zatrząsł się lekko nad jego głową...
Światło zakołysało się, a cienie raz jeszcze zatańczyły wokół...
W pewnej chwili z przedziwnego mebla stojącego po drugiej stronie sali wydobyły się
dźwięki muzyki...
Czarna plama pojawiła się ponownie, ukryta częściowo za kolumną, która po tej
stronie lustra niczego nie zakrywała...
Ruszył zawzięcie przed siebie, ignorując wszystko z wyjątkiem zapachu. (Czy gobelin
w tamtym rogu nie zatrzepotał lekko?)
Czarna postać wysunęła się zza odbitej w lustrze kolumny. Stanął i utkwił w niej
wzrok.
Była to potężna bestia w kształcie konia, o ciele z metalu, która stanęła dęba,
wyrzuciła głowę i spojrzała na niego. Miał wrażenie, że słyszy jej śmiech.
Wybałuszył oczy ze zdumienia, a na jego twarzy oszołomienie mieszało się z
niewiarą, gdyż bestia zbliżała się w jego kierunku. Skręciła jednak gwałtownie i zaczęła
naśladować jego wejście do komnaty, zatrzymując się nawet przy zegarze umieszczonym w
niszy. Kiedy stanęli ramię przy ramieniu, spojrzała mu w twarz.
Nagle jej oczy zamigotały i rozżarzyły się, a z nozdrzy uniosła się smuga dymu.
Bestia pochyliła łeb i skłoniła się. Z pyska buchnęły płomienie, rozlewając się po całej
komnacie i wypełniając lustrzaną ścianę.
Mężczyzna uniósł dłoń i odwrócił się.
Lustra na przeciwległej ścianie również stanęły w ogniu. Jasność stała się oślepiająca.
A jednak nie było gorąco, nie rozległ się żaden dźwięk...
Czarna bestia zniknęła za ścianą ognia, a jednak mężczyzna miał dziwne przeczucie,
że szkło pęknie w każdej chwili i metalowy potwór wyłoni się ponownie i rzuci się do ataku.
Duszna atmosfera starej magii panowała dokoła. Nie był w stanie stwierdzić, czy
tworzył ją jeden ze Starszych, ukryty gdzieś w pobliżu, czy też była częścią samej struktury
zamczyska.
Odrywając wzrok od ściany, ruszył przed siebie. Gobeliny zafalowały ponownie.
Wiedział już, że kryje się za nimi coś wielkiego. Udał się w ich kierunku.
Nie zdążył jednak do nich dojść, kiedy coś je odsunęło, a spod materii wyjrzały nań
krzywe oczy demona.
- Patrząc na te ognie pomyślałem, że wysyłają mnie do domu - zamruczał. - A to tylko
zwykły śmiertelnik - nawet nie jeden z tych, których nie wolno mi skrzywdzić.
Wysunął długi, rozwidlony język i oblizał wargi.
- Kolacja! - mlasnął.
Mężczyzna stanął jak wryty i pochwycił rękojeść miecza.
- Mylisz się - odpowiedział w tym samym języku -
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliorze. Te płomienie były już tu w dniu, w którym
się wyklułeś.
- Jak to jest, bracie małp, że znasz moje imię, a ja nawet nie wiem, kim jesteś?
- Mylisz się - powtórzył mężczyzna - i wrócisz do domu. Ale zanim odejdziesz,
szepnę ci odpowiedź na twe ostatnie pytanie, a wtedy mnie poznasz.
Rozpiął pas i opuścił go wraz z pochwą i mieczem na podłogę.
Kiedy demon zbliżył się, muzyka stała się bardziej szalona, a płomienie kontynuowały
swój taniec. Wyszedł mu na spotkanie z szerokim uśmiechem na ustach.
- Załóżmy, że na imię ci człowiek - powiedział demon i skoczył na niego.
- Mylisz się - odparł mężczyzna, - uskakując przed kłapiącymi kłami, powstrzymując
ostre pazury i chwytając demona.
W mgnieniu oka stali się złożoną plątaniną kończyn. Upadli na podłogę i zaczęli się
toczyć. Z płomieni spoglądały na nich szeroko otwarte oczy.
* * *
Holrun zawiesił zwierciadło na gołej ścianie, między biurkiem a kominkiem,
zakrywając tym samym sześćdziesiąt osiem tajemniczych ruchów i symboli. Potem wsparł się
na stosie poduszek, wyciągnął swą wodną fajkę, zwolnił rytm serca, napiął i rozluźnił
mięśnie. Mijały chwile. Odłożył na bok ustnik i pomyślał o tym, czego dowiedział się na
posiedzeniu Rady, kiedy wszyscy unosili się bezcieleśnie w powietrzu nad Kannais,
rozprawiając o Zamku Wieczności. Jelerak zainstalował system zwierciadeł, który ułatwiał
przemieszczanie między warowniami. Należałoby zdobyć dostęp do któregoś z luster i
dokładnie poznać jego zaklęcie, aby, tak jak on, wykorzystać ten system. Sam zamek
otoczony był twardą, ciemną aurą, która całkowicie chroniła go przed psychiczną penetracją.
Był zbyt daleko i bezpośredni dostęp fizyczny nie był możliwy. Ponadto kraina roztaczająca
się wokół mogła w każdej chwili rozpocząć swój szalony taniec. Holrun zanotował w pamięci
widok i atmosferę tego miejsca. Gdy powrócił do powłoki cielesnej zostawionej w komnacie,
sprawdził w swych opasłych tomach wszelkie wzmianki o działaniu luster.
Po raz wtóry uwolnił swą duszę, by powrócić w to samo miejsce. Na moment Zamek
Wieczności zamigotał w dole, potężny i złowrogi. Jego psychiczna osłona była wciąż bardzo
mocna, ale pojawiały się miejsca za miejscami - płaszczyzny, gdzie rzeczywistość ograniczała
się do zwykłej wizji... Przesunął się na płaszczyznę czystej energii, ale droga została
zablokowana. Nie miał też dostępu do pierwotnego miejsca czystych form. Z większym niż
wcześniej wysiłkiem dostał się na płaszczyznę esencji.
Nareszcie...
Cała konstrukcja zamku była bardzo osobliwa, jedna z najdziwaczniejszych rzeczy,
jakie kiedykolwiek widział. Nie marnował jednak czasu na spisywanie cudów. Postanowił
zlokalizować zwierciadło, które stało gotowe do przeglądu w miejscu zwanym w ziemskim
świecie wieżą północną.
Zbliżył się doń ostrożnie, wyszukując w jej pobliżu nienaturalnych esencji.
Natknął się na samotnego mężczyznę, a z tej płaszczyzny dostrzec można było esencję
trzeciej dłoni. A więc to był Baran. No! Dobrze!...
Ujrzał zaklęcie i przeniósł się na płaszczyznę struktur. Tam czuł się swobodniej.
Nagle przemieniła się w serie połączonych linii o różnych barwach. Wszystkie z nich
pulsowały, a krople energii przeskakiwały na chybił trafił ze złącza na złącze.
Ciekawe. Ktoś jeszcze, ukryty na płaszczyźnie energii, obserwował to zjawisko.
Holrun cofnął się nieco i przyjrzał się intruzowi. Gdyby tak mógł zlokalizować dla
niego punkt wyjścia - ile czasu i wysiłku - nie mówiąc już o ryzyku, można by zaoszczędzić.
Nie podobało mu się to niewyraźne niebieskie zjawisko zwinięte w spiralę, schowane za
rogiem. Sprawdził je ostrożnie i stwierdził, że stykało się z czymś, a jednak pozostawało
niezależne...
* * *
Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jego współtowarzysz w poznawaniu
zaklęcia był jednym z tych nieuchwytnych, cislunarnych pierwiastków o bezkształtnej,
ognistej postaci, gdy tylko znajdą się na jego płaszczyźnie. Tym razem był to pulsujący na
czerwono badawczy haczyk. Kilkakrotnie zlustrował krańce zaklęcia, nie nawiązując
kontaktu z klatką linii. Jednak widać było, że za każdym razem zwalniał swą prędkość w tym
samym ostrym kącie.
Każda linia, którą postrzegał, przedstawiała osobną część zaklęcia, wyrażoną słowem
lub gestem. Moc, która je wypełniała, znajdowała się oczywiście w posiadaniu samego
Jeleraka i pochodziła albo z jego istoty albo ze świętej ofiary. Holrun miał trudności z
określeniem sekwencji, w jakiej odtwarzała się struktura na jego własnej płaszczyźnie - to
trudne zadanie, gdyż początek struktury nie był dostrzegalny; nie tak jak w pracy neofity lub
czeladnika, którym obce byłoby zamiłowanie do tajemnicy. Było to niezwykle złożone dzieło
i Holrun z trudem krył podziw dla technicznej sprawności tego człowieka.
Haczyk zwolnił w innym miejscu w kącie poniżej, jakby nagle przyciągnięty przez
nieznaną siłę - potem ruszył dalej i ponownie zatrzymał się w ostrym rogu. Holrun
obserwował biernie, co się dzieje. Mógł wyrwać się już teraz, nie zważając na zastosowane
zaklęcie. Niebezpieczeństwo miało przyjść później. Lepiej pozwolić pierwiastkowi na
wstępne ryzyko.
Ten znów zalśnił w jednym z kątów, prawie się zatrzymując, a wtedy Holrun
skoncentrował całą swą uwagę na tym miejscu.
Tak. W czasie odpływu jednej z pulsacji był pewien, że wykrył cienką jak pajęczyna
linię nienaturalnego spoiwa, przez które można by przeprowadzić mikrolin percepcji.
Jednakże pierwiastek nie wziął tego pod uwagę i powrócił do ostrego kąta, w którym
skończył swą wędrówkę.
Obserwował uważnie, pewny tego, co nastąpi.
Haczyk wyciągnął swój ostry koniec, nawiązał kontakt i przesłał w to miejsce
psychiczne naciski. Niczym rozwinięta sprężyna jasnoniebieski strażnik przeskoczył do
przylegającego kąta. Haczyk walczył przez moment o swą wolność, a następnie zamarł w
bezruchu. Zaczął się kurczyć, a po chwili został całkowicie pochłonięty.
Błękitna sprężyna odpłynęła i zatrzymała się, pulsując teraz jeszcze jaskrawszą barwą.
Po kilku uderzeniach przyłączyła się do innego kąta i dodatkowa światłość, jaką z niego
wyssała, odprowadzona została do struktury samego zaklęcia. Oddaliła się ponownie i
znieruchomiała niewyraźne, błękitne zjawisko.
Holrun podkradł się bliżej. Widział wcześniej, jak pierwiastek blokował zaklęcie i
dokładnie je analizował. Rysy, które na początku uznał za część konstrukcji, zamigotały i
zgasły w otwarte obszary wprowadzone zostały kliny, które ograniczały wszelki dostęp, gdy
tylko zaklęcie wezwane było do działania. Obserwując ich przemieszczenia, pomyślał o
osobniku, który wprowadził pierwiastek na arenę. Kiedy tylko zorientował się, że pierwiastek
zniknął, już stwarzał odpowiednie warunki, aby przywołać następny, by mógł kontynuować
badania i blokadę.
Na powierzenie nowego zadania potrzebował dodatkowego czasu. A to umożliwiało
Holrunowi swobodę działania bez żadnych zakłóceń.
O ile, oczywiście, ktoś inny nie użyłby zaklęcia w tym samym czasie. Wtedy Holrun
byłby zniszczony.
Przesunął się na niższy kąt. Jedyne, co mu pozostało, to określenie kierunku, w
którym podążało zaklęcie. Stanął przed dwoma wyborami.
Wybór błędny przekreśliłby wszystko, całkowicie unieruchamiając lustro - pomyślał,
filtrując ponownie czar.
Jedna linia była cieńsza od drugiej i wskazywała na wysoki ton głosu czarownika,
który wydał ten dźwięk. Zazwyczaj zaklęcie rozpoczynało się niskim tonem, a kończyło się
wysokim. Były jednak wyjątki. W tym przypadku każda z linii mogła reprezentować
przygotowawczy gest. Zbliżył się jeszcze bardziej i nawiązał chwilowy kontakt z grubszą
linią.
Niebieska spirala zaświeciła w jego stronę, ale zanim nadleciała, zdążył się wycofać,
zabierając ze sobą cenną informację: linia odpowiedziała na połączenie! A zatem, to było
słowo, a nie gest.
Patrzył i czekał, aż spirala uspokoi się. Tym razem opadała bardzo powoli, aż w końcu
odpłynęła badając po drodze większe kąty.
Gdyby wszedł do zaklęcia z właściwej strony, byłby bezpieczny, gdyż na czas
operacji strukturalnej jej czujność zostałaby osłabiona. Pozostało tylko jedno zagrożenie -
ktoś uruchomiłby zaklęcie w chwili, gdy Holrun badał je od środka.
Spirala osunęła się ponownie, a on zagrał na cieńszej linii, cofając się natychmiast.
Niebieskie zjawisko zareagowało w przewidywany sposób, ale zignorował to,
przetwarzając dodatkową informację, którą właśnie zdobył: było jeszcze jedno echo,
zaczynało się i kończyło słowem.
Wciąż nie mógł stwierdzić z całą pewnością, które ramię kąta oznaczało początek, a
które koniec -poza przypuszczeniem dotyczącym niższego tonu. Cofnął się i ogarnął
wzrokiem całe zaklęcie, starając się zapamiętać ogólne wrażenie całej konstrukcji. Poszukał
w pamięci podobnych zjawisk, rozważył je i doszedł do końcowego wniosku, że musi
polegać wyłącznie na subiektywnych uczuciach, które właśnie w nim narastały.
Ruszył do przodu i spenetrował końcówkę cieńszej linii. Nie dostrzegł uderzenia
jasnoniebieskiego zjawiska, gdyż poruszał się już w obrębie systemu zaklęcia.
Gdy usłyszał pierwsze słowo zrozumiał, że jego przypuszczenie było słuszne.
Wszędzie rozbrzmiewał typowy dźwięk.
Rozpoczął wędrówkę po zaklęciu, notując wrażenia każdego gestu zawartego w
każdym słowie, zapisując je wszystkie w pamięci. Gdy dotarł do końca, przeskoczył nad
przepaścią i rozpoczął kolejne okrążenie. Tym razem chodziło o wrażenie ogólne, a nie
szczegóły. I jeszcze raz...
Podziwiał pomysłowość konstrukcji, zdając sobie sprawę, iż któregoś dnia sam będzie
potrzebował podobnego środka transportu. W tych czasach nie widywało się takich
magicznych statków...
Jeszcze jedno okrążenie...
Teraz obserwował wszystko niezwykle uważnie, szukając precyzyjnie właściwego
miejsca do ataku...
Aha!
Siódmy człon zakończył się twardą spółgłoską i od niej też zaczął się człon ósmy.
Podobnie było w przypadku dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego słowa.
Przeszedł przez nie po raz drugi. Cezura między parą siedem-osiem była trochę dłuższa.
Podczas kolejnej rundy stanął i wprowadził w szczelinę miękkie ,,t". Nawet gdyby
Jelerak zechciał sprawdzić własne żakiecie, dźwięk ten nie zostałby wykryty między parami
spółgłosek. Następnie odpłynął od swego osobliwego pierwiastka, tworząc prosty system
pod-zaklęć, w którym wszystkie linie były równoległe i nakładały się na istniejące elementy
czaru. Skończył, po raz kolejny przemierzył zaklęcie, niczego nie skreślając. W czasie
następnego okrążenia uaktywnił „t" i przeniknął przez swój własny system. Doskonale. Pod-
zaklęcie wykorzystało rdzeń systemu Jeleraka, ale połączenie powinno działać.
Przesączył energię z własnej istoty przez skonstruowany system, ożywił go i w
myślach zagrał na nosie niebieskiemu zjawisku. Nagle cała konstrukcja znikła, a Holrun
znalazł się we własnym zwierciadle, obserwując swą leżącą postać.
Opuścił lustro, zmniejszył tempo swych wibracji i otworzył oczy. Przeciągnął się, a na
jego twarzy pojawił się uśmiech. Udało się - bez pozostawienia żadnych śladów.
Wstając, przeciągnął się raz jeszcze, pomasował czoło i skronie, przetarł oczy.
Ziewnął, sięgnął po czarny kryształ i postawił go przed sobą. Zdołał jednak zebrać swe siły,
skupić uwagę i wypowiedzieć imię Meliasha.
Obraz pojawił się natychmiast.
- Witaj - powiedział. - Jak leci?
- Holrun! Co się stało? To trwało tak długo!
- Pracowałem nad tą cholerną konstrukcją. Opowiem ci teraz o zwierciadle Jeleraka...
- Jego transportowym zwierciadle?
- Dokładnie. Właśnie założyłem pułapkę na zaklęcie chroniące to lustro w zamku.
- Pułapkę?
- Tak. Jeśli na drodze nie pojawi się ten diabelski pierwiastek, lustro zadziała tak, jak
on zechce, tyle razy, ile sobie zażyczy. Nie będzie nawet wiedział, że mam dostęp do
zaklęcia, zwierciadła, zamku w każdej chwili.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- To sekretna technika mojego pomysłu.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
Holrun ziewnął.
- Będę wiedział, kiedy się obudzę. Teraz muszę wziąć kąpiel i zdrzemnąć się.
Umieram ze zmęczenia.
- Ale to oznacza, że przekonałeś Radę do podjęcia pewnych działań.
- Daj spokój, Meliashu! Przecież wiesz doskonale. Wszystko, co od nich uzyskałem -
zresztą przypadkowo - to informacja, że istnieją jakieś lustra. Oni nie tknęliby Jeleraka nawet
uzbrojoną rękawicą.
- A zatem, kto upoważnił cię do założenia pułapki na zaklęcie?
- Nikt. Zrobiłem to z własnej woli.
- Nie będziesz miał kłopotów, jeśli się dowiedzą?
- Nie jako osoba prywatna. Pod koniec posiedzenia, na znak protestu zrezygnowałem
z uczestnictwa w Radzie.
- Przykro mi.
- Och, to nie po raz pierwszy. Wybacz, muszę odpocząć, zanim zacznę działać. Do
widzenia.
Wyłączył kryształ, włożył go do szkatułki i podszedł do drzwi. Wychodząc, pstryknął
palcami, nie oglądając się za siebie.
* * *
W pierwszej chwili Semirama zignorowała pukanie do drzwi. Ale kiedy się
powtórzyło, a Lisha nie pojawiła się, aby je otworzyć, wstała ze swej hałdy futer i poduszek, i
przeszła przez pokój.
- Kto tam?
Uchyliła drzwi i nie widząc nikogo, otworzyła je na całą szerokość. Korytarz był
pusty.
Zamknęła drzwi i wróciła do swego miękkiego, wonnego gniazdka, ze starym winem i
wspomnieniami. Przez chwilę zdawało się, że zamigotało powietrze, a gobeliny i zasłony
zatrzepotały, jakby przez zamknięty pokój powiał lekki wiatr.
- Pani moja, Semiramo, królowo. Jestem tutaj. Rozejrzała się wkoło, nikogo nie
widząc.
- Tutaj.
Ciemnowłosy mężczyzna w żółtej tunice i futrzanych sztylpach patrzył na nią z
prawej strony łoża. Głowę miał pochyloną. Uniósł ją i uśmiechnął się.
- Kim, kim jesteś? - odezwała się.
- Twoim sługą - Jelerakiem. - Musiałem założyć przebranie, aby się tu dostać. Mam
nadzieję, że je aprobujesz. Ten strój bawi mnie.
- Rzeczywiście - rzekła, uśmiechając się szybko. - Kiedy przybyłeś?
- Przed chwilą - odparł. - Przyszedłem tu od razu, by przekazać wyrazy szacunku i
poznać naturę trudności z naszym Starszym.
- W tej chwili - stwierdziła - trudność polega na tym, że całkowicie postradał zmysły.
- Aha! A jak długo ten stan się utrzymuje? - spytał, obserwując ją bacznie.
- Od około pół godziny. Przewidział to i poinformował mnie. Byłam z nim, kiedy
zaczął się atak.
- Rozumiem. Ale kraina wokół jest wzburzona jego emanacjami od dłuższego czasu.
Jak można to załagodzić?
- Och podniosła kielich, pociągnęła łyk, a głową wskazała na kredens. Proszę,
poczęstuj się, jeśli masz ochotę.
- Dziękuję. Rzadko sobie folguję.
Skinęła głową na znak zrozumienia.
- Zrobił to na moje polecenie.
- To wyjaśnia zastosowaną technikę. Tak myślałem, że stoi za tym ludzki umysł. Czy
możesz mi wyjaśnić, dlaczego?
- By powstrzymać śmiałków, którzy chcieli się tu przedrzeć w czasie twej
nieobecności. Zaczęli być nieznośni.
- Uderzyło to także we mnie.
- Przecież miałeś lustro.
- Lustro nie funkcjonowało.
- Dopiero dziś wieczorem zaczęłam coś podejrzewać po rozmowie z Baranem.
Nakazałam Tualui wyjaśnić wszystko, zanim oszalał. Czyż nie w ten sposób się tu dostałeś?
Zaprzeczył z uśmiechem na ustach.
- Musiałem wybrać trudniejszy sposób. Czy chcesz powiedzieć, że Baran planuje coś,
co jest niezgodne z moim interesem?
- Nie jestem pewna. Być może próbuje naprawić je dla ciebie i usunąć zakłócenia.
- Zobaczymy. Czy problem Tualui oznacza to, co myślę?
- Do głosu dochodzi ciemna strona jego natury, ale próbuje ją pokonać.
- Hmm. Ma pecha, w takim stanie będzie musiał się bardzo starać. Zbyt duży egotyzm
będzie towarzyszył skądinąd godnym pochwały sentymentom. Moim pierwszym zadaniem
musi być przywrócenie go do zdrowia, a potem on pomoże mi zebrać utracone siły.
- Czy w ogóle możesz mu pomóc - nie mówię o tymczasowej uldze?
- Niestety, pani, nie. Bo kto może odnieść zwycięstwo nad jego ciemniejszą stroną
natury? Nie wiesz, gdzie mógłbym szybko znaleźć jakąś dziewicę?
- Nie... Może któraś z młodszych sług... Po co ci ona?
- Aby doprowadzić naszego Starszego do porządku, potrzebna jest jakaś nudna,
ludzka ofiara. Gdybym był w lepszej formie, nie myślałbym o tym, ale teraz jest to konieczne.
Nie martw się, mogę użyć zaklęcia lokalizującego dziewice. Właściwie powinienem już się
do tego zabrać. Odchodzę, pani.
- Adieu, Jeleraku.
- Być może później będę cię potrzebował jako tłumacza.
- Zostaję tutaj. Doskonale.
Podszedł do drzwi, otworzył je, uśmiechnął się, skinął głową i wyszedł.
Semirama bawiła się kielichem, zastanawiając się, czy zwierciadło jest już czyste i jak
daleko mogłoby zabrać jedną osobę lub kilka osób.
* * *
Dilvish popatrzył na współwięźniów i kiedy Lorman przestał łkać, zapytał:
- Czy któryś z was wie, gdzie mógłbym zdobyć broń, jak tylko się stąd wydostanę?
Niektórzy zachichotali, ale Hodgson potrząsnął głową.
- Nie. Nie mam pojęcia, gdzie jest zbrojownia - rzekł.
- Będziesz musiał się rozejrzeć - poradził Derkon. - Powodzenia. A propos, mogę
wiedzieć, jak zamierzasz się stąd wyrwać?
Dilvish uniósł dłoń do ust i opuścił ją. Dotknął kłódki. Usłyszeli chrobot, a potem
trzask.
- Klucz! - wrzasnął Galt. - On ma klucz!
- I za chwilę będzie o tym wiedział cały zamek, jeśli się nie uciszysz! - skarcił go
Hodgson. - Skąd go masz, Dilvishu?
- Podarunek od damy - odpowiedział. - Był to najbardziej pamiętny pocałunek, jaki
kiedykolwiek otrzymałem.
Otworzył drugą kłódkę i zrzucił kajdany.
- Czy myślisz - zapytał Derkon - że ten klucz może pasować do innych zamków?
- Trudno powiedzieć - rzucił Dilvish i schylił się, rozwiązując spętane nogi.
Wyprostował się i kopnął łańcuchy.
- Masz, spróbuj!
Derkon chwycił klucz i włożył go do jednego z zamków.
- Nic z tego, psiakrew. Może ten...
- Daj go tutaj, Derkon! Może pasuje do mojego!
- Tutaj!
- Pozwól mi spróbować!
Derkon wypróbował go we wszystkich zamkach po kolei, podczas gdy Dilvish
masował nadgarstki i kostki. W końcu burknął coś i podał klucz Hodgsonowi.
Na półce w korytarzu było kilka kluczy zauważył Dilvish, kiedy Hodgson próbował
bezskutecznie otworzyć kłódkę.
Dilvish odwrócił się i ruszył do drzwi.
- Czekaj! Czekaj!
- Nie odchodź!
- Przynieś je!
- Przynieś je!
Opuścił piwnicę, a ich krzyki przeszły w przekleństwa.
Na środku pokoju unosił się bladożółty wir powietrza, a całe miejsce przepełnione
było wonią różnorodnych, aromatycznych zapachów. W powietrzu zmaterializowała się
gromada żab, które spadły na wyściełaną słomą posadzkę i rozpoczęły swe harce.
Wir przepłynął przez komnatę i zawisł w drzwiach.
Po chwili pojawiła się za nim jakaś postać, która przerzuciła przez niego pęk kluczy.
Spadły na skalny stopień między Vane'em a Galtem. Zapadła krótka cisza, potem nastąpiły
ostre szepty. Postać wycofała się. Wir nabrał zielonej barwy. Żaby rozpoczęły swój śpiew.
Dilvish wyciągnął ze ściennego kinkietu pochodnię i ruszył, odtwarzając w pamięci
szlak, po którym go ciągnęli. Nie zwracał uwagi na poprzeczne tunele, pełne interesującego
ruchu, choć zdawało mu się, że w jednym z nich usłyszał z daleka swoje imię,
wypowiedziane niskim, grzmiącym głosem. W końcu dotarł do właściwej przecznicy, skręcił
w lewo. Pochodnia migotała w ciemności, po ścianach spływała woda, a coś ciężkiego i
twardego jak skóra sterczało z sufitu, pulsując cicho jak oddech. Skręcił ponownie w korytarz
prowadzący na prawo. Nagle stanął przy kolejnym skrzyżowaniu i spojrzał w obie strony.
Czy ta przecznica była tu wcześniej?
Wszystko do tej pory się zgadzało, ale gdy wtedy schodzili ze schodów, był na wpół
przytomny, a później...
Zwilżył w ustach lewy palec, odkładając pochodnię.
Podniósł palec do góry i poczuł chłodny prąd powietrza przesuwający się z lewej
strony w prawo. Chwycił pochodnię i ruszył w tym kierunku.
Dwadzieścia kroków i znów musiał wybierać między lewą odnogą a prawą. Lewa
zdała się być znajoma, poszedł więc w tę stronę.
Wkrótce znalazł się u podstawy schodów. Tak. To była właściwa droga.
Skręcił.
Wspinał się wolno przez mrok, gdy w górze ukazały się rozświetlone drzwi. Po lewej
stronie miał ścianę, po stronie prawej nie było nic.
Zanim dotarł na szczyt, zgasił pochodnię o ścianę i wyrzucił, gdyż widoczny pokój
jaśniał pełnym blaskiem. Z prawego rogu dobiegała cicha muzyka.
Ruszył wolno, spojrzał w tamtą stronę. Nikogo nie było, ale...
Coś tężało obok rozdartego gobelinu. Kafelki wokół lśniły ciemną wilgocią.
Przyjrzał się dokładnie ścianom, mając nadzieję na znalezienie jakiejkolwiek broni.
Nic. Tylko lustra, odbijające komnatę i jej odbicia jedno w drugim.
Istota na podłodze nie drgnęła. Mokra plama wokół niej wydawała się większa.
Podszedł bezgłośnie do ciemnej kupy. I zamarł. Był to demon ten sam, który
przyszedł po niego do obrzydliwej pułapki w sadzawce jego ciało było zgniecione niczym
miękki owoc, skręcone i połamane.
Nie zbliżył się. Stał tak patrząc i zastanawiając się. Po chwili zrobił krok do tyłu. Do
jego nozdrzy dotarł odór posoki demona. Spojrzał przez ramię na komnatę. Wzdłuż niej
widać było szerokie wejście, po stronie prawej stały małe drzwi, a na jej końcu - potężne,
podwójne wrota. Poczuł się nieswojo. Nie miał ochoty przejść przez komnatę.
Tuż przed nim, obok demonicznych szczątków po lewej stronie gobelinu, dostrzegł
wyjście i częściowo otwarte drzwi. Okrążając z dala martwego potwora, ruszył w tym
kierunku.
Za drzwiami panowała cisza i mrok. Pchnął je mocno, przeszedł, a one powoli wróciły
do dawnej pozycji. Wydały przy tym skrzypiący dźwięk.
Przeszedł przez wąski korytarz. Obok niego przepływały welony fioletowych mgieł,
którym towarzyszył dźwięk szklanych kurantów i zapach skoszonej trawy. Minął
pomywalnię, spiżarnię, małą sypialnię i oktagonalną komnatę, w której płonął błękitny ogień
nad gwieździstą płytą z różowego kamienia. Wszystkie pomieszczenia były puste.
W końcu korytarz rozwidlał się. Z lewej strony usłyszał jakieś odgłosy, zatrzymał się i
nadsłuchiwał. Słowa były niewyraźne i przytłumione. Zaryzykował spojrzenie w tamtą
stronę.
Nikogo nie dojrzał. Dźwięki dobiegały prawdopodobnie zza otwartych drzwi, których
wiele było wzdłuż korytarza.
Ruszył w tym kierunku, trzymając się blisko ściany, szukając jakiegoś przedmiotu,
jakiejś kryjówki, gdyby nagle ktoś wyszedł z pokoju. Nic się jednak nie wydarzyło, choć
teraz odgłosy były wyraźne i odniósł wrażenie, że zbliża się do pomieszczeń dla służby.
Minęło kilka minut, zanim usłyszał coś ciekawego.
- ...mówię ci, że wrócił - odezwał się gruby męski głos.
- Tylko dlatego, że na jakiś czas ustały zawirowania? - spytał kobiecy głos.
- Właśnie. Dlatego mógł przejść.
- To dlaczego nikt go nie widział?
- A dlaczego ma się pokazywać takim jak my? Jest teraz zapewne na górze z Baranem
lub królową, albo z obojgiem.
Choć podsłuchiwał jeszcze przez kilka dobrych minut, nie usłyszał nic, co miałoby
dodatkową wartość. Z pewnością mówili o Jeleraku, a „na górze" oznaczało wyższe piętro.
Dilvish przesunął się bokiem, zawrócił i ruszył w drugim kierunku.
Przez piętnaście minut krążył ostrożnie wokół, zanim wszedł na pierwszy stopień.
Odczekał długą chwilę, posłuchał, a następnie popędził na górę.
Korytarz na piętrze był szeroki, wyściełany dywanami i obwieszony wystawnymi
gobelinami. Dilvish ruszył w poszukiwaniu broni, jakiegoś odgłosu. Doszedł do okna. Stanął.
Na zewnątrz przewijały się żółte mgły, odsłaniając to skrywając wzburzony krajobraz
oświetlony światłem księżyca i sporadycznymi jęzorami ognia, nad którym unosiły się i
opadały niebiesko-białe diamentowe kształty, niczym bezskrzydłe, nieopierzone ptaki
szybujące na falach powietrza. W mgnieniu oka wyrastały ciemne, potężne wzgórza, inne
opadały gwałtownie. Od czasu do czasu migotały błyskawice, potem nastąpiły grzmoty. Teraz
miejsce to wyglądało o wiele groźniej niż podczas jego wędrówki. Pomyślał o Blacku,
Arlacie i czarowniku Weleandzie. Zdawało się, że z nich wszystkich przeżył jedynie
przeklęty mag.
Odwrócił wzrok od widoku drżącego świata i podążył korytarzem, dochodząc do
następnej klatki schodowej wyłożonej dywanami. Ciągnęła się z dołu ku górze. Dilvish
skręcił i zaczął wspinaczkę. Na ścianie przy podeście wisiała para potężnych halabard.
Zbliżył się, chwycił dwiema rękami rękojeść jednej z nich, podniósł, potrząsnął głową i
ostrożnie odłożył broń.
Za ciężka. Zmęczyłby się, taszcząc taki ciężar ze sobą.
Ruszył dalej. Ciepły wiatr owiał mu twarz, a ściany zachwiały się lekko. Tuż przed
nim zawirował błotnisty potok i w jego stronę popędziła ściana wody. Rzucił się do ucieczki,
ale woda znikła, zanim zdążyła go dosięgnąć. Ściany i podłoga były suche, kiedy dotarł do
końca korytarza, jedynie kilka ryb trzepotało dokoła.
Za rogiem jednak ujrzał kałuże. Z jednej z nich wyrosła upiorna ręka trzymająca
miecz, ale Dilvish zrobił duży krok naprzód i odepchnął ją. Ramię natychmiast znikło, a
miecz zaczął topnieć. Wykonany był z lodu. Dilvish wrzucił go do kałuży i odszedł.
Wzdłuż korytarza dostrzegł wiele drzwi - niektóre były częściowo uchylone, niektóre
były zamknięte. Przy każdych zatrzymywał się, nadsłuchując. Zaglądał przez te, które stały
otworem. Następnie powrócił do pierwszych, które były zamknięte, i nacisnął klamkę. Nie
drgnęły, podobnie jak drugie i trzecie.
Przeszedł na koniec korytarza, gdzie niskie schody skręcały ukośnie w lewą stronę.
Szybko wspiął się po stopniach. Tam sufit był bardzo niski, ale dywany i arrasy znacznie
wystawniejsze. Z wąskiego okienka rozchodził się widok na część zamczyska. Zdawało się,
że na blankach murów obronnych przesuwają się upiorne postacie. W tym korytarzu nie
zauważył żadnych drzwi, pobiegł więc schodami w górę. Skręcił w lewo i dotarł do
wysokiego hallu, mocniej oświetlonego i umeblowanego z większym przepychem niż te
poprzednie.
Pierwsze drzwi na prawo zamknięte były na klucz, ale drugie okazały się otwarte.
Zawahał się, kiedy lekko puściły pod jego naporem. Był intuicyjnie przekonany, że ktoś za
nimi stoi.
Zastanowił się przez moment i podjął stanowczą, decyzję. Gdyby Jelerak był w
środku, a wszystko inne by zawiodło, Dilvish zdecydowany był użyć swej ostatecznej broni -
Straszliwych Zaklęć, które zniszczyłyby zamek i wszystko, co znajdowało się w nim wraz z
nim samym. Płomienie nie zgasłyby, póki wszystko w zasięgu zaklęcia nie obróciłoby się w
proch i popiół.
Otworzył jednym pchnięciem drzwi i wszedł do środka.
- Selarze! Przyszedłeś! - krzyknęła Semirama i padła mu w ramiona.
ROZDZIAŁ VIII
Potężny mężczyzna o kręconych włosach i brodzie, z otwartą raną na lewym ramieniu,
ciągnącą się przez klatkę piersiową aż do żeber, skradał się tunelami pod Zamkiem
Wieczności, trzymając w dłoniach ogromny miecz. Pokonując ciemności odrąbał w jednym z
przejść ohydne, twarde jak skóra monstrum, które spadło na niego cicho z góry. Nadal
poruszał się w mroku, a źrenice jego oczu rozszerzyły się do nienaturalnych rozmiarów. Jego
przekleństwa dziwnie przypominały przekleństwa
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora, którego napotkał w hallu na górze. Były
znacznie głośniejsze, choć dawały ten sam efekt. Klął, gdyż z powodzeniem szedł za
zapachem w głąb tuneli, aż do momentu kiedy natknął się na hordy świniopodobnych istot,
które całkowicie pogmatwały zapachowy wzór. Zgubił się i zaczął wędrować bez celu w
nadziei, iż znowu trafi na właściwy szlak.
Najbardziej rozwścieczyło go to, że z pewnością widział przed chwilą swego pana,
przemykającego się chodnikiem. Wykrzyknął nawet jego imię, ale odpowiedzi nie usłyszał.
Gdy dotarł do tego miejsca, mężczyzna zniknął z widoku. Przez jakiś czas udawało mu się iść
jego tropem, ale napotkany świński zapach zmieszał się z jego zapachem i całkowicie go
pochłonął.
Dotarł do poprzecznego tunelu, skręcił w lewo, i jeszcze raz w lewo. Wybór taki nie
miał żadnego znaczenia. Chodziło o to, by posuwać się do przodu. Wcześniej czy później...
Głosy!
Odwrócił się. Nie. Dochodziły z przodu, a nie z tyłu.
Ruszył szybkim krokiem, a one stawały się coraz głośniejsze. Wypatrzył kolejne
skrzyżowanie tuneli i stanął pośrodku. Obracał się powoli, aż dostrzegł chodnik prowadzący
na prawo.
Tak.
Był tam zakręt, załamanie. Stamtąd dochodziły odgłosy, poruszali się tam jacyś
ludzie. Bez większego pośpiechu szedł za dźwiękiem. Przed nim zamigotało małe światełko.
Ominął zakręt i zobaczył łudzi. Nadchodzili z lewej strony poprzecznym chodnikiem,
a prowadzący ich mężczyzna trzymał w górze pochodnię. Było ich z pół tuzina, łącznie ze
staruszkiem. Nie rozumiał ich słów, ale wyglądali na szczęśliwych. Wszyscy mieli na sobie
łachmany, a gdy podszedł bliżej, poczuł, że bijący od nich odór był bardzo intensywny, jakby
przebywali przez długi czas w zamknięciu, bez urządzeń sanitarnych.
Skrył się w mroku, czekając, aż przejdą. Stał w tym tunelu przez długi czas, a
następnie ruszył w kierunku, z którego przyszli.
Po chwili znalazł się w dużej komnacie, w której dopalała się ostatnia pochodnia. Z
lewej strony, na półce, wisiały kajdany i kłódki. W rogach poutykane były zakurzone
narzędzia tortur.
Przeszedł przez izbę, dotarł do otwartych drzwi. W unoszącym się w powietrzu
zapachu poczuł ten, którego szukał. Towarzyszył mu już od jakiegoś czasu, ale w tym miejscu
był silniejszy, a za drzwiami...
Zatrzymał się w progu i spojrzał dokoła. Komnata była pusta. W środku dopalały się
pochodnie. Z obręczy zawieszonych na ścianach zwisały kajdany. Na posadzce leżały kłódki.
Ruszył naprzód i znowu stanął.
Podłoga...
Wyciągając miecz, rozgarniał kępki sitowia i słomy. Pod nimi rozciągało się coś
dziwnie znajomego...
Zaparło mu dech i zaszokowany cofnął się. Na czoło wystąpił mu pot, a z ust
wydobyły się przekleństwa.
Szarpnął ostrzem i wsadził je do pochwy.
Zawrócił i skierował swe kroki w stronę korytarza, idąc za silnym zapachem
pozostawionym przez ludzi. Wątpił, aby świniopodobne potworki mogły go całkowicie
stłumić.
* * *
Jelerak stanął przed małą, mosiężną miseczką umieszczoną na trójnogu. Tliło się w
niej siedemnaście składników o różnym stopniu przykrego zapachu. Wstęgi gryzącego dymu
unosiły się w górę, zwijały się, a jego aromat był całkiem przyjemny. Wypowiedział kitka
słów, a potem zaczął powtarzać je w szybkim tempie. Miseczka zatrzeszczała i wystrzeliła z
niej przypadkowa iskra.
Więź została nawiązana, a między nim i obiektem jego zainteresowania zaczęło się
tworzyć subtelne napięcie psychiczne.
Gdy doszedł do końca, powtórzył swą mowę, jeszcze głośniejszym tonem i w
szybszym tempie, skrzenie i trzaski w miksturze ustały. Gdy ponownie zbliżył się do końca,
rozłożył szeroko ramiona, zamarł w bezruchu i wyrzucił z siebie ostatnie słowa tonem
zbliżonym do wrzasku.
Dym zawirował przez chwilę, a substancja w miseczce, która nabrała jednolitego,
wiśniowego blasku, zamigotała jaskrawym światłem i wyemitowała świetlany puls. Światełko
zawisło w powietrzu, przyjmując kształt szkarłatnej litery początku runicznego słowa
,,dziewica".
Gdy się uspokoiło, Jelerak wydał krótkie polecenie i błyszczący znak odpłynął
powoli. Opuścił ramiona, napięcie minęło. Przykrył miseczkę i podążył za światełkiem, przez
bramę, korytarzem w dół.
Płynęło na wysokości oczu, niczym jasny promyk na wędrownym wietrze, słoneczko
różowy żagiel na ciemnym morzu. Jelerak kroczył za nim, z uśmiechem w lewym kąciku ust.
Wiło się w labiryncie korytarzy w kierunku południowym, zapadając się w pierwszą
napotkaną klatkę schodową. Z rękoma w kieszeniach, Jelerak zbiegł po schodach na parter.
Bez wahania światełko skręciło w lewą stronę. Jelerak ruszył za nim.
Minęli enklawy jasności i dotarli do miejsca, w którym paliło się słabe światło. Jego
cień malał i rósł, podwajał się i skręcał - od wielkoluda do rogatego karła. Ziewnął dyskretnie,
mijając cebrzyk z niewyrośniętym, poskręcanym drzewem był to jego rywal, czarownik,
którego zamienił już dawno temu i zesłał na niego robactwo. Przechodząc zerwał liść. Na
łodydze pojawiła się kropla krwi.
Obok przeleciał nietoperz, nurkując w pobliżu w geście powitania. Na skalnych
występach kołysały się pająki, a szczury dotrzymywały mu towarzystwa.
W końcu litera minęła sklepione przejście i wpłynęła do głównej komnaty, gdzie jej
blask został odbity, zanim wkroczył Jelerak. Po chwili wszystkie zwierciadła nabrały czarnej
barwy.
Poprowadziło go przez salę i zatrzymało się przed głównym wejściem. Jelerak
zmarszczył brwi i stanął za nim. Wypowiedział hasło, a litera przesunęła się na prawo i
przepłynęła przez drzwi bocznego pokoiku. Przez moment Jelerak słyszał głośne tykanie
wielkiego zegara.
Przeszedł przez pogrążony w mroku pokój i przystanął przed mniejszymi drzwiami
we frontowej ścianie.
Wciąż zachmurzony, Jelerak otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Litera odpłynęła.
Teren wokół zamku pozostawał nieruchomy, ale w oddali ziemia falowała i skręcała się,
słychać było ostre wybuchy a wśród siarkowych mgieł dryfowały złowrogie ognie. Księżyc
stał już wysoko, w topazowej masce. Rozproszone gwiazdy były teraz mniejsze, bardziej
odległe...
Jelerak wyszedł na zewnątrz; ziemia trzęsła się lekko pod stopami. Litera sunęła już w
kierunku iluzorycznego szlaku wiodącego wśród skał, do miejsca, gdzie była kiedyś
sadzawka, a teraz wznosiło się małe wzgórze.
Zimny wiatr rozwiewał mu płaszcz, gdy pędził żwawym krokiem aleją wyłożoną
głazami.
U podnóża stoku litera poszybowała na prawo, przez nieregularne, ostro
ukształtowane zbocze. Jelerak wahał się przez moment i rozpoczął wspinaczkę.
Trzymając się blisko stoku światełko posuwało się na południe. Po chwili
niespodziewanie zniknęło.
Jelerak przyśpieszył kroku i ujrzał je ponownie. Poruszało się wokół wielkiego głazu,
a potem zawisło w powietrzu przed skalną rozpadliną. Z otworu wynurzyło się nikłe światło.
Podszedł bliżej i w jego blasku widział wszystko dokładniej. Jeszcze kilka kroków i
żar złowrogiego ognia oślepił go. Lśniący run krążył dokoła, jakby obawiał się wejść do
środka. Jelerak wypowiedział kolejne słowo i litera zniknęła w otworze.
Ruszył jej śladem, ale run zaginął ponownie za zakrętem z lewej strony. Jelerak
skręcił również, ale gwałtownie zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.
Drogę zagradzała mu ściana ognia - ciemnoczerwone płomienie, prawie oleiste,
splatały i rozplatały się ze sobą, ciche, trawiące pustkę, roztaczające wokół słaby odór siarki.
Run znieruchomiał powtórnie, kilka kroków przed ogniem. Jelerak posunął się w przód,
uniósł ręce i rozłożył dłonie. Zatrzymał się w odległości stopy od kurtyny ognia i zaczął
kreślić nimi małe kręgi, w górę i w dół, w lewo i w prawo.
- To nie czar Starszego, kochanie - zwrócił się do litery. - Nie emanacja, ale zaklęcie
wypowiedziane w dobrej wierze, czar niezwykle osobliwy. A jednak... Wszystko ma jakieś
słabości, prawda? - dodał, zaginając gwałtownie palce i wyrzucając przed siebie dłonie. W
jednej chwili rozsunął je na boki, a płomienie rozstąpiły się jak rozdarty gobelin. Po kolei
poruszał każdą ręką, pokręcił nadgarstkami i pstryknął palcami.
Ognie pozostały na miejscu. Litera przemknęła obok niego.
Ruszając do przodu, Jelerak ujrzał śpiącego białego konia i złotowłosą dziewczynę
pogrążoną we śnie. To właśnie ją wyrwał dla Dilvisha ze szklanej pułapki. Litera przysiadła
na brwiach dziewczyny i zgasła.
Klęknął, pochylił głowę, by przyjrzeć się jej baczniej. Następnie wyciągnął dłoń i
poklepał ją po twarzy.
Otworzyła oczy.
- Co...? Kto...?
Napotkała spojrzenie Jeleraka i znieruchomiała.
- Odpowiedz na moje pytanie - rzekł.- Po raz ostatni widziałem cię wśród lśniących
wież z mężczyzną o imieniu Dilvish. Jak się tu dostałaś?
- Gdzie ja jestem? - szepnęła.
- W jaskini, na stoku przy zamku. Droga do niej została zagrodzona przez bardzo
interesujące zaklęcie ochronne. Kto je nałożył?
- Nie wiem - odparła. - Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięłam.
Spojrzał jej głęboko w oczy.
- Czy jest coś, co pamiętasz, zanim się przebudziłaś?
- Tonęliśmy w błocie - przy brzegu sadzawki.
- My? Kto jeszcze był z tobą?
- Mój koń Stormbird - odpowiedziała, wyciągając rękę i głaszcząc śpiące zwierzę po
szyi.
- Co się stało z Dilvishem?
- Przechodził przez sadzawkę razem z nami i tam też utknął - ciągnęła. - Ale pojawił
się demon i uwolnił go. Potem zniknęli za wzgórzem.
- Wtedy widziałaś go po raz ostatni?
- Tak.
- Czy zabrano go do zamku?
Potrząsnęła głową.
- Tego nie widziałam.
- Co stało się potem?
- Nie wiem. Obudziłam się tutaj. Przed chwilą.
- To zaczyna być nudne - oznajmił Jelerak, podnosząc się. - Wstawaj i chodź ze mną.
- Kim jesteś?
Wybuchnął śmiechem.
- Kimś, kto potrzebuje twych specjalnych usług. Tędy!
Wskazał kierunek, z którego przybył.
Zacisnęła usta i wstała.
- Nie - oświadczyła. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś i czego
ode mnie chcesz.
- Nudzisz mnie - rzucił i uniósł dłoń.
W tym samym czasie podniosła swoją w geście przypominającym jego gest.
- Ach! Więc znasz się trochę na Sztuce.
- Jestem pewna, że przygotowałam się dobrze.
- Śpij! - nakazał nieoczekiwanie, a dziewczyna zamknęła oczy. Zakołysała się. - Teraz
otwórz oczy i rób dokładnie, co ci każę: Idź za mną!
- Wystarczy tej demokracji - dodał i odwrócił się. Dziewczyna ruszyła za nim.
Wyprowadził ją w noc, stromą dróżką do szlaku, w świetle zmiennej krainy.
* * *
Szli za Lormanem, a Lorman śledził emanacje. Przeszli przez zaciemnioną klatkę
schodową i tylną część komnaty. Zatrzymali się, by spojrzeć z przerażeniem i zachwytem na
szczątki martwego, demonicznego dręczyciela, a potem ruszyli wzdłuż wąskiego przejścia,
skręcając na jego końcu w prawo.
Minęli klatkę schodową i udali się na front budowli, kierując się na północ.
- Zaczynam to czuć - szepnął Derkon do Hodgsona.
- Co? - spytał Hodgson.
- Nastrój ogromnego szaleństwa. Uczucie potężnej mocy, którą to coś wyrzuca z
siebie, wstrząsając całą krainą. Ja... to jest przerażające.
- Przynajmniej to uczucie mogę z tobą dzielić.
Odil nie odzywał się. Galt i Vane, trzymając się za ręce, zamykali pochód. Ściany
zamigotały, w niektórych miejscach stały się przezroczyste, a w ich głębi wiły się upiorne
kształty. Wokół nich unosiły się kłęby zielonego dymu, doprowadzając ich do wymiotów. Z
otworu w suficie obserwowała ich ogromna, owłosiona twarz. Zniknęła po chwili w błysku
ognia i salwie śmiechu.
Przez pierwsze okno, do którego dotarli, ujrzeli Krainę Przemian, w której szkielety
jeźdźców dosiadały szkieletów końskich w oparach dymu wirującego na niebie.
- Zbliżamy się! - zakrakał Lorman zbyt głośno.
Dotarli w końcu do galerii, w której długi szereg okien pozwalał na postrzeganie
różnorodnych aspektów zmieniającego się krajobrazu. Sama galeria była pusta i cicha, wolna
od nienaturalnych zakłóceń, których byli świadkami podczas długiej wędrówki. Kiedy się w
niej znaleźli, ogarnęło ich specyficzne uczucie, którego Derkon doznał już wcześniej.
- To tu, prawda? - zapytał.
- Nie - odparł Lorman. - Trochę dalej. Tam śpi szalony Tualua, wysyłając swe
koszmary senne, by niszczyły świat. Zdaje się, że istnieją jeszcze dwie boczne galerie. Ta,
wysunięta bardziej na północ, może być najlepsza dla celów naszej operacji. Oznacza to, że
musimy przejść przez jego komnatę, aby tam dotrzeć. Jeśli nam się uda, droga przed nami
będzie wolna.
- Jeśli nam się uda i przeżyjemy - zapytał Odil - czy spróbujemy go zabić w czasie
wstrząsu, który nastąpi?
- Nie chciałbym zmarnować takiej mocy... - rzekł Vane.
- ...skoro tyle już przeszliśmy - dodał Galt.
- Przysięgaliśmy uczciwość - zachichotał Lorman.
- Oczywiście - potwierdził Derkon.
Hodgson pokiwał głową.
- Jak długo mam coś do powiedzenia - rzucił - część z niej będzie właściwie
wykorzystana.
- W porządku - oświadczył drżącym głosem Odil.
Ruszyli galerią, zwalniając przy oknach, by rzucić okiem na ognisty zamęt. Dotarli do
Komnaty Lochu i trzymając się przy ścianie ruszyli w głąb. Z dala usłyszeli pojedynczy
plusk.
Spojrzeli po sobie, przesuwając się tyłem do ściany. Nikt się nie odezwał. Dopiero,
gdy minęli Komnatę i doszli do wejścia odległej galerii, uświadomili sobie, że przez cały czas
wstrzymywali oddech. W pośpiechu przeszli przez nią i skryli się za pierwszym napotkanym
rogiem, tracąc Komnatę z widoku. Znaleźli się w mrocznej, obszernej alkowie, której okna
wychodziły na wypełniony lawą krajobraz Krainy Przemian.
- Dobrze - obwieścił Lorman, krążąc wokół. - Tu emanacje są silne. Musimy utworzyć
krąg. Chodzi o ich zogniskowanie. Ja zajmę się jego ukierunkowaniem. Nie. Hodgson - stań
tam! Ty wypowiesz ostatnie słowa Odczarowania. Najlepiej, jeśli zrobi to biały czarownik.
Derkon, tam! Każdy z nas wykona jakieś zadanie. Przydzielę je za chwilę. Staniemy się
soczewką. W tamtą stronę, Odil.
Jeden za drugim, sześciu czarowników zajęło swoje miejsca w blasku płonącej krainy.
Bezgłowe widmo i pięć innych upiorów wleciało przez okno, a ostatni z nich walił w bęben w
takt erupcji dobiegających z dołu.
- Czy to dobry omen czy zły? - zapytał Vane'a Galt.
- Podobnie jak w przypadku większości omenów - odparł Vane - trudno to stwierdzić,
a potem jest już za późno.
- Bałem się, że to powiesz.
- Słuchajcie mnie uważnie - nakazał Lorman. - Oto wasze zadania...
* * *
Dilvish podparł się na ramieniu. Nad nim uśmiechała się Semirama.
- Synu Selara - rzekła - bez względu na wszystko, warto było cię spotkać i poznać.
Jesteś tak do niego podobny.
Poprawiła pościel i ciągnęła:
- Nie znoszę myśli, że muszę wierzyć w to wszystko o Jeleraku, który zawsze był
przyjacielem. Ale na długo przed twym przybyciem zaczęłam coś podejrzewać. Tak,
okrucieństwa były na porządku dziennym, nawet w moich czasach i przywykłam do nich. Nic
mnie nie wiąże z tym czasem i miejscem.
- Teraz - usiadła. - Teraz czuję, że nadszedł czas, aby wyjechać i rzucić go na pastwę
losu. Niebawem i Starszy zwróci się przeciwko niemu. Będzie zbyt zajęty, aby nas ścigać.
Transportowe zwierciadło jest już czyste. Chodź, uciekniemy przez nie. Z twoim mieczem i
mocą, którą posiadam, wkrótce zdobędziemy całe królestwo.
Dilvish wolno pokiwał głową.
- Mam spór z Jelerakiem, który musi być rozstrzygnięty, zanim opuszczę to miejsce -
odezwał się. - A mówiąc o mieczach, mógłbym z któregoś skorzystać?
Pochyliła się, obejmując go ramionami.
- Dlaczego musisz być tak podobny do swego przodka?- szepnęła. - Ostrzegałam
Selara, by nie jechał do Shoredan. Wiedziałam, co się stanie. A teraz ty... W ten sam sposób
pędzisz na spotkanie śmierci... Czy cały twój ród jest przeklęty, czy to ja mam pecha?
Uścisnął ją i rzekł:
- Muszę.
- On powiedział to samo, w podobnej sytuacji. To tak, jakbym czytała tę samą, starą
książkę.
- Mam nadzieję, że obecne wydanie będzie miało lepsze zakończenie. Nie utrudniaj
mi zadania.
- To zawsze mogę zrobić - odparła z uśmiechem - jeśli będziemy razem. A gdy już ci
się uda, czy zabierzesz mnie ze sobą?
Popatrzył na nią w blasku niezwykłego światła, które wpadało przez tylne okna i jak
jego przodek sprzed stu lat obiecał:
- Tak.
Kiedy wstali z łoża i poprawili stroje, Semirama posłała Lishę po broń. Wypili wina, a
myśli dziewczyny znów skierowały się ku Jelerakowi.
- Spadł - odezwała się - z bardzo wysoka. Nie proszę cię o przebaczenie dla niego, ale
pamiętaj, że nie zawsze był taki jak teraz. Przez jakiś czas przyjaźnił się nawet z Selarem.
- Przez jakiś czas?
- Pokłócili się później. O co - nigdy się nie dowiedziałam. Ale wtedy tak właśnie było.
Dilvish oparł się o słupek baldachimu i utkwił wzrok w kielichu.
- Przychodzą mi do głowy dziwne myśli - powiedział.
- Jakie?
- Gdy się spotkaliśmy, pokonał mnie na miejscu, uśpił, zabrał ze sobą moją duszę-
jakby go tam nie było. Zastanawiam się... Czy to moje podobieństwo do Selara spowodowało,
że był wyjątkowo okrutny?
Potrząsnęła głową.
- Któż to może wiedzieć? Zastanawiam się, czy on potrafi wytłumaczyć wszystkie
swoje postępki.
Pociągnęła łyk wina i potrzymała je w ustach.
- A ty potrafisz? - spytała, połknąwszy napój.
Dilvish uśmiechnął się.
- A czy ktokolwiek to potrafi? Wiem wystarczająco dużo, aby uspokoić swe sumienie.
Wiedzę doskonałą pozostawiam bogom.
- Jesteś wspaniałomyślny - zauważyła.
Ktoś zastukał cicho do drzwi.
- Tak? - zawołała.
- To ja. Lisha.
- Wejdź!
Kobieta weszła do komnaty, trzymając pakunek owinięty zielonym szalem.
- Znalazłaś?
- Kilka. W pokoju na górze, który pokazał mi jeden ze służących.
Rozwinęła szal i ich oczom ukazały się trzy miecze.
Dilvish skończył pić i odstawił kielich. Podszedł bliżej i po kolei podniósł każdy z
nich.
- Ten jest dobry do zabawy.
Odłożył go na bok.
- Ten ma dobrą rękojeść, ale tamten jest cięższy, a jego czubek jest lepszy. Ten
natomiast jest ostrzejszy...
Zamachał obydwoma mieczami, włożył oba do pochwy i zdecydował się na drugie
ostrze. Odwrócił się i przytulił Semiramę.
- Zaczekaj - polecił. - Przygotuj wszystko na szybką podróż. Kto wie, jak się to
wszystko potoczy?
Pocałował ją i ruszył ku drzwiom.
- Żegnaj - rzekła.
Kiedy wyszedł na korytarz, ogarnęło go osobliwe uczucie. Do jego uszu nie dotarł
żaden trzask ani drapanie, które słyszał tu wcześniej. Wokół panowała nienaturalna cisza i
bezruch - napięcie i drganie, jak milczenie między uderzeniami potężnego dzwonu.
Zagrożenie i niebezpieczeństwo przemykały obok niego niczym elektryczne istoty; wpadł w
panikę, ale pokonał ją podświadomie, wyciągając do połowy nowy miecz i zaciskając na nim
dłoń.
* * *
Baran po raz siódmy wymówił zaklęcie i usiadł na podłodze między swymi
przyrządami i instrumentami. Z oczu spłynęły mu łzy rozpaczy, pociekły po obu stronach
nosa i zatopiły się w wąsach.
Dlaczego dziś mu nic nie wychodziło? Siedem razy przywołał pierwiastki, ładował je
i wysyłał w lustro Jeleraka. Prawie natychmiast każdy z nich ginął. Coś nie pozwalało
zapieczętować zwierciadła. Czy to był sam Jelerak, przygotowujący się do powrotu? Czyż nie
miał zamiaru pojawić się nagle, wyjść z ram, wpatrując się w niego swymi starymi,
nieruchomymi oczami, odczytując każdy sekret jego duszy, przenikając ją na wylot?
Baran zaszlochał. To niesprawiedliwe dać się złapać na zdradzie, tuż przed
pomyślnym zakończeniem. W każdej chwili...
Ale Jelerak nie pojawił się za szkłem. A zatem nie był to koniec świata. Być może to
jakaś inna siła odpowiedzialna była za zniszczenie jego pierwiastków.
Ale jaka?
Wyrzucił z umysłu wszelkie uczucia i zmusił się do myślenia. Jeśli to nie Jelerak, to
ktoś inny. Kto?
Oczywiście, inny czarownik. Potężny. Ten, który stwierdził, że nadszedł czas, aby tu
przybyć i przejąć władzę...
Mimo to z lustra wciąż spoglądała tylko jego twarz. Na co czekał ten drugi?
Intrygujące. Irytujące. Jeśli to obcy, czy można z nim ubić interes? - zastanawiał się.
Znał to miejsce. Sam był znakomitym czarownikiem... Dlaczego nic się nie wydarzyło?
Przetarł oczy. Wstał. To był bardzo nieudany dzień.
Podszedł do małego okienka i wyjrzał na zewnątrz. Minęło kilka chwil, zanim zdał
sobie sprawę, że coś nie jest w porządku; i kilka następnych, zanim zrozumiał co. Kraina
Przemian przestała się zmieniać. Ziemia tliła się, ale trwała nieruchomo pod pędzącym
księżycem. Kiedy to nastąpiło? Z pewnością niedawno...
Taka przerwa oznaczała kolejny zastój w świadomości Tualui. Odpowiedni czas, by
wkroczyć i przejąć kontrolę. Musiał zejść na dół, złapać tę dziwkę-królową i zaciągnąć ją do
Lochu - zanim ktoś przejdzie przez lustro i uprzedzi go. Pędząc przez pokój, zerknął na
wiążące zaklęcie, które naszkicował.
Gdy dotarł do drzwi, poczuł dziwne napięcie, a wraz z nim zawrót głowy, tak silny jak
nigdy dotąd.
- Nie teraz! Nie!
Ale gdy szeroko otworzył drzwi i pobiegł w kierunku schodów, wiedział, że tym
razem było to coś innego. Coś więcej niż powrót starych lęków, coś - ostrzegawczego, do
czego szykowały się nawet jego wcześniejsze zaklęcia. Zdawało się, że cały zamek
wstrzymywał oddech przed monumentalnym zjawiskiem, które miało lada moment nastąpić.
Że to przeczucie nadchodzącego zła nawiązało kontakt z potężnym Tualuą, doprowadzając go
do chwilowego spokoju. Że...
Stanął na ostatnim stopniu, spojrzał w dół i zadrżał. W tej sekundzie coś w nim pękło.
Zacisnął zęby, wyciągnął rękę i zrobił pierwszy krok...
* * *
Olbrzymie, pradawne budowle o wspaniałym wyglądzie nie są zazwyczaj dziełem
człowieka. Zamek Wieczności nie był pod tym względem wyjątkiem, jako że większość
sędziwych grodów wiąże swe powstanie z architektoniczną działalnością bogów i pół-bogów.
Masywna struktura Kannais przerastała je wszystkie i przez wieki spełniała wszelkie możliwe
funkcje - królewskiego pałacu i więzienia, burdelu i uniwersytetu, klasztoru i porzuconego
legowiska wampirów. Mówiono, że zamek zmieniał swój kształt, aby przystosować się do
potrzeb swych użytkowników - natchniony był duchem minionych wieków, niektórzy,
odwracając oczy i wykonując gest odpędzający złe siły, szeptali, że stanowił relikt z czasów,
kiedy Starsi Bogowie stąpali po ziemi, miejsce ich kontaktu ze światem, zabawką,
instrumentem, lub może nawet dziwnie żyjąca istotą, ukształtowaną przez te siły wyższe,
których przenikliwość umysłu przerastała rozum ludzkości - którą błogosławili lub przeklinali
z nutą zażenowania i ciekawości, która stała się zalążkiem duszy - ród ludzki prześcignął
włochatych mieszkańców drzew, uważanych przez niektórych za jego krewnych. Zamek
zaadaptowany został do celów znanych najlepiej temu genialnemu ludowi, któremu służył za
siedzibę, zanim te istoty nie poznały szczęścia wyższego rzędu, zostawiając za sobą
niedojrzałe owoce własnej ingerencji w sprawy zadowolonych małp. Według niektórych
metafizyków gmach został ukształtowany na bezczasowej płaszczyźnie, z substancji
duchowej, toteż nie stanowił części tego prostackiego świata, do którego został
przetransportowany. W równej mierze składał się z dobra i zła oraz ich bardziej
interesujących odpowiedników, miłości i nienawiści, połączonych z pięknem, które było
zarówno złowrogie, jak i radosne. Zawładnął aurą tak chłonną jak psychiczna gąbka i równie
wnikliwą; żywy, tak jak może być żywy człowiek z funkcjonującą jedynie częścią prawej
półkuli mózgowej, zawieszony w przestrzeni i czasie aktem woli, niedoskonałej, bo
podzielonej, a jednak przewyższający wszystkie ziemskie niestałości, z wszystkich
pozaziemskich przyczyn, których metafizyk nie miałby ochoty wymieniać po raz drugi.
W opinii bardziej pragmatycznych teoretyków wszystko to było błędne. Stare
budowle mogły pokrywać się patyną czasu, nawet te wyjątkowo dobrze skonstruowane, a
atmosfera panująca w nich zależała od fizycznych lub psychicznych wrażeń dominujących w
ich murach - zwłaszcza tych usytuowanych na terenach górskich i wystawionych na działanie
czynników meteorologicznych. Oczywiście, jeśli tacy ludzie zamieszkiwali to miejsce,
zachowywało się ono zgodnie z ich oczekiwaniami, podobnie jak zewnętrzny świat. Taka
była jego wrażliwość.
Wypełniony czarownikami i demonami, stanowiąc rezydencję Starszego, zamek
zmienił się ponownie. Wywołano inne aspekty jego natury.
Stanął teraz przed próbą obnażenia swej prawdziwej natury, gdyż rzucono wyzwanie
niedoskonałej woli, na której bazował. Rozpoczęła się walka między dobrem a złem.
ROZDZIAŁ IX
Nucąc pod nosem, Jelerak pochylił się głęboko do przodu, pchając na niskiej pochylni
taczkę, zważając, by nie wyrzucić po drodze jej zawartości. Pogrążona w transie Arlata z
Mariny leżała rozciągnięta w wózku. Jej nogi przywiązane były rzemieniami do drążków, a
ręce zwisały swobodnie po obu stronach, ściągnięte w dół, przymocowane do postronków
przy kole. Pod ramionami upchane miała liczne worki, które zapewniały właściwe ułożenie
żeber. Suknia jej była rozpięta, a na ciele widniała czerwona, przerywana linia, rozdzielająca
na pół górną część brzucha w okolicach mostka. Na wierzchu leżała grzechocząca torba z
przyrządami.
Poruszał się wzdłuż korytarza wschodnio-zachodniego, prowadzącego do Komnaty
Lochu, a za nim gnała jazgocąca wesoło gromada gryzoni. Powietrze stawało się coraz
cieplejsze i bardziej wilgotne, a odór tego miejsca był już intensywny. Z uśmiechem na
twarzy przepchnął taczkę przez ostatnie metry cienia i mijając niskie wrota, wszedł do
komnaty.
Przemierzył pokrytą odchodami podłogę, ustawiając taczkę dokładnie przy
wschodnim krańcu lochu. Wyprostował się, przeciągnął i ziewnął, zanim otworzył torbę i
wyciągnął z niej trzy długie drążki i klamrę, które pośpiesznie złożył w trójnóg. Postawił go
na podłodze, przed taczką, a na jego szczycie umieścił swą ulubioną miseczkę mosiężną. Z
zawieszonego na prawym drążku małego, dziurkowanego wiadra wyjął tlący się węgiel
drzewny i wrzucił go do środka. Dmuchnął, aż jego oczom ukazał się radosny blask, a
następnie dorzucił z kilku woreczków jakiś proszek i zioła, które wytworzyły gęsty, mdły
dym o słodkawym zapachu, wolno unoszący się dokoła.
Kiedy zanucił ponownie, ze swych kryjówek wyszły szczury i rozpoczęły na bruku
swój taniec. Jelerak wydobył z torby krótki, szeroki, trójstronny nóż i sprawdził jego czubek i
ostrza kciukiem. Przystawił ostrze na początku linii zaczynającej się między różowymi
piersiami Arlaty, uśmiechnął się, skinął głową i położył go na brzuchu dziewczyny. Następnie
wyciągnął pędzel i kilka maleńkich, zaplombowanych naczynek. Potrząsnął torbą, ułożył ją
na posadzce, otworzył jedno naczyńko i przyklęknął.
Nietoperze przelatywały obok i pikowały w dół, podobnie jak ręka Jeleraka, która
pewnym, doświadczonym ruchem zaczęła malować skomplikowany wzór o czerwonej
barwie.
W pewnej chwili ogarnął go niespodziewany chłód, a szczury przerwały swój taniec.
Piski i jazgot umilkły. Nastąpił moment głębokiej ciszy, wprowadzający straszne napięcie.
Zdawało się, że jakiś dźwięk, wysoko ponad granicą słyszalności, wolno obniżał swój ton, by
wkrótce przejść w krzyk nie do zniesienia.
Uniósł głowę i nadsłuchiwał. Spojrzał na loch. Oczywiście, kolejne, nienaturalne
deklamacje Starszego. Wszystko przebiegnie pomyślnie, kiedy wyrwie serce dziewczyny i
niczym oliwę przeleje jej siły życiowe w mętne wody umysłu Starszego - przynajmniej na
jakiś czas. Wystarczy, aby uzyskać pomoc, której sam potrzebował w postaci stałej i
ukierunkowanej energii. Potem...
Zastanowił się, w jaki sposób mógłby zginąć taki potwór jak ten. Biorąc pod uwagę
stan rzeczy, zajęłoby to trochę czasu. Wkrótce Tualua miał stać się niebezpieczny, nie tylko
dla reszty świata, ale dla niego, Jeleraka, szczególnie.
Oblizał wargi na myśl o bitwie, która wkrótce się rozpocznie. Wiedział, że nie wyjdzie
z niej bez szwanku, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła pozbawić Starszego energii
życiowej, jego moc osiągnie poziom, jakiego nigdy nie miała - na miarę bogów. Wtedy
mógłby stawić czoło samemu Hohordze...
Oblicze pociemniało mu na myśl o wcześniejszym wrogu, a potem panu i władcy.
Przez sekundę pomyślał o Selarze, który oddał swe życie w walce z tą potężną istotą.
Niezwykłe jego rysy przetrwały przez wieki na twarzy człowieka, którego posłał do
Piekła, człowieka, który w jakiś sposób zdołał wyrwać się z tego odrażającego miejsca,
człowieka, który uratował go przed Krainą Przemian, podobnie jak Selar, który wyciągnął go
z Przepaści Nungen - Selar, który zdobył względy Semiramy... A Dilvish mógł przebywać
gdzieś w pobliżu Jeleraka dlatego potrzebował pełni swych sił natychmiast. W żyłach
Dilvisha płynęła krew bohaterów i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.
Nie przerwał pracy nad budową rytualnego diagramu. Przerwał jednak nucenie i
otworzył kolejne naczyńko z pigmentem, kiedy pierwsze zostało wyczerpane.
Po chwili usłyszał słaby dźwięk unoszony w nienaturalnej ciszy przez błądzący prąd
powietrza. Przypominał męski chór intonujący nieznośnie znajomą pieśń. Zatrzymał się w
połowie ruchu, usilnie starając się uchwycić, jeśli nie słowa, to przynajmniej ogólny motyw.
Zogniskowane zaklęcie. Bardzo standardowe...
Ale kim byli? I na czym próbowali się zogniskować?
Spojrzał na prawie ukończony diagram. Nadmiar magicznych operacji na tym samym
terenie nie przynosił korzyści. Czasami nakładały się na siebie. Jednak w tym momencie z
bólem serca zostawiał swe niedokończone dzieło, tak bliskie zakończenia. Wykonał szybką
mentalno-duchową sztuczkę, przeprowadził kalkulację potencjału, dokonał bilansu sił.
To nie powinno mieć żadnego znaczenia. W tym miejscu przepływ energii byłby tak
niewielki, że nie miałby żadnego wpływu na jego dzieło, nawet w najbliższej odległości.
Zaczął malować ponownie, z wściekłością zaciskając usta. Po zakończeniu dzieła
chciał nauczyć ten przeklęty chór, że istnieje los gorszy od śmierci. Wyliczył kilka takich
przypadków, by się uspokoić i nieco rozbawić. Kiedy wymalował ostatnią część, wstał,
przyjrzał się swemu dziełu i stwierdził, że było dobre.
Cofnął się, odłożył przybory do malowania i wkroczył we właściwy sposób na
malunek. Poruszał się w kierunku południowym od taczki na prawo od Arlaty. Z miseczki
unosiły się dym i para. Przetarł czoło, wypowiedział kilka magicznych słów, schylił się i
podniósł rytualny sztylet.
Nietoperze i szczury wznosiły swe pląsy, a Jelerak zaczął wydawać instrukcje
tworzące zaklęcie i poświęcił nóż, który miał natchnąć je życiem. W komnacie rozległy się
grzmoty, a po suficie przebiegł jakiś trzask.
Uniósł ostrze i wypowiedział kilka słów, zagłuszając brzmiące w oddali głosy - - a
może zamilkły z własnej woli?
Smuga dymu spłaszczyła się nieco i przepłynęła przez jego wzór jak wścibski wąż. Ze
ścian dochodziło potężne skrzypienie. Supersłyszalny przypływ, który wyczuł wcześniej,
zdawał się wybuchać pełnym głosem. Ścisnął mocniej ostrze i wygłosił jedenaście słów
jękliwym tonem.
Po chwili znieruchomiał i zadrżał, słysząc własne imię wypowiedziane przez
brodatego mężczyznę, który przechodząc przez sklepione przejście musiał pochylić głowę.
- Tu jesteś, Jeleraku, powinienem wiedzieć, gdzie cię szukać znalazłem cię w
otoczeniu ropuch, nietoperzy, węży, pająków, szczurów i obrzydliwych oparów, przy
ogromnej sadzawce odchodów, kiedy szykujesz się do wyrwania serca tej dziewczynie!
Jelerak opuścił sztylet.
- To są moi ulubieńcy - odezwał się z uśmiechem - a ty, prostaku, do nich się nie
zaliczasz!
Gdy skierował ostrze w stronę stojącego w drzwiach wielkoluda, sztylet zaczął żarzyć
się piekielnym światłem.
Po chwili ognie na nożu zgasły, a jedyne światło w komnacie ściemniało, gdy wycie
osiągnęło stopień słyszalności - przeszywający dźwięk, który trwał i trwał, rzucając obu
mężczyzn na podłogę. Nawet potężny Tualua musiał walczyć z tym hałasem w swym lochu.
Wycie osiągnęło takie stadium, w którym wszyscy, którzy je słyszeli, ogłuchli, zanim padli
nieprzytomni.
W końcu w martwej komnacie pojawiło się blade światełko. Promieniało coraz
bardziej, potem zgasło i odpłynęło.
Za moment zajaśniało ponownie...
* * *
Hodgson obudził się z silnym bólem głowy. Leżał przez jakiś czas, przypominając
sobie zaklęcie, które mogłoby mu pomóc. Jednak jego urządzenie myślowe było nieco
powolne. Usłyszał jęk i ciche łkanie. Otworzył oczy.
Alkowę wypełniało łagodne światło. Rozjaśniło się wyraźnie, gdy rozejrzał się
dokoła. Obok leżał stary Lorman. Głowę miał odwróconą, a z jego otwartych ust spływała
kałuża kiwi. Nie oddychał. Derkon leżał rozwalony kilka metrów dalej. To jego jęk usłyszał
Hodgson. Odil oddychał, ale był wyraźnie nieprzytomny.
Odwrócił głowę w lewą stronę, skąd dobiegało łkanie.
Vane siedział oparty o ścianę i trzymał na kolanach głowę Galta. Twarz Galta stężała
w agonii. Jego bezsilne mięśnie świadczyły o niedawnej śmierci. Vane spojrzał na niego,
kołysząc się lekko. Ciężko oddychał, a oczy miał pełne łez.
Blask nabrał intensywności światła dziennego.
Ponieważ nie mógł zrobić już nic dla Lormana i Galta, przeczołgał się obok
pierwszego i przycupnął przy Derkonie. Obejrzał jego głowę i znalazł czerwoną opuchliznę
na czole, z lewej strony.
Przyszło mu do głowy krótkie, lecznicze zaklęcie. Powtórzył je trzykrotnie nad swym
towarzyszem, aż ustały jego jęki. Własny ból głowy również minął wraz z zaklęciem. Światło
stawało się coraz słabsze.
Derkon otworzył oczy.
- Udało się? - zapytał.
- Nie wiem - odparł Hodgson. - Nie jestem pewien, jakie będą skutki.
- Mam pomysł - oświadczył Derkon podnosząc się, przecierając głowę i szyję.
-Możemy sprawdzić to w ciągu minuty.
Rozejrzał się wokół. Przeszedł na drugą stronę i kopnął Odila w bok.
Odil przekręcił się na plecy i spojrzał na niego.
- Obudź się, póki masz jeszcze szansę - nakazał Derkon.
- Co... Co się stało?
- Nie wiem. Galt i Lorman nie żyją. Spojrzał w kierunku okna, wytrzeszczył oczy,
potarł je dłonią i pędem ruszył w jego kierunku.
- Chodźże tutaj! - wrzasnął.
Hodgson rzucił się za nim. Odil wciąż próbował się podnieść.
Hodgson dotarł do okna właśnie wtedy, gdy słońce znikało za górami na zachodzie.
Niebo wypełniały krążące drobiny światła.
- Najszybszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek widziałem - zauważył Derkon.
- Zdaje się, że kręci się całe niebo. Popatrz na gwiazdy!
Derkon wychylił się na zewnątrz.
- Ziemia się już uspokoiła - oznajmił.
Z nieba za wzgórzami wytoczyła się pęknięta biała kula.
- Czy mi się przywidziało? Przypomniało mi to księżyc - stwierdził Hodgson.
- Nie do wiary! - krzyknął Odil, zataczając się i przechylając się przez parapet.
Przestworza wypełniły się bladym światłem, a gwiazdy zniknęły w oddali.
- Nie czuję się najlepiej.
- Z pewnością - przerwał mu Derkon. - Potrzebowałeś całej nocy, aby się podnieść.
- Nie rozumiem.
- Spójrz - Derkon wykonał ruch dłonią i wskazał na cienie, które wirowały wokół
każdego wzniesienia terenu, a pęczniejące chmury rozpadały się na kawałki.
Po niebie przemknęła jak kometa kula ognista.
- Myślisz, że nabiera szybkości? - spytał Hodgson.
- Prawdopodobnie. Tak. Tak myślę. Słońce skryło się za wzniesieniami i znów
zapanowała ciemność.
- Stoimy tu przez cały dzień - powiedział do Odila Hodgson.
- Na Boga! Co myśmy zrobili? - spytał Odil, nie odrywając oczu od wirujących
przestworzy.
- Przerwaliśmy zaklęcie zabezpieczające Zamek Wieczności - odpowiedział Hodgson.
- Teraz już wiemy, co to było.
- I dlaczego to miejsce zwane było Zamkiem Wieczności - dodał Derkon.
- Co zrobimy? Spróbujemy połączenia?
- Później. Najpierw poszukam czegoś do jedzenia - oświadczył Derkon, odchodząc. -
Już od wielu dni...
Po chwili pozostali odwrócili się i ruszyli za nim. Vane wciąż kołysał się lekko,
głaszcząc czoło Galta. Minęła kolejna noc.
* * *
Dilvish przebudził się na ciężkim, jaskrawym dywanie, ściskając w prawej dłoni
miecz. Nie mógł jej otworzyć. Wolno wsadził ostrze do pochwy i potarł rękę. Wytężył umysł,
by przypomnieć sobie, co się stało.
Usłyszał jakiś wrzask. Tak. Zawodzenie z bólu i złości. Przystanął przed na wpół
otwartymi drzwiami komnaty - tej komnaty? - kiedy usłyszał lament.
Wyprostował się i przez otwarte drzwi obserwował zachodnie okno holu i okno
wschodnie, na odległej ścianie pokoju, po prawej stronie. Dostrzegł bardzo osobliwe
zjawisko. Okno po stronie prawej zajaśniało, podczas gdy okno lewe pogrążone było w
mroku. Po chwili okno prawe pociemniało, a rozbłysło lewe. Za moment lewe okno
zaciemniło się znowu. W chwilę później rozjarzyło się okno prawe i sekwencja powtórzyła
się. Siedział nieruchomo, zginając od czasu do czasu rękę. Zjawisko powtórzyło się jeszcze
kilkakrotnie.
Nagle podniósł się i podszedł do okna wschodniego, by ujrzeć niebo ozdobione
niezliczoną ilością koncentrycznych kręgów. Po paru minutach zniknęły przed wieżą ognia,
która wyrosła na wschodzie między niebem a ziemią.
Potrząsnął głową. Zdawało mu się, że sama ziemia już się uspokoiła. Co to była za
sztuczka? Dzieło jego wroga? A może coś innego?
Odwrócił się, przeszedł przez drzwi i znowu znalazł się w holu. Z lewej strony za
rzędem okien zabawa w jasność-ciemność trwała dalej. Kiedy spojrzał za siebie, nie widział
już drzwi, które właśnie minął, a jedynie pusty kawałek muru.
Szedł dalej, kierując się do kolejnego przejścia skręcającego na prawo od korytarza,
którym się posuwał. Znalazł się u podnóża schodów wyściełanych ciemnowiśniowym
dywanem i ogrodzonych po obu stronach drewnianymi poręczami.
Wolno ruszył w dół. Pokój wypełniały wyściełane meble, a obrazy, jakich w życiu nie
widział, oprawione były w szerokie, zdobione złotem ramy.
Zrobił kilka kroków. Kiedy położył dłoń na oparciu jednego z krzeseł, w górę uniosły
się tumany kurzu.
Skręcił w prawo i przeszedł pod drewnianym sklepieniem. Drugi pokój podobny był
do pierwszego; wyłożony boazerią, tak samo umeblowany. Kiedy wchodził, usłyszał cichy
syk.
Mały kominek zapłonął lekkim ogniem. Na niskim, okrągłym stoliku obok paleniska
stała butelka wina, kawałek sera, bochenek chleba i kosz z owocami. Może zatrute? Kolejna
sztuczka nieprzyjaciela?
Podszedł bliżej, ułamał odrobinę sera, powąchał i wziął do ust. Następnie zasiadł za
stołem i rozpoczął ucztę.
Jedząc, rozglądał się bacznie dokoła, ale nikogo nie zauważył, nic niepokojącego. A
jednak czuł w komnacie czyjąś obecność, dobroczynną, chroniącą go i życzącą mu jak
najlepiej. Uczucie to było tak silne, że wyszeptał „Dzięki ci", przegryzając kolejny kęs. Nagle
płomienie skoczyły wysoko w górę, zaskwierczał ogień. Ogarnęła go przyjemna fala gorąca.
Podniósł się, spojrzał za siebie i z przerażeniem stwierdził, że przejście, przez które
dostał się do pokoju zniknęło. Ściana ta pokryta była teraz boazerią, a na niej wisiał jeden z
tych dziwacznych obrazów - zatopiony w słońcu las - na którym wszelkie detale zamazane
były pędzlem umoczonym w ciężkich barwnikach.
- W porządku - odezwał się - kimkolwiek jesteś, myślę, że jesteś nastawiony do mnie
przyjacielsko. Nakarmiłeś mnie i mam przeczucie, że jest takie miejsce, do którego chciałbyś
mnie zaprowadzić. W tych murach muszę być bardzo ostrożny, ale skłonny jestem ci zaufać.
Wyjdę przez jedyne drzwi, które widzę. Prowadź, a ja pójdę za tobą!
Skierował się do drzwi i opuścił pokój. Znalazł się w długim, mrocznym i wysokim
holu. Dostrzegł wiele drzwi, ale delikatne światełko zamigotało tylko w jednych. Ruszył w tę
stronę, a światełko oddaliło się. Minął krótki korytarz i dotarł do podobnego, jak poprzedni,
holu. Tym razem ognik zabłyszczał w przejściu daleko po lewej stronie. Przeciął hol i
pomaszerował jego śladem.
Napotkał korytarz prowadzący z prawa na lewo. Światełko zawisło w oddali, po lewej
stronie. Ruszył za nim.
Po kilku zakrętach, jego droga przeszła w szeroki, niski korytarz z regularnym
szeregiem wąskich okien wzdłuż bliższej ściany. Zawahał się przez moment, spoglądając na
boki.
Nikłe światełko przemknęło obok i wzięło kurs na prawo. Gdy tylko pognał za nim,
zamrugało z dala. Ruszył jego śladem, ale gdy znalazł trop, ognik zgasł.
Z okien obserwował scenę, w której płynące chmury zatraciły swą wyrazistość, a
niebo przybrało zielonkawą barwę. Wąska wstęga jaskrawej żółci utworzyła łuk nad
horyzontem niczym uchwyt gorejącego kosza.
Dilvish popędził do przodu, a światło za oknami zapulsowało nieśmiało.
To był bardzo długi korytarz łączący się z następnym galerią o szerokich oknach z
prawej strony, które dawały pełniejszy obraz osobliwego nieba nad krainą, w której
długotrwałe burze przeszły niczym migotanie, drzewa pulsowały zielenią, złotem, ziemia -
bielą i czernią, a gdzieniegdzie trzepotały skrawki zieleni. Znów była to Kraina Przemian, ale
w sposób całkowicie odmienny od swych poprzednich wcieleń. To, co kiedyś było
rozpoznawalnym zgrzytem, teraz stanowiło jednostajny szum.
Poczuł jakiś dziwny odór i zdumiał się na widok brudnego szlaku, który biegł
środkiem podłogi. Przed sobą dostrzegł ogromną, wysoką komnatę i zbliżając się doń,
mimowolnie zwolnił kroku. Ogarnęło go przeczucie czegoś złego. Miał wrażenie, że
pomieszczenie to przepojone jest mroczną, złowrogą aurą, jakby żyło w nim coś nostalgicz-
nego, ponurego i zawiedzionego, czekając i czekając na moment użycia swego unikalnego
zła. Zadrżał i dotknął rękojeści miecza, coraz bardziej zwalniając kroku w pobliżu
sklepionego przejścia.
Poczuł, że kieruje się w lewą stronę. Przywarł do ściany i posuwał się bokiem, aż
dotarł do ciemnego rogu, tuż przed wejściem.
Prześliznął się do przodu, ściskając broń i zajrzał do komnaty. W pierwszej chwili, w
mroku nie zobaczył nic, ale gdy oczy przyzwyczaiły się do wewnętrznego światła, odkrył w
środku wielkie, mroczne zagłębienie. Na skraju, po lewej stronie dostrzegł coś; mały
przedmiot, którego nie był w stanie rozpoznać. Przez sekundę zamigotało nad nim światełko,
które śledził wcześniej, ale zgasło w mgnieniu oka i nadal nie wiedział, na co wskazywało.
Przesłanie jednak było wyraźne i miało formę nakazu.
Wahał się przez moment, gdy z mroku uniosła się smukła macka i zaczęła szukać
czegoś na skraju krawędzi, w miejscu, które obserwował. Oblał go zimny pot, ale zmusił się
do wejścia. Zielone buty bezgłośnie dotykały bruku.
* * *
Baran potrząsnął głową, wypluł kawałek zęba, przełknął. Ślina miała smak krwi.
Splunął jeszcze kilka razy i zakasłał. Jego lewe oko było częściowo przymknięte. Kiedy je
potarł, zaczęła opadać z niego ciemna, mazista substancja. Uważnie przyjrzał się swej dłoni.
Zaschnięta krew. I jeszcze to głucho tętniące, na wpół odrętwiałe miejsce...
Podniósł palce i przyłożył ich koniuszki do czoła. Ból rozpoczął się od nowa. Pokręcił
głową w obie strony. Leżał na boku, na szczycie schodów. A więc tak to wygląda, gdy cię
wreszcie dorwie...
Przesunął swe cielsko, gotując się do powstania, ale natychmiast przewrócił się z bólu
w tył, opadając na lewe ramię i nogę. Do diabła! - pomyślał. Lepiej, żebym się nie połamał!
Nie znam żadnego zaklęcia na połamane kości...
Próbując jeszcze raz, wyprostował się na prawej dłoni i zdołał usiąść, wyprostowując
nogi przed siebie. Lepiej, coraz lepiej...
Wolno masował nogę, aż wróciło mu czucie. Ból nie minął, ale kości nie były
połamane. I dopiero wtedy spróbował wykorzystać swe czarodziejskie sztuczki. Po kilku
ruchach nóg ból stał się coraz słabszy, aż w końcu przeszedł w sporadyczne rwanie.
Następnie skoncentrował się na skórze głowy, powtarzając działanie z tym samym skutkiem.
Przesunął dłonią po ramieniu i gdy ścisnął delikatnie lewe przedramię, poczuł
przepływający przezeń ból.
W porządku.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wcisnął swą lewą dłoń między szeroki pas a opasły
brzuch. Powtórzył ćwiczenie i ból zniknął. Wstał uważnie z podłogi, opierając się prawą ręką
o ścianę. Opuścił głowę i przez dobrą minutę dyszał ciężko.
W końcu wyprostował się, przeszedł kilka kroków, stanął i rozejrzał się dokoła. Coś
było nie tak. Po lewej stronie powinna być ściana, a nie marmurowa balustrada. Zmierzył ją
wzrokiem. Ciągnęła się na odległość ośmiu-dziesięciu kroków, aż do szczytu szerokiej klatki
schodowej. Dalej zaczynała się znowu.
Spojrzał przez poręcz. Oczom jego ukazał się wielki, długi pokój o kamiennych
ścianach, pogrążony w mroku. Zdobiły go fantazyjne gzymsy i rzeźbione kapitele na szczycie
żłobionych pilastrów. W niektórych miejscach stały jakieś meble, a pośrodku leżał ciemny,
wąski, lecz długi chodnik.
Przechylił się jeszcze bardziej, opierając się o balustradę. Po wcześniejszym zawrocie
głowy nie było śladu. Być może wyleczył go upadek. Być może ostrzegał przed upadkiem...
Dziwne, jakie to dziwne... Poruszał oczami. Kiedyś nie było tu tego pokoju. Nigdy nie
widział takiej komnaty, ani w Zamku Wieczności, ani gdziekolwiek indziej. Co się stało?
Jego wzrok zawędrował w odległy róg po lewej stronie. Zamarł. Za szeregiem
wysokich krzeseł, w mroku, stało coś potężnego, nieruchomego i czarnego, wbijając weń
spojrzenie. Widział wyraźnie, gdyż utkwione weń oczy lśniły czerwienią w ciemności.
Gardło miał ściśnięte. Tłumił w sobie krzyk, który mógł lada moment przerodzić się w
histerię. Bez względu na to, co to było stało przed wielkim czarownikiem.
Podniósł dłoń i wezwał ciszę, która miała poprzedzić nadchodzącą burzę.
Kiedy powtarzał zaklęcie, wypowiadając tylko kluczowe jego słowa, między
koniuszkami palców zaczęło skakać słabe światełko. Ściągnął palce, a jego ręka przybrała
kształt stożka w świetle, które wokół rozprowadzała. Kiedy rozciągnął palce, utworzyła się
między nimi pofalowana ku dołowi płaszczyzna iluminacji, jaśniejąca ku górze i poruszająca
się po łuku. Wróciła do pierwotnej pozycji, tworząc jaśniejącą ogniem kulę. Baran wpuścił do
niej słowo-hasło i rzucił nią prosto w mrocznego intruza.
Siejąc iskry i płonąc w locie, kula płynęło wolno do celu.
Ciemna postać ani drgnęła, nawet gdy kula podpłynęła bliżej. Zanim osiągnęła swój
cel, światło rozbiło się na kawałki i zgasło. Baran usłyszał melodyjny głos dobiegający z
tamtej strony:
- Tak postępują wrogowie. Nieładnie.
Po chwili postać obróciła się i zniknęła za bocznymi drzwiami z pośpiesznym
stukotem.
Baran wolno opuścił dłoń, a potem uniósł ją natychmiast do ust i zakaszlał. Nędzna
kreatura! Kto go tu wezwał? Czy to możliwe, że powrócił sam Jelerak?
Odszedł od balustrady i podążył ku schodom.
Kiedy był już na dole, zbadał dokładnie tajemniczy róg. Na pokrytej kurzem posadzce
dostrzegł ślad kopyta.
* * *
Holrun zaklął i przewrócił się na brzuch, naciągając na głowę poduszkę i mocno ją
przyciskając.
- Nie! - wrzasnął. - Nie! Mnie tu nie ma! Precz!
Leżał nieruchomo, przysłuchując się biciu własnego pulsu. Stopniowo napięcie
mijało. Ręka spadła mu z poduszki. Odzyskał miarowy oddech.
Niespodziewanie ciało zesztywniało ponownie.
- Nie! - zapiszczał. -Jestem tylko biednym, nic nie znaczącym czarownikiem, który
próbuje zasnąć! Zostaw mnie w spokoju, do diabła!
Potem nastąpił pomruk i zgrzytanie zębów. Nagle wysunął szybko rękę i wyciągnął
inkrustowaną kością słoniową szufladę wbudowaną w łoże. Poszperał przez chwilę i wyjął z
niej mały kryształ.
Ułożył się na plecach, podparł poduszką i zastygł w pozycji półleżącej. Przetoczył
kilkakrotnie lśniącą kulę po brzuchu i popatrzył na nią na wpół otwartymi, spuchniętymi
oczyma. Minęło sporo czasu, zanim pojawił się w niej jakiś obraz.
- Niech się to skończy - zamamrotał. - Niech pozna ryzyko transformacji na niższy
poziom życia, najgorsze choroby, swędzące hemoroidy i taniec świętego Wita. Niech pozna
demonicznych oprawców, plagę szarańczy i sól w ropiejących ranach. Niech...
- Holrunie - odezwał się Meliash - to ważne.
- Mam nadzieję. Jestem bardziej zmęczony niż królewska kurtyzana w czasie
rewolucji. Czego chcesz?
- Jego już nie ma.
- Świetnie. Komu był potrzebny? Podniósł rękę, aby przerwać połączenie i zatrzymał
się.
- Czego już nie ma?
- Zamku.
- Zamku? Całego przeklętego zamku? Tak.
Milczał przez chwilę. Potem podniósł się, przetarł oczy i przeczesał włosy.
- Opowiedz mi o tym - poprosił - najprościej, jak potrafisz.
- Kraina Przemian jakiś czas przestała się zmieniać. Ale potem wszystko zaczęło się
od nowa, bardziej szalenie niż kiedykolwiek wcześniej. Zająłem dogodne miejsce do
obserwacji. Po chwili wszystko się uspokoiło. Zamek zniknął. Kraina pogrążona jest w
bezruchu, a wzgórze świeci pustką. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, jak się to stało. I na tym
koniec.
- Czy myślisz, że Jel... że to on mógł go poruszyć? Jeśli tak, dlaczego? A może to
sprawka Starszego?
Meliash pokręcił głową.
- Znów rozmawiałem z Rawkiem. Zebrał więcej danych. Istnieje stara tradycja, że
dane miejsce jest wieczne, jeśli zakotwiczone jest w czasie i porusza się razem z nim. Gdyby
kotwica została podniesiona, odpłynęłoby rzeką wieczności.
- Poetyczne jak diabli, ale co to oznacza?
- Nie mam pojęcia.
- Myślisz, że tak właśnie się stało?
- Nie wiem. Może.
- Do diabła!
Holrun pomasował skronie, westchnął, podniósł kryształ i zsunął nogi na brzeg łoża.
- W porządku - burknął. - W porządku. Muszę się tym zająć. Zaszliśmy już tak daleko.
Wpierw jednak muszę się umyć i coś zjeść. Rozmawiałeś z innymi strażnikami?
- Tak. Ale nie mają nic do dodania ponad to, co sam zobaczyłem.
- Dobrze. Obserwuj to miejsce. Wezwij mnie natychmiast, gdy stanie się coś
niezwykłego.
- Z pewnością. Czy zamierzasz poinformować o tym Radę?
Holrun wykrzywił twarz i przerwał połączenie, zastanawiając się, czy i Radę można
by odkotwiczyć i rzucić w fale wieczności.
* * *
Vane przestał łkać, ale przez długi czas siedział zamyślony. Nie patrzył na Galta, lecz
na kalejdoskop jasności i ciemności na niebie za oknem. W końcu drgnął.
Ułożył delikatnie Galta na podłodze i wstał. Nachylił się i przerzucił nieruchome ciało
przyjaciela przez ramię.
Ruszył przed siebie, wyszedł z alkowy, spojrzał na prawo, skrzywił się i skręcił w
lewo. Wolno poruszał się wzdłuż galerii, aż dotarł do niskich schodów prowadzących ku
górze, w lewo. Wspiął się po nich, badając ukradkiem krótki korytarz wypełniony otwartymi
drzwiami.
Idąc wolniej i ostrożniej, sprawdzał pokoje. Nie było w nich nikogo. Drugi i trzeci
były sypialniami, pierwszy - bawialnią.
Wszedł do trzeciego i pochylając się, szarpnął jedną ręką narzutę. Ułożył Galta na
łożu i poprawił ciało. Nachylił się nad nim, pocałował i zakrył zwłoki.
Odwrócił się i nie patrząc w tył, opuścił komnatę, zamykając drzwi.
Skierował się na prawo, dotarł do końca korytarza, gdzie niskie sklepienie wychodziło
na wąskie schody wijące się w dół.
Ruszył nimi, by za moment znaleźć się w jadalni - po jednej stronie długiego stołu
leżały cztery nakrycia. Na przodzie stał koszyk z chlebem. Chwycił go i zaczął jeść. Na tacy,
pod serwetą leżały kawałki mięsa. Rzucił się na nie z wilczym apetytem. Gliniany garnek
pełen był wina, które wypił prosto z naczynia. Po skończonym posiłku okrążył stół i odwrócił
się w stronę, z której przybył.
Schody zniknęły. W miejscu przejścia widniała solidna ściana. Przeżuwając resztki
jedzenia, podszedł bliżej i postukał w mur. Ściana nie wydała głuchego dźwięku. Wzdrygnął
się i odszedł kilka kroków. To miejsce...
Odwrócił się i pognał przez podwójne drzwi w końcu pokoju. Korytarz był szeroki,
podobnie jak schody, do których prowadził. Ozdobiony był jedwabiem i stalą, na podłodze
leżał zielony dywan. Sięgnął po najlepsze, na pozór, ostrze wiszące na ścianie; krótki, nieco
ciężki, obosieczny miecz o prostej rękojeści. Kiedy wziął go w dłonie i zamachnął się,
stwierdził, że drzwi, którymi wyszedł z jadalni, zniknęły również, a w ich miejscu pojawiło
się okno, przez które wpadało delikatne, perłowe światło.
Zawrócił z obranej drogi i spojrzał przez szybę. W miejscu, gdzie nigdy wcześniej nie
wznosiło się żadne wzgórze, zapadał się masyw górski. Niebo przybrało teraz jednostajną,
trupio białą barwę. Nie było na nim ani słońca, ani gwiazd, jakby różnorodne odcienie
iluminacji zlały się w jedną całość. Srebrzysta masa poruszała się w przód i w tył,
zatrzymywała się i znów rozpoczynała swój ruch. Minęło nieco czasu, zanim zorientował się,
że była to nadpływająca woda. Oderwał się od okna i poszedł ku schodom.
Zwalczył panikę, której się poddał, a jej miejsce zajęła nienawiść do zamku i
wszystkiego, co się w nim znajdowało. Gdy znalazł się już na dole, przeszedł przez
przedpokój urządzony w stylu, którego nie rozpoznał, a przecież szczycił się wiedzą w tej
dziedzinie. Jego wędrówka skończyła się na progu głównej komnaty.
Pomieszczenie było puste. Pamiętał je, gdyż tu go przyprowadzili niewolnicy zamku
po pojmaniu na zboczach. Ciągnęli go i Galta przed rządcą, Baranem, obrzucali obelgami, by
na koniec uwięzić w podziemiach. Wspominając ten dzień, zacisnął dłoń na rękojeści miecza.
Pomaszerował dalej, minął hol, przekroczył ciężkie wrota i skierował się ku bawialni z
małym przejściem do zewnętrznego świata.
Podszedł, zwolnił, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Wysoki, drewniany
przedmiot z okrągłą tarczą otoczoną cyframi wydawał przenikliwy, kwilący dźwięk. Chcąc
przyjrzeć się mu dokładniej dostrzegł, iż w okręgu znajduje się kuliste, pulsujące pole. Nie
potrafił określić jego charakteru ani mechanizmu, choć nie wydawało się groźne. Postanowił
nie wtrącać się do nieznanej magii i przeszedł obok, wkraczając do bawialni.
Podbiegł do drzwi, położył na nich dłoń i zawahał się. Na zewnątrz działy się
osobliwe rzeczy. Ale to samo można było powiedzieć o zjawiskach zachodzących wewnątrz.
Poruszył klamką i otworzył drzwi.
Do jego uszu dotarł wrzask, niczym wycie silnego wiatru. Wszędzie, gdzie okiem
sięgnął, płynęła woda. Nie było jednak widać fal i kręgów, które pojawiają się w wartkim
nurcie. Być może była to delikatnie rozpylona mgiełka, unosząca się w powietrzu...
Wyciągnął miecz i wbił go w wilgotny tuman. Po kilku sekundach wyszarpnął go z
powrotem.
Jego koniuszek całkowicie pokrywała mgła. Kiedy dotknął rudawego brzegu, który
wciąż trzymał się metalu, ten zamienił się w proch pod dotykiem palców i opadł. Ogłuszający
pisk nie ustawał. Niebo nadal stanowiło nieprzerwaną, opalizującą przestrzeń.
Zamknął drzwi i przekręcił klamkę. Odwrócił się do nich tyłem. Opanowało go
drżenie.
* * *
Semirama spakowała klejnoty i stroje, w których ją pochowano, do małego zawiniątka
stojącego przy łóżku. Przeszła się po sypialni, zastanawiając się, co jeszcze warto zabrać ze
sobą? Kosmetyki?
Ktoś zapukał do drzwi. Była blisko, więc otworzyła je sama.
W progu uśmiechał się do niej Jelerak.
- Och!
Poczerwieniała.
- Potrzebuję twojej pomocy językowej oświadczył.
Z szyi zwisała mu para różowych okularów. Z długiej, wąskiej torby zawieszonej u
pasa wystawał grzbiet szkarłatnej różdżki. Skłonił się i gestem wskazał drogę na lewo, w
kierunku holu.
- Proszę, chodź ze mną!
- Tak... Oczywiście.
Zrobiła krok i ruszyła z nim we wskazanym kierunku. Spojrzała przez okno na
perłowe niebo nad nie kończącym się morzem.
- Jakieś kłopoty? - zapytała po chwili.
- Tak. Było zakłócenie - odparł.
Nagle w górze coś poruszyło się gwałtownie i dał się słyszeć stukot kopyt.
- Potężny, ciemnowłosy mężczyzna przerwał mi w środku dzieła - wyjaśnił.
- Czy to spowodowało ten ...spazm? I wszystkie pozostałe efekty?
Potrząsnął głową.
- Nie, ktoś uwolnił zaklęcie zabezpieczające i nie jesteśmy już częścią normalnego
przepływu czasu.
- Myślisz, że uczynił to Tualua? A może ktoś obcy?
Zatrzymał się, by wyjrzeć przez kolejne okno. Morze wycofało się całkowicie, a na
ich oczach wyrastały pasma gór.
- Nie wierzę, aby Tualua był w stanie to zrobić. Myślę, że ten przybysz był tak samo
zdziwiony jak ja. Ale zanim straciłem przytomność, wejrzałem w jego duszę. Był czymś
pierwiastkowym, demonicznym, a jego ludzka postać przybrana została tylko na chwilę.
Dlatego uciekłem od razu, kiedy wróciła mi przytomność - aby odzyskać pewne ukryte
narzędzia.
Przesunął kciukiem po różdżce.
- To moja broń w walce z takimi, jak on. Jestem pewien, że już coś takiego widziałaś,
dawno temu...
Straciła oddech. Całe niebo zapłonęło lśniącą purpurą i przeszło w oślepiającą biel.
Zakryła oczy i spojrzała w bok, ale już zaczęło się ściemniać.
- Co... co to było?
Jelerak odsunął dłoń od oczu.
- Prawdopodobnie koniec świata - mruknął.
Patrzyli, jak niebo ciemnieje, aż w końcu nabrało przydymionego, żółtawego koloru.
Taka barwa utrzymała się. Jelerak odwrócił się.
- W każdym razie - ciągnął ten drugi zniszczył moje oryginale metody uspokojenia
Tualui. Dlatego - tu dotknął okularów - potrzebuję ich. Kiedyś potrafiłem oczarować go
wzrokiem, głosem, ale teraz muszę zasilać swe spojrzenie. Wezwij go, każ mu się podnieść,
abyśmy przez moment mogli na siebie popatrzeć!
- A co z tym, który dokonał zniszczenia? Muszę odzyskać pełnię sił, znaleźć go i
wyrównać rachunki!
Ruszył, a Semirama starała się dotrzymać mu kroku.
- A zatem jesteśmy w pułapce - szepnęła. -Nawet jeśli ci się uda, co stanie się z nami?
Zaśmiał się chrapliwie.
- Nawet wiedza ma swe granice - rzekł. - Z drugiej strony wierzę, że wszelka
pomysłowość jest niezmierzona. Zobaczymy.
Sunęli dalej, weszli na schody, skręcili.
- Jeleraku - zapytała. - Skąd wzięło się to miejsce?
- I tego też się dowiemy - padła odpowiedź. - Nie wiem tego na pewno, choć
zaczynam wierzyć, że ono - niejako - żyje.
Skinęła głową.
- Sama miałam niezwykłe przeczucia. Jak myślisz, po czyjej stronie to stoi?
- Chyba po własnej.
- Jest potężne, prawda?
- Wyjrzyj przez jakiekolwiek okno. Tam działa zbyt wiele potężnych mocy. Nie
podoba mi się to. Kiedyś moja wola uzależniła się od większej mocy...
- Wiem.
- ...i nie pozwolę, aby się to powtórzyło. To byłby koniec nas obojga i wielu innych.
- Nie rozumiem.
- Jeśli moja wola zostanie złamana, twoje ciało obróci się w proch, z którego cię
stworzyłem. Inne rzeczy, które zależą ode mnie, zginą również.
Wzięła go pod ramię.
- Musisz być ostrożny.
Wybuchnął śmiechem.
- Walka ledwie się zaczęła.
Ścisnęła go mocniej.
- Ale podróż może dobiegać końca. Patrz! Wskazała na okno, przez które widać było
bardzo blady słoneczny łuk na oblanym szarzejącym światłem niebie.
Poczuła, jak Jelerak sztywnieje.
- Pośpiesz się! - nakazał.
Przy kolejnym zakręcie spojrzała za siebie i zobaczyła jedynie gładki mur.
ROZDZIAŁ X
Kiedy Dilvish przemykał się po północno-wschodnim skraju komnaty, obraz stał się
wyraźniejszy - przewrócone palenisko, czarny kształt, ruchoma macka, pół-naga dziewczyna
na taczce, blado lśniące ślady kopyt...
Najciszej jak potrafił, schował miecz do pochwy, czując, że i tak byłby bezużyteczny
wobec posiadacza takiej macki. Lepiej mieć swobodne ręce, zdecydował i chwycił szybko za
taczkę. W tej samej chwili macka przesunęła się po kole. Dilvish uniósł taczkę i odjechał na
bok. Macka umknęła po cichu. W wodach poniżej pojawiły się fale. Dilvish wycofał się.
Nagle macka wyskoczyła nad krawędź lochu i uniosła się na wysokość dwukrotnie
przewyższającą jego wzrost. Dilvish obrócił się gwałtownie. Macka z głośnym plaśnięciem
wylądowała w miejscu, w którym znajdowałby się Dilvish, gdyby nie zmienił kierunku.
Zaczęła dziko kołysać się wokół. Był jednak poza jej zasięgiem i stał już blisko wschodniego
przejścia. Obrócił taczkę i popędził w tym kierunku. Plaśnięcia nie ustały.
Dopiero teraz, uciekając, miał możliwość przyjrzeć się swemu pasażerowi. Wciągnął
powietrze i stanął, opuszczając pojazd i obchodząc go dookoła. Pierś Arlaty unosiła się
wolno. Przykrył ją suknią i przyjrzał się jej twarzy.
- Arlata?
Nie drgnęła. Głośniejszym tonem powtórzył jej imię. Nie zareagowała. Lekko
poklepał ją po policzku. Głowa obsunęła się na bok i tam pozostała.
Podźwignął taczkę i ruszył. Pierwsze pomieszczenie, do którego dotarł, było
rupieciarnią pełną różnych narzędzi. Przeszedł dalej, sprawdzając następne. Pokój czwarty był
bieliźniarką, pełną poskładanych zasłon, narzut, kołder, dywaników i ręczników. Wepchnął
Arlatę do środka i rozwiązał rzemienie. Za samotnym, maleńkim oknem zamigotała czerwona
smuga. Przeniósł dziewczynę na stos bielizny i przykrył ją rozłożonym kocem.
Zamknął za sobą drzwi, wpadł na korytarz i wybałuszył oczy. Był doskonale
oświetlony, a cała jasność dochodziła zaledwie z kilku małych okienek. W blasku raz jeszcze
spostrzegł ślady kopyt. Poszedł za nimi i dotarł do miejsca, w którym szlak przecinał się z
wyściełanym korytarzykiem. Tu ślady się urywały. Stał przez moment niezdecydowany.
Wzruszył ramionami i skręcił w lewo. Przed sobą miał długą, prostą i oświetloną drogę, ale
nagle zdarzyło się coś dziwnego. Sześć kroków przed nim powietrze zamigotało, pociemniało
i nastąpiła dymna fuzja. Nieoczekiwanie wyrosła przed nim kamienna ściana.
Parsknął śmiechem.
- W porządku - mruknął.
Zrobił w tył zwrot i pomaszerował w stronę drugiej części korytarza, sprawdzając po
drodze swój miecz.
* * *
Odil, Hodgson i Derkon obżerali się w spiżarni, którą spotkali po drodze.
- Co to jest, u diabła? - zapytał Derkon, wskazując na udziec barani wiszący w
świetliku, który niespodziewanie przybrał kolor płonącej czerwieni.
Pozostali spojrzeli w tym kierunku, ale czerwień zgasła, pozostawiając za sobą lekką
poświatę.
- Czy to pożar? - zastanowił się Odil. Jasność zniknęła, a po niej przyszedł mrok.
- Mniej więcej - odparł Hodgson.
- Nie rozumiem - powiedział Odil.
- Wszystko na zewnątrz dzieje się niezliczoną ilość razy szybciej niż normalnie.
- I jakoś nam się udało - zerwaliśmy zaklęcie zabezpieczające? '
- Chyba tak.
- A ja myślałem, że to tylko rozwali mury lub coś w tym rodzaju.
Derkon zaśmiał się.
- Opuszczając to miejsce teraz, z pewnością zginiemy! Znajdziemy się na odludnej
pustyni pozostawieni na pożarcie potworom - albo jeszcze gorzej...
Derkon wybuchnął śmiechem raz jeszcze i podał mu butelkę.
- Trzymaj. Musisz się napić. Zaczynasz fantazjować...
Odil odetkał flaszkę i pociągnął głęboki łyk.
- Co mamy robić? - spytał. - Jeśli nie możemy się stąd wydostać...
- Dokładnie. Jest jakieś inne wyjście? Czy pamiętasz nasz pierwotny zamiar?
Odil, który właśnie podnosił butelkę, by pociągnąć następny łyk, opuścił ją i szeroko
otworzył oczy.
- Mamy udać się do tego stwora i spróbować go związać? Tylko nas trzech? W takim
stanie?
Hodgson pokiwał głową.
- Jeśli nie uda nam się wyleczyć Vane'a - lub znaleźć Dilvisha - pozostanie nas trzech.
- Nawet gdy zwyciężymy, co nam to da?
Hodgson spuścił wzrok. Derkon zamruczał.
- Być może nic - odezwał się - ale zanosi się na to, że jedynie Starszy posiada moc,
która jest w stanie odwrócić to, co się dzieje - i odesłać nas z powrotem.
- Jak to zrobimy?
Derkon wzruszył ramionami i spojrzał na Hodgsona, prosząc go wzrokiem o radę.
Kiedy jednak jej nie otrzymał, oświadczył:
- Cóż, pomyślałem, że modyfikacja i kombinacja kilku najsilniejszych zaklęć
wiążących, jakie znam...
- One są przeznaczone dla demonów, prawda? - dociekał Odil. - A ten stwór nie jest
demonem.
- Nie, ale zasada wiązania jest taka sama w każdym przypadku.
- Zgadza się. Ale normalne Imiona Mocy nie zadziałałyby w przypadku Starszego.
Musiałbyś cofnąć się do Starszych Bogów po niezbędną terminologię.
Derkon poklepał się po udzie.
- Świetnie! Zmusiłem cię do myślenia! - krzyknął. - Opracuj stosowną listę Imion,
podczas gdy ja zajmę się modyfikacjami. Połączymy je ze sobą, gdy tylko się tam dostaniemy
i zwiążemy staruszka na supły.
Odil potrząsnął głową.
- To nie takie proste...
- Spróbuj!
- Ja pomogę - odezwał się Hodgson, dostrzegając zwątpienie Odila. - Nie widzę
innego wyjścia.
Porozmawiali jeszcze przez moment, kończąc jedzenie, a Derkon poskładał zaklęcie.
W końcu stwierdził:
- Nie warto odkładać tego na później.
Pozostali przytaknęli.
Opuścili spiżarnię i stanęli.
- Przyszliśmy z tej strony - rzekł Hodgson, marszcząc brwi i kładąc rękę na ścianie po
prawej stronie. - Prawda?
- Tak mi się wydawało - szepnął Derkon, spoglądając na Odila, który skinął głową.
- Racja. Jednak - tu odwrócił się w lewo. - Pozostało nam teraz tylko to przejście.
Ruszyli w tę stronę.
Hodgson odkaszlnął.
- Coś wyraźnie odsuwa nas od wyznaczonego celu - odezwał się, kiedy przechodzili
przez szeroki, niski hali. - Albo wrócił Jelerak i zabawia się naszym kosztem, albo Starszy
jest świadom naszych intencji i próbuje nas od siebie oddalić. W tym przypadku...
- Nie - zaprotestował Derkon. - Jestem wystarczająco wrażliwy, by czuć, że kryje się
za tym coś innego.
- Co?
- Nie mam pojęcia, ale nie jest do nas przychylnie nastawione.
Opuszczając hali i biorąc kolejny zakręt, doszli do małej niszy. Tam, na ciężkim,
drewnianym stole leżały trzy miecze różnej długości, każdy z pochwą i pasem.
- Coś takiego - zdziwił się Derkon. - Założę się, że każdy z nas będzie miał z nich
pożytek.
- Takie miecze zawsze są przydatne - zauważył Odil. Podszedł do stołu i zebrał je.
* * *
Czarna postać przedarła się przez mury obronne, błyszcząc oczami pod bladym,
pokrytym sadzą, żółtawym niebem. Wyciągnęła głowę i zmierzyła wzrokiem pulsujący
krajobraz piachu i kamieni. Dokoła wyły surowe wichry.
- Przybyłem - odezwał się głos o dziwnym brzmieniu - do tego miejsca, gdzie
możemy porozmawiać. Pomogę ci.
- Może... - rozległo się dokoła.
- Jak to „może"?
- Ten człowiek myśli, że jesteś demonem, braciszku.
- Niech tak myśli. My mamy inne problemy.
- Prawda. Poprzestańmy na Sforze Psów Gończych.
- Nie rozumiem.
- Tym bardziej musisz uważać.
* * *
Baran zbliżył się do progu głównej komnaty lekko kulejąc. Wszystkie przejścia za
nim zamknęły się, a żadne inne nie stało otworem. Baran ujrzał Vane'a w tym samym
momencie, co Vane jego. Zawahał się. Vane nie..
Wymachując mieczem, rzucił się na niego z przekleństwem na ustach.
Gdy przebiegł połowę drogi, usłyszał za sobą rozdzierający hałas. W powietrzu
ukazało się czarne V, a z niego wysunęła się potężnych rozmiarów dłoń. Chwyciła go w
pasie, uniosła w górę i rzuciła przez salę. Podskakując i ślizgając się, wylądował na podłodze.
Pokryte rdzą ostrze wypadło mu z ręki. Dłoń porwała go znowu i cisnęła o lustrzaną ścianę,
pod którą upadł bez ruchu. Kiedy Baran sztywno wkroczył do sali, Dłoń zawisła w powietrzu.
Vane obrócił ku niemu głowę i cicho westchnął.
Wolno zaciskając się w pięść, Dłoń sunęła w stronę Vane'a.
- To Vane!
- A tam Baran! Łap go!
Wzrok Barana poszybował w kąt sali, gdzie pojawiły się trzy postacie. Rozpoznał
swych byłych więźniów, zauważył, że są uzbrojeni. Pędem rzucili się ku niemu, a w lustrach
po obu stronach odbijały się ich biegnące wizerunki.
Baran sięgnął po miecz; odwracając się do napastników, ale trzymał go nadal luźno
przy prawym boku. Lewą rękę nadal miał zatkniętą za pasem.
Wielka Dłoń, wymierzona w Vane'a, rozwarła się i poszybowała w powietrzu w
kierunku nadchodzących ludzi. Widząc ją, Odil pochylił głowę, zamachnął się, lecz chybił.
Trafiła w Derkona, wytrącając go z równowagi i przewracając na Hodgsona. Obaj mężczyźni
padli jak kłody. Dłoń natychmiast zawróciła i pognała za Odilem, zakrzywiając palce i
zginając kciuk.
Odil właśnie sięgnął Barana, trzymając uniesione ostrze, gdy coś zaatakowało go z
tyłu, unosząc w miażdżącym uścisku nad ziemią. Z nosa pociekła mu krew, żebra pękły z
trzaskiem, kiedy spadł na posadzkę, raniąc się w palec.
Nagle, z prawej strony, Baran spostrzegł zielony błysk. Był to nowy więzień, wokół
którego Semirama zrobiła tyle zamieszania...
Dłoń szarpnęła, zaciskając się gwałtownie; Odil wydał krótki, bulgocący jęk, zanim
osłabł w jej objęciach, wypuszczając miecz. Dłoń rzuciła się w przód, otworzyła się i
zgruchotane ciało Odila potoczyło się ku Dilvishowi.
Dilvish uskoczył, nie przerywając marszu, gdy ciało mignęło obok i z głuchym
odgłosem upadło za nim. Teraz jednak Dłoń pędziła ku niemu.
Dilvish dostrzegł, że Hodgson i Derkon wstają na nogi, a Vane leżący po drugiej
stronie komnaty wykonuje powolne ruchy. Wiedział jednak, że żaden z nich nie będzie w
stanie przyjść mu z pomocą. Uchylając się przed Dłonią i robiąc przewrót w przód, przejrzał
swój magiczny arsenał w poszukiwaniu jakiejś broni. Kiedy jego zielone buty uderzyły w
posadzkę, natychmiast podniósł się na nogi. Zakręcił uniesionym mieczem i trafił w mały
palec mknącej Dłoni.
Dłoń skręciła się. Palec, z którego kapała jasna ciecz, uderzył w podłogę i potoczył
się.
Baran podniósł ostrze i cofnął się. Dłoń wyprostowała się, opadła i zamachnęła się
posuwistym ruchem na Dilvisha.
Dilvish przeskoczył ją i ciął mieczem, gdy go mijała, trafiając w tylną część kciuka.
Przykucnął na ziemi, a obok pojawili się Derkon i Hodgson.
- Rozejdźcie się - nakazał. - Walcie ją ze wszystkich stron! Rozdzielcie się!
Dłoń zawisła w zamachu, gdy z trzech stron uderzyły w nią trzy ostrza. Dilvish
podbiegł bliżej i zadał cięcie. Zamierzyła się na niego, ale uskoczył w tył. Przy każdym swym
ruchu napotykała uderzenie Hodgsona i Derkona. Zmiotła ich jednak, a wtedy rzucił się na
nią Dilvish, zadając kolejne cięcie. Z ponad tuzina ran dobywał się dym.
Wycofując się, Dilvish zauważył w lustrze pełzającego Vane'a z mieczem w ręku.
Ocknąwszy się Derkon znów trafił w Dłoń, a Dilvish poszedł jego śladem. W tym
momencie jednak Dłoń poszybowała w powietrze i znalazła się poza ich zasięgiem. Widząc,
że Baran zamierza zaatakować ich z góry, Dilvish w mgnieniu oka uniósł ostrze. Pozostali
postąpili podobnie. Wtedy właśnie Dilvish postanowił skorzystać ze swej magicznej broni.
Jednostajnym tonem zaczął wypowiadać pradawne słowa. Było to jedno z mniej znaczących
Straszliwych Zaklęć, które tę arenę zdarzeń miało pogrążyć w absolutnej, niezgłębionej
ciemności na cały dzień. Dilvish usłyszał jednak, jak Derkon stracił na chwilę oddech,
podsłuchawszy formułę.
Dłoń krążyła wokół, wykonując manewry mylące. Nagle komnata wypełniła się
ponurym westchnieniem, któremu towarzyszył gwałtowny spadek temperatury. Gdy Dilvish
skończył swe słowa, światło zaczęło rozpływać się w szeregu fal.
Ogarnęła ich zupełna ciemność.
- Łapcie go! - szepnął Dilvish i ruszył pędem. Z wyciągniętym przed sobą mieczem,
skierował się w miejsce, w którym stał Baran. Usłyszał opadający szelest i padł plackiem na
ziemię. Szelest umilkł. Podniósł się z trudem i popędził dalej. Tuż koło niego ktoś głęboko
wciągał powietrze. Odgłos nie powtórzył się, a on sam nie był pewien, z której strony
dochodził. Usłyszał łoskot krótkiego starcia. Derkon i Hodgson rzucali przekleństwami.
Najwyraźniej wpadli na siebie w biegu.
Rozległ się następny szelest i głuchy odgłos gdzieś z tyłu. Dłoń plasnęła w podłogę.
Baran mógł już przesunąć się w prawo, lewo lub w tył. Ruch w tył doprowadziłby go
z łatwością w kąt komnaty. Zdawało się, że lewa strona oferuje największy stopień swobody,
więc Dilvish skręcił w tę stronę i ruszył, wymachując mieczem.
Mógłby przysiąc, że od strony bawialni dobiega nikłe światełko. Ale to nie było
możliwe. Straszliwe Zaklęcie stłumiło wszelkie źródła jasności.
A jednak światło jaśniało coraz bardziej.
Niewyraźne kształty stały się widoczne. Coś było nie tak. Nie słyszał o żadnej mocy,
która mogłaby złamać straszliwe zaklęcie. Mimo to blask wkradał się wolno do komnaty.
Wysoko w górze, niczym upiór, miotała się Dłoń. Jeszcze kilka chwil, a spadnie nań
ponownie. Wodził dokoła oczami. Dostrzegł jakiś ruch. Postacie skulonych ludzi. Ale nie
wiedział, kim są.
Nagle dotarły doń odgłosy kolejnej bójki, ale ta zakończyła się krótkim wrzaskiem.
Krzyki powtórzyły się. Dochodziły z góry, nieco z prawa. Tak! Tam!
Dwie postaci walczyły na podłodze. Dilvish podkradał się ostrożnie, a wrzask rozległ
się znowu.
Ciemność opadła. Coś w górze przyciągnęło jego uwagę. Dłoń, teraz już dokładnie
widoczna, zaciskała się i otwierała. Jej ruchy stały się gwałtowniejsze, kilkakrotnie opadała i
wznosiła się ku górze.
Spojrzał w dół. Potężne cielsko Barana przygniatało ciało Vane'a. Tępe ostrze Vane'a
było do połowy zatopione w szyi przeciwnika. Żaden z nich nie dawał oznak życia, ale
właśnie nadlatywała Dłoń.
Wyciągając palce, wsunęła się pod pierwszą, nieruchomą postać. Drżąc, uniosła
Barana w powietrze. Dilvish dopiero teraz dostrzegł miecz Barana wystający z piersi Vane'a.
Trzęsąc się miarowo, Dłoń wznosiła się wyżej w jaśniejącym blasku. Czarne V
kontrastowało z jasnością. Po chwili Dłoń wsunęła się w szczelinę, zabierając ze sobą Barana.
Dilvish i pozostali obserwowali powolny odwrót, aż na widoku pozostały jedynie trzy
masywne koniuszki palców. Ale i one zniknęły po chwili w zamykającej się z łoskotem
szczelinie.
W mgnieniu oka zauważyli wokół jakieś poruszenie. Dilvish odwrócił się i zobaczył
serię gigantycznych twarzy wyglądających z szeregu luster na ścianach - czarne, czerwone
żółte, blade; niektóre prawie ludzkie, inne w niczym nie przypominające twarzy człowieka;
niektóre rozbawione, kilka pogodnych, pozostałe pochmurne; wszystkie skąpane w
supernaturalnym świetle, a ich spojrzenia zbyt silne, by je odwzajemnić. Odwrócił wzrok i w
jednej chwili wszystkie zniknęły. Do komnaty wróciło żółte światło w swym najsilniejszym
blasku.
Otrząsnął się i potarł oczy, zastanawiając się, czy pozostali ujrzeli to samo.
- W tym pokoiku była kanapa - usłyszał, jak Hodgson zwraca się do Derkona.
- Tak.
Schował miecz i ruszył za nimi, gdy wynosili ciało Vane'a z komnaty. Kiedy ułożyli
go na kanapie, zerwał kotarę, pociągnął ją i rzucił na szczątki Vane'a. Potem skierował się w
głąb komnaty.
- Dilvish. Zaczekaj.
Stanął, a dwaj pozostali zbliżyli się do niego.
- Trzymamy się razem? - zapytał Derkon.
- Fizycznie, przez jakiś czas - odpowiedział Dilvish. - Ale nadal muszę załatwić
własne sprawy, a teraz prawdopodobnie są groźniejsze niż kiedyś.
- Och - bąknął Derkon. - A potem jak zamierzasz się stąd wydostać?
Dilvish potrząsnął głową.
- Nie wiem - rzucił. - Być może nie będę w stanie.
- Brzmi to strasznie defetystycznie...
Podłoga wpadła w wibracje. Zdawało się, że kołyszą się ściany, a z wnętrzności
zamczyska dobywa się potężny jęk. Przez pokój przepłynęły upiorne kształty, przechodząc
przez lustro albo ścianę. Światło uspokoiło się nieco. Derkon ścisnął ramię Hodgsona, kiedy
zamek zatrząsł się po raz ostatni. Po chwili wszystko wróciło do równowagi.
Całe miejsce pogrążyło się w ciszy, ale wkrótce przerwało ją - bardzo delikatnie -
tykanie wielkiego zegara.
- Tutaj zawsze się coś dzieje, no nie? - zauważył Derkon, szczerząc zęby.
Potężne wrota na końcu sali zaskrzypiały, jakby pchnięte silnym podmuchem wiatru.
Dilvish jak zahipnotyzowany wolno odwrócił się w tym kierunku.
- Zastanawiam się - powiedział - czy to już się skończyło.
Ruszył w drogę powrotną, a po chwili wahania pozostali pośpieszyli za nim.
Kiedy byli na środku komnaty, usłyszeli łomot, po którym nastąpił łoskot dobiegający
z zewnątrz. Stawał się coraz głośniejszy, jakby zbliżał się do nich, a potem nagle ucichł.
Drzwi zaskrzypiały raz jeszcze.
Dilvish nie zatrzymywał się, minął zegar i wszedł do bawialni. Nie spojrzał na ciało
leżące na kanapie, lecz podszedł do drzwi, ściskając rękojeść miecza.
- Wychodzisz na zewnątrz? - zapytał Hodgson.
- Chcę zobaczyć.
Dilvish otworzył drzwi i mroźny powiew wiatru wpadł do wnętrza. Znajdowali się w
samym środku wielkiej, bladej równiny, otoczonej pasmem mglistych, miedzianych gór, które
zlewały się z szarzejącym niebem. Minęło kilka chwil, zanim zorientowali się, iż skurczony
krążek o słomkowej barwie, zawieszony nad horyzontem, musi, jako jedyne źródło światła,
być resztką słońca. Nad jego trzema średnicami jaśniały gwiazdy. Przestrzeń nad górami po
lewej stronie przeciął deszcz meteorów. Żółta chmura pyłu uniosła się, opadła, znowu
wzleciała w górę, zawirowała i zginęła. Hodgson zakaszlał. Powietrze miało cierpki,
metaliczny posmak.
Nagle nad równiną wyrosła para gigantycznych skał, odbiły się kilkakrotnie od
podłoża i zamarły w bezruchu. Minęło co najmniej pół minuty, zanim rozległ się łoskot. W
tym czasie z przestworzy wypadła masywna, czerwona łapa, poderwała je w górę i trzasnęła
jak piorun nad głowami widzów.
Dilvish wpatrując się w mgły, przesunął wzrokiem po jej rudym ramieniu, a po kilku
sekundach bacznej obserwacji rozróżnił zarys klęczącego kolosa, o niewyraźnej ludzkiej
sylwetce, poprzez którą migotały gwiazdy. Włosy pełne miał meteorów. Ręka kolosa
uniesiona była na niewyobrażalną odległość w niebo, zaciśnięta pięść drżała. I właśnie wtedy
sześcienny kształt skał przemówił Dilvishowi do wyobraźni.
Odwrócił wzrok. Jego oczy - przyzwyczajone już do skali przedmiotów i długości fal -
nie miały kłopotu z odróżnieniem innych monolitycznych zjawisk - wielkiej, czarnej postaci z
głową opartą na jednej dłoni. Jej dwie ręce złożone byty na piersiach, a palce czwartej ręki
gładziły południowo-wschodnie szczyty gór, na których spoczywała; zagadkowej białej
postaci z jednym okiem i jednym ziejącym oczodołem, wspartej na kiju wystającym poza
słońce i w sflaczałym kapeluszu pełnym złocistych gwiazd; pogrążonej w wolnym tańcu
kobiety o wielu piersiach; kobiety z głową szakala; wirującej wieży ognia...
Dilvish spojrzał na swoich towarzyszy, którzy wytrzeszczali oczy z wyrazem
niewypowiedzianego lęku na twarzy.
Kości do gry potoczyły się znowu, a wokół nich uniosły się tumany kurzu.
Niebiańskie postaci pochyliły się ku przodowi. Czarna wyszczerzyła zęby i wyciągnęła łapę,
by pochwycić kości. Czerwona wysunęła się i znikła. Dilvish zatrzasnął drzwi.
- Starsi Bogowie... - odezwał się Hodgson. - Nigdy nie myślałem, że będzie mi wolno
na nich spojrzeć...
- Jak myślisz - spytał ostrożnie i z lękiem Derkon - o co oni grają?
- Nie jestem wtajemniczony w sprawy bogów -odparł Dilvish. - Nie mam pewności.
Ale czuję, że powinienem zakończyć swe zadanie jak najszybciej.
Usłyszeli potężny łomot, a wielkie wrota w środku zaskrzypiały znowu.
- Panowie, wybaczcie... - rzekł Dilvish, odwrócił się i opuścił pokój.
Hodgson i Derkon popatrzyli po sobie przez moment i popędzili za Dilvishem.
- Idziecie ze mną? - spytał Dilvish, ujrzawszy ich obok siebie.
- Mimo wszystkich tych niebezpieczeństw, o których wspomniałeś, uważam, że teraz
będziemy bezpieczniejsi trzymając się razem - oświadczył Derkon.
- Ja też tak myślę - dodał Hodgson. - Ale czy mógłbyś nam powiedzieć, dokąd się
udajemy?
- Nie mam pojęcia - burknął Dilvish - ale mam zamiar zaufać duchowi tego miejsca,
bez względu na to, kim jest. Chętnie oddam się pod jego opiekę. Być może nasze cele są
podobne.
- A jeśli to sam Jelerak, prowadzący cię do zguby?
Dilvish zaprzeczył głową.
- Jestem pewien, że Jelerak nie zatrzymałby widowiska, by nakarmić mnie
wspaniałym jadłem, które otrzymałem po drodze.
Weszli do tylnego przejścia, które pokonał wcześniej, wracając z położonego niżej
obszaru. Drzwi wciąż skrzypiały, ale korytarz miał zaledwie jedną czwartą swej poprzedniej
długości. Po jego prawej stronie nie było żadnego skrętu, a po lewej brakowało pomieszczeń
dla niewolników. Pokój pogrążony w niebieskim blasku zniknął na dobre. Ściany wyłożone
były ciemną boazerią, a okna w drewnianych framugach posiadały osobliwe urządzenia
zaciemniające. Całość zdobiły firanki z białej koronki.
Weszli po drewnianych schodach. Na ścianach wisiało znacznie więcej obrazów w
osobliwym, jaskrawym i sugestywnym stylu, które Dilvish zauważył już wcześniej.
Z zewnątrz dobiegł ich stukot toczących się kości i tytaniczne salwy śmiechu.
Wzięli kolejny zakręt i znaleźli się w jednej z galerii, środkiem której biegł długi
chodnik. Okna przybrały tu bardziej prostokątne kształty, ale ściany i posadzki pozostały z
kamienia.
- Czy czujesz, jak to miejsce się kurczy, kiedy po nim krążymy? - spytał Hodgson.
- Tak - odparł Dilvish, spoglądając wstecz. - Wydaje się zmieniać w coś innego. Czy
zauważyliście, że nie mamy żadnej możliwości wyboru drogi? Teraz jest to bardzo wyraźne.
Przed sobą Dilvish usłyszał serię przedziwnych świergotów. Stanął w miejscu.
Hodgson i Derkon uczynili to samo, podnieśli ręce i zamachali nimi dokoła. Coś blokowało
drogę.
Powietrze zamigotało. Stało się nieprzezroczyste, aż w końcu pociemniało. Dilvish
poczuł, że opiera się o kamienny mur.
Skręcił. Powietrze zamigotało sześć kroków za nim. Wraz z innymi podążył w tę
stronę. Zjawisko powtórzyło się. Tylko jedno okno dostarczało światła do ich
niespodziewanej celi. Krótki rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że dostęp do pozostałych
okien na gładkiej ścianie zewnętrznej był niemożliwy.
- A mówiłeś - zauważył Derkon - że ufasz duchowi tego miejsca.
Dilvish burknął coś pod nosem.
- Musi być tego jakaś przyczyna! - warknął.
- Czas - szepnął Hodgson. - Myślę, że to czas. Przybyliśmy za wcześnie.
- Na co? - spytał Derkon.
- Dowiemy się, kiedy zniknie ten mur.
- Naprawdę myślisz, że zniknie?
- Oczywiście. Ściana przednia zatrzymuje nas przed dalszym marszem, a mur tylny
nie pozwala nam się wycofać.
- Interesująca uwaga.
- Więc proponuję, abyśmy stanęli przodem do frontowej ściany i byli gotowi na
wszystko.
- To, co mówisz, ma jakiś sens - przyznał Dilvish, prostując się i biorąc do ręki miecz.
Ponownie usłyszeli kości rzucane przez bogów, którym towarzyszył śmiech. Ale tym
razem śmiech nie ustawał i stawał się coraz głośniejszy, aż zatrząsł wszystkimi ścianami.
Teraz było jasne, że dobiegał z góry.
Ściana zamigotała i zniknęła, a w tej samej chwili tuż za nią rozległy się jęki i trzaski.
Wystarczyło krótkie spojrzenie, by Dilvish stwierdził, że tylny mur nie poruszył się.
Gdy tylko droga stanęła otworem, ruszyli przed siebie. Stanęli jednak po kilku
metrach, zmrożeni widokiem kolejnego pomieszczenia.
Niezliczone ilości gumiastych macek rozłożonych na brzegu otworu podtrzymywały
stwora, który podciągnął się nieco ku górze. Na północno-wschodnim skraju lochu stał
mężczyzna znany Dilvishowi jako Weleand. Oczy zasłonięte miał rudymi okularami. Za nim
dojrzał Semiramę. Nie ruszała się, gdyż podobnie jak jej towarzysz wpatrywała się w
uniesioną postać Tualui. Nagle nad ich głowami rozłupał się dach i przez szczelinę wdarły się
gigantyczne palce. Skrzywiły się i chwytając kawałek dachu, zgniotły go jednym ruchem i
odrzuciły na bok. Potężne belki rozpadły się, a oczom wszystkich ukazało się gwiaździste
niebo. Na jego tle wzniosła się olbrzymia postać kobiety o wielu piersiach, a od jej ciała biło
nienaturalne światło. Ponownie wyciągnęła dłoń przez otwór, który zrobiła i delikatnie,
prawie czule, chwyciła groteskową istotę skuloną nad otworem. Podniosła ją w górę i
ostrożnie pociągnęła przez zygzakowatą szczelinę.
- Nie! - wrzasnął Jelerak, ściągając okulary, które zawisły mu na szyi i rzucił ku górze
pełne wściekłości spojrzenie. - Nie! Oddaj go! Potrzebuje go!
Czarownik okrążył pędem otwór i dotarł do jednej ze zwalonych belek, która sięgała
górnej szczeliny. Chwycił się mocno i rozpoczął wspinaczkę.
- Mówię ci, zwróć go! - darł się. - Nikt nie okrada Jeleraka! Nawet bogini!
Stając w połowie drogi, wyciągał różdżkę i skierował ją w otwór.
- Powiedziałem, stój! Oddaj go!
Dłoń wycofywała się powoli. Jelerak wykonał jeden ruch i z czubka różdżki
wybuchnął biały płomień, oblewając dłoń z boku.
- To on jest Jelerakiem! - wykrzyknął Dilvish i pobudzony do działania, skoczył przed
siebie.
Dłoń zatrzymała się, ale Jelerak wspinał się nadal, zbliżając się do rozbitego dachu.
Dilvish dopadł brzegu otworu i okrążył go.
- Sam wracaj, ty draniu! - ryknął. - Mam tu coś dla ciebie!
W górze pojawiła się druga, masywna dłoń i zaczęła opadać w dół.
- Żądam, abyś mnie posłuchała! - darł się Jelerak i dopiero wtedy dostrzegł sięgające
po niego rozwarte palce.
Uniósł swą różdżkę i dłoń raz jeszcze skąpała się w białym świetle. Różdżka nie
potrafiła działać w żaden inny, widoczny sposób, więc w mgnieniu oka wytrącona została z
uścisku Jeleraka. Za moment on sam został pochwycony w pasie i uniesiony w pokryte
szarym blaskiem niebo.
- On należy do mnie! - krzyknął Dilvish, docierając do belki. - Zbyt długą drogę
przebyłem, aby teraz z niego zrezygnować! Oddaj go!
Ale dłonie zniknęły już z widoku, podobnie jak porwana przez nie postać.
Dilvish wyciągnął się, próbując wdrapać się na kłodę, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś
dłoń.
- Nie dostaniesz go w ten sposób - odezwała się Semirama. - Czego chciałeś:
sprawiedliwości czy zemsty?
- Jednego i drugiego! - zaryczał Dilvish.
- No to przynajmniej połowa twego życzenia została spełniona. On jest teraz w rękach
Starszych Bogów.
- To nieuczciwe! - warknął Dilvish przez zaciśnięte zęby.
- Nieuczciwe? - zaśmiała się. - I ty mówisz mi o uczciwości, mnie, która właśnie
odnalazła odbicie dawnego kochanka; kiedy śmierć Jeleraka lub przerwanie jego woli może
zakończyć mą egzystencję?
Dilvish odwrócił się, spojrzał na nią, potem w dal.
W górze rozległ się burzliwy śmiech, który umilkł po chwili.
Do komnaty wkroczyła Arlata z Blackiem.
Dilvish ujął dłoń Semiramy i padł przed nią na kolana. W tym momencie usłyszał
stukot kopyt.
- Dilvishu, co się dzieje? - dobiegł go głos Blacka. - Nasz dostęp do tej komnaty został
zablokowany, dopiero teraz mogliśmy wejść.
Dilvish spojrzał nań, puścił rękę Semiramy i pokazał na dach.
- Już go nie ma. Weleand okazał się Jelerakiem - ale Starsi Bogowie zabrali go ze
sobą.
Black parsknął.
- Wiedziałem, kim jest. Prawie go miałem wcześniej, gdy przybrałem ludzką postać.
- Co takiego?
- To zaklęcie, nad którym pracuję od czasu Ogrodu Krwi - użyłem go, by wyrwać się
z posągu. Zachowałem świadomość po tym, jak Jelerak zamienił mnie w kamienny pomnik,
by uwolnić Arlatę. - Skinął w stronę nadchodzącej dziewczyny i ciągnął dalej: - Rozpoznałem
w nim Jeleraka w chwili, kiedy to robił. Gdy byłem wolny, poszedłem tą drogą. Znalazłem ją
i jej konia, uratowałem ich. Musiałem rzucić na nią zaklęcie, by usunąć ją z pola widzenia.
Pozostawiłem ją w jaskini na stoku wraz z zaklęciem ochronnym. A potem...
- Dilvishu, kim jest to niedorozwinięte dziecko? - przerwała Semirama.
Dilvish podniósł się, a Arlata pośpiesznie poprawiła swą pożyczoną tunikę.
- Królowo Semiramo z Jandaru - zaczął - to Lady Arlata z Marinty, którą spotkałem
podczas podróży do tego miejsca. Uderzająco przypomina kogoś, kogo znałem bardzo dobrze
dawno temu...
- Ta złośliwość nie robi na mnie żadnego wrażenia - oświadczyła Semirama z
uśmiechem i wyciągnęła rękę, opuszczając jednocześnie dłoń. - Moje dziecko, ja...
Jej uśmiech zniknął. Szarpnęła dłoń i zasłoniła ją drugą ręką.
- Nie... - odwróciła się. - Nie!
Uniosła dłonie, by zakryć twarz i popędziła wschodnim korytarzem.
- Co takiego zrobiłam? - zdziwiła się Arlata. - Nie rozumiem...
- Nic takiego - wyjaśnił Dilvish. - Nic. Zaczekaj tutaj!
Pobiegł korytarzem, przez który wcześniej pchał na taczce Arlatę. Tam zorientował
się, że korytarz przemienił się w pustą alkowę z białymi, gipsowymi ścianami i drewnianymi
schodami wiodącymi w dół, na prawo. W pośpiechu zbiegł po stopniach.
Pozostali ujrzeli cień przesuwający się nad głowami i wielkie, czarne ramię zsuwające
się ku dołowi. Derkon pognał do galerii północnej, by wyjrzeć przez najbliższe okno. Jego
śladem ruszył Hodgson, potem dołączyła do nich Arlata. Black pochylił łeb, przyglądając się
uważnie rozwalonym kawałkom dachu.
Wychylając się przez okno, dostrzegli potężną czarną rękę płynącą wolno, bardzo
wolno, w kierunku jednej z odległych ścian. Zdawało się, że stanie, zanim jej dotknie, lecz
poczuli wokół wibracje i cały zamek zadźwięczał - pojedynczą nutą - jak ogromny
kryształowy dzwon.
Przestworza rozpoczęły swój pląs, a ziemia przesunęła się lekko. Patrząc w górę,
dojrzeli czarną, uśmiechniętą twarz, ginącą stopniowo w oddali.
Słońce zanurzyło się na zachodzie.
- Na Boga! - krzyknął Derkon. - Znowu się zaczyna.
W pobliżu, z prawej strony, powietrze zaczęło migotać i gęstnieć.
* * *
Dilvish mknął schodami. Skręcił i zdezorientowany przetarł oczy. Małe łukowe
przejście u podnóża schodów prowadziło na tył głównej komnaty, do miejsca, gdzie
znajdowały się skrzypiące drzwi tylnego korytarza. Minął je w pośpiechu i na środku sali
dostrzegł leżące ciało Semiramy.
Rzucił się w jej stronę, ale cała postać zdawała się zmieniać, kurczyć, nabierać
kanciastych kształtów. Włosy miała już zupełnie siwe. Rozsunięta suknia ukazywała
pergaminową skórę i kontury kości.
Podszedł bliżej, ale jakiś błysk powietrza zawieszony nad nią zmusił go do zwolnienia
kroku. Przez moment poczuł straszliwą obecność istoty, którą widział zawieszoną nad
lochem, zanim wyciągnięta z przestworzy ręka porwała ją ze sobą. Dostrzegł niewyraźny
zarys Starszego, którego macki pełzły w stronę Semiramy. A jednak w tym geście nie było
nic przerażającego. Przeciwnie. Zdawało się, że stwór pragnie ukoić jej ból, przynieść
nienaturalną ulgę. Obraz trwał tylko chwilę i trudno było stwierdzić, czy był wynikiem
aberracji światła czy schorzenia siatkówki oka. Potem zniknął, a krucha postać na posadzce
obróciła się na jego oczach w proch.
Kiedy stanął w tym miejscu, nie dostrzegł prawie nic. Nawet suknia rozłożyła się na
drobne kawałki.
Jedynie...
Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch po lewej stronie Lustro.
Lustro...
Lustro nie odbijało już otaczającej go głównej komnaty. Zamiast drugiego zwierciadła
zawieszonego na przeciwnej ścianie, przedstawiało teraz szerokie, kręcone schody z białego
kamienia, po których kroczyły wolno jakieś postaci. Kobietą była bez wątpienia Semirama,
taka, jaką pamiętał, zanim zabrała ją śmierć. A mężczyzna...
Przypominał kogoś znajomego, ale dopiero gdy odwrócił głowę i ich oczy spotkały
się, Dilvish pomyślał, że mogliby być braćmi. Mężczyzna był nieco potężniejszy od niego,
chyba trochę starszy, ale rysy mieli identyczne. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Selar... - szepnął Dilvish.
Nagle powietrze wypełnił dźwięk przypominający bicie wielkiego, kryształowego
dzwonu. Na lustrze, niczym czarne błyskawice, pojawiły się rysy, a jego okruchy zaczęły
spadać ze ściany. Cały zamek zatrząsł się i zafalował.
Dilvish zdążył jedynie zauważyć obojętną wspinaczkę pary po schodach i ich
przejście wśród ciemnoniebieskich kotar zawieszonych na tylnej ścianie. W chwilę potem i
ten kawałek lustra rozbił się na podłodze. Semirama, trzymając swego partnera za prawe
ramię, nigdy nie spojrzała wstecz.
Dilvish klęknął na jedno kolano i poszperał w prochu, który rozścielał się na
posadzce. Podniósł z niej łańcuszek, z którego zwisał mały medalionik, i wsunął go do
kieszeni.
ROZDZIAŁ XI
- Tędy! - nakazał Black. - Pośpieszcie się! Przesuwamy się szybciej niż poprzednio!
Derkon, Hodgson i Arlata wrócili do komnaty.
- Co to takiego. Czarna Istoto? - spytał Derkon.
- Podejdź tu - padła odpowiedź. - Mam coś dla ciebie.
Derkon wykonał polecenie.
- Tam. - Black wskazał kopytem na czerwoną pręgę wśród drobnych kamieni. -
Podnieś to!
Derkon przystanął i pochylił się.
- Różdżka Jeleraka? - zapytał.
- Czerwona Różdżka z Falkyntyne. Przynieś ją! Migiem!
Black odwrócił się i skierował się do alkowy, przez którą przeszedł Dilvish. Pozostali
ruszyli za nim.
- Czarna Istoto - ciągnął Derkon. - Słucham tego, co mówisz. Ale co się dzieje?
Dlaczego biegniemy?
- Ten pokój istnieje tylko dlatego, że my się w nim znajdujemy. Pomagamy temu
domowi pozbyć się dodatkowego skrzydła, opuszczając je...
- Domowi?
- Tym razem zdecydowano się na małą skalę. Ale najważniejsze jest to, że niebawem
nastąpi Wielki Wybuch. Dlatego na prośbę domu przyśpieszyliśmy kroku...
- Wybacz, Czarna Istoto - krzyknął Hodgson, kiedy minęli alkowę i zaczęli schodzić
w dół schodami. - Ale ten Wielki Wybuch - czy masz na myśli...?
- Stworzenie wszechświata - dokończył - Black. - Tak. Krążymy cały czas dokoła. Tak
czy inaczej, po wybuchu będziemy mijać niebezpieczną strefę zamieszkałą przez istoty, które
mogą zadać nam wiele cierpień. Dom może zatrzymać część z nich, ale niektóre...
Black opuścił ostatni stopień, gdy nastąpił wybuch.
Znikły wszystkie kolory, a świat stał się czernią i bielą, światłem i ciemnością.
Hodgson spojrzał przez ciało stojącej przed nim dziewczyny - ciemny szkielet w jasnej
powłoce. Dostrzegł stojącego przed nią Derkona. Dostrzegł migocące światełko duszy,
cudowne na tle czarnej geometrii, przez którą przeszli. Black był teraz czystą i wspaniałą taflą
ognia, sunącą po podłodze do miejsca, w którym Derkon płonął w śmiertelnej pułapce.
- To kąty! - doleciał go głos Blacka. - Najprawdopodobniej ukażą się w rogach
komnaty! Nie używajcie ostrych zakończeń swej broni, bo i tak okażą się nieskuteczne!
Uderzajcie wygięciem ostrza, tnijcie po łuku - z wyjątkiem ciebie, Derkon! Ty musisz użyć
różdżki!
- Przeciwko czemu? Jak? - wrzasnął Derkon, kiedy coś kolorowego, o naturalnych
kształtach wpadło do komnaty. Dostrzegł Dilvisha stającego przed nim, na środku. W
dłoniach trzymał miecz.
- Przeciwko Psom Gończym z Thandolos! Czerwona Różdżka posiada największą
moc w rękach czarnego adepta. Nie ma w niej nic subtelnego. To jeden z najbardziej
skutecznych instrumentów magicznych o niszczącym działaniu, jaki kiedykolwiek stworzono.
Jej działanie opiera się wyłącznie na funkcjonowaniu woli. Wykorzystuje siły witalne jej
posiadacza. Przeszedłeś przez Ogień Stworzenia, więc i twoje siły zostały zregenerowane i
buchają teraz silnym płomieniem! Stańmy razem na środku komnaty - w kręgu!
Kiedy dotarli do Dilvisha, oświetlenie powróciło do swej pierwotnej formy. Wysoko
w górze błyszczał żyrandol. Martwe ciało demona zniknęło. Sala wydawała się mniejsza niż
kiedyś; na pustych, szarych ścianach wisiały lustra w skorupach. Ze swego miejsca nucił
swoją pieśń wysoki zegar, a jego tarcza zmieniła się w migocącą plamę.
Hodgson zamruczał coś pod nosem, kiedy w rogu, obok zegara zauważył jakiś
niewyraźny ruch.
- Bogowie, których przywołujesz, jeszcze się nie narodzili - oświadczył Black.
Postać, która im się ukazała, miała ostre, kanciaste kształty nie do zapamiętania,
niczym rozerwany obwód elektryczny. Stwór stał wyprostowany w mroku, a wokół niego
rozpływało się nieuchwytne, wilcze światło, zimne i zachłanne w pierwotnym głodzie,
którego nic w nowym wszechświecie nie było w stanie zaspokoić. Tajemnicza postać
skoczyła w przód.
- Użyj różdżki! Zniszcz to! - nakazał Black.
- Nie mogę z niej nic wykrzesać! - sapnął Derkon, trzymając przed sobą pałeczkę.
Zaciskał mocno oczy i usta.
Dilvish wykonał mieczem łuk, tuż przed zbliżającym się stworem, a następnie
powtórzył ten ruch kilkakrotnie, znacznie szybciej. Tajemniczy osobnik rzucił się na niego,
stanął, wycofał się. Powietrze wypełnione było ciężkim oddechem. Z tego samego rogu
wyrwał się następny stwór i wpadając na całą czwórkę, uniknął konfrontacji ze swym
towarzyszem i wykonującym łuk ostrzem. Arlata wydrapała na posadzce zakrzywioną linię, a
czubek jej miecza pozostawał w ciągłym ruchu, gdy zajmowała tylną pozycję. Stwór
popędził, by zaatakować ją z boku, więc Hodgson dokończył wydrapywania linii i również
zamachał mieczem. Z rogu wypadł kolejny stwór, a Black, odwracając łeb zauważył, że poja-
wiają się we wszystkich rogach, nawet w tych nad ich głowami.
Było ich coraz więcej i więcej, tworząc zwarty tłum podchodziły bliżej, atakując,
cofając się, kręcąc głowami i kryjąc się. Natarły na Dilvisha z trzech stron. Derkon potrząsnął
różdżką, zamachał nią i rzucił przekleństwo.
Black parsknął i stanął dęba. Kiedy zbliżył się, by rzucić się na Sforę oblegającą
Dilvisha, w jego oczach zawirowały płomienie. Jego nozdrza wypluły wielkie krople ognia,
które trafiły w kanciaste, miotające się kształty. Jeden z nich padł na ziemię i rozpoczął swą
walkę. Następny uciekł w popłochu. Trzeci wskoczył mu na grzbiet. Znowu stanął na tylnych
nogach, a ostrze Dilvisha przecięło intruza na pół. Zawył i stoczył się na podłogę. Dwaj inni
zaatakowali Dilvisha.
Dilvish ciął jednego, a Black skoczył w przód i zionął jeszcze silniejszym
płomieniem. W tym momencie rzuciło się na nich pięć stworów.
Nagle nastąpił potężny blask światła i Psy Gończe rozpierzchły się na boki.
- Udało się! - obwieścił Derkon, ściskając Czerwoną Różdżkę płonącą niczym
gwiazda. - To było takie proste!
Wpierw skierował ją na Sforę znajdującą się najbliżej. Psy Gończe przetoczyły się
przez całą komnatę. Niektóre wślizgnęły się do rogów i ślad po nich zaginął. Pozostałe tliły
się w spazmach, zmieniając kształt. Te, które właśnie nadciągały - zsuwając się po murach,
skacząc po posadzce - zatrzymały się, podreptały w miejscu i zmieniły się w syczące stada.
Cała sala przepełniona była odgłosami ich oddechów.
W mgnieniu oka Derkon skierował różdżkę na najbliższe stado, rozpędzając je i
niszcząc. Pozostałe potwory zawyły i pognały ku niemu.
Dilvish i Black pośpieszyli, aby przyłączyć się do kręgu, podczas gdy Derkon wciąż
trzymał pałeczkę wymierzoną w nadbiegające istoty. Po chwili on sam łapał z trudem oddech.
Hodgson trafił jedną z bestii, która przebiegała obok. Zasyczała, zrobiła krok w tył i
wpadła nań ponownie. Dilvish ciął kolejnego potwora, Arlata zadała cios trzeciemu i
czwartemu. Swymi metalowymi kopytami Black wyrył na podłodze łuki i zionął w nie
ogniem. Derkon machnął po raz wtóry różdżką.
- Wycofują się! - chwytał ciężko powietrze Hodgson, podczas gdy Derkon zakreślał
pałeczką szerokie łuki, a na jego twarzy malował się ból przemieszany z triumfem.
Psy Gończe dokonywały odwrotu. Zdawało się, że gdziekolwiek znajdował się jakiś
kąt, wślizgiwały się do środka i ginęły. Śmiejąc się, Derkon ciskał w nich piorun za
piorunem, obracając wszystko w pył. Dilvish wyprostował się. Hodgson pomasował sobie
ramię, a Arlata uśmiechnęła się niewyraźnie.
Nikt nie przemówił, zanim nie zniknęły wszystkie. Stali razem przez długą chwilę,
ramię przy ramieniu, obserwując rogi sali, przesuwając wzrokiem po kątach.
W końcu Derkon opuścił różdżkę, pochylił głowę i przetarł oczy.
- To bardzo wyczerpujące - odezwał się cicho.
Hodgson poklepał go po ramieniu.
- Dobra robota - pochwalił.
Arlata poklepała go po ręce. Dilvish podszedł bliżej i zrobił to samo.
- Wszystkie uciekły - oznajmił Black - a teraz wracają pośpiesznie do swej krainy.
Nasza prędkość gwałtownie rośnie.
- Napiłbym się wina - odezwał się Derkon.
- Przewidziano i to - rzekł Black. - Zajrzyj do kredensu po tamtej stronie.
Derkon uniósł głowę. Dilvish obrócił się.
Szare przed chwilą ściany znów były białe, jakby pokryte gipsem. Na ścianie po lewej
stronie wisiał rząd obrazów, na ścianie prawej - mały czerwono-żółty arras przedstawiający
polowanie na dzika. Tuż pod nim stał mahoniowy kredens. W nim pełno było butelek wina i
innych trunków, niektórych niezwykle dziwacznych. Black wskazał na jedna z nich - niedużą
flaszkę zawierającą bursztynową ciecz.
- To coś dla takich jak ja - powiedział do Dilvisha. - Nalej trochę do tamtej srebrnej
czary.
Dilvish odkorkował butelkę i powąchał ją.
- Pachnie jak płyn do lampy - zauważył. - Co to jest?
- Ten napój jest ściśle związany z sokiem demonów i podobnie jak inne pozycje
stanowi me naturalne pożywienie. Nalej mi dużo.
Po chwili Arlata obserwowała Dilvisha znad swego kielicha.
- Wydaje się, że osiągnąłeś swój cel - zaczęła - o tyle, o ile.
- Tak przytaknął. Brzemię wielu lat zostało zdjęte. Ale... Nie tak to sobie
wyobrażałem. Nie wiem...
- Przecież ci się udało - stwierdziła. - Widziałeś, jak twój wróg opuszcza ten świat. A
co do Tualui - przypuszczam, że lepiej mu będzie z samymi bogami, którzy uważają go za
swego krewniaka.
- Nie żałuję jego zbawienia - rzekł Dilvish. - Dopiero teraz zaczynam sobie zdawać
sprawę, jak bardzo jestem zmęczony. Może to dobrze. Jestem pewien, że znajdziesz inne
sposoby, by ulepszyć świat. Bez wykorzystywania potężnego niewolnika.
Uśmiechnęła się.
- Chciałabym tego - szepnęła - pod warunkiem, że kiedykolwiek znajdziemy drogę do
naszego świata.
- Wrócić... - wymamrotał Dilvish, jakby ta myśl przyszła mu do głowy po raz
pierwszy. - Tak. Może to niezły pomysł...
- Co zrobimy?
Utkwił w niej wzrok.
- Nie wiem - odparł. - Jeszcze o tym nie myślałem.
- Tutaj! - krzyknął zza rogu Hodgson, który stał tam z Derkonem. - Chodźcie
zobaczyć!
Dilvish opuścił kielich i postawił go na kredensie. Arlata uczyniła to samo. W głosie
Hodgsona nie było ponaglenia, raczej podniecenie. Podążyli w stronę pokoju, w którym dwaj
czarownicy stali przy oknie we wnęce. Tego pokoju nie było wcześniej. Jasność za oknem
narastała. Stanęli obok i wyjrzeli na zewnątrz. Oczom ich ukazał się widok gwałtownie
pulsującego krajobrazu, pokrytego dużymi skrawkami zieleni, pod niebem przeciętym
wielkim, błyszczącym złotym łukiem..
- Łuk słoneczny promienieje - zauważył Derkon - i jeśli popatrzycie trochę dłużej,
zauważycie nikły jasno-ciemny motyw. To może być znak, że zwalniamy.
- Wierzę, że masz rację - odezwał się po chwili Dilvish.
Hodgson odszedł od okna i machnął rękami.
- Całe to miejsce uległo zmianie - powiedział. - Rozejrzę się dokoła.
- A ja nie - oświadczył Dilvish i wrócił do barku.
Pozostali ruszyli za Hodgsonem, z wyjątkiem Blacka, który uniósł pysk i odwrócił
łeb.
- Jeszcze trochę namiastki soku demonów, jeśli łaska - poprosił.
Dilvish napełnił czarę, a sobie nalał kolejny kielich wina.
Black wypił i spojrzał na Dilvisha.
- Obiecałem ci pomóc - mówił wolno - dopóki nie pozbędziemy się Jeleraka.
- Wiem - odparł Dilvish.
- I co teraz? Co teraz?
- Nie wiem.
- Jest kilka możliwości.
- Na przykład?
- To nieważne. Nieważne. Ważna jest tylko ta, którą wybiorę.
- A którą wybrałeś?
- Wszystko jak dotąd toczyło się bardzo ciekawie. Wstyd byłoby zakończyć to w tym
miejscu. Jestem ciekaw, co się z tobą stanie, teraz, kiedy ta wielka siła napędowa twego życia
została usunięta.
- ...a reszta naszej umowy?
Nie wiadomo skąd, kawałek złożonego pergaminu, przypieczętowany czerwonym
woskiem w kształcie kopyta, upadł między nimi na posadzkę. Black schylił się i dmuchnął.
Pergamin zginął w płomieniach.
- Właśnie unieważniłem nasz pakt. Zapomnij o nim.
Dilvish otworzył szeroko oczy.
- W Piekle spotyka się najbardziej przeklętych ludzi - rzekł. - Czasami mam
wątpliwości, czy naprawdę jesteś demonem.
- Nigdy nie powiedziałem, że nim jestem.
- I co dalej?
Black wybuchnął śmiechem.
- Nawet nie wiesz, jak blisko jesteś prawdy. Nalej mi resztę tego napoju. Potem
pójdziemy poszukać konia tej damy.
- Stormbirda Arlaty?
- Tak. Część wzgórza podróżowała razem z nami, zatem jaskinia wciąż powinna tam
być. Jelerak zdołał się tam dostać i przyprowadzić ją. My możemy zrobić to samo i uratować
konia... Dziękuję ci.
Black pochylił łeb i pociągnął kolejny łyk. Stojący w oddali zegar wydał kilka
osobliwych dźwięków
I zaczął zwalniać.
* * *
W wielkim, oprawionym w żelazne ramy lustrze, które nie odbijało wszystkiego, co
znajduje się w pokoju, pojawiła się jakaś postać. Holrun wyjrzał na zewnątrz, badając
wzrokiem małą komnatę. Zadowolony, że jest pusta, zrobił krok naprzód.
Miał na sobie miękką, skórzaną kamizelkę narzuconą na ciemną, tkaną koszulę z
haftowanymi mankietami. Spodnie z ciemnozielonej satyny wpuszczone były w czarne buty z
szerokimi cholewami; skórzany pas wysadzany był ćwiekami, a z jego prawej strony zwisała
krótka, posrebrzana pochwa na miecz.
Gdy przechodził przez pokój, usłyszał jakieś głosy. Podszedł bliżej i skrył się za
drzwiami.
- Jest teraz znacznie mniejszy - powiedział męski głos.
- Tak, wszystko się zmieniło - dodał ktoś inny.
- A mnie się nawet podoba - rzekł głos pierwszy.
- Szkoda, że nie ma tu nic godnego splądrowania - za nasz trud.
- Ja będę szczęśliwa, jeśli tylko się stąd wydostanę - usłyszał głos kobiety. - Wciąż
mam na sobie przerywaną linię.
- Nie będzie z tym problemu - odpowiedział głos męski - jak tylko się zatrzyma.
Myślę, niebawem.
- Tak. Ale gdzie?
- Gdziekolwiek. Wystarczy, że będziemy żywi.
- O ile nie zatrzyma się na pustyni, lodowcu czy na dnie oceanu.
- Mam wrażenie - dobiegł go głos dziewczyny - że on wie, dokąd zmierza i zmienia
się, - by dostosować się do nowego miejsca.
- Zatem - zabrzmiał pierwszy głos męski -jestem pewien, że polubię je.
Holrun pchnął drzwi i wyszedł na korytarz. Tam czekały na niego dwa wyciągnięte
ostrza i czerwona różdżka.
- A zatem rozumiem, że państwo nie są zainteresowani powrotem do domu? - odezwał
się, podnosząc ręce. - Skieruj różdżkę w drugą stronę, dobrze? - dodał. - Zdaje mi się, że ją
poznaję.
- Ty jesteś Holrun - rzekł Derkon, opuszczając pałeczkę - członek Rady.
- Ex-członek - poprawił go Holrun. - A gdzie szef?
- Masz na myśli Jeleraka? - spytał Hodgson. - Myślę, że nie żyje. W rękach Starszych
Bogów.
Holrun mlasnął językiem i przeciągnął oczami po komnacie.
- Nazywacie to miejsce zamkiem? Nie wygląda mi to na żaden zamek. Co z nim
zrobiliście?
- Jak się tu dostałeś? - zadał pytanie Derkon.
- Lustro. Jestem ostatnią osobą, która docenia jego znaczenie. Czy wasza trójka - to
wszystko, co pozostało w tym miejscu?
- Byli też inni - słudzy i temu podobni - wyjaśnił Hodgson - ale chyba wszyscy
zniknęli. Zbadaliśmy to miejsce i nikogo nie znaleźliśmy. Tak więc jesteśmy tylko my,
Dilvish i Black...
- Dilvish jest tutaj?
- Tak. Zostawiliśmy go na dole.
- Chodźmy. Pokażcie mi drogę.
Schowali miecze i poprowadzili go do schodów.
Nieco w dole poczuli silny przeciąg. Kiedy dotarli na parter, zauważyli, że byłe
podwójne drzwi zmieniły się w potężne, pojedyncze wrota. Przejście stało otworem. Na
zewnątrz panowała noc, a gwiazdy poruszały się znacznie wolniej. Kiedy wstało słońce,
popłynęło wartko, ale nie popędziło w przestworza. Zdawało się nawet zwalniać na ich
oczach. Zanim dotarło na środek nieba, dom zatrząsł się i słońce zamarło.
- Jesteśmy tu - zauważył Hodgson - bez względu na to, gdzie jest to ,,tu". Spojrzał na
zewnątrz i zmierzył wzrokiem zielony krajobraz na tle zamglonych gór. - Nie jest źle - dodał.
- Jeśli lubisz zieleninę - burknął Holrun wychodząc na próg i rozglądając się dokoła.
Nadchodzili Dilvish z Blackiem prowadząc białego konia.
- Stormbird - wykrzyknęła Arlata i rzuciła się pędem, by uścisnąć rumaka.
Dilvish uśmiechnął się i podał jej lejce.
- Na boga! - zaniepokoił się Holrun. - Chcecie, abym przeprowadził konia do mego
świętego przybytku?
Arlata odwróciła się. Jej oczy płonęły.
- Pójdziemy razem albo wcale.
- Niech się dobrze sprawuje - polecił Holrun, kierując się w stronę domu. - Chodźcie.
- Ja nie idę - oświadczył Hodgson.
- Co? - zdziwił się Derkon. - Chyba żartujesz!
- Skąd. Tu mi się podoba.
- Nic nie wiesz o tym miejscu.
- Podoba mi się jego wygląd - jego atmosfera. Jeśli mnie rozczaruje, zawsze mogę
skorzystać z lustra.
- Kto by pomyślał, jedyny biały czarownik, którego lubiłem... No, cóż. Powodzenia.
Wyciągnął rękę.
- Czy pozostali, którzy chcą opuścić to miejsce, mają zamiar pójść ze mną? - spytał
Holrun. - Czeka mnie dziś sporo pracy.
Weszli do domu. Black stąpał mniej pewnie niż zazwyczaj.
Holrun zawrócił, podczas gdy inni podeszli do schodów.
- A więc to ty jesteś Dilvishem? - zapytał.
- Zgadza się.
- Nie wyglądasz na takiego bohatera, jakiego sobie wyobrażałem. Powiedz, czy
rozpoznajesz tę różdżkę, którą niesie Derkon?
- To Czerwona Różdżka z Falkyntyne.
- Czy on o tym wie?
- Tak.
- Niech to diabli!
- Dlaczego „Niech to diabli"?
- Chcę ją dostać.
- Może mógłbyś się z nim dogadać.
- Może. Naprawdę widziałeś, jak Jelerak zniknął?
- Niestety tak.
Holrun potrząsnął głową.
- Muszę poznać całą historię, jak tylko wrócimy, aby potem przekazać ją Radzie.
Może znów się do nich przyłączę. Teraz ich durna polityka nie ma znaczenia.
Weszli po schodach, zbliżyli się do komnaty lustrem i wkroczyli do środka. Holrun
Przyprowadził ich pod zwierciadło i ożywił zaklęcie.
- Żegnajcie - powiedział Hodgson.
- Trzymaj się - rzucił Dilvish.
Holrun wkroczył do lustra. Armata uśmiechnęła się i pomachała Hodgsonowi.
Następnie wraz z Dilvishem przeprowadziła Stormbirda przez szklaną taflę. Za nimi ruszył
Derkon i Black.
Przez moment rzeczywistość zafalowała, powiało chłodem. Pojawili się w komnacie
Holruma.
- Wyprowadźcie go! - rozkazał natychmiast Holrun. - Wyrzućcie tego konia na
korytarz! Nie potrzebuję małych, brązowych śladów na moich pentagramach. No dalej!
Jazda! Derkon! - zaczekaj moment! Przyglądałem się tej różdżce. Chciałbym ją mieć w
swojej kolekcji. Co byś powiedział na zamianę - różdżka za jedną z Zielonych Różdżek z
Omalskyne, Maskę Chaosu i worek pyłu marzeń z Frilian?
Derkon odwrócił się i spojrzał na przedmioty, które Holrun wyciągnął z szuflad.
- Och nie wiem… - zaczął.
Black pochylił się ku przodowi.
- Zielona różdżka jest fałszywa - rzekł do Holruna.
- O czym ty mówisz? Ona działa. Zapłaciłem za nią krocie. Patrz pokażę ci…
- Widziałem, jak orginał zniszczony został w Sanglasso tysiąc lat temu.
Holrun opuścił różdżkę, którą właśnie zaczął malować w powietrzu ogniste diagramy.
- Bardzo dobra podróbka - dodał Black.- Ale mogę ci zaprezentować, jak ją
sprawdzić.
- Do diabła! - zaklą Holrun. - Niech tylko dorwę tego faceta. Powiedział mi…
- Ten pas mocy Murii również jest sfałszowany.
- Podejrzewałem to. Posłuchaj, czy mogę zaproponować ci pracę?
- To zależy, jak długo tu pozostaniemy. Jeśli nie ma miejsca dla konia…
- Znajdzie się ! Na pewno! Zawsze bardzo lubiłem konie!...
Na zewnątrz, w słabo oświetlonym korytarzu Armata przyglądała się Dilvishowi.
- Jestem zmęczona - szepnęła.
Skinął głową.
- Ja też. Co będziesz robić po odpoczynku?
- Wracam do domu - odpowiedziała. - A ty?
Potrząsnął przecząco głową.
- Długo cię nie było w Krainie Elfów, prawda?
Uśmiechnął się, kiedy pozostali wyszli z komnaty.
- Za mną - polecił Holrun. - Tędy. Potrzebuję gorącej kąpieli. Jadła. I muzyki.
- Prawda - odezwał się Dilvish, idąc za nim tunelem - bardzo długo. O wiele za długo.
W tyle Black parsknął coś, czego nikt nie zrozumiał. Przed nimi zajaśniało światło.
Ściany dokoła rzucały błyski. Kierowali się ku własnemu lądowi i wytchnieniu, a gdzieś na
świecie śpiewaly czarne gołębice.
KONIEC