background image

Margaret Peterson Haddix

DZIECI CIENIE

Wśród ukrytych

Shadow Children: Among the Hidden

Wśród oszustów

Shadow Children: Among the Impostors

Tłumaczenie:

Małgorzata Kaczorowska

background image

WŚRÓD UKRYTYCH

background image

Dla Johna i Janet

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W tej samej chwili, w której zobaczył, jak w oddali pierwsze drzewo chwieje się i upada, 

usłyszał głos matki, wołającej go przez kuchenne okno:

- Luke! Do domu, już!

Wcześniej  zawsze  był  posłuszny,  kiedy kazano mu  się chować. Nawet jako mały 

berbeć,   który   ledwie   potrafił   chodzić   wśród   wysokiej   trawy   w   ogrodzie   za   domem,   do 

jakiegoś   stopnia   rozumiał   strach   w   głosie   matki.   Ale   w   dniu,   w   którym   rozpoczęła   się 

wycinka lasu, nie wykonał polecenia od razu, zawahał się. Zaczerpnął jeszcze jeden haust 

świeżego   powietrza,  nasyconego  zapachem  koniczyny   i kapryfolium,  a  także   dochodzącą 

gdzieś z oddali wonią sosnowego dymu. Powoli odłożył motykę i rozkoszował się ostatnią 

chwilą, kiedy mógł czuć ciepłą ziemię pod gołymi stopami.

- Nie będę  mógł  już nigdy wyjść  na zewnątrz.  Może nawet  już  nigdy w życiu  - 

powiedział do siebie.

Odwrócił się i wszedł do domu, poruszając się bezgłośnie jak cień.

- Dlaczego? - zapytał tego dnia wieczorem przy kolacji. To nie było częste pytanie w 

domu Garnerów. Pojawiało się mnóstwo pytań „jak”: „Jak dużo deszczu spadnie na pole?”, 

„Jak idą siewy?”. Trafiały się także „co”: „Co Matthew zrobił z kluczem szesnastką?” „Co 

zrobi tata z tą przebitą dętką?”. „Dlaczego” nie wydawało się godne uwagi.

Luke powtórzył:

- Dlaczego musiałeś sprzedać las?

Tata   Luke’a   odchrząknął   z   niezadowoleniem   i   przerwał   szuflowanie   widelcem 

gotowanych kartofli.

- Już mówiłem. Nie mieliśmy wyboru. Rząd chciał go kupić, a rządowi nie można 

odmawiać.

Matka   podeszła   i   ścisnęła   uspokajająco   ramię   syna,   po   czym   odwróciła   się   z 

powrotem do kuchenki. Rodzice Luke’a sprzeciwili się już raz rządowi, z jego powodu, i to 

wyczerpało cały zapas sprzeciwu, na jaki byli w stanie się zdobyć, a może nawet więcej.

- Nie sprzedalibyśmy  lasu, gdybyśmy  nie  musieli  - powiedziała  mama,  nalewając 

gęstą zupę pomidorową. - Rząd nie pytał nas, czy chcemy, by budowano tu domy.

Zacisnęła wargi i postawiła talerze z zupą na stole.

background image

- Ale przecież rząd nie będzie mieszkać w tych domach - zaprotestował Luke. Miał już 

dwanaście  lat  i  wiedział,  że  to nieprawda,  ale  czasem  wyobrażał  sobie  rząd jako bardzo 

wielkiego, wrednego i tłustego faceta, dwa albo trzy razy wyższego od zwykłego człowieka, 

który   chodzi   i   krzyczy   na   ludzi:   „Nie   wolno!”   albo:   „Przestańcie   natychmiast!”.   To 

wyobrażenie brało się ze sposobu, w jaki mówili jego rodzice i starsi bracia: „Rząd znowu nie 

pozwolił nam zasiać tam zboża”, „Rząd nie daje podnieść cen”, „Rządowi nie spodobają się 

te zbiory”.

- Możliwe, że część ludzi, którzy zamieszkają w tych domach, to będą państwowi 

urzędnicy - powiedziała matka. - To wszystko mają być ludzie z miasta.

Gdyby mu było wolno, Luke podszedłby do kuchennego okna i wyjrzał na zewnątrz, 

próbując po raz nieskończony wyobrazić sobie długie rzędy domów tam, gdzie teraz stoją 

leśne świerki, klony i dęby. Albo też stały - przelotne spojrzenie tuż przed kolacją pozwoliło 

mu stwierdzić, że połowa drzew była już zwalona. Niektóre leżały na ziemi, inne, do tej pory 

sięgające   konarami   prosto   do   nieba,   odchyliły   się   pod   dziwacznymi   kątami   od 

dotychczasowej pozycji. Ich nieobecność sprawiała, że wszystko wyglądało inaczej, tak jak 

świeżo ostrzyżone włosy odsłaniały pasek nieopalonej skóry na czole. Nawet z głębi kuchni 

Luke widział, że drzewa zniknęły, ponieważ wszystko stało się jaśniejsze, bardziej widoczne i 

przerażające.

- A kiedy ci ludzie się wprowadzą, nie będę mógł się zbliżać do okien? - zapytał Luke, 

chociaż znał odpowiedź.

Pytanie sprawiło, że tata wybuchnął i walnął ręką w stół.

- Kiedy się wprowadzą?! Masz się trzymać z dala od okien już teraz! Wszyscy ludzie 

z   okolicy   zaczną   się   tu   złazić,   żeby   sprawdzić,   co   się   dzieje.   Zobaczą   cię...   -   machnął 

gwałtownie widelcem. Luke nie był pewien, co miał oznaczać ten gest, ale wiedział, że nic 

dobrego.

Nikt nigdy nie powiedział mu dokładnie, co się stanie, jeśli ktoś go zobaczy. Spotka 

go   śmierć?   Śmierć   była   czymś,   co   przytrafiało   się   najsłabszym   prosiętom   z   miotu, 

stratowanym   przez   silniejszych   braci   i   siostry.   Śmierć   była   muchą,   która   przestawała 

brzęczeć, kiedy trafiła ją packa. Luke’owi trudno było wyobrazić sobie siebie jako zgniecioną 

muchę albo martwego prosiaka, zesztywniałego w słońcu. Samo myślenie o tym sprawiało, że 

coś zaczynało go łaskotać w żołądku.

- To nie jest w porządku, że musimy teraz przejąć obowiązki Luke’a - zaczął narzekać 

jego drugi brat, Mark. - Czy on naprawdę nie mógłby czasem wychodzić? Na przykład w 

nocy?

background image

Luke czekał z nadzieją na odpowiedź. Ale tata powiedział tylko:

- Nie - i nawet nie podniósł głowy.

- To nie w porządku - powtórzył Mark. Mark był drugim synem - szczęśliwym drugim 

synem, jak nazywał go w duchu Luke, kiedy czasem rozczulał się nad sobą. Mark był dwa 

lata starszy od Luke’a i zaledwie rok młodszy od najstarszego, Matthew. Po Matthew i Marku 

widać   było,   że   są   braćmi,   obaj   mieli   ciemne   włosy   i   wyraziste   rysy.   Luke   miał   włosy 

jaśniejsze, był też drobniej zbudowany, a jego twarz sprawiała zdecydowanie łagodniejsze 

wrażenie. Często zastanawiał się, czy będzie kiedykolwiek wyglądać tak męsko jak oni, ale 

jakoś sam w to nie wierzył.

- Luke tak czy inaczej jest bezużyteczny - zakpił Matthew. - Nie będzie nam brakować 

jego roboty.

- To nie moja wina! - zaprotestował Luke. - Pomagałbym więcej, gdyby...

Matka znowu położyła mu ręce na ramionach.

- Cicho już - powiedziała. - Luke będzie robił, co tylko będzie mógł. Tak jak zawsze.

Przez otwarte okno dobiegł ich chrzęst opon na żwirze przed domem.

- Kogo o tej porze... - zaczął ojciec.

Luke znał ciąg dalszy tego zdania. Kogo o tej porze niesie? Dlaczego zawracają tacie 

głowę teraz, kiedy po raz pierwszy od rana ma czas odetchnąć? Koniec tego pytania Luke 

zawsze słyszał już zza drzwi. Tego dnia był bardziej niespokojny z powodu wycinanego lasu, 

więc zerwał się szybciej niż zwykle i uciekł na tylne schody. Bez oglądania się wiedział, że 

matka zabrała jego talerz ze stołu i schowała w szafce, a potem odsunęła jego krzesło do kąta, 

żeby wyglądało jak niepotrzebne i zapasowe. W ciągu trzech sekund ukryła wszelkie dowody 

istnienia Luke’a, akurat w porę, żeby podejść do drzwi i obdarzyć zmęczonym uśmiechem 

obwoźnego sprzedawcę nawozów albo rządowego inspektora, albo dowolną inną osobę, która 

przerwała im jedzenie kolacji.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Istniało prawo zabraniające istnienia Luke’a. Właściwie nie jego osobiście - wszystkich w 

podobnej sytuacji do niego: dzieci, które się urodziły, kiedy ich rodzice mieli już dwójkę 

potomstwa.

Tak naprawdę Luke nie wiedział na pewno, czy ktoś jeszcze jest w podobnej sytuacji 

do niego. On nie powinien istnieć, więc może był jedyny? Podobno robiono coś kobietom, 

kiedy   urodziły   po   raz   drugi,   tak   żeby   nie   mogły   mieć   więcej   dzieci,   a   jeśli   coś   zostało 

przeoczone i kobieta mimo wszystko zaszła w ciążę, powinna była się jej pozbyć.

Tak tłumaczyła mu to matka, całe lata temu, kiedy po raz pierwszy i ostatni Luke 

zapytał, dlaczego musi się ukrywać.

Miał wtedy sześć lat.

Myślał kiedyś, że tylko bardzo małe dzieci muszą się chować przed obcymi. Myślał 

kiedyś, że gdy będzie tak duży, jak Matthew i Mark, będzie mógł wychodzić na dwór tak jak 

oni,   jeździć   na   pola,   a   nawet   do   miasta   z   tatą,   wywieszając   głowę   i   ręce   przez   okno 

półciężarówki. Myślał kiedyś, że gdy będzie tak duży, jak Matthew i Matt, będzie mógł bawić 

się w ogrodzie przed domem, a nawet, jeśli zechce, będzie mógł kopnąć piłkę na drogę. 

Myślał kiedyś, że gdy będzie tak duży,  jak Matthew i Mark, będzie mógł iść do szkoły. 

Narzekali   na   nią,   jęcząc:   „Rany,   musimy   odrobić   lekcje!”   i   „Kogo   obchodzi   ta   durna 

ortografia?!”, ale opowiadali też o zabawach na przerwie i kolegach, którzy dzielili się z nimi 

cukierkami przy drugim śniadaniu albo pożyczali im scyzoryki, którymi można było rzeźbić 

w korze.

Z jakiegoś powodu Luke nigdy nie stał się tak duży, jak Matthew i Mark.

W dniu jego szóstych urodzin matka upiekła specjalne ciasto, które ociekało dżemem 

truskawkowym.  Tego wieczora  przy kolacji wetknęła  w nie sześć świeczek,  postawiła je 

przed Lukiem i powiedziała:

- Pomyśl sobie życzenie.

Luke wpatrywał się w płonące świeczki, dumny, że liczba jego lat w końcu pozwala 

na zrobienie kręgu wokół ciasta, ale nagle przypomniał sobie inne ciasto, inny krąg sześciu 

świeczek. Tamto ciasto należało do Marka. Przypomniał sobie szóste urodziny brata, Mark 

cały czas narzekał pomimo stojącego przed nim ciasta. „Ale ja chcę przyjęcie urodzinowe. 

background image

Robert Joe miał przyjęcie urodzinowe, mógł zaprosić trzech kolegów”. Matka powiedziała 

tylko „Cśśś” i przeniosła z Marka na Luke’a spojrzenie, które mówiło coś, czego Luke nie 

zrozumiał.

Zaskoczony   tamtym   wspomnieniem,   chłopiec   wstrzymał   oddech.   Dwie   świeczki 

zamigotały, a jedna zgasła. Matthew i Mark roześmiali się.

-   Twoje   życzenie   się   nie   spełni   -   powiedział   Mark.   -   Dzidziuś,   nie   umie   nawet 

świeczek zdmuchnąć.

Luke’owi chciało się płakać - zapomniał nawet pomyśleć życzenie, a gdyby nie był 

zaskoczony, potrafiłby zdmuchnąć wszystkie sześć świeczek. Był pewien, że by potrafił, a 

wtedy dostałby... och, sam nie wiedział. Możliwość pojechania do miasta w półciężarówce, 

możliwość bawienia się w ogrodzie przed domem, możliwość pójścia do szkoły. Zamiast tego 

miał tylko dziwne wspomnienie, które na dodatek było nie do końca prawdziwe. Na pewno 

Luke musiał sobie przypomnieć siódme urodziny Marka, a może nawet ósme. Mark nie mógł 

znać Roberta Joego, kiedy miał sześć lat, ponieważ wtedy jeszcze musiałby się chować, tak 

jak Luke.

Luke myślał nad tym przez trzy dni. Chodził krok w krok za matką, kiedy rozwieszała 

pranie, robiła konfitury truskawkowe, szorowała podłogę w łazience. Kilka razy na końcu 

języka   miał   pytanie:   „Jak   duży   muszę   być,   żeby   ludzie   mogli   mnie   zobaczyć?”,   ale   za 

każdym razem coś go powstrzymywało.

W końcu, czwartego dnia, kiedy tata, Matthew i Mark przysunęli po śniadaniu krzesła 

do stołu i poszli do stodoły, Luke kucnął pod kuchennym oknem - tym, przez które nie wolno 

mu było wyglądać, bo ktoś przejeżdżający drogą mógłby go zauważyć. Przekrzywił głowę i 

podniósł   się   tylko   na   tyle,   żeby   jego   lewe   oko   znalazło   się   ponad   poziomem   parapetu. 

Widział, jak Matthew i Mark biegną w słońcu, a krawędzie wysokich butów obijają im się o 

kolana. Byli widoczni jak na dłoni dla całego świata i nie martwili się tym w najmniejszym 

stopniu. Ścigali się do głównych drzwi stodoły, nie do tych bocznych, od strony ogrodu na 

tyłach domu, których zawsze musiał używać Luke, ponieważ nie było ich widać z drogi.

Luke odwrócił się i ześlizgnął na podłogę.

- Matthew i Mark nigdy nie musieli się ukrywać, prawda? - zapytał.

Matka zeskrobywała  resztki jajecznicy z patelni.  Odwróciła głowę i popatrzyła  na 

niego uważnie.

- Nie - odpowiedziała.

- Więc dlaczego ja muszę?

background image

Matka wytarła ręce i przerwała zmywanie - Luke nigdy wcześniej nie widział, żeby to 

robiła, kiedy w zlewie pozostały jeszcze brudne naczynia do umycia. Przykucnęła przy nim i 

odgarnęła mu włosy z czoła.

- Luke, czy naprawdę musisz wiedzieć? Nie wystarczy ci, że... z tobą jest inaczej?

Zastanowił się nad tym.  Matka zawsze mówiła,  że tylko  on może  siedzieć  na jej 

kolanach i przytulać się. Nadal czytała mu na dobranoc, chociaż wiedział, że Matthew i Matt 

uważają, że jest rozpieszczanym mięczakiem. Czy to właśnie miała na myśli? Ale przecież 

był po prostu młodszy. Czy kiedy będzie starszy, stanie się taki jak oni?

Luke naciskał, z niespotykanym u niego uporem:

- Chcę wiedzieć, dlaczego jestem inny. Chcę wiedzieć, dlaczego muszę się chować.

Wtedy matka mu powiedziała.

Później żałował, że nie zadawał więcej pytań, ale wtedy mógł tylko słuchać tego, co 

mu opowiadała. Miał wrażenie, że zaraz utonie w powodzi jej słów.

- To się po prostu stało - powiedziała. - Po prostu się przytrafiłeś, a my chcieliśmy cię 

mieć. Nie pozwoliłam twojemu tacie nawet wspominać o tym,  że... mogłabym  się ciebie 

pozbyć.

Luke wyobraził sobie siebie jako dziecko zostawione w kartonowym pudle gdzieś na 

skraju drogi. Tata mu opowiadał, że ludzie robili tak z kociętami, kiedy jeszcze wolno było 

mieć psy i koty. Ale może matka miała na myśli coś innego?

- Ustawa populacyjna obowiązywała wtedy od niedawna, a ja zawsze chciałam mieć 

dużo dzieci. To znaczy, wcześniej chciałam. Kiedy zaszłam z tobą w ciążę, to było jak cud. 

Pomyślałam, że rząd na pewno zmądrzeje, może nawet zanim się urodzisz, a wtedy będę się 

mogła wszystkim pochwalić nowym dzieckiem.

- Ale się nie pochwaliłaś - zdołał wykrztusić Luke. - Schowałaś mnie.

Jego głos był dziwnie chrapliwy, jakby należał do kogoś innego.

Matka skinęła głową.

- Kiedy zaczęło być coś widać, przestałam jeździć gdziekolwiek. To nie było trudne, 

bo niby dokąd miałabym jeździć? Nie pozwalałam Matthew i Markowi opuszczać farmy, bo 

się bałam, że coś powiedzą. Nie wspomniałam nawet słowa o tobie w listach do mojej matki i 

siostry. Tak naprawdę wtedy się jeszcze nie bałam, to był tylko przesąd, nie chciałam się 

przechwalać   przed   rozwiązaniem.   Myślałam,   że   pójdę   do   szpitala,   żeby   cię   urodzić,   nie 

zamierzałam trzymać cię zawsze w tajemnicy. Ale wtedy...

- Co wtedy? - zapytał Luke.

Matka nie patrzyła na niego.

background image

-   Wtedy   w   telewizji   zaczęli   mówić   w   kółko   o   Policji   Populacyjnej,   że   potrafią 

wszystkiego się dowiedzieć i zrobią wszystko, żeby dopilnować przestrzegania prawa.

Luke spojrzał na stojący w pokoju gościnnym niezgrabny telewizor. Czy to właśnie 

dlatego nie wolno mu było oglądać telewizji?

- A potem twój tata usłyszał w mieście plotki o innych dzieciach...

Luke   wzdrygnął   się.   Matka   wpatrywała   się   w   dal,   tam   gdzie   rzędy   tegorocznej 

kukurydzy spotykały się z horyzontem.

- Zawsze chciałam mieć jeszcze jedno dziecko - powiedziała. - Marzyłam o czterech 

synach. Ale wtedy dziękowałam Bogu, że mam przynajmniej ciebie. I udało nam się ciebie 

schować, prawda?

Uśmiechnęła się do niego z największym trudem, a Luke poczuł, że musi jej pomóc.

- Tak - odparł.

Jakoś tak wyszło, że potem ukrywanie się przestało mu aż tak bardzo przeszkadzać. 

Właściwie kto miałby ochotę spotykać się z obcymi? Kto chciałby chodzić do szkoły, gdzie - 

jeśli wierzyć Matthew i Markowi - nauczyciele krzyczeli, a inni chłopcy mogli cię oszukać, 

jeśli nie uważałeś?  Luke był  szczególny,  był  tajemnicą.  Przynależał  do domu,  w którym 

matka zawsze pozwalała mu zjeść pierwszy kawałek szarlotki, ponieważ był na miejscu, a 

jego   bracia   jeszcze   nie   wrócili.   Do   domu,   w   którym   mógł   niańczyć   nowo   narodzone 

prosiaczki w chlewie, wspinać się na drzewa na obrzeżu lasu i rzucać śnieżkami w paliki 

podtrzymujące  sznury do suszenia  bielizny.  Do domu,  gdzie ogród na tyłach  był  zawsze 

kuszący, zawsze bezpieczny, osłonięty przez dom, stodołę i las.

Aż do czasu, kiedy wycięto las.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Luke leżał na brzuchu na podłodze i bezmyślnie przesuwał kolejkę w tył i w przód po torach. 

Kolejka należała do taty, kiedy był dzieckiem, a jeszcze wcześniej do ojca taty. Chłopiec 

pamiętał   czasy,   kiedy   jego   największym   marzeniem   było,   żeby   Mark   wyrósł   z   zabawy 

kolejką i żeby on mógł ją mieć tylko dla siebie. Dzisiaj nie chciał się nią bawić - na zewnątrz 

trwał cudowny dzień, z puchatymi chmurami na nieskończenie błękitnym niebie i z łagodnym 

wietrzykiem poruszającym trawy w ogrodzie za domem. Już od tygodnia nie wychodził z 

domu i prawie słyszał, jak wszystko na zewnątrz go przywołuje Ale teraz nie wolno mu nawet 

było znaleźć się w pokoju, jeśli okna nie były szczelnie zasłonięte.

-   Czy   ty   chcesz,   żeby   cię   znaleźli?!   -   ryknął   tata   akurat   tego   ranka,   kiedy   Luke 

odchylił na kilka centymetrów roletę w oknie kuchennym i wyjrzał tęsknie na zewnątrz.

Luke podskoczył - był tak zajęty myśleniem o bieganiu na bosaka po trawie, że na pół 

zapomniał, że w domu jest ktokolwiek poza nim.

- Nikogo tam nie ma - odpowiedział, wyglądając jeszcze raz, żeby się upewnić. Starał 

się nie patrzeć poza poszarpaną granicę ogrodu za domem, na zgarnięte sterty gałęzi, pni, liści 

i ziemi, które kiedyś były jego ukochanym lasem.

- Naprawdę? - zapytał tata. - A przyszło ci kiedyś do głowy, że gdyby ktoś tam był, 

mógłby cię zobaczyć pierwszy?

Złapał Luke’a za ramię i szarpnął go dobry metr do tyłu. Brzeg rolety, uwolniony z 

ręki Luke’a, uderzył o parapet.

- Nie wolno ci w ogóle wyglądać - powiedział tata. - Mówię poważnie. Od tej pory 

trzymaj   się   po   prostu   z   dala   od   okien   i   nie   wchodź   do   żadnego   pokoju,   jeśli   nie   ma 

zaciągniętych żaluzji albo zasłon.

- Ale wtedy nic nie będę widział! - zaprotestował Luke.

- To lepsze, niż gdyby mieli cię znaleźć - powiedział tata.

W   głosie   taty   brzmiało   współczucie   dla   Luke’a,   ale   to   tylko   pogarszało   sprawę. 

Chłopiec odwrócił się i wyszedł, bo przestraszył się, że może się rozpłakać przy ojcu.

Teraz   popchnął   kolejkę   tak   mocno,   że   wypadła   z   szyn   i   wylądowała   na   dachu   z 

wirującymi kółkami.

- I co z tego? - mruknął Luke.

background image

Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi.

- Policja Populacyjna, otwierać!

Luke ani drgnął.

- To nie jest śmieszne, Mark! - odkrzyknął.

Mark   otworzył   drzwi   i   wbiegł   z   łomotem   po   schodach   prowadzących   do   pokoju 

Luke’a. Pokój Luke’a był jednocześnie strychem, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. Dawno 

temu matka wepchnęła skrzynie i pudła pod okap dachu, tak daleko, jak się dało, zostawiając 

najlepsze miejsce na mosiężne łóżko Luke’a, okrągły szmaciany dywanik, książki i zabawki. 

Luke słyszał nawet, jak Matthew i Matt narzekają, że on ma największy pokój. Ale oni mieli 

za to okna.

- Tym razem cię nastraszyłem, nie? - zapytał Mark.

-   Nie   -   odpowiedział   Luke.   Za   skarby   świata   nie   przyznałby   się,   że   jego   serce 

podskoczyło gwałtownie. Mark od lat robił mu kawał z „Policją Populacyjną”, zawsze wtedy, 

kiedy rodzice nie słyszeli. Zwykle Luke go ignorował, ale teraz, kiedy tata zachowywał się 

tak nerwowo... Co zrobiłby Luke, gdyby to naprawdę była Policja Populacyjna? Co oni by 

zrobili z nim?

- Matt i ja nigdy nie powiemy nikomu o tobie - powiedział Mark, nagle zupełnie 

poważny, co mu się rzadko zdarzało. - I wiesz, że mama i tata też niczego nie powiedzą. 

Umiesz się ukrywać, więc jesteś bezpieczny, wiesz?

- Wiem - mruknął Luke.

Mark kopnął wykolejony przez Luke’a pociąg.

-   Dalej   się   bawisz   zabawkami   dla   dzidziusiów?   -   zapytał,   jakby   musiał   sobie 

wynagrodzić chwilę, w której był milszy.

Luke wzruszył ramionami. Dawniej nie chciałby, żeby Mark wiedział, że jeszcze bawi 

się kolejką. Ale dzisiaj wszystko szło tak źle, że to nie miało znaczenia.

- Przyszedłeś po to, żeby mnie wkurzać? - zapytał.

Mark popatrzył na niego z udawaną urazą.

- Chciałem zapytać, czy chcesz zagrać w warcaby - odparł.

Luke zmrużył oczy.

- Mama ci kazała, tak? - domyślił się.

- Nie.

- Kłamiesz. - Luke’a nie obchodziło, jak niegrzecznie to zabrzmi.

- Wiesz, jak masz się tak zachowywać...

- Zostaw mnie, okej?

background image

- Okej, okej. - Mark wycofał się na schody. - Rany!

Kiedy Luke znowu został sam, poczuł się trochę winny, że zachował się tak podle. 

Może Mark mówił prawdę, a on powinien go przeprosić? Ale naprawdę nie miał na to ochoty.

Luke wstał i zaczął chodzić po pokoju. Skrzypienie trzeciej deski, licząc od schodów, 

irytowało go. Nie cierpiał tego, że musi wciskać się pod krokwie za łóżkiem. Nawet jego 

ulubione samochodziki, ustawione na półkach w rogu, złościły go dzisiaj. Po co mu modele 

samochodów,   skoro   nigdy   nie   siedział   w   prawdziwym   samochodzie?   I   nigdy   nie   będzie 

siedział, nigdy nie będzie mógł zrobić niczego ani nigdzie pojechać. Może równie dobrze 

zgnić tutaj na strychu. Myślał o tym już dawniej, w rzadkie dni, kiedy mama, tata, Matthew i 

Mark wychodzili razem i zostawiali go samego - co będzie, jeśli coś się stanie z nimi i nigdy 

nie wrócą? Czy ktoś znajdzie go wiele lat później, porzuconego i martwego? W jednej ze 

starych książek na strychu czytał historię grupki dzieciaków, które znalazły opuszczony statek 

piracki i szkielet w jednej z kabin. On byłby takim szkieletem, a teraz, kiedy nie pozwalano 

mu wchodzić do pokojów z niezasłoniętymi oknami, będzie szkieletem w ciemnościach.

Luke podniósł odruchowo głowę, przypominając sobie, że krokwie rozjaśniała tylko 

pojedyncza   żarówka   zawieszona   pod   sufitem.   Tyle   tylko,   że   na   końcach   strychu   spod 

szczytów dachu sączyło się światło.

Luke   wstał,   żeby   przyjrzeć   się   z   bliska.   Oczywiście,   jak   mógł   zapomnieć?   Tata 

narzekał czasem na ogrzewanie strychu ze względu na Luke’a: „To jak wyrzucanie pieniędzy 

przez te kanały wentylacyjne”, ale matka zawsze uciszała go jednym spojrzeniem i nic się nie 

zmieniało.

Teraz Luke wspiął się na wieko jednej z największych  skrzyń  i popatrzył  w głąb 

kanału wentylacyjnego. Widział kawałek świata na zewnątrz! Mógł zobaczyć kawałek drogi, 

a za nią pole, na którym liście kukurydzy kołysały się na wietrze. Kanał biegł pod skosem, co 

ograniczało jego pole widzenia, ale dawało pewność, że nikt nigdy nie będzie w stanie go 

zobaczyć.

Przez chwilę Luke poczuł przypływ ekscytacji, który jednak szybko opadł. Nie chciał 

spędzić reszty życia, patrząc na rosnącą kukurydzę. Bez większej nadziei zlazł ze skrzyni i 

przeszedł na drugi koniec strychu do ściany graniczącej z ogrodem na tyłach domu. Musiał 

poprzesuwać pudła i przyciągnąć sobie stary taboret z drugiego końca strychu, ale w końcu 

udało mu się znaleźć na poziomie kanału wentylacyjnego.

Nie   zobaczył   ogrodu,   ponieważ   był   zbyt   blisko,   ale   obszar,   który   dawniej   był 

porośnięty lasem. Nigdy wcześniej tego nie zauważył,  ale teren łagodnie opadał w tamtą 

stronę, dzięki czemu Luke miał doskonały widok na całe hektary przestrzeni, którą dawniej 

background image

zajmowały drzewa. Teraz wrzała tam gorączkowa praca. Ogromne żółte buldożery spychały 

ziemię z prymitywnej drogi, wysypanej grubym żwirem. Inne maszyny, których Luke nie 

potrafił nazwać, kopały doły na wielkie betonowe rury. Luke patrzył zafascynowany - znał 

oczywiście traktory i kombajny, widział też z bliska należące do ojca kosiarkę, rozrzutnik 

obornika i wywrotkę w stodole. Ale te maszyny były inne, przeznaczone do innych zadań. I 

każdą z nich prowadził kto inny.

Kiedyś, kiedy Luke był  młodszy,  do domu przyszedł włóczęga, a chłopiec zdążył 

tylko ukryć się pod zlewem w kuchni, zanim mężczyzna wszedł do domu, żebrząc o jedzenie. 

Drzwiczki szafki pod zlewem były rozeschnięte, więc Luke zdołał wyjrzeć przez szczelinę i 

zobaczyć połatane spodnie i dziurawe buty mężczyzny. Słyszał jego jękliwy głos: „Nie mam 

pracy, nie jadłem od trzech dni... Nie, nie, nie mogę odpracować jedzenia w polu. Za kogo 

mnie bierzecie? Jestem chory i głodny...”

Poza tamtym włóczęgą i obrazkami w książkach Luke nigdy nie widział żadnych ludzi 

oprócz   rodziców,   Matthew   i   Marka.   Nigdy   nie   spodziewał   się   więc,   że   ludzie   są   tak 

różnorodni.

Wielu z mężczyzn prowadzących buldożery i kopiących łopatami było rozebranych do 

pasa, podczas kiedy inni stali w pobliżu, ubrani w krawaty, a nawet w płaszcze. Niektórzy 

byli grubi, a inni chudzi; niektórzy brązowi od słońca, a inni bledsi nawet od samego Luke’a, 

który nigdy już nie miał się opalić. Wszyscy byli w ruchu - obsługując maszyny i opuszczając 

rury, kierując innych na właściwe pozycje albo, w ostateczności, gadając coś bezustannie. 

Całe to zamieszanie sprawiło, że Luke’owi zaczęło się kręcić w głowie - obrazki w książkach 

zawsze pokazywały nieruchomych ludzi. Chłopiec czuł się przytłoczony, zamknął oczy, ale 

potem otworzył je znowu, w obawie, że coś przegapi.

- Luke?

Luke   niechętnie   ześlizgnął   się   ze   swojego   punktu   obserwacyjnego   na   taborecie   i 

podbiegł do łóżka, żeby położyć się na nim i sprawiać całkiem niewinne wrażenie.

- Wejdź! - zawołał do matki.

Ciężko wspięła się po schodach.

- Wszystko w porządku?

Luke spuścił stopy z łóżka.

- Tak, jasne.

Matka usiadła koło niego na łóżku i poklepała go po nodze.

- Twoje... - przełknęła gwałtownie ślinę. - Twoje życie nie będzie teraz łatwe. Wiem, 

że chciałbyś wyglądać na zewnątrz. Chciałbyś wyjść na dwór...

background image

-   W   porządku,   mamo   -   odparł   Luke.   Mógłby   powiedzieć   jej   o   kanałach 

wentylacyjnych, nie widział powodów, dla których komukolwiek mogłoby przeszkadzać, że 

przez nie wygląda, ale jednak coś go powstrzymało. A jeśli to także mu zabiorą? A jeśli 

matka powtórzy tacie, a tata powie: „Nie ma mowy, to za duże ryzyko. Zabraniam ci”? Luke 

nie zniósłby tego, więc postanowił milczeć.

Matka zmierzwiła jego włosy.

- Jesteś bardzo dzielny - powiedziała. - Wiem, że sobie świetnie poradzisz.

Luke oparł się o matkę, która objęła go ramieniem i przycisnęła mocno do siebie. Czuł 

się troszeczkę winny z powodu swojej tajemnicy, ale przede wszystkim bezpieczny - kochany 

i bezpieczny.

- Poza tym nie jest jeszcze tak źle - dodała matka, bardziej do siebie niż do niego.

Z jakiegoś powodu nie zabrzmiało to pocieszająco. Luke nie wiedział dlaczego, ale 

miał wrażenie, że matka chciała powiedzieć, że będzie gorzej. Przytulił się do niej mocniej i 

miał nadzieję, że się pomylił.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Luke zrozumiał, co matka miała na myśli, kiedy kilka dni później zszedł na śniadanie. Jak 

zwykle   uchylił   drzwi   prowadzące   z   tylnych   schodów   do   kuchni.   Kilka   razy   wcześniej 

zdarzyło się, że ktoś wpadł przed śniadaniem, i matka wysyłała Matthew albo Marka, żeby 

uprzedzili Luke’a, że ma się nie pokazywać. Ale zawsze sprawdzał, czy w kuchni nie było 

kogoś   obcego.   Tego   dnia   zobaczył   tatę,   Matthew   i   Marka   przy   stole,   a   skwierczenie 

smażonego boczku powiedziało mu, że matka stoi przy kuchence.

- Czy rolety są opuszczone? - zapytał cicho.

Matka otworzyła drzwi na schody, ale zagrodziła Luke’owi drogę, kiedy chciał wejść 

do kuchni. Podała mu talerz pełen jajecznicy na boczku.

- Luke, skarbie, czy mógłbyś zjeść, siedząc tu na stopniach?

- Jak to? - zapytał Luke.

Matka spojrzała błagalnie przez ramię.

- Tata uważa... mam na myśli, że nie jesteś już bezpieczny w kuchni. Dalej możesz z 

nami jeść i rozmawiać i w ogóle, ale będziesz siedzieć... tutaj.

Machnęła ręką, wskazując schody za chłopcem.

- Ale jeśli rolety są zaciągnięte... - zaczął mówić Luke.

- Jeden z tych robotników zapytał mnie wczoraj: „Panie, masz pan w tej chałupie 

klimę?” - odezwał się siedzący przy stole tata. Nie odwrócił się, jakby nie chciał patrzeć na 

Luke’a. - Jeśli będziemy trzymać okna zasłonięte w takie upalne dni jak dzisiaj, ludzie zaczną 

coś podejrzewać. Tak będzie bezpieczniej. Przykro mi.

Teraz tata w końcu odwrócił się i spojrzał na Luke’a, który starał się nie okazać po 

sobie, jak dotknęły go słowa ojca.

- A co mu powiedziałeś? - zapytał Matthew, jakby pytanie robotnika dowodziło tylko 

jego ciekawości.

- Powiedziałem, że jasne, że nie mamy klimy. Farmerzy nie zbijają kokosów.

Tata pociągnął długi łyk kawy.

- Dobrze, Luke? - zapytała matka.

background image

- Tak - wymamrotał. Wziął talerz z jajkami na boczku, ale w tej chwili przestały 

wyglądać apetycznie i wiedział, że każdy kęs będzie mu stawał w gardle. Usiadł na stopniu, w 

miejscu zasłoniętym przed widokiem z obu kuchennych okien.

-   Zostawimy   otwarte   drzwi   -   powiedziała   matka.   Stała   nad   nim,   jakby   nie   miała 

ochoty wracać do kuchenki. - To prawie bez różnicy, prawda?

- Mamuśka... - odezwał się ostrzegawczo tata.

Przez otwarte okna Luke mógł słyszeć odgłosy silników ciężarówek i samochodów. 

Robotnicy   przyjechali   już   do   pracy.   Przez   ostatnich   kilka   dni   wyglądał   przez   kanał 

wentylacyjny   i   wiedział,   że   karawana   pojazdów   na   drodze   wygląda   jak   na   paradzie. 

Samochody osobowe zatrzymywały się na poboczu drogi i wypluwały lepiej ubranych ludzi. 

Bardziej podniszczone pojazdy stawały na błotnistych kawałkach, a wysiadający z nich ludzie 

szli  do buldożerów  i  koparek,  pozostawionych  na  noc  na  zewnątrz.  Maszyny   budowlane 

ledwie miały czas ostygnąć, ponieważ robotnicy używali ich od świtu do zmierzchu. Ktoś 

wyraźnie chciał, żeby skończyli jak najprędzej.

- Luke... przykro mi - powiedziała matka i uciekła do kuchenki. Nałożyła jajecznicę na 

talerz dla siebie i usiadła przy stole, obok miejsca, gdzie zwykle siedział Luke. Jego krzesło 

zostało w ogóle wyniesione z kuchni.

Przez chwilę Luke patrzył, jak tata, mama, Matthew i Mark jedzą razem w milczeniu, 

jako   kompletna   rodzina   złożona   z   czterech   osób.   Raz   odchrząknął   i   chciał   ponownie 

zaprotestować: „Nie możecie tego zrobić, to nie w porządku”, ale przełknął te słowa, zanim 

wydostały się na zewnątrz. Oni tylko próbowali go chronić, co mógł na to poradzić?

Z determinacją wbił widelec w stertę jajecznicy na talerzu i podniósł kęs do ust. Zjadł 

całą porcję do ostatniego okruszka, w ogóle nie czując smaku.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Od   tamtego   dnia   Luke   jadł   wszystkie   posiłki,   siedząc   na   najniższym   stopniu   schodów   - 

przyzwyczaił się, ale nadal tego nienawidził. Nigdy wcześniej nie zauważył, że matka często 

mówi zbyt cicho, by mógł ją słyszeć z dalszej odległości, a Matthew i Mark zawsze rzucają 

swoje złośliwe uwagi półgłosem. Kiedy więc zaczynali się śmiać, często z Luke’a, on nie 

mógł się bronić, ponieważ nie wiedział, co powiedzieli. Nie słyszał nawet, jak matka mówi: 

„No   już,   chłopcy,   bądźcie   grzeczni”.   Po   tygodniu   czy   dwóch   jedzenia   na   schodach   w 

większości przypadków nie próbował nawet słuchać rozmowy reszty rodziny.

Ale   nawet   on   był   zaciekawiony,   kiedy   w   gorący   lipcowy   dzień   przyszedł   list   w 

sprawie świń.

Tego dnia Matthew przyniósł list ze skrzynki umieszczonej przy skrzyżowaniu dróg, o 

dwa kilometry od ich domu. (Luke oczywiście nigdy jej nie widział, ale Matthew i Mark 

opowiadali mu, że stoją tam trzy skrzynki, po jednej dla każdej rodziny mieszkającej przy tej 

drodze).   Zazwyczaj   na   pocztę   przychodzącą   do   Garnerów   składały   się   tylko   rachunki   i 

cienkie koperty zawierające suche polecenia rządowe dotyczące tego, ile kukurydzy może 

zostać zasiane, jakiego nawozu należy użyć i dokąd dostarczyć zebrane plony. List od rodziny 

był   wydarzeniem   wartym   uczczenia   -   matka   zawsze   wtedy   zostawiała   aktualną   robotę   i 

siadała, żeby otworzyć go drżącymi dłońmi, a potem wołała z przerwami: „O, ciotka Effie 

znowu jest w szpitalu...” albo: „Ojej, Lisabeth jednak wychodzi za tego typa...”. Luke miał 

wrażenie, jakby praktycznie znał swoich krewnych, nawet jeśli mieszkali setki kilometrów od 

niego i, rzecz jasna, w ogóle nie wiedzieli o jego istnieniu. Listy, które matka pracowicie 

pisała późno w nocy, kiedy zebrała dość pieniędzy na znaczek, zawierały mnóstwo nowin o 

Matthew i Marku, ale nigdy nie padało w nich imię Luke’a.

Ten list był równie gruby, jak niektóre z przysyłanych przez babcię Luke’a, ale nosił 

oficjalną pieczęć, a adres zwrotny informował wytłaczanymi literami:

URZĄD   DS.   ŚRODOWISKA   MIESZKALNEGO,   WYDZIAŁ   STANDARDÓW 

ŚRODOWISKOWYCH.

Matthew trzymał list w wyciągniętej na całą długość ręce - w taki sposób wynosił 

zwykle martwe prosiaki z chlewa.

background image

Tata wyraźnie zmartwił się, kiedy zobaczył kopertę w rękach nadchodzącego syna, 

który położył przesyłkę na stole, koło jego nakrycia. Tata westchnął.

- Na pewno coś niedobrego - powiedział. - Nie ma sensu psuć sobie posiłku. Może 

poczekać.

Wrócił   do   jedzenia   kurczaka   z   kluskami.   Dopiero   kiedy   pochłonął   ostatni   kęs, 

odwrócił kopertę i przesunął palcem z brudnym paznokciem pod jej skrzydełkiem, a potem 

rozłożył kartkę.

- „Otrzymaliśmy niedawno powiadomienie...” - przeczytał na głos. - No dobrze, na 

razie   rozumiem.   Potem   przez   jakiś   czas   czytał   po   cichu,   odzywając   się   tylko   chwilami: 

„Mamuśka, co to jest poślednia część tuszy?” albo: „Gdzie ten słownik? Matthew, sprawdź 

obopólność”. W końcu cisnął na stół cały gruby plik papierów i oznajmił:

- Chcą, żebyśmy się pozbyli tuczników.

- Co takiego?! - zawołał Matthew. Podchodził do życia poważniej niż Mark i odkąd 

wszyscy pamiętali, powtarzał: „Kiedy będę mieć własne gospodarstwo, będę w nim trzymać 

same tuczniki. Załatwię jakoś zgodę rządu...”. Teraz Matthew zaglądał tacie przez ramię. - 

Chcesz   powiedzieć,   że   musimy   sprzedać   naraz   bardzo   dużo,   tak?   Ale   możemy   jakoś   to 

odbić...

- Nie - odpowiedział tata. - Ci ludzie w tych eleganckich domach nie wytrzymają 

zapachu   świń.   Więc   mamy   nie   hodować   tuczników.   -   Cisnął   list   na   środek   stołu,   żeby 

wszyscy mogli go zobaczyć. - A czego się spodziewali, stawiając domy koło farmy?

Siedzący na swoim miejscu na schodach Luke musiał powstrzymać chęć wyciągnięcia 

listu z tłuszczu kurzego i przeczytania go osobiście.

- Nie mogą chyba tego zrobić, prawda? - zapytał.

Nikt mu nie odpowiedział, bo też nikt nie musiał. Luke poczuł się jak idiota, kiedy 

tylko   wymknęło   mu   się   to   pytanie.   Raz   jeden   był   wdzięczny   losowi,   że   siedzi   w   mało 

widocznym miejscu.

Matka skręciła w rękach ścierkę do naczyń.

- Żyjemy z tych tuczników - powiedziała. - Przy obecnych cenach zboża... Jak mamy 

sobie poradzić?

Tata tylko popatrzył na nią, a po chwili to samo zrobili Matthew i Mark. Luke nie 

wiedział dlaczego.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wezwanie do zapłacenia podatku przyszło dwa tygodnie później, tego samego dnia, kiedy 

tata z pomocą  Matthew  i Marka zapakował  wszystkie  świnie na przyczepę  do przewozu 

zwierząt i wywiózł  je z gospodarstwa. Większość miała trafić do rzeźni, natomiast  te za 

młode i za małe, by można było dostać za nie dobrą cenę, trafiły na targ. Luke patrzył przez 

kanał wentylacyjny na przodzie domu, jak tata wywoził kolejne partie zwierząt poobijaną 

półciężarówką. Matthew i Mark siedzieli z tyłu na pace, pilnując, żeby przyczepa się nie 

przechylała.  Nawet z wysokości strychu  Luke był  w stanie dostrzec nieszczęśliwy wyraz 

twarzy Matthew.

A kiedy wszyscy trzej wrócili do domu na obiad i zmyli z siebie resztki zapachu świń, 

tata bez komentarza wręczył matce wezwanie do zapłacenia podatku. Odłożyła drewnianą 

łyżkę, którą mieszała gulasz, i rozłożyła pismo, a potem upuściła je na podłogę.

- Ale przecież... - schylając się po list, liczyła coś w pamięci. - To jest trzy razy tyle co 

zwykle. To musi być jakaś pomyłka.

Tata ponuro potrząsnął głową.

- To nie pomyłka. Rozmawiałem na targu z Willikerem.

Willikerowie byli ich najbliższymi sąsiadami, których dom stał pięć kilometrów dalej 

wzdłuż drogi. Luke zawsze wyobrażał ich sobie jako pokryte łuskami potwory z wielkimi 

pazurami,   ponieważ   niezliczoną   ilość   razy   był   napominany:   „Nie   chcesz   chyba,   żeby 

zobaczyli cię Willikerowie”.

-   Williker   mówił,   że   podnoszą   wszystkim   podatki   przez   te   eleganckie   domy.   Bo 

ziemia zrobiła się więcej warta.

-   To   chyba   dobrze?   -   zapytał   żarliwie   Luke.   To   było   dziwne   uczucie:   powinien 

nienawidzić nowych domów za to, że zajęły miejsce jego lasu i zmusiły go do pozostawania 

w domu. Ale na pół zakochał się w nich, patrząc, jak wylewane są fundamenty każdego z 

osobna, jak każdy wspina się drewnianym szkieletem ścian i dachem ku niebu. To była jego 

główna rozrywka poza rozmowami z matką, kiedy przychodziła na górę na coś, co nazywała 

„przerwami dla Luke’a”. Czasem udawała, że jego pokój wymaga sprzątania w takim samym 

stopniu, w jakim chleb wymagał upieczenia, a ogród wypielenia. Czasem po prostu siadała i 

rozmawiała z nim.

background image

Tata z niechęcią potrząsnął głową, słysząc pytanie Luke’a.

- Nie. To byłoby dobrze, gdybyśmy mogli ją sprzedać. A nie możemy. Dla nas to 

znaczy tyle, że rząd uważa, że może wyciągnąć od nas więcej pieniędzy.

Matthew opadł na krzesło przy stole.

- Skąd weźmiemy na podatek? - zapytał. - To prawie wszystko, co dostaliśmy za 

świnie, a tamte pieniądze miały nam wystarczyć na długo...

Tata nie odpowiedział. Nawet Mark, który zwykle miał na wszystko przemądrzałą 

odpowiedź, sprawiał wrażenie kompletnie ogłuszonego.

Matka odwróciła się z powrotem do garnka z gulaszem.

- Dostałam dzisiaj pozwolenie na podjęcie pracy - powiedziała cicho. - Fabryka szuka 

ludzi. Jeśli mnie tam przyjmą, może wypłacą mi pensję z góry.

Luke otworzył szeroko usta.

- Nie możesz iść do pracy - wyjąkał. - Kto wtedy... - Chciał powiedzieć: „Kto wtedy 

zostanie ze mną?”, „Kto wtedy będzie ze mną rozmawiał przez cały dzień, kiedy wszyscy są 

poza domem?”. Ale to wydawało się Luke’owi zbyt samolubne. Rozejrzał się dokoła: nikt nie 

sprawiał wrażenia zaskoczonego słowami matki, więc on także nie powiedział już nic więcej.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W połowie września życie Luke’a toczyło się już wedle codziennej rutyny. Wstawał o świcie 

tylko po to, żeby mieć okazję posiedzieć na schodach i popatrzeć, jak reszta jego rodziny je 

śniadanie.   Wszyscy   się   teraz   spieszyli   -   matka   musiała   być   w   fabryce   na   siódmą,   tata 

próbował doprowadzić wszystkie maszyny do porządku przed jesiennymi pracami polowymi, 

a Matthew i Mark musieli iść do szkoły. Tylko Luke miał czas, żeby ociągać się z jedzeniem 

niedosmażonego   boczku   i   wyschniętego   chleba.   Nie   próbował   nawet   prosić   o   masło, 

ponieważ  to znaczyło,  że  któreś z pozostałych  musiałoby wstać i  przynieść  je do niego, 

udając przy tym, że chce otworzyć okno albo po prostu przynieść z góry jakąś zapomnianą 

rzecz.

Kiedy tylko reszta rodziny wychodziła z domu, Luke wracał do swojego pokoju i 

wyglądał przez kanały wentylacyjne - najpierw ten na przodzie domu, żeby zobaczyć, jak 

Matthew i Matt wsiadają do szkolnego autobusu, a potem ten na tyłach, wychodzący na 

niemal ukończone już domy. Były to rezydencje tak wielkie, jak dom i stodoła Garnerów 

razem wzięte, a ich ściany lśniły w promieniach porannego słońca, jakby były wysadzane 

cennymi klejnotami. Luke czasem myślał, że może naprawdę tak jest.

Robotnicy nadal zjawiali się tłumnie każdego ranka, ale większość z nich pracowała 

teraz wewnątrz domów. Od razu kierowali się do środka, niosąc zrolowane wykładziny, stosy 

gipsowych ścianek działowych i puszki z farbą. Od tego momentu Luke zwykle ich już nie 

widział, dlatego spędzał więcej czasu obserwując nowy rodzaj przybyszów: samochody, które 

sprawiały   wrażenie   bardzo   drogich,   podjeżdżały   powoli   niedawno   wyasfaltowaną   drogą. 

Czasem zatrzymywały się na parkingu, a przyjeżdżający nimi ludzie wchodzili do jednego z 

domów, zwykle w towarzystwie mówiącej coś bezustannie kobiety. Zrozumienie, kim mogą 

być, zajęło Luke’owi trochę czasu - na pewno nie odważyłby się zapytać  kogokolwiek z 

rodziny - ale w końcu domyślił się, że ci ludzie mogą zastanawiać się nad kupnem domów. 

Kiedy   sobie   to   uświadomił,   zaczął   dokładnie   przyglądać   się   każdemu   z   potencjalnych 

sąsiadów. Słyszał, jak matka i tata zastanawiali się, czy mieszkańcy nowych domów będą 

rzeczywiście po prostu mieszczuchami, czy też może samymi notablami. Luke wiedział, że 

notable byli nieprawdopodobnie bogaci i mieli rzeczy, jakich zwykli ludzie nie widzieli od 

lat. Chłopiec nie był pewien, jak notable zdobyli swoje majątki, podczas gdy wszyscy inni 

background image

byli biedni, ale jego tata nigdy nie wymówił słowa „notabl” bez poprzedzenia go kilkoma 

przekleństwami.

Ludzie oglądający domy nie przypominali nikogo w rodzinie Luke’a. Były to zwykle 

szczupłe i piękne panie w dopasowanych do figury sukienkach oraz przysadziści panowie 

ubrani w coś, co tata i bracia Luke’a nazywali obciachowymi ciuchami - lśniące buty, czyste, 

wytworne spodnie i takie same marynarki. Luke czuł się trochę zażenowany ich wyglądem - 

albo   może   był   zażenowany   własną   rodziną,   która   nigdy  nie   wyglądała   jak   ktokolwiek   z 

notabli.   Chłopiec   najbardziej   lubił,   kiedy   z   dorosłymi   przyjeżdżały   dzieci   i   mógł   się   im 

przyglądać. Najmłodsze były zawsze wystrojone jak ich rodzice, z kokardami we włosach, 

szelkami i innymi ozdóbkami, jakich rodzice Luke’a by na pewno nigdy nie kupili. Starsze 

dzieci zwykle wyglądały tak, jakby włożyły na siebie pierwszą rzecz, którą rano wyciągnęły z 

szafy.

Luke wiedział, oczywiście, że nikt nie odważyłby się pokazać z trójką dzieci, ale 

zawsze liczył: „Raz, dwa...”, „Raz...”, „Raz, dwa...”.

A gdyby do któregoś z domów wprowadziła się rodzina tylko z jednym dzieckiem, a 

Luke wślizgnął  się tam i udawał ich drugiego syna?  Mógłby iść do szkoły,  pojechać do 

miasta, zachowywać się jak Matthew i Mark...

Świetny kawał - Luke mieszkający u notabli. Najprawdopodobniej zostałby z miejsca 

zastrzelony za włamanie albo wydany władzom.

Kiedy   zaczynał   myśleć   o   takich   rzeczach,   zawsze   zeskakiwał   ze   swojego   punktu 

obserwacyjnego przy kanale wentylacyjnym i brał książkę z jednej z zakurzonych półek pod 

okapem. Matka nauczyła go czytać i liczyć na tyle, na ile sama umiała. „Przynajmniej mamy 

dla ciebie trochę książek” - mówiła smutno, kiedy wychodziła  rano. Luke przeczytał  już 

kilkanaście   razy   każdą   z   książek,   nawet   te   z   tytułami   takimi   jak  Leksykon   schorzeń 

nierogacizny czy Pospolite trawy obszarów wiejskich. Do jego ulubionych należały nieliczne 

książki przygodowe, które pozwalały mu wyobrażać sobie, że jest rycerzem walczącym ze 

smokiem   w   obronie   porwanej   księżniczki   albo   żeglarzem-odkrywcą   na   pełnym   morzu, 

trzymającym się kurczowo masztu, podczas gdy wokół szaleje sztorm.

Lubił zapominać o tym, że jest Lukiem Garnerem, trzecim dzieckiem ukrywającym 

się na strychu.

Gdzieś   w   okolicach   południa   słyszał,   jak   otwierają   się   tylne   drzwi   prowadzące   z 

pomieszczenia gospodarczego do kuchni i mógł zejść na dół, żeby zjeść drugie śniadanie 

razem z ojcem. Pod nieobecność matki nie było domowego ciasta, tłuczonych kartofli czy 

pieczeni   napełniającej   apetycznym   zapachem   cały   dom.   Tata   zawsze   szykował   cztery 

background image

kanapki, sprawdzał, czy nikt go nie widzi, a potem podawał dwie Luke’owi siedzącemu na 

schodach.

Nigdy nie mówił ani słowa - wyjaśnił kiedyś, że nie chce, żeby ktoś go usłyszał i 

zaczął   się   zastanawiać,   dlaczego   mówi   do   siebie.   Włączał   za   to   radio,   żeby   wysłuchać 

podawanych w południe wiadomości dla rolników, a potem zwykle była jeszcze piosenka 

albo dwie, zanim tata uciszał radio i wychodził na dwór, żeby zająć się pracą.

Kiedy   tata   wychodził,   Luke   wracał   do   swojego   pokoju,   żeby   czytać   albo   znowu 

obserwować   domy.   O   wpół   do   siódmej   wieczorem   matka   wracała   do   domu   i   zawsze 

zaglądała, żeby przywitać się z Lukiem, zanim jeszcze zajęła się pospiesznie przewidzianymi 

na   cały   dzień   pracami   domowymi,   które   musiała   wykonać   w   kilka   godzin   przed   snem. 

Zwykle Matthew i Mark także wpadali do niego na górę, ale też nie mogli zostać dłużej - 

musieli pomagać tacie przed kolacją, a potem odrabiać lekcje. Poza tym zawsze byli milsi dla 

Luke’a   na   dworze.   Zanim   został   wycięty   las,   po   zakończeniu   obowiązków   domowych   i 

odrabiania lekcji cała trójka często grała w piłkę w ogrodzie na tyłach domu. Matthew i Mark 

zawsze się kłócili o to, który z nich będzie miał w drużynie Luke’a, ponieważ nawet jeśli 

Luke nie radził sobie najlepiej, dwóch chłopców zawsze mogło pokonać trzeciego.

Teraz bez przekonania grywali z Lukiem w karty czy warcaby, ale chłopiec widział, 

że woleliby być na zewnątrz.

Tak samo zresztą, jak i on.

Starał się o tym nie myśleć.

Najlepszy był sam koniec dnia, kiedy matka przychodziła go opatulać. Nie musiała się 

już wtedy spieszyć i czasem zostawała na całą godzinę, wypytując go, co czytał tego dnia, 

albo opowiadając mu różne historie o fabryce.

Aż   pewnego   wieczora   matka   nagle   urwała   w   pół   słowa   opowieść   o   tym,   jak   jej 

gumowa rękawiczka utknęła w kurczaku, którego patroszyła tego dnia.

- Mamo? - zapytał Luke.

Odpowiedziało mu chrapnięcie. Matka zasnęła na siedząco.

Luke przyjrzał się jej twarzy. Dostrzegł zmarszczki zmęczenia, których wcześniej nie 

było, i zauważył, że jej włosy były teraz w równym stopniu siwe, co brązowe.

- Mamo? - zapytał znowu, łagodnie potrząsając jej ramieniem.

Poderwała się.

-   ...Ale   ja   wyczyściłam   tego   ku...   ojej.   Przepraszam,   Luke.   Miałam   cię   opatulić, 

prawda?

Poprawiła mu poduszkę i wygładziła prześcieradło.

background image

Luke usiadł na łóżku.

- W porządku, mamo. Właściwie to i tak jestem... - przełknął gulę w gardle - jestem 

już na to za duży. Założę się, że nie przychodziłaś opatulać na noc Matthew czy Marka, kiedy 

mieli dwanaście lat.

- Nie - odparła cicho.

- Więc ja też tego nie potrzebuję.

- Dobrze - odpowiedziała.

Pocałowała go mimo wszystko w czoło, a potem zgasiła światło. Luke odwrócił się do 

ściany i nie zmienił pozycji, dopóki matka nie wyszła.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Pewnego chłodnego deszczowego poranka kilka tygodni później rodzina Luke’a zbierała się 

w   takim   pośpiechu,   że   ledwie   zdążyli   się   z   nim   pożegnać.   Wypadli   za   drzwi   zaraz   po 

śniadaniu, Matthew i Mark narzekali na zapakowane drugie śniadanie, a tata zawołał: „Jadę 

na tę aukcję w Chytlesville, wrócę dopiero na kolację”. Matka pospiesznie cofnęła się do 

domu  i dała  Luke’owi  torbę sucharków, trzy gruszki i trochę  ciasteczek,  które  zostały z 

zeszłego wieczoru.

- Żebyś nie zgłodniał - mruknęła, szybko cmoknęła go w głowę i już jej nie było.

Luke   wyjrzał   ze   schodów,   przyglądając   się   kuchennemu   bałaganowi,   na   który 

składały się brudne patelnie i pokryte okruchami chleba talerze. Wiedział, że nie powinien 

nawet   zerkać   w   stronę   okien,   ale   mimo   wszystko   to   zrobił,   a   jego   serce   dziwacznie 

podskoczyło, kiedy zobaczył, że okna są zasłonięte. Ktoś musiał zaciągnąć zeszłego wieczora 

rolety, żeby ciepło nie uciekało z kuchni, a potem zapomniał podnieść je rano. Luke odważył 

się wychylić jeszcze kawałeczek - tak, rolety na drugim oknie także były opuszczone. Po raz 

pierwszy od prawie sześciu miesięcy mógł wejść do kuchni i nie martwić się, że ktoś go 

zobaczy. Mógł bez żadnego strachu biegać, ślizgać się, skakać, nawet tańczyć na wyłożonej 

linoleum   podłodze.   Mógł   posprzątać   kuchnię   i   zrobić   matce   niespodziankę.   Mógł   zrobić 

wszystko.

Ostrożnie wysunął do przodu prawą stopę, nie odważając się jeszcze oprzeć na niej 

całym ciężarem ciała. Podłoga skrzypnęła. Zamarł w miejscu - nic się nie zdarzyło, ale mimo 

wszystko się wycofał. Wszedł po schodach, przeczołgał się po podeście na drugim piętrze, 

żeby   ominąć   okna,   a   potem   wdrapał   się   po   schodach   na   strych.   Był   tak   zdegustowany 

własnym zachowaniem, że prawie czuł nieprzyjemny smak w ustach.

Jestem  tchórzem.   Jestem  strachajłą.   Zasługuję  na  to,   żeby  już  na  zawsze  siedzieć 

zamknięty na strychu - przebiegło mu przez głowę. -  Nie, nie  - poprawił samego siebie. - 

Jestem po prostu ostrożny. Muszę przygotować plan.

Wspiął się na stojący na skrzyni taboret, który służył mu za punkt obserwacyjny przy 

kanałach   wentylacyjnych.   Osiedle   za   jego   domem   było   już   w   pełni   zamieszkane.   Znał 

wszystkie rodziny, a dla większości z nich wymyślił własne przezwiska. Na podjeździe przed 

domem rodziny Samochodziarzy stały zaparkowane cztery eleganckie samochody. Wszyscy 

background image

członkowie   rodziny   Złotych   mieli   włosy   w   kolorze   słońca.   Rodzina   Ptasich   Móżdżków 

postawiła przy ogrodowym parkanie rząd chyba ze trzydziestu domków dla ptaków, chociaż 

Luke mógłby im powiedzieć, że nie ma sensu robić tego przed nadejściem wiosny. Dom, na 

który  Luke  miał  najlepszy widok,  stojący  tuż  za  ogrodem  Garnerów, należał   do rodziny 

Sportowców.   Mieszkało   tam   dwóch   nastoletnich   chłopców,   a   ich   taras   był   pełen   piłek 

futbolowych, rakiet tenisowych, kijów bejsbolowych i hokejowych, piłek do koszykówki i 

sprzętu służącego do uprawiania sportów, o których Luke nie miał bladego pojęcia.

Dzisiaj   jednak   nie   był   zainteresowany   dyscyplinami   sportowymi,   interesowało   go 

tylko, kiedy wszystkie rodziny wyjdą z domów.

Zauważył  już wcześniej, że wszystkie domy stały puste od dziewiątej  rano, kiedy 

dzieci   pojechały   już   do   szkoły,   a   dorośli   do   pracy.   Trzy   czy   cztery   kobiety   chyba   nie 

pracowały,   ale   także   wyjeżdżały   i   wracały   późnym   popołudniem,   z   torbami   pełnymi 

zakupów. Dzisiaj wystarczyło tylko, żeby Luke sprawdził, czy nikt nie został w domu, na 

przykład z powodu choroby.

Jako pierwsza wyjechała rodzina Złotych - dwie blond głowy w jednym samochodzie, 

tyle samo w drugim. Następni byli Sportowcy: chłopcy nieśli ochraniacze i kaski futbolowe, a 

ich matka balansowała na wysokich obcasach. A później cała chmara samochodów zaczęła 

się wylewać z każdego podjazdu na lśniącą wciąż od nowości asfaltową szosę. Luke liczył 

każdą   osobę   tak   dokładnie,   że   zaznaczał   kreskę   na   ścianie,   a   potem   przeliczył   te   kreski 

jeszcze dwa razy. Zgadzało się: wyjechało dwadzieścia osiem osób, był bezpieczny.

Zszedł szybko z krzesła, a w głowie kręciło mu się od różnych planów. Najpierw 

posprząta kuchnię, a potem upiecze chleb na kolację. Nigdy wcześniej nie piekł chleba, ale 

miliony razy widział, jak matka to robiła. A potem może uda mu się zaciągnąć rolety w 

pozostałych pokojach i posprząta dokładnie cały dom. Nie będzie mógł użyć odkurzacza - był 

zbyt  głośny - ale może zetrzeć kurze, wyczyścić  i wypolerować wszystko. Mama będzie 

naprawdę szczęśliwa. A potem, po południu, zanim wrócą Matthew, Mark czy dzieciaki z 

sąsiedztwa, może ugotować coś na kolację, na przykład kartoflankę. Właściwie mógłby to 

robić każdego dnia. Nigdy wcześniej prace domowe czy gotowanie nie wydawały mu się 

szczególnie kuszące - Matthew i Mark zawsze krzywili się, że to babska robota - ale były 

lepsze niż nic. A może, ale tylko może, gdyby to się udało, zdołałby przekonać tatę, żeby 

pozwolił mu się przekradać do stodoły i tam pomagać.

Luke był tak podekscytowany, że tym razem bez namysłu wszedł do kuchni. Kogo 

obchodzi, że podłoga skrzypi?  Nie było  nikogo, kto mógłby to usłyszeć. Zebrał talerze i 

sztućce ze stołu i ułożył je w zlewie, a potem wyszorował każdą sztukę po kolei z niezwykłą 

background image

skrupulatnością. Odmierzył mąkę, smalec, mleko i drożdże i właśnie wkładał wszystko do 

miski, kiedy przyszło mu do głowy, że nic się nie stanie, jeśli bardzo cicho włączy radio. Nikt 

nie   usłyszy,   a   nawet   gdyby   usłyszał,   dojdzie   do   wniosku,   że   domownicy   zapomnieli   je 

wyłączyć, tak samo jak zapomnieli podnieść rolety.

Chleb   był   w   piekarniku,   a   Luke   ręcznie   zbierał   kłaczki   z   dywanu   w   pokoju 

gościnnym, kiedy usłyszał chrzęst opon na żwirze na podjeździe. Była druga po południu, za 

wcześnie na szkolny autobus albo powrót rodziców. Luke rzucił się biegiem do schodów, 

mając nadzieję, że ktokolwiek to jest, po prostu sobie pójdzie.

Nie miał szczęścia. Usłyszał, jak tylne drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Potem 

głos taty:

- Co tu się...

Wrócił wcześniej - to nie powinno mieć znaczenia, ale ukryty na schodach Luke nagle 

poczuł, że radio gra głośno jak cała orkiestra, a zapach piekącego się chleba czuć na odległość 

dziesięciu kilometrów.

- Luke! - wrzasnął tata.

Luke usłyszał, że ojciec kładzie rękę na klamce, więc otworzył drzwi.

- Chciałem tylko pomóc - wykrztusił. - Byłem bezpieczny. Zostawiliście zaciągnięte 

rolety, więc pomyślałem, że nic się nie stanie, byłem pewien, że wszyscy sąsiedzi wyjechali 

i...

Tata spojrzał na niego z wściekłością.

- Nie możesz być pewien - warknął. - Do takich ludzi przychodzą cały czas przesyłki, 

ktoś mógł zachorować i wrócić wcześniej z pracy, w dzień przychodzą do nich służące...

Luke chciał zaprotestować, że to nieprawda, służące nigdy nie przychodzą, zanim 

dzieci wrócą do domu ze szkoły, ale nie chciał zdradzać się bardziej, niż już to zrobił.

- Rolety były opuszczone - powiedział. - Nie zapaliłem żadnego światła. Nawet gdyby 

tysiąc ludzi tam wróciło, nikt by nie wiedział, że tu jestem! Proszę, ja po prostu muszę coś 

robić. Popatrz, upiekłem chleb i posprzątałem, i...

- A gdyby zajrzał tutaj na przykład inspektor rządowy?

- Schowałbym się, jak zawsze.

Tata potrząsnął głową.

- A on poczułby zapach chleba piekącego się w pustym domu? Chyba nie rozumiesz - 

powiedział. - Nie możesz ryzykować. Nie możesz. Dlatego że...

Właśnie   w   tym   momencie   uruchomił   się   brzęczyk   timera   przy   piekarniku, 

rozbrzmiewając głośno jak syrena alarmowa. Tata spojrzał krzywo na Luke’a i podszedł do 

background image

piecyka.   Wyciągnął   dwie   foremki   z   chlebem   i   cisnął   je   na   wierzch   kuchenki,   a   potem 

wyłączył radio.

- Masz nigdy więcej nie wchodzić do kuchni - powiedział. - Masz siedzieć schowany. 

To rozkaz.

Wyszedł, nie oglądając się za siebie.

Luke uciekł na górę. Miał ochotę tupać głośno ze złości, ale nie mógł tego zrobić, 

ponieważ nie wolno mu było hałasować. W swoim pokoju zawahał się, zbyt wytrącony z 

równowagi,   żeby   czytać,   zbyt   niespokojny,   żeby   zająć   się   czymś   innym.  Masz   siedzieć 

schowany. To rozkaz - rozbrzmiewało mu w uszach. Ale przecież był schowany, był ostrożny. 

Żeby udowodnić, że miał rację - przynajmniej przed samym sobą - wspiął się na swój punkt 

obserwacyjny   przy  wychodzącym   na   tył   domu   kanale   wentylacyjnym   i  wyjrzał   na  ciche 

osiedle.

Wszystkie podjazdy były puste, nic się nie poruszało, nawet flaga na maszcie przed 

domem Złotych i skrzydła modelu wiatraka, który stał w ogrodzie Ptasich Móżdżków. Ale 

właśnie   wtedy   kątem   oka   Luke   pochwycił   jakieś   drgnięcie   w   jednym   z   okien   domu 

Sportowców.

Zobaczył twarz - twarz dziecka. W domu, w którym mieszkało już dwóch chłopców.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Luke był tak zaskoczony, że stracił równowagę i prawie zleciał do tyłu ze skrzyni. Zanim 

zdążył się otrząsnąć i wyprostować, twarz zniknęła. Czy to mu się tylko przywidziało? Może 

to tylko jeden z braci Sportowców wrócił wcześniej ze szkoły? Tata miał rację, dzieciaki 

czasem   chorowały  albo   przynajmniej   symulowały   chorobę.   Luke   spróbował   przypomnieć 

sobie  każdy szczegół  dotyczący  twarzy,  którą  widział  - albo  którą mu  się wydawało,  że 

widział. To dziecko wyglądało na młodsze niż bracia Sportowcy, miało łagodniejsze rysy. 

Prawda?

Może to był złodziej albo służąca, która przyszła wcześniej?

Nie, to na pewno było dziecko. Dziecko, które...

Nie odważył  się nawet w myślach powiedzieć, kim mogło być dziecko w tamtym 

domu.

Przez całe godziny wpatrywał się w dom Sportowców, ale żadna twarz już się nie 

pojawiła w jego oknach. Nic się nie wydarzyło aż do szóstej, kiedy to dwaj chłopcy z rodziny 

Sportowców   podjechali   pod   dom   dżipem,   wypakowali   sprzęt   futbolowy   i   zanieśli   go   do 

domu. Nie wybiegli, krzycząc, że zostali okradzeni.

Nie widział też, żeby z domu wychodził jakikolwiek złodziej czy też służąca.

O   wpół   do   siódmej   Luke   niechętnie   zszedł   ze   swojego   punktu   obserwacyjnego, 

ponieważ usłyszał, że matka puka do drzwi. Usiadł na łóżku i mruknął z roztargnieniem:

- Proszę.

Matka podbiegła i przytuliła go.

- Luke, tak mi przykro... Wiem, że chciałeś tylko pomóc, wszystko jest prześlicznie 

posprzątane. Byłoby cudownie, gdybyś mógł to robić codziennie. Ale twój tata uważa... To 

znaczy, nie możesz...

Luke był tak zatopiony w myślach o twarzy w oknie, że początkowo nie zrozumiał, o 

czym matka mówi. A prawda - chleb, sprzątanie, radio...

- W porządku - mruknął pod nosem.

Ale to nie było w porządku i nigdy nie miało być. Ponownie ogarnęła go złość - 

dlaczego jego rodzice musieli być tak ostrożni? Dlaczego nie zamkną go po prostu w jednej 

ze skrzyń na strychu, żeby mieć raz na zawsze spokój?

background image

- Możesz z nim porozmawiać? - zapytał Luke. - Może go przekonasz...

Matka odgarnęła mu włosy z twarzy.

-  Spróbuję  -   obiecała.   -  Ale   wiesz   przecież,   że   tata   chce   tylko   cię   ochronić.   Nie 

możemy ryzykować.

Nawet jeśli twarz w oknie domu rodziny Sportowców należała do innego trzeciego 

dziecka, to co z tego? Luke i tamten dzieciak mogli całe życie mieszkać po sąsiedzku i nigdy 

się nie spotkać.  Możliwe, że Luke nigdy już nie zobaczy tamtego  dziecka,  a ono z całą 

pewnością nigdy nie zobaczy Luke’a.

Luke opuścił głowę.

- Co ja mam zrobić? - zapytał. - Nie mam niczego do roboty. Czy mam po prostu 

siedzieć w tym pokoju bezczynnie przez resztę życia?

Matka gładziła go teraz po włosach, co go łaskotało i potęgowało jego irytację.

- Skarbie - powiedziała. - Możesz robić mnóstwo rzeczy. Czytać, bawić się i spać, 

kiedy tylko chcesz... Uwierz mi, chętnie zamieniłabym się z tobą choćby na jeden dzień.

- Nie zamieniłabyś się - mruknął Luke, ale powiedział to tak cicho, żeby matka na 

pewno nie usłyszała. Wiedział, że ona tego nie zrozumie.

Czy jeśli w rodzinie Sportowców było trzecie dziecko, potrafiłoby zrozumieć? Czy 

czułoby to samo, co Luke?

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kiedy Luke zszedł na dół na kolację, zobaczył, że matka położyła dwa upieczone przez niego 

bochenki chleba na porcelanowym półmisku, który wyjmowała na święta i szczególne okazje. 

Chciała wystawić ten chleb na pokaz, podobnie jak dawniej przylepiała na ścianach koślawe 

obrazki, które Matthew i Mark przynosili ze szkoły, kiedy byli mali. Ale coś wyszło nie tak - 

może Luke nie dodał dostatecznie dużo drożdży albo za długo lub zbyt krótko wyrabiał ciasto 

- i bochenki nie wyrosły jak należy. Leżąc na środku stołu, wyglądały krzywo i żałośnie.

Luke pożałował, że matka po prostu ich nie wyrzuciła.

- Na dworze jest zimno, nikt nie zauważy, jak zaciągniecie rolety. Dlaczego nie mogę 

usiąść z wami przy stole? - zapytał, kiedy zszedł na sam dół schodów.

- Skarbie... - zaczęła matka.

- Ktoś może zauważyć twój cień na tle rolety - powiedział ojciec.

- Nie będzie wiedział, że to ja - kłócił się Luke.

- Ale zobaczy pięć osób. Ktoś może zacząć coś podejrzewać - wyjaśniła cierpliwie 

matka. - Luke, my tylko chcemy, żebyś był bezpieczny. Co powiesz na wielką pajdę twojego 

chleba? Mam wołowinę na zimno i fasolkę z puszki.

Zrezygnowany Luke usiadł na schodach.

Matthew zapytał o aukcję, na której miał być tata.

- Pojechałem tam całkiem na próżno - powiedział z niechęcią tata. - Czekałem cztery 

godziny, aż zaczną licytować traktory i nie było mnie stać nawet na najniższą stawkę.

- Przynajmniej wróciłeś wcześniej do domu i mogłeś naprawić to ogrodzenie, zanim 

się zrobiło ciemno - odparła matka, krojąc chleb.

I nakrzyczeć na mnie - pomyślał z goryczą Luke. Co się z nim działo? Nic się przecież 

nie zmieniło, poza tym, że może widział twarz, która może należała do kogoś takiego jak on...

Matthew i Mark nagle zauważyli krojony przez matkę chleb.

- Co się z nim stało? - zapytał Mark.

- Jestem pewna, że będzie bardzo smaczny - powiedziała matka. - To pierwsza próba 

Luke’a.

-   I   ostatnia   -   mruknął   Luke   tak   cicho,   żeby   nikt   go   nie   usłyszał.   Siedzenie   po 

przeciwnej stronie pokoju niż reszta rodziny miało czasem swoje zalety.

background image

- Luke upiekł chleb? - zapytał z niedowierzaniem Mark. - Fuj!

- Pewnie. I dodałem do jednego z bochenków specjalną truciznę, która działa tylko na 

czternastolatków   -   odgryzł   się   Luke.   Odegrał   pantomimę,   ściskając   sobie   rękami   szyję, 

wystawiając język i przechylając głowę na bok. - Jak będziesz dla mnie miły, to ci powiem, 

który bochenek jest bezpieczny.

To sprawiło, że Mark się zamknął, ale matka popatrzyła na Luke’a ze zmarszczonymi 

brwiami.   Luke   poczuł   się   zresztą   dziwnie   z   powodu   własnego   żartu   -   jasne,   że   nie 

próbowałby nikogo otruć, ale... Gdyby coś się stało z Matthew albo Markiem, to czy Luke 

nadal musiałby się ukrywać? Czy stałby się oficjalnym drugim synem, który może swobodnie 

jeździć do miasta, do szkoły i wszędzie tam, gdzie jeździli Matthew i Mark? Czy jego rodzice 

znaleźliby jakiś sposób, żeby wyjaśnić, dlaczego ich „nowe” dziecko ma od razu dwanaście 

lat?

To nie było pytanie, które Luke mógł zadać, czuł się winny nawet myśląc o czymś 

takim.

Mark teatralnym gestem podniósł chleb do ust.

- Nie boję się ciebie - zakpił i ugryzł duży kęs. Przełknął z największym trudem i 

zaczął  udawać, że się dławi. - Wody,  wody,  szybko!  - Wypił  pół szklanki  i popatrzył  z 

niechęcią na Luke’a. - Fakt, smakuje jak trucizna.

Luke  ugryzł   swoją  kromkę  -  była  wyschnięta,   kruszyła  się   i  nie  miała   smaku,  w 

niczym nie przypominała chleba pieczonego przez mamę. Wszyscy musieli o tym wiedzieć, 

nawet rodzice  mieli  zbolałe  miny,  przeżuwając  swoje porcje. Tata  w końcu poddał  się i 

odłożył kromkę.

- Nie przejmuj się, Luke - powiedział. - Nie wiem, czy chciałbym, żeby mój syn umiał 

dobrze piec. Po to właśnie mężczyzna się żeni.

Matthew i Mark parsknęli śmiechem.

- Żenisz się niedługo, Luke? - zażartował Mark.

- Jasne - odparł Luke, starając się z całych sił brzmieć równie beztrosko jak Mark. - 

Ale nie myślisz chyba, że zamierzam cię zaprosić na ślub.

Czuł w żołądku twardą, zimną gulę, która nie miała nic wspólnego ze zjedzonym 

chlebem. Oczywiście, że nigdy się nie ożeni ani nie zrobi niczego innego. Nigdy nie opuści 

tego domu.

Mark   przerzucił   się   na   drażnienie   Matthew,   który   najwyraźniej   znalazł   sobie 

dziewczynę. Luke patrzył, jak reszta jego rodziny się śmieje.

- Mogę już pójść? - zapytał Luke.

background image

Wszyscy popatrzyli na niego z zaskoczeniem - zwykle on ostatni kończył posiłek. 

Matka   często   prosiła   Matthew   i   Marka,   żeby   zostali   jeszcze   trochę   i   chwilę   dłużej 

porozmawiali z Lukiem.

- Już zjadłeś? - zapytała matka.

- Nie jestem specjalnie głodny - odpowiedział Luke.

Matka popatrzyła na niego zatroskanym wzrokiem, ale mimo wszystko skinęła głową.

Luke   wrócił   do   swojego   pokoju   i   wdrapał   się   na   taboret   przy   tylnym   kanale 

wentylacyjnym.  W ciemności  było  jeszcze łatwiej  obserwować domy na nowym  osiedlu, 

ponieważ   ich   oświetlone   okna   odcinały   się   wyraźnie   na   czarnym   tle.   Niektóre   rodziny 

siedziały przy stole, podobnie jak jego własna. Widział przy jednym stole cztery osoby, a przy 

innym   trzy.   U   niektórych   zasłony   były   zaciągnięte,   ale   często   zrobione   były   z   na   tyle 

cienkiego materiału, że widział przez nie cienie ludzi w środku.

Tylko rodzina Sportowców miała okna szczelnie zasłonięte ciężkimi żaluzjami.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Od tamtej pory Luke bezustannie obserwował dom rodziny Sportowców. Wcześniej wyglądał 

przez kanał wentylacyjny na tyłach domu tylko wczesnym rankiem i późnym popołudniem, 

kiedy   wiedział,   że   na   pewno   zobaczy   jakichś   ludzi.   Ale   tamtą   twarz   widział   o   godzinie 

drugiej po południu - może tamten dzieciak także znał rytm życia na osiedlu i pozwalał sobie 

na obniżenie czujności tylko wtedy, kiedy uważał, że jest bezpiecznie?

Przez trzy długie dni Luke nie zobaczył niczego.

Wreszcie,  czwartego  dnia,  jego cierpliwość  została  nagrodzona:  jedna z  żaluzji w 

oknie na piętrze uchyliła się na króciutki moment o godzinie jedenastej.

Siódmego dnia rodzina Sportowców zapomniała rano zaciągnąć żaluzje w oknie na 

parterze, a Luke zobaczył, jak światło zapala się i gaśnie o godzinie 9:07, ponad dwie godziny 

po   tym,   jak   wszyscy   Sportowcy   wyszli   z   domu.   Pół   godziny   później   matka   rodziny 

Sportowców przyjechała czerwonym samochodem i wbiegła do domu, a po kolejnych dwóch 

minutach żaluzja w oknie na parterze została opuszczona. Matka wyjechała zaraz potem.

Trzynasty dzień był nietypowo jak na tę porę roku ciepły, więc Luke pocił się, siedząc 

na strychu. Niektóre okna w domu Sportowców były otwarte, chociaż zasłonięte żaluzjami. 

Wiatr odchylał je czasem, a chłopiec kilka razy w ciągu dnia widział światło raz w jednym, 

raz   w   innym   pokoju.   Za   którymś   razem   był   nawet   pewien,   że   dostrzegł   blask   ekranu 

telewizora.

Nie miał już cienia wątpliwości, że w domu Sportowców ktoś się ukrywał.

Pytanie brzmiało jednak, co Luke mógł zrobić z tą informacją?

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nadeszła pora jesiennych prac polowych, więc Matthew i Mark przestali chodzić do szkoły, 

żeby pomóc tacie - bywały dni, w które wszyscy trzej pracowali od świtu do północy. Także 

w fabryce było więcej pracy, a matka codziennie musiała brać dwie albo trzy nadgodziny. 

Zgromadziła w pokoju Luke’a zapas jedzenia, żeby nie był głodny, kiedy wszyscy wyjdą.

- Proszę! - powiedziała dziarsko, ustawiając pudełka z sucharami i torby owoców. - 

Teraz nawet nie zauważysz, że nas nie ma.

Jej wzrok błagał go, żeby nie narzekał.

- Mhm - odparł Luke, starając się, żeby zabrzmiało to lekko. - Świetnie sobie poradzę.

Teraz już tylko od czasu do czasu obserwował dom Sportowców. Nie potrzebował 

więcej dowodów, a co właściwie mogło mu przyjść z wiedzy o tym, że mieszka tam inne 

trzecie dziecko? Czego się spodziewał - że tamten dzieciak przybiegnie do jego ogródka i 

zawoła: „Hej, Luke, wyjdź się pobawić!”?

Zjadał w pojedynkę jabłka i chrupał w samotności sucharki.

Ale   mimowolnie   w   głowie   zakiełkował   mu   szalony   pomysł,   który   każdego   dnia 

obrastał w dalsze szczegóły.

A  gdyby   tak   wślizgnął   się   do  domu   rodziny  Sportowców  i   spotkał   się   z   tamtym 

trzecim dzieckiem?

Mógłby to zrobić - to nie było niewykonalne, przynajmniej w teorii.

Spędził cały dzień, planując trasę. Mógłby się przekraść pod osłoną krzaków i stodoły 

przez   większą   część   swojego   ogrodu,   a   stamtąd   niespełna   dwa   metry   dzieliły   go   od 

najbliższego drzewa w ogrodzie Sportowców - mógłby pokonać ten dystans, czołgając się na 

brzuchu. Później byłby zasłonięty przez parkan oddzielający posesję Sportowców od ogrodu 

Ptasich Móżdżków - wszystkie te ich domki dla ptaków wreszcie by się do czegoś przydały. 

A wtedy znalazłby się dosłownie trzy kroki od domu Sportowców. Na ogród na tyłach domu 

wychodziły przesuwane szklane drzwi, ale w ciepłe  dni zostawiali  je otwarte, zamykając 

tylko zewnętrzne drzwi z siatki przeciw owadom. Mógł tamtędy wejść do środka.

Czy odważyłby się na to?

Oczywiście, że nie, a jednak... jednak...

background image

Kiedy po raz pierwszy, wyglądając przez kanał wentylacyjny zobaczył, że na liściach 

klonu pojawiły się plamki czerwieni i żółci, poczuł przypływ paniki. Potrzebował tych liści, 

żeby osłaniały go, kiedy będzie się przekradać do domu Sportowców. Jeśli zacznie zwlekać 

zbyt długo, wszystkie liście opadną..

Każdego ranka budził się oblany zimnym potem, myśląc sobie: Może dzisiaj. Czy się 

odważę?

Sama myśl o tym sprawiała, że jego żołądek zaciskał się w supeł.

Na początku października padało równo przez trzy dni z rzędu, a Luke niemalże czuł 

ulgę, ponieważ to znaczyło, że w te dni nie miał szans wyjść i nie musiał nawet się nad tym 

zastanawiać. Nie mógł ryzykować, że zostawi błotniste ślady, a poza tym przeszkadzali mu 

ojciec,   Matthew   i   Mark,   którzy   siedzieli   w   domu   i   w   stodole,   utyskując,   że   nie   mogą 

pracować w polu.

W   końcu   deszcz   ustał,   pola   wyschły,   a   tata,   Matthew   i   Mark   wrócili   do   swoich 

kombajnów i traktorów całe kilometry od domu.

Ogród Garnerów i ogród Sportowców także były już suche.

Zrobiło się też znowu ciepło, a rodzina Sportowców zostawiła przesuwane szklane 

drzwi otwarte.

Deszcz nie strącił jeszcze wszystkich liści z drzew w ogrodach, ale następny deszcz z 

pewnością dokona dzieła zniszczenia.

Trzeciego ranka po deszczu żołądek Luke’a skręcał się, podczas kiedy on siedział w 

swoim   punkcie   obserwacyjnym   i   patrzył,   jak   osiedle   pustoszeje.   Wiedział   bez   cienia 

wątpliwości, że to dzisiaj musiał spróbować wyprawy do sąsiedniego domu, jeśli w ogóle 

kiedykolwiek zamierzał to zrobić. Nie mógł czekać do wiosny, nie wytrzymałby tak długo.

Patrzył,   jak   dwadzieścia   osiem   osób   wyjechało   w   ośmiu   samochodach   i   jednym 

szkolnym autobusie. Drżącymi rękami stawiał znowu kreski na ścianie i przeliczał je jeden, 

dwa, trzy razy. Dwadzieścia osiem, zgadza się. Dwadzieścia osiem, zgadza się. Magiczna 

liczba dwadzieścia osiem.

Słyszał szum krwi pulsującej mu w uszach, poruszał się jak we śnie. Zeskoczył  z 

punktu obserwacyjnego, zbiegł po schodach, wszedł do kuchni, a potem otworzył drzwi i 

wyszedł na zewnątrz.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Luke   zapomniał   już,   jak   smakuje   świeże   powietrze,   wypełniające   jego   nozdrza   i   płuca: 

smakowało cudownie. Przez chwilę stał nieruchomo, oparty plecami o ścianę domu, po prostu 

oddychając. Wszystkie te miesiące spędzone w domu nagle wydały mu się tylko snem, był 

jak   jakieś   zdezorientowane   zwierzątko,   które   zapadło   w   sen   zimowy   w   niewłaściwym 

sezonie. Ostatnią prawdziwą rzeczą, jaka mu się przydarzyła, był głos matki, wzywający go 

do domu, kiedy rozpoczęła się wycinka lasu. Prawdziwe życie pozostało na zewnątrz.

Ale na zewnątrz pozostało także niebezpieczeństwo, a im dłużej przebywał na dworze, 

tym większe się to niebezpieczeństwo stawało.

Zmusił się, żeby przykucnąć i na wpół poczołgał się, a na wpół pobiegł wzdłuż domu, 

żywopłotu i stodoły. Przy tylnym narożniku stodoły zawahał się, patrząc na nieskończenie 

wielką   odsłoniętą   przestrzeń   dzielącą   go   od   drzew   na   granicy   jego   ogrodu   i   posiadłości 

Sportowców.

Nikogo nie ma  - powtórzył  do siebie w myślach.  -  Nie ma tu żywej duszy, która  

mogłaby cię zobaczyć.

Mimo wszystko czekał, wpatrując się w źdźbła traw tuż pod swoimi stopami. Przez 

całe   życie   uczono   go,   że   powinien   się   bać   otwartej   przestrzeni,   takiej   jak   ta,   która 

rozpościerała się przed nim, widocznej z kilkunastu okien. Nigdy wcześniej nie znalazł się w 

miejscu tak widocznym, nawet jeśli w pobliżu nie było absolutnie nikogo.

Nadal ukryty w cieniu stodoły, zmusił się, żeby przesunąć stopę o kilka centymetrów, 

a potem cofnął ją z powrotem.

Odwrócił się i popatrzył na swój rodzinny dom, bezpieczne i pewne sanktuarium. W 

głowie usłyszał głos matki: „Luke! Do domu, już!” - ten głos wydał mu się tak rzeczywisty, 

że przypomniał sobie to, co czytał w jednej ze starych książek na strychu na temat telepatii - 

że jeśli ktoś naprawdę cię kochał, mogłeś usłyszeć jego głos z odległości wielu kilometrów, 

gdy znalazłeś się w niebezpieczeństwie.

Powinien wracać, w domu byłby bezpieczny.

Zaczerpnął głęboki oddech, popatrzył przed siebie, na dom rodziny Sportowców, a 

potem z powrotem na swój własny. Pomyślał o powrocie do domu - o tym, jak wspina się na 

background image

stare schody, wraca do znajomego pokoju, między ściany, w które wpatrywał się każdego 

dnia. Nagle znienawidził swój dom: to nie było sanktuarium, to było więzienie.

Nie dając sobie już więcej czasu na zastanowienie, rzucił się biegiem, nieostrożnie 

tratując trawę. Nie zatrzymał się nawet, żeby ukryć się w cieniu drzew, podbiegł wprost do 

zrobionych z siatki drzwi Sportowców i szarpnął je.

Okazało się, że zamknięte.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

We wszystkich swoich dotychczasowych planach Luke nie brał pod uwagę tego, że drzwi z 

siatki mogą być zamknięte. Wiedział wprawdzie, że rodzice zamykają drzwi na noc - o ile nie 

zapomną - ale poza tym jego dom zawsze stał dla niego otworem, a nigdy przecież nie był w 

niczyim innym domu.

- Kretyn - mruknął do siebie.

Szarpnął mocniej drzwi, ale nie był w stanie skoncentrować się wystarczająco, żeby 

zmusić ręce do właściwego działania. Każda mijająca sekunda sprawiała, że włoski na jego 

karku stawały dęba - nigdy jeszcze, przez całe swoje życie, nie znajdował się do tego stopnia 

na widoku.

Szybciej, szybciej, szybciej, schowaj się gdzieś...

Drzwi ani drgnęły, więc musiał się do nich w końcu odwrócić.

Było   tak,   jak   wcześniej   mu   się   zdawało   -   jego   ręka   przebiła   siatkę   w   drzwiach. 

Odciągnął plastikowe druty od ramy drzwi i sięgnął do środka. Siatka podrapała mu rękę i 

ramię,   ale   to   go   nie   powstrzymało   -   grzebał   przy   zamku,   dopóki   nie   usłyszał   cichego 

kliknięcia.

Luke   bezgłośnie   odsunął   siatkowe   drzwi   i   przeszedł   pod   opuszczoną   żaluzją   do 

wnętrza domu rodziny Sportowców.

Mimo   zaciągniętych   żaluzji   we  wszystkich   oknach   pokój,   do  którego   wszedł,   był 

jasny   i   przestronny.   Wszystko   sprawiało   tu   wrażenie   całkowicie   nowego,   od   świeżo 

pomalowanych ścian poprzez lśniące szklane stoliki aż po lakierowany drewniany parkiet. 

Luke gapił się na to z podziwem - praktycznie wszystkie meble w jego domu stały na swoich 

miejscach,   odkąd   pamiętał,   a   jeśli   kiedykolwiek   miały   jakiekolwiek   wzory   czy   ozdoby, 

wszystko to zatarło się już bardzo dawno. W domu Luke’a nawet dawniej pomarańczowa 

kanapa i dawniej zielone krzesła miały teraz pasujący do siebie odcień brązowoszarawy. Ten 

pokój był inny, przywodził na myśl słowo, którego nigdy nie słyszał, tylko czytał w książkach 

- „nieskazitelny”. Po tych białych dywanach nikt nigdy nie chodził w ubrudzonych gnojem 

butach, nikt nie siadał na bladoniebieskich kanapach w pokrytych zbożowym pyłem dżinsach.

background image

Luke mógłby tak stać w drzwiach w nieskończoność i podziwiać wnętrze, ale ktoś 

zakasłał w głębi domu, a potem usłyszał dziwne automatyczne piski. Ruszył na palcach przed 

siebie, wychodząc z założenia, że lepiej kogoś znaleźć niż zostać znalezionym.

Przeszedł   długim   korytarzem,   a   piski   zmieniły   się   w   przeciągłe   brzęczenie 

dobiegające z pokoju na samym końcu.

Luke wstrzymał oddech i stanął pod drzwiami tego pokoju, zbierając odwagę, żeby 

zajrzeć do środka. Serce waliło mu głośno, zdążyłby jeszcze uciec niewidziany, wrócić do 

swojego domu i na swój strych, do zwykłego, bezpiecznego życia. Ale zawsze był ciekawy...

Chłopiec pochylił  się do przodu, poruszając się dosłownie o centymetry,  tak żeby 

rzucić spojrzenie na to, co znajdowało się wewnątrz pokoju.

W środku stało krzesło, biurko i wielka maszyna, w której Luke z trudem rozpoznał 

komputer. Przy komputerze, stukając gwałtownie w klawiaturę, siedziała dziewczynka.

Luke zamrugał, zaskoczony - jakoś tak się złożyło, że ani przez chwilę nie pomyślał o 

tym,   że   trzecie   dziecko   Sportowców   może   być   dziewczynką.   Była   odwrócona   tyłem   do 

Luke’a, miała na sobie dżinsy i szary podkoszulek - bardzo podobnie ubierali się na co dzień 

bracia Sportowcy. Ciemne włosy miała ścięte prawie tak krótko, jak Luke, ale było coś w 

zaokrąglonych   policzkach,   przechyleniu   głowy,   sposobie,   w   jaki   podkoszulek   w   jednych 

miejscach   przylegał,   a   w   innych   odstawał   od   ciała,   co   mówiło   chłopcu,   że   ona   z   całą 

pewnością jest inna od niego.

Zarumienił się i przełknął ślinę.

Dziewczynka odwróciła głowę.

- Ja... - zachrypiał Luke.

Zanim zdążył się zastanowić nad następnym słowem, dziewczynka znalazła się przy 

nim   i   przewróciła   go   na   ziemię,   przyciskając   do   podłogi.   Luke   leżał   z   ramieniem 

wykręconym na plecy, z twarzą wciśniętą w dywan i z największym trudem zdołał odwrócić 

głowę, żeby złapać oddech.

-   I   co?   -   syknęła   mu   do   ucha   dziewczynka.   -   Myślisz,   że   możesz   się   zakraść   i 

zaskoczyć biedną, niewinną dziewczynę, która została w domu całkiem sama? Chyba nikt ci 

nie powiedział o systemie alarmowym.  Kiedy tylko postawiłeś nogę na naszej posesji, w 

biurze naszej ochrony uruchomił się alarm. Będą tu lada chwila.

Luke poczuł przypływ paniki - więc to tak miało się zakończyć jego życie? Musiał się 

wytłumaczyć, musiał uciekać!

- Nie - powiedział. - Nie przyjadą. Ja...

- Serio? - zapytała dziewczynka. - A kim jesteś, żeby ich powstrzymać?

background image

Luke podniósł głowę, na ile zdołał i powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do 

głowy.

- Policją Populacyjną.

Dziewczynka puściła go.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Luke usiadł i obmacał sobie ramiona, żeby się upewnić, czy dziewczynka nie złamała mu 

niczego.

- Kłamiesz - powiedziała.

Ale nie próbowała go ponownie obezwładnić, przykucnęła i przez chwilę zastanawiała 

się nad czymś intensywnie, a potem wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Wiem! Jesteś jeszcze jednym! Świetne hasło rozpoznawcze, swoją drogą, muszę się 

zastanowić, czy nie wykorzystać go na pikiecie.

Teraz to Luke w zaskoczeniu przymrużył oczy.

Dziewczynka zachichotała.

- Znaczy, ty też jesteś cieniem, prawda?

- Cieniem...? - Luke zastanawiał się, dlaczego ma uczucie, jakby jego mózg pracował 

na zwolnionych obrotach. Może to dlatego, że miał wrażenie, że ta dziewczynka jest od niego 

o niebo lepsza we wszystkim?

-  Nie   używasz   tego   określenia?   -  zapytała.   -   Myślałam,   że   „cień”   to   uniwersalne 

słowo. No wiesz, nielegal, ktoś, czyi rodzice złamali ustawę populacyjną numer 3903. Trzecie 

dziecko.

- Ja... - Luke nie mógł się zmusić, żeby to przyznać. Złamał już dzisiaj tak wiele 

zakazów, wychodząc z domu, stojąc w odsłoniętym  ogrodzie, rozmawiając z nieznajomą. 

Jakie znaczenie miało złamanie jeszcze jednego?

- Możesz to powiedzieć - namawiała go dziewczynka. - „Jestem trzecim dzieckiem”. 

Dlaczego miałoby w tym być coś złego?

Luke’owi została oszczędzona konieczność odpowiadania jej, ponieważ dziewczynka 

nagle zerwała się na równe nogi i wykrzyknęła:

- No nie! Alarm!

Popędziła korytarzem i zniknęła za zakrętem, więc Luke podążył za nią i zobaczył, jak 

gwałtownie   otworzyła   drzwi   schowka,   a   potem   zaczęła   wciskać   guziki   na   migoczącym 

kolorowymi światełkami panelu.

- Za późno. Szlag!

background image

Podbiegła do telefonu, a Luke z zapartym tchem nie odstępował jej nawet na krok. 

Patrzył z podziwem i zdumieniem, jak wybrała jakiś numer - on sam nigdy nie rozmawiał 

przez   telefon.   Rodzice   powiedzieli   mu,   że   rząd   może   podsłuchiwać   rozmowy   i   potrafi 

stwierdzić, czy głos w telefonie należy do osoby mającej prawo do istnienia, czy też nie.

- Tato...? - skrzywiła się. - Wiem, wiem. Zadzwoń do ochrony i powiedz im, żeby 

wyłączyli  alarm, dobra? - Chwila ciszy. - A mogę ci przypomnieć, że karą za ukrywanie 

cienia jest pięć milionów dolarów albo czapa, zależnie od nastroju sędziego?

Przewróciła oczami do Luke’a, wysłuchując bardzo długiej odpowiedzi.

- Oj, sam wiesz, zdarza się. - Znowu chwila ciszy. - Tak, wiem, też cię całuję. Dzięki, 

tato.

Odłożyła  słuchawkę, a Luke zastanowił się, czy nie powinien od razu uciekać  do 

swojego domu, zanim naprawdę zjawi się tutaj Policja Populacyjna.

- Mogą cię teraz znaleźć - powiedział Luke. - Jedna rozmowa telefoniczna...

Dziewczynka roześmiała się.

- Jasne, tak mówią, ale wszyscy wiedzą, że rząd nie jest wcale aż taki skuteczny.

Luke na wszelki wypadek zaczął się pomalutku wycofywać do drzwi.

-   Ale   w   domu   naprawdę   włączył   się   alarm?   -   zapytał.   -   I   zatrudniacie   firmę 

ochroniarską?

- Jasne, chyba wszyscy tak robią? - Dziewczynka spojrzała na Luke’a. - Dobra, może 

nie wszyscy.

Kiedy   tylko   to   powiedziała,   zamrugała   przepraszająco,   więc   Luke   postanowił 

zignorować przytyk.

- Czy ochrona wie, że tutaj jesteś? - zapytał.

- Jasne, że nie - odpowiedziała dziewczynka. - Gdyby przyjechali, musiałabym się 

schować. W sumie to myślę, że moi rodzice zainstalowali alarm głównie po to, żeby mieć 

pewność, że będę siedziała w domu. Nie wiedzą, że umiem go wyłączyć. - Uśmiechnęła się 

do niego diabolicznie. - Ale czasem uruchamiam go po prostu dla zabawy.

- To jest zabawne? - spytał Luke. Myślał, że inne trzecie dziecko będzie mogło go 

zrozumieć,   będzie   takie   jak   on,   ale   ta   dziewczynka   z   pewnością   w   niczym   go   nie 

przypominała. - Nie boisz się, że ochrona cię znajdzie?

- Nie bardzo - dziewczynka wzruszyła ramionami. - I sam widzisz, że robienie tego 

celowo od czasu do czasu może się przydać, tak jak dzisiaj. Tata nawet nie dopytywał się, 

dlaczego alarm musi zostać wyłączony, pomyślał po prostu, że znowu się bawiłam.

background image

W   pokręcony   sposób   miała   trochę   racji,   ale   próba   ogarnięcia   tego   wszystkiego 

sprawiała, że Luke’a zaczęła boleć głowa. Spojrzał na drzwi - gdyby udało mu się po prostu 

bezpiecznie wrócić do domu, nigdy więcej nie narzekałby na nudę. Tutaj był tak zbity z tropu 

jak   Alicja   w  Krainie   Czarów   bohaterka   jednej   ze   starych   książek   na   strychu.   A  może   - 

przypomniał sobie coś, co przeczytał w książce przyrodniczej - może był jak ofiara węża, 

który   zahipnotyzował   swoją   zdobycz,   aby   ją   potem   pożreć.   Nie   przypuszczał,   by   ta 

dziewczynka  go skrzywdziła,  ale  mogła  pilnować, żeby pozostał  kompletnie  zmieszany  i 

zafascynowany do chwili, w której pojawi się Policja Populacyjna, ochroniarze albo jeszcze 

ktoś inny.

Dziewczynka zobaczyła, na co patrzy Luke.

- Boisz się mnie? - zapytała. - Niektóre cienie są strasznie nerwowe. Słuchaj, jesteś tu 

bezpieczny. Może zaczniemy od początku? Siadaj... yyy, jak ty właściwie masz na imię?

Luke powiedział jej.

- Miło mi cię poznać - powiedziała dziewczynka, potrząsając jego ręką w taki sposób, 

że nie był pewien, czy sobie z niego nie żartuje. Potem zaprowadziła go do pokoju, który 

zobaczył tuż po wejściu, i posadziła na kanapie, a następnie przysiadła obok niego.

- Jestem  Jen.  Tak  naprawdę  moje  pełne  imię  to  Jennifer  Rose Talbot,  ale   czy  ja 

wyglądam jak Jennifer?

Potrząsnęła   głową   i   rozłożyła   ramiona,   jakby   uważała,   że   Luke’owi   powinien 

wszystko powiedzieć widok jej wymiętego podkoszulka i potarganych włosów.

Luke zmarszczył brwi.

- Nie wiem - odpowiedział. - Nie znam żadnej Jennifer, tylko Matthew, Marka, mamę 

i tatę. - Wiedział, że jego rodzice nazywają się Edna i Harlan, ale uznał, że może powinien 

zachować ich imiona w tajemnicy, tak na wszelki wypadek. Pewnie lepiej byłoby nawet nie 

wspominać o Matthew i Marku, ale został wzięty z zaskoczenia nagłą myślą, że poza jego 

domem rozpościera się świat pełen ludzi i pełen najrozmaitszych imion, o jakich nigdy nie 

słyszał.

- Hmm - powiedziała dziewczynka. - Czyli muszę wyjaśnić: Jennifer powinna być 

naprawdę dziewczyńska i zadzierać nosa. Więc mamie może być teraz głupio, chciała mieć 

śliczną małą dziewczynkę, którą będzie ubierać w koronkowe sukieneczki i sadzać na kanapie 

jak lalkę. - Urwała. - Matthew i Mark to twoi starsi bracia?

Luke skinął głową.

- Czyli nigdy nie spotkałeś nikogo poza twoją najbliższą rodziną?

background image

Luke potrząsnął przecząco głową. Jen była tak niesamowita, że poczuł, że musi się 

bronić.

-   A   ty   spotkałaś?   -   zapytał   niemal   tym   samym   kpiącym   tonem,   jakiego   czasem 

używał, żeby drażnić Marka.

- No jasne - odparła.

- Ale ty też jesteś trzecim dzieckiem - zaprotestował Luke. - Cieniem, prawda?

Nagle poczuł, że gdyby tylko sobie na to pozwolił, bez trudu mógłby się rozpłakać. 

Przez całe jego życie powtarzano mu, że nie może robić tych wszystkich rzeczy, które robią 

Matthew   i   Mark,   ponieważ   jest   trzecim   dzieckiem.   Ale   jeśli   Jen   mogła   się   poruszać 

swobodnie po świecie, to wszystko nie miało sensu. Czy rodzice go okłamali?

- Nie musisz się ukrywać? - zapytał.

- Jasne, że muszę - powiedziała Jenny. - Przez większość czasu. Ale moi rodzice są 

naprawdę dobrzy w dawaniu łapówek, tak samo jak ja. - Uśmiechnęła się przebiegle, a potem 

zmrużyła oczy i spojrzała na Luke’a. - Ale skąd ty wiedziałeś, że jestem trzecim dzieckiem? 

Skąd wiedziałeś, że w ogóle tu jestem?

Luke powiedział jej - z jakiegoś powodu czuł, że musi zacząć opowieść od dnia, w 

którym zaczęto wycinać las, więc była to naprawdę długa historia. Jen często przerywała mu 

pytaniami: „Czyli nigdy nie odchodziłeś od domu dalej niż do ogrodu i stodoły?”, „Siedziałeś 

w środku przez sześć miesięcy?” i „Rany, musisz chyba naprawdę nienawidzić tych domów, 

nie?”. A potem, kiedy doszedł do tego, jak zobaczył jej twarz w oknie, przygryzła wargi.

-   Tata   chyba   by   mnie   zabił,   gdyby   się   dowiedział,   że   to   zrobiłam,   ale   lustra   się 

przesunęły, a Carlos żartował sobie ze mnie, że nie wiem nawet, jaka pogoda jest na dworze 

i...

- Co takiego? - zapytał Luke. - Lustra? Carlos?

Jen machnęła tylko ręką, słysząc jego pytania.

- Luke’u Garnerze - oznajmiła uroczyście. - Trafiłeś we właściwe miejsce. Możesz 

zapomnieć o chowaniu się jak mysz pod miotłą. Ja jestem twoją przepustką na świat.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

- Chcesz jeszcze kartofli, Luke? - zaproponowała matka tego wieczora przy kolacji. - Luke? - 

W jej głosie pojawił się nacisk. - LUKE?

Luke gwałtownie powrócił do rzeczywistości i do swojej rodziny. Matka podawała mu 

miskę z tłuczonymi kartoflami.

- Nie, dziękuję - odpowiedział. - Jeszcze mam trochę.

- Więcej dla mnie! - zapiał z zachwytu Mark.

Luke ponownie przestał zwracać na nich uwagę. Ledwie skubnął swoją porcję kartofli, 

był zbyt zajęty rozpamiętywaniem potajemnej wizyty w domu Sportowców. Sam nie wierzył, 

że odważył  się tam pójść, a myśl  o tym,  jak biegł przez ogród, sprawiała, że jego serce 

zaczynało bić mocniej na wspomnienie tamtego strachu i dumy. Naprawdę mu się udało!

Potem spotkał Jen i to było już całkiem niesamowite, nie umiał znaleźć na to innego 

słowa. Był  tak obezwładniony zachwytem  i podziwem dla wszystkiego,  co widział w jej 

domu, wszystkiego, co mu powiedziała, że zaczął mówić:

- A wiecie, że Jen...

W ostatniej chwili zacisnął usta, powstrzymując dalsze słowa, chociaż miał wrażenie, 

że zaraz eksploduje. Poczuł, że jego twarz robi się czerwona od wysiłku, jaki kosztowało go 

pozostanie nieruchomo, dlatego pochylił się nisko nad talerzem, żeby nikt tego nie zauważył. 

Czy   zdoła   zachować   spotkanie   z   Jen   w  tajemnicy?   Musiał,   ponieważ   jeśli   powie   o   tym 

rodzicom, zabronią mu do niej chodzić.

A on koniecznie chciał jeszcze raz tam pójść.

- Umówimy się na jakiś znak - powiedziała Jen. - Coś, co będę mogła zobaczyć...

- Ale u ciebie nie ma takich kanałów wentylacyjnych do wyglądania, jak u mnie - 

zaprotestował Luke. - Nie możesz wyglądać przez okno!

- Jeśli lustra są dobrze ustawione, to żaden kłopot. Popatrz. - Zaprowadziła go do okna 

w   pobliżu   przesuwanych   szklanych   drzwi   i   pokazała   mu   lustro   odbijające   cały   ogród 

Talbotów i to, co znajdowało się dalej. Pokazywało tylko narożnik stodoły Garnerów, ale 

kiedy   Jen   przesunęła   je   trochę,   w   polu   widzenia   pojawił   się   cały   dom   Luke’a.   Luke 

zastanawiał   się,   czy   jego   rodzice   mogliby   zrobić   dla   niego   coś   podobnego,   ale   potem 

background image

popatrzył jeszcze raz na lustro i doszedł do wniosku, że to na pewno byłoby zbyt kosztowne. 

Poza tym trudno by mu było wytłumaczyć, jak w ogóle wpadł na ten pomysł.

- Dobra, pomyślmy - zastanowiła się Jen. - Jakiś znak. Już wiem, może będę wyglądać 

każdego ranka o dziewiątej rano, a jeśli będziesz mógł przyjść, błyśniesz do mnie latarką? Ja 

błysnę swoją, jeśli będzie bezpiecznie.

- Nie mamy latarek - wyjaśnił Luke. - Znaczy, takich działających.

Jen zmarszczyła brwi.

- Dlaczego nie?

- Nie mieliśmy żadnych baterii od, bo ja wiem, czterech czy pięciu lat - wytłumaczył  

Luke, dumny z siebie, że w ogóle pamięta, czym jest latarka.

- No dobra, dobra - odezwała się Jen. - Nie masz latarki, nie masz komputera...

- Nie, my mamy komputer - przerwał jej Luke. - Stoi u rodziców i chyba nawet działa. 

Ale jest w pracowni taty, od frontu domu, a mnie tam nie wolno wchodzić. W sumie to w 

ogóle nie wolno mi dotykać komputera.

Pamiętał pewien dzień, kiedy był naprawdę mały, miał może ze trzy czy cztery lata, i 

wszedł za matką do pracowni ojca, kiedy przyszła ją posprzątać. Rzędy liter na klawiaturze 

komputera wyglądały dla niego jak zabawki, więc wyciągnął palec i zaczął naciskać raz za 

razem spację. Matka odwróciła się i przeraziła.

- Będą cię mogli teraz znaleźć! - krzyknęła. - Jeśli akurat obserwowali...

Przez całe tygodnie po tym wydarzeniu ukrywała go jeszcze staranniej niż zwykle, 

zamykając go w pokoju za każdym razem, kiedy musiała gdzieś wyjść.

Jen przewróciła oczami.

- Nie mów, że twoi rodzice wierzą w tę całą rządową propagandę? - zapytała. - Wydali 

tyle kasy na przekonywanie ludzi, że mogą monitorować wszystkie telewizory i komputery, 

ale możesz być pewien, że ich na to nie stać. Korzystam z komputera, odkąd skończyłam trzy 

lata, oglądam też telewizję i jeszcze mnie nie złapali. No to może świeca?

- Co? - Luke potrzebował chwili,  żeby sobie uświadomić,  że Jen znowu mówi o 

znaku. - Świece... wszystkie świece są w kuchni, a mnie nie wolno...

Jen przedrzeźniała go i dokończyła razem z nim:

- ...tam wchodzić. Strasznie krótko cię chyba trzymają? - zapytała.

- Nie. To znaczy, tak. Ale oni po prostu chcą, żebym był bezpieczny...

Jen potrząsnęła głową.

- Jasne, skądś to znam. Przyszło ci kiedyś do głowy, że możesz ich nie posłuchać?

- Ja... - Luke poczuł, że musi się bronić. - Przyszedłem tutaj, prawda?

background image

Jen roześmiała się.

- Punkt dla ciebie. Słuchaj, jeśli nie możesz używać świec ani latarki, to może po 

prostu zapalisz światło, tak żebym to zobaczyła?

Tym razem chłopiec szybciej zorientował się, że Jen dalej mówi o znaku.

- Światło nad tylnymi drzwiami - powiedział. - Na pewno je zobaczysz.

Oczywiście, tego także nie wolno mu było robić, ale nie odważył się powtórzyć tego 

po raz kolejny.

Teraz zaś Luke grzebał w tłuczonych kartoflach - cała rozmowa z Jen tak wyglądała. 

Drwiła sobie z niego, on się bronił, ale ostatecznie to ona była zawsze górą.

Oczywiście - pomyślał na jej obronę - wiedziała i widziała o wiele więcej niż on. 

Kiedy siedząc na jej kanapie, skończył opowiadać swoją historię, ona opowiedziała mu swoją.

-   Przede   wszystkim   -   powiedziała   wyzywająco   -   moi   rodzice   chcieli   mnie   mieć. 

Trzynaście lat temu. Mama miała już Bułę i Bramę z pierwszego małżeństwa...

- To twoi bracia? - zapytał Luke.

- Owszem. Tak naprawdę nazywają się Buellton i Brownley, ale co to za imiona dla 

takich   zakutych   łbów?   Matka   miała   straszną   fazę   na   snobizm,   kiedy   była   ze   swoim 

pierwszym mężem.

- Miała więcej niż jednego męża? - zapytał Luke. Nie wiedział nawet, że coś takiego 

jest możliwe.

- Pewnie - odparła Jen. - Tata, tak naprawdę mój ojczym, jest jej trzecim mężem.

Dla Luke’a było to wszystko tak dziwne, że wolał się nie odzywać.

- W każdym razie - ciągnęła Jen - mama koniecznie chciała mieć córeczkę, więc kiedy 

związała się z drugim mężem,  zapłaciła lekarzom całe mnóstwo pieniędzy,  żeby zajść w 

ciążę.

- A gdyby urodził się chłopiec? - zapytał Luke.

- Oni się na to zdecydowali, kiedy zaczęły się eksperymenty z determinacją płci. - 

Luke   musiał   popatrzyć   na   Jen   z   wyjątkowym   niezrozumieniem   w   oczach,   ponieważ 

wyjaśniła: - To znaczy, że byli pewni, że będę dziewczynką. Wiesz, lekarze mogą to zrobić, 

ale rząd zabronił takiej  procedury,  ponieważ bał się, że to jeszcze bardziej zdestabilizuje 

populację. Jestem pewna, że moi rodzice zapłacili za to kupę kasy. A twoja mama i tata 

chcieli mieć dziewczynkę?

Luke   zastanowił   się   nad   tym   -   pamiętał,   jak   mama   mówiła   mu,   że   chciała   mieć 

czterech synów, ale może tak naprawdę wolałaby mieć córkę, podobną do siebie? Luke nie 

potrafił sobie wyobrazić dziewczynki w ich domu.

background image

- Niczego nie próbowali - powiedział. - Ja byłem niespodzianką. Przydarzyłem się.

Jen skinęła głową.

- Zdziwiłabym się, gdyby zapłacili za ciebie - powiedziała, a potem zasłoniła ręką 

usta. - To zabrzmiało naprawdę podle, prawda? Nie miałam nic złego na myśli, po prostu... 

jesteś pierwszą osobą, jaką znam, która nie jest notablem.

- Skąd wiesz, że nie jestem? - zapytał sztywno Luke.

- No... - Jen machnęła ręką w sposób, który sprawił, że Luke stał się jeszcze bardziej 

świadomy kontrastu między własną postrzępioną flanelową koszulą i łatanymi dżinsami a 

idealnym domem Jen. - Słuchaj, nie złość się, to nie ma znaczenia. A może i ma, ale dla mnie 

to super, że nie jesteś notablem. Tym bardziej możesz mi pomóc.

- Pomóc? - zapytał Luke.

- Na pikiecie - odparła Jen i przygryzła wargi. - Czy ja... to niemożliwe, żebyś był 

szpiegiem, prawda? Czy mogę ci zaufać?

- Jasne że możesz - odparł Luke i znowu poczuł się dotknięty.

Jen   odchyliła   głowę   do   tyłu   i   zapatrzyła   się   w   sufit,   jakby   tam   były   wypisane 

potrzebne jej odpowiedzi. Potem popatrzyła znowu na Luke’a.

- Przepraszam, całkiem to zawaliłam. Nie jestem przyzwyczajona do gadania z ludźmi 

poza siecią. Serio, ufam ci, ale tu nie chodzi tylko o mnie. Więc poczekajmy, dobra?

- Dobra - powiedział Luke, ale wbrew jego woli w jego głosie zabrzmiała uraza.

Jen pochyliła się i ścisnęła go za ramię.

- Ej, nie  mów w taki  sposób. Powiedz:  „Dobrze, Jen, szanuję twoją opinię”  albo 

„Dobrze, Jen, skoro tak uważasz”. - Zachichotała. - Tata zawsze mi powtarza, żebym tak 

mówiła, jeśli się z nim nie zgadzam. Uwierzyłbyś? Prawnicy...

Luke był wdzięczny za zmianę tematu.

- Twój tata jest prawnikiem? - zapytał.

Jen przewróciła oczami.

- Tak jak wszyscy mężowie mojej mamy. Ma dziwny gust, nie? Wyobraź sobie, że 

pierwszy specjalizował się w prawie środowiskowym, drugi był od prawa korporacyjnego i 

dlatego zarabiał dość pieniędzy, żeby mnie mieć. A trzeci, czyli tata, pracuje dla rządu i jest 

całkiem grubą szychą.

- Ale... skoro ty jesteś nielegalna... - Luke miał wrażenie, że teraz już kompletnie 

niczego nie rozumie.

Jen roześmiała się.

background image

- Jeszcze się nie nauczyłeś? Rządowi urzędnicy najczęściej łamią prawo. Jak myślisz, 

dzięki czemu kupiliśmy ten dom? Jak myślisz, skąd mam dostęp do internetu? Jak myślisz, 

jak nas na to stać?

- Nie wiem - odpowiedział całkowicie szczerze Luke. - Wydaje mi się, że bardzo 

niewiele wiem.

Jen pogłaskała go po głowie, jakby był małym dzieckiem albo psem.

- Nie szkodzi - powiedziała. - Jeszcze się nauczysz.

Niedługo potem Luke powiedział,  że musi  już iść, ponieważ obawiał się, że tata, 

Matthew albo Mark trochę wcześniej wrócą do domu na obiad. Bał się powrotnej drogi, ale 

Jen odprowadziła go do drzwi, gadając przez cały czas.

- Naprawię siatkę i zrobię coś z alarmem, tak żeby nikt nie wiedział, że tu byłeś - 

obiecała. - I jeszcze... no nie!

Luke   podążył   wzrokiem   za   jej   spojrzeniem   -   patrzyła   na   trzy   kropelki   krwi   na 

dywanie.

- Przepraszam - powiedział Luke. - To musiało być wtedy, kiedy zadrapałem się w 

rękę. Zaraz to posprzątam, mam jeszcze czas...

W duchu był szczęśliwy z powodu tej zwłoki.

- Nie, nie - powiedziała Jen niecierpliwie. - Nie chodzi o dywan, po prostu mama albo 

tata to zauważą, a kiedy zobaczą, że nie mam żadnego skaleczenia...

W tym momencie, zanim Luke zorientował się, co Jen zamierza zrobić, dziewczynka 

wsadziła rękę w rozdarcie w siatce. Poszarpana krawędź nie skaleczyła jej od razu, więc 

przytrzymała  siatkę prawą ręką i przeciągnęła po niej lewą. Kiedy cofnęła dłoń, chłopiec 

zobaczył rozcięcie nawet głębsze niż jego własne. Jen wycisnęła kilka kropli krwi i pozwoliła 

im spaść na dywan.

- No i załatwione - powiedziała.

Oszołomiony Luke wycofał się do drzwi.

- Wpadnij jeszcze kiedyś, mały farmerze - powiedziała Jen.

Luke odwrócił się i popędził na oślep, nie zwalniając nawet po to, żeby się przekraść 

wzdłuż stodoły. Dobiegł prosto do tylnych drzwi swojego domu, gwałtownie je otworzył i 

zatrzasnął za sobą.

Teraz, siedząc przy kolacji, czuł, że jego serce bije mocniej na samą myśl o tym, jak 

bardzo   to   było   niebezpieczne.   Dlaczego   najpierw   się   nie   rozejrzał?   Dlaczego   się   nie 

przeczołgał? Wbił widelec w kartofle, które tymczasem zrobiły się zimne i zdębiałe. Patrzył, 

jak matka zbiera brudne naczynia, podczas gdy tata, Matthew i Mark rozparli się na krzesłach 

background image

i rozmawiali o plonach. Prawdziwym powodem było to, że się przestraszył Jen przeraziło go, 

jak   skaleczyła   sobie   rękę.   Jak   mogła   zrobić   coś   takiego   dla   niego,   skoro   ledwie   co   go 

poznała?

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W ciągu kolejnych trzech dni Luke spędził praktycznie każdą sekundę, przypominając sobie 

potajemną wizytę u Jen albo planując kolejną wyprawę. Pierwszego dnia inspektor rządowy 

przyjechał, żeby obejrzeć zbiory Garnerów, więc Luke cały dzień musiał przesiedzieć na 

strychu. Drugiego dnia padało, a tata przed południem tkwił nad robotą papierkową w domu. 

Trzeciego   dnia   tata   poszedł   w   pole,   ale   kiedy   Luke   przekradł   się   do   tylnych   drzwi   i 

punktualnie o dziewiątej rano odważnie zapalił światło, nie zobaczył żadnej odpowiedzi z 

domu Jen - może zegar u niej się późnił? Zostawił zapaloną lampę aż na piętnaście minut, 

przez cały czas przerażony, że zobaczy to ktoś inny niż Jen. W końcu z bólem serca zgasił 

światło i na drżących nogach wdrapał się z powrotem po schodach do swojego pokoju.

A jeśli coś się stało z Jen? A jeśli była chora albo nawet umierająca, sama w swoim 

domu?   A   jeśli   została   złapana   albo   wydana   rządowi?   Luke   zdążył   z   nią   spędzić   tylko 

odrobinę czasu, ale to wystarczyło, żeby mógł zauważyć, że często ryzykowała.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że przyjaźnienie się z kimś oznaczało, że trzeba się 

było o tę osobę martwić.

Dla uspokojenia oparł się o ścianę na szczycie schodów i spróbował wymyślić mniej 

przerażające możliwości: może któreś z jej rodziców pojechało tylko po zakupy, nie do pracy, 

i miało wcześniej wrócić. Może... Spróbował wymyślić inny bezpieczny powód, dla którego 

Jen nie dała mu znaku, żeby przyszedł, ale tak trudno było mu wyobrazić sobie jej codzienne 

życie, że wyobraźnia go zawiodła.

Dowiedział się prawdy następnego dnia, kiedy zaryzykował sprint do domu Jen, gdy 

tylko dziewczynka odpowiedziała na jego znak.

- Gdzie byłaś? - zapytał natychmiast.

-   Kiedy?   Wczoraj?   -   Ziewnęła   i   zamknęła   za   nim   drzwi.   -   Chciałeś   przyjść? 

Przepraszam, ale mama miała wolny dzień i zmusiła mnie, żebym pojechała z nią po zakupy.

Luke zagapił się na nią.

- Po zakupy? Wyszłaś na zewnątrz?

Jen nonszalancko skinęła głową.

- Ale nie widziałem, żebyś wychodziła... - zaprotestował Luke.

background image

Jen popatrzyła na niego tak, jakby się całkiem serio zastanawiała, czy w ogóle zdarza 

mu się myśleć.

- No jasne, że nie. Byłam w schowku pod tylnym siedzeniem w samochodzie, tata 

kazał go specjalnie przerobić.

- Wyszłaś na zewnątrz... - powtórzył Luke z podziwem.

-   Wiesz,   niewiele   mogłam   zobaczyć,   dopóki   nie   przyjechałyśmy   do   centrum 

handlowego. Dwie godziny jazdy po ciemku nie były szczególnie ekstra. Nie cierpię tego.

- Ale w centrum handlowym... wyszłaś na zewnątrz? Nie musiałaś się ukrywać?

Jen roześmiała się, słysząc zdumienie w jego głosie.

-   Mama   całe   wieki   temu   podrobiła   mi   przepustkę   do   centrum   handlowego.   Mam 

udawać jej siostrzenicę. Jest dostatecznie dobra, żeby przekonać sprzedawców w sklepach, 

ale gdyby Policja Populacyjna znalazła mnie kiedyś  podczas postoju po drodze, byłabym 

martwa. Proszę bardzo, takie właśnie priorytety ma moja matka: zakupy są ważniejsze niż 

moje życie.

Luke  potrząsnął  głową   i  usiadł   na  sofie,  ponieważ   jego  kolana  zrobiły  się  trochę 

miękkie.

- Nie wiedziałem - powiedział. - Nie wiedziałem, że trzecie dzieci mogą robić takie 

rzeczy.

A gdyby matka i ojciec zdobyli dla niego fałszywą przepustkę? Przez moment prawie 

mógł sobie wyobrazić, jak chowają go pod workami na tyle półciężarówki, żeby przewieźć go 

do miasteczka.

Wszyscy w miasteczku znali mamę i tatę, wszyscy wiedzieli, że jego rodzice mają 

dwóch synów, Matthew i Marka.

- Byłaś w dużym mieście - domyślił się.

- No pewnie - odparła Jenny. - Tutaj nie ma żadnych centrów handlowych w okolicy, 

prawda?

- I jak było? - Luke mówił prawie szeptem.

- Nudno - powiedziała  Jen. - Naprawdę strasznie  nudno. Mama  chciała  mi  kupić 

sukienkę, nie mam pojęcia po co, więc chodziłyśmy od jednego sklepu do drugiego, a ja 

musiałam mierzyć te wszystkie sukienki, które mnie drapały, kłuły i cisnęły. A potem zmusiła 

mnie, żebym kupiła kilka staników... przepraszam - dodała, kiedy zobaczyła, że Luke oblał 

się ciemnym szkarłatem. - Pewnie w twoim domu nie rozmawia się o stanikach.

- Matthew i Mark czasem o nich wspominają, kiedy... mówią świństwa - odparł Luke.

background image

-   No   wiesz,   staniki   to   nie   świństwa   -   wyjaśniła   Jen.   -   To   tylko   narzędzia   tortur 

wymyślone przez mężczyzn albo przez matki, albo przez kogoś w tym stylu.

- Rozumiem - powiedział Luke, wpatrując się w podłogę.

- Ale tak poza tym... - Jen zerwała się z podskokiem z kanapy. - Sprawdziłam cię w 

komputerze i masz rację, nie istniejesz. W każdym razie oficjalnie nie istniejesz. Więc jesteś 

godny zaufania i...

Beztroskie słowa Jen - nie istniejesz - sprawiły, że Luke poczuł się dziwnie.

- Skąd wiesz, że jestem godny zaufania? - przerwał.

- Odciski palców - wyjaśniła Jen. - Mój brat, Brama, przez jakiś czas marzył o tym, 

żeby   zostać   detektywem,   chociaż   w   życiu   nie   byłby   na   to   dość   inteligentny,   więc 

przypomniałam   sobie,   że   miał   zestaw   do  zbierania   odcisków   palców.   Potem   poszukałam 

twoich   odcisków   palców   na   rzeczach,   których   dotykałeś,   na   przykład   na   telewizorze,   i 

znalazłam naprawdę dobre na ścianie. No więc zeskanowałam je do komputera, połączyłam 

się z narodową bazą odcisków palców i voila, odkryłam, że twoje odciski palców nie istnieją, 

a to znaczy, że ty także nie. Przynajmniej oficjalnie.

Wykrzywiła się dla podkreślenia swoich słów. Luke miał ochotę zapytać: „Policja 

Populacyjna nie znajdzie mnie dlatego, że to zrobiłaś, prawda?”, ale tak niewiele zrozumiał z 

jej wyjaśnień, że uznał, iż dalsze pytania nic by mu nie pomogły. Zresztą Jen już zdążyła 

zmienić temat.

- Tak czy inaczej uznałam, że jesteś okej. Więc teraz, skoro już wiem, że można ci 

zaufać, mogę ci opowiedzieć o pikiecie i pokazać nasz tajny czat i w ogóle...

Jen wyszła już z pokoju, więc musiał pójść za nią choćby po to, żeby usłyszeć resztę 

zdania.

- Chcesz coś do jedzenia albo do picia? - Jen zatrzymała się w drzwiach ogromnej 

kuchni. - Poprzednio byłam tak zaskoczona, że zapomniałam o zasadach gościnności. Na co 

masz ochotę? Jakiś napój gazowany? Czipsy?

- Ale to jest nielegalne jedzenie! - zaprotestował Luke. Przypomniał sobie, jak kiedyś 

przeczytał w jednej z książek na strychu coś o „śmieciowym jedzeniu” i zapytał o to matkę. 

Wytłumaczyła  mu, że chodzi o coś, co ludzie jedli bezustannie, dopóki rząd nie zamknął 

fabryk,   które   to  wytwarzały.   Nie  powiedziała   mu   dlaczego,   ale   jako   specjalny  przysmak 

wyjęła torbę czipsów ziemniaczanych, które chowała od wielu lat, i podzieliła się tylko z nim. 

Czipsy były słone i trudne do pogryzienia, ale Luke udawał, że mu smakowały, ponieważ 

widział, że matce na tym zależało.

background image

- No pewnie, ale my też jesteśmy nielegalni, więc czemu mamy sobie żałować? - 

zapytała Jen, wciskając mu w rękę miskę czipsów. Luke z grzeczności wziął jeden, a potem 

jeszcze jeden i jeszcze jeden. Te czipsy były tak smaczne, że z trudem powstrzymywał się od 

nabrania ich pełną garścią. Jen wpatrywała się w niego.

- Czy chodzisz czasem głodny? - zapytała przyciszonym głosem.

- Nie - odparł ze zdziwieniem Luke.

- Niektóre cienie bywają głodne, ponieważ nie dostają kartek żywnościowych, a reszta 

rodziny nie chce się z nimi podzielić - powiedziała, otwierając lodówkę, która była większa 

niż wszystkie sprzęty w kuchni Garnerów razem wzięte. - Moja rodzina ma oczywiście tyle 

jedzenia, ile tylko  chcemy,  ale... - Popatrzyła  na niego w taki sposób, że po raz kolejny 

przypomniał sobie o swoim obszarpanym ubraniu.

- Jak twoja rodzina może ciebie wykarmić?

To pytanie zaskoczyło Luke’a.

- Tak samo, jak siebie - odpowiedział. - Hodujemy jedzenie. Mamy ogród, dawniej 

sporo w nim pracowałem, zanim, no wiesz. A poza tym mamy świnie, to znaczy mieliśmy, 

więc czasem chyba mogliśmy wymienić ubitą świnię na ubitą przez kogoś innego krowę, 

więc mieliśmy wołowinę...

Wszystkie te transakcje odbywały się poza świadomością Luke’a, musiał teraz wysilić 

pamięć, żeby przypomnieć sobie, jak tata  albo Matthew mówią  do mamy:  „Masz ochotę 

usmażyć steki? Ten Johnston spod Libertyville chciał trochę szynki...”

Jen upuściła plastikową butelkę pełną brązowego płynu.

- Jesz mięso?! - wykrzyknęła ze zdumieniem.

- Jasne, a ty nie? - zapytał Luke.

- Tak, kiedy tacie uda się je zdobyć. - Jen pochyliła się, żeby podnieść butelkę. Nalała 

szklankę musującego i pełnego bąbelków napoju dla Luke’a i drugą dla siebie. - Nawet on nie 

ma aż takiej siły przebicia. Rząd stara się zmusić wszystkich, nawet notabli, do przejścia na 

wegetarianizm.

- Dlaczego? - zapytał Luke.

Jen podała mu szklankę.

- Chodzi chyba o to, że uprawy warzyw są bardziej wydajne - powiedziała. - Rolnicy 

potrzebują znacznie więcej ziemi, żeby wyprodukować kilogram mięsa niż kilogram, jak jej 

tam, soi.

Luke zmarszczył nos na samą myśl o jedzeniu soi.

background image

- Nie wiem - powiedział powoli. - Zawsze karmiliśmy nasze tuczniki ziarnem, którego 

nie mogliśmy sprzedać, ponieważ nie spełniało standardów rządowych. Ale od kiedy rząd 

kazał nam się pozbyć świń, tata po prostu zostawia je, żeby zgniło na polu.

- Naprawdę? - Jen wyszczerzyła  zęby w uśmiechu, jakby właśnie ogłosił obalenie 

rządu, i klepnęła go w plecy dokładnie w chwili, kiedy pociągnął pierwszy łyk picia. Złapany 

pomiędzy napój gazowany i entuzjastyczne klepnięcie, Luke zaczął kaszleć, ale Jen w ogóle 

tego nie zauważyła. - Widzisz, mówiłam ci, że bardzo mi się przydasz. Zaraz napiszę o tym 

na forum!

- Czekaj... - wykrztusił Luke pomiędzy atakami kaszlu. Nie miał pojęcia, o czym ona 

mówiła, ale nie mógł pozwolić, żeby naraziła jego rodzinę na jakiekolwiek problemy. Pobiegł 

za nią korytarzem, ale dogonił ją dopiero wtedy, kiedy usiadła na krześle przed komputerem. 

Włączyła go - rozległo się to samo piszczenie, które Luke usłyszał poprzednio. Odsunął się na 

bok, tak żeby nie widzieć ekranu.

- Nie ugryzie cię - powiedziała Jen. - Weź krzesło i siadaj.

Luke cofnął się.

- Ale rząd... - zaczął.

-   Rząd   jest   niekompetentny   i   głupi   -   rzuciła   Jen.   -   Jasne?   Uwierz,   gdyby   mnie 

obserwowali przez monitor komputera, już bym o tym wiedziała.

Luke pokornie przyciągnął bliżej wyściełane krzesło i usiadł. Patrzył, jak Jen pisze: 

„Gdyby   rząd   pozwolił   farmerom   karmić   zwierzęta   niesprzedanym   zbożem,   mielibyśmy 

więcej mięsa”.

Luke   poczuł   ulgę,   że   nie   wspomniała   o   jego   rodzinie.   Ale   skoro   rząd   ich   nie 

szpiegował, Luke nie mógł zrozumieć, po co właściwie ona to pisze.

- Dokąd to wysłałaś? - zapytał, kiedy słowa zniknęły. - Kto to zobaczy?

- Wysłałam na forum Ministerstwa Rolnictwa. Teraz może to przeczytać każdy, kto 

ma   komputer.   Może   jakiś   urzędnik   rządowy,   który   ma   sprawną   chociaż   połowę   mózgu, 

zobaczy ten wpis i pomyśli po raz pierwszy od dziesięciu lat.

- Ale... - zmieszany Luke zmrużył oczy. - Jakie to ma znaczenie?

Jen popatrzyła na niego twardo.

-   Nawet   tego   nie   wiesz,   prawda?   -   zapytała.   -   Nie   wiesz,   dlaczego   została 

wprowadzona ustawa populacyjna?

- Nnie - przyznał się Luke.

background image

- Chodziło o jedzenie - wyjaśniła Jen. - Rząd się przestraszył, że jeśli populacja nadal 

będzie   przyrastała,   zabraknie   jedzenia.   Dlatego   właśnie   zrobili   tak,   że   ty   i   ja   jesteśmy 

nielegalni. Żeby ludzie nie głodowali.

Luke nagle poczuł się podwójnie winny z powodu czipsów ziemniaczanych, którymi 

przez cały czas się objadał. Przełknął gwałtownie i położył ręce na kolanach, nie sięgając po 

raz kolejny do miski.

-   Czyli   gdybym   ja   nie   jadł,   moje   jedzenie   trafiłoby   do   kogoś,   kto   jest   legalny   - 

powiedział, chociaż w przypadku jego rodziny to by oznaczało Matthew albo Marka, którzy z 

pewnością nie głodowali. Matthew zaczynał nawet hodować taką samą fałdkę tłuszczu na 

brzuchu, jaką miał ich ojciec. Ale w tym momencie Luke przypomniał sobie tego włóczęgę, 

który odwiedził ich wiele lat temu, mówiącego: „Nie jadłem od trzech dni...”. Czy to była 

wina Luke’a?

Jen roześmiała się.

- Przestań się tak zamartwiać - powiedziała. - Tak myślał rząd, ale nie miał racji. Tata 

mówi, że jest mnóstwo jedzenia, tylko nie jest odpowiednio rozdzielane. Dlatego powinni 

znieść ustawę populacyjną i uznać istnienie ciebie, mnie i wszystkich innych cieni. Dlatego 

musimy zorganizować tę pikietę.

Nawet   kompletnie   niczego   nie   rozumiejąc,   Luke   mógł   po   sposobie,   w   jaki   to 

powiedziała, poznać, że ta pikieta jest czymś niezwykle ważnym.

- Możesz mi teraz opowiedzieć o pikiecie? - zapytał pokornie.

- Jasne. - Jen odsunęła się od komputera i obróciła razem z krzesłem. - Setki naszych, 

wszystkie cienie, z jakimi udało mi się nawiązać kontakt, pójdą w marszu protestacyjnym pod 

siedzibę rządu. Pójdziemy też do siedziby prezydenta i nie damy im spokoju, dopóki nie 

przyznają nam takich samych praw, jak wszystkim pozostałym.

Luke pomyślał, że ma okropnego pecha - w końcu udało mu się poznać inne trzecie 

dziecko, ale Jen okazała się kompletnie szalona.

- A poza tym - dodała radośnie Jen - będziesz mógł pójść z nami. Czy to nie cudowne?

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

- Ja... - Luke nie umiał patrzeć spokojnie na triumfalny uśmiech Jen. - Ja chyba nie...

Pomyślał   o   tym,   jak   przerażające   było   samo   przemykanie   się   tam   i   z   powrotem 

pomiędzy jego domem a domem Jen. Nawet tego ranka, kiedy po raz trzeci przebiegał przez 

oba ogrody, jego serce tłukło się tak mocno, jakby miało zaraz pęknąć ze strachu - a w 

ogrodzie   mógł   przynajmniej   być   pewien   -   w   każdym   razie   tak   uważał   -   że   nikt   go   nie 

zobaczy. Jak Jen mogła przypuszczać, że odważy się wyjść otwarcie, w miejscu, gdzie mogą 

go widzieć inni ludzie - w dodatku ludzie z rządu - i powiedzieć: „Jestem trzecim dzieckiem! 

Chcę mieć takie same prawa, jak wszyscy inni!”.

- Boisz się? - zapytała miękko Jen.

Luke był w stanie tylko skinąć głową.

Jen odwróciła się z powrotem do komputera.

- Wiesz, ja też się boję - powiedziała po prostu. Napisała coś i spojrzała znowu na 

Luke’a. - Trochę. Ale nie myślisz, że to by była ulga? Nie musieć się więcej ukrywać, nie 

musieć udawać, po prostu być wolnym?

Luke zastanowił się, czy przypadkiem do tej pory nie rozumiał opacznie słowa „ulga”, 

ponieważ pomysł pikiety Jen brzmiał jak wysnuty z najgorszego z jego koszmarów.

- Możesz się nad tym zastanowić - powiedziała Jen. - Nie musisz dzisiaj się na nic 

decydować. To co, chcesz zajrzeć na czat?

Luke popatrzył na ekran komputera, na którym pojawiały się kolejne wiersze słów:

Carlos: Tu jest ponad 40 stopni, a moi rodzice uważają, że uruchamianie klimy w ciągu dnia 

to marnowanie kasy. Nie mają serca, nie?

Sean: Nie możesz jej po prostu odpalić, a potem wyłączyć tuż przed ich powrotem? Pat i ja 

zawsze tak robimy, nie zorientują się.

Carlos: Wiesz, starzy zwykle oglądają rachunki za prąd.

Yolanda: I co Ci zrobią? Dadzą szlaban?

Carlos: Też fakt, zaraz poszukam pilota.

Yolanda: Gdzie Jen?

Sean: Wiesz chyba, że nie wstaje tak wcześnie.

background image

Carlos:   Szlag,   rodzice   jakoś   zabezpieczyli   ustawianie   temperatury.   Mówiłem   wam,   że   to 

potwory. Gdzie Jen? Nie mogę się doczekać jej sarkarstycznych komentarzy.

Luke odczytywał słowa, które wpisywała Jen: „Jestem już, Sean, owszem, potrafię 

wstać wcześnie. Po prostu nie zawsze mam ochotę oglądać Ciebie z samego rana. Carlos, co 

się z Tobą dzieje? Pot ci zalał oczy? W sarkastyczny powinno być jedno r”.

Nacisnęła   kolejny   klawisz   i   słowa   pojawiły   się   pod   wypowiedziami   pozostałych. 

Natychmiast wyświetlił się pod nimi kolejny wiersz:

Sean: Cześć, Jen. Dobrze wiedzieć, że jesteś nadal wśród żywych.

Jen szybko  wystukała:  „Nie, tylko  wśród ukrytych.  To całkiem  co innego!!!!!”, a 

potem także i to wysłała.

- Co to jest? - zapytał Luke. - Jakaś gra?

Pamiętał, że Jen mówiła coś wcześniej o jakimś Carlosie, ale nie wyjaśniła, kto to jest. 

Może to byli jacyś komputerowi zmyśleni przyjaciele?

- Carlos, Sean, Yolanda, to wszystko są inne trzecie dzieci. Sean ma nawet brata, Pata, 

który jest czwartym dzieckiem. W ten sposób z nimi rozmawiam.

Luke patrzył, jak pojawił się następny wiersz: „Carlos: Dzięki za zrozumienie, Jen”.

- Ale jak...? - zapytał Luke, nadal pełen wątpliwości.

- Oj, sam chyba wiesz, to jest internet - wyjaśniła Jen. - Jak kiedyś będziesz miał 

wolną godzinę czy dwie, mogę ci to wytłumaczyć, używając bardziej technicznego bełkotu, 

ale   mnie   interesuje   tylko,   że   to   działa.   Szlag   by   mnie   trafił,   gdybym   nie   miała   z   kim 

rozmawiać.

Mówiła, nie przerywając pisania, więc Luke przekrzywił głowę, żeby zobaczyć, co 

napisała: „Wiecie co? Ten dzieciak, o którym wam opowiadałam, Luke, jest tu ze mną”.

Na ekranie błyskawicznie pojawiło się trzy razy „Cześć, Luke”.

Luke postarał się zwalczyć przypływ paniki.

- Ale rząd... - powiedział. - Będą mogli mnie znaleźć...

Jen żartobliwie szturchnęła go w ramię.

- Wyluzuj, dobra? Nikt z rządu nigdy nie wejdzie na ten czat, wszyscy mamy hasło, 

które znają tylko trzecie dzieci. A poza tym nawet gdyby ktoś to przeczytał, to czego by się 

dowiedział? Tylko tego, że gdzieś tam na świecie istnieje dzieciak, który się nazywa Luke. 

Wielkie rzeczy.

background image

- Ale będą mogli wyśledzić twój komputer, a wtedy mogą mnie także znaleźć. - Serce 

Luke’a nadal tłukło się w piersiach.

- Słuchaj, gdyby naprawdę mogli wyśledzić ludzi przez komputer albo przez ten czat, 

to przecież znaleźliby mnie już dawno temu, nie? - zapytała Jen.

Luke postarał się pomyśleć na spokojnie.

- Twoi rodzice - przypomniał. - Mówiłaś, że dają łapówki, więc jesteś bezpieczna, ale 

moi...

Jen potrząsnęła głową.

- Nie, nie jestem bezpieczna - powiedziała ponuro. - Nawet moi rodzice nie daliby 

rady przekupić Policji Populacyjnej, gdyby mnie znalazła. Może udałoby się im sprawić, że 

by mnie nie szukali, ale to też nie jest pewne. Policjanci populacyjni dostają absurdalnie 

wysokie  nagrody za każde znalezione  nielegalne  dziecko.  Jak myślisz,  dlaczego  w ogóle 

muszę   się   chować?   Dlaczego   musimy   zorganizować   tę   pikietę?   Wszyscy   powinni   być 

bezpieczni, nikt nie powinien być zmuszony do dawania łapówek tylko za to, żeby móc się 

przejść po ulicy, pójść do sklepu czy przejechać się samochodem.

Luke rzucił okiem na ekran komputera, na którym trwała rozmowa.

- Skąd oni wszyscy mają hasło? - zapytał. - I skąd ty je masz?

- No wiesz, ja założyłam ten czat, więc ja je wymyśliłam - wyjaśniła Jen. - Znałam już 

wcześniej kilkoro innych cieni, więc poprosiłam rodziców, żeby dali ich rodzicom hasło dla 

nich. A potem te dzieciaki przekazały hasło innym dzieciakom, które znały. Kiedy ostatni raz 

liczyłam, było nas jakieś osiemset osób.

Luke potrząsnął  głową;  nie  przypuszczał,  żeby nawet  jego rodzice  znali  tak dużo 

ludzi.

- To jakie jest hasło? - zapytał.

- „Wolny” - powiedziała Jen. - Hasło brzmi „wolny”.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Tego   dnia   Luke   wyszedł   od   Jen,   przyciskając   do   piersi   stos   książek   i   wydruków 

komputerowych.

- Masz tu trochę do poczytania - powiedziała mu.

- Wtedy zrozumiesz.

Po powrocie do swojego pokoju chłopiec usiadł na łóżku i otworzył pierwszą grubą 

książkę, której tytuł wypisany był złowieszczymi czarnymi literami: Katastrofa populacyjna.  

W   środku   czcionka   była   drobna   i   gęsto   upakowana,   więc   Luke   przeczytał   przypadkowe 

zdanie:   „Podczas   gdy   trwały   dyskusje   dotyczące   pojemności   środowiskowej   Ziemi...”   - 

przeskoczył   dalej.   „Jeśli   całkowity   współczynnik   dzietności   państw 

wysokouprzemysłowionych pozostanie na poziomie 2,1 lub niższym...”. Luke zrozumiał, że 

czytanie tej książki będzie przypominało odszyfrowywanie treści listów, które rząd przysyłał 

do   taty.   Popatrzył   na   dwie   pozostałe   książki:  Krytyczne   spojrzenie   na   Wielki   Głód  oraz 

Odwracanie   trendów   populacyjnych  nie   sprawiały   wrażenia   ani   odrobinę   łatwiejszych. 

Wydruki   komputerowe   były   przynajmniej   krótkie,   ale   zarówno  Problem   „cieni”,  jak   i 

Ustawa populacyjna: największy błąd naszego kraju okazały się pełne trudnych słów.

Luke westchnął. Korciło go, żeby odłożyć książki i po prostu poprosić Jen, żeby mu to 

wszystko wytłumaczyła. Może by tak zrobił, gdyby nie to, co powiedziała, kiedy wręczała mu 

tę lekturę:

- Boże, nie pomyślałam w ogóle! Ty umiesz czytać, prawda?

- Oczywiście - odparł sztywno Luke. - Przecież czytałem to, co było napisane na 

czacie.

- Tak, ale pomyślałam, że mogłeś... Dobra, nieważne, chyba znowu cię obraziłam. 

Mam strasznie niewyparzoną gębę. Nie miałbyś się czego wstydzić, nawet gdybyś nie umiał 

czytać... okej, tylko się pogrążam, już się zamykam. Masz.

Luke  miał   wrażenie,  że  od  tego  momentu  zaczęła   wyciągać  z  półek  regału  coraz 

grubsze książki.

Teraz z determinacją otworzył  Katastrofę populacyjną  na pierwszej stronie i zaczął 

czytać. „Ponieważ pierwsze czynniki mogące doprowadzić do kryzysu przeludnienia zostały 

background image

przewidziane   już   w   XIX   wieku,   bezstronny   obserwator   mógłby   zadać   pytanie,   dlaczego 

ludzkość stanęła o krok od zagłady. Jednakże...”

Luke sięgnął po słownik i przygotował się na ciężką pracę.

Przez następnych kilka dni padał deszcz, więc Luke czytał przez cały czas, ponieważ 

nawet nie kusiło go, żeby pobiec do Jen. Słyszał, jak ojciec tupie na parterze domu, wracając 

ze   stodoły   albo   z   szopy   z   narzędziami.   Ponieważ   prace   polowe   dobiegły   końca,   Luke 

pomyślał, że tata może się nudzić, skoro nie musi już się zajmować świniami. Dlatego czytał 

ostrożnie, zawsze gotów wepchnąć książkę o populacji ludzkiej pod poduszkę i zastąpić ją 

jedną ze swoich książek przygodowych. Ta ostrożność opłaciła mu się na czwarty dzień, 

kiedy usłyszał na schodach kroki ojca.

- Cześć Luke, co robisz?

- Nic takiego. - Luke w ostatniej chwili odwrócił trzymaną do góry nogami  Wyspę 

skarbów we właściwą stronę, ale tata na szczęście niczego nie zauważył.

- Chcesz zagrać w karty?

Grali w remika na łóżku Luke’a, który przez cały czas czuł, jak róg twardej okładki 

Katastrofy   populacyjnej  wbija   mu   się   w   plecy.   Przez   większą   część   pierwszej   partii 

przygryzał język, a tata wygrał.

- Jeszcze raz? - zapytał tata, tasując karty.

- Jeśli nie masz żadnej pilnej roboty, to czemu nie.

- W listopadzie, skoro nie mamy zwierząt? Moja jedyna robota to zastanawianie się, 

jak mamy zapłacić rachunki, kiedy skończą się pieniądze za tuczniki.

- Nie  ma  jakiegoś sposobu, żeby hodować  rośliny  w  domu   w  zimie?  Znaczy,   na 

przykład w piwnicy, ze sztucznym światłem, wodą i jakimiś nawozami? A potem je sprzedać? 

- zapytał bez zastanowienia Luke, który właśnie przeczytał w książce o populacji ludzkiej 

rozdział poświęcony uprawom hydroponicznym.

Tata zmrużył oczy.

- Chyba kiedyś już coś o tym słyszałem.

Luke wygrał następne rozdanie, ponieważ tata sprawiał wrażenie roztargnionego. Na 

koniec tata powiedział:

- Wiesz co, pozwolisz, że już pójdę?

Luke był przerażony, że tata zapyta go, gdzie usłyszał o uprawach hydroponicznych, 

więc odpowiedział tylko:

- Jasne, nie ma sprawy.

background image

- Uprawianie roślin w domu, hmmm... - mruczał do siebie tata, kiedy wychodził z 

pokoju.

Luke żałował, że nie ma dość odwagi, żeby zapytać o ustawę populacyjną, głód albo 

przynajmniej pewne sprawy dotyczące historii rodzinnej. Kiedy już przebił się przez trudny 

język, pożyczone mu przez Jen książki okazały się pełne zdumiewających informacji. O ile 

dobrze rozumiał, jakieś dwadzieścia lat temu na świecie po prostu zrobiło się za dużo ludzi. 

Szczególnie   mocno   odczuły   to   ubogie   kraje,   w   których   ludzie   głodowali   lub   byli 

niedożywieni, ale potem stało się coś jeszcze gorszego: okropne susze dotknęły te części 

świata, które zawsze produkowały najwięcej żywności i przez trzy lata nie było praktycznie 

żadnych zbiorów. Ludzie na całym świecie głodowali, a rząd w kraju Luke’a wprowadził 

racjonowanie żywności z przepisową porcją wynoszącą zaledwie 1500 kalorii na dzień i żeby 

mieć pewność, że jedzenia nie zabraknie, przejął całkowitą kontrolę nad jego produkcją. Rząd 

zmusił   fabryki   produkujące   śmieciowe   jedzenie,   żeby   zamiast   tego   wytwarzały   zdrową 

żywność, a farmerów nakłonił do przenoszenia się na tereny mogące dawać lepsze plony. 

Luke chętnie zapytałby rodziców, czy to dlatego mieszkają tak daleko od dziadków. Ale rząd 

uznał, że wszystkie te działania mogą być niewystarczające, chciał mieć pewność, że nigdy 

nie dojdzie do sytuacji, w której będzie więcej ludzi niż mogą wykarmić rolnicy. Dlatego 

właśnie wprowadził ustawę populacyjną.

Luke’a   zaczynało   teraz   ogarniać   poczucie   winy,   kiedy   wieczorami   mieszał   łyżką 

gulasz albo kroił kotlet, ponieważ być może ktoś właśnie głodował w jakimś innym miejscu z 

jego powodu. Ale jedzenie nie było gdzieś tam, gdzie byli głodni ludzie, tylko tutaj, na jego 

talerzu, dlatego zjadał je do ostatniego kęsa.

- Luke, ostatnio  jesteś strasznie małomówny.  Czy coś się stało? - zapytała  matka 

któregoś wieczora, kiedy podziękował za dokładkę kapusty.

- Nic mi nie jest - odparł i dalej jadł w milczeniu.

Ale nie mógł się przestać martwić tym, że być może rząd miał rację i on nie powinien 

istnieć.

Poczuł się lepiej  dopiero wtedy,  kiedy zapoznał się z treścią  obu komputerowych 

wydruków. Pierwszy z artykułów zaczynał się od słów: „Ustawa populacyjna jest złem”, a w 

drugim   napisano:   „Setki   dzieci   są   ukrywane,   maltretowane,   głodzone,   zaniedbywane, 

wykorzystywane, a nawet mordowane, bez żadnego powodu. Zmuszanie dzieci do ukrywania 

się powinno być traktowane jak ludobójstwo”.

background image

- Jak to możliwe? - zapytał Luke, kiedy tydzień później miał wreszcie możliwość, 

żeby przemknąć  się do domu  Jen. - Dlaczego  te książki  i artykuły mówią  zupełnie  inne 

rzeczy?

Podała mu szklankę napoju gazowanego.

- Nie rozumiem? - zapytała.

Luke pokazał palcem Katastrofę populacyjną.

-   W   tej   książce   piszą,   że   rasa   ludzka   mogłaby   wymrzeć,   gdyby   nie   ustawa 

populacyjna. A tutaj - podniósł i potrząsnął  Problemem „cieni”  - tutaj mówią, że ustawa 

populacyjna była w ogóle niepotrzebnym okrucieństwem. Piszą, że było mnóstwo jedzenia, 

nawet w czasie głodu, tylko że notable trzymali je dla siebie. - Poniewczasie przypomniał 

sobie, że Jen jest notablem. - Przepraszam.

Jen wzruszyła ramionami i nie sprawiała wrażenia w najmniejszym stopniu dotkniętej.

- Więc jaka jest prawda? - zapytał Luke.

Jen wysypała do miski czipsy ziemniaczane.

- No wiesz, sam się zastanów. Rząd pozwolił na opublikowanie tych książek, pewnie 

nawet za nie zapłacił, więc to oczywiste, że piszą w nich rzeczy, w jakie zdaniem rządu ludzie 

powinni   uwierzyć.   To   tylko   propaganda,   same   kłamstwa.   Natomiast   autorzy   artykułów 

prawdopodobnie ryzykowali sporo, żeby zdobyć te informacje, więc można im wierzyć.

Luke zastanowił się.

- To dlaczego chciałaś, żebym przeczytał te książki? - spytał.

- Żebyś  zrozumiał,  jak bardzo głupi jest rząd - wyjaśniła Jen. - Żebyś  zrozumiał, 

dlaczego trzeba ich zmusić, żeby dostrzegli prawdę.

Luke   popatrzył   na   stos   grubych   książek   leżących   na   blacie   w   kuchni   Talbotów. 

Wyglądały tak  bardzo oficjalnie  i  poważnie  - a  kimże  on był,  żeby twierdzić,  że  nie są 

prawdziwe?

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kiedy   spadł   pierwszy   śnieg,   Luke   obawiał   się,   że   upłyną   całe   miesiące,   zanim   zdoła 

ponownie odwiedzić Jen, jednakże tej zimy pogoda mu sprzyjała - większość dni była sucha i 

pogodna.   Nie   mógł   się   już   kryć   wśród   liści   drzew,   ale   tak   czy   inaczej   zaczął   się   czuć 

bezpiecznie,  przekradając  się przez  swój ogród i  ogród Jen. W połowie  stycznia  potrafił 

przebyć cały ten dystans bez przyspieszonego bicia serca - prawdopodobieństwo, że zobaczy 

go ktoś z pozostałych domów notabli wydawało mu się astronomicznie małe, obawiał się 

tylko taty.

W zimie tata zwykle przebywał sporo w domu, a nie mając świń, którymi się dawniej 

zajmował,   mógł   spędzać   jeszcze   więcej   czasu   pod   dachem,   uniemożliwiając   Luke’owi 

wykradanie się na zewnątrz. Ale tata zaczął nagle jeździć często do miasta, wołając rankiem 

do Luke’a: „Jadę do biblioteki, masz coś tam u siebie do jedzenia, prawda?” albo: „W Slyton 

mają plastikowe rury, którym chciałbym się przyjrzeć. Powiedz chłopcom, kiedy wrócą ze 

szkoły, dobrze?”.

- Chodzi o tę uprawę hydroponiczną - pochwalił się Luke pewnego dnia w końcu 

stycznia, kiedy siedzieli razem z Jen przy komputerze. - Tata strasznie się do tego zapalił i 

jest zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na to, co robię.

- Co to jest uprawa hydroponiczna? - zapytała Jen.

- Było o tym w jednej z twoich książek. Wiesz, chodzi o uprawianie roślin w domu, 

bez ziemi, wykorzystując tylko wodę i specjalne nawozy.

- A, to - odparła Jen. - Czy on myśli, że rząd mu na to w ogóle pozwoli?

- Chyba tak - zdziwił się Luke. - Dlaczego mieliby mu nie pozwolić?

Jen wzruszyła ramionami.

- A dlaczego rząd robi różne rzeczy?

Luke nie znalazł na to odpowiedzi, więc Jen odwróciła się z powrotem do widocznego 

na   ekranie   monitora   czatu,   którego   uczestnicy   dyskutowali   właśnie   o   fałszywych 

dokumentach.

Carlos: Mama powiedziała, że kupią mi je dopiero, kiedy skończę osiemnastkę, bo uważa, że 

rz. nie będzie się tak bardzo czepiać dorosłych. Poza tym może do tego czasu stanieją.

background image

Pat: Ja i Sean dostaniemy nasze, chyba jak skończymy 90 lat. Tata i mama oszczędzają na nie, 

odkąd pamiętamy.

Yolanda: Mój tata mówi, że czeka na takie, które będą nie do odróżnienia od prawdziwych. 

Mówi, że za dużo jest kiepsko podrobionych.

Jen   zaczęła   pisać   z   ogromną   szybkością:   „Komu   potrzebny   fałszywy   dowód 

tożsamości? Carlos, ty pewnie dostaniesz taki na nazwisko „John Smith” i spędzisz resztę 

życia,   udając   Angola.   Moi   rodzice   od   lat   mnie   błagają,   żebym   pozwoliła   sobie   załatwić 

fałszywe papiery, ale ja się nie zgadzam, dopóki nie będę mogła dostać takich, na których 

będzie napisane Jen Talbot i które będą naprawdę moje”.

„Zapomnieliście już o pikiecie? Wszyscy dostaniemy prawdziwe dowody, w których 

będzie napisane, kim naprawdę jesteśmy. NIE JESTEŚMY PODRÓBKAMI! NIE MAMY 

POWODÓW, ŻEBY SIĘ UKRYWAĆ!” Uderzyła klawisz ENTER tak gwałtownie, że cały 

komputer aż podskoczył.

-   Ale   Jen   -   odezwał   się   nieśmiało   Luke.   -   Myślałem,   że   używasz   fałszywych 

dokumentów, żeby jeździć po zakupy z mamą. Tam jest napisane, że jesteś jej siostrzenicą.

Jen popatrzyła na Luke’a z ogniem w oczach.

- Nie, to tylko przepustka do sklepów - wyjaśniła. - Też mi się to nie podoba, ale 

doszłam do wniosku, że nie mogę się wykłócać z rodzicami o wszystko. Oni mówią o czym 

innym.   -   Pokazała   na   ekran   komputera.   -   Chodzi   im   o   przybranie   na   zawsze   fałszywej 

tożsamości. Większość cieni w końcu się na to decyduje, zamieszkują z inną rodziną i przez 

resztę życia udają kogoś, kim nie są.

- Więc wolisz się ukrywać? - zapytał Luke. Zastanowił się, jak to by było używać 

innego imienia, żyć w innej rodzinie, być inną osobą, ale nie umiał sobie tego wyobrazić.

- Nie, jasne, że nie wolę się ukrywać - powiedziała z irytacją Jen. - Ale zdobycie 

takiego dowodu tożsamości to tylko inny sposób ukrywania się. Chcę być sobą i poruszać się 

swobodnie   jak   wszyscy   inni,   nie   chcę   żadnych   kompromisów.   Dlatego   właśnie   muszę 

przekonać tę bandę idiotów, że udział w pikiecie jest jedyną drogą.

Po wpisie  Jen na  ekranie   komputera  zapanowała   nieoczekiwana  pustka.  W  końcu 

odważył  się ją przerwać Carlos. „Hej, Jen, masz może  pod ręką jakieś leki rodziców na 

nadciśnienie? Wygląda, jakbyś ich potrzebowała”.

Jen uderzyła przycisk zasilania komputera, a ekran natychmiast pociemniał. Okręciła 

się na krześle i zacisnęła pięści.

- Niech to! - krzyknęła, a na jej twarzy malował się grymas frustracji.

background image

- Jen? - zapytał Luke, odsuwając się trochę od niej, na wypadek gdyby postanowiła 

zrobić użytek z tych pięści.

Jen popatrzyła na niego zaskoczona, jakby zapomniała, że Luke w ogóle tu jest.

- Nie masz czasem ochoty powiedzieć: „Dłużej tego nie wytrzymam”?  - zapytała. 

Zerwała się na równe nogi i zaczęła spacerować po pokoju. - Nie chciałbyś czasem po prostu 

wyjść w środku dnia i powiedzieć: „Chrzanić ukrywanie się, mam to w nosie”? Czy tylko ja 

się czuję w ten sposób?

- Nie - wyszeptał Luke.

Okręciła się na pięcie i wskazała komputer.

- No to co się z nimi dzieje? Dlaczego oni tego nie rozumieją? Dlaczego nie traktują 

tego poważnie?

Luke przygryzł wargi.

- Tak sobie myślę - powiedział - że ludzie na różne sposoby okazują to, co czują. Oni 

żartują sobie i narzekają, ty biegasz z wrzaskiem i przewracasz ludzi.

Był bardzo dumny z siebie, że wyciągnął takie wnioski, biorąc pod uwagę, że tak 

naprawdę znał tylko pięcioro ludzi na całym świecie. Po raz pierwszy zastanowił się, jak inni 

członkowie   jego   rodziny   zachowywaliby   się,   gdyby   musieli   się   ukrywać.   Tata   pewnie 

zrobiłby się zrzędliwy, matka starałaby się robić dobrą minę do złej gry, ale byłoby widać, że 

jest naprawdę nieszczęśliwa. Matthew zachowywałby się spokojnie, ale wyglądałby przez 

cały czas na smutnego, tak jak wyglądał za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał o świniach, 

których nie mógł już hodować. Mark narzekałby tak bardzo, że wszyscy w koło także byliby 

nieszczęśliwi, więc po raz pierwszy Luke poczuł przypływ dumy na myśl o tym, że znosił 

ukrywanie się lepiej, niż znosiłby je ktokolwiek inny w jego rodzinie - przynajmniej tak mu 

się wydawało.

Jen prychnęła, słysząc jego wyjaśnienie.

- Nieważne - powiedziała i usiadła z powrotem na krześle przy komputerze. - Pikieta 

będzie w kwietniu, mam trzy miesiące, żeby dopilnować, żeby wszyscy byli gotowi.

Włączyła komputer i znowu zaczęła pisać z ogromną szybkością.

Kiedy   Luke   wyślizgnął   się   kilka   godzin   później,   nie   był   nawet   pewien,   czy   Jen 

zauważyła, jak wychodził.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

W lutym tata dostał list od rządu, w którym zabraniano mu uprawiania czegokolwiek pod 

dachem.

„Otrzymaliśmy niedawno powiadomienie, że nabył Pan drogą kupna znaczne ilości 

rur z masy plastycznej, które mogą zostać wykorzystane do kiełkowania, uprawy i hodowli 

materiału roślinnego w pomieszczeniach zamkniętych” - zaczynał się list. „Ze względu na 

możliwość wykorzystania tego rodzaju metod agrotechnicznych  w wytwarzaniu substancji 

nielegalnych nakazujemy natychmiastowe zaprzestanie i zaniechanie...”

Luke przeczytał list przy kolacji, kiedy pozostali członkowie rodziny spróbowali już 

szczęścia w domyślaniu  się, co to może  oznaczać.  Po lekturze  tych  wszystkich  opasłych 

książek, które pożyczała mu Jen, dziwaczne i trudne słowa przestały go aż tak przerażać.

-   Chcą,   żebyś   przestał   -   wyjaśnił   Luke.   -   Boją   się,   że   będziesz   uprawiać   coś 

nielegalnego.   A   ten   kawałek   tutaj   -   pokazał   palcem   odpowiedni   fragment   listu,   chociaż 

wszyscy siedzieli przy stole o kilka metrów od niego, a on tkwił na swoim zwykłym miejscu 

na   schodach   -   ten   kawałek,   gdzie   jest   napisane   „nabyte   środki   materialne   o   wyżej 

wymienionym  charakterze winny zostać przekazane do dalszego arbitrażu”, to znaczy,  że 

masz oddać wszystko to, co kupiłeś, a oni zdecydują, czy masz zapłacić jakąś karę.

Reszta rodzina popatrzyła na Luke’a z podziwem, ale Mark zaczął chichotać.

- Narkotyki - powiedział. - Pomyśleli, że chcesz uprawiać narkotyki.

Tata spojrzał na niego z najwyższym niesmakiem.

- Myślisz, że to takie zabawne? Zobaczymy, co pomyślisz w przyszłym roku, kiedy 

stopy ci urosną, a nas nie będzie stać na nowe buty.

Mark przestał się śmiać.

- Jakoś sobie poradzimy - powiedziała cicho matka. - Zawsze sobie radziliśmy.

Tata odsunął się od stołu.

- Dlaczego w ogóle nie poprosiłem o zezwolenie? - zapytał  w przestrzeń. - Może 

gdybym zdobył zezwolenie...

Luke tymczasem doczytał list do końca.

- Nie dostaniesz zezwolenia na uprawę hydroponiczną - odpowiedział. - Tutaj piszą, 

że ona jest zawsze nielegalna.

background image

Tym razem tata tylko spojrzał na niego ze złością.

Luke wyraźnie widział rozczarowanie ojca, a to, że jego rodzice tak martwili się o 

pieniądze,   sprawiało,   że   słyszał   w   głowie   cichutki   głosik:  Może   gdyby   nie   mieli   ciebie,  

mogliby   sobie   pozwolić   na   wszystko,   czego   by   potrzebowali.  Ale   przecież   jadł   niedużo, 

wszystkie ubrania donaszał po Matthew i Marku, a ogrzewanie strychu nie mogło kosztować 

chyba aż tyle pieniędzy. Czasem na krześle, z którego obserwował sąsiednie osiedle, tworzyły 

się kryształki lodu. Starał się ignorować ten głosik.

Znacznie   bardziej   obchodziło   go   to,   że   tata   przestał   się   już   zajmować   pomysłem 

uprawy hydroponicznej i do końca zimy praktycznie nie opuszczał gospodarstwa. Luke zdołał 

odwiedzić Jen tylko raz przez cały luty i dwa razy w marcu, kiedy tata zaczął jeździć po 

okolicy i szukać najtańszego ziarna kukurydzy do siewu.

Za   każdym   razem   Jen   ściskała   go   gorąco   na   powitanie   i   sprawiała   wrażenie 

autentycznie   szczęśliwej,   że   go   widzi,   zupełnie   jakby  zapomniała   o   swoim   styczniowym 

wybuchu   złości.   Pewnego   dnia   zrobili   potworny   bałagan   w   kuchni   Talbotów,   piekąc 

ciasteczka.

- Twoi rodzice nie będą się złościć? - zapytał Luke, kiedy Jen skarciła go za to, że 

próbował wytrzeć mączne odciski rąk z szafek, lodówki i piecyka.

- Żartujesz chyba? Chcę, żeby to zobaczyli, będą szczęśliwi, że w ogóle zaczynam się 

trochę cywilizować - parsknęła Jen.

Innym   razem   przez   cały   ranek   grali   w   gry   planszowe,   leżąc   na   podłodze   w 

największym pokoju Talbotów.

Podczas   trzeciej   wizyty   Luke’a   przez   cały   czas   po   prostu   rozmawiali,   a   Jen 

zachwycała   go   opowieściami   o   miejscach,   w   których   była,   ludziach,   których   spotkała,   i 

rzeczach, które widziała.

- Kiedy byłam mała, mama zabierała mnie, żebym się pobawiła z grupą dzieciaków, 

które wszystkie były trzecimi dziećmi - powiedziała Jen i zachichotała. - Tyle tylko, że to 

wszystko były oficjalne dzieci rządowych szych. Wydaje mi się, że czasem ich rodzice wcale 

nie chcieli mieć dzieci, ale uważali, że to symbolizuje ich status, że mogą złamać ustawę 

populacyjną i uchodzi im to na sucho.

- I co tam robiliście? - zapytał Luke.

-   Bawiliśmy   się,   oczywiście.   Wszyscy   mieli   mnóstwo   zabawek,   a   jeden   dzieciak 

nawet psa, którego czasem przyprowadzał ze sobą, a my karmiliśmy go przysmakami dla 

psów.

- Tacy ludzie mogą też trzymać zwierzęta domowe? - spytał z niedowierzaniem Luke.

background image

- No wiesz, to byli notable - odparła Jen.

Luke zmarszczył brwi i wsunął się głębiej między poduszki wygodnej kanapy, która 

nie przypominała żadnego z mebli w jego domu.

- Tata mówił, że kiedy był mały, praktycznie wszyscy, których znał, mieli zwierzęta. 

On miał psa, który się nazywał Bootsy i kota imieniem Stripe. Często mi o nich opowiadał. 

Dlaczego rząd ogłosił, że trzymanie domowych zwierząt jest nielegalne?

- No wiesz,  jak zwykle  chodziło   o jedzenie   - wyjaśniła  Jen.  Wzięła   ciasteczko  z 

kawałkami czekolady z pudełka i pomachała nim dla podkreślenia swoich słów. - Bez psów i 

kotów będzie więcej jedzenia dla ludzi. Tata mówił, że gdyby notable  nie łamali prawa, 

mnóstwo gatunków by wyginęło.

Luke popatrzył na ciasteczko, które sam trzymał - czy teraz miał się czuć winny nie 

tylko dlatego, że zużywał jedzenie, które powinno trafić do innych ludzi, ale także jedzenie, 

które powinno trafić do zwierząt?

Jen zauważyła wyraz jego twarzy.

- Ej, przestań się tak głupio gapić - powiedziała.

-   To   wszystko   ściema,   pamiętasz?   Na   świecie   jest   wystarczająco   dużo   jedzenia, 

szczególnie teraz, kiedy rodzi się za mało dzieci.

- Co takiego? - zapytał Luke.

-   Poza   wprowadzeniem   ustawy   populacyjnej   rząd   zorganizował   wielką   kampanię, 

żeby   przekonać   kobiety,   że   zachodzenie   w   ciążę   i   rodzenie   dzieci   to   coś   złego.   We 

wszystkich miastach powiesili takie plakaty, na których było napisane na przykład: „Kto jest 

najgorszym   przestępcą”   pod   obrazkiem   przedstawiającym   jakąś   panią   w   ciąży   i   kilku 

ponurych bandziorów. A jak doczytałeś plakat do końca, to się dowiadywałeś, że ta pani jest 

najgorsza. A jeszcze inny - zachichotała Jen - miał narysowany ogromny brzuch w ciąży i 

podpis: „Miłe panie, czy chcecie tak wyglądać?”. Poza tym kobietom nie wolno było nigdzie 

chodzić, kiedy zaszły w ciążę, więc teraz tata mi powiedział, że rodzi się tak mało dzieci, że 

populacja zmniejszy się o połowę.

Luke potrząsnął głową, jak zwykle niczego nie rozumiejąc.

- To dlaczego rząd nie zdejmie tych znaków i nie pozwoli ludziom mieć tyle dzieci, ile 

chcą?

Jen przewróciła oczami.

- Luke, musisz przestać się doszukiwać w tym jakiegokolwiek sensu - odparła. - To 

jest rząd, pamiętasz? Dlatego musimy zorganizować pikietę...

Luke pospiesznie zmienił temat.

background image

- Co robią kobiety, skoro nie wolno im nigdzie chodzić przez cały ten czas, kiedy są w 

ciąży? Nie wiem, jak jest u ludzi, ale u świń to trwa prawie cztery miesiące, zanim urodzą 

dzieci. Czy kobiety też siedzą przez cały ten czas w domu?

- To znaczy, ukrywają się jak my? - zapytała Jen, ale połknęła haczyk. - Większość z 

nich udaje po prostu, że utyły. Mama mówiła, że pojechała po zakupy dzień wcześniej, zanim 

się urodziłam, i nikt nie zauważył. Ale wiesz, mówimy o mojej mamie i zakupach.

Potem Jen wdała się w długą opowieść o tym, jak matka zabrała ją po zakupy do 

miasta odległego o dziesięć godzin jazdy tylko dlatego, że ktoś jej powiedział, że w jednym 

ze sklepów można dostać ładne torebki.

- Założę się, że to jedyny powód, dla którego moi bracia jeszcze na mnie nie donieśli - 

uśmiechnęła się Jen. - Gdyby matka mnie nie miała, to by ich targała ze sobą po sklepach. 

Wyobrażasz sobie takich dwóch goryli z torbami ciuchów?

Jen odtworzyła całą pantomimę, chodząc po pokoju z opuszczonymi nisko ramionami, 

jakby zgięta pod ciężarem niewidzialnych wyładowanych toreb. Luke widział jej braci tylko z 

daleka, ale od razu dostrzegł podobieństwo i roześmiał się.

- Twoi bracia nigdy by na ciebie nie donieśli - zaprotestował. - Prawda?

- Jasne, że nie - zgodziła się z nim Jen. - Oni mnie strasznie kochają. - Żartobliwie 

objęła się ramionami i uściskała, a potem padła na kanapę obok Luke’a.

- Poza tym  nie są dostatecznie  inteligentni,  żeby wymyślić,  jak mogliby na  mnie 

donieść w taki sposób, żeby nie wpakować reszty rodziny w kłopoty. A twoi bracia?

- Nie są głupi - bronił się Luke. - Czy... chcesz zapytać...

- Czy by cię kiedykolwiek zdradzili? - Jen zmrużyła oczy, autentycznie zaciekawiona. 

- Niekoniecznie już teraz, ale powiedzmy, za wiele lat, gdyby twoi rodzice już nie żyli i nie 

mogłoby to zaszkodzić nikomu poza tobą, a oni dostaliby za to mnóstwo pieniędzy...

Luke nigdy nie zadawał sobie tego pytania, ale znał na nie odpowiedź.

- Nigdy - powiedział z żarliwością, która sprawiła, że głos mu się lekko załamał. - 

Mogę im ufać, dorastaliśmy razem.

To było dziwne, jak mógł być tego tak pewien, biorąc pod uwagę, że nie mieli ostatnio 

czasu   nawet   na   to,   żeby   się   z   nim   droczyć.   Matthew   strasznie   serio   traktował   swoją 

dziewczynę i spędzał każdą wolną chwilę w jej domu. Mark dostał nagle świra na punkcie 

koszykówki i namówił ojca, żeby przybił dla niego na ścianie stodoły starą oponę, która 

mogła  mu służyć  jako kosz. Luke słyszał go na dworze, jak rzucał piłką aż do późnego 

wieczora.   Niezależnie   od   tego,   jak   bardzo   był   pewien   ich   lojalności,   Luke   czasem   miał 

wrażenie, że jego bracia dorastają, zostawiając go samego, a on może za nimi tylko tęsknić.

background image

Ale to nie miało znaczenia, ponieważ teraz miał Jen.

Udało mu się powstrzymać Jen przed podjęciem tematu pikiety przez resztę dnia i 

nawet nie zbliżyli się do komputera, po prostu się bawili. Kilka godzin później przekradł się z 

powrotem do swojego domu, myśląc sobie, że właściwie nie przeszkadza mu już w ogóle to, 

że musi się ukrywać. Mógł tak żyć w nieskończoność, dopóki tylko miał okazję odwiedzać 

Jen. Niebawem na drzewach miały się rozwinąć liście i jego wyprawy do jej domu staną się 

jeszcze bezpieczniejsze, a kiedy zacznie się sezon na prace polowe, tata będzie przez cały 

dzień poza domem, a Luke będzie mógł odwiedzać Jen, ile tylko będzie chciał.

Ale zanim na dobre zaczęły się prace polowe, przyszedł kwiecień.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Przez   pierwsze   dwa   tygodnie   kwietnia   padało,   więc   Luke   wychodził   ze   skóry   ze 

zdenerwowania, czy jeszcze kiedyś uda mu się odwiedzić Jen. W końcu ziemia podeschła, 

tata wyjechał orać pola, a Luke popędził do domu dziewczynki.

- Świetnie, że jesteś - przywitała go. - Możesz się zapoznać z najnowszym planem 

bojowym. Już się bałam, że będziemy musieli po prostu zabrać cię we wtorek i wtajemniczać 

po drodze.

Luke starannie zamknął za sobą przesuwane drzwi i poprawił żaluzje, żeby on i Jen 

byli na pewno całkowicie niewidoczni. Dopiero potem odwrócił się, żeby na nią popatrzeć.

- O czym ty mówisz? - zapytał, chociaż przecież wiedział. Serce zaczęło mu walić 

mocniej niż wtedy, kiedy biegł przez ogród.

- O pikiecie, to chyba jasne - rzuciła niecierpliwie Jen. - Wszystko jest przygotowane, 

zabiorę jeden z samochodów rodziców i wezmę po drodze trójkę innych dzieciaków, ale dla 

ciebie też wystarczy miejsca. Masz i tak szczęście, większość będzie musiała po prostu dojść 

na własnych nogach. Spotykamy się przed siedzibą prezydenta o szóstej rano.

Luke zacisnął rękę na sznurku od żaluzji.

- Umiesz prowadzić? - zapytał.

-   Dostatecznie   dobrze   -   wyszczerzyła   do   niego   zęby   w   uśmiechu.   -   Bracia   mi 

powiedzieli, jak to się robi. Wchodź.

Machnęła ręką, kierując go na kanapę. Luke zapadł się w poduszki, podczas gdy Jen 

przysiadła na oparciu.

- A jeśli Policja Populacyjna zatrzyma cię, zanim dotrzesz do stolicy? - zapytał.

- Chcesz powiedzieć: „zatrzyma nas”. Ty też jedziesz z nami, pamiętasz? Nie bój się, 

nikt   nas   nie   zatrzyma   -   Jen   zachichotała.   -   Sprawdziłam   w   komputerze   grafik   dyżurów 

specjalnych służb państwowych i wyobraź sobie, że paru policjantów populacyjnych dostało 

niezaplanowany dzień wolny.

- Chcesz powiedzieć, że zmieniłaś ich grafik? Umiałaś to zrobić?

Jen skinęła głową, a w jej oczach pojawił się przebiegły błysk.

- Rozgryzienie tego zajęło mi cały miesiąc, ale patrzysz w tej chwili na utalentowaną 

hakerkę.

background image

Luke   mgliście   zaczął   rozumieć,   dlaczego   Jen   sprawiała   wrażenie   tak   bardzo 

odprężonej   i   szczęśliwej   podczas   kilku   jego   ostatnich   wizyt.   To   były   dla   niej   chwile 

wytchnienia,   przerwy   w   intensywnej   pracy   nad   planowaniem   pikiety.   Kiedy   się   bliżej 

przyjrzał, zobaczył w jej oczach znużenie - Jen wyglądała jak młodsza wersja jego matki po 

dwudziestoczterogodzinnej zmianie w fabryce drobiu albo jak tata po całym dniu belowania 

siana. Ale w wyrazie jej twarzy było coś jeszcze - jego rodzice nigdy nie wyglądali na tak 

gorączkowo podekscytowanych.

- A jeśli ktoś zauważy, co zrobiłaś, i zmieni to z powrotem?

Jen potrząsnęła głową.

- Nie zauważą, byłam  bardzo ostrożna. Dopasowałam plany podróży wszystkich i 

usunęłam tylko tych policjantów, których naprawdę musiałam. Czy ty to czujesz? W końcu 

będziemy wolni, po tych wszystkich latach. - Pochyliła się i wyciągnęła spod kanapy plik 

papierów. - Najlepsza kryjówka na świecie, służąca jest za leniwa, żeby tam sprzątać. Dobra, 

zobaczmy... Zabiorę cię o dziesiątej wieczorem, a potem...

Luke był  zadowolony, że patrzyła w papiery,  a nie na niego - nie byłby w stanie 

wytrzymać jej spojrzenia.

- No dobra, dobra, czyli nikt nie zostanie złapany po drodze do stolicy. Ale jak już tam 

będziesz, pod domem prezydenta, to ktoś może wezwać Policję Populacyjną, a wtedy... - 

Luke poczuł, jak na samą myśl o tym ogarnia go panika.

Jen pozostała niewzruszona.

-   No   i   co   z   tego?   -  zapytała.  -   Nie   obchodzi   mnie,   kogo   wezwą,   kiedy   już   tam 

będziemy.  Niech to, sama mogę wezwać Policję Populacyjną. Nic nie będą mogli zrobić 

tysiącowi dzieciaków, szczególnie w sytuacji, kiedy spora część z nas jest spokrewniona z 

urzędnikami państwowymi. Zmusimy ich, żeby nas wysłuchali. To będzie rewolucja!

Luke odwrócił spojrzenie.

- Ale twoi przyjaciele... Byłaś na nich zła, bo nie byli do tego zapaleni... a jeśli się nie 

pojawią?

- Co chcesz powiedzieć? - w głosie Jen zabrzmiała wściekłość.

Luke był tak sparaliżowany strachem, że z trudem wydukał:

- Żartowali sobie wtedy na czacie: Carlos, Sean i inni. Powiedziałaś, że nie traktują 

tego poważnie.

- A, chodzi ci o tamto. To było naprawdę dawno temu, teraz wszyscy są ze mną, 

naprawdę   nakręceni.   Wiesz,   Carlos   jest   moim   zastępcą,   nie   uwierzyłbyś   nawet,   ile   mi 

pomógł. No dobra, czyli dziesiąta wieczorem, potem osiem godzin drogi do stolicy, a potem... 

background image

- Znowu zajrzała w papiery. - Jaki transparent chciałbyś nieść? „Zasługuję na życie” czy 

„Precz z ustawą populacyjną!”? A może ten, który znalazłam w starej książce: „Dajcie mi 

wolność albo dajcie mi śmierć”?

Luke spróbował sobie wyobrazić to, co Jen przyjmowała za pewnik. Miałby wsiąść do 

samochodu - siedział już kiedyś w stojącej w stodole półciężarówce, samochód osobowy to 

prawie to samo - potem przez osiem godzin musiałby tylko siedzieć spokojnie. To nie było 

nic trudnego, jeśli nie liczyć paniki, która nie dawałaby mu spokoju z powodu miejsca, do 

którego   zmierzał   samochód.   A   potem   miałby   wyjść   na   widok   publiczny   przed   siedzibą 

prezydenta i nieść transparent? W tym momencie wyobraźnia go zawiodła i Luke oblał się 

zimnym potem.

- Jen, ja... - zaczął mówić.

- Tak?

Dziewczynka   czekała,   a   cisza   pomiędzy   nimi   wydawała   się   pęcznieć   jak 

nadmuchiwany balon. Luke walczył, żeby się zmusić do mówienia.

- Nie mogę z wami jechać.

Jen zagapiła się na niego.

- Nie mogę - powtórzył jeszcze raz słabo.

Jen szybko potrząsnęła głową.

- Jasne, że możesz - powiedziała. - Wiem, że się boisz, każdy by się bał, ale to jest 

ważne. Chcesz się ukrywać przez całe życie, czy chcesz zmienić historię?

Luke spróbował podejść do sprawy z poczuciem humoru.

- A nie ma jakiejś innej opcji?

Jen nie roześmiała się, tylko zerwała z kanapy.

-   Innej   opcji.   Innej   opcji.   -   Zrobiła   kilka   kroków   i   gwałtownie   odwróciła   się   do 

Luke’a. - Jasne, możesz jeszcze być tchórzem i mieć nadzieję, że ktoś inny zmieni świat dla 

ciebie. Możesz się chować na tym swoim strychu, aż wreszcie ktoś zapuka do twoich drzwi i 

powie: „Słyszałeś, że uwolnili ukryte dzieci? Masz może ochotę wyjść?”. Czy tego właśnie 

chcesz?

Luke nie odpowiedział.

- Musisz iść z nami, Luke, albo będziesz się za to nienawidzić przez resztę życia. 

Kiedy już nie będziesz się musiał ukrywać, nawet po wielu latach jakaś maleńka cząstka 

ciebie będzie ci powtarzać: „Nie zasłużyłem na to. Nie walczyłem  o to. Nie jestem tego 

godny”. A jesteś, Luke, mówię ci, że jesteś! Jesteś inteligentny, zabawny i miły, powinieneś 

prowadzić normalne życie, a nie siedzieć pogrzebany żywcem w tym swoim domu...

background image

- Może mnie ukrywanie się nie przeszkadza tak bardzo jak tobie - wyszeptał Luke.

Jen popatrzyła mu twardo prosto w oczy.

-   Owszem,   przeszkadza.   Nienawidzisz   tych   ścian   tak   samo   jak   ja,   a   może   nawet 

bardziej. Czy kiedykolwiek słuchałeś tego, co sam mówisz? Ile razy opowiadałeś mi o tym, 

jak dawniej wychodziłeś na dwór i pracowałeś w ogrodzie, po prostu promieniałeś, ożywiałeś 

się. Nawet jeśli nie chcesz niczego więcej, nie chciałbyś odzyskać wychodzenia na zewnątrz?

Luke tak naprawdę chciał tylko uciec od Jen, ponieważ miała rację, każde jej słowo 

było prawdziwe, ale to nie znaczyło, że musiał z nią iść. Wcisnął się głębiej w poduszki 

kanapy.

- Nie jestem taki odważny jak ty - powiedział.

Jen złapała go za ramiona i spojrzała mu w oczy.

- Serio? - zapytała. - Odważyłeś się przyjść tutaj, prawda? I jeszcze coś - zauważyłeś, 

że to zawsze ty przychodzisz do mnie? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Jeśli rzeczywiście 

jestem o tyle bardziej odważna, to dlaczego nie ryzykuję życia, żeby się z tobą zobaczyć?

Można   było   znaleźć   na   to   tysiąc   odpowiedzi:   „Ponieważ   to   ja   znalazłem   cię 

pierwszy”, „Ponieważ twój dom jest bezpieczniejszy od mojego”, „Ponieważ potrzebuję cię 

bardziej niż ty potrzebujesz mnie. Ty masz komputer i wszystkich tych przyjaciół z czatu i 

jeździsz w różne miejsca”. Luke wyrwał się z uścisku Jen.

- U mnie w domu za często kręci się tata - rzekł. - Tak jest bezpieczniej, ja tylko... 

tylko chcę cię ochronić.

Jen cofnęła się.

- Wielkie dzięki za taką rycerskość - powiedziała kwaśno. - Mam wrażenie, że za dużo 

osób chce mnie chronić. Jeśli tak bardzo ci na mnie zależy, dlaczego mi nie pomożesz, żebym 

mogła być wolna? Powiedziałeś, że nie chcesz jechać na pikietę ze względu na siebie, więc 

zrób to ze względu na mnie. Tylko o to cię proszę.

Luke zamrugał - skoro tak stawiała sprawę, to jak miał z nią nie jechać? Tyle tylko, że 

nie mógł z nią jechać.

-   Jesteś   szalona   -   pokręcił   głową.   -   Nie   mogę,   a   ty   też   nie   powinnaś,   to   zbyt 

niebezpieczne.

Jen spojrzała na niego z najgłębszym obrzydzeniem.

- Możesz już iść - odezwała się zimno. - Nie mam dla ciebie czasu.

Luke usłyszał lodowaty chłód w jej głosie, więc wstał z kanapy.

- Ale...

- Idź już - rzuciła Jen.

background image

Luke na oślep ruszył do drzwi, zatrzymał się przy framudze i odwrócił po raz ostatni.

- Jen, czy ty nie rozumiesz? Chciałbym, żeby to się udało, mam nadzieję...

- Nadzieja jeszcze nic nikomu nie dała - warknęła Jen. - Liczą się tylko czyny.

Luke wycofał się przez drzwi i zatrzymał na tarasie Talbotów. Zamrugał oczami w 

blasku słońca, wdychając zapach świeżego powietrza i niebezpieczeństwa. A potem odwrócił 

się i pobiegł do domu.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Luke nie zwrócił nawet uwagi na to, że kuchenne drzwi zatrzasnęły się za nim - był tak 

wściekły,   że   ledwie   widział   na   oczy.   Jak   ona   śmiała   powiedzieć:   „Nie   mam   dla   ciebie 

czasu”?! Za kogo ona się miała?! Wbiegł ze złością po schodach - zawsze uważała, że jest od 

niego   lepsza   tylko   dlatego,   że   była   dzieckiem   notabli,   popisywała   się   swoimi   napojami 

gazowanymi, czipsami i komputerem. No i co z tego? Sam fakt, że jej rodzice mieli mnóstwo 

pieniędzy, nie czynił jej nikim niezwykłym, ostatecznie to nie ona je przecież zarabiała. Kim 

ona   niby   była?   Tylko   głupią,   zwykłą   dziewuchą,   a   Luke   żałował,   że   w   ogóle   zaczął   ją 

odwiedzać. Przez cały czas tylko się przechwalała, przechwalała i popisywała przed nim. Ta 

cała pikieta to też było popisywanie się: „Patrzcie, jestem trzecim dzieckiem, ale mogę iść 

pod siedzibę prezydenta i nikt mi nic nie zrobi”. Luke miał nadzieję, że ktoś ją zastrzeli, to by 

jej dało nauczkę.

Luke zastygł w połowie ruchu, zamykając za sobą drzwi strychu. Nie, nie, cofa to, co 

pomyślał, nie chciałby, żeby ktoś ją zastrzelił. Jego kolana zrobiły się miękkie, musiał usiąść 

na   schodach,   a   cała   jego   złość   nagle   zamieniła   się   w   strach:   a   jeśli   ktoś   ją   zastrzeli? 

Przypomniał   sobie   transparent,   o   który   go   zapytała:   „Dajcie   mi   wolność   albo   dajcie   mi 

śmierć”.   Czy   mówiła   serio?   Czy   spodziewała   się...?   Urwał,   nawet   w   myślach   nie   chcąc 

kończyć  zdania. A jeśli ona nigdy nie wróci? Powinien z nią iść, choćby po to, żeby ją 

chronić. Ale nie mógł przecież...

Chłopiec ukrył twarz w dłoniach, chowając się przed własnymi myślami.

Kilka godzin później matka znalazła go nadal skulonego na schodach.

- Luke! Nie mogłeś się doczekać, aż wrócę do domu? Jak minął ci dzień?

Luke popatrzył na nią, jakby była zjawą z innej rzeczywistości.

- Ja... - zaczął, gotów wszystko wyznać. Nie był w stanie dłużej tego ukrywać.

Matka położyła mu rękę na czole.

- Źle się czujesz? Jesteś okropnie blady, przez cały dzień martwiłam się o ciebie, 

Luke. Ale potem pomyślałam sobie, że jesteś bezpieczny w domu i na pewno nic ci się nie 

stanie. - Uśmiechnęła się do niego ze znużeniem i poczochrała mu włosy.

Luke przełknął gwałtownie ślinę i postarał się opanować - co mu w ogóle przyszło do 

głowy? Nie mógł powiedzieć nikomu o Jen, nie mógł jej zdradzić.

background image

- Wszystko w porządku - skłamał. - Po prostu dawno nie wychodziłem na słońce, 

sama wiesz. Nie, żeby mi to przeszkadzało - dodał pospiesznie.

Znowu się ukrywał.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przez   całe   trzy   dni   Luke   walczył   ze   sobą.   Chwilami   dochodził   do   wniosku,   że   musi 

powstrzymać  Jen, przekonać  ją, żeby nie jechała - chwilami  znowu zaczynał  być  na nią 

wściekły i myślał, że powinien po prostu iść do niej i zażądać przeprosin.

Ale każdy z tych  wyborów wymagał  spotkania  się z Jen, a to nie było  możliwe. 

Codziennie lało, deszcz spadał w postaci nieskończonej, ponurej kurtyny, która sprawiała, że 

chłopiec czuł się coraz gorzej, obserwując świat przez kanał wentylacyjny. Luke słyszał na 

dole kroki ojca, który narzekał na stracony czas i glebę spłukiwaną z każdą kroplą deszczu, i 

czuł się jak więzień.

W   czwartkowy  wieczór   położył   się   do   łóżka   przekonany,   że   nie   będzie   w   stanie 

zasnąć, wyobrażając sobie Jen i pozostałe dzieciaki w jej samochodzie, oddalające się coraz 

bardziej od niego i zbliżające się coraz bardziej do niebezpieczeństwa. Musiał się jednak 

zdrzemnąć, ponieważ kiedy otworzył oczy, było już zupełnie ciemno. Serce biło mu mocno, 

był całkiem spocony - czy coś mu się przyśniło? A może coś usłyszał? Podłoga skrzypnęła, a 

Luke   nasłuchiwał   tak   intensywnie,   że   poczuł   szum   w   uszach.   Czy   słyszał   jeszcze   czyjś 

oddech, czy tylko własny, głośny i przerażony? Nagle snop światła padł na jego twarz.

- Luke? - rozległ się szept.

Luke zerwał się na równe nogi i wyskoczył z łóżka.

- Jen? Czy to ty?

Zgasiła latarkę.

- Tak, chociaż myślałam, że się zabiję na tych twoich schodach. Dlaczego mi nie 

powiedziałeś, że są takie wąskie? - Brzmiała znowu jak dawna Jen, nie była wściekła ani 

szalona.

- Nie miałem pojęcia, że będziesz po nich kiedykolwiek wchodziła - odparł Luke.

Miał wrażenie, że to kompletne wariactwo, rozmawiać teraz o schodach, w środku 

nocy, w jego pokoju. Każde wypowiadane słowo narażało ich na niebezpieczeństwo: matka 

miała lekki sen. Ale Luke był szczęśliwy, że zwlekają, że nie rozmawiają o tym, o czym Jen 

na pewno zamierzała z nim porozmawiać.

- Twoi rodzice nie zamknęli drzwi na klucz - powiedziała Jen, która też chyba grała na 

zwłokę. - Mam szczęście,  że rząd zabronił trzymać  zwierzęta  domowe, podobno dawniej 

background image

farmerzy   mieli   wielkie   psy   stróżujące,   które   mogły   odgryźć   człowiekowi   głowę   jednym 

kłapnięciem szczęk.

Luke   wzruszył   ramionami,   ale   zaraz   przypomniał   sobie,   że   Jen   nie   widzi   go   w 

ciemnościach.

-  Jen,   ja...   -  Nie   był   do  końca   pewien,   co   zamierza   powiedzieć,   dopóki   tego   nie 

powiedział. - Ja mimo  wszystko  nie mogę  z tobą iść, przepraszam. Chodzi o to, że moi 

rodzice   są   farmerami,   nie   prawnikami.   i   nie   jesteśmy   notablami.   To   tacy   ludzie   jak   ty 

zmieniają historię, a tacy jak ja... po prostu czekają, aż różne rzeczy się wydarzą.

- Nie, nie masz racji. Możesz sprawić, że rzeczy się wydarzą...

Luke bardziej wyczuł, niż zobaczył, że Jen potrząsa głową - nawet w ciemnościach 

potrafił sobie wyobrazić każdy starannie przycięty kosmyk włosów podskakujący i wracający 

na swoje miejsce.

- Przepraszam - powiedziała. - Nie przyszłam tutaj, żeby ględzić w kółko to samo. To 

będzie niebezpieczne i nikt nie powinien z nami jechać wbrew woli. Poprzednio byłam dla 

ciebie za surowa, więc chciałam tylko powiedzieć... że byłeś świetnym przyjacielem. Będzie 

mi ciebie brakowało.

-  Przecież   wrócisz   -  przypomniał   jej   Luke.   -  Jutro   albo   pojutrze,   po  tej   pikiecie. 

Wpadnę wtedy z wizytą. A jeśli pikieta zakończy się sukcesem, będę mógł wejść frontowymi 

drzwiami.

- Mam nadzieję - powiedziała cicho Jen, ale jej głos był prawie niedosłyszalny. - Do 

widzenia, Luke.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Luke do rana nie zmrużył oka, o pierwszym brzasku wstał i po cichu posprzątał błoto, które 

Jen naniosła do domu i na schody. To była cała ona, żeby nie pamiętać o takich rzeczach jak 

błoto - Luke miał gorącą nadzieję, że przemyślała i wzięła pod uwagę wszystkie szczegóły 

dotyczące pikiety.

Skończył właśnie sprzątać podłogę w kuchni, kiedy usłyszał na piętrze, że ktoś spuścił 

wodę   w   toalecie.   Cisnął   zabłoconą   ścierkę   do   śmieci   i   rzucił   się   na   swoje   miejsce   na 

schodach, które zajął w odpowiednim momencie, żeby spotkać schodzącą na dół mamę.

- Cześć, ranny ptaszku - ziewnęła. - Nie spałeś w nocy? Wydawało mi się, że coś 

słyszałam.

- Miałem kłopoty z zaśnięciem - odparł Luke, zgodnie zresztą z prawdą.

Matka znowu ziewnęła.

- I tak wcześnie wstałeś... Dobrze się czujesz?

- Byłem po prostu głodny - wyjaśnił Luke.

Ale tylko skubał swoje śniadanie, ponieważ każdy przełykany kęs stawał mu w gardle.

Kiedy   reszta   rodziny   wyszła,   zaryzykował   zakradnięcie   się   na   dół   i   włączenie 

cichutko radia. Nadawali prognozę pogody, reklamy nasion soi i całe mnóstwo muzyki.

- No dalej, dalej - mruczał, nie spuszczając oka z bocznego okna i wypatrując taty.

W końcu głos w radio zapowiedział wiadomości: czyjeś stado krów wydostało się z 

pastwiska i spowodowało nieduży karambol,  w którym  nikt nie ucierpiał;  rzecznik rządu 

zapowiadał słabe plony z powodu długotrwałych deszczów.

Nie było ani słowa na temat pikiety.

Kiedy w oknie pojawił się wracający do domu tata, Luke wyłączył szybko radio i 

uciekł na schody.

Podczas lunchu tata zapomniał włączyć radio i Luke musiał mu o tym przypomnieć. 

Spiker zapowiedział ważne informacje po reklamach, ale tata, który właśnie skończył swoje 

kanapki, sięgnął, żeby zgasić radio.

- Nie, nie, zaczekaj! - wtrącił się Luke. - To może być ciekawe...

Tata mruknął coś z niezadowoleniem, ale zaczekał.

background image

Spiker znowu wszedł na antenę - odchrząknął i oznajmił, że z najnowszych statystyk 

rządowych wynika, iż zeszłoroczne zbiory lucerny były rekordowe dla bieżącej dekady.

Dokładnie to samo powtarzało się przez kolejne dni: Luke czekał desperacko, żeby 

usłyszeć cokolwiek, ale w te nieliczne momenty, kiedy udawało mu się dopaść do radia, nie 

słyszał kompletnie niczego.

Za  każdym  razem,  kiedy  tata  choćby  na  chwilę   wychodził  z   domu,  Luke   zapalał 

światło przy tylnych drzwiach - dawny znak, który ustalili z Jen. Tak intensywnie wpatrywał 

się   w   jej   dom   w   poszukiwaniu   odpowiedzi,   że   miał   wrażenie,   że   oślepnie.   Ale   żadna 

odpowiedź nie nadchodziła.

Obserwował dom Talbotów tak samo obsesyjnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy 

zaczął podejrzewać istnienie Jen, ale nie dostrzegał żadnych jej śladów. Pozostali członkowie 

jej   rodziny   jak   zwykle   przychodzili   i   wychodzili,   ale   czy   wyglądali   na   smutniejszych, 

szczęśliwszych, zdenerwowanych, czy spokojniejszych?  Z tej odległości Luke nie potrafił 

tego stwierdzić.

Był   tak   zdesperowany,   że   zapytał   matkę,   czy   nie   uważa,   że   powinna   odwiedzić 

nowych sąsiadów i przywitać ich w tej okolicy. Popatrzyła na niego, jakby był obłąkany.

- Mieszkają tutaj od miesięcy, trudno ich uznać za nowych sąsiadów. Poza tym są 

notablami - powiedziała i zaśmiała się w sposób, który nie był w stanie ukryć goryczy w jej 

głosie. - Uwierz mi, nie ucieszyliby się z moich odwiedzin.

Poza tym co niby miałaby im powiedzieć? „Miło mi państwa poznać, czy mogliby mi 

państwo opowiedzieć o tym dziecku, o którym nikomu państwo nie mówili?” Po tygodniu 

Luke czuł, że naprawdę zaczyna go ogarniać obłęd, podskakiwał za każdym razem, kiedy 

ktoś się do niego odezwał. Matka tyle razy zdążyła zapytać, czy na pewno nic mu nie jest, że 

zaczął jej unikać. Ale nie potrafił po prostu siedzieć na strychu i czekać. Chodził w kółko, 

wiercił się, obgryzał paznokcie.

W końcu wymyślił plan.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

W reszcie, półtora tygodnia po pikiecie, wstał ranek tak czysty i pogodny, że Luke wiedział, 

iż jego tata spędzi cały dzień na polu. Bez większej nadziei zapalił światło przy tylnych 

drzwiach,   ale   kiedy   po   pięciu   minutach   nie   nadeszła   odpowiedź,   zgasił   je   i   po   cichu 

wyślizgnął się na dwór.

Chłodne powietrze otrzeźwiło go i na ułamek sekundy zatrzymał  się - tym razem 

planował coś bardziej niebezpiecznego niż kiedykolwiek wcześniej.

-   Muszę   przecież   wiedzieć   -   mruknął   żarliwie   do   siebie   i   przeczołgał   się   wzdłuż 

stodoły, a potem popędził do domu Jen.

Musiał rozedrzeć siatkowe drzwi i wybić szybkę w jednym z okien Talbotów, więc 

czuł się nie w porządku z tego powodu. Ale to nie miało znaczenia, jeśli Jen tam była, na 

pewno mogła wymyślić jakąś wymówkę. A jeśli jej nie było... jeśli jej nie było, Luke nigdy 

już nie miał wrócić do domu Talbotów.

Kiedy znalazł się w środku, wiedział, że musi coś szybko zrobić z alarmem - Jen 

wyjaśniła  mu kiedyś, jak to działa, i podała dokładną sekwencję guzików, jakie należało 

wcisnąć, aby wyłączyć system. Pobiegł do schowka w korytarzu, gwałtownym szarpnięciem 

otworzył drzwi i szybko zaczął wciskać guziki, obawiając, że jeśli zawaha się choćby na 

chwilę, zapomni ich kolejności. Zielony, niebieski, żółty, zielony, niebieski, pomarańczowy, 

czerwony.  Światełka  zamrugały  i zgasły,  zanim  nacisnął  ostatni  guzik, co  go dodatkowo 

wystraszyło - czy tak właśnie to działało poprzednio?

- Szybko, szybko - poganiał sam siebie, ponieważ te słowa bezustannie dźwięczały w 

jego głowie.

- Jen? - zawołał. - Jen?

Wszedł na schody i wrócił na dół, zaglądając do wszystkich pokojów.

- Jen? Nie musisz się chować, to ja, Luke.

Dom był ogromny - trzy piętra i piwnica - więc nie mógł przeszukać całego, ale jeśli 

Jen   tu   była,   dlaczego   miałaby   się   ukrywać?   Wbrew   zdrowemu   rozsądkowi   Luke   miał 

nadzieję, że jednak gdzieś się schowała.

- Jen? Wyjdź, to nie jest zabawne.

background image

Znalazł   sypialnie   -   ogromne,   eleganckie   pokoje   z   pięknie   rzeźbionymi   łóżkami   i 

wysokimi garderobami z lustrami na drzwiach. Nie potrafił powiedzieć, która z nich należała 

do Jen.

W   końcu   chłopiec   musiał   się   poddać,   więc   pobiegł   do   pokoju,   w   którym   stał 

komputer.

Podszedł do klawiatury i wpisał ten sam ciąg liter, który Jen wpisywała przy nim 

wiele razy, ale jego palce były tak niezgrabne, że cały czas się mylił. W końcu dotarł do okna 

logowania czatu. W-L-O-N-Y. Nie, skasować. W-O-N-L-Y. Nie. W końcu mu się udało: W-

O-L-N-Y.

Ekran   był   pusty,   nie   pojawiła   się   na   nim   żadna   przyjacielska   pogawędka,   która 

wyświetlała się magicznie za każdym razem, kiedy obserwował Jen. Czy zrobił coś nie tak? 

Gorączkowo   wylogował   się   z   czatu   i   zalogował   ponownie   trzęsącymi   rękami,   ale   nadal 

niczego nie widział. Nieśmiało, używając tylko palca wskazującego prawej ręki, wystukał na 

klawiaturze: „Gdzie jest Jen?”. Musiał przytrzymać rękę drugą ręką, żeby uspokoić palec i 

zdołać nacisnąć ENTER.

Niemal natychmiast jego słowa zniknęły i pojawiły się na górze ekranu. Czekał, ale 

nie wyświetliło się nic więcej - ekran poniżej jego pytania pozostawał pusty.

Ponieważ nic nie było gorsze od bezczynności, znowu zaczął pisać: „Hej? Jest tu 

kto?”

Nadal nic. Luke uderzył pięścią w stolik komputerowy tak mocno, że go zabolało.

- Muszę wiedzieć! - krzyknął. - Powiedzcie mi! Nie mogę wrócić do domu, dopóki się 

nie dowiem!

Usłyszał  dźwięk otwieranych  drzwi zbyt  późno, żeby jakoś zareagować,  a za nim 

nagle zagrzmiał czyjś głos:

- Odwróć się powoli. Mam broń. Kim jesteś i co tu robisz?

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Luke stłumił odzywające się w nim pragnienie ucieczki i odwrócił się tak wolno, jak tylko 

potrafił. Posiadanie broni palnej zostało zabronione na długo przedtem, zanim się urodził, i 

obecnie mogły ją nosić tylko służby rządowe, ale potrafił rozpoznać celujący do niego obiekt 

z   rysunków   w   książkach   i   z   opowieści   taty.   Tata   zawsze   opowiadał   mu   o  śrutówkach   i 

dubeltówkach, a także o wielkich strzelbach, którymi można było powalić jelenia lub wilka. 

Ta broń była znacznie mniejsza, przeznaczona do zabijania ludzi.

Wszystkie te myśli przemknęły Luke’owi przez głowę, zanim popatrzył ponad lufą 

pistoletu  na trzymającego  broń mężczyznę.  Był  wysoki  i masywny,  a kosztowne ubranie 

raczej podkreślało, niż maskowało rozmiary jego cielska. Luke widywał go do tej pory tylko z 

daleka.

- Jest pan tatą Jen - powiedział.

- Nie pytałem, kim jestem - warknął mężczyzna.

- Kim ty jesteś?

Luke powoli wypuścił powietrze z płuc.

- Przyjacielem Jen - powiedział ostrożnie.

Tylko dlatego, że patrzył bardzo, ale to bardzo uważnie, zauważył, że mężczyzna o 

ułamek centymetra opuścił lufę broni.

- Proszę - odezwał się Luke. - Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie ona jest.

Tym   razem   mężczyzna   wyraźnie   opuścił   rękę   z   pistoletem,   obszedł   Luke’a   i 

gwałtownie wyłączył komputer.

- Jen mówiła, że komputer trzeba zawsze wyłączać specjalną komendą - powiedział 

Luke.

- Skąd wiesz o Jen? - zapytał mężczyzna, patrząc na niego zmrużonymi oczami.

Luke zamrugał i uświadomił sobie, że mężczyzna próbuje się z nim targować, chce 

negocjować. Chciał coś uzyskać od Luke’a, zanim powie mu cokolwiek na temat Jen. Ale co?

-   Ja   też   jestem   trzecim   dzieckiem   -   powiedział   w   końcu   Luke.   Wyraz   twarzy 

mężczyzny  nie  zmienił  się, ale  chłopcu  wydawało  się, że  zobaczył  w jego oczach  błysk 

zaciekawienia. - Mieszkam po sąsiedzku, dowiedziałem się, że Jen tu mieszka, więc zacząłem 

ją odwiedzać, kiedy tylko mogłem.

background image

- Skąd wiedziałeś, że tu jest? - zapytał mężczyzna.

- Zobaczyłem...  - Luke nie  chciał  pakować  przyjaciółki  w kłopoty.  - Zobaczyłem 

zapalone światło, kiedy wszyscy wyszli. Zgadywałem. Ja... ja naprawdę bardzo chciałem, 

żeby tu mieszkało inne trzecie dziecko, które mógłbym poznać.

- Czyli Jen była nieostrożna. - W głosie mężczyzny pojawiło się niezrozumiałe dla 

Luke’a napięcie.

- Nie - powiedział niepewnie Luke. - Po prostu ja byłem spostrzegawczy.

Mężczyzna   skinął   głową,   przyjmując   do   wiadomości   odpowiedź   Luke’a,   a   potem 

usiadł na krześle przy biurku komputerowym i położył pistolet na kolanach. Chłopiec uznał to 

za znak, że rozmowa może potrwać dostatecznie długo, żeby zdołał się czegoś dowiedzieć.

- Czy to Jen pokazała ci, jak wyłączyć alarm? - zapytał mężczyzna.

Luke uznał, że nie ma sensu kłamać.

- Tak, ale chyba coś skopałem, bo pan tu przyszedł...

-   Nie   -   wyjaśnił   mężczyzna.   -   Gdybyś   coś   skopał,   przyjechałaby   ochrona.   Ale 

ustawiłem alarm w taki  sposób, żebym  został automatycznie  powiadomiony,  jeśli system 

zostanie   wyłączony   pod   moją   nieobecność...   Biorąc   pod   uwagę   wszystkie   okoliczności, 

postanowiłem sam sprawdzić, co się dzieje.

Luke’a korciło, żeby zapytać, o jakie „okoliczności” mogło chodzić, ale mężczyzna 

zadał już kolejne pytanie.

- Więc co właściwie ty i Jen razem robiliście? - spytał, a Luke nie rozumiał, dlaczego 

jego głos zabrzmiał tak oskarżycielsko.

- Nic - odparł Luke. - To znaczy, mnóstwo gadaliśmy, pokazała mi komputer. Jen 

chciała... chciała, żebym poszedł na pikietę, ale za bardzo się bałem.

Poniewczasie Luke zastanowił się, czy mężczyzna w ogóle wiedział o pikiecie. Czy 

właśnie   zdradził   zaufanie   Jen?   Ale   mężczyzna   nie   sprawiał   wrażenia   zaskoczonego   i 

przyglądał się Luke’owi tak samo uważnie, jak chłopiec przyglądał się jemu.

- Dlaczego jej nie powstrzymałeś? - spytał.

-   Powstrzymać   Jen?   Równie   dobrze   można   by   próbować   powstrzymać   słońce   - 

parsknął Luke.

Mężczyzna obdarzył go bladym uśmiechem, w którym nie było ani cienia wesołości.

- Pamiętaj o tym - skinął głową.

- No to gdzie ona jest? - zadał pytanie Luke.

Mężczyzna odwrócił głowę.

- Jen... - jego głos się załamał. - Jen nie ma już z nami.

background image

- Ona...?

- Ona nie żyje - powiedział szorstko mężczyzna.

W jakiś sposób Luke wiedział już o tym, chociaż nie chciał wiedzieć. Zaszokowany, 

cofnął się na oślep, natrafił na kanapę i opadł na nią.

- Nie - odezwał się. - Nie Jen. Nie. Kłamie pan.

Krew ogłuszająco szumiała mu w uszach, w głowie kłębiły się szalone myśli. To tylko 

sen,   koszmar.   Muszę   się   jakoś   obudzić.  Przypomniał   sobie   Jen   terkoczącą   z   prędkością 

karabinu maszynowego  i gwałtownie  gestykulującą  - jak to możliwe, żeby była  martwa? 

Spróbował   sobie   wyobrazić   ją   leżącą   całkowicie   nieruchomo,   martwą,   ale   to   było 

niemożliwe.

Mężczyzna bezradnie potrząsnął głową.

- Oddałbym wszystko, żeby ją odzyskać - wyszeptał. - Ale to prawda, sam widziałem. 

Oddali nam... oddali nam jej ciało. Specjalne przywileje dla urzędników państwowych. - W 

jego głosie brzmiała taka gorycz, że Luke’owi trudno było go słuchać. - A my nie mogliśmy 

jej nawet pochować w rodzinnym grobowcu, nie mogliśmy wziąć wolnego dnia na pogrzeb, 

nie   mogliśmy   powiedzieć   nikomu,   dlaczego   chodzimy   z   zaczerwienionymi   oczami   i 

rozdartym sercem. Nie, my musieliśmy dalej udawać, że jesteśmy tą samą czteroosobową 

rodziną, co zawsze.

- Jak? - zapytał Luke. - Jak ona... umarła?

Myślał sobie, że gdyby doszło do wypadku samochodowego, to nie byłoby jeszcze 

najgorsze. Może to nie miało nic wspólnego z pikietą, może Jen była po prostu bardzo chora?

- Zastrzelili ją - powiedział ojciec Jen. - Rozstrzelali ich wszystkich; czterdzieścioro 

dzieci, które przyszły na pikietę, zostało zastrzelonych tuż pod siedzibą prezydenta. Krew 

zachlapała krzaki róż, ale chodniki zostały wysprzątane do czysta przed nadejściem turystów, 

więc nikt niczego nie zauważył.

Luke zaczął potrząsać głową i nie był w stanie się uspokoić.

- Ale Jen powiedziała, że będzie za dużo osób, żeby mogli strzelać. Mówiła, że będzie 

ich tysiąc - zaprotestował, jakby słowa Jen mogły zmienić to, co właśnie usłyszał.

- Nasza Jen pokładała zbyt wielką wiarę w odwagę jej ukrywających się towarzyszy - 

powiedział ojciec Jen.

Luke drgnął.

- Powiedziałem jej, że nie mogę iść - odezwał się. - Powiedziałem jej! To nie moja 

wina!

background image

- Nie - przyznał cicho tata Jen. - Nie mogłeś też jej powstrzymać. To nie twoja wina, 

jest bardzo wielu ludzi, których należy tą winą obarczyć. Oni prawdopodobnie zabiliby i 

tysiąc dzieciaków, i piętnaście tysięcy. Dla nich życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia.

Jego twarz wykrzywiła się, a Luke pomyślał, że nigdy nie widział takiego wyrazu 

bólu, nawet wtedy, kiedy Matthew upuścił sobie na nogę największy młotek. Po policzkach 

ojca Jen zaczęły spływać łzy.

- Nie rozumiem tylko jednej rzeczy, po co ona to zrobiła, po co zorganizowała tę 

krucjatę dziecięcą? Nie była przecież głupia, przez całe życie ostrzegaliśmy ją przed Policją 

Populacyjną. Czy naprawdę myślała, że ta pikieta coś da? - zastanawiał się na głos.

- Tak - zapewnił go Luke, do którego w tym momencie wróciły nieproszone ostatnie 

słowa Jen: „Mam nadzieję” - chociaż wcześniej powtarzała, że nadzieja jest bezwartościowa. 

Może wiedziała, że pikieta nic nie da, może nawet wiedziała, że prawdopodobnie zginie. 

Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy Jen skaleczyła się w rękę, żeby ukryć krople 

krwi   na   dywanie.   W   Jen   było   coś   dziwnego,   czego   Luke   do   końca   nie   rozumiał,   a   co 

sprawiało, że była gotowa się poświęcić, aby pomóc innym albo chociaż próbować to zrobić.

- Myślę, że na początku sądziła, że pikieta się uda - odezwał się Luke do taty Jen. - A 

potem, nawet jeśli nie była pewna... mimo wszystko musiała tam iść. Nie odwołałaby tego.

- Dlaczego? - spytał tata Jen, nadal szlochając. - Czy ona chciała umrzeć?

- Nie - odparł Luke. - Ona chciała żyć. Nie umrzeć, nie ukrywać się. Żyć.

Te słowa wracały do niego raz za razem: „Nie ukrywać się. Żyć. Nie ukrywać się. 

Żyć” i dopóki o nich pamiętał, miał wrażenie, że Jen dalej z nim jest. Wyszła tylko na chwilę 

z pokoju, na przykład po to, żeby przynieść więcej czipsów, a za chwilę wróci i będzie dalej 

mu tłumaczyć, dlaczego żadne z nich nie powinno być skazane na życie w ukryciu. Byłby w 

stanie uwierzyć, że to jej głos rozbrzmiewał mu w uszach.

Ale gdyby przestał, jeśli te słowa ucichłyby chociaż na minutę, byłby zgubiony. Miał 

wrażenie, że cały świat oddala się od niego, wirując, a on jest całkiem sam. Miał ochotę 

krzyczeć:   „Jen!   Wracaj!”,   jakby   mogła   go   usłyszeć,   przerwać   to   wirowanie   i   naprawdę 

wrócić.

Luke   miał   wrażenie,   że   z   ogromnej   odległości   usłyszał,   jak   ojciec   Jen   westchnął 

ciężko i stanowczym gestem wytarł nos.

- Możliwe, że nie jesteś jeszcze gotów, aby tego wysłuchać - powiedział. - Ale...

Luke w oszołomieniu podniósł głowę i słuchał jednym uchem.

- Kiedy zalogowałeś się na czacie - powiedział ojciec Jen - w kwaterze głównej Policji 

Populacyjnej uruchomił się alarm. Bardzo starannie monitorują ten czat, dowiedzieli się o 

background image

jego istnieniu po pikiecie. Udało mi się... ukryć różne rzeczy dotyczące Jen, ale na podstawie 

twojego wpisu dotrą do naszego komputera. Policja Populacyjna jest teraz przeciążona pracą, 

próbują śledzić tropy, które pojawiły się po pikiecie, więc powinienem mieć dzień czy dwa, 

żeby   znaleźć   przekonujące   wyjaśnienie.   Ale   jeśli   będą   prowadzić   dochodzenie   naprawdę 

starannie, możesz się znaleźć w niebezpieczeństwie.

- Większym niż zwykle? - zapytał sarkastycznie Luke.

Tata Jen potraktował jego pytanie całkiem serio.

- Tak. Zaczną cię usilnie szukać, będą przeszukiwać wszystkie domy w tej okolicy. 

Znalezienie ciebie nie zajmie im wiele czasu.

Zimny dreszcz przebiegł po plecach Luke’a - czyli miał umrzeć, tak samo jak Jen. 

Albo nie, nie tak samo - ona odeszła odważnie, a on zostanie złapany jak mysz schowana w 

dziurze.

- Ale jeśli mi na to pozwolisz - ciągnął tata Jen - mogę ci załatwić fałszywy dowód 

tożsamości i będziesz całe kilometry stąd, zanim w ogóle rozpoczną się poszukiwania.

- Zrobiłby pan to dla mnie? - zapytał Luke. - Dlaczego?

- Ze względu na Jen.

- Ale... jak?

- Mam odpowiednie wpływy. Widzisz... - tata Jen zawahał się. - Pracuję dla Policji 

Populacyjnej.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Luke zaczął krzyczeć i nie mógł się opanować - jego mózg nagle przestał kontrolować to, co 

się działo z jego ciałem. Poczuł, jak zrywa się na równe nogi i biegnie do ojca Jen, zobaczył 

własną rękę chwytającą pistolet i wyrywającą  go z dłoni mężczyzny,  usłyszał swój głos, 

trudny do poznania w krzyku:

- Nie! Nie! Nie!

- Uspokój się! - wrzasnął tata Jen. - Uspokój się, mały idioto, zanim nas obu zabijesz...

Pistolet jakimś cudem znalazł się w ręku Luke’a, więc tata Jen rzucił się na niego i 

chłopiec  mógł  sobie wyobrazić,  że przewraca go, podobnie jak Jen wiele  miesięcy temu 

przewróciła jego. Ale tym razem Luke zdążył w ostatniej chwili odsunąć się na bok, a tata Jen 

uderzył tylko o przeciwległą ścianę. Luke wycelował w niego broń i z całej siły starał się 

powstrzymać ręce przed drżeniem.

Tata Jen odwrócił się powoli.

- Możesz mnie zastrzelić - powiedział, unosząc bezradnie ręce do góry. - Może nawet 

będę szczęśliwy, że nie muszę już dłużej tęsknić za Jen. Ale to będzie błąd, przysięgam ci na 

wszystko, co najświętsze, przysięgam na pamięć Jen... jestem po twojej stronie.

Tata Jen wpatrywał się wyczekująco w oczy Luke’a, który poczuł przypływ dumy, że 

zdobył przewagę, że zasłużył na prawo decydowania, co ma się dalej wydarzyć. Ale skąd 

miał wiedzieć, jaka decyzja będzie właściwa? Mógł chyba być  pewien, że ojciec Jen nie 

będzie kłamał, powołując się na jej pamięć, prawda?

Luke zacisnął oczy i opuścił pistolet.

- Dobrze - ojciec Jen odetchnął głośno, a Luke pozwolił, żeby mężczyzna podszedł do 

niego, ostrożnie wyjął mu z ręki broń i położył na biurku.

- Miałem ci to właśnie wyjaśnić - powiedział tata Jen, oddychając głośno. Usiadł na 

krześle. - Pracuję po prostu w kwaterze głównej Policji Populacyjnej, nie zgadzam się z tym, 

co robią, i staram się sabotować ich działania na tyle, na ile to możliwe. Jen także nigdy tego 

nie rozumiała... Że czasem trzeba pracować w szeregach wroga.

Tata Jen mówił i mówił; Luke’owi wydawało się, że powtarza wszystko po dwa, trzy 

razy, ale to nie szkodziło, ponieważ mózg chłopca działał tak powoli, że przydawała mu się 

tego rodzaju pomoc.

background image

- Co wiesz o historii? - zapytał mężczyzna.

Luke spróbował sobie przypomnieć, czy w jego rodzinnych zbiorach na strychu były 

jakieś książki historyczne. Czy dziejące się w przeszłości powieści przygodowe mogły się 

liczyć?

- Tylko... - odchrząknął. - Tylko to, co było w książkach, które pożyczała mi Jen.

- Jakich?

Luke wskazał odpowiednie pozycje na półkach nad komputerem.

- Dała mi jeszcze trochę artykułów, wydruków z komputera.

Tata Jen skinął głową.

- Czyli poznałeś propagandę obu stron, ale nie prawdę - powiedział.

- Nie rozumiem? - spytał Luke.

- Publikacje rządowe próbują przekonać ludzi do pewnego punktu widzenia, więc 

naciągają fakty,  ale prasa podziemna jest tak samo skrajna i nagina statystyki  do swoich 

potrzeb. Dlatego w gruncie rzeczy nie wiesz niczego.

- Jen powiedziała, że te rzeczy z komputera są prawdziwe - powiedział obronnym 

tonem Luke, chociaż samo wypowiedzenie jej imienia sprawiało, że poczuł ukłucie bólu. Jen 

nie żyła, jak mogła być martwa?

Tata Jen niecierpliwie machnął ręką.

- Wierzyła w to, w co chciała wierzyć. Ale obawiam się... - mężczyzna urwał i Luke 

miał wrażenie, że tata Jen znowu zacznie płakać, ale on tylko przełknął gwałtownie ślinę i 

ciągnął  dalej. - Obawiam  się, że  to ja ją zachęciłem.  Przekazałem  jej trochę  niejawnych 

informacji,   chciałem,   żeby   miała   nadzieję,   iż   pewnego   dnia   ustawa   populacyjna   zostanie 

zniesiona. Nie wiedziałem, że ona... ona...

Luke wiedział, że nie będzie w stanie po raz drugi wytrzymać widoku załamanego 

ojca Jen.

- Więc co powinienem wiedzieć? - zapytał. - Jaka jest prawda?

- Prawda - mruknął ojciec Jen, chwytając się tego słowa, jakby Luke rzucił mu koło 

ratunkowe, i szybko odzyskując panowanie nad sobą. - Nikt właściwie nie wie, pojawiało się 

za dużo kłamstw przez zbyt długi czas. Nasz rząd jest totalitarny, a totalitarne rządy nigdy nie 

lubią prawdy.

Luke nic z tego nie zrozumiał, ale pozwolił tacie Jen mówić dalej.

- Słyszałeś o głodzie?

Luke skinął głową.

background image

- Wcześniej nasz kraj wierzył w wolność, demokrację i równość dla wszystkich, ale 

potem   nastał   głód,  a  ówczesny  rząd   został   obalony.  We   wszystkich   miastach  wybuchały 

zamieszki z powodu jedzenia, bardzo wielu ludzi wtedy zginęło. Kiedy władzę objął generał 

Sherwood, obiecał prawo, porządek i żywność dla wszystkich. Wtedy ludzie nie pragnęli 

niczego więcej - i niczego więcej nie dostali.

Luke zmrużył oczy, próbując zrozumieć - to wszystko były w najoczywistszy sposób 

sprawy dorosłych.

Nie, nawet gorsze od spraw dorosłych, do jakich był przyzwyczajony, ponieważ jego 

rodzice mówili  tylko  o zbiorach kukurydzy,  rachunkach i prawdopodobieństwie nadejścia 

przymrozków w końcu maja, a Luke to wszystko rozumiał. Obalane rządy i zamieszki w 

miastach znajdowały się poza jego pojmowaniem.

- Notable dostali więcej - wyrwało mu się i natychmiast zarumienił się, ponieważ to 

zabrzmiało okropnie niegrzecznie.

Tata Jen roześmiał się.

- To prawda, dobrze zauważyłeś. Wiem, że to nie jest w porządku, i nie jestem z tego 

dumny, ale... Rządzący podjęli świadomą decyzję o tym, że pozwolą jednej klasie ludzi na 

większe przywileje... Jen pewnie poczęstowała cię śmieciowym jedzeniem?

Luke skinął głową.

-   To   bardzo   dobry  przykład,   oficjalnie   jest   nielegalne,   ale   nikt   jeszcze   nie   został 

aresztowany   za   zaopatrywanie   notabli   w   śmieciowe   jedzenie.   Co   oczywiście   jest   bardzo 

wygodne,   biorąc   pod   uwagę,   że   wszyscy   wysocy   urzędnicy   państwowi   są   notablami.   - 

Cynizm w głosie mężczyzny tak bardzo przypominał Jen, że mało brakowało, a Luke znowu 

poddałby się przypływowi żalu. Zmusił się jednak do skoncentrowania się na słowach taty 

Jen.

- Rząd pilnuje, żeby nikt się nie wzbogacił, ponieważ ludzie pracują najciężej, kiedy 

muszą   walczyć   o   przetrwanie   -   ciągnął   mężczyzna.   -   Rząd   stara   się   dopilnować,   żeby 

większość   ludzi   przetrwała,   a   w   każdym   razie,   żeby   przetrwali   wszyscy   ci,   którzy   są 

posłuszni. Jeśli słyszałeś, jak twoi rodzice rozmawiają o innych farmerach, to wiesz pewnie, 

że nikt już nie traci swoich gospodarstw, ale nikt także nie zarabia dostatecznie dużo, żeby 

mieć zabezpieczony byt.

Luke   pomyślał   o   swoich   rodzicach,   stale   martwiących   się   o   pieniądze   -   czy   to 

wszystko było niepotrzebne? Czy po prostu manipulowano nimi? Poczuł ukłucie gniewu, ale 

stłumił je, ponieważ miał jeszcze dalsze pytania.

background image

- Ale nawet notable muszą przestrzegać ustawy populacyjnej - powiedział. - Czy to 

dlatego... - przełknął ślinę. - Czy to dlatego, że tak trzeba? Czy rzeczywiście było i jest nadal 

za dużo ludzi?

-   Prawdopodobnie   nie   -   odparł   tata   Jen.   -   Gdyby   jedzenie   było   rozdzielane 

sprawiedliwie, gdyby ludzie nie wpadli w panikę... gdybyśmy mieli dobrych przywódców, 

którzy   potrafiliby   przekonać   społeczeństwo   do   konieczności   współpracy...   Moglibyśmy 

przetrwać ten kryzys bez ograniczania praw człowieka. A teraz nie powinno już stanowić 

problemu, gdyby część ludzi chciała mieć troje lub czworo dzieci, o ile tylko inni w ogóle nie 

chcieliby dzieci. Ale ustawa populacyjna jest najważniejszym dziełem generała Sherwooda, 

dlatego właśnie nawet notable jej podlegają. Może ją pokazać i powiedzieć: „Patrzcie, jaką 

mam władzę nad życiem moich ludzi”.

- Czyli ona jest zła - odezwał się Luke, próbując wyłuskać sedno ze słów taty Jen.

- Uważam, że tak - potwierdził mężczyzna.

Luke poczuł dziwny przypływ ulgi, że tak naprawdę nie było niczego złego w jego 

istnieniu, był tylko nielegalny. Po raz pierwszy od kiedy przeczytał rządowe książki, zaczął 

rozumieć, że to dwie zupełne różne rzeczy. Może właśnie dlatego bał się iść na pikietę; gdyby 

wierzył w to naprawdę głęboko, tak jak Jen, mógłby jej towarzyszyć.

I mógłby zginąć tak samo jak ona?

Wszystko to było zbyt skomplikowane i przerażające, żeby o tym myśleć.

Ojciec Jen popatrzył na zegarek.

- Muszę wracać do pracy, są granice tego, co zdołam ukryć. Jeśli chcesz, do jutra 

wieczór załatwię ci fałszywy dowód tożsamości. Radziłbym, żebyś do tego czasu...

Urwał,   a   Luke   błyskawicznie   poznał   przyczynę,   pochodzącą   wprost   z   jego 

najgorszych koszmarów - walenie do drzwi i rozkaz:

- Otwierać! Policja Populacyjna!

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Zanim Luke zdążył się ruszyć, tata Jen podniósł go i wrzucił do wielkiej szafy garderobianej, 

pełnej ubrań.

- Z tyłu jest ukryte przejście - syknął. - Skorzystaj z niego.

Luke macał na oślep, przedzierając się przez coś, co w dotyku przypominało sterty 

włosów. Za sobą słyszał, jak tata Jen woła:

- Już idę, idę! Te drzwi kosztowały dwanaście tysięcy dolarów, jeśli je rozwalicie, 

będziecie za nie płacić!

W następnej chwili Luke usłyszał piszczenie komputera, a tata Jen mruknął:

Doskonały moment, żeby sobie przypomnieć o oszczędzaniu energii. No dalej, połącz 

się już...

Walenie do drzwi stało się głośniejsze, a gburowaty głos wrzasnął:

- Masz trzy sekundy, George!

Luke wcisnął się dalej w głąb szafy - nie potrafił nawet znaleźć tylnej ściany, a co 

dopiero jakichś ukrytych drzwi. Zaraz potem rozległ się trzask pękającego drewna, a kilka 

sekund później w pokoju komputerowym zadudniły ciężkie kroki.

- Co to ma znaczyć?

To był dobiegający z korytarza głos taty Jen, pełen takiej wściekłości, że gdyby Luke 

sam tego nie widział, nigdy w życiu nie domyśliłby się, że ten mężczyzna chwilę wcześniej 

płakał. Ten głos był niesamowicie stanowczy, pewny siebie i całkowicie przekonany o swojej 

racji   i   o   tym,   że   ktokolwiek   mu   się   sprzeciwia,   racji   mieć   nie   może.   Kroki   ucichły,   a 

schowany w głębi szafy Luke usłyszał, że ktoś parsknął cichym śmiechem.

- Złapaliśmy cię na gorącym uczynku, co, George?

- Tak, rzeczywiście, strasznie śmieszne - odparł tata Jen, ale w jego głosie nie było ani 

śladu   rozbawienia.   Rozległ   się   cichy   dźwięk   przypominający   zaciąganie   zamka 

błyskawicznego. - Do czego to dochodzi? Człowiek nie może nawet pójść do kibla, bo jego 

drzwi zostają wyłamane przez bandę nadgorliwych idiotów z kompleksem władzy. I mogę 

was zapewnić, że zapłacicie mi za te drzwi.

Gdyby to Luke był funkcjonariuszem Policji Populacyjnej, głos taty Jen przeraziłby 

go śmiertelnie i sprawił, że Luke wycofałby się, przepraszając. Nigdy nie uwierzyłby, że ktoś 

background image

taki ukrywa jakieś trzecie dziecko. Chłopiec poczuł przypływ otuchy i przestał wciskać się w 

głąb garderoby.

Ale w głosie, który odpowiedział ojcu Jen, pojawił się tylko leciutki cień niepewności.

- Daj spokój, George, wiesz, że mamy uprawnienia pozwalające na wkroczenie na 

twoją   posesję   i   przeprowadzenie   rewizji.   Otrzymaliśmy   raport,   że   ten   komputer   został 

wykorzystany w celu prowadzenia nielegalnej działalności, zaledwie pół godziny temu.

- No dobra, jesteście nawet większymi idiotami, niż myślałem - odparł tata Jen. - Czy 

ty w ogóle czytasz swoje notatki służbowe? Dzisiaj rano zgłosiłem do centrali, że będę w 

dalszym   ciągu   prowadził   monitoring   nielegalnego   czatu.   Widzisz?   Wpisałem   „Gdzie   jest 

Jen?” i „Jest tu kto?”, czyli  dokładnie to, co wpisałby jakiś zagubiony i zdezorientowany 

trzeci dzieciak, który nie poszedł na pikietę. Czy naprawdę jesteś tak nisko w hierarchii, że 

nawet nie słyszałeś, jak przez tyle miesięcy podszywałem się pod przywódczynię bojówki, 

Jen?   Nie   zaproszono   cię   na   ceremonię,   na   której   odebrałem   nagrodę   za   pozbycie   się 

czterdzieściorga nielegalnych dzieciaków?

Luke był zdumiony, że tata Jen może wymówić jej imię i nie zdradzić się przy tym. 

Gdyby Luke nie znał Jen - gdyby nie znał jej dawniej, jak przypomniał sam sobie, czując 

ukłucie bólu w środku - i gdyby nie wiedział, jak bardzo ufała ojcu, byłby przekonany, że tata 

Jen ją zdradził.  Jak można  było  zaufać komuś,  kto mówił  tak chłodno o „pozbyciu  się” 

trzecich dzieci? Luke zaczął się dalej przedzierać przez garderobę, aż dotarł do sterty kocy 

przy tylnej ścianie. Dotknął jej, ale była całkowicie gładka. Tata Jen mówił, że tu są drzwi, 

więc gdzieś musiały tu być.

Głosy na zewnątrz szafy były teraz przytłumione.

- ...widziałem żadnej notatki...

-   Założę   się,   że   leży   na   biurku   w   twoim   gabinecie,   razem   ze   wszystkimi   tymi 

papierami, których nigdy nie raczysz czytać. - Tata Jen podniósł głos, więc Luke słyszał go 

teraz wyraźnie. - O ile w ogóle umiesz czytać.

Oficer Policji Populacyjnej zignorował tę obelgę.

- Pokaż nam komputer.

- Proszę bardzo.

Luke modlił się, żeby tata Jen miał im coś do pokazania - nie mógł znaleźć drzwi, 

chociaż raz za razem przesuwał dłońmi po ścianie. Jego serce waliło tak głośno, że miał 

wrażenie, iż Policja Populacyjna zaraz go usłyszy.

Słyszał   teraz   tylko   pomruki   policjantów   populacyjnych   i   taty   Jen.   W   końcu   głos 

jednego z funkcjonariuszy zabrzmiał donośniej:

background image

- Kłamiesz, George. Musimy zrobić rewizję.

- Tylko dlatego, że komputer się zawiesił? Jasne, nie ma sprawy. - Luke był zdumiony 

obojętnością   w   głosie   ojca   Jen.   -   Ale   jeśli   nie   znajdziecie   niczego,   a   nie   znajdziecie, 

pamiętajcie   tylko,   że   obejmują   mnie   przyznawane   notablom   przywileje   dotyczące 

odszkodowania   za   nieuzasadnione   przeszukanie   i   że   z   pewnością   wyciągnę   odpowiednie 

konsekwencje. Jak myślicie, powinienem wydać te pieniądze z odszkodowania na kawior czy 

na szampana?

- Nie, no, George, nie złożyłbyś skargi.

- Tak myślisz? No to proszę bardzo, możecie zaczynać tutaj.

Nagle do szafy wtargnął snop światła, a Luke wstrzymał oddech i desperacko wcisnął 

się pod koce. Jak ojciec Jen mógł otworzyć drzwi do miejsca, w którym się chował?

Żaden z funkcjonariuszy Policji Populacyjnej nie odpowiedział ojcu Jen, ale cienie 

kładące  się na  kocu, który przykrywał  Luke’a,  podpowiedziały  mu,  że  stali  dokładnie  w 

drzwiach   szafy.   Słyszał   wieszaki   szurające   na   metalowym   pręcie,   a   potem   policjanci 

populacyjni odeszli.

Zdezorientowany i przerażony, Luke nadal kulił się pod kocem - słyszał stłumione 

kroki w różnych pokojach i był pewien, że lada chwila wrócą do pokoju komputerowego. 

Miał tylko nadzieję, że zanim go zabiją, pozwolą mu odwiedzić rodziców i powiedzieć, jak 

bardzo ich kochał. Chciał przeprosić Matthew i Marka za to, że nie doceniał gry w warcaby i 

w   karty,   którymi   próbowali   go   rozerwać,   chociaż   wiedział,   że   woleliby   być   na   dworze. 

Powinien też pewnie przeprosić rodziców za to, że ich nie posłuchał i że w ogóle zaczął 

odwiedzać   dom   Jen,   czego   nawet   śmiertelnie   przerażony   tym,   że   mogą   go   znaleźć,   nie 

potrafił tak do końca pożałować.

Tak   czy   inaczej   było   mało   prawdopodobne,   by   pozwolili   mu   się   przed   śmiercią 

spotkać z rodziną. Musiałby zresztą chronić rodziców i nie mógłby nawet powiedzieć, kim 

są...

W głowie Luke’a nadal kłębiły się gorączkowe plany, kiedy usłyszał, że ktoś wrócił 

do   pokoju   komputerowego.   To   były   kroki   tylko   jednej   osoby,   więc   ośmielił   się   mieć 

nadzieję...

- Możecie wychodząc pozamiatać to szkło?!

To był tata Jen - Luke wytężył uszy, próbując usłyszeć odpowiedź, ale nie udało mu 

się to. Gdzie się podziała Policja Populacyjna?

background image

Luke nie podnosił głowy, chociaż słyszał, jak tata Jen grzebie w szafie. W końcu 

ściągnął przykrywający Luke’a koc i zatkał mu ręką usta. Chłopiec zaczął się wyrywać, ale 

uspokoił się, kiedy przeczytał słowa na kartce, którą ojciec Jen trzymał mu przed nosem.

Poszli.

Jesteś bezpieczny, ale

ANI SŁOWA!

Luke przestał się szarpać i skinął głową na znak, że zrozumiał, więc tata Jen wypuścił 

go, odwrócił kartkę i zaczął pisać na niej gorączkowo:

W domu są pluskwy.

Luke popatrzył na niego zaskoczony.

- P... - zaczął, ale zaraz się opamiętał, umilkł, wziął od taty Jen długopis i napisał: 

Pluskwy? Owady?

Tata Jen szybko potrząsnął głową. Pluskwy - małe urządzenia do podsłuchu, Policja  

Populacyjna wszystko słyszy, dlatego nie możemy rozmawiać. Zawsze tak robią, jeśli rewizja  

nic nie da. Nawet do mnie przyczepili pluskwę.

Tata   Jen   odwrócił   się   i   pokazał   palcem,   a   Luke   zobaczył   małe   kółeczko 

przymocowane do kołnierzyka koszuli mężczyzny.

Luke zmarszczył brwi i napisał: Dlaczego nie może pan tego zdjąć?

Tata Jen znowu potrząsnął głową.  Tak jest bezpieczniej. Dopóki myślą, że wszystko  

słyszą, nie będą wracać.

Mężczyzna wskazał futrzane przedmioty na wieszakach za nimi.

Przekupiłem ich futrami. Bardzo rzadkie, cenne.

Luke popatrzył na płaszcze - miał wrażenie, że jest ich teraz znacznie mniej. Czy to 

były zwierzęce skóry? Kto chciałby nosić coś takiego? Ale nie mógł zapytać, bo tata Jen już 

pisał dalej.

Zyskałem   trochę   czasu,   ale   pewnie   jestem   już   ugotowany   -   nie   wysłałem   żadnej  

notatki. Dowiedzą się o tym.

Luke sięgnął po długopis: Co z panem zrobią?

Tata Jen pokręcił głową. Nie wiem - napisał. - Już kilka razy podobne rzeczy uchodziły  

mi na sucho, ale teraz wszystko jest niepewne. Trafili tu błyskawicznie - musieli szukać na  

mnie haka.

Luke   ze   znużeniem   oparł   głowę   o   szafę   i   przypomniał   sobie   o   wcześniejszych 

gorączkowych poszukiwaniach. Sięgnął po kartkę i napisał: Gdzie są te drzwi?

background image

Tata Jen wyciągnął  nową kartkę papieru, potrząsnął głową i napisał:  Nie ma ich.  

Chciałem tylko, żebyś był w głębi szafy.

Luke schował twarz w dłoniach - tata Jen bez wątpienia był  dobrym  kłamcą; jak 

można było mu ufać? Chłopiec podniósł głowę i patrzył, jak mężczyzna pisze coś na kartce. 

Na jego twarzy malowała się troska i Luke poczuł, że może mu zaufać. Ten mężczyzna mógł 

go przecież wydać, zyskać pochwały i odebrać kolejną nagrodę na ceremonii. Jednakże to 

było okropnie trudne, nie wiedzieć nigdy, kiedy dana osoba kłamie.

Tata Jen podniósł kartkę, pokazując Luke’owi. Było na niej napisane: To jak, chcesz 

fałszywe papiery?

Luke przełknął ślinę i po jakiejś minucie odpisał:  Czy będę bezpieczny, jeśli ich nie 

wezmę?

Tata   Jen   zastanawiał   się   dłużej   nad   tym   pytaniem.   Zmrużył   oczy   i   napisał: 

Niewykluczone. Chcą teraz dopaść mnie, nie ciebie. Gdyby naprawdę myśleli, że znajdą tu  

nielegalne dziecko, nie przyjęliby łapówki, albo zabraliby i ją, i ciebie. Ale radzę, żebyś wziął  

papiery.

A mogę poczekać? Zastanowić się nad tym? - odpisał Luke.

Tego właśnie w tym momencie pragnął - nie tyle się zastanowić, ile schować przed 

tym wszystkim na jakiś czas. Chciał powspominać Jen i opłakiwać ją w spokoju, nie chciał 

natomiast zastanawiać się, które części ustawy populacyjnej były dobre, a które złe, albo 

rozważać, dlaczego jego rodzina nie może mieć więcej pieniędzy. Nie chciał nawet próbować 

zrozumieć tatę Jen i podobnych mu, którzy potrafili udawać tak wiele rzeczy. Nie chciał teraz 

podejmować decyzji, która mogła zmienić całe jego dalsze życie.

Ale tata Jen napisał: Nie wiem. Być może teraz albo nigdy.

Dlaczego? - naskrobał pytanie Luke.

Tata Jen pisał przez dłuższą chwilę, a potem podał kartkę chłopcu. Widniało na niej:  

Teraz jeszcze mam władzę, jutro może też. Ale za tydzień????? Za rok????? Z tym rządem  

nie wiadomo. Jednego dnia ulubieniec, następnego persona non grata. Nigdy nie wiadomo. 

Nic nie jest pewne.

Luke wpatrywał się w kartkę tak długo, że słowa zaczęły się zlewać ze sobą. Musiał 

podjąć decyzję już teraz.

Pomyślał o tym, jak by to było, czytać i tonąć w marzeniach na strychu przez resztę 

życia. Rodzice byli dla niego dobrzy, nawet jeśli nie mieli za dużo czasu, a chociaż Matthew i 

Mark zawsze mu dokuczali, Luke był całkowicie pewien, że zajmowaliby się nim, gdyby 

pewnego dnia zabrakło rodziców. Jego życie było pełne ograniczeń, rozumiał to teraz lepiej 

background image

niż kiedykolwiek wcześniej, ale był już do tego przyzwyczajony. Był bezpieczny i potrafiłby 

się tak czy inaczej przekonać, że jest szczęśliwy.

Tylko że...

Luke przypomniał sobie, jak bardzo był znudzony, zanim spotkał Jen, jak desperacko 

pragnął robić coś - cokolwiek! - poza czytaniem i snuciem marzeń. Był tak zdesperowany, że 

zaryzykował życie dla możliwości spotkania innego trzeciego dziecka - czy chciał, żeby takie 

uczucie towarzyszyło mu przez resztę życia? Czy chciał... po prostu zmarnować swoje życie?

Ale co mógł zrobić, nawet z fałszywym dowodem tożsamości?

Odpowiedź   nadeszła   natychmiast,   zupełnie   jakby   przez   cały   czas   czekała   w   jego 

głowie, aż wreszcie zechce jej poszukać.

Mógł   zrobić   coś,   żeby   pomóc   innym   trzecim   dzieciom   wyjść   z   ukrycia   -   nie   za 

pomocą kolejnej wielkiej i tragicznej pikiety, jak próbowała Jen, ani za pomocą dostarczania 

im fałszywych dowodów tożsamości, jak robił to tata Jen. Może istniał jakiś sposób bardziej 

powolny i mniej ryzykowny, coś, czym mógłby się zająć. Mógłby, na przykład nauczyć się 

sposobów   na   wytwarzanie   większej   ilości   jedzenia,   żeby   nikt   już   nie   chodził   głodny, 

niezależnie od tego, ile dzieci było w rodzinie. Albo zmienić politykę rządu, żeby farmerzy 

mogli   hodować   świnie   i   zakładać   uprawy   hydroponiczne,   zwykłym   ludziom,   nie   tylko 

notablom, żyło się trochę lepiej. Albo wymyślić jakiś sposób, żeby ludzie mogli zamieszkać 

w kosmosie, zamiast tłoczyć się na Ziemi, żeby nie wycinali pięknego lasu tylko po to, by 

postawić domy. Nie wiedział jeszcze dokładnie, jak może zrobić którąś z tych rzeczy, ani 

nawet - czy to są właściwe rzeczy do zrobienia. Ale chciał coś robić.

Przypomniał sobie słowa, które powiedział do Jen ostatnim razem, kiedy się spotkali: 

„To tacy ludzie jak ty zmieniają historię, tacy jak ja... po prostu czekają, aż różne rzeczy się 

wydarzą”. Wtedy w to wierzył, ponieważ jego rodzina zawsze tak żyła, ale może nie miał 

racji? Może mogło mu się udać to, co nie udało się Jen, właśnie dlatego, że nie był notablem, 

ponieważ nie miał jej poczucia, że świat jest mu coś winien. Potrafił być bardziej cierpliwy, 

bardziej rozważny, bardziej praktyczny.

Ale do niczego nigdy nie dojdzie, jeśli się będzie nadal ukrywał.

Zagryzł wargi, a jego ręka drżała, kiedy pisał odpowiedź.

Chcę dostać fałszywe papiery. Proszę.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Lee Grant usiadł wygodnie w samochodzie mającym go zabrać z gospodarstwa, w którym 

znalazł   schronienie   po  tym,   jak  uciekł   z   domu.   Oczywiście,   zgubił   się,   ponieważ   z   całą 

pewnością nie zamierzał wylądować w takim miejscu. Przyjrzał się rozpościerającemu się 

przed   nim   pylistemu   podwórku   i   paskudnym   koleinom,   odciśniętym   przez   traktory   i 

ciężarówki  w zaschniętym  błocie,  popatrzył  na podniszczoną  stodołę  i obłażącą  farbę na 

wiekowym domu, który powinien być dla niego całkowicie obcy, ale nie był...

Luke przełknął ślinę, niezdolny jeszcze do myślenia  przez dłuższy czas w sposób 

odpowiedni do jego nowej tożsamości. To było zbyt nagłe i zbyt trudne w momencie, kiedy 

jego ramiona czuły jeszcze ciepło ostatniego uścisku matki. Popatrzył w dół, na złożone na 

kolanach ręce, które już sprawiały wrażenie należących do kogoś innego, odcinając się na tle 

wyprasowanych nowych spodni. Skończyły się czasy postrzępionych niebieskich dżinsów i 

odziedziczonych po starszych braciach flanelowych koszul - w bagażniku samochodu była 

teraz cała walizka pełna takich właśnie odpowiednich dla notabli wyszukanych ciuchów, jakie 

wiele miesięcy temu wydawały mu się zabawne. Nie obchodziły go ubrania, ale żałował, że 

nie pozwolono mu zachować przynajmniej imienia, chociaż tata Jen był bardzo dumny, że 

udało mu się znaleźć takie same inicjały.

„Biorąc pod uwagę czas, to cud, że nie zostałeś Alphonsem Xerxesem” - pisał z dumą 

tata Jen w liście, który zostawił poprzedniego wieczora, kiedy zajrzał do rodziców Luke’a pod 

pozorem domagania się wycięcia wierzby, której gałęzie zwieszały się do ogrodu Talbotów.

Prawdziwy Lee Grant był notablem i zginął w wypadku na nartach poprzedniego dnia. 

Jego rodzice nie chcieli mieć do czynienia z Lukiem - „to zbyt bolesne”, wyjaśnił tata Jen - 

ale zgodzili  się podarować imię  i dokumenty syna  w taki sposób, w jaki ludzie dawniej 

zgadzali   się   na  przeszczep   serca   i   nerek.   Istniała   jakaś   tajna   grupa,   która   zajmowała   się 

pomocą trzecim dzieciom właśnie w taki sposób - ta grupa opłaciła także prywatną szkołę z 

całorocznym  internatem  dla Luke’a. Oficjalnym  powodem tego, że został przeniesiony w 

środku roku szkolnego, była ucieczka z domu, za którą należało ponieść karę. Luke czytał o 

takich miejscach w starych książkach na strychu i wprawdzie dziwnie mu było myśleć o życiu 

bez rodziny, ale był naprawdę zadowolony, że nie musi udawać, że kocha jakichś innych 

mamę i tatę.

background image

Obejrzał się na ganek rodzinnego domu, gdzie stali i już machali do niego mama, tata, 

Matthew i Mark. Tata i Matthew byli ponurzy, a Mark po prostu poważny - co i tak zdarzało 

mu się rzadko - ale po twarzy matki lały się strumieniami łzy.

Płakała też tego wieczora, kiedy Luke opowiedział o wszystkim rodzicom.

Zaczął od swojej pierwszej wizyty w domu Jen, a matka natychmiast go skarciła:

- Luke, jak mogłeś? Takie ryzyko... Wiem, że jesteś samotny,  ale skarbie, obiecaj 

nam, że już nigdy...

- To nie wszystko - przerwał jej Luke. Opowiedział całą resztę swojej historii, nie 

patrząc na matkę, aż do momentu, kiedy dotarł do końca i do swojej decyzji o przyjęciu 

fałszywego dowodu tożsamości. Odgłosy szlochania sprawiły, że nie mógł dłużej odwracać 

wzroku - matka miała czerwone oczy i wyglądała na zdruzgotaną.

- Luke, nie, nie możesz - zachłysnęła się. - Czy wiesz, jak będziemy tęsknić?

- Mamo, ja nie chcę wyjeżdżać - powiedział Luke. - Po prostu... Muszę to zrobić. Nie 

mogę spędzić reszty życia, chowając się na strychu. Co się stanie, kiedy ty i tata nie będziecie 

się mogli mną dłużej zajmować?

- Będzie Matthew albo Mark - odparła matka.

- Ale ja nie chcę być dla nich ciężarem, chcę coś robić w życiu. Znaleźć jakiś sposób, 

żeby pomóc innym trzecim dzieciom. - Wszystkie te rzeczy, o których myślał, wydawały się 

dziecinne wobec płaczu jego matki, dlatego dokończył tylko słabo: - Chcę do czegoś dojść.

- Nie chciałabym ci zabraniać - powiedziała matka. - Ale jeszcze całe lata przed tobą. 

Wymyślimy jakiś sposób, żeby załatwić ci fałszywe dokumenty, kiedy dorośniesz. Jakoś się 

uda. - Spojrzała na ojca Luke’a.

- Harlem, powiedz coś.

Tata westchnął ciężko.

- Chłopak ma rację, powinien wyjechać teraz, skoro może.

Luke wiedział, że ojcu takie słowa przyszły z trudem, ale i tak boleśnie go zakłuły. 

Może jakaś jego cząstka miała nadzieję, że rodzice zabronią mu tego, zamkną go na strychu i 

będą już zawsze trzymać go tam jako swojego małego synka?

- Rozpytywałem trochę dyskretnie, czy ktokolwiek słyszał o trzecim dziecku, które 

prowadzi normalne życie. Tutaj to niemożliwe - powiedział tata. - Według mnie nie dostanie 

drugiej szansy.

Luke odwrócił się znowu do matki, ponieważ nie potrafił w tym momencie patrzeć na 

ojca - ale widok jej wykrzywionej bólem twarzy był jeszcze gorszy.

- Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru - mruknęła.

background image

To było dwa dni temu, a matka zadzwoniła do pracy i zgłosiła zwolnienie chorobowe, 

żeby zostać w domu i spędzać każdą chwilę z Lukiem. Grali w karty i w gry planszowe, ale 

co chwilę przerywała i mówiła: „Czy pamiętasz...” albo: „Pamiętam, jak...”.

Jego gaworzenie,   kiedy  był   niemowlakiem,  jego pierwsze  kroki,  jego zachwyt  tej 

wiosny, kiedy skończył dwa lata i odkrył błotnistą kałużę. Pierwszy raz, kiedy udało mu się 

wyorać równą bruzdę, wyhodowane przez niego cukinie długie jak jego ramię. Czytane na 

dobranoc historie i opatulanie go kołdrą.

Wiedział, że napełniała go wspomnieniami, które miały mu wystarczyć przez czas, 

kiedy nie będzie mógł z nikim rozmawiać o swoim dzieciństwie, ale mimo wszystko trudno 

mu było jej słuchać. Chciał, żeby mogli tylko przestawiać pionki na planszy i udawać, że czas 

stanął w miejscu.

Ale zdecydowanie  za  szybko  nadszedł ten  ranek,  kiedy tata  Jen podjechał  swoim 

luksusowym samochodem i wyskoczył z niego, żeby uścisnąć ręce rodzicom Luke’a.

-   Panie   Garner,   pani   Garner,   bardzo   dziękuję,   że   natychmiast   zgłosili   państwo 

przybycie   tego   chłopca.   Słyszałem,   że   Grantowie   zamartwiają   się   na   śmierć.   -   Popatrzył 

surowo na Luke’a. - Młody człowieku, to, co zrobiłeś, było nieodpowiedzialne i lekkomyślne. 

Dobrze przynajmniej, że pomyślałeś o zabraniu ze sobą dokumentów, pewnie słyszałeś, że 

Policja Populacyjna najpierw strzela, a potem pyta.

Klepnął Luke’a po plecach i zsunął dłoń niżej, wkładając coś do kieszeni chłopca. 

Luke sięgnął tam i dotknął sztywnej krawędzi dowodu tożsamości. Jego dowodu.

- Musimy już zacząć udawać? - wyszeptała matka Luke’a, w której oczach zaczęły się 

pojawiać łzy.

Tata Jen stanowczo potrząsnął głową i poklepał się po piersiach, jakby szukał czegoś 

w wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Pluskwa - poruszył bezgłośnie ustami.

Kiedy rodzice Luke’a skinęli głowami na znak, że rozumieją, tata Jen przestał się 

klepać i wyjął oficjalnie wyglądający dokument.

- O, tu je mam.  Twoje dokumenty podróżne, rodzice  wysyłają  cię do Szkoły dla 

Chłopców   Hendricksa.   A   jeśli   to   nie   poprawi   twojego   zachowania...   -   tata   Jen   znowu 

popatrzył surowo na Luke’a, ale w jego spojrzeniu kryło się także współczucie.

- Czy... - matka odchrząknęła. - Czy możemy go uściskać na pożegnanie? Zdążyliśmy 

go polubić... kiedy tu z nami był.

Ojciec Jen skinął głową, więc oboje rodzice Luke’a przytulili go mocno, a potem 

wypuścili.

background image

- Masz być grzecznym chłopcem, rozumiesz? - powiedziała matka. Luke słyszał, że 

starała się mówić lekko, jakby mówiła do syna innej matki, który uciekł z domu, ale choćby 

miało  go to kosztować  życie,  nie umiał  znaleźć  równie  lekkiej  odpowiedzi.  Skinął  tylko 

głową, gwałtownie mrugając.

Potem na chwiejnych nogach wsiadł do samochodu i spróbował przeistoczyć się w 

Lee Granta.

Tata Jen obszedł samochód z drugiej strony, wsiadł na miejsce kierowcy, uruchomił 

silnik i zaczął się wycofywać.

- Masz szczęście, że trafia ci się taki luksusowy szofer - powiedział. - Gdybym nie 

przyjaźnił się blisko z kuzynem twojego ojca...

Luke nie był pewien, czy w tych słowach była ukryta wiadomość dla niego, czy tata 

Jen mówił to tylko ze względu na pluskwę. Uznał, że na razie raczej się tego nie domyśli, i 

obejrzał się na machającą gwałtownie rodzinę, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Samochód 

minął z drugiej strony stodołę i wyjechał na drogę wśród pól, a przed chłopcem otwarły się 

wcześniej nieznane widoki, od których całe życie był oddalony o niecałe sto metrów. Pomimo 

zżerającego   go   uczucia   strachu   i   pierwszego   ukłucia   tęsknoty   za   rodziną   Luke   poczuł 

przypływ ekscytacji. Tak wiele rzeczy miał zobaczyć, musiał powiedzieć Jen...

Jen. Ogarnął go w końcu smutek, którego unikał przez tyle dni. Wyszeptał jednak:

- Robię to także dla ciebie, Jen. - Jego słowa były tak ciche, że ani tata Jen, ani 

pluskwa nie mogli usłyszeć ich w szumie samochodowego silnika. - Pewnego dnia, kiedy 

wszystkie trzecie dzieci będą wolne, opowiem wszystkim o tobie. Zbudują dla ciebie pomniki 

i ustanowią specjalne święto... - to nie było wiele, ale sprawiło, że chociaż odrobinę poczuł 

się lepiej.

Luke oglądał się na rodzinną farmę tak długo, jak tylko mógł. Widział już tylko dach 

domu Jen za linią pojedynczych drzew, a potem, w mgnieniu oka, wszystko, co znał, zniknęło 

za horyzontem.

Lee Grant odwrócił się i popatrzył na drogę, którą miał przed sobą.

background image

WŚRÓD OSZUSTÓW

background image

Dla Connora

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czasem w środku nocy, w ciemnościach, wymawiał szeptem swoje prawdziwe imię.

- Luke. Nazywam się Luke.

Był pewien, że nikt go nie słyszy - współlokatorzy spali mocno, a nawet gdyby nie 

spali, jego słowa były zbyt ciche, żeby dotrzeć nawet do stojących najbliżej sąsiednich łóżek. 

Był   niemal   pewien,   że   ani   w   jego   posłaniu,   ani   w   pokoju,   nie   zainstalowano   żadnych 

urządzeń   podsłuchowych,   ponieważ   wcześniej   ich   szukał.   Zresztą   nawet   jeśli   przeoczył 

mikrofon   ukryty   w   guziku   materaca   albo   w   rzeźbieniach   wezgłowia   łóżka,   to   czy   taki 

mikrofon byłby w stanie uchwycić ledwie słyszalny szept?

Teraz był bezpieczny i powtarzał to sobie raz za razem, kiedy leżał rozbudzony w 

łóżku, kiedy wszyscy wokół już spali. Mimo to jego serce waliło mocno, a twarz oblewała się 

ze   strachu   zimnym   potem   za   każdym   razem,   kiedy   składał   wargi   w   małe   kółko,   żeby 

wymówić „u”, zamiast w fałszywy uśmiech, towarzyszący wymawianiu podwójnego „e” w 

imieniu Lee, na które uczył się teraz reagować.

Byłoby   lepiej,   gdyby   zapomniał   i   nigdy   już   nie   wymawiał   swojego   prawdziwego 

imienia.

Miał jednak poczucie,  że stracił  wszystko  inne, a samo bezgłośne wypowiedzenie 

słowa Luke stanowiło dla niego pociechę. Wydawało mu się teraz jedyną nicią wiążącą go z 

przeszłością, rodzicami, braćmi...

I Jen.

W ciągu dnia właściwie się nie odzywał.

Nic nie mógł na to poradzić.

Tamtego pierwszego dnia, idąc z ojcem Jen schodami prowadzącymi do Szkoły dla 

Chłopców Hendricksa, Luke czuł, że jego szczęki zaciskają się coraz mocniej i mocniej w 

miarę zbliżania się do frontowych drzwi.

- No już, nie rób takiej miny - powiedział pan Talbot, udając rozbawienie. - To nie jest 

przecież poprawczak.

To   słowo   utkwiło   Luke’owi   w   pamięci.   Poprawczak.   Popraw-czak.   Rzeczywiście 

mieli go poprawić, zamierzali wziąć Luke’a i przerobić go na Lee.

Lee był bezpieczny, Luke’owi groziło niebezpieczeństwo.

background image

Ojciec Jen zatrzymał się, położył rękę na ozdobnej klamce, czekając na odpowiedź 

chłopca, ale Luke nie byłby w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, nawet gdyby od tego 

miało zależeć jego życie.

Tata Jen zawahał się, a potem szarpnął ciężkie drzwi. Przeszli długim korytarzem, 

którego sufit wznosił się niesamowicie wysoko. Luke pomyślał, że nawet gdyby cała jego 

rodzina stanęła sobie na ramionach, jedno na drugim - tata, matka, Matthew i Mark - to z 

nich, które znalazłoby się najwyżej, miałoby jeszcze trudności z dosięgnięciem sklepienia. 

Ściany od sufitu do podłogi zajmowały stare obrazy przedstawiające ludzi w strojach, jakie 

Luke widywał tylko w książkach.

Oczywiście, istniało bardzo niewiele rzeczy, które widywał gdzie indziej, niż tylko w 

książkach.

Starał się nie gapić na wszystko, co go otaczało, ponieważ gdyby rzeczywiście był 

prawdziwym Lee, taki widok na pewno wydawałby mu się znajomy i zwyczajny. Na razie 

jednak   z   trudem   o   tym   pamiętał.   Minęli   klasę,   w   której   gromada   chłopców   siedziała   w 

równych rzędach, plecami do drzwi - Luke oglądał się na nich tak długo, że prawie zaczął iść 

tyłem. Wiedział, że na świecie jest mnóstwo ludzi, ale nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie 

aż tylu  w jednym  miejscu i czasie. Czy wśród nich kryły się jakieś cienie z fałszywymi 

dokumentami, takie jak Luke?

Ojciec Jen położył rękę na ramieniu chłopca i obrócił w kierunku drzwi.

-   No   proszę,   gabinet   dyrektorki   -   odezwał   się   z   entuzjazmem.   -   Właśnie   tego 

szukaliśmy!

Luke, nadal niezdolny do wykrztuszenia choćby słowa, skinął głową i śladem pana 

Talbota przekroczył próg.

Siedząca za ogromnym biurkiem kobieta odwróciła się do nich. Rzuciła tylko okiem 

na Luke’a.

- Nowy uczeń? - zapytała.

-  To  Lee   Grant  -  odparł   ojciec  Jen.  -  Wczoraj  wieczorem   rozmawiałem   o  nim  z 

prezesem.

- Wie pan chyba, że jesteśmy w połowie semestru - ostrzegła kobieta. - Jeśli nie jest 

naprawdę dobrze przygotowany, nie zdoła nadrobić materiału i być może zostanie zmuszony 

do powtórzenia...

- To na pewno nie będzie konieczne - zapewnił ją pan Talbot, a Luke był zadowolony, 

że   nie   musi   sam   odpowiadać.   Doskonale   wiedział,   że   nie   jest   dobrze   przygotowany, 

kompletnie nie jest przygotowany na nic, co go czekało.

background image

Kobieta zaczęła już przeglądać akta i dokumenty.

- Jego rodzice  przesłali  już wczoraj  wieczorem  faksem dokumentację  medyczną  i 

szkolną, a także dowód ubezpieczenia - powiedziała. - Ale ktoś musi to podpisać...

Ojciec Jen sięgnął po stos papierów, jakby codziennie podpisywał cudze dokumenty.

Możliwe zresztą, że to robił.

Luke patrzył, jak pan Talbot kartkuje papiery, na jednych stawiając podpis, na innych 

skreślając słowo, zdanie czy cały akapit. Miał wrażenie, że mężczyzna robi to zbyt szybko, 

żeby w ogóle móc coś przeczytać.

Wtedy właśnie Luke’a po raz pierwszy ogarnęła tęsknota za domem. Przed oczami 

stanął mu obraz ojca, ostrożnie przeglądającego ważne dokumenty i czytającego je po kilka 

razy, zanim w ogóle sięgnął po długopis. Chłopiec przypomniał sobie zmrużone oczy ojca, 

jego   spojrzenie   skoncentrowane   aż   do   łez   i   zmarszczone   z   niepokoju   brwi.   Tata   Luke’a 

zawsze bardzo obawiał się, że zostanie oszukany.

Może ojciec Jen w ogóle o to nie dbał?

Luke   musiał   gwałtownie   przełknąć   ślinę,   a   głośny   dźwięk   sprawił,   że   kobieta 

podniosła   na   niego   wzrok.   Chłopiec   nie   umiał   odczytać   wyrazu   jej   twarzy:   ciekawość? 

Zadowolenie? Obojętność?

Nie spodziewał się, by mogło to być współczucie.

Ojciec Jen wreszcie skończył i teatralnym gestem oddał papiery kobiecie za biurkiem.

- Zawołam kogoś, żeby zaprowadził cię do twojego pokoju - oznajmiła kobieta.

Luke skinął głową, a wtedy kobieta pochyliła się do pudełka na biurku i powiedziała:

- Profesorze Dirk, czy mógłby pan przysłać Rolly’ego Sturgeona do mojego gabinetu?

- Oczywiście, pani dyrektor Hawkins - odparł jakiś mężczyzna, a Luke usłyszał w tle 

gwar, zupełnie jakby wszyscy chłopcy w szkole śmiali się, wiwatowali i syczeli jednocześnie. 

Poczuł, że jego kolana robią się miękkie ze strachu - nie był pewien, czy kiedy pojawi się ten 

cały Rolly Sturgeon, zdoła się ruszyć z miejsca.

- No dobra, to ja lecę - powiedział ojciec Jen. - Obowiązki wzywają.

Wyciągnął rękę, a Luke potrzebował chwili, żeby zrozumieć, że powinien ją uścisnąć. 

Ale nigdy nie ściskał niczyjej dłoni, więc najpierw wysunął niewłaściwą rękę. Ojciec Jen 

zmarszczył brwi i gwałtownie potrząsnął głową, wskazując znacząco wzrokiem kobietę za 

biurkiem. Na szczęście akurat nie patrzyła, a Luke zdołał się opanować i niezgrabnie dotknął 

dłoni ojca Jen.

- Powodzenia - powiedział mężczyzna, ściskając rękę chłopca obiema dłońmi.

background image

Kiedy pan Talbot  cofnął ręce,  Luke uświadomił  sobie, że pomiędzy jego palcami 

został umieszczony maleńki skrawek papieru. Trzymał go, dopóki kobieta nie odwróciła się 

tyłem, a wtedy wsunął karteczkę do kieszeni.

Ojciec Jen uśmiechnął się.

- Ucz się pilnie - nakazał. - I już żadnych ucieczek, jasne?

Luke znowu przełknął ślinę i skinął głową, a potem ojciec Jen wyszedł, nie oglądając 

się za siebie.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Luke chciał od razu przeczytać wiadomość od parna Talbota, ponieważ był przekonany, że 

dowie   się   z   niej   wszystkiego,   co   będzie   mu   potrzebne,   żeby   przetrwać   w   Szkole   dla 

Chłopców Hendricksa. A może nawet więcej - przetrwać wszystko, co go spotka w nowym 

życiu, które miał przed sobą po wyjściu z ukrycia.

To   był   naprawdę   maleńki   skrawek   papieru   i   w   kieszeni,   gdzie   go   schował,   był 

praktycznie   niewyczuwalny.   Ale   Luke   wierzył   w   ojca   Jen,   który   ukrył   go   przed   Policją 

Populacyjną,   oszukując   swojego   pracodawcę,   a   potem   wyrobił   mu   fałszywe   dokumenty, 

dzięki czemu mógł poruszać się tak samo swobodnie jak każdy,  kto nie był  nielegalnym 

trzecim dzieckiem. Pan Talbot ryzykował swoją karierę, żeby pomóc Luke’owi - nie, tak 

naprawdę ryzykował nawet swoje życie. Chłopiec był pewien, że w napisanej wiadomości 

pan Talbot chciał mu przekazać jakąś wyjątkową mądrość.

Luke wsunął rękę do kieszeni i opuszkami palców musnął krawędź karteczki. Pani 

dyrektor Hawkins nie patrzyła na niego, więc może...

Otwarły się drzwi, a Luke gwałtownie wyszarpnął rękę z kieszeni.

- Nastraszyłem cię, nie? - zakpił chłopak. - Aż podskoczyłeś.

Luke był przyzwyczajony do takich zaczepek, miał przecież starszych braci, chociaż 

w głosie Matthew i Marka nigdy nie słyszał takiej drwiny. Mimo to wiedział, że musi coś 

odpowiedzieć.

„Jasne, jestem skoczny jak kot” - zamierzał odparować. Tego wyrażenia używała jego 

matka i w jej ustach bycie skocznym jak kot stanowiło komplement. Znaczyło, że ktoś jest 

szybki i zwinny.

W samą porę Luke przypomniał sobie, że nie może mówić o kotach. Koty także były 

nielegalne - zakazano ich, ponieważ zjadały jedzenie, które powinno trafiać do głodujących 

ludzi. Jeszcze w domu Luke kilka razy widział zdziczałe koty wędrujące po okolicy. Tata był 

zadowolony z ich obecności, ponieważ polowały na szczury i myszy, które dobierały się do 

ich   ziarna.   Ale   jeśli   Luke   naprawdę   miał   być   Lee   Grantem,   obrzydliwie   bogatym 

mieszczuchem, nie powinien wiedzieć niczego o kotach, skocznych czy też jakichkolwiek 

innych.

background image

Zacisnął   usta,   urywając   swoją   wypowiedź   na   żałosnym   syknięciu   po   „Jasne...”. 

Trzymał głowę spuszczoną, zbyt wystraszony, żeby spojrzeć drugiemu chłopcu w oczy.

Chłopak   roześmiał   się   z   okrucieństwem   i   popatrzył   ponad   Lukiem   na   dyrektor 

Hawkins.

- Co mu jest? - zapytał, zupełnie jakby Luke’a tu nie było. - Nie umie mówić czy jak?

Luke chciał, żeby dyrektor Hawkins ujęła się za nim, powiedziała: „Po prostu jest tu 

nowy, nie pamiętasz, jak to było z tobą?”, ale jej najwyraźniej to wszystko nie obchodziło. 

Zmarszczyła tylko brwi.

- Rolly, zaprowadź go do pokoju 156, tam jest wolne łóżko. Niech zostawi walizkę i 

nie   traci   czasu   na   rozpakowywanie   się.   Potem   zabierz   go   ze   sobą   na   lekcję   historii   z 

profesorem   Dirkiem.   I   tak   jest   już   do   tyłu   z   materiałem,   nie   mam   pojęcia,   co   sobie 

wyobrażają jego rodzice.

Rolly wzruszył ramionami i obrócił się na pięcie.

- Nie pozwoliłam ci wyjść! - skrzeknęła dyrektor Hawkins.

- Czy mogę już odejść? - zapytał drwiącym tonem Rolly.

- Właśnie tak - powiedziała dyrektor Hawkins. - No dobrze, idźcie już obaj.

Na korytarzu Rolly ruszył przed siebie długimi krokami. Był o dobrą głowę wyższy 

od Luke’a i miał dłuższe nogi, więc chłopiec z największym trudem za nim nadążał. Walizka 

obijała mu kostki u nóg.

Rolly   obejrzał   się   przez   ramię   i   ruszył   jeszcze   szybciej.   Prawie   biegiem   pokonał 

wysokie schody, a kiedy Luke dotarł w końcu na górę, jego przewodnik zniknął mu z oczu.

- Buu!

Rolly wyłonił się zza filaru, a Luke podskoczył tak wysoko, że stracił równowagę i 

zachwiał się na szczycie schodów. Kiedy Rolly wyciągnął rękę, Luke pomyślał, że tamten 

chłopak nie jest taki zły i że zamierza go złapać - ale Rolly zamiast tego popchnął go. Luke 

poleciał   do   tyłu   i   cudem   nie   spadł   ze   schodów,   ponieważ   dzięki   nieudanemu   pchnięciu 

wylądował na barierce. Poczuł falę bólu w plecach.

Rolly roześmiał się.

- Załatwiłem cię, nie? - zapytał.

Potem nagle złapał walizkę Luke’a i pobiegł korytarzem.

Luke przeraził się, że Rolly chce mu ukraść bagaż, więc ruszył za nim pędem.

Rolly zachłysnął się maniakalnym śmiechem.

Tego się Luke nie spodziewał.

background image

Rolly   skręcił   za   róg,   a   Luke   musiał   biec   za   nim.   Chłopak   odkrył   sekret   walizki, 

którego Luke nie zauważył - miała kółka, dzięki czemu Rolly mógł biec szybko, ciągnąc ją za 

sobą.   Skręcał   od   ściany   do   ściany   korytarza,   a   walizka   chwiała   się   na   boki.   Luke   był 

dostatecznie blisko, żeby ją przewrócić, ale zawahał się - gdyby w środku były jego własne 

rzeczy, wszystkie te znoszone dżinsy i flanelowe koszule, z których wyrośli Matthew i Mark, 

zaryzykowałby  atak.   Ale wewnątrz  walizki   znajdowały  się ubrania   notabli,  wyprasowane 

koszule i nowiutkie spodnie, w których miał wyglądać jak Lee Grant, a nie jak Luke Garner. 

Nie   mógł   ryzykować   ich   zniszczenia,   więc   skoncentrował   się   na   Rollym,   instynktownie 

nurkując obok walizki, żeby go podciąć. To przypominało grę w futbol, a Rolly z hałasem 

upadł na ziemię.

- Co to ma znaczyć? - zagrzmiał nad nimi męski głos.

Rolly natychmiast zerwał się na nogi.

- Zaatakował mnie, panie psorze - powiedział. - Miałem zaprowadzić nowego do jego 

pokoju, a on mnie zaatakował.

Luke otwarł usta, żeby zaprotestować, ale nie udało mu się wydobyć z nich żadnego 

dźwięku. Od Matthew i Marka nauczył się, że nie wolno skarżyć.

Mężczyzna popatrzył z pogardą na obu chłopców.

- Jak się nazywasz, młody człowieku?

Luke   zamarł,   z   trudem   powstrzymał   się   od   tego,   żeby   odruchowo   podać   swoje 

prawdziwe imię, a potem przez ułamek sekundy przeraził się, że nie zdoła sobie przypomnieć 

imienia i nazwiska, których miał używać. Czy wahał się zbyt długo? Mężczyzna patrzył na 

niego z narastającą irytacją.

- L-L-Lee. Lee Grant - wykrztusił w końcu Luke.

-   Proszę   bardzo,   Grant   -   warknął   mężczyzna.   -   Ślicznie   zaczynasz   swoją   karierę 

szkolną   u   Hendricksa.   Ty   i   Sturgeon   dostajecie   po   dwa   punkty   karne   za   to   żałosne 

przedstawienie. Po lekcjach zgłosicie się do mnie, żeby odsiedzieć karę.

- Ale panie psorze, przecież mówiłem, że to on mnie zaatakował! - zaprotestował 

Rolly.

- Proszę uprzejmie, Sturgeon. Dostajecie po trzy punkty karne.

- Ale... - Rolly nie poddawał się.

- Cztery.

Luke po samej postawie Rolly’ego widział, że chłopak zamierza się dalej wykłócać, 

ale mężczyzna odwrócił się i ruszył w swoją stronę, jakby Rolly i Luke byli zbyt mało istotni,  

by zawracać sobie nimi głowę, a on stracił już przez nich dostatecznie dużo czasu.

background image

Głowa Luke’a pękała od pytań. Co to były punkty karne? Kiedy miał nastąpić koniec 

lekcji? Gdzie mieszkał ten mężczyzna i kto to w ogóle był? Luke spróbował zebrać się na 

odwagę, żeby zawołać  za nim albo zapytać  Rolly’ego,  co wydawało  się jeszcze  bardziej 

ryzykowne. Ale został ogłuszony pchnięciem, które rzuciło go o ścianę.

- Draja! - wybuchnął Rolly.

Luke oparł się ciężko o ścianę, ramiona go bolały.  Dlaczego Rolly tak bardzo go 

nienawidził?

- No chodź już, pogięty pojawie - zadrwił Rolly. - Chcesz dostać jeszcze punkty karne 

od Dirka?

Cofnął się o krok, ciągnąc walizkę,  którą wepchnął do najbliższego  pokoju. Luke 

podniósł głowę i na miedzianej tabliczce na drzwiach zobaczył wyryty numer 156. Poczuł 

obezwładniający przypływ ulgi, w końcu coś nabrało sensu. To miał być jego pokój reszta 

dnia   będzie   okropna,   już   się   z   tym   pogodził,   ale   w   końcu   nadejdzie   wieczór   i   zostanie 

odesłany   do   łóżka,   a   wtedy   przyjdzie   do   tego   pokoju   i   zamknie   za   sobą   drzwi.   Potem 

przeczyta wiadomość od taty Jen, o ile nie zdąży tego zrobić wcześniej, a kiedy zapadnie noc, 

będzie wiedział wszystko, będzie bezpieczny w swoim pokoju.

Luke wyobraził sobie spokojną przystań, która czekała na niego zaledwie za kilka 

godzin i zebrał się na odwagę, żeby zajrzeć do środka.

W pokoju stało osiem łóżek.

Siedem z nich było zasłanych, przykrytych w całości sztywnymi ciemnoniebieskimi 

narzutami. Na jednym niskim łóżku leżało tylko prześcieradło.

Luke czuł się tak samo osamotniony,  jak to wyróżniające się łóżko - wiedział, że 

będzie należało do niego, i wiedział, że nigdy nie zostanie sam w tym pokoju.

Prawdopodobnie   nie   będzie   także   bezpieczny,   jeśli   którykolwiek   z   jego   siedmiu 

współlokatorów w choćby najmniejszym stopniu przypomina Rolly’ego.

Wsunął rękę do kieszeni i dotknął karteczki z wiadomością od ojca Jen. A gdyby 

wyjął ją i przeczytał teraz, przy Rollym?

Nie odważył  się - sądząc po ostatnich dziesięciu minutach, Rolly prawdopodobnie 

podarłby kartkę na strzępy, zanim jeszcze Luke wyciągnąłby ją do końca z kieszeni.

Tata   Jen   zachowywał   się,   jakby   na   tej   kartce   było   coś,   co   należało   trzymać   w 

tajemnicy. Skoro pani dyrektor Hawkins nie powinna była jej zobaczyć, z całą pewnością nie 

mógł ufać także Rolly’emu.

Rolly trzepnął Luke’a w ramię.

- Berek! Ty gonisz! - wrzasnął i uciekł biegiem, a spanikowany Luke ruszył za nim.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Luke zdołał  nadążyć  za Rollym  tylko  dzięki temu,  że drugi chłopak zwolnił do pełnego 

godności marszu, kiedy zamiast sypialni zaczęli mijać sale lekcyjne. Nadal jednak był  to 

bardzo szybki, pełen godności, marsz, a Luke obawiał się, że Rolly może nagle przyspieszyć i 

zniknąć mu z oczu za jakimś zakrętem, a wtedy on sam byłby całkowicie zagubiony. Dlatego 

odważył się chwilami podbiegać, żeby utrzymać tempo.

Z  jednej  z   sal,   które  mijał   Luke,   wyszedł   wysoki  i   chudy  mężczyzna   ze  skąpym 

wąsikiem.

- Dwa punkty karne, młody człowieku - powiedział.

- Nie wolno biegać, znasz chyba regulamin?

Luke nie znał regulaminu, ale nie odważył się do tego przyznać.

Rolly uśmiechnął się drwiąco.

Chudy   mężczyzna   wrócił   do   swojej   klasy,   a   Luke   wiedział,   że   będzie   musiał 

zaryzykować i zadać Rolly’emu pytanie.

- Co... - zaczął,  ale  właśnie w tym  momencie  Rolly otworzył  wysokie  drewniane 

drzwi z boku korytarza i wśliznął się do środka. Luke nie miał dostatecznie dobrego refleksu, 

drzwi zatrzasnęły się za Rollym, a on musiał mocować się z gałką. Była rzeźbiona, złocona i 

wymagała przekręcenia znacznie dalej w prawo niż gałki u drzwi w jego domu.

W domu...

Po   raz   drugi   w   ciągu   niecałej   godziny   Luke   poczuł,   jak   ogarnia   go   trudna   do 

wytrzymania fala tęsknoty za domem.

Głupi jesteś  -  skarcił się Luke. -  Jak możesz tęsknić za domem z powodu gałki do  

drzwi?

Zamrugał   szybko   i   popchnął   drzwi,   które   ustąpiły   pod   naciskiem   jego   ręki.   Nie 

rozglądając się, ruszył przed siebie.

Znalazł się na końcu ogromnej sali lekcyjnej, w której chyba całe tuziny chłopców 

siedziały w rzędach ciągnących się aż do samego przodu pomieszczenia. Tam zaś wysoki i 

chudy mężczyzna, który właśnie przyznał Luke’owi punkty karne, pisał coś na tablicy.

Ale czy to był ten sam mężczyzna? Zdezorientowany Luke zmrużył oczy - no tak, z 

przodu sali dostrzegł drugie drzwi, to właśnie tamtędy wyszedł wcześniej ten mężczyzna. Ale 

background image

czy Luke i Rolly naprawdę przeszli taki długi kawałek pomiędzy drzwiami? Teraz nie był już 

niczego pewien.

Luke przyjrzał się rzędom chłopców przed sobą, szukając Rolly’ego. Miał się przecież 

trzymać blisko niego, więc to właśnie zamierzał zrobić. Nagle stwierdził, że nie pamięta, czy 

Rolly miał włosy brązowe czy czarne, krótkie czy długie, kręcone czy proste. Ani razu nie 

przyjrzał mu się dokładniej, tylko szedł za nim i obrywał od niego. Teraz zaś każda głowa 

przed nim mogła należeć do Rolly’ego.

Mężczyzna z przodu klasy odwrócił się.

- Natomiast Grecy w tym czasie... Siadaj! - przerwał sam sobie niecierpliwie.

Patrzył prosto na Luke’a.

- J-ja? - skrzeknął Luke. - G-gdzie mam usiąść?

Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu, mężczyzna z całą pewnością nie mógł go 

usłyszeć, stojąc z przodu sali. Najprawdopodobniej nie słyszał go nawet siedzący o pół metra 

dalej   chłopak,   ale   nagle  wszyscy   uczniowie  w  klasie   obrócili   się  i  zaczęli  wpatrywać   w 

Luke’a.

To było  straszne  - wszystkie  te  gapiące  się na niego  twarze  pochodziły wprost  z 

koszmarów   chłopca.   Panika   unieruchomiła   go   w   miejscu,   ale   każdy   mięsień   jego   ciała 

wrzeszczał, że powinien uciekać, ukryć  się gdziekolwiek. Przez dwanaście lat, przez całe 

swoje życie, musiał się ukrywać, ponieważ gdyby ktoś go zobaczył, byłby w śmiertelnym 

niebezpieczeństwie.   „Przestańcie   -   miał   ochotę   krzyknąć.   -   Nie   patrzcie   na   mnie!   Nie 

wydajcie mnie! Błagam!”

Ale   mięśnie   poruszające   jego   wargami   okazały   się   tak   samo   zesztywniałe   jak 

wszystkie pozostałe, a jakaś maleńka cząstka jego umysłu, która nie poddała się fali paniki, 

wiedziała, że to w sumie dobrze - teraz, kiedy już miał fałszywy dowód tożsamości, nie 

powinien pod żadnym pozorem zachowywać się jak chłopiec, który musiał się ukrywać. Ale 

żeby zachowywać się normalnie, powinien się ruszyć, posłuchać mężczyzny z przodu klasy i 

usiąść. Jednakże nie był w stanie zmusić się nawet do tego.

W tym momencie ktoś go kopnął.

- Auć! - skulił się Luke.

Brutalne ręce szarpnęły go do tyłu - jakimś cudem wylądował na brzegu krzesła, w 

ostatniej chwili złapał równowagę i nie poleciał na ziemię. Przesunął się w prawo i w końcu 

usiadł pewniej.

background image

- Dziękuję - powiedział mężczyzna tonem pełnym drwiącej uprzejmości. - Zgłoś się 

do mnie po lekcji. Jak mówiłem, zanim mi tak niegrzecznie przerwano, Grecy w tym czasie 

byli narodem stosunkowo zaawansowanym cywilizacyjnie...

W tym momencie Luke praktycznie przestał słyszeć słowa nauczyciela, ponieważ w 

uszach narastał mu szum, a serce waliło tak mocno, jakby nadal było przekonane, że powinien 

uciekać.   Chłopiec   celowo   ścisnął   rękami   skraj   krzesła.   Zachowywał   się   teraz   normalnie, 

prawda?   Gapiący   się   na   niego   uczniowie   zaczęli   powoli   odwracać   się   z   powrotem   do 

nauczyciela. Luke otarł pot z czoła i rozejrzał się za tym, który go kopnął i szarpnął. Czy ktoś 

próbował mu pomóc? Rozpaczliwie chciał w to wierzyć, ale wszyscy chłopcy wokół niego 

patrzyli obojętnie na nauczyciela, jakby w ogóle nie zauważali istnienia Luke’a. Gdyby któryś 

z nich chciał mu pomóc, chyba starałby się teraz nawiązać z nim kontakt wzrokowy, żeby 

usłyszeć podziękowanie, prawda?

Luke naprawdę nie wiedział, umiał sobie tylko wyobrazić, jak zachowałaby się jego 

rodzina - matka, ojciec, Matthew i Mark. Matka i ojciec nigdy by go nie kopnęli, a starsi 

bracia od razu zaczęliby go szturchać, żartując: „Chcesz, żebyśmy cię znowu kopnęli?”

Poza swoją rodziną Luke do tej pory poznał tylko tatę Jen - który stanowił dla niego 

niemal taką samą zagadkę jak siedzący obok chłopcy - no i Jen. A Jen na pewno...

Luke nie był w stanie myśleć o Jen.

Nagle zadźwięczał dzwonek, tak alarmująco głośno, że serce Luke’a zaczęło znowu 

walić z całej siły.

-  Pamiętajcie,   rozdział   dwunasty!   -  zawołał   nauczyciel,   kiedy  chłopcy   wstawali   z 

miejsc.

Luke zamierzał  zgodnie z  wcześniejszym  poleceniem  podejść do niego,  ponieważ 

lekcja się najwyraźniej skończyła. Jednakże zanim się zdążył zorientować, co się dzieje, fala 

chłopców wyniosła go przez tylne  drzwi z klasy.  Kiedy udało mu się stanąć pewniej na 

nogach i przygotować się do wyrwania na wolność, znalazł się za rogiem, w innym korytarzu. 

Przedzierał się z trudem do miejsca, w którym spodziewał się znaleźć właściwy korytarz, ale 

nie   był   pewien,   w   którą   stronę   powinien   skręcić.   Rozglądał   się,   gorączkowo   poszukując 

nauczyciela albo Rolly’ego - który wprawdzie był okropny, ale przynajmniej trochę znajomy 

- jednak widział same obce twarze.

Oczywiście, biorąc pod uwagę, jak w tym  momencie  funkcjonował mózg Luke’a, 

zarówno Rolly, jak i nauczyciel mogliby przemaszerować tuż przed nim pięć razy, a on nie 

byłby w stanie ich rozpoznać.

Tłum na korytarzu zaczął się przerzedzać, a Luke poczuł, że znowu ogarnia go panika.

background image

- Wracaj do klasy - polecił mu stojący obok starszy chłopak.

- Ale dokąd? - zapytał Luke. - Gdzie jest moja klasa?

Chłopak go nie usłyszał, więc Luke zastanowił się, czy nie powinien zapytać jeszcze 

raz, głośniej. Ale chłopak był chyba kimś w rodzaju strażnika, kimś mającym władzę, jak 

policjant.

Jak Policja Populacyjna.

Luke przycisnął dłoń do ust i skierował się w inny korytarz, kiedy zabrzmiał następny 

dzwonek i chłopcy ruszyli biegiem, chcąc jak najszybciej zdążyć do swoich klas. Luke bez 

większej nadziei wszedł za kilkoma z nich do jednej z sal lekcyjnych - wydawało mu się, że 

innej niż poprzednio, chociaż równie dobrze mógł przez cały czas krążyć w kółko. Może to 

była właściwa klasa, może tym razem po lekcji uda mu się porozmawiać z nauczycielem...

Tym   razem   lekcję   prowadził   niski   i   gruby   mężczyzna,   więc   nawet   całkowicie 

zdezorientowany   i   spanikowany   Luke   był   w   stanie   stwierdzić,   że   to   niewątpliwie   inny 

nauczyciel.

Chłopiec   pospiesznie   usiadł,   obawiając   się,   że   znowu   zwróci   na   siebie   uwagę. 

Postanowił sobie, że tym razem będzie uważać na lekcji i uczyć się, ponieważ był to winien 

wszystkim - matce i ojcu, tacie Jen, a nawet samej Jen.

Dziesięć minut później zorientował się, że mężczyzna zwraca się do klasy w jakimś 

obcym   języku,   którego   Luke   nigdy   w   życiu   nie   słyszał   i   nie   miał   najmniejszej   szansy 

zrozumieć.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy   zabrzmiał   dzwonek   kończący   tę   lekcję,   Luke   nawet   nie   próbował   walczyć   z 

otaczającym go tłumem. Tym razem fala uczniów zaniosła go do ogromnej sali ze stołami 

zamiast biurek i regałami książek zamiast obrazów na ścianach. Pozostali chłopcy usiedli, 

wyjmując książki, zeszyty, długopisy i ołówki.

Praca domowa - odrabiali pracę domową.

Luke uznał, że jest genialny, skoro na to wpadł. Ile to razy obserwował starszych braci 

jęczących   nad   zadaniami   z   matematyki,   jąkających   się   nad   zadanymi   czytankami   i 

gryzmolących  odpowiedzi  w zeszytach  do ćwiczeń  z historii?  Matthew i Mark nie  lubili 

szkoły, a kiedyś, całe lata temu, Luke zajrzał odrabiającemu pracę domową Markowi przez 

ramię i zauważył prosty błąd arytmetyczny.

- Osiem razy cztery to chyba  trzydzieści dwa? - zapytał  niewinnie. - Wpisałeś tu 

trzydzieści cztery.

Mark wysunął koniuszek języka i tak mocno przycisnął ołówek, że złamał grafit.

- Widzisz, co przez ciebie zrobiłem? - poskarżył się. - Skoro jesteś taki mądry, to 

dlaczego nie pójdziesz za mnie do szkoły?

Matka pojawiła się obok nich.

- Wystarczy - powiedziała do Marka i na tym temat został zakończony.

Rodzina Luke’a nie roztrząsała tego, o czym dobrze wiedzieli: ponieważ Luke urodził 

się   jako   trzecie   dziecko,   był   nielegalny   i   łamał   ustawę   populacyjną   każdym   oddechem   i 

każdym zjadanym kęsem. Było jasne, że nie może iść ani do szkoły, ani nigdzie indziej.

Ale oto teraz znajdował się w szkole i to nie w małej wiejskiej szkole, do jakiej 

chodzili   Matthew   i   Mark,   ale   w   dostojnej   i   wytwornej   placówce,   na   którą   mogli   sobie 

pozwolić  tylko  najbogatsi ludzie,  notable.  Bogacze  tacy jak prawdziwy Lee  Grant, który 

zginął w wypadku na nartach, a jego rodzice ukryli śmierć syna i w tajemnicy przekazali jego 

dowód tożsamości, żeby jakiś cień mógł wyjść z ukrycia.

Czy nikt nie zauważy, że Luke się pod niego podszywa?

Luke żałował, że prawdziwy Lee Grant nie może być nadal żywy i w głębi ducha 

żałował, że on sam nie ukrywa się nadal w domu.

- Młody człowieku - usłyszał ostrzegawczy głos.

background image

Luke rozejrzał się szybko i zobaczył, że tylko on jeszcze stoi. Szybko zajął najbliższe 

wolne krzesło, chociaż nie miał żadnych książek, z których mógłby się uczyć. Pomyślał, że 

może wykorzysta ten czas, żeby przeczytać wiadomość od taty Jen.

Kiedy jednak sięgnął do kieszeni, zrozumiał, że to nie byłoby rozsądne - siedzący 

naprzeciwko chłopiec patrzył na niego, chłopiec dwa miejsca dalej szeptał coś i pokazywał 

palcem. Luke trzymał głowę opuszczoną, ale był świadomy obcych spojrzeń dokoła. Nawet 

jeśli nikt nie patrzył bezpośrednio na niego, chłopiec czuł się niepewny i zdenerwowany przez 

sam fakt, że znajdował się w jednym pomieszczeniu z tak wieloma ludźmi. Nie był w stanie 

przeczytać wiadomości, z trudem powstrzymywał się przed zerwaniem z krzesła i ucieczką z 

tej sali, aby znaleźć jakąś szafę czy inne miejsce, w którym mógłby się schować.

Wtedy   zaś   wszyscy   dowiedzieliby   się,   że   nie   jest   naprawdę   Lee   Grantem, 

zrozumieliby, że potrafi się tylko ukrywać.

Luke zmusił się do siedzenia nieruchomo przez dwie godziny.

Gdy zadzwonił dzwonek, wszyscy powędrowali tłumnie korytarzem do olbrzymiej 

jadalni.

Luke nie jadł niczego od czasu śniadania w domu - najlepszych sucharków robionych 

przez matkę i cudownego pożegnalnego przysmaku, świeżych jajek. Chłopiec pamiętał dumę 

w oczach matki, kiedy podsunęła mu talerz.

- To z fabryki?  - zapytał.  Jajka były obecnie  niedostępne dla zwykłych  ludzi, ale 

matka pracowała w fabryce drobiu, a jeśli jej przełożeni byli w dobrym humorze, dostawała 

czasem trochę nadmiarowego jedzenia.

Matka skinęła głową.

- Obiecałam im za to czterdzieści bezpłatnych nadgodzin.

Luke przełknął ślinę.

- Za dwa jajka dla mnie?

Matka popatrzyła na niego.

- Warto było - powiedziała.

Wspomnienie śniadania sprawiło, że w jego gardle urosła gula wielkości jajka. Nie 

czuł się głodny.

Usiadł jednak, ponieważ inni siedzieli, ale natychmiast jakiś chłopak odwrócił się i 

popatrzył na niego ze złością.

- Tylko czwarta licealna - powiedział.

- Co takiego? - zapytał Luke.

background image

-   Tylko   czwarta   licealna   może   siedzieć   przy   tym   stole   -   wyjaśnił   chłopak   takim 

samym drwiącym tonem, jakiego używał zawsze Mark, kiedy Luke powiedział coś głupiego.

- Jasne - odparł Luke.

- Co ty, jesteś jakimś bobokiem, czy co?

Luke nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc wstał tak gwałtownie, że potknął się i 

wpadł na następny stół.

- Tylko trzecia - powiedział siedzący tam chłopak.

Luke spróbował przełknąć gulę w gardle, która stawała się coraz większa.

Chodził od stołu do stołu, nawet nie próbując siadać, ponieważ przy każdym ktoś 

mówił znudzonym głosem:

- Tylko druga.

- Tylko pierwsza.

- Tylko ósma.

Luke nie wiedział, z której jest klasy, więc szedł przed siebie, aż w końcu znalazł 

pusty stół i usiadł przy nim.

Zobaczył stojącą przed sobą miskę z jakimiś liśćmi i czymś, co wyglądało jak kiełki 

sojowe. Czy to miało  być  jedzenie?  Inni chłopcy to jedli, więc on także  zaczął,  chociaż 

oślizgłe, gorzkie liście stawały mu w gardle.

Luke pozwolił sobie na rozmyślania o czipsach ziemniaczanych. Teoretycznie nikomu 

nie   było   wolno   jeść   śmieciowego   jedzenia   ze   względu   na   niedostatek   żywności,   który 

doprowadził do uchwalenia ustawy populacyjnej, ale kiedy w tajemnicy i ryzykując wiele 

przekradł się do domu Jen, poczęstowała go czipsami. Nadal pamiętał smak soli i chrupkość 

ziemniaczanego płatka na podniebieniu, słyszał głos Jen, kiedy zaprotestował, że czipsy są 

nielegalne: „No pewnie, ale my też jesteśmy nielegalni, więc czemu mamy sobie żałować?”.

Jen. Gdyby Jen była tu teraz, nie pogodziłaby się z gorzkimi liśćmi i pozbawionymi 

smaku   kiełkami,   ale   wstałaby,   domagając   się   porządnego   jedzenia.   Mogłaby   usiąść   przy 

każdym stole, przy jakim by chciała, podeszłaby prosto do najważniejszej osoby - dyrektorki? 

- i powiedziała: „Dlaczego nikt nie powiedział mi, na jakie lekcje mam chodzić? Co to są 

punkty   karne?   Jaki   w   ogóle   obowiązuje   tu   regulamin?   Kiepsko   radzi   sobie   pani   z 

prowadzeniem szkoły!”. I podbiłaby Rolly’emu oko.

Ale Jen tu nie było, ponieważ Jen nie żyła.

Luke nisko opuścił głowę nad miską i nawet nie udawał, że coś przeżuwa i połyka.

background image

Po kolacji wszyscy zostali zapędzeni do kolejnej przestronnej sali, a stojący przed 

nimi mężczyzna opowiadał o tym, jaki wspaniały jest rząd, rozwodząc się nad mądrością ich 

przywódców, dzięki którym ludzie przestali głodować.

Kłamstwa - pomyślał Luke i zdziwił się, że był w stanie odważyć się na taką myśl.

W   końcu   usłyszał   dzwonek,   a   pozostali   chłopcy   zaczęli   się   rozchodzić.   Luke 

niepewnie chodził tam i z powrotem dziwnymi korytarzami.

- Marsz do pokoju - ostrzegł go jakiś mężczyzna. - Cisza nocna za dziesięć minut.

Luke tak bardzo pragnął się dostać do swojego pokoju, że udało mu się odzyskać głos.

- J-ja jestem tu nowy, nie wiem, gdzie jest mój pokój.

- No to się dowiedz.

- Jak? - zapytał Luke.

Mężczyzna westchnął i przewrócił oczami.

-  Jak   się  nazywasz?   -  zapytał   powoli,   jakby  uważał,   że   Luke   jest   za   głupi,   żeby 

zrozumieć pytanie.

- Ja... - Luke jakoś nie potrafił przyznać się do fałszywej tożsamości. - Ja znam numer 

mojego pokoju, 156. Po prostu nie wiem, gdzie to jest.

- Nie mogłeś mówić od razu? - jęknął mężczyzna.

- Schodami na górę i za rogiem.

Nawet kierując się wskazówkami mężczyzny, Luke zgubił drogę i musiał szukać w 

nieskończoność. Kiedy w końcu zobaczył wyryte na tabliczce na drzwiach 156, nogi trzęsły 

mu się z wyczerpania, a na stopach miał pęcherze od chodzenia w sztywnych, obcych butach. 

Był   przyzwyczajony   do   biegania   boso   i   siedzenia   przez   cały   dzień   w   domu,   a   nie   do 

wędrowania w górę i w dół schodami i przemierzania przypominających labirynt korytarzy.

Wszedł do pokoju i skierował się prosto do łóżka, które zostało już przykryte narzutą i 

wyglądało   tak   samo   jak   pozostałe.   Chciał   tylko   upaść   na   nie,   zasnąć   i   zapomnieć   o 

wszystkim, co wydarzyło się tego dnia.

- Pytałeś o pozwolenie? - warknął ktoś za nim.

Luke popatrzył w tamtą stronę - był tak zmęczony, że nawet nie zauważył pozostałych 

siedmiu chłopców, którzy siedzieli w kręgu na podłodze i grali w karty.

- Po-pozwolenie? - zapytał.

Jeden z chłopców - pewnie ten, który się odezwał - odchylił głowę do tyłu i roześmiał 

się. Był wysoki, szczupły i starszy od Luke’a, może w wieku Matthew, który miał piętnaście 

lat. Ale Matthew był swojski i znajomy, a Luke nie potrafił odczytać wyrazu twarzy tego 

background image

chłopca. Miał dziwnie osadzone ciemne oczy, a pociągła twarz sprawiała, że skojarzył się 

Luke’owi z widzianymi na obrazkach w książce szakalami.

- Patrzcie! - odezwał się chłopak. - Przysłali nam wspaniały dyktafon w kształcie 

człowieka, szkoda tylko, że się trochę zacina. No nic, spróbujemy jeszcze raz. Powtarzaj za 

mną: „Jestem pojawem. Jestem drają. Jestem bobokiem. Nie jestem godny, żeby żyć”.

Większość   pozostałych   chłopców   zaczęła   się   śmiać,   ale   po   cichu,   żeby   usłyszeć 

odpowiedź Luke’a.

Luke zawahał się - słyszał już wcześniej te słowa. Rolly nazwał go pojawem i drają, a 

ktoś w jadalni nazwał go bobokiem. Może te słowa pochodziły z tego obcego języka, w 

którym   mówił   niski   i   gruby   nauczyciel?   Luke   nie   miał   pojęcia,   co   mogły   oznaczać,   ale 

potrafił się domyśleć, że na pewno nic dobrego - dzięki Matthew i Markowi umiał zauważyć, 

kiedy jest podpuszczany.

Potrząsnął głową.

Szakal westchnął z teatralnym rozczarowaniem.

- No patrzcie, już się popsuł - powiedział. Wstał i walnął Luke’a pięścią w bok w taki 

sposób,  w  jaki  tata   Luke’a  uderzał   w  zepsuty  silnik  traktora   albo  ciężarówki.   - Ostatnio 

dostajemy tu najgorszy złom.

Luke cofnął się i zrobił krok w kierunku swojego łóżka.

Szakal znowu się roześmiał.

- Ej, nie tak szybko! Nie pamiętasz o pozwoleniu? Powiedz: „Jestem twoim sługą, o 

wielki panie, jestem na wieki posłuszny twoim rozkazom. Nie będę jadł, spał ani oddychał, 

jeśli nie wyrazisz na to zgody”.

Chłopiec   przesunął   się   tak,   żeby   odgrodzić   Luke’a   od   jego   łóżka,   a   pozostali 

przysunęli się groźnie. Zupełnie jak stado szakali - pomyślał Luke.

Szakale, o których Luke czytał w książkach, były wrednymi i okrutnymi zwierzętami. 

Potrafiły rozszarpać zdobycz na kawałeczki.

Luke powiedział sobie, że to przecież są chłopcy, a nie prawdziwe szakale, ale był 

zbyt zmęczony, żeby z nimi walczyć.

- Jestem twoim sługą - wymamrotał. - N-nie pamiętam reszty.

- Dlaczego zawsze wpychają nam przygłupów?

- Szakal popatrzył z góry na Luke’a. - Założę się, że nie pamiętasz nawet, jak się 

nazywasz.

- L-Lee - wyszeptał Luke ze wzrokiem utkwionym w czubkach butów.

- Powtarzaj za mną, Lee. Jestem...

background image

- Jestem...

- Twoim...

- Twoim...

Szakal podpowiadał mu kolejne słowa, a Luke, nienawidząc siebie za to, powtarzał je 

na głos. Potem kazano mu dotknąć łokciem do nosa, potem zrobić zeza, a potem stanąć na 

jednej nodze i pięć razy powtórzyć: „Jestem marnym robakiem, niewartym nawet splunięcia”. 

W połowie tego wszystkiego światło zamrugało i zgasło, ale Szakal nie zamierzał przerywać 

zabawy. W końcu ziewnął, a Luke w ciemności usłyszał, jak coś chrupnęło mu w szczęce.

- Nudzisz mnie, młody - powiedział Szakal. - Oddal się sprzed mego oblicza.

- Co? - zapytał Luke.

- Idź spać!

Luke posłusznie wślizgnął się pod kołdrę, nadal kompletnie ubrany. Nie zdjął nawet 

butów,   ale   nie   odważył   się   wstać,   żeby   się   rozebrać.   Spodnie,   do   jakich   nie   był 

przyzwyczajony,   zrolowały   się   w   pasie,   więc   po   cichu   je   wygładził.   Dotknął   kieszeni   i 

przypomniał sobie, że jeszcze nie przeczytał wiadomości od taty Jen.

Jutro - pomyślał Luke i poczuł, że powraca do niego odrobina nadziei. Jutro przeczyta 

wiadomość i będzie już wiedział, jak sprawdzić, na które lekcje ma chodzić, jak postępować z 

chłopakami w rodzaju Rolly’ego i swoich współlokatorów, jak sobie radzić. Nie - nie tylko 

radzić. Luke przypomniał sobie swoje marzenie, kiedy opuszczał dom - czy to rzeczywiście 

było zaledwie rano? Miał wrażenie, że minęły całe wieki. Marzył o tym, żeby zrobić coś dla 

świata, znaleźć jakiś sposób, żeby pomóc innym trzecim dzieciom, które muszą się ukrywać. 

Nie spodziewał się, żeby wiadomość od ojca Jen mu w tym pomogła, ale powinna stanowić 

dobry początek. Dzięki temu będzie wiedział, od czego zacząć.

Wystarczyło, że zaśnie, a potem nadejdzie ranek i przeczyta wiadomość.

Ale Luke nie mógł spać - pokój wypełniały obce dźwięki, najpierw szepty pozostałych 

chłopców,   a   potem   ich   spokojne   oddechy,   kiedy   zasnęli.   Łóżko   skrzypiało,   gdy   któryś 

przewracał się na drugi bok, a wentylator na ścianie dmuchał na nich powietrzem.

Luke cierpiał, tęskniąc za swoim pokojem w domu, za rodziną i za Jen, a także za 

własnym imieniem. Poczuł, że jego wargi się ściągają.

- Luke - wyszeptał bezgłośnie w ciemności. - Nazywam się Luke.

Czekał w ciszy, z mocno bijącym sercem, ale nic się nie wydarzyło. Nie rozległ się 

żaden alarm, nie pojawiła się Policja Populacyjna, żeby go zabrać ze sobą. Przypływ nadziei 

stłumił w nim strach: nazywał się Luke, nie był niczyim sługą, nie był marnym robakiem. Był 

synem ojca i matki, bratem Matthew i Marka, przyjacielem Jen.

background image

Przynajmniej dawniej był.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Luke   nie   znalazł   okazji,   żeby   przeczytać   karteczkę   od   taty   Jen   następnego   dnia.   Ani 

następnego. Ani jeszcze następnego.

Właściwie   cały   tydzień   minął   mu   na   tym,   że   każdego   dnia   wieczorem   w   łóżku 

obiecywał sobie: „Jutro. Na pewno jutro znajdę jakiś sposób, żeby przeczytać wiadomość”, 

ale kolejny wieczór zastawał go w identycznym położeniu.

Na początku myślał, że istnieje jakieś proste rozwiązanie, na przykład skorzystanie z 

łazienki. Mógłby wejść do kabiny, zamknąć za sobą drzwi i wyjąć karteczkę.

Jednakże łazienki w Hendricks w niczym nie przypominały łazienki w jego domu, 

zamykanej  i  pozwalającej  na prywatność  - zamiast  tego zawierały  całe  rzędy pisuarów i 

sedesów, stojących na widoku. Nawet prysznice były wspólne i miały postać pojedynczego, 

wyłożonego kafelkami pomieszczenia, z którego ścian wystawały tuziny kranów.

Luke ledwo był w stanie zmusić się, żeby opuszczać spodnie, kiedy wszyscy patrzyli, 

nie wspominając już o przeczytaniu wiadomości. Zawsze czekał, aż większość pozostałych 

chłopców wyjdzie, ale nigdy nie znalazł się w całkowicie pustej łazience. Kiedy w końcu 

minęły   trzy   dni,   postanowił   desperacko,   że   zostanie   w  łazience   tak   długo,   jak   będzie   to 

konieczne, nie zwracając uwagi na dzwonki i lekcje. Zabrzmiał dzwonek na śniadanie, ale on 

nie ruszał się z miejsca, udając, że musi bardzo dokładnie wyszorować twarz.

Wreszcie został tylko Luke i jeszcze jeden chłopak, stojący przy drzwiach.

- Wynocha - powiedział chłopak.

Był mocno umięśniony i miał nieprzyjemną twarz, więc Luke poczuł, że drżą mu 

nogi, ale mimo to nie zakręcił wody.

- Jeszcze nie skończyłem - wymamrotał, starając się, żeby zabrzmiało to nonszalancko 

i obojętnie, jednak zupełnie mu to nie wyszło.

Chłopak złapał Luke’a za ramię.

- Głuchy jesteś? Powiedziałem wynocha! - Mocno szarpnął Luke’a za rękę, aż Luke 

poczuł,   jak   fala   bólu   przepłynęła   przez   całe   jego   ciało.   Został   wypchnięty   za   drzwi   i 

wylądował bezwładnie na podłodze korytarza, a dyżurny spojrzał na niego z obrzydzeniem.

- Spóźniłeś się na śniadanie - rzucił. - Dwa punkty karne.

background image

Luke bezradnie  popatrzył  na dyżurnego  i na drugiego  chłopaka,  który tkwił  teraz 

złowieszczo w drzwiach łazienki. W tym momencie zrozumiał, że pełnili tę samą funkcję: we 

wszystkich łazienkach, podobnie jak na korytarzach, stali strażnicy. W żadnym z tych miejsc 

nie mógł przeczytać wiadomości.

Zastanowił się, czy nie uda mu się sięgnąć po karteczkę w pokoju, i podjął decyzję, że 

spróbuje któregoś dnia jako pierwszy wrócić wieczorem do sypialni. Przez kilka dni się to nie 

udawało, ponieważ niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie był w stanie przypomnieć 

sobie właściwej drogi. Na górze schodów w lewo, potem w prawo, w prawo i jeszcze raz w 

lewo? A może w prawo, potem w lewo, znowu w lewo i w prawo? Zwykle wieczorem miał 

szczęście, jeśli udawało mu się znaleźć sypialnię, zanim rozpoczęła się cisza nocna. Ale to 

akurat wychodziło mu na dobre, bo skracało czas, jaki Szakal mógł wykorzystać, by dręczyć 

Luke’a.

Wreszcie, w połowie drugiego tygodnia pobytu w Hendricks, Luke usiadł na końcu 

sali   podczas   wieczornej   pogadanki,   żeby   potem   jako   pierwszy   znaleźć   się   na   schodach. 

Wstrzymując oddech, odliczał zakręty: w prawo - dobrze, w prawo - dobrze, w lewo, a potem 

- dobrze! Znalazł pokój 156.

Przebiegł obok dyżurnego, znikając mu z oczu wśliznął się do pokoju i wsadził rękę 

do kieszeni. W tym momencie usłyszał:

- Widzę, że mój sługa zameldował się wcześniej niż zwykle.

To był Szakal, wyciągnięty na swoim łóżku.

Luke musiał przygryźć wargi, żeby nie zacząć krzyczeć.

Tego wieczora Szakal był bardziej okrutny niż zwykle.

Luke  musiał  powtórzyć:  „Jestem   drają”   pięćdziesiąt  razy,   skakać  na  jednej   nodze 

przez pięć minut i zrobić sto pompek. Nigdy wcześniej nie widział, jak się robi pompki, a 

pozostali chłopcy wyli ze śmiechu, kiedy przyznał się niepewnie: „Ja... nie umiem”. Poza tym 

musiał popychać szklaną kulkę nosem po podłodze.

Potem, leżąc już w łóżku, Luke pogrążył się w całkowitej rozpaczy. Ramiona bolały 

go od pompek, a na boku miał nadal siniaki po tym, jak wyrzucono go z łazienki.

Nigdy nie uda mi się przeczytać tej wiadomości - pomyślał. - Nigdy nie będę sam.

Nie   chodziło   tylko   o   to,   że   chciał   przeczytać   wiadomość,   ale   do   szaleństwa 

doprowadzało go, że przez cały czas musiał przebywać w towarzystwie innych ludzi, każde 

jego działanie mogło zostać zauważone i nigdy nie miał ani chwili prywatności.

Jak   to   możliwe,   że   jednocześnie   pragnął   chwili   samotności   i   czuł   się   tak   bardzo 

osamotniony?

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Z czasem Luke zaczął sobie radzić.

Nie było to nawet takie trudne, o ile tylko nie pozwalał sobie czegokolwiek chcieć.

Wystarczyło, że nie ociągał się w łazience ani na korytarzu, zajmował miejsce zaraz 

po wejściu do klasy i nie próbował siadać w jadalni przy niewłaściwym stole, a nie dokuczał 

mu nikt oprócz Szakala, którego nawet najgorsze tortury dawało się jednak jakoś wytrzymać.

Problem polegał na tym, że Luke nie potrafił się powstrzymać, żeby chcieć różnych 

rzeczy.

Chciał wrócić do domu, chciał zobaczyć swoją rodzinę, chciał też, żeby Jen nadał 

żyła, a poza tym chciał, żeby wszystkie trzecie dzieci były wolne, i żeby on sam nie musiał 

już więcej udawać kogoś, kim nie jest.

Te wszystkie pragnienia, małe marzenia, którymi pocieszał się w środku nocy, kiedy 

znowu nie mógł spać, były nierealne.

Bijący z nich blask sprawiał, że następnego ranka rzeczywistość wydawała się jeszcze 

bardziej ponura.

Ale wszystkie inne pragnienia także wydawały się niemożliwe do spełnienia.

Chciałby   codziennie   kłaść   się   do   łóżka   bez   choćby   spojrzenia   na   Szakala,   bez 

powtarzania: „Jestem najgłupszym bobokiem na świecie” sto razy, bez robienia choćby jednej 

pompki,   pajacyka,   przysiadu   czy   skłonu.   Raz   w   czasie   wieczornej   sesji   ośmielił   się 

wymamrotać: „Daj mi spokój”, ale kiedy podniósł głowę, Szakal dusił się ze śmiechu.

- Czy... Czy ja dobrze słyszałem? - wykrztusił między atakami wesołości. - „Daj mi 

spokój”, dobre, durna drajo. Bo co, zmusisz mnie? No już, zmuś mnie!

Chłopak   uniósł   pięści   z   urągliwym   uśmieszkiem   na   twarzy,   a   pozostali 

współlokatorzy podeszli bliżej, wyczekując niecierpliwie walki. Byli wyraźnie gotowi ruszyć 

za swoim przywódcą, co sprawiło, że Luke’a opuściły resztki odwagi.

Rozważył   różnicę   wzrostu   i   wagi   między   sobą   a   Szakalem.   Nie   musiał   nawet 

zastanawiać się nad pozostałymi chłopcami ani czekać na pierwszy cios - cała jego śmiałość 

wyparowała w jednej sekundzie.

Tyle dobrego, że Szakal dręczył go raz dziennie.

background image

Trzy   razy   dziennie   w   przestronnej   jadalni   Luke   tęsknił   za   jedzeniem,   które   było 

smaczne. Przeżuwając gorzkie warzywa i czerstwy chleb, marzył o potrawkach, sucharkach i 

szarlotkach robionych przez matkę. Potrafił dokładnie przypomnieć sobie dźwięk jej głosu, 

kiedy pytała: „Chcesz wylizać miskę?” za każdym razem, kiedy piekła ciasto, a także smak 

słodkiej masy.

Potrafił sobie przypomnieć z najdrobniejszymi szczegółami tamten jeden raz, kiedy on 

i   Jen   upiekli   razem   ciasteczka.   Dodali   do   nich   specjalne   czekoladowe   groszki,   a   kiedy 

ciasteczka były jeszcze gorące, wyjęli je z piekarnika; groszki stopiły się i rozpływały słodko 

na jego języku. Siedzieli wtedy z Jen w kuchni, śmiejąc się, rozmawiając i pochłaniając jedno 

ciasteczko za drugim.

To była jedna z najbardziej udanych jego wizyt u Jen.

A także jedna z ostatnich.

Starał się o tym zapomnieć, ale nie potrafił. Wiedział, że gdyby ktoś postawił przed 

nim talerz pełny ciasteczek Jen, kiedy siedział w jadalni Hendricksa, smakowałyby taką samą 

goryczą jak warzywa. Nie byłby w stanie przełknąć ani okruszka.

Sucharki matki, gdyby nawet dostał je świeżutkie - chociaż to nie było możliwe - 

rozpadłyby mu się w ustach tak samo jak czerstwy chleb. Nic nie mogło smakować dobrze, 

jeśli   jadło   się   samotnie   pomiędzy   setkami   chłopców,   którzy   nie   wiedzieli   nawet,   jak   się 

nazywasz, i których to w ogóle nie obchodziło.

A Luke pragnął także znaleźć w tej szkole jakiegoś przyjaciela. Czasem zmuszał się 

do przerwania marzeń na jawie i przyglądał się uważnie pozostałym chłopcom. Nie miał dość 

odwagi, żeby się do któregoś z nich odezwać, ale pomyślał, że jeśli będzie ich słuchał, to 

może pewnego dnia...

Nie potrafił ich od siebie odróżnić.

Może miało to jakiś związek z faktem, że przez wszystkie lata żył w ukryciu, nie był 

przecież   ślepy   -   umiał   stwierdzić,   że   różnią   się   kolorem   włosów,   a   nawet   barwą   skóry. 

Niektórzy byli wyżsi, inni niżsi, jedni grubsi, a inni chudsi. Niektórzy starsi nawet od braci 

Luke’a, a inni o kilka lat młodsi od niego, ale Luke nie potrafił zapamiętać wyglądu żadnego 

z nich. Nawet Szakala nie potrafił rozpoznać po wyjściu z pokoju. Któregoś dnia Szakal 

podszedł do Luke’a i powiedział:

- O, doskonale, że cię widzę, sługo. Potrzebny mi długopis, dawaj swój, młody.

Luke gapił się na niego z otwartymi ustami tak długo, że Szakal w końcu po prostu 

wyjął mu długopis z ręki i oddalił się, mrucząc:

- Akurat sobie znalazł moment, żeby stać jak kołek.

background image

Innym razem przy śniadaniu Luke usłyszał, jak chłopcy przy stole obok żartują sobie z 

czegoś.

- No daj spokój, Spence - powiedział jeden z nich do kolegi.

Luke wpatrywał się uważnie. Spence - powtórzył do siebie w myślach, zapamiętując 

wygląd chłopaka. Ten chłopiec ma na imię Spence. Teraz już wiem, kim jest. Myśl o tym, że 

potrafi już rozpoznać jedną osobę, napełniła go otuchą na resztę poranka.

Podczas lunchu Luke z trudem powstrzymywał uśmiech i patrzył, jak Spence siada na 

swoim miejscu. W tym momencie Spence przewrócił szklankę z wodą, oblewając chłopca 

obok.

- Ted, ty boboku! - wrzasnął tamten chłopak.

Ted? Ale...

Przy kolacji chłopiec, co do którego Luke mógłby przysiąc, że był Spencem, podniósł 

głowę, kiedy ktoś zawołał:

- Hej, E.J.!

- Później - odparł z irytacją Spence/Ted/E.J. A może to był po prostu E.J., a Spence i 

Ted to jacyś zupełni inni chłopcy?

Luke dał sobie spokój z próbami zapamiętania czyjegokolwiek imienia. Wydawało 

mu się, że byli także inni chłopcy reagujący na różne imiona, ale nie miał pewności.

Dlaczego tak łatwo mu się wszystko myliło?

Zupełnie jak korytarze w szkole, które zawsze wydawały się same skręcać i Luke z 

dnia na dzień najczęściej  nie był  w stanie  znaleźć  drogi do tej samej  klasy.  Dlatego też 

właściwie nie miało znaczenia, że nie był pewien, na które lekcje powinien chodzić, tak czy 

inaczej nie umiał trafić we właściwe miejsce. Odnosił wrażenie, że nauczyciele nie zwracają 

uwagi ani na niego, ani na nikogo innego. Od czasu do czasu wskazywali któregoś chłopca i 

mówili: „dwa punkty karne”, ale niemal nigdy nie wywoływali nikogo po nazwisku.

Luke zastanawiał się, czy nie udałoby mu się wymknąć do pokoju w porze lekcji i 

przeczytać wiadomość od taty Jen, biorąc pod uwagę, że i tak nikogo nie obchodziło, co robi. 

Ale dyżurni pilnowali nie tylko korytarzy, ale i schodów - pilnowali wszystkich miejsc.

Chłopiec zaczął dochodzić do ponurego wniosku, że karteczka, która mogła go ocalić, 

była skazana na zniszczenie w jego kieszeni, tak jak on sam był skazany na wędrówkę bez 

końca korytarzami Hendricks, niezauważany, nieznany nikomu i nieznający nikogo.

Nocą w łóżku Luke czasem prowadził w wyobraźni rozmowy ze swoją rodziną, z Jen, 

z tatą Jen, ale jego kwestie zawierały wyłącznie przeprosiny.

background image

Przepraszam,   panie   Talbot,   ryzykował   pan   życie,   żeby   zdobyć   dla   mnie   fałszywe  

dokumenty, a ja nie jestem tego wart...

Przepraszam Jen, że nie robię niczego dla sprawy...

Przepraszam, mamo... To było najtrudniejsze ze wszystkiego. Chciałaś, żebym został, 

ale ja powiedziałem, że muszę odejść, że chcę zrobić coś dla świata. Ale nie mogę niczego  

zrobić. Chciałem sprawić, żeby wystarczyło jedzenia dla wszystkich ludzi na świecie, a trzecie  

dzieci stały się znowu legalne, ale nie potrafię zrozumieć ani słowa z tego, co mówią do mnie  

nauczyciele. Nawet ci, którzy posługują się moim językiem. Nigdy nie nauczę się niczego i  

nigdy nie będę w stanie nikomu pomóc.

Przepraszam, mamo, nie powinienem był cię zostawiać. Chciałbym...

Luke chciał tak wielu rzeczy, że nie potrafił dokończyć zdania.

Tak   bardzo   pochłaniała   go   tęsknota   za   wielkimi   i   niemożliwymi   do   spełnienia 

zmianami, że nigdy nie pomyślał nawet o tym, że mógłby chcieć czegoś mniejszego i bardziej 

praktycznego. Na przykład otwartych drzwi.

A to właśnie dostał od losu.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Luke zauważył drzwi pewnego ranka w drodze na lekcje. Ledwie spał poprzedniej nocy, więc 

czuł się zamroczony i otępiały. Powłóczył nogami w poszukiwaniu znajomej klasy, do której 

mógłby uciec, zanim dyżurny na niego nakrzyczy.  Między jednymi  drzwiami do klasy a 

drugimi   wpatrywał   się   we   własne   stopy,   zbyt   nieszczęśliwy,   żeby   się   rozglądać.   Kiedy 

wyszedł zza rogu, ktoś wpadł na niego - Luke podniósł głowę w samą porę, żeby zobaczyć, 

jak inny chłopak przepycha się obok bez słowa przeprosin. Z powrotem spojrzał przed siebie i 

w tym momencie zobaczył drzwi.

Znajdowały się na zewnętrznej ścianie, a Luke nie potrafiłby powiedzieć, czy mijał je 

wcześniej sto razy, czy też nigdy tu nie był. Zrobione z litego drewna, miały gałkę z brązu i 

wyglądały jak tuziny innych drzwi w szkole. Były ledwie uchylone.

Jednakże   za   nimi   Luke   dostrzegł   trawę,   drzewa   i   niebo.   Prowadziły   zatem   na 

zewnątrz.

Nie zastanawiał się, nie zatrzymał się nawet, żeby sprawdzić, czy nie obserwuje go 

dyżurny. W jednej chwili znalazł się za drzwiami.

Na dworze zastygł nieruchomo, oparty o ścianę szkoły, oddychając ciężko. Przeczytaj  

wiadomość i wracaj do środka!  - ponaglała go jakaś maleńka, myśląca racjonalnie część 

mózgu. - Zanim ktoś cię zobaczy!

Ale nie potrafił ruszyć się z miejsca. Był już maj, a trawnik przed nim rozpościerał się 

jak ciemnozielony dywan. Kwitły głogi i bzy,  a Luke’owi wydawało się, że czuje nawet 

zapach wiciokrzewu. Pamięć spłatała mu figla i nagle miał wrażenie, że cofnął się w czasie 

niemal o rok i stał na dworze myśląc, że to już ostatni raz w życiu. Pracujący na zlecenie 

rządu robotnicy zaczęli  właśnie ścinać las za jego rodzinnym  domem,  a matka  z lękiem 

rozkazała mu: „Luke! Do domu, już”.

Kiedy zniknął las, jego miejsce zajął dom Jen.

Wspomnienia Luke’a pomknęły dalej, przypomniał sobie pierwszą wyprawę do domu 

Jen. Wyszedł wtedy na zewnątrz i stanął jak sparaliżowany, zupełnie jak teraz, i tak samo jak 

teraz chłonął powiew świeżego powietrza na twarzy.

Znalazł się też w niebezpieczeństwie.

Zupełnie jak teraz.

background image

Luke z rozpaczą popatrzył  na budynek szkoły w każdej chwili ktoś mógł wyjrzeć 

przez   okno,   zauważyć   go  i   donieść   na   niego.   Może   dostałby   za   to   tylko   te   pozbawione 

znaczenia punkty karne, ale może dzięki temu domyśliliby się, że nie jest naprawdę Lee 

Grantem, jego papiery zostały podrobione i zgodnie z prawem powinien zostać skazany na 

śmierć. O dziwo nie zobaczył jednak żadnych okien, za to drzwi zaczęły się otwierać.

Chłopiec ruszył biegiem, pędził na oślep tak samo jak pierwszego dnia, kiedy starał 

się dotrzymać kroku Rolly’emu Sturgeonowi. Przedzierał się przez krzaki na skraju lasu, aż 

wreszcie   jego   mózg   zdołał   zarejestrować   fakt,   że   znalazł   się   wśród   drzew.   Biegł   dalej, 

odsuwając   z  drogi   gałązki   wierzb,   a   pędy   jeżyn   drapały  mu   ręce,   nogi   i   piersi.   Był   tak 

nieprzytomny, że mógłby tak biec bez końca.

Aż w końcu potknął się o leżącą kłodę i upadł jak długi.

Cisza. Dopiero w momencie, gdy się zatrzymał, Luke uświadomił sobie, ile hałasu 

robił do tej pory. Był głupi. Teraz leżał z twarzą wtuloną w mech i paprocie i czekał, aż ktoś 

złapie go, skrzyczy i ukarze.

Nic  się  nie   wydarzyło,  a   poprzez  szum   własnego  pulsu  Luke  słyszał   tylko   śpiew 

ptaków. Po czasie, który wydał mu się nieskończenie długi, odważył się ostrożnie podnieść 

głowę.

Drzewa ponad nim tworzyły sklepienie - uwagę chłopca przykuł szybki ruch, ale to 

tylko wiewiórka skakała po gałęziach. Gałęzie kołysały się, ale jedynie dlatego, że poruszał 

nimi wiatr.

Luke powoli wycofał się z powrotem w kierunku szkoły,  aż w końcu, skulony w 

krzakach, mógł się przyjrzeć budynkowi.

Nie zauważył żywej duszy.

Popatrzył na drzwi, które uchyliły się znowu odrobinę, i znieruchomiał przerażony, 

ale drzwi zaraz przymknęły się z powrotem.

Przymknięte,   uchylone,   przymknięte,   uchylone   powoli   -   zupełnie   jakby   szkoła 

oddychała tymi drzwiami. Luke nagle zrozumiał, że nikt ich nie otwierał; to był tylko wiatr 

albo podmuch powietrza, kiedy przechodzili koło nich chłopcy.

Wychylił trochę dalej głowę, żeby zobaczyć całą ścianę szkolnego budynku. Po raz 

pierwszy uświadomił sobie, że ściana zbudowana była od góry do dołu z litej cegły, bez ani 

jednego okna.

Jak to możliwe?

Luke spróbował przypomnieć sobie wszystkie pomieszczenia, w których przebywał 

od chwili przyjazdu do Hendricks, i rzeczywiście - nie umiał sobie przypomnieć żadnego 

background image

okna. Nawet pokój, który dzielił z Szakalem i jego podwładnymi, był pozbawiony okien. 

Jakim cudem wcześniej tego nie zauważył?

Po co ktoś miałby budować tyle pozbawionych okien pokoi?

Nagle Luke poczuł, że to go w ogóle nie obchodzi. Nie było okien, nikt nie wyszedł 

przez drzwi, a to znaczyło, że jest bezpieczny.

- Mogę teraz przeczytać wiadomość! - powiedział i roześmiał się. To było dziwnie 

ekscytujące, że mógł słyszeć swój własny głos, nie bojaźliwy i jąkający się głos fałszywego 

Lee, ale głos Luke’a.

- Przeczytam ją w tamtym miejscu! - powiedział dla samej przyjemności mówienia. - 

Nareszcie!

Wszedł głębiej w las i usiadł na tej samej kłodzie, o którą się wcześniej potknął. 

Powoli, z namaszczeniem wyciągnął z kieszeni karteczkę z wiadomością od taty Jen. Teraz 

dowie się wszystkiego, co będzie mu potrzebne.

Rozłożył karteczkę, wytartą od częstego dotykania, kiedy przekładał ją po kryjomu z 

kieszeni jednych spodni do innych. Wpatrywał się w nią, starając się odczytać gryzmoły pana 

Talbota.

Na karteczce znajdowały się tylko dwa słowa:

Dostosuj się.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Nie! - wrzasnął Luke.

To było wszystko?! „Dostosuj się”? Co to niby miała być za rada?! Luke potrzebował 

pomocy, czekał na nią od tygodni.

- Liczyłem na pana! - wrzasnął znowu Luke, nie dbając o to, kto może go usłyszeć.

Litera   „D”   w   słowie   „Dostosuj”   zaczęła   mu   się   rozmazywać   przed   oczami. 

Desperacko odwrócił kartkę na drugą stronę, mając nadzieję, że tam znajdzie coś więcej, 

może właśnie prawdziwą wiadomość. Ale karteczka po drugiej stronie była czysta - trzymał 

mały,   obszarpany   skrawek   papieru,   zwykły   podniszczony   strzęp.   Nawet   matka,   która 

oszczędzała wszystko i wykorzystywała ponownie każdą kopertę, bez namysłu wyrzuciłaby 

taki bezużyteczny papierek do śmieci.

A Luke wszystkie swoje nadzieje pokładał w tym maleńkim kawałku niczego.

Zbyt  rozwścieczony,  żeby  widzieć   wyraźnie,   przedarł   karteczkę  na   pół,  potem   na 

cztery i na osiem części. Darł ją dalej, aż w końcu strzępki zrobiły się maleńkie jak pył,  

niemal niedostrzegalne, a wtedy cisnął nimi tak daleko, jak zdołał.

- Nienawidzę pana, panie Talbot! - krzyknął.

Jego głos odbił się echem od drzew, zupełnie jakby las śmiał się z niego. Możliwe, że 

o  to   właśnie   chodziło   panu   Talbotowi,   kiedy  tamtego   pierwszego   dnia   wsunął   Luke’owi 

karteczkę. Chłopiec mógł sobie wyobrazić, jak pan Talbot śmieje się w kułak, wyjeżdżając z 

Hendricks, w którym go zostawił. Pewnie uważał, że to świetny dowcip, upchnąć głupiego 

wiejskiego chłopaka do snobistycznej szkoły dla notabli i powiedzieć mu: „Dostosuj się”. 

Prawdopodobnie śmiał się z tego bez przerwy, a gdyby Jen żyła, pewnie też śmiałaby się teraz 

z Luke’a.

Nie. Nie Jen...

Luke ukrył twarz w dłoniach i opadł na ziemię, wyciągając się jak długi obok kłody. 

Bez wiadomości, na którą mógł liczyć, nie miał nawet dość siły, żeby usiąść prosto.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Luke nie spodziewał się, że zdoła zasnąć w lesie, w niebezpiecznym miejscu, cały buzujący 

jeszcze z wściekłości, ale ku swemu zdumieniu obudził się jakiś czas później, zesztywniały, 

obolały i zdezorientowany. Ptaki nadal śpiewały, łagodny wiatr rozwiewał mu włosy i Luke 

uśmiechnął się nawet, zanim sobie przypomniał, co się wydarzyło. To był przyjemny sen, 

tylko dlaczego czuł się tak nieszczęśliwy?

Usiadł, otworzył oczy i przypomniał sobie wszystko - karteczka z wiadomością, w 

którą tak bezgranicznie wierzył, zmieniła się teraz w bezużyteczne strzępki papieru i nawet 

wpatrując się uważnie w leśne poszycie nie mógł zobaczyć ani kawałeczka z nich. Znajdował 

się w lesie, łamiąc Bóg wie ile punktów regulaminu Szkoły dla Chłopców Hendricksa, i nie 

miał pojęcia, jak długo tu jest. Zmrużył oczy, przyjrzał się słońcu i uznał, że musi być co 

najmniej popołudnie. Na pewno zauważyli już jego nieobecność; powinien jak najszybciej 

wymyślić   jakąś   wymówkę   i   wśliznąć   się   z   powrotem   do   szkoły,   żeby   przynajmniej   nie 

znaleźli go na zewnątrz. To nie wyglądałoby aż tak źle, może zdołałby ich przekonać, że 

zamierzał uciec - ostatecznie prawdziwy Lee Grant rzekomo tak zrobił - ale przestraszył się 

tego pomysłu i postanowił wrócić. Tyle  że powodzenie przedsięwzięcia zależało od tego, 

żeby wrócił natychmiast.

Luke nie ruszył się z miejsca.

Nie chciał wracać do szkoły, ani teraz, ani w ogóle. Wiedział już, że tam nie czeka go 

nic dobrego. Żadni przyjaciele, żadni troskliwi nauczyciele, żaden dobry wybór - czuł się jak 

jakaś nakręcana zabawka, maszerująca bezmyślnie z lekcji na lekcję, z posiłku na posiłek, 

byle tylko nie zwracać niczyjej uwagi.

Na samą myśl o powrocie do szkoły żołądek Luke’a zaczął się skręcać.

- Nie możecie mnie zmusić do powrotu - mruknął chłopiec, chociaż nie był pewien, 

komu właściwie się sprzeciwia.

No to postanowione. Czyli gdzie teraz powinien iść?

Do domu...

Luke’a ogarnęła tęsknota silniejsza niż wszystko, co czuł kiedykolwiek wcześniej. 

Zobaczyć znowu matkę, ojca... Czuł się tak nieszczęśliwy, że tęsknił nawet za swoimi braćmi. 

background image

Obserwował wiewiórkę, która przemknęła w pobliżu, niemal nie dotykając łapkami ziemi. 

Powrót do domu byłby bardzo prosty, wystarczyłoby ruszyć z miejsca.

Ale...

Nie wiedział, jak się tam dostać, a nawet gdyby miał mapę, nie potrafiłby na niej 

znaleźć farmy rodziców.

Nie miał ze sobą fałszywego dowodu tożsamości, nie nosił go w szkole. Pamiętał 

dokładnie, gdzie się znajduje, wsunięty do kieszeni z tyłu walizki, ale nie mógł po niego 

wrócić,   a   gdyby   złapano   go  bez   dokumentów,   równie   dobrze   mógłby   od   razu   przyznać: 

„Jestem trzecim dzieckiem, zabijcie mnie”.

Luke   spróbował   udawać,   że   to   nie   są   poważne   przeszkody,   mimo   wszystko 

wyobrażając sobie wspaniały powrót do domu.

Nawet   gdyby   zdołał   odnaleźć   rodzinną   farmę   i   uniknąć   spotkania   z   Policją 

Populacyjną, przyniósłby ze sobą tylko niebezpieczeństwo. Kary za ukrywanie nielegalnego 

dziecka były niemal tak surowe jak kara za bycie nielegalnym  dzieckiem, więc w każdej 

sekundzie spędzanej z rodzicami narażał ich życie na niebezpieczeństwo. Poza tym teraz jego 

istnienie było w jakiś sposób odnotowane, gdyby zniknął, ktoś zacząłby go szukać, a kiedy 

znaleziono by go skulonego na strychu w rodzinnym domu, na pewno cała prawda wyszłaby 

na jaw.

Luke podniósł kamyk i cisnął nim daleko w głąb lasu. To nie w porządku - jego wybór 

ograniczał się tylko do bycia żałosnym mięczakiem w szkole albo potencjalnym mordercą w 

domu.   Cisnął   jeszcze   jeden   kamyk,   a   potem   kolejny.   Nie   w   porządku,   nie   w   porządku! 

Skończyły mu się kamyki, więc przerzucił się na okruchy kory, które odłamywał z leżącej 

obok niego kłody. Niektóre kamyki i kawałki kory odbijały się z przyjemnym łupnięciem od 

pni drzew, więc Luke zaczął lepiej celować.

- A masz! - wrzasnął, zapominając się.

Przerażony, przycisnął rękę do ust. Jak mógł być tak głupi?

Zastygł nieruchomo, nasłuchując do tego stopnia intensywnie, że zaczęło mu brzęczeć 

w uszach, ale nie usłyszał żadnego hałasu wskazującego na to, że ktoś przedziera się przez 

las, szukając go. Od strony szkoły także nie dobiegał żaden dźwięk, a patrząc dokoła na 

paprocie, drzewa i promienie słońca prześwitujące poprzez gałęzie, Luke mógł sobie prawie 

wmówić, że szkoła w ogóle nie istnieje.

Szkoda, że nie mógł tutaj zostać.

Luke   poczuł   chwilowy   przypływ   nadziei,   kiedy   pomyślał,   że   mógłby   żywić   się 

orzechami i leśnymi owocami i ukrywać wśród drzew, kiedy ktoś przyjdzie go szukać.

background image

Ale   to   był   dziecinny   plan,   który   natychmiast   odrzucił   -   gdyby   został   w   lesie, 

głodowałby albo zostałby złapany.

Rozejrzał się jeszcze raz, tym razem z żalem, ponieważ drzewa sprawiały wrażenie 

bardziej   przyjaznych   niż   którykolwiek   z   chłopców   czy   nauczycieli   w   szkole.   Luke   był 

wiejskim dzieckiem i spędzał większość czasu na dworze, dopóki nie wycięto lasu za jego 

domem. Samo przebywanie na świeżym powietrzu sprawiało mu przyjemność, a niezależnie 

od   tego,   ile   ryzykował   przychodząc   tutaj,   czuł   się   cudownie,   sam,   nieobserwowany   i 

niezgniatany w tłumie na każdym kroku.

Pogrzebał   w  ziemi   czubeczkiem   eleganckiego   notablowego   buta   i   wstał.   Sam   nie 

zauważył, kiedy podjął decyzję: musiał wrócić do szkoły. Był to winien swojej rodzinie, tacie 

Jen, a może nawet samej Jen.

Jednakże nic nie mogło go powstrzymać przed ponownym wyjściem do lasu.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Luke   odwlekał   powrót   do   szkoły   tak   długo,   jak   to   było   możliwe,   ignorując   narastające 

burczenie w brzuchu. Promienie słońca padały pod coraz niższym kątem, ale pocieszał się, że 

przecież jeszcze jest dzień, po prostu w głębi lasu ma się wrażenie, że szybciej nadchodzi 

wieczór.

W   końcu   nie   mógł   dłużej   ignorować   rzeczywistości:   zaczynało   się   zmierzchać,   a 

nawet jeśli do tej pory nikt nie zauważył jego nieobecności, zauważą ją na pewno, kiedy 

przyjdzie   pora   kłaść   się   spać.   Szakal   na   pewno   nie   byłby   zadowolony,   gdyby   Luke   nie 

pojawił się i nie pozwolił sobie dokuczać.

O dziwo, ta myśl niemalże poprawiła mu nastrój.

Luke nie zatrzymał się, żeby to przemyśleć, ale wyszedł na skraj lasu, rozejrzał się 

uważnie i ruszył biegiem przez trawnik.

W połowie drogi do szkoły naszła go straszliwa myśl: a jeśli drzwi będą zamknięte na 

klucz?

Kilka kroków dalej był już dostatecznie blisko, żeby stwierdzić, że drzwi nie były już 

otwarte ani nawet uchylone.

Luke   popędził   jeszcze   szybciej   przez   trawnik,   zupełnie   jakby   chciał   prześcignąć 

ogarniającą go panikę. Serce waliło mu nie tylko od szybkiego biegu - był niesamowicie 

głupi, że w ogóle wyszedł przez te drzwi. A skoro już musiał wyjść, to dlaczego od razu nie 

wrócił, dlaczego zaryzykował wszystko za jeden dzień w lesie?

Wiedział dobrze dlaczego.

W końcu znalazł się dostatecznie blisko, żeby dotknąć gałki drzwi - sięgnął do niej 

drżącą dłonią, przygotowany na najgorsze.

Spokojnie, tylko spokojnie  - powiedział sobie. -  Jeśli będą zamknięte, może uda się 

znaleźć inne drzwi. Może uda się wślizgnąć do środka tak, żeby nikt nie zauważył, może... - 

Luke nie bardzo wierzył w te wszystkie „może”.

Bez większej nadziei przekręcił gałkę.

Obróciła się bez oporu.

Luke,  ledwie  wierząc  swojemu  szczęściu,  pociągnął   drzwi  do  siebie,   uchylając   je 

odrobinę. Nie zobaczył nikogo, więc wsunął się do środka i pozwolił, żeby drzwi zamknęły 

background image

się za nim same. W tym końcu korytarza panowała ciemność, a Luke był za to wdzięczny 

losowi.

Przekradał się na palcach koło pustych sal lekcyjnych, kiedy usłyszał krzyk.

- Ej! Co ty tu robisz?

To był jeden z dyżurnych.

- Ja... ja się zgubiłem - odparł Luke, nie jąkając się bardziej, niż wymagały tego 

okoliczności. Jego wymówka była całkowicie prawdopodobna, przecież do tej pory zdążył już 

zgubić się w szkole z milion razy. Nie wiedział jednak, co go ominęło - kolacja? Wieczorna 

pogadanka? Gaszenie świateł?

Dyżurny przyjrzał mu się podejrzliwie.

-   W   tym   skrzydle   nie   powinno   być   o   tej   porze   nikogo   -   powiedział.   -   Dlaczego 

wyszedłeś z jadalni?

Luke poczuł nagły przypływ natchnienia.

-   Zemdliło   mnie   -   wyjaśnił.   -   Wybiegłem,   żeby   znaleźć   łazienkę,   a   potem   się 

zgubiłem, wracając.

Dyżurny nie sprawiał wrażenia przekonanego.

- Łazienka jest naprzeciwko jadalni - powiedział.

- Ja... ja nie zauważyłem. Jestem tu nowy. Mdliło mnie. - Luke starał się wyglądać na 

dostatecznie otumanionego chorobą, żeby popełnić taką głupią pomyłkę.

Dyżurny cofnął się o krok, jakby nie chciał się czymś od niego zarazić.

- No dobra - ustąpił. - Wracaj jak najszybciej.

Luke z ulgą odwrócił się, żeby ruszyć w swoją stronę, ale zaraz stanął w miejscu. 

Zaledwie dzień wcześniej posłuchałby bez namysłu, ale teraz miał sekret, którego musiał 

strzec. Teraz musiał być przebiegły. Spojrzał ponownie na dyżurnego.

- Ale mówiłem, że nie wiem, jak tam dojść...

-   Na   miłość   boską,   dlaczego   ja   muszę   niańczyć   takie   boboki?!   -   Chłopak   złapał 

Luke’a za rękę i szarpnął nim w prawo. - Tędy. Skręć w lewo w pierwszy korytarz, a potem 

jeszcze raz w lewo i w prawo. Znikaj stąd!

W głosie dyżurnego brzmiał cień paniki - dzień wcześniej Luke nie zauważyłby tego, 

ale teraz musiał być spostrzegawczy. To ma związek z tamtymi drzwiami - pomyślał Luke. - 

Dlaczego dyżurny tak bardzo chce, żebym trzymał się od nich z daleka?

Nadal zastanawiając się nad tym pytaniem, Luke dotarł do drzwi jadalni, które stanęły 

otworem, a z wnętrza wysypała się gromada chłopców. Miał idealne wyczucie czasu, znalazł 

się na miejscu akurat  wtedy,  kiedy wszyscy szli na wieczorną  pogadankę.  Udało mu  się 

background image

dostosować.  Widzi pan, panie Talbot?  - pomyślał z goryczą. -  W pełni stosuję się do rady,  

jakiej   raczył   mi   pan   udzielić.   Nie   jest   pan   ze   mnie   dumny?   Jestem   pewien,   że   to   było  

niezwykle wielkoduszne z pana strony.

Ale gorycz w sercu Luke’a zaczęła przygasać - wiadomość okazała się bezużyteczna, 

ale miał teraz las, o którym mógł rozmyślać. A jeśli ta wiadomość sprawiła, że trafił do lasu, 

to miał chyba powód, żeby być wdzięczny tacie Jen, prawda?

Nikt nie zaczepił Luke’a, kiedy wszedł do sali, w której odbywała się pogadanka, i 

zajął miejsce. Nikt nie zapytał: „Gdzie byłeś cały dzień?”. Nikt nie rozkazał mu: „Nigdy 

więcej nie wychodź z tego budynku!”.

Wszystko uszło mu na sucho i będzie mu uchodziło na sucho w przyszłości.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Luke pragnął pognać do lasu już w chwili, kiedy obudził się następnego ranka. Czuł się jak na 

torturach, kiedy cierpliwie  stał obok innych,  ochlapując  twarz wodą, a potem,  w jadalni, 

nabierał powoli łyżką pełną grud owsiankę. Najchętniej pochłonąłby ją jak najszybciej, żeby 

stąd uciec. Inna rzecz, że ponieważ poprzedniego dnia opuścił dwa posiłki, owsianka tym 

razem smakowała zaskakująco dobrze. Torturą okazało się także czekanie, aż zostaną otwarte 

drzwi jadalni, żeby uczniowie mogli się udać się na lekcje, podczas gdy Luke pójdzie do lasu.

Zaraz po śniadaniu zerwał się i ruszył prawie biegiem. O dziwo - biorąc pod uwagę, 

jak często do tej pory gubił się w korytarzach Hendricks - zdołał dotrzeć do drzwi najkrótszą 

drogą, bez jednego niewłaściwego zakrętu i bez konieczności cofania się. W pobliżu drzwi 

zwolnił,   czekając,   aż   tłum   na   korytarzu   się   przerzedzi.   W   końcu   został   sam   na   sam   z 

przechadzającym się kilka metrów dalej dyżurnym. Drzwi nie stały dzisiaj otworem, ale Luke 

był pewien, że nie są zamknięte na klucz i był też pewien, że zdoła się przez nie prześliznąć 

odpowiednio szybko. Spojrzał na dyżurnego, który patrzył w inną stronę. Teraz! Luke sięgnął 

do gałki u drzwi...

...i cofnął rękę.

W ostatniej chwili odniósł nagłe wrażenie, że ktoś w jego głowie krzyknął: „Nie!”. 

Matka mówiła czasem o Bogu, więc może to był właśnie On, a może duch Jen, która przyszła 

Luke’owi na pomoc, ponieważ zawiódł się na wiadomości od jej ojca. A może to był po 

prostu zdrowy rozsądek Luke’a? Chłopiec nie wiedział, co ma sądzić o Bogu, duchach czy 

nawet własnej inteligencji, ale wiedział na pewno, że nie może ryzykować dzisiaj wyjścia do 

lasu.

Ruszył dalej, udając, że się po prostu ociąga.

- Marsz do klasy! - warknął dyżurny.

Luke skinął głową i wszedł do mijanej właśnie sali. Czuł się tak rozczarowany, jakby 

właśnie odkrył kraty w drzwiach. Czy był zwyczajnym tchórzem?

Przypomniał sobie wszystkie rozgrywane w wyobraźni scenariusze, kiedy starał się 

zebrać na odwagę przed pierwszą wyprawą do domu Jen. Wtedy był tchórzem, zwlekając całe 

tygodnie i powtarzając sobie bez przerwy, że po prostu czeka na właściwy moment.

background image

Ale teraz nie miał takiego wrażenia - zajmując swoje miejsce, tak samo anonimowy 

jak wszyscy pozostali chłopcy w klasie, czuł się naprawdę odważny, sprytny i przebiegły.

Poprzedniego dnia najprawdopodobniej miał po prostu szczęście, ale jeśli chce wracać 

do lasu wiele razy i nie dać się złapać, musi postępować mądrze. Powinien zacząć przyglądać 

się uważnie wszystkiemu, co go otacza, a wtedy może nawet zdoła dowiedzieć się, dlaczego 

dyżurny poprzedniego wieczora był taki spanikowany. Zanim znowu wyjdzie na zewnątrz, 

musi mieć pewność, że to bezpieczne.

Chłopiec   rozejrzał   się   po   sali.   Nauczyciel   wypisywał   kredą   na   tablicy   jakieś 

skomplikowane wzory matematyczne - Luke nie potrafiłby rozwiązać żadnego zadania, nawet 

gdyby jego życie miało od tego zależeć. Ale zamiast poddać się rozpaczy i zagapić na stojącą 

przed nim ławkę, zebrał się na odwagę i zaczął się przyglądać siedzącym wokół chłopcom. 

Kilku z nich patrzyło na nauczyciela, kilku robiło notatki... a nie, rysowali w zeszycie nagie 

dziewczęta. Paru bezczelnie spało z otwartymi ustami, a niektórzy siedzieli bokiem i kołysali 

się, obejmując kolana ramionami.

Luke   gapił   się   na   nich   -   nie   miał   dużego   materiału   porównawczego,   ponieważ 

wcześniej przez całe życie poznał tylko sześć osób, ale takie kołysanie się z całą pewnością 

nie wyglądało na normalne zachowanie.

W końcu zadźwięczał dzwonek, a on przeniósł się do innej klasy. Tam było tak samo - 

część chłopców zachowywała się normalnie, inni kołysali się bez przerwy.

Dlaczego wcześniej niczego nie zauważył?

Wiedział dlaczego. Kiedy wcześniej patrzył na któregoś z chłopców, zawsze rzucał 

tylko okiem i natychmiast odwracał wzrok z obawy, że ktoś odwzajemni spojrzenie.

W ten sposób można było wiele rzeczy przegapić.

Idąc korytarzem  na następną  lekcję, Luke postanowił  przeprowadzić  eksperyment: 

patrzył prosto w oczy każdemu chłopcu, którego mijał.

To było przerażające, gorsze nawet niż bieg na oślep przez trawnik. Żołądek Luke’a 

skręcał  się tak, że chłopiec  miał  wrażenie,  iż może  naprawdę zwymiotować  zjedzoną na 

śniadanie owsiankę. Wydawało mu się, że nogi zaraz załamią się pod nim ze strachu.

Ale jednocześnie było to interesujące.

Większość mijanych chłopców spuszczała oczy, kiedy tylko Luke na nich popatrzył, a 

niektórzy wydawali się mieć jakiś szósty zmysł, który ostrzegał ich, zanim w ogóle ich wzrok 

napotkał   spojrzenie   Luke’a.   Tylko   dwóch   czy   trzech   odwzajemniło   pewnie   spojrzenie, 

wpatrując się w oczy Luke’owi tak samo, jak on się wpatrywał w ich oczy.

background image

Zapamiętaj ich - nakazał sobie Luke, ale na razie potrzebował całej siły woli tylko do 

tego, żeby nie odwracać wzroku.

Kiedy w końcu dotarł do sali lekcyjnej, cały drżał z wyczerpania.

Właśnie się z czymś zdradziłem - pomyślał. - Teraz oni się dowiedzą.

Nie wiedział jednak, kim mogliby być ci „oni”.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Luke zmusił się do przeczekania całego tygodnia, zanim znowu wybrał się do lasu. Jednakże 

niezależnie od tego, jak uważnie się wszystkiemu przez ten czas przyglądał, kolejne zagadki 

tylko się mnożyły.

Na przykład pod koniec tego tygodnia Luke był jeszcze bardziej niż kiedykolwiek 

wcześniej   zdumiony   brakiem   okien.   Odkrył   bowiem,   że   w   całym   budynku   nie   było   ani 

jednego.

Żeby się tego dowiedzieć, Luke musiał poznać plan każdego piętra i mieć całkowitą 

pewność, że zajrzał do każdej sali lekcyjnej, sypialni i gabinetu nauczycielskiego. Pewnego 

ranka przy śniadaniu udał nawet, że wszystko mu się pomieszało i wpakował się prosto do 

kuchni.   Nawrzeszczały   na   niego   dwie   kucharki,   a   poza   tym   dostał   surowe   pouczenie   i 

rekordowe dziesięć punktów karnych, ale dowiedział się tego, czego chciał: nawet w kuchni 

nie było okien.

Dlaczego? Dlaczego ktoś miałby budować pozbawioną okien szkołę?

Luke podejrzewał przez chwilę, że może to jego dom rodzinny był nietypowy, skoro 

miał okna, i dlatego wydawało mu się to normalne. Ale nie - wszystkie domy, szkoły i inne 

budynki, które Luke widział w książkach, zawsze miały okna, osiedle Jen, wybudowane przez 

rząd również. Rodzina Jen i ich sąsiedzi byli notablami - skoro domy notabli miały okna, 

dlaczego była ich pozbawiona szkoła dla ich dzieci?

Luke   nie   potrafił   także   zrozumieć   innych   chłopców.   Uświadomił   sobie   teraz,   że 

kołyszący się uczniowie pojawiali się na większości lekcji, na jakie uczęszczał. Kilka razy 

wpatrywał   się   w   nich   jak   zahipnotyzowany,   ale   generalnie   sprawiali   wrażenie 

nieszkodliwych.

Znacznie   bardziej   niepokoili   go   ci,   których   nazywał   „patrzakami”   -   ci,   którzy 

odwzajemniali jego spojrzenie.

Wszyscy dyżurni na korytarzach byli patrzakami.

Tak samo jak Szakal.

Luke   próbował   sobie   powtarzać,   że   patrzaki   niepokoją   go,   ponieważ   spędził 

większość życia w ukryciu. To oczywiste, że nie lubi, jeśli ktoś na niego patrzy. Ci chłopcy 

background image

najprawdopodobniej zachowywali się normalnie, a niepokój Luke’a narażał go na zdradzenie 

prawdziwej tożsamości.

Jednak jakoś nie do końca potrafił w to uwierzyć.

Wieczorami, kiedy dręczył go Szakal, Luke celowo nie odrywał oczu od podłogi, ale 

czuł na twarzy spojrzenie Szakala tak intensywnie, jak policzek albo uderzenie pięścią.

- Powiedz: „Jestem najgorszym pojawem” - rozkazał mu jak zwykle Szakal pewnego 

wieczora.

Luke wymamrotał te słowa, zastanawiając się, co by się stało, gdyby podniósł głowę i 

zaczął zadawać Szakalowi pytania. Dlaczego na mnie patrzysz? Dlaczego tu nie ma żadnych 

okien? Dlaczego nigdy nie wychodzimy na zewnątrz? Dlaczego tamtego dnia drzwi były 

otwarte? I najważniejsze pytanie: czy są tu jakieś inne cienie?

Ale oczywiście nie mógł zadać tych  pytań, ponieważ Szakala bawiło to, że może 

kazać   Luke’owi   machać   ramionami   przez   pięć   minut   i   był   zainteresowany   tylko 

upokarzaniem Luke’a. Pewnie uznałby za świetną rozrywkę, gdyby mógł powiedzieć Policji 

Populacyjnej: „Wiem, gdzie możecie znaleźć trzecie dziecko. Co za to dostanę?”.

Dlatego   Luke   przygryzł   język,   zacisnął   zęby   i   zgodnie   z   rozkazem   dotknął 

pięćdziesiąt razy palcem do nosa, a potem biegł w miejscu, aż rozbolały go nogi, i robił skłon 

za skłonem, aż w końcu Szakal rzucił znudzonym głosem: „Zejdź mi z oczu”.

Luke wsunął się do łóżka, niepewny, czy powinien czuć ulgę, bo z niczym się nie 

zdradził, czy rozczarowanie, bo nie poznał odpowiedzi na swoje pytania.

Tego wieczora był zbyt zajęty rozważaniem otaczających go zagadek, by pamiętać o 

powtarzaniu   szeptem   swojego   imienia.   Kiedy   prowadził   w   wyobraźni   rozmowy,   zamiast 

przepraszać, pytał o rady.

Jak myślisz, Jen? Co jest nie tak z tym miejscem? Czy coś tu jest nie w porządku? Ty  

co chwila wychodziłaś na zewnątrz dzięki fałszywej przepustce, więc może wiesz, czy wszędzie  

ludzie zachowują się tak jak chłopcy w Hendricks?

Mamo, tato, jak myślicie? Czy mogę pójść znowu do lasu?

To było absurdalne uczucie, że miałby potrzebować zgody rodziców, których pewnie 

już nigdy nie zobaczy, albo pytać o radę przyjaciółkę, która nie żyła. Szkoda tylko, że na nic 

więcej nie mógł liczyć.

Luke przełknął narastającą w gardle gulę - nie potrafił przeniknąć szkolnych tajemnic, 

ale niezależnie od wszystkiego zamierzał wrócić do lasu.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Luke   wymyślił   plan   polegający   na   wymykaniu   się   ze   szkoły   każdego   dnia   po   lunchu   i 

wracaniu tuż przed obiadem. Był to swego rodzaju kompromis, ponieważ uznał, że powinien 

chodzić na część lekcji, niezależnie od tego, jak bardzo były dla niego niezrozumiałe. Poza 

tym  dzięki temu nie tracił żadnego posiłku, a ostatnio przez cały czas był  głodny i miał 

problemy z zapięciem eleganckich notablowych spodni na swoim chudym brzuchu tak, żeby 

nie spadały.

Pierwszego dnia wyszedł, prześlizgując się na zewnątrz, kiedy dyżurny spojrzał w 

inną stronę. Wiedział, że nikt z pozostałych chłopców niczego nie zauważy.

To takie proste -  pomyślał Luke, truchtając przez trawnik do lasu. -  Dlaczego inni 

chłopcy nie próbują uciekać?

Uznał, że nie ma sensu zadręczać się pytaniami, na które nie zna odpowiedzi.

Słońce świeciło  jasno, a młodziutkie  pozwijane listki, które widział tydzień  temu, 

rozprostowały się teraz na pełną szerokość i długość. Wysoko nad jego głową gałęzie drzew 

w niektórych miejscach lasu całkowicie zasłaniały niebo. Zupełnie jak w jaskini - pomyślał 

Luke, ale to przypomniało mu o czasach, kiedy chował się w domu. Wyszedł na polanę, na 

której   trawa   próbowała   się   przebić   spod   pozostałych   po   ostatniej   jesieni   opadłych   liści. 

Zobaczył   także   coś,   co   przypominało   krzaki   malin,   ledwie   widoczne   w   posplatanym 

poszyciu.

-   Maliny   -   wyszeptał   Luke   i   poczuł   ślinkę   napływającą   do   ust.   W   domu   matka 

uprawiała   w   ogródku   maliny,   a   każdego   czerwca   karmiła   rodzinę   plackami,   ciastami   i 

chlebem z malinami. Robiła także dżem malinowy i przez cały rok mogli nim smarować 

kanapki albo dodawać do płatków kukurydzianych.

Luke pospiesznie przeszukał dostrzeżone gałązki - gdyby mógł spróbować malin, to 

byłoby, jakby na chwilę znowu znalazł się w domu. Ale nie było jeszcze żadnych owoców, 

tylko gdzieniegdzie pączki i wszystko wskazywało na to, że nawet te pączki zostaną zduszone 

przez chwasty, zanim się rozwiną.

Chyba że Luke wypieliłby przestrzeń wokół nich.

background image

Wyrwanie chwastów i oczyszczenie miejsca wokół krzaków malin zajęło Luke’owi 

najwyżej   dziesięć   albo   piętnaście   minut,   ale   zanim   skończył,   w   jego   głowie   pojawił   się 

doskonały pomysł.

Mógł posadzić tutaj cały ogród - na pewno nikt nie będzie miał nic przeciwko, bo nikt 

nawet niczego nie zauważy.  W wyobraźni  widział  równe rzędy kukurydzy,  pomidorów  i 

groszku. Na skraju polanki, w półcieniu, mógł posadzić krzaki poziomek i borówek. Chciałby 

także mieć trochę fasoli. Dynie były niepraktyczne, bo nie smakowały najlepiej na surowo, 

ale zawsze pozostawały ogórki, cukinie, melony i arbuzy... Luke’owi zaburczało w brzuchu.

W tym momencie przypomniał sobie, że przecież nie ma żadnych nasion.

Jego marzenia natychmiast zwiędły jak podcięte kwiaty. Był kompletnym idiotą, jeśli 

myślał,  że uda mu  się założyć  ogród bez żadnych  nasion - potrafił  sobie wyobrazić,  jak 

naśmiewaliby się z niego Matthew i Mark, gdyby się o tym dowiedzieli. Nawet ojciec i matka 

z trudem powstrzymywaliby się od śmiechu, że spędził poza domem zaledwie miesiąc, a już 

zapomniał, co jest potrzebne do założenia ogrodu.

Luke  z   rozczarowaniem  wpatrywał   się  w  wątłe   krzaczki  malin,  ale  wtedy niemal 

usłyszał w głowie głos matki: Zrób jak najlepszy użytek z tego, co masz. Ile razy słyszał, jak 

to powtarzała?

Nawet pojedyncza malina będzie smakowała przepysznie.

Może uda mu się znaleźć w lesie krzaczki borówek albo poziomek i przesadzić je 

tutaj?

Może też uda mu się pozyskać nasiona z jedzenia w szkole - na przykład kiełki fasoli, 

którymi   ciągle   go   karmiono,   powinny   chyba   nadawać   się   do   zasadzenia?   Nie   wiedział 

dokładnie, jaki to rodzaj fasoli, ale nawet gdyby to była soja, Jen mówiła, że soja nadaje się 

zdaniem rządu do jedzenia. Na przykład uprażona. Mógłby zrobić tutaj palenisko.

Może później, w ciągu lata, podadzą do jedzenia pomidory, melona albo arbuzy, a on 

zdoła jakoś przemycić nasiona do pokoju. Byłoby już za późno, żeby je zasiać, ale miałby 

nasiona na kolejny rok...

Luke poczuł bolesne ściskanie w gardle na myśl o tym, że miałby zostać w Szkole 

Hendricks przez cały rok - bez rodziny, opłakując Jen i nie mogąc porozmawiać z nikim 

oprócz Szakala. Przez cały rok miałby dla siebie tylko fałszywe imię i niewygodne ubrania.

Luke podniósł się i mocno stanął obiema stopami na ziemi.

- Mam ten las - powiedział. - Będę miał ogród. To należy do mnie.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Do końca tygodnia Luke zdołał oczyścić ładny kawałek ziemi. Na środku znalazły się krzaki 

malin, a po obu ich stronach zasadził równe rzędy kiełków fasoli. Teraz myślał głównie o 

tym, czy spodobałoby się to ojcu.

- Jak myślisz, tato, jak to wygląda? - zapytał na głos, zupełnie jakby ojciec był tutaj i 

mógł mu odpowiedzieć. - Czy marnuję tylko czas? Czy może jesienią zbiorę piękne plony?

Luke   nie   był   wcale   tego   pewien,   ale   czuł   się   niesamowicie   dumny,   patrząc   na 

schludny ogródek. Zamierzał lepiej zbadać las, ale wciąż był zbyt zajęty kopaniem, pieleniem 

i pielęgnacją grządek. Z irytacją odganiał wiewiórki i myszy, żałując, że nie może przez cały 

czas stać na straży ogrodu.

Jednakże każdego popołudnia spoglądał często na notablowy zegarek, który nosił na 

nadgarstku,   i   biegł   z   powrotem   do   szkoły   równo   na   godzinę   szóstą.   Zegarek   znalazł   w 

walizce,   ale   wymyślenie,   w   jaki   sposób   należy   go   odczytywać,   okazało   się   poważnym 

wyzwaniem. Luke wiedział, że wszystkie te kreski, „V” i „X” na tarczy zegarka były cyframi, 

ale nie przypominały niczego, co znał. Dlaczego notable musieli mieć takie wyszukane i 

skomplikowane przedmioty? W domu matka i ojciec mieli jeden cyfrowy zegar w kuchni, 

wyświetlający godziny i minuty w najbardziej przejrzysty sposób. Zegarek na ręce był dla 

Luke’a   jak   obcy   język,   ale   przyglądał   się   kątom,   pod   jakimi   padały   promienie   słońca, 

obserwował cyfrowe zegary w szkole i porównywał je ze swoim notablowym zegarkiem - aż 

w końcu zaczął rozumieć jego wskazania.

To także napełniło go dumą.

Podobnie jak kolejne osiągnięcie.

Któregoś   dnia   na   lunch   w   szkolnej   stołówce   podano   pieczone   ziemniaki,   ale   tak 

niedopieczone, że praktycznie chrzęściły w ustach. Luke ugryzł prawie surowy kawałek, z 

którego nie wydłubano  nawet oczka, wypluł  go i pomyślał,  że to się nadaje bardziej  do 

sadzenia niż do jedzenia.

Do sadzenia - jasne! Luke spędził przecież wiele wiosen, krojąc na kawałki ziemniaki 

do   sadzenia.   Razem   z   matką   kucali   nad   dziesięciolitrowym   wiadrem,   błyskając   nożami. 

Kiedy był mały, próbował zawsze oprzeć stopy na brzegu wiadra, tak jak robiła to matka, ale 

był na to za niski, a nawet kiedy podrósł wystarczająco, nie umiał złapać równowagi i po 

background image

prostu przewracał wiadro. Matka patrzyła na niego surowo i wzdychała: „Podnieś to”, ale 

potem uśmiechała się, jakby nie była naprawdę zła. Przy pracy cały czas mówiła do niego: 

„Uważaj na ten nóż, nie krój do siebie. Pilnujesz, żeby na każdym  kawałku było  oczko, 

prawda? Bez oczka nic nie urośnie”.

Ziemniaki nie mogły urosnąć bez oczka, choć mogły urosnąć bez nasion, potrzebne 

były tylko surowe kawałki.

Luke ukradkiem podzielił widelcem kartofle na części surowe i upieczone, a potem 

niepostrzeżenie  zebrał  surowe kawałki w garść i wsunął  je do kieszeni.  Prawdopodobnie 

nigdy   wcześniej   żaden   notabl   nie   nosił   w  kieszeniach   spodni   surowych   ziemniaków,   ale 

Luke’a to nie obchodziło.

Kiedy   tylko   zabrzmiał   dzwonek   sygnalizujący   koniec   lunchu,   chłopiec   przeszedł 

szybko  między stołami, zbierając wszystkie zostawione kawałki ziemniaków, jakie zdołał 

znaleźć. W ciągu zaledwie kilku minut napełnił kieszenie spodni.

Wyszedł sztywnym krokiem na korytarz i wyśliznął się przez drzwi, starając się nie 

zgnieść ziemniaków.

Nikt niczego nie zauważył.

Już w lesie Luke opróżnił kieszenie i przyjrzał się z bliska zdobycznym  skarbom: 

znalazł osiem kawałków ziemniaków, które chyba nadawały się do posadzenia. Pożałował, że 

nie pomyślał o wykradnięciu ze stołówki także noża, ale w tej chwili nie mógł nic na to 

poradzić. Przepołowił tyle ziemniaków, ile zdołał, wykorzystując siłę i paznokcie, a potem 

posadził kawałki w rzędzie obok fasoli.

Luke zakończył pracę, usiadł oparty o drzewo i przyjrzał się temu, co udało mu się 

zrobić. Wyglądało dobrze, a za kilka dni zorientuje się, czy coś zaczyna rosnąć. Wydawało 

mu się, że kiełki fasoli zrobiły się trochę większe, a przynajmniej na razie nie zwiędły.

Po kilku minutach odpoczynku poszedł do płynącego przez las strumienia i zanurzył 

w nim złączone ręce, kurs za kursem zanosząc wodę do ogrodu. Gdyby tylko miał teraz jedno 

z tych dziesięciolitrowych wiader! Nawet kubek byłby przydatny - chłopiec zastanowił się, 

czy nie zdoła zabrać jednego z jadalni.

Tymczasem jednak nie przeszkadzało mu, że musi nosić wodę w dłoniach. Chodził od 

strumienia do ogrodu i z powrotem, czując dziwny przypływ dawno niespotykanych emocji, o 

których zdążył już praktycznie zapomnieć.

Szczęście - pomyślał zdumiony. - Jestem szczęśliwy.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Następnego dnia Luke popędził do ogrodu z jeszcze większym zapałem niż zwykle. Było za 

wcześnie, żeby wyrokować  o czymkolwiek  w sprawie  ziemniaków, ale  jeśli fasola nadal 

wyglądała   dobrze,   mógł   prawdopodobnie   założyć,   że   przyjęła   się,   będzie   rosnąć   i   wyda 

plony. Poza tym chciał zobaczyć, czy na krzakach malin pojawiły się nowe pączki.

Dotarł do swojej polanki i zatrzymał się jak wryty.

Ogród został zniszczony.

Gałęzie malin sterczały pod dziwnymi kątami, a fasolę stratowano, wdeptując ją na 

płasko w ziemię. Nie było jeszcze oczywiście pędów ziemniaków, które można by zniszczyć, 

ale   ogród   był   w   tak   opłakanym   stanie,   że   Luke   nie   potrafił   nawet   powiedzieć,   gdzie   je 

zasadził.

- Nie! - jęknął Luke. - To niemożliwe.

Pragnął uwierzyć, że przez pomyłkę wyszedł na niewłaściwą polankę, ale nie miał 

złudzeń.   Po   jednej   stronie   rósł   klon   ze   śladami   nacięć   na   pniu,   po   drugiej   dąb   ze 

zwieszającymi się gałęziami, na środku leżał próchniejący pień... To był jego ogród, albo 

raczej to, co z niego zostało.

Kto mógł go zniszczyć?

Luke pomyślał w pierwszej kolejności o zwierzętach - w domu, kiedy jego rodzina 

hodowała jeszcze świnie, zdarzyło się kilka razy, że świnie zdołały uciec i dostały się do 

ogrodu. Ryły tam jak opętane, a matka była wściekła, widząc zniszczenia.

Jednakże w tym lesie nie było żadnych świń, a Luke nie widział niczego większego od 

wiewiórek. A chociaż przepędzał je i niepokoił się nimi, wiedział doskonale, że wiewiórki nie 

mogłyby spowodować takich szkód.

Poza tym wiewiórki nie nosiły butów.

Luke zamrugał - wcześniej był zbyt poruszony, żeby to zauważyć, ale w ogrodzie 

zamiast śladów zwierząt było widać odciski takich samych butów jak te, które nosił Luke. 

Buty   notabli   o   gładkich   podeszwach   stratowały   jego   krzaki   malin,   rozdeptały   fasolę, 

zrównały   z   ziemią   kopczyki,   pod   którymi   posadził   ziemniaki,   i   przeszły   się   po   całym 

ogrodzie.

background image

Przez   jedną   szaloną   chwilę   Luke   zaczął   się   zastanawiać,   czy   sam   nie   jest   temu 

wszystkiemu   winien.   Może   nie   uważał,   wychodząc   z   ogrodu   poprzedniego   dnia?   Może 

niechcący sam podeptał swoje rośliny? Ale to było absurdalne, nigdy nie zrobiłby czegoś 

takiego.

A jeśli lunatykował i przyszedł tutaj w nocy, nawet o tym nie wiedząc?

To było jeszcze mniej prawdopodobne, ktoś by go złapał.

Poza tym, kładąc się do łóżka, zdejmował buty.

Kiedy zresztą zrobił własne odciski stóp obok zostawionych w ogrodzie, zobaczył, że 

niektóre były zrobione przez buty większe od jego własnych, a inne przez znacznie mniejsze.

W ogrodzie Luke’a było wielu ludzi. Wielu ludzi zniszczyło ten ogród.

Chłopiec opadł na ziemię, oparł się o drzewo i schował twarz w dłoniach.

- To było wszystko, co miałem - jęknął. Znowu zaczął udawać, że rozmawia z kimś, 

kogo tu nie ma, ale tym razem nie zwracał się do matki, ojca, Jen ani pana Talbota. Musiał 

powiedzieć  kilka słów swoim starszym  braciom,  Matthew i Markowi, usprawiedliwić  się 

przed nimi i wyjaśnić, dlaczego dwunastoletni już Luke Garner płacze.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Tego popołudnia Luke wcześniej wrócił do szkoły, bo niby po co miał zostawać w ogrodzie? 

Z każdą chwilą czuł się tylko coraz bardziej nieszczęśliwy - nie warto było sprzątać tego 

wszystkiego i przesadzać roślin. Ktokolwiek zniszczył jego ogród, mógł wrócić i zrobić to 

znowu.

Przed odejściem Luke opłukał twarz w strumyku, zadręczając się pytaniami. Kto mógł 

to zrobić? Kim byli ci... wandale? Ci zbrodniarze? Nie umiał nawet wymyślić dostatecznie 

niemiłego   słowa,   żeby  ich   określić,  aż   nagle   przypomniał  sobie   wszystkie   obelgi,   jakimi 

obrzucano go przez ostatni miesiąc. Właśnie. Sprawcy byli drajami, pojawami, bobokami.

Luke wytarł twarz rękawem i zostawił na niej smugę ziemi. Kogo to obchodziło?

Wrócił   od   strumienia   szerokim   łukiem,   żeby   nie   oglądać   swojego   nieszczęsnego, 

zdewastowanego ogrodu.

Nie   chciało   mu   się   nawet   przebiec   przez   ogromny   trawnik   otaczający   szkołę,   po 

prostu wlókł się przez niego, powłócząc nogami.

Był przy drzwiach, kiedy jego mózg ocknął się i Luke uświadomił sobie, że nie może 

wrócić teraz, w trakcie lekcji, ponieważ z pewnością ktoś zauważy, kiedy będzie samotnie 

szedł korytarzem. Ile osób nakrzyczało na niego i Rolly’ego tamtego pierwszego dnia? Luke 

popatrzył   na   zegarek   i   odszyfrował   godzinę   -   było   dopiero   wpół   do   drugiej. 

Najprawdopodobniej za pół godziny będzie przerwa, podczas której Luke zdoła wmieszać się 

niepostrzeżenie w strumień chłopców przemieszczających się między klasami.

Oparł się bezradnie o szorstką ceglaną ścianę obok drzwi, niemal celowo szorując o 

nią ramionami i ocierając czołem, żeby zabolało. Może powinien pobiec z powrotem do lasu, 

gdzie mógłby znaleźć lepszą kryjówkę, ale w tym momencie nic go nie obchodziło. Poświęcił 

dla bezpieczeństwa wszystko: swoje imię, swoją rodzinę - a w tej chwili nie wydawało mu 

się, żeby zrobił taki świetny interes.

Tak czy inaczej las przestał być pokusą nie do odparcia, bo nie należał już do niego i 

właściwie nigdy do niego nie należał.

Stojąc   obojętnie   obok   zamkniętych   drzwi,   Luke   nagle   wyciągnął   wnioski   ze 

wskazówek, których wcześniej nie zauważył, ponieważ był zbyt ograniczony, zbyt ślepy lub 

zbyt pełen nadziei. Oczywiście, że niektórzy chłopcy wyprawiali się do lasu, dlatego właśnie 

background image

dyżurny był taki spanikowany tamtego wieczora, kiedy zauważył Luke’a w pobliżu drzwi. 

Dyżurny   nie   pilnował   korytarza,   tylko   drzwi.   Jacyś   chłopcy   chcieli   się   wyślizgnąć   na 

zewnątrz w nocy, a dyżurny upewniał się, czy jest bezpiecznie. Najprawdopodobniej przez 

cały czas wychodzili do lasu.

Luke mógł sobie wyobrazić, jak zachowaliby się, gdyby znaleźli ogród. W wyobraźni 

słyszał, jak jeden woła do innych: „Ej, patrzcie! Chodźcie, rozwalimy to!”.

I to właśnie zrobili - gromada chłopaków podeptała ziemniaki,  połamała  maliny i 

porozrzucała wyrwane pędy fasoli po całym  ogrodzie. Po tym  ogrodzie, który należał do 

Luke’a.

- Znajdę was - wyszeptał. - Dorwę was.

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Dokładnie o godzinie drugiej Luke uchylił odrobinę drzwi i zerknął do środka. Miał dobre 

wyczucie czasu - chłopcy wychodzili z klas z pochylonymi głowami i wzrokiem wbitym w 

ziemię.   Jednakże   dokładnie   naprzeciwko   drzwi   stał   dyżurny,   więc   Luke   cofnął   się 

pospiesznie.

Spójrz w inną stronę, spójrz w inną stronę -  nakazał w myślach dyżurnemu Luke. 

Odczekał   chwilę,   ale   kiedy   przysunął   się   do   drzwi,   chcąc   znowu   zajrzeć,   zobaczył,   że 

raptownie się zamknęły.

No   nie   -  Luke   zaczął   się   zastanawiać,   co   się   mogło   wydarzyć.   Czyżby   dyżurny 

zobaczył, że drzwi są otwarte, pomyślał, że to ktoś z jego gangu opryszków zapomniał je 

zamknąć, i zatrzasnął tylko dlatego, żeby ratować skórę?

A może wiedział, że Luke jest na zewnątrz?

Tylko spokojnie - powtarzał sobie bezskutecznie Luke, w którym jednocześnie kłębiła 

się panika i wściekłość. Nienawidził tego dyżurnego; na pewno był wśród chłopaków, którzy 

stratowali jego ogród.

Luke   mógł   poszukać   innych   drzwi   albo   odczekać   kolejną   godzinę   z   nadzieją,   że 

posterunek przy drzwiach przejmie nowy dyżurny, który nie okaże się tak uważny. Mógł też 

wrócić do lasu i zaczekać aż do zwykłej pory powrotu.

Ale nie zrobił tego - złapał za gałkę drzwi i szarpnął je do siebie.

Kiedy   stanęły   otworem,   zobaczył,   że   dyżurny   w   tym   momencie   nie   patrzy 

bezpośrednio na drzwi. Gdyby Luke był dostatecznie szybki, mógłby wśliznąć się do środka, 

nie   zwracając   na   siebie   uwagi.   Jednakże   pozwolił,   żeby   drzwi   zatrzasnęły   się   za   nim. 

Gromadka chłopców wlepiających oczy w podłogę została zaskoczona nagłym hałasem, na 

tyle nieoczekiwanym, że niektórzy nawet podnieśli na moment głowy. Inni zerwali się do 

biegu, tak przerażeni, jakby ktoś wypalił ze strzelby; ale byli też i tacy, którzy nawet nie 

popatrzyli w kierunku Luke’a.

Dyżurny momentalnie odwrócił głowę, więc Luke szybko dołączył do przesuwającej 

się powoli grupki chłopców ze spuszczonymi głowami. Ale zanim sam opuścił głowę, kątem 

oka pochwycił wzrok dyżurnego - ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Luke spodziewał się, 

background image

że dyżurny chwyci go za kołnierz i powlecze do gabinetu dyrektorki, niemal czuł, jak kuli w 

przerażeniu ramiona.

Nic się jednak nie wydarzyło.

Luke szurał nogami w grupie innych chłopców, a kiedy odważył się podnieść znowu 

spojrzenie, dyżurny starannie omijał go wzrokiem.

On wie, że byłem na zewnątrz - pomyślał Luke. - I wie o tym, że ja wiem, że on wie.  

Dlaczego niczego nie zrobił?

Luke uświadomił sobie, że sytuacja przypomina partię szachów. Pamiętał, jak pewnej 

zimy Matthew i Mark przynieśli ze szkoły pudełko szachów, a potem bardzo długo trwały 

śnieżyce,  więc obaj jego bracia  spędzali  całe godziny na grze. Luke był  wtedy znacznie 

młodszy, miał chyba pięć czy sześć lat, więc gra, która zafascynowała jego braci, stanowiła 

dla niego nieprzeniknioną tajemnicę.

-   Dlaczego   wszystkie   figurki   nie   mogą   się   ruszać   tak   samo?   -   dopytywał   się, 

podnosząc tę, która wyglądała jak koń. - Dlaczego on nie może się przesunąć prosto, tak jak 

goniec?

- Bo nie może - odparł zirytowany Matthew, a Mark wrzasnął:

- Odstaw to! Pomylisz nam grę.

W tym momencie Luke prawie poskrobał marchewkę innemu chłopcu, który nawet się 

nie odwrócił. Luke uświadomił sobie, że gdyby wszystkich w szkole wyobrazić sobie jako 

figury   szachowe,   większość   chłopców   byłaby   pionkami,   ale   dyżurni   i   ci,   których   Luke 

nazywał patrzakami, byliby wielkimi i ważnymi figurami, takimi jak król i królowa. Luke 

pamiętał, jak bardzo Matthew i Mark dbali o te figury, poświęcając dla ich obrony pionki, 

koniki   i   wieże.   Nie   rozumiał   wtedy,   dlaczego   to   robią,   podobnie   jak   teraz   nie   rozumiał 

zachowania dyżurnego.

Ale wiedział już, jak się tego dowiedzieć.

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Tego wieczora po obiedzie Luke wyszedł z jadalni za innymi  chłopcami, ale zamiast jak 

pozostali udać się na wieczorną pogadankę,  zanurkował w ciemny korytarz.  To nie była 

najkrótsza droga do drzwi prowadzących  na zewnątrz, ale mógł dotrzeć na miejsce, jeśli 

skręci trzy razy i cofnie się kawałek.

Znam już naprawdę dobrze tę szkołę  - zdziwił się w myślach. -  Gdybym teraz miał 

jakąś wiadomość, którą chciałbym przeczytać w samotności, nie miałbym z tym najmniejszego  

problemu.

Luke czuł się o kilkadziesiąt lat starszy od przerażonego małego chłopca, który tak się 

denerwował z powodu wiadomości od taty Jen i tak bardzo rozzłościł się, kiedy ją przeczytał.

To był tylko świstek papieru, czego właściwie się spodziewałem?

Luke zaczął się zastanawiać, czy przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy będzie żałował, że 

tak bardzo wytrącił go z równowagi zniszczony ogród?

Nie.

Uznał, że to bez znaczenia, czy spotka jakichś dyżurnych. Może po prostu zacząć im 

zadawać   pytania.   „Dlaczego   zniszczyliście   mój   ogród?”.   „Co   będzie,   jeśli   powiem 

dyrektorce,   że   wychodzicie   na   zewnątrz?”.   Ale   teraz,   przekradając   się   opustoszałym 

korytarzem, był zadowolony, że nie musi testować swojej odwagi. O ile dobrze zauważył, 

dyżurni   pilnowali   tylko   zwykłej   drogi   prowadzącej   do   drzwi.   Można   się   było   tego 

spodziewać - nie musieli być szczególnie czujni, ponieważ większość chłopców w szkole 

zachowywała się jak owce i chodziła tylko tam, gdzie im kazano, a wszyscy nauczyciele 

znikali gdzieś wieczorami.

Luke doszedł do ostatniego zakrętu przed drzwiami i zatrzymał się. Miał wrażenie, że 

tykanie   jego   zegarka   wypełnia   echem   cały   korytarz,   więc   przycisnął   go   do   piersi,   żeby 

stłumić dźwięk. Wtedy zaczęło mu się wydawać, że jego serce bije za głośno, a w uszach 

szumiało mu od intensywnego nasłuchiwania.

Czy   tak   właśnie   czuła   się   Jen   tej   nocy,   kiedy   wyruszyła   na   pikietę?   Dzielna, 

lekkomyślna, odważna, szalona i przerażona jednocześnie?

To nie było sprawiedliwe porównanie: Jen pojechała na pikietę - żeby ją poprowadzić 

- w celu wywalczenia praw dla wszystkich trzecich dzieci w całym kraju. Nawet jej rodzice 

background image

nie wiedzieli,  co planuje, ale wierzyła  tak  mocno  w swoją sprawę, że nikt nie powinien 

ukrywać, że za nią zginęła.

Luke był tylko wściekły z powodu ogrodu.

Myśląc   o   tym   w   ten   sposób,   czuł   się   jak   idiota.   Zaczął   się   zastanawiać,   czy   nie 

powinien   zawrócić,   ale   to,   że   sprawa   Jen   była   taka   wielka,   nie   oznaczało,   że   powody 

działania Luke’a stawały się nieważne. Podobnie jak Jen chciał naprawić niesprawiedliwość.

Właśnie wtedy usłyszał to, na co czekał: czyjeś szepty, zduszony śmiech i szczęk 

zamykających się drzwi. Luke odczekał pełne pięć minut - było za ciemno, żeby zobaczyć 

tarczę zegarka, więc liczył  tyknięcia.  A potem na palcach wyszedł  z cienia i podążył  za 

pozostałymi przez drzwi.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Świecił księżyc.

Luke od tak dawna nie widział nocnego nieba, że zapomniał, jak tajemniczo mogło 

wyglądać. Tej nocy księżyc był w pełni, a jego piękna kula wisiała nisko nad lasem. Luke 

rozpoznawał także iskierki gwiazd, które widywał w domu, ale same gwiazdy wydawały się 

bledsze, przyćmione odblaskiem widocznym na horyzoncie za lasem. Chłopiec zastanowił się 

nad tym blaskiem - to nie była zachodnia część nieba, więc co innego mogło świecić tak 

jasno?

Przypomniał sobie, jak tata Jen mówił, że szkoła jest położona w pobliżu miasta. Czy 

światła miasta mogły być tak jasne i widoczne z tak dużej odległości.

- Niczego nie wiem - wyszeptał do siebie Luke. Spodziewał się, że kiedy wyjdzie z 

ukrycia i zobaczy świat, dowie się od razu wszystkiego, ale pobyt w Hendricks przypominał 

inny sposób ukrywania się.

W tym momencie w lesie błysnęło światło latarki, a Luke uświadomił sobie, że nie ma 

czasu na wahanie. Zamierzał przekraść się powoli przez trawnik, ale światło księżyca było tak 

jasne, że ktoś mógłby go zobaczyć.  Dlatego uznał, że lepiej  zaryzykować  i przebiec ten 

kawałek.

Nikt nie zaczął krzyczeć, nikt nie syknął: „Wynoś się stąd!”

Luke dotarł na skraj lasu i schował się za drzewem, a potem przesunął ostrożnie za 

następne drzewo i jeszcze następne. Światło latarki kołysało się chaotycznie niedaleko przed 

nim.

Luke pożałował, że nie poświęcił czasu na zbadanie lasu i nabranie lepszej w nim 

orientacji. Obawiał się, że może wpaść prosto na drzewo, wdepnąć w wielką dziurę albo 

potknąć   się   na   jakimś   pieńku.   Uderzył   się   w   goleń   i   musiał   przygryźć   wargi,   żeby   nie 

krzyknąć, a potem wszedł na coś miękkiego i omal się nie przewrócił. Nie był pewien, czy nie 

chodzi w kółko.

W tym momencie usłyszał głosy.

- ...nie cierpię lasu...

- Ekstra, to znajdź lepsze miejsce na spotkania...

background image

Luke podczołgał się bliżej, a potem jeszcze bliżej. Dziwnie znajomy głos wdał się w 

dłuższe wyjaśnienia.

- ...to tylko  wraca ten twój lęk przed byciem na zewnątrz. Musisz się przełamać, 

wiesz?

- Łatwo ci mówić - warknął ktoś inny.

Luke był teraz dostatecznie blisko, żeby widzieć kilka głów odwróconych do niego 

tyłem. Odważył się podkraść do kolejnego drzewa i wyjrzeć - ośmiu chłopców siedziało w 

półkręgu wokół niedużej, słabo świecącej latarenki. Nagle po przeciwnej stronie zalśniła inna 

latarka i trzasnęła gałązka, więc Luke schował się z powrotem za drzewo.

- No więc co to za pilne spotkanie?

To był głos dziewczynki.

Luke gwałtownie wciągnął powietrze.

Jen...

To oczywiście nie była Jen. Kiedy Luke ośmielił się znowu spojrzeć, zobaczył wysoką 

i   chudą   dziewczynkę   z   dwoma   jasnymi,   cienkimi   warkoczykami   zwisającymi   po   bokach 

twarzy.   Jen   była   niższa,   silniej   zbudowana,   a   brązowe   włosy   nosiła   obcięte   krótko   jak 

chłopak, ale sam dźwięk dziewczęcego głosu sprawił, że Luke poczuł się dziwnie. To go 

powstrzymało  przed  zrobieniem  czegoś  szalonego,   co już na  poły  planował,  na  przykład 

wyskoczeniem zza drzewa i wykrzyczeniem oskarżeń, udawaniem, że jest nawiedzającym ten 

las duchem, albo znalezieniem innego sposobu, żeby się zemścić.

Teraz był w stanie tylko słuchać.

- Przepraszam, że zabieramy czas księżniczek z Harlow - odparł drwiącym głosem 

chłopak.

Luke wiedział, że zna ten głos, więc wyjrzał ostrożnie. No tak, oczywiście.

Szakal.

- Chodzi o tego nowego dzieciaka - powiedział Szakal. - Dziwnie się zachowuje.

Powinienem się domyślić, że Szakal będzie w to zamieszany - pomyślał Luke. - To on 

prawdopodobnie wszystko zaplanował, zaprowadził ich, żeby zniszczyli mój ogród... Popatrzył 

z wściekłością, ale w tym momencie dotarło do niego, że Szakal powiedział „nowy dzieciak”. 

O ile Luke był w stanie stwierdzić, w Hendricks był tylko jeden nowy dzieciak: on sam. 

Mówili o nim.

- Dziwny?  - odparł dziewczęcy głos. - To chłopak, nie? Chyba normalne,  że jest 

dziwny.

background image

Rozległy się chichoty, a Luke zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność. Wydawało mu 

się, że oprócz dziewczynki z warkoczami dostrzega trzy czy cztery jej koleżanki.

- Nie bądź takim pojawem - prychnął Szakal.

- Jestem pojawem i jestem z tego dumna - odbiła piłeczkę dziewczynka.

Luke słuchał uważnie, jakby to mogło mu umożliwić zrozumienie ich słów. Kto byłby 

dumny z bycia „pojawem”? Jeśli nauczył się czegoś w Hendricks, to tego, że „pojaw” było 

jedną z najgorszych obelg, jakimi można było kogoś obrzucić.

- No jasne, jasne. Szkoda może, że powtarzasz to tylko wtedy, kiedy siedzisz w nocy 

w lesie i nikogo nie ma w pobliżu - zakpił Szakal.

- Czyli przyznajesz, że jesteś nikim? - spytała dziewczynka.

Któryś z siedzących obok Szakala chłopców jęknął sfrustrowany.

- Po co my w ogóle z nimi rozmawiamy? - zapytał.

Luke zobaczył, że Szakal wbija temu chłopakowi łokieć pod żebro.

-   Szlachetnie   puszczę   mimo   uszu   twoje   słowa   -   powiedział   Szakal   wyniośle   do 

dziewczyny.  -  Oczywiście,   nie  spodziewamy  się,  że  będziecie  służyć  nam  w  tej  sprawie 

jakąkolwiek   pomocą,   ale   uznaliśmy,   że   w   najlepszym   interesie   nas   wszystkich   będzie 

poinformować was o tym.

Dziewczynka usiadła, a pozostałe poszły za jej przykładem.

- No to poinformuj nas.

- Ten nowy chłopak... - zaczął Szakal.

- Ma jakieś imię? - przerwała mu dziewczynka.

- Został przyjęty jako Lee Grant - odparł Szakal.

Luke zwrócił uwagę na dobór słów: „Został przyjęty jako...”, a nie „Nazywa się...”. 

Czy Szakal coś podejrzewał?

-   Sprawdziłem   go   -   ciągnął   Szakal.   -   Jego   tata   zarządza   Państwowym   Gazem   i 

Elektrycznością, jest niesamowicie nadziany. A dzieciak często zmieniał szkoły.

- Czyli to się zgadza - powiedziała dziewczyna.

- Ale nie wyglądał, jakby miał autyzm czy inne zaburzenia. Wydaje mi się, że nie ma 

nawet lęku przestrzeni.

Luke nie próbował nawet rozumieć nieznanych słów, a Szakal ciągnął dalej:

- Dzisiaj po południu Trey widział go, jak wracał z dworu.

- Był na zewnątrz? - zapytała dziewczyna. W jej głosie dźwięczało zdumienie, a może 

nawet podziw.

- Tutaj na dworze? W lesie? W dzień?

background image

- Nie wiem - odparł Szakal, a Luke niemal z triumfem usłyszał cień rozpaczy w jego 

głosie. Ale niczego już nie rozumiał: czy Szakal i jego kumple zniszczyli ogród, nie wiedząc 

nawet, że należy do Luke’a? A może Szakal kłamał?

- Trey zobaczył go dopiero, kiedy był już w środku - mówił dalej Szakal. - On... no 

wiesz... on nie lubi patrzeć prosto na drzwi.

- No to świetnych strażników tam macie - prychnęła dziewczynka.

- Zamknij się, Nina! - krzyknął któryś z chłopców, a Luke pomyślał, że to pewnie 

Trey.

- Nie nazywaj mnie tak! - odkrzyknęła ta dziewczynka, chyba Nina. Dlaczego nie 

chciała, żeby zwracać się do niej po imieniu?

W   tym   samym   jednak   momencie   Luke   zrozumiał,   ponieważ   on   także   nosił   imię, 

którego nienawidził, a nienawidził go dlatego, że było fałszywe. Podobnie jak jej imię.

„Nina” także była kiedyś cieniem. Z całą pewnością.

Luke na nowo przyjrzał się grupce dzieciaków siedzących w ciemnym lesie. To na 

pewno były nielegalne trzecie dzieci używające fałszywych dokumentów. Jego serce skoczyło 

gwałtownie - w końcu znalazł podobnych sobie, znalazł grupę, do której powinien należeć.

Chciał już wyjść zza drzewa, ujawnić się, skoro znalazł wreszcie dzieciaki, z którymi 

mógł pogadać o tym, jak ciężko było udawać kogoś innego. W końcu spotkał dzieciaki, które 

będą wiedziały, jak trudno jest wyjść z ukrycia, którym będzie mógł zaufać, tak jak zaufał 

Jen. Które mogłyby razem z nim opłakiwać Jen.

W tym momencie przypomniał sobie, że jest prawie pewien, iż to oni zniszczyli jego 

ogród.

Nie ruszył się z miejsca.

- No już, już - powiedział Szakal. - Wyluzuj trochę. Chodzi o to, że ten dzieciak, ten 

cały „Lee”, do niczego nam nie pasuje.

- Przetestowaliście go? - zapytała Nina.

- No więc był mały problem... - zaczął z wahaniem Szakal.

- Dalej, powiedz to! - wybuchnął z wściekłością Trey. - Ja wszystko zawaliłem! Nie 

wiem, czemu się uparliście, żebym pilnował tego miejsca!

- Bo ty jesteś najodważniejszy - powiedział Szakal tonem, który Luke rozpoznawał. 

Takiego   przymilnego   tonu   używali   jego   bracia,   kiedy   chcieli,   żeby   zrobił   coś 

nieprzyjemnego, na przykład posprzątał chlew albo rozrzucił w ogrodzie obornik.

Trey odwrócił się i spojrzał prosto na Ninę.

background image

- Zostawiłem drzwi otwarte, ale nie byłem w stanie wytrzymać tak blisko nich, więc 

odszedłem kawałek korytarzem. Nie było mnie dosłownie minutę! Kiedy wróciłem, ten Lee 

gdzieś zniknął.

Zostawiłem   drzwi   otwarte...  Nagle   Luke   zrozumiał:   kiedy   za   pierwszym   razem 

zauważył uchylone drzwi, to był test przygotowany przez gang Szakala.

Ale na czym miałby polegać?

- Czyli mógł wyjść na zewnątrz - zauważyła Nina.

Wszyscy chłopcy potrząsnęli głowami z powątpiewaniem.

- Czekałem trzy godziny - powiedział Trey. - Cały czas patrzyłem na drzwi, słowo. 

Nikt nie wytrzymałby na zewnątrz tak długo.

Dlaczego nie? - zdziwił się w myślach Luke.

- No to czy on jest jednym z nas, czy nie? - zapytała Nina.

Pytanie   zawisło   w   mrocznym   nocnym   lesie,   a   Luke   także   chciał   poznać   na   nie 

odpowiedź.

- Nie mam pojęcia - odparł Szakal. - Problem polega na tym, że robi się bezczelny. 

Mówię, zachowuje się dziwnie, boimy się, że może wpakować nas w kłopoty. Że przez niego 

wszystko się wyda. Dzisiaj po południu po prostu popatrzył  na Treya, zupełnie jakby nie 

obchodziło go, co Trey zobaczy albo zrobi. Zachowywał się...

- Arogancko - powiedział Trey.

Nawet Luke zauważył zdumione spojrzenie, jakim Szakal obdarzył Treya.

-   No   przepraszam!   -   odparł   Trey.   -   Kiedy   się   ukrywałem,   mogłem   tylko   czytać 

książki, pamiętasz? Nie miałem telewizora, tak jak wy. Nauczyłem się mnóstwa trudnych 

słów. „Arogancki” to znaczy... Zachowywał się arogancko, czyli...

- Jakby chciał rzucić wyzwanie - powiedział głośno Luke.

I wyszedł zza drzewa.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Luke czuł, że wpatruje się w niego dwanaście par oczu. Usta Niny zastygły w zaskoczonym 

„o”, a szczęka Szakala opadła ze zdumienia.

Ale nikt nie był zdumiony bardziej niż sam Luke. Dlaczego to zrobiłem? - zastanawiał 

się. Przypomniał sobie, jak myślał, że większość chłopców w Hendricks zachowuje się jak 

pionki. - Ja też jestem pionkiem, prawda? Po prostu zwykłym, pospolitym Lukiem Garnerem,  

który nie ma najbledszego pojęcia o niczym i który kuli się na strychu, podczas kiedy jego  

najlepsza przyjaciółka ginie za sprawę. Wyjście zza tego drzewa to coś, co zrobiłaby Jen, nie  

ja.

Ale zrobił to, a pytanie brzmiało - co dalej?

Luke pragnął schować się z powrotem za drzewem albo, biorąc pod uwagę, że to już 

nie była najlepsza kryjówka, odwrócić się na pięcie i uciec. Ale nogi drżały mu tak mocno, że 

samo stanie w miejscu pochłaniało całą jego energię.

Wszyscy byli tak cicho, że Luke znowu usłyszał tykanie swojego zegarka.

No dobrze,  wpakował się w to, ponieważ  zachował  się jak Jen. Co ona by teraz 

zrobiła?

Powiedziałaby coś. Jen dużo mówiła.

- Zniszczyliście mój ogród - rzucił oskarżycielsko Luke. - Powinniście mi to jakoś 

zrekompensować.

Luke   także   potrafił   używać   trudnych   słów   i   wydawało   mu   się,   że   widzi   błysk 

szacunku w oczach Treya. Pozostali patrzyli na niego, nie rozumiejąc.

Czy Jen wyjaśniłaby im, czy wolałaby, żeby czuli się jak idioci?

- Ogród? - zapytał Szakal. - Jaki ogród?

Tego Luke się nie spodziewał.

- Jaki ogród? - powtórzył. - Mój ogród. O tam.

-   Wskazał   w   ciemność.   -   Zeszłej   nocy   ktoś   stratował   go,   podeptał   moją   fasolę   i 

połamał moje krzaki malin. Poza wami nikogo więcej nie widziałem w tym lesie. - Luke miał 

nadzieję, że złość doda mu sił, ale widział tylko całkowicie zdumione twarze. Czy popełnił 

ogromny   błąd,   a   oni   tak   naprawdę   tego   nie   zrobili?   -   Dlatego   jesteście   mi   coś   winni   - 

dokończył słabo.

background image

Szakal potrząsnął głową.

- Nie mamy pojęcia, o czym mówisz.

Nie   wydawało   się,   żeby   kłamał,   ale   na   ile   dobrze   Luke   potrafił   rozpoznawać 

kłamstwa?

- Pokażę wam - powiedział niecierpliwie. Nagle poczuł, że jeśli zobaczy, jak patrzą na 

zniszczony ogród, będzie potrafił z wyrazu ich twarzy odczytać, czy są winni, czy też nie. 

Odwrócił się pospiesznie i ruszył naprzód, z zaskoczeniem słysząc za sobą kroki. Czy oni 

naprawdę go posłuchali? Podporządkowali się mu?

Szli   przez   las   jak   dziwna   procesja,   z   Lukiem   na   przedzie,   chłopcami   niosącymi 

latarnię za nim i zamykającymi pochód dziewczynkami ze słabą latarką. Luke pomylił trochę 

drogę i w pewnym momencie musiał się nawet cofnąć, ale zrobił to łukiem, z nadzieją, że 

pozostali niczego nie zauważą. W końcu dotarli na jego polankę, która w świetle księżyca 

sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej - tylko leżący pień i postrzępione rośliny. Nie 

wyglądała jak miejsce, w którym kiedykolwiek znajdował się ogród.

- Proszę! - powiedział Luke, starając się, żeby w jego głosie zabrzmiała godność i 

uraza, ale wyszło mu raczej piśnięcie. - Widzicie te połamane maliny? Widzicie podeptaną 

fasolę? Nie wiem, po co wam to pokazuję, wiecie chyba, co zrobiliście.

Na ich twarzach nie było poczucia winy, nadal sprawiali wrażenie zdziwionych.

- On naprawdę jest świrem - syknął Szakal.

- Czekajcie - wtrąciła się Nina. - Wracaliście tędy do szkoły wczoraj w nocy?

Trey wzruszył ramionami.

- Możliwe - powiedział.

- Nie odróżniamy przecież tych wszystkich drzew - odezwał się inny chłopak.

- Więc może przeszliście po jego ogrodzie przez pomyłkę - podsumowała Nina. - I 

nawet tego nie zauważyliście.

-   Ja   na   pewno   nie   miałabym   pojęcia,   jak   wygląda   ogród   -   powiedziała   któraś   z 

dziewcząt. - Właśnie tak? Co tu uprawiałeś?

- Nic takiego  - mruknął  Luke, którego nagle ogarnął głęboki  wstyd.  Czuł się tak 

bardzo odważny,  wychodząc zza drzewa, ale tylko  zrobił z siebie idiotę. Kiedy się teraz 

rozglądał, widział, że inni chłopcy mogli nie zauważyć jego pracy i stratować ogród przez 

pomyłkę.   To   była   rozpaczliwa   karykatura   ogrodu,   a   on   był   żałosny,   jeśli   kiedykolwiek 

myślał, że to może być cokolwiek ważnego albo wartego ryzykowania. Żałował, że nie może 

cofnąć czasu i na zawsze schować się za drzewem.

Szakal pierwszy zaczął się śmiać.

background image

-   Uważałeś,   że   to   jest   ogród?   Wychodziłeś   na   zewnątrz,   żeby   założyć   ogród?!   - 

zapytał.

Inni także zaczęli parskać śmiechem, a wstyd Luke’a przemienił się w złość.

- No i co z tego? - zapytał wyzywająco.

- To, że jesteś bobokiem - wykrztusił Szakal, który śmiał się tak bardzo, że zgiął się 

wpół z radości. - Prawdziwym bobokiem.

- Stale to powtarzasz - warknął Luke. - Nie wiem nawet, kto to jest bobok.

- Ktoś pochodzący ze wsi - wyjaśnił grzecznie Trey. - Wieśniak. To słowo znaczyło 

naprawdę tylko tyle, ale teraz jest używane po prostu jako obelga, jakby nazwać kogoś idiotą 

czy głupkiem.

Luke pomyślał, że Trey mówi to przepraszająco, ale tylko pogorszył tym sprawę.

- A co jest złego w byciu ze wsi? - zapytał Luke.

-   Skoro   nawet   nie   wiesz...   -   Szakal   znowu   zaczął   się   śmiać   i   musiał   usiąść   na 

spróchniałym   pniu,   żeby   złapać   oddech.   Luke   miał   nadzieję,   że   pobrudzi   sobie   spodnie 

pleśnią. - A chcesz usłyszeć coś jeszcze bardziej zabawnego? - ciągnął Szakal. - Założę się, że 

tak   naprawdę   jesteś   też   pojawem.   Więc   wszystkie   te   obelgi:   bobok,   pojaw,   draja,   były 

prawdziwe. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, do kogo by wszystkie pasowały. 

Powinniśmy chyba wymyślić nowe słowo, specjalnie żeby cię nazwać. Jak myślisz?

Luke patrzył ze złością na Szakala, a inni śmiali się za jego plecami. Czuł, że jego 

twarz płonie - jak mógł myśleć, choćby przez najkrótszy moment, że tym dzieciakom można 

zaufać? Że może być jednym z nich?

- Odczep się! - krzyknął, odwrócił się i uciekł.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Luke   słyszał,   że   ktoś   przedziera   się   za   nim,   ale   nie   zamierzał   się   oglądać.   Biegł   przez 

najgęstszą część lasu i musiał całą uwagę poświęcić unikaniu gałęzi drzew, które wydawały 

się   pojawiać   znikąd.   Właściwie,   gdyby   Luke   chciał   się   dodatkowo   wystraszyć,   mógłby 

wyobrażać sobie te gałęzie jako ręce wiedźm albo palce upiorów. Nie był przyzwyczajony do 

biegania nocą po lesie - jeśli w domu wychodził po zmroku, to zwykle po to, żeby łapać 

świetliki w ogrodzie albo grać przy księżycu w piłkę z braćmi - niewinne zabawy.

Był wtedy, w domu, strasznie dziecinny.

Zmusił się do szybszego biegu, ale ktokolwiek był za nim, zbliżał się coraz bardziej. 

Luke spróbował biec zygzakiem, ponieważ czytał kiedyś, że w ten sposób króliki uciekają 

przed ścigającymi je drapieżnikami. W tym momencie wpadł na drzewo, wrzasnął z bólu i 

zatoczył się do tyłu.

Ciemny kształt rzucił się na niego i zanim Luke się zorientował, był już przyszpilony 

do ziemi.

Przypomniał   sobie,   jak   już   kiedyś   został   w   podobny   sposób   obezwładniony:   za 

pierwszym razem, kiedy zakradł się do domu Jen. Narobił hałasu, a wtedy Jen przygwoździła 

go twarzą do dywanu. A potem zostali przyjaciółmi.

Ale to nie była Jen.

- Co ty wyprawiasz? - syknął mu do ucha Szakal.

-  Jeśli   wrócisz   teraz,   w  czasie   indoktrynacji,   zostaniesz   złapany.   Dowiedzą   się,   a 

potem zaczną szukać nas wszystkich.

Indoktrynacja? Luke domyślał się, że Szakal mówi o wieczornej pogadance - ta nazwa 

miała sens, bo mowa była zawsze o tym, jak wspaniały jest rząd. Ale Luke nie myślał, w 

jakim kierunku biegnie, chciał po prostu uciec.

- A kto mnie złapie? - zapytał. - Na straży stoją tylko dyżurni, a oni wszyscy słuchają 

się ciebie, prawda?

- Racja. - W głosie Szakala zabrzmiało samozadowolenie. - Napracowałem się, zanim 

wszystko ustawiłem, ale nauczyciele i tak nie cierpieli układania dyżurów. A teraz...

- Może ci wszystko ujść na sucho, prawda? - zapytał Luke. - Chyba że ja im powiem.

background image

Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło, żeby rzucać takie groźby. Może to było po 

prostu przyzwyczajenie - po dwunastu latach bycia najmłodszym z rodzeństwa wiedział, jaką 

moc może mieć poskarżenie się.

Wiedział też, jak łatwo może się obrócić przeciwko niemu.

- Dogadajmy się - powiedział szybko Luke. - Puść mnie, a ja nie wrócę od razu. 

Odpowiedz mi na kilka pytań, a ja dochowam tajemnicy.

Szakal zastanowił się nad jego słowami.

- Niech będzie - powiedział w końcu.

Luke pozbierał się z ziemi, odsunął na bok i przeciągnął dłonią po policzku. Nie był 

pewien, czy otarł go sobie, wpadając na drzewo, czy też w momencie, kiedy został rzucony na 

ziemię. Poczuł wilgoć na ręce.

- Krew mi leci - rzucił oskarżycielsko.

- Będziesz musiał to ukryć - odparł Szakal. - Jesteś w tym dobry?

Luke wzruszył tylko ramionami - wiedział, że Szakal tak naprawdę pyta o coś innego, 

ale nie był jeszcze gotów, żeby odpowiedzieć.

- Jak ty się właściwie nazywasz? - zapytał Luke.

- To zależy - odpowiedział Szakal. - Jeśli popatrzysz w szkolne papiery, jestem Scott 

Renault. Tutaj nazywam się Jason.

- Jedno z tych imion jest fałszywe - zauważył Luke.

Gdzieś wśród drzew zahukała sowa. Luke czekał, aż wreszcie Szakal odpowiedział 

cicho:

- Tak.

- Wszyscy twoi przyjaciele także używają fałszywych imion - ciągnął Luke.

- Tak - odparł Szakal bez wahania.

-   Jesteście   wszyscy   trzecimi   dziećmi,   które   wyszły   z   ukrycia   dzięki   fałszywym 

dowodom tożsamości - powiedział Luke.

- Pojawami - dodał Szakal.

- To właśnie znaczy to słowo? - spytał Luke.

- Nie wiedziałeś? - zdziwił się Szakal. - Gdzie ty byłeś do tej pory?

Luke postanowił nie odpowiadać także na to pytanie.

- A draja...

- ...to dowolne trzecie dziecko, ukryte czy nie.

- Więc dlaczego wszyscy w szkole przezywają się w taki sposób? - zapytał Luke. - 

Czy wszyscy tutaj są pojawami?

background image

W ciemności Luke ledwie widział, jak Szakal potrząsa głową.

- Czy dzieciaki nie wyzywały się od pojawów i draj w innych szkołach, w których 

wcześniej byłeś? Tam, gdzie wcześniej mieszkałeś? Niektórzy uważają, że początkowo rząd 

płacił ludziom, żeby używali określeń „draja” i „pojaw” jako przekleństwa, w telewizji i tak 

dalej. Potem zabroniono używania takich słów publicznie, co oczywiście oznaczało, że ludzie 

zaczęli ich używać na co dzień. Rząd chciał mieć pewność, że wszyscy będą uważać trzecie 

dzieci za coś wstrętnego.

Luke był ciekaw, dlaczego Jen nigdy mu o tym nie powiedziała.

- Może nigdy wcześniej nie byłem w szkole - powiedział ostrożnie. „Może” znaczyło, 

że byłby w stanie się wyprzeć tych słów, gdyby było trzeba.

Szakal roześmiał się na głos, a jego zęby zalśniły w świetle księżyca.

- Dlaczego po prostu się nie przyznasz? - zapytał. - Ty też jesteś pojawem, wiem o 

tym.

Luke zignorował to pytanie.

-   Dlaczego   mnie   dręczyłeś   każdego   wieczora?   -   spytał.   -   Kiedy   wszyscy   mnie 

ignorowali...

- To taka procedura, którą wymyśliliśmy dla nowych chłopaków - wyjaśnił Szakal. - I 

nowych dziewcząt, w Szkole dla Dziewcząt Harlow. Zauważyliśmy, że cieniom jest bardzo 

trudno, kiedy po raz pierwszy wychodzą z ukrycia - są przytłoczeni, straumatyzowani. Sam 

pomyśl: całe życie spędzili myśląc o tym, że mogą umrzeć, jeśli ktoś ich zobaczy, a tu nagle 

oczekuje się od nich, że przez cały dzień będą wśród ludzi, że mają siedzieć na lekcjach z 

dziesiątkami innych dzieciaków i zachowywać się normalnie. Odbija im od tego.

- Tobie też? - zapytał Luke, próbując sobie wyobrazić Szakala jako nowego dzieciaka 

w szkole, który właśnie wyszedł z ukrycia i boi się wszystkiego. Wyobraźnia go zawiodła.

- Mnie? - w głosie Szakala zabrzmiał zdziwienie.

- Jasne, było ciężko. W każdym razie problem polega na tym, że mnóstwo pojawów 

jest tak spanikowanych, że robią coś naprawdę głupiego: wstają i zaczynają powtarzać swoje 

prawdziwe   imię,   krzyczą:   „Nie   patrzcie   na   mnie!   Nie   patrzcie   na   mnie!”...   No   wiesz, 

kompletnie  świrują.  Wprawdzie  w  Hendricks  jest  tak  czy inaczej   mnóstwo  psychicznych 

dzieciaków...

- Naprawdę? - zdumiał się Luke.

- Nie zauważyłeś? - zapytał Szakal niemal z podziwem. - Autystycy, czyli ci, którzy 

się kołyszą  i nie patrzą  w oczy,  dzieciaki  z fobiami,  mamy  tu wszelkie  rodzaje świrów. 

Spotkałeś może Rolly’ego Sturgeona? Modelowy przykład psychola. Dlatego pojawom w 

background image

Hendricks uchodzą na sucho naprawdę dziwaczne wyskoki, ale Policja Populacyjna mimo 

wszystko   może   zacząć   tu   węszyć.   Dlatego   zebraliśmy   się   całą   grupą   pojawów   i 

zaplanowaliśmy   wszystko.   Za   każdym   razem,   kiedy   do   szkoły   trafia   nowy   dzieciak, 

ogłaszamy alarm do czasu, aż uda nam się ustalić, czy jest pojawem, czy nie. Obserwujemy 

go i chronimy. - Luke przypomniał sobie rękę, która ściągnęła go na krzesło pierwszego dnia 

na pierwszej lekcji. - Ale robimy to wszystko w tajemnicy,  zostawiamy ich w spokoju i 

wybieramy tylko jedną osobę, która ma się do nich zbliżyć i zaprzyjaźnić.

Luke przypomniał sobie, jak musiał powtarzać: „Jestem drają” po pięćdziesiąt razy, 

robić pompki, kiedy inni się śmiali, i wykonywać wszystkie złośliwe polecenia Szakala.

- Wydawało mi się, że przyjaźnienie się polega na byciu dla kogoś miłym - powiedział 

z goryczą. - Może tego słowa też nie rozumiem.

Jeśli od początku jest się za miłym dla pojawów, to sprawia tylko kłopoty - wyjaśnił 

Szakal.   -  Rozklejają   się,  zaczynają   płakać   i  są  tak   szczęśliwi,   że  znaleźli  kogoś,  kto  im 

współczuje, że zaczynają mówić o wszystkim, nie zastanawiając się, kto jeszcze to słyszy. 

Nie, pojawy potrzebują przyjaciela, który sprawi, że staną się twardsi, tak jak ja to zrobiłem w 

twoim przypadku.

Czy tak właśnie było? Luke czuł się równie przytłoczony i zagubiony, jak pierwszego 

dnia w Hendricks. Słuchanie słów Szakala przypominało słuchanie Jen - oboje byli do tego 

stopnia pewni siebie, że Luke miał problemy ze zorientowaniem się, co właściwie sam na ten 

temat myśli.

- Skąd wiecie, czy nowy dzieciak jest pojawem? - zapytał Luke, grając na zwłokę.

- Testujemy go - odparł Szakal. - Kiedy są już gotowi, zostawiamy otwarte drzwi tak, 

żeby na pewno je zauważyli, patrzymy im prosto w oczy... Wiemy dokładnie, jak zachowa się 

pojaw, a jak zwykły dzieciak z lękiem przestrzeni albo autyzmem.

- Macie to wszystko rozpracowane, nie? - powiedział Luke.

- Jasne - rzucił Szakal. - Chyba widać?

Luke nie potrafił na to odpowiedzieć i znowu poczuł przypływ  paniki. Za chwilę 

będzie   musiał   podjąć   decyzję.   W   przypadku   Jen   to   było   proste,   ponieważ   zaufał   jej   od 

pierwszej chwili. Ale teraz sam był starszy i bardziej podejrzliwy, a ponadto wiedział, że Jen 

została zdradzona.

I że on także może zostać zdradzony.

- Więc przetestowaliście mnie - powiedział na próbę. - Zdałem?

-   Zależy,   co   uważasz   za   zdanie   -   odparł   Szakal.   Sprawiał   teraz   wrażenie 

ostrożniejszego, jakby nie był pewien, po czyjej stronie jest Luke.

background image

Luke’owi   tymczasem   skończyły   się   pytania.   To   znaczy:   miał   mnóstwo   pytań,   ale 

żadne   z   nich   nie   mogło   mu   ułatwić   decyzji,   czy   powinien   zaufać   Szakalowi   oraz   jego 

kolegom i zdradzić im swój sekret. Byłoby świetnie, gdyby znał odpowiedź, ale czy powinien 

ryzykować z tego powodu życie?

Czy już zaryzykował życie, idąc za nimi do lasu?

Luke nie lubił takich myśli i poczuł nagle, że tęskni za Jen, która świetnie umiała 

obracać jego lęki w żart.

- Znałeś może Jen? - zapytał nagle Szakala.

- Jen? - Szakal nieoczekiwanie się rozpromienił.

- Jen Talbot? Ty też o niej słyszałeś?

Luke skinął głową.

- Była moją... no, sąsiadką. Bywałem u niej, kiedy tylko mogłem - powiedział.

- Rany! - westchnął z podziwem Szakal. - No chodź!

Złapał Luke’a za rękę i pociągnął za sobą przez las, cały czas się zachwycając.

- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę ją poznałeś. Osobiście! To niesamowite, ona była 

prawdziwą legendą...

Nisko wiszące gałęzie drzew nie wyglądały już tak przerażająco. Luke i Szakal po 

prostu schylali pod nimi głowy, razem, a kilka razy Szakal przytrzymał gałąź, żeby Luke 

mógł przejść. Innymi razy Luke odwzajemnił przysługę, ale Szakal cały czas go popędzał. 

Wyszli raptownie na polankę, gdzie nadal siedzieli w milczeniu pozostali. Wyglądali, jakby 

nie robili nic oprócz czekania na powrót Szakala.

- Słuchajcie wszyscy! - oznajmił Szakal. - To niesamowite! On znał Jen, bywał u niej 

w domu i w ogóle!

Pytania posypały się jak grad.

- Jaka ona była?

- Czy powiedziała ci o pikiecie?

- Jak ją poznałeś?

Ktoś wyciągnął torbę ciasteczek, która została puszczona w koło, jak na przyjęciu. To 

było zresztą przyjęcie z okazji powitania Luke’a w ich grupie - tylko dlatego, że znał Jen.

Luke starał się jak najlepiej odpowiadać na wszystkie pytania.

- Jen była... niezwykła - powiedział. - Nie bała się niczego ani Policji Populacyjnej, 

ani rządu, ani nikogo. Nie bała się nawet swoich rodziców. - Luke pomyślał  o tym,  jak 

dziwne było to, że ojciec Jen pracował dla Policji Populacyjnej. Pan Talbot był jak podwójny 

szpieg i starał się pomagać trzecim dzieciom zamiast je zabijać, ale nie potrafił uchronić przed 

background image

śmiercią własnej córki. Ledwie zdołał ukryć przed Policją Populacyjną, że w ogóle był z Jen 

jakoś związany.

Luke nie chciał opowiadać o śmierci Jen, tylko o jej życiu.

- Przez całe miesiące planowała tę pikietę - mówił.

- Chciała w ten sposób powiedzieć: „Zasługuję na istnienie. My wszyscy zasługujemy 

na istnienie”. Chciała, żeby przyszło tam jak najwięcej trzecich dzieci, żeby wyszły z ukrycia. 

Myślała, że wtedy rząd będzie musiał ich wysłuchać. Zaprowadziła wszystkich pod siedzibę 

prezydenta...  - Luke  przypomniał  sobie, jak się pokłócili,  kiedy powiedział,  że z  nią nie 

pójdzie, i jak mu potem wybaczyła. Umilkł, czując przypływ żalu.

- Rząd zabił wszystkich uczestników pikiety - skończyła za niego Nina.

Luke przytaknął, nie patrząc na nią. Nie potrafił zapomnieć o śmierci Jenny.

- Jen  była   prawdziwą  bohaterką  -  wykrztusił.   - Była  najodważniejszą  osobą,  jaką 

znałem. I kiedyś... kiedyś wszyscy się o niej dowiedzą.

Pozostali z powagą skinęli głowami. Wiedzą, co czuję - pomyślał z zachwytem Luke i 

pomimo żalu poczuł przypływ radości. - Jestem jednym z nich. Należę do tej grupy.

Później był już w stanie opowiadać weselsze historie o Jen. Wszyscy się śmiali, kiedy 

opisywał, jak Jen zebrała jego odciski palców, kiedy po raz pierwszy odwiedził jej dom.

- Chciała mieć pewność, że jestem... - Luke zawahał się. Miał zamiar powiedzieć 

„cieniem, tak samo jak ona”, ale nie chciał w taki sposób zdradzać swojego sekretu, po prostu 

rzucając te słowa, jakby nie miały znaczenia. - Chciała mieć pewność, że jestem tym, za kogo 

się podaję - dokończył niejasno.

-   No   właśnie   -   Szakal   opierał   się   o   drzewo.   -   Kim   ty   właściwie   jesteś?   Jak   się 

naprawdę nazywasz, „Lee”?

Luke popatrzył na otaczający go krąg twarzy - pytanie Szakala sprawiło, że śmiech 

zamilkł. A może sprawiło to nagłe zająknięcie się Luke’a? Teraz wszyscy patrzyli na niego 

wyczekująco. Głęboko w lesie zahukała sowa i to był sygnał, że nareszcie przyszedł czas, 

żeby to powiedzieć.

- L... - zaczął Luke, ale słowa uwięzły mu w gardle. Tyle nocy szeptał swoje imię, tyle 

razy pragnął powiedzieć je głośno, a teraz nie był w stanie tego zrobić.

Okruszki ciasteczka wpadły mu do gardła sprawiając, że się zakrztusił i zaczął kasłać. 

Któryś chłopak musiał go klepnąć po plecach, żeby Luke zdołał odzyskać oddech.

- Lee Grant - powiedział Luke, kiedy tylko  był  w stanie znowu mówić. Potrzeba 

wyznania prawdy zniknęła. - Nazywam się Lee Grant.

- Jasne - zakpił sobie Szakal. - Ale skoro ci na tym zależy...

background image

W tym momencie Luke poczuł się głupio: Szakal powiedział mu swoje prawdziwe 

imię, więc dlaczego on nie odwzajemnił się tym samym?

Luke poczuł, że przeszedł go dreszcz. Ponieważ nie zdecydowałem, że chcę do nich 

dołączyć - pomyślał. - Szakal zdecydował o tym za mnie.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

W porównaniu z poprzednią sytuacją Luke’a, przynależność do grupy Szakala była jak niebo 

i ziemia. Zaczęło się jeszcze tego samego wieczora: Luke nie musiał przekradać się samotnie 

z   lasu,   modląc   się,   żeby   nikt   go   nie   zauważył.   Wrócił   z   innymi,   jako   członek   grupy   - 

przemaszerowali korytarzem, nie starając się nawet zachować ciszy.

- A jeśli ktoś usłyszy? - odważył się zapytać Luke.

- A kogo to obchodzi? - odparł Szakal. - Indoktrynacja się prawie skończyła: nawet 

jeśli zobaczy nas jakiś nauczyciel, pomyśli, że wyszliśmy wcześniej, żeby zająć stanowiska 

dyżurnych na korytarzach.

Znaleźli się w lepiej oświetlonym korytarzu, a Szakal popatrzył na twarz Luke’a i 

zagwizdał.

- Naprawdę jesteś cały zakrwawiony! Chodź, idziemy do pielęgniarki.

Szakal zaprowadził Luke’a do nieznanego mu gabinetu, który wcześniej widział tylko 

raz, kiedy poszukiwał okien.

- Kolega wpadł na ścianę, kiedy wychodził z indoktrynacji - powiedział Szakal do 

kobiety, która otworzyła im drzwi. - Straszny idiota, nie? Może go pani opatrzyć?

- Ojej, chłopcy, nigdy nie uważacie, jak chodzicie. - Kobieta zamachała rękami. Była 

stara, pomarszczona i przypominała babcie, jakie Luke widywał na obrazkach. Pomalutku 

krzątała się po gabinecie, wyjmując płyn odkażający, gazę i plaster. Potem oczyściła wilgotną 

szmatką policzek Luke’a.

- Paskudne otarcie! Na jaką ty ścianę wpadłeś, skarbie?

- On się nie pokrwawił tak od ściany - wyjaśnił Szakal. - Jakoś tak się od niej odbił i 

upadł, a wtedy podrapał sobie twarz o dywan. Możliwe, że ktoś się o niego potknął przez 

nieuwagę.

Matka Luke’a wysłuchałaby takiej wymówki, a potem zapytała: „No dobrze, a teraz 

możesz mi powiedzieć, co się naprawdę stało?”. Ta kobieta tylko pokiwała głową i cmoknęła 

współczująco.

Płyn odkażający piekł, więc Luke musiał przygryźć wargi, żeby nie jęknąć na głos. Na 

szczęście kobieta była szybka i zanim się zorientował, miał już założony opatrunek.

background image

- Wychodząc, zapisz w zeszycie swoje imię i godzinę - powiedziała kobieta. - I na 

przyszłość bądź bardziej ostrożny, dobrze?

Szakal nawet podpisał się za Luke’a.

Później, w ich pokoju, Szakal przeciągnął się, ziewnął i oznajmił:

- Nie mam ochoty zawracać sobie dzisiaj głowy tym nowym. Zostawmy go już, dobra, 

chłopaki? I tak się robi nudny.

Luke’owi   wydawało   się,   że   część   jego   współlokatorów   sprawia   wrażenie 

rozczarowanych, ale nikt nic nie powiedział.

Rano Szakal oznajmił:

- Możesz zjeść z nami śniadanie, mamy własny stół. Przywilej dyżurnych.

- Ale ja nie jestem dyżurnym - przypomniał Luke.

- Nauczyciele nie zauważą - wyjaśnił Szakal. - Zresztą, może niedługo nim zostaniesz.

Tak   więc   Luke   usiadł   przy   stole   z   pozostałymi   chłopcami   i   raz   wreszcie   nie 

potrzebował się zmuszać do przełykania owsianki, która teraz wydała mu się niemal smaczna. 

Nareszcie też mógł się dobrze rozejrzeć po jadalni, bez uczucia, że powinien to robić szybko i 

ukradkiem. Czyste białe ściany i sklepiony sufit robiły nie najgorsze wrażenie.

- Mogę ci zadawać pytania? To znaczy, tutaj? - zapytał Luke.

-   Jasne,   o   ile   nie   będziesz   się   przy   tym   zachowywał   jak   pojaw   -   odparł   Szakal 

szorstko, jakby naprawdę chciał obrazić Luke’a. Ale Luke zrozumiał już podwójne znacznie 

tego słowa i wiedział, że to genialny szyfr.

- Dlaczego ta szkoła tak wygląda? - zaczął Luke. - To znaczy, nie ma okien, i ci 

wszyscy dziwni chłopcy... I nauczyciele, którzy w ogóle nas nie zauważają, chyba że zrobimy 

coś nie tak, a nawet wtedy mówią tylko: „dwa punkty karne”. Nie wiem nawet, co to znaczy.

Szakal odsunął talerz z owsianką i uśmiechnął się krzywo.

-   Strasznie   to   wszystko   trudne,   nie?   -   zapytał   kpiąco,   ale   zaczął   mimo   wszystko 

tłumaczyć:   -   Hendricks   powstało   jako   eksperymentalna   placówka.   Kiedy   panował   głód, 

ludzie się spierali, czy osoby nieprzystosowane do społeczeństwa powinny dostawać jedzenie, 

skoro   go   i   tak   brakuje.   Pozwolili   umrzeć   wszystkim   więźniom,   ale   niektórzy   ludzie   o 

miękkich sercach zaczęli się upierać, że byłoby okrucieństwem nie karmić osób z chorobami 

psychicznymi,   niepełnosprawnych   i   tak   dalej.   Pewien   człowiek   podjął   inicjatywę   i 

zaofiarował się, że może w swojej rodzinnej posiadłości utworzyć dwie szkoły dla dzieciaków 

z   problemami.   Hendricks   dla   chłopców   i   Harlow   dla   dziewcząt.   Obiecał   także,   że   ich 

wykarmi... Sam widzisz, jak świetnie mu to idzie. - Szakal skrzywił się, patrząc na owsiankę. 

- Wybudowali tę szkołę bez okien, ponieważ pan Hendricks uważał, że dzieciaki z lękiem 

background image

przestrzeni, czyli takie, które boją się wychodzić na dwór, poczują się lepiej, jeśli nie będą 

widzieć świata zewnętrznego. Uważał, że zaczną tęsknić za tym, czego nie widzą, a okna 

tylko nadmiernie pobudzają dzieci autystyczne. Poza tym uznał, że dobrze będzie sprowadzić 

tu także trochę normalnych dzieciaków, jako wzory do naśladowania.

Luke próbował to wszystko pojąć i myślał o tym, jak bardzo Szakal zachowuje się 

inaczej   niż   Jen,   kiedy   coś   wyjaśnia.   Jen   była   zawsze   rozwścieczona   i   oburzona   nawet 

najdrobniejszą   niesprawiedliwością.   Luke   niemal   słyszał,   jak   podnosi   z   odrazą   głos: 

„Wyobrażasz to sobie? Czy to nie okropne?”.

Szakal   sprawiał   wrażenie   skrycie   rozbawionego   tym   wszystkim,   niemal   wyniośle 

traktującego otoczenie. Straszna szkoda. Biedne dzieciaki. Kogo to obchodzi?

Luke przełknął kolejny kęs pełnej grud owsianki.

- A nauczyciele? - przypomniał. - Dlaczego nie są bardziej... no...

- Zaangażowani? Uważni? Inteligentni? - podsunął Szakal.

-   No,   chodzi   mi   o   wszystkich   dorosłych.   Ta   pielęgniarka   wczoraj   wieczorem   nie 

sprawiała  wrażenie  szczególnie  mądrej.  A ta,  jak jej  tam,  w gabinecie,  w którym  byłem 

pierwszego dnia, zachowywała się, jakby wszyscy uczniowie jej przeszkadzali.

- Zastanów się - powiedział Szakal. - Gdybyś  był dorosły i mógł pracować, gdzie 

chcesz, zdecydowałbyś się pracować tutaj? Dostajemy tu odrzuty, najgorsze odrzuty.

Luke nie  wiedział  niczego  o pracy,  jaką zajmują  się dorośli;  nigdy wcześniej  nie 

myślał, że będzie mógł wyjść z ukrycia i postarać się o jakąś.

Szakal znowu się uśmiechał.

- Ale to dla nas doskonale, że nauczyciele są tak durni jak boboki. Możemy robić 

prawie wszystko, co chcemy. Rozumiesz?

Rozejrzał się po swoich podwładnych, szkolnych dyżurnych, którzy także zaczęli się 

uśmiechać.

Luke chciał się sprzeciwić używaniu przez nich słowa „bobok”. To, że ktoś pochodził 

ze wsi, nie znaczyło, że jest głupi, prawda?

Było coś jeszcze, co nie dawało Luke’owi spokoju.

- Ale chciałem się nauczyć w Hendricks mnóstwa rzeczy - powiedział. - Matematyki, 

nauk przyrodniczych, jak mówić w obcych językach... Jestem tu od miesiąca i nie nauczyłem 

się niczego, nie wiem nawet, czy chodzę na właściwe lekcje. Chciałem... - urwał, ponieważ w 

ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie może mówić o tym, że jest pojawem. Nie mógł 

powiedzieć, że chce się nauczyć  wszystkiego, czego tylko będzie mógł, żeby sprawić, że 

trzecie dzieci znowu staną się legalne.

background image

Szakal i tak się z niego śmiał.

- No jasne, wszyscy jesteśmy tutaj, żeby się uczyć - powiedział, przewracając oczami. 

To także rozbawiło jego kolegów. - Trzymaj się mnie - ciągnął Szakal.

- W ten sposób nauczysz się wszystkiego, co powinieneś wiedzieć. Daj sobie spokój z 

lekcjami, a jeśli się martwisz o stopnie... Nie uważasz, że ja wiem, jak to załatwić? A może 

wszyscy na koniec roku załatwimy sobie świadectwa z wyróżnieniem?

Luke nie wiedział. Nie wiedział nawet, czym jest świadectwo z wyróżnieniem.

Kiedy jednak zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję, wyszedł z jadalni z Szakalem i 

jego   kumplami.   Czuł   się   bezpieczniej,   wędrując   w   grupie,   a   mijani   dyżurni   rzucali   mu 

porozumiewawcze   spojrzenia   i   witali   go   niemal   niedostrzegalnym   dla   postronnych 

skinieniem głowy.

A jeśli wahał się między lekcjami, Szakal szybko podpowiadał mu, gdzie powinien 

iść.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Luke nie miał więcej okazji wychodzić sam do ogrodu, ale dwa albo trzy razy na tydzień 

Szakal szeptał mu do ucha: „Wieczorem”, a wtedy serce Luke’a podskakiwało z radości. 

„Wieczorem” oznaczało: „Pójdziemy do lasu i spotkamy się z dziewczętami”.

Za   każdym   razem   po   wyjściu   na   zewnątrz   Luke   oddychał   głęboko,   połykając 

powietrze   tak,   jak   głodny   człowiek   połykałby   jedzenie.   Zauważył   jednak,   że   pozostali 

chłopcy, którzy w szkole byli pewni siebie i wyzywający, niemal kulą się, gdy znajdą się na 

świeżym  powietrzu.  Zaciskali  zamknięte oczy i szli niepewnie naprzód, jak skazaniec  na 

egzekucję.

- Nie lubisz być na dworze, prawda? - zapytał za którymś razem Luke Treya, kiedy 

szli przez trawnik do lasu.

Trey powoli pokręcił głową, jakby się bał, że gwałtowniejszy ruch może wywołać 

mdłości. Był zielonkawy.

- W lesie jest trochę lepiej - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Przynajmniej mamy 

coś nad głowami.

- Ale... - Luke znowu odetchnął głęboko, rozkoszując się zapachem świeżo skoszonej 

trawy i wiosennego deszczu. Nie rozumiał Treya. - Jak możesz wytrzymać takie gniecenie się 

w zamknięciu?

Trey spojrzał na niego kątem oka.

-   Zanim   tu   trafiłem,   spędziłem   trzynaście   lat   w   jednym   pokoju.   Ani   razu   nie 

wyszedłem na zewnątrz.

- Aha - powiedział Luke i nagle zrozumiał, że jak na trzecie dziecko, miał mnóstwo 

szczęścia. Zanim rząd wyrąbał las za jego domem i zbudował na jego miejscu osiedle, Luke 

spędzał większość czasu na świeżym powietrzu. Poza tym, że nie chodził do szkoły, jego 

życie nie różniło się aż tak bardzo od życia jego starszych braci.

Nie potrafił sobie wyobrazić życia przez trzynaście lat w jednym pokoju.

- Jen jeździła na zakupy z fałszywą przepustką - wyjaśnił Treyowi. - Matka zabierała 

ją, żeby bawiła się z innymi dziećmi. Myślałem, że trzecie dzieci żyją tak, jak ona.

- Nie mam pojęcia - odparł Trey. - Ja... ja chciałbym... - zawahał się. - Tęsknię za 

swoim pokojem.

background image

Luke poczuł przypływ litości. Ilu z jego nowych znajomych spędziło niemal całe życie 

jak zamknięci w pudełku?

Zobaczył,   jak   Szakal   wybiega   naprzód,   a   potem   zawraca,   żeby   dodać   otuchy 

pozostałym.

- Szaka... Znaczy, Jason chyba bardzo przypomina Jen - powiedział Luke. - Na pewno 

musiał sporo wychodzić, nie boi się niczego.

- Nie, nie boi się - przyznał Trey. - Powiedział, że udało mu się przełamać wszystkie 

lęki związane z ukrywaniem się, a jest tutaj tylko kilka tygodni dłużej od ciebie.

- Naprawdę? - zapytał z zaskoczeniem Luke. Spodziewał się, że Szakal jest starym 

wyjadaczem, mającym za sobą całe lata w Hendricks.

- My wszyscy przyszliśmy tutaj dopiero zeszłej jesieni - ciągnął Trey. - Tak mi się 

wydaje. Zanim dołączył do nas Jason, nie rozmawialiśmy za wiele.

Luke - zanim zaczął się zastanawiać nad jego słowami - musiał przypomnieć sobie po 

raz kolejny, że Jason było prawdziwym imieniem Szakala. Nic dziwnego, że Luke czuł się tak 

zagubiony   na   początku   w   Hendricks   -   chłopcy,   w   każdym   razie   ci,   z   którymi   teraz   się 

trzymał,   posługiwali   się   trzema   czy   czterema   imionami.   W   szkole   reagowali   na   swoje 

fałszywe imię lub fałszywe nazwisko, a tutaj w lesie na prawdziwe imię lub nazwisko. To 

było bardziej ryzykowne. Kilku używało po prostu inicjałów.

Trey wyjaśnił, że jego imię znaczy po prostu „trzy”. Nawet Szakalowi nie zdradził 

swojego prawdziwego imienia.

Weszli do lasu, a do Luke’a w końcu dotarło, co powiedział Trey.

- Czekaj no - odezwał się Luke. - Chcesz powiedzieć, że nie przyjaźniliście się, zanim 

przyszedł Jason? Nie spotykaliście się od początku w lesie?

Trey rzucił mu zaskoczone spojrzenie.

- Nie, robimy to dopiero od kwietnia.

W głowie Luke’a kłębiły się myśli.

- W kwietniu była pikieta - powiedział.

- Wiem - wzruszył ramionami Trey.

Potem spotkali się z dziewczętami i zaczęło się takie samo przekomarzanie jak to, 

którego świadkiem był Luke pierwszej nocy. Teraz jednak odbierał to zupełne inaczej - nie 

zachowywali się, jakby byli obyci i doświadczeni, tylko jakby odczytywali słowa ze sztuki 

teatralnej,   udając,   że   rozmawiają   w   taki   sposób,   w   jaki   rozmawialiby   zwykli   chłopcy   i 

dziewczyny. Nina kpiła z głupoty chłopaków, a Jason podżartowywał sobie z dziewcząt. Luke 

background image

przyglądał   się   twarzom   tych,   którzy   się   nie   odzywali   -   wszyscy   sprawiali   wrażenie 

wystraszonych.

- Właściwie po co są te spotkania? - zapytał nagle Luke.

Jason odwrócił się i popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- No jak to... Chcemy wymyślić jakiś sposób na sprzeciwienie się rządowi w sprawie 

ustawy populacyjnej. Żeby pójść za ciosem pikiety.

- Właśnie, pikiety - dodała z namysłem Nina.

Luke poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej - przecież tego właśnie chciał! Pragnął 

zrobić coś równie odważnego jak Jen, bo w ten sposób mógłby ją przeprosić za to, że z nią 

nie poszedł, że w nią zwątpił.

Ale czy potrafił być równie odważny, jak Jen?

I nie zginąć przy tym?

- Ale jak? - dociekał. - Jak zamierzacie się sprzeciwić?

Nina i Jason popatrzyli na siebie.

-   Przecież   właśnie   to   próbujemy   ustalić   -   powiedziała   Nina.   -   Typowy   chłopak, 

zawsze musi zadawać głupie pytania!

Ale   tej   nocy   nie   ustalili   niczego,   żartowali   tylko,   bawili   się   w   zgadywanie 

prawdziwego imienia jednego z chłopców, a potem wrócili do szkoły.

Kiedy weszli do wnętrza budynku, Jason odciągnął Luke’a na bok.

- Nie wszyscy są tak przygotowani  jak ty - powiedział. - Musisz dać pozostałym 

więcej   czasu.   Dopóki   trzęsą   portkami   ze   strachu   za   każdym   razem,   kiedy   wychodzą   na 

zewnątrz, nie zrobimy z nich bojowników za sprawę.

Luke’owi te słowa pochlebiły, a poza tym miały sens.

- Jasne - odparł.

Jason żartobliwie szturchnął go w ramię.

- Wiedziałem, że zrozumiesz. Właśnie, jesteś gotów na egzaminy?

- Jakie egzaminy? - zapytał Luke.

- No chyba wiesz, w przyszłym tygodniu, egzaminy semestralne - przypomniał Jason. 

- Jak zdasz, spadasz stąd, jak zawalisz, jesteś uziemiony na resztę życia.

Luke stanął jak wryty.

- No nie... - jęknął.

Jason roześmiał się.

- Wystraszyłem cię, co? Pamiętaj, trzymaj  się mnie, a ja już dopilnuję, żeby twoi 

„rodzice” zobaczyli wspaniałe świadectwo.

background image

- Ale ja nawet nie chodzę na właściwe lekcje! - Luke poczuł, że zaczyna go ogarniać 

panika. - A teraz już nie mogę nikogo zapytać, za dużo czasu minęło...

- Dowiem się za ciebie - Jason znowu się śmiał, stojąc już w połowie korytarza.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Jason   dotrzymał   słowa   i   następnego   ranka   przy   śniadaniu   wręczył   Luke’owi   wydruk 

komputerowy,   zatytułowany:   PLAN   LEKCJI   LEE   GRANTA.   Wydruk   zawierał   godziny, 

numery klas i nazwiska nauczycieli.

- Skąd to masz? - zapytał Luke.

- A myślałeś, że jedyna zaprzyjaźniona z tobą osoba, która zna się na hakerstwie, nie 

żyje? - odpowiedział pytaniem Jason.

Mówił o Jen, a Luke poczuł nowe ukłucie tęsknoty za nią. Pamiętał, jak siedziała przy 

komputerze, pisząc coś szybko. Stworzyła dla trzecich dzieci czat, którego hasło brzmiało 

„wolny” - dzięki temu trzecie dzieci mogły się spotykać wirtualnie i nie siedziały w swoich 

pokoikach całkiem same. Włamała się też do grafiku dyżurów policji, żeby żadne z dzieci, 

które wybierały się na pikietę, nie zostało złapane, zanim dotrze do stolicy.

Ale co jej z tego wszystkiego przyszło?

- Ziemia do Lee! - zawołał Jason. - Czy jak się tam nazywasz. Pamiętaj, że ten plan 

naprawdę nie ma znaczenia. Mogę tak czy inaczej pozmieniać twoje stopnie w komputerze.

Jednakże po śniadaniu  Luke z determinacją  pomaszerował  na pierwszą ze swoich 

lekcji, słuchał uważnie i robił szczegółowe notatki. Na koniec lekcji wiedział coś, o czym 

wcześniej nie miał pojęcia: liczba pierwsza dzieliła się tylko przez jeden albo przez siebie 

samą.

Na drugiej lekcji śmiało wziął podręcznik z półki i przeczytał wiersz ze strony, którą 

nauczyciel  zapisał na tablicy.  Zdołał nawet coś zrozumieć  z wyszukanego języka:  wiersz 

opowiadał o dwóch przyjaciołach, z których jeden umarł, a drugi był smutny z tego powodu.

Luke doszedł do wniosku, że w rozumieniu akurat tego zagadnienia ma nieuczciwą 

przewagę nad innymi.

Na   lekcji   techniki   nauczyciel   opowiadał   o   silnikach   spalinowych.   Luke   widział 

wcześniej jeden z nich, cały pokryty smarem i wyciągnięty z traktora ojca, a teraz wiedział 

już, jak taki silnik działa.

Podczas lunchu Luke mógł się już pochwalić Jasonowi:

- Naprawdę się teraz czegoś uczę!

Był też dostatecznie pewien siebie, żeby dorzucić:

background image

- Może wcale nie będę potrzebował twojej pomocy przy stopniach.

- Zamierzasz wykuć cały semestr w jeden tydzień? - zakpił z niego Szakal. - Jasne. Za 

tydzień w piątek, o godzinie piątej, przyjdziesz do mnie i powiesz: „Błagam, proszę, pomóż 

mi! Zrobię dla ciebie wszystko!”

Luke tylko zacisnął zęby i wyciągnął książkę, żeby się uczyć.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Pod koniec tygodnia wszyscy nauczyciele zapisali kredą na tablicy daty egzaminów, a Luke 

spędzał każdą wolną chwilę na nauce.

- Dlaczego? - zapytał go pewnego wieczora Trey, kiedy wlekli się w stronę lasu. - 

Przecież Jason może poprawić nasze stopnie, a twoi prawdziwi rodzice i tak ich nie zobaczą.

- Czy kiedy siedziałeś w swoim pokoju, nie chciałeś nigdy dowiedzieć się czegoś o 

świecie na zewnątrz? - zapytał Luke. - O tym, czy inni ludzie są tacy jak ty, czy może inni, 

czy taka sama trawa rośnie na całym świecie albo jak działają samochody?

- Właściwie nie - przyznał Trey.

Luke żałował, że nie potrafi tego wyjaśnić: nie chodziło mu po prostu o stopnie, ale 

miał poczucie, że musi coś udowodnić. Może to, że ludzie ze wsi - boboki - wcale nie byli 

głupi. Może to, że tata Jen nie ryzykował życia na próżno, załatwiając fałszywe dokumenty 

dla   Luke’a.   Może   to,   że   sam   Luke   nie   marnował   całego   czasu   na   wyprawy   do   lasu   i 

przekomarzanie się z dziewczętami z Harlow, podczas gdy inne trzecie dzieci nadal musiały 

się ukrywać.

Był   zaskoczony,   że   z   każdym   mijającym   dniem   rozumiał   coraz   więcej   z   lekcji. 

Nauczyciele   nie   byli   wcale   tacy   źli,   tylko   trzymali   się   na   dystans.   Nauczyciel   historii, 

profesor   Dirk,   potrafił   opowiadać   fascynujące   historie   o   królach,   rycerzach   i   bitwach,   a 

wszystkie te historie wydarzyły się kiedyś naprawdę. Nauczyciel literatury potrafił recytować 

z pamięci całe wiersze, a Luke nie zawsze rozumiał wszystkie słowa, ale podobały mu się 

rymy i rytm poezji. Nauczyciel matematyki powiedział kiedyś: „Czy liczby nie są cudowne?” 

i   najwyraźniej   rzeczywiście   tak   uważał.   Luke   zastanawiał   się,   czy   to   możliwe,   żeby 

nauczyciele także byli nieśmiali - na przykład mieli jakieś fobie, o których mówili Trey i 

Jason, i po prostu bali się spoglądać uczniom prosto w oczy.

Wieczorem  przed pierwszym  egzaminem  Luke uczył  się podczas obiadu i opuścił 

wyjście do lasu z pozostałymi podczas indoktrynacji, żeby przycupnąć na korytarzu i czytać 

podręcznik do historii. Jason żartował sobie z niego.

- Co ty chcesz zrobić, molu książkowy? Nauczyć się tylu trudnych słów, co Trey?

Albo:

- Możesz czytać całą noc, a i tak zawalisz. No chodź!

background image

-   Daj   mi   spokój!   -   warknął   Luke,   który   marzył   o   tym,   żeby   powrócić   do   wojny 

trojańskiej.

Z zaskoczeniem zobaczył, że Jason zrezygnował z nalegania i odsunął się.

- Dobra - powiedział. - Możesz marnować czas, mam to w nosie.

To były słowa pewnego siebie chłopaka, do którego Luke był przyzwyczajony, ale w 

tonie głosu Jasona było coś nowego, podobnie jak w ułożeniu jego ramion, kiedy odchodził. 

Sprawiał wrażenie czujnego i ostrożnego.

Czy to możliwe, żeby Jason obawiał się Luke’a?

Luke był nikim, Jason dzierżył tu całą władzę. Luke doszedł do wniosku, że tylko mu 

się zdawało, i wrócił do lektury.

Mimo wszystko po zgaszeniu świateł nie mógł od razu zasnąć. Był zbyt niespokojny - 

martwił się jutrzejszym egzaminem, zastanawiał się, co też porabia w domu jego rodzina, 

żałował, że nie ma tu Jen, która umiałaby zrozumieć, o co chodzi Jasonowi. Pomyślał nawet o 

radzie, którą zapisał dla niego tata Jen: „Dostosuj się”. Do kogo Luke miał się dostosować? 

Do chłopców, którzy w otępieniu wlekli się po korytarzach każdego dnia? Do tych, którzy 

słuchali Jasona? A może do samego Jasona?

Gdzieś w pokoju skrzypnęło łóżko.

Luke pomyślał, że ktoś po prostu przewrócił się przez sen na drugi bok, ale mimo to 

znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.

Usłyszał  ciche  tap-tap-tap,  które mogło  być  krokami,  chyba  że stanowiło wytwór 

wyobraźni Luke’a. W tym momencie światło z korytarza oświetliło na moment pokój, kiedy 

drzwi otwarły się i zamknęły.

Luke usiadł, a potem podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę, żeby wpuścić trochę 

światła.

W każdym łóżku spał chłopiec, z wyjątkiem dwóch. Jedno należało do Luke’a.

Drugie do Jasona.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Luke zmarnował chwilę, żeby wziąć jeden z podręczników i w razie czego mieć wymówkę, 

gdyby ktoś go złapał poza pokojem w porze ciszy nocnej. Mógł powiedzieć, że chciał się po 

prostu jeszcze trochę pouczyć, bo martwi się o wyniki egzaminów.

Chociaż jedyną osobą, która mogłaby go złapać, był Jason.

W przyćmionym świetle korytarza Luke rozglądał się w prawo i w lewo, niepewny, w 

którą stronę powinien pójść. Najprawdopodobniej Jason po prostu musiał iść do ubikacji, a on 

był idiotą, próbując go śledzić. Dlatego Luke najpierw skierował się do łazienki.

Dlaczego, kiedy szukałem miejsca, żeby przeczytać wiadomość od pana Talbota, nie 

przyszło mi do głowy, że mogę po zaczęciu ciszy nocnej iść do łazienki? - zastanowił się 

Luke, chociaż wiedział, że był wtedy zbyt przerażony, żeby rozumować w taki sposób. Nie 

ośmieliłby się wstać z łóżka, ale teraz rzeczywiście nieźle się dostosował. A gdybym od razu 

przeczytał   wiadomość,   nie   zauważyłbym   drzwi   na   zewnątrz   i   nie   znalazłbym   lasu.   Nie 

miałbym tych kilku dni zakładania ogrodu.  Nadal tęsknił za swoim ogrodem, więc postarał 

się o nim nie myśleć. I nigdy nie poznałbym pozostałych.

Ale jak dobrze znał właściwie swoich nowych przyjaciół? Wcześniej jedyną osobą, z 

którą się przyjaźnił, była Jen, a tamta przyjaźń wydawała mu się zupełnie inna.

Samo porównywanie było nie w porządku.

Przekradał się po cichu korytarzem, czując się jak dureń. Jasne, że Jason będzie w 

łazience, a kiedy zobaczy Luke’a, zacznie się z niego bezczelnie naśmiewać. „Nie możesz się 

nawet wysikać bez podręcznika?” powie albo nawet rzuci: „Hej, boboku, my tu używamy 

papieru toaletowego, wiesz? Ta książka nie będzie ci potrzebna”.

Łazienka była jednak pusta.

Luke wycofał się i jeszcze raz zajrzał do pokoju, ale łóżko Jasona było nadal puste, 

więc poszedł korytarzem w przeciwnym kierunku, w stronę tylnych schodów.

Nie był pewien, czy w ogóle jeszcze szuka Jasona - co właściwie zamierzał zrobić, 

kiedy go znajdzie? Ale uznał, że skoro i tak jest już całkiem wybity ze snu, to równie dobrze 

może się pouczyć. Informacje dotyczące wojny trojańskiej i wojny peloponeskiej myliły mu 

się przez cały czas.

background image

Dotarł   do   klatki   schodowej   i   usiadł   na   najwyższym   stopniu.   Oparł   się   o   ścianę, 

otworzył podręcznik i zaczął czytać: „Grecy toczyli wojny z powodu...”

Daleko w dole usłyszał przytłumiony głos.

Luke siedział  nieruchomo  przez chwilę, ponieważ kusiło go, żeby zignorować ten 

głos. To prawdopodobnie był Jason, ale co z tego? Jeśli urządził tajne spotkanie bez Luke’a, 

to   co   go   to   obchodziło?   Ostatecznie   Jason   i   jego   kumple   nigdy   nie   planowali   niczego 

naprawdę.

Ale Luke’a to obchodziło - jeśli Jason i jego kumple mieli pomagać trzecim dzieciom, 

Luke powinien - ze względu na siebie, a także swoją rodzinę, Jen i tatę Jen - wziąć w tym 

udział.

Luke  zszedł  stopień   niżej,  a  potem  następny  i  jeszcze  następny.   Wciąż   ściskał  w 

objęciach książkę, bo bał się narobić hałasu, odkładając ją. Z drugiej strony zastanawiał się, 

czy nie powinien właśnie robić hałasu, zachowywać  się normalnie, zwyczajnie wpaść na 

potajemne   spotkanie   i   powiedzieć:   „O,   cześć   chłopaki,   nie   wiedziałem,   że   tu   jesteście. 

Przydam się do czegoś?”.

Chodzenie w środku nocy po Hendricks trudno było uznać za normalne, więc Luke 

postanowił być cicho.

Kiedy znalazł się za rogiem na półpiętrze, zaczął odróżniać słowa. Jedyną osobą, która 

coś mówiła, był Jason, chociaż w tym akurat nie było niczego dziwnego. Luke przykucnął za 

niskim murkiem otaczającym schody i słuchał uważnie.

- Ale to za szybko! - głos Jasona był proszący.

Luke zaryzykował zerknięcie nad poręczą schodów.

Może   był   tam   Trey,   który   zawołałby:   „Cześć,   Lee!   Dobrze   cię   widzieć!   Miałem 

nadzieję, że przyjdziesz!” Jason najwyraźniej był sam.

Mówił do niedużego telefonu komórkowego - przynajmniej Luke uznał, że to telefon 

komórkowy,   ponieważ   nigdy   wcześniej   żadnego   nie   widział,   jeśli   nie   liczyć   obrazka   w 

książce do techniki.

Jason stał do niego plecami, więc Luke dalej patrzył i słuchał.

- Mówiłem przecież! Można spokojnie zaczekać - oznajmił. - Są naprawdę łatwym 

celem.

Jason umilkł i słuchał. Odwrócił się trochę, więc Luke przelotnie zobaczył jego profil: 

starszy   chłopak   miał   śmiertelnie   poważny,   zacięty   wyraz   twarzy.   Luke   pomyślał   o   tych 

wszystkich razach, kiedy widział Jasona żartującego, kpiącego, nabijającego się, drwiącego z 

background image

czegoś   lub   z   kogoś.   Nigdy   by   nie   pomyślał,   że   Jason   jest   w   stanie   traktować   coś   ze 

stuprocentową powagą - wyglądał teraz jak ktoś inny.

Przerażony Luke schował się, schodząc z widoku.

- Mam cztery, a ona ma jeszcze dwa - mówił Jason.

- Ale mogę mieć więcej do końca tygodnia.

Cztery i jeszcze dwa czego? - zastanawiał się Luke.

- Nie wiem tak na pewno, co powie Nina - powiedział Jason. - Trzeba ją zapytać. 

Mówiła, że dziewczęta trudniej zwerbować.

Dziewczęta?   Luke   pomyślał,   że   rozwiązał   zagadkę.   Jason   planował   jakąś   akcję 

przeciwko rządowi - coś takiego jak pikieta, ale bezpieczniejszego, a przynajmniej taką Luke 

miał nadzieję. Mówił komuś, ilu chłopców i dziewcząt - ilu pojawów - będzie skłonnych do 

pomocy.   Tyle   tylko,   że...   grupa   spotykająca   się   w   lesie   składała   się   teraz   z   dziewięciu 

chłopców, wliczając w to Luke’a, oraz pięciu dziewcząt.

Czy Jason nie powiedział kiedyś Luke’owi, że nie wszyscy są w tym momencie dość 

odważni, żeby zostać bojownikami za sprawę? Luke był ciekaw, kogo Jason liczył, a kogo 

pominął. Trey był bardzo nieśmiały, podobnie jak kilku innych.

A co z Lukiem? Czy Jason nie brał go pod uwagę, ponieważ dzisiaj został, żeby się 

uczyć,   zamiast   iść   na   spotkanie   do   lasu?   A   może   wiedział,   że   Luke   był   w   głębi   duszy 

największym tchórzem z nich wszystkich?

Luke chciał już wstać i powiedzieć: „Hej, na mnie też możecie liczyć!”. Nogi mu się 

trzęsły, ale potrafiłby zdobyć się na odwagę, nie miałby wyboru.

Jason znowu stał do niego plecami i prawie warczał do telefonu.

- Mam podać nazwiska? No dobrze, zaraz podam te, które mam. Antonio Blanco alias 

Samuel Irving, Denton Weathers alias Travis Spencer, Sherman Kymanski alias Ryan Mann, 

Patrick Kerrigan alias Tyron Janson.

Jason wymieniał prawdziwe imiona chłopców, a Luke czuł się tak podekscytowany, 

że   nie   byłby   w  stanie   wykrztusić   nawet   słowa.   Gdyby   tylko   powiedział   Jasonowi   swoje 

prawdziwe imię!  W wyobraźni  słyszał  słowa: „Luke Garner, bojownik za sprawę, gotów 

przyjść na pomoc wszystkim trzecim dzieciom”. Mniejsza o alias, to nie miało znaczenia.

Jason zmienił rękę, którą trzymał telefon, a Luke’a nagle naszła straszna myśl: a jeśli 

ten telefon był  na podsłuchu? W tym  momencie  uświadomił sobie coś jeszcze gorszego: 

ponieważ to był telefon komórkowy, Policja Populacyjna nie musiałaby nawet zakładać na 

nim   podsłuchu.   W   zeszłym   tygodniu,   na   lekcji   techniki,   Luke   dowiedział   się   akurat,   że 

background image

telefony   komórkowe   wysyłają   niezakodowany   sygnał.   Czy   Jason   wiedział   o   tym,   że 

wystarczy, żeby Policja Populacyjna miała odbiornik?

Na pewno mieli odbiornik, Policja Populacyjna miała wszystko.

Luke wyskoczył  ze swojej  kryjówki  i w dwóch susach pokonał ostatnie  schody - 

musiał zabrać Jasonowi telefon, zanim przypadkiem zdradzi tożsamość kolejnego chłopca. 

Jason nadal stał do niego tyłem i mówił z oburzeniem do telefonu:

- Jasne, że nakłonię innych, żeby podali mi prawdziwe nazwiska. Są ostrożni, ale 

naprawdę mi ufają. Nie mają pojęcia, że pracuję dla Policji Populacyjnej.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Dłoń Luke’a znajdowała się o centymetry od telefonu, kiedy dotarły do niego słowa Jasona: 

„...pracuję dla Policji Populacyjnej”, i poruszała się nadal, chociaż jego mózg nagle przestał 

działać. Chłopiec patrzył na swoją rękę, jakby należała do kogoś innego: jego palce zacisnęły 

się na telefonie, wyrwały go z ręki Jasona i cisnęły na ziemię. Następnie czyjaś stopa - nie, to 

była stopa Luke’a, działająca równie niezależnie jak jego ręka - przydepnęła aparat.

Jason odwrócił się gwałtownie.

- To ty! - rzucił.

Luke   starał   się   zmusić   do   działania   odrętwiały   mózg,   ale   z   chaosu   wyłaniały   się 

przedziwne   fakty.   Jason   pracował   dla   Policji   Populacyjnej,   dlatego   nie   bał   się   używać 

telefonu komórkowego.  Nie organizował  ruchu oporu przeciwko rządowi, tylko  wydawał 

pojawów.

- Jesteś kapusiem - wyszeptał Luke.

Oczy Jasona zwęziły się, taksując młodszego chłopca. Luke natychmiast dostrzegł, że 

popełnił błąd - dlaczego nie udawał głupiego? Mógł przecież się zachowywać, jakby nie 

usłyszał ostatniego wypowiedzianego przez Jasona zdania. Mógł odegrać oburzenie urazę z 

powodu pominięcia w planach, mógł błagać o zlecenie mu jakiejś niebezpiecznej misji.

Udawanie głupiego nie byłoby specjalnie trudne, skoro jeszcze dwie sekundy temu 

naprawdę był głupi.

-   No   dobra,   Lee   -   powiedział   ostrożnie   Jason,   który   wyraźnie   próbował   się 

zdecydować, jak powinien to rozegrać. Czy Luke zaraz usłyszy: „Rany, nie bądź idiotą. Jak 

mogłeś tak pomyśleć? Dlaczego miałbym kogoś wydać, skoro sam jestem pojawem?”, czy 

może: „Czyli znasz prawdę. Już po tobie”?

Jason   zrobił   krok   w   kierunku   Luke’a,   który   ścisnął   podręcznik   historii   jak   tarczę 

ochronną. Jason podszedł jeszcze bliżej.

W tym momencie Luke bez namysłu zamachnął się książką i z całej siły uderzył nią 

Jasona w głowę.

Jason zgiął się w pół i spróbował rozpaczliwie złapać równowagę, ale Luke zamachnął 

się znowu.

background image

Tym razem Jason poleciał do tyłu, a jego głowa z głośnym łupnięciem uderzyła o 

schody. Sturlał się pół piętra niżej.

Nie poruszał się.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Luke ledwie się odważył odetchnąć. Książkę nadal trzymał wysoko nad głową.

Jason leżał nieruchomo.

A jeśli go zabił?

Luke przyklęknął, przysunął dłoń do nosa Jasona i poczuł bardzo, bardzo delikatny 

podmuch   powietrza,   powtarzający   się   co   kilka   sekund.   Jason   nie   był   martwy,   tylko 

nieprzytomny.

Ale na jak długo?

Luke wiedział, że marnuje czas, wpatrując się w nieruchome ciało Jasona. Nie chciał 

zostać mordercą, ale wszystko byłoby prostsze, gdyby Jason nie żył.

Właściwie mógł go zabić teraz.

Wszystko we wnętrzu Luke’a wzdrygnęło się na sam ten pomysł. Jason był oszustem 

najgorszego rodzaju - kapusiem, zdrajcą, kimś, kto udawał przyjaciela, żeby wykorzystać 

pokładane   w   nim   zaufanie.   Najprawdopodobniej   będzie   praktycznie   odpowiedzialny   za 

śmierć czterech chłopców, których jedyną zbrodnią było to, że istnieli. Zasługiwał na śmierć.

Ale Luke nie był w stanie go zabić.

Rozpaczliwie   próbował   zmusić   odrętwiały   mózg   do   wymyślenia   jakiegoś   innego 

rozwiązania, kiedy telefon nagle zadzwonił. Dźwięk odbił się echem na klatce schodowej, 

przenikliwy jak setka kogutów piejących jednocześnie. Był chyba dostatecznie głośny, żeby 

obudzić umarłego, a co dopiero kogoś, kto był tylko nieprzytomny. Luke złapał telefon, żeby 

go jakoś uciszyć, ale aparat nadal dzwonił. Chłopiec wpatrywał się w niego jak ogłupiały: do 

tego dnia nigdy wcześniej nie miał w ręku telefonu. Czy nie powinien przestać dzwonić, 

kiedy   go   podniósł?   Przycisnął   na   chybił   trafił   kilka   guziczków   i   nareszcie,   ku   jego 

bezgranicznej wdzięczności, hałas ucichł.

Luke odetchnął z ulgą, ale zastanowił się, dlaczego telefon w ogóle zaczął dzwonić. 

Jason rozmawiał przez niego, a kiedy Luke mu go wyrwał i nadepnął, to musiało rozłączyć 

rozmowę. Skoro jednak zadzwonił znowu...

Ktoś chciał rozmawiać z Jasonem.

Luke z lękiem podniósł słuchawkę do ucha.

- Halo? - wyszeptał.

background image

Poczuł nagły przypływ nadziei: może to wszystko było nieporozumienie, może Jason 

wcale nie powiedział, że pracuje dla Policji Populacyjnej, tylko że pojawy mu nie ufają, bo 

myślą, że mógłby pracować dla Policji Populacyjnej. Albo że pojawy nie ufają nikomu z 

powodu Policji Populacyjnej. Może osoba po drugiej stronie słuchawki była przyjacielem 

działającym na rzecz sprawy, zaniepokojonym, że coś mogło się stać biednemu, szlachetnemu 

i źle zrozumianemu Jasonowi.

- Halo? - wyszeptał jeszcze raz Luke.

- Nie próbuj więcej czegoś takiego!  - Rozwścieczony głos w słuchawce miał siłę 

huraganu. - Jak jeszcze  raz  rzucisz  słuchawkę w rozmowie  z Policją Populacyjną,  jesteś 

trupem.   Powiesimy   cię,   zanim   jeszcze   powiesimy   tych   czterech   pojawów,   których   nam 

podałeś.

Nadzieje Luke’a rozwiały się, a on sam musiał walczyć o to, żeby zachować jasność 

myślenia.   Zastanów   się,   zastanów...   Kiedyś   już   słyszał,   jak   tata   Jen   oszukał   Policję 

Populacyjną.   Pan   Talbot   potrafił   kłamać   tak   gładko,   że   nawet   Luke,   który   znał   prawdę, 

prawie dał się nabrać.

Luke   przyłożył   dłoń   do   ust   -   musiał   przekonać   mężczyznę   po   drugiej   stronie 

słuchawki, że jest Jasonem.

- Przepraszam - wymamrotał Luke. - To był przypadek. Niechcący upuściłem telefon i 

sam się rozłączył. - Z niewielką pomocą stopy Luke’a.

- Co mówisz? Nic nie słyszę! - wrzasnął mężczyzna.

- Są jakieś zakłócenia na linii - odezwał się Luke trochę głośniej. Słyszał wiele razy, 

jak matka i ojciec to powtarzali i miał nadzieję, że telefony komórkowe także mogą mieć 

zakłócenia   na   linii.   -   Powiedziałem,   że   przepraszam.   Niechcący   upuściłem   telefon,   nie 

odłożyłem specjalnie słuchawki. Dlaczego miałbym się rozłączać, kiedy próbowałem pana 

przekonać, że potrzebuję więcej czasu?

- Nieważne - warknął mężczyzna, a Luke był pewien, że tamtego faceta nie obchodzi, 

co   się   stało.   Chciał   tylko,   żeby   Jason   się   przed   nim   płaszczył,   a   Luke   zachował   się 

odpowiednio. Był doskonały w płaszczeniu się.

- Dobra, słuchaj - ciągnął mężczyzna. - Damy ci jeszcze jeden dzień, to wszystko. I 

pamiętaj, lepiej zdobądź nazwiska tych dzieciaków. Musimy wyrobić nasz limit.

W   telefonie   coś   kliknęło   i   Luke   uświadomił   sobie,   że   jego   rozmówca   zakończył 

rozmowę.

Luke zdołał go oszukać i udało mu się zyskać trochę czasu. Miał jeszcze jeden dzień.

Przynajmniej dopóki Jason się nie obudzi.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Luke wziął Jasona pod pachy i zaczął go ciągnąć w dół schodów, ponieważ to było prostsze 

niż ciągnięcie go pod górę. Poza tym gdyby Jason odzyskał przytomność i zaczął krzyczeć, 

było mniej prawdopodobne, że kogoś obudzi, jeśli on i Luke znajdą się na pierwszym piętrze.

Oczywiście, gdyby Jason obudził się i zaatakował, było także mniej prawdopodobne, 

że na pierwszym piętrze ktoś przyjdzie Luke’owi z pomocą.

Luke   zmusił   się   do   skoncentrowania   się   na   ciągnięciu   większego   chłopca.   Stopa 

Jasona ześliznęła się ze stopnia i uderzyła o niego, a Jason jęknął, ale nie otworzył oczu.

Może on tylko udaje? - pomyślał Luke. - Może jest całkowicie przytomny i czeka tylko  

na właściwy moment, żeby się na mnie rzucić?

Ta świadomość sprawiła, że Luke zaczął się pocić ze zdenerwowania, ale szarpnął 

mocniej i zdołał ściągnąć Jasona ze schodów, nie budząc go.

Potem powlókł Jasona korytarzem: skręcić w prawo, skręcić w lewo, znowu w prawo. 

Wyższy chłopak był ciężki, a Luke’a bolały ręce - zresztą bolała go też głowa, ponieważ 

rozpaczliwie próbował wymyślić jakiś plan. Znalazł drzwi, których szukał, i zmusił się, żeby 

zapukać.

- Tak? - odpowiedział senny głos.

Luke skrzywił się - po części miał nadzieję, że nic z tego nie będzie.  Trzymaj się - 

polecił sobie samemu.

- Psze pani! - zawołał. - Mój... mój przyjaciel jest chory.

Jakim cudem zdołał nazwać Jasona przyjacielem?

Trudno, czekało go jeszcze sporo kłamstw.

Drzwi uchyliły się i stanęła w nich pielęgniarka w falbaniastym szlafroku.

- O mój Boże - powiedziała słabo na widok leżącego bezwładnie na podłodze Jasona. 

Luke spróbował go podtrzymać w taki sposób, w jaki robiłby to zaniepokojony przyjaciel, ale 

to nie było proste, ponieważ z przyjemnością upuściłby go na podłogę.

- On zemdlał - stwierdził rzecz oczywistą Luke.

-   Miał...   miał   jakiś   atak,   rzucał   się   i   krzyczał.   On...   gadał   okropne   kłamstwa. 

Wymyślał różne rzeczy. - To powinno pomóc, jeśli Jason się obudzi. - To się chyba nazywa 

background image

delirium, to, co on miał. Myślę, że chyba lepiej, żeby był nieprzytomny. Może mu pani dać 

coś, od czego będzie spał?

-   O   mój   Boże   -   powtórzyła   pielęgniarka,   marszcząc   brwi.   -   Zwykle   w   takich 

okolicznościach należy obudzić pacjenta.

To nie było w porządku, pielęgniarka wyraźnie wiedziała, o czym mówi.

- Pomóż mi go wnieść do środka - poleciła Luke’owi.

Złapała Jasona za nogi, więc Luke pomógł go jej podnieść, chociaż wszystkie mięśnie 

go bolały.  Zadyszał się ciężko, zanim donieśli Jasona na łóżko w gabinecie. Pielęgniarka 

natychmiast zaczęła badanie.

- Uderzył się w głowę? - zapytała, obmacując głowę Jasona.

W żołądku Luke’a zaczęła wzbierać panika.

- Mo... może tak - powiedział. - On, tego... rzucał się okropnie. Przez sen.

- Przed chwilą mówiłeś, że krzyczał. - Pielęgniarka przeszyła  Luke’a zaskakująco 

ostrym spojrzeniem.

- Czy to także robił przez sen?

Luke przełknął ślinę.

- Nie. Rzucał się przez sen, a potem się obudził i zachowywał, jakby miał delirium. A 

potem dostał ataku drgawek i stracił przytomność. Tak mi się wydaje, to wszystko działo się 

strasznie szybko. Okropnie się bałem.

Przyszedł mu do głowy nowy pomysł.

- Wie   pani,  może  dobrze  by  go było   przywiązać   do łóżka,  żeby nie   zrobił  sobie 

krzywdy, jeśli się obudzi i znowu zacznie dziwnie zachowywać?

- Bardzo dziękuję za tę fachową poradę. - Pielęgniarka podniosła Jasonowi powiekę i 

poświeciła mu latarką w oko. Luke wstrzymał oddech. Jeśli Jason obudzi się teraz, będzie 

mógł wmówić pielęgniarce, co tylko zechce, a ona mu uwierzy. Jason był znacznie lepszym 

kłamcą   od   Luke’a.   Jego   usta   się   poruszyły:   czy   wyszeptał   coś,   co   mogła   usłyszeć 

pielęgniarka, ale czego nie słyszał Luke? Chłopiec starał się walczyć z atakiem paniki. Z ulgą 

zobaczył, że oko Jasona było kompletnie nieprzytomne i wywrócone. Pielęgniarka ostrożnie 

puściła powiekę, ale Jason się nie poruszył.

Kobieta usiadła przy biurku i wzięła długopis.

- No dobrze, jak się nazywa twój przyjaciel? - zapytała.

- Ja... Znaczy, Scott Renault - powiedział Luke.

Pielęgniarka popatrzyła na niego, jakby nie do końca mu wierzyła.

- A ty się nazywasz...?

background image

- Lee Grant - wymamrotał Luke.

Pielęgniarka patrzyła na niego uważnie, zdecydowanie zbyt uważnie.

-   No   dobrze   -   powiedziała.   -   Poczekaj,   zaraz   wpiszę   do   komputera   twoją   relację 

dotyczącą   obrażeń   przyjaciela.   -   Zniknęła   za   ścianą,   a   Luke   usłyszał,   jak   coś   do   siebie 

mruczy,   a   potem   zaczyna   stukać   w  klawisze.   Ten   dźwięk   sprawił,   że   zatęsknił   za   Jen   i 

przypomniał sobie, jak bardzo był podekscytowany Jason, kiedy Luke o niej wspomniał. To 

wszystko było udawane, odegrane po to, żeby Luke mu zaufał i powiedział swoje prawdziwe 

imię, a Jason mógł go zdradzić.

Luke czuł, że wiruje mu w głowie - strasznie trudno było poukładać wspomnienia na 

nowo, pamiętając, że Jason jest zdrajcą.

Pielęgniarka wróciła.

- Podpisz to - powiedziała.

Przygnębiony Luke podpisał bez czytania.

-   Dobrze,   a   teraz   możesz   już   wracać   do   łóżka   -   powiedziała   mu   pielęgniarka.   - 

Obiecuję, że zajmę się jak najlepiej twoim przyjacielem.

Tego właśnie Luke się obawiał.

Nie pozostawało mu jednak nic innego, jak skierować się do drzwi.

- Proszę mi dać znać, co się z nim dzieje - poprosił, wychodząc. - A gdyby znowu 

zaczął mówić dziwne rzeczy...

- Nie martw się - uspokoiła go pielęgniarka. - Słyszałam tu już mnóstwo dziwnych 

rzeczy.

Na   korytarzu   Luke   zaczął   żałować,   że   nie   wymyślił   innego   planu.   Sznury!   Mógł 

związać i zakneblować Jasona, a potem... ciekawe, co miałby z nim potem zrobić? Nawet 

chłopcy, którzy chodzili cały czas ze wzrokiem wbitym w podłogę, zauważyliby, że ktoś leży 

związany i zakneblowany. Poza tym,  skąd właściwie Luke wziąłby sznury i knebel? Nie, 

musiał zaryzykować i iść do pielęgniarki, a teraz powinien się jeszcze bardziej spieszyć. Kto 

mógł przewidzieć, jakich kłamstw naopowiada Jason pielęgniarce, kiedy się obudzi? Luke 

mógł być pewien, że Jason nie podtrzyma wersji o bohaterskim czynie Luke’a, który zaniósł 

go do gabinetu w poszukiwaniu pomocy.

Właściwie   to Jason  nie  musiałby  wcale  kłamać,  wystarczyło,  żeby powiedział,  że 

Luke uderzył go książką i ogłuszył. To była prawda, nawet jeśli tylko częściowa, a gdyby 

ktoś chciał to sprawdzić, wystarczy że obejrzy podręcznik Luke’a i...

Podręcznik. Oszołomiony własną głupotą chłopiec uświadomił sobie, że zostawił na 

schodach swoją książkę i telefon komórkowy Jasona.

background image

Zapominając o ostrożności, popędził korytarzem, minął zakręty i wbiegł po schodach. 

Zobaczył podręcznik do historii w kącie na podeście, tam gdzie go upuścił. Teraz podniósł 

książkę i przycisnął do piersi jak odnalezionego po latach przyjaciela. Pozostawało jeszcze 

znaleźć telefon...

Ale po telefonie nie było nawet śladu.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Półpiętro było po prostu kwadratowym podestem dwa na dwa metry, gładkim i pustym, ale 

Luke chodził po nim w koło raz za razem, jakby się spodziewał, że po prostu nie zauważył 

telefonu, który leży gdzieś i tylko czeka, żeby go podnieść.

Nie leżał.

Luke  obejrzał   każdy  stopień   poniżej,  a  nawet   stopnie  powyżej   półpiętra,  zupełnie 

jakby   telefon   mógł   latać.   Całą   wieczność   trwało,   zanim   jego   uparty   mózg   przyjął   do 

wiadomości, że aparat zniknął. Luke opadł na stopień schodów i zaczął się zastanawiać, kto 

mógł go zabrać.

Czy Jason miał wspólnika?

Luke pomyślał o dyżurnych i wszystkich chłopcach, których poznał w lesie. Teraz, 

kiedy prawdziwa natura Jasona wyszła na jaw, Luke nie był już pewien niczego. Może oni 

wszyscy pracowali dla Policji Populacyjnej?

Z wyjątkiem czterech chłopców, których Jason wydał.

Myśli Luke’a były pogrążone w całkowitym chaosie, ale potrafił zrozumieć jedno: 

zniknięcie   telefonu   oznaczało,   że   ta   czwórka   znajdowała   się   w   jeszcze   większym 

niebezpieczeństwie.

Podobnie jak sam Luke.

Pierwszym jego odruchem było ukryć się i przekonać tych czterech chłopców, żeby 

ukryli  się wraz z nim.  W lesie nie było  bezpiecznie, ponieważ Jason zaprowadziłby tam 

Policję Populacyjną bez cienia wahania. Może w kuchni znalazłoby się dobre miejsce albo w 

którejś   z   nieużywanych   sal   lekcyjnych?   A   może   istnieje   jakaś   znajdująca   się   na   uboczu 

sypialnia, do której nie dotrze rewizja?

Ukrywanie się nie miało sensu. Prędzej czy później zostaliby znalezieni.

Luke musiał zrobić coś, żeby powstrzymać Policję Populacyjną przed przeszukaniem 

szkoły, ale nie do końca pojmował, co się właściwie dzieje. Musiał więc znaleźć kogoś, kto 

wie więcej od niego, potrafi lepiej kłamać i umie sobie radzić z Policją Populacyjną.

Tata Jen.

Ale w jaki sposób Luke miałby go zawiadomić?

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Luke przekradł się z powrotem na dół, na pierwsze piętro, z bardzo mglistym  planem w 

głowie. Potrzebny mu był numer telefonu pana Talbota i aparat telefoniczny, a jedno i drugie 

powinien znaleźć w gabinecie dyrektorki.

Gabinet był zamknięty na klucz.

Luke miał poczucie, że przez całe godziny tkwił pod ozdobnymi drzwiami - osadzona 

w ich górnej części szyba pozwalała mu zajrzeć do wnętrza. Widział zarys telefonu stojącego 

na biurku dyrektor Hawkins i staroświecką kartotekę z tyłu. Na pewno znajdowała się w niej 

także teczka Luke’a - oczywiście z jego fałszywym nazwiskiem. Czy mogła zawierać numer 

telefonu   pana   Talbota,   skoro   właśnie   on   przywiózł   go   do   szkoły?   Luke   uznał,   że 

prawdopodobieństwo jest duże, ale niewiele mu z tego przyjdzie, jeśli nie dostanie się do 

teczki. Próbował majstrować przy gałce, jednakże drzwi ani drgnęły.

Luke   w   desperacji   kopnął   je,   ale   drzwi   zrobiono   z   grubego,   litego   drewna   -   w 

Hendricks nie było niczego delikatnego. Nawet szyba z pewnością...

Szyba. Luke nie mógł uwierzyć we własną głupotę. Rąbnął podręcznikiem w szklaną 

taflę i z satysfakcją zobaczył siateczkę pęknięć. Powtórzył cios, wybijając kawałek szyby.

- A Jason uważał, że książki są bezużyteczne - mruknął do siebie Luke. - I proszę!

Owinął rękę rękawem piżamy i wsunął ją przez dziurę w szybie. Na ziemię spadło 

tylko   kilka   odłamków   -   szkło   musiało   być   doskonałej   jakości,   ponieważ   inaczej 

roztrzaskałoby się całkowicie i posypało na podłogę, robiąc przy tym mnóstwo hałasu.

Chłopiec sięgnął do środka i złapał gałkę od wewnątrz. Przekręcił ją bardzo, bardzo 

powoli,   aż   w  końcu   usłyszał   kliknięcie,   na   które   czekał.   Otworzył   drzwi   i   rzucił   się   do 

kartoteki.

Mając do dyspozycji tylko przyćmione światło sączące się z korytarza, Luke nie był w 

stanie odczytać etykiet na teczkach - musiał przynieść je do drzwi, żeby zobaczyć, z czym ma 

do czynienia.

Pierwsza   wyjęta   porcja   zawierała   teczki   od   nazwiska   Jeremy’ego   Andrewsa   do 

Luthera Bentona. Luke odłożył je i sięgnął głębiej. Od Tannera Fitzgeralda do... tak, znalazł. 

Teczka Lee Granta.

background image

Był  zaskoczony grubością teczki, biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu spędził w 

Hendricks. Jako pierwszy wyjął z niej plik papierów będących świadectwami i dokumentami 

z innych szkół - najwyraźniej tych, do których uczęszczał prawdziwy Lee Grant, zanim zginął 

i   przekazał   swoją   tożsamość   Luke’owi.   Były   tu   także   zdjęcie,   aż   siedem,   opisane: 

PRZEDSZKOLE,   I   KLASA,   II   KLASA...   aż   do   szóstej   klasy.   O   dziwo,   osoba   na   tych 

zdjęciach   naprawdę   przypominała   Luke’a:   podobne   ciemnoblond   włosy,   jasne   oczy, 

zmartwiony wyraz twarzy. Chłopiec zamrugał i pomyślał, że wzrok go oszukuje, ale kiedy 

otworzył oczy, nadal widział podobieństwo. Czy prawdziwy Lee Grant do tego stopnia był 

podobny do Luke’a?

W tym momencie Luke przypomniał sobie coś, co powiedziała mu kiedyś Jen - że w 

komputerze można zmieniać zdjęcia.

- Możesz sprawić, że ktoś będzie wyglądał starzej, młodziej, ładniej, brzydziej, co 

tylko   zechcesz.   Gdybym   chciała   sama   sobie   zrobić   fałszywy   dowód   tożsamości, 

prawdopodobnie umiałabym - pochwaliła się.

Ale Jen chciała  wyjść  z ukrycia,  nie zmieniając  tożsamości,  nienawidziła  myśli  o 

fałszywych dokumentach.

Luke patrzył na sfałszowane zdjęcia i pomyślał, że rozumie ją - to było zbyt dziwne. 

Wiedział, że powinien się czuć pewniej, widząc jak starannie zostały przygotowane jego akta, 

ale tylko go to przerażało. Nie było tu śladu po prawdziwym Luke’u Garnerze.

Prawdopodobnie nawet jego rodzina kiedyś o nim zapomni.

Wiedział, że nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą, więc odwrócił stronę, mając 

nadzieję, że znajdzie dokumenty podpisywane przy przyjęciu go do Hendricks.

Nie było ich - zamiast tego zobaczył coś w rodzaju dziennika, który czytał z rosnącą 

fascynacją i przerażeniem.

28  kwietnia  -   w  czasie   rozmowy   kwalifikacyjnej   uczeń  wycofany   i   małomówny,   odmawia  

patrzenia w oczy rozmówcy, nie odpowiada na pytania. Wyraźnie przygnębiony, jego wrogość  

najprawdopodobniej wynika z rozłąki z rodzicami. Uczeń podwyższonego ryzyka ze względu  

na   wysokie   prawdopodobieństwo   ponownej   próby   ucieczki.   Zalecane   natychmiastowe  

rozpoczęcie terapii.

29   kwietnia   -   przygnębienie   nie   ustępuje.   Uczeń   odrzuca   próby   nawiązania   kontaktu,  

nauczyciele obserwują obojętność i wrogość.

Raport ciągnął się dalej w tym duchu, zawierając wpis dla każdego dnia spędzonego 

przez Luke’a w Hendricks. Powtarzały się w nim wzmianki o terapii i leczeniu, a także o 

background image

sukcesach lub porażkach w stosowanych metodach. Ale Luke przecież nie odbywał żadnej 

rozmowy kwalifikacyjnej, nie został poddany żadnej terapii ani leczeniu, nikt ze szkolnej 

kadry w ogóle się nim nie interesował. Najwyraźniej to wszystko było sfałszowane.

Ale przez kogo i dlaczego?

Osłupiały   ze   zdziwienia   Luke   przewrócił   stronę   i   znalazł   gruby   plik   papierów 

potrzebnych do jego przyjęcia do szkoły.

Pan Talbot był wymieniony w drugiej kolumnie na szesnastej stronie, jako osoba, z 

którą w razie czego należy się kontaktować.

Luke złapał telefon i wybrał numer.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

W słuchawce odezwał się zaspany kobiecy głos. Czy zastałem pana Talbota? - zapytał Luke.

- Chciałbym rozmawiać z panem Talbotem.

- Jest trzecia nad ranem! - syknęła kobieta.

- Bardzo proszę - błagał Luke. - To pilna sprawa. Jestem przyjacielem... - W ostatniej 

chwili   powstrzymał   się   przed   wymienieniem   imienia   Jen.   Policja   Populacyjna   prawie   na 

pewno podsłuchiwała telefon pana Talbota, a może i telefon szkolny. Luke nie był pewien, 

więc spróbował jeszcze raz. - Pan Talbot przyjaźni się z moimi rodzicami.

Odpowiedziała mu głucha cisza, a potem rozległ się męski głos, równie zaspany jak 

wcześniej kobiecy.

- Halo?

To był pan Talbot.

Luke chciał wyrzucić z siebie wszystko, od pierwszego trudnego dnia w Hendricks 

przez zdradę Jasona aż po dziwaczną teczkę, którą nadal miał na kolanach. Gdyby tylko mógł 

opowiedzieć o swoich problemach, pan Talbot na pewno zdołałby je wszystkie rozwiązać. 

Luke wiedział jednak, że musi ostrożnie dobierać słowa.

- Powiedział mi pan, że powinienem się dostosować - rzucił oskarżycielsko, mając 

nadzieję, że pan Talbot sobie przypomni. - Nie mogę. Musi pan przyjechać i mnie zabrać. - A 

także czterech innych chłopców,  dodał w myślach, jakby pan Talbot potrafił posługiwać się 

telepatią.   Gdyby   tylko   można   było   powiedzieć   wprost:   „Potrzebujemy   jeszcze   czterech 

fałszywych   dowodów   tożsamości   dla   moich   przyjaciół.   Trzeba   też   jakoś   ochronić   ich 

rodziny” - ale Luke nie potrafił wymyślić żadnego szyfru, który przekazałby informacje panu 

Talbotowi, nie przekazując ich jednocześnie Policji Populacyjnej.

- No już, już - pan Talbot mówił spokojnym głosem, jak starszy wujek dzielący się 

życiowymi mądrościami. - Na pewno w szkole nie jest aż tak źle, musisz jeszcze spróbować. 

Masz chyba teraz egzaminy, prawda?

Luke nie wiedział, czy pan Talbot naprawdę go nie zrozumiał, czy mówił to wszystko 

ze względu na możliwość podsłuchu.

-   Nie   o   to   chodzi!   -   prawie   wrzasnął.   -   To...   to   podobny   problem,   jak   miałem 

wcześniej.

background image

-   Tak,   problemy   często   potrafią   wracać.   -   W   głosie   pana   Talbota   nadal   brzmiał 

niezmącony spokój. - Zwykle trzeba dotrzeć do ich źródła i najpierw się nim zająć.

Czy pan Talbot mówił jakimś szyfrem? Luke miał gorącą nadzieję, że tak jest.

- Łatwo panu mówić - zaprotestował. - Ale te problemy się mnożą. Teraz jest ich już 

cztery i nie mogę czekać, aż... no, aż dotrzemy do ich źródła. To pilne, musi mi pan pomóc.

Luke   był   z   siebie   dumny:   nie   mógłby   tego   jaśniej   przekazać,   biorąc   pod   uwagę 

prawdopodobieństwo podsłuchu w telefonie. Był pewien, że pan Talbot go zrozumie.

- Wy, dzieciaki, potraficie okropnie histeryzować - powiedział z irytacją pan Talbot. 

Teraz brzmiał jak mężczyzna wyrwany ze snu o trzeciej nad ranem bez ważnego powodu. - 

Jestem   całkowicie   przekonany,   że   poradzisz   sobie   sam   ze   swoimi   problemami.   A   teraz 

dobranoc.

- Proszę! - błagał Luke.

Pan Talbot odłożył słuchawkę.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Luke wpatrywał się w telefon - naprawdę zrobił, co w jego mocy. To nie w porządku, że nie 

wiedział nawet, czy mu się udało.

Nie. Wiedział, że mu się nie udało.

Słyszał obojętność w głosie pana Talbota i nie potrafił wmówić sobie, że to była tylko 

gra, a każde słowo miało podwójne znaczenie. Była trzecia nad ranem, a on wyrwał ojca Jen z 

głębokiego snu. Jak mógł się spodziewać, że zostanie właściwie zrozumiany?

Luke upuścił słuchawkę i oparł się policzkiem o biurko dyrektor Hawkins. Teczka, 

którą trzymał na kolanach, zsunęła się na podłogę, rozsypując papiery pełne kłamstw. Nie 

dbał o to. Nie dbał o to, że ktoś przechodzący tędy może go złapać w miejscu, w którym nie 

powinno go być. Nie dbał już zupełnie o nic.

Czy Jen dotarła kiedyś do takiego stanu, planując pikietę?

Luke przypomniał sobie ostatni raz, kiedy ją widział, tej nocy, zanim wyruszyła do 

stolicy.  Sprawiała niemal nieziemskie wrażenie, jakby już opuściła świat, który dzieliła z 

Lukiem. I rzeczywiście tak było, bo on nadal się ukrywał, a ona miała właśnie zaryzykować 

życie dla wolności.

Tobie było łatwiej - oskarżył ją w myślach Luke. - Ty nie byłaś taka zagubiona.

Nie jest łatwo, jeśli twoja najlepsza przyjaciółka jest martwą bohaterką.

Zwyczajnie nie umiem ci dorównać, Jen - pomyślał Luke. - Nie jestem tobą.

Nie był także Lee Grantem. Powoli, po prostu po to, żeby się ich pozbyć, zaczął 

zbierać fałszywe papiery i wpychać je z powrotem do teczki. Poruszając się jak we śnie, 

odstawił telefon na biurko, odłożył teczkę do szafy i zatrzasnął drzwiczki. Wyszedł z gabinetu 

i zamknął za sobą drzwi, nie próbując w żaden sposób ukryć rozsypanego szkła.

Musiał uciekać i to wszystko - mógł zabrać ze sobą pozostałą czwórkę. Musieli po 

prostu zaryzykować, może spróbować ukryć się w mieście.

Luke całkowicie stracił poczucie czasu. Uznał, że zanim obudzi i śmiertelnie przerazi 

pozostałych, wyjrzy na zewnątrz, żeby sprawdzić, ile zostało do świtu.

Podszedł do drzwi, z których zawsze korzystał, prowadzących do lasu, a niegdyś także 

do jego ogrodu. Chciał przekręcić gałkę, ale jego ręka musiała osłabnąć z wyczerpania, a 

palce ześlizgnęły się z uchwytu. Złapał ją mocniej i spróbował jeszcze raz.

background image

Drzwi były zamknięte - zamknięte od zewnątrz.

Luke   w   panice   pobiegł   do   drzwi   frontowych,   tych   samych,   przez   które   wszedł 

pierwszego dnia, prowadzony przez pana Talbota.

One także były zamknięte.

Co za szkoła zamykała swoich uczniów w nocy na klucz?

To nie była szkoła, tylko więzienie.

Luke biegł od drzwi do drzwi, próbując otworzyć wszystkie, jakie przyszły mu na 

myśl, ale to było bez sensu. Okazało się, że wszystkie pozamykano na klucz, a w żadnych z 

nich nie było szyby, którą mógłby rozbić.

W końcu usiadł na podłodze przed salą historyczną.

Jesteśmy w więzieniu - pomyślał. - Zupełnie jak myszy w pułapce.

Nie   był   w   najmniejszym   stopniu   zdziwiony,   kiedy   usłyszał   kroki   w   korytarzu.   Z 

trudem zmusił się do podniesienia głowy, ale nie stał nad nim ani Jason, ani funkcjonariusz 

Policji Populacyjnej, tylko jego nauczyciel historii, profesor Dirk.

- Marsz do łóżka, młody człowieku - polecił profesor Dirk. - Doceniam twoją pilność i 

zainteresowanie historią, ale nauka w nocy jest surowo zabroniona. Obawiam się, że muszę ci 

dać...

- Wiem, wiem - przerwał Luke. - Dwa punkty karne.

Pod surowym okiem profesora Dirka zrezygnowany Luke powlókł się z powrotem na 

górę.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Luke obudził się następnego ranka przepełniony poczuciem winy. Jak mógł spać przez tyle 

godzin? Musiał wrócić do pokoju, ponieważ profesor Dirk go obserwował, ale potem przecież 

mógł wymknąć się z powrotem. Dlaczego przynajmniej nie ostrzegł pozostałych?

Jakaś racjonalna część jego mózgu podsunęła, że ostrzeżenie niewiele by dało, skoro 

nie mieli jak uciekać.

Jego współlokatorzy narzekali na egzaminy czekające ich tego dnia. Jeden czy dwaj 

siedzieli   na   łóżkach   z   otwartymi   książkami   i   próbowali   się   uczyć   w   trakcie   ubierania. 

Wydawało się nieprawdopodobne, że w takim momencie ktoś może myśleć o egzaminach.

Luke z obawą spojrzał na łóżko Jasona, ale było puste, ze skotłowaną kołdrą, jaką 

widział w nocy i wgnieceniem na poduszce. Po samym Jasonie nie było śladu.

- Gdzie jest Scott? - wbrew wszelkim wysiłkom głos Luke’a zadrżał.

Jego pytanie spotkało się z milczeniem pozostałych.

- Nie wiem - mruknął w końcu któryś chłopak i wrócił do nauki.

Przy śniadaniu Luke usiadł z kolegami Jasona, ale sam Jason nadal się nie pojawił. 

Luke popatrzył na czterech chłopców, których Jason zdradził: Antonio/Samuel miał lśniące 

ciemne oczy i zaraźliwy uśmiech, Denton/Travis znał setki zagadek, Sherman/Ryan mówił z 

akcentem, jakiego Luke nigdy wcześniej nie słyszał, a Patrick/Tyron powiedział kiedyś, że 

dostał swój fałszywy dowód, bo „Irlandczycy mają szczęście”. Luke właściwie nie znał zbyt 

dobrze żadnego z nich, ale było  dla niego męką siedzieć i patrzeć, jak jedzą owsiankę i 

żartują, całkowicie nieświadomi, że ich los jest przypieczętowany. Spróbował nachylić się do 

Patricka i szepnąć mu do ucha:

- Jesteś w niebezpieczeństwie, muszę ci coś powiedzieć...

Ale Patrick tylko zbył go słowami:

- Odczep się, boboku, przeszkadzasz mi.

Wszyscy  pozostali  zaczęli  patrzeć  na  Luke’a.  Ilu  z  nich  było   po stronie  Jasona  i 

pracowało dla Policji Populacyjnej?

Luke nie ośmieliłby się powtórzyć swojego ostrzeżenia na głos.

background image

Śniadanie trwało dalej, a Luke’a ogarniała coraz większa panika. Myśli kłębiły mu się 

w głowie: powinien się ukryć przynajmniej sam, skoro nie był w stanie uratować pozostałych. 

Ale nie mógł ich tak po prostu zostawić, musiał im jakoś pomóc. Tylko jak?

-   Jeśli   nie   masz   apetytu,   mogę   zjeść   twoją   porcję   -   zaproponował   Patrick,   kiedy 

zobaczył, że talerz Luke’a pozostał nieopróżniony.

Luke bez słowa podsunął mu owsiankę.

- Dzięki - rzucił Patrick z szerokim uśmiechem. - Jesteś super.

Gdybyś tylko znał prawdę... - pomyślał z rozpaczą Luke.

W tym momencie drzwi jadalni otwarły się z łoskotem.

- Policja Populacyjna! - zagrzmiał czyjś głos.

Luke zastygł bez ruchu. Wiedział, że to się stanie, ale nadal trudno mu było uwierzyć. 

Chciał krzyknąć: „Uciekajcie!” do Patricka i jego kolegów, ale kiedy otworzył usta, nie zdołał 

z nich wydobyć  żadnego dźwięku. Także jego nogi były jak sparaliżowane  - mógł  tylko 

siedzieć, patrzeć i słuchać ze zgrozą.

Do   sali   wszedł   ogromny   mężczyzna   w   oliwkowozielonym   mundurze   ozdobionym 

licznymi medalami. W garści ściskał plik papierów.

- Mam tu nakaz aresztowania nielegalnych dzieci, które popełniły dodatkową zbrodnię 

fałszerstwa dokumentów - oznajmił.

Luke   zamknął   oczy,   czując   narastający   w   środku   ból.   Wszystko   było   skończone, 

zawiódł na całej linii. Nie zdołał ocalić pozostałych ani nawet samego siebie. Nie udało mu 

się zrobić niczego dla sprawy, a teraz miał umrzeć, zanim zdąży dokonać czegokolwiek.

Funkcjonariusz policji popatrzył na trzymane papiery i odchrząknął.

-   Karą   dla   osób   łamiących   ustawę   populacyjną   numer   3903   jest   śmierć.   Karą   za 

sfałszowanie dokumentów przez osobę nielegalną jest śmierć metodą wybraną przez rząd.

Jeden   z   autystycznych   chłopców   zaczął   płakać   -   Luke   słyszał   jego   szloch   po 

przeciwnej   stronie   sali.   Pozostali   siedzieli   w   głuchym   milczeniu.   Luke   miał   nadzieję,   że 

będzie   miał   przynajmniej   czas   poprosić   o   wybaczenie   pozostałych   czterech   chłopców. 

Funkcjonariusz policji ciągnął dalej:

- Pierwszy z przestępców, którego zamierzamy aresztować, posługuje się fałszywymi 

dokumentami na nazwisko...

- Spokojnie, Stan, już go znalazłem - przerwał mu ktoś z tyłu.

Luke rozpoznał ten głos, a sekundę później do sali wszedł pan Talbot.

Za nim, z rękami skutymi kajdankami i z łańcuchem na nogach, szedł Jason.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Wszyscy zgromadzeni w jadalni chłopcy wstrzymali oddech.

- Ukrywał się w gabinecie pielęgniarki - wyjaśnił pan Talbot. - Jest jeszcze jedna, w 

szkole dla dziewcząt. Chodźmy już, nie chciałbym się dzisiaj spóźnić na golfa.

-   Nie!   -   ryknął   Jason.   Nawet   zakuty,   miał   w   sobie   coś   władczego   i   obwieszony 

medalami   funkcjonariusz   popatrzył   na   niego   z   odrobiną   respektu.   -   Mówiłem   wam!   Nie 

jestem pojawem, mogę wam ich wskazać!

Jason zrobił krok do przodu, szczękając łańcuchami. Pan Talbot chciał go złapać za 

ramię, ale powstrzymał go drugi funkcjonariusz.

- Może mówi prawdę - powiedział. - Uwielbiam, jak zaczynają się nawzajem sypać, i 

nie mam nic przeciwko premii za przekroczenie planu w tym miesiącu.

Pan Talbot wzruszył ramionami i popatrzył na zegarek, jakby martwiło go tylko to, że 

może nie zdążyć na swoją ulubioną rozrywkę.

Jason pokuśtykał powoli przez jadalnię i podszedł do stołu Luke’a, który poczuł, że 

robi mu się słabo. Wszyscy wokół niego także niemal zamarli.

Jason wskazał palcem.

- Ten. Naprawdę nazywa się Antonio Blanco, ale tutaj występuje jako Samuel Irving. 

Ten. Denton Weathers alias Travis Spencer. Ten. Sherman Kymanski alias Ryan Mann. Ten. 

Patrick Kerrigan alias Tyron Janson. - W tym momencie Jason wskazał Luke’a. - I ten. Nie 

znam jego prawdziwego imienia, ale podszywa się pod Lee Granta. - Zwrócił się błagalnie do 

funkcjonariusza Policji Populacyjnej:

- Wiem na pewno, że jest ich więcej. Dajcie mi trochę czasu...

Pan Talbot zaczął się śmiać, a jego głośny śmiech odbijał się w pogrążonej w ciszy 

jadalni echem, jak dzwon w kaplicy pogrzebowej.

- Lee Grant oszustem? A to dobre! Znam go od dziecka; kiedy jeszcze mieszkaliśmy 

w mieście, spotykaliśmy się z Grantami w każdą Gwiazdkę. W sumie mam chyba nawet 

jakieś   stare  zdjęcia   z  tej   okazji  w  portfelu...   Chcesz  rzucić  okiem?  -  zapytał   pan  Talbot 

funkcjonariusza, od razu wyciągając  portfel z tylnej  kieszeni. - Dobrze cię widzieć, Lee. 

Chodź i popatrz, pamiętasz, jak rodzice zmusili cię, żebyś włożył czapkę Mikołaja?

background image

Luke jakimś cudem zmusił swoje nogi do posłuszeństwa i podszedł do pana Talbota. 

Już kiedyś pan Talbot skłamał i powiedział, że był bliskim przyjacielem kuzyna ojca Luke’a - 

to było wystarczająco ryzykowne. Teraz pan Talbot nie miał przecież nic na poparcie swojego 

kłamstwa.

Zdjęcie,  które podsunął mu  pan Talbot,  było  ostre jak brzytwa.  Pokazywało  pana 

Talbota   i   trójkę   innych   dorosłych,   stojących   przy   kominku.   Na   dywanie   przed   ogniem 

siedziało dwóch chłopców, w których Luke rozpoznał braci Jen i pasierbów pana Talbota. A 

pomiędzy nimi siedział także Luke, we flanelowej koszuli i czapce Mikołaja.

Pan Talbot machnął nawet tym zdjęciem przed nosem Jasona.

-   Ale   ja   wiem...   -   zająknął   się   Jason.   -   On...   znaczy,   jestem   całkowicie   pewien 

pozostałych. Na sto procent!

- Jasne - powiedział pan Talbot. - Założę się, że właśnie zmyśliłeś te imiona, żeby 

ratować własną skórę.

Nagle odezwał się Patrick/Tyrone.

- Tak, proszę pana. Ja się nazywam Robert Jones.

- A ja jestem Michael Rystert - dodał Sherman/Ryan.

Pozostali   dwaj   także   podali   nowe   imiona   -   Joel   Westing   i   John   Abbot.   Wszyscy 

czterej mówili spokojnym, obojętnym tonem. Luke był oszołomiony - co tu się działo? Jak 

zamierzali to przeprowadzić?

- Oni kłamią! Popatrzcie na ich dokumenty! - wrzasnął Jason.

- Doskonały pomysł - przyznał pan Talbot. - Czy ktoś z kadry nauczycielskiej lub 

administracyjnej byłby tak dobry...?

Od   stołu   po   przeciwnej   stronie   wstał   profesor   Dirk,   nauczyciel   historii   w   klasie 

Luke’a.

-   To   zajmie   minutkę   -   powiedział,   a   Luke   zastanawiał   się,   jak   profesor   Dirk 

kiedykolwiek mógł mu się wydać onieśmielający. Wypadł teraz z jadalni jak przerażona mysz 

i   zaraz   wrócił   z   czterema   grubymi   teczkami,   które   podał   funkcjonariuszowi   policji.   - 

Prosiłbym tylko, żeby nie pokazywać tego chłopcom. Chcielibyśmy zachować tajemnicę ich 

dokumentacji lekarskiej...

Wszyscy oczywiście spróbowali zapuścić żurawia do teczek, ale Luke miał przewagę, 

ponieważ   nadal   stał   obok   pana   Talbota.   Funkcjonariusz   policji   szybko   przekartkował 

pierwszą teczkę, a Luke zobaczył, że na każdej stronie powtarzało się imię MICHAEL. Z 

kolei w następnej wszędzie było pełno imienia ROBERT.

- Są sfałszowane - zawył Jason.

background image

- A kto miałby je sfałszować w ciągu tych dwóch minut, kiedy tu jesteśmy? - zapytał z 

niesmakiem   funkcjonariusz.   Cisnął   teczki   na   stół   i   szarpnął   Jasona   za   ramię.   -   Dalej, 

wychodzimy stąd, mam dość tych kłamstw. Lepiej szybko zgarnijmy tę drugą osobę, albo 

nasz pan Talbot zażąda ode mnie odszkodowania za stracony czas wolny.

- Ale... ale... - powtarzał Jason, prowadzony przez jadalnię.

Chwilę później on, pan Talbot i funkcjonariusz Policji Populacyjnej zniknęli.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

To było dziwne, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, chłopcy potrafili jak zwykle powlec 

się do swoich klas, a dyżurni jak zwykle pilnowali porządku na korytarzach. Kiedy zabrzmiał 

dzwonek,   nauczyciele   odchrząknęli   sztywno   jak   zawsze   i   zaczęli   wykłady   o   liczbach 

całkowitych, prawach termodynamiki albo martwych od dawna poetach.

Tego   popołudnia   Luke   zgodnie   z   planem   przystąpił   do   egzaminu   z   historii   i   był 

zdziwiony,   że   potrafi   wpisywać   odpowiedzi   dotyczące   Herkulesa,   Achillesa,   Hannibala   i 

Artura,  bohaterów z odległej  przeszłości,  chociaż  jego w jego mózgu  kłębiły się pytania 

dotyczące   teraźniejszości.   Chciał   poprosić   Patricka/Tyrona   -   nie,   teraz   już   Roberta   -   o 

wyjaśnienia albo zapytać któregokolwiek z pozostałych, skąd wiedzieli, jakie imiona powinni 

podać?   Jak   zostały   zmienione   ich   teczki   i   dlaczego   nikt   w   całej   jadalni   nie   wstał   i   nie 

podważył ich wersji. A wreszcie - kto zdradził Jasona?

Ale kiedy widział któregoś z chłopców, jęczeli tylko na temat egzaminów, narzekali 

na szkolne jedzenie i opowiadali głupie kawały. Zachowywali się tak, jakby zawsze nazywali 

się Michael, Robert, Joel i John.

Nikt nie wspominał o Jasonie.

- Pójdziemy dzisiaj do lasu? - szepnął Luke do Treya, kiedy wychodzili po obiedzie z 

jadalni. - Żeby pogadać... no wiesz?

Trey popatrzył na niego, jakby Luke mówił w obcym języku.

- Chyba nie, prawda? - Luke nie chciał się od razu poddawać.

W tym momencie poczuł rękę na ramieniu.

- Chciałbym zamienić z tobą słowo, młody człowieku - odezwał się czyjś głos.

Luke, do którego wróciły wszystkie lęki, jakie ogarnęły go podczas śniadania, zmusił 

się, żeby się odwrócić.

Za nim stał, spoglądając surowo, nauczyciel historii, profesor Dirk.

- Nazywasz się Lee Grant, prawda? - zapytał profesor Dirk.

Pozostali chłopcy wyminęli ich, a Luke patrzył na zamykające się drzwi do sali, w 

której odbywała się pogadanka. Dopiero wtedy zdołał skinąć głową.

- W takim razie chodź ze mną. - Profesor Dirk odwrócił się na pięcie.

background image

Luke szedł  kilka  kroków za  nim  i spodziewał  się, że profesor Dirk zamierza  mu 

powiedzieć, jak okropnie zawalił egzamin z historii. I co z tego? Luke przypomniał sobie, że 

skoro   nie   było   już   Jasona,   nikt   nie   mógł   poprawić   jego   stopni,   ale   przecież   w   żadnym 

momencie nie obchodziły go stopnie.

- Będę się pilniej uczył w następnym semestrze - zaczął się tłumaczyć Luke. - Nie 

chodziłem na pana lekcje aż do zeszłego tygodnia...

- Cicho - powiedział profesor Dirk.

Luke poczuł, że chce mu się śmiać. To było absurdalne, że przetrwał wizytę Policji 

Populacyjnej, a teraz miał kłopoty, ponieważ zapomniał imion kilku martwych facetów, o 

których istnieniu większość ludzi nawet nie wiedziała.

Profesor   Dirk   minął   swoją   salę   i   poszedł   dalej.   Luke   chciał   zaprotestować,   ale 

nauczyciel szedł szybkim krokiem i chłopiec musiał się spieszyć, żeby dotrzymać mu tempa. 

Profesor Dirk poszedł do frontowych drzwi i obrócił gałkę.

Luke chciał zapytać, czy te drzwi nie są zamknięte na noc, ale zaczynał rozumieć, że 

profesor Dirk nie chce na niego nakrzyczeć z powodu historii starożytnej. Nie odezwał się 

więc ani słowem.

Drzwi otworzyły się natychmiast, a Luke i profesor Dirk wyszli na zewnątrz.

W półmroku majaczyły długie schody - Luke pamiętał, jak z drżeniem wspinał się po 

nich pierwszego dnia w Hendricks. Teraz nie sprawiały tak imponującego wrażenia, możliwe 

że dlatego, iż spoglądał na nie w dół, zamiast do góry.

- Dokąd idziemy? - Luke nie zdołał się powstrzymać od zadania pytania.

Profesor Dirk zamiast odpowiedzi położył tylko palec na ustach.

Zeszli schodami i ruszyli dalej szeroką drogą dojazdową. Gdzieś w oddali hałasowały 

czerwcowe owady, a ten dźwięk sprawił, że Luke poczuł tęsknotę za domem. Na farmie jego 

ojciec i bracia prawdopodobnie właśnie wrócili na kolację po ciężkim dniu spędzonym na 

sianokosach, a matka dopiero co dotarła do domu z fabryki.

To   wydawało   się   nie   w   porządku,   że   Luke   właśnie   przeżył   jeden   z   najbardziej 

przerażających   dni   w   swoim   życiu,   a   jego   własna   rodzina   miała   się   nigdy   o   tym   nie 

dowiedzieć.

- Patrz pod nogi - ostrzegł profesor Dirk.

Luke był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył nawet, kiedy skręcili. Stali teraz 

przed niedużym wiejskim domem - nie, to nie był wiejski dom, niewielkie rozmiary oszukały 

Luke’a.   Budynek   miał   wieżyczki   i   łukowate   podcienia   jak   zamek,   ale   był   tak   dobrze 

background image

schowany wśród krzewów bzu, rododendronów i forsycji, że Luke mógłby przejść tuż obok 

niego i niczego nie zauważyć.

- Zadzwoń - poinstruował go profesor Dirk i odwrócił się, żeby odejść.

Luke’a ogarnęła panika.

- Proszę zaczekać! - krzyknął. Profesor Dirk nie stanowił najlepszego oparcia, ale 

przynajmniej był kimś znajomym, a Luke nie chciał zostać porzucony w obcym miejscu, bez 

żadnego wyjaśnienia.

- Wydaje mi się, że trafisz sam z powrotem, kiedy już skończycie - odparł profesor 

Dirk i zniknął w gęstniejącym mroku.

Luke nie miał innego wyboru jak nacisnąć dzwonek przy drzwiach.

- Proszę - odpowiedział ze środka głęboki głos.

Luke   lekko   popchnął   drzwi,   zrobione   z   takiego   samego   ciężkiego   drewna,   jak 

wszystkie drzwi w Hendricks. Ledwie drgnęły, więc chłopiec nieśmiało uchylił je jeszcze 

kawałek i wszedł do środka.

Znalazł   się   w   słabo   oświetlonym   pokoju,   gdzie   ozdobne   kryształy   zwisały   ze 

staroświeckich   lamp,   a   kanapy   z   drewnianymi   obramowaniami   wyginały   się   pomiędzy 

stolikami   o   dziwacznych   kształtach.   Na   ich   blatach   stały   tuziny   oprawionych   w   ramki 

fotografii. Luke nawet nie zauważył mężczyzny na wózku inwalidzkim, dopóki tamten nie 

odchrząknął.

- Witam, młodzieńcze - odezwał się mężczyzna. Był starszy od rodziców Luke’a, a 

nawet od pana Talbota, miał gęste białe włosy, wznoszące się nad czołem jak pryzma śniegu. 

Nosił   zaprasowane   w   kant   spodnie   w   kolorze   khaki   i   jasnoniebieską   koszulę   -   ubranie 

notabla, w stylu, do jakiego Luke zdołał się niemal przyzwyczaić. - Napijesz się czegoś? 

Może wody mineralnej?

Osłupiały Luke potrząsnął głową. Pytania kłębiły mu się w myślach.

- George? - zawołał mężczyzna.

Z tylnej części domu wszedł do pokoju pan Talbot.

Luke  poczuł,  że  kolana   miękną  mu  z  ulgi.  Nareszcie  ktoś,  kto  mógł   mu   udzielić 

wyjaśnień!

- Panie... - zaczął Luke, ale pan Talbot ostrzegawczo potrząsnął głową.

Przesunął długim prętem przed klatką piersiową i wokół nóg Luke’a, a potem za jego 

plecami. W końcu wyprostował się i oznajmił:

- Jest czysty, żadnych pluskiew.

background image

- Nie znoszę tej całej technologii, a ty? - Mężczyzna na wózku oparł się wygodniej, 

jakby słowa pana Talbota pozwoliły mu na chwilę relaksu. Zamieszał w trzymanym kubku, a 

Luke pomyślał, że poczuł zapach kawy z cykorii, którą jego rodzice pijali czasem jako rzadki 

przysmak.   -   Teraz   mogę   się   już   przedstawić.   Nazywam   się   Josiah   Hendricks,   a   mojego 

przyjaciela, jak sądzę, już znasz.

Luke zdołał tylko skinąć głową.

-   Siadajcie,   siadajcie   -   powiedział   pan   Hendricks.   -   Nie   musicie   stać   jak   na 

uroczystości.

Luke zauważył, że pan Talbot, który zwykle przejmował całkowite dowodzenie, tym 

razem natychmiast posłuchał. Chłopiec także pospiesznie usiadł w miękkim fotelu.

Pan Hendricks pociągnął łyk z kubka.

- Jesteś niezwykle dociekliwym młodzieńcem - zwrócił się do Luke’a. - Chciałbyś 

usłyszeć jakieś wyjaśnienia. Prawda?

- Tak - przyznał  skwapliwie  Luke  i spojrzał  wyczekująco  na pana  Talbota,  który 

jednak wskazał mu tylko wzrokiem pana Hendricksa.

- Niegdyś byłem bardzo bogatym człowiekiem - zaczął pan Hendricks. - Trwoniłem 

głupio   fortunę,   jak   każdy,   kto   ma   więcej   pieniędzy   niż   pomysłów   na   ich   wydawanie. 

Mógłbym cię uraczyć długą i niekoniecznie przyjemną opowieścią o moich młodzieńczych 

latach, ale wystarczy jeśli powiem, że do czasu nastania Wielkiego Głodu znalazłem powody, 

żeby nauczyć się współczucia. - Spojrzał przelotnie w dół, a Luke po raz pierwszy zauważył, 

że obie nogawki spodni były puste poniżej kolan. - Dzisiaj wieczorem niczego przed tobą nie 

będę ukrywać - rzekł cicho pan Hendricks.

Luke   poruszył   się   niepewnie   na   fotelu,   nie   wiedząc,   co   właściwie   powinien 

powiedzieć. Najwyraźniej nic, ponieważ pan Hendricks kontynuował swoją historię:

- Wiesz o tym, że rząd chciał dopuścić do tego, żeby osoby „nieproduktywne” umarły 

z głodu, prawda? - zapytał pan Hendricks. - Skoro nie ma dość jedzenia, to kto zasługuje na 

to, żeby je dostać? Niewidoma dziewczynka? Głuchy chłopiec? Kaleka bez nóg?

Gniew w głosie mężczyzny był tak straszny, że Luke przygryzł język, zdecydowany 

powiedzieć cokolwiek, byle tylko przejść już dalej.

- Jason... znaczy ten chłopiec, który został rano zabrany... mówił mi o tym. W szkole.

- To prawda - przytaknął pan Hendricks. Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach, 

ale po chwili wziął się w garść i ciągnął dalej: - Moja rodzina... i ja... wydaliśmy miliony na 

łapówki, żeby przekonać rząd do okazania serca. Zostawili niepełnosprawnych w spokoju i 

zamiast tego uchwalili ustawę populacyjną. - Zmarszczył brwi i zamieszał kawę. - Na ile 

background image

przydało   się   moje   współczucie?   Ocaliłem   sobie   podobnych,   wiedząc,   że   inni 

najprawdopodobniej zostaną zabici. Dlatego, jako pokutę, wybudowałem tę szkołę.

- Pan Hendricks przewidział coś, czego inni nie przewidzieli - wyjaśnił pan Talbot. - 

Wiedział, że setki nielegalnych dzieci będą przychodzić na świat i żyć w ukryciu. Wiedział 

też, że będą potrzebowały bezpiecznego miejsca, jeśli kiedykolwiek zdołają wyjść z ukrycia.

- Ale ja myślałem, że to szkoła dla dzieci z autyzmem, fobiami, różnymi... - Luke 

urwał.

Pan Hendricks zaśmiał się.

- Więc cała ta farsa zdołała cię nabrać? - zapytał.

- Kto stwierdzi, czy dziecko kiwa się, ponieważ cierpi na autyzm, czy dlatego, że jest 

śmiertelnie wystraszone? Kto powie, czy agorafobia jest wywołana niedoskonałością umysłu, 

czy   słyszanymi   całe   życie   ostrzeżeniami,   że   wychodzenie   na   dwór   to   samobójstwo?   Na 

początku owszem, przyjmowałem dzieci, których problemy brały się z innych przyczyn, i 

budowałem sobie opinię właściciela szkoły, który przyjmie dowolne dziecko z zaburzeniami. 

A kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze nielegalne dzieci, one także trafiły tutaj.

Luke próbował to wszystko poukładać.

- Czyli wszyscy tutaj to pojawy? I wszyscy o tym wiedzą? - zapytał. - Nauczyciele, 

pani dyrektor Hawkins, pielęgniarka, wszyscy chłopcy...

- Ależ nie - pan Hendricks stanowczo potrząsnął głową. - Moja farsa jest doskonała, 

sam nie jestem pewien, którzy chłopcy są którzy. Nawet nie chcę wiedzieć. Zawsze istnieje 

ryzyko...

- Tortur - powiedział ponuro pan Talbot.

- Nie zdradzę tych, których nie znam - dokończył pan Hendricks. - Zatrudniam też 

wyłącznie   pracowników   wykazujących   się   wyjątkowym   brakiem   spostrzegawczości. 

Nauczycieli tak zakochanych  w swoich przedmiotach, że nie potrafią rozpoznać uczniów, 

których   widzieli   przez   cały   rok   na   lekcjach.   Personel   administracyjny   tak   skrajnie 

niekompetentny, że nie potrafią nawet prawidłowo wprowadzić danych do komputera i nie 

zauważają, jeśli dokumenty są podrabiane lub podmieniane... To naprawdę uroczy system, 

nieprawdaż?

Luke   przypomniał   sobie   zniknięcie   telefonu   Jasona,   zamknięcie   drzwi   i  magiczne 

pojawienie się czterech nowych teczek z nazwiskami jego kolegów.

-   Ale   ktoś   musi   wiedzieć   -   powiedział   z   uporem.   -   Musi   być   ktoś,   kto   nad   tym 

wszystkim czuwa.

Pan Hendricks poprawił się na wózku.

background image

-   A   tak,   mam   też   wspólników.   Jak   słusznie   przypuszczasz,   profesor   Dirk   bywa 

niezwykle użyteczny, chociaż dysponuje niepełną wiedzą. Nie zdradzę ci dalszych nazwisk.

Luke powinien poczuć ulgę, że w końcu wszystko zostało mu wyjaśnione. Właściwie 

powinien być w siódmym niebie, wiedząc, że istnieje w Hendricks dorosły, który go docenia. 

Jednakże myślał  tylko  o tym,  jak samotny i opuszczony się czuł przez kilka  pierwszych 

tygodni  w Hendricks, do jakiego stopnia był  niewidzialny.  Upadł tak nisko, że niemalże 

wyczekiwał wieczora, kiedy Jason zacznie mu dokuczać. Teraz poczuł przypływ gniewu.

- Myśli pan, że jest pan taki wspaniały - wypalił, zanim zdążył się powstrzymać. - Nie 

wie pan, jak to jest być pojawem? A pan po prostu zostawia nas samych sobie pomiędzy 

ludźmi,   których   nic   nie   obchodzi   albo   nie   może   obchodzić.   To   cud,   że   wszyscy   nie 

uciekliśmy ukrywać się z powrotem.

- Ależ skąd. - Pan Hendricks nie był w najmniejszym stopniu poruszony wybuchem 

Luke’a. - Nie byliście ani przez moment zostawieni sami sobie. Jak przypuszczam, nigdy nie 

uprawiałeś nurkowania głębinowego, prawda?

Luke potrząsnął głową, z trudem powstrzymując się, żeby nie przewrócić oczami.

- Ale znasz ogólne zasady? - pan Hendricks nie czekał na odpowiedź. - Kiedy nurek 

wypływa na powierzchnię, musi to robić stopniowo, żeby jego ciało przyzwyczaiło się do 

zmienionego ciśnienia. Tego samego potrzebują dzieci, które wyszły z ukrycia: miejsca, w 

którym mogą przyzwyczaić się do zewnętrznego świata. Miejsca, w którym ich skrajny lęk 

przed wychodzeniem na zewnątrz nie będzie się wydawał niczym dziwnym, w którym będą 

mogły   się   zachowywać   antyspołecznie   i   mimo   to   nie   wyróżniać.   Miejsca   takiego   jak 

Hendricks. A kiedy są gotowe, idą dalej.

- To znaczy, odchodzą stąd? - głos Luke’a wbrew jego woli zabrzmiał piskliwie.

- Tak - potwierdził pan Talbot. - A pan Hendricks i ja zgodziliśmy się, że wydarzenia 

ostatnich dwudziestu czterech godzin dowiodły, iż twój czas też nadszedł. Jesteś gotów do 

dalszej drogi.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

- Jak to? - zapytał Luke, który kompletnie nie spodziewał się takiego obrotu rozmowy.

Pan Hendricks pochylił się do przodu.

- Nigdy wcześniej w mojej szkole nie miała miejsca infiltracja - powiedział, rzucając 

ostre spojrzenie panu Talbotowi.

Pan Talbot przepraszająco rozłożył ręce.

-   Policja   Populacyjna   zawsze   utrzymywała,   że   jest   całkowicie   niemożliwe,   aby 

nielegalne dziecko zdobyło fałszywy dowód tożsamości - dodał. - Ale po tamtej pikiecie... - 

Jego   oczy   zamgliły   się,   Luke   widział,   ile   wysiłku   kosztowało   go,   żeby   spokojnie 

kontynuować.

- Po tamtej pikiecie zasady uległy zmianie.

- Tak więc, jak widzisz, nie spodziewaliśmy się zdrady - wyjaśnił pan Hendricks. - Na 

początku   rzeczywiście   zachowywaliśmy   najwyższą   ostrożność   i   wypatrywaliśmy 

niebezpieczeństwa.  Na szczęście,  mieliśmy  także  od początku...  solidną  ochronę. Ale nie 

byliśmy przygotowani na to, że Policja Populacyjna umieści w szkole swojego człowieka, 

mającego za zadanie zdobyć nazwiska i wyciągnąć informacje.

Luke zmarszczył brwi.

- Ale Jason... mówił, że już wcześniej zdarzały się naloty. Powiedział...

Pan Talbot uśmiechnął się sarkastycznie, a pan Hendricks uniósł jedną brew.

- Drogie dziecko - odezwał się. - On kłamał.

Luke skrzywił się - nie podobało mu się, że obaj mężczyźni zachowują się tak, jakby 

on sam nie potrafił wyciągać wniosków. Dowiedział się od Jasona wielu rzeczy, ale co z tego 

było  prawdą, a co kłamstwem?  Przypomniał sobie inne słowa Jasona:  Nie można być za 

miłym dla pojawów... potrzebują przyjaciela, który sprawi, że staną się twardsi, tak jak ja to  

zrobiłem w twoim przypadku. Przypomniał sobie także, ile razy Jason kazał mu powtarzać, że 

jest idiotą, robić pompki, aż mdlały mu ramiona, i robić z siebie kompletnego durnia. Jason 

nie próbował sprawić, że Luke stanie się twardszy, próbował go złamać.

Tyle że to się nie udało.

background image

Luke nie był pewien dlaczego, ale poczuł, że prawie się dusi na myśl o tym, co mogło 

się wydarzyć. Nagle poczuł złość na pana Hendricksa i pana Talbota, którzy siedzieli sobie i 

patrzyli na niego protekcjonalnie.

-   Dlaczego   nie   wiedzieliście,   że   Jason   był   oszustem?   -   zapytał.   -   Powinniście 

zauważyć, zachowywał się zupełnie inaczej niż pozostali.

- Tak, podobnie jak ty - odparł bez namysłu pan Hendricks. - Czy powinniśmy zacząć 

podejrzewać, że pracujesz dla Policji Populacyjnej  tylko  dlatego, że lubisz wychodzić  na 

dwór?

Luke zamrugał.

- Owszem, wiedzieliśmy - ciągnął pan Hendricks. - Wiedzieliśmy też, że Jason, jak go 

nazywasz,   zgromadził   wokół   siebie   grupę   dzieci,   które   wcześniej   się   ukrywały.   Nigdy 

wcześniej nic podobnego się nie zdarzyło, ale szczerze mówiąc, uważaliśmy to za obiecujący 

sygnał. Aż do chwili, kiedy pokazałeś nam prawdę.

Luke   przypomniał   sobie,   jak   bardzo   sfrustrowany,   przerażony   i   samotny   czuł   się 

zaledwie zeszłej nocy.

- Niczego nie zrobiłem - powiedział. - Próbowałem, ale nic z tego nie wyszło. To 

wszystko dzięki panu Talbotowi.

- Zatrzymałeś   szpiega  i  ogłuszyłeś   go, a  następnie   zabrałeś  do  pielęgniarki,  która 

zgodnie z regulaminem szkoły powiadomiła mnie o tym - wyjaśnił pan Hendricks. - Myślała, 

że   to   po   prostu   kolejne   dziecko,   które   wcześniej   się   ukrywało,   a   teraz   cierpi   na   jakiś 

nietypowy rodzaj traumy.  Ale kiedy zaczął mamrotać „mój telefon, mój telefon”, nabrała 

podejrzeń. Zamknęliśmy wszystkie drzwi i przeszukaliśmy cały budynek szkoły.

Luke pomyślał, że już wie, co Jason próbował powiedzieć pielęgniarce. Teraz był 

wdzięczny losowi, że tego nie dosłyszał, ponieważ i bez tego był wystarczająco spanikowany.

- Kiedy znaleźliśmy jego telefon - mówił pan Hendricks - zobaczyliśmy, że ostatnim 

numerem,   z   jakim   rozmawiał,   był   numer   funkcjonariusza   Policji   Populacyjnej.   W 

międzyczasie twój telefon zaniepokoił George’a...

- I udało ci się nie opowiedzieć  wszystkiego  do podsłuchu, który mam  założony. 

Jestem ci za to bardzo wdzięczny - powiedział pan Talbot. - Dzięki twojemu ostrzeżeniu 

zdążyłem   pokrzyżować   szyki   Policji   Populacyjnej.   Ostatecznie   aresztowaliśmy   dwoje 

zdrajców zamiast szóstki nielegalnych dzieci. Moim zdaniem to był świetny interes.

Luke czuł, że wiruje mu w głowie. Niezależnie od tego, jak obszernych wyjaśnień 

udzielali  mu  pan  Talbot   i  pan Hendricks,  kolejne  pytania  wyrastały  w jego  myślach   jak 

chwasty. Obaj mężczyźni przyglądali mu się uważnie.

background image

- Nina - powiedział w końcu Luke. - Nina była drugim zdrajcą.

- Tak - potwierdził pan Talbot.

Luke przypomniał sobie, jak tamtego wieczora w lesie przez moment wziął Ninę za 

Jen. Tak bardzo chciał lubić Ninę, podobał mu się jej śmiech, ale ona także była zdrajcą.

- Co się z nimi stanie? - zapytał Luke. - To znaczy, z Jasonem i z Niną?

Pan Talbot odwrócił głowę.

- Czasem lepiej jest nie wiedzieć - mruknął.

To znaczy, że zostaną zabici, pomyślał Luke. Zabici albo zamęczeni na śmierć, co 

było jeszcze gorsze. Zadrżał - czy to była jego wina? Czy mógł w jakiś sposób ocalić innych  

pojawów, nie poświęcając Jasona i Niny? Nie - to oni podjęli decyzję o zdradzie.

- To okrutny świat - powiedział pan Talbot. - Nie myśl o tym za wiele.

Staroświecki zegar tykał cicho w kącie pokoju, a Luke zbierał myśli przed następnym 

pytaniem.

Ale   dlaczego   Policja   Populacyjna   uwierzyła   panu,   a   nie   Jasonowi?   Tamten 

funkcjonariusz   mógłby   aresztować   nas   wszystkich,   gdyby   chciał   -   powiedział   Luke. 

Przypomniał   sobie,   jak   ostrożny   od   czasu   pikiety   musiał   być   pan   Talbot,   żeby   ktoś   nie 

dowiedział się o jego powiązaniach z Jen. - Myślałem, że wypadł pan teraz z łask w Policji 

Populacyjnej. To znaczy, nie chciałem pana dotknąć - dodał szybko.

Pan Talbot wzruszył ramionami, jakby wypadnięcie z łask było równie nieznaczące 

jak ukąszenie komara.

- Miałem dowody na poparcie moich słów - powiedział. - A oni lubią dowody. Muszę 

też powiedzieć, że miałem wcześniej przebłysk geniuszu, kiedy przerobiłem komputerowo 

tamto zdjęcie gwiazdkowe i podmieniłem twarz Jen twoją twarzą. - Spokojnie wymienił imię 

Jen, ale Luke zauważył, że pan Hendricks skłonił z szacunkiem głowę, jakby chcąc uczcić jej 

pamięć chwilą ciszy. Luke nie wiedział, czy pan Hendricks kiedykolwiek poznał Jen, ale sam 

także pochylił głowę.

- Jen by się to spodobało - powiedział Luke. - Wykorzystanie jej zdjęcia, żeby oszukać 

Policję Populacyjną. - Stłumił coś w rodzaju chichotu: Jen byłaby tym na pewno rozbawiona.

-   Jaki   jest   lepszy   sposób   na   dochowanie   pamięci   zmarłym   od   takiego   właśnie 

postępowania? - zapytał pan Hendricks.

Pan   Talbot   skinął   w   milczeniu   głową,   więc   pan   Hendricks   podjął   się   dalszego 

tłumaczenia.

background image

-   Poza   tym,   młody   człowieku,   nie   doceniasz   siły   własnego   nazwiska.   Jesteś   Lee 

Grantem,  a twój ojciec... ten, który jest twoim ojcem według szkolnej dokumentacji...  to 

niezwykle wpływowy członek naszego społeczeństwa.

- Ale on nie jest moim ojcem - powiedział Luke trochę głośniej, niż zamierzał. - 

Nigdy go nie spotkałem. I nie jestem Lee Grantem.

Pan Hendricks i pan Talbot wymienili spojrzenia. Luke był ciekaw, czy nie doszli do 

wniosku, że mimo wszystko nie jest jeszcze gotowy.

- Udajesz Lee Granta i tylko to się liczy - odparł pan Hendricks.

Luke niecierpliwie potrząsnął głową, nagle zaczynając mieć dosyć tego bełkotu. Nic 

tutaj nie było prawdziwe w taki sposób, w jaki prawdziwe było sadzenie ziemniaków albo 

pielenie fasoli. Życie farmera było znacznie prostsze, pozwalało na oko ocenić, czy plony 

będą dobre, czy też nie. Ale jeszcze jedno pytanie nie dawało mu spokoju.

-   Dlaczego   oni   to   zrobili?   -   zapytał.   -   Jason   i   Nina...   dlaczego   zdradzili   swoich 

przyjaciół? Innych pojawów?

- Nigdy nie byli waszymi przyjaciółmi - powiedział szorstko pan Hendricks. - Przyszli 

do Hendricks i do Harlow wyłącznie w jednym celu: żeby wytropić i wydać każde trzecie 

dziecko,   jakie   zdołają   znaleźć.   Wykorzystali   skrywaną   głęboko   potrzebę   pojawów,   żeby 

zdradzić   komuś   swoje   prawdziwe   imię,   ponieważ   Policja   Populacyjna   potrzebowała 

prawdziwych imion, żeby dopełnić zdrady. Jason i Nina nigdy nie byli ukrywającymi  się 

dziećmi, tylko podszywali się pod nie. Byli oszustami.

- Ale ten policjant powiedział, że są nielegalni i mają sfałszowane papiery...

- Policja Populacyjna także potrafi kłamać - rzucił ponuro pan Hendricks. - Rządowi 

znacznie   bardziej   pasuje   ogłoszenie,   że   aresztowali   trzecie   dzieci,   niż   że   aresztowali 

zdrajców.

Luke  próbował   to  wszystko   pojąć:   Nina  z  takim  zapałem  opowiadała  o  walce   za 

sprawę trzecich dzieci, Jason mówił o ochronie pojawów w Hendricks... Oni sami nigdy się 

nie ukrywali? Chcieli tylko skrzywdzić tych, którzy im najbardziej zaufali?

To było zło w natężeniu, jakiego Luke nie potrafiłby sobie wyobrazić w czasach, 

kiedy mieszkał na farmie.

Teraz   zaś   pan   Hendricks   i   pan   Talbot   chcieli,   żeby   przeniósł   się   w   jakieś   nowe 

miejsce, gdzie jeszcze trudniej żyć niż w obecnej szkole.

-   Z   całym   szacunkiem   dla   mojego   przyjaciela.   -   Pan   Talbot   skinął   głową   panu 

Hendricksowi.   -   Nie   wiemy   na   pewno,   dlaczego   Jason   i   Nina   pracowali   dla   Policji 

background image

Populacyjnej ani dlaczego przyszli do tutejszych szkół. Opieramy się głównie na domysłach. 

To przecież mimo wszystko tylko dzieci.

- Tylko dzieci? - zaprotestował pan Hendricks.

- Uważasz, że wyłącznie dorośli byliby zdolni do takiej podłości? Oczywiście, to na 

pewno dorośli ich do tego popchnęli, ale...

- Przesłucham oboje jutro - przerwał mu spokojnie pan Talbot. - Powiedzmy, że chcę 

poznać fakty, które moi koledzy z Policji Populacyjnej zapewne najchętniej by przede mną 

ukryli. Nie jest wykluczone, że tym dzieciom zaoferowano za ich usługi wymierną nagrodę. 

Albo też... - zaśmiał się gorzko - mogą być prawdziwie oddanymi bojownikami za swoją 

sprawę. Kto wie?

Luke zastanowił się nad jego słowami. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy spotkał 

Jen,   zastanawiał   się,   czy   Policja   Populacyjna   nie   ma   przypadkiem   racji,   czy   może   on 

naprawdę   nie   ma   prawa   do   życia   i   do   jedzenia,   które   powinno   trafić   do   innych.   Jen 

przekonała   go,   że   tak   nie   jest   i   że   każdy   zasługuje   na   to,   by   istnieć,   niezależnie   od 

wszystkiego. Może Jason i Nina naprawdę wierzyli w to, co robią, nawet gdy znaleźli się 

wśród swoich wrogów - podobnie jak pan Talbot wierzył w to, co robi, oszukując Policję 

Populacyjną, dla której na co dzień pracował?

Luke potarł skronie - to było bardziej męczące nawet niż egzamin z historii. Żałował, 

że wszyscy nie mogą po prostu być tymi, kim są, nie musieć udawać.

Zegar   w   kącie   zaczął   dzwonić   srebrzystymi,   wyraźnymi   uderzeniami.   Luke   bez 

wysiłku odczytał czas, bez potrzeby liczenia uderzeń: była ósma.

- No dobrze.  - Pan Talbot  podniósł  się z miejsca.  - Musisz się spakować, zanim 

pozostali   chłopcy   wrócą   z...   jak   wy   to   nazywacie?   Indoktrynacja?   Mogę   jeszcze   dzisiaj 

podrzucić cię do nowej szkoły, wyjaśnię wszystko po drodze.

- Nie - powiedział Luke.

Pan   Talbot   i   pan   Hendricks   popatrzyli   na   niego   zaskoczeni.   Pan   Hendricks 

zachichotał.

- O, czyli wymyśliliście na to inną nazwę niż indoktrynacja?

Luke rozumiał pomyłkę starszego mężczyzny. Wiedział, że mógłby ją wykorzystać, 

wymyślić   jakąś   głupią   nazwę   dla   indoktrynacji   i   udawać,   że   właśnie   przeciwko   temu 

zaprotestował. Ale to nie byłaby prawda.

- Nie - powiedział stanowczo Luke. - Nie chcę wyjeżdżać z Hendricks.

background image

Pan Talbot i pan Hendricks wpatrywali się w niego kompletnie oszołomieni. Luke 

potrafił odgadnąć, o czym myślą: Daliśmy mu nową tożsamość i miejsce, w którym mógł się  

ukryć. Dzisiaj ocaliliśmy jego skórę. A teraz on mówi nam „nie”? Jak on śmie?

Luke przełknął ślinę - sam nie był pewien, jak śmiał to powiedzieć. Zaledwie dwa 

miesiące   wcześniej   wyjeżdżał   z   domu   jako   przestraszone   dziecko,   które   bało   się   nawet 

odezwać. Miał cudze imię i cudze ubrania. Do niego należały tylko wspomnienia, nic więcej. 

Jednakże te wspomnienia były dużo warte, podobnie jak on sam - nie był jakimś pionkiem, 

który może być przesuwany po szachownicy zgodnie z wolą innych.

Pomyślał   o   tym,   co   udało   mu   się   osiągnąć   w   Hendricks   -   nie   chodziło   tylko   o 

przechytrzenie   Jasona,   ale   także   o   założenie   ogrodu,   szukanie   przyjaciół   i   naukę   do 

egzaminów.  Jen, byłabyś ze mnie dumna -  pomyślał i zastanowił się, jak to wyjaśnić panu 

Hendricksowi i panu Talbotowi.

- Cieszę się, że chcecie mi pomóc - zaczął cicho. - I, no, jestem zaszczycony,  że 

uważacie, że mogę już stąd wyjechać. Ale ja myślę, że jeszcze nie powinienem tego robić. 

Kiedy wyszedłem z ukrycia, powiedziałem moim rodzicom, że chcę pomagać innym trzecim 

dzieciom, ale nie wiem jak. Teraz już wiem: chcę pomagać im tutaj.

Pan   Talbot   i   pan   Hendricks   popatrzyli   po   sobie,   a   potem   pan   Talbot   usiadł   z 

powrotem.

- Powiedz nam coś więcej - zachęcił.

background image

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem, ale dzień był już parny. Luke otarł pot z czoła i 

wepchnął w ziemię kolejne nasiono. Było trochę za późno na zakładanie ogrodu, ale musieli 

poczekać do końca egzaminów. Luke miał nadzieję, że tej jesieni przymrozki przyjdą późno.

Za jego plecami czterech chłopców trzymało się kurczowo liny rozciągniętej wzdłuż 

ogrodowej   grządki.   Jeden   z   nich   szybko   się   schylił,   upuścił   nasiono   i   natychmiast 

wyprostował.

- Świetnie, Trey - roześmiał się Luke. - Ale będzie ci łatwiej, jeśli otworzysz oczy.

- Wtedy mogę coś zobaczyć - mruknął Trey. - Strasznie tu jest jasno.

- To po prostu odetchnij głęboko - zaproponował Luke.

Trey wykonał polecenie.

- Pachnie świeżością - powiedział z zachwytem w głosie.

- Poczekaj, aż spróbujesz tego groszku, który sadzisz - odparł Luke.

Był nadal zaskoczony, że pan Hendricks i pan Talbot zgodzili się na jego plan.

- Nie planowałem zakładać szkoły rolniczej - narzekał pan Hendricks. - Niektórzy 

chłopcy   pochodzą   z   najbogatszych   rodzin...   albo   przynajmniej   tak   mają   wpisane   w 

dokumentach.

- W takim razie powinni tak samo jak wszyscy wiedzieć, jak można uprawiać rośliny 

jadalne - odpowiedział Luke, zdziwiony stanowczością w swoim głosie.

Czasem zastanawiał się, czy nie wybrał zwyczajnie prostszego rozwiązania, czy nie 

został w Hendricks, ponieważ znał już to miejsce, i nie założył ogrodu, ponieważ to lubił. Ale 

przyczyną ustawy populacyjnej był niedostatek żywności, więc nikt nie mógłby powiedzieć, 

że   wytwarzanie   jedzenia   nie   było   ważne.   Może   na   tym   właśnie   polegał   problem:   ludzie 

zaczęli wierzyć, że to nie jest ważne?

Luke obserwował, jak Trey sadzi kolejne nasiono, tym razem z otwartymi oczami.

- To maleństwo naprawdę urośnie? - zapytał chłopiec z niedowierzaniem.

Luke skinął głową.

- Powinno - powiedział. - I będzie tylko twoje.

Nie   potrafił   powiedzieć   panu   Hendricksowi   i   panu   Talbotowi,   jak   długo   jeszcze 

planuje   zostać   w   tej   szkole.   Zeszłotygodniowe   egzaminy   ujawniły   wiele   braków   w   jego 

background image

wykształceniu,   a   on   już   wiedział,   że   będzie   mógł   je   tutaj   uzupełnić.   Wiedział   też,   że 

niezależnie od wszystkiego innym chłopcom dobrze zrobi wychodzenie na świeże powietrze.

- Czy ty jesteś jakimś nauczycielem?  - zapytał  go jeden z chłopców stojących  za 

Treyem. Mówił niepewnie, jakby był małym dzieckiem i dopiero się tego uczył. - Jak się 

nazywasz?

- Mów mi po prostu L - odparł Luke bez namysłu.

Skąd się to właściwie wzięło? Mogło być  skrótem od „Luke” albo od „Lee” - w 

pewnym sensie odpowiadało obu tym imionom jednocześnie.

Tak samo jak Luke.


Document Outline