Margaret Peterson Haddix
DZIECI CIENIE
Wśród ukrytych
Shadow Children: Among the Hidden
Wśród oszustów
Shadow Children: Among the Impostors
Tłumaczenie:
Małgorzata Kaczorowska
WŚRÓD UKRYTYCH
Dla Johna i Janet
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W tej samej chwili, w której zobaczył, jak w oddali pierwsze drzewo chwieje się i upada,
usłyszał głos matki, wołającej go przez kuchenne okno:
- Luke! Do domu, już!
Wcześniej zawsze był posłuszny, kiedy kazano mu się chować. Nawet jako mały
berbeć, który ledwie potrafił chodzić wśród wysokiej trawy w ogrodzie za domem, do
jakiegoś stopnia rozumiał strach w głosie matki. Ale w dniu, w którym rozpoczęła się
wycinka lasu, nie wykonał polecenia od razu, zawahał się. Zaczerpnął jeszcze jeden haust
świeżego powietrza, nasyconego zapachem koniczyny i kapryfolium, a także dochodzącą
gdzieś z oddali wonią sosnowego dymu. Powoli odłożył motykę i rozkoszował się ostatnią
chwilą, kiedy mógł czuć ciepłą ziemię pod gołymi stopami.
- Nie będę mógł już nigdy wyjść na zewnątrz. Może nawet już nigdy w życiu -
powiedział do siebie.
Odwrócił się i wszedł do domu, poruszając się bezgłośnie jak cień.
- Dlaczego? - zapytał tego dnia wieczorem przy kolacji. To nie było częste pytanie w
domu Garnerów. Pojawiało się mnóstwo pytań „jak”: „Jak dużo deszczu spadnie na pole?”,
„Jak idą siewy?”. Trafiały się także „co”: „Co Matthew zrobił z kluczem szesnastką?” „Co
zrobi tata z tą przebitą dętką?”. „Dlaczego” nie wydawało się godne uwagi.
Luke powtórzył:
- Dlaczego musiałeś sprzedać las?
Tata Luke’a odchrząknął z niezadowoleniem i przerwał szuflowanie widelcem
gotowanych kartofli.
- Już mówiłem. Nie mieliśmy wyboru. Rząd chciał go kupić, a rządowi nie można
odmawiać.
Matka podeszła i ścisnęła uspokajająco ramię syna, po czym odwróciła się z
powrotem do kuchenki. Rodzice Luke’a sprzeciwili się już raz rządowi, z jego powodu, i to
wyczerpało cały zapas sprzeciwu, na jaki byli w stanie się zdobyć, a może nawet więcej.
- Nie sprzedalibyśmy lasu, gdybyśmy nie musieli - powiedziała mama, nalewając
gęstą zupę pomidorową. - Rząd nie pytał nas, czy chcemy, by budowano tu domy.
Zacisnęła wargi i postawiła talerze z zupą na stole.
- Ale przecież rząd nie będzie mieszkać w tych domach - zaprotestował Luke. Miał już
dwanaście lat i wiedział, że to nieprawda, ale czasem wyobrażał sobie rząd jako bardzo
wielkiego, wrednego i tłustego faceta, dwa albo trzy razy wyższego od zwykłego człowieka,
który chodzi i krzyczy na ludzi: „Nie wolno!” albo: „Przestańcie natychmiast!”. To
wyobrażenie brało się ze sposobu, w jaki mówili jego rodzice i starsi bracia: „Rząd znowu nie
pozwolił nam zasiać tam zboża”, „Rząd nie daje podnieść cen”, „Rządowi nie spodobają się
te zbiory”.
- Możliwe, że część ludzi, którzy zamieszkają w tych domach, to będą państwowi
urzędnicy - powiedziała matka. - To wszystko mają być ludzie z miasta.
Gdyby mu było wolno, Luke podszedłby do kuchennego okna i wyjrzał na zewnątrz,
próbując po raz nieskończony wyobrazić sobie długie rzędy domów tam, gdzie teraz stoją
leśne świerki, klony i dęby. Albo też stały - przelotne spojrzenie tuż przed kolacją pozwoliło
mu stwierdzić, że połowa drzew była już zwalona. Niektóre leżały na ziemi, inne, do tej pory
sięgające konarami prosto do nieba, odchyliły się pod dziwacznymi kątami od
dotychczasowej pozycji. Ich nieobecność sprawiała, że wszystko wyglądało inaczej, tak jak
świeżo ostrzyżone włosy odsłaniały pasek nieopalonej skóry na czole. Nawet z głębi kuchni
Luke widział, że drzewa zniknęły, ponieważ wszystko stało się jaśniejsze, bardziej widoczne i
przerażające.
- A kiedy ci ludzie się wprowadzą, nie będę mógł się zbliżać do okien? - zapytał Luke,
chociaż znał odpowiedź.
Pytanie sprawiło, że tata wybuchnął i walnął ręką w stół.
- Kiedy się wprowadzą?! Masz się trzymać z dala od okien już teraz! Wszyscy ludzie
z okolicy zaczną się tu złazić, żeby sprawdzić, co się dzieje. Zobaczą cię... - machnął
gwałtownie widelcem. Luke nie był pewien, co miał oznaczać ten gest, ale wiedział, że nic
dobrego.
Nikt nigdy nie powiedział mu dokładnie, co się stanie, jeśli ktoś go zobaczy. Spotka
go śmierć? Śmierć była czymś, co przytrafiało się najsłabszym prosiętom z miotu,
stratowanym przez silniejszych braci i siostry. Śmierć była muchą, która przestawała
brzęczeć, kiedy trafiła ją packa. Luke’owi trudno było wyobrazić sobie siebie jako zgniecioną
muchę albo martwego prosiaka, zesztywniałego w słońcu. Samo myślenie o tym sprawiało, że
coś zaczynało go łaskotać w żołądku.
- To nie jest w porządku, że musimy teraz przejąć obowiązki Luke’a - zaczął narzekać
jego drugi brat, Mark. - Czy on naprawdę nie mógłby czasem wychodzić? Na przykład w
nocy?
Luke czekał z nadzieją na odpowiedź. Ale tata powiedział tylko:
- Nie - i nawet nie podniósł głowy.
- To nie w porządku - powtórzył Mark. Mark był drugim synem - szczęśliwym drugim
synem, jak nazywał go w duchu Luke, kiedy czasem rozczulał się nad sobą. Mark był dwa
lata starszy od Luke’a i zaledwie rok młodszy od najstarszego, Matthew. Po Matthew i Marku
widać było, że są braćmi, obaj mieli ciemne włosy i wyraziste rysy. Luke miał włosy
jaśniejsze, był też drobniej zbudowany, a jego twarz sprawiała zdecydowanie łagodniejsze
wrażenie. Często zastanawiał się, czy będzie kiedykolwiek wyglądać tak męsko jak oni, ale
jakoś sam w to nie wierzył.
- Luke tak czy inaczej jest bezużyteczny - zakpił Matthew. - Nie będzie nam brakować
jego roboty.
- To nie moja wina! - zaprotestował Luke. - Pomagałbym więcej, gdyby...
Matka znowu położyła mu ręce na ramionach.
- Cicho już - powiedziała. - Luke będzie robił, co tylko będzie mógł. Tak jak zawsze.
Przez otwarte okno dobiegł ich chrzęst opon na żwirze przed domem.
- Kogo o tej porze... - zaczął ojciec.
Luke znał ciąg dalszy tego zdania. Kogo o tej porze niesie? Dlaczego zawracają tacie
głowę teraz, kiedy po raz pierwszy od rana ma czas odetchnąć? Koniec tego pytania Luke
zawsze słyszał już zza drzwi. Tego dnia był bardziej niespokojny z powodu wycinanego lasu,
więc zerwał się szybciej niż zwykle i uciekł na tylne schody. Bez oglądania się wiedział, że
matka zabrała jego talerz ze stołu i schowała w szafce, a potem odsunęła jego krzesło do kąta,
żeby wyglądało jak niepotrzebne i zapasowe. W ciągu trzech sekund ukryła wszelkie dowody
istnienia Luke’a, akurat w porę, żeby podejść do drzwi i obdarzyć zmęczonym uśmiechem
obwoźnego sprzedawcę nawozów albo rządowego inspektora, albo dowolną inną osobę, która
przerwała im jedzenie kolacji.
ROZDZIAŁ DRUGI
Istniało prawo zabraniające istnienia Luke’a. Właściwie nie jego osobiście - wszystkich w
podobnej sytuacji do niego: dzieci, które się urodziły, kiedy ich rodzice mieli już dwójkę
potomstwa.
Tak naprawdę Luke nie wiedział na pewno, czy ktoś jeszcze jest w podobnej sytuacji
do niego. On nie powinien istnieć, więc może był jedyny? Podobno robiono coś kobietom,
kiedy urodziły po raz drugi, tak żeby nie mogły mieć więcej dzieci, a jeśli coś zostało
przeoczone i kobieta mimo wszystko zaszła w ciążę, powinna była się jej pozbyć.
Tak tłumaczyła mu to matka, całe lata temu, kiedy po raz pierwszy i ostatni Luke
zapytał, dlaczego musi się ukrywać.
Miał wtedy sześć lat.
Myślał kiedyś, że tylko bardzo małe dzieci muszą się chować przed obcymi. Myślał
kiedyś, że gdy będzie tak duży, jak Matthew i Mark, będzie mógł wychodzić na dwór tak jak
oni, jeździć na pola, a nawet do miasta z tatą, wywieszając głowę i ręce przez okno
półciężarówki. Myślał kiedyś, że gdy będzie tak duży, jak Matthew i Matt, będzie mógł bawić
się w ogrodzie przed domem, a nawet, jeśli zechce, będzie mógł kopnąć piłkę na drogę.
Myślał kiedyś, że gdy będzie tak duży, jak Matthew i Mark, będzie mógł iść do szkoły.
Narzekali na nią, jęcząc: „Rany, musimy odrobić lekcje!” i „Kogo obchodzi ta durna
ortografia?!”, ale opowiadali też o zabawach na przerwie i kolegach, którzy dzielili się z nimi
cukierkami przy drugim śniadaniu albo pożyczali im scyzoryki, którymi można było rzeźbić
w korze.
Z jakiegoś powodu Luke nigdy nie stał się tak duży, jak Matthew i Mark.
W dniu jego szóstych urodzin matka upiekła specjalne ciasto, które ociekało dżemem
truskawkowym. Tego wieczora przy kolacji wetknęła w nie sześć świeczek, postawiła je
przed Lukiem i powiedziała:
- Pomyśl sobie życzenie.
Luke wpatrywał się w płonące świeczki, dumny, że liczba jego lat w końcu pozwala
na zrobienie kręgu wokół ciasta, ale nagle przypomniał sobie inne ciasto, inny krąg sześciu
świeczek. Tamto ciasto należało do Marka. Przypomniał sobie szóste urodziny brata, Mark
cały czas narzekał pomimo stojącego przed nim ciasta. „Ale ja chcę przyjęcie urodzinowe.
Robert Joe miał przyjęcie urodzinowe, mógł zaprosić trzech kolegów”. Matka powiedziała
tylko „Cśśś” i przeniosła z Marka na Luke’a spojrzenie, które mówiło coś, czego Luke nie
zrozumiał.
Zaskoczony tamtym wspomnieniem, chłopiec wstrzymał oddech. Dwie świeczki
zamigotały, a jedna zgasła. Matthew i Mark roześmiali się.
- Twoje życzenie się nie spełni - powiedział Mark. - Dzidziuś, nie umie nawet
świeczek zdmuchnąć.
Luke’owi chciało się płakać - zapomniał nawet pomyśleć życzenie, a gdyby nie był
zaskoczony, potrafiłby zdmuchnąć wszystkie sześć świeczek. Był pewien, że by potrafił, a
wtedy dostałby... och, sam nie wiedział. Możliwość pojechania do miasta w półciężarówce,
możliwość bawienia się w ogrodzie przed domem, możliwość pójścia do szkoły. Zamiast tego
miał tylko dziwne wspomnienie, które na dodatek było nie do końca prawdziwe. Na pewno
Luke musiał sobie przypomnieć siódme urodziny Marka, a może nawet ósme. Mark nie mógł
znać Roberta Joego, kiedy miał sześć lat, ponieważ wtedy jeszcze musiałby się chować, tak
jak Luke.
Luke myślał nad tym przez trzy dni. Chodził krok w krok za matką, kiedy rozwieszała
pranie, robiła konfitury truskawkowe, szorowała podłogę w łazience. Kilka razy na końcu
języka miał pytanie: „Jak duży muszę być, żeby ludzie mogli mnie zobaczyć?”, ale za
każdym razem coś go powstrzymywało.
W końcu, czwartego dnia, kiedy tata, Matthew i Mark przysunęli po śniadaniu krzesła
do stołu i poszli do stodoły, Luke kucnął pod kuchennym oknem - tym, przez które nie wolno
mu było wyglądać, bo ktoś przejeżdżający drogą mógłby go zauważyć. Przekrzywił głowę i
podniósł się tylko na tyle, żeby jego lewe oko znalazło się ponad poziomem parapetu.
Widział, jak Matthew i Mark biegną w słońcu, a krawędzie wysokich butów obijają im się o
kolana. Byli widoczni jak na dłoni dla całego świata i nie martwili się tym w najmniejszym
stopniu. Ścigali się do głównych drzwi stodoły, nie do tych bocznych, od strony ogrodu na
tyłach domu, których zawsze musiał używać Luke, ponieważ nie było ich widać z drogi.
Luke odwrócił się i ześlizgnął na podłogę.
- Matthew i Mark nigdy nie musieli się ukrywać, prawda? - zapytał.
Matka zeskrobywała resztki jajecznicy z patelni. Odwróciła głowę i popatrzyła na
niego uważnie.
- Nie - odpowiedziała.
- Więc dlaczego ja muszę?
Matka wytarła ręce i przerwała zmywanie - Luke nigdy wcześniej nie widział, żeby to
robiła, kiedy w zlewie pozostały jeszcze brudne naczynia do umycia. Przykucnęła przy nim i
odgarnęła mu włosy z czoła.
- Luke, czy naprawdę musisz wiedzieć? Nie wystarczy ci, że... z tobą jest inaczej?
Zastanowił się nad tym. Matka zawsze mówiła, że tylko on może siedzieć na jej
kolanach i przytulać się. Nadal czytała mu na dobranoc, chociaż wiedział, że Matthew i Matt
uważają, że jest rozpieszczanym mięczakiem. Czy to właśnie miała na myśli? Ale przecież
był po prostu młodszy. Czy kiedy będzie starszy, stanie się taki jak oni?
Luke naciskał, z niespotykanym u niego uporem:
- Chcę wiedzieć, dlaczego jestem inny. Chcę wiedzieć, dlaczego muszę się chować.
Wtedy matka mu powiedziała.
Później żałował, że nie zadawał więcej pytań, ale wtedy mógł tylko słuchać tego, co
mu opowiadała. Miał wrażenie, że zaraz utonie w powodzi jej słów.
- To się po prostu stało - powiedziała. - Po prostu się przytrafiłeś, a my chcieliśmy cię
mieć. Nie pozwoliłam twojemu tacie nawet wspominać o tym, że... mogłabym się ciebie
pozbyć.
Luke wyobraził sobie siebie jako dziecko zostawione w kartonowym pudle gdzieś na
skraju drogi. Tata mu opowiadał, że ludzie robili tak z kociętami, kiedy jeszcze wolno było
mieć psy i koty. Ale może matka miała na myśli coś innego?
- Ustawa populacyjna obowiązywała wtedy od niedawna, a ja zawsze chciałam mieć
dużo dzieci. To znaczy, wcześniej chciałam. Kiedy zaszłam z tobą w ciążę, to było jak cud.
Pomyślałam, że rząd na pewno zmądrzeje, może nawet zanim się urodzisz, a wtedy będę się
mogła wszystkim pochwalić nowym dzieckiem.
- Ale się nie pochwaliłaś - zdołał wykrztusić Luke. - Schowałaś mnie.
Jego głos był dziwnie chrapliwy, jakby należał do kogoś innego.
Matka skinęła głową.
- Kiedy zaczęło być coś widać, przestałam jeździć gdziekolwiek. To nie było trudne,
bo niby dokąd miałabym jeździć? Nie pozwalałam Matthew i Markowi opuszczać farmy, bo
się bałam, że coś powiedzą. Nie wspomniałam nawet słowa o tobie w listach do mojej matki i
siostry. Tak naprawdę wtedy się jeszcze nie bałam, to był tylko przesąd, nie chciałam się
przechwalać przed rozwiązaniem. Myślałam, że pójdę do szpitala, żeby cię urodzić, nie
zamierzałam trzymać cię zawsze w tajemnicy. Ale wtedy...
- Co wtedy? - zapytał Luke.
Matka nie patrzyła na niego.
- Wtedy w telewizji zaczęli mówić w kółko o Policji Populacyjnej, że potrafią
wszystkiego się dowiedzieć i zrobią wszystko, żeby dopilnować przestrzegania prawa.
Luke spojrzał na stojący w pokoju gościnnym niezgrabny telewizor. Czy to właśnie
dlatego nie wolno mu było oglądać telewizji?
- A potem twój tata usłyszał w mieście plotki o innych dzieciach...
Luke wzdrygnął się. Matka wpatrywała się w dal, tam gdzie rzędy tegorocznej
kukurydzy spotykały się z horyzontem.
- Zawsze chciałam mieć jeszcze jedno dziecko - powiedziała. - Marzyłam o czterech
synach. Ale wtedy dziękowałam Bogu, że mam przynajmniej ciebie. I udało nam się ciebie
schować, prawda?
Uśmiechnęła się do niego z największym trudem, a Luke poczuł, że musi jej pomóc.
- Tak - odparł.
Jakoś tak wyszło, że potem ukrywanie się przestało mu aż tak bardzo przeszkadzać.
Właściwie kto miałby ochotę spotykać się z obcymi? Kto chciałby chodzić do szkoły, gdzie -
jeśli wierzyć Matthew i Markowi - nauczyciele krzyczeli, a inni chłopcy mogli cię oszukać,
jeśli nie uważałeś? Luke był szczególny, był tajemnicą. Przynależał do domu, w którym
matka zawsze pozwalała mu zjeść pierwszy kawałek szarlotki, ponieważ był na miejscu, a
jego bracia jeszcze nie wrócili. Do domu, w którym mógł niańczyć nowo narodzone
prosiaczki w chlewie, wspinać się na drzewa na obrzeżu lasu i rzucać śnieżkami w paliki
podtrzymujące sznury do suszenia bielizny. Do domu, gdzie ogród na tyłach był zawsze
kuszący, zawsze bezpieczny, osłonięty przez dom, stodołę i las.
Aż do czasu, kiedy wycięto las.
ROZDZIAŁ TRZECI
Luke leżał na brzuchu na podłodze i bezmyślnie przesuwał kolejkę w tył i w przód po torach.
Kolejka należała do taty, kiedy był dzieckiem, a jeszcze wcześniej do ojca taty. Chłopiec
pamiętał czasy, kiedy jego największym marzeniem było, żeby Mark wyrósł z zabawy
kolejką i żeby on mógł ją mieć tylko dla siebie. Dzisiaj nie chciał się nią bawić - na zewnątrz
trwał cudowny dzień, z puchatymi chmurami na nieskończenie błękitnym niebie i z łagodnym
wietrzykiem poruszającym trawy w ogrodzie za domem. Już od tygodnia nie wychodził z
domu i prawie słyszał, jak wszystko na zewnątrz go przywołuje Ale teraz nie wolno mu nawet
było znaleźć się w pokoju, jeśli okna nie były szczelnie zasłonięte.
- Czy ty chcesz, żeby cię znaleźli?! - ryknął tata akurat tego ranka, kiedy Luke
odchylił na kilka centymetrów roletę w oknie kuchennym i wyjrzał tęsknie na zewnątrz.
Luke podskoczył - był tak zajęty myśleniem o bieganiu na bosaka po trawie, że na pół
zapomniał, że w domu jest ktokolwiek poza nim.
- Nikogo tam nie ma - odpowiedział, wyglądając jeszcze raz, żeby się upewnić. Starał
się nie patrzeć poza poszarpaną granicę ogrodu za domem, na zgarnięte sterty gałęzi, pni, liści
i ziemi, które kiedyś były jego ukochanym lasem.
- Naprawdę? - zapytał tata. - A przyszło ci kiedyś do głowy, że gdyby ktoś tam był,
mógłby cię zobaczyć pierwszy?
Złapał Luke’a za ramię i szarpnął go dobry metr do tyłu. Brzeg rolety, uwolniony z
ręki Luke’a, uderzył o parapet.
- Nie wolno ci w ogóle wyglądać - powiedział tata. - Mówię poważnie. Od tej pory
trzymaj się po prostu z dala od okien i nie wchodź do żadnego pokoju, jeśli nie ma
zaciągniętych żaluzji albo zasłon.
- Ale wtedy nic nie będę widział! - zaprotestował Luke.
- To lepsze, niż gdyby mieli cię znaleźć - powiedział tata.
W głosie taty brzmiało współczucie dla Luke’a, ale to tylko pogarszało sprawę.
Chłopiec odwrócił się i wyszedł, bo przestraszył się, że może się rozpłakać przy ojcu.
Teraz popchnął kolejkę tak mocno, że wypadła z szyn i wylądowała na dachu z
wirującymi kółkami.
- I co z tego? - mruknął Luke.
Rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi.
- Policja Populacyjna, otwierać!
Luke ani drgnął.
- To nie jest śmieszne, Mark! - odkrzyknął.
Mark otworzył drzwi i wbiegł z łomotem po schodach prowadzących do pokoju
Luke’a. Pokój Luke’a był jednocześnie strychem, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. Dawno
temu matka wepchnęła skrzynie i pudła pod okap dachu, tak daleko, jak się dało, zostawiając
najlepsze miejsce na mosiężne łóżko Luke’a, okrągły szmaciany dywanik, książki i zabawki.
Luke słyszał nawet, jak Matthew i Matt narzekają, że on ma największy pokój. Ale oni mieli
za to okna.
- Tym razem cię nastraszyłem, nie? - zapytał Mark.
- Nie - odpowiedział Luke. Za skarby świata nie przyznałby się, że jego serce
podskoczyło gwałtownie. Mark od lat robił mu kawał z „Policją Populacyjną”, zawsze wtedy,
kiedy rodzice nie słyszeli. Zwykle Luke go ignorował, ale teraz, kiedy tata zachowywał się
tak nerwowo... Co zrobiłby Luke, gdyby to naprawdę była Policja Populacyjna? Co oni by
zrobili z nim?
- Matt i ja nigdy nie powiemy nikomu o tobie - powiedział Mark, nagle zupełnie
poważny, co mu się rzadko zdarzało. - I wiesz, że mama i tata też niczego nie powiedzą.
Umiesz się ukrywać, więc jesteś bezpieczny, wiesz?
- Wiem - mruknął Luke.
Mark kopnął wykolejony przez Luke’a pociąg.
- Dalej się bawisz zabawkami dla dzidziusiów? - zapytał, jakby musiał sobie
wynagrodzić chwilę, w której był milszy.
Luke wzruszył ramionami. Dawniej nie chciałby, żeby Mark wiedział, że jeszcze bawi
się kolejką. Ale dzisiaj wszystko szło tak źle, że to nie miało znaczenia.
- Przyszedłeś po to, żeby mnie wkurzać? - zapytał.
Mark popatrzył na niego z udawaną urazą.
- Chciałem zapytać, czy chcesz zagrać w warcaby - odparł.
Luke zmrużył oczy.
- Mama ci kazała, tak? - domyślił się.
- Nie.
- Kłamiesz. - Luke’a nie obchodziło, jak niegrzecznie to zabrzmi.
- Wiesz, jak masz się tak zachowywać...
- Zostaw mnie, okej?
- Okej, okej. - Mark wycofał się na schody. - Rany!
Kiedy Luke znowu został sam, poczuł się trochę winny, że zachował się tak podle.
Może Mark mówił prawdę, a on powinien go przeprosić? Ale naprawdę nie miał na to ochoty.
Luke wstał i zaczął chodzić po pokoju. Skrzypienie trzeciej deski, licząc od schodów,
irytowało go. Nie cierpiał tego, że musi wciskać się pod krokwie za łóżkiem. Nawet jego
ulubione samochodziki, ustawione na półkach w rogu, złościły go dzisiaj. Po co mu modele
samochodów, skoro nigdy nie siedział w prawdziwym samochodzie? I nigdy nie będzie
siedział, nigdy nie będzie mógł zrobić niczego ani nigdzie pojechać. Może równie dobrze
zgnić tutaj na strychu. Myślał o tym już dawniej, w rzadkie dni, kiedy mama, tata, Matthew i
Mark wychodzili razem i zostawiali go samego - co będzie, jeśli coś się stanie z nimi i nigdy
nie wrócą? Czy ktoś znajdzie go wiele lat później, porzuconego i martwego? W jednej ze
starych książek na strychu czytał historię grupki dzieciaków, które znalazły opuszczony statek
piracki i szkielet w jednej z kabin. On byłby takim szkieletem, a teraz, kiedy nie pozwalano
mu wchodzić do pokojów z niezasłoniętymi oknami, będzie szkieletem w ciemnościach.
Luke podniósł odruchowo głowę, przypominając sobie, że krokwie rozjaśniała tylko
pojedyncza żarówka zawieszona pod sufitem. Tyle tylko, że na końcach strychu spod
szczytów dachu sączyło się światło.
Luke wstał, żeby przyjrzeć się z bliska. Oczywiście, jak mógł zapomnieć? Tata
narzekał czasem na ogrzewanie strychu ze względu na Luke’a: „To jak wyrzucanie pieniędzy
przez te kanały wentylacyjne”, ale matka zawsze uciszała go jednym spojrzeniem i nic się nie
zmieniało.
Teraz Luke wspiął się na wieko jednej z największych skrzyń i popatrzył w głąb
kanału wentylacyjnego. Widział kawałek świata na zewnątrz! Mógł zobaczyć kawałek drogi,
a za nią pole, na którym liście kukurydzy kołysały się na wietrze. Kanał biegł pod skosem, co
ograniczało jego pole widzenia, ale dawało pewność, że nikt nigdy nie będzie w stanie go
zobaczyć.
Przez chwilę Luke poczuł przypływ ekscytacji, który jednak szybko opadł. Nie chciał
spędzić reszty życia, patrząc na rosnącą kukurydzę. Bez większej nadziei zlazł ze skrzyni i
przeszedł na drugi koniec strychu do ściany graniczącej z ogrodem na tyłach domu. Musiał
poprzesuwać pudła i przyciągnąć sobie stary taboret z drugiego końca strychu, ale w końcu
udało mu się znaleźć na poziomie kanału wentylacyjnego.
Nie zobaczył ogrodu, ponieważ był zbyt blisko, ale obszar, który dawniej był
porośnięty lasem. Nigdy wcześniej tego nie zauważył, ale teren łagodnie opadał w tamtą
stronę, dzięki czemu Luke miał doskonały widok na całe hektary przestrzeni, którą dawniej
zajmowały drzewa. Teraz wrzała tam gorączkowa praca. Ogromne żółte buldożery spychały
ziemię z prymitywnej drogi, wysypanej grubym żwirem. Inne maszyny, których Luke nie
potrafił nazwać, kopały doły na wielkie betonowe rury. Luke patrzył zafascynowany - znał
oczywiście traktory i kombajny, widział też z bliska należące do ojca kosiarkę, rozrzutnik
obornika i wywrotkę w stodole. Ale te maszyny były inne, przeznaczone do innych zadań. I
każdą z nich prowadził kto inny.
Kiedyś, kiedy Luke był młodszy, do domu przyszedł włóczęga, a chłopiec zdążył
tylko ukryć się pod zlewem w kuchni, zanim mężczyzna wszedł do domu, żebrząc o jedzenie.
Drzwiczki szafki pod zlewem były rozeschnięte, więc Luke zdołał wyjrzeć przez szczelinę i
zobaczyć połatane spodnie i dziurawe buty mężczyzny. Słyszał jego jękliwy głos: „Nie mam
pracy, nie jadłem od trzech dni... Nie, nie, nie mogę odpracować jedzenia w polu. Za kogo
mnie bierzecie? Jestem chory i głodny...”
Poza tamtym włóczęgą i obrazkami w książkach Luke nigdy nie widział żadnych ludzi
oprócz rodziców, Matthew i Marka. Nigdy nie spodziewał się więc, że ludzie są tak
różnorodni.
Wielu z mężczyzn prowadzących buldożery i kopiących łopatami było rozebranych do
pasa, podczas kiedy inni stali w pobliżu, ubrani w krawaty, a nawet w płaszcze. Niektórzy
byli grubi, a inni chudzi; niektórzy brązowi od słońca, a inni bledsi nawet od samego Luke’a,
który nigdy już nie miał się opalić. Wszyscy byli w ruchu - obsługując maszyny i opuszczając
rury, kierując innych na właściwe pozycje albo, w ostateczności, gadając coś bezustannie.
Całe to zamieszanie sprawiło, że Luke’owi zaczęło się kręcić w głowie - obrazki w książkach
zawsze pokazywały nieruchomych ludzi. Chłopiec czuł się przytłoczony, zamknął oczy, ale
potem otworzył je znowu, w obawie, że coś przegapi.
- Luke?
Luke niechętnie ześlizgnął się ze swojego punktu obserwacyjnego na taborecie i
podbiegł do łóżka, żeby położyć się na nim i sprawiać całkiem niewinne wrażenie.
- Wejdź! - zawołał do matki.
Ciężko wspięła się po schodach.
- Wszystko w porządku?
Luke spuścił stopy z łóżka.
- Tak, jasne.
Matka usiadła koło niego na łóżku i poklepała go po nodze.
- Twoje... - przełknęła gwałtownie ślinę. - Twoje życie nie będzie teraz łatwe. Wiem,
że chciałbyś wyglądać na zewnątrz. Chciałbyś wyjść na dwór...
- W porządku, mamo - odparł Luke. Mógłby powiedzieć jej o kanałach
wentylacyjnych, nie widział powodów, dla których komukolwiek mogłoby przeszkadzać, że
przez nie wygląda, ale jednak coś go powstrzymało. A jeśli to także mu zabiorą? A jeśli
matka powtórzy tacie, a tata powie: „Nie ma mowy, to za duże ryzyko. Zabraniam ci”? Luke
nie zniósłby tego, więc postanowił milczeć.
Matka zmierzwiła jego włosy.
- Jesteś bardzo dzielny - powiedziała. - Wiem, że sobie świetnie poradzisz.
Luke oparł się o matkę, która objęła go ramieniem i przycisnęła mocno do siebie. Czuł
się troszeczkę winny z powodu swojej tajemnicy, ale przede wszystkim bezpieczny - kochany
i bezpieczny.
- Poza tym nie jest jeszcze tak źle - dodała matka, bardziej do siebie niż do niego.
Z jakiegoś powodu nie zabrzmiało to pocieszająco. Luke nie wiedział dlaczego, ale
miał wrażenie, że matka chciała powiedzieć, że będzie gorzej. Przytulił się do niej mocniej i
miał nadzieję, że się pomylił.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Luke zrozumiał, co matka miała na myśli, kiedy kilka dni później zszedł na śniadanie. Jak
zwykle uchylił drzwi prowadzące z tylnych schodów do kuchni. Kilka razy wcześniej
zdarzyło się, że ktoś wpadł przed śniadaniem, i matka wysyłała Matthew albo Marka, żeby
uprzedzili Luke’a, że ma się nie pokazywać. Ale zawsze sprawdzał, czy w kuchni nie było
kogoś obcego. Tego dnia zobaczył tatę, Matthew i Marka przy stole, a skwierczenie
smażonego boczku powiedziało mu, że matka stoi przy kuchence.
- Czy rolety są opuszczone? - zapytał cicho.
Matka otworzyła drzwi na schody, ale zagrodziła Luke’owi drogę, kiedy chciał wejść
do kuchni. Podała mu talerz pełen jajecznicy na boczku.
- Luke, skarbie, czy mógłbyś zjeść, siedząc tu na stopniach?
- Jak to? - zapytał Luke.
Matka spojrzała błagalnie przez ramię.
- Tata uważa... mam na myśli, że nie jesteś już bezpieczny w kuchni. Dalej możesz z
nami jeść i rozmawiać i w ogóle, ale będziesz siedzieć... tutaj.
Machnęła ręką, wskazując schody za chłopcem.
- Ale jeśli rolety są zaciągnięte... - zaczął mówić Luke.
- Jeden z tych robotników zapytał mnie wczoraj: „Panie, masz pan w tej chałupie
klimę?” - odezwał się siedzący przy stole tata. Nie odwrócił się, jakby nie chciał patrzeć na
Luke’a. - Jeśli będziemy trzymać okna zasłonięte w takie upalne dni jak dzisiaj, ludzie zaczną
coś podejrzewać. Tak będzie bezpieczniej. Przykro mi.
Teraz tata w końcu odwrócił się i spojrzał na Luke’a, który starał się nie okazać po
sobie, jak dotknęły go słowa ojca.
- A co mu powiedziałeś? - zapytał Matthew, jakby pytanie robotnika dowodziło tylko
jego ciekawości.
- Powiedziałem, że jasne, że nie mamy klimy. Farmerzy nie zbijają kokosów.
Tata pociągnął długi łyk kawy.
- Dobrze, Luke? - zapytała matka.
- Tak - wymamrotał. Wziął talerz z jajkami na boczku, ale w tej chwili przestały
wyglądać apetycznie i wiedział, że każdy kęs będzie mu stawał w gardle. Usiadł na stopniu, w
miejscu zasłoniętym przed widokiem z obu kuchennych okien.
- Zostawimy otwarte drzwi - powiedziała matka. Stała nad nim, jakby nie miała
ochoty wracać do kuchenki. - To prawie bez różnicy, prawda?
- Mamuśka... - odezwał się ostrzegawczo tata.
Przez otwarte okna Luke mógł słyszeć odgłosy silników ciężarówek i samochodów.
Robotnicy przyjechali już do pracy. Przez ostatnich kilka dni wyglądał przez kanał
wentylacyjny i wiedział, że karawana pojazdów na drodze wygląda jak na paradzie.
Samochody osobowe zatrzymywały się na poboczu drogi i wypluwały lepiej ubranych ludzi.
Bardziej podniszczone pojazdy stawały na błotnistych kawałkach, a wysiadający z nich ludzie
szli do buldożerów i koparek, pozostawionych na noc na zewnątrz. Maszyny budowlane
ledwie miały czas ostygnąć, ponieważ robotnicy używali ich od świtu do zmierzchu. Ktoś
wyraźnie chciał, żeby skończyli jak najprędzej.
- Luke... przykro mi - powiedziała matka i uciekła do kuchenki. Nałożyła jajecznicę na
talerz dla siebie i usiadła przy stole, obok miejsca, gdzie zwykle siedział Luke. Jego krzesło
zostało w ogóle wyniesione z kuchni.
Przez chwilę Luke patrzył, jak tata, mama, Matthew i Mark jedzą razem w milczeniu,
jako kompletna rodzina złożona z czterech osób. Raz odchrząknął i chciał ponownie
zaprotestować: „Nie możecie tego zrobić, to nie w porządku”, ale przełknął te słowa, zanim
wydostały się na zewnątrz. Oni tylko próbowali go chronić, co mógł na to poradzić?
Z determinacją wbił widelec w stertę jajecznicy na talerzu i podniósł kęs do ust. Zjadł
całą porcję do ostatniego okruszka, w ogóle nie czując smaku.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Od tamtego dnia Luke jadł wszystkie posiłki, siedząc na najniższym stopniu schodów -
przyzwyczaił się, ale nadal tego nienawidził. Nigdy wcześniej nie zauważył, że matka często
mówi zbyt cicho, by mógł ją słyszeć z dalszej odległości, a Matthew i Mark zawsze rzucają
swoje złośliwe uwagi półgłosem. Kiedy więc zaczynali się śmiać, często z Luke’a, on nie
mógł się bronić, ponieważ nie wiedział, co powiedzieli. Nie słyszał nawet, jak matka mówi:
„No już, chłopcy, bądźcie grzeczni”. Po tygodniu czy dwóch jedzenia na schodach w
większości przypadków nie próbował nawet słuchać rozmowy reszty rodziny.
Ale nawet on był zaciekawiony, kiedy w gorący lipcowy dzień przyszedł list w
sprawie świń.
Tego dnia Matthew przyniósł list ze skrzynki umieszczonej przy skrzyżowaniu dróg, o
dwa kilometry od ich domu. (Luke oczywiście nigdy jej nie widział, ale Matthew i Mark
opowiadali mu, że stoją tam trzy skrzynki, po jednej dla każdej rodziny mieszkającej przy tej
drodze). Zazwyczaj na pocztę przychodzącą do Garnerów składały się tylko rachunki i
cienkie koperty zawierające suche polecenia rządowe dotyczące tego, ile kukurydzy może
zostać zasiane, jakiego nawozu należy użyć i dokąd dostarczyć zebrane plony. List od rodziny
był wydarzeniem wartym uczczenia - matka zawsze wtedy zostawiała aktualną robotę i
siadała, żeby otworzyć go drżącymi dłońmi, a potem wołała z przerwami: „O, ciotka Effie
znowu jest w szpitalu...” albo: „Ojej, Lisabeth jednak wychodzi za tego typa...”. Luke miał
wrażenie, jakby praktycznie znał swoich krewnych, nawet jeśli mieszkali setki kilometrów od
niego i, rzecz jasna, w ogóle nie wiedzieli o jego istnieniu. Listy, które matka pracowicie
pisała późno w nocy, kiedy zebrała dość pieniędzy na znaczek, zawierały mnóstwo nowin o
Matthew i Marku, ale nigdy nie padało w nich imię Luke’a.
Ten list był równie gruby, jak niektóre z przysyłanych przez babcię Luke’a, ale nosił
oficjalną pieczęć, a adres zwrotny informował wytłaczanymi literami:
URZĄD DS. ŚRODOWISKA MIESZKALNEGO, WYDZIAŁ STANDARDÓW
ŚRODOWISKOWYCH.
Matthew trzymał list w wyciągniętej na całą długość ręce - w taki sposób wynosił
zwykle martwe prosiaki z chlewa.
Tata wyraźnie zmartwił się, kiedy zobaczył kopertę w rękach nadchodzącego syna,
który położył przesyłkę na stole, koło jego nakrycia. Tata westchnął.
- Na pewno coś niedobrego - powiedział. - Nie ma sensu psuć sobie posiłku. Może
poczekać.
Wrócił do jedzenia kurczaka z kluskami. Dopiero kiedy pochłonął ostatni kęs,
odwrócił kopertę i przesunął palcem z brudnym paznokciem pod jej skrzydełkiem, a potem
rozłożył kartkę.
- „Otrzymaliśmy niedawno powiadomienie...” - przeczytał na głos. - No dobrze, na
razie rozumiem. Potem przez jakiś czas czytał po cichu, odzywając się tylko chwilami:
„Mamuśka, co to jest poślednia część tuszy?” albo: „Gdzie ten słownik? Matthew, sprawdź
obopólność”. W końcu cisnął na stół cały gruby plik papierów i oznajmił:
- Chcą, żebyśmy się pozbyli tuczników.
- Co takiego?! - zawołał Matthew. Podchodził do życia poważniej niż Mark i odkąd
wszyscy pamiętali, powtarzał: „Kiedy będę mieć własne gospodarstwo, będę w nim trzymać
same tuczniki. Załatwię jakoś zgodę rządu...”. Teraz Matthew zaglądał tacie przez ramię. -
Chcesz powiedzieć, że musimy sprzedać naraz bardzo dużo, tak? Ale możemy jakoś to
odbić...
- Nie - odpowiedział tata. - Ci ludzie w tych eleganckich domach nie wytrzymają
zapachu świń. Więc mamy nie hodować tuczników. - Cisnął list na środek stołu, żeby
wszyscy mogli go zobaczyć. - A czego się spodziewali, stawiając domy koło farmy?
Siedzący na swoim miejscu na schodach Luke musiał powstrzymać chęć wyciągnięcia
listu z tłuszczu kurzego i przeczytania go osobiście.
- Nie mogą chyba tego zrobić, prawda? - zapytał.
Nikt mu nie odpowiedział, bo też nikt nie musiał. Luke poczuł się jak idiota, kiedy
tylko wymknęło mu się to pytanie. Raz jeden był wdzięczny losowi, że siedzi w mało
widocznym miejscu.
Matka skręciła w rękach ścierkę do naczyń.
- Żyjemy z tych tuczników - powiedziała. - Przy obecnych cenach zboża... Jak mamy
sobie poradzić?
Tata tylko popatrzył na nią, a po chwili to samo zrobili Matthew i Mark. Luke nie
wiedział dlaczego.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wezwanie do zapłacenia podatku przyszło dwa tygodnie później, tego samego dnia, kiedy
tata z pomocą Matthew i Marka zapakował wszystkie świnie na przyczepę do przewozu
zwierząt i wywiózł je z gospodarstwa. Większość miała trafić do rzeźni, natomiast te za
młode i za małe, by można było dostać za nie dobrą cenę, trafiły na targ. Luke patrzył przez
kanał wentylacyjny na przodzie domu, jak tata wywoził kolejne partie zwierząt poobijaną
półciężarówką. Matthew i Mark siedzieli z tyłu na pace, pilnując, żeby przyczepa się nie
przechylała. Nawet z wysokości strychu Luke był w stanie dostrzec nieszczęśliwy wyraz
twarzy Matthew.
A kiedy wszyscy trzej wrócili do domu na obiad i zmyli z siebie resztki zapachu świń,
tata bez komentarza wręczył matce wezwanie do zapłacenia podatku. Odłożyła drewnianą
łyżkę, którą mieszała gulasz, i rozłożyła pismo, a potem upuściła je na podłogę.
- Ale przecież... - schylając się po list, liczyła coś w pamięci. - To jest trzy razy tyle co
zwykle. To musi być jakaś pomyłka.
Tata ponuro potrząsnął głową.
- To nie pomyłka. Rozmawiałem na targu z Willikerem.
Willikerowie byli ich najbliższymi sąsiadami, których dom stał pięć kilometrów dalej
wzdłuż drogi. Luke zawsze wyobrażał ich sobie jako pokryte łuskami potwory z wielkimi
pazurami, ponieważ niezliczoną ilość razy był napominany: „Nie chcesz chyba, żeby
zobaczyli cię Willikerowie”.
- Williker mówił, że podnoszą wszystkim podatki przez te eleganckie domy. Bo
ziemia zrobiła się więcej warta.
- To chyba dobrze? - zapytał żarliwie Luke. To było dziwne uczucie: powinien
nienawidzić nowych domów za to, że zajęły miejsce jego lasu i zmusiły go do pozostawania
w domu. Ale na pół zakochał się w nich, patrząc, jak wylewane są fundamenty każdego z
osobna, jak każdy wspina się drewnianym szkieletem ścian i dachem ku niebu. To była jego
główna rozrywka poza rozmowami z matką, kiedy przychodziła na górę na coś, co nazywała
„przerwami dla Luke’a”. Czasem udawała, że jego pokój wymaga sprzątania w takim samym
stopniu, w jakim chleb wymagał upieczenia, a ogród wypielenia. Czasem po prostu siadała i
rozmawiała z nim.
Tata z niechęcią potrząsnął głową, słysząc pytanie Luke’a.
- Nie. To byłoby dobrze, gdybyśmy mogli ją sprzedać. A nie możemy. Dla nas to
znaczy tyle, że rząd uważa, że może wyciągnąć od nas więcej pieniędzy.
Matthew opadł na krzesło przy stole.
- Skąd weźmiemy na podatek? - zapytał. - To prawie wszystko, co dostaliśmy za
świnie, a tamte pieniądze miały nam wystarczyć na długo...
Tata nie odpowiedział. Nawet Mark, który zwykle miał na wszystko przemądrzałą
odpowiedź, sprawiał wrażenie kompletnie ogłuszonego.
Matka odwróciła się z powrotem do garnka z gulaszem.
- Dostałam dzisiaj pozwolenie na podjęcie pracy - powiedziała cicho. - Fabryka szuka
ludzi. Jeśli mnie tam przyjmą, może wypłacą mi pensję z góry.
Luke otworzył szeroko usta.
- Nie możesz iść do pracy - wyjąkał. - Kto wtedy... - Chciał powiedzieć: „Kto wtedy
zostanie ze mną?”, „Kto wtedy będzie ze mną rozmawiał przez cały dzień, kiedy wszyscy są
poza domem?”. Ale to wydawało się Luke’owi zbyt samolubne. Rozejrzał się dokoła: nikt nie
sprawiał wrażenia zaskoczonego słowami matki, więc on także nie powiedział już nic więcej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W połowie września życie Luke’a toczyło się już wedle codziennej rutyny. Wstawał o świcie
tylko po to, żeby mieć okazję posiedzieć na schodach i popatrzeć, jak reszta jego rodziny je
śniadanie. Wszyscy się teraz spieszyli - matka musiała być w fabryce na siódmą, tata
próbował doprowadzić wszystkie maszyny do porządku przed jesiennymi pracami polowymi,
a Matthew i Mark musieli iść do szkoły. Tylko Luke miał czas, żeby ociągać się z jedzeniem
niedosmażonego boczku i wyschniętego chleba. Nie próbował nawet prosić o masło,
ponieważ to znaczyło, że któreś z pozostałych musiałoby wstać i przynieść je do niego,
udając przy tym, że chce otworzyć okno albo po prostu przynieść z góry jakąś zapomnianą
rzecz.
Kiedy tylko reszta rodziny wychodziła z domu, Luke wracał do swojego pokoju i
wyglądał przez kanały wentylacyjne - najpierw ten na przodzie domu, żeby zobaczyć, jak
Matthew i Matt wsiadają do szkolnego autobusu, a potem ten na tyłach, wychodzący na
niemal ukończone już domy. Były to rezydencje tak wielkie, jak dom i stodoła Garnerów
razem wzięte, a ich ściany lśniły w promieniach porannego słońca, jakby były wysadzane
cennymi klejnotami. Luke czasem myślał, że może naprawdę tak jest.
Robotnicy nadal zjawiali się tłumnie każdego ranka, ale większość z nich pracowała
teraz wewnątrz domów. Od razu kierowali się do środka, niosąc zrolowane wykładziny, stosy
gipsowych ścianek działowych i puszki z farbą. Od tego momentu Luke zwykle ich już nie
widział, dlatego spędzał więcej czasu obserwując nowy rodzaj przybyszów: samochody, które
sprawiały wrażenie bardzo drogich, podjeżdżały powoli niedawno wyasfaltowaną drogą.
Czasem zatrzymywały się na parkingu, a przyjeżdżający nimi ludzie wchodzili do jednego z
domów, zwykle w towarzystwie mówiącej coś bezustannie kobiety. Zrozumienie, kim mogą
być, zajęło Luke’owi trochę czasu - na pewno nie odważyłby się zapytać kogokolwiek z
rodziny - ale w końcu domyślił się, że ci ludzie mogą zastanawiać się nad kupnem domów.
Kiedy sobie to uświadomił, zaczął dokładnie przyglądać się każdemu z potencjalnych
sąsiadów. Słyszał, jak matka i tata zastanawiali się, czy mieszkańcy nowych domów będą
rzeczywiście po prostu mieszczuchami, czy też może samymi notablami. Luke wiedział, że
notable byli nieprawdopodobnie bogaci i mieli rzeczy, jakich zwykli ludzie nie widzieli od
lat. Chłopiec nie był pewien, jak notable zdobyli swoje majątki, podczas gdy wszyscy inni
byli biedni, ale jego tata nigdy nie wymówił słowa „notabl” bez poprzedzenia go kilkoma
przekleństwami.
Ludzie oglądający domy nie przypominali nikogo w rodzinie Luke’a. Były to zwykle
szczupłe i piękne panie w dopasowanych do figury sukienkach oraz przysadziści panowie
ubrani w coś, co tata i bracia Luke’a nazywali obciachowymi ciuchami - lśniące buty, czyste,
wytworne spodnie i takie same marynarki. Luke czuł się trochę zażenowany ich wyglądem -
albo może był zażenowany własną rodziną, która nigdy nie wyglądała jak ktokolwiek z
notabli. Chłopiec najbardziej lubił, kiedy z dorosłymi przyjeżdżały dzieci i mógł się im
przyglądać. Najmłodsze były zawsze wystrojone jak ich rodzice, z kokardami we włosach,
szelkami i innymi ozdóbkami, jakich rodzice Luke’a by na pewno nigdy nie kupili. Starsze
dzieci zwykle wyglądały tak, jakby włożyły na siebie pierwszą rzecz, którą rano wyciągnęły z
szafy.
Luke wiedział, oczywiście, że nikt nie odważyłby się pokazać z trójką dzieci, ale
zawsze liczył: „Raz, dwa...”, „Raz...”, „Raz, dwa...”.
A gdyby do któregoś z domów wprowadziła się rodzina tylko z jednym dzieckiem, a
Luke wślizgnął się tam i udawał ich drugiego syna? Mógłby iść do szkoły, pojechać do
miasta, zachowywać się jak Matthew i Mark...
Świetny kawał - Luke mieszkający u notabli. Najprawdopodobniej zostałby z miejsca
zastrzelony za włamanie albo wydany władzom.
Kiedy zaczynał myśleć o takich rzeczach, zawsze zeskakiwał ze swojego punktu
obserwacyjnego przy kanale wentylacyjnym i brał książkę z jednej z zakurzonych półek pod
okapem. Matka nauczyła go czytać i liczyć na tyle, na ile sama umiała. „Przynajmniej mamy
dla ciebie trochę książek” - mówiła smutno, kiedy wychodziła rano. Luke przeczytał już
kilkanaście razy każdą z książek, nawet te z tytułami takimi jak Leksykon schorzeń
nierogacizny czy Pospolite trawy obszarów wiejskich. Do jego ulubionych należały nieliczne
książki przygodowe, które pozwalały mu wyobrażać sobie, że jest rycerzem walczącym ze
smokiem w obronie porwanej księżniczki albo żeglarzem-odkrywcą na pełnym morzu,
trzymającym się kurczowo masztu, podczas gdy wokół szaleje sztorm.
Lubił zapominać o tym, że jest Lukiem Garnerem, trzecim dzieckiem ukrywającym
się na strychu.
Gdzieś w okolicach południa słyszał, jak otwierają się tylne drzwi prowadzące z
pomieszczenia gospodarczego do kuchni i mógł zejść na dół, żeby zjeść drugie śniadanie
razem z ojcem. Pod nieobecność matki nie było domowego ciasta, tłuczonych kartofli czy
pieczeni napełniającej apetycznym zapachem cały dom. Tata zawsze szykował cztery
kanapki, sprawdzał, czy nikt go nie widzi, a potem podawał dwie Luke’owi siedzącemu na
schodach.
Nigdy nie mówił ani słowa - wyjaśnił kiedyś, że nie chce, żeby ktoś go usłyszał i
zaczął się zastanawiać, dlaczego mówi do siebie. Włączał za to radio, żeby wysłuchać
podawanych w południe wiadomości dla rolników, a potem zwykle była jeszcze piosenka
albo dwie, zanim tata uciszał radio i wychodził na dwór, żeby zająć się pracą.
Kiedy tata wychodził, Luke wracał do swojego pokoju, żeby czytać albo znowu
obserwować domy. O wpół do siódmej wieczorem matka wracała do domu i zawsze
zaglądała, żeby przywitać się z Lukiem, zanim jeszcze zajęła się pospiesznie przewidzianymi
na cały dzień pracami domowymi, które musiała wykonać w kilka godzin przed snem.
Zwykle Matthew i Mark także wpadali do niego na górę, ale też nie mogli zostać dłużej -
musieli pomagać tacie przed kolacją, a potem odrabiać lekcje. Poza tym zawsze byli milsi dla
Luke’a na dworze. Zanim został wycięty las, po zakończeniu obowiązków domowych i
odrabiania lekcji cała trójka często grała w piłkę w ogrodzie na tyłach domu. Matthew i Mark
zawsze się kłócili o to, który z nich będzie miał w drużynie Luke’a, ponieważ nawet jeśli
Luke nie radził sobie najlepiej, dwóch chłopców zawsze mogło pokonać trzeciego.
Teraz bez przekonania grywali z Lukiem w karty czy warcaby, ale chłopiec widział,
że woleliby być na zewnątrz.
Tak samo zresztą, jak i on.
Starał się o tym nie myśleć.
Najlepszy był sam koniec dnia, kiedy matka przychodziła go opatulać. Nie musiała się
już wtedy spieszyć i czasem zostawała na całą godzinę, wypytując go, co czytał tego dnia,
albo opowiadając mu różne historie o fabryce.
Aż pewnego wieczora matka nagle urwała w pół słowa opowieść o tym, jak jej
gumowa rękawiczka utknęła w kurczaku, którego patroszyła tego dnia.
- Mamo? - zapytał Luke.
Odpowiedziało mu chrapnięcie. Matka zasnęła na siedząco.
Luke przyjrzał się jej twarzy. Dostrzegł zmarszczki zmęczenia, których wcześniej nie
było, i zauważył, że jej włosy były teraz w równym stopniu siwe, co brązowe.
- Mamo? - zapytał znowu, łagodnie potrząsając jej ramieniem.
Poderwała się.
- ...Ale ja wyczyściłam tego ku... ojej. Przepraszam, Luke. Miałam cię opatulić,
prawda?
Poprawiła mu poduszkę i wygładziła prześcieradło.
Luke usiadł na łóżku.
- W porządku, mamo. Właściwie to i tak jestem... - przełknął gulę w gardle - jestem
już na to za duży. Założę się, że nie przychodziłaś opatulać na noc Matthew czy Marka, kiedy
mieli dwanaście lat.
- Nie - odparła cicho.
- Więc ja też tego nie potrzebuję.
- Dobrze - odpowiedziała.
Pocałowała go mimo wszystko w czoło, a potem zgasiła światło. Luke odwrócił się do
ściany i nie zmienił pozycji, dopóki matka nie wyszła.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pewnego chłodnego deszczowego poranka kilka tygodni później rodzina Luke’a zbierała się
w takim pośpiechu, że ledwie zdążyli się z nim pożegnać. Wypadli za drzwi zaraz po
śniadaniu, Matthew i Mark narzekali na zapakowane drugie śniadanie, a tata zawołał: „Jadę
na tę aukcję w Chytlesville, wrócę dopiero na kolację”. Matka pospiesznie cofnęła się do
domu i dała Luke’owi torbę sucharków, trzy gruszki i trochę ciasteczek, które zostały z
zeszłego wieczoru.
- Żebyś nie zgłodniał - mruknęła, szybko cmoknęła go w głowę i już jej nie było.
Luke wyjrzał ze schodów, przyglądając się kuchennemu bałaganowi, na który
składały się brudne patelnie i pokryte okruchami chleba talerze. Wiedział, że nie powinien
nawet zerkać w stronę okien, ale mimo wszystko to zrobił, a jego serce dziwacznie
podskoczyło, kiedy zobaczył, że okna są zasłonięte. Ktoś musiał zaciągnąć zeszłego wieczora
rolety, żeby ciepło nie uciekało z kuchni, a potem zapomniał podnieść je rano. Luke odważył
się wychylić jeszcze kawałeczek - tak, rolety na drugim oknie także były opuszczone. Po raz
pierwszy od prawie sześciu miesięcy mógł wejść do kuchni i nie martwić się, że ktoś go
zobaczy. Mógł bez żadnego strachu biegać, ślizgać się, skakać, nawet tańczyć na wyłożonej
linoleum podłodze. Mógł posprzątać kuchnię i zrobić matce niespodziankę. Mógł zrobić
wszystko.
Ostrożnie wysunął do przodu prawą stopę, nie odważając się jeszcze oprzeć na niej
całym ciężarem ciała. Podłoga skrzypnęła. Zamarł w miejscu - nic się nie zdarzyło, ale mimo
wszystko się wycofał. Wszedł po schodach, przeczołgał się po podeście na drugim piętrze,
żeby ominąć okna, a potem wdrapał się po schodach na strych. Był tak zdegustowany
własnym zachowaniem, że prawie czuł nieprzyjemny smak w ustach.
Jestem tchórzem. Jestem strachajłą. Zasługuję na to, żeby już na zawsze siedzieć
zamknięty na strychu - przebiegło mu przez głowę. - Nie, nie - poprawił samego siebie. -
Jestem po prostu ostrożny. Muszę przygotować plan.
Wspiął się na stojący na skrzyni taboret, który służył mu za punkt obserwacyjny przy
kanałach wentylacyjnych. Osiedle za jego domem było już w pełni zamieszkane. Znał
wszystkie rodziny, a dla większości z nich wymyślił własne przezwiska. Na podjeździe przed
domem rodziny Samochodziarzy stały zaparkowane cztery eleganckie samochody. Wszyscy
członkowie rodziny Złotych mieli włosy w kolorze słońca. Rodzina Ptasich Móżdżków
postawiła przy ogrodowym parkanie rząd chyba ze trzydziestu domków dla ptaków, chociaż
Luke mógłby im powiedzieć, że nie ma sensu robić tego przed nadejściem wiosny. Dom, na
który Luke miał najlepszy widok, stojący tuż za ogrodem Garnerów, należał do rodziny
Sportowców. Mieszkało tam dwóch nastoletnich chłopców, a ich taras był pełen piłek
futbolowych, rakiet tenisowych, kijów bejsbolowych i hokejowych, piłek do koszykówki i
sprzętu służącego do uprawiania sportów, o których Luke nie miał bladego pojęcia.
Dzisiaj jednak nie był zainteresowany dyscyplinami sportowymi, interesowało go
tylko, kiedy wszystkie rodziny wyjdą z domów.
Zauważył już wcześniej, że wszystkie domy stały puste od dziewiątej rano, kiedy
dzieci pojechały już do szkoły, a dorośli do pracy. Trzy czy cztery kobiety chyba nie
pracowały, ale także wyjeżdżały i wracały późnym popołudniem, z torbami pełnymi
zakupów. Dzisiaj wystarczyło tylko, żeby Luke sprawdził, czy nikt nie został w domu, na
przykład z powodu choroby.
Jako pierwsza wyjechała rodzina Złotych - dwie blond głowy w jednym samochodzie,
tyle samo w drugim. Następni byli Sportowcy: chłopcy nieśli ochraniacze i kaski futbolowe, a
ich matka balansowała na wysokich obcasach. A później cała chmara samochodów zaczęła
się wylewać z każdego podjazdu na lśniącą wciąż od nowości asfaltową szosę. Luke liczył
każdą osobę tak dokładnie, że zaznaczał kreskę na ścianie, a potem przeliczył te kreski
jeszcze dwa razy. Zgadzało się: wyjechało dwadzieścia osiem osób, był bezpieczny.
Zszedł szybko z krzesła, a w głowie kręciło mu się od różnych planów. Najpierw
posprząta kuchnię, a potem upiecze chleb na kolację. Nigdy wcześniej nie piekł chleba, ale
miliony razy widział, jak matka to robiła. A potem może uda mu się zaciągnąć rolety w
pozostałych pokojach i posprząta dokładnie cały dom. Nie będzie mógł użyć odkurzacza - był
zbyt głośny - ale może zetrzeć kurze, wyczyścić i wypolerować wszystko. Mama będzie
naprawdę szczęśliwa. A potem, po południu, zanim wrócą Matthew, Mark czy dzieciaki z
sąsiedztwa, może ugotować coś na kolację, na przykład kartoflankę. Właściwie mógłby to
robić każdego dnia. Nigdy wcześniej prace domowe czy gotowanie nie wydawały mu się
szczególnie kuszące - Matthew i Mark zawsze krzywili się, że to babska robota - ale były
lepsze niż nic. A może, ale tylko może, gdyby to się udało, zdołałby przekonać tatę, żeby
pozwolił mu się przekradać do stodoły i tam pomagać.
Luke był tak podekscytowany, że tym razem bez namysłu wszedł do kuchni. Kogo
obchodzi, że podłoga skrzypi? Nie było nikogo, kto mógłby to usłyszeć. Zebrał talerze i
sztućce ze stołu i ułożył je w zlewie, a potem wyszorował każdą sztukę po kolei z niezwykłą
skrupulatnością. Odmierzył mąkę, smalec, mleko i drożdże i właśnie wkładał wszystko do
miski, kiedy przyszło mu do głowy, że nic się nie stanie, jeśli bardzo cicho włączy radio. Nikt
nie usłyszy, a nawet gdyby usłyszał, dojdzie do wniosku, że domownicy zapomnieli je
wyłączyć, tak samo jak zapomnieli podnieść rolety.
Chleb był w piekarniku, a Luke ręcznie zbierał kłaczki z dywanu w pokoju
gościnnym, kiedy usłyszał chrzęst opon na żwirze na podjeździe. Była druga po południu, za
wcześnie na szkolny autobus albo powrót rodziców. Luke rzucił się biegiem do schodów,
mając nadzieję, że ktokolwiek to jest, po prostu sobie pójdzie.
Nie miał szczęścia. Usłyszał, jak tylne drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Potem
głos taty:
- Co tu się...
Wrócił wcześniej - to nie powinno mieć znaczenia, ale ukryty na schodach Luke nagle
poczuł, że radio gra głośno jak cała orkiestra, a zapach piekącego się chleba czuć na odległość
dziesięciu kilometrów.
- Luke! - wrzasnął tata.
Luke usłyszał, że ojciec kładzie rękę na klamce, więc otworzył drzwi.
- Chciałem tylko pomóc - wykrztusił. - Byłem bezpieczny. Zostawiliście zaciągnięte
rolety, więc pomyślałem, że nic się nie stanie, byłem pewien, że wszyscy sąsiedzi wyjechali
i...
Tata spojrzał na niego z wściekłością.
- Nie możesz być pewien - warknął. - Do takich ludzi przychodzą cały czas przesyłki,
ktoś mógł zachorować i wrócić wcześniej z pracy, w dzień przychodzą do nich służące...
Luke chciał zaprotestować, że to nieprawda, służące nigdy nie przychodzą, zanim
dzieci wrócą do domu ze szkoły, ale nie chciał zdradzać się bardziej, niż już to zrobił.
- Rolety były opuszczone - powiedział. - Nie zapaliłem żadnego światła. Nawet gdyby
tysiąc ludzi tam wróciło, nikt by nie wiedział, że tu jestem! Proszę, ja po prostu muszę coś
robić. Popatrz, upiekłem chleb i posprzątałem, i...
- A gdyby zajrzał tutaj na przykład inspektor rządowy?
- Schowałbym się, jak zawsze.
Tata potrząsnął głową.
- A on poczułby zapach chleba piekącego się w pustym domu? Chyba nie rozumiesz -
powiedział. - Nie możesz ryzykować. Nie możesz. Dlatego że...
Właśnie w tym momencie uruchomił się brzęczyk timera przy piekarniku,
rozbrzmiewając głośno jak syrena alarmowa. Tata spojrzał krzywo na Luke’a i podszedł do
piecyka. Wyciągnął dwie foremki z chlebem i cisnął je na wierzch kuchenki, a potem
wyłączył radio.
- Masz nigdy więcej nie wchodzić do kuchni - powiedział. - Masz siedzieć schowany.
To rozkaz.
Wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Luke uciekł na górę. Miał ochotę tupać głośno ze złości, ale nie mógł tego zrobić,
ponieważ nie wolno mu było hałasować. W swoim pokoju zawahał się, zbyt wytrącony z
równowagi, żeby czytać, zbyt niespokojny, żeby zająć się czymś innym. Masz siedzieć
schowany. To rozkaz - rozbrzmiewało mu w uszach. Ale przecież był schowany, był ostrożny.
Żeby udowodnić, że miał rację - przynajmniej przed samym sobą - wspiął się na swój punkt
obserwacyjny przy wychodzącym na tył domu kanale wentylacyjnym i wyjrzał na ciche
osiedle.
Wszystkie podjazdy były puste, nic się nie poruszało, nawet flaga na maszcie przed
domem Złotych i skrzydła modelu wiatraka, który stał w ogrodzie Ptasich Móżdżków. Ale
właśnie wtedy kątem oka Luke pochwycił jakieś drgnięcie w jednym z okien domu
Sportowców.
Zobaczył twarz - twarz dziecka. W domu, w którym mieszkało już dwóch chłopców.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Luke był tak zaskoczony, że stracił równowagę i prawie zleciał do tyłu ze skrzyni. Zanim
zdążył się otrząsnąć i wyprostować, twarz zniknęła. Czy to mu się tylko przywidziało? Może
to tylko jeden z braci Sportowców wrócił wcześniej ze szkoły? Tata miał rację, dzieciaki
czasem chorowały albo przynajmniej symulowały chorobę. Luke spróbował przypomnieć
sobie każdy szczegół dotyczący twarzy, którą widział - albo którą mu się wydawało, że
widział. To dziecko wyglądało na młodsze niż bracia Sportowcy, miało łagodniejsze rysy.
Prawda?
Może to był złodziej albo służąca, która przyszła wcześniej?
Nie, to na pewno było dziecko. Dziecko, które...
Nie odważył się nawet w myślach powiedzieć, kim mogło być dziecko w tamtym
domu.
Przez całe godziny wpatrywał się w dom Sportowców, ale żadna twarz już się nie
pojawiła w jego oknach. Nic się nie wydarzyło aż do szóstej, kiedy to dwaj chłopcy z rodziny
Sportowców podjechali pod dom dżipem, wypakowali sprzęt futbolowy i zanieśli go do
domu. Nie wybiegli, krzycząc, że zostali okradzeni.
Nie widział też, żeby z domu wychodził jakikolwiek złodziej czy też służąca.
O wpół do siódmej Luke niechętnie zszedł ze swojego punktu obserwacyjnego,
ponieważ usłyszał, że matka puka do drzwi. Usiadł na łóżku i mruknął z roztargnieniem:
- Proszę.
Matka podbiegła i przytuliła go.
- Luke, tak mi przykro... Wiem, że chciałeś tylko pomóc, wszystko jest prześlicznie
posprzątane. Byłoby cudownie, gdybyś mógł to robić codziennie. Ale twój tata uważa... To
znaczy, nie możesz...
Luke był tak zatopiony w myślach o twarzy w oknie, że początkowo nie zrozumiał, o
czym matka mówi. A prawda - chleb, sprzątanie, radio...
- W porządku - mruknął pod nosem.
Ale to nie było w porządku i nigdy nie miało być. Ponownie ogarnęła go złość -
dlaczego jego rodzice musieli być tak ostrożni? Dlaczego nie zamkną go po prostu w jednej
ze skrzyń na strychu, żeby mieć raz na zawsze spokój?
- Możesz z nim porozmawiać? - zapytał Luke. - Może go przekonasz...
Matka odgarnęła mu włosy z twarzy.
- Spróbuję - obiecała. - Ale wiesz przecież, że tata chce tylko cię ochronić. Nie
możemy ryzykować.
Nawet jeśli twarz w oknie domu rodziny Sportowców należała do innego trzeciego
dziecka, to co z tego? Luke i tamten dzieciak mogli całe życie mieszkać po sąsiedzku i nigdy
się nie spotkać. Możliwe, że Luke nigdy już nie zobaczy tamtego dziecka, a ono z całą
pewnością nigdy nie zobaczy Luke’a.
Luke opuścił głowę.
- Co ja mam zrobić? - zapytał. - Nie mam niczego do roboty. Czy mam po prostu
siedzieć w tym pokoju bezczynnie przez resztę życia?
Matka gładziła go teraz po włosach, co go łaskotało i potęgowało jego irytację.
- Skarbie - powiedziała. - Możesz robić mnóstwo rzeczy. Czytać, bawić się i spać,
kiedy tylko chcesz... Uwierz mi, chętnie zamieniłabym się z tobą choćby na jeden dzień.
- Nie zamieniłabyś się - mruknął Luke, ale powiedział to tak cicho, żeby matka na
pewno nie usłyszała. Wiedział, że ona tego nie zrozumie.
Czy jeśli w rodzinie Sportowców było trzecie dziecko, potrafiłoby zrozumieć? Czy
czułoby to samo, co Luke?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy Luke zszedł na dół na kolację, zobaczył, że matka położyła dwa upieczone przez niego
bochenki chleba na porcelanowym półmisku, który wyjmowała na święta i szczególne okazje.
Chciała wystawić ten chleb na pokaz, podobnie jak dawniej przylepiała na ścianach koślawe
obrazki, które Matthew i Mark przynosili ze szkoły, kiedy byli mali. Ale coś wyszło nie tak -
może Luke nie dodał dostatecznie dużo drożdży albo za długo lub zbyt krótko wyrabiał ciasto
- i bochenki nie wyrosły jak należy. Leżąc na środku stołu, wyglądały krzywo i żałośnie.
Luke pożałował, że matka po prostu ich nie wyrzuciła.
- Na dworze jest zimno, nikt nie zauważy, jak zaciągniecie rolety. Dlaczego nie mogę
usiąść z wami przy stole? - zapytał, kiedy zszedł na sam dół schodów.
- Skarbie... - zaczęła matka.
- Ktoś może zauważyć twój cień na tle rolety - powiedział ojciec.
- Nie będzie wiedział, że to ja - kłócił się Luke.
- Ale zobaczy pięć osób. Ktoś może zacząć coś podejrzewać - wyjaśniła cierpliwie
matka. - Luke, my tylko chcemy, żebyś był bezpieczny. Co powiesz na wielką pajdę twojego
chleba? Mam wołowinę na zimno i fasolkę z puszki.
Zrezygnowany Luke usiadł na schodach.
Matthew zapytał o aukcję, na której miał być tata.
- Pojechałem tam całkiem na próżno - powiedział z niechęcią tata. - Czekałem cztery
godziny, aż zaczną licytować traktory i nie było mnie stać nawet na najniższą stawkę.
- Przynajmniej wróciłeś wcześniej do domu i mogłeś naprawić to ogrodzenie, zanim
się zrobiło ciemno - odparła matka, krojąc chleb.
I nakrzyczeć na mnie - pomyślał z goryczą Luke. Co się z nim działo? Nic się przecież
nie zmieniło, poza tym, że może widział twarz, która może należała do kogoś takiego jak on...
Matthew i Mark nagle zauważyli krojony przez matkę chleb.
- Co się z nim stało? - zapytał Mark.
- Jestem pewna, że będzie bardzo smaczny - powiedziała matka. - To pierwsza próba
Luke’a.
- I ostatnia - mruknął Luke tak cicho, żeby nikt go nie usłyszał. Siedzenie po
przeciwnej stronie pokoju niż reszta rodziny miało czasem swoje zalety.
- Luke upiekł chleb? - zapytał z niedowierzaniem Mark. - Fuj!
- Pewnie. I dodałem do jednego z bochenków specjalną truciznę, która działa tylko na
czternastolatków - odgryzł się Luke. Odegrał pantomimę, ściskając sobie rękami szyję,
wystawiając język i przechylając głowę na bok. - Jak będziesz dla mnie miły, to ci powiem,
który bochenek jest bezpieczny.
To sprawiło, że Mark się zamknął, ale matka popatrzyła na Luke’a ze zmarszczonymi
brwiami. Luke poczuł się zresztą dziwnie z powodu własnego żartu - jasne, że nie
próbowałby nikogo otruć, ale... Gdyby coś się stało z Matthew albo Markiem, to czy Luke
nadal musiałby się ukrywać? Czy stałby się oficjalnym drugim synem, który może swobodnie
jeździć do miasta, do szkoły i wszędzie tam, gdzie jeździli Matthew i Mark? Czy jego rodzice
znaleźliby jakiś sposób, żeby wyjaśnić, dlaczego ich „nowe” dziecko ma od razu dwanaście
lat?
To nie było pytanie, które Luke mógł zadać, czuł się winny nawet myśląc o czymś
takim.
Mark teatralnym gestem podniósł chleb do ust.
- Nie boję się ciebie - zakpił i ugryzł duży kęs. Przełknął z największym trudem i
zaczął udawać, że się dławi. - Wody, wody, szybko! - Wypił pół szklanki i popatrzył z
niechęcią na Luke’a. - Fakt, smakuje jak trucizna.
Luke ugryzł swoją kromkę - była wyschnięta, kruszyła się i nie miała smaku, w
niczym nie przypominała chleba pieczonego przez mamę. Wszyscy musieli o tym wiedzieć,
nawet rodzice mieli zbolałe miny, przeżuwając swoje porcje. Tata w końcu poddał się i
odłożył kromkę.
- Nie przejmuj się, Luke - powiedział. - Nie wiem, czy chciałbym, żeby mój syn umiał
dobrze piec. Po to właśnie mężczyzna się żeni.
Matthew i Mark parsknęli śmiechem.
- Żenisz się niedługo, Luke? - zażartował Mark.
- Jasne - odparł Luke, starając się z całych sił brzmieć równie beztrosko jak Mark. -
Ale nie myślisz chyba, że zamierzam cię zaprosić na ślub.
Czuł w żołądku twardą, zimną gulę, która nie miała nic wspólnego ze zjedzonym
chlebem. Oczywiście, że nigdy się nie ożeni ani nie zrobi niczego innego. Nigdy nie opuści
tego domu.
Mark przerzucił się na drażnienie Matthew, który najwyraźniej znalazł sobie
dziewczynę. Luke patrzył, jak reszta jego rodziny się śmieje.
- Mogę już pójść? - zapytał Luke.
Wszyscy popatrzyli na niego z zaskoczeniem - zwykle on ostatni kończył posiłek.
Matka często prosiła Matthew i Marka, żeby zostali jeszcze trochę i chwilę dłużej
porozmawiali z Lukiem.
- Już zjadłeś? - zapytała matka.
- Nie jestem specjalnie głodny - odpowiedział Luke.
Matka popatrzyła na niego zatroskanym wzrokiem, ale mimo wszystko skinęła głową.
Luke wrócił do swojego pokoju i wdrapał się na taboret przy tylnym kanale
wentylacyjnym. W ciemności było jeszcze łatwiej obserwować domy na nowym osiedlu,
ponieważ ich oświetlone okna odcinały się wyraźnie na czarnym tle. Niektóre rodziny
siedziały przy stole, podobnie jak jego własna. Widział przy jednym stole cztery osoby, a przy
innym trzy. U niektórych zasłony były zaciągnięte, ale często zrobione były z na tyle
cienkiego materiału, że widział przez nie cienie ludzi w środku.
Tylko rodzina Sportowców miała okna szczelnie zasłonięte ciężkimi żaluzjami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Od tamtej pory Luke bezustannie obserwował dom rodziny Sportowców. Wcześniej wyglądał
przez kanał wentylacyjny na tyłach domu tylko wczesnym rankiem i późnym popołudniem,
kiedy wiedział, że na pewno zobaczy jakichś ludzi. Ale tamtą twarz widział o godzinie
drugiej po południu - może tamten dzieciak także znał rytm życia na osiedlu i pozwalał sobie
na obniżenie czujności tylko wtedy, kiedy uważał, że jest bezpiecznie?
Przez trzy długie dni Luke nie zobaczył niczego.
Wreszcie, czwartego dnia, jego cierpliwość została nagrodzona: jedna z żaluzji w
oknie na piętrze uchyliła się na króciutki moment o godzinie jedenastej.
Siódmego dnia rodzina Sportowców zapomniała rano zaciągnąć żaluzje w oknie na
parterze, a Luke zobaczył, jak światło zapala się i gaśnie o godzinie 9:07, ponad dwie godziny
po tym, jak wszyscy Sportowcy wyszli z domu. Pół godziny później matka rodziny
Sportowców przyjechała czerwonym samochodem i wbiegła do domu, a po kolejnych dwóch
minutach żaluzja w oknie na parterze została opuszczona. Matka wyjechała zaraz potem.
Trzynasty dzień był nietypowo jak na tę porę roku ciepły, więc Luke pocił się, siedząc
na strychu. Niektóre okna w domu Sportowców były otwarte, chociaż zasłonięte żaluzjami.
Wiatr odchylał je czasem, a chłopiec kilka razy w ciągu dnia widział światło raz w jednym,
raz w innym pokoju. Za którymś razem był nawet pewien, że dostrzegł blask ekranu
telewizora.
Nie miał już cienia wątpliwości, że w domu Sportowców ktoś się ukrywał.
Pytanie brzmiało jednak, co Luke mógł zrobić z tą informacją?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nadeszła pora jesiennych prac polowych, więc Matthew i Mark przestali chodzić do szkoły,
żeby pomóc tacie - bywały dni, w które wszyscy trzej pracowali od świtu do północy. Także
w fabryce było więcej pracy, a matka codziennie musiała brać dwie albo trzy nadgodziny.
Zgromadziła w pokoju Luke’a zapas jedzenia, żeby nie był głodny, kiedy wszyscy wyjdą.
- Proszę! - powiedziała dziarsko, ustawiając pudełka z sucharami i torby owoców. -
Teraz nawet nie zauważysz, że nas nie ma.
Jej wzrok błagał go, żeby nie narzekał.
- Mhm - odparł Luke, starając się, żeby zabrzmiało to lekko. - Świetnie sobie poradzę.
Teraz już tylko od czasu do czasu obserwował dom Sportowców. Nie potrzebował
więcej dowodów, a co właściwie mogło mu przyjść z wiedzy o tym, że mieszka tam inne
trzecie dziecko? Czego się spodziewał - że tamten dzieciak przybiegnie do jego ogródka i
zawoła: „Hej, Luke, wyjdź się pobawić!”?
Zjadał w pojedynkę jabłka i chrupał w samotności sucharki.
Ale mimowolnie w głowie zakiełkował mu szalony pomysł, który każdego dnia
obrastał w dalsze szczegóły.
A gdyby tak wślizgnął się do domu rodziny Sportowców i spotkał się z tamtym
trzecim dzieckiem?
Mógłby to zrobić - to nie było niewykonalne, przynajmniej w teorii.
Spędził cały dzień, planując trasę. Mógłby się przekraść pod osłoną krzaków i stodoły
przez większą część swojego ogrodu, a stamtąd niespełna dwa metry dzieliły go od
najbliższego drzewa w ogrodzie Sportowców - mógłby pokonać ten dystans, czołgając się na
brzuchu. Później byłby zasłonięty przez parkan oddzielający posesję Sportowców od ogrodu
Ptasich Móżdżków - wszystkie te ich domki dla ptaków wreszcie by się do czegoś przydały.
A wtedy znalazłby się dosłownie trzy kroki od domu Sportowców. Na ogród na tyłach domu
wychodziły przesuwane szklane drzwi, ale w ciepłe dni zostawiali je otwarte, zamykając
tylko zewnętrzne drzwi z siatki przeciw owadom. Mógł tamtędy wejść do środka.
Czy odważyłby się na to?
Oczywiście, że nie, a jednak... jednak...
Kiedy po raz pierwszy, wyglądając przez kanał wentylacyjny zobaczył, że na liściach
klonu pojawiły się plamki czerwieni i żółci, poczuł przypływ paniki. Potrzebował tych liści,
żeby osłaniały go, kiedy będzie się przekradać do domu Sportowców. Jeśli zacznie zwlekać
zbyt długo, wszystkie liście opadną..
Każdego ranka budził się oblany zimnym potem, myśląc sobie: Może dzisiaj. Czy się
odważę?
Sama myśl o tym sprawiała, że jego żołądek zaciskał się w supeł.
Na początku października padało równo przez trzy dni z rzędu, a Luke niemalże czuł
ulgę, ponieważ to znaczyło, że w te dni nie miał szans wyjść i nie musiał nawet się nad tym
zastanawiać. Nie mógł ryzykować, że zostawi błotniste ślady, a poza tym przeszkadzali mu
ojciec, Matthew i Mark, którzy siedzieli w domu i w stodole, utyskując, że nie mogą
pracować w polu.
W końcu deszcz ustał, pola wyschły, a tata, Matthew i Mark wrócili do swoich
kombajnów i traktorów całe kilometry od domu.
Ogród Garnerów i ogród Sportowców także były już suche.
Zrobiło się też znowu ciepło, a rodzina Sportowców zostawiła przesuwane szklane
drzwi otwarte.
Deszcz nie strącił jeszcze wszystkich liści z drzew w ogrodach, ale następny deszcz z
pewnością dokona dzieła zniszczenia.
Trzeciego ranka po deszczu żołądek Luke’a skręcał się, podczas kiedy on siedział w
swoim punkcie obserwacyjnym i patrzył, jak osiedle pustoszeje. Wiedział bez cienia
wątpliwości, że to dzisiaj musiał spróbować wyprawy do sąsiedniego domu, jeśli w ogóle
kiedykolwiek zamierzał to zrobić. Nie mógł czekać do wiosny, nie wytrzymałby tak długo.
Patrzył, jak dwadzieścia osiem osób wyjechało w ośmiu samochodach i jednym
szkolnym autobusie. Drżącymi rękami stawiał znowu kreski na ścianie i przeliczał je jeden,
dwa, trzy razy. Dwadzieścia osiem, zgadza się. Dwadzieścia osiem, zgadza się. Magiczna
liczba dwadzieścia osiem.
Słyszał szum krwi pulsującej mu w uszach, poruszał się jak we śnie. Zeskoczył z
punktu obserwacyjnego, zbiegł po schodach, wszedł do kuchni, a potem otworzył drzwi i
wyszedł na zewnątrz.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Luke zapomniał już, jak smakuje świeże powietrze, wypełniające jego nozdrza i płuca:
smakowało cudownie. Przez chwilę stał nieruchomo, oparty plecami o ścianę domu, po prostu
oddychając. Wszystkie te miesiące spędzone w domu nagle wydały mu się tylko snem, był
jak jakieś zdezorientowane zwierzątko, które zapadło w sen zimowy w niewłaściwym
sezonie. Ostatnią prawdziwą rzeczą, jaka mu się przydarzyła, był głos matki, wzywający go
do domu, kiedy rozpoczęła się wycinka lasu. Prawdziwe życie pozostało na zewnątrz.
Ale na zewnątrz pozostało także niebezpieczeństwo, a im dłużej przebywał na dworze,
tym większe się to niebezpieczeństwo stawało.
Zmusił się, żeby przykucnąć i na wpół poczołgał się, a na wpół pobiegł wzdłuż domu,
żywopłotu i stodoły. Przy tylnym narożniku stodoły zawahał się, patrząc na nieskończenie
wielką odsłoniętą przestrzeń dzielącą go od drzew na granicy jego ogrodu i posiadłości
Sportowców.
Nikogo nie ma - powtórzył do siebie w myślach. - Nie ma tu żywej duszy, która
mogłaby cię zobaczyć.
Mimo wszystko czekał, wpatrując się w źdźbła traw tuż pod swoimi stopami. Przez
całe życie uczono go, że powinien się bać otwartej przestrzeni, takiej jak ta, która
rozpościerała się przed nim, widocznej z kilkunastu okien. Nigdy wcześniej nie znalazł się w
miejscu tak widocznym, nawet jeśli w pobliżu nie było absolutnie nikogo.
Nadal ukryty w cieniu stodoły, zmusił się, żeby przesunąć stopę o kilka centymetrów,
a potem cofnął ją z powrotem.
Odwrócił się i popatrzył na swój rodzinny dom, bezpieczne i pewne sanktuarium. W
głowie usłyszał głos matki: „Luke! Do domu, już!” - ten głos wydał mu się tak rzeczywisty,
że przypomniał sobie to, co czytał w jednej ze starych książek na strychu na temat telepatii -
że jeśli ktoś naprawdę cię kochał, mogłeś usłyszeć jego głos z odległości wielu kilometrów,
gdy znalazłeś się w niebezpieczeństwie.
Powinien wracać, w domu byłby bezpieczny.
Zaczerpnął głęboki oddech, popatrzył przed siebie, na dom rodziny Sportowców, a
potem z powrotem na swój własny. Pomyślał o powrocie do domu - o tym, jak wspina się na
stare schody, wraca do znajomego pokoju, między ściany, w które wpatrywał się każdego
dnia. Nagle znienawidził swój dom: to nie było sanktuarium, to było więzienie.
Nie dając sobie już więcej czasu na zastanowienie, rzucił się biegiem, nieostrożnie
tratując trawę. Nie zatrzymał się nawet, żeby ukryć się w cieniu drzew, podbiegł wprost do
zrobionych z siatki drzwi Sportowców i szarpnął je.
Okazało się, że zamknięte.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
We wszystkich swoich dotychczasowych planach Luke nie brał pod uwagę tego, że drzwi z
siatki mogą być zamknięte. Wiedział wprawdzie, że rodzice zamykają drzwi na noc - o ile nie
zapomną - ale poza tym jego dom zawsze stał dla niego otworem, a nigdy przecież nie był w
niczyim innym domu.
- Kretyn - mruknął do siebie.
Szarpnął mocniej drzwi, ale nie był w stanie skoncentrować się wystarczająco, żeby
zmusić ręce do właściwego działania. Każda mijająca sekunda sprawiała, że włoski na jego
karku stawały dęba - nigdy jeszcze, przez całe swoje życie, nie znajdował się do tego stopnia
na widoku.
Szybciej, szybciej, szybciej, schowaj się gdzieś...
Drzwi ani drgnęły, więc musiał się do nich w końcu odwrócić.
Było tak, jak wcześniej mu się zdawało - jego ręka przebiła siatkę w drzwiach.
Odciągnął plastikowe druty od ramy drzwi i sięgnął do środka. Siatka podrapała mu rękę i
ramię, ale to go nie powstrzymało - grzebał przy zamku, dopóki nie usłyszał cichego
kliknięcia.
Luke bezgłośnie odsunął siatkowe drzwi i przeszedł pod opuszczoną żaluzją do
wnętrza domu rodziny Sportowców.
Mimo zaciągniętych żaluzji we wszystkich oknach pokój, do którego wszedł, był
jasny i przestronny. Wszystko sprawiało tu wrażenie całkowicie nowego, od świeżo
pomalowanych ścian poprzez lśniące szklane stoliki aż po lakierowany drewniany parkiet.
Luke gapił się na to z podziwem - praktycznie wszystkie meble w jego domu stały na swoich
miejscach, odkąd pamiętał, a jeśli kiedykolwiek miały jakiekolwiek wzory czy ozdoby,
wszystko to zatarło się już bardzo dawno. W domu Luke’a nawet dawniej pomarańczowa
kanapa i dawniej zielone krzesła miały teraz pasujący do siebie odcień brązowoszarawy. Ten
pokój był inny, przywodził na myśl słowo, którego nigdy nie słyszał, tylko czytał w książkach
- „nieskazitelny”. Po tych białych dywanach nikt nigdy nie chodził w ubrudzonych gnojem
butach, nikt nie siadał na bladoniebieskich kanapach w pokrytych zbożowym pyłem dżinsach.
Luke mógłby tak stać w drzwiach w nieskończoność i podziwiać wnętrze, ale ktoś
zakasłał w głębi domu, a potem usłyszał dziwne automatyczne piski. Ruszył na palcach przed
siebie, wychodząc z założenia, że lepiej kogoś znaleźć niż zostać znalezionym.
Przeszedł długim korytarzem, a piski zmieniły się w przeciągłe brzęczenie
dobiegające z pokoju na samym końcu.
Luke wstrzymał oddech i stanął pod drzwiami tego pokoju, zbierając odwagę, żeby
zajrzeć do środka. Serce waliło mu głośno, zdążyłby jeszcze uciec niewidziany, wrócić do
swojego domu i na swój strych, do zwykłego, bezpiecznego życia. Ale zawsze był ciekawy...
Chłopiec pochylił się do przodu, poruszając się dosłownie o centymetry, tak żeby
rzucić spojrzenie na to, co znajdowało się wewnątrz pokoju.
W środku stało krzesło, biurko i wielka maszyna, w której Luke z trudem rozpoznał
komputer. Przy komputerze, stukając gwałtownie w klawiaturę, siedziała dziewczynka.
Luke zamrugał, zaskoczony - jakoś tak się złożyło, że ani przez chwilę nie pomyślał o
tym, że trzecie dziecko Sportowców może być dziewczynką. Była odwrócona tyłem do
Luke’a, miała na sobie dżinsy i szary podkoszulek - bardzo podobnie ubierali się na co dzień
bracia Sportowcy. Ciemne włosy miała ścięte prawie tak krótko, jak Luke, ale było coś w
zaokrąglonych policzkach, przechyleniu głowy, sposobie, w jaki podkoszulek w jednych
miejscach przylegał, a w innych odstawał od ciała, co mówiło chłopcu, że ona z całą
pewnością jest inna od niego.
Zarumienił się i przełknął ślinę.
Dziewczynka odwróciła głowę.
- Ja... - zachrypiał Luke.
Zanim zdążył się zastanowić nad następnym słowem, dziewczynka znalazła się przy
nim i przewróciła go na ziemię, przyciskając do podłogi. Luke leżał z ramieniem
wykręconym na plecy, z twarzą wciśniętą w dywan i z największym trudem zdołał odwrócić
głowę, żeby złapać oddech.
- I co? - syknęła mu do ucha dziewczynka. - Myślisz, że możesz się zakraść i
zaskoczyć biedną, niewinną dziewczynę, która została w domu całkiem sama? Chyba nikt ci
nie powiedział o systemie alarmowym. Kiedy tylko postawiłeś nogę na naszej posesji, w
biurze naszej ochrony uruchomił się alarm. Będą tu lada chwila.
Luke poczuł przypływ paniki - więc to tak miało się zakończyć jego życie? Musiał się
wytłumaczyć, musiał uciekać!
- Nie - powiedział. - Nie przyjadą. Ja...
- Serio? - zapytała dziewczynka. - A kim jesteś, żeby ich powstrzymać?
Luke podniósł głowę, na ile zdołał i powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do
głowy.
- Policją Populacyjną.
Dziewczynka puściła go.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Luke usiadł i obmacał sobie ramiona, żeby się upewnić, czy dziewczynka nie złamała mu
niczego.
- Kłamiesz - powiedziała.
Ale nie próbowała go ponownie obezwładnić, przykucnęła i przez chwilę zastanawiała
się nad czymś intensywnie, a potem wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Wiem! Jesteś jeszcze jednym! Świetne hasło rozpoznawcze, swoją drogą, muszę się
zastanowić, czy nie wykorzystać go na pikiecie.
Teraz to Luke w zaskoczeniu przymrużył oczy.
Dziewczynka zachichotała.
- Znaczy, ty też jesteś cieniem, prawda?
- Cieniem...? - Luke zastanawiał się, dlaczego ma uczucie, jakby jego mózg pracował
na zwolnionych obrotach. Może to dlatego, że miał wrażenie, że ta dziewczynka jest od niego
o niebo lepsza we wszystkim?
- Nie używasz tego określenia? - zapytała. - Myślałam, że „cień” to uniwersalne
słowo. No wiesz, nielegal, ktoś, czyi rodzice złamali ustawę populacyjną numer 3903. Trzecie
dziecko.
- Ja... - Luke nie mógł się zmusić, żeby to przyznać. Złamał już dzisiaj tak wiele
zakazów, wychodząc z domu, stojąc w odsłoniętym ogrodzie, rozmawiając z nieznajomą.
Jakie znaczenie miało złamanie jeszcze jednego?
- Możesz to powiedzieć - namawiała go dziewczynka. - „Jestem trzecim dzieckiem”.
Dlaczego miałoby w tym być coś złego?
Luke’owi została oszczędzona konieczność odpowiadania jej, ponieważ dziewczynka
nagle zerwała się na równe nogi i wykrzyknęła:
- No nie! Alarm!
Popędziła korytarzem i zniknęła za zakrętem, więc Luke podążył za nią i zobaczył, jak
gwałtownie otworzyła drzwi schowka, a potem zaczęła wciskać guziki na migoczącym
kolorowymi światełkami panelu.
- Za późno. Szlag!
Podbiegła do telefonu, a Luke z zapartym tchem nie odstępował jej nawet na krok.
Patrzył z podziwem i zdumieniem, jak wybrała jakiś numer - on sam nigdy nie rozmawiał
przez telefon. Rodzice powiedzieli mu, że rząd może podsłuchiwać rozmowy i potrafi
stwierdzić, czy głos w telefonie należy do osoby mającej prawo do istnienia, czy też nie.
- Tato...? - skrzywiła się. - Wiem, wiem. Zadzwoń do ochrony i powiedz im, żeby
wyłączyli alarm, dobra? - Chwila ciszy. - A mogę ci przypomnieć, że karą za ukrywanie
cienia jest pięć milionów dolarów albo czapa, zależnie od nastroju sędziego?
Przewróciła oczami do Luke’a, wysłuchując bardzo długiej odpowiedzi.
- Oj, sam wiesz, zdarza się. - Znowu chwila ciszy. - Tak, wiem, też cię całuję. Dzięki,
tato.
Odłożyła słuchawkę, a Luke zastanowił się, czy nie powinien od razu uciekać do
swojego domu, zanim naprawdę zjawi się tutaj Policja Populacyjna.
- Mogą cię teraz znaleźć - powiedział Luke. - Jedna rozmowa telefoniczna...
Dziewczynka roześmiała się.
- Jasne, tak mówią, ale wszyscy wiedzą, że rząd nie jest wcale aż taki skuteczny.
Luke na wszelki wypadek zaczął się pomalutku wycofywać do drzwi.
- Ale w domu naprawdę włączył się alarm? - zapytał. - I zatrudniacie firmę
ochroniarską?
- Jasne, chyba wszyscy tak robią? - Dziewczynka spojrzała na Luke’a. - Dobra, może
nie wszyscy.
Kiedy tylko to powiedziała, zamrugała przepraszająco, więc Luke postanowił
zignorować przytyk.
- Czy ochrona wie, że tutaj jesteś? - zapytał.
- Jasne, że nie - odpowiedziała dziewczynka. - Gdyby przyjechali, musiałabym się
schować. W sumie to myślę, że moi rodzice zainstalowali alarm głównie po to, żeby mieć
pewność, że będę siedziała w domu. Nie wiedzą, że umiem go wyłączyć. - Uśmiechnęła się
do niego diabolicznie. - Ale czasem uruchamiam go po prostu dla zabawy.
- To jest zabawne? - spytał Luke. Myślał, że inne trzecie dziecko będzie mogło go
zrozumieć, będzie takie jak on, ale ta dziewczynka z pewnością w niczym go nie
przypominała. - Nie boisz się, że ochrona cię znajdzie?
- Nie bardzo - dziewczynka wzruszyła ramionami. - I sam widzisz, że robienie tego
celowo od czasu do czasu może się przydać, tak jak dzisiaj. Tata nawet nie dopytywał się,
dlaczego alarm musi zostać wyłączony, pomyślał po prostu, że znowu się bawiłam.
W pokręcony sposób miała trochę racji, ale próba ogarnięcia tego wszystkiego
sprawiała, że Luke’a zaczęła boleć głowa. Spojrzał na drzwi - gdyby udało mu się po prostu
bezpiecznie wrócić do domu, nigdy więcej nie narzekałby na nudę. Tutaj był tak zbity z tropu
jak Alicja w Krainie Czarów bohaterka jednej ze starych książek na strychu. A może -
przypomniał sobie coś, co przeczytał w książce przyrodniczej - może był jak ofiara węża,
który zahipnotyzował swoją zdobycz, aby ją potem pożreć. Nie przypuszczał, by ta
dziewczynka go skrzywdziła, ale mogła pilnować, żeby pozostał kompletnie zmieszany i
zafascynowany do chwili, w której pojawi się Policja Populacyjna, ochroniarze albo jeszcze
ktoś inny.
Dziewczynka zobaczyła, na co patrzy Luke.
- Boisz się mnie? - zapytała. - Niektóre cienie są strasznie nerwowe. Słuchaj, jesteś tu
bezpieczny. Może zaczniemy od początku? Siadaj... yyy, jak ty właściwie masz na imię?
Luke powiedział jej.
- Miło mi cię poznać - powiedziała dziewczynka, potrząsając jego ręką w taki sposób,
że nie był pewien, czy sobie z niego nie żartuje. Potem zaprowadziła go do pokoju, który
zobaczył tuż po wejściu, i posadziła na kanapie, a następnie przysiadła obok niego.
- Jestem Jen. Tak naprawdę moje pełne imię to Jennifer Rose Talbot, ale czy ja
wyglądam jak Jennifer?
Potrząsnęła głową i rozłożyła ramiona, jakby uważała, że Luke’owi powinien
wszystko powiedzieć widok jej wymiętego podkoszulka i potarganych włosów.
Luke zmarszczył brwi.
- Nie wiem - odpowiedział. - Nie znam żadnej Jennifer, tylko Matthew, Marka, mamę
i tatę. - Wiedział, że jego rodzice nazywają się Edna i Harlan, ale uznał, że może powinien
zachować ich imiona w tajemnicy, tak na wszelki wypadek. Pewnie lepiej byłoby nawet nie
wspominać o Matthew i Marku, ale został wzięty z zaskoczenia nagłą myślą, że poza jego
domem rozpościera się świat pełen ludzi i pełen najrozmaitszych imion, o jakich nigdy nie
słyszał.
- Hmm - powiedziała dziewczynka. - Czyli muszę wyjaśnić: Jennifer powinna być
naprawdę dziewczyńska i zadzierać nosa. Więc mamie może być teraz głupio, chciała mieć
śliczną małą dziewczynkę, którą będzie ubierać w koronkowe sukieneczki i sadzać na kanapie
jak lalkę. - Urwała. - Matthew i Mark to twoi starsi bracia?
Luke skinął głową.
- Czyli nigdy nie spotkałeś nikogo poza twoją najbliższą rodziną?
Luke potrząsnął przecząco głową. Jen była tak niesamowita, że poczuł, że musi się
bronić.
- A ty spotkałaś? - zapytał niemal tym samym kpiącym tonem, jakiego czasem
używał, żeby drażnić Marka.
- No jasne - odparła.
- Ale ty też jesteś trzecim dzieckiem - zaprotestował Luke. - Cieniem, prawda?
Nagle poczuł, że gdyby tylko sobie na to pozwolił, bez trudu mógłby się rozpłakać.
Przez całe jego życie powtarzano mu, że nie może robić tych wszystkich rzeczy, które robią
Matthew i Mark, ponieważ jest trzecim dzieckiem. Ale jeśli Jen mogła się poruszać
swobodnie po świecie, to wszystko nie miało sensu. Czy rodzice go okłamali?
- Nie musisz się ukrywać? - zapytał.
- Jasne, że muszę - powiedziała Jenny. - Przez większość czasu. Ale moi rodzice są
naprawdę dobrzy w dawaniu łapówek, tak samo jak ja. - Uśmiechnęła się przebiegle, a potem
zmrużyła oczy i spojrzała na Luke’a. - Ale skąd ty wiedziałeś, że jestem trzecim dzieckiem?
Skąd wiedziałeś, że w ogóle tu jestem?
Luke powiedział jej - z jakiegoś powodu czuł, że musi zacząć opowieść od dnia, w
którym zaczęto wycinać las, więc była to naprawdę długa historia. Jen często przerywała mu
pytaniami: „Czyli nigdy nie odchodziłeś od domu dalej niż do ogrodu i stodoły?”, „Siedziałeś
w środku przez sześć miesięcy?” i „Rany, musisz chyba naprawdę nienawidzić tych domów,
nie?”. A potem, kiedy doszedł do tego, jak zobaczył jej twarz w oknie, przygryzła wargi.
- Tata chyba by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że to zrobiłam, ale lustra się
przesunęły, a Carlos żartował sobie ze mnie, że nie wiem nawet, jaka pogoda jest na dworze
i...
- Co takiego? - zapytał Luke. - Lustra? Carlos?
Jen machnęła tylko ręką, słysząc jego pytania.
- Luke’u Garnerze - oznajmiła uroczyście. - Trafiłeś we właściwe miejsce. Możesz
zapomnieć o chowaniu się jak mysz pod miotłą. Ja jestem twoją przepustką na świat.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
- Chcesz jeszcze kartofli, Luke? - zaproponowała matka tego wieczora przy kolacji. - Luke? -
W jej głosie pojawił się nacisk. - LUKE?
Luke gwałtownie powrócił do rzeczywistości i do swojej rodziny. Matka podawała mu
miskę z tłuczonymi kartoflami.
- Nie, dziękuję - odpowiedział. - Jeszcze mam trochę.
- Więcej dla mnie! - zapiał z zachwytu Mark.
Luke ponownie przestał zwracać na nich uwagę. Ledwie skubnął swoją porcję kartofli,
był zbyt zajęty rozpamiętywaniem potajemnej wizyty w domu Sportowców. Sam nie wierzył,
że odważył się tam pójść, a myśl o tym, jak biegł przez ogród, sprawiała, że jego serce
zaczynało bić mocniej na wspomnienie tamtego strachu i dumy. Naprawdę mu się udało!
Potem spotkał Jen i to było już całkiem niesamowite, nie umiał znaleźć na to innego
słowa. Był tak obezwładniony zachwytem i podziwem dla wszystkiego, co widział w jej
domu, wszystkiego, co mu powiedziała, że zaczął mówić:
- A wiecie, że Jen...
W ostatniej chwili zacisnął usta, powstrzymując dalsze słowa, chociaż miał wrażenie,
że zaraz eksploduje. Poczuł, że jego twarz robi się czerwona od wysiłku, jaki kosztowało go
pozostanie nieruchomo, dlatego pochylił się nisko nad talerzem, żeby nikt tego nie zauważył.
Czy zdoła zachować spotkanie z Jen w tajemnicy? Musiał, ponieważ jeśli powie o tym
rodzicom, zabronią mu do niej chodzić.
A on koniecznie chciał jeszcze raz tam pójść.
- Umówimy się na jakiś znak - powiedziała Jen. - Coś, co będę mogła zobaczyć...
- Ale u ciebie nie ma takich kanałów wentylacyjnych do wyglądania, jak u mnie -
zaprotestował Luke. - Nie możesz wyglądać przez okno!
- Jeśli lustra są dobrze ustawione, to żaden kłopot. Popatrz. - Zaprowadziła go do okna
w pobliżu przesuwanych szklanych drzwi i pokazała mu lustro odbijające cały ogród
Talbotów i to, co znajdowało się dalej. Pokazywało tylko narożnik stodoły Garnerów, ale
kiedy Jen przesunęła je trochę, w polu widzenia pojawił się cały dom Luke’a. Luke
zastanawiał się, czy jego rodzice mogliby zrobić dla niego coś podobnego, ale potem
popatrzył jeszcze raz na lustro i doszedł do wniosku, że to na pewno byłoby zbyt kosztowne.
Poza tym trudno by mu było wytłumaczyć, jak w ogóle wpadł na ten pomysł.
- Dobra, pomyślmy - zastanowiła się Jen. - Jakiś znak. Już wiem, może będę wyglądać
każdego ranka o dziewiątej rano, a jeśli będziesz mógł przyjść, błyśniesz do mnie latarką? Ja
błysnę swoją, jeśli będzie bezpiecznie.
- Nie mamy latarek - wyjaśnił Luke. - Znaczy, takich działających.
Jen zmarszczyła brwi.
- Dlaczego nie?
- Nie mieliśmy żadnych baterii od, bo ja wiem, czterech czy pięciu lat - wytłumaczył
Luke, dumny z siebie, że w ogóle pamięta, czym jest latarka.
- No dobra, dobra - odezwała się Jen. - Nie masz latarki, nie masz komputera...
- Nie, my mamy komputer - przerwał jej Luke. - Stoi u rodziców i chyba nawet działa.
Ale jest w pracowni taty, od frontu domu, a mnie tam nie wolno wchodzić. W sumie to w
ogóle nie wolno mi dotykać komputera.
Pamiętał pewien dzień, kiedy był naprawdę mały, miał może ze trzy czy cztery lata, i
wszedł za matką do pracowni ojca, kiedy przyszła ją posprzątać. Rzędy liter na klawiaturze
komputera wyglądały dla niego jak zabawki, więc wyciągnął palec i zaczął naciskać raz za
razem spację. Matka odwróciła się i przeraziła.
- Będą cię mogli teraz znaleźć! - krzyknęła. - Jeśli akurat obserwowali...
Przez całe tygodnie po tym wydarzeniu ukrywała go jeszcze staranniej niż zwykle,
zamykając go w pokoju za każdym razem, kiedy musiała gdzieś wyjść.
Jen przewróciła oczami.
- Nie mów, że twoi rodzice wierzą w tę całą rządową propagandę? - zapytała. - Wydali
tyle kasy na przekonywanie ludzi, że mogą monitorować wszystkie telewizory i komputery,
ale możesz być pewien, że ich na to nie stać. Korzystam z komputera, odkąd skończyłam trzy
lata, oglądam też telewizję i jeszcze mnie nie złapali. No to może świeca?
- Co? - Luke potrzebował chwili, żeby sobie uświadomić, że Jen znowu mówi o
znaku. - Świece... wszystkie świece są w kuchni, a mnie nie wolno...
Jen przedrzeźniała go i dokończyła razem z nim:
- ...tam wchodzić. Strasznie krótko cię chyba trzymają? - zapytała.
- Nie. To znaczy, tak. Ale oni po prostu chcą, żebym był bezpieczny...
Jen potrząsnęła głową.
- Jasne, skądś to znam. Przyszło ci kiedyś do głowy, że możesz ich nie posłuchać?
- Ja... - Luke poczuł, że musi się bronić. - Przyszedłem tutaj, prawda?
Jen roześmiała się.
- Punkt dla ciebie. Słuchaj, jeśli nie możesz używać świec ani latarki, to może po
prostu zapalisz światło, tak żebym to zobaczyła?
Tym razem chłopiec szybciej zorientował się, że Jen dalej mówi o znaku.
- Światło nad tylnymi drzwiami - powiedział. - Na pewno je zobaczysz.
Oczywiście, tego także nie wolno mu było robić, ale nie odważył się powtórzyć tego
po raz kolejny.
Teraz zaś Luke grzebał w tłuczonych kartoflach - cała rozmowa z Jen tak wyglądała.
Drwiła sobie z niego, on się bronił, ale ostatecznie to ona była zawsze górą.
Oczywiście - pomyślał na jej obronę - wiedziała i widziała o wiele więcej niż on.
Kiedy siedząc na jej kanapie, skończył opowiadać swoją historię, ona opowiedziała mu swoją.
- Przede wszystkim - powiedziała wyzywająco - moi rodzice chcieli mnie mieć.
Trzynaście lat temu. Mama miała już Bułę i Bramę z pierwszego małżeństwa...
- To twoi bracia? - zapytał Luke.
- Owszem. Tak naprawdę nazywają się Buellton i Brownley, ale co to za imiona dla
takich zakutych łbów? Matka miała straszną fazę na snobizm, kiedy była ze swoim
pierwszym mężem.
- Miała więcej niż jednego męża? - zapytał Luke. Nie wiedział nawet, że coś takiego
jest możliwe.
- Pewnie - odparła Jen. - Tata, tak naprawdę mój ojczym, jest jej trzecim mężem.
Dla Luke’a było to wszystko tak dziwne, że wolał się nie odzywać.
- W każdym razie - ciągnęła Jen - mama koniecznie chciała mieć córeczkę, więc kiedy
związała się z drugim mężem, zapłaciła lekarzom całe mnóstwo pieniędzy, żeby zajść w
ciążę.
- A gdyby urodził się chłopiec? - zapytał Luke.
- Oni się na to zdecydowali, kiedy zaczęły się eksperymenty z determinacją płci. -
Luke musiał popatrzyć na Jen z wyjątkowym niezrozumieniem w oczach, ponieważ
wyjaśniła: - To znaczy, że byli pewni, że będę dziewczynką. Wiesz, lekarze mogą to zrobić,
ale rząd zabronił takiej procedury, ponieważ bał się, że to jeszcze bardziej zdestabilizuje
populację. Jestem pewna, że moi rodzice zapłacili za to kupę kasy. A twoja mama i tata
chcieli mieć dziewczynkę?
Luke zastanowił się nad tym - pamiętał, jak mama mówiła mu, że chciała mieć
czterech synów, ale może tak naprawdę wolałaby mieć córkę, podobną do siebie? Luke nie
potrafił sobie wyobrazić dziewczynki w ich domu.
- Niczego nie próbowali - powiedział. - Ja byłem niespodzianką. Przydarzyłem się.
Jen skinęła głową.
- Zdziwiłabym się, gdyby zapłacili za ciebie - powiedziała, a potem zasłoniła ręką
usta. - To zabrzmiało naprawdę podle, prawda? Nie miałam nic złego na myśli, po prostu...
jesteś pierwszą osobą, jaką znam, która nie jest notablem.
- Skąd wiesz, że nie jestem? - zapytał sztywno Luke.
- No... - Jen machnęła ręką w sposób, który sprawił, że Luke stał się jeszcze bardziej
świadomy kontrastu między własną postrzępioną flanelową koszulą i łatanymi dżinsami a
idealnym domem Jen. - Słuchaj, nie złość się, to nie ma znaczenia. A może i ma, ale dla mnie
to super, że nie jesteś notablem. Tym bardziej możesz mi pomóc.
- Pomóc? - zapytał Luke.
- Na pikiecie - odparła Jen i przygryzła wargi. - Czy ja... to niemożliwe, żebyś był
szpiegiem, prawda? Czy mogę ci zaufać?
- Jasne że możesz - odparł Luke i znowu poczuł się dotknięty.
Jen odchyliła głowę do tyłu i zapatrzyła się w sufit, jakby tam były wypisane
potrzebne jej odpowiedzi. Potem popatrzyła znowu na Luke’a.
- Przepraszam, całkiem to zawaliłam. Nie jestem przyzwyczajona do gadania z ludźmi
poza siecią. Serio, ufam ci, ale tu nie chodzi tylko o mnie. Więc poczekajmy, dobra?
- Dobra - powiedział Luke, ale wbrew jego woli w jego głosie zabrzmiała uraza.
Jen pochyliła się i ścisnęła go za ramię.
- Ej, nie mów w taki sposób. Powiedz: „Dobrze, Jen, szanuję twoją opinię” albo
„Dobrze, Jen, skoro tak uważasz”. - Zachichotała. - Tata zawsze mi powtarza, żebym tak
mówiła, jeśli się z nim nie zgadzam. Uwierzyłbyś? Prawnicy...
Luke był wdzięczny za zmianę tematu.
- Twój tata jest prawnikiem? - zapytał.
Jen przewróciła oczami.
- Tak jak wszyscy mężowie mojej mamy. Ma dziwny gust, nie? Wyobraź sobie, że
pierwszy specjalizował się w prawie środowiskowym, drugi był od prawa korporacyjnego i
dlatego zarabiał dość pieniędzy, żeby mnie mieć. A trzeci, czyli tata, pracuje dla rządu i jest
całkiem grubą szychą.
- Ale... skoro ty jesteś nielegalna... - Luke miał wrażenie, że teraz już kompletnie
niczego nie rozumie.
Jen roześmiała się.
- Jeszcze się nie nauczyłeś? Rządowi urzędnicy najczęściej łamią prawo. Jak myślisz,
dzięki czemu kupiliśmy ten dom? Jak myślisz, skąd mam dostęp do internetu? Jak myślisz,
jak nas na to stać?
- Nie wiem - odpowiedział całkowicie szczerze Luke. - Wydaje mi się, że bardzo
niewiele wiem.
Jen pogłaskała go po głowie, jakby był małym dzieckiem albo psem.
- Nie szkodzi - powiedziała. - Jeszcze się nauczysz.
Niedługo potem Luke powiedział, że musi już iść, ponieważ obawiał się, że tata,
Matthew albo Mark trochę wcześniej wrócą do domu na obiad. Bał się powrotnej drogi, ale
Jen odprowadziła go do drzwi, gadając przez cały czas.
- Naprawię siatkę i zrobię coś z alarmem, tak żeby nikt nie wiedział, że tu byłeś -
obiecała. - I jeszcze... no nie!
Luke podążył wzrokiem za jej spojrzeniem - patrzyła na trzy kropelki krwi na
dywanie.
- Przepraszam - powiedział Luke. - To musiało być wtedy, kiedy zadrapałem się w
rękę. Zaraz to posprzątam, mam jeszcze czas...
W duchu był szczęśliwy z powodu tej zwłoki.
- Nie, nie - powiedziała Jen niecierpliwie. - Nie chodzi o dywan, po prostu mama albo
tata to zauważą, a kiedy zobaczą, że nie mam żadnego skaleczenia...
W tym momencie, zanim Luke zorientował się, co Jen zamierza zrobić, dziewczynka
wsadziła rękę w rozdarcie w siatce. Poszarpana krawędź nie skaleczyła jej od razu, więc
przytrzymała siatkę prawą ręką i przeciągnęła po niej lewą. Kiedy cofnęła dłoń, chłopiec
zobaczył rozcięcie nawet głębsze niż jego własne. Jen wycisnęła kilka kropli krwi i pozwoliła
im spaść na dywan.
- No i załatwione - powiedziała.
Oszołomiony Luke wycofał się do drzwi.
- Wpadnij jeszcze kiedyś, mały farmerze - powiedziała Jen.
Luke odwrócił się i popędził na oślep, nie zwalniając nawet po to, żeby się przekraść
wzdłuż stodoły. Dobiegł prosto do tylnych drzwi swojego domu, gwałtownie je otworzył i
zatrzasnął za sobą.
Teraz, siedząc przy kolacji, czuł, że jego serce bije mocniej na samą myśl o tym, jak
bardzo to było niebezpieczne. Dlaczego najpierw się nie rozejrzał? Dlaczego się nie
przeczołgał? Wbił widelec w kartofle, które tymczasem zrobiły się zimne i zdębiałe. Patrzył,
jak matka zbiera brudne naczynia, podczas gdy tata, Matthew i Mark rozparli się na krzesłach
i rozmawiali o plonach. Prawdziwym powodem było to, że się przestraszył Jen przeraziło go,
jak skaleczyła sobie rękę. Jak mogła zrobić coś takiego dla niego, skoro ledwie co go
poznała?
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
W ciągu kolejnych trzech dni Luke spędził praktycznie każdą sekundę, przypominając sobie
potajemną wizytę u Jen albo planując kolejną wyprawę. Pierwszego dnia inspektor rządowy
przyjechał, żeby obejrzeć zbiory Garnerów, więc Luke cały dzień musiał przesiedzieć na
strychu. Drugiego dnia padało, a tata przed południem tkwił nad robotą papierkową w domu.
Trzeciego dnia tata poszedł w pole, ale kiedy Luke przekradł się do tylnych drzwi i
punktualnie o dziewiątej rano odważnie zapalił światło, nie zobaczył żadnej odpowiedzi z
domu Jen - może zegar u niej się późnił? Zostawił zapaloną lampę aż na piętnaście minut,
przez cały czas przerażony, że zobaczy to ktoś inny niż Jen. W końcu z bólem serca zgasił
światło i na drżących nogach wdrapał się z powrotem po schodach do swojego pokoju.
A jeśli coś się stało z Jen? A jeśli była chora albo nawet umierająca, sama w swoim
domu? A jeśli została złapana albo wydana rządowi? Luke zdążył z nią spędzić tylko
odrobinę czasu, ale to wystarczyło, żeby mógł zauważyć, że często ryzykowała.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że przyjaźnienie się z kimś oznaczało, że trzeba się
było o tę osobę martwić.
Dla uspokojenia oparł się o ścianę na szczycie schodów i spróbował wymyślić mniej
przerażające możliwości: może któreś z jej rodziców pojechało tylko po zakupy, nie do pracy,
i miało wcześniej wrócić. Może... Spróbował wymyślić inny bezpieczny powód, dla którego
Jen nie dała mu znaku, żeby przyszedł, ale tak trudno było mu wyobrazić sobie jej codzienne
życie, że wyobraźnia go zawiodła.
Dowiedział się prawdy następnego dnia, kiedy zaryzykował sprint do domu Jen, gdy
tylko dziewczynka odpowiedziała na jego znak.
- Gdzie byłaś? - zapytał natychmiast.
- Kiedy? Wczoraj? - Ziewnęła i zamknęła za nim drzwi. - Chciałeś przyjść?
Przepraszam, ale mama miała wolny dzień i zmusiła mnie, żebym pojechała z nią po zakupy.
Luke zagapił się na nią.
- Po zakupy? Wyszłaś na zewnątrz?
Jen nonszalancko skinęła głową.
- Ale nie widziałem, żebyś wychodziła... - zaprotestował Luke.
Jen popatrzyła na niego tak, jakby się całkiem serio zastanawiała, czy w ogóle zdarza
mu się myśleć.
- No jasne, że nie. Byłam w schowku pod tylnym siedzeniem w samochodzie, tata
kazał go specjalnie przerobić.
- Wyszłaś na zewnątrz... - powtórzył Luke z podziwem.
- Wiesz, niewiele mogłam zobaczyć, dopóki nie przyjechałyśmy do centrum
handlowego. Dwie godziny jazdy po ciemku nie były szczególnie ekstra. Nie cierpię tego.
- Ale w centrum handlowym... wyszłaś na zewnątrz? Nie musiałaś się ukrywać?
Jen roześmiała się, słysząc zdumienie w jego głosie.
- Mama całe wieki temu podrobiła mi przepustkę do centrum handlowego. Mam
udawać jej siostrzenicę. Jest dostatecznie dobra, żeby przekonać sprzedawców w sklepach,
ale gdyby Policja Populacyjna znalazła mnie kiedyś podczas postoju po drodze, byłabym
martwa. Proszę bardzo, takie właśnie priorytety ma moja matka: zakupy są ważniejsze niż
moje życie.
Luke potrząsnął głową i usiadł na sofie, ponieważ jego kolana zrobiły się trochę
miękkie.
- Nie wiedziałem - powiedział. - Nie wiedziałem, że trzecie dzieci mogą robić takie
rzeczy.
A gdyby matka i ojciec zdobyli dla niego fałszywą przepustkę? Przez moment prawie
mógł sobie wyobrazić, jak chowają go pod workami na tyle półciężarówki, żeby przewieźć go
do miasteczka.
Wszyscy w miasteczku znali mamę i tatę, wszyscy wiedzieli, że jego rodzice mają
dwóch synów, Matthew i Marka.
- Byłaś w dużym mieście - domyślił się.
- No pewnie - odparła Jenny. - Tutaj nie ma żadnych centrów handlowych w okolicy,
prawda?
- I jak było? - Luke mówił prawie szeptem.
- Nudno - powiedziała Jen. - Naprawdę strasznie nudno. Mama chciała mi kupić
sukienkę, nie mam pojęcia po co, więc chodziłyśmy od jednego sklepu do drugiego, a ja
musiałam mierzyć te wszystkie sukienki, które mnie drapały, kłuły i cisnęły. A potem zmusiła
mnie, żebym kupiła kilka staników... przepraszam - dodała, kiedy zobaczyła, że Luke oblał
się ciemnym szkarłatem. - Pewnie w twoim domu nie rozmawia się o stanikach.
- Matthew i Mark czasem o nich wspominają, kiedy... mówią świństwa - odparł Luke.
- No wiesz, staniki to nie świństwa - wyjaśniła Jen. - To tylko narzędzia tortur
wymyślone przez mężczyzn albo przez matki, albo przez kogoś w tym stylu.
- Rozumiem - powiedział Luke, wpatrując się w podłogę.
- Ale tak poza tym... - Jen zerwała się z podskokiem z kanapy. - Sprawdziłam cię w
komputerze i masz rację, nie istniejesz. W każdym razie oficjalnie nie istniejesz. Więc jesteś
godny zaufania i...
Beztroskie słowa Jen - nie istniejesz - sprawiły, że Luke poczuł się dziwnie.
- Skąd wiesz, że jestem godny zaufania? - przerwał.
- Odciski palców - wyjaśniła Jen. - Mój brat, Brama, przez jakiś czas marzył o tym,
żeby zostać detektywem, chociaż w życiu nie byłby na to dość inteligentny, więc
przypomniałam sobie, że miał zestaw do zbierania odcisków palców. Potem poszukałam
twoich odcisków palców na rzeczach, których dotykałeś, na przykład na telewizorze, i
znalazłam naprawdę dobre na ścianie. No więc zeskanowałam je do komputera, połączyłam
się z narodową bazą odcisków palców i voila, odkryłam, że twoje odciski palców nie istnieją,
a to znaczy, że ty także nie. Przynajmniej oficjalnie.
Wykrzywiła się dla podkreślenia swoich słów. Luke miał ochotę zapytać: „Policja
Populacyjna nie znajdzie mnie dlatego, że to zrobiłaś, prawda?”, ale tak niewiele zrozumiał z
jej wyjaśnień, że uznał, iż dalsze pytania nic by mu nie pomogły. Zresztą Jen już zdążyła
zmienić temat.
- Tak czy inaczej uznałam, że jesteś okej. Więc teraz, skoro już wiem, że można ci
zaufać, mogę ci opowiedzieć o pikiecie i pokazać nasz tajny czat i w ogóle...
Jen wyszła już z pokoju, więc musiał pójść za nią choćby po to, żeby usłyszeć resztę
zdania.
- Chcesz coś do jedzenia albo do picia? - Jen zatrzymała się w drzwiach ogromnej
kuchni. - Poprzednio byłam tak zaskoczona, że zapomniałam o zasadach gościnności. Na co
masz ochotę? Jakiś napój gazowany? Czipsy?
- Ale to jest nielegalne jedzenie! - zaprotestował Luke. Przypomniał sobie, jak kiedyś
przeczytał w jednej z książek na strychu coś o „śmieciowym jedzeniu” i zapytał o to matkę.
Wytłumaczyła mu, że chodzi o coś, co ludzie jedli bezustannie, dopóki rząd nie zamknął
fabryk, które to wytwarzały. Nie powiedziała mu dlaczego, ale jako specjalny przysmak
wyjęła torbę czipsów ziemniaczanych, które chowała od wielu lat, i podzieliła się tylko z nim.
Czipsy były słone i trudne do pogryzienia, ale Luke udawał, że mu smakowały, ponieważ
widział, że matce na tym zależało.
- No pewnie, ale my też jesteśmy nielegalni, więc czemu mamy sobie żałować? -
zapytała Jen, wciskając mu w rękę miskę czipsów. Luke z grzeczności wziął jeden, a potem
jeszcze jeden i jeszcze jeden. Te czipsy były tak smaczne, że z trudem powstrzymywał się od
nabrania ich pełną garścią. Jen wpatrywała się w niego.
- Czy chodzisz czasem głodny? - zapytała przyciszonym głosem.
- Nie - odparł ze zdziwieniem Luke.
- Niektóre cienie bywają głodne, ponieważ nie dostają kartek żywnościowych, a reszta
rodziny nie chce się z nimi podzielić - powiedziała, otwierając lodówkę, która była większa
niż wszystkie sprzęty w kuchni Garnerów razem wzięte. - Moja rodzina ma oczywiście tyle
jedzenia, ile tylko chcemy, ale... - Popatrzyła na niego w taki sposób, że po raz kolejny
przypomniał sobie o swoim obszarpanym ubraniu.
- Jak twoja rodzina może ciebie wykarmić?
To pytanie zaskoczyło Luke’a.
- Tak samo, jak siebie - odpowiedział. - Hodujemy jedzenie. Mamy ogród, dawniej
sporo w nim pracowałem, zanim, no wiesz. A poza tym mamy świnie, to znaczy mieliśmy,
więc czasem chyba mogliśmy wymienić ubitą świnię na ubitą przez kogoś innego krowę,
więc mieliśmy wołowinę...
Wszystkie te transakcje odbywały się poza świadomością Luke’a, musiał teraz wysilić
pamięć, żeby przypomnieć sobie, jak tata albo Matthew mówią do mamy: „Masz ochotę
usmażyć steki? Ten Johnston spod Libertyville chciał trochę szynki...”
Jen upuściła plastikową butelkę pełną brązowego płynu.
- Jesz mięso?! - wykrzyknęła ze zdumieniem.
- Jasne, a ty nie? - zapytał Luke.
- Tak, kiedy tacie uda się je zdobyć. - Jen pochyliła się, żeby podnieść butelkę. Nalała
szklankę musującego i pełnego bąbelków napoju dla Luke’a i drugą dla siebie. - Nawet on nie
ma aż takiej siły przebicia. Rząd stara się zmusić wszystkich, nawet notabli, do przejścia na
wegetarianizm.
- Dlaczego? - zapytał Luke.
Jen podała mu szklankę.
- Chodzi chyba o to, że uprawy warzyw są bardziej wydajne - powiedziała. - Rolnicy
potrzebują znacznie więcej ziemi, żeby wyprodukować kilogram mięsa niż kilogram, jak jej
tam, soi.
Luke zmarszczył nos na samą myśl o jedzeniu soi.
- Nie wiem - powiedział powoli. - Zawsze karmiliśmy nasze tuczniki ziarnem, którego
nie mogliśmy sprzedać, ponieważ nie spełniało standardów rządowych. Ale od kiedy rząd
kazał nam się pozbyć świń, tata po prostu zostawia je, żeby zgniło na polu.
- Naprawdę? - Jen wyszczerzyła zęby w uśmiechu, jakby właśnie ogłosił obalenie
rządu, i klepnęła go w plecy dokładnie w chwili, kiedy pociągnął pierwszy łyk picia. Złapany
pomiędzy napój gazowany i entuzjastyczne klepnięcie, Luke zaczął kaszleć, ale Jen w ogóle
tego nie zauważyła. - Widzisz, mówiłam ci, że bardzo mi się przydasz. Zaraz napiszę o tym
na forum!
- Czekaj... - wykrztusił Luke pomiędzy atakami kaszlu. Nie miał pojęcia, o czym ona
mówiła, ale nie mógł pozwolić, żeby naraziła jego rodzinę na jakiekolwiek problemy. Pobiegł
za nią korytarzem, ale dogonił ją dopiero wtedy, kiedy usiadła na krześle przed komputerem.
Włączyła go - rozległo się to samo piszczenie, które Luke usłyszał poprzednio. Odsunął się na
bok, tak żeby nie widzieć ekranu.
- Nie ugryzie cię - powiedziała Jen. - Weź krzesło i siadaj.
Luke cofnął się.
- Ale rząd... - zaczął.
- Rząd jest niekompetentny i głupi - rzuciła Jen. - Jasne? Uwierz, gdyby mnie
obserwowali przez monitor komputera, już bym o tym wiedziała.
Luke pokornie przyciągnął bliżej wyściełane krzesło i usiadł. Patrzył, jak Jen pisze:
„Gdyby rząd pozwolił farmerom karmić zwierzęta niesprzedanym zbożem, mielibyśmy
więcej mięsa”.
Luke poczuł ulgę, że nie wspomniała o jego rodzinie. Ale skoro rząd ich nie
szpiegował, Luke nie mógł zrozumieć, po co właściwie ona to pisze.
- Dokąd to wysłałaś? - zapytał, kiedy słowa zniknęły. - Kto to zobaczy?
- Wysłałam na forum Ministerstwa Rolnictwa. Teraz może to przeczytać każdy, kto
ma komputer. Może jakiś urzędnik rządowy, który ma sprawną chociaż połowę mózgu,
zobaczy ten wpis i pomyśli po raz pierwszy od dziesięciu lat.
- Ale... - zmieszany Luke zmrużył oczy. - Jakie to ma znaczenie?
Jen popatrzyła na niego twardo.
- Nawet tego nie wiesz, prawda? - zapytała. - Nie wiesz, dlaczego została
wprowadzona ustawa populacyjna?
- Nnie - przyznał się Luke.
- Chodziło o jedzenie - wyjaśniła Jen. - Rząd się przestraszył, że jeśli populacja nadal
będzie przyrastała, zabraknie jedzenia. Dlatego właśnie zrobili tak, że ty i ja jesteśmy
nielegalni. Żeby ludzie nie głodowali.
Luke nagle poczuł się podwójnie winny z powodu czipsów ziemniaczanych, którymi
przez cały czas się objadał. Przełknął gwałtownie i położył ręce na kolanach, nie sięgając po
raz kolejny do miski.
- Czyli gdybym ja nie jadł, moje jedzenie trafiłoby do kogoś, kto jest legalny -
powiedział, chociaż w przypadku jego rodziny to by oznaczało Matthew albo Marka, którzy z
pewnością nie głodowali. Matthew zaczynał nawet hodować taką samą fałdkę tłuszczu na
brzuchu, jaką miał ich ojciec. Ale w tym momencie Luke przypomniał sobie tego włóczęgę,
który odwiedził ich wiele lat temu, mówiącego: „Nie jadłem od trzech dni...”. Czy to była
wina Luke’a?
Jen roześmiała się.
- Przestań się tak zamartwiać - powiedziała. - Tak myślał rząd, ale nie miał racji. Tata
mówi, że jest mnóstwo jedzenia, tylko nie jest odpowiednio rozdzielane. Dlatego powinni
znieść ustawę populacyjną i uznać istnienie ciebie, mnie i wszystkich innych cieni. Dlatego
musimy zorganizować tę pikietę.
Nawet kompletnie niczego nie rozumiejąc, Luke mógł po sposobie, w jaki to
powiedziała, poznać, że ta pikieta jest czymś niezwykle ważnym.
- Możesz mi teraz opowiedzieć o pikiecie? - zapytał pokornie.
- Jasne. - Jen odsunęła się od komputera i obróciła razem z krzesłem. - Setki naszych,
wszystkie cienie, z jakimi udało mi się nawiązać kontakt, pójdą w marszu protestacyjnym pod
siedzibę rządu. Pójdziemy też do siedziby prezydenta i nie damy im spokoju, dopóki nie
przyznają nam takich samych praw, jak wszystkim pozostałym.
Luke pomyślał, że ma okropnego pecha - w końcu udało mu się poznać inne trzecie
dziecko, ale Jen okazała się kompletnie szalona.
- A poza tym - dodała radośnie Jen - będziesz mógł pójść z nami. Czy to nie cudowne?
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
- Ja... - Luke nie umiał patrzeć spokojnie na triumfalny uśmiech Jen. - Ja chyba nie...
Pomyślał o tym, jak przerażające było samo przemykanie się tam i z powrotem
pomiędzy jego domem a domem Jen. Nawet tego ranka, kiedy po raz trzeci przebiegał przez
oba ogrody, jego serce tłukło się tak mocno, jakby miało zaraz pęknąć ze strachu - a w
ogrodzie mógł przynajmniej być pewien - w każdym razie tak uważał - że nikt go nie
zobaczy. Jak Jen mogła przypuszczać, że odważy się wyjść otwarcie, w miejscu, gdzie mogą
go widzieć inni ludzie - w dodatku ludzie z rządu - i powiedzieć: „Jestem trzecim dzieckiem!
Chcę mieć takie same prawa, jak wszyscy inni!”.
- Boisz się? - zapytała miękko Jen.
Luke był w stanie tylko skinąć głową.
Jen odwróciła się z powrotem do komputera.
- Wiesz, ja też się boję - powiedziała po prostu. Napisała coś i spojrzała znowu na
Luke’a. - Trochę. Ale nie myślisz, że to by była ulga? Nie musieć się więcej ukrywać, nie
musieć udawać, po prostu być wolnym?
Luke zastanowił się, czy przypadkiem do tej pory nie rozumiał opacznie słowa „ulga”,
ponieważ pomysł pikiety Jen brzmiał jak wysnuty z najgorszego z jego koszmarów.
- Możesz się nad tym zastanowić - powiedziała Jen. - Nie musisz dzisiaj się na nic
decydować. To co, chcesz zajrzeć na czat?
Luke popatrzył na ekran komputera, na którym pojawiały się kolejne wiersze słów:
Carlos: Tu jest ponad 40 stopni, a moi rodzice uważają, że uruchamianie klimy w ciągu dnia
to marnowanie kasy. Nie mają serca, nie?
Sean: Nie możesz jej po prostu odpalić, a potem wyłączyć tuż przed ich powrotem? Pat i ja
zawsze tak robimy, nie zorientują się.
Carlos: Wiesz, starzy zwykle oglądają rachunki za prąd.
Yolanda: I co Ci zrobią? Dadzą szlaban?
Carlos: Też fakt, zaraz poszukam pilota.
Yolanda: Gdzie Jen?
Sean: Wiesz chyba, że nie wstaje tak wcześnie.
Carlos: Szlag, rodzice jakoś zabezpieczyli ustawianie temperatury. Mówiłem wam, że to
potwory. Gdzie Jen? Nie mogę się doczekać jej sarkarstycznych komentarzy.
Luke odczytywał słowa, które wpisywała Jen: „Jestem już, Sean, owszem, potrafię
wstać wcześnie. Po prostu nie zawsze mam ochotę oglądać Ciebie z samego rana. Carlos, co
się z Tobą dzieje? Pot ci zalał oczy? W sarkastyczny powinno być jedno r”.
Nacisnęła kolejny klawisz i słowa pojawiły się pod wypowiedziami pozostałych.
Natychmiast wyświetlił się pod nimi kolejny wiersz:
Sean: Cześć, Jen. Dobrze wiedzieć, że jesteś nadal wśród żywych.
Jen szybko wystukała: „Nie, tylko wśród ukrytych. To całkiem co innego!!!!!”, a
potem także i to wysłała.
- Co to jest? - zapytał Luke. - Jakaś gra?
Pamiętał, że Jen mówiła coś wcześniej o jakimś Carlosie, ale nie wyjaśniła, kto to jest.
Może to byli jacyś komputerowi zmyśleni przyjaciele?
- Carlos, Sean, Yolanda, to wszystko są inne trzecie dzieci. Sean ma nawet brata, Pata,
który jest czwartym dzieckiem. W ten sposób z nimi rozmawiam.
Luke patrzył, jak pojawił się następny wiersz: „Carlos: Dzięki za zrozumienie, Jen”.
- Ale jak...? - zapytał Luke, nadal pełen wątpliwości.
- Oj, sam chyba wiesz, to jest internet - wyjaśniła Jen. - Jak kiedyś będziesz miał
wolną godzinę czy dwie, mogę ci to wytłumaczyć, używając bardziej technicznego bełkotu,
ale mnie interesuje tylko, że to działa. Szlag by mnie trafił, gdybym nie miała z kim
rozmawiać.
Mówiła, nie przerywając pisania, więc Luke przekrzywił głowę, żeby zobaczyć, co
napisała: „Wiecie co? Ten dzieciak, o którym wam opowiadałam, Luke, jest tu ze mną”.
Na ekranie błyskawicznie pojawiło się trzy razy „Cześć, Luke”.
Luke postarał się zwalczyć przypływ paniki.
- Ale rząd... - powiedział. - Będą mogli mnie znaleźć...
Jen żartobliwie szturchnęła go w ramię.
- Wyluzuj, dobra? Nikt z rządu nigdy nie wejdzie na ten czat, wszyscy mamy hasło,
które znają tylko trzecie dzieci. A poza tym nawet gdyby ktoś to przeczytał, to czego by się
dowiedział? Tylko tego, że gdzieś tam na świecie istnieje dzieciak, który się nazywa Luke.
Wielkie rzeczy.
- Ale będą mogli wyśledzić twój komputer, a wtedy mogą mnie także znaleźć. - Serce
Luke’a nadal tłukło się w piersiach.
- Słuchaj, gdyby naprawdę mogli wyśledzić ludzi przez komputer albo przez ten czat,
to przecież znaleźliby mnie już dawno temu, nie? - zapytała Jen.
Luke postarał się pomyśleć na spokojnie.
- Twoi rodzice - przypomniał. - Mówiłaś, że dają łapówki, więc jesteś bezpieczna, ale
moi...
Jen potrząsnęła głową.
- Nie, nie jestem bezpieczna - powiedziała ponuro. - Nawet moi rodzice nie daliby
rady przekupić Policji Populacyjnej, gdyby mnie znalazła. Może udałoby się im sprawić, że
by mnie nie szukali, ale to też nie jest pewne. Policjanci populacyjni dostają absurdalnie
wysokie nagrody za każde znalezione nielegalne dziecko. Jak myślisz, dlaczego w ogóle
muszę się chować? Dlaczego musimy zorganizować tę pikietę? Wszyscy powinni być
bezpieczni, nikt nie powinien być zmuszony do dawania łapówek tylko za to, żeby móc się
przejść po ulicy, pójść do sklepu czy przejechać się samochodem.
Luke rzucił okiem na ekran komputera, na którym trwała rozmowa.
- Skąd oni wszyscy mają hasło? - zapytał. - I skąd ty je masz?
- No wiesz, ja założyłam ten czat, więc ja je wymyśliłam - wyjaśniła Jen. - Znałam już
wcześniej kilkoro innych cieni, więc poprosiłam rodziców, żeby dali ich rodzicom hasło dla
nich. A potem te dzieciaki przekazały hasło innym dzieciakom, które znały. Kiedy ostatni raz
liczyłam, było nas jakieś osiemset osób.
Luke potrząsnął głową; nie przypuszczał, żeby nawet jego rodzice znali tak dużo
ludzi.
- To jakie jest hasło? - zapytał.
- „Wolny” - powiedziała Jen. - Hasło brzmi „wolny”.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Tego dnia Luke wyszedł od Jen, przyciskając do piersi stos książek i wydruków
komputerowych.
- Masz tu trochę do poczytania - powiedziała mu.
- Wtedy zrozumiesz.
Po powrocie do swojego pokoju chłopiec usiadł na łóżku i otworzył pierwszą grubą
książkę, której tytuł wypisany był złowieszczymi czarnymi literami: Katastrofa populacyjna.
W środku czcionka była drobna i gęsto upakowana, więc Luke przeczytał przypadkowe
zdanie: „Podczas gdy trwały dyskusje dotyczące pojemności środowiskowej Ziemi...” -
przeskoczył dalej. „Jeśli całkowity współczynnik dzietności państw
wysokouprzemysłowionych pozostanie na poziomie 2,1 lub niższym...”. Luke zrozumiał, że
czytanie tej książki będzie przypominało odszyfrowywanie treści listów, które rząd przysyłał
do taty. Popatrzył na dwie pozostałe książki: Krytyczne spojrzenie na Wielki Głód oraz
Odwracanie trendów populacyjnych nie sprawiały wrażenia ani odrobinę łatwiejszych.
Wydruki komputerowe były przynajmniej krótkie, ale zarówno Problem „cieni”, jak i
Ustawa populacyjna: największy błąd naszego kraju okazały się pełne trudnych słów.
Luke westchnął. Korciło go, żeby odłożyć książki i po prostu poprosić Jen, żeby mu to
wszystko wytłumaczyła. Może by tak zrobił, gdyby nie to, co powiedziała, kiedy wręczała mu
tę lekturę:
- Boże, nie pomyślałam w ogóle! Ty umiesz czytać, prawda?
- Oczywiście - odparł sztywno Luke. - Przecież czytałem to, co było napisane na
czacie.
- Tak, ale pomyślałam, że mogłeś... Dobra, nieważne, chyba znowu cię obraziłam.
Mam strasznie niewyparzoną gębę. Nie miałbyś się czego wstydzić, nawet gdybyś nie umiał
czytać... okej, tylko się pogrążam, już się zamykam. Masz.
Luke miał wrażenie, że od tego momentu zaczęła wyciągać z półek regału coraz
grubsze książki.
Teraz z determinacją otworzył Katastrofę populacyjną na pierwszej stronie i zaczął
czytać. „Ponieważ pierwsze czynniki mogące doprowadzić do kryzysu przeludnienia zostały
przewidziane już w XIX wieku, bezstronny obserwator mógłby zadać pytanie, dlaczego
ludzkość stanęła o krok od zagłady. Jednakże...”
Luke sięgnął po słownik i przygotował się na ciężką pracę.
Przez następnych kilka dni padał deszcz, więc Luke czytał przez cały czas, ponieważ
nawet nie kusiło go, żeby pobiec do Jen. Słyszał, jak ojciec tupie na parterze domu, wracając
ze stodoły albo z szopy z narzędziami. Ponieważ prace polowe dobiegły końca, Luke
pomyślał, że tata może się nudzić, skoro nie musi już się zajmować świniami. Dlatego czytał
ostrożnie, zawsze gotów wepchnąć książkę o populacji ludzkiej pod poduszkę i zastąpić ją
jedną ze swoich książek przygodowych. Ta ostrożność opłaciła mu się na czwarty dzień,
kiedy usłyszał na schodach kroki ojca.
- Cześć Luke, co robisz?
- Nic takiego. - Luke w ostatniej chwili odwrócił trzymaną do góry nogami Wyspę
skarbów we właściwą stronę, ale tata na szczęście niczego nie zauważył.
- Chcesz zagrać w karty?
Grali w remika na łóżku Luke’a, który przez cały czas czuł, jak róg twardej okładki
Katastrofy populacyjnej wbija mu się w plecy. Przez większą część pierwszej partii
przygryzał język, a tata wygrał.
- Jeszcze raz? - zapytał tata, tasując karty.
- Jeśli nie masz żadnej pilnej roboty, to czemu nie.
- W listopadzie, skoro nie mamy zwierząt? Moja jedyna robota to zastanawianie się,
jak mamy zapłacić rachunki, kiedy skończą się pieniądze za tuczniki.
- Nie ma jakiegoś sposobu, żeby hodować rośliny w domu w zimie? Znaczy, na
przykład w piwnicy, ze sztucznym światłem, wodą i jakimiś nawozami? A potem je sprzedać?
- zapytał bez zastanowienia Luke, który właśnie przeczytał w książce o populacji ludzkiej
rozdział poświęcony uprawom hydroponicznym.
Tata zmrużył oczy.
- Chyba kiedyś już coś o tym słyszałem.
Luke wygrał następne rozdanie, ponieważ tata sprawiał wrażenie roztargnionego. Na
koniec tata powiedział:
- Wiesz co, pozwolisz, że już pójdę?
Luke był przerażony, że tata zapyta go, gdzie usłyszał o uprawach hydroponicznych,
więc odpowiedział tylko:
- Jasne, nie ma sprawy.
- Uprawianie roślin w domu, hmmm... - mruczał do siebie tata, kiedy wychodził z
pokoju.
Luke żałował, że nie ma dość odwagi, żeby zapytać o ustawę populacyjną, głód albo
przynajmniej pewne sprawy dotyczące historii rodzinnej. Kiedy już przebił się przez trudny
język, pożyczone mu przez Jen książki okazały się pełne zdumiewających informacji. O ile
dobrze rozumiał, jakieś dwadzieścia lat temu na świecie po prostu zrobiło się za dużo ludzi.
Szczególnie mocno odczuły to ubogie kraje, w których ludzie głodowali lub byli
niedożywieni, ale potem stało się coś jeszcze gorszego: okropne susze dotknęły te części
świata, które zawsze produkowały najwięcej żywności i przez trzy lata nie było praktycznie
żadnych zbiorów. Ludzie na całym świecie głodowali, a rząd w kraju Luke’a wprowadził
racjonowanie żywności z przepisową porcją wynoszącą zaledwie 1500 kalorii na dzień i żeby
mieć pewność, że jedzenia nie zabraknie, przejął całkowitą kontrolę nad jego produkcją. Rząd
zmusił fabryki produkujące śmieciowe jedzenie, żeby zamiast tego wytwarzały zdrową
żywność, a farmerów nakłonił do przenoszenia się na tereny mogące dawać lepsze plony.
Luke chętnie zapytałby rodziców, czy to dlatego mieszkają tak daleko od dziadków. Ale rząd
uznał, że wszystkie te działania mogą być niewystarczające, chciał mieć pewność, że nigdy
nie dojdzie do sytuacji, w której będzie więcej ludzi niż mogą wykarmić rolnicy. Dlatego
właśnie wprowadził ustawę populacyjną.
Luke’a zaczynało teraz ogarniać poczucie winy, kiedy wieczorami mieszał łyżką
gulasz albo kroił kotlet, ponieważ być może ktoś właśnie głodował w jakimś innym miejscu z
jego powodu. Ale jedzenie nie było gdzieś tam, gdzie byli głodni ludzie, tylko tutaj, na jego
talerzu, dlatego zjadał je do ostatniego kęsa.
- Luke, ostatnio jesteś strasznie małomówny. Czy coś się stało? - zapytała matka
któregoś wieczora, kiedy podziękował za dokładkę kapusty.
- Nic mi nie jest - odparł i dalej jadł w milczeniu.
Ale nie mógł się przestać martwić tym, że być może rząd miał rację i on nie powinien
istnieć.
Poczuł się lepiej dopiero wtedy, kiedy zapoznał się z treścią obu komputerowych
wydruków. Pierwszy z artykułów zaczynał się od słów: „Ustawa populacyjna jest złem”, a w
drugim napisano: „Setki dzieci są ukrywane, maltretowane, głodzone, zaniedbywane,
wykorzystywane, a nawet mordowane, bez żadnego powodu. Zmuszanie dzieci do ukrywania
się powinno być traktowane jak ludobójstwo”.
- Jak to możliwe? - zapytał Luke, kiedy tydzień później miał wreszcie możliwość,
żeby przemknąć się do domu Jen. - Dlaczego te książki i artykuły mówią zupełnie inne
rzeczy?
Podała mu szklankę napoju gazowanego.
- Nie rozumiem? - zapytała.
Luke pokazał palcem Katastrofę populacyjną.
- W tej książce piszą, że rasa ludzka mogłaby wymrzeć, gdyby nie ustawa
populacyjna. A tutaj - podniósł i potrząsnął Problemem „cieni” - tutaj mówią, że ustawa
populacyjna była w ogóle niepotrzebnym okrucieństwem. Piszą, że było mnóstwo jedzenia,
nawet w czasie głodu, tylko że notable trzymali je dla siebie. - Poniewczasie przypomniał
sobie, że Jen jest notablem. - Przepraszam.
Jen wzruszyła ramionami i nie sprawiała wrażenia w najmniejszym stopniu dotkniętej.
- Więc jaka jest prawda? - zapytał Luke.
Jen wysypała do miski czipsy ziemniaczane.
- No wiesz, sam się zastanów. Rząd pozwolił na opublikowanie tych książek, pewnie
nawet za nie zapłacił, więc to oczywiste, że piszą w nich rzeczy, w jakie zdaniem rządu ludzie
powinni uwierzyć. To tylko propaganda, same kłamstwa. Natomiast autorzy artykułów
prawdopodobnie ryzykowali sporo, żeby zdobyć te informacje, więc można im wierzyć.
Luke zastanowił się.
- To dlaczego chciałaś, żebym przeczytał te książki? - spytał.
- Żebyś zrozumiał, jak bardzo głupi jest rząd - wyjaśniła Jen. - Żebyś zrozumiał,
dlaczego trzeba ich zmusić, żeby dostrzegli prawdę.
Luke popatrzył na stos grubych książek leżących na blacie w kuchni Talbotów.
Wyglądały tak bardzo oficjalnie i poważnie - a kimże on był, żeby twierdzić, że nie są
prawdziwe?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Kiedy spadł pierwszy śnieg, Luke obawiał się, że upłyną całe miesiące, zanim zdoła
ponownie odwiedzić Jen, jednakże tej zimy pogoda mu sprzyjała - większość dni była sucha i
pogodna. Nie mógł się już kryć wśród liści drzew, ale tak czy inaczej zaczął się czuć
bezpiecznie, przekradając się przez swój ogród i ogród Jen. W połowie stycznia potrafił
przebyć cały ten dystans bez przyspieszonego bicia serca - prawdopodobieństwo, że zobaczy
go ktoś z pozostałych domów notabli wydawało mu się astronomicznie małe, obawiał się
tylko taty.
W zimie tata zwykle przebywał sporo w domu, a nie mając świń, którymi się dawniej
zajmował, mógł spędzać jeszcze więcej czasu pod dachem, uniemożliwiając Luke’owi
wykradanie się na zewnątrz. Ale tata zaczął nagle jeździć często do miasta, wołając rankiem
do Luke’a: „Jadę do biblioteki, masz coś tam u siebie do jedzenia, prawda?” albo: „W Slyton
mają plastikowe rury, którym chciałbym się przyjrzeć. Powiedz chłopcom, kiedy wrócą ze
szkoły, dobrze?”.
- Chodzi o tę uprawę hydroponiczną - pochwalił się Luke pewnego dnia w końcu
stycznia, kiedy siedzieli razem z Jen przy komputerze. - Tata strasznie się do tego zapalił i
jest zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na to, co robię.
- Co to jest uprawa hydroponiczna? - zapytała Jen.
- Było o tym w jednej z twoich książek. Wiesz, chodzi o uprawianie roślin w domu,
bez ziemi, wykorzystując tylko wodę i specjalne nawozy.
- A, to - odparła Jen. - Czy on myśli, że rząd mu na to w ogóle pozwoli?
- Chyba tak - zdziwił się Luke. - Dlaczego mieliby mu nie pozwolić?
Jen wzruszyła ramionami.
- A dlaczego rząd robi różne rzeczy?
Luke nie znalazł na to odpowiedzi, więc Jen odwróciła się z powrotem do widocznego
na ekranie monitora czatu, którego uczestnicy dyskutowali właśnie o fałszywych
dokumentach.
Carlos: Mama powiedziała, że kupią mi je dopiero, kiedy skończę osiemnastkę, bo uważa, że
rz. nie będzie się tak bardzo czepiać dorosłych. Poza tym może do tego czasu stanieją.
Pat: Ja i Sean dostaniemy nasze, chyba jak skończymy 90 lat. Tata i mama oszczędzają na nie,
odkąd pamiętamy.
Yolanda: Mój tata mówi, że czeka na takie, które będą nie do odróżnienia od prawdziwych.
Mówi, że za dużo jest kiepsko podrobionych.
Jen zaczęła pisać z ogromną szybkością: „Komu potrzebny fałszywy dowód
tożsamości? Carlos, ty pewnie dostaniesz taki na nazwisko „John Smith” i spędzisz resztę
życia, udając Angola. Moi rodzice od lat mnie błagają, żebym pozwoliła sobie załatwić
fałszywe papiery, ale ja się nie zgadzam, dopóki nie będę mogła dostać takich, na których
będzie napisane Jen Talbot i które będą naprawdę moje”.
„Zapomnieliście już o pikiecie? Wszyscy dostaniemy prawdziwe dowody, w których
będzie napisane, kim naprawdę jesteśmy. NIE JESTEŚMY PODRÓBKAMI! NIE MAMY
POWODÓW, ŻEBY SIĘ UKRYWAĆ!” Uderzyła klawisz ENTER tak gwałtownie, że cały
komputer aż podskoczył.
- Ale Jen - odezwał się nieśmiało Luke. - Myślałem, że używasz fałszywych
dokumentów, żeby jeździć po zakupy z mamą. Tam jest napisane, że jesteś jej siostrzenicą.
Jen popatrzyła na Luke’a z ogniem w oczach.
- Nie, to tylko przepustka do sklepów - wyjaśniła. - Też mi się to nie podoba, ale
doszłam do wniosku, że nie mogę się wykłócać z rodzicami o wszystko. Oni mówią o czym
innym. - Pokazała na ekran komputera. - Chodzi im o przybranie na zawsze fałszywej
tożsamości. Większość cieni w końcu się na to decyduje, zamieszkują z inną rodziną i przez
resztę życia udają kogoś, kim nie są.
- Więc wolisz się ukrywać? - zapytał Luke. Zastanowił się, jak to by było używać
innego imienia, żyć w innej rodzinie, być inną osobą, ale nie umiał sobie tego wyobrazić.
- Nie, jasne, że nie wolę się ukrywać - powiedziała z irytacją Jen. - Ale zdobycie
takiego dowodu tożsamości to tylko inny sposób ukrywania się. Chcę być sobą i poruszać się
swobodnie jak wszyscy inni, nie chcę żadnych kompromisów. Dlatego właśnie muszę
przekonać tę bandę idiotów, że udział w pikiecie jest jedyną drogą.
Po wpisie Jen na ekranie komputera zapanowała nieoczekiwana pustka. W końcu
odważył się ją przerwać Carlos. „Hej, Jen, masz może pod ręką jakieś leki rodziców na
nadciśnienie? Wygląda, jakbyś ich potrzebowała”.
Jen uderzyła przycisk zasilania komputera, a ekran natychmiast pociemniał. Okręciła
się na krześle i zacisnęła pięści.
- Niech to! - krzyknęła, a na jej twarzy malował się grymas frustracji.
- Jen? - zapytał Luke, odsuwając się trochę od niej, na wypadek gdyby postanowiła
zrobić użytek z tych pięści.
Jen popatrzyła na niego zaskoczona, jakby zapomniała, że Luke w ogóle tu jest.
- Nie masz czasem ochoty powiedzieć: „Dłużej tego nie wytrzymam”? - zapytała.
Zerwała się na równe nogi i zaczęła spacerować po pokoju. - Nie chciałbyś czasem po prostu
wyjść w środku dnia i powiedzieć: „Chrzanić ukrywanie się, mam to w nosie”? Czy tylko ja
się czuję w ten sposób?
- Nie - wyszeptał Luke.
Okręciła się na pięcie i wskazała komputer.
- No to co się z nimi dzieje? Dlaczego oni tego nie rozumieją? Dlaczego nie traktują
tego poważnie?
Luke przygryzł wargi.
- Tak sobie myślę - powiedział - że ludzie na różne sposoby okazują to, co czują. Oni
żartują sobie i narzekają, ty biegasz z wrzaskiem i przewracasz ludzi.
Był bardzo dumny z siebie, że wyciągnął takie wnioski, biorąc pod uwagę, że tak
naprawdę znał tylko pięcioro ludzi na całym świecie. Po raz pierwszy zastanowił się, jak inni
członkowie jego rodziny zachowywaliby się, gdyby musieli się ukrywać. Tata pewnie
zrobiłby się zrzędliwy, matka starałaby się robić dobrą minę do złej gry, ale byłoby widać, że
jest naprawdę nieszczęśliwa. Matthew zachowywałby się spokojnie, ale wyglądałby przez
cały czas na smutnego, tak jak wyglądał za każdym razem, kiedy ktoś wspomniał o świniach,
których nie mógł już hodować. Mark narzekałby tak bardzo, że wszyscy w koło także byliby
nieszczęśliwi, więc po raz pierwszy Luke poczuł przypływ dumy na myśl o tym, że znosił
ukrywanie się lepiej, niż znosiłby je ktokolwiek inny w jego rodzinie - przynajmniej tak mu
się wydawało.
Jen prychnęła, słysząc jego wyjaśnienie.
- Nieważne - powiedziała i usiadła z powrotem na krześle przy komputerze. - Pikieta
będzie w kwietniu, mam trzy miesiące, żeby dopilnować, żeby wszyscy byli gotowi.
Włączyła komputer i znowu zaczęła pisać z ogromną szybkością.
Kiedy Luke wyślizgnął się kilka godzin później, nie był nawet pewien, czy Jen
zauważyła, jak wychodził.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
W lutym tata dostał list od rządu, w którym zabraniano mu uprawiania czegokolwiek pod
dachem.
„Otrzymaliśmy niedawno powiadomienie, że nabył Pan drogą kupna znaczne ilości
rur z masy plastycznej, które mogą zostać wykorzystane do kiełkowania, uprawy i hodowli
materiału roślinnego w pomieszczeniach zamkniętych” - zaczynał się list. „Ze względu na
możliwość wykorzystania tego rodzaju metod agrotechnicznych w wytwarzaniu substancji
nielegalnych nakazujemy natychmiastowe zaprzestanie i zaniechanie...”
Luke przeczytał list przy kolacji, kiedy pozostali członkowie rodziny spróbowali już
szczęścia w domyślaniu się, co to może oznaczać. Po lekturze tych wszystkich opasłych
książek, które pożyczała mu Jen, dziwaczne i trudne słowa przestały go aż tak przerażać.
- Chcą, żebyś przestał - wyjaśnił Luke. - Boją się, że będziesz uprawiać coś
nielegalnego. A ten kawałek tutaj - pokazał palcem odpowiedni fragment listu, chociaż
wszyscy siedzieli przy stole o kilka metrów od niego, a on tkwił na swoim zwykłym miejscu
na schodach - ten kawałek, gdzie jest napisane „nabyte środki materialne o wyżej
wymienionym charakterze winny zostać przekazane do dalszego arbitrażu”, to znaczy, że
masz oddać wszystko to, co kupiłeś, a oni zdecydują, czy masz zapłacić jakąś karę.
Reszta rodzina popatrzyła na Luke’a z podziwem, ale Mark zaczął chichotać.
- Narkotyki - powiedział. - Pomyśleli, że chcesz uprawiać narkotyki.
Tata spojrzał na niego z najwyższym niesmakiem.
- Myślisz, że to takie zabawne? Zobaczymy, co pomyślisz w przyszłym roku, kiedy
stopy ci urosną, a nas nie będzie stać na nowe buty.
Mark przestał się śmiać.
- Jakoś sobie poradzimy - powiedziała cicho matka. - Zawsze sobie radziliśmy.
Tata odsunął się od stołu.
- Dlaczego w ogóle nie poprosiłem o zezwolenie? - zapytał w przestrzeń. - Może
gdybym zdobył zezwolenie...
Luke tymczasem doczytał list do końca.
- Nie dostaniesz zezwolenia na uprawę hydroponiczną - odpowiedział. - Tutaj piszą,
że ona jest zawsze nielegalna.
Tym razem tata tylko spojrzał na niego ze złością.
Luke wyraźnie widział rozczarowanie ojca, a to, że jego rodzice tak martwili się o
pieniądze, sprawiało, że słyszał w głowie cichutki głosik: Może gdyby nie mieli ciebie,
mogliby sobie pozwolić na wszystko, czego by potrzebowali. Ale przecież jadł niedużo,
wszystkie ubrania donaszał po Matthew i Marku, a ogrzewanie strychu nie mogło kosztować
chyba aż tyle pieniędzy. Czasem na krześle, z którego obserwował sąsiednie osiedle, tworzyły
się kryształki lodu. Starał się ignorować ten głosik.
Znacznie bardziej obchodziło go to, że tata przestał się już zajmować pomysłem
uprawy hydroponicznej i do końca zimy praktycznie nie opuszczał gospodarstwa. Luke zdołał
odwiedzić Jen tylko raz przez cały luty i dwa razy w marcu, kiedy tata zaczął jeździć po
okolicy i szukać najtańszego ziarna kukurydzy do siewu.
Za każdym razem Jen ściskała go gorąco na powitanie i sprawiała wrażenie
autentycznie szczęśliwej, że go widzi, zupełnie jakby zapomniała o swoim styczniowym
wybuchu złości. Pewnego dnia zrobili potworny bałagan w kuchni Talbotów, piekąc
ciasteczka.
- Twoi rodzice nie będą się złościć? - zapytał Luke, kiedy Jen skarciła go za to, że
próbował wytrzeć mączne odciski rąk z szafek, lodówki i piecyka.
- Żartujesz chyba? Chcę, żeby to zobaczyli, będą szczęśliwi, że w ogóle zaczynam się
trochę cywilizować - parsknęła Jen.
Innym razem przez cały ranek grali w gry planszowe, leżąc na podłodze w
największym pokoju Talbotów.
Podczas trzeciej wizyty Luke’a przez cały czas po prostu rozmawiali, a Jen
zachwycała go opowieściami o miejscach, w których była, ludziach, których spotkała, i
rzeczach, które widziała.
- Kiedy byłam mała, mama zabierała mnie, żebym się pobawiła z grupą dzieciaków,
które wszystkie były trzecimi dziećmi - powiedziała Jen i zachichotała. - Tyle tylko, że to
wszystko były oficjalne dzieci rządowych szych. Wydaje mi się, że czasem ich rodzice wcale
nie chcieli mieć dzieci, ale uważali, że to symbolizuje ich status, że mogą złamać ustawę
populacyjną i uchodzi im to na sucho.
- I co tam robiliście? - zapytał Luke.
- Bawiliśmy się, oczywiście. Wszyscy mieli mnóstwo zabawek, a jeden dzieciak
nawet psa, którego czasem przyprowadzał ze sobą, a my karmiliśmy go przysmakami dla
psów.
- Tacy ludzie mogą też trzymać zwierzęta domowe? - spytał z niedowierzaniem Luke.
- No wiesz, to byli notable - odparła Jen.
Luke zmarszczył brwi i wsunął się głębiej między poduszki wygodnej kanapy, która
nie przypominała żadnego z mebli w jego domu.
- Tata mówił, że kiedy był mały, praktycznie wszyscy, których znał, mieli zwierzęta.
On miał psa, który się nazywał Bootsy i kota imieniem Stripe. Często mi o nich opowiadał.
Dlaczego rząd ogłosił, że trzymanie domowych zwierząt jest nielegalne?
- No wiesz, jak zwykle chodziło o jedzenie - wyjaśniła Jen. Wzięła ciasteczko z
kawałkami czekolady z pudełka i pomachała nim dla podkreślenia swoich słów. - Bez psów i
kotów będzie więcej jedzenia dla ludzi. Tata mówił, że gdyby notable nie łamali prawa,
mnóstwo gatunków by wyginęło.
Luke popatrzył na ciasteczko, które sam trzymał - czy teraz miał się czuć winny nie
tylko dlatego, że zużywał jedzenie, które powinno trafić do innych ludzi, ale także jedzenie,
które powinno trafić do zwierząt?
Jen zauważyła wyraz jego twarzy.
- Ej, przestań się tak głupio gapić - powiedziała.
- To wszystko ściema, pamiętasz? Na świecie jest wystarczająco dużo jedzenia,
szczególnie teraz, kiedy rodzi się za mało dzieci.
- Co takiego? - zapytał Luke.
- Poza wprowadzeniem ustawy populacyjnej rząd zorganizował wielką kampanię,
żeby przekonać kobiety, że zachodzenie w ciążę i rodzenie dzieci to coś złego. We
wszystkich miastach powiesili takie plakaty, na których było napisane na przykład: „Kto jest
najgorszym przestępcą” pod obrazkiem przedstawiającym jakąś panią w ciąży i kilku
ponurych bandziorów. A jak doczytałeś plakat do końca, to się dowiadywałeś, że ta pani jest
najgorsza. A jeszcze inny - zachichotała Jen - miał narysowany ogromny brzuch w ciąży i
podpis: „Miłe panie, czy chcecie tak wyglądać?”. Poza tym kobietom nie wolno było nigdzie
chodzić, kiedy zaszły w ciążę, więc teraz tata mi powiedział, że rodzi się tak mało dzieci, że
populacja zmniejszy się o połowę.
Luke potrząsnął głową, jak zwykle niczego nie rozumiejąc.
- To dlaczego rząd nie zdejmie tych znaków i nie pozwoli ludziom mieć tyle dzieci, ile
chcą?
Jen przewróciła oczami.
- Luke, musisz przestać się doszukiwać w tym jakiegokolwiek sensu - odparła. - To
jest rząd, pamiętasz? Dlatego musimy zorganizować pikietę...
Luke pospiesznie zmienił temat.
- Co robią kobiety, skoro nie wolno im nigdzie chodzić przez cały ten czas, kiedy są w
ciąży? Nie wiem, jak jest u ludzi, ale u świń to trwa prawie cztery miesiące, zanim urodzą
dzieci. Czy kobiety też siedzą przez cały ten czas w domu?
- To znaczy, ukrywają się jak my? - zapytała Jen, ale połknęła haczyk. - Większość z
nich udaje po prostu, że utyły. Mama mówiła, że pojechała po zakupy dzień wcześniej, zanim
się urodziłam, i nikt nie zauważył. Ale wiesz, mówimy o mojej mamie i zakupach.
Potem Jen wdała się w długą opowieść o tym, jak matka zabrała ją po zakupy do
miasta odległego o dziesięć godzin jazdy tylko dlatego, że ktoś jej powiedział, że w jednym
ze sklepów można dostać ładne torebki.
- Założę się, że to jedyny powód, dla którego moi bracia jeszcze na mnie nie donieśli -
uśmiechnęła się Jen. - Gdyby matka mnie nie miała, to by ich targała ze sobą po sklepach.
Wyobrażasz sobie takich dwóch goryli z torbami ciuchów?
Jen odtworzyła całą pantomimę, chodząc po pokoju z opuszczonymi nisko ramionami,
jakby zgięta pod ciężarem niewidzialnych wyładowanych toreb. Luke widział jej braci tylko z
daleka, ale od razu dostrzegł podobieństwo i roześmiał się.
- Twoi bracia nigdy by na ciebie nie donieśli - zaprotestował. - Prawda?
- Jasne, że nie - zgodziła się z nim Jen. - Oni mnie strasznie kochają. - Żartobliwie
objęła się ramionami i uściskała, a potem padła na kanapę obok Luke’a.
- Poza tym nie są dostatecznie inteligentni, żeby wymyślić, jak mogliby na mnie
donieść w taki sposób, żeby nie wpakować reszty rodziny w kłopoty. A twoi bracia?
- Nie są głupi - bronił się Luke. - Czy... chcesz zapytać...
- Czy by cię kiedykolwiek zdradzili? - Jen zmrużyła oczy, autentycznie zaciekawiona.
- Niekoniecznie już teraz, ale powiedzmy, za wiele lat, gdyby twoi rodzice już nie żyli i nie
mogłoby to zaszkodzić nikomu poza tobą, a oni dostaliby za to mnóstwo pieniędzy...
Luke nigdy nie zadawał sobie tego pytania, ale znał na nie odpowiedź.
- Nigdy - powiedział z żarliwością, która sprawiła, że głos mu się lekko załamał. -
Mogę im ufać, dorastaliśmy razem.
To było dziwne, jak mógł być tego tak pewien, biorąc pod uwagę, że nie mieli ostatnio
czasu nawet na to, żeby się z nim droczyć. Matthew strasznie serio traktował swoją
dziewczynę i spędzał każdą wolną chwilę w jej domu. Mark dostał nagle świra na punkcie
koszykówki i namówił ojca, żeby przybił dla niego na ścianie stodoły starą oponę, która
mogła mu służyć jako kosz. Luke słyszał go na dworze, jak rzucał piłką aż do późnego
wieczora. Niezależnie od tego, jak bardzo był pewien ich lojalności, Luke czasem miał
wrażenie, że jego bracia dorastają, zostawiając go samego, a on może za nimi tylko tęsknić.
Ale to nie miało znaczenia, ponieważ teraz miał Jen.
Udało mu się powstrzymać Jen przed podjęciem tematu pikiety przez resztę dnia i
nawet nie zbliżyli się do komputera, po prostu się bawili. Kilka godzin później przekradł się z
powrotem do swojego domu, myśląc sobie, że właściwie nie przeszkadza mu już w ogóle to,
że musi się ukrywać. Mógł tak żyć w nieskończoność, dopóki tylko miał okazję odwiedzać
Jen. Niebawem na drzewach miały się rozwinąć liście i jego wyprawy do jej domu staną się
jeszcze bezpieczniejsze, a kiedy zacznie się sezon na prace polowe, tata będzie przez cały
dzień poza domem, a Luke będzie mógł odwiedzać Jen, ile tylko będzie chciał.
Ale zanim na dobre zaczęły się prace polowe, przyszedł kwiecień.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Przez pierwsze dwa tygodnie kwietnia padało, więc Luke wychodził ze skóry ze
zdenerwowania, czy jeszcze kiedyś uda mu się odwiedzić Jen. W końcu ziemia podeschła,
tata wyjechał orać pola, a Luke popędził do domu dziewczynki.
- Świetnie, że jesteś - przywitała go. - Możesz się zapoznać z najnowszym planem
bojowym. Już się bałam, że będziemy musieli po prostu zabrać cię we wtorek i wtajemniczać
po drodze.
Luke starannie zamknął za sobą przesuwane drzwi i poprawił żaluzje, żeby on i Jen
byli na pewno całkowicie niewidoczni. Dopiero potem odwrócił się, żeby na nią popatrzeć.
- O czym ty mówisz? - zapytał, chociaż przecież wiedział. Serce zaczęło mu walić
mocniej niż wtedy, kiedy biegł przez ogród.
- O pikiecie, to chyba jasne - rzuciła niecierpliwie Jen. - Wszystko jest przygotowane,
zabiorę jeden z samochodów rodziców i wezmę po drodze trójkę innych dzieciaków, ale dla
ciebie też wystarczy miejsca. Masz i tak szczęście, większość będzie musiała po prostu dojść
na własnych nogach. Spotykamy się przed siedzibą prezydenta o szóstej rano.
Luke zacisnął rękę na sznurku od żaluzji.
- Umiesz prowadzić? - zapytał.
- Dostatecznie dobrze - wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. - Bracia mi
powiedzieli, jak to się robi. Wchodź.
Machnęła ręką, kierując go na kanapę. Luke zapadł się w poduszki, podczas gdy Jen
przysiadła na oparciu.
- A jeśli Policja Populacyjna zatrzyma cię, zanim dotrzesz do stolicy? - zapytał.
- Chcesz powiedzieć: „zatrzyma nas”. Ty też jedziesz z nami, pamiętasz? Nie bój się,
nikt nas nie zatrzyma - Jen zachichotała. - Sprawdziłam w komputerze grafik dyżurów
specjalnych służb państwowych i wyobraź sobie, że paru policjantów populacyjnych dostało
niezaplanowany dzień wolny.
- Chcesz powiedzieć, że zmieniłaś ich grafik? Umiałaś to zrobić?
Jen skinęła głową, a w jej oczach pojawił się przebiegły błysk.
- Rozgryzienie tego zajęło mi cały miesiąc, ale patrzysz w tej chwili na utalentowaną
hakerkę.
Luke mgliście zaczął rozumieć, dlaczego Jen sprawiała wrażenie tak bardzo
odprężonej i szczęśliwej podczas kilku jego ostatnich wizyt. To były dla niej chwile
wytchnienia, przerwy w intensywnej pracy nad planowaniem pikiety. Kiedy się bliżej
przyjrzał, zobaczył w jej oczach znużenie - Jen wyglądała jak młodsza wersja jego matki po
dwudziestoczterogodzinnej zmianie w fabryce drobiu albo jak tata po całym dniu belowania
siana. Ale w wyrazie jej twarzy było coś jeszcze - jego rodzice nigdy nie wyglądali na tak
gorączkowo podekscytowanych.
- A jeśli ktoś zauważy, co zrobiłaś, i zmieni to z powrotem?
Jen potrząsnęła głową.
- Nie zauważą, byłam bardzo ostrożna. Dopasowałam plany podróży wszystkich i
usunęłam tylko tych policjantów, których naprawdę musiałam. Czy ty to czujesz? W końcu
będziemy wolni, po tych wszystkich latach. - Pochyliła się i wyciągnęła spod kanapy plik
papierów. - Najlepsza kryjówka na świecie, służąca jest za leniwa, żeby tam sprzątać. Dobra,
zobaczmy... Zabiorę cię o dziesiątej wieczorem, a potem...
Luke był zadowolony, że patrzyła w papiery, a nie na niego - nie byłby w stanie
wytrzymać jej spojrzenia.
- No dobra, dobra, czyli nikt nie zostanie złapany po drodze do stolicy. Ale jak już tam
będziesz, pod domem prezydenta, to ktoś może wezwać Policję Populacyjną, a wtedy... -
Luke poczuł, jak na samą myśl o tym ogarnia go panika.
Jen pozostała niewzruszona.
- No i co z tego? - zapytała. - Nie obchodzi mnie, kogo wezwą, kiedy już tam
będziemy. Niech to, sama mogę wezwać Policję Populacyjną. Nic nie będą mogli zrobić
tysiącowi dzieciaków, szczególnie w sytuacji, kiedy spora część z nas jest spokrewniona z
urzędnikami państwowymi. Zmusimy ich, żeby nas wysłuchali. To będzie rewolucja!
Luke odwrócił spojrzenie.
- Ale twoi przyjaciele... Byłaś na nich zła, bo nie byli do tego zapaleni... a jeśli się nie
pojawią?
- Co chcesz powiedzieć? - w głosie Jen zabrzmiała wściekłość.
Luke był tak sparaliżowany strachem, że z trudem wydukał:
- Żartowali sobie wtedy na czacie: Carlos, Sean i inni. Powiedziałaś, że nie traktują
tego poważnie.
- A, chodzi ci o tamto. To było naprawdę dawno temu, teraz wszyscy są ze mną,
naprawdę nakręceni. Wiesz, Carlos jest moim zastępcą, nie uwierzyłbyś nawet, ile mi
pomógł. No dobra, czyli dziesiąta wieczorem, potem osiem godzin drogi do stolicy, a potem...
- Znowu zajrzała w papiery. - Jaki transparent chciałbyś nieść? „Zasługuję na życie” czy
„Precz z ustawą populacyjną!”? A może ten, który znalazłam w starej książce: „Dajcie mi
wolność albo dajcie mi śmierć”?
Luke spróbował sobie wyobrazić to, co Jen przyjmowała za pewnik. Miałby wsiąść do
samochodu - siedział już kiedyś w stojącej w stodole półciężarówce, samochód osobowy to
prawie to samo - potem przez osiem godzin musiałby tylko siedzieć spokojnie. To nie było
nic trudnego, jeśli nie liczyć paniki, która nie dawałaby mu spokoju z powodu miejsca, do
którego zmierzał samochód. A potem miałby wyjść na widok publiczny przed siedzibą
prezydenta i nieść transparent? W tym momencie wyobraźnia go zawiodła i Luke oblał się
zimnym potem.
- Jen, ja... - zaczął mówić.
- Tak?
Dziewczynka czekała, a cisza pomiędzy nimi wydawała się pęcznieć jak
nadmuchiwany balon. Luke walczył, żeby się zmusić do mówienia.
- Nie mogę z wami jechać.
Jen zagapiła się na niego.
- Nie mogę - powtórzył jeszcze raz słabo.
Jen szybko potrząsnęła głową.
- Jasne, że możesz - powiedziała. - Wiem, że się boisz, każdy by się bał, ale to jest
ważne. Chcesz się ukrywać przez całe życie, czy chcesz zmienić historię?
Luke spróbował podejść do sprawy z poczuciem humoru.
- A nie ma jakiejś innej opcji?
Jen nie roześmiała się, tylko zerwała z kanapy.
- Innej opcji. Innej opcji. - Zrobiła kilka kroków i gwałtownie odwróciła się do
Luke’a. - Jasne, możesz jeszcze być tchórzem i mieć nadzieję, że ktoś inny zmieni świat dla
ciebie. Możesz się chować na tym swoim strychu, aż wreszcie ktoś zapuka do twoich drzwi i
powie: „Słyszałeś, że uwolnili ukryte dzieci? Masz może ochotę wyjść?”. Czy tego właśnie
chcesz?
Luke nie odpowiedział.
- Musisz iść z nami, Luke, albo będziesz się za to nienawidzić przez resztę życia.
Kiedy już nie będziesz się musiał ukrywać, nawet po wielu latach jakaś maleńka cząstka
ciebie będzie ci powtarzać: „Nie zasłużyłem na to. Nie walczyłem o to. Nie jestem tego
godny”. A jesteś, Luke, mówię ci, że jesteś! Jesteś inteligentny, zabawny i miły, powinieneś
prowadzić normalne życie, a nie siedzieć pogrzebany żywcem w tym swoim domu...
- Może mnie ukrywanie się nie przeszkadza tak bardzo jak tobie - wyszeptał Luke.
Jen popatrzyła mu twardo prosto w oczy.
- Owszem, przeszkadza. Nienawidzisz tych ścian tak samo jak ja, a może nawet
bardziej. Czy kiedykolwiek słuchałeś tego, co sam mówisz? Ile razy opowiadałeś mi o tym,
jak dawniej wychodziłeś na dwór i pracowałeś w ogrodzie, po prostu promieniałeś, ożywiałeś
się. Nawet jeśli nie chcesz niczego więcej, nie chciałbyś odzyskać wychodzenia na zewnątrz?
Luke tak naprawdę chciał tylko uciec od Jen, ponieważ miała rację, każde jej słowo
było prawdziwe, ale to nie znaczyło, że musiał z nią iść. Wcisnął się głębiej w poduszki
kanapy.
- Nie jestem taki odważny jak ty - powiedział.
Jen złapała go za ramiona i spojrzała mu w oczy.
- Serio? - zapytała. - Odważyłeś się przyjść tutaj, prawda? I jeszcze coś - zauważyłeś,
że to zawsze ty przychodzisz do mnie? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Jeśli rzeczywiście
jestem o tyle bardziej odważna, to dlaczego nie ryzykuję życia, żeby się z tobą zobaczyć?
Można było znaleźć na to tysiąc odpowiedzi: „Ponieważ to ja znalazłem cię
pierwszy”, „Ponieważ twój dom jest bezpieczniejszy od mojego”, „Ponieważ potrzebuję cię
bardziej niż ty potrzebujesz mnie. Ty masz komputer i wszystkich tych przyjaciół z czatu i
jeździsz w różne miejsca”. Luke wyrwał się z uścisku Jen.
- U mnie w domu za często kręci się tata - rzekł. - Tak jest bezpieczniej, ja tylko...
tylko chcę cię ochronić.
Jen cofnęła się.
- Wielkie dzięki za taką rycerskość - powiedziała kwaśno. - Mam wrażenie, że za dużo
osób chce mnie chronić. Jeśli tak bardzo ci na mnie zależy, dlaczego mi nie pomożesz, żebym
mogła być wolna? Powiedziałeś, że nie chcesz jechać na pikietę ze względu na siebie, więc
zrób to ze względu na mnie. Tylko o to cię proszę.
Luke zamrugał - skoro tak stawiała sprawę, to jak miał z nią nie jechać? Tyle tylko, że
nie mógł z nią jechać.
- Jesteś szalona - pokręcił głową. - Nie mogę, a ty też nie powinnaś, to zbyt
niebezpieczne.
Jen spojrzała na niego z najgłębszym obrzydzeniem.
- Możesz już iść - odezwała się zimno. - Nie mam dla ciebie czasu.
Luke usłyszał lodowaty chłód w jej głosie, więc wstał z kanapy.
- Ale...
- Idź już - rzuciła Jen.
Luke na oślep ruszył do drzwi, zatrzymał się przy framudze i odwrócił po raz ostatni.
- Jen, czy ty nie rozumiesz? Chciałbym, żeby to się udało, mam nadzieję...
- Nadzieja jeszcze nic nikomu nie dała - warknęła Jen. - Liczą się tylko czyny.
Luke wycofał się przez drzwi i zatrzymał na tarasie Talbotów. Zamrugał oczami w
blasku słońca, wdychając zapach świeżego powietrza i niebezpieczeństwa. A potem odwrócił
się i pobiegł do domu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Luke nie zwrócił nawet uwagi na to, że kuchenne drzwi zatrzasnęły się za nim - był tak
wściekły, że ledwie widział na oczy. Jak ona śmiała powiedzieć: „Nie mam dla ciebie
czasu”?! Za kogo ona się miała?! Wbiegł ze złością po schodach - zawsze uważała, że jest od
niego lepsza tylko dlatego, że była dzieckiem notabli, popisywała się swoimi napojami
gazowanymi, czipsami i komputerem. No i co z tego? Sam fakt, że jej rodzice mieli mnóstwo
pieniędzy, nie czynił jej nikim niezwykłym, ostatecznie to nie ona je przecież zarabiała. Kim
ona niby była? Tylko głupią, zwykłą dziewuchą, a Luke żałował, że w ogóle zaczął ją
odwiedzać. Przez cały czas tylko się przechwalała, przechwalała i popisywała przed nim. Ta
cała pikieta to też było popisywanie się: „Patrzcie, jestem trzecim dzieckiem, ale mogę iść
pod siedzibę prezydenta i nikt mi nic nie zrobi”. Luke miał nadzieję, że ktoś ją zastrzeli, to by
jej dało nauczkę.
Luke zastygł w połowie ruchu, zamykając za sobą drzwi strychu. Nie, nie, cofa to, co
pomyślał, nie chciałby, żeby ktoś ją zastrzelił. Jego kolana zrobiły się miękkie, musiał usiąść
na schodach, a cała jego złość nagle zamieniła się w strach: a jeśli ktoś ją zastrzeli?
Przypomniał sobie transparent, o który go zapytała: „Dajcie mi wolność albo dajcie mi
śmierć”. Czy mówiła serio? Czy spodziewała się...? Urwał, nawet w myślach nie chcąc
kończyć zdania. A jeśli ona nigdy nie wróci? Powinien z nią iść, choćby po to, żeby ją
chronić. Ale nie mógł przecież...
Chłopiec ukrył twarz w dłoniach, chowając się przed własnymi myślami.
Kilka godzin później matka znalazła go nadal skulonego na schodach.
- Luke! Nie mogłeś się doczekać, aż wrócę do domu? Jak minął ci dzień?
Luke popatrzył na nią, jakby była zjawą z innej rzeczywistości.
- Ja... - zaczął, gotów wszystko wyznać. Nie był w stanie dłużej tego ukrywać.
Matka położyła mu rękę na czole.
- Źle się czujesz? Jesteś okropnie blady, przez cały dzień martwiłam się o ciebie,
Luke. Ale potem pomyślałam sobie, że jesteś bezpieczny w domu i na pewno nic ci się nie
stanie. - Uśmiechnęła się do niego ze znużeniem i poczochrała mu włosy.
Luke przełknął gwałtownie ślinę i postarał się opanować - co mu w ogóle przyszło do
głowy? Nie mógł powiedzieć nikomu o Jen, nie mógł jej zdradzić.
- Wszystko w porządku - skłamał. - Po prostu dawno nie wychodziłem na słońce,
sama wiesz. Nie, żeby mi to przeszkadzało - dodał pospiesznie.
Znowu się ukrywał.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Przez całe trzy dni Luke walczył ze sobą. Chwilami dochodził do wniosku, że musi
powstrzymać Jen, przekonać ją, żeby nie jechała - chwilami znowu zaczynał być na nią
wściekły i myślał, że powinien po prostu iść do niej i zażądać przeprosin.
Ale każdy z tych wyborów wymagał spotkania się z Jen, a to nie było możliwe.
Codziennie lało, deszcz spadał w postaci nieskończonej, ponurej kurtyny, która sprawiała, że
chłopiec czuł się coraz gorzej, obserwując świat przez kanał wentylacyjny. Luke słyszał na
dole kroki ojca, który narzekał na stracony czas i glebę spłukiwaną z każdą kroplą deszczu, i
czuł się jak więzień.
W czwartkowy wieczór położył się do łóżka przekonany, że nie będzie w stanie
zasnąć, wyobrażając sobie Jen i pozostałe dzieciaki w jej samochodzie, oddalające się coraz
bardziej od niego i zbliżające się coraz bardziej do niebezpieczeństwa. Musiał się jednak
zdrzemnąć, ponieważ kiedy otworzył oczy, było już zupełnie ciemno. Serce biło mu mocno,
był całkiem spocony - czy coś mu się przyśniło? A może coś usłyszał? Podłoga skrzypnęła, a
Luke nasłuchiwał tak intensywnie, że poczuł szum w uszach. Czy słyszał jeszcze czyjś
oddech, czy tylko własny, głośny i przerażony? Nagle snop światła padł na jego twarz.
- Luke? - rozległ się szept.
Luke zerwał się na równe nogi i wyskoczył z łóżka.
- Jen? Czy to ty?
Zgasiła latarkę.
- Tak, chociaż myślałam, że się zabiję na tych twoich schodach. Dlaczego mi nie
powiedziałeś, że są takie wąskie? - Brzmiała znowu jak dawna Jen, nie była wściekła ani
szalona.
- Nie miałem pojęcia, że będziesz po nich kiedykolwiek wchodziła - odparł Luke.
Miał wrażenie, że to kompletne wariactwo, rozmawiać teraz o schodach, w środku
nocy, w jego pokoju. Każde wypowiadane słowo narażało ich na niebezpieczeństwo: matka
miała lekki sen. Ale Luke był szczęśliwy, że zwlekają, że nie rozmawiają o tym, o czym Jen
na pewno zamierzała z nim porozmawiać.
- Twoi rodzice nie zamknęli drzwi na klucz - powiedziała Jen, która też chyba grała na
zwłokę. - Mam szczęście, że rząd zabronił trzymać zwierzęta domowe, podobno dawniej
farmerzy mieli wielkie psy stróżujące, które mogły odgryźć człowiekowi głowę jednym
kłapnięciem szczęk.
Luke wzruszył ramionami, ale zaraz przypomniał sobie, że Jen nie widzi go w
ciemnościach.
- Jen, ja... - Nie był do końca pewien, co zamierza powiedzieć, dopóki tego nie
powiedział. - Ja mimo wszystko nie mogę z tobą iść, przepraszam. Chodzi o to, że moi
rodzice są farmerami, nie prawnikami. i nie jesteśmy notablami. To tacy ludzie jak ty
zmieniają historię, a tacy jak ja... po prostu czekają, aż różne rzeczy się wydarzą.
- Nie, nie masz racji. Możesz sprawić, że rzeczy się wydarzą...
Luke bardziej wyczuł, niż zobaczył, że Jen potrząsa głową - nawet w ciemnościach
potrafił sobie wyobrazić każdy starannie przycięty kosmyk włosów podskakujący i wracający
na swoje miejsce.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie przyszłam tutaj, żeby ględzić w kółko to samo. To
będzie niebezpieczne i nikt nie powinien z nami jechać wbrew woli. Poprzednio byłam dla
ciebie za surowa, więc chciałam tylko powiedzieć... że byłeś świetnym przyjacielem. Będzie
mi ciebie brakowało.
- Przecież wrócisz - przypomniał jej Luke. - Jutro albo pojutrze, po tej pikiecie.
Wpadnę wtedy z wizytą. A jeśli pikieta zakończy się sukcesem, będę mógł wejść frontowymi
drzwiami.
- Mam nadzieję - powiedziała cicho Jen, ale jej głos był prawie niedosłyszalny. - Do
widzenia, Luke.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Luke do rana nie zmrużył oka, o pierwszym brzasku wstał i po cichu posprzątał błoto, które
Jen naniosła do domu i na schody. To była cała ona, żeby nie pamiętać o takich rzeczach jak
błoto - Luke miał gorącą nadzieję, że przemyślała i wzięła pod uwagę wszystkie szczegóły
dotyczące pikiety.
Skończył właśnie sprzątać podłogę w kuchni, kiedy usłyszał na piętrze, że ktoś spuścił
wodę w toalecie. Cisnął zabłoconą ścierkę do śmieci i rzucił się na swoje miejsce na
schodach, które zajął w odpowiednim momencie, żeby spotkać schodzącą na dół mamę.
- Cześć, ranny ptaszku - ziewnęła. - Nie spałeś w nocy? Wydawało mi się, że coś
słyszałam.
- Miałem kłopoty z zaśnięciem - odparł Luke, zgodnie zresztą z prawdą.
Matka znowu ziewnęła.
- I tak wcześnie wstałeś... Dobrze się czujesz?
- Byłem po prostu głodny - wyjaśnił Luke.
Ale tylko skubał swoje śniadanie, ponieważ każdy przełykany kęs stawał mu w gardle.
Kiedy reszta rodziny wyszła, zaryzykował zakradnięcie się na dół i włączenie
cichutko radia. Nadawali prognozę pogody, reklamy nasion soi i całe mnóstwo muzyki.
- No dalej, dalej - mruczał, nie spuszczając oka z bocznego okna i wypatrując taty.
W końcu głos w radio zapowiedział wiadomości: czyjeś stado krów wydostało się z
pastwiska i spowodowało nieduży karambol, w którym nikt nie ucierpiał; rzecznik rządu
zapowiadał słabe plony z powodu długotrwałych deszczów.
Nie było ani słowa na temat pikiety.
Kiedy w oknie pojawił się wracający do domu tata, Luke wyłączył szybko radio i
uciekł na schody.
Podczas lunchu tata zapomniał włączyć radio i Luke musiał mu o tym przypomnieć.
Spiker zapowiedział ważne informacje po reklamach, ale tata, który właśnie skończył swoje
kanapki, sięgnął, żeby zgasić radio.
- Nie, nie, zaczekaj! - wtrącił się Luke. - To może być ciekawe...
Tata mruknął coś z niezadowoleniem, ale zaczekał.
Spiker znowu wszedł na antenę - odchrząknął i oznajmił, że z najnowszych statystyk
rządowych wynika, iż zeszłoroczne zbiory lucerny były rekordowe dla bieżącej dekady.
Dokładnie to samo powtarzało się przez kolejne dni: Luke czekał desperacko, żeby
usłyszeć cokolwiek, ale w te nieliczne momenty, kiedy udawało mu się dopaść do radia, nie
słyszał kompletnie niczego.
Za każdym razem, kiedy tata choćby na chwilę wychodził z domu, Luke zapalał
światło przy tylnych drzwiach - dawny znak, który ustalili z Jen. Tak intensywnie wpatrywał
się w jej dom w poszukiwaniu odpowiedzi, że miał wrażenie, że oślepnie. Ale żadna
odpowiedź nie nadchodziła.
Obserwował dom Talbotów tak samo obsesyjnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy
zaczął podejrzewać istnienie Jen, ale nie dostrzegał żadnych jej śladów. Pozostali członkowie
jej rodziny jak zwykle przychodzili i wychodzili, ale czy wyglądali na smutniejszych,
szczęśliwszych, zdenerwowanych, czy spokojniejszych? Z tej odległości Luke nie potrafił
tego stwierdzić.
Był tak zdesperowany, że zapytał matkę, czy nie uważa, że powinna odwiedzić
nowych sąsiadów i przywitać ich w tej okolicy. Popatrzyła na niego, jakby był obłąkany.
- Mieszkają tutaj od miesięcy, trudno ich uznać za nowych sąsiadów. Poza tym są
notablami - powiedziała i zaśmiała się w sposób, który nie był w stanie ukryć goryczy w jej
głosie. - Uwierz mi, nie ucieszyliby się z moich odwiedzin.
Poza tym co niby miałaby im powiedzieć? „Miło mi państwa poznać, czy mogliby mi
państwo opowiedzieć o tym dziecku, o którym nikomu państwo nie mówili?” Po tygodniu
Luke czuł, że naprawdę zaczyna go ogarniać obłęd, podskakiwał za każdym razem, kiedy
ktoś się do niego odezwał. Matka tyle razy zdążyła zapytać, czy na pewno nic mu nie jest, że
zaczął jej unikać. Ale nie potrafił po prostu siedzieć na strychu i czekać. Chodził w kółko,
wiercił się, obgryzał paznokcie.
W końcu wymyślił plan.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
W reszcie, półtora tygodnia po pikiecie, wstał ranek tak czysty i pogodny, że Luke wiedział,
iż jego tata spędzi cały dzień na polu. Bez większej nadziei zapalił światło przy tylnych
drzwiach, ale kiedy po pięciu minutach nie nadeszła odpowiedź, zgasił je i po cichu
wyślizgnął się na dwór.
Chłodne powietrze otrzeźwiło go i na ułamek sekundy zatrzymał się - tym razem
planował coś bardziej niebezpiecznego niż kiedykolwiek wcześniej.
- Muszę przecież wiedzieć - mruknął żarliwie do siebie i przeczołgał się wzdłuż
stodoły, a potem popędził do domu Jen.
Musiał rozedrzeć siatkowe drzwi i wybić szybkę w jednym z okien Talbotów, więc
czuł się nie w porządku z tego powodu. Ale to nie miało znaczenia, jeśli Jen tam była, na
pewno mogła wymyślić jakąś wymówkę. A jeśli jej nie było... jeśli jej nie było, Luke nigdy
już nie miał wrócić do domu Talbotów.
Kiedy znalazł się w środku, wiedział, że musi coś szybko zrobić z alarmem - Jen
wyjaśniła mu kiedyś, jak to działa, i podała dokładną sekwencję guzików, jakie należało
wcisnąć, aby wyłączyć system. Pobiegł do schowka w korytarzu, gwałtownym szarpnięciem
otworzył drzwi i szybko zaczął wciskać guziki, obawiając, że jeśli zawaha się choćby na
chwilę, zapomni ich kolejności. Zielony, niebieski, żółty, zielony, niebieski, pomarańczowy,
czerwony. Światełka zamrugały i zgasły, zanim nacisnął ostatni guzik, co go dodatkowo
wystraszyło - czy tak właśnie to działało poprzednio?
- Szybko, szybko - poganiał sam siebie, ponieważ te słowa bezustannie dźwięczały w
jego głowie.
- Jen? - zawołał. - Jen?
Wszedł na schody i wrócił na dół, zaglądając do wszystkich pokojów.
- Jen? Nie musisz się chować, to ja, Luke.
Dom był ogromny - trzy piętra i piwnica - więc nie mógł przeszukać całego, ale jeśli
Jen tu była, dlaczego miałaby się ukrywać? Wbrew zdrowemu rozsądkowi Luke miał
nadzieję, że jednak gdzieś się schowała.
- Jen? Wyjdź, to nie jest zabawne.
Znalazł sypialnie - ogromne, eleganckie pokoje z pięknie rzeźbionymi łóżkami i
wysokimi garderobami z lustrami na drzwiach. Nie potrafił powiedzieć, która z nich należała
do Jen.
W końcu chłopiec musiał się poddać, więc pobiegł do pokoju, w którym stał
komputer.
Podszedł do klawiatury i wpisał ten sam ciąg liter, który Jen wpisywała przy nim
wiele razy, ale jego palce były tak niezgrabne, że cały czas się mylił. W końcu dotarł do okna
logowania czatu. W-L-O-N-Y. Nie, skasować. W-O-N-L-Y. Nie. W końcu mu się udało: W-
O-L-N-Y.
Ekran był pusty, nie pojawiła się na nim żadna przyjacielska pogawędka, która
wyświetlała się magicznie za każdym razem, kiedy obserwował Jen. Czy zrobił coś nie tak?
Gorączkowo wylogował się z czatu i zalogował ponownie trzęsącymi rękami, ale nadal
niczego nie widział. Nieśmiało, używając tylko palca wskazującego prawej ręki, wystukał na
klawiaturze: „Gdzie jest Jen?”. Musiał przytrzymać rękę drugą ręką, żeby uspokoić palec i
zdołać nacisnąć ENTER.
Niemal natychmiast jego słowa zniknęły i pojawiły się na górze ekranu. Czekał, ale
nie wyświetliło się nic więcej - ekran poniżej jego pytania pozostawał pusty.
Ponieważ nic nie było gorsze od bezczynności, znowu zaczął pisać: „Hej? Jest tu
kto?”
Nadal nic. Luke uderzył pięścią w stolik komputerowy tak mocno, że go zabolało.
- Muszę wiedzieć! - krzyknął. - Powiedzcie mi! Nie mogę wrócić do domu, dopóki się
nie dowiem!
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi zbyt późno, żeby jakoś zareagować, a za nim
nagle zagrzmiał czyjś głos:
- Odwróć się powoli. Mam broń. Kim jesteś i co tu robisz?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Luke stłumił odzywające się w nim pragnienie ucieczki i odwrócił się tak wolno, jak tylko
potrafił. Posiadanie broni palnej zostało zabronione na długo przedtem, zanim się urodził, i
obecnie mogły ją nosić tylko służby rządowe, ale potrafił rozpoznać celujący do niego obiekt
z rysunków w książkach i z opowieści taty. Tata zawsze opowiadał mu o śrutówkach i
dubeltówkach, a także o wielkich strzelbach, którymi można było powalić jelenia lub wilka.
Ta broń była znacznie mniejsza, przeznaczona do zabijania ludzi.
Wszystkie te myśli przemknęły Luke’owi przez głowę, zanim popatrzył ponad lufą
pistoletu na trzymającego broń mężczyznę. Był wysoki i masywny, a kosztowne ubranie
raczej podkreślało, niż maskowało rozmiary jego cielska. Luke widywał go do tej pory tylko z
daleka.
- Jest pan tatą Jen - powiedział.
- Nie pytałem, kim jestem - warknął mężczyzna.
- Kim ty jesteś?
Luke powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Przyjacielem Jen - powiedział ostrożnie.
Tylko dlatego, że patrzył bardzo, ale to bardzo uważnie, zauważył, że mężczyzna o
ułamek centymetra opuścił lufę broni.
- Proszę - odezwał się Luke. - Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie ona jest.
Tym razem mężczyzna wyraźnie opuścił rękę z pistoletem, obszedł Luke’a i
gwałtownie wyłączył komputer.
- Jen mówiła, że komputer trzeba zawsze wyłączać specjalną komendą - powiedział
Luke.
- Skąd wiesz o Jen? - zapytał mężczyzna, patrząc na niego zmrużonymi oczami.
Luke zamrugał i uświadomił sobie, że mężczyzna próbuje się z nim targować, chce
negocjować. Chciał coś uzyskać od Luke’a, zanim powie mu cokolwiek na temat Jen. Ale co?
- Ja też jestem trzecim dzieckiem - powiedział w końcu Luke. Wyraz twarzy
mężczyzny nie zmienił się, ale chłopcu wydawało się, że zobaczył w jego oczach błysk
zaciekawienia. - Mieszkam po sąsiedzku, dowiedziałem się, że Jen tu mieszka, więc zacząłem
ją odwiedzać, kiedy tylko mogłem.
- Skąd wiedziałeś, że tu jest? - zapytał mężczyzna.
- Zobaczyłem... - Luke nie chciał pakować przyjaciółki w kłopoty. - Zobaczyłem
zapalone światło, kiedy wszyscy wyszli. Zgadywałem. Ja... ja naprawdę bardzo chciałem,
żeby tu mieszkało inne trzecie dziecko, które mógłbym poznać.
- Czyli Jen była nieostrożna. - W głosie mężczyzny pojawiło się niezrozumiałe dla
Luke’a napięcie.
- Nie - powiedział niepewnie Luke. - Po prostu ja byłem spostrzegawczy.
Mężczyzna skinął głową, przyjmując do wiadomości odpowiedź Luke’a, a potem
usiadł na krześle przy biurku komputerowym i położył pistolet na kolanach. Chłopiec uznał to
za znak, że rozmowa może potrwać dostatecznie długo, żeby zdołał się czegoś dowiedzieć.
- Czy to Jen pokazała ci, jak wyłączyć alarm? - zapytał mężczyzna.
Luke uznał, że nie ma sensu kłamać.
- Tak, ale chyba coś skopałem, bo pan tu przyszedł...
- Nie - wyjaśnił mężczyzna. - Gdybyś coś skopał, przyjechałaby ochrona. Ale
ustawiłem alarm w taki sposób, żebym został automatycznie powiadomiony, jeśli system
zostanie wyłączony pod moją nieobecność... Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności,
postanowiłem sam sprawdzić, co się dzieje.
Luke’a korciło, żeby zapytać, o jakie „okoliczności” mogło chodzić, ale mężczyzna
zadał już kolejne pytanie.
- Więc co właściwie ty i Jen razem robiliście? - spytał, a Luke nie rozumiał, dlaczego
jego głos zabrzmiał tak oskarżycielsko.
- Nic - odparł Luke. - To znaczy, mnóstwo gadaliśmy, pokazała mi komputer. Jen
chciała... chciała, żebym poszedł na pikietę, ale za bardzo się bałem.
Poniewczasie Luke zastanowił się, czy mężczyzna w ogóle wiedział o pikiecie. Czy
właśnie zdradził zaufanie Jen? Ale mężczyzna nie sprawiał wrażenia zaskoczonego i
przyglądał się Luke’owi tak samo uważnie, jak chłopiec przyglądał się jemu.
- Dlaczego jej nie powstrzymałeś? - spytał.
- Powstrzymać Jen? Równie dobrze można by próbować powstrzymać słońce -
parsknął Luke.
Mężczyzna obdarzył go bladym uśmiechem, w którym nie było ani cienia wesołości.
- Pamiętaj o tym - skinął głową.
- No to gdzie ona jest? - zadał pytanie Luke.
Mężczyzna odwrócił głowę.
- Jen... - jego głos się załamał. - Jen nie ma już z nami.
- Ona...?
- Ona nie żyje - powiedział szorstko mężczyzna.
W jakiś sposób Luke wiedział już o tym, chociaż nie chciał wiedzieć. Zaszokowany,
cofnął się na oślep, natrafił na kanapę i opadł na nią.
- Nie - odezwał się. - Nie Jen. Nie. Kłamie pan.
Krew ogłuszająco szumiała mu w uszach, w głowie kłębiły się szalone myśli. To tylko
sen, koszmar. Muszę się jakoś obudzić. Przypomniał sobie Jen terkoczącą z prędkością
karabinu maszynowego i gwałtownie gestykulującą - jak to możliwe, żeby była martwa?
Spróbował sobie wyobrazić ją leżącą całkowicie nieruchomo, martwą, ale to było
niemożliwe.
Mężczyzna bezradnie potrząsnął głową.
- Oddałbym wszystko, żeby ją odzyskać - wyszeptał. - Ale to prawda, sam widziałem.
Oddali nam... oddali nam jej ciało. Specjalne przywileje dla urzędników państwowych. - W
jego głosie brzmiała taka gorycz, że Luke’owi trudno było go słuchać. - A my nie mogliśmy
jej nawet pochować w rodzinnym grobowcu, nie mogliśmy wziąć wolnego dnia na pogrzeb,
nie mogliśmy powiedzieć nikomu, dlaczego chodzimy z zaczerwienionymi oczami i
rozdartym sercem. Nie, my musieliśmy dalej udawać, że jesteśmy tą samą czteroosobową
rodziną, co zawsze.
- Jak? - zapytał Luke. - Jak ona... umarła?
Myślał sobie, że gdyby doszło do wypadku samochodowego, to nie byłoby jeszcze
najgorsze. Może to nie miało nic wspólnego z pikietą, może Jen była po prostu bardzo chora?
- Zastrzelili ją - powiedział ojciec Jen. - Rozstrzelali ich wszystkich; czterdzieścioro
dzieci, które przyszły na pikietę, zostało zastrzelonych tuż pod siedzibą prezydenta. Krew
zachlapała krzaki róż, ale chodniki zostały wysprzątane do czysta przed nadejściem turystów,
więc nikt niczego nie zauważył.
Luke zaczął potrząsać głową i nie był w stanie się uspokoić.
- Ale Jen powiedziała, że będzie za dużo osób, żeby mogli strzelać. Mówiła, że będzie
ich tysiąc - zaprotestował, jakby słowa Jen mogły zmienić to, co właśnie usłyszał.
- Nasza Jen pokładała zbyt wielką wiarę w odwagę jej ukrywających się towarzyszy -
powiedział ojciec Jen.
Luke drgnął.
- Powiedziałem jej, że nie mogę iść - odezwał się. - Powiedziałem jej! To nie moja
wina!
- Nie - przyznał cicho tata Jen. - Nie mogłeś też jej powstrzymać. To nie twoja wina,
jest bardzo wielu ludzi, których należy tą winą obarczyć. Oni prawdopodobnie zabiliby i
tysiąc dzieciaków, i piętnaście tysięcy. Dla nich życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia.
Jego twarz wykrzywiła się, a Luke pomyślał, że nigdy nie widział takiego wyrazu
bólu, nawet wtedy, kiedy Matthew upuścił sobie na nogę największy młotek. Po policzkach
ojca Jen zaczęły spływać łzy.
- Nie rozumiem tylko jednej rzeczy, po co ona to zrobiła, po co zorganizowała tę
krucjatę dziecięcą? Nie była przecież głupia, przez całe życie ostrzegaliśmy ją przed Policją
Populacyjną. Czy naprawdę myślała, że ta pikieta coś da? - zastanawiał się na głos.
- Tak - zapewnił go Luke, do którego w tym momencie wróciły nieproszone ostatnie
słowa Jen: „Mam nadzieję” - chociaż wcześniej powtarzała, że nadzieja jest bezwartościowa.
Może wiedziała, że pikieta nic nie da, może nawet wiedziała, że prawdopodobnie zginie.
Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy Jen skaleczyła się w rękę, żeby ukryć krople
krwi na dywanie. W Jen było coś dziwnego, czego Luke do końca nie rozumiał, a co
sprawiało, że była gotowa się poświęcić, aby pomóc innym albo chociaż próbować to zrobić.
- Myślę, że na początku sądziła, że pikieta się uda - odezwał się Luke do taty Jen. - A
potem, nawet jeśli nie była pewna... mimo wszystko musiała tam iść. Nie odwołałaby tego.
- Dlaczego? - spytał tata Jen, nadal szlochając. - Czy ona chciała umrzeć?
- Nie - odparł Luke. - Ona chciała żyć. Nie umrzeć, nie ukrywać się. Żyć.
Te słowa wracały do niego raz za razem: „Nie ukrywać się. Żyć. Nie ukrywać się.
Żyć” i dopóki o nich pamiętał, miał wrażenie, że Jen dalej z nim jest. Wyszła tylko na chwilę
z pokoju, na przykład po to, żeby przynieść więcej czipsów, a za chwilę wróci i będzie dalej
mu tłumaczyć, dlaczego żadne z nich nie powinno być skazane na życie w ukryciu. Byłby w
stanie uwierzyć, że to jej głos rozbrzmiewał mu w uszach.
Ale gdyby przestał, jeśli te słowa ucichłyby chociaż na minutę, byłby zgubiony. Miał
wrażenie, że cały świat oddala się od niego, wirując, a on jest całkiem sam. Miał ochotę
krzyczeć: „Jen! Wracaj!”, jakby mogła go usłyszeć, przerwać to wirowanie i naprawdę
wrócić.
Luke miał wrażenie, że z ogromnej odległości usłyszał, jak ojciec Jen westchnął
ciężko i stanowczym gestem wytarł nos.
- Możliwe, że nie jesteś jeszcze gotów, aby tego wysłuchać - powiedział. - Ale...
Luke w oszołomieniu podniósł głowę i słuchał jednym uchem.
- Kiedy zalogowałeś się na czacie - powiedział ojciec Jen - w kwaterze głównej Policji
Populacyjnej uruchomił się alarm. Bardzo starannie monitorują ten czat, dowiedzieli się o
jego istnieniu po pikiecie. Udało mi się... ukryć różne rzeczy dotyczące Jen, ale na podstawie
twojego wpisu dotrą do naszego komputera. Policja Populacyjna jest teraz przeciążona pracą,
próbują śledzić tropy, które pojawiły się po pikiecie, więc powinienem mieć dzień czy dwa,
żeby znaleźć przekonujące wyjaśnienie. Ale jeśli będą prowadzić dochodzenie naprawdę
starannie, możesz się znaleźć w niebezpieczeństwie.
- Większym niż zwykle? - zapytał sarkastycznie Luke.
Tata Jen potraktował jego pytanie całkiem serio.
- Tak. Zaczną cię usilnie szukać, będą przeszukiwać wszystkie domy w tej okolicy.
Znalezienie ciebie nie zajmie im wiele czasu.
Zimny dreszcz przebiegł po plecach Luke’a - czyli miał umrzeć, tak samo jak Jen.
Albo nie, nie tak samo - ona odeszła odważnie, a on zostanie złapany jak mysz schowana w
dziurze.
- Ale jeśli mi na to pozwolisz - ciągnął tata Jen - mogę ci załatwić fałszywy dowód
tożsamości i będziesz całe kilometry stąd, zanim w ogóle rozpoczną się poszukiwania.
- Zrobiłby pan to dla mnie? - zapytał Luke. - Dlaczego?
- Ze względu na Jen.
- Ale... jak?
- Mam odpowiednie wpływy. Widzisz... - tata Jen zawahał się. - Pracuję dla Policji
Populacyjnej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Luke zaczął krzyczeć i nie mógł się opanować - jego mózg nagle przestał kontrolować to, co
się działo z jego ciałem. Poczuł, jak zrywa się na równe nogi i biegnie do ojca Jen, zobaczył
własną rękę chwytającą pistolet i wyrywającą go z dłoni mężczyzny, usłyszał swój głos,
trudny do poznania w krzyku:
- Nie! Nie! Nie!
- Uspokój się! - wrzasnął tata Jen. - Uspokój się, mały idioto, zanim nas obu zabijesz...
Pistolet jakimś cudem znalazł się w ręku Luke’a, więc tata Jen rzucił się na niego i
chłopiec mógł sobie wyobrazić, że przewraca go, podobnie jak Jen wiele miesięcy temu
przewróciła jego. Ale tym razem Luke zdążył w ostatniej chwili odsunąć się na bok, a tata Jen
uderzył tylko o przeciwległą ścianę. Luke wycelował w niego broń i z całej siły starał się
powstrzymać ręce przed drżeniem.
Tata Jen odwrócił się powoli.
- Możesz mnie zastrzelić - powiedział, unosząc bezradnie ręce do góry. - Może nawet
będę szczęśliwy, że nie muszę już dłużej tęsknić za Jen. Ale to będzie błąd, przysięgam ci na
wszystko, co najświętsze, przysięgam na pamięć Jen... jestem po twojej stronie.
Tata Jen wpatrywał się wyczekująco w oczy Luke’a, który poczuł przypływ dumy, że
zdobył przewagę, że zasłużył na prawo decydowania, co ma się dalej wydarzyć. Ale skąd
miał wiedzieć, jaka decyzja będzie właściwa? Mógł chyba być pewien, że ojciec Jen nie
będzie kłamał, powołując się na jej pamięć, prawda?
Luke zacisnął oczy i opuścił pistolet.
- Dobrze - ojciec Jen odetchnął głośno, a Luke pozwolił, żeby mężczyzna podszedł do
niego, ostrożnie wyjął mu z ręki broń i położył na biurku.
- Miałem ci to właśnie wyjaśnić - powiedział tata Jen, oddychając głośno. Usiadł na
krześle. - Pracuję po prostu w kwaterze głównej Policji Populacyjnej, nie zgadzam się z tym,
co robią, i staram się sabotować ich działania na tyle, na ile to możliwe. Jen także nigdy tego
nie rozumiała... Że czasem trzeba pracować w szeregach wroga.
Tata Jen mówił i mówił; Luke’owi wydawało się, że powtarza wszystko po dwa, trzy
razy, ale to nie szkodziło, ponieważ mózg chłopca działał tak powoli, że przydawała mu się
tego rodzaju pomoc.
- Co wiesz o historii? - zapytał mężczyzna.
Luke spróbował sobie przypomnieć, czy w jego rodzinnych zbiorach na strychu były
jakieś książki historyczne. Czy dziejące się w przeszłości powieści przygodowe mogły się
liczyć?
- Tylko... - odchrząknął. - Tylko to, co było w książkach, które pożyczała mi Jen.
- Jakich?
Luke wskazał odpowiednie pozycje na półkach nad komputerem.
- Dała mi jeszcze trochę artykułów, wydruków z komputera.
Tata Jen skinął głową.
- Czyli poznałeś propagandę obu stron, ale nie prawdę - powiedział.
- Nie rozumiem? - spytał Luke.
- Publikacje rządowe próbują przekonać ludzi do pewnego punktu widzenia, więc
naciągają fakty, ale prasa podziemna jest tak samo skrajna i nagina statystyki do swoich
potrzeb. Dlatego w gruncie rzeczy nie wiesz niczego.
- Jen powiedziała, że te rzeczy z komputera są prawdziwe - powiedział obronnym
tonem Luke, chociaż samo wypowiedzenie jej imienia sprawiało, że poczuł ukłucie bólu. Jen
nie żyła, jak mogła być martwa?
Tata Jen niecierpliwie machnął ręką.
- Wierzyła w to, w co chciała wierzyć. Ale obawiam się... - mężczyzna urwał i Luke
miał wrażenie, że tata Jen znowu zacznie płakać, ale on tylko przełknął gwałtownie ślinę i
ciągnął dalej. - Obawiam się, że to ja ją zachęciłem. Przekazałem jej trochę niejawnych
informacji, chciałem, żeby miała nadzieję, iż pewnego dnia ustawa populacyjna zostanie
zniesiona. Nie wiedziałem, że ona... ona...
Luke wiedział, że nie będzie w stanie po raz drugi wytrzymać widoku załamanego
ojca Jen.
- Więc co powinienem wiedzieć? - zapytał. - Jaka jest prawda?
- Prawda - mruknął ojciec Jen, chwytając się tego słowa, jakby Luke rzucił mu koło
ratunkowe, i szybko odzyskując panowanie nad sobą. - Nikt właściwie nie wie, pojawiało się
za dużo kłamstw przez zbyt długi czas. Nasz rząd jest totalitarny, a totalitarne rządy nigdy nie
lubią prawdy.
Luke nic z tego nie zrozumiał, ale pozwolił tacie Jen mówić dalej.
- Słyszałeś o głodzie?
Luke skinął głową.
- Wcześniej nasz kraj wierzył w wolność, demokrację i równość dla wszystkich, ale
potem nastał głód, a ówczesny rząd został obalony. We wszystkich miastach wybuchały
zamieszki z powodu jedzenia, bardzo wielu ludzi wtedy zginęło. Kiedy władzę objął generał
Sherwood, obiecał prawo, porządek i żywność dla wszystkich. Wtedy ludzie nie pragnęli
niczego więcej - i niczego więcej nie dostali.
Luke zmrużył oczy, próbując zrozumieć - to wszystko były w najoczywistszy sposób
sprawy dorosłych.
Nie, nawet gorsze od spraw dorosłych, do jakich był przyzwyczajony, ponieważ jego
rodzice mówili tylko o zbiorach kukurydzy, rachunkach i prawdopodobieństwie nadejścia
przymrozków w końcu maja, a Luke to wszystko rozumiał. Obalane rządy i zamieszki w
miastach znajdowały się poza jego pojmowaniem.
- Notable dostali więcej - wyrwało mu się i natychmiast zarumienił się, ponieważ to
zabrzmiało okropnie niegrzecznie.
Tata Jen roześmiał się.
- To prawda, dobrze zauważyłeś. Wiem, że to nie jest w porządku, i nie jestem z tego
dumny, ale... Rządzący podjęli świadomą decyzję o tym, że pozwolą jednej klasie ludzi na
większe przywileje... Jen pewnie poczęstowała cię śmieciowym jedzeniem?
Luke skinął głową.
- To bardzo dobry przykład, oficjalnie jest nielegalne, ale nikt jeszcze nie został
aresztowany za zaopatrywanie notabli w śmieciowe jedzenie. Co oczywiście jest bardzo
wygodne, biorąc pod uwagę, że wszyscy wysocy urzędnicy państwowi są notablami. -
Cynizm w głosie mężczyzny tak bardzo przypominał Jen, że mało brakowało, a Luke znowu
poddałby się przypływowi żalu. Zmusił się jednak do skoncentrowania się na słowach taty
Jen.
- Rząd pilnuje, żeby nikt się nie wzbogacił, ponieważ ludzie pracują najciężej, kiedy
muszą walczyć o przetrwanie - ciągnął mężczyzna. - Rząd stara się dopilnować, żeby
większość ludzi przetrwała, a w każdym razie, żeby przetrwali wszyscy ci, którzy są
posłuszni. Jeśli słyszałeś, jak twoi rodzice rozmawiają o innych farmerach, to wiesz pewnie,
że nikt już nie traci swoich gospodarstw, ale nikt także nie zarabia dostatecznie dużo, żeby
mieć zabezpieczony byt.
Luke pomyślał o swoich rodzicach, stale martwiących się o pieniądze - czy to
wszystko było niepotrzebne? Czy po prostu manipulowano nimi? Poczuł ukłucie gniewu, ale
stłumił je, ponieważ miał jeszcze dalsze pytania.
- Ale nawet notable muszą przestrzegać ustawy populacyjnej - powiedział. - Czy to
dlatego... - przełknął ślinę. - Czy to dlatego, że tak trzeba? Czy rzeczywiście było i jest nadal
za dużo ludzi?
- Prawdopodobnie nie - odparł tata Jen. - Gdyby jedzenie było rozdzielane
sprawiedliwie, gdyby ludzie nie wpadli w panikę... gdybyśmy mieli dobrych przywódców,
którzy potrafiliby przekonać społeczeństwo do konieczności współpracy... Moglibyśmy
przetrwać ten kryzys bez ograniczania praw człowieka. A teraz nie powinno już stanowić
problemu, gdyby część ludzi chciała mieć troje lub czworo dzieci, o ile tylko inni w ogóle nie
chcieliby dzieci. Ale ustawa populacyjna jest najważniejszym dziełem generała Sherwooda,
dlatego właśnie nawet notable jej podlegają. Może ją pokazać i powiedzieć: „Patrzcie, jaką
mam władzę nad życiem moich ludzi”.
- Czyli ona jest zła - odezwał się Luke, próbując wyłuskać sedno ze słów taty Jen.
- Uważam, że tak - potwierdził mężczyzna.
Luke poczuł dziwny przypływ ulgi, że tak naprawdę nie było niczego złego w jego
istnieniu, był tylko nielegalny. Po raz pierwszy od kiedy przeczytał rządowe książki, zaczął
rozumieć, że to dwie zupełne różne rzeczy. Może właśnie dlatego bał się iść na pikietę; gdyby
wierzył w to naprawdę głęboko, tak jak Jen, mógłby jej towarzyszyć.
I mógłby zginąć tak samo jak ona?
Wszystko to było zbyt skomplikowane i przerażające, żeby o tym myśleć.
Ojciec Jen popatrzył na zegarek.
- Muszę wracać do pracy, są granice tego, co zdołam ukryć. Jeśli chcesz, do jutra
wieczór załatwię ci fałszywy dowód tożsamości. Radziłbym, żebyś do tego czasu...
Urwał, a Luke błyskawicznie poznał przyczynę, pochodzącą wprost z jego
najgorszych koszmarów - walenie do drzwi i rozkaz:
- Otwierać! Policja Populacyjna!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Zanim Luke zdążył się ruszyć, tata Jen podniósł go i wrzucił do wielkiej szafy garderobianej,
pełnej ubrań.
- Z tyłu jest ukryte przejście - syknął. - Skorzystaj z niego.
Luke macał na oślep, przedzierając się przez coś, co w dotyku przypominało sterty
włosów. Za sobą słyszał, jak tata Jen woła:
- Już idę, idę! Te drzwi kosztowały dwanaście tysięcy dolarów, jeśli je rozwalicie,
będziecie za nie płacić!
W następnej chwili Luke usłyszał piszczenie komputera, a tata Jen mruknął:
Doskonały moment, żeby sobie przypomnieć o oszczędzaniu energii. No dalej, połącz
się już...
Walenie do drzwi stało się głośniejsze, a gburowaty głos wrzasnął:
- Masz trzy sekundy, George!
Luke wcisnął się dalej w głąb szafy - nie potrafił nawet znaleźć tylnej ściany, a co
dopiero jakichś ukrytych drzwi. Zaraz potem rozległ się trzask pękającego drewna, a kilka
sekund później w pokoju komputerowym zadudniły ciężkie kroki.
- Co to ma znaczyć?
To był dobiegający z korytarza głos taty Jen, pełen takiej wściekłości, że gdyby Luke
sam tego nie widział, nigdy w życiu nie domyśliłby się, że ten mężczyzna chwilę wcześniej
płakał. Ten głos był niesamowicie stanowczy, pewny siebie i całkowicie przekonany o swojej
racji i o tym, że ktokolwiek mu się sprzeciwia, racji mieć nie może. Kroki ucichły, a
schowany w głębi szafy Luke usłyszał, że ktoś parsknął cichym śmiechem.
- Złapaliśmy cię na gorącym uczynku, co, George?
- Tak, rzeczywiście, strasznie śmieszne - odparł tata Jen, ale w jego głosie nie było ani
śladu rozbawienia. Rozległ się cichy dźwięk przypominający zaciąganie zamka
błyskawicznego. - Do czego to dochodzi? Człowiek nie może nawet pójść do kibla, bo jego
drzwi zostają wyłamane przez bandę nadgorliwych idiotów z kompleksem władzy. I mogę
was zapewnić, że zapłacicie mi za te drzwi.
Gdyby to Luke był funkcjonariuszem Policji Populacyjnej, głos taty Jen przeraziłby
go śmiertelnie i sprawił, że Luke wycofałby się, przepraszając. Nigdy nie uwierzyłby, że ktoś
taki ukrywa jakieś trzecie dziecko. Chłopiec poczuł przypływ otuchy i przestał wciskać się w
głąb garderoby.
Ale w głosie, który odpowiedział ojcu Jen, pojawił się tylko leciutki cień niepewności.
- Daj spokój, George, wiesz, że mamy uprawnienia pozwalające na wkroczenie na
twoją posesję i przeprowadzenie rewizji. Otrzymaliśmy raport, że ten komputer został
wykorzystany w celu prowadzenia nielegalnej działalności, zaledwie pół godziny temu.
- No dobra, jesteście nawet większymi idiotami, niż myślałem - odparł tata Jen. - Czy
ty w ogóle czytasz swoje notatki służbowe? Dzisiaj rano zgłosiłem do centrali, że będę w
dalszym ciągu prowadził monitoring nielegalnego czatu. Widzisz? Wpisałem „Gdzie jest
Jen?” i „Jest tu kto?”, czyli dokładnie to, co wpisałby jakiś zagubiony i zdezorientowany
trzeci dzieciak, który nie poszedł na pikietę. Czy naprawdę jesteś tak nisko w hierarchii, że
nawet nie słyszałeś, jak przez tyle miesięcy podszywałem się pod przywódczynię bojówki,
Jen? Nie zaproszono cię na ceremonię, na której odebrałem nagrodę za pozbycie się
czterdzieściorga nielegalnych dzieciaków?
Luke był zdumiony, że tata Jen może wymówić jej imię i nie zdradzić się przy tym.
Gdyby Luke nie znał Jen - gdyby nie znał jej dawniej, jak przypomniał sam sobie, czując
ukłucie bólu w środku - i gdyby nie wiedział, jak bardzo ufała ojcu, byłby przekonany, że tata
Jen ją zdradził. Jak można było zaufać komuś, kto mówił tak chłodno o „pozbyciu się”
trzecich dzieci? Luke zaczął się dalej przedzierać przez garderobę, aż dotarł do sterty kocy
przy tylnej ścianie. Dotknął jej, ale była całkowicie gładka. Tata Jen mówił, że tu są drzwi,
więc gdzieś musiały tu być.
Głosy na zewnątrz szafy były teraz przytłumione.
- ...widziałem żadnej notatki...
- Założę się, że leży na biurku w twoim gabinecie, razem ze wszystkimi tymi
papierami, których nigdy nie raczysz czytać. - Tata Jen podniósł głos, więc Luke słyszał go
teraz wyraźnie. - O ile w ogóle umiesz czytać.
Oficer Policji Populacyjnej zignorował tę obelgę.
- Pokaż nam komputer.
- Proszę bardzo.
Luke modlił się, żeby tata Jen miał im coś do pokazania - nie mógł znaleźć drzwi,
chociaż raz za razem przesuwał dłońmi po ścianie. Jego serce waliło tak głośno, że miał
wrażenie, iż Policja Populacyjna zaraz go usłyszy.
Słyszał teraz tylko pomruki policjantów populacyjnych i taty Jen. W końcu głos
jednego z funkcjonariuszy zabrzmiał donośniej:
- Kłamiesz, George. Musimy zrobić rewizję.
- Tylko dlatego, że komputer się zawiesił? Jasne, nie ma sprawy. - Luke był zdumiony
obojętnością w głosie ojca Jen. - Ale jeśli nie znajdziecie niczego, a nie znajdziecie,
pamiętajcie tylko, że obejmują mnie przyznawane notablom przywileje dotyczące
odszkodowania za nieuzasadnione przeszukanie i że z pewnością wyciągnę odpowiednie
konsekwencje. Jak myślicie, powinienem wydać te pieniądze z odszkodowania na kawior czy
na szampana?
- Nie, no, George, nie złożyłbyś skargi.
- Tak myślisz? No to proszę bardzo, możecie zaczynać tutaj.
Nagle do szafy wtargnął snop światła, a Luke wstrzymał oddech i desperacko wcisnął
się pod koce. Jak ojciec Jen mógł otworzyć drzwi do miejsca, w którym się chował?
Żaden z funkcjonariuszy Policji Populacyjnej nie odpowiedział ojcu Jen, ale cienie
kładące się na kocu, który przykrywał Luke’a, podpowiedziały mu, że stali dokładnie w
drzwiach szafy. Słyszał wieszaki szurające na metalowym pręcie, a potem policjanci
populacyjni odeszli.
Zdezorientowany i przerażony, Luke nadal kulił się pod kocem - słyszał stłumione
kroki w różnych pokojach i był pewien, że lada chwila wrócą do pokoju komputerowego.
Miał tylko nadzieję, że zanim go zabiją, pozwolą mu odwiedzić rodziców i powiedzieć, jak
bardzo ich kochał. Chciał przeprosić Matthew i Marka za to, że nie doceniał gry w warcaby i
w karty, którymi próbowali go rozerwać, chociaż wiedział, że woleliby być na dworze.
Powinien też pewnie przeprosić rodziców za to, że ich nie posłuchał i że w ogóle zaczął
odwiedzać dom Jen, czego nawet śmiertelnie przerażony tym, że mogą go znaleźć, nie
potrafił tak do końca pożałować.
Tak czy inaczej było mało prawdopodobne, by pozwolili mu się przed śmiercią
spotkać z rodziną. Musiałby zresztą chronić rodziców i nie mógłby nawet powiedzieć, kim
są...
W głowie Luke’a nadal kłębiły się gorączkowe plany, kiedy usłyszał, że ktoś wrócił
do pokoju komputerowego. To były kroki tylko jednej osoby, więc ośmielił się mieć
nadzieję...
- Możecie wychodząc pozamiatać to szkło?!
To był tata Jen - Luke wytężył uszy, próbując usłyszeć odpowiedź, ale nie udało mu
się to. Gdzie się podziała Policja Populacyjna?
Luke nie podnosił głowy, chociaż słyszał, jak tata Jen grzebie w szafie. W końcu
ściągnął przykrywający Luke’a koc i zatkał mu ręką usta. Chłopiec zaczął się wyrywać, ale
uspokoił się, kiedy przeczytał słowa na kartce, którą ojciec Jen trzymał mu przed nosem.
Poszli.
Jesteś bezpieczny, ale
ANI SŁOWA!
Luke przestał się szarpać i skinął głową na znak, że zrozumiał, więc tata Jen wypuścił
go, odwrócił kartkę i zaczął pisać na niej gorączkowo:
W domu są pluskwy.
Luke popatrzył na niego zaskoczony.
- P... - zaczął, ale zaraz się opamiętał, umilkł, wziął od taty Jen długopis i napisał:
Pluskwy? Owady?
Tata Jen szybko potrząsnął głową. Pluskwy - małe urządzenia do podsłuchu, Policja
Populacyjna wszystko słyszy, dlatego nie możemy rozmawiać. Zawsze tak robią, jeśli rewizja
nic nie da. Nawet do mnie przyczepili pluskwę.
Tata Jen odwrócił się i pokazał palcem, a Luke zobaczył małe kółeczko
przymocowane do kołnierzyka koszuli mężczyzny.
Luke zmarszczył brwi i napisał: Dlaczego nie może pan tego zdjąć?
Tata Jen znowu potrząsnął głową. Tak jest bezpieczniej. Dopóki myślą, że wszystko
słyszą, nie będą wracać.
Mężczyzna wskazał futrzane przedmioty na wieszakach za nimi.
Przekupiłem ich futrami. Bardzo rzadkie, cenne.
Luke popatrzył na płaszcze - miał wrażenie, że jest ich teraz znacznie mniej. Czy to
były zwierzęce skóry? Kto chciałby nosić coś takiego? Ale nie mógł zapytać, bo tata Jen już
pisał dalej.
Zyskałem trochę czasu, ale pewnie jestem już ugotowany - nie wysłałem żadnej
notatki. Dowiedzą się o tym.
Luke sięgnął po długopis: Co z panem zrobią?
Tata Jen pokręcił głową. Nie wiem - napisał. - Już kilka razy podobne rzeczy uchodziły
mi na sucho, ale teraz wszystko jest niepewne. Trafili tu błyskawicznie - musieli szukać na
mnie haka.
Luke ze znużeniem oparł głowę o szafę i przypomniał sobie o wcześniejszych
gorączkowych poszukiwaniach. Sięgnął po kartkę i napisał: Gdzie są te drzwi?
Tata Jen wyciągnął nową kartkę papieru, potrząsnął głową i napisał: Nie ma ich.
Chciałem tylko, żebyś był w głębi szafy.
Luke schował twarz w dłoniach - tata Jen bez wątpienia był dobrym kłamcą; jak
można było mu ufać? Chłopiec podniósł głowę i patrzył, jak mężczyzna pisze coś na kartce.
Na jego twarzy malowała się troska i Luke poczuł, że może mu zaufać. Ten mężczyzna mógł
go przecież wydać, zyskać pochwały i odebrać kolejną nagrodę na ceremonii. Jednakże to
było okropnie trudne, nie wiedzieć nigdy, kiedy dana osoba kłamie.
Tata Jen podniósł kartkę, pokazując Luke’owi. Było na niej napisane: To jak, chcesz
fałszywe papiery?
Luke przełknął ślinę i po jakiejś minucie odpisał: Czy będę bezpieczny, jeśli ich nie
wezmę?
Tata Jen zastanawiał się dłużej nad tym pytaniem. Zmrużył oczy i napisał:
Niewykluczone. Chcą teraz dopaść mnie, nie ciebie. Gdyby naprawdę myśleli, że znajdą tu
nielegalne dziecko, nie przyjęliby łapówki, albo zabraliby i ją, i ciebie. Ale radzę, żebyś wziął
papiery.
A mogę poczekać? Zastanowić się nad tym? - odpisał Luke.
Tego właśnie w tym momencie pragnął - nie tyle się zastanowić, ile schować przed
tym wszystkim na jakiś czas. Chciał powspominać Jen i opłakiwać ją w spokoju, nie chciał
natomiast zastanawiać się, które części ustawy populacyjnej były dobre, a które złe, albo
rozważać, dlaczego jego rodzina nie może mieć więcej pieniędzy. Nie chciał nawet próbować
zrozumieć tatę Jen i podobnych mu, którzy potrafili udawać tak wiele rzeczy. Nie chciał teraz
podejmować decyzji, która mogła zmienić całe jego dalsze życie.
Ale tata Jen napisał: Nie wiem. Być może teraz albo nigdy.
Dlaczego? - naskrobał pytanie Luke.
Tata Jen pisał przez dłuższą chwilę, a potem podał kartkę chłopcu. Widniało na niej:
Teraz jeszcze mam władzę, jutro może też. Ale za tydzień????? Za rok????? Z tym rządem
nie wiadomo. Jednego dnia ulubieniec, następnego persona non grata. Nigdy nie wiadomo.
Nic nie jest pewne.
Luke wpatrywał się w kartkę tak długo, że słowa zaczęły się zlewać ze sobą. Musiał
podjąć decyzję już teraz.
Pomyślał o tym, jak by to było, czytać i tonąć w marzeniach na strychu przez resztę
życia. Rodzice byli dla niego dobrzy, nawet jeśli nie mieli za dużo czasu, a chociaż Matthew i
Mark zawsze mu dokuczali, Luke był całkowicie pewien, że zajmowaliby się nim, gdyby
pewnego dnia zabrakło rodziców. Jego życie było pełne ograniczeń, rozumiał to teraz lepiej
niż kiedykolwiek wcześniej, ale był już do tego przyzwyczajony. Był bezpieczny i potrafiłby
się tak czy inaczej przekonać, że jest szczęśliwy.
Tylko że...
Luke przypomniał sobie, jak bardzo był znudzony, zanim spotkał Jen, jak desperacko
pragnął robić coś - cokolwiek! - poza czytaniem i snuciem marzeń. Był tak zdesperowany, że
zaryzykował życie dla możliwości spotkania innego trzeciego dziecka - czy chciał, żeby takie
uczucie towarzyszyło mu przez resztę życia? Czy chciał... po prostu zmarnować swoje życie?
Ale co mógł zrobić, nawet z fałszywym dowodem tożsamości?
Odpowiedź nadeszła natychmiast, zupełnie jakby przez cały czas czekała w jego
głowie, aż wreszcie zechce jej poszukać.
Mógł zrobić coś, żeby pomóc innym trzecim dzieciom wyjść z ukrycia - nie za
pomocą kolejnej wielkiej i tragicznej pikiety, jak próbowała Jen, ani za pomocą dostarczania
im fałszywych dowodów tożsamości, jak robił to tata Jen. Może istniał jakiś sposób bardziej
powolny i mniej ryzykowny, coś, czym mógłby się zająć. Mógłby, na przykład nauczyć się
sposobów na wytwarzanie większej ilości jedzenia, żeby nikt już nie chodził głodny,
niezależnie od tego, ile dzieci było w rodzinie. Albo zmienić politykę rządu, żeby farmerzy
mogli hodować świnie i zakładać uprawy hydroponiczne, zwykłym ludziom, nie tylko
notablom, żyło się trochę lepiej. Albo wymyślić jakiś sposób, żeby ludzie mogli zamieszkać
w kosmosie, zamiast tłoczyć się na Ziemi, żeby nie wycinali pięknego lasu tylko po to, by
postawić domy. Nie wiedział jeszcze dokładnie, jak może zrobić którąś z tych rzeczy, ani
nawet - czy to są właściwe rzeczy do zrobienia. Ale chciał coś robić.
Przypomniał sobie słowa, które powiedział do Jen ostatnim razem, kiedy się spotkali:
„To tacy ludzie jak ty zmieniają historię, tacy jak ja... po prostu czekają, aż różne rzeczy się
wydarzą”. Wtedy w to wierzył, ponieważ jego rodzina zawsze tak żyła, ale może nie miał
racji? Może mogło mu się udać to, co nie udało się Jen, właśnie dlatego, że nie był notablem,
ponieważ nie miał jej poczucia, że świat jest mu coś winien. Potrafił być bardziej cierpliwy,
bardziej rozważny, bardziej praktyczny.
Ale do niczego nigdy nie dojdzie, jeśli się będzie nadal ukrywał.
Zagryzł wargi, a jego ręka drżała, kiedy pisał odpowiedź.
Chcę dostać fałszywe papiery. Proszę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Lee Grant usiadł wygodnie w samochodzie mającym go zabrać z gospodarstwa, w którym
znalazł schronienie po tym, jak uciekł z domu. Oczywiście, zgubił się, ponieważ z całą
pewnością nie zamierzał wylądować w takim miejscu. Przyjrzał się rozpościerającemu się
przed nim pylistemu podwórku i paskudnym koleinom, odciśniętym przez traktory i
ciężarówki w zaschniętym błocie, popatrzył na podniszczoną stodołę i obłażącą farbę na
wiekowym domu, który powinien być dla niego całkowicie obcy, ale nie był...
Luke przełknął ślinę, niezdolny jeszcze do myślenia przez dłuższy czas w sposób
odpowiedni do jego nowej tożsamości. To było zbyt nagłe i zbyt trudne w momencie, kiedy
jego ramiona czuły jeszcze ciepło ostatniego uścisku matki. Popatrzył w dół, na złożone na
kolanach ręce, które już sprawiały wrażenie należących do kogoś innego, odcinając się na tle
wyprasowanych nowych spodni. Skończyły się czasy postrzępionych niebieskich dżinsów i
odziedziczonych po starszych braciach flanelowych koszul - w bagażniku samochodu była
teraz cała walizka pełna takich właśnie odpowiednich dla notabli wyszukanych ciuchów, jakie
wiele miesięcy temu wydawały mu się zabawne. Nie obchodziły go ubrania, ale żałował, że
nie pozwolono mu zachować przynajmniej imienia, chociaż tata Jen był bardzo dumny, że
udało mu się znaleźć takie same inicjały.
„Biorąc pod uwagę czas, to cud, że nie zostałeś Alphonsem Xerxesem” - pisał z dumą
tata Jen w liście, który zostawił poprzedniego wieczora, kiedy zajrzał do rodziców Luke’a pod
pozorem domagania się wycięcia wierzby, której gałęzie zwieszały się do ogrodu Talbotów.
Prawdziwy Lee Grant był notablem i zginął w wypadku na nartach poprzedniego dnia.
Jego rodzice nie chcieli mieć do czynienia z Lukiem - „to zbyt bolesne”, wyjaśnił tata Jen -
ale zgodzili się podarować imię i dokumenty syna w taki sposób, w jaki ludzie dawniej
zgadzali się na przeszczep serca i nerek. Istniała jakaś tajna grupa, która zajmowała się
pomocą trzecim dzieciom właśnie w taki sposób - ta grupa opłaciła także prywatną szkołę z
całorocznym internatem dla Luke’a. Oficjalnym powodem tego, że został przeniesiony w
środku roku szkolnego, była ucieczka z domu, za którą należało ponieść karę. Luke czytał o
takich miejscach w starych książkach na strychu i wprawdzie dziwnie mu było myśleć o życiu
bez rodziny, ale był naprawdę zadowolony, że nie musi udawać, że kocha jakichś innych
mamę i tatę.
Obejrzał się na ganek rodzinnego domu, gdzie stali i już machali do niego mama, tata,
Matthew i Mark. Tata i Matthew byli ponurzy, a Mark po prostu poważny - co i tak zdarzało
mu się rzadko - ale po twarzy matki lały się strumieniami łzy.
Płakała też tego wieczora, kiedy Luke opowiedział o wszystkim rodzicom.
Zaczął od swojej pierwszej wizyty w domu Jen, a matka natychmiast go skarciła:
- Luke, jak mogłeś? Takie ryzyko... Wiem, że jesteś samotny, ale skarbie, obiecaj
nam, że już nigdy...
- To nie wszystko - przerwał jej Luke. Opowiedział całą resztę swojej historii, nie
patrząc na matkę, aż do momentu, kiedy dotarł do końca i do swojej decyzji o przyjęciu
fałszywego dowodu tożsamości. Odgłosy szlochania sprawiły, że nie mógł dłużej odwracać
wzroku - matka miała czerwone oczy i wyglądała na zdruzgotaną.
- Luke, nie, nie możesz - zachłysnęła się. - Czy wiesz, jak będziemy tęsknić?
- Mamo, ja nie chcę wyjeżdżać - powiedział Luke. - Po prostu... Muszę to zrobić. Nie
mogę spędzić reszty życia, chowając się na strychu. Co się stanie, kiedy ty i tata nie będziecie
się mogli mną dłużej zajmować?
- Będzie Matthew albo Mark - odparła matka.
- Ale ja nie chcę być dla nich ciężarem, chcę coś robić w życiu. Znaleźć jakiś sposób,
żeby pomóc innym trzecim dzieciom. - Wszystkie te rzeczy, o których myślał, wydawały się
dziecinne wobec płaczu jego matki, dlatego dokończył tylko słabo: - Chcę do czegoś dojść.
- Nie chciałabym ci zabraniać - powiedziała matka. - Ale jeszcze całe lata przed tobą.
Wymyślimy jakiś sposób, żeby załatwić ci fałszywe dokumenty, kiedy dorośniesz. Jakoś się
uda. - Spojrzała na ojca Luke’a.
- Harlem, powiedz coś.
Tata westchnął ciężko.
- Chłopak ma rację, powinien wyjechać teraz, skoro może.
Luke wiedział, że ojcu takie słowa przyszły z trudem, ale i tak boleśnie go zakłuły.
Może jakaś jego cząstka miała nadzieję, że rodzice zabronią mu tego, zamkną go na strychu i
będą już zawsze trzymać go tam jako swojego małego synka?
- Rozpytywałem trochę dyskretnie, czy ktokolwiek słyszał o trzecim dziecku, które
prowadzi normalne życie. Tutaj to niemożliwe - powiedział tata. - Według mnie nie dostanie
drugiej szansy.
Luke odwrócił się znowu do matki, ponieważ nie potrafił w tym momencie patrzeć na
ojca - ale widok jej wykrzywionej bólem twarzy był jeszcze gorszy.
- Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru - mruknęła.
To było dwa dni temu, a matka zadzwoniła do pracy i zgłosiła zwolnienie chorobowe,
żeby zostać w domu i spędzać każdą chwilę z Lukiem. Grali w karty i w gry planszowe, ale
co chwilę przerywała i mówiła: „Czy pamiętasz...” albo: „Pamiętam, jak...”.
Jego gaworzenie, kiedy był niemowlakiem, jego pierwsze kroki, jego zachwyt tej
wiosny, kiedy skończył dwa lata i odkrył błotnistą kałużę. Pierwszy raz, kiedy udało mu się
wyorać równą bruzdę, wyhodowane przez niego cukinie długie jak jego ramię. Czytane na
dobranoc historie i opatulanie go kołdrą.
Wiedział, że napełniała go wspomnieniami, które miały mu wystarczyć przez czas,
kiedy nie będzie mógł z nikim rozmawiać o swoim dzieciństwie, ale mimo wszystko trudno
mu było jej słuchać. Chciał, żeby mogli tylko przestawiać pionki na planszy i udawać, że czas
stanął w miejscu.
Ale zdecydowanie za szybko nadszedł ten ranek, kiedy tata Jen podjechał swoim
luksusowym samochodem i wyskoczył z niego, żeby uścisnąć ręce rodzicom Luke’a.
- Panie Garner, pani Garner, bardzo dziękuję, że natychmiast zgłosili państwo
przybycie tego chłopca. Słyszałem, że Grantowie zamartwiają się na śmierć. - Popatrzył
surowo na Luke’a. - Młody człowieku, to, co zrobiłeś, było nieodpowiedzialne i lekkomyślne.
Dobrze przynajmniej, że pomyślałeś o zabraniu ze sobą dokumentów, pewnie słyszałeś, że
Policja Populacyjna najpierw strzela, a potem pyta.
Klepnął Luke’a po plecach i zsunął dłoń niżej, wkładając coś do kieszeni chłopca.
Luke sięgnął tam i dotknął sztywnej krawędzi dowodu tożsamości. Jego dowodu.
- Musimy już zacząć udawać? - wyszeptała matka Luke’a, w której oczach zaczęły się
pojawiać łzy.
Tata Jen stanowczo potrząsnął głową i poklepał się po piersiach, jakby szukał czegoś
w wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Pluskwa - poruszył bezgłośnie ustami.
Kiedy rodzice Luke’a skinęli głowami na znak, że rozumieją, tata Jen przestał się
klepać i wyjął oficjalnie wyglądający dokument.
- O, tu je mam. Twoje dokumenty podróżne, rodzice wysyłają cię do Szkoły dla
Chłopców Hendricksa. A jeśli to nie poprawi twojego zachowania... - tata Jen znowu
popatrzył surowo na Luke’a, ale w jego spojrzeniu kryło się także współczucie.
- Czy... - matka odchrząknęła. - Czy możemy go uściskać na pożegnanie? Zdążyliśmy
go polubić... kiedy tu z nami był.
Ojciec Jen skinął głową, więc oboje rodzice Luke’a przytulili go mocno, a potem
wypuścili.
- Masz być grzecznym chłopcem, rozumiesz? - powiedziała matka. Luke słyszał, że
starała się mówić lekko, jakby mówiła do syna innej matki, który uciekł z domu, ale choćby
miało go to kosztować życie, nie umiał znaleźć równie lekkiej odpowiedzi. Skinął tylko
głową, gwałtownie mrugając.
Potem na chwiejnych nogach wsiadł do samochodu i spróbował przeistoczyć się w
Lee Granta.
Tata Jen obszedł samochód z drugiej strony, wsiadł na miejsce kierowcy, uruchomił
silnik i zaczął się wycofywać.
- Masz szczęście, że trafia ci się taki luksusowy szofer - powiedział. - Gdybym nie
przyjaźnił się blisko z kuzynem twojego ojca...
Luke nie był pewien, czy w tych słowach była ukryta wiadomość dla niego, czy tata
Jen mówił to tylko ze względu na pluskwę. Uznał, że na razie raczej się tego nie domyśli, i
obejrzał się na machającą gwałtownie rodzinę, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Samochód
minął z drugiej strony stodołę i wyjechał na drogę wśród pól, a przed chłopcem otwarły się
wcześniej nieznane widoki, od których całe życie był oddalony o niecałe sto metrów. Pomimo
zżerającego go uczucia strachu i pierwszego ukłucia tęsknoty za rodziną Luke poczuł
przypływ ekscytacji. Tak wiele rzeczy miał zobaczyć, musiał powiedzieć Jen...
Jen. Ogarnął go w końcu smutek, którego unikał przez tyle dni. Wyszeptał jednak:
- Robię to także dla ciebie, Jen. - Jego słowa były tak ciche, że ani tata Jen, ani
pluskwa nie mogli usłyszeć ich w szumie samochodowego silnika. - Pewnego dnia, kiedy
wszystkie trzecie dzieci będą wolne, opowiem wszystkim o tobie. Zbudują dla ciebie pomniki
i ustanowią specjalne święto... - to nie było wiele, ale sprawiło, że chociaż odrobinę poczuł
się lepiej.
Luke oglądał się na rodzinną farmę tak długo, jak tylko mógł. Widział już tylko dach
domu Jen za linią pojedynczych drzew, a potem, w mgnieniu oka, wszystko, co znał, zniknęło
za horyzontem.
Lee Grant odwrócił się i popatrzył na drogę, którą miał przed sobą.
WŚRÓD OSZUSTÓW
Dla Connora
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czasem w środku nocy, w ciemnościach, wymawiał szeptem swoje prawdziwe imię.
- Luke. Nazywam się Luke.
Był pewien, że nikt go nie słyszy - współlokatorzy spali mocno, a nawet gdyby nie
spali, jego słowa były zbyt ciche, żeby dotrzeć nawet do stojących najbliżej sąsiednich łóżek.
Był niemal pewien, że ani w jego posłaniu, ani w pokoju, nie zainstalowano żadnych
urządzeń podsłuchowych, ponieważ wcześniej ich szukał. Zresztą nawet jeśli przeoczył
mikrofon ukryty w guziku materaca albo w rzeźbieniach wezgłowia łóżka, to czy taki
mikrofon byłby w stanie uchwycić ledwie słyszalny szept?
Teraz był bezpieczny i powtarzał to sobie raz za razem, kiedy leżał rozbudzony w
łóżku, kiedy wszyscy wokół już spali. Mimo to jego serce waliło mocno, a twarz oblewała się
ze strachu zimnym potem za każdym razem, kiedy składał wargi w małe kółko, żeby
wymówić „u”, zamiast w fałszywy uśmiech, towarzyszący wymawianiu podwójnego „e” w
imieniu Lee, na które uczył się teraz reagować.
Byłoby lepiej, gdyby zapomniał i nigdy już nie wymawiał swojego prawdziwego
imienia.
Miał jednak poczucie, że stracił wszystko inne, a samo bezgłośne wypowiedzenie
słowa Luke stanowiło dla niego pociechę. Wydawało mu się teraz jedyną nicią wiążącą go z
przeszłością, rodzicami, braćmi...
I Jen.
W ciągu dnia właściwie się nie odzywał.
Nic nie mógł na to poradzić.
Tamtego pierwszego dnia, idąc z ojcem Jen schodami prowadzącymi do Szkoły dla
Chłopców Hendricksa, Luke czuł, że jego szczęki zaciskają się coraz mocniej i mocniej w
miarę zbliżania się do frontowych drzwi.
- No już, nie rób takiej miny - powiedział pan Talbot, udając rozbawienie. - To nie jest
przecież poprawczak.
To słowo utkwiło Luke’owi w pamięci. Poprawczak. Popraw-czak. Rzeczywiście
mieli go poprawić, zamierzali wziąć Luke’a i przerobić go na Lee.
Lee był bezpieczny, Luke’owi groziło niebezpieczeństwo.
Ojciec Jen zatrzymał się, położył rękę na ozdobnej klamce, czekając na odpowiedź
chłopca, ale Luke nie byłby w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, nawet gdyby od tego
miało zależeć jego życie.
Tata Jen zawahał się, a potem szarpnął ciężkie drzwi. Przeszli długim korytarzem,
którego sufit wznosił się niesamowicie wysoko. Luke pomyślał, że nawet gdyby cała jego
rodzina stanęła sobie na ramionach, jedno na drugim - tata, matka, Matthew i Mark - to z
nich, które znalazłoby się najwyżej, miałoby jeszcze trudności z dosięgnięciem sklepienia.
Ściany od sufitu do podłogi zajmowały stare obrazy przedstawiające ludzi w strojach, jakie
Luke widywał tylko w książkach.
Oczywiście, istniało bardzo niewiele rzeczy, które widywał gdzie indziej, niż tylko w
książkach.
Starał się nie gapić na wszystko, co go otaczało, ponieważ gdyby rzeczywiście był
prawdziwym Lee, taki widok na pewno wydawałby mu się znajomy i zwyczajny. Na razie
jednak z trudem o tym pamiętał. Minęli klasę, w której gromada chłopców siedziała w
równych rzędach, plecami do drzwi - Luke oglądał się na nich tak długo, że prawie zaczął iść
tyłem. Wiedział, że na świecie jest mnóstwo ludzi, ale nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie
aż tylu w jednym miejscu i czasie. Czy wśród nich kryły się jakieś cienie z fałszywymi
dokumentami, takie jak Luke?
Ojciec Jen położył rękę na ramieniu chłopca i obrócił w kierunku drzwi.
- No proszę, gabinet dyrektorki - odezwał się z entuzjazmem. - Właśnie tego
szukaliśmy!
Luke, nadal niezdolny do wykrztuszenia choćby słowa, skinął głową i śladem pana
Talbota przekroczył próg.
Siedząca za ogromnym biurkiem kobieta odwróciła się do nich. Rzuciła tylko okiem
na Luke’a.
- Nowy uczeń? - zapytała.
- To Lee Grant - odparł ojciec Jen. - Wczoraj wieczorem rozmawiałem o nim z
prezesem.
- Wie pan chyba, że jesteśmy w połowie semestru - ostrzegła kobieta. - Jeśli nie jest
naprawdę dobrze przygotowany, nie zdoła nadrobić materiału i być może zostanie zmuszony
do powtórzenia...
- To na pewno nie będzie konieczne - zapewnił ją pan Talbot, a Luke był zadowolony,
że nie musi sam odpowiadać. Doskonale wiedział, że nie jest dobrze przygotowany,
kompletnie nie jest przygotowany na nic, co go czekało.
Kobieta zaczęła już przeglądać akta i dokumenty.
- Jego rodzice przesłali już wczoraj wieczorem faksem dokumentację medyczną i
szkolną, a także dowód ubezpieczenia - powiedziała. - Ale ktoś musi to podpisać...
Ojciec Jen sięgnął po stos papierów, jakby codziennie podpisywał cudze dokumenty.
Możliwe zresztą, że to robił.
Luke patrzył, jak pan Talbot kartkuje papiery, na jednych stawiając podpis, na innych
skreślając słowo, zdanie czy cały akapit. Miał wrażenie, że mężczyzna robi to zbyt szybko,
żeby w ogóle móc coś przeczytać.
Wtedy właśnie Luke’a po raz pierwszy ogarnęła tęsknota za domem. Przed oczami
stanął mu obraz ojca, ostrożnie przeglądającego ważne dokumenty i czytającego je po kilka
razy, zanim w ogóle sięgnął po długopis. Chłopiec przypomniał sobie zmrużone oczy ojca,
jego spojrzenie skoncentrowane aż do łez i zmarszczone z niepokoju brwi. Tata Luke’a
zawsze bardzo obawiał się, że zostanie oszukany.
Może ojciec Jen w ogóle o to nie dbał?
Luke musiał gwałtownie przełknąć ślinę, a głośny dźwięk sprawił, że kobieta
podniosła na niego wzrok. Chłopiec nie umiał odczytać wyrazu jej twarzy: ciekawość?
Zadowolenie? Obojętność?
Nie spodziewał się, by mogło to być współczucie.
Ojciec Jen wreszcie skończył i teatralnym gestem oddał papiery kobiecie za biurkiem.
- Zawołam kogoś, żeby zaprowadził cię do twojego pokoju - oznajmiła kobieta.
Luke skinął głową, a wtedy kobieta pochyliła się do pudełka na biurku i powiedziała:
- Profesorze Dirk, czy mógłby pan przysłać Rolly’ego Sturgeona do mojego gabinetu?
- Oczywiście, pani dyrektor Hawkins - odparł jakiś mężczyzna, a Luke usłyszał w tle
gwar, zupełnie jakby wszyscy chłopcy w szkole śmiali się, wiwatowali i syczeli jednocześnie.
Poczuł, że jego kolana robią się miękkie ze strachu - nie był pewien, czy kiedy pojawi się ten
cały Rolly Sturgeon, zdoła się ruszyć z miejsca.
- No dobra, to ja lecę - powiedział ojciec Jen. - Obowiązki wzywają.
Wyciągnął rękę, a Luke potrzebował chwili, żeby zrozumieć, że powinien ją uścisnąć.
Ale nigdy nie ściskał niczyjej dłoni, więc najpierw wysunął niewłaściwą rękę. Ojciec Jen
zmarszczył brwi i gwałtownie potrząsnął głową, wskazując znacząco wzrokiem kobietę za
biurkiem. Na szczęście akurat nie patrzyła, a Luke zdołał się opanować i niezgrabnie dotknął
dłoni ojca Jen.
- Powodzenia - powiedział mężczyzna, ściskając rękę chłopca obiema dłońmi.
Kiedy pan Talbot cofnął ręce, Luke uświadomił sobie, że pomiędzy jego palcami
został umieszczony maleńki skrawek papieru. Trzymał go, dopóki kobieta nie odwróciła się
tyłem, a wtedy wsunął karteczkę do kieszeni.
Ojciec Jen uśmiechnął się.
- Ucz się pilnie - nakazał. - I już żadnych ucieczek, jasne?
Luke znowu przełknął ślinę i skinął głową, a potem ojciec Jen wyszedł, nie oglądając
się za siebie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Luke chciał od razu przeczytać wiadomość od parna Talbota, ponieważ był przekonany, że
dowie się z niej wszystkiego, co będzie mu potrzebne, żeby przetrwać w Szkole dla
Chłopców Hendricksa. A może nawet więcej - przetrwać wszystko, co go spotka w nowym
życiu, które miał przed sobą po wyjściu z ukrycia.
To był naprawdę maleńki skrawek papieru i w kieszeni, gdzie go schował, był
praktycznie niewyczuwalny. Ale Luke wierzył w ojca Jen, który ukrył go przed Policją
Populacyjną, oszukując swojego pracodawcę, a potem wyrobił mu fałszywe dokumenty,
dzięki czemu mógł poruszać się tak samo swobodnie jak każdy, kto nie był nielegalnym
trzecim dzieckiem. Pan Talbot ryzykował swoją karierę, żeby pomóc Luke’owi - nie, tak
naprawdę ryzykował nawet swoje życie. Chłopiec był pewien, że w napisanej wiadomości
pan Talbot chciał mu przekazać jakąś wyjątkową mądrość.
Luke wsunął rękę do kieszeni i opuszkami palców musnął krawędź karteczki. Pani
dyrektor Hawkins nie patrzyła na niego, więc może...
Otwarły się drzwi, a Luke gwałtownie wyszarpnął rękę z kieszeni.
- Nastraszyłem cię, nie? - zakpił chłopak. - Aż podskoczyłeś.
Luke był przyzwyczajony do takich zaczepek, miał przecież starszych braci, chociaż
w głosie Matthew i Marka nigdy nie słyszał takiej drwiny. Mimo to wiedział, że musi coś
odpowiedzieć.
„Jasne, jestem skoczny jak kot” - zamierzał odparować. Tego wyrażenia używała jego
matka i w jej ustach bycie skocznym jak kot stanowiło komplement. Znaczyło, że ktoś jest
szybki i zwinny.
W samą porę Luke przypomniał sobie, że nie może mówić o kotach. Koty także były
nielegalne - zakazano ich, ponieważ zjadały jedzenie, które powinno trafiać do głodujących
ludzi. Jeszcze w domu Luke kilka razy widział zdziczałe koty wędrujące po okolicy. Tata był
zadowolony z ich obecności, ponieważ polowały na szczury i myszy, które dobierały się do
ich ziarna. Ale jeśli Luke naprawdę miał być Lee Grantem, obrzydliwie bogatym
mieszczuchem, nie powinien wiedzieć niczego o kotach, skocznych czy też jakichkolwiek
innych.
Zacisnął usta, urywając swoją wypowiedź na żałosnym syknięciu po „Jasne...”.
Trzymał głowę spuszczoną, zbyt wystraszony, żeby spojrzeć drugiemu chłopcu w oczy.
Chłopak roześmiał się z okrucieństwem i popatrzył ponad Lukiem na dyrektor
Hawkins.
- Co mu jest? - zapytał, zupełnie jakby Luke’a tu nie było. - Nie umie mówić czy jak?
Luke chciał, żeby dyrektor Hawkins ujęła się za nim, powiedziała: „Po prostu jest tu
nowy, nie pamiętasz, jak to było z tobą?”, ale jej najwyraźniej to wszystko nie obchodziło.
Zmarszczyła tylko brwi.
- Rolly, zaprowadź go do pokoju 156, tam jest wolne łóżko. Niech zostawi walizkę i
nie traci czasu na rozpakowywanie się. Potem zabierz go ze sobą na lekcję historii z
profesorem Dirkiem. I tak jest już do tyłu z materiałem, nie mam pojęcia, co sobie
wyobrażają jego rodzice.
Rolly wzruszył ramionami i obrócił się na pięcie.
- Nie pozwoliłam ci wyjść! - skrzeknęła dyrektor Hawkins.
- Czy mogę już odejść? - zapytał drwiącym tonem Rolly.
- Właśnie tak - powiedziała dyrektor Hawkins. - No dobrze, idźcie już obaj.
Na korytarzu Rolly ruszył przed siebie długimi krokami. Był o dobrą głowę wyższy
od Luke’a i miał dłuższe nogi, więc chłopiec z największym trudem za nim nadążał. Walizka
obijała mu kostki u nóg.
Rolly obejrzał się przez ramię i ruszył jeszcze szybciej. Prawie biegiem pokonał
wysokie schody, a kiedy Luke dotarł w końcu na górę, jego przewodnik zniknął mu z oczu.
- Buu!
Rolly wyłonił się zza filaru, a Luke podskoczył tak wysoko, że stracił równowagę i
zachwiał się na szczycie schodów. Kiedy Rolly wyciągnął rękę, Luke pomyślał, że tamten
chłopak nie jest taki zły i że zamierza go złapać - ale Rolly zamiast tego popchnął go. Luke
poleciał do tyłu i cudem nie spadł ze schodów, ponieważ dzięki nieudanemu pchnięciu
wylądował na barierce. Poczuł falę bólu w plecach.
Rolly roześmiał się.
- Załatwiłem cię, nie? - zapytał.
Potem nagle złapał walizkę Luke’a i pobiegł korytarzem.
Luke przeraził się, że Rolly chce mu ukraść bagaż, więc ruszył za nim pędem.
Rolly zachłysnął się maniakalnym śmiechem.
Tego się Luke nie spodziewał.
Rolly skręcił za róg, a Luke musiał biec za nim. Chłopak odkrył sekret walizki,
którego Luke nie zauważył - miała kółka, dzięki czemu Rolly mógł biec szybko, ciągnąc ją za
sobą. Skręcał od ściany do ściany korytarza, a walizka chwiała się na boki. Luke był
dostatecznie blisko, żeby ją przewrócić, ale zawahał się - gdyby w środku były jego własne
rzeczy, wszystkie te znoszone dżinsy i flanelowe koszule, z których wyrośli Matthew i Mark,
zaryzykowałby atak. Ale wewnątrz walizki znajdowały się ubrania notabli, wyprasowane
koszule i nowiutkie spodnie, w których miał wyglądać jak Lee Grant, a nie jak Luke Garner.
Nie mógł ryzykować ich zniszczenia, więc skoncentrował się na Rollym, instynktownie
nurkując obok walizki, żeby go podciąć. To przypominało grę w futbol, a Rolly z hałasem
upadł na ziemię.
- Co to ma znaczyć? - zagrzmiał nad nimi męski głos.
Rolly natychmiast zerwał się na nogi.
- Zaatakował mnie, panie psorze - powiedział. - Miałem zaprowadzić nowego do jego
pokoju, a on mnie zaatakował.
Luke otwarł usta, żeby zaprotestować, ale nie udało mu się wydobyć z nich żadnego
dźwięku. Od Matthew i Marka nauczył się, że nie wolno skarżyć.
Mężczyzna popatrzył z pogardą na obu chłopców.
- Jak się nazywasz, młody człowieku?
Luke zamarł, z trudem powstrzymał się od tego, żeby odruchowo podać swoje
prawdziwe imię, a potem przez ułamek sekundy przeraził się, że nie zdoła sobie przypomnieć
imienia i nazwiska, których miał używać. Czy wahał się zbyt długo? Mężczyzna patrzył na
niego z narastającą irytacją.
- L-L-Lee. Lee Grant - wykrztusił w końcu Luke.
- Proszę bardzo, Grant - warknął mężczyzna. - Ślicznie zaczynasz swoją karierę
szkolną u Hendricksa. Ty i Sturgeon dostajecie po dwa punkty karne za to żałosne
przedstawienie. Po lekcjach zgłosicie się do mnie, żeby odsiedzieć karę.
- Ale panie psorze, przecież mówiłem, że to on mnie zaatakował! - zaprotestował
Rolly.
- Proszę uprzejmie, Sturgeon. Dostajecie po trzy punkty karne.
- Ale... - Rolly nie poddawał się.
- Cztery.
Luke po samej postawie Rolly’ego widział, że chłopak zamierza się dalej wykłócać,
ale mężczyzna odwrócił się i ruszył w swoją stronę, jakby Rolly i Luke byli zbyt mało istotni,
by zawracać sobie nimi głowę, a on stracił już przez nich dostatecznie dużo czasu.
Głowa Luke’a pękała od pytań. Co to były punkty karne? Kiedy miał nastąpić koniec
lekcji? Gdzie mieszkał ten mężczyzna i kto to w ogóle był? Luke spróbował zebrać się na
odwagę, żeby zawołać za nim albo zapytać Rolly’ego, co wydawało się jeszcze bardziej
ryzykowne. Ale został ogłuszony pchnięciem, które rzuciło go o ścianę.
- Draja! - wybuchnął Rolly.
Luke oparł się ciężko o ścianę, ramiona go bolały. Dlaczego Rolly tak bardzo go
nienawidził?
- No chodź już, pogięty pojawie - zadrwił Rolly. - Chcesz dostać jeszcze punkty karne
od Dirka?
Cofnął się o krok, ciągnąc walizkę, którą wepchnął do najbliższego pokoju. Luke
podniósł głowę i na miedzianej tabliczce na drzwiach zobaczył wyryty numer 156. Poczuł
obezwładniający przypływ ulgi, w końcu coś nabrało sensu. To miał być jego pokój reszta
dnia będzie okropna, już się z tym pogodził, ale w końcu nadejdzie wieczór i zostanie
odesłany do łóżka, a wtedy przyjdzie do tego pokoju i zamknie za sobą drzwi. Potem
przeczyta wiadomość od taty Jen, o ile nie zdąży tego zrobić wcześniej, a kiedy zapadnie noc,
będzie wiedział wszystko, będzie bezpieczny w swoim pokoju.
Luke wyobraził sobie spokojną przystań, która czekała na niego zaledwie za kilka
godzin i zebrał się na odwagę, żeby zajrzeć do środka.
W pokoju stało osiem łóżek.
Siedem z nich było zasłanych, przykrytych w całości sztywnymi ciemnoniebieskimi
narzutami. Na jednym niskim łóżku leżało tylko prześcieradło.
Luke czuł się tak samo osamotniony, jak to wyróżniające się łóżko - wiedział, że
będzie należało do niego, i wiedział, że nigdy nie zostanie sam w tym pokoju.
Prawdopodobnie nie będzie także bezpieczny, jeśli którykolwiek z jego siedmiu
współlokatorów w choćby najmniejszym stopniu przypomina Rolly’ego.
Wsunął rękę do kieszeni i dotknął karteczki z wiadomością od ojca Jen. A gdyby
wyjął ją i przeczytał teraz, przy Rollym?
Nie odważył się - sądząc po ostatnich dziesięciu minutach, Rolly prawdopodobnie
podarłby kartkę na strzępy, zanim jeszcze Luke wyciągnąłby ją do końca z kieszeni.
Tata Jen zachowywał się, jakby na tej kartce było coś, co należało trzymać w
tajemnicy. Skoro pani dyrektor Hawkins nie powinna była jej zobaczyć, z całą pewnością nie
mógł ufać także Rolly’emu.
Rolly trzepnął Luke’a w ramię.
- Berek! Ty gonisz! - wrzasnął i uciekł biegiem, a spanikowany Luke ruszył za nim.
ROZDZIAŁ TRZECI
Luke zdołał nadążyć za Rollym tylko dzięki temu, że drugi chłopak zwolnił do pełnego
godności marszu, kiedy zamiast sypialni zaczęli mijać sale lekcyjne. Nadal jednak był to
bardzo szybki, pełen godności, marsz, a Luke obawiał się, że Rolly może nagle przyspieszyć i
zniknąć mu z oczu za jakimś zakrętem, a wtedy on sam byłby całkowicie zagubiony. Dlatego
odważył się chwilami podbiegać, żeby utrzymać tempo.
Z jednej z sal, które mijał Luke, wyszedł wysoki i chudy mężczyzna ze skąpym
wąsikiem.
- Dwa punkty karne, młody człowieku - powiedział.
- Nie wolno biegać, znasz chyba regulamin?
Luke nie znał regulaminu, ale nie odważył się do tego przyznać.
Rolly uśmiechnął się drwiąco.
Chudy mężczyzna wrócił do swojej klasy, a Luke wiedział, że będzie musiał
zaryzykować i zadać Rolly’emu pytanie.
- Co... - zaczął, ale właśnie w tym momencie Rolly otworzył wysokie drewniane
drzwi z boku korytarza i wśliznął się do środka. Luke nie miał dostatecznie dobrego refleksu,
drzwi zatrzasnęły się za Rollym, a on musiał mocować się z gałką. Była rzeźbiona, złocona i
wymagała przekręcenia znacznie dalej w prawo niż gałki u drzwi w jego domu.
W domu...
Po raz drugi w ciągu niecałej godziny Luke poczuł, jak ogarnia go trudna do
wytrzymania fala tęsknoty za domem.
Głupi jesteś - skarcił się Luke. - Jak możesz tęsknić za domem z powodu gałki do
drzwi?
Zamrugał szybko i popchnął drzwi, które ustąpiły pod naciskiem jego ręki. Nie
rozglądając się, ruszył przed siebie.
Znalazł się na końcu ogromnej sali lekcyjnej, w której chyba całe tuziny chłopców
siedziały w rzędach ciągnących się aż do samego przodu pomieszczenia. Tam zaś wysoki i
chudy mężczyzna, który właśnie przyznał Luke’owi punkty karne, pisał coś na tablicy.
Ale czy to był ten sam mężczyzna? Zdezorientowany Luke zmrużył oczy - no tak, z
przodu sali dostrzegł drugie drzwi, to właśnie tamtędy wyszedł wcześniej ten mężczyzna. Ale
czy Luke i Rolly naprawdę przeszli taki długi kawałek pomiędzy drzwiami? Teraz nie był już
niczego pewien.
Luke przyjrzał się rzędom chłopców przed sobą, szukając Rolly’ego. Miał się przecież
trzymać blisko niego, więc to właśnie zamierzał zrobić. Nagle stwierdził, że nie pamięta, czy
Rolly miał włosy brązowe czy czarne, krótkie czy długie, kręcone czy proste. Ani razu nie
przyjrzał mu się dokładniej, tylko szedł za nim i obrywał od niego. Teraz zaś każda głowa
przed nim mogła należeć do Rolly’ego.
Mężczyzna z przodu klasy odwrócił się.
- Natomiast Grecy w tym czasie... Siadaj! - przerwał sam sobie niecierpliwie.
Patrzył prosto na Luke’a.
- J-ja? - skrzeknął Luke. - G-gdzie mam usiąść?
Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu, mężczyzna z całą pewnością nie mógł go
usłyszeć, stojąc z przodu sali. Najprawdopodobniej nie słyszał go nawet siedzący o pół metra
dalej chłopak, ale nagle wszyscy uczniowie w klasie obrócili się i zaczęli wpatrywać w
Luke’a.
To było straszne - wszystkie te gapiące się na niego twarze pochodziły wprost z
koszmarów chłopca. Panika unieruchomiła go w miejscu, ale każdy mięsień jego ciała
wrzeszczał, że powinien uciekać, ukryć się gdziekolwiek. Przez dwanaście lat, przez całe
swoje życie, musiał się ukrywać, ponieważ gdyby ktoś go zobaczył, byłby w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. „Przestańcie - miał ochotę krzyknąć. - Nie patrzcie na mnie! Nie
wydajcie mnie! Błagam!”
Ale mięśnie poruszające jego wargami okazały się tak samo zesztywniałe jak
wszystkie pozostałe, a jakaś maleńka cząstka jego umysłu, która nie poddała się fali paniki,
wiedziała, że to w sumie dobrze - teraz, kiedy już miał fałszywy dowód tożsamości, nie
powinien pod żadnym pozorem zachowywać się jak chłopiec, który musiał się ukrywać. Ale
żeby zachowywać się normalnie, powinien się ruszyć, posłuchać mężczyzny z przodu klasy i
usiąść. Jednakże nie był w stanie zmusić się nawet do tego.
W tym momencie ktoś go kopnął.
- Auć! - skulił się Luke.
Brutalne ręce szarpnęły go do tyłu - jakimś cudem wylądował na brzegu krzesła, w
ostatniej chwili złapał równowagę i nie poleciał na ziemię. Przesunął się w prawo i w końcu
usiadł pewniej.
- Dziękuję - powiedział mężczyzna tonem pełnym drwiącej uprzejmości. - Zgłoś się
do mnie po lekcji. Jak mówiłem, zanim mi tak niegrzecznie przerwano, Grecy w tym czasie
byli narodem stosunkowo zaawansowanym cywilizacyjnie...
W tym momencie Luke praktycznie przestał słyszeć słowa nauczyciela, ponieważ w
uszach narastał mu szum, a serce waliło tak mocno, jakby nadal było przekonane, że powinien
uciekać. Chłopiec celowo ścisnął rękami skraj krzesła. Zachowywał się teraz normalnie,
prawda? Gapiący się na niego uczniowie zaczęli powoli odwracać się z powrotem do
nauczyciela. Luke otarł pot z czoła i rozejrzał się za tym, który go kopnął i szarpnął. Czy ktoś
próbował mu pomóc? Rozpaczliwie chciał w to wierzyć, ale wszyscy chłopcy wokół niego
patrzyli obojętnie na nauczyciela, jakby w ogóle nie zauważali istnienia Luke’a. Gdyby któryś
z nich chciał mu pomóc, chyba starałby się teraz nawiązać z nim kontakt wzrokowy, żeby
usłyszeć podziękowanie, prawda?
Luke naprawdę nie wiedział, umiał sobie tylko wyobrazić, jak zachowałaby się jego
rodzina - matka, ojciec, Matthew i Mark. Matka i ojciec nigdy by go nie kopnęli, a starsi
bracia od razu zaczęliby go szturchać, żartując: „Chcesz, żebyśmy cię znowu kopnęli?”
Poza swoją rodziną Luke do tej pory poznał tylko tatę Jen - który stanowił dla niego
niemal taką samą zagadkę jak siedzący obok chłopcy - no i Jen. A Jen na pewno...
Luke nie był w stanie myśleć o Jen.
Nagle zadźwięczał dzwonek, tak alarmująco głośno, że serce Luke’a zaczęło znowu
walić z całej siły.
- Pamiętajcie, rozdział dwunasty! - zawołał nauczyciel, kiedy chłopcy wstawali z
miejsc.
Luke zamierzał zgodnie z wcześniejszym poleceniem podejść do niego, ponieważ
lekcja się najwyraźniej skończyła. Jednakże zanim się zdążył zorientować, co się dzieje, fala
chłopców wyniosła go przez tylne drzwi z klasy. Kiedy udało mu się stanąć pewniej na
nogach i przygotować się do wyrwania na wolność, znalazł się za rogiem, w innym korytarzu.
Przedzierał się z trudem do miejsca, w którym spodziewał się znaleźć właściwy korytarz, ale
nie był pewien, w którą stronę powinien skręcić. Rozglądał się, gorączkowo poszukując
nauczyciela albo Rolly’ego - który wprawdzie był okropny, ale przynajmniej trochę znajomy
- jednak widział same obce twarze.
Oczywiście, biorąc pod uwagę, jak w tym momencie funkcjonował mózg Luke’a,
zarówno Rolly, jak i nauczyciel mogliby przemaszerować tuż przed nim pięć razy, a on nie
byłby w stanie ich rozpoznać.
Tłum na korytarzu zaczął się przerzedzać, a Luke poczuł, że znowu ogarnia go panika.
- Wracaj do klasy - polecił mu stojący obok starszy chłopak.
- Ale dokąd? - zapytał Luke. - Gdzie jest moja klasa?
Chłopak go nie usłyszał, więc Luke zastanowił się, czy nie powinien zapytać jeszcze
raz, głośniej. Ale chłopak był chyba kimś w rodzaju strażnika, kimś mającym władzę, jak
policjant.
Jak Policja Populacyjna.
Luke przycisnął dłoń do ust i skierował się w inny korytarz, kiedy zabrzmiał następny
dzwonek i chłopcy ruszyli biegiem, chcąc jak najszybciej zdążyć do swoich klas. Luke bez
większej nadziei wszedł za kilkoma z nich do jednej z sal lekcyjnych - wydawało mu się, że
innej niż poprzednio, chociaż równie dobrze mógł przez cały czas krążyć w kółko. Może to
była właściwa klasa, może tym razem po lekcji uda mu się porozmawiać z nauczycielem...
Tym razem lekcję prowadził niski i gruby mężczyzna, więc nawet całkowicie
zdezorientowany i spanikowany Luke był w stanie stwierdzić, że to niewątpliwie inny
nauczyciel.
Chłopiec pospiesznie usiadł, obawiając się, że znowu zwróci na siebie uwagę.
Postanowił sobie, że tym razem będzie uważać na lekcji i uczyć się, ponieważ był to winien
wszystkim - matce i ojcu, tacie Jen, a nawet samej Jen.
Dziesięć minut później zorientował się, że mężczyzna zwraca się do klasy w jakimś
obcym języku, którego Luke nigdy w życiu nie słyszał i nie miał najmniejszej szansy
zrozumieć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy zabrzmiał dzwonek kończący tę lekcję, Luke nawet nie próbował walczyć z
otaczającym go tłumem. Tym razem fala uczniów zaniosła go do ogromnej sali ze stołami
zamiast biurek i regałami książek zamiast obrazów na ścianach. Pozostali chłopcy usiedli,
wyjmując książki, zeszyty, długopisy i ołówki.
Praca domowa - odrabiali pracę domową.
Luke uznał, że jest genialny, skoro na to wpadł. Ile to razy obserwował starszych braci
jęczących nad zadaniami z matematyki, jąkających się nad zadanymi czytankami i
gryzmolących odpowiedzi w zeszytach do ćwiczeń z historii? Matthew i Mark nie lubili
szkoły, a kiedyś, całe lata temu, Luke zajrzał odrabiającemu pracę domową Markowi przez
ramię i zauważył prosty błąd arytmetyczny.
- Osiem razy cztery to chyba trzydzieści dwa? - zapytał niewinnie. - Wpisałeś tu
trzydzieści cztery.
Mark wysunął koniuszek języka i tak mocno przycisnął ołówek, że złamał grafit.
- Widzisz, co przez ciebie zrobiłem? - poskarżył się. - Skoro jesteś taki mądry, to
dlaczego nie pójdziesz za mnie do szkoły?
Matka pojawiła się obok nich.
- Wystarczy - powiedziała do Marka i na tym temat został zakończony.
Rodzina Luke’a nie roztrząsała tego, o czym dobrze wiedzieli: ponieważ Luke urodził
się jako trzecie dziecko, był nielegalny i łamał ustawę populacyjną każdym oddechem i
każdym zjadanym kęsem. Było jasne, że nie może iść ani do szkoły, ani nigdzie indziej.
Ale oto teraz znajdował się w szkole i to nie w małej wiejskiej szkole, do jakiej
chodzili Matthew i Mark, ale w dostojnej i wytwornej placówce, na którą mogli sobie
pozwolić tylko najbogatsi ludzie, notable. Bogacze tacy jak prawdziwy Lee Grant, który
zginął w wypadku na nartach, a jego rodzice ukryli śmierć syna i w tajemnicy przekazali jego
dowód tożsamości, żeby jakiś cień mógł wyjść z ukrycia.
Czy nikt nie zauważy, że Luke się pod niego podszywa?
Luke żałował, że prawdziwy Lee Grant nie może być nadal żywy i w głębi ducha
żałował, że on sam nie ukrywa się nadal w domu.
- Młody człowieku - usłyszał ostrzegawczy głos.
Luke rozejrzał się szybko i zobaczył, że tylko on jeszcze stoi. Szybko zajął najbliższe
wolne krzesło, chociaż nie miał żadnych książek, z których mógłby się uczyć. Pomyślał, że
może wykorzysta ten czas, żeby przeczytać wiadomość od taty Jen.
Kiedy jednak sięgnął do kieszeni, zrozumiał, że to nie byłoby rozsądne - siedzący
naprzeciwko chłopiec patrzył na niego, chłopiec dwa miejsca dalej szeptał coś i pokazywał
palcem. Luke trzymał głowę opuszczoną, ale był świadomy obcych spojrzeń dokoła. Nawet
jeśli nikt nie patrzył bezpośrednio na niego, chłopiec czuł się niepewny i zdenerwowany przez
sam fakt, że znajdował się w jednym pomieszczeniu z tak wieloma ludźmi. Nie był w stanie
przeczytać wiadomości, z trudem powstrzymywał się przed zerwaniem z krzesła i ucieczką z
tej sali, aby znaleźć jakąś szafę czy inne miejsce, w którym mógłby się schować.
Wtedy zaś wszyscy dowiedzieliby się, że nie jest naprawdę Lee Grantem,
zrozumieliby, że potrafi się tylko ukrywać.
Luke zmusił się do siedzenia nieruchomo przez dwie godziny.
Gdy zadzwonił dzwonek, wszyscy powędrowali tłumnie korytarzem do olbrzymiej
jadalni.
Luke nie jadł niczego od czasu śniadania w domu - najlepszych sucharków robionych
przez matkę i cudownego pożegnalnego przysmaku, świeżych jajek. Chłopiec pamiętał dumę
w oczach matki, kiedy podsunęła mu talerz.
- To z fabryki? - zapytał. Jajka były obecnie niedostępne dla zwykłych ludzi, ale
matka pracowała w fabryce drobiu, a jeśli jej przełożeni byli w dobrym humorze, dostawała
czasem trochę nadmiarowego jedzenia.
Matka skinęła głową.
- Obiecałam im za to czterdzieści bezpłatnych nadgodzin.
Luke przełknął ślinę.
- Za dwa jajka dla mnie?
Matka popatrzyła na niego.
- Warto było - powiedziała.
Wspomnienie śniadania sprawiło, że w jego gardle urosła gula wielkości jajka. Nie
czuł się głodny.
Usiadł jednak, ponieważ inni siedzieli, ale natychmiast jakiś chłopak odwrócił się i
popatrzył na niego ze złością.
- Tylko czwarta licealna - powiedział.
- Co takiego? - zapytał Luke.
- Tylko czwarta licealna może siedzieć przy tym stole - wyjaśnił chłopak takim
samym drwiącym tonem, jakiego używał zawsze Mark, kiedy Luke powiedział coś głupiego.
- Jasne - odparł Luke.
- Co ty, jesteś jakimś bobokiem, czy co?
Luke nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc wstał tak gwałtownie, że potknął się i
wpadł na następny stół.
- Tylko trzecia - powiedział siedzący tam chłopak.
Luke spróbował przełknąć gulę w gardle, która stawała się coraz większa.
Chodził od stołu do stołu, nawet nie próbując siadać, ponieważ przy każdym ktoś
mówił znudzonym głosem:
- Tylko druga.
- Tylko pierwsza.
- Tylko ósma.
Luke nie wiedział, z której jest klasy, więc szedł przed siebie, aż w końcu znalazł
pusty stół i usiadł przy nim.
Zobaczył stojącą przed sobą miskę z jakimiś liśćmi i czymś, co wyglądało jak kiełki
sojowe. Czy to miało być jedzenie? Inni chłopcy to jedli, więc on także zaczął, chociaż
oślizgłe, gorzkie liście stawały mu w gardle.
Luke pozwolił sobie na rozmyślania o czipsach ziemniaczanych. Teoretycznie nikomu
nie było wolno jeść śmieciowego jedzenia ze względu na niedostatek żywności, który
doprowadził do uchwalenia ustawy populacyjnej, ale kiedy w tajemnicy i ryzykując wiele
przekradł się do domu Jen, poczęstowała go czipsami. Nadal pamiętał smak soli i chrupkość
ziemniaczanego płatka na podniebieniu, słyszał głos Jen, kiedy zaprotestował, że czipsy są
nielegalne: „No pewnie, ale my też jesteśmy nielegalni, więc czemu mamy sobie żałować?”.
Jen. Gdyby Jen była tu teraz, nie pogodziłaby się z gorzkimi liśćmi i pozbawionymi
smaku kiełkami, ale wstałaby, domagając się porządnego jedzenia. Mogłaby usiąść przy
każdym stole, przy jakim by chciała, podeszłaby prosto do najważniejszej osoby - dyrektorki?
- i powiedziała: „Dlaczego nikt nie powiedział mi, na jakie lekcje mam chodzić? Co to są
punkty karne? Jaki w ogóle obowiązuje tu regulamin? Kiepsko radzi sobie pani z
prowadzeniem szkoły!”. I podbiłaby Rolly’emu oko.
Ale Jen tu nie było, ponieważ Jen nie żyła.
Luke nisko opuścił głowę nad miską i nawet nie udawał, że coś przeżuwa i połyka.
Po kolacji wszyscy zostali zapędzeni do kolejnej przestronnej sali, a stojący przed
nimi mężczyzna opowiadał o tym, jaki wspaniały jest rząd, rozwodząc się nad mądrością ich
przywódców, dzięki którym ludzie przestali głodować.
Kłamstwa - pomyślał Luke i zdziwił się, że był w stanie odważyć się na taką myśl.
W końcu usłyszał dzwonek, a pozostali chłopcy zaczęli się rozchodzić. Luke
niepewnie chodził tam i z powrotem dziwnymi korytarzami.
- Marsz do pokoju - ostrzegł go jakiś mężczyzna. - Cisza nocna za dziesięć minut.
Luke tak bardzo pragnął się dostać do swojego pokoju, że udało mu się odzyskać głos.
- J-ja jestem tu nowy, nie wiem, gdzie jest mój pokój.
- No to się dowiedz.
- Jak? - zapytał Luke.
Mężczyzna westchnął i przewrócił oczami.
- Jak się nazywasz? - zapytał powoli, jakby uważał, że Luke jest za głupi, żeby
zrozumieć pytanie.
- Ja... - Luke jakoś nie potrafił przyznać się do fałszywej tożsamości. - Ja znam numer
mojego pokoju, 156. Po prostu nie wiem, gdzie to jest.
- Nie mogłeś mówić od razu? - jęknął mężczyzna.
- Schodami na górę i za rogiem.
Nawet kierując się wskazówkami mężczyzny, Luke zgubił drogę i musiał szukać w
nieskończoność. Kiedy w końcu zobaczył wyryte na tabliczce na drzwiach 156, nogi trzęsły
mu się z wyczerpania, a na stopach miał pęcherze od chodzenia w sztywnych, obcych butach.
Był przyzwyczajony do biegania boso i siedzenia przez cały dzień w domu, a nie do
wędrowania w górę i w dół schodami i przemierzania przypominających labirynt korytarzy.
Wszedł do pokoju i skierował się prosto do łóżka, które zostało już przykryte narzutą i
wyglądało tak samo jak pozostałe. Chciał tylko upaść na nie, zasnąć i zapomnieć o
wszystkim, co wydarzyło się tego dnia.
- Pytałeś o pozwolenie? - warknął ktoś za nim.
Luke popatrzył w tamtą stronę - był tak zmęczony, że nawet nie zauważył pozostałych
siedmiu chłopców, którzy siedzieli w kręgu na podłodze i grali w karty.
- Po-pozwolenie? - zapytał.
Jeden z chłopców - pewnie ten, który się odezwał - odchylił głowę do tyłu i roześmiał
się. Był wysoki, szczupły i starszy od Luke’a, może w wieku Matthew, który miał piętnaście
lat. Ale Matthew był swojski i znajomy, a Luke nie potrafił odczytać wyrazu twarzy tego
chłopca. Miał dziwnie osadzone ciemne oczy, a pociągła twarz sprawiała, że skojarzył się
Luke’owi z widzianymi na obrazkach w książce szakalami.
- Patrzcie! - odezwał się chłopak. - Przysłali nam wspaniały dyktafon w kształcie
człowieka, szkoda tylko, że się trochę zacina. No nic, spróbujemy jeszcze raz. Powtarzaj za
mną: „Jestem pojawem. Jestem drają. Jestem bobokiem. Nie jestem godny, żeby żyć”.
Większość pozostałych chłopców zaczęła się śmiać, ale po cichu, żeby usłyszeć
odpowiedź Luke’a.
Luke zawahał się - słyszał już wcześniej te słowa. Rolly nazwał go pojawem i drają, a
ktoś w jadalni nazwał go bobokiem. Może te słowa pochodziły z tego obcego języka, w
którym mówił niski i gruby nauczyciel? Luke nie miał pojęcia, co mogły oznaczać, ale
potrafił się domyśleć, że na pewno nic dobrego - dzięki Matthew i Markowi umiał zauważyć,
kiedy jest podpuszczany.
Potrząsnął głową.
Szakal westchnął z teatralnym rozczarowaniem.
- No patrzcie, już się popsuł - powiedział. Wstał i walnął Luke’a pięścią w bok w taki
sposób, w jaki tata Luke’a uderzał w zepsuty silnik traktora albo ciężarówki. - Ostatnio
dostajemy tu najgorszy złom.
Luke cofnął się i zrobił krok w kierunku swojego łóżka.
Szakal znowu się roześmiał.
- Ej, nie tak szybko! Nie pamiętasz o pozwoleniu? Powiedz: „Jestem twoim sługą, o
wielki panie, jestem na wieki posłuszny twoim rozkazom. Nie będę jadł, spał ani oddychał,
jeśli nie wyrazisz na to zgody”.
Chłopiec przesunął się tak, żeby odgrodzić Luke’a od jego łóżka, a pozostali
przysunęli się groźnie. Zupełnie jak stado szakali - pomyślał Luke.
Szakale, o których Luke czytał w książkach, były wrednymi i okrutnymi zwierzętami.
Potrafiły rozszarpać zdobycz na kawałeczki.
Luke powiedział sobie, że to przecież są chłopcy, a nie prawdziwe szakale, ale był
zbyt zmęczony, żeby z nimi walczyć.
- Jestem twoim sługą - wymamrotał. - N-nie pamiętam reszty.
- Dlaczego zawsze wpychają nam przygłupów?
- Szakal popatrzył z góry na Luke’a. - Założę się, że nie pamiętasz nawet, jak się
nazywasz.
- L-Lee - wyszeptał Luke ze wzrokiem utkwionym w czubkach butów.
- Powtarzaj za mną, Lee. Jestem...
- Jestem...
- Twoim...
- Twoim...
Szakal podpowiadał mu kolejne słowa, a Luke, nienawidząc siebie za to, powtarzał je
na głos. Potem kazano mu dotknąć łokciem do nosa, potem zrobić zeza, a potem stanąć na
jednej nodze i pięć razy powtórzyć: „Jestem marnym robakiem, niewartym nawet splunięcia”.
W połowie tego wszystkiego światło zamrugało i zgasło, ale Szakal nie zamierzał przerywać
zabawy. W końcu ziewnął, a Luke w ciemności usłyszał, jak coś chrupnęło mu w szczęce.
- Nudzisz mnie, młody - powiedział Szakal. - Oddal się sprzed mego oblicza.
- Co? - zapytał Luke.
- Idź spać!
Luke posłusznie wślizgnął się pod kołdrę, nadal kompletnie ubrany. Nie zdjął nawet
butów, ale nie odważył się wstać, żeby się rozebrać. Spodnie, do jakich nie był
przyzwyczajony, zrolowały się w pasie, więc po cichu je wygładził. Dotknął kieszeni i
przypomniał sobie, że jeszcze nie przeczytał wiadomości od taty Jen.
Jutro - pomyślał Luke i poczuł, że powraca do niego odrobina nadziei. Jutro przeczyta
wiadomość i będzie już wiedział, jak sprawdzić, na które lekcje ma chodzić, jak postępować z
chłopakami w rodzaju Rolly’ego i swoich współlokatorów, jak sobie radzić. Nie - nie tylko
radzić. Luke przypomniał sobie swoje marzenie, kiedy opuszczał dom - czy to rzeczywiście
było zaledwie rano? Miał wrażenie, że minęły całe wieki. Marzył o tym, żeby zrobić coś dla
świata, znaleźć jakiś sposób, żeby pomóc innym trzecim dzieciom, które muszą się ukrywać.
Nie spodziewał się, żeby wiadomość od ojca Jen mu w tym pomogła, ale powinna stanowić
dobry początek. Dzięki temu będzie wiedział, od czego zacząć.
Wystarczyło, że zaśnie, a potem nadejdzie ranek i przeczyta wiadomość.
Ale Luke nie mógł spać - pokój wypełniały obce dźwięki, najpierw szepty pozostałych
chłopców, a potem ich spokojne oddechy, kiedy zasnęli. Łóżko skrzypiało, gdy któryś
przewracał się na drugi bok, a wentylator na ścianie dmuchał na nich powietrzem.
Luke cierpiał, tęskniąc za swoim pokojem w domu, za rodziną i za Jen, a także za
własnym imieniem. Poczuł, że jego wargi się ściągają.
- Luke - wyszeptał bezgłośnie w ciemności. - Nazywam się Luke.
Czekał w ciszy, z mocno bijącym sercem, ale nic się nie wydarzyło. Nie rozległ się
żaden alarm, nie pojawiła się Policja Populacyjna, żeby go zabrać ze sobą. Przypływ nadziei
stłumił w nim strach: nazywał się Luke, nie był niczyim sługą, nie był marnym robakiem. Był
synem ojca i matki, bratem Matthew i Marka, przyjacielem Jen.
Przynajmniej dawniej był.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Luke nie znalazł okazji, żeby przeczytać karteczkę od taty Jen następnego dnia. Ani
następnego. Ani jeszcze następnego.
Właściwie cały tydzień minął mu na tym, że każdego dnia wieczorem w łóżku
obiecywał sobie: „Jutro. Na pewno jutro znajdę jakiś sposób, żeby przeczytać wiadomość”,
ale kolejny wieczór zastawał go w identycznym położeniu.
Na początku myślał, że istnieje jakieś proste rozwiązanie, na przykład skorzystanie z
łazienki. Mógłby wejść do kabiny, zamknąć za sobą drzwi i wyjąć karteczkę.
Jednakże łazienki w Hendricks w niczym nie przypominały łazienki w jego domu,
zamykanej i pozwalającej na prywatność - zamiast tego zawierały całe rzędy pisuarów i
sedesów, stojących na widoku. Nawet prysznice były wspólne i miały postać pojedynczego,
wyłożonego kafelkami pomieszczenia, z którego ścian wystawały tuziny kranów.
Luke ledwo był w stanie zmusić się, żeby opuszczać spodnie, kiedy wszyscy patrzyli,
nie wspominając już o przeczytaniu wiadomości. Zawsze czekał, aż większość pozostałych
chłopców wyjdzie, ale nigdy nie znalazł się w całkowicie pustej łazience. Kiedy w końcu
minęły trzy dni, postanowił desperacko, że zostanie w łazience tak długo, jak będzie to
konieczne, nie zwracając uwagi na dzwonki i lekcje. Zabrzmiał dzwonek na śniadanie, ale on
nie ruszał się z miejsca, udając, że musi bardzo dokładnie wyszorować twarz.
Wreszcie został tylko Luke i jeszcze jeden chłopak, stojący przy drzwiach.
- Wynocha - powiedział chłopak.
Był mocno umięśniony i miał nieprzyjemną twarz, więc Luke poczuł, że drżą mu
nogi, ale mimo to nie zakręcił wody.
- Jeszcze nie skończyłem - wymamrotał, starając się, żeby zabrzmiało to nonszalancko
i obojętnie, jednak zupełnie mu to nie wyszło.
Chłopak złapał Luke’a za ramię.
- Głuchy jesteś? Powiedziałem wynocha! - Mocno szarpnął Luke’a za rękę, aż Luke
poczuł, jak fala bólu przepłynęła przez całe jego ciało. Został wypchnięty za drzwi i
wylądował bezwładnie na podłodze korytarza, a dyżurny spojrzał na niego z obrzydzeniem.
- Spóźniłeś się na śniadanie - rzucił. - Dwa punkty karne.
Luke bezradnie popatrzył na dyżurnego i na drugiego chłopaka, który tkwił teraz
złowieszczo w drzwiach łazienki. W tym momencie zrozumiał, że pełnili tę samą funkcję: we
wszystkich łazienkach, podobnie jak na korytarzach, stali strażnicy. W żadnym z tych miejsc
nie mógł przeczytać wiadomości.
Zastanowił się, czy nie uda mu się sięgnąć po karteczkę w pokoju, i podjął decyzję, że
spróbuje któregoś dnia jako pierwszy wrócić wieczorem do sypialni. Przez kilka dni się to nie
udawało, ponieważ niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie był w stanie przypomnieć
sobie właściwej drogi. Na górze schodów w lewo, potem w prawo, w prawo i jeszcze raz w
lewo? A może w prawo, potem w lewo, znowu w lewo i w prawo? Zwykle wieczorem miał
szczęście, jeśli udawało mu się znaleźć sypialnię, zanim rozpoczęła się cisza nocna. Ale to
akurat wychodziło mu na dobre, bo skracało czas, jaki Szakal mógł wykorzystać, by dręczyć
Luke’a.
Wreszcie, w połowie drugiego tygodnia pobytu w Hendricks, Luke usiadł na końcu
sali podczas wieczornej pogadanki, żeby potem jako pierwszy znaleźć się na schodach.
Wstrzymując oddech, odliczał zakręty: w prawo - dobrze, w prawo - dobrze, w lewo, a potem
- dobrze! Znalazł pokój 156.
Przebiegł obok dyżurnego, znikając mu z oczu wśliznął się do pokoju i wsadził rękę
do kieszeni. W tym momencie usłyszał:
- Widzę, że mój sługa zameldował się wcześniej niż zwykle.
To był Szakal, wyciągnięty na swoim łóżku.
Luke musiał przygryźć wargi, żeby nie zacząć krzyczeć.
Tego wieczora Szakal był bardziej okrutny niż zwykle.
Luke musiał powtórzyć: „Jestem drają” pięćdziesiąt razy, skakać na jednej nodze
przez pięć minut i zrobić sto pompek. Nigdy wcześniej nie widział, jak się robi pompki, a
pozostali chłopcy wyli ze śmiechu, kiedy przyznał się niepewnie: „Ja... nie umiem”. Poza tym
musiał popychać szklaną kulkę nosem po podłodze.
Potem, leżąc już w łóżku, Luke pogrążył się w całkowitej rozpaczy. Ramiona bolały
go od pompek, a na boku miał nadal siniaki po tym, jak wyrzucono go z łazienki.
Nigdy nie uda mi się przeczytać tej wiadomości - pomyślał. - Nigdy nie będę sam.
Nie chodziło tylko o to, że chciał przeczytać wiadomość, ale do szaleństwa
doprowadzało go, że przez cały czas musiał przebywać w towarzystwie innych ludzi, każde
jego działanie mogło zostać zauważone i nigdy nie miał ani chwili prywatności.
Jak to możliwe, że jednocześnie pragnął chwili samotności i czuł się tak bardzo
osamotniony?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Z czasem Luke zaczął sobie radzić.
Nie było to nawet takie trudne, o ile tylko nie pozwalał sobie czegokolwiek chcieć.
Wystarczyło, że nie ociągał się w łazience ani na korytarzu, zajmował miejsce zaraz
po wejściu do klasy i nie próbował siadać w jadalni przy niewłaściwym stole, a nie dokuczał
mu nikt oprócz Szakala, którego nawet najgorsze tortury dawało się jednak jakoś wytrzymać.
Problem polegał na tym, że Luke nie potrafił się powstrzymać, żeby chcieć różnych
rzeczy.
Chciał wrócić do domu, chciał zobaczyć swoją rodzinę, chciał też, żeby Jen nadał
żyła, a poza tym chciał, żeby wszystkie trzecie dzieci były wolne, i żeby on sam nie musiał
już więcej udawać kogoś, kim nie jest.
Te wszystkie pragnienia, małe marzenia, którymi pocieszał się w środku nocy, kiedy
znowu nie mógł spać, były nierealne.
Bijący z nich blask sprawiał, że następnego ranka rzeczywistość wydawała się jeszcze
bardziej ponura.
Ale wszystkie inne pragnienia także wydawały się niemożliwe do spełnienia.
Chciałby codziennie kłaść się do łóżka bez choćby spojrzenia na Szakala, bez
powtarzania: „Jestem najgłupszym bobokiem na świecie” sto razy, bez robienia choćby jednej
pompki, pajacyka, przysiadu czy skłonu. Raz w czasie wieczornej sesji ośmielił się
wymamrotać: „Daj mi spokój”, ale kiedy podniósł głowę, Szakal dusił się ze śmiechu.
- Czy... Czy ja dobrze słyszałem? - wykrztusił między atakami wesołości. - „Daj mi
spokój”, dobre, durna drajo. Bo co, zmusisz mnie? No już, zmuś mnie!
Chłopak uniósł pięści z urągliwym uśmieszkiem na twarzy, a pozostali
współlokatorzy podeszli bliżej, wyczekując niecierpliwie walki. Byli wyraźnie gotowi ruszyć
za swoim przywódcą, co sprawiło, że Luke’a opuściły resztki odwagi.
Rozważył różnicę wzrostu i wagi między sobą a Szakalem. Nie musiał nawet
zastanawiać się nad pozostałymi chłopcami ani czekać na pierwszy cios - cała jego śmiałość
wyparowała w jednej sekundzie.
Tyle dobrego, że Szakal dręczył go raz dziennie.
Trzy razy dziennie w przestronnej jadalni Luke tęsknił za jedzeniem, które było
smaczne. Przeżuwając gorzkie warzywa i czerstwy chleb, marzył o potrawkach, sucharkach i
szarlotkach robionych przez matkę. Potrafił dokładnie przypomnieć sobie dźwięk jej głosu,
kiedy pytała: „Chcesz wylizać miskę?” za każdym razem, kiedy piekła ciasto, a także smak
słodkiej masy.
Potrafił sobie przypomnieć z najdrobniejszymi szczegółami tamten jeden raz, kiedy on
i Jen upiekli razem ciasteczka. Dodali do nich specjalne czekoladowe groszki, a kiedy
ciasteczka były jeszcze gorące, wyjęli je z piekarnika; groszki stopiły się i rozpływały słodko
na jego języku. Siedzieli wtedy z Jen w kuchni, śmiejąc się, rozmawiając i pochłaniając jedno
ciasteczko za drugim.
To była jedna z najbardziej udanych jego wizyt u Jen.
A także jedna z ostatnich.
Starał się o tym zapomnieć, ale nie potrafił. Wiedział, że gdyby ktoś postawił przed
nim talerz pełny ciasteczek Jen, kiedy siedział w jadalni Hendricksa, smakowałyby taką samą
goryczą jak warzywa. Nie byłby w stanie przełknąć ani okruszka.
Sucharki matki, gdyby nawet dostał je świeżutkie - chociaż to nie było możliwe -
rozpadłyby mu się w ustach tak samo jak czerstwy chleb. Nic nie mogło smakować dobrze,
jeśli jadło się samotnie pomiędzy setkami chłopców, którzy nie wiedzieli nawet, jak się
nazywasz, i których to w ogóle nie obchodziło.
A Luke pragnął także znaleźć w tej szkole jakiegoś przyjaciela. Czasem zmuszał się
do przerwania marzeń na jawie i przyglądał się uważnie pozostałym chłopcom. Nie miał dość
odwagi, żeby się do któregoś z nich odezwać, ale pomyślał, że jeśli będzie ich słuchał, to
może pewnego dnia...
Nie potrafił ich od siebie odróżnić.
Może miało to jakiś związek z faktem, że przez wszystkie lata żył w ukryciu, nie był
przecież ślepy - umiał stwierdzić, że różnią się kolorem włosów, a nawet barwą skóry.
Niektórzy byli wyżsi, inni niżsi, jedni grubsi, a inni chudsi. Niektórzy starsi nawet od braci
Luke’a, a inni o kilka lat młodsi od niego, ale Luke nie potrafił zapamiętać wyglądu żadnego
z nich. Nawet Szakala nie potrafił rozpoznać po wyjściu z pokoju. Któregoś dnia Szakal
podszedł do Luke’a i powiedział:
- O, doskonale, że cię widzę, sługo. Potrzebny mi długopis, dawaj swój, młody.
Luke gapił się na niego z otwartymi ustami tak długo, że Szakal w końcu po prostu
wyjął mu długopis z ręki i oddalił się, mrucząc:
- Akurat sobie znalazł moment, żeby stać jak kołek.
Innym razem przy śniadaniu Luke usłyszał, jak chłopcy przy stole obok żartują sobie z
czegoś.
- No daj spokój, Spence - powiedział jeden z nich do kolegi.
Luke wpatrywał się uważnie. Spence - powtórzył do siebie w myślach, zapamiętując
wygląd chłopaka. Ten chłopiec ma na imię Spence. Teraz już wiem, kim jest. Myśl o tym, że
potrafi już rozpoznać jedną osobę, napełniła go otuchą na resztę poranka.
Podczas lunchu Luke z trudem powstrzymywał uśmiech i patrzył, jak Spence siada na
swoim miejscu. W tym momencie Spence przewrócił szklankę z wodą, oblewając chłopca
obok.
- Ted, ty boboku! - wrzasnął tamten chłopak.
Ted? Ale...
Przy kolacji chłopiec, co do którego Luke mógłby przysiąc, że był Spencem, podniósł
głowę, kiedy ktoś zawołał:
- Hej, E.J.!
- Później - odparł z irytacją Spence/Ted/E.J. A może to był po prostu E.J., a Spence i
Ted to jacyś zupełni inni chłopcy?
Luke dał sobie spokój z próbami zapamiętania czyjegokolwiek imienia. Wydawało
mu się, że byli także inni chłopcy reagujący na różne imiona, ale nie miał pewności.
Dlaczego tak łatwo mu się wszystko myliło?
Zupełnie jak korytarze w szkole, które zawsze wydawały się same skręcać i Luke z
dnia na dzień najczęściej nie był w stanie znaleźć drogi do tej samej klasy. Dlatego też
właściwie nie miało znaczenia, że nie był pewien, na które lekcje powinien chodzić, tak czy
inaczej nie umiał trafić we właściwe miejsce. Odnosił wrażenie, że nauczyciele nie zwracają
uwagi ani na niego, ani na nikogo innego. Od czasu do czasu wskazywali któregoś chłopca i
mówili: „dwa punkty karne”, ale niemal nigdy nie wywoływali nikogo po nazwisku.
Luke zastanawiał się, czy nie udałoby mu się wymknąć do pokoju w porze lekcji i
przeczytać wiadomość od taty Jen, biorąc pod uwagę, że i tak nikogo nie obchodziło, co robi.
Ale dyżurni pilnowali nie tylko korytarzy, ale i schodów - pilnowali wszystkich miejsc.
Chłopiec zaczął dochodzić do ponurego wniosku, że karteczka, która mogła go ocalić,
była skazana na zniszczenie w jego kieszeni, tak jak on sam był skazany na wędrówkę bez
końca korytarzami Hendricks, niezauważany, nieznany nikomu i nieznający nikogo.
Nocą w łóżku Luke czasem prowadził w wyobraźni rozmowy ze swoją rodziną, z Jen,
z tatą Jen, ale jego kwestie zawierały wyłącznie przeprosiny.
Przepraszam, panie Talbot, ryzykował pan życie, żeby zdobyć dla mnie fałszywe
dokumenty, a ja nie jestem tego wart...
Przepraszam Jen, że nie robię niczego dla sprawy...
Przepraszam, mamo... To było najtrudniejsze ze wszystkiego. Chciałaś, żebym został,
ale ja powiedziałem, że muszę odejść, że chcę zrobić coś dla świata. Ale nie mogę niczego
zrobić. Chciałem sprawić, żeby wystarczyło jedzenia dla wszystkich ludzi na świecie, a trzecie
dzieci stały się znowu legalne, ale nie potrafię zrozumieć ani słowa z tego, co mówią do mnie
nauczyciele. Nawet ci, którzy posługują się moim językiem. Nigdy nie nauczę się niczego i
nigdy nie będę w stanie nikomu pomóc.
Przepraszam, mamo, nie powinienem był cię zostawiać. Chciałbym...
Luke chciał tak wielu rzeczy, że nie potrafił dokończyć zdania.
Tak bardzo pochłaniała go tęsknota za wielkimi i niemożliwymi do spełnienia
zmianami, że nigdy nie pomyślał nawet o tym, że mógłby chcieć czegoś mniejszego i bardziej
praktycznego. Na przykład otwartych drzwi.
A to właśnie dostał od losu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Luke zauważył drzwi pewnego ranka w drodze na lekcje. Ledwie spał poprzedniej nocy, więc
czuł się zamroczony i otępiały. Powłóczył nogami w poszukiwaniu znajomej klasy, do której
mógłby uciec, zanim dyżurny na niego nakrzyczy. Między jednymi drzwiami do klasy a
drugimi wpatrywał się we własne stopy, zbyt nieszczęśliwy, żeby się rozglądać. Kiedy
wyszedł zza rogu, ktoś wpadł na niego - Luke podniósł głowę w samą porę, żeby zobaczyć,
jak inny chłopak przepycha się obok bez słowa przeprosin. Z powrotem spojrzał przed siebie i
w tym momencie zobaczył drzwi.
Znajdowały się na zewnętrznej ścianie, a Luke nie potrafiłby powiedzieć, czy mijał je
wcześniej sto razy, czy też nigdy tu nie był. Zrobione z litego drewna, miały gałkę z brązu i
wyglądały jak tuziny innych drzwi w szkole. Były ledwie uchylone.
Jednakże za nimi Luke dostrzegł trawę, drzewa i niebo. Prowadziły zatem na
zewnątrz.
Nie zastanawiał się, nie zatrzymał się nawet, żeby sprawdzić, czy nie obserwuje go
dyżurny. W jednej chwili znalazł się za drzwiami.
Na dworze zastygł nieruchomo, oparty o ścianę szkoły, oddychając ciężko. Przeczytaj
wiadomość i wracaj do środka! - ponaglała go jakaś maleńka, myśląca racjonalnie część
mózgu. - Zanim ktoś cię zobaczy!
Ale nie potrafił ruszyć się z miejsca. Był już maj, a trawnik przed nim rozpościerał się
jak ciemnozielony dywan. Kwitły głogi i bzy, a Luke’owi wydawało się, że czuje nawet
zapach wiciokrzewu. Pamięć spłatała mu figla i nagle miał wrażenie, że cofnął się w czasie
niemal o rok i stał na dworze myśląc, że to już ostatni raz w życiu. Pracujący na zlecenie
rządu robotnicy zaczęli właśnie ścinać las za jego rodzinnym domem, a matka z lękiem
rozkazała mu: „Luke! Do domu, już”.
Kiedy zniknął las, jego miejsce zajął dom Jen.
Wspomnienia Luke’a pomknęły dalej, przypomniał sobie pierwszą wyprawę do domu
Jen. Wyszedł wtedy na zewnątrz i stanął jak sparaliżowany, zupełnie jak teraz, i tak samo jak
teraz chłonął powiew świeżego powietrza na twarzy.
Znalazł się też w niebezpieczeństwie.
Zupełnie jak teraz.
Luke z rozpaczą popatrzył na budynek szkoły w każdej chwili ktoś mógł wyjrzeć
przez okno, zauważyć go i donieść na niego. Może dostałby za to tylko te pozbawione
znaczenia punkty karne, ale może dzięki temu domyśliliby się, że nie jest naprawdę Lee
Grantem, jego papiery zostały podrobione i zgodnie z prawem powinien zostać skazany na
śmierć. O dziwo nie zobaczył jednak żadnych okien, za to drzwi zaczęły się otwierać.
Chłopiec ruszył biegiem, pędził na oślep tak samo jak pierwszego dnia, kiedy starał
się dotrzymać kroku Rolly’emu Sturgeonowi. Przedzierał się przez krzaki na skraju lasu, aż
wreszcie jego mózg zdołał zarejestrować fakt, że znalazł się wśród drzew. Biegł dalej,
odsuwając z drogi gałązki wierzb, a pędy jeżyn drapały mu ręce, nogi i piersi. Był tak
nieprzytomny, że mógłby tak biec bez końca.
Aż w końcu potknął się o leżącą kłodę i upadł jak długi.
Cisza. Dopiero w momencie, gdy się zatrzymał, Luke uświadomił sobie, ile hałasu
robił do tej pory. Był głupi. Teraz leżał z twarzą wtuloną w mech i paprocie i czekał, aż ktoś
złapie go, skrzyczy i ukarze.
Nic się nie wydarzyło, a poprzez szum własnego pulsu Luke słyszał tylko śpiew
ptaków. Po czasie, który wydał mu się nieskończenie długi, odważył się ostrożnie podnieść
głowę.
Drzewa ponad nim tworzyły sklepienie - uwagę chłopca przykuł szybki ruch, ale to
tylko wiewiórka skakała po gałęziach. Gałęzie kołysały się, ale jedynie dlatego, że poruszał
nimi wiatr.
Luke powoli wycofał się z powrotem w kierunku szkoły, aż w końcu, skulony w
krzakach, mógł się przyjrzeć budynkowi.
Nie zauważył żywej duszy.
Popatrzył na drzwi, które uchyliły się znowu odrobinę, i znieruchomiał przerażony,
ale drzwi zaraz przymknęły się z powrotem.
Przymknięte, uchylone, przymknięte, uchylone powoli - zupełnie jakby szkoła
oddychała tymi drzwiami. Luke nagle zrozumiał, że nikt ich nie otwierał; to był tylko wiatr
albo podmuch powietrza, kiedy przechodzili koło nich chłopcy.
Wychylił trochę dalej głowę, żeby zobaczyć całą ścianę szkolnego budynku. Po raz
pierwszy uświadomił sobie, że ściana zbudowana była od góry do dołu z litej cegły, bez ani
jednego okna.
Jak to możliwe?
Luke spróbował przypomnieć sobie wszystkie pomieszczenia, w których przebywał
od chwili przyjazdu do Hendricks, i rzeczywiście - nie umiał sobie przypomnieć żadnego
okna. Nawet pokój, który dzielił z Szakalem i jego podwładnymi, był pozbawiony okien.
Jakim cudem wcześniej tego nie zauważył?
Po co ktoś miałby budować tyle pozbawionych okien pokoi?
Nagle Luke poczuł, że to go w ogóle nie obchodzi. Nie było okien, nikt nie wyszedł
przez drzwi, a to znaczyło, że jest bezpieczny.
- Mogę teraz przeczytać wiadomość! - powiedział i roześmiał się. To było dziwnie
ekscytujące, że mógł słyszeć swój własny głos, nie bojaźliwy i jąkający się głos fałszywego
Lee, ale głos Luke’a.
- Przeczytam ją w tamtym miejscu! - powiedział dla samej przyjemności mówienia. -
Nareszcie!
Wszedł głębiej w las i usiadł na tej samej kłodzie, o którą się wcześniej potknął.
Powoli, z namaszczeniem wyciągnął z kieszeni karteczkę z wiadomością od taty Jen. Teraz
dowie się wszystkiego, co będzie mu potrzebne.
Rozłożył karteczkę, wytartą od częstego dotykania, kiedy przekładał ją po kryjomu z
kieszeni jednych spodni do innych. Wpatrywał się w nią, starając się odczytać gryzmoły pana
Talbota.
Na karteczce znajdowały się tylko dwa słowa:
Dostosuj się.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Nie! - wrzasnął Luke.
To było wszystko?! „Dostosuj się”? Co to niby miała być za rada?! Luke potrzebował
pomocy, czekał na nią od tygodni.
- Liczyłem na pana! - wrzasnął znowu Luke, nie dbając o to, kto może go usłyszeć.
Litera „D” w słowie „Dostosuj” zaczęła mu się rozmazywać przed oczami.
Desperacko odwrócił kartkę na drugą stronę, mając nadzieję, że tam znajdzie coś więcej,
może właśnie prawdziwą wiadomość. Ale karteczka po drugiej stronie była czysta - trzymał
mały, obszarpany skrawek papieru, zwykły podniszczony strzęp. Nawet matka, która
oszczędzała wszystko i wykorzystywała ponownie każdą kopertę, bez namysłu wyrzuciłaby
taki bezużyteczny papierek do śmieci.
A Luke wszystkie swoje nadzieje pokładał w tym maleńkim kawałku niczego.
Zbyt rozwścieczony, żeby widzieć wyraźnie, przedarł karteczkę na pół, potem na
cztery i na osiem części. Darł ją dalej, aż w końcu strzępki zrobiły się maleńkie jak pył,
niemal niedostrzegalne, a wtedy cisnął nimi tak daleko, jak zdołał.
- Nienawidzę pana, panie Talbot! - krzyknął.
Jego głos odbił się echem od drzew, zupełnie jakby las śmiał się z niego. Możliwe, że
o to właśnie chodziło panu Talbotowi, kiedy tamtego pierwszego dnia wsunął Luke’owi
karteczkę. Chłopiec mógł sobie wyobrazić, jak pan Talbot śmieje się w kułak, wyjeżdżając z
Hendricks, w którym go zostawił. Pewnie uważał, że to świetny dowcip, upchnąć głupiego
wiejskiego chłopaka do snobistycznej szkoły dla notabli i powiedzieć mu: „Dostosuj się”.
Prawdopodobnie śmiał się z tego bez przerwy, a gdyby Jen żyła, pewnie też śmiałaby się teraz
z Luke’a.
Nie. Nie Jen...
Luke ukrył twarz w dłoniach i opadł na ziemię, wyciągając się jak długi obok kłody.
Bez wiadomości, na którą mógł liczyć, nie miał nawet dość siły, żeby usiąść prosto.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Luke nie spodziewał się, że zdoła zasnąć w lesie, w niebezpiecznym miejscu, cały buzujący
jeszcze z wściekłości, ale ku swemu zdumieniu obudził się jakiś czas później, zesztywniały,
obolały i zdezorientowany. Ptaki nadal śpiewały, łagodny wiatr rozwiewał mu włosy i Luke
uśmiechnął się nawet, zanim sobie przypomniał, co się wydarzyło. To był przyjemny sen,
tylko dlaczego czuł się tak nieszczęśliwy?
Usiadł, otworzył oczy i przypomniał sobie wszystko - karteczka z wiadomością, w
którą tak bezgranicznie wierzył, zmieniła się teraz w bezużyteczne strzępki papieru i nawet
wpatrując się uważnie w leśne poszycie nie mógł zobaczyć ani kawałeczka z nich. Znajdował
się w lesie, łamiąc Bóg wie ile punktów regulaminu Szkoły dla Chłopców Hendricksa, i nie
miał pojęcia, jak długo tu jest. Zmrużył oczy, przyjrzał się słońcu i uznał, że musi być co
najmniej popołudnie. Na pewno zauważyli już jego nieobecność; powinien jak najszybciej
wymyślić jakąś wymówkę i wśliznąć się z powrotem do szkoły, żeby przynajmniej nie
znaleźli go na zewnątrz. To nie wyglądałoby aż tak źle, może zdołałby ich przekonać, że
zamierzał uciec - ostatecznie prawdziwy Lee Grant rzekomo tak zrobił - ale przestraszył się
tego pomysłu i postanowił wrócić. Tyle że powodzenie przedsięwzięcia zależało od tego,
żeby wrócił natychmiast.
Luke nie ruszył się z miejsca.
Nie chciał wracać do szkoły, ani teraz, ani w ogóle. Wiedział już, że tam nie czeka go
nic dobrego. Żadni przyjaciele, żadni troskliwi nauczyciele, żaden dobry wybór - czuł się jak
jakaś nakręcana zabawka, maszerująca bezmyślnie z lekcji na lekcję, z posiłku na posiłek,
byle tylko nie zwracać niczyjej uwagi.
Na samą myśl o powrocie do szkoły żołądek Luke’a zaczął się skręcać.
- Nie możecie mnie zmusić do powrotu - mruknął chłopiec, chociaż nie był pewien,
komu właściwie się sprzeciwia.
No to postanowione. Czyli gdzie teraz powinien iść?
Do domu...
Luke’a ogarnęła tęsknota silniejsza niż wszystko, co czuł kiedykolwiek wcześniej.
Zobaczyć znowu matkę, ojca... Czuł się tak nieszczęśliwy, że tęsknił nawet za swoimi braćmi.
Obserwował wiewiórkę, która przemknęła w pobliżu, niemal nie dotykając łapkami ziemi.
Powrót do domu byłby bardzo prosty, wystarczyłoby ruszyć z miejsca.
Ale...
Nie wiedział, jak się tam dostać, a nawet gdyby miał mapę, nie potrafiłby na niej
znaleźć farmy rodziców.
Nie miał ze sobą fałszywego dowodu tożsamości, nie nosił go w szkole. Pamiętał
dokładnie, gdzie się znajduje, wsunięty do kieszeni z tyłu walizki, ale nie mógł po niego
wrócić, a gdyby złapano go bez dokumentów, równie dobrze mógłby od razu przyznać:
„Jestem trzecim dzieckiem, zabijcie mnie”.
Luke spróbował udawać, że to nie są poważne przeszkody, mimo wszystko
wyobrażając sobie wspaniały powrót do domu.
Nawet gdyby zdołał odnaleźć rodzinną farmę i uniknąć spotkania z Policją
Populacyjną, przyniósłby ze sobą tylko niebezpieczeństwo. Kary za ukrywanie nielegalnego
dziecka były niemal tak surowe jak kara za bycie nielegalnym dzieckiem, więc w każdej
sekundzie spędzanej z rodzicami narażał ich życie na niebezpieczeństwo. Poza tym teraz jego
istnienie było w jakiś sposób odnotowane, gdyby zniknął, ktoś zacząłby go szukać, a kiedy
znaleziono by go skulonego na strychu w rodzinnym domu, na pewno cała prawda wyszłaby
na jaw.
Luke podniósł kamyk i cisnął nim daleko w głąb lasu. To nie w porządku - jego wybór
ograniczał się tylko do bycia żałosnym mięczakiem w szkole albo potencjalnym mordercą w
domu. Cisnął jeszcze jeden kamyk, a potem kolejny. Nie w porządku, nie w porządku!
Skończyły mu się kamyki, więc przerzucił się na okruchy kory, które odłamywał z leżącej
obok niego kłody. Niektóre kamyki i kawałki kory odbijały się z przyjemnym łupnięciem od
pni drzew, więc Luke zaczął lepiej celować.
- A masz! - wrzasnął, zapominając się.
Przerażony, przycisnął rękę do ust. Jak mógł być tak głupi?
Zastygł nieruchomo, nasłuchując do tego stopnia intensywnie, że zaczęło mu brzęczeć
w uszach, ale nie usłyszał żadnego hałasu wskazującego na to, że ktoś przedziera się przez
las, szukając go. Od strony szkoły także nie dobiegał żaden dźwięk, a patrząc dokoła na
paprocie, drzewa i promienie słońca prześwitujące poprzez gałęzie, Luke mógł sobie prawie
wmówić, że szkoła w ogóle nie istnieje.
Szkoda, że nie mógł tutaj zostać.
Luke poczuł chwilowy przypływ nadziei, kiedy pomyślał, że mógłby żywić się
orzechami i leśnymi owocami i ukrywać wśród drzew, kiedy ktoś przyjdzie go szukać.
Ale to był dziecinny plan, który natychmiast odrzucił - gdyby został w lesie,
głodowałby albo zostałby złapany.
Rozejrzał się jeszcze raz, tym razem z żalem, ponieważ drzewa sprawiały wrażenie
bardziej przyjaznych niż którykolwiek z chłopców czy nauczycieli w szkole. Luke był
wiejskim dzieckiem i spędzał większość czasu na dworze, dopóki nie wycięto lasu za jego
domem. Samo przebywanie na świeżym powietrzu sprawiało mu przyjemność, a niezależnie
od tego, ile ryzykował przychodząc tutaj, czuł się cudownie, sam, nieobserwowany i
niezgniatany w tłumie na każdym kroku.
Pogrzebał w ziemi czubeczkiem eleganckiego notablowego buta i wstał. Sam nie
zauważył, kiedy podjął decyzję: musiał wrócić do szkoły. Był to winien swojej rodzinie, tacie
Jen, a może nawet samej Jen.
Jednakże nic nie mogło go powstrzymać przed ponownym wyjściem do lasu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Luke odwlekał powrót do szkoły tak długo, jak to było możliwe, ignorując narastające
burczenie w brzuchu. Promienie słońca padały pod coraz niższym kątem, ale pocieszał się, że
przecież jeszcze jest dzień, po prostu w głębi lasu ma się wrażenie, że szybciej nadchodzi
wieczór.
W końcu nie mógł dłużej ignorować rzeczywistości: zaczynało się zmierzchać, a
nawet jeśli do tej pory nikt nie zauważył jego nieobecności, zauważą ją na pewno, kiedy
przyjdzie pora kłaść się spać. Szakal na pewno nie byłby zadowolony, gdyby Luke nie
pojawił się i nie pozwolił sobie dokuczać.
O dziwo, ta myśl niemalże poprawiła mu nastrój.
Luke nie zatrzymał się, żeby to przemyśleć, ale wyszedł na skraj lasu, rozejrzał się
uważnie i ruszył biegiem przez trawnik.
W połowie drogi do szkoły naszła go straszliwa myśl: a jeśli drzwi będą zamknięte na
klucz?
Kilka kroków dalej był już dostatecznie blisko, żeby stwierdzić, że drzwi nie były już
otwarte ani nawet uchylone.
Luke popędził jeszcze szybciej przez trawnik, zupełnie jakby chciał prześcignąć
ogarniającą go panikę. Serce waliło mu nie tylko od szybkiego biegu - był niesamowicie
głupi, że w ogóle wyszedł przez te drzwi. A skoro już musiał wyjść, to dlaczego od razu nie
wrócił, dlaczego zaryzykował wszystko za jeden dzień w lesie?
Wiedział dobrze dlaczego.
W końcu znalazł się dostatecznie blisko, żeby dotknąć gałki drzwi - sięgnął do niej
drżącą dłonią, przygotowany na najgorsze.
Spokojnie, tylko spokojnie - powiedział sobie. - Jeśli będą zamknięte, może uda się
znaleźć inne drzwi. Może uda się wślizgnąć do środka tak, żeby nikt nie zauważył, może... -
Luke nie bardzo wierzył w te wszystkie „może”.
Bez większej nadziei przekręcił gałkę.
Obróciła się bez oporu.
Luke, ledwie wierząc swojemu szczęściu, pociągnął drzwi do siebie, uchylając je
odrobinę. Nie zobaczył nikogo, więc wsunął się do środka i pozwolił, żeby drzwi zamknęły
się za nim same. W tym końcu korytarza panowała ciemność, a Luke był za to wdzięczny
losowi.
Przekradał się na palcach koło pustych sal lekcyjnych, kiedy usłyszał krzyk.
- Ej! Co ty tu robisz?
To był jeden z dyżurnych.
- Ja... ja się zgubiłem - odparł Luke, nie jąkając się bardziej, niż wymagały tego
okoliczności. Jego wymówka była całkowicie prawdopodobna, przecież do tej pory zdążył już
zgubić się w szkole z milion razy. Nie wiedział jednak, co go ominęło - kolacja? Wieczorna
pogadanka? Gaszenie świateł?
Dyżurny przyjrzał mu się podejrzliwie.
- W tym skrzydle nie powinno być o tej porze nikogo - powiedział. - Dlaczego
wyszedłeś z jadalni?
Luke poczuł nagły przypływ natchnienia.
- Zemdliło mnie - wyjaśnił. - Wybiegłem, żeby znaleźć łazienkę, a potem się
zgubiłem, wracając.
Dyżurny nie sprawiał wrażenia przekonanego.
- Łazienka jest naprzeciwko jadalni - powiedział.
- Ja... ja nie zauważyłem. Jestem tu nowy. Mdliło mnie. - Luke starał się wyglądać na
dostatecznie otumanionego chorobą, żeby popełnić taką głupią pomyłkę.
Dyżurny cofnął się o krok, jakby nie chciał się czymś od niego zarazić.
- No dobra - ustąpił. - Wracaj jak najszybciej.
Luke z ulgą odwrócił się, żeby ruszyć w swoją stronę, ale zaraz stanął w miejscu.
Zaledwie dzień wcześniej posłuchałby bez namysłu, ale teraz miał sekret, którego musiał
strzec. Teraz musiał być przebiegły. Spojrzał ponownie na dyżurnego.
- Ale mówiłem, że nie wiem, jak tam dojść...
- Na miłość boską, dlaczego ja muszę niańczyć takie boboki?! - Chłopak złapał
Luke’a za rękę i szarpnął nim w prawo. - Tędy. Skręć w lewo w pierwszy korytarz, a potem
jeszcze raz w lewo i w prawo. Znikaj stąd!
W głosie dyżurnego brzmiał cień paniki - dzień wcześniej Luke nie zauważyłby tego,
ale teraz musiał być spostrzegawczy. To ma związek z tamtymi drzwiami - pomyślał Luke. -
Dlaczego dyżurny tak bardzo chce, żebym trzymał się od nich z daleka?
Nadal zastanawiając się nad tym pytaniem, Luke dotarł do drzwi jadalni, które stanęły
otworem, a z wnętrza wysypała się gromada chłopców. Miał idealne wyczucie czasu, znalazł
się na miejscu akurat wtedy, kiedy wszyscy szli na wieczorną pogadankę. Udało mu się
dostosować. Widzi pan, panie Talbot? - pomyślał z goryczą. - W pełni stosuję się do rady,
jakiej raczył mi pan udzielić. Nie jest pan ze mnie dumny? Jestem pewien, że to było
niezwykle wielkoduszne z pana strony.
Ale gorycz w sercu Luke’a zaczęła przygasać - wiadomość okazała się bezużyteczna,
ale miał teraz las, o którym mógł rozmyślać. A jeśli ta wiadomość sprawiła, że trafił do lasu,
to miał chyba powód, żeby być wdzięczny tacie Jen, prawda?
Nikt nie zaczepił Luke’a, kiedy wszedł do sali, w której odbywała się pogadanka, i
zajął miejsce. Nikt nie zapytał: „Gdzie byłeś cały dzień?”. Nikt nie rozkazał mu: „Nigdy
więcej nie wychodź z tego budynku!”.
Wszystko uszło mu na sucho i będzie mu uchodziło na sucho w przyszłości.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Luke pragnął pognać do lasu już w chwili, kiedy obudził się następnego ranka. Czuł się jak na
torturach, kiedy cierpliwie stał obok innych, ochlapując twarz wodą, a potem, w jadalni,
nabierał powoli łyżką pełną grud owsiankę. Najchętniej pochłonąłby ją jak najszybciej, żeby
stąd uciec. Inna rzecz, że ponieważ poprzedniego dnia opuścił dwa posiłki, owsianka tym
razem smakowała zaskakująco dobrze. Torturą okazało się także czekanie, aż zostaną otwarte
drzwi jadalni, żeby uczniowie mogli się udać się na lekcje, podczas gdy Luke pójdzie do lasu.
Zaraz po śniadaniu zerwał się i ruszył prawie biegiem. O dziwo - biorąc pod uwagę,
jak często do tej pory gubił się w korytarzach Hendricks - zdołał dotrzeć do drzwi najkrótszą
drogą, bez jednego niewłaściwego zakrętu i bez konieczności cofania się. W pobliżu drzwi
zwolnił, czekając, aż tłum na korytarzu się przerzedzi. W końcu został sam na sam z
przechadzającym się kilka metrów dalej dyżurnym. Drzwi nie stały dzisiaj otworem, ale Luke
był pewien, że nie są zamknięte na klucz i był też pewien, że zdoła się przez nie prześliznąć
odpowiednio szybko. Spojrzał na dyżurnego, który patrzył w inną stronę. Teraz! Luke sięgnął
do gałki u drzwi...
...i cofnął rękę.
W ostatniej chwili odniósł nagłe wrażenie, że ktoś w jego głowie krzyknął: „Nie!”.
Matka mówiła czasem o Bogu, więc może to był właśnie On, a może duch Jen, która przyszła
Luke’owi na pomoc, ponieważ zawiódł się na wiadomości od jej ojca. A może to był po
prostu zdrowy rozsądek Luke’a? Chłopiec nie wiedział, co ma sądzić o Bogu, duchach czy
nawet własnej inteligencji, ale wiedział na pewno, że nie może ryzykować dzisiaj wyjścia do
lasu.
Ruszył dalej, udając, że się po prostu ociąga.
- Marsz do klasy! - warknął dyżurny.
Luke skinął głową i wszedł do mijanej właśnie sali. Czuł się tak rozczarowany, jakby
właśnie odkrył kraty w drzwiach. Czy był zwyczajnym tchórzem?
Przypomniał sobie wszystkie rozgrywane w wyobraźni scenariusze, kiedy starał się
zebrać na odwagę przed pierwszą wyprawą do domu Jen. Wtedy był tchórzem, zwlekając całe
tygodnie i powtarzając sobie bez przerwy, że po prostu czeka na właściwy moment.
Ale teraz nie miał takiego wrażenia - zajmując swoje miejsce, tak samo anonimowy
jak wszyscy pozostali chłopcy w klasie, czuł się naprawdę odważny, sprytny i przebiegły.
Poprzedniego dnia najprawdopodobniej miał po prostu szczęście, ale jeśli chce wracać
do lasu wiele razy i nie dać się złapać, musi postępować mądrze. Powinien zacząć przyglądać
się uważnie wszystkiemu, co go otacza, a wtedy może nawet zdoła dowiedzieć się, dlaczego
dyżurny poprzedniego wieczora był taki spanikowany. Zanim znowu wyjdzie na zewnątrz,
musi mieć pewność, że to bezpieczne.
Chłopiec rozejrzał się po sali. Nauczyciel wypisywał kredą na tablicy jakieś
skomplikowane wzory matematyczne - Luke nie potrafiłby rozwiązać żadnego zadania, nawet
gdyby jego życie miało od tego zależeć. Ale zamiast poddać się rozpaczy i zagapić na stojącą
przed nim ławkę, zebrał się na odwagę i zaczął się przyglądać siedzącym wokół chłopcom.
Kilku z nich patrzyło na nauczyciela, kilku robiło notatki... a nie, rysowali w zeszycie nagie
dziewczęta. Paru bezczelnie spało z otwartymi ustami, a niektórzy siedzieli bokiem i kołysali
się, obejmując kolana ramionami.
Luke gapił się na nich - nie miał dużego materiału porównawczego, ponieważ
wcześniej przez całe życie poznał tylko sześć osób, ale takie kołysanie się z całą pewnością
nie wyglądało na normalne zachowanie.
W końcu zadźwięczał dzwonek, a on przeniósł się do innej klasy. Tam było tak samo -
część chłopców zachowywała się normalnie, inni kołysali się bez przerwy.
Dlaczego wcześniej niczego nie zauważył?
Wiedział dlaczego. Kiedy wcześniej patrzył na któregoś z chłopców, zawsze rzucał
tylko okiem i natychmiast odwracał wzrok z obawy, że ktoś odwzajemni spojrzenie.
W ten sposób można było wiele rzeczy przegapić.
Idąc korytarzem na następną lekcję, Luke postanowił przeprowadzić eksperyment:
patrzył prosto w oczy każdemu chłopcu, którego mijał.
To było przerażające, gorsze nawet niż bieg na oślep przez trawnik. Żołądek Luke’a
skręcał się tak, że chłopiec miał wrażenie, iż może naprawdę zwymiotować zjedzoną na
śniadanie owsiankę. Wydawało mu się, że nogi zaraz załamią się pod nim ze strachu.
Ale jednocześnie było to interesujące.
Większość mijanych chłopców spuszczała oczy, kiedy tylko Luke na nich popatrzył, a
niektórzy wydawali się mieć jakiś szósty zmysł, który ostrzegał ich, zanim w ogóle ich wzrok
napotkał spojrzenie Luke’a. Tylko dwóch czy trzech odwzajemniło pewnie spojrzenie,
wpatrując się w oczy Luke’owi tak samo, jak on się wpatrywał w ich oczy.
Zapamiętaj ich - nakazał sobie Luke, ale na razie potrzebował całej siły woli tylko do
tego, żeby nie odwracać wzroku.
Kiedy w końcu dotarł do sali lekcyjnej, cały drżał z wyczerpania.
Właśnie się z czymś zdradziłem - pomyślał. - Teraz oni się dowiedzą.
Nie wiedział jednak, kim mogliby być ci „oni”.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Luke zmusił się do przeczekania całego tygodnia, zanim znowu wybrał się do lasu. Jednakże
niezależnie od tego, jak uważnie się wszystkiemu przez ten czas przyglądał, kolejne zagadki
tylko się mnożyły.
Na przykład pod koniec tego tygodnia Luke był jeszcze bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej zdumiony brakiem okien. Odkrył bowiem, że w całym budynku nie było ani
jednego.
Żeby się tego dowiedzieć, Luke musiał poznać plan każdego piętra i mieć całkowitą
pewność, że zajrzał do każdej sali lekcyjnej, sypialni i gabinetu nauczycielskiego. Pewnego
ranka przy śniadaniu udał nawet, że wszystko mu się pomieszało i wpakował się prosto do
kuchni. Nawrzeszczały na niego dwie kucharki, a poza tym dostał surowe pouczenie i
rekordowe dziesięć punktów karnych, ale dowiedział się tego, czego chciał: nawet w kuchni
nie było okien.
Dlaczego? Dlaczego ktoś miałby budować pozbawioną okien szkołę?
Luke podejrzewał przez chwilę, że może to jego dom rodzinny był nietypowy, skoro
miał okna, i dlatego wydawało mu się to normalne. Ale nie - wszystkie domy, szkoły i inne
budynki, które Luke widział w książkach, zawsze miały okna, osiedle Jen, wybudowane przez
rząd również. Rodzina Jen i ich sąsiedzi byli notablami - skoro domy notabli miały okna,
dlaczego była ich pozbawiona szkoła dla ich dzieci?
Luke nie potrafił także zrozumieć innych chłopców. Uświadomił sobie teraz, że
kołyszący się uczniowie pojawiali się na większości lekcji, na jakie uczęszczał. Kilka razy
wpatrywał się w nich jak zahipnotyzowany, ale generalnie sprawiali wrażenie
nieszkodliwych.
Znacznie bardziej niepokoili go ci, których nazywał „patrzakami” - ci, którzy
odwzajemniali jego spojrzenie.
Wszyscy dyżurni na korytarzach byli patrzakami.
Tak samo jak Szakal.
Luke próbował sobie powtarzać, że patrzaki niepokoją go, ponieważ spędził
większość życia w ukryciu. To oczywiste, że nie lubi, jeśli ktoś na niego patrzy. Ci chłopcy
najprawdopodobniej zachowywali się normalnie, a niepokój Luke’a narażał go na zdradzenie
prawdziwej tożsamości.
Jednak jakoś nie do końca potrafił w to uwierzyć.
Wieczorami, kiedy dręczył go Szakal, Luke celowo nie odrywał oczu od podłogi, ale
czuł na twarzy spojrzenie Szakala tak intensywnie, jak policzek albo uderzenie pięścią.
- Powiedz: „Jestem najgorszym pojawem” - rozkazał mu jak zwykle Szakal pewnego
wieczora.
Luke wymamrotał te słowa, zastanawiając się, co by się stało, gdyby podniósł głowę i
zaczął zadawać Szakalowi pytania. Dlaczego na mnie patrzysz? Dlaczego tu nie ma żadnych
okien? Dlaczego nigdy nie wychodzimy na zewnątrz? Dlaczego tamtego dnia drzwi były
otwarte? I najważniejsze pytanie: czy są tu jakieś inne cienie?
Ale oczywiście nie mógł zadać tych pytań, ponieważ Szakala bawiło to, że może
kazać Luke’owi machać ramionami przez pięć minut i był zainteresowany tylko
upokarzaniem Luke’a. Pewnie uznałby za świetną rozrywkę, gdyby mógł powiedzieć Policji
Populacyjnej: „Wiem, gdzie możecie znaleźć trzecie dziecko. Co za to dostanę?”.
Dlatego Luke przygryzł język, zacisnął zęby i zgodnie z rozkazem dotknął
pięćdziesiąt razy palcem do nosa, a potem biegł w miejscu, aż rozbolały go nogi, i robił skłon
za skłonem, aż w końcu Szakal rzucił znudzonym głosem: „Zejdź mi z oczu”.
Luke wsunął się do łóżka, niepewny, czy powinien czuć ulgę, bo z niczym się nie
zdradził, czy rozczarowanie, bo nie poznał odpowiedzi na swoje pytania.
Tego wieczora był zbyt zajęty rozważaniem otaczających go zagadek, by pamiętać o
powtarzaniu szeptem swojego imienia. Kiedy prowadził w wyobraźni rozmowy, zamiast
przepraszać, pytał o rady.
Jak myślisz, Jen? Co jest nie tak z tym miejscem? Czy coś tu jest nie w porządku? Ty
co chwila wychodziłaś na zewnątrz dzięki fałszywej przepustce, więc może wiesz, czy wszędzie
ludzie zachowują się tak jak chłopcy w Hendricks?
Mamo, tato, jak myślicie? Czy mogę pójść znowu do lasu?
To było absurdalne uczucie, że miałby potrzebować zgody rodziców, których pewnie
już nigdy nie zobaczy, albo pytać o radę przyjaciółkę, która nie żyła. Szkoda tylko, że na nic
więcej nie mógł liczyć.
Luke przełknął narastającą w gardle gulę - nie potrafił przeniknąć szkolnych tajemnic,
ale niezależnie od wszystkiego zamierzał wrócić do lasu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Luke wymyślił plan polegający na wymykaniu się ze szkoły każdego dnia po lunchu i
wracaniu tuż przed obiadem. Był to swego rodzaju kompromis, ponieważ uznał, że powinien
chodzić na część lekcji, niezależnie od tego, jak bardzo były dla niego niezrozumiałe. Poza
tym dzięki temu nie tracił żadnego posiłku, a ostatnio przez cały czas był głodny i miał
problemy z zapięciem eleganckich notablowych spodni na swoim chudym brzuchu tak, żeby
nie spadały.
Pierwszego dnia wyszedł, prześlizgując się na zewnątrz, kiedy dyżurny spojrzał w
inną stronę. Wiedział, że nikt z pozostałych chłopców niczego nie zauważy.
To takie proste - pomyślał Luke, truchtając przez trawnik do lasu. - Dlaczego inni
chłopcy nie próbują uciekać?
Uznał, że nie ma sensu zadręczać się pytaniami, na które nie zna odpowiedzi.
Słońce świeciło jasno, a młodziutkie pozwijane listki, które widział tydzień temu,
rozprostowały się teraz na pełną szerokość i długość. Wysoko nad jego głową gałęzie drzew
w niektórych miejscach lasu całkowicie zasłaniały niebo. Zupełnie jak w jaskini - pomyślał
Luke, ale to przypomniało mu o czasach, kiedy chował się w domu. Wyszedł na polanę, na
której trawa próbowała się przebić spod pozostałych po ostatniej jesieni opadłych liści.
Zobaczył także coś, co przypominało krzaki malin, ledwie widoczne w posplatanym
poszyciu.
- Maliny - wyszeptał Luke i poczuł ślinkę napływającą do ust. W domu matka
uprawiała w ogródku maliny, a każdego czerwca karmiła rodzinę plackami, ciastami i
chlebem z malinami. Robiła także dżem malinowy i przez cały rok mogli nim smarować
kanapki albo dodawać do płatków kukurydzianych.
Luke pospiesznie przeszukał dostrzeżone gałązki - gdyby mógł spróbować malin, to
byłoby, jakby na chwilę znowu znalazł się w domu. Ale nie było jeszcze żadnych owoców,
tylko gdzieniegdzie pączki i wszystko wskazywało na to, że nawet te pączki zostaną zduszone
przez chwasty, zanim się rozwiną.
Chyba że Luke wypieliłby przestrzeń wokół nich.
Wyrwanie chwastów i oczyszczenie miejsca wokół krzaków malin zajęło Luke’owi
najwyżej dziesięć albo piętnaście minut, ale zanim skończył, w jego głowie pojawił się
doskonały pomysł.
Mógł posadzić tutaj cały ogród - na pewno nikt nie będzie miał nic przeciwko, bo nikt
nawet niczego nie zauważy. W wyobraźni widział równe rzędy kukurydzy, pomidorów i
groszku. Na skraju polanki, w półcieniu, mógł posadzić krzaki poziomek i borówek. Chciałby
także mieć trochę fasoli. Dynie były niepraktyczne, bo nie smakowały najlepiej na surowo,
ale zawsze pozostawały ogórki, cukinie, melony i arbuzy... Luke’owi zaburczało w brzuchu.
W tym momencie przypomniał sobie, że przecież nie ma żadnych nasion.
Jego marzenia natychmiast zwiędły jak podcięte kwiaty. Był kompletnym idiotą, jeśli
myślał, że uda mu się założyć ogród bez żadnych nasion - potrafił sobie wyobrazić, jak
naśmiewaliby się z niego Matthew i Mark, gdyby się o tym dowiedzieli. Nawet ojciec i matka
z trudem powstrzymywaliby się od śmiechu, że spędził poza domem zaledwie miesiąc, a już
zapomniał, co jest potrzebne do założenia ogrodu.
Luke z rozczarowaniem wpatrywał się w wątłe krzaczki malin, ale wtedy niemal
usłyszał w głowie głos matki: Zrób jak najlepszy użytek z tego, co masz. Ile razy słyszał, jak
to powtarzała?
Nawet pojedyncza malina będzie smakowała przepysznie.
Może uda mu się znaleźć w lesie krzaczki borówek albo poziomek i przesadzić je
tutaj?
Może też uda mu się pozyskać nasiona z jedzenia w szkole - na przykład kiełki fasoli,
którymi ciągle go karmiono, powinny chyba nadawać się do zasadzenia? Nie wiedział
dokładnie, jaki to rodzaj fasoli, ale nawet gdyby to była soja, Jen mówiła, że soja nadaje się
zdaniem rządu do jedzenia. Na przykład uprażona. Mógłby zrobić tutaj palenisko.
Może później, w ciągu lata, podadzą do jedzenia pomidory, melona albo arbuzy, a on
zdoła jakoś przemycić nasiona do pokoju. Byłoby już za późno, żeby je zasiać, ale miałby
nasiona na kolejny rok...
Luke poczuł bolesne ściskanie w gardle na myśl o tym, że miałby zostać w Szkole
Hendricks przez cały rok - bez rodziny, opłakując Jen i nie mogąc porozmawiać z nikim
oprócz Szakala. Przez cały rok miałby dla siebie tylko fałszywe imię i niewygodne ubrania.
Luke podniósł się i mocno stanął obiema stopami na ziemi.
- Mam ten las - powiedział. - Będę miał ogród. To należy do mnie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Do końca tygodnia Luke zdołał oczyścić ładny kawałek ziemi. Na środku znalazły się krzaki
malin, a po obu ich stronach zasadził równe rzędy kiełków fasoli. Teraz myślał głównie o
tym, czy spodobałoby się to ojcu.
- Jak myślisz, tato, jak to wygląda? - zapytał na głos, zupełnie jakby ojciec był tutaj i
mógł mu odpowiedzieć. - Czy marnuję tylko czas? Czy może jesienią zbiorę piękne plony?
Luke nie był wcale tego pewien, ale czuł się niesamowicie dumny, patrząc na
schludny ogródek. Zamierzał lepiej zbadać las, ale wciąż był zbyt zajęty kopaniem, pieleniem
i pielęgnacją grządek. Z irytacją odganiał wiewiórki i myszy, żałując, że nie może przez cały
czas stać na straży ogrodu.
Jednakże każdego popołudnia spoglądał często na notablowy zegarek, który nosił na
nadgarstku, i biegł z powrotem do szkoły równo na godzinę szóstą. Zegarek znalazł w
walizce, ale wymyślenie, w jaki sposób należy go odczytywać, okazało się poważnym
wyzwaniem. Luke wiedział, że wszystkie te kreski, „V” i „X” na tarczy zegarka były cyframi,
ale nie przypominały niczego, co znał. Dlaczego notable musieli mieć takie wyszukane i
skomplikowane przedmioty? W domu matka i ojciec mieli jeden cyfrowy zegar w kuchni,
wyświetlający godziny i minuty w najbardziej przejrzysty sposób. Zegarek na ręce był dla
Luke’a jak obcy język, ale przyglądał się kątom, pod jakimi padały promienie słońca,
obserwował cyfrowe zegary w szkole i porównywał je ze swoim notablowym zegarkiem - aż
w końcu zaczął rozumieć jego wskazania.
To także napełniło go dumą.
Podobnie jak kolejne osiągnięcie.
Któregoś dnia na lunch w szkolnej stołówce podano pieczone ziemniaki, ale tak
niedopieczone, że praktycznie chrzęściły w ustach. Luke ugryzł prawie surowy kawałek, z
którego nie wydłubano nawet oczka, wypluł go i pomyślał, że to się nadaje bardziej do
sadzenia niż do jedzenia.
Do sadzenia - jasne! Luke spędził przecież wiele wiosen, krojąc na kawałki ziemniaki
do sadzenia. Razem z matką kucali nad dziesięciolitrowym wiadrem, błyskając nożami.
Kiedy był mały, próbował zawsze oprzeć stopy na brzegu wiadra, tak jak robiła to matka, ale
był na to za niski, a nawet kiedy podrósł wystarczająco, nie umiał złapać równowagi i po
prostu przewracał wiadro. Matka patrzyła na niego surowo i wzdychała: „Podnieś to”, ale
potem uśmiechała się, jakby nie była naprawdę zła. Przy pracy cały czas mówiła do niego:
„Uważaj na ten nóż, nie krój do siebie. Pilnujesz, żeby na każdym kawałku było oczko,
prawda? Bez oczka nic nie urośnie”.
Ziemniaki nie mogły urosnąć bez oczka, choć mogły urosnąć bez nasion, potrzebne
były tylko surowe kawałki.
Luke ukradkiem podzielił widelcem kartofle na części surowe i upieczone, a potem
niepostrzeżenie zebrał surowe kawałki w garść i wsunął je do kieszeni. Prawdopodobnie
nigdy wcześniej żaden notabl nie nosił w kieszeniach spodni surowych ziemniaków, ale
Luke’a to nie obchodziło.
Kiedy tylko zabrzmiał dzwonek sygnalizujący koniec lunchu, chłopiec przeszedł
szybko między stołami, zbierając wszystkie zostawione kawałki ziemniaków, jakie zdołał
znaleźć. W ciągu zaledwie kilku minut napełnił kieszenie spodni.
Wyszedł sztywnym krokiem na korytarz i wyśliznął się przez drzwi, starając się nie
zgnieść ziemniaków.
Nikt niczego nie zauważył.
Już w lesie Luke opróżnił kieszenie i przyjrzał się z bliska zdobycznym skarbom:
znalazł osiem kawałków ziemniaków, które chyba nadawały się do posadzenia. Pożałował, że
nie pomyślał o wykradnięciu ze stołówki także noża, ale w tej chwili nie mógł nic na to
poradzić. Przepołowił tyle ziemniaków, ile zdołał, wykorzystując siłę i paznokcie, a potem
posadził kawałki w rzędzie obok fasoli.
Luke zakończył pracę, usiadł oparty o drzewo i przyjrzał się temu, co udało mu się
zrobić. Wyglądało dobrze, a za kilka dni zorientuje się, czy coś zaczyna rosnąć. Wydawało
mu się, że kiełki fasoli zrobiły się trochę większe, a przynajmniej na razie nie zwiędły.
Po kilku minutach odpoczynku poszedł do płynącego przez las strumienia i zanurzył
w nim złączone ręce, kurs za kursem zanosząc wodę do ogrodu. Gdyby tylko miał teraz jedno
z tych dziesięciolitrowych wiader! Nawet kubek byłby przydatny - chłopiec zastanowił się,
czy nie zdoła zabrać jednego z jadalni.
Tymczasem jednak nie przeszkadzało mu, że musi nosić wodę w dłoniach. Chodził od
strumienia do ogrodu i z powrotem, czując dziwny przypływ dawno niespotykanych emocji, o
których zdążył już praktycznie zapomnieć.
Szczęście - pomyślał zdumiony. - Jestem szczęśliwy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Następnego dnia Luke popędził do ogrodu z jeszcze większym zapałem niż zwykle. Było za
wcześnie, żeby wyrokować o czymkolwiek w sprawie ziemniaków, ale jeśli fasola nadal
wyglądała dobrze, mógł prawdopodobnie założyć, że przyjęła się, będzie rosnąć i wyda
plony. Poza tym chciał zobaczyć, czy na krzakach malin pojawiły się nowe pączki.
Dotarł do swojej polanki i zatrzymał się jak wryty.
Ogród został zniszczony.
Gałęzie malin sterczały pod dziwnymi kątami, a fasolę stratowano, wdeptując ją na
płasko w ziemię. Nie było jeszcze oczywiście pędów ziemniaków, które można by zniszczyć,
ale ogród był w tak opłakanym stanie, że Luke nie potrafił nawet powiedzieć, gdzie je
zasadził.
- Nie! - jęknął Luke. - To niemożliwe.
Pragnął uwierzyć, że przez pomyłkę wyszedł na niewłaściwą polankę, ale nie miał
złudzeń. Po jednej stronie rósł klon ze śladami nacięć na pniu, po drugiej dąb ze
zwieszającymi się gałęziami, na środku leżał próchniejący pień... To był jego ogród, albo
raczej to, co z niego zostało.
Kto mógł go zniszczyć?
Luke pomyślał w pierwszej kolejności o zwierzętach - w domu, kiedy jego rodzina
hodowała jeszcze świnie, zdarzyło się kilka razy, że świnie zdołały uciec i dostały się do
ogrodu. Ryły tam jak opętane, a matka była wściekła, widząc zniszczenia.
Jednakże w tym lesie nie było żadnych świń, a Luke nie widział niczego większego od
wiewiórek. A chociaż przepędzał je i niepokoił się nimi, wiedział doskonale, że wiewiórki nie
mogłyby spowodować takich szkód.
Poza tym wiewiórki nie nosiły butów.
Luke zamrugał - wcześniej był zbyt poruszony, żeby to zauważyć, ale w ogrodzie
zamiast śladów zwierząt było widać odciski takich samych butów jak te, które nosił Luke.
Buty notabli o gładkich podeszwach stratowały jego krzaki malin, rozdeptały fasolę,
zrównały z ziemią kopczyki, pod którymi posadził ziemniaki, i przeszły się po całym
ogrodzie.
Przez jedną szaloną chwilę Luke zaczął się zastanawiać, czy sam nie jest temu
wszystkiemu winien. Może nie uważał, wychodząc z ogrodu poprzedniego dnia? Może
niechcący sam podeptał swoje rośliny? Ale to było absurdalne, nigdy nie zrobiłby czegoś
takiego.
A jeśli lunatykował i przyszedł tutaj w nocy, nawet o tym nie wiedząc?
To było jeszcze mniej prawdopodobne, ktoś by go złapał.
Poza tym, kładąc się do łóżka, zdejmował buty.
Kiedy zresztą zrobił własne odciski stóp obok zostawionych w ogrodzie, zobaczył, że
niektóre były zrobione przez buty większe od jego własnych, a inne przez znacznie mniejsze.
W ogrodzie Luke’a było wielu ludzi. Wielu ludzi zniszczyło ten ogród.
Chłopiec opadł na ziemię, oparł się o drzewo i schował twarz w dłoniach.
- To było wszystko, co miałem - jęknął. Znowu zaczął udawać, że rozmawia z kimś,
kogo tu nie ma, ale tym razem nie zwracał się do matki, ojca, Jen ani pana Talbota. Musiał
powiedzieć kilka słów swoim starszym braciom, Matthew i Markowi, usprawiedliwić się
przed nimi i wyjaśnić, dlaczego dwunastoletni już Luke Garner płacze.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Tego popołudnia Luke wcześniej wrócił do szkoły, bo niby po co miał zostawać w ogrodzie?
Z każdą chwilą czuł się tylko coraz bardziej nieszczęśliwy - nie warto było sprzątać tego
wszystkiego i przesadzać roślin. Ktokolwiek zniszczył jego ogród, mógł wrócić i zrobić to
znowu.
Przed odejściem Luke opłukał twarz w strumyku, zadręczając się pytaniami. Kto mógł
to zrobić? Kim byli ci... wandale? Ci zbrodniarze? Nie umiał nawet wymyślić dostatecznie
niemiłego słowa, żeby ich określić, aż nagle przypomniał sobie wszystkie obelgi, jakimi
obrzucano go przez ostatni miesiąc. Właśnie. Sprawcy byli drajami, pojawami, bobokami.
Luke wytarł twarz rękawem i zostawił na niej smugę ziemi. Kogo to obchodziło?
Wrócił od strumienia szerokim łukiem, żeby nie oglądać swojego nieszczęsnego,
zdewastowanego ogrodu.
Nie chciało mu się nawet przebiec przez ogromny trawnik otaczający szkołę, po
prostu wlókł się przez niego, powłócząc nogami.
Był przy drzwiach, kiedy jego mózg ocknął się i Luke uświadomił sobie, że nie może
wrócić teraz, w trakcie lekcji, ponieważ z pewnością ktoś zauważy, kiedy będzie samotnie
szedł korytarzem. Ile osób nakrzyczało na niego i Rolly’ego tamtego pierwszego dnia? Luke
popatrzył na zegarek i odszyfrował godzinę - było dopiero wpół do drugiej.
Najprawdopodobniej za pół godziny będzie przerwa, podczas której Luke zdoła wmieszać się
niepostrzeżenie w strumień chłopców przemieszczających się między klasami.
Oparł się bezradnie o szorstką ceglaną ścianę obok drzwi, niemal celowo szorując o
nią ramionami i ocierając czołem, żeby zabolało. Może powinien pobiec z powrotem do lasu,
gdzie mógłby znaleźć lepszą kryjówkę, ale w tym momencie nic go nie obchodziło. Poświęcił
dla bezpieczeństwa wszystko: swoje imię, swoją rodzinę - a w tej chwili nie wydawało mu
się, żeby zrobił taki świetny interes.
Tak czy inaczej las przestał być pokusą nie do odparcia, bo nie należał już do niego i
właściwie nigdy do niego nie należał.
Stojąc obojętnie obok zamkniętych drzwi, Luke nagle wyciągnął wnioski ze
wskazówek, których wcześniej nie zauważył, ponieważ był zbyt ograniczony, zbyt ślepy lub
zbyt pełen nadziei. Oczywiście, że niektórzy chłopcy wyprawiali się do lasu, dlatego właśnie
dyżurny był taki spanikowany tamtego wieczora, kiedy zauważył Luke’a w pobliżu drzwi.
Dyżurny nie pilnował korytarza, tylko drzwi. Jacyś chłopcy chcieli się wyślizgnąć na
zewnątrz w nocy, a dyżurny upewniał się, czy jest bezpiecznie. Najprawdopodobniej przez
cały czas wychodzili do lasu.
Luke mógł sobie wyobrazić, jak zachowaliby się, gdyby znaleźli ogród. W wyobraźni
słyszał, jak jeden woła do innych: „Ej, patrzcie! Chodźcie, rozwalimy to!”.
I to właśnie zrobili - gromada chłopaków podeptała ziemniaki, połamała maliny i
porozrzucała wyrwane pędy fasoli po całym ogrodzie. Po tym ogrodzie, który należał do
Luke’a.
- Znajdę was - wyszeptał. - Dorwę was.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Dokładnie o godzinie drugiej Luke uchylił odrobinę drzwi i zerknął do środka. Miał dobre
wyczucie czasu - chłopcy wychodzili z klas z pochylonymi głowami i wzrokiem wbitym w
ziemię. Jednakże dokładnie naprzeciwko drzwi stał dyżurny, więc Luke cofnął się
pospiesznie.
Spójrz w inną stronę, spójrz w inną stronę - nakazał w myślach dyżurnemu Luke.
Odczekał chwilę, ale kiedy przysunął się do drzwi, chcąc znowu zajrzeć, zobaczył, że
raptownie się zamknęły.
No nie - Luke zaczął się zastanawiać, co się mogło wydarzyć. Czyżby dyżurny
zobaczył, że drzwi są otwarte, pomyślał, że to ktoś z jego gangu opryszków zapomniał je
zamknąć, i zatrzasnął tylko dlatego, żeby ratować skórę?
A może wiedział, że Luke jest na zewnątrz?
Tylko spokojnie - powtarzał sobie bezskutecznie Luke, w którym jednocześnie kłębiła
się panika i wściekłość. Nienawidził tego dyżurnego; na pewno był wśród chłopaków, którzy
stratowali jego ogród.
Luke mógł poszukać innych drzwi albo odczekać kolejną godzinę z nadzieją, że
posterunek przy drzwiach przejmie nowy dyżurny, który nie okaże się tak uważny. Mógł też
wrócić do lasu i zaczekać aż do zwykłej pory powrotu.
Ale nie zrobił tego - złapał za gałkę drzwi i szarpnął je do siebie.
Kiedy stanęły otworem, zobaczył, że dyżurny w tym momencie nie patrzy
bezpośrednio na drzwi. Gdyby Luke był dostatecznie szybki, mógłby wśliznąć się do środka,
nie zwracając na siebie uwagi. Jednakże pozwolił, żeby drzwi zatrzasnęły się za nim.
Gromadka chłopców wlepiających oczy w podłogę została zaskoczona nagłym hałasem, na
tyle nieoczekiwanym, że niektórzy nawet podnieśli na moment głowy. Inni zerwali się do
biegu, tak przerażeni, jakby ktoś wypalił ze strzelby; ale byli też i tacy, którzy nawet nie
popatrzyli w kierunku Luke’a.
Dyżurny momentalnie odwrócił głowę, więc Luke szybko dołączył do przesuwającej
się powoli grupki chłopców ze spuszczonymi głowami. Ale zanim sam opuścił głowę, kątem
oka pochwycił wzrok dyżurnego - ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Luke spodziewał się,
że dyżurny chwyci go za kołnierz i powlecze do gabinetu dyrektorki, niemal czuł, jak kuli w
przerażeniu ramiona.
Nic się jednak nie wydarzyło.
Luke szurał nogami w grupie innych chłopców, a kiedy odważył się podnieść znowu
spojrzenie, dyżurny starannie omijał go wzrokiem.
On wie, że byłem na zewnątrz - pomyślał Luke. - I wie o tym, że ja wiem, że on wie.
Dlaczego niczego nie zrobił?
Luke uświadomił sobie, że sytuacja przypomina partię szachów. Pamiętał, jak pewnej
zimy Matthew i Mark przynieśli ze szkoły pudełko szachów, a potem bardzo długo trwały
śnieżyce, więc obaj jego bracia spędzali całe godziny na grze. Luke był wtedy znacznie
młodszy, miał chyba pięć czy sześć lat, więc gra, która zafascynowała jego braci, stanowiła
dla niego nieprzeniknioną tajemnicę.
- Dlaczego wszystkie figurki nie mogą się ruszać tak samo? - dopytywał się,
podnosząc tę, która wyglądała jak koń. - Dlaczego on nie może się przesunąć prosto, tak jak
goniec?
- Bo nie może - odparł zirytowany Matthew, a Mark wrzasnął:
- Odstaw to! Pomylisz nam grę.
W tym momencie Luke prawie poskrobał marchewkę innemu chłopcu, który nawet się
nie odwrócił. Luke uświadomił sobie, że gdyby wszystkich w szkole wyobrazić sobie jako
figury szachowe, większość chłopców byłaby pionkami, ale dyżurni i ci, których Luke
nazywał patrzakami, byliby wielkimi i ważnymi figurami, takimi jak król i królowa. Luke
pamiętał, jak bardzo Matthew i Mark dbali o te figury, poświęcając dla ich obrony pionki,
koniki i wieże. Nie rozumiał wtedy, dlaczego to robią, podobnie jak teraz nie rozumiał
zachowania dyżurnego.
Ale wiedział już, jak się tego dowiedzieć.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Tego wieczora po obiedzie Luke wyszedł z jadalni za innymi chłopcami, ale zamiast jak
pozostali udać się na wieczorną pogadankę, zanurkował w ciemny korytarz. To nie była
najkrótsza droga do drzwi prowadzących na zewnątrz, ale mógł dotrzeć na miejsce, jeśli
skręci trzy razy i cofnie się kawałek.
Znam już naprawdę dobrze tę szkołę - zdziwił się w myślach. - Gdybym teraz miał
jakąś wiadomość, którą chciałbym przeczytać w samotności, nie miałbym z tym najmniejszego
problemu.
Luke czuł się o kilkadziesiąt lat starszy od przerażonego małego chłopca, który tak się
denerwował z powodu wiadomości od taty Jen i tak bardzo rozzłościł się, kiedy ją przeczytał.
To był tylko świstek papieru, czego właściwie się spodziewałem?
Luke zaczął się zastanawiać, czy przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy będzie żałował, że
tak bardzo wytrącił go z równowagi zniszczony ogród?
Nie.
Uznał, że to bez znaczenia, czy spotka jakichś dyżurnych. Może po prostu zacząć im
zadawać pytania. „Dlaczego zniszczyliście mój ogród?”. „Co będzie, jeśli powiem
dyrektorce, że wychodzicie na zewnątrz?”. Ale teraz, przekradając się opustoszałym
korytarzem, był zadowolony, że nie musi testować swojej odwagi. O ile dobrze zauważył,
dyżurni pilnowali tylko zwykłej drogi prowadzącej do drzwi. Można się było tego
spodziewać - nie musieli być szczególnie czujni, ponieważ większość chłopców w szkole
zachowywała się jak owce i chodziła tylko tam, gdzie im kazano, a wszyscy nauczyciele
znikali gdzieś wieczorami.
Luke doszedł do ostatniego zakrętu przed drzwiami i zatrzymał się. Miał wrażenie, że
tykanie jego zegarka wypełnia echem cały korytarz, więc przycisnął go do piersi, żeby
stłumić dźwięk. Wtedy zaczęło mu się wydawać, że jego serce bije za głośno, a w uszach
szumiało mu od intensywnego nasłuchiwania.
Czy tak właśnie czuła się Jen tej nocy, kiedy wyruszyła na pikietę? Dzielna,
lekkomyślna, odważna, szalona i przerażona jednocześnie?
To nie było sprawiedliwe porównanie: Jen pojechała na pikietę - żeby ją poprowadzić
- w celu wywalczenia praw dla wszystkich trzecich dzieci w całym kraju. Nawet jej rodzice
nie wiedzieli, co planuje, ale wierzyła tak mocno w swoją sprawę, że nikt nie powinien
ukrywać, że za nią zginęła.
Luke był tylko wściekły z powodu ogrodu.
Myśląc o tym w ten sposób, czuł się jak idiota. Zaczął się zastanawiać, czy nie
powinien zawrócić, ale to, że sprawa Jen była taka wielka, nie oznaczało, że powody
działania Luke’a stawały się nieważne. Podobnie jak Jen chciał naprawić niesprawiedliwość.
Właśnie wtedy usłyszał to, na co czekał: czyjeś szepty, zduszony śmiech i szczęk
zamykających się drzwi. Luke odczekał pełne pięć minut - było za ciemno, żeby zobaczyć
tarczę zegarka, więc liczył tyknięcia. A potem na palcach wyszedł z cienia i podążył za
pozostałymi przez drzwi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Świecił księżyc.
Luke od tak dawna nie widział nocnego nieba, że zapomniał, jak tajemniczo mogło
wyglądać. Tej nocy księżyc był w pełni, a jego piękna kula wisiała nisko nad lasem. Luke
rozpoznawał także iskierki gwiazd, które widywał w domu, ale same gwiazdy wydawały się
bledsze, przyćmione odblaskiem widocznym na horyzoncie za lasem. Chłopiec zastanowił się
nad tym blaskiem - to nie była zachodnia część nieba, więc co innego mogło świecić tak
jasno?
Przypomniał sobie, jak tata Jen mówił, że szkoła jest położona w pobliżu miasta. Czy
światła miasta mogły być tak jasne i widoczne z tak dużej odległości.
- Niczego nie wiem - wyszeptał do siebie Luke. Spodziewał się, że kiedy wyjdzie z
ukrycia i zobaczy świat, dowie się od razu wszystkiego, ale pobyt w Hendricks przypominał
inny sposób ukrywania się.
W tym momencie w lesie błysnęło światło latarki, a Luke uświadomił sobie, że nie ma
czasu na wahanie. Zamierzał przekraść się powoli przez trawnik, ale światło księżyca było tak
jasne, że ktoś mógłby go zobaczyć. Dlatego uznał, że lepiej zaryzykować i przebiec ten
kawałek.
Nikt nie zaczął krzyczeć, nikt nie syknął: „Wynoś się stąd!”
Luke dotarł na skraj lasu i schował się za drzewem, a potem przesunął ostrożnie za
następne drzewo i jeszcze następne. Światło latarki kołysało się chaotycznie niedaleko przed
nim.
Luke pożałował, że nie poświęcił czasu na zbadanie lasu i nabranie lepszej w nim
orientacji. Obawiał się, że może wpaść prosto na drzewo, wdepnąć w wielką dziurę albo
potknąć się na jakimś pieńku. Uderzył się w goleń i musiał przygryźć wargi, żeby nie
krzyknąć, a potem wszedł na coś miękkiego i omal się nie przewrócił. Nie był pewien, czy nie
chodzi w kółko.
W tym momencie usłyszał głosy.
- ...nie cierpię lasu...
- Ekstra, to znajdź lepsze miejsce na spotkania...
Luke podczołgał się bliżej, a potem jeszcze bliżej. Dziwnie znajomy głos wdał się w
dłuższe wyjaśnienia.
- ...to tylko wraca ten twój lęk przed byciem na zewnątrz. Musisz się przełamać,
wiesz?
- Łatwo ci mówić - warknął ktoś inny.
Luke był teraz dostatecznie blisko, żeby widzieć kilka głów odwróconych do niego
tyłem. Odważył się podkraść do kolejnego drzewa i wyjrzeć - ośmiu chłopców siedziało w
półkręgu wokół niedużej, słabo świecącej latarenki. Nagle po przeciwnej stronie zalśniła inna
latarka i trzasnęła gałązka, więc Luke schował się z powrotem za drzewo.
- No więc co to za pilne spotkanie?
To był głos dziewczynki.
Luke gwałtownie wciągnął powietrze.
Jen...
To oczywiście nie była Jen. Kiedy Luke ośmielił się znowu spojrzeć, zobaczył wysoką
i chudą dziewczynkę z dwoma jasnymi, cienkimi warkoczykami zwisającymi po bokach
twarzy. Jen była niższa, silniej zbudowana, a brązowe włosy nosiła obcięte krótko jak
chłopak, ale sam dźwięk dziewczęcego głosu sprawił, że Luke poczuł się dziwnie. To go
powstrzymało przed zrobieniem czegoś szalonego, co już na poły planował, na przykład
wyskoczeniem zza drzewa i wykrzyczeniem oskarżeń, udawaniem, że jest nawiedzającym ten
las duchem, albo znalezieniem innego sposobu, żeby się zemścić.
Teraz był w stanie tylko słuchać.
- Przepraszam, że zabieramy czas księżniczek z Harlow - odparł drwiącym głosem
chłopak.
Luke wiedział, że zna ten głos, więc wyjrzał ostrożnie. No tak, oczywiście.
Szakal.
- Chodzi o tego nowego dzieciaka - powiedział Szakal. - Dziwnie się zachowuje.
Powinienem się domyślić, że Szakal będzie w to zamieszany - pomyślał Luke. - To on
prawdopodobnie wszystko zaplanował, zaprowadził ich, żeby zniszczyli mój ogród... Popatrzył
z wściekłością, ale w tym momencie dotarło do niego, że Szakal powiedział „nowy dzieciak”.
O ile Luke był w stanie stwierdzić, w Hendricks był tylko jeden nowy dzieciak: on sam.
Mówili o nim.
- Dziwny? - odparł dziewczęcy głos. - To chłopak, nie? Chyba normalne, że jest
dziwny.
Rozległy się chichoty, a Luke zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność. Wydawało mu
się, że oprócz dziewczynki z warkoczami dostrzega trzy czy cztery jej koleżanki.
- Nie bądź takim pojawem - prychnął Szakal.
- Jestem pojawem i jestem z tego dumna - odbiła piłeczkę dziewczynka.
Luke słuchał uważnie, jakby to mogło mu umożliwić zrozumienie ich słów. Kto byłby
dumny z bycia „pojawem”? Jeśli nauczył się czegoś w Hendricks, to tego, że „pojaw” było
jedną z najgorszych obelg, jakimi można było kogoś obrzucić.
- No jasne, jasne. Szkoda może, że powtarzasz to tylko wtedy, kiedy siedzisz w nocy
w lesie i nikogo nie ma w pobliżu - zakpił Szakal.
- Czyli przyznajesz, że jesteś nikim? - spytała dziewczynka.
Któryś z siedzących obok Szakala chłopców jęknął sfrustrowany.
- Po co my w ogóle z nimi rozmawiamy? - zapytał.
Luke zobaczył, że Szakal wbija temu chłopakowi łokieć pod żebro.
- Szlachetnie puszczę mimo uszu twoje słowa - powiedział Szakal wyniośle do
dziewczyny. - Oczywiście, nie spodziewamy się, że będziecie służyć nam w tej sprawie
jakąkolwiek pomocą, ale uznaliśmy, że w najlepszym interesie nas wszystkich będzie
poinformować was o tym.
Dziewczynka usiadła, a pozostałe poszły za jej przykładem.
- No to poinformuj nas.
- Ten nowy chłopak... - zaczął Szakal.
- Ma jakieś imię? - przerwała mu dziewczynka.
- Został przyjęty jako Lee Grant - odparł Szakal.
Luke zwrócił uwagę na dobór słów: „Został przyjęty jako...”, a nie „Nazywa się...”.
Czy Szakal coś podejrzewał?
- Sprawdziłem go - ciągnął Szakal. - Jego tata zarządza Państwowym Gazem i
Elektrycznością, jest niesamowicie nadziany. A dzieciak często zmieniał szkoły.
- Czyli to się zgadza - powiedziała dziewczyna.
- Ale nie wyglądał, jakby miał autyzm czy inne zaburzenia. Wydaje mi się, że nie ma
nawet lęku przestrzeni.
Luke nie próbował nawet rozumieć nieznanych słów, a Szakal ciągnął dalej:
- Dzisiaj po południu Trey widział go, jak wracał z dworu.
- Był na zewnątrz? - zapytała dziewczyna. W jej głosie dźwięczało zdumienie, a może
nawet podziw.
- Tutaj na dworze? W lesie? W dzień?
- Nie wiem - odparł Szakal, a Luke niemal z triumfem usłyszał cień rozpaczy w jego
głosie. Ale niczego już nie rozumiał: czy Szakal i jego kumple zniszczyli ogród, nie wiedząc
nawet, że należy do Luke’a? A może Szakal kłamał?
- Trey zobaczył go dopiero, kiedy był już w środku - mówił dalej Szakal. - On... no
wiesz... on nie lubi patrzeć prosto na drzwi.
- No to świetnych strażników tam macie - prychnęła dziewczynka.
- Zamknij się, Nina! - krzyknął któryś z chłopców, a Luke pomyślał, że to pewnie
Trey.
- Nie nazywaj mnie tak! - odkrzyknęła ta dziewczynka, chyba Nina. Dlaczego nie
chciała, żeby zwracać się do niej po imieniu?
W tym samym jednak momencie Luke zrozumiał, ponieważ on także nosił imię,
którego nienawidził, a nienawidził go dlatego, że było fałszywe. Podobnie jak jej imię.
„Nina” także była kiedyś cieniem. Z całą pewnością.
Luke na nowo przyjrzał się grupce dzieciaków siedzących w ciemnym lesie. To na
pewno były nielegalne trzecie dzieci używające fałszywych dokumentów. Jego serce skoczyło
gwałtownie - w końcu znalazł podobnych sobie, znalazł grupę, do której powinien należeć.
Chciał już wyjść zza drzewa, ujawnić się, skoro znalazł wreszcie dzieciaki, z którymi
mógł pogadać o tym, jak ciężko było udawać kogoś innego. W końcu spotkał dzieciaki, które
będą wiedziały, jak trudno jest wyjść z ukrycia, którym będzie mógł zaufać, tak jak zaufał
Jen. Które mogłyby razem z nim opłakiwać Jen.
W tym momencie przypomniał sobie, że jest prawie pewien, iż to oni zniszczyli jego
ogród.
Nie ruszył się z miejsca.
- No już, już - powiedział Szakal. - Wyluzuj trochę. Chodzi o to, że ten dzieciak, ten
cały „Lee”, do niczego nam nie pasuje.
- Przetestowaliście go? - zapytała Nina.
- No więc był mały problem... - zaczął z wahaniem Szakal.
- Dalej, powiedz to! - wybuchnął z wściekłością Trey. - Ja wszystko zawaliłem! Nie
wiem, czemu się uparliście, żebym pilnował tego miejsca!
- Bo ty jesteś najodważniejszy - powiedział Szakal tonem, który Luke rozpoznawał.
Takiego przymilnego tonu używali jego bracia, kiedy chcieli, żeby zrobił coś
nieprzyjemnego, na przykład posprzątał chlew albo rozrzucił w ogrodzie obornik.
Trey odwrócił się i spojrzał prosto na Ninę.
- Zostawiłem drzwi otwarte, ale nie byłem w stanie wytrzymać tak blisko nich, więc
odszedłem kawałek korytarzem. Nie było mnie dosłownie minutę! Kiedy wróciłem, ten Lee
gdzieś zniknął.
Zostawiłem drzwi otwarte... Nagle Luke zrozumiał: kiedy za pierwszym razem
zauważył uchylone drzwi, to był test przygotowany przez gang Szakala.
Ale na czym miałby polegać?
- Czyli mógł wyjść na zewnątrz - zauważyła Nina.
Wszyscy chłopcy potrząsnęli głowami z powątpiewaniem.
- Czekałem trzy godziny - powiedział Trey. - Cały czas patrzyłem na drzwi, słowo.
Nikt nie wytrzymałby na zewnątrz tak długo.
Dlaczego nie? - zdziwił się w myślach Luke.
- No to czy on jest jednym z nas, czy nie? - zapytała Nina.
Pytanie zawisło w mrocznym nocnym lesie, a Luke także chciał poznać na nie
odpowiedź.
- Nie mam pojęcia - odparł Szakal. - Problem polega na tym, że robi się bezczelny.
Mówię, zachowuje się dziwnie, boimy się, że może wpakować nas w kłopoty. Że przez niego
wszystko się wyda. Dzisiaj po południu po prostu popatrzył na Treya, zupełnie jakby nie
obchodziło go, co Trey zobaczy albo zrobi. Zachowywał się...
- Arogancko - powiedział Trey.
Nawet Luke zauważył zdumione spojrzenie, jakim Szakal obdarzył Treya.
- No przepraszam! - odparł Trey. - Kiedy się ukrywałem, mogłem tylko czytać
książki, pamiętasz? Nie miałem telewizora, tak jak wy. Nauczyłem się mnóstwa trudnych
słów. „Arogancki” to znaczy... Zachowywał się arogancko, czyli...
- Jakby chciał rzucić wyzwanie - powiedział głośno Luke.
I wyszedł zza drzewa.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Luke czuł, że wpatruje się w niego dwanaście par oczu. Usta Niny zastygły w zaskoczonym
„o”, a szczęka Szakala opadła ze zdumienia.
Ale nikt nie był zdumiony bardziej niż sam Luke. Dlaczego to zrobiłem? - zastanawiał
się. Przypomniał sobie, jak myślał, że większość chłopców w Hendricks zachowuje się jak
pionki. - Ja też jestem pionkiem, prawda? Po prostu zwykłym, pospolitym Lukiem Garnerem,
który nie ma najbledszego pojęcia o niczym i który kuli się na strychu, podczas kiedy jego
najlepsza przyjaciółka ginie za sprawę. Wyjście zza tego drzewa to coś, co zrobiłaby Jen, nie
ja.
Ale zrobił to, a pytanie brzmiało - co dalej?
Luke pragnął schować się z powrotem za drzewem albo, biorąc pod uwagę, że to już
nie była najlepsza kryjówka, odwrócić się na pięcie i uciec. Ale nogi drżały mu tak mocno, że
samo stanie w miejscu pochłaniało całą jego energię.
Wszyscy byli tak cicho, że Luke znowu usłyszał tykanie swojego zegarka.
No dobrze, wpakował się w to, ponieważ zachował się jak Jen. Co ona by teraz
zrobiła?
Powiedziałaby coś. Jen dużo mówiła.
- Zniszczyliście mój ogród - rzucił oskarżycielsko Luke. - Powinniście mi to jakoś
zrekompensować.
Luke także potrafił używać trudnych słów i wydawało mu się, że widzi błysk
szacunku w oczach Treya. Pozostali patrzyli na niego, nie rozumiejąc.
Czy Jen wyjaśniłaby im, czy wolałaby, żeby czuli się jak idioci?
- Ogród? - zapytał Szakal. - Jaki ogród?
Tego Luke się nie spodziewał.
- Jaki ogród? - powtórzył. - Mój ogród. O tam.
- Wskazał w ciemność. - Zeszłej nocy ktoś stratował go, podeptał moją fasolę i
połamał moje krzaki malin. Poza wami nikogo więcej nie widziałem w tym lesie. - Luke miał
nadzieję, że złość doda mu sił, ale widział tylko całkowicie zdumione twarze. Czy popełnił
ogromny błąd, a oni tak naprawdę tego nie zrobili? - Dlatego jesteście mi coś winni -
dokończył słabo.
Szakal potrząsnął głową.
- Nie mamy pojęcia, o czym mówisz.
Nie wydawało się, żeby kłamał, ale na ile dobrze Luke potrafił rozpoznawać
kłamstwa?
- Pokażę wam - powiedział niecierpliwie. Nagle poczuł, że jeśli zobaczy, jak patrzą na
zniszczony ogród, będzie potrafił z wyrazu ich twarzy odczytać, czy są winni, czy też nie.
Odwrócił się pospiesznie i ruszył naprzód, z zaskoczeniem słysząc za sobą kroki. Czy oni
naprawdę go posłuchali? Podporządkowali się mu?
Szli przez las jak dziwna procesja, z Lukiem na przedzie, chłopcami niosącymi
latarnię za nim i zamykającymi pochód dziewczynkami ze słabą latarką. Luke pomylił trochę
drogę i w pewnym momencie musiał się nawet cofnąć, ale zrobił to łukiem, z nadzieją, że
pozostali niczego nie zauważą. W końcu dotarli na jego polankę, która w świetle księżyca
sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej - tylko leżący pień i postrzępione rośliny. Nie
wyglądała jak miejsce, w którym kiedykolwiek znajdował się ogród.
- Proszę! - powiedział Luke, starając się, żeby w jego głosie zabrzmiała godność i
uraza, ale wyszło mu raczej piśnięcie. - Widzicie te połamane maliny? Widzicie podeptaną
fasolę? Nie wiem, po co wam to pokazuję, wiecie chyba, co zrobiliście.
Na ich twarzach nie było poczucia winy, nadal sprawiali wrażenie zdziwionych.
- On naprawdę jest świrem - syknął Szakal.
- Czekajcie - wtrąciła się Nina. - Wracaliście tędy do szkoły wczoraj w nocy?
Trey wzruszył ramionami.
- Możliwe - powiedział.
- Nie odróżniamy przecież tych wszystkich drzew - odezwał się inny chłopak.
- Więc może przeszliście po jego ogrodzie przez pomyłkę - podsumowała Nina. - I
nawet tego nie zauważyliście.
- Ja na pewno nie miałabym pojęcia, jak wygląda ogród - powiedziała któraś z
dziewcząt. - Właśnie tak? Co tu uprawiałeś?
- Nic takiego - mruknął Luke, którego nagle ogarnął głęboki wstyd. Czuł się tak
bardzo odważny, wychodząc zza drzewa, ale tylko zrobił z siebie idiotę. Kiedy się teraz
rozglądał, widział, że inni chłopcy mogli nie zauważyć jego pracy i stratować ogród przez
pomyłkę. To była rozpaczliwa karykatura ogrodu, a on był żałosny, jeśli kiedykolwiek
myślał, że to może być cokolwiek ważnego albo wartego ryzykowania. Żałował, że nie może
cofnąć czasu i na zawsze schować się za drzewem.
Szakal pierwszy zaczął się śmiać.
- Uważałeś, że to jest ogród? Wychodziłeś na zewnątrz, żeby założyć ogród?! -
zapytał.
Inni także zaczęli parskać śmiechem, a wstyd Luke’a przemienił się w złość.
- No i co z tego? - zapytał wyzywająco.
- To, że jesteś bobokiem - wykrztusił Szakal, który śmiał się tak bardzo, że zgiął się
wpół z radości. - Prawdziwym bobokiem.
- Stale to powtarzasz - warknął Luke. - Nie wiem nawet, kto to jest bobok.
- Ktoś pochodzący ze wsi - wyjaśnił grzecznie Trey. - Wieśniak. To słowo znaczyło
naprawdę tylko tyle, ale teraz jest używane po prostu jako obelga, jakby nazwać kogoś idiotą
czy głupkiem.
Luke pomyślał, że Trey mówi to przepraszająco, ale tylko pogorszył tym sprawę.
- A co jest złego w byciu ze wsi? - zapytał Luke.
- Skoro nawet nie wiesz... - Szakal znowu zaczął się śmiać i musiał usiąść na
spróchniałym pniu, żeby złapać oddech. Luke miał nadzieję, że pobrudzi sobie spodnie
pleśnią. - A chcesz usłyszeć coś jeszcze bardziej zabawnego? - ciągnął Szakal. - Założę się, że
tak naprawdę jesteś też pojawem. Więc wszystkie te obelgi: bobok, pojaw, draja, były
prawdziwe. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, do kogo by wszystkie pasowały.
Powinniśmy chyba wymyślić nowe słowo, specjalnie żeby cię nazwać. Jak myślisz?
Luke patrzył ze złością na Szakala, a inni śmiali się za jego plecami. Czuł, że jego
twarz płonie - jak mógł myśleć, choćby przez najkrótszy moment, że tym dzieciakom można
zaufać? Że może być jednym z nich?
- Odczep się! - krzyknął, odwrócił się i uciekł.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Luke słyszał, że ktoś przedziera się za nim, ale nie zamierzał się oglądać. Biegł przez
najgęstszą część lasu i musiał całą uwagę poświęcić unikaniu gałęzi drzew, które wydawały
się pojawiać znikąd. Właściwie, gdyby Luke chciał się dodatkowo wystraszyć, mógłby
wyobrażać sobie te gałęzie jako ręce wiedźm albo palce upiorów. Nie był przyzwyczajony do
biegania nocą po lesie - jeśli w domu wychodził po zmroku, to zwykle po to, żeby łapać
świetliki w ogrodzie albo grać przy księżycu w piłkę z braćmi - niewinne zabawy.
Był wtedy, w domu, strasznie dziecinny.
Zmusił się do szybszego biegu, ale ktokolwiek był za nim, zbliżał się coraz bardziej.
Luke spróbował biec zygzakiem, ponieważ czytał kiedyś, że w ten sposób króliki uciekają
przed ścigającymi je drapieżnikami. W tym momencie wpadł na drzewo, wrzasnął z bólu i
zatoczył się do tyłu.
Ciemny kształt rzucił się na niego i zanim Luke się zorientował, był już przyszpilony
do ziemi.
Przypomniał sobie, jak już kiedyś został w podobny sposób obezwładniony: za
pierwszym razem, kiedy zakradł się do domu Jen. Narobił hałasu, a wtedy Jen przygwoździła
go twarzą do dywanu. A potem zostali przyjaciółmi.
Ale to nie była Jen.
- Co ty wyprawiasz? - syknął mu do ucha Szakal.
- Jeśli wrócisz teraz, w czasie indoktrynacji, zostaniesz złapany. Dowiedzą się, a
potem zaczną szukać nas wszystkich.
Indoktrynacja? Luke domyślał się, że Szakal mówi o wieczornej pogadance - ta nazwa
miała sens, bo mowa była zawsze o tym, jak wspaniały jest rząd. Ale Luke nie myślał, w
jakim kierunku biegnie, chciał po prostu uciec.
- A kto mnie złapie? - zapytał. - Na straży stoją tylko dyżurni, a oni wszyscy słuchają
się ciebie, prawda?
- Racja. - W głosie Szakala zabrzmiało samozadowolenie. - Napracowałem się, zanim
wszystko ustawiłem, ale nauczyciele i tak nie cierpieli układania dyżurów. A teraz...
- Może ci wszystko ujść na sucho, prawda? - zapytał Luke. - Chyba że ja im powiem.
Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło, żeby rzucać takie groźby. Może to było po
prostu przyzwyczajenie - po dwunastu latach bycia najmłodszym z rodzeństwa wiedział, jaką
moc może mieć poskarżenie się.
Wiedział też, jak łatwo może się obrócić przeciwko niemu.
- Dogadajmy się - powiedział szybko Luke. - Puść mnie, a ja nie wrócę od razu.
Odpowiedz mi na kilka pytań, a ja dochowam tajemnicy.
Szakal zastanowił się nad jego słowami.
- Niech będzie - powiedział w końcu.
Luke pozbierał się z ziemi, odsunął na bok i przeciągnął dłonią po policzku. Nie był
pewien, czy otarł go sobie, wpadając na drzewo, czy też w momencie, kiedy został rzucony na
ziemię. Poczuł wilgoć na ręce.
- Krew mi leci - rzucił oskarżycielsko.
- Będziesz musiał to ukryć - odparł Szakal. - Jesteś w tym dobry?
Luke wzruszył tylko ramionami - wiedział, że Szakal tak naprawdę pyta o coś innego,
ale nie był jeszcze gotów, żeby odpowiedzieć.
- Jak ty się właściwie nazywasz? - zapytał Luke.
- To zależy - odpowiedział Szakal. - Jeśli popatrzysz w szkolne papiery, jestem Scott
Renault. Tutaj nazywam się Jason.
- Jedno z tych imion jest fałszywe - zauważył Luke.
Gdzieś wśród drzew zahukała sowa. Luke czekał, aż wreszcie Szakal odpowiedział
cicho:
- Tak.
- Wszyscy twoi przyjaciele także używają fałszywych imion - ciągnął Luke.
- Tak - odparł Szakal bez wahania.
- Jesteście wszyscy trzecimi dziećmi, które wyszły z ukrycia dzięki fałszywym
dowodom tożsamości - powiedział Luke.
- Pojawami - dodał Szakal.
- To właśnie znaczy to słowo? - spytał Luke.
- Nie wiedziałeś? - zdziwił się Szakal. - Gdzie ty byłeś do tej pory?
Luke postanowił nie odpowiadać także na to pytanie.
- A draja...
- ...to dowolne trzecie dziecko, ukryte czy nie.
- Więc dlaczego wszyscy w szkole przezywają się w taki sposób? - zapytał Luke. -
Czy wszyscy tutaj są pojawami?
W ciemności Luke ledwie widział, jak Szakal potrząsa głową.
- Czy dzieciaki nie wyzywały się od pojawów i draj w innych szkołach, w których
wcześniej byłeś? Tam, gdzie wcześniej mieszkałeś? Niektórzy uważają, że początkowo rząd
płacił ludziom, żeby używali określeń „draja” i „pojaw” jako przekleństwa, w telewizji i tak
dalej. Potem zabroniono używania takich słów publicznie, co oczywiście oznaczało, że ludzie
zaczęli ich używać na co dzień. Rząd chciał mieć pewność, że wszyscy będą uważać trzecie
dzieci za coś wstrętnego.
Luke był ciekaw, dlaczego Jen nigdy mu o tym nie powiedziała.
- Może nigdy wcześniej nie byłem w szkole - powiedział ostrożnie. „Może” znaczyło,
że byłby w stanie się wyprzeć tych słów, gdyby było trzeba.
Szakal roześmiał się na głos, a jego zęby zalśniły w świetle księżyca.
- Dlaczego po prostu się nie przyznasz? - zapytał. - Ty też jesteś pojawem, wiem o
tym.
Luke zignorował to pytanie.
- Dlaczego mnie dręczyłeś każdego wieczora? - spytał. - Kiedy wszyscy mnie
ignorowali...
- To taka procedura, którą wymyśliliśmy dla nowych chłopaków - wyjaśnił Szakal. - I
nowych dziewcząt, w Szkole dla Dziewcząt Harlow. Zauważyliśmy, że cieniom jest bardzo
trudno, kiedy po raz pierwszy wychodzą z ukrycia - są przytłoczeni, straumatyzowani. Sam
pomyśl: całe życie spędzili myśląc o tym, że mogą umrzeć, jeśli ktoś ich zobaczy, a tu nagle
oczekuje się od nich, że przez cały dzień będą wśród ludzi, że mają siedzieć na lekcjach z
dziesiątkami innych dzieciaków i zachowywać się normalnie. Odbija im od tego.
- Tobie też? - zapytał Luke, próbując sobie wyobrazić Szakala jako nowego dzieciaka
w szkole, który właśnie wyszedł z ukrycia i boi się wszystkiego. Wyobraźnia go zawiodła.
- Mnie? - w głosie Szakala zabrzmiał zdziwienie.
- Jasne, było ciężko. W każdym razie problem polega na tym, że mnóstwo pojawów
jest tak spanikowanych, że robią coś naprawdę głupiego: wstają i zaczynają powtarzać swoje
prawdziwe imię, krzyczą: „Nie patrzcie na mnie! Nie patrzcie na mnie!”... No wiesz,
kompletnie świrują. Wprawdzie w Hendricks jest tak czy inaczej mnóstwo psychicznych
dzieciaków...
- Naprawdę? - zdumiał się Luke.
- Nie zauważyłeś? - zapytał Szakal niemal z podziwem. - Autystycy, czyli ci, którzy
się kołyszą i nie patrzą w oczy, dzieciaki z fobiami, mamy tu wszelkie rodzaje świrów.
Spotkałeś może Rolly’ego Sturgeona? Modelowy przykład psychola. Dlatego pojawom w
Hendricks uchodzą na sucho naprawdę dziwaczne wyskoki, ale Policja Populacyjna mimo
wszystko może zacząć tu węszyć. Dlatego zebraliśmy się całą grupą pojawów i
zaplanowaliśmy wszystko. Za każdym razem, kiedy do szkoły trafia nowy dzieciak,
ogłaszamy alarm do czasu, aż uda nam się ustalić, czy jest pojawem, czy nie. Obserwujemy
go i chronimy. - Luke przypomniał sobie rękę, która ściągnęła go na krzesło pierwszego dnia
na pierwszej lekcji. - Ale robimy to wszystko w tajemnicy, zostawiamy ich w spokoju i
wybieramy tylko jedną osobę, która ma się do nich zbliżyć i zaprzyjaźnić.
Luke przypomniał sobie, jak musiał powtarzać: „Jestem drają” po pięćdziesiąt razy,
robić pompki, kiedy inni się śmiali, i wykonywać wszystkie złośliwe polecenia Szakala.
- Wydawało mi się, że przyjaźnienie się polega na byciu dla kogoś miłym - powiedział
z goryczą. - Może tego słowa też nie rozumiem.
Jeśli od początku jest się za miłym dla pojawów, to sprawia tylko kłopoty - wyjaśnił
Szakal. - Rozklejają się, zaczynają płakać i są tak szczęśliwi, że znaleźli kogoś, kto im
współczuje, że zaczynają mówić o wszystkim, nie zastanawiając się, kto jeszcze to słyszy.
Nie, pojawy potrzebują przyjaciela, który sprawi, że staną się twardsi, tak jak ja to zrobiłem w
twoim przypadku.
Czy tak właśnie było? Luke czuł się równie przytłoczony i zagubiony, jak pierwszego
dnia w Hendricks. Słuchanie słów Szakala przypominało słuchanie Jen - oboje byli do tego
stopnia pewni siebie, że Luke miał problemy ze zorientowaniem się, co właściwie sam na ten
temat myśli.
- Skąd wiecie, czy nowy dzieciak jest pojawem? - zapytał Luke, grając na zwłokę.
- Testujemy go - odparł Szakal. - Kiedy są już gotowi, zostawiamy otwarte drzwi tak,
żeby na pewno je zauważyli, patrzymy im prosto w oczy... Wiemy dokładnie, jak zachowa się
pojaw, a jak zwykły dzieciak z lękiem przestrzeni albo autyzmem.
- Macie to wszystko rozpracowane, nie? - powiedział Luke.
- Jasne - rzucił Szakal. - Chyba widać?
Luke nie potrafił na to odpowiedzieć i znowu poczuł przypływ paniki. Za chwilę
będzie musiał podjąć decyzję. W przypadku Jen to było proste, ponieważ zaufał jej od
pierwszej chwili. Ale teraz sam był starszy i bardziej podejrzliwy, a ponadto wiedział, że Jen
została zdradzona.
I że on także może zostać zdradzony.
- Więc przetestowaliście mnie - powiedział na próbę. - Zdałem?
- Zależy, co uważasz za zdanie - odparł Szakal. Sprawiał teraz wrażenie
ostrożniejszego, jakby nie był pewien, po czyjej stronie jest Luke.
Luke’owi tymczasem skończyły się pytania. To znaczy: miał mnóstwo pytań, ale
żadne z nich nie mogło mu ułatwić decyzji, czy powinien zaufać Szakalowi oraz jego
kolegom i zdradzić im swój sekret. Byłoby świetnie, gdyby znał odpowiedź, ale czy powinien
ryzykować z tego powodu życie?
Czy już zaryzykował życie, idąc za nimi do lasu?
Luke nie lubił takich myśli i poczuł nagle, że tęskni za Jen, która świetnie umiała
obracać jego lęki w żart.
- Znałeś może Jen? - zapytał nagle Szakala.
- Jen? - Szakal nieoczekiwanie się rozpromienił.
- Jen Talbot? Ty też o niej słyszałeś?
Luke skinął głową.
- Była moją... no, sąsiadką. Bywałem u niej, kiedy tylko mogłem - powiedział.
- Rany! - westchnął z podziwem Szakal. - No chodź!
Złapał Luke’a za rękę i pociągnął za sobą przez las, cały czas się zachwycając.
- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę ją poznałeś. Osobiście! To niesamowite, ona była
prawdziwą legendą...
Nisko wiszące gałęzie drzew nie wyglądały już tak przerażająco. Luke i Szakal po
prostu schylali pod nimi głowy, razem, a kilka razy Szakal przytrzymał gałąź, żeby Luke
mógł przejść. Innymi razy Luke odwzajemnił przysługę, ale Szakal cały czas go popędzał.
Wyszli raptownie na polankę, gdzie nadal siedzieli w milczeniu pozostali. Wyglądali, jakby
nie robili nic oprócz czekania na powrót Szakala.
- Słuchajcie wszyscy! - oznajmił Szakal. - To niesamowite! On znał Jen, bywał u niej
w domu i w ogóle!
Pytania posypały się jak grad.
- Jaka ona była?
- Czy powiedziała ci o pikiecie?
- Jak ją poznałeś?
Ktoś wyciągnął torbę ciasteczek, która została puszczona w koło, jak na przyjęciu. To
było zresztą przyjęcie z okazji powitania Luke’a w ich grupie - tylko dlatego, że znał Jen.
Luke starał się jak najlepiej odpowiadać na wszystkie pytania.
- Jen była... niezwykła - powiedział. - Nie bała się niczego ani Policji Populacyjnej,
ani rządu, ani nikogo. Nie bała się nawet swoich rodziców. - Luke pomyślał o tym, jak
dziwne było to, że ojciec Jen pracował dla Policji Populacyjnej. Pan Talbot był jak podwójny
szpieg i starał się pomagać trzecim dzieciom zamiast je zabijać, ale nie potrafił uchronić przed
śmiercią własnej córki. Ledwie zdołał ukryć przed Policją Populacyjną, że w ogóle był z Jen
jakoś związany.
Luke nie chciał opowiadać o śmierci Jen, tylko o jej życiu.
- Przez całe miesiące planowała tę pikietę - mówił.
- Chciała w ten sposób powiedzieć: „Zasługuję na istnienie. My wszyscy zasługujemy
na istnienie”. Chciała, żeby przyszło tam jak najwięcej trzecich dzieci, żeby wyszły z ukrycia.
Myślała, że wtedy rząd będzie musiał ich wysłuchać. Zaprowadziła wszystkich pod siedzibę
prezydenta... - Luke przypomniał sobie, jak się pokłócili, kiedy powiedział, że z nią nie
pójdzie, i jak mu potem wybaczyła. Umilkł, czując przypływ żalu.
- Rząd zabił wszystkich uczestników pikiety - skończyła za niego Nina.
Luke przytaknął, nie patrząc na nią. Nie potrafił zapomnieć o śmierci Jenny.
- Jen była prawdziwą bohaterką - wykrztusił. - Była najodważniejszą osobą, jaką
znałem. I kiedyś... kiedyś wszyscy się o niej dowiedzą.
Pozostali z powagą skinęli głowami. Wiedzą, co czuję - pomyślał z zachwytem Luke i
pomimo żalu poczuł przypływ radości. - Jestem jednym z nich. Należę do tej grupy.
Później był już w stanie opowiadać weselsze historie o Jen. Wszyscy się śmiali, kiedy
opisywał, jak Jen zebrała jego odciski palców, kiedy po raz pierwszy odwiedził jej dom.
- Chciała mieć pewność, że jestem... - Luke zawahał się. Miał zamiar powiedzieć
„cieniem, tak samo jak ona”, ale nie chciał w taki sposób zdradzać swojego sekretu, po prostu
rzucając te słowa, jakby nie miały znaczenia. - Chciała mieć pewność, że jestem tym, za kogo
się podaję - dokończył niejasno.
- No właśnie - Szakal opierał się o drzewo. - Kim ty właściwie jesteś? Jak się
naprawdę nazywasz, „Lee”?
Luke popatrzył na otaczający go krąg twarzy - pytanie Szakala sprawiło, że śmiech
zamilkł. A może sprawiło to nagłe zająknięcie się Luke’a? Teraz wszyscy patrzyli na niego
wyczekująco. Głęboko w lesie zahukała sowa i to był sygnał, że nareszcie przyszedł czas,
żeby to powiedzieć.
- L... - zaczął Luke, ale słowa uwięzły mu w gardle. Tyle nocy szeptał swoje imię, tyle
razy pragnął powiedzieć je głośno, a teraz nie był w stanie tego zrobić.
Okruszki ciasteczka wpadły mu do gardła sprawiając, że się zakrztusił i zaczął kasłać.
Któryś chłopak musiał go klepnąć po plecach, żeby Luke zdołał odzyskać oddech.
- Lee Grant - powiedział Luke, kiedy tylko był w stanie znowu mówić. Potrzeba
wyznania prawdy zniknęła. - Nazywam się Lee Grant.
- Jasne - zakpił sobie Szakal. - Ale skoro ci na tym zależy...
W tym momencie Luke poczuł się głupio: Szakal powiedział mu swoje prawdziwe
imię, więc dlaczego on nie odwzajemnił się tym samym?
Luke poczuł, że przeszedł go dreszcz. Ponieważ nie zdecydowałem, że chcę do nich
dołączyć - pomyślał. - Szakal zdecydował o tym za mnie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
W porównaniu z poprzednią sytuacją Luke’a, przynależność do grupy Szakala była jak niebo
i ziemia. Zaczęło się jeszcze tego samego wieczora: Luke nie musiał przekradać się samotnie
z lasu, modląc się, żeby nikt go nie zauważył. Wrócił z innymi, jako członek grupy -
przemaszerowali korytarzem, nie starając się nawet zachować ciszy.
- A jeśli ktoś usłyszy? - odważył się zapytać Luke.
- A kogo to obchodzi? - odparł Szakal. - Indoktrynacja się prawie skończyła: nawet
jeśli zobaczy nas jakiś nauczyciel, pomyśli, że wyszliśmy wcześniej, żeby zająć stanowiska
dyżurnych na korytarzach.
Znaleźli się w lepiej oświetlonym korytarzu, a Szakal popatrzył na twarz Luke’a i
zagwizdał.
- Naprawdę jesteś cały zakrwawiony! Chodź, idziemy do pielęgniarki.
Szakal zaprowadził Luke’a do nieznanego mu gabinetu, który wcześniej widział tylko
raz, kiedy poszukiwał okien.
- Kolega wpadł na ścianę, kiedy wychodził z indoktrynacji - powiedział Szakal do
kobiety, która otworzyła im drzwi. - Straszny idiota, nie? Może go pani opatrzyć?
- Ojej, chłopcy, nigdy nie uważacie, jak chodzicie. - Kobieta zamachała rękami. Była
stara, pomarszczona i przypominała babcie, jakie Luke widywał na obrazkach. Pomalutku
krzątała się po gabinecie, wyjmując płyn odkażający, gazę i plaster. Potem oczyściła wilgotną
szmatką policzek Luke’a.
- Paskudne otarcie! Na jaką ty ścianę wpadłeś, skarbie?
- On się nie pokrwawił tak od ściany - wyjaśnił Szakal. - Jakoś tak się od niej odbił i
upadł, a wtedy podrapał sobie twarz o dywan. Możliwe, że ktoś się o niego potknął przez
nieuwagę.
Matka Luke’a wysłuchałaby takiej wymówki, a potem zapytała: „No dobrze, a teraz
możesz mi powiedzieć, co się naprawdę stało?”. Ta kobieta tylko pokiwała głową i cmoknęła
współczująco.
Płyn odkażający piekł, więc Luke musiał przygryźć wargi, żeby nie jęknąć na głos. Na
szczęście kobieta była szybka i zanim się zorientował, miał już założony opatrunek.
- Wychodząc, zapisz w zeszycie swoje imię i godzinę - powiedziała kobieta. - I na
przyszłość bądź bardziej ostrożny, dobrze?
Szakal nawet podpisał się za Luke’a.
Później, w ich pokoju, Szakal przeciągnął się, ziewnął i oznajmił:
- Nie mam ochoty zawracać sobie dzisiaj głowy tym nowym. Zostawmy go już, dobra,
chłopaki? I tak się robi nudny.
Luke’owi wydawało się, że część jego współlokatorów sprawia wrażenie
rozczarowanych, ale nikt nic nie powiedział.
Rano Szakal oznajmił:
- Możesz zjeść z nami śniadanie, mamy własny stół. Przywilej dyżurnych.
- Ale ja nie jestem dyżurnym - przypomniał Luke.
- Nauczyciele nie zauważą - wyjaśnił Szakal. - Zresztą, może niedługo nim zostaniesz.
Tak więc Luke usiadł przy stole z pozostałymi chłopcami i raz wreszcie nie
potrzebował się zmuszać do przełykania owsianki, która teraz wydała mu się niemal smaczna.
Nareszcie też mógł się dobrze rozejrzeć po jadalni, bez uczucia, że powinien to robić szybko i
ukradkiem. Czyste białe ściany i sklepiony sufit robiły nie najgorsze wrażenie.
- Mogę ci zadawać pytania? To znaczy, tutaj? - zapytał Luke.
- Jasne, o ile nie będziesz się przy tym zachowywał jak pojaw - odparł Szakal
szorstko, jakby naprawdę chciał obrazić Luke’a. Ale Luke zrozumiał już podwójne znacznie
tego słowa i wiedział, że to genialny szyfr.
- Dlaczego ta szkoła tak wygląda? - zaczął Luke. - To znaczy, nie ma okien, i ci
wszyscy dziwni chłopcy... I nauczyciele, którzy w ogóle nas nie zauważają, chyba że zrobimy
coś nie tak, a nawet wtedy mówią tylko: „dwa punkty karne”. Nie wiem nawet, co to znaczy.
Szakal odsunął talerz z owsianką i uśmiechnął się krzywo.
- Strasznie to wszystko trudne, nie? - zapytał kpiąco, ale zaczął mimo wszystko
tłumaczyć: - Hendricks powstało jako eksperymentalna placówka. Kiedy panował głód,
ludzie się spierali, czy osoby nieprzystosowane do społeczeństwa powinny dostawać jedzenie,
skoro go i tak brakuje. Pozwolili umrzeć wszystkim więźniom, ale niektórzy ludzie o
miękkich sercach zaczęli się upierać, że byłoby okrucieństwem nie karmić osób z chorobami
psychicznymi, niepełnosprawnych i tak dalej. Pewien człowiek podjął inicjatywę i
zaofiarował się, że może w swojej rodzinnej posiadłości utworzyć dwie szkoły dla dzieciaków
z problemami. Hendricks dla chłopców i Harlow dla dziewcząt. Obiecał także, że ich
wykarmi... Sam widzisz, jak świetnie mu to idzie. - Szakal skrzywił się, patrząc na owsiankę.
- Wybudowali tę szkołę bez okien, ponieważ pan Hendricks uważał, że dzieciaki z lękiem
przestrzeni, czyli takie, które boją się wychodzić na dwór, poczują się lepiej, jeśli nie będą
widzieć świata zewnętrznego. Uważał, że zaczną tęsknić za tym, czego nie widzą, a okna
tylko nadmiernie pobudzają dzieci autystyczne. Poza tym uznał, że dobrze będzie sprowadzić
tu także trochę normalnych dzieciaków, jako wzory do naśladowania.
Luke próbował to wszystko pojąć i myślał o tym, jak bardzo Szakal zachowuje się
inaczej niż Jen, kiedy coś wyjaśnia. Jen była zawsze rozwścieczona i oburzona nawet
najdrobniejszą niesprawiedliwością. Luke niemal słyszał, jak podnosi z odrazą głos:
„Wyobrażasz to sobie? Czy to nie okropne?”.
Szakal sprawiał wrażenie skrycie rozbawionego tym wszystkim, niemal wyniośle
traktującego otoczenie. Straszna szkoda. Biedne dzieciaki. Kogo to obchodzi?
Luke przełknął kolejny kęs pełnej grud owsianki.
- A nauczyciele? - przypomniał. - Dlaczego nie są bardziej... no...
- Zaangażowani? Uważni? Inteligentni? - podsunął Szakal.
- No, chodzi mi o wszystkich dorosłych. Ta pielęgniarka wczoraj wieczorem nie
sprawiała wrażenie szczególnie mądrej. A ta, jak jej tam, w gabinecie, w którym byłem
pierwszego dnia, zachowywała się, jakby wszyscy uczniowie jej przeszkadzali.
- Zastanów się - powiedział Szakal. - Gdybyś był dorosły i mógł pracować, gdzie
chcesz, zdecydowałbyś się pracować tutaj? Dostajemy tu odrzuty, najgorsze odrzuty.
Luke nie wiedział niczego o pracy, jaką zajmują się dorośli; nigdy wcześniej nie
myślał, że będzie mógł wyjść z ukrycia i postarać się o jakąś.
Szakal znowu się uśmiechał.
- Ale to dla nas doskonale, że nauczyciele są tak durni jak boboki. Możemy robić
prawie wszystko, co chcemy. Rozumiesz?
Rozejrzał się po swoich podwładnych, szkolnych dyżurnych, którzy także zaczęli się
uśmiechać.
Luke chciał się sprzeciwić używaniu przez nich słowa „bobok”. To, że ktoś pochodził
ze wsi, nie znaczyło, że jest głupi, prawda?
Było coś jeszcze, co nie dawało Luke’owi spokoju.
- Ale chciałem się nauczyć w Hendricks mnóstwa rzeczy - powiedział. - Matematyki,
nauk przyrodniczych, jak mówić w obcych językach... Jestem tu od miesiąca i nie nauczyłem
się niczego, nie wiem nawet, czy chodzę na właściwe lekcje. Chciałem... - urwał, ponieważ w
ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie może mówić o tym, że jest pojawem. Nie mógł
powiedzieć, że chce się nauczyć wszystkiego, czego tylko będzie mógł, żeby sprawić, że
trzecie dzieci znowu staną się legalne.
Szakal i tak się z niego śmiał.
- No jasne, wszyscy jesteśmy tutaj, żeby się uczyć - powiedział, przewracając oczami.
To także rozbawiło jego kolegów. - Trzymaj się mnie - ciągnął Szakal.
- W ten sposób nauczysz się wszystkiego, co powinieneś wiedzieć. Daj sobie spokój z
lekcjami, a jeśli się martwisz o stopnie... Nie uważasz, że ja wiem, jak to załatwić? A może
wszyscy na koniec roku załatwimy sobie świadectwa z wyróżnieniem?
Luke nie wiedział. Nie wiedział nawet, czym jest świadectwo z wyróżnieniem.
Kiedy jednak zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję, wyszedł z jadalni z Szakalem i
jego kumplami. Czuł się bezpieczniej, wędrując w grupie, a mijani dyżurni rzucali mu
porozumiewawcze spojrzenia i witali go niemal niedostrzegalnym dla postronnych
skinieniem głowy.
A jeśli wahał się między lekcjami, Szakal szybko podpowiadał mu, gdzie powinien
iść.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Luke nie miał więcej okazji wychodzić sam do ogrodu, ale dwa albo trzy razy na tydzień
Szakal szeptał mu do ucha: „Wieczorem”, a wtedy serce Luke’a podskakiwało z radości.
„Wieczorem” oznaczało: „Pójdziemy do lasu i spotkamy się z dziewczętami”.
Za każdym razem po wyjściu na zewnątrz Luke oddychał głęboko, połykając
powietrze tak, jak głodny człowiek połykałby jedzenie. Zauważył jednak, że pozostali
chłopcy, którzy w szkole byli pewni siebie i wyzywający, niemal kulą się, gdy znajdą się na
świeżym powietrzu. Zaciskali zamknięte oczy i szli niepewnie naprzód, jak skazaniec na
egzekucję.
- Nie lubisz być na dworze, prawda? - zapytał za którymś razem Luke Treya, kiedy
szli przez trawnik do lasu.
Trey powoli pokręcił głową, jakby się bał, że gwałtowniejszy ruch może wywołać
mdłości. Był zielonkawy.
- W lesie jest trochę lepiej - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Przynajmniej mamy
coś nad głowami.
- Ale... - Luke znowu odetchnął głęboko, rozkoszując się zapachem świeżo skoszonej
trawy i wiosennego deszczu. Nie rozumiał Treya. - Jak możesz wytrzymać takie gniecenie się
w zamknięciu?
Trey spojrzał na niego kątem oka.
- Zanim tu trafiłem, spędziłem trzynaście lat w jednym pokoju. Ani razu nie
wyszedłem na zewnątrz.
- Aha - powiedział Luke i nagle zrozumiał, że jak na trzecie dziecko, miał mnóstwo
szczęścia. Zanim rząd wyrąbał las za jego domem i zbudował na jego miejscu osiedle, Luke
spędzał większość czasu na świeżym powietrzu. Poza tym, że nie chodził do szkoły, jego
życie nie różniło się aż tak bardzo od życia jego starszych braci.
Nie potrafił sobie wyobrazić życia przez trzynaście lat w jednym pokoju.
- Jen jeździła na zakupy z fałszywą przepustką - wyjaśnił Treyowi. - Matka zabierała
ją, żeby bawiła się z innymi dziećmi. Myślałem, że trzecie dzieci żyją tak, jak ona.
- Nie mam pojęcia - odparł Trey. - Ja... ja chciałbym... - zawahał się. - Tęsknię za
swoim pokojem.
Luke poczuł przypływ litości. Ilu z jego nowych znajomych spędziło niemal całe życie
jak zamknięci w pudełku?
Zobaczył, jak Szakal wybiega naprzód, a potem zawraca, żeby dodać otuchy
pozostałym.
- Szaka... Znaczy, Jason chyba bardzo przypomina Jen - powiedział Luke. - Na pewno
musiał sporo wychodzić, nie boi się niczego.
- Nie, nie boi się - przyznał Trey. - Powiedział, że udało mu się przełamać wszystkie
lęki związane z ukrywaniem się, a jest tutaj tylko kilka tygodni dłużej od ciebie.
- Naprawdę? - zapytał z zaskoczeniem Luke. Spodziewał się, że Szakal jest starym
wyjadaczem, mającym za sobą całe lata w Hendricks.
- My wszyscy przyszliśmy tutaj dopiero zeszłej jesieni - ciągnął Trey. - Tak mi się
wydaje. Zanim dołączył do nas Jason, nie rozmawialiśmy za wiele.
Luke - zanim zaczął się zastanawiać nad jego słowami - musiał przypomnieć sobie po
raz kolejny, że Jason było prawdziwym imieniem Szakala. Nic dziwnego, że Luke czuł się tak
zagubiony na początku w Hendricks - chłopcy, w każdym razie ci, z którymi teraz się
trzymał, posługiwali się trzema czy czterema imionami. W szkole reagowali na swoje
fałszywe imię lub fałszywe nazwisko, a tutaj w lesie na prawdziwe imię lub nazwisko. To
było bardziej ryzykowne. Kilku używało po prostu inicjałów.
Trey wyjaśnił, że jego imię znaczy po prostu „trzy”. Nawet Szakalowi nie zdradził
swojego prawdziwego imienia.
Weszli do lasu, a do Luke’a w końcu dotarło, co powiedział Trey.
- Czekaj no - odezwał się Luke. - Chcesz powiedzieć, że nie przyjaźniliście się, zanim
przyszedł Jason? Nie spotykaliście się od początku w lesie?
Trey rzucił mu zaskoczone spojrzenie.
- Nie, robimy to dopiero od kwietnia.
W głowie Luke’a kłębiły się myśli.
- W kwietniu była pikieta - powiedział.
- Wiem - wzruszył ramionami Trey.
Potem spotkali się z dziewczętami i zaczęło się takie samo przekomarzanie jak to,
którego świadkiem był Luke pierwszej nocy. Teraz jednak odbierał to zupełne inaczej - nie
zachowywali się, jakby byli obyci i doświadczeni, tylko jakby odczytywali słowa ze sztuki
teatralnej, udając, że rozmawiają w taki sposób, w jaki rozmawialiby zwykli chłopcy i
dziewczyny. Nina kpiła z głupoty chłopaków, a Jason podżartowywał sobie z dziewcząt. Luke
przyglądał się twarzom tych, którzy się nie odzywali - wszyscy sprawiali wrażenie
wystraszonych.
- Właściwie po co są te spotkania? - zapytał nagle Luke.
Jason odwrócił się i popatrzył na niego ze zdziwieniem.
- No jak to... Chcemy wymyślić jakiś sposób na sprzeciwienie się rządowi w sprawie
ustawy populacyjnej. Żeby pójść za ciosem pikiety.
- Właśnie, pikiety - dodała z namysłem Nina.
Luke poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej - przecież tego właśnie chciał! Pragnął
zrobić coś równie odważnego jak Jen, bo w ten sposób mógłby ją przeprosić za to, że z nią
nie poszedł, że w nią zwątpił.
Ale czy potrafił być równie odważny, jak Jen?
I nie zginąć przy tym?
- Ale jak? - dociekał. - Jak zamierzacie się sprzeciwić?
Nina i Jason popatrzyli na siebie.
- Przecież właśnie to próbujemy ustalić - powiedziała Nina. - Typowy chłopak,
zawsze musi zadawać głupie pytania!
Ale tej nocy nie ustalili niczego, żartowali tylko, bawili się w zgadywanie
prawdziwego imienia jednego z chłopców, a potem wrócili do szkoły.
Kiedy weszli do wnętrza budynku, Jason odciągnął Luke’a na bok.
- Nie wszyscy są tak przygotowani jak ty - powiedział. - Musisz dać pozostałym
więcej czasu. Dopóki trzęsą portkami ze strachu za każdym razem, kiedy wychodzą na
zewnątrz, nie zrobimy z nich bojowników za sprawę.
Luke’owi te słowa pochlebiły, a poza tym miały sens.
- Jasne - odparł.
Jason żartobliwie szturchnął go w ramię.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Właśnie, jesteś gotów na egzaminy?
- Jakie egzaminy? - zapytał Luke.
- No chyba wiesz, w przyszłym tygodniu, egzaminy semestralne - przypomniał Jason.
- Jak zdasz, spadasz stąd, jak zawalisz, jesteś uziemiony na resztę życia.
Luke stanął jak wryty.
- No nie... - jęknął.
Jason roześmiał się.
- Wystraszyłem cię, co? Pamiętaj, trzymaj się mnie, a ja już dopilnuję, żeby twoi
„rodzice” zobaczyli wspaniałe świadectwo.
- Ale ja nawet nie chodzę na właściwe lekcje! - Luke poczuł, że zaczyna go ogarniać
panika. - A teraz już nie mogę nikogo zapytać, za dużo czasu minęło...
- Dowiem się za ciebie - Jason znowu się śmiał, stojąc już w połowie korytarza.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Jason dotrzymał słowa i następnego ranka przy śniadaniu wręczył Luke’owi wydruk
komputerowy, zatytułowany: PLAN LEKCJI LEE GRANTA. Wydruk zawierał godziny,
numery klas i nazwiska nauczycieli.
- Skąd to masz? - zapytał Luke.
- A myślałeś, że jedyna zaprzyjaźniona z tobą osoba, która zna się na hakerstwie, nie
żyje? - odpowiedział pytaniem Jason.
Mówił o Jen, a Luke poczuł nowe ukłucie tęsknoty za nią. Pamiętał, jak siedziała przy
komputerze, pisząc coś szybko. Stworzyła dla trzecich dzieci czat, którego hasło brzmiało
„wolny” - dzięki temu trzecie dzieci mogły się spotykać wirtualnie i nie siedziały w swoich
pokoikach całkiem same. Włamała się też do grafiku dyżurów policji, żeby żadne z dzieci,
które wybierały się na pikietę, nie zostało złapane, zanim dotrze do stolicy.
Ale co jej z tego wszystkiego przyszło?
- Ziemia do Lee! - zawołał Jason. - Czy jak się tam nazywasz. Pamiętaj, że ten plan
naprawdę nie ma znaczenia. Mogę tak czy inaczej pozmieniać twoje stopnie w komputerze.
Jednakże po śniadaniu Luke z determinacją pomaszerował na pierwszą ze swoich
lekcji, słuchał uważnie i robił szczegółowe notatki. Na koniec lekcji wiedział coś, o czym
wcześniej nie miał pojęcia: liczba pierwsza dzieliła się tylko przez jeden albo przez siebie
samą.
Na drugiej lekcji śmiało wziął podręcznik z półki i przeczytał wiersz ze strony, którą
nauczyciel zapisał na tablicy. Zdołał nawet coś zrozumieć z wyszukanego języka: wiersz
opowiadał o dwóch przyjaciołach, z których jeden umarł, a drugi był smutny z tego powodu.
Luke doszedł do wniosku, że w rozumieniu akurat tego zagadnienia ma nieuczciwą
przewagę nad innymi.
Na lekcji techniki nauczyciel opowiadał o silnikach spalinowych. Luke widział
wcześniej jeden z nich, cały pokryty smarem i wyciągnięty z traktora ojca, a teraz wiedział
już, jak taki silnik działa.
Podczas lunchu Luke mógł się już pochwalić Jasonowi:
- Naprawdę się teraz czegoś uczę!
Był też dostatecznie pewien siebie, żeby dorzucić:
- Może wcale nie będę potrzebował twojej pomocy przy stopniach.
- Zamierzasz wykuć cały semestr w jeden tydzień? - zakpił z niego Szakal. - Jasne. Za
tydzień w piątek, o godzinie piątej, przyjdziesz do mnie i powiesz: „Błagam, proszę, pomóż
mi! Zrobię dla ciebie wszystko!”
Luke tylko zacisnął zęby i wyciągnął książkę, żeby się uczyć.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Pod koniec tygodnia wszyscy nauczyciele zapisali kredą na tablicy daty egzaminów, a Luke
spędzał każdą wolną chwilę na nauce.
- Dlaczego? - zapytał go pewnego wieczora Trey, kiedy wlekli się w stronę lasu. -
Przecież Jason może poprawić nasze stopnie, a twoi prawdziwi rodzice i tak ich nie zobaczą.
- Czy kiedy siedziałeś w swoim pokoju, nie chciałeś nigdy dowiedzieć się czegoś o
świecie na zewnątrz? - zapytał Luke. - O tym, czy inni ludzie są tacy jak ty, czy może inni,
czy taka sama trawa rośnie na całym świecie albo jak działają samochody?
- Właściwie nie - przyznał Trey.
Luke żałował, że nie potrafi tego wyjaśnić: nie chodziło mu po prostu o stopnie, ale
miał poczucie, że musi coś udowodnić. Może to, że ludzie ze wsi - boboki - wcale nie byli
głupi. Może to, że tata Jen nie ryzykował życia na próżno, załatwiając fałszywe dokumenty
dla Luke’a. Może to, że sam Luke nie marnował całego czasu na wyprawy do lasu i
przekomarzanie się z dziewczętami z Harlow, podczas gdy inne trzecie dzieci nadal musiały
się ukrywać.
Był zaskoczony, że z każdym mijającym dniem rozumiał coraz więcej z lekcji.
Nauczyciele nie byli wcale tacy źli, tylko trzymali się na dystans. Nauczyciel historii,
profesor Dirk, potrafił opowiadać fascynujące historie o królach, rycerzach i bitwach, a
wszystkie te historie wydarzyły się kiedyś naprawdę. Nauczyciel literatury potrafił recytować
z pamięci całe wiersze, a Luke nie zawsze rozumiał wszystkie słowa, ale podobały mu się
rymy i rytm poezji. Nauczyciel matematyki powiedział kiedyś: „Czy liczby nie są cudowne?”
i najwyraźniej rzeczywiście tak uważał. Luke zastanawiał się, czy to możliwe, żeby
nauczyciele także byli nieśmiali - na przykład mieli jakieś fobie, o których mówili Trey i
Jason, i po prostu bali się spoglądać uczniom prosto w oczy.
Wieczorem przed pierwszym egzaminem Luke uczył się podczas obiadu i opuścił
wyjście do lasu z pozostałymi podczas indoktrynacji, żeby przycupnąć na korytarzu i czytać
podręcznik do historii. Jason żartował sobie z niego.
- Co ty chcesz zrobić, molu książkowy? Nauczyć się tylu trudnych słów, co Trey?
Albo:
- Możesz czytać całą noc, a i tak zawalisz. No chodź!
- Daj mi spokój! - warknął Luke, który marzył o tym, żeby powrócić do wojny
trojańskiej.
Z zaskoczeniem zobaczył, że Jason zrezygnował z nalegania i odsunął się.
- Dobra - powiedział. - Możesz marnować czas, mam to w nosie.
To były słowa pewnego siebie chłopaka, do którego Luke był przyzwyczajony, ale w
tonie głosu Jasona było coś nowego, podobnie jak w ułożeniu jego ramion, kiedy odchodził.
Sprawiał wrażenie czujnego i ostrożnego.
Czy to możliwe, żeby Jason obawiał się Luke’a?
Luke był nikim, Jason dzierżył tu całą władzę. Luke doszedł do wniosku, że tylko mu
się zdawało, i wrócił do lektury.
Mimo wszystko po zgaszeniu świateł nie mógł od razu zasnąć. Był zbyt niespokojny -
martwił się jutrzejszym egzaminem, zastanawiał się, co też porabia w domu jego rodzina,
żałował, że nie ma tu Jen, która umiałaby zrozumieć, o co chodzi Jasonowi. Pomyślał nawet o
radzie, którą zapisał dla niego tata Jen: „Dostosuj się”. Do kogo Luke miał się dostosować?
Do chłopców, którzy w otępieniu wlekli się po korytarzach każdego dnia? Do tych, którzy
słuchali Jasona? A może do samego Jasona?
Gdzieś w pokoju skrzypnęło łóżko.
Luke pomyślał, że ktoś po prostu przewrócił się przez sen na drugi bok, ale mimo to
znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.
Usłyszał ciche tap-tap-tap, które mogło być krokami, chyba że stanowiło wytwór
wyobraźni Luke’a. W tym momencie światło z korytarza oświetliło na moment pokój, kiedy
drzwi otwarły się i zamknęły.
Luke usiadł, a potem podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę, żeby wpuścić trochę
światła.
W każdym łóżku spał chłopiec, z wyjątkiem dwóch. Jedno należało do Luke’a.
Drugie do Jasona.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Luke zmarnował chwilę, żeby wziąć jeden z podręczników i w razie czego mieć wymówkę,
gdyby ktoś go złapał poza pokojem w porze ciszy nocnej. Mógł powiedzieć, że chciał się po
prostu jeszcze trochę pouczyć, bo martwi się o wyniki egzaminów.
Chociaż jedyną osobą, która mogłaby go złapać, był Jason.
W przyćmionym świetle korytarza Luke rozglądał się w prawo i w lewo, niepewny, w
którą stronę powinien pójść. Najprawdopodobniej Jason po prostu musiał iść do ubikacji, a on
był idiotą, próbując go śledzić. Dlatego Luke najpierw skierował się do łazienki.
Dlaczego, kiedy szukałem miejsca, żeby przeczytać wiadomość od pana Talbota, nie
przyszło mi do głowy, że mogę po zaczęciu ciszy nocnej iść do łazienki? - zastanowił się
Luke, chociaż wiedział, że był wtedy zbyt przerażony, żeby rozumować w taki sposób. Nie
ośmieliłby się wstać z łóżka, ale teraz rzeczywiście nieźle się dostosował. A gdybym od razu
przeczytał wiadomość, nie zauważyłbym drzwi na zewnątrz i nie znalazłbym lasu. Nie
miałbym tych kilku dni zakładania ogrodu. Nadal tęsknił za swoim ogrodem, więc postarał
się o nim nie myśleć. I nigdy nie poznałbym pozostałych.
Ale jak dobrze znał właściwie swoich nowych przyjaciół? Wcześniej jedyną osobą, z
którą się przyjaźnił, była Jen, a tamta przyjaźń wydawała mu się zupełnie inna.
Samo porównywanie było nie w porządku.
Przekradał się po cichu korytarzem, czując się jak dureń. Jasne, że Jason będzie w
łazience, a kiedy zobaczy Luke’a, zacznie się z niego bezczelnie naśmiewać. „Nie możesz się
nawet wysikać bez podręcznika?” powie albo nawet rzuci: „Hej, boboku, my tu używamy
papieru toaletowego, wiesz? Ta książka nie będzie ci potrzebna”.
Łazienka była jednak pusta.
Luke wycofał się i jeszcze raz zajrzał do pokoju, ale łóżko Jasona było nadal puste,
więc poszedł korytarzem w przeciwnym kierunku, w stronę tylnych schodów.
Nie był pewien, czy w ogóle jeszcze szuka Jasona - co właściwie zamierzał zrobić,
kiedy go znajdzie? Ale uznał, że skoro i tak jest już całkiem wybity ze snu, to równie dobrze
może się pouczyć. Informacje dotyczące wojny trojańskiej i wojny peloponeskiej myliły mu
się przez cały czas.
Dotarł do klatki schodowej i usiadł na najwyższym stopniu. Oparł się o ścianę,
otworzył podręcznik i zaczął czytać: „Grecy toczyli wojny z powodu...”
Daleko w dole usłyszał przytłumiony głos.
Luke siedział nieruchomo przez chwilę, ponieważ kusiło go, żeby zignorować ten
głos. To prawdopodobnie był Jason, ale co z tego? Jeśli urządził tajne spotkanie bez Luke’a,
to co go to obchodziło? Ostatecznie Jason i jego kumple nigdy nie planowali niczego
naprawdę.
Ale Luke’a to obchodziło - jeśli Jason i jego kumple mieli pomagać trzecim dzieciom,
Luke powinien - ze względu na siebie, a także swoją rodzinę, Jen i tatę Jen - wziąć w tym
udział.
Luke zszedł stopień niżej, a potem następny i jeszcze następny. Wciąż ściskał w
objęciach książkę, bo bał się narobić hałasu, odkładając ją. Z drugiej strony zastanawiał się,
czy nie powinien właśnie robić hałasu, zachowywać się normalnie, zwyczajnie wpaść na
potajemne spotkanie i powiedzieć: „O, cześć chłopaki, nie wiedziałem, że tu jesteście.
Przydam się do czegoś?”.
Chodzenie w środku nocy po Hendricks trudno było uznać za normalne, więc Luke
postanowił być cicho.
Kiedy znalazł się za rogiem na półpiętrze, zaczął odróżniać słowa. Jedyną osobą, która
coś mówiła, był Jason, chociaż w tym akurat nie było niczego dziwnego. Luke przykucnął za
niskim murkiem otaczającym schody i słuchał uważnie.
- Ale to za szybko! - głos Jasona był proszący.
Luke zaryzykował zerknięcie nad poręczą schodów.
Może był tam Trey, który zawołałby: „Cześć, Lee! Dobrze cię widzieć! Miałem
nadzieję, że przyjdziesz!” Jason najwyraźniej był sam.
Mówił do niedużego telefonu komórkowego - przynajmniej Luke uznał, że to telefon
komórkowy, ponieważ nigdy wcześniej żadnego nie widział, jeśli nie liczyć obrazka w
książce do techniki.
Jason stał do niego plecami, więc Luke dalej patrzył i słuchał.
- Mówiłem przecież! Można spokojnie zaczekać - oznajmił. - Są naprawdę łatwym
celem.
Jason umilkł i słuchał. Odwrócił się trochę, więc Luke przelotnie zobaczył jego profil:
starszy chłopak miał śmiertelnie poważny, zacięty wyraz twarzy. Luke pomyślał o tych
wszystkich razach, kiedy widział Jasona żartującego, kpiącego, nabijającego się, drwiącego z
czegoś lub z kogoś. Nigdy by nie pomyślał, że Jason jest w stanie traktować coś ze
stuprocentową powagą - wyglądał teraz jak ktoś inny.
Przerażony Luke schował się, schodząc z widoku.
- Mam cztery, a ona ma jeszcze dwa - mówił Jason.
- Ale mogę mieć więcej do końca tygodnia.
Cztery i jeszcze dwa czego? - zastanawiał się Luke.
- Nie wiem tak na pewno, co powie Nina - powiedział Jason. - Trzeba ją zapytać.
Mówiła, że dziewczęta trudniej zwerbować.
Dziewczęta? Luke pomyślał, że rozwiązał zagadkę. Jason planował jakąś akcję
przeciwko rządowi - coś takiego jak pikieta, ale bezpieczniejszego, a przynajmniej taką Luke
miał nadzieję. Mówił komuś, ilu chłopców i dziewcząt - ilu pojawów - będzie skłonnych do
pomocy. Tyle tylko, że... grupa spotykająca się w lesie składała się teraz z dziewięciu
chłopców, wliczając w to Luke’a, oraz pięciu dziewcząt.
Czy Jason nie powiedział kiedyś Luke’owi, że nie wszyscy są w tym momencie dość
odważni, żeby zostać bojownikami za sprawę? Luke był ciekaw, kogo Jason liczył, a kogo
pominął. Trey był bardzo nieśmiały, podobnie jak kilku innych.
A co z Lukiem? Czy Jason nie brał go pod uwagę, ponieważ dzisiaj został, żeby się
uczyć, zamiast iść na spotkanie do lasu? A może wiedział, że Luke był w głębi duszy
największym tchórzem z nich wszystkich?
Luke chciał już wstać i powiedzieć: „Hej, na mnie też możecie liczyć!”. Nogi mu się
trzęsły, ale potrafiłby zdobyć się na odwagę, nie miałby wyboru.
Jason znowu stał do niego plecami i prawie warczał do telefonu.
- Mam podać nazwiska? No dobrze, zaraz podam te, które mam. Antonio Blanco alias
Samuel Irving, Denton Weathers alias Travis Spencer, Sherman Kymanski alias Ryan Mann,
Patrick Kerrigan alias Tyron Janson.
Jason wymieniał prawdziwe imiona chłopców, a Luke czuł się tak podekscytowany,
że nie byłby w stanie wykrztusić nawet słowa. Gdyby tylko powiedział Jasonowi swoje
prawdziwe imię! W wyobraźni słyszał słowa: „Luke Garner, bojownik za sprawę, gotów
przyjść na pomoc wszystkim trzecim dzieciom”. Mniejsza o alias, to nie miało znaczenia.
Jason zmienił rękę, którą trzymał telefon, a Luke’a nagle naszła straszna myśl: a jeśli
ten telefon był na podsłuchu? W tym momencie uświadomił sobie coś jeszcze gorszego:
ponieważ to był telefon komórkowy, Policja Populacyjna nie musiałaby nawet zakładać na
nim podsłuchu. W zeszłym tygodniu, na lekcji techniki, Luke dowiedział się akurat, że
telefony komórkowe wysyłają niezakodowany sygnał. Czy Jason wiedział o tym, że
wystarczy, żeby Policja Populacyjna miała odbiornik?
Na pewno mieli odbiornik, Policja Populacyjna miała wszystko.
Luke wyskoczył ze swojej kryjówki i w dwóch susach pokonał ostatnie schody -
musiał zabrać Jasonowi telefon, zanim przypadkiem zdradzi tożsamość kolejnego chłopca.
Jason nadal stał do niego tyłem i mówił z oburzeniem do telefonu:
- Jasne, że nakłonię innych, żeby podali mi prawdziwe nazwiska. Są ostrożni, ale
naprawdę mi ufają. Nie mają pojęcia, że pracuję dla Policji Populacyjnej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Dłoń Luke’a znajdowała się o centymetry od telefonu, kiedy dotarły do niego słowa Jasona:
„...pracuję dla Policji Populacyjnej”, i poruszała się nadal, chociaż jego mózg nagle przestał
działać. Chłopiec patrzył na swoją rękę, jakby należała do kogoś innego: jego palce zacisnęły
się na telefonie, wyrwały go z ręki Jasona i cisnęły na ziemię. Następnie czyjaś stopa - nie, to
była stopa Luke’a, działająca równie niezależnie jak jego ręka - przydepnęła aparat.
Jason odwrócił się gwałtownie.
- To ty! - rzucił.
Luke starał się zmusić do działania odrętwiały mózg, ale z chaosu wyłaniały się
przedziwne fakty. Jason pracował dla Policji Populacyjnej, dlatego nie bał się używać
telefonu komórkowego. Nie organizował ruchu oporu przeciwko rządowi, tylko wydawał
pojawów.
- Jesteś kapusiem - wyszeptał Luke.
Oczy Jasona zwęziły się, taksując młodszego chłopca. Luke natychmiast dostrzegł, że
popełnił błąd - dlaczego nie udawał głupiego? Mógł przecież się zachowywać, jakby nie
usłyszał ostatniego wypowiedzianego przez Jasona zdania. Mógł odegrać oburzenie urazę z
powodu pominięcia w planach, mógł błagać o zlecenie mu jakiejś niebezpiecznej misji.
Udawanie głupiego nie byłoby specjalnie trudne, skoro jeszcze dwie sekundy temu
naprawdę był głupi.
- No dobra, Lee - powiedział ostrożnie Jason, który wyraźnie próbował się
zdecydować, jak powinien to rozegrać. Czy Luke zaraz usłyszy: „Rany, nie bądź idiotą. Jak
mogłeś tak pomyśleć? Dlaczego miałbym kogoś wydać, skoro sam jestem pojawem?”, czy
może: „Czyli znasz prawdę. Już po tobie”?
Jason zrobił krok w kierunku Luke’a, który ścisnął podręcznik historii jak tarczę
ochronną. Jason podszedł jeszcze bliżej.
W tym momencie Luke bez namysłu zamachnął się książką i z całej siły uderzył nią
Jasona w głowę.
Jason zgiął się w pół i spróbował rozpaczliwie złapać równowagę, ale Luke zamachnął
się znowu.
Tym razem Jason poleciał do tyłu, a jego głowa z głośnym łupnięciem uderzyła o
schody. Sturlał się pół piętra niżej.
Nie poruszał się.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Luke ledwie się odważył odetchnąć. Książkę nadal trzymał wysoko nad głową.
Jason leżał nieruchomo.
A jeśli go zabił?
Luke przyklęknął, przysunął dłoń do nosa Jasona i poczuł bardzo, bardzo delikatny
podmuch powietrza, powtarzający się co kilka sekund. Jason nie był martwy, tylko
nieprzytomny.
Ale na jak długo?
Luke wiedział, że marnuje czas, wpatrując się w nieruchome ciało Jasona. Nie chciał
zostać mordercą, ale wszystko byłoby prostsze, gdyby Jason nie żył.
Właściwie mógł go zabić teraz.
Wszystko we wnętrzu Luke’a wzdrygnęło się na sam ten pomysł. Jason był oszustem
najgorszego rodzaju - kapusiem, zdrajcą, kimś, kto udawał przyjaciela, żeby wykorzystać
pokładane w nim zaufanie. Najprawdopodobniej będzie praktycznie odpowiedzialny za
śmierć czterech chłopców, których jedyną zbrodnią było to, że istnieli. Zasługiwał na śmierć.
Ale Luke nie był w stanie go zabić.
Rozpaczliwie próbował zmusić odrętwiały mózg do wymyślenia jakiegoś innego
rozwiązania, kiedy telefon nagle zadzwonił. Dźwięk odbił się echem na klatce schodowej,
przenikliwy jak setka kogutów piejących jednocześnie. Był chyba dostatecznie głośny, żeby
obudzić umarłego, a co dopiero kogoś, kto był tylko nieprzytomny. Luke złapał telefon, żeby
go jakoś uciszyć, ale aparat nadal dzwonił. Chłopiec wpatrywał się w niego jak ogłupiały: do
tego dnia nigdy wcześniej nie miał w ręku telefonu. Czy nie powinien przestać dzwonić,
kiedy go podniósł? Przycisnął na chybił trafił kilka guziczków i nareszcie, ku jego
bezgranicznej wdzięczności, hałas ucichł.
Luke odetchnął z ulgą, ale zastanowił się, dlaczego telefon w ogóle zaczął dzwonić.
Jason rozmawiał przez niego, a kiedy Luke mu go wyrwał i nadepnął, to musiało rozłączyć
rozmowę. Skoro jednak zadzwonił znowu...
Ktoś chciał rozmawiać z Jasonem.
Luke z lękiem podniósł słuchawkę do ucha.
- Halo? - wyszeptał.
Poczuł nagły przypływ nadziei: może to wszystko było nieporozumienie, może Jason
wcale nie powiedział, że pracuje dla Policji Populacyjnej, tylko że pojawy mu nie ufają, bo
myślą, że mógłby pracować dla Policji Populacyjnej. Albo że pojawy nie ufają nikomu z
powodu Policji Populacyjnej. Może osoba po drugiej stronie słuchawki była przyjacielem
działającym na rzecz sprawy, zaniepokojonym, że coś mogło się stać biednemu, szlachetnemu
i źle zrozumianemu Jasonowi.
- Halo? - wyszeptał jeszcze raz Luke.
- Nie próbuj więcej czegoś takiego! - Rozwścieczony głos w słuchawce miał siłę
huraganu. - Jak jeszcze raz rzucisz słuchawkę w rozmowie z Policją Populacyjną, jesteś
trupem. Powiesimy cię, zanim jeszcze powiesimy tych czterech pojawów, których nam
podałeś.
Nadzieje Luke’a rozwiały się, a on sam musiał walczyć o to, żeby zachować jasność
myślenia. Zastanów się, zastanów... Kiedyś już słyszał, jak tata Jen oszukał Policję
Populacyjną. Pan Talbot potrafił kłamać tak gładko, że nawet Luke, który znał prawdę,
prawie dał się nabrać.
Luke przyłożył dłoń do ust - musiał przekonać mężczyznę po drugiej stronie
słuchawki, że jest Jasonem.
- Przepraszam - wymamrotał Luke. - To był przypadek. Niechcący upuściłem telefon i
sam się rozłączył. - Z niewielką pomocą stopy Luke’a.
- Co mówisz? Nic nie słyszę! - wrzasnął mężczyzna.
- Są jakieś zakłócenia na linii - odezwał się Luke trochę głośniej. Słyszał wiele razy,
jak matka i ojciec to powtarzali i miał nadzieję, że telefony komórkowe także mogą mieć
zakłócenia na linii. - Powiedziałem, że przepraszam. Niechcący upuściłem telefon, nie
odłożyłem specjalnie słuchawki. Dlaczego miałbym się rozłączać, kiedy próbowałem pana
przekonać, że potrzebuję więcej czasu?
- Nieważne - warknął mężczyzna, a Luke był pewien, że tamtego faceta nie obchodzi,
co się stało. Chciał tylko, żeby Jason się przed nim płaszczył, a Luke zachował się
odpowiednio. Był doskonały w płaszczeniu się.
- Dobra, słuchaj - ciągnął mężczyzna. - Damy ci jeszcze jeden dzień, to wszystko. I
pamiętaj, lepiej zdobądź nazwiska tych dzieciaków. Musimy wyrobić nasz limit.
W telefonie coś kliknęło i Luke uświadomił sobie, że jego rozmówca zakończył
rozmowę.
Luke zdołał go oszukać i udało mu się zyskać trochę czasu. Miał jeszcze jeden dzień.
Przynajmniej dopóki Jason się nie obudzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Luke wziął Jasona pod pachy i zaczął go ciągnąć w dół schodów, ponieważ to było prostsze
niż ciągnięcie go pod górę. Poza tym gdyby Jason odzyskał przytomność i zaczął krzyczeć,
było mniej prawdopodobne, że kogoś obudzi, jeśli on i Luke znajdą się na pierwszym piętrze.
Oczywiście, gdyby Jason obudził się i zaatakował, było także mniej prawdopodobne,
że na pierwszym piętrze ktoś przyjdzie Luke’owi z pomocą.
Luke zmusił się do skoncentrowania się na ciągnięciu większego chłopca. Stopa
Jasona ześliznęła się ze stopnia i uderzyła o niego, a Jason jęknął, ale nie otworzył oczu.
Może on tylko udaje? - pomyślał Luke. - Może jest całkowicie przytomny i czeka tylko
na właściwy moment, żeby się na mnie rzucić?
Ta świadomość sprawiła, że Luke zaczął się pocić ze zdenerwowania, ale szarpnął
mocniej i zdołał ściągnąć Jasona ze schodów, nie budząc go.
Potem powlókł Jasona korytarzem: skręcić w prawo, skręcić w lewo, znowu w prawo.
Wyższy chłopak był ciężki, a Luke’a bolały ręce - zresztą bolała go też głowa, ponieważ
rozpaczliwie próbował wymyślić jakiś plan. Znalazł drzwi, których szukał, i zmusił się, żeby
zapukać.
- Tak? - odpowiedział senny głos.
Luke skrzywił się - po części miał nadzieję, że nic z tego nie będzie. Trzymaj się -
polecił sobie samemu.
- Psze pani! - zawołał. - Mój... mój przyjaciel jest chory.
Jakim cudem zdołał nazwać Jasona przyjacielem?
Trudno, czekało go jeszcze sporo kłamstw.
Drzwi uchyliły się i stanęła w nich pielęgniarka w falbaniastym szlafroku.
- O mój Boże - powiedziała słabo na widok leżącego bezwładnie na podłodze Jasona.
Luke spróbował go podtrzymać w taki sposób, w jaki robiłby to zaniepokojony przyjaciel, ale
to nie było proste, ponieważ z przyjemnością upuściłby go na podłogę.
- On zemdlał - stwierdził rzecz oczywistą Luke.
- Miał... miał jakiś atak, rzucał się i krzyczał. On... gadał okropne kłamstwa.
Wymyślał różne rzeczy. - To powinno pomóc, jeśli Jason się obudzi. - To się chyba nazywa
delirium, to, co on miał. Myślę, że chyba lepiej, żeby był nieprzytomny. Może mu pani dać
coś, od czego będzie spał?
- O mój Boże - powtórzyła pielęgniarka, marszcząc brwi. - Zwykle w takich
okolicznościach należy obudzić pacjenta.
To nie było w porządku, pielęgniarka wyraźnie wiedziała, o czym mówi.
- Pomóż mi go wnieść do środka - poleciła Luke’owi.
Złapała Jasona za nogi, więc Luke pomógł go jej podnieść, chociaż wszystkie mięśnie
go bolały. Zadyszał się ciężko, zanim donieśli Jasona na łóżko w gabinecie. Pielęgniarka
natychmiast zaczęła badanie.
- Uderzył się w głowę? - zapytała, obmacując głowę Jasona.
W żołądku Luke’a zaczęła wzbierać panika.
- Mo... może tak - powiedział. - On, tego... rzucał się okropnie. Przez sen.
- Przed chwilą mówiłeś, że krzyczał. - Pielęgniarka przeszyła Luke’a zaskakująco
ostrym spojrzeniem.
- Czy to także robił przez sen?
Luke przełknął ślinę.
- Nie. Rzucał się przez sen, a potem się obudził i zachowywał, jakby miał delirium. A
potem dostał ataku drgawek i stracił przytomność. Tak mi się wydaje, to wszystko działo się
strasznie szybko. Okropnie się bałem.
Przyszedł mu do głowy nowy pomysł.
- Wie pani, może dobrze by go było przywiązać do łóżka, żeby nie zrobił sobie
krzywdy, jeśli się obudzi i znowu zacznie dziwnie zachowywać?
- Bardzo dziękuję za tę fachową poradę. - Pielęgniarka podniosła Jasonowi powiekę i
poświeciła mu latarką w oko. Luke wstrzymał oddech. Jeśli Jason obudzi się teraz, będzie
mógł wmówić pielęgniarce, co tylko zechce, a ona mu uwierzy. Jason był znacznie lepszym
kłamcą od Luke’a. Jego usta się poruszyły: czy wyszeptał coś, co mogła usłyszeć
pielęgniarka, ale czego nie słyszał Luke? Chłopiec starał się walczyć z atakiem paniki. Z ulgą
zobaczył, że oko Jasona było kompletnie nieprzytomne i wywrócone. Pielęgniarka ostrożnie
puściła powiekę, ale Jason się nie poruszył.
Kobieta usiadła przy biurku i wzięła długopis.
- No dobrze, jak się nazywa twój przyjaciel? - zapytała.
- Ja... Znaczy, Scott Renault - powiedział Luke.
Pielęgniarka popatrzyła na niego, jakby nie do końca mu wierzyła.
- A ty się nazywasz...?
- Lee Grant - wymamrotał Luke.
Pielęgniarka patrzyła na niego uważnie, zdecydowanie zbyt uważnie.
- No dobrze - powiedziała. - Poczekaj, zaraz wpiszę do komputera twoją relację
dotyczącą obrażeń przyjaciela. - Zniknęła za ścianą, a Luke usłyszał, jak coś do siebie
mruczy, a potem zaczyna stukać w klawisze. Ten dźwięk sprawił, że zatęsknił za Jen i
przypomniał sobie, jak bardzo był podekscytowany Jason, kiedy Luke o niej wspomniał. To
wszystko było udawane, odegrane po to, żeby Luke mu zaufał i powiedział swoje prawdziwe
imię, a Jason mógł go zdradzić.
Luke czuł, że wiruje mu w głowie - strasznie trudno było poukładać wspomnienia na
nowo, pamiętając, że Jason jest zdrajcą.
Pielęgniarka wróciła.
- Podpisz to - powiedziała.
Przygnębiony Luke podpisał bez czytania.
- Dobrze, a teraz możesz już wracać do łóżka - powiedziała mu pielęgniarka. -
Obiecuję, że zajmę się jak najlepiej twoim przyjacielem.
Tego właśnie Luke się obawiał.
Nie pozostawało mu jednak nic innego, jak skierować się do drzwi.
- Proszę mi dać znać, co się z nim dzieje - poprosił, wychodząc. - A gdyby znowu
zaczął mówić dziwne rzeczy...
- Nie martw się - uspokoiła go pielęgniarka. - Słyszałam tu już mnóstwo dziwnych
rzeczy.
Na korytarzu Luke zaczął żałować, że nie wymyślił innego planu. Sznury! Mógł
związać i zakneblować Jasona, a potem... ciekawe, co miałby z nim potem zrobić? Nawet
chłopcy, którzy chodzili cały czas ze wzrokiem wbitym w podłogę, zauważyliby, że ktoś leży
związany i zakneblowany. Poza tym, skąd właściwie Luke wziąłby sznury i knebel? Nie,
musiał zaryzykować i iść do pielęgniarki, a teraz powinien się jeszcze bardziej spieszyć. Kto
mógł przewidzieć, jakich kłamstw naopowiada Jason pielęgniarce, kiedy się obudzi? Luke
mógł być pewien, że Jason nie podtrzyma wersji o bohaterskim czynie Luke’a, który zaniósł
go do gabinetu w poszukiwaniu pomocy.
Właściwie to Jason nie musiałby wcale kłamać, wystarczyło, żeby powiedział, że
Luke uderzył go książką i ogłuszył. To była prawda, nawet jeśli tylko częściowa, a gdyby
ktoś chciał to sprawdzić, wystarczy że obejrzy podręcznik Luke’a i...
Podręcznik. Oszołomiony własną głupotą chłopiec uświadomił sobie, że zostawił na
schodach swoją książkę i telefon komórkowy Jasona.
Zapominając o ostrożności, popędził korytarzem, minął zakręty i wbiegł po schodach.
Zobaczył podręcznik do historii w kącie na podeście, tam gdzie go upuścił. Teraz podniósł
książkę i przycisnął do piersi jak odnalezionego po latach przyjaciela. Pozostawało jeszcze
znaleźć telefon...
Ale po telefonie nie było nawet śladu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Półpiętro było po prostu kwadratowym podestem dwa na dwa metry, gładkim i pustym, ale
Luke chodził po nim w koło raz za razem, jakby się spodziewał, że po prostu nie zauważył
telefonu, który leży gdzieś i tylko czeka, żeby go podnieść.
Nie leżał.
Luke obejrzał każdy stopień poniżej, a nawet stopnie powyżej półpiętra, zupełnie
jakby telefon mógł latać. Całą wieczność trwało, zanim jego uparty mózg przyjął do
wiadomości, że aparat zniknął. Luke opadł na stopień schodów i zaczął się zastanawiać, kto
mógł go zabrać.
Czy Jason miał wspólnika?
Luke pomyślał o dyżurnych i wszystkich chłopcach, których poznał w lesie. Teraz,
kiedy prawdziwa natura Jasona wyszła na jaw, Luke nie był już pewien niczego. Może oni
wszyscy pracowali dla Policji Populacyjnej?
Z wyjątkiem czterech chłopców, których Jason wydał.
Myśli Luke’a były pogrążone w całkowitym chaosie, ale potrafił zrozumieć jedno:
zniknięcie telefonu oznaczało, że ta czwórka znajdowała się w jeszcze większym
niebezpieczeństwie.
Podobnie jak sam Luke.
Pierwszym jego odruchem było ukryć się i przekonać tych czterech chłopców, żeby
ukryli się wraz z nim. W lesie nie było bezpiecznie, ponieważ Jason zaprowadziłby tam
Policję Populacyjną bez cienia wahania. Może w kuchni znalazłoby się dobre miejsce albo w
którejś z nieużywanych sal lekcyjnych? A może istnieje jakaś znajdująca się na uboczu
sypialnia, do której nie dotrze rewizja?
Ukrywanie się nie miało sensu. Prędzej czy później zostaliby znalezieni.
Luke musiał zrobić coś, żeby powstrzymać Policję Populacyjną przed przeszukaniem
szkoły, ale nie do końca pojmował, co się właściwie dzieje. Musiał więc znaleźć kogoś, kto
wie więcej od niego, potrafi lepiej kłamać i umie sobie radzić z Policją Populacyjną.
Tata Jen.
Ale w jaki sposób Luke miałby go zawiadomić?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Luke przekradł się z powrotem na dół, na pierwsze piętro, z bardzo mglistym planem w
głowie. Potrzebny mu był numer telefonu pana Talbota i aparat telefoniczny, a jedno i drugie
powinien znaleźć w gabinecie dyrektorki.
Gabinet był zamknięty na klucz.
Luke miał poczucie, że przez całe godziny tkwił pod ozdobnymi drzwiami - osadzona
w ich górnej części szyba pozwalała mu zajrzeć do wnętrza. Widział zarys telefonu stojącego
na biurku dyrektor Hawkins i staroświecką kartotekę z tyłu. Na pewno znajdowała się w niej
także teczka Luke’a - oczywiście z jego fałszywym nazwiskiem. Czy mogła zawierać numer
telefonu pana Talbota, skoro właśnie on przywiózł go do szkoły? Luke uznał, że
prawdopodobieństwo jest duże, ale niewiele mu z tego przyjdzie, jeśli nie dostanie się do
teczki. Próbował majstrować przy gałce, jednakże drzwi ani drgnęły.
Luke w desperacji kopnął je, ale drzwi zrobiono z grubego, litego drewna - w
Hendricks nie było niczego delikatnego. Nawet szyba z pewnością...
Szyba. Luke nie mógł uwierzyć we własną głupotę. Rąbnął podręcznikiem w szklaną
taflę i z satysfakcją zobaczył siateczkę pęknięć. Powtórzył cios, wybijając kawałek szyby.
- A Jason uważał, że książki są bezużyteczne - mruknął do siebie Luke. - I proszę!
Owinął rękę rękawem piżamy i wsunął ją przez dziurę w szybie. Na ziemię spadło
tylko kilka odłamków - szkło musiało być doskonałej jakości, ponieważ inaczej
roztrzaskałoby się całkowicie i posypało na podłogę, robiąc przy tym mnóstwo hałasu.
Chłopiec sięgnął do środka i złapał gałkę od wewnątrz. Przekręcił ją bardzo, bardzo
powoli, aż w końcu usłyszał kliknięcie, na które czekał. Otworzył drzwi i rzucił się do
kartoteki.
Mając do dyspozycji tylko przyćmione światło sączące się z korytarza, Luke nie był w
stanie odczytać etykiet na teczkach - musiał przynieść je do drzwi, żeby zobaczyć, z czym ma
do czynienia.
Pierwsza wyjęta porcja zawierała teczki od nazwiska Jeremy’ego Andrewsa do
Luthera Bentona. Luke odłożył je i sięgnął głębiej. Od Tannera Fitzgeralda do... tak, znalazł.
Teczka Lee Granta.
Był zaskoczony grubością teczki, biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu spędził w
Hendricks. Jako pierwszy wyjął z niej plik papierów będących świadectwami i dokumentami
z innych szkół - najwyraźniej tych, do których uczęszczał prawdziwy Lee Grant, zanim zginął
i przekazał swoją tożsamość Luke’owi. Były tu także zdjęcie, aż siedem, opisane:
PRZEDSZKOLE, I KLASA, II KLASA... aż do szóstej klasy. O dziwo, osoba na tych
zdjęciach naprawdę przypominała Luke’a: podobne ciemnoblond włosy, jasne oczy,
zmartwiony wyraz twarzy. Chłopiec zamrugał i pomyślał, że wzrok go oszukuje, ale kiedy
otworzył oczy, nadal widział podobieństwo. Czy prawdziwy Lee Grant do tego stopnia był
podobny do Luke’a?
W tym momencie Luke przypomniał sobie coś, co powiedziała mu kiedyś Jen - że w
komputerze można zmieniać zdjęcia.
- Możesz sprawić, że ktoś będzie wyglądał starzej, młodziej, ładniej, brzydziej, co
tylko zechcesz. Gdybym chciała sama sobie zrobić fałszywy dowód tożsamości,
prawdopodobnie umiałabym - pochwaliła się.
Ale Jen chciała wyjść z ukrycia, nie zmieniając tożsamości, nienawidziła myśli o
fałszywych dokumentach.
Luke patrzył na sfałszowane zdjęcia i pomyślał, że rozumie ją - to było zbyt dziwne.
Wiedział, że powinien się czuć pewniej, widząc jak starannie zostały przygotowane jego akta,
ale tylko go to przerażało. Nie było tu śladu po prawdziwym Luke’u Garnerze.
Prawdopodobnie nawet jego rodzina kiedyś o nim zapomni.
Wiedział, że nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą, więc odwrócił stronę, mając
nadzieję, że znajdzie dokumenty podpisywane przy przyjęciu go do Hendricks.
Nie było ich - zamiast tego zobaczył coś w rodzaju dziennika, który czytał z rosnącą
fascynacją i przerażeniem.
28 kwietnia - w czasie rozmowy kwalifikacyjnej uczeń wycofany i małomówny, odmawia
patrzenia w oczy rozmówcy, nie odpowiada na pytania. Wyraźnie przygnębiony, jego wrogość
najprawdopodobniej wynika z rozłąki z rodzicami. Uczeń podwyższonego ryzyka ze względu
na wysokie prawdopodobieństwo ponownej próby ucieczki. Zalecane natychmiastowe
rozpoczęcie terapii.
29 kwietnia - przygnębienie nie ustępuje. Uczeń odrzuca próby nawiązania kontaktu,
nauczyciele obserwują obojętność i wrogość.
Raport ciągnął się dalej w tym duchu, zawierając wpis dla każdego dnia spędzonego
przez Luke’a w Hendricks. Powtarzały się w nim wzmianki o terapii i leczeniu, a także o
sukcesach lub porażkach w stosowanych metodach. Ale Luke przecież nie odbywał żadnej
rozmowy kwalifikacyjnej, nie został poddany żadnej terapii ani leczeniu, nikt ze szkolnej
kadry w ogóle się nim nie interesował. Najwyraźniej to wszystko było sfałszowane.
Ale przez kogo i dlaczego?
Osłupiały ze zdziwienia Luke przewrócił stronę i znalazł gruby plik papierów
potrzebnych do jego przyjęcia do szkoły.
Pan Talbot był wymieniony w drugiej kolumnie na szesnastej stronie, jako osoba, z
którą w razie czego należy się kontaktować.
Luke złapał telefon i wybrał numer.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
W słuchawce odezwał się zaspany kobiecy głos. Czy zastałem pana Talbota? - zapytał Luke.
- Chciałbym rozmawiać z panem Talbotem.
- Jest trzecia nad ranem! - syknęła kobieta.
- Bardzo proszę - błagał Luke. - To pilna sprawa. Jestem przyjacielem... - W ostatniej
chwili powstrzymał się przed wymienieniem imienia Jen. Policja Populacyjna prawie na
pewno podsłuchiwała telefon pana Talbota, a może i telefon szkolny. Luke nie był pewien,
więc spróbował jeszcze raz. - Pan Talbot przyjaźni się z moimi rodzicami.
Odpowiedziała mu głucha cisza, a potem rozległ się męski głos, równie zaspany jak
wcześniej kobiecy.
- Halo?
To był pan Talbot.
Luke chciał wyrzucić z siebie wszystko, od pierwszego trudnego dnia w Hendricks
przez zdradę Jasona aż po dziwaczną teczkę, którą nadal miał na kolanach. Gdyby tylko mógł
opowiedzieć o swoich problemach, pan Talbot na pewno zdołałby je wszystkie rozwiązać.
Luke wiedział jednak, że musi ostrożnie dobierać słowa.
- Powiedział mi pan, że powinienem się dostosować - rzucił oskarżycielsko, mając
nadzieję, że pan Talbot sobie przypomni. - Nie mogę. Musi pan przyjechać i mnie zabrać. - A
także czterech innych chłopców, dodał w myślach, jakby pan Talbot potrafił posługiwać się
telepatią. Gdyby tylko można było powiedzieć wprost: „Potrzebujemy jeszcze czterech
fałszywych dowodów tożsamości dla moich przyjaciół. Trzeba też jakoś ochronić ich
rodziny” - ale Luke nie potrafił wymyślić żadnego szyfru, który przekazałby informacje panu
Talbotowi, nie przekazując ich jednocześnie Policji Populacyjnej.
- No już, już - pan Talbot mówił spokojnym głosem, jak starszy wujek dzielący się
życiowymi mądrościami. - Na pewno w szkole nie jest aż tak źle, musisz jeszcze spróbować.
Masz chyba teraz egzaminy, prawda?
Luke nie wiedział, czy pan Talbot naprawdę go nie zrozumiał, czy mówił to wszystko
ze względu na możliwość podsłuchu.
- Nie o to chodzi! - prawie wrzasnął. - To... to podobny problem, jak miałem
wcześniej.
- Tak, problemy często potrafią wracać. - W głosie pana Talbota nadal brzmiał
niezmącony spokój. - Zwykle trzeba dotrzeć do ich źródła i najpierw się nim zająć.
Czy pan Talbot mówił jakimś szyfrem? Luke miał gorącą nadzieję, że tak jest.
- Łatwo panu mówić - zaprotestował. - Ale te problemy się mnożą. Teraz jest ich już
cztery i nie mogę czekać, aż... no, aż dotrzemy do ich źródła. To pilne, musi mi pan pomóc.
Luke był z siebie dumny: nie mógłby tego jaśniej przekazać, biorąc pod uwagę
prawdopodobieństwo podsłuchu w telefonie. Był pewien, że pan Talbot go zrozumie.
- Wy, dzieciaki, potraficie okropnie histeryzować - powiedział z irytacją pan Talbot.
Teraz brzmiał jak mężczyzna wyrwany ze snu o trzeciej nad ranem bez ważnego powodu. -
Jestem całkowicie przekonany, że poradzisz sobie sam ze swoimi problemami. A teraz
dobranoc.
- Proszę! - błagał Luke.
Pan Talbot odłożył słuchawkę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Luke wpatrywał się w telefon - naprawdę zrobił, co w jego mocy. To nie w porządku, że nie
wiedział nawet, czy mu się udało.
Nie. Wiedział, że mu się nie udało.
Słyszał obojętność w głosie pana Talbota i nie potrafił wmówić sobie, że to była tylko
gra, a każde słowo miało podwójne znaczenie. Była trzecia nad ranem, a on wyrwał ojca Jen z
głębokiego snu. Jak mógł się spodziewać, że zostanie właściwie zrozumiany?
Luke upuścił słuchawkę i oparł się policzkiem o biurko dyrektor Hawkins. Teczka,
którą trzymał na kolanach, zsunęła się na podłogę, rozsypując papiery pełne kłamstw. Nie
dbał o to. Nie dbał o to, że ktoś przechodzący tędy może go złapać w miejscu, w którym nie
powinno go być. Nie dbał już zupełnie o nic.
Czy Jen dotarła kiedyś do takiego stanu, planując pikietę?
Luke przypomniał sobie ostatni raz, kiedy ją widział, tej nocy, zanim wyruszyła do
stolicy. Sprawiała niemal nieziemskie wrażenie, jakby już opuściła świat, który dzieliła z
Lukiem. I rzeczywiście tak było, bo on nadal się ukrywał, a ona miała właśnie zaryzykować
życie dla wolności.
Tobie było łatwiej - oskarżył ją w myślach Luke. - Ty nie byłaś taka zagubiona.
Nie jest łatwo, jeśli twoja najlepsza przyjaciółka jest martwą bohaterką.
Zwyczajnie nie umiem ci dorównać, Jen - pomyślał Luke. - Nie jestem tobą.
Nie był także Lee Grantem. Powoli, po prostu po to, żeby się ich pozbyć, zaczął
zbierać fałszywe papiery i wpychać je z powrotem do teczki. Poruszając się jak we śnie,
odstawił telefon na biurko, odłożył teczkę do szafy i zatrzasnął drzwiczki. Wyszedł z gabinetu
i zamknął za sobą drzwi, nie próbując w żaden sposób ukryć rozsypanego szkła.
Musiał uciekać i to wszystko - mógł zabrać ze sobą pozostałą czwórkę. Musieli po
prostu zaryzykować, może spróbować ukryć się w mieście.
Luke całkowicie stracił poczucie czasu. Uznał, że zanim obudzi i śmiertelnie przerazi
pozostałych, wyjrzy na zewnątrz, żeby sprawdzić, ile zostało do świtu.
Podszedł do drzwi, z których zawsze korzystał, prowadzących do lasu, a niegdyś także
do jego ogrodu. Chciał przekręcić gałkę, ale jego ręka musiała osłabnąć z wyczerpania, a
palce ześlizgnęły się z uchwytu. Złapał ją mocniej i spróbował jeszcze raz.
Drzwi były zamknięte - zamknięte od zewnątrz.
Luke w panice pobiegł do drzwi frontowych, tych samych, przez które wszedł
pierwszego dnia, prowadzony przez pana Talbota.
One także były zamknięte.
Co za szkoła zamykała swoich uczniów w nocy na klucz?
To nie była szkoła, tylko więzienie.
Luke biegł od drzwi do drzwi, próbując otworzyć wszystkie, jakie przyszły mu na
myśl, ale to było bez sensu. Okazało się, że wszystkie pozamykano na klucz, a w żadnych z
nich nie było szyby, którą mógłby rozbić.
W końcu usiadł na podłodze przed salą historyczną.
Jesteśmy w więzieniu - pomyślał. - Zupełnie jak myszy w pułapce.
Nie był w najmniejszym stopniu zdziwiony, kiedy usłyszał kroki w korytarzu. Z
trudem zmusił się do podniesienia głowy, ale nie stał nad nim ani Jason, ani funkcjonariusz
Policji Populacyjnej, tylko jego nauczyciel historii, profesor Dirk.
- Marsz do łóżka, młody człowieku - polecił profesor Dirk. - Doceniam twoją pilność i
zainteresowanie historią, ale nauka w nocy jest surowo zabroniona. Obawiam się, że muszę ci
dać...
- Wiem, wiem - przerwał Luke. - Dwa punkty karne.
Pod surowym okiem profesora Dirka zrezygnowany Luke powlókł się z powrotem na
górę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Luke obudził się następnego ranka przepełniony poczuciem winy. Jak mógł spać przez tyle
godzin? Musiał wrócić do pokoju, ponieważ profesor Dirk go obserwował, ale potem przecież
mógł wymknąć się z powrotem. Dlaczego przynajmniej nie ostrzegł pozostałych?
Jakaś racjonalna część jego mózgu podsunęła, że ostrzeżenie niewiele by dało, skoro
nie mieli jak uciekać.
Jego współlokatorzy narzekali na egzaminy czekające ich tego dnia. Jeden czy dwaj
siedzieli na łóżkach z otwartymi książkami i próbowali się uczyć w trakcie ubierania.
Wydawało się nieprawdopodobne, że w takim momencie ktoś może myśleć o egzaminach.
Luke z obawą spojrzał na łóżko Jasona, ale było puste, ze skotłowaną kołdrą, jaką
widział w nocy i wgnieceniem na poduszce. Po samym Jasonie nie było śladu.
- Gdzie jest Scott? - wbrew wszelkim wysiłkom głos Luke’a zadrżał.
Jego pytanie spotkało się z milczeniem pozostałych.
- Nie wiem - mruknął w końcu któryś chłopak i wrócił do nauki.
Przy śniadaniu Luke usiadł z kolegami Jasona, ale sam Jason nadal się nie pojawił.
Luke popatrzył na czterech chłopców, których Jason zdradził: Antonio/Samuel miał lśniące
ciemne oczy i zaraźliwy uśmiech, Denton/Travis znał setki zagadek, Sherman/Ryan mówił z
akcentem, jakiego Luke nigdy wcześniej nie słyszał, a Patrick/Tyron powiedział kiedyś, że
dostał swój fałszywy dowód, bo „Irlandczycy mają szczęście”. Luke właściwie nie znał zbyt
dobrze żadnego z nich, ale było dla niego męką siedzieć i patrzeć, jak jedzą owsiankę i
żartują, całkowicie nieświadomi, że ich los jest przypieczętowany. Spróbował nachylić się do
Patricka i szepnąć mu do ucha:
- Jesteś w niebezpieczeństwie, muszę ci coś powiedzieć...
Ale Patrick tylko zbył go słowami:
- Odczep się, boboku, przeszkadzasz mi.
Wszyscy pozostali zaczęli patrzeć na Luke’a. Ilu z nich było po stronie Jasona i
pracowało dla Policji Populacyjnej?
Luke nie ośmieliłby się powtórzyć swojego ostrzeżenia na głos.
Śniadanie trwało dalej, a Luke’a ogarniała coraz większa panika. Myśli kłębiły mu się
w głowie: powinien się ukryć przynajmniej sam, skoro nie był w stanie uratować pozostałych.
Ale nie mógł ich tak po prostu zostawić, musiał im jakoś pomóc. Tylko jak?
- Jeśli nie masz apetytu, mogę zjeść twoją porcję - zaproponował Patrick, kiedy
zobaczył, że talerz Luke’a pozostał nieopróżniony.
Luke bez słowa podsunął mu owsiankę.
- Dzięki - rzucił Patrick z szerokim uśmiechem. - Jesteś super.
Gdybyś tylko znał prawdę... - pomyślał z rozpaczą Luke.
W tym momencie drzwi jadalni otwarły się z łoskotem.
- Policja Populacyjna! - zagrzmiał czyjś głos.
Luke zastygł bez ruchu. Wiedział, że to się stanie, ale nadal trudno mu było uwierzyć.
Chciał krzyknąć: „Uciekajcie!” do Patricka i jego kolegów, ale kiedy otworzył usta, nie zdołał
z nich wydobyć żadnego dźwięku. Także jego nogi były jak sparaliżowane - mógł tylko
siedzieć, patrzeć i słuchać ze zgrozą.
Do sali wszedł ogromny mężczyzna w oliwkowozielonym mundurze ozdobionym
licznymi medalami. W garści ściskał plik papierów.
- Mam tu nakaz aresztowania nielegalnych dzieci, które popełniły dodatkową zbrodnię
fałszerstwa dokumentów - oznajmił.
Luke zamknął oczy, czując narastający w środku ból. Wszystko było skończone,
zawiódł na całej linii. Nie zdołał ocalić pozostałych ani nawet samego siebie. Nie udało mu
się zrobić niczego dla sprawy, a teraz miał umrzeć, zanim zdąży dokonać czegokolwiek.
Funkcjonariusz policji popatrzył na trzymane papiery i odchrząknął.
- Karą dla osób łamiących ustawę populacyjną numer 3903 jest śmierć. Karą za
sfałszowanie dokumentów przez osobę nielegalną jest śmierć metodą wybraną przez rząd.
Jeden z autystycznych chłopców zaczął płakać - Luke słyszał jego szloch po
przeciwnej stronie sali. Pozostali siedzieli w głuchym milczeniu. Luke miał nadzieję, że
będzie miał przynajmniej czas poprosić o wybaczenie pozostałych czterech chłopców.
Funkcjonariusz policji ciągnął dalej:
- Pierwszy z przestępców, którego zamierzamy aresztować, posługuje się fałszywymi
dokumentami na nazwisko...
- Spokojnie, Stan, już go znalazłem - przerwał mu ktoś z tyłu.
Luke rozpoznał ten głos, a sekundę później do sali wszedł pan Talbot.
Za nim, z rękami skutymi kajdankami i z łańcuchem na nogach, szedł Jason.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Wszyscy zgromadzeni w jadalni chłopcy wstrzymali oddech.
- Ukrywał się w gabinecie pielęgniarki - wyjaśnił pan Talbot. - Jest jeszcze jedna, w
szkole dla dziewcząt. Chodźmy już, nie chciałbym się dzisiaj spóźnić na golfa.
- Nie! - ryknął Jason. Nawet zakuty, miał w sobie coś władczego i obwieszony
medalami funkcjonariusz popatrzył na niego z odrobiną respektu. - Mówiłem wam! Nie
jestem pojawem, mogę wam ich wskazać!
Jason zrobił krok do przodu, szczękając łańcuchami. Pan Talbot chciał go złapać za
ramię, ale powstrzymał go drugi funkcjonariusz.
- Może mówi prawdę - powiedział. - Uwielbiam, jak zaczynają się nawzajem sypać, i
nie mam nic przeciwko premii za przekroczenie planu w tym miesiącu.
Pan Talbot wzruszył ramionami i popatrzył na zegarek, jakby martwiło go tylko to, że
może nie zdążyć na swoją ulubioną rozrywkę.
Jason pokuśtykał powoli przez jadalnię i podszedł do stołu Luke’a, który poczuł, że
robi mu się słabo. Wszyscy wokół niego także niemal zamarli.
Jason wskazał palcem.
- Ten. Naprawdę nazywa się Antonio Blanco, ale tutaj występuje jako Samuel Irving.
Ten. Denton Weathers alias Travis Spencer. Ten. Sherman Kymanski alias Ryan Mann. Ten.
Patrick Kerrigan alias Tyron Janson. - W tym momencie Jason wskazał Luke’a. - I ten. Nie
znam jego prawdziwego imienia, ale podszywa się pod Lee Granta. - Zwrócił się błagalnie do
funkcjonariusza Policji Populacyjnej:
- Wiem na pewno, że jest ich więcej. Dajcie mi trochę czasu...
Pan Talbot zaczął się śmiać, a jego głośny śmiech odbijał się w pogrążonej w ciszy
jadalni echem, jak dzwon w kaplicy pogrzebowej.
- Lee Grant oszustem? A to dobre! Znam go od dziecka; kiedy jeszcze mieszkaliśmy
w mieście, spotykaliśmy się z Grantami w każdą Gwiazdkę. W sumie mam chyba nawet
jakieś stare zdjęcia z tej okazji w portfelu... Chcesz rzucić okiem? - zapytał pan Talbot
funkcjonariusza, od razu wyciągając portfel z tylnej kieszeni. - Dobrze cię widzieć, Lee.
Chodź i popatrz, pamiętasz, jak rodzice zmusili cię, żebyś włożył czapkę Mikołaja?
Luke jakimś cudem zmusił swoje nogi do posłuszeństwa i podszedł do pana Talbota.
Już kiedyś pan Talbot skłamał i powiedział, że był bliskim przyjacielem kuzyna ojca Luke’a -
to było wystarczająco ryzykowne. Teraz pan Talbot nie miał przecież nic na poparcie swojego
kłamstwa.
Zdjęcie, które podsunął mu pan Talbot, było ostre jak brzytwa. Pokazywało pana
Talbota i trójkę innych dorosłych, stojących przy kominku. Na dywanie przed ogniem
siedziało dwóch chłopców, w których Luke rozpoznał braci Jen i pasierbów pana Talbota. A
pomiędzy nimi siedział także Luke, we flanelowej koszuli i czapce Mikołaja.
Pan Talbot machnął nawet tym zdjęciem przed nosem Jasona.
- Ale ja wiem... - zająknął się Jason. - On... znaczy, jestem całkowicie pewien
pozostałych. Na sto procent!
- Jasne - powiedział pan Talbot. - Założę się, że właśnie zmyśliłeś te imiona, żeby
ratować własną skórę.
Nagle odezwał się Patrick/Tyrone.
- Tak, proszę pana. Ja się nazywam Robert Jones.
- A ja jestem Michael Rystert - dodał Sherman/Ryan.
Pozostali dwaj także podali nowe imiona - Joel Westing i John Abbot. Wszyscy
czterej mówili spokojnym, obojętnym tonem. Luke był oszołomiony - co tu się działo? Jak
zamierzali to przeprowadzić?
- Oni kłamią! Popatrzcie na ich dokumenty! - wrzasnął Jason.
- Doskonały pomysł - przyznał pan Talbot. - Czy ktoś z kadry nauczycielskiej lub
administracyjnej byłby tak dobry...?
Od stołu po przeciwnej stronie wstał profesor Dirk, nauczyciel historii w klasie
Luke’a.
- To zajmie minutkę - powiedział, a Luke zastanawiał się, jak profesor Dirk
kiedykolwiek mógł mu się wydać onieśmielający. Wypadł teraz z jadalni jak przerażona mysz
i zaraz wrócił z czterema grubymi teczkami, które podał funkcjonariuszowi policji. -
Prosiłbym tylko, żeby nie pokazywać tego chłopcom. Chcielibyśmy zachować tajemnicę ich
dokumentacji lekarskiej...
Wszyscy oczywiście spróbowali zapuścić żurawia do teczek, ale Luke miał przewagę,
ponieważ nadal stał obok pana Talbota. Funkcjonariusz policji szybko przekartkował
pierwszą teczkę, a Luke zobaczył, że na każdej stronie powtarzało się imię MICHAEL. Z
kolei w następnej wszędzie było pełno imienia ROBERT.
- Są sfałszowane - zawył Jason.
- A kto miałby je sfałszować w ciągu tych dwóch minut, kiedy tu jesteśmy? - zapytał z
niesmakiem funkcjonariusz. Cisnął teczki na stół i szarpnął Jasona za ramię. - Dalej,
wychodzimy stąd, mam dość tych kłamstw. Lepiej szybko zgarnijmy tę drugą osobę, albo
nasz pan Talbot zażąda ode mnie odszkodowania za stracony czas wolny.
- Ale... ale... - powtarzał Jason, prowadzony przez jadalnię.
Chwilę później on, pan Talbot i funkcjonariusz Policji Populacyjnej zniknęli.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
To było dziwne, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, chłopcy potrafili jak zwykle powlec
się do swoich klas, a dyżurni jak zwykle pilnowali porządku na korytarzach. Kiedy zabrzmiał
dzwonek, nauczyciele odchrząknęli sztywno jak zawsze i zaczęli wykłady o liczbach
całkowitych, prawach termodynamiki albo martwych od dawna poetach.
Tego popołudnia Luke zgodnie z planem przystąpił do egzaminu z historii i był
zdziwiony, że potrafi wpisywać odpowiedzi dotyczące Herkulesa, Achillesa, Hannibala i
Artura, bohaterów z odległej przeszłości, chociaż jego w jego mózgu kłębiły się pytania
dotyczące teraźniejszości. Chciał poprosić Patricka/Tyrona - nie, teraz już Roberta - o
wyjaśnienia albo zapytać któregokolwiek z pozostałych, skąd wiedzieli, jakie imiona powinni
podać? Jak zostały zmienione ich teczki i dlaczego nikt w całej jadalni nie wstał i nie
podważył ich wersji. A wreszcie - kto zdradził Jasona?
Ale kiedy widział któregoś z chłopców, jęczeli tylko na temat egzaminów, narzekali
na szkolne jedzenie i opowiadali głupie kawały. Zachowywali się tak, jakby zawsze nazywali
się Michael, Robert, Joel i John.
Nikt nie wspominał o Jasonie.
- Pójdziemy dzisiaj do lasu? - szepnął Luke do Treya, kiedy wychodzili po obiedzie z
jadalni. - Żeby pogadać... no wiesz?
Trey popatrzył na niego, jakby Luke mówił w obcym języku.
- Chyba nie, prawda? - Luke nie chciał się od razu poddawać.
W tym momencie poczuł rękę na ramieniu.
- Chciałbym zamienić z tobą słowo, młody człowieku - odezwał się czyjś głos.
Luke, do którego wróciły wszystkie lęki, jakie ogarnęły go podczas śniadania, zmusił
się, żeby się odwrócić.
Za nim stał, spoglądając surowo, nauczyciel historii, profesor Dirk.
- Nazywasz się Lee Grant, prawda? - zapytał profesor Dirk.
Pozostali chłopcy wyminęli ich, a Luke patrzył na zamykające się drzwi do sali, w
której odbywała się pogadanka. Dopiero wtedy zdołał skinąć głową.
- W takim razie chodź ze mną. - Profesor Dirk odwrócił się na pięcie.
Luke szedł kilka kroków za nim i spodziewał się, że profesor Dirk zamierza mu
powiedzieć, jak okropnie zawalił egzamin z historii. I co z tego? Luke przypomniał sobie, że
skoro nie było już Jasona, nikt nie mógł poprawić jego stopni, ale przecież w żadnym
momencie nie obchodziły go stopnie.
- Będę się pilniej uczył w następnym semestrze - zaczął się tłumaczyć Luke. - Nie
chodziłem na pana lekcje aż do zeszłego tygodnia...
- Cicho - powiedział profesor Dirk.
Luke poczuł, że chce mu się śmiać. To było absurdalne, że przetrwał wizytę Policji
Populacyjnej, a teraz miał kłopoty, ponieważ zapomniał imion kilku martwych facetów, o
których istnieniu większość ludzi nawet nie wiedziała.
Profesor Dirk minął swoją salę i poszedł dalej. Luke chciał zaprotestować, ale
nauczyciel szedł szybkim krokiem i chłopiec musiał się spieszyć, żeby dotrzymać mu tempa.
Profesor Dirk poszedł do frontowych drzwi i obrócił gałkę.
Luke chciał zapytać, czy te drzwi nie są zamknięte na noc, ale zaczynał rozumieć, że
profesor Dirk nie chce na niego nakrzyczeć z powodu historii starożytnej. Nie odezwał się
więc ani słowem.
Drzwi otworzyły się natychmiast, a Luke i profesor Dirk wyszli na zewnątrz.
W półmroku majaczyły długie schody - Luke pamiętał, jak z drżeniem wspinał się po
nich pierwszego dnia w Hendricks. Teraz nie sprawiały tak imponującego wrażenia, możliwe
że dlatego, iż spoglądał na nie w dół, zamiast do góry.
- Dokąd idziemy? - Luke nie zdołał się powstrzymać od zadania pytania.
Profesor Dirk zamiast odpowiedzi położył tylko palec na ustach.
Zeszli schodami i ruszyli dalej szeroką drogą dojazdową. Gdzieś w oddali hałasowały
czerwcowe owady, a ten dźwięk sprawił, że Luke poczuł tęsknotę za domem. Na farmie jego
ojciec i bracia prawdopodobnie właśnie wrócili na kolację po ciężkim dniu spędzonym na
sianokosach, a matka dopiero co dotarła do domu z fabryki.
To wydawało się nie w porządku, że Luke właśnie przeżył jeden z najbardziej
przerażających dni w swoim życiu, a jego własna rodzina miała się nigdy o tym nie
dowiedzieć.
- Patrz pod nogi - ostrzegł profesor Dirk.
Luke był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył nawet, kiedy skręcili. Stali teraz
przed niedużym wiejskim domem - nie, to nie był wiejski dom, niewielkie rozmiary oszukały
Luke’a. Budynek miał wieżyczki i łukowate podcienia jak zamek, ale był tak dobrze
schowany wśród krzewów bzu, rododendronów i forsycji, że Luke mógłby przejść tuż obok
niego i niczego nie zauważyć.
- Zadzwoń - poinstruował go profesor Dirk i odwrócił się, żeby odejść.
Luke’a ogarnęła panika.
- Proszę zaczekać! - krzyknął. Profesor Dirk nie stanowił najlepszego oparcia, ale
przynajmniej był kimś znajomym, a Luke nie chciał zostać porzucony w obcym miejscu, bez
żadnego wyjaśnienia.
- Wydaje mi się, że trafisz sam z powrotem, kiedy już skończycie - odparł profesor
Dirk i zniknął w gęstniejącym mroku.
Luke nie miał innego wyboru jak nacisnąć dzwonek przy drzwiach.
- Proszę - odpowiedział ze środka głęboki głos.
Luke lekko popchnął drzwi, zrobione z takiego samego ciężkiego drewna, jak
wszystkie drzwi w Hendricks. Ledwie drgnęły, więc chłopiec nieśmiało uchylił je jeszcze
kawałek i wszedł do środka.
Znalazł się w słabo oświetlonym pokoju, gdzie ozdobne kryształy zwisały ze
staroświeckich lamp, a kanapy z drewnianymi obramowaniami wyginały się pomiędzy
stolikami o dziwacznych kształtach. Na ich blatach stały tuziny oprawionych w ramki
fotografii. Luke nawet nie zauważył mężczyzny na wózku inwalidzkim, dopóki tamten nie
odchrząknął.
- Witam, młodzieńcze - odezwał się mężczyzna. Był starszy od rodziców Luke’a, a
nawet od pana Talbota, miał gęste białe włosy, wznoszące się nad czołem jak pryzma śniegu.
Nosił zaprasowane w kant spodnie w kolorze khaki i jasnoniebieską koszulę - ubranie
notabla, w stylu, do jakiego Luke zdołał się niemal przyzwyczaić. - Napijesz się czegoś?
Może wody mineralnej?
Osłupiały Luke potrząsnął głową. Pytania kłębiły mu się w myślach.
- George? - zawołał mężczyzna.
Z tylnej części domu wszedł do pokoju pan Talbot.
Luke poczuł, że kolana miękną mu z ulgi. Nareszcie ktoś, kto mógł mu udzielić
wyjaśnień!
- Panie... - zaczął Luke, ale pan Talbot ostrzegawczo potrząsnął głową.
Przesunął długim prętem przed klatką piersiową i wokół nóg Luke’a, a potem za jego
plecami. W końcu wyprostował się i oznajmił:
- Jest czysty, żadnych pluskiew.
- Nie znoszę tej całej technologii, a ty? - Mężczyzna na wózku oparł się wygodniej,
jakby słowa pana Talbota pozwoliły mu na chwilę relaksu. Zamieszał w trzymanym kubku, a
Luke pomyślał, że poczuł zapach kawy z cykorii, którą jego rodzice pijali czasem jako rzadki
przysmak. - Teraz mogę się już przedstawić. Nazywam się Josiah Hendricks, a mojego
przyjaciela, jak sądzę, już znasz.
Luke zdołał tylko skinąć głową.
- Siadajcie, siadajcie - powiedział pan Hendricks. - Nie musicie stać jak na
uroczystości.
Luke zauważył, że pan Talbot, który zwykle przejmował całkowite dowodzenie, tym
razem natychmiast posłuchał. Chłopiec także pospiesznie usiadł w miękkim fotelu.
Pan Hendricks pociągnął łyk z kubka.
- Jesteś niezwykle dociekliwym młodzieńcem - zwrócił się do Luke’a. - Chciałbyś
usłyszeć jakieś wyjaśnienia. Prawda?
- Tak - przyznał skwapliwie Luke i spojrzał wyczekująco na pana Talbota, który
jednak wskazał mu tylko wzrokiem pana Hendricksa.
- Niegdyś byłem bardzo bogatym człowiekiem - zaczął pan Hendricks. - Trwoniłem
głupio fortunę, jak każdy, kto ma więcej pieniędzy niż pomysłów na ich wydawanie.
Mógłbym cię uraczyć długą i niekoniecznie przyjemną opowieścią o moich młodzieńczych
latach, ale wystarczy jeśli powiem, że do czasu nastania Wielkiego Głodu znalazłem powody,
żeby nauczyć się współczucia. - Spojrzał przelotnie w dół, a Luke po raz pierwszy zauważył,
że obie nogawki spodni były puste poniżej kolan. - Dzisiaj wieczorem niczego przed tobą nie
będę ukrywać - rzekł cicho pan Hendricks.
Luke poruszył się niepewnie na fotelu, nie wiedząc, co właściwie powinien
powiedzieć. Najwyraźniej nic, ponieważ pan Hendricks kontynuował swoją historię:
- Wiesz o tym, że rząd chciał dopuścić do tego, żeby osoby „nieproduktywne” umarły
z głodu, prawda? - zapytał pan Hendricks. - Skoro nie ma dość jedzenia, to kto zasługuje na
to, żeby je dostać? Niewidoma dziewczynka? Głuchy chłopiec? Kaleka bez nóg?
Gniew w głosie mężczyzny był tak straszny, że Luke przygryzł język, zdecydowany
powiedzieć cokolwiek, byle tylko przejść już dalej.
- Jason... znaczy ten chłopiec, który został rano zabrany... mówił mi o tym. W szkole.
- To prawda - przytaknął pan Hendricks. Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach,
ale po chwili wziął się w garść i ciągnął dalej: - Moja rodzina... i ja... wydaliśmy miliony na
łapówki, żeby przekonać rząd do okazania serca. Zostawili niepełnosprawnych w spokoju i
zamiast tego uchwalili ustawę populacyjną. - Zmarszczył brwi i zamieszał kawę. - Na ile
przydało się moje współczucie? Ocaliłem sobie podobnych, wiedząc, że inni
najprawdopodobniej zostaną zabici. Dlatego, jako pokutę, wybudowałem tę szkołę.
- Pan Hendricks przewidział coś, czego inni nie przewidzieli - wyjaśnił pan Talbot. -
Wiedział, że setki nielegalnych dzieci będą przychodzić na świat i żyć w ukryciu. Wiedział
też, że będą potrzebowały bezpiecznego miejsca, jeśli kiedykolwiek zdołają wyjść z ukrycia.
- Ale ja myślałem, że to szkoła dla dzieci z autyzmem, fobiami, różnymi... - Luke
urwał.
Pan Hendricks zaśmiał się.
- Więc cała ta farsa zdołała cię nabrać? - zapytał.
- Kto stwierdzi, czy dziecko kiwa się, ponieważ cierpi na autyzm, czy dlatego, że jest
śmiertelnie wystraszone? Kto powie, czy agorafobia jest wywołana niedoskonałością umysłu,
czy słyszanymi całe życie ostrzeżeniami, że wychodzenie na dwór to samobójstwo? Na
początku owszem, przyjmowałem dzieci, których problemy brały się z innych przyczyn, i
budowałem sobie opinię właściciela szkoły, który przyjmie dowolne dziecko z zaburzeniami.
A kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze nielegalne dzieci, one także trafiły tutaj.
Luke próbował to wszystko poukładać.
- Czyli wszyscy tutaj to pojawy? I wszyscy o tym wiedzą? - zapytał. - Nauczyciele,
pani dyrektor Hawkins, pielęgniarka, wszyscy chłopcy...
- Ależ nie - pan Hendricks stanowczo potrząsnął głową. - Moja farsa jest doskonała,
sam nie jestem pewien, którzy chłopcy są którzy. Nawet nie chcę wiedzieć. Zawsze istnieje
ryzyko...
- Tortur - powiedział ponuro pan Talbot.
- Nie zdradzę tych, których nie znam - dokończył pan Hendricks. - Zatrudniam też
wyłącznie pracowników wykazujących się wyjątkowym brakiem spostrzegawczości.
Nauczycieli tak zakochanych w swoich przedmiotach, że nie potrafią rozpoznać uczniów,
których widzieli przez cały rok na lekcjach. Personel administracyjny tak skrajnie
niekompetentny, że nie potrafią nawet prawidłowo wprowadzić danych do komputera i nie
zauważają, jeśli dokumenty są podrabiane lub podmieniane... To naprawdę uroczy system,
nieprawdaż?
Luke przypomniał sobie zniknięcie telefonu Jasona, zamknięcie drzwi i magiczne
pojawienie się czterech nowych teczek z nazwiskami jego kolegów.
- Ale ktoś musi wiedzieć - powiedział z uporem. - Musi być ktoś, kto nad tym
wszystkim czuwa.
Pan Hendricks poprawił się na wózku.
- A tak, mam też wspólników. Jak słusznie przypuszczasz, profesor Dirk bywa
niezwykle użyteczny, chociaż dysponuje niepełną wiedzą. Nie zdradzę ci dalszych nazwisk.
Luke powinien poczuć ulgę, że w końcu wszystko zostało mu wyjaśnione. Właściwie
powinien być w siódmym niebie, wiedząc, że istnieje w Hendricks dorosły, który go docenia.
Jednakże myślał tylko o tym, jak samotny i opuszczony się czuł przez kilka pierwszych
tygodni w Hendricks, do jakiego stopnia był niewidzialny. Upadł tak nisko, że niemalże
wyczekiwał wieczora, kiedy Jason zacznie mu dokuczać. Teraz poczuł przypływ gniewu.
- Myśli pan, że jest pan taki wspaniały - wypalił, zanim zdążył się powstrzymać. - Nie
wie pan, jak to jest być pojawem? A pan po prostu zostawia nas samych sobie pomiędzy
ludźmi, których nic nie obchodzi albo nie może obchodzić. To cud, że wszyscy nie
uciekliśmy ukrywać się z powrotem.
- Ależ skąd. - Pan Hendricks nie był w najmniejszym stopniu poruszony wybuchem
Luke’a. - Nie byliście ani przez moment zostawieni sami sobie. Jak przypuszczam, nigdy nie
uprawiałeś nurkowania głębinowego, prawda?
Luke potrząsnął głową, z trudem powstrzymując się, żeby nie przewrócić oczami.
- Ale znasz ogólne zasady? - pan Hendricks nie czekał na odpowiedź. - Kiedy nurek
wypływa na powierzchnię, musi to robić stopniowo, żeby jego ciało przyzwyczaiło się do
zmienionego ciśnienia. Tego samego potrzebują dzieci, które wyszły z ukrycia: miejsca, w
którym mogą przyzwyczaić się do zewnętrznego świata. Miejsca, w którym ich skrajny lęk
przed wychodzeniem na zewnątrz nie będzie się wydawał niczym dziwnym, w którym będą
mogły się zachowywać antyspołecznie i mimo to nie wyróżniać. Miejsca takiego jak
Hendricks. A kiedy są gotowe, idą dalej.
- To znaczy, odchodzą stąd? - głos Luke’a wbrew jego woli zabrzmiał piskliwie.
- Tak - potwierdził pan Talbot. - A pan Hendricks i ja zgodziliśmy się, że wydarzenia
ostatnich dwudziestu czterech godzin dowiodły, iż twój czas też nadszedł. Jesteś gotów do
dalszej drogi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
- Jak to? - zapytał Luke, który kompletnie nie spodziewał się takiego obrotu rozmowy.
Pan Hendricks pochylił się do przodu.
- Nigdy wcześniej w mojej szkole nie miała miejsca infiltracja - powiedział, rzucając
ostre spojrzenie panu Talbotowi.
Pan Talbot przepraszająco rozłożył ręce.
- Policja Populacyjna zawsze utrzymywała, że jest całkowicie niemożliwe, aby
nielegalne dziecko zdobyło fałszywy dowód tożsamości - dodał. - Ale po tamtej pikiecie... -
Jego oczy zamgliły się, Luke widział, ile wysiłku kosztowało go, żeby spokojnie
kontynuować.
- Po tamtej pikiecie zasady uległy zmianie.
- Tak więc, jak widzisz, nie spodziewaliśmy się zdrady - wyjaśnił pan Hendricks. - Na
początku rzeczywiście zachowywaliśmy najwyższą ostrożność i wypatrywaliśmy
niebezpieczeństwa. Na szczęście, mieliśmy także od początku... solidną ochronę. Ale nie
byliśmy przygotowani na to, że Policja Populacyjna umieści w szkole swojego człowieka,
mającego za zadanie zdobyć nazwiska i wyciągnąć informacje.
Luke zmarszczył brwi.
- Ale Jason... mówił, że już wcześniej zdarzały się naloty. Powiedział...
Pan Talbot uśmiechnął się sarkastycznie, a pan Hendricks uniósł jedną brew.
- Drogie dziecko - odezwał się. - On kłamał.
Luke skrzywił się - nie podobało mu się, że obaj mężczyźni zachowują się tak, jakby
on sam nie potrafił wyciągać wniosków. Dowiedział się od Jasona wielu rzeczy, ale co z tego
było prawdą, a co kłamstwem? Przypomniał sobie inne słowa Jasona: Nie można być za
miłym dla pojawów... potrzebują przyjaciela, który sprawi, że staną się twardsi, tak jak ja to
zrobiłem w twoim przypadku. Przypomniał sobie także, ile razy Jason kazał mu powtarzać, że
jest idiotą, robić pompki, aż mdlały mu ramiona, i robić z siebie kompletnego durnia. Jason
nie próbował sprawić, że Luke stanie się twardszy, próbował go złamać.
Tyle że to się nie udało.
Luke nie był pewien dlaczego, ale poczuł, że prawie się dusi na myśl o tym, co mogło
się wydarzyć. Nagle poczuł złość na pana Hendricksa i pana Talbota, którzy siedzieli sobie i
patrzyli na niego protekcjonalnie.
- Dlaczego nie wiedzieliście, że Jason był oszustem? - zapytał. - Powinniście
zauważyć, zachowywał się zupełnie inaczej niż pozostali.
- Tak, podobnie jak ty - odparł bez namysłu pan Hendricks. - Czy powinniśmy zacząć
podejrzewać, że pracujesz dla Policji Populacyjnej tylko dlatego, że lubisz wychodzić na
dwór?
Luke zamrugał.
- Owszem, wiedzieliśmy - ciągnął pan Hendricks. - Wiedzieliśmy też, że Jason, jak go
nazywasz, zgromadził wokół siebie grupę dzieci, które wcześniej się ukrywały. Nigdy
wcześniej nic podobnego się nie zdarzyło, ale szczerze mówiąc, uważaliśmy to za obiecujący
sygnał. Aż do chwili, kiedy pokazałeś nam prawdę.
Luke przypomniał sobie, jak bardzo sfrustrowany, przerażony i samotny czuł się
zaledwie zeszłej nocy.
- Niczego nie zrobiłem - powiedział. - Próbowałem, ale nic z tego nie wyszło. To
wszystko dzięki panu Talbotowi.
- Zatrzymałeś szpiega i ogłuszyłeś go, a następnie zabrałeś do pielęgniarki, która
zgodnie z regulaminem szkoły powiadomiła mnie o tym - wyjaśnił pan Hendricks. - Myślała,
że to po prostu kolejne dziecko, które wcześniej się ukrywało, a teraz cierpi na jakiś
nietypowy rodzaj traumy. Ale kiedy zaczął mamrotać „mój telefon, mój telefon”, nabrała
podejrzeń. Zamknęliśmy wszystkie drzwi i przeszukaliśmy cały budynek szkoły.
Luke pomyślał, że już wie, co Jason próbował powiedzieć pielęgniarce. Teraz był
wdzięczny losowi, że tego nie dosłyszał, ponieważ i bez tego był wystarczająco spanikowany.
- Kiedy znaleźliśmy jego telefon - mówił pan Hendricks - zobaczyliśmy, że ostatnim
numerem, z jakim rozmawiał, był numer funkcjonariusza Policji Populacyjnej. W
międzyczasie twój telefon zaniepokoił George’a...
- I udało ci się nie opowiedzieć wszystkiego do podsłuchu, który mam założony.
Jestem ci za to bardzo wdzięczny - powiedział pan Talbot. - Dzięki twojemu ostrzeżeniu
zdążyłem pokrzyżować szyki Policji Populacyjnej. Ostatecznie aresztowaliśmy dwoje
zdrajców zamiast szóstki nielegalnych dzieci. Moim zdaniem to był świetny interes.
Luke czuł, że wiruje mu w głowie. Niezależnie od tego, jak obszernych wyjaśnień
udzielali mu pan Talbot i pan Hendricks, kolejne pytania wyrastały w jego myślach jak
chwasty. Obaj mężczyźni przyglądali mu się uważnie.
- Nina - powiedział w końcu Luke. - Nina była drugim zdrajcą.
- Tak - potwierdził pan Talbot.
Luke przypomniał sobie, jak tamtego wieczora w lesie przez moment wziął Ninę za
Jen. Tak bardzo chciał lubić Ninę, podobał mu się jej śmiech, ale ona także była zdrajcą.
- Co się z nimi stanie? - zapytał Luke. - To znaczy, z Jasonem i z Niną?
Pan Talbot odwrócił głowę.
- Czasem lepiej jest nie wiedzieć - mruknął.
To znaczy, że zostaną zabici, pomyślał Luke. Zabici albo zamęczeni na śmierć, co
było jeszcze gorsze. Zadrżał - czy to była jego wina? Czy mógł w jakiś sposób ocalić innych
pojawów, nie poświęcając Jasona i Niny? Nie - to oni podjęli decyzję o zdradzie.
- To okrutny świat - powiedział pan Talbot. - Nie myśl o tym za wiele.
Staroświecki zegar tykał cicho w kącie pokoju, a Luke zbierał myśli przed następnym
pytaniem.
Ale dlaczego Policja Populacyjna uwierzyła panu, a nie Jasonowi? Tamten
funkcjonariusz mógłby aresztować nas wszystkich, gdyby chciał - powiedział Luke.
Przypomniał sobie, jak ostrożny od czasu pikiety musiał być pan Talbot, żeby ktoś nie
dowiedział się o jego powiązaniach z Jen. - Myślałem, że wypadł pan teraz z łask w Policji
Populacyjnej. To znaczy, nie chciałem pana dotknąć - dodał szybko.
Pan Talbot wzruszył ramionami, jakby wypadnięcie z łask było równie nieznaczące
jak ukąszenie komara.
- Miałem dowody na poparcie moich słów - powiedział. - A oni lubią dowody. Muszę
też powiedzieć, że miałem wcześniej przebłysk geniuszu, kiedy przerobiłem komputerowo
tamto zdjęcie gwiazdkowe i podmieniłem twarz Jen twoją twarzą. - Spokojnie wymienił imię
Jen, ale Luke zauważył, że pan Hendricks skłonił z szacunkiem głowę, jakby chcąc uczcić jej
pamięć chwilą ciszy. Luke nie wiedział, czy pan Hendricks kiedykolwiek poznał Jen, ale sam
także pochylił głowę.
- Jen by się to spodobało - powiedział Luke. - Wykorzystanie jej zdjęcia, żeby oszukać
Policję Populacyjną. - Stłumił coś w rodzaju chichotu: Jen byłaby tym na pewno rozbawiona.
- Jaki jest lepszy sposób na dochowanie pamięci zmarłym od takiego właśnie
postępowania? - zapytał pan Hendricks.
Pan Talbot skinął w milczeniu głową, więc pan Hendricks podjął się dalszego
tłumaczenia.
- Poza tym, młody człowieku, nie doceniasz siły własnego nazwiska. Jesteś Lee
Grantem, a twój ojciec... ten, który jest twoim ojcem według szkolnej dokumentacji... to
niezwykle wpływowy członek naszego społeczeństwa.
- Ale on nie jest moim ojcem - powiedział Luke trochę głośniej, niż zamierzał. -
Nigdy go nie spotkałem. I nie jestem Lee Grantem.
Pan Hendricks i pan Talbot wymienili spojrzenia. Luke był ciekaw, czy nie doszli do
wniosku, że mimo wszystko nie jest jeszcze gotowy.
- Udajesz Lee Granta i tylko to się liczy - odparł pan Hendricks.
Luke niecierpliwie potrząsnął głową, nagle zaczynając mieć dosyć tego bełkotu. Nic
tutaj nie było prawdziwe w taki sposób, w jaki prawdziwe było sadzenie ziemniaków albo
pielenie fasoli. Życie farmera było znacznie prostsze, pozwalało na oko ocenić, czy plony
będą dobre, czy też nie. Ale jeszcze jedno pytanie nie dawało mu spokoju.
- Dlaczego oni to zrobili? - zapytał. - Jason i Nina... dlaczego zdradzili swoich
przyjaciół? Innych pojawów?
- Nigdy nie byli waszymi przyjaciółmi - powiedział szorstko pan Hendricks. - Przyszli
do Hendricks i do Harlow wyłącznie w jednym celu: żeby wytropić i wydać każde trzecie
dziecko, jakie zdołają znaleźć. Wykorzystali skrywaną głęboko potrzebę pojawów, żeby
zdradzić komuś swoje prawdziwe imię, ponieważ Policja Populacyjna potrzebowała
prawdziwych imion, żeby dopełnić zdrady. Jason i Nina nigdy nie byli ukrywającymi się
dziećmi, tylko podszywali się pod nie. Byli oszustami.
- Ale ten policjant powiedział, że są nielegalni i mają sfałszowane papiery...
- Policja Populacyjna także potrafi kłamać - rzucił ponuro pan Hendricks. - Rządowi
znacznie bardziej pasuje ogłoszenie, że aresztowali trzecie dzieci, niż że aresztowali
zdrajców.
Luke próbował to wszystko pojąć: Nina z takim zapałem opowiadała o walce za
sprawę trzecich dzieci, Jason mówił o ochronie pojawów w Hendricks... Oni sami nigdy się
nie ukrywali? Chcieli tylko skrzywdzić tych, którzy im najbardziej zaufali?
To było zło w natężeniu, jakiego Luke nie potrafiłby sobie wyobrazić w czasach,
kiedy mieszkał na farmie.
Teraz zaś pan Hendricks i pan Talbot chcieli, żeby przeniósł się w jakieś nowe
miejsce, gdzie jeszcze trudniej żyć niż w obecnej szkole.
- Z całym szacunkiem dla mojego przyjaciela. - Pan Talbot skinął głową panu
Hendricksowi. - Nie wiemy na pewno, dlaczego Jason i Nina pracowali dla Policji
Populacyjnej ani dlaczego przyszli do tutejszych szkół. Opieramy się głównie na domysłach.
To przecież mimo wszystko tylko dzieci.
- Tylko dzieci? - zaprotestował pan Hendricks.
- Uważasz, że wyłącznie dorośli byliby zdolni do takiej podłości? Oczywiście, to na
pewno dorośli ich do tego popchnęli, ale...
- Przesłucham oboje jutro - przerwał mu spokojnie pan Talbot. - Powiedzmy, że chcę
poznać fakty, które moi koledzy z Policji Populacyjnej zapewne najchętniej by przede mną
ukryli. Nie jest wykluczone, że tym dzieciom zaoferowano za ich usługi wymierną nagrodę.
Albo też... - zaśmiał się gorzko - mogą być prawdziwie oddanymi bojownikami za swoją
sprawę. Kto wie?
Luke zastanowił się nad jego słowami. Dawno temu, kiedy po raz pierwszy spotkał
Jen, zastanawiał się, czy Policja Populacyjna nie ma przypadkiem racji, czy może on
naprawdę nie ma prawa do życia i do jedzenia, które powinno trafić do innych. Jen
przekonała go, że tak nie jest i że każdy zasługuje na to, by istnieć, niezależnie od
wszystkiego. Może Jason i Nina naprawdę wierzyli w to, co robią, nawet gdy znaleźli się
wśród swoich wrogów - podobnie jak pan Talbot wierzył w to, co robi, oszukując Policję
Populacyjną, dla której na co dzień pracował?
Luke potarł skronie - to było bardziej męczące nawet niż egzamin z historii. Żałował,
że wszyscy nie mogą po prostu być tymi, kim są, nie musieć udawać.
Zegar w kącie zaczął dzwonić srebrzystymi, wyraźnymi uderzeniami. Luke bez
wysiłku odczytał czas, bez potrzeby liczenia uderzeń: była ósma.
- No dobrze. - Pan Talbot podniósł się z miejsca. - Musisz się spakować, zanim
pozostali chłopcy wrócą z... jak wy to nazywacie? Indoktrynacja? Mogę jeszcze dzisiaj
podrzucić cię do nowej szkoły, wyjaśnię wszystko po drodze.
- Nie - powiedział Luke.
Pan Talbot i pan Hendricks popatrzyli na niego zaskoczeni. Pan Hendricks
zachichotał.
- O, czyli wymyśliliście na to inną nazwę niż indoktrynacja?
Luke rozumiał pomyłkę starszego mężczyzny. Wiedział, że mógłby ją wykorzystać,
wymyślić jakąś głupią nazwę dla indoktrynacji i udawać, że właśnie przeciwko temu
zaprotestował. Ale to nie byłaby prawda.
- Nie - powiedział stanowczo Luke. - Nie chcę wyjeżdżać z Hendricks.
Pan Talbot i pan Hendricks wpatrywali się w niego kompletnie oszołomieni. Luke
potrafił odgadnąć, o czym myślą: Daliśmy mu nową tożsamość i miejsce, w którym mógł się
ukryć. Dzisiaj ocaliliśmy jego skórę. A teraz on mówi nam „nie”? Jak on śmie?
Luke przełknął ślinę - sam nie był pewien, jak śmiał to powiedzieć. Zaledwie dwa
miesiące wcześniej wyjeżdżał z domu jako przestraszone dziecko, które bało się nawet
odezwać. Miał cudze imię i cudze ubrania. Do niego należały tylko wspomnienia, nic więcej.
Jednakże te wspomnienia były dużo warte, podobnie jak on sam - nie był jakimś pionkiem,
który może być przesuwany po szachownicy zgodnie z wolą innych.
Pomyślał o tym, co udało mu się osiągnąć w Hendricks - nie chodziło tylko o
przechytrzenie Jasona, ale także o założenie ogrodu, szukanie przyjaciół i naukę do
egzaminów. Jen, byłabyś ze mnie dumna - pomyślał i zastanowił się, jak to wyjaśnić panu
Hendricksowi i panu Talbotowi.
- Cieszę się, że chcecie mi pomóc - zaczął cicho. - I, no, jestem zaszczycony, że
uważacie, że mogę już stąd wyjechać. Ale ja myślę, że jeszcze nie powinienem tego robić.
Kiedy wyszedłem z ukrycia, powiedziałem moim rodzicom, że chcę pomagać innym trzecim
dzieciom, ale nie wiem jak. Teraz już wiem: chcę pomagać im tutaj.
Pan Talbot i pan Hendricks popatrzyli po sobie, a potem pan Talbot usiadł z
powrotem.
- Powiedz nam coś więcej - zachęcił.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem, ale dzień był już parny. Luke otarł pot z czoła i
wepchnął w ziemię kolejne nasiono. Było trochę za późno na zakładanie ogrodu, ale musieli
poczekać do końca egzaminów. Luke miał nadzieję, że tej jesieni przymrozki przyjdą późno.
Za jego plecami czterech chłopców trzymało się kurczowo liny rozciągniętej wzdłuż
ogrodowej grządki. Jeden z nich szybko się schylił, upuścił nasiono i natychmiast
wyprostował.
- Świetnie, Trey - roześmiał się Luke. - Ale będzie ci łatwiej, jeśli otworzysz oczy.
- Wtedy mogę coś zobaczyć - mruknął Trey. - Strasznie tu jest jasno.
- To po prostu odetchnij głęboko - zaproponował Luke.
Trey wykonał polecenie.
- Pachnie świeżością - powiedział z zachwytem w głosie.
- Poczekaj, aż spróbujesz tego groszku, który sadzisz - odparł Luke.
Był nadal zaskoczony, że pan Hendricks i pan Talbot zgodzili się na jego plan.
- Nie planowałem zakładać szkoły rolniczej - narzekał pan Hendricks. - Niektórzy
chłopcy pochodzą z najbogatszych rodzin... albo przynajmniej tak mają wpisane w
dokumentach.
- W takim razie powinni tak samo jak wszyscy wiedzieć, jak można uprawiać rośliny
jadalne - odpowiedział Luke, zdziwiony stanowczością w swoim głosie.
Czasem zastanawiał się, czy nie wybrał zwyczajnie prostszego rozwiązania, czy nie
został w Hendricks, ponieważ znał już to miejsce, i nie założył ogrodu, ponieważ to lubił. Ale
przyczyną ustawy populacyjnej był niedostatek żywności, więc nikt nie mógłby powiedzieć,
że wytwarzanie jedzenia nie było ważne. Może na tym właśnie polegał problem: ludzie
zaczęli wierzyć, że to nie jest ważne?
Luke obserwował, jak Trey sadzi kolejne nasiono, tym razem z otwartymi oczami.
- To maleństwo naprawdę urośnie? - zapytał chłopiec z niedowierzaniem.
Luke skinął głową.
- Powinno - powiedział. - I będzie tylko twoje.
Nie potrafił powiedzieć panu Hendricksowi i panu Talbotowi, jak długo jeszcze
planuje zostać w tej szkole. Zeszłotygodniowe egzaminy ujawniły wiele braków w jego
wykształceniu, a on już wiedział, że będzie mógł je tutaj uzupełnić. Wiedział też, że
niezależnie od wszystkiego innym chłopcom dobrze zrobi wychodzenie na świeże powietrze.
- Czy ty jesteś jakimś nauczycielem? - zapytał go jeden z chłopców stojących za
Treyem. Mówił niepewnie, jakby był małym dzieckiem i dopiero się tego uczył. - Jak się
nazywasz?
- Mów mi po prostu L - odparł Luke bez namysłu.
Skąd się to właściwie wzięło? Mogło być skrótem od „Luke” albo od „Lee” - w
pewnym sensie odpowiadało obu tym imionom jednocześnie.
Tak samo jak Luke.