background image

AGATHA CHRISTIE 

 

 

 

MORDERSTWO ODBĘDZIE SIĘ... 

 


 
Każdego dnia z wyjątkiem niedziel, pomiędzy godziną siódmą trzydzieści a ósmą trzydzieści 
rano, Johnnie Butt objeżdżał na rowerze osadę Chipping Cleghorn. Nieustannie gwizdał przez 
zęby  i  po  kolei  wpychał  do  skrzynek  na  listy  takie  dzienniki,  jakie  mieszkańcy 
zaprenumerowali  w  księgarni  i  składzie  materiałów  piśmiennych  pana  Totmana  przy  High 
Street. "Times" i "Daily Graphic" dla pułkownika Easterbrooka i jego żony, "Times" i "Daily 
Worker" dla pani Swettenham, "Daily Telegraph" i "News Chronicie" dla panien Hinchliffe i 
Murgatroyd, "Telegraph", "Times" i "Daily Maił" dla panny Blacklock. 
Do  domów  wymienionych  osób  -  lub  ściślej,  do  prawie  wszystkich  domów  w  osadzie  - 
trafiały  też  co  piątek  egzemplarze  lokalnego  pisma  "North  Benham  News  and  Chipping 
Cleghorn Gazette", zwanego potocznie "Gazetką". 
A  zatem  co  piątek,  po  pospiesznym  rzucie  oka  na  tytuły  w  takim  czy  innym  dzienniku 
(Trudna sytuacja międzynarodowa! Dziś początek obrad Sesji Ogólnej ONZ! Psy policyjne na 
tropie  zabójcy  jasnowłosej  stenotypistki!  Trzy  kopalnie  węgla  nieczynne!  Dwadzieścia  trzy 
ś

miertelne  ofiary  zatrucia  pokarmowego  w  nadmorskim  hotelu!  -  itd.,  itd.)  większość 

mieszkańców  Chipping  Cleghorn  skwapliwie  rozpościerała  "Gazetkę",  aby  pogrążyć  się  w 
wertowaniu  miejscowych  nowin.  Szybko  załatwiano  się  z  artykułami,  w  których  lokalne 
spory znajdowały gwałtowny wyraz, następnie zaś dziewięciu na dziesięciu prenumeratorów 
zwracało wzrok ku rubrykom drobnych ogłoszeń. Były tu wiadomości o kupnie i sprzedaży 
najprzeróżniejszych  rzeczy,  rozpaczliwe  wołania  o  pomoc  domową,  liczne  ogłoszenia  na 
temat  psów,  drobiu  i  sprzętu  ogrodniczego  oraz  wszelkie  informacje  ważne  dla  szczupłej 
społeczności Chipping Geghorn. 
Piątek, o którym mowa, dwudziesty dziewiąty października tysiąc dziewięćset czterdziestego 
piątego roku, nie odbiegał od reguły. 
 

 
Pani Swettenham odgarnęła z czoła kunsztowne,  siwiejące loczki, rozłożyła "Timesa" i bez 
szczególnego  zainteresowania  przebiegła  wzrokiem  drugą  stronę.  Rychło  osądziła,  że  jeśli 
nawet  były  jakieś  ciekawe  wiadomości,  "Times",  jak  zawsze,  potrafił  je  zakamuflować; 
przejrzała  wzrokiem  kolumnę  zatytułowaną:  "Narodziny.  Małżeństwa.  Zgony"  (przede 
wszystkim zgony!) i dopełniwszy obowiązku, odłożyła dziennik, by sięgnąć po "Gazetkę". 
Gdy jej syn, Edmund, wszedł w jakiś czas potem do jadalni, pani Swettenham była pogrążona 
w lekturze drobnych ogłoszeń. 
-  Dzień  dobry,  mój  drogi  -  powiedziała.  -  Smedleyowie  chcą  sprzedać  swojego  daimlera. 
Model z trzydziestego piątego! Stary gruchot, nieprawdaż? 
Syn  burknął  coś  na  powitanie,  nalał  sobie  filiżankę  kawy,  nałożył  na  talerz  dwa  opiekane 
ś

ledzie i rozpostarłszy "Daily Worker", wsparł gazetę o toster. 

-  "Szczenięta  rasowe  dogi..."  -  czytała  pani  Swettenham.  -  Nie  wiem,  jakim  cudem  ludzie 
ż

ywią dziś takie ogromne psiska? Nie mam pojęcia, doprawdy! Oo... Selina Lawrence znowu 

szuka kucharki. Mogłabym ją zapewnić, że w obecnych czasach ogłoszenie to czysta strata 

background image

czasu.  Nie  podaje  adresu,  tylko  numer  skrytki  pocztowej.  Także  pomysł!  Służba  chce 
wiedzieć,  dokąd  ma  się  zgłosić.  Ceni  sobie  dobry  adres!  "Kupuję  sztuczne  zęby.  Płacę 
najwyższe  ceny"...  Nie  mogę  pojąć,  czemu  sztuczne  zęby  są  tak  poszukiwane.  "Cebulki 
kwiatowe.  Najpiękniejszy  wybór"...  Hm...  Nawet  niedrogo.  Jakaś  młoda  dziewczyna  szuka 
odpowiedniego zajęcia. Chciałaby podróżować... Mój Boże! Kto by nie chciał?... "Jamniki"... 
Nie  lubię  jamników,  nawet  nie  dlatego,  że  to  psy  niemieckie...  Wojna  już  się  przecież 
skończyła. Po prostu nigdy ich nie lubiłam... Co pani powie, pani Finch? 
W  szparze  uchylonych  drzwi  pojawił  się  tors  kobiety  oraz  głowa  w  starym  aksamitnym 
berecie. 
- Dzień dobry pani - przemówiła pani Finch. - Można już sprzątnąć ze stołu? 
- Nie. Jeszcze nie po śniadaniu - odrzekła pani Swettenham i wnet dodała pojednawczo: - Za 
chwilkę kończymy. 
Kobieta  spojrzała  złym  okiem  na  Edmunda  i  "Daily  Worker"  i  wycofała  się,  pociągnąwszy 
nosem. 
- Ja dopiero co zacząłem - mruknął młody człowiek, a jego matka podchwyciła cierpko: 
- Wolałabym, Edmundzie, żebyś nie czytał tej okropnej gazety. Pani Finch wcale się to nie 
podoba. 
- Nie rozumiem, co panią Finch obchodzą moje zapatrywania polityczne. 
- "Daily Worker"! - prychnęła matka. - Zupełnie jakbyś był robotnikiem. A ty przecież nic nie 
robisz. 
- Nieprawda, mamo. Piszę książkę. 
- Miałam na myśli prawdziwą pracę - obruszyła się matka. - No i zależy nam na pani Finch. 
Jeżeli zrazi się do nas i odejdzie, kogo znajdziemy na jej miejsce? 
- Można dać ogłoszenie do "Gazetki". 
- Powiedziałam przed chwilą, że to czysta strata czasu. Mój Boże! W dzisiejszych  ciężkich 
czasach  człowiek  jest  w  beznadziejnej  sytuacji,  jeżeli  nie  ma  starej  niani,  która  zgodzi  się 
gotować i pełnie funkcję pomocy domowej do wszystkiego. 
- Czemu więc nie mamy w domu takiej osoby? W odpowiednim czasie nie postarałaś się o 
nianię dla mnie. Karygodna krótkowzroczność! 
- W odpowiednim czasie zamieszkiwaliśmy na Wschodzie i tobą opiekowała się ayah. 
- Karygodna krótkowzroczność - powtórzył Edmund. Pani Swettenham wróciła do drobnych 
ogłoszeń. 
- "Sprzedam używaną kosiarkę do trawników"... Ależ cena! Słowo daję!... Znowu jamniki... 
"Napisz lub odezwij się jakoś! Zrozpaczony Woggles". Co za pseudonimy wymyślają sobie 
ludzie!...  "Spaniele..."  Pamiętasz,  Edmundzie,  kochaną  Sussie?  Była  mądra  jak  człowiek. 
Rozumiała  każde  słowo...  "Do  sprzedania  kredens.  Antyk  rodzinny.  Autentyczny  Sheraton. 
Lucas  w  Dayas  Hali".  Ta  potrafi  kłamać!  Autentyczny  Sheraton!  Akurat!  -  prychnęła 
gniewnie i czytała dalej: 
-  "Omyłka,  kochanie.  Dozgonna  miłość.  W  piątek,  jak  zawsze.  J."  Sprzeczka  zakochanych, 
co?  A  może  szyfr  włamywaczy?  Jak  sądzisz,  Edmundzie?...  Jeszcze  raz  jamniki!...  Słowo 
daję!  Ludzie  dostają  bzika  na  ich  punkcie!  Jak  gdyby  nie  było  innych  psów!  Stryj  Simon 
hodował  teriery  ostrowłose.  Urocze  stworzenia!  Ja  tam  wolę  psy  na  solidnych  nogach...  "Z 
powodu wyjazdu za granicę sprzedam mało używany granatowy kostium damski..." Nie ma 
miary  ani  ceny...  "Małżeństwo  odbędzie  się..."  Nie!  Morderstwo!  Co  to  znaczy?  Posłuchaj 
tylko! "Morderstwo odbędzie się w piątek, 29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little 
Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Niebywałe! Słyszałeś, Edmundzie? 
- Co takiego? - młody człowiek oderwał wzrok od lektury. 
- Piątek, dwudziestego dziewiątego października... To dziś! 
- Zaraz. Niech no sam spojrzę. - Edmund sięgnął po "Gazetkę". 
- Co to ma znaczyć? - zapytała matka z niekłamanym zaciekawieniem. 

background image

Młody człowiek zrobił niepewną minę. Podrapał się wnoś. 
-  Co  to  może  znaczyć?  -  powtórzył.  -  Pewno  chodzi  o  jakąś  grę  towarzyską,  w  ofiarę  i 
detektywa lub coś podobnego. 
- Czy ja wiem?... Takie zaproszenie wygląda jakoś dziwnie. Anons w "Gazetce"! Coś nie w 
stylu Letycji Blacklock, osoby, jak mi się zdaje, bardzo serio. 
- Prawdopodobnie pomysł dwojga młodych, którzy mieszkają u niej. 
- Tak nagle. I to dziś wieczorem! Sądzisz, że powinniśmy pójść? 
- Napisano wyraźnie: "Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". 
- Moim zdaniem nowomodne metody informowania przyjaciół o zebraniach towarzyskich są 
ż

enujące - orzekła stanowczo pani Swettenham. 

- Przecież nie musisz tam iść, mamo. 
- Nie muszę - przyznała. Nastąpiła krótka pauza. 
- Czy zjesz, Edmundzie, tę ostatnią grzankę? Pośpiesz się. 
- Sądziłbym, mamo, że stosowne odżywianie mojej osoby to sprawa ważniejsza niż sprzątanie 
ze stołu przez tę starą wiedźmę. 
- Sza! Ciszej, mój drogi! Ona może usłyszeć!... Powiedz mi, jak wygląda zabawa w ofiarę i 
detektywa. 
-  Nie  wiem  dokładnie...  Komuś  przypina  się  kartkę...  Nie!  Raczej  ciągnie  się  losy  z 
kapelusza...  Później  ktoś  jest  ofiarą,  ktoś  inny  detektywem.  Gasną  światła,  ofiara  czuje 
dotknięcie dłoni na ramieniu, wtedy krzyczy, kładzie się i udaje trupa. 
- To interesujące, Edmundzie. 
- Dla mnie śmiertelnie nudne. Nie wybieram się do Little Paddocks. 
- Nie pleć, Edmundzie. Pójdę tam i ty pójdziesz ze mną. Sprawa załatwiona. 
 

 
- Archie, posłuchaj, proszę - powiedziała pani Easterbrook. 
Pułkownik  nie  zareagował,  bo  pomrukiwał  już  gniewnie  nad  jakimś  artykułem 
zamieszczonym w "Timesie". 
- Chodzi o to - powiedział - że ci faceci nie mają pojęcia o Indiach. Zielonego pojęcia! 
- Oczywiście, mój drogi! 
- Gdyby mieli jakie takie pojęcie, nie wypisywaliby podobnych bredni. 
-  Oczywiście,  mój  drogi.  Ale  posłuchaj,  proszę.  "Morderstwo  odbędzie  się  w  piątek,  29 
października,  o  godz.  6.30  wieczorem,  w  Little  Paddocks.  Osobne  zaproszenia  nie  będą 
rozsyłane". 
Pani  Easterbrook  zrobiła  efektowną  pauzę.  Mąż  spojrzał  na  nią  pobłażliwie,  ale  bez 
zainteresowania. 
- Ofiara i detektyw - powiedział. 
- Co takiego? 
-  Z  całą  pewnością.  Bo  widzisz  -  ciągnął,  rozkrochmaliwszy  się  cokolwiek  -  to  może  być 
doskonała  zabawa.  Tyle  że  musi  ją  starannie  zorganizować  ktoś  znający  się  na  rzeczy. 
Wszyscy  ciągną  losy.  Ktoś  zostaje  mordercą.  Nikt  nie  wie  kto.  Światła  gasną.  Morderca 
wybiera  ofiarę.  Ofiara  liczy  do  dwudziestu  i  dopiero  wtedy  może  krzyknąć.  Później  ktoś 
obrany  detektywem  rozpoczyna  śledztwo.  Przesłuchuje  wszystkich.  Wypytuje,  gdzie  każdy 
był  i  co  robił.  Stara  się  zdemaskować  zbrodniarza.  Tak...  To  doskonała  zabawa,  jeżeli 
oczywiście detektyw zna się chociaż trochę na policyjnej robocie. 
- Jak ty, Archie! - podchwyciła. - Tyle ciekawych spraw sądziłeś w swoim okręgu! 
Pułkownik uśmiechnął się łaskawie i rad z siebie podkręcił wąsa. 
-  Tak,  Lauro  -  powiedział.  -  Na  pewno  mógłbym  doradzić  to  i  owo  i  tym  razem.  - 
Wyprostował się z pewną siebie miną. 

background image

- Panna Blacklock powinna zwrócić się do ciebie z prośbą o radę i pomoc. 
- Po co? - prychnął gniewnie. - U panny Blacklock mieszka ten smarkacz. Jakiś siostrzeniec 
czy coś takiego. Z pewnością to jego pomysł. Cudacki pomysł, żeby o takim czymś pisać w 
"Gazetce". 
-  I  to  w  rubryce  drobnych  ogłoszeń  -  podchwyciła  pani  Easterbrook.  -  Przecież  mogliśmy 
wcale nie zauważyć. Jak sądzisz, Archie? Czy to ma być zaproszenie? 
- Cudackie zaproszenie! Jedno mogę powiedzieć z pewnością. Na mnie niech nie liczą! 
- Dlaczego, Archie? 
- Zbyt krótki termin. Przecież mógłbym być zajęty. 
- Ale nie jesteś zajęty, kochanie - powiedziała i ciągnęła tonem łagodnej perswazji: - Moim 
zdaniem, Archie, powinieneś tam pójść, chociażby dlatego, by pomóc biednej pani Blacklock. 
Nie wątpię, że liczy na ciebie, spodziewa się, że zorganizujesz zabawę jak trzeba. Tak dużo 
wiesz  o  policyjnej  robocie  i  całej  procedurze  obowiązującej  w  śledztwie.  Bez  twojego 
udziału,  mój  drogi,  impreza  musi  zrobić  klapę.  Ostatecznie  dobrosąsiedzkie  stosunki 
zobowiązują do czegoś. 
- Ha! Jeżeli tak sądzisz, Lauro... 
- Doprawdy, Arenie, sądzę, że to twój święty obowiązek - przerwała mu z godnością. 
 

 
"Gazetka"  trafiła  również  do  Boulders,  posiadłości  składającej  się  z  połączonych  trzech 
malowniczych,  staroświeckich  domków,  zamieszkiwanej  przez  pannę  Hinchliffe  i  pannę 
Murgatroyd. 
- Hinch! 
- Co, Murg? 
- Gdzie jesteś? 
- W kurniku. - Aha. 
Brnąc  ostrożnie  przez  wysoką,  mokrą  trawę,  Amy  Murgatroyd  podeszła  do  przyjaciółki. 
Panna  Hinchliffe  ubrana  w  sztruksowe  spodnie  i  wojskową  bluzę  polową  sypała  garście 
otrębów do dymiącej miski pełnej gotowanych obierzyn kartoflanych oraz głąbów kapusty i 
wszystko  to  mieszała  pracowicie.  Podniosła  krótko,  prawie  po  męsku  ostrzyżoną  głowę  i 
zwróciła ogorzałą twarz w stronę przyjaciółki. 
Panna Murgatroyd - osoba pogodna i otyła - miała na sobie spódnicę z tweedu w kratkę oraz 
porozciągany  jaskrawoszafirowy  sweter.  Była  nieco  zdyszana,  a  jej  siwy  koczek  znajdował 
się w nieładzie. 
- Ogłoszenie w "Gazetce" - sapnęła. - Posłuchaj, Hinch! Co to może znaczyć? "Morderstwo 
odbędzie się... w piątek... 29 października... o godz. 6.30 wieczorem... Osobne zaproszenia... 
nie będą rozsyłane". 
Umilkła zasapana i spojrzała na przyjaciółkę tak, jak gdyby oczekiwała autorytatywnej opinii. 
- Głupstwo! - powiedziała panna Hinchliffe. 
- Tak. Ale co to może znaczyć? 
- Okazja do wypicia. 
- Myślisz, Hinch, że to ma być zaproszenie? 
-  Przekonamy  się  na  miejscu  w  Little  Paddocks.  Spodziewam  się  kiepskiego  wina.  No  i 
zeszłabyś lepiej z trawy, Murg. Twoje ranne pantofle do cna przemokły. 
Panna Murgatroyd spojrzała na nogi. 
- Rzeczywiście! - przyznała. - Ile dziś jajek? 
- Siedem. Ta piekielna kura znów nie chce siedzieć. Trzeba ją wpędzić do kojca. 
Panna Murgatroyd wróciła myślami do ogłoszenia w "Gazetce". 
- Dziwnie wygląda tego rodzaju zaproszenie, prawda? 

background image

- powiedziała nie bez żałosnej nuty w głosie. 
Jednakże  panna  Hinchliffe  -  osoba  bardziej  stanowcza  i  zrównoważona  -  postanowiła 
przywołać  do  porządku  niesforną  kurę  i  od  tego  zamiaru  nie  mogło  jej  odwieść  nawet 
najbardziej zagadkowe ogłoszenie. 
Ciężkim  krokiem  przemierzyła  błotniste  podwórko  i  chwyciła  dropiatą  kwokę,  która 
zagdakała donośnie i z oburzeniem. 
- Stanowczo wolę kaczki - powiedziała panna Hinchliffe. 
- Znacznie mniej z nimi kłopotu. 
 

 
-  A  to  heca!  -  zawołała  pani  Harmon,  zwracając  się  przez  stół  do  małżonka,  wielebnego 
Juliana Harmona. 
- U panny Blacklock odbędzie się morderstwo. 
- Morderstwo? - powtórzył zdziwiony cokolwiek. 
- Kiedy? 
- Dziś po południu... Albo raczej wieczorem, o pół do siódmej. Co za pech, kochany, że o tej 
porze masz przygotowanie do konfirmacji! Straszna szkoda! Przecież uwielbiasz morderstwa! 
- O czym ty mówisz, Bułeczko? Nic nie rozumiem. Pani Harmon otrzymała na chrzcie imię 
Diana, rychło jednak zyskała przydomek Bułeczka, a to dzięki pucołowatej twarzy i krągłej 
figurze. Teraz wyciągnęła rękę nad stołem i podała mężowi "Gazetkę". 
- Znajdziesz to wśród drobnych ogłoszeń o używanych pianinach i sztucznych zębach. 
- Niebywała historia! 
-  Prawda?  -  podchwyciła  radośnie.  -  Zdawałoby  się,-że  panna  Blacklock  nie  interesuje  się 
takimi rzeczami jak morderstwa czy w ogóle gry towarzyskie, no nie? Pewno podbechtali ją 
młodzi Simmonsowie, chociaż myślałam, że dla Julii morderstwo to coś zbyt brutalnego. W 
każdym razie odbędzie się jakieś morderstwo i moim zdaniem, Julianie, wielka szkoda, że nie 
możesz przy nim asystować. Ma się rozumieć, pójdę tam i wszystko opowiem ci dokładnie, 
chociaż, szczerze mówiąc, nie przepadam za zabawami, które odbywają się po ciemku. Boję 
się! Ale mam nadzieję, że nie zostanę ofiarą. Gdyby ktoś nagle położył mi dłoń na ramieniu i 
szepnął:  "Już  nie  żyjesz"...  Mój  Boże!  Tak  bym  się  przeraziła,  że  chyba  naprawdę  bym 
umarła! Myślisz, kochanie, że coś takiego mogłoby się zdarzyć? 
- Nie, Bułeczko! Myślę, że dożyjesz bardzo sędziwego wieku i zawsze będziemy razem. 
-  Tak!  I  umrzemy  jednego  dnia,  i  pochowają  nas  w  jednym  grobie!  Cudownie  będzie!  - 
zawołała, cała rozpromieniona z powodu tak błogiej wizji. 
- Jesteś bardzo szczęśliwa... Prawda, Bułeczko? - uśmiechnął się wielebny Julian Harmon. 
-  Kto  nie  byłby  bardzo  szczęśliwy  na  moim  miejscu?  -  zapytała  ze  zdziwieniem.  -  Mam 
przecież ciebie, Zuzannę, Edwarda i wszyscy kochacie mnie, i wcale wam nie 
przeszkadza, że jestem głupia... I słońce świeci! I mieszkam w dużym, ślicznym domu! 
Pastor  rozejrzał  się  po  obszernym,  ponurym  pokoju  stołowym  i  przytaknął  nie  bez 
powątpiewania. 
- Ktoś inny mógłby uważać, że mieszkanie w takiej ruderze to istny dopust boży. Duże, puste 
pokoje, wieczne przeciągi... 
- Ja uwielbiam duże pokoje! - przerwała. - Miłe wiejskie zapachy przenikają do nich łatwo i 
zostają na długo.  No i człowiek może być nieporządny,  rzucać  wszystko, gdzie popadnie, i 
nie potykać się o to. 
-  Nie  mamy  żadnych  urządzeń  ułatwiających  prowadzenie  gospodarstwa.  Nie  mamy 
centralnego ogrzewania. Przysparza ci to wiele pracy, moja mała. 
-  Nic  podobnego,  Julianie!  Wstaję  o  pół  do  siódmej,  rozpalam  pod  kuchnią  i  zaczynam 
uganiać  się,  sapiąc  jak  lokomotywa.  No  i  na  ósmą  jestem  gotowa.  Dom  utrzymuję  w 

background image

porządku,  prawda?  Woskowane  podłogi.  Meble  lśniące  od  pasty.  Wazony  z  jesiennymi 
liśćmi.  Nie  trudniej,  słowo  daję,  posprzątać  w  dużym  domu  niż  w  małym.  Ze  szczotką  i 
ś

cierką  człowiek  porusza  się  sprawniej,  bo  nie  potrąca  wciąż  rozmaitych  rzeczy,  jak  to  się 

dzieje  w  ciasnych  klitkach.  No  i  lubię  sypiać  w  dużym,  zimnym  pokoju,  bo  to  tak  miło 
opatulić się dobrze i tylko czubkiem nosa węszyć, co się dzieje na zewnątrz. A bez względu 
na to, w jak wielkim mieszka się domu, trzeba obierać tyle samo ziemniaków i zmywać tyle 
samo talerzy. Pomyśl, jak to miło, że Edward i Zuzanna mogą bawić się w wielkich pokojach, 
rozstawiać,  gdzie  chcą,  tory  kolejowe  albo  urządzać  przyjęcia  dla  lalek.  I  nigdy  nie  muszą 
sprzątać.  No  i  dobrze  mieć  tyle  miejsca,  żeby  móc  wynajmować  innym,  prawda?  Wyobraź 
sobie, że w innych warunkach Jimmy Symes i Johnnie Finch musieliby  mieszkać u swoich 
teściów!  A  to  nic  przyjemnego,  Julianie,  mieszkać  u  teściów!  Jesteś  przywiązany  do  mojej 
matki,  prawda?  Ma  się  rozumieć,  kochanie,  ale  nie  życzyłbyś  sobie,  żebyśmy  rozpoczynali 
nasze  małżeńskie  życie  pod  dachem  jej  i  mojego  ojca.  Ja  nie  chciałabym  także.  Wciąż 
czułabym się wtedy małą dziewczynką. 
- I tak, Bułeczko, jesteś wciąż małą dziewczynką - uśmiechnął się wielebny Julian Harmon. 
On sam sprawiał wrażenie człowieka stworzonego na sześćdziesięciolatka, chociaż brakowało 
mu jeszcze jakieś dwadzieścia pięć lat, by spełnić to zamierzenie natury. 
- Tak. Wiem, że jestem głupia... 
- Nic podobnego, Bułeczko! Jesteś bardzo mądra. 
- Ach nie! Skąd znowu! Nie ma we mnie nic z intelektualistki, chociaż staram się i... I bardzo 
lubię, mój drogi, jak mówisz o książkach, o historii i takich różnych rzeczach. Może głośne 
czytanie mi wieczorami Gibbona nie było najlepszym pomysłem, bo kiedy na dworze wieje 
lodowaty wiatr, a w domu jest przytulnie i ciepło, Gibbon usposabia do snu. 
Julian roześmiał się pogodnie. 
- Ale, kochanie, strasznie lubię cię słuchać. Opowiedz, proszę, jak to stary proboszcz mówił 
kazanie o Ahaswerze. 
- Na pamięć znasz tę anegdotę, Bułeczko. 
- Ale opowiedz jeszcze raz. Proszę! 
- To był stary Scrymgour - zaczął. - Pewnego dnia ktoś zajrzał do jego kościoła. Proboszcz 
wychylał  się  z  kazalnicy  i  z  ogniem  przemawiał  do  dwu  sprzątaczek  w  podeszłym  wieku. 
Wygrażał  im  palcem  i  perorował:  "Ha!  Wiem,  co  myślicie.  Myślicie,  że  Ahaswer  Wielki  z 
Pierwszej Lekcji to Artakserkses Drugi. Nie! To ma być Artakserkses Trzeci!" 
Julian  Harmon  nie  dostrzegał  w  tej  anegdocie  nic  szczególnie  komicznego,  ale  Bułeczka 
ś

miała się zawsze do rozpuku. Teraz też parsknęła dźwięcznym śmiechem. 

- Najdroższy! - zawołała. - Myślę, że ty kiedyś będziesz kubek w kubek podobny! 
Pastor zrobił niepewną minę. 
- Być może, Bułeczko - odrzekł skromnie. - Wiem, że nie bardzo umiem trafiać do prostych 
ludzi. 
-  Nie  szkodzi!  -  podchwyciła  żywo  i  podniósłszy  się,  zaczęła  zbierać  na  tacę  naczynia.  - 
Właśnie  wczoraj  mówiła  mi  pani  Butt,  że  jej  mąż,  który  był  ateistą  i  dawniej  nigdy  nie 
chodził do kościoła, teraz chodzi każdej niedzieli, by słuchać twoich kazań. 
Roześmiała się i powiedziała, naśladując doskonale afektowany ton pani Butt: 
- "No i parę dni temu, proszę pani, mąż powiedział panu Timkinsowi z Little Worsdale, że 
tutaj, w Chipping Cleghorn, mamy prawdziwą kulturę. Całkiem inaczej niż u nich, w Little 
Worsdale,  gdzie  wielebny  Goss  mówi  do  parafian  tak  jak  do  małych  dzieci.  Prawdziwą 
kulturę - powiedział mąż panu Timkinsowi - mamy tu, w Chipping Cleghorn. Nasz proboszcz 
kształcił się w Oxfordzie, nie w Milchesterze, ma gruntowną wiedzę i nam ją przekazuje. Wie 
wszystko o Rzymianach i Grekach, a także o Babilonie i Asyrii. Ba! Nawet kot z probostwa 
nazywa się tak jak jeden król asyryjski!" Tak mówił Butt, więc chwała ci, Julianie! - zawołała 

background image

Bułeczka i podjęła zaraz. - Mój Boże! Muszę zmykać z tą tacą, bo inaczej nigdy nie uporam 
się z robotą! Hej, Tiglat Pileser! Chodź, kotku! Kici-kici! Dostaniesz resztki śledzia! 
Otworzyła drzwi i zręcznie przytrzymując je stopą, wyniosła z pokoju tacę ze stosem naczyń. 
Niebawem dobiegła z kuchni jej własna wersja znanej śpiewki: 
 
Nastał morderstw dzień uroczy, 
Rozkoszny niby wonny maj, 
Zmyły się z miasta wszystkie gliny... 
 
Brzęk wrzucanych do zlewu naczyń zagłuszał dalszy ciąg, lecz wychodząc z domu, wielebny 
Julian Harmon usłyszał końcowy wiersz radosnej strofy: 
 
A nam, mordercom, w to graj! 
 
ROZDZIAŁ DRUGI 
Ś

NIADANIE W LITTLE PADDOCKS 


 
Mieszkańcy Little Paddocks również byli przy śniadaniu. 
U szczytu stołu zasiadała właścicielka domu, panna Blacklock, osoba sześćdziesięcioletnia, w 
sportowym  kostiumie  z  tweedu  i  nieodpowiedniej  raczej  kolii  z  dużych  sztucznych  pereł, 
ciasno  opinających  szyję,  niby  obróżka.  Panna  Blacklock  czytała  "Daily  Maił",  Julia 
Simmons  przeglądała  niedbale  "Telegraph",  Patrick  Simmons  głowił  się  nad  krzyżówką 
zamieszczoną w "Timesie". Panna Dora Bunner zatonęła w lokalnym czasopiśmie. 
Panna Blacklock parsknęła ochrypłym śmiechem. Patrick Simmons zamamrotał do siebie: 
- Naturalnie... Przecinka, nie przesieka... Tu zrobiłem błąd... 
Dora Bunner zagdakała nagle głośno, niby spłoszona kura: 
- Letty! Letty! Widziałaś?... Co to właściwie znaczył 
- Co takiego, Doro? 
-  Zdumiewające  ogłoszenie!  Wyraźnie  mowa  tam  o  Little  Paddocks!...  Ale  co  to  właściwie 
znaczy? 
- Gdybyś zechciała mi pokazać to ogłoszenie, kochana Doro... 
Panna  Bunner  posłusznie  wręczyła  "Gazetkę"  przyjaciółce  i  drżącym  palcem  wskazała 
odpowiednie miejsce. 
- Spójrz tylko, Letty. Spójrz! 
Panna  Blacklock  spojrzała.  Zmarszczyła  brwi.  Później  dociekliwym  wzrokiem  przebiegła 
wokół stołu i przeczytała na głos: 
-  "Morderstwo  odbędzie  się  w  piątek,  29  października,  o  godz.  6.30  wieczorem,  w  Little 
Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Patryk? Czy to twój koncept? - zapytała 
obcesowo. 
-  Nie,  ciociu  Letty.  Skąd  ci  to  przyszło  na  myśl?  Dlaczego  ja  miałbym  mieć  z  tym  coś 
wspólnego? - zaprzeczył z całym spokojem Patryk Simmons. 
- Hm... To wygląda na ciebie, Pat - odparła surowo. 
- Pomyślałam, że to może być żart w twoim stylu. 
- Żart? Nic podobnego, ciociu. 
- A może ty, Julio... 
-  Ja?  Skąd  znowu!  -  powiedziała  Julia  znudzona.  Panna  Bunner  zerknęła  w  stronę  pustego 
miejsca, na którym ktoś wcześniej jadł śniadanie. 
- Nie sądzisz, Letty, że pani Haymes... - rozpoczęła niepewnie. 

background image

- Ach, nie! Naszej Filipie nie w głowie takie żarty! - zawołał żywo Patryk. - To osoba bardzo 
serio. 
Julia ziewnęła, mówiąc bez zainteresowania: 
- Ale cóż to za pomysł? Co ta cała historia znaczy? 
-  Moim  zdaniem  w  grę  wchodzi  jakiś  niemądry  kawał  -  odpowiedziała  z  wolna  panna 
Blacklock. 
- Idiotyczny i w bardzo złym guście - podchwyciła Dora Bunner. - Dlaczego? Co w tym ma 
być zabawnego? 
Jej pyzate policzki drgały nerwowo, oczy krótkowidza połyskiwały irytacją i oburzeniem. 
Pani domu uśmiechnęła się do starej przyjaciółki. 
-  Nie  przejmuj  się,  Bunny  -  powiedziała.  -  Widocznie  ktoś  ma  takie  poczucie  humoru.  Ale 
chciałabym wiedzieć kto. 
- To ma być dzisiaj - podjęła Bunny. - Dzisiaj o pół do siódmej. Jak sądzisz? Co się zdarzy? 
- Śmierć - orzekł Patryk grobowym tonem. - Rozkoszna Śmierć. 
- Cicho bądź! - zgromiła go panna Blacklock, a jej przyjaciółka pisnęła cienko. 
-  Miałem  na  myśli  to  wyborne  ciasto,  które  wypieka  Mitzi  -  usprawiedliwił  się  młody 
człowiek. - Rozkoszna Śmierć! Tak je przecież nazywamy. 
Panna Blacklock uśmiechnęła się blado. Dora Bunner natarła raz jeszcze: 
-  Ależ,  Letty.  Co  ty  naprawdę  sądzisz,  bo...  Przyjaciółka  przerwała  jej  z  krzepiącym 
spokojem: 
-  Sądzę,  że  o  pół  do  siódmej  będziemy  mieli  połowę  Chipping  Cleghorn.  To  pewne.  No  i 
wszyscy będą pękać z ciekawości. Teraz idę sprawdzić, czy w domu jest trochę kseresu. 
 

 
- Jesteś zaniepokojona? Prawda, Lotty? 
Panna Blacklock wzdrygnęła się nerwowo. Siedziała przy biurku i z roztargnieniem rysowała 
ryby na bibularzu. Podniosła wzrok. Spojrzała w zaniepokojoną twarz Bunny. 
Nie  bardzo  wiedziała,  co  odpowiedzieć  Dorze,  bo  nie  należało  jej  niepokoić  ani  irytować. 
Milczała przez chwilę. 
W szkole przyjaźniła się z Dora Bunner, która była wówczas łacina, błękitnooka, jasnowłosa 
i,  trzeba  przyznać,  dosyć  głupia.  Jej  głupota  nie  miała  większego  znaczenia,  gdyż  pogoda, 
wesołość i uroda czyniły z Dory bardzo przyjemną współtowarzyszkę. W swoim czasie - jak 
mawiały koleżanki - powinna wyjść za jakiegoś sympatycznego oficera czy prowincjonalnego 
notariusza.  Tyle  miała  zalet!  Była  wrażliwa,  wierna  w  przyjaźni,  poczciwa.  Jednakże  życie 
niełaskawie  potraktowało  Dorę  Bunner.  Musiała  zarabiać  na  utrzymanie.  Pracowała  ciężko, 
ale czegokolwiek by się podjęła, nie szło jej to dobrze. 
Koleżanki  szkolne  straciły  się  z  oczu,  lecz  przed  pół  rokiem  panna  Blacklock  otrzymała 
wzruszający,  napisany  z  patosem  list.  Dora  szwankowała  na  zdrowiu.  Mieszkała  w  jednym 
pokoju  i  usiłowała  wyżyć  z  emerytury.  Próbowała  dorabiać  szyciem,  niestety,  palce  miała 
sztywne od reumatyzmu. W liście odwoływała się do wspomnień szkolnych i pytała, czy stara 
przyjaciółka nie zechciałaby jej pomóc, chociaż los rozłączył je tak dawno. 
Panna  Blacklock  zareagowała  spontanicznie.  Biedna  Dora!  Biedna,  ładna,  niemądra, 
trzpiotowata  Dora!  Niezwłocznie  wybrała  się  do  koleżanki  szkolnej,  wzięła  ją  ze  sobą  i 
zainstalowała w Little Paddocks pod pretekstem, że "całe gospodarstwo domowe to już zbyt 
dużo  dla  mnie;  muszę  mieć  kogoś  zaufanego  do  pomocy".  Lekarze  zapewnili  pannę 
Blacklock,  iż  jej  przyjaciółka  nie  pożyje  długo,  okazało  się  jednak,  że  biedna  Dora  bywa 
często nie lada utrapieniem. Wszędzie czyniła zamęt, drażniła bardzo nerwową cudzoziemkę 
zatrudnioną jako pomoc domowa, myliła się przy liczeniu bielizny do prania, gubiła rachunki 
i  listy,  często  przywodziła  do  rozpaczy  zaradną  i  pedantyczną  zawsze  pannę  Blacklock. 

background image

Biedna, niemądra, stara Dora! Taka poczciwa, przywiązana, dumna i szczęśliwa, że przydaje 
się na coś, lecz, niestety, absolutnie nieobliczalna! 
- Uważaj, Doro! - rzuciła cierpko panna Blacklock. - Prosiłam cię tyle razy! 
-  Mój  Boże!  -  Dora  zrobiła  żałosną  minę.  -  Uważam,  Letty...  Tylko  zapomniałam.  Ale 
zaniepokojona jesteś? Prawda? 
- Zaniepokojona? Nie... Bynajmniej. Masz na myśli to głupie ogłoszenie? 
- Aha... Może to i dowcip, lecz w każdym razie dowcip jadowity. 
- Jadowity? 
-  Aha...  Musi  kryć  w  sobie  coś  złego...  Powiedziałabym,  że...  moim  zdaniem,  nie  jest  to 
dowcip miły. 
Panna Blacklock spojrzała na przyjaciółkę. Łagodne oczy, upór w wyrazie ust, nos cokolwiek 
zadarty.  Biedna  Dora!  Irytująca,  roztrzepana,  pełna  dobrych  chęci  i  stwarzająca  wciąż 
problemy. A przecież - dziwna rzecz - nie pozbawiona zdrowego rozsądku! 
- Masz chyba słuszność, Doro. Nie może to być miły dowcip. 
-  Mnie  się  zupełnie  nie  podoba  -  podchwyciła  Dora  z  nieoczekiwanym  ogniem.  - 
Przestraszyłam się, Letty. I ty jesteś przestraszona. 
- Ja? Także pomysł! - obruszyła się panna Blacklock. 
- Jest w tym niebezpieczeństwo. Tak, Letycjo! Niebezpieczeństwo! Coś w stylu ludzi, którzy 
wysyłają pocztą paczki zawierające bomby zegarowe. 
- Moja droga! Po prostu jakiś przygłupek chciał być dowcipny. 
- Ale co w tym dowcipnego? Nic! 
Słusznie!  Co  w  tym  dowcipnego?  Twarz  panny  Blacklock  zdradzała  jej  myśli,  więc  Dora 
zawołała tonem triumfu: 
- A widzisz, Letty! Jesteś takiego samego zdania! 
- Ależ, kochana Bunny... 
Panna  Blacklock  umilkła  raptownie.  Do  pokoju  wtargnęła  wzburzona  młoda  kobieta  w 
jaskrawej spódnicy i dżersejowej bluzce, pod którą falował pełny biust. Miała przetłuszczone 
ciemne włosy, splecione w warkocz i upięte w koronę. 
- Pomówić z panią? Można? Nie? Panna Blacklock westchnęła. 
- Naturalnie, Mitzi. O co chodzi? 
Czasami  myślała,  że  wolałaby  sama  sprzątać  i  gotować,  niż  znosić  ataki  nerwowe  tej 
imigrantki zatrudnionej jako pomoc domowa. 
- To będzie w porządku, nie? Wymawiam, proszę pani! Odchodzę! Zaraz! 
- Dlaczego, Mitzi? Ktoś cię zdenerwował? 
- Tak! Jestem zdenerwowana! - padła dramatyczna odpowiedź. - Nie chcę umierać! Nie! Już 
raz uniknęłam śmierci w Europie. Cała moja rodzina zginęła. Wymordowana! Matka, mały 
braciszek,  moja  siostrzeniczka,  słodkie  dziecko!  Wszyscy  wymordowani!  Ja  uciekłam. 
Ukryłam  się  i  schroniłam  w  Anglii.  Pracuję  tak,  jak  nigdy  nie  pracowałabym  we  własnym 
kraju. Ja, proszę pani... 
- Wiem. Znam to wszystko - przerwała panna Blacklock, która rzeczywiście znała na pamięć 
tę historię, bo Mitzi powtarzała ją ciągle. - Ale dlaczego chcesz odejść właśnie dzisiaj? 
- Bo znowu przyjdą, żeby mnie zabić! 
- Kto? 
- Moi wrogowie. Hitlerowcy. A może teraz jacyś inni. Dowiedzieli się, że tu jestem. Przyjdą 
mnie zabić. Przeczytałam o tym. Sama! W tym piśmie! 
- W "Gazetce"? 
- Aha! W tym piśmie. Czarno na białym. O! Proszę popatrzeć, co tu napisane. Morderstwo, 
nie? W Little Paddocks! To tutaj, nie? Dziś wieczór, o pół do siódmej! Nie myślę czekać. Nie 
chcę, żeby mnie zamordowali. Nie chcę! 
- Ale dlaczego odnosisz to do siebie? Naszym zdaniem w grę wchodzi żart. 

background image

- Żart! To żaden żart zabić kogoś! 
-  Żaden  żart.  Zgoda.  Ale,  drogie  dziecko,  gdyby  wrogowie  mieli  zamiar  cię  zabić,  nie 
ogłaszaliby tego w prasie. 
- Nie ogłaszaliby? Myśli pani? - podchwyciła zbita nieco z tropu Mitzi. - Uważa pani, że nie 
chcą zamordować nikogo? A może właśnie panią, proszę pani? Nie? 
-  Nie  widzę  powodu,  dla  którego  ktokolwiek  mógłby  mi  życzyć  śmierci  -  odparła  panna 
Blacklock spokojnie i beztrosko. - I słowo daję, Mitzi, nie widzę powodu, dla którego mógłby 
chcieć zabić ciebie. Dlaczego, Mitzi? 
-  Bo  to  źli  ludzie.  Bardzo  źli!  Mówiłam  przecież...  Matka  i  mały  braciszek,  i  moja 
siostrzenica, takie słodkie dziecko... 
-  Tak!  Wiem!  -  Panna  Blacklock  przerwała  potok-słów  Mitzi.  -  Ale  nie  wyobrażam  sobie, 
czemu  ktoś  miałby  dybać  na  twoje  życie.  Jeżeli  chcesz  odejść  natychmiast,  nie  mogę 
oczywiście  przeszkodzić  temu.  Ale,  doprawdy,  zrobiłabyś  wielkie  głupstwo  -  zakończyła  i 
dodała  stanowczym  tonem,  który  najwidoczniej  zachwiał  postanowieniem  Mitzi:  -  Rzeźnik 
przysłał dziś bardzo twardą wołowinę. Trzeba ją będzie udusić. 
- Tak! Udusić! Zrobię państwu gulasz. Taki specjalny gulasz. 
-  Niech  będzie  gulasz.  Zgoda.  I  z  tego  trochę  uschniętego  sera  warto  by  zrobić  paluszki. 
Spodziewam się kilku osób dziś wieczorem. 
- Dziś wieczorem? Akurat dziś wieczorem? 
- Aha. O pół do siódmej. 
- Tak jak było w gazecie, nie? Czemu kilka osób miałoby przyjść o pół do siódmej? 
- Bo ludzie lubią pogrzeby - powiedziała żartobliwie panna Blacklock. - Jestem zajęta, Mitzi. 
Proszę  pójść  do  swojej  roboty  -  rzuciła  stanowczo  i  dodała,  gdy  drzwi  zamknęły  się  za 
cudzoziemką. - Klęska na razie zażegnana. 
- Umiesz sobie radzić, Letty - pochwaliła ją panna Bunner. 
 
ROZDZIAŁ TRZECI 
O PÓŁ DO SIÓDMEJ 

 
A więc wszystko gotowe - powiedziała panna Blacklock. 
Nie bez uznania objęła spojrzeniem długi salon. Rypsowe obicia w deseń z róż, dwa wazony 
rdzawych chryzantem, mały bukiet fiołków i srebrna szkatułka z papierosami na stoliku pod 
ś

cianą, a na środkowym stole taca z napojami. 

Little  Paddocks  -  niewielki  dom  w  stylu  wczesnowiktoriariskim  -  był  ozdobiony  podłużną 
werandą  i  zielonymi  żaluzjami  w  oknach.  Długi  salon,  któremu  dach  werandy  zabierał 
znaczną część światła, miał początkowo dwuskrzydłowe drzwi wiodące do małego pokoju z 
wykuszowym oknem. Poprzedni mieszkańcy usunęli te drzwi i zastąpili pluszową kotarą. Z 
kolei  panna  Blacklock  pozbyła  się  kotary  i  oba  pokoje  połączyła  w  jeden.  Były  tam  dwa 
kominki, a chociaż na żadnym z nich nie płonął ogień, w salonie panowało przyjemne ciepło. 
- Oo! Centralne ogrzewanie działa - powiedział Patryk. 
- Aha! - pani domu przytaknęła skinieniem głowy. - Ostatnio było tak mglisto i deszczowo. W 
całym domu czuć wilgoć. Kazałam Evansowi napalić, zanim poszedł do domu. 
- A co z bezcennym koksem? - zapytał drwiąco młody człowiek. 
-  Co  z  bezcennym,  jak  powiedziałeś,  koksem?  W  przeciwnym  razie  musiałby  się  palić  w 
kominkach  równie  bezcenny  węgiel.  Widzisz,  mój  drogi,  władze  odmawiają  nam  nawet 
należnej cotygodniowej odrobiny węgla, jeżeli nie dowiedziemy, że to jedyny opał, jaki służy 
do gotowania. 
- Podobno dawniej każdy mógł kupować, ile chciał, węgla i koksu. Czy to prawda? - zapytała 
Julia takim tonem, jakby słuchała dziwnych opowieści o jakimś nieznanym kraju. 

background image

- Tak, i to tanio. 
-  Nie  było  ograniczeń?  Można  się  było  obejść  bez  rozmaitych  podań  i  formularzy?  Każdy 
mógł kupować koks i węgiel? 
- W dowolnych ilościach i gatunkach. Nie sam łupek i kamień, jakie dziś dostajemy. 
- To musiał być świat z bajki - westchnęła Julia. 
- Prawda? 
- Tak mi się zdaje, gdy ten świat wspominam - powiedziała z uśmiechem panna Blacklock. - 
Ale jestem stara, nic więc dziwnego, że bardziej podobają mi się dawne czasy. Wy, młodzi, 
nie powinniście tak myśleć. 
- Nie musiałabym wtedy pracować zarobkowo - podjęła dziewczyna. - Mogłabym po prostu 
siedzieć  w  domu,  pielęgnować  kwiaty,  pisywać  liściki...  Po  co  pisywało  się  liściki?  I  do 
kogo? 
-  Do  wszystkich  tych,  do  których  obecnie  telefonujemy  -  wyjaśniła  pogodnie  panna 
Blacklock. - Myślę, Julio, że ty nie potrafiłabyś nawet pisać liścików. 
-  W  każdym  razie  nie  w  stylu  uroczego  "Poradnika  wszelkiej  korespondencji",  który 
znalazłam tu niedawno. Coś cudownego! Dowiedziałam się stamtąd, jak grzecznie odrzucić 
propozycję małżeństwa uczynioną przez wdowca! 
- Wątpię, moja droga, czy przesiadywanie w domu odpowiadałoby ci tak bardzo, jak sądzisz. 
To  pociągało  za  sobą  różne  obowiązki.  Chociaż  -  ciągnęła  pani  domu  oschłym  tonem  - 
niewiele  mi  o  nich  wiadomo.  Bunny  -  czule  spojrzała  w  stronę  dawnej  koleżanki  -  i  ja 
wcześnie zaczęłyśmy pracować zarobkowo. 
- Istotnie, Letty! Za wcześnie! - podchwyciła panna Bunner. - Ach, te nieznośne dzieci! Nigdy 
ich nie zapomnę! Naturalnie Letty była mądrzejsza ode mnie. Została urzędniczką, sekretarką 
wielkiego finansisty. 
Drzwi  otworzyły  się  i  do  salonu  weszła  Filipa  Haymes  -  wysoka,  jasnowłosa,  chłodna  i 
opanowana. Nie bez zdziwienia rozejrzała się wokół. 
- Co to? Przyjęcie? Nikt mi nic nie mówił. 
- Nasza Filipa, ma się rozumieć, nic nie wie! - roześmiał się Patryk. - Trzymam zakład, że to 
jedyna w Chipping Cleghorn osoba nie uświadomiona. 
Młoda kobieta rzuciła mu pytające spojrzenie. 
-  Rozejrzyj  się  dokoła,  a  zobaczysz  miejsce  przyszłego  morderstwa!  -  odpowiedział  i 
teatralnym gestem zatoczył szeroki łuk ręką. 
Filipa Haymes zrobiła zdumioną minę. 
- Oto - ciągnął młody człowiek, wskazując dwa wielkie pęki chryzantem - żałobne wieńce. A 
te salaterki paluszków z sera i oliwek symbolizują pieczone mięsiwa podawane zazwyczaj na 
stypie. 
Filipa zwróciła wzrok w kierunku pani domu. 
- Czy to żart? Jestem okropnie głupia, nigdy nie rozumiem żartów. 
- Głupi żart i niesmaczny! - wybuchnęła Dora Bunner. 
- Mnie się przynajmniej nie podoba. 
- Pokażcie jej ogłoszenie - zabrała głos panna Blacklock. - Ja muszę zamknąć kaczki. Idę, bo 
już robi się ciemno. No i gości tylko patrzeć! 
- Ja pójdę zamknąć kaczki - zaproponowała Filipa. 
- Nie, moja droga - zaoponowała pani domu. - Zakończyłaś swój dzień pracy. 
- Ja cię zastąpię, ciociu Letty - powiedział Patryk. 
- Nic podobnego! - odmówiła energicznie. - Poprzednim razem nie zasunąłeś porządnie rygla. 
- Pozwól, kochana Letty, że ja to zrobię - wyrwała się panna Bunner. - Z całą przyjemnością. 
Naprawdę! Wezmę tylko kalosze i... Gdzie też podziałam żakiet? 
Panna Blacklock uśmiechnęła się tylko i zniknęła z pokoju. 

background image

- Nic z tego, Bunny - odezwał się Patryk. - Ciocia Letty jest samodzielna, nie pozwoli się w 
niczym zastąpić. Stanowczo woli wszystko robić sama. 
- Uwielbia pracę - dorzuciła Julia. 
- Nie zauważyłam jednak, żebyś ty kwapiła się z pomocą - podchwycił jej brat, a dziewczyna 
uśmiechnęła się sennie. 
-  Dopiero  co  orzekłeś,  że  ciocia  Letty  nie  pozwoli  się  w  niczym  zastąpić.  A  zresztą  - 
wyciągnęła przed siebie kształtne nogi - jestem w swoich najlepszych pończochach. 
- Śmierć w jedwabnych pończochach - zadeklamował Patryk. 
- Jedwabnych? To nylony, głuptasie. 
- Śmierć w nylonach? To już nie tak dobry tytuł kryminału. 
- Może ktoś wytłumaczy  mi wreszcie, skąd dziś tyle  gadania o śmierci? - zapytała  Filipa z 
nutą skargi w głosie. 
Wszyscy naraz usiłowali jej wytłumaczyć, lecz nikt nie mógł znaleźć "Gazetki", gdyż Mitzi 
zabrała ją do kuchni. Pani domu wróciła po upływie kilku minut. 
- Kaczki zamknięte - oznajmiła i spojrzała na zegar. 
-  Dwadzieścia  po  szóstej.  Zaraz  zaczną  się  schodzić  albo  mój  pogląd  na  sąsiadów  jest 
absolutnie mylny. 
- Nie rozumiem, dlaczego zaraz zaczną się schodzić 
- bąknęła niepewnie Filipa. 
- Nie rozumiesz? Zapewne... Ale widzisz, ludzie są na ogół bardziej wścibscy niż ty. 
- Postawa życiowa Filipy to przede wszystkim brak zainteresowania - wtrąciła cierpko Julia. 
Filipa  powstrzymała  się  od  odpowiedzi.  Panna  Blacklock  spojrzała  w  stronę  środkowego 
stołu,  na  którym  Mitzi  postawiła  kseres  i  trzy  salaterki  z  oliwkami,  paluszkami  z  sera  oraz 
drobnymi ciasteczkami własnego wypieku. 
- Pat - zwróciła się do siostrzeńca - może zechciałbyś przestawić tę tacę lub cały stół, jeżeli 
wolisz, gdzieś dalej, na  przykład pod wykuszowe okno? Ostatecznie nie  wydaję przyjęcia i 
nie zapraszałam nikogo. Niech nie wygląda na to, że spodziewam się gości. 
- Chcesz, ciociu Letty, zataić swoją bystrość w przewidywaniu? 
- Ładnie to powiedziałeś. Dziękuję ci, chłopcze. 
- Zainscenizujemy uroczy wieczór w ściśle domowym kółku - powiedziała Julia - i będziemy 
udawać zdziwienie, gdy ktoś się zjawi. 
Panna Blacklock sięgnęła po butelkę kseresu, podniosła ją i zrobiła niezdecydowaną minę. 
- Prawie połowa została - uspokoił ją Patryk. - Powinno starczyć. 
-  Aha...  Zapewne...  -  bąknęła  z  wahaniem  i  podjęła  zaraz  stanowczym  tonem:  -  Pat!  Bądź 
łaskaw  przynieść  świeżą  butelkę.  Jest  w  schowku  kredensowym...  Ta  została  otwarta  dość 
dawno. Pamiętaj też o korkociągu. 
Patryk wyszedł posłusznie, aby po chwili wrócić z butelką, którą odkorkował i postawił na 
tacy. Zerknął spod oka w kierunku pani domu. 
-  Jak  widzę,  ciociu  Letty  -  powiedział  cicho  -  sprawę  traktujesz  bardzo  serio.  Nie  mylę  się 
prawda? 
-  Nie  wyobrażasz  sobie  chyba,  Letty...  -  zaczęła  Dora  Bunner,  lecz  panna  Blacklock 
przerwała jej szybko: 
- Cicho! Ktoś dzwoni... Moje przewidywania znajdują potwierdzenie. 
 

 
Mitzi otworzyła drzwi salonu i zaanonsowała na swój osobliwy, poufały sposób: 
- Pan pułkownik i pani Easterbrook przyszli, proszę pani. 
Pułkownik był bardzo pewien siebie i najwidoczniej próbował ukryć lekkie zmieszanie. 

background image

-  Nie  przeszkadzamy,  prawda?  -  zaczaj,  a  Julia  parsknęła  stłumionym  śmiechem.  -  Akurat 
przechodziliśmy  tędy,  więc...  Nie  przeszkadzamy,  prawda?  Mamy  stosunkowo  ciepły 
wieczór... O! Działa centralne ogrzewanie!... Naszego jeszcze nie uruchomiliśmy. 
- Prześliczne chryzantemy - zaszczebiotała pani Easterbrook. - Cudowne! Naprawdę! 
- Ależ skąd, to wiechcie - rzuciła półgłosem Julia. Pani Easterbrook powitała Filipę Haymes 
trochę  zbyt  serdecznie.  Widocznie  chciała  dać  do  zrozumienia,  że  nie  uważa  jej  za  osobę 
pracującą na roli zawodowo. 
-  Jak  wygląda  teraz  ogród  pani  Lucas?  -  zapytała.  -  Będzie  kiedyś  w  porządku?  Podczas 
wojny  został  zupełnie  zaniedbany,  a  teraz  ten  okropny  staruch,  Ashe,  tylko  zmiata  liście  i 
sadzi trochę kapusty. 
-  Już  zaczyna  być  widać  efekty  -  odpowiedziała  Filipa  -  ale  uporządkowanie  go  wymaga 
nieco czasu. 
Mitzi otworzyła znów drzwi i oznajmiła: 
- Te panie z Boulders! 
- Dobry wieczór - powiedziała panna  Hinchliffe i wkroczywszy do salonu, obdarzyła panią 
domu miażdżącym uściskiem dłoni. - Zaproponowałam Murg, żebyśmy tu wpadły na chwilę. 
Chciałam zapytać, jak niosą się pani kaczki. 
-  Wcześnie  już  się  ściemnia,  prawda?  -  zwróciła  się  do  Patryka  panna  Murgatroyd.  - 
Prześliczne chryzantemy! 
- Wiechcie! - bąknęła Julia. 
- Czemuś taka nastroszona? - skarcił ją szeptem młody człowiek. 
- O! Centralne działa! Tak wcześnie! - podjęła panna Hinchliffe karcącym tonem. 
- Ten dom jest okropnie wilgotny jesienią - wyjaśniła panna Blacklock. 
Patryk zapytał ją wzrokiem, czy czas na kseres, i tą samą drogą otrzymał odpowiedź, że za 
wcześnie. 
- Dostanie pan w tym roku cebulki z Holandii? - zapytała panna Blacklock pułkownika. 
Drzwi otwarły się znowu i do salonu wkroczyła zmieszana nieco pani Swettenham, za nią zaś 
posępny i zawstydzony Edmund. 
- No i jesteśmy! - zaczęła wesoło dama, rozglądając się wokół z nietajonym zaciekawieniem. 
- Przyszło mi na myśl, żeby wstąpić tutaj... - ciągnęła zbita cokolwiek z tropu - i zapytać, czy 
nie zechciałaby pani wziąć kociątka? Nasza kotka właśnie... 
-  Spodziewa  się  potomstwa  po  rudym  kocurze  -  podchwycił  Edmund.  -  Należy  sądzić,  że 
będzie to potomstwo okropne. Proszę pamiętać, że została pani ostrzeżona. 
-  Nasza  kotka  jest  wyjątkowo  łowna  -  podjęła  żywo  pani  Swettenham  i  dorzuciła  zaraz:  - 
Prześliczne chryzantemy! 
- Jak widzę, centralne ogrzewanie działa - powiedział Edmund, nie siląc się na oryginalność. 
- Jacy oni podobni do płyt gramofonowych - szepnęła Julia. 
- Nie podobają mi się dzisiejsze wiadomości. Bardzo nie podobają! - Pułkownik Easterbrook 
ujął Patryka za guzik. - Moim zdaniem wojna jest nieunikniona. Absolutnie nieunikniona! 
- Nie czytuję nigdy agencyjnych doniesień - odrzekł młody człowiek. 
Jeszcze raz otworzyły się drzwi i do salonu weszła pani Harmon. 
Stary  filcowy  kapelusz  miała  zsunięty  kokieteryjnie  na  tył  głowy,  a  noszony  zazwyczaj 
wyblakły sweter zastąpiła nieco zbyt obszerną bluzką z falbankami. 
- Witam kochaną panią! Witam! - zawołała z promiennym uśmiechem. - I co? Nie spóźniłam 
się? Kiedy zacznie się morderstwo? 
 

 
Szmer  przyśpieszonych  oddechów.  Julia  roześmiała  się  krótko,  z  uznaniem.  Patryk  zrobił 
niepocieszoną minę. Panna Blacklock uśmiechnęła się do pastorowej. 

background image

-  Julian  szaleje  ze  złości,  że  nie  mógł  przyjść  -  ciągnęła  pani  Harmon.  -  On  uwielbia 
morderstwa!  Właśnie  dlatego  wygłosił  zeszłej  niedzieli  takie  świetne  kazanie...  Ha!  Pewno 
nie  powinnam  tak  mówić,  bo  to  przecież  mój  mąż,  ale  kazanie  było  rzeczywiście  świetne. 
Prawda? A wszystko dzięki "Igraszkom śmierci". Panienka z księgarni specjalnie odłożyła dla 
mnie  tę  książkę.  Czytali  państwo?  Wstrząsająca  historia!  Naprawdę!  Wydaje  się,  że  już 
wszystko  wiadomo  i  nagle  to  nie  tak...  Następuje  seria  wspaniałych  morderstw!  Cztery... 
Może nawet pięć! "Igraszki śmierci" zostawiłam w jego gabinecie, kiedy Julian zamknął się, 
ż

eby przygotować kazanie. No i sięgnął po książkę, a później nie mógł się od niej oderwać. 

Po  prostu  nie  był  w  stanie!  W  rezultacie  musiał  się  strasznie  spieszyć  z  pisaniem  kazania, 
więc to, co chciał powiedzieć, wyraził zwyczajnie, bez żadnych tam mądrości ani uczonych 
aluzji. Oczywiście kazanie wypadło znacznie lepiej. Słowo daję! Z pewnością za dużo gadam. 
No i co? Kiedy zacznie się morderstwo? 
Panna Blacklock spojrzała w stronę zegara stojącego na półce nad kominkiem. 
-  Jeżeli  rzeczywiście  coś  ma  się  zdarzyć,  winno  zdarzyć  się  niedługo  -  powiedziała.  -  Za 
minutę pół do siódmej. Tymczasem zaproponuję państwu kieliszek kseresu. 
Patryk  ruszył  żwawo  w  kierunku  wykuszowego  okna.  Panna  Blacklock  podeszła  do  stolika 
przy arkadzie, na którym znajdowała się szkatułka z papierosami. 
-  Z  rozkoszą  wypiję  kieliszek!  -  zawołała  pani  Harmon.  -  Ale,  proszę  pani,  co  znaczy  to 
"jeżeli"? 
- Bo, droga pani, ja wiem nie więcej niż państwo. Najprawdopodobniej ... 
Urwała  i  zwróciła  wzrok  ku  małemu  zegarowi  nad  kominkiem.  Zegar  zaczął  dzwonić 
melodyjnie,  srebrzyście.  Wydzwonił  kwadrans,  później  pół  godziny.  Wszyscy  patrzyli  w 
tamtą stronę. Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, zgasły światła. 
 

 
W ciemnościach rozległy się stłumione okrzyki i kobiece piski pełne ukontentowania. 
- Zaczyna się! - krzyknęła radośnie pani Harmon. 
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba! - zabrzmiał głos Dory Bunner. 
Słychać też było inne głosy. 
- Przerażająca historia. 
- Napełniająca dreszczykiem grozy! 
- Gdzie jesteś, Archie? 
- Przepraszam! Zdaje się, nastąpiłem komuś na nogę. Drzwi otworzyły się z hałasem. Jasna 
smuga reflektora latarki elektrycznej omiotła pokój. Nosowy, zachrypnięty głos mężczyzny - 
przypominający  zebranym  miłe  popołudnia  spędzone  w  kinie  na  oglądaniu  filmów 
kryminalnych - rzucił zwięzły rozkaz: 
- Ręce do góry! 
- Ręce do góry, mówię - warknął powtórnie ten sam głos. 
Wszyscy podnieśli ręce chętnie, nawet z rozbawieniem. 
- Coś wspaniałego! - powiedziała któraś z kobiet. 
- Trzęsę się cała ze strachu! 
Nieoczekiwanie  wystrzelił rewolwer. A potem jeszcze raz. Stuk pocisków o ścianę zwarzył 
przyjemny nastrój. W jednej chwili zabawa przestała być zabawą. Ktoś krzyknął trwożnie. 
Postać  stojąca  w  drzwiach  odwróciła  się  raptownie,  jak  gdyby  się  zachwiała.  Huknął  trzeci 
wystrzał. Postać zgięła się wpół i runęła na podłogę. Latarka upadła i zgasła. 
Znowu zrobiło się ciemno. Nie przytrzymywane drzwi wahadłowe skrzypnęły i pomału, jak 
gdyby z cichym pomrukiem protestu, zamknęły się same. Klamka szczęknęła głucho. 
 

background image

 
W salonie powstał piekielny zamęt. Odezwały się naraz wszystkie głosy. 
- Światła! 
- Gdzie tu wyłącznik? 
- Nie ma kto zapalniczki? 
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba! 
- Strzały były prawdziwe! 
- I prawdziwy rewolwer! 
- Czy to bandyta? 
- Och, Archie! Ja chcę do domu! 
- Na Boga! Nikt nie ma zapalniczki? 
W  tej  chwili  jednocześnie  pstryknęły  dwie  zapalniczki.  Paliły  się  jasnym,  spokojnym 
płomieniem. 
Zdumieni  goście,  jęli  spoglądać  jeden  na  drugiego.  Pod  ścianą,  obok  arkady  łączącej  dwie 
części  salonu,  stała  panna  Blacklock.  Przesłaniała  twarz  dłonią.  Światło  było  za  słabe,  by 
widzieć coś więcej, niewątpliwie jednak pomiędzy jej palcami sączyła się ciemna ciecz. 
Pułkownik Easterbrook odchrząknął i spróbował opanować sytuację. 
- Swettenham! Proszę sprawdzić wyłączniki! - zakomenderował. 
Edmund, który stał w pobliżu drzwi, posłusznie wykonał rozkaz. 
- Poszły korki. Domowe. Albo na słupie - orzekł pułkownik. - Co to za piekielny rwetes? 
Z  holu  dobiegł  kobiecy  krzyk,  który  wciąż  przybierał  na  sile,  a  wtórowało  mu  bębnienie 
pięściami o drzwi. 
- Mitzi... Ktoś morduje Mitzi... - wyjąkała Dora Bunner, chlipiąc cicho. 
- To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe - mruknął półgłosem Patryk. 
- Potrzebne są świece - odezwała się panna Blacklock. 
- Bądź tak dobry, Patryku... 
Pułkownik  zdążył  tymczasem  otworzyć  drzwi  i  razem  z  Edmundem,  z  zapalniczkami  w 
uniesionych  rękach,  weszli  do  holu.  Tam  prawie  potknęli  się  o  rozciągniętą  na  podłodze 
postać ludzką. 
- Ktoś go rozłożył - powiedział pułkownik Easterbrook. 
- Gdzie ta kobieta robi taki diabelski hałas? 
- W jadalni - wyjaśnił Edmund. 
Pokój stołowy znajdował się po przeciwnej stronie holu. Ktoś tłukł tam pięściami w drzwi, 
piszczał i krzyczał. 
- Drzwi są zamknięte. - Edmund obrócił klucz w zamku i Mitzi wyskoczyła jak tygryska. 
W  jadalni  paliły  się  światła.  Widoczna  na  ich  tle  Mitzi  była  niczym  uosobienie  obłędnej 
paniki.  Wrzeszczała  nadal,  a  że  zajęta  była  uprzednio  czyszczeniem  srebra,  więc  nadal 
trzymała  w  rękach  sporą  irchową  ściereczkę  i  łopatkę  do  nakładania  ryby,  co  wyglądało 
komicznie. 
- Cicho bądź, Mitzi! - rzuciła panna Blacklock. 
- Przestań wreszcie! - zawołał Edmund, a gdy dziewczyna nie zamierzała przestać, wymierzył 
jej tęgi policzek. 
Dostała gwałtownej, krótkiej czkawki i umilkła. 
-  Trzeba  przynieść  świece  -  powiedziała  panna  Blacklock.  -  Są  w  kuchennym  schowku. 
Wiesz, Pat, gdzie szukać korków? 
- W sionce za pokojem kredensowym, prawda? Zaraz sprawdzę, co da się zrobić. 
Pani domu postąpiła kilka kroków i znalazła się w padającej z jadalni smudze blasku. Dora 
Bunner zaszlochała głośniej, Mitzi wrzasnęła przeraźliwie. 
- Krew! - wybełkotała. - Krew! Pani jest ranna! Wykrwawi się pani na śmierć! 

background image

- Głupia jesteś, Mitzi! - zirytowała się panna Blacklock. - To żadna rana. Kula drasnęła mi 
ucho. 
- Ale krwawisz naprawdę, ciociu Letty - szepnęła Julia. Istotnie biała bluzka, perły oraz dłoń 
panny Blacklock były lepkie od krwi. 
-  Uszy  mocno  krwawią  -  powiedziała  ranna.  -  Przypominam  sobie,  że  jako  dziecko 
zemdlałam,  kiedy  fryzjer  drasnął  mnie  w  ucho.  Zdawało  mi  się,  że  w  jednej  chwili  krew 
wypełniła całą miednicę. I co ze światłem? 
- Pójdę po świece - zaproponowała Mitzi. 
Julia dotrzymała jej towarzystwa i niebawem wróciły, niosąc kilka świec poprzylepianych do 
spodków. 
- Warto przypatrzyć się złoczyńcy - zabrał głos pułkownik Easterbrook. - Swettenham! Proszę 
przytrzymać mi tu nisko kilka świec. 
- Ja stanę z drugiej strony - powiedziała Filipa i pewną dłonią ujęła dwa spodki. 
Pułkownik Easterbrook przyklęknął. 
Rozciągnięty  na  podłodze  mężczyzna  był  ubrany  w  czarna  pelerynę  z  kapturem.  Twarz 
przesłaniała mu czarna maska. Dłonie były w czarnych bawełnianych rękawiczkach. Kaptur 
zsunął się i odsłonił jasne włosy w nieładzie. 
Pułkownik  odwrócił  leżącego  twarzą  do  góry,  sprawdził  puls,  spróbował  dotknąć  serca  i  w 
tym momencie cofnął z obrzydzeniem rękę. Palce miał czerwone i lepkie. 
- Postrzelił się - orzekł. 
- Czy ciężko ranny? - zapytała panna Blacklock. 
- Hm... Chyba nie żyje... Może popełnił samobójstwo, a może zaplątał się w pelerynę i, kiedy 
padał, rewolwer wypalił. Gdybym widział go lepiej... 
W tej chwili, jak gdyby za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej, zajaśniały wszystkie światła. 
Zgromadzeni w holu Little Paddocks mieszkańcy osady uprzytomnili sobie nagle, że stoją w 
obliczu  nagłej  i  gwałtownej  śmierci.  Pułkownik  Easterbrook  miał  czerwoną  dłoń.  Krew 
ś

ciekała  nadal  po  szyi,  bluzce  i  żakiecie  panny  Blacklock,  a  u  ich  stóp  spoczywało 

rozciągnięte groteskowo ciało napastnika. 
- Okazało się, że tylko jeden korek... - zaczął Patryk, wchodząc do pokoju stołowego, i umilkł 
raptownie. 
Pułkownik Easterbrook dotknął małej, czarnej maski. 
- Należy sprawdzić, co to za jeden - powiedział. - Chociaż nie sądzę, by mógł to być ktoś ze 
znajomych... 
Zdjął  maskę  z  twarzy  nieboszczyka.  Ciekawie  wyciągnęły  się  wszystkie  szyje.  Mitzi 
krzyknęła i znów dostała czkawki. Inni zachowali spokój. 
- Taki młody - odezwała się panna Harmon z nutą współczucia. 
-  Letty!  Spójrz,  Letty!  -  zawołała  nagle  Dora  Bunner.  -  To  chłopiec  z  hotelu  Royal  w 
Medenham Wells! Ten, który przyszedł tu raz i prosił o pieniądze na powrót do Szwajcarii, a 
ty mu odmówiłaś. Pewno był to pretekst, żeby zapoznać się z rozkładem domu... Mój Boże! 
Niewiele brakowało, żeby ciebie zabił! 
Panna Blacklock stanęła na wysokości zadania. 
-  Filipo!  -  rzuciła  stanowczo.  -  Weź  Bunny  do  pokoju  stołowego  i  daj  jej  pół  kieliszka 
koniaku.  Julio!  Skocz  do  łazienki!  Przynieś  mi  plaster  z  opatrunkiem.  Znajdziesz  go  w 
apteczce. Nieprzyjemnie krwawić jak zarżnięte prosię. Pat! Zadzwoń na policję! Zaraz! 
 
ROZDZIAŁ CZWARTY 
HOTEL ROYAL 

 

background image

Pułkownik  George  Rydesdale,  komendant  policji  hrabstwa  Middle,  był  człowiekiem 
milczącym  i  spokojnym.  Średniego  wzrostu,  o  bystrych  oczach  pod  krzaczastymi  brwiami, 
zwykł  raczej  słuchać,  niż  mówić.  Później  matowym  głosem  wydawał  zwięzły  rozkaz  -  i 
rozkaz wykonywano posłusznie. 
W  tej  chwili  pułkownik  słuchał  z  uwagą  tego,  co  mówił  inspektor-detektyw  Dermont 
Craddock,  któremu  formalnie  powierzono  dochodzenie.  Poprzedniego  wieczora  Rydesdale 
odwołał  go  z  Liverpoolu,  gdzie  został  wysłany  celem  zebrania  informacji  w  innej  sprawie. 
Rydesdale był o nim dobrego zdania. Sądził, że Craddock ma nie tylko rozum i wyobraźnię, 
lecz  również  -  co  komendant  cenił  jeszcze  wyżej  -  dyscyplinę  wewnętrzną,  dzięki  której 
powoli,  ale  skrupulatnie  badał  najdrobniejsze  fakty  i  miał  otwartą  głowę  do  końca  każdego 
ś

ledztwa. 

- Posterunkowy  Legg przyjął telefon  - mówił inspektor - i, panie pułkowniku, zadziałał jak 
należy. Szybko. Z przytomnością umysłu. Zadanie miał niełatwe. Co najmniej dziesięć osób 
usiłowało mówić naraz, a jedna z nich, uciekinierka z kontynentu, popadła w histerię na sam 
widok policyjnego munduru. Trzeba ją było zamknąć na klucz w pokoju, no i cały dom aż się 
trząsł od jej krzyków. 
- Stwierdzono tożsamość denata? 
-  Tak  jest,  panie  pułkowniku.  Rudi  Scherz.  Obywatel  szwajcarski.  Zatrudniony  w  recepcji 
hotelu Royal w Medenham Wells. Jeżeli pan pułkownik pozwoli, zajmę się później ludźmi z 
Chipping  Cleghorn,  a  Royal  wezmę  na  pierwszy  ogień.  Jest  już  tam  sierżant  Fletcher.  Ma 
pomówić z obsługą autobusu, no i zajrzeć do tego hotelu. 
Rydesdale  przytaknął  skinieniem  głowy  i  w  tejże  chwili  podniósł  wzrok,  bo  drzwi  się 
otworzyły. 
- Proszę, Henry, proszę - powiedział. - Mamy tu coś, co odbiega trochę od przeciętności. 
Sir  Henry  Clithering,  emerytowany  komisarz  Scotland  Yardu,  wszedł  do  pokoju  z  lekko 
uniesionymi brwiami. Był to starszy pan, wysoki i dystyngowany. 
- Sądzę, że to przemówi nawet do kogoś tak jak ty zblazowanego - ciągnął pułkownik. 
- Nigdy nie byłem zblazowany - obruszył się tamten. 
-  Widzisz,  Henry,  najnowszy  pomysł  to  ogłaszanie  w  prasie  o  mającym  się  odbyć 
morderstwie. Craddock! Proszę pokazać ogłoszenie panu komisarzowi. 
-  "North  Benham  News  and  Chipping  Cleghorn  Gazette".  Smaczny  kąsek  -  powiedział  sir 
Henry i dodał, przebiegłszy szybko wzrokiem wskazane mu palcem przez inspektora linijki 
druku. - Tak... Rzeczywiście niecodzienne. 
- Czy wiadomo, kto zamieścił ogłoszenie? - zapytał Rydesdale. 
- Z zeznań wynika, panie pułkowniku, że przyniósł je do redakcji sam Rudi Scherz. W środę. 
-  Nikt  nie  zakwestionował  treści?  Osoba  przyjmująca  ogłoszenie  nie  zauważyła  w  tym  nic 
szczególnego? 
-  Wygląda  na  to,  panie  pułkowniku,  że  przyjmująca  ogłoszenia  anemiczna  blondynka  jest 
niezdolna do myślenia. Liczy słowa, przyjmuje pieniądze i tyle. 
- Jaki sens jest w tym wszystkim? - zapytał sir Henry. 
-  Pewno  chodziło  o  to,  by  w  jednym  miejscu  i  o  jednej  porze  zgromadzić  sporą  grupę 
miejscowych ciekawskich, sterroryzować ich i ogołocić z gotówki oraz kosztowności. Pomysł 
wcale niezły i, trzeba przyznać, oryginalny. 
- Jaka to miejscowość Chipping Cleghorn? - zapytał znów sir Henry. 
- Spora, malowniczo położona osada. Sklep mięsny, piekarnia, sklep spożywczo-kolonialny, 
nieźle  zaopatrzony  sklep  z  antykami,  dwie  herbaciarnie.  Miejscowość  odwiedzana  przez 
turystów,  zwłaszcza  zmotoryzowanych,  no  i  zamieszkana  przez  specyficzne  środowisko. 
Domki,  zajmowane  dawnymi  czasy  przez  rolników,  poprzerabiano  dla  rozmaitych  starych 
panien  czy  małżeńskich  par  na  emeryturze.  Jest  także  kilka  willi  w  stylu 
wczesnowiktoriariskim. 

background image

- Już wiem! - podchwycił komisarz. - Grono starych panien z towarzystwa i pułkowników w 
stanie spoczynku. Oczywiście! Po przeczytaniu ogłoszenia wszyscy musieli zgromadzić się o 
pół  do  siódmej,  aby  zobaczyć,  co  się  stanie.  Na  Boga!  Chciałbym  mieć  tutaj  moją  własną, 
niezawodną starą pannę. Chętnie przyłożyłaby do tego palec. Historia akurat w jej guście. 
- Co to za twoja własna, niezawodna stara panna? Ciotka? 
-  Nie.  Nikt  z  rodziny,  lecz  najdoskonalszy  detektyw  z  bożej  łaski.  Rozumiesz?  Wrodzony 
talent,  który  wyrósł  na  sprzyjającej  glebie.  Nie  lekceważ,  mój  chłopcze,  starych  panien  z 
twojej mieściny  - zwrócił się sir Henry do Craddocka. - Gdyby ta sprawa miała okazać się 
pogmatwaną zagadką, czego oczywiście nie podejrzewam, pamiętaj o wiekowej, niezamężnej 
damie,  która  zajmuje  się  robótkami  na  drutach  i  pielęgnuje  swój  ogródek,  ale  niepomiernie 
góruje nad każdym inspektorem-detektywem. Ona łatwo ci powie, co mogło się zdarzyć, co 
powinno się zdarzyć...  Ba! Powie nawet, co zdarzyło się rzeczywiście! Dowiesz się od niej 
także, dlaczego to coś się zdarzyło! 
- Tak jest, panie komisarzu! Będę pamiętał - odrzekł inspektor tak służbowo, że nikt by nie 
odgadł,  iż  Dermont  Craddock  jest  chrześniakiem  sir  Henry'ego  i  z  ojcem  chrzestnym 
pozostaje w zażyłych stosunkach. 
Rydesdale naszkicował zwięźle przebieg wydarzeń. 
- Nie ulegało wątpliwości - ciągnął - że tamci zbiegną się o pół do siódmej. Dla nas to pewne, 
ale  czy  mógł  o  tym  wiedzieć  ów  młody  Szwajcar?  I  jeszcze  jedno!  Czy  goście  panny 
Blacklock mogli mieć przy sobie tyle, by gra warta była świeczki? 
-  Hm...  Parę  staroświeckich  broszek  -  podjął  tonem  zastanowienia  komisarz  -  sznurek 
hodowlanych  pereł,  trochę  bilonu...  może  jeden  czy  drugi  banknot.  Nic  więcej.  A  panna 
Blacklock trzyma w domu większe pieniądze? 
- Twierdzi, że nie, panie komisarzu. Jakieś pięć funtów. To wszystko. 
- Słaba pokusa - dorzucił Rydesdale. 
- Wskazywałoby to, waszym zdaniem - powiedział sir Henry - że temu facetowi chodziło nie 
o grabież, lecz o specjalny występ w postaci napadu rabunkowego. Coś z kina, hę? Bardzo 
być może. Ale jakim sposobem się zastrzelił? 
Rydesdale podsunął mu arkusik papieru. 
- Protokół wstępnych oględzin zwłok. Strzał rewolwerowy oddany z małej odległości... hm... 
nic  nie  wskazuje,  czy  to  był  wypadek,  czy  samobójstwo.  Rudi  Scherz  mógł  zastrzelić  się 
rozmyślnie,  mógł  też  potknąć  się  i  upaść,  a  rewolwer,  który  trzymał  blisko  siebie,  akurat 
wypalił. Bardziej prawdopodobna wydaje się druga wersja - spojrzał na Craddocka. - Trzeba 
będzie  starannie  przesłuchać  świadków.  Niech  opowiedzą  drobiazgowo  o  wszystkim,  co 
widzieli. 
- Z pewnością każdy z nich widział coś zupełnie innego - westchnął inspektor. 
- Zawsze interesowało mnie szczególnie to - powiedział sir Henry - co ludzie widzą w chwili 
wielkiego podniecenia, napięcia nerwowego. W takim momencie ważne bywa wszystko, co 
kto widział, a czasami jeszcze ważniejsze to, czego nie widział. 
- Jakie są informacje o rewolwerze? 
-  Wyrób  zagraniczny,  dawniej  rozpowszechniony  w  całej  Europie...  Scherz  nie  miał 
pozwolenia na broń i na granicy nie zadeklarował, że posiada rewolwer. 
- Podejrzany facet - mruknął sir Henry. 
- Nad wyraz podejrzany - zgodził się Rydesdale. 
- Cóż, Craddock, niech pan jedzie do hotelu Royal i na miejscu sprawdzi, co wiadomo o tym 
Szwajcarze. 
 

 

background image

W  hotelu  Royal  inspektor  Craddock  został  skierowany  prosto  do  dyrektorskiego  gabinetu, 
gdzie  powitał  go  wylewnie  pan  Rowlandson,  dyrektor  przedsiębiorstwa  -  wysoki,  zażywny 
mężczyzna, o wylewnym sposobie bycia. 
-  Z  największą  przyjemnością,  panie  inspektorze,  pośpieszę  z  wszelką  możliwą  pomocą  - 
rozpoczął.  -  Zdumiewająca  historia.  Doprawdy  zdumiewająca!  Nigdy  nie  przyszłoby  mi  do 
głowy  coś  podobnego.  Scherz  wydawał  się  bardzo  przeciętnym,  raczej  sympatycznym 
chłopcem. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie gangstera. 
- Długo pracował u pana? 
- Sprawdziłem to, nim pan inspektor przyjechał. Dłużej niż trzy miesiące. Miał zadowalające 
ś

wiadectwa  i  wymagane  w  takich  razach  zezwolenie  naszych  władz.  Wszystko  było  w 

porządku. 
- Sprawował się nienagannie? 
Craddock  nie  zdradził  tego  po  sobie,  ale  zwrócił  uwagę  na  króciutką  pauzę,  jaką  dyrektor 
zrobił, nim odpowiedział. 
- Tak... Nienagannie. 
Detektyw uciekł się do chwytu, jaki stosował nieraz i na ogół z powodzeniem. 
- Nie, nie, dyrektorze - powiedział, kręcąc głową. - Nie całkiem tak to wyglądało. 
- No... może... - Pan Rowlandson był nieco zbity z tropu. 
- Śmiało dyrektorze! Słucham! Coś nie było w porządku. Co mianowicie? 
- No... może... Nie wiadomo mi nic konkretnego. 
- Ale ma pan pewne podejrzenia. Prawda? 
-  Tak...  Zapewne...  Ale  to  nic  konkretnego.  Nie  chciałbym  snuć  domysłów,  które  będą 
zanotowane i mogą zostać przytoczone w czasie rozprawy sądowej. 
Craddock uśmiechnął się życzliwie. 
- Aha! Rozumiem, do czego pan zmierza. Proszę się nie obawiać. Chodzi tylko o to, że muszę 
wyrobić sobie jaki taki pogląd na osobę Scherza. O coś go pan podejrzewał. O co? 
-  Otóż,  panie  inspektorze  -  odpowiedział  Rowlandson  raczej  niechętnie  -  kilka  razy  były 
kłopoty z rachunkami. Trafiały do nich pozycje, które... które nie powinny tam figurować. 
-  To  znaczy,  Scherz  podawał  czasami  w  rachunkach  pozycje,  które  nie  figurowały  w 
hotelowych księgach, a pieniądze przywłaszczał sobie. O to go pan podejrzewał, prawda? 
-  Mniej  więcej,  panie  inspektorze...  W  najlepszym  razie  mogłoby  to  być  karygodne 
niedbalstwo z jego strony. Parę razy w grę wchodziły stosunkowo wysokie kwoty. Otwarcie 
mówiąc,  zacząłem  podejrzewać,  że  to  niepewny  pracownik,  więc  poleciłem  naszemu 
księgowemu,  by  przeprowadził  kontrolę.  Wyszły  na  jaw  rozmaite  omyłki  i  niedokładności, 
ale stan kasy nie wykazał manka. Wobec tego, panie inspektorze, doszedłem do wniosku, że 
moje podejrzenia były bezpodstawne. 
-  A  jeżeli  miały  podstawę?  Przypuśćmy,  że  Scherz  przywłaszczał  sobie  czasami  niewielkie 
sumki. Mógłby to ukryć, jak sądzę, zwracając w porę niedobory? 
- Tak. Gdyby miał pieniądze. Ale ktoś, kto, jak wyraził się pan inspektor, przywłaszcza sobie 
czasami niewielkie sumki, odczuwa zazwyczaj dotkliwy brak pieniędzy, więc natychmiast je 
wydaje. 
- Gdyby zatem Scherz chciał zwrócić w porę niedobory, musiałby zdobyć pieniądze w taki 
czy inny sposób... Być może dzięki napadowi rabunkowemu? 
- Tak... Ciekaw jestem, czy to była jego pierwsza próba... 
- To prawdopodobne. Robota była bardzo dyletancka. Czy jest w hotelu ktoś, od kogo Scherz 
mógłby dostać pieniądze? Wie pan o jakiejś kobiecie w jego życiu? 
- Tak. To kelnerka z baru. Nazywa się Myrna Harris. 
- Chciałbym z nią porozmawiać. 
 

background image

 
Myrna Harris - ładna dziewczyna o bujnych rudych włosach i lekko zadartym nosku - była 
zaniepokojona,  przygnębiona  i,  jak  się  zdawać  mogło,  boleśnie  odczuła  upokorzenie 
policyjnej indagacji. 
- Nic nie wiem, proszę pana - mówiła. - Absolutnie nic! Gdybym się domyślała, jakie z niego 
ziółko,  nigdy,  za  nic  nie  chodziłabym  z  Rudim.  Ale  on  pracował  w  recepcji,  więc  byłam 
pewna,  że  to  chłopak  na  miejscu.  Zrozumiałe,  prawda?  Teraz  myślę,  że  dyrekcja  hotelu 
powinna  ostrożniej  dobierać  personel.  Zwłaszcza  jeśli  chodzi  o  cudzoziemców.  Może  Rudi 
należał do jakiegoś gangu, jednego z tych, o których czyta się w gazetach? 
- Naszym zdaniem działał zupełnie samodzielnie - powiedział Craddock. 
-  Dziwna  rzecz!  Taki  spokojny,  dobrze  wychowany  chłopiec.  Kto  by  pomyślał!  Chociaż... 
Teraz przypominam sobie, że w hotelu ginęły różne drobiazgi. Broszka z brylantem... Jakiś 
złoty medalionik... Ale w głowie mi nie postało, że Rudi... 
- Nic dziwnego, proszę pani, każdego mogła skusić okazja. Znała go pani dobrze? 
- Dobrze? Tego nie powiedziałabym, proszę pana. 
- Ale byliście zaprzyjaźnieni, prawda? 
- Zaprzyjaźnieni? Tak! Byliśmy zaprzyjaźnieni. Nic więcej. Sprawy bardziej serio nie mogły 
wchodzić w rachubę. Z cudzoziemcami zawsze jestem ostrożna, bo to, proszę pana, taki ma 
wielkie tony, ale naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Jacy bywali niektórzy żołnierze podczas 
wojny! Okazywało się, że są żonaci, jak już było za późno. Rudi chwalił się i dużo gadał, ale 
nie bardzo mu wierzyłam. 
Craddock podchwycił ostatnie zdanie dziewczyny. 
- Chwalił się? Naprawdę? To bardzo interesujące, panno Myrno. Widzę, że pani w niejednym 
nam pomoże. I dużo gadał... Co takiego? 
- Że niby jego rodzina w Szwajcarii to bogacze i jacyś ważniacy. Ale to mi nie pasowało, bo 
Rudi wciąż nie miał pieniędzy. Mówił, że z powodu obowiązujących w Szwajcarii ograniczeń 
nie może dostawać stamtąd przekazów. To prawdopodobne, no nie? Ale jego rzeczy... znaczy 
się garderoba... nie były drogie ani eleganckie. Nie wierzyłam mu, no i myślałam, że rozmaite 
historie, które opowiada, to także blaga. Mówił, że w Alpach uprawiał wspinaczkę i ratował 
ludzi  uwięzionych  przez  lodowiec.  A  raz  na  skałkach  w  naszym  wąwozie  Boulter  dostał 
porządnego zawrotu głowy! Wspinaczka w Alpach! Dobre sobie! 
- Czy często wychodziliście gdzieś razem? 
-  Tak...  O  tak,  panie  inspektorze!  Był  dobrze  wychowany  i...  i  wiedział,  jak  postępować  z 
dziewczyną. Zawsze mieliśmy najlepsze miejsca w kinie, a czasem nawet kupował mi kwiaty. 
No i tańczył bosko! Naprawdę bosko! 
- Mówił coś kiedyś o pannie Blacklock? 
- Tej, co przyjeżdża tu czasem na obiad, a raz nawet mieszkała w hotelu? Nie... Rudi nigdy o 
niej nie mówił. Nie wiem, czy ją w ogóle znał. 
- A o Chipping Cleghorn mówił? - zapytał Craddock. Odniósł wrażenie, że w oczach Myrny 
Harris dostrzegł wyraz niepokoju, lecz nie był tego pewien. 
- Nie... Nie sądzę... Raz pytał mnie, kiedy odchodzą autobusy do jakiejś miejscowości. Nie 
pamiętam, czy chodziło wtedy o Chipping Cleghorn. W każdym razie to było dawno. 
Nic  więcej  nie  dało  się  wydobyć  z  dziewczyny.  Rudi  zachowywał  się  ostatnio  zupełnie 
normalnie.  Nie  widziała  go  poprzedniego  wieczora.  Nigdy  nie  przypuszczała  (ani  przez 
moment, powtarzała to kilkakrotnie i z naciskiem), że ten Scherz jest bandytą. 
"I chyba mówi prawdę" - pomyślał inspektor-detektyw Craddock. 
 
ROZDZIAŁ PIĄTY 
PANNA BLACKLOCK I PANNA BUNNER 
 

background image

Dom  panny  Blacklock  wyglądał  mniej  więcej  tak,  jak  wyobrażał  go  sobie  inspektor 
Craddock.  Po  schludnej  niegdyś  rabacie  chodziły  kury  i  kaczki.  Ostatnie  marcinki  stały  w 
glorii jesiennych fioletów. Trawnik oraz ścieżki świadczyły o zaniedbaniu. 
Detektyw podsumował w myśli wynik wstępnych obserwacji. Brak pieniędzy na ogrodnika. 
Zamiłowanie do kwiatów. Umiejętność dobrego planowania rabat i klombów. Dom wymaga 
odnowienia,  jak  obecnie  niemal  wszystkie  domy.  Ogólnie  biorąc,  przyjemna,  skromna 
siedziba. 
Zatrzymał  wóz  przed  frontowymi  drzwiami  Little  Paddocks  i  w  tejże  chwili  wyszedł  zza 
domu  sierżant  Fletcher  -  mężczyzna  o  wojskowej  postawie,  dorodny  niczym  gwardzista 
królewski. 
- Aha. Pan tutaj, Fletcher. 
- Tak jest, panie inspektorze. 
- Co nowego? 
- Skończyliśmy przetrząsać dom, panie inspektorze. Wygląda na to, ze Scherz nie pozostawił 
nigdzie  odcisków  palców.  Oczywiście  był  w  rękawiczkach.  Przy  drzwiach  frontowych  i 
oknach  nie  stwierdziliśmy  śladów  włamania.  Scherz  przyjechał  z  Medenham  autobusem, 
który  jest  tutaj  o  szóstej.  Podobno  boczne  drzwi  domu  zostały  zamknięte  na  klucz  o  pół 
godziny wcześniej. Musiał chyba wejść frontowymi drzwiami. Panna Blacklock podaje, że te 
drzwi  rygluje  się  zazwyczaj  dopiero  na  noc.  Natomiast  służąca  twierdzi,  że  tamtego 
popołudnia  były  przez  cały  czas  zaryglowane.  Ale  ona  może  twierdzić  wszystko.  Strasznie 
nerwowa. Jakaś uciekinierka z Europy Środkowej. 
- Trudno z nią idzie, co? 
- Tak jest, panie inspektorze - powiedział sierżant z przekonaniem. 
Craddock uśmiechnął się. Fletcher kontynuował meldunek: 
-  Oświetlenie  elektryczne  jest  w  porządku.  Wszędzie.  Nie  wiadomo  jeszcze,  jak  Scherz 
manipulował, by światła zgasły. Wyłączył tylko jeden obwód obejmujący hol i salon. Ma się 
rozumieć, teraz kinkiety i lampy stojące nie byłyby na jednym przewodzie, ale tu instalacja 
jest  staroświecka.  Nie  rozumiem,  w  jaki  sposób  Scherz  mógł  dostać  się  do  korków,  bo 
skrzynka z nimi jest w sionce przy pokoju kredensowym, musiałby przejść przez kuchnię i 
służąca widziałaby go na pewno. 
- Jeżeli, oczywiście, sama nie była w zmowie - wtrącił Craddock. 
- To możliwe. Obydwoje są cudzoziemcami i tej dziewczynie nie wierzyłbym ani trochę. Ani 
trochę, panie inspektorze! 
W  oknie  sąsiadującym  z  frontowymi  drzwiami  domu  pojawiła  się  para  przerażonych, 
ogromnych  czarnych  oczu.  Twarz,  przylepiona  do  szyby,  była  ledwie  widoczna.  Craddock 
zwrócił uwagę na te oczy. 
- To ona, co? 
- Tak jest, panie inspektorze. 
Twarz  zniknęła.  Craddock  nacisnął  guzik  dzwonka.  Po  dobrej  chwili  oczekiwania  drzwi 
otworzyła przystojna młoda kobieta o kasztanowych włosach i znudzonym wyrazie twarzy. 
- Detektyw-inspektor Craddock. 
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem bardzo ładnych piwnych oczu. 
- Proszę - powiedziała. - Panna Blacklock oczekuje pana. Inspektor zanotował w pamięci, że 
hol jest wąski, długi i wyposażony w zadziwiającą liczbę drzwi. 
Młoda kobieta otworzyła jedne z nich po lewej stronie i powiedziała: 
-  Inspektor  Craddock,  ciociu  Letty.  Mitzi  nie  chciała  go  wpuścić.  Teraz  zamknęła  się  w 
kuchni. Jęczy i popłakuje. Obawiam się, że nie będzie dziś obiadu. Mitzi nie cierpi policji - 
wyjaśniła, zwracając się do inspektora, po czym wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. 
Craddock  postąpił  krok,  by  powitać  właścicielkę  Little  Paddocks.  Miał  przed  sobą  wysoką, 
mniej  więcej  sześćdziesięcioletnią  kobietę  o  wyglądzie  osoby  energicznej  i  zaradnej.  Jej 

background image

szpakowate,  falujące  naturalnie  włosy  stanowiły  ładną  oprawę  dla  inteligentnej,  stanowczej 
twarzy. Szare oczy patrzyły bystro, a wydatny podbródek świadczył o sile charakteru. Panna 
Blacklock miała opatrunek na uchu, a ubrana była w dobrze skrojony kostium i sweter. Z tym 
strojem  kolidował  wiktoriański  naszyjnik  z  kamei  -  jedyny  chyba  akcent  świadczący  o 
sentymentalnym usposobieniu właścicielki. 
Obok  niej  siedziała  kobieta  w  tym  samym  mniej  więcej  wieku,  z  wyrazem  podniecenia  na 
okrągłej  twarzy  i  niedbale  upiętymi  włosami,  które  wymykały  się  spod  siatki.  Craddock 
domyślił  się  łatwo,  że  jest  to  "Dora  Bunner  -  dama  do  towarzystwa",  z  notatek 
posterunkowego  Legga,  który  uzupełnił  informację  nieoficjalną  uwagą  na  marginesie: 
"Roztrzepana!" 
Panna Blacklock odezwała się przyjemnym głosem osoby o nienagannej dykcji: 
- Dzień dobry, panie inspektorze. To moja przyjaciółka, panna Bunner, która pomaga mi w 
gospodarstwie. Zechce pan usiąść... Mogę służyć papierosem? 
- Dziękuję, proszę pani. Nie palę na służbie. 
- Jaka szkoda! 
Craddock rozejrzał się po typowo wiktoriańskim salonie, złożonym z dwu części połączonych 
arkadą. W większym pokoju dwa szerokie okna, w mniejszym jedno, wykuszowe. Krzesła... 
Kanapa...  Na  środkowym  stole  duży  wazon  chryzantem...  Drugi  na  jednym  z  okien... 
Wszystko  to  miłe,  świeże,  bez  pretensji  do  oryginalności.  Jedyny  dysonans  stanowił  bukiet 
zwiędniętych  fiołków  w  małym  srebrnym  wazonie,  stojącym  na  stoliku  obok  arkady,  w 
mniejszej części pokoju. Inspektor nie wyobrażał sobie, by panna Blacklock mogła tolerować 
zwiędnięte kwiaty, poczytał je więc za wskazówkę, że w tym domu rozegrało się ostatnio coś 
niezwykłego. 
- Rozumiem proszę pani, że to się zdarzyło... w tym salonie? - powiedział. 
- Tak. 
- A żeby pan widział ten salon wczoraj wieczorem! Był w ruinie! - zawołała panna Bunner. - 
Przewrócono  dwa  stoliki,  a  jeden  z  nich  miał  nawet  złamaną  nogę!  Wszyscy  wpadali  na 
siebie!  A  ktoś  był  tak  nieuważny,  że  zapalonego  papierosa  położył  na  jednym  z 
najładniejszych  mebli!  Ludzie...  zwłaszcza  młodzi  ludzie  nic  a  nic  nie  troszczą  się  o  takie 
rzeczy! Chwała Bogu, nie stłukło się nic z porcelany i... 
- Doro! - przerwała pani domu łagodnie, lecz stanowczo. - Takie drobiazgi może są przykre, 
ale nie mają żadnego znaczenia. Powinnyśmy raczej odpowiadać na zadawane pytania. 
-  Bardzo  pani  dziękuję.  Wkrótce  przejdę  do  wydarzeń  wczorajszego  wieczoru.  Przede 
wszystkim jednak chciałbym usłyszeć, kiedy widziała pani po raz pierwszy denata. Czy Rudi 
Scherz był pani znany? 
- Rudi Scherz? Tak się nazywał? - zapytała panna Błacklock, jak gdyby trochę zdziwiona. - 
Zdawało  mi  się...  Mniejsza  zresztą  o  to.  Pierwszy  raz  spotkałam  go...  zaraz...  jakieś  trzy 
tygodnie  temu.  Wybrałam  się  wtedy  po  zakupy  do  Medenham  Wells.  Jadłam...  Jadłyśmy  z 
panną  Bunner  obiad  w  hotelu  Royal.  Kiedy  wychodziłyśmy  przez  hol,  usłyszałam  swoje 
nazwisko.  Młody  człowiek  z  recepcji  powiedział:  "Panna  Blacklock,  o  ile  się  nie  mylę?". 
Dodał zaraz, że pewnie go nie pamiętam, lecz jest synem właściciela Hotelu Alpejskiego w 
Montreux, gdzie podczas wojny blisko rok mieszkałam z siostrą. 
- Hotel Alpejski w Montreux - powtórzył i zanotował Craddock. - Przypomniała sobie pani 
tego młodego człowieka? 
- Nie, panie inspektorze. Raczej jestem pewna, że nie widziałam go nigdy. Wszyscy chłopcy z 
hotelowych recepcji są tak bardzo podobni do siebie. W Montreux spędzałyśmy czas miło, a 
właściciel Hotelu Alpejskiego traktował nas wyjątkowo życzliwie. Wobec tego chciałam być 
uprzejma dla jego syna. Zapytałam, czy dobrze czuje się w Anglii. Powiedział, że tak, i dodał, 
ż

e  ojciec  wyprawił  go  tutaj  na  praktykę  w  angielskim  hotelu.  Wszystko  to  wydało  mi  się 

zupełnie naturalne. 

background image

- Widziała go pani później? 
-  Tak...  Po  jakichś  dziesięciu  dniach  przyszedł  tu  nieoczekiwanie.  Byłam  zdziwiona, 
zaskoczona.  Przeprosił  za  kłopot,  jaki  sprawia,  i  powiedział,  że  jestem  jedyną  znaną  mu  w 
Anglii osobą. A więc zwraca się do mnie, bo jego matka ciężko zachorowała i niezwłocznie 
trzeba mu pieniędzy na powrót do Szwajcarii. 
- Ale nie dostał nic od Letty! - zawołała Dora Bunner. 
- Historyjka wyglądała bardzo mętnie - podchwyciła żywo panna Blacklock. - Nie miałam już 
wątpliwości,  że  ten  młody  człowiek  to  podejrzany  typ.  Pieniądze  na  powrót  do  Szwajcarii! 
Nonsens!  Jego  ojciec  mógł  to  załatwić  telegraficznie  bez  najmniejszego  kłopotu.  Wszyscy 
hotelarze trzymają ze sobą. Przyszło mi na myśl, że sprzeniewierzył jakieś pieniądze. Może 
uzna mnie pan za osobę bez serca - podjęła sucho po krótkiej pauzie - ale, widzi pan, przez 
długie lata byłam sekretarką wielkiego finansisty, więc jestem uczulona na prośby o wsparcie. 
Znam przeróżne bajki o trudnościach życiowych. Zdziwiłam się tylko, że petent zrezygnował 
tak łatwo. Odszedł zaraz, jak gdyby przewidywał, że nic nie wskóra. 
-  Czy  teraz,  po  późniejszych  wydarzeniach,  nie  sądzi  pani,  że  Scherz  przyszedł  pod 
pierwszym lepszym pretekstem, aby rozpoznać teren? 
Panna Blacklock przytaknęła energicznym skinieniem głowy. 
- Oczywiście! Jestem dokładnie tego zdania. Kiedy odprowadzałam go do drzwi, interesował 
się  rozkładem  domu.  "Ma  pani  śliczną  jadalnię"  -  powiedział,  gdy  przechodząc  zajrzał  do 
stołowego  pokoju,  który  w  rzeczywistości  jest  ciemny  i  ciasny.  Później  wyprzedził  mnie  i 
sam otworzył drzwi frontowe. Prawdopodobnie chciał obejrzeć zamek. Zresztą, jak jest tutaj 
w zwyczaju, drzwi zamykałam na klucz dopiero przed nocą. Praktycznie biorąc, wcześniej do 
domu może wejść każdy. 
- A boczne drzwi? Podobno są tu boczne drzwi wiodące do ogrodu? 
- Tak. Tamtędy wyszłam, żeby zamknąć kaczki. Wkrótce potem zaczęli schodzić się goście. 
- Były zamknięte na klucz, kiedy pani wychodziła? Panna Blacklock zmarszczyła brwi. 
- Nie przypominam sobie... Chyba tak. Ale na pewno zamknęłam je, wracając. 
- Kwadrans po szóstej, prawda? 
- Coś koło tego. 
- A drzwi od frontu? 
- Te zamykamy później. 
- Więc Rudi Scherz łatwo mógł wejść tamtędy. Albo mógł zakraść się bocznymi drzwiami, w 
czasie  gdy  pani  była  przy  kaczkach.  Uprzednio  przeprowadził  rozpoznanie  terenu  i  przy 
okazji  obrał  sobie  kryjówkę  w  jakimś  schowku.  Tak!  To  wszystko  przedstawia  się  całkiem 
jasno. 
- Bardzo przepraszam - podchwyciła panna Blacklock - lecz moim zdaniem nie wszystko jest 
takie  jasne.  Czemu,  u  licha,  ktoś  miałby  robić  tyle  skomplikowanych  przygotowań,  żeby 
urządzić ten głupi niby-napad akurat tutaj? 
- Czy przechowuje pani w domu dużo pieniędzy? 
- Mam jakieś pięć funtów w szufladzie biurka i nie więcej niż dwa funty w portmonetce. 
- A biżuteria? 
- Parę pierścionków, broszek i kamee, które teraz noszę. Przyzna pan chyba, inspektorze, że w 
całej tej historii nie widać sensu? 
- To nie był napad rabunkowy! - wybuchnęła znowu Dora Bunner. - Wciąż powtarzam, Letty, 
ż

e  w  grę  wchodziła  zemsta.  Zemsta!  Nie  dałaś  mu  pieniędzy  i  dlatego  dwa  razy  strzelił  do 

ciebie. Z premedytacją. 
-  Zatem  przejdziemy  teraz  do  wczorajszego  wieczora  -  podjął  Craddock.  -  Co  się  działo, 
proszę pani? - zwrócił się do panny Blacklock. - Zechce pani opowiedzieć własnymi słowami 
wszystko, co zachowała pani w pamięci. 

background image

- Zaczął bić zegar... Ten na półce nad kominkiem - podjęła pani domu po krótkim namyśle. - 
Powiedziałam  wtedy,  o  ile  sobie  przypominam,  że  jeżeli  rzeczywiście  ma  się  coś  zacząć, 
winno  zdarzyć  się  rychło.  Wtedy  właśnie  odezwał  się  zegar.  W  milczeniu  słuchaliśmy 
wszyscy. Wydzwonił dwa kwadranse i nagle zgasły światła. 
- Które? 
- Kinkiety tutaj i w tamtej drugiej, mniejszej części salonu. Lampa stojąca na podłodze i dwie 
małe lampki do czytania nie były zapalone. 
- Czy kiedy światła zgasły, zauważyła pani najpierw błysk, czy odgłos? 
- Nie przypominam sobie. 
- Ja jestem pewna, że był błysk! - wtrąciła panna Bunner. - Tak! Błysk i taki dziwny trzask. 
To bardzo niebezpieczne! 
- Co dalej, proszę pani? - zwrócił się Craddock do właścicielki Little Paddocks. 
- Co dalej? Drzwi otworzyły się... 
- Które? W salonie jest ich dwoje. 
- Te, tutaj, inspektorze. Drugie w mniejszym pokoju są ślepe. A więc drzwi otworzyły się i 
stanął w nich mężczyzna... Zamaskowany... Z rewolwerem w ręku. Cała historia wyglądała na 
urojenie  senne,  lecz  oczywiście  byłam  wówczas  przekonana,  że  to  czyjś  niemądry  dowcip. 
Mężczyzna powiedział... Zapomniałam, co powiedział... 
- Ręce do góry, bo strzelam - zasuflerowała Dora Bunner dramatycznym tonem. 
- Coś w tym rodzaju. 
- I wszyscy podnieśli ręce? 
- O tak! Wszyscy! Myśleliśmy, że jest to jeden z punktów zabawy - wykrzyknęła znów Dora 
Bunner. - Wszyscy podnieśliśmy ręce! 
-  Ja  nie  -  podchwyciła  cierpko  panna  Blacklock.  -  Pomyślałam,  że  to  idiotyczny  pomysł. 
Byłam zirytowana. 
- Co dalej? 
- Oślepiło mnie światło latarki skierowanej prosto w oczy. Później przeraziłam się, gdy pocisk 
gwizdnął  mi  koło  ucha  i  uderzył  w  ścianę  tuż  nad  moją  głową.  Ktoś  krzyknął.  Poczułam 
piekący ból ucha i usłyszałam drugi wystrzał. 
- Przerażające! - krzyknęła Dora Bunner. 
- A później? 
- Trudno mi powiedzieć... Byłam oszołomiona. Czarna postać odwróciła się raptownie i jak 
gdyby  potknęła.  Huknął  trzeci  wystrzał.  Latarka  zgasła.  Wszyscy  zaczęli  się  szamotać, 
wpadać na siebie, krzyczeć. 
- A pani gdzie stała? - zapytał inspektor pannę Blacklock. 
- Stała tam! Przy stoliku! - zawołała panna Bunner. 
- Trzymała w ręku wazonik z fiołkami. 
- Tu stałam - podchwyciła panna Blacklock, zbliżywszy się do stolika przy arkadzie łączącej 
dwie części salonu. 
- W ręku trzymałam nie wazonik, lecz szkatułkę z papierosami. 
Inspektor Craddock obejrzał ścianę w tym miejscu. Dwa otwory po pociskach były wyraźnie 
widoczne. Same pociski wydobyto, by je porównać z kulami wystrzelonymi z rewolweru. 
- O włos uniknęła pani śmierci - zwrócił się półgłosem do pani domu. 
- On chciał ją zabić!  Z  premedytacją! Sama  widziałam. Najpierw omiótł wszystkich smugą 
ś

wiatła, a jak zobaczył Letty, smuga znieruchomiała i padły strzały. On chciał zabić ciebie, 

Letty! 
-  Kochana  Doro!  Wbiłaś  sobie  do  głowy  to  wszystko,  bo  nieustannie  myślisz  o  tej  całej 
historii. 
- On chciał cię zabić - powtórzyła z uporem. - Do ciebie mierzył, a jak spudłował, sam się 
zastrzelił. Tak było. Jestem pewna! 

background image

-  Nigdy  nie  uwierzę,  że  się  z  rozmysłem  zastrzelił  -  powiedziała  panna  Blacklock  -  Nie 
sprawiał wrażenia człowieka takiego pokroju. 
- Wspomniała pani - zwrócił się do niej inspektor - że do momentu kiedy rozległy się strzały, 
sądziła pani, że to czyjś niemądry dowcip. 
- Ma się rozumieć. Cóż innego mogłam sądzić? 
- A kogo podejrzewała pani o autorstwo? 
- Z początku myślałaś, że to Patryk - zasuflerowała raz jeszcze Dora Bunner. 
- Patryk? - zapytał detektyw. 
-  Mój  krewny,  Patryk  Simmons  -  odpowiedziała  pani  domu,  wyraźnie  niezadowolona  z 
przyjaciółki. - Kiedy przeczytałam ogłoszenie, przyszło mi na myśl, że mogą to być żarty. Ale 
Patryk zaprzeczył stanowczo. 
- No i byłaś zaniepokojona, Letty. Nie przecz! Byłaś zaniepokojona, jakkolwiek udawałaś, że 
wszystko  w  porządku.  I  niepokoiłaś  się  słusznie!  "Morderstwo  odbędzie  się...",  tak  było  w 
ogłoszeniu.  I  rzeczywiście!  Miało  zdarzyć  się  morderstwo.  Byłoby  po  tobie,  gdyby  nie 
spudłował. A co stałoby się wtedy z nami wszystkimi? 
Dora  Bunner  mocno  dygotała.  Twarz  miała  wykrzywioną  i  zdawało  się,  że  lada  chwila 
wybuchnie płaczem. Przyjaciółka pogłaskała ją po ramieniu. 
- Doro, kochana Doro! Nie denerwuj się, proszę. Już wszystko dobrze. Przeżyłyśmy straszne 
rzeczy, ale to minęło. Przez wzgląd na mnie - zmieniła ton - musisz wziąć się w garść, Doro. 
Tylko na ciebie liczę w naszych gospodarskich kłopotach. Czy to nie dziś przyjadą z pralni? 
-  Mój  Boże!  W  samą  porę  przypomniałaś  mi,  Letty!  Ciekawa  rzecz,  czy  zwrócą  brakującą 
powłoczkę.  Muszę  wpisać  notatkę  o  tym  do  książki.  Już  lecę,  moja  droga!  Trzeba  się  tym 
zająć. 
- I zabierz te fiołki - powiedziała panna Blacklock. - Nie cierpię zwiędłych kwiatów. 
-  Jaka  szkoda!  Wczoraj  zerwałam  świeżuteńkie.  Takie  nietrwałe  kwiatki...  Mój  Boże!  Na 
pewno zapomniałam nalać im wody. Ta moja głowa! Zawsze o wszystkim zapominam. No, 
lecę  już  zająć  się  bielizną.  Ci  z  pralni  mogą  nadjechać  w  każdej  chwili  -  zakończyła  Dora 
Bunner i, kontenta już z życia i siebie, szybko opuściła pokój. 
-  Biedna  Dora  jest  słabego  zdrowia  i  nie  powinna  się  denerwować  -  westchnęła  panna 
Blacklock. - Ma pan jeszcze pytania, inspektorze? 
- Tak. Chciałbym usłyszeć, jakich ma pani domowników, i dowiedzieć się czegoś o nich. 
-  Rozumiem.  Oprócz  mnie  i  Dory  Bunner  mieszka  tu  dwoje  moich  młodszych  krewnych, 
Julia i Patryk Simmonsowie. 
- Siostrzeniec i siostrzenica? 
- Nie. Nazywają mnie ciocią Letty, ale to dalecy krewni. Dzieci mojej kuzynki. 
- Od dawna są u pani? 
-  Nie.  Od  dwu  miesięcy.  Przed  wojną  mieszkali  w  południowej  Francji.  Później  Patryk 
zaciągnął się do marynarki wojennej, a Julia, o ile mi wiadomo, pracowała w biurze jednego z 
ministerstw. Mieszkała wtedy w Llandudno. Po wojnie ich matka napisała do mnie, pytając, 
czy mogliby przyjechać  tutaj w charakterze płatnych  gości. Obecnie Julia odbywa praktykę 
aptekarską  w  szpitalu  miejskim  w  Milchester,  a  jej  brat  studiuje  inżynierię  na  tamtejszym 
uniwersytecie.  Jak  panu  wiadomo,  do  Milchester  jedzie  się  autobusem  tylko  pięćdziesiąt 
minut, a ja jestem zadowolona, że mam ich tutaj. Dom jest dla mnie stanowczo za duży. Płacą 
mi coś za mieszkanie i wyżywienie i chyba wszystkim nam z tym dobrze - uśmiechnęła się 
przyjemnie. - Lubię mieć młodzież w domu. 
- Słyszałem, że trzecią młodą osobą w pani domu jest pani Haymes. To się zgadza? 
-  Tak.  Filipa  Haymes  pracuje  jako  pomocnica  ogrodnika  w  Dayas  Hall,  posiadłości  pani 
Lucas. Domek odźwiernego zajmuje tam stary ogrodnik z żoną, więc pani Lucas prosiła mnie 
o pokój dla Filipy w Little Paddock. To bardzo sympatyczna młoda osoba. Jej mąż poległ we 

background image

Włoszech, a ośmioletni synek jest w szkole z internatem i, za moją zgodą, spędza tu wakacje i 
ś

więta. 

- A służba, proszę pani? 
-  Ogrodnik  przychodzi  we  wtorki  i  piątki.  Sprzątaczka,  zamieszkała  w  tej  osadzie,  pani 
Huggins, pracuje tutaj pięć razy  w tygodniu przed południem. Na stałe  mam do pomocy w 
kuchni  cudzoziemkę  o  nazwisku  niemożliwym  do  wymówienia.  To  uciekinierka  z  Europy 
Ś

rodkowej. Sądzę, że Mitzi nastręczy panu sporo kłopotu. Biedaczka cierpi na coś w rodzaju 

manii prześladowczej. 
Craddock  ze  zrozumieniem  skinął  głową.  Przypomniał  sobie  nieocenione  informacje 
posterunkowego  Legga, który nazwisko Dory Bunner opatrzył uwagą "Roztrzepana", pannę 
Blacklock  scharakteryzował  zwrotem  "Na  poziomie",  a  personalia  Mitzi  uzupełnił  jednym 
słowem: "Kłamie". 
-  Niech  pan  nie  uprzedza  się,  inspektorze,  do  niej  tylko  dlatego,  że  biedaczka  kłamie  - 
powiedziała właścicielka Little Paddocks, zupełnie jak gdyby czytała w myślach detektywa. - 
Myślę,  że  jak  to  się  często  zdarza,  w  każdym  kłamstwie  kryje  się  odrobina  prawdy.  Z 
pewnością jej opowieści o rozmaitych okrucieństwach urastały z biegiem czasu i biedna Mitzi 
przypisuje teraz sobie i swojej rodzinie wszystko, o czym czytała lub słyszała. Niewątpliwie 
jednak  przeżyła  wiele  i  przynajmniej  jedna  bliska  jej  osoba  została  zabita  w  jej  obecności. 
Zapewne liczni uchodźcy z kontynentu sądzą... najprawdopodobniej słusznie... że tym więcej 
zyskają  naszej  sympatii,  im  srożej  byli  prześladowani.  Otwarcie  mówiąc  -  ciągnęła  panna 
Blacklock - Mitzi jest nieznośna. Drażni i denerwuje nas wszystkich. Opryskliwa, skora do 
podejrzeń, wciąż urażona i patrzy tylko, kto i jak jej ubliży. Ale żal mi jej mimo wszystko. 
Mitzi, jeżeli chce, gotuje znakomicie - zakończyła z uśmiechem. 
- Spróbuję, proszę pani, możliwie najmniej ją męczyć - powiedział Craddock uspokajającym 
tonem. - Czy to panna Julia Simmons otworzyła drzwi, kiedy tu przyszedłem? 
- Tak. Chce pan z nią teraz mówić? Patryka nie ma w domu. Filipę Haymes zastanie pan w 
Dayas Hali. 
- Bardzo dziękuję. Chętnie pomówię teraz z panną Simmons, jeżeli pani pozwoli. 
 
ROZDZIAŁ SZÓSTY 
JULIA, MITZI I PATRYK 

 
Kiedy  Julia  weszła  do  salonu  i  usiadła  na  tym  samym  krześle,  na  którym  siedziała  przed 
chwilą Letycja Blacklock, Craddock stwierdził, że jej chłodne opanowanie dziwnie go drażni. 
Spojrzeniem przylgnęła do jego twarzy. Oczekiwała pytań. 
Panna Blacklock wycofała się taktownie. 
- Zechce pani opowiedzieć mi o wczorajszym wieczorze? 
- Późnym wieczorem zasnęliśmy wszyscy kamiennym snem - odpowiedziała. - Zapewne była 
to reakcja. 
- Chodzi mi o wcześniejszy wieczór, od szóstej. 
- Aha, rozumiem. Po szóstej przyszło wiele nudnych osób... 
- A mianowicie? - przerwał. Rzuciła mu znów pogodne spojrzenie. 
- To pan już wie, prawda? 
- Pozwoli pani, że ja będę zadawał pytania? - uśmiechnął się Craddock. 
-  Przepraszam...  Powtarzanie  nudzi  mnie  okropnie.  Pana  widać  nie  nudzi...  Otóż  przyszli 
pułkownik  Easterbrook  z  żoną,  panna  Hinchliffe  i  panna  Murgatroyd,  pani  Swettenham  z 
synem Edmundem i pani Harmon, żona proboszcza. Przychodzili w takim właśnie porządku. 
Może  życzy  pan  sobie  wiedzieć,  co  mówili?  Wszyscy  powtarzali  jedno  i  to  samo.  "O! 
Centralne ogrzewanie działa!" i "Prześliczne chryzantemy!" 

background image

Craddock przygryzł wargi. Dziewczyna miała talent naśladowczy. 
-  Wyjątek  stanowiła  pani  Harmon.  Urocza  babka!  Przybiegła  w  kapeluszu  na  bakier,  z 
rozwiązanymi  sznurowadłami  i  prosto  z  mostu zapytała,  kiedy  zacznie  się  morderstwo.  Ma 
się rozumieć, speszyła całe towarzystwo, bo inni udawali, że wstąpili przy jakiejś tam okazji. 
Ciocia  Letty  odpowiedziała  na  swój  oschły  sposób,  że  zapewne  wkrótce.  Zegar  począł 
dzwonić,  a  jak  skończył,  zgasło  światło,  drzwi  otworzyły  się  raptownie  i  postać  w  masce 
zawołała: "Ręce do góry!" czy coś w podobnym sensie. Przypominało to kiepski film i, słowo 
daję,  było  śmieszne.  Później  huknęły  dwa  strzały,  wymierzone  w  ciocię  Letty,  i  historia 
przestała być śmieszna. 
- Gdzie znajdowały się poszczególne osoby, kiedy to nastąpiło? 
- Kiedy zgasło światło? Cóż, stali tu i ówdzie. Pani Harmon siedziała na kanapie. Hinch... to 
znaczy panna Hinchliffe, zajęła godne jej, męskie miejsce przed kominkiem. 
- Wszyscy byli w tej części pokoju czy też w drugiej, mniejszej? 
- Głównie w tej, jak mi się zdaje. Za arkadą był Patryk, bo zamierzał podać kseres. Sądzę, że 
pułkownik Easterbrook poszedł za nim, ale nie jestem pewna. Inni, jak powiedziałam już, stali 
tu i ówdzie. 
- A pani? 
- O ile przypominam sobie, byłam tu, przy oknie. Ciocia Letty sięgała po papierosy. 
- Stała przy stoliku koło arkady? 
- Tak... Nagle światło zgasło i rozpoczął się kiepski film. 
- Napastnik miał silną latarkę. Co z nią robił? 
- Świecił nam prosto w twarze. Aż oczy bolały. 
-  Teraz,  proszę  pani,  zależy  mi  na  bardzo  dokładnej  odpowiedzi.  Czy  ten  człowiek  świecił 
latarką w jedno miejsce, czy też przesuwał smugę światła? 
Julia zastanawiała się przez chwilę. Niewątpliwie nie była już teraz tak obojętna i znudzona. 
-  Nie,  nie  oświetlał  jednego  miejsca.  Poruszał  nią,  tak  że  światło  przesuwało  się  po 
wszystkich, jak na dancingu. No i padły strzały. Dwa strzały. 
- Co dalej? 
- Napastnik szybko się  odwrócił, Mitzi zaczęła gdzieś ryczeć jak syrena alarmowa.  Latarka 
zgasła  i  usłyszałam  jeden  strzał.  Wtedy  drzwi  zamknęły  się  wolno,  z  nieprzyjemnym 
zgrzytem. Znowu znaleźliśmy się w ciemnościach i nikt nie wiedział, co robić. Biedna Bunny 
beczała jak ranny królik, a od strony holu dobiegały wrzaski Mitzi. 
-  Czy,  pani  zdaniem,  ten  Scherz  popełnił  samobójstwo,  czy  też  potknął  się  i  rewolwer  sam 
wypalił? 
- Nie mam pojęcia. Wszystko wyglądało całkiem teatralnie. Szczerze mówiąc, myślałam, że 
to głupi dowcip, póki nie zobaczyłam krwi cieknącej z ucha Letty. Bo gdyby ktoś dla żartu 
wystrzelił z rewolweru, aby całej hecy nadać bardziej realny charakter, mierzyłby przecież w 
górę, nad głowami, prawda? 
-  Niewątpliwie.  Czy,  pani  zdaniem,  Scherz  mógł  widzieć,  do  kogo  mierzy?  Czy  sylwetka 
panny Blacklock rysowała się wyraźnie w smudze światła? 
- Nie wiem. Patrzyłam na napastnika, nie na nią. 
-  Chodzi  mi  o  to,  czy  sądzi  pani,  że  ten  człowiek  rozmyślnie  i  celowo  strzelał  do  panny 
Blacklock? 
-  Do  Letty?  -  Julia  była  jak  gdyby  zdziwiona.  -  Nie...  Nie  zdaje  mi  się.  Gdyby  chciał  ją 
zastrzelić,  mógł  znaleźć  sto  bardziej  dogodnych  sposobności.  W  jakim  celu  gromadziłby 
znajomych  i  sąsiadów,  by  tym  sposobem  utrudnić  sobie  zadanie?  Każdego  dnia  mógłby  na 
stary, wypróbowany sposób oddać strzał zza żywopłotu i najprawdopodobniej ujść cało. 
"Oto  wyczerpująca  odpowiedź  na  gadaninę  Dory  Bunner  o  zamachu  na  życie  panny 
Blacklock" - pomyślał Craddock. 

background image

-  Bardzo  pani  dziękuję  -  powiedział  z  westchnieniem.  -  Teraz  chciałbym  porozmawiać  z 
Mitzi. 
- Proszę uważać, żeby nie wydrapała panu oczu - przestrzegła go Julia. - To dzika kocica! 
 

 
Craddock  wraz  z  Fletcherem  udali  się  do  Mitzi  do  kuchni.  Gdy  weszli,  była  zajęta 
wałkowaniem ciasta. Spojrzała na Craddocka bardzo podejrzliwie. Minę miała ponurą, czarne 
włosy spadały jej na oczy, a purpurowa bluzka i jaskrawozielona spódnica nie pasowały do jej 
ziemistej cery. 
-  Po  co  tu  w  mojej  kuchni,  panie  policjancie?  Jesteście  z  policji,  no  nie?  Wszędzie 
prześladujecie ludzi. Zawsze! Ha! Powinnam do tego przywyknąć. Mówią, że w Anglii jest 
inaczej.  Gdzie  tam!  Całkiem  tak  samo!  Pan  przyszedł,  żeby  mnie  torturować,  wymuszać 
zeznania,  no  nie?  Nic  z tego!  Ja  nic  nie  powiem.  Będzie  mi  pan  wyrywał  paznokcie,  co?  I 
przykładał do skóry płonące zapałki. I jeszcze gorzej, no nie? Ale ja nic nie powiem. Słyszy 
pan? Nic! Absolutnie! A pan wyśle mnie do obozu koncentracyjnego, co? Mniejsza o to! 
Craddock przypatrywał się jej z uwagą. Obmyślał najbardziej skuteczną metodę ataku. 
- W porządku. Proszę ubrać się w płaszcz i kapelusz. 
- Co takiego? - zapytała zdziwiona. 
-  Proszę  wziąć  płaszcz  i  kapelusz.  Pójdzie  pani  z  nami.  Nie  mam  przy  sobie  aparatu  do 
wyrywania  paznokci  ani  torby  z  podobnymi  przyrządami.  Takie  rzeczy  trzymamy  na 
posterunku. Fletcher! Ma pan przy sobie kajdanki? 
- Tak jest, panie inspektorze! - odrzekł Fletcher z uznaniem. 
- Ja nie pójdę! - krzyknęła Mitzi, cofając się szybko. - Nie chcę! 
-  W  takim  razie  proszę  odpowiadać  uprzejmie  na  uprzejme  pytania.  Życzy  sobie  pani,  by 
obecny był adwokat? 
- Prawnik? Nie! Nie wierzę prawnikom. 
Odłożyła wałek do ciasta, wytarła ręce ścierką i usiadła. 
- Co pan chce wiedzieć? - zapytała posępnie. 
- Chcę usłyszeć od pani, co działo się wczoraj wieczorem. 
- Dobrze pan wie, co się działo. 
- Ale chodzi mi o pani relację. 
- Chciałam odejść. Ona powiedziała panu, że chciałam odejść? Jak w gazecie przeczytałam o 
morderstwie, zaraz chciałam odejść. Nie puściła  mnie. Jest niedobra, bez litości. Kazała mi 
zostać. Ale wiedziałam, co się stanie. Dobrze wiedziałam, że mnie zamordują. 
- Ale nie zamordowali, prawda? 
- Prawda - przyznała niechętnie. 
- Słucham. Jak to wszystko wyglądało? 
- Byłam zdenerwowana. Tak! Byłam strasznie zdenerwowana. Przez cały wieczór. Słyszałam 
hałasy, jak gdyby ktoś chodził po domu. Raz zdawało mi się, że zakradł się do holu, ale była 
to tylko ta pani Haymes. Wróciła z pracy drzwiami od ogrodu. Często tamtędy wraca, bo, jak 
powiada, nie chce zadeptywać frontowych schodów i ganku. Właśnie! Dużo to taką obchodzi! 
To hitlerówka, no nie? Ma takie jasne włosy i niebieskie oczy, a na mnie patrzy z góry, jak na 
jakiś śmieć. No i... 
- Zostawmy w spokoju panią Haymes. 
-  No  i  co  sobie  taka  myśli?  Że  jest  kim?  Czy  tak  jak  ja  ma  za  sobą  kosztowne  studia 
uniwersyteckie?  Czy  ma  stopień  naukowy  z  ekonomii?  Nie!  Jest  pomocnicą  ogrodnika. 
Kopie,  strzyże  trawę  i  za  to  dostaje  ileś  tam  każdej  soboty.  Czemu  udaje  damę?  Kim  niby 
jest? 
- Zostawmy w spokoju panią Haymes. Słucham dalej. 

background image

- Do salonu zaniosłam kseres, kieliszki i ciasteczka, co je sama upiekłam. Później zabrzęczał 
dzwonek,  więc  poszłam  otworzyć.  Otwierałam  drzwi  raz  po  raz.  To  poniżające  zajęcie,  ale 
trudno.  Później  wróciłam  do  pokoju  kredensowego  i  zaczęłam  czyścić  srebro.  Myślałam 
nawet, że to się dobrze składa, bo jak ktoś przyjdzie, żeby mnie zabić, będę miała pod ręką 
taki duży nóż do krajania mięsa. Bardzo ostry! 
- Jest pani przewidująca - wtrącił inspektor. 
- Później usłyszałam strzały. Pomyślałam: "Stało się! Załatwione!". No i wbiegłam do pokoju 
stołowego,  nasłuchiwałam  przez  chwilę.  Później  był  jeszcze  jeden  strzał  i  łoskot...  Jakby 
upadło w holu coś ciężkiego. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi nie chciały  się otworzyć.  Były 
zamknięte  z  tamtej  strony.  Ja  też  byłam  zamknięta.  Jak  szczur  w  pułapce.  Oszalałam  ze 
strachu. Krzyczałam i krzyczałam, i tłukłam w drzwi pięściami. Nareszcie, proszę pana, ktoś 
obrócił  klucz  w  zamku  i  mnie  wypuścił.  Wtedy  przyniosłam  świece.  Dużo  świec.  Bardzo 
dużo.  I  zapaliło  się  znów  światło.  I  zobaczyłam  krew.  Krew!  Ach,  Gott  in  Himmel! 
Zobaczyłam  krew!  Nie  pierwszy  raz!  Mój  mały  braciszek...  Zabili  go  na  moich  oczach! 
Widziałam krew na ulicy... ludzi rannych... umierających... Widziałam... 
- Rozumiem. Bardzo pani dziękuję. 
- A teraz - podjęła tragicznie Mitzi - możecie aresztować mnie, zabrać do więzienia. 
- Nie dzisiaj, proszę pani - uśmiechnął się inspektor. 
 

 
Craddock z Fletcherem minęli hol, podeszli do frontowych drzwi domu i omal nie zderzyli się 
z wysokim, przystojnym młodym mężczyzną, który właśnie wchodził. 
- Łapsy, jak pragnę zdrowia! - zawołał. 
- Pan Patryk Simmons? 
- Zgadza się, inspektorze. Pan jest inspektorem, prawda? A pański towarzysz to sierżant? 
- Odgadł pan trafnie. Mógłbym zamienić z panem kilka słów? 
- Jestem niewinny, inspektorze! Przysięgam! 
-  Proszę  nie  dowcipkować,  panie  Simmons.  Pozostało  mi  do  przesłuchania  sporo  osób, 
wolałbym zatem nie marnować czasu. Co to za pokój? Moglibyśmy z niego skorzystać? 
- Nazywa się pracownia, chociaż nikt w nim nie pracuje. 
- Słyszałem, że jest pan studentem - zaczął Craddock. 
- Tak. Ale dziś nie mogłem skoncentrować się na matematyce, więc wróciłem do domu. 
Craddock zadał formalne pytania o imię i nazwisko, wiek i stosunek do służby wojskowej. 
- A teraz, proszę pana, zechce pan opowiedzieć, jak wyglądał wczorajszy wieczór. 
-  Zabiliśmy  tucznego  cielca,  inspektorze.  To  znaczy,  Mitzi  specjalnie  upiekła  smakowite 
ciasteczka, ciocia Letty odkorkowała świeżą butelkę kseresu... 
- Świeżą? Więc była inna? 
- Tak. Tylko połowa. Ale czemuś nie spodobała się cioci. 
- Czy panna Blacklock była wtedy zaniepokojona? 
- Nie... Nie sądzę, inspektorze. To osoba niezwykle zrównoważona. Niespokojna była stara 
Bunny. Przejęła się ogłoszeniem i od rana prorokowała katastrofę. 
- Bała się? 
- Niewątpliwie! I strach smakowała z gustem. 
- Potraktowała serio to ogłoszenie? 
- Tak. Przeraziło ją śmiertelnie. 
- Słyszałem, że panna Blacklock po przeczytaniu ogłoszenia, o którym mowa, podejrzewała 
zrazu, że to pańska sprawka. Dlaczego tak sądziła? 
- Dlaczego? Bo w tym domu ja zawsze bywam winien wszystkiemu! 
- Ale pan nie miał z tym nic wspólnego? 

background image

- Ja? Absolutnie nic. 
- A ten Rudi Scherz. Widział go pan kiedyś? Rozmawiał z nim? 
- Nigdy w życiu. 
- Ale to żart w pana stylu, prawda? 
- Skąd pan wie? Może dlatego, że raz włożyłem ciasto z jabłkami do łóżka panny Bunny, no i 
przysłałem Mitzi kartkę pocztową z wiadomością, że gestapo jest na jej tropie? 
- Zechce pan opowiedzieć o wczorajszych wydarzeniach. 
- Akurat wyszedłem do najmniejszego salonu po tacę z poczęstunkiem i wtedy... Stoliczku, 
nakryj  się!  Wtedy  zgasły  światła.  Odwróciłem  się  szybko  i  zobaczyłem  w  drzwiach  faceta, 
który powiedział głośno: "Ręce do góry!". Więc wszyscy przestraszyli się i zaczęli krzyczeć. 
Zastanawiałem  się  właśnie,  czy  zdołam  go  obezwładnić,  gdy  facet  zaczął  strzelać  z 
rewolweru  i  gruchnął  na  podłogę,  a  jego  latarka  zgasła.  Zrobiło  się  ciemno  i  pułkownik 
Easterbrook  zaczął  komenderować  w  naprawdę  koszarowym  stylu.  "Światło!"  -  wołał  i 
dopytywał  się,  czy  moja  zapalniczka  działa.  Nie  działała.  Nie  działała  jak  zawsze.  To 
diabelski wynalazek! 
- Sądzi pan, że napastnik mierzył z rozmysłem do panny Blacklock? 
- Czy ja wiem? Powiedziałbym raczej, że dla kawału strzelał na chybił trafił. Może później 
uprzytomnił Sobie, że posunął się za daleko. - I zastrzelił się? 
-  Być  może.  Kiedy  zobaczyłem  jego  twarz,  pomyślałem,  że  facet  wygląda  na  drobnego 
złodziejaszka, więc łatwo mógł stracić głowę. 
- Na pewno nigdy wcześniej pan go nie widział? 
- Nigdy. Z całą pewnością. 
- Bardzo dziękuję. Teraz chciałbym pomówić ze wszystkimi osobami, które były tu wczoraj 
wieczorem. Jaka kolejność byłaby najdogodniejsza? 
- Aha... Nasza Filipa... to znaczy pani Haymes... pracuje w Dayas Hali, prawie naprzeciwko 
tego domu. Potem najbliżej będzie do Swettenhamów. Każdy wskaże panu drogę. 
 
ROZDZIAŁ SIÓDMY 
NAOCZNI ŚWIADKOWIE 

 
Posiadłość Dayas Hall ucierpiała poważnie w latach wojny. To nie budziło wątpliwości. Perz 
zarastał  to,  co  musiało  niegdyś  być  szparagarnią.  Krzyżownica,  powój  oraz  inne  chwasty 
ogrodowe  pieniły  się  bujnie.  Jedynie  część  ogrodu  warzywnego  była  utrzymywana  w 
porządku  i  tam  właśnie  Craddock  zastał  starego  mężczyznę  o  zgorzkniałej  minie,  który 
wsparty na szpadlu stał pogrążony w myślach. 
- Aha! Szuka pan pani Haymes, co? Nie wiem, gdzie ją można znaleźć. Ona robi tylko to, co 
sama  zechce.  Aha!  Tylko  to,  proszę  pana!  Nie  chce  nikogo  słuchać.  A  mógłbym  dużo  ją 
nauczyć.  Co  z  tego?  Dzisiejsze  młode  panie  są  samowolne,  no  nie?  Myślą,  że  wszystkie 
rozumy  pozjadały,  bo  poprzebierały  się  w  portki  i  umieją  prowadzić  ciągnik.  Tu  trzeba 
fachowej ogrodniczej roboty, a tego dzisiaj nikt nie uczy. Aha! Trzeba fachowej ogrodniczej 
roboty! 
- Rzeczywiście. Na to wygląda - przyznał Craddock. 
Starowina potraktował te słowa jako przytyk. 
- Co ja, proszę pana, mogę zrobić sam w takim dużym ogrodzie? Dawniej pracowało tu trzech 
mężczyzn i jeden chłopiec. I tylu potrzeba, no nie? Mało kto potrafiłby sam zrobić tyle, ile ja 
robię. Czasem pracuję do ósmej wieczór, proszę pana! Do ósmej! 
- Przy jakim świetle? Lampy naftowej? 
-  Ma  się  rozumieć,  nie  mówię  o  tej  porze  roku.  Ma  się  rozumieć!  Mówię  o  letnich 
wieczorach. 

background image

- Rozumiem. Pójdę teraz poszukać pani Haymes - powiedział inspektor. 
Stary zaciekawił się. 
- Na co ona panu? Pan z policji, hę? Coś z nią nie w porządku? A może chodzi o to, co było w 
Little  Paddocks?  Podobno  zamaskowani  bandyci  wdarli  się  i  rewolwerem  sterroryzowali 
pokój pełen ludzi. Takie rzeczy nie trafiały się przed wojną. Nigdy! Teraz dezerterzy włóczą 
się po całym kraju. Czemu nie biorą się za niech władze wojskowe? 
- Tego nie wiem - odrzekł Craddock. - Myślę, że dużo się tu mówi o tym napadzie. Prawda? 
-  Pewno,  że  prawda!  Bo  co  to  się  teraz  wyrabia!  Ned  Barker  powiada,  że  jest  tyle  zła  z 
ciągłego  chodzenia  do  kina.  A  znów  Tom  Riley,  że  pęta  się  za  dużo  cudzoziemców.  I  na 
pewno,  powiada,  w  zmowie  była  ta,  co  jest  za  kucharkę  u  panny  Blacklock,  okropna 
sekutnica.  To  anarchistka,  powiada,  może  jeszcze  gorzej.  Takich  nam  tu  nie  trzeba.  Znowu 
Marlena, bufetowa z baru, mówi, że w domu panny Blacklock było na pewno coś cennego. 
Chociaż wcale na to nie wygląda, bo, mówi Marlena, panna Blacklock chodzi zawsze marnie 
ubrana i tylko nosi na szyi swoje duże fałszywe perły. Ale, powiada, jakby były prawdziwe! 
Znów Flora, córka starej Bellamy, powiada, że to głupie gadanie, bo taka biżuteria nazywa się 
teatralna. Nieprawda! Moja stara była za pokojową u jednej wielkiej pani, więc wie, jak to się 
nazywa.  Tak  czy  inaczej,  zawsze  to  szkło  i  tyle!  Coś  podobnego  nosi  też  młoda  panna 
Simmons. Złote liście bluszczu, pieski, takie rzeczy. Ha! Rzadko się teraz widzi prawdziwe 
złoto. Nawet obrączki ślubne robią z jakiejś tam platyny! Nieeleganckie to, kosztuje Bóg wie 
ile! 
Stary Ashe urwał, by nabrać tchu, i dalej mówił swoje: 
- Panna Blacklock nie trzyma w domu większych pieniędzy. Jim Huggins powiada, że wie na 
pewno.  Musi  wiedzieć,  no  nie?  Jego  żona  chodzi  na  posługi  do  Little  Paddocks,  a  ona 
wszystko spenetruje. Baba ma dobre oko, rozumie pan? I wszędzie nos wetknie. 
- Czy Huggins mówił, co jego żona myśli o tym wszystkim? 
-  A  mówił!  Wiadomo!  Ona  myśli,  że  w  zmowie  była  ta  Mitzi.  Straszna  z  niej  sekutnica.  I 
jakie przybiera tony! Jednego dnia w oczy nazwała panią Huggins wyrobnicą! 
Craddock  milczał  przez  chwilę.  Porządkował  w  myślach  wynurzenia  starego  ogrodnika. 
Dawały mu obraz poglądów prostych ludzi z Chipping Cleghorn, nie sądził jednak, by mogły 
wnieść coś konkretnego do śledztwa. Odwrócił się i ruszył z miejsca, a stary zawołał w ślad 
za nim. 
- Pewno znajdzie pan ją przy jabłonkach. Jest młodsza ode mnie. Łatwiej jej zdejmować owoc 
z drzewa. 
Rzeczywiście,  Craddock  znalazł  Filipę  Haymes  przy  jabłonkach.  Najpierw  zobaczył  parę 
smukłych  nóg  ubranych  w  spodnie  zsuwającą  się  zręcznie  po  pniu  drzewa.  Chwilę  później 
stała przed nim Filipa o zaróżowionej twarzy i jasnych włosach potarganych przez gałęzie. 
"Dobra byłaby z niej Rozalinda" - pomyślał zrazu inspektor, który był wielbicielem Szekspira 
i  z  powodzeniem  grał  rolę  melancholijnego  Jakuba  w  "Jak  wam  się  podoba",  gdy  teatr 
amatorski wystawiał tę sztukę na rzecz Domu dla Sierot po Funkcjonariuszach Policji. 
Niebawem  jednak  zmienił  zdanie.  Filipa  -  zbyt  sztywna  na  Rozalindę  -  choć  była  bardzo 
angielska w swojej jasnowłosej urodzie i bierności, ale angielska w stylu dwudziestego raczej 
niż szesnastego wieku. Dobrze wychowana, opanowana Angielka, bez śladu swawolności. 
- Dzień dobry pani i przepraszam za najście. Inspektor-detektyw Craddock z policji hrabstwa 
Middle. Chciałbym zamienić z panią kilka słów. 
- Na temat wczorajszego wieczoru? 
- Tak. 
- To długo potrwa? Może... Niepewnie rozejrzała się dokoła. Inspektor wskazał leżący opodal 
pień drzewa. 
- Tam rozmowa będzie miała nieoficjalny charakter - uśmiechnął się. - No i oderwę panią od 
pracy, ale tylko na tak długo, jak się to okaże konieczne. 

background image

- Bardzo dziękuję. 
- Chodzi o formalne dane do protokołu. Wczoraj wieczorem  wróciła pani stąd do domu.  O 
której? 
- Jakieś dwadzieścia po piątej. Zostałam o te dwadzieścia minut dłużej, ponieważ musiałam 
skończyć podlewanie w cieplarni. 
- Którymi drzwiami pani weszła? 
- Bocznymi. Jest krótsza droga obok kurnika. Nie trzeba wtedy okrążać domu, no i nie lubię 
zadeptywać ganku od frontu. Czasami bywam strasznie ubłocona. 
- Zawsze wchodzi para do domu tamtędy? 
- Tak. 
- Drzwi nie były zamknięte na klucz? 
- Nie były. Latem są przeważnie szeroko otwarte. O tej porze roku zamyka się je, ale nie na 
klucz.  Często  z  nich  wszyscy  korzystamy.  Wczoraj  wieczorem  ja  przekręciłam  klucz  w 
zamku. 
- Zawsze pani to robi? 
- Mniej więcej od tygodnia, tak. O szóstej już się ściemnia. Panna Blacklock często zamyka 
wieczorem kaczki albo kury. Ale przeważnie korzysta z drzwi kuchennych. 
- Jest pani pewna, że wczoraj wieczorem zamknęła pani na klucz boczne drzwi? 
- Tak, jestem pewna. 
- A w domu co pani robiła? 
- Zrzuciłam ubłocone buty, poszłam na piętro, wykąpałam się i przebrałam. Kiedy wróciłam 
na  dół,  spostrzegłam,  że  szykuje  się  przyjęcie.  Nic  oczywiście  nie  wiedziałam  o  tym 
niemądrym ogłoszeniu. 
- Zechce teraz pani opisać przebieg napadu? 
- Nagle zgasło światło... 
- Gdzie pani wtedy była? 
-  Przy  kominku.  Szukałam  zapalniczki,  bo  zdawało  mi  się,  że  położyłam  ją  tam  na  półce. 
Więc  światło  zgasło  i  wszyscy  zaczęli  się  śmiać,  coś  mówić.  Raptem  drzwi  otwarły  się  z 
hałasem.  Jakiś  człowiek  oświetlił  nas  latarką,  po  czym  zaczął  wywijać  rewolwerem  i  kazał 
nam podnieść ręce. 
- Posłuchała go pani? 
- Nie. Myślałam, że to tylko żarty, poza tym byłam zmęczona. Uważałam, że zabawa uda się i 
bez mojego udziału. 
- Innymi słowy nudziło to panią, prawda? 
-  Raczej  tak.  Później  wystrzelił  rewolwer.  Huk  był  ogłuszający  i  rzeczywiście  mnie 
wystraszył.  Latarka  zakreśliła  łuk  w  powietrzu,  upadła,  zgasła.  Wtedy  Mitzi  zaczęła 
wrzeszczeć. Kwiczała jak zarzynane prosię. 
- Czy blask latarki wydał się pani oślepiający? 
- Niespecjalnie. Ale to był silny reflektor. Przez moment oświetlał pannę Bunner. Wyglądała 
jak upiór: trupio blada z rozdziawionymi ustami i oczyma wysadzonymi z orbit. 
- Napastnik poruszał latarką? 
- O tak! Wodził smugą światła po całym pokoju. 
- Jak gdyby kogoś szukał? 
- Nie powiedziałabym. Raczej tak sobie, na chybił trafił. 
- Co dalej, proszę pani? Filipa zmarszczyła brwi. 
-  Zrobił  się  straszny  zamęt.  Edmund  Swettenham  i  Patryk  Simmons  zapalili  zapalniczki  i 
wyszli z holu, a my wszyscy pośpieszyliśmy za nimi. Ktoś otworzył drzwi jadalni... Tam było 
widno, Edmund Swettenham uderzył w twarz Mitzi i przerwał jej histeryczne krzyki. Wtedy 
poczuliśmy się trochę lepiej. 
- Widziała pani zwłoki tego człowieka? 

background image

- Tak. 
- Znała go pani? Widziała kiedykolwiek? 
- Nigdy. 
- Jak pani sądzi? Czy to był przypadek, czy Rudi Scherz zastrzelił się świadomie? 
- Nie mam pojęcia, panie inspektorze. 
- Nie widziała go pani, kiedy uprzednio przyszedł do Little Paddocks? 
- Nie. Podobno przyszedł około południa. O tej porze nie bywam w domu. Pracuję nieomal 
cały dzień. 
- Dziękuję pani... Aha!  Jeszcze jedno. Ma pani  cenną biżuterię, pierścionki, bransolety, coś 
takiego? 
Zaprzeczyła poruszeniem głowy. 
- Pierścionek zaręczynowy... dwie broszki... 
- I o ile pani wiadomo, nikt nie przechowuje w domu rzeczy szczególnie wartościowych? 
- Nie... Jest tam trochę ładnego srebra, ale to nic szczególnie wartościowego. 
- Jeszcze raz bardzo dziękuję. 
 

 
W  powrotnej  drodze  przez  ogród  warzywny  Craddock  spotkał  postawną  damę  o  rumianej 
twarzy, mocno ściśniętą gorsetem. 
- Dzień dobry! - zagadnęła go wojowniczym tonem. - Co pan tu robi? 
- Pani Lucas, prawda? Jestem inspektor-detektyw Craddock. 
-  Aha,  to  pan.  Przepraszam.  Nie  znoszę  intruzów,  którzy  wchodzą  tu  i  zajmują  czas  moim 
ogrodnikom. Rozumiem jednak, że pan pełni obowiązki służbowe. 
- Tak, proszę pani. 
- Wolno zapytać, czy policja przewiduje dalsze napady, takie jak ten u panny Blacklock? Czy 
działa jakiś gang? 
- Nie, proszę pani. Jesteśmy przekonani, że napad nie był robotą gangu. 
-  Okropnie  dużo  teraz  rabunków.  Policja  robi  się  opieszała  -  podjęła  dama,  a  że  Craddock 
milczał, dodała po pauzie: - Rozmawiał pan z Filipa Haymes, prawda? 
- Potrzebne mi są jej zeznania jako naocznego świadka. 
- A nie mógł pan zaczekać do pierwszej? Ostatecznie przyzwoicie byłoby rozmawiać z Filipa, 
jak ma przerwę, nie w godzinach, za które ja płacę. 
- Spieszę się, proszę pani, do komendy policji. 
-  Właśnie...  Trudno  wymagać  dziś  ludzkich  względów,  a  także  rzetelnego  dnia  pracy. 
Przychodzi się późno, marudzi przez pół godziny. Później o dziesiątej przerwa na herbatę, no 
i  koniec  z  robotą,  gdy  deszcz  zaczyna  kropić.  Jak  trzeba  strzyc  trawnik,  kosiarka  z  reguły 
szwankuje. A do domu wychodzi się pięć albo dziesięć minut przed czasem. 
-  Słyszałem,  że  pani  Haymes  zakończyła  wczoraj  pracę  dwadzieścia  po  piątej,  zamiast 
punktualnie o piątej. 
-  Tak,  tak...  To  prawda.  Pani  Haymes,  żeby  jej  oddać  sprawiedliwość,  jest  na  ogół  pilna, 
chociaż zdarza się czasami, że wychodzę do ogrodu i nigdzie nie mogę jej znaleźć. Jest osobą 
z  towarzystwa,  inspektorze,  i  oczywiście  wszyscy  czujemy  się  w  obowiązku,  aby  pomagać 
tym  biednym  młodym  wdowom  wojennym.  Ale  niekiedy  bywa  to  bardzo  niedogodne. 
Wakacje szkolne trwają długo, a zgodnie z umową pani Haymes wykorzystuje wtedy urlop. 
Wciąż  jej  tłumaczę,  że  obecnie  istnieją  doskonale  prowadzone  obozy,  na  których  dzieciom 
jest dużo lepiej niż z rodzicami. Dlatego nie widzę potrzeby, by dzieci zjeżdżały na wakacje 
do domu. 
- A pani Haymes jest odmiennego zdania? 

background image

-  To  dziewczyna  uparta  jak  osioł.  Bierze  urlop  akurat  w  czasie,  kiedy  co  do  dnia  trzeba 
wałować i oznaczać kort tenisowy. A stary Ashe wykreśla linie zupełnie krzywo. Ale co ją 
obchodzi moja wygoda? 
- Zapewne pani Haymes dostaje pensję niższą od normalnie obowiązującej? 
- Ma się rozumieć! Na cóż innego mogłaby liczyć? 
- Oczywiście, proszę pani! Na cóż innego mogłaby liczyć? Pozwolę sobie pożegnać panią - 
zakończył rozmowę Craddock. 
 

 
- To było straszne! - mówiła radośnie podniecona pani Swettenham. - Straszne! Przerażające! 
Moim  zdaniem  w  redakcji  "Gazetki"  powinni  być  bardziej  ostrożni  przy  przyjmowaniu 
ogłoszeń. To ogłoszenie wydało mi się bardzo dziwne, kiedy je przeczytałam. I powiedziałam 
coś w tym sensie. Prawda, Edmundzie? 
- Pamięta pani, gdzie pani była, kiedy zgasło światło? 
-  Ha!  Przypomniał  mi  pan  moją  starą  nianię!  "Gdzie  był  Mojżesz,  kiedy  światło  zgasło?" 
Odpowiedź  brzmiała  rzecz  jasna:  "W  ciemnościach".  Pasuje  to  do  wczorajszego  wieczoru. 
Wszyscy  stali  i  czekali,  co  się  stanie.  A  później  ten  dreszczyk,  kiedy  zrobiło  się  ciemno! 
Drzwi otwarły się i stanął w nich mężczyzna z rewolwerem. Oślepiający blask latarki i słowa 
wypowiedziane  tonem  groźby:  "Pieniądze  albo  życie!".  Nigdy  nie  bawiłam  się  tak  dobrze! 
Później,  w  jakąś  minutę  później,  zrobiło  się  rzeczywiście  strasznie!  Prawdziwe  kule 
gwizdnęły nam nad głowami! Czuliśmy się jak komandosi w akcji. 
- Gdzie pani wtedy była? 
- Zaraz... zaraz... Niech no sobie przypomnę... Z kim mogłam wtedy rozmawiać, Edmundzie? 
- Nie mam pojęcia, mamo. 
-  Hm...  Może  to  wtedy  panna  Hinchliffe  pytała  mnie,  czy  podczas  chłodów  należy  dawać 
kurom tran? Albo pani Harmon... Nie! Pani Harmon dopiero co przyszła. Chyba pułkownik 
Easterbrook  mówił,  że  ośrodek  badań  jądrowych  na  terenie  Anglii  stwarza  poważne 
zagrożenie.  Łatwo  może  wyzwolić  się  energia  radioaktywna,  więc  takie  coś  należałoby 
ulokować na odległej bezludnej wyspie. 
- Nie przypomina sobie pani, czy wtedy pani stała, czy siedziała? 
- Czy to takie ważne, inspektorze? Byłam gdzieś niedaleko okna... Nie! Raczej przy kominku, 
bo wiem na pewno, że znajdowałam się blisko zegara, kiedy zaczął bić. Wstrząsająca chwila! 
Przeszył mnie dreszcz oczekiwania na coś, co ma nastąpić! 
-  Wspomniała  pani  o  oślepiającym  blasku  latarki.  Czy  smuga  światła  była  skierowana  na 
panią? 
- Tak! Prosto w oczy! Zupełnie mnie oślepiło. 
- A napastnik trzymał latarkę spokojnie czy też przesuwał nią po wszystkich osobach? 
- Nie pamiętam doprawdy... Jak to wyglądało, Edmundzie? 
-  Smuga  światła  poruszała  się  wolno  i  kolejno  obejmowała  nas  wszystkich.  Może  ten 
człowiek sprawdzał, czy ktoś nie zamierza rzucić się na niego - zabrał głos Edmund. 
-  Gdzie  pan  się  wówczas  znajdował?  W  którym  miejscu  w  salonie?  -  zwrócił  się  doń 
inspektor. 
- Rozmawiałem z Julią Simmons. Staliśmy pośrodku pokoju... tego większego. 
- Wszyscy inni byli również w tej części salonu? Może ktoś znajdował się w drugiej? 
- Chyba poszła tam Filipa Haymes. Tak! Stała przy kominku. Zdaje mi się, że szukała czegoś 
na półce. 
- A trzeci wystrzał? Czy napastnik celowo strzelił do siebie, czy też był to przypadek? Jak pan 
sądzi? 

background image

- Nie mam pojęcia. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek odwrócił się raptownie, zgiął wpół i 
upadł.  Ale  wszystko  odbywało  się  w  zamęcie  i  nie  sposób  było  coś  zauważyć.  Później 
kucharka panny Blacklock zaczęła krzyczeć. 
- Słyszałem, że to pan otworzył drzwi pokoju stołowego i wypuścił tę dziewczynę. 
- Tak. 
- Czy drzwi na pewno były zamknięte na klucz? - zapytał Craddock. 
Edmund spojrzał nań podejrzliwie. 
- Z całą pewnością. Nie wyobraża pan sobie chyba... 
- Po prostu gromadzę i zestawiam fakty. Bardzo panu dziękuję. 
 

 
Inspektor  Craddock  spędził  niemało  czasu  w  domu  państwa  Easterbrooków.  Musiał 
wysłuchać rozwlekłych wywodów o psychologicznym aspekcie sprawy. 
-  Podejście  psychologiczne,  inspektorze,  to  w  naszych  czasach  jedynie  słuszna  metoda  - 
pouczał go pułkownik. - Winien pan trafnie zrozumieć przestępcę. Otóż cała tutejsza historia 
jest  zupełnie  przejrzysta  dla  kogoś  o  doświadczeniu  tak  rozległym  jak  moje.  Czemu  ten 
człowiek  zamieścił  ogłoszenie  w  "Gazetce"?  Oczywiście  z  pobudek  psychologicznych. 
Pragnął  rozgłosu.  Chciał  skupić  na  sobie  powszechne  zainteresowanie.  Pracownicy  hotelu 
Royal  zapewne  lekceważyli  go  jako  cudzoziemca;  może  nim  pomiatali.  Albo  puściła  go 
kantem  jakaś  dziewczyna.  Być  może  właśnie  jej  chciał  zaimponować.  Kto  jest  bożyszczem 
współczesnej kinematografii? Gangster! Zuch pierwszej klasy! I co? Facet chciał zabłysnąć w 
roli  zucha  pierwszej  klasy.  Rabunek  z  włamaniem?  Czarna  maska?  Rewolwer?  Ma  się 
rozumieć, potrzebna mu jest widownia. Musi mieć widownię. No i stara się o nią. Później, w 
kulminacyjnym  momencie,  ponosi  go  rola.  Jest  więcej  niż  włamywaczem.  Jest  zabójcą. 
Zaczyna strzelać... Strzela na oślep... 
- Na oślep! - podchwycił szybko Craddock. - Pan pułkownik użył tego zwrotu. Sądzi pan, że 
Scherz nie strzelał do określonej osoby? Wyrażając się ściślej, do panny Blacklock? 
-  Nie,  nie!  Strzelał,  jak  powiedziałem,  na  oślep.  I  dlatego  właśnie  w  końcu  się  opamiętał. 
Uprzytomnił  sobie,  że  kogoś  trafił.  Było  to  tylko  zadraśnięcie,  ale  on  nie  mógł  o  tym 
wiedzieć. Doznał gwałtownego wstrząsu. Przedstawienie zmieniło się nagle w rzeczywistość. 
Ktoś został ranny, może zabity. Zrozumiał to i pod wpływem szalonej paniki oddał strzał do 
siebie. 
Pułkownik zrobił pauzę, odchrząknął i podjął tonem uznania dla siebie: 
- Proste to, prawda? Proste jak drut. 
- W cudowny sposób przedstawiłeś to wszystko, Archie! - zawołała pani Easterbrook z nutą 
uwielbienia i podziwu. 
Inspektor  pomyślał,  że  sposób  przedstawienia  tego  wszystkiego  był  istotnie  cudowny,  lecz 
uwielbienia ani podziwu nie odczuwał. 
- W którym miejscu znajdował się pan pułkownik, kiedy zaczęła się strzelanina? 
- Stałem z żoną w pobliżu środkowego stołu, na którym był wazon z jakimiś kwiatami. 
-  Chwyciłam  cię  za  ramię!  Prawda,  Archie?  Zlękłam  się  okropnie  i  musiałam...  po  prostu 
musiałam w tobie znaleźć podporę! 
- Biedne małe kociątko - uśmiechnął się Archie. 
 

 
Inspektor zastał pannę Hinchliffe obok chlewika. 
-  Świnki  to  sympatyczne  stworzenia  -  rzekła,  drapiąc  pofałdowany  różowy  grzbiet.  -Ta 
dobrze rośnie, co? Na Boże Narodzenie będzie z niej świetny bekon. Ale dlaczego chce pan 

background image

rozmawiać ze mną? Wczoraj wieczorem powiedziałam pańskim ludziom, że nie mam pojęcia, 
co to był za jeden. Nigdy nie zauważyłam, żeby myszkował w sąsiedztwie czy coś takiego. 
Nasza pani Mopp mówi, że pracował w jakimś hotelu, w Medenham Wells. Czemu tam nie 
spróbował kogoś zabić'? Z pewnością mógłby liczyć na większy łup. 
Craddock pomyślał, że to bardzo trafna uwaga: 
- Gdzie pani była, kiedy zdarzył się ten incydent? - spytał. 
-  Ha!  Incydent!  Przypomina  mi  to  moją  służbę  w  Cywilnej  Obronie  Przeciwlotniczej. 
Zapewniam  pana,  że  przywykłam  wtedy  do  rozmaitych  "incydentów".  Gdzie  byłam,  kiedy 
zaczęła się strzelanina? To pan chce wiedzieć'? 
- Tak. 
- Stałam przed kominkiem i marzyłam, by ktoś zaproponował mi coś do wypicia. 
- Sądzi pani, że ten człowiek strzelał na oślep czy też mierzył z rozmysłem do jednej osoby? 
- Do Letty Blacklock, co? Skądże, u diabła, ja mam to wiedzieć'? Kiedy jest po wszystkim, 
piekielnie  trudno  odtworzyć  wrażenia  i  przypomnieć  sobie,  co  się  naprawdę  działo.  Tyle 
wiem,  że  światła  zgasły  i  oślepiło  nas  światło  latarki.  Później,  jak  gruchnęły  strzały, 
pomyślałam: "Jeżeli ten młody osioł, Patryk Simmons, bawi się naładowanym rewolwerem, 
ktoś może oberwać". 
- Podejrzewała pani, że to był Patryk Simmons? 
- Oczywiście. Edmund Swettenham jest intelektualistą i pisuje książki, więc nie w głowie mu 
podobnie  głupie  żarty.  Stary  pułkownik  Easterbrook  nie  widziałby  w  takiej  historii  nic 
ś

miesznego. Ale Patryk to inna sprawa. Postrzelony chłopak. Cóż? Winnam mu przeprosiny 

za niesłuszne podejrzenie. 
- A pani przyjaciółka też podejrzewała pana Simmonsa? 
- Murg? Najlepiej niech pan sam z nią pogada. Nie usłyszy pan zresztą nic mądrego. Jest teraz 
w sadzie. Chce pan, to ją zawołam. 
Podniosła stentorowy głos i huknęła potężnie: 
- Hop, hop! Hej! Murg! 
- Idę!... - nadbiegł z oddali piskliwy głosik. 
- Prę-dzej!. Po-li-cja! 
Panna  Murgatroyd  nadbiegła  żwawym  truchtem.  Była  mocno  zasapana.  Spódnicę  miała 
wystrzępioną przy obrębie, jej włosy wymykały się spod źle dopasowanej siatki, a poczciwa, 
okrągła twarz promieniała. 
- Scotland Yard, co? - zapytała bez tchu. - Nie spodziewałam się.  Inaczej nie wyszłabym z 
domu. 
- Nie zwróciliśmy się jeszcze do Scotland Yardu. Pozwoli pani, że się przedstawię. Inspektor 
Craddock z Milchester. 
- Bardzo dobrze, inspektorze... Bardzo dobrze... - odpowiedziała niepewnie. - Są już panowie 
na tropie? 
- Inspektor chce się dowiedzieć, gdzie byłaś, Murg, w krytycznej chwili - zabrała głos panna 
Hinchliffe i spoglądając na Craddocka, mrugnęła porozumiewawczo. 
-  Mój  Boże!  Oczywiście.  Tego  należało  się  spodziewać.  Chodzi  o  alibi,  prawda?  Zaraz... 
Niech no pomyślę... Byłam... Naturalnie... Byłam z całym towarzystwem. 
- Ze mną nie byłaś - sprostowała przyjaciółka. 
- Mój Boże! Nie byłam z tobą, Hinch? Masz rację! Podziwiałam chryzantemy, bardzo nędzne, 
prawdę mówiąc. Później zaczęło się, inspektorze... Tylko ja nie wiedziałam, że dzieje się coś 
rzeczywiście.  Nie  wyobrażałam  sobie,  że  rewolwer  może  być  prawdziwy  i...  I  w 
ciemnościach wszystko przedstawiało się mętnie... I te okropne krzyki! Wszystko rozumiałam 
na opak. Myślałam, że to ją ktoś morduje... tę cudzoziemkę, co pracuje u panny Blacklock. 
Myślałam,  że  ktoś  poderżnął  jej  gardło.  Nie  przypuszczałam,  że  to  on  został  zabity...  To 

background image

znaczy...  Nie  wiedziałam  nawet,  że  pojawił  się  jakiś  mężczyzna.  Słyszałam  tylko  słowa: 
"Ręce do góry, proszę państwa". 
- "Ręce do góry" - poprawiła panna Hinchliffe. - Nie było mowy o "proszę państwa". 
-  Strach  pomyśleć,  że  naprawdę  bawiłam  się  wybornie  do  czasu,  kiedy  ta  Mitzi  zaczęła 
krzyczeć. Tyle że po ciemku czułam się dziwnie i ktoś uraził mnie w odcisk. Strasznie mnie 
zabolało. Życzy pan sobie, inspektorze, usłyszeć coś więcej? 
- Nie. Bardzo pani dziękuję - odrzekł, przypatrując się jej z wyrazem zastanowienia w oczach. 
Krótki śmiech panny Hinchliffe zabrzmiał jak szczeknięcie. 
- Na wskroś cię przejrzał, Murg! 
-  Ależ,  Hinch!  -  obruszyła  się  tamta.  -  Z  przyjemnością,  z  całą  przyjemnością 
powiedziałabym panu inspektorowi wszystko, co wiem. 
- Tylko pan inspektor tego nie chce - burknęła panna Hinchliffe i zwróciła się do Craddocka: - 
Jeżeli załatwia pan sprawy w układzie geograficznym, następne będzie zapewne probostwo. 
Może tam pan się czegoś dowie. Pani Harmon sprawia wrażenie osoby mocno roztargnionej, 
ale, jak utrzymują niektórzy, ma głowę na karku. W każdym razie coś ma w tej głowie! 
Panie spoglądały przez chwilę śladem oddalającego się Craddocka i Fletchera. Później Amy 
Murgatroyd podjęła zdławionym głosem: 
- Ach, Hinch! Byłam chyba okropna, co? Wszystko zupełnie mi się poplątało. 
- Nic podobnego. Ogólnie biorąc, Murg, spisałaś się na medal. 
 

 
Inspektor  Craddock  rozejrzał  się  nie  bez  przyjemności  po  dużym,  raczej  bardzo  skromnym 
pokoju,  który  przypominał  mu  trochę  własny  dom  rodzinny  w  Cumberland.  Obicia  z 
wyblakłego  rypsu,  ciężkie,  odrapane  fotele,  trochę  kwiatów,  rozrzucone  wszędzie  książki, 
spaniel drzemiący w koszyku. Sama pani Harmon, co prawda roztargniona i niezbyt starannie 
ubrana, ale z wyrazem ożywienia na twarzy, wydała mu się sympatyczna. 
- Nic panu nie pomogę - oznajmiła z miejsca i szczerze. - Oczy miałam zamknięte, bo oślepił 
mnie blask latarki, a później, kiedy huknęły strzały, zacisnęłam powieki jeszcze mocniej. No i 
ż

ałowałam, okropnie żałowałam, proszę pana, że to nie ciche morderstwo. Strasznie nie lubię 

huku! 
- Rozumiem... Nic pani nie widziała. Ale słyszała coś pani, prawda? 
-  O  tak!  Słyszałam  niemało.  Drzwi  otwierały  się  i  zamykały,  ludzie  pokrzykiwali,  pletli 
rozmaite głupstwa, Mitzi wyła niczym syrena alarmowa, biedna Bunny popiskiwała jak królik 
w potrzasku. Wszyscy zderzali się, potykali jedni o drugich. Później pomyślałam, że już nie 
będzie więcej strzałów,  więc otworzyłam oczy.  Wszyscy byli w holu, ze świecami. Później 
zapaliły się światła i zaraz zrobiło się zwyczajnie... To znaczy... Nie tak zupełnie zwyczajnie, 
ale  staliśmy  się  znowu  zwykłymi  ludźmi,  a  nie  ludźmi  z  mroku...  Rozumie  pan?  Ludzie  w 
mroku zachowują się zupełnie inaczej. 
- Tak... Chyba rozumiem, co pani ma na myśli - powiedział Craddock. 
Pani Harmon uśmiechnęła się do niego. 
- No i ten człowiek - podjęła - taki cudzoziemiec o szczurzej, rumianej twarzy i zdziwionej 
minie, leżał na podłodze martwy, a obok niego rewolwer. Mój Boże! To wszystko nie miało 
sensu. Absolutnie! 
Zdaniem inspektora to wszystko rzeczywiście nie miało sensu i stanowiło twardy orzech do 
zgryzienia. 
 
ROZDZIAŁ ÓSMY 
WKRACZA PANNA MARPLE 

background image

 
Craddock  położył  przed  komendantem  policji  hrabstwa  kilka  napisanych  na  maszynie 
sprawozdań z przeprowadzonych rozmów. Rydesdale skończył właśnie czytać telegram, który 
właśnie nadszedł ze Szwajcarii. 
- Hm!... Nasz nieboszczyk figuruje w policyjnych kartotekach - powiedział. - Tego należało 
się spodziewać. 
- Oczywiście, panie pułkowniku. 
-  Biżuteria...  Ta-ak...  Lipne  pozycje  w  rachunkach...  I  czeki...  Facet  zdecydowanie 
nieuczciwy. 
- Złodziejaszek na małą skalę. 
- Zgoda! Ale małe rzeczy wiodą do większych. 
- Bo ja wiem, panie pułkowniku. Rydesdale spojrzał nań bystro. 
- Niezadowolony pan, Craddock? 
- Tak jest, panie pułkowniku. 
-  Czemu?  To  prosta  historia.  A  może  pan  jest  innego  zdania?  Zobaczę,  co  mieli  do 
powiedzenia ci wszyscy, z którymi pan rozmawiał. 
Sięgnął do sprawozdania i szybko przebiegł je wzrokiem. 
-  Jak  zwykle...  Pełno  nieścisłości  i  sprzecznych  zeznań.  Relacje  nigdy  się  nie  pokrywają. 
Tutaj ogólny obraz widać stosunkowo jasno. 
- Zapewne, panie pułkowniku, ale... Ale to obraz nieprzekonujący... Błędny, jak mi się zdaje. 
- Najpierw rozpatrzmy fakty. Rudi Scherz wyjechał z Medenham Wells autobusem o piątej 
dwadzieścia i w Chipping Cięgnom był punkt o szóstej. Potwierdzają to zeznania konduktora 
i dwu pasażerów. Z przystanku autobusowego ruszył w kierunku Little Paddocks. Do domu 
wszedł bez specjalnych  trudności, najprawdopodobniej przez drzwi od frontu. Rewolwerem 
sterroryzował zgromadzone w salonie towarzystwo, oddał dwa strzały, z których jeden zranił 
lekko pannę Blacklock, a trzecim sam się zabił. Oczywiście brak danych, czy w grę wchodził 
przypadek, czy też samobójstwo. Całkiem niejasno przedstawiają się jego pobudki, przyznaję. 
Nie do nas jednak należy ocena tych pobudek. Ława przysięgłych może orzec po rozprawie 
ś

ledczej,  że  to  było  samobójstwo  bądź  przypadek.  Nam  wszystko  jedno.  Bez  względu  na 

werdykt będziemy mogli napisać: "Finis". 
-  Czyli  poprzestaniemy  na  psychologicznym  aspekcie  pułkownika  Easterbrooka  -  wtrącił 
posępnie Craddock. 
- Ostatecznie - uśmiechnął się Rydesdale - pułkownik ma zapewne wiele doświadczenia. Nie 
cierpię  psychologicznego  żargonu,  jakim  dziś  wszyscy  posługują  się  przy  każdej  możliwej 
okazji. Nie można jednak kompletnie pomijać takich rzeczy. 
- Mnie wciąż się zdaje, że mamy błędny obraz. Zupełnie błędny, panie pułkowniku. 
- Są podstawy do podejrzeń, że ktoś z tego towarzystwa okłamuje pana? 
- Myślę - odrzekł z wahaniem Craddock - że ta cudzoziemka nie powiedziała wszystkiego. 
- Sądzi pan, że mogła być wspólniczką Scherza? Że podmówiła go, wpuściła do domu? 
- Nie wykluczam tego, ale... Ale, panie pułkowniku, świadczyłoby to, że w domu znajdowało 
się  coś  cennego.  Biżuteria,  pieniądze...  A  tak  chyba  nie  było.  Panna  Blacklock  zaprzecza 
stanowczo,  również  inni.  Należałoby  wysnuć  stąd  wniosek,  że  w  domu  znajdowało  się  coś 
wartościowego, o czym nikt nie wiedział... 
- Intryga godna świetnej powieści kryminalnej. 
-  Zgadzam  się,  panie  pułkowniku.  To  śmieszny  pomysł.  Alternatywą  byłoby  stanowcze 
twierdzenie panny Bunner, że Scherz przygotował zamach na życie panny Blacklock. 
- Z tego, co pan mówił, i z jej własnych zeznań widać, że ta panna Bunner... 
-  Oczywiście,  panie  pułkowniku!  -  podchwycił  żywo  Craddock.  -  Jest  z  całą  pewnością 
ś

wiadkiem nie zasługującym na zaufanie. Łatwo ulega sugestiom. Każdy może jej wszystko 

wmówić. Ale, rzecz interesująca, ona sama stworzyła teorię, o której mowa. Nikt jej nic nie 

background image

podpowiadał.  Cała  reszta  jest  przeciwnego  zdania.  Tym  razem  panna  Bunner  nie  płynie  z 
prądem. Opiera się na własnych wrażeniach. 
- Dlaczego Rudi Scherz miałby dybać na życie panny Blacklock? 
- Pan pułkownik utrafił w sedno. Nie wiem. Panna Blacklock też nie wie, chyba że kłamie jak 
z nut. Nikt nie wie. A zatem najprawdopodobniej i ta teoria jest mylna - zakończył inspektor i 
westchnął. 
- Uszy do góry, Craddock - podjął komendant policji. - Zapraszam pana dziś na obiad, będzie 
także sir Henry. Najbardziej wystawny obiad, na jaki stać hotel Royal w Medenham Wells. 
- Dziękuję, panie pułkowniku - odparł trochę zdziwiony Craddock. 
-  Widzi  pan,  nadszedł  list...  -  urwał  raptownie,  gdyż  sir  Henry  wszedł  do  pokoju.  -  Aa... 
Jesteś, Henry! 
- Jak się masz, Dermont - powitał Craddocka komisarz, tym razem nieoficjalnie. 
- Mam coś dla ciebie, Henry - powiedział Rydesdale. 
- Co takiego? 
-  Autentyczny  list  starej  panny.  Mieszka  w  hotelu  Royal  i  sądzi,  że  moglibyśmy  od  niej 
dowiedzieć się czegoś, co zapewne ma związek z wydarzeniem w Chipping Cleghorn. 
-  A  nie  mówiłem!  Stare  panny  słyszą  wszystko.  Stare  panny  widzą  wszystko.  I  wbrew 
przysłowiu, milczenie nie jest dla nich złotem. Co takiego wywęszyła ta twoja? 
Rydesdale przebiegł wzrokiem list. 
-  Pisze  mniej  więcej  tak  jak  moja  babka.  Pajęczyna  kanciastych  liter.  Częste  podkreślenia. 
Rozwlekle wyraża nadzieję, że choć jej pomoc mogłaby nam się przydać w pewnym stopniu, 
to jednak nie chciałaby zajmować naszego cennego czasu... I tak dalej, i tak dalej... Jakże się 
nazywa? Jane... chyba Murple... Nie! Marple. Jane Marple. 
-  Panie  na  wysokościach!  -  zawołał  sir  Henry.  -  Nie  może  być!  George,  napisała  do  ciebie 
moja  własna,  jedyna  w  swoim  rodzaju,  pięciogwiazdkowa  stara  panna!  O  tej  porze  roku 
powinna  siedzieć  spokojnie  w  domu,  w  Saint  Mary  Mead.  Ale  nie!  Zdołała  jakoś  w  porę 
przyjechać  do  Medenham  Wells  i  wplątać  się  raz  jeszcze  w  sprawę  zagadkowego 
morderstwa! Morderstwo odbyło się znów ku chwale i rozrywce panny Marple. 
- Z prawdziwą przyjemnością, Henry, zobaczę to cudo - powiedział Rydesdale z nutą ironii. - 
W drogę! Zjemy obiad w Royalu i pogawędzimy z twoją protegowaną. Craddock wygląda na 
nie przekonanego. 
-  Bynajmniej,  panie  pułkowniku  -  zaprotestował  uprzejmie  inspektor,  pomyślał  jednak,  że 
jego ojciec chrzestny posuwa się czasami trochę za daleko. 
 

 
Panna Jane Marple wyglądała w przybliżeniu tak, jak przewidywał inspektor Craddock. Miała 
ś

nieżnobiałe włosy, zoraną zmarszczkami twarz o różowej cerze i porcelanowobłękitne oczy. 

Jednakże  była  znacznie  bardziej  dobroduszna,  niż  sobie  wyobrażał,  i  dużo,  dużo  starsza. 
Sprawiała wrażenie zgrzybiałej staruszki. I cała była spowita w wełnianą ażurową pelerynkę 
zarzuconą na ramiona i omotana włóczką, z której, jak się okazało, robiła na drutach szalik 
dla niemowlęcia. 
Z  prawdziwą  radością  powitała  dawnego  znajomego  ze  Scotland  Yardu,  lecz  speszyła  się 
nieco, gdy ten przedstawił jej komendanta policji hrabstwa oraz inspektora-detektywa. 
- Doprawdy, drogi panie, jakże mi miło... Jakże niewypowiedzianie miło. Od tak dawna nie 
miałam przyjemności widzieć drogiego pana... Ach, ten mój reumatyzm! Mocno dokucza mi 
ostatnio. Naturalnie nie mogłabym sobie pozwolić na ten hotel... Liczą tu teraz fantastyczne, 
naprawdę fantastyczne ceny... Ale mój siostrzeniec Raymond... Raymond West... Przypomina 
go pan sobie? 
- Każdy zna to nazwisko. 

background image

-  Właśnie!  Kochany  chłopiec  odnosi  sukces  po  sukcesie.  Pisze  okropnie  mądre  książki  i 
chwali  się,  że  jak  żyje,  nie  obrał  przyjemnego  tematu.  Ten  właśnie  kochany  chłopiec  uparł 
się, że pokryje koszty mojego pobytu w Medenham Wells. Jego żona, poczciwa dziewczyna, 
także zdobywa sławę jako malarka. Jej obrazy to przeważnie dzbany z więdnącymi kwiatami 
i okruchy chleba na okiennych parapetach. Za nic nie powiedziałabym jej tego, ale ja uważam 
nadal, że prawdziwi mistrzowie to tacy jak  Blair  Leighton czy Alma  Tadema. Ale  gadam i 
gadam, a pan komendant policji hrabstwa... doprawdy, to wielki zaszczyt dla mnie... traci czas 
z powodu mojej gadaniny. 
"Kompletnie zdziecinniała" - pomyślał rozczarowany Craddock. 
-  Przejdźmy  do  gabinetu  dyrektora  -  zaproponował  Rydesdale.  -  Tam  porozmawiamy 
swobodniej. 
Panna Marple wyplątała się ze zwojów wełny, pozbierała zapasowe druty i mocno przejęta, 
podreptała w asyście panów do wygodnego pokoju pana Rowlandsona. 
- Teraz, proszę pani, chętnie usłyszymy to, co pani ma nam do powiedzenia - zagaił rozmowę 
Rydesdale. 
Panna Marple przeszła do sedna sprawy nadspodziewanie szybko i zwięźle: 
- Chodzi o czek. On sfałszował czek. 
- On? Kto taki? 
- Młody człowiek z tutejszej recepcji. Ten, który podobno zainscenizował napad rabunkowy i 
zastrzelił się. 
- Sfałszował czek? Przytaknęła skinieniem głowy. 
- Tak... Jest tutaj. - Wydobyła czek z torebki i położyła na stole. - Dziś rano przyszedł z banku 
z plikiem innych moich czeków. Opiewał na siedem funtów. On przerobił to na siedemnaście. 
Widzą  panowie?  Kreska  przed  siódemką,  "naście"  dopisane  do  "słownie  siedem"  i 
artystyczny  kleks  zniekształcający  cały  wyraz.  Wcale  niezła  robota.  Świadczy,  że  tak 
powiem, o pewnej wprawie. Atrament, naturalnie, ten sam, bo czek wypisywałam na ladzie 
recepcji. Myślę, że on już dawniej robił podobne sztuczki. 
- Tym razem wybrał bardzo niewłaściwą osobę - powiedział sir Henry. 
Panna Marple skinęła głową. 
-  Tak.  Wydaje  mi  się,  że  nie  zaszedłby  daleko  w  przestępczym  fachu.  Wybrał  zupełnie 
niewłaściwą osobę. Odpowiednia byłaby jakaś zaaferowana mężatka albo dziewczyna, która 
ma  interesujący  romans.  Takie  osoby  wypełniają  czeki  na  rozmaite  kwoty  i  oczywiście 
zwrotów nie porównują  z grzbietem książeczki. Ale stara kobieta, która  liczy się z każdym 
pensem  i  w  ciągu  lat  nabrała  pewnych  przyzwyczajeń...  Nie!  Wytypował  zdecydowanie 
niewłaściwą osobę! Ja nie wystawiam nigdy czeku na siedemnaście funtów. Dwadzieścia to 
okrągła  suma  pokrywająca  pensję  służącej  i  rachunki  dostawców.  Na  wydatki  osobiste 
przeznaczam  zawsze  siedem  funtów.  Dawniej  wystarczało  pięć,  ostatnio  jednak  wszystko 
wciąż drożeje. 
- Może ten młody człowiek przypomniał pani kogoś? - zapytał sir Henry, spoglądając na nią 
spod oka. 
-  Spryciarz  z  drogiego  pana!  -  uśmiechnęła  się  i  znacząco  pokręciła  głową.  -  Nie  lada 
spryciarz!  Tak!  Przypomniał  mi  się  Fred  Tyler  ze  sklepu  rybnego.  Ten  z  reguły  dopisywał 
jedynkę  w  rubryce  szylingów.  Zjadamy  teraz  mnóstwo  ryb,  więc  rachunki  są  zazwyczaj 
długie i mało kto traci czas na sumowanie. Dziesięć szylingów za każdym razem to niewiele, 
ale  wystarczy  na  parę  krawatów  i  kino  z  Jessie  Spragge,  sprzedawczynią  ze  sklepu 
bławatnego. Właśnie coś takiego wyczyniał nasz młody człowiek. Już po pierwszym tygodniu 
w  Royalu  spostrzegłam  błąd  w  przedstawionym  mi  rachunku.  Powiedziałam  mu,  że  się 
omylił,  więc  przeprosił  mnie  grzecznie  i  był  okropnie  zmieszany.  Ale  pomyślałam  sobie: 
"Masz  chytre  oczy,  mój  chłopcze".  Chytre  oczy  -  ciągnęła  -  to,  proszę  panów,  takie,  które 
spoglądają prosto w czyjąś twarz i nigdy nie mrugają ani nie umykają na boki. 

background image

Craddock z uznaniem kiwnął głową. "Jim Kelly, jak żywy!" - pomyślał, przypominając sobie 
notorycznego oszusta, który za jego sprawą trafił niedawno za kraty. 
- Rudi Scherz to zdecydowanie ciemny typ - zabrał głos Rydesdale. - Figuruje w kartotekach 
policji szwajcarskiej. 
-  W  kraju  było  mu  za  gorąco,  jak  sądzę,  więc  wybrał  się  tutaj.  Z  podrobionymi  papierami. 
Prawda? - powiedziała. 
- Oczywiście. 
- Asystował tu młodej, rudowłosej kelnerce z jadalni - podjęła panna Marple. - Nie sądzę, by 
była w nim zakochana. Na szczęście! Po prostu chciała mieć kogoś trochę innego. No i Rudi 
Scherz  dawał  jej  kwiaty  i  czekoladki,  czego  zazwyczaj  nie  robią  angielscy  chłopcy. 
Powiedziała panu wszystko, co jej wiadomo? - zwróciła się do Craddocka. - A może jeszcze 
nie wszystko? 
- Tego nie jestem pewien - odpowiedział z rezerwą. 
- Myślę, że ta mała ma trochę więcej do powiedzenia. Jest smutna i roztargniona. Dziś przy 
ś

niadaniu  podała  mi  opiekanego  śledzia  zamiast  wędzonego.  A  normalnie  pracuje  bez 

zarzutu.  Coś,  inspektorze,  ją  gnębi.  Obawiam  się,  że  zataja  jakieś  szczegóły.  Ale  pan, 
inspektorze  -  z  iście  niewieścim  wdziękiem  objęła  wzrokiem  męską,  ujmującą  postać 
Craddocka  -  pan  chyba  potrafi  ją  skłonić  do  wyznania  wszystkiego,  co  miałaby  do 
powiedzenia. 
Craddock zarumienił się, sir Henry roześmiał się krótko. 
- A może to być ważne - podjęła panna Marple. - On mógł jej powiedzieć, co to za jeden. 
- Kto? - Rydesdale spojrzał na nią ze zdziwieniem. 
- Niejasno się wyrażam. Osoba, która posłużyła się Scherzem. 
- Więc pani sądzi, że ktoś się nim posłużył? Szeroko otworzyła oczy. 
-  Oczywiście!  Z  całą  pewnością!  Kim  był  Scherz?  Przystojnym  chłopcem,  pozwalał  sobie 
czasami  na  to  i  owo.  Fałszował  drobne  czeki,  może  podbierał  pozostawioną  tu  czy  tam 
biżuterię,  poszukiwał  pieniędzy  w  nie  zamkniętych  szufladach...  Krótko  mówiąc,  był 
drobnym złodziejaszkiem. Czerpał z tych źródeł dosyć pieniędzy, by ubierać się przyzwoicie i 
asystować dziewczynom z fasonem. I taki ptaszek zdobywa się nagle na napad rabunkowy z 
bronią w ręku! Rewolwerem terroryzuje pokój pełen ludzi! Strzela do kogoś! Nie! Nigdy nie 
zrobiłby czegoś podobnego. Nigdy! To inny typ przestępcy. Nie ma w tym sensu! 
Craddock odetchnął głęboko. Coś podobnego mówiła panna Blacklock. I pani Harmon, żona 
pastora. On sam coraz bardziej to odczuwał. Nie ma w tym sensu! Dzisiaj mówi to samo stara 
panna, którą sir Henry wynosi pod niebiosa. Mówi słabiutkim, starczym głosem, z głębokim 
przekonaniem. 
- Czy w takim razie potrafi nam pani wyjaśnić, co się właściwie stało? - zapytał obcesowo. 
Panna Marple spojrzała nań ze zdziwieniem. 
- Skąd miałabym to wiedzieć! Była relacja w gazetach... Skąpa relacja. Oczywiście wolno mi 
snuć domysły, ale wyczerpujących danych nie mam. 
-  George  -  odezwał  się  sir  Henry  -  czy  bardzo  zlekceważymy  przepisy,  jeżeli  pokażemy 
pannie Marple sprawozdania z rozmów, jakie Craddock przeprowadził w Chipping Cleghorn? 
-  Zapewne  będzie  to  wbrew  przepisom  -  odrzekł  Rydesdale  -  ale  nie  zaszedłbym  daleko, 
gdybym zawsze trzymał się ich ściśle. Zgoda. Niech panna Marple przeczyta te notatki. Rad 
posłucham, co później powie. 
Panna Marple była zakłopotana. 
- Obawiam się, że pan przywiązuje zbyt wielką wagę do tego, co mówi sir Henry. Sir Henry 
jest  dla  mnie  zbyt  łaskawy.  Przecenia  skromne  uwagi,  które  niekiedy  wynikają  z  moich 
obserwacji. Nie mam żadnych szczególnych uzdolnień... Absolutnie żadnych! Tylko że może 
znam  cokolwiek  naturę  ludzką.  Wydaje  mi  się,  że  na  ogół  ludzie  bywają  zbyt  łatwowierni. 

background image

Natomiast  ja  jestem  skłonna  podejrzewać  zawsze  najgorsze.  To  niemiły  rys  charakteru, 
prawda? Ale często znajduje potwierdzenie w rozwoju wydarzeń. 
-  Zechce  pani  to  przeczytać  -  powiedział  Rydesdale,  wręczając  jej  arkusiki  maszynopisu.  - 
Niewiele  straci  pani  czasu.  Ostatecznie  Craddock  rozmawiał  z  ludźmi  z  pani  sfery.  Z 
pewnością  zna  pani  wiele  takich  właśnie  osób.  Może  dostrzeże  pani  coś,  na  co  my  nie 
zwrócilibyśmy uwagi. Śledztwo dobiega końca. Chętnie więc wysłuchamy pani opinii przed 
odłożeniem  akt  do  archiwum.  Mogę  jeszcze  dodać,  że  inspektor  Craddock  nie  jest 
zadowolony.  Twierdzi,  podobnie  jak  pani,  że  w  tym  wszystkim  nie  ma  sensu.  Zapanowało 
milczenie. Panna Marple czytała przez pewien czas. Wreszcie odłożyła papiery. 
-  Interesujące  -  westchnęła.  -  Bardzo  interesujące.  Jak  różnie  ludzie  mówią  i  myślą.  Ile 
widzieli albo wydaje im się, że widzieli. Wszystko jest zawikłane i na pozór bez znaczenia. A 
jeżeli jakiś szczegół ma znaczenie, strasznie trudno go znaleźć. Jak igłę w stogu siana. 
Craddock  odczuł  znów  rozczarowanie.  Przez  krótką  chwilę  sądził,  że,  być  może,  sir  Henry 
właściwie ocenia tę oryginalną starszą damę. Może panna Marple potrafi coś zdziałać? Ludzie 
w podeszłym wieku bywają nieraz bardzo przenikliwi. Na przykład on sam nigdy nie potrafił 
ukryć  nic  przed  swoją  cioteczną  babką  Emmą.  Wreszcie  powiedziała  mu,  że  gdy  zamierza 
skłamać, nos drga mu w szczególny sposób. 
I  co?  Niepowtarzalna  stara  panna  sir  Henry'ego  ledwie  zdobyła  się  na  parę  ogólników. 
Craddock był zły na nią, więc zaczął raczej szorstko: 
-  Chodzi  o  to,  że  fakty  są  bezsporne.  Szczegóły  podawane  przez  tych  ludzi  mogą  być 
sprzeczne,  nie  ulega  jednak  wątpliwości,  że  wszyscy  widzieli  to  samo.  Widzieli,  że 
zamaskowany mężczyzna z latarką i rewolwerem otworzył drzwi i sterroryzował obecnych. 
Mylą się im zwroty związane z napadami, takie jak "ręce do góry" czy "pieniądze albo życie". 
Niewątpliwie jednak wszyscy napastnika widzieli. 
- Ależ nie - zaprzeczyła łagodnie. - Ci ludzie nic nie mogli widzieć. 
Craddock  poczuł,  że  traci  dech.  Tak!  Utrafiła  w  sedno!  Jest  bystra,  przenikliwa!  Próbował 
wystawić  ją  na  próbę,  lecz  nie  przyjęła  jego  słów  za  dobrą  monetę.  Nie  wpływa  to  na  stan 
faktyczny i przebieg wydarzeń, ale panna Marple zrozumiała - tak jak i on zrozumiał - że ci, 
którzy rzekomo widzieli napastnika w masce i z rewolwerem, naprawdę nie mogli go widzieć. 
-  Jeżeli  zrozumiałam  trafnie  -  podjęła  panna  Marple,  której  twarz  poróżowiała  mocniej,  a 
jasne oczy były teraz radosne jak oczy dziecka - w holu nie było światła ani też na podeście 
schodów? 
- Tak. To się zgadza - przyznał Craddock. 
- Jeżeli zatem ktoś stanął w drzwiach i skierował na pokój mocny strumień światła, nikt nie 
mógł widzieć nic z wyjątkiem latarki. Nie mylę się, prawda? 
- Prawda. Sam przeprowadziłem próbę. 
-  A  więc  ci,  co  mówią,  że  widzieli  napastnika  w  masce  i  z  rewolwerem,  nie  zdają  sobie 
sprawy,  że  mają  na  myśli  to,  co  zobaczyli  potem,  gdy  zajaśniały  znów  światła.  To  pasuje 
znakomicie do założenia, że Rudi Scherz został zrobiony w konia. - Rydesdale spojrzał na nią 
z takim zdumieniem, że twarz panny Marple poróżowiała jeszcze mocniej. - Nie znam się na 
ż

argonie  świata  przestępczego,  ale  chyba  tak  się  mówi.  To  wyrażenie  znalazłam  w  jakimś 

opowiadaniu  kryminalnym.  "Zrobić  w  konia"  to  znaczy  celowo  przylepić  komuś  zbrodnię 
popełnioną  przez  kogoś  innego.  Rudi  Scherz  znakomicie  pasowałby  do  takiej  roli. 
Głupkowaty, chciwy i, jak należy się domyślać, wyjątkowo łatwowierny. 
Rydesdale uśmiechnął się z pobłażaniem. 
-  Sądzi  pani,  że  za  czyjąś  namową  wtargnął  do  cudzego  domu  i  zaczął  strzelać  w  pokoju 
pełnym ludzi? Mało prawdopodobne! 
- Sądzę, iż był przekonany, że w  grę wchodzą żarty  - odparła. - Oczywiście miał otrzymać 
zapłatę  za  to,  że  umieści  ogłoszenie  w  tym  pisemku,  przeprowadzi  rozpoznanie  terenu  w 

background image

Little Paddocks i najbliższym sąsiedztwie, a następnie, w umówiony  wieczór, zakradnie się 
do domu, otworzy drzwi salonu i wymachując latarką, zawoła: "Ręce do góry!" 
- I wystrzeli z rewolweru? 
- Nie! Nic podobnego! - zaprzeczyła żywo. - On nigdy nie miał rewolweru. 
- Przecież wszyscy twierdzą... zaczął niepewnie Rydesdale. 
- Wiem - przerwała żywo. - Chodzi o to, że nikt nie mógłby widzieć rewolweru, gdyby nawet 
miał  go  ten  Rudi  Scherz.  Moim  zdaniem  nie  miał.  Moim  zdaniem  w  chwili,  kiedy  zawołał 
"Ręce do góry!", ktoś cicho i niepostrzeżenie stanął za nim i nad jego ramieniem oddał dwa 
pierwsze  strzały.  Rudi  Scherz  przeraził  się,  odwrócił  raptownie  i  wtedy  tamta  osoba 
zastrzeliła go, a rewolwer rzuciła na podłogę obok niego. 
Trzej panowie spojrzeli na pannę Marple. 
- Teoria prawdopodobna - powiedział stłumionym głosem sir Henry. 
- Ale kim mógł być ten X, który zjawił się w ciemności? - zapytał Rydesdale. 
- Należy dowiedzieć się od panny Blacklock, kto mógłby chcieć ją zabić - powiedziała panna 
Marple i odchrząknęła. 
"Jeden  zero  dla  starej  Dory  Bunner  -  pomyślał  inspektor.  -  Instynkt  przeciwko  rozumowi. 
Często tak bywa". 
- Więc według pani ktoś przygotował zamach na życie panny Blacklock? - zapytał Rydesdale. 
-  Na  to  wygląda  -  odrzekła.  -  Chociaż  nasuwają  się  pewne  wątpliwości.  Ale  najważniejsza 
kwestia  to  stwierdzenie,  czy  nie  da  się  odnaleźć  krótszej  drogi.  Jestem  przekonana,  że  ten 
ktoś, kto pertraktował z Scherzem, kazał mu trzymać język za zębami i najprawdopodobniej 
Scherz  milczał.  Jeżeli  jednak  wygadał  się  przed  kimś,  to  najprawdopodobniej  przed  tą 
kelnerką,  Myrną  Harris.  Nie  wykluczam...  nie  wykluczam,  że  napomknął  coś  o  swoim 
mocodawcy. 
- Zaraz z nią pomówię - oznajmił Craddock, wstając z miejsca. 
-  Słusznie.  -  Panna  Marple  z  przekonaniem  skinęła  głową.  -  Im  prędzej,  tym  lepiej.  Po  tej 
rozmowie Myrna Harris będzie czuła się bezpieczniej. 
- Bezpieczniej?... Aha! Rozumiem. 
Inspektor wyszedł z pokoju, a jego zwierzchnik zwrócił się do panny Marple taktownie, lecz 
nie bez powątpiewania: 
- Należy przyznać, że podsunęła nam pani myśl godną głębokiej rozwagi. 
 

 
- Przykro mi proszę pana. Słowo daję - mówiła Myrna Harris. - Bardzo pan dobry, że wcale 
się pan nie gniewa. Dziękuję! Ale, widzi pan, moja mama to taka osoba, że we wszystko się 
wtrąca i wszystko ma za złe. No i tak mogłoby wyglądać, że wiedziałam o przestępstwie i nie 
próbowałam przeciwdziałać - ciągnęła gładko. - To karalne, prawda? No i strach mi było, że 
pan nie uwierzy mi na słowo. A ja naprawdę myślałam, że to tylko żarty. 
Inspektor Craddock powtórzył pełne otuchy słowa, którymi przełamał pierwszy opór Myrny. 
- Już powiem, proszę pana. Wszystko powiem. Ale niech pan zachowa to w sekrecie. Przez 
wzgląd  na  moją  mamę.  Zaczęło  się  od  tego,  że Rudi  sprawił  mi  zawód.  Tamtego  wieczoru 
mieliśmy pójść do kina, a on powiedział, że nie może, więc byłam zła, bo przecież Rudi sam 
mi  zaproponował  kino  i  ostatecznie  nic  przyjemnego,  jak  taki  cudzoziemiec  wystawia 
człowieka do wiatru. Tłumaczył się, że to nie jego wina, a ja na to, żeby nie zawracał głowy. 
Wtedy powiedział, że na wieczór szykuje mu się robota, która przyniesie sporo forsy, i czy 
nie chciałabym zegarka na rękę. "Jaka tam znowu robota?" - zawołałam, bo byłam zła. On na 
to,  żebym  nikomu  nic  nie  mówiła,  ale  w  jednym  domu  będzie  przyjęcie  i  on  ma  udać  dla 
zgrywy  napad  rabunkowy.  No  i  pokazał  mi  ogłoszenie,  które  zaniósł  do  "Gazetki".  Więc 
uśmiałam się z tego. On traktował całą sprawę pogardliwie. Zabawa akurat dla małych dzieci! 

background image

Tak powiedział. I że Anglicy są już tacy. Rozzłościłam się znowu, że niby źle o nas mówi, ale 
przeprosił  mnie  i  pogodziliśmy  się  prędko.  Rozumie  pan,  prawda?  Rozumie  pan,  że  jak 
później przeczytałam w gazecie o tym napadzie i okazało się, że to wcale nie żarty, bo Rudi 
postrzelił  kogoś  i  sam  się  zastrzelił...  Rozumie  pan,  że  całkiem  nie  wiedziałam,  co  robić'? 
Myślałam, że jak powiem to, co wiem, posądzą mnie o udział w zbrodni. Ale naprawdę byłam 
pewna, że to żarty, jak Rudi rozmawiał ze mną. Przysięgłabym, że nie kłamie. No i nawet nie 
wiedziałam, że on ma rewolwer. Nigdy słowa nie pisnął o rewolwerze. 
Craddock spojrzał jej w oczy i zadał najważniejsze pytanie: 
- Mówił, kto urządza tę zabawę? Tu trafił w próżnię. 
-  Nie.  Nic  nie  mówił,  kto  mu  to  zaproponował.  Myślę,  że  tak  naprawdę  nikt.  On  sam 
wykombinował całą hecę. Tak mi się zdaje. 
- Nie wymieniał jakiegoś nazwiska? Może powiedział "on" albo "ona"? 
- Nie! Nie! Powiedział tylko, że napędzi ludziom strachu... "Będę się śmiał, jak zobaczę ich 
miny!" To wszystko. 
Craddock pomyślał, że na śmiech zostało mu niewiele czasu. 
 

 
-  To  jedynie  teoria  -  mówił  Rydesdale  w  drodze  powrotnej  do  Milchester.  -  Nie  ma  na  nią 
konkretnego potwierdzenia. I co? Uznać ją za staropanieńską gadaninę? 
- Wolałbym nie, panie pułkowniku. 
-  Wszystko  przedstawia  się  nieprawdopodobnie.  Jakiś  tajemniczy  X  staje  w  ciemności  za 
plecami naszego Szwajcara. Kto to? Skąd przyszedł? Co się z nim stało? 
- Mógł użyć bocznych drzwi, jak to zrobił Scherz - odrzekł inspektor i dodał zaraz: - Albo 
przyjść z kuchni. 
- Mogła przyjść z kuchni. To miał pan na myśli? 
-  Tak,  panie  pułkowniku.  To  jedna  z  możliwości,  Mitzi  wydaje  mi  się  podejrzana.  Jej 
histeryzowanie i wrzaski mogły służyć za dymną zasłonę. Mogła dogadać się z tym łobuzem, 
wpuścić go do domu w odpowiedniej chwili, później zastrzelić i, czmychnąwszy do jadalni, 
chwycić prędko ów srebrny sztuciec i ściereczkę z irchy. 
- Przeczy temu fakt ustalony. Ten... Jakże się nazywa! Aha! Edmund Swettenham zeznał, że 
drzwi  pokoju  stołowego  były  zamknięte  od  strony  holu;  że  on  obrócił  klucz  w  zamku  i  tę 
dziewczynę uwolnił. Są jakieś inne drzwi w tej części domu? 
-  Tak,  panie  pułkowniku.  Pod  głównymi  schodami  są  drzwi  do  sionki  między  kuchnią  a 
schodami  dla  służby.  Ale  klamka  od  nich  urwała  się  podobno  trzy  tygodnie  temu  i 
uszkodzenia nie naprawiono. Istotnie znalazłem dwie klamki i szyldzik w holu, na półce obok 
tych  drzwi.  Pokrywała  je  gruba  warstwa  kurzu,  naturalnie  jednak  fachowy  włamywacz 
otworzyłby takie drzwi bez trudności. 
- Cóż, trzeba zająć się tą służącą, sprawdzić, czy ma papiery w porządku. Ale tak czy inaczej, 
wydaje  mi  się, że  to  czysta  teoria  -  podjął  Rydesdale  i  bystro  spojrzał  na  Craddocka,  który 
odpowiedział z całym spokojem: 
- Zapewne, panie pułkowniku, i jeżeli pan jest zdania, że śledztwo należy zakończyć, zostanie 
zakończone. Ale byłbym wdzięczny, gdyby wolno mi było popracować nad tą sprawą jeszcze 
trochę. 
Ku jego zdziwieniu pułkownik odpowiedział spokojnie i z uznaniem: 
- Kochany chłopak! 
-  Trzeba  zająć  się  rewolwerem.  Jeżeli  ta  teoria  jest  słuszna,  nie  należał  do  Scherza.  A  nikt 
dotąd nie twierdził, że Scherz miał rewolwer. 
- To broń niemiecka. 

background image

-  Wiem,  ale  nic  stąd  nie  wynika.  Anglia  jest  pełna  broni,  i  to  nie  tylko  niemieckiej. 
Amerykanie zabierali ją "na pamiątkę". I nasi żołnierze także. 
- Słusznie. Co więcej, Craddock? 
-  Chodzi  o  motyw  zbrodni.  Jeżeli  przyjmiemy  naszą  teorię,  nasuwa  się  wniosek,  że  ta 
piątkowa  historia  nie  mogła  być  żartem  ani  zwykłym  napadem.  Musiało  to  być  usiłowanie 
morderstwa z premedytacją. Ktoś chciał uśmiercić pannę Blacklock. Ale dlaczego? Myślę, że 
najprawdopodobniej sama niedoszła ofiara potrafi odpowiedzieć na to pytanie. 
- O ile pamiętam, odrzuciła tę koncepcję. 
- Odrzuciła koncepcję, że to Rudi Scherz zorganizował zamach na jej życie. I miała słuszność. 
Jest jeszcze jedno, panie pułkowniku. 
- Co takiego? 
- Ktoś może podjąć drugą próbę. 
- To z całą pewnością dowiodłoby słuszności teorii, o której mowa. Aha! Niech pan ma na 
oku pannę Marple. 
- Pannę Marple? Dlaczego? 
- Słyszałem, że zamieszka na probostwie w Chipping Cleghorn i dwa razy w tygodniu będzie 
jeździć  na  zabiegi  do  Medenham  Wells.  Podobno  żona  pastora  jest  córką  jej  dawnej 
przyjaciółki. Widzi pan, starowinie nie brak sportowego ducha. Zapewne miała mało wrażeń, 
więc podnieca ją tropienie osób podejrzanych o morderstwo. 
- Wolałbym, żeby trzymała się z dala od Chipping Cleghorn. 
- Bo może psuć panu szyki? 
-  Nie,  panie  pułkowniku.  To  sympatyczna,  poczciwa  starsza  pani.  Zmartwiłbym  się,  gdyby 
spotkało  ją  coś  złego...  Ma  się  rozumieć,  jeśli  przyjmiemy,  że  jej  teoria  może  się  okazać 
zgodna ze stanem faktycznym. 
 
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 
KWESTIA JEDNYCH DRZWI 

 
Bardzo  przepraszam,  że  jeszcze  raz  ośmielam  się  trudzić  panią  -  zwrócił  się  Craddock  do 
panny Blacklock. 
- Nie szkodzi. Rozprawa śledcza została odroczona na tydzień, sądzę więc, że gromadzi pan 
dodatkowe informacje. Nie mylę się, prawda? 
Craddock twierdząco skinął głową. 
- Zacznę od tego, że Rudi Scherz nie był synem właściciela Hotelu Alpejskiego w Montreux. 
Karierę, zdaje się, rozpoczął jako posługacz w pewnym szpitalu w Bernie. Wielu pacjentom 
ginęła  tam  drobna  biżuteria.  Później,  pod  innym  nazwiskiem,  był  kelnerem  w  jednym  z 
niewielkich  ośrodków  sportów  zimowych  i  wyspecjalizował  się  w  podrabianiu  rachunków 
restauracyjnych.  Rozumie  pani?  W  jednym  egzemplarzu  figurowały  pozycje,  które  nie 
figurowały w drugim. Różnice wędrowały, rzecz jasna, do jego kieszeni. Następnie pracował 
w  Zurychu,  w  domu  towarowym,  gdzie  za  jego  czasów  straty  z  powodu  kradzieży  były 
wyższe niż przeciętnie. Prawdopodobnie odpowiedzialni za to byli nie tylko klienci. 
-  Innymi  słowy  Rudi  Scherz  to  drobny  złodziejaszek  -  odparła  sucho  panna  Blacklock.  - 
Słusznie sądziłam, że nigdy go dawniej nie widziałam. 
- Najzupełniej słusznie. Z pewnością ktoś w Royalu wskazał mu panią, a on potem udał, że 
jest  dawnym  znajomym.  W  Szwajcarii  policja  deptała  mu  po  piętach,  więc  przyjechał  tu  z 
solidnym kompletem sfałszowanych dokumentów i postarał się o pracę w Royalu. 
- Znalazł dobry teren łowiecki - powiedziała chłodno. 
- To drogi hotel i bywają w nim ludzie bardzo bogaci. Wielu z nich nie zawraca sobie głowy 
rachunkami. 

background image

- Tak. Rudi Scherz miał prawo liczyć na złote żniwa. Panna Blacklock zmarszczyła brwi z 
wyrazem zastanowienia. 
- Wszystko to jasne - podjęła. - Po co jednak wybrał się do Chipping Cleghorn? Jakim cudem 
mógł spodziewać się, że tutaj znajdzie coś lepszego niż w przeznaczonym dla bogaczy hotelu 
Royal? 
-  Obstaje  pani  przy  poprzednim  zeznaniu,  że  w  tym  domu  nie  ma  nic  szczególnie 
wartościowego? 
-  Nie  ma.  Oczywiście!  Przecież  musiałabym  o  tym  wiedzieć.  Nie  przechowujemy, 
zapewniam, żadnego Rembrandta dotąd nie rozpoznanego ani nic w tym rodzaju. 
- Wygląda na to, że słuszność jest po stronie pani przyjaciółki, panny  Bunner. Rudi Scherz 
przyszedł tutaj, by zabić panią. 
- A nie mówiłam, Letty? 
- Nonsens, Bunny! 
-  Czy  aby  nonsens?  -  podchwycił  Craddock.  -  Moim  zdaniem  to  prawda,  z  której  pani 
powinna zdawać sobie sprawę. 
Panna Blacklock zmierzyła go surowym wzrokiem. 
-  Zaraz.  Wyjaśnimy  wszystko  po  kolei.  Pan  naprawdę  sądzi,  że  Rudi  Scherz  przyszedł  tu, 
postarawszy  się,  by  o  tej  właśnie  porze  zgromadził  się  u  mnie  tłum  ludzi  pękających  z 
ciekawości... 
- Przecież on mógł zaplanować, że wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej - przerwała z 
ogniem panna Bunner. - Mógł uważać to za coś w rodzaju potwornego ostrzeżenia dla ciebie. 
Tak  to  odczytałam,  jak  tylko  zauważyłam  ogłoszenie...  "Morderstwo  odbędzie  się..." 
Odczułam,  że  jest  w  tym  coś  przerażającego.  Gdyby  wszystko  poszło  po  jego  myśli,  ten 
straszny człowiek zastrzeliłby cię, uciekł i nikt nie dowiedziałby się nigdy, kto to zrobił. 
- Zapewne, ale... - zaczęła panna Blacklock. 
-  Ja  od  razu  wiedziałam,  że  tamto  ogłoszenie  to  nie  żarty.  Mówiłam  tak,  Letty!  Mówiłam, 
prawda? I przypomnij sobie Mitzi. Ona też była przerażona. 
- Właśnie! Mitzi - wtrącił zręcznie Craddock. - Chciałbym dowiedzieć się więcej o tej młodej 
osobie. 
- Zezwolenie na podjęcie pracy i różne inne papiery ma w zupełnym porządku. 
- Nie wątpię - powiedział Craddock. - Ale papiery Scherza były też na pozór w porządku. 
- Dlaczego jednak ów Rudi Scherz miałby dybać na moje życie? Tego nie próbuje pan nawet 
wyjaśnić, inspektorze... 
- Ktoś mógł stać za jego plecami. Brała to pani pod rozwagę? - powiedział Craddock i nagle 
uprzytomnił sobie, że jeżeli teoria panny Marple jest słuszna, słowa, którymi posłużył się w 
formie przenośni, mają także sens bezpośredni. 
W każdym razie panna Blacklock zachowała sceptycyzm i podjęła z całym spokojem: 
- Sedno sprawy pozostaje wciąż takie samo. Czemu ktokolwiek miałby dybać na moje życie? 
- Nie tracę nadziei, że właśnie pani udzieli mi odpowiedzi na to pytanie. 
-  Nie  mogę,  inspektorze.  Sprawa  jest  oczywista.  Nie  mam  wrogów.  Wydaje  mi  się,  że  z 
sąsiadami  utrzymywałam  zawsze  poprawne  stosunki.  Nie  znam  niczyich  wstydliwych 
sekretów.  Cały  pomysł  wygląda  niedorzecznie!  A  pańskie  aluzje  o  możliwym 
współuczestnictwie Mitzi też zakrawają na absurd. Słyszał pan przecież od panny Bunner, że 
Mitzi przeraziła się śmiertelnie, gdy zobaczyła to ogłoszenie w "Gazetce". Chciała spakować 
manatki i odejść z miejsca. 
-  Mogło  to  być  przebiegłe  posunięcie  z  jej  strony.  Przecież  miała  prawo  liczyć,  że  pani 
spróbuje ją zatrzymać. 
-  Cóż,  jeżeli  obrać  taką  linię,  znajdzie  pan  odpowiedź  na  wszystko.  Gdyby  jednak  Mitzi 
znienawidziła mnie z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, mogłaby przecież podać mi 
truciznę  w  jedzeniu.  Ale  z  pewnością  nie  posunęłaby  się  do  tak  zawikłanej  łamigłówki. 

background image

Niedorzeczny  pomysł!  Policja  popadła  widać  w  kompleks  antycudzoziemski.  Mitzi  kłamie. 
Zgoda!  Ale  to  nie  typ  wyrachowanego  mordercy.  Wolno  panu  dręczyć  ją  nadal,  skoro  tak 
trzeba. Jeżeli jednak odejdzie zła i wystraszona albo zamknie się w swoim pokoju i zacznie 
wrzeszczeć, chyba będę musiała do gotowania obiadu zaangażować pana. Dziś przyjdzie na 
podwieczorek  pani  Harmon  z  jakąś  starszą  panią,  która  przyjechała  do  niej  w  odwiedziny. 
Chciałam,  żeby  Mitzi  upiekła  na  tę  okazję  ciasteczka,  widzę  jednak,  że  zupełnie  ją  pan 
wytrąci z równowagi. Nie mógłby pan tak zwrócić swoich podejrzeń w jakąś inną stronę? 
 

 
Craddock  pośpieszył  do  kuchni,  gdzie  zadał  Mitzi  takie  jak  uprzednio  pytania  i  otrzymał 
identyczne odpowiedzi. 
Tak. Drzwi od frontu zamknęła niedługo po czwartej. Nie. Zwykle nie robi tego, ale wtedy 
była  zdenerwowana  z  powodu  "okropnego  ogłoszenia".  Nie  było  po  co  ryglować  bocznych 
drzwi, bo tamtędy panna Blacklock i panna Bunner chodzą zamykać kaczki albo karmić kury, 
a pani Haymes zwykle wraca z pracy. 
- Pani Haymes twierdzi, że zamknęła na klucz tamte drzwi, kiedy przyszła do domu około pół 
do szóstej. 
- Aha... I pan wierzy... Wierzy jej, co? 
- A pani jest zdania, że nie powinienem wierzyć? 
- Co tam znaczy moje zdanie. Mnie pan i tak nie uwierzy. 
- Może jednak zrobi pani próbę? Myśli pani, że pani Haymes nie zamknęła na klucz tamtych 
drzwi? 
- Myślę, że bardzo jej zależało, by nie były zamknięte. 
- Dlaczego? 
-  Bo  tamten  młody  człowiek  nie  sam  załatwiał  robotę.  O  nie!  Wiedział,  którędy  wejść. 
Wiedział, że drzwi zastanie otwarte. Bardzo dogodnie dla siebie otwarte. 
- Zaraz! Do czego pani zmierza? 
- Do czego zmierzam? Czy to ważne? I tak nie będzie pan słuchał. Bo kto ja jestem? Biedna 
uciekinierka, która tylko kłamie i kłamie. Powie pan, że ona, taka jasnowłosa angielska dama, 
nie może kłamać... O nie! Jest taka bardzo brytyjska... Taka uczciwa! No i jej pan uwierzy, 
nie mnie. A ja mogłabym coś powiedzieć. Aha! Mogłabym! 
Z  łoskotem  postawiła  rondel  na  płycie  kuchennej.  Craddock  nie  był  pewien,  czy  za  tymi 
słowami kryło się coś więcej niż tylko niechęć. 
- My bierzemy pod uwagę wszystko, co nam ludzie mówią - powiedział. 
-  Ja  nic  nie  powiem.  Po  co?  Wszyscy  jesteście  tacy  sami.  Prześladujecie  biednych 
uchodźców,  lekceważycie.  Jeżeli  powiem,  że  tak  z  tydzień  temu,  jak  ten  młody  człowiek 
przyszedł prosić pannę Blacklock o pieniądze, a ona odesłała go z kwitkiem, jeżeli powiem, 
ż

e później słyszałam, jak on rozmawiał z panią Haymes... Aha! Rozmawiał z nią w altanie! 

Jeżeli powiem, pan pomyśli, że sama wszystko wykombinowałam. 
 "Bo najprawdopodobniej wykombinowałaś" - pomyślał Craddock, lecz podjął na głos: 
- Nie mogła pani słyszeć rozmowy prowadzonej w altanie. 
-  Właśnie,  że  mogłam!  -  obruszyła  się  Mitzi.  -  Mogłam!  Aha!  -  dodała  tonem  triumfu.  - 
Wyszłam do ogrodu po młode pokrzywy. Robię z nich smaczną jarzynę. Tak! Oni o tym nie 
wiedzą,  ale  ja  nic  nie  mówię  i  z  pokrzywy  robię  smaczną  jarzynę.  Wtedy  usłyszałam,  że 
rozmawiają. "Ale gdzie się schowam?" - powiada on, a ona na to: "Zaraz się dowiesz" - no a 
później jeszcze: "Pamiętaj... Kwadrans po szóstej". No to pomyślałam: "Aha! to taka ty jesteś, 
elegancka damo! Wracasz z pracy i zaraz spotykasz się z chłopem! Wpuszczasz go do domu! 
Panna  Blacklock  nie  byłaby  zadowolona.  Przepędziłaby  cię,  no  nie?  Popatrzę  -  myślałam  - 
posłucham,  a  później  powiem  pannie  Blacklock".  Teraz  rozumiem,  że  się  myliłam:  jej  nie 

background image

chodziło o romans z tym chłopcem. Przygotowywała rabunek i morderstwo. Ale pan powie, 
ż

e zła, głupia Mitzi zmyśla. Zabierze mnie pan do więzienia. 

Inspektor zastanowił się poważnie. Mitzi najprawdopodobniej zmyśla. Oczywiście! Ale może 
i nie zmyślać. 
- Jest pani pewna, że to Rudi Scherz rozmawiał z panią Haymes? - zapytał ostrożnie. 
- Ma się rozumieć! Dopiero co wyszedł z domu i widziałam, że z podjazdu skręcił w stronę 
altany. No i zaraz wyszłam, żeby poszukać trochę ładnych zielonych pokrzyw. 
"Ładne zielone pokrzywy w końcu października?" - pomyślał Craddock z powątpiewaniem. 
Zrozumiał  jednak,  że  Mitzi  musiała  znaleźć  szybko  jakiś  pretekst  usprawiedliwiający 
zwyczajne podsłuchiwanie. 
- Powtórzyła mi pani wszystko, co tamci mówili? 
- Panna Bunner, ta, co to we wszystko nos wtyka, zaczęła wołać mnie i wołać. Mitzi! Mitzi! 
No  to  musiałam  odejść.  Panna  Bunner  jest  irytująca.  Jaka  irytująca!  Wciąż  się  tylko  we 
wszystko  wtrąca.  Powiada,  że  nauczy  mnie  gotować!  Ona!  Wszystko,  co  ugotuje,  jest 
strasznie wodniste! 
-  Czemu  nie  powiedziała  mi  pani  o  tej  rozmowie  poprzednim  razem?  -  zapytał  surowo 
inspektor. 
- Bo zapomniałam... Nie myślałam, że to ważne. Dopiero później zrozumiałam, że napad był 
wtedy zaplanowany. Zaplanowany z nią! 
- Jest pani pewna, że to była pani Haymes? 
- O tak! Jestem pewna! To złodziejka, ta pani Haymes. Złodziejka i wspólniczka złodziei. Ile 
zarabia  w  ogrodzie?  Mało!  Tyle  co  nic  dla  takiej  eleganckiej  damy.  Chciała  ograbić  pannę 
Blacklock, która była dla niej taka dobra. To zła kobieta! Bardzo zła! 
- A gdyby tak - podjął Craddock, spoglądając bystro na Mitzi - gdyby tak ktoś powiedział, że 
Rudi Scherz rozmawiał z panią? 
Efekt był mniejszy, niż należałoby oczekiwać. Mitzi parsknęła tylko i podniosła głowę. 
-  Gdyby  powiedział,  że  Rudi  Scherz  rozmawiał  ze  mną,  to  powiedziałby  kłamstwo. 
Kłamstwo! Kłamstwo! - powtórzyła z pogardą. - Oczernić kogoś łatwo, no nie? Ale w Anglii 
trzeba dowieść tego, co się powiedziało. Tak mówiła mi panna Blacklock i myślę, że mówiła 
prawdę.  No nie? Ja nie rozmawiam z mordercami ani złodziejami. Nie powie mi tak żaden 
angielski policjant! No, a jak ja ugotuję obiad, kiedy pan będzie tu siedział i nic tylko gadał i 
gadał? Proszę wyjść z mojej kuchni! Muszę przyrządzić sos. 
Craddock posłusznie wyniósł się z kuchni, zachwiany nieco w podejrzeniach wobec Mitzi. O 
Filipie  Haymes  mówiła  z  mocnym  przekonaniem.  Miała  skłonności  do  kłamstwa  -  na  to 
wyglądało - ale w tej opowieści mogło być trochę prawdy. Osądził, że warto porozmawiać z 
Filipa.  Podczas  pierwszego  przesłuchania  odniósł  wrażenie,  że  to  spokojna,  dobrze 
wychowana młoda osoba. Nie podejrzewał jej. Absolutnie nie podejrzewał. 
Do holu wyszedł tak zamyślony, że chciał otworzyć niewłaściwe drzwi. Panna Bunner, która 
znajdowała się właśnie na schodach, przywołała go do porządku. 
- Nie tędy, inspektorze! - zawołała. - Te drzwi się nie otwierają. Następne po lewej stronie. 
Tyle tu mamy drzwi. Łatwo o pomyłkę. 
- Rzeczywiście - przyznał Craddock, rozglądając się po holu. - Drzwi tutaj nie brakuje. 
Panna Bunner wyliczyła je uprzejmie. 
- Pierwsze do gospodarskiego schowka, następne do szafy na wierzchnie okrycia i do pokoju 
stołowego.  A  po  drugiej  stronie  te  ślepe,  które  pan  usiłował  otworzyć,  drzwi  do  salonu  i 
pokoju  kredensowego  i  jeszcze  jednego  pokoju,  a  na  ostatku  boczne  drzwi  wyjściowe, 
wiodące  do  ogrodu.  Łatwo  o  pomyłkę,  prawda?  Zwłaszcza  jeżeli  chodzi  o  te  ślepe  drzwi  i 
drugie  do  salonu.  Sama  się  nieraz  myliłam.  Dawniej  stół  zasłaniał  ślepe  drzwi,  ale 
przestawiliśmy go dalej, pod ścianę. 

background image

Craddock  spostrzegł  już  uprzednio  niewyraźną  linię  poziomą  przekreślającą  filongi  ślepych 
drzwi. Obecnie uprzytomnił sobie, że to ślad po stole. Coś zaczęło mu świtać w głowie. 
- Aha... Stół został przestawiony. Dawno, proszę pani? 
W  rozmowie  z  Dorą  Bunner  nie  trzeba  było  wyjaśniać,  czemu  stawia  się  takie  lub  inne 
pytanie.  Każde  uważała  za  naturalne,  gdyż  była  gadatliwa  i  z  przyjemnością  udzielała 
informacji w najbardziej nawet błahych sprawach. 
- Zaraz... Niech no pomyślę... Niedawno... Bardzo niedawno... Jakieś dziesięć dni temu. Może 
dwa tygodnie. 
- Dlaczego stół przestawiono? 
-  Dlaczego?  Nie  przypominam  sobie  dokładnie.  Chyba  chodziło  o  jakieś  kwiaty...  O  duży 
bukiet...  Aha!  Filipa  Haymes  prześlicznie  układa  kwiaty,  jesienne  liście,  gałązki  we 
wszystkich kolorach. Wtedy zrobiła ogromny bukiet, taki, że jak się przechodziło, zaczepiało 
się  włosami.  No  więc  Filipa  powiedziała:  "Najlepiej  przesuńmy  stół.  Zresztą  bukiet  będzie 
prezentował się lepiej na tle gołej ściany niż na tle drzwi". Dlatego właśnie trzeba było zdjąć 
Wellingtona  pod  Waterloo.  Nigdy  nie  lubiłam  tej  ryciny.  Teraz  leży  w  schowku  pod 
schodami. 
- Tak naprawdę to nie są ślepe drzwi, proszę pani? - zapytał inspektor, spoglądając na nie. 
-  Skąd  znowu,  inspektorze!  Całkiem  normalne.  W  swoim  czasie  prowadziły  do  małego 
salonu, ale jak dwa pokoje połączono w jeden... Po co komu dwoje drzwi do jednego pokoju? 
Wtedy zostały zabite na głucho. 
- Zabite? Gwoździami, proszę pani? - dopytywał dalej ciekawie. - Może tylko zamknięte na 
klucz? 
-  Zamknięte  na  klucz  i  chyba  zaryglowane.  Craddock  spostrzegł  rygiel  u  szczytu  drzwi. 
Spróbował go odsunąć. Ustąpił łatwo. Aż nazbyt łatwo. 
- Kiedy te drzwi ostatnio otwierano? - zwrócił się do panny Bunner. 
-  Czy  ja  wiem?  Chyba  wiele  lat  temu.  Odkąd  tu  jestem,  nikt  ich  nie  otwierał.  Z  całą 
pewnością. 
- Nie wie pani, gdzie może być klucz od nich? 
- W holu, w tamtej szufladzie, jest cały stos kluczy. Prawdopodobnie znajdzie go pan między 
nimi. 
Craddock pośpieszył za Dorą Bunner i spojrzał z ciekawością w głąb szuflady. Przetrząsnął 
klucze i wybrał jeden, wyglądający inaczej niż cała reszta. Klucz pasował i gładko obracał się 
w zamku. Craddock pchnął ślepe drzwi, które ustąpiły łatwo i bezszelestnie. 
- Ostrożnie! - przestrzegła go panna Bunner. - Coś może stać przed drzwiami po przeciwnej 
stronie. Nie otwieramy ich nigdy. 
-  Naprawdę?  -  zdziwił  się  i  zaraz  podjął  poważnie  i  z  naciskiem.  -  Ktoś,  proszę  pani, 
niedawno otwierał te drzwi. Zamek i zawiasy są dobrze naoliwione. 
Spojrzała nań z niemądrym zdziwieniem. 
- Któż mógłby to zrobić? - zapytała. 
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - odrzekł pochmurnie i pomyślał: "X z zewnątrz? Nie! X 
był w tym domu. Piątkowego wieczoru był w salonie!". 
 
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 
FIP I EMMA 

 
Tym razem panna Blacklock słuchała z większą uwagą. Craddock zdawał sobie sprawę, że to 
kobieta inteligentna, która w sposób właściwy ocenia każde jego słowo. 
- Tak - powiedziała spokojnie. - To zmienia postać rzeczy. Nikt nie miał prawa manipulować 
przy ślepych drzwiach. Nikt nie zrobił tego za moją wiedzą. 

background image

-  Rozumie  pani,  co  to  znaczy?  Ktoś  z  obecnych  w  salonie  piątkowego  wieczora  mógł 
wymknąć się tamtymi drzwiami, stanąć za napastnikiem i wystrzelić do pani. 
- Niepostrzeżenie, niedosłyszalnie, nie zwracając niczyjej uwagi? 
-  Niepostrzeżenie,  niedosłyszalnie,  nie  zwracając  niczyjej  uwagi.  Proszę  pamiętać,  że  kiedy 
ś

wiatło zgasło, wszyscy  krzyczeli, poruszali się,  wpadali jedni na drugich. No i widać było 

jedynie oślepiający blask latarki elektrycznej. 
- Rzeczywiście podejrzewa pan - podjęła z wolna panna Blacklock - że któraś z tych osób, 
ktoś z moich poczciwych, bardzo tuzinkowych sąsiadów cichaczem opuścił salon i usiłował 
mnie zamordować? Mnie? Ale dlaczego? Na miłosierdzie boskie, dlaczego? 
- Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie winna znać pani. 
- Nie znam inspektorze. Zapewniam pana, że nie znam. 
- Zaczniemy od początku. Kto dziedziczy pani majątek w wypadku śmierci? 
-  Patryk  i  Julia  -  odrzekła  dosyć  opornie.  -  Meble  i  skromną  rentę  dożywotnią  zapisałam 
Bunny.  Prawdę  mówiąc,  spadek  po  mnie  będzie  niewielki.  Miałam  papiery  wartościowe 
niemieckie  i  włoskie,  które  straciły  wszelką  wartość.  No  i  podatki,  niższe  teraz 
oprocentowanie  kapitału...  Nie!  Stanowczo  nie  jestem  warta  morderstwa.  Mniej  więcej  rok 
temu ulokowałam znaczną część moich pieniędzy w rencie dożywotniej. 
- Ale coś niecoś ma pani nadal i siostrzenica oraz siostrzeniec mogliby  wejść w posiadanie 
tego. 
- Patryk i Julia mieliby zaplanować morderstwo? Nie! Nie mogę uwierzyć. Zresztą nie mają 
złych warunków materialnych. 
- Wie to pani na pewno? 
-  Nie.  Opieram  się  tylko  na  tym,  co  od  nich  słyszałam.  Ale  nie  chcę,  nie  mogę  ich 
podejrzewać. Kiedyś może będę warta morderstwa. Kiedyś, nie dzisiaj. 
- Co pani przez to rozumie, proszę pani? - podchwycił skwapliwie Craddock. 
- Rozumiem przez to, że kiedyś, może nawet niedługo, mogę zostać osobą bardzo majętną. 
- Ciekawe... Zechce pani wyjaśnić to dokładniej? 
- Oczywiście. Pewno pan nie wie, że przez dwadzieścia lat z górą byłam sekretarką i zaufaną 
współpracownicą Randalla Goedlera. 
Inspektor  żywo  się  zainteresował.  Randall  Goedler.  Nazwisko  głośne  niegdyś  w  świecie 
wielkich  finansów.  Jego  śmiałe  operacje  i  trochę  teatralna  reklama,  jaką  zwykł  się  otaczać, 
pozostały nadal w pamięci ludzkiej. Umarł chyba w 1937 albo w 1938 roku. 
- Słyszał pan może o nim, chociaż to dawne czasy? - podjęła panna Blacklock. 
- Słyszałem. To był milioner. 
-  Multimilioner  -  poprawiła.  -  Ale  jego  majątek  ulegał  ciągłym  zmianom.  To,  co  zarobił  w 
jednej operacji, ryzykował w następnej. - Mówiła teraz z większym ożywieniem, a jej oczy 
błyszczały pod wpływem wspomnień. - W każdym razie umarł jako człowiek bardzo bogaty. 
Nie miał dzieci. Cały majątek zostawił w dożywocie żonie, pod zarządem powierniczym. Po 
jej śmierci wszystko miało przypaść mnie: na własność i bez ograniczeń. 
Inspektor przypomniał sobie niby przez mgłę: tytuł nagłówka w gazecie: "Zaufana sekretarka 
ma odziedziczyć kolosalną fortunę". 
- W ciągu ostatnich dwunastu lat - podjęła panna Blacklock z żywym błyskiem w oczach - 
miałam wspaniały motyw, by zamordować panią Goedler... Ale to chyba nie przyda się panu, 
prawda? 
- Bardzo przepraszam za następne pytanie, ale... Ale czy dla pani Goedler nie było to bolesne, 
ż

e jej mąż tak zadysponował majątkiem? 

- Zbyteczna delikatność, inspektorze. Chciałby pan wiedzieć, czy Randall Goedler był moim 
kochankiem? Nie. Nie był. Nie sądzę, by kiedykolwiek myślał o mnie w taki sposób, a mnie z 
pewnością  nie  interesował.  Kochał  Bellę,  swoją  żonę,  i  był  w  niej  zakochany  do  śmierci. 
Jestem przekonana, że sporządził taki właśnie testament z prostej wdzięczności. Widzi pan, 

background image

inspektorze, niegdyś na początku kariery, kiedy nie stał jeszcze na pewnych nogach, Randall 
był bardzo bliski katastrofy. Chodziło zaledwie o kilka tysięcy funtów, a była to wielka gra, 
jak zawsze u niego, wielka i pasjonująca. Omal nie rozbiło się wszystko o brak nieznacznej 
kwoty  w  gotówce.  Ja  pośpieszyłam  mu  z  pomocą.  Miałam  trochę  pieniędzy,  a  w  Randalla 
wierzyłam.  Wyprzedałam  wszystkie  walory  i  gotówkę  oddałam  jemu.  To  zadecydowało  o 
powodzeniu. W tydzień później Randall Goedler został prawdziwym bogaczem. Od tej pory, 
inspektorze,  traktował  mnie  prawie  jak  wspólniczkę.  Tak!  To  były  pasjonujące  dni!  - 
zawołała  i  westchnęła.  -  Czułam  się  wtedy  jak  ryba  w  wodzie!  Później  umarł  nasz  ojciec  i 
zostałam  sama  z  ciężko  chorą  siostrą.  Musiałam  zając  się  nią  i  oczywiście  zrezygnować  z 
pracy. Randall umarł w dwa lata później. W czasie naszej współpracy zbiłam moc pieniędzy i, 
prawdę  mówiąc,  nie  liczyłam  na  żaden  spadek.  Ale  byłam  wzruszona...  tak!...  wzruszona  i 
dumna, że odziedziczę całą jego fortunę, jeżeli Bella umrze wcześniej. A była to istota słaba, 
chorowita, której od dawna wszyscy wróżyli rychłą śmierć. Myślę, że tak naprawdę biedaczek 
nie bardzo wiedział, kogo obdarować. Bella to poczciwa, urocza istota i z testamentu męża 
była  chyba  zadowolona.  Obecnie  mieszka  w  Szkocji.  Od  lat  jej  nie  widziałam.  Wysyłamy 
sobie  tylko  życzenia  noworoczne.  Widzi  pan,  inspektorze,  krótko  przed  wybuchem  wojny 
pojechałam z siostrą do sanatorium w Szwajcarii. Tam umarła na gruźlicę. 
Panna Blacklock umilkła na chwilę. Później dodała: 
- Do Anglii wróciłam mniej więcej rok temu. 
- Nadmieniła pani, że rychło może zostać osobą bardzo majętną. Jak szybko? 
- Wiem od pielęgniarki, która opiekuje się Bella Goedler, że stan jej pogarsza się szybko... 
Może  to  być  kwestia...  Powiedzmy,  paru  tygodni  -  powiedziała  panna  Blacklock  i  dodała 
zaraz  z  nutą  smutku:  -  Teraz  pieniądze  nie  będą  miały  dla  mnie  większego  znaczenia.  Na 
swoje  skromne  potrzeby  mam  i  tak  aż  nadto.  Kiedyś  bawiłaby  mnie  gra  na  giełdzie,  ale 
obecnie...  Cóż?  Człowiek  się  starzeje.  W  każdym  razie  przyzna  pan  chyba,  inspektorze,  że 
gdyby Patryk i Julia chcieli mnie zamordować z chęci zysku, byliby szaleńcami, nie czekając 
jeszcze tych kilku tygodni? 
-  Naturalnie  -  zgodził  się  Craddock.  -  Ale  co  stałoby  się,  gdyby  pani  wyprzedziła  panią 
Goedler? Kto dostałby wtedy pieniądze? 
- Wie pan co? Nie zastanawiałam się nad tym nigdy. Zapewne Fip i Emma - powiedziała z 
uśmiechem, a Craddock spojrzał na nią bystro. - Może to brzmi niedorzecznie - ciągnęła - ale 
gdybym wyprzedziła Bellę, spadek dostałby się legalnemu potomstwu (tak brzmi prawniczy 
termin, prawda?) Soni, jedynej siostry Randalla. Randall zerwał z nią kontakty, bo wyszła za 
człowieka, którego on uważał za hochsztaplera i łajdaka. 
- A był łajdakiem? 
-  Niewątpliwie.  Ale,  jak  sądzę,  musiał  podobać  się  kobietom.  To  jakiś  Grek  czy  Rumun. 
Nazywał się... Jakże to? Aha! Stamfordis. Dymitr Stamfordis. 
- I Randall wydziedziczył siostrę, kiedy zawarła ten związek małżeński? 
- Sonia miała własny, pokaźny majątek. Ponadto Randall zaopatrywał ją w kieszonkowe pod 
warunkiem,  że  mąż  nie  będzie  mógł  tknąć  tych  pieniędzy.  Myślę,  że  przy  sporządzaniu 
testamentu prawnicy domagali się, żeby  wyznaczył spadkobierców na  wypadek,  gdybym ja 
umarła wcześniej niż Bella. Wtedy zapewne niechętnie wymienił potomstwo Soni. Widzi pan, 
nie  miał  nikogo  innego,  a  nie  należał  do  łudzi,  którzy  przeznaczają  majątek  na  cele 
dobroczynne. 
- Były dzieci z tego małżeństwa? 
-  Tak,  Fip  i  Emma  -  roześmiała  się  panna  Blacklock.  -  To  brzmi  śmiesznie,  prawda?  Ale 
wiem tylko tyle, że w jakiś czas po zawarciu małżeństwa Sonia napisała do Belli z prośbą, by 
powiedziała  Randallowi,  że  ona  jest  bardzo  szczęśliwa  i  właśnie  urodziła  bliźnięta,  którym 
dała imiona Fip i Emma. O ile mi wiadomo, Sonia już się później nigdy nie odezwała. Ale, 
rzecz jasna, Bella mogłaby powiedzieć panu więcej. 

background image

Wyglądało na to, że panna Blacklock ożywiła się własną opowieścią. Inspektor Craddock nie 
miał wesołej miny. 
-  Wynika  stąd  -  powiedział  -  że  są  co  najmniej  dwie  osoby,  które  weszłyby  w  posiadanie 
olbrzymiej  fortuny,  gdyby  pani  została  zamordowana  w  piątkowy  wieczór.  Myli  się  pani, 
twierdząc, że nikomu pod słońcem nie mogłoby  zależeć na pani śmierci. Co najmniej dwie 
osoby odniosłyby wówczas korzyść. W jakim wieku może być to rodzeństwo? 
Panna Blacklock zmarszczyła czoło. 
-  Zaraz...  tysiąc  dziewięćset  dwudziesty  drugi  rok...  Trudno  przypomnieć  sobie  dokładnie. 
Brat  i  siostra  mają  teraz  jakieś  dwadzieścia  pięć...  dwadzieścia  sześć  lat.  Ale...  -  twarz  jej 
spoważniała - ale nie sądzi pan przecież... 
- Sadzę - przerwał - że ktoś strzelał do pani i chciał panią zabić. Sądzę, że ta sama osoba bądź 
te same osoby mogą podjąć następną próbę. Byłbym rad, proszę pani, gdyby pani zechciała 
być bardzo ostrożna. Jedno morderstwo, starannie zaplanowane, nie udało się. Obawiam się, 
ż

e może nastąpić druga próba, i to wkrótce. 

 

 
Filipa Haymes wyprostowała się i z wilgotnego czoła odgarnęła kosmyk włosów. Zajęta była 
pieleniem rabatki kwiatowej. 
- Słucham pana, inspektorze? 
Zmierzyła go pytającym wzrokiem, on zaś przyjrzał się tym razem uważniej niż poprzednio. 
Tak,  to  ładna  dziewczyna,  typ  na  wskroś  angielski,  o  popielatoblond  włosach  i  pociągłej 
twarzy.  Zarys ust i podbródka znamionujący  upór. Powściągliwa, stanowcza. Błękitne oczy 
spoglądają śmiało i nic z nich wyczytać nie sposób. "Taka dziewczyna - pomyślał Craddock - 
umiałaby dochować tajemnicy". 
-  Przykro  mi  -  powiedział  -  że  znów  naprzykrzam  się  pani  przy  pracy,  wolałem  jednak  nie 
czekać do przerwy obiadowej. Zresztą wydaje mi się, że łatwiej i swobodniej porozmawiamy 
tutaj, z dala od Little Paddocks. 
-  Słucham  pana,  inspektorze?  -  powtórzyła  spokojnie,  nie  wykazując  zbytniego 
zainteresowania. 
"Ale czy w jej głosie nie zabrzmiał niepokój? - pomyślał Craddock. - Bo ja wiem? Może to 
tylko złudzenie?" 
- Dziś z rana złożono zeznanie, które dotyczy pani. Filipa lekko uniosła brwi. 
- Powiedziała mi pani, że Rudi Scherz był jej zupełnie nieznany. 
- Tak. 
- Powiedziała mi pani, że pierwszy raz zobaczyła go pani, gdy już nie żył. Czy to się zgadza? 
- Oczywiście. Nigdy przedtem go nie widziałam. 
- A nie rozmawiała z nim pani w Little Paddocks, w altanie? 
-  W  altanie?  -  powtórzyła.  Craddock  był  prawie  pewien,  że  w  jej  głosie  dosłyszał  ton 
przestrachu. 
- Tak, proszę pani. 
- Kto to powiedział? 
- Powiedziano mi, że rozmawiała pani z tym człowiekiem. Rudi Scherz pytał, gdzie mógłby 
się ukryć. Pani obiecała, że mu pokaże. Była mowa o porze, o godzinie kwadrans po szóstej. 
W dniu napadu Rudi Scherz wysiadł z autobusu w Chipping Cleghorn właśnie kwadrans po 
szóstej. 
Przez chwilę panowało milczenie. Później Filipa roześmiała się krótko, pogardliwie. Wyraz 
twarzy miała rozbawiony. 

background image

- Nie wiem, kto powiedział to panu, ale mogę się domyślić. To  głupia, niezdarnie sklecona 
bajka,  powodowana,  ma  się  rozumieć,  złością.  Nie  wiem,  z  jakiego  powodu,  ale  Mitzi  nie 
cierpi mnie jeszcze bardziej niż innych domowników. 
- Zaprzecza pani? 
- Oczywiście. To kłamstwo... Nie znałam tego człowieka, nigdy w życiu go nie widziałam i 
nie było mnie wtedy w Littłe Paddocks. Pracowałam tamtego rana. 
- Jakiego rana? - podchwycił łagodnie. 
Nastąpiła krótka pauza. Filipa zatrzepotała powiekami. 
-  Codziennie  rano  pracuję  tutaj.  Na  przerwę  obiadową  wychodzę  dopiero  o  pierwszej  - 
odparła i dorzuciła zaraz z nutą lekceważenia. - Nie warto słuchać tego, co opowiada Mitzi. 
Kłamie jak najęta. 
-  I  co?  -  powiedział  Craddock,  gdy  odchodził  w  towarzystwie  sierżanta  Fletchera.  -  Mamy 
całkowicie sprzeczne zeznania dwu młodych kobiet. Której wierzyć? 
-  Wszyscy  utrzymują  zgodnie,  że  ta  cudzoziemka  kłamie  -  odrzekł  Fletcher.  -  Mam  pewne 
doświadczenia  z  cudzoziemcami  i  wiem,  że  kłamstwo  przychodzi  im  łatwiej  niż  mówienie 
prawdy. No i nie ulega wątpliwości, że ta Mitzi żywi jakieś urazy do pani Haymes. 
- Więc, na moim miejscu, uwierzyłby pan pani Haymes? 
- Tak jest, inspektorze. Gdyby nie było konkretnych przeciwwskazań. 
W  gruncie  rzeczy  Craddock  nie  widział  przeciwwskazań...  Może  tylko  wspomnienie  zbyt 
nieruchomych błękitnych oczu i gładko wypowiedziane słowa "tamtego rana". Był absolutnie 
pewien, że nie wymienił pory dnia, kiedy została podsłuchana rozmowa w altanie. 
Jednakże panna Blacklock - a jeżeli nie ona, to panna Bunner - mogły przecież wspomnieć o 
wizycie  młodego  cudzoziemca,  który  chciał  wyszachrować  pieniądze  na  powrót  do 
Szwajcarii. W rezultacie Filipa Haymes miała prawo sądzić, że rozmowa w altanie odbyła się 
właśnie tamtego rana. To prawdopodobne, lecz Craddock był nadal przekonany, że w głosie 
Filipy dźwięczał strach, gdy zapytała: "W altanie?" 
Uznał, że warto się jeszcze nad tym zastanowić. 
 

 
W  ogrodzie  na  probostwie  było  przyjemnie.  Anglię  nawiedziła  jesienna  fala  ciepła,  urocze 
babie  lato,  a  jednocześnie  denerwujące,  jak  ocenił  inspektor  Craddock.  Siedział  na  leżaku, 
który przyniosła dla niego zaradna Bułeczka, nim wyszła na zebranie Koła Chrześcijańskich 
Matek,  a  obok,  spowita  w  szale  i  z  grubym  pledem  na  kolanach,  siedziała  panna  Marple, 
zajęta robótką na drutach. Blask słońca, spokój, miarowe postukiwanie drutów panny Marple 
-  wszystko  to  usposabiało  Craddocka  sennie.  A  jednocześnie  opanował  go  jakiś  koszmarny 
nastrój. Często bywa tak w marzeniach sennych - utajony lęk systematycznie przybiera na sile 
i ostatecznie uczucie błogości przemienia się w grozę. 
- Nie powinna pani tutaj przebywać - odezwał się nieoczekiwanie. 
Druty  przestały  postukiwać.  Spokojne  porcelanowobłękitne  oczy  spojrzały  nań  z 
zainteresowaniem. 
- Wiem, do czego pan zmierza, dobry, troskliwy chłopcze. Ale wszystko w porządku. Ojciec 
Bułeczki, proboszcz naszej parafii, duchowny głębokiej wiedzy, i jej matka, kobieta wybitna 
o  niebywałej  wprost  sile  charakteru,  to  moi  starzy  przyjaciele,  inspektorze.  Kuruję  się  w 
Medenham,  jest  więc  całkiem  naturalne,  że  przyjechałam  tutaj,  by  spędzić  pewien  czas  u 
państwa Harmon. 
-  Tak...  Zapewne...  Ale  niech  pani  nie  zajmuje  się  cudzymi  sprawami.  Jestem  przekonany, 
głęboko przekonany, że to może być niebezpieczne. 
-  Cóż,  my,  starsze  panie,  stale  zajmujemy  się  cudzymi  sprawami.  Wyglądałoby  dziwnie  i 
jeszcze bardziej podejrzanie, gdybym teraz tego zaniechała. Rozumie pan? Pytania o licznych 

background image

wspólnych znajomych w rozmaitych częściach świata, pytanie, czy ludzie pamiętają takiego a 
takiego albo czy może przypominają sobie, kogo w swoim czasie poślubiła córka lady jakiejś 
tam? To wszystko może być pomocne, prawda? 
- Pomocne? - zdziwił się Craddock. 
- Tak. Może być pomocne przy sprawdzaniu, czy ludzie są rzeczywiście tymi, za których się 
podają - wyjaśniła i podjęła żywo: - Bo takie właśnie sprawy trapią pana, prawda? Pod tym 
względem  świat  zmienił  się  od  czasu  wojny.  Weźmy  na  przykład  taką  miejscowość  jak 
Chipping Cleghorn. Jest bardzo podobna do Saint Mary Mead, gdzie mieszkam. Piętnaście lat 
temu  wiedziano  tam  dokładnie  wszystko  o  wszystkich.  Państwo  Bantry  z  pałacu,  państwo 
Hartnell i Price-Ridley, i Weatherby to ludzie, których rodzice, dziadkowie lub przynajmniej 
wujowie  i  ciotki  zamieszkiwali  przed  nimi  w  Saint  Mary  Mead.  Jeżeli  sprowadzał  się  ktoś 
nowy,  był  zaopatrzony  w  listy  polecające  lub  też  okazywało  się  rychło,  że  służył  w  tym 
samym  pułku  bądź  na  tym  samym  okręcie  co  ktoś  z  dawniejszych  mieszkańców.  Jeżeli 
pojawiał  się  ktoś  obcy,  naprawdę  obcy,  wszyscy  stronili  od  niego  i  węszyli,  póki  nie 
dowiedzieli się, co to naprawdę za jeden. 
Panna Marple pokręciła głową. 
- Po wojnie czasy się zmieniły - podjęła. - Teraz w każdej osadzie, każdym prowincjonalnym 
miasteczku  mieszkają  ludzie,  którzy  nie  mają  żadnych  związków  z  tym  miejscem  i  jego 
przeszłością.  Kupują  pałacowe  rezydencje,  małe  domki  przystosowują  do  swoich  potrzeb  i 
wymagań, a wiadomo o nich tyle, ile sami o sobie opowiadają. Pozjeżdżali się, rozumie pan, z 
całego świata, z Indii, z Chin, Hongkongu, a wśród nich trafiają się i tacy, którzy dawnymi 
czasy rezydowali w różnych takich uzdrowiskach Francji lub na jakichś dziwnych wyspach 
albo uciułali jaki taki mająteczek i stać ich na to, żeby nie pracować. Ale nikt dzisiaj nie wie, 
kim są ci przybysze naprawdę. Mogą mieć w domach indyjskie brązy i posługiwać się anglo-
hinduskim  żargonem.  Mogą  dekorować  ściany  widokami  Taorminy  i  mówić  o  tamtejszym 
kościele angielskim oraz angielskiej bibliotece, jak panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. Być 
może  przyjechali  z  południowej  Francji  lub  całe  życie  spędzili  na  Wschodzie.  Ludzie 
przyjmują ich na słowo i nie czekają, aż przyjdzie list od przyjaciół z wiadomością, że tacy to 
a tacy są uroczą rodziną, znaną im od wieków. 
To  właśnie  niepokoiło  Craddocka.  Irytował  się,  że  nic  nie  wie.  Oto  ma  do  czynienia  z 
osobnikami zaopatrzonymi w kartki żywnościowe i dowody tożsamości - nowiutkie, schludne 
dowody tożsamości z numerami, lecz bez fotografii i odcisków palców. Każdy może postarać 
się  o  dogodny  dla  siebie  dowód  tożsamości  i  może  po  części  dlatego  zanikają  stopniowo 
subtelne  związki,  jakie  łączyły  dawniej  angielską  społeczność  prowincjonalną.  W  wielkim 
mieście  na  ogół  nie  zna  się  sąsiadów.  Dziś  nie  zna  się  ich  również  na  prowincji,  choć 
niektórym wydaje się inaczej. 
Z  powodu  naoliwionych  drzwi  Craddock  wiedział  na  pewno,  że  piątkowego  wieczoru  w 
salonie Letycji Blacklock znalazł się ktoś, kto nie był miłym, życzliwym sąsiadem, za jakiego 
uchodził.  Dlatego  właśnie  obawiał  się  o  pannę  Marple  -  osobę  starszą,  kruchą  i  obdarzoną 
wyczulonym zmysłem spostrzegawczości. 
-  Takich  ludzi  możemy  w  pewnym  sensie  skontrolować  -  powiedział,  lecz  orientował  się, 
naturalnie, że to niełatwa sprawa. 
Indie,  Chiny,  Hongkong,  południowa  Francja...  Trudniej  przedstawia  się  to  dziś  niż  przed 
piętnastoma  laty.  Nie  brak  przecież  w  kraju  osób  poruszających  się  swobodnie  z  cudzymi 
kartami tożsamości, "pożyczonymi" od ludzi, których spotkała gwałtowna śmierć w wielkich 
miastach. Istnieją organizacje, setki przestępczych organizacji zajmujących się skupowaniem 
lub  fałszowaniem  dowodów  tożsamości  i  kartek  żywnościowych.  Prawie  każdego  da  się 
skontrolować.  Oczywiście.  Ale  kontrola  wymaga  czasu,  którego  właśnie  brakowało 
inspektorowi, gdyż wdowa po Randallu Goedlerze była bliska, bardzo bliska śmierci. 

background image

Wówczas - zatroskany i zmęczony, rozmarzony słonecznym blaskiem i ciepłem - powiedział 
pannie Marple o dawnym szefie Letycji Blacklock, o Fipie i Emmie. 
- Dwa imiona - ciągnął - lub raczej dwa zdrobnienia. Ta para może nie żyć. A może mieszkać 
gdzieś w Europie, otoczona szacunkiem. Albo jedno z nich czy obydwoje mogą znajdować 
się teraz tutaj, w Chipping Cleghorn. Mają około dwudziestu pięciu lat... - mówił dalej, jak 
gdyby myślał na głos. - Kto pasuje do tego wieku?... Siostrzenica i siostrzeniec czy też para 
młodych kuzynów?... Ciekawe, kiedy ich ostatnio widziała? 
- Tego dowiem się dla pana - podchwyciła cicho panna Marple. 
- Nie! Bardzo panią proszę... 
-  Proszę  się  nie  obawiać,  inspektorze.  To  prosta  sprawa.  Bardzo  prosta.  Nikt  nawet  się  nie 
spostrzeże,  bo,  rozumie  pan,  będzie  przeprowadzona  nieoficjalnie.  Jeżeli  coś  jest  nie  w 
porządku, pan nie obudzi ich czujności. 
"Fip  i  Emma  -  pomyślał  Craddock.  -  Fip  i  Etruria?"  Miał  już  obsesję  na  punkcie  tej  pary. 
Przystojny, zadzierzysty młody człowiek i ładna dziewczyna o lodowatym spojrzeniu... 
- Zapewne dowiem się więcej w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin - powiedział. - 
Jadę  do  Szkocji.  Pani  Goedler  chyba  wie  o  nich  coś  niecoś...  Jeżeli,  oczywiście,  będzie  w 
stanie mówić. 
-  To  rozumne  posunięcie...  -  Panna  Marple  zawahała  się  na  moment.  -  Mam  nadzieję,  że 
zalecił pan pannie Blacklock, by była bardzo ostrożna? 
- Tak. Oczywiście. I zostawię tu człowieka, który dyskretnie będzie wszystko obserwował. 
Nie  miał  odwagi  spojrzeć  w  oczy  pannie  Marple,  która  musiała  być  zdania,  że  policjant, 
obserwujący wszystko dyskretnie, nie na wiele się przyda, gdy rzecz dzieje się w rodzinnym 
kręgu. 
- No i proszę pamiętać, że ostrożność zaleciłem również pani - powiedział, zwracając się w jej 
stronę. 
- Zapewniam, inspektorze - odparła - że potrafię dbać o siebie. 
 
ROZDZIAŁ JEDENASTY 
PANNA MARPLE PRZYCHODZI NA PODWIECZOREK 
 
Panna  Blacklock  czuła  się  trochę  nieswojo,  gdy  na  podwieczorek  przyszła  pani  Harmon  ze 
swoim  gościem,  ale  ów  gość  -  panna  Marple  -  nie  mógł  tego  zauważyć,  bo  widział  pannę 
Blacklock po raz pierwszy. 
Starsza pani była urocza i sprawiała wrażenie, że lubi niezłośliwe plotki. Od razu ujawniła się 
jako osoba żywo zainteresowana kwestią włamań oraz włamywaczy. 
- Potrafią dostać się wszędzie, droga pani - mówiła, zwracając się do gospodyni. - Absolutnie 
wszędzie! Tyle teraz tych nowych, amerykańskich metod. Osobiście mam zaufanie do bardzo 
staroświeckiego urządzenia, do zwyczajnego, mocnego haczyka. Włamywacz łatwo poradzi 
sobie  z  zamkiem,  odsunie  rygiel,  ale  z  haczykiem  nie  da  sobie  rady.  Próbowała  pani  kiedy 
haczyka? 
- Nie bardzo znamy się tu na zamkach - uśmiechnęła się panna Blacklock. - Prawdę mówiąc, 
nie mamy nic, co mogłoby skusić włamywacza. 
-  Dobry  jest  także  łańcuch  przy  drzwiach  -  radziła  dalej  starsza  pani.  -  Wtedy  służąca  robi 
tylko małą szparę, widzi, kto stoi po przeciwnej stronie drzwi, a napastnik nie może wedrzeć 
się siłą. 
- Mitzi, nasza uciekinierka z kontynentu, byłaby zachwycona czymś takim. 
- Przerażający musiał być ten napad, o którym Bułeczka tyle mi opowiadała - podjęła panna 
Marple. 
- Śmiertelnie się wystraszyłam! - podchwyciła Bułeczka. 
- Istotnie. Zdarzenie było okropne - przyznała pani domu. 

background image

-  Łaska  boska,  doprawdy,  że  ten  człowiek  potknął  się  i  zastrzelił.  Włamywacze  są  dzisiaj 
bardzo groźni. Ale jak on dostał się do domu? 
- My, proszę pani, nie bardzo dbamy o zamykanie drzwi. 
- Ach, Letty! - zawołała panna Bunner. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dziś z rana inspektor 
był  jakiś  dziwny.  Koniecznie  chciał  otworzyć  ślepe  drzwi...  O  te,  z  których  nigdy  nie 
korzystamy.  Wszędzie  szukał  klucza  i  ostatecznie  powiedział,  że  drzwi  zostały  naoliwione. 
Ale nie wyobrażam sobie, czemu ktoś miałby... - urwała nagle i zastygła z otwartymi ustami, 
bo zbyt późno dostrzegła alarmujące znaki panny Blacklock. 
- Ach, Letty, przykro mi... Letty, strasznie cię przepraszam! ... Jaka ja jestem głupia! 
-  Nic  wielkiego  -  powiedziała  panna  Blacklock,  lecz  najwyraźniej  była  rozdrażniona.  - 
Wydaje  mi  się  tylko,  że  inspektor  Craddock  nie  życzyłby  sobie  rozgłosu  na  ten  temat.  Nie 
wiedziałam, że byłaś z nim, Doro. Pani to chyba rozumie? - zwróciła się do pani Harmon. 
- O tak! Słówka nie piśniemy nikomu! Prawda, ciociu Jane? Ale zastanawia mnie, czemu ten 
czło... - umilkła i pogrążyła się w myślach. 
- Mój Boże! - wybuchnęła panna Bunner, nadal zdenerwowana i przygnębiona. - Ja zawsze, 
zawsze mówię nie to, co trzeba! Masz tylko kłopot ze mną, Letty! 
- Nic podobnego - odparła spokojnie panna Blacklock. 
- Jesteś dla mnie, Doro, wielką pociechą i podporą. A zresztą, w takiej dziurze jak Chipping 
Cleghorn i tak nie utrzyma się sekretu. 
-  Właśnie!  -  podchwyciła  panna  Marple.  -  To  święta  prawda.  Wszelkie  wiadomości 
przedostają się w sposób rzeczywiście zadziwiający. Ma się rozumieć, przyczynia się do tego 
służba,  ale  nie  tylko  ona,  bo  kto  dziś  trzyma  służbę?  A  przychodnie  sprzątaczki  są  chyba 
jeszcze gorsze, bo chodzą do różnych domów i skwapliwie rozpowszechniają plotki. 
- Mam! - zawołała niespodziewanie pani Harmon. - Jeżeli dało się otworzyć te ślepe drzwi, 
ktoś mógł po ciemku wyjść z salonu i zainscenizować napad... Ale, oczywiście, nikt tak nie 
postąpił, bo był to przecież jakiś człowiek z hotelu Royal. Czy aby on?... Tak czy inaczej, nie 
rozumiem... - urwała znów i zmarszczyła czoło. 
-  Czy  w  tym  pokoju  rozegrała  się  ta  scena?  -  zapytała  panna  Marple  i  tonem 
usprawiedliwienia zwróciła się do pani domu: - Pewno uzna mnie pani za ciekawską, ale to 
rzeczywiście niezwykła historia. O czymś takim czytuje się nieraz w prasie, ale żeby miało 
przytrafić się komuś znajomemu! Chciałabym zatem... 
Wysłuchała  obszernego,  chociaż  mętnego  sprawozdania  Bułeczki  oraz  panny  Bunner  -  z 
drobnymi poprawkami i sprostowaniami pani domu. 
W trakcie tej rozmowy nadszedł Patryk, wziął w niej czynny udział, a nawet posunął się tak 
daleko, że z powodzeniem odegrał rolę, w której pierwotnie wystąpił Rudi Scherz. 
- A ciocia Letty - mówił - była tam, w rogu, pod arkadą. Pójdź, stań tam, ciociu. 
Panna  Blacklock  wykonała  polecenie  i  wówczas  pokazano  pannie  Marple  dziury  po 
wydobytych pociskach. 
- Cudowne ocalenie - westchnęła. - Widzę w tym palec Opatrzności! 
- Właśnie chciałam poczęstować  gości papierosami - wyjaśniła panna Blacklock i wskazała 
dużą srebrną szkatułkę stojącą na stoliku. 
- Wszyscy palą teraz tak nieuważnie - powiedziała Dora Bunner tonem przygany. - Nic nie 
szanują  przyzwoitych  mebli  jak  dawniej.  O!  Proszę  spojrzeć  na  ten  śliczny  stolik.  Ktoś 
okropnie przypalił go papierosem. Wstyd, słowo daję! 
Pani domu westchnęła. 
- Niekiedy przywiązujemy zbyt wiele wagi do swoich mebli. 
- Ale to taki śliczny stolik, Letty. 
Panna Bunner troszczyła się o rzeczy przyjaciółki, tak jak gdyby należały do niej. Bułeczka 
była zdania, że taki brak zazdrości to ujmująca cecha charakteru. 

background image

-  Istotnie  śliczny  stolik  -  przyznała  uprzejmie  panna  Marple.  -1  jaka  piękna  lampa  z 
porcelany! 
Panna Bunner przyjęła pochwałę tak, jak gdyby to ona była właścicielką lampy. 
- Urocza, prawda? Stare Drezno. Mamy dwie takie. Druga jest chyba w gościnnym pokoju. 
-  Ty,  Doro,  wiesz  zawsze,  gdzie  czego  szukać  w  tym  domu  -  powiedziała  wesoło  panna 
Blacklock. - Albo wydaje ci się, że wiesz. A dbasz o moją własność bardziej niż ja sama. 
- Bo lubię ładne rzeczy - odpowiedziała zarumieniona Dora z żalem i urazą w głosie. 
-  Przyznaję  szczerze  -  zabrała  głos  panna  Marple  -  że  bardzo  jestem  przywiązana  do  kilku 
moich  skromnych  drobiazgów.  Łączy  się  z  nimi  mnóstwo  wspomnień.  Albo  fotografie, 
prawda? Ludzie mało sobie dziś cenią rodzinne fotografie. Ja skrzętnie przechowuję zdjęcia 
wszystkich moich siostrzeńców i siostrzenic w rozmaitym wieku, od niemowlęcego. 
-  Aha!  Także  moje!  -  podchwyciła  Bułeczka.  -  Okropne!  Miałam  wtedy  trzy  lata.  Zezuję  i 
trzymam w objęciach foksteriera. 
- Myślę, że ciocia - zwróciła się panna Marple do Patryka - ma wiele pańskich fotografii? 
- Cóż... My jesteśmy bardzo daleko spokrewnieni - odpowiedział. 
- Zdaje mi się, Pat, że Elinor przysłała mi raz twoje zdjęcie jako niemowlęcia - uśmiechnęła 
się panna Blacklock. 
- Ale nie zachowałam go chyba. Prawdę mówiąc, nie pamiętam nawet, ile dzieci miała Elinor 
i jakie im dała imiona. Dowiedziałam się tego, kiedy napisała mi, że jesteście w Anglii. 
- Jeszcze jeden znak naszych czasów - powiedziała panna Marple. - Często nie zna się dzisiaj 
wcale  młodszego  pokolenia  krewniaków.  Byłoby  to  niepodobieństwem  dawniej,  gdy 
urządzano wielkie zjazdy familijne. 
- Matkę Pata i Julii widziałam ostatni raz przed trzydziestu laty, na jej weselu. Ładna była z 
niej wtedy dziewczyna - powiedziała pani domu. 
- Dlatego też ma takie ładne dzieci - uśmiechnął się Patryk. 
- Ciociu! - zawołała Julia. - Przecież ty masz wspaniały stary album! Pamiętasz? Oglądaliśmy 
go któregoś dnia. Ach, te kapelusze! 
- A uważałyśmy się wówczas za elegantki - westchnęła panna Blacklock. 
- Nic dziwnego, ciociu Letty - roześmiał się Patryk. - Za jakieś trzydzieści lat Julia natknie się 
na swoje zdjęcie i również powie, że wyglądała jak czupiradło. 
- Czy poruszyłaś, ciociu, temat celowo? - zapytała Bułeczka, gdy z panną Marple wracały na 
probostwo. - Mam na myśli całą tę rozmowę o fotografiach. 
- Widzisz, moja droga, dzięki temu zdobyłam interesującą wiadomość, że panna Blacklock do 
niedawna wcale nie znała siostrzenicy ani siostrzeńca... Tak... Sądzę, że inspektor Craddock 
także będzie tym bardzo zainteresowany. 
 
ROZDZIAŁ DWUNASTY 
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN 

 
Edmund Swettenham niepewnie usiadł na walcu ogrodowym. 
- Dzień dobry, Filipo. 
- Dzień dobry. 
- Pracujesz ciężko? 
- Umiarkowanie. 
- A co robisz? 
- Nie widzisz? 
- Nie widzę. Nie jestem ogrodnikiem. Dłubiesz w ziemi i tyle. 
- Przepikowuję sałatę. 
- Przepikowujesz? Dziwaczne wyrażenie! 

background image

- Życzysz sobie czegoś? - zapytała chłodno. 
- Naturalnie! Życzę sobie patrzeć na ciebie. Spojrzała nań z ukosa. 
- Wolałabym, żebyś tutaj nie przychodził. Pani Lucas będzie niezadowolona. 
- Jest przeciwna twoim wielbicielom? 
- Nie pleć głupstw! 
- Wielbiciel to właściwe określenie. Wiernie oddaje moją sytuację. Uwielbienie na przyzwoitą 
odległość, ale z uporem. 
- Idź sobie! Proszę cię, Edmundzie. Nie masz tu nic do roboty. 
-  Omyłka  -  podchwycił  z  nutą  triumfu.  -  Mam  tu  coś  do  roboty!  Dziś  z  rana  pani  Lucas 
zatelefonowała do mojej mamy i powiedziała, że ma mnóstwo dyń. 
- Tak. Całe stosy. 
- I że za słoik miodu może dać ich parę. 
-  O!  To  nieuczciwa  zamiana.  Obecnie  trudno  znaleźć  nabywców  na  dynie.  Wszyscy  sami 
mają ich mnóstwo. 
- Ma się rozumieć. Właśnie dlatego pani Lucas telefonowała. Poprzednim razem proponowała 
zbierane mleko... Uważasz? Zbierane!... Za sałatę! A był to początek sezonu i jedna główka 
sałaty kosztowała szylinga. 
Filipa nic nie powiedziała. Edmund wyciągnął z kieszeni słoik miodu. 
-  Spójrz  -  powiedział.  -  To  moje  alibi,  najoczywistsze,  nieodparte.  Jeżeli  pojawi  się  tu 
wydatny  biust  pani  Lucas,  powiem,  oczywiście,  że  przyszedłem  po  te  dynie.  O  chęć  flirtu 
niepodobna mnie będzie posądzić. 
- Aha... Rozumiem. 
-  Och,  Filipo,  dlaczego  jesteś  taka?  -  wybuchnął  nagle.  -  Co  kryją  twoje  piękne,  regularne 
rysy? Co myślisz? Co czujesz? Jesteś szczęśliwa, zrozpaczona, pełna lęku? Jaka? Coś musi 
dziać się w tobie. 
- Jest to wyłącznie moja sprawa. 
-  I  moja  także.  Chcę,  abyś  coś  mówiła.  Chcę  zgłębić  myśli  w  tej  twojej  spokojnej  głowie. 
Mam  prawo  wiedzieć.  Słowo  daję!  Nie  chciałem  zakochać  się  w  tobie.  Chciałem  siedzieć 
spokojnie  i  pisać  książkę  o  tym,  jak  podły  jest  świat.  Diablo  łatwo  się  mądrzyć  na  temat 
podłości  wszystkich  i  wszystkiego.  To  zresztą  kwestia  przyzwyczajenia.  Wszystko  jest 
kwestią przyzwyczajenia i mody. Po tamtej wojnie ludzie zbzikowali na punkcie seksu. Teraz 
przyszła  kolej  na  frustrację.  To  wychodzi  na  jedno.  Ale  czemu  o  tym  wszystkim  gadamy? 
Zacząłem mówić o nas dwojgu. No i zbiłaś mnie z tropu. Nie pośpieszyłaś z pomocą. 
- Czego ty chcesz ode mnie? Co miałam zrobić? 
-  Mówić!  Mówić  o  wszystkim.  Co  z  twoim  mężem?  Wielbisz  go,  a  on  nie  żyje,  więc 
zamknęłaś  się  niby  ostryga?  Czy  tak?  Niech  będzie!  Wielbisz  go,  a  on  nie  żyje.  Mężowie 
innych dziewczyn, bardzo wielu dziewczyn, także nie żyją, a niektóre naprawdę ich kochały. 
No  i  opowiadają  o  tym  w  barach,  popłakują  trochę,  jak  się  zaleją,  a  później  idą  z  kimś  do 
łóżka,  dla  poprawy  samopoczucia.  To  jeden  ze  sposobów  przełamania  impasu.  I  ty,  Filipo, 
musisz jakoś swój impas przełamać. Jesteś młoda. Jesteś ładna i ja kocham cię, jak wszyscy 
diabli! Mów o tym swoim mężu, powiedz mi o nim wszystko. 
- Nie mam nic do powiedzenia. Poznaliśmy się i pobraliśmy. 
- Musiałaś być bardzo młoda? 
- Z pewnością za młoda. 
- Aha! Nie byłaś z nim szczęśliwa? Powiedz mi coś więcej, Filipo! 
-  Nic  więcej  nie  mam  do  powiedzenia.  Pobraliśmy  się  i  chyba  byliśmy  szczęśliwi,  jak 
większość  małżeństw.  Urodził  się  Harry.  Ronald  został  wysłany  do  Włoch  i  tam...  i  tam 
poległ. 
- A obecnie jest Harry? 
- A obecnie jest Harry. 

background image

-  Lubię  go.  To  naprawdę  miły  dzieciak.  On  mnie  też  lubi.  Doskonale  się  zgadzamy.  I  co, 
Filipo? Zostaniesz moją żoną? Możesz dalej pracować w ogrodzie, ja zajmę się moją książką, 
a  w  czasie  wolnym  od  pracy  będziemy  się  cieszyć  sobą.  Przy  zastosowaniu  odpowiedniej 
taktyki  może  uda  nam  się  nie  mieszkać  z  moją  mamą.  A  ona  potrząśnie  trochę  kabzą,  by 
pomóc  ukochanemu  syneczkowi.  Lubię  pasożytować,  pisuję  kiepskie  książki,  mam  krótki 
wzrok i jestem piekielnie gadatliwy. Oto moje złe strony. Popróbujesz? - zapytał Edmund. 
Filipa  zmierzyła  go  spojrzeniem.  Wysoki,  raczej  poważny  młody  mężczyzna  w  dużych 
okularach i o dość niespokojnym wyrazie twarzy. Jasną czuprynę miał w nieładzie, a na jego 
twarzy widniał uśmiech życzliwej zachęty. 
- Nie - odpowiedziała. 
- Stanowczo nie? 
- Stanowczo. 
- Dlaczego? 
- Nic o mnie nie wiesz. 
- Innych przeszkód nie ma? 
- Są. Ty w ogóle nic nie wiesz. O niczym. 
-  Hm...  Może  masz  rację  -  odrzekł  po  krótkim  namyśle.  -  Ale  czy  ktokolwiek  coś  w  ogóle 
wie? Filipo! Ukochana... 
Urwał nagle na dźwięk zbliżającego się przeraźliwego szczekania. 
- Pani Lucas będzie... 
- Bodaj ją licho! Daj tę przeklętą dynię. 
 

 
Sierżant Fletcher gospodarował samodzielnie w Little Paddocks. 
Mitzi  miała  wolny  dzień  i  przy  takich  okazjach  wyjeżdżała  zawsze  do  Medenham  Wells 
autobusem  o  jedenastej.  Panna  Blacklock  pozostawiła  sierżantowi  wolną  rękę  i  wyszła  z 
domu z panną Bunner. 
Fletcher pracował szybko. Ktoś naoliwił ślepe drzwi. Oczywiście nie wiadomo kto, lecz bez 
wątpienia  po  to,  by  po  zgaśnięciu  światła  opuście  ukradkiem  salon.  Mitzi  nie  wchodzi  w 
rachubę, gdyż ona nie musiałaby korzystać z tych drzwi. 
Kto zatem pozostaje? Sąsiedzi - medytował sierżant - też właściwie nie wchodzą w rachubę. 
Jakim cudem mogłaby się im trafić sposobność naoliwienia ślepych drzwi? Pozostają Patryk i 
Julia Simmonsowie, Filipa Haymes i ewentualnie Dora Bunner. 
Tego  ranka  młodzi  Simmonsowie  byli  w  Milchester,  Filipa  Haymes  pracowała  w  ogrodzie. 
Sierżant Fletcher mógł zgłębiać wszelkie tajemnice domu. Jednakże dom sprawiał zawód na 
każdym kroku - absolutnie nie budził podejrzeń. Fletcher - specjalista od elektryczności - nie 
potrafił  znaleźć  w  sieci  nic,  co  wskazywałoby  na  przyczynę  krótkiego  spięcia.  Szybko 
przetrząsnął pokoje domowników i zastał wszędzie irytującą normalność. W sypialni Filipy 
Haymes były fotografie chłopca o poważnych oczach, jego zdjęcia jako małego dziecka, plik 
uczniowskich  listów,  parę  programów  teatralnych.  Julia  miała  pełną  szufladę  amatorskich 
zdjęć z południowej Francji - fotografie z plaży, jakaś willa pośród kwitnącej mimozy. Patryk 
przechowywał różne pamiątki z czasów służby na morzu, a Dora Bunner kilka nie budzących 
podejrzeń drobiazgów osobistych. 
"A przecież ktoś z domowników musiał naoliwić drzwi" - pomyślał sierżant. 
Rozmyślania przerwały mu jakieś odgłosy dobiegające z parteru. Szybko wyszedł na podest 
schodów i spojrzał w dół. 
W holu stała pani Swettenham. Niosła koszyk przewieszony przez rękę. Zajrzała do salonu, 
cofnęła się, wróciła do holu i, zniknąwszy w pokoju stołowym, wyszła stamtąd bez koszyka. 
Nagle deska skrzypnęła, być może pod nogą sierżanta, więc odwróciła głowę i zawołała: 

background image

- Czy to panna Blacklock? 
- Nie, proszę pani. To ja. 
Pani Swettenham wydała cichy okrzyk: 
- Och! Jakże mnie pan przestraszył. Pomyślałam, że to następny włamywacz. 
Fletcher zszedł na dół. 
- Jak widać, dom jest słabo zabezpieczony - powiedział. - Czy zawsze każdy może wchodzić i 
wychodzić, kiedy zechce? 
-  Przyniosłam  trochę  pigwy  -  wyjaśniła.  -  Tu  jej  nie  mają,  a  panna  Blacklock  chce  zrobić 
pigwową galaretkę. Koszyk zostawiłam w jadalni. 
Uśmiechnęła się do sierżanta. 
- Aha... Rozumiem. Zastanawia się pan, jak weszłam, prawda? Po prostu bocznymi drzwiami. 
Wszyscy  odwiedzamy  sąsiadów,  kiedy  chcemy.  Nikomu  nie  przychodzi  do  głowy,  aby 
ryglować drzwi przed zmierzchem. Widzi pan, byłoby niewygodnie, jakby człowiek przyniósł 
coś  i  nie  mógł  tego  zostawić.  To  nie  dawne  czasy!  Wtedy  dzwoniło  się  i  ktoś  ze  służby 
zawsze otwierał - zrobiła krótką pauzę i westchnęła. - W Indiach, dobrze pamiętam, mieliśmy 
osiemnastu  służących!  Nie  licząc  niani,  która  tam  nazywa  się  ayah.  Nie  było  w  tym  nic 
dziwnego.  W  domu  moich  rodziców  też  była  trójka  służby,  a  matka  uważała  zawsze,  że  to 
okropna nędza, jeśli nie można sobie pozwolić na podkuchenną. Muszę przyznać, sierżancie, 
ż

e  życie  w  obecnych  czasach  wydaje  mi  się  bardzo  dziwne,  chociaż  wiem,  że  nie  należy 

narzekać. Górnikom jest przecież jeszcze gorzej, bo wciąż zapadają na pylicę, czy jak to tam 
się  nazywa,  no  i  opuściwszy  kopalnię,  zostają  ogrodnikami,  choć  nie  mają  pojęcia  o  tej 
robocie.  Ale  nie  zajmuję  panu  czasu  -  ciągnęła,  ruszając  w  kierunku  wyjścia.  -  Pewno  pan 
strasznie zapracowany, sierżancie? I co? Nie zdarzy się nic więcej? 
- Czemu miałoby się coś zdarzyć, proszę pani? 
- Jak zobaczyłam pana, przyszło mi do głowy, że być może działa tu jakiś gang. Powie pan 
pannie Blacklock, że przyniosłam trochę pigwy? 
Wyszła,  a  Fletcher  doznał  nagłego  olśnienia.  Mylnie,  jak  się  okazało,  zakładał,  że  naoliwić 
drzwi  musiał  jeden  z  domowników.  Teraz  widział  swój  błąd.  Każdy  z  zewnątrz  mógł  to 
zrobić,  gdy  autobus  Mitzi  odjechał,  a  panna  Blacklock  i  panna  Bunner  wyszły  z  domu.  O 
podobną sposobność było z pewnością łatwo. A zatem nie sposób wykluczyć żadnej z osób, 
które piątkowego wieczora znajdowały się w salonie. 
 

 
- Murg. 
- Co powiesz, Hinch? 
- Zastanawiam się głęboko. 
- Naprawdę, Hinch? 
- Tak. Mój bystry mózg pracuje. I wiesz, Murg? Cała piątkowa historia wydaje mi się mocno 
podejrzana. 
- Podejrzana? 
- Aha. Odgarnij no włosy z czoła i weź tę grackę. Udawaj, że to rewolwer. 
- Ojej! - przestraszyła się panna Murgatroyd. 
-  Nie  bój  się.  Na  pewno  cię  nie  ugryzie.  Chodź  ze  mną  do  kuchni.  Staniesz  w  drzwiach  i 
odegrasz  rolę  napastnika.  O,  tutaj  staniesz!  Teraz  wejdziesz  do  kuchni  i  sterroryzujesz 
gromadę idiotów. Weź latarkę elektryczną. Włącz. 
- Przecież to biały dzień! 
-  Puść  w  ruch  wyobraźnię,  Murg!  Włączże  latarkę.  Panna  Murgatroyd  wykonała  polecenie 
nader nieudolnie. Włączając latarkę, wsunęła pod ramię grackę. 

background image

-  Śmiało!  -  zachęciła  ją  przyjaciółka.  -  Do  roboty!  Przypomnij  sobie,  że  niegdyś  w  naszej 
szkole  grałaś  Hermie  w  "Śnie  nocy  letniej"!  Graj  teraz!  Wykorzystaj  wszelkie  uzdolnienia! 
"Ręce do góry!" - oto twoja kwestia. I nie popsuj wszystkiego, dodając: "Proszę państwa". 
Panna Murgatroyd była posłuszna. Uniosła latarkę, zatoczyła szeroki łuk gracką i ruszyła w 
stronę  drzwi  kuchennych.  Przerzuciwszy  latarkę  do  lewej  ręki,  nacisnęła  klamkę,  pchnęła 
drzwi i znów ujęła latarkę prawą dłonią. 
- Ręce do góry! - zawołała groźnie i dodała w tejże chwili: - Hinch! To diablo trudna sprawa. 
- Dlaczego? 
- Bo te drzwi... Są wahadłowe i wciąż się zamykają, a ja mam obie ręce zajęte. 
- Otóż to! - podchwyciła panna Hinchliffe. - Drzwi salonu w Little Paddocks też musiały się 
wciąż zamykać. Nie są wprawdzie wahadłowe, ale mimo to niepodobna, żeby je otworzyć i 
tak  zostawić.  Dlatego  właśnie  Letty  Blacklock  kupiła  u  Elliota z  High  Street  tę  prześliczną 
podporę  z  ciężkiego  szkła.  Nigdy  jej  nie  wybaczę,  że  mnie  tak  paskudnie  podkupiła. 
Targowałam się ze starym kutwą zawzięcie i z dobrym skutkiem. Z ośmiu gwinei zjechał na 
sześć  funtów  i  dziesięć  szylingów,  no  i  akurat  wtedy  zjawiła  się  panna  Blacklock  i  tę 
przeklętą  podporę  do  drzwi  kupiła!  Jak  żyję,  nie  widziałam  równie  pięknej  sztuki  z  tak 
dużymi bańkami powietrza w grubym szkle. 
- Może napastnik posłużył się podporą, by przytrzymać drzwi? Co ty na to, Hinch? 
-  Zdobądź  się  na  zdrowy  rozsądek.  Jak  by  to  wyglądało?  Facet  otwiera  drzwi  z  łoskotem, 
mówi: "Momencik, proszę państwa", nachyla się i kładzie podporę jak trzeba, co? I dopiero 
wtedy  przystępuje  do  właściwej  roboty,  wołając:  "Ręce  do  góry!"  Spróbuj,  Murg, 
przytrzymać drzwi ramieniem. 
- To też trudna sprawa. 
- Właśnie! Rewolwer, latarka i mocowanie się z drzwiami. Trochę za dużo, prawda? Jaki stąd 
wniosek? 
Panna  Murgatroyd  nie  pokusiła  się  o  wyciąganie  wniosku.  Z  podziwem  przypatrywała  się 
swojej mądrej przyjaciółce, oczekując wyjaśnień. 
-  Ten  Scherz  miał  rewolwer,  bo  strzelał  -  podjęła  panna  Hinchliffe.  -  Miał  też  latarkę,  bo 
widzieliśmy ją wszyscy, ale nie ulegliśmy przecież zbiorowej hipnozie, niby przy sztuczce z 
liną  w  Indiach.  Ach!  Jak  okropnie  nudne  są  opowieści  starego  Easterbrooka  o  Indiach! 
Chodzi o to, Murg, że ktoś mógł pomóc włamywaczowi i przytrzymać drzwi. 
- Ale kto? 
- Na przykład ty. O ile mnie pamięć nie zawodzi, stałaś tuż obok drzwi, gdy światło zgasło. - 
Panna  Hinchliffe  roześmiała  się  serdecznie.  -  Diablo  podejrzany  typ  z  ciebie!  Ale  komu 
przyjdzie  do  głowy  coś  podobnego!  Daj  mi  tę  grackę.  Dzięki  Bogu  to  nie  prawdziwy 
rewolwer, bo w przeciwnym razie zastrzeliłabyś się już dawno. 
 

 
-  Zdumiewająca  historia  -  wymamrotał  pułkownik  Easterbrook.  -  Doprawdy  zdumiewająca, 
Lauro. 
- Co, kochanie? 
- Chodź na chwilę do mojego pokoju. 
- Co się stało Archie? 
Pani Easterbrook stanęła w otwartych drzwiach. 
- Pamiętasz, że raz pokazywałam ci rewolwer? 
- O tak, Archie! Taki paskudny, czarny! 
- Aha. To pamiątka. Broń zdobyta na szkopach. Był w szufladzie, prawda? 
- Był. Oczywiście. 
- A teraz go nie ma. 

background image

- Zdumiewająca historia, Archie! 
- Nie brałaś go stąd, Lauro? 
- Skąd znowu! Bałabym się dotknąć czegoś takiego! 
- A może ta stara? Jakże się ona nazywa? 
-  Nie.  Nie  zdaje  mi  się.  Pani  Butt  nigdy  nie  pozwoliłaby  sobie  na  coś  podobnego.  Mam  ją 
zapytać? 
- Nie... Lepiej nie... Zaraz zaczęłyby krążyć plotki. Po co? Powiedz, Lauro, czy przypominasz 
sobie, kiedy pokazywałem ci ten rewolwer? 
- Jakiś tydzień temu. Mamrotałeś coś o swoich kołnierzykach i pralni, otworzyłeś szufladę, no 
i w głębi leżał rewolwer, a ja zapytałam cię, co to. 
- Zgadza się. Jakiś tydzień temu. Nie przypominasz sobie, kiedy to było dokładnie? 
Pani  Easterbrook  zastanowiła  się  poważnie,  przymknęła  oczy.  Widać  było,  że  jej  sprytny 
umysł pracuje. 
-  W  sobotę.  Oczywiście  -  powiedziała  wreszcie.  -  Wtedy  mieliśmy  pójść  do  kina,  ale  nie 
poszliśmy. 
- Hm... Pewna jesteś, że nie wcześniej ? Może to był wtorek, może środa? Albo nawet któryś 
dzień poprzedniego tygodnia? 
- Nie, Archie! Pamiętam dokładnie. To była sobota, trzydziesty. Wydaje się dawno, bo w tym 
czasie zdarzyło się tak wiele. Chcesz, to powiem ci, czemu datę pamiętam tak dokładnie. To 
musiało  być  po  napadzie  w  Little  Paddocks,  bo  kiedy  zobaczyłam  rewolwer,  zaraz 
przypomniałam sobie strzelaninę z poprzedniego wieczora. 
- Aha... No to zdjęłaś mi kamień z serca. 
- Dlaczego, Archie? 
-  Bo  gdyby  mój  rewolwer  zginął  przed  piątkową  strzelaniną,  mógłby  go  zwędzić  ten 
Szwajcar. 
- Skąd wiedziałby, Archie, że ty masz rewolwer? 
-  Gangi  przestępcze  mają  znakomity  wywiad.  Muszą  wiedzieć  wszystko  o  każdym  domu  i 
jego mieszkańcach. 
- Ach, Archie! To ty wiesz wszystko o wszystkim! 
- Aha... Zapewne... Widziałem w życiu to i owo. Ale sprawa wyjaśniona, skoro przypominasz 
sobie dokładnie, że rewolwer widziałaś po napadzie. Broń, którą posłużył się Szwajcar, nie 
mogła być moją bronią. 
- Nie mogła, Archie. Oczywiście. 
- To znaczna ulga. Musiałbym zameldować o tym policji i odpowiadać na moc kłopotliwych 
pytań.  A  prawdę  mówiąc,  nigdy  nie  starałem  się  o  pozwolenie  na  ten  rewolwer.  Po  wojnie 
człowiek łatwo zapomina o rozmaitych pokojowych przepisach. Zresztą rewolwer uważałem 
raczej za pamiątkę z placu boju. 
- Rozumiem, Archie. Oczywiście. 
- Ale, Lauro, co mogło się stać z tym przeklętym rewolwerem? 
-  Może  wzięła  go  pani  Butt?  Sprawia  wrażenie  kobiety  uczciwej,  ale  po  napadzie  mogła 
wystraszyć  się  i  pomyśleć...  Mogła  pomyśleć,  Archie,  że  dobrze  będzie  mieć  w  domu  coś 
takiego. Naturalnie za nic nie przyzna się do tego. Nawet jej nie zapytam. Dotknęłoby ją takie 
pytanie i... I co zrobilibyśmy wtedy? To taki duży dom, a ja po prostu nie mam... 
- Słusznie - przerwał jej małżonek. - Najlepiej będzie nic nie mówić. 
 
ROZDZIAŁ TRZYNASTY 
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN (CD.) 
 
Panna  Marple  wyszła  furtką  z  ogrodu  przy  probostwie  i  wąską  alejką  ruszyła  w  stronę 
głównej ulicy. 

background image

Szła  stosunkowo  szybko,  podpierając  się  grubą,  klonową  laską,  należącą  do  wielebnego 
Juliana Harmona. 
Minęła bar Pod Czerwoną Krową i sklep rzeżniczy, a następnie przystanęła na chwilę przed 
wystawą  magazynu  osobliwości  pana  Elliota.  Firma  ta  została  przemyślnie  ulokowana  tuż 
obok  herbaciarni  i  kawiarni  Pod  Bławatkiem,  aby  bogaci  zmotoryzowani  turyści, 
pokrzepiwszy się herbatą i tak zwanymi ciasteczkami domowego wypieku o szafranowożółtej 
barwie, tym łatwiej ulegli pokusom, jakie roztaczała sprytnie udekorowana witryna. 
Pan  Elliot  apelował  do  wszelkich  gustów.  Dwie  sztuki  szkła  z  Waterford  spoczywały  na 
niepokalanie  nowym  wiaderku  do  mrożenia  wina.  Orzechową  sekreterę  z  urozmaiconą 
intarsją zdobił napis "Niebywała okazja", a na stoliku tuż za szybą widać było kolekcję tanich 
kołatek,  dziwacznych  figurek  przedstawiających  lokalne  gnomy,  kilka  sztuk  saskiej 
porcelany, dwa mizernie prezentujące się naszyjniki z paciorków, kufel z napisem "Pamiątka 
z Tunbridge Wells" oraz kilkanaście pojedynczych sztuk wiktoriańskiego srebra. 
Panna Marple oglądała przez krótki czas tę wystawę, a pan Elliot - stary, bezwstydny pająk - 
wychylił się ze swojej sieci, by oszacować, czy ta mucha stanie się jego łupem. 
Jednakże w chwili gdy kupiec doszedł do wniosku, że urok "Pamiątki z Tunbrigde Wells" nie 
znęci starszej pani, która bawi w odwiedzinach na probostwie (o czym, rzecz jasna, wiedział 
równie  dobrze  jak  cała  osada),  panna  Marple  dostrzegła  kącikiem  oka,  że  Dora  Bunner 
wchodzi do kawiarni Pod Bławatkiem. Wobec tego zadecydowała momentalnie, iż filiżanka 
kawy będzie najlepszym środkiem przeciwdziałającym skutkom zimnego wiatru. 
Siedziało  tam  już  kilka  pań,  które  w  ten  sposób  uprzyjemniały  sobie  poranne  zakupy.  W 
mrocznym wnętrzu panna Marple straciła orientację i po mistrzowsku udawała niepewność i 
wahanie. Z bardzo bliska powitał ją głos Dory Bunner: 
- Dzień dobry! Witam drogą panią! Proszę tutaj, do mnie. Jestem zupełnie sama. 
- Bardzo pani dziękuję. 
Serdecznie  wdzięczna  Dorze  usiadła  na  jednym  z  kanciastych,  błękitno  lakierowanych 
fotelików, w jakie wyposażona była kawiarnia i herbaciarnia Pod Bławatkiem. 
-  Straszny  dziś  wiatr  -  zaczęła  -  a  ja  nie  mogę  chodzie  prędko.  Dokucza  mi  reumatyzm  w 
nodze. 
-  Znam  to  doskonale.  W  swoim  czasie  cierpiałam  z  powodu  ischiasu.  Blisko  rok  trwała  ta 
męka. 
Przez  pewien  czas  panie  gawędziły  z  przejęciem  o  reumatyzmie,  ischiasie,  nerwobólach. 
Posępna  młoda  kelnerka  w  różowym  fartuszku,  ozdobionym  wiązanką  bławatków,  z 
ziewnięciem  i  niebywale  znudzoną  miną  przyjęła  zamówienie  na  kawę  i  ciasteczka 
domowego wypieku. 
- Ciastka - szepnęła konspiracyjnie panna Bunner - są tutaj naprawdę wyśmienite. 
- Bardzo zainteresowała mnie ta śliczna dziewczyna, którą spotkałyśmy wczoraj, wychodząc 
z Little Paddocks po podwieczorku - powiedziała panna Marple. - Podobno pracuje gdzieś w 
ogrodzie?... A może na roli? Nazywa się chyba Hynes? 
-  Aha!  Filipa  Haymes!  Nasza,  jak  ją  nazywamy,  lokatorka.  Sympatyczna,  spokojna  młoda 
osoba. Prawdziwa, rozumie droga pani, dama! 
- Znałam niegdyś pułkownika indyjskiej kawalerii. Nazywał się Haymes. Może to jej ojciec? 
-  Filipa  nazywa  się  po  mężu  Haymes,  jest  wdową.  Jej  mąż  poległ  na  Sycylii  czy  we 
Włoszech. Oczywiście ten pułkownik mógłby być jego ojcem. 
- Ciekawa jestem, czy łączy ją jakiś romans z tym wysokim młodym człowiekiem? - zapytała 
z szelmowskim uśmieszkiem panna Marple. 
- Z Patrykiem? Nie sądzę, aby... 
-  Nie,  nie!  Miałam  na  myśli  wysokiego  młodego  człowieka  w  okularach.  Spotkałam  go  tu 
parę razy. 

background image

-  Aa...  To  Edmund  Swettenham...  Ale,  szaaa!  Jego  matka  siedzi  tam  w  kąciku.  Nie  wiem. 
Naprawdę  nie  wiem.  Sądzi  pani,  że  jest  wielbicielem  Filipy?  To  dziwny  chłopiec.  Mówi 
czasem  tak,  że  nic  nie  można  zrozumieć.  Podobno  jest  bardzo  inteligentny!  -  zakończyła 
panna Bunner z wyraźną nutą dezaprobaty. 
- Inteligencja to jeszcze nie wszystko. - Panna Marple pokręciła głową. - O! Jest nasza kawa. 
Posępna kelnerka postawiła tacę z łoskotem. Panie jęły nawzajem podsuwać sobie ciasteczka. 
-  Z  wielkim  zainteresowaniem  dowiedziałam  się,  że  pani  przyjaźniła  się  w  szkole  z  panną 
Blacklock. To znajomość stara co się zowie! 
- Tak. Rzeczywiście - westchnęła Dora Bunner. - I mało kto potrafiłby odnieść się do starej 
przyjaciółki  tak  lojalnie jak  ona.  Mój  Boże! Jakie  to  dawne  czasy.  Taka  była  z  niej  śliczna 
dziewczyna. I pełna radości życia. Smutne to wszystko, doprawdy bardzo smutne. 
Panna Marple nie miała pojęcia, co jest "doprawdy bardzo smutne", westchnęła jednak i ze 
zrozumieniem pokiwała głową. 
- Życie jest ciężkie - szepnęła. - Istotnie. 
- I trzeba mężnie znosić ciężki dopust - podjęła panna Bunner z oczyma pełnymi łez. - Często 
przypominają mi się te słowa... Tyle prawdziwej cierpliwości, prawdziwego pogodzenia się z 
losem.  Odwaga  i  wytrwanie  powinny  znaleźć  nagrodę.  Wciąż  to  powtarzam.  Dlatego 
uważam,  że  nic  nie  jest  zbyt  dobre  dla  kochanej,  zacnej  panny  Blacklock,  a  wszystko,  co 
przypadło jej w udziale... Wszystko! Było rzetelnie zasłużone. 
- Pieniądze znakomicie ułatwiają życie - wtrąciła panna Marple, przekonana, że aluzje tamtej 
odnoszą się do widoków przyjaciółki na wielką schedę. 
Ale te słowa skierowały pannę Bunner na zupełnie inny tor myśli. 
-  Pieniądze!  -  zawołała  z  goryczą.  -  Pani  zapewne  nie  wie,  że  tylko  ktoś,  kto  odczuł  to  na 
własnej skórze, naprawdę zdaje sobie sprawę, ile znaczą pieniądze, albo raczej, co to znaczy, 
kiedy ich brakuje. 
Panna Marple pokiwała znowu siwą głową ze zrozumieniem i współczuciem. 
- Ludzie powiadają nieraz - podjęła tamta żywo, z rozpłomienioną twarzą - "Wolę kwiaty na 
stole niż suty posiłek bez kwiatów". Ilu jednak sutych posiłków musieli sobie odmawiać tacy 
ludzie?  Nie  wiedzą,  nie  wie  nikt,  kto  tego  nie  zaznał,  co  to  jest  prawdziwy  głód.  Chleb, 
rozumie  pani,  słoik  pasty  mięsnej,  maleńki  skrawek  margaryny.  Tak  dzień  po  dniu!  I  jak 
człowiek marzy o solidnej porcji mięsa z jarzynami! No i nędzne ubranie! Naprawia je, ceruje 
i wciąż się łudzi, że tego nie widać. A kiedy szuka pracy, nieustannie słyszy jedną odpowiedź, 
ż

e jest za stary! Traci siły, traci nadzieję i raz po raz wraca do punktu wyjścia, którym jest 

komorne.  Komorne  trzeba  płacić.  Płacić  albo  wylądować  na  ulicy.  A  kiedy  się  zapłaci, 
pozostaje mało, bardzo mało. Z emerytury nie sposób żyć dostatnio. 
-  Tak.  Rozumiem  -  powiedziała  cicho  panna  Marple  i  współczującym  wzrokiem  objęła 
rozdygotaną Dorę Bunner. 
- Napisałam do Letty. Przypadkowo znalazłam w gazecie jej nazwisko. Była to wzmianka o 
jakimś  lunchu,  z  którego  dochód  był  przeznaczony  na  szpital  w  Milchester.  Zobaczyłam 
czarno na białym: "panna Letycja Blacklock". Przypomniały mi się dawne czasy, bo od lat, od 
długich  lat  nic  o  niej  nie  słyszałam.  Niegdyś  pracowała  jako  sekretarka  u  tego  bogacza 
Goedlera. Zawsze była z niej inteligentna, zaradna dziewczyna. Z takich, co to potrafią radzić 
sobie w życiu. Niezbyt ładna, ale rozumie pani, z charakterem. Cóż, pomyślałam, może mnie 
jeszcze  pamięta,  a  to  przecież  jedyna  na  świecie  osoba,  którą  mogę  poprosić  o  skromną 
pomoc. Ktoś, widzi pani, kogo się zna od wczesnej młodości, z kim kolegowało się w szkole, 
nie posądzi dawnej przyjaciółki o to, że... że zawodowo pisuje żebrackie listy. 
Łzy napełniły znowu oczy Dory Bunner. 
- Wtedy  Letty przyjechała, zabrała mnie do siebie... Mówiła, że bardzo jej się przyda moja 
pomoc w domu. Oczywiście byłam zdumiona... zaskoczona, ale w gazetach często zdarzają 
się  nawet  gorsze  omyłki.  A  jaka  była  dobra!  Pełna  współczucia.  I  dawne  lata  pamiętała 

background image

doskonale... Wszystko zrobiłabym dla niej! Doprawdy wszystko! No i staram się, proszę pani, 
ale nieraz popłaczę jedno z drugim, bo... Bo to już nie ta głowa co dawniej. Popełniam różne 
błędy  i  zapominam  albo  mówię  głupstwa.  Ale  ona  jest  bardzo  cierpliwa.  Wyrozumiała.  I 
zawsze udaje, że jestem jej przydatna, naprawdę przydatna. To, proszę pani, chyba najmilsza, 
najpoczciwsza cecha jej charakteru. Dobroć w każdym calu, prawda? 
- Tak. To prawdziwa dobroć - przyznała ze wzruszeniem panna Marple. 
-  I  jeszcze  jedno,  droga  pani.  Od  początku,  jak  tylko  zamieszkałam  w  Little  Paddocks, 
niepokoiła mnie myśl, co by się ze mną stało, gdyby coś złego spotkało pannę Blacklock. Czy 
to  kiedy  co  wiadomo?  Tyle  zdarza  się  wypadków.  Kierowcy  samochodów  są  dzisiaj  tak 
nieostrożni. Oczywiście nic o tym nie mówiłam, ale ona musiała domyślić się sama. Pewnego 
dnia,  nie  pytana  o  nic,  powiedziała,  że  w  testamencie  zapisała  mi  niewielką  dożywotnią 
pensję,  a  także  coś,  co  cenię  dużo  wyżej.  Całe  piękne  umeblowanie  i  urządzenie  swojego 
domu! Byłam przejęta, wzruszona... A ona powiedziała, że tych rzeczy nikt lepiej niż ja nie 
uszanuje.  Tak.  Ja  naprawdę  dbam  o  jej  rzeczy.  Serce  mi  się  kraje,  kiedy  ktoś  stłucze  jakąś 
ś

liczną sztukę porcelany albo na blacie stołu postawi mokrą szklankę... A ludzie, zwłaszcza 

młodzi ludzie, bywają często bardzo nieostrożni... Ba! Gorzej niż nieostrożni! Ja, droga pani, 
nie jestem aż taka głupia, na jaką wyglądam - ciągnęła z wzruszającą prostotą. 
-  Od  razu  widzę,  jeżeli  ktoś  wykorzystuje  Letty.  A  niektórzy.  ..  nie  wymienię  nazwisk... 
wykorzystują  ją,  ciągną  z  niej  korzyści.  Kochana  Letty,  widzi  pani,  bywa  czasami  troszkę, 
troszeczkę zbyt ufna. 
- To wielki błąd - wtrąciła panna Marple. 
-  Słusznie!  To  wielki  błąd.  My  dwie,  droga  pani,  znamy  ten  świat,  prawda?  Tymczasem 
kochana panna Blacklock... - urwała i bezradnie rozłożyła ręce. 
Panna  Marple  pomyślała,  że  również  Letycja  Blacklock,  była  sekretarka  potentata 
finansowego, powinna znać świat.  Być może jednak Dora  Bunner zmierzała do tego, że jej 
przyjaciółka zawsze żyła w dostatku, a więc obce jej są najgłębsze otchłanie natury ludzkiej. 
- Ten Patryk! - wybuchnęła Dora z pasją tak nieoczekiwaną, że jej słuchaczka wzdrygnęła się 
nerwowo.  -  Wiem,  wiem  na  pewno,  że  przynajmniej  dwa  razy  wyłudził  od  niej  pieniądze. 
Twierdził,  że  ma  kłopoty,  popadł  w  długi,  takie  rzeczy.  Ona  jest  zbyt  hojna,  a  jak 
napomknęłam coś o tym, powiedziała tylko: "To młody chłopak, Doro. A młodość musi się 
wyszumieć". 
- Hm... To poniekąd prawda. Młody chłopak... I bardzo przystojny. 
- Może i przystojny, ale co z tego? Chętnie robi ludziom głupie kawały i, pewna jestem, za 
bardzo  ugania  się  za  dziewczętami.  A  we  mnie  widzi  wszystko,  co  najkomiczniejsze.  Nie 
rozumie chyba, że każdy ma jakieś swoje uczucia. 
- Zazwyczaj młodzież bywa beztroska pod tym względem - powiedziała panna Marple. 
Dora Bunner pochyliła się do przodu i podjęła półgłosem, z wielce tajemniczą miną. 
-  Droga  pani  nie  piśnie  o  tym  słówka?  Nikomu,  prawda?  Otóż  ja  nie  mogę  pozbyć  się 
wrażenia,  że  on  maczał  palce  w  tej  okropnej  sprawie.  Pewno  znał  tamtego  młodego 
Szwajcara.  Albo  może  Julia  go  znała,  co?  Nie  odważyłam  się  napomknąć  o  tym  kochanej 
Letty, lub, prawdę mówiąc, napomknęłam raz, a ona porządnie zmyła mi głowę. Rozumiem, 
oczywiście,  że  jej  nieprzyjemnie,  bo  to  przecież  jej  siostrzeniec...  w  każdym  razie  jakiś 
kuzyn...  skoro  więc  tamten  młody  Szwajcar  się  zastrzelił,  on  mógłby  być  za  to  moralnie 
odpowiedzialny...  Mógłby,  prawda?  Jeżeli,  naturalnie,  podmówił  go  do  całej  hecy.  Bardzo 
mnie to wszystko niepokoi, bo, droga pani, robi się tyle hałasu z powodu naoliwienia ślepych 
drzwi... A ja widziałam... 
Nastąpiła  kolejna  pauza.  Panna  Marple  zastanawiała  się  przez  chwilę  nad  doborem 
odpowiedniego zdania. 
- Tak, sytuacja pani jest niełatwa - powiedziała wreszcie. - Ma się rozumieć, nie życzy sobie 
pani, by o czymkolwiek dowiedziała się policja. 

background image

-  Właśnie!  -  zawołała  z  przejęciem  tamta.  -  Taka  jestem  strapiona,  że  po  nocach  spać  nie 
mogę. Bo, widzi pani, bardzo niedawno przydybałam Patryka w zaroślach. Szukałam jaj, bo 
jedna kura niesie się, gdzie popadnie, a on był tam w zaroślach i trzymał w ręku piórko oraz 
słoik...  Zatłuszczony  słoik...  Jak  mnie  zobaczył,  to  wystraszył  się  tak,  że  aż  podskoczył.  I 
powiada zaraz: "Zachodzę właśnie w głowę, skąd mogły wziąć się tu te rzeczy". Cóż, on ma 
szybki  refleks.  Musiał  wymyślić  to  zdanie,  jak  tylko  mnie  zobaczył.  Ale  w  jaki  sposób 
mógłby  natknąć  się  w  zaroślach  na  piórko  i  zatłuszczony  słoik,  gdyby  nie  szukał  ich,  nie 
wiedział, że tam się znajdują? Ma się rozumieć, nic mu nie powiedziałam. 
- Słusznie - podchwyciła panna Marple. - Nic nie należało mówić. 
-  Ale  zmierzyłam  go  spojrzeniem!  Rozumie  pani?  Panna  Bunner  wyciągnęła  rękę  i 
odruchowo zaczęła chrupać niezbyt apetyczne ciastko łososiowego koloru. 
- Innego dnia - podjęła - słyszałam bardzo dziwną rozmowę między nim a Julią. Wyglądało to 
na  sprzeczkę.  Patryk  mówił:  "Gdybym  wiedział,  że  możesz  mieć  coś  wspólnego  z  tą 
historią!".  A  ona,  taka  spokojna  i  opanowana  jak  zawsze:  "To  co,  miły  braciszku?  Co 
zrobiłbyś wtedy?" Niestety, zauważyli mnie w tej chwili, bo nastąpiłam na deskę w podłodze, 
która  zawsze  trzeszczy.  Powiedziałam:  "Aha!  Dzieci  się  kłócą,  co?"  A  Patryk  na  to:  "Tak. 
Przestrzegam Julię, by  dała spokój z tym handlem na czarnym rynku". Pomysłowy wykręt, 
co? Ale z pewnością wcale nie było mowy o czarnym rynku! Z całą pewnością. A jeżeli droga 
pani chce wiedzieć, to jestem przekonana, że on zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Bo, 
proszę pani, doskonale pamiętam, że wtedy to była pasterka, nie pasterz, a następnego dnia... 
Dora  Bunner  urwała  raptownie,  jej  twarz  poczerwieniała.  Panna  Marple  podniosła  wzrok  i 
zobaczyła pannę Blacklock, która musiała wejść przed chwilą, a teraz stała obok ich stolika. 
-  Kawka  i  ploteczki?  Co,  Bunny?  -  zaczęła  panna  Blacklock  w  tonie  łagodnej  przygany.  - 
Dzień dobry pani - zwróciła się do panny Marple. - Zimno dziś, prawda? 
- Tak gawędziłyśmy sobie - podchwyciła spiesznie Bunny. - Tyle obowiązuje dziś rozmaitych 
przepisów i ograniczeń, że człowiek nie wie, na jakim żyje świecie. 
Drzwi otworzyły się z łoskotem i do kawiarni weszła szybko pani Harmon. 
- Dzień dobry paniom! - zawołała. - Chyba już trochę za późno na kawę? 
- Nie, drogie dziecko - odparła panna Marple. - Siadaj, wypij filiżaneczkę. 
-  My  śpieszymy  się  do  domu  -  powiedziała  Letycja.  -  Załatwiłaś  wszystkie  sprawunki, 
Bunny? 
Ton jej głosu był pobłażliwy, przyjemny, lecz wzrok wyrażał nadal łagodną wymówkę. 
-  Tak,  Letty...  Tak,  dziękuj  ę.  Tylko  po  drodze  wpadnę  do  apteki  po  aspirynę  i  plaster  na 
odciski. 
Drzwi kawiarni zamknęły się za nimi i w tejże chwili Bułeczka zapytała: 
- O czym mówiłyście? 
Starsza pani nie odpowiedziała od razu. Poczekała, aż pani Harmon zamówi kawę, i dopiero 
wówczas zabrała głos: 
-  Solidarność  rodzinna  to  mocna  więź.  Wyjątkowo  mocna.  Pamiętasz  głośny  niegdyś 
proces?...  Nie  mogę  przypomnieć  sobie  nazwiska...  Mąż  był  oskarżony  o  zabójstwo  żony. 
Miał  podać  jej  truciznę  w  kieliszku  wina.  Na  rozprawie  sądowej  córka  zeznała,  że  wypiła 
połowę zawartości nalanego dla matki kieliszka. Ma się rozumieć, położyła w ten sposób cały 
akt oskarżenia. Później chodziły słuchy... Cóż, mogły to być bezpodstawne plotki... Chodziły 
słuchy,  że  ta  dziewczyna  wyniosła  się  z  domu  ojca  i  nigdy  nie  przemówiła  doń  słowem. 
Oczywiście co innego ojciec, a co innego siostrzeniec czy jakiś daleki kuzyn. Jednak nikt nie 
ma ochoty, by ktoś z jego krewnych zawisnął na szubienicy. 
- Tak - zgodziła się Bułeczka po krótkim namyśle. - Na to nikt nie może mieć ochoty. 
Panna Marple zasiadła wygodniej i podjęła półgłosem: 
- Ludzie bywają bardzo podobni do siebie. 
- A kogo ja ci przypominam, ciociu Jane? 

background image

- Siebie samą, przede wszystkim siebie samą. Więcej, zdaje się, nikogo, z wyjątkiem może... 
- Cała się zamieniam w słuch! - wtrąciła Bułeczka. 
- Miałam na myśli, kochanie, jedną moją pokojówkę. 
- Pokojówkę? Fatalna byłaby ze mnie pokojówka. 
- Z niej także. Nie umiała podawać do stołu. Wszystko stawiała krzywo, noże stołowe myliła 
z kuchennymi, a czepeczek... To były bardzo dawne czasy, Bułeczko... Czepeczek nigdy nie 
leżał prosto na głowie. 
Pani Harmon odruchowo poprawiła kapelusz. - I co jeszcze? - zapytała ciekawie. 
-  Nie  odprawiałam  jej,  bo  była  bardzo  sympatyczna  i  często  pobudzała  mnie  do  śmiechu. 
Lubiłam,  jak  mówiła  o  wszystkim  prosto  z  mostu.  Pewnego  dnia  przyszła  do  mnie  i 
powiedziała: Ja tam, proszę pani, nic nie wiem, ale Flora, proszę pani, siada całkiem tak jak 
kobieta zamężna". 
I  rzeczywiście!  Biedna  Flora  znalazła  się  w  tarapatach  z  winy  szykownego  pomocnika 
fryzjerskiego.  Na  szczęście  zdążyłam  w  porę  i  po  mojej  rozmowie  z  tym  chłopcem  młoda 
para  wyprawiła  huczne  wesele  i  byli  nawet  całkiem  szczęśliwym  małżeństwem.  Flora  była 
przyzwoitą  dziewczyną,  tyle  że  miała  słabość  do  szykownych  młodych  ludzi  o 
dżentelmeńskich manierach. 
- Ale morderstwa nie popełniła, prawda? Znaczy, ciociu Jane, ta pokojówka. 
- Skąd znowu, moja droga! Wyszła za duchownego, baptystę, i ma pięcioro dzieci. 
- Jak ja! Chociaż na razie poprzestałam na Edwardzie i Zuzi - powiedziała Bułeczka i dodała 
po chwili: - O kim myślisz teraz, ciociu? 
- O różnych ludziach, Bułeczko, o bardzo wielu ludziach. 
- Z Saint Mary Mead? 
- Przeważnie... Prawdę  mówiąc, myślałam o pielęgniarce Ellerton, kobiecie nieprzeciętnych 
zalet. Opiekowała się pewną starszą panią i wyglądało na to, że jest bardzo przywiązana do 
pacjentki.  Starsza  pani  umarła.  Pielęgniarka  Ellerton  dostała  pod  opiekę  drugą  i  ta  również 
umarła. Przyczyną była morfina. Wszystko wyszło na jaw. I, co najgorsze, nie była w stanie 
zrozumieć, że popełniała zbrodnie. Mówiła, że jej ofiary i tak nie mogłyby żyć długo, a jedna 
z nich miała raka i cierpiała okropnie. 
- Myślisz, ciociu Jane, że to były zabójstwa z litości? 
- Nie, nie! Nic podobnego! One zapisywały jej pieniądze. Pielęgniarka Ellerton, rozumiesz, 
bardzo  lubiła  pieniądze.  Był  też  jeden  młody  człowiek,  marynarz  z  żeglugi  pasażerskiej, 
siostrzeniec  pani  Pusey,  właścicielki  sklepu  papierniczego.  Znosił  do  domu  rozmaite 
kradzione rzeczy i prosił ciotkę, by je sprzedawała. Mówił, że kupuje to wszystko za granicą. 
Uwierzyła. A później, kiedy policja przyszła i rozpoczęła dochodzenie, usiłował rozbić głowę 
pani Pusey, żeby go nie wsypała. Podły chłopak, co? A taki przystojny! Kochały się w nim 
dwie dziewczyny. Na jedną trwonił moc pieniędzy. 
- Pewno na tę gorszą - wtrąciła pani Harmon. 
- Naturalnie, moja droga. Pani Cray, ta ze sklepu z włóczką, bardzo kochała swojego syna i 
psuła go oczywiście. Chłopiec popadł w złe towarzystwo. Pamiętasz Joan Croft, Bułeczko? 
- Chyba nie. 
-  Myślałam,  że  może  zwróciłaś  na  nią  uwagę,  kiedy  byłaś  u  mnie  z  wizytą.  Miała  zwyczaj 
chodzić po ulicach z cygarem albo fajką w ustach. Przypadkiem była w naszym banku, kiedy 
urządzono  tam  napad.  Znokautowała  tego  syna  pani  Cray  i  odebrała  mu  rewolwer.  Sąd 
wyraził jej uznanie za odwagę. 
Bułeczka słuchała pilnie, jak gdyby uczyła się na pamięć. 
- I co? - przynaglała starszą panią. 
-  Jednego  lata  była  w  Saint  Jean  des  Collis  bardzo  sympatyczna  młoda  osoba.  Wyjątkowo 
spokojna... Może nawet nie tyle spokojna, ile milcząca. Podobała się nam wszystkim, chociaż 
właściwie  nikt  nie  znał  jej  bliżej...  Później  dowiedzieliśmy  się,  że  jej  mąż  był  fałszerzem 

background image

pieniędzy. Wiedziała o tym i czuła się wyobcowana, rozumiesz? Podobno nawet cierpiała na 
zaburzenia umysłowe. Czasem tak bywa od zmartwień. 
- A może wiesz coś, ciociu Jane, o pułkownikach, którzy służyli w Indiach? 
- Ma się rozumieć, kochanie! Był taki major Vaughan, a także pułkownik Wright. O nich nie 
mogę powiedzieć nic złego. Pamiętam jednak, że pan Hodgson, dyrektor banku, wybrał się w 
podróż  morską  i  gdzieś  za  granicą  poślubił  młodą  osobę,  która  mogłaby  być  jego  córką. 
Rzecz oczywista, tylko tyle o niej wiedział, ile powiedziała mu sama. 
- A to nie była prawda? 
- Nie, moja droga. To nie była prawda. 
- Niezłe historyjki! - powiedziała Bułeczka i jęła liczyć ludzi na palcach. - Tu mamy wierną 
Dorę,  przystojnego  Patryka,  panią  Swettenham  z  jej  Edmundem  i  Filipę  Haymes,  i 
pułkownika  Easterbrooka  z  małżonką...  Jeżeli  zapytasz  mnie,  ciociu  Jane,  to  powiem,  że 
twoja aluzja do niej była absolutnie trafna... Tyle że nie widzę powodu, dla którego chciałaby 
uśmiercić Letycję Blacklock. 
-  Panna  Blacklock  mogłaby  oczywiście  wiedzieć  o  niej  coś,  co,  jej  zdaniem,  nie  powinno 
ujrzeć światła dziennego. 
- Nie! To dęta historia w stylu staroświeckiego romansidła. 
- Niezupełnie. Ty, Bułeczko, należysz do osób nie dbających o to, co myślą o nich inni. 
- Rozumiem, ciociu Jane, do czego zmierzasz. Jeżeli komuś było źle, a potem ten ktoś, jak 
bezpański kot, znalazł przytulny dom i ciepłą rękę, co głaszcze, i śmietankę, i mówi się do 
niego "śliczne kociątko"... Cóż, taki ktoś gotów byłby na wszystko, aby stan ten utrzymać... 
Muszę powiedzieć, ciociu, że zaprezentowałaś mi pełną galerię typów ludzkich. 
- Chyba niezupełnie pełną, Bułeczko. 
- Naprawdę?... Kogo brakowało? Aha, Julii! Dobra wiara Julii też budzi wątpliwości? 
- Trzy szylingi sześć pensów - zabrzmiał głos posępnej kelnerki, która wyłoniła się nagle z 
mroku. 
-  I,  proszę  pani  -  podjęła  dziewczyna,  a  jej  biust  zafalował  pod  girlandą  bławatków  - 
chciałabym  wiedzieć,  czemu  to  pani  pastorowa  powiedziała,  że  moja  dobra  wiara  budzi 
wątpliwości.  Mam  ciotkę,  która  przystała  do  jednej  takiej  sekty,  ale  sama  byłam  zawsze 
wierząca i należę do kościoła anglikańskiego. Mógłby to potwierdzić nieboszczyk proboszcz, 
wielebny Hopkinson. 
- Bardzo mi przykro - powiedziała pani Harmon - że dotknęłam panią. Ale mówiłam o kimś 
zupełnie innym. Nie wiedziałam nawet, że pani też na imię Julia. 
- Ha! Zbieg okoliczności! - Posępna kelnerka rozpogodziła się trochę. - Przepraszam, ale jak 
uchwyciłam  swoje  imię,  zaczęłam  słuchać.  To  całkiem  zgodne  z  ludzką  naturą,  prawda? 
Słuchać, kiedy inni mówią coś o człowieku? 
Zainkasowała należność wraz z napiwkiem i odeszła. 
- Ciociu Jane, czemu jesteś taka przygnębiona? Powiedz - odezwała się po chwili Bułeczka. 
- Nie... To niepodobieństwo. To nie miałoby sensu... 
- Co, ciociu Jane? 
- Mniejsza o to, kochanie. 
-  Czy  wiesz  na  pewno,  czy  też  wydaje  ci  się,  że  wiesz,  kto  popełnił  morderstwo.  Kto  to, 
ciociu? 
- Nie mam pojęcia - odrzekła panna Marple. - Coś zaświtało mi w głowie, ale wnet umknęło. 
Nie, moja droga. Nie wiem, kto to. A chciałabym wiedzieć. Czas nagli, straszliwie nagli. 
- Czas nagli? Jak to? 
- Starsza dama ze Szkocji może umrzeć każdej chwili. Bułeczka szeroko otworzyła oczy. 
- Więc ty naprawdę wierzysz w Fipa i Emmę? Sądzisz, że to oni, że mogą podjąć następną 
próbę? 

background image

- Oczywiście. Podejmą następną próbę, jeżeli to oni próbowali po raz pierwszy. Skoro ktoś 
decyduje się na morderstwo, nie daje zwykle za wygraną tylko dlatego, że nie powiodło mu 
się  na  początku.  Zwłaszcza  gdy  ten  ktoś  ma  logiczne  przesłanki,  by  sądzić,  że  nie  jest 
podejrzany. 
-  Jeżeli  jednak  działają  Fip  i  Emma  -  powiedziała  Bułeczka  -  mogą  być  nimi  tylko  dwie 
osoby. Patryk i Julia! Są rodzeństwem i tylko oni odpowiadają wiekiem tamtym bliźniętom. 
-  Zechciej  zrozumieć,  moja  droga,  że  sprawa  nie  przedstawia  się  aż  tak  prosto.  Bywają 
przeróżne powiązania. Może to być żona Fipa czy też mąż Emmy. Ich matkę można również 
uważać  za  stronę  zainteresowaną,  jakkolwiek  nie  dziedziczy  nic  bezpośrednio.  Letty 
Blacklock  nie  poznałaby  obecnie  tej  Soni.  Wszystkie  panie  w  starszym  wieku  są  do  siebie 
podobne.  Słyszałaś  może  o  pani  Wotherspoon,  która  odbierała  emeryturę  własną  i  pani 
Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła? Zresztą panna Blacklock jest krótkowzroczna. 
Zauważyłaś chyba, jak mruży oczy, kiedy patrzy na ludzi? Żyje również ojciec Fipa i Emmy, 
podobno jakiś szubrawiec. 
- Przecież to cudzoziemiec! 
-  Z pochodzenia. Nie ma powodu mniemać, że  mówi łamaną  angielszczyzną i zamaszyście 
gestykuluje  rękami...  Sądzę,  że  nie  gorzej  niż  ktokolwiek  inny  potrafiłby  odgrywać  rolę 
emerytowanego pułkownika z Indii. 
- Myślisz, ciociu Jane, że to on? 
- Nie. Wcale nie myślę. Biorę tylko pod rozwagę, że w grę wchodzą grube pieniądze, bardzo 
grube pieniądze. I wiem, niestety, do czego zdolni są ludzie, gdy chodzi o grube pieniądze. 
- Tak... Zapewne... Ale takie pieniądze nie przynoszą im szczęścia, prawda? 
- Słusznie. Zazwyczaj jednak nie zdają sobie z tego sprawy. 
Bułeczka uśmiechnęła się na swój sposób - poczciwie i trochę po szelmowsku. 
-  Rozumiem  ciociu,  do czego  zmierzasz...  Każdy  spośród  tych  ludzi  liczy,  że  z  nim  będzie 
zupełnie  inaczej.  I  ja  czuję  coś  podobnego  nawet  w  odniesieniu  do  samej  siebie.  Człowiek 
zaczyna  wmawiać  sobie,  że  za  zdobyte  pieniądze  uczyni  wiele  dobrego...  Fundacje 
dobroczynne, domy dla sierot czy opuszczonych matek... Urocza siedziba dla starych kobiet, 
które ciężko pracowały, założona gdzieś za granicą. 
Twarz pani Harmon spochmurniała. Jej ciemne oczy przybrały tragiczny wyraz. 
-  Wiem,  co  myślisz  teraz,  ciociu  Jane  -  podjęła.  -  Myślisz,  że  ze  mnie  byłaby  najgorsza 
zbrodniarka,  bo  potrafiłabym  okłamywać  samą  siebie.  Jeżeli  ktoś  pragnie  pieniędzy  dla 
samolubnych celów, to chociaż wie, jaki jest naprawdę. Jeżeli jednak ktoś zacznie w siebie 
wmawiać, że pragnie ich dla dobra innych, może wyciągnąć ostateczny wniosek, że w gruncie 
rzeczy  morderstwo  to  nic  złego.  Ale  ja  -  zawołała  i  wzrok  jej  pojaśniał  -  ja  za  nic  nie 
zabiłabym nikogo. Nawet gdyby to był ktoś bardzo stary lub beznadziejnie chory, lub taki, co 
wyrządza wiele krzywd innym. Nie zabiłabym szantażysty ani najbardziej krwiożerczej bestii. 
-  Troskliwie  wyłowiła  muchę  z  fusów  po  kawie  i  ułożyła  ją  na  stoliku,  by  obeschła.  -  Bo, 
ciociu, ludzie pragną żyć, prawda? Tak samo muchy. Każdy ceni sobie życie... i zgrzybiały, i 
cierpiący,  i  taki,  co  porusza  się  z  trudem.  Julian  powiada,  że  tacy  boją  się  śmierci  jeszcze 
bardziej niż młodzi i w pełni sił. Trudniej im umierać - powiada Julian - gdyż cięższą toczą 
walkę  o  życie.  Ja  także  kocham  życie,  nie  dlatego  nawet,  by  być  szczęśliwą,  radować  się, 
bawić.  Po  prostu,  ciociu  Jane,  chcę  chodzić,  poruszać  się,  myśleć,  odczuwać  wszystko,  co 
mnie otacza. 
Ostrożnie dmuchnęła na muchę, która poruszyła nóżkami i odleciała, zataczając się jak pijana. 
- Nie martw się, kochana ciociu - powiedziała. - Ja nigdy nikogo nie zabiję. 
 
ROZDZIAŁ CZTERNASTY 
WYCIECZKA W CZAS PRZESZŁY 
 

background image

Po nocy w pociągu inspektor Craddock wysiadł na małej stacyjce w górzystej części Szkocji. 
W pierwszej chwili był nieco zdziwiony, że bogata i ciężko chora pani Goedler wybrała ten 
szkocki partykularz, mając do dyspozycji dom w eleganckiej dzielnicy Londynu, posiadłość 
ziemską w hrabstwie Hamp bądź willę na południu Francji. Niewątpliwie jest tu odcięta od 
znajomych i rozrywek.  Musi odczuwać samotność, jeżeli nie jest aż tak chora, że nie zdaje 
sobie sprawy z tego, co się wokół: dzieje. Przed budynkiem stacyjnym oczekiwał samochód - 
ogromny staroświecki daimler z kierowcą w podeszłym wieku. Ranek był piękny, słoneczny, 
więc  inspektor  delektował  się  trzydziestokilometrową  przejażdżką,  ale  przez  cały  czas  nie 
mógł się nadziwić, że można gustować w takim odosobnieniu. Sprawę wyjaśniła zdawkowa 
rozmowa z kierowcą. 
- To jest jej dom rodzinny z lat dziecinnych. Bo widzi pan, pani Goedler jest ostatnia z rodu. I 
ona, i pan Goedler czuli się tutaj dobrze, lepiej niż gdzie indziej. Tyle że on nieczęsto mógł 
wyrwać się z Londynu. Ale jak już tutaj przyjechali, byli weseli i szczęśliwi jak dzieci. 
Na widok szarych murów starego dworu Craddock pomyślał, że czas szybko umyka. Został 
powitany  przez  wiekowego  kamerdynera,  a  następnie  -  ogolony  i  wykąpany  -zszedł  do 
pokoju, gdzie na ogromnym kominku płonął ogień i nakryte było do śniadania. 
Gdy  skończył  jeść,  weszła  do  pokoju  kobieta  w  średnim  wieku,  o  sympatycznej 
powierzchowności  i  pewnym  siebie  sposobie  bycia.  Miała  na  sobie  ubiór  pielęgniarki  i 
przedstawiła się jako siostra McClelland. 
- Przygotowałam pacjentkę na pańskie przybycie, inspektorze, i właśnie pana oczekuje. 
- Zrobię wszystko, by jej zbytnio nie zmęczyć - obiecał. 
-  Winnam  uprzedzić  pana,  jak  będzie  wyglądała  rozmowa.  Zobaczy  pan  panią  Goedler  w 
stanie  na  pozór  normalnym.  Będzie  mówić  z  przyjemnością  i  swadą,  a  później, 
nieoczekiwanie,  opuszczą  ją  siły.  Wtedy  musi  pan  zaraz  odejść  i  posłać  po  mnie.  Pani 
Goedłer  pozostaje  stale  pod  wpływem  morfiny  i  przeważnie  drzemie.  Przed  pańską  wizytą 
podałam jej silnie działający środek pobudzający. Gdy minie jego działanie, nastąpi reakcja i 
pacjentka popadnie znowu w stan półświadomości. 
-  Rozumiem,  siostro,  i  dziękuję.  Czy  nie  naruszając  tajemnicy  zawodowej,  może  mi  pani 
powiedzieć, jak właściwie przedstawia się stan zdrowia pani Goedler? 
- To, panie inspektorze, kobieta umierająca. Przy życiu da się ją utrzymać nie dłużej niż parę 
tygodni. Zapewne zdziwi się pan, gdy powiem, że powinna umrzeć przed wieloma laty, ale 
tak jest naprawdę, panie inspektorze. Nie zgasła dotąd tylko dzięki niezwykłemu umiłowaniu 
i radości życia. To również brzmi dziwnie w odniesieniu do osoby, która od niepamiętnych 
czasów jest ciężko chora, a w ciągu ostatnich piętnastu lat nie opuszczała domu. Ale i to jest 
prawdą,  inspektorze.  Pani  Goedler  zawsze  była  słabowita,  lecz  wolę  życia  zachowała  w 
niezwykłym stopniu - powiedziała siostra i zaraz dodała z uśmiechem: - Przekona się pan, że 
to pełna uroku starsza pani. 
Craddock został wprowadzony do przestronnej sypialni, gdzie na kominku płonął suty ogień, 
a na wielkim łożu z baldachimem spoczywała sędziwa dama. Była tylko o siedem lub osiem 
lat starsza od Letycji Blacklock, lecz była tak drobna i tak wymizerowana, że wyglądała na 
zgrzybiałą staruszkę. 
Siwe włosy miała starannie ułożone, a lizeska z blado-niebieskiej wełny otulała jej ramiona. 
Twarz  poorana  zmarszczkami  miała  wyraz  bólu,  ale  także  łagodności  i  słodyczy,  a  w 
wyblakłych błękitnych oczach Craddock dostrzegł, ku swemu zdumieniu, figlarne ogniki. 
- Interesujące wydarzenie - rozpoczęła. - Nieczęsto miewam wizyty policji. Podobno Letycja 
Blacklock nie poniosła większego szwanku przy tym zamachu na jej życie. Jakże się miewa 
moja kochana Blackie? 
- Zupełnie dobrze, proszę pani. Przesyła pani wiele serdeczności. 
- Dawno jej nie widziałam... Od wielu lat poprzestajemy na życzeniach noworocznych. Kiedy 
wróciła do Anglii po śmierci Charlotty, prosiłam, aby mnie odwiedziła. Odpowiedziała, że po 

background image

tak wielu latach spotkanie byłoby bolesne... Cóż, chyba miała rację. Nigdy nie brakowało jej 
zdrowego  rozsądku. Mniej więcej rok temu złożyła mi wizytę dawna koleżanka szkolna i... 
mój  Boże!  -  uśmiechnęła  się  pogodnie  -  śmiertelnie  zanudzałyśmy  się  nawzajem.  Po 
wyczerpaniu  wszystkich  "Czy  pamiętasz?"  nie  było  nic  więcej  do  powiedzenia.  Kłopotliwa 
sytuacja, prawda? 
Craddock pozwolił, by chora mówiła, i na razie nie zadawał pytań. Chciał cofnąć się w czas 
przeszły, zrozumieć charakter związków między Goedlerami a Letycja Blacklock. 
- Przypuszczam - ciągnęła domyślnie Bella - że zechce mnie pan zapytać o pieniądze. Otóż 
Randall  zostawił  dożywocie  mnie,  a  po  mojej  śmierci  cały  majątek  Blackie.  Oczywiście  w 
głowie mu nie postało, że mogę go przeżyć. Taki był silny, zdrowy. Ni dnia nie chorował! A 
ja?  Istny  zlepek  bólów,  dolegliwości,  utyskiwań!  No  i  lekarze  wciąż  kiwali  nade  mną 
głowami, robili żałosne miny. 
- Sądzę, proszę pani, że utyskiwania to niewłaściwe słowo - powiedział Craddock. 
Starsza dama parsknęła śmiechem. 
- Nie miałam na myśli żadnego biadolenia. Nigdy nie rozczulałam się zbytnio nad sobą. Ale 
wydawało  się  oczywiste,  że  taki  jak  ja  słabeusz  musi  wyprzedzić  Randalla.  No  i  stało  się 
inaczej... 
- Dlaczego pani małżonek rozporządził majątkiem w taki właśnie sposób? 
- Dlaczego Blackie uczynił spadkobierczynią? O to panu chodzi? Nie z przyczyn, jakie pan 
zapewne podejrzewa. - Figlarne ogniki w oczach Belli zabłysły szczególnie wyraźnie. - Jakie 
robaczywe  myśli  miewacie  wy,  policjanci!  Randall  nie  romansował  nigdy  z  Letycją,  a  jej 
również  nie  były  w  głowie  takie  rzeczy.  To  naprawdę  męski  umysł,  wolny  od  kobiecej 
czułostkowości,  kobiecych  słabostek.  Wątpię,  czy  kiedykolwiek  była  w  nim  zakochana. 
Nigdy nie odznaczała się urodą, a o stroje kompletnie nie dbała. Malowała się trochę, ulegając 
powszechnie przyjętemu zwyczajowi. Nie dlatego, by wyglądać ładniej. Nigdy nie wiedziała, 
jak to miło i zabawnie być kobietą - dodała pani Goedler tonem życzliwego współczucia. 
Craddock spojrzał ciekawie na wątłą postać w olbrzymim łożu. "Bella Goedler - pomyślał - z 
pewnością wiedziała, wie dotąd, jak to miło i zabawnie być kobietą". 
Spojrzała nań figlarnie. 
-  Być  mężczyzną  to  straszna  nuda.  Tak  mi  się  zawsze  wydawało.  Po  chwili  zastanowienia 
dodała: - Randall widział w Blackie jak gdyby młodszego wspólnika. Polegał na jej sądach. Z 
reguły słusznych sądach. Widzi pan, ona niejednokrotnie ratowała go z opałów. 
- Wiem od panny Blacklock, że raz pomogła finansowo pani małżonkowi. 
- Tak. Ale nie tylko to mam na myśli. Teraz, po tylu latach, wolno już mówić prawdę. Randall 
nie  dostrzegał  różnic  między  uczciwością  a  nieuczciwością.  Miał  mało  wrażliwe  sumienie. 
Kochane  biedaczysko  nie  rozumiał,  co  to  jest  spryt,  a  co  zwyczajne  szelmostwo.  Blackie 
prostowała jego ścieżki. Bo ona była zawsze absolutnie i bez kompromisu prostolinijna. Za 
nic  nie  popełniłaby  czegoś  w  swoim  pojęciu  nieuczciwego.  To  szlachetny  charakter, 
inspektorze.  Zawsze  ją  podziwiałam.  Blackie  i  jej  siostra  miały  straszne  dzieciństwo...  I 
wczesną  młodość.  Ich  ojciec  -  prowincjonalny  lekarz  starej  daty,  tępy  i  zacofany  -  był 
tyranem domowym w ścisłym tego słowa znaczeniu. Letycją wyzwoliła się jakoś. Przyjechała 
do Londynu i tam ukończyła kursy dla księgowych. Druga siostra była ciężko chora. Miała 
jakieś widoczne kalectwo, więc nie oglądała ludzi i prawie nie wychodziła z domu. Dlatego 
właśnie  zaraz  po  śmierci  ojca  Letycją  rzuciła  wszystko,  by  wrócić  do  rodzinnego  domu  i 
zaopiekować  się  Charlottą.  Randall  szalał  ze  złości,  ale  to  nie  zdało  się  na  nic.  Letycją 
musiała uczynić to, co poczytywała za swój obowiązek. Nie sposób było na nią wpłynąć. 
- Jak dawno przed śmiercią pani małżonka nastąpiło to rozstanie? 
- Jakieś dwa lata. Randall sporządził testament wcześniej i nie zmienił go nigdy. Powiedział 
mi  wtedy...  Kiedy,  rozumie  pan,  była  mowa  o  jego  ostatniej  woli...  "Nie  mamy  nikogo  na 
ś

wiecie...  Nasz  synek  umarł  w  drugim  roku  życia...  Nie  mamy  nikogo  na  świecie,  więc  po 

background image

naszej  śmierci  niech  Blackie  dostanie  pieniądze.  Będzie  grać  na  giełdzie  i  w  jej  rękach 
majątek nie pójdzie na marne". Bo widzi pan - ciągnęła - dla niego robienie pieniędzy było 
grą,  za  którą  przepadał.  Nie  tyle  zależało  mu  na  samych  pieniądzach,  ile  na  przygodzie, 
ryzyku,  hazardzie.  Blackie  przepadała  za  tym  również.  I  ona  miała  awanturniczego  ducha  i 
podobne  zamiłowania.  Biedaczka  nigdy  nie  zaznała  prawdziwych  uciech...  Nie  kochała  się, 
nie wodziła za nos mężczyzn, nie drażniła ich, nie miała własnego domu i dzieci. 
Dziwne wydało się Craddockowi to szczere współczucie i pobłażliwa wzgarda starej kobiety, 
która chorowała przez całe życie, straciła jedyne dziecko, straciła męża, w samotności spędza 
wdowieństwo i od lat jest przykuta do łóżka. 
Uśmiechnęła się doń i pokiwała głową. 
-  Wiem,  co  pan  myśli  -  rzekła.  -  Ja  miałam  wszystko,  dla  czego  warto  żyć.  Utraciłam  to, 
prawda,  ale  w  swoim  czasie  miałam.  Jako  młoda  dziewczyna  byłam  ładna  i  wesoła. 
Poślubiłam  ukochanego  mężczyznę,  który  kochał  mnie  czule  do  końca  swojego  życia.  Mój 
synek umarł, ale miałam go przecież przez dwa bezcenne lata. Często cierpiałam fizycznie, 
ale,  widzi  pan,  ktoś,  kto  tak  cierpi,  wie,  jak  cenić  cudowne  godziny,  w  czasie  których  bóle 
ustępują.  No  i  zawsze,  zawsze  wszyscy  odnosili  się  do  mnie  bardzo  życzliwie.  Tak!  W 
gruncie rzeczy byłam i jestem kobietą naprawdę szczęśliwą. 
Inspektor skorzystał z pauzy i powrócił do poprzednio poruszonej kwestii. 
- Wspomniała pani przed chwilą - powiedział - że małżonek pani zapisał cały majątek pannie 
Blacklock,  ponieważ  nie  miał  nikogo  bliskiego.  To  niezupełnie  zgadza  się  z  prawdą.  Miał 
przecież siostrę. 
-  Tak,  miał  siostrę,  Sonię.  Ale  poróżnili  się  przed  wieloma  laty  i  nastąpiło  kompletne 
zerwanie. 
- Pan Goedler był przeciwnikiem małżeństwa siostry? 
- Tak, Sonia wyszła za... Jakże on się nazywał? 
- Stamfordis. 
-  Aha!  Dymitr  Stamfordis.  Randall  uważał  go  od  początku  za  szubrawca.  Nie  znosili  się, 
patrzeć na siebie nie mogli. Ale Sonia była na śmierć zakochana i nic nie mogło jej odwieść 
od  małżeństwa.  Nigdy  nie  mogłam  zrozumieć,  przyznaję  otwarcie,  pretensji  do  niej  z  tego 
powodu. Mężczyźni hołdują cudacznym poglądom w tych kwestiach. Sonia nie była przecież 
podlotkiem.  Miała  dwadzieścia  pięć  lat  i  dobrze  wiedziała,  czego  chce  i  co  robi.  On  był 
szubrawcem.  Tak!  Rzeczywiście  był  szubrawcem.  Podobno  figurował  w  policyjnych 
rejestrach, a Randall twierdził, że Stamfordis to jego przybrane nazwisko. Sonia wiedziała o 
tym  wszystkim.  Ma  się  rozumieć,  Randall  nie  potrafił  dostrzec  sedna  sprawy.  Otóż  Dymitr 
był  mężczyzną  niesłychanie  pociągającym  dla  kobiet,  no  i  kochał  Sonię  tak  samo  po 
wariacku, jak ona jego. Tymczasem Randall uparcie dowodził, że z jego strony to związek dla 
pieniędzy, co oczywiście nie zgadzało się z prawdą. Sonia, widzi pan, była naprawdę bardzo 
ładna  i  miała  ogromny  temperament.  Gdyby  małżeństwo  było  nieudane,  gdyby  Dymitr 
zdradzał ją lub niedobrze traktował, odeszłaby od niego i całą historię spisała na straty. Była 
bogata, więc mogła urządzić sobie życie tak, jak chciała. 
- Rodzeństwo nie pogodziło się później? 
- Nie. Sonia i Randall nigdy nie zgadzali się najlepiej. Ona odczuła boleśnie sprzeciw brata 
wobec  jej  małżeństwa.  Powiedziała:  "Doskonale!  Z  tobą  niepodobna  wytrzymać.  Koniec! 
Więcej nie odezwę się do ciebie". 
- Ale odezwała się do pani, prawda? 
- Tak - odpowiedziała Bella z uśmiechem. - Napisała do mnie w jakieś półtora roku po ślubie. 
List  był  wysłany  z  Budapesztu,  lecz  Sonia  nie  podała  swojego  adresu.  Prosiła,  abym 
poinformowała Randalla, że jest bardzo szczęśliwa i niedawno na świat wydała bliźnięta. 
- Wymieniła ich imiona? 

background image

- Tak - uśmiechnęła się znowu. - Pisała, że poród odbył się o północy, a dzieciom chce dać 
imiona Fip i Emma. Oczywiście mógł to być tylko żart. 
- Później nic pani o niej nie słyszała? 
-  W  liście  z  Budapesztu  pisała,  że  z  mężem  i  bliźniętami  wybiera  się  na  krótki  pobyt  do 
Ameryki. Więcej nie dała znaku życia. 
- Zapewne nie zachowała pani tamtego listu? 
- Nie... Chyba nie... Przeczytałam go mężowi, a on burknął tylko: "Pożałuje kiedyś, że wydała 
się  za  takiego  łajdaka".  Później  nie  wracaliśmy  do  tej  sprawy.  Po  prostu  zapomnieliśmy  o 
Soni. Zniknęła z naszego życia. 
-  Mimo  to  jednak  pan  Goedler  zapisał  cały  majątek  jej  potomstwu,  w  razie  gdyby  panna 
Blacklock zmarła wcześniej niż pani. 
- Sama skłoniłam go do tego. Zawiadomił mnie o projektowanej treści swojego testamentu, ja 
zaś  powiedziałam:  "A  przypuśćmy,  że  Blackie  umrze  wcześniej  niż  ja?".  Zrobił  zdumioną 
minę, więc mówiłam dalej: "Oczywiście! Wiem, co myślisz. Blackie jest zdrowa jak koń, a ja 
nieustannie  kwękam.  Ale  widzisz,  zdarzają  się  nieszczęśliwe  wypadki,  a  także...  Znasz 
powiedzonko o skrzypiącym drzewie?". A on na to: "Nie widzę nikogo, absolutnie nikogo". 
Jest  Sonia"  -  doradziłam.  "Tak!  żeby  ten  szubrawiec  położył  łapę  na  pieniądzach! 
Niedoczekanie jego!" Powiedziałam wtedy: "Są dzieci, Fip i Emma, a obecnie może być ich 
znacznie więcej". Zżymał się trochę, ale postąpił tak, jak sobie życzyłam. 
- Od tamtej pory do dziś dnia nie miała pani żadnych  wiadomości o szwagierce czy też jej 
dzieciach? 
- Nie... Mogą już nie żyć... Mogą być w różnych miejscach... 
"Na przykład w Chipping Cleghorn" - pomyślał Craddock. 
Wydać się mogło, że Bella Goedler czyta w jego myślach, gdyż spojrzała nań z przestrachem. 
- Byle tylko nie skrzywdzili Blackie - powiedziała. - Pan nie pozwoli... Prawda?... Blackie jest 
dobra, naprawdę dobra, niechaj nie... 
Głos jej się załamał. Dokoła oczu i ust pojawiły się nagle szare cienie. 
- Jest pani zmęczona - szepnął inspektor. - Już pójdę. 
Skinęła głową. 
-  Zmęczona?...  Tak...  I  proszę  przysłać  siostrę.  -  Z  wysiłkiem  poruszyła  ręką.  -  Niech  pan 
pilnuje Blackie... Nic złego nie powinno jej spotkać... Niech pan pilnuje... 
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - odrzekł. - Zapewniam panią. 
Wstał i ruszył w kierunku drzwi, a nikły głos podążył jego śladem. 
- Już niedługo... Póki nie umrę... Grozi niebezpieczeństwo... Niech pan pilnuje... 
W drzwiach minął się z siostrą McClelland. 
- Mam nadzieję, że nie zaszkodziła jej rozmowa ze mną - powiedział niepewnie. 
- O nie! Przecież uprzedziłam pana, że ona osłabnie nagle. 
- O jedno nie zdążyłem zapytać pani Goedler - powiedział Craddock, rozmawiając później z 
pielęgniarką. - Czy ma jakieś stare fotografie? Jeżeli tak, to zapewne... 
-  Obawiam  się  -  przerwała  mu  -  że  nic  takiego  nie  ma.  Na  początku  wojny  wszystkie  jej 
osobiste papiery zostały oddane na przechowanie wraz z całym umeblowaniem i urządzeniem 
londyńskiego domu. W tym czasie pani Goedler była chora, wydawało się, że beznadziejnie. 
Później magazyn został zbombardowany. Pani Goedler martwiła się bardzo z powodu utraty 
wielu  cennych  pamiątek  i  rodzinnych  dokumentów.  Obawiam  się,  że  nic  z  tych  rzeczy  nie 
ocalało. 
"A więc nic z tego" - pomyślał inspektor. 
Jednakże czuł, że jego podróż nie poszła na marne. Okazało się, że bliźniaki - Fip i Emma - 
nie są jedynie widmami. 
Mamy  brata  i  siostrę,  którzy  dorastali  gdzieś  w  Europie  -  medytował  -  Sonia  Goedler  była 
bogata w tym czasie, kiedy wychodziła za mąż. Ale pieniądze w Europie... W czasie wojny 

background image

mogły  stać  się  z  nimi  różne  rzeczy.  Fip  i  Emma,  dzieci  ojca  z  kryminalną  przeszłością?  A 
gdyby  tak  przyjechali  do  Anglii,  jak  to  się  mawia,  bez  pensa?  Jakie  podjęli  by  kroki? 
Zaczęliby zbierać wiadomości o bogatych krewnych. Ich wuj, milioner, już nie żył. Zapewne 
więc  chcieliby  sprawdzić,  jak  wygląda  jego  ostatnia  wola.  Może  coś  niecoś  przypada  w 
udziale im bądź ich matce? Wobec tego poszliby do archiwum akt notarialnych w Somerset 
Hause, zapoznaliby się z treścią testamentu i wtedy najprawdopodobniej dowiedzieliby się o 
istnieniu  Letycji  Blacklock.  Później  zdobyliby  zapewne  informacje  na  temat  wdowy  po 
Randallu  Goedlerze.  Jakie  byłyby  to  informacje?  Jest  ciężko  chora,  mieszka  w  szkockiej 
samotni, ma przed sobą niewiele miesięcy życia. Jeżeli Letycja Blacklock umrze przed Bellą 
Goedler,  im,  nie  komu  innemu,  przypadnie  kolosalny  majątek.  Co  dalej?  Oczywiście  nie 
pojechaliby do Szkocji, lecz wybadali, gdzie zamieszkuje obecnie Letycja Blacklock. Tam się 
wybiorą, ma się rozumieć, jednak nie jako Fip i Emma. Mogą być razem... Może być tylko 
jedno z nich... Emma? Zadziwiająca historia... Fip i Emma... Niech mnie kule biją, jeżeli nie 
ma obecnie w Chipping Cleghorn brata lub siostry, czy też obydwojga naraz! 
 
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 
ROZKOSZNA ŚMIERĆ 

 
W kuchni Little Paddock panna Blacklock wydawała polecenia Mitzi. 
-  Będą  kanapki  z  sardynkami,  a  także  z  pomidorami.  I  te  ciasteczka,  które  pieczesz  tak 
wybornie. Chciałabym również mieć ten specjalny rodzaj ciasta... 
- O, tyle tego! Będzie przyjęcie, co? 
- Urodzinowe przyjęcie panny Bunner. Należy się spodziewać kilku osób. 
- W tym wieku nie powinna wyprawiać urodzin. Lepiej zapomnieć o takiej dacie. 
- Panna Bunner nie chce zapomnieć. Kilkoro przyjaciół wystąpiło już z prezentami. Wypada 
podjąć ich i... I z pewnością będzie bardzo miło. 
- Coś podobnego mówiła pani tamtym razem... I co się stało? 
- Dzisiaj nic się nie stanie. 
- Skąd pani wie? W tym domu wszystko możliwe. Ja za dnia trzęsę się wciąż ze strachu, a 
wieczorem  zamykam  na  klucz  drzwi  mojego  pokoju  i  zaglądam  do  szafy,  czy  tam  się  ktoś 
przypadkiem nie schował. 
- Więc powinnaś czuć się pewnie i bezpiecznie - rzuciła chłodno panna Blacklock. 
- Czy pani chce, żebym zrobiła ten... - Mitzi wydała dźwięk, który dla angielskiego ucha pani 
domu zabrzmiał mniej więcej jak  "szwistbrz", a jednocześnie miał w sobie coś z prychania 
zagniewanych kotów. 
- Tak. Dobre ciasto, z różnymi dodatkami. 
- Aha! Dobre! Z różnymi dodatkami! Ale ja nic z tego nie mam. Nic na to nie poradzę, proszę 
pani. Potrzebne byłyby rodzynki i czekolada, i cukier, i dużo, dużo masła. 
-  Mamy  puszkę  masła  przysłaną  z  Ameryki.  Trochę  rodzynek,  które  chowaliśmy  na  Boże 
Narodzenie. A oto tabliczka czekolady i funt cukru. 
Mitzi uśmiechnęła się promiennie. 
- Oo! Zrobię dobre ciasto. Z dodatkami! W ustach się będzie rozpływać! - zawołała radośnie 
Mitzi. - Przybiorę to czekoladowym lukrem... Umiem robić czekoladowy lukier! Będzie też 
napis:  "Najlepsze  życzenia"  Ha!  Ci  Anglicy,  co  pieką  ciastka  jak  piasek,  nigdy,  nigdy  nie 
kosztowali czegoś podobnego! Rozkoszne... będą mówili... Rozkoszne... 
Twarz Mitzi spochmurniała nagle. 
- Pan Patryk nazywa moje specjalne ciasto Rozkoszna Śmierć. Nie chcę! Nie chcę, żeby tak to 
nazywać. 

background image

-  Przecież  to  wyraz  uznania  -  powiedziała  panna  Blacklock.  -  To  znaczy,  że  po  zjedzeniu 
takich delicji można bez żalu umrzeć. 
Mitzi spojrzała na nią podejrzliwie. 
- Wcale nie podoba mi się sam wyraz "śmierć". Nikt nie umrze dlatego, że jadł moje ciasto. 
Nie! Każdy musi się czuć po nim lepiej. 
- Jestem pewna, że wszyscy będziemy się czuli doskonale. 
Z tymi słowy pani domu odwróciła się i z westchnieniem ulgi wyszła z kuchni. Powiodło się! 
A przecież z Mitzi nigdy nic nie wiadomo. 
Tuż za drzwiami natknęła się na Dorę. 
- O, Letty, chcesz, żebym poszła do kuchni i pokazała Mitzi, jak przygotowuje się kanapki? 
-  Nie  -  odparła  Letty  i  stanowczym  gestem  skierowała  przyjaciółkę  do  holu.  -  Mitzi  jest  w 
dobrym humorze. Nie trzeba jej denerwować. 
- Mogłabym jej pokazać... 
- Nic nie pokażesz... Proszę cię, daj spokój, Doro. Cudzoziemcy nie cierpią, by im cokolwiek 
pokazywać. Rozumiesz? 
Dora spojrzała podejrzliwie na przyjaciółkę. Później rozpromieniła się nieoczekiwanie. 
-  Dopiero  co  dzwonił  Edmund  Swettenham.  Z  okazji  urodzin  życzył  mi  wszystkiego 
najlepszego i obiecał, że po południu przyniesie mi prezent. Słoik miodu! Jaki miły, prawda? 
Ale skąd on wie, że to dziś moje urodziny? 
- Chyba wszyscy wiedzą. Musiałaś, Doro, dużo mówić na ten temat. 
- Cóż... Napomknęłam tylko, że dzisiaj kończę pięćdziesiąt dziewięć lat, więc... 
- Kończysz sześćdziesiąt cztery - skorygowała z uśmiechem przyjaciółka. 
- A panna Hinchliffe powiedziała - ciągnęła Bunny - że wcale nie wyglądam na tyle. "A ile ja 
mam lat? Jak pani się zdaje?" - zapytała później i to było bardzo kłopotliwe pytanie. Panna 
Hinchliffe wygląda zawsze tak cudacznie, że... Że może być w każdym wieku! Aha! Mówiła 
też, że przyniesie mi kilka jajek, bo powiedziałam jej, że nasze kury ostatnio niosą się słabo. 
- Nieźle wychodzimy na twoich urodzinach, Bunny! Miód, jaja, wspaniałe pudło czekoladek 
od Julii. 
- Nie mam pojęcia, gdzie Julia kupuje takie rzeczy. 
- Lepiej nie pytać. Jej metody muszą być niezgodne z prawem. 
- A od ciebie, Letty, cudowna broszka! - zawołała panna Bunner i spojrzała z dumą na swój 
biust, udekorowany złotym listkiem z brylancikami. 
- Podoba ci się? To dobrze. Ja nie dbam nigdy o błyskotki. 
- Jestem zachwycona! 
- To dobrze. A teraz chodźmy nakarmić kaczki. 
 

 
-  Ha!  -  zawołał  Patryk  dramatycznym  tonem,  gdy  goście  zasiedli  przy  okrągłym  stole  w 
jadalni. - Co ja widzę? To Rozkoszna Śmierć! 
- Ciszej! Mitzi może usłyszeć! - skarciła go panna Blacklock. - Bardzo jej się nie podoba ta 
twoja nazwa. 
- Ale to przecież Rozkoszna Śmierć. Urodzinowy tort Bunny. 
- Tak! O tak! - zawołała Dora Bunner. - Mam dziś wspaniałe urodziny! Cudowne! 
Była rozpromieniona, zachwycona - zwłaszcza od chwili gdy pułkownik Easterbrook wręczył 
jej pudełko cukierków ze słowami: 
- Oto słodycze dla uosobienia słodyczy! 
W tym momencie Julia spiesznie odwróciła głowę, a ciocia Letty zgromiła ją wzrokiem. 
Całe towarzystwo oddało sprawiedliwość licznym smakołykom i po paru toastach wstało od 
stołu. 

background image

- Trochę niedobrze mi po tym cieście - powiedziała Julia. - Tak samo czułam się poprzednim 
razem. 
- Warto było! - podchwycił Patryk. 
- Ma pani nowego ogrodnika? - zapytała gospodynię panna Hinchliffe, kiedy wszyscy wrócili 
do salonu. 
- Nie. Czemu pani pyta? 
-  Widziałam  mężczyznę  kręcącego  się  koło  domu.  Całkiem  przyjemnie  wyglądał.  Po 
wojskowemu. 
- Aha! - wtrąciła Julia. - To nasz detektyw. Pani Easterbrook upuściła torebkę. 
- Detektyw? Po co państwu detektyw? 
- Nie wiem - odpowiedziała Julia. Węszy dokoła i podobno ma na oku dom. Zapewne czuwa 
nad bezpieczeństwem cioci Letty. 
-  Nonsens!  -  obruszyła  się  panna  Blacklock.  -  Sama  potrafię  czuwać  nad  swoim 
bezpieczeństwem. 
-  Jest  już  przecież  po  wszystkim!  -  zawołała  pani  Easterbrook.  -  Chociaż  chciałam  właśnie 
zapytać panią, czemu odroczono rozprawę śledczą? 
- Policja nie jest zadowolona - odpowiedział pułkownik. - O to właśnie chodzi. 
- Ale dlaczego policja nie jest zadowolona? 
Pułkownik Easterbrook pokiwał głową z miną człowieka, który mógłby powiedzieć znacznie 
więcej,  gdyby  zechciał.  Edmund  Swettenham,  który  nie  lubił  starego  wojaka,  skorzystał  ze 
sposobności. 
- Bo szczerze mówiąc, wszyscy jesteśmy podejrzani - powiedział. 
- Podejrzani? Ale o co? - zapytała znów pani Easterbrook. 
- Mniejsza z tym, kociątko - podchwycił jej małżonek. 
-  O  to  -  zabrał  głos  Edmund  -  że  myszkujemy  w  określonym  celu.  A  naszym  celem  jest 
morderstwo przy pierwszej nadarzającej się okazji. 
-  Proszę  nie  opowiadać  takich  rzeczy!  -  Dora  Bunner  była  bliska  płaczu.  -  Jestem  pewna, 
absolutnie pewna, że nikt z nas nie chce zabić ukochanej, dobrej Letty! 
Nastąpiła  chwila  przykrego  zakłopotania.  Edmund  Swettenham  zarumienił  się  mocno, 
wybąkał: 
- Ja... To przecież żarty. 
Filipa  powiedziała  czystym,  dźwięcznym  głosem,  że  dochodzi  szósta,  więc  warto  by 
posłuchać  dziennika  radiowego.  Propozycja  została  skwapliwie  przyjęta,  a  Patryk  szepnął 
Julii: 
- Brak tylko pani Harmon. Zaraz rąbnęłaby prosto z mostu: "A mnie się jednak zdaje, że ktoś 
nadal szuka sposobności, by zamordować pannę Blacklock". 
- Zadowolona jestem, że ona i ta jej panna Marple nie skorzystały z zaproszenia - powiedziała 
Julia. - Ta stara wszędzie wtyka swój nos i ma okropnie robaczywe myśli. Typowa kumoszka 
z epoki wiktoriańskiej. 
Wysłuchano  dziennika  radiowego,  który  sprowokował  miłą  pogawędkę  o  okropnościach 
wojny  atomowej.  Następnie  towarzystwo  rozeszło  się,  obsypując  gospodynie  serdecznymi 
podziękowaniami. 
-  Kontenta  jesteś,  Bunny?  Bawiłaś  się  dobrze? -  zapytała  panna  Blacklock  po  wyprawieniu 
ostatniego gościa. 
- Cudownie! Doskonale! Tylko mam okropną migrenę. Pewno to z podniecenia. 
- Albo z powodu wspaniałego ciasta - powiedział Patryk. - Sam czuję trochę wątrobę. No i, 
Bunny, od rana chrupie pani czekoladki. 
- Pójdę już chyba się położyć - podjęła Bunny. - Połknę dwie aspiryny i wyśpię się solidnie. 
- Doskonały pomysł! - orzekła przyjaciółka. Panna Bunner powędrowała na piętro. 
- Zamknąć kaczki, ciociu Letty? 

background image

Pani domu zmierzyła Patryka surowym spojrzeniem. 
- Jeżeli dokładnie zasuniesz rygiel. 
- Najdokładniej! Przysięgam! 
- Wypij, ciociu, kieliszek kseresu - zaproponowała Julia. - Jak mawiała moja stara niania: "To 
uładzi ci żołądek". Obrzydliwe zdanie, lecz dziś na czasie. 
-  Chyba  masz  rację...  Rzecz  w  tym,  że  odzwyczailiśmy  się  wszyscy  od  ciężkich  potraw... 
Bunny! Jakże mnie przestraszyłaś! Co się stało? 
- Nie mogę znaleźć swojej aspiryny - poskarżyła się panna Bunner. 
- Weź moją, kochanie, jest na stoliku przy łóżku. 
- Na mojej toaletce też stoi słoiczek - dorzuciła Filipa. 
- Dziękuję, stokrotnie wam dziękuję... Nie mogę swojej znaleźć, a przecież gdzieś musi być. 
Kupiłam nowy słoiczek! Gdzie ja go mogłam zapodziać? 
- W łazience jest pełno aspiryny - powiedziała Julia. - Cały dom pęka od niej w szwach. 
-  Denerwuje  mnie,  że  jestem  taka  roztrzepana  i  wszystko  chowam,  nie  wiadomo  gdzie  - 
powiedziała Dora i wycofała się w kierunku schodów. 
- Biedna, stara Bunny - westchnęła Julia. - Może by dać jej łyk kseresu? 
-  Lepiej  nie  -  zaoponowała  panna  Blacklock.  -1  tak  miała  moc  wrażeń,  a  to  jej  raczej  nie 
służy.  Obawiam  się,  że  jutro  będzie  niedysponowana.  Ale  z  pewnością  jest  naprawdę 
kontenta. 
- Była oczarowana! - przytaknęła Filipa. 
- Trzeba poczęstować Mitzi kieliszkiem kseresu - zaproponowała Julia. - Hej, Pat! - zawołała, 
posłyszawszy kroki Patryka. - Sprowadź tu Mitzi. 
Mitzi została sprowadzona i Julia napełniła dla niej kieliszek. 
- Zdrowie najlepszej w świecie kucharki - wzniósł toast Patryk. 
Mitzi była zadowolona, lecz uważała za swój obowiązek sprostować. 
- Nie, nie! - powiedziała. - Ja nie jestem tak naprawdę kucharką. W swoim kraju pracowałam 
umysłowo. 
-  Marnowała  się  pani!  -  zawołał  młody  człowiek.  -  Co  to  znaczy  praca  umysłowa  w 
porównaniu z takimi arcydziełami jak Rozkoszna Śmierć! 
- Oo... Mówiłam, że ja nie lubię... 
-  Nie  chodzi  o  to,  co  pani  lubi  -  przerwał.  -  To  moja  nazwa  dla  tych  delicji.  Pijmy  więc 
zdrowie Rozkosznej Śmierci i niech szlag trafi skutki obżarstwa. 
 

 
- Filipo! Chciałabym pomówić z tobą, moje dziecko - powiedziała panna Blacklock. 
- Tak? Bardzo proszę! - Filipa spojrzała na nią ze zdziwieniem. 
- Ty chyba się czymś martwisz? Może masz jakiś kłopot? 
- Jaki kłopot? 
- Zauważyłam, że ostatnio bywasz przygnębiona. Stało się coś złego? 
- Nie. Skąd znowu, proszę pani. 
- Cóż... Zastanawiam się, że może ty i Patryk... 
- Patryk? - Filipa była naprawdę zdziwiona. 
-  A  więc  nie  on...  Bardzo  przepraszam,  że  się  wtrącam,  ale  wiele  przebywacie  razem,  a 
Patryk, chociaż to mój daleki kuzyn, nie jest, moim zdaniem, odpowiednim kandydatem na 
męża. Może w późniejszym wieku, ale nie teraz. 
Twarz pani Haymes zlodowaciała. 
- Ja nie wyjdę za mąż powtórnie. 
- Wyjdziesz, moje dziecko, w swoim czasie wyjdziesz. Jesteś młoda. Ale nie o tym chciałam 
z tobą porozmawiać. Nie masz innych kłopotów? Na przykład finansowych? 

background image

- Nie. Jakoś sobie radzę. 
- Wiem, że niepokoją cię czasami przyszłe koszty edukacji twojego synka. Dlatego właśnie 
muszę  ci  coś  powiedzieć.  Dziś  z  rana  wybrałam  się  do  Milchesteru  i  u  mojego  notariusza, 
pana  Beddingfelda,  sporządziłam  testament.  Widzisz,  chciałam  to  zrobić  na...  na  wszelki 
wypadek,  bo  ostatnio  dzieją  się  różne  dziwne  rzeczy.  Oprócz  legatu  dla  Bunny  wszystko 
zapisałam, Filipo, tobie. 
Filipa wzdrygnęła się nerwowo. Jej szeroko otwarte oczy miały wyraz zaniepokojenia, nawet 
przestrachu. 
- Nie chcę... Naprawdę nie chcę tego... No i dlaczego? Dlaczego właśnie mnie? 
- Może dlatego - odparła panna Blacklock jakimś szczególnym tonem - że nie mam innego 
spadkobiercy. 
- Są przecież Patryk i Julia. 
- Oo... Bardzo dalecy krewni. Nic im się ode mnie nie należy. 
- Mnie również! - podchwyciła Filipa. - Dlaczego? Nie wiem, czym się pani kierowała... Ja 
nie potrzebuję pieniędzy! 
Jej wzrok wyrażał raczej niechęć niż wdzięczność, a sposób bycia zdradzał przestrach. 
-  Wiem,  co  robię,  Filipo.  Polubiłam  cię  bardzo  i...  I  masz  synka.  Gdybym  umarła  teraz, 
dostaniesz niewiele. Ale za parę tygodni sytuacja może ulec całkowitej zmianie. 
Bystro spojrzała w twarz młodej kobiety, która zawołała: 
- Ale pani nie umrze! 
- Jeżeli dzięki właściwym środkom ostrożności uniknę śmierci. 
- Dzięki właściwym środkom ostrożności? 
- Tak... Zastanów się nad tą sprawą... No i nie martw się, drogie dziecko. 
Szybko opuściła salon i Filipa usłyszała, że panna Blacklock rozmawia z Julią w holu. 
Po chwili Julia weszła do pokoju. W jej oczach lśniły lodowato zimne błyski. 
-  I  co?  Świetnie  rozegrałaś  partię,  prawda,  Filipo?  Widzę,  że  jesteś  z  tych  spokojnych... 
bardzo spokojnych cwaniaków. 
- Słyszałaś... 
- Oczywiście. Jej na tym zależało, abym słyszała. Jestem pewna. 
- Jak to? 
-  Nasza  Letty  ma  głowę  na  karku...  Mniejsza  z  nią!  Świetnie  urządziłaś  się,  Filipo.  Mocno 
teraz siedzisz w siodle! 
- Julio, przecież ja nie chcę... Nigdy nie myślałam... 
- Czyżby? Powiem ci, że myślałaś. Dobrze to rozegrałaś. Miałaś kłopoty finansowe, co? Ale, 
zapamiętaj sobie, jeżeli teraz ktoś zakatrupi ciocię Letty, ty będziesz pierwszą podejrzaną. 
- Ja? Przecież idiotyzmem byłoby zabójstwo teraz, bo jeśli poczekam... 
-  Aha!  Więc  wiesz  także  o  starej,  schorowanej  pani...  jakże  jej  tam,  która  dogorywa  w 
Szkocji?  Ciekawa  historia!  I  jeszcze  jedno  muszę  ci  powiedzieć,  Filipo.  Większa  z  ciebie 
cwaniara, niżby się wydawało. 
- Nie chcę pozbawiać czegokolwiek ciebie ani Patryka. 
- Nie chcesz, moja miła? Wybacz, ale wcale ci nie wierzę. 
 
ROZDZIAŁ SZESNASTY 
POWRÓT INSPEKTORA CRADDOCKA 
 
Inspektor  Craddock  miał  niedobrą  noc  w  wagonie  podczas  drogi  powrotnej.  Trapiły  go 
koszmarne sny. Wciąż uganiał się szarymi korytarzami jakiegoś zamku i daremnie usiłował 
trafić  dokądś  bądź  też  w  porę  czemuś  zapobiec.  Wreszcie  obudził  się  w  tym  śnie  i  doznał 
niebywałej  ulgi.  Ale  w  tej  chwili  drzwi  przedziału  uchyliły  się  z  wolna  i  stanęła  w  nich 

background image

Letycja  Blacklock  z  twarzą  ociekającą  krwią.  Spojrzała  nań  z  wyrzutem  i  przemówiła: 
"Czemu mnie nie ocaliłeś? Mógłbyś, gdybyś tylko spróbował". Wtedy obudził się naprawdę. 
Był  szczęśliwy,  gdy  wysiadł  wreszcie  w  Milchesterze  i  poszedł  prosto  do  komendy  policji, 
aby złożyć meldunek, którego Rydesdale wysłuchał z całą uwagą. 
- Posunęliśmy się nieznacznie - powiedział - bądź co bądź jednak zeznania panny Blacklock 
znalazły potwierdzenie. Fip i Emma... Zachodzę w głowę, czy... 
- Patryk i Julia Simmonsowie, panie pułkowniku, są w odpowiednim wieku. Gdyby udało się 
stwierdzić, że panna Blacklock nie widziała ich od wczesnego dzieciństwa... 
Rydesdale parsknął śmiechem. 
- Nasza sojuszniczka, panna Marple, już to za nas ustaliła. Dowiedziała się, że przed dwoma 
miesiącami panna Blacklock zobaczyła tę parę pierwszy raz w życiu. 
- Więc z całą pewnością... 
- Nie takie to proste, Craddock. Zebraliśmy informacje, z których wynika, że Julia i Patryk 
stanowczo nie wchodzą w rachubę. On rzeczywiście służył w Marynarce Wojennej i ma tam 
dobrą  opinię.  Była  tylko  mowa  o  lekkiej  skłonności  do  niesubordynacji.  Zrobiliśmy 
rekonesans w Cannes, gdzie oburzona pani Simmons powiedziała, że jej dzieci są oczywiście 
w Chapping Geghorn, u dalekiej krewnej, Letycji Blacklock. A więc wszystko w porządku. 
- A pani Simmons jest naprawdę panią Simmons? 
- Mogę tylko powiedzieć, że od bardzo dawna nosi to nazwisko - odparł sucho Rydesdale. 
-  Rzeczywiście.  Kwestia  wyjaśniona  -  zgodził  się  inspektor.  -  Tylko  tych  dwoje  pasowało. 
Wiek odpowiedni. Ciotka nie znała ich uprzednio. Mieliśmy Fipa i Emmę. 
Rydesdale w zamyśleniu pokiwał głową. Później podsunął inspektorowi kartkę. 
- Dokopaliśmy się czegoś na temat pani Easterbrook - powiedział. 
Craddock przeczytał raport, uniósł brwi. 
- Interesująca historia - powiedział. - Sprytnie złapała starego osła, co? Ale to nie może mieć 
nic wspólnego z naszą sprawą. 
- Nie może. Absolutnie nic. A oto kilka słów tyczących pani Haymes. 
Craddock przeczytał i znowu uniósł brwi. 
- Cóż, muszę jeszcze raz pomówić z tą panią - powiedział. 
- Myśli pan, że ta wiadomość może mieć znaczenie? 
- Nie wykluczam tego. Byłaby to bardzo okrężna droga, ale... 
Umilkli na chwilę. 
- Jak radzi sobie Fletcher, panie pułkowniku? - podjął Craddock. 
- Był bardzo czynny. W porozumieniu z panną Blacklock przeprowadził dyskretną rewizję w 
jej domu, lecz nic ciekawego nie znalazł. Później dociekał skrupulatnie, kto miał sposobność, 
by tamte drzwi naoliwić. Zaczął od sprawdzenia, kto mógł przychodzić do Little Paddocks, 
kiedy  ta  cudzoziemka  miała  wolne.  Sprawa  skomplikowała  się  poważnie,  gdyż  Mitzi 
wychodzi na spacer prawie każdego popołudnia i pije filiżankę kawy Pod Bławatkiem. W tym 
samym  czasie  panna  Blacklock  i  panna  Burtner  też  zazwyczaj  wychodzą.  Załatwiają 
sprawunki na czarnym rynku. A zatem ktoś, kto chciałby naoliwić drzwi, miał ku temu wiele 
sposobności. 
- A dom jest stale otwarty? 
- Był. Sądzę, że się to ostatnio zmieniło. 
- Co wypenetrował Fletcher? O kim w rezultacie wiadomo, że był w Little Paddocks podczas 
nieobecności domowników? 
- Właściwie byli tam wszyscy. - Rydesdale przebiegł wzrokiem arkusz maszynopisu. - Panna 
Murgatroyd przyniosła kurę, która chciała siedzieć. Brzmi to osobliwie, ale sama tak określiła 
cel swojej wizyty. Mówi mętnie i raz po raz przeczy sobie, ale Fletcher sądzi, że to skutek jej 
usposobienia, nie poczucia winy. 
- Zapewne - uśmiechnął się Craddock. - Jest zupełnie niepozbierana. 

background image

-  Pani  Swettenham  przyszła  po  koninę,  którą  panna  Blacklock  zostawiła  dla  niej  na 
kuchennym stole. Panna Blacklock była tamtego dnia w Milchesterze, skąd zawsze przywozi 
koninę dla pani Swettenham. Widzi pan w tym sens, Craddock? 
Inspektor zastanawiał się przez chwilę. 
-  Dlaczego  -  powiedział  -  panna  Blacklock  nie  zostawiła  mięsa  w  domu  pani  Swettenham, 
skoro wracając samochodem z Milchesteru, musiała tamtędy przejeżdżać? 
-  Nie  wiem  dlaczego,  ale  nie  zostawiła.  Pani  Swettenham  mówi,  że  ona  (panna  B.)  zawsze 
zostawia koninę na kuchennym stole  w  Little Paddocks, a ona (pani S.)  chętnie przychodzi 
wtedy, kiedy nie ma Mitzi, bo ta cudzoziemka potrafi być strasznie opryskliwa. 
- To trzyma się kupy. Co dalej, panie pułkowniku? , 
-  Panna  Hinchliffe  powiada,  że  ostatnio  nie  była  sama  w  Little  Paddocks.  Ale  była.  Mitzi 
widziała ją, gdy wychodziła bocznymi drzwiami. Potwierdza to niejaka pani Butt, mieszkanka 
tej  osady.  Ostatecznie  panna  H.  przyznała,  że  mogła  tam  być,  tylko  zapomniała.  Mówi,  że 
zapewne tak sobie wstąpiła na momencik. 
- To trochę dziwne. 
- Dziwne też jest zachowanie panny Hinchliffe. Następna osoba to pani Easterbrook. Była w 
tamtej  okolicy  na  spacerze  z  psami.  Do  Little  Paddocks  zajrzała,  aby  zapytać  pannę 
Blacklock,  czy  może  od  niej  pożyczyć  wzór  do  roboty  na  drutach.  Nie  zastała  panny 
Blacklock, więc przez krótką chwilę czekała na nią. 
-  Aha.  Mogła  w  tym  krótkim  czasie  myszkować  albo  zająć  się  naoliwieniem  drzwi.  A 
pułkownik? 
-  Był  tam  jednego  dnia  z  książką  o  Indiach,  którą  Letycja  Blacklock  koniecznie  chciała 
przeczytać. 
- Naprawdę chciała? 
- Twierdzi, że próbowała się wykręcić, ale jej starania zawiodły. 
-  To  prawdopodobne  -  powiedział  Craddock.  -  Gdy  ktoś  się  uprze  i  rzeczywiście  zechce 
pożyczyć człowiekowi książkę, na nic wszelkie wykręty! 
- Nie wiadomo, czy Edmund Swettenham zaglądał do Little Paddocks. Mówi mętnie, że bywa 
tam czasem z polecenia matki, ale ostatnio chyba nie był. 
- To wszystko razem wzięte nie wnosi jednak nic konkretnego. 
-  Ma  się  rozumieć,  Craddock.  -  Rydesdale  umilkł  na  chwilę,  później  dodał  z  uśmiechem:  - 
Panna  Marple  też  działa.  Fletcher  melduje,  że  była  na  porannej  kawie  Pod  Bławatkiem,  na 
kieliszku  kseresu  w  Boulders,  na  podwieczorku  w  Little  Paddocks.  Podziwiała  ogród  pani 
Swettenham,  a  do  pułkownika  Easterbrooka  wpadła,  żeby  obejrzeć  jego  zbiór  indyjskich 
osobliwości. 
- Panna Marple zna się na ludziach. Może nam powiedzieć, czy to jest autentyczny pułkownik 
z Indii. 
- Już powiedziała. Twierdzi, że Easterbrook nie budzi podejrzeń. Dla pewności sprawdzi się 
to u władz wojskowych na Dalekim Wschodzie. 
-  A  tymczasem...  -  Craddock  urwał  raptownie.  -  Jak  pan  pułkownik  sądzi?  Czy  panna 
Blacklock zechciałaby wyjechać? 
- Wyjechać? Z Chipping Cleghorn? 
-  Tak.  Wziąć  ze  sobą  wierną  Bunner  i  udać  się  w  niewiadomym  kierunku.  Mogłaby  na 
przykład wybrać Szkocję, pobyć pewien czas u Belli Goedler. To, panie pułkowniku, ładne i 
trudno dostępne miejsce. 
- Siedzieć tam i oczekiwać śmierci pani domu? Nie przypadnie jej do gustu. Na coś takiego 
nie zgodziłaby się żadna subtelna kobieta. 
- Jeżeli dzięki temu uratować by miała życie... 
- Nie, nie Craddock... Uśmiercenie człowieka to nie taka prosta sprawa, jak się panu wydaje. 
- Czyżby, panie pułkowniku? 

background image

- Widzi pan... Z jednej strony prosta. Znamy bardzo wiele metod. Środki chwastobójcze. Cios 
w  tył  głowy,  gdy  ofiara  zamyka  lub  karmi  drób.  Celny  strzał  zza  żywopłotu.  Wszystko  to 
bardzo proste. Ale sprzątnąć kogoś i uniknąć podejrzeń?... Historia bardziej skomplikowana, 
prawda? No i obecnie całe towarzystwo z Chipping Cleghorn musi zdawać sobie sprawę, że 
jest  pod  obserwacją.  Pierwszy  przemyślny  plan  zawiódł.  Nasz  nieznany  morderca  musi 
wykombinować coś innego. 
- Rozumiem, panie pułkowniku. Ale trzeba też brać pod uwagę czynnik czasu. Pani Goedler 
dogasa i każdej chwili może zamknąć oczy. A zatem naszego nieznanego mordercy nie stać 
na zwłokę. I jeszcze jedno, panie pułkowniku. On, czy też ona, wie, że o wszystkich zbieramy 
informacje. 
- I to wymaga czasu - westchnął Rydesdale. - Daleki Wschód, Indie, uciążliwa robota. 
- A więc jeszcze jeden powód, aby się spieszyć. Z całą pewnością niebezpieczeństwo staje się 
realne, panie pułkowniku. Gra idzie o wielką stawkę. Jeżeli Bella Goedler umrze... - urwał, 
gdyż do pokoju wszedł policjant. 
- Posterunkowy Legg na linii z Chapping Cleghorn, panie pułkowniku. 
- Połączyć. 
Craddock  obserwował  przełożonego,  którego  twarz  posępniała,  stawała  się  coraz  bardziej 
surowa. 
- Dziękuję - powiedział Rydesdale. - Inspektor Craddock wyjedzie niezwłocznie. 
Odłożył słuchawkę. 
- Czy to... - Craddock urwał raptownie. 
- Nie. Tym razem Dora Bunner. Szukała aspiryny. Najprawdopodobniej wzięła ją ze słoika, 
który  stał  przy  łóżku  Letycji  Blacklock.  Były  tam  tylko  trzy  tabletki.  Zażyła  dwie.  Jedna 
została. Lekarz zabrał tę jedną i posłał do analizy. Stanowczo twierdzi, że to nie aspiryna. 
- Dora Bunner nie żyje? 
- Tak. Rano znaleziono ją w łóżku. Umarła we śnie, jak mówi lekarz. Nie zdaje mu się, że to 
ś

mierć naturalna, jakkolwiek zmarła była słabego zdrowia. Podejrzewa zatrucie narkotykiem. 

Sekcja wyznaczona na dzisiejszy wieczór. 
-  Aspiryna  przy  łóżku  Letycji  Blacklock  -  powiedział  Craddock.  -  Przebiegły,  wyjątkowo 
przebiegły zbrodniarz. Wiem od Patryka, że panna Blacklock wyrzuciła otwartą i do połowy 
tylko wypitą butelkę kseresu. Słoik z aspiryną nie przyszedł jej na myśl. Kto był ostatnio w 
Little Paddocks? Wczoraj?... Przedwczoraj... Tabletki nie mogły leżeć długo. 
-  Całe  towarzystwo  bawiło  tam  wczoraj  -  odparł  Rydesdale  -  na  przyjęciu  z  okazji  urodzin 
Dory  Bunner.  Każdy  z  gości  mógł  wymknąć  się  na  piętro  i  dokonać  zamiany.  Ale  i  każdy 
domownik mógł to zrobić w dowolnej porze. 
 
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY 
ALBUM 
 
Panna Marple, ciepło ubrana, zatrzymała się przed furtką do ogrodu probostwa i wzięła list, 
który podała jej pani Harmon. 
- Powiedz, ciociu Jane, pannie Blacklock, że Julian nie może stawić się osobiście, chociaż mu 
niezmiernie przykro. Ktoś z jego parafian umiera w Locke Hamlet. Przyjedzie po południu, 
jeśli  panna  Blacklock  będzie  sobie  życzyć.  List  jest  w  sprawie  pogrzebu.  Julian  proponuje 
ś

rodę, skoro rozprawa śledcza ma odbyć się we wtorek. Biedna, stara Bunny. Jakie to typowe 

dla  niej,  prawda?  Zażyła  truciznę  przeznaczoną  dla  kogoś  innego!  Do  widzenia,  kochanie! 
Myślę, że nie zmęczy cię krótki spacer. Niestety, śpieszę się, bo natychmiast muszę zawieźć 
do szpitala chore dziecko. 
Panna  Marple  odrzekła,  że  na  pewno  nie  zmęczy  jej  krótki  spacer,  a  Bułeczka  odjechała 
szybko. 

background image

Czekając na panią domu, panna Marple rozglądała się po salonie i zastanawiała się, co Dora 
Bunner  mogła  mieć  na  myśli,  gdy  mówiła  Pod  Bławatkiem,  że,  jej  zdaniem,  Patryk 
zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Przy jakiej lampie? Co "zmajstrował"? 
"Niewątpliwie  -  myślała  -  chodziło  o  małą  lampę,  stojącą  na  stoliku  przy  arkadzie".  Dora 
Bunner  mówiła  coś  o  pasterce  i  pasterzu,  a  ta  lampa  to  właśnie  delikatna  saska  porcelana, 
pasterz  w  błękitnym  kaftanie  i  różowych  spodniach.  W  ręku  trzyma  lichtarz,  który  został 
potem przerobiony na lampę elektryczną. Abażur z gładkiego pergaminu jest trochę za duży i 
prawie  przesłania  figurkę.  Co  więcej  powiedziała  Dora  Bunner?  "Doskonale  pamiętam,  że 
wtedy  to  była  pasterka,  a  nie  pasterz,  a  następnego  dnia..."  Tym  razem  jest  to  pasterz.  Nie 
ulega wątpliwości. 
Panna  Marple  pamiętała,  że  podczas  podwieczorku  w  Little  Paddocks  Dora  Bunner 
napomknęła coś o dwóch lampach. Oczywiście! Pasterz i pasterka... W ów piątkowy wieczór 
na  stoliku  musiała  znajdować  się  pasterka,  a  następnego  dnia  była  druga  lampa  -  pasterz, 
który  obecnie  tu  stoi.  Ktoś  zamienił  je  w  nocy.  A  Dora  Bunner  miała  powód  do  podejrzeń 
(czy też podejrzewała bez powodu), że zrobił to Patryk. 
Dlaczego? Bo gdyby zbadać stojącą tam w czasie napadu lampę, wyszłoby na jaw, co Patryk 
"zmajstrował,  aby  zgasła".  Panna  Marple  spojrzała  z  zainteresowaniem  na  lampę.  Sznur 
włączony do kontaktu w ścianie leżał z boku na blacie stolika. Pośrodku miał wyłącznik w 
kształcie gruszki. Niewiele to mówiło starszej pani, która nie miała pojęcia o elektryczności. 
"Gdzie może być pasterka? - medytowała głęboko. - W jakimś schowku? A może wyrzucona? 
I gdzie to Dora Bunner przyłapała Patryka z zatłuszczonym słoikiem? W zaroślach?" Panna 
Marple postanowiła, że porozmawia o tym wszystkim z inspektorem Craddockiem. 
Z początku panna Blacklock podejrzewała, że to jej siostrzeniec, Patryk, zamieścił ogłoszenie 
w "Gazetce". Takie instynktowne odczucia często znajdują potwierdzenie. Bo jeżeli zna się 
dobrze człowieka, wiadomo, na co go stać. 
Patryk Simmons... 
Przystojny, ujmujący chłopiec. W guście kobiet - zarówno młodych, jak starszych. Zapewne 
nieco w typie mężczyzny, którego poślubiła siostra Randalla Goedlera. Czy Patryk Simmons 
mógłby być Fipem? Nie! Podczas wojny służył w marynarce. Policja to sprawdziła. 
Chociaż niekiedy zdarzały się jeszcze bardziej dziwne wcielenia... Przy odpowiednim tupecie 
można daleko zajechać. 
Drzwi  otwarły  się  i  do  salonu  weszła  panna  Blacklock.  Panna  Marple  pomyślała  o  niej,  że 
ogromnie się postarzała, jak gdyby utraciła całą energię i witalność. 
-  Stokrotnie  przepraszam,  że  zakłócam  pani  spokój  -  szepnęła.  -  Niestety,  pastor  musi  być 
przy  konającym  parafianinie,  a  Bułeczka  musi  zawieść  do  szpitala  chore  dziecko.  Pastor 
napisał do pani kilka słów. 
Podała jej list. Panna Blacklock rozdarła kopertę. 
- Zechce pani usiąść. Bardzo proszę. Dziękuję za życzliwość - powiedziała panna Blacklock i 
przebiegła wzrokiem kartkę. 
-  Proboszcz  jest  delikatny  i  rozumny  -  powiedziała  spokojnie.  -  Nie  występuje  z 
kondolencjami. Zechce mu pani powtórzyć, że propozycję przyjmuję... - głos załamał się jej 
nagle - przyjmuję z podziękowaniem. 
- Jestem osobą obcą - powiedziała cicho panna Marple - ale szczerze, gorąco pani współczuję. 
W  przystępie  nagłej,  nieposkromionej  rozpaczy  Letycja  Blacklock  rozpłakała  się  żałośnie, 
beznadziejnie. Panna Marple nie usiłowała jej pocieszać. Milczała. Po chwili tamta uspokoiła 
się trochę, podniosła twarz obrzmiałą, wilgotną od łez. 
- Przepraszam... - szepnęła. - Tak to mnie napadło. Ona... Bunny, rozumie pani, była ostatnim 
ogniwem łączącym mnie z przeszłością... Była jedyną osobą, która... która pamiętała. Teraz, 
kiedy odeszła, zostałam zupełnie sama. 

background image

- Dobrze panią rozumiem... Człowiek pozostaje zupełnie sam, gdy odchodzi ktoś ostatni, kto 
pamięta. Ja mam siostrzeńców, siostrzenice, kochanych przyjaciół, ale nie pozostał już nikt z 
odległej przeszłości, kto by pamiętał mnie jako młodą dziewczynę. Od bardzo dawna, droga 
paru, jestem zupełnie sama. 
Obydwie umilkły na chwilę. 
- Pani rozumie to doskonale - podjęła Letycja Blacklock, zmierzając w stronę biurka. - Muszę 
napisać  kilka  słów  do  proboszcza.  -  Pióro  trzymała  niezręcznie,  poruszała  nim  wolno.  - 
Artretyzm  -  wyjaśniła.  -  Czasami  wcale  nie  mogę  pisać.  Pani  będzie  łaskawa...  -  urwała, 
posłyszawszy odgłos męskich kroków w holu. - To pewnie inspektor Craddock. 
Podeszła do lustra nad kominkiem i małym puszkiem upudrowała twarz. 
Craddock  wszedł  do  pokoju  przygnębiony  i  zdenerwowany.  Niechętnie  spojrzał  na  pannę 
Marple. 
- Oo!... Pani tutaj - powiedział. 
Pani domu żywo odwróciła się od lustra. 
- Panna Marple była tak dobra, że przyniosła mi list od pastora - wyjaśniła. 
Panna Marple była wyraźnie zakłopotana. 
- Już idę, inspektorze... Już idę... Nie chciałabym przeszkadzać panu... Bynajmniej. 
- Była pani tu wczoraj na przyjęciu? 
- Nie, nie! - odpowiedziała nerwowo. - Nie byłam... Pani Harmon zawiozła mnie do swoich 
przyjaciół. 
-  A  więc  od  pani  niczego  się  nie  dowiem.  Craddock  wstał  i  wymownie  otworzył  drzwi,  a 
starsza pani podreptała w ich stronę z miną wyraźnie zakłopotaną. 
- Starsze kobiety są strasznie wścibskie - powiedział inspektor. 
- Jest pan dla niej niesprawiedliwy - obruszyła się pani domu. - Naprawdę przyniosła mi list 
od pana Harmona. 
- Oczywiście! W to nie wątpię. 
- Nie sądzę, by powodowała nią tylko ciekawość. 
- Zapewne ma pani słuszność... Osobiście jednak jestem zdecydowanie przeciwny wścibskim 
starszym paniom, które wszędzie lubią wtykać swój nos. 
- To nieszkodliwa, poczciwa staruszka - zaoponowała panna Blacklock. 
- Niebezpieczna jak żmija, jeżeli pani chce wiedzieć! - wybuchnął inspektor. 
Nie  kwapił  się  do  dalszych  zwierzeń.  Wiedział  przecież,  że  morderca  grasuje  gdzieś  w 
pobliżu, był więc zdania, że im mniej będzie powiedziane, tym lepiej. Nie życzył sobie, by 
kolejną ofiarą miała zostać Jane Marple. 
Morderca grasuje... Gdzieś w pobliżu?... Gdzie? 
- Nie będę tracił czasu na wyrazy współczucia - podjął. 
-  Prawdę  mówiąc,  śmierć  panny  Bunner  dotknęła  mnie  boleśnie.  Powinniśmy  byli  temu 
zapobiec, proszę pani. 
- Nie rozumiem, co policja mogłaby zrobić. 
-  Hm...  Sprawa  nie  byłaby  łatwa.  Naturalnie.  Ale  teraz  musimy  działać  szybko.  Kto  jest 
sprawcą, proszę pani? Kto dwukrotnie dybał na pani życie i niewątpliwie podejmie wkrótce 
trzecią próbę, jeżeli nie przeszkodzimy mu w porę? 
Letycja Blacklock wzdrygnęła się nerwowo. 
- Niewierni... Skąd ja mogłabym wiedzieć, inspektorze? 
-  Odwiedziłem  panią  Goedler.  Chciała  mi  być  pomocna,  proszę  pani,  ale  sama  wie  bardzo 
niewiele.  W  każdym  razie  jest  kilka  osób,  którym  pani  śmierć  bezspornie  przyniosłaby 
korzyść. Przede wszystkim to Fip i Emma. Patryk i Julia Simmonsowie są w odpowiednim 
wieku, ale ich przeszłość nie nastręcza wątpliwości. Zresztą nie wolno poświęcać całej uwagi 
tylko tej parze. Proszę pani! Czy obecnie poznałaby pani Sonię Goedler? 

background image

- Sonię? Oczywiś... - urwała nagle. - Nie... Chyba nie, inspektorze. To tak strasznie dawno. 
Trzydzieści lat. Sonia musi być teraz starą kobietą. 
- A jak wyglądała w dawnych czasach? 
-  Sonia?...  -  Panna  Blacklock  zastanawiała  się  przez  moment.  -  Była  niewysoka... 
Ciemnowłosa... Śniada. 
- Miała może jakieś cechy szczególne? Coś zwracającego uwagę w sposobie bycia? 
- Nie... Nie wydaje mi się. Była wesoła. Naprawdę bardzo wesoła. 
- Dziś mogłaby nie być wesoła - podchwycił inspektor. 
- Ma pani jakieś jej fotografie? 
- Soni? Zaraz... Niech no sobie przypomnę. Dobrej fotografii nie miałam nigdy. Ale... Mam 
jakieś stare zdjęcia w albumie... W każdym razie powinno tam być chociaż jedno jej zdjęcie. 
- Mógłbym je obejrzeć? 
- Oczywiście. Tylko gdzie może być ten album? 
- Proszę pani! Czy pani uważa za możliwe... za niewykluczone, że pani Swettenham mogłaby 
być Sonia Goedler? - zapytał Craddock. 
- Pani Swettenham! - Letycja Blacklock spojrzała nań z niekłamanym zdumieniem. - Przecież 
jej maż był urzędnikiem państwowym w Indiach, a później, zdaje się, w Hongkongu. 
- O czym - podchwycił - wie pani tylko od pani Swettenham, nie z autopsji, jak się to mówi 
według terminologii sądowniczej? 
- Skoro... Skoro tak pan to formułuje... Ale pani Swettenham? Nie! To niedorzeczność. 
-  Czy  Sonia  Goedler  miała  zdolności  aktorskie?  Występowała  kiedyś  w  przedstawieniach 
amatorskich? 
- Tak. Nawet była bardzo dobra. 
- Właśnie! I jeszcze jedno. Pani Swettenham nosi perukę. Lub raczej - poprawił się spiesznie - 
tak twierdzi pani Harmon. 
- Cóż... Bardzo możliwe... Te jej drobne, siwe loczki. Ale nie. To niedorzeczność. To bardzo 
sympatyczna pani, chociaż czasami śmieszy nas wszystkich. 
- Pozostają panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. Czy jedna z nich mogła być Sonią Goedler? 
- Panna Hinchliffe jest za wysoka. Ma wzrost mężczyzny. 
- A panna Murgatroyd? 
- Nie! Z pewnością nie! 
- Pani ma nie najlepszy wzrok, prawda? 
- Tak. Jestem krótkowidzem. 
-  Aha.  Bardzo  chciałbym,  proszę  pani,  obejrzeć  zdjęcie  Soni  Goedler.  Niech  sobie  nawet 
będzie bardzo dawne i  mało podobne do oryginału. My potrafimy  wykrywać podobieństwa 
nieuchwytne dla wzroku niefachowców. 
- Postaram się je odszukać. 
- Zaraz? 
- Dlaczego zaraz? 
- Wolałbym tak, proszę pani. 
-  Dobrze,  panie  inspektorze.  Niech  no  sobie  przypomnę...  Album  widziałam,  kiedy 
uprzątałyśmy stare książki ze schowka. Pomagała mi Julia. Śmiała się wtedy ze strojów, jakie 
nosiłyśmy  w  tamtych  czasach.  Część  książek  przeniosłyśmy  na  regał  do  salonu...  Gdzie 
upchnęłyśmy  albumy  i  oprawne  roczniki  czasopism?  Stanowczo  tracę  pamięć.  Może  Julia 
będzie pamiętała. Jest dzisiaj w domu. 
- Poszukam jej - zaproponował Craddock i wyszedł. Nie znalazł Julii w żadnym z pokoi na 
parterze, a Mitzi, zapytana, gdzie może być panna Simmons, odburknęła gniewnie, że to nie 
jej sprawa. 
-  Ja  nie  wychodzę  z  kuchni  i  zajmuję  się  tylko  gotowaniem.  I  nie  jem  nic,  czego  sama  nie 
przyrządzę. Nic! Słyszy pan? 

background image

- Panno Simmons! - zawołał inspektor w holu, a nie doczekawszy się odpowiedzi, poszedł na 
piętro. 
Z Julią spotkał się twarzą w twarz przy zakręcie podestu. Ukazała się w drzwiach, za którymi 
widać było ciąg kręconych schodów. 
- Byłam na poddaszu - oznajmiła. - O co chodzi? Inspektor Craddock wyjaśnił. 
- A, te stare albumy z fotografiami? Doskonale je sobie przypominam. Chyba schowaliśmy je 
do dużej szafy w pracowni. Zaraz poszukam. 
Razem z inspektorem zeszła na parter i pchnęła drzwi pracowni. Obok okna stała tam duża 
szafa. Julia otworzyła ją i odsłoniła cały skład przeróżnych przedmiotów. 
- Rupiecie - powiedziała. - Same rupiecie. Ale starsi ludzie nie lubią nic wyrzucać. 
Craddock przyklęknął i z najniższej półki wydobył dwa staroświeckie albumy. 
- To te? 
- Tak - odpowiedziała Julia. 
Do pokoju weszła panna Blacklock. 
- Aha... Znaleźli państwo albumy. Właśnie przypomniałam sobie, gdzie zostały schowane. 
Inspektor  ułożył  je  na  stole  i  począł  przewracać  karty.  Kobiety  w  ogromnych  kapeluszach. 
Kobiety  w  długich  sukniach  tak  wąskich  u  dołu,  że  prawie  uniemożliwiały  chodzenie. 
Fotografie z wyblakłymi kaligrafowanymi podpisami. 
-  Zdjęcia  Soni  będą  w  tym  albumie  -  powiedziała  panna  Blacklock.  -  Na  drugiej,  może 
trzeciej  stronie.  Drugi  jest  późniejszy,  już  po  jej  zamążpójściu  i  wyjeździe.  -  Odwróciła 
następną kartę. - O tutaj... - urwała nagle. 
Na tej stronie było kilka pustych miejsc. Craddock pochylił się, odcyfrował zblakłe podpisy. 
"Sonia...  ja...  R.G."  "Sonia  i  Bella  na  plaży".  Spojrzał  na  następną  kartę,  "Charlotta...  ja... 
Sonia... R.G." Wyprostował się. Gniewnie przygryzł wargi. 
- Ktoś usunął te fotografie - powiedział. - Z całą pewnością niedawno. 
- Nie było pustych miejsc, kiedy poprzednim razem przeglądałyśmy albumy. Prawda, Julio? - 
zapytała panna Blacklock. 
- Nie pamiętam dokładnie, bo zwracałam uwagę tylko na stroje. Ale tak! Masz rację, ciociu. 
Nie było pustych miejsc. 
Craddock zrobił minę jeszcze bardziej poważną. 
- Ktoś usunął z albumu wszystkie zdjęcia Soni Goedler. 
 
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY 
LISTY 

 
Przykro mi, że znów muszę niepokoić panią. 
- Nie szkodzi - odrzekła chłodno Filipa. 
- Czy wejdziemy do tego pokoju? 
- Do pracowni? Jak pan sobie życzy, inspektorze. Ale tam jest bardzo zimno. Nie pali się w 
kominku. 
-  Nie  szkodzi  -  powiedział  tym  razem  Craddock.  -  Nasza  rozmowa  będzie  krótka.  I 
przynajmniej nikt nas nie podsłucha. 
- To takie ważne? 
- Dla mnie nie. Zapewne dla pani. 
- Jak to? 
- Zdaje się, mówiła mi pani, że mąż poległ we Włoszech? 
- Mówiłam. I co? 
- Lepiej byłoby chyba powiedzieć prawdę, że zdezerterował ze swojego pułku. 
Twarz Filipy pobladła, dłonie zacisnęły się w pięści i rozprostowały. 

background image

- Czy wy musicie wszystko odgrzebywać'? - zapytała z goryczą. 
- Musimy. I spodziewamy się, że ludzie powiedzą nam prawdę o sobie - odrzekł sucho. 
Filipa milczała przez chwilę. 
- Co dalej? - zapytała wreszcie. 
- Jak to co dalej? 
- Co pan chce teraz zrobić'? Rozgłosić to? Czy to potrzebne... uczciwe... ludzkie? 
- Nikt o tym nie wie? 
-  Tutaj  nikt.  Harry  -  głos  jej  się  zmienił  -  mój  syn  także  nie  wie.  I  nie  chcę,  żeby  się 
dowiedział. Nigdy! 
- Pozwolę sobie zauważyć, proszę pani, że podejmuje pani wielkie ryzyko. Lepiej niech pani 
powie  chłopcu  prawdę,  gdy  będzie  trochę  starszy  i  potrafi  zrozumieć.  Jeżeli  sam  dowie  się 
kiedyś, przeżyje wielki wstrząs. Będzie go pani karmić opowiadaniami o bohaterskim ojcu, 
który poległ na polu chwały i... 
-  Tego  nie  robię!  -  przerwała  Filipa.  -  Nie  jestem  z  gruntu  nieuczciwa.  Po  prostu  nic  nie 
mówię. Ojciec zginął na... wojnie. Ostatecznie dla nas na jedno wychodzi. 
- Ale pani mąż żyje? 
- Skąd mogę wiedzieć? 
- Kiedy widziała go pani ostatni raz? 
- Od lat go nie widziałam - odpowiedziała szybko. 
- Od lat? Nie, na przykład, jakieś dwa tygodnie temu? 
- Co pan ma na myśli? 
- Od początku uważałem to za mało prawdopodobne, by Rudi Scherz rozmawiał z panią w 
altanie. Ale Mitzi stanowczo przy tym obstaje.  Sądzę, że tamtego  rana  opuściła pani pracę, 
ż

eby spotkać się ze swoim mężem. 

- Z nikim nie spotykałam się w altanie. 
- Może był w ciężkich tarapatach finansowych i dała mu pani trochę pieniędzy? 
- Nie widziałam go, powtarzam. Z nikim nie spotykałam się w altanie. 
-  Nierzadko  dezerterzy  bywają  gotowi  na  wszystko.  Nierzadko,  widzi  pani,  biorą  udział  w 
napadach rabunkowych. No i zazwyczaj mają zagraniczne rewolwery przemycone do kraju. 
- Nie wiem, gdzie może być mój mąż. Od lat go nie widziałam. 
- Czy to ostatnie pani słowo? 
- Nic więcej nie mam do powiedzenia. 
 

 
Inspektor Craddock był zły i przygnębiony po rozmowie z Filipa Haymes. 
-  Uparta  niczym  muł  -  mamrotał  do  siebie.  Był  pewien,  że  Filipa  kłamie,  lecz  nie  potrafił 
przełamać  jej  oporu.  Chętnie  dowiedziałby  się  więcej  o  byłym  kapitanie.  Informacje  miał 
nader  skąpe.  Zła  opinia  w  wojsku,  lecz  nic  nie  wskazywało  na  to,  że  mógł  zejść  na  drogę 
przestępstwa. No i całkiem niepodobna, aby Haymes naoliwił drzwi. Musiał to zrobić ktoś z 
domowników lub ktoś, kto miał łatwy dostęp. 
Przystanął  w  holu,  spojrzał  ku  schodom  i  nagle  zadał  sobie  pytanie,  co  Julia  robiła  na 
poddaszu.  "Strych  -  pomyślał  -  to  całkiem  niewłaściwe  miejsce  dla  tak  eleganckiej,  młodej 
osoby. Po co tam poszła?" 
Pobiegł  na  piętro,  a  nie  widząc  nikogo  w  pobliżu,  otworzył  drzwi,  z  których  wyłoniła  się 
Julia, i po kręconych schodach wspiął się na strych. 
Zobaczył  stare  kufry,  walizy,  rozmaite  połamane  meble,  krzesło  bez  jednej  nogi,  stłuczoną 
porcelanową lampę, pojedyncze sztuki obiadowego serwisu. 
Zainteresował  się  kuframi,  jeden  otworzył.  W  środku  były  ubrania.  Staromodna  damska 
garderoba  w  dobrym  gatunku.  Mogła  należeć  do  panny  Blacklock  albo  do  jej  nieżyjącej 

background image

siostry.  Otworzył  drugi  kufer.  Firanki.  Portiery.  Sięgnął  po  niewielką  walizkę.  Zawierała 
papiery i listy. Bardzo stare, pożółkłe listy. Spojrzał na wieczko opatrzone inicjałami C.L.B. i 
wywnioskował,  że  walizka  musiała  należeć  do  siostry  Letycji,  Charlotty.  Rozwinął  jeden  z 
listów. Zaczął czytać.  "Najdroższa Charlotto! Wczoraj Bella czuła się  tak dobrze, że mogła 
wybrać  się  na  piknik.  R.G.  też  zrobił  sobie  wolny  dzień.  Akcje  Asvogeł  znakomicie 
zwyżkowały.  R.G.  jest  bardzo  kontent".  Craddock  darował  sobie  resztę  listu  i  spojrzał  na 
podpis: "Kochająca cię siostra, Letycja". 
Sięgnął po następny arkusik: "Najdroższa Charlotto! Gorąco pragnę, żebyś zdecydowała się 
wreszcie na widywanie ludzi od czasu do czasu. Stanowczo przesadzasz. To nie przedstawia 
się  aż  tak  źle,  jak  sobie  wyobrażasz.  Na  takie  rzeczy  nikt  nie  zwraca  uwagi.  Nie  jest  to 
przecież tak widoczne zniekształcenie". 
Craddock  przypomniał  sobie,  że  Bella  Goedler  mówiła  o  jakimś  kalectwie  czy 
zniekształceniu  Charlotty.  Letycja  rzuciła  wszystko,  aby  zaopiekować  się  ciężko  chorą 
siostrą.  Te  listy  dowodzą  miłości,  serdecznej  troski.  Relacjonują  bieżące  wydarzenia, 
najdrobniejsze szczegóły dni powszednich, po to zapewne, by zainteresować, rozerwać żyjącą 
w  odosobnieniu  kalekę.  No  i  Charlotta  zachowała  te  listy.  Do  niektórych  załączono  stare 
zdjęcia amatorskie... 
Craddock  odczuł  nagle  podniecenie.  W  tych  listach  może  tkwić  klucz  do  zagadki,  jakiś 
znamienny szczegół, zapomniany przez Letycję Blacklock! Szczegółowe relacje z przeszłości 
mogą zawierać coś, co przyczyni się do odkrycia niewiadomej! I fotografie! 
A może znajdzie się pomiędzy nimi jakieś zdjęcie Soni Goedler, o którym nie wiedział ktoś, 
kto jej podobizny usunął z albumu! 
Starannie ułożył listy, zamknął walizkę i zaczął schodzić na dół. Na podeście spotkał Letycję 
Blacklock, która spojrzała nań ze zdziwieniem. 
- To pan był na strychu? Słyszałam kroki i właśnie zastanawiałam się, kto... 
- Proszę pani! - przerwał. - Znalazłem listy, które pani pisywała przed laty do swojej siostry, 
Charlotty. Pozwoli pani, że zabiorę je i przeczytam? 
- Czy to konieczne? - obruszyła się gniewnie. - Dlaczego? Co takie listy mogą panu dać? 
-  Mogą  dać  mi  jakiś  obraz  Soni  Goedler...  jej  sposobu  bycia,  charakteru.  Mogą  tam  być 
aluzje, opisy zdarzeń, które okażą się pomocne. 
- To prywatna korespondencja, inspektorze. 
- Wiem, proszę pani. 
-  Sądzę,  że  i  tak  weźmie  pan  listy...  Ma  pan  do  tego  prawo,  albo...  albo  łatwo  je  uzyska. 
Proszę  je  zabrać...  Tak!  Proszę  je  zabrać.  Niewiele  dowie  się  pan  o  Soni.  Wyszła  za  mąż  i 
odjechała w niespełna dwa lata po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Randalla Goedlera. 
- W każdym razie może coś w nich znajdę - powiedział stanowczo i dodał zaraz: - Musimy 
próbować wszystkiego. Niebezpieczeństwo jest bardzo realne. 
Panna Blacklock przygryzła wargi. 
- Tak. Bunny nie żyje. Zamiast aspiryny zażyła truciznę przeznaczoną dla mnie i umarła. Kto 
będzie następny? Patryk? Julia? Może Filipa Haymes albo Mitzi? Ktoś młody, kto ma przed 
sobą  długie  życie?  Ktoś,  kto  wypije  przeznaczony  dla  mnie  kieliszek  wina  albo  zje 
podarowaną  mi  czekoladkę...  Tak!  Proszę  zabrać  te  listy.  Przeczytać,  a  później  spalić.  Nie 
mają żadnego znaczenia dla nikogo z wyjątkiem mnie i Charlotty. 
Wszystko minęło... Przeszło... Nikt już nie pamięta. 
Podniosła dłoń do swojej kolii ze sztucznych pereł, która, zdaniem inspektora, nie pasowała 
absolutnie do sportowych tweedów. 
- Tak. Proszę zabrać te listy - powtórzyła. 
 

 

background image

Mimo  niepogody  i  wiatru  następnego  dnia  po  południu  inspektor  Craddock  przyszedł  na 
probostwo. 
Panna Marple siedziała koło kominka, na którym płonął ogień i pracowicie robiła na drutach. 
Pani Harmon, klęcząc, kroiła na podłodze materiał według wykroju. 
Wyprostowała  się  i  odgarnąwszy  włosy  z  czoła,  spojrzała  na  detektywa  z  wyrazem 
oczekiwania. 
-  Może  to  będzie  nadużycie  zaufania  -  powiedział,  zwracając  się  do  panny  Marple  - 
chciałbym jednak, by pani rzuciła okiem na ten list. 
Wyjaśnił okoliczności, w jakich dokonał odkrycia, i mówił dalej: 
-  To,  proszę  pani,  wzruszająca  seria  listów.  Panna  Blacklock  pisała  o  wszystkim,  co,  jak 
sądziła, może obudzić zainteresowanie życiem i wpłynąć korzystnie na stan zdrowia siostry. 
W  dalszym  planie  dokładnie  widać  obraz  ojca,  starego  doktora  Blacklocka.  To  prawdziwy 
tyran o zakutej głowie,  uparty i święcie przekonany, że wszystko, co myśli albo mówi, jest 
absolutnie  słuszne.  Musiał  wyprawić  na  tamten  świat  tysiące  pacjentów,  bo  był  zaciętym 
wrogiem wszelkich nowych poglądów i metod. 
- Nie wiem, czy osobiście miałabym mu to za złe - powiedziała panna Marple. - Wydaje mi 
się, że młodzi lekarze są zbyt skorzy do eksperymentowania. Doprawdy, wolę staroświeckie 
leki w dużych ciemnych butelkach. Przynajmniej można je wylać do zlewu i nikomu to nie 
zaszkodzi. 
Sięgnęła po list, który podawał jej Craddock. 
- Chciałbym - powiedział - by pani to przeczytała, ponieważ lepiej niż ja rozumie pani ludzi z 
tamtego pokolenia. Ja nie bardzo pojmuję, jakim torem szło ich rozumowanie. 
Panna Marple rozprostowała kruchy arkusik. 
 
Nadroższa Charlotto! 
Przez dwa dni nie pisałam, gdyż wyniknęły okropne komplikacje domowe. Siostra Randalla, 
Sonia... (Przypominasz ją sobie, prawda? Raz zabrała cię na przejażdżkę samochodem. Ach! 
Jak  bym  chciała,  abyś  wychodziła  z  domu!).  Otóż  siostra  Randalla,  Sonia,  oznajmiła,  że 
zamierza  wyjść  za  niejakiego  Dymitra  Stamfordisa.  Widziałam  go  tylko  jeden  raz.  Bardzo 
interesujący  i  przystojny,  ale,  że  się  tak  wyrażę,  na  zaufanie  nie  zasługuje.  R.C.  pieni  się  i 
powiada,  że  to  skończony  nicpoń  i  oszust.  Bella,  kochana  Bella!  Leżąc  na  sofie,  tylko  się 
uśmiecha. Sonia, taka opanowana na pozór, to nie lada złośnica. Wścieka się na R.G. Wczoraj 
myślałam,  że  go  chyba  zamorduje!  Robiłam,  co  mogłam.  Rozmawiałam  z  Sonią, 
rozmawiałam  z  RC.,  obydwoje  przywiodłam  do  jakiego  takiego  rozsądku,  ale  następnego 
dnia,  kiedy  się  znów  spotkali,  wszystko  wybuchło  od  nowa!  Nie  wyobrażasz  sobie  nawet, 
jakie to przykre! RG. zebrał informacje i rzeczywiście ten Stamfordis wygląda na konkurenta 
w najwyższym stopniu nieodpowiedniego. 
Tymczasem  sprawy  handlowe  są  oczywiście  zaniedbywane.  Sama  radzę  sobie  w  biurze  i 
nawet bawię się doskonale, bo R.G. pozostawia mi wolną rękę. Wczoraj powiedział: "Chwała 
Bogu, pozostała mi na świecie jedna osoba przy zdrowych zmysłach. Ty nigdy nie zakochasz 
się  w  szubrawcu.  Prawda,  Blackie?".  Odpowiedziałam,  że  najprawdopodobniej  nigdy  nie 
zakocham  się  w  nikim,  a  on  na  to:  "Cóż,  Blackie,  wytniemy  jakąś  nową  sztukę  w  City, 
dobrze?".  Straszny  z  niego  ryzykant  i  czasami  zanadto  puszcza  wodze  własnym  fantazjom. 
Powiada:  "Ty,  Blackie,  mocno  postanowiłaś  trzymać  mnie  na  prostej  i  wąskiej  ścieżce, 
prawda?". Tak! Z całą pewnością! Nie rozumiem, jak można nie wiedzieć, że to czy owo jest 
nieuczciwe, ale R.G. rzeczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy. Dostrzega tylko, że coś stoi 
w wyraźnej kolizji z prawem. Bella śmieje się z całej tej historii. Zamęt wokół afery sercowej 
Soni  uważa  za  czysty  nonsens.  Sonia  ma  własny  majątek  -  powiada.  -  Czemu  nie  miałaby 
poślubić kogoś, kogo chce? Powiedziałam, że to małżeństwo może okazać się fatalną omyłką, 

background image

a  ona  na  to:  "Związek  z  kimś,  kogo  chce  się  za  męża,  nigdy  nie  może  być  omyłką,  jeżeli 
nawet żałuje się tego później". 
Mówi też, że Sonia nie życzy sobie zupełnego zerwania z Randallem przez wzgląd na jego 
pieniądze. Zdaniem Belli Sonia bardzo lubi pieniądze. 
Ale starczy na ten temat Jak się czuje ojciec? Nie proszę, abyś przekazała mu ode mnie czułe 
pozdrowienia, ale możesz to zrobić, jeżeli sądzisz, że tak będzie lepiej. Czy częściej widujesz 
ludzi? Doprawdy, kochanie, nie powinnaś tak bardzo poddawać się chorobie. Sonia prosi, by 
pozdrowić cię od niej. Przyszła właśnie i zaciska pięści, a później rozprostowuje palce, niby 
zagniewana kotka ostrząca pazury. Myślę, że ma za sobą nową kłótnię z R.G. 
Tak!  Sonia  potrafi  być  nad  wyraz  irytująca,  kiedy  mierzy  kogoś  tym  swoim  pogardliwym, 
lodowatym spojrzeniem. 
Tysiące  ucałowań,  moja  najdroższa,  i  uszy  do  goryl  Kuracja  jodowa  może  posłużyć  ci 
doskonale. Dowiadywałam się i wygląda na to, że wyniki były naprawdę dobre. 
Kochająca cię siostra - Letycja. 
 
Panna Marple złożyła list i oddała inspektorowi. Najwyraźniej była zamyślona. 
- I co pani powie? - zapytał Craddock. - Jaki to daje obraz? 
- Soni? Trudno, widzi pan, dojrzeć coś za pośrednictwem cudzych myśli. Miała silną wolę, to 
pewne. I stawiała na lepszy z dwu światów. 
- "Zaciska pięści, a później rozprostowuje palce niby zagniewana kotka..." - bąknął. - Kogoś 
mi to przypomina... 
Z wyrazem zastanowienia zmarszczył czoło. 
- "R.G. zebrał informacje..." podjęła panna Marpłe. 
- Ach, żeby tak można było poznać treść tych informacji - westchnął inspektor. 
-  Ciociu  Jane,  czy  ten  list  przypomina  ci  coś  z  Saint  Mary  Mead?  -  zapytała  pani  Harmon 
niewyraźnie, ponieważ usta miała pełne szpilek. 
-  Bo  ja  wiem,  Bułeczko...  Może  doktor  Blacklock  jest  nieco  podobny  do  pana  Curtissa, 
pastora  metodystów.  Tamten  nie  pozwalał  swojemu  dziecku  nosić  aparatu  prostującego 
uzębienie.  Powiadał,  że  wolą  boską  jest,  by  te  zęby  sterczały  do  przodu.  Powiedziałam  mu 
raz: "A przecież pan przystrzyga brodę i obcina włosy. Czy nie jest wolą boską, by pańskie 
uwłosienie  rosło  swobodnie?".  Prawdziwie  po  męsku  odrzekł,  że  to  zupełnie  inna  sprawa. 
Cóż, ta analogia nie pomoże nam w rozwikłaniu zagadki. 
- Nie wpadliśmy na ślad rewolweru. Wiemy tylko, że Rudi Scherz nie był jego właścicielem. 
Gdybym wiedział, kto w Chipping Cleghorn miał rewolwer... 
- Pułkownik Easterbrook! - podchwyciła Bułeczka. 
- Trzyma rewolwer w szufladzie na kołnierzyki. 
- Skąd pani wie? 
- Od pani Butt. To moja pomoc domowa na przychodne. Powiedziała mi, że pułkownik, jako 
były  wojskowy,  ma  rewolwer.  To  całkiem  naturalne  -  jak  mówiła  -  i  pożyteczne  w  razie 
włamania. 
- Kiedy to powiedziała? 
- O, przed wiekami! Jakieś pół roku temu. 
- Hm... Pułkownik Easterbrook? - zamamrotał Craddock. 
- Coś jak w jarmarcznej ruletce fantowej, prawda? 
- podjęła Bułeczka z ustami nadal pełnymi szpilek. - Strzałka kręci się i wskazuje za każdym 
razem inny numer. 
- Mnie to pani mówi?! 
- Któregoś dnia pułkownik był w Little Paddocks i przyniósł książkę. Mógł wtedy naoliwić 
drzwi. Otwarcie mówił o swoich tam odwiedzinach. Nie mętnie, jak panna Hinchliffe. 
Panna Marple zakasłała dyskretnie. 

background image

- Należy, inspektorze, brać poprawkę na czasy, w jakich żyjemy. 
Craddock spojrzał na nią ze zdziwieniem. 
- Ostatecznie pan jest z policji, prawda? Ludzie nie mogą dziś mówić policji wszystkiego, co 
mieliby do powiedzenia. 
- Nie rozumiem czemu, jeżeli nie mają do ukrycia jakiegoś przestępczego czynu? 
- Ciocia Jane ma na myśli masło - zabrała głos Bułeczka, która pełzała właśnie na czworakach 
dokoła  nogi  od  stołu,  aby  pochwycić  zabłąkany  kawałek  wykroju.  -  Masło  albo  poślad  dla 
drobiu... Czasami może to być śmietanka lub nawet połeć bekonu. 
- Pokaż inspektorowi, Bułeczko, te kilka słów skreślonych przez pannę Blacklock. Napisane 
zostały dawno, ale brzmią jak z powieści kryminalnej. 
- Co ja z tym mogłam zrobić... Aha! Mam!... O tę karteczkę ci chodziło, ciociu Jane? 
Panna  Marple  spojrzała  na  arkusik  papieru  i  przytaknąwszy  skinieniem  głowy,  podała  go 
Craddockowi. 
"Mam  wiadomości.  Czwartek  będzie  właściwym  dniem.  O  każdej  porze  po  trzeciej  po 
południu. Jeżeli będzie coś dla mnie, proszę zostawić w zwykłym miejscu". 
Pani  Harmon  wyjęła  szpilki  i  parsknęła  śmiechem.  Panna  Marple  przyglądała  się  ciekawie 
twarzy inspektora. 
Bułeczka pośpieszyła z wyjaśnieniami: 
-  W  czwartek  jeden  z  okolicznych  farmerów  robi  zazwyczaj  masło.  Każdemu  z  odbiorców 
sprzedaje  trochę.  Po  towar  zgłasza  się  najczęściej  panna  Hinchliffe.  Ona  ma  kontakty  z 
farmerami,  pewno  dlatego,  że  hoduje  świnie.  Ale  to,  rozumie  pan,  są  sprawy  wstydliwe. 
Sprawy lokalnego czarnego rynku i handlu wymiennego. Ktoś otrzymuje masło, a daje za nie 
na  przykład  ogórki  albo  trochę  mięsa  nielegalnie  ubitej  świni,  od  czasu  do  czasu  jakiemuś 
zwierzęciu  zdarza  się  wypadek  i  trzeba  je  spiesznie  dobić.  Takie,  inspektorze,  rozmaite 
drobiazgi, z których, rzecz jasna, niezręcznie zwierzać się policji. Bo to transakcje przeważnie 
nielegalne,  prawda?  Niewątpliwie  Hinch  miała  przyjść  ukradkiem  do  Little  Paddocks  i 
pozostawić "w zwykłym miejscu" masło. Nawiasem mówiąc, to puszka na mąkę. Puszka, w 
której nigdy nie było mąki. 
- Cieszę się - powiedział Craddock - że wybrałem się tutaj porozmawiać z paniami. 
- Albo kupony odzieżowe - ciągnęła pani Harmon. - Nie kupuje się ich zazwyczaj. To uchodzi 
za  nieuczciwość.  Pieniądze  nie  przechodzą  z  rąk  do  rąk.  Ale  takiej  pani  Butt,  Finch  lub 
Higgins podoba się prawie nowe zimowe palto  albo sukienka z dobrej  wełny, więc jedna z 
tych pań kupuje to i płaci kuponami odzieżowymi zamiast pieniędzy. 
- Lepiej niech pani nie opowiada mi więcej - powiedział Craddock. 
- To wszystko jest sprzeczne z obowiązującymi przepisami. 
- Nie powinno być równie głupich przepisów - podchwyciła Bułeczka. - Ja nie mam z tym nic 
wspólnego, bo Julian nie pozwala. Ale wiem oczywiście, co dzieje się dokoła. 
Inspektor poczuł, że ogarnia go bezsilna wściekłość. 
-  Takie  rzeczy  wydają  się  zabawne,  zwyczajne,  a  tu  ofiarą  mordercy  padło  dwoje  ludzi,  a 
trzecia  osoba  może  zginąć,  zanim  wpadniemy  na  jakikolwiek  trop.  Chwilowo  przestałem 
głowić  się  nad  Fipem  i  Fjnmą.  Interesuje  mnie  Sonia.  Chciałbym  dowiedzieć  się,  jak 
wyglądała. W paczce listów znalazłem kilka zdjęć amatorskich, ale jej nie ma na żadnym. 
- Skąd pan wie? Ma pan jej rysopis? 
- Była drobna, ciemnowłosa i śniada. To wiem od panny Blacklock. 
- Naprawdę? Bardzo interesujące... Bardzo - bąknęła panna Marple. 
-  Jedno  zdjęcie  kogoś  mi  przypomina.  Młoda,  wysoka  blondynka  z  wysoko  upiętymi 
włosami.  Nie  mam  pojęcia  kto  to,  ale  na  pewno  nie  Sonia.  Sądzi  pani  -  zwrócił  się  do 
pastorowej - że w młodych latach pani Swettenham mogła być brunetką? 
- Może raczej szatynką - powiedziała Bułeczka. - Ma niebieskie oczy. 

background image

-  Liczyłem,  że  znajdę  fotografię  Dymitra  Stamfordisa,  ale  chyba  to  były  zbyt  wybujałe 
nadzieje...  Cóż...  -  złożył  list.  -  Szkoda,  że  nic  tu  pani  nie  znalazła  -  zwrócił  się  do  panny 
Marple. 
-  Ależ  znalazłam,  inspektorze!  Znalazłam  to  i  owo.  Radzę  jeszcze  raz  przeczytać  ten  list  z 
uwagą. 
Craddock  spojrzał  na  nią  ze  zdziwieniem  i  w  tej  chwili  zadzwonił  telefon.  Pani  Harmon 
dźwignęła  się  z  klęczek  i  wyszła  do  holu,  gdzie  -  zgodnie  z  najlepszymi  wiktoriańskimi 
tradycjami - zainstalowano niegdyś aparat i tak już pozostało. 
- Do pana, inspektorze - powiedziała, wróciwszy do ba-wialni. 
Zdziwiony nieco Craddock spiesznie opuścił pokój i przezornie zamknął drzwi za sobą. 
- Craddock? Tu Rydesdale. 
- Słucham, panie pułkowniku. 
- Przejrzałem pański meldunek. Jak wynika z niego, Filipa Haymes twierdzi z uporem, że od 
dawna nie widziała męża. To się zgadza, prawda? 
- Tak jest, panie pułkowniku. Twierdzi stanowczo. Ale moim zdaniem, nie mówi prawdy. 
-  Ma  pan  rację,  Craddock.  Pamięta  pan  wypadek  drogowy  sprzed  jakichś  dziesięciu  dni? 
Mężczyzna potrącony  przez ciężarówkę został zabrany do szpitala w Milchesterze. Wstrząs 
mózgu i zmiażdżenie miednicy. 
- Ten, który wyciągnął dziecko prawie spod kół i sam został przejechany? 
-  Ten  sam.  Nie  miał  przy  sobie  żadnych  dokumentów  i  nie  zgłosił  się  nikt,  kto  mógłby  go 
rozpoznać.  Sprawiał  wrażenie  włóczęgi.  Wczoraj  w  nocy  umarł,  nie  odzyskawszy 
przytomności. Został już zidentyfikowany. To dezerter, były kapitan Ronald Haymes. 
- Mąż Filipy? 
- Oczywiście. Miał przy sobie bilet autobusowy do Chipping Cleghorn i trochę pieniędzy. 
-  Ma  się  rozumieć,  dostał  je  od  żony.  Od  początku  podejrzewałem,  że  właśnie  on  był  tym 
mężczyzną, który, według zeznań Mitzi, rozmawiał w altanie z Filipa Haymes. Ona zaprzecza 
wszystkiemu, ale... Panie pułkowniku! Ten wypadek miał chyba miej sce przed... 
-  Tak  -  podchwycił  Rydesdale.  -  Haymes  znalazł  się  w  szpitalu  dwudziestego  ósmego 
października. Napad w Little Paddocks miał miejsce następnego dnia. Ale Filipa Haymes o 
wypadku  drogowym  nie  wiedziała,  więc  mogła  myśleć,  że  miał  coś  wspólnego  z  napadem. 
No i, rzecz jasna, trzymała język za zębami. Ostatecznie chodziło o jej męża. 
- To był waleczny czyn. Prawda, panie pułkowniku? 
- Uratowanie dziecka spod kół samochodu? Oczywiście. Czyn godny najwyższej pochwały. 
Nie  sądzę,  by  Haymes  zdezerterował  przez  tchórzostwo.  Ha!  Należy  to  już  do  przeszłości. 
Piękna to śmierć dla kogoś, kto uprzednio zszargał sobie opinię. 
- Jestem zadowolony - powiedział inspektor - ze względu na nią i na ich synka. 
- Tak. Chłopiec nie będzie musiał wstydzić się ojca, a ta młoda kobieta wyjdzie ponownie za 
mąż, jeżeli zechce. 
- Myślałem o tym, panie pułkowniku - podjął tonem zastanowienia Craddock. - To otwiera 
pewne możliwości. 
- Jest pan na miejscu, Craddock, więc proszę ją zawiadomić o... o wypadku. 
-  Tak  jest,  panie  pułkowniku.  Zaraz  pojadę...  Albo  raczej  zaczekam  na  jej  powrót  do  Little 
Paddocks. Może doznać wstrząsu, a zresztą chciałbym wcześniej zamienić kilka słów jeszcze 
z kimś innym. 
 
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY 
REKONSTRUKCJA ZBRODNI 

 

background image

Przestawię  lampę  bliżej  ciebie,  ciociu  Jane  -  powiedziała  pani  Harmon.  -  Strasznie  dziś 
ciemno. Z pewnością zanosi się na burzę. 
Przestawiła małą lampkę na drugi koniec stołu, tak by oświetlała  robótkę, którą zajęta była 
panna Marple, siedząca w głębokim fotelu z wysokim oparciem. 
Gdy przeciągała przez stół sznur, kot, Tiglat Pileser, rzucił się i począł go szarpać pazurami. 
- A psik! Nie wolno!... Obrzydliwe kocisko!... Spójrz, ciociu, jak wystrzępił izolację! Prawie 
do drutu! Nie rozumiesz, głupi kocie, że mógłby porazić cię prąd? 
- Dziękuję, Bułeczko - powiedziała panna Marple i wyciągnęła rękę, by włączyć światło. 
-  Nie!  Nie  tutaj  się  zapala.  Trzeba  nacisnąć  ten  wyłącznik  w  połowie  sznura.  Chwileczkę, 
ciociu. Uprzątnę tylko kwiaty. 
Sięgnęła  po  stojący  na  stole  wazon  z  nieśmiertelnikami.  Kot  uniósł  w  górę  ogon  i  z 
rozmachem  uderzył  łapą  w  ramię  Bułeczki.  Trochę  wody  prysnęło  prosto  na  uszkodzone 
miejsce sznura, a także na Tiglata Pilesera, który prychnął gniewnie i zeskoczył na podłogę. 
Panna Marple nacisnęła wyłącznik kształtu małej gruszki. Rozległ się trzask i błysnęło tam, 
gdzie na wystrzępioną izolację prysnęła woda. 
-  Mój  Boże!  -  zawołała  Bułeczka.  -  Krótkie  spięcie!  Pewno  wszystkie  światła  poszły.  - 
Sprawdziła  najbliższy  wyłącznik.  -  Ma  się  rozumieć.  To  nonsens  mieć  tylko  jedną  parę 
korków!  Przypalił  się  też  blat  stołu.  To  twoja  wina,  nieznośny  kocie!  Co  się  stało,  ciociu 
Jane? Czyżbym cię przestraszyła? 
- Nie... Nie, Bułeczko. Nagle dostrzegłam coś, co powinnam widzieć od dawna. 
- Zaraz naprawię korki i przyniosę ci lampę z gabinetu Juliana. 
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, kochanie. Spóźnisz się na autobus. Nie potrzeba mi światła. 
Chcę posiedzieć spokojnie, zastanowić się nad czymś. Pośpiesz się, bo ci autobus ucieknie. 
Po  odejściu  Bułeczki  panna  Marple  siedziała  bez  ruchu  przez  parę  minut.  W  bawialni 
powietrze było ciężkie przed nadciągającą burzą. 
Panna Marple sięgnęła po arkusik papieru. Napisała: "Lampa?" - i podkreśliła grubą linią. Po 
chwili wahania napisała jeszcze jeden wyraz. 
Następnie u dołu kartki zaczęła kreślić zwięzłe, zagadkowe notatki. 
 

 
W bawialni w Boulders - pokoju raczej ciemnym z powodu niskiego sufitu i okien o małych 
szybkach w ołowianej oprawie - sprzeczały się panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. 
- Nie chcesz popróbować, Murg - powiedziała panna Hinchliffe - i to całe zmartwienie. 
- Przecież mówię ci, Hinch, że nic nie mogę sobie przypomnieć. 
-  Zaraz,  Murg,  zaraz!  Przystępujemy  do  konstruktywnego  myślenia.  Dotychczas  nie 
zabłysłyśmy  w  roli  detektywów.  W  sprawie  drzwi  myliłam  się  zasadniczo.  Nie 
przytrzymywałaś ich, żeby ułatwić robotę mordercy. Jesteś oczyszczona z zarzutu! 
Panna Murgatroyd uśmiechnęła się niemrawo. 
-  Takie  już  nasze  szczęście  -  ciągnęła  jej  przyjaciółka  -  że  mamy  jedyną  w  Chapping 
Cleghorn małomówną pomoc domową. W normalnych warunkach dziękuję za to Bogu, ale 
tym razem jej małomówność naprowadziła nas na fałszywy trop. Cała osada wie od dawna, że 
ktoś wykorzystał tamte drugie drzwi, a my usłyszałyśmy o tym dopiero wczoraj. 
- 1 tak nie rozumiem, w jaki sposób... 
- W zupełnie prosty! - przerwała panna Hinchliffe. 
-  Nasze  założenie  wstępne  było  całkiem  prawidłowe.  Nie  sposób  jednocześnie 
przytrzymywać  skrzydła  drzwi,  wymachiwać  latarką  elektryczną  i  strzelać  z  rewolweru. 
Wobec tego pozostawiłyśmy rewolwer i latarkę,  a wyeliminowałyśmy drzwi. Tu tkwi błąd. 
Należało wyeliminować rewolwer. 
- Przecież na własne oczy widziałam rewolwer. Leżał obok niego na podłodze. 

background image

- Tak. Ale Rudi Scherz już nie żył. Nie on strzelał z rewolweru... 
- A więc kto? 
- To właśnie zamierzamy wykryć. W każdym razie osoba, która wówczas strzelała, podrzuciła 
także zatrutą aspirynę na stolik nocny Letty Blacklock i tym sposobem wyprawiła na tamten 
ś

wiat biedną Dorę Bunner. Nie mógł to być Rudi Scherz, ponieważ sam już nie żył. Zrobił to 

ktoś, kto uczestniczył w przyjęciu urodzinowym i najprawdopodobniej był również w salonie 
tamtego piątkowego wieczoru. Jedyna osoba nie wchodząca w rachubę to pani Harmon. 
- Myślisz, Hinch, że ktoś podrzucił aspirynę w czasie przyjęcia urodzinowego? 
- Oczywiście. 
- Ale w jaki sposób? 
-  Wszyscy  wychodziliśmy  do  toalety,  prawda?  -  Podjęła  szorstko  panna  Hinchliffe.  -  Ja 
myłam  w  łazience  ręce  umazane  tym  tłustym  ciastem.  Ślicznotka  pułkownika  Easterbrooka 
pudrowała nosek w sypialnym pokoju Letty Blacklock. 
- Hinch! Podejrzewasz, że ona... 
-  Nie  wiem.  Chyba  nie,  bo  byłoby  to  zbyt  widoczne.  Gdyby  chciała  podrzucie  zatrutą 
aspirynę, mijałaby z dala sypialnię przyszłej ofiary. Ale wszyscy mieliśmy wiele sposobności. 
- Mężczyźni nie chodzili na piętro - wtrąciła Amy Murgatroyd. 
- Są boczne schody. A zresztą, gdy mężczyzna ulatnia się z pokoju, nie śpieszysz za nim, aby 
sprawdzić,  czy  rzeczywiście  idzie  tam,  dokąd  twoim  zdaniem  iść  powinien.  To  byłoby 
niedelikatne. No i nie kłóć się ze mną, Murg! Chcę wrócić do pierwszego zamachu na życie 
Letty  Blacklock.  Na  początek  mocno  wbij  sobie  do  głowy  fakty  związane  z  tą  historią,  bo 
wszystko zależy od ciebie. 
Panna Murgatroyd zrobiła wystraszoną minę. 
- Ach, Hinch! - westchnęła. - Przecież wiesz, jaka ja jestem niemądra. 
- Nie chodzi przecież o pracę mózgu czy też szarej galarety, która u ciebie za mózg uchodzi. 
Potrzebne mi są twoje oczy. Chodzi o to, co widziałaś. 
- Ależ ja nic nie mogłam widzieć! 
-  Powtarzam  to,  co  przed  chwilą  powiedziałam.  Całe  zmartwienie  w  tym,  że  nie  chcesz 
popróbować. Słuchaj teraz uważnie. 
Co się wówczas działo? Ktoś, kto czyhał na życie Letty Blacklock, był piątkowego wieczora 
w tamtym pokoju. On... Mówię "on" dla ułatwienia, ale nie musiał to być mężczyzna... Tyle 
chyba,  że  wszyscy  mężczyźni  to  łajdacy  i  świntuchy!  Otóż  on  poprzednio  naoliwił  drugie 
drzwi wiodące do salonu, które uchodziły za ślepe, zabite gwoździami czy coś takiego. 
Nie  pytaj  mnie,  kiedy  to  zrobił,  wprowadzisz  niepotrzebny  zamęt.  Gdybym  zechciała, 
mogłabym  o  stosownej  porze  zakraść  się  do  jakiegokolwiek  domu  w  Chipping  Cleghorn  i 
niepostrzeżenie robić przez pół godziny albo dłużej wszystko, co by mi się podobało. 
Musiałabym tylko sprawdzić, w jakie dni nie przychodzi pomoc domowa, a także dokąd i na 
jak długo wychodzą domownicy. To zadanie całkiem proste. Ale idziemy dalej. On naoliwił 
drugie drzwi po to, by otwierały się bezszelestnie. Przychodzi moment napadu. Gasną światła. 
Drzwi  "A"  (te  normalnie  używane)  otwierają  się  z  trzaskiem.  Latarka  elektryczna.  Okrzyk: 
"Ręce  do  góry!"  Tymczasem  kiedy  wszyscy  gapimy  się  na  napastnika,  X  (to  chyba  będzie 
najwłaściwsze określenie) cichaczem wymyka się do ciemnego holu, korzystając z drzwi "B". 
Staje za plecami tego idioty, strzela dwa razy do Letty Blacklock, a trzecim strzałem kładzie 
samego Szwajcara. Rzuca rewolwer tak, by tępaki twojego pokroju uznały, że strzelać musiał 
Rudi Scherz, następnie zaś wraca ukradkiem do salonu, zanim ktokolwiek zdążył poświecić 
zapalniczką. Rozumiesz, Murg? 
- Aha... Rozumiem... Ale kto to był? 
- Tego nikt nie wie, jeżeli ty nie wiesz. 
- Ja? - przeraziła się panna Murgatroyd. Ja nic nie wiem. Absolutnie nic. Naprawdę, Hinch! 

background image

-  Ruszże  tą  swoją  galaretą,  którą  nazywasz  mózgiem!  Na  początek  powiedz,  gdzie  kto  się 
znajdował, kiedy zgasło światło? 
- Nie wiem. 
- Wiesz! Wiesz! Zwariować z tobą można! Wiesz, gdzie byłaś, prawda? Obok drzwi, co? 
- Tak... Tak! Kiedy on je pchnął, drzwi uraziły mnie w odcisk. 
-  Czemu  nie  pójdziesz  do  pedikiurzystki,  zamiast  samej  grzebać  przy  swoich  stopach? 
Nabawisz  się  kiedyś  zakażenia  krwi.  Zobaczysz!  Jedziemy  dalej!  Ty  byłaś  za  otwartym 
skrzydłem drzwi. Ja stałam przed kominkiem i język wysychał mi z pragnienia. Marzyłam o 
czymś  mocniejszym.  Letty  Blacklock  znajdowała  się  przy  stoliku  pod  arkadą;  sięgała  po 
papierosy. Patryk Simmons wyszedł do tej drugiej części salonu, bo tam była taca z butelką i 
kieliszkami. Zgadza się? 
- Tak. To wszystko sobie przypominam. 
-  Świetnie!  I  jeszcze  ktoś  wyszedł  za  Patrykiem  albo  ruszył  się,  by  pójść  jego  śladem. 
Mężczyzna. Do licha! Nie pamiętam, czy to był Easterbrook, czy może Edmund Swettenham. 
Ty nie przypominasz sobie? 
- Nie, Hinch. 
- No właśnie, Murg! I jeszcze ktoś wszedł wtedy do mniejszego pokoju... Oczywiście! Filipa 
Haymes.  Dobrze  pamiętam,  bo  spojrzałam  na  jej  proste,  smukłe  plecy  i  pomyślałam,  że  ta 
ś

wietnie wyglądałaby na koniu. Patrzyłam na nią i właśnie tak sobie myślałam. Podeszła do 

kominka  w  tamtej  części  salonu.  Nie  wiem,  czego  szukała,  bo  w  tym  momencie  zgasło 
ś

wiatło. 

Jak więc przedstawia się sytuacja? W mniejszym pokoju są Patryk Simmons, Filipa Haymes i 
albo pułkownik Easterbrook, albo Edmund Swettenham; tego nie wiemy. Uważaj teraz, Murg. 
Zbrodni  dokonała  najprawdopodobniej  jedna  z  tych  trzech  osób.  Naturalnym  rzeczy 
porządkiem ktoś, kto zamierzał skorzystać z rzekomo ślepych drzwi, starałby się być blisko 
nich  w  chwili,  kiedy  zrobi  się  ciemno.  Jak  powiedziałam  zatem,  najprawdopodobniej 
winowajcą jest ktoś z tej trójki. W takim razie, Murg, ty absolutnie nic nie możesz wiedzieć. 
Amy Murgatroyd rozpogodziła się wyraźnie. 
- Z drugiej strony istnieje możliwość, że nie był to nikt z nich. I tu zaczyna się twoja rola. 
- Ale skąd ja miałabym coś wiedzieć? 
- Jak powiedziałam już, nikt nic nie wie, jeżeli ty nie wiesz. 
- Dlaczego? Ja nic nie wiem. Przecież nic nie mogłam wiedzieć. 
- Mogłaś. Na pewno mogłaś. Ty jedna, Murgatroyd. Stałaś za skrzydłem otwartych drzwi. Nie 
mogłaś  patrzeć  na  latarkę,  bo  to  skrzydło  drzwi  znajdowało  się  między  nią  a  tobą.  Oczy 
miałaś  zwrócone  w  kierunku  smugi  reflektora.  Nas  wszystkich  blask  oślepiał.  Ale  ciebie, 
Murg, nie oślepiał. 
- Tak... mnie nie oślepiał. Nic jednak nie widziałam... Smuga światła przesuwała się... 
- I wskazywała ci co? Ludzkie twarze, prawda? Stoły? Krzesła? 
- Tak... Tak! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte... 
Wytrzeszczała oczy, mrugała... 
- Nareszcie! - Panna Hinchliffe westchnęła z ulgą. - Cała trudność polega na uruchomieniu tej 
twojej szarej galarety! Co dalej? 
- Nic więcej nie widziałam. Naprawdę! 
- Twierdzisz, że pokój był pusty? Nikt nigdzie nie stał? Nie siedział? 
- Nie, nie! Skąd znowu! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte. Pani Harmon siedziała na 
poręczy  fotela.  Zamknęła  oczy  i  uniosła  do  twarzy  zaciśnięte  pięści,  jak  przestraszone 
dziecko. 
- Doskonale! Mamy już panią Harmon i pannę Bunner. Nie rozumiesz, do czego zmierzam? 
Moja  trudność  polega  na  tym,  że  nie  chcę  wbijać  ci  do  głowy  własnych  myśli.  Skoro 
ustaliłyśmy, kogo widziałaś, wolno nam zadać sobie bardzo ważne pytanie, czy może kogoś 

background image

nie  widziałaś.  Rozumiesz?  Oprócz  stołów,  krzeseł,  chryzantem,  różnych  przedmiotów 
znajdowało się w pokoju kilka osób: Julia Simmons, pani Swettenham, pani Easterbrook, jej 
mąż  albo  też  Edmund  Swettenham,  Dora  Bunner,  Bułeczka  Harmon.  W  porządku.  Ty 
widziałaś  Bułeczkę  i  Dorę  Bunner.  Te  dwie  wykreślamy.  Teraz  pomyśl,  Murg,  pomyśl 
spokojnie.  Czy  przypominasz  sobie,  że  kogoś  z  wymienionych  osób  na  pewno  nie  było  w 
salonie? 
Panna Murgatroyd wzdrygnęła się nerwowo, gdyż gałąź uderzyła w otwarte okno. Zamknęła 
oczy. Jęła mamrotać do siebie. 
- Kwiaty... Kwiaty na stoliku... Duży,  głęboki fotel... Smuga światła przesuwa się... Ciebie, 
Hinch, nie dosięgła... Pani Harmon... 
Zadzwonił telefon. Panna Hinch pośpieszyła do aparatu. 
- Halo! Kto? Posterunek policji? 
Posłuszna  panna  Murgatroyd  miała  oczy  zamknięte.  Przeżywała  ponownie  wieczór 
dwudziestego dziewiątego października. Smuga reflektora przesuwa się powoli... Grupa kilku 
osób... Okna... Kanapa... Ściana... 
Stolik, a na nim lampa... Arkada... Nagły wystrzał z rewolweru. 
- To zdumiewające! - powiedziała. 
- Co takiego? - krzyczała do telefonu panna Hinchliffe. - Jest u was od rana? Od której? I, do 
stu  diabłów,  dzwonicie  do  mnie  dopiero  teraz!  Teraz!  Napuszczę  na  was  Towarzystwo 
Ochrony Zwierząt! Niedopatrzenie? Ładna historia! Nic więcej nie macie do powiedzenia? 
Z łoskotem rzuciła słuchawkę. 
- Pies, powiadają! - zawołała. - Rudy seter! Jest na posterunku od rana! Od ósmej rano! Bez 
kropli wody! Idioci! Dopiero teraz dzwonią! Już tam jadę, Murg! 
Wybiegła z pokoju, a przyjaciółka krzyknęła piskliwie jej śladem: 
- Hinch! Hej, Hinch! Posłuchaj! Coś zdumiewającego! 
Nic nie rozumiem, ale... 
Panna Hinchliffe pędziła w kierunku szopy, która służyła za garaż. 
- Pogadamy, jak wrócę! - zawołała. - Nie mogę wziąć cię z sobą. Jesteś w rannych pantoflach, 
jak zawsze. 
Nacisnęła  rozrusznik  wozu  i  po  gwałtownym  szarpnięciu  wycofała  go  z  szopy.  Panna 
Murgatroyd zdążyła uskoczyć w porę. 
- Ale Hinch... Muszę ci powiedzieć, że... 
- Jak wrócę! 
Za  odjeżdżającym  szybko  samochodem  pogonił  słaby  głos  dźwięczący  nutą  wielkiego 
podniecenia: 
- Ale, Hinch! Tam jej nie było! 
 

 
Na  niebie  zbierały  się  chmury  -  ciężkie,  granatowe.  Pierwsze  krople  deszczu  spadły,  gdy 
panna Murgatroyd patrzyła na oddalający się wóz. 
Szybko  ruszyła  w  stronę  sznura,  na  którym  rozwiesiła  przed  kilkoma  godzinami  dwie 
wyprane bluzki z dzianiny oraz ciepłą wełnianą koszulkę. 
- To zdumiewające... Doprawdy - mamrotała do siebie. - No i nie zdążę zdjąć... A pranie było 
prawie suche. 
Zaczęła  mocować  się  z  klamerkami.  Po  chwili  odwróciła  głowę,  gdyż  usłyszała  odgłos 
zbliżających się kroków. 
- Dobry wieczór - uśmiechnęła się życzliwie. - Strasznie leje... Proszę wejść do domu. 
- Pomogę pani. 

background image

- Dziękuję... To przykre, jak wszystko zmoknie i robota pójdzie na marne... Powinnam była 
zdjąć cały sznurek, ale myślałam, że jakoś sobie poradzę... 
- To pani szalik, prawda? Założyć go pani na szyję? 
- Tak... Dziękuję... Nie mogę dosięgnąć tej klamerki... Wełniany szalik okręca szyję, zaciska 
się niespodziewanie mocno. 
Panna  Murgatroyd  szeroko  otwiera  usta,  lecz  nie  dobywa  z  nich  artykułowanego  dźwięku, 
tylko zdławione charczenie. 
 

 
Szalik zaciska się coraz mocniej... 
W  powrotnej  drodze  z  posterunku  panna  Hinchliffe  zahamowała  raptownie,  by  zaprosić  do 
wozu pannę Marple, która szybko szła ulicą. 
- Proszę pani! - zawołała. - Przemoknie pani do nitki! Proszę do nas na herbatkę. Widziałam 
Bułeczkę  czekającą  na  autobus,  więc  w  domu  byłaby  pani  całkiem  sama.  Proszę  do  nas. 
Bawiłyśmy  się  z  Murg  w  rekonstrukcję  zbrodni  i  chyba  doszłyśmy  do  czegoś.  Niech  pani 
uważa na psa. Biedna suczka jest zdenerwowana. 
- Śliczna! 
- Udana, co? Kretyni trzymali ją na posterunku od rana i nie dali mi znać. Powiedziałam, co o 
nich  myślę,  tym  skurw...  Stokrotnie  przepraszam!  Ale  w  domu,  w  Irlandii,  wychowywali 
mnie stajenni. 
Mały samochód wziął ostry zakręt i wjechał na podwórko Boulders. Stadko rozkrzyczanych 
kur i kaczek otoczyło wysiadające panie. 
- Niech licho porwie Murg! - powiedziała panna Hinchliffe. 
- Nie dała im pośladu! 
- Trudno teraz o poślad? - zapytała panna Marple. Panna Hinchliffe zrobiła do niej filuterne 
oko. 
- Nie mnie. Jestem za pan brat z wieloma farmerami. - Odpędzając drób, powiodła gościa w 
stronę domu. 
- Chyba bardzo pani nie zmokła, co? 
- Nie, to doskonały płaszcz nieprzemakalny. 
-  Rozpalę  ogień  na  kominku,  jeżeli  Murg  tego  jeszcze  nie  zrobiła.  Hej,  Murg!  Gdzie  się 
podziała? No i suczka znowu zginęła. 
Rozległo się przeciągłe, żałosne wycie. 
- Głupia suka! Bodaj ją licho! - Panna Hinchliffe pomaszerowała w stronę drzwi, otworzyła je 
i krzyknęła. - Cutie! Choć tu! Do nogi! Cutie! 
Rudy  seter  obwąchiwał  coś  leżącego  pod  sznurem,  na  którym  powiewało  parę  sztuk 
garderoby. 
- Murg nie pomyślała nawet o zdjęciu prania! No i gdzie się podziewa? 
Cutie obwąchiwała nadal coś przypominającego kupkę odzieży. 
Później zadarła głowę i znów zawyła. 
- Cóż się temu psu stało? 
Panna Hinchliffe ruszyła zamaszyście przez trawę. Panna Marple podreptała za nią - szybko, 
lękliwie. Wśród ulewnego deszczu przystanęły obok siebie i starsza kobieta objęła ramieniem 
młodszą, która, cała zesztywniała, stała pochylona, spoglądając na siną, obrzękłą twarz trupa i 
język wystający z otwartych ust. 
- Zabiję! - odezwała się panna Hinchliffe, zdławionym głosem. - Zabiję, jeżeli dostanę ją w 
swoje ręce! 
- Ją? - zapytała ze zdziwieniem panna Marple. 

background image

- Tak... Prawie wiem, kto to zrobił... Wchodzi w rachubę jedna z trzech osób - odrzekła panna 
Hinchliffe. 
Przez  chwilę  spoglądała  na  zwłoki  przyjaciółki.  Później  odwróciła  się  i  ruszyła  w  kierunku 
domu. Głos miała opanowany, suchy. 
-  Trzeba  zawiadomić  policję.  Zaczekamy  na  nią,  a  tymczasem  powiem  pani  wszystko.  To 
moja wina, że Murg tam leży. Urządziłam zabawę, a... a morderstwo to nie żarty. 
- Tak - przyznała panna Marple. - Morderstwo to nie żarty. 
- Pani wie coś niecoś o takich sprawach, prawda? Podniosła słuchawkę i wykręciwszy numer, 
zameldowała zwięźle o zdarzeniu. 
- Przyjadą za kilka minut - rzekła. - Tak, słyszałam, że pani wie coś niecoś o takich sprawach. 
Mówił mi o tym... chyba Edmund Swettenham. Ciekawa pani, co robiłyśmy tutaj, Murg i ja? 
Zwięźle streściła rozmowę, która odbyła się przed jej odjazdem na posterunek policji. 
- Kiedy już ruszyłam - ciągnęła - Murg zawołała za mną. Stąd wiem, że to była kobieta, nie 
mężczyzna. 
Ach,  gdybym  zaczekała!  Gdybym  wysłuchała  do  końca!  Do  licha!  Suka  mogła  zostać  tam 
kwadrans dłużej! 
-  Proszę  nie  winić  siebie,  droga  pani.  To  nic  nie  pomoże.  Nie  sposób  przewidzieć 
wszystkiego. 
-  Tak.  Nie  sposób.  Przypominam  sobie,  że  coś  stuknęło  w  szybę.  Może  to  ona  stała  za 
oknem... Tak! Z pewnością... 
Musiała stać za oknem! Szła do nas, a Murg i ja krzyczałyśmy na całe gardło... Podsłuchała 
nas! Podsłuchała wszystko. 
- Nie dowiedziałam się jeszcze, co zawołała pani przyjaciółka. 
- Jedno krótkie zdanie: "Tam jej nie było". 
-  Panna  Hinchliffe  zrobiła  krótką  pauzę.  -  Rozumie  pani?  Nie  wyeliminowałyśmy  trzech 
kobiet, pani Swettenham, pani Easterbrook i Julii Simmons. Jednej z nich "tam nie było". Nie 
było jej w salonie, ponieważ wymknęła się drugimi drzwiami i oczywiście działała w holu. 
- Tak - powiedziała panna Marple. - Rozumiem. 
- Zbrodniarką jest jedna z tych trzech kobiet. Nie wiem która. Ale dowiem się tego. 
- Bardzo przepraszam, ale czy ona... czy panna Murg wymówiła to zdanie dokładnie tak, jak 
wymówiła je pani? 
- Jak to?... Dokładnie tak, jak ja je wymówiłam? 
-  Mój  Boże!  Trudno  to  wyjaśnić.  Pani  powiedziała  "Tam  jej  nie  było"  bez  szczególnego 
nacisku na żadnym z wyrazów. Są inne dwa sposoby wymówienia tego samego zdania. "Tam 
jej  nie  było"  -  z  akcentem  na  osobę  -  albo  "Tam  jej  nie  było",  z  akcentem  na  miejsce,  co 
mogłoby potwierdzić istniejące już podejrzenia wobec kogoś. 
-  Czy  ja  wiem?  -  Panna  Hinchliffe  bezradnie  rozłożyła  ręce.  -  Nie  pamiętam  dokładnie... 
Jednakże, u diabła, mogłabym coś takiego zapamiętać? Wydaje mi się... Tak! Na pewno ona 
położyła nacisk na miejsce. "Tam jej nie było!" - powiedziała. To chyba najbardziej naturalny 
sposób wymówienia tego zdania. Ale czy to robi jaką różnicę? 
-  Tak...  Tak,  droga  pani  -  odrzekła  panna  Marple  tonem  zastanowienia.  -  To  bardzo  słaba 
wskazówka, ale bądź co bądź wskazówka... Tak... To robi niemałą różnicę. 
 
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY 
PANNA MARPLE ZAGINĘŁA 

 
Ku  wielkiemu  swojemu  niezadowoleniu,  listonosz  z  Chipping  Cleghorn  dostał  ostatnio 
polecenie, by doręczać pocztę nie tylko w godzinach porannych, lecz również po południu. 

background image

W  popołudnie,  o  którym  mowa,  dokładnie  dziesięć  minut  po  piątej,  zostawił  w  Little 
Paddocks trzy listy. 
Jeden, zaadresowany uczniowskim charakterem pisma, był przeznaczony dla Filipy Haymes, 
dwa pozostałe dla panny Blacklock. Otworzyła je podczas podwieczorku, który jadła razem z 
Filipa.  Z  powodu  ulewnego  deszczu  ogrodniczka  z  Dayas  Hali  zakończyła  wcześniej  dzień 
pracy, gdyż po zamknięciu szklarni nic więcej nie miała już do roboty. 
Panna Blacklock rozdarła pierwszą kopertę i dobyła z niej rachunek za naprawę kuchennego 
bojlera. Prychnęła gniewnie. 
- Dymond liczy zbójeckie ceny. Doprawdy zbójeckie! Ale myślę, że inni rzemieślnicy nie są 
lepsi. - Sięgnęła po drugą kopertę, zaadresowaną zupełnie jej nie znanym charakterem pisma. 
List brzmiał, jak następuje: 
 
Droga Kuzynko Letty! 
Spodziewam się, że nie sprawię kłopotu, jeżeli przyjadę w czwartek? Dwa dni temu pisałam 
do Patryka, lecz nie dostałam odpowiedzi. Wobec tego przyjmuję, że wszystko w porządku. 
Mama  wybiera  się  do  Anglii  w  przyszłym  miesiącu  i  ma  nadzieję,  że  wtedy  zobaczy  się  z 
Tobą. 
Mój pociąg przybywa do Chipping Cleghorn kwadrans po szóstej po pohidniu, co zapewne 
będńe dla wszystkich dogodne. 
Szczerze oddana-Julia Simmons. 
 
Panna  Blacklock  przeczytała  list  -  po  raz  pierwszy  tylko  ze  zdziwieniem,  po  raz  drugi  z 
wyrazem irytacji. Spojrzała na Filipę, która z uśmiechem czytała list od swojego synka. 
- Nie wiesz, czy Julia i Patryk już wrócili? Filipa podniosła wzrok. 
- Tak. Wrócili wkrótce po mnie. Poszli na piętro, żeby się przebrać. Przemokli obydwoje do 
suchej nitki. 
- Zechcesz poprosić ich do mnie? 
- Naturalnie, proszę pani. 
-  Chwileczkę...  Może  byś  to  najpierw  przeczytała.  Filipa  wykonała  polecenie  i  ze 
zdziwieniem zmarszczyła czoło. 
- Nic nie rozumiem... 
- Ja również. A najwyższy czas, abym zrozumiała. Zawołaj Patryka i Julię, Filipo. 
- Patryku! Julio! - krzyknęła pani Haymes u stóp schodów. - Ciocia Letty was prosi! 
Patryk zbiegł po schodach i wszedł do pokoju. 
- Nie odchodź, Filipo - poprosiła panna Blacklock. 
- Dobry wieczór, ciociu - zaczął pogodnie Patryk. - Potrzebny ci jestem? 
- Tak. Bardzo. Zechcesz wyjaśnić łaskawie sens tego listu? 
Młody człowiek zaczął czytać. Jego twarz przybrała wyraz niemal komicznego przestrachu. 
- Miałem zadepeszować do niej! Ależ osioł ze mnie! 
- Przypuszczam, mój drogi, że ten list napisała twoja siostra Julia? 
- Tak... Tak... Julia. 
- Wolno zatem zapytać, kim jest młoda osoba, którą sprowadziłeś tutaj jako Julię Simmons, 
twoją siostrę, a moją kuzynkę? 
-  Otóż...  ciociu  Letty...  Rzeczywiście  to  być  może...  Wszystko  postaram  się  wytłumaczyć... 
Nie powinienem tak postąpić, ale uważałem, że to będzie wyśmienity kawał... Pozwól, ciociu 
Letty, że wyjaśnię... 
- Czekam na wyjaśnienia! - przerwała szorstko panna Blacklock. - Kim jest ta młoda osoba? 
-  Poznałem  ją  na  jednym  przyjęciu...  To  było  niedługo  po  tym,  jak  zostałem 
zdemobilizowany. Powiedziałem, że wybieram się do Chipping Cleghorn, no i... I obydwojgu 
nam się wydało, że zrobimy wyborny kawał, jeżeli przyjedziemy tu razem... Widzisz, ciociu 

background image

Letty, Julia... prawdziwa Julia ma od dawna kręćka na punkcie sceny, co mamę przyprawiło o 
siedem ataków nerwowych. Otóż Julii nadarzyła się sposobność wypróbowania swoich sił i 
zdolności  w  dobrym  stałym  teatrze  w  Perth  czy  gdzieś  tam  indziej  w  Szkocji...  Ale 
pomyśleliśmy,  że  mama  będzie  znacznie  spokojniejsza,  jeżeli  jej  się  wmówi,  że  Julia  bawi 
tutaj i, jak grzeczna panienka, uczy się czegoś przyzwoitego i pożytecznego. 
- Chciałabym jednak wiedzieć, kim jest ta młoda osoba? Patryk odetchnął z ulgą, gdy Julia - 
chłodna i wyniosła jak zawsze - weszła do pokoju. 
- Bomba pękła! - oznajmił. 
Julia ściągnęła brwi, po czym - opanowana nadal - postąpiła kilka kroków i usiadła. 
-  Trudno!  -  powiedziała.  -  Stało  się.  Pani  musi  być  strasznie  zła,  prawda?  -  Obojętnie,  bez 
szczególnego zainteresowania spojrzała prosto w twarz panny Blacklock. - Ja także byłabym 
zła na pani miejscu. 
- Ale kim jesteś? Julia westchnęła. 
- Nadeszła chwila szczerych wynurzeń. Stało się! Jestem połówką tandemu Fip i Emma. A 
wyrażając  się  ściślej,  noszę  nazwisko  Emma  Jocelyn  Stamfordis.  Tyle  że  ojciec  pozbył  się 
dawno nazwiska Stamfordis i teraz, o ile mi wiadomo, działa jako de Courcy. 
-  Pozwolę  sobie  dodać  -  ciągnęła  -  że  małżeństwo  rodziców  rozleciało  się,  kiedy  Fip  i  ja 
mieliśmy po jakieś trzy lata. Każde z nich poszło własną drogą i nas podzielili między siebie. 
Ja  przypadłam  w  udziale  ojcu,  który  był  nawet  uroczy,  ale  jako  opiekun  całkiem 
nieodpowiedzialny.  Od  czasu  do  czasu  bywałam  porzucana  przez  niego,  gdy  nie  miał 
pieniędzy  albo  szykował  się  do  jakiegoś  szczególnie  szelmowskiego  zagrania.  Edukował 
mnie  wtedy  w  rozmaitych  klasztorach.  Przybierając  górne  tony,  wpłacał  pierwszą  ratę  za 
pobyt  i  naukę,  a  później  znikał i  na  rok  albo  dwa  pozostawiał  mnie  w  rękach  zakonnic.  W 
przerwach  między  takimi  okresami  żyliśmy  obydwoje  dostatnio  i  obracaliśmy  się  w 
kosmopolitycznym towarzystwie. Wojna rozłączyła nas na dobre. Nie mam pojęcia, co stało 
się  z  ojcem. Ja  miałam różne  przygody.  Przez  pewien  czas  współpracowałam  z  francuskim 
ruchem  oporu.  To  było  życie!  Nie  jestem  gadułą,  wiec  powiem  tylko,  że  ostatecznie 
wylądowałam w Londynie i zaczęłam myśleć poważnie o swojej przyszłości. Wiedziałam, że 
brat  matki,  z  którym  pokłóciła  się  niegdyś  i  zerwała  wszelkie  stosunki,  umarł  i  pozostawił 
olbrzymi majątek. Przejrzałam jego testament, by sprawdzić, czy czegoś mi nie zapisał. Nie 
zapisał. W każdym razie nie zapisał bezpośrednio. Zebrałam informacje o wdowie po nim i 
dowiedziałam się, że zupełnie zdziecinniała i pod stałym działaniem środków uśmierzających 
powoli umiera. Otwarcie mówiąc, doszłam do przekonania, że najwłaściwiej będzie postawić 
na panią. Wyglądało na to, że wkrótce dojdzie pani do grubych pieniędzy, których nie będzie 
pani miała na kogo wydawać. Będę zupełnie szczera. Rozumowałam, że gdybyśmy poznały 
się i zaprzyjaźniły, gdybym potrafiła zyskać pani względy... Ostatecznie warunki zmieniły się 
od  czasu  śmierci  wuja  Randalla.  Kataklizm  w Europie  pochłonął  pieniądze,  które  mieliśmy 
przed wojną. Myślałam, że być może pani zlituje się nad biedną, młodą dziewczyną, sierotą 
bez bliskiej duszy na świecie i zechce mnie trochę wspomóc. 
- Aha! Tak myślałaś, powiadasz? 
- Tak. Oczywiście nie znałam wtedy pani, więc obmyśliłam różne chytre sposoby zbliżenia... 
Nagle,  jak  gdyby  cudownym  zrządzeniem  losu,  spotkałam  przypadkowo  Patryka,  który 
okazał się pani siostrzeńcem, kuzynem, w każdym razie jakimś krewnym. Poczytałam to za 
okazję jedyną w swoim rodzaju. Ostro wzięłam się do Patryka, no i zainteresowałam go sobą, 
tak jak chciałam. Prawdziwa Julia miała niezłego bzika na punkcie sceny, więc szybko udało 
mi  się  ją  przekonać,  że  obowiązek  wobec  Sztuki  (przez  duże  "S")  nakazuje  jej  osiąść  w 
jakimś nędznym mieszkaniu w Perth, uczyć się i w przyszłości zostać drugą Sara Bernhardt. 
Nie należy winić zanadto Patryka. Serdecznie litował się nad biedną dziewczyną, samą jedną 
na świecie, więc nietrudno było mu wmówić, że to genialny pomysł, abym przyjechała tu w 
roli jego siostry i załatwiła jakoś gładko swoje sprawy. 

background image

- Pochwalał również kłamstwa, jakie opowiadałaś policji. 
-  Zastanów  się,  ciociu  Letty!  Kiedy  zdarzył  się  ten  operetkowy  napad...  lub  raczej  po  nim, 
zaczęłam  obawiać  się,  że  jestem  w  matni.  Przecież  miałam  wyborny  motyw,  by  panią 
sprzątnąć.  Nawet  teraz  przeczyć  temu  mogą  tylko  moje  słowa.  Trudno  wymagać,  abym  z 
własnej woli składała policji obciążające mnie zeznania. Od czasu do czasu sam Patryk miał 
wobec  mnie  paskudne  podejrzenia.  A  jeżeli  nawet  on  był  zdolny  do  tego,  jakież  myśli 
mogłyby  zrodzić  się  w  policyjnych  głowach?  Ten  inspektor  wydawał  mi  się  człowiekiem 
bardzo wnikliwym. Doszłam zatem do wniosku, że najrozsądniej będzie grać nadal rolę Julii i 
zniknąć bez śladu, kiedy całe zamieszanie się skończy. 
- Skąd mogłam wiedzieć - podjęła po krótkiej pauzie - że Julia, prawdziwa Julia, pokłóci się z 
reżyserem  i  w  przystępie  histerii  rzuci  do  diabła  całą  zabawę?  Napisała  do  Patryka,  by 
zapytać,  czy  może  przyjechać,  a  on  zamiast  odpowiedzieć  "Nie  przyjeżdżaj",  puścił  w 
niepamięć całą sprawę i nic nie zrobił. - Rzuciła Patrykowi gniewne spojrzenie. 
- Skończony idiota! - Westchnęła ciężko. 
- Nie ma pani pojęcia, jakie udręki przeżywałam w Milchesterze! Oczywiście nie miałam po 
co chodzić do szpitala, ale musiałam coś ze sobą zrobić. Długie godziny trawiłam w kinach na 
oglądaniu raz po raz wciąż tych samych potwornych filmów! 
-  Fip  i  Emma  -  szepnęła  panna  Blacklock.  -  Wbrew  wszystkiemu,  co  mówił  mi  inspektor 
Craddock,  nigdy  nie  uważałam  ich  za  osoby  realne.  -  Spojrzała  na  Julię  przenikliwie.  -  Ty 
jesteś Emma, a gdzie Fip? - zapytała. 
Dziewczyna spojrzała jej w oczy niewinnie, szczerze. 
- Nie wiem. Nie mam pojęcia. 
-  Pewno  znów  kłamiesz?  Kiedy  ostatni  raz  go  widziałaś?  Julia  jak  gdyby  wahała  się  przez 
chwilę. Później odpowiedziała dobitnie czystym głosem: 
- Nie widziałam Fipa od czasu, kiedy mieliśmy po trzy lata i zabrała go matka. Później nie 
spotkałam nigdy ani jego, ani matki. Nie wiem, gdzie mogą być teraz. 
- To wszystko, co masz do powiedzenia? Julia westchnęła znowu. 
-  Mogłabym  dodać,  że  jest  mi  bardzo  przykro.  Ale  i  to  byłoby  kłamstwem,  bo  drugi  raz 
postąpiłabym  tak  samo...  Ma  się  rozumieć,  tylko  wtedy,  gdyby  nie  wchodziły  w  grę 
morderstwa. 
- Julio! - zabrała głos panna Blacklock. - Nazywam cię tak z przyzwyczajenia. Julio, mówiłaś, 
ż

e byłaś we francuskim ruchu oporu? 

- Tak. Przez półtora roku. 
- Sądzę więc, że tam nauczyłaś się strzelać? Chłodne, błękitne oczy spojrzały w twarz starszej 
pani. 
-  Tak.  Dobrze  strzelam.  Byłam  strzelcem  wyborowym.  Ale  do  pani  nie  strzelałam,  chociaż 
potwierdzić  to  mogą  tylko  moje  słowa.  Mogę  powiedzieć  jeszcze  jedno.  Gdybym  ja  miała 
wtedy rewolwer w ręku, nie chybiłabym z całą pewnością. 
 

 
Nastrój napięcia prysnął, gdy przed domem zahamował samochód. 
- Kto to może być? - zapytała panna Blacklock. 
Mitzi wsunęła do pokoju głowę z warkoczem upiętym w koronę. Białka jej oczu połyskiwały. 
-  Znowu  policja!  -  oznajmiła.  -  To  jest  prześladowanie!  Czemu  nie  dają  nam  spokoju?  Nie 
zniosę tego. Napiszę do premiera waszego rządu. Napiszę do waszego króla! 
Craddock odsunął ją z drogi stanowczo i niezbyt uprzejmie. Wszedł do pokoju z twarzą tak 
ponurą, że lęk ogarnął wszystkich. 
To był nowy, zupełnie inny inspektor Craddock. 

background image

-  Panna  Murgatroyd  została  zamordowana  -  przemówił  surowo.  -  Ktoś  udusił  ją  niespełna 
godzinę temu. - Przywarł spojrzeniem do Julii. - Pani gdzie była przez cały dzień? 
- W Milchesterze - odrzekła spokojnie. - Dopiero co wróciłam. 
- Pan również? - przeniósł wzrok na Patryka. 
- Tak. 
- Przyjechali tu państwo razem? 
- Tak... Oczywiście - odparł Patryk. 
- Nie! - podchwyciła Julia. - Szkoda słów, Patryku. To kłamstwo, które musi wyjść na jaw. 
Dobrze  nas  znają  obsługi  autobusów.  Wróciłam,  inspektorze,  wcześniejszym  autobusem, 
przychodzącym tutaj o czwartej. 
- I co pani robiła? 
- Poszłam na spacer. 
- W kierunku Boulders? 
- Nie. Na przełaj przez pola. 
Inspektor  wpatrywał  się  w  nią  przenikliwie.  Julia  była  bardzo  blada,  usta  miała  zaciśnięte, 
lecz nie spuszczała wzroku. 
Telefon zabrzęczał, nim ktokolwiek zdążył się odezwać. Panna Blacklock spojrzała pytająco 
na Craddocka i sięgnęła po słuchawkę. 
-  Słucham...  Kto  mówi?...  Aa...  Bułeczka.  Co  takiego?  Nie...  Nie  było  jej  tutaj...  Nie  mam 
pojęcia... Tak. Jest u nas. - Opuściła rękę ze słuchawką. - Pani Harmon chce mówić z panem, 
inspektorze. Jest bardzo niespokojna, bo panna Marple nie wróciła do domu. 
Inspektor zrobił dwa długie kroki w stronę aparatu. 
- Tu Craddock. Słucham. 
Głos Bułeczki drżał nutą dziecięcego przestrachu. 
-  Martwię  się,  panie  inspektorze.  Ciocia  Jane  wyszła...  nie  wiem  dokąd.  I  podobno  ktoś 
zamordował pannę Murgatroyd. Czy to prawda? 
-  Prawda,  proszę  pani.  Panna  Marple  była  w  Boulders.  Ona  i  panna  Hinchliffe  znalazły 
zwłoki. 
- Aa... więc jest w Boulders - powiedziała pani Harmon z wyraźną ulgą. 
- Nie ma jej tam, niestety. Wyszła... zaraz... wyszła z Boulders jakieś pół godziny temu. Do 
domu nie wróciła? 
- Nie... A to dziesięć minut drogi stąd. Co się z nią stało? 
- Może wstąpiła do kogoś z sąsiadów? 
- Dzwoniłam do sąsiadów... Do wszystkich! Nigdzie jej nie ma. Boję się o nią, inspektorze! 
"Ja również" - pomyślał Craddock i odpowiedział spiesznie: 
- Jadę do pani. Zaraz. 
- Dziękuję... Bardzo proszę... Ona napisała coś, nim wyszła z domu. Nic nie mogę zrozumieć 
i wygląda mi to na brednie. 
Craddock odłożył słuchawkę. Panna Blacklock zapytała z niepokojem: 
- Czy stało się coś pannie Marple? Mam nadzieję, że nic złego. 
- Ja też mam taką nadzieję - odrzekł inspektor. Twarz miał pełną powagi, wargi zaciśnięte. 
- Taka jest stara, wątła. 
- Istotnie, proszę pani. 
Panna Blacklock stała, szarpiąc nerwowo palcami swój naszyjnik z pereł. 
- Jest coraz gorzej - podjęła zdławionym głosem. 
- Ktoś, kto robi to wszystko, inspektorze, musi być obłąkany... kompletnie obłąkany. 
- Czy ja wiem? 
Pod  nerwowymi  palcami  zerwała  się  kolia  z  pereł.  Gładkie  białe  kuleczki  posypały  się  na 
podłogę. Letycja Blacklock krzyknęła żałośnie: 
- Moje perły! Moje perły! 

background image

Jej  głos  zabrzmiał  nutą  tak  wielkiej  rozpaczy,  że  wszyscy  spojrzeli  na  nią  ze  zdziwieniem. 
Odwróciła się, dłonią zasłoniła szyję i szlochając wybiegła z pokoju. 
Filipa zaczęła zbierać perły. 
- Nigdy nie widziałam jej w takim stanie - powiedziała. - Zawsze nosiła ten naszyjnik... Cóż? 
Może to prezent od kogoś szczególnie bliskiego? Jak pan sądzi, inspektorze? Na przykład od 
Randalla Goedlera? 
- To prawdopodobne - odrzekł z wolna Craddock. 
Filipa klęczała nadal. Pracowicie zbierała lśniące kuleczki. 
-  Przecież  te  perły  nie  są...  nie  mogą  być  prawdziwe?  -  zapytała.  -  W  żadnym  wypadku, 
prawda? 
Inspektor wziął w palce jeden paciorek i zamierzał odpowiedzieć lekceważąco: "Prawdziwe? 
Skąd znowu!", lecz słowa uwięzły mu w gardle. 
Czy rzeczywiście te perły nie mogą być prawdziwe? Są tak duże, równe, że ich fałszywość 
wydaje  się  oczywista.  Jednakże  Craddock  przypomniał  sobie  figurujące  w  policyjnych 
rejestrach  zdarzenie,  kiedy  to  sznur  prawdziwych  pereł  został  sprzedany  w  lombardzie  za 
kilka szylingów. 
Letycja Blacklock zapewniała go niejednokrotnie, że nie ma w domu cennej biżuterii. Gdyby 
jednak te perły byty prawdziwe, ich wartość sięgałaby bajecznej sumy!  Ostatecznie prezent 
od Randalla Goedlera mógłby kosztować każdą sumę! 
Perły wyglądają na fałszywe, muszą być fałszywe, ale gdyby przypadkiem okazało się, że są 
prawdziwe? 
To  niewykluczone.  Sama  panna  Blacklock  mogła  nie  zdawać  sobie  sprawy  z  ich  wartości. 
Albo  też  chroniła  prawdziwy  skarb,  traktując  go  niby  świecidełko  za  co  najwyżej  dwie 
gwinee. Jaka mogłaby być faktyczna wartość takiej kolii? Bajeczna! W każdym razie godna 
popełnienia morderstwa przez kogoś, kto byłby tego świadomy. 
Inspektor z trudem oderwał się od tych rozważań. Panna Marple zaginęła. Bez zwłoki trzeba 
jechać na probostwo! 
 

 
Państwo Harmonowie oczekiwali inspektora. Twarze mieli zatroskane, posępne. 
- Nie wróciła jeszcze - powiedziała Bułeczka. 
- Czy wychodząc z Boulders mówiła, że wybiera się do domu? - zapytał pastor. 
- Właściwie nie mówiła - odrzekł z wolna Craddock, przypominając sobie moment, w którym 
ostatni raz widział pannę Marple. 
Usta  miała  zaciśnięte,  surowe  błyski  w  łagodnych  zazwyczaj  błękitnych  oczach...  Był  to 
stanowczy wyraz nieodwołalnego postanowienia, żeby... Co robić? Dokąd 
- Kiedy widziałam ją po raz ostatni - rzekł - rozmawiała przy furtce z sierżantem Fletcherem. 
Później wyszła z ogrodu. Nie podejrzewałem, by mogła pójść gdzie indziej, a nie do domu. 
Powinienem odesłać ją samochodem, ale miałem mnóstwo spraw na głowie, a ona wymknęła 
się cicho. Może Fletcher coś wie. Gdzie jest Fletcher? 
Zatelefonował do Boulders i usłyszał, że sierżant wyszedł, ale nie powiedział, gdzie go należy 
szukać. Craddock pomyślał, że jego podwładny mógł wrócić po coś do Milchesteru. Wobec 
tego połączył się z komendą policji, ale i tam nie uzyskał żadnych wiadomości o sierżancie. 
Wtedy przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z Bułeczką i zwrócił się do niej: 
-  Gdzie  jest  ten  papier?  Mówiła  mi  pani,  że  panna  Marple  napisała  coś  przed  wyjściem  z 
domu. 
Pani  Harmon  podała  mu  arkusik,  a  gdy  rozłożył  go  na  stole,  pochyliła  się  nad  ramieniem 
inspektora, aby razem z nim czytać na głos. 
Pismo starszej pani było chwiejne, niełatwe do odcyfrowania. 

background image

"Lampa". 
Nieco niżej: "Fiołki". 
Odstęp i pytanie: "Gdzie fiolka aspiryny?" 
Kolejny punkt dziwnego rejestru był szczególnie trudny do odczytania. 
- "Rozkoszna Śmierć" - powiedziała wreszcie Bułeczka. - Tak. To ciasto, które piecze Mitzi. - 
A dalej? "Ciężki dopust znoszony pogodnie i z odwagą..." Co to znaczy, u licha? 
- "Kuracja jodowa" - przeczytał Craddock. 
- I "Perły"... Aha! Perły. 
- Dalej... "Lotty"... Nie, "Letty". Jej "e" wygląda czasami jak "o". 
- I "Berno"... A to co? "Emerytura". 
Inspektor  i  pani  Harmon  wymienili  zdziwione  spojrzenia.  Następnie  on  powtórzył  szybko 
wszystkie punkty. 
-  Lampa.  Fiołki.  Gdzie  fiolka  z  aspiryną?  Rozkoszna  Śmierć.  Ciężki  dopust  znoszony 
pogodnie i z odwagą. Kuracja jodowa. Perły, Letty, Berno. Zapomoga starcza. 
- Co to wszystko znaczy? - zapytała Bułeczka. - Chyba nic. Ja nie widzę żadnego sensu! 
- Mnie zaczyna coś świtać... powiedział tonem zastanowienia inspektor. - Ale sensu nie widzę 
jasno. To ciekawe... "Perły". Czemu ona to napisała? 
- O perłach? - podchwyciła pani Harmon. - To ma jakieś znaczenie? 
- Czy panna Blacklock zawsze nosi trzy sznurki pereł przypominające obróżkę? 
- Tak. Zawsze. Śmiejemy się z niej czasami. Bo tak bardzo widać, że są fałszywe. Podobno 
ona uważa je za eleganckie. 
- Może być inny powód. 
- Nie powie pan chyba, że są prawdziwe? To wykluczone, prawda? 
- Często zdarza się pani oglądać prawdziwe perły takich rozmiarów? - zapytał Craddock. 
- Te są tak szkliste! Inspektor wzruszył ramionami. 
- Mniejsza o to. Obecnie chodzi o pannę Marple. Trzeba ją koniecznie odszukać. 
Tak.  Trzeba  ją  odszukać,  póki  nie  jest  za  późno.  A  może  już  jest  za  późno?  Skreślone 
ołówkiem  słowa  dowodzą,  że  była  na  tropie.  Ale  to  niebezpieczna  historia,  piekielnie 
niebezpieczna. I gdzie, u wszystkich diabłów, podziewa się Fletcher? 
Craddock  wyszedł  z  probostwa  i  wielkimi  krokami  pomaszerował  w  stronę  swojego 
samochodu.  Szukać!  Jedno,  co  może  teraz  zrobić,  to  szukać.  Nagle  dobiegł  go  głos  spoza 
ociekającego deszczem laurowego żywopłotu. 
- Panie inspektorze! - odezwał się żarliwym szeptem sierżant Fletcher. - Panie inspektorze... 
 
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY 
TRZY KOBIETY 
 
W Little Paddocks skończono kolację, podczas której wszyscy milczeli i byli zażenowani. 
Jedynie  Patryk,  który  rzecz  jasna  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  w  niełasce,  usiłował 
podtrzymywać rozmowę, ale jego starania nie odnosiły zamierzonego skutku. Filipa Haymes 
była  roztargniona  i  milcząca,  a  panna  Blacklock  przestała  udawać,  że  jest  pogodna  i  pełna 
spokoju. Przebrała się na wieczór i zeszła w naszyjniku z kamei, lecz po raz pierwszy w jej 
podkrążonych oczach widać było strach i ręce jej drżały. 
Jedynie Julia potrafiła zachować przez cały wieczór właściwą j ej cyniczną wyniosłość. 
- Bardzo mi przykro, proszę pani - zwróciła się do panny Blacklock - że nie mogę spakować 
się  zaraz  i  wynieść.  Policja  na  pewno  nie  pozwoliłaby  na  to.  Spodziewam  się  jednak,  że 
niedługo będę kalać pani dom... Czy jak to się tam mówi w takich przypadkach? Lada chwila 
winien tu być inspektor Craddock z nakazem aresztowania i kajdankami. Otwarcie mówiąc, 
nie rozumiem, czemu tego dotąd nie zrobiono. 
- On szuka teraz tej starszej pani... tej panny Marple - powiedziała Letycja Blacklock. 

background image

-  Myślisz,  ciociu  Letty,  że  i  ona  padła  ofiarą  mordercy?  -  zapytał  Patryk  z  czysto 
teoretycznym zainteresowaniem. 
- Czemu, u licha? Co ona mogła odkryć? 
-  Nie  wiem  -  odrzekła  głucho  panna  Blacklock.  -  Może  powiedziała  jej  coś  panna 
Murgatroyd? 
- Jeżeli ją też zamordowano - podjął Patryk - prosta logika wskazuje, że zrobić to mogła tylko 
jedna osoba. 
- Kto? 
-  Oczywiście,  Hinchliffe!  Gdzie  ostatni  raz  widziano  pannę  Marple  żywą?  W  Boulders! 
Według mojej hipotezy wcale nie wyszła stamtąd. 
Panna Blacklock ścisnęła palcami czoło. 
- Głowa mnie boli - podjęła bezdźwięcznym głosem. 
- Hinch miałaby zamordować pannę Marple? W jakim celu! To jest niedorzeczne! 
-  Byłoby  dorzeczne,  gdyby  Hinch  zamordowała  uprzednio  Murg  -  podchwycił  Patryk 
triumfującym tonem. 
- Ale Hinch nie zamordowała Murg - zabrała głos Filipa, która nagle ocknęła się z apatii. 
Patryk był skory do sprzeczki. 
-  Mogła  to  zrobić,  jeżeli  Murg  wygadała  się  z  czymś,  co  dowodziłoby,  że  Hinch  jest 
poszukiwanym mordercą. 
- Przecież Hinch była na posterunku policji, kiedy Murg została uduszona. 
- Mogła udusić ją wcześniej, nim wyjechała z Boulders. 
- Morderstwo - krzyknęła nagle Letycja Blacklock, czym zdumiała wszystkich. - Morderstwo! 
Morderstwo! Nie możecie mówić o niczym innym? Boję się. Rozumiecie? Boję się, a dotąd 
się  nie  bałam.  Sądziłam,  że  potrafię  upilnować  samą  siebie...  Ale  jak  upilnować  się  wobec 
zabójcy, który czeka... podpatruje... liczy na sprzyjającą chwilę. Boże! Wielki Boże! 
Pochyliła  głowę  i  twarz  ukryła  w  dłoniach,  lecz  wkrótce  wyprostowała  się  i  wyjaśniła 
sztywno: 
- Przepraszam. Nerwy mnie poniosły. 
- Nie martw się, ciociu Letty - powiedział z uczuciem Patryk. Ja będę cię pilnował. 
- Ty? 
Panna Blacklock nie dodała ani słowa więcej, lecz ton jej głosu powiedział wiele. 
Działo  się  to  tuż  przed  kolacją,  a  rozmowę  przerwała  Mitzi,  która  wtargnęła  do  pokoju  i 
oznajmiła, że nie będzie gotować. 
-  W  tym  domu  nic  więcej  nie  zrobię!  Idę  do  swojego  pokoju.  Zamknę  drzwi  na  klucz  i 
zostanę tam do rana. Boję się! Dokoła ktoś morduje ludzi. Zamordował pannę Murgatroyd z 
tą jej głupią angielską twarzą. Kto mógł zamordować taką jak ona? Wariat! Tylko wariat! A 
wariatowi  przecież  wszystko  jedno,  kogo  zabija.  Nie  chcę,  żeby  mnie  zabił.  Nie  chcę!  W 
kuchni przesuwają się jakieś cienie, słychać dziwne szmery. Raz zdaje mi się, że ktoś chodzi 
po  podwórku,  to  znów  widzę  cień  przy  drzwiach  do  spiżarki  i  słyszę  kroki.  Idę  teraz  do 
mojego  pokoju.  Zamknę  drzwi  na  klucz  i  chyba  zastawię  komodą.  A  rano  powiem  tym 
okrutnikom policjantom, że natychmiast odchodzę. Jeżeli mi nie pozwolą, to powiem: "Będę 
krzyczała, krzyczała, krzyczała, aż mnie wypuścicie!" 
Wszyscy  wzdrygnęli  się  nerwowo,  gdyż  dobrze  pamiętali,  do  czego  zdolna  jest  Mitzi,  jeśli 
chodzi o krzyk. 
- Idę teraz do mojego pokoju - powtórzyła i by nie pozostawić żadnych wątpliwości, zrzuciła 
szybko  kretonowy  fartuch,  który  miała  na  sobie.  Dobranoc,  proszę  pani  -  zwróciła  się  do 
panny  Blacklock. - Może jutro rano nie będzie  pani żyła,  więc na  wszelki wypadek mówię 
także: Żegnam! 
Wyszła  żwawo,  a  drzwi,  jak  zwykle,  zamknęły  się  za  nią  z  żałosnym  skrzypnięciem.  Julia 
podniosła się z krzesła. 

background image

- Ja przygotuję kolację - oznajmiła rzeczowym tonem. - Nawet dobrze się składa, bo siedząc 
wciąż  ze  mną  przy  stole,  byliście  tylko  zakłopotani.  Patryk  obwołał  się  opiekunem  cioci 
Letty, więc niech kosztuje tego, co będę podawała na stół. Nie życzyłabym sobie, by prócz 
innych zbrodni zarzucono mi jeszcze otrucie panny Blacklock. 
W rezultacie Julia przygotowała i podała na stół bardzo smaczną kolację. Filipa pośpieszyła 
za nią do kuchni i zaoferowała swoją pomoc, ale spotkała się ze stanowczą odmową. 
- Julio, chcę ci coś powiedzieć... zaczęła. 
-  Nie  pora  teraz  na  dziewczęce  zwierzenia  -  przerwała  szorstko  Julia.  -  Wracaj  do  pokoju 
stołowego, Filipo. 
Kolacja  dobiegła  końca.  Całe  towarzystwo  znalazło  się  w  salonie,  gdzie  na  małym  stoliku 
przed  kominkiem  postawiono  kawę.  Wyglądało  na  to,  że  nikt  nie  ma  nic  do  powiedzenia. 
Wszyscy czekali. Po prostu czekali. 
O pół do dziewiątej zatelefonował inspektor Craddock. 
- Będę u pani za jakiś kwadrans - zapowiedział. - Przyprowadzę też państwa Easterbrooków i 
panią Swettenham z synem. 
- Ależ panie inspektorze... Nie jestem dziś usposobiona do rozmów. Nie mogę... - Głos panny 
Blacklock świadczył, że jest u kresu wytrzymałości. 
- Rozumiem, jak się pani czuje - przerwał inspektor. - Bardzo mi przykro, ale to pilna sprawa. 
- Czy... Czy odnalazł pan pannę Marple? 
- Nie - odpowiedział krótko i przerwał połączenie. Julia odniosła do kuchni tacę z filiżankami 
po kawie i ku niemałemu zdziwieniu zastała tam Mitzi, która patrzyła na ułożony w zlewie 
stos naczyń kuchennych i zastawy stołowej. 
-  I  co  pani  narobiła  w  mojej  kuchni!  -  wybuchnęła  Mitzi.  -  O,  ta  patelnia!  Używam  jej  do 
omletów, tylko do omletów! A co pani na niej smażyła? 
- Cebulę. 
- Zniszczona! Całkiem do niczego. Trzeba ją będzie umyć, a ja nigdy, nigdy nie myję patelni 
do omletów. Wycieram tylko czystym kawałkiem papieru i koniec. Albo ten rondelek, co go 
używam do gotowania mleka... 
-  Nie  wiem,  Mitzi  -  przerwała  gniewnie  Julia  -  jakich  patelni  i  rondelków  używa  pani  do 
czego.  Miała  pani  położyć  się  do  łóżka,  więc  po  jakie  licho  przyszła  pani  tutaj?  Proszę  się 
wynosić i dać mi pozmywać w spokoju. 
- Nie! Pani nie ma nic do roboty w mojej kuchni. 
- Trudno z panią wytrzymać, Mitzi! 
Julia zirytowała się. Gdy wychodziła z kuchni, odezwał się dzwonek. 
- Ja nie otworzę nikomu! - zawołała z kuchni Mitzi, więc Julia zaklęła półgłosem, ruszyła w 
stronę frontowych drzwi i do holu wpuściła pannę Hinchliffe. 
- Dobry wieczór! Przepraszam za wizytę nie w porę. Inspektor chyba dzwonił, co? 
- Nie mówił, że pani też przyjdzie - odrzekła Julia, prowadząc niespodziewanego gościa do 
salonu. 
- Powiedział mi, że mogę nie przyjść, jeżeli nie mam ochoty. Ale miałam ochotę. 
Nikt  nie  pospieszył  z  kondolencjami.  Nikt  nie  wspomniał  słowem  o  śmierci  panny 
Murgatroyd.  Wymizerowana,  zbolała  twarz  tej  rosłej,  pełnej  życia  kobiety  zdawała  się 
mówić, że wszelkiego rodzaju wyrazy współczucia zakrawałyby na impertynencję. 
-  Trzeba  zapalić  wszystkie  światła  -  odezwała  się  panna  Blacklock.  -  Dorzućcie  węgla  na 
kominek. Zimno mi... okropnie zimno. Proszę - zwróciła się do panny  Hinchliffe. -  Zechce 
pani  usiąść  tutaj,  blisko  ognia.  Inspektor  zapowiedział  się  za  kwadrans.  Chyba  już  zaraz 
będzie. 
- Mitzi jest w kuchni - powiedziała Julia. 
- Naprawdę? Często wydaje mi się, że ta dziewczyna jest szalona... Ale bo ja wiem? Może 
wszyscy jesteśmy szaleni? 

background image

- Nie rozumiem, czemu mówi się, że sprawcy zbrodni są szaleni! - warknęła panna Hinchliffe. 
-  Nie  zgadzam  się!  Przestępca  musi  być  przy  zdrowych  zmysłach.  Musi  być  przerażająco 
chytry i przy zdrowych zmysłach! 
Przed  domem  zatrzymał  się  samochód  i  do  salonu  wkroczył  Craddock  w  towarzystwie 
państwa  Easterbrooków  oraz  pani  Swettenham  i  Edmunda.  Wszyscy  byli  przygnębieni, 
dziwnie pokorni. 
- Ha! Piękny ogień - powiedział pułkownik tonem, który zabrzmiał niczym odległe echo jego 
normalnego głosu. 
Pani Easterbrook nie zdjęła futra i usadowiła się blisko męża. Jej twarz, ładną zazwyczaj i bez 
wyrazu, ściągał teraz bolesny skurcz. Edmund był zły i patrzył wilkiem na wszystkich. Jedna 
pani  Swettenham  z  trudnością  panowała  nad  sobą  i,  siląc  się  na  pozorny  spokój,  sprawiała 
wrażenie własnej karykatury. 
- To straszne, prawda? - rozpoczęła konwersację. 
- Wszystko jest straszne. Wszystko, co dzieje się ostatnio. Więc im mniej o tym mówić, tym, 
oczywiście, lepiej. Bo, proszę państwa, właściwie nikt nie wie, na kogo przyjdzie kolej. Jak w 
czasie morowej zarazy. Droga, kochana pani - zwróciła się do panny Blacklock - myślę, że 
posłużyłby  pani  łyk  koniaku...  Tak  pół  kieliszka,  co?  Doprawdy,  nie  znam  lepszego  niż 
koniak  środka  uspokajającego  i  odżywczego.  To  nietakt...  wielki  nietakt,  że  wtargnęliśmy 
tutaj,  ale  inspektor  tego  zażądał.  I  jakie  to  okropne,  że  dotąd  jej  nie  odnaleziono.  Mówię 
naturalnie o tej starej biedulce z probostwa. Bułeczka Harmon jest bliska obłędu. Nikt nie ma 
pojęcia,  dokąd  poszła  i  dlaczego  nie  wróciła  do  domu.  U  nas  nie  była.  Nawet  jej  dziś  nie 
widziałam.  Bo  gdyby  weszła,  musiałabym  ją  widzieć...  ja  albo  Edmund.  Przez  cały  czas 
byłam w bawialni od podwórka, a on siedział w swojej pracowni, w pokoju od frontu. Mam 
nadzieję,  że  nic  złego  jej  nie  spotkało,  i  gorąco  modlę  się  o  to.  Taka  z  niej  miła,  urocza 
staruszka, taki bystry umysł i... 
- Mamo! - podchwycił Edmund zbolałym głosem. - Nie mogłabyś umilknąć? 
- Naturalnie, mój drogi. Słówka więcej nie pisnę - zgodziła się i usiadła na kanapie obok Julii. 
Inspektor Craddock stał tuż przy drzwiach. Przed sobą, niemal w jednym szeregu, miał trzy 
kobiety.  Julia  i  pani  Swettenham  siedziały  na  kanapie.  Pani  Easterbrook  usadowiła  się  na 
poręczy fotela pułkownika. Nie on tak je rozmieścił, lecz mu to najzupełniej odpowiadało. 
Panna Blacklock i panna Hinchliffe siedziały pochylone nad ogniem. Edmund stał w pobliżu 
nich. Filipa znajdowała się w cieniu, na dalszym planie. 
Craddock przystąpił do rzeczy bez omówień i wstępu. 
-  Wszystkim  państwu  wiadomo,  że  panna  Murgatroyd  została  zamordowana  -  rozpoczął.  - 
Opierając  się  na  pewnych  wskazówkach,  przyjmujemy,  że  tej  zbrodni  dokonała  kobieta.  Z 
innych, równie ważnych powodów wolno nam jeszcze bardziej zacieśnić krąg podejrzanych. 
Zamierzam  zwrócić  się  do  niektórych  z  obecnych  tutaj  pań  z  pytaniem,  co  robiły  dziś  po 
południu,  między  godziną  czwartą  a  czwartą  dwadzieścia.  Można  powiedzieć,  że  zeznanie 
złożyła  już...  złożyła  młoda  osoba,  która  uchodziła  za  pannę  Julię  Simmons.  Poproszę  ją  o 
powtórzenie zeznania i oczywiście muszę ostrzec panią, panno Simmons, że wolno pani nie 
udzielać  odpowiedzi,  które  mogłyby  być  dla  niej  obciążające,  a  wszystko,  co  pani  powie, 
zostanie  zaprotokołowane  przez  posterunkowego  Edwardsa  i  może  być  wykorzystane  jako 
dowód dla sądu. 
- Czy rzeczywiście musi pan to mówić - Julia była blada, wciąż jednak chłodna i opanowana. 
-  Powtarzam,  że  między  godziną  czwartą  a  czwartą  trzydzieści  byłam  sama  na  spacerze. 
Szłam  na  przełaj  przez  pola  aż  do  strumyka  i  farmy  Camtona.  Wracałam  stamtąd  drogą 
wzdłuż pola, na którym rosną trzy topole. Nie przypominam sobie, abym kogoś spotkała. Nie 
byłam w pobliżu Boulders. 
- Pani Swettenham? 
- Czy obowiązek nakazuje panu ostrzegać nas wszystkich? - zapytał Edmund. 

background image

Inspektor spojrzał na niego. 
-  Nie.  Na  razie  tylko  pannę  Simmons.  Nie  przypuszczam,  proszę  pana,  by  inne  zeznania 
mogły być obciążające.  Ma się  rozumieć jednak, każdy z państwa może  zażądać obecności 
swojego adwokata i tylko przy nim odpowiadać na pytania. 
- Byłaby to niepotrzebna strata czasu - odrzekła pani Swettenham. - Od razu mogę powiedzieć 
dokładnie,  co  robiłam  w  tym  czasie.  O  to  panu  chodzi?  Prawda,  inspektorze?  Mam  już 
rozpocząć? 
- Bardzo proszę. 
- Zaraz... Niech no pomyślę trochę... - Pani Swettenham zamknęła i po chwili otworzyła oczy. 
- Oczywiście nie miałam nic wspólnego z zabójstwem panny Murgatroyd. Jestem pewna, że 
nikt z tu obecnych nie ma pod tym względem wątpliwości. Ale znam życie i wiem, że policja 
musi zadawać mnóstwo niepotrzebnych pytań i odpowiedzi notować starannie do... jak to się 
mówi?...  do  protokołu,  prawda?  -  rzuciła  pytanie  zapracowanemu  posterunkowemu 
Edwardsowi i dodała uprzejmie: - Mam nadzieję, że nie mówię zbyt prędko, proszę pana? 
Policjant - biegły stenograf - był niezbyt obyty, więc zaczerwienił się po uszy i bąknął: 
- Nie, proszę szanownej pani. Ale nie zaszkodziłoby trochę wolniej. 
Pani Swettenham podjęła przemowę, robiąc stosowne pauzy w miejscach, gdzie jej zdaniem 
winny znajdować się przecinki bądź kropki. 
- Ma się  rozumieć, trudno mi być bardzo ścisłą, gdyż szczerze mówiąc,  mam nie najlepsze 
poczucie  czasu...  No  i  od  wojny  połowa  naszych  zegarów  stoi,  a  te,  które  chodzą,  często 
spóźniają  się  albo  śpieszą,  albo  zapominamy  je  nakręcić.  -  Pani  Swettenham  umilkła  na 
chwilę,  aby  obecni  mogli  odczuć  lepiej  ten  zamęt  w  czasie;  później  podjęła  żywo:  -  Co  ja 
robiłam o czwartej po południu? Aha! Zdaje mi się, że robiłam piętę u skarpety i sama nie 
wiem, czemu się pomyliłam i zamiast robić oczka prawe, zrobiłam lewe. A jeżeli nie robiłam 
tego,  to  chyba  byłam  w  ogrodzie  i  zrywałam  uschnięte  chryzantemy.  Nie!  Chryzantemy 
zrywałam wcześniej. Jeszcze przed deszczem. 
- Deszcz zaczął padać dziesięć po czwartej - wtrącił inspektor. 
- Naprawdę? To już sobie teraz przypominam. Poszłam na piętro, żeby ustawić w korytarzu 
miednicę,  tam  gdzie  podczas  deszczu  dach  zawsze  przecieka.  Tym  razem  woda  kapała 
wyjątkowo szybko, więc pomyślałam, że rynna znów musiała się zatkać. Szybko zeszłam na 
dół  po  płaszcz  nieprzemakalny  i  gumowe  buty.  Po  drodze  zawołałam  Edmunda,  ale  nie 
odpowiedział,  więc  pomyślałam,  że  nie  będę  mu  przeszkadzać,  bo  może  akurat  pisze  coś 
bardzo ważnego w tej swojej powieści, a ja nieraz radziłam sobie sama w takich przypadkach. 
Posługiwałam się kijem od miotły przywiązanym do takiej długiej żerdki, którą otwiera się i 
zamyka oberlufty. 
Craddock spojrzał na pełną zdziwienia twarz swojego podwładnego. 
- To znaczy - powiedział - że pani czyściła rynnę? 
-  Tak.  Była  kompletnie  zapchana  liśćmi.  Długo  to  trwało  i  przemokłam  cała,  ale  wszystko 
doprowadziłam do porządku. Później wróciłam do domu, przebrałam się i umyłam, bo widzi 
pan,  gnijące  liście  obrzydliwie  cuchną.  No  i  poszłam  do  kuchni,  żeby  postawić  na  ogniu 
czajnik. Kuchenny zegar wskazywał kwadrans po szóstej. 
Posterunkowy Edwards szeroko otworzył oczy. 
-  Co  znaczy  -  wyjaśniła  dobitnie  pani  Swettenham  -  że  było  dokładnie  dwadzieścia  minut 
przed piątą... Albo coś koło tego - dodała przezornie. 
- Czy widział ktoś panią, kiedy była pani przed domem i czyściła rynnę? 
-  Nie.  Gdyby  ktoś  mnie  widział,  poprosiłabym  go  o  pomoc.  Wcale  nie  tak  łatwo  samej 
czyścić rynnę. 
-  A  zatem  wtedy,  kiedy  padał  deszcz,  znajdowała  się  pani  przed  domem,  ubrana  w  płaszcz 
nieprzemakalny  i  gumowe  buty.  Według  własnych  zeznań,  czyściła  pani  rynnę,  ale  prawdy 
tych stów nikt potwierdzić nie może. Czy to się zgadza? 

background image

- Może pan obejrzeć rynnę. Jest czysta jak złoto. 
- Słyszał pan, że matka pana wołała? - zapytał Craddock Edmunda. 
- Nie. Spałem jak zabity. 
- Edmundzie! - zawołała pani Swettenham. - A ja myślałam, że ty piszesz! 
Inspektor zwrócił się do pani Easterbrook: 
- Teraz pani będzie łaskawa... 
-  Byłam  z  mężem  w  gabinecie  -  odpowiedziała,  robiąc  do  detektywa  słodkie  oczy.  - 
Słuchaliśmy radia. Prawda, Archie? 
Nastąpiła kłopotliwa pauza. Pułkownik mocno poczerwieniał, ujął rękę żony. 
- Nie znasz się na takich sprawach, kółeczku - zaczął. 
-  Cóż...  Muszę  powiedzieć,  inspektorze,  że  pan...  że  pan  nas  zaskoczył.  Moją  żonę 
wyprowadziło  to  z  równowagi...  Strasznie  się  przejęła...  Jest  nerwowa,  lękliwa  i...  i  nie 
rozumie wagi, jaką należy przywiązywać do zeznań w takich przypadkach. 
- Archie! - zawołała z wyrzutem pani Easterbrook. 
- Chcesz powiedzieć, że nie byłeś ze mną? 
- A czy byłem, moja droga? Cóż... W podobnych razach należy ściśle trzymać się faktów. To 
kwestia pierwszorzędnego znaczenia. Rozmawiałem z Lampsonem, farmerem z Croft End, na 
temat ogrodzenia siatką wybiegu dla drobiu. Była wtedy... plus minus za kwadrans czwarta. 
Do  domu  wróciłem  już  po  deszczu...  Krótko  przed  podwieczorkiem...  mniej  więcej  za 
kwadrans piąta. Laura podsmażała wtedy grzanki. 
-  Czy  pani  wychodziła  również?  -  zapytał  inspektor.  Ładna  twarz  skurczyła  się  jeszcze 
bardziej. Oczy przybrały zastraszony wyraz. 
- Nie... Nie! W domu słuchałam radia. Wychodziłam wcześniej. Około pół do czwartej. Na 
krótki spacer. Nie byłam nigdzie daleko. 
Umilkła i spojrzała na Craddocka tak, jak gdyby oczekiwała dalszych pytań. 
- Bardzo pani dziękuję. Zeznania przepiszemy na maszynie i będzie pani mogła przeczytać je 
i podpisać, jeżeli okażą się zgodne z prawdą. 
Pani Easterbrook zirytowała się nagle. 
- Czemu nie pyta pan innych, gdzie byli i co robili? - zawołała jadowicie. - Tej Haymes! Albo 
Edmunda  Swettenhama?  Skąd  pan  wie,  że  on  spał  w  swoim  pokoju?  Przecież  go  nikt  nie 
widział. 
- Panna Murgatroyd nie żyje - odpowiedział z niezachwianym spokojem inspektor Craddock - 
ale przed śmiercią zdążyła przekazać bardzo istotną wiadomość. Podczas napadu nie widziała 
kogoś, kto powinien znajdować się w tym salonie. Najpierw wymieniła swojej przyjaciółce 
nazwiska  osób,  które  widziała.  Później,  drogą  eliminacji,  dokonała  odkrycia,  że  kogoś  nie 
widziała. 
- Nikt nie mógł nic widzieć - wtrąciła Julia. 
-  Murgatroyd  mogła!  -  zahuczał  nieoczekiwanie  bas  panny  Hinchliffe.  -  Była  za  skrzydłem 
otwartych drzwi, tam gdzie obecnie stoi inspektor. Ona jedna mogła widzieć wszystko. 
- Aha! Tak się wam wszystkim zdaje, co? - zapytała Mitzi. Do salonu wtargnęła gwałtownie, 
a  drzwi  pchnęła  tak,  że  omal  nie  potrąciła  Craddocka.  Była  w  najwyższym  stopniu 
podniecona. 
- Mnie, Mitzi, nie poprosił pan tu z innymi! Nie poprosił pan, co? Jestem tylko Mitzi! Mitzi z 
kuchni!  W  kuchni  powinnam  siedzieć!  Ale  mówię  panu,  panie  policjant,  że  Mitzi  potrafi 
patrzeć  równie  dobrze  jak  każdy  inny.  Lepiej  niż  każdy  inny,  no  nie?  Mitzi  widuje  różne 
rzeczy  i  coś  widziała  w  ten  dzień,  kiedy  tu  było  włamanie.  Widziałam  coś  i  oczom  nie 
chciałam  wierzyć,  więc  trzymałam  język  za  zębami.  Do  dziś  trzymałam  język  za  zębami! 
Myślałam,  że  nie  powiem,  co  widziałam.  Nie  powiem  zaraz.  Może  później.  Myślałam,  że 
lepiej będzie zaczekać. 

background image

-  I  zażądać  pieniędzy  od  pewnej  osoby,  kiedy  cała  historia  przycichnie!  -  podchwycił 
Craddock. - Tak pani myślała, prawda? 
Mitzi prychneła nań jak rozjuszona kotka: 
-  Czemu  miałabym  tak  nie  myśleć,  co?  Czemu  pan  na  mnie  krzyczy?  To  może  źle  wziąć 
pieniądze za to, że ktoś jest szlachetny i dochowuje sekretu? No bo tam miały być wkrótce 
pieniądze, grube pieniądze! Bardzo grube! O! Ja słyszę i widzę, co się dokoła dzieje. Wiem 
wszystko o tajnym związku Fipemmer, którego ona... - dramatycznym gestem wskazała Julię. 
-  Ona  jest  agentką!  Tak!  Myślałam,  że  poczekam  i  zażądam  pieniędzy,  ale  teraz  się  boję. 
Wolę być bezpieczna. Ktoś mógłby i mnie zabić, prawda? No to lepiej powiem wszystko, co 
mi wiadomo. 
- Słusznie - podchwycił inspektor z nutą sceptycyzmu. - A co pani wiadomo? 
-  Zaraz  pan  usłyszy  -  podjęła  z  godnością.  -  Tamtego  wieczora  nie  byłam  w  pokoju 
kredensowym i nie czyściłam srebra, chociaż tak mówiłam na początku. Byłam już w jadalni, 
kiedy  huknęfy  strzały.  Wyjrzałam  przez  dziurkę  od  klucza.  W  holu  było  ciemno,  ale 
usłyszałam  jeszcze  jeden  strzał,  latarka  upadła  i  odwróciła  się  tak,  że  zobaczyłam  jedną 
osobę.  Stała  za  tamtym  człowiekiem.  W  ręku  trzymała  rewolwer.  Widziałam  ją!  Pannę 
Blacklock! 
- Mnie? - zapytała ze zdumieniem Letycja Blacklock. - Szalona jesteś, Mitzi? 
- To wykluczone! - zawołał Edmund. - Mitzi nie mogła widzieć panny Blacklock, bo... 
- Nie mogła? - podchwycił Craddock lodowato zimnym tonem. - A to czemu? Może dlatego, 
ż

e to nie panna Blacklock stała z rewolwerem w ręku za tamtym człowiekiem, ale pan, panie 

Swettenham? 
- Ja? Skąd, u diabła? Cóż to za nowy pomysł? 
-  Pan  wziął  rewolwer  pułkownika  Easterbrooka.  Pan  porozumiał  się  z  tym  Szwajcarem, 
wmówiwszy mu, że chodzi o świetny kawał. Pan poszedł za Patrykiem Simmonsem do tamtej 
części  salonu,  a  kiedy  światło  zgasło,  wymknął  się  pan  przez  rzekomo  ślepe  drzwi,  które 
uprzednio  pan  starannie  naoliwił.  Dwukrotnie  wystrzelił  pan  do  panny  Blacklock,  a  Rudi 
Scherz padł ofiarą trzeciego pańskiego strzału. W parę sekund później był pan znów w salonie 
i zaczął pan pstrykać zapalniczką. 
W pierwszej chwili Edmund nie mógł dobyć głosu. Później wybuchnął: 
- To szatański pomysł! Dlaczego ja? Jaki motyw mógłby mną kierować? 
-  Proszę  pamiętać,  że  gdyby  panna  Blacklock  umarła  przed  panią  Goedler,  spadek 
odziedziczyłyby dwie osoby. Tych dwoje to Fip i Emma. Okazało się, że Julia Simmons jest 
Emmą... 
- A ja Fipem? Tak to pan sobie wymyślił? - roześmiał się Edmund. - Fantastyczna historia! 
Absolutnie  fantastyczna!  Jestem  mniej  więcej  w  odpowiednim  wieku.  To  wszystko!  Łatwo 
dowiodę  panu...  że  naprawdę  jestem  sobą.  Mam  metrykę  urodzenia,  świadectwa  szkolne, 
uniwersyteckie... Wszystko! 
- On nie jest Fipem - zabrzmiał głos z cienia i na środek salonu wystąpiła bardzo blada Filipa 
Haymes. - Fip to ja, inspektorze. 
- Pani? 
- Tak. Wszyscy byli przekonani, że Fip to chłopiec. Oczywiście Julia wie, że ma bliźniaczą 
siostrę... nie brata. Nie rozumiem, czemu nic dziś nie powiedziała... 
-  Przez  solidarność  rodzinną  -  podchwyciła  Julia.  -  Dziś  po  południu  uprzytomniłam  sobie 
nagle, kim jesteś. Dotąd nie miałam pojęcia. 
- Wpadłam na pomysł taki sam, jak ona - podjęła Filipa drżącym lekko głosem. - Kiedy mój 
mąż... Kiedy straciłam męża i skończyła się wojna, nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Matka 
umarła  przed  wieloma  laty.  Zebrałam  informacje  o  moich  krewnych,  Goedlerach.  Pani 
Goedler  była  umierająca,  a  po  jej  śmierci  cały  majątek  miał  dostać  się  jakiejś  pannie 
Blacklock. Dowiedziałam się, gdzie ta panna Blacklock mieszka i... No i przyjechałam tutaj. 

background image

Zaczęłam  pracować  u  pani  Lucas.  Liczyłam,  że  panna  Blacklock,  starsza  i  samotna  osoba, 
zechce... Być może zechce trochę pomóc. Nie mnie, bo mogę przecież pracować, ale pomóc 
w kształceniu mojego syna. Ostatecznie w grę wchodziły pieniądze Goedlera, a ona nie miała 
nikogo z bliskich, na kogo mogłaby je wydawać. 
Filipa umilkła na chwilę, następnie zaś mówiła szybciej, jak gdyby pilno jej było teraz, gdy 
przełamała wreszcie długotrwałą powściągliwość. 
-  Później  był  ten  napad  i  zaczęłam  bać  się  na  serio.  Wydawało  mi  się,  że  ja  jestem  jedyną 
osobą, która może mieć powód, by zabić pannę Blacklock. Nie miałam pojęcia, kim może być 
Julia. Jesteśmy bliźniaczkami, ale mało do siebie podobnymi. Byłam pewna, że tylko na mnie 
może paść podejrzenie. 
Zrobiła pauzę i odgarnęła z czoła jasne włosy. W tym momencie Craddock uprzytomnił sobie, 
ż

e zblakłe zdjęcie amatorskie z paczki listów musi przedstawiać jej matkę. Podobieństwo było 

uderzające. Zrozumiał również, czemu miał mgliste skojarzenia ze znalezioną w liście Letycji 
Blacklock wzmianką o zaciskaniu pięści i rozprostowywaniu palców. Teraz robiła to Filipa! 
-  Panna  Blacklock  była  dla  mnie  dobra...  bardzo  dobra.  Nie  usiłowałam  jej  zabić.  Nigdy 
podobna myśl w głowie mi nie postała. Ale Fip to ja, panie inspektorze, więc teraz nie może 
pan podejrzewać Edmunda. 
- Nie mogę? Naprawdę? - głos Craddocka zabrzmiał znów lodowato. - Edmund Swettenham 
to  młody  człowiek,  który  bardzo  lubi  pieniądze.  Być  może  ten  młody  człowiek  z  chęcią 
ożeniłby się bogato. Ale jego wybranka nie byłaby bogata, gdyby panna Blacklock nie umarła 
wcześniej niż pani Goedler. A ponieważ wyglądało na to, że pani Goedler musi umrzeć przed 
panną Blacklock... Cóż, trzeba było coś z tym fantem zrobić. Prawda, panie Swettenham? 
- To nikczemne łgarstwo! - wybuchnął Edmund. W tej chwili dobiegł z kuchni krzyk - pełen 
grozy, rozdzierający krzyk przerażenia. 
- To nie Mitzi! - zawołała Julia. 
- Nie - odparł Craddock. To morderczyni trojga ludzi. 
 
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI 
PRAWDA 
 
Kiedy  inspektor  zaatakował  Edmunda  Swettenhama,  Mitzi  cichaczem  opuściła  pokój  i 
wróciła  do  kuchni.  Zaczęła  napełniać  wodą  zlewozmywak  i  w  tejże  chwili  weszła  panna 
Blacklock. 
- Ależ kłamczucha z ciebie, Mitzi - powiedziała łagodnie. - No i nie tak się zmywa. Trzeba 
zacząć od sztućców, nie żałować wody. 
Mitzi posłusznie odkręciła kurki. 
- Nie gniewa się pani na mnie? Prawda, proszę pani? 
-  Gdybym  się  miała  gniewać  za  wszystkie  kłamstwa,  jakie  pani  opowiada,  byłabym 
nieustannie zagniewana. 
- Zaraz pójdę do inspektora i powiem, że wszystko zmyśliłam. Dobrze? 
- Inspektor wie już o tym - odrzekła wesoło panna Blacklock. 
Dziewczyna  zaczęła  zakręcać  kurki  i  wówczas  dwie  dłonie  uniosły  się  za  jej  plecami, 
chwyciły głowę Mitzi i siłą zanurzyły w pełnym po brzegi zlewie. 
- Nareszcie! Tylko ja wiem, że powiedziałaś prawdę! - syknęła jadowicie panna Blacklock. 
Mitzi szarpała się i wyrywała, lecz silne dłonie naciskały jej głowę i utrzymywały pod wodą. 
Wtedy - tuż za panną Blacklock - rozbrzmiał donośny i płaczliwy głos Dory Bunner: 
- Ach, Lotty!... Nie czyń tego, Lotty! 
Panna Blacklock krzyknęła rozdzierająco i uniosła ręce, a chociaż w kuchni nie było nikogo, 
krzyczała nadal, gdy tymczasem Mitzi wyprostowała się, charcząc i prychając. 

background image

-  Doro...  Wybacz  mi,  Doro...  Ja  musiałam...  Musiałam...  Wreszcie  podbiegła  ku  drzwiom 
pokoju  kredensowego,  lecz  rosły  sierżant  Fletcher  zatarasował  jej  drogę,  a  ze  schowka  na 
miotły wyłoniła się zgrzana i triumfująca panna Marple. 
- Zawsze umiałam naśladować ludzkie głosy - powiedziała. 
-  Pani  pozwoli  ze  mną  -  odezwał  się  sierżant  Fletcher.  -  Byłem  świadkiem  usiłowania 
morderstwa  tej  dziewczyny.  Znajdą  się  także  inne  zarzuty.  Uprzedzam  panią,  Letycjo 
Blacklock... 
-  Charlotto  Blacklock  -  poprawiła  panna  Marple.  -  To  jest,  sierżancie,  Charlotta  Blacklock, 
nie Letycja. Pod naszyjnikiem, który zawsze nosi, znajdzie pan bliznę po operacji. 
- Po operacji? 
- Tak, tarczycy. 
Morderczyni - spokojna już i opanowana - spojrzała na pannę Marple. 
- Więc pani wie wszystko? 
- Tak. I to od pewnego czasu. 
Charlotta usiadła przy stole i wybuchneła płaczem. 
-  Nie  powinna  była  pani  tego  robić.  Nie  powinna  była  pani  naśladować  głosu  Dory.  Ja 
kochałam Dorę. Kochałam ją naprawdę. 
Inspektor Craddock i inni skupili się w drzwiach kuchni. 
Posterunkowy  Edwards,  który  niezależnie  od  swoich  licznych  umiejętności  znał  również 
zasady pierwszej pomocy i sztucznego oddychania, troskliwie zajął się niedoszłą ofiarą panny 
Blacklock. Mitzi wnet odzyskała mowę i jęła rozpływać się w lirycznych pochwałach samej 
siebie. 
-  Dobrze  się  spisałam,  no  nie?  Jestem  sprytna!  Jestem  odważna!  O  tak!  Jestem  bardzo 
odważna. Omal mnie nie zamordowała, no nie? Ale byłam waleczna i zaryzykowałam! 
Nagle panna Hinchliffe roztrąciła wszystkich gwałtownie i skoczyła ku Charlotcie Blacklock, 
która nadal szlochała przy stole. 
Sierżant Fletcher musiał użyć całej swojej siły, by ją powstrzymać. 
- Spokój, proszę pani... Spokój, jeśli łaska... Panna Hinchliffe rzuciła przez zaciśnięte zęby: 
- Dajcie ją w moje ręce! Dajcie mi ją! To ona zabiła Amy Murgatroyd! 
Charlotta Blacklock uniosła wzrok i żałośnie pociągnęła nosem. 
- Nie chciałam jej zabić. Nie chciałam zabić nikogo. Musiałam! Najbardziej żal mi Dory... Po 
jej śmierci zostałam sama. Zupełnie sama, Doro... Ach, Doro! Doro! 
Z tymi słowy zakryła twarz rękami i znowu wybuchnęła płaczem. 
 
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI 
WIECZÓR NA PROBOSTWIE 
 
Panna Marple zasiadła w fotelu z wysokim oparciem. Naprzeciw niej Bułeczka przycupnęła 
na podłodze przed kominkiem, obejmując rękoma kolana. 
Wielebny  Julian  Harmon  stał  pochylony  i  tym  razem  przypominał  raczej  zaciekawionego 
uczniaka niż mężczyznę u schyłku wieku dojrzałego. Inspektor Craddock palił fajkę, popijał 
whisky z wodą sodową i najoczywiściej był wreszcie nie na służbie. Julia, Patryk, Edmund i 
Filipa stanowili zewnętrzny krąg zgromadzenia. 
- Myślę, że to pani powinna wszystko opowiedzieć - zwrócił się Craddock do panny Marple. 
-  Nie,  drogi  chłopcze.  Bynajmniej.  Pomagałam  tylko  trochę  tu  i  ówdzie.  Panu  powierzono 
ś

ledztwo, pan je prowadził, wie pan tyle samo co i ja. 

- No to opowiadajcie wspólnie! - zawołała niecierpliwie Bułeczka. - Ciocia Jane trochę. Pan 
inspektor  trochę.  Tylko  niech  ona  zacznie,  bo  uwielbiam  zawiłe  drogi,  jakimi  wędrują  jej 
myśli. Kiedy, ciociu, pierwszy raz zaświtało ci w głowie, że panna Blacklock wyreżyserowała 
tę całą historię? 

background image

- Trudno to sprecyzować, moja droga. Oczywiście wydawało mi się od samego początku, że 
idealna osoba lub raczej najbardziej rzucająca się w oczy osoba, która  mogła zorganizować 
rzekomy napad, to sama panna Blacklock. Rudi Scherz miał kontakt jedynie z nią w całym 
gronie  podejrzanych,  no  i  podobną  scenę  znacznie  łatwiej  zainscenizować  u  siebie  niż 
gdziekolwiek indziej. Na przykład kwestia centralnego ogrzewania.  Nie  rozpalono ognia na 
kominku, bo wówczas salon musiałby być oświetlony. A przecież mogła to zarządzić tylko i 
wyłącznie  pani  domu.  Nie  znaczy  to,  że  od  początku  podejrzewałam  pannę  Blacklock.  Nic 
podobnego!  Raczej  ubolewałam  w  duchu,  że  sprawa  nie  wygląda  aż  tak  prosto.  Nie,  nie! 
Dałam  się  nabrać  jak  wszyscy  inni.  Rzeczywiście  sądziłam,  że  ktoś  dybie  na  życie  Letycji 
Blacklock. 
- Najpierw warto by chyba wyjaśnić, co się właściwie działo od początku - zabrała głos pani 
Harmon. - Czy ten młody Szwajcar rzeczywiście ją znał? 
- Tak. Pracował niegdyś... - Panna Marple zawahała się i spojrzała na inspektora. 
-  Pracował  -  podchwycił  tamten  -  w  klinice  doktora  Adolfa  Kocha  w  Bernie.  Koch  był 
znanym w świecie specjalistą od chirurgii tarczycy. Charlotta Blacklock została powierzona 
jego pieczy, a Rudi Scherz pracował tam wówczas jako sanitariusz. Kiedy osiadł w Anglii, 
poznał  w  hotelu  dawną  pacjentkę  doktora  Kocha  i  zagadnął  ją  pod  wpływem  pierwszego 
wrażenia. Gdyby zastanowił się trochę, zapewne nie zrobiłby tego, bo posadę w klinice stracił 
w  przykrych  dla  siebie  okolicznościach.  Jednakże  stało  się  to  znacznie  później  i  o  jego 
sprawkach Charlotta Blacklock nie mogła nic wiedzieć. 
- Więc nie mówił jej nigdy o Montreux? Nie podawał się za syna właściciela hotelu? 
-  Oczywiście,  że  nie!  Panna  Blacklock  zmyśliła  to,  aby  wytłumaczyć,  czemu  Rudi  Scherz 
zwrócił się do niej po nazwisku. 
- Musiał to być dla niej  wielki cios - powiedziała panna Marple po  chwili zastanowienia. - 
Czuła się stosunkowo bezpiecznie, a tu nagle, w wyniku niewiarygodnego pecha, pojawia się 
ktoś,  kto  znał  ją  nie  jako  jedną  z  panien  Blacklock  (na  to  była  przygotowana),  lecz  jako 
Charlottę Blacklock, pacjentkę, która w klinice doktora Kocha poddała się niegdyś operacji 
tarczycy. Ale życzyłaś sobie, Bułeczko, by wyjaśnić, co się działo od początku. Otóż sądzę, a 
inspektor Craddock przyzna mi zapewne rację, że początek nastąpił wówczas, gdy u Charlotty 
Blacklock,  ładnej,  pełnej  życia,  uczuciowej  młodej  dziewczyny,  stwierdzono  powiększenie 
tarczycy. To ją załamało, gdyż była bardzo wrażliwa, a ponadto przywiązywała dużą wagę do 
swojej powierzchowności. Nic dziwnego. Dziewczęta w tym wieku, poniżej dwudziestu lat, 
często  bywają  nader  czułe  na  punkcie  własnej  urody.  Gdyby  miała  matkę  bądź  rozsądnego 
ojca, nie popadłaby zapewne w stan tak rozpaczliwy i beznadziejny, jak to się stało. Niestety, 
nie  było  przy  niej  nikogo,  kto  oderwałby  ją  od  ponurych  myśli  o  chorobie  i  widocznym 
zniekształceniu,  zmusił  do  widywania  ludzi  i  prowadzenia  normalnego  życia.  No  i  gdyby 
miała inne otoczenie, o wiele lat wcześniej zostałaby skierowana na operację. 
Jednakże doktor Blacklock, staroświecki tyran domowy o ciasnym umyśle, był, jak się zdaje, 
człowiekiem  wyjątkowo  upartym.  Nie  wierzył  w  tego  rodzaju  operacje.  Musiał  wmówić 
córce, że nic jej nie pomoże oprócz stosowania jodu i jeszcze jakichś innych leków. Charlotta 
wierzyła ojcu, a i Letycja ufała zapewne jego umiejętnościom lekarskim o wiele bardziej, niż 
należało.  Charlotta  była  głupio  i  bezwolnie  przywiązana  do  ojca.  Nie  wątpiła,  że  słuszność 
jest  po  jego  stronie,  ale  jej  gruczoł  tarczycowy  powiększał  się  i  stawał  coraz  bardziej 
widoczny, więc zaczęła zamykać się w domu i zdecydowanie unikać kontaktów z ludźmi. W 
gruncie rzeczy była istotą łagodną i niesłychanie uczuciową. 
- To dziwna charakterystyka morderczyni - wtrącił Edmund. 
- Czy ja wiem? - podjęła panna Marple. - Łagodni ludzie o słabym charakterze często bywają 
nad  wyraz  zdradliwi.  A  jeżeli  czują  urazę  do  życia,  łatwo  tracą  nawet  tę  odrobinę  sił 
moralnych,  jaką  mogą  mieć.  Oczywiście,  osobowość  Letycji  Blacklock  przedstawiała  się 
zupełnie inaczej. Podczas rozmowy z inspektorem Craddockiem Bella Goedler powiedziała o 

background image

niej,  że  jest  naprawdę  dobra.  Tak!  Letycja  Blacklock  była  dobra.  Była  kobietą  wyjątkowej 
uczciwości  i,  według  jej  własnych  słów,  nie  potrafiła  zrozumieć,  jak  ludzie  mogą  nie 
dostrzegać, że coś jest nieuczciwe. Nawet przy największych pokusach nie byłaby zdolna do 
popełnienia jakiegokolwiek przestępstwa. 
-  Letycja  kochała  siostrę  -  podjęła  znowu  panna  Marple  po  krótkiej  pauzie.  -  W  bardzo 
długich listach opisywała jej rozmaite wydarzenia, nie szczędząc starań, by chora nie utraciła 
kontaktu  z  życiem.  Martwił  ją  chorobliwy,  beznadziejny  stan,  w  jakim  pogrążała  się 
Charlotta. Wreszcie doktor Blacklock umarł. Letycja bez wahania rzuciła posadę u Randalla 
Goedlera  i  całkowicie  poświęciła  się  siostrze.  Zabrała  ją  do  Szwajcarii,  aby  z  tamtejszymi 
specjalistami  rozważyć  przeprowadzenie  operacji.  Było  już  bardzo  późno,  lecz,  jak  nam 
wiadomo, operacja przebiegła pomyślnie. Zeszpecenie zniknęło, a bliznę łatwo było ukrywać 
pod  przypominającym  obróżkę  naszyjnikiem  z  pereł  bądź  paciorków.  Wybuchła  wojna. 
Powrót  do  Anglii  był  trudny,  więc  siostry  pozostały  w  Szwajcarii,  gdzie  pracowały  w 
Czerwonym Krzyżu i w innych instytucjach społecznych. Czy to się zgadza, inspektorze? 
- Tak, proszę pani - powiedział Craddock. 
-  Od  czasu  do  czasu  otrzymywały  wiadomości  z  kraju,  a  między  innymi  dowiedziały  się 
zapewne,  że  dni  Belli  Goedler  wydają  się  policzone.  Niewątpliwie  zgodne  z  ludzką  naturą 
były rozmowy sióstr na ten temat i snucie planów na niedaleką przyszłość, kiedy przypadnie 
im  w  udziale  olbrzymia  fortuna.  Moim  zdaniem,  należy  sobie  uprzytomnić,  że  takie  plany 
były ważne zarówno dla Charlotty, jak i dla Letycji. W tym czasie Charlotta po raz pierwszy 
w  życiu  mogła  poruszać  się  swobodnie  i  być  normalną  kobietą,  na  którą  nikt  nie  patrzy  z 
odrazą  czy  też  współczuciem.  Nareszcie  wolno  jej  było  cieszyć  się  życiem,  więc  całą 
zmarnowaną  przeszłość  powinna  wtłoczyć  w  niewiele  pozostałych  jej  jeszcze  lat.  Podróże, 
dom  w  pięknym  ogrodzie,  wytworne  stroje,  biżuteria,  teatry,  koncerty,  zaspokajanie 
wszelkich  kaprysów  -  wszystko  to  stanowiło  dla  Charlotty  coś  w  rodzaju  zaczarowanego 
ś

wiata z baśni. 

Nagle Letycja, zdrowa i silna Letycja, zapadła na grypę, później na zapalenie płuc i umarła w 
ciągu tygodnia. Charlotta nie tylko straciła siostrę, lecz również umknęła jej cała wymarzona 
przyszłość. Wydaje mi się, że musiała odczuwać do niej pewną urazę. Czemu umarła akurat 
teraz,  w  kilka  dni  po  otrzymaniu  wiadomości,  że  Bella  Goedler  nie  pożyje  długo?  Jeszcze 
może miesiąc i pieniądze przypadłyby Letycji i jej. Tak! Gdyby Letycja nie umarła! 
I tutaj właśnie, jak sądzić należy, objawiły się różnice charakterologiczne pomiędzy siostrami. 
Charlotta nie zdawała sobie sprawy, że pomysł, który raptownie przyszedł jej do głowy, był 
nieuczciwy.  Naprawdę  nieuczciwy.  Przecież  majątek  miał  przypaść  w  udziale  Letycji  i 
dostałby się jej w ciągu najbliższych miesięcy, a ona uważała Letycję i siebie niemal za jedną 
osobę. Być może w chwili gdy lekarz lub kto inny zapytał ją o imię zmarłej siostry, Charlotta 
uprzytomniła sobie, że całe otoczenie uważa je za panny Blacklock, dwie dobrze wychowane, 
starszawe  Angielki,  które  ubierają  się  zawsze  jednakowo  i  łączy  je  wyraźne  podobieństwo 
rodzinne.  A,  jak  napomknęłam  kiedyś  w  rozmowie  z  Bułeczką,  kobiety  w  starszym  wieku 
mało  różnią  się  od  siebie.  Czemu  zatem  nie  miałaby  umrzeć  Charlotta,  a  Letycja  pozostać 
przy  życiu?  Było  to  zapewne  posunięcie  bardziej  odruchowe  niż  z  góry  zaplanowane.  W 
każdym razie Letycja została pochowana jako Charlotta. Charlotta zmarła, Letycja powróciła 
do  Anglii.  Cała  wrodzona,  lecz  przez  długie  lata  uśpiona  energia  i  przedsiębiorczość  teraz 
odezwały  się  w  pełni.  Charlotta,  jako  panna  Blacklock,  grała  zawsze  drugie  skrzypce. 
Obecnie przyjmowała rozkazujące tony Letycji. Siostry, jak sądzę, nie różniły się specjalnie, 
jeśli chodzi o poziom umysłowy, lecz pod względem moralności dzieliła je przepaść. 
Ma  się  rozumieć,  Charlotta  musiała  zastosować  różne  oczywiste  środki  ostrożności.  Kupiła 
dom w zupełnie innej części Anglii. Musiała unikać jedynie bardzo nielicznych osób, które 
widywały ją w jej rodzinnym miasteczku w Cumberlandzie, gdzie, pamiętać należy, pędziła 
ż

ywot pustelniczy. I kogo więcej? Naturalnie Belli Goedler, która znała Letycję zbyt dobrze, 

background image

by podszywanie się pod nią mogło wchodzić w rachubę. Zmieniony charakter pisma mogła 
wytłumaczyć zreumatyzowanymi palcami, a cała sprawa była w gruncie rzeczy łatwa, gdyż 
mało kto rzeczywiście znał i mógł pamiętać Charlottę. 
-  A  znajomi  Letycji,  z  którymi  groziły  jej  spotkania?  -  zapytała  Bułeczka.  -  Przecież  ci 
musieli być liczni, prawda? 
-  Tak,  ale  niezbyt  groźni  -  odparła  panna  Marple.  -  Ktoś  mógłby  powiedzieć:  "Wczoraj 
spotkałem Letycję Blacklock. Zmieniła się tak, że nie poznałem jej w pierwszej chwili". Kto 
podejrzewałby,  że  to  nie  Letycja?  Ludzie  naprawdę  zmieniają  się  z  upływem  lat.  Panna 
Blacklock mogła nie poznawać dawnych znajomych, bo łatwo było to przypisać jej słabemu 
wzrokowi.  No  i  pamiętać  należy,  że  Charlotta  wiedziała  o  mnóstwie  szczegółów  z 
londyńskiego życia Letycji, o ludziach, których tamta widywała, a także miejscach, w których 
bywała. Mogła odwoływać się do listów siostry i szybko rozpraszać wątpliwości wzmianką o 
jakimś  wydarzeniu  lub  pytaniem  o  kogoś  ze  wspólnych  znajomych.  Naprawdę  obawiać  się 
musiała jedynie rozpoznania jako Charlotta. 
Zatem osiadła w Chipping Cleghorn, pozawierała znajomość z sąsiadami, a gdy otrzymała list 
z  zapytaniem,  czy  droga  Letycja  nie  zechciałaby  przyjąć  pary  młodych  kuzynów,  których 
nigdy w życiu nie widziała, zgodziła się z przyjemnością. Naturalnie zdawała sobie sprawę, 
ż

e w charakterze "cioci Letty" będzie tym bardziej bezpieczna. 

Wszystko szło jak z płatka, dopóki Charlotta Blacklock nie popełniła wielkiego błędu - i to 
jedynie  z  dobroci  serca  oraz  wrodzonej  wrażliwości.  Otrzymała  list  od  dawnej  koleżanki 
szkolnej, znajdującej się w trudnych warunkach, i bez zastanowienia pośpieszyła z pomocą. 
Być może czuła się osamotniona, bo tajemnica separowała ją od ludzi, a ponadto naprawdę 
lubiła Dorę Bunner, która przypominała jej własne beztroskie i wesołe lata w szkole. Tak czy 
inaczej, uległa impulsowi i na list odpowiedziała wizytą. Jakże zdziwiona musiała być Dora! 
Przecież pisała do Letycji, a pojawiła się Charlotta! W tym wypadku nie mogło być mowy o 
udawaniu Letycji. Dora należała do tych nielicznych dawnych przyjaciółek, które widywały 
Charlottę podczas jej smutnych i samotnych dni. 
Była przekonana, że Dora spojrzy na sprawę tak, jak ona spojrzała, więc zwierzyła się jej z 
sekretu.  Dora  aprobowała  bez  zastrzeżeń  krok  przyjaciółki.  Na  swój  mętny,  nieporadny 
sposób rozumowała, że kochana Lotty nie powinna utracić schedy w wyniku przedwczesnej 
ś

mierci  Letty.  Lotty  winna  przecież  otrzymać  nagrodę  za  tyle  cierpień,  które  znosiła  tak 

dzielnie  i  cierpliwie.  Stałaby  się  niesprawiedliwość,  gdyby  te  wielkie  pieniądze  miały 
przypaść w udziale komuś, o kim nikt nigdy nie słyszał. 
Dora  zrozumiała,  że  tajemnica  nie  może  wyjść  na  jaw.  To  coś  niby  funt  masła  z  czarnego 
rynku.  Nie  mówi  się  o  tym,  chociaż  w  istocie  rzeczy  to  nic  złego.  Więc  Dora  zjechała  do 
Little  Paddocks  i  w  krótkim  czasie  Charlotta  zaczęła  uprzytamniać  sobie,  jak  straszny 
popełniła  błąd.  Rzecz  nie  w  tym,  że  Dora  była  roztargniona,  nieporadna,  myliła  się 
nieustannie.  To  by  Charlotta  zniosła,  ponieważ  rzeczywiście  była  przywiązana  do  dawnej 
koleżanki, a ponadto wiedziała od lekarza, że Dora niedługo pożyje. Wkrótce jednak poczęło 
zagrażać prawdziwe niebezpieczeństwo. Letycja i Charlotta nazywały się wzajemnie pełnymi 
imionami, lecz Dora należała do osób, które chętnie używają zdrobnień. Dla niej siostry były 
zawsze Letty i Lotty i chociaż ćwiczyła się w mówieniu do przyjaciółki "Letty", dawne imię 
wymykało  się  jej  czasami.  Równie  niepokojące  były  wspomnienia  z  przeszłości,  toteż 
Charlotta wciąż musiała mieć się na baczności i wszelkie kłopotliwe aluzje unieszkodliwiać w 
porę. Wkrótce zaczęło to wszystko grać jej na nerwach. 
Prawdę  mówiąc,  nikt  nie  zwracał  szczególnej  uwagi  na  omyłki  i  nieścisłości  biednej  Dory, 
ale, jak już wspomniałam, prawdziwy grom z jasnego nieba padł, gdy w hotelu Royal Rudi 
Scherz poznał Charlottę i zagadnął ją. Sądzę, że pieniądze, którymi wyrównywał niedobory w 
hotelu  pochodziły  od  Charlotty  Blacklock.  Wydaje  mi  się  jednak,  a  inspektor  Craddock 

background image

podziela  moje  zdanie,  że  młody  Szwajcar,  prosząc  dawną  znajomą  o  pomoc,  nie  myślał  w 
ogóle o możliwości szantażu. 
- Nie miał pojęcia, że wie o czymś, co mogłoby stanowić przedmiot szantażu - przejął głos 
inspektor  Craddock.  -  Po  prostu  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  przystojnym  chłopcem,  a 
doświadczenie nauczyło go, że przystojny chłopiec zdoła czasem wyłudzić trochę pieniędzy 
od damy w starszym wieku, jeżeli przekonywająco opowie bajeczkę o nieszczęściu, jakie go 
spotkało. Ale Charlotta Blacklock mogła podejrzewać, że Rudi Scherz domyśla się czegoś i 
stosuje  coś  w  rodzaju  pośredniego  szantażu,  a  gdy  po  śmierci  Belli  Goedler  cała  historia 
nabierze rozgłosu, uprzytomni sobie, że odkrył kopalnię złota. 
A  Charlotta  Blacklock  popełniła  już  przestępstwa.  Wobec  banku.  Wobec  Belli  Goedler. 
Jedyną przeszkodę stanowił ten hotelowy urzędniczyna, Szwajcar o podejrzanej przeszłości i 
potencjalny szantażysta. Usunięcie go z drogi byłoby gwarancją bezpieczeństwa. 
Z początku snuła zapewne tylko fantastyczne projekty. W jej życiu brakowało dotąd emocji i 
dramatycznych napięć, więc dla rozrywki obmyślała najdrobniejsze szczegóły oswobodzenia 
się  od  kłopotliwego  młodego  człowieka.  Wreszcie  opracowała  cały  plan  i  niebawem 
postanowiła  go  wprowadzić  w  czyn.  Powiedziała  Szwajcarowi,  że  dla  zabawy  zamierza 
upozorować napad rabunkowy podczas przyjęcia. Wytłumaczyła, czemu życzy sobie, aby rolę 
"gangstera"  odegrał  ktoś  zupełnie  obcy,  a  za  współpracę  zaproponowała  całkiem  pokaźną 
sumkę.  Rudi  Scherz,  niczego  nie  podejrzewając,  przyjął  propozycję,  co  oczywiście  tylko 
ś

wiadczy o jego nieświadomości, że mógłby szantażować czymś pannę Blacklock. Uważał po 

prostu, że ma do czynienia z trochę postrzeloną starszą panią, która lubi szastać pieniędzmi. 
Charlotta  kazała  mu  zamieścić  ogłoszenie  w  "Gazetce",  postarała  się,  by  dla  rozpoznania 
miejsca odwiedził Little Paddocks, wskazała, gdzie spotka go w umówiony wieczór i wpuści 
do  domu.  Ma  się  rozumieć,  Dora  Bunner  nic  o  tym  wszystkim  nie  wiedziała.  Nadszedł 
dzień... 
Inspektor  Craddock  urwał  i  spojrzał  na  pannę  Marple,  ta  zaś  podjęła  cichym,  łagodnym 
głosem: 
-  Nadszedł  dzień  niewątpliwie  bardzo  ciężki  dla  Charlotty.  Nie  było  za  późno.  Mogła  się 
jeszcze  wycofać.  Wiemy  od  Dory  Bunner,  że  "Letty  była  tamtego  dnia  niespokojna".  Tak! 
Była  niespokojna.  Bała  się  tego,  co  zamierza  zrobić.  Bała  się,  że  cały  plan  może  spalić  na 
panewce. Ale nie był to aż tak wielki strach, by mógł ją w porę pohamować. Zabawą mogło 
być wyłowienie z szuflady na kołnierzyki rewolweru pułkownika Easterbrooka, myszkowanie 
po  pustym  domu,  gdy  zanosiła  tam  jaja  czy  marmoladę.  Zabawą  mogło  być  naoliwienie 
drzwi,  tak  by  otwierały  się  i  zamykały  bezszelestnie,  i  przesunięcie  stołu  pod  pozorem,  że 
bukiet  ułożony  przez  Filipę  zaprezentuje  się  lepiej  na  tle  ściany.  Jednakże  to,  co  miało 
niebawem nastąpić, stanowczo nie zakrawało na zabawę. Tak! Dora Bunner miała słuszność. 
Jej przyjaciółka bała się, była niespokojna. 
- Ale mimo wszystko dalej robiła swoje - podchwycił Craddock. - Wydarzenia rozwijały się 
zgodnie  z  planem.  Parę  minut  po  szóstej  wyszła,  żeby  "zamknąć  kaczki".  Wtedy  właśnie, 
wpuściwszy  wspólnika  do  domu,  dała  mu  maskę,  pelerynę,  rękawiczki  i  latarkę.  O  pół  do 
siódmej,  kiedy  odezwał  się  zegar,  była  gotowa.  Stała  przy  stoliku  pod  arkadą,  z  ręką  na 
szkatułce  z  papierosami.  Wszystko  wyglądało  najzupełniej  naturalnie.  Patryk  grający  rolę 
gospodarza  poszedł  po  wino.  Ona,  gospodyni,  zamierzała  poczęstować  zebranych 
papierosami.  Trafnie  przewidywała,  że  w  chwili  gdy  zacznie  bić  godzina,  wszyscy  zwrócą 
wzrok ku zegarowi. Tak się też stało. Jedynie przywiązana, wierna Dora nie spuszczała oka z 
przyjaciółki.  Początkowo  powiedziała  nam  wszystko  dokładnie,  co  robiła  panna  Blacklock. 
Według słów Dory, podniosła wazonik z fiołkami. 
Uprzednio  wystrzępiła  sznur  lampy  tak,  że  przewody  były  prawie  obnażone.  Cała  historia 
trwała nie dłużej niż sekundę. Wazonik, szkatułka z papierosami i wyłącznik znajdowały się 
bardzo  blisko  siebie.  Charlotta  podniosła  wazonik  z  fiołkami,  polała  wodą  uszkodzone 

background image

miejsce  sznura,  nacisnęła  guzik  wyłącznika.  Woda  jest  dobrym  przewodnikiem 
elektryczności. Musiało nastąpić i nastąpiło krótkie spięcie. 
-  Jak  wtedy  u  nas,  prawda?  -  zawołała  Bułeczka.  -  Dlatego,  ciociu  Jane,  taka  byłaś 
wstrząśnięta? 
- Tak, moja droga. Pomyślałam o świetle w Little Paddocks. Uprzytomniłam sobie, że są tam 
dwie  lampy,  para,  że  jedna  znalazła  się  na  miejscu  drugiej...  Najprawdopodobniej  w  ciągu 
nocy. 
-  Oczywiście  -  zabrał  głos  Craddock.  -  Następnego  rana  Fletcher  oglądał  lampę  na  tym 
stoliku. Była w porządku. Ani śladu wystrzępienia na sznurze. Ani śladu spalonych drutów. 
- Zrozumiałam wówczas, co Dora miała na myśli, mówiąc, że poprzedniego wieczora była na 
stoliku pasterka - podjęła panna Marple. - Ale, jak ona, byłam w błędzie, podejrzewając, że 
Patryk  maczał  w  tym  palce.  To  ciekawe,  moi  drodzy,  że  Dora  Bunner  kompletnie  nie 
zasługiwała  na  zaufanie,  gdy  powtarzała  coś,  o  czym  słyszała.  Wtedy  puszczała  wodze 
wyobraźni i oczywiście wyolbrzymiała lub przeinaczała fakty. W podobny sposób wyciągała 
zazwyczaj  błędne  wnioski,  a  więc  nie  należało  wierzyć  temu,  co  myślała.  Natomiast  z 
dokładnością potrafiła przedstawiać widziane obrazy. Widziała, że Letycja podnosiła fiołki. 
- Widziała również błysk - wtrącił Craddock - błysk, któremu towarzyszyło trzaśnięcie. 
- Ma się rozumieć - podjęła panna Marple - w chwili gdy Bułeczka wylała wodę z wazonu na 
sznur lampy, uprzytomniłam sobie, że jedynie panna Blacklock mogła spowodować krótkie 
spięcie, bo tylko ona była blisko tamtego stolika. 
-  Stanowczo  zasłużyłem  na  baty  -  powiedział  Craddock.  -  Dora  Bunner  paplała  o 
przypalonym blacie stolika "w miejscu, gdzie ktoś nieuważny położył papierosa". A przecież 
nikt nie zaczął nawet palić! No i fiołki zwiędły z braku wody! To potknięcie Letycji. Powinna 
była  ukradkiem  napełnić  wazonik.  Prawdopodobnie  jednak  nie  sądziła,  by  ktoś  mógł 
zauważyć  taki  drobiazg.  A  zresztą  sama  Dora  Bunner  skłonna  była  uwierzyć,  że  to  ona 
zapomniała o wodzie, układając kwiaty. Łatwo  poddawała się sugestiom i panna  Blacklock 
niejednokrotnie  to  wykorzystywała.  Jestem  przekonany,  że  to  ona  podszepneła  Bunny 
podejrzenia wobec Patryka. 
- Czemu właśnie mnie sobie upatrzyła? - zapytał Patryk z nutą urazy. 
- Sądzę, że nie traktowała tego serio - odrzekł inspektor. - Chciała po prostu zmylić Bunny, 
uśpić jej prawdopodobne podejrzenia, że reżyserką całego widowiska mogła być sama Lotty. 
Co działo się później, wiemy wszyscy. Gdy światła zgasły, powstał zgiełk i zamęt, a panna 
Blacklock  wymknęła  się  cichaczem  przez  zawczasu  naoliwione  drzwi  i  stanęła  za  plecami 
rzekomego  gangstera.  Rudi  Scherz  wymachiwał  latarką  i  niewątpliwie  grał  rolę  z  całym 
zapałem. Jak sądzę, w głowie mu nie postało, że ma za sobą pannę Blacklock w ogrodniczych 
rękawiczkach i z rewolwerem w dłoni. Charlotta czekała, by smuga blasku padła na obrane z 
góry  miejsce,  to  jest  na  ścianę,  pod  którą  zdaniem  wszystkich  ona  winna  się  znajdować. 
Wtedy  oddała  błyskawicznie  dwa  strzały,  a  gdy  zdumiony  Scherz  odwrócił  się  szybko, 
przyłożyła wylot lufy do jego czoła i wystrzeliła po raz trzeci. Później upuściła rewolwer tuż 
obok zwłok, rękawice rzuciła niedbale na stół w holu i tą samą drogą wróciła spiesznie tam, 
gdzie stała w momencie zgaśnięcia świateł. Skaleczyła się w ucho, nie wiem czym... 
-  Zapewne  cążkami  do  paznokci  -  podchwyciła  panna  Marple.  -  Z  zadraśniętej  małżowiny 
usznej krew płynie obficie. Było to, oczywiście, dobre zagranie na psychologię. Okrwawiona 
biała bluzka przekonywała niezbicie, że panna Blacklock była celem strzałów i ledwie uszła z 
ż

yciem. 

- Wszystko powinno pójść doskonale - wtrącił inspektor Craddock. - Stanowcze twierdzenie 
Dory  Bunner,  że  Rudi  Scherz  strzelał  do  panny  Blacklock,  zrobiło  swoje.  Nie  zamierzając 
tego,  Bunny  sugerowała,  że  widziała  moment,  w  którym  jej  przyjaciółka  została  ranna. 
Wypadek, a może samobójstwo. Właśnie takiego werdyktu należało oczekiwać. Niewątpliwie 
ś

ledztwo byłoby zamknięte, gdyby nie rozwinęła go panna Marple. 

background image

-  Ach,  nie!  Nie!  -  zaprotestowała  starsza  pani.  -  Moje  skromne  starania  były  czysto 
przypadkowe.  To  pan  był  niezadowolony,  inspektorze.  Pan  postarał  się,  by  śledztwa  nie 
zamknięto. 
- Rzeczywiście. Byłem niezadowolony - przyznał Craddock. - Zdawałem sobie sprawę, że coś 
w tej historii nie gra, ale nie wiedziałem, w którym miejscu, póki pani mi tego nie wskazała. 
No  i  pannę  Blacklock  zaczął  prześladować  prawdziwy  pech.  Najpierw  odkryłem 
przypadkowo,  że  ktoś  majstrował  przy  drzwiach  rzekomo  ślepych.  Poprzednio  mogliśmy 
snuć  domysły,  opierając  się  jedynie  na  dogodnych  teoriach.  Ale  te  drzwi  stanowiły  już 
dowód,  a  odkrycia  dokonałem  całkiem  przypadkowo:  przez  omyłkę  ująłem  niewłaściwą 
klamkę. No i polowanie rozpoczęło się od nowa, tym razem jednak na innej zasadzie. Jęliśmy 
szukać kogoś, kto miałby motyw, by zamordować Letycję Blacklock. 
-  Był  ktoś  taki  i  Charlotta  Blacklock  wiedziała  o  tej  osobie  -  przejęła  znowu  głos  panna 
Marple.  -  Sądzę,  że  Filipę  poznała  niezwłocznie,  gdyż  Sonia  Goedler  należała  do  bardzo 
nielicznych  osób,  które  dopuszczono  do  Charlotty  w  okresie  jej  osamotnienia.  A  ludzie 
starzy...  Pan  jeszcze  nie  zdaje  sobie  z  tego  sprawy,  inspektorze...  Ludzie  starzy  lepiej 
pamiętają  twarze  widywane  przed  wieloma  laty  niż  twarze  osób  spotykanych  bardzo 
niedawno. Obecnie Filipa jest mniej więcej w wieku swojej matki z czasów, gdy widywała ją 
Charlotta, i żywo matkę przypomina. Osobliwość całej sytuacji polega między innymi na tym, 
ż

e  rozpoznawszy  Filipę,  Charlotta  była  naprawdę  zadowolona.  Szczerze  ją  polubiła  i 

podświadomie,  jak  mniemam,  dzięki  niej  łagodziła  wyrzuty  sumienia,  które  zapewne 
odczuwała. Mówiła sobie, że gdy odziedziczy spadek, troskliwie zajmie się Filipą. Będzie ją 
traktowała jak córkę. Filipa i Harry zamieszkają u niej na stałe. Czuła się kobietą szczęśliwą i 
bardzo dobrą. Zaniepokoiła się dopiero, kiedy inspektor począł zadawać kłopotliwe pytania i 
dowiedział się o istnieniu Fipa i Emmy. Nie chciała zrobić z Filipy kozła ofiarnego. Plan jej 
polegał  na  napadzie  zorganizowanym  przez  młodego  kryminalistę  i  jego  przypadkowej 
ś

mierci.  Jednakże  po  stwierdzeniu,  iż  rzekomo  ślepe  drzwi  zostały  ostatnio  naoliwione, 

sytuacja  uległa  całkowitej  zmianie.  Charlotta  Blacklock  absolutnie  nie  podejrzewała,  kim 
może być Julia, a więc z wyjątkiem Filipy nie widziała nikogo, kto mógłby mieć najbardziej 
nawet  nieprawdopodobny  motyw,  aby  ją  zabić.  Gorliwie  starała  się  osłaniać  Filipę.  Była 
wystarczająco  bystra,  by  na  pytanie  inspektora  opisać  Sonię  Goedler  jako  osobę  drobną, 
ciemnowłosą  i  śniadą.  A  usuwając  z  albumu  fotografie  Letycji,  nie  zapomniała  również  o 
zdjęciach Soni, by nikt nie zwrócił uwagi na podobieństwo córki do matki. 
-  A  ja  podejrzewałem,  że  Sonią  Goedler  może  być  pani  Swettenham  -  westchnął  żałośnie 
Craddock. 
- Moja biedna mama! - powiedział półgłosem Edmund. 
- Kobieta o nieskazitelnej przeszłości... W każdym razie zawsze tak uważałem. 
-  Ma  się  rozumieć  jednak  -  podjęła  panna  Marple  -  prawdziwe  zagrożenie  stanowiła  Dora 
Bunner.  Z  dnia  na  dzień  była  coraz  bardziej  roztargniona  i  coraz  bardziej  gadatliwa. 
Doskonale pamiętam, jak panna Blacklock popatrzyła na nią, kiedy z Bułeczką byłyśmy na 
podwieczorku  w  Little  Paddocks.  Wiecie  dlaczego?  Bo  Dora  jeszcze  raz  nazwała  ją  Lotty. 
Dla nas wyglądało to na nieszkodliwe przejęzyczenie, ale Charlottę przeraziło. Tak wciąż się 
działo. Biedna Dora nie panowała nad własną gadatliwością. W dniu kiedy spotkałyśmy się 
na kawie Pod Bławatkiem, odniosłam szczególne wrażenie, iż Dora mówi o dwu osobach, nie 
jednej. Oczywiście tak było. Raz jej przyjaciółka wyglądała na dziewczynę niezbyt urodziwą, 
lecz obdarzoną nie lada siłą charakteru, raz była ładna, wesoła, nieodpowiedzialna. Mówiła o 
Letty,  jako  o  osobie  rozsądnej,  której  powiodło  się  w  życiu,  a  niemal  w  tej  samej  chwili 
wspominała  o  jej  cierpieniach  i  jak  cierpliwe  i  odważnie  znosiła  swój  dopust  losu,  co  już 
całkiem  nie  pasowało  do  życiorysu  Letycji  Blacklock.  Myślę,  że  Charlotta  musiała  słyszeć 
niemało, kiedy tamtego dnia weszła niepostrzeżenie do kawiarni. Na pewno usłyszała to, co 
Dora  mówiła  o  lampach,  o  zamianie  pasterki  na  pasterza.  Wówczas  uświadomiła  sobie 

background image

niewątpliwie, jak istotne i groźne niebezpieczeństwo stanowi dla niej poczciwa, przywiązana 
Dora Bunner. 
- Obawiam się - ciągnęła panna Marple - że ta rozmowa ze mną przeprowadzona w kawiarni 
przypieczętowała los biednej Dory, jeżeli wolno posłużyć się tak patetycznym wyrażeniem. 
Najprawdopodobniej  jednak  ostateczny  rezultat  byłby  w  każdym  przypadku  jednakowy, 
ponieważ  Charlotta  Blacklock  nie  mogłaby  czuć  się  bezpieczna,  dopóki  Dora  Bunner  żyje. 
Kochała  Dorę,  nie  chciała  jej  zabić,  ale z  całą  pewnością  nie  miała  wyboru.  Domyślam  się 
zresztą,  że,  jak  pielęgniarka  Ellerton,  o  której  mówiłam  ci,  Bułeczko,  Charlotta  wmówiła 
sobie,  iż  to  zabójstwo  będzie  niemal  dobrodziejstwem.  Biedna  Bunny  nie  mogła  przecież 
pożyć długo i zapewne  czekały ją dotkliwe cierpienia. Postarała się umilić kochanej Bunny 
ostatni dzień życia. Przyjęcie urodzinowe... Szczególnie smaczne ciasto... 
- Rozkoszna Śmierć - wzdrygnęła się Filipa. 
- Tak... Coś w tym rodzaju... Pragnęła zapewnić przyjaciółce rozkoszną  śmierć... Przyjęcie, 
ulubione smakołyki Dory, starania, by nie mówiono nic, co mogłoby ją zdenerwować. Później 
jakieś  tabletki  podrzucone  zamiast  aspiryny.  ..  Tabletki  ze  słoiczka  przy  łóżku  Letycji,  po 
które Bunny poszła sama, kiedy nie mogła znaleźć kupionego tegoż dnia zapasu. No i miało 
to wyglądać tak, że trucizna była przeznaczona dla panny Blacklock. 
A  zatem  Bunny  położyła  się  do  łóżka  szczęśliwa  i  spokojnie  umarła  we  śnie,  a  Charlotta 
poczuła się znowu bezpieczna. Ale brakowało jej biednej Dory. Tęskniła do jej lojalności i 
przywiązania.  Tęskniła  do  miłych  pogawędek  o  dawnych  czasach.  Gorzko  płakała,  kiedy 
przyniosłam jej list od Juliana, a jej boleść była najzupełniej szczera. Zamordowała ukochaną 
przyjaciółkę... 
- To straszne! - przerwała Bułeczka. - Naprawdę straszne! 
-  Ale  bardzo  ludzkie  -  wtrącił  wielebny  Julian  Harmpn.  -  Zwykle  zapominamy,  jak  ludzcy 
bywają mordercy. 
-  Tak.  Ludzcy  -  przyznała  panna  Marple.  -  Często  należy  im  współczuć.  Ale  są  również 
bardzo  niebezpieczni,  zwłaszcza  mordercy  o  dobrym  sercu  i  chwiejnym  charakterze.  Jak 
Charlotta Blacklock!  Bo człowiek takiego pokroju, przerażony  rzeczywiście, staje się dziką 
bestią i przestaje nad sobą panować. 
- A Murgatroyd? - zapytał pastor. 
-  Właśnie.  Biedna  panna  Murgatroyd.  Charlotta  przyszła  niewątpliwie  do  Boulders  i 
usłyszała,  że  odbywa  się  rekonstrukcja  zbrodni.  Stanęła  za  otwartym  oknem  i  zaczęła 
podsłuchiwać. Nie spodziewała się, że jeszcze ktoś może zagrażać jej bezpieczeństwu. Panna 
Hinchliffe  beształa  przyjaciółkę,  chciała,  by  tamta  przypomniała  sobie,  co  widziała.  Był  to 
wstrząs dla Charlotty, gdyż była przekonana, że nikt nie mógł nic widzieć. Nie wątpiła, że w 
krytycznym  momencie  Rudi  Scherz  musiał  być  celem  wszystkich  spojrzeń.  Bez  wątpienia 
wstrzymywała oddech, stojąc za oknem, i z całą uwagą słuchała. Jak to się skończy? Czy nic 
nie wyjdzie na jaw? Nagle, w momencie gdy panna Hinchliffe śpieszy na posterunek policji, 
jej  przyjaciółka  dochodzi  do  sedna  sprawy,  jest  bliska  prawdy.  Woła  za  panną  Hinchliffe: 
"Tam jej nie było!"... Widzi pan, inspektorze, wypytywałam później pannę Hinchliffe, czy jej 
przyjaciółka dokładnie tak wymówiła to zdanie. Bo gdyby zawołała: "Tam jej nie było", sens 
byłby zupełnie inny. 
-  To  zbyt  subtelne  dla  mnie  -  wtrącił  Craddock.  Panna  Marple  zwróciła  ku  niemu 
zaróżowioną od emocji twarz. 
-  Należy  zastanowić  się  -  podjęła  -  jak  pracował  wówczas  umysł  panny  Murgatroyd. 
Człowiek,  rozumie  pan,  widzi  coś  czasami  i  nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  to  widzi. 
Przypominam  sobie,  że  kiedyś,  podczas  wypadku  kolejowego,  zwróciłam  uwagę  na  duży 
odprysk  farby  na  ścianie  w  przedziale.  Zapamiętałam  tę  plamę,  tak  że  dzisiaj  mogłabym  ją 
narysować. A kiedyś, w czasie nalotu bombowego, kiedy wszędzie wokół sypały się okruchy 
szkła i wszyscy byli przerażeni, najwyraźniej utkwił mi w pamięci obraz jakiejś kobiety, która 

background image

stała przede mną i miała pończochy nie od pary, w jednej zaś wielką dziurę na łydce. Skoro 
więc  panna  Murgatroyd  przestała  rozumować  i  usiłowała  przypomnieć  sobie,  co  widziała, 
okazało się, że pamięta bardzo wiele. 
Rozpoczęła,  jak  mi  się  zdaje,  od  kominka,  bo  najpierw  tam  musiał  paść  snop  światła. 
Przypomniała sobie dwa okna i osoby, które znajdowały się między nią a oknami, na przykład 
panią Harmon zakrywającą oczy rękami. Potem ujrzała w wyobraźni Dorę Bunner z szeroko 
otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma i gołą ścianę, i stolik z lampą oraz szkatułkę na 
papierosy.  Panna  Murgatroyd  usłyszała  strzały,  a  gdy  ów  moment  odtwarzała  w  pamięci, 
uprzytomniła  sobie  coś  niezwykłego.  Widziała  ścianę,  dwa  ślady  po  pociskach,  ścianę,  pod 
którą  Letty  stała,  kiedy  została  ranna;  jednakże  w  chwili  gdy  rozległy  się  strzały  i  Letycja 
Blacklock została ranna, "tam jej nie było". 
Teraz  rozumie  pan,  inspektorze,  do  czego  zmierzam?  Panna  Murgatroyd  myślała  o  trzech 
kobietach,  o  których  przyjaciółka  kazała  jej  myśleć.  Gdyby  nie  zobaczyła  jednej  z  nich, 
zafascynowałaby  ją  jej  nieobecność.  To  ona!  Tak  pomyślałaby  i  powiedziała  niezawodnie: 
"Tam jej nie było" - z akcentem na jej. Atoli zafascynowało ją miejsce, w którym ktoś być 
powinien, lecz nie był. Miejsce zostało, nie było wszakże zapełnione. Panna Murgatroyd nie 
mogła objąć od razu całej sytuacji. Powiedziała pannie Hinchliffe, że to nie do uwierzenia, no 
i dodała później: "Tam jej nie było". Co stąd wynika? Na myśli mogła mieć jedynie Letycję 
Blacklock. 
-  Ale  wszystko  wiedziałaś  już  dawniej.  Prawda,  ciociu  Jane?  -  wtrąciła  pani  Harmon.  -  Od 
czasu kiedy u nas było krótkie spięcie, a ty pisałaś na ćwiartce papieru różne słowa? 
- Tak, moja droga. Wtedy ogarnęłam całość. Luźne fragmenty ułożyły się w logiczny deseń. 
Bułeczka zaczęła cytować półgłosem: 
-  "Lampa"?  Rozumiem.  "Fiołki".  Tak.  "Słoiczek  z  aspiryną".  Chodziło  ci  o  to,  że  Bunny 
kupiła tamtego dnia aspirynę, więc nie powinna była szukać tabletek w pokoju Letycji? 
-  Chyba  -  podchwyciła  panna  Marple  -  że  ktoś  zabrał  lub  schował  ten  świeżo  kupiony 
słoiczek. Miało wyglądać na to, że i tym razem morderca dybał na życie panny Blacklock. 
-  Aha...  Rozumiem...  Następnie  mamy  Rozkoszną  Śmierć.  To  ciasto,  zarazem  jednak  dużo 
więcej  niż  ciasto.  Całe  przyjęcie  urodzinowe.  Radosny  dla  Bunny  ostatni  dzień  jej  życia. 
Biedaczka  została  potraktowana  jak  pies,  którego  zamierza  się  uśmiercić.  To  chyba 
najstraszniejsze! Ta pozorna dobroć! 
- Ona była przecież kobietą życzliwą i dobrą. W ostatniej chwili powiedziała w kuchni, że nie 
chciała nikogo zabić. To prawda! Chciała tylko pieniędzy, bardzo wielkich pieniędzy, które 
nie jej się należały. To pragnienie odsunęło wszelkie inne względy i przerodziło się w rodzaj 
obsesji,  gdyż  Charlotta  sądziła,  że  majątek  nagrodzi  jej  krzywdy,  zadane  uprzednio  przez 
ż

ycie.  Ludzie, którzy mają urazę do świata, bywają szczególnie niebezpieczni. Uważają, że 

wiele  należy  się  im  od  życia.  Cóż,  znałam  ludzi  chorych,  którzy  bardziej  cierpieli  i  byli 
bardziej  osamotnieni  niż  Charlotta  Blacklock,  mimo  to  jednak  potrafili  być  radośni  i 
zadowoleni. Bo przecież szczęście bądź nieszczęście człowiek nosi w samym sobie. Ale, mój 
Boże, odbiegam od naszego wątku! Na czym to stanęliśmy, Bułeczko? 
- Na twoim spisie, ciociu Jane. "Jednak cierpliwie i odważnie znosiła swój dopust losu". Aha! 
To  Bunny  powiedziała  w  kawiarni,  a  przecież  żaden  dopust  nie  dotknął  Letycji.  Kuracja 
jodowa. To naprowadziło cię, ciociu, na trop tarczycy, prawda? 
-  Tak,  moje  dziecko.  Szwajcaria,  widzisz  i  napomknienia  panny  Blacklock,  że  jej  siostra 
umarła na gruźlicę. A pamiętałam przecież, że w Szwajcarii są najwybitniejsi specjaliści od 
niedomagań tarczycy i najbardziej zręczni chirurdzy w tej dziedzinie. Skojarzyło mi się to z 
noszonym  stale  przez  pannę  Blacklock  okropnym  naszyjnikiem  ze  sztucznych  pereł.  Był 
absolutnie nie w jej stylu. Służył po prostu za osłonę blizny. 
- Teraz rozumiem jej przerażenie, kiedy zerwała naszyjnik - powiedział Craddock. - Od razu 
uznałem je za całkiem nieproporcjonalne do straty. 

background image

- Następnie, ciociu Jane, napisałaś "Lotty", nie "Letty", jak nam się wydawało. 
-  Oczywiście.  Wiedziałam,  że  zmarła  siostra  miała  na  imię  Charlotta,  a  Dora  Bunner 
kilkakrotnie  zwracała  się  do  panny  Blacklock  "Lotty"  i  za  każdym  razem  była  później 
wyraźnie zbita z tropu. 
- A "Berno" i "Emerytura"? 
- Rudi Scherz pracował jako posługacz w berneńskim szpitalu. 
- Co znaczyć miała "Emerytura"? 
- Bułeczko! W kawiarni Pod Bławatkiem opowiedziałam ci tę historię, jakkolwiek wtedy nie 
widziałam  dla  niej  zastosowania.  Pani  Wotherspoon  pobierała  emeryturę  własną  i  pani 
Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła. Bo, widzisz, kobiety w podeszłym wieku mało 
różnią się od siebie. Tak! Luźne fragmenty ułożyły mi się w logiczną całość, więc byłam tak 
przejęta, że na dworze chciałam trochę ochłonąć. Wtedy panna Hinchliffe zaprosiła mnie do 
samochodu i... i znalazłyśmy pannę Murgatroyd... 
Panna Marple umilkła, by wnet podjąć zupełnie innym tonem - bez ożywionego podniecenia, 
lecz rzeczowo, spokojnie. 
-  Wtedy  uświadomiłam  sobie,  że  coś  trzeba  przedsięwziąć.  Natychmiast!  Wciąż  jednak 
brakowało  nam  dowodu.  A  zatem  obmyśliłam  pewien  plan  i  przedyskutowałam  go  z 
sierżantem Fletcherem. 
-  Miałem  za  to  na  pieńku  z  Fletcherem  -  powiedział  Craddock.  -  Nie  wolno  mu  było 
aprobować pani planu bez uprzedniego zameldowania mi o tym. 
-  Miał  poważne  obiekcje  -  uśmiechnęła  się  panna  Marple  -  ale  namówiłam  go  jakoś. 
Podjechaliśmy do Little Paddocks, aby wziąć na warsztat Mitzi. 
Julia westchnęła głęboko. 
- Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób powiodło się państwu wciągnąć do akcji Mitzi? 
- Ciężko nad tym pracowałam - odrzekła panna Marple. - Mitzi zbyt wiele myśli o sobie, więc 
sądziłam, że wyjdzie jej tylko na dobre, jeżeli zrobi coś dla innych. Oczywiście schlebiałam 
jej, mówiąc, że gdyby podczas wojny była w rodzinnym kraju, z całą pewnością działałaby w 
ruchu  oporu.  Odpowiedziała  twierdząco,  a  ja  na  to,  że  jej  temperament  predystynuje  ją 
wyraźnie do czynów pełnych pomysłowości i męstwa. Wiem - mówiłam - że jest odważna, 
gotowa  podjąć  wszelkie  ryzyko,  zagrać  każdą,  najtrudniejszą  nawet  rolę.  Później 
opowiedziałam  o  bohaterstwach  młodych  kobiet  z  ruchu  oporu...  Bohaterstwach  po  części 
prawdziwych,  po  części  wymyślonych  przeze  mnie  na  poczekaniu.  Strasznie  była  tym 
przejęta! 
- Coś niebywałego! - zawołał Patryk. 
- W rezultacie nakłoniłam Mitzi do odegrania jej roli i przeprowadzałam próby, póki scena 
nie  wypadła  znakomicie.  Następnie  powiedziałam  jej,  by  poszła  do  swojego  pokoju  i  nie 
pokazywała się na parterze aż do przyjazdu inspektora Craddocka. Ludzie bardzo pobudliwi i 
nerwowi  potrafią  nieraz  narobić  nie  lada  kłopotu,  bo  zapaliwszy  się,  rozpoczynają  za 
wcześnie i piękny plan niweczą w pół drogi. 
- Mitzi spisała się doskonale - wtrąciła Julia. 
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, na czym ten plan polegał - zabrała głos Bułeczka i 
dodała zaraz tonem usprawiedliwienia. - Ma się rozumieć nie byłam na miejscu, ale... 
-  Plan  był  skomplikowany  i,  powiem  nawet,  wielce  ryzykowny.  Chodziło  o  to,  że  Mitzi 
wyzna jak gdyby przypadkowo, że myślała o szantażu, ale pod wpływem strachu i wyrzutów 
sumienia  zmieniła  zdanie  i  gotowa  jest  powiedzieć  prawdę.  Oto  przez  dziurkę  od  klucza 
widziała  z  jadalni  pannę  Blacklock,  która  z  rewolwerem  w  ręku  stała  w  holu  za  plecami 
napastnika.  Rzekomo  miała  widzieć  to,  co  istotnie  musiało  się  wydarzyć.  Główne  ryzyko 
polegało na tym, że Charlotta Blacklock mogła uprzytomnić sobie, iż Mitzi z całą pewnością 
nie widziała nic przez dziurkę od klucza, ponieważ klucz tkwił w dziurce. Uznałam jednak, że 
ktoś, kto przed chwilą doznał wstrząsu, nie może myśleć o równie błahych kwestiach, więc 

background image

postawiłam  na  tę  kartę.  Charlotta  Blacklock,  jak  sądziłam,  zrozumie  tylko  tyle,  że  Mitzi  ją 
widziała. 
W tym miejscu zabrał znowu głos Craddock: 
-  Tymczasem  ja,  co  uważam  za  bardzo  istotne,  udawałem,  że  gadaninę  Mitzi  przyjmuję  z 
niedowierzaniem i, jak gdybym wreszcie odkrywał karty, zaatakowałem osobę dotychczas nie 
podejrzewaną. Oskarżyłem pana Swettenhama... 
- A ja wybornie odegrałem swoją rolę! - przerwał mu Edmund. - Pełen oburzenia stanowczo 
odrzuciłem  zarzuty.  Wszystko  szło  według  planu,  a  tylko  ty,  droga  Filipo,  wprowadziłaś 
zamęt,  kiedy  nieoczekiwanie  ujawniłaś  się  jako  Fip.  Ani  inspektor,  ani  ja  nie  mieliśmy 
pojęcia, że to ty, kochanie! Ja miałem zostać Fipem. Twoje wystąpienie na chwilę zbiło nas z 
pantałyku, ale inspektor zrobił mistrzowskie posunięcie, gdy w obrzydliwy sposób zarzucił mi 
chęć zdobycia bogatej żony. Obawiam się, czy nie utkwi to w twojej podświadomości i nie 
wywoła kiedyś między nami nieodwracalnego nieporozumienia. 
- Jaki cel miało to mistrzowskie posunięcie? Nie rozumiem. 
- Nie rozumiesz? Chodziło o to, że z punktu widzenia Charlotty Blacklock jedyną świadomą 
prawdy osobą była Mitzi. Policja zwracała podejrzenia w inną stronę i, na razie przynajmniej, 
uważała słowa Mitzi za zwyczajne kłamstwo. Gdyby jednak Mitzi obstawała przy swoim, w 
przyszłości  mogłaby  zostać  potraktowana  serio.  A  zatem  trzeba  raz  na  zawsze  uciszyć 
niebezpiecznego świadka. 
- Mitzi opuściła salon i poszła prosto do kuchni, tak jak jej poleciłam - przejęła znowu głos 
panna Marple. - Panna Blacklock niezwłocznie pośpieszyła za nią. Na pozór Mitzi była sama 
w  kuchni.  Sierżant  Fletcher  ukrywał  się  za  drzwiami  pokoju  kredensowego.  Ja  stałam  w 
schowku na miotły, bo, chwała Bogu, jestem bardzo szczupła. 
Bułeczka objęła ją spojrzeniem. 
- Na co liczyłaś, ciociu Jane? - zapytała. 
-  Na  jedno  z  dwojga.  Byłam  przekonana,  że  Charlotta  albo  zaproponuje  Mitzi  pieniądze za 
milczenie i sierżant Fletcher będzie świadkiem tej oferty, albo... Albo też postara się ją zabić. 
- Nie mogła przecież liczyć, że nie wyda się to zabójstwo. Od razu byłaby podejrzana. 
- Moja droga! Charlotta przekroczyła wtedy granice logicznego rozumowania. Zachowywała 
się  jak  szczur  wpędzony  do  pułapki.  Pomyśl,  jakie  wydarzenia  rozegrały  się  tamtego  dnia. 
Scena  pomiędzy  panną  Hinchliffe  i  panną  Murgatroyd.  Zastanów  się!  Panna  Hinchliffe 
ś

pieszy  na  posterunek  policji.  Gdy  wróci  stamtąd,  dowie  się,  że  w  salonie  nie  było  Letycji 

Blacklock. Pozostaje ledwie kilka minut i w tym krótkim czasie trzeba postarać się, by panna 
Murgatroyd  nigdy  więcej  nic  nie  powiedziała.  Nie  było  czasu  na  układanie  planów, 
reżyserowanie  odpowiedniej  sceny.  W  grę  mogło  wchodzić  jedynie  najpospolitsze 
morderstwo... 
Zatem Charlotta pozdrawia nieszczęsną ofiarę i dusi ją. Później biegnie do domu, przebiera 
się,  zasiada  przed  kominkiem,  by,  gdy  ktoś  się  zjawi,  wywołać  wrażenie,  iż  wcale  nie 
wychodziła z domu. 
Z  kolei  następuje  rewelacja  z  Julią.  Charlotta  zrywa  naszyjnik  z  pereł,  doznaje  nowego 
wstrząsu,  jest  przerażona,  że  blizna  może  ją  zdradzić.  Wreszcie  inspektor  telefonuje,  iż  z 
liczną  asystą  wybiera  się  wnet  do  littie  Paddocks.  Charlotta  nie  ma  czasu,  aby  pomyśleć, 
odpocząć. Po uszy tkwi w najpospolitszym morderstwie. To już nie zabójstwo z litości, nie 
uprzątnięcie z drogi kłopotliwego młodego człowieka! Czy jest bezpieczna? Jak dotąd tak! Na 
koniec występuje Mitzi, stwarza jeszcze jedno zagrożenie. Trzeba zabić Mitzi, uciszyć ją raz 
na  zawsze!  Charlotta  odchodzi  od  zmysłów  ze  strachu.  Przestaje  być  ludzką  istotą.  Jest 
oszalałą bestią. 
- Ale czemu ty, ciociu Jane, ulokowałaś się w schowku na miotły? - zapytała Bułeczka. - Nie 
mogłaś pozostawić całej sprawy sierżantowi Fletcherowi? 

background image

- Pewniej było w dwie osoby, moja droga. A ponadto wiedziałam, że uda mi się naśladować 
głos Dory Bunner. To, jak oczekiwałam, winno załamać Charlottę Blacklock. 
- I tak się stało! 
- Istotnie. To ją załamało. 
Zapadło  długie  milczenie.  Wszyscy  wracali  myślami  do  wspomnień.  Na  koniec  Julia 
odezwała się z udaną swobodą, by rozładować przygnębiającą atmosferę: 
-  Cała  ta  historia  wybornie  posłużyła  Mitzi.  Wczoraj  oznajmiła  mi,  że  znalazła  pracę  w 
okolicy Southampton - i dodała, świetnie naśladując głos Mitzi: - "Jadę tam, a jak powiedzą, 
ż

e jestem cudzoziemką, więc muszę zarejestrować się w policji, odpowiem, że nie szkodzi, 

zarejestruję się, bo policja mnie zna. Współpracowałam z policją i bez mojej pomocy policja 
nie  zaaresztowałaby  groźnej  przestępczyni.  Narażałam  życie,  powiem,  bo  jestem  dzielna, 
dzielna  jak  lew  i  nie  boję  się  żadnego  ryzyka.  A  policja  na  to:  Mitzi,  jesteś  bohaterką, 
wspaniałą bohaterką. Dziękujemy ci, Mitzi! Tak mi powiedzą, a ja na to, że nie ma za co". 
Julia umilkła na moment i dodała: 
- Mówiła jeszcze dużo więcej. 
-  Myślę  -  podchwycił  Edmund  -  że  w  przyszłości  Mitzi  będzie  pomagać  policji  w  stu 
sprawach, nie jednej. 
-  W  każdym  razie  wobec  mnie  zmiękła  -  powiedziała  Filipa.  -  W  charakterze  prezentu 
ś

lubnego  ofiarowała  mi  przepis  na  Rozkoszną  Śmierć.  Zastrzegła  tylko,  abym  pod  żadnym 

pozorem nie dała go Julii, bo Julia zniszczyła jej patelnię do smażenia omletów. 
- A pani Lucas cacka się teraz z Filipą - zabrał głos Edmund - bo po śmierci Belli Goedler 
Filipa i Julia odziedziczą miliony Goedlerów. W podarunku ślubnym przysłała nam srebrne 
szczypce do szparagów. Z całą przyjemnością nie zaproszę jej na nasze wesele. 
- A zatem - powiedział Patryk - od tej pory będą żyć długo i szczęśliwie Edmund z Filipa i... - 
dodał jak gdyby tytułem próby - i Julia z Patrykiem. 
- Dziękuję! - podchwyciła Julia. - Żyj sobie długo i szczęśliwie, ale beze mnie. Uwaga, którą 
inspektor  Crad-dock  zaimprowizował  pod  adresem  Edmunda,  znajduje  zastosowanie  do 
ciebie. Ty, Patryku, rad znalazłbyś bogatą żonę. Nic z tego! 
- To nazywa się ludzka wdzięczność! - zawołał Patryk. - A tyle dla tej dziewczyny zrobiłem! 
- Rzeczywiście! Przez roztargnienie i brak pamięci omal nie wpakowałeś mnie do więzienia 
pod zarzutem morderstwa. Nigdy nie zapomnę wieczoru, kiedy nadszedł list od twojej siostry. 
Byłam  przekonana,  że  wpadłam.  Nie  widziałam  żadnej  drogi  wyjścia.  Cóż...  -  dodała  po 
chwili. - Myślę, że chyba pójdę na scenę. 
- Co? - jęknął Patryk. - Ty także? 
- Aha. Wybiorę się do Perth i może zajmę w tamtejszym teatrze miejsce po twojej Julii. A jak 
wsiąknę w zawód i dostanę się do dyrekcji, będę wystawiać sztuki Edmunda. 
- A ja myślałem, że pan pisze powieści - odezwał się wielebny Julian Harmon. 
-  Zgadza  się.  Zacząłem  pisać  powieść  -  odrzekł  Edmund.  -  Nawet  zapowiadała  się  dobrze. 
Całe  strony  o  nieogolonym  facecie,  który  wstaje  z  łóżka,  o  tym,  jak  cuchnie,  i  o  szarych 
ulicach, i o chorej na wodną puchlinę, ohydnej starej babie, i o młodej dziewczynie lekkich 
obyczajów,  której  ślina  ścieka  po  brodzie.  No  i  te  wszystkie  osoby  wiodą  nieskończenie 
długie  rozmowy  na  temat  urządzenia  nowego  świata,  a  przy  okazji  zastanawiają  się 
nieustannie, po co właściwie żyją. Cóż, sam też zacząłem się zastanawiać i... I wpadłem na 
komiczny sposób, zanotowałem go i w rezultacie napisałem zabawną scenkę... Wszystko to 
było bardzo zwyczajne, ale interesowało mnie i, sam nie wiem jak i kiedy, upitrasiłem farsę w 
trzech aktach. 
- Jaki ma tytuł? - zapytał Patryk. - "Co widział kamerdyner"? 
- Można by i tak. Jednak swój utwór zatytułowałem: "Słonie zapominają". A co więcej, farsa 
została dobrze przyjęta i będzie wystawiona. 
- Co? - podchwyciła pani Harmon. - Zawsze myślałam, że słonie nie zapominają. 

background image

 
EPILOG 
 
Trzeba  zamówić  gazety  -  powiedział  Edmund  do  Filipy  w  dniu,  gdy  z  podróży  poślubnej 
wrócili do Chipping Cleghorn. - Chodźmy, kochanie, do Totmana. 
Pan  Totman,  starszy  jegomość  o  krótkim  oddechu  i  bardzo  powolnych  ruchach,  przyjął  ich 
ż

yczliwie. 

- Miło mi widzieć znowu szanownego pana. I szanowną panią. 
- Chcielibyśmy zamówić gazety - powiedział Edmund. 
- Służę szanownemu panu, służę. Mam nadzieję, że mamusia zdrowa? Czy na dobre osiedliła 
się już w Bournemouth? 
- Na dobre i wybornie się tam czuje - odrzekł Edmund, który nie wiedział wprawdzie, jak się 
czuje, wolał jednak wierzyć, że wybornie, jak to często bywa w stosunkach między dziećmi a 
kochanymi, lecz niekiedy kłopotliwymi rodzicami. 
-  Bournemouth,  proszę  szanownego  pana,  to  czarująca  miejscowość.  W  zeszłym  roku 
spędziliśmy tam urlop. Moja małżonka była zachwycona. 
- To dobrze... A w kwestii gazet... 
- Słyszałem, że sztuka szanownego pana teraz idzie w Londynie. Podobno bardzo zabawna. 
- Aha! Idzie, nawet dobrze. 
-  Nazywa  się  "Słonie  zapominają".  Stokrotnie  szanownego  pana  przepraszam,  ale  zawsze 
myślałem, że słonie nie zapominają. 
-  Właśnie.  Zaczynam  obawiać  się,  że  wybrałem  niewłaściwy  tytuł.  Tyle  ludzi  mówi  mi,  że 
słonie nie zapominają. 
- Bo to, o ile mi się zdaje, fakt naukowy z dziedziny historii naturalnej. 
- Aha. Taki sam jak przekonanie, że samice skórka są idealnymi matkami. 
- Naprawdę, szanowny panie? O tym nigdy nie słyszałem! 
- A w kwestii gazet... 
-  Oczywiście  "Times",  proszę  szanownego  pana  -  podchwycił  pan  Totman  i  z  ołówkiem  w 
ręku oczekiwał dalszych zleceń. 
- "Daily Worker" - powiedział stanowczo Edmund. 
- I "Daily Telegraph" - dorzuciła Filipa. 
- "New Statesman". -1 "Radio Times". -"TheSpectator". 
- I "The Gardener's Chronicie". Obydwoje umilkli, by nabrać tchu. 
- Bardzo państwu dziękuję - powiedział pan Totman. - Także "Gazetka", jak sądzę. 
- Nie! - zaprotestował Edmund. 
- Nie! - powtórzyła Filipa. 
- Stokrotnie przepraszam... Szanowni państwo nie życzą sobie "Gazetki"? 
- Nie! 
- Nie! - powtórzyła znów Filipa. 
-  Nie  życzą  sobie  szanowni  państwo  "North  Benham  News  and  the  Chipping  Cleghorn 
Gazette"? 
- Nie! 
- Państwo nie chcą, bym ją co tydzień dostarczał? 
- Nie! - rzucił Edmund. - Chyba to zupełnie jasne. 
- Tak... Niewątpliwie, proszę szanownego pana. 
Edmund i Filipa wyszli. Pan Totman poczłapał do pokoju za sklepem. 
- Masz ołówek, mamo? - zwrócił się do żony. - Wypisało mi się wieczne pióro. 
-  Mam  -  odrzekła  pani  Totman,  sięgając  po  książkę  zamówień.  -  Sama  zapiszę.  Co  sobie 
ż

yczą? 

background image

Pan  Totman  wymienił  tytuły  gazet  i  czasopism.  -  I  oczywiście  "Gazetka"  -  dodała  pani 
Totman, zanotowawszy wszystko pracowicie. 
- "Gazetki" nie chcą. 
- Co takiego? 
- Nie chcą. Sami powiedzieli. 
- Nonsens! - oburzyła się pani Totman. - Musiałeś źle usłyszeć. Nie obejdą się bez "Gazetki". 
To jasne. Wszystkim jest potrzebna. Skąd wiedzieliby bez "Gazetki", co się wokół dzieje.