AGATHA CHRISTIE
MORDERSTWO ODBĘDZIE SIĘ...
1
Każdego dnia z wyjątkiem niedziel, pomiędzy godziną siódmą trzydzieści a ósmą trzydzieści
rano, Johnnie Butt objeżdżał na rowerze osadę Chipping Cleghorn. Nieustannie gwizdał przez
zęby i po kolei wpychał do skrzynek na listy takie dzienniki, jakie mieszkańcy
zaprenumerowali w księgarni i składzie materiałów piśmiennych pana Totmana przy High
Street. "Times" i "Daily Graphic" dla pułkownika Easterbrooka i jego żony, "Times" i "Daily
Worker" dla pani Swettenham, "Daily Telegraph" i "News Chronicie" dla panien Hinchliffe i
Murgatroyd, "Telegraph", "Times" i "Daily Maił" dla panny Blacklock.
Do domów wymienionych osób - lub ściślej, do prawie wszystkich domów w osadzie -
trafiały też co piątek egzemplarze lokalnego pisma "North Benham News and Chipping
Cleghorn Gazette", zwanego potocznie "Gazetką".
A zatem co piątek, po pospiesznym rzucie oka na tytuły w takim czy innym dzienniku
(Trudna sytuacja międzynarodowa! Dziś początek obrad Sesji Ogólnej ONZ! Psy policyjne na
tropie zabójcy jasnowłosej stenotypistki! Trzy kopalnie węgla nieczynne! Dwadzieścia trzy
ś
miertelne ofiary zatrucia pokarmowego w nadmorskim hotelu! - itd., itd.) większość
mieszkańców Chipping Cleghorn skwapliwie rozpościerała "Gazetkę", aby pogrążyć się w
wertowaniu miejscowych nowin. Szybko załatwiano się z artykułami, w których lokalne
spory znajdowały gwałtowny wyraz, następnie zaś dziewięciu na dziesięciu prenumeratorów
zwracało wzrok ku rubrykom drobnych ogłoszeń. Były tu wiadomości o kupnie i sprzedaży
najprzeróżniejszych rzeczy, rozpaczliwe wołania o pomoc domową, liczne ogłoszenia na
temat psów, drobiu i sprzętu ogrodniczego oraz wszelkie informacje ważne dla szczupłej
społeczności Chipping Geghorn.
Piątek, o którym mowa, dwudziesty dziewiąty października tysiąc dziewięćset czterdziestego
piątego roku, nie odbiegał od reguły.
2
Pani Swettenham odgarnęła z czoła kunsztowne, siwiejące loczki, rozłożyła "Timesa" i bez
szczególnego zainteresowania przebiegła wzrokiem drugą stronę. Rychło osądziła, że jeśli
nawet były jakieś ciekawe wiadomości, "Times", jak zawsze, potrafił je zakamuflować;
przejrzała wzrokiem kolumnę zatytułowaną: "Narodziny. Małżeństwa. Zgony" (przede
wszystkim zgony!) i dopełniwszy obowiązku, odłożyła dziennik, by sięgnąć po "Gazetkę".
Gdy jej syn, Edmund, wszedł w jakiś czas potem do jadalni, pani Swettenham była pogrążona
w lekturze drobnych ogłoszeń.
- Dzień dobry, mój drogi - powiedziała. - Smedleyowie chcą sprzedać swojego daimlera.
Model z trzydziestego piątego! Stary gruchot, nieprawdaż?
Syn burknął coś na powitanie, nalał sobie filiżankę kawy, nałożył na talerz dwa opiekane
ś
ledzie i rozpostarłszy "Daily Worker", wsparł gazetę o toster.
- "Szczenięta rasowe dogi..." - czytała pani Swettenham. - Nie wiem, jakim cudem ludzie
ż
ywią dziś takie ogromne psiska? Nie mam pojęcia, doprawdy! Oo... Selina Lawrence znowu
szuka kucharki. Mogłabym ją zapewnić, że w obecnych czasach ogłoszenie to czysta strata
czasu. Nie podaje adresu, tylko numer skrytki pocztowej. Także pomysł! Służba chce
wiedzieć, dokąd ma się zgłosić. Ceni sobie dobry adres! "Kupuję sztuczne zęby. Płacę
najwyższe ceny"... Nie mogę pojąć, czemu sztuczne zęby są tak poszukiwane. "Cebulki
kwiatowe. Najpiękniejszy wybór"... Hm... Nawet niedrogo. Jakaś młoda dziewczyna szuka
odpowiedniego zajęcia. Chciałaby podróżować... Mój Boże! Kto by nie chciał?... "Jamniki"...
Nie lubię jamników, nawet nie dlatego, że to psy niemieckie... Wojna już się przecież
skończyła. Po prostu nigdy ich nie lubiłam... Co pani powie, pani Finch?
W szparze uchylonych drzwi pojawił się tors kobiety oraz głowa w starym aksamitnym
berecie.
- Dzień dobry pani - przemówiła pani Finch. - Można już sprzątnąć ze stołu?
- Nie. Jeszcze nie po śniadaniu - odrzekła pani Swettenham i wnet dodała pojednawczo: - Za
chwilkę kończymy.
Kobieta spojrzała złym okiem na Edmunda i "Daily Worker" i wycofała się, pociągnąwszy
nosem.
- Ja dopiero co zacząłem - mruknął młody człowiek, a jego matka podchwyciła cierpko:
- Wolałabym, Edmundzie, żebyś nie czytał tej okropnej gazety. Pani Finch wcale się to nie
podoba.
- Nie rozumiem, co panią Finch obchodzą moje zapatrywania polityczne.
- "Daily Worker"! - prychnęła matka. - Zupełnie jakbyś był robotnikiem. A ty przecież nic nie
robisz.
- Nieprawda, mamo. Piszę książkę.
- Miałam na myśli prawdziwą pracę - obruszyła się matka. - No i zależy nam na pani Finch.
Jeżeli zrazi się do nas i odejdzie, kogo znajdziemy na jej miejsce?
- Można dać ogłoszenie do "Gazetki".
- Powiedziałam przed chwilą, że to czysta strata czasu. Mój Boże! W dzisiejszych ciężkich
czasach człowiek jest w beznadziejnej sytuacji, jeżeli nie ma starej niani, która zgodzi się
gotować i pełnie funkcję pomocy domowej do wszystkiego.
- Czemu więc nie mamy w domu takiej osoby? W odpowiednim czasie nie postarałaś się o
nianię dla mnie. Karygodna krótkowzroczność!
- W odpowiednim czasie zamieszkiwaliśmy na Wschodzie i tobą opiekowała się ayah.
- Karygodna krótkowzroczność - powtórzył Edmund. Pani Swettenham wróciła do drobnych
ogłoszeń.
- "Sprzedam używaną kosiarkę do trawników"... Ależ cena! Słowo daję!... Znowu jamniki...
"Napisz lub odezwij się jakoś! Zrozpaczony Woggles". Co za pseudonimy wymyślają sobie
ludzie!... "Spaniele..." Pamiętasz, Edmundzie, kochaną Sussie? Była mądra jak człowiek.
Rozumiała każde słowo... "Do sprzedania kredens. Antyk rodzinny. Autentyczny Sheraton.
Lucas w Dayas Hali". Ta potrafi kłamać! Autentyczny Sheraton! Akurat! - prychnęła
gniewnie i czytała dalej:
- "Omyłka, kochanie. Dozgonna miłość. W piątek, jak zawsze. J." Sprzeczka zakochanych,
co? A może szyfr włamywaczy? Jak sądzisz, Edmundzie?... Jeszcze raz jamniki!... Słowo
daję! Ludzie dostają bzika na ich punkcie! Jak gdyby nie było innych psów! Stryj Simon
hodował teriery ostrowłose. Urocze stworzenia! Ja tam wolę psy na solidnych nogach... "Z
powodu wyjazdu za granicę sprzedam mało używany granatowy kostium damski..." Nie ma
miary ani ceny... "Małżeństwo odbędzie się..." Nie! Morderstwo! Co to znaczy? Posłuchaj
tylko! "Morderstwo odbędzie się w piątek, 29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little
Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Niebywałe! Słyszałeś, Edmundzie?
- Co takiego? - młody człowiek oderwał wzrok od lektury.
- Piątek, dwudziestego dziewiątego października... To dziś!
- Zaraz. Niech no sam spojrzę. - Edmund sięgnął po "Gazetkę".
- Co to ma znaczyć? - zapytała matka z niekłamanym zaciekawieniem.
Młody człowiek zrobił niepewną minę. Podrapał się wnoś.
- Co to może znaczyć? - powtórzył. - Pewno chodzi o jakąś grę towarzyską, w ofiarę i
detektywa lub coś podobnego.
- Czy ja wiem?... Takie zaproszenie wygląda jakoś dziwnie. Anons w "Gazetce"! Coś nie w
stylu Letycji Blacklock, osoby, jak mi się zdaje, bardzo serio.
- Prawdopodobnie pomysł dwojga młodych, którzy mieszkają u niej.
- Tak nagle. I to dziś wieczorem! Sądzisz, że powinniśmy pójść?
- Napisano wyraźnie: "Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane".
- Moim zdaniem nowomodne metody informowania przyjaciół o zebraniach towarzyskich są
ż
enujące - orzekła stanowczo pani Swettenham.
- Przecież nie musisz tam iść, mamo.
- Nie muszę - przyznała. Nastąpiła krótka pauza.
- Czy zjesz, Edmundzie, tę ostatnią grzankę? Pośpiesz się.
- Sądziłbym, mamo, że stosowne odżywianie mojej osoby to sprawa ważniejsza niż sprzątanie
ze stołu przez tę starą wiedźmę.
- Sza! Ciszej, mój drogi! Ona może usłyszeć!... Powiedz mi, jak wygląda zabawa w ofiarę i
detektywa.
- Nie wiem dokładnie... Komuś przypina się kartkę... Nie! Raczej ciągnie się losy z
kapelusza... Później ktoś jest ofiarą, ktoś inny detektywem. Gasną światła, ofiara czuje
dotknięcie dłoni na ramieniu, wtedy krzyczy, kładzie się i udaje trupa.
- To interesujące, Edmundzie.
- Dla mnie śmiertelnie nudne. Nie wybieram się do Little Paddocks.
- Nie pleć, Edmundzie. Pójdę tam i ty pójdziesz ze mną. Sprawa załatwiona.
3
- Archie, posłuchaj, proszę - powiedziała pani Easterbrook.
Pułkownik nie zareagował, bo pomrukiwał już gniewnie nad jakimś artykułem
zamieszczonym w "Timesie".
- Chodzi o to - powiedział - że ci faceci nie mają pojęcia o Indiach. Zielonego pojęcia!
- Oczywiście, mój drogi!
- Gdyby mieli jakie takie pojęcie, nie wypisywaliby podobnych bredni.
- Oczywiście, mój drogi. Ale posłuchaj, proszę. "Morderstwo odbędzie się w piątek, 29
października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą
rozsyłane".
Pani Easterbrook zrobiła efektowną pauzę. Mąż spojrzał na nią pobłażliwie, ale bez
zainteresowania.
- Ofiara i detektyw - powiedział.
- Co takiego?
- Z całą pewnością. Bo widzisz - ciągnął, rozkrochmaliwszy się cokolwiek - to może być
doskonała zabawa. Tyle że musi ją starannie zorganizować ktoś znający się na rzeczy.
Wszyscy ciągną losy. Ktoś zostaje mordercą. Nikt nie wie kto. Światła gasną. Morderca
wybiera ofiarę. Ofiara liczy do dwudziestu i dopiero wtedy może krzyknąć. Później ktoś
obrany detektywem rozpoczyna śledztwo. Przesłuchuje wszystkich. Wypytuje, gdzie każdy
był i co robił. Stara się zdemaskować zbrodniarza. Tak... To doskonała zabawa, jeżeli
oczywiście detektyw zna się chociaż trochę na policyjnej robocie.
- Jak ty, Archie! - podchwyciła. - Tyle ciekawych spraw sądziłeś w swoim okręgu!
Pułkownik uśmiechnął się łaskawie i rad z siebie podkręcił wąsa.
- Tak, Lauro - powiedział. - Na pewno mógłbym doradzić to i owo i tym razem. -
Wyprostował się z pewną siebie miną.
- Panna Blacklock powinna zwrócić się do ciebie z prośbą o radę i pomoc.
- Po co? - prychnął gniewnie. - U panny Blacklock mieszka ten smarkacz. Jakiś siostrzeniec
czy coś takiego. Z pewnością to jego pomysł. Cudacki pomysł, żeby o takim czymś pisać w
"Gazetce".
- I to w rubryce drobnych ogłoszeń - podchwyciła pani Easterbrook. - Przecież mogliśmy
wcale nie zauważyć. Jak sądzisz, Archie? Czy to ma być zaproszenie?
- Cudackie zaproszenie! Jedno mogę powiedzieć z pewnością. Na mnie niech nie liczą!
- Dlaczego, Archie?
- Zbyt krótki termin. Przecież mógłbym być zajęty.
- Ale nie jesteś zajęty, kochanie - powiedziała i ciągnęła tonem łagodnej perswazji: - Moim
zdaniem, Archie, powinieneś tam pójść, chociażby dlatego, by pomóc biednej pani Blacklock.
Nie wątpię, że liczy na ciebie, spodziewa się, że zorganizujesz zabawę jak trzeba. Tak dużo
wiesz o policyjnej robocie i całej procedurze obowiązującej w śledztwie. Bez twojego
udziału, mój drogi, impreza musi zrobić klapę. Ostatecznie dobrosąsiedzkie stosunki
zobowiązują do czegoś.
- Ha! Jeżeli tak sądzisz, Lauro...
- Doprawdy, Arenie, sądzę, że to twój święty obowiązek - przerwała mu z godnością.
4
"Gazetka" trafiła również do Boulders, posiadłości składającej się z połączonych trzech
malowniczych, staroświeckich domków, zamieszkiwanej przez pannę Hinchliffe i pannę
Murgatroyd.
- Hinch!
- Co, Murg?
- Gdzie jesteś?
- W kurniku. - Aha.
Brnąc ostrożnie przez wysoką, mokrą trawę, Amy Murgatroyd podeszła do przyjaciółki.
Panna Hinchliffe ubrana w sztruksowe spodnie i wojskową bluzę polową sypała garście
otrębów do dymiącej miski pełnej gotowanych obierzyn kartoflanych oraz głąbów kapusty i
wszystko to mieszała pracowicie. Podniosła krótko, prawie po męsku ostrzyżoną głowę i
zwróciła ogorzałą twarz w stronę przyjaciółki.
Panna Murgatroyd - osoba pogodna i otyła - miała na sobie spódnicę z tweedu w kratkę oraz
porozciągany jaskrawoszafirowy sweter. Była nieco zdyszana, a jej siwy koczek znajdował
się w nieładzie.
- Ogłoszenie w "Gazetce" - sapnęła. - Posłuchaj, Hinch! Co to może znaczyć? "Morderstwo
odbędzie się... w piątek... 29 października... o godz. 6.30 wieczorem... Osobne zaproszenia...
nie będą rozsyłane".
Umilkła zasapana i spojrzała na przyjaciółkę tak, jak gdyby oczekiwała autorytatywnej opinii.
- Głupstwo! - powiedziała panna Hinchliffe.
- Tak. Ale co to może znaczyć?
- Okazja do wypicia.
- Myślisz, Hinch, że to ma być zaproszenie?
- Przekonamy się na miejscu w Little Paddocks. Spodziewam się kiepskiego wina. No i
zeszłabyś lepiej z trawy, Murg. Twoje ranne pantofle do cna przemokły.
Panna Murgatroyd spojrzała na nogi.
- Rzeczywiście! - przyznała. - Ile dziś jajek?
- Siedem. Ta piekielna kura znów nie chce siedzieć. Trzeba ją wpędzić do kojca.
Panna Murgatroyd wróciła myślami do ogłoszenia w "Gazetce".
- Dziwnie wygląda tego rodzaju zaproszenie, prawda?
- powiedziała nie bez żałosnej nuty w głosie.
Jednakże panna Hinchliffe - osoba bardziej stanowcza i zrównoważona - postanowiła
przywołać do porządku niesforną kurę i od tego zamiaru nie mogło jej odwieść nawet
najbardziej zagadkowe ogłoszenie.
Ciężkim krokiem przemierzyła błotniste podwórko i chwyciła dropiatą kwokę, która
zagdakała donośnie i z oburzeniem.
- Stanowczo wolę kaczki - powiedziała panna Hinchliffe.
- Znacznie mniej z nimi kłopotu.
5
- A to heca! - zawołała pani Harmon, zwracając się przez stół do małżonka, wielebnego
Juliana Harmona.
- U panny Blacklock odbędzie się morderstwo.
- Morderstwo? - powtórzył zdziwiony cokolwiek.
- Kiedy?
- Dziś po południu... Albo raczej wieczorem, o pół do siódmej. Co za pech, kochany, że o tej
porze masz przygotowanie do konfirmacji! Straszna szkoda! Przecież uwielbiasz morderstwa!
- O czym ty mówisz, Bułeczko? Nic nie rozumiem. Pani Harmon otrzymała na chrzcie imię
Diana, rychło jednak zyskała przydomek Bułeczka, a to dzięki pucołowatej twarzy i krągłej
figurze. Teraz wyciągnęła rękę nad stołem i podała mężowi "Gazetkę".
- Znajdziesz to wśród drobnych ogłoszeń o używanych pianinach i sztucznych zębach.
- Niebywała historia!
- Prawda? - podchwyciła radośnie. - Zdawałoby się,-że panna Blacklock nie interesuje się
takimi rzeczami jak morderstwa czy w ogóle gry towarzyskie, no nie? Pewno podbechtali ją
młodzi Simmonsowie, chociaż myślałam, że dla Julii morderstwo to coś zbyt brutalnego. W
każdym razie odbędzie się jakieś morderstwo i moim zdaniem, Julianie, wielka szkoda, że nie
możesz przy nim asystować. Ma się rozumieć, pójdę tam i wszystko opowiem ci dokładnie,
chociaż, szczerze mówiąc, nie przepadam za zabawami, które odbywają się po ciemku. Boję
się! Ale mam nadzieję, że nie zostanę ofiarą. Gdyby ktoś nagle położył mi dłoń na ramieniu i
szepnął: "Już nie żyjesz"... Mój Boże! Tak bym się przeraziła, że chyba naprawdę bym
umarła! Myślisz, kochanie, że coś takiego mogłoby się zdarzyć?
- Nie, Bułeczko! Myślę, że dożyjesz bardzo sędziwego wieku i zawsze będziemy razem.
- Tak! I umrzemy jednego dnia, i pochowają nas w jednym grobie! Cudownie będzie! -
zawołała, cała rozpromieniona z powodu tak błogiej wizji.
- Jesteś bardzo szczęśliwa... Prawda, Bułeczko? - uśmiechnął się wielebny Julian Harmon.
- Kto nie byłby bardzo szczęśliwy na moim miejscu? - zapytała ze zdziwieniem. - Mam
przecież ciebie, Zuzannę, Edwarda i wszyscy kochacie mnie, i wcale wam nie
przeszkadza, że jestem głupia... I słońce świeci! I mieszkam w dużym, ślicznym domu!
Pastor rozejrzał się po obszernym, ponurym pokoju stołowym i przytaknął nie bez
powątpiewania.
- Ktoś inny mógłby uważać, że mieszkanie w takiej ruderze to istny dopust boży. Duże, puste
pokoje, wieczne przeciągi...
- Ja uwielbiam duże pokoje! - przerwała. - Miłe wiejskie zapachy przenikają do nich łatwo i
zostają na długo. No i człowiek może być nieporządny, rzucać wszystko, gdzie popadnie, i
nie potykać się o to.
- Nie mamy żadnych urządzeń ułatwiających prowadzenie gospodarstwa. Nie mamy
centralnego ogrzewania. Przysparza ci to wiele pracy, moja mała.
- Nic podobnego, Julianie! Wstaję o pół do siódmej, rozpalam pod kuchnią i zaczynam
uganiać się, sapiąc jak lokomotywa. No i na ósmą jestem gotowa. Dom utrzymuję w
porządku, prawda? Woskowane podłogi. Meble lśniące od pasty. Wazony z jesiennymi
liśćmi. Nie trudniej, słowo daję, posprzątać w dużym domu niż w małym. Ze szczotką i
ś
cierką człowiek porusza się sprawniej, bo nie potrąca wciąż rozmaitych rzeczy, jak to się
dzieje w ciasnych klitkach. No i lubię sypiać w dużym, zimnym pokoju, bo to tak miło
opatulić się dobrze i tylko czubkiem nosa węszyć, co się dzieje na zewnątrz. A bez względu
na to, w jak wielkim mieszka się domu, trzeba obierać tyle samo ziemniaków i zmywać tyle
samo talerzy. Pomyśl, jak to miło, że Edward i Zuzanna mogą bawić się w wielkich pokojach,
rozstawiać, gdzie chcą, tory kolejowe albo urządzać przyjęcia dla lalek. I nigdy nie muszą
sprzątać. No i dobrze mieć tyle miejsca, żeby móc wynajmować innym, prawda? Wyobraź
sobie, że w innych warunkach Jimmy Symes i Johnnie Finch musieliby mieszkać u swoich
teściów! A to nic przyjemnego, Julianie, mieszkać u teściów! Jesteś przywiązany do mojej
matki, prawda? Ma się rozumieć, kochanie, ale nie życzyłbyś sobie, żebyśmy rozpoczynali
nasze małżeńskie życie pod dachem jej i mojego ojca. Ja nie chciałabym także. Wciąż
czułabym się wtedy małą dziewczynką.
- I tak, Bułeczko, jesteś wciąż małą dziewczynką - uśmiechnął się wielebny Julian Harmon.
On sam sprawiał wrażenie człowieka stworzonego na sześćdziesięciolatka, chociaż brakowało
mu jeszcze jakieś dwadzieścia pięć lat, by spełnić to zamierzenie natury.
- Tak. Wiem, że jestem głupia...
- Nic podobnego, Bułeczko! Jesteś bardzo mądra.
- Ach nie! Skąd znowu! Nie ma we mnie nic z intelektualistki, chociaż staram się i... I bardzo
lubię, mój drogi, jak mówisz o książkach, o historii i takich różnych rzeczach. Może głośne
czytanie mi wieczorami Gibbona nie było najlepszym pomysłem, bo kiedy na dworze wieje
lodowaty wiatr, a w domu jest przytulnie i ciepło, Gibbon usposabia do snu.
Julian roześmiał się pogodnie.
- Ale, kochanie, strasznie lubię cię słuchać. Opowiedz, proszę, jak to stary proboszcz mówił
kazanie o Ahaswerze.
- Na pamięć znasz tę anegdotę, Bułeczko.
- Ale opowiedz jeszcze raz. Proszę!
- To był stary Scrymgour - zaczął. - Pewnego dnia ktoś zajrzał do jego kościoła. Proboszcz
wychylał się z kazalnicy i z ogniem przemawiał do dwu sprzątaczek w podeszłym wieku.
Wygrażał im palcem i perorował: "Ha! Wiem, co myślicie. Myślicie, że Ahaswer Wielki z
Pierwszej Lekcji to Artakserkses Drugi. Nie! To ma być Artakserkses Trzeci!"
Julian Harmon nie dostrzegał w tej anegdocie nic szczególnie komicznego, ale Bułeczka
ś
miała się zawsze do rozpuku. Teraz też parsknęła dźwięcznym śmiechem.
- Najdroższy! - zawołała. - Myślę, że ty kiedyś będziesz kubek w kubek podobny!
Pastor zrobił niepewną minę.
- Być może, Bułeczko - odrzekł skromnie. - Wiem, że nie bardzo umiem trafiać do prostych
ludzi.
- Nie szkodzi! - podchwyciła żywo i podniósłszy się, zaczęła zbierać na tacę naczynia. -
Właśnie wczoraj mówiła mi pani Butt, że jej mąż, który był ateistą i dawniej nigdy nie
chodził do kościoła, teraz chodzi każdej niedzieli, by słuchać twoich kazań.
Roześmiała się i powiedziała, naśladując doskonale afektowany ton pani Butt:
- "No i parę dni temu, proszę pani, mąż powiedział panu Timkinsowi z Little Worsdale, że
tutaj, w Chipping Cleghorn, mamy prawdziwą kulturę. Całkiem inaczej niż u nich, w Little
Worsdale, gdzie wielebny Goss mówi do parafian tak jak do małych dzieci. Prawdziwą
kulturę - powiedział mąż panu Timkinsowi - mamy tu, w Chipping Cleghorn. Nasz proboszcz
kształcił się w Oxfordzie, nie w Milchesterze, ma gruntowną wiedzę i nam ją przekazuje. Wie
wszystko o Rzymianach i Grekach, a także o Babilonie i Asyrii. Ba! Nawet kot z probostwa
nazywa się tak jak jeden król asyryjski!" Tak mówił Butt, więc chwała ci, Julianie! - zawołała
Bułeczka i podjęła zaraz. - Mój Boże! Muszę zmykać z tą tacą, bo inaczej nigdy nie uporam
się z robotą! Hej, Tiglat Pileser! Chodź, kotku! Kici-kici! Dostaniesz resztki śledzia!
Otworzyła drzwi i zręcznie przytrzymując je stopą, wyniosła z pokoju tacę ze stosem naczyń.
Niebawem dobiegła z kuchni jej własna wersja znanej śpiewki:
Nastał morderstw dzień uroczy,
Rozkoszny niby wonny maj,
Zmyły się z miasta wszystkie gliny...
Brzęk wrzucanych do zlewu naczyń zagłuszał dalszy ciąg, lecz wychodząc z domu, wielebny
Julian Harmon usłyszał końcowy wiersz radosnej strofy:
A nam, mordercom, w to graj!
ROZDZIAŁ DRUGI
Ś
NIADANIE W LITTLE PADDOCKS
1
Mieszkańcy Little Paddocks również byli przy śniadaniu.
U szczytu stołu zasiadała właścicielka domu, panna Blacklock, osoba sześćdziesięcioletnia, w
sportowym kostiumie z tweedu i nieodpowiedniej raczej kolii z dużych sztucznych pereł,
ciasno opinających szyję, niby obróżka. Panna Blacklock czytała "Daily Maił", Julia
Simmons przeglądała niedbale "Telegraph", Patrick Simmons głowił się nad krzyżówką
zamieszczoną w "Timesie". Panna Dora Bunner zatonęła w lokalnym czasopiśmie.
Panna Blacklock parsknęła ochrypłym śmiechem. Patrick Simmons zamamrotał do siebie:
- Naturalnie... Przecinka, nie przesieka... Tu zrobiłem błąd...
Dora Bunner zagdakała nagle głośno, niby spłoszona kura:
- Letty! Letty! Widziałaś?... Co to właściwie znaczył
- Co takiego, Doro?
- Zdumiewające ogłoszenie! Wyraźnie mowa tam o Little Paddocks!... Ale co to właściwie
znaczy?
- Gdybyś zechciała mi pokazać to ogłoszenie, kochana Doro...
Panna Bunner posłusznie wręczyła "Gazetkę" przyjaciółce i drżącym palcem wskazała
odpowiednie miejsce.
- Spójrz tylko, Letty. Spójrz!
Panna Blacklock spojrzała. Zmarszczyła brwi. Później dociekliwym wzrokiem przebiegła
wokół stołu i przeczytała na głos:
- "Morderstwo odbędzie się w piątek, 29 października, o godz. 6.30 wieczorem, w Little
Paddocks. Osobne zaproszenia nie będą rozsyłane". Patryk? Czy to twój koncept? - zapytała
obcesowo.
- Nie, ciociu Letty. Skąd ci to przyszło na myśl? Dlaczego ja miałbym mieć z tym coś
wspólnego? - zaprzeczył z całym spokojem Patryk Simmons.
- Hm... To wygląda na ciebie, Pat - odparła surowo.
- Pomyślałam, że to może być żart w twoim stylu.
- Żart? Nic podobnego, ciociu.
- A może ty, Julio...
- Ja? Skąd znowu! - powiedziała Julia znudzona. Panna Bunner zerknęła w stronę pustego
miejsca, na którym ktoś wcześniej jadł śniadanie.
- Nie sądzisz, Letty, że pani Haymes... - rozpoczęła niepewnie.
- Ach, nie! Naszej Filipie nie w głowie takie żarty! - zawołał żywo Patryk. - To osoba bardzo
serio.
Julia ziewnęła, mówiąc bez zainteresowania:
- Ale cóż to za pomysł? Co ta cała historia znaczy?
- Moim zdaniem w grę wchodzi jakiś niemądry kawał - odpowiedziała z wolna panna
Blacklock.
- Idiotyczny i w bardzo złym guście - podchwyciła Dora Bunner. - Dlaczego? Co w tym ma
być zabawnego?
Jej pyzate policzki drgały nerwowo, oczy krótkowidza połyskiwały irytacją i oburzeniem.
Pani domu uśmiechnęła się do starej przyjaciółki.
- Nie przejmuj się, Bunny - powiedziała. - Widocznie ktoś ma takie poczucie humoru. Ale
chciałabym wiedzieć kto.
- To ma być dzisiaj - podjęła Bunny. - Dzisiaj o pół do siódmej. Jak sądzisz? Co się zdarzy?
- Śmierć - orzekł Patryk grobowym tonem. - Rozkoszna Śmierć.
- Cicho bądź! - zgromiła go panna Blacklock, a jej przyjaciółka pisnęła cienko.
- Miałem na myśli to wyborne ciasto, które wypieka Mitzi - usprawiedliwił się młody
człowiek. - Rozkoszna Śmierć! Tak je przecież nazywamy.
Panna Blacklock uśmiechnęła się blado. Dora Bunner natarła raz jeszcze:
- Ależ, Letty. Co ty naprawdę sądzisz, bo... Przyjaciółka przerwała jej z krzepiącym
spokojem:
- Sądzę, że o pół do siódmej będziemy mieli połowę Chipping Cleghorn. To pewne. No i
wszyscy będą pękać z ciekawości. Teraz idę sprawdzić, czy w domu jest trochę kseresu.
2
- Jesteś zaniepokojona? Prawda, Lotty?
Panna Blacklock wzdrygnęła się nerwowo. Siedziała przy biurku i z roztargnieniem rysowała
ryby na bibularzu. Podniosła wzrok. Spojrzała w zaniepokojoną twarz Bunny.
Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć Dorze, bo nie należało jej niepokoić ani irytować.
Milczała przez chwilę.
W szkole przyjaźniła się z Dora Bunner, która była wówczas łacina, błękitnooka, jasnowłosa
i, trzeba przyznać, dosyć głupia. Jej głupota nie miała większego znaczenia, gdyż pogoda,
wesołość i uroda czyniły z Dory bardzo przyjemną współtowarzyszkę. W swoim czasie - jak
mawiały koleżanki - powinna wyjść za jakiegoś sympatycznego oficera czy prowincjonalnego
notariusza. Tyle miała zalet! Była wrażliwa, wierna w przyjaźni, poczciwa. Jednakże życie
niełaskawie potraktowało Dorę Bunner. Musiała zarabiać na utrzymanie. Pracowała ciężko,
ale czegokolwiek by się podjęła, nie szło jej to dobrze.
Koleżanki szkolne straciły się z oczu, lecz przed pół rokiem panna Blacklock otrzymała
wzruszający, napisany z patosem list. Dora szwankowała na zdrowiu. Mieszkała w jednym
pokoju i usiłowała wyżyć z emerytury. Próbowała dorabiać szyciem, niestety, palce miała
sztywne od reumatyzmu. W liście odwoływała się do wspomnień szkolnych i pytała, czy stara
przyjaciółka nie zechciałaby jej pomóc, chociaż los rozłączył je tak dawno.
Panna Blacklock zareagowała spontanicznie. Biedna Dora! Biedna, ładna, niemądra,
trzpiotowata Dora! Niezwłocznie wybrała się do koleżanki szkolnej, wzięła ją ze sobą i
zainstalowała w Little Paddocks pod pretekstem, że "całe gospodarstwo domowe to już zbyt
dużo dla mnie; muszę mieć kogoś zaufanego do pomocy". Lekarze zapewnili pannę
Blacklock, iż jej przyjaciółka nie pożyje długo, okazało się jednak, że biedna Dora bywa
często nie lada utrapieniem. Wszędzie czyniła zamęt, drażniła bardzo nerwową cudzoziemkę
zatrudnioną jako pomoc domowa, myliła się przy liczeniu bielizny do prania, gubiła rachunki
i listy, często przywodziła do rozpaczy zaradną i pedantyczną zawsze pannę Blacklock.
Biedna, niemądra, stara Dora! Taka poczciwa, przywiązana, dumna i szczęśliwa, że przydaje
się na coś, lecz, niestety, absolutnie nieobliczalna!
- Uważaj, Doro! - rzuciła cierpko panna Blacklock. - Prosiłam cię tyle razy!
- Mój Boże! - Dora zrobiła żałosną minę. - Uważam, Letty... Tylko zapomniałam. Ale
zaniepokojona jesteś? Prawda?
- Zaniepokojona? Nie... Bynajmniej. Masz na myśli to głupie ogłoszenie?
- Aha... Może to i dowcip, lecz w każdym razie dowcip jadowity.
- Jadowity?
- Aha... Musi kryć w sobie coś złego... Powiedziałabym, że... moim zdaniem, nie jest to
dowcip miły.
Panna Blacklock spojrzała na przyjaciółkę. Łagodne oczy, upór w wyrazie ust, nos cokolwiek
zadarty. Biedna Dora! Irytująca, roztrzepana, pełna dobrych chęci i stwarzająca wciąż
problemy. A przecież - dziwna rzecz - nie pozbawiona zdrowego rozsądku!
- Masz chyba słuszność, Doro. Nie może to być miły dowcip.
- Mnie się zupełnie nie podoba - podchwyciła Dora z nieoczekiwanym ogniem. -
Przestraszyłam się, Letty. I ty jesteś przestraszona.
- Ja? Także pomysł! - obruszyła się panna Blacklock.
- Jest w tym niebezpieczeństwo. Tak, Letycjo! Niebezpieczeństwo! Coś w stylu ludzi, którzy
wysyłają pocztą paczki zawierające bomby zegarowe.
- Moja droga! Po prostu jakiś przygłupek chciał być dowcipny.
- Ale co w tym dowcipnego? Nic!
Słusznie! Co w tym dowcipnego? Twarz panny Blacklock zdradzała jej myśli, więc Dora
zawołała tonem triumfu:
- A widzisz, Letty! Jesteś takiego samego zdania!
- Ależ, kochana Bunny...
Panna Blacklock umilkła raptownie. Do pokoju wtargnęła wzburzona młoda kobieta w
jaskrawej spódnicy i dżersejowej bluzce, pod którą falował pełny biust. Miała przetłuszczone
ciemne włosy, splecione w warkocz i upięte w koronę.
- Pomówić z panią? Można? Nie? Panna Blacklock westchnęła.
- Naturalnie, Mitzi. O co chodzi?
Czasami myślała, że wolałaby sama sprzątać i gotować, niż znosić ataki nerwowe tej
imigrantki zatrudnionej jako pomoc domowa.
- To będzie w porządku, nie? Wymawiam, proszę pani! Odchodzę! Zaraz!
- Dlaczego, Mitzi? Ktoś cię zdenerwował?
- Tak! Jestem zdenerwowana! - padła dramatyczna odpowiedź. - Nie chcę umierać! Nie! Już
raz uniknęłam śmierci w Europie. Cała moja rodzina zginęła. Wymordowana! Matka, mały
braciszek, moja siostrzeniczka, słodkie dziecko! Wszyscy wymordowani! Ja uciekłam.
Ukryłam się i schroniłam w Anglii. Pracuję tak, jak nigdy nie pracowałabym we własnym
kraju. Ja, proszę pani...
- Wiem. Znam to wszystko - przerwała panna Blacklock, która rzeczywiście znała na pamięć
tę historię, bo Mitzi powtarzała ją ciągle. - Ale dlaczego chcesz odejść właśnie dzisiaj?
- Bo znowu przyjdą, żeby mnie zabić!
- Kto?
- Moi wrogowie. Hitlerowcy. A może teraz jacyś inni. Dowiedzieli się, że tu jestem. Przyjdą
mnie zabić. Przeczytałam o tym. Sama! W tym piśmie!
- W "Gazetce"?
- Aha! W tym piśmie. Czarno na białym. O! Proszę popatrzeć, co tu napisane. Morderstwo,
nie? W Little Paddocks! To tutaj, nie? Dziś wieczór, o pół do siódmej! Nie myślę czekać. Nie
chcę, żeby mnie zamordowali. Nie chcę!
- Ale dlaczego odnosisz to do siebie? Naszym zdaniem w grę wchodzi żart.
- Żart! To żaden żart zabić kogoś!
- Żaden żart. Zgoda. Ale, drogie dziecko, gdyby wrogowie mieli zamiar cię zabić, nie
ogłaszaliby tego w prasie.
- Nie ogłaszaliby? Myśli pani? - podchwyciła zbita nieco z tropu Mitzi. - Uważa pani, że nie
chcą zamordować nikogo? A może właśnie panią, proszę pani? Nie?
- Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek mógłby mi życzyć śmierci - odparła panna
Blacklock spokojnie i beztrosko. - I słowo daję, Mitzi, nie widzę powodu, dla którego mógłby
chcieć zabić ciebie. Dlaczego, Mitzi?
- Bo to źli ludzie. Bardzo źli! Mówiłam przecież... Matka i mały braciszek, i moja
siostrzenica, takie słodkie dziecko...
- Tak! Wiem! - Panna Blacklock przerwała potok-słów Mitzi. - Ale nie wyobrażam sobie,
czemu ktoś miałby dybać na twoje życie. Jeżeli chcesz odejść natychmiast, nie mogę
oczywiście przeszkodzić temu. Ale, doprawdy, zrobiłabyś wielkie głupstwo - zakończyła i
dodała stanowczym tonem, który najwidoczniej zachwiał postanowieniem Mitzi: - Rzeźnik
przysłał dziś bardzo twardą wołowinę. Trzeba ją będzie udusić.
- Tak! Udusić! Zrobię państwu gulasz. Taki specjalny gulasz.
- Niech będzie gulasz. Zgoda. I z tego trochę uschniętego sera warto by zrobić paluszki.
Spodziewam się kilku osób dziś wieczorem.
- Dziś wieczorem? Akurat dziś wieczorem?
- Aha. O pół do siódmej.
- Tak jak było w gazecie, nie? Czemu kilka osób miałoby przyjść o pół do siódmej?
- Bo ludzie lubią pogrzeby - powiedziała żartobliwie panna Blacklock. - Jestem zajęta, Mitzi.
Proszę pójść do swojej roboty - rzuciła stanowczo i dodała, gdy drzwi zamknęły się za
cudzoziemką. - Klęska na razie zażegnana.
- Umiesz sobie radzić, Letty - pochwaliła ją panna Bunner.
ROZDZIAŁ TRZECI
O PÓŁ DO SIÓDMEJ
1
A więc wszystko gotowe - powiedziała panna Blacklock.
Nie bez uznania objęła spojrzeniem długi salon. Rypsowe obicia w deseń z róż, dwa wazony
rdzawych chryzantem, mały bukiet fiołków i srebrna szkatułka z papierosami na stoliku pod
ś
cianą, a na środkowym stole taca z napojami.
Little Paddocks - niewielki dom w stylu wczesnowiktoriariskim - był ozdobiony podłużną
werandą i zielonymi żaluzjami w oknach. Długi salon, któremu dach werandy zabierał
znaczną część światła, miał początkowo dwuskrzydłowe drzwi wiodące do małego pokoju z
wykuszowym oknem. Poprzedni mieszkańcy usunęli te drzwi i zastąpili pluszową kotarą. Z
kolei panna Blacklock pozbyła się kotary i oba pokoje połączyła w jeden. Były tam dwa
kominki, a chociaż na żadnym z nich nie płonął ogień, w salonie panowało przyjemne ciepło.
- Oo! Centralne ogrzewanie działa - powiedział Patryk.
- Aha! - pani domu przytaknęła skinieniem głowy. - Ostatnio było tak mglisto i deszczowo. W
całym domu czuć wilgoć. Kazałam Evansowi napalić, zanim poszedł do domu.
- A co z bezcennym koksem? - zapytał drwiąco młody człowiek.
- Co z bezcennym, jak powiedziałeś, koksem? W przeciwnym razie musiałby się palić w
kominkach równie bezcenny węgiel. Widzisz, mój drogi, władze odmawiają nam nawet
należnej cotygodniowej odrobiny węgla, jeżeli nie dowiedziemy, że to jedyny opał, jaki służy
do gotowania.
- Podobno dawniej każdy mógł kupować, ile chciał, węgla i koksu. Czy to prawda? - zapytała
Julia takim tonem, jakby słuchała dziwnych opowieści o jakimś nieznanym kraju.
- Tak, i to tanio.
- Nie było ograniczeń? Można się było obejść bez rozmaitych podań i formularzy? Każdy
mógł kupować koks i węgiel?
- W dowolnych ilościach i gatunkach. Nie sam łupek i kamień, jakie dziś dostajemy.
- To musiał być świat z bajki - westchnęła Julia.
- Prawda?
- Tak mi się zdaje, gdy ten świat wspominam - powiedziała z uśmiechem panna Blacklock. -
Ale jestem stara, nic więc dziwnego, że bardziej podobają mi się dawne czasy. Wy, młodzi,
nie powinniście tak myśleć.
- Nie musiałabym wtedy pracować zarobkowo - podjęła dziewczyna. - Mogłabym po prostu
siedzieć w domu, pielęgnować kwiaty, pisywać liściki... Po co pisywało się liściki? I do
kogo?
- Do wszystkich tych, do których obecnie telefonujemy - wyjaśniła pogodnie panna
Blacklock. - Myślę, Julio, że ty nie potrafiłabyś nawet pisać liścików.
- W każdym razie nie w stylu uroczego "Poradnika wszelkiej korespondencji", który
znalazłam tu niedawno. Coś cudownego! Dowiedziałam się stamtąd, jak grzecznie odrzucić
propozycję małżeństwa uczynioną przez wdowca!
- Wątpię, moja droga, czy przesiadywanie w domu odpowiadałoby ci tak bardzo, jak sądzisz.
To pociągało za sobą różne obowiązki. Chociaż - ciągnęła pani domu oschłym tonem -
niewiele mi o nich wiadomo. Bunny - czule spojrzała w stronę dawnej koleżanki - i ja
wcześnie zaczęłyśmy pracować zarobkowo.
- Istotnie, Letty! Za wcześnie! - podchwyciła panna Bunner. - Ach, te nieznośne dzieci! Nigdy
ich nie zapomnę! Naturalnie Letty była mądrzejsza ode mnie. Została urzędniczką, sekretarką
wielkiego finansisty.
Drzwi otworzyły się i do salonu weszła Filipa Haymes - wysoka, jasnowłosa, chłodna i
opanowana. Nie bez zdziwienia rozejrzała się wokół.
- Co to? Przyjęcie? Nikt mi nic nie mówił.
- Nasza Filipa, ma się rozumieć, nic nie wie! - roześmiał się Patryk. - Trzymam zakład, że to
jedyna w Chipping Cleghorn osoba nie uświadomiona.
Młoda kobieta rzuciła mu pytające spojrzenie.
- Rozejrzyj się dokoła, a zobaczysz miejsce przyszłego morderstwa! - odpowiedział i
teatralnym gestem zatoczył szeroki łuk ręką.
Filipa Haymes zrobiła zdumioną minę.
- Oto - ciągnął młody człowiek, wskazując dwa wielkie pęki chryzantem - żałobne wieńce. A
te salaterki paluszków z sera i oliwek symbolizują pieczone mięsiwa podawane zazwyczaj na
stypie.
Filipa zwróciła wzrok w kierunku pani domu.
- Czy to żart? Jestem okropnie głupia, nigdy nie rozumiem żartów.
- Głupi żart i niesmaczny! - wybuchnęła Dora Bunner.
- Mnie się przynajmniej nie podoba.
- Pokażcie jej ogłoszenie - zabrała głos panna Blacklock. - Ja muszę zamknąć kaczki. Idę, bo
już robi się ciemno. No i gości tylko patrzeć!
- Ja pójdę zamknąć kaczki - zaproponowała Filipa.
- Nie, moja droga - zaoponowała pani domu. - Zakończyłaś swój dzień pracy.
- Ja cię zastąpię, ciociu Letty - powiedział Patryk.
- Nic podobnego! - odmówiła energicznie. - Poprzednim razem nie zasunąłeś porządnie rygla.
- Pozwól, kochana Letty, że ja to zrobię - wyrwała się panna Bunner. - Z całą przyjemnością.
Naprawdę! Wezmę tylko kalosze i... Gdzie też podziałam żakiet?
Panna Blacklock uśmiechnęła się tylko i zniknęła z pokoju.
- Nic z tego, Bunny - odezwał się Patryk. - Ciocia Letty jest samodzielna, nie pozwoli się w
niczym zastąpić. Stanowczo woli wszystko robić sama.
- Uwielbia pracę - dorzuciła Julia.
- Nie zauważyłam jednak, żebyś ty kwapiła się z pomocą - podchwycił jej brat, a dziewczyna
uśmiechnęła się sennie.
- Dopiero co orzekłeś, że ciocia Letty nie pozwoli się w niczym zastąpić. A zresztą -
wyciągnęła przed siebie kształtne nogi - jestem w swoich najlepszych pończochach.
- Śmierć w jedwabnych pończochach - zadeklamował Patryk.
- Jedwabnych? To nylony, głuptasie.
- Śmierć w nylonach? To już nie tak dobry tytuł kryminału.
- Może ktoś wytłumaczy mi wreszcie, skąd dziś tyle gadania o śmierci? - zapytała Filipa z
nutą skargi w głosie.
Wszyscy naraz usiłowali jej wytłumaczyć, lecz nikt nie mógł znaleźć "Gazetki", gdyż Mitzi
zabrała ją do kuchni. Pani domu wróciła po upływie kilku minut.
- Kaczki zamknięte - oznajmiła i spojrzała na zegar.
- Dwadzieścia po szóstej. Zaraz zaczną się schodzić albo mój pogląd na sąsiadów jest
absolutnie mylny.
- Nie rozumiem, dlaczego zaraz zaczną się schodzić
- bąknęła niepewnie Filipa.
- Nie rozumiesz? Zapewne... Ale widzisz, ludzie są na ogół bardziej wścibscy niż ty.
- Postawa życiowa Filipy to przede wszystkim brak zainteresowania - wtrąciła cierpko Julia.
Filipa powstrzymała się od odpowiedzi. Panna Blacklock spojrzała w stronę środkowego
stołu, na którym Mitzi postawiła kseres i trzy salaterki z oliwkami, paluszkami z sera oraz
drobnymi ciasteczkami własnego wypieku.
- Pat - zwróciła się do siostrzeńca - może zechciałbyś przestawić tę tacę lub cały stół, jeżeli
wolisz, gdzieś dalej, na przykład pod wykuszowe okno? Ostatecznie nie wydaję przyjęcia i
nie zapraszałam nikogo. Niech nie wygląda na to, że spodziewam się gości.
- Chcesz, ciociu Letty, zataić swoją bystrość w przewidywaniu?
- Ładnie to powiedziałeś. Dziękuję ci, chłopcze.
- Zainscenizujemy uroczy wieczór w ściśle domowym kółku - powiedziała Julia - i będziemy
udawać zdziwienie, gdy ktoś się zjawi.
Panna Blacklock sięgnęła po butelkę kseresu, podniosła ją i zrobiła niezdecydowaną minę.
- Prawie połowa została - uspokoił ją Patryk. - Powinno starczyć.
- Aha... Zapewne... - bąknęła z wahaniem i podjęła zaraz stanowczym tonem: - Pat! Bądź
łaskaw przynieść świeżą butelkę. Jest w schowku kredensowym... Ta została otwarta dość
dawno. Pamiętaj też o korkociągu.
Patryk wyszedł posłusznie, aby po chwili wrócić z butelką, którą odkorkował i postawił na
tacy. Zerknął spod oka w kierunku pani domu.
- Jak widzę, ciociu Letty - powiedział cicho - sprawę traktujesz bardzo serio. Nie mylę się
prawda?
- Nie wyobrażasz sobie chyba, Letty... - zaczęła Dora Bunner, lecz panna Blacklock
przerwała jej szybko:
- Cicho! Ktoś dzwoni... Moje przewidywania znajdują potwierdzenie.
2
Mitzi otworzyła drzwi salonu i zaanonsowała na swój osobliwy, poufały sposób:
- Pan pułkownik i pani Easterbrook przyszli, proszę pani.
Pułkownik był bardzo pewien siebie i najwidoczniej próbował ukryć lekkie zmieszanie.
- Nie przeszkadzamy, prawda? - zaczaj, a Julia parsknęła stłumionym śmiechem. - Akurat
przechodziliśmy tędy, więc... Nie przeszkadzamy, prawda? Mamy stosunkowo ciepły
wieczór... O! Działa centralne ogrzewanie!... Naszego jeszcze nie uruchomiliśmy.
- Prześliczne chryzantemy - zaszczebiotała pani Easterbrook. - Cudowne! Naprawdę!
- Ależ skąd, to wiechcie - rzuciła półgłosem Julia. Pani Easterbrook powitała Filipę Haymes
trochę zbyt serdecznie. Widocznie chciała dać do zrozumienia, że nie uważa jej za osobę
pracującą na roli zawodowo.
- Jak wygląda teraz ogród pani Lucas? - zapytała. - Będzie kiedyś w porządku? Podczas
wojny został zupełnie zaniedbany, a teraz ten okropny staruch, Ashe, tylko zmiata liście i
sadzi trochę kapusty.
- Już zaczyna być widać efekty - odpowiedziała Filipa - ale uporządkowanie go wymaga
nieco czasu.
Mitzi otworzyła znów drzwi i oznajmiła:
- Te panie z Boulders!
- Dobry wieczór - powiedziała panna Hinchliffe i wkroczywszy do salonu, obdarzyła panią
domu miażdżącym uściskiem dłoni. - Zaproponowałam Murg, żebyśmy tu wpadły na chwilę.
Chciałam zapytać, jak niosą się pani kaczki.
- Wcześnie już się ściemnia, prawda? - zwróciła się do Patryka panna Murgatroyd. -
Prześliczne chryzantemy!
- Wiechcie! - bąknęła Julia.
- Czemuś taka nastroszona? - skarcił ją szeptem młody człowiek.
- O! Centralne działa! Tak wcześnie! - podjęła panna Hinchliffe karcącym tonem.
- Ten dom jest okropnie wilgotny jesienią - wyjaśniła panna Blacklock.
Patryk zapytał ją wzrokiem, czy czas na kseres, i tą samą drogą otrzymał odpowiedź, że za
wcześnie.
- Dostanie pan w tym roku cebulki z Holandii? - zapytała panna Blacklock pułkownika.
Drzwi otwarły się znowu i do salonu wkroczyła zmieszana nieco pani Swettenham, za nią zaś
posępny i zawstydzony Edmund.
- No i jesteśmy! - zaczęła wesoło dama, rozglądając się wokół z nietajonym zaciekawieniem.
- Przyszło mi na myśl, żeby wstąpić tutaj... - ciągnęła zbita cokolwiek z tropu - i zapytać, czy
nie zechciałaby pani wziąć kociątka? Nasza kotka właśnie...
- Spodziewa się potomstwa po rudym kocurze - podchwycił Edmund. - Należy sądzić, że
będzie to potomstwo okropne. Proszę pamiętać, że została pani ostrzeżona.
- Nasza kotka jest wyjątkowo łowna - podjęła żywo pani Swettenham i dorzuciła zaraz: -
Prześliczne chryzantemy!
- Jak widzę, centralne ogrzewanie działa - powiedział Edmund, nie siląc się na oryginalność.
- Jacy oni podobni do płyt gramofonowych - szepnęła Julia.
- Nie podobają mi się dzisiejsze wiadomości. Bardzo nie podobają! - Pułkownik Easterbrook
ujął Patryka za guzik. - Moim zdaniem wojna jest nieunikniona. Absolutnie nieunikniona!
- Nie czytuję nigdy agencyjnych doniesień - odrzekł młody człowiek.
Jeszcze raz otworzyły się drzwi i do salonu weszła pani Harmon.
Stary filcowy kapelusz miała zsunięty kokieteryjnie na tył głowy, a noszony zazwyczaj
wyblakły sweter zastąpiła nieco zbyt obszerną bluzką z falbankami.
- Witam kochaną panią! Witam! - zawołała z promiennym uśmiechem. - I co? Nie spóźniłam
się? Kiedy zacznie się morderstwo?
3
Szmer przyśpieszonych oddechów. Julia roześmiała się krótko, z uznaniem. Patryk zrobił
niepocieszoną minę. Panna Blacklock uśmiechnęła się do pastorowej.
- Julian szaleje ze złości, że nie mógł przyjść - ciągnęła pani Harmon. - On uwielbia
morderstwa! Właśnie dlatego wygłosił zeszłej niedzieli takie świetne kazanie... Ha! Pewno
nie powinnam tak mówić, bo to przecież mój mąż, ale kazanie było rzeczywiście świetne.
Prawda? A wszystko dzięki "Igraszkom śmierci". Panienka z księgarni specjalnie odłożyła dla
mnie tę książkę. Czytali państwo? Wstrząsająca historia! Naprawdę! Wydaje się, że już
wszystko wiadomo i nagle to nie tak... Następuje seria wspaniałych morderstw! Cztery...
Może nawet pięć! "Igraszki śmierci" zostawiłam w jego gabinecie, kiedy Julian zamknął się,
ż
eby przygotować kazanie. No i sięgnął po książkę, a później nie mógł się od niej oderwać.
Po prostu nie był w stanie! W rezultacie musiał się strasznie spieszyć z pisaniem kazania,
więc to, co chciał powiedzieć, wyraził zwyczajnie, bez żadnych tam mądrości ani uczonych
aluzji. Oczywiście kazanie wypadło znacznie lepiej. Słowo daję! Z pewnością za dużo gadam.
No i co? Kiedy zacznie się morderstwo?
Panna Blacklock spojrzała w stronę zegara stojącego na półce nad kominkiem.
- Jeżeli rzeczywiście coś ma się zdarzyć, winno zdarzyć się niedługo - powiedziała. - Za
minutę pół do siódmej. Tymczasem zaproponuję państwu kieliszek kseresu.
Patryk ruszył żwawo w kierunku wykuszowego okna. Panna Blacklock podeszła do stolika
przy arkadzie, na którym znajdowała się szkatułka z papierosami.
- Z rozkoszą wypiję kieliszek! - zawołała pani Harmon. - Ale, proszę pani, co znaczy to
"jeżeli"?
- Bo, droga pani, ja wiem nie więcej niż państwo. Najprawdopodobniej ...
Urwała i zwróciła wzrok ku małemu zegarowi nad kominkiem. Zegar zaczął dzwonić
melodyjnie, srebrzyście. Wydzwonił kwadrans, później pół godziny. Wszyscy patrzyli w
tamtą stronę. Gdy przebrzmiała ostatnia nuta, zgasły światła.
4
W ciemnościach rozległy się stłumione okrzyki i kobiece piski pełne ukontentowania.
- Zaczyna się! - krzyknęła radośnie pani Harmon.
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba! - zabrzmiał głos Dory Bunner.
Słychać też było inne głosy.
- Przerażająca historia.
- Napełniająca dreszczykiem grozy!
- Gdzie jesteś, Archie?
- Przepraszam! Zdaje się, nastąpiłem komuś na nogę. Drzwi otworzyły się z hałasem. Jasna
smuga reflektora latarki elektrycznej omiotła pokój. Nosowy, zachrypnięty głos mężczyzny -
przypominający zebranym miłe popołudnia spędzone w kinie na oglądaniu filmów
kryminalnych - rzucił zwięzły rozkaz:
- Ręce do góry!
- Ręce do góry, mówię - warknął powtórnie ten sam głos.
Wszyscy podnieśli ręce chętnie, nawet z rozbawieniem.
- Coś wspaniałego! - powiedziała któraś z kobiet.
- Trzęsę się cała ze strachu!
Nieoczekiwanie wystrzelił rewolwer. A potem jeszcze raz. Stuk pocisków o ścianę zwarzył
przyjemny nastrój. W jednej chwili zabawa przestała być zabawą. Ktoś krzyknął trwożnie.
Postać stojąca w drzwiach odwróciła się raptownie, jak gdyby się zachwiała. Huknął trzeci
wystrzał. Postać zgięła się wpół i runęła na podłogę. Latarka upadła i zgasła.
Znowu zrobiło się ciemno. Nie przytrzymywane drzwi wahadłowe skrzypnęły i pomału, jak
gdyby z cichym pomrukiem protestu, zamknęły się same. Klamka szczęknęła głucho.
5
W salonie powstał piekielny zamęt. Odezwały się naraz wszystkie głosy.
- Światła!
- Gdzie tu wyłącznik?
- Nie ma kto zapalniczki?
- Nie podoba mi się to! Wcale nie podoba!
- Strzały były prawdziwe!
- I prawdziwy rewolwer!
- Czy to bandyta?
- Och, Archie! Ja chcę do domu!
- Na Boga! Nikt nie ma zapalniczki?
W tej chwili jednocześnie pstryknęły dwie zapalniczki. Paliły się jasnym, spokojnym
płomieniem.
Zdumieni goście, jęli spoglądać jeden na drugiego. Pod ścianą, obok arkady łączącej dwie
części salonu, stała panna Blacklock. Przesłaniała twarz dłonią. Światło było za słabe, by
widzieć coś więcej, niewątpliwie jednak pomiędzy jej palcami sączyła się ciemna ciecz.
Pułkownik Easterbrook odchrząknął i spróbował opanować sytuację.
- Swettenham! Proszę sprawdzić wyłączniki! - zakomenderował.
Edmund, który stał w pobliżu drzwi, posłusznie wykonał rozkaz.
- Poszły korki. Domowe. Albo na słupie - orzekł pułkownik. - Co to za piekielny rwetes?
Z holu dobiegł kobiecy krzyk, który wciąż przybierał na sile, a wtórowało mu bębnienie
pięściami o drzwi.
- Mitzi... Ktoś morduje Mitzi... - wyjąkała Dora Bunner, chlipiąc cicho.
- To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe - mruknął półgłosem Patryk.
- Potrzebne są świece - odezwała się panna Blacklock.
- Bądź tak dobry, Patryku...
Pułkownik zdążył tymczasem otworzyć drzwi i razem z Edmundem, z zapalniczkami w
uniesionych rękach, weszli do holu. Tam prawie potknęli się o rozciągniętą na podłodze
postać ludzką.
- Ktoś go rozłożył - powiedział pułkownik Easterbrook.
- Gdzie ta kobieta robi taki diabelski hałas?
- W jadalni - wyjaśnił Edmund.
Pokój stołowy znajdował się po przeciwnej stronie holu. Ktoś tłukł tam pięściami w drzwi,
piszczał i krzyczał.
- Drzwi są zamknięte. - Edmund obrócił klucz w zamku i Mitzi wyskoczyła jak tygryska.
W jadalni paliły się światła. Widoczna na ich tle Mitzi była niczym uosobienie obłędnej
paniki. Wrzeszczała nadal, a że zajęta była uprzednio czyszczeniem srebra, więc nadal
trzymała w rękach sporą irchową ściereczkę i łopatkę do nakładania ryby, co wyglądało
komicznie.
- Cicho bądź, Mitzi! - rzuciła panna Blacklock.
- Przestań wreszcie! - zawołał Edmund, a gdy dziewczyna nie zamierzała przestać, wymierzył
jej tęgi policzek.
Dostała gwałtownej, krótkiej czkawki i umilkła.
- Trzeba przynieść świece - powiedziała panna Blacklock. - Są w kuchennym schowku.
Wiesz, Pat, gdzie szukać korków?
- W sionce za pokojem kredensowym, prawda? Zaraz sprawdzę, co da się zrobić.
Pani domu postąpiła kilka kroków i znalazła się w padającej z jadalni smudze blasku. Dora
Bunner zaszlochała głośniej, Mitzi wrzasnęła przeraźliwie.
- Krew! - wybełkotała. - Krew! Pani jest ranna! Wykrwawi się pani na śmierć!
- Głupia jesteś, Mitzi! - zirytowała się panna Blacklock. - To żadna rana. Kula drasnęła mi
ucho.
- Ale krwawisz naprawdę, ciociu Letty - szepnęła Julia. Istotnie biała bluzka, perły oraz dłoń
panny Blacklock były lepkie od krwi.
- Uszy mocno krwawią - powiedziała ranna. - Przypominam sobie, że jako dziecko
zemdlałam, kiedy fryzjer drasnął mnie w ucho. Zdawało mi się, że w jednej chwili krew
wypełniła całą miednicę. I co ze światłem?
- Pójdę po świece - zaproponowała Mitzi.
Julia dotrzymała jej towarzystwa i niebawem wróciły, niosąc kilka świec poprzylepianych do
spodków.
- Warto przypatrzyć się złoczyńcy - zabrał głos pułkownik Easterbrook. - Swettenham! Proszę
przytrzymać mi tu nisko kilka świec.
- Ja stanę z drugiej strony - powiedziała Filipa i pewną dłonią ujęła dwa spodki.
Pułkownik Easterbrook przyklęknął.
Rozciągnięty na podłodze mężczyzna był ubrany w czarna pelerynę z kapturem. Twarz
przesłaniała mu czarna maska. Dłonie były w czarnych bawełnianych rękawiczkach. Kaptur
zsunął się i odsłonił jasne włosy w nieładzie.
Pułkownik odwrócił leżącego twarzą do góry, sprawdził puls, spróbował dotknąć serca i w
tym momencie cofnął z obrzydzeniem rękę. Palce miał czerwone i lepkie.
- Postrzelił się - orzekł.
- Czy ciężko ranny? - zapytała panna Blacklock.
- Hm... Chyba nie żyje... Może popełnił samobójstwo, a może zaplątał się w pelerynę i, kiedy
padał, rewolwer wypalił. Gdybym widział go lepiej...
W tej chwili, jak gdyby za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej, zajaśniały wszystkie światła.
Zgromadzeni w holu Little Paddocks mieszkańcy osady uprzytomnili sobie nagle, że stoją w
obliczu nagłej i gwałtownej śmierci. Pułkownik Easterbrook miał czerwoną dłoń. Krew
ś
ciekała nadal po szyi, bluzce i żakiecie panny Blacklock, a u ich stóp spoczywało
rozciągnięte groteskowo ciało napastnika.
- Okazało się, że tylko jeden korek... - zaczął Patryk, wchodząc do pokoju stołowego, i umilkł
raptownie.
Pułkownik Easterbrook dotknął małej, czarnej maski.
- Należy sprawdzić, co to za jeden - powiedział. - Chociaż nie sądzę, by mógł to być ktoś ze
znajomych...
Zdjął maskę z twarzy nieboszczyka. Ciekawie wyciągnęły się wszystkie szyje. Mitzi
krzyknęła i znów dostała czkawki. Inni zachowali spokój.
- Taki młody - odezwała się panna Harmon z nutą współczucia.
- Letty! Spójrz, Letty! - zawołała nagle Dora Bunner. - To chłopiec z hotelu Royal w
Medenham Wells! Ten, który przyszedł tu raz i prosił o pieniądze na powrót do Szwajcarii, a
ty mu odmówiłaś. Pewno był to pretekst, żeby zapoznać się z rozkładem domu... Mój Boże!
Niewiele brakowało, żeby ciebie zabił!
Panna Blacklock stanęła na wysokości zadania.
- Filipo! - rzuciła stanowczo. - Weź Bunny do pokoju stołowego i daj jej pół kieliszka
koniaku. Julio! Skocz do łazienki! Przynieś mi plaster z opatrunkiem. Znajdziesz go w
apteczce. Nieprzyjemnie krwawić jak zarżnięte prosię. Pat! Zadzwoń na policję! Zaraz!
ROZDZIAŁ CZWARTY
HOTEL ROYAL
1
Pułkownik George Rydesdale, komendant policji hrabstwa Middle, był człowiekiem
milczącym i spokojnym. Średniego wzrostu, o bystrych oczach pod krzaczastymi brwiami,
zwykł raczej słuchać, niż mówić. Później matowym głosem wydawał zwięzły rozkaz - i
rozkaz wykonywano posłusznie.
W tej chwili pułkownik słuchał z uwagą tego, co mówił inspektor-detektyw Dermont
Craddock, któremu formalnie powierzono dochodzenie. Poprzedniego wieczora Rydesdale
odwołał go z Liverpoolu, gdzie został wysłany celem zebrania informacji w innej sprawie.
Rydesdale był o nim dobrego zdania. Sądził, że Craddock ma nie tylko rozum i wyobraźnię,
lecz również - co komendant cenił jeszcze wyżej - dyscyplinę wewnętrzną, dzięki której
powoli, ale skrupulatnie badał najdrobniejsze fakty i miał otwartą głowę do końca każdego
ś
ledztwa.
- Posterunkowy Legg przyjął telefon - mówił inspektor - i, panie pułkowniku, zadziałał jak
należy. Szybko. Z przytomnością umysłu. Zadanie miał niełatwe. Co najmniej dziesięć osób
usiłowało mówić naraz, a jedna z nich, uciekinierka z kontynentu, popadła w histerię na sam
widok policyjnego munduru. Trzeba ją było zamknąć na klucz w pokoju, no i cały dom aż się
trząsł od jej krzyków.
- Stwierdzono tożsamość denata?
- Tak jest, panie pułkowniku. Rudi Scherz. Obywatel szwajcarski. Zatrudniony w recepcji
hotelu Royal w Medenham Wells. Jeżeli pan pułkownik pozwoli, zajmę się później ludźmi z
Chipping Cleghorn, a Royal wezmę na pierwszy ogień. Jest już tam sierżant Fletcher. Ma
pomówić z obsługą autobusu, no i zajrzeć do tego hotelu.
Rydesdale przytaknął skinieniem głowy i w tejże chwili podniósł wzrok, bo drzwi się
otworzyły.
- Proszę, Henry, proszę - powiedział. - Mamy tu coś, co odbiega trochę od przeciętności.
Sir Henry Clithering, emerytowany komisarz Scotland Yardu, wszedł do pokoju z lekko
uniesionymi brwiami. Był to starszy pan, wysoki i dystyngowany.
- Sądzę, że to przemówi nawet do kogoś tak jak ty zblazowanego - ciągnął pułkownik.
- Nigdy nie byłem zblazowany - obruszył się tamten.
- Widzisz, Henry, najnowszy pomysł to ogłaszanie w prasie o mającym się odbyć
morderstwie. Craddock! Proszę pokazać ogłoszenie panu komisarzowi.
- "North Benham News and Chipping Cleghorn Gazette". Smaczny kąsek - powiedział sir
Henry i dodał, przebiegłszy szybko wzrokiem wskazane mu palcem przez inspektora linijki
druku. - Tak... Rzeczywiście niecodzienne.
- Czy wiadomo, kto zamieścił ogłoszenie? - zapytał Rydesdale.
- Z zeznań wynika, panie pułkowniku, że przyniósł je do redakcji sam Rudi Scherz. W środę.
- Nikt nie zakwestionował treści? Osoba przyjmująca ogłoszenie nie zauważyła w tym nic
szczególnego?
- Wygląda na to, panie pułkowniku, że przyjmująca ogłoszenia anemiczna blondynka jest
niezdolna do myślenia. Liczy słowa, przyjmuje pieniądze i tyle.
- Jaki sens jest w tym wszystkim? - zapytał sir Henry.
- Pewno chodziło o to, by w jednym miejscu i o jednej porze zgromadzić sporą grupę
miejscowych ciekawskich, sterroryzować ich i ogołocić z gotówki oraz kosztowności. Pomysł
wcale niezły i, trzeba przyznać, oryginalny.
- Jaka to miejscowość Chipping Cleghorn? - zapytał znów sir Henry.
- Spora, malowniczo położona osada. Sklep mięsny, piekarnia, sklep spożywczo-kolonialny,
nieźle zaopatrzony sklep z antykami, dwie herbaciarnie. Miejscowość odwiedzana przez
turystów, zwłaszcza zmotoryzowanych, no i zamieszkana przez specyficzne środowisko.
Domki, zajmowane dawnymi czasy przez rolników, poprzerabiano dla rozmaitych starych
panien czy małżeńskich par na emeryturze. Jest także kilka willi w stylu
wczesnowiktoriariskim.
- Już wiem! - podchwycił komisarz. - Grono starych panien z towarzystwa i pułkowników w
stanie spoczynku. Oczywiście! Po przeczytaniu ogłoszenia wszyscy musieli zgromadzić się o
pół do siódmej, aby zobaczyć, co się stanie. Na Boga! Chciałbym mieć tutaj moją własną,
niezawodną starą pannę. Chętnie przyłożyłaby do tego palec. Historia akurat w jej guście.
- Co to za twoja własna, niezawodna stara panna? Ciotka?
- Nie. Nikt z rodziny, lecz najdoskonalszy detektyw z bożej łaski. Rozumiesz? Wrodzony
talent, który wyrósł na sprzyjającej glebie. Nie lekceważ, mój chłopcze, starych panien z
twojej mieściny - zwrócił się sir Henry do Craddocka. - Gdyby ta sprawa miała okazać się
pogmatwaną zagadką, czego oczywiście nie podejrzewam, pamiętaj o wiekowej, niezamężnej
damie, która zajmuje się robótkami na drutach i pielęgnuje swój ogródek, ale niepomiernie
góruje nad każdym inspektorem-detektywem. Ona łatwo ci powie, co mogło się zdarzyć, co
powinno się zdarzyć... Ba! Powie nawet, co zdarzyło się rzeczywiście! Dowiesz się od niej
także, dlaczego to coś się zdarzyło!
- Tak jest, panie komisarzu! Będę pamiętał - odrzekł inspektor tak służbowo, że nikt by nie
odgadł, iż Dermont Craddock jest chrześniakiem sir Henry'ego i z ojcem chrzestnym
pozostaje w zażyłych stosunkach.
Rydesdale naszkicował zwięźle przebieg wydarzeń.
- Nie ulegało wątpliwości - ciągnął - że tamci zbiegną się o pół do siódmej. Dla nas to pewne,
ale czy mógł o tym wiedzieć ów młody Szwajcar? I jeszcze jedno! Czy goście panny
Blacklock mogli mieć przy sobie tyle, by gra warta była świeczki?
- Hm... Parę staroświeckich broszek - podjął tonem zastanowienia komisarz - sznurek
hodowlanych pereł, trochę bilonu... może jeden czy drugi banknot. Nic więcej. A panna
Blacklock trzyma w domu większe pieniądze?
- Twierdzi, że nie, panie komisarzu. Jakieś pięć funtów. To wszystko.
- Słaba pokusa - dorzucił Rydesdale.
- Wskazywałoby to, waszym zdaniem - powiedział sir Henry - że temu facetowi chodziło nie
o grabież, lecz o specjalny występ w postaci napadu rabunkowego. Coś z kina, hę? Bardzo
być może. Ale jakim sposobem się zastrzelił?
Rydesdale podsunął mu arkusik papieru.
- Protokół wstępnych oględzin zwłok. Strzał rewolwerowy oddany z małej odległości... hm...
nic nie wskazuje, czy to był wypadek, czy samobójstwo. Rudi Scherz mógł zastrzelić się
rozmyślnie, mógł też potknąć się i upaść, a rewolwer, który trzymał blisko siebie, akurat
wypalił. Bardziej prawdopodobna wydaje się druga wersja - spojrzał na Craddocka. - Trzeba
będzie starannie przesłuchać świadków. Niech opowiedzą drobiazgowo o wszystkim, co
widzieli.
- Z pewnością każdy z nich widział coś zupełnie innego - westchnął inspektor.
- Zawsze interesowało mnie szczególnie to - powiedział sir Henry - co ludzie widzą w chwili
wielkiego podniecenia, napięcia nerwowego. W takim momencie ważne bywa wszystko, co
kto widział, a czasami jeszcze ważniejsze to, czego nie widział.
- Jakie są informacje o rewolwerze?
- Wyrób zagraniczny, dawniej rozpowszechniony w całej Europie... Scherz nie miał
pozwolenia na broń i na granicy nie zadeklarował, że posiada rewolwer.
- Podejrzany facet - mruknął sir Henry.
- Nad wyraz podejrzany - zgodził się Rydesdale.
- Cóż, Craddock, niech pan jedzie do hotelu Royal i na miejscu sprawdzi, co wiadomo o tym
Szwajcarze.
2
W hotelu Royal inspektor Craddock został skierowany prosto do dyrektorskiego gabinetu,
gdzie powitał go wylewnie pan Rowlandson, dyrektor przedsiębiorstwa - wysoki, zażywny
mężczyzna, o wylewnym sposobie bycia.
- Z największą przyjemnością, panie inspektorze, pośpieszę z wszelką możliwą pomocą -
rozpoczął. - Zdumiewająca historia. Doprawdy zdumiewająca! Nigdy nie przyszłoby mi do
głowy coś podobnego. Scherz wydawał się bardzo przeciętnym, raczej sympatycznym
chłopcem. Zupełnie nie tak wyobrażałem sobie gangstera.
- Długo pracował u pana?
- Sprawdziłem to, nim pan inspektor przyjechał. Dłużej niż trzy miesiące. Miał zadowalające
ś
wiadectwa i wymagane w takich razach zezwolenie naszych władz. Wszystko było w
porządku.
- Sprawował się nienagannie?
Craddock nie zdradził tego po sobie, ale zwrócił uwagę na króciutką pauzę, jaką dyrektor
zrobił, nim odpowiedział.
- Tak... Nienagannie.
Detektyw uciekł się do chwytu, jaki stosował nieraz i na ogół z powodzeniem.
- Nie, nie, dyrektorze - powiedział, kręcąc głową. - Nie całkiem tak to wyglądało.
- No... może... - Pan Rowlandson był nieco zbity z tropu.
- Śmiało dyrektorze! Słucham! Coś nie było w porządku. Co mianowicie?
- No... może... Nie wiadomo mi nic konkretnego.
- Ale ma pan pewne podejrzenia. Prawda?
- Tak... Zapewne... Ale to nic konkretnego. Nie chciałbym snuć domysłów, które będą
zanotowane i mogą zostać przytoczone w czasie rozprawy sądowej.
Craddock uśmiechnął się życzliwie.
- Aha! Rozumiem, do czego pan zmierza. Proszę się nie obawiać. Chodzi tylko o to, że muszę
wyrobić sobie jaki taki pogląd na osobę Scherza. O coś go pan podejrzewał. O co?
- Otóż, panie inspektorze - odpowiedział Rowlandson raczej niechętnie - kilka razy były
kłopoty z rachunkami. Trafiały do nich pozycje, które... które nie powinny tam figurować.
- To znaczy, Scherz podawał czasami w rachunkach pozycje, które nie figurowały w
hotelowych księgach, a pieniądze przywłaszczał sobie. O to go pan podejrzewał, prawda?
- Mniej więcej, panie inspektorze... W najlepszym razie mogłoby to być karygodne
niedbalstwo z jego strony. Parę razy w grę wchodziły stosunkowo wysokie kwoty. Otwarcie
mówiąc, zacząłem podejrzewać, że to niepewny pracownik, więc poleciłem naszemu
księgowemu, by przeprowadził kontrolę. Wyszły na jaw rozmaite omyłki i niedokładności,
ale stan kasy nie wykazał manka. Wobec tego, panie inspektorze, doszedłem do wniosku, że
moje podejrzenia były bezpodstawne.
- A jeżeli miały podstawę? Przypuśćmy, że Scherz przywłaszczał sobie czasami niewielkie
sumki. Mógłby to ukryć, jak sądzę, zwracając w porę niedobory?
- Tak. Gdyby miał pieniądze. Ale ktoś, kto, jak wyraził się pan inspektor, przywłaszcza sobie
czasami niewielkie sumki, odczuwa zazwyczaj dotkliwy brak pieniędzy, więc natychmiast je
wydaje.
- Gdyby zatem Scherz chciał zwrócić w porę niedobory, musiałby zdobyć pieniądze w taki
czy inny sposób... Być może dzięki napadowi rabunkowemu?
- Tak... Ciekaw jestem, czy to była jego pierwsza próba...
- To prawdopodobne. Robota była bardzo dyletancka. Czy jest w hotelu ktoś, od kogo Scherz
mógłby dostać pieniądze? Wie pan o jakiejś kobiecie w jego życiu?
- Tak. To kelnerka z baru. Nazywa się Myrna Harris.
- Chciałbym z nią porozmawiać.
3
Myrna Harris - ładna dziewczyna o bujnych rudych włosach i lekko zadartym nosku - była
zaniepokojona, przygnębiona i, jak się zdawać mogło, boleśnie odczuła upokorzenie
policyjnej indagacji.
- Nic nie wiem, proszę pana - mówiła. - Absolutnie nic! Gdybym się domyślała, jakie z niego
ziółko, nigdy, za nic nie chodziłabym z Rudim. Ale on pracował w recepcji, więc byłam
pewna, że to chłopak na miejscu. Zrozumiałe, prawda? Teraz myślę, że dyrekcja hotelu
powinna ostrożniej dobierać personel. Zwłaszcza jeśli chodzi o cudzoziemców. Może Rudi
należał do jakiegoś gangu, jednego z tych, o których czyta się w gazetach?
- Naszym zdaniem działał zupełnie samodzielnie - powiedział Craddock.
- Dziwna rzecz! Taki spokojny, dobrze wychowany chłopiec. Kto by pomyślał! Chociaż...
Teraz przypominam sobie, że w hotelu ginęły różne drobiazgi. Broszka z brylantem... Jakiś
złoty medalionik... Ale w głowie mi nie postało, że Rudi...
- Nic dziwnego, proszę pani, każdego mogła skusić okazja. Znała go pani dobrze?
- Dobrze? Tego nie powiedziałabym, proszę pana.
- Ale byliście zaprzyjaźnieni, prawda?
- Zaprzyjaźnieni? Tak! Byliśmy zaprzyjaźnieni. Nic więcej. Sprawy bardziej serio nie mogły
wchodzić w rachubę. Z cudzoziemcami zawsze jestem ostrożna, bo to, proszę pana, taki ma
wielkie tony, ale naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Jacy bywali niektórzy żołnierze podczas
wojny! Okazywało się, że są żonaci, jak już było za późno. Rudi chwalił się i dużo gadał, ale
nie bardzo mu wierzyłam.
Craddock podchwycił ostatnie zdanie dziewczyny.
- Chwalił się? Naprawdę? To bardzo interesujące, panno Myrno. Widzę, że pani w niejednym
nam pomoże. I dużo gadał... Co takiego?
- Że niby jego rodzina w Szwajcarii to bogacze i jacyś ważniacy. Ale to mi nie pasowało, bo
Rudi wciąż nie miał pieniędzy. Mówił, że z powodu obowiązujących w Szwajcarii ograniczeń
nie może dostawać stamtąd przekazów. To prawdopodobne, no nie? Ale jego rzeczy... znaczy
się garderoba... nie były drogie ani eleganckie. Nie wierzyłam mu, no i myślałam, że rozmaite
historie, które opowiada, to także blaga. Mówił, że w Alpach uprawiał wspinaczkę i ratował
ludzi uwięzionych przez lodowiec. A raz na skałkach w naszym wąwozie Boulter dostał
porządnego zawrotu głowy! Wspinaczka w Alpach! Dobre sobie!
- Czy często wychodziliście gdzieś razem?
- Tak... O tak, panie inspektorze! Był dobrze wychowany i... i wiedział, jak postępować z
dziewczyną. Zawsze mieliśmy najlepsze miejsca w kinie, a czasem nawet kupował mi kwiaty.
No i tańczył bosko! Naprawdę bosko!
- Mówił coś kiedyś o pannie Blacklock?
- Tej, co przyjeżdża tu czasem na obiad, a raz nawet mieszkała w hotelu? Nie... Rudi nigdy o
niej nie mówił. Nie wiem, czy ją w ogóle znał.
- A o Chipping Cleghorn mówił? - zapytał Craddock. Odniósł wrażenie, że w oczach Myrny
Harris dostrzegł wyraz niepokoju, lecz nie był tego pewien.
- Nie... Nie sądzę... Raz pytał mnie, kiedy odchodzą autobusy do jakiejś miejscowości. Nie
pamiętam, czy chodziło wtedy o Chipping Cleghorn. W każdym razie to było dawno.
Nic więcej nie dało się wydobyć z dziewczyny. Rudi zachowywał się ostatnio zupełnie
normalnie. Nie widziała go poprzedniego wieczora. Nigdy nie przypuszczała (ani przez
moment, powtarzała to kilkakrotnie i z naciskiem), że ten Scherz jest bandytą.
"I chyba mówi prawdę" - pomyślał inspektor-detektyw Craddock.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PANNA BLACKLOCK I PANNA BUNNER
Dom panny Blacklock wyglądał mniej więcej tak, jak wyobrażał go sobie inspektor
Craddock. Po schludnej niegdyś rabacie chodziły kury i kaczki. Ostatnie marcinki stały w
glorii jesiennych fioletów. Trawnik oraz ścieżki świadczyły o zaniedbaniu.
Detektyw podsumował w myśli wynik wstępnych obserwacji. Brak pieniędzy na ogrodnika.
Zamiłowanie do kwiatów. Umiejętność dobrego planowania rabat i klombów. Dom wymaga
odnowienia, jak obecnie niemal wszystkie domy. Ogólnie biorąc, przyjemna, skromna
siedziba.
Zatrzymał wóz przed frontowymi drzwiami Little Paddocks i w tejże chwili wyszedł zza
domu sierżant Fletcher - mężczyzna o wojskowej postawie, dorodny niczym gwardzista
królewski.
- Aha. Pan tutaj, Fletcher.
- Tak jest, panie inspektorze.
- Co nowego?
- Skończyliśmy przetrząsać dom, panie inspektorze. Wygląda na to, ze Scherz nie pozostawił
nigdzie odcisków palców. Oczywiście był w rękawiczkach. Przy drzwiach frontowych i
oknach nie stwierdziliśmy śladów włamania. Scherz przyjechał z Medenham autobusem,
który jest tutaj o szóstej. Podobno boczne drzwi domu zostały zamknięte na klucz o pół
godziny wcześniej. Musiał chyba wejść frontowymi drzwiami. Panna Blacklock podaje, że te
drzwi rygluje się zazwyczaj dopiero na noc. Natomiast służąca twierdzi, że tamtego
popołudnia były przez cały czas zaryglowane. Ale ona może twierdzić wszystko. Strasznie
nerwowa. Jakaś uciekinierka z Europy Środkowej.
- Trudno z nią idzie, co?
- Tak jest, panie inspektorze - powiedział sierżant z przekonaniem.
Craddock uśmiechnął się. Fletcher kontynuował meldunek:
- Oświetlenie elektryczne jest w porządku. Wszędzie. Nie wiadomo jeszcze, jak Scherz
manipulował, by światła zgasły. Wyłączył tylko jeden obwód obejmujący hol i salon. Ma się
rozumieć, teraz kinkiety i lampy stojące nie byłyby na jednym przewodzie, ale tu instalacja
jest staroświecka. Nie rozumiem, w jaki sposób Scherz mógł dostać się do korków, bo
skrzynka z nimi jest w sionce przy pokoju kredensowym, musiałby przejść przez kuchnię i
służąca widziałaby go na pewno.
- Jeżeli, oczywiście, sama nie była w zmowie - wtrącił Craddock.
- To możliwe. Obydwoje są cudzoziemcami i tej dziewczynie nie wierzyłbym ani trochę. Ani
trochę, panie inspektorze!
W oknie sąsiadującym z frontowymi drzwiami domu pojawiła się para przerażonych,
ogromnych czarnych oczu. Twarz, przylepiona do szyby, była ledwie widoczna. Craddock
zwrócił uwagę na te oczy.
- To ona, co?
- Tak jest, panie inspektorze.
Twarz zniknęła. Craddock nacisnął guzik dzwonka. Po dobrej chwili oczekiwania drzwi
otworzyła przystojna młoda kobieta o kasztanowych włosach i znudzonym wyrazie twarzy.
- Detektyw-inspektor Craddock.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem bardzo ładnych piwnych oczu.
- Proszę - powiedziała. - Panna Blacklock oczekuje pana. Inspektor zanotował w pamięci, że
hol jest wąski, długi i wyposażony w zadziwiającą liczbę drzwi.
Młoda kobieta otworzyła jedne z nich po lewej stronie i powiedziała:
- Inspektor Craddock, ciociu Letty. Mitzi nie chciała go wpuścić. Teraz zamknęła się w
kuchni. Jęczy i popłakuje. Obawiam się, że nie będzie dziś obiadu. Mitzi nie cierpi policji -
wyjaśniła, zwracając się do inspektora, po czym wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Craddock postąpił krok, by powitać właścicielkę Little Paddocks. Miał przed sobą wysoką,
mniej więcej sześćdziesięcioletnią kobietę o wyglądzie osoby energicznej i zaradnej. Jej
szpakowate, falujące naturalnie włosy stanowiły ładną oprawę dla inteligentnej, stanowczej
twarzy. Szare oczy patrzyły bystro, a wydatny podbródek świadczył o sile charakteru. Panna
Blacklock miała opatrunek na uchu, a ubrana była w dobrze skrojony kostium i sweter. Z tym
strojem kolidował wiktoriański naszyjnik z kamei - jedyny chyba akcent świadczący o
sentymentalnym usposobieniu właścicielki.
Obok niej siedziała kobieta w tym samym mniej więcej wieku, z wyrazem podniecenia na
okrągłej twarzy i niedbale upiętymi włosami, które wymykały się spod siatki. Craddock
domyślił się łatwo, że jest to "Dora Bunner - dama do towarzystwa", z notatek
posterunkowego Legga, który uzupełnił informację nieoficjalną uwagą na marginesie:
"Roztrzepana!"
Panna Blacklock odezwała się przyjemnym głosem osoby o nienagannej dykcji:
- Dzień dobry, panie inspektorze. To moja przyjaciółka, panna Bunner, która pomaga mi w
gospodarstwie. Zechce pan usiąść... Mogę służyć papierosem?
- Dziękuję, proszę pani. Nie palę na służbie.
- Jaka szkoda!
Craddock rozejrzał się po typowo wiktoriańskim salonie, złożonym z dwu części połączonych
arkadą. W większym pokoju dwa szerokie okna, w mniejszym jedno, wykuszowe. Krzesła...
Kanapa... Na środkowym stole duży wazon chryzantem... Drugi na jednym z okien...
Wszystko to miłe, świeże, bez pretensji do oryginalności. Jedyny dysonans stanowił bukiet
zwiędniętych fiołków w małym srebrnym wazonie, stojącym na stoliku obok arkady, w
mniejszej części pokoju. Inspektor nie wyobrażał sobie, by panna Blacklock mogła tolerować
zwiędnięte kwiaty, poczytał je więc za wskazówkę, że w tym domu rozegrało się ostatnio coś
niezwykłego.
- Rozumiem proszę pani, że to się zdarzyło... w tym salonie? - powiedział.
- Tak.
- A żeby pan widział ten salon wczoraj wieczorem! Był w ruinie! - zawołała panna Bunner. -
Przewrócono dwa stoliki, a jeden z nich miał nawet złamaną nogę! Wszyscy wpadali na
siebie! A ktoś był tak nieuważny, że zapalonego papierosa położył na jednym z
najładniejszych mebli! Ludzie... zwłaszcza młodzi ludzie nic a nic nie troszczą się o takie
rzeczy! Chwała Bogu, nie stłukło się nic z porcelany i...
- Doro! - przerwała pani domu łagodnie, lecz stanowczo. - Takie drobiazgi może są przykre,
ale nie mają żadnego znaczenia. Powinnyśmy raczej odpowiadać na zadawane pytania.
- Bardzo pani dziękuję. Wkrótce przejdę do wydarzeń wczorajszego wieczoru. Przede
wszystkim jednak chciałbym usłyszeć, kiedy widziała pani po raz pierwszy denata. Czy Rudi
Scherz był pani znany?
- Rudi Scherz? Tak się nazywał? - zapytała panna Błacklock, jak gdyby trochę zdziwiona. -
Zdawało mi się... Mniejsza zresztą o to. Pierwszy raz spotkałam go... zaraz... jakieś trzy
tygodnie temu. Wybrałam się wtedy po zakupy do Medenham Wells. Jadłam... Jadłyśmy z
panną Bunner obiad w hotelu Royal. Kiedy wychodziłyśmy przez hol, usłyszałam swoje
nazwisko. Młody człowiek z recepcji powiedział: "Panna Blacklock, o ile się nie mylę?".
Dodał zaraz, że pewnie go nie pamiętam, lecz jest synem właściciela Hotelu Alpejskiego w
Montreux, gdzie podczas wojny blisko rok mieszkałam z siostrą.
- Hotel Alpejski w Montreux - powtórzył i zanotował Craddock. - Przypomniała sobie pani
tego młodego człowieka?
- Nie, panie inspektorze. Raczej jestem pewna, że nie widziałam go nigdy. Wszyscy chłopcy z
hotelowych recepcji są tak bardzo podobni do siebie. W Montreux spędzałyśmy czas miło, a
właściciel Hotelu Alpejskiego traktował nas wyjątkowo życzliwie. Wobec tego chciałam być
uprzejma dla jego syna. Zapytałam, czy dobrze czuje się w Anglii. Powiedział, że tak, i dodał,
ż
e ojciec wyprawił go tutaj na praktykę w angielskim hotelu. Wszystko to wydało mi się
zupełnie naturalne.
- Widziała go pani później?
- Tak... Po jakichś dziesięciu dniach przyszedł tu nieoczekiwanie. Byłam zdziwiona,
zaskoczona. Przeprosił za kłopot, jaki sprawia, i powiedział, że jestem jedyną znaną mu w
Anglii osobą. A więc zwraca się do mnie, bo jego matka ciężko zachorowała i niezwłocznie
trzeba mu pieniędzy na powrót do Szwajcarii.
- Ale nie dostał nic od Letty! - zawołała Dora Bunner.
- Historyjka wyglądała bardzo mętnie - podchwyciła żywo panna Blacklock. - Nie miałam już
wątpliwości, że ten młody człowiek to podejrzany typ. Pieniądze na powrót do Szwajcarii!
Nonsens! Jego ojciec mógł to załatwić telegraficznie bez najmniejszego kłopotu. Wszyscy
hotelarze trzymają ze sobą. Przyszło mi na myśl, że sprzeniewierzył jakieś pieniądze. Może
uzna mnie pan za osobę bez serca - podjęła sucho po krótkiej pauzie - ale, widzi pan, przez
długie lata byłam sekretarką wielkiego finansisty, więc jestem uczulona na prośby o wsparcie.
Znam przeróżne bajki o trudnościach życiowych. Zdziwiłam się tylko, że petent zrezygnował
tak łatwo. Odszedł zaraz, jak gdyby przewidywał, że nic nie wskóra.
- Czy teraz, po późniejszych wydarzeniach, nie sądzi pani, że Scherz przyszedł pod
pierwszym lepszym pretekstem, aby rozpoznać teren?
Panna Blacklock przytaknęła energicznym skinieniem głowy.
- Oczywiście! Jestem dokładnie tego zdania. Kiedy odprowadzałam go do drzwi, interesował
się rozkładem domu. "Ma pani śliczną jadalnię" - powiedział, gdy przechodząc zajrzał do
stołowego pokoju, który w rzeczywistości jest ciemny i ciasny. Później wyprzedził mnie i
sam otworzył drzwi frontowe. Prawdopodobnie chciał obejrzeć zamek. Zresztą, jak jest tutaj
w zwyczaju, drzwi zamykałam na klucz dopiero przed nocą. Praktycznie biorąc, wcześniej do
domu może wejść każdy.
- A boczne drzwi? Podobno są tu boczne drzwi wiodące do ogrodu?
- Tak. Tamtędy wyszłam, żeby zamknąć kaczki. Wkrótce potem zaczęli schodzić się goście.
- Były zamknięte na klucz, kiedy pani wychodziła? Panna Blacklock zmarszczyła brwi.
- Nie przypominam sobie... Chyba tak. Ale na pewno zamknęłam je, wracając.
- Kwadrans po szóstej, prawda?
- Coś koło tego.
- A drzwi od frontu?
- Te zamykamy później.
- Więc Rudi Scherz łatwo mógł wejść tamtędy. Albo mógł zakraść się bocznymi drzwiami, w
czasie gdy pani była przy kaczkach. Uprzednio przeprowadził rozpoznanie terenu i przy
okazji obrał sobie kryjówkę w jakimś schowku. Tak! To wszystko przedstawia się całkiem
jasno.
- Bardzo przepraszam - podchwyciła panna Blacklock - lecz moim zdaniem nie wszystko jest
takie jasne. Czemu, u licha, ktoś miałby robić tyle skomplikowanych przygotowań, żeby
urządzić ten głupi niby-napad akurat tutaj?
- Czy przechowuje pani w domu dużo pieniędzy?
- Mam jakieś pięć funtów w szufladzie biurka i nie więcej niż dwa funty w portmonetce.
- A biżuteria?
- Parę pierścionków, broszek i kamee, które teraz noszę. Przyzna pan chyba, inspektorze, że w
całej tej historii nie widać sensu?
- To nie był napad rabunkowy! - wybuchnęła znowu Dora Bunner. - Wciąż powtarzam, Letty,
ż
e w grę wchodziła zemsta. Zemsta! Nie dałaś mu pieniędzy i dlatego dwa razy strzelił do
ciebie. Z premedytacją.
- Zatem przejdziemy teraz do wczorajszego wieczora - podjął Craddock. - Co się działo,
proszę pani? - zwrócił się do panny Blacklock. - Zechce pani opowiedzieć własnymi słowami
wszystko, co zachowała pani w pamięci.
- Zaczął bić zegar... Ten na półce nad kominkiem - podjęła pani domu po krótkim namyśle. -
Powiedziałam wtedy, o ile sobie przypominam, że jeżeli rzeczywiście ma się coś zacząć,
winno zdarzyć się rychło. Wtedy właśnie odezwał się zegar. W milczeniu słuchaliśmy
wszyscy. Wydzwonił dwa kwadranse i nagle zgasły światła.
- Które?
- Kinkiety tutaj i w tamtej drugiej, mniejszej części salonu. Lampa stojąca na podłodze i dwie
małe lampki do czytania nie były zapalone.
- Czy kiedy światła zgasły, zauważyła pani najpierw błysk, czy odgłos?
- Nie przypominam sobie.
- Ja jestem pewna, że był błysk! - wtrąciła panna Bunner. - Tak! Błysk i taki dziwny trzask.
To bardzo niebezpieczne!
- Co dalej, proszę pani? - zwrócił się Craddock do właścicielki Little Paddocks.
- Co dalej? Drzwi otworzyły się...
- Które? W salonie jest ich dwoje.
- Te, tutaj, inspektorze. Drugie w mniejszym pokoju są ślepe. A więc drzwi otworzyły się i
stanął w nich mężczyzna... Zamaskowany... Z rewolwerem w ręku. Cała historia wyglądała na
urojenie senne, lecz oczywiście byłam wówczas przekonana, że to czyjś niemądry dowcip.
Mężczyzna powiedział... Zapomniałam, co powiedział...
- Ręce do góry, bo strzelam - zasuflerowała Dora Bunner dramatycznym tonem.
- Coś w tym rodzaju.
- I wszyscy podnieśli ręce?
- O tak! Wszyscy! Myśleliśmy, że jest to jeden z punktów zabawy - wykrzyknęła znów Dora
Bunner. - Wszyscy podnieśliśmy ręce!
- Ja nie - podchwyciła cierpko panna Blacklock. - Pomyślałam, że to idiotyczny pomysł.
Byłam zirytowana.
- Co dalej?
- Oślepiło mnie światło latarki skierowanej prosto w oczy. Później przeraziłam się, gdy pocisk
gwizdnął mi koło ucha i uderzył w ścianę tuż nad moją głową. Ktoś krzyknął. Poczułam
piekący ból ucha i usłyszałam drugi wystrzał.
- Przerażające! - krzyknęła Dora Bunner.
- A później?
- Trudno mi powiedzieć... Byłam oszołomiona. Czarna postać odwróciła się raptownie i jak
gdyby potknęła. Huknął trzeci wystrzał. Latarka zgasła. Wszyscy zaczęli się szamotać,
wpadać na siebie, krzyczeć.
- A pani gdzie stała? - zapytał inspektor pannę Blacklock.
- Stała tam! Przy stoliku! - zawołała panna Bunner.
- Trzymała w ręku wazonik z fiołkami.
- Tu stałam - podchwyciła panna Blacklock, zbliżywszy się do stolika przy arkadzie łączącej
dwie części salonu.
- W ręku trzymałam nie wazonik, lecz szkatułkę z papierosami.
Inspektor Craddock obejrzał ścianę w tym miejscu. Dwa otwory po pociskach były wyraźnie
widoczne. Same pociski wydobyto, by je porównać z kulami wystrzelonymi z rewolweru.
- O włos uniknęła pani śmierci - zwrócił się półgłosem do pani domu.
- On chciał ją zabić! Z premedytacją! Sama widziałam. Najpierw omiótł wszystkich smugą
ś
wiatła, a jak zobaczył Letty, smuga znieruchomiała i padły strzały. On chciał zabić ciebie,
Letty!
- Kochana Doro! Wbiłaś sobie do głowy to wszystko, bo nieustannie myślisz o tej całej
historii.
- On chciał cię zabić - powtórzyła z uporem. - Do ciebie mierzył, a jak spudłował, sam się
zastrzelił. Tak było. Jestem pewna!
- Nigdy nie uwierzę, że się z rozmysłem zastrzelił - powiedziała panna Blacklock - Nie
sprawiał wrażenia człowieka takiego pokroju.
- Wspomniała pani - zwrócił się do niej inspektor - że do momentu kiedy rozległy się strzały,
sądziła pani, że to czyjś niemądry dowcip.
- Ma się rozumieć. Cóż innego mogłam sądzić?
- A kogo podejrzewała pani o autorstwo?
- Z początku myślałaś, że to Patryk - zasuflerowała raz jeszcze Dora Bunner.
- Patryk? - zapytał detektyw.
- Mój krewny, Patryk Simmons - odpowiedziała pani domu, wyraźnie niezadowolona z
przyjaciółki. - Kiedy przeczytałam ogłoszenie, przyszło mi na myśl, że mogą to być żarty. Ale
Patryk zaprzeczył stanowczo.
- No i byłaś zaniepokojona, Letty. Nie przecz! Byłaś zaniepokojona, jakkolwiek udawałaś, że
wszystko w porządku. I niepokoiłaś się słusznie! "Morderstwo odbędzie się...", tak było w
ogłoszeniu. I rzeczywiście! Miało zdarzyć się morderstwo. Byłoby po tobie, gdyby nie
spudłował. A co stałoby się wtedy z nami wszystkimi?
Dora Bunner mocno dygotała. Twarz miała wykrzywioną i zdawało się, że lada chwila
wybuchnie płaczem. Przyjaciółka pogłaskała ją po ramieniu.
- Doro, kochana Doro! Nie denerwuj się, proszę. Już wszystko dobrze. Przeżyłyśmy straszne
rzeczy, ale to minęło. Przez wzgląd na mnie - zmieniła ton - musisz wziąć się w garść, Doro.
Tylko na ciebie liczę w naszych gospodarskich kłopotach. Czy to nie dziś przyjadą z pralni?
- Mój Boże! W samą porę przypomniałaś mi, Letty! Ciekawa rzecz, czy zwrócą brakującą
powłoczkę. Muszę wpisać notatkę o tym do książki. Już lecę, moja droga! Trzeba się tym
zająć.
- I zabierz te fiołki - powiedziała panna Blacklock. - Nie cierpię zwiędłych kwiatów.
- Jaka szkoda! Wczoraj zerwałam świeżuteńkie. Takie nietrwałe kwiatki... Mój Boże! Na
pewno zapomniałam nalać im wody. Ta moja głowa! Zawsze o wszystkim zapominam. No,
lecę już zająć się bielizną. Ci z pralni mogą nadjechać w każdej chwili - zakończyła Dora
Bunner i, kontenta już z życia i siebie, szybko opuściła pokój.
- Biedna Dora jest słabego zdrowia i nie powinna się denerwować - westchnęła panna
Blacklock. - Ma pan jeszcze pytania, inspektorze?
- Tak. Chciałbym usłyszeć, jakich ma pani domowników, i dowiedzieć się czegoś o nich.
- Rozumiem. Oprócz mnie i Dory Bunner mieszka tu dwoje moich młodszych krewnych,
Julia i Patryk Simmonsowie.
- Siostrzeniec i siostrzenica?
- Nie. Nazywają mnie ciocią Letty, ale to dalecy krewni. Dzieci mojej kuzynki.
- Od dawna są u pani?
- Nie. Od dwu miesięcy. Przed wojną mieszkali w południowej Francji. Później Patryk
zaciągnął się do marynarki wojennej, a Julia, o ile mi wiadomo, pracowała w biurze jednego z
ministerstw. Mieszkała wtedy w Llandudno. Po wojnie ich matka napisała do mnie, pytając,
czy mogliby przyjechać tutaj w charakterze płatnych gości. Obecnie Julia odbywa praktykę
aptekarską w szpitalu miejskim w Milchester, a jej brat studiuje inżynierię na tamtejszym
uniwersytecie. Jak panu wiadomo, do Milchester jedzie się autobusem tylko pięćdziesiąt
minut, a ja jestem zadowolona, że mam ich tutaj. Dom jest dla mnie stanowczo za duży. Płacą
mi coś za mieszkanie i wyżywienie i chyba wszystkim nam z tym dobrze - uśmiechnęła się
przyjemnie. - Lubię mieć młodzież w domu.
- Słyszałem, że trzecią młodą osobą w pani domu jest pani Haymes. To się zgadza?
- Tak. Filipa Haymes pracuje jako pomocnica ogrodnika w Dayas Hall, posiadłości pani
Lucas. Domek odźwiernego zajmuje tam stary ogrodnik z żoną, więc pani Lucas prosiła mnie
o pokój dla Filipy w Little Paddock. To bardzo sympatyczna młoda osoba. Jej mąż poległ we
Włoszech, a ośmioletni synek jest w szkole z internatem i, za moją zgodą, spędza tu wakacje i
ś
więta.
- A służba, proszę pani?
- Ogrodnik przychodzi we wtorki i piątki. Sprzątaczka, zamieszkała w tej osadzie, pani
Huggins, pracuje tutaj pięć razy w tygodniu przed południem. Na stałe mam do pomocy w
kuchni cudzoziemkę o nazwisku niemożliwym do wymówienia. To uciekinierka z Europy
Ś
rodkowej. Sądzę, że Mitzi nastręczy panu sporo kłopotu. Biedaczka cierpi na coś w rodzaju
manii prześladowczej.
Craddock ze zrozumieniem skinął głową. Przypomniał sobie nieocenione informacje
posterunkowego Legga, który nazwisko Dory Bunner opatrzył uwagą "Roztrzepana", pannę
Blacklock scharakteryzował zwrotem "Na poziomie", a personalia Mitzi uzupełnił jednym
słowem: "Kłamie".
- Niech pan nie uprzedza się, inspektorze, do niej tylko dlatego, że biedaczka kłamie -
powiedziała właścicielka Little Paddocks, zupełnie jak gdyby czytała w myślach detektywa. -
Myślę, że jak to się często zdarza, w każdym kłamstwie kryje się odrobina prawdy. Z
pewnością jej opowieści o rozmaitych okrucieństwach urastały z biegiem czasu i biedna Mitzi
przypisuje teraz sobie i swojej rodzinie wszystko, o czym czytała lub słyszała. Niewątpliwie
jednak przeżyła wiele i przynajmniej jedna bliska jej osoba została zabita w jej obecności.
Zapewne liczni uchodźcy z kontynentu sądzą... najprawdopodobniej słusznie... że tym więcej
zyskają naszej sympatii, im srożej byli prześladowani. Otwarcie mówiąc - ciągnęła panna
Blacklock - Mitzi jest nieznośna. Drażni i denerwuje nas wszystkich. Opryskliwa, skora do
podejrzeń, wciąż urażona i patrzy tylko, kto i jak jej ubliży. Ale żal mi jej mimo wszystko.
Mitzi, jeżeli chce, gotuje znakomicie - zakończyła z uśmiechem.
- Spróbuję, proszę pani, możliwie najmniej ją męczyć - powiedział Craddock uspokajającym
tonem. - Czy to panna Julia Simmons otworzyła drzwi, kiedy tu przyszedłem?
- Tak. Chce pan z nią teraz mówić? Patryka nie ma w domu. Filipę Haymes zastanie pan w
Dayas Hali.
- Bardzo dziękuję. Chętnie pomówię teraz z panną Simmons, jeżeli pani pozwoli.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
JULIA, MITZI I PATRYK
1
Kiedy Julia weszła do salonu i usiadła na tym samym krześle, na którym siedziała przed
chwilą Letycja Blacklock, Craddock stwierdził, że jej chłodne opanowanie dziwnie go drażni.
Spojrzeniem przylgnęła do jego twarzy. Oczekiwała pytań.
Panna Blacklock wycofała się taktownie.
- Zechce pani opowiedzieć mi o wczorajszym wieczorze?
- Późnym wieczorem zasnęliśmy wszyscy kamiennym snem - odpowiedziała. - Zapewne była
to reakcja.
- Chodzi mi o wcześniejszy wieczór, od szóstej.
- Aha, rozumiem. Po szóstej przyszło wiele nudnych osób...
- A mianowicie? - przerwał. Rzuciła mu znów pogodne spojrzenie.
- To pan już wie, prawda?
- Pozwoli pani, że ja będę zadawał pytania? - uśmiechnął się Craddock.
- Przepraszam... Powtarzanie nudzi mnie okropnie. Pana widać nie nudzi... Otóż przyszli
pułkownik Easterbrook z żoną, panna Hinchliffe i panna Murgatroyd, pani Swettenham z
synem Edmundem i pani Harmon, żona proboszcza. Przychodzili w takim właśnie porządku.
Może życzy pan sobie wiedzieć, co mówili? Wszyscy powtarzali jedno i to samo. "O!
Centralne ogrzewanie działa!" i "Prześliczne chryzantemy!"
Craddock przygryzł wargi. Dziewczyna miała talent naśladowczy.
- Wyjątek stanowiła pani Harmon. Urocza babka! Przybiegła w kapeluszu na bakier, z
rozwiązanymi sznurowadłami i prosto z mostu zapytała, kiedy zacznie się morderstwo. Ma
się rozumieć, speszyła całe towarzystwo, bo inni udawali, że wstąpili przy jakiejś tam okazji.
Ciocia Letty odpowiedziała na swój oschły sposób, że zapewne wkrótce. Zegar począł
dzwonić, a jak skończył, zgasło światło, drzwi otworzyły się raptownie i postać w masce
zawołała: "Ręce do góry!" czy coś w podobnym sensie. Przypominało to kiepski film i, słowo
daję, było śmieszne. Później huknęły dwa strzały, wymierzone w ciocię Letty, i historia
przestała być śmieszna.
- Gdzie znajdowały się poszczególne osoby, kiedy to nastąpiło?
- Kiedy zgasło światło? Cóż, stali tu i ówdzie. Pani Harmon siedziała na kanapie. Hinch... to
znaczy panna Hinchliffe, zajęła godne jej, męskie miejsce przed kominkiem.
- Wszyscy byli w tej części pokoju czy też w drugiej, mniejszej?
- Głównie w tej, jak mi się zdaje. Za arkadą był Patryk, bo zamierzał podać kseres. Sądzę, że
pułkownik Easterbrook poszedł za nim, ale nie jestem pewna. Inni, jak powiedziałam już, stali
tu i ówdzie.
- A pani?
- O ile przypominam sobie, byłam tu, przy oknie. Ciocia Letty sięgała po papierosy.
- Stała przy stoliku koło arkady?
- Tak... Nagle światło zgasło i rozpoczął się kiepski film.
- Napastnik miał silną latarkę. Co z nią robił?
- Świecił nam prosto w twarze. Aż oczy bolały.
- Teraz, proszę pani, zależy mi na bardzo dokładnej odpowiedzi. Czy ten człowiek świecił
latarką w jedno miejsce, czy też przesuwał smugę światła?
Julia zastanawiała się przez chwilę. Niewątpliwie nie była już teraz tak obojętna i znudzona.
- Nie, nie oświetlał jednego miejsca. Poruszał nią, tak że światło przesuwało się po
wszystkich, jak na dancingu. No i padły strzały. Dwa strzały.
- Co dalej?
- Napastnik szybko się odwrócił, Mitzi zaczęła gdzieś ryczeć jak syrena alarmowa. Latarka
zgasła i usłyszałam jeden strzał. Wtedy drzwi zamknęły się wolno, z nieprzyjemnym
zgrzytem. Znowu znaleźliśmy się w ciemnościach i nikt nie wiedział, co robić. Biedna Bunny
beczała jak ranny królik, a od strony holu dobiegały wrzaski Mitzi.
- Czy, pani zdaniem, ten Scherz popełnił samobójstwo, czy też potknął się i rewolwer sam
wypalił?
- Nie mam pojęcia. Wszystko wyglądało całkiem teatralnie. Szczerze mówiąc, myślałam, że
to głupi dowcip, póki nie zobaczyłam krwi cieknącej z ucha Letty. Bo gdyby ktoś dla żartu
wystrzelił z rewolweru, aby całej hecy nadać bardziej realny charakter, mierzyłby przecież w
górę, nad głowami, prawda?
- Niewątpliwie. Czy, pani zdaniem, Scherz mógł widzieć, do kogo mierzy? Czy sylwetka
panny Blacklock rysowała się wyraźnie w smudze światła?
- Nie wiem. Patrzyłam na napastnika, nie na nią.
- Chodzi mi o to, czy sądzi pani, że ten człowiek rozmyślnie i celowo strzelał do panny
Blacklock?
- Do Letty? - Julia była jak gdyby zdziwiona. - Nie... Nie zdaje mi się. Gdyby chciał ją
zastrzelić, mógł znaleźć sto bardziej dogodnych sposobności. W jakim celu gromadziłby
znajomych i sąsiadów, by tym sposobem utrudnić sobie zadanie? Każdego dnia mógłby na
stary, wypróbowany sposób oddać strzał zza żywopłotu i najprawdopodobniej ujść cało.
"Oto wyczerpująca odpowiedź na gadaninę Dory Bunner o zamachu na życie panny
Blacklock" - pomyślał Craddock.
- Bardzo pani dziękuję - powiedział z westchnieniem. - Teraz chciałbym porozmawiać z
Mitzi.
- Proszę uważać, żeby nie wydrapała panu oczu - przestrzegła go Julia. - To dzika kocica!
2
Craddock wraz z Fletcherem udali się do Mitzi do kuchni. Gdy weszli, była zajęta
wałkowaniem ciasta. Spojrzała na Craddocka bardzo podejrzliwie. Minę miała ponurą, czarne
włosy spadały jej na oczy, a purpurowa bluzka i jaskrawozielona spódnica nie pasowały do jej
ziemistej cery.
- Po co tu w mojej kuchni, panie policjancie? Jesteście z policji, no nie? Wszędzie
prześladujecie ludzi. Zawsze! Ha! Powinnam do tego przywyknąć. Mówią, że w Anglii jest
inaczej. Gdzie tam! Całkiem tak samo! Pan przyszedł, żeby mnie torturować, wymuszać
zeznania, no nie? Nic z tego! Ja nic nie powiem. Będzie mi pan wyrywał paznokcie, co? I
przykładał do skóry płonące zapałki. I jeszcze gorzej, no nie? Ale ja nic nie powiem. Słyszy
pan? Nic! Absolutnie! A pan wyśle mnie do obozu koncentracyjnego, co? Mniejsza o to!
Craddock przypatrywał się jej z uwagą. Obmyślał najbardziej skuteczną metodę ataku.
- W porządku. Proszę ubrać się w płaszcz i kapelusz.
- Co takiego? - zapytała zdziwiona.
- Proszę wziąć płaszcz i kapelusz. Pójdzie pani z nami. Nie mam przy sobie aparatu do
wyrywania paznokci ani torby z podobnymi przyrządami. Takie rzeczy trzymamy na
posterunku. Fletcher! Ma pan przy sobie kajdanki?
- Tak jest, panie inspektorze! - odrzekł Fletcher z uznaniem.
- Ja nie pójdę! - krzyknęła Mitzi, cofając się szybko. - Nie chcę!
- W takim razie proszę odpowiadać uprzejmie na uprzejme pytania. Życzy sobie pani, by
obecny był adwokat?
- Prawnik? Nie! Nie wierzę prawnikom.
Odłożyła wałek do ciasta, wytarła ręce ścierką i usiadła.
- Co pan chce wiedzieć? - zapytała posępnie.
- Chcę usłyszeć od pani, co działo się wczoraj wieczorem.
- Dobrze pan wie, co się działo.
- Ale chodzi mi o pani relację.
- Chciałam odejść. Ona powiedziała panu, że chciałam odejść? Jak w gazecie przeczytałam o
morderstwie, zaraz chciałam odejść. Nie puściła mnie. Jest niedobra, bez litości. Kazała mi
zostać. Ale wiedziałam, co się stanie. Dobrze wiedziałam, że mnie zamordują.
- Ale nie zamordowali, prawda?
- Prawda - przyznała niechętnie.
- Słucham. Jak to wszystko wyglądało?
- Byłam zdenerwowana. Tak! Byłam strasznie zdenerwowana. Przez cały wieczór. Słyszałam
hałasy, jak gdyby ktoś chodził po domu. Raz zdawało mi się, że zakradł się do holu, ale była
to tylko ta pani Haymes. Wróciła z pracy drzwiami od ogrodu. Często tamtędy wraca, bo, jak
powiada, nie chce zadeptywać frontowych schodów i ganku. Właśnie! Dużo to taką obchodzi!
To hitlerówka, no nie? Ma takie jasne włosy i niebieskie oczy, a na mnie patrzy z góry, jak na
jakiś śmieć. No i...
- Zostawmy w spokoju panią Haymes.
- No i co sobie taka myśli? Że jest kim? Czy tak jak ja ma za sobą kosztowne studia
uniwersyteckie? Czy ma stopień naukowy z ekonomii? Nie! Jest pomocnicą ogrodnika.
Kopie, strzyże trawę i za to dostaje ileś tam każdej soboty. Czemu udaje damę? Kim niby
jest?
- Zostawmy w spokoju panią Haymes. Słucham dalej.
- Do salonu zaniosłam kseres, kieliszki i ciasteczka, co je sama upiekłam. Później zabrzęczał
dzwonek, więc poszłam otworzyć. Otwierałam drzwi raz po raz. To poniżające zajęcie, ale
trudno. Później wróciłam do pokoju kredensowego i zaczęłam czyścić srebro. Myślałam
nawet, że to się dobrze składa, bo jak ktoś przyjdzie, żeby mnie zabić, będę miała pod ręką
taki duży nóż do krajania mięsa. Bardzo ostry!
- Jest pani przewidująca - wtrącił inspektor.
- Później usłyszałam strzały. Pomyślałam: "Stało się! Załatwione!". No i wbiegłam do pokoju
stołowego, nasłuchiwałam przez chwilę. Później był jeszcze jeden strzał i łoskot... Jakby
upadło w holu coś ciężkiego. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi nie chciały się otworzyć. Były
zamknięte z tamtej strony. Ja też byłam zamknięta. Jak szczur w pułapce. Oszalałam ze
strachu. Krzyczałam i krzyczałam, i tłukłam w drzwi pięściami. Nareszcie, proszę pana, ktoś
obrócił klucz w zamku i mnie wypuścił. Wtedy przyniosłam świece. Dużo świec. Bardzo
dużo. I zapaliło się znów światło. I zobaczyłam krew. Krew! Ach, Gott in Himmel!
Zobaczyłam krew! Nie pierwszy raz! Mój mały braciszek... Zabili go na moich oczach!
Widziałam krew na ulicy... ludzi rannych... umierających... Widziałam...
- Rozumiem. Bardzo pani dziękuję.
- A teraz - podjęła tragicznie Mitzi - możecie aresztować mnie, zabrać do więzienia.
- Nie dzisiaj, proszę pani - uśmiechnął się inspektor.
3
Craddock z Fletcherem minęli hol, podeszli do frontowych drzwi domu i omal nie zderzyli się
z wysokim, przystojnym młodym mężczyzną, który właśnie wchodził.
- Łapsy, jak pragnę zdrowia! - zawołał.
- Pan Patryk Simmons?
- Zgadza się, inspektorze. Pan jest inspektorem, prawda? A pański towarzysz to sierżant?
- Odgadł pan trafnie. Mógłbym zamienić z panem kilka słów?
- Jestem niewinny, inspektorze! Przysięgam!
- Proszę nie dowcipkować, panie Simmons. Pozostało mi do przesłuchania sporo osób,
wolałbym zatem nie marnować czasu. Co to za pokój? Moglibyśmy z niego skorzystać?
- Nazywa się pracownia, chociaż nikt w nim nie pracuje.
- Słyszałem, że jest pan studentem - zaczął Craddock.
- Tak. Ale dziś nie mogłem skoncentrować się na matematyce, więc wróciłem do domu.
Craddock zadał formalne pytania o imię i nazwisko, wiek i stosunek do służby wojskowej.
- A teraz, proszę pana, zechce pan opowiedzieć, jak wyglądał wczorajszy wieczór.
- Zabiliśmy tucznego cielca, inspektorze. To znaczy, Mitzi specjalnie upiekła smakowite
ciasteczka, ciocia Letty odkorkowała świeżą butelkę kseresu...
- Świeżą? Więc była inna?
- Tak. Tylko połowa. Ale czemuś nie spodobała się cioci.
- Czy panna Blacklock była wtedy zaniepokojona?
- Nie... Nie sądzę, inspektorze. To osoba niezwykle zrównoważona. Niespokojna była stara
Bunny. Przejęła się ogłoszeniem i od rana prorokowała katastrofę.
- Bała się?
- Niewątpliwie! I strach smakowała z gustem.
- Potraktowała serio to ogłoszenie?
- Tak. Przeraziło ją śmiertelnie.
- Słyszałem, że panna Blacklock po przeczytaniu ogłoszenia, o którym mowa, podejrzewała
zrazu, że to pańska sprawka. Dlaczego tak sądziła?
- Dlaczego? Bo w tym domu ja zawsze bywam winien wszystkiemu!
- Ale pan nie miał z tym nic wspólnego?
- Ja? Absolutnie nic.
- A ten Rudi Scherz. Widział go pan kiedyś? Rozmawiał z nim?
- Nigdy w życiu.
- Ale to żart w pana stylu, prawda?
- Skąd pan wie? Może dlatego, że raz włożyłem ciasto z jabłkami do łóżka panny Bunny, no i
przysłałem Mitzi kartkę pocztową z wiadomością, że gestapo jest na jej tropie?
- Zechce pan opowiedzieć o wczorajszych wydarzeniach.
- Akurat wyszedłem do najmniejszego salonu po tacę z poczęstunkiem i wtedy... Stoliczku,
nakryj się! Wtedy zgasły światła. Odwróciłem się szybko i zobaczyłem w drzwiach faceta,
który powiedział głośno: "Ręce do góry!". Więc wszyscy przestraszyli się i zaczęli krzyczeć.
Zastanawiałem się właśnie, czy zdołam go obezwładnić, gdy facet zaczął strzelać z
rewolweru i gruchnął na podłogę, a jego latarka zgasła. Zrobiło się ciemno i pułkownik
Easterbrook zaczął komenderować w naprawdę koszarowym stylu. "Światło!" - wołał i
dopytywał się, czy moja zapalniczka działa. Nie działała. Nie działała jak zawsze. To
diabelski wynalazek!
- Sądzi pan, że napastnik mierzył z rozmysłem do panny Blacklock?
- Czy ja wiem? Powiedziałbym raczej, że dla kawału strzelał na chybił trafił. Może później
uprzytomnił Sobie, że posunął się za daleko. - I zastrzelił się?
- Być może. Kiedy zobaczyłem jego twarz, pomyślałem, że facet wygląda na drobnego
złodziejaszka, więc łatwo mógł stracić głowę.
- Na pewno nigdy wcześniej pan go nie widział?
- Nigdy. Z całą pewnością.
- Bardzo dziękuję. Teraz chciałbym pomówić ze wszystkimi osobami, które były tu wczoraj
wieczorem. Jaka kolejność byłaby najdogodniejsza?
- Aha... Nasza Filipa... to znaczy pani Haymes... pracuje w Dayas Hali, prawie naprzeciwko
tego domu. Potem najbliżej będzie do Swettenhamów. Każdy wskaże panu drogę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
NAOCZNI ŚWIADKOWIE
1
Posiadłość Dayas Hall ucierpiała poważnie w latach wojny. To nie budziło wątpliwości. Perz
zarastał to, co musiało niegdyś być szparagarnią. Krzyżownica, powój oraz inne chwasty
ogrodowe pieniły się bujnie. Jedynie część ogrodu warzywnego była utrzymywana w
porządku i tam właśnie Craddock zastał starego mężczyznę o zgorzkniałej minie, który
wsparty na szpadlu stał pogrążony w myślach.
- Aha! Szuka pan pani Haymes, co? Nie wiem, gdzie ją można znaleźć. Ona robi tylko to, co
sama zechce. Aha! Tylko to, proszę pana! Nie chce nikogo słuchać. A mógłbym dużo ją
nauczyć. Co z tego? Dzisiejsze młode panie są samowolne, no nie? Myślą, że wszystkie
rozumy pozjadały, bo poprzebierały się w portki i umieją prowadzić ciągnik. Tu trzeba
fachowej ogrodniczej roboty, a tego dzisiaj nikt nie uczy. Aha! Trzeba fachowej ogrodniczej
roboty!
- Rzeczywiście. Na to wygląda - przyznał Craddock.
Starowina potraktował te słowa jako przytyk.
- Co ja, proszę pana, mogę zrobić sam w takim dużym ogrodzie? Dawniej pracowało tu trzech
mężczyzn i jeden chłopiec. I tylu potrzeba, no nie? Mało kto potrafiłby sam zrobić tyle, ile ja
robię. Czasem pracuję do ósmej wieczór, proszę pana! Do ósmej!
- Przy jakim świetle? Lampy naftowej?
- Ma się rozumieć, nie mówię o tej porze roku. Ma się rozumieć! Mówię o letnich
wieczorach.
- Rozumiem. Pójdę teraz poszukać pani Haymes - powiedział inspektor.
Stary zaciekawił się.
- Na co ona panu? Pan z policji, hę? Coś z nią nie w porządku? A może chodzi o to, co było w
Little Paddocks? Podobno zamaskowani bandyci wdarli się i rewolwerem sterroryzowali
pokój pełen ludzi. Takie rzeczy nie trafiały się przed wojną. Nigdy! Teraz dezerterzy włóczą
się po całym kraju. Czemu nie biorą się za niech władze wojskowe?
- Tego nie wiem - odrzekł Craddock. - Myślę, że dużo się tu mówi o tym napadzie. Prawda?
- Pewno, że prawda! Bo co to się teraz wyrabia! Ned Barker powiada, że jest tyle zła z
ciągłego chodzenia do kina. A znów Tom Riley, że pęta się za dużo cudzoziemców. I na
pewno, powiada, w zmowie była ta, co jest za kucharkę u panny Blacklock, okropna
sekutnica. To anarchistka, powiada, może jeszcze gorzej. Takich nam tu nie trzeba. Znowu
Marlena, bufetowa z baru, mówi, że w domu panny Blacklock było na pewno coś cennego.
Chociaż wcale na to nie wygląda, bo, mówi Marlena, panna Blacklock chodzi zawsze marnie
ubrana i tylko nosi na szyi swoje duże fałszywe perły. Ale, powiada, jakby były prawdziwe!
Znów Flora, córka starej Bellamy, powiada, że to głupie gadanie, bo taka biżuteria nazywa się
teatralna. Nieprawda! Moja stara była za pokojową u jednej wielkiej pani, więc wie, jak to się
nazywa. Tak czy inaczej, zawsze to szkło i tyle! Coś podobnego nosi też młoda panna
Simmons. Złote liście bluszczu, pieski, takie rzeczy. Ha! Rzadko się teraz widzi prawdziwe
złoto. Nawet obrączki ślubne robią z jakiejś tam platyny! Nieeleganckie to, kosztuje Bóg wie
ile!
Stary Ashe urwał, by nabrać tchu, i dalej mówił swoje:
- Panna Blacklock nie trzyma w domu większych pieniędzy. Jim Huggins powiada, że wie na
pewno. Musi wiedzieć, no nie? Jego żona chodzi na posługi do Little Paddocks, a ona
wszystko spenetruje. Baba ma dobre oko, rozumie pan? I wszędzie nos wetknie.
- Czy Huggins mówił, co jego żona myśli o tym wszystkim?
- A mówił! Wiadomo! Ona myśli, że w zmowie była ta Mitzi. Straszna z niej sekutnica. I
jakie przybiera tony! Jednego dnia w oczy nazwała panią Huggins wyrobnicą!
Craddock milczał przez chwilę. Porządkował w myślach wynurzenia starego ogrodnika.
Dawały mu obraz poglądów prostych ludzi z Chipping Cleghorn, nie sądził jednak, by mogły
wnieść coś konkretnego do śledztwa. Odwrócił się i ruszył z miejsca, a stary zawołał w ślad
za nim.
- Pewno znajdzie pan ją przy jabłonkach. Jest młodsza ode mnie. Łatwiej jej zdejmować owoc
z drzewa.
Rzeczywiście, Craddock znalazł Filipę Haymes przy jabłonkach. Najpierw zobaczył parę
smukłych nóg ubranych w spodnie zsuwającą się zręcznie po pniu drzewa. Chwilę później
stała przed nim Filipa o zaróżowionej twarzy i jasnych włosach potarganych przez gałęzie.
"Dobra byłaby z niej Rozalinda" - pomyślał zrazu inspektor, który był wielbicielem Szekspira
i z powodzeniem grał rolę melancholijnego Jakuba w "Jak wam się podoba", gdy teatr
amatorski wystawiał tę sztukę na rzecz Domu dla Sierot po Funkcjonariuszach Policji.
Niebawem jednak zmienił zdanie. Filipa - zbyt sztywna na Rozalindę - choć była bardzo
angielska w swojej jasnowłosej urodzie i bierności, ale angielska w stylu dwudziestego raczej
niż szesnastego wieku. Dobrze wychowana, opanowana Angielka, bez śladu swawolności.
- Dzień dobry pani i przepraszam za najście. Inspektor-detektyw Craddock z policji hrabstwa
Middle. Chciałbym zamienić z panią kilka słów.
- Na temat wczorajszego wieczoru?
- Tak.
- To długo potrwa? Może... Niepewnie rozejrzała się dokoła. Inspektor wskazał leżący opodal
pień drzewa.
- Tam rozmowa będzie miała nieoficjalny charakter - uśmiechnął się. - No i oderwę panią od
pracy, ale tylko na tak długo, jak się to okaże konieczne.
- Bardzo dziękuję.
- Chodzi o formalne dane do protokołu. Wczoraj wieczorem wróciła pani stąd do domu. O
której?
- Jakieś dwadzieścia po piątej. Zostałam o te dwadzieścia minut dłużej, ponieważ musiałam
skończyć podlewanie w cieplarni.
- Którymi drzwiami pani weszła?
- Bocznymi. Jest krótsza droga obok kurnika. Nie trzeba wtedy okrążać domu, no i nie lubię
zadeptywać ganku od frontu. Czasami bywam strasznie ubłocona.
- Zawsze wchodzi para do domu tamtędy?
- Tak.
- Drzwi nie były zamknięte na klucz?
- Nie były. Latem są przeważnie szeroko otwarte. O tej porze roku zamyka się je, ale nie na
klucz. Często z nich wszyscy korzystamy. Wczoraj wieczorem ja przekręciłam klucz w
zamku.
- Zawsze pani to robi?
- Mniej więcej od tygodnia, tak. O szóstej już się ściemnia. Panna Blacklock często zamyka
wieczorem kaczki albo kury. Ale przeważnie korzysta z drzwi kuchennych.
- Jest pani pewna, że wczoraj wieczorem zamknęła pani na klucz boczne drzwi?
- Tak, jestem pewna.
- A w domu co pani robiła?
- Zrzuciłam ubłocone buty, poszłam na piętro, wykąpałam się i przebrałam. Kiedy wróciłam
na dół, spostrzegłam, że szykuje się przyjęcie. Nic oczywiście nie wiedziałam o tym
niemądrym ogłoszeniu.
- Zechce teraz pani opisać przebieg napadu?
- Nagle zgasło światło...
- Gdzie pani wtedy była?
- Przy kominku. Szukałam zapalniczki, bo zdawało mi się, że położyłam ją tam na półce.
Więc światło zgasło i wszyscy zaczęli się śmiać, coś mówić. Raptem drzwi otwarły się z
hałasem. Jakiś człowiek oświetlił nas latarką, po czym zaczął wywijać rewolwerem i kazał
nam podnieść ręce.
- Posłuchała go pani?
- Nie. Myślałam, że to tylko żarty, poza tym byłam zmęczona. Uważałam, że zabawa uda się i
bez mojego udziału.
- Innymi słowy nudziło to panią, prawda?
- Raczej tak. Później wystrzelił rewolwer. Huk był ogłuszający i rzeczywiście mnie
wystraszył. Latarka zakreśliła łuk w powietrzu, upadła, zgasła. Wtedy Mitzi zaczęła
wrzeszczeć. Kwiczała jak zarzynane prosię.
- Czy blask latarki wydał się pani oślepiający?
- Niespecjalnie. Ale to był silny reflektor. Przez moment oświetlał pannę Bunner. Wyglądała
jak upiór: trupio blada z rozdziawionymi ustami i oczyma wysadzonymi z orbit.
- Napastnik poruszał latarką?
- O tak! Wodził smugą światła po całym pokoju.
- Jak gdyby kogoś szukał?
- Nie powiedziałabym. Raczej tak sobie, na chybił trafił.
- Co dalej, proszę pani? Filipa zmarszczyła brwi.
- Zrobił się straszny zamęt. Edmund Swettenham i Patryk Simmons zapalili zapalniczki i
wyszli z holu, a my wszyscy pośpieszyliśmy za nimi. Ktoś otworzył drzwi jadalni... Tam było
widno, Edmund Swettenham uderzył w twarz Mitzi i przerwał jej histeryczne krzyki. Wtedy
poczuliśmy się trochę lepiej.
- Widziała pani zwłoki tego człowieka?
- Tak.
- Znała go pani? Widziała kiedykolwiek?
- Nigdy.
- Jak pani sądzi? Czy to był przypadek, czy Rudi Scherz zastrzelił się świadomie?
- Nie mam pojęcia, panie inspektorze.
- Nie widziała go pani, kiedy uprzednio przyszedł do Little Paddocks?
- Nie. Podobno przyszedł około południa. O tej porze nie bywam w domu. Pracuję nieomal
cały dzień.
- Dziękuję pani... Aha! Jeszcze jedno. Ma pani cenną biżuterię, pierścionki, bransolety, coś
takiego?
Zaprzeczyła poruszeniem głowy.
- Pierścionek zaręczynowy... dwie broszki...
- I o ile pani wiadomo, nikt nie przechowuje w domu rzeczy szczególnie wartościowych?
- Nie... Jest tam trochę ładnego srebra, ale to nic szczególnie wartościowego.
- Jeszcze raz bardzo dziękuję.
2
W powrotnej drodze przez ogród warzywny Craddock spotkał postawną damę o rumianej
twarzy, mocno ściśniętą gorsetem.
- Dzień dobry! - zagadnęła go wojowniczym tonem. - Co pan tu robi?
- Pani Lucas, prawda? Jestem inspektor-detektyw Craddock.
- Aha, to pan. Przepraszam. Nie znoszę intruzów, którzy wchodzą tu i zajmują czas moim
ogrodnikom. Rozumiem jednak, że pan pełni obowiązki służbowe.
- Tak, proszę pani.
- Wolno zapytać, czy policja przewiduje dalsze napady, takie jak ten u panny Blacklock? Czy
działa jakiś gang?
- Nie, proszę pani. Jesteśmy przekonani, że napad nie był robotą gangu.
- Okropnie dużo teraz rabunków. Policja robi się opieszała - podjęła dama, a że Craddock
milczał, dodała po pauzie: - Rozmawiał pan z Filipa Haymes, prawda?
- Potrzebne mi są jej zeznania jako naocznego świadka.
- A nie mógł pan zaczekać do pierwszej? Ostatecznie przyzwoicie byłoby rozmawiać z Filipa,
jak ma przerwę, nie w godzinach, za które ja płacę.
- Spieszę się, proszę pani, do komendy policji.
- Właśnie... Trudno wymagać dziś ludzkich względów, a także rzetelnego dnia pracy.
Przychodzi się późno, marudzi przez pół godziny. Później o dziesiątej przerwa na herbatę, no
i koniec z robotą, gdy deszcz zaczyna kropić. Jak trzeba strzyc trawnik, kosiarka z reguły
szwankuje. A do domu wychodzi się pięć albo dziesięć minut przed czasem.
- Słyszałem, że pani Haymes zakończyła wczoraj pracę dwadzieścia po piątej, zamiast
punktualnie o piątej.
- Tak, tak... To prawda. Pani Haymes, żeby jej oddać sprawiedliwość, jest na ogół pilna,
chociaż zdarza się czasami, że wychodzę do ogrodu i nigdzie nie mogę jej znaleźć. Jest osobą
z towarzystwa, inspektorze, i oczywiście wszyscy czujemy się w obowiązku, aby pomagać
tym biednym młodym wdowom wojennym. Ale niekiedy bywa to bardzo niedogodne.
Wakacje szkolne trwają długo, a zgodnie z umową pani Haymes wykorzystuje wtedy urlop.
Wciąż jej tłumaczę, że obecnie istnieją doskonale prowadzone obozy, na których dzieciom
jest dużo lepiej niż z rodzicami. Dlatego nie widzę potrzeby, by dzieci zjeżdżały na wakacje
do domu.
- A pani Haymes jest odmiennego zdania?
- To dziewczyna uparta jak osioł. Bierze urlop akurat w czasie, kiedy co do dnia trzeba
wałować i oznaczać kort tenisowy. A stary Ashe wykreśla linie zupełnie krzywo. Ale co ją
obchodzi moja wygoda?
- Zapewne pani Haymes dostaje pensję niższą od normalnie obowiązującej?
- Ma się rozumieć! Na cóż innego mogłaby liczyć?
- Oczywiście, proszę pani! Na cóż innego mogłaby liczyć? Pozwolę sobie pożegnać panią -
zakończył rozmowę Craddock.
3
- To było straszne! - mówiła radośnie podniecona pani Swettenham. - Straszne! Przerażające!
Moim zdaniem w redakcji "Gazetki" powinni być bardziej ostrożni przy przyjmowaniu
ogłoszeń. To ogłoszenie wydało mi się bardzo dziwne, kiedy je przeczytałam. I powiedziałam
coś w tym sensie. Prawda, Edmundzie?
- Pamięta pani, gdzie pani była, kiedy zgasło światło?
- Ha! Przypomniał mi pan moją starą nianię! "Gdzie był Mojżesz, kiedy światło zgasło?"
Odpowiedź brzmiała rzecz jasna: "W ciemnościach". Pasuje to do wczorajszego wieczoru.
Wszyscy stali i czekali, co się stanie. A później ten dreszczyk, kiedy zrobiło się ciemno!
Drzwi otwarły się i stanął w nich mężczyzna z rewolwerem. Oślepiający blask latarki i słowa
wypowiedziane tonem groźby: "Pieniądze albo życie!". Nigdy nie bawiłam się tak dobrze!
Później, w jakąś minutę później, zrobiło się rzeczywiście strasznie! Prawdziwe kule
gwizdnęły nam nad głowami! Czuliśmy się jak komandosi w akcji.
- Gdzie pani wtedy była?
- Zaraz... zaraz... Niech no sobie przypomnę... Z kim mogłam wtedy rozmawiać, Edmundzie?
- Nie mam pojęcia, mamo.
- Hm... Może to wtedy panna Hinchliffe pytała mnie, czy podczas chłodów należy dawać
kurom tran? Albo pani Harmon... Nie! Pani Harmon dopiero co przyszła. Chyba pułkownik
Easterbrook mówił, że ośrodek badań jądrowych na terenie Anglii stwarza poważne
zagrożenie. Łatwo może wyzwolić się energia radioaktywna, więc takie coś należałoby
ulokować na odległej bezludnej wyspie.
- Nie przypomina sobie pani, czy wtedy pani stała, czy siedziała?
- Czy to takie ważne, inspektorze? Byłam gdzieś niedaleko okna... Nie! Raczej przy kominku,
bo wiem na pewno, że znajdowałam się blisko zegara, kiedy zaczął bić. Wstrząsająca chwila!
Przeszył mnie dreszcz oczekiwania na coś, co ma nastąpić!
- Wspomniała pani o oślepiającym blasku latarki. Czy smuga światła była skierowana na
panią?
- Tak! Prosto w oczy! Zupełnie mnie oślepiło.
- A napastnik trzymał latarkę spokojnie czy też przesuwał nią po wszystkich osobach?
- Nie pamiętam doprawdy... Jak to wyglądało, Edmundzie?
- Smuga światła poruszała się wolno i kolejno obejmowała nas wszystkich. Może ten
człowiek sprawdzał, czy ktoś nie zamierza rzucić się na niego - zabrał głos Edmund.
- Gdzie pan się wówczas znajdował? W którym miejscu w salonie? - zwrócił się doń
inspektor.
- Rozmawiałem z Julią Simmons. Staliśmy pośrodku pokoju... tego większego.
- Wszyscy inni byli również w tej części salonu? Może ktoś znajdował się w drugiej?
- Chyba poszła tam Filipa Haymes. Tak! Stała przy kominku. Zdaje mi się, że szukała czegoś
na półce.
- A trzeci wystrzał? Czy napastnik celowo strzelił do siebie, czy też był to przypadek? Jak pan
sądzi?
- Nie mam pojęcia. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek odwrócił się raptownie, zgiął wpół i
upadł. Ale wszystko odbywało się w zamęcie i nie sposób było coś zauważyć. Później
kucharka panny Blacklock zaczęła krzyczeć.
- Słyszałem, że to pan otworzył drzwi pokoju stołowego i wypuścił tę dziewczynę.
- Tak.
- Czy drzwi na pewno były zamknięte na klucz? - zapytał Craddock.
Edmund spojrzał nań podejrzliwie.
- Z całą pewnością. Nie wyobraża pan sobie chyba...
- Po prostu gromadzę i zestawiam fakty. Bardzo panu dziękuję.
4
Inspektor Craddock spędził niemało czasu w domu państwa Easterbrooków. Musiał
wysłuchać rozwlekłych wywodów o psychologicznym aspekcie sprawy.
- Podejście psychologiczne, inspektorze, to w naszych czasach jedynie słuszna metoda -
pouczał go pułkownik. - Winien pan trafnie zrozumieć przestępcę. Otóż cała tutejsza historia
jest zupełnie przejrzysta dla kogoś o doświadczeniu tak rozległym jak moje. Czemu ten
człowiek zamieścił ogłoszenie w "Gazetce"? Oczywiście z pobudek psychologicznych.
Pragnął rozgłosu. Chciał skupić na sobie powszechne zainteresowanie. Pracownicy hotelu
Royal zapewne lekceważyli go jako cudzoziemca; może nim pomiatali. Albo puściła go
kantem jakaś dziewczyna. Być może właśnie jej chciał zaimponować. Kto jest bożyszczem
współczesnej kinematografii? Gangster! Zuch pierwszej klasy! I co? Facet chciał zabłysnąć w
roli zucha pierwszej klasy. Rabunek z włamaniem? Czarna maska? Rewolwer? Ma się
rozumieć, potrzebna mu jest widownia. Musi mieć widownię. No i stara się o nią. Później, w
kulminacyjnym momencie, ponosi go rola. Jest więcej niż włamywaczem. Jest zabójcą.
Zaczyna strzelać... Strzela na oślep...
- Na oślep! - podchwycił szybko Craddock. - Pan pułkownik użył tego zwrotu. Sądzi pan, że
Scherz nie strzelał do określonej osoby? Wyrażając się ściślej, do panny Blacklock?
- Nie, nie! Strzelał, jak powiedziałem, na oślep. I dlatego właśnie w końcu się opamiętał.
Uprzytomnił sobie, że kogoś trafił. Było to tylko zadraśnięcie, ale on nie mógł o tym
wiedzieć. Doznał gwałtownego wstrząsu. Przedstawienie zmieniło się nagle w rzeczywistość.
Ktoś został ranny, może zabity. Zrozumiał to i pod wpływem szalonej paniki oddał strzał do
siebie.
Pułkownik zrobił pauzę, odchrząknął i podjął tonem uznania dla siebie:
- Proste to, prawda? Proste jak drut.
- W cudowny sposób przedstawiłeś to wszystko, Archie! - zawołała pani Easterbrook z nutą
uwielbienia i podziwu.
Inspektor pomyślał, że sposób przedstawienia tego wszystkiego był istotnie cudowny, lecz
uwielbienia ani podziwu nie odczuwał.
- W którym miejscu znajdował się pan pułkownik, kiedy zaczęła się strzelanina?
- Stałem z żoną w pobliżu środkowego stołu, na którym był wazon z jakimiś kwiatami.
- Chwyciłam cię za ramię! Prawda, Archie? Zlękłam się okropnie i musiałam... po prostu
musiałam w tobie znaleźć podporę!
- Biedne małe kociątko - uśmiechnął się Archie.
5
Inspektor zastał pannę Hinchliffe obok chlewika.
- Świnki to sympatyczne stworzenia - rzekła, drapiąc pofałdowany różowy grzbiet. -Ta
dobrze rośnie, co? Na Boże Narodzenie będzie z niej świetny bekon. Ale dlaczego chce pan
rozmawiać ze mną? Wczoraj wieczorem powiedziałam pańskim ludziom, że nie mam pojęcia,
co to był za jeden. Nigdy nie zauważyłam, żeby myszkował w sąsiedztwie czy coś takiego.
Nasza pani Mopp mówi, że pracował w jakimś hotelu, w Medenham Wells. Czemu tam nie
spróbował kogoś zabić'? Z pewnością mógłby liczyć na większy łup.
Craddock pomyślał, że to bardzo trafna uwaga:
- Gdzie pani była, kiedy zdarzył się ten incydent? - spytał.
- Ha! Incydent! Przypomina mi to moją służbę w Cywilnej Obronie Przeciwlotniczej.
Zapewniam pana, że przywykłam wtedy do rozmaitych "incydentów". Gdzie byłam, kiedy
zaczęła się strzelanina? To pan chce wiedzieć'?
- Tak.
- Stałam przed kominkiem i marzyłam, by ktoś zaproponował mi coś do wypicia.
- Sądzi pani, że ten człowiek strzelał na oślep czy też mierzył z rozmysłem do jednej osoby?
- Do Letty Blacklock, co? Skądże, u diabła, ja mam to wiedzieć'? Kiedy jest po wszystkim,
piekielnie trudno odtworzyć wrażenia i przypomnieć sobie, co się naprawdę działo. Tyle
wiem, że światła zgasły i oślepiło nas światło latarki. Później, jak gruchnęły strzały,
pomyślałam: "Jeżeli ten młody osioł, Patryk Simmons, bawi się naładowanym rewolwerem,
ktoś może oberwać".
- Podejrzewała pani, że to był Patryk Simmons?
- Oczywiście. Edmund Swettenham jest intelektualistą i pisuje książki, więc nie w głowie mu
podobnie głupie żarty. Stary pułkownik Easterbrook nie widziałby w takiej historii nic
ś
miesznego. Ale Patryk to inna sprawa. Postrzelony chłopak. Cóż? Winnam mu przeprosiny
za niesłuszne podejrzenie.
- A pani przyjaciółka też podejrzewała pana Simmonsa?
- Murg? Najlepiej niech pan sam z nią pogada. Nie usłyszy pan zresztą nic mądrego. Jest teraz
w sadzie. Chce pan, to ją zawołam.
Podniosła stentorowy głos i huknęła potężnie:
- Hop, hop! Hej! Murg!
- Idę!... - nadbiegł z oddali piskliwy głosik.
- Prę-dzej!. Po-li-cja!
Panna Murgatroyd nadbiegła żwawym truchtem. Była mocno zasapana. Spódnicę miała
wystrzępioną przy obrębie, jej włosy wymykały się spod źle dopasowanej siatki, a poczciwa,
okrągła twarz promieniała.
- Scotland Yard, co? - zapytała bez tchu. - Nie spodziewałam się. Inaczej nie wyszłabym z
domu.
- Nie zwróciliśmy się jeszcze do Scotland Yardu. Pozwoli pani, że się przedstawię. Inspektor
Craddock z Milchester.
- Bardzo dobrze, inspektorze... Bardzo dobrze... - odpowiedziała niepewnie. - Są już panowie
na tropie?
- Inspektor chce się dowiedzieć, gdzie byłaś, Murg, w krytycznej chwili - zabrała głos panna
Hinchliffe i spoglądając na Craddocka, mrugnęła porozumiewawczo.
- Mój Boże! Oczywiście. Tego należało się spodziewać. Chodzi o alibi, prawda? Zaraz...
Niech no pomyślę... Byłam... Naturalnie... Byłam z całym towarzystwem.
- Ze mną nie byłaś - sprostowała przyjaciółka.
- Mój Boże! Nie byłam z tobą, Hinch? Masz rację! Podziwiałam chryzantemy, bardzo nędzne,
prawdę mówiąc. Później zaczęło się, inspektorze... Tylko ja nie wiedziałam, że dzieje się coś
rzeczywiście. Nie wyobrażałam sobie, że rewolwer może być prawdziwy i... I w
ciemnościach wszystko przedstawiało się mętnie... I te okropne krzyki! Wszystko rozumiałam
na opak. Myślałam, że to ją ktoś morduje... tę cudzoziemkę, co pracuje u panny Blacklock.
Myślałam, że ktoś poderżnął jej gardło. Nie przypuszczałam, że to on został zabity... To
znaczy... Nie wiedziałam nawet, że pojawił się jakiś mężczyzna. Słyszałam tylko słowa:
"Ręce do góry, proszę państwa".
- "Ręce do góry" - poprawiła panna Hinchliffe. - Nie było mowy o "proszę państwa".
- Strach pomyśleć, że naprawdę bawiłam się wybornie do czasu, kiedy ta Mitzi zaczęła
krzyczeć. Tyle że po ciemku czułam się dziwnie i ktoś uraził mnie w odcisk. Strasznie mnie
zabolało. Życzy pan sobie, inspektorze, usłyszeć coś więcej?
- Nie. Bardzo pani dziękuję - odrzekł, przypatrując się jej z wyrazem zastanowienia w oczach.
Krótki śmiech panny Hinchliffe zabrzmiał jak szczeknięcie.
- Na wskroś cię przejrzał, Murg!
- Ależ, Hinch! - obruszyła się tamta. - Z przyjemnością, z całą przyjemnością
powiedziałabym panu inspektorowi wszystko, co wiem.
- Tylko pan inspektor tego nie chce - burknęła panna Hinchliffe i zwróciła się do Craddocka: -
Jeżeli załatwia pan sprawy w układzie geograficznym, następne będzie zapewne probostwo.
Może tam pan się czegoś dowie. Pani Harmon sprawia wrażenie osoby mocno roztargnionej,
ale, jak utrzymują niektórzy, ma głowę na karku. W każdym razie coś ma w tej głowie!
Panie spoglądały przez chwilę śladem oddalającego się Craddocka i Fletchera. Później Amy
Murgatroyd podjęła zdławionym głosem:
- Ach, Hinch! Byłam chyba okropna, co? Wszystko zupełnie mi się poplątało.
- Nic podobnego. Ogólnie biorąc, Murg, spisałaś się na medal.
6
Inspektor Craddock rozejrzał się nie bez przyjemności po dużym, raczej bardzo skromnym
pokoju, który przypominał mu trochę własny dom rodzinny w Cumberland. Obicia z
wyblakłego rypsu, ciężkie, odrapane fotele, trochę kwiatów, rozrzucone wszędzie książki,
spaniel drzemiący w koszyku. Sama pani Harmon, co prawda roztargniona i niezbyt starannie
ubrana, ale z wyrazem ożywienia na twarzy, wydała mu się sympatyczna.
- Nic panu nie pomogę - oznajmiła z miejsca i szczerze. - Oczy miałam zamknięte, bo oślepił
mnie blask latarki, a później, kiedy huknęły strzały, zacisnęłam powieki jeszcze mocniej. No i
ż
ałowałam, okropnie żałowałam, proszę pana, że to nie ciche morderstwo. Strasznie nie lubię
huku!
- Rozumiem... Nic pani nie widziała. Ale słyszała coś pani, prawda?
- O tak! Słyszałam niemało. Drzwi otwierały się i zamykały, ludzie pokrzykiwali, pletli
rozmaite głupstwa, Mitzi wyła niczym syrena alarmowa, biedna Bunny popiskiwała jak królik
w potrzasku. Wszyscy zderzali się, potykali jedni o drugich. Później pomyślałam, że już nie
będzie więcej strzałów, więc otworzyłam oczy. Wszyscy byli w holu, ze świecami. Później
zapaliły się światła i zaraz zrobiło się zwyczajnie... To znaczy... Nie tak zupełnie zwyczajnie,
ale staliśmy się znowu zwykłymi ludźmi, a nie ludźmi z mroku... Rozumie pan? Ludzie w
mroku zachowują się zupełnie inaczej.
- Tak... Chyba rozumiem, co pani ma na myśli - powiedział Craddock.
Pani Harmon uśmiechnęła się do niego.
- No i ten człowiek - podjęła - taki cudzoziemiec o szczurzej, rumianej twarzy i zdziwionej
minie, leżał na podłodze martwy, a obok niego rewolwer. Mój Boże! To wszystko nie miało
sensu. Absolutnie!
Zdaniem inspektora to wszystko rzeczywiście nie miało sensu i stanowiło twardy orzech do
zgryzienia.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WKRACZA PANNA MARPLE
1
Craddock położył przed komendantem policji hrabstwa kilka napisanych na maszynie
sprawozdań z przeprowadzonych rozmów. Rydesdale skończył właśnie czytać telegram, który
właśnie nadszedł ze Szwajcarii.
- Hm!... Nasz nieboszczyk figuruje w policyjnych kartotekach - powiedział. - Tego należało
się spodziewać.
- Oczywiście, panie pułkowniku.
- Biżuteria... Ta-ak... Lipne pozycje w rachunkach... I czeki... Facet zdecydowanie
nieuczciwy.
- Złodziejaszek na małą skalę.
- Zgoda! Ale małe rzeczy wiodą do większych.
- Bo ja wiem, panie pułkowniku. Rydesdale spojrzał nań bystro.
- Niezadowolony pan, Craddock?
- Tak jest, panie pułkowniku.
- Czemu? To prosta historia. A może pan jest innego zdania? Zobaczę, co mieli do
powiedzenia ci wszyscy, z którymi pan rozmawiał.
Sięgnął do sprawozdania i szybko przebiegł je wzrokiem.
- Jak zwykle... Pełno nieścisłości i sprzecznych zeznań. Relacje nigdy się nie pokrywają.
Tutaj ogólny obraz widać stosunkowo jasno.
- Zapewne, panie pułkowniku, ale... Ale to obraz nieprzekonujący... Błędny, jak mi się zdaje.
- Najpierw rozpatrzmy fakty. Rudi Scherz wyjechał z Medenham Wells autobusem o piątej
dwadzieścia i w Chipping Cięgnom był punkt o szóstej. Potwierdzają to zeznania konduktora
i dwu pasażerów. Z przystanku autobusowego ruszył w kierunku Little Paddocks. Do domu
wszedł bez specjalnych trudności, najprawdopodobniej przez drzwi od frontu. Rewolwerem
sterroryzował zgromadzone w salonie towarzystwo, oddał dwa strzały, z których jeden zranił
lekko pannę Blacklock, a trzecim sam się zabił. Oczywiście brak danych, czy w grę wchodził
przypadek, czy też samobójstwo. Całkiem niejasno przedstawiają się jego pobudki, przyznaję.
Nie do nas jednak należy ocena tych pobudek. Ława przysięgłych może orzec po rozprawie
ś
ledczej, że to było samobójstwo bądź przypadek. Nam wszystko jedno. Bez względu na
werdykt będziemy mogli napisać: "Finis".
- Czyli poprzestaniemy na psychologicznym aspekcie pułkownika Easterbrooka - wtrącił
posępnie Craddock.
- Ostatecznie - uśmiechnął się Rydesdale - pułkownik ma zapewne wiele doświadczenia. Nie
cierpię psychologicznego żargonu, jakim dziś wszyscy posługują się przy każdej możliwej
okazji. Nie można jednak kompletnie pomijać takich rzeczy.
- Mnie wciąż się zdaje, że mamy błędny obraz. Zupełnie błędny, panie pułkowniku.
- Są podstawy do podejrzeń, że ktoś z tego towarzystwa okłamuje pana?
- Myślę - odrzekł z wahaniem Craddock - że ta cudzoziemka nie powiedziała wszystkiego.
- Sądzi pan, że mogła być wspólniczką Scherza? Że podmówiła go, wpuściła do domu?
- Nie wykluczam tego, ale... Ale, panie pułkowniku, świadczyłoby to, że w domu znajdowało
się coś cennego. Biżuteria, pieniądze... A tak chyba nie było. Panna Blacklock zaprzecza
stanowczo, również inni. Należałoby wysnuć stąd wniosek, że w domu znajdowało się coś
wartościowego, o czym nikt nie wiedział...
- Intryga godna świetnej powieści kryminalnej.
- Zgadzam się, panie pułkowniku. To śmieszny pomysł. Alternatywą byłoby stanowcze
twierdzenie panny Bunner, że Scherz przygotował zamach na życie panny Blacklock.
- Z tego, co pan mówił, i z jej własnych zeznań widać, że ta panna Bunner...
- Oczywiście, panie pułkowniku! - podchwycił żywo Craddock. - Jest z całą pewnością
ś
wiadkiem nie zasługującym na zaufanie. Łatwo ulega sugestiom. Każdy może jej wszystko
wmówić. Ale, rzecz interesująca, ona sama stworzyła teorię, o której mowa. Nikt jej nic nie
podpowiadał. Cała reszta jest przeciwnego zdania. Tym razem panna Bunner nie płynie z
prądem. Opiera się na własnych wrażeniach.
- Dlaczego Rudi Scherz miałby dybać na życie panny Blacklock?
- Pan pułkownik utrafił w sedno. Nie wiem. Panna Blacklock też nie wie, chyba że kłamie jak
z nut. Nikt nie wie. A zatem najprawdopodobniej i ta teoria jest mylna - zakończył inspektor i
westchnął.
- Uszy do góry, Craddock - podjął komendant policji. - Zapraszam pana dziś na obiad, będzie
także sir Henry. Najbardziej wystawny obiad, na jaki stać hotel Royal w Medenham Wells.
- Dziękuję, panie pułkowniku - odparł trochę zdziwiony Craddock.
- Widzi pan, nadszedł list... - urwał raptownie, gdyż sir Henry wszedł do pokoju. - Aa...
Jesteś, Henry!
- Jak się masz, Dermont - powitał Craddocka komisarz, tym razem nieoficjalnie.
- Mam coś dla ciebie, Henry - powiedział Rydesdale.
- Co takiego?
- Autentyczny list starej panny. Mieszka w hotelu Royal i sądzi, że moglibyśmy od niej
dowiedzieć się czegoś, co zapewne ma związek z wydarzeniem w Chipping Cleghorn.
- A nie mówiłem! Stare panny słyszą wszystko. Stare panny widzą wszystko. I wbrew
przysłowiu, milczenie nie jest dla nich złotem. Co takiego wywęszyła ta twoja?
Rydesdale przebiegł wzrokiem list.
- Pisze mniej więcej tak jak moja babka. Pajęczyna kanciastych liter. Częste podkreślenia.
Rozwlekle wyraża nadzieję, że choć jej pomoc mogłaby nam się przydać w pewnym stopniu,
to jednak nie chciałaby zajmować naszego cennego czasu... I tak dalej, i tak dalej... Jakże się
nazywa? Jane... chyba Murple... Nie! Marple. Jane Marple.
- Panie na wysokościach! - zawołał sir Henry. - Nie może być! George, napisała do ciebie
moja własna, jedyna w swoim rodzaju, pięciogwiazdkowa stara panna! O tej porze roku
powinna siedzieć spokojnie w domu, w Saint Mary Mead. Ale nie! Zdołała jakoś w porę
przyjechać do Medenham Wells i wplątać się raz jeszcze w sprawę zagadkowego
morderstwa! Morderstwo odbyło się znów ku chwale i rozrywce panny Marple.
- Z prawdziwą przyjemnością, Henry, zobaczę to cudo - powiedział Rydesdale z nutą ironii. -
W drogę! Zjemy obiad w Royalu i pogawędzimy z twoją protegowaną. Craddock wygląda na
nie przekonanego.
- Bynajmniej, panie pułkowniku - zaprotestował uprzejmie inspektor, pomyślał jednak, że
jego ojciec chrzestny posuwa się czasami trochę za daleko.
2
Panna Jane Marple wyglądała w przybliżeniu tak, jak przewidywał inspektor Craddock. Miała
ś
nieżnobiałe włosy, zoraną zmarszczkami twarz o różowej cerze i porcelanowobłękitne oczy.
Jednakże była znacznie bardziej dobroduszna, niż sobie wyobrażał, i dużo, dużo starsza.
Sprawiała wrażenie zgrzybiałej staruszki. I cała była spowita w wełnianą ażurową pelerynkę
zarzuconą na ramiona i omotana włóczką, z której, jak się okazało, robiła na drutach szalik
dla niemowlęcia.
Z prawdziwą radością powitała dawnego znajomego ze Scotland Yardu, lecz speszyła się
nieco, gdy ten przedstawił jej komendanta policji hrabstwa oraz inspektora-detektywa.
- Doprawdy, drogi panie, jakże mi miło... Jakże niewypowiedzianie miło. Od tak dawna nie
miałam przyjemności widzieć drogiego pana... Ach, ten mój reumatyzm! Mocno dokucza mi
ostatnio. Naturalnie nie mogłabym sobie pozwolić na ten hotel... Liczą tu teraz fantastyczne,
naprawdę fantastyczne ceny... Ale mój siostrzeniec Raymond... Raymond West... Przypomina
go pan sobie?
- Każdy zna to nazwisko.
- Właśnie! Kochany chłopiec odnosi sukces po sukcesie. Pisze okropnie mądre książki i
chwali się, że jak żyje, nie obrał przyjemnego tematu. Ten właśnie kochany chłopiec uparł
się, że pokryje koszty mojego pobytu w Medenham Wells. Jego żona, poczciwa dziewczyna,
także zdobywa sławę jako malarka. Jej obrazy to przeważnie dzbany z więdnącymi kwiatami
i okruchy chleba na okiennych parapetach. Za nic nie powiedziałabym jej tego, ale ja uważam
nadal, że prawdziwi mistrzowie to tacy jak Blair Leighton czy Alma Tadema. Ale gadam i
gadam, a pan komendant policji hrabstwa... doprawdy, to wielki zaszczyt dla mnie... traci czas
z powodu mojej gadaniny.
"Kompletnie zdziecinniała" - pomyślał rozczarowany Craddock.
- Przejdźmy do gabinetu dyrektora - zaproponował Rydesdale. - Tam porozmawiamy
swobodniej.
Panna Marple wyplątała się ze zwojów wełny, pozbierała zapasowe druty i mocno przejęta,
podreptała w asyście panów do wygodnego pokoju pana Rowlandsona.
- Teraz, proszę pani, chętnie usłyszymy to, co pani ma nam do powiedzenia - zagaił rozmowę
Rydesdale.
Panna Marple przeszła do sedna sprawy nadspodziewanie szybko i zwięźle:
- Chodzi o czek. On sfałszował czek.
- On? Kto taki?
- Młody człowiek z tutejszej recepcji. Ten, który podobno zainscenizował napad rabunkowy i
zastrzelił się.
- Sfałszował czek? Przytaknęła skinieniem głowy.
- Tak... Jest tutaj. - Wydobyła czek z torebki i położyła na stole. - Dziś rano przyszedł z banku
z plikiem innych moich czeków. Opiewał na siedem funtów. On przerobił to na siedemnaście.
Widzą panowie? Kreska przed siódemką, "naście" dopisane do "słownie siedem" i
artystyczny kleks zniekształcający cały wyraz. Wcale niezła robota. Świadczy, że tak
powiem, o pewnej wprawie. Atrament, naturalnie, ten sam, bo czek wypisywałam na ladzie
recepcji. Myślę, że on już dawniej robił podobne sztuczki.
- Tym razem wybrał bardzo niewłaściwą osobę - powiedział sir Henry.
Panna Marple skinęła głową.
- Tak. Wydaje mi się, że nie zaszedłby daleko w przestępczym fachu. Wybrał zupełnie
niewłaściwą osobę. Odpowiednia byłaby jakaś zaaferowana mężatka albo dziewczyna, która
ma interesujący romans. Takie osoby wypełniają czeki na rozmaite kwoty i oczywiście
zwrotów nie porównują z grzbietem książeczki. Ale stara kobieta, która liczy się z każdym
pensem i w ciągu lat nabrała pewnych przyzwyczajeń... Nie! Wytypował zdecydowanie
niewłaściwą osobę! Ja nie wystawiam nigdy czeku na siedemnaście funtów. Dwadzieścia to
okrągła suma pokrywająca pensję służącej i rachunki dostawców. Na wydatki osobiste
przeznaczam zawsze siedem funtów. Dawniej wystarczało pięć, ostatnio jednak wszystko
wciąż drożeje.
- Może ten młody człowiek przypomniał pani kogoś? - zapytał sir Henry, spoglądając na nią
spod oka.
- Spryciarz z drogiego pana! - uśmiechnęła się i znacząco pokręciła głową. - Nie lada
spryciarz! Tak! Przypomniał mi się Fred Tyler ze sklepu rybnego. Ten z reguły dopisywał
jedynkę w rubryce szylingów. Zjadamy teraz mnóstwo ryb, więc rachunki są zazwyczaj
długie i mało kto traci czas na sumowanie. Dziesięć szylingów za każdym razem to niewiele,
ale wystarczy na parę krawatów i kino z Jessie Spragge, sprzedawczynią ze sklepu
bławatnego. Właśnie coś takiego wyczyniał nasz młody człowiek. Już po pierwszym tygodniu
w Royalu spostrzegłam błąd w przedstawionym mi rachunku. Powiedziałam mu, że się
omylił, więc przeprosił mnie grzecznie i był okropnie zmieszany. Ale pomyślałam sobie:
"Masz chytre oczy, mój chłopcze". Chytre oczy - ciągnęła - to, proszę panów, takie, które
spoglądają prosto w czyjąś twarz i nigdy nie mrugają ani nie umykają na boki.
Craddock z uznaniem kiwnął głową. "Jim Kelly, jak żywy!" - pomyślał, przypominając sobie
notorycznego oszusta, który za jego sprawą trafił niedawno za kraty.
- Rudi Scherz to zdecydowanie ciemny typ - zabrał głos Rydesdale. - Figuruje w kartotekach
policji szwajcarskiej.
- W kraju było mu za gorąco, jak sądzę, więc wybrał się tutaj. Z podrobionymi papierami.
Prawda? - powiedziała.
- Oczywiście.
- Asystował tu młodej, rudowłosej kelnerce z jadalni - podjęła panna Marple. - Nie sądzę, by
była w nim zakochana. Na szczęście! Po prostu chciała mieć kogoś trochę innego. No i Rudi
Scherz dawał jej kwiaty i czekoladki, czego zazwyczaj nie robią angielscy chłopcy.
Powiedziała panu wszystko, co jej wiadomo? - zwróciła się do Craddocka. - A może jeszcze
nie wszystko?
- Tego nie jestem pewien - odpowiedział z rezerwą.
- Myślę, że ta mała ma trochę więcej do powiedzenia. Jest smutna i roztargniona. Dziś przy
ś
niadaniu podała mi opiekanego śledzia zamiast wędzonego. A normalnie pracuje bez
zarzutu. Coś, inspektorze, ją gnębi. Obawiam się, że zataja jakieś szczegóły. Ale pan,
inspektorze - z iście niewieścim wdziękiem objęła wzrokiem męską, ujmującą postać
Craddocka - pan chyba potrafi ją skłonić do wyznania wszystkiego, co miałaby do
powiedzenia.
Craddock zarumienił się, sir Henry roześmiał się krótko.
- A może to być ważne - podjęła panna Marple. - On mógł jej powiedzieć, co to za jeden.
- Kto? - Rydesdale spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Niejasno się wyrażam. Osoba, która posłużyła się Scherzem.
- Więc pani sądzi, że ktoś się nim posłużył? Szeroko otworzyła oczy.
- Oczywiście! Z całą pewnością! Kim był Scherz? Przystojnym chłopcem, pozwalał sobie
czasami na to i owo. Fałszował drobne czeki, może podbierał pozostawioną tu czy tam
biżuterię, poszukiwał pieniędzy w nie zamkniętych szufladach... Krótko mówiąc, był
drobnym złodziejaszkiem. Czerpał z tych źródeł dosyć pieniędzy, by ubierać się przyzwoicie i
asystować dziewczynom z fasonem. I taki ptaszek zdobywa się nagle na napad rabunkowy z
bronią w ręku! Rewolwerem terroryzuje pokój pełen ludzi! Strzela do kogoś! Nie! Nigdy nie
zrobiłby czegoś podobnego. Nigdy! To inny typ przestępcy. Nie ma w tym sensu!
Craddock odetchnął głęboko. Coś podobnego mówiła panna Blacklock. I pani Harmon, żona
pastora. On sam coraz bardziej to odczuwał. Nie ma w tym sensu! Dzisiaj mówi to samo stara
panna, którą sir Henry wynosi pod niebiosa. Mówi słabiutkim, starczym głosem, z głębokim
przekonaniem.
- Czy w takim razie potrafi nam pani wyjaśnić, co się właściwie stało? - zapytał obcesowo.
Panna Marple spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Skąd miałabym to wiedzieć! Była relacja w gazetach... Skąpa relacja. Oczywiście wolno mi
snuć domysły, ale wyczerpujących danych nie mam.
- George - odezwał się sir Henry - czy bardzo zlekceważymy przepisy, jeżeli pokażemy
pannie Marple sprawozdania z rozmów, jakie Craddock przeprowadził w Chipping Cleghorn?
- Zapewne będzie to wbrew przepisom - odrzekł Rydesdale - ale nie zaszedłbym daleko,
gdybym zawsze trzymał się ich ściśle. Zgoda. Niech panna Marple przeczyta te notatki. Rad
posłucham, co później powie.
Panna Marple była zakłopotana.
- Obawiam się, że pan przywiązuje zbyt wielką wagę do tego, co mówi sir Henry. Sir Henry
jest dla mnie zbyt łaskawy. Przecenia skromne uwagi, które niekiedy wynikają z moich
obserwacji. Nie mam żadnych szczególnych uzdolnień... Absolutnie żadnych! Tylko że może
znam cokolwiek naturę ludzką. Wydaje mi się, że na ogół ludzie bywają zbyt łatwowierni.
Natomiast ja jestem skłonna podejrzewać zawsze najgorsze. To niemiły rys charakteru,
prawda? Ale często znajduje potwierdzenie w rozwoju wydarzeń.
- Zechce pani to przeczytać - powiedział Rydesdale, wręczając jej arkusiki maszynopisu. -
Niewiele straci pani czasu. Ostatecznie Craddock rozmawiał z ludźmi z pani sfery. Z
pewnością zna pani wiele takich właśnie osób. Może dostrzeże pani coś, na co my nie
zwrócilibyśmy uwagi. Śledztwo dobiega końca. Chętnie więc wysłuchamy pani opinii przed
odłożeniem akt do archiwum. Mogę jeszcze dodać, że inspektor Craddock nie jest
zadowolony. Twierdzi, podobnie jak pani, że w tym wszystkim nie ma sensu. Zapanowało
milczenie. Panna Marple czytała przez pewien czas. Wreszcie odłożyła papiery.
- Interesujące - westchnęła. - Bardzo interesujące. Jak różnie ludzie mówią i myślą. Ile
widzieli albo wydaje im się, że widzieli. Wszystko jest zawikłane i na pozór bez znaczenia. A
jeżeli jakiś szczegół ma znaczenie, strasznie trudno go znaleźć. Jak igłę w stogu siana.
Craddock odczuł znów rozczarowanie. Przez krótką chwilę sądził, że, być może, sir Henry
właściwie ocenia tę oryginalną starszą damę. Może panna Marple potrafi coś zdziałać? Ludzie
w podeszłym wieku bywają nieraz bardzo przenikliwi. Na przykład on sam nigdy nie potrafił
ukryć nic przed swoją cioteczną babką Emmą. Wreszcie powiedziała mu, że gdy zamierza
skłamać, nos drga mu w szczególny sposób.
I co? Niepowtarzalna stara panna sir Henry'ego ledwie zdobyła się na parę ogólników.
Craddock był zły na nią, więc zaczął raczej szorstko:
- Chodzi o to, że fakty są bezsporne. Szczegóły podawane przez tych ludzi mogą być
sprzeczne, nie ulega jednak wątpliwości, że wszyscy widzieli to samo. Widzieli, że
zamaskowany mężczyzna z latarką i rewolwerem otworzył drzwi i sterroryzował obecnych.
Mylą się im zwroty związane z napadami, takie jak "ręce do góry" czy "pieniądze albo życie".
Niewątpliwie jednak wszyscy napastnika widzieli.
- Ależ nie - zaprzeczyła łagodnie. - Ci ludzie nic nie mogli widzieć.
Craddock poczuł, że traci dech. Tak! Utrafiła w sedno! Jest bystra, przenikliwa! Próbował
wystawić ją na próbę, lecz nie przyjęła jego słów za dobrą monetę. Nie wpływa to na stan
faktyczny i przebieg wydarzeń, ale panna Marple zrozumiała - tak jak i on zrozumiał - że ci,
którzy rzekomo widzieli napastnika w masce i z rewolwerem, naprawdę nie mogli go widzieć.
- Jeżeli zrozumiałam trafnie - podjęła panna Marple, której twarz poróżowiała mocniej, a
jasne oczy były teraz radosne jak oczy dziecka - w holu nie było światła ani też na podeście
schodów?
- Tak. To się zgadza - przyznał Craddock.
- Jeżeli zatem ktoś stanął w drzwiach i skierował na pokój mocny strumień światła, nikt nie
mógł widzieć nic z wyjątkiem latarki. Nie mylę się, prawda?
- Prawda. Sam przeprowadziłem próbę.
- A więc ci, co mówią, że widzieli napastnika w masce i z rewolwerem, nie zdają sobie
sprawy, że mają na myśli to, co zobaczyli potem, gdy zajaśniały znów światła. To pasuje
znakomicie do założenia, że Rudi Scherz został zrobiony w konia. - Rydesdale spojrzał na nią
z takim zdumieniem, że twarz panny Marple poróżowiała jeszcze mocniej. - Nie znam się na
ż
argonie świata przestępczego, ale chyba tak się mówi. To wyrażenie znalazłam w jakimś
opowiadaniu kryminalnym. "Zrobić w konia" to znaczy celowo przylepić komuś zbrodnię
popełnioną przez kogoś innego. Rudi Scherz znakomicie pasowałby do takiej roli.
Głupkowaty, chciwy i, jak należy się domyślać, wyjątkowo łatwowierny.
Rydesdale uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Sądzi pani, że za czyjąś namową wtargnął do cudzego domu i zaczął strzelać w pokoju
pełnym ludzi? Mało prawdopodobne!
- Sądzę, iż był przekonany, że w grę wchodzą żarty - odparła. - Oczywiście miał otrzymać
zapłatę za to, że umieści ogłoszenie w tym pisemku, przeprowadzi rozpoznanie terenu w
Little Paddocks i najbliższym sąsiedztwie, a następnie, w umówiony wieczór, zakradnie się
do domu, otworzy drzwi salonu i wymachując latarką, zawoła: "Ręce do góry!"
- I wystrzeli z rewolweru?
- Nie! Nic podobnego! - zaprzeczyła żywo. - On nigdy nie miał rewolweru.
- Przecież wszyscy twierdzą... zaczął niepewnie Rydesdale.
- Wiem - przerwała żywo. - Chodzi o to, że nikt nie mógłby widzieć rewolweru, gdyby nawet
miał go ten Rudi Scherz. Moim zdaniem nie miał. Moim zdaniem w chwili, kiedy zawołał
"Ręce do góry!", ktoś cicho i niepostrzeżenie stanął za nim i nad jego ramieniem oddał dwa
pierwsze strzały. Rudi Scherz przeraził się, odwrócił raptownie i wtedy tamta osoba
zastrzeliła go, a rewolwer rzuciła na podłogę obok niego.
Trzej panowie spojrzeli na pannę Marple.
- Teoria prawdopodobna - powiedział stłumionym głosem sir Henry.
- Ale kim mógł być ten X, który zjawił się w ciemności? - zapytał Rydesdale.
- Należy dowiedzieć się od panny Blacklock, kto mógłby chcieć ją zabić - powiedziała panna
Marple i odchrząknęła.
"Jeden zero dla starej Dory Bunner - pomyślał inspektor. - Instynkt przeciwko rozumowi.
Często tak bywa".
- Więc według pani ktoś przygotował zamach na życie panny Blacklock? - zapytał Rydesdale.
- Na to wygląda - odrzekła. - Chociaż nasuwają się pewne wątpliwości. Ale najważniejsza
kwestia to stwierdzenie, czy nie da się odnaleźć krótszej drogi. Jestem przekonana, że ten
ktoś, kto pertraktował z Scherzem, kazał mu trzymać język za zębami i najprawdopodobniej
Scherz milczał. Jeżeli jednak wygadał się przed kimś, to najprawdopodobniej przed tą
kelnerką, Myrną Harris. Nie wykluczam... nie wykluczam, że napomknął coś o swoim
mocodawcy.
- Zaraz z nią pomówię - oznajmił Craddock, wstając z miejsca.
- Słusznie. - Panna Marple z przekonaniem skinęła głową. - Im prędzej, tym lepiej. Po tej
rozmowie Myrna Harris będzie czuła się bezpieczniej.
- Bezpieczniej?... Aha! Rozumiem.
Inspektor wyszedł z pokoju, a jego zwierzchnik zwrócił się do panny Marple taktownie, lecz
nie bez powątpiewania:
- Należy przyznać, że podsunęła nam pani myśl godną głębokiej rozwagi.
3
- Przykro mi proszę pana. Słowo daję - mówiła Myrna Harris. - Bardzo pan dobry, że wcale
się pan nie gniewa. Dziękuję! Ale, widzi pan, moja mama to taka osoba, że we wszystko się
wtrąca i wszystko ma za złe. No i tak mogłoby wyglądać, że wiedziałam o przestępstwie i nie
próbowałam przeciwdziałać - ciągnęła gładko. - To karalne, prawda? No i strach mi było, że
pan nie uwierzy mi na słowo. A ja naprawdę myślałam, że to tylko żarty.
Inspektor Craddock powtórzył pełne otuchy słowa, którymi przełamał pierwszy opór Myrny.
- Już powiem, proszę pana. Wszystko powiem. Ale niech pan zachowa to w sekrecie. Przez
wzgląd na moją mamę. Zaczęło się od tego, że Rudi sprawił mi zawód. Tamtego wieczoru
mieliśmy pójść do kina, a on powiedział, że nie może, więc byłam zła, bo przecież Rudi sam
mi zaproponował kino i ostatecznie nic przyjemnego, jak taki cudzoziemiec wystawia
człowieka do wiatru. Tłumaczył się, że to nie jego wina, a ja na to, żeby nie zawracał głowy.
Wtedy powiedział, że na wieczór szykuje mu się robota, która przyniesie sporo forsy, i czy
nie chciałabym zegarka na rękę. "Jaka tam znowu robota?" - zawołałam, bo byłam zła. On na
to, żebym nikomu nic nie mówiła, ale w jednym domu będzie przyjęcie i on ma udać dla
zgrywy napad rabunkowy. No i pokazał mi ogłoszenie, które zaniósł do "Gazetki". Więc
uśmiałam się z tego. On traktował całą sprawę pogardliwie. Zabawa akurat dla małych dzieci!
Tak powiedział. I że Anglicy są już tacy. Rozzłościłam się znowu, że niby źle o nas mówi, ale
przeprosił mnie i pogodziliśmy się prędko. Rozumie pan, prawda? Rozumie pan, że jak
później przeczytałam w gazecie o tym napadzie i okazało się, że to wcale nie żarty, bo Rudi
postrzelił kogoś i sam się zastrzelił... Rozumie pan, że całkiem nie wiedziałam, co robić'?
Myślałam, że jak powiem to, co wiem, posądzą mnie o udział w zbrodni. Ale naprawdę byłam
pewna, że to żarty, jak Rudi rozmawiał ze mną. Przysięgłabym, że nie kłamie. No i nawet nie
wiedziałam, że on ma rewolwer. Nigdy słowa nie pisnął o rewolwerze.
Craddock spojrzał jej w oczy i zadał najważniejsze pytanie:
- Mówił, kto urządza tę zabawę? Tu trafił w próżnię.
- Nie. Nic nie mówił, kto mu to zaproponował. Myślę, że tak naprawdę nikt. On sam
wykombinował całą hecę. Tak mi się zdaje.
- Nie wymieniał jakiegoś nazwiska? Może powiedział "on" albo "ona"?
- Nie! Nie! Powiedział tylko, że napędzi ludziom strachu... "Będę się śmiał, jak zobaczę ich
miny!" To wszystko.
Craddock pomyślał, że na śmiech zostało mu niewiele czasu.
4
- To jedynie teoria - mówił Rydesdale w drodze powrotnej do Milchester. - Nie ma na nią
konkretnego potwierdzenia. I co? Uznać ją za staropanieńską gadaninę?
- Wolałbym nie, panie pułkowniku.
- Wszystko przedstawia się nieprawdopodobnie. Jakiś tajemniczy X staje w ciemności za
plecami naszego Szwajcara. Kto to? Skąd przyszedł? Co się z nim stało?
- Mógł użyć bocznych drzwi, jak to zrobił Scherz - odrzekł inspektor i dodał zaraz: - Albo
przyjść z kuchni.
- Mogła przyjść z kuchni. To miał pan na myśli?
- Tak, panie pułkowniku. To jedna z możliwości, Mitzi wydaje mi się podejrzana. Jej
histeryzowanie i wrzaski mogły służyć za dymną zasłonę. Mogła dogadać się z tym łobuzem,
wpuścić go do domu w odpowiedniej chwili, później zastrzelić i, czmychnąwszy do jadalni,
chwycić prędko ów srebrny sztuciec i ściereczkę z irchy.
- Przeczy temu fakt ustalony. Ten... Jakże się nazywa! Aha! Edmund Swettenham zeznał, że
drzwi pokoju stołowego były zamknięte od strony holu; że on obrócił klucz w zamku i tę
dziewczynę uwolnił. Są jakieś inne drzwi w tej części domu?
- Tak, panie pułkowniku. Pod głównymi schodami są drzwi do sionki między kuchnią a
schodami dla służby. Ale klamka od nich urwała się podobno trzy tygodnie temu i
uszkodzenia nie naprawiono. Istotnie znalazłem dwie klamki i szyldzik w holu, na półce obok
tych drzwi. Pokrywała je gruba warstwa kurzu, naturalnie jednak fachowy włamywacz
otworzyłby takie drzwi bez trudności.
- Cóż, trzeba zająć się tą służącą, sprawdzić, czy ma papiery w porządku. Ale tak czy inaczej,
wydaje mi się, że to czysta teoria - podjął Rydesdale i bystro spojrzał na Craddocka, który
odpowiedział z całym spokojem:
- Zapewne, panie pułkowniku, i jeżeli pan jest zdania, że śledztwo należy zakończyć, zostanie
zakończone. Ale byłbym wdzięczny, gdyby wolno mi było popracować nad tą sprawą jeszcze
trochę.
Ku jego zdziwieniu pułkownik odpowiedział spokojnie i z uznaniem:
- Kochany chłopak!
- Trzeba zająć się rewolwerem. Jeżeli ta teoria jest słuszna, nie należał do Scherza. A nikt
dotąd nie twierdził, że Scherz miał rewolwer.
- To broń niemiecka.
- Wiem, ale nic stąd nie wynika. Anglia jest pełna broni, i to nie tylko niemieckiej.
Amerykanie zabierali ją "na pamiątkę". I nasi żołnierze także.
- Słusznie. Co więcej, Craddock?
- Chodzi o motyw zbrodni. Jeżeli przyjmiemy naszą teorię, nasuwa się wniosek, że ta
piątkowa historia nie mogła być żartem ani zwykłym napadem. Musiało to być usiłowanie
morderstwa z premedytacją. Ktoś chciał uśmiercić pannę Blacklock. Ale dlaczego? Myślę, że
najprawdopodobniej sama niedoszła ofiara potrafi odpowiedzieć na to pytanie.
- O ile pamiętam, odrzuciła tę koncepcję.
- Odrzuciła koncepcję, że to Rudi Scherz zorganizował zamach na jej życie. I miała słuszność.
Jest jeszcze jedno, panie pułkowniku.
- Co takiego?
- Ktoś może podjąć drugą próbę.
- To z całą pewnością dowiodłoby słuszności teorii, o której mowa. Aha! Niech pan ma na
oku pannę Marple.
- Pannę Marple? Dlaczego?
- Słyszałem, że zamieszka na probostwie w Chipping Cleghorn i dwa razy w tygodniu będzie
jeździć na zabiegi do Medenham Wells. Podobno żona pastora jest córką jej dawnej
przyjaciółki. Widzi pan, starowinie nie brak sportowego ducha. Zapewne miała mało wrażeń,
więc podnieca ją tropienie osób podejrzanych o morderstwo.
- Wolałbym, żeby trzymała się z dala od Chipping Cleghorn.
- Bo może psuć panu szyki?
- Nie, panie pułkowniku. To sympatyczna, poczciwa starsza pani. Zmartwiłbym się, gdyby
spotkało ją coś złego... Ma się rozumieć, jeśli przyjmiemy, że jej teoria może się okazać
zgodna ze stanem faktycznym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
KWESTIA JEDNYCH DRZWI
1
Bardzo przepraszam, że jeszcze raz ośmielam się trudzić panią - zwrócił się Craddock do
panny Blacklock.
- Nie szkodzi. Rozprawa śledcza została odroczona na tydzień, sądzę więc, że gromadzi pan
dodatkowe informacje. Nie mylę się, prawda?
Craddock twierdząco skinął głową.
- Zacznę od tego, że Rudi Scherz nie był synem właściciela Hotelu Alpejskiego w Montreux.
Karierę, zdaje się, rozpoczął jako posługacz w pewnym szpitalu w Bernie. Wielu pacjentom
ginęła tam drobna biżuteria. Później, pod innym nazwiskiem, był kelnerem w jednym z
niewielkich ośrodków sportów zimowych i wyspecjalizował się w podrabianiu rachunków
restauracyjnych. Rozumie pani? W jednym egzemplarzu figurowały pozycje, które nie
figurowały w drugim. Różnice wędrowały, rzecz jasna, do jego kieszeni. Następnie pracował
w Zurychu, w domu towarowym, gdzie za jego czasów straty z powodu kradzieży były
wyższe niż przeciętnie. Prawdopodobnie odpowiedzialni za to byli nie tylko klienci.
- Innymi słowy Rudi Scherz to drobny złodziejaszek - odparła sucho panna Blacklock. -
Słusznie sądziłam, że nigdy go dawniej nie widziałam.
- Najzupełniej słusznie. Z pewnością ktoś w Royalu wskazał mu panią, a on potem udał, że
jest dawnym znajomym. W Szwajcarii policja deptała mu po piętach, więc przyjechał tu z
solidnym kompletem sfałszowanych dokumentów i postarał się o pracę w Royalu.
- Znalazł dobry teren łowiecki - powiedziała chłodno.
- To drogi hotel i bywają w nim ludzie bardzo bogaci. Wielu z nich nie zawraca sobie głowy
rachunkami.
- Tak. Rudi Scherz miał prawo liczyć na złote żniwa. Panna Blacklock zmarszczyła brwi z
wyrazem zastanowienia.
- Wszystko to jasne - podjęła. - Po co jednak wybrał się do Chipping Cleghorn? Jakim cudem
mógł spodziewać się, że tutaj znajdzie coś lepszego niż w przeznaczonym dla bogaczy hotelu
Royal?
- Obstaje pani przy poprzednim zeznaniu, że w tym domu nie ma nic szczególnie
wartościowego?
- Nie ma. Oczywiście! Przecież musiałabym o tym wiedzieć. Nie przechowujemy,
zapewniam, żadnego Rembrandta dotąd nie rozpoznanego ani nic w tym rodzaju.
- Wygląda na to, że słuszność jest po stronie pani przyjaciółki, panny Bunner. Rudi Scherz
przyszedł tutaj, by zabić panią.
- A nie mówiłam, Letty?
- Nonsens, Bunny!
- Czy aby nonsens? - podchwycił Craddock. - Moim zdaniem to prawda, z której pani
powinna zdawać sobie sprawę.
Panna Blacklock zmierzyła go surowym wzrokiem.
- Zaraz. Wyjaśnimy wszystko po kolei. Pan naprawdę sądzi, że Rudi Scherz przyszedł tu,
postarawszy się, by o tej właśnie porze zgromadził się u mnie tłum ludzi pękających z
ciekawości...
- Przecież on mógł zaplanować, że wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej - przerwała z
ogniem panna Bunner. - Mógł uważać to za coś w rodzaju potwornego ostrzeżenia dla ciebie.
Tak to odczytałam, jak tylko zauważyłam ogłoszenie... "Morderstwo odbędzie się..."
Odczułam, że jest w tym coś przerażającego. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, ten
straszny człowiek zastrzeliłby cię, uciekł i nikt nie dowiedziałby się nigdy, kto to zrobił.
- Zapewne, ale... - zaczęła panna Blacklock.
- Ja od razu wiedziałam, że tamto ogłoszenie to nie żarty. Mówiłam tak, Letty! Mówiłam,
prawda? I przypomnij sobie Mitzi. Ona też była przerażona.
- Właśnie! Mitzi - wtrącił zręcznie Craddock. - Chciałbym dowiedzieć się więcej o tej młodej
osobie.
- Zezwolenie na podjęcie pracy i różne inne papiery ma w zupełnym porządku.
- Nie wątpię - powiedział Craddock. - Ale papiery Scherza były też na pozór w porządku.
- Dlaczego jednak ów Rudi Scherz miałby dybać na moje życie? Tego nie próbuje pan nawet
wyjaśnić, inspektorze...
- Ktoś mógł stać za jego plecami. Brała to pani pod rozwagę? - powiedział Craddock i nagle
uprzytomnił sobie, że jeżeli teoria panny Marple jest słuszna, słowa, którymi posłużył się w
formie przenośni, mają także sens bezpośredni.
W każdym razie panna Blacklock zachowała sceptycyzm i podjęła z całym spokojem:
- Sedno sprawy pozostaje wciąż takie samo. Czemu ktokolwiek miałby dybać na moje życie?
- Nie tracę nadziei, że właśnie pani udzieli mi odpowiedzi na to pytanie.
- Nie mogę, inspektorze. Sprawa jest oczywista. Nie mam wrogów. Wydaje mi się, że z
sąsiadami utrzymywałam zawsze poprawne stosunki. Nie znam niczyich wstydliwych
sekretów. Cały pomysł wygląda niedorzecznie! A pańskie aluzje o możliwym
współuczestnictwie Mitzi też zakrawają na absurd. Słyszał pan przecież od panny Bunner, że
Mitzi przeraziła się śmiertelnie, gdy zobaczyła to ogłoszenie w "Gazetce". Chciała spakować
manatki i odejść z miejsca.
- Mogło to być przebiegłe posunięcie z jej strony. Przecież miała prawo liczyć, że pani
spróbuje ją zatrzymać.
- Cóż, jeżeli obrać taką linię, znajdzie pan odpowiedź na wszystko. Gdyby jednak Mitzi
znienawidziła mnie z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, mogłaby przecież podać mi
truciznę w jedzeniu. Ale z pewnością nie posunęłaby się do tak zawikłanej łamigłówki.
Niedorzeczny pomysł! Policja popadła widać w kompleks antycudzoziemski. Mitzi kłamie.
Zgoda! Ale to nie typ wyrachowanego mordercy. Wolno panu dręczyć ją nadal, skoro tak
trzeba. Jeżeli jednak odejdzie zła i wystraszona albo zamknie się w swoim pokoju i zacznie
wrzeszczeć, chyba będę musiała do gotowania obiadu zaangażować pana. Dziś przyjdzie na
podwieczorek pani Harmon z jakąś starszą panią, która przyjechała do niej w odwiedziny.
Chciałam, żeby Mitzi upiekła na tę okazję ciasteczka, widzę jednak, że zupełnie ją pan
wytrąci z równowagi. Nie mógłby pan tak zwrócić swoich podejrzeń w jakąś inną stronę?
2
Craddock pośpieszył do kuchni, gdzie zadał Mitzi takie jak uprzednio pytania i otrzymał
identyczne odpowiedzi.
Tak. Drzwi od frontu zamknęła niedługo po czwartej. Nie. Zwykle nie robi tego, ale wtedy
była zdenerwowana z powodu "okropnego ogłoszenia". Nie było po co ryglować bocznych
drzwi, bo tamtędy panna Blacklock i panna Bunner chodzą zamykać kaczki albo karmić kury,
a pani Haymes zwykle wraca z pracy.
- Pani Haymes twierdzi, że zamknęła na klucz tamte drzwi, kiedy przyszła do domu około pół
do szóstej.
- Aha... I pan wierzy... Wierzy jej, co?
- A pani jest zdania, że nie powinienem wierzyć?
- Co tam znaczy moje zdanie. Mnie pan i tak nie uwierzy.
- Może jednak zrobi pani próbę? Myśli pani, że pani Haymes nie zamknęła na klucz tamtych
drzwi?
- Myślę, że bardzo jej zależało, by nie były zamknięte.
- Dlaczego?
- Bo tamten młody człowiek nie sam załatwiał robotę. O nie! Wiedział, którędy wejść.
Wiedział, że drzwi zastanie otwarte. Bardzo dogodnie dla siebie otwarte.
- Zaraz! Do czego pani zmierza?
- Do czego zmierzam? Czy to ważne? I tak nie będzie pan słuchał. Bo kto ja jestem? Biedna
uciekinierka, która tylko kłamie i kłamie. Powie pan, że ona, taka jasnowłosa angielska dama,
nie może kłamać... O nie! Jest taka bardzo brytyjska... Taka uczciwa! No i jej pan uwierzy,
nie mnie. A ja mogłabym coś powiedzieć. Aha! Mogłabym!
Z łoskotem postawiła rondel na płycie kuchennej. Craddock nie był pewien, czy za tymi
słowami kryło się coś więcej niż tylko niechęć.
- My bierzemy pod uwagę wszystko, co nam ludzie mówią - powiedział.
- Ja nic nie powiem. Po co? Wszyscy jesteście tacy sami. Prześladujecie biednych
uchodźców, lekceważycie. Jeżeli powiem, że tak z tydzień temu, jak ten młody człowiek
przyszedł prosić pannę Blacklock o pieniądze, a ona odesłała go z kwitkiem, jeżeli powiem,
ż
e później słyszałam, jak on rozmawiał z panią Haymes... Aha! Rozmawiał z nią w altanie!
Jeżeli powiem, pan pomyśli, że sama wszystko wykombinowałam.
"Bo najprawdopodobniej wykombinowałaś" - pomyślał Craddock, lecz podjął na głos:
- Nie mogła pani słyszeć rozmowy prowadzonej w altanie.
- Właśnie, że mogłam! - obruszyła się Mitzi. - Mogłam! Aha! - dodała tonem triumfu. -
Wyszłam do ogrodu po młode pokrzywy. Robię z nich smaczną jarzynę. Tak! Oni o tym nie
wiedzą, ale ja nic nie mówię i z pokrzywy robię smaczną jarzynę. Wtedy usłyszałam, że
rozmawiają. "Ale gdzie się schowam?" - powiada on, a ona na to: "Zaraz się dowiesz" - no a
później jeszcze: "Pamiętaj... Kwadrans po szóstej". No to pomyślałam: "Aha! to taka ty jesteś,
elegancka damo! Wracasz z pracy i zaraz spotykasz się z chłopem! Wpuszczasz go do domu!
Panna Blacklock nie byłaby zadowolona. Przepędziłaby cię, no nie? Popatrzę - myślałam -
posłucham, a później powiem pannie Blacklock". Teraz rozumiem, że się myliłam: jej nie
chodziło o romans z tym chłopcem. Przygotowywała rabunek i morderstwo. Ale pan powie,
ż
e zła, głupia Mitzi zmyśla. Zabierze mnie pan do więzienia.
Inspektor zastanowił się poważnie. Mitzi najprawdopodobniej zmyśla. Oczywiście! Ale może
i nie zmyślać.
- Jest pani pewna, że to Rudi Scherz rozmawiał z panią Haymes? - zapytał ostrożnie.
- Ma się rozumieć! Dopiero co wyszedł z domu i widziałam, że z podjazdu skręcił w stronę
altany. No i zaraz wyszłam, żeby poszukać trochę ładnych zielonych pokrzyw.
"Ładne zielone pokrzywy w końcu października?" - pomyślał Craddock z powątpiewaniem.
Zrozumiał jednak, że Mitzi musiała znaleźć szybko jakiś pretekst usprawiedliwiający
zwyczajne podsłuchiwanie.
- Powtórzyła mi pani wszystko, co tamci mówili?
- Panna Bunner, ta, co to we wszystko nos wtyka, zaczęła wołać mnie i wołać. Mitzi! Mitzi!
No to musiałam odejść. Panna Bunner jest irytująca. Jaka irytująca! Wciąż się tylko we
wszystko wtrąca. Powiada, że nauczy mnie gotować! Ona! Wszystko, co ugotuje, jest
strasznie wodniste!
- Czemu nie powiedziała mi pani o tej rozmowie poprzednim razem? - zapytał surowo
inspektor.
- Bo zapomniałam... Nie myślałam, że to ważne. Dopiero później zrozumiałam, że napad był
wtedy zaplanowany. Zaplanowany z nią!
- Jest pani pewna, że to była pani Haymes?
- O tak! Jestem pewna! To złodziejka, ta pani Haymes. Złodziejka i wspólniczka złodziei. Ile
zarabia w ogrodzie? Mało! Tyle co nic dla takiej eleganckiej damy. Chciała ograbić pannę
Blacklock, która była dla niej taka dobra. To zła kobieta! Bardzo zła!
- A gdyby tak - podjął Craddock, spoglądając bystro na Mitzi - gdyby tak ktoś powiedział, że
Rudi Scherz rozmawiał z panią?
Efekt był mniejszy, niż należałoby oczekiwać. Mitzi parsknęła tylko i podniosła głowę.
- Gdyby powiedział, że Rudi Scherz rozmawiał ze mną, to powiedziałby kłamstwo.
Kłamstwo! Kłamstwo! - powtórzyła z pogardą. - Oczernić kogoś łatwo, no nie? Ale w Anglii
trzeba dowieść tego, co się powiedziało. Tak mówiła mi panna Blacklock i myślę, że mówiła
prawdę. No nie? Ja nie rozmawiam z mordercami ani złodziejami. Nie powie mi tak żaden
angielski policjant! No, a jak ja ugotuję obiad, kiedy pan będzie tu siedział i nic tylko gadał i
gadał? Proszę wyjść z mojej kuchni! Muszę przyrządzić sos.
Craddock posłusznie wyniósł się z kuchni, zachwiany nieco w podejrzeniach wobec Mitzi. O
Filipie Haymes mówiła z mocnym przekonaniem. Miała skłonności do kłamstwa - na to
wyglądało - ale w tej opowieści mogło być trochę prawdy. Osądził, że warto porozmawiać z
Filipa. Podczas pierwszego przesłuchania odniósł wrażenie, że to spokojna, dobrze
wychowana młoda osoba. Nie podejrzewał jej. Absolutnie nie podejrzewał.
Do holu wyszedł tak zamyślony, że chciał otworzyć niewłaściwe drzwi. Panna Bunner, która
znajdowała się właśnie na schodach, przywołała go do porządku.
- Nie tędy, inspektorze! - zawołała. - Te drzwi się nie otwierają. Następne po lewej stronie.
Tyle tu mamy drzwi. Łatwo o pomyłkę.
- Rzeczywiście - przyznał Craddock, rozglądając się po holu. - Drzwi tutaj nie brakuje.
Panna Bunner wyliczyła je uprzejmie.
- Pierwsze do gospodarskiego schowka, następne do szafy na wierzchnie okrycia i do pokoju
stołowego. A po drugiej stronie te ślepe, które pan usiłował otworzyć, drzwi do salonu i
pokoju kredensowego i jeszcze jednego pokoju, a na ostatku boczne drzwi wyjściowe,
wiodące do ogrodu. Łatwo o pomyłkę, prawda? Zwłaszcza jeżeli chodzi o te ślepe drzwi i
drugie do salonu. Sama się nieraz myliłam. Dawniej stół zasłaniał ślepe drzwi, ale
przestawiliśmy go dalej, pod ścianę.
Craddock spostrzegł już uprzednio niewyraźną linię poziomą przekreślającą filongi ślepych
drzwi. Obecnie uprzytomnił sobie, że to ślad po stole. Coś zaczęło mu świtać w głowie.
- Aha... Stół został przestawiony. Dawno, proszę pani?
W rozmowie z Dorą Bunner nie trzeba było wyjaśniać, czemu stawia się takie lub inne
pytanie. Każde uważała za naturalne, gdyż była gadatliwa i z przyjemnością udzielała
informacji w najbardziej nawet błahych sprawach.
- Zaraz... Niech no pomyślę... Niedawno... Bardzo niedawno... Jakieś dziesięć dni temu. Może
dwa tygodnie.
- Dlaczego stół przestawiono?
- Dlaczego? Nie przypominam sobie dokładnie. Chyba chodziło o jakieś kwiaty... O duży
bukiet... Aha! Filipa Haymes prześlicznie układa kwiaty, jesienne liście, gałązki we
wszystkich kolorach. Wtedy zrobiła ogromny bukiet, taki, że jak się przechodziło, zaczepiało
się włosami. No więc Filipa powiedziała: "Najlepiej przesuńmy stół. Zresztą bukiet będzie
prezentował się lepiej na tle gołej ściany niż na tle drzwi". Dlatego właśnie trzeba było zdjąć
Wellingtona pod Waterloo. Nigdy nie lubiłam tej ryciny. Teraz leży w schowku pod
schodami.
- Tak naprawdę to nie są ślepe drzwi, proszę pani? - zapytał inspektor, spoglądając na nie.
- Skąd znowu, inspektorze! Całkiem normalne. W swoim czasie prowadziły do małego
salonu, ale jak dwa pokoje połączono w jeden... Po co komu dwoje drzwi do jednego pokoju?
Wtedy zostały zabite na głucho.
- Zabite? Gwoździami, proszę pani? - dopytywał dalej ciekawie. - Może tylko zamknięte na
klucz?
- Zamknięte na klucz i chyba zaryglowane. Craddock spostrzegł rygiel u szczytu drzwi.
Spróbował go odsunąć. Ustąpił łatwo. Aż nazbyt łatwo.
- Kiedy te drzwi ostatnio otwierano? - zwrócił się do panny Bunner.
- Czy ja wiem? Chyba wiele lat temu. Odkąd tu jestem, nikt ich nie otwierał. Z całą
pewnością.
- Nie wie pani, gdzie może być klucz od nich?
- W holu, w tamtej szufladzie, jest cały stos kluczy. Prawdopodobnie znajdzie go pan między
nimi.
Craddock pośpieszył za Dorą Bunner i spojrzał z ciekawością w głąb szuflady. Przetrząsnął
klucze i wybrał jeden, wyglądający inaczej niż cała reszta. Klucz pasował i gładko obracał się
w zamku. Craddock pchnął ślepe drzwi, które ustąpiły łatwo i bezszelestnie.
- Ostrożnie! - przestrzegła go panna Bunner. - Coś może stać przed drzwiami po przeciwnej
stronie. Nie otwieramy ich nigdy.
- Naprawdę? - zdziwił się i zaraz podjął poważnie i z naciskiem. - Ktoś, proszę pani,
niedawno otwierał te drzwi. Zamek i zawiasy są dobrze naoliwione.
Spojrzała nań z niemądrym zdziwieniem.
- Któż mógłby to zrobić? - zapytała.
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - odrzekł pochmurnie i pomyślał: "X z zewnątrz? Nie! X
był w tym domu. Piątkowego wieczoru był w salonie!".
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
FIP I EMMA
1
Tym razem panna Blacklock słuchała z większą uwagą. Craddock zdawał sobie sprawę, że to
kobieta inteligentna, która w sposób właściwy ocenia każde jego słowo.
- Tak - powiedziała spokojnie. - To zmienia postać rzeczy. Nikt nie miał prawa manipulować
przy ślepych drzwiach. Nikt nie zrobił tego za moją wiedzą.
- Rozumie pani, co to znaczy? Ktoś z obecnych w salonie piątkowego wieczora mógł
wymknąć się tamtymi drzwiami, stanąć za napastnikiem i wystrzelić do pani.
- Niepostrzeżenie, niedosłyszalnie, nie zwracając niczyjej uwagi?
- Niepostrzeżenie, niedosłyszalnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Proszę pamiętać, że kiedy
ś
wiatło zgasło, wszyscy krzyczeli, poruszali się, wpadali jedni na drugich. No i widać było
jedynie oślepiający blask latarki elektrycznej.
- Rzeczywiście podejrzewa pan - podjęła z wolna panna Blacklock - że któraś z tych osób,
ktoś z moich poczciwych, bardzo tuzinkowych sąsiadów cichaczem opuścił salon i usiłował
mnie zamordować? Mnie? Ale dlaczego? Na miłosierdzie boskie, dlaczego?
- Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie winna znać pani.
- Nie znam inspektorze. Zapewniam pana, że nie znam.
- Zaczniemy od początku. Kto dziedziczy pani majątek w wypadku śmierci?
- Patryk i Julia - odrzekła dosyć opornie. - Meble i skromną rentę dożywotnią zapisałam
Bunny. Prawdę mówiąc, spadek po mnie będzie niewielki. Miałam papiery wartościowe
niemieckie i włoskie, które straciły wszelką wartość. No i podatki, niższe teraz
oprocentowanie kapitału... Nie! Stanowczo nie jestem warta morderstwa. Mniej więcej rok
temu ulokowałam znaczną część moich pieniędzy w rencie dożywotniej.
- Ale coś niecoś ma pani nadal i siostrzenica oraz siostrzeniec mogliby wejść w posiadanie
tego.
- Patryk i Julia mieliby zaplanować morderstwo? Nie! Nie mogę uwierzyć. Zresztą nie mają
złych warunków materialnych.
- Wie to pani na pewno?
- Nie. Opieram się tylko na tym, co od nich słyszałam. Ale nie chcę, nie mogę ich
podejrzewać. Kiedyś może będę warta morderstwa. Kiedyś, nie dzisiaj.
- Co pani przez to rozumie, proszę pani? - podchwycił skwapliwie Craddock.
- Rozumiem przez to, że kiedyś, może nawet niedługo, mogę zostać osobą bardzo majętną.
- Ciekawe... Zechce pani wyjaśnić to dokładniej?
- Oczywiście. Pewno pan nie wie, że przez dwadzieścia lat z górą byłam sekretarką i zaufaną
współpracownicą Randalla Goedlera.
Inspektor żywo się zainteresował. Randall Goedler. Nazwisko głośne niegdyś w świecie
wielkich finansów. Jego śmiałe operacje i trochę teatralna reklama, jaką zwykł się otaczać,
pozostały nadal w pamięci ludzkiej. Umarł chyba w 1937 albo w 1938 roku.
- Słyszał pan może o nim, chociaż to dawne czasy? - podjęła panna Blacklock.
- Słyszałem. To był milioner.
- Multimilioner - poprawiła. - Ale jego majątek ulegał ciągłym zmianom. To, co zarobił w
jednej operacji, ryzykował w następnej. - Mówiła teraz z większym ożywieniem, a jej oczy
błyszczały pod wpływem wspomnień. - W każdym razie umarł jako człowiek bardzo bogaty.
Nie miał dzieci. Cały majątek zostawił w dożywocie żonie, pod zarządem powierniczym. Po
jej śmierci wszystko miało przypaść mnie: na własność i bez ograniczeń.
Inspektor przypomniał sobie niby przez mgłę: tytuł nagłówka w gazecie: "Zaufana sekretarka
ma odziedziczyć kolosalną fortunę".
- W ciągu ostatnich dwunastu lat - podjęła panna Blacklock z żywym błyskiem w oczach -
miałam wspaniały motyw, by zamordować panią Goedler... Ale to chyba nie przyda się panu,
prawda?
- Bardzo przepraszam za następne pytanie, ale... Ale czy dla pani Goedler nie było to bolesne,
ż
e jej mąż tak zadysponował majątkiem?
- Zbyteczna delikatność, inspektorze. Chciałby pan wiedzieć, czy Randall Goedler był moim
kochankiem? Nie. Nie był. Nie sądzę, by kiedykolwiek myślał o mnie w taki sposób, a mnie z
pewnością nie interesował. Kochał Bellę, swoją żonę, i był w niej zakochany do śmierci.
Jestem przekonana, że sporządził taki właśnie testament z prostej wdzięczności. Widzi pan,
inspektorze, niegdyś na początku kariery, kiedy nie stał jeszcze na pewnych nogach, Randall
był bardzo bliski katastrofy. Chodziło zaledwie o kilka tysięcy funtów, a była to wielka gra,
jak zawsze u niego, wielka i pasjonująca. Omal nie rozbiło się wszystko o brak nieznacznej
kwoty w gotówce. Ja pośpieszyłam mu z pomocą. Miałam trochę pieniędzy, a w Randalla
wierzyłam. Wyprzedałam wszystkie walory i gotówkę oddałam jemu. To zadecydowało o
powodzeniu. W tydzień później Randall Goedler został prawdziwym bogaczem. Od tej pory,
inspektorze, traktował mnie prawie jak wspólniczkę. Tak! To były pasjonujące dni! -
zawołała i westchnęła. - Czułam się wtedy jak ryba w wodzie! Później umarł nasz ojciec i
zostałam sama z ciężko chorą siostrą. Musiałam zając się nią i oczywiście zrezygnować z
pracy. Randall umarł w dwa lata później. W czasie naszej współpracy zbiłam moc pieniędzy i,
prawdę mówiąc, nie liczyłam na żaden spadek. Ale byłam wzruszona... tak!... wzruszona i
dumna, że odziedziczę całą jego fortunę, jeżeli Bella umrze wcześniej. A była to istota słaba,
chorowita, której od dawna wszyscy wróżyli rychłą śmierć. Myślę, że tak naprawdę biedaczek
nie bardzo wiedział, kogo obdarować. Bella to poczciwa, urocza istota i z testamentu męża
była chyba zadowolona. Obecnie mieszka w Szkocji. Od lat jej nie widziałam. Wysyłamy
sobie tylko życzenia noworoczne. Widzi pan, inspektorze, krótko przed wybuchem wojny
pojechałam z siostrą do sanatorium w Szwajcarii. Tam umarła na gruźlicę.
Panna Blacklock umilkła na chwilę. Później dodała:
- Do Anglii wróciłam mniej więcej rok temu.
- Nadmieniła pani, że rychło może zostać osobą bardzo majętną. Jak szybko?
- Wiem od pielęgniarki, która opiekuje się Bella Goedler, że stan jej pogarsza się szybko...
Może to być kwestia... Powiedzmy, paru tygodni - powiedziała panna Blacklock i dodała
zaraz z nutą smutku: - Teraz pieniądze nie będą miały dla mnie większego znaczenia. Na
swoje skromne potrzeby mam i tak aż nadto. Kiedyś bawiłaby mnie gra na giełdzie, ale
obecnie... Cóż? Człowiek się starzeje. W każdym razie przyzna pan chyba, inspektorze, że
gdyby Patryk i Julia chcieli mnie zamordować z chęci zysku, byliby szaleńcami, nie czekając
jeszcze tych kilku tygodni?
- Naturalnie - zgodził się Craddock. - Ale co stałoby się, gdyby pani wyprzedziła panią
Goedler? Kto dostałby wtedy pieniądze?
- Wie pan co? Nie zastanawiałam się nad tym nigdy. Zapewne Fip i Emma - powiedziała z
uśmiechem, a Craddock spojrzał na nią bystro. - Może to brzmi niedorzecznie - ciągnęła - ale
gdybym wyprzedziła Bellę, spadek dostałby się legalnemu potomstwu (tak brzmi prawniczy
termin, prawda?) Soni, jedynej siostry Randalla. Randall zerwał z nią kontakty, bo wyszła za
człowieka, którego on uważał za hochsztaplera i łajdaka.
- A był łajdakiem?
- Niewątpliwie. Ale, jak sądzę, musiał podobać się kobietom. To jakiś Grek czy Rumun.
Nazywał się... Jakże to? Aha! Stamfordis. Dymitr Stamfordis.
- I Randall wydziedziczył siostrę, kiedy zawarła ten związek małżeński?
- Sonia miała własny, pokaźny majątek. Ponadto Randall zaopatrywał ją w kieszonkowe pod
warunkiem, że mąż nie będzie mógł tknąć tych pieniędzy. Myślę, że przy sporządzaniu
testamentu prawnicy domagali się, żeby wyznaczył spadkobierców na wypadek, gdybym ja
umarła wcześniej niż Bella. Wtedy zapewne niechętnie wymienił potomstwo Soni. Widzi pan,
nie miał nikogo innego, a nie należał do łudzi, którzy przeznaczają majątek na cele
dobroczynne.
- Były dzieci z tego małżeństwa?
- Tak, Fip i Emma - roześmiała się panna Blacklock. - To brzmi śmiesznie, prawda? Ale
wiem tylko tyle, że w jakiś czas po zawarciu małżeństwa Sonia napisała do Belli z prośbą, by
powiedziała Randallowi, że ona jest bardzo szczęśliwa i właśnie urodziła bliźnięta, którym
dała imiona Fip i Emma. O ile mi wiadomo, Sonia już się później nigdy nie odezwała. Ale,
rzecz jasna, Bella mogłaby powiedzieć panu więcej.
Wyglądało na to, że panna Blacklock ożywiła się własną opowieścią. Inspektor Craddock nie
miał wesołej miny.
- Wynika stąd - powiedział - że są co najmniej dwie osoby, które weszłyby w posiadanie
olbrzymiej fortuny, gdyby pani została zamordowana w piątkowy wieczór. Myli się pani,
twierdząc, że nikomu pod słońcem nie mogłoby zależeć na pani śmierci. Co najmniej dwie
osoby odniosłyby wówczas korzyść. W jakim wieku może być to rodzeństwo?
Panna Blacklock zmarszczyła czoło.
- Zaraz... tysiąc dziewięćset dwudziesty drugi rok... Trudno przypomnieć sobie dokładnie.
Brat i siostra mają teraz jakieś dwadzieścia pięć... dwadzieścia sześć lat. Ale... - twarz jej
spoważniała - ale nie sądzi pan przecież...
- Sadzę - przerwał - że ktoś strzelał do pani i chciał panią zabić. Sądzę, że ta sama osoba bądź
te same osoby mogą podjąć następną próbę. Byłbym rad, proszę pani, gdyby pani zechciała
być bardzo ostrożna. Jedno morderstwo, starannie zaplanowane, nie udało się. Obawiam się,
ż
e może nastąpić druga próba, i to wkrótce.
2
Filipa Haymes wyprostowała się i z wilgotnego czoła odgarnęła kosmyk włosów. Zajęta była
pieleniem rabatki kwiatowej.
- Słucham pana, inspektorze?
Zmierzyła go pytającym wzrokiem, on zaś przyjrzał się tym razem uważniej niż poprzednio.
Tak, to ładna dziewczyna, typ na wskroś angielski, o popielatoblond włosach i pociągłej
twarzy. Zarys ust i podbródka znamionujący upór. Powściągliwa, stanowcza. Błękitne oczy
spoglądają śmiało i nic z nich wyczytać nie sposób. "Taka dziewczyna - pomyślał Craddock -
umiałaby dochować tajemnicy".
- Przykro mi - powiedział - że znów naprzykrzam się pani przy pracy, wolałem jednak nie
czekać do przerwy obiadowej. Zresztą wydaje mi się, że łatwiej i swobodniej porozmawiamy
tutaj, z dala od Little Paddocks.
- Słucham pana, inspektorze? - powtórzyła spokojnie, nie wykazując zbytniego
zainteresowania.
"Ale czy w jej głosie nie zabrzmiał niepokój? - pomyślał Craddock. - Bo ja wiem? Może to
tylko złudzenie?"
- Dziś z rana złożono zeznanie, które dotyczy pani. Filipa lekko uniosła brwi.
- Powiedziała mi pani, że Rudi Scherz był jej zupełnie nieznany.
- Tak.
- Powiedziała mi pani, że pierwszy raz zobaczyła go pani, gdy już nie żył. Czy to się zgadza?
- Oczywiście. Nigdy przedtem go nie widziałam.
- A nie rozmawiała z nim pani w Little Paddocks, w altanie?
- W altanie? - powtórzyła. Craddock był prawie pewien, że w jej głosie dosłyszał ton
przestrachu.
- Tak, proszę pani.
- Kto to powiedział?
- Powiedziano mi, że rozmawiała pani z tym człowiekiem. Rudi Scherz pytał, gdzie mógłby
się ukryć. Pani obiecała, że mu pokaże. Była mowa o porze, o godzinie kwadrans po szóstej.
W dniu napadu Rudi Scherz wysiadł z autobusu w Chipping Cleghorn właśnie kwadrans po
szóstej.
Przez chwilę panowało milczenie. Później Filipa roześmiała się krótko, pogardliwie. Wyraz
twarzy miała rozbawiony.
- Nie wiem, kto powiedział to panu, ale mogę się domyślić. To głupia, niezdarnie sklecona
bajka, powodowana, ma się rozumieć, złością. Nie wiem, z jakiego powodu, ale Mitzi nie
cierpi mnie jeszcze bardziej niż innych domowników.
- Zaprzecza pani?
- Oczywiście. To kłamstwo... Nie znałam tego człowieka, nigdy w życiu go nie widziałam i
nie było mnie wtedy w Littłe Paddocks. Pracowałam tamtego rana.
- Jakiego rana? - podchwycił łagodnie.
Nastąpiła krótka pauza. Filipa zatrzepotała powiekami.
- Codziennie rano pracuję tutaj. Na przerwę obiadową wychodzę dopiero o pierwszej -
odparła i dorzuciła zaraz z nutą lekceważenia. - Nie warto słuchać tego, co opowiada Mitzi.
Kłamie jak najęta.
- I co? - powiedział Craddock, gdy odchodził w towarzystwie sierżanta Fletchera. - Mamy
całkowicie sprzeczne zeznania dwu młodych kobiet. Której wierzyć?
- Wszyscy utrzymują zgodnie, że ta cudzoziemka kłamie - odrzekł Fletcher. - Mam pewne
doświadczenia z cudzoziemcami i wiem, że kłamstwo przychodzi im łatwiej niż mówienie
prawdy. No i nie ulega wątpliwości, że ta Mitzi żywi jakieś urazy do pani Haymes.
- Więc, na moim miejscu, uwierzyłby pan pani Haymes?
- Tak jest, inspektorze. Gdyby nie było konkretnych przeciwwskazań.
W gruncie rzeczy Craddock nie widział przeciwwskazań... Może tylko wspomnienie zbyt
nieruchomych błękitnych oczu i gładko wypowiedziane słowa "tamtego rana". Był absolutnie
pewien, że nie wymienił pory dnia, kiedy została podsłuchana rozmowa w altanie.
Jednakże panna Blacklock - a jeżeli nie ona, to panna Bunner - mogły przecież wspomnieć o
wizycie młodego cudzoziemca, który chciał wyszachrować pieniądze na powrót do
Szwajcarii. W rezultacie Filipa Haymes miała prawo sądzić, że rozmowa w altanie odbyła się
właśnie tamtego rana. To prawdopodobne, lecz Craddock był nadal przekonany, że w głosie
Filipy dźwięczał strach, gdy zapytała: "W altanie?"
Uznał, że warto się jeszcze nad tym zastanowić.
3
W ogrodzie na probostwie było przyjemnie. Anglię nawiedziła jesienna fala ciepła, urocze
babie lato, a jednocześnie denerwujące, jak ocenił inspektor Craddock. Siedział na leżaku,
który przyniosła dla niego zaradna Bułeczka, nim wyszła na zebranie Koła Chrześcijańskich
Matek, a obok, spowita w szale i z grubym pledem na kolanach, siedziała panna Marple,
zajęta robótką na drutach. Blask słońca, spokój, miarowe postukiwanie drutów panny Marple
- wszystko to usposabiało Craddocka sennie. A jednocześnie opanował go jakiś koszmarny
nastrój. Często bywa tak w marzeniach sennych - utajony lęk systematycznie przybiera na sile
i ostatecznie uczucie błogości przemienia się w grozę.
- Nie powinna pani tutaj przebywać - odezwał się nieoczekiwanie.
Druty przestały postukiwać. Spokojne porcelanowobłękitne oczy spojrzały nań z
zainteresowaniem.
- Wiem, do czego pan zmierza, dobry, troskliwy chłopcze. Ale wszystko w porządku. Ojciec
Bułeczki, proboszcz naszej parafii, duchowny głębokiej wiedzy, i jej matka, kobieta wybitna
o niebywałej wprost sile charakteru, to moi starzy przyjaciele, inspektorze. Kuruję się w
Medenham, jest więc całkiem naturalne, że przyjechałam tutaj, by spędzić pewien czas u
państwa Harmon.
- Tak... Zapewne... Ale niech pani nie zajmuje się cudzymi sprawami. Jestem przekonany,
głęboko przekonany, że to może być niebezpieczne.
- Cóż, my, starsze panie, stale zajmujemy się cudzymi sprawami. Wyglądałoby dziwnie i
jeszcze bardziej podejrzanie, gdybym teraz tego zaniechała. Rozumie pan? Pytania o licznych
wspólnych znajomych w rozmaitych częściach świata, pytanie, czy ludzie pamiętają takiego a
takiego albo czy może przypominają sobie, kogo w swoim czasie poślubiła córka lady jakiejś
tam? To wszystko może być pomocne, prawda?
- Pomocne? - zdziwił się Craddock.
- Tak. Może być pomocne przy sprawdzaniu, czy ludzie są rzeczywiście tymi, za których się
podają - wyjaśniła i podjęła żywo: - Bo takie właśnie sprawy trapią pana, prawda? Pod tym
względem świat zmienił się od czasu wojny. Weźmy na przykład taką miejscowość jak
Chipping Cleghorn. Jest bardzo podobna do Saint Mary Mead, gdzie mieszkam. Piętnaście lat
temu wiedziano tam dokładnie wszystko o wszystkich. Państwo Bantry z pałacu, państwo
Hartnell i Price-Ridley, i Weatherby to ludzie, których rodzice, dziadkowie lub przynajmniej
wujowie i ciotki zamieszkiwali przed nimi w Saint Mary Mead. Jeżeli sprowadzał się ktoś
nowy, był zaopatrzony w listy polecające lub też okazywało się rychło, że służył w tym
samym pułku bądź na tym samym okręcie co ktoś z dawniejszych mieszkańców. Jeżeli
pojawiał się ktoś obcy, naprawdę obcy, wszyscy stronili od niego i węszyli, póki nie
dowiedzieli się, co to naprawdę za jeden.
Panna Marple pokręciła głową.
- Po wojnie czasy się zmieniły - podjęła. - Teraz w każdej osadzie, każdym prowincjonalnym
miasteczku mieszkają ludzie, którzy nie mają żadnych związków z tym miejscem i jego
przeszłością. Kupują pałacowe rezydencje, małe domki przystosowują do swoich potrzeb i
wymagań, a wiadomo o nich tyle, ile sami o sobie opowiadają. Pozjeżdżali się, rozumie pan, z
całego świata, z Indii, z Chin, Hongkongu, a wśród nich trafiają się i tacy, którzy dawnymi
czasy rezydowali w różnych takich uzdrowiskach Francji lub na jakichś dziwnych wyspach
albo uciułali jaki taki mająteczek i stać ich na to, żeby nie pracować. Ale nikt dzisiaj nie wie,
kim są ci przybysze naprawdę. Mogą mieć w domach indyjskie brązy i posługiwać się anglo-
hinduskim żargonem. Mogą dekorować ściany widokami Taorminy i mówić o tamtejszym
kościele angielskim oraz angielskiej bibliotece, jak panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. Być
może przyjechali z południowej Francji lub całe życie spędzili na Wschodzie. Ludzie
przyjmują ich na słowo i nie czekają, aż przyjdzie list od przyjaciół z wiadomością, że tacy to
a tacy są uroczą rodziną, znaną im od wieków.
To właśnie niepokoiło Craddocka. Irytował się, że nic nie wie. Oto ma do czynienia z
osobnikami zaopatrzonymi w kartki żywnościowe i dowody tożsamości - nowiutkie, schludne
dowody tożsamości z numerami, lecz bez fotografii i odcisków palców. Każdy może postarać
się o dogodny dla siebie dowód tożsamości i może po części dlatego zanikają stopniowo
subtelne związki, jakie łączyły dawniej angielską społeczność prowincjonalną. W wielkim
mieście na ogół nie zna się sąsiadów. Dziś nie zna się ich również na prowincji, choć
niektórym wydaje się inaczej.
Z powodu naoliwionych drzwi Craddock wiedział na pewno, że piątkowego wieczoru w
salonie Letycji Blacklock znalazł się ktoś, kto nie był miłym, życzliwym sąsiadem, za jakiego
uchodził. Dlatego właśnie obawiał się o pannę Marple - osobę starszą, kruchą i obdarzoną
wyczulonym zmysłem spostrzegawczości.
- Takich ludzi możemy w pewnym sensie skontrolować - powiedział, lecz orientował się,
naturalnie, że to niełatwa sprawa.
Indie, Chiny, Hongkong, południowa Francja... Trudniej przedstawia się to dziś niż przed
piętnastoma laty. Nie brak przecież w kraju osób poruszających się swobodnie z cudzymi
kartami tożsamości, "pożyczonymi" od ludzi, których spotkała gwałtowna śmierć w wielkich
miastach. Istnieją organizacje, setki przestępczych organizacji zajmujących się skupowaniem
lub fałszowaniem dowodów tożsamości i kartek żywnościowych. Prawie każdego da się
skontrolować. Oczywiście. Ale kontrola wymaga czasu, którego właśnie brakowało
inspektorowi, gdyż wdowa po Randallu Goedlerze była bliska, bardzo bliska śmierci.
Wówczas - zatroskany i zmęczony, rozmarzony słonecznym blaskiem i ciepłem - powiedział
pannie Marple o dawnym szefie Letycji Blacklock, o Fipie i Emmie.
- Dwa imiona - ciągnął - lub raczej dwa zdrobnienia. Ta para może nie żyć. A może mieszkać
gdzieś w Europie, otoczona szacunkiem. Albo jedno z nich czy obydwoje mogą znajdować
się teraz tutaj, w Chipping Cleghorn. Mają około dwudziestu pięciu lat... - mówił dalej, jak
gdyby myślał na głos. - Kto pasuje do tego wieku?... Siostrzenica i siostrzeniec czy też para
młodych kuzynów?... Ciekawe, kiedy ich ostatnio widziała?
- Tego dowiem się dla pana - podchwyciła cicho panna Marple.
- Nie! Bardzo panią proszę...
- Proszę się nie obawiać, inspektorze. To prosta sprawa. Bardzo prosta. Nikt nawet się nie
spostrzeże, bo, rozumie pan, będzie przeprowadzona nieoficjalnie. Jeżeli coś jest nie w
porządku, pan nie obudzi ich czujności.
"Fip i Emma - pomyślał Craddock. - Fip i Etruria?" Miał już obsesję na punkcie tej pary.
Przystojny, zadzierzysty młody człowiek i ładna dziewczyna o lodowatym spojrzeniu...
- Zapewne dowiem się więcej w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin - powiedział. -
Jadę do Szkocji. Pani Goedler chyba wie o nich coś niecoś... Jeżeli, oczywiście, będzie w
stanie mówić.
- To rozumne posunięcie... - Panna Marple zawahała się na moment. - Mam nadzieję, że
zalecił pan pannie Blacklock, by była bardzo ostrożna?
- Tak. Oczywiście. I zostawię tu człowieka, który dyskretnie będzie wszystko obserwował.
Nie miał odwagi spojrzeć w oczy pannie Marple, która musiała być zdania, że policjant,
obserwujący wszystko dyskretnie, nie na wiele się przyda, gdy rzecz dzieje się w rodzinnym
kręgu.
- No i proszę pamiętać, że ostrożność zaleciłem również pani - powiedział, zwracając się w jej
stronę.
- Zapewniam, inspektorze - odparła - że potrafię dbać o siebie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PANNA MARPLE PRZYCHODZI NA PODWIECZOREK
Panna Blacklock czuła się trochę nieswojo, gdy na podwieczorek przyszła pani Harmon ze
swoim gościem, ale ów gość - panna Marple - nie mógł tego zauważyć, bo widział pannę
Blacklock po raz pierwszy.
Starsza pani była urocza i sprawiała wrażenie, że lubi niezłośliwe plotki. Od razu ujawniła się
jako osoba żywo zainteresowana kwestią włamań oraz włamywaczy.
- Potrafią dostać się wszędzie, droga pani - mówiła, zwracając się do gospodyni. - Absolutnie
wszędzie! Tyle teraz tych nowych, amerykańskich metod. Osobiście mam zaufanie do bardzo
staroświeckiego urządzenia, do zwyczajnego, mocnego haczyka. Włamywacz łatwo poradzi
sobie z zamkiem, odsunie rygiel, ale z haczykiem nie da sobie rady. Próbowała pani kiedy
haczyka?
- Nie bardzo znamy się tu na zamkach - uśmiechnęła się panna Blacklock. - Prawdę mówiąc,
nie mamy nic, co mogłoby skusić włamywacza.
- Dobry jest także łańcuch przy drzwiach - radziła dalej starsza pani. - Wtedy służąca robi
tylko małą szparę, widzi, kto stoi po przeciwnej stronie drzwi, a napastnik nie może wedrzeć
się siłą.
- Mitzi, nasza uciekinierka z kontynentu, byłaby zachwycona czymś takim.
- Przerażający musiał być ten napad, o którym Bułeczka tyle mi opowiadała - podjęła panna
Marple.
- Śmiertelnie się wystraszyłam! - podchwyciła Bułeczka.
- Istotnie. Zdarzenie było okropne - przyznała pani domu.
- Łaska boska, doprawdy, że ten człowiek potknął się i zastrzelił. Włamywacze są dzisiaj
bardzo groźni. Ale jak on dostał się do domu?
- My, proszę pani, nie bardzo dbamy o zamykanie drzwi.
- Ach, Letty! - zawołała panna Bunner. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dziś z rana inspektor
był jakiś dziwny. Koniecznie chciał otworzyć ślepe drzwi... O te, z których nigdy nie
korzystamy. Wszędzie szukał klucza i ostatecznie powiedział, że drzwi zostały naoliwione.
Ale nie wyobrażam sobie, czemu ktoś miałby... - urwała nagle i zastygła z otwartymi ustami,
bo zbyt późno dostrzegła alarmujące znaki panny Blacklock.
- Ach, Letty, przykro mi... Letty, strasznie cię przepraszam! ... Jaka ja jestem głupia!
- Nic wielkiego - powiedziała panna Blacklock, lecz najwyraźniej była rozdrażniona. -
Wydaje mi się tylko, że inspektor Craddock nie życzyłby sobie rozgłosu na ten temat. Nie
wiedziałam, że byłaś z nim, Doro. Pani to chyba rozumie? - zwróciła się do pani Harmon.
- O tak! Słówka nie piśniemy nikomu! Prawda, ciociu Jane? Ale zastanawia mnie, czemu ten
czło... - umilkła i pogrążyła się w myślach.
- Mój Boże! - wybuchnęła panna Bunner, nadal zdenerwowana i przygnębiona. - Ja zawsze,
zawsze mówię nie to, co trzeba! Masz tylko kłopot ze mną, Letty!
- Nic podobnego - odparła spokojnie panna Blacklock.
- Jesteś dla mnie, Doro, wielką pociechą i podporą. A zresztą, w takiej dziurze jak Chipping
Cleghorn i tak nie utrzyma się sekretu.
- Właśnie! - podchwyciła panna Marple. - To święta prawda. Wszelkie wiadomości
przedostają się w sposób rzeczywiście zadziwiający. Ma się rozumieć, przyczynia się do tego
służba, ale nie tylko ona, bo kto dziś trzyma służbę? A przychodnie sprzątaczki są chyba
jeszcze gorsze, bo chodzą do różnych domów i skwapliwie rozpowszechniają plotki.
- Mam! - zawołała niespodziewanie pani Harmon. - Jeżeli dało się otworzyć te ślepe drzwi,
ktoś mógł po ciemku wyjść z salonu i zainscenizować napad... Ale, oczywiście, nikt tak nie
postąpił, bo był to przecież jakiś człowiek z hotelu Royal. Czy aby on?... Tak czy inaczej, nie
rozumiem... - urwała znów i zmarszczyła czoło.
- Czy w tym pokoju rozegrała się ta scena? - zapytała panna Marple i tonem
usprawiedliwienia zwróciła się do pani domu: - Pewno uzna mnie pani za ciekawską, ale to
rzeczywiście niezwykła historia. O czymś takim czytuje się nieraz w prasie, ale żeby miało
przytrafić się komuś znajomemu! Chciałabym zatem...
Wysłuchała obszernego, chociaż mętnego sprawozdania Bułeczki oraz panny Bunner - z
drobnymi poprawkami i sprostowaniami pani domu.
W trakcie tej rozmowy nadszedł Patryk, wziął w niej czynny udział, a nawet posunął się tak
daleko, że z powodzeniem odegrał rolę, w której pierwotnie wystąpił Rudi Scherz.
- A ciocia Letty - mówił - była tam, w rogu, pod arkadą. Pójdź, stań tam, ciociu.
Panna Blacklock wykonała polecenie i wówczas pokazano pannie Marple dziury po
wydobytych pociskach.
- Cudowne ocalenie - westchnęła. - Widzę w tym palec Opatrzności!
- Właśnie chciałam poczęstować gości papierosami - wyjaśniła panna Blacklock i wskazała
dużą srebrną szkatułkę stojącą na stoliku.
- Wszyscy palą teraz tak nieuważnie - powiedziała Dora Bunner tonem przygany. - Nic nie
szanują przyzwoitych mebli jak dawniej. O! Proszę spojrzeć na ten śliczny stolik. Ktoś
okropnie przypalił go papierosem. Wstyd, słowo daję!
Pani domu westchnęła.
- Niekiedy przywiązujemy zbyt wiele wagi do swoich mebli.
- Ale to taki śliczny stolik, Letty.
Panna Bunner troszczyła się o rzeczy przyjaciółki, tak jak gdyby należały do niej. Bułeczka
była zdania, że taki brak zazdrości to ujmująca cecha charakteru.
- Istotnie śliczny stolik - przyznała uprzejmie panna Marple. -1 jaka piękna lampa z
porcelany!
Panna Bunner przyjęła pochwałę tak, jak gdyby to ona była właścicielką lampy.
- Urocza, prawda? Stare Drezno. Mamy dwie takie. Druga jest chyba w gościnnym pokoju.
- Ty, Doro, wiesz zawsze, gdzie czego szukać w tym domu - powiedziała wesoło panna
Blacklock. - Albo wydaje ci się, że wiesz. A dbasz o moją własność bardziej niż ja sama.
- Bo lubię ładne rzeczy - odpowiedziała zarumieniona Dora z żalem i urazą w głosie.
- Przyznaję szczerze - zabrała głos panna Marple - że bardzo jestem przywiązana do kilku
moich skromnych drobiazgów. Łączy się z nimi mnóstwo wspomnień. Albo fotografie,
prawda? Ludzie mało sobie dziś cenią rodzinne fotografie. Ja skrzętnie przechowuję zdjęcia
wszystkich moich siostrzeńców i siostrzenic w rozmaitym wieku, od niemowlęcego.
- Aha! Także moje! - podchwyciła Bułeczka. - Okropne! Miałam wtedy trzy lata. Zezuję i
trzymam w objęciach foksteriera.
- Myślę, że ciocia - zwróciła się panna Marple do Patryka - ma wiele pańskich fotografii?
- Cóż... My jesteśmy bardzo daleko spokrewnieni - odpowiedział.
- Zdaje mi się, Pat, że Elinor przysłała mi raz twoje zdjęcie jako niemowlęcia - uśmiechnęła
się panna Blacklock.
- Ale nie zachowałam go chyba. Prawdę mówiąc, nie pamiętam nawet, ile dzieci miała Elinor
i jakie im dała imiona. Dowiedziałam się tego, kiedy napisała mi, że jesteście w Anglii.
- Jeszcze jeden znak naszych czasów - powiedziała panna Marple. - Często nie zna się dzisiaj
wcale młodszego pokolenia krewniaków. Byłoby to niepodobieństwem dawniej, gdy
urządzano wielkie zjazdy familijne.
- Matkę Pata i Julii widziałam ostatni raz przed trzydziestu laty, na jej weselu. Ładna była z
niej wtedy dziewczyna - powiedziała pani domu.
- Dlatego też ma takie ładne dzieci - uśmiechnął się Patryk.
- Ciociu! - zawołała Julia. - Przecież ty masz wspaniały stary album! Pamiętasz? Oglądaliśmy
go któregoś dnia. Ach, te kapelusze!
- A uważałyśmy się wówczas za elegantki - westchnęła panna Blacklock.
- Nic dziwnego, ciociu Letty - roześmiał się Patryk. - Za jakieś trzydzieści lat Julia natknie się
na swoje zdjęcie i również powie, że wyglądała jak czupiradło.
- Czy poruszyłaś, ciociu, temat celowo? - zapytała Bułeczka, gdy z panną Marple wracały na
probostwo. - Mam na myśli całą tę rozmowę o fotografiach.
- Widzisz, moja droga, dzięki temu zdobyłam interesującą wiadomość, że panna Blacklock do
niedawna wcale nie znała siostrzenicy ani siostrzeńca... Tak... Sądzę, że inspektor Craddock
także będzie tym bardzo zainteresowany.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN
1
Edmund Swettenham niepewnie usiadł na walcu ogrodowym.
- Dzień dobry, Filipo.
- Dzień dobry.
- Pracujesz ciężko?
- Umiarkowanie.
- A co robisz?
- Nie widzisz?
- Nie widzę. Nie jestem ogrodnikiem. Dłubiesz w ziemi i tyle.
- Przepikowuję sałatę.
- Przepikowujesz? Dziwaczne wyrażenie!
- Życzysz sobie czegoś? - zapytała chłodno.
- Naturalnie! Życzę sobie patrzeć na ciebie. Spojrzała nań z ukosa.
- Wolałabym, żebyś tutaj nie przychodził. Pani Lucas będzie niezadowolona.
- Jest przeciwna twoim wielbicielom?
- Nie pleć głupstw!
- Wielbiciel to właściwe określenie. Wiernie oddaje moją sytuację. Uwielbienie na przyzwoitą
odległość, ale z uporem.
- Idź sobie! Proszę cię, Edmundzie. Nie masz tu nic do roboty.
- Omyłka - podchwycił z nutą triumfu. - Mam tu coś do roboty! Dziś z rana pani Lucas
zatelefonowała do mojej mamy i powiedziała, że ma mnóstwo dyń.
- Tak. Całe stosy.
- I że za słoik miodu może dać ich parę.
- O! To nieuczciwa zamiana. Obecnie trudno znaleźć nabywców na dynie. Wszyscy sami
mają ich mnóstwo.
- Ma się rozumieć. Właśnie dlatego pani Lucas telefonowała. Poprzednim razem proponowała
zbierane mleko... Uważasz? Zbierane!... Za sałatę! A był to początek sezonu i jedna główka
sałaty kosztowała szylinga.
Filipa nic nie powiedziała. Edmund wyciągnął z kieszeni słoik miodu.
- Spójrz - powiedział. - To moje alibi, najoczywistsze, nieodparte. Jeżeli pojawi się tu
wydatny biust pani Lucas, powiem, oczywiście, że przyszedłem po te dynie. O chęć flirtu
niepodobna mnie będzie posądzić.
- Aha... Rozumiem.
- Och, Filipo, dlaczego jesteś taka? - wybuchnął nagle. - Co kryją twoje piękne, regularne
rysy? Co myślisz? Co czujesz? Jesteś szczęśliwa, zrozpaczona, pełna lęku? Jaka? Coś musi
dziać się w tobie.
- Jest to wyłącznie moja sprawa.
- I moja także. Chcę, abyś coś mówiła. Chcę zgłębić myśli w tej twojej spokojnej głowie.
Mam prawo wiedzieć. Słowo daję! Nie chciałem zakochać się w tobie. Chciałem siedzieć
spokojnie i pisać książkę o tym, jak podły jest świat. Diablo łatwo się mądrzyć na temat
podłości wszystkich i wszystkiego. To zresztą kwestia przyzwyczajenia. Wszystko jest
kwestią przyzwyczajenia i mody. Po tamtej wojnie ludzie zbzikowali na punkcie seksu. Teraz
przyszła kolej na frustrację. To wychodzi na jedno. Ale czemu o tym wszystkim gadamy?
Zacząłem mówić o nas dwojgu. No i zbiłaś mnie z tropu. Nie pośpieszyłaś z pomocą.
- Czego ty chcesz ode mnie? Co miałam zrobić?
- Mówić! Mówić o wszystkim. Co z twoim mężem? Wielbisz go, a on nie żyje, więc
zamknęłaś się niby ostryga? Czy tak? Niech będzie! Wielbisz go, a on nie żyje. Mężowie
innych dziewczyn, bardzo wielu dziewczyn, także nie żyją, a niektóre naprawdę ich kochały.
No i opowiadają o tym w barach, popłakują trochę, jak się zaleją, a później idą z kimś do
łóżka, dla poprawy samopoczucia. To jeden ze sposobów przełamania impasu. I ty, Filipo,
musisz jakoś swój impas przełamać. Jesteś młoda. Jesteś ładna i ja kocham cię, jak wszyscy
diabli! Mów o tym swoim mężu, powiedz mi o nim wszystko.
- Nie mam nic do powiedzenia. Poznaliśmy się i pobraliśmy.
- Musiałaś być bardzo młoda?
- Z pewnością za młoda.
- Aha! Nie byłaś z nim szczęśliwa? Powiedz mi coś więcej, Filipo!
- Nic więcej nie mam do powiedzenia. Pobraliśmy się i chyba byliśmy szczęśliwi, jak
większość małżeństw. Urodził się Harry. Ronald został wysłany do Włoch i tam... i tam
poległ.
- A obecnie jest Harry?
- A obecnie jest Harry.
- Lubię go. To naprawdę miły dzieciak. On mnie też lubi. Doskonale się zgadzamy. I co,
Filipo? Zostaniesz moją żoną? Możesz dalej pracować w ogrodzie, ja zajmę się moją książką,
a w czasie wolnym od pracy będziemy się cieszyć sobą. Przy zastosowaniu odpowiedniej
taktyki może uda nam się nie mieszkać z moją mamą. A ona potrząśnie trochę kabzą, by
pomóc ukochanemu syneczkowi. Lubię pasożytować, pisuję kiepskie książki, mam krótki
wzrok i jestem piekielnie gadatliwy. Oto moje złe strony. Popróbujesz? - zapytał Edmund.
Filipa zmierzyła go spojrzeniem. Wysoki, raczej poważny młody mężczyzna w dużych
okularach i o dość niespokojnym wyrazie twarzy. Jasną czuprynę miał w nieładzie, a na jego
twarzy widniał uśmiech życzliwej zachęty.
- Nie - odpowiedziała.
- Stanowczo nie?
- Stanowczo.
- Dlaczego?
- Nic o mnie nie wiesz.
- Innych przeszkód nie ma?
- Są. Ty w ogóle nic nie wiesz. O niczym.
- Hm... Może masz rację - odrzekł po krótkim namyśle. - Ale czy ktokolwiek coś w ogóle
wie? Filipo! Ukochana...
Urwał nagle na dźwięk zbliżającego się przeraźliwego szczekania.
- Pani Lucas będzie...
- Bodaj ją licho! Daj tę przeklętą dynię.
2
Sierżant Fletcher gospodarował samodzielnie w Little Paddocks.
Mitzi miała wolny dzień i przy takich okazjach wyjeżdżała zawsze do Medenham Wells
autobusem o jedenastej. Panna Blacklock pozostawiła sierżantowi wolną rękę i wyszła z
domu z panną Bunner.
Fletcher pracował szybko. Ktoś naoliwił ślepe drzwi. Oczywiście nie wiadomo kto, lecz bez
wątpienia po to, by po zgaśnięciu światła opuście ukradkiem salon. Mitzi nie wchodzi w
rachubę, gdyż ona nie musiałaby korzystać z tych drzwi.
Kto zatem pozostaje? Sąsiedzi - medytował sierżant - też właściwie nie wchodzą w rachubę.
Jakim cudem mogłaby się im trafić sposobność naoliwienia ślepych drzwi? Pozostają Patryk i
Julia Simmonsowie, Filipa Haymes i ewentualnie Dora Bunner.
Tego ranka młodzi Simmonsowie byli w Milchester, Filipa Haymes pracowała w ogrodzie.
Sierżant Fletcher mógł zgłębiać wszelkie tajemnice domu. Jednakże dom sprawiał zawód na
każdym kroku - absolutnie nie budził podejrzeń. Fletcher - specjalista od elektryczności - nie
potrafił znaleźć w sieci nic, co wskazywałoby na przyczynę krótkiego spięcia. Szybko
przetrząsnął pokoje domowników i zastał wszędzie irytującą normalność. W sypialni Filipy
Haymes były fotografie chłopca o poważnych oczach, jego zdjęcia jako małego dziecka, plik
uczniowskich listów, parę programów teatralnych. Julia miała pełną szufladę amatorskich
zdjęć z południowej Francji - fotografie z plaży, jakaś willa pośród kwitnącej mimozy. Patryk
przechowywał różne pamiątki z czasów służby na morzu, a Dora Bunner kilka nie budzących
podejrzeń drobiazgów osobistych.
"A przecież ktoś z domowników musiał naoliwić drzwi" - pomyślał sierżant.
Rozmyślania przerwały mu jakieś odgłosy dobiegające z parteru. Szybko wyszedł na podest
schodów i spojrzał w dół.
W holu stała pani Swettenham. Niosła koszyk przewieszony przez rękę. Zajrzała do salonu,
cofnęła się, wróciła do holu i, zniknąwszy w pokoju stołowym, wyszła stamtąd bez koszyka.
Nagle deska skrzypnęła, być może pod nogą sierżanta, więc odwróciła głowę i zawołała:
- Czy to panna Blacklock?
- Nie, proszę pani. To ja.
Pani Swettenham wydała cichy okrzyk:
- Och! Jakże mnie pan przestraszył. Pomyślałam, że to następny włamywacz.
Fletcher zszedł na dół.
- Jak widać, dom jest słabo zabezpieczony - powiedział. - Czy zawsze każdy może wchodzić i
wychodzić, kiedy zechce?
- Przyniosłam trochę pigwy - wyjaśniła. - Tu jej nie mają, a panna Blacklock chce zrobić
pigwową galaretkę. Koszyk zostawiłam w jadalni.
Uśmiechnęła się do sierżanta.
- Aha... Rozumiem. Zastanawia się pan, jak weszłam, prawda? Po prostu bocznymi drzwiami.
Wszyscy odwiedzamy sąsiadów, kiedy chcemy. Nikomu nie przychodzi do głowy, aby
ryglować drzwi przed zmierzchem. Widzi pan, byłoby niewygodnie, jakby człowiek przyniósł
coś i nie mógł tego zostawić. To nie dawne czasy! Wtedy dzwoniło się i ktoś ze służby
zawsze otwierał - zrobiła krótką pauzę i westchnęła. - W Indiach, dobrze pamiętam, mieliśmy
osiemnastu służących! Nie licząc niani, która tam nazywa się ayah. Nie było w tym nic
dziwnego. W domu moich rodziców też była trójka służby, a matka uważała zawsze, że to
okropna nędza, jeśli nie można sobie pozwolić na podkuchenną. Muszę przyznać, sierżancie,
ż
e życie w obecnych czasach wydaje mi się bardzo dziwne, chociaż wiem, że nie należy
narzekać. Górnikom jest przecież jeszcze gorzej, bo wciąż zapadają na pylicę, czy jak to tam
się nazywa, no i opuściwszy kopalnię, zostają ogrodnikami, choć nie mają pojęcia o tej
robocie. Ale nie zajmuję panu czasu - ciągnęła, ruszając w kierunku wyjścia. - Pewno pan
strasznie zapracowany, sierżancie? I co? Nie zdarzy się nic więcej?
- Czemu miałoby się coś zdarzyć, proszę pani?
- Jak zobaczyłam pana, przyszło mi do głowy, że być może działa tu jakiś gang. Powie pan
pannie Blacklock, że przyniosłam trochę pigwy?
Wyszła, a Fletcher doznał nagłego olśnienia. Mylnie, jak się okazało, zakładał, że naoliwić
drzwi musiał jeden z domowników. Teraz widział swój błąd. Każdy z zewnątrz mógł to
zrobić, gdy autobus Mitzi odjechał, a panna Blacklock i panna Bunner wyszły z domu. O
podobną sposobność było z pewnością łatwo. A zatem nie sposób wykluczyć żadnej z osób,
które piątkowego wieczora znajdowały się w salonie.
3
- Murg.
- Co powiesz, Hinch?
- Zastanawiam się głęboko.
- Naprawdę, Hinch?
- Tak. Mój bystry mózg pracuje. I wiesz, Murg? Cała piątkowa historia wydaje mi się mocno
podejrzana.
- Podejrzana?
- Aha. Odgarnij no włosy z czoła i weź tę grackę. Udawaj, że to rewolwer.
- Ojej! - przestraszyła się panna Murgatroyd.
- Nie bój się. Na pewno cię nie ugryzie. Chodź ze mną do kuchni. Staniesz w drzwiach i
odegrasz rolę napastnika. O, tutaj staniesz! Teraz wejdziesz do kuchni i sterroryzujesz
gromadę idiotów. Weź latarkę elektryczną. Włącz.
- Przecież to biały dzień!
- Puść w ruch wyobraźnię, Murg! Włączże latarkę. Panna Murgatroyd wykonała polecenie
nader nieudolnie. Włączając latarkę, wsunęła pod ramię grackę.
- Śmiało! - zachęciła ją przyjaciółka. - Do roboty! Przypomnij sobie, że niegdyś w naszej
szkole grałaś Hermie w "Śnie nocy letniej"! Graj teraz! Wykorzystaj wszelkie uzdolnienia!
"Ręce do góry!" - oto twoja kwestia. I nie popsuj wszystkiego, dodając: "Proszę państwa".
Panna Murgatroyd była posłuszna. Uniosła latarkę, zatoczyła szeroki łuk gracką i ruszyła w
stronę drzwi kuchennych. Przerzuciwszy latarkę do lewej ręki, nacisnęła klamkę, pchnęła
drzwi i znów ujęła latarkę prawą dłonią.
- Ręce do góry! - zawołała groźnie i dodała w tejże chwili: - Hinch! To diablo trudna sprawa.
- Dlaczego?
- Bo te drzwi... Są wahadłowe i wciąż się zamykają, a ja mam obie ręce zajęte.
- Otóż to! - podchwyciła panna Hinchliffe. - Drzwi salonu w Little Paddocks też musiały się
wciąż zamykać. Nie są wprawdzie wahadłowe, ale mimo to niepodobna, żeby je otworzyć i
tak zostawić. Dlatego właśnie Letty Blacklock kupiła u Elliota z High Street tę prześliczną
podporę z ciężkiego szkła. Nigdy jej nie wybaczę, że mnie tak paskudnie podkupiła.
Targowałam się ze starym kutwą zawzięcie i z dobrym skutkiem. Z ośmiu gwinei zjechał na
sześć funtów i dziesięć szylingów, no i akurat wtedy zjawiła się panna Blacklock i tę
przeklętą podporę do drzwi kupiła! Jak żyję, nie widziałam równie pięknej sztuki z tak
dużymi bańkami powietrza w grubym szkle.
- Może napastnik posłużył się podporą, by przytrzymać drzwi? Co ty na to, Hinch?
- Zdobądź się na zdrowy rozsądek. Jak by to wyglądało? Facet otwiera drzwi z łoskotem,
mówi: "Momencik, proszę państwa", nachyla się i kładzie podporę jak trzeba, co? I dopiero
wtedy przystępuje do właściwej roboty, wołając: "Ręce do góry!" Spróbuj, Murg,
przytrzymać drzwi ramieniem.
- To też trudna sprawa.
- Właśnie! Rewolwer, latarka i mocowanie się z drzwiami. Trochę za dużo, prawda? Jaki stąd
wniosek?
Panna Murgatroyd nie pokusiła się o wyciąganie wniosku. Z podziwem przypatrywała się
swojej mądrej przyjaciółce, oczekując wyjaśnień.
- Ten Scherz miał rewolwer, bo strzelał - podjęła panna Hinchliffe. - Miał też latarkę, bo
widzieliśmy ją wszyscy, ale nie ulegliśmy przecież zbiorowej hipnozie, niby przy sztuczce z
liną w Indiach. Ach! Jak okropnie nudne są opowieści starego Easterbrooka o Indiach!
Chodzi o to, Murg, że ktoś mógł pomóc włamywaczowi i przytrzymać drzwi.
- Ale kto?
- Na przykład ty. O ile mnie pamięć nie zawodzi, stałaś tuż obok drzwi, gdy światło zgasło. -
Panna Hinchliffe roześmiała się serdecznie. - Diablo podejrzany typ z ciebie! Ale komu
przyjdzie do głowy coś podobnego! Daj mi tę grackę. Dzięki Bogu to nie prawdziwy
rewolwer, bo w przeciwnym razie zastrzeliłabyś się już dawno.
3
- Zdumiewająca historia - wymamrotał pułkownik Easterbrook. - Doprawdy zdumiewająca,
Lauro.
- Co, kochanie?
- Chodź na chwilę do mojego pokoju.
- Co się stało Archie?
Pani Easterbrook stanęła w otwartych drzwiach.
- Pamiętasz, że raz pokazywałam ci rewolwer?
- O tak, Archie! Taki paskudny, czarny!
- Aha. To pamiątka. Broń zdobyta na szkopach. Był w szufladzie, prawda?
- Był. Oczywiście.
- A teraz go nie ma.
- Zdumiewająca historia, Archie!
- Nie brałaś go stąd, Lauro?
- Skąd znowu! Bałabym się dotknąć czegoś takiego!
- A może ta stara? Jakże się ona nazywa?
- Nie. Nie zdaje mi się. Pani Butt nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś podobnego. Mam ją
zapytać?
- Nie... Lepiej nie... Zaraz zaczęłyby krążyć plotki. Po co? Powiedz, Lauro, czy przypominasz
sobie, kiedy pokazywałem ci ten rewolwer?
- Jakiś tydzień temu. Mamrotałeś coś o swoich kołnierzykach i pralni, otworzyłeś szufladę, no
i w głębi leżał rewolwer, a ja zapytałam cię, co to.
- Zgadza się. Jakiś tydzień temu. Nie przypominasz sobie, kiedy to było dokładnie?
Pani Easterbrook zastanowiła się poważnie, przymknęła oczy. Widać było, że jej sprytny
umysł pracuje.
- W sobotę. Oczywiście - powiedziała wreszcie. - Wtedy mieliśmy pójść do kina, ale nie
poszliśmy.
- Hm... Pewna jesteś, że nie wcześniej ? Może to był wtorek, może środa? Albo nawet któryś
dzień poprzedniego tygodnia?
- Nie, Archie! Pamiętam dokładnie. To była sobota, trzydziesty. Wydaje się dawno, bo w tym
czasie zdarzyło się tak wiele. Chcesz, to powiem ci, czemu datę pamiętam tak dokładnie. To
musiało być po napadzie w Little Paddocks, bo kiedy zobaczyłam rewolwer, zaraz
przypomniałam sobie strzelaninę z poprzedniego wieczora.
- Aha... No to zdjęłaś mi kamień z serca.
- Dlaczego, Archie?
- Bo gdyby mój rewolwer zginął przed piątkową strzelaniną, mógłby go zwędzić ten
Szwajcar.
- Skąd wiedziałby, Archie, że ty masz rewolwer?
- Gangi przestępcze mają znakomity wywiad. Muszą wiedzieć wszystko o każdym domu i
jego mieszkańcach.
- Ach, Archie! To ty wiesz wszystko o wszystkim!
- Aha... Zapewne... Widziałem w życiu to i owo. Ale sprawa wyjaśniona, skoro przypominasz
sobie dokładnie, że rewolwer widziałaś po napadzie. Broń, którą posłużył się Szwajcar, nie
mogła być moją bronią.
- Nie mogła, Archie. Oczywiście.
- To znaczna ulga. Musiałbym zameldować o tym policji i odpowiadać na moc kłopotliwych
pytań. A prawdę mówiąc, nigdy nie starałem się o pozwolenie na ten rewolwer. Po wojnie
człowiek łatwo zapomina o rozmaitych pokojowych przepisach. Zresztą rewolwer uważałem
raczej za pamiątkę z placu boju.
- Rozumiem, Archie. Oczywiście.
- Ale, Lauro, co mogło się stać z tym przeklętym rewolwerem?
- Może wzięła go pani Butt? Sprawia wrażenie kobiety uczciwej, ale po napadzie mogła
wystraszyć się i pomyśleć... Mogła pomyśleć, Archie, że dobrze będzie mieć w domu coś
takiego. Naturalnie za nic nie przyzna się do tego. Nawet jej nie zapytam. Dotknęłoby ją takie
pytanie i... I co zrobilibyśmy wtedy? To taki duży dom, a ja po prostu nie mam...
- Słusznie - przerwał jej małżonek. - Najlepiej będzie nic nie mówić.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PRZEDPOŁUDNIOWE GODZINY W CHIPPING CLEGHORN (CD.)
Panna Marple wyszła furtką z ogrodu przy probostwie i wąską alejką ruszyła w stronę
głównej ulicy.
Szła stosunkowo szybko, podpierając się grubą, klonową laską, należącą do wielebnego
Juliana Harmona.
Minęła bar Pod Czerwoną Krową i sklep rzeżniczy, a następnie przystanęła na chwilę przed
wystawą magazynu osobliwości pana Elliota. Firma ta została przemyślnie ulokowana tuż
obok herbaciarni i kawiarni Pod Bławatkiem, aby bogaci zmotoryzowani turyści,
pokrzepiwszy się herbatą i tak zwanymi ciasteczkami domowego wypieku o szafranowożółtej
barwie, tym łatwiej ulegli pokusom, jakie roztaczała sprytnie udekorowana witryna.
Pan Elliot apelował do wszelkich gustów. Dwie sztuki szkła z Waterford spoczywały na
niepokalanie nowym wiaderku do mrożenia wina. Orzechową sekreterę z urozmaiconą
intarsją zdobił napis "Niebywała okazja", a na stoliku tuż za szybą widać było kolekcję tanich
kołatek, dziwacznych figurek przedstawiających lokalne gnomy, kilka sztuk saskiej
porcelany, dwa mizernie prezentujące się naszyjniki z paciorków, kufel z napisem "Pamiątka
z Tunbridge Wells" oraz kilkanaście pojedynczych sztuk wiktoriańskiego srebra.
Panna Marple oglądała przez krótki czas tę wystawę, a pan Elliot - stary, bezwstydny pająk -
wychylił się ze swojej sieci, by oszacować, czy ta mucha stanie się jego łupem.
Jednakże w chwili gdy kupiec doszedł do wniosku, że urok "Pamiątki z Tunbrigde Wells" nie
znęci starszej pani, która bawi w odwiedzinach na probostwie (o czym, rzecz jasna, wiedział
równie dobrze jak cała osada), panna Marple dostrzegła kącikiem oka, że Dora Bunner
wchodzi do kawiarni Pod Bławatkiem. Wobec tego zadecydowała momentalnie, iż filiżanka
kawy będzie najlepszym środkiem przeciwdziałającym skutkom zimnego wiatru.
Siedziało tam już kilka pań, które w ten sposób uprzyjemniały sobie poranne zakupy. W
mrocznym wnętrzu panna Marple straciła orientację i po mistrzowsku udawała niepewność i
wahanie. Z bardzo bliska powitał ją głos Dory Bunner:
- Dzień dobry! Witam drogą panią! Proszę tutaj, do mnie. Jestem zupełnie sama.
- Bardzo pani dziękuję.
Serdecznie wdzięczna Dorze usiadła na jednym z kanciastych, błękitno lakierowanych
fotelików, w jakie wyposażona była kawiarnia i herbaciarnia Pod Bławatkiem.
- Straszny dziś wiatr - zaczęła - a ja nie mogę chodzie prędko. Dokucza mi reumatyzm w
nodze.
- Znam to doskonale. W swoim czasie cierpiałam z powodu ischiasu. Blisko rok trwała ta
męka.
Przez pewien czas panie gawędziły z przejęciem o reumatyzmie, ischiasie, nerwobólach.
Posępna młoda kelnerka w różowym fartuszku, ozdobionym wiązanką bławatków, z
ziewnięciem i niebywale znudzoną miną przyjęła zamówienie na kawę i ciasteczka
domowego wypieku.
- Ciastka - szepnęła konspiracyjnie panna Bunner - są tutaj naprawdę wyśmienite.
- Bardzo zainteresowała mnie ta śliczna dziewczyna, którą spotkałyśmy wczoraj, wychodząc
z Little Paddocks po podwieczorku - powiedziała panna Marple. - Podobno pracuje gdzieś w
ogrodzie?... A może na roli? Nazywa się chyba Hynes?
- Aha! Filipa Haymes! Nasza, jak ją nazywamy, lokatorka. Sympatyczna, spokojna młoda
osoba. Prawdziwa, rozumie droga pani, dama!
- Znałam niegdyś pułkownika indyjskiej kawalerii. Nazywał się Haymes. Może to jej ojciec?
- Filipa nazywa się po mężu Haymes, jest wdową. Jej mąż poległ na Sycylii czy we
Włoszech. Oczywiście ten pułkownik mógłby być jego ojcem.
- Ciekawa jestem, czy łączy ją jakiś romans z tym wysokim młodym człowiekiem? - zapytała
z szelmowskim uśmieszkiem panna Marple.
- Z Patrykiem? Nie sądzę, aby...
- Nie, nie! Miałam na myśli wysokiego młodego człowieka w okularach. Spotkałam go tu
parę razy.
- Aa... To Edmund Swettenham... Ale, szaaa! Jego matka siedzi tam w kąciku. Nie wiem.
Naprawdę nie wiem. Sądzi pani, że jest wielbicielem Filipy? To dziwny chłopiec. Mówi
czasem tak, że nic nie można zrozumieć. Podobno jest bardzo inteligentny! - zakończyła
panna Bunner z wyraźną nutą dezaprobaty.
- Inteligencja to jeszcze nie wszystko. - Panna Marple pokręciła głową. - O! Jest nasza kawa.
Posępna kelnerka postawiła tacę z łoskotem. Panie jęły nawzajem podsuwać sobie ciasteczka.
- Z wielkim zainteresowaniem dowiedziałam się, że pani przyjaźniła się w szkole z panną
Blacklock. To znajomość stara co się zowie!
- Tak. Rzeczywiście - westchnęła Dora Bunner. - I mało kto potrafiłby odnieść się do starej
przyjaciółki tak lojalnie jak ona. Mój Boże! Jakie to dawne czasy. Taka była z niej śliczna
dziewczyna. I pełna radości życia. Smutne to wszystko, doprawdy bardzo smutne.
Panna Marple nie miała pojęcia, co jest "doprawdy bardzo smutne", westchnęła jednak i ze
zrozumieniem pokiwała głową.
- Życie jest ciężkie - szepnęła. - Istotnie.
- I trzeba mężnie znosić ciężki dopust - podjęła panna Bunner z oczyma pełnymi łez. - Często
przypominają mi się te słowa... Tyle prawdziwej cierpliwości, prawdziwego pogodzenia się z
losem. Odwaga i wytrwanie powinny znaleźć nagrodę. Wciąż to powtarzam. Dlatego
uważam, że nic nie jest zbyt dobre dla kochanej, zacnej panny Blacklock, a wszystko, co
przypadło jej w udziale... Wszystko! Było rzetelnie zasłużone.
- Pieniądze znakomicie ułatwiają życie - wtrąciła panna Marple, przekonana, że aluzje tamtej
odnoszą się do widoków przyjaciółki na wielką schedę.
Ale te słowa skierowały pannę Bunner na zupełnie inny tor myśli.
- Pieniądze! - zawołała z goryczą. - Pani zapewne nie wie, że tylko ktoś, kto odczuł to na
własnej skórze, naprawdę zdaje sobie sprawę, ile znaczą pieniądze, albo raczej, co to znaczy,
kiedy ich brakuje.
Panna Marple pokiwała znowu siwą głową ze zrozumieniem i współczuciem.
- Ludzie powiadają nieraz - podjęła tamta żywo, z rozpłomienioną twarzą - "Wolę kwiaty na
stole niż suty posiłek bez kwiatów". Ilu jednak sutych posiłków musieli sobie odmawiać tacy
ludzie? Nie wiedzą, nie wie nikt, kto tego nie zaznał, co to jest prawdziwy głód. Chleb,
rozumie pani, słoik pasty mięsnej, maleńki skrawek margaryny. Tak dzień po dniu! I jak
człowiek marzy o solidnej porcji mięsa z jarzynami! No i nędzne ubranie! Naprawia je, ceruje
i wciąż się łudzi, że tego nie widać. A kiedy szuka pracy, nieustannie słyszy jedną odpowiedź,
ż
e jest za stary! Traci siły, traci nadzieję i raz po raz wraca do punktu wyjścia, którym jest
komorne. Komorne trzeba płacić. Płacić albo wylądować na ulicy. A kiedy się zapłaci,
pozostaje mało, bardzo mało. Z emerytury nie sposób żyć dostatnio.
- Tak. Rozumiem - powiedziała cicho panna Marple i współczującym wzrokiem objęła
rozdygotaną Dorę Bunner.
- Napisałam do Letty. Przypadkowo znalazłam w gazecie jej nazwisko. Była to wzmianka o
jakimś lunchu, z którego dochód był przeznaczony na szpital w Milchester. Zobaczyłam
czarno na białym: "panna Letycja Blacklock". Przypomniały mi się dawne czasy, bo od lat, od
długich lat nic o niej nie słyszałam. Niegdyś pracowała jako sekretarka u tego bogacza
Goedlera. Zawsze była z niej inteligentna, zaradna dziewczyna. Z takich, co to potrafią radzić
sobie w życiu. Niezbyt ładna, ale rozumie pani, z charakterem. Cóż, pomyślałam, może mnie
jeszcze pamięta, a to przecież jedyna na świecie osoba, którą mogę poprosić o skromną
pomoc. Ktoś, widzi pani, kogo się zna od wczesnej młodości, z kim kolegowało się w szkole,
nie posądzi dawnej przyjaciółki o to, że... że zawodowo pisuje żebrackie listy.
Łzy napełniły znowu oczy Dory Bunner.
- Wtedy Letty przyjechała, zabrała mnie do siebie... Mówiła, że bardzo jej się przyda moja
pomoc w domu. Oczywiście byłam zdumiona... zaskoczona, ale w gazetach często zdarzają
się nawet gorsze omyłki. A jaka była dobra! Pełna współczucia. I dawne lata pamiętała
doskonale... Wszystko zrobiłabym dla niej! Doprawdy wszystko! No i staram się, proszę pani,
ale nieraz popłaczę jedno z drugim, bo... Bo to już nie ta głowa co dawniej. Popełniam różne
błędy i zapominam albo mówię głupstwa. Ale ona jest bardzo cierpliwa. Wyrozumiała. I
zawsze udaje, że jestem jej przydatna, naprawdę przydatna. To, proszę pani, chyba najmilsza,
najpoczciwsza cecha jej charakteru. Dobroć w każdym calu, prawda?
- Tak. To prawdziwa dobroć - przyznała ze wzruszeniem panna Marple.
- I jeszcze jedno, droga pani. Od początku, jak tylko zamieszkałam w Little Paddocks,
niepokoiła mnie myśl, co by się ze mną stało, gdyby coś złego spotkało pannę Blacklock. Czy
to kiedy co wiadomo? Tyle zdarza się wypadków. Kierowcy samochodów są dzisiaj tak
nieostrożni. Oczywiście nic o tym nie mówiłam, ale ona musiała domyślić się sama. Pewnego
dnia, nie pytana o nic, powiedziała, że w testamencie zapisała mi niewielką dożywotnią
pensję, a także coś, co cenię dużo wyżej. Całe piękne umeblowanie i urządzenie swojego
domu! Byłam przejęta, wzruszona... A ona powiedziała, że tych rzeczy nikt lepiej niż ja nie
uszanuje. Tak. Ja naprawdę dbam o jej rzeczy. Serce mi się kraje, kiedy ktoś stłucze jakąś
ś
liczną sztukę porcelany albo na blacie stołu postawi mokrą szklankę... A ludzie, zwłaszcza
młodzi ludzie, bywają często bardzo nieostrożni... Ba! Gorzej niż nieostrożni! Ja, droga pani,
nie jestem aż taka głupia, na jaką wyglądam - ciągnęła z wzruszającą prostotą.
- Od razu widzę, jeżeli ktoś wykorzystuje Letty. A niektórzy. .. nie wymienię nazwisk...
wykorzystują ją, ciągną z niej korzyści. Kochana Letty, widzi pani, bywa czasami troszkę,
troszeczkę zbyt ufna.
- To wielki błąd - wtrąciła panna Marple.
- Słusznie! To wielki błąd. My dwie, droga pani, znamy ten świat, prawda? Tymczasem
kochana panna Blacklock... - urwała i bezradnie rozłożyła ręce.
Panna Marple pomyślała, że również Letycja Blacklock, była sekretarka potentata
finansowego, powinna znać świat. Być może jednak Dora Bunner zmierzała do tego, że jej
przyjaciółka zawsze żyła w dostatku, a więc obce jej są najgłębsze otchłanie natury ludzkiej.
- Ten Patryk! - wybuchnęła Dora z pasją tak nieoczekiwaną, że jej słuchaczka wzdrygnęła się
nerwowo. - Wiem, wiem na pewno, że przynajmniej dwa razy wyłudził od niej pieniądze.
Twierdził, że ma kłopoty, popadł w długi, takie rzeczy. Ona jest zbyt hojna, a jak
napomknęłam coś o tym, powiedziała tylko: "To młody chłopak, Doro. A młodość musi się
wyszumieć".
- Hm... To poniekąd prawda. Młody chłopak... I bardzo przystojny.
- Może i przystojny, ale co z tego? Chętnie robi ludziom głupie kawały i, pewna jestem, za
bardzo ugania się za dziewczętami. A we mnie widzi wszystko, co najkomiczniejsze. Nie
rozumie chyba, że każdy ma jakieś swoje uczucia.
- Zazwyczaj młodzież bywa beztroska pod tym względem - powiedziała panna Marple.
Dora Bunner pochyliła się do przodu i podjęła półgłosem, z wielce tajemniczą miną.
- Droga pani nie piśnie o tym słówka? Nikomu, prawda? Otóż ja nie mogę pozbyć się
wrażenia, że on maczał palce w tej okropnej sprawie. Pewno znał tamtego młodego
Szwajcara. Albo może Julia go znała, co? Nie odważyłam się napomknąć o tym kochanej
Letty, lub, prawdę mówiąc, napomknęłam raz, a ona porządnie zmyła mi głowę. Rozumiem,
oczywiście, że jej nieprzyjemnie, bo to przecież jej siostrzeniec... w każdym razie jakiś
kuzyn... skoro więc tamten młody Szwajcar się zastrzelił, on mógłby być za to moralnie
odpowiedzialny... Mógłby, prawda? Jeżeli, naturalnie, podmówił go do całej hecy. Bardzo
mnie to wszystko niepokoi, bo, droga pani, robi się tyle hałasu z powodu naoliwienia ślepych
drzwi... A ja widziałam...
Nastąpiła kolejna pauza. Panna Marple zastanawiała się przez chwilę nad doborem
odpowiedniego zdania.
- Tak, sytuacja pani jest niełatwa - powiedziała wreszcie. - Ma się rozumieć, nie życzy sobie
pani, by o czymkolwiek dowiedziała się policja.
- Właśnie! - zawołała z przejęciem tamta. - Taka jestem strapiona, że po nocach spać nie
mogę. Bo, widzi pani, bardzo niedawno przydybałam Patryka w zaroślach. Szukałam jaj, bo
jedna kura niesie się, gdzie popadnie, a on był tam w zaroślach i trzymał w ręku piórko oraz
słoik... Zatłuszczony słoik... Jak mnie zobaczył, to wystraszył się tak, że aż podskoczył. I
powiada zaraz: "Zachodzę właśnie w głowę, skąd mogły wziąć się tu te rzeczy". Cóż, on ma
szybki refleks. Musiał wymyślić to zdanie, jak tylko mnie zobaczył. Ale w jaki sposób
mógłby natknąć się w zaroślach na piórko i zatłuszczony słoik, gdyby nie szukał ich, nie
wiedział, że tam się znajdują? Ma się rozumieć, nic mu nie powiedziałam.
- Słusznie - podchwyciła panna Marple. - Nic nie należało mówić.
- Ale zmierzyłam go spojrzeniem! Rozumie pani? Panna Bunner wyciągnęła rękę i
odruchowo zaczęła chrupać niezbyt apetyczne ciastko łososiowego koloru.
- Innego dnia - podjęła - słyszałam bardzo dziwną rozmowę między nim a Julią. Wyglądało to
na sprzeczkę. Patryk mówił: "Gdybym wiedział, że możesz mieć coś wspólnego z tą
historią!". A ona, taka spokojna i opanowana jak zawsze: "To co, miły braciszku? Co
zrobiłbyś wtedy?" Niestety, zauważyli mnie w tej chwili, bo nastąpiłam na deskę w podłodze,
która zawsze trzeszczy. Powiedziałam: "Aha! Dzieci się kłócą, co?" A Patryk na to: "Tak.
Przestrzegam Julię, by dała spokój z tym handlem na czarnym rynku". Pomysłowy wykręt,
co? Ale z pewnością wcale nie było mowy o czarnym rynku! Z całą pewnością. A jeżeli droga
pani chce wiedzieć, to jestem przekonana, że on zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Bo,
proszę pani, doskonale pamiętam, że wtedy to była pasterka, nie pasterz, a następnego dnia...
Dora Bunner urwała raptownie, jej twarz poczerwieniała. Panna Marple podniosła wzrok i
zobaczyła pannę Blacklock, która musiała wejść przed chwilą, a teraz stała obok ich stolika.
- Kawka i ploteczki? Co, Bunny? - zaczęła panna Blacklock w tonie łagodnej przygany. -
Dzień dobry pani - zwróciła się do panny Marple. - Zimno dziś, prawda?
- Tak gawędziłyśmy sobie - podchwyciła spiesznie Bunny. - Tyle obowiązuje dziś rozmaitych
przepisów i ograniczeń, że człowiek nie wie, na jakim żyje świecie.
Drzwi otworzyły się z łoskotem i do kawiarni weszła szybko pani Harmon.
- Dzień dobry paniom! - zawołała. - Chyba już trochę za późno na kawę?
- Nie, drogie dziecko - odparła panna Marple. - Siadaj, wypij filiżaneczkę.
- My śpieszymy się do domu - powiedziała Letycja. - Załatwiłaś wszystkie sprawunki,
Bunny?
Ton jej głosu był pobłażliwy, przyjemny, lecz wzrok wyrażał nadal łagodną wymówkę.
- Tak, Letty... Tak, dziękuj ę. Tylko po drodze wpadnę do apteki po aspirynę i plaster na
odciski.
Drzwi kawiarni zamknęły się za nimi i w tejże chwili Bułeczka zapytała:
- O czym mówiłyście?
Starsza pani nie odpowiedziała od razu. Poczekała, aż pani Harmon zamówi kawę, i dopiero
wówczas zabrała głos:
- Solidarność rodzinna to mocna więź. Wyjątkowo mocna. Pamiętasz głośny niegdyś
proces?... Nie mogę przypomnieć sobie nazwiska... Mąż był oskarżony o zabójstwo żony.
Miał podać jej truciznę w kieliszku wina. Na rozprawie sądowej córka zeznała, że wypiła
połowę zawartości nalanego dla matki kieliszka. Ma się rozumieć, położyła w ten sposób cały
akt oskarżenia. Później chodziły słuchy... Cóż, mogły to być bezpodstawne plotki... Chodziły
słuchy, że ta dziewczyna wyniosła się z domu ojca i nigdy nie przemówiła doń słowem.
Oczywiście co innego ojciec, a co innego siostrzeniec czy jakiś daleki kuzyn. Jednak nikt nie
ma ochoty, by ktoś z jego krewnych zawisnął na szubienicy.
- Tak - zgodziła się Bułeczka po krótkim namyśle. - Na to nikt nie może mieć ochoty.
Panna Marple zasiadła wygodniej i podjęła półgłosem:
- Ludzie bywają bardzo podobni do siebie.
- A kogo ja ci przypominam, ciociu Jane?
- Siebie samą, przede wszystkim siebie samą. Więcej, zdaje się, nikogo, z wyjątkiem może...
- Cała się zamieniam w słuch! - wtrąciła Bułeczka.
- Miałam na myśli, kochanie, jedną moją pokojówkę.
- Pokojówkę? Fatalna byłaby ze mnie pokojówka.
- Z niej także. Nie umiała podawać do stołu. Wszystko stawiała krzywo, noże stołowe myliła
z kuchennymi, a czepeczek... To były bardzo dawne czasy, Bułeczko... Czepeczek nigdy nie
leżał prosto na głowie.
Pani Harmon odruchowo poprawiła kapelusz. - I co jeszcze? - zapytała ciekawie.
- Nie odprawiałam jej, bo była bardzo sympatyczna i często pobudzała mnie do śmiechu.
Lubiłam, jak mówiła o wszystkim prosto z mostu. Pewnego dnia przyszła do mnie i
powiedziała: Ja tam, proszę pani, nic nie wiem, ale Flora, proszę pani, siada całkiem tak jak
kobieta zamężna".
I rzeczywiście! Biedna Flora znalazła się w tarapatach z winy szykownego pomocnika
fryzjerskiego. Na szczęście zdążyłam w porę i po mojej rozmowie z tym chłopcem młoda
para wyprawiła huczne wesele i byli nawet całkiem szczęśliwym małżeństwem. Flora była
przyzwoitą dziewczyną, tyle że miała słabość do szykownych młodych ludzi o
dżentelmeńskich manierach.
- Ale morderstwa nie popełniła, prawda? Znaczy, ciociu Jane, ta pokojówka.
- Skąd znowu, moja droga! Wyszła za duchownego, baptystę, i ma pięcioro dzieci.
- Jak ja! Chociaż na razie poprzestałam na Edwardzie i Zuzi - powiedziała Bułeczka i dodała
po chwili: - O kim myślisz teraz, ciociu?
- O różnych ludziach, Bułeczko, o bardzo wielu ludziach.
- Z Saint Mary Mead?
- Przeważnie... Prawdę mówiąc, myślałam o pielęgniarce Ellerton, kobiecie nieprzeciętnych
zalet. Opiekowała się pewną starszą panią i wyglądało na to, że jest bardzo przywiązana do
pacjentki. Starsza pani umarła. Pielęgniarka Ellerton dostała pod opiekę drugą i ta również
umarła. Przyczyną była morfina. Wszystko wyszło na jaw. I, co najgorsze, nie była w stanie
zrozumieć, że popełniała zbrodnie. Mówiła, że jej ofiary i tak nie mogłyby żyć długo, a jedna
z nich miała raka i cierpiała okropnie.
- Myślisz, ciociu Jane, że to były zabójstwa z litości?
- Nie, nie! Nic podobnego! One zapisywały jej pieniądze. Pielęgniarka Ellerton, rozumiesz,
bardzo lubiła pieniądze. Był też jeden młody człowiek, marynarz z żeglugi pasażerskiej,
siostrzeniec pani Pusey, właścicielki sklepu papierniczego. Znosił do domu rozmaite
kradzione rzeczy i prosił ciotkę, by je sprzedawała. Mówił, że kupuje to wszystko za granicą.
Uwierzyła. A później, kiedy policja przyszła i rozpoczęła dochodzenie, usiłował rozbić głowę
pani Pusey, żeby go nie wsypała. Podły chłopak, co? A taki przystojny! Kochały się w nim
dwie dziewczyny. Na jedną trwonił moc pieniędzy.
- Pewno na tę gorszą - wtrąciła pani Harmon.
- Naturalnie, moja droga. Pani Cray, ta ze sklepu z włóczką, bardzo kochała swojego syna i
psuła go oczywiście. Chłopiec popadł w złe towarzystwo. Pamiętasz Joan Croft, Bułeczko?
- Chyba nie.
- Myślałam, że może zwróciłaś na nią uwagę, kiedy byłaś u mnie z wizytą. Miała zwyczaj
chodzić po ulicach z cygarem albo fajką w ustach. Przypadkiem była w naszym banku, kiedy
urządzono tam napad. Znokautowała tego syna pani Cray i odebrała mu rewolwer. Sąd
wyraził jej uznanie za odwagę.
Bułeczka słuchała pilnie, jak gdyby uczyła się na pamięć.
- I co? - przynaglała starszą panią.
- Jednego lata była w Saint Jean des Collis bardzo sympatyczna młoda osoba. Wyjątkowo
spokojna... Może nawet nie tyle spokojna, ile milcząca. Podobała się nam wszystkim, chociaż
właściwie nikt nie znał jej bliżej... Później dowiedzieliśmy się, że jej mąż był fałszerzem
pieniędzy. Wiedziała o tym i czuła się wyobcowana, rozumiesz? Podobno nawet cierpiała na
zaburzenia umysłowe. Czasem tak bywa od zmartwień.
- A może wiesz coś, ciociu Jane, o pułkownikach, którzy służyli w Indiach?
- Ma się rozumieć, kochanie! Był taki major Vaughan, a także pułkownik Wright. O nich nie
mogę powiedzieć nic złego. Pamiętam jednak, że pan Hodgson, dyrektor banku, wybrał się w
podróż morską i gdzieś za granicą poślubił młodą osobę, która mogłaby być jego córką.
Rzecz oczywista, tylko tyle o niej wiedział, ile powiedziała mu sama.
- A to nie była prawda?
- Nie, moja droga. To nie była prawda.
- Niezłe historyjki! - powiedziała Bułeczka i jęła liczyć ludzi na palcach. - Tu mamy wierną
Dorę, przystojnego Patryka, panią Swettenham z jej Edmundem i Filipę Haymes, i
pułkownika Easterbrooka z małżonką... Jeżeli zapytasz mnie, ciociu Jane, to powiem, że
twoja aluzja do niej była absolutnie trafna... Tyle że nie widzę powodu, dla którego chciałaby
uśmiercić Letycję Blacklock.
- Panna Blacklock mogłaby oczywiście wiedzieć o niej coś, co, jej zdaniem, nie powinno
ujrzeć światła dziennego.
- Nie! To dęta historia w stylu staroświeckiego romansidła.
- Niezupełnie. Ty, Bułeczko, należysz do osób nie dbających o to, co myślą o nich inni.
- Rozumiem, ciociu Jane, do czego zmierzasz. Jeżeli komuś było źle, a potem ten ktoś, jak
bezpański kot, znalazł przytulny dom i ciepłą rękę, co głaszcze, i śmietankę, i mówi się do
niego "śliczne kociątko"... Cóż, taki ktoś gotów byłby na wszystko, aby stan ten utrzymać...
Muszę powiedzieć, ciociu, że zaprezentowałaś mi pełną galerię typów ludzkich.
- Chyba niezupełnie pełną, Bułeczko.
- Naprawdę?... Kogo brakowało? Aha, Julii! Dobra wiara Julii też budzi wątpliwości?
- Trzy szylingi sześć pensów - zabrzmiał głos posępnej kelnerki, która wyłoniła się nagle z
mroku.
- I, proszę pani - podjęła dziewczyna, a jej biust zafalował pod girlandą bławatków -
chciałabym wiedzieć, czemu to pani pastorowa powiedziała, że moja dobra wiara budzi
wątpliwości. Mam ciotkę, która przystała do jednej takiej sekty, ale sama byłam zawsze
wierząca i należę do kościoła anglikańskiego. Mógłby to potwierdzić nieboszczyk proboszcz,
wielebny Hopkinson.
- Bardzo mi przykro - powiedziała pani Harmon - że dotknęłam panią. Ale mówiłam o kimś
zupełnie innym. Nie wiedziałam nawet, że pani też na imię Julia.
- Ha! Zbieg okoliczności! - Posępna kelnerka rozpogodziła się trochę. - Przepraszam, ale jak
uchwyciłam swoje imię, zaczęłam słuchać. To całkiem zgodne z ludzką naturą, prawda?
Słuchać, kiedy inni mówią coś o człowieku?
Zainkasowała należność wraz z napiwkiem i odeszła.
- Ciociu Jane, czemu jesteś taka przygnębiona? Powiedz - odezwała się po chwili Bułeczka.
- Nie... To niepodobieństwo. To nie miałoby sensu...
- Co, ciociu Jane?
- Mniejsza o to, kochanie.
- Czy wiesz na pewno, czy też wydaje ci się, że wiesz, kto popełnił morderstwo. Kto to,
ciociu?
- Nie mam pojęcia - odrzekła panna Marple. - Coś zaświtało mi w głowie, ale wnet umknęło.
Nie, moja droga. Nie wiem, kto to. A chciałabym wiedzieć. Czas nagli, straszliwie nagli.
- Czas nagli? Jak to?
- Starsza dama ze Szkocji może umrzeć każdej chwili. Bułeczka szeroko otworzyła oczy.
- Więc ty naprawdę wierzysz w Fipa i Emmę? Sądzisz, że to oni, że mogą podjąć następną
próbę?
- Oczywiście. Podejmą następną próbę, jeżeli to oni próbowali po raz pierwszy. Skoro ktoś
decyduje się na morderstwo, nie daje zwykle za wygraną tylko dlatego, że nie powiodło mu
się na początku. Zwłaszcza gdy ten ktoś ma logiczne przesłanki, by sądzić, że nie jest
podejrzany.
- Jeżeli jednak działają Fip i Emma - powiedziała Bułeczka - mogą być nimi tylko dwie
osoby. Patryk i Julia! Są rodzeństwem i tylko oni odpowiadają wiekiem tamtym bliźniętom.
- Zechciej zrozumieć, moja droga, że sprawa nie przedstawia się aż tak prosto. Bywają
przeróżne powiązania. Może to być żona Fipa czy też mąż Emmy. Ich matkę można również
uważać za stronę zainteresowaną, jakkolwiek nie dziedziczy nic bezpośrednio. Letty
Blacklock nie poznałaby obecnie tej Soni. Wszystkie panie w starszym wieku są do siebie
podobne. Słyszałaś może o pani Wotherspoon, która odbierała emeryturę własną i pani
Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła? Zresztą panna Blacklock jest krótkowzroczna.
Zauważyłaś chyba, jak mruży oczy, kiedy patrzy na ludzi? Żyje również ojciec Fipa i Emmy,
podobno jakiś szubrawiec.
- Przecież to cudzoziemiec!
- Z pochodzenia. Nie ma powodu mniemać, że mówi łamaną angielszczyzną i zamaszyście
gestykuluje rękami... Sądzę, że nie gorzej niż ktokolwiek inny potrafiłby odgrywać rolę
emerytowanego pułkownika z Indii.
- Myślisz, ciociu Jane, że to on?
- Nie. Wcale nie myślę. Biorę tylko pod rozwagę, że w grę wchodzą grube pieniądze, bardzo
grube pieniądze. I wiem, niestety, do czego zdolni są ludzie, gdy chodzi o grube pieniądze.
- Tak... Zapewne... Ale takie pieniądze nie przynoszą im szczęścia, prawda?
- Słusznie. Zazwyczaj jednak nie zdają sobie z tego sprawy.
Bułeczka uśmiechnęła się na swój sposób - poczciwie i trochę po szelmowsku.
- Rozumiem ciociu, do czego zmierzasz... Każdy spośród tych ludzi liczy, że z nim będzie
zupełnie inaczej. I ja czuję coś podobnego nawet w odniesieniu do samej siebie. Człowiek
zaczyna wmawiać sobie, że za zdobyte pieniądze uczyni wiele dobrego... Fundacje
dobroczynne, domy dla sierot czy opuszczonych matek... Urocza siedziba dla starych kobiet,
które ciężko pracowały, założona gdzieś za granicą.
Twarz pani Harmon spochmurniała. Jej ciemne oczy przybrały tragiczny wyraz.
- Wiem, co myślisz teraz, ciociu Jane - podjęła. - Myślisz, że ze mnie byłaby najgorsza
zbrodniarka, bo potrafiłabym okłamywać samą siebie. Jeżeli ktoś pragnie pieniędzy dla
samolubnych celów, to chociaż wie, jaki jest naprawdę. Jeżeli jednak ktoś zacznie w siebie
wmawiać, że pragnie ich dla dobra innych, może wyciągnąć ostateczny wniosek, że w gruncie
rzeczy morderstwo to nic złego. Ale ja - zawołała i wzrok jej pojaśniał - ja za nic nie
zabiłabym nikogo. Nawet gdyby to był ktoś bardzo stary lub beznadziejnie chory, lub taki, co
wyrządza wiele krzywd innym. Nie zabiłabym szantażysty ani najbardziej krwiożerczej bestii.
- Troskliwie wyłowiła muchę z fusów po kawie i ułożyła ją na stoliku, by obeschła. - Bo,
ciociu, ludzie pragną żyć, prawda? Tak samo muchy. Każdy ceni sobie życie... i zgrzybiały, i
cierpiący, i taki, co porusza się z trudem. Julian powiada, że tacy boją się śmierci jeszcze
bardziej niż młodzi i w pełni sił. Trudniej im umierać - powiada Julian - gdyż cięższą toczą
walkę o życie. Ja także kocham życie, nie dlatego nawet, by być szczęśliwą, radować się,
bawić. Po prostu, ciociu Jane, chcę chodzić, poruszać się, myśleć, odczuwać wszystko, co
mnie otacza.
Ostrożnie dmuchnęła na muchę, która poruszyła nóżkami i odleciała, zataczając się jak pijana.
- Nie martw się, kochana ciociu - powiedziała. - Ja nigdy nikogo nie zabiję.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WYCIECZKA W CZAS PRZESZŁY
Po nocy w pociągu inspektor Craddock wysiadł na małej stacyjce w górzystej części Szkocji.
W pierwszej chwili był nieco zdziwiony, że bogata i ciężko chora pani Goedler wybrała ten
szkocki partykularz, mając do dyspozycji dom w eleganckiej dzielnicy Londynu, posiadłość
ziemską w hrabstwie Hamp bądź willę na południu Francji. Niewątpliwie jest tu odcięta od
znajomych i rozrywek. Musi odczuwać samotność, jeżeli nie jest aż tak chora, że nie zdaje
sobie sprawy z tego, co się wokół: dzieje. Przed budynkiem stacyjnym oczekiwał samochód -
ogromny staroświecki daimler z kierowcą w podeszłym wieku. Ranek był piękny, słoneczny,
więc inspektor delektował się trzydziestokilometrową przejażdżką, ale przez cały czas nie
mógł się nadziwić, że można gustować w takim odosobnieniu. Sprawę wyjaśniła zdawkowa
rozmowa z kierowcą.
- To jest jej dom rodzinny z lat dziecinnych. Bo widzi pan, pani Goedler jest ostatnia z rodu. I
ona, i pan Goedler czuli się tutaj dobrze, lepiej niż gdzie indziej. Tyle że on nieczęsto mógł
wyrwać się z Londynu. Ale jak już tutaj przyjechali, byli weseli i szczęśliwi jak dzieci.
Na widok szarych murów starego dworu Craddock pomyślał, że czas szybko umyka. Został
powitany przez wiekowego kamerdynera, a następnie - ogolony i wykąpany -zszedł do
pokoju, gdzie na ogromnym kominku płonął ogień i nakryte było do śniadania.
Gdy skończył jeść, weszła do pokoju kobieta w średnim wieku, o sympatycznej
powierzchowności i pewnym siebie sposobie bycia. Miała na sobie ubiór pielęgniarki i
przedstawiła się jako siostra McClelland.
- Przygotowałam pacjentkę na pańskie przybycie, inspektorze, i właśnie pana oczekuje.
- Zrobię wszystko, by jej zbytnio nie zmęczyć - obiecał.
- Winnam uprzedzić pana, jak będzie wyglądała rozmowa. Zobaczy pan panią Goedler w
stanie na pozór normalnym. Będzie mówić z przyjemnością i swadą, a później,
nieoczekiwanie, opuszczą ją siły. Wtedy musi pan zaraz odejść i posłać po mnie. Pani
Goedłer pozostaje stale pod wpływem morfiny i przeważnie drzemie. Przed pańską wizytą
podałam jej silnie działający środek pobudzający. Gdy minie jego działanie, nastąpi reakcja i
pacjentka popadnie znowu w stan półświadomości.
- Rozumiem, siostro, i dziękuję. Czy nie naruszając tajemnicy zawodowej, może mi pani
powiedzieć, jak właściwie przedstawia się stan zdrowia pani Goedler?
- To, panie inspektorze, kobieta umierająca. Przy życiu da się ją utrzymać nie dłużej niż parę
tygodni. Zapewne zdziwi się pan, gdy powiem, że powinna umrzeć przed wieloma laty, ale
tak jest naprawdę, panie inspektorze. Nie zgasła dotąd tylko dzięki niezwykłemu umiłowaniu
i radości życia. To również brzmi dziwnie w odniesieniu do osoby, która od niepamiętnych
czasów jest ciężko chora, a w ciągu ostatnich piętnastu lat nie opuszczała domu. Ale i to jest
prawdą, inspektorze. Pani Goedler zawsze była słabowita, lecz wolę życia zachowała w
niezwykłym stopniu - powiedziała siostra i zaraz dodała z uśmiechem: - Przekona się pan, że
to pełna uroku starsza pani.
Craddock został wprowadzony do przestronnej sypialni, gdzie na kominku płonął suty ogień,
a na wielkim łożu z baldachimem spoczywała sędziwa dama. Była tylko o siedem lub osiem
lat starsza od Letycji Blacklock, lecz była tak drobna i tak wymizerowana, że wyglądała na
zgrzybiałą staruszkę.
Siwe włosy miała starannie ułożone, a lizeska z blado-niebieskiej wełny otulała jej ramiona.
Twarz poorana zmarszczkami miała wyraz bólu, ale także łagodności i słodyczy, a w
wyblakłych błękitnych oczach Craddock dostrzegł, ku swemu zdumieniu, figlarne ogniki.
- Interesujące wydarzenie - rozpoczęła. - Nieczęsto miewam wizyty policji. Podobno Letycja
Blacklock nie poniosła większego szwanku przy tym zamachu na jej życie. Jakże się miewa
moja kochana Blackie?
- Zupełnie dobrze, proszę pani. Przesyła pani wiele serdeczności.
- Dawno jej nie widziałam... Od wielu lat poprzestajemy na życzeniach noworocznych. Kiedy
wróciła do Anglii po śmierci Charlotty, prosiłam, aby mnie odwiedziła. Odpowiedziała, że po
tak wielu latach spotkanie byłoby bolesne... Cóż, chyba miała rację. Nigdy nie brakowało jej
zdrowego rozsądku. Mniej więcej rok temu złożyła mi wizytę dawna koleżanka szkolna i...
mój Boże! - uśmiechnęła się pogodnie - śmiertelnie zanudzałyśmy się nawzajem. Po
wyczerpaniu wszystkich "Czy pamiętasz?" nie było nic więcej do powiedzenia. Kłopotliwa
sytuacja, prawda?
Craddock pozwolił, by chora mówiła, i na razie nie zadawał pytań. Chciał cofnąć się w czas
przeszły, zrozumieć charakter związków między Goedlerami a Letycja Blacklock.
- Przypuszczam - ciągnęła domyślnie Bella - że zechce mnie pan zapytać o pieniądze. Otóż
Randall zostawił dożywocie mnie, a po mojej śmierci cały majątek Blackie. Oczywiście w
głowie mu nie postało, że mogę go przeżyć. Taki był silny, zdrowy. Ni dnia nie chorował! A
ja? Istny zlepek bólów, dolegliwości, utyskiwań! No i lekarze wciąż kiwali nade mną
głowami, robili żałosne miny.
- Sądzę, proszę pani, że utyskiwania to niewłaściwe słowo - powiedział Craddock.
Starsza dama parsknęła śmiechem.
- Nie miałam na myśli żadnego biadolenia. Nigdy nie rozczulałam się zbytnio nad sobą. Ale
wydawało się oczywiste, że taki jak ja słabeusz musi wyprzedzić Randalla. No i stało się
inaczej...
- Dlaczego pani małżonek rozporządził majątkiem w taki właśnie sposób?
- Dlaczego Blackie uczynił spadkobierczynią? O to panu chodzi? Nie z przyczyn, jakie pan
zapewne podejrzewa. - Figlarne ogniki w oczach Belli zabłysły szczególnie wyraźnie. - Jakie
robaczywe myśli miewacie wy, policjanci! Randall nie romansował nigdy z Letycją, a jej
również nie były w głowie takie rzeczy. To naprawdę męski umysł, wolny od kobiecej
czułostkowości, kobiecych słabostek. Wątpię, czy kiedykolwiek była w nim zakochana.
Nigdy nie odznaczała się urodą, a o stroje kompletnie nie dbała. Malowała się trochę, ulegając
powszechnie przyjętemu zwyczajowi. Nie dlatego, by wyglądać ładniej. Nigdy nie wiedziała,
jak to miło i zabawnie być kobietą - dodała pani Goedler tonem życzliwego współczucia.
Craddock spojrzał ciekawie na wątłą postać w olbrzymim łożu. "Bella Goedler - pomyślał - z
pewnością wiedziała, wie dotąd, jak to miło i zabawnie być kobietą".
Spojrzała nań figlarnie.
- Być mężczyzną to straszna nuda. Tak mi się zawsze wydawało. Po chwili zastanowienia
dodała: - Randall widział w Blackie jak gdyby młodszego wspólnika. Polegał na jej sądach. Z
reguły słusznych sądach. Widzi pan, ona niejednokrotnie ratowała go z opałów.
- Wiem od panny Blacklock, że raz pomogła finansowo pani małżonkowi.
- Tak. Ale nie tylko to mam na myśli. Teraz, po tylu latach, wolno już mówić prawdę. Randall
nie dostrzegał różnic między uczciwością a nieuczciwością. Miał mało wrażliwe sumienie.
Kochane biedaczysko nie rozumiał, co to jest spryt, a co zwyczajne szelmostwo. Blackie
prostowała jego ścieżki. Bo ona była zawsze absolutnie i bez kompromisu prostolinijna. Za
nic nie popełniłaby czegoś w swoim pojęciu nieuczciwego. To szlachetny charakter,
inspektorze. Zawsze ją podziwiałam. Blackie i jej siostra miały straszne dzieciństwo... I
wczesną młodość. Ich ojciec - prowincjonalny lekarz starej daty, tępy i zacofany - był
tyranem domowym w ścisłym tego słowa znaczeniu. Letycją wyzwoliła się jakoś. Przyjechała
do Londynu i tam ukończyła kursy dla księgowych. Druga siostra była ciężko chora. Miała
jakieś widoczne kalectwo, więc nie oglądała ludzi i prawie nie wychodziła z domu. Dlatego
właśnie zaraz po śmierci ojca Letycją rzuciła wszystko, by wrócić do rodzinnego domu i
zaopiekować się Charlottą. Randall szalał ze złości, ale to nie zdało się na nic. Letycją
musiała uczynić to, co poczytywała za swój obowiązek. Nie sposób było na nią wpłynąć.
- Jak dawno przed śmiercią pani małżonka nastąpiło to rozstanie?
- Jakieś dwa lata. Randall sporządził testament wcześniej i nie zmienił go nigdy. Powiedział
mi wtedy... Kiedy, rozumie pan, była mowa o jego ostatniej woli... "Nie mamy nikogo na
ś
wiecie... Nasz synek umarł w drugim roku życia... Nie mamy nikogo na świecie, więc po
naszej śmierci niech Blackie dostanie pieniądze. Będzie grać na giełdzie i w jej rękach
majątek nie pójdzie na marne". Bo widzi pan - ciągnęła - dla niego robienie pieniędzy było
grą, za którą przepadał. Nie tyle zależało mu na samych pieniądzach, ile na przygodzie,
ryzyku, hazardzie. Blackie przepadała za tym również. I ona miała awanturniczego ducha i
podobne zamiłowania. Biedaczka nigdy nie zaznała prawdziwych uciech... Nie kochała się,
nie wodziła za nos mężczyzn, nie drażniła ich, nie miała własnego domu i dzieci.
Dziwne wydało się Craddockowi to szczere współczucie i pobłażliwa wzgarda starej kobiety,
która chorowała przez całe życie, straciła jedyne dziecko, straciła męża, w samotności spędza
wdowieństwo i od lat jest przykuta do łóżka.
Uśmiechnęła się doń i pokiwała głową.
- Wiem, co pan myśli - rzekła. - Ja miałam wszystko, dla czego warto żyć. Utraciłam to,
prawda, ale w swoim czasie miałam. Jako młoda dziewczyna byłam ładna i wesoła.
Poślubiłam ukochanego mężczyznę, który kochał mnie czule do końca swojego życia. Mój
synek umarł, ale miałam go przecież przez dwa bezcenne lata. Często cierpiałam fizycznie,
ale, widzi pan, ktoś, kto tak cierpi, wie, jak cenić cudowne godziny, w czasie których bóle
ustępują. No i zawsze, zawsze wszyscy odnosili się do mnie bardzo życzliwie. Tak! W
gruncie rzeczy byłam i jestem kobietą naprawdę szczęśliwą.
Inspektor skorzystał z pauzy i powrócił do poprzednio poruszonej kwestii.
- Wspomniała pani przed chwilą - powiedział - że małżonek pani zapisał cały majątek pannie
Blacklock, ponieważ nie miał nikogo bliskiego. To niezupełnie zgadza się z prawdą. Miał
przecież siostrę.
- Tak, miał siostrę, Sonię. Ale poróżnili się przed wieloma laty i nastąpiło kompletne
zerwanie.
- Pan Goedler był przeciwnikiem małżeństwa siostry?
- Tak, Sonia wyszła za... Jakże on się nazywał?
- Stamfordis.
- Aha! Dymitr Stamfordis. Randall uważał go od początku za szubrawca. Nie znosili się,
patrzeć na siebie nie mogli. Ale Sonia była na śmierć zakochana i nic nie mogło jej odwieść
od małżeństwa. Nigdy nie mogłam zrozumieć, przyznaję otwarcie, pretensji do niej z tego
powodu. Mężczyźni hołdują cudacznym poglądom w tych kwestiach. Sonia nie była przecież
podlotkiem. Miała dwadzieścia pięć lat i dobrze wiedziała, czego chce i co robi. On był
szubrawcem. Tak! Rzeczywiście był szubrawcem. Podobno figurował w policyjnych
rejestrach, a Randall twierdził, że Stamfordis to jego przybrane nazwisko. Sonia wiedziała o
tym wszystkim. Ma się rozumieć, Randall nie potrafił dostrzec sedna sprawy. Otóż Dymitr
był mężczyzną niesłychanie pociągającym dla kobiet, no i kochał Sonię tak samo po
wariacku, jak ona jego. Tymczasem Randall uparcie dowodził, że z jego strony to związek dla
pieniędzy, co oczywiście nie zgadzało się z prawdą. Sonia, widzi pan, była naprawdę bardzo
ładna i miała ogromny temperament. Gdyby małżeństwo było nieudane, gdyby Dymitr
zdradzał ją lub niedobrze traktował, odeszłaby od niego i całą historię spisała na straty. Była
bogata, więc mogła urządzić sobie życie tak, jak chciała.
- Rodzeństwo nie pogodziło się później?
- Nie. Sonia i Randall nigdy nie zgadzali się najlepiej. Ona odczuła boleśnie sprzeciw brata
wobec jej małżeństwa. Powiedziała: "Doskonale! Z tobą niepodobna wytrzymać. Koniec!
Więcej nie odezwę się do ciebie".
- Ale odezwała się do pani, prawda?
- Tak - odpowiedziała Bella z uśmiechem. - Napisała do mnie w jakieś półtora roku po ślubie.
List był wysłany z Budapesztu, lecz Sonia nie podała swojego adresu. Prosiła, abym
poinformowała Randalla, że jest bardzo szczęśliwa i niedawno na świat wydała bliźnięta.
- Wymieniła ich imiona?
- Tak - uśmiechnęła się znowu. - Pisała, że poród odbył się o północy, a dzieciom chce dać
imiona Fip i Emma. Oczywiście mógł to być tylko żart.
- Później nic pani o niej nie słyszała?
- W liście z Budapesztu pisała, że z mężem i bliźniętami wybiera się na krótki pobyt do
Ameryki. Więcej nie dała znaku życia.
- Zapewne nie zachowała pani tamtego listu?
- Nie... Chyba nie... Przeczytałam go mężowi, a on burknął tylko: "Pożałuje kiedyś, że wydała
się za takiego łajdaka". Później nie wracaliśmy do tej sprawy. Po prostu zapomnieliśmy o
Soni. Zniknęła z naszego życia.
- Mimo to jednak pan Goedler zapisał cały majątek jej potomstwu, w razie gdyby panna
Blacklock zmarła wcześniej niż pani.
- Sama skłoniłam go do tego. Zawiadomił mnie o projektowanej treści swojego testamentu, ja
zaś powiedziałam: "A przypuśćmy, że Blackie umrze wcześniej niż ja?". Zrobił zdumioną
minę, więc mówiłam dalej: "Oczywiście! Wiem, co myślisz. Blackie jest zdrowa jak koń, a ja
nieustannie kwękam. Ale widzisz, zdarzają się nieszczęśliwe wypadki, a także... Znasz
powiedzonko o skrzypiącym drzewie?". A on na to: "Nie widzę nikogo, absolutnie nikogo".
Jest Sonia" - doradziłam. "Tak! żeby ten szubrawiec położył łapę na pieniądzach!
Niedoczekanie jego!" Powiedziałam wtedy: "Są dzieci, Fip i Emma, a obecnie może być ich
znacznie więcej". Zżymał się trochę, ale postąpił tak, jak sobie życzyłam.
- Od tamtej pory do dziś dnia nie miała pani żadnych wiadomości o szwagierce czy też jej
dzieciach?
- Nie... Mogą już nie żyć... Mogą być w różnych miejscach...
"Na przykład w Chipping Cleghorn" - pomyślał Craddock.
Wydać się mogło, że Bella Goedler czyta w jego myślach, gdyż spojrzała nań z przestrachem.
- Byle tylko nie skrzywdzili Blackie - powiedziała. - Pan nie pozwoli... Prawda?... Blackie jest
dobra, naprawdę dobra, niechaj nie...
Głos jej się załamał. Dokoła oczu i ust pojawiły się nagle szare cienie.
- Jest pani zmęczona - szepnął inspektor. - Już pójdę.
Skinęła głową.
- Zmęczona?... Tak... I proszę przysłać siostrę. - Z wysiłkiem poruszyła ręką. - Niech pan
pilnuje Blackie... Nic złego nie powinno jej spotkać... Niech pan pilnuje...
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - odrzekł. - Zapewniam panią.
Wstał i ruszył w kierunku drzwi, a nikły głos podążył jego śladem.
- Już niedługo... Póki nie umrę... Grozi niebezpieczeństwo... Niech pan pilnuje...
W drzwiach minął się z siostrą McClelland.
- Mam nadzieję, że nie zaszkodziła jej rozmowa ze mną - powiedział niepewnie.
- O nie! Przecież uprzedziłam pana, że ona osłabnie nagle.
- O jedno nie zdążyłem zapytać pani Goedler - powiedział Craddock, rozmawiając później z
pielęgniarką. - Czy ma jakieś stare fotografie? Jeżeli tak, to zapewne...
- Obawiam się - przerwała mu - że nic takiego nie ma. Na początku wojny wszystkie jej
osobiste papiery zostały oddane na przechowanie wraz z całym umeblowaniem i urządzeniem
londyńskiego domu. W tym czasie pani Goedler była chora, wydawało się, że beznadziejnie.
Później magazyn został zbombardowany. Pani Goedler martwiła się bardzo z powodu utraty
wielu cennych pamiątek i rodzinnych dokumentów. Obawiam się, że nic z tych rzeczy nie
ocalało.
"A więc nic z tego" - pomyślał inspektor.
Jednakże czuł, że jego podróż nie poszła na marne. Okazało się, że bliźniaki - Fip i Emma -
nie są jedynie widmami.
Mamy brata i siostrę, którzy dorastali gdzieś w Europie - medytował - Sonia Goedler była
bogata w tym czasie, kiedy wychodziła za mąż. Ale pieniądze w Europie... W czasie wojny
mogły stać się z nimi różne rzeczy. Fip i Emma, dzieci ojca z kryminalną przeszłością? A
gdyby tak przyjechali do Anglii, jak to się mawia, bez pensa? Jakie podjęli by kroki?
Zaczęliby zbierać wiadomości o bogatych krewnych. Ich wuj, milioner, już nie żył. Zapewne
więc chcieliby sprawdzić, jak wygląda jego ostatnia wola. Może coś niecoś przypada w
udziale im bądź ich matce? Wobec tego poszliby do archiwum akt notarialnych w Somerset
Hause, zapoznaliby się z treścią testamentu i wtedy najprawdopodobniej dowiedzieliby się o
istnieniu Letycji Blacklock. Później zdobyliby zapewne informacje na temat wdowy po
Randallu Goedlerze. Jakie byłyby to informacje? Jest ciężko chora, mieszka w szkockiej
samotni, ma przed sobą niewiele miesięcy życia. Jeżeli Letycja Blacklock umrze przed Bellą
Goedler, im, nie komu innemu, przypadnie kolosalny majątek. Co dalej? Oczywiście nie
pojechaliby do Szkocji, lecz wybadali, gdzie zamieszkuje obecnie Letycja Blacklock. Tam się
wybiorą, ma się rozumieć, jednak nie jako Fip i Emma. Mogą być razem... Może być tylko
jedno z nich... Emma? Zadziwiająca historia... Fip i Emma... Niech mnie kule biją, jeżeli nie
ma obecnie w Chipping Cleghorn brata lub siostry, czy też obydwojga naraz!
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZKOSZNA ŚMIERĆ
1
W kuchni Little Paddock panna Blacklock wydawała polecenia Mitzi.
- Będą kanapki z sardynkami, a także z pomidorami. I te ciasteczka, które pieczesz tak
wybornie. Chciałabym również mieć ten specjalny rodzaj ciasta...
- O, tyle tego! Będzie przyjęcie, co?
- Urodzinowe przyjęcie panny Bunner. Należy się spodziewać kilku osób.
- W tym wieku nie powinna wyprawiać urodzin. Lepiej zapomnieć o takiej dacie.
- Panna Bunner nie chce zapomnieć. Kilkoro przyjaciół wystąpiło już z prezentami. Wypada
podjąć ich i... I z pewnością będzie bardzo miło.
- Coś podobnego mówiła pani tamtym razem... I co się stało?
- Dzisiaj nic się nie stanie.
- Skąd pani wie? W tym domu wszystko możliwe. Ja za dnia trzęsę się wciąż ze strachu, a
wieczorem zamykam na klucz drzwi mojego pokoju i zaglądam do szafy, czy tam się ktoś
przypadkiem nie schował.
- Więc powinnaś czuć się pewnie i bezpiecznie - rzuciła chłodno panna Blacklock.
- Czy pani chce, żebym zrobiła ten... - Mitzi wydała dźwięk, który dla angielskiego ucha pani
domu zabrzmiał mniej więcej jak "szwistbrz", a jednocześnie miał w sobie coś z prychania
zagniewanych kotów.
- Tak. Dobre ciasto, z różnymi dodatkami.
- Aha! Dobre! Z różnymi dodatkami! Ale ja nic z tego nie mam. Nic na to nie poradzę, proszę
pani. Potrzebne byłyby rodzynki i czekolada, i cukier, i dużo, dużo masła.
- Mamy puszkę masła przysłaną z Ameryki. Trochę rodzynek, które chowaliśmy na Boże
Narodzenie. A oto tabliczka czekolady i funt cukru.
Mitzi uśmiechnęła się promiennie.
- Oo! Zrobię dobre ciasto. Z dodatkami! W ustach się będzie rozpływać! - zawołała radośnie
Mitzi. - Przybiorę to czekoladowym lukrem... Umiem robić czekoladowy lukier! Będzie też
napis: "Najlepsze życzenia" Ha! Ci Anglicy, co pieką ciastka jak piasek, nigdy, nigdy nie
kosztowali czegoś podobnego! Rozkoszne... będą mówili... Rozkoszne...
Twarz Mitzi spochmurniała nagle.
- Pan Patryk nazywa moje specjalne ciasto Rozkoszna Śmierć. Nie chcę! Nie chcę, żeby tak to
nazywać.
- Przecież to wyraz uznania - powiedziała panna Blacklock. - To znaczy, że po zjedzeniu
takich delicji można bez żalu umrzeć.
Mitzi spojrzała na nią podejrzliwie.
- Wcale nie podoba mi się sam wyraz "śmierć". Nikt nie umrze dlatego, że jadł moje ciasto.
Nie! Każdy musi się czuć po nim lepiej.
- Jestem pewna, że wszyscy będziemy się czuli doskonale.
Z tymi słowy pani domu odwróciła się i z westchnieniem ulgi wyszła z kuchni. Powiodło się!
A przecież z Mitzi nigdy nic nie wiadomo.
Tuż za drzwiami natknęła się na Dorę.
- O, Letty, chcesz, żebym poszła do kuchni i pokazała Mitzi, jak przygotowuje się kanapki?
- Nie - odparła Letty i stanowczym gestem skierowała przyjaciółkę do holu. - Mitzi jest w
dobrym humorze. Nie trzeba jej denerwować.
- Mogłabym jej pokazać...
- Nic nie pokażesz... Proszę cię, daj spokój, Doro. Cudzoziemcy nie cierpią, by im cokolwiek
pokazywać. Rozumiesz?
Dora spojrzała podejrzliwie na przyjaciółkę. Później rozpromieniła się nieoczekiwanie.
- Dopiero co dzwonił Edmund Swettenham. Z okazji urodzin życzył mi wszystkiego
najlepszego i obiecał, że po południu przyniesie mi prezent. Słoik miodu! Jaki miły, prawda?
Ale skąd on wie, że to dziś moje urodziny?
- Chyba wszyscy wiedzą. Musiałaś, Doro, dużo mówić na ten temat.
- Cóż... Napomknęłam tylko, że dzisiaj kończę pięćdziesiąt dziewięć lat, więc...
- Kończysz sześćdziesiąt cztery - skorygowała z uśmiechem przyjaciółka.
- A panna Hinchliffe powiedziała - ciągnęła Bunny - że wcale nie wyglądam na tyle. "A ile ja
mam lat? Jak pani się zdaje?" - zapytała później i to było bardzo kłopotliwe pytanie. Panna
Hinchliffe wygląda zawsze tak cudacznie, że... Że może być w każdym wieku! Aha! Mówiła
też, że przyniesie mi kilka jajek, bo powiedziałam jej, że nasze kury ostatnio niosą się słabo.
- Nieźle wychodzimy na twoich urodzinach, Bunny! Miód, jaja, wspaniałe pudło czekoladek
od Julii.
- Nie mam pojęcia, gdzie Julia kupuje takie rzeczy.
- Lepiej nie pytać. Jej metody muszą być niezgodne z prawem.
- A od ciebie, Letty, cudowna broszka! - zawołała panna Bunner i spojrzała z dumą na swój
biust, udekorowany złotym listkiem z brylancikami.
- Podoba ci się? To dobrze. Ja nie dbam nigdy o błyskotki.
- Jestem zachwycona!
- To dobrze. A teraz chodźmy nakarmić kaczki.
2
- Ha! - zawołał Patryk dramatycznym tonem, gdy goście zasiedli przy okrągłym stole w
jadalni. - Co ja widzę? To Rozkoszna Śmierć!
- Ciszej! Mitzi może usłyszeć! - skarciła go panna Blacklock. - Bardzo jej się nie podoba ta
twoja nazwa.
- Ale to przecież Rozkoszna Śmierć. Urodzinowy tort Bunny.
- Tak! O tak! - zawołała Dora Bunner. - Mam dziś wspaniałe urodziny! Cudowne!
Była rozpromieniona, zachwycona - zwłaszcza od chwili gdy pułkownik Easterbrook wręczył
jej pudełko cukierków ze słowami:
- Oto słodycze dla uosobienia słodyczy!
W tym momencie Julia spiesznie odwróciła głowę, a ciocia Letty zgromiła ją wzrokiem.
Całe towarzystwo oddało sprawiedliwość licznym smakołykom i po paru toastach wstało od
stołu.
- Trochę niedobrze mi po tym cieście - powiedziała Julia. - Tak samo czułam się poprzednim
razem.
- Warto było! - podchwycił Patryk.
- Ma pani nowego ogrodnika? - zapytała gospodynię panna Hinchliffe, kiedy wszyscy wrócili
do salonu.
- Nie. Czemu pani pyta?
- Widziałam mężczyznę kręcącego się koło domu. Całkiem przyjemnie wyglądał. Po
wojskowemu.
- Aha! - wtrąciła Julia. - To nasz detektyw. Pani Easterbrook upuściła torebkę.
- Detektyw? Po co państwu detektyw?
- Nie wiem - odpowiedziała Julia. Węszy dokoła i podobno ma na oku dom. Zapewne czuwa
nad bezpieczeństwem cioci Letty.
- Nonsens! - obruszyła się panna Blacklock. - Sama potrafię czuwać nad swoim
bezpieczeństwem.
- Jest już przecież po wszystkim! - zawołała pani Easterbrook. - Chociaż chciałam właśnie
zapytać panią, czemu odroczono rozprawę śledczą?
- Policja nie jest zadowolona - odpowiedział pułkownik. - O to właśnie chodzi.
- Ale dlaczego policja nie jest zadowolona?
Pułkownik Easterbrook pokiwał głową z miną człowieka, który mógłby powiedzieć znacznie
więcej, gdyby zechciał. Edmund Swettenham, który nie lubił starego wojaka, skorzystał ze
sposobności.
- Bo szczerze mówiąc, wszyscy jesteśmy podejrzani - powiedział.
- Podejrzani? Ale o co? - zapytała znów pani Easterbrook.
- Mniejsza z tym, kociątko - podchwycił jej małżonek.
- O to - zabrał głos Edmund - że myszkujemy w określonym celu. A naszym celem jest
morderstwo przy pierwszej nadarzającej się okazji.
- Proszę nie opowiadać takich rzeczy! - Dora Bunner była bliska płaczu. - Jestem pewna,
absolutnie pewna, że nikt z nas nie chce zabić ukochanej, dobrej Letty!
Nastąpiła chwila przykrego zakłopotania. Edmund Swettenham zarumienił się mocno,
wybąkał:
- Ja... To przecież żarty.
Filipa powiedziała czystym, dźwięcznym głosem, że dochodzi szósta, więc warto by
posłuchać dziennika radiowego. Propozycja została skwapliwie przyjęta, a Patryk szepnął
Julii:
- Brak tylko pani Harmon. Zaraz rąbnęłaby prosto z mostu: "A mnie się jednak zdaje, że ktoś
nadal szuka sposobności, by zamordować pannę Blacklock".
- Zadowolona jestem, że ona i ta jej panna Marple nie skorzystały z zaproszenia - powiedziała
Julia. - Ta stara wszędzie wtyka swój nos i ma okropnie robaczywe myśli. Typowa kumoszka
z epoki wiktoriańskiej.
Wysłuchano dziennika radiowego, który sprowokował miłą pogawędkę o okropnościach
wojny atomowej. Następnie towarzystwo rozeszło się, obsypując gospodynie serdecznymi
podziękowaniami.
- Kontenta jesteś, Bunny? Bawiłaś się dobrze? - zapytała panna Blacklock po wyprawieniu
ostatniego gościa.
- Cudownie! Doskonale! Tylko mam okropną migrenę. Pewno to z podniecenia.
- Albo z powodu wspaniałego ciasta - powiedział Patryk. - Sam czuję trochę wątrobę. No i,
Bunny, od rana chrupie pani czekoladki.
- Pójdę już chyba się położyć - podjęła Bunny. - Połknę dwie aspiryny i wyśpię się solidnie.
- Doskonały pomysł! - orzekła przyjaciółka. Panna Bunner powędrowała na piętro.
- Zamknąć kaczki, ciociu Letty?
Pani domu zmierzyła Patryka surowym spojrzeniem.
- Jeżeli dokładnie zasuniesz rygiel.
- Najdokładniej! Przysięgam!
- Wypij, ciociu, kieliszek kseresu - zaproponowała Julia. - Jak mawiała moja stara niania: "To
uładzi ci żołądek". Obrzydliwe zdanie, lecz dziś na czasie.
- Chyba masz rację... Rzecz w tym, że odzwyczailiśmy się wszyscy od ciężkich potraw...
Bunny! Jakże mnie przestraszyłaś! Co się stało?
- Nie mogę znaleźć swojej aspiryny - poskarżyła się panna Bunner.
- Weź moją, kochanie, jest na stoliku przy łóżku.
- Na mojej toaletce też stoi słoiczek - dorzuciła Filipa.
- Dziękuję, stokrotnie wam dziękuję... Nie mogę swojej znaleźć, a przecież gdzieś musi być.
Kupiłam nowy słoiczek! Gdzie ja go mogłam zapodziać?
- W łazience jest pełno aspiryny - powiedziała Julia. - Cały dom pęka od niej w szwach.
- Denerwuje mnie, że jestem taka roztrzepana i wszystko chowam, nie wiadomo gdzie -
powiedziała Dora i wycofała się w kierunku schodów.
- Biedna, stara Bunny - westchnęła Julia. - Może by dać jej łyk kseresu?
- Lepiej nie - zaoponowała panna Blacklock. -1 tak miała moc wrażeń, a to jej raczej nie
służy. Obawiam się, że jutro będzie niedysponowana. Ale z pewnością jest naprawdę
kontenta.
- Była oczarowana! - przytaknęła Filipa.
- Trzeba poczęstować Mitzi kieliszkiem kseresu - zaproponowała Julia. - Hej, Pat! - zawołała,
posłyszawszy kroki Patryka. - Sprowadź tu Mitzi.
Mitzi została sprowadzona i Julia napełniła dla niej kieliszek.
- Zdrowie najlepszej w świecie kucharki - wzniósł toast Patryk.
Mitzi była zadowolona, lecz uważała za swój obowiązek sprostować.
- Nie, nie! - powiedziała. - Ja nie jestem tak naprawdę kucharką. W swoim kraju pracowałam
umysłowo.
- Marnowała się pani! - zawołał młody człowiek. - Co to znaczy praca umysłowa w
porównaniu z takimi arcydziełami jak Rozkoszna Śmierć!
- Oo... Mówiłam, że ja nie lubię...
- Nie chodzi o to, co pani lubi - przerwał. - To moja nazwa dla tych delicji. Pijmy więc
zdrowie Rozkosznej Śmierci i niech szlag trafi skutki obżarstwa.
3
- Filipo! Chciałabym pomówić z tobą, moje dziecko - powiedziała panna Blacklock.
- Tak? Bardzo proszę! - Filipa spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Ty chyba się czymś martwisz? Może masz jakiś kłopot?
- Jaki kłopot?
- Zauważyłam, że ostatnio bywasz przygnębiona. Stało się coś złego?
- Nie. Skąd znowu, proszę pani.
- Cóż... Zastanawiam się, że może ty i Patryk...
- Patryk? - Filipa była naprawdę zdziwiona.
- A więc nie on... Bardzo przepraszam, że się wtrącam, ale wiele przebywacie razem, a
Patryk, chociaż to mój daleki kuzyn, nie jest, moim zdaniem, odpowiednim kandydatem na
męża. Może w późniejszym wieku, ale nie teraz.
Twarz pani Haymes zlodowaciała.
- Ja nie wyjdę za mąż powtórnie.
- Wyjdziesz, moje dziecko, w swoim czasie wyjdziesz. Jesteś młoda. Ale nie o tym chciałam
z tobą porozmawiać. Nie masz innych kłopotów? Na przykład finansowych?
- Nie. Jakoś sobie radzę.
- Wiem, że niepokoją cię czasami przyszłe koszty edukacji twojego synka. Dlatego właśnie
muszę ci coś powiedzieć. Dziś z rana wybrałam się do Milchesteru i u mojego notariusza,
pana Beddingfelda, sporządziłam testament. Widzisz, chciałam to zrobić na... na wszelki
wypadek, bo ostatnio dzieją się różne dziwne rzeczy. Oprócz legatu dla Bunny wszystko
zapisałam, Filipo, tobie.
Filipa wzdrygnęła się nerwowo. Jej szeroko otwarte oczy miały wyraz zaniepokojenia, nawet
przestrachu.
- Nie chcę... Naprawdę nie chcę tego... No i dlaczego? Dlaczego właśnie mnie?
- Może dlatego - odparła panna Blacklock jakimś szczególnym tonem - że nie mam innego
spadkobiercy.
- Są przecież Patryk i Julia.
- Oo... Bardzo dalecy krewni. Nic im się ode mnie nie należy.
- Mnie również! - podchwyciła Filipa. - Dlaczego? Nie wiem, czym się pani kierowała... Ja
nie potrzebuję pieniędzy!
Jej wzrok wyrażał raczej niechęć niż wdzięczność, a sposób bycia zdradzał przestrach.
- Wiem, co robię, Filipo. Polubiłam cię bardzo i... I masz synka. Gdybym umarła teraz,
dostaniesz niewiele. Ale za parę tygodni sytuacja może ulec całkowitej zmianie.
Bystro spojrzała w twarz młodej kobiety, która zawołała:
- Ale pani nie umrze!
- Jeżeli dzięki właściwym środkom ostrożności uniknę śmierci.
- Dzięki właściwym środkom ostrożności?
- Tak... Zastanów się nad tą sprawą... No i nie martw się, drogie dziecko.
Szybko opuściła salon i Filipa usłyszała, że panna Blacklock rozmawia z Julią w holu.
Po chwili Julia weszła do pokoju. W jej oczach lśniły lodowato zimne błyski.
- I co? Świetnie rozegrałaś partię, prawda, Filipo? Widzę, że jesteś z tych spokojnych...
bardzo spokojnych cwaniaków.
- Słyszałaś...
- Oczywiście. Jej na tym zależało, abym słyszała. Jestem pewna.
- Jak to?
- Nasza Letty ma głowę na karku... Mniejsza z nią! Świetnie urządziłaś się, Filipo. Mocno
teraz siedzisz w siodle!
- Julio, przecież ja nie chcę... Nigdy nie myślałam...
- Czyżby? Powiem ci, że myślałaś. Dobrze to rozegrałaś. Miałaś kłopoty finansowe, co? Ale,
zapamiętaj sobie, jeżeli teraz ktoś zakatrupi ciocię Letty, ty będziesz pierwszą podejrzaną.
- Ja? Przecież idiotyzmem byłoby zabójstwo teraz, bo jeśli poczekam...
- Aha! Więc wiesz także o starej, schorowanej pani... jakże jej tam, która dogorywa w
Szkocji? Ciekawa historia! I jeszcze jedno muszę ci powiedzieć, Filipo. Większa z ciebie
cwaniara, niżby się wydawało.
- Nie chcę pozbawiać czegokolwiek ciebie ani Patryka.
- Nie chcesz, moja miła? Wybacz, ale wcale ci nie wierzę.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
POWRÓT INSPEKTORA CRADDOCKA
Inspektor Craddock miał niedobrą noc w wagonie podczas drogi powrotnej. Trapiły go
koszmarne sny. Wciąż uganiał się szarymi korytarzami jakiegoś zamku i daremnie usiłował
trafić dokądś bądź też w porę czemuś zapobiec. Wreszcie obudził się w tym śnie i doznał
niebywałej ulgi. Ale w tej chwili drzwi przedziału uchyliły się z wolna i stanęła w nich
Letycja Blacklock z twarzą ociekającą krwią. Spojrzała nań z wyrzutem i przemówiła:
"Czemu mnie nie ocaliłeś? Mógłbyś, gdybyś tylko spróbował". Wtedy obudził się naprawdę.
Był szczęśliwy, gdy wysiadł wreszcie w Milchesterze i poszedł prosto do komendy policji,
aby złożyć meldunek, którego Rydesdale wysłuchał z całą uwagą.
- Posunęliśmy się nieznacznie - powiedział - bądź co bądź jednak zeznania panny Blacklock
znalazły potwierdzenie. Fip i Emma... Zachodzę w głowę, czy...
- Patryk i Julia Simmonsowie, panie pułkowniku, są w odpowiednim wieku. Gdyby udało się
stwierdzić, że panna Blacklock nie widziała ich od wczesnego dzieciństwa...
Rydesdale parsknął śmiechem.
- Nasza sojuszniczka, panna Marple, już to za nas ustaliła. Dowiedziała się, że przed dwoma
miesiącami panna Blacklock zobaczyła tę parę pierwszy raz w życiu.
- Więc z całą pewnością...
- Nie takie to proste, Craddock. Zebraliśmy informacje, z których wynika, że Julia i Patryk
stanowczo nie wchodzą w rachubę. On rzeczywiście służył w Marynarce Wojennej i ma tam
dobrą opinię. Była tylko mowa o lekkiej skłonności do niesubordynacji. Zrobiliśmy
rekonesans w Cannes, gdzie oburzona pani Simmons powiedziała, że jej dzieci są oczywiście
w Chapping Geghorn, u dalekiej krewnej, Letycji Blacklock. A więc wszystko w porządku.
- A pani Simmons jest naprawdę panią Simmons?
- Mogę tylko powiedzieć, że od bardzo dawna nosi to nazwisko - odparł sucho Rydesdale.
- Rzeczywiście. Kwestia wyjaśniona - zgodził się inspektor. - Tylko tych dwoje pasowało.
Wiek odpowiedni. Ciotka nie znała ich uprzednio. Mieliśmy Fipa i Emmę.
Rydesdale w zamyśleniu pokiwał głową. Później podsunął inspektorowi kartkę.
- Dokopaliśmy się czegoś na temat pani Easterbrook - powiedział.
Craddock przeczytał raport, uniósł brwi.
- Interesująca historia - powiedział. - Sprytnie złapała starego osła, co? Ale to nie może mieć
nic wspólnego z naszą sprawą.
- Nie może. Absolutnie nic. A oto kilka słów tyczących pani Haymes.
Craddock przeczytał i znowu uniósł brwi.
- Cóż, muszę jeszcze raz pomówić z tą panią - powiedział.
- Myśli pan, że ta wiadomość może mieć znaczenie?
- Nie wykluczam tego. Byłaby to bardzo okrężna droga, ale...
Umilkli na chwilę.
- Jak radzi sobie Fletcher, panie pułkowniku? - podjął Craddock.
- Był bardzo czynny. W porozumieniu z panną Blacklock przeprowadził dyskretną rewizję w
jej domu, lecz nic ciekawego nie znalazł. Później dociekał skrupulatnie, kto miał sposobność,
by tamte drzwi naoliwić. Zaczął od sprawdzenia, kto mógł przychodzić do Little Paddocks,
kiedy ta cudzoziemka miała wolne. Sprawa skomplikowała się poważnie, gdyż Mitzi
wychodzi na spacer prawie każdego popołudnia i pije filiżankę kawy Pod Bławatkiem. W tym
samym czasie panna Blacklock i panna Burtner też zazwyczaj wychodzą. Załatwiają
sprawunki na czarnym rynku. A zatem ktoś, kto chciałby naoliwić drzwi, miał ku temu wiele
sposobności.
- A dom jest stale otwarty?
- Był. Sądzę, że się to ostatnio zmieniło.
- Co wypenetrował Fletcher? O kim w rezultacie wiadomo, że był w Little Paddocks podczas
nieobecności domowników?
- Właściwie byli tam wszyscy. - Rydesdale przebiegł wzrokiem arkusz maszynopisu. - Panna
Murgatroyd przyniosła kurę, która chciała siedzieć. Brzmi to osobliwie, ale sama tak określiła
cel swojej wizyty. Mówi mętnie i raz po raz przeczy sobie, ale Fletcher sądzi, że to skutek jej
usposobienia, nie poczucia winy.
- Zapewne - uśmiechnął się Craddock. - Jest zupełnie niepozbierana.
- Pani Swettenham przyszła po koninę, którą panna Blacklock zostawiła dla niej na
kuchennym stole. Panna Blacklock była tamtego dnia w Milchesterze, skąd zawsze przywozi
koninę dla pani Swettenham. Widzi pan w tym sens, Craddock?
Inspektor zastanawiał się przez chwilę.
- Dlaczego - powiedział - panna Blacklock nie zostawiła mięsa w domu pani Swettenham,
skoro wracając samochodem z Milchesteru, musiała tamtędy przejeżdżać?
- Nie wiem dlaczego, ale nie zostawiła. Pani Swettenham mówi, że ona (panna B.) zawsze
zostawia koninę na kuchennym stole w Little Paddocks, a ona (pani S.) chętnie przychodzi
wtedy, kiedy nie ma Mitzi, bo ta cudzoziemka potrafi być strasznie opryskliwa.
- To trzyma się kupy. Co dalej, panie pułkowniku? ,
- Panna Hinchliffe powiada, że ostatnio nie była sama w Little Paddocks. Ale była. Mitzi
widziała ją, gdy wychodziła bocznymi drzwiami. Potwierdza to niejaka pani Butt, mieszkanka
tej osady. Ostatecznie panna H. przyznała, że mogła tam być, tylko zapomniała. Mówi, że
zapewne tak sobie wstąpiła na momencik.
- To trochę dziwne.
- Dziwne też jest zachowanie panny Hinchliffe. Następna osoba to pani Easterbrook. Była w
tamtej okolicy na spacerze z psami. Do Little Paddocks zajrzała, aby zapytać pannę
Blacklock, czy może od niej pożyczyć wzór do roboty na drutach. Nie zastała panny
Blacklock, więc przez krótką chwilę czekała na nią.
- Aha. Mogła w tym krótkim czasie myszkować albo zająć się naoliwieniem drzwi. A
pułkownik?
- Był tam jednego dnia z książką o Indiach, którą Letycja Blacklock koniecznie chciała
przeczytać.
- Naprawdę chciała?
- Twierdzi, że próbowała się wykręcić, ale jej starania zawiodły.
- To prawdopodobne - powiedział Craddock. - Gdy ktoś się uprze i rzeczywiście zechce
pożyczyć człowiekowi książkę, na nic wszelkie wykręty!
- Nie wiadomo, czy Edmund Swettenham zaglądał do Little Paddocks. Mówi mętnie, że bywa
tam czasem z polecenia matki, ale ostatnio chyba nie był.
- To wszystko razem wzięte nie wnosi jednak nic konkretnego.
- Ma się rozumieć, Craddock. - Rydesdale umilkł na chwilę, później dodał z uśmiechem: -
Panna Marple też działa. Fletcher melduje, że była na porannej kawie Pod Bławatkiem, na
kieliszku kseresu w Boulders, na podwieczorku w Little Paddocks. Podziwiała ogród pani
Swettenham, a do pułkownika Easterbrooka wpadła, żeby obejrzeć jego zbiór indyjskich
osobliwości.
- Panna Marple zna się na ludziach. Może nam powiedzieć, czy to jest autentyczny pułkownik
z Indii.
- Już powiedziała. Twierdzi, że Easterbrook nie budzi podejrzeń. Dla pewności sprawdzi się
to u władz wojskowych na Dalekim Wschodzie.
- A tymczasem... - Craddock urwał raptownie. - Jak pan pułkownik sądzi? Czy panna
Blacklock zechciałaby wyjechać?
- Wyjechać? Z Chipping Cleghorn?
- Tak. Wziąć ze sobą wierną Bunner i udać się w niewiadomym kierunku. Mogłaby na
przykład wybrać Szkocję, pobyć pewien czas u Belli Goedler. To, panie pułkowniku, ładne i
trudno dostępne miejsce.
- Siedzieć tam i oczekiwać śmierci pani domu? Nie przypadnie jej do gustu. Na coś takiego
nie zgodziłaby się żadna subtelna kobieta.
- Jeżeli dzięki temu uratować by miała życie...
- Nie, nie Craddock... Uśmiercenie człowieka to nie taka prosta sprawa, jak się panu wydaje.
- Czyżby, panie pułkowniku?
- Widzi pan... Z jednej strony prosta. Znamy bardzo wiele metod. Środki chwastobójcze. Cios
w tył głowy, gdy ofiara zamyka lub karmi drób. Celny strzał zza żywopłotu. Wszystko to
bardzo proste. Ale sprzątnąć kogoś i uniknąć podejrzeń?... Historia bardziej skomplikowana,
prawda? No i obecnie całe towarzystwo z Chipping Cleghorn musi zdawać sobie sprawę, że
jest pod obserwacją. Pierwszy przemyślny plan zawiódł. Nasz nieznany morderca musi
wykombinować coś innego.
- Rozumiem, panie pułkowniku. Ale trzeba też brać pod uwagę czynnik czasu. Pani Goedler
dogasa i każdej chwili może zamknąć oczy. A zatem naszego nieznanego mordercy nie stać
na zwłokę. I jeszcze jedno, panie pułkowniku. On, czy też ona, wie, że o wszystkich zbieramy
informacje.
- I to wymaga czasu - westchnął Rydesdale. - Daleki Wschód, Indie, uciążliwa robota.
- A więc jeszcze jeden powód, aby się spieszyć. Z całą pewnością niebezpieczeństwo staje się
realne, panie pułkowniku. Gra idzie o wielką stawkę. Jeżeli Bella Goedler umrze... - urwał,
gdyż do pokoju wszedł policjant.
- Posterunkowy Legg na linii z Chapping Cleghorn, panie pułkowniku.
- Połączyć.
Craddock obserwował przełożonego, którego twarz posępniała, stawała się coraz bardziej
surowa.
- Dziękuję - powiedział Rydesdale. - Inspektor Craddock wyjedzie niezwłocznie.
Odłożył słuchawkę.
- Czy to... - Craddock urwał raptownie.
- Nie. Tym razem Dora Bunner. Szukała aspiryny. Najprawdopodobniej wzięła ją ze słoika,
który stał przy łóżku Letycji Blacklock. Były tam tylko trzy tabletki. Zażyła dwie. Jedna
została. Lekarz zabrał tę jedną i posłał do analizy. Stanowczo twierdzi, że to nie aspiryna.
- Dora Bunner nie żyje?
- Tak. Rano znaleziono ją w łóżku. Umarła we śnie, jak mówi lekarz. Nie zdaje mu się, że to
ś
mierć naturalna, jakkolwiek zmarła była słabego zdrowia. Podejrzewa zatrucie narkotykiem.
Sekcja wyznaczona na dzisiejszy wieczór.
- Aspiryna przy łóżku Letycji Blacklock - powiedział Craddock. - Przebiegły, wyjątkowo
przebiegły zbrodniarz. Wiem od Patryka, że panna Blacklock wyrzuciła otwartą i do połowy
tylko wypitą butelkę kseresu. Słoik z aspiryną nie przyszedł jej na myśl. Kto był ostatnio w
Little Paddocks? Wczoraj?... Przedwczoraj... Tabletki nie mogły leżeć długo.
- Całe towarzystwo bawiło tam wczoraj - odparł Rydesdale - na przyjęciu z okazji urodzin
Dory Bunner. Każdy z gości mógł wymknąć się na piętro i dokonać zamiany. Ale i każdy
domownik mógł to zrobić w dowolnej porze.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ALBUM
Panna Marple, ciepło ubrana, zatrzymała się przed furtką do ogrodu probostwa i wzięła list,
który podała jej pani Harmon.
- Powiedz, ciociu Jane, pannie Blacklock, że Julian nie może stawić się osobiście, chociaż mu
niezmiernie przykro. Ktoś z jego parafian umiera w Locke Hamlet. Przyjedzie po południu,
jeśli panna Blacklock będzie sobie życzyć. List jest w sprawie pogrzebu. Julian proponuje
ś
rodę, skoro rozprawa śledcza ma odbyć się we wtorek. Biedna, stara Bunny. Jakie to typowe
dla niej, prawda? Zażyła truciznę przeznaczoną dla kogoś innego! Do widzenia, kochanie!
Myślę, że nie zmęczy cię krótki spacer. Niestety, śpieszę się, bo natychmiast muszę zawieźć
do szpitala chore dziecko.
Panna Marple odrzekła, że na pewno nie zmęczy jej krótki spacer, a Bułeczka odjechała
szybko.
Czekając na panią domu, panna Marple rozglądała się po salonie i zastanawiała się, co Dora
Bunner mogła mieć na myśli, gdy mówiła Pod Bławatkiem, że, jej zdaniem, Patryk
zmajstrował coś przy lampie, aby zgasła. Przy jakiej lampie? Co "zmajstrował"?
"Niewątpliwie - myślała - chodziło o małą lampę, stojącą na stoliku przy arkadzie". Dora
Bunner mówiła coś o pasterce i pasterzu, a ta lampa to właśnie delikatna saska porcelana,
pasterz w błękitnym kaftanie i różowych spodniach. W ręku trzyma lichtarz, który został
potem przerobiony na lampę elektryczną. Abażur z gładkiego pergaminu jest trochę za duży i
prawie przesłania figurkę. Co więcej powiedziała Dora Bunner? "Doskonale pamiętam, że
wtedy to była pasterka, a nie pasterz, a następnego dnia..." Tym razem jest to pasterz. Nie
ulega wątpliwości.
Panna Marple pamiętała, że podczas podwieczorku w Little Paddocks Dora Bunner
napomknęła coś o dwóch lampach. Oczywiście! Pasterz i pasterka... W ów piątkowy wieczór
na stoliku musiała znajdować się pasterka, a następnego dnia była druga lampa - pasterz,
który obecnie tu stoi. Ktoś zamienił je w nocy. A Dora Bunner miała powód do podejrzeń
(czy też podejrzewała bez powodu), że zrobił to Patryk.
Dlaczego? Bo gdyby zbadać stojącą tam w czasie napadu lampę, wyszłoby na jaw, co Patryk
"zmajstrował, aby zgasła". Panna Marple spojrzała z zainteresowaniem na lampę. Sznur
włączony do kontaktu w ścianie leżał z boku na blacie stolika. Pośrodku miał wyłącznik w
kształcie gruszki. Niewiele to mówiło starszej pani, która nie miała pojęcia o elektryczności.
"Gdzie może być pasterka? - medytowała głęboko. - W jakimś schowku? A może wyrzucona?
I gdzie to Dora Bunner przyłapała Patryka z zatłuszczonym słoikiem? W zaroślach?" Panna
Marple postanowiła, że porozmawia o tym wszystkim z inspektorem Craddockiem.
Z początku panna Blacklock podejrzewała, że to jej siostrzeniec, Patryk, zamieścił ogłoszenie
w "Gazetce". Takie instynktowne odczucia często znajdują potwierdzenie. Bo jeżeli zna się
dobrze człowieka, wiadomo, na co go stać.
Patryk Simmons...
Przystojny, ujmujący chłopiec. W guście kobiet - zarówno młodych, jak starszych. Zapewne
nieco w typie mężczyzny, którego poślubiła siostra Randalla Goedlera. Czy Patryk Simmons
mógłby być Fipem? Nie! Podczas wojny służył w marynarce. Policja to sprawdziła.
Chociaż niekiedy zdarzały się jeszcze bardziej dziwne wcielenia... Przy odpowiednim tupecie
można daleko zajechać.
Drzwi otwarły się i do salonu weszła panna Blacklock. Panna Marple pomyślała o niej, że
ogromnie się postarzała, jak gdyby utraciła całą energię i witalność.
- Stokrotnie przepraszam, że zakłócam pani spokój - szepnęła. - Niestety, pastor musi być
przy konającym parafianinie, a Bułeczka musi zawieść do szpitala chore dziecko. Pastor
napisał do pani kilka słów.
Podała jej list. Panna Blacklock rozdarła kopertę.
- Zechce pani usiąść. Bardzo proszę. Dziękuję za życzliwość - powiedziała panna Blacklock i
przebiegła wzrokiem kartkę.
- Proboszcz jest delikatny i rozumny - powiedziała spokojnie. - Nie występuje z
kondolencjami. Zechce mu pani powtórzyć, że propozycję przyjmuję... - głos załamał się jej
nagle - przyjmuję z podziękowaniem.
- Jestem osobą obcą - powiedziała cicho panna Marple - ale szczerze, gorąco pani współczuję.
W przystępie nagłej, nieposkromionej rozpaczy Letycja Blacklock rozpłakała się żałośnie,
beznadziejnie. Panna Marple nie usiłowała jej pocieszać. Milczała. Po chwili tamta uspokoiła
się trochę, podniosła twarz obrzmiałą, wilgotną od łez.
- Przepraszam... - szepnęła. - Tak to mnie napadło. Ona... Bunny, rozumie pani, była ostatnim
ogniwem łączącym mnie z przeszłością... Była jedyną osobą, która... która pamiętała. Teraz,
kiedy odeszła, zostałam zupełnie sama.
- Dobrze panią rozumiem... Człowiek pozostaje zupełnie sam, gdy odchodzi ktoś ostatni, kto
pamięta. Ja mam siostrzeńców, siostrzenice, kochanych przyjaciół, ale nie pozostał już nikt z
odległej przeszłości, kto by pamiętał mnie jako młodą dziewczynę. Od bardzo dawna, droga
paru, jestem zupełnie sama.
Obydwie umilkły na chwilę.
- Pani rozumie to doskonale - podjęła Letycja Blacklock, zmierzając w stronę biurka. - Muszę
napisać kilka słów do proboszcza. - Pióro trzymała niezręcznie, poruszała nim wolno. -
Artretyzm - wyjaśniła. - Czasami wcale nie mogę pisać. Pani będzie łaskawa... - urwała,
posłyszawszy odgłos męskich kroków w holu. - To pewnie inspektor Craddock.
Podeszła do lustra nad kominkiem i małym puszkiem upudrowała twarz.
Craddock wszedł do pokoju przygnębiony i zdenerwowany. Niechętnie spojrzał na pannę
Marple.
- Oo!... Pani tutaj - powiedział.
Pani domu żywo odwróciła się od lustra.
- Panna Marple była tak dobra, że przyniosła mi list od pastora - wyjaśniła.
Panna Marple była wyraźnie zakłopotana.
- Już idę, inspektorze... Już idę... Nie chciałabym przeszkadzać panu... Bynajmniej.
- Była pani tu wczoraj na przyjęciu?
- Nie, nie! - odpowiedziała nerwowo. - Nie byłam... Pani Harmon zawiozła mnie do swoich
przyjaciół.
- A więc od pani niczego się nie dowiem. Craddock wstał i wymownie otworzył drzwi, a
starsza pani podreptała w ich stronę z miną wyraźnie zakłopotaną.
- Starsze kobiety są strasznie wścibskie - powiedział inspektor.
- Jest pan dla niej niesprawiedliwy - obruszyła się pani domu. - Naprawdę przyniosła mi list
od pana Harmona.
- Oczywiście! W to nie wątpię.
- Nie sądzę, by powodowała nią tylko ciekawość.
- Zapewne ma pani słuszność... Osobiście jednak jestem zdecydowanie przeciwny wścibskim
starszym paniom, które wszędzie lubią wtykać swój nos.
- To nieszkodliwa, poczciwa staruszka - zaoponowała panna Blacklock.
- Niebezpieczna jak żmija, jeżeli pani chce wiedzieć! - wybuchnął inspektor.
Nie kwapił się do dalszych zwierzeń. Wiedział przecież, że morderca grasuje gdzieś w
pobliżu, był więc zdania, że im mniej będzie powiedziane, tym lepiej. Nie życzył sobie, by
kolejną ofiarą miała zostać Jane Marple.
Morderca grasuje... Gdzieś w pobliżu?... Gdzie?
- Nie będę tracił czasu na wyrazy współczucia - podjął.
- Prawdę mówiąc, śmierć panny Bunner dotknęła mnie boleśnie. Powinniśmy byli temu
zapobiec, proszę pani.
- Nie rozumiem, co policja mogłaby zrobić.
- Hm... Sprawa nie byłaby łatwa. Naturalnie. Ale teraz musimy działać szybko. Kto jest
sprawcą, proszę pani? Kto dwukrotnie dybał na pani życie i niewątpliwie podejmie wkrótce
trzecią próbę, jeżeli nie przeszkodzimy mu w porę?
Letycja Blacklock wzdrygnęła się nerwowo.
- Niewierni... Skąd ja mogłabym wiedzieć, inspektorze?
- Odwiedziłem panią Goedler. Chciała mi być pomocna, proszę pani, ale sama wie bardzo
niewiele. W każdym razie jest kilka osób, którym pani śmierć bezspornie przyniosłaby
korzyść. Przede wszystkim to Fip i Emma. Patryk i Julia Simmonsowie są w odpowiednim
wieku, ale ich przeszłość nie nastręcza wątpliwości. Zresztą nie wolno poświęcać całej uwagi
tylko tej parze. Proszę pani! Czy obecnie poznałaby pani Sonię Goedler?
- Sonię? Oczywiś... - urwała nagle. - Nie... Chyba nie, inspektorze. To tak strasznie dawno.
Trzydzieści lat. Sonia musi być teraz starą kobietą.
- A jak wyglądała w dawnych czasach?
- Sonia?... - Panna Blacklock zastanawiała się przez moment. - Była niewysoka...
Ciemnowłosa... Śniada.
- Miała może jakieś cechy szczególne? Coś zwracającego uwagę w sposobie bycia?
- Nie... Nie wydaje mi się. Była wesoła. Naprawdę bardzo wesoła.
- Dziś mogłaby nie być wesoła - podchwycił inspektor.
- Ma pani jakieś jej fotografie?
- Soni? Zaraz... Niech no sobie przypomnę. Dobrej fotografii nie miałam nigdy. Ale... Mam
jakieś stare zdjęcia w albumie... W każdym razie powinno tam być chociaż jedno jej zdjęcie.
- Mógłbym je obejrzeć?
- Oczywiście. Tylko gdzie może być ten album?
- Proszę pani! Czy pani uważa za możliwe... za niewykluczone, że pani Swettenham mogłaby
być Sonia Goedler? - zapytał Craddock.
- Pani Swettenham! - Letycja Blacklock spojrzała nań z niekłamanym zdumieniem. - Przecież
jej maż był urzędnikiem państwowym w Indiach, a później, zdaje się, w Hongkongu.
- O czym - podchwycił - wie pani tylko od pani Swettenham, nie z autopsji, jak się to mówi
według terminologii sądowniczej?
- Skoro... Skoro tak pan to formułuje... Ale pani Swettenham? Nie! To niedorzeczność.
- Czy Sonia Goedler miała zdolności aktorskie? Występowała kiedyś w przedstawieniach
amatorskich?
- Tak. Nawet była bardzo dobra.
- Właśnie! I jeszcze jedno. Pani Swettenham nosi perukę. Lub raczej - poprawił się spiesznie -
tak twierdzi pani Harmon.
- Cóż... Bardzo możliwe... Te jej drobne, siwe loczki. Ale nie. To niedorzeczność. To bardzo
sympatyczna pani, chociaż czasami śmieszy nas wszystkich.
- Pozostają panna Hinchliffe i panna Murgatroyd. Czy jedna z nich mogła być Sonią Goedler?
- Panna Hinchliffe jest za wysoka. Ma wzrost mężczyzny.
- A panna Murgatroyd?
- Nie! Z pewnością nie!
- Pani ma nie najlepszy wzrok, prawda?
- Tak. Jestem krótkowidzem.
- Aha. Bardzo chciałbym, proszę pani, obejrzeć zdjęcie Soni Goedler. Niech sobie nawet
będzie bardzo dawne i mało podobne do oryginału. My potrafimy wykrywać podobieństwa
nieuchwytne dla wzroku niefachowców.
- Postaram się je odszukać.
- Zaraz?
- Dlaczego zaraz?
- Wolałbym tak, proszę pani.
- Dobrze, panie inspektorze. Niech no sobie przypomnę... Album widziałam, kiedy
uprzątałyśmy stare książki ze schowka. Pomagała mi Julia. Śmiała się wtedy ze strojów, jakie
nosiłyśmy w tamtych czasach. Część książek przeniosłyśmy na regał do salonu... Gdzie
upchnęłyśmy albumy i oprawne roczniki czasopism? Stanowczo tracę pamięć. Może Julia
będzie pamiętała. Jest dzisiaj w domu.
- Poszukam jej - zaproponował Craddock i wyszedł. Nie znalazł Julii w żadnym z pokoi na
parterze, a Mitzi, zapytana, gdzie może być panna Simmons, odburknęła gniewnie, że to nie
jej sprawa.
- Ja nie wychodzę z kuchni i zajmuję się tylko gotowaniem. I nie jem nic, czego sama nie
przyrządzę. Nic! Słyszy pan?
- Panno Simmons! - zawołał inspektor w holu, a nie doczekawszy się odpowiedzi, poszedł na
piętro.
Z Julią spotkał się twarzą w twarz przy zakręcie podestu. Ukazała się w drzwiach, za którymi
widać było ciąg kręconych schodów.
- Byłam na poddaszu - oznajmiła. - O co chodzi? Inspektor Craddock wyjaśnił.
- A, te stare albumy z fotografiami? Doskonale je sobie przypominam. Chyba schowaliśmy je
do dużej szafy w pracowni. Zaraz poszukam.
Razem z inspektorem zeszła na parter i pchnęła drzwi pracowni. Obok okna stała tam duża
szafa. Julia otworzyła ją i odsłoniła cały skład przeróżnych przedmiotów.
- Rupiecie - powiedziała. - Same rupiecie. Ale starsi ludzie nie lubią nic wyrzucać.
Craddock przyklęknął i z najniższej półki wydobył dwa staroświeckie albumy.
- To te?
- Tak - odpowiedziała Julia.
Do pokoju weszła panna Blacklock.
- Aha... Znaleźli państwo albumy. Właśnie przypomniałam sobie, gdzie zostały schowane.
Inspektor ułożył je na stole i począł przewracać karty. Kobiety w ogromnych kapeluszach.
Kobiety w długich sukniach tak wąskich u dołu, że prawie uniemożliwiały chodzenie.
Fotografie z wyblakłymi kaligrafowanymi podpisami.
- Zdjęcia Soni będą w tym albumie - powiedziała panna Blacklock. - Na drugiej, może
trzeciej stronie. Drugi jest późniejszy, już po jej zamążpójściu i wyjeździe. - Odwróciła
następną kartę. - O tutaj... - urwała nagle.
Na tej stronie było kilka pustych miejsc. Craddock pochylił się, odcyfrował zblakłe podpisy.
"Sonia... ja... R.G." "Sonia i Bella na plaży". Spojrzał na następną kartę, "Charlotta... ja...
Sonia... R.G." Wyprostował się. Gniewnie przygryzł wargi.
- Ktoś usunął te fotografie - powiedział. - Z całą pewnością niedawno.
- Nie było pustych miejsc, kiedy poprzednim razem przeglądałyśmy albumy. Prawda, Julio? -
zapytała panna Blacklock.
- Nie pamiętam dokładnie, bo zwracałam uwagę tylko na stroje. Ale tak! Masz rację, ciociu.
Nie było pustych miejsc.
Craddock zrobił minę jeszcze bardziej poważną.
- Ktoś usunął z albumu wszystkie zdjęcia Soni Goedler.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
LISTY
1
Przykro mi, że znów muszę niepokoić panią.
- Nie szkodzi - odrzekła chłodno Filipa.
- Czy wejdziemy do tego pokoju?
- Do pracowni? Jak pan sobie życzy, inspektorze. Ale tam jest bardzo zimno. Nie pali się w
kominku.
- Nie szkodzi - powiedział tym razem Craddock. - Nasza rozmowa będzie krótka. I
przynajmniej nikt nas nie podsłucha.
- To takie ważne?
- Dla mnie nie. Zapewne dla pani.
- Jak to?
- Zdaje się, mówiła mi pani, że mąż poległ we Włoszech?
- Mówiłam. I co?
- Lepiej byłoby chyba powiedzieć prawdę, że zdezerterował ze swojego pułku.
Twarz Filipy pobladła, dłonie zacisnęły się w pięści i rozprostowały.
- Czy wy musicie wszystko odgrzebywać'? - zapytała z goryczą.
- Musimy. I spodziewamy się, że ludzie powiedzą nam prawdę o sobie - odrzekł sucho.
Filipa milczała przez chwilę.
- Co dalej? - zapytała wreszcie.
- Jak to co dalej?
- Co pan chce teraz zrobić'? Rozgłosić to? Czy to potrzebne... uczciwe... ludzkie?
- Nikt o tym nie wie?
- Tutaj nikt. Harry - głos jej się zmienił - mój syn także nie wie. I nie chcę, żeby się
dowiedział. Nigdy!
- Pozwolę sobie zauważyć, proszę pani, że podejmuje pani wielkie ryzyko. Lepiej niech pani
powie chłopcu prawdę, gdy będzie trochę starszy i potrafi zrozumieć. Jeżeli sam dowie się
kiedyś, przeżyje wielki wstrząs. Będzie go pani karmić opowiadaniami o bohaterskim ojcu,
który poległ na polu chwały i...
- Tego nie robię! - przerwała Filipa. - Nie jestem z gruntu nieuczciwa. Po prostu nic nie
mówię. Ojciec zginął na... wojnie. Ostatecznie dla nas na jedno wychodzi.
- Ale pani mąż żyje?
- Skąd mogę wiedzieć?
- Kiedy widziała go pani ostatni raz?
- Od lat go nie widziałam - odpowiedziała szybko.
- Od lat? Nie, na przykład, jakieś dwa tygodnie temu?
- Co pan ma na myśli?
- Od początku uważałem to za mało prawdopodobne, by Rudi Scherz rozmawiał z panią w
altanie. Ale Mitzi stanowczo przy tym obstaje. Sądzę, że tamtego rana opuściła pani pracę,
ż
eby spotkać się ze swoim mężem.
- Z nikim nie spotykałam się w altanie.
- Może był w ciężkich tarapatach finansowych i dała mu pani trochę pieniędzy?
- Nie widziałam go, powtarzam. Z nikim nie spotykałam się w altanie.
- Nierzadko dezerterzy bywają gotowi na wszystko. Nierzadko, widzi pani, biorą udział w
napadach rabunkowych. No i zazwyczaj mają zagraniczne rewolwery przemycone do kraju.
- Nie wiem, gdzie może być mój mąż. Od lat go nie widziałam.
- Czy to ostatnie pani słowo?
- Nic więcej nie mam do powiedzenia.
2
Inspektor Craddock był zły i przygnębiony po rozmowie z Filipa Haymes.
- Uparta niczym muł - mamrotał do siebie. Był pewien, że Filipa kłamie, lecz nie potrafił
przełamać jej oporu. Chętnie dowiedziałby się więcej o byłym kapitanie. Informacje miał
nader skąpe. Zła opinia w wojsku, lecz nic nie wskazywało na to, że mógł zejść na drogę
przestępstwa. No i całkiem niepodobna, aby Haymes naoliwił drzwi. Musiał to zrobić ktoś z
domowników lub ktoś, kto miał łatwy dostęp.
Przystanął w holu, spojrzał ku schodom i nagle zadał sobie pytanie, co Julia robiła na
poddaszu. "Strych - pomyślał - to całkiem niewłaściwe miejsce dla tak eleganckiej, młodej
osoby. Po co tam poszła?"
Pobiegł na piętro, a nie widząc nikogo w pobliżu, otworzył drzwi, z których wyłoniła się
Julia, i po kręconych schodach wspiął się na strych.
Zobaczył stare kufry, walizy, rozmaite połamane meble, krzesło bez jednej nogi, stłuczoną
porcelanową lampę, pojedyncze sztuki obiadowego serwisu.
Zainteresował się kuframi, jeden otworzył. W środku były ubrania. Staromodna damska
garderoba w dobrym gatunku. Mogła należeć do panny Blacklock albo do jej nieżyjącej
siostry. Otworzył drugi kufer. Firanki. Portiery. Sięgnął po niewielką walizkę. Zawierała
papiery i listy. Bardzo stare, pożółkłe listy. Spojrzał na wieczko opatrzone inicjałami C.L.B. i
wywnioskował, że walizka musiała należeć do siostry Letycji, Charlotty. Rozwinął jeden z
listów. Zaczął czytać. "Najdroższa Charlotto! Wczoraj Bella czuła się tak dobrze, że mogła
wybrać się na piknik. R.G. też zrobił sobie wolny dzień. Akcje Asvogeł znakomicie
zwyżkowały. R.G. jest bardzo kontent". Craddock darował sobie resztę listu i spojrzał na
podpis: "Kochająca cię siostra, Letycja".
Sięgnął po następny arkusik: "Najdroższa Charlotto! Gorąco pragnę, żebyś zdecydowała się
wreszcie na widywanie ludzi od czasu do czasu. Stanowczo przesadzasz. To nie przedstawia
się aż tak źle, jak sobie wyobrażasz. Na takie rzeczy nikt nie zwraca uwagi. Nie jest to
przecież tak widoczne zniekształcenie".
Craddock przypomniał sobie, że Bella Goedler mówiła o jakimś kalectwie czy
zniekształceniu Charlotty. Letycja rzuciła wszystko, aby zaopiekować się ciężko chorą
siostrą. Te listy dowodzą miłości, serdecznej troski. Relacjonują bieżące wydarzenia,
najdrobniejsze szczegóły dni powszednich, po to zapewne, by zainteresować, rozerwać żyjącą
w odosobnieniu kalekę. No i Charlotta zachowała te listy. Do niektórych załączono stare
zdjęcia amatorskie...
Craddock odczuł nagle podniecenie. W tych listach może tkwić klucz do zagadki, jakiś
znamienny szczegół, zapomniany przez Letycję Blacklock! Szczegółowe relacje z przeszłości
mogą zawierać coś, co przyczyni się do odkrycia niewiadomej! I fotografie!
A może znajdzie się pomiędzy nimi jakieś zdjęcie Soni Goedler, o którym nie wiedział ktoś,
kto jej podobizny usunął z albumu!
Starannie ułożył listy, zamknął walizkę i zaczął schodzić na dół. Na podeście spotkał Letycję
Blacklock, która spojrzała nań ze zdziwieniem.
- To pan był na strychu? Słyszałam kroki i właśnie zastanawiałam się, kto...
- Proszę pani! - przerwał. - Znalazłem listy, które pani pisywała przed laty do swojej siostry,
Charlotty. Pozwoli pani, że zabiorę je i przeczytam?
- Czy to konieczne? - obruszyła się gniewnie. - Dlaczego? Co takie listy mogą panu dać?
- Mogą dać mi jakiś obraz Soni Goedler... jej sposobu bycia, charakteru. Mogą tam być
aluzje, opisy zdarzeń, które okażą się pomocne.
- To prywatna korespondencja, inspektorze.
- Wiem, proszę pani.
- Sądzę, że i tak weźmie pan listy... Ma pan do tego prawo, albo... albo łatwo je uzyska.
Proszę je zabrać... Tak! Proszę je zabrać. Niewiele dowie się pan o Soni. Wyszła za mąż i
odjechała w niespełna dwa lata po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Randalla Goedlera.
- W każdym razie może coś w nich znajdę - powiedział stanowczo i dodał zaraz: - Musimy
próbować wszystkiego. Niebezpieczeństwo jest bardzo realne.
Panna Blacklock przygryzła wargi.
- Tak. Bunny nie żyje. Zamiast aspiryny zażyła truciznę przeznaczoną dla mnie i umarła. Kto
będzie następny? Patryk? Julia? Może Filipa Haymes albo Mitzi? Ktoś młody, kto ma przed
sobą długie życie? Ktoś, kto wypije przeznaczony dla mnie kieliszek wina albo zje
podarowaną mi czekoladkę... Tak! Proszę zabrać te listy. Przeczytać, a później spalić. Nie
mają żadnego znaczenia dla nikogo z wyjątkiem mnie i Charlotty.
Wszystko minęło... Przeszło... Nikt już nie pamięta.
Podniosła dłoń do swojej kolii ze sztucznych pereł, która, zdaniem inspektora, nie pasowała
absolutnie do sportowych tweedów.
- Tak. Proszę zabrać te listy - powtórzyła.
3
Mimo niepogody i wiatru następnego dnia po południu inspektor Craddock przyszedł na
probostwo.
Panna Marple siedziała koło kominka, na którym płonął ogień i pracowicie robiła na drutach.
Pani Harmon, klęcząc, kroiła na podłodze materiał według wykroju.
Wyprostowała się i odgarnąwszy włosy z czoła, spojrzała na detektywa z wyrazem
oczekiwania.
- Może to będzie nadużycie zaufania - powiedział, zwracając się do panny Marple -
chciałbym jednak, by pani rzuciła okiem na ten list.
Wyjaśnił okoliczności, w jakich dokonał odkrycia, i mówił dalej:
- To, proszę pani, wzruszająca seria listów. Panna Blacklock pisała o wszystkim, co, jak
sądziła, może obudzić zainteresowanie życiem i wpłynąć korzystnie na stan zdrowia siostry.
W dalszym planie dokładnie widać obraz ojca, starego doktora Blacklocka. To prawdziwy
tyran o zakutej głowie, uparty i święcie przekonany, że wszystko, co myśli albo mówi, jest
absolutnie słuszne. Musiał wyprawić na tamten świat tysiące pacjentów, bo był zaciętym
wrogiem wszelkich nowych poglądów i metod.
- Nie wiem, czy osobiście miałabym mu to za złe - powiedziała panna Marple. - Wydaje mi
się, że młodzi lekarze są zbyt skorzy do eksperymentowania. Doprawdy, wolę staroświeckie
leki w dużych ciemnych butelkach. Przynajmniej można je wylać do zlewu i nikomu to nie
zaszkodzi.
Sięgnęła po list, który podawał jej Craddock.
- Chciałbym - powiedział - by pani to przeczytała, ponieważ lepiej niż ja rozumie pani ludzi z
tamtego pokolenia. Ja nie bardzo pojmuję, jakim torem szło ich rozumowanie.
Panna Marple rozprostowała kruchy arkusik.
Nadroższa Charlotto!
Przez dwa dni nie pisałam, gdyż wyniknęły okropne komplikacje domowe. Siostra Randalla,
Sonia... (Przypominasz ją sobie, prawda? Raz zabrała cię na przejażdżkę samochodem. Ach!
Jak bym chciała, abyś wychodziła z domu!). Otóż siostra Randalla, Sonia, oznajmiła, że
zamierza wyjść za niejakiego Dymitra Stamfordisa. Widziałam go tylko jeden raz. Bardzo
interesujący i przystojny, ale, że się tak wyrażę, na zaufanie nie zasługuje. R.C. pieni się i
powiada, że to skończony nicpoń i oszust. Bella, kochana Bella! Leżąc na sofie, tylko się
uśmiecha. Sonia, taka opanowana na pozór, to nie lada złośnica. Wścieka się na R.G. Wczoraj
myślałam, że go chyba zamorduje! Robiłam, co mogłam. Rozmawiałam z Sonią,
rozmawiałam z RC., obydwoje przywiodłam do jakiego takiego rozsądku, ale następnego
dnia, kiedy się znów spotkali, wszystko wybuchło od nowa! Nie wyobrażasz sobie nawet,
jakie to przykre! RG. zebrał informacje i rzeczywiście ten Stamfordis wygląda na konkurenta
w najwyższym stopniu nieodpowiedniego.
Tymczasem sprawy handlowe są oczywiście zaniedbywane. Sama radzę sobie w biurze i
nawet bawię się doskonale, bo R.G. pozostawia mi wolną rękę. Wczoraj powiedział: "Chwała
Bogu, pozostała mi na świecie jedna osoba przy zdrowych zmysłach. Ty nigdy nie zakochasz
się w szubrawcu. Prawda, Blackie?". Odpowiedziałam, że najprawdopodobniej nigdy nie
zakocham się w nikim, a on na to: "Cóż, Blackie, wytniemy jakąś nową sztukę w City,
dobrze?". Straszny z niego ryzykant i czasami zanadto puszcza wodze własnym fantazjom.
Powiada: "Ty, Blackie, mocno postanowiłaś trzymać mnie na prostej i wąskiej ścieżce,
prawda?". Tak! Z całą pewnością! Nie rozumiem, jak można nie wiedzieć, że to czy owo jest
nieuczciwe, ale R.G. rzeczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy. Dostrzega tylko, że coś stoi
w wyraźnej kolizji z prawem. Bella śmieje się z całej tej historii. Zamęt wokół afery sercowej
Soni uważa za czysty nonsens. Sonia ma własny majątek - powiada. - Czemu nie miałaby
poślubić kogoś, kogo chce? Powiedziałam, że to małżeństwo może okazać się fatalną omyłką,
a ona na to: "Związek z kimś, kogo chce się za męża, nigdy nie może być omyłką, jeżeli
nawet żałuje się tego później".
Mówi też, że Sonia nie życzy sobie zupełnego zerwania z Randallem przez wzgląd na jego
pieniądze. Zdaniem Belli Sonia bardzo lubi pieniądze.
Ale starczy na ten temat Jak się czuje ojciec? Nie proszę, abyś przekazała mu ode mnie czułe
pozdrowienia, ale możesz to zrobić, jeżeli sądzisz, że tak będzie lepiej. Czy częściej widujesz
ludzi? Doprawdy, kochanie, nie powinnaś tak bardzo poddawać się chorobie. Sonia prosi, by
pozdrowić cię od niej. Przyszła właśnie i zaciska pięści, a później rozprostowuje palce, niby
zagniewana kotka ostrząca pazury. Myślę, że ma za sobą nową kłótnię z R.G.
Tak! Sonia potrafi być nad wyraz irytująca, kiedy mierzy kogoś tym swoim pogardliwym,
lodowatym spojrzeniem.
Tysiące ucałowań, moja najdroższa, i uszy do goryl Kuracja jodowa może posłużyć ci
doskonale. Dowiadywałam się i wygląda na to, że wyniki były naprawdę dobre.
Kochająca cię siostra - Letycja.
Panna Marple złożyła list i oddała inspektorowi. Najwyraźniej była zamyślona.
- I co pani powie? - zapytał Craddock. - Jaki to daje obraz?
- Soni? Trudno, widzi pan, dojrzeć coś za pośrednictwem cudzych myśli. Miała silną wolę, to
pewne. I stawiała na lepszy z dwu światów.
- "Zaciska pięści, a później rozprostowuje palce niby zagniewana kotka..." - bąknął. - Kogoś
mi to przypomina...
Z wyrazem zastanowienia zmarszczył czoło.
- "R.G. zebrał informacje..." podjęła panna Marpłe.
- Ach, żeby tak można było poznać treść tych informacji - westchnął inspektor.
- Ciociu Jane, czy ten list przypomina ci coś z Saint Mary Mead? - zapytała pani Harmon
niewyraźnie, ponieważ usta miała pełne szpilek.
- Bo ja wiem, Bułeczko... Może doktor Blacklock jest nieco podobny do pana Curtissa,
pastora metodystów. Tamten nie pozwalał swojemu dziecku nosić aparatu prostującego
uzębienie. Powiadał, że wolą boską jest, by te zęby sterczały do przodu. Powiedziałam mu
raz: "A przecież pan przystrzyga brodę i obcina włosy. Czy nie jest wolą boską, by pańskie
uwłosienie rosło swobodnie?". Prawdziwie po męsku odrzekł, że to zupełnie inna sprawa.
Cóż, ta analogia nie pomoże nam w rozwikłaniu zagadki.
- Nie wpadliśmy na ślad rewolweru. Wiemy tylko, że Rudi Scherz nie był jego właścicielem.
Gdybym wiedział, kto w Chipping Cleghorn miał rewolwer...
- Pułkownik Easterbrook! - podchwyciła Bułeczka.
- Trzyma rewolwer w szufladzie na kołnierzyki.
- Skąd pani wie?
- Od pani Butt. To moja pomoc domowa na przychodne. Powiedziała mi, że pułkownik, jako
były wojskowy, ma rewolwer. To całkiem naturalne - jak mówiła - i pożyteczne w razie
włamania.
- Kiedy to powiedziała?
- O, przed wiekami! Jakieś pół roku temu.
- Hm... Pułkownik Easterbrook? - zamamrotał Craddock.
- Coś jak w jarmarcznej ruletce fantowej, prawda?
- podjęła Bułeczka z ustami nadal pełnymi szpilek. - Strzałka kręci się i wskazuje za każdym
razem inny numer.
- Mnie to pani mówi?!
- Któregoś dnia pułkownik był w Little Paddocks i przyniósł książkę. Mógł wtedy naoliwić
drzwi. Otwarcie mówił o swoich tam odwiedzinach. Nie mętnie, jak panna Hinchliffe.
Panna Marple zakasłała dyskretnie.
- Należy, inspektorze, brać poprawkę na czasy, w jakich żyjemy.
Craddock spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Ostatecznie pan jest z policji, prawda? Ludzie nie mogą dziś mówić policji wszystkiego, co
mieliby do powiedzenia.
- Nie rozumiem czemu, jeżeli nie mają do ukrycia jakiegoś przestępczego czynu?
- Ciocia Jane ma na myśli masło - zabrała głos Bułeczka, która pełzała właśnie na czworakach
dokoła nogi od stołu, aby pochwycić zabłąkany kawałek wykroju. - Masło albo poślad dla
drobiu... Czasami może to być śmietanka lub nawet połeć bekonu.
- Pokaż inspektorowi, Bułeczko, te kilka słów skreślonych przez pannę Blacklock. Napisane
zostały dawno, ale brzmią jak z powieści kryminalnej.
- Co ja z tym mogłam zrobić... Aha! Mam!... O tę karteczkę ci chodziło, ciociu Jane?
Panna Marple spojrzała na arkusik papieru i przytaknąwszy skinieniem głowy, podała go
Craddockowi.
"Mam wiadomości. Czwartek będzie właściwym dniem. O każdej porze po trzeciej po
południu. Jeżeli będzie coś dla mnie, proszę zostawić w zwykłym miejscu".
Pani Harmon wyjęła szpilki i parsknęła śmiechem. Panna Marple przyglądała się ciekawie
twarzy inspektora.
Bułeczka pośpieszyła z wyjaśnieniami:
- W czwartek jeden z okolicznych farmerów robi zazwyczaj masło. Każdemu z odbiorców
sprzedaje trochę. Po towar zgłasza się najczęściej panna Hinchliffe. Ona ma kontakty z
farmerami, pewno dlatego, że hoduje świnie. Ale to, rozumie pan, są sprawy wstydliwe.
Sprawy lokalnego czarnego rynku i handlu wymiennego. Ktoś otrzymuje masło, a daje za nie
na przykład ogórki albo trochę mięsa nielegalnie ubitej świni, od czasu do czasu jakiemuś
zwierzęciu zdarza się wypadek i trzeba je spiesznie dobić. Takie, inspektorze, rozmaite
drobiazgi, z których, rzecz jasna, niezręcznie zwierzać się policji. Bo to transakcje przeważnie
nielegalne, prawda? Niewątpliwie Hinch miała przyjść ukradkiem do Little Paddocks i
pozostawić "w zwykłym miejscu" masło. Nawiasem mówiąc, to puszka na mąkę. Puszka, w
której nigdy nie było mąki.
- Cieszę się - powiedział Craddock - że wybrałem się tutaj porozmawiać z paniami.
- Albo kupony odzieżowe - ciągnęła pani Harmon. - Nie kupuje się ich zazwyczaj. To uchodzi
za nieuczciwość. Pieniądze nie przechodzą z rąk do rąk. Ale takiej pani Butt, Finch lub
Higgins podoba się prawie nowe zimowe palto albo sukienka z dobrej wełny, więc jedna z
tych pań kupuje to i płaci kuponami odzieżowymi zamiast pieniędzy.
- Lepiej niech pani nie opowiada mi więcej - powiedział Craddock.
- To wszystko jest sprzeczne z obowiązującymi przepisami.
- Nie powinno być równie głupich przepisów - podchwyciła Bułeczka. - Ja nie mam z tym nic
wspólnego, bo Julian nie pozwala. Ale wiem oczywiście, co dzieje się dokoła.
Inspektor poczuł, że ogarnia go bezsilna wściekłość.
- Takie rzeczy wydają się zabawne, zwyczajne, a tu ofiarą mordercy padło dwoje ludzi, a
trzecia osoba może zginąć, zanim wpadniemy na jakikolwiek trop. Chwilowo przestałem
głowić się nad Fipem i Fjnmą. Interesuje mnie Sonia. Chciałbym dowiedzieć się, jak
wyglądała. W paczce listów znalazłem kilka zdjęć amatorskich, ale jej nie ma na żadnym.
- Skąd pan wie? Ma pan jej rysopis?
- Była drobna, ciemnowłosa i śniada. To wiem od panny Blacklock.
- Naprawdę? Bardzo interesujące... Bardzo - bąknęła panna Marple.
- Jedno zdjęcie kogoś mi przypomina. Młoda, wysoka blondynka z wysoko upiętymi
włosami. Nie mam pojęcia kto to, ale na pewno nie Sonia. Sądzi pani - zwrócił się do
pastorowej - że w młodych latach pani Swettenham mogła być brunetką?
- Może raczej szatynką - powiedziała Bułeczka. - Ma niebieskie oczy.
- Liczyłem, że znajdę fotografię Dymitra Stamfordisa, ale chyba to były zbyt wybujałe
nadzieje... Cóż... - złożył list. - Szkoda, że nic tu pani nie znalazła - zwrócił się do panny
Marple.
- Ależ znalazłam, inspektorze! Znalazłam to i owo. Radzę jeszcze raz przeczytać ten list z
uwagą.
Craddock spojrzał na nią ze zdziwieniem i w tej chwili zadzwonił telefon. Pani Harmon
dźwignęła się z klęczek i wyszła do holu, gdzie - zgodnie z najlepszymi wiktoriańskimi
tradycjami - zainstalowano niegdyś aparat i tak już pozostało.
- Do pana, inspektorze - powiedziała, wróciwszy do ba-wialni.
Zdziwiony nieco Craddock spiesznie opuścił pokój i przezornie zamknął drzwi za sobą.
- Craddock? Tu Rydesdale.
- Słucham, panie pułkowniku.
- Przejrzałem pański meldunek. Jak wynika z niego, Filipa Haymes twierdzi z uporem, że od
dawna nie widziała męża. To się zgadza, prawda?
- Tak jest, panie pułkowniku. Twierdzi stanowczo. Ale moim zdaniem, nie mówi prawdy.
- Ma pan rację, Craddock. Pamięta pan wypadek drogowy sprzed jakichś dziesięciu dni?
Mężczyzna potrącony przez ciężarówkę został zabrany do szpitala w Milchesterze. Wstrząs
mózgu i zmiażdżenie miednicy.
- Ten, który wyciągnął dziecko prawie spod kół i sam został przejechany?
- Ten sam. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów i nie zgłosił się nikt, kto mógłby go
rozpoznać. Sprawiał wrażenie włóczęgi. Wczoraj w nocy umarł, nie odzyskawszy
przytomności. Został już zidentyfikowany. To dezerter, były kapitan Ronald Haymes.
- Mąż Filipy?
- Oczywiście. Miał przy sobie bilet autobusowy do Chipping Cleghorn i trochę pieniędzy.
- Ma się rozumieć, dostał je od żony. Od początku podejrzewałem, że właśnie on był tym
mężczyzną, który, według zeznań Mitzi, rozmawiał w altanie z Filipa Haymes. Ona zaprzecza
wszystkiemu, ale... Panie pułkowniku! Ten wypadek miał chyba miej sce przed...
- Tak - podchwycił Rydesdale. - Haymes znalazł się w szpitalu dwudziestego ósmego
października. Napad w Little Paddocks miał miejsce następnego dnia. Ale Filipa Haymes o
wypadku drogowym nie wiedziała, więc mogła myśleć, że miał coś wspólnego z napadem.
No i, rzecz jasna, trzymała język za zębami. Ostatecznie chodziło o jej męża.
- To był waleczny czyn. Prawda, panie pułkowniku?
- Uratowanie dziecka spod kół samochodu? Oczywiście. Czyn godny najwyższej pochwały.
Nie sądzę, by Haymes zdezerterował przez tchórzostwo. Ha! Należy to już do przeszłości.
Piękna to śmierć dla kogoś, kto uprzednio zszargał sobie opinię.
- Jestem zadowolony - powiedział inspektor - ze względu na nią i na ich synka.
- Tak. Chłopiec nie będzie musiał wstydzić się ojca, a ta młoda kobieta wyjdzie ponownie za
mąż, jeżeli zechce.
- Myślałem o tym, panie pułkowniku - podjął tonem zastanowienia Craddock. - To otwiera
pewne możliwości.
- Jest pan na miejscu, Craddock, więc proszę ją zawiadomić o... o wypadku.
- Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz pojadę... Albo raczej zaczekam na jej powrót do Little
Paddocks. Może doznać wstrząsu, a zresztą chciałbym wcześniej zamienić kilka słów jeszcze
z kimś innym.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
REKONSTRUKCJA ZBRODNI
1
Przestawię lampę bliżej ciebie, ciociu Jane - powiedziała pani Harmon. - Strasznie dziś
ciemno. Z pewnością zanosi się na burzę.
Przestawiła małą lampkę na drugi koniec stołu, tak by oświetlała robótkę, którą zajęta była
panna Marple, siedząca w głębokim fotelu z wysokim oparciem.
Gdy przeciągała przez stół sznur, kot, Tiglat Pileser, rzucił się i począł go szarpać pazurami.
- A psik! Nie wolno!... Obrzydliwe kocisko!... Spójrz, ciociu, jak wystrzępił izolację! Prawie
do drutu! Nie rozumiesz, głupi kocie, że mógłby porazić cię prąd?
- Dziękuję, Bułeczko - powiedziała panna Marple i wyciągnęła rękę, by włączyć światło.
- Nie! Nie tutaj się zapala. Trzeba nacisnąć ten wyłącznik w połowie sznura. Chwileczkę,
ciociu. Uprzątnę tylko kwiaty.
Sięgnęła po stojący na stole wazon z nieśmiertelnikami. Kot uniósł w górę ogon i z
rozmachem uderzył łapą w ramię Bułeczki. Trochę wody prysnęło prosto na uszkodzone
miejsce sznura, a także na Tiglata Pilesera, który prychnął gniewnie i zeskoczył na podłogę.
Panna Marple nacisnęła wyłącznik kształtu małej gruszki. Rozległ się trzask i błysnęło tam,
gdzie na wystrzępioną izolację prysnęła woda.
- Mój Boże! - zawołała Bułeczka. - Krótkie spięcie! Pewno wszystkie światła poszły. -
Sprawdziła najbliższy wyłącznik. - Ma się rozumieć. To nonsens mieć tylko jedną parę
korków! Przypalił się też blat stołu. To twoja wina, nieznośny kocie! Co się stało, ciociu
Jane? Czyżbym cię przestraszyła?
- Nie... Nie, Bułeczko. Nagle dostrzegłam coś, co powinnam widzieć od dawna.
- Zaraz naprawię korki i przyniosę ci lampę z gabinetu Juliana.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, kochanie. Spóźnisz się na autobus. Nie potrzeba mi światła.
Chcę posiedzieć spokojnie, zastanowić się nad czymś. Pośpiesz się, bo ci autobus ucieknie.
Po odejściu Bułeczki panna Marple siedziała bez ruchu przez parę minut. W bawialni
powietrze było ciężkie przed nadciągającą burzą.
Panna Marple sięgnęła po arkusik papieru. Napisała: "Lampa?" - i podkreśliła grubą linią. Po
chwili wahania napisała jeszcze jeden wyraz.
Następnie u dołu kartki zaczęła kreślić zwięzłe, zagadkowe notatki.
2
W bawialni w Boulders - pokoju raczej ciemnym z powodu niskiego sufitu i okien o małych
szybkach w ołowianej oprawie - sprzeczały się panna Hinchliffe i panna Murgatroyd.
- Nie chcesz popróbować, Murg - powiedziała panna Hinchliffe - i to całe zmartwienie.
- Przecież mówię ci, Hinch, że nic nie mogę sobie przypomnieć.
- Zaraz, Murg, zaraz! Przystępujemy do konstruktywnego myślenia. Dotychczas nie
zabłysłyśmy w roli detektywów. W sprawie drzwi myliłam się zasadniczo. Nie
przytrzymywałaś ich, żeby ułatwić robotę mordercy. Jesteś oczyszczona z zarzutu!
Panna Murgatroyd uśmiechnęła się niemrawo.
- Takie już nasze szczęście - ciągnęła jej przyjaciółka - że mamy jedyną w Chapping
Cleghorn małomówną pomoc domową. W normalnych warunkach dziękuję za to Bogu, ale
tym razem jej małomówność naprowadziła nas na fałszywy trop. Cała osada wie od dawna, że
ktoś wykorzystał tamte drugie drzwi, a my usłyszałyśmy o tym dopiero wczoraj.
- 1 tak nie rozumiem, w jaki sposób...
- W zupełnie prosty! - przerwała panna Hinchliffe.
- Nasze założenie wstępne było całkiem prawidłowe. Nie sposób jednocześnie
przytrzymywać skrzydła drzwi, wymachiwać latarką elektryczną i strzelać z rewolweru.
Wobec tego pozostawiłyśmy rewolwer i latarkę, a wyeliminowałyśmy drzwi. Tu tkwi błąd.
Należało wyeliminować rewolwer.
- Przecież na własne oczy widziałam rewolwer. Leżał obok niego na podłodze.
- Tak. Ale Rudi Scherz już nie żył. Nie on strzelał z rewolweru...
- A więc kto?
- To właśnie zamierzamy wykryć. W każdym razie osoba, która wówczas strzelała, podrzuciła
także zatrutą aspirynę na stolik nocny Letty Blacklock i tym sposobem wyprawiła na tamten
ś
wiat biedną Dorę Bunner. Nie mógł to być Rudi Scherz, ponieważ sam już nie żył. Zrobił to
ktoś, kto uczestniczył w przyjęciu urodzinowym i najprawdopodobniej był również w salonie
tamtego piątkowego wieczoru. Jedyna osoba nie wchodząca w rachubę to pani Harmon.
- Myślisz, Hinch, że ktoś podrzucił aspirynę w czasie przyjęcia urodzinowego?
- Oczywiście.
- Ale w jaki sposób?
- Wszyscy wychodziliśmy do toalety, prawda? - Podjęła szorstko panna Hinchliffe. - Ja
myłam w łazience ręce umazane tym tłustym ciastem. Ślicznotka pułkownika Easterbrooka
pudrowała nosek w sypialnym pokoju Letty Blacklock.
- Hinch! Podejrzewasz, że ona...
- Nie wiem. Chyba nie, bo byłoby to zbyt widoczne. Gdyby chciała podrzucie zatrutą
aspirynę, mijałaby z dala sypialnię przyszłej ofiary. Ale wszyscy mieliśmy wiele sposobności.
- Mężczyźni nie chodzili na piętro - wtrąciła Amy Murgatroyd.
- Są boczne schody. A zresztą, gdy mężczyzna ulatnia się z pokoju, nie śpieszysz za nim, aby
sprawdzić, czy rzeczywiście idzie tam, dokąd twoim zdaniem iść powinien. To byłoby
niedelikatne. No i nie kłóć się ze mną, Murg! Chcę wrócić do pierwszego zamachu na życie
Letty Blacklock. Na początek mocno wbij sobie do głowy fakty związane z tą historią, bo
wszystko zależy od ciebie.
Panna Murgatroyd zrobiła wystraszoną minę.
- Ach, Hinch! - westchnęła. - Przecież wiesz, jaka ja jestem niemądra.
- Nie chodzi przecież o pracę mózgu czy też szarej galarety, która u ciebie za mózg uchodzi.
Potrzebne mi są twoje oczy. Chodzi o to, co widziałaś.
- Ależ ja nic nie mogłam widzieć!
- Powtarzam to, co przed chwilą powiedziałam. Całe zmartwienie w tym, że nie chcesz
popróbować. Słuchaj teraz uważnie.
Co się wówczas działo? Ktoś, kto czyhał na życie Letty Blacklock, był piątkowego wieczora
w tamtym pokoju. On... Mówię "on" dla ułatwienia, ale nie musiał to być mężczyzna... Tyle
chyba, że wszyscy mężczyźni to łajdacy i świntuchy! Otóż on poprzednio naoliwił drugie
drzwi wiodące do salonu, które uchodziły za ślepe, zabite gwoździami czy coś takiego.
Nie pytaj mnie, kiedy to zrobił, wprowadzisz niepotrzebny zamęt. Gdybym zechciała,
mogłabym o stosownej porze zakraść się do jakiegokolwiek domu w Chipping Cleghorn i
niepostrzeżenie robić przez pół godziny albo dłużej wszystko, co by mi się podobało.
Musiałabym tylko sprawdzić, w jakie dni nie przychodzi pomoc domowa, a także dokąd i na
jak długo wychodzą domownicy. To zadanie całkiem proste. Ale idziemy dalej. On naoliwił
drugie drzwi po to, by otwierały się bezszelestnie. Przychodzi moment napadu. Gasną światła.
Drzwi "A" (te normalnie używane) otwierają się z trzaskiem. Latarka elektryczna. Okrzyk:
"Ręce do góry!" Tymczasem kiedy wszyscy gapimy się na napastnika, X (to chyba będzie
najwłaściwsze określenie) cichaczem wymyka się do ciemnego holu, korzystając z drzwi "B".
Staje za plecami tego idioty, strzela dwa razy do Letty Blacklock, a trzecim strzałem kładzie
samego Szwajcara. Rzuca rewolwer tak, by tępaki twojego pokroju uznały, że strzelać musiał
Rudi Scherz, następnie zaś wraca ukradkiem do salonu, zanim ktokolwiek zdążył poświecić
zapalniczką. Rozumiesz, Murg?
- Aha... Rozumiem... Ale kto to był?
- Tego nikt nie wie, jeżeli ty nie wiesz.
- Ja? - przeraziła się panna Murgatroyd. Ja nic nie wiem. Absolutnie nic. Naprawdę, Hinch!
- Ruszże tą swoją galaretą, którą nazywasz mózgiem! Na początek powiedz, gdzie kto się
znajdował, kiedy zgasło światło?
- Nie wiem.
- Wiesz! Wiesz! Zwariować z tobą można! Wiesz, gdzie byłaś, prawda? Obok drzwi, co?
- Tak... Tak! Kiedy on je pchnął, drzwi uraziły mnie w odcisk.
- Czemu nie pójdziesz do pedikiurzystki, zamiast samej grzebać przy swoich stopach?
Nabawisz się kiedyś zakażenia krwi. Zobaczysz! Jedziemy dalej! Ty byłaś za otwartym
skrzydłem drzwi. Ja stałam przed kominkiem i język wysychał mi z pragnienia. Marzyłam o
czymś mocniejszym. Letty Blacklock znajdowała się przy stoliku pod arkadą; sięgała po
papierosy. Patryk Simmons wyszedł do tej drugiej części salonu, bo tam była taca z butelką i
kieliszkami. Zgadza się?
- Tak. To wszystko sobie przypominam.
- Świetnie! I jeszcze ktoś wyszedł za Patrykiem albo ruszył się, by pójść jego śladem.
Mężczyzna. Do licha! Nie pamiętam, czy to był Easterbrook, czy może Edmund Swettenham.
Ty nie przypominasz sobie?
- Nie, Hinch.
- No właśnie, Murg! I jeszcze ktoś wszedł wtedy do mniejszego pokoju... Oczywiście! Filipa
Haymes. Dobrze pamiętam, bo spojrzałam na jej proste, smukłe plecy i pomyślałam, że ta
ś
wietnie wyglądałaby na koniu. Patrzyłam na nią i właśnie tak sobie myślałam. Podeszła do
kominka w tamtej części salonu. Nie wiem, czego szukała, bo w tym momencie zgasło
ś
wiatło.
Jak więc przedstawia się sytuacja? W mniejszym pokoju są Patryk Simmons, Filipa Haymes i
albo pułkownik Easterbrook, albo Edmund Swettenham; tego nie wiemy. Uważaj teraz, Murg.
Zbrodni dokonała najprawdopodobniej jedna z tych trzech osób. Naturalnym rzeczy
porządkiem ktoś, kto zamierzał skorzystać z rzekomo ślepych drzwi, starałby się być blisko
nich w chwili, kiedy zrobi się ciemno. Jak powiedziałam zatem, najprawdopodobniej
winowajcą jest ktoś z tej trójki. W takim razie, Murg, ty absolutnie nic nie możesz wiedzieć.
Amy Murgatroyd rozpogodziła się wyraźnie.
- Z drugiej strony istnieje możliwość, że nie był to nikt z nich. I tu zaczyna się twoja rola.
- Ale skąd ja miałabym coś wiedzieć?
- Jak powiedziałam już, nikt nic nie wie, jeżeli ty nie wiesz.
- Dlaczego? Ja nic nie wiem. Przecież nic nie mogłam wiedzieć.
- Mogłaś. Na pewno mogłaś. Ty jedna, Murgatroyd. Stałaś za skrzydłem otwartych drzwi. Nie
mogłaś patrzeć na latarkę, bo to skrzydło drzwi znajdowało się między nią a tobą. Oczy
miałaś zwrócone w kierunku smugi reflektora. Nas wszystkich blask oślepiał. Ale ciebie,
Murg, nie oślepiał.
- Tak... mnie nie oślepiał. Nic jednak nie widziałam... Smuga światła przesuwała się...
- I wskazywała ci co? Ludzkie twarze, prawda? Stoły? Krzesła?
- Tak... Tak! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte...
Wytrzeszczała oczy, mrugała...
- Nareszcie! - Panna Hinchliffe westchnęła z ulgą. - Cała trudność polega na uruchomieniu tej
twojej szarej galarety! Co dalej?
- Nic więcej nie widziałam. Naprawdę!
- Twierdzisz, że pokój był pusty? Nikt nigdzie nie stał? Nie siedział?
- Nie, nie! Skąd znowu! Panna Bunner miała usta szeroko otwarte. Pani Harmon siedziała na
poręczy fotela. Zamknęła oczy i uniosła do twarzy zaciśnięte pięści, jak przestraszone
dziecko.
- Doskonale! Mamy już panią Harmon i pannę Bunner. Nie rozumiesz, do czego zmierzam?
Moja trudność polega na tym, że nie chcę wbijać ci do głowy własnych myśli. Skoro
ustaliłyśmy, kogo widziałaś, wolno nam zadać sobie bardzo ważne pytanie, czy może kogoś
nie widziałaś. Rozumiesz? Oprócz stołów, krzeseł, chryzantem, różnych przedmiotów
znajdowało się w pokoju kilka osób: Julia Simmons, pani Swettenham, pani Easterbrook, jej
mąż albo też Edmund Swettenham, Dora Bunner, Bułeczka Harmon. W porządku. Ty
widziałaś Bułeczkę i Dorę Bunner. Te dwie wykreślamy. Teraz pomyśl, Murg, pomyśl
spokojnie. Czy przypominasz sobie, że kogoś z wymienionych osób na pewno nie było w
salonie?
Panna Murgatroyd wzdrygnęła się nerwowo, gdyż gałąź uderzyła w otwarte okno. Zamknęła
oczy. Jęła mamrotać do siebie.
- Kwiaty... Kwiaty na stoliku... Duży, głęboki fotel... Smuga światła przesuwa się... Ciebie,
Hinch, nie dosięgła... Pani Harmon...
Zadzwonił telefon. Panna Hinch pośpieszyła do aparatu.
- Halo! Kto? Posterunek policji?
Posłuszna panna Murgatroyd miała oczy zamknięte. Przeżywała ponownie wieczór
dwudziestego dziewiątego października. Smuga reflektora przesuwa się powoli... Grupa kilku
osób... Okna... Kanapa... Ściana...
Stolik, a na nim lampa... Arkada... Nagły wystrzał z rewolweru.
- To zdumiewające! - powiedziała.
- Co takiego? - krzyczała do telefonu panna Hinchliffe. - Jest u was od rana? Od której? I, do
stu diabłów, dzwonicie do mnie dopiero teraz! Teraz! Napuszczę na was Towarzystwo
Ochrony Zwierząt! Niedopatrzenie? Ładna historia! Nic więcej nie macie do powiedzenia?
Z łoskotem rzuciła słuchawkę.
- Pies, powiadają! - zawołała. - Rudy seter! Jest na posterunku od rana! Od ósmej rano! Bez
kropli wody! Idioci! Dopiero teraz dzwonią! Już tam jadę, Murg!
Wybiegła z pokoju, a przyjaciółka krzyknęła piskliwie jej śladem:
- Hinch! Hej, Hinch! Posłuchaj! Coś zdumiewającego!
Nic nie rozumiem, ale...
Panna Hinchliffe pędziła w kierunku szopy, która służyła za garaż.
- Pogadamy, jak wrócę! - zawołała. - Nie mogę wziąć cię z sobą. Jesteś w rannych pantoflach,
jak zawsze.
Nacisnęła rozrusznik wozu i po gwałtownym szarpnięciu wycofała go z szopy. Panna
Murgatroyd zdążyła uskoczyć w porę.
- Ale Hinch... Muszę ci powiedzieć, że...
- Jak wrócę!
Za odjeżdżającym szybko samochodem pogonił słaby głos dźwięczący nutą wielkiego
podniecenia:
- Ale, Hinch! Tam jej nie było!
3
Na niebie zbierały się chmury - ciężkie, granatowe. Pierwsze krople deszczu spadły, gdy
panna Murgatroyd patrzyła na oddalający się wóz.
Szybko ruszyła w stronę sznura, na którym rozwiesiła przed kilkoma godzinami dwie
wyprane bluzki z dzianiny oraz ciepłą wełnianą koszulkę.
- To zdumiewające... Doprawdy - mamrotała do siebie. - No i nie zdążę zdjąć... A pranie było
prawie suche.
Zaczęła mocować się z klamerkami. Po chwili odwróciła głowę, gdyż usłyszała odgłos
zbliżających się kroków.
- Dobry wieczór - uśmiechnęła się życzliwie. - Strasznie leje... Proszę wejść do domu.
- Pomogę pani.
- Dziękuję... To przykre, jak wszystko zmoknie i robota pójdzie na marne... Powinnam była
zdjąć cały sznurek, ale myślałam, że jakoś sobie poradzę...
- To pani szalik, prawda? Założyć go pani na szyję?
- Tak... Dziękuję... Nie mogę dosięgnąć tej klamerki... Wełniany szalik okręca szyję, zaciska
się niespodziewanie mocno.
Panna Murgatroyd szeroko otwiera usta, lecz nie dobywa z nich artykułowanego dźwięku,
tylko zdławione charczenie.
4
Szalik zaciska się coraz mocniej...
W powrotnej drodze z posterunku panna Hinchliffe zahamowała raptownie, by zaprosić do
wozu pannę Marple, która szybko szła ulicą.
- Proszę pani! - zawołała. - Przemoknie pani do nitki! Proszę do nas na herbatkę. Widziałam
Bułeczkę czekającą na autobus, więc w domu byłaby pani całkiem sama. Proszę do nas.
Bawiłyśmy się z Murg w rekonstrukcję zbrodni i chyba doszłyśmy do czegoś. Niech pani
uważa na psa. Biedna suczka jest zdenerwowana.
- Śliczna!
- Udana, co? Kretyni trzymali ją na posterunku od rana i nie dali mi znać. Powiedziałam, co o
nich myślę, tym skurw... Stokrotnie przepraszam! Ale w domu, w Irlandii, wychowywali
mnie stajenni.
Mały samochód wziął ostry zakręt i wjechał na podwórko Boulders. Stadko rozkrzyczanych
kur i kaczek otoczyło wysiadające panie.
- Niech licho porwie Murg! - powiedziała panna Hinchliffe.
- Nie dała im pośladu!
- Trudno teraz o poślad? - zapytała panna Marple. Panna Hinchliffe zrobiła do niej filuterne
oko.
- Nie mnie. Jestem za pan brat z wieloma farmerami. - Odpędzając drób, powiodła gościa w
stronę domu.
- Chyba bardzo pani nie zmokła, co?
- Nie, to doskonały płaszcz nieprzemakalny.
- Rozpalę ogień na kominku, jeżeli Murg tego jeszcze nie zrobiła. Hej, Murg! Gdzie się
podziała? No i suczka znowu zginęła.
Rozległo się przeciągłe, żałosne wycie.
- Głupia suka! Bodaj ją licho! - Panna Hinchliffe pomaszerowała w stronę drzwi, otworzyła je
i krzyknęła. - Cutie! Choć tu! Do nogi! Cutie!
Rudy seter obwąchiwał coś leżącego pod sznurem, na którym powiewało parę sztuk
garderoby.
- Murg nie pomyślała nawet o zdjęciu prania! No i gdzie się podziewa?
Cutie obwąchiwała nadal coś przypominającego kupkę odzieży.
Później zadarła głowę i znów zawyła.
- Cóż się temu psu stało?
Panna Hinchliffe ruszyła zamaszyście przez trawę. Panna Marple podreptała za nią - szybko,
lękliwie. Wśród ulewnego deszczu przystanęły obok siebie i starsza kobieta objęła ramieniem
młodszą, która, cała zesztywniała, stała pochylona, spoglądając na siną, obrzękłą twarz trupa i
język wystający z otwartych ust.
- Zabiję! - odezwała się panna Hinchliffe, zdławionym głosem. - Zabiję, jeżeli dostanę ją w
swoje ręce!
- Ją? - zapytała ze zdziwieniem panna Marple.
- Tak... Prawie wiem, kto to zrobił... Wchodzi w rachubę jedna z trzech osób - odrzekła panna
Hinchliffe.
Przez chwilę spoglądała na zwłoki przyjaciółki. Później odwróciła się i ruszyła w kierunku
domu. Głos miała opanowany, suchy.
- Trzeba zawiadomić policję. Zaczekamy na nią, a tymczasem powiem pani wszystko. To
moja wina, że Murg tam leży. Urządziłam zabawę, a... a morderstwo to nie żarty.
- Tak - przyznała panna Marple. - Morderstwo to nie żarty.
- Pani wie coś niecoś o takich sprawach, prawda? Podniosła słuchawkę i wykręciwszy numer,
zameldowała zwięźle o zdarzeniu.
- Przyjadą za kilka minut - rzekła. - Tak, słyszałam, że pani wie coś niecoś o takich sprawach.
Mówił mi o tym... chyba Edmund Swettenham. Ciekawa pani, co robiłyśmy tutaj, Murg i ja?
Zwięźle streściła rozmowę, która odbyła się przed jej odjazdem na posterunek policji.
- Kiedy już ruszyłam - ciągnęła - Murg zawołała za mną. Stąd wiem, że to była kobieta, nie
mężczyzna.
Ach, gdybym zaczekała! Gdybym wysłuchała do końca! Do licha! Suka mogła zostać tam
kwadrans dłużej!
- Proszę nie winić siebie, droga pani. To nic nie pomoże. Nie sposób przewidzieć
wszystkiego.
- Tak. Nie sposób. Przypominam sobie, że coś stuknęło w szybę. Może to ona stała za
oknem... Tak! Z pewnością...
Musiała stać za oknem! Szła do nas, a Murg i ja krzyczałyśmy na całe gardło... Podsłuchała
nas! Podsłuchała wszystko.
- Nie dowiedziałam się jeszcze, co zawołała pani przyjaciółka.
- Jedno krótkie zdanie: "Tam jej nie było".
- Panna Hinchliffe zrobiła krótką pauzę. - Rozumie pani? Nie wyeliminowałyśmy trzech
kobiet, pani Swettenham, pani Easterbrook i Julii Simmons. Jednej z nich "tam nie było". Nie
było jej w salonie, ponieważ wymknęła się drugimi drzwiami i oczywiście działała w holu.
- Tak - powiedziała panna Marple. - Rozumiem.
- Zbrodniarką jest jedna z tych trzech kobiet. Nie wiem która. Ale dowiem się tego.
- Bardzo przepraszam, ale czy ona... czy panna Murg wymówiła to zdanie dokładnie tak, jak
wymówiła je pani?
- Jak to?... Dokładnie tak, jak ja je wymówiłam?
- Mój Boże! Trudno to wyjaśnić. Pani powiedziała "Tam jej nie było" bez szczególnego
nacisku na żadnym z wyrazów. Są inne dwa sposoby wymówienia tego samego zdania. "Tam
jej nie było" - z akcentem na osobę - albo "Tam jej nie było", z akcentem na miejsce, co
mogłoby potwierdzić istniejące już podejrzenia wobec kogoś.
- Czy ja wiem? - Panna Hinchliffe bezradnie rozłożyła ręce. - Nie pamiętam dokładnie...
Jednakże, u diabła, mogłabym coś takiego zapamiętać? Wydaje mi się... Tak! Na pewno ona
położyła nacisk na miejsce. "Tam jej nie było!" - powiedziała. To chyba najbardziej naturalny
sposób wymówienia tego zdania. Ale czy to robi jaką różnicę?
- Tak... Tak, droga pani - odrzekła panna Marple tonem zastanowienia. - To bardzo słaba
wskazówka, ale bądź co bądź wskazówka... Tak... To robi niemałą różnicę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
PANNA MARPLE ZAGINĘŁA
1
Ku wielkiemu swojemu niezadowoleniu, listonosz z Chipping Cleghorn dostał ostatnio
polecenie, by doręczać pocztę nie tylko w godzinach porannych, lecz również po południu.
W popołudnie, o którym mowa, dokładnie dziesięć minut po piątej, zostawił w Little
Paddocks trzy listy.
Jeden, zaadresowany uczniowskim charakterem pisma, był przeznaczony dla Filipy Haymes,
dwa pozostałe dla panny Blacklock. Otworzyła je podczas podwieczorku, który jadła razem z
Filipa. Z powodu ulewnego deszczu ogrodniczka z Dayas Hali zakończyła wcześniej dzień
pracy, gdyż po zamknięciu szklarni nic więcej nie miała już do roboty.
Panna Blacklock rozdarła pierwszą kopertę i dobyła z niej rachunek za naprawę kuchennego
bojlera. Prychnęła gniewnie.
- Dymond liczy zbójeckie ceny. Doprawdy zbójeckie! Ale myślę, że inni rzemieślnicy nie są
lepsi. - Sięgnęła po drugą kopertę, zaadresowaną zupełnie jej nie znanym charakterem pisma.
List brzmiał, jak następuje:
Droga Kuzynko Letty!
Spodziewam się, że nie sprawię kłopotu, jeżeli przyjadę w czwartek? Dwa dni temu pisałam
do Patryka, lecz nie dostałam odpowiedzi. Wobec tego przyjmuję, że wszystko w porządku.
Mama wybiera się do Anglii w przyszłym miesiącu i ma nadzieję, że wtedy zobaczy się z
Tobą.
Mój pociąg przybywa do Chipping Cleghorn kwadrans po szóstej po pohidniu, co zapewne
będńe dla wszystkich dogodne.
Szczerze oddana-Julia Simmons.
Panna Blacklock przeczytała list - po raz pierwszy tylko ze zdziwieniem, po raz drugi z
wyrazem irytacji. Spojrzała na Filipę, która z uśmiechem czytała list od swojego synka.
- Nie wiesz, czy Julia i Patryk już wrócili? Filipa podniosła wzrok.
- Tak. Wrócili wkrótce po mnie. Poszli na piętro, żeby się przebrać. Przemokli obydwoje do
suchej nitki.
- Zechcesz poprosić ich do mnie?
- Naturalnie, proszę pani.
- Chwileczkę... Może byś to najpierw przeczytała. Filipa wykonała polecenie i ze
zdziwieniem zmarszczyła czoło.
- Nic nie rozumiem...
- Ja również. A najwyższy czas, abym zrozumiała. Zawołaj Patryka i Julię, Filipo.
- Patryku! Julio! - krzyknęła pani Haymes u stóp schodów. - Ciocia Letty was prosi!
Patryk zbiegł po schodach i wszedł do pokoju.
- Nie odchodź, Filipo - poprosiła panna Blacklock.
- Dobry wieczór, ciociu - zaczął pogodnie Patryk. - Potrzebny ci jestem?
- Tak. Bardzo. Zechcesz wyjaśnić łaskawie sens tego listu?
Młody człowiek zaczął czytać. Jego twarz przybrała wyraz niemal komicznego przestrachu.
- Miałem zadepeszować do niej! Ależ osioł ze mnie!
- Przypuszczam, mój drogi, że ten list napisała twoja siostra Julia?
- Tak... Tak... Julia.
- Wolno zatem zapytać, kim jest młoda osoba, którą sprowadziłeś tutaj jako Julię Simmons,
twoją siostrę, a moją kuzynkę?
- Otóż... ciociu Letty... Rzeczywiście to być może... Wszystko postaram się wytłumaczyć...
Nie powinienem tak postąpić, ale uważałem, że to będzie wyśmienity kawał... Pozwól, ciociu
Letty, że wyjaśnię...
- Czekam na wyjaśnienia! - przerwała szorstko panna Blacklock. - Kim jest ta młoda osoba?
- Poznałem ją na jednym przyjęciu... To było niedługo po tym, jak zostałem
zdemobilizowany. Powiedziałem, że wybieram się do Chipping Cleghorn, no i... I obydwojgu
nam się wydało, że zrobimy wyborny kawał, jeżeli przyjedziemy tu razem... Widzisz, ciociu
Letty, Julia... prawdziwa Julia ma od dawna kręćka na punkcie sceny, co mamę przyprawiło o
siedem ataków nerwowych. Otóż Julii nadarzyła się sposobność wypróbowania swoich sił i
zdolności w dobrym stałym teatrze w Perth czy gdzieś tam indziej w Szkocji... Ale
pomyśleliśmy, że mama będzie znacznie spokojniejsza, jeżeli jej się wmówi, że Julia bawi
tutaj i, jak grzeczna panienka, uczy się czegoś przyzwoitego i pożytecznego.
- Chciałabym jednak wiedzieć, kim jest ta młoda osoba? Patryk odetchnął z ulgą, gdy Julia -
chłodna i wyniosła jak zawsze - weszła do pokoju.
- Bomba pękła! - oznajmił.
Julia ściągnęła brwi, po czym - opanowana nadal - postąpiła kilka kroków i usiadła.
- Trudno! - powiedziała. - Stało się. Pani musi być strasznie zła, prawda? - Obojętnie, bez
szczególnego zainteresowania spojrzała prosto w twarz panny Blacklock. - Ja także byłabym
zła na pani miejscu.
- Ale kim jesteś? Julia westchnęła.
- Nadeszła chwila szczerych wynurzeń. Stało się! Jestem połówką tandemu Fip i Emma. A
wyrażając się ściślej, noszę nazwisko Emma Jocelyn Stamfordis. Tyle że ojciec pozbył się
dawno nazwiska Stamfordis i teraz, o ile mi wiadomo, działa jako de Courcy.
- Pozwolę sobie dodać - ciągnęła - że małżeństwo rodziców rozleciało się, kiedy Fip i ja
mieliśmy po jakieś trzy lata. Każde z nich poszło własną drogą i nas podzielili między siebie.
Ja przypadłam w udziale ojcu, który był nawet uroczy, ale jako opiekun całkiem
nieodpowiedzialny. Od czasu do czasu bywałam porzucana przez niego, gdy nie miał
pieniędzy albo szykował się do jakiegoś szczególnie szelmowskiego zagrania. Edukował
mnie wtedy w rozmaitych klasztorach. Przybierając górne tony, wpłacał pierwszą ratę za
pobyt i naukę, a później znikał i na rok albo dwa pozostawiał mnie w rękach zakonnic. W
przerwach między takimi okresami żyliśmy obydwoje dostatnio i obracaliśmy się w
kosmopolitycznym towarzystwie. Wojna rozłączyła nas na dobre. Nie mam pojęcia, co stało
się z ojcem. Ja miałam różne przygody. Przez pewien czas współpracowałam z francuskim
ruchem oporu. To było życie! Nie jestem gadułą, wiec powiem tylko, że ostatecznie
wylądowałam w Londynie i zaczęłam myśleć poważnie o swojej przyszłości. Wiedziałam, że
brat matki, z którym pokłóciła się niegdyś i zerwała wszelkie stosunki, umarł i pozostawił
olbrzymi majątek. Przejrzałam jego testament, by sprawdzić, czy czegoś mi nie zapisał. Nie
zapisał. W każdym razie nie zapisał bezpośrednio. Zebrałam informacje o wdowie po nim i
dowiedziałam się, że zupełnie zdziecinniała i pod stałym działaniem środków uśmierzających
powoli umiera. Otwarcie mówiąc, doszłam do przekonania, że najwłaściwiej będzie postawić
na panią. Wyglądało na to, że wkrótce dojdzie pani do grubych pieniędzy, których nie będzie
pani miała na kogo wydawać. Będę zupełnie szczera. Rozumowałam, że gdybyśmy poznały
się i zaprzyjaźniły, gdybym potrafiła zyskać pani względy... Ostatecznie warunki zmieniły się
od czasu śmierci wuja Randalla. Kataklizm w Europie pochłonął pieniądze, które mieliśmy
przed wojną. Myślałam, że być może pani zlituje się nad biedną, młodą dziewczyną, sierotą
bez bliskiej duszy na świecie i zechce mnie trochę wspomóc.
- Aha! Tak myślałaś, powiadasz?
- Tak. Oczywiście nie znałam wtedy pani, więc obmyśliłam różne chytre sposoby zbliżenia...
Nagle, jak gdyby cudownym zrządzeniem losu, spotkałam przypadkowo Patryka, który
okazał się pani siostrzeńcem, kuzynem, w każdym razie jakimś krewnym. Poczytałam to za
okazję jedyną w swoim rodzaju. Ostro wzięłam się do Patryka, no i zainteresowałam go sobą,
tak jak chciałam. Prawdziwa Julia miała niezłego bzika na punkcie sceny, więc szybko udało
mi się ją przekonać, że obowiązek wobec Sztuki (przez duże "S") nakazuje jej osiąść w
jakimś nędznym mieszkaniu w Perth, uczyć się i w przyszłości zostać drugą Sara Bernhardt.
Nie należy winić zanadto Patryka. Serdecznie litował się nad biedną dziewczyną, samą jedną
na świecie, więc nietrudno było mu wmówić, że to genialny pomysł, abym przyjechała tu w
roli jego siostry i załatwiła jakoś gładko swoje sprawy.
- Pochwalał również kłamstwa, jakie opowiadałaś policji.
- Zastanów się, ciociu Letty! Kiedy zdarzył się ten operetkowy napad... lub raczej po nim,
zaczęłam obawiać się, że jestem w matni. Przecież miałam wyborny motyw, by panią
sprzątnąć. Nawet teraz przeczyć temu mogą tylko moje słowa. Trudno wymagać, abym z
własnej woli składała policji obciążające mnie zeznania. Od czasu do czasu sam Patryk miał
wobec mnie paskudne podejrzenia. A jeżeli nawet on był zdolny do tego, jakież myśli
mogłyby zrodzić się w policyjnych głowach? Ten inspektor wydawał mi się człowiekiem
bardzo wnikliwym. Doszłam zatem do wniosku, że najrozsądniej będzie grać nadal rolę Julii i
zniknąć bez śladu, kiedy całe zamieszanie się skończy.
- Skąd mogłam wiedzieć - podjęła po krótkiej pauzie - że Julia, prawdziwa Julia, pokłóci się z
reżyserem i w przystępie histerii rzuci do diabła całą zabawę? Napisała do Patryka, by
zapytać, czy może przyjechać, a on zamiast odpowiedzieć "Nie przyjeżdżaj", puścił w
niepamięć całą sprawę i nic nie zrobił. - Rzuciła Patrykowi gniewne spojrzenie.
- Skończony idiota! - Westchnęła ciężko.
- Nie ma pani pojęcia, jakie udręki przeżywałam w Milchesterze! Oczywiście nie miałam po
co chodzić do szpitala, ale musiałam coś ze sobą zrobić. Długie godziny trawiłam w kinach na
oglądaniu raz po raz wciąż tych samych potwornych filmów!
- Fip i Emma - szepnęła panna Blacklock. - Wbrew wszystkiemu, co mówił mi inspektor
Craddock, nigdy nie uważałam ich za osoby realne. - Spojrzała na Julię przenikliwie. - Ty
jesteś Emma, a gdzie Fip? - zapytała.
Dziewczyna spojrzała jej w oczy niewinnie, szczerze.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia.
- Pewno znów kłamiesz? Kiedy ostatni raz go widziałaś? Julia jak gdyby wahała się przez
chwilę. Później odpowiedziała dobitnie czystym głosem:
- Nie widziałam Fipa od czasu, kiedy mieliśmy po trzy lata i zabrała go matka. Później nie
spotkałam nigdy ani jego, ani matki. Nie wiem, gdzie mogą być teraz.
- To wszystko, co masz do powiedzenia? Julia westchnęła znowu.
- Mogłabym dodać, że jest mi bardzo przykro. Ale i to byłoby kłamstwem, bo drugi raz
postąpiłabym tak samo... Ma się rozumieć, tylko wtedy, gdyby nie wchodziły w grę
morderstwa.
- Julio! - zabrała głos panna Blacklock. - Nazywam cię tak z przyzwyczajenia. Julio, mówiłaś,
ż
e byłaś we francuskim ruchu oporu?
- Tak. Przez półtora roku.
- Sądzę więc, że tam nauczyłaś się strzelać? Chłodne, błękitne oczy spojrzały w twarz starszej
pani.
- Tak. Dobrze strzelam. Byłam strzelcem wyborowym. Ale do pani nie strzelałam, chociaż
potwierdzić to mogą tylko moje słowa. Mogę powiedzieć jeszcze jedno. Gdybym ja miała
wtedy rewolwer w ręku, nie chybiłabym z całą pewnością.
2
Nastrój napięcia prysnął, gdy przed domem zahamował samochód.
- Kto to może być? - zapytała panna Blacklock.
Mitzi wsunęła do pokoju głowę z warkoczem upiętym w koronę. Białka jej oczu połyskiwały.
- Znowu policja! - oznajmiła. - To jest prześladowanie! Czemu nie dają nam spokoju? Nie
zniosę tego. Napiszę do premiera waszego rządu. Napiszę do waszego króla!
Craddock odsunął ją z drogi stanowczo i niezbyt uprzejmie. Wszedł do pokoju z twarzą tak
ponurą, że lęk ogarnął wszystkich.
To był nowy, zupełnie inny inspektor Craddock.
- Panna Murgatroyd została zamordowana - przemówił surowo. - Ktoś udusił ją niespełna
godzinę temu. - Przywarł spojrzeniem do Julii. - Pani gdzie była przez cały dzień?
- W Milchesterze - odrzekła spokojnie. - Dopiero co wróciłam.
- Pan również? - przeniósł wzrok na Patryka.
- Tak.
- Przyjechali tu państwo razem?
- Tak... Oczywiście - odparł Patryk.
- Nie! - podchwyciła Julia. - Szkoda słów, Patryku. To kłamstwo, które musi wyjść na jaw.
Dobrze nas znają obsługi autobusów. Wróciłam, inspektorze, wcześniejszym autobusem,
przychodzącym tutaj o czwartej.
- I co pani robiła?
- Poszłam na spacer.
- W kierunku Boulders?
- Nie. Na przełaj przez pola.
Inspektor wpatrywał się w nią przenikliwie. Julia była bardzo blada, usta miała zaciśnięte,
lecz nie spuszczała wzroku.
Telefon zabrzęczał, nim ktokolwiek zdążył się odezwać. Panna Blacklock spojrzała pytająco
na Craddocka i sięgnęła po słuchawkę.
- Słucham... Kto mówi?... Aa... Bułeczka. Co takiego? Nie... Nie było jej tutaj... Nie mam
pojęcia... Tak. Jest u nas. - Opuściła rękę ze słuchawką. - Pani Harmon chce mówić z panem,
inspektorze. Jest bardzo niespokojna, bo panna Marple nie wróciła do domu.
Inspektor zrobił dwa długie kroki w stronę aparatu.
- Tu Craddock. Słucham.
Głos Bułeczki drżał nutą dziecięcego przestrachu.
- Martwię się, panie inspektorze. Ciocia Jane wyszła... nie wiem dokąd. I podobno ktoś
zamordował pannę Murgatroyd. Czy to prawda?
- Prawda, proszę pani. Panna Marple była w Boulders. Ona i panna Hinchliffe znalazły
zwłoki.
- Aa... więc jest w Boulders - powiedziała pani Harmon z wyraźną ulgą.
- Nie ma jej tam, niestety. Wyszła... zaraz... wyszła z Boulders jakieś pół godziny temu. Do
domu nie wróciła?
- Nie... A to dziesięć minut drogi stąd. Co się z nią stało?
- Może wstąpiła do kogoś z sąsiadów?
- Dzwoniłam do sąsiadów... Do wszystkich! Nigdzie jej nie ma. Boję się o nią, inspektorze!
"Ja również" - pomyślał Craddock i odpowiedział spiesznie:
- Jadę do pani. Zaraz.
- Dziękuję... Bardzo proszę... Ona napisała coś, nim wyszła z domu. Nic nie mogę zrozumieć
i wygląda mi to na brednie.
Craddock odłożył słuchawkę. Panna Blacklock zapytała z niepokojem:
- Czy stało się coś pannie Marple? Mam nadzieję, że nic złego.
- Ja też mam taką nadzieję - odrzekł inspektor. Twarz miał pełną powagi, wargi zaciśnięte.
- Taka jest stara, wątła.
- Istotnie, proszę pani.
Panna Blacklock stała, szarpiąc nerwowo palcami swój naszyjnik z pereł.
- Jest coraz gorzej - podjęła zdławionym głosem.
- Ktoś, kto robi to wszystko, inspektorze, musi być obłąkany... kompletnie obłąkany.
- Czy ja wiem?
Pod nerwowymi palcami zerwała się kolia z pereł. Gładkie białe kuleczki posypały się na
podłogę. Letycja Blacklock krzyknęła żałośnie:
- Moje perły! Moje perły!
Jej głos zabrzmiał nutą tak wielkiej rozpaczy, że wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
Odwróciła się, dłonią zasłoniła szyję i szlochając wybiegła z pokoju.
Filipa zaczęła zbierać perły.
- Nigdy nie widziałam jej w takim stanie - powiedziała. - Zawsze nosiła ten naszyjnik... Cóż?
Może to prezent od kogoś szczególnie bliskiego? Jak pan sądzi, inspektorze? Na przykład od
Randalla Goedlera?
- To prawdopodobne - odrzekł z wolna Craddock.
Filipa klęczała nadal. Pracowicie zbierała lśniące kuleczki.
- Przecież te perły nie są... nie mogą być prawdziwe? - zapytała. - W żadnym wypadku,
prawda?
Inspektor wziął w palce jeden paciorek i zamierzał odpowiedzieć lekceważąco: "Prawdziwe?
Skąd znowu!", lecz słowa uwięzły mu w gardle.
Czy rzeczywiście te perły nie mogą być prawdziwe? Są tak duże, równe, że ich fałszywość
wydaje się oczywista. Jednakże Craddock przypomniał sobie figurujące w policyjnych
rejestrach zdarzenie, kiedy to sznur prawdziwych pereł został sprzedany w lombardzie za
kilka szylingów.
Letycja Blacklock zapewniała go niejednokrotnie, że nie ma w domu cennej biżuterii. Gdyby
jednak te perły byty prawdziwe, ich wartość sięgałaby bajecznej sumy! Ostatecznie prezent
od Randalla Goedlera mógłby kosztować każdą sumę!
Perły wyglądają na fałszywe, muszą być fałszywe, ale gdyby przypadkiem okazało się, że są
prawdziwe?
To niewykluczone. Sama panna Blacklock mogła nie zdawać sobie sprawy z ich wartości.
Albo też chroniła prawdziwy skarb, traktując go niby świecidełko za co najwyżej dwie
gwinee. Jaka mogłaby być faktyczna wartość takiej kolii? Bajeczna! W każdym razie godna
popełnienia morderstwa przez kogoś, kto byłby tego świadomy.
Inspektor z trudem oderwał się od tych rozważań. Panna Marple zaginęła. Bez zwłoki trzeba
jechać na probostwo!
3
Państwo Harmonowie oczekiwali inspektora. Twarze mieli zatroskane, posępne.
- Nie wróciła jeszcze - powiedziała Bułeczka.
- Czy wychodząc z Boulders mówiła, że wybiera się do domu? - zapytał pastor.
- Właściwie nie mówiła - odrzekł z wolna Craddock, przypominając sobie moment, w którym
ostatni raz widział pannę Marple.
Usta miała zaciśnięte, surowe błyski w łagodnych zazwyczaj błękitnych oczach... Był to
stanowczy wyraz nieodwołalnego postanowienia, żeby... Co robić? Dokąd
- Kiedy widziałam ją po raz ostatni - rzekł - rozmawiała przy furtce z sierżantem Fletcherem.
Później wyszła z ogrodu. Nie podejrzewałem, by mogła pójść gdzie indziej, a nie do domu.
Powinienem odesłać ją samochodem, ale miałem mnóstwo spraw na głowie, a ona wymknęła
się cicho. Może Fletcher coś wie. Gdzie jest Fletcher?
Zatelefonował do Boulders i usłyszał, że sierżant wyszedł, ale nie powiedział, gdzie go należy
szukać. Craddock pomyślał, że jego podwładny mógł wrócić po coś do Milchesteru. Wobec
tego połączył się z komendą policji, ale i tam nie uzyskał żadnych wiadomości o sierżancie.
Wtedy przypomniał sobie rozmowę telefoniczną z Bułeczką i zwrócił się do niej:
- Gdzie jest ten papier? Mówiła mi pani, że panna Marple napisała coś przed wyjściem z
domu.
Pani Harmon podała mu arkusik, a gdy rozłożył go na stole, pochyliła się nad ramieniem
inspektora, aby razem z nim czytać na głos.
Pismo starszej pani było chwiejne, niełatwe do odcyfrowania.
"Lampa".
Nieco niżej: "Fiołki".
Odstęp i pytanie: "Gdzie fiolka aspiryny?"
Kolejny punkt dziwnego rejestru był szczególnie trudny do odczytania.
- "Rozkoszna Śmierć" - powiedziała wreszcie Bułeczka. - Tak. To ciasto, które piecze Mitzi. -
A dalej? "Ciężki dopust znoszony pogodnie i z odwagą..." Co to znaczy, u licha?
- "Kuracja jodowa" - przeczytał Craddock.
- I "Perły"... Aha! Perły.
- Dalej... "Lotty"... Nie, "Letty". Jej "e" wygląda czasami jak "o".
- I "Berno"... A to co? "Emerytura".
Inspektor i pani Harmon wymienili zdziwione spojrzenia. Następnie on powtórzył szybko
wszystkie punkty.
- Lampa. Fiołki. Gdzie fiolka z aspiryną? Rozkoszna Śmierć. Ciężki dopust znoszony
pogodnie i z odwagą. Kuracja jodowa. Perły, Letty, Berno. Zapomoga starcza.
- Co to wszystko znaczy? - zapytała Bułeczka. - Chyba nic. Ja nie widzę żadnego sensu!
- Mnie zaczyna coś świtać... powiedział tonem zastanowienia inspektor. - Ale sensu nie widzę
jasno. To ciekawe... "Perły". Czemu ona to napisała?
- O perłach? - podchwyciła pani Harmon. - To ma jakieś znaczenie?
- Czy panna Blacklock zawsze nosi trzy sznurki pereł przypominające obróżkę?
- Tak. Zawsze. Śmiejemy się z niej czasami. Bo tak bardzo widać, że są fałszywe. Podobno
ona uważa je za eleganckie.
- Może być inny powód.
- Nie powie pan chyba, że są prawdziwe? To wykluczone, prawda?
- Często zdarza się pani oglądać prawdziwe perły takich rozmiarów? - zapytał Craddock.
- Te są tak szkliste! Inspektor wzruszył ramionami.
- Mniejsza o to. Obecnie chodzi o pannę Marple. Trzeba ją koniecznie odszukać.
Tak. Trzeba ją odszukać, póki nie jest za późno. A może już jest za późno? Skreślone
ołówkiem słowa dowodzą, że była na tropie. Ale to niebezpieczna historia, piekielnie
niebezpieczna. I gdzie, u wszystkich diabłów, podziewa się Fletcher?
Craddock wyszedł z probostwa i wielkimi krokami pomaszerował w stronę swojego
samochodu. Szukać! Jedno, co może teraz zrobić, to szukać. Nagle dobiegł go głos spoza
ociekającego deszczem laurowego żywopłotu.
- Panie inspektorze! - odezwał się żarliwym szeptem sierżant Fletcher. - Panie inspektorze...
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
TRZY KOBIETY
W Little Paddocks skończono kolację, podczas której wszyscy milczeli i byli zażenowani.
Jedynie Patryk, który rzecz jasna zdawał sobie sprawę, że jest w niełasce, usiłował
podtrzymywać rozmowę, ale jego starania nie odnosiły zamierzonego skutku. Filipa Haymes
była roztargniona i milcząca, a panna Blacklock przestała udawać, że jest pogodna i pełna
spokoju. Przebrała się na wieczór i zeszła w naszyjniku z kamei, lecz po raz pierwszy w jej
podkrążonych oczach widać było strach i ręce jej drżały.
Jedynie Julia potrafiła zachować przez cały wieczór właściwą j ej cyniczną wyniosłość.
- Bardzo mi przykro, proszę pani - zwróciła się do panny Blacklock - że nie mogę spakować
się zaraz i wynieść. Policja na pewno nie pozwoliłaby na to. Spodziewam się jednak, że
niedługo będę kalać pani dom... Czy jak to się tam mówi w takich przypadkach? Lada chwila
winien tu być inspektor Craddock z nakazem aresztowania i kajdankami. Otwarcie mówiąc,
nie rozumiem, czemu tego dotąd nie zrobiono.
- On szuka teraz tej starszej pani... tej panny Marple - powiedziała Letycja Blacklock.
- Myślisz, ciociu Letty, że i ona padła ofiarą mordercy? - zapytał Patryk z czysto
teoretycznym zainteresowaniem.
- Czemu, u licha? Co ona mogła odkryć?
- Nie wiem - odrzekła głucho panna Blacklock. - Może powiedziała jej coś panna
Murgatroyd?
- Jeżeli ją też zamordowano - podjął Patryk - prosta logika wskazuje, że zrobić to mogła tylko
jedna osoba.
- Kto?
- Oczywiście, Hinchliffe! Gdzie ostatni raz widziano pannę Marple żywą? W Boulders!
Według mojej hipotezy wcale nie wyszła stamtąd.
Panna Blacklock ścisnęła palcami czoło.
- Głowa mnie boli - podjęła bezdźwięcznym głosem.
- Hinch miałaby zamordować pannę Marple? W jakim celu! To jest niedorzeczne!
- Byłoby dorzeczne, gdyby Hinch zamordowała uprzednio Murg - podchwycił Patryk
triumfującym tonem.
- Ale Hinch nie zamordowała Murg - zabrała głos Filipa, która nagle ocknęła się z apatii.
Patryk był skory do sprzeczki.
- Mogła to zrobić, jeżeli Murg wygadała się z czymś, co dowodziłoby, że Hinch jest
poszukiwanym mordercą.
- Przecież Hinch była na posterunku policji, kiedy Murg została uduszona.
- Mogła udusić ją wcześniej, nim wyjechała z Boulders.
- Morderstwo - krzyknęła nagle Letycja Blacklock, czym zdumiała wszystkich. - Morderstwo!
Morderstwo! Nie możecie mówić o niczym innym? Boję się. Rozumiecie? Boję się, a dotąd
się nie bałam. Sądziłam, że potrafię upilnować samą siebie... Ale jak upilnować się wobec
zabójcy, który czeka... podpatruje... liczy na sprzyjającą chwilę. Boże! Wielki Boże!
Pochyliła głowę i twarz ukryła w dłoniach, lecz wkrótce wyprostowała się i wyjaśniła
sztywno:
- Przepraszam. Nerwy mnie poniosły.
- Nie martw się, ciociu Letty - powiedział z uczuciem Patryk. Ja będę cię pilnował.
- Ty?
Panna Blacklock nie dodała ani słowa więcej, lecz ton jej głosu powiedział wiele.
Działo się to tuż przed kolacją, a rozmowę przerwała Mitzi, która wtargnęła do pokoju i
oznajmiła, że nie będzie gotować.
- W tym domu nic więcej nie zrobię! Idę do swojego pokoju. Zamknę drzwi na klucz i
zostanę tam do rana. Boję się! Dokoła ktoś morduje ludzi. Zamordował pannę Murgatroyd z
tą jej głupią angielską twarzą. Kto mógł zamordować taką jak ona? Wariat! Tylko wariat! A
wariatowi przecież wszystko jedno, kogo zabija. Nie chcę, żeby mnie zabił. Nie chcę! W
kuchni przesuwają się jakieś cienie, słychać dziwne szmery. Raz zdaje mi się, że ktoś chodzi
po podwórku, to znów widzę cień przy drzwiach do spiżarki i słyszę kroki. Idę teraz do
mojego pokoju. Zamknę drzwi na klucz i chyba zastawię komodą. A rano powiem tym
okrutnikom policjantom, że natychmiast odchodzę. Jeżeli mi nie pozwolą, to powiem: "Będę
krzyczała, krzyczała, krzyczała, aż mnie wypuścicie!"
Wszyscy wzdrygnęli się nerwowo, gdyż dobrze pamiętali, do czego zdolna jest Mitzi, jeśli
chodzi o krzyk.
- Idę teraz do mojego pokoju - powtórzyła i by nie pozostawić żadnych wątpliwości, zrzuciła
szybko kretonowy fartuch, który miała na sobie. Dobranoc, proszę pani - zwróciła się do
panny Blacklock. - Może jutro rano nie będzie pani żyła, więc na wszelki wypadek mówię
także: Żegnam!
Wyszła żwawo, a drzwi, jak zwykle, zamknęły się za nią z żałosnym skrzypnięciem. Julia
podniosła się z krzesła.
- Ja przygotuję kolację - oznajmiła rzeczowym tonem. - Nawet dobrze się składa, bo siedząc
wciąż ze mną przy stole, byliście tylko zakłopotani. Patryk obwołał się opiekunem cioci
Letty, więc niech kosztuje tego, co będę podawała na stół. Nie życzyłabym sobie, by prócz
innych zbrodni zarzucono mi jeszcze otrucie panny Blacklock.
W rezultacie Julia przygotowała i podała na stół bardzo smaczną kolację. Filipa pośpieszyła
za nią do kuchni i zaoferowała swoją pomoc, ale spotkała się ze stanowczą odmową.
- Julio, chcę ci coś powiedzieć... zaczęła.
- Nie pora teraz na dziewczęce zwierzenia - przerwała szorstko Julia. - Wracaj do pokoju
stołowego, Filipo.
Kolacja dobiegła końca. Całe towarzystwo znalazło się w salonie, gdzie na małym stoliku
przed kominkiem postawiono kawę. Wyglądało na to, że nikt nie ma nic do powiedzenia.
Wszyscy czekali. Po prostu czekali.
O pół do dziewiątej zatelefonował inspektor Craddock.
- Będę u pani za jakiś kwadrans - zapowiedział. - Przyprowadzę też państwa Easterbrooków i
panią Swettenham z synem.
- Ależ panie inspektorze... Nie jestem dziś usposobiona do rozmów. Nie mogę... - Głos panny
Blacklock świadczył, że jest u kresu wytrzymałości.
- Rozumiem, jak się pani czuje - przerwał inspektor. - Bardzo mi przykro, ale to pilna sprawa.
- Czy... Czy odnalazł pan pannę Marple?
- Nie - odpowiedział krótko i przerwał połączenie. Julia odniosła do kuchni tacę z filiżankami
po kawie i ku niemałemu zdziwieniu zastała tam Mitzi, która patrzyła na ułożony w zlewie
stos naczyń kuchennych i zastawy stołowej.
- I co pani narobiła w mojej kuchni! - wybuchnęła Mitzi. - O, ta patelnia! Używam jej do
omletów, tylko do omletów! A co pani na niej smażyła?
- Cebulę.
- Zniszczona! Całkiem do niczego. Trzeba ją będzie umyć, a ja nigdy, nigdy nie myję patelni
do omletów. Wycieram tylko czystym kawałkiem papieru i koniec. Albo ten rondelek, co go
używam do gotowania mleka...
- Nie wiem, Mitzi - przerwała gniewnie Julia - jakich patelni i rondelków używa pani do
czego. Miała pani położyć się do łóżka, więc po jakie licho przyszła pani tutaj? Proszę się
wynosić i dać mi pozmywać w spokoju.
- Nie! Pani nie ma nic do roboty w mojej kuchni.
- Trudno z panią wytrzymać, Mitzi!
Julia zirytowała się. Gdy wychodziła z kuchni, odezwał się dzwonek.
- Ja nie otworzę nikomu! - zawołała z kuchni Mitzi, więc Julia zaklęła półgłosem, ruszyła w
stronę frontowych drzwi i do holu wpuściła pannę Hinchliffe.
- Dobry wieczór! Przepraszam za wizytę nie w porę. Inspektor chyba dzwonił, co?
- Nie mówił, że pani też przyjdzie - odrzekła Julia, prowadząc niespodziewanego gościa do
salonu.
- Powiedział mi, że mogę nie przyjść, jeżeli nie mam ochoty. Ale miałam ochotę.
Nikt nie pospieszył z kondolencjami. Nikt nie wspomniał słowem o śmierci panny
Murgatroyd. Wymizerowana, zbolała twarz tej rosłej, pełnej życia kobiety zdawała się
mówić, że wszelkiego rodzaju wyrazy współczucia zakrawałyby na impertynencję.
- Trzeba zapalić wszystkie światła - odezwała się panna Blacklock. - Dorzućcie węgla na
kominek. Zimno mi... okropnie zimno. Proszę - zwróciła się do panny Hinchliffe. - Zechce
pani usiąść tutaj, blisko ognia. Inspektor zapowiedział się za kwadrans. Chyba już zaraz
będzie.
- Mitzi jest w kuchni - powiedziała Julia.
- Naprawdę? Często wydaje mi się, że ta dziewczyna jest szalona... Ale bo ja wiem? Może
wszyscy jesteśmy szaleni?
- Nie rozumiem, czemu mówi się, że sprawcy zbrodni są szaleni! - warknęła panna Hinchliffe.
- Nie zgadzam się! Przestępca musi być przy zdrowych zmysłach. Musi być przerażająco
chytry i przy zdrowych zmysłach!
Przed domem zatrzymał się samochód i do salonu wkroczył Craddock w towarzystwie
państwa Easterbrooków oraz pani Swettenham i Edmunda. Wszyscy byli przygnębieni,
dziwnie pokorni.
- Ha! Piękny ogień - powiedział pułkownik tonem, który zabrzmiał niczym odległe echo jego
normalnego głosu.
Pani Easterbrook nie zdjęła futra i usadowiła się blisko męża. Jej twarz, ładną zazwyczaj i bez
wyrazu, ściągał teraz bolesny skurcz. Edmund był zły i patrzył wilkiem na wszystkich. Jedna
pani Swettenham z trudnością panowała nad sobą i, siląc się na pozorny spokój, sprawiała
wrażenie własnej karykatury.
- To straszne, prawda? - rozpoczęła konwersację.
- Wszystko jest straszne. Wszystko, co dzieje się ostatnio. Więc im mniej o tym mówić, tym,
oczywiście, lepiej. Bo, proszę państwa, właściwie nikt nie wie, na kogo przyjdzie kolej. Jak w
czasie morowej zarazy. Droga, kochana pani - zwróciła się do panny Blacklock - myślę, że
posłużyłby pani łyk koniaku... Tak pół kieliszka, co? Doprawdy, nie znam lepszego niż
koniak środka uspokajającego i odżywczego. To nietakt... wielki nietakt, że wtargnęliśmy
tutaj, ale inspektor tego zażądał. I jakie to okropne, że dotąd jej nie odnaleziono. Mówię
naturalnie o tej starej biedulce z probostwa. Bułeczka Harmon jest bliska obłędu. Nikt nie ma
pojęcia, dokąd poszła i dlaczego nie wróciła do domu. U nas nie była. Nawet jej dziś nie
widziałam. Bo gdyby weszła, musiałabym ją widzieć... ja albo Edmund. Przez cały czas
byłam w bawialni od podwórka, a on siedział w swojej pracowni, w pokoju od frontu. Mam
nadzieję, że nic złego jej nie spotkało, i gorąco modlę się o to. Taka z niej miła, urocza
staruszka, taki bystry umysł i...
- Mamo! - podchwycił Edmund zbolałym głosem. - Nie mogłabyś umilknąć?
- Naturalnie, mój drogi. Słówka więcej nie pisnę - zgodziła się i usiadła na kanapie obok Julii.
Inspektor Craddock stał tuż przy drzwiach. Przed sobą, niemal w jednym szeregu, miał trzy
kobiety. Julia i pani Swettenham siedziały na kanapie. Pani Easterbrook usadowiła się na
poręczy fotela pułkownika. Nie on tak je rozmieścił, lecz mu to najzupełniej odpowiadało.
Panna Blacklock i panna Hinchliffe siedziały pochylone nad ogniem. Edmund stał w pobliżu
nich. Filipa znajdowała się w cieniu, na dalszym planie.
Craddock przystąpił do rzeczy bez omówień i wstępu.
- Wszystkim państwu wiadomo, że panna Murgatroyd została zamordowana - rozpoczął. -
Opierając się na pewnych wskazówkach, przyjmujemy, że tej zbrodni dokonała kobieta. Z
innych, równie ważnych powodów wolno nam jeszcze bardziej zacieśnić krąg podejrzanych.
Zamierzam zwrócić się do niektórych z obecnych tutaj pań z pytaniem, co robiły dziś po
południu, między godziną czwartą a czwartą dwadzieścia. Można powiedzieć, że zeznanie
złożyła już... złożyła młoda osoba, która uchodziła za pannę Julię Simmons. Poproszę ją o
powtórzenie zeznania i oczywiście muszę ostrzec panią, panno Simmons, że wolno pani nie
udzielać odpowiedzi, które mogłyby być dla niej obciążające, a wszystko, co pani powie,
zostanie zaprotokołowane przez posterunkowego Edwardsa i może być wykorzystane jako
dowód dla sądu.
- Czy rzeczywiście musi pan to mówić - Julia była blada, wciąż jednak chłodna i opanowana.
- Powtarzam, że między godziną czwartą a czwartą trzydzieści byłam sama na spacerze.
Szłam na przełaj przez pola aż do strumyka i farmy Camtona. Wracałam stamtąd drogą
wzdłuż pola, na którym rosną trzy topole. Nie przypominam sobie, abym kogoś spotkała. Nie
byłam w pobliżu Boulders.
- Pani Swettenham?
- Czy obowiązek nakazuje panu ostrzegać nas wszystkich? - zapytał Edmund.
Inspektor spojrzał na niego.
- Nie. Na razie tylko pannę Simmons. Nie przypuszczam, proszę pana, by inne zeznania
mogły być obciążające. Ma się rozumieć jednak, każdy z państwa może zażądać obecności
swojego adwokata i tylko przy nim odpowiadać na pytania.
- Byłaby to niepotrzebna strata czasu - odrzekła pani Swettenham. - Od razu mogę powiedzieć
dokładnie, co robiłam w tym czasie. O to panu chodzi? Prawda, inspektorze? Mam już
rozpocząć?
- Bardzo proszę.
- Zaraz... Niech no pomyślę trochę... - Pani Swettenham zamknęła i po chwili otworzyła oczy.
- Oczywiście nie miałam nic wspólnego z zabójstwem panny Murgatroyd. Jestem pewna, że
nikt z tu obecnych nie ma pod tym względem wątpliwości. Ale znam życie i wiem, że policja
musi zadawać mnóstwo niepotrzebnych pytań i odpowiedzi notować starannie do... jak to się
mówi?... do protokołu, prawda? - rzuciła pytanie zapracowanemu posterunkowemu
Edwardsowi i dodała uprzejmie: - Mam nadzieję, że nie mówię zbyt prędko, proszę pana?
Policjant - biegły stenograf - był niezbyt obyty, więc zaczerwienił się po uszy i bąknął:
- Nie, proszę szanownej pani. Ale nie zaszkodziłoby trochę wolniej.
Pani Swettenham podjęła przemowę, robiąc stosowne pauzy w miejscach, gdzie jej zdaniem
winny znajdować się przecinki bądź kropki.
- Ma się rozumieć, trudno mi być bardzo ścisłą, gdyż szczerze mówiąc, mam nie najlepsze
poczucie czasu... No i od wojny połowa naszych zegarów stoi, a te, które chodzą, często
spóźniają się albo śpieszą, albo zapominamy je nakręcić. - Pani Swettenham umilkła na
chwilę, aby obecni mogli odczuć lepiej ten zamęt w czasie; później podjęła żywo: - Co ja
robiłam o czwartej po południu? Aha! Zdaje mi się, że robiłam piętę u skarpety i sama nie
wiem, czemu się pomyliłam i zamiast robić oczka prawe, zrobiłam lewe. A jeżeli nie robiłam
tego, to chyba byłam w ogrodzie i zrywałam uschnięte chryzantemy. Nie! Chryzantemy
zrywałam wcześniej. Jeszcze przed deszczem.
- Deszcz zaczął padać dziesięć po czwartej - wtrącił inspektor.
- Naprawdę? To już sobie teraz przypominam. Poszłam na piętro, żeby ustawić w korytarzu
miednicę, tam gdzie podczas deszczu dach zawsze przecieka. Tym razem woda kapała
wyjątkowo szybko, więc pomyślałam, że rynna znów musiała się zatkać. Szybko zeszłam na
dół po płaszcz nieprzemakalny i gumowe buty. Po drodze zawołałam Edmunda, ale nie
odpowiedział, więc pomyślałam, że nie będę mu przeszkadzać, bo może akurat pisze coś
bardzo ważnego w tej swojej powieści, a ja nieraz radziłam sobie sama w takich przypadkach.
Posługiwałam się kijem od miotły przywiązanym do takiej długiej żerdki, którą otwiera się i
zamyka oberlufty.
Craddock spojrzał na pełną zdziwienia twarz swojego podwładnego.
- To znaczy - powiedział - że pani czyściła rynnę?
- Tak. Była kompletnie zapchana liśćmi. Długo to trwało i przemokłam cała, ale wszystko
doprowadziłam do porządku. Później wróciłam do domu, przebrałam się i umyłam, bo widzi
pan, gnijące liście obrzydliwie cuchną. No i poszłam do kuchni, żeby postawić na ogniu
czajnik. Kuchenny zegar wskazywał kwadrans po szóstej.
Posterunkowy Edwards szeroko otworzył oczy.
- Co znaczy - wyjaśniła dobitnie pani Swettenham - że było dokładnie dwadzieścia minut
przed piątą... Albo coś koło tego - dodała przezornie.
- Czy widział ktoś panią, kiedy była pani przed domem i czyściła rynnę?
- Nie. Gdyby ktoś mnie widział, poprosiłabym go o pomoc. Wcale nie tak łatwo samej
czyścić rynnę.
- A zatem wtedy, kiedy padał deszcz, znajdowała się pani przed domem, ubrana w płaszcz
nieprzemakalny i gumowe buty. Według własnych zeznań, czyściła pani rynnę, ale prawdy
tych stów nikt potwierdzić nie może. Czy to się zgadza?
- Może pan obejrzeć rynnę. Jest czysta jak złoto.
- Słyszał pan, że matka pana wołała? - zapytał Craddock Edmunda.
- Nie. Spałem jak zabity.
- Edmundzie! - zawołała pani Swettenham. - A ja myślałam, że ty piszesz!
Inspektor zwrócił się do pani Easterbrook:
- Teraz pani będzie łaskawa...
- Byłam z mężem w gabinecie - odpowiedziała, robiąc do detektywa słodkie oczy. -
Słuchaliśmy radia. Prawda, Archie?
Nastąpiła kłopotliwa pauza. Pułkownik mocno poczerwieniał, ujął rękę żony.
- Nie znasz się na takich sprawach, kółeczku - zaczął.
- Cóż... Muszę powiedzieć, inspektorze, że pan... że pan nas zaskoczył. Moją żonę
wyprowadziło to z równowagi... Strasznie się przejęła... Jest nerwowa, lękliwa i... i nie
rozumie wagi, jaką należy przywiązywać do zeznań w takich przypadkach.
- Archie! - zawołała z wyrzutem pani Easterbrook.
- Chcesz powiedzieć, że nie byłeś ze mną?
- A czy byłem, moja droga? Cóż... W podobnych razach należy ściśle trzymać się faktów. To
kwestia pierwszorzędnego znaczenia. Rozmawiałem z Lampsonem, farmerem z Croft End, na
temat ogrodzenia siatką wybiegu dla drobiu. Była wtedy... plus minus za kwadrans czwarta.
Do domu wróciłem już po deszczu... Krótko przed podwieczorkiem... mniej więcej za
kwadrans piąta. Laura podsmażała wtedy grzanki.
- Czy pani wychodziła również? - zapytał inspektor. Ładna twarz skurczyła się jeszcze
bardziej. Oczy przybrały zastraszony wyraz.
- Nie... Nie! W domu słuchałam radia. Wychodziłam wcześniej. Około pół do czwartej. Na
krótki spacer. Nie byłam nigdzie daleko.
Umilkła i spojrzała na Craddocka tak, jak gdyby oczekiwała dalszych pytań.
- Bardzo pani dziękuję. Zeznania przepiszemy na maszynie i będzie pani mogła przeczytać je
i podpisać, jeżeli okażą się zgodne z prawdą.
Pani Easterbrook zirytowała się nagle.
- Czemu nie pyta pan innych, gdzie byli i co robili? - zawołała jadowicie. - Tej Haymes! Albo
Edmunda Swettenhama? Skąd pan wie, że on spał w swoim pokoju? Przecież go nikt nie
widział.
- Panna Murgatroyd nie żyje - odpowiedział z niezachwianym spokojem inspektor Craddock -
ale przed śmiercią zdążyła przekazać bardzo istotną wiadomość. Podczas napadu nie widziała
kogoś, kto powinien znajdować się w tym salonie. Najpierw wymieniła swojej przyjaciółce
nazwiska osób, które widziała. Później, drogą eliminacji, dokonała odkrycia, że kogoś nie
widziała.
- Nikt nie mógł nic widzieć - wtrąciła Julia.
- Murgatroyd mogła! - zahuczał nieoczekiwanie bas panny Hinchliffe. - Była za skrzydłem
otwartych drzwi, tam gdzie obecnie stoi inspektor. Ona jedna mogła widzieć wszystko.
- Aha! Tak się wam wszystkim zdaje, co? - zapytała Mitzi. Do salonu wtargnęła gwałtownie,
a drzwi pchnęła tak, że omal nie potrąciła Craddocka. Była w najwyższym stopniu
podniecona.
- Mnie, Mitzi, nie poprosił pan tu z innymi! Nie poprosił pan, co? Jestem tylko Mitzi! Mitzi z
kuchni! W kuchni powinnam siedzieć! Ale mówię panu, panie policjant, że Mitzi potrafi
patrzeć równie dobrze jak każdy inny. Lepiej niż każdy inny, no nie? Mitzi widuje różne
rzeczy i coś widziała w ten dzień, kiedy tu było włamanie. Widziałam coś i oczom nie
chciałam wierzyć, więc trzymałam język za zębami. Do dziś trzymałam język za zębami!
Myślałam, że nie powiem, co widziałam. Nie powiem zaraz. Może później. Myślałam, że
lepiej będzie zaczekać.
- I zażądać pieniędzy od pewnej osoby, kiedy cała historia przycichnie! - podchwycił
Craddock. - Tak pani myślała, prawda?
Mitzi prychneła nań jak rozjuszona kotka:
- Czemu miałabym tak nie myśleć, co? Czemu pan na mnie krzyczy? To może źle wziąć
pieniądze za to, że ktoś jest szlachetny i dochowuje sekretu? No bo tam miały być wkrótce
pieniądze, grube pieniądze! Bardzo grube! O! Ja słyszę i widzę, co się dokoła dzieje. Wiem
wszystko o tajnym związku Fipemmer, którego ona... - dramatycznym gestem wskazała Julię.
- Ona jest agentką! Tak! Myślałam, że poczekam i zażądam pieniędzy, ale teraz się boję.
Wolę być bezpieczna. Ktoś mógłby i mnie zabić, prawda? No to lepiej powiem wszystko, co
mi wiadomo.
- Słusznie - podchwycił inspektor z nutą sceptycyzmu. - A co pani wiadomo?
- Zaraz pan usłyszy - podjęła z godnością. - Tamtego wieczora nie byłam w pokoju
kredensowym i nie czyściłam srebra, chociaż tak mówiłam na początku. Byłam już w jadalni,
kiedy huknęfy strzały. Wyjrzałam przez dziurkę od klucza. W holu było ciemno, ale
usłyszałam jeszcze jeden strzał, latarka upadła i odwróciła się tak, że zobaczyłam jedną
osobę. Stała za tamtym człowiekiem. W ręku trzymała rewolwer. Widziałam ją! Pannę
Blacklock!
- Mnie? - zapytała ze zdumieniem Letycja Blacklock. - Szalona jesteś, Mitzi?
- To wykluczone! - zawołał Edmund. - Mitzi nie mogła widzieć panny Blacklock, bo...
- Nie mogła? - podchwycił Craddock lodowato zimnym tonem. - A to czemu? Może dlatego,
ż
e to nie panna Blacklock stała z rewolwerem w ręku za tamtym człowiekiem, ale pan, panie
Swettenham?
- Ja? Skąd, u diabła? Cóż to za nowy pomysł?
- Pan wziął rewolwer pułkownika Easterbrooka. Pan porozumiał się z tym Szwajcarem,
wmówiwszy mu, że chodzi o świetny kawał. Pan poszedł za Patrykiem Simmonsem do tamtej
części salonu, a kiedy światło zgasło, wymknął się pan przez rzekomo ślepe drzwi, które
uprzednio pan starannie naoliwił. Dwukrotnie wystrzelił pan do panny Blacklock, a Rudi
Scherz padł ofiarą trzeciego pańskiego strzału. W parę sekund później był pan znów w salonie
i zaczął pan pstrykać zapalniczką.
W pierwszej chwili Edmund nie mógł dobyć głosu. Później wybuchnął:
- To szatański pomysł! Dlaczego ja? Jaki motyw mógłby mną kierować?
- Proszę pamiętać, że gdyby panna Blacklock umarła przed panią Goedler, spadek
odziedziczyłyby dwie osoby. Tych dwoje to Fip i Emma. Okazało się, że Julia Simmons jest
Emmą...
- A ja Fipem? Tak to pan sobie wymyślił? - roześmiał się Edmund. - Fantastyczna historia!
Absolutnie fantastyczna! Jestem mniej więcej w odpowiednim wieku. To wszystko! Łatwo
dowiodę panu... że naprawdę jestem sobą. Mam metrykę urodzenia, świadectwa szkolne,
uniwersyteckie... Wszystko!
- On nie jest Fipem - zabrzmiał głos z cienia i na środek salonu wystąpiła bardzo blada Filipa
Haymes. - Fip to ja, inspektorze.
- Pani?
- Tak. Wszyscy byli przekonani, że Fip to chłopiec. Oczywiście Julia wie, że ma bliźniaczą
siostrę... nie brata. Nie rozumiem, czemu nic dziś nie powiedziała...
- Przez solidarność rodzinną - podchwyciła Julia. - Dziś po południu uprzytomniłam sobie
nagle, kim jesteś. Dotąd nie miałam pojęcia.
- Wpadłam na pomysł taki sam, jak ona - podjęła Filipa drżącym lekko głosem. - Kiedy mój
mąż... Kiedy straciłam męża i skończyła się wojna, nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Matka
umarła przed wieloma laty. Zebrałam informacje o moich krewnych, Goedlerach. Pani
Goedler była umierająca, a po jej śmierci cały majątek miał dostać się jakiejś pannie
Blacklock. Dowiedziałam się, gdzie ta panna Blacklock mieszka i... No i przyjechałam tutaj.
Zaczęłam pracować u pani Lucas. Liczyłam, że panna Blacklock, starsza i samotna osoba,
zechce... Być może zechce trochę pomóc. Nie mnie, bo mogę przecież pracować, ale pomóc
w kształceniu mojego syna. Ostatecznie w grę wchodziły pieniądze Goedlera, a ona nie miała
nikogo z bliskich, na kogo mogłaby je wydawać.
Filipa umilkła na chwilę, następnie zaś mówiła szybciej, jak gdyby pilno jej było teraz, gdy
przełamała wreszcie długotrwałą powściągliwość.
- Później był ten napad i zaczęłam bać się na serio. Wydawało mi się, że ja jestem jedyną
osobą, która może mieć powód, by zabić pannę Blacklock. Nie miałam pojęcia, kim może być
Julia. Jesteśmy bliźniaczkami, ale mało do siebie podobnymi. Byłam pewna, że tylko na mnie
może paść podejrzenie.
Zrobiła pauzę i odgarnęła z czoła jasne włosy. W tym momencie Craddock uprzytomnił sobie,
ż
e zblakłe zdjęcie amatorskie z paczki listów musi przedstawiać jej matkę. Podobieństwo było
uderzające. Zrozumiał również, czemu miał mgliste skojarzenia ze znalezioną w liście Letycji
Blacklock wzmianką o zaciskaniu pięści i rozprostowywaniu palców. Teraz robiła to Filipa!
- Panna Blacklock była dla mnie dobra... bardzo dobra. Nie usiłowałam jej zabić. Nigdy
podobna myśl w głowie mi nie postała. Ale Fip to ja, panie inspektorze, więc teraz nie może
pan podejrzewać Edmunda.
- Nie mogę? Naprawdę? - głos Craddocka zabrzmiał znów lodowato. - Edmund Swettenham
to młody człowiek, który bardzo lubi pieniądze. Być może ten młody człowiek z chęcią
ożeniłby się bogato. Ale jego wybranka nie byłaby bogata, gdyby panna Blacklock nie umarła
wcześniej niż pani Goedler. A ponieważ wyglądało na to, że pani Goedler musi umrzeć przed
panną Blacklock... Cóż, trzeba było coś z tym fantem zrobić. Prawda, panie Swettenham?
- To nikczemne łgarstwo! - wybuchnął Edmund. W tej chwili dobiegł z kuchni krzyk - pełen
grozy, rozdzierający krzyk przerażenia.
- To nie Mitzi! - zawołała Julia.
- Nie - odparł Craddock. To morderczyni trojga ludzi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
PRAWDA
Kiedy inspektor zaatakował Edmunda Swettenhama, Mitzi cichaczem opuściła pokój i
wróciła do kuchni. Zaczęła napełniać wodą zlewozmywak i w tejże chwili weszła panna
Blacklock.
- Ależ kłamczucha z ciebie, Mitzi - powiedziała łagodnie. - No i nie tak się zmywa. Trzeba
zacząć od sztućców, nie żałować wody.
Mitzi posłusznie odkręciła kurki.
- Nie gniewa się pani na mnie? Prawda, proszę pani?
- Gdybym się miała gniewać za wszystkie kłamstwa, jakie pani opowiada, byłabym
nieustannie zagniewana.
- Zaraz pójdę do inspektora i powiem, że wszystko zmyśliłam. Dobrze?
- Inspektor wie już o tym - odrzekła wesoło panna Blacklock.
Dziewczyna zaczęła zakręcać kurki i wówczas dwie dłonie uniosły się za jej plecami,
chwyciły głowę Mitzi i siłą zanurzyły w pełnym po brzegi zlewie.
- Nareszcie! Tylko ja wiem, że powiedziałaś prawdę! - syknęła jadowicie panna Blacklock.
Mitzi szarpała się i wyrywała, lecz silne dłonie naciskały jej głowę i utrzymywały pod wodą.
Wtedy - tuż za panną Blacklock - rozbrzmiał donośny i płaczliwy głos Dory Bunner:
- Ach, Lotty!... Nie czyń tego, Lotty!
Panna Blacklock krzyknęła rozdzierająco i uniosła ręce, a chociaż w kuchni nie było nikogo,
krzyczała nadal, gdy tymczasem Mitzi wyprostowała się, charcząc i prychając.
- Doro... Wybacz mi, Doro... Ja musiałam... Musiałam... Wreszcie podbiegła ku drzwiom
pokoju kredensowego, lecz rosły sierżant Fletcher zatarasował jej drogę, a ze schowka na
miotły wyłoniła się zgrzana i triumfująca panna Marple.
- Zawsze umiałam naśladować ludzkie głosy - powiedziała.
- Pani pozwoli ze mną - odezwał się sierżant Fletcher. - Byłem świadkiem usiłowania
morderstwa tej dziewczyny. Znajdą się także inne zarzuty. Uprzedzam panią, Letycjo
Blacklock...
- Charlotto Blacklock - poprawiła panna Marple. - To jest, sierżancie, Charlotta Blacklock,
nie Letycja. Pod naszyjnikiem, który zawsze nosi, znajdzie pan bliznę po operacji.
- Po operacji?
- Tak, tarczycy.
Morderczyni - spokojna już i opanowana - spojrzała na pannę Marple.
- Więc pani wie wszystko?
- Tak. I to od pewnego czasu.
Charlotta usiadła przy stole i wybuchneła płaczem.
- Nie powinna była pani tego robić. Nie powinna była pani naśladować głosu Dory. Ja
kochałam Dorę. Kochałam ją naprawdę.
Inspektor Craddock i inni skupili się w drzwiach kuchni.
Posterunkowy Edwards, który niezależnie od swoich licznych umiejętności znał również
zasady pierwszej pomocy i sztucznego oddychania, troskliwie zajął się niedoszłą ofiarą panny
Blacklock. Mitzi wnet odzyskała mowę i jęła rozpływać się w lirycznych pochwałach samej
siebie.
- Dobrze się spisałam, no nie? Jestem sprytna! Jestem odważna! O tak! Jestem bardzo
odważna. Omal mnie nie zamordowała, no nie? Ale byłam waleczna i zaryzykowałam!
Nagle panna Hinchliffe roztrąciła wszystkich gwałtownie i skoczyła ku Charlotcie Blacklock,
która nadal szlochała przy stole.
Sierżant Fletcher musiał użyć całej swojej siły, by ją powstrzymać.
- Spokój, proszę pani... Spokój, jeśli łaska... Panna Hinchliffe rzuciła przez zaciśnięte zęby:
- Dajcie ją w moje ręce! Dajcie mi ją! To ona zabiła Amy Murgatroyd!
Charlotta Blacklock uniosła wzrok i żałośnie pociągnęła nosem.
- Nie chciałam jej zabić. Nie chciałam zabić nikogo. Musiałam! Najbardziej żal mi Dory... Po
jej śmierci zostałam sama. Zupełnie sama, Doro... Ach, Doro! Doro!
Z tymi słowy zakryła twarz rękami i znowu wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
WIECZÓR NA PROBOSTWIE
Panna Marple zasiadła w fotelu z wysokim oparciem. Naprzeciw niej Bułeczka przycupnęła
na podłodze przed kominkiem, obejmując rękoma kolana.
Wielebny Julian Harmon stał pochylony i tym razem przypominał raczej zaciekawionego
uczniaka niż mężczyznę u schyłku wieku dojrzałego. Inspektor Craddock palił fajkę, popijał
whisky z wodą sodową i najoczywiściej był wreszcie nie na służbie. Julia, Patryk, Edmund i
Filipa stanowili zewnętrzny krąg zgromadzenia.
- Myślę, że to pani powinna wszystko opowiedzieć - zwrócił się Craddock do panny Marple.
- Nie, drogi chłopcze. Bynajmniej. Pomagałam tylko trochę tu i ówdzie. Panu powierzono
ś
ledztwo, pan je prowadził, wie pan tyle samo co i ja.
- No to opowiadajcie wspólnie! - zawołała niecierpliwie Bułeczka. - Ciocia Jane trochę. Pan
inspektor trochę. Tylko niech ona zacznie, bo uwielbiam zawiłe drogi, jakimi wędrują jej
myśli. Kiedy, ciociu, pierwszy raz zaświtało ci w głowie, że panna Blacklock wyreżyserowała
tę całą historię?
- Trudno to sprecyzować, moja droga. Oczywiście wydawało mi się od samego początku, że
idealna osoba lub raczej najbardziej rzucająca się w oczy osoba, która mogła zorganizować
rzekomy napad, to sama panna Blacklock. Rudi Scherz miał kontakt jedynie z nią w całym
gronie podejrzanych, no i podobną scenę znacznie łatwiej zainscenizować u siebie niż
gdziekolwiek indziej. Na przykład kwestia centralnego ogrzewania. Nie rozpalono ognia na
kominku, bo wówczas salon musiałby być oświetlony. A przecież mogła to zarządzić tylko i
wyłącznie pani domu. Nie znaczy to, że od początku podejrzewałam pannę Blacklock. Nic
podobnego! Raczej ubolewałam w duchu, że sprawa nie wygląda aż tak prosto. Nie, nie!
Dałam się nabrać jak wszyscy inni. Rzeczywiście sądziłam, że ktoś dybie na życie Letycji
Blacklock.
- Najpierw warto by chyba wyjaśnić, co się właściwie działo od początku - zabrała głos pani
Harmon. - Czy ten młody Szwajcar rzeczywiście ją znał?
- Tak. Pracował niegdyś... - Panna Marple zawahała się i spojrzała na inspektora.
- Pracował - podchwycił tamten - w klinice doktora Adolfa Kocha w Bernie. Koch był
znanym w świecie specjalistą od chirurgii tarczycy. Charlotta Blacklock została powierzona
jego pieczy, a Rudi Scherz pracował tam wówczas jako sanitariusz. Kiedy osiadł w Anglii,
poznał w hotelu dawną pacjentkę doktora Kocha i zagadnął ją pod wpływem pierwszego
wrażenia. Gdyby zastanowił się trochę, zapewne nie zrobiłby tego, bo posadę w klinice stracił
w przykrych dla siebie okolicznościach. Jednakże stało się to znacznie później i o jego
sprawkach Charlotta Blacklock nie mogła nic wiedzieć.
- Więc nie mówił jej nigdy o Montreux? Nie podawał się za syna właściciela hotelu?
- Oczywiście, że nie! Panna Blacklock zmyśliła to, aby wytłumaczyć, czemu Rudi Scherz
zwrócił się do niej po nazwisku.
- Musiał to być dla niej wielki cios - powiedziała panna Marple po chwili zastanowienia. -
Czuła się stosunkowo bezpiecznie, a tu nagle, w wyniku niewiarygodnego pecha, pojawia się
ktoś, kto znał ją nie jako jedną z panien Blacklock (na to była przygotowana), lecz jako
Charlottę Blacklock, pacjentkę, która w klinice doktora Kocha poddała się niegdyś operacji
tarczycy. Ale życzyłaś sobie, Bułeczko, by wyjaśnić, co się działo od początku. Otóż sądzę, a
inspektor Craddock przyzna mi zapewne rację, że początek nastąpił wówczas, gdy u Charlotty
Blacklock, ładnej, pełnej życia, uczuciowej młodej dziewczyny, stwierdzono powiększenie
tarczycy. To ją załamało, gdyż była bardzo wrażliwa, a ponadto przywiązywała dużą wagę do
swojej powierzchowności. Nic dziwnego. Dziewczęta w tym wieku, poniżej dwudziestu lat,
często bywają nader czułe na punkcie własnej urody. Gdyby miała matkę bądź rozsądnego
ojca, nie popadłaby zapewne w stan tak rozpaczliwy i beznadziejny, jak to się stało. Niestety,
nie było przy niej nikogo, kto oderwałby ją od ponurych myśli o chorobie i widocznym
zniekształceniu, zmusił do widywania ludzi i prowadzenia normalnego życia. No i gdyby
miała inne otoczenie, o wiele lat wcześniej zostałaby skierowana na operację.
Jednakże doktor Blacklock, staroświecki tyran domowy o ciasnym umyśle, był, jak się zdaje,
człowiekiem wyjątkowo upartym. Nie wierzył w tego rodzaju operacje. Musiał wmówić
córce, że nic jej nie pomoże oprócz stosowania jodu i jeszcze jakichś innych leków. Charlotta
wierzyła ojcu, a i Letycja ufała zapewne jego umiejętnościom lekarskim o wiele bardziej, niż
należało. Charlotta była głupio i bezwolnie przywiązana do ojca. Nie wątpiła, że słuszność
jest po jego stronie, ale jej gruczoł tarczycowy powiększał się i stawał coraz bardziej
widoczny, więc zaczęła zamykać się w domu i zdecydowanie unikać kontaktów z ludźmi. W
gruncie rzeczy była istotą łagodną i niesłychanie uczuciową.
- To dziwna charakterystyka morderczyni - wtrącił Edmund.
- Czy ja wiem? - podjęła panna Marple. - Łagodni ludzie o słabym charakterze często bywają
nad wyraz zdradliwi. A jeżeli czują urazę do życia, łatwo tracą nawet tę odrobinę sił
moralnych, jaką mogą mieć. Oczywiście, osobowość Letycji Blacklock przedstawiała się
zupełnie inaczej. Podczas rozmowy z inspektorem Craddockiem Bella Goedler powiedziała o
niej, że jest naprawdę dobra. Tak! Letycja Blacklock była dobra. Była kobietą wyjątkowej
uczciwości i, według jej własnych słów, nie potrafiła zrozumieć, jak ludzie mogą nie
dostrzegać, że coś jest nieuczciwe. Nawet przy największych pokusach nie byłaby zdolna do
popełnienia jakiegokolwiek przestępstwa.
- Letycja kochała siostrę - podjęła znowu panna Marple po krótkiej pauzie. - W bardzo
długich listach opisywała jej rozmaite wydarzenia, nie szczędząc starań, by chora nie utraciła
kontaktu z życiem. Martwił ją chorobliwy, beznadziejny stan, w jakim pogrążała się
Charlotta. Wreszcie doktor Blacklock umarł. Letycja bez wahania rzuciła posadę u Randalla
Goedlera i całkowicie poświęciła się siostrze. Zabrała ją do Szwajcarii, aby z tamtejszymi
specjalistami rozważyć przeprowadzenie operacji. Było już bardzo późno, lecz, jak nam
wiadomo, operacja przebiegła pomyślnie. Zeszpecenie zniknęło, a bliznę łatwo było ukrywać
pod przypominającym obróżkę naszyjnikiem z pereł bądź paciorków. Wybuchła wojna.
Powrót do Anglii był trudny, więc siostry pozostały w Szwajcarii, gdzie pracowały w
Czerwonym Krzyżu i w innych instytucjach społecznych. Czy to się zgadza, inspektorze?
- Tak, proszę pani - powiedział Craddock.
- Od czasu do czasu otrzymywały wiadomości z kraju, a między innymi dowiedziały się
zapewne, że dni Belli Goedler wydają się policzone. Niewątpliwie zgodne z ludzką naturą
były rozmowy sióstr na ten temat i snucie planów na niedaleką przyszłość, kiedy przypadnie
im w udziale olbrzymia fortuna. Moim zdaniem, należy sobie uprzytomnić, że takie plany
były ważne zarówno dla Charlotty, jak i dla Letycji. W tym czasie Charlotta po raz pierwszy
w życiu mogła poruszać się swobodnie i być normalną kobietą, na którą nikt nie patrzy z
odrazą czy też współczuciem. Nareszcie wolno jej było cieszyć się życiem, więc całą
zmarnowaną przeszłość powinna wtłoczyć w niewiele pozostałych jej jeszcze lat. Podróże,
dom w pięknym ogrodzie, wytworne stroje, biżuteria, teatry, koncerty, zaspokajanie
wszelkich kaprysów - wszystko to stanowiło dla Charlotty coś w rodzaju zaczarowanego
ś
wiata z baśni.
Nagle Letycja, zdrowa i silna Letycja, zapadła na grypę, później na zapalenie płuc i umarła w
ciągu tygodnia. Charlotta nie tylko straciła siostrę, lecz również umknęła jej cała wymarzona
przyszłość. Wydaje mi się, że musiała odczuwać do niej pewną urazę. Czemu umarła akurat
teraz, w kilka dni po otrzymaniu wiadomości, że Bella Goedler nie pożyje długo? Jeszcze
może miesiąc i pieniądze przypadłyby Letycji i jej. Tak! Gdyby Letycja nie umarła!
I tutaj właśnie, jak sądzić należy, objawiły się różnice charakterologiczne pomiędzy siostrami.
Charlotta nie zdawała sobie sprawy, że pomysł, który raptownie przyszedł jej do głowy, był
nieuczciwy. Naprawdę nieuczciwy. Przecież majątek miał przypaść w udziale Letycji i
dostałby się jej w ciągu najbliższych miesięcy, a ona uważała Letycję i siebie niemal za jedną
osobę. Być może w chwili gdy lekarz lub kto inny zapytał ją o imię zmarłej siostry, Charlotta
uprzytomniła sobie, że całe otoczenie uważa je za panny Blacklock, dwie dobrze wychowane,
starszawe Angielki, które ubierają się zawsze jednakowo i łączy je wyraźne podobieństwo
rodzinne. A, jak napomknęłam kiedyś w rozmowie z Bułeczką, kobiety w starszym wieku
mało różnią się od siebie. Czemu zatem nie miałaby umrzeć Charlotta, a Letycja pozostać
przy życiu? Było to zapewne posunięcie bardziej odruchowe niż z góry zaplanowane. W
każdym razie Letycja została pochowana jako Charlotta. Charlotta zmarła, Letycja powróciła
do Anglii. Cała wrodzona, lecz przez długie lata uśpiona energia i przedsiębiorczość teraz
odezwały się w pełni. Charlotta, jako panna Blacklock, grała zawsze drugie skrzypce.
Obecnie przyjmowała rozkazujące tony Letycji. Siostry, jak sądzę, nie różniły się specjalnie,
jeśli chodzi o poziom umysłowy, lecz pod względem moralności dzieliła je przepaść.
Ma się rozumieć, Charlotta musiała zastosować różne oczywiste środki ostrożności. Kupiła
dom w zupełnie innej części Anglii. Musiała unikać jedynie bardzo nielicznych osób, które
widywały ją w jej rodzinnym miasteczku w Cumberlandzie, gdzie, pamiętać należy, pędziła
ż
ywot pustelniczy. I kogo więcej? Naturalnie Belli Goedler, która znała Letycję zbyt dobrze,
by podszywanie się pod nią mogło wchodzić w rachubę. Zmieniony charakter pisma mogła
wytłumaczyć zreumatyzowanymi palcami, a cała sprawa była w gruncie rzeczy łatwa, gdyż
mało kto rzeczywiście znał i mógł pamiętać Charlottę.
- A znajomi Letycji, z którymi groziły jej spotkania? - zapytała Bułeczka. - Przecież ci
musieli być liczni, prawda?
- Tak, ale niezbyt groźni - odparła panna Marple. - Ktoś mógłby powiedzieć: "Wczoraj
spotkałem Letycję Blacklock. Zmieniła się tak, że nie poznałem jej w pierwszej chwili". Kto
podejrzewałby, że to nie Letycja? Ludzie naprawdę zmieniają się z upływem lat. Panna
Blacklock mogła nie poznawać dawnych znajomych, bo łatwo było to przypisać jej słabemu
wzrokowi. No i pamiętać należy, że Charlotta wiedziała o mnóstwie szczegółów z
londyńskiego życia Letycji, o ludziach, których tamta widywała, a także miejscach, w których
bywała. Mogła odwoływać się do listów siostry i szybko rozpraszać wątpliwości wzmianką o
jakimś wydarzeniu lub pytaniem o kogoś ze wspólnych znajomych. Naprawdę obawiać się
musiała jedynie rozpoznania jako Charlotta.
Zatem osiadła w Chipping Cleghorn, pozawierała znajomość z sąsiadami, a gdy otrzymała list
z zapytaniem, czy droga Letycja nie zechciałaby przyjąć pary młodych kuzynów, których
nigdy w życiu nie widziała, zgodziła się z przyjemnością. Naturalnie zdawała sobie sprawę,
ż
e w charakterze "cioci Letty" będzie tym bardziej bezpieczna.
Wszystko szło jak z płatka, dopóki Charlotta Blacklock nie popełniła wielkiego błędu - i to
jedynie z dobroci serca oraz wrodzonej wrażliwości. Otrzymała list od dawnej koleżanki
szkolnej, znajdującej się w trudnych warunkach, i bez zastanowienia pośpieszyła z pomocą.
Być może czuła się osamotniona, bo tajemnica separowała ją od ludzi, a ponadto naprawdę
lubiła Dorę Bunner, która przypominała jej własne beztroskie i wesołe lata w szkole. Tak czy
inaczej, uległa impulsowi i na list odpowiedziała wizytą. Jakże zdziwiona musiała być Dora!
Przecież pisała do Letycji, a pojawiła się Charlotta! W tym wypadku nie mogło być mowy o
udawaniu Letycji. Dora należała do tych nielicznych dawnych przyjaciółek, które widywały
Charlottę podczas jej smutnych i samotnych dni.
Była przekonana, że Dora spojrzy na sprawę tak, jak ona spojrzała, więc zwierzyła się jej z
sekretu. Dora aprobowała bez zastrzeżeń krok przyjaciółki. Na swój mętny, nieporadny
sposób rozumowała, że kochana Lotty nie powinna utracić schedy w wyniku przedwczesnej
ś
mierci Letty. Lotty winna przecież otrzymać nagrodę za tyle cierpień, które znosiła tak
dzielnie i cierpliwie. Stałaby się niesprawiedliwość, gdyby te wielkie pieniądze miały
przypaść w udziale komuś, o kim nikt nigdy nie słyszał.
Dora zrozumiała, że tajemnica nie może wyjść na jaw. To coś niby funt masła z czarnego
rynku. Nie mówi się o tym, chociaż w istocie rzeczy to nic złego. Więc Dora zjechała do
Little Paddocks i w krótkim czasie Charlotta zaczęła uprzytamniać sobie, jak straszny
popełniła błąd. Rzecz nie w tym, że Dora była roztargniona, nieporadna, myliła się
nieustannie. To by Charlotta zniosła, ponieważ rzeczywiście była przywiązana do dawnej
koleżanki, a ponadto wiedziała od lekarza, że Dora niedługo pożyje. Wkrótce jednak poczęło
zagrażać prawdziwe niebezpieczeństwo. Letycja i Charlotta nazywały się wzajemnie pełnymi
imionami, lecz Dora należała do osób, które chętnie używają zdrobnień. Dla niej siostry były
zawsze Letty i Lotty i chociaż ćwiczyła się w mówieniu do przyjaciółki "Letty", dawne imię
wymykało się jej czasami. Równie niepokojące były wspomnienia z przeszłości, toteż
Charlotta wciąż musiała mieć się na baczności i wszelkie kłopotliwe aluzje unieszkodliwiać w
porę. Wkrótce zaczęło to wszystko grać jej na nerwach.
Prawdę mówiąc, nikt nie zwracał szczególnej uwagi na omyłki i nieścisłości biednej Dory,
ale, jak już wspomniałam, prawdziwy grom z jasnego nieba padł, gdy w hotelu Royal Rudi
Scherz poznał Charlottę i zagadnął ją. Sądzę, że pieniądze, którymi wyrównywał niedobory w
hotelu pochodziły od Charlotty Blacklock. Wydaje mi się jednak, a inspektor Craddock
podziela moje zdanie, że młody Szwajcar, prosząc dawną znajomą o pomoc, nie myślał w
ogóle o możliwości szantażu.
- Nie miał pojęcia, że wie o czymś, co mogłoby stanowić przedmiot szantażu - przejął głos
inspektor Craddock. - Po prostu zdawał sobie sprawę, że jest przystojnym chłopcem, a
doświadczenie nauczyło go, że przystojny chłopiec zdoła czasem wyłudzić trochę pieniędzy
od damy w starszym wieku, jeżeli przekonywająco opowie bajeczkę o nieszczęściu, jakie go
spotkało. Ale Charlotta Blacklock mogła podejrzewać, że Rudi Scherz domyśla się czegoś i
stosuje coś w rodzaju pośredniego szantażu, a gdy po śmierci Belli Goedler cała historia
nabierze rozgłosu, uprzytomni sobie, że odkrył kopalnię złota.
A Charlotta Blacklock popełniła już przestępstwa. Wobec banku. Wobec Belli Goedler.
Jedyną przeszkodę stanowił ten hotelowy urzędniczyna, Szwajcar o podejrzanej przeszłości i
potencjalny szantażysta. Usunięcie go z drogi byłoby gwarancją bezpieczeństwa.
Z początku snuła zapewne tylko fantastyczne projekty. W jej życiu brakowało dotąd emocji i
dramatycznych napięć, więc dla rozrywki obmyślała najdrobniejsze szczegóły oswobodzenia
się od kłopotliwego młodego człowieka. Wreszcie opracowała cały plan i niebawem
postanowiła go wprowadzić w czyn. Powiedziała Szwajcarowi, że dla zabawy zamierza
upozorować napad rabunkowy podczas przyjęcia. Wytłumaczyła, czemu życzy sobie, aby rolę
"gangstera" odegrał ktoś zupełnie obcy, a za współpracę zaproponowała całkiem pokaźną
sumkę. Rudi Scherz, niczego nie podejrzewając, przyjął propozycję, co oczywiście tylko
ś
wiadczy o jego nieświadomości, że mógłby szantażować czymś pannę Blacklock. Uważał po
prostu, że ma do czynienia z trochę postrzeloną starszą panią, która lubi szastać pieniędzmi.
Charlotta kazała mu zamieścić ogłoszenie w "Gazetce", postarała się, by dla rozpoznania
miejsca odwiedził Little Paddocks, wskazała, gdzie spotka go w umówiony wieczór i wpuści
do domu. Ma się rozumieć, Dora Bunner nic o tym wszystkim nie wiedziała. Nadszedł
dzień...
Inspektor Craddock urwał i spojrzał na pannę Marple, ta zaś podjęła cichym, łagodnym
głosem:
- Nadszedł dzień niewątpliwie bardzo ciężki dla Charlotty. Nie było za późno. Mogła się
jeszcze wycofać. Wiemy od Dory Bunner, że "Letty była tamtego dnia niespokojna". Tak!
Była niespokojna. Bała się tego, co zamierza zrobić. Bała się, że cały plan może spalić na
panewce. Ale nie był to aż tak wielki strach, by mógł ją w porę pohamować. Zabawą mogło
być wyłowienie z szuflady na kołnierzyki rewolweru pułkownika Easterbrooka, myszkowanie
po pustym domu, gdy zanosiła tam jaja czy marmoladę. Zabawą mogło być naoliwienie
drzwi, tak by otwierały się i zamykały bezszelestnie, i przesunięcie stołu pod pozorem, że
bukiet ułożony przez Filipę zaprezentuje się lepiej na tle ściany. Jednakże to, co miało
niebawem nastąpić, stanowczo nie zakrawało na zabawę. Tak! Dora Bunner miała słuszność.
Jej przyjaciółka bała się, była niespokojna.
- Ale mimo wszystko dalej robiła swoje - podchwycił Craddock. - Wydarzenia rozwijały się
zgodnie z planem. Parę minut po szóstej wyszła, żeby "zamknąć kaczki". Wtedy właśnie,
wpuściwszy wspólnika do domu, dała mu maskę, pelerynę, rękawiczki i latarkę. O pół do
siódmej, kiedy odezwał się zegar, była gotowa. Stała przy stoliku pod arkadą, z ręką na
szkatułce z papierosami. Wszystko wyglądało najzupełniej naturalnie. Patryk grający rolę
gospodarza poszedł po wino. Ona, gospodyni, zamierzała poczęstować zebranych
papierosami. Trafnie przewidywała, że w chwili gdy zacznie bić godzina, wszyscy zwrócą
wzrok ku zegarowi. Tak się też stało. Jedynie przywiązana, wierna Dora nie spuszczała oka z
przyjaciółki. Początkowo powiedziała nam wszystko dokładnie, co robiła panna Blacklock.
Według słów Dory, podniosła wazonik z fiołkami.
Uprzednio wystrzępiła sznur lampy tak, że przewody były prawie obnażone. Cała historia
trwała nie dłużej niż sekundę. Wazonik, szkatułka z papierosami i wyłącznik znajdowały się
bardzo blisko siebie. Charlotta podniosła wazonik z fiołkami, polała wodą uszkodzone
miejsce sznura, nacisnęła guzik wyłącznika. Woda jest dobrym przewodnikiem
elektryczności. Musiało nastąpić i nastąpiło krótkie spięcie.
- Jak wtedy u nas, prawda? - zawołała Bułeczka. - Dlatego, ciociu Jane, taka byłaś
wstrząśnięta?
- Tak, moja droga. Pomyślałam o świetle w Little Paddocks. Uprzytomniłam sobie, że są tam
dwie lampy, para, że jedna znalazła się na miejscu drugiej... Najprawdopodobniej w ciągu
nocy.
- Oczywiście - zabrał głos Craddock. - Następnego rana Fletcher oglądał lampę na tym
stoliku. Była w porządku. Ani śladu wystrzępienia na sznurze. Ani śladu spalonych drutów.
- Zrozumiałam wówczas, co Dora miała na myśli, mówiąc, że poprzedniego wieczora była na
stoliku pasterka - podjęła panna Marple. - Ale, jak ona, byłam w błędzie, podejrzewając, że
Patryk maczał w tym palce. To ciekawe, moi drodzy, że Dora Bunner kompletnie nie
zasługiwała na zaufanie, gdy powtarzała coś, o czym słyszała. Wtedy puszczała wodze
wyobraźni i oczywiście wyolbrzymiała lub przeinaczała fakty. W podobny sposób wyciągała
zazwyczaj błędne wnioski, a więc nie należało wierzyć temu, co myślała. Natomiast z
dokładnością potrafiła przedstawiać widziane obrazy. Widziała, że Letycja podnosiła fiołki.
- Widziała również błysk - wtrącił Craddock - błysk, któremu towarzyszyło trzaśnięcie.
- Ma się rozumieć - podjęła panna Marple - w chwili gdy Bułeczka wylała wodę z wazonu na
sznur lampy, uprzytomniłam sobie, że jedynie panna Blacklock mogła spowodować krótkie
spięcie, bo tylko ona była blisko tamtego stolika.
- Stanowczo zasłużyłem na baty - powiedział Craddock. - Dora Bunner paplała o
przypalonym blacie stolika "w miejscu, gdzie ktoś nieuważny położył papierosa". A przecież
nikt nie zaczął nawet palić! No i fiołki zwiędły z braku wody! To potknięcie Letycji. Powinna
była ukradkiem napełnić wazonik. Prawdopodobnie jednak nie sądziła, by ktoś mógł
zauważyć taki drobiazg. A zresztą sama Dora Bunner skłonna była uwierzyć, że to ona
zapomniała o wodzie, układając kwiaty. Łatwo poddawała się sugestiom i panna Blacklock
niejednokrotnie to wykorzystywała. Jestem przekonany, że to ona podszepneła Bunny
podejrzenia wobec Patryka.
- Czemu właśnie mnie sobie upatrzyła? - zapytał Patryk z nutą urazy.
- Sądzę, że nie traktowała tego serio - odrzekł inspektor. - Chciała po prostu zmylić Bunny,
uśpić jej prawdopodobne podejrzenia, że reżyserką całego widowiska mogła być sama Lotty.
Co działo się później, wiemy wszyscy. Gdy światła zgasły, powstał zgiełk i zamęt, a panna
Blacklock wymknęła się cichaczem przez zawczasu naoliwione drzwi i stanęła za plecami
rzekomego gangstera. Rudi Scherz wymachiwał latarką i niewątpliwie grał rolę z całym
zapałem. Jak sądzę, w głowie mu nie postało, że ma za sobą pannę Blacklock w ogrodniczych
rękawiczkach i z rewolwerem w dłoni. Charlotta czekała, by smuga blasku padła na obrane z
góry miejsce, to jest na ścianę, pod którą zdaniem wszystkich ona winna się znajdować.
Wtedy oddała błyskawicznie dwa strzały, a gdy zdumiony Scherz odwrócił się szybko,
przyłożyła wylot lufy do jego czoła i wystrzeliła po raz trzeci. Później upuściła rewolwer tuż
obok zwłok, rękawice rzuciła niedbale na stół w holu i tą samą drogą wróciła spiesznie tam,
gdzie stała w momencie zgaśnięcia świateł. Skaleczyła się w ucho, nie wiem czym...
- Zapewne cążkami do paznokci - podchwyciła panna Marple. - Z zadraśniętej małżowiny
usznej krew płynie obficie. Było to, oczywiście, dobre zagranie na psychologię. Okrwawiona
biała bluzka przekonywała niezbicie, że panna Blacklock była celem strzałów i ledwie uszła z
ż
yciem.
- Wszystko powinno pójść doskonale - wtrącił inspektor Craddock. - Stanowcze twierdzenie
Dory Bunner, że Rudi Scherz strzelał do panny Blacklock, zrobiło swoje. Nie zamierzając
tego, Bunny sugerowała, że widziała moment, w którym jej przyjaciółka została ranna.
Wypadek, a może samobójstwo. Właśnie takiego werdyktu należało oczekiwać. Niewątpliwie
ś
ledztwo byłoby zamknięte, gdyby nie rozwinęła go panna Marple.
- Ach, nie! Nie! - zaprotestowała starsza pani. - Moje skromne starania były czysto
przypadkowe. To pan był niezadowolony, inspektorze. Pan postarał się, by śledztwa nie
zamknięto.
- Rzeczywiście. Byłem niezadowolony - przyznał Craddock. - Zdawałem sobie sprawę, że coś
w tej historii nie gra, ale nie wiedziałem, w którym miejscu, póki pani mi tego nie wskazała.
No i pannę Blacklock zaczął prześladować prawdziwy pech. Najpierw odkryłem
przypadkowo, że ktoś majstrował przy drzwiach rzekomo ślepych. Poprzednio mogliśmy
snuć domysły, opierając się jedynie na dogodnych teoriach. Ale te drzwi stanowiły już
dowód, a odkrycia dokonałem całkiem przypadkowo: przez omyłkę ująłem niewłaściwą
klamkę. No i polowanie rozpoczęło się od nowa, tym razem jednak na innej zasadzie. Jęliśmy
szukać kogoś, kto miałby motyw, by zamordować Letycję Blacklock.
- Był ktoś taki i Charlotta Blacklock wiedziała o tej osobie - przejęła znowu głos panna
Marple. - Sądzę, że Filipę poznała niezwłocznie, gdyż Sonia Goedler należała do bardzo
nielicznych osób, które dopuszczono do Charlotty w okresie jej osamotnienia. A ludzie
starzy... Pan jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, inspektorze... Ludzie starzy lepiej
pamiętają twarze widywane przed wieloma laty niż twarze osób spotykanych bardzo
niedawno. Obecnie Filipa jest mniej więcej w wieku swojej matki z czasów, gdy widywała ją
Charlotta, i żywo matkę przypomina. Osobliwość całej sytuacji polega między innymi na tym,
ż
e rozpoznawszy Filipę, Charlotta była naprawdę zadowolona. Szczerze ją polubiła i
podświadomie, jak mniemam, dzięki niej łagodziła wyrzuty sumienia, które zapewne
odczuwała. Mówiła sobie, że gdy odziedziczy spadek, troskliwie zajmie się Filipą. Będzie ją
traktowała jak córkę. Filipa i Harry zamieszkają u niej na stałe. Czuła się kobietą szczęśliwą i
bardzo dobrą. Zaniepokoiła się dopiero, kiedy inspektor począł zadawać kłopotliwe pytania i
dowiedział się o istnieniu Fipa i Emmy. Nie chciała zrobić z Filipy kozła ofiarnego. Plan jej
polegał na napadzie zorganizowanym przez młodego kryminalistę i jego przypadkowej
ś
mierci. Jednakże po stwierdzeniu, iż rzekomo ślepe drzwi zostały ostatnio naoliwione,
sytuacja uległa całkowitej zmianie. Charlotta Blacklock absolutnie nie podejrzewała, kim
może być Julia, a więc z wyjątkiem Filipy nie widziała nikogo, kto mógłby mieć najbardziej
nawet nieprawdopodobny motyw, aby ją zabić. Gorliwie starała się osłaniać Filipę. Była
wystarczająco bystra, by na pytanie inspektora opisać Sonię Goedler jako osobę drobną,
ciemnowłosą i śniadą. A usuwając z albumu fotografie Letycji, nie zapomniała również o
zdjęciach Soni, by nikt nie zwrócił uwagi na podobieństwo córki do matki.
- A ja podejrzewałem, że Sonią Goedler może być pani Swettenham - westchnął żałośnie
Craddock.
- Moja biedna mama! - powiedział półgłosem Edmund.
- Kobieta o nieskazitelnej przeszłości... W każdym razie zawsze tak uważałem.
- Ma się rozumieć jednak - podjęła panna Marple - prawdziwe zagrożenie stanowiła Dora
Bunner. Z dnia na dzień była coraz bardziej roztargniona i coraz bardziej gadatliwa.
Doskonale pamiętam, jak panna Blacklock popatrzyła na nią, kiedy z Bułeczką byłyśmy na
podwieczorku w Little Paddocks. Wiecie dlaczego? Bo Dora jeszcze raz nazwała ją Lotty.
Dla nas wyglądało to na nieszkodliwe przejęzyczenie, ale Charlottę przeraziło. Tak wciąż się
działo. Biedna Dora nie panowała nad własną gadatliwością. W dniu kiedy spotkałyśmy się
na kawie Pod Bławatkiem, odniosłam szczególne wrażenie, iż Dora mówi o dwu osobach, nie
jednej. Oczywiście tak było. Raz jej przyjaciółka wyglądała na dziewczynę niezbyt urodziwą,
lecz obdarzoną nie lada siłą charakteru, raz była ładna, wesoła, nieodpowiedzialna. Mówiła o
Letty, jako o osobie rozsądnej, której powiodło się w życiu, a niemal w tej samej chwili
wspominała o jej cierpieniach i jak cierpliwe i odważnie znosiła swój dopust losu, co już
całkiem nie pasowało do życiorysu Letycji Blacklock. Myślę, że Charlotta musiała słyszeć
niemało, kiedy tamtego dnia weszła niepostrzeżenie do kawiarni. Na pewno usłyszała to, co
Dora mówiła o lampach, o zamianie pasterki na pasterza. Wówczas uświadomiła sobie
niewątpliwie, jak istotne i groźne niebezpieczeństwo stanowi dla niej poczciwa, przywiązana
Dora Bunner.
- Obawiam się - ciągnęła panna Marple - że ta rozmowa ze mną przeprowadzona w kawiarni
przypieczętowała los biednej Dory, jeżeli wolno posłużyć się tak patetycznym wyrażeniem.
Najprawdopodobniej jednak ostateczny rezultat byłby w każdym przypadku jednakowy,
ponieważ Charlotta Blacklock nie mogłaby czuć się bezpieczna, dopóki Dora Bunner żyje.
Kochała Dorę, nie chciała jej zabić, ale z całą pewnością nie miała wyboru. Domyślam się
zresztą, że, jak pielęgniarka Ellerton, o której mówiłam ci, Bułeczko, Charlotta wmówiła
sobie, iż to zabójstwo będzie niemal dobrodziejstwem. Biedna Bunny nie mogła przecież
pożyć długo i zapewne czekały ją dotkliwe cierpienia. Postarała się umilić kochanej Bunny
ostatni dzień życia. Przyjęcie urodzinowe... Szczególnie smaczne ciasto...
- Rozkoszna Śmierć - wzdrygnęła się Filipa.
- Tak... Coś w tym rodzaju... Pragnęła zapewnić przyjaciółce rozkoszną śmierć... Przyjęcie,
ulubione smakołyki Dory, starania, by nie mówiono nic, co mogłoby ją zdenerwować. Później
jakieś tabletki podrzucone zamiast aspiryny. .. Tabletki ze słoiczka przy łóżku Letycji, po
które Bunny poszła sama, kiedy nie mogła znaleźć kupionego tegoż dnia zapasu. No i miało
to wyglądać tak, że trucizna była przeznaczona dla panny Blacklock.
A zatem Bunny położyła się do łóżka szczęśliwa i spokojnie umarła we śnie, a Charlotta
poczuła się znowu bezpieczna. Ale brakowało jej biednej Dory. Tęskniła do jej lojalności i
przywiązania. Tęskniła do miłych pogawędek o dawnych czasach. Gorzko płakała, kiedy
przyniosłam jej list od Juliana, a jej boleść była najzupełniej szczera. Zamordowała ukochaną
przyjaciółkę...
- To straszne! - przerwała Bułeczka. - Naprawdę straszne!
- Ale bardzo ludzkie - wtrącił wielebny Julian Harmpn. - Zwykle zapominamy, jak ludzcy
bywają mordercy.
- Tak. Ludzcy - przyznała panna Marple. - Często należy im współczuć. Ale są również
bardzo niebezpieczni, zwłaszcza mordercy o dobrym sercu i chwiejnym charakterze. Jak
Charlotta Blacklock! Bo człowiek takiego pokroju, przerażony rzeczywiście, staje się dziką
bestią i przestaje nad sobą panować.
- A Murgatroyd? - zapytał pastor.
- Właśnie. Biedna panna Murgatroyd. Charlotta przyszła niewątpliwie do Boulders i
usłyszała, że odbywa się rekonstrukcja zbrodni. Stanęła za otwartym oknem i zaczęła
podsłuchiwać. Nie spodziewała się, że jeszcze ktoś może zagrażać jej bezpieczeństwu. Panna
Hinchliffe beształa przyjaciółkę, chciała, by tamta przypomniała sobie, co widziała. Był to
wstrząs dla Charlotty, gdyż była przekonana, że nikt nie mógł nic widzieć. Nie wątpiła, że w
krytycznym momencie Rudi Scherz musiał być celem wszystkich spojrzeń. Bez wątpienia
wstrzymywała oddech, stojąc za oknem, i z całą uwagą słuchała. Jak to się skończy? Czy nic
nie wyjdzie na jaw? Nagle, w momencie gdy panna Hinchliffe śpieszy na posterunek policji,
jej przyjaciółka dochodzi do sedna sprawy, jest bliska prawdy. Woła za panną Hinchliffe:
"Tam jej nie było!"... Widzi pan, inspektorze, wypytywałam później pannę Hinchliffe, czy jej
przyjaciółka dokładnie tak wymówiła to zdanie. Bo gdyby zawołała: "Tam jej nie było", sens
byłby zupełnie inny.
- To zbyt subtelne dla mnie - wtrącił Craddock. Panna Marple zwróciła ku niemu
zaróżowioną od emocji twarz.
- Należy zastanowić się - podjęła - jak pracował wówczas umysł panny Murgatroyd.
Człowiek, rozumie pan, widzi coś czasami i nie zdaje sobie sprawy, że to widzi.
Przypominam sobie, że kiedyś, podczas wypadku kolejowego, zwróciłam uwagę na duży
odprysk farby na ścianie w przedziale. Zapamiętałam tę plamę, tak że dzisiaj mogłabym ją
narysować. A kiedyś, w czasie nalotu bombowego, kiedy wszędzie wokół sypały się okruchy
szkła i wszyscy byli przerażeni, najwyraźniej utkwił mi w pamięci obraz jakiejś kobiety, która
stała przede mną i miała pończochy nie od pary, w jednej zaś wielką dziurę na łydce. Skoro
więc panna Murgatroyd przestała rozumować i usiłowała przypomnieć sobie, co widziała,
okazało się, że pamięta bardzo wiele.
Rozpoczęła, jak mi się zdaje, od kominka, bo najpierw tam musiał paść snop światła.
Przypomniała sobie dwa okna i osoby, które znajdowały się między nią a oknami, na przykład
panią Harmon zakrywającą oczy rękami. Potem ujrzała w wyobraźni Dorę Bunner z szeroko
otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma i gołą ścianę, i stolik z lampą oraz szkatułkę na
papierosy. Panna Murgatroyd usłyszała strzały, a gdy ów moment odtwarzała w pamięci,
uprzytomniła sobie coś niezwykłego. Widziała ścianę, dwa ślady po pociskach, ścianę, pod
którą Letty stała, kiedy została ranna; jednakże w chwili gdy rozległy się strzały i Letycja
Blacklock została ranna, "tam jej nie było".
Teraz rozumie pan, inspektorze, do czego zmierzam? Panna Murgatroyd myślała o trzech
kobietach, o których przyjaciółka kazała jej myśleć. Gdyby nie zobaczyła jednej z nich,
zafascynowałaby ją jej nieobecność. To ona! Tak pomyślałaby i powiedziała niezawodnie:
"Tam jej nie było" - z akcentem na jej. Atoli zafascynowało ją miejsce, w którym ktoś być
powinien, lecz nie był. Miejsce zostało, nie było wszakże zapełnione. Panna Murgatroyd nie
mogła objąć od razu całej sytuacji. Powiedziała pannie Hinchliffe, że to nie do uwierzenia, no
i dodała później: "Tam jej nie było". Co stąd wynika? Na myśli mogła mieć jedynie Letycję
Blacklock.
- Ale wszystko wiedziałaś już dawniej. Prawda, ciociu Jane? - wtrąciła pani Harmon. - Od
czasu kiedy u nas było krótkie spięcie, a ty pisałaś na ćwiartce papieru różne słowa?
- Tak, moja droga. Wtedy ogarnęłam całość. Luźne fragmenty ułożyły się w logiczny deseń.
Bułeczka zaczęła cytować półgłosem:
- "Lampa"? Rozumiem. "Fiołki". Tak. "Słoiczek z aspiryną". Chodziło ci o to, że Bunny
kupiła tamtego dnia aspirynę, więc nie powinna była szukać tabletek w pokoju Letycji?
- Chyba - podchwyciła panna Marple - że ktoś zabrał lub schował ten świeżo kupiony
słoiczek. Miało wyglądać na to, że i tym razem morderca dybał na życie panny Blacklock.
- Aha... Rozumiem... Następnie mamy Rozkoszną Śmierć. To ciasto, zarazem jednak dużo
więcej niż ciasto. Całe przyjęcie urodzinowe. Radosny dla Bunny ostatni dzień jej życia.
Biedaczka została potraktowana jak pies, którego zamierza się uśmiercić. To chyba
najstraszniejsze! Ta pozorna dobroć!
- Ona była przecież kobietą życzliwą i dobrą. W ostatniej chwili powiedziała w kuchni, że nie
chciała nikogo zabić. To prawda! Chciała tylko pieniędzy, bardzo wielkich pieniędzy, które
nie jej się należały. To pragnienie odsunęło wszelkie inne względy i przerodziło się w rodzaj
obsesji, gdyż Charlotta sądziła, że majątek nagrodzi jej krzywdy, zadane uprzednio przez
ż
ycie. Ludzie, którzy mają urazę do świata, bywają szczególnie niebezpieczni. Uważają, że
wiele należy się im od życia. Cóż, znałam ludzi chorych, którzy bardziej cierpieli i byli
bardziej osamotnieni niż Charlotta Blacklock, mimo to jednak potrafili być radośni i
zadowoleni. Bo przecież szczęście bądź nieszczęście człowiek nosi w samym sobie. Ale, mój
Boże, odbiegam od naszego wątku! Na czym to stanęliśmy, Bułeczko?
- Na twoim spisie, ciociu Jane. "Jednak cierpliwie i odważnie znosiła swój dopust losu". Aha!
To Bunny powiedziała w kawiarni, a przecież żaden dopust nie dotknął Letycji. Kuracja
jodowa. To naprowadziło cię, ciociu, na trop tarczycy, prawda?
- Tak, moje dziecko. Szwajcaria, widzisz i napomknienia panny Blacklock, że jej siostra
umarła na gruźlicę. A pamiętałam przecież, że w Szwajcarii są najwybitniejsi specjaliści od
niedomagań tarczycy i najbardziej zręczni chirurdzy w tej dziedzinie. Skojarzyło mi się to z
noszonym stale przez pannę Blacklock okropnym naszyjnikiem ze sztucznych pereł. Był
absolutnie nie w jej stylu. Służył po prostu za osłonę blizny.
- Teraz rozumiem jej przerażenie, kiedy zerwała naszyjnik - powiedział Craddock. - Od razu
uznałem je za całkiem nieproporcjonalne do straty.
- Następnie, ciociu Jane, napisałaś "Lotty", nie "Letty", jak nam się wydawało.
- Oczywiście. Wiedziałam, że zmarła siostra miała na imię Charlotta, a Dora Bunner
kilkakrotnie zwracała się do panny Blacklock "Lotty" i za każdym razem była później
wyraźnie zbita z tropu.
- A "Berno" i "Emerytura"?
- Rudi Scherz pracował jako posługacz w berneńskim szpitalu.
- Co znaczyć miała "Emerytura"?
- Bułeczko! W kawiarni Pod Bławatkiem opowiedziałam ci tę historię, jakkolwiek wtedy nie
widziałam dla niej zastosowania. Pani Wotherspoon pobierała emeryturę własną i pani
Bartlett, chociaż pani Bartlett od lat nie żyła. Bo, widzisz, kobiety w podeszłym wieku mało
różnią się od siebie. Tak! Luźne fragmenty ułożyły mi się w logiczną całość, więc byłam tak
przejęta, że na dworze chciałam trochę ochłonąć. Wtedy panna Hinchliffe zaprosiła mnie do
samochodu i... i znalazłyśmy pannę Murgatroyd...
Panna Marple umilkła, by wnet podjąć zupełnie innym tonem - bez ożywionego podniecenia,
lecz rzeczowo, spokojnie.
- Wtedy uświadomiłam sobie, że coś trzeba przedsięwziąć. Natychmiast! Wciąż jednak
brakowało nam dowodu. A zatem obmyśliłam pewien plan i przedyskutowałam go z
sierżantem Fletcherem.
- Miałem za to na pieńku z Fletcherem - powiedział Craddock. - Nie wolno mu było
aprobować pani planu bez uprzedniego zameldowania mi o tym.
- Miał poważne obiekcje - uśmiechnęła się panna Marple - ale namówiłam go jakoś.
Podjechaliśmy do Little Paddocks, aby wziąć na warsztat Mitzi.
Julia westchnęła głęboko.
- Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób powiodło się państwu wciągnąć do akcji Mitzi?
- Ciężko nad tym pracowałam - odrzekła panna Marple. - Mitzi zbyt wiele myśli o sobie, więc
sądziłam, że wyjdzie jej tylko na dobre, jeżeli zrobi coś dla innych. Oczywiście schlebiałam
jej, mówiąc, że gdyby podczas wojny była w rodzinnym kraju, z całą pewnością działałaby w
ruchu oporu. Odpowiedziała twierdząco, a ja na to, że jej temperament predystynuje ją
wyraźnie do czynów pełnych pomysłowości i męstwa. Wiem - mówiłam - że jest odważna,
gotowa podjąć wszelkie ryzyko, zagrać każdą, najtrudniejszą nawet rolę. Później
opowiedziałam o bohaterstwach młodych kobiet z ruchu oporu... Bohaterstwach po części
prawdziwych, po części wymyślonych przeze mnie na poczekaniu. Strasznie była tym
przejęta!
- Coś niebywałego! - zawołał Patryk.
- W rezultacie nakłoniłam Mitzi do odegrania jej roli i przeprowadzałam próby, póki scena
nie wypadła znakomicie. Następnie powiedziałam jej, by poszła do swojego pokoju i nie
pokazywała się na parterze aż do przyjazdu inspektora Craddocka. Ludzie bardzo pobudliwi i
nerwowi potrafią nieraz narobić nie lada kłopotu, bo zapaliwszy się, rozpoczynają za
wcześnie i piękny plan niweczą w pół drogi.
- Mitzi spisała się doskonale - wtrąciła Julia.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, na czym ten plan polegał - zabrała głos Bułeczka i
dodała zaraz tonem usprawiedliwienia. - Ma się rozumieć nie byłam na miejscu, ale...
- Plan był skomplikowany i, powiem nawet, wielce ryzykowny. Chodziło o to, że Mitzi
wyzna jak gdyby przypadkowo, że myślała o szantażu, ale pod wpływem strachu i wyrzutów
sumienia zmieniła zdanie i gotowa jest powiedzieć prawdę. Oto przez dziurkę od klucza
widziała z jadalni pannę Blacklock, która z rewolwerem w ręku stała w holu za plecami
napastnika. Rzekomo miała widzieć to, co istotnie musiało się wydarzyć. Główne ryzyko
polegało na tym, że Charlotta Blacklock mogła uprzytomnić sobie, iż Mitzi z całą pewnością
nie widziała nic przez dziurkę od klucza, ponieważ klucz tkwił w dziurce. Uznałam jednak, że
ktoś, kto przed chwilą doznał wstrząsu, nie może myśleć o równie błahych kwestiach, więc
postawiłam na tę kartę. Charlotta Blacklock, jak sądziłam, zrozumie tylko tyle, że Mitzi ją
widziała.
W tym miejscu zabrał znowu głos Craddock:
- Tymczasem ja, co uważam za bardzo istotne, udawałem, że gadaninę Mitzi przyjmuję z
niedowierzaniem i, jak gdybym wreszcie odkrywał karty, zaatakowałem osobę dotychczas nie
podejrzewaną. Oskarżyłem pana Swettenhama...
- A ja wybornie odegrałem swoją rolę! - przerwał mu Edmund. - Pełen oburzenia stanowczo
odrzuciłem zarzuty. Wszystko szło według planu, a tylko ty, droga Filipo, wprowadziłaś
zamęt, kiedy nieoczekiwanie ujawniłaś się jako Fip. Ani inspektor, ani ja nie mieliśmy
pojęcia, że to ty, kochanie! Ja miałem zostać Fipem. Twoje wystąpienie na chwilę zbiło nas z
pantałyku, ale inspektor zrobił mistrzowskie posunięcie, gdy w obrzydliwy sposób zarzucił mi
chęć zdobycia bogatej żony. Obawiam się, czy nie utkwi to w twojej podświadomości i nie
wywoła kiedyś między nami nieodwracalnego nieporozumienia.
- Jaki cel miało to mistrzowskie posunięcie? Nie rozumiem.
- Nie rozumiesz? Chodziło o to, że z punktu widzenia Charlotty Blacklock jedyną świadomą
prawdy osobą była Mitzi. Policja zwracała podejrzenia w inną stronę i, na razie przynajmniej,
uważała słowa Mitzi za zwyczajne kłamstwo. Gdyby jednak Mitzi obstawała przy swoim, w
przyszłości mogłaby zostać potraktowana serio. A zatem trzeba raz na zawsze uciszyć
niebezpiecznego świadka.
- Mitzi opuściła salon i poszła prosto do kuchni, tak jak jej poleciłam - przejęła znowu głos
panna Marple. - Panna Blacklock niezwłocznie pośpieszyła za nią. Na pozór Mitzi była sama
w kuchni. Sierżant Fletcher ukrywał się za drzwiami pokoju kredensowego. Ja stałam w
schowku na miotły, bo, chwała Bogu, jestem bardzo szczupła.
Bułeczka objęła ją spojrzeniem.
- Na co liczyłaś, ciociu Jane? - zapytała.
- Na jedno z dwojga. Byłam przekonana, że Charlotta albo zaproponuje Mitzi pieniądze za
milczenie i sierżant Fletcher będzie świadkiem tej oferty, albo... Albo też postara się ją zabić.
- Nie mogła przecież liczyć, że nie wyda się to zabójstwo. Od razu byłaby podejrzana.
- Moja droga! Charlotta przekroczyła wtedy granice logicznego rozumowania. Zachowywała
się jak szczur wpędzony do pułapki. Pomyśl, jakie wydarzenia rozegrały się tamtego dnia.
Scena pomiędzy panną Hinchliffe i panną Murgatroyd. Zastanów się! Panna Hinchliffe
ś
pieszy na posterunek policji. Gdy wróci stamtąd, dowie się, że w salonie nie było Letycji
Blacklock. Pozostaje ledwie kilka minut i w tym krótkim czasie trzeba postarać się, by panna
Murgatroyd nigdy więcej nic nie powiedziała. Nie było czasu na układanie planów,
reżyserowanie odpowiedniej sceny. W grę mogło wchodzić jedynie najpospolitsze
morderstwo...
Zatem Charlotta pozdrawia nieszczęsną ofiarę i dusi ją. Później biegnie do domu, przebiera
się, zasiada przed kominkiem, by, gdy ktoś się zjawi, wywołać wrażenie, iż wcale nie
wychodziła z domu.
Z kolei następuje rewelacja z Julią. Charlotta zrywa naszyjnik z pereł, doznaje nowego
wstrząsu, jest przerażona, że blizna może ją zdradzić. Wreszcie inspektor telefonuje, iż z
liczną asystą wybiera się wnet do littie Paddocks. Charlotta nie ma czasu, aby pomyśleć,
odpocząć. Po uszy tkwi w najpospolitszym morderstwie. To już nie zabójstwo z litości, nie
uprzątnięcie z drogi kłopotliwego młodego człowieka! Czy jest bezpieczna? Jak dotąd tak! Na
koniec występuje Mitzi, stwarza jeszcze jedno zagrożenie. Trzeba zabić Mitzi, uciszyć ją raz
na zawsze! Charlotta odchodzi od zmysłów ze strachu. Przestaje być ludzką istotą. Jest
oszalałą bestią.
- Ale czemu ty, ciociu Jane, ulokowałaś się w schowku na miotły? - zapytała Bułeczka. - Nie
mogłaś pozostawić całej sprawy sierżantowi Fletcherowi?
- Pewniej było w dwie osoby, moja droga. A ponadto wiedziałam, że uda mi się naśladować
głos Dory Bunner. To, jak oczekiwałam, winno załamać Charlottę Blacklock.
- I tak się stało!
- Istotnie. To ją załamało.
Zapadło długie milczenie. Wszyscy wracali myślami do wspomnień. Na koniec Julia
odezwała się z udaną swobodą, by rozładować przygnębiającą atmosferę:
- Cała ta historia wybornie posłużyła Mitzi. Wczoraj oznajmiła mi, że znalazła pracę w
okolicy Southampton - i dodała, świetnie naśladując głos Mitzi: - "Jadę tam, a jak powiedzą,
ż
e jestem cudzoziemką, więc muszę zarejestrować się w policji, odpowiem, że nie szkodzi,
zarejestruję się, bo policja mnie zna. Współpracowałam z policją i bez mojej pomocy policja
nie zaaresztowałaby groźnej przestępczyni. Narażałam życie, powiem, bo jestem dzielna,
dzielna jak lew i nie boję się żadnego ryzyka. A policja na to: Mitzi, jesteś bohaterką,
wspaniałą bohaterką. Dziękujemy ci, Mitzi! Tak mi powiedzą, a ja na to, że nie ma za co".
Julia umilkła na moment i dodała:
- Mówiła jeszcze dużo więcej.
- Myślę - podchwycił Edmund - że w przyszłości Mitzi będzie pomagać policji w stu
sprawach, nie jednej.
- W każdym razie wobec mnie zmiękła - powiedziała Filipa. - W charakterze prezentu
ś
lubnego ofiarowała mi przepis na Rozkoszną Śmierć. Zastrzegła tylko, abym pod żadnym
pozorem nie dała go Julii, bo Julia zniszczyła jej patelnię do smażenia omletów.
- A pani Lucas cacka się teraz z Filipą - zabrał głos Edmund - bo po śmierci Belli Goedler
Filipa i Julia odziedziczą miliony Goedlerów. W podarunku ślubnym przysłała nam srebrne
szczypce do szparagów. Z całą przyjemnością nie zaproszę jej na nasze wesele.
- A zatem - powiedział Patryk - od tej pory będą żyć długo i szczęśliwie Edmund z Filipa i... -
dodał jak gdyby tytułem próby - i Julia z Patrykiem.
- Dziękuję! - podchwyciła Julia. - Żyj sobie długo i szczęśliwie, ale beze mnie. Uwaga, którą
inspektor Crad-dock zaimprowizował pod adresem Edmunda, znajduje zastosowanie do
ciebie. Ty, Patryku, rad znalazłbyś bogatą żonę. Nic z tego!
- To nazywa się ludzka wdzięczność! - zawołał Patryk. - A tyle dla tej dziewczyny zrobiłem!
- Rzeczywiście! Przez roztargnienie i brak pamięci omal nie wpakowałeś mnie do więzienia
pod zarzutem morderstwa. Nigdy nie zapomnę wieczoru, kiedy nadszedł list od twojej siostry.
Byłam przekonana, że wpadłam. Nie widziałam żadnej drogi wyjścia. Cóż... - dodała po
chwili. - Myślę, że chyba pójdę na scenę.
- Co? - jęknął Patryk. - Ty także?
- Aha. Wybiorę się do Perth i może zajmę w tamtejszym teatrze miejsce po twojej Julii. A jak
wsiąknę w zawód i dostanę się do dyrekcji, będę wystawiać sztuki Edmunda.
- A ja myślałem, że pan pisze powieści - odezwał się wielebny Julian Harmon.
- Zgadza się. Zacząłem pisać powieść - odrzekł Edmund. - Nawet zapowiadała się dobrze.
Całe strony o nieogolonym facecie, który wstaje z łóżka, o tym, jak cuchnie, i o szarych
ulicach, i o chorej na wodną puchlinę, ohydnej starej babie, i o młodej dziewczynie lekkich
obyczajów, której ślina ścieka po brodzie. No i te wszystkie osoby wiodą nieskończenie
długie rozmowy na temat urządzenia nowego świata, a przy okazji zastanawiają się
nieustannie, po co właściwie żyją. Cóż, sam też zacząłem się zastanawiać i... I wpadłem na
komiczny sposób, zanotowałem go i w rezultacie napisałem zabawną scenkę... Wszystko to
było bardzo zwyczajne, ale interesowało mnie i, sam nie wiem jak i kiedy, upitrasiłem farsę w
trzech aktach.
- Jaki ma tytuł? - zapytał Patryk. - "Co widział kamerdyner"?
- Można by i tak. Jednak swój utwór zatytułowałem: "Słonie zapominają". A co więcej, farsa
została dobrze przyjęta i będzie wystawiona.
- Co? - podchwyciła pani Harmon. - Zawsze myślałam, że słonie nie zapominają.
EPILOG
Trzeba zamówić gazety - powiedział Edmund do Filipy w dniu, gdy z podróży poślubnej
wrócili do Chipping Cleghorn. - Chodźmy, kochanie, do Totmana.
Pan Totman, starszy jegomość o krótkim oddechu i bardzo powolnych ruchach, przyjął ich
ż
yczliwie.
- Miło mi widzieć znowu szanownego pana. I szanowną panią.
- Chcielibyśmy zamówić gazety - powiedział Edmund.
- Służę szanownemu panu, służę. Mam nadzieję, że mamusia zdrowa? Czy na dobre osiedliła
się już w Bournemouth?
- Na dobre i wybornie się tam czuje - odrzekł Edmund, który nie wiedział wprawdzie, jak się
czuje, wolał jednak wierzyć, że wybornie, jak to często bywa w stosunkach między dziećmi a
kochanymi, lecz niekiedy kłopotliwymi rodzicami.
- Bournemouth, proszę szanownego pana, to czarująca miejscowość. W zeszłym roku
spędziliśmy tam urlop. Moja małżonka była zachwycona.
- To dobrze... A w kwestii gazet...
- Słyszałem, że sztuka szanownego pana teraz idzie w Londynie. Podobno bardzo zabawna.
- Aha! Idzie, nawet dobrze.
- Nazywa się "Słonie zapominają". Stokrotnie szanownego pana przepraszam, ale zawsze
myślałem, że słonie nie zapominają.
- Właśnie. Zaczynam obawiać się, że wybrałem niewłaściwy tytuł. Tyle ludzi mówi mi, że
słonie nie zapominają.
- Bo to, o ile mi się zdaje, fakt naukowy z dziedziny historii naturalnej.
- Aha. Taki sam jak przekonanie, że samice skórka są idealnymi matkami.
- Naprawdę, szanowny panie? O tym nigdy nie słyszałem!
- A w kwestii gazet...
- Oczywiście "Times", proszę szanownego pana - podchwycił pan Totman i z ołówkiem w
ręku oczekiwał dalszych zleceń.
- "Daily Worker" - powiedział stanowczo Edmund.
- I "Daily Telegraph" - dorzuciła Filipa.
- "New Statesman". -1 "Radio Times". -"TheSpectator".
- I "The Gardener's Chronicie". Obydwoje umilkli, by nabrać tchu.
- Bardzo państwu dziękuję - powiedział pan Totman. - Także "Gazetka", jak sądzę.
- Nie! - zaprotestował Edmund.
- Nie! - powtórzyła Filipa.
- Stokrotnie przepraszam... Szanowni państwo nie życzą sobie "Gazetki"?
- Nie!
- Nie! - powtórzyła znów Filipa.
- Nie życzą sobie szanowni państwo "North Benham News and the Chipping Cleghorn
Gazette"?
- Nie!
- Państwo nie chcą, bym ją co tydzień dostarczał?
- Nie! - rzucił Edmund. - Chyba to zupełnie jasne.
- Tak... Niewątpliwie, proszę szanownego pana.
Edmund i Filipa wyszli. Pan Totman poczłapał do pokoju za sklepem.
- Masz ołówek, mamo? - zwrócił się do żony. - Wypisało mi się wieczne pióro.
- Mam - odrzekła pani Totman, sięgając po książkę zamówień. - Sama zapiszę. Co sobie
ż
yczą?
Pan Totman wymienił tytuły gazet i czasopism. - I oczywiście "Gazetka" - dodała pani
Totman, zanotowawszy wszystko pracowicie.
- "Gazetki" nie chcą.
- Co takiego?
- Nie chcą. Sami powiedzieli.
- Nonsens! - oburzyła się pani Totman. - Musiałeś źle usłyszeć. Nie obejdą się bez "Gazetki".
To jasne. Wszystkim jest potrzebna. Skąd wiedzieliby bez "Gazetki", co się wokół dzieje.