Assollant Niezwykłe choć prawdziwe

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

1

ALFRED ASSOLLANT

NIEZWYKŁE CHOĆ

PRAWDZIWE PRZYGODY

KAPITANA KORKORANA

Wydawnictwo „Tower Press”

Gdańsk 2001

background image

2

I. AKADEMIA NAUK (W LYONIE)

A KAPITAN KORKORAN

Owego dnia – a było to 29 września 1856 roku – około godziny trzeciej po południu

Akademia Nauk w Lyonie odbywała po siedzenie, pogrążona w jednomyślnej drzemce. Na
usprawiedliwienie panów akademików wypada powiedzieć, że od południa słuchali
zwięzłego streszczenia pracy znamienitego doktora Maurycego Schwartza ze Schwartzhausen
na temat śladów, jakie pozostawia w kurzu lewa łapka pająka, który nie zjadł śniadania.
Zresztą żaden z drzemiących członków Akademii nie poddał się bez walki. Ten, zanim oparł
łokcie na stole, a głowę na łokciach, próbował naszkicować profil rzymskiego senatora, ale
sen zaskoczył go w momencie, gdy uczoną ręką kreślił fałdy togi. Inny znów zbudował okręt
liniowy z białej kartki papieru i dopiero wówczas dało się słyszeć jego łagodne chrapanie—
niby lekki wietrzyk, który zda się miał wypełnić żagle statku. Jedynie przewodniczący, z ręką
na dzwonku niczym żołnierz pod, bronią, przechylił się w tył, na oparcie fotela, i spał z
godnością w tej pozie pełnej majestatu.

Tymczasem potok mowy płynął nieprzerwanie, a doktor Maurycy Schwartz ze

Schwartzhausen gubił się w niewyczerpanych rozważaniach na temat genezy i
domniemanych skutków swoich odkryć. Nagle rozbrzmiały trzy uderzenia zegara i całe
zgromadzenie się przebudziło. Wówczas zabrał głos przewodniczący:

– Panowie – rzekł – w pierwszych piętnastu rozdziałach pięknej księgi, którą właśnie nam

czytano, zawiera się tyle prawd nowych i twórczych, że jak mniemam, Akademia wyrazi
zgodę, ażebyśmy oddając należny hołd geniuszowi pana doktora Schwartza, odłożyli lekturę
dalszych piętnastu rozdziałów na tydzień następny. Dzięki temu każdy zdoła przemyśleć i
pogłębić ten nadzwyczajny temat i będzie w stanie przedstawić autorowi uwagi, gdyby się
one znalazły.

Pan Schwartz wyraził zgodę, więc bez zwłoki odłożono lekturę i zaczęła się dyskusja o

czym innym.

Na to wstał niski siwowłosy człowiek o żywym spojrzeniu, ze spiczastą białą brodą i tak

chudy, że skóra przylegała do kości niby przyklejona. Dał znak, że chce zabrać głos, i w
jednej chwili zapanowała cisza, był to bowiem jeden z tych ludzi, którym nikt nie śmie
przerywać, kiedy mówią.

– Czcigodni panowie – rozpoczął – w ubiegłym miesiącu zmarł w Suezie wielce szanowny

i nieodżałowany nasz kolega, niejaki Delaroche. Zamierzał był właśnie płynąć do Indii, ażeby
w Górach Gatu w okolicy źródeł Godawery wszcząć poszukiwania Gurukaramty, która jest
najstarszą indyjską księgą świętą, starszą niż Wedy.

1

Jak powiadają, tubylcy ukryli ową

księgę przed wzrokiem Europejczyków. Wszystkim miłośnikom nauki zawsze będzie droga
pamięć tego szlachetnego człowieka, który wobec nadchodzącej śmierci nie chciał
zaprzepaścić rozpoczętego dzieła i zapisał sto tysięcy franków temu, kto by zechciał podjąć
się odnalezienia owej księgi, której istnienie nie powinno ulegać wątpliwości, jeżeli tylko

1

Wedy – najstarszy zabytek literatury indyjscy.

background image

3

prawdą jest, co mówią bramini.

2

Pan Delaroche mocą swego testamentu ustanowił waszą

sławetną Akademię egzekutorką swej ostatniej woli, a was, panowie, prosi, abyście sami
wybrali legatariusza. Wybór ten nasunie zresztą niemałe trudności,

3

albowiem podróżnik,

który zostanie wysłany do Indii, musi być silny, aby zdołał znieść tamtejszy klimat, i
odważny, aby mógł stawiać czoło zębom tygrysa, trąbie słonia i zasadzkom indyjskich
rozbójników. Ponadto winien być przebiegły: nieraz przyjdzie mu oszukiwać zazdrosnych
Anglików, bowiem Królewskie Towarzystwo Azjatyckie z Kalkuty czyniło bezskuteczne
poszukiwania i postara się nie dopuścić, aby zaszczyt odnalezienia świętej księgi przypadł
Francuzowi. Co więcej, musi on znać sanskryt, parsi i wszystkie inne języki Indii, ludowe i
święte. Wobec tego, że sprawa jest niemałej wagi, pozwalam sobie podać projekt, ażeby
Akademia dokonała wyboru drogą konkursu.

Natychmiast też konkurs ogłoszono i wszyscy udali się na obiad. Konkurenci zgłosili się

tłumnie i zaczęły się zabiegi o głosy akademików. Ale ten był zbyt słabej budowy, ten znów
niewykształcony, jeszcze inny nie znał języków orientalnych z wyjątkiem chińskiego,
tureckiego i klasycznej japońszczyzny. Tak więc mijały miesiące, a Akademia wciąż nie
mogła dokonać wyboru kandydata.

Aż wreszcie podczas posiedzenia w dniu 26 maja 1857 roku przewodniczącemu doręczony

został bilet od nieznajomego, który prosił, aby go niezwłocznie wysłuchano.

Na bilecie było nazwisko: kapitan Korkoran.
– Korkoran? – powiedział przewodniczący.– Korkoran! Czy komuś znane jest to

nazwisko?

Nie było znane nikomu. Jednakże zgromadzenie, ciekawe jak wszystkie tego rodzaju

zgromadzenia, zapragnęło ujrzeć nieznajomego.

Otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Korkoran.
Był to wysoki młody człowiek, zaledwie dwudziestopięcioletni; zaprezentował się z

prostotą, nie zanadto skromnie, ale też nie zanadto wyniośle. Miał jasną cerę, bez zarostu. W
jego oczach koloru zieleni morskiej malowała się szczerość i odwaga. Miał na sobie
alpagowy paltot, czerwoną koszulę i białe drelichowe spodnie. Końce krawata, zawiązanego a
la colin
, zwisały mu niedbale na piersi.

– Dostojni panowie – rzekł – doszła mnie wiadomość, że jesteście w kłopocie, więc

przybywam zaofiarować wam swoje usługi.

– W kłopocie! – przerwał mu przewodniczący wyniosłym tonem. – Pan się myli.

Akademia Nauk w Lyonie, jak zresztą żadna inna Akademia, nigdy nie była w kłopocie.
Pragnąłbym wiedzieć, co też może wprawić w kłopot uczone towarzystwo, które, pozwolę
sobie zauważyć, liczy wśród swych członków tyle znakomitych talentów, tyle wzniosłych
dusz, tyle szlachetnych serc, pomijając, rzecz jasna, osobę tego, który ma zaszczyt być
przewodniczącym...

W tym miejscu przerwały mówcy oklaski.
– Skoro szanownemu zgromadzeniu nikt nie jest potrzebny – odparł Korkoran – mam

zaszczyt pokłonić się...

Zrobił półobrót w lewo i skierował się ku drzwiom.
– Ależ panie – rzekł przewodniczący – co za gwałtowność! Niech pan przynajmniej

zdradzi powód swej wizyty.

– Jak słyszałem – odpowiedział na to Korkoran – Akademia zamierza odszukać

Gurukaramtę.

Przewodniczący uśmiechnął się z ironią, ale zarazem z życzliwością.
– I właśnie pan chciałbyś odnaleźć ten skarb? – zapytał.
– Tak, ja.

2

Bramini – indyjscy kapłani.

background image

4

– Czy znane są panu warunki legatu naszego światłego i nieodżałowanego kolegi, pana

Delaroche?

—– Tak, są mi znane.
– Mówisz pan po angielsku?
– Jak profesor Oksfordu.
– Czy możesz pan z miejsca dać mi dowód?
Yes, sir – powiedział Korkoran. – You are a stupid iellow.

4

Czy życzy pan sobie jeszcze

jakiejś próbki moich wiadomości?

– Nie, nie – pośpieszył z odpowiedzią przewodniczący, który w całym swoim życiu słyszał

język Szekspira jedynie w teatrze Palais–Royal.– Znakomicie, drogi panie... Sądzę, że znasz
pan także sanskryt?

– Czy mógłbym prosić łaskawych panów o tom Bhagawaty–Purany?

5

Miałbym zaszczyt

tłumaczyć w dowolnym miejscu.

– Ohoho! – zawołał przewodniczący. – A znasz pan język parsi i hindustani? Korkoran

wzruszył ramionami.

– Dziecinna igraszka! – rzekł.
I bez wahania wygłosił dziesięciominutową przemowę w jakimś nieznanym języku.

Uczeni patrzyli nań ze zdziwieniem. Skończywszy zapytał:

– Czy wiedzą panowie, o czym miałem zaszczyt mówić?
– Na planetę, którą odkrył pan Le Verrier! – zawołał przewodniczący. – Nie zrozumiałem

ani słowa.

– To jest właśnie język hindustani – odparł Korkoran. – Tak mówią w Kaszmirze, w

Nepalu, w królestwie Lahoru, w Multanie, Audh, Bengalu, Dekanie, Karnath, w Malabarze,
Gandunie, Trawankorze, Kojampatturze, Maj surze, w kraju Sikhów, w Sindii, Dżajpurze,
Udajpurze, w Diesselmirze, Bikanerze, w Barodzie, Banswarze, Noanagarze, Holkarze, w
Bhopalu, Baitpurze, Dalpurze, w Satarze i wzdłuż całego Wybrzeża Koromandelskiego.

– Znakomicie, drogi panie, znakomicie! – zawołał przewodniczący. – Pragnąłbym zadać

panu jeszcze ostatnie pytanie. Zechce pan wybaczyć tę ciekawość, ale wszak testament
naszego nieodżałowanego przyjaciela nakłada na nas tak wielką odpowiedzialność, że nigdy
nie będziemy wiedzieli za dużo...

– Dobrze – odparł Korkoran. – Pytajcie, panowie, o co chcecie, byle prędko, bowiem

czeka na mnie Luiza.

– Luiza! – podjął z godnością pan przewodniczący. – Kim jest ta młoda osoba?
– To przyjaciółka, która mi towarzyszy we wszystkich wojażach.
Na te słowa z sąsiedniej sali dał się słyszeć odgłos szybkich kroków, po czym z wielkim

hałasem zatrzaśnięto jakieś drzwi.

– Co to takiego? – zapytał przewodniczący,
– To Luiza się niecierpliwi.
– Niech zatem czeka. Jak sądzę, nasza Akademia nie jest na rozkazy pani czy też panny

Luizy.

– Jak panowie sobie życzą – odparł Korkoran.
A jako że nikt go nie poprosił, żeby usiadł, sam zajął miejsce w fotelu i oparł się

wygodnie, gotów słuchać przemowy akademika.

Tymczasem uczony był w niemałym kłopocie nie wiedząc, jak rozpocząć swoją mowę,

albowiem zapomniano postawić na stole wodę i cukier, a jest rzeczą znaną, że cukier i woda
to dwa źródła elokwencji.

Aby naprawić owo niewybaczalne zaniedbanie, pociągnął za sznur dzwonka. Nikt się

jednak nie zjawił.

4

Yes, sir. You are a stupid iellow – Tak, proszę pana. Jest pan durniem (ang.).

5

Bhagawata-Purana – hinduski poemat o bogu Wisznu.

background image

5

– Jakiż ten woźny niedbały – powiedział wreszcie. – Muszę go odprawić.
I zadzwonił po raz drugi, trzeci i piąty, ale wciąż na próżno. Wreszcie Korkoran, któremu

żal się zrobiło tego męczennika, powiedział:

– Nie dzwoń pan więcej. Zapewne woźny posprzeczał się z Luizą i opuścił westybul.
– Z Luizą! – zawołał przewodniczący. – A zatem ta młoda osoba ma bardzo zły charakter.
– O nie, nie bardzo zły. Trzeba tylko umieć się z nią obchodzić. Może woźny był zbyt

gwałtowny. Ona taka młoda, pewnie się uniosła.

– Taka młoda! Ileż więc lat ma panna Luiza?
—Ledwie pięć – odparł Korkoran.
– Oh! W tym wieku łatwo można sobie z nią poradzić.
– Czy ja wiem? Ona czasami drapie lub gryzie.
– Ależ panie – rzekł przewodniczący – nic prostszego jak przenieść ją do sąsiedniej sali.
– O, to nie takie łatwe – odparł Korkoran. – Luiza bywa uparta. Nie przywykła do tego, by

się jej sprzeciwiać. Urodziła się w krajach tropikalnych i pod wpływem gorącego klimatu
wzmogła się jeszcze wrodzona zapalczywość jej usposobienia...

– No cóż – odezwał się przewodniczący – dość już rozmów o pannie Luizie. Akademia ma

przed sobą ważniejsze zadanie. Powróćmy do naszego przesłuchania. Czy pan cieszysz się
dobrym zdrowiem?

– Tak sądzę – odparł Korkoran. – Po dwakroć przechodziłem cholerę, raz żółtą febrę i jak

widać... Mam trzydzieści dwa zęby, a gdybyście zechcieli, panowie, dotknąć moich włosów,
moglibyście się przekonać, czy są podobne do peruki.

– Znakomicie! Mam nadzieję, że jest pan również bardzo silny.
– Hm – rzekł Korkoran – wprawdzie nie tak bardzo jak mój nieboszczyk ojciec, ale w sam

raz jak na moje potrzeby.

Jednocześnie rozejrzał się wokół, a widząc w oknie grube kraty żelazne, schwycił jeden z

prętów i bez widocznego wysiłku zgiął go jak rozgrzaną nad ogniem pałeczkę czerwonego
wosku.

– Do kaduka! A to krzepki zuch! – zawołał jeden z akademików.
– Oh, to jeszcze nic – odparł Korkoran ze spokojem. – Gdybyście mi, panowie, dali armatę

trzydziestosześciofuntową, chętnie bym się podjął wnieść ją na górę Fourvieres.

Podziw obecnych zaczął ustępować miejsca przerażeniu.
– Domyślam się – podjął przewodniczący – żeś pan był w ogniu?
– Dwunastokrotnie – odrzekł Korkoran – ale nie więcej. Jak panom wiadomo, kapitan

statku handlowego na morzach Chin i Borneo winien zawsze mieć na pokładzie kilka
kartonad dla obrony przed piratami.

– Więc pan zabijałeś piratów?
– Działałem we własnej obronie – odpowiedział marynarz – i zabiłem najwyżej dwustu

czy trzystu, a do tego nie sam, Na mnie przypada z tej liczby około trzydziestu. Reszty
dokonali moi majtkowie.

W tym momencie posiedzenie zostało przerwane, albowiem z sąsiedniej sali dał się słyszeć

łoskot przewracanych krzeseł.

– Nie do wytrzymania! – zawołał przewodniczący. – Trzeba zobaczyć, co to takiego.
– Mówiłem wam, panowie, że nie należy nadużywać cierpliwości Luizy – powiedział

Korkoran. – Jeżeli panowie pozwolą, to ją tu przyprowadzę i uspokoję. Biedaczka, nie może
beze mnie żyć.

– Drogi panie – rzekł jeden z akademików raczej kwaśno – kiedy dziecko jest zasmarkane,

trzeba mu utrzeć nos, kiedy kaprysi, należy je skarcić, a kiedy dużo krzyczy, kładzie się je do
łóżka, ale nie wprowadza się go do przedpokoju uczonego towarzystwa!

– Czy panowie nie macie więcej pytań? – odezwał się Korkoran nieporuszony.
– Za pozwoleniem, jeszcze jedno pytanie – powiedział przewodniczący i wskazującym

background image

6

palcem prawej dłoni poprawił sobie złote okulary na nosie. – Czy jesteś pan... no, jesteś pan
odważny, silny i zdrowy, to widać. Jesteś pan uczony, bo dowiodłeś tego mówiąc płynnie
językiem hindustani, który żadnemu z nas nie jest znany. Ale, jakże to wyrazić, no, czy jest
pan... sprytny i przebiegły, jak panu bowiem wiadomo, bywa to bardzo przydatne w czasie
podróży wśród tych ludów zdradzieckich i okrutnych. I jakkolwiek Akademia pragnie gorąco
przyznać panu nagrodę wyznaczoną przez naszego sławnego przyjaciela Delaroche,
jakkolwiek pała żądzą odnalezienia słynnej Gurukaramty, której Anglicy bezskutecznie
szukali na całym Półwyspie Indyjskim, to wszak miałaby skrupuły narażając życie tak
drogocenne, jak życie pańskie, i...

– Nie wiem, czy jestem przebiegły – przerwał Korkoran. – Ale wiem, że mam głowę

Bretończyka z Saint–Malo, że moje pięści mają nieprzeciętną wagę, że noszę rewolwer dobrej
marki, a stal mego szkockiego dirku jest hartowna jak żadna inna, i wiem ponadto, żem nie
widział dotąd żywej istoty, która by tknęła mnie bezkarnie. Przebiegłość to cecha tchórzy.
My, z rodu Korkoranów, zwykliśmy iść prosto przez życie, torując sobie drogę jak kula
armatnia.

– Ale cóż to znowu za okrutny hałas? – powiedział przewodniczący. – Wydaje mi się, że to

panna Luiza wciąż się zabawia. Idź pan i uspokój ją natychmiast albo pogroź jej rózgą, bo
wszak trudno już wytrzymać.

– Luiza, do mnie! – zawołał Korkoran nie wstając z fotela.
Na to wezwanie drzwi się otwarły, jakby wyważone katapultą, i ukazał się tygrys

królewski, niezwykle wielki i niezwykle piękny.

Zwierzę dało susa ponad głowami akademików i wylądowało u stóp kapitana Korkorana.
– Cóż to, moja droga Luizo? – rzekł kapitan. – Hałasujesz w przedpokoju, przeszkadzasz

uczonym. Bardzo to niepięknie. Połóż się. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie wprowadzę cię więcej
do towarzystwa.

Zdawać by się mogło, że ta pogróżka przejęła Luizę wielką trwogą.

background image

7

II. W JAKI SPOSÓB

AKADEMIA NAUK (W LYONIE)

ZAWARŁA ZNAJOMOŚĆ Z LUIZĄ

Jakkolwiek Luiza była niezmiernie przejęta, gdy kapitan Korkoran zapowiedział, że nie

wprowadzi jej więcej do towarzystwa, to wszakże jej wzruszenie z pewnością nie było równe
temu, którego doznali członkowie sławnej Akademii Nauk w Lyonie. Gdybyśmy jednak
zechcieli zważyć, że uczeni przywykli zajmować się nauką, a nie żonglerką z tygrysami
Bengalu, nie mielibyśmy im za złe tej ludzkiej słabości.

Natychmiast odwrócili się w stronę drzwi i rzucili do ucieczki ku sąsiedniej sali, w nadziei,

że dostaną się do westybulu, skąd prowadziły drzwi na ozdobne schody, które z kolei
wychodziły na ulicę. Dalsza ucieczka nie nasuwałaby już trudności, jest bowiem rzeczą
znaną, iż dobry piechur, nie obciążony ekwipunkiem, z łatwością robi dwanaście kilometrów
na godzinę. A że najdalej zamieszkały akademik, chcąc znaleźć się u celu, czyli w kącie koło
własnego kominka, musiałby przemierzyć nie więcej niż dwa kilometry, uczeni mieli niemałe
szansę w kilka minut oswobodzić się od towarzystwa Luizy. Jakkolwiek to rozumowanie,
przeniesione na papier, może się wydać rozwlekłe, wprowadzono je w czyn tak szybko i
jednomyślnie, że w sekundzie wszyscy akademicy gotowi byli do ucieczki.

Wszakże sam pan przewodniczący, który we wszelkich okolicznościach winien był

świecić przykładem, tym razem, mimo nadzwyczajnej gotowości, dotarł zaledwie
dziewiętnasty do drzwi, które wyważyła Luiza.

Co więcej, nikt nie ośmielił się przekroczyć progu, albowiem tygrysica zaczęła właśnie

nudzić się w zamknięciu, a że nadto przejrzała plany uczonych, postanowiła także wyjść na
przechadzkę.

W okamgnieniu jednym susem przeskoczyła po raz wtóry nad dostojnym zgromadzeniem i

wylądowała u samych stóp nieustającego sekretarza, który na czele panów uczonych śpieszył
ku drzwiom. Ten wielce szanowny człowiek uczynił krok do tyłu i z ochotą uczyniłby dalsze
kroki, gdyby mu nie przeszkodziły nogi tych, co tłoczyli się za jego plecami.

Lecz skoro tylko uczeni spostrzegli, że Luiza sprawuje funkcję awangardy, zaczęli cofać

się w pośpiechu, dzięki czemu pan nieustający sekretarz odzyskał swobodę ruchów. Jedynie
jego peruka nienaturalnie sfalowała się na czole.

Kiedy się to działo, Luiza, niczym młody chart przed polowaniem, żwawym truchtem

przechadzała się po westybulu, rzucając na członków Akademii spojrzenia żywe i
rozbawione. Zdawać by się mogło, że czeka rozkazów Korkorana.

Akademicy zbili się w gromadki okazując wyraźny brak zdecydowania. Zważywszy na

humory Luizy, uciekać nie było bezpiecznie, ale też tu, w sali, groziło niebezpieczeństwo
równie wielkie. Tak rozważając szanowni uczeni zabrali się do wznoszenia barykady z foteli.

Aż nareszcie pan przewodniczący, który sądząc po jego przemówieniach był człowiekiem

rozumnym, głośno wyraził przekonanie, iż kapitan Korkoran uczyniłby wszystkim tu
obecnym wielki honor i przyjemność, gdyby zechciał ,,wynieść się najprostszą i najkrótszą
drogą".

background image

8

Jakkolwiek słowo ,,wynieść, się" nie było zbyt na miejscu, Korkoran nie poczuł się

dotknięty, jako że było mu wiadomo, iż są chwile, kiedy dobór słów staje się rzeczą
nieistotną.

– Szanowni panowie – rzekł – żałuję niezmiernie, iż...
– Na Boga! Niech pan niczego nie żałuje i co prędzej idzie sobie! – wykrzyknął

nieustający sekretarz. – Nie wiem, co sobie pańska Luiza we mnie upatrzyła, ale ciarki
przechodzą mi po plecach.

W istocie, Luiza zdawała się niezmiernie zaintrygowana, pan sekretarz bowiem w zamęcie

walki nie spostrzegł, iż peruka zsunęła mu się na prawy bok, ukazując oczom tygrysicy
całkiem nagą czaszkę. Ten nieznany widok wprawił ją w ogromne zdumienie.

Spostrzegłszy to Korkoran, by dać Luizie przykład, bez słowa zbliżył się do drugich drzwi

wejściowych. Wszakże drzwi te wspierała z zewnątrz potężna barykada, a co gorsza były one
z brązu, tak że nawet Korkoran nie zdołałby ich wyważyć. Tak czy inaczej, dzielny
młodzieniec wymierzył ramieniem cios tak silny, że zadrżały nie tylko drzwi; ale cała ściana,
a nawet zdawać by się mogło, iż gmach zatrząsł się w posadach. Korkoran zamierzał właśnie
ponowić cios, gdy powstrzymał go pan przewodniczący.

– Tylko tego brakowało – powiedział – żeby się nam dach zawalił na głowę.
– Jakaż więc jest rada? – spytał na to kapitan. – O! już mam. Wyjdę z Luizą oknem.
– Zastanów się pan, kapitanie – rzekł przewodniczący w porywie szlachetności. – Primo:

trzeba by wyjąć żelazne pręty, secundo: okno dzieli od bruku całe trzydzieści stóp, więc z
łatwością możesz pan zlecieć na złamanie karku, a przebrzydłe pańskie zwierzę...

– Tss... – przerwał Korkoran. – Nie mów pan, proszę, tak brzydko o Luizie, jest bowiem

bardzo wrażliwa. Jeszcze się rozgniewa... Co się tyczy prętów, to dla mnie fraszka.

I w istocie, kapitan, bez najmniejszego, rzekłbyś, wysiłku, wyjął z okna trzy pręty.
– Przejście gotowe – powiedział.
Po prawdzie członkowie Akademii Nauk (w Lyonie) z jednej strony żywili obawę, iż

Korkoran skręci kark, ale też z drugiej strony gorąco pragnęli rozstać się z tygrysicą.

Korkoran już siedział na oknie, gotów zejść na dół czepiając się rzeźb i występów muru,

gdy wtem odezwał się pan przewodniczący:

– Halo, kapitanie! Nie zamierzasz pan chyba zostawić nas sam na sam z panną Luizą?
– Dalibóg! ktoś przecie musi wyjść pierwszy – odparł Korkoran. – A Luiza za nic nie

wyskoczy, jeżeli nie dam jej przykładu.

– Lecz co będzie – podjął pan przewodniczący – jeśli pan wyskoczysz, a Luiza nie zechce

pójść w pana ślady?

– Oh! – westchnął Korkoran – gdyby runęło niebo, mnóstwo skowronków wpadłoby w

pułapkę. Więc jak: mam schodzić czy nie?

– Niech pierwsza zejdzie Luiza – odparł pan przewodniczący.
– Zgoda – rzekł Korkoran. – Przypuśćmy, że wezmę Luizę za kark i wypchnę przez okno,

ale rzecz w tym, że Luiza miewa humory. Jeszcze, nie czekając na mnie, pobiegnie ulicami i
zanim zdołam pośpieszyć z pomocą, gotowa schrupać parę osób. Gdybyście wiedzieli,
panowie, jaki Luiza miewa apetyt! Nadto jest godzina czwarta, a biedaczka do tej pory nie
jadła lunchu. Bo ona codziennie jada lunch o pierwszej, jak królowa Wiktoria. Do kroćset!
Luiza nie jadła dzisiaj lunchu! Co za nierozwaga!

Na słowo ,,lunch" oczy Luizy rozbłysły radością. Zmierzyła wzrokiem jednego z panów

akademików, tęgiego poczciwca, który cieszył się widać dobrym zdrowiem, bo cerę miał
świeżą i różowiutką. Kilkakroć rozwarła i zamknęła szczęki, mlaskając językiem z
widocznym ukontentowaniem, po czym spojrzała na Korkorana, jakby pytała go, czy już pora
na lunch. Pan akademik dostrzegł te spojrzenia i zbladł.

– Tak więc zostaję – rzekł Korkoran, a głaszcząc Luizę dorzucił: – Bądź spokojna,

kochanie. Tam, do kata! Nie zjesz lunchu dzisiaj, to zjesz jutro. Nie trzeba być tak łakomą.

background image

9

Tu tygrysicą zamruczała z cicha, na co Korkoran, unosząc szpicrutę, powiedział:
– Sza, moja mała, sza, bo gwizdek z tobą się rozmówi.
Czy to widok gwizdka, czy też pod wpływem słów kapitana, tygrysicą spokojnie ułożyła

się na brzuchu i mrucząc jak kot zaczęła ocierać się wspaniałym łbem o nogę swego pana.

– Dostojni panowie – przemówił przewodniczący – zechciejcie łaskawie zająć miejsca,

skoro bowiem drzwi zamknięto i zabezpieczono barykadą, to zapewne dlatego, iż woźny udał
się po pomoc. Czekajmy zatem nań cierpliwie, aby zaś nie tracić czasu, ośmielę się za
pozwoleniem panów podać projekt, abyśmy niezwłocznie zapoznali się z wyjątkowo ciekawą
rozprawą naszego uczonego kolegi pana Crochet na temat pochodzenia i rozwoju języka
mandżurskiego.

– Co mi tam mandżurski – przerwał zrzędliwie któryś z akademików. – Oddałbym

mandżurski i wszystkie jego kontynuanty, a japoński i tybetański na dodatek, ażebym tylko
mógł w tej chwili ogrzać nogi przed własnym kominkiem! A to łajdak ten woźny! Laskę bym
połamał na jego grzbiecie.

– Śmiem sądzić – wtrącił pan nieustający sekretarz – iż nasze dostojne zgromadzenie nie

cieszy się niezmąconym spokojem ducha, który tak sprzyja naukowym dociekaniom, toteż
byłoby chyba pożądane odłożyć kwestię mandżurską na kiedy indziej. W zamian zaś może by
kapitan Korkoran zechciał nam powiedzieć o przygodach, którym zawdzięczamy, że w chwili
obecnej znaleźliśmy się oko w oko z panną Luizą.

Korkoran skłonił się z szacunkiem i tak oto rozpoczął swoją przemowę.

background image

10

III. O TYGRYSIE, KROKODYLU

l KAPITANIE KORKORANIE

Zdarzyło wam się może słyszeć, panowie, o sławnym Robercie Surcouf z Saint–Malo.

Ojciec jego był w prostej linii bratankiem szwagra mego pradziadka. Moim stryjecznym
bratem jest głośny i wielce uczony Yves Quaterquem, obecnie członek Instytutu Paryskiego,
Jak powszechnie wiadomo, on to wynalazł sposób kierowania balonami. Mój dziad
stryjeczny, Alain Korkoran, noszący przydomek Czerwonobrodego, pobierał nauki razem ze
świętej pamięci wicehrabią Franciszkiem de Chateaubriand, a podczas rekreacji w dniu 23
czerwca 1782 roku, między godziną czwartą trzydzieści a piątą po południu miał zaszczyt
przyłożyć zaciśniętą pięść do oka wicehrabiego. Tak więc widzicie, panowie, że pochodzę z
wysokiego rodu i że Korkoranowie mogą chodzić z odsłoniętym czołem i patrzeć ludziom
prosto w oczy.

O sobie samym powiem niewiele. Otóż urodziłem się chyba z wędką w ręku, bo w wieku

gdy wszystkie dzieci poznają dopiero abecadło, ja wsiadałem sam do łodzi ojca, kiedy zaś
ojciec zginął spiesząc na ratunek łodzi rybackiej, zaciągnąłem się na „Cnotliwą Zuzannę” z
Saint–Malo, która właśnie wyruszyła na połów wielorybów w okolice Cieśniny Beringa. Po
trzech latach rejsów od bieguna północnego do południowego zmieniłem „Cnotliwą Zuzannę”
na „Piękną Emilię”, z „Pięknej Emilii” przeniosłem się na „Dumnego Artabana”, a z
„Dumnego Artabana” na „Syna Burzy”. Był to dwumasztowiec, który pod wszystkimi
żaglami robił osiemnaście węzłów na godzinę.

– Panie Korkoran – przerwał nieustający sekretarz Akademii – przecie to miała być

historia Luizy.

– Chwilka cierpliwości, panowie – odparł Korkoran – właśnie do tego zmierzam...
Przerwał mu daleki odgłos bicia w bębny na alarm.
– A to co takiego? – zaniepokoił się pan przewodniczący.
– Łatwo się domyślić – odrzekł Korkoran. – Woźny zląkł się, zabarykadował drzwi i

pobiegł po odsiecz na posterunek. A to podła dusza!

– Dalibóg! – odezwał się jakiś akademik. – Lepiej by zrobił zostawiając drzwi otwarte, bo

przynajmniej nie musiałbym wysłuchiwać historii panny Luizy.

– Baczność! To nie żarty – zawołał kapitan. – Dzwonią na trwogę.
W istocie, z pobliskiej dzwonnicy rozbrzmiał dźwięk dzwonu na trwogę i z szybkością

ognia pędzonego wiatrem przeniósł się na wszystkie inne dzwonnice w okolicy.

– Do kroćset! – zawołał kapitan ze śmiechem. – Gotuje się zażarta bitwa, moja biedna

Luizo; będziesz, zdaje się, oblegana jak forteca.

Powracam wszakże do swej opowieści, panowie. Otóż pod koniec 1853 roku zbudowałem

w Saint–Nazaire „Syna Burzy”. Pewnego razu w porcie batawskim

6

dokonałem wyładunku

około ośmiuset baryłek bordeaux. Interesy układały się pomyślnie, więc zadowolony z
samego siebie, z bliźnich oraz boskiej Opatrzności, zapragnąłem skosztować rozrywki, która
nader rzadko jest udziałem ludzi morza: postanowiłem mianowicie zapolować na tygrysy.

6

Batawia – dawna nazwa Dżakarty w obecnej Indonezji.

background image

11

Jak zapewne panom wiadomo, tygrys, który jest najurodziwszym stworzeniem na ziemi – a

dam tu Luizę jako przykład – został na nieszczęście obdarzony przez Nieba wielce osobliwym
apetytem i jada chętnie wołu i hipopotama, a także kuropatwy i zające. Nade wszystko zaś
przedkłada małpy, z uwagi na ich podobieństwo do ludzi, a bardziej jeszcze ceni sobie ludzi z
racji ich wyższości nad małpami. Nadto jest wybredny i nigdy nie zabierze się na powrót do
raz napoczętego kąska. Toteż gdyby Luiza zjadła na śniadanie jedno ramię pana nieustającego
sekretarza, to jakkolwiek łakoma jest niczym kot biskupa, za nic nie skosztuje drugiego
ramienia w porze lunchu. (Tu grymas wykrzywił twarz pana sekretarza.)

– Na Boga, panie sekretarzu – podjął Korkoran – toż wiem dobrze, że Luiza byłaby w

błędzie, jako że oba ramiona mają jednakową wartość, lecz ona ma już taki charakter, a wszak
nie może przestać być sobą.

Tak więc ze strzelbą na ramieniu i w butach z cholewami wyruszyłem z Batawii, niczym

paryżanin udający się na równinę Saint–Denis, ażeby zapolować na zające. Mój armator, pan
Cornelius Van Crittenden, pragnął przydać mi dwu Malajczyków, którzy by tropili tygrysa i
zostali zamiast mnie pożarci, gdyby przypadkiem tygrys przewyższył mnie zręcznością.
Pojmiecie zapewne, panowie, iż ja, Rene Korkoran, którego pradziad był wujkiem ojca
Roberta Surcouf, wybuchnąłem śmiechem na tę propozycję. Bo też albo pochodzę z Saint–
Malo, albo nie! Otóż ja pochodzę z Saint–Malo, a jak daleko sięga pamięć ludzka, nigdy nie
słyszano, żeby któryś z mieszkańców tego miasta został pożarty przez tygrysa, i vice versa

7

w Saint–Malo nieczęsto podaje się na stół tygrysy.

Jakaś pomoc wszakże była mi potrzebna, choćby tylko do dźwigania namiotu i

prowiantów, więc zabrałem z sobą dwóch Malajczyków z wózkiem. Na początek, kilka mil za
Batawią, napotkałem rzekę dość głęboką, przecinającą małpi gaj tak rozległy jak departament
Sekwany, lecz bogatszy w zwierzynę mięsożerną.

Oprócz człowieka – tej istoty, co zabija dla przyjemności, a nie z potrzeby – można w

owych gąszczach spotkać najdrapieżniejsze ze wszystkich stworzeń ziemi; lwa, tygrysa, boa
dusiciela, panterę, kajmana.

O dziesiątej rano upał stał się tak nieznośny, że nawet Malajczycy, choć nawykli do

rodzimego klimatu, za moim przyzwoleniem pokładli się w cieniu, ja zaś wyciągnąłem się na
wózku, z ręką na karabinku w obawie jakiej niespodzianki, i zapadłem w głęboki sen.

W chwili przebudzenia miałem .ujrzeć nieoczekiwany widok. Znajdowaliśmy się nad

brzegiem rzeki Mackintosh, nazwanej tak od imienia pewnego młodego Szkota, który przybył
do Batawii szukać szczęścia. Kiedy pewnego dnia z kilkoma przyjaciółmi płynął łodzią w
górę rzeki, poryw wiatru strącił mu do wody kapelusz. Mackintosh, chcąc go pochwycić,
wyciągnął rękę, lecz w momencie gdy już dotykał kapelusza, zamknęła się na jego dłoni jakaś
potworna paszcza, należąca rzekłbyś do pnia pływającego na wodzie, i schwyciwszy rękę
wciągnęła młodzieńca w głąb rzeki.

Była to paszcza kajmana, który nie jadł śniadania.
Podjęto bezskuteczne wysiłki w celu wyłowienia i pomszczenia Mackintosha. Szczęściem

Opatrzność wzięła na siebie ukaranie zabójcy. Otóż. Szkot nosił lornetkę przewieszoną przez
ramię. Może kajman był zbyt żarłoczny lub zbyt wygłodzony, ażeby dobrze rozróżnić, co
pożera, dość że, jak się wydaje, lornetka Mackintosha utkwiła w przełyku gada w ten sposób,
iż nie mógł ani połknąć należycie nieszczęsnego młodzieńca, ani też wypłynąć na
powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza, i zdechł padając ofiarą własnej żarłoczności.

W parę dni później znaleziono go martwego; rozciągnięty na brzegu leżał w wodzie nie

wypuściwszy Mackintosha.

W tym miejscu przerwał pan przewodniczący:
– Wydaje mi się, żeś pan wyraźnie odszedł od tematu. Obiecałeś opowiedzieć nam historię

Luizy, nie zaś historię lornetki Mackintosha.

7

Vice versa – odwrotnie (łac.).

background image

12

– Panie przewodniczący – z szacunkiem odparł Korkoran – właśnie powracam do Luizy.
Była więc może druga po południu, kiedy z nagła obudziły mnie przeraźliwe krzyki.

Zrywam się, ładuję karabinek i cierpliwie czekam na nieprzyjaciela.

To krzyczeli moi dwaj Malajczycy, którzy w największym przerażeniu nadbiegli szukać na

wózku schronienia.

,,Panie, wielmożny panie! – wołał jeden z nich. – Oto władca się zbliża! Miej się na

baczności!"

,,Co za władca?" – spytałem.
„Tygrys, panie!"
„Doskonale, oszczędzi mi połowy drogi. Zobaczmy tego straszliwego władcę!"
To powiedziawszy zeskoczyłem z wózka i ruszyłem wrogowi naprzeciw. Był jeszcze

niewidoczny, lecz bliskość jego zwiastowała ucieczka zatrwożonych zwierząt. Małpy w
pośpiechu wdrapywały się na drzewa i z wysokości tych stanowisk stroiły do niego miny na
znak, że się nie boją; co śmielsze ciskały mu w głowę orzechy kokosowe. Ja zaś jedynie z
szelestu liści pod jego łapami mogłem wnioskować, w jakim posuwa się kierunku.

Szelest ów z wolna przybliżał się do mnie poprzez gęste zarośla zasłaniające zwierzę, a że

nadto ścieżka była tak wąska, iż z ledwością minęły się dwa wózki, zacząłem się obawiać, że
zobaczę tygrysa zbyt późno i nie zdążę wziąć go na cel.

Na szczęście zmiarkowałem, że musiał przejść tuż obok nie dostrzegając mnie i że po

prostu szedł pić do rzeki.

Kiedy go wreszcie ujrzałem, wprawdzie tylko z boku, paszcza mu krwawiła, lecz zdawał

się mieć zadowoloną minę. Nogi rozstawiał szeroko, niczym rentier po dobrym śniadaniu
zmierzający na Boulevard des Italiens wypalić cygaro.

Dziesięć kroków dzieliło nas, kiedy nabijałem karabinek. Suchy trzask kurka widać go

zaniepokoił, bo odwrócił głowę i dostrzegłszy mnie zza krzaka, zatrzymał się, jakby dla
namysłu.

Trzymałem go na muszce. Chcąc wszakże zabić go jednym strzałem, należało celować w

czoło lub w serce, a tymczasem tygrys odwrócił się do mnie tylko częściowo, jakby pozując
do zdjęcia.

J

akkolwiek by było, Opatrzność ustrzegła mnie wówczas przed zabójstwem nie do

darowania, albowiem owym tygrysem, a raczej ową tygrysicą była moja miła i urocza
przyjaciółka Luiza, która oto stoi przed nami i słucha nas z uwagą.

Jak wspomniałem, Luiza (bo mogę już tak ją nazywać) była na szczęście dla nas obojga po

śniadaniu i pragnęła tylko strawić je w spokoju. Tak więc popatrzywszy na mnie z ukosa... o!
niemal tak samo, jak patrzy teraz na pana sekretarza... (tu pan nieustający sekretarz przesiadł
się na fotel za panem przewodniczącym) ...udała się powoli w swoją drogę ku rzece, co
płynęła w pobliżu.

Naraz ciekawy widok zwrócił mą uwagę. Dotychczas Luiza szła z miną obojętną i

wyniosłą, aż tu nagle zwolniła kroku, wyciągnęła swoje piękne, gibkie ciało i ledwie
muskając ziemię, z zachowaniem największej ostrożności, aby nie być zauważoną, zbliżyła
się do wielkiego pnia leżącego na przybrzeżnym piasku.

Postępowałem za nią z karabinkiem gotowym do strzału, by wypalić, gdy tylko nadarzy się

pomyślna chwila. Jakież było jednak moje zdumienie, gdy zbliżywszy się spostrzegłem, iż
pień ów ma łapy i pokryty jest łuską połyskującą w słońcu. Miał przymknięte oczy i otwartą
paszczę.

Był to krokodyl, śpiący snem sprawiedliwego w gorącym piasku. Żadne marzenia senne

nie zakłócały mu beztroskiej drzemki; chrapał spokojnie, jak wszystkie krokodyle, co nie
mają złych uczynków na sumieniu.

Chyba owa poza krokodyla, pełna wdzięku i swobody, za podszeptem złego ducha skusiła

Luizę, bo spostrzegłem, że wargi jej rozchyliły się w uśmiechu. Przywodziła na myśl

background image

13

sztubaka, który zamierza spłatać nauczycielowi figla.

Ostrożnie wyciągnąwszy łapę wsadziła ją całą w paszczę krokodyla, chcąc wyrwać mu

język i zjeść go na deser. Luiza bowiem, jak wszystkie przedstawicielki płci pięknej w jej
wieku, jest niezwykle łakoma.

Lecz za tę myśl niegodną spotkała ją surowa kara. Nie zdążyła chyba jeszcze dotknąć

języka krokodyla, kiedy jego paszcza zamknęła się. Otworzył swe wielkie oczy koloru
morskiej wody i popatrzył na Luizę z nie dającym się opisać wyrazem zaskoczenia,
wściekłości i bólu. Ale Luizie też było niewesoło. Biedaczka szamotała się ze wszystkich sił,
aby uwolnić się od ostrych zębów krokodyla. Szczęściem wbiła mu w język pazury tak
głęboko, że bał się mocniej zacisnąć szczęki. Gdyby nie ten język, .łatwością odgryzłby
tygrysicy łapę.

J

ak dotąd, walka była wyrównana, ja zaś nie wiedziałem, po czyjej stanąć stronie.

Tygrysicą bowiem miała nieładne zamiary, a jej żart był wielce niestosowny, ale z drugiej
strony było to zwierzę tak ładne, zwinne i tak pełne wdzięku! Przywodziła na myśl młodego
kociaka, który pod okiem matki igra w słońcu.

Niestety! Nie dla igraszek skręcała się po piasku, wydając chrypiące ryki, które echem

rozlegały się po lesie. Małpy, bezpieczne na gałęziach palm kokosowych, z rozbawieniem
przyglądały się tej okrutnej walce. Pawiany i makaki wzajem pokazywały sobie Luizę
kpiącym gestem uliczników paryskich: przytknąwszy do nosa mały palec rozkładały dłoń na
kształt wachlarza. Jakiś bardziej odważny pawian, spuścił się po gałęziach na wysokość może
siedmiu stóp od ziemi i zawieszony na ogonie ostrożnie podrapał tygrysa po pysku. Inne
pawiany powitały te figle salwami śmiechu, lecz Luiza wykonała ruch tak groźny i prędki, że
niewczesny żartowniś zaprzestał swawoli, rad, że uniknął zębów tygrysa.

Tymczasem krokodyl ciągnął nieszczęsną tygrysicę do rzeki. Biedaczka podniosła oczy ku

niebu, jakby prosiła o litość lub chciała wziąć Opatrzność na świadka swych cierpień;
spuszczając wzrok, niechcący spojrzała na mnie.

Jakie wspaniałe miała oczy! Łagodne i pełne melancholii, odzwierciedlały wszakże

śmiertelną trwogę. Biedna Luiza!

W tejże chwili krokodyl dał nurka wciągając tygrysicę pod wodę. Na ten widok powziąłem

decyzję. Spienione fale dowodziły, że Luiza czyni wysiłki, aby się uwolnić. Wpatrzony
nieruchomo, wyczekałem z palcem na spuście może pół minuty.

Na szczęście Luiza, która wprawdzie jest zwierzęciem, lecz nigdy bydlęciem, z rozpaczy

wczepiła się z całej siły w pień drzewa pochylony nad wodą i roztropność ta ocaliła jej życie.

Szamocąc się usilnie, zdołała wystawić głowę nad powierzchnię i uniknąć zatopienia, co

było niebezpieczeństwem najgroźniejszym i najbliższym.

Niebawem krokodyl też poczuł, że musi zaczerpnąć oddechu, i rad nierad powrócił z

tygrysicą na brzeg. Tu nań czekałem. Jego los w mig został rozstrzygnięty. W sekundzie
złożyłem się do strzału i posławszy mu nabój w lewe ucho, strzaskałem czaszkę. Nieborak
otworzył paszczę i chciał jęknąć, lecz tylko wierzgnął o piasek wszystkimi czterema łapami i
wyzionął ducha.

Już tygrysica, prędsza ode mnie, wyjęła z paszczy przeciwnika mocno poszarpaną łapę.
Winienem przyznać, że w pierwszej chwili nie okazała zaufania czy wdzięczności. Może

lękała się mnie bardziej aniżeli krokodyla? Próbowała nawet uciekać, jednakże na trzech
łapach, z czwartą zranioną, biedne zwierzę nie mogło ujść daleko i w parę chwil byłem przy
nim.

Wyznam wam, panowie, że już wówczas żywiłem dla Luizy szczerą przyjaźń. Po pierwsze

wyświadczyłem jej ważną przysługę, a zapewne wam wiadomo, iż bardziej zbliżają nas do
przyjaciół przysługi im wyświadczone niż te, które oni nam oddają. Nadto jej usposobienie
przypadło mi do gustu, bo już figle z krokodylem zdradzały naturalną skłonność do
wesołości. Otóż jak wiadomo, taka niewymuszona wesołość jest oznaką dobroci serca i

background image

14

czystości sumienia.

A wreszcie znajdowałem się sam, w obcym kraju, o pięć tysięcy mil od Saint–Malo, bez

przyjaciół i rodziny. I wówczas przyszło mi do głowy, że w tym położeniu warto zdobyć
czworonożnego przyjaciela, który choć ma groźne zęby i pazury, to przecież zawdzięcza mi
życie. Czyżbym się mylił?

Nie, panowie. Dowiodły tego dalsze wypadki. Nie uprzedzając faktów muszę wyznać, iż

wydawało mi się, że Luiza jest spragniona przyjaźni daleko mniej ode mnie. Kiedym do niej
podszedł, z trudem stała na trzech łapach. Zaraz też położyła się na grzbiecie, z desperacją
czekając mojego ataku. Ryczała chrypliwie, jak zwykle wówczas, gdy jest w złości, i
zgrzytając zębami, wysuwała pazury, gotowa jeśli nie pożreć mnie, to przynajmniej drogo
sprzedać swe życie. Lecz ja potrafię obłaskawić najbardziej drapieżne stworzenia, więc też
zbliżyłem się ze spokojem i położywszy karabinek na piasku w zasięgu ręki, schyliłem się
nad zwierzęciem i zupełnie, jakbym pieścił dziecko, zacząłem głaskać jej głowę.

Zrazu spoglądała na mnie spod oka, pytająco, lecz gdy tylko wyczuła, że działam w

dobrych zamiarach, ułożyła się na brzuchu, powiodła smutnym spojrzeniem i ostrożnie
liznąwszy mnie po ręku, wyciągnęła zranioną łapę. Teraz ja z kolei doceniłem tę oznakę
zaufania, poddając łapę troskliwym oględzinom. Kości były nienaruszone, gdyż na szczęście
Luiza tak mocno przyciskała język krokodyla, iż me zapuścił zębów zbyt głęboko.

Na razie starannie obmyłem ranę, a nadto wyjąwszy z torby myśliwskiej flaszkę alkalii,

uroniłem kilka kropel na miejsce zranienia i skinąłem tygrysicy, by szła za mną;

Wiedziona wdzięcznością, a może pragnieniem, by opatrzyć jej chorą łapę, pozwoliła się

prowadzić aż do wózka, gdzie dwaj towarzyszący mi Malajczycy na jej widok mało nie padli
trupem z przerażenia. Zeskoczyli z wózka na ziemię i nijak nie mogłem ich skłonić, ażeby
znów nań wsiedli.

Nazajutrz powróciliśmy do Batawii, gdzie Cornelius Van Crittenden zdziwił się

niezmiernie ujrzawszy mnie w towarzystwie nowej znajomej.

Wówczas to przezwałem ją Luizą; chodziła za mną po ulicach jak szczeniak. Kiedy w

osiem dni później podniosłem kotwicę, uwodziłem tygrysiczkę na pokładzie, ona zaś nie
przestawała dotrzymywać mi towarzystwa. Pewnej nocy. w okolicach Borneo, uratowała mi
życie.

W odległości trzech mil od wyspy zaskoczyła nas cisza morska. Około północy moja

załoga, licząca ledwie dwunastu ludzi, pogrążona była we śnie, kiedy raptem setka piratów
malajskich wtargnęła na pokład dwumasztowca. Sternik został wyrzucony za burtę. Zbrodnię
tę popełniono tak zwinnie, iż najlżejszy szmer nie zaniepokoił załogi i nieszczęsny majtek
zginął bez ratunku.

Piraci rzucili się z kolei wyważać drzwi mej kajuty, lecz wewnątrz, u stóp koi, spała Luiza.

Zbudzona hałasem zaczęła groźnie pomrukiwać. W okamgnieniu byłem na nogach, trzymając
w obu dłoniach pistolety i siekierę abordażową w zębach.

W tej właśnie chwili piraci wyważyli drzwi i wdarli się do kajuty. Temu, co był pierwszy,

strzaskałem czaszkę wystrzałem z pistoletu, drugi upadł trafiony kulą. Trzeciego Luiza
wywróciła na ziemię i zębami Zmiażdżyła mu kark. Ciosem siekiery rozłupałem głowę
czwartemu i wybiegłem na pokład, ażeby przywołać na odsiecz załogę.

Tymczasem Luiza dokonywała czynów wprost niezwykłych. Jednym skokiem przewróciła

trzech Malajczyków usiłujących biec za mną. Drugi skok – i oto była w środku ciżby. Szybka
jak błyskawica, w dwie minuty pozbawiła życia sześciu piratów, a jej pazury zagłębiały się w
ciało nieboraków jak ostrza sztyletu. Osłaniała mnie własną piersią. Krew spływała jej z
trzech ran, lecz to jeszcze zagrzewało ją do walki.

Nadbiegli wreszcie majtkowie, uzbrojeni w rewolwery i sztaby żelazne, a wtedy już

zwycięstwo było przesądzone. Około dwudziestu piratów zepchnęliśmy w morze, inni zaś
sami rzucili się wpław ku łodziom. Straciliśmy jednego tylko człowieka, zepchniętego w fale

background image

15

na początku starcia.

Sami domyślacie się, panowie, jak troskliwie Luiza została opatrzona. Owej nocy spłaciła

mi dług i odtąd zjednoczyła nas przyjaźń na śmierć i życie. Tak więc zechciejcie mi
wybaczyć, iż pozwoliłem sobie przyprowadzić ją aż tutaj. Kazałem jej wprawdzie zostać w
westybulu, lecz woźny, ujrzawszy ją, takim zdjęty został strachem, że zamknął drzwi i
rozkazał bić w dzwony na trwogę, wzywając pomocy w panów obronie.

– Wszystko to – odezwał się bez gniewu pan przewodniczący – nie umniejsza faktu, iż

bądź to z winy pańskiej, bądź też z winy panny Luizy i woźnego zmuszeni byliśmy spędzić
popołudnie w towarzystwie dzikiej bestii i będziemy jedli zimny obiad.

W tym momencie jakiś ogłuszający hałas przerwał słowa przewodniczącego Akademii

Nauk w Lyonie. Rozległo się bicie w bębny. Wszyscy akademicy rzucili się do okien.

– Chwała Bogu Najwyższemu! – wykrzyknął pan nieustający sekretarz. – Nadciąga

wojsko. Zbliża się chwila wyzwolenia!

W istocie, plac przed gmachem i sąsiednie ulice wypełniły się trzema tysiącami ludzi.

Wprost okien Akademii kompania piechoty pełniąca straż przednią ładowała broń. Wtem
wystąpił do przodu komisarz policji przepasany trójbarwną szarfą, skinieniem uciszył
doboszy, po czym zawołał:

– W imię prawa, poddajcie się!
– Ależ panie komisarzu – odkrzyknął z okna pan przewodniczący – po cóż mielibyśmy się

poddawać. Każ pan lepiej drzwi otworzyć!

Wówczas komisarz dał znak ślusarzom, przezornie zabranym z sobą, i kazał im

oswobodzić drzwi wejściowe zabarykadowane przez woźnego, który chciał uniemożliwić
tygrysicy przejście.

Kiedy rozkaz został wykonany, oficer dowodzący kompanią piechoty zawołał:
– Gotuj broń! Cel! – i szykował się rozstrzelać tygrysicę, skoro tylko ta się pokaże.
– Możecie wychodzić, panowie – odezwał się Korkoran do uczonych. – Kiedy będziecie

już bezpieczni, wówczas ja ten gmach opuszczę. Luiza zaś wyjdzie ostatnia. Nie bójcie się
niczego.

– Tylko bądź pan ostrożny, kapitanie – rzekł przewodniczący i na pożegnanie uścisnął mu

dłoń.

Akademicy spiesznie opuszczali aulę, a Luiza wiodła za nimi zdziwionym spojrzeniem i

odprowadziłaby ich chętnie, gdyby nie to, że kapitan ją powstrzymał. Skoro tylko zostali sam
na sam w siedzibie Akademii, Korkoran kazał tygrysicy powrócić na salę obrad, sam zaś
wyszedł na schody przed gmachem i tak oto odezwał się do komisarza:

– Panie komisarzu, jeżeli dasz mi pan obietnicę, że zwierzęciu nie stanie się krzywda,

gotów jestem wyprowadzić je nie zakłócając, publicznego porządku. Udamy się wprost na
parostatek zakotwiczony na Rodanie, gdzie zamknę Luizę w mej kajucie. Nie będzie
wówczas nikomu zawadzać ani też nikogo niepokoić.

– Nie, nie! Śmierć tygrysowi! – zakrzyknął tłum, który radował się już na myśl, że dane

mu będzie widzieć polowanie na tygrysa.

– Odstąp pan! – zawołał komisarz.
Korkoran ponowił prośbę, lecz postawa oficera była nieprzejednana. I wówczas wydało

się, że młodzieniec z Saint–Malo powziął decyzję. Pochylił się nad Luizą i objął ją czule.
Można by sądzić, iż szepcze jej do ucha.

– Hejże! dosyć tych czułości! – odezwał się oficer. Korkoran popatrzył nań z miną, która

nie wróżyła nic dobrego.

– Jestem gotów – rzekł na koniec – zechciejcie tylko, panowie, wstrzymać się, póki nie

odejdę na odległość strzału. Patrzeć na śmierć mej jedynej przyjaciółki to byłoby zbyt
bolesne!

Uznano, że to żądanie nie pozbawione jest słuszności, a nawet ten i ów zaczął się

background image

16

dopytywać o losy Luizy. Tak więc Korkoran bez przeszkód zszedł ze schodów, gdy
tymczasem tygrysica, przycupnąwszy za drzwiami auli, śledziła, jak się oddala, lecz nie
wychylała głowy. Podejrzewała, rzekłbyś, grożące niebezpieczeństwo. Nastąpił pełen
napięcia moment oczekiwania.

Korkoran minął był właśnie kompanię piechoty, gdy wtem odwrócił się raptownie i po

trzykroć zawołał:

– Luiza! Luiza! Luiza!
Na ten zew tygrysica skoczyła z takim rozmachem, że wylądowała u stóp schodów.
Nim jeszcze oficer zdążył krzyknąć ,,ognia!", przesadziła ponad głowami żołnierzy i

pokłusowała za Korkoranem.

Tłum ogarnęła panika. Rozległy się okrzyki:
– Pal! Do kroćset, pal!
Lecz już oficer kazał zabezpieczyć broń. Jeśliby bowiem otworzono ogień do zwierzęcia,

niechybnie z pięćdziesiąt osób zostałoby rannych lub zabitych. Tak więc skończyło się na
tym, że pościg odprowadził Korkorana i Luizę aż do portu, gdzie ci dwoje, zgodnie z
obietnicą kapitana, spokojnie wsiedli na parostatek.

Nazajutrz, przybywszy do Marsylii, kapitan Korkoran oczekiwał na instrukcje Akademii

Nauk w Lyonie. Były to instrukcje zredagowane przez samego nieustającego sekretarza, a
zasługiwały na to, ażeby je przekazać licznym późniejszym pokoleniom. Niestety, wskutek
nieszczęśliwego przypadku kapitan, później już, zmuszony był wrzucić je w ogień, tak że
jedynie czyny dzielnego syna Saint–Malo pozwalają domyślać się treści tych dokumentów.
Dość zresztą, gdy powiemy, iż godne były uczonej Akademii, która je wysłała, i sławnego
podróżnika, dla którego były przeznaczone.

background image

17

IV. O TYM, JAK LUIZA

POKRZYŻOWAŁA PLANY

PRZENIEWIERCY

Lord Henryk Braddock, gubernator generalny Hindustanu, do pułkownika Barclaya,

rezydenta przy osobie Holkara, księcia Maratów, w Bhagawapurze nad Narbadą:

Kalkuta, l stycznia 1857 roku

Z wielu źródeł mi donoszą, iż jakoweś sprzysiężenie przeciwko nam się gotuje; zauważono

oznaki tajemnego porozumienia w Luknowie, Potnie, Benaresie, w Delhi, u Radżaputów. a
nawet u Sikhów.

Jeżeliby rewolta wybuchła i ogarnęła księstwa Maratów, całe Indie w ciągu trzech tygodni

stanęłyby w ogniu walki. Otóż należy tego uniknąć za wszelką cenę.

Otrzymawszy niniejsze pismo, winieneś pan pod jakimkolwiek pretekstem nakłonić

Holkara, ażeby rozbroił swe warownie i oddał nam w posiadanie swe armaty, strzelby,
amunicję, jak również swój skarbiec.

Tym sposobem nie będzie mógł działać nam na szkodę, skarbiec zaś jego posłuży jako

zastaw, gdyby mimo tych środków ostrożności zechciał się ważyć na jakiś szaleńczy krok.
Skarb Kompanii stoi pustką i taki zasiłek byłby dla niego wielce pożyteczny.

Jeśliby zaś Holkar odmówił, będzie to znaczyło, iż kryje złe zamiary i niegodzien jest

żadnych względów. W takim przypadku obejmujesz pan dowództwo trzynastego, piętnastego i
trzydziestego pierwszego regimentu piechoty europejskiej, które wraz z czterema lub pięcioma
regimentami kawalerii tubylczej i piechoty sipajów

8

odda pod pańskie rozkazy sir William

Maxwell, gubernator Bombaju. Przystąpisz pan wówczas do oblężenia Bhagawapuru, jeśliby
zaś Holkar próbował układów, możesz pan z nim paktować jedynie w skrytości. Najlepiej by
było, gdyby padł w oblężeniu tak jak Tipu–Sahib,

9

Kompania Indyjska

10

ma już bowiem dość

tych krnąbrnych wasali. Nadto nie bylibyśmy zmuszeni wypłacać żołdu ludziom, którym po
wszystkie czasy pozostaniemy nienawistni.

W końcu zdaję się na pańską roztropność, lecz zalecam pośpiech, albowiem obawiamy się

rozruchów. Gdyby zaś miało dojść do rebelii, winniśmy zawczasu pozbawić buntowników ich
przywódców i oręża.

Lord Henryk Braddock, generalny gubernator

Pułkownik Barclay, rezydent angielski, do księcia Holkara:

8

Sipaje – indyjscy żołnierze.

9

Tipu-Sahib (1751-1799) – władca południowoindyjskiego księstwa Majsur.

10

Kompania Wschodnioindyjska – angielska kompania handlowa, która po podboju Indii w XVIII-XIX wieku

sprawowała tam władzę administracyjną i polityczną.

background image

18

Bhagawapur, 18 stycznia 1857 roku

Niżej podpisany czuje się w obowiązku uprzedzić Jego Wysokość księcia Holkara, że

doszło do jego uszu, iż rzeczony książę rozkazał wymierzyć pięćdziesiąt cięgów swemu
pierwszemu ministrowi Rao, jakkolwiek żaden postępek, o którym niżej podpisanemu byłoby
wiadomo, nie usprawiedliwia tak surowego traktowania.

Niżej podpisany winien ponadto uprzedzić Wasza Wysokość, iż do twierdzy Bhagawapur

wielokroć wjeżdżały nocą ciężko ładowne wozy, z pewnych zaś oznak, które jednakże zostaną
przemilczane, wynika, iż na owych wozach złożono stosy broni, prowiantów i amunicji.

Jest to sprzeczne z warunkami układu i może jedynie wzbudzić uzasadnione podejrzenia

wielce szanownej i potężnej Kompanii Indyjskiej.

W wyniku czego, stosownie do rozkazów generalnego gubernatora, niżej podpisany, nie

zamierzając bynajmniej pozbawić księcia Holkara władzy, przeciw której zresztą cały kraj
powstaje, otóż niżej podpisany zechce tym razem nie dać posłuchu nazbyt może skwapliwym
meldunkom i umożliwi księciu Holkarowi oczyszczenie się z zarzutów. W tym celu niechaj
Wasza Wysokość zechce łaskawie przekazać do rąk niżej podpisanego swą amunicję, strzelby
i działa, jak również swój osobisty skarbiec; wszystko to przesłane zostanie do Kalkuty, gdzie
pod tymczasową pieczą generalnego gubernatora czekać będzie chwili, gdy Wasza Wysokość
dostarczy gubernatorowi niezbitych dowodów swej niewinności.

Nadto wzywa się rzeczonego księcia Holkara, ażeby oddał w ręce niżej podpisanego swą

jedyną córkę Sitę, która w asyście, licznego orszaku i z należytymi jej urodzeniu honorami
zawiedziona będzie do Kalkuty. Owe posunięcia zapewnią Waszej Wysokości nieustającą
życzliwość i poparcie wielce szanownej i potężnej Kompanii Indyjskiej.

Pułkownik Barclay

Książę Holkar do pana rezydenta, pułkownika Barclaya:

Ja niżej podpisany czuję się w obowiązku prosić pułkownika Barclaya, ażeby łaskawie

zechciał opuścić Bhagawapur bez zwłoki, gdyż w przeciwnym razie, zanim dwadzieścia cztery
godziny upłyną, może z rozkazu tu podpisanego mieć uciętą głowę.

Książę Holkar, maharadża

Pułkownik Barclay do lorda Henryka Braddocka, generalnego gubernatora:

Milordzie!

Pozwalam sobie przekazać Waszej Wielmożności kopię pisma, które wedle rozkazu

przesłałem był do księcia Holkara, jak również odpowiedź rzeczonego księcia.

W tej właśnie chwili udaję się do Bombaju, gdzie stosownie do rozkazów Waszej

Wielmożności obejmę dowództwo sił zbrojnych, które winny przywieść Holkara do
opamiętania.

Pułkownik Barclay

I oto minęło sześć tygodni, odkąd książę Holkar, pułkownik Barclay oraz lord Henryk

Braddock wymienili pomiędzy sobą wyżej przytoczone pisma.

Na wierzchołku najwyższej z wież zamku nad rzeką Narbadą spoczywał książę Holkar na

perskim dywanie i w głębokim zamyśleniu spoglądał na niebotyczne szczyty gór Windhaja,

background image

19

równie odwiecznych jak bóg Brahma. U boku księcia siedziała jedynie jego córka, piękna
Sita, i z oczu ojca starała się wyczytać wszystkie jego myśli.

Holkar był to starzec szlachetnego rodu czystej krwi hinduskiej, potomek owych książąt

marackich, co toczyli z Anglikami walki o władzę w Indiach. Szczęśliwy przypadek pozwolił
jego przodkom uniknąć podbojów Persów i Mongołów, Ukryci w swych górach, strzegli
wiary Brahmy. Sam zaś książę Holkar szczycił się, iż jest w prostej linii potomkiem
najznakomitszego z pradawnych bohaterów, królewicza Ramy, który wsławił się
zwycięstwem nad Rawaną. Przez cześć dla swego szczytnego pochodzenia nadał córce imię
Sita.

11

W dawnych czasach Holkar toczył wojny z Anglikami. Kiedy był jeszcze zupełnie młody,

ojciec jego zginął w walce, Holkar zaś przejął spuściznę po przodkach, lecz stał się lennikiem
Anglików. W ciągu lat trzydziestu żywił nadzieję, że doczeka się dnia zemsty. Lecz kiedy
broda mu zbielała, kiedy dwaj synowie zmarli bezpotomnie, pozostało mu tylko jedno
pragnienie: dożyć dni w pokoju i przekazać księstwo swej jedynej córce.

Dochodziła godzina piąta po południu. Cisza zapadła w Bhagawapurze, stolicy księstwa

Holkara. Wpatrzone w horyzont, czuwały straże. Żołnierze przykucnąwszy grali w szachy bez
słowa. Dla utrzymania ładu krążyli po ulicach konni oficerowie, uzbrojeni w długie bułaty.
Na ich widok przechodnie w milczeniu schylali głowy. Rzekłbyś, śmiertelna trwoga
owładnęła miastem. Nawet książę Holkar był zgnębiony. Przeczuwał nadciągającą burzę. Od
dawna było mu wiadomo, że Anglicy chcą złupić jego dobra, i myśl o przyszłości córki
napełniała go rozpaczą. Co do siebie zaś, to w zupełności zdawał się na wolę Brahmy, gotów
powrócić na łono Najwyższej Istoty i odnaleźć Najwyższą Substancję Bytu. Lecz z tym, że
zostawi córkę bez żadnej ostoi, nie mógł się pogodzić.

– Niech się dzieje wola Brahmy! – rzekł wreszcie w odpowiedzi na swe rozmyślania.
– O czym myślisz, mój ojcze? – spytała księżniczka Sita.
Od przylądka Komoryn aż po Himalaje próżno by szukać tak ładnej dziewczyny. Miała

smukłość drzewa palmowego, a jej oczy przypominały kwiaty lotosu. Nadto skończyła
właśnie lat piętnaście, a jest to wiek, kiedy dziewczęta hinduskie osiągają szczyt urody.

– O radości moich oczu! – odparł jej Holkar – o moja ostatnia miłości ziemska! Myślę oto,

ze przeklęty był dzień twych urodzin, przyjdzie mi bowiem umrzeć i zostawić cię w rękach
nieprzyjaciół,

– Czyż więc nie masz, ojcze, żadnej nadziei na zwycięstwo?
– Jeżelibym nawet miał taką nadzieję, czy łudzisz się, że mógłbym udzielić jej

żołnierzom? Nasi bramini drżą na sam widok tych ludzi nieczystych, co pożerają święte
krowy i karmią się surowym mięsem i krwią. Och! Czemuż nie umarłem wówczas, gdy mój
najstarszy syn żegnał się z tym światem! Nie musiałbym patrzeć, jak wali się w gruzy
wszystko, co mi drogie.

– Zapominasz o mnie, ojcze – rzekła Sita wstając i obejmując rękoma szyję starca.
– O nie, pamiętam o tobie, drogie dziecko, lecz twój los napełnia mnie większą trwogą niż

los twoich braci wówczas, gdy groziła im śmierć. Doniesiono mi dzisiaj, że pułkownik
Barclay na czele swych wojsk zmierza doliną Narbady. Dzieli go od nas siedem mil, czyli
dwa dni drogi, albowiem ci ludzie gnuśnej rasy wloką za sobą tak wiele bydła, furażu, armat i
wszelkiej broni, że nie są zdolni zrobić więcej niż dwie, trzy mile dziennie. Na nieszczęście,
zważywszy, że nie mogę pokładać zaufania w mych żołnierzach, nie odważę się wydać im
walki nad Narbadą. Mam bowiem w podejrzeniu tego nędznika Rao, który chyba knuje
przeciwko mnie zdradę. O, gdybym tylko miał dowody, nieszczęśnik drogo by zapłacił za to
przeniewierstwo! Lecz cóż to za parostatek widzę u zakrętu rzeki? – ciągnął Holkar badając
przez lunetę horyzont. – Czyżby to już były przednie straże Barclaya?

W tejże chwili rozbrzmiał huk armatniego wystrzału. To artylerzysta z warowni dał ognia

11

Legendarny indyjski król Rama pokonał olbrzyma Rawanę, który porwał jego żoną Sitę.

background image

20

w kierunku statku, uprzedzając go, że winien opuścić kotwicę. Kula śmignęła nad parowcem i
z sykiem zagłębiła się w falach rzeki.

Na ten znak kapitan parostatku wciągnął na maszt trójbarwną banderę i pozostawiwszy

wyzwanie bez odpowiedzi podpłynął do brzegu. Zaskoczeni Hindusi pozwolili mu wykonać
ten manewr i kapitan, którym był znany nam młodzieniec z Saint–Malo, stanął na lądzie, po
czym z buńczuczną miną udał się ku wrotom zamku. Sierżant i kilku żołnierzy chcieli
skrzyżowanymi bagnetami zagrodzić mu przejście, lecz Korkoran, głuchy na pytania i
pogróżki (jakkolwiek świetnie rozumiał tubylczą mowę), obrócił się z wolna i przytknął do
ust gwizdek, który nosił u pasa.

Przenikliwy odgłos świstawki przejął obecnych dreszczem, a ów dreszcz zmienił się w

trwogę, gdy na pokładzie statku ukazała się potężna tygrysica i na zew gwizdka jęła wydawać
groźne pomruki.

– Luiza, do mnie! – zakrzyknął Korkoran i gwizdnął po raz wtóry.
Na ten ponowny zew tygrysica skoczyła z parostatku na brzeg, gdzie Korkoran ukończył

był właśnie cumowanie. W jednej chwili oficerowie, żołnierze, kanonierzy, piechurzy, gapie,
mężczyźni, kobiety i dzieci rozbiegli się we wszystkich kierunkach, przy Korkoranie zaś
pozostał jedynie niefortunny dowódca straży, ten, który oddał był strzał do parostatku, a
którego teraz pan kapitan schwycił za kark.

– Puść mnie! – wołał Hindus. – Puść, bo przywołam straże!
– Jeślibyś chociaż krok uczynił bez mej zgody – odparł Korkoran – dam cię Luizie na

kolację.

Na tę pogróżkę nieszczęsny oficer stał się potulny i łagodny jak baranek i tak przemówił:
– O władco potężny, choć nieznany, powstrzymaj to zwierzę, bo śmierć mnie czeka.
I rzeczywiście, Luiza, od dłuższego czasu pozbawiona świeżego mięsa, krążyła wokół

Hindusa z wygłodniałą miną. Wyglądał smakowicie, wiek miał odpowiedni, tuszę właściwą,
nadto musiał być kruchy i tłuściutki, słowem w sam raz.

Szczęściem Korkoran dodał mu odwagi.
– W jakim stopniu służysz? – zapytał.
– Jestem porucznikiem, wielmożny panie – odparł Hindus.
– Prowadź mnie do zamku księcia Holkara.
– Z pańską... towarzyszką? – spytał Hindus z wahaniem.
– Do kroćset! – odparł Korkoran – czyżbyś myślał, że stając u dworu będę się wstydził

przyjaciół?

„O Brahmo, o Buddo! – rozmyślał biedny Hindus – co mnie podkusiło, żeby strzelać do

tego parostatku, mimo iż nie żywił żadnych złych zamiarów? Po cóż pytałem obcego o
nazwisko, chociaż nie odezwał się do mnie słowem? O niezwyciężony Ramo! Użycz, mi swej
siły i swego łuku, ażebym mógł przeszyć Luizę strzałą! Użycz mi swej chyżości, ażebym
zdołał wziąć nogi za pas i znaleźć schronienie we własnym domu!"

– No jak tam? – zapytał Korkoran. – Skończyłeś swoje medytacje? Bo Luiza się

niecierpliwi.

– Wielmożny panie – odparł Hindus —jeżelibym zawiódł cię do pałacu księcia Holkara z

tygrysicą depczącą tobie, a raczej (niestety!) depczącą mnie po piętach, książę rozkaże wbić
cię na pal.

– Takie jest twoje zdanie? – spytał Korkoran.
– Czy takie jest moje zdanie? Ależ panie wielmożny, książę Holkar nigdy nie rozpocznie

swych wieczornych modłów, jeżeli w ciągu dnia nie kazał wbić na pal przynajmniej sześciu
ludzi.

– O, książę Holkar zaczyna mi się podobać... Powziąłem decyzję. Zobaczymy, który z nas

dwóch każe pierwszy wbić drugiego na pal...

– Panie wielmożny, książę bez wątpienia zacznie ode mnie.

background image

21

– Dość wykrętów! Naprzód albo poślę Luizę w ślad za tobą!
Ta pogróżka przywróciła Hindusowi odwagę. Prawdę rzekłszy, nie był całkowicie pewien,

czy Holkar rozkaże wbić go na pal, gdy tymczasem tu, zaledwie o sześć cali, widział zęby i
pazury Luizy. Wzniósł zatem w głębi duszy ostatnią modlitwę do Brahmy, po czym szparko
skierował się ku wrotom zamku. Tuż za nim podążał Korkoran z Luizą, która niczym chart
spragniony zabawy skakała radośnie u boku swego pana.

Dzięki tej podwójnej eskorcie Korkoran bez obawy wszedł do zamku. Wszyscy ustępowali

mu z drogi. Skoro jednak znalazł się u stóp wieży, gdzie przebywał Holkar ze swą córką,
Hindus stanął i nie chciał iść dalej.

– Panie wielmożny – powiedział – jeżeli wejdę z tobą, zginę bez wątpienia. Zanim zdążę

wymówić słowo w swej obronie, Holkar każe ściąć mi głowę. Ty zaś, panie, skoro obstajesz
przy swym zuchwałym zamiarze...

– Dobrze już, dobrze. Holkar nie jest tak okrutny, jak o nim mówią, i jestem przekonany,

że niczego nie odmówi mojej drogiej Luizie. Z tobą to inna sprawa. Zmykaj, tchórzu!

– Panie wielmożny – odezwał się Hindus z pokorą – żadna inna głowa nie będzie leżeć na

mych barkach tak dobrze jak moja własna, a co więcej, nie znam maści, którą mógłbym ją
przykleić, gdyby Jego Książęca Wysokość raczył ją ściąć. Niech Brahma i Budda będą z
tobą!

To mówiąc rzucił się do ucieczki. Korkoran nie próbował go powstrzymać i bez dalszej

zwłoki przemierzył dwieście pięćdziesiąt stopni wiodących na taras, z którego książę Holkar
chłonął spokój doliny Narbady.

Luiza szła przed swym panem i pierwsza ukazała się na tarasie. Na jej widok księżniczka

Sita wydała okrzyk trwogi, książę zaś zerwał się, wyszarpnął pistolet zza pasa i wystrzelił.
Szczęściem kula uderzyła w mur, spłaszczyła się i trafiła rykoszetem w Korkorana, który
postępował tuż za Luizą. Kapitan dostał lekki postrzał w rękę.

– Ależ Wasza Wysokość porywczy! – zawołał Korkoran nie bacząc na powyższe zajście. –

Luiza, do mnie!

Był czas najwyższy, ażeby pohamować tygrysicę, która właśnie gotowała się do skoku na

wroga, zamierzając poszarpać go na kawałki.

– Do mnie, moja miła – powtórzył Korkoran. – O tu, dobrze... Połóż mi się u nóg.

Doskonale! A teraz poczołgaj się ku księżniczce i złóż jej uszanowanie... Nie obawiaj się,
pani, Luiza jest łagodna jak baranek. Chce cię przeprosić za chwilę trwogi. Luizo, moja
droga, przeproś księżniczkę.

Luiza spełniła polecenie, Sita zaś pogładziła ją łagodnie ręką, co wydawało się wielce

schlebiać tygrysicy.

Holkar tymczasem trwał w pozycji obronnej.
– Ktoś ty? – spytał wyniośle. – W jaki sposób dotarłeś aż tutaj? Był żebym zdradzony

przez własnych poddanych i wydany Anglikom?

– Wasza Wysokość nie został zdradzony – odrzekł łagodnie Korkoran. – Co do mnie zaś,

to wdzięczny jestem Opatrzności za to, że stworzyła mnie Bretończykiem i że nazywam się
Korkoran, jak również za to, że nie każe mi być Anglikiem.

Holkar w milczeniu ujął młoteczek ze srebra i uderzył w gong.
Nikt się nie stawił na to wezwanie.
– Wasza Wysokość – rzekł z uśmiechem Korkoran – nie ma tu nikogo dość blisko, ażeby

Waszą Książęcą Mość usłyszeć, albowiem na widok Luizy wszyscy rzucili się do ucieczki.
Niech się jednak książę uspokoi; Luiza odebrała dobre wychowanie i umie się zachować...
Jakiej ż to zdrady Wasza Wysokość się lęka?

– Skoro nie jesteś pan Anglikiem – odparł Holkar kim pan się mienisz i skąd przybywasz?
– Wasza Wysokość – rzekł Korkoran – oprócz Hindusów są na tym świecie dwa rodzaje

ludzi: Francuzi i Anglicy. Jedni bardziej łakną pochwał, drudzy złota, za to jednakowo są

background image

22

zaczepni i jednakowo skłonni mieszać się nieproszeni w nie swoje sprawy. Należę do tych
pierwszych. Jestem kapitan Korkoran.

– Co!? – zawołał Holkar. – Jesteś pan owym sławnym kapitanem, co dowodził „Synem

Burzy”?

– Sławny czy nie, jestem kapitan Korkoran – odparł Bretończyk.
– I to pan – pytał dalej Holkar – zostałeś napadnięty koło Singapuru przez dwustu

malajskich piratów, których strąciłeś pan w morze mając zaledwie dwunastu ludzi załogi?

– Tak, to ja – odrzekł Korkoran. – Gdzie Wasza Wysokość czytał o tym wydarzeniu?
– W Bombay Times. Te niecnoty Anglicy pierwsi wiedzą o wszystkim, co się dzieje na

oceanie. W swoim czasie chcieli nawet wmówić, żeś jest pan Anglikiem.

– Ja Anglikiem?! – zakrzyknął Korkoran oburzony.
– Tak, lecz prawie natychmiast sprostowano pomyłkę. Jak zapewne panu wiadomo,

dwunastu spośród tych nędzników malajskich zawisło na stryczku. Trzynasty wszakże zdołał
umknąć, w chwili gdy wiedziono go na szubienicę, zaszył się wśród uliczek Singapuru i krył
się tam czas jakiś, po czym załadowawszy się na statek chiński dopłynął do Kalkuty, skąd
przybył do mnie szukać schronienia. To Hindus, muzułmanin. On to mi opowiadał, w jakich
okolicznościach zetknął się był z panem oko w oko. Lecz poczekaj pan, oto i on.

I rzeczywiście, w tej właśnie chwili jakiś niewolnik ukazał się na progu. Był to mężczyzna

wysoki, urodziwy, a nawet piękny w europejskim rozumieniu, ale budowy raczej wątłej,
świadczącej bardziej o zręczności niż o sile.

Na widok Korkorana, zwłaszcza zaś na widok Luizy, która ryknęła groźnie, niewolnik

przejawił chęć ucieczki, lecz Holkar go powstrzymał.

– Ali! – krzyknął za nim.
– Najjaśniejszy Panie?
– Przypatrz się bacznie temu cudzoziemcowi o białej twarzy. Znasz go?
Ali zbliżył się z wyrazem wahania, lecz gdy tylko spojrzał na Korkorana, zawołał:
– Panie miłościwy! To on!
– Kto?
– Kapitan! A oto i ona! – dodał wskazując tygrysicę. – O, Wasza Dostojność! Uchroń mnie

od zguby!

– Cóż to? – zapytał Korkoran wesoło – czyżbyś żywił urazę do mnie i do Luizy? Posłuchaj

no, mój drogi. O mały włos nie zostałeś powieszony. Pętla już, już miała się zacisnąć na twej
szyi, kiedy zdołałeś ocalić głowę. I o to nie mam do ciebie żalu, lecz uważam, że książę
Holkar, skoro lubi szubieniczników, dobrze uczynił przyjmując cię do służby.

– Hejże! – przerwał mu Holkar okrzykiem. – Na ulicach mej stolicy jakiś nieład aż stąd

jest widoczny. Co znaczą te krzyki i strzały, to bicie w bębny?

– Najjaśniejszy Panie – odezwał się Ali – przychodzę tu nie wezwany dlatego właśnie, że

chcę uprzedzić Waszą Dostojność. Oto kiedy kapitan Korkoran wysiadł na ląd, mniemano, iż
to wysłannik Anglików. I wówczas Rao, były minister Waszej Dostojności, rozpuścił
pogłoski, jakoby Wasza Dostojność padł, zabity strzałem pistoletowym, i jakoby armia
angielska była o dwie mile od miasta. Zdołał podburzyć część wojska i rozpowiada o swoich
prawach do korony.

– Och! Zaprzedaniec! – zawołał książę. – Rozkażę wbić go na pal.
– Lecz tymczasem Rao głosi, że ma poparcie Anglików, i przystąpił już do oblężenia

zamku.

– Ho, ho! – odezwał się Korkoran – sytuacja staje się ciekawa.
Aż do tej chwili piękna Sita nie odezwała się słowem, lecz teraz, znajdując ojca w

niebezpieczeństwie, podbiegła do kapitana i ująwszy jego dłonie, rzekła z oczyma pełnymi
łez:

– Ratuj go, panie!

background image

23

– Do kroćset! Jakże mógłbym oprzeć się prośbom i łzom dwojga tak pięknych oczu!

Wasza Wysokość, czy możesz dać mi szpicrutę i rewolwer? Tak uzbrojony wezmę
odpowiedzialność za wszystko, a w szczególności za tego przeniewiercę Rao.

Zaraz też Ali przyniósł rewolwer i szpicrutę, po czym książę, kapitan i niewolnik zeszli w

dół po schodach, gdy tymczasem Sita, upadłszy na twarz, błagała Brahmę, ażeby zechciał
wziąć w opiekę jej obrońców.

Szczupła gromadka żołnierzy broniła wejścia do zamku i zdawało się, że lada chwila

ustąpi pod naporem ciżby. Wydając buntownicze okrzyki, trzy regimenty sipajów oblegały
wrota pod wodzą Rao, który dosiadłszy konia podburzał do szturmu. Zewsząd z sykiem
padały kule; buntownicy toczyli działa zamierzając wyważyć drzwi. Korkoran pojął, że nie
ma chwili do stracenia.

– Otwórzcie wrota! – zawołał. – Odpowiadam za wszystko!
Buńczuczna mina Korkorana przywróciła ufność księciu Holkarowi. Rozkazał otworzyć

wrota, co tak dalece zdumiało sipajów, że w obawie zasadzki mimowolnie zaczęli się cofać.
Zaraz też strzelanina ustała i wielka cisza owładnęła placem.

Korkoran zapytał donośnie:
– Gdzie jest pan Rao?
– Oto ja – rzekł Rao i w asyście swego sztabu podjechał konno. – Czy książę Holkar

poddaje się dobrowolnie?

– Do kroćset! – zawołał Korkoran. – Ten ma czelność!
I w tej samej chwili gwizdnął z cicha. Na ten zew ukazała się Luiza.
– Moja droga – powiedział Korkoran. – Zdejmij no tego pana z konia i przynieś mi go

tutaj, lecz nie wyrządź mu żadnej krzywdy. Ujmiesz go ostrożnie między górną a dolną
szczękę, tak by nie połamać kości i nie podrzeć skóry. Pojęłaś mnie, kochanie?

Przy tych słowach wskazywał nieszczęsnego Rao, który też pragnął natychmiast zawrócić,

tylko że koń jego zaczął wierzgać i stawać dęba. Konie sztabowe były tak samo niespokojne i
oficerowie zawrócili co prędzej, bojąc się, że Luiza pomyli ich z Rao. W nieładzie puścili się
cwałem pomiędzy szeregami piechoty.

Rao z wielką chęcią poszedłby w ich ślady, lecz los mu zabronił. Luiza bowiem wskoczyła

na grzbiet jego konia, chwyciła: nieszczęśnika za pas i skacząc na ziemię wysadziła z siodła.
Po czym – na wzór kota, co złapaną mysz trzyma w pysku, lecz nie chce od razu jej zadusić –
złożyła na wpół zemdlonego Rao u stóp kapitana.

– Doskonale, moja droga – powiedział Korkoran serdecznie. – Dam ci cukru na kolację.

Ali, rozbrój tego nikczemnika i weź go do niewoli, ja zaś tymczasem przemówię do tych
nierozumnych ludzi.

Po czym ze szpicrutą w ręku zbliżył się na odległość pięciu kroków do pierwszego szeregu

sipajów, mimo iż trzymali strzelby nabite i gotowe do strzału, i zapytał:

– Czy który z was miałby ochotę zostać powieszony, wbity na pal, ścięty, żywcem odarty

ze skóry lub też wydany tygrysicy? Nikt nie odpowiada.

W istocie, panowała powszechna trwoga. Już sam widok kapitana, który zdawał się spadać

z nieba, wprawił w zdumienie zabobonnych Hindusów, jeszcze bardziej zaś przeraziły ich
zęby i pazury Luizy. A w końcu w imię czego i przeciw komu mieliby się buntować, skoro
Rao był w rękach Holkara? Tak więc wszyscy skwapliwie zakrzyknęli:

– Wiwat książę Holkar!
– Znakomicie – rzekł Korkoran – widzę, że dochowacie wiary swemu prawowitemu

władcy. A teraz wracajcie w spokoju do koszar; gdybym wszak usłyszał, że któryś z was
próbuje szemrać, dam go Luizie na śniadanie. Dobranoc, moi drodzy. My zaś, Wasza
Wysokość, chodźmy na wieczerzę.

background image

24

V. KORKORAN GOŚCIEM HOLKARA

I NADOBNEJ SITY

Pod gwiaździstą kopułą nieba na wewnętrznym dziedzińcu nakryto do stołu w bliskości

fontanny rzeźwiącej powietrze. Przy stole, na modłę europejską, zasiedli: książę Holkar, jego
córka o oczach podobnych do kwiatu lotosu oraz kapitan Korkoran. Dwudziestu służących
podawało im potrawy i zbierało naczynia. Biesiadnicy jedli w milczeniu i z powagą, jak
przystało władcom Azji.

Tuż obok, pomiędzy swoim panem a księżniczką, leżała Luiza i przyjmując z ich rąk

strawę, spoglądała przyjaźnie to na Sitę, to na Korkorana. Księżniczka, wdzięczna za oddaną
przysługę i dumna z uległości tygrysicy, obdarzała ją szczodrze słodyczami i pochlebstwami
niczym charta ulubieńca. Luiza, dość bystra, ażeby ocenić szlachetność jej intencji, w
przypływie wdzięczności łagodnie machała ogonem i z rozkoszą prężyła kark, kiedy
dziewczę kładło dłoń na łbie swej nowej towarzyszki.

W końcu Holkar dał znak i niewolnicy usunęli się, pozostawiając go sam na sam z córką i

Korkoranem.

– Kapitanie – przemówił Holkar i wyciągnął rękę ku niemu. – Ocaliłeś mi życie i koronę.

Jakże zdołam ci się odwdzięczyć? Korkoran, zdumiony, uniósł głowę.

– Ależ książę – odezwał się – przysługa, którą wyświadczyłem Waszej Wysokości, tak jest

skromna, że pragnąłbym nie mówić o niej więcej. Tak czy inaczej, największy udział
przypada tu Luizie, która przejawiła takt i subtelność godne najwyższej pochwały. Prawie że
nie jadła śniadania. Była głodna. Jakkolwiek jest tygrysicą, była w pieskim nastroju. Nadto
Wasza Wysokość strzelił do niej z pistoletu. Nie robię tu wymówki, gdyż był to wynik
pomyłki wielce usprawiedliwionej. Książę chybił i Luiza szybko mogła się uwinąć z Waszą
Wysokością. Umiała wszak pohamować apetyt i poskromić swe krwiożercze instynkty, co nie
jest rzeczą błahą, gdy się zważy, jak kiepskie wychowanie odebrała w dżunglach Jawy. I oto
kiedy tak sprawy stoją, pewien niegodziwiec podburza sipajów przeciwko Waszej Wysokości
(co jak mi się wydaje, nie jest nazbyt trudne). Wówczas Wasza Wysokość chce wyjść z
pałacu, aby znaleźć pewną zgubę, lecz Luiza, w przeczuciu tych zamiarów, rzuca się na
wroga, chwyta nieszczęsnego Rao z tyłu, w okolicy pasa, na skutek czego biedak nie zdoła
chyba nigdy usiąść, i składa go u stóp Waszej Wysokości. Doprawdy, jeżeli ktokolwiek jest
tu dobroczyńcą, to tylko Luiza. Co do mnie, to jedynie postępowałem ścieżką przez nią
wytyczoną.

– Panie Korkoranie – rzekła piękna Sita – zawdzięczam ci życie i cześć. Nigdy ci tego nie

zapomnę.

I wyciągnęła do kapitana dłoń, którą ten ujął i z szacunkiem pocałował.
– Kapitanie – powiedział Holkar – wiem, że jesteś synem szlachetnego narodu i że

odmówisz zapłaty za oddaną przysługę. Czyż jednak ja z kolei nie mógłbym być ci w czymś
użyteczny?

– Użyteczny? – zawołał Korkoran. – Ależ pomoc Waszej Wysokości jest dla mnie wprost

niezbędna. Muszę bowiem wyznać, że przybyłem tu w poszukiwaniu pewnego starego
rękopisu; na samą myśl o nim wszyscy uczeni Francji i Anglii drżą z radości. Trzeba też

background image

25

księciu wiedzieć, że na moją wyprawę łoży Akademia Nauk w Lyonie, tak więc Luiza i ja
odbywamy podróż w służbie nauki, otoczeni opieką rządu francuskiego. Mamy pisma
polecające do wszystkich dostojników angielskich w Indiach. Również dla Waszej Wysokości
mam pismo od znakomitego Williama Barrowlinsona, przewodniczącego ,,Geographical,
Colonial, Statistical, Geological, Orographical, Hydrographical and Photographical Society" z
siedzibą w Londynie, 183, Oxford Street. Oto ów list.

To mówiąc wyjął z pugilaresu pismo zalakowane dużą czerwoną pieczęcią, zdobne herbem

uczonego baroneta i dewizą: Regi meo fidus,

12

która (jak Barrowlinson zapewnia) sięga

czasów jego dziadka, towarzysza broni Wilhelma Zdobywcy.

(I prawdę rzekłszy, sir William Barrowlinson miał sto powodów, ażeby w myśl owej

dewizy być ,,wiernym swemu królowi", albowiem rzeczony król uczynił rzeczonego
Barrowlinsona, w wieku zaledwie lat dwudziestu, jedną z najznakomitszych osobistości
Kompanii Indyjskiej oraz obdarzył go tyloma godnościami i urzędami tak znacznej wagi, że
gdyby żałosny katar żołądka nie był stanął na przeszkodzie, sir William mógłby około
trzydziestki zostać wicekrólem Indii, czyli niemal absolutnym władcą stu milionów ludzi. I
oto katar żołądka kazał mu wracać do Anglii z dożywotnią rentą trzystu tysięcy franków.
Lecz dzięki temu został członkiem Parlamentu, przełożył, jak umiał, kilkanaście stron Wed,
polecił sekretarzowi tłumaczyć dalej pod swoim nazwiskiem, łaskawie przyjął prezydenturę
„Geographical, Colonial, Statistical, Geological, Orographical, Hydrographical and
Photographical Society" oraz został członkiem korespondentem Instytutu Francuskiego).

Otóż od tego potentata pochodził list polecający, który kapitan Korkoran wręczył księciu

Holkarowi. List brzmiał, jak następuje:

Londyn... 1857

Niżej podpisany sir William Barrowlinson ma zaszczyt powiadomić Jego Wysokość księcia

Holkara o przyjeździe młodego francuskiego uczonego, pana Korkorana, który kierując się
wskazaniami Akademii Nauk w Lyonie, jak również naszymi własnymi, postawił sobie za cel
odnalezienie oryginalnego rękopisu Ramabhagawatany. Podejrzewa się, iż księga owa
została schowana w okolicy źródeł Narbady, w kryjówce, która jak mniemam, winna być
znana Jego Wysokości księciu Holkarowi lepiej niż komukolwiek. Niżej podpisany ośmiela się
tuszyć, iż zażyłe i wielce przyjazne stosunki dobrosąsiedzkie, które z dawna istniały i jak się
spodziewa, nigdy istnieć nie przestaną pomiędzy Jego Wysokością księciem Holkarem a
wielce szanowną, dostojną i niezwyciężoną Kompanią Indyjską, zobowiążą Jego Wysokość do
otoczenia wszechstronną opieką badań naukowych kapitana Korkorana, którymi obarczony
został przez Akademię Nauk w Lyonie, z upoważnienia miłościwie nam panującej Jej
Królewskiej Mości Wiktorii, pierwszej tego imienia monarchini trzech zjednoczonych
królestw. Anglii, Szkocji i Irlandii.

Z tych to przyczyn niżej podpisany sil William Barrowlinson, przewodniczący

,,Geographical, Colonial, Statistical, Geological, Orographical, Hydrographical and
Photograpbical Society", czuje się w obowiązku prosić Jego Wysokość księcia Holkara, ażeby
zechciał oddać do rozporządzenia rzeczonego kapitana wszelkie środki materialne, jak konie,
lektyki, słonie, robotnicy, jeźdźcy, sowarzy,

13

sipaje i wszystko to, czego tylko podczas

wyprawy mógłby potrzebować. Rzeczony sir William Barrowlinson, w imieniu własnym, jak
również w imieniu Akademii Nauk w Lyonie, przyrzeka pokryć wszelkie wydatki oraz spłacić
wszelkie pożyczki, których Jego Wysokość zechciałby łaskawie udzielić młodemu badaczowi.
Ponadto niżej podpisany pragnąłby powiadomić Jego Wysokość, iż może ręczyć honorem, że
wyprawa kapitana Korkorona jest i pozostanie obca wszelkiej polityce.

12

Regi meo fidus – Wierny swemu królowi (łac.).

13

Sowarzy – indyjscy służący.

background image

26

Niżej podpisany ula na koniec, iż dżentelmen, którego uniżenie pragnąłby polecić Jego

Książęcej Mości, dołoży wszelkich starań, ażeby w służbie nauki i dostojnego zgromadzenia
uczonych stać się, ku naszej chwale, chlubą narodu, którego jest synem, jak również tego,
który go popiera,

W tym przeświadczeniu niżej podpisany uniżenie a gorąco poleca się pamięci Jego

Książęcej Mości, w nadziei, że czas nie zdołał osłabić przyjaznych uczuć, którymi niegdyś
książę Holkar raczył darzyć tu podpisanego i o których tu podpisany po wszystkie czasy
zachowa w głębi serca pełne wdzięczności wspomnienie.

Sir William Barrowlinson,

baronet członek Parlamentu

Skoro tylko książę Holkar ukończył lekturę, wyciągnął dłoń do Korkorana i powiedział:
– Między nami zbyteczne są już te pisma, drogi przyjacielu, a wobec stosunków, jakie w

chwili obecnej łączą mnie i Anglików, list sir Williama Barrowlinsona nie za wiele
przyniósłby pożytku, gdyby nie to, że skądinąd wiadomo mi, kim jesteś, i że dane mi było
podziwiać twą odwagę w momencie, gdyś ratował mi życie. Na nieszczęście doniesiono mi,
że pułkownik Barclay ciągnie z wojskiem na Bhagawapur, a gdyby nawet mi nie doniesiono,
to jeszcze dziś wieczór uwiadomiłby mnie o tym Rao swoją jawną zdradą. Tak więc w twych
poszukiwaniach niewielką mogę dać ci pomoc i żywię wręcz obawę, czy moja przyjaźń nie
przyniesie ci szkody w oczach Anglików.

– Wasza Wysokość – rzekł kapitan – nie kłopocz się ani o mnie, ani o Anglików,

albowiem pułkownik Barclay, nawet jeśli ma ze sobą trzydzieści regimentów, winien
traktować mnie jak przyjaciela, W przeciwnym razie pozna siłę moich ciosów. Tak więc
bądź, książę, o mnie spokojny, gdyż to może ja zdołam być ci użyteczny i okazać pomoc w
zawarciu pokoju.

– Zawrzeć pokój z tymi barbarzyńcami! – zawołał Holkar, a w jego oczach zapaliły się

gniewne błyski. – To oni winni są śmierci mego ojca i dwu braci, oni zagrabili połowę moich
księstw i splądrowali pozostałe! O promienny Indro,

14

co przemierzasz w swym wozie

sklepienie niebieskie i niesiesz jasność do najdalszych zakątków wszechświata! Bez chwili
wahania oddałbym swe skarby i życie własne, jeśliby w zamian najmarniejszy z tych
barbarzyńców znalazł śmierć w głębinach morskich. O, przysięgam i dziś już gotów jestem
połączyć się z Najwyższą i Niezniszczalną Substancją Bytu!

– I zostawisz mnie, ojcze, samą tu na ziemi? – wtrąciła piękna Sita z nutą łagodnej

wymówki.

– Ach, przebacz mi, drogie dziecko! – zawołał starzec tuląc córkę do piersi. – Lecz na

samo wspomnienie Anglików przenika mnie zgroza. Daruj mi, kapitanie...

– Możesz, drogi gospodarzu, z całą swobodą złorzeczyć Anglikom, bo co do mnie, to

pominąwszy sir Williama Barrowlinsona, który wydaje mi się być człowiekiem zacnym, choć
nieco zbyt rozwlekłym w swych wywodach, otóż jego pominąwszy, niewiele więcej sobie
robię z Anglika niż z wędzonego śledzia lub sardynki w oliwie. Jestem Bretończykiem i
marynarzem, a. to mówi za siebie. Nie ma mowy o nadmiernych czułościach pomiędzy mną a
rasą saską.

– Sprawiasz mi radość, kapitanie – rzekł książę Holkar. – Aż początku obawiałem się, że

możesz być ich przyjacielem. Kiedy pomyślę, jaką przyszłość gotują dla Sity, krew w moich
starych żyłach zaczyna wrzeć z gniewu i chciałbym pościnać głowy wszystkim Anglikom w
Indiach... Lecz nie mówmy o tym więcej. A teraz, by ukoić wzburzenie, zechciej, droga Sito,
odczytać wyjątki jednej z owych pięknych ksiąg, co głosiły chwałę naszych dziadów i
umilały im chwile wytchnienia.

14

Indra – staroindyjski bóg nieba i burzy.

background image

27

– Czy życzysz sobie, ojcze – spytała Sita – bym odczytała ów wyjątek z Ramajany, gdzie

król Dasarata na łożu śmierci skarży się żałośnie, zgnębiony nieobecnością swego drogiego
syna Ramy, niezwyciężonego bohatera, i gdzie oskarża sam siebie, że zasłużył na tę karę
bogów popełniwszy w młodości nierozmyślne zabójstwo?

– Czytaj – odrzekł książę Holkar.
Zaraz też Sita podniosła się i odnalazłszy księgę, rozpoczęła:

Świadom, jak wprawnie strzelam z łuku, przybyłem na bezludny brzeg rzeki

Saraju, aby samym tylko słuchem się kierując ubić zwierzynę niewidoczną w mroku.
Dzierżąc napięty łuk w dłoni, ukryłem się w ciemnościach w pobliżu wodopoju,
dokąd pragnienie zwabia nocą czworonożnych mieszkańców dżungli.

Wówczas, niczym plusk słonia, co się poi, doszedł mnie odgłos wody nabieranej do

dzbana. Widać przeznaczenie zaćmiło mi rozum, kiedym w pośpiechu nasadził na
cięciwę ostrą, dobrze opatrzoną piórami strzałę i posłałem ją tam, skąd mnie ów szmer
dobiegł.

Lecz w chwili gdy strzała dosięgła celu, rozległ się drgający od żalu krzyk ludzki:
– Ach, umieram! Któż to i czemu wypuścił strzałę do mnie, pustelnika? Czyjaż to

okrutna ręka zwróciła przeciw mnie swój grot? Przybyłem nocą zaczerpnąć wody w
odludnej rzece. Kogóż mogłem tym urazić?

Na te pełne bólu słowa umysł mi się zamroczył, popełniona omyłka przejęła

trwogą. Broń wypadła mi z ręki. Pośpieszyłem ku niemu i ujrzałem nieszczęsnego
młodzieńca, odzianego w skórę antylopy. Ciężko ranny, trafiony w serce, leżał w
wodzie. Utkwił we mnie wzrok, jakby mnie pragnął zniweczyć ogniem swojej
świętości, i tak przemówił:

– Czymże ja, samotny mieszkaniec puszczy, mogłem cię obrazić, czym zasłużyłem,

że wypuszczasz ku mnie strzałę, gdy przychodzę po wodę dla ojca?

W bezludnym lesie oczekują mnie twórcy moich dni – dwoje biednych, ślepych

staruszków bez żadnego wsparcia – i żyją nadzieją mojego powrotu. Jedną strzałą,
jednym ciosem zabiłeś troje ludzi: ojca mojego, matkę i mnie. I dla jakiej że
przyczyny?

Synu Raghona, odszukaj teraz co prędzej mego ojca i donieś mu o tym

nieszczęsnym zdarzeniu, drżę bowiem z trwogi, ażeby jego przekleństwo nie
zniweczyło cię, jak ogień niweczy wyschnięty las. Ta oto ścieżka prowadzi do
pustelni ojca. Udaj się tam bezzwłocznie, lecz uprzednio wyjmij tę strzałę.

Tymi oto słowy przemawiał do mnie młodzieniec, ja zaś patrząc nań czułem

rozpacz. Potem, wpółprzytomny, ze ściśniętym sercem wyciągnąłem strzałę z piersi
młodego anachorety. Działałem jak można na j ostrożnie j, gorąco pragnąc zachować
mu życie. Lecz oddech jego wydobywał się w pełnych bólu łkaniach, skoro zaś tylko
wyjąłem grot z rany, drgawki wstrząsnęły wyczerpanym przez cierpienie synem
pustelnika; po czym, obróciwszy wkoło oczy, wydał ostatnie tchnienie.

Wówczas, wziąwszy dzban zmarłego, udałem się do samotni jego ojca, gdzie

dwoje nieszczęsnych ślepych staruszków rozmawiało o synu wyczekując na jego
powrót. Podobni ptakom o podciętych skrzydłach, nie mieli nikogo, kto by im usłużył.

Na odgłos mych kroków pustelnik powiedział:
– Synu! Czemu powracasz tak późno? Matka twoja i ja smuciliśmy się tak długą

nieobecnością. Jeżeli któremu z nas zdarzyło się uczynić ci co złego, przebacz i na
przyszłość wracaj prędzej. Od kiedy chodzić i widzieć przestałem, twoje nogi i oczy
są zarazem moje. Lecz czemu milczysz?

Na te słowa złożywszy ręce przybliżyłem się wolno do starca. Szloch uwiązł mi w

gardle, a głos skutkiem trwogi stał się drżący i zająkliwy.

background image

28

– Jestem Kchatryjczykiem – rzekłem. – Zwą mnie Dasarata. Nie jestem twoim

synem, a przychodzę tu, albowiem popełniłem straszliwą zbrodnię.

I opowiedziałem mu o śmierci młodego pustelnika.
W pierwszym momencie starzec skamieniał, rzekłbyś, na me słowa, kiedy zaś

odzyskał zmysły, tak przemówił:

– Gdybyś źle uczyniwszy nie wyznał dobrowolnie swej przewiny, kara moja

dosięgłaby ciebie i twój naród. Zniweczyłby was ogień mojej klątwy! Mocą twej
zbrodni Brahma, który niezachwianie siedzi na swym tronie, wkrótce zostałby zeń
strącony. Wrota raju zamknęłyby się dla siedmiu twoich przodków i siedmiu
potomków. Lecz ja cię nie zniweczę, boś swój cios wymierzył nieświadomie. A teraz,
okrutniku, prowadź nas tam, gdzie twoja strzała zabiła to dziecię, gdzieś złamał laskę–
przewodniczkę ślepca!

Wówczas sam jeden powiodłem ociemniałych w owo posępne miejsce, gdzie leżał

ich syn. Oboje ledwie dotknęli jego ciała; niezdolni udźwignąć tak wielkiej żałości, z
okrzykiem bólu padli na swe martwe dziecko. Matka, całując bladą twarz syna,
wydawała jęki, jak samica, której odebrano młode.

– Jadżanadatto – mówiła – czyż nie byłam ci droższa nad życie? Czemu milczysz,

dostojne dziecko, teraz, gdy masz tak długą podróż przed sobą? Jeden raz mnie
pocałuj i uściśnij – potem zaś wyruszysz. Czyżbyś, przyjacielu, miał do mnie urazę?!
Więc czemu milczysz?

A ojciec, zgnębiony, chory z rozpaczy, dotykając zesztywniałych członków syna,

skierował doń, jak do żywego, te oto smutne słowa:

– Synu, czy nie poznajesz mnie, twego ojca, którym przyszedł tu razem z matką

twoją? Wstań, zarzuć ramiona na nasze złączone szyje. Któż będzie odtąd przynosił
nam z puszczy korzonki i owoce leśne? Jakże, mój synu, ja sam ślepiec wykarmię tę
ślepą pokutnicę zgarbioną pod ciężarem lat, która jest ci matką?

Nie odchodź stąd, synu. Jutro pójdziemy razem: ty, ja i matka.

W tym miejscu piękna Sita przerwała lekturę; książę Holkar słuchał w zamyśleniu.

Korkoran, wzruszony, wpatrywał się z podziwem w uroczą i łagodną twarz młodej
dziewczyny.

Lecz zbliżała się północ i książę zamierzał właśnie pożegnać gościa, kiedy na dziedzińcu

zjawił się Ali i w milczeniu, z rękoma wzniesionymi nad głową w kształt kielicha, podszedł
ku swemu panu.

– Co tam? Z czym przychodzisz? – zapytał Holkar.
– Czy mogę mówić? – odparł niewolnik wskazując wzrokiem Korkorana, który zamierzał

wycofać się dyskretnie, lecz książę powstrzymał go tymi słowy:

– Zostań, przyjacielu, nie będziesz zawadzał. Ty zaś mów prędko!
– Wasza Książęca Mość – rzekł Ali – przybył wysłannik Tantii Topiego.
– Tantii Topiego! – zakrzyknął Holkar z błyskiem radości w oczach. – Wprowadź go!
Na dziedziniec wszedł fakir,

15

obnażony do pasa, o karnacji brązu; jego twarz, doskonale

obojętna, zdawała się nie znać ani cierpienia, ani rozkoszy.

Uderzył czołem i czekał w milczeniu, aż książę rozkaże mu wstać.
– Ktoś ty? – spytał Holkar.
– Nazywam się Sugriwa.
– Jesteś braminem?
– Tak. Przysyła mnie Tantia Topi.
– Znak posłannictwa? – zapytał Holkar.
– Oto jest.

15

Fakir – indyjski asceta.

background image

29

Przy tych słowach zza przepaski na biodrach, będącej jego jedynym odzieniem, wyciągnął

chustkę dziwacznego kształtu, na której skreślono sanskryckie wyrazy.

Holkar z uwagą popatrzał na chustkę i wykrzyknął:
– O, nadszedł czas!
– Tak jest – odparł fakir – początek dziś w Merath.
– Mówiłeś mi, kapitanie – rzekł Holkar – iż nie darzysz Anglików sympatią.
– Ani nienawiścią – odparł Korkoran. – Po prostu mnie nie obchodzą.
– Otóż wiedz, kapitanie, że gotują się zmiany, a zanim miesiąc dobiegnie końca,

pułkownik Barclay zawróci razem ze swą armią.

– W istocie! – zawołał Korkoran. – I to ten smagłolicy przynosi takie wieści?
– Tak – odparł Holkar. – Smagłolicy jest wysłannikiem mego druha Tantii Topiego.
– Kim zaś jest Tantia Topi, druh Waszej Wysokości?
– Zdradzę ci to jutro, drogi kapitanie. A że pułkownik Barclay nie będzie tu przed

upływem trzech dni, mamy jeszcze dwa dni swobodne. Jutro, jeżeli masz ochotę, zapolujemy
na nosorożce. To królewska zwierzyna, w całych Indiach znalazłby ich z pewnością nie
więcej niż dwie setki. Dobranoc, kapitanie.

– Ale, ale – zawołał Korkoran – co też Wasza Wysokość zrobił z owym Rao? Czy nie

będzie sądzony?

Z Rao? – powtórzył Holkar. – On już osądzony, kapitanie. Przed wieczerzą

rozkazałem wbić go na pal.

– Do kroćset! – wykrzyknął Korkoran. – Sprawnie działasz, Wasza Wysokość.

– Kto pojmany, to na pal, drogi przyjacielu. Oto moja dewiza. Nie powiesz chyba, że

winienem zwołać sąd podobny do trybunału w Kalkucie, bo wówczas prokurator zacząłby
oskarżać, adwokat wygłosiłby mowę, sędziowie naradzaliby się, a tymczasem Anglicy
mogliby uwolnić tego nicponia, co był z nimi w zmowie.

– Pytam zresztą tylko przez ciekawość – dodał Korkoran i przeciągnął się, był bowiem

bardzo śpiący. – Dobranoc, Wasza Wysokość.

Po czym udał się za Alim, który mu wskazywał drogę, i spokojnie położył się spać.

background image

30

VI. JAKIE ZADANIE POWIERZYŁ LUIZIE

KAPITAN KORKORAN

Lecz owej nocy kapitanowi nie było sądzone wyspać się spokojnie, ledwie bowiem

wyciągnął się na posłaniu, gdy jego uszu dobiegła jakaś wrzawa. Korkoran usiadł i wsparł się
na łokciu, po czym cichutko gwizdnął na Luizę i przemówił do niej szeptem:

– Baczność, Luizo! Wstawaj, piecuchu!
– Tygrysica spojrzała na niego, po czym, nastawiwszy uszu, łagodnie pomachała ogonem,

dając znać, że pojmuje zew kapitana. Uniosła się wolno na łapach i kierując się prosto do
drzwi znów nasłuchiwała przez chwilę, aż wreszcie, uspokojona, wróciła do młodzieńca.
Zdawać by się mogło, że rozumie jego rozkazy.

– W porządku, moja droga – rzekł kapitan. – Pojmuję, ze chcesz powiedzieć, iż

niebezpieczeństwo jest jeszcze daleko. Tym lepiej, pragnę bowiem trochę pospać. A ty?

Tygrysica lekko rozchyliła wargi zdobne w wąsy ostrzejsze niż brzeszczot miecza. W taki

sposób zwykła była się uśmiechać.

Po chwili w krużganku rozbrzmiały kroki i Luiza powróciła ku drzwiom. Widać jednak

uznała niebezpieczeństwo za niegodne swej osoby, bo znów położyła się u stóp kapitana.
Ktoś zastukał do drzwi.

Korkoran, wpółubrany, wstał i z rewolwerem w ręku poszedł otwierać. Przybywał Ali, by

go zbudzić.

– Wasza Wysokość – odezwał się zatrwożony – książę Holkar prosi, ażebyś zechciał pan

zejść na dół, stało się bowiem wielkie nieszczęście. Rao, rzekomo wbity na pal, zdołał
przekupić straże i zbiegł wraz z nimi.

– No, no – odezwał się Korkoran – ten Rao nie jest w ciemię bity.
To mówiąc kończył się ubierać.
– Jego Książęca Mość mniema – rzekł Ali – iż Rao zdoła połączyć się z Anglikami, którzy

są już niedaleko, Sugriwa ich widział!

– Dobrze, idę z tobą. Wskaż mi drogę. Zatopiony w rozmyślaniach, Holkar siedział na

wspaniałym perskim dywanie. Na widok kapitana uniósł głowę i dał mu znak, ażeby usiadł
obok, po czym rozkazał wyjść niewolnikom.

– Drogi gościu – rzekł – wiesz, jakie spotkało mnie nieszczęście.
– Powiedziano mi – odparł Korkoran. – Rao uciekł. Lecz cóż to za nieszczęście, skoro Rao

to nikczemnik, który poszedł gdzie indziej szukać stryczka.

– Prawda to, ale Rao zabrał z sobą dwustu jeźdźców spośród moich straży i wszyscy razem

zamierzali przyłączyć się do Anglików.

– Hm, hm – mruczał Korkoran zamyślony. A że widział, jak bardzo gnębi Holkara ta

zdrada, uznał za konieczne dodać mu otuchy. Uśmiechnął się przeto i rzekł: – No cóż, w
końcu to tylko mniej o dwustu zdrajców. Proszę bardzo. Czyżby książę wolał, ażeby byli oni
w Bhagawapurze, gotowi w każdej chwili wydać Waszą Wysokość pułkownikowi
Barclayowi?

– I pomyśleć – wykrzyknął Holkar – że zaledwie przed godziną przyniesiono mi tak

pomyślne wieści!

background image

31

– Od Tantii Topiego?
– Tak, od niego, kapitanie, i powiem panu, w czym rzecz, bo zważywszy na przysługę,

jakąś mi oddał wczorajszego wieczoru, nie mogę mieć przed panem żadnych tajemnic. Otóż
całe Indie są gotowe chwycić za broń.

– W jakim celu?
– Ażeby przepędzić Anglików.
– O, pojmuję doskonale ten zamysł – odparł Korkoran. – Przepędzić Anglików. Innymi

słowy, Wasza Wysokość, gdyby Anglicy byli w mojej starej Bretanii, tak jak są tutaj,
powinienem brać ich po kolei za kołnierz i za pas i wrzucać do morza, aby podtuczyć rekiny.
Przepędzić Anglików! Ależ ja także jestem za tym, książę Holkarze, i służę Waszej
Wysokości pomocą. Otóż to, zapomniałem o moim naukowym posłannictwie i o piśmie sir
Williama Barrowlinsona... Obiecałem przecie nie mieszać się do polityki, pokąd będę się
znajdował między Himalajami a przylądkiem Komoryn. Trudno, ten pomysł mnie urzeka.
Kto to wymyślił?

– Wszyscy – odrzekł Holkar – Tantia Topi, Nana Sahib, ja i wielu innych...
– Wszyscy! – zawołał Bretończyk w wybuchu radości. – Byłem tego pewien. I książę

mówi, że macie ich wypędzić z Indii?

– Przynajmniej żywimy nadzieję – odparł Holkar – lecz boję się, że ja tego nie dokonam. I

pomyśleć, taki Rao, który przed trzema miesiącami był moim pierwszym ministrem,
przestrzegł pułkownika Barclaya mając nadzieję, że dostanie moje księstwa i córkę w nagrodę
za swą zdradę. Powziąwszy podejrzenie, kazałem wymierzyć mu pięćdziesiąt cięgów. I oto
jak potoczyły się sprawy.

– Co?! Ten niegodziwiec mniemał, że zostanie zięciem Waszej Wysokości? – zapytał

Korkoran oburzony.

– Tak – odparł Holkar – ten bezecnik, którego ojcem był bombajski kupiec wyznający

parsyzm,

16

chciał poślubić córkę ostatniego Raghuidy, potomka najszlachetniejszej rasy Azji.

Należy wyznać, że kapitan, który do tej chwili nie zdradzał nadmiernego zainteresowania,

teraz zaczął słuchać Holkara z wielką uwagą.

Owładnęło nim tylko jedno pragnienie: schwytać Rao i oddać na pal. Więc Rao ubiegał się

o rękę Sity, najpiękniejszej córy Indii, anioła dobroci, urody i niewinności! O, jeśli umknie
przed palem, to jedynie pod szubienicę.

Takie oto rozważania zajmowały umysł kapitana. Dziwne może się wydać tak żywe

zajęcie się dziewicą, której dzień przedtem ani nie widział, ani nie znał nazwiska. Otóż trzeba
tu powiedzieć, że Korkoran był człowiekiem porywczym, że uwielbiał przygody (choć nie był
awanturnikiem) i że opieka nad młodą i piękną księżniczką nie byłaby mu niemiła, zwłaszcza
że księżniczkę ciemiężono, a ciemięzcami byli Anglicy.

– Wasza Wysokość – odezwał się w końcu – widzę tylko jedno wyjście: trzeba odłożyć

polowanie na nosorożce do pomyślniej szych dni i ścigać Rao, póki go śmierć nie spotka.
Niegodziwiec winien być niedaleko.

– Myślałem o tym – odparł Holkar – lecz niestety Rao ma nad nami osiem godzin

przewagi i zapewne połączył się już z armią angielską. Zróbmy inaczej. Nie odwlekajmy
polowania, zwłaszcza że wydałem już rozkazy. Wyruszymy o szóstej rano, gdyż o tej
godzinie słońce wschodzi, potem zaś jest spiekota nie do zniesienia. Sitę zostawimy w zamku
pod zdwojoną strażą. Rao bowiem może być w zmowie z tutejszymi ludźmi. Około godziny
dziesiątej będziemy z powrotem. Przez ten czas Ali pozostanie w zamku, Sugriwa zaś będzie
krążył po okolicy w poszukiwaniu wieści.

– Lecz czy istotnie – spytał Korkoran – trzeba polować na nosorożce dzisiaj właśnie, skoro

książę lęka się niebezpieczeństwa?

– Drogi gościu – odrzekł Holkar – jeżeli ostatni z Raghuidów będzie musiał zginąć, to nie

16

Parsyzm – religia żyjących w Bombaju Parsów.

background image

32

pragnie zginąć ukryty w zamku lub wykurzony niczym niedźwiedź z legowiska. Nie taki
przykład dał mi przodek Rama, pogromca księcia demonów – Rawany.

Lecz Korkoran, którego wciąż gnębiły złe przeczucia, spytał:
– Czy przynajmniej Wasza Wysokość pozwoli, że zostawię przy boku księżniczki

strażnika niezawodnego, który sieje większą trwogę aniżeli Ali i cały garnizon Bhagawapuru?

– Któż to ten przyjaciel tak pewny i tak groźny
– Luiza, do kroćset!
W tym momencie tygrysica spostrzegła, być może, iż o niej mowa, wspięła się bowiem na

tylne łapy, opierając przednie na ramionach Korkorana. Gdy to się działo, weszła Sita.

– Drogie dziecko – odezwał się do niej książę Holkar – będziemy polować jutro na

nosorożce...

– Czy ja także? – przerwała dziewczyna.
– Nie, dziecko, ty zostaniesz w zamku, bo wszak ten zdrajca Rao może krążyć po okolicy

ze swymi kawalerzystami, a nie chciałbym cię narazić na takie spotkanie.

– Ależ ojcze – rzekła Sita, którą najwidoczniej cieszyła już myśl o przyjemnościach

polowania – ależ ojcze, wiesz przecie, że znakomicie jeżdżę konno i że nie oddalę się od
ciebie ani na chwilę.

– Być może – dodał Korkoran – z nami będzie bezpieczniejsza. Przyrzekam ci, książę,

czuwać nad nią; gdyby zaś Rao znalazł się w zasięgu strzału, pozna, co to zęby Luizy.

– Nie – odrzekł starzec – tak czy owak, podobne spotkanie byłoby ryzykowne, wolę zatem

przyjąć usługi, jakieś mi pan ofiarował w imieniu tygrysa.

– A więc pan oddasz mi Luizę na cały dzień? – zawołała Sita klaszcząc w ręce z radości.
– Nawet na zawsze oddałbym ci ją, pani – odparł Bretończyk – gdybym mógł się

spodziewać, że Luiza zechce być oddana. Bo wszak ona bywa kapryśna i dotychczas nie
chciała słuchać nikogo poza mną. Otóż, teraz, Luizo, dopóki nie wrócę, przestajesz być moja.
Otocz opieką tę oto piękną księżniczkę i gdyby ktokolwiek do niej się odezwał, zacznij
pomrukiwać, gdyby zaś ktokolwiek był jej niemiły, zjedz go sobie na śniadanie. Jeżeliby
księżniczka zechciała przejść się po ogrodzie, udaj się wraz z nią i zawsze pamiętaj, że jest
twoją wszechwładną panią. Czyś dobrze pojęła swoje obowiązki?

Luiza, patrząc to na swego pana, to na Sitę, wydawała pomruki radości.
– Rozumiesz mnie, prawda? – mówił dalej Korkoran. – Teraz zaś, by dać temu dowód,

połóż się u stóp księżniczki i ucałuj jej dłoń.

Luiza bez wahania spełniła polecenie. Ułożywszy się, odwzajemniała pieszczoty Sity liżąc

jej dłonie swym szorstkim nieco językiem.

– Czujność i odwaga takiej straży – rzekł Korkoran – tyleż jest warta co szwadron konnicy.

Co zaś do bystrości, nikt nie dorówna Luizie. Ona nigdy nie zdradza tajemnic, nie znosi
pochlebstwa, umie odróżnić prawdziwych przyjaciół od obłudników. Ponadto nie jest łakoma
i mały nawet kąsek surowego mięsa ją zadowoli. Na koniec szczególnie trafnie rozpoznaje
ludzi i wielokroć wydając w porę jedno jedyne mruknięcie ratowała mnie przed natręctwem.

– Panie Korkoranie – rzekła księżniczka – żadne skarby świata nie wynagrodziłyby tak

cennej przyjaźni. Lecz ja przyjmuję ją dając w zamian swoją przyjaźń.

Gdy tak rozprawiano, nastał dzień. Korkoran po raz ostatni musnął ustami czoło Luizy i

złożył przed Sitą ukłon pełen szacunku. Wraz z Holkarem wsiedli na koń, a w ślad za nimi
podążyło bez mała pięciuset ludzi. Luiza pełnym żalu okiem żegnała odjeżdżających, lecz w
końcu pogodziła się z losem i posłuszna wezwaniu księżniczki wróciła do zamku, gdzie
ułożywszy się beztrosko na werandzie, czekała razem z Sitą powrotu myśliwych.

background image

33

VII. POLOWANIE NA NOSOROŻCE

Los chciał, że Luiza, mimo swych cennych zalet, należała do płci, z której wywodzą się

tygrysie rodzicielki, toteż ledwie spostrzegła, że grupa łowców znika na horyzoncie, ledwie
wchłonęła odurzającą woń lasu, którą wiatr ku niej przywiał, a już przyszła jej ochota, żeby
opuścić pałac i pogalopować co sił za kapitanem. Nie mogła wiedzieć, jak jest doniosła
funkcja przybocznej straży, którą przyszłoby jej porzucić.

Krótko mówiąc, była rozkapryszona, próżna, lekkomyślna. Lubiła rozrywki. Może i jej się

marzyło polowanie na nosorożce? Któż to może wiedzieć? Przecież Luiza, mimo przeróżnych
wad, nie była gadułą: nie zwierzała byle komu swoich myśli.

Jakkolwiek by było, ziewnęła szeroko i zaczęła przeciągać się i mruczeć z cicha,

wyrażając bezmierny smutek i znudzenie. I oto księżniczka, choć bardzo pragnęła mieć Luizę
przy sobie, tak się w końcu zaniepokoiła tym sąsiedztwem, że wypuściła zwierzę na swobodę.

Ledwie drzwi zamku się otwarły, Luiza jednym susem przesadziła płot dzielący ogród

pałacowy od miasta i śmignąwszy nad głową przerażonego strażnika, pędem puściła się przez
ulice. Roztrąciła po drodze może trzy tuziny spokojnych mieszczan spacerujących przed
swymi sklepami i dotarła do głównej bramy miasta Bhagawapuru. Straże nie tylko nie
myślały jej zatrzymać, lecz pośpieszyły po broń do koszar, aby oddać jej honory należne
wyższym oficerom. Rozległ się huk salwy, ale tygrysica zbyła to milczeniem.

Nie przestając biec, zbierała wiadomości. Bacznie spoglądała na ślady koni i węszyła w

powietrzu, jak wytrawny pies myśliwski na tropie.

W tym to czasie książę Holkar i kapitan Korkoran byli na polowaniu i jakkolwiek mogli

mieć powody do obaw, zabawiali się wesołą rozmową. Zdawać by się mogło, że myślą
jedynie o nosorożcach.

– Polowałeś pan kiedy na tę zwierzynę? – zapytał Holkar Bretończyka.
– Nie zdarzyło mi się – odparł Korkoran. – Polowałem na tygrysy, słonie, hipopotamy,

lwy, pantery, ale nosorożec jest zwierzęciem mi nie znanym. Nie widziałem go nigdy, nawet
w menażerii.

– Bo też nosorożec – ciągnął Holkar – należy do rzadkości i jest zwierzyną bardzo cenioną.

Dorosłe okazy są doprawdy potężne. Widziałem dwie czy trzy sztuki i wierz mi pan, miały
przynajmniej po sześć stóp wysokości i z piętnaście długości.

Nosorożec to ciężkie, nieruchawe zwierzę, o skórze chropawej i twardszej od pancerza.

Głowę ma krótką, sterczące uszy, którymi ustawicznie strzyże jak koń. Pysk ma ścięty,
zakończony rogiem. Ten to róg jest główną bronią nosorożca. Przed upływem godziny
winieneś pan zobaczyć, jaki z niego robi użytek. Jeżeli tym razem szczęście nam dopisze – a
rzecz to wątpliwa, nosorożec bowiem przewyższa siłą wszelką zwierzynę, nawet słonia, a co
więcej, kule nie imają się jego skóry – tak więc jeśli szczęście nam dopisze, przyrzekam panu
befsztyk z nosorożca na obiad. Jest to mięso podawane tylko do stołów książęcych.

Tak rozmawiając Holkar z Korkoranem znaleźli się u skraju lasu na rozstajach zwanych

Rozstajami Czterech Palm.

– Tu się zatrzymamy – powiedział Holkar i zsiadł z konia. – Trzeba nam będzie dosiąść

słoni, bo nasze konie nie zniosłyby ani widoku, ani zapachu nosorożca. I byłyby bezsilne

background image

34

wobec jego ciosów.

W istocie, na najważniejszych strzelców czekały gotowe do drogi słonie w uprzęży.
– Po co siedzi ten człowiek na przedzie, prawie między uszami słonia? – zapytał kapitan.
– To kornak, czyli przewodnik – odparł książę., – Zwierzę słucha tylko jego głosu i jemu

jednemu jest posłuszne.

– A ten drugi – mówił dalej kapitan – co w pełnej szacunku pozie siedzi za mną, jakby

czekał na moje rozkazy?

– Och, miły gościu, on będzie zjedzony.
– Któż go zje? Co do mnie, to nie jestem głodny, i wydaje mi się, że Wasza Wysokość da

mi co innego na śniadanie.

– Toteż jego zje tygrys, drogi przyjacielu.
– Tygrys? Jakimże sposobem? Byłem przekonany, iż polujemy na nosorożce, nie zaś na

tygrysy.

– Miły kapitanie – odparł Holkar ze śmiechem. – Zwyczaj ten przejęliśmy od Anglików, a

wydaje się on wielce pożyteczny, o czym zresztą przekonasz się pan niebawem. Anglicy
spostrzegli, że w dżungli grozi często nieoczekiwane spotkanie z tygrysem, jaguarem lub
panterą. Otóż te zwierzęta podobnie jak my wstają wczesnym rankiem, nie mniej od nas
głodne, a że żyją jedynie z łowów, więc czyhają często na podróżnych za zakrętem ścieżki. A
nuż trafi się śniadanie! Nadto ludzi atakują niechętnie i prawie nigdy twarzą w twarz.
Najczęściej skaczą z tyłu, w momencie najmniej spodziewanym, i porwawszy człowieka w
głąb dżungli, zjadają bez przeszkód.

Ale Anglicy to bardzo roztropni i ostrożni ludzie. To prawdziwi dżentelmeni, którzy żyją

w przekonaniu, że ich skóra droższa jest Nieśmiertelnemu niż skóra jakichkolwiek innych
stworzeń rasy ludzkiej. Otóż Anglicy wpadli na pomysł, że czy to na polowaniu, czy na
przejażdżce należy oprócz przewodnika mieć pod ręką nieboraka, który by posłużył za łup,
gdyby przypadkiem tygrys krążył po okolicy. Są oni zdania, że dżentelmen nie powinien być
zjadany jak nieborak i że Opatrzność po to stwarza nieboraków, żeby byli zjadani w miejsce
dżentelmenów.

Przyznasz, przyjacielu, że to podziwu godne rozumowanie. A pan może nie będziesz rad,

jeśli tygrys zamiast z pana zrobi befsztyk z tego chłopca tam z tyłu?

– Na honor, nie! – zawołał Korkoran. – I proszę, niech zsiada on co prędzej i najkrótszą

drogą zmyka do Bhagawapuru. Jeśli bowiem miałbym komu posłużyć za paszę, czy będzie to
człowiek, czy zwierzę, to chcę wpierw walczyć i... Lecz cóż to oznacza?

Słonie z oznakami gwałtownej trwogi uniosły trąby. W chwilę potem kornacy oznajmili,

że przestają panować nad zwierzętami.

– To znak – powiedział książę Holkar – że w dżungli, gdzieś w pobliżu, kryje się

niebezpieczeństwo jeszcze niewidoczne, ale wnosząc z przerażenia słoni bardzo groźne.
Baczność, kapitanie! Rozglądaj się pan wokoło.

W tejże chwili konie stanęły dęba tak gwałtownie, że wielu jeźdźców z eskorty znalazło

się na ziemi. Słonie zaś, mimo wszelkich wysiłków koniaków, rzuciły się do ucieczki.

Otóż przyczyną tego zamieszania była Luiza. Biegła galopem, sadząc przez wąwozy i

zarośla.

Na jej widok wszyscy myśliwi chwycili za broń, lecz Korkoran ich uspokoił.
– O, nie trwóżcie się, to moja droga tygrysica. To ty, panno Luizo? – dodał spoglądając na

zwierzaka z miną, która miała być surowa. – I cóż zamierzasz tu robić?

Luiza w milczeniu, lecz wymownie, pomachała ogonem.
– No tak, pojmuję. Panna nudziła się w zamku. Zachciało jej się polować na nosorożce.

Precz, Luizo! Nabroiłaś, a teraz się poufalisz. Nie lubię tego. O tak, twoje oczy jasno mi to
mówią. No, chodź już zresztą, chodź, zapolujesz z nami. Lecz bądź posłuszna i nie strasz
nikogo.

background image

35

Luiza taką okazała radość z tego przyzwolenia i życzliwego przyjęcia, z jakim się spotkała,

że Korkoran już bez dalszej zwłoki przebaczył jej niespodziewane najście. Wkrótce też
między tygrysicą a ludźmi i zwierzętami z eskorty Holkara zawiązała się zażyła przyjaźń. A
może tylko nikt nie śmiał okazać przyjaciółce kapitana, jak miłą byłaby świadomość, że
siedzi zamknięta w przyzwoitej, mocnej klatce, o półtora tysiąca mil morskich od
Bhagawapuru?

W parę chwil później okrzyki nagonki oznajmiły, iż trafiono na trop nosorożca i że

zwierzę winno się zaraz pokazać na ścieżce, w którą skręcała właśnie duża grupa myśliwych z
księciem Holkarem i kapitanem Korkoranem.

I rzeczywiście, wkrótce pojawił się nosorożec pędzony przez naganiaczy, którzy rzucali za

nim kamieniami. Nie czynili mu tym zresztą żadnej szkody, gdyż wielkie kamienie
odskakiwały od grubego pancerza niby kulki z chleba od karabinierskiego kasku. Nosorożec
podchodził truchcikiem, nie speszony pokaźną liczbą przeciwników.

– Baczność! Gotuj się! – zawołał książę Holkar. – Oto jest! Ranić można go jedynie w

ucho lub w oko. I celujcie z boku, bo z przodu nie ma miejsca, gdzie by kula przeszła.

Ledwie skończył mówić, gdy rozległa się salwa z wszystkich strzelb. Ponad sześćdziesiąt

kul jednocześnie dosięgło nosorożca, nie naruszając nawet jego skóry. Jeden tylko Korkoran
– na swoje szczęście – nie zmarnował naboju.

Napaść ta zmogła w końcu zwierza lub też rozdrażniła go tak dalece, że uniósł głowę i

błyskawicznie się wyprężywszy ubódł rogiem słonia, na którym siedział kapitan Korkoran.

Skutkiem niespodziewanego ciosu raniony słoń zachwiał się i próbował pochwycić

napastnika trąbą. Chciał widać unieść go w powietrze, po czym roztrzaskać o drzewo lub
skałę.

Nosorożec wszak na to nie pozwolił; drugi cios rogu przeniknął aż do serca słonia i

zwierzę upadło na ziemię jak podcięty dąb.

Razem ze swym wierzchowcem upadł Korkoran. A już nosorożec, uwolniony od

przeciwnika, rzucił się atakować kapitana.

Położenie Bretończyka stało się niezwykle groźne. Najdzielniejsi z łowców nie śmieli

podejść, a on sam, z nogą zaplątaną w uprzęży, nie mógł wstać.

– Luiza, do mnie! – zawołał.
Tygrysica przyglądała się polowaniu z czystego amatorstwa i zdawało się, że tylko ocenia

ciosy. Lecz na szczęście nie czekała wezwania. Ledwie spostrzegła swego pana w
niebezpieczeństwie, już skoczyła na nosorożca i owinąwszy się wokół niego, chwyciła
zwierzę za uszy i jakkolwiek szarpało się mocno, trzymała je unieruchomione.

Dzięki natychmiastowej pomocy Korkoran zdołał się wyswobodzić i stanął oko w oko

wobec przeciwnika.

– Brawo, Luizo! – zawołał. – Otóż to! Nie puszczaj! Wybieram podatne miejsce! Jest!
To mówiąc włożył koniec lufy w ucho nosorożca i wypalił. Ranny zwierz skręcił się w

śmiertelnym skurczu i ostatnim wysiłkiem odrzuciwszy Luizę o kilkanaście kroków, na kark
któregoś z myśliwych, sprężył się i padł martwy.

– A to z pana szczęściarz, drogi gościu! – zawołał Holkar. – Zrzekłbym się polowy moich

księstw, gdybym mógł pozyskać tak oddanego przyjaciela. Ależ to dzielne i zręczne zwierzę.
Na dziś koniec łowów! Może jutro szczęście lepiej nam dopisze. W drogę!

Myśliwi dźwignęli ubitą sztukę na wózek, po czym cały orszak ruszył w kierunku

Bhagawapuru. W tym samym czasie tygrysica przyjmowała od swego pana wyrazy
wdzięczności i podskokami okazywała radość, iż mogła go uratować.

Powrót nie był wszakże tak pomyślny, jak się spodziewano. Jakieś niejasne przeczucie

nieszczęścia trapiło myśliwych. Korkoran wyrzucał sobie w duchu, że przystał na polowanie.
Holkar gnębił się, że ów pomysł poddał. Obaj zaś drżeli z trwogi o Sitę.

Znajdowali się oto może o pół mili od Bhagawapuru, na wzgórzu, skąd był widok na

background image

36

dolinę Narbady i na miasto. Nagle spostrzegli gęsty dym nad przedmieściami i usłyszeli
niewyraźny hałas, głuchy i odległy. Górował w nim grzmot artylerii, strzelanina, krzyki
kobiet i dzieci.

– Wasza Wysokość – zawołał kapitan – Bhagawapur płonie! A może został wzięty

szturmem?! Książę Holkar zbladł na ów widok.

– Moja córka! – zakrzyknął. – O, moja biedna Sita!
I w tejże chwili wbił ostrogi w brzuch konia i ruszył galopem. Korkoran pognał za nim

dotrzymując tempa. Ludzie z eskorty, jakkolwiek popuścili cugli pędząc na łeb na szyję,
pozostali daleko za nimi,

Jeźdźcy dopadłszy najbliższej bramy zarzucili pytaniami oficera.
– Wasza Wielmożność – odparł wojskowy – nie pojmuję, co mogło się stać. Ogień

wybuchł jednocześnie w pięciu czy sześciu miejscach, a nawet w zamku Waszej
Wielmożności i...

Chciał mówić dalej, ale Holkar nie słuchał już.
– W moim zamku! – wykrzyknął. I spiąwszy konia ostrogami, w najwyższym gniewie,

puścił się w tym kierunku. Korkoran, bez słowa, udał się za nim. Obok, biegła Luiza.

W zamku zastali bezład nie do opisania. Kałuże krwi na głównych schodach. Trupy na

galeriach. Prawię, cała służba książęca wymordowana.

Na ów widok Holkar zaczął rwać włosy z głowy
– O, ja nieszczęsny! – wołał. – Gdzie moja Sita?. W tym momencie ukazał się Ali. Dostał

ranę sztyletem w piersi, lecz cios nie był śmiertelny.

– Ali, Ali! Coś zrobił z moją córką? – pytał Holkar przejmującym głosem.
Ali padł na twarz i wykrzyknął:
– Przebacz niewolnikowi, Najjaśniejszy Panie. Ona porwana!
– Córka moja porwana! – wołał Holkar – a tyś, przeklęty, nic nie uczynił, by ją ratować?

O, nieszczęsny! Gdzież ona! Kto ją porwał? Mów, mówże!

– Rao, Najjaśniejszy Panie – powiedział Ali. – Był w zmowie z ludźmi z zamku. Oni to

ukryli się w zasadzce, oni zasztyletowali niemal wszystkie wasze sługi, oni porwali
księżniczkę. Na nic były jej krzyki i płacze. Ponieśli ją do łodzi, co już czekała gotowa.
Powieźli na drugi brzeg rzeki. Tam czekał Rao ze swymi strzelcami i wszyscy razem
wyruszyli w nie znanym mi kierunku. Działali przezornie Wszystkie łodzie przycumowali na
drugim brzegu. Jak mieliśmy ich ścigać?

Holkar nie słuchał już, tak przytłoczyło go nieszczęście. Co do Korkorana, to jakkolwiek

bardzo był poruszony niespodziewanym ciosem, myślał tylko o tym, jak odzyskać Sitę.

– Skąd – zapytał – bierze się ten dym nad Bhagawapurem?
– Wasza Wysokość – odparł Ali – to ci niegodziwcy wzniecili pożar w kilku punktach

miasta, żeby im się powiodły zbrodnicze plany. Ale ogień ugaszono w zarodku.

– Zatem – powiedział Korkoran – ruszymy wpław, szukać łodzi u tamtego brzegu. A

potem w pogoń za porywaczami!

– Wasza Wysokość – rzekł mu Ali – nasze nieszczęście jest o wiele większe, niż się

wydaje. Oto ostatnie meldunki: przednie straże armii angielskiej znajdują się o pięć mil od
Bhagawapuru. Zapewne dlatego ten podlec Rao ważył się podejść aż tutaj i stawić nam czoło.
Straże widziały już w pobliżu oddział konnicy.

– A! Niechaj przychodzą! – wykrzyknął Holkar w rozpaczy. – Niech biorą moje miasto,

skarby i życie. Teraz, gdym stracił ukochaną córkę, straciłem wszystko! Nic już nie ma dla
mnie wagi.

Korkoran ujął jego dłoń i rzekł ze stanowczością:
– Winieneś odzyskać męstwo i odwagę, drogi książę. Córka twoja wprawdzie została

porwana, lecz żyje i nie jest zhańbiona. Ręczę, Wasza Wysokość, że zdołamy ją odzyskać.
Ach, czemu Luiza przy niej nie została! Ta się nie ulęknie i nie da przekupić. Jej by nie

background image

37

ukatrupił sztyletem jak waszych nieszczęsnych niewolników... Lecz co się stało, to się nie
odstanie... Zostawiam Waszą Wysokość.

– Zostawiasz mnie pan?! W takiej chwili!
– Drogi książę – odrzekł Korkoran – przebaczam ci to krzywdzące posądzenie i wyruszam

w pościg za Rao. Tą oto ręką schwytam go i powieszę na byle przydrożnym drzewie.

– Sprawiedliwie pan mówisz – powiedział Holkar, któremu nadzieja odzyskania córki

wróciła życie. – Ruszam z tobą.

– O nie – rzekł Korkoran – winieneś, książę, tu pozostać. Kto będzie kierował

poszukiwaniami, kto stawi opór Anglikom, jeśliby zaczęli oblegać miasto? Mnie nic tu nie
trzyma, ruszam zatem odnaleźć księżniczkę Sitę i żywię nadzieję, że wrócimy razem. Chodź,
Luizo! Przez ciebie ją porwano, ty więc winnaś ją odzyskać. Szukaj!

To mówiąc wziął w rękę welon księżniczki, cały przesycony wonią irysów, i dał go

powąchać tygrysicy.

– To ona, Sita! Ją musisz odszukać. Szukaj! Właśnie przewoźnicy, płynąc wpław,

przyholowali łódź, tę samą, na której Sita została uwięziona. Tygrysica bez wahania wsiadła
za swym panem, a z nimi koń i .dwóch przewoźników.

Skoro tylko przebyli rzekę Narbadę, Korkoran razem z Luizą wysiadł na ląd i znów dał jej

powąchać zasłonę księżniczki. Bystre zwierzę znakomicie pojęło to powtórne wezwanie i bez
wahania zaszyło się w rzadko uczęszczaną ścieżkę, prowadzącą do obszernej polany.
Zdeptana ziemia pozwalała bez trudu wnioskować o przejściu dużej grupy jeźdźców.

Stąd tygrysica skręciła na drogę szerszą i całkiem dobrze utrzymaną, a Korkoran kłusował

za nią konno.

Było to o milę dalej i zapewne ów skrawek książęcej sukni zaczepił się o krzak, dość że

Luiza natychmiast go spostrzegła i wzrokiem zwróciła uwagę kapitana. Ten zsiadł z konia,
zabrał cenny strzęp i umieściwszy go na piersi ruszył w dalszą drogę.

Kiedy usłyszał wreszcie odgłos grupy jeźdźców zbliżających się ku niemu, ożywiła go

nadzieja, że niebawem odnajdzie Sitę razem z Rao. Był jednak w błędzie. To tylko szwadron
dwudziestego piątego pułku kawalerii angielskiej przepatrywał okolicę.

Korkoran dał znak tygrysicy, żeby się nie ruszała, sam zaś podjechał ku jeźdźcom.
– Stój, kto idzie?! – zakrzyknął oficer angielski.
– Przyjaciel – odparł Korkoran.
– Ktoś pan jest? – zapytał oficer.
Był to wysoki młody człowiek. Bary miał szerokie, rude bokobrody i rude włosy. Sprawiał

wrażenie doskonałego jeźdźca i tęgiego boksera. Pewnie też nieźle grał w krykieta.

– Jestem Francuzem – odparł Korkoran.
– Co pan tu robisz? – zapytał oficer. Jego rozkazujący, szorstki ton nie przypadł

Bretończykowi do gustu. Odparł ozięble:

– Spaceruję sobie.

– To nie żarty, mój panie – rzekł Anglik. – Jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim i mam

prawo wiedzieć, coś pan za jeden.

– Święta prawda – odparł Korkoran. – Otóż dowiedz się pan, że przybyłem tu, ażeby

odnaleźć rękopis praw Manu,

17

ową słynną Gurukaramtę, która, jak powiadają, jest ukryta w

jakiejś nieznanej świątyni. Czy mógłbyś pan wskazać mi to miejsce?

Anglik niepewnym spojrzeniem obrzucił Korkorana, nie wiedząc, czy kapitan kpi, czy

mówi serio.

– Masz pan zapewne papiery stwierdzające tożsamość twej osoby? – zapytał.
– Znasz pan tę pieczęć? – odparł Korkoran.
– Nie.
– Otóż jest to pieczęć sir Williama Barrowlinsona, który stoi na czele Kompanii Indyjskiej

17

Manu – Legendarny potomek Brahmy, ojciec rodu ludzkiego i twórca pierwszego zbioru praw w Indiach.

background image

38

i jest przewodniczącym ,,Geographical, Colonial, Statistical, Geological, Orographical,
Hydrographical and Photographical Society". Zapewne znasz go pan?

– Ależ tak, znam go. To dzięki niemu właśnie jestem porucznikiem w armii indyjskiej.
– Oto – podjął Korkoran – pismo polecające od owego dżentelmena.
– Baroneta, chciałeś pan powiedzieć – poprawił oficer.
– Otóż ów baronet, jeśli tak panu lepiej się po i doba, poręczył za mnie generalnemu

gubernatorowi Kalkuty.

– Doskonale – rzekł oficer. – A skąd pan jedziesz?
– Z Bhagawapuru.
– O, więc pan widziałeś tego buntownika Holkara. I cóż? Czy gotów się poddać? Czy

zamierza się bić?

– Kiedy będziesz pan bliżej Bhagawapuru – odparł Korkoran – to sam osądzisz lepiej ode

mnie.

– Ale czy przynajmniej ma liczną i karną armię?
– Te sprawy są mi całkiem obce. A teraz, proszę panów, pozwólcie mi łaskawie udać się w

dalszą drogę.

– Chwileczkę, drogi panie – rzekł oficer. – A skąd mogę wiedzieć, czy nie jest pan

szpiegiem Holkara?

– Korkoran utkwił w nim zimne spojrzenie.

– Wydaje mi się – rzekł – iż gdybyś spotkał mnie pan w otwartym polu, byłbyś pan

uprzejmiejszy.

– Co mi tam uprzejmość – odparł Anglik. – Spełniam po prostu swój obowiązek. Proszę z

nami do głównej kwatery.

– Otóż właśnie chciałem prosić, żebyś mnie pan tam zaprowadził – rzekł Bretończyk.
I rzeczywiście, wpadł na pomysł, że najprędzej się dowie, gdzie przebywa Sita, jeśli uda

się do głównej kwatery Anglików. Rao bowiem z pewnością tam właśnie szukał schronienia.

– Tylko – dodał – zechce pan pozwolić, że zabiorę z sobą przyjaciela.
– Oczywiście – rzekł Anglik – zabieraj pan sobie tylu przyjaciół, ilu masz ochotę.
Korkoran gwizdnął i w tej samej chwili ukazała się Luiza. W ułamku sekundy była przy

swym panu. Konie szwadronu angielskiego, ogarnięte panicznym strachem, zaczęły się
wyrywać jeźdźcom i biec w stronę równiny. Co do kawalerzystów zaś, to byli poruszeni nie
mniej niż ich wierzchowce i gdyby nie honor żołnierski, z wielką chęcią rzuciliby się do
ucieczki.

Mimo wszystko trzymali się dzielnie.
– To zakrawa na kpiny, proszę pana – rzekł oficer. – Skądś pan wytrzasnął tego

przyjaciela?

– Pańskie zaskoczenie mnie zadziwia – odparł Bretończyk. – Przecież wy, Anglicy,

uprawiacie podobno wszystkie dyscypliny sportowe. Urządzacie zawody koni, psów,
kogutów i najrozmaitszych innych zwierząt. Co do mnie, wolę tygrysy. O gusty nie należy się
sprzeczać. Czyżbyście, panowie, obawiali się przypadkiem takiego towarzystwa?

– Proszę pana – odparł oficer rozeźlony – angielski dżentelmen nie boi się niczego.

Wątpię tylko, czy dżentelmenowi przystoi towarzystwo tygrysa.

– Pewnie Luiza rada by zapytać o to samo – rzekł z kolei Korkoran – i zastanawia się, czy

towarzystwo angielskiego dżentelmena jest dla niej odpowiednie. No, ale nie odstępujmy od
zasad. Pańskie nazwisko, jeśli łaska, panie poruczniku?

– John Robarts – odparł Anglik butnym i oschłym tonem.
– Znakomicie – mówił dalej Korkoran. – Baczność, Luizo! Mam zaszczyt przedstawić ci

wielce szanownego Johna Robartsą, porucznika dwudziestego piątego pułku huzarów
Królowej. Zważ to dobrze i postaraj się nie tknąć go zębem ani pazurem, chyba że we własnej
obronie...

background image

39

– Kiedy wreszcie skończysz pan tę niedorzeczną komedię? – przerwał mu Anglik.
– Panu zaś, poruczniku Johnie Robarts – mówił Korkoran nieporuszony – mam zaszczyt

przedstawić swą najlepszą przyjaciółkę, miss Luizę. Jeśli zaś po tym wszystkim zechce pan
uznać, żem nie uszanował należycie pańskiego munduru, jestem do usług. W tym oto miejscu
chętnie stanę w pojedynku.

– Dobrze, dobrze, mój panie – rzekł John Robarts – później się zobaczy. W drogę! Proszę

za mną!

Podróż nie była długa. Anglicy rozłożyli się obozem może o ćwierć mili nad brzegiem

rzeczki, której wody nieco dalej wpadają do Narbady. W malowniczym bezładzie
zgrupowano tam konie, żołnierzy, markietanki i wszelkiego rodzaju sprzęt, który zazwyczaj
towarzyszy armii w Indiach.

John Robarts w towarzystwie Korkorana oraz Luizy wszedł do namiotu pułkownika

Bardaya.

background image

40

VIII. WZRUSZAJĄCA ROZMOWA

LUIZY I KAPITANAKORKORANA

Z PUŁKOWNIKIEM BARCLAYEM

Pułkownik Barclay pełnił owego dnia obowiązki generała brygady. Był on jednym z

najwaleczniejszych oficerów armii indyjskiej. Dużo zachodu kosztowało go zdobywanie
stopni wojskowych i bez przerwy, czy to w czasie wojny, czy pokoju, poruczano mu zadania
najtrudniejsze. Dowodził kiedyś pułkiem granicznym, kiedy indziej znów jako rezydent
sprawował pieczę nad rządami i śledził przygotowania lenników Kompanii, takich jak książę
Holkar. Żołnierze darzyli go zaufaniem. Znał się też doskonale na angielskiej polityce w
Indiach. Lecz ponieważ nie był bratem, wujem, synem ani nawet siostrzeńcem żadnego z
dyrektorów Kompanii, powierzano mu wyłącznie misje przykre i niebezpieczne.

Z racji tego właśnie urzędu miał rozkaz zaatakować Holkara.
Na wypadek, gdyby mu się powiodło, był w pogotowiu spowinowacony jak należy generał

od parady, który objąłby nad armią dowództwo i zebrał owoce zwycięstwa Bardaya. Stąd się
wywodził nieustanny zły humor pułkownika i słuszna uraza do faworytów wielce dostojnej i
potężnej Kompanii Indyjskiej, co skądinąd nie przeszkadzało mu w skrupulatnym
wypełnianiu obowiązków wojskowych.

Kiedy John Robarts wszedł do namiotu, stary Barclay odwrócił się i zapytał:
– Co tam nowego, Robarts?
– Wzięliśmy cenną zdobycz, panie pułkowniku: Francuz i, jak sądzę, szpieg Holkara.
– Dobrze, niech wejdzie.
– Kiedy – rzekł Robarts – on nie jest sam.
– Dobrze, niech wchodzą wszyscy, tylko postaw dwóch żołnierzy u wejścia do namiotu.
– Ale, panie pułkowniku...
– Rób, co każę, i nie mędrkuj.

– Cóż, w końcu to jego sprawa – rzekł do siebie Robarts. – Skoro nie chce mnie

wysłuchać...

– Dał znak Korkoranowi i powiedział:

– Proszę wejść.
Luiza weszła przodem, za nią Korkoran. Na dany znak tygrysica położyła się u stóp

kapitana, ukryta za stołem. Stół ten oddzielał przybyłych od pułkownika Bardaya..

Zwrócony tyłem pułkownik udawał, że nie widzi i nie słyszy Korkorana, i skutkiem owego

udawania nie zauważył tygrysicy.

Nastąpiła chwila milczenia. Korkoran widząc, że pułkownik nie odzywa się do niego i nie

zaprasza, aby usiadł, zaprosił się sam, po czym wziął książkę ze stołu– i udawał, że jest
zaczytany.

Wreszcie pułkownik zauważył, że jeniec nie należy do tych, którym można w kaszę

dmuchać, i odwrócił się.

– Ktoś pan jest? – zapytał krótko.
– Jestem Francuzem.

background image

41

– Nazwisko?
– Korkoran.
– Zawód?
– Marynarz i uczony.
– Jaki znów uczony?
– Szukam rękopisu praw Manu, będąc na usługach Akademii Nauk w Lyonie.
– Dokądś pan szedł, kiedy cię spotkano?
– Szukałem dziewczyny, którą pewien łajdak porwał ojcu.
– Hinduska czy Angielka?
– Córka księcia Maratów, Holkara.
Pułkownik Barclay spojrzał na Korkorana nieufnie.
– Co pan masz do spraw Holkara? – zapytał.
– Jestem jego gościem – odparł Korkoran nieporuszony.
– Ach tak – rzekł Barclay – a masz pan może jakie pismo polecające?
Korkoran wyjął list sir Williama Barrowlinsona. Kiedy Barclay go przeczytał, rzekł:
– Doskonale, widzę, żeś pan jest dżentelmenem. Co się zaś tyczy córki Holkara, to możesz

go pan uspokoić. Przed niespełna dwiema godzinami Rao przyprowadził ją do mego obozu.
Cenny to dla nas zakładnik, lecz nie zrobiliśmy jej nic złego i nie zrobimy. Ręczę honorem
armii angielskiej. A zresztą sam Rao ją szanuje, a to dlatego, że w nagrodę ma ją poślubić.

– W nagrodę za swą niecną zdradę?
– Jak panu wygodniej, nie przywiązuję wagi do słów. A teraz, panie Korkoranie, nie mam

nic przeciw temu, ażebyś zobaczył piękną Sitę i doniósł jej ojcu, że jest w uczciwych rękach,
cała i zdrowa. Zaraz każę ją przywołać.

– Nie śmiałem o to prosić, pułkowniku. Jestem prawdziwie wdzięczny.
Pułkownik uderzył w gong. W tej samej chwili wszedł John Robarts, Palił się z ciekawości

oczekując końca rozmowy. Jakże był zaskoczony na widok Korkorana, który vis–a–vis
pułkownika siedział spokojnie przy stole. Co więcej, między tymi dwoma leżała Luiza, ukryta
za serwetą przed wzrokiem Bardaya.

– Johnie Robarts – rzekł pułkownik – odszukasz pan miss Sitę i przyprowadzisz tu z

wszelkimi względami, jakie angielski dżentelmen winien damie szlachetnego urodzenia.

– Ale, panie pułkowniku... – zaczął Robarts, który chciał uprzedzić Bardaya o obecności

Luizy.

– Jeszcześ pan tutaj? – zapytał Barclay z wyniosłym spokojem.
W ten sposób nakłoniony do posłuszeństwa, Robarts wyszedł ze spuszczoną głową.
– Znasz pan dolinę Narbady? – spytał Barclay Korkorana tonem turysty, który zachwala

piękno krajobrazu. – To urocza okolica. Trafiają się tu zakątki po stokroć bardziej
malownicze niż w Alpach czy Pirenejach. Możesz mi pan wierzyć. Spędziłem tu przecie
dziewięć lat życia, a jedyne towarzystwo, jakie miałem, to kamienie górskie i szpiedzy.
Donosili mi o wszelkich przedsięwzięciach Holkara. Ach, co to za nudny zawód! Wciąż te
raporty policyjne! Zarzucają cię nimi. Badasz je, układasz, oceniasz. Gdybyś pan zajmował
się trochę geologią tak jak ja... Jesteś pan geologiem? Ach nie! Mniejsza z tym. Geologia to
mój konik. Gdybyś pan był geologiem, moglibyśmy sobie urządzić kilka ładnych wycieczek
przez te osiem dni. Bo osiem dni mi wystarczy, żeby zdławić opór Holkara. Lecz może
sprawia to panu przykrość z uwagi na waszą przyjaźń? No, nie mówmy o tym... Mam
nadzieję, że zechcesz pan łaskawie zjeść dziś ze mną obiad?

Korkoran zaczął się wymawiać.
– Więc tak, boisz się pan, że obiad nie będzie smakował... Rozumiem... Lecz możesz pan

być spokojny. Mamy znakomite francuskie wina, francuskie pasztety, angielskie puddingi i
wszelkie inne delicje, jakie tylko wytwarza się na ziemskim globie ku uciesze dżentelmenów.
A zatem zgoda?

background image

42

– Panie pułkowniku – rzekł Korkoran – przykro mi bardzo, iż muszę odrzucić tak

serdeczne zaproszenie. Chciałbym jednak bezzwłocznie uspokoić Holkara.

– Uspokoić Holkara! Ależ drogi panie, nie myśl pan o tym. Jesteś pan w moich rękach i

pod dobrą strażą. Napiszesz do Holkara i na tym koniec. Czyżbyś pan mniemał, że teraz,
kiedy znasz mój obóz, puszczę cię do obozu wroga? Zwrócę panu wolność, kiedy
Bhagawapur będzie wzięty.

– Jeśli zaś nigdy nie będzie wzięty? – spytał Korkoran, który zaczął się oburzać, że

traktowany jest jak jeniec wojenny.

– Jeżeli nigdy nie będzie wzięty – odparł pułkownik – to pan nigdy tam nie wrócisz. Ja to

panu mówię. Nie wrócisz pan, choćby Akademia Nauk w Lyonie i wszelkie Akademie Nauk
pod słońcem miały nie przeczytać rękopisu praw Manu...

– Panie pułkowniku – rzekł Korkoran – naruszasz pan prawo międzynarodowe.
– Co takiego? – spytał Barclay. W tej właśnie chwili weszła Sita, a jej obecność

załagodziła spór, który stawał się coraz zaciętszy.

– Ach, wiedziałam, że odnajdziesz mnie pan aż tutaj! – zawołało dziewczę patrząc na

Korkorana z radością.

Ileż szczęścia dały kapitanowi te jej pierwsze słowa! W nim więc pokładała nadzieję. Od

niego czekała ratunku! Lecz chwila nie była stosowna do wyjaśnień. Korkoran drżał z obawy,
ażeby niespodziewane pojawienie się Johna Robartsa lub innego niepożądanego gościa ze
sztabu Barclaya nie pokrzyżowało planu wydostania się na wolność, który sobie był ułożył.

– Więc pan, panie pułkowniku – odezwał się wreszcie – odmawiasz zwrócenia mi

wolności.

– Tak, odmawiam – rzekł Barclay.
– I wbrew wszelkiemu prawu chcesz pan zatrzymać księżniczkę Sitę, porwaną ojcu przez

nicponia, którego pan zamierzasz uczynić jej mężem?

– Czyżbyś pan chciał mnie przesłuchiwać? – odezwał się Barclay tonem wyższości i

wyciągnął rękę, by uderzyć w gong.

– A zatem niech się dzieje wola Brahmy! – zakrzyknął Korkoran i wstał.
Zanim Barclay zdążył przywołać kogokolwiek, kapitan pochwycił gong i odrzuciwszy go

precz, wyciągnął z kieszeni rewolwer, wziął pułkownika na cel i zawołał:

– Jeśli pan krzykniesz, będę strzelał! Barclay skrzyżował ręce i patrzył z pogardą.
– Mam więc do czynienia z mordercą? – rzekł.
– Kłamstwo! – odparł Korkoran. – Gdybyś bowiem pan zawołał, ja byłbym zabity, a pan

byłbyś mordercą. Nasze role są w tej samej mierze nieprzyjemne. Lecz gdybyś chciał,
możemy zawrzeć układ.

– Układ?! – zawołał Barclay. – Nie zamierzam pertraktować z człowiekiem, którego

przyjąłem jak dżentelmena, jak przyjaciela prawie i który w zamian grozi mi morderstwem.

– Więc obstajesz pan przy tym słowie, pułkowniku – rzekł Korkoran. – Nie będziemy

zatem pertraktować, a przynajmniej mnie to niepotrzebne. Wstawaj, Luizo!

Na te słowa tygrysica podniosła się i ukazała po raz pierwszy zdziwionym oczom

Barclaya. Jego zaskoczenie szybko przeszło w strach.

– Spójrz, Luizo – mówił dalej Korkoran – oto pan pułkownik. Gdyby jednym krokiem

ruszył się z namiotu, zanim ja i księżniczka dosiądziemy siodeł, bierz go.

Było jasne, że to nie żarty, toteż Barclay postanowił się poddać.
– Czegóż więc pan chcesz? – zapytał.
– Niech tu przywiodą dwa najlepsze pańskie wierzchowce – odparł Korkoran. –

Księżniczka i ja dosiądziemy koni. Kiedy zagwiżdżę, będzie to znak, iż minęliśmy linie
obozu. Na to hasło Luiza nas dogoni, a wówczas możesz pan puścić za nami w cwał całą
pańską kawalerię, razem z panem porucznikiem Johnem Robartsem z dwudziestego piątego
pułku huzarów. Mówiąc nawiasem, mam z nim małe porachunki. Więc jak? Zgoda?

background image

43

– Zgoda – odparł Barclay.
– Lecz uprzedzam – dodał Korkoran – nie zdołasz pan bezkarnie złamać słowa. Luiza

bardziej jest bystra niż niejedna chrześcijańska dusza, toteż zaraz się spostrzeże i zadusi pana
w okamgnieniu.

– Na honor angielskiego dżentelmena – rzekł Barclay wyniośle – możesz mi pan ufać.
I rzeczywiście, nie opuszczając namiotu kazał Robartsowi przyprowadzić dwa przednie

wierzchowce, już okulbaczone i okiełznane. Przyglądał się, jak Sita i Korkoran dosiadają
koni, obojętnie przyjął ich ukłony pożegnalne i cierpliwie czekał na odgłos gwizdka.

Lecz gdy tylko Luiza, siejąc popłoch w obozie, wspaniałymi susami podążyła tą samą

drogą co jej pan, pułkownik Barclay zawołał;

– Dziesięć tysięcy funtów szterlingów za pojmanie żywcem mężczyzny i kobiety!
Na te słowa w całym obozie wszczął się tumult. Kawalerzyści w pośpiechu kiełznali konie

i nie chcąc tracić czasu, dosiadali ich na oklep. Piechurzy gnali już za zbiegami, jakby mieli
skrzydła.

Jeden tylko porucznik Robarts, nie przestając kiełznać konia, odważył się na taką oto

zuchwałą uwagę:

– Czemu więc pułkownik Barclay pozwolił im uciec, skoro tak bardzo pragnie mieć ich tu

z powrotem?

W odpowiedzi na to pułkownik, całkiem słusznie, nałożył mówcy karę miesięcznego

aresztu. Bo też rzeczą podwładnego jest milczeć, gdy dowódca robi głupstwa. Nigdy nie jest
bezpiecznie być mądrzejszym od swego dowódcy.

background image

44

IX. POGOŃ

Tak więc kapitan Korkoran, córka księcia Holkara i dzielna tygrysica mknęli w kierunku

Bhagawapuru. Co najmniej połowa konnicy angielskiej puściła się za nimi w cwał.

Dzięki dwóm najlepszym koniom pułkownika Barclaya i łapom Luizy cała trójka w

zawrotnym tempie mijała równiny, doliny i pagórki. Już zaczęła ożywiać ich nadzieja, że
umkną wrogom, gdy z nagła pojawiła się przed nimi przeszkoda straszna i na pozór
nieprzezwyciężona.

W pewnej chwili Korkoran zauważył pięć czy sześć czerwonych mundurów jadących

konno w jego stronę. To oficerowie angielscy beztrosko wracali sobie do obozu z polowania.
Za nimi ciągnęło przynajmniej trzydziestu hinduskich służących i mnóstwo wózków pełnych
zapasów żywności i ubitej zwierzyny.

Na ten widok Korkoran i Sita zatrzymali się, a Luiza, widząc, że zbiera się rada, przysiadła

na tylnych łapach, chętna do dysputy.

Gdyby kapitan był sam, bez chwili wahania podjąłby ryzyko i razem z Luizą przejechał w

poprzek grupki Anglików. Lecz nie chciał rzucać na szalę wolności lub życia Sity.

Kto wie, może pomyślał sobie, że lepiej by zrobił, gdyby zgodnie z poleceniem szukał

rękopisu praw Manu, zamiast oddawać przysługi nieszczęsnemu Holkarowi, którego
położenie jest zgoła beznadziejne? Zaraz jednak rzucił tę niegodną myśl.

A tymczasem Sita patrzyła na niego przerażona.
– Co teraz poczniemy, kapitanie? – pytała.
– Czyś jest, pani, gotowa na wszystko?– odparł Korkoran.
– O tak – rzekła Sita.
– Widzisz, pani, że musimy użyć siły lub podstępu. Spróbuję minąć ich podstępem, gdyby

wszak Anglicy się spostrzegli, trzeba nam będzie zabić trzech, może czterech lub zginąć.
Jesteś, pani, gotowa? Nie lękasz się?

– Kapitanie – powiedziała Sita zwróciwszy wzroki ku niebu – dwóch tylko rzeczy się

lękam: nie ujrzeć więcej ojca i dostać się ponownie w ręce nikczemnego Rao.

– Tak więc – rzekł Bretończyk – jesteśmy uratowani. Ruszysz, pani, truchtem, niby nigdy

nic. Dzięki temu koń nieco wytchnie. Bądź jednakże w pogotowiu... Kiedy powiem: ,,Brahma
i Wisznu”, dasz koniowi ostrogi. Luiza i ja będziemy stanowić tylną straż.

Kiedy się to działo, trójka uciekinierów znajdowała się w rozległej dolinie. Zraszały ją

wody głębokiego potoku Hanuwery, który jest dopływem Narbady.

Po obu stronach zbocza doliny porastała dżungla i potężne drzewa palmowe. Tu

znajdowała schronienie wszelka gruba zwierzyna Indii, a nie brakło też tygrysów. Tak więc
nie było tu łatwo zejść z głównego traktu i zapuścić się w głąb jednej z nielicznych ścieżek.
Każdej chwili groziło bezpośrednie spotkanie z najgroźniejszymi spośród stworzeń
mięsożernych, nie mówiąc już o strasznych wężach, których jad działa równie piorunująco,
jak kurara czy kwas pruski.

Tymczasem oficerowie angielscy nadjeżdżali truchtem. Miny mieli obojętne, jak przystało

ludziom, którzy nie lękają się wrogów i nie muszą ich ścigać. Zjedli dobry obiad, teraz zaś
palili hawańskie cygara i beztrosko rozprawiali o artykułach z Timesa.

background image

45

Korkoran, w swoim stroju, z flegmatyczną miną cywilusa, czyli cywilnego urzędnika

Kompanii Indyjskiej, zdawał się nie zwracać uwagi Anglików. Olśniła ich za to rzadka uroda
księżniczki.

Co do Luizy, to z początku okazali zdziwienie, lecz jako Anglicy i sportsmeni, prędko

sobie wytłumaczyli to szczególne dziwactwo, a nawet jeden z nich nabrał ochoty, żeby kupić
tygrysicę.

– Jedziesz pan z obozu? – zapytał Korkorana.
– Tak – odparł Bretończyk.
– Masz pan może świeże wiadomości z Anglii? W południe miały nadejść listy z Londynu.
– Rzeczywiście, nadeszły – odparł Korkoran.
– Co tam słychać na West Endzie? – ciągnął Anglik. – Czy wciąż jeszcze Lady Suzan

Carpeth dzierży palmę pierwszeństwa na Belgrave–Square, czy może ustąpiła miejsca Lady
Margaret Cranmouth?

– Żeby tak prawdę powiedzieć – odparł Bretończyk, który nie chcąc budzić podejrzeń,

wolał nie zdradzać, ile go obchodzi Lady Suzan i Lady Margaret – obawiam się, ze wkrótce
miss Belinda Charters weźmie górę nad obiema damami.

– Miss Belinda Charters?– powtórzył dżentelmen zaskoczony. – Kim jest ta nowa

piękność? Nigdy o niej nie słyszałem.

– I nie ma w tym nic dziwnego, miły panie —odrzekł Korkoran. – Mr William Charters to

dżentelmen, który na przemyśle wełnianym i na złotym piasku uciułał w Australii
siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt milionów franków i...

– Siedemdziesiąt pięć, a może osiemdziesiąt milionów! – przerwał gadatliwy i ciekawski

dżentelmen – ależ to ładna suma!

– Otóż to – dodał Bretończyk. – Pojmujesz pan zatem, że miss Belinda Charters, która

zresztą jest kobietą nieprzeciętnej urody, może mieć rzesze adoratorów, Do zobaczenia,
panowie!

I właśnie zamierzał się oddalić razem z Sitą i Luizą, kiedy dżentelmen za nim zawołał:
– Wybaczysz pan, że się wtrącam, lecz czuję się w obowiązku uprzedzić cię, że jesteśmy w

kraju nieprzyjacielskim i że dalsza jazda tą drogą może być wielce niebezpieczna.

– Wdzięczny jestem, żeś mnie pan ostrzegł – odparł Korkoran.
– Wszędzie kręcą się zwiadowcy Holkara; mogliby was porwać.
– Ach tak! W istocie. Będę zatem ostrożny, Korkoran miał już ruszyć w dalszą drogę, lecz

Anglik widać postanowił, że nie puści go przed zachodem słońca, bo znów spróbował
nawiązać rozmowę:

– Jesteś pan bez wątpienia urzędnikiem na usługach Kompanii?
– Nie, drogi panie, podróżuję dla własnej przyjemności.
Dżentelmen z szacunkiem pochylił się na siodle, przeświadczony, że człowiek, który li

tylko dla przyjemności przyjeżdża z Europy do Indii, musi być osobistością wybitną, co
najmniej lordem lub wpływowym członkiem Izby Gmin.

Już na nowo otwierał usta, lecz Korkoran przeszkodził mu, posłyszał bowiem za sobą

tętent zbliżającej się pogoni.

– Pan wybaczy – powiedział – ale mi spieszno...
– Pozwolisz pan przynajmniej, że poczęstuję go cygarem.
– Nie zwykłem palić w obecności dam – odparł Korkoran zniecierpliwiony.
Rozmowa toczyła się po angielsku, który to język Korkoran znał doskonale, lecz tak go

zgniewało, że traci cenne sekundy przez tego gadułę, iż na chwilę zapomniał o swej roli i
ostatnie słowa powiedział po francusku.

– Co u diaska! – zawołał oficer – więc pan jesteś Francuzem, a nie Anglikiem! Cóż pan tu

robisz w taki czas?

Zbliżała się rozstrzygająca chwila. Korkoran spojrzeniem uprzedził Sitę, ażeby gotowała

background image

46

się do ucieczki.

Lecz księżniczka wpatrywała się z uwagą w jednego z Hindusów, co towarzyszyli

wojskowym i ciągnęli ich wózki. Korkoran rzucił okiem w tym samym kierunku i spostrzegł
zdziwiony, że Hindus i córka Holkara wymieniają w milczeniu tajemne znaki.

Kiedy baczniej przyjrzał się Hindusowi, rozpoznał bramina Sugriwę, którego Tantia Topi

przysłał był do Holkara. Nie miał zresztą zbyt wiele czasu do namysłu, bo już otoczyło go
przynajmniej dziesięciu angielskich oficerów, a ten, co przedtem z nim rozmawiał, odezwał
się:

– Jesteś pan naszym jeńcem aż do chwili, gdy obecność pańska w kraju Holkara zostanie

wyjaśniona.

– Jeńcem! – zawołał Korkoran. – Panowie żartują. Z drogi albo strzelam!
Przy tych słowach wyjął z kieszeni rewolwer i w sekundzie go naładował.
Anglik, nie mniej szybki, również uzbroił się w rewolwer i już obaj mieli z bliska oddać

strzały, kiedy pewien nieoczekiwany wypadek zadecydował o zwycięstwie.

Słysząc suchy szczęk nabijanej broni, Luiza pojęła, że gotuje się walka, i całkiem

nieoczekiwanie skoczyła na zad angielskiego konia. Zwierzę stanęło dęba i na szczęście dla
siebie i dla naszego przyjaciela Korkorana jeździec został wysadzony z siodła. Zważywszy
bowiem bliskość przeciwników, oba mózgi łatwo mogły wylecieć w powietrze niczym korki
z dwóch butelek szampana.

Tymczasem Anglik oddał strzał, lecz popisowy skok tygrysa sprawił, że kula chybiła celu i

zmiotła kapelusz innego dżentelmena, który zbliżył się był, ażeby przytrzymać Korkorana.

– Brahma i Wisznu! – wykrzyknął nagle kapitan.
Na to hasło Sita spięła swego wierzchowca i zwierzę puściło się jak strzała. Korkoran

pognał w ślad. Jeden z Anglików próbował go powstrzymać, lecz kapitan gwałtownie
odepchnął napastnika ręką. Luiza, spostrzegłszy, że jej przyjaciele rzucili się oboje do
ucieczki, pogoniła w ich tropy. Panowie Anglicy ledwie mieli czas oddać do nich pięć czy
sześć strzałów. Jedna z kuł raniła konia Korkorana.

Co się zaś tyczy hinduskich sipajów, którzy ciągnęli wózki, to jakkolwiek i oni chwycili za

broń, żaden nawet nie drgnął, czy to ażeby Korkoranowi przyjść z pomocą, czy też aby wziąć
go do niewoli.

Jeden tylko bramin Sugriwa, któremu wszyscy zdawali się być posłuszni, kazał wykonać

wózkami pewien dość szczególny manewr i dzięki temu powstrzymał na kilka minut
angielską pogoń. Udał oto, że chce wykręcić zaprzęg znajdujący się na czele kolumny, i
działał tak skwapliwie, że wózek przewrócił się w poprzek drogi.

Zaraz też inni Hindusi, jakby posłuszni hasłu, porzucili swoje wózki gromadząc się wokół

tego, który się przewrócił. Wypełnili całkowicie wąskie przejście. Wózki i konie pociągowe
utworzyły tu istny galimatias, i Anglicy chcąc nie chcąc musieli się zatrzymać przed tym
żywym murem ludzi i zwierząt.

W tym właśnie momencie nadjechali jeźdźcy, którzy wyruszyli z obozu w pogoń za

zbiegami. Na czele gnał galopem zapalczywy John Robarts.

– Widzieliście kapitana?! – zakrzyknął.
– Kapitana? A któż to?
– No przecie ten przeklęty Korkoran. Oby go Bóg _ pokarał! Barclay okrutnie się

rozgniewał. Pozwolił z siebie zakpić jak dziecko, ale nie chce się z tym i pogodzić i obiecał
dziesięć tysięcy funtów szterlingów temu, kto mu przywiedzie kapitana Korkorana i córkę
Holkara,

– Co? Więc to była córka Holkara! – zawołał jeden z dżentelmenów. – I nikt z nas na to

nie wpadł? Co prawda osłonięta była welonem, toteż wziąłem ją za jakąś młodą angielską
miss, która odbywała podróż po Indiach w towarzystwie przyszłego małżonka.

– Dalej w drogę! – zawołał Robarts, niecierpliwy. – Tysiąc gwinei temu, kto przybędzie

background image

47

pierwszy.

Na te magiczne słowa zapał ogarnął wszystkie serca. Batami zmuszano Hindusów, ażeby

ustawili wzdłuż drogi swoje zaprzęgi, i cała grupa puściła się w cwał za zbiegami.

Jak zazwyczaj w krajach tropikalnych, poczęło zmierzchać się raptownie i pogoń była tym

szybsza, iż nie miała trwać długo.

background image

48

X. DO ATAKU!

Korkoran ze swej strony nie zasypiał gruszek w popiele. Cwałując u boku Sity złorzeczył

na głupią ciekawość Anglika, która go przyprawiła o utratę tak cennego czasu.

Lecz wobec tego, że noc nadchodziła, a obóz angielski się oddalał, kapitan zaczynał

wierzyć, że jakiś szczęśliwy traf, może spotkanie przednich straży Holkara, pozwoli mu
wrócić do Bhagawapuru. Najbardziej gniewało go to, że był zmuszony do ucieczki.

,,Uciekać przed Anglikami? Co za hańba! – myślał sobie. – Co by powiedział ojciec,

gdyby mnie zobaczył? Biedny ojciec! Jemu nie przytrafiło się spotkać z Anglikiem, żeby mu
nie zaproponował partyjki boksu lub kopania nogą albo innej rozrywki w guście
dżentelmenów. Ja zaś cwałuję w ucieczce przed nimi, a parę chwil temu zamiast pochwycić
przeklętego gadułę za krawat i wrzucić do rowu – jak miałem ochotę uczynić i co było moim
obowiązkiem – myślałem. tylko, jak by go przekonać, że jestem hultaj podobnie jak on.
Głową by tłuc o mur!"

Wśród tych rozważań spostrzegł z nagła, że koń jego słabnie, że cwał nie jest już tak

prędki i mimo ukłuć ostrogi przechodzi w kłus. Odwrócił się i na bucie zauważył ślady krwi.
Koń dostał postrzał w bok. Lecz Bretończyk nie ugiął się w obliczu nowego nieszczęścia. Co
prędzej zsiadł z konia.

– Co się stało? – spytała Sita. – Czyż to stosowna chwila na odpoczynek? Pogoń angielska

blisko.

– Nic groźnego – rzekł Korkoran. – Ot, łajdacy postrzelili mego konia. Jeśli pani pragniesz

uciec, ruszaj sama. Luiza będzie ci towarzyszyć i bronić cię.

– Tak – odparła Sita – lecz kto mnie obroni przed Luizą?
Korkorana uderzyła ta uwaga.
– Prawda – rzekł – Luiza nie jadła obiadu, a pora jest późna.. Mam, oczywiście, pewność

co do twego, pani, bezpieczeństwa, lecz nie odpowiadam za konia. Może się też zdarzyć, że
Luiza zechce poszukać zdobyczy w okolicy.

– Kapitanie – odparła Sita zsiadając z wierzchowca – zostaję z panem. Podzielę twój los,

cokolwiek się zdarzy.

– Ach! – zawołał Korkoran z radością – toż to wybawia nas z opresji! Niech sobie teraz

przychodzą wszyscy Anglicy: John Robarts, Barclay, pułkownicy, kapitanowie, majorzy i w
ogóle wszystkie czerwone mundury świata.

Przy tych słowach wyjął z olster obu koni dwa nabite rewolwery. Za pasem miał trzeci, a

w kieszeni naboje.

– Oto broń i amunicja – rzekł – której nam wystarczy na trzydzieści, czterdzieści strzałów,

a ponieważ zamierzam strzelać tylko z bliska i celować pewnie, mniemam, że wszystko
dobrze się ułoży. Pani pójdziesz ze mną, ty zaś, Luizo, przed nami. Będziesz zwiadowcą;
bacz, czy jaki wróg nie kryje się w puszczy.

Plan Korkorana był prosty. Z miejsca, gdzie się znajdowali, widać było w pewnym

oddaleniu małą, opuszczoną pagodę indyjską. Jak się wydawało, prowadziła do niej poprzez
dżunglę dość szeroka ścieżka. Tam właśnie Korkoran zamierzał szukać schronienia. W parę
chwil uciekinierzy byli w pagodzie, zawarli za sobą drzwi, zabarykadowali wejście belkami,

background image

49

które przypadkiem znalazły się w pobliżu, i powybijali w drzwiach –otwory strzelnicze.

Luiza zdumionym okiem śledziła te przygotowania. Rozumie się, że nie było jej to w

smak. Zwierzę kochało czyste powietrze, łąki, rozległe przestrzenie lasów, wysokie góry. Nie
lubiło przebywać w zamknięciu, a już w żaden, sposób nie umiało pojąć, jak można z takim
trudem zamykać się samemu. Ale też Korkoran zatroszczył się, aby jej wyjaśnić swe
zachowanie.

– Luizo, moja droga – rzekł – nie pora teraz zaspokajać własne zachcianki i wałęsać się po

okolicy, jak to niestety masz we zwyczaju. Gdybyś dopełniła obowiązku dzisiejszego ranka,
ani ty, ani ja nie siedzielibyśmy teraz w przeklętej pagodzie, gdzie nie ma co marzyć o kęsku
dziczyzny. Musisz, moja miła, błąd naprawić tak, ażeby nas zadziwić. Słuchaj z uwagą.
Staniesz za tym otwartym oknem i zajmiesz się każdym dżentelmenem, który by spróbował
wedrzeć się tędy. Z żywości jej spojrzenia, z przyjaznego machania ogonem i z ruchu warg
można było wnosić, że tygrysica obiecuje skrupulatnie wypełnić rozkazy kapitana. Ten przeto
zwrócił się do księżniczki pragnąc podtrzymać ją na duchu.

– Chcesz pan dodać mi odwagi, kapitanie – powiedziała Sita wyciągając ku niemu rękę. –

Ale to zbyteczne, bo nie o siebie się lękam, tylko o twoje życie, które narażasz tak
szlachetnie, i o życie mego ojca. Wiem dobrze, że gdyby ujrzał mnie w rękach Anglików,
umarłby z rozpaczy. Ale bądź pan pewien – dodała, a oczy jej błyszczały dumą – że ci
ryżowłosi barbarzyńcy nie dostaną żywcem córki Holkara. Albo oboje będziemy wolni, albo
wybiorę śmierć.

Przy tych słowach wyciągnęła zza pasa flaszeczkę zawierającą jedną z owych subtelnych

trucizn, w które obfitują Indie, i powiedziała:

– Oto dzięki czemu nie zostanę żoną zdrajcy Rao i uniknę poddaństwa i niesławy.
Domawiała tych słów, kiedy Korkoran usłyszał bliski szmer, jakby syk groźnego

indyjskiego węża cobra capello. Zerwał się gwałtownie, lecz Sita dała mu znak, aby na
powrót usiadł. Po syku węża dał się słyszeć krzyk kolibra i szelest gniecionych liści.

– Co to? – odezwał się Korkoran.
– Nie obawiaj się, kapitanie – odparła Sita – to przyjaciel. Znam ten sygnał.
I rzeczywiście, po krótkiej chwili łagodny męski głos zaczął śpiewać urywek Ramajany, w

którym król Dżanaka, ojciec urodziwej Sity Videhanki, przedstawia córkę jej przyszłemu
małżonkowi Ramie.

Mam boskiej urody córkę obdarzoną wielkimi cnotami, której imię Sita. Jej

przeznaczeniem – godnie wynagrodzić siłę.

Niejeden już raz zjeżdżali się do mnie królowie prosić ją w zamęście, a ja taką

dawałem im odpowiedź: ,,Ręką Sity wynagrodzę tego, kto okaże się najsilniejszy".

Wówczas Sita powstała i jakby w odpowiedzi na głos zza ściany, jęła recytować piękne

słowa z poematu Walmikiego. Tymi to słowy Videhanka przemawia do swego męża Ramy,
kiedy skutkiem wiarołomstwa Kaikeji ów niezwyciężony bohater został wygnany i
pozbawiony tronu:

O panie, o oczach pięknych jak płatki lotosu! Czemu nie widzę oganiaczki i

wachlarza dających radość twemu obliczu, które wspaniałością dorównuje pełni
gwiazdy nocnej? Wówczas głos z zewnątrz zawołał:

– Otwórzcie, jestem Sugriwa!
Korkoran przez okno wyciągnął ku niemu ramię i kiedy Hindus czepiając się występów

muru wspiął się na wysokość jego ręki, krzepki Bretończyk uniósł go jak piórko i postawił we
wnętrzu pagody.

background image

50

Zaraz też Sugriwa padł na twarz przed córką Holkara.
– Wstań – rzekła Sita. – Gdzie Anglicy?
– O pięćset kroków stąd.
– Czy wciąż nas szukają?
– Tak, pani.
– Są na naszym tropie?
– Tak. Jeden z waszych koni padł trafiony kulą. Wywnioskowali z tego, że winniście być

w pobliżu.

– A co tyś robił?
Hindus cichutko zaczął się śmiać.
– Przewróciłem w poprzek drogi swój wózek, a inni kulisi zrobili tak samo. Czwarta część

godziny zyskana.

W tym momencie Korkoran zauważył, że Sugriwa broczy krwią.
– Kto ci to uczynił? – zwrócił się do niego.
– Jego Wysokość John Robarts – odparł Hindus. – Kiedy spostrzegł, że wywracam wózek,

wymierzył mi cios szpicrutą. Lecz ja go odszukam! Zanim trzy dni miną, odnajdę tego psa
angielskiego!

– Ojciec mój szczodrze wynagrodzi twoje zasługi – rzekła piękna Sita.
– Och – westchnął Hindus – mojej zemsty nie zamienię na wszystkie skarby księcia

Holkara... A zemsta jest bliska, ja to wiem...

Widząc zaś powątpiewanie w oczach Korkorana dodał:
– Ciebie, dostojny kapitanie, łączą z Holkarem więzy przyjaźni. Jesteś po naszej strome.

Otóż wiedz, że nim trzy miesiące miną, nie będzie w Indiach jednego Anglika.

– Wiele już proroctw słyszałem – odparł Korkoran – a to nie większe budzi zaufanie niż

wszystkie inne.

– Powiem ci zatem, kapitanie – rzekł Sugriwa – że wszyscy sipaje Indii poprzysięgli

zagładę Anglikom. Pięć dni wstecz winna się była rozpocząć rzeź w Merath, Lahorze i
Benaresie.

– Kto ci to powiedział?
– Wiem o tym. Jestem zaufanym posłańcem Nany Sahiba, radży Bithoru.
– I nie lękasz się, że przestrzegę Anglików?
– Już jest za późno – odparł Hindus.
– Tu zaś po co przybyłeś? – pytał dalej Korkoran.
– Dostojny kapitanie – odparł Sugriwa – jestem wszędzie tam, gdzie mogę nieść szkodę

Anglikom. I chcę, ażeby John Robarts otrzymał śmierć z mojej ręki...

Tu przerwał nagle.
– Słyszę tętent koni na ścieżce – powiedział. – To nadjeżdża konnica angielska. Trzymaj

się dzielnie, kapitanie, bowiem szturm będzie potężny.

– W porządku – odrzekł Korkoran. – To mi nie pierwszyzna. Nabij broń, Sugriwo, pani

zaś, Sito, błagaj Brahmę, ażeby nas miał w swojej opiece.

W parę chwil później pagodę otoczyło przynajmniej pięćdziesięciu angielskich

kawalerzystów. W milczeniu gotowali broń. Reszta Anglików wróciła do obozu.

Oddziałem dowodził John Robarts, który zbliżył się i tak przemówił:
– Poddaj się, kapitanie, albo stracisz życie.
– A skoro się poddam – odparł Korkoran

:

– czy ja i córka Holkara będziemy wolni?

—Do kroćset! – zawołał Robarts – mamy cię w ręku, kapitanie, a pan zamierzasz

dyktować warunki? Poddaj się, a ocalisz– głowę. To wszystko, co mogę przyobiecać.

– Rób pan zatem, jak chcesz – odparł Korkoran. – Lecz i ja dołożę starań. Zaczynajcie,

proszę, panowie.

Na to hasło Anglicy zeskoczyli z koni i przywiązawszy wierzchowce do drzew, gotowali

background image

51

się wyważyć drzwi pagody kolbami karabinków.

Pod pierwszymi ciosami kolb drzwi drgnęły i zachwiały się w zawiasach.
– Tegoście chcieli – rzekł Korkoran. – Według życzenia, proszę panów.
To mówiąc oddał przez uchylone okno pierwszy strzał. Jeden z Anglików padł, śmiertelnie

trafiony.

Szczęściem dla siebie Korkoran w sekundzie cofnął się pod ścianę, gdy tylko bowiem

Anglicy go spostrzegli, w kierunku okna sypnęły się ze dwie dziesiątki kuł. Żadna nie
dosięgła kapitana.

– Daremny trud, moi mili – odezwał się Korkoran. – Tak się celuje.
I ponownie wypalił. Drugi napastnik został raniony. Na ten strzał Anglicy po raz wtóry

otworzyli ogień, lecz i tym razem kapitan nie odniósł szwanku.

– Tylko szyby tu tłuczecie, panowie dżentelmeni – powiedział Korkoran. – Radzę

poważniej zabrać się do sprawy.

To właśnie było zamiarem Anglików. Podczas gdy większa część oddziału trzymała pod

obstrzałem drzwi i okno, pięciu kawalerzystów odeszło w las, skąd triumfalnie taszczyli pień
drzewa.

,,Tam do kata, to nie żarty!" – pomyślał Korkoran, po czym odwrócił się do Sugriwy i

rzekł:

– Bez wątpienia wyważą drzwi i przypuszczą szturm, a wówczas trzeba być gotowym na

wszystko. Znajdź zatem schronienie dla księżniczki gdzieś w kącie pagody, ażeby nie
dosięgły jej kule.

Sita, pełna podziwu dla odwagi kapitana, chciała zostać przy nim, lecz Sugriwa wbrew jej

woli ukrył ją w zakątku.

Co się tyczy Luizy, to przez cały czas siedziała cicho jak myszka. Pojętne zwierzę

odgadywało wszystkie życzenia i myśli kapitana. Wiedziała, że Korkoran powierzył okno jej
pieczy, i żadna siła nie byłaby zdolna jej przeszkodzić w pełnieniu tego obowiązku. Nadto,
posłuszna rozkazowi swego pana, nie zabierała głosu, tylko leżąc na brzuchu, z łapami
wyciągniętymi przed siebie, czekała zamyślona.

Tymczasem pień, pchnięty siłą ramion, , uderzył w drzwi pagody. Bez mała ustąpiły już

przy pierwszym ciosie. Drugi cios – i jedno skrzydło zostało wyważone; utworzyła się szpara,
przez którą człowiek zdołałby się przecisnąć.

Wobec naglącego niebezpieczeństwa Korkoran pozostawił okno na opiece Luizy, sam zaś

pośpieszył do drzwi. Był wielki czas, bo już jeden z Anglików wcisnął do otworu swoją ryżą
głowę i ramiona Szczęściem przejście było jeszcze zbyt wąskie.

Na widok zbliżającego się Korkorana Anglik próbował oddać do niego strzał, lecz

skrzydła drzwi tak dalece krępowały jego ruchy, że nie zdążył ani wziąć na ceł, ani wypalić.
Korkoran zaś, który mógł się poruszać swobodnie, przyłożył lufę rewolweru do czoła Anglika
i nacisnął spust. A że nie miał zapasu amunicji, przyciągnął trupa ku sobie i zabrał mu
ładownicę, naboje, karabinek i rzecz najcenniejszą – manierkę . gorzałki. Jakże mu była
potrzebna!

Co uczyniwszy, na powrót położył Anglika pod drzwiami, ażeby zatkać otwór, i czekał.
Lecz oblegający już się zaczęli niecierpliwić. Zaskoczył ich opór tak stanowczy. Mieli już

dwóch zabitych i jednego rannego i lękali się dalszych strat.

– A może by podpalić pagodę? – poddał jakiś porucznik.
Wielkie szczęście, że John Robarts zamknął uszy na tę radę.
– Pułkownik Barclay – rzekł – przyobiecał dziesięć tysięcy funtów szterlingów temu, kto

przyprowadzi córkę Holkara żywą. Jeżeli zaś poniesie ona śmierć, nic nie uzyskamy...
Naprzód, chłopcy, jeszcze trochę trudu! Czyżby jeden Francuz zdołał utrzymać w szachu
starą Anglię? Skoro nie można wejść drzwiami, wejdźcie chociaż oknem.

Usłuchano go natychmiast. Podczas gdy część oddziału nadal trzymała pod obstrzałem

background image

52

drzwi, reszta przypuściła szturm do okna umieszczonego dwanaście stóp nad ziemią.

Kilku żołnierzy podsadziło sierżanta, który uczepił się krawędzi okna, z wysiłkiem

podciągnął się na rękach, poderwał całą siłą i siadł.

– Hura! – zawołali koledzy na ten widok. Tylko że nieborak nie zdołał nawet im

odkrzyknąć, bo ledwie otworzył usta, a już Luiza, stanąwszy na tylnych łapach, oparła
przednie o krawędź okna, chwyciła zębami nieszczęsnego sierżanta za kark, który zmiażdżyła
w uścisku, po czym odrzuciła ciało na głowy przerażonych żołnierzy.

Dopiero ów wyczyn tygrysicy przypomniał Anglikom o jej istnieniu. Jednocześnie zapał

kawalerzystów dziwnie ostygł.

Jeden z oficerów tak się odezwał:
—– A wreszcie co my tu robimy zamiast siedzieć w obozie? Skoro Barclay pozwolił córce

Holkara uciec, to niech sobie sam ją goni, jeśli umie. Pięćdziesięciu nas tu puka do obcego
dżentelmena, który nic nam nie zawinił i nie zawini, bylebyśmy dali mu spokój. Szczerze
mówiąc, nie ma w tym za grosz sensu.

– Skoro pułkownik chce odzyskać córkę Holkara – rzekł John Robarts – to ma zapewne

swoje racje. Co do mnie, nie ruszę się stąd, póki nie wypełnię obowiązku.

– Zgoda – odparł tamten – ale po co ten pośpiech? Równie dobrze, i chyba z większą

łatwością, moglibyśmy jutro pojmać córkę Holkara i jej rycerza. Zapada noc... Rozstawmy
tylko czujne, uzbrojone straże, zjedzmy kolację i idźmy spać. Wszak Korkoran nie ma
żywności i wkrótce będzie zmuszony się poddać.

W tym rozumowaniu było dużo racji i Korkoran, który przysłuchiwał się obradom, zaczął

się niepokoić na myśl o przyszłości.

Widział, jak Anglicy oddalili się nieco od pagody, lecz tak, by nie tracić jej z oczu,

porozstawiali czaty i zasiedli do wieczerzy. Hinduscy kulisi, którzy ciągnąc wózki szli za
nimi w pewnej odległości, wypakowali srebro stołowe, pasztety z dziczyzny, zimne mięso i
butelki czerwonego wina.

Na ten widok wzmogły się cierpienia Korkorana, który poczuł, że głód skręca mu

wnętrzności. Bo też rankiem ledwo przełknął śniadanie, dzień zaś był tak obfity w wypadki,
że kapitan nawet przez chwilę nie pomyślał o obiedzie.

Lecz była to błahostka wobec niepokoju o drogą mu Sitę, która do tej pory zaznawała

jedynie pałacowych zbytków i dostatku, aż tu naraz znalazła się głodna i strudzona do granic
wytrzymałości.

A przyczyną jeszcze większej rozterki była Luiza.
Pewnie, że kapitan miał w tygrysicy oddaną przyjaciółkę, lecz cóż, kiedy apetyt

przyjaciółki przewyższał jej oddanie.

Czy godzi się jej to wyrzucać? Czy zdaniem fizjologów żołądek nie jest panem i władcą

całej natury?

Przecie biedna tygrysica ledwie liznęła cywilizacji! Jakże więc można jej wypominać, że

nie umie pohamować swoich namiętności! Toż na każdym kroku spotyka się możne książęta,
którzy odebrali staranne wychowanie uczonych guwernerów i od dzieciństwa karmieni byli
mądrością filozofów, a mimo to w jawny sposób uchybiają wszelkim zasadom moralności i
filozofii.

Tak więc Korkoran kłopotał się o przyszłość nie bez powodu. Widział, że Luiza

pożądliwym okiem wodzi za Sugriwą, i bał się nieodwracalnych wypadków.

Trzeba było wszakże wybrać ofiarę, bowiem tygrysica coraz natarczywiej domagała się

kolacji. Bez istotnej przyczyny kręciła się w niespokojnych podskokach. Było rzeczą
oczywistą, że trapi ją głód.

W końcu Korkoran podjął decyzję.
,,Dalibóg! Jeśli ma nie jeść wcale albo zjeść mego biednego przyjaciela Sugriwę, to już

lepiej niech–zje Anglika".

background image

53

To pomyślawszy przywołał Hindusa.
– Głodnyś, Sugriwo.? – zapytał,
– O, tak!
– A masz zapasy?
– Niestety!
– Lecz zjadłbyś kolację, nieprawdaż?
Sugriwa popatrzył na kapitana. Nie rozumiał.
– No tak, pojmuję – rzekł Korkoran. – Pytasz, gdzie ta kolacja. Spójrz zatem.
I wskazał ręką Anglików, którzy zdążyli rozsiąść się na dywanach i właśnie zabierali się

do jedzenia.

– Posłuchaj, przyjacielu – mówił dalej Korkoran. – Wypuszczę tygrysicę, a wówczas

porwie ona wartownika. Wartownik obok podniesie krzyk. Wszyscy chwycą za broń. Ty zaś
zwinnie poczołgasz się w trawie, zabierzesz kolację naszym dżentelmenom i przyniesiesz ją
tu tak szybko, jak tylko potrafisz. Rozumiesz teraz? Jeśli zajdzie potrzeba, urządzę wycieczkę
z bronią w ręku i będę osłaniał twój odwrót. Zgoda?

– Zgoda – odparł bramin.
Teraz z kolei Luiza otrzymała wskazówki, których Korkoran udzielił jej po cichu,

posługując się raczej gestami niż słowem.

Zresztą bystre zwierzę w jednej chwili pojęło cel wycieczki. Z ochotą prześliznęło się

poprzez nie domknięte drzwi. Za tygrysicą podążył Sugriwa.

Wycieczka była dla Anglików zaskoczeniem. Ufni w swą liczebność, nie mieli się na

baczności i beztrosko popijali wino. Wypadki rozgrywały się w pełnym świetle księżyca,
który właśnie wzniósł się na niebie.

Wartownik stał o dziesięć kroków od drzwi pagody. W dwóch susach Luiza skoczyła na

niego, pazurem wyszarpnęła mu broń i rozpłatała zębami głowę. Słysząc hałas i krzyk
konającego żołnierza Anglicy jak jeden mąż chwycili za broń. Rozglądali się za wrogiem.
Widok tygrysa powstrzymał na chwilę nawet najbardziej walecznych. Kiedy to się działo,
Sugriwa, prawie nagi wedle indyjskiego obyczaju, wykorzystał zamieszanie i ciemności:
przyczołgawszy się na brzuchu aż do miejsca biesiady, zgarnął w pośpiechu chleb, mięso oraz
parę butelek wina, po czym, nie dostrzeżony, zawrócił.

Aby zmylić Anglików, Korkoran dla niepoznaki po dwakroć strzelił z okna, nie raniąc

nikogo. W odpowiedzi rozległa się palba z czterdziestu karabinków kawaleryjskich. Kule
spłaszczyły się o ścianę pagody. Zaraz też Sugriwa przebiegł kilkadziesiąt kroków dzielących
go od świątyni i wśliznął się poprzez drzwi razem ze swoim łupem.

Wycieczka powiodła się znakomicie, cóż kiedy Luiza nie zdradzała chęci do powrotu.

Próżno kapitan – jak zazwyczaj – przywoływał ją gwizdkiem. Tygrysica tkwiła przy Angliku
i nie chciała puścić zdobyczy.

Nieprzyjaciel poczęstował ją zbiorową salwą, ale z dużej odległości i po ciemku. Nie było

bowiem śmiałka, który by do takiego przeciwnika zmierzył się z bliska, a przy tym w nocy.
Korkoran wzdrygnął się. Bo nie mówiąc o obopólnym przywiązaniu, które łączyło kapitana z
tygrysicą, Bretończyk od niej przede wszystkim spodziewał się ratunku.

background image

54

XI. WYCIECZKA OBLĘŻONYCH

Nastąpiła chwila wielkiej trwogi. Kiedy strzały dosięgły Luizę, zwierzę wydało głuchy ryk

i przypadło plackiem do ziemi. Był aż martwa czy ranna? A może udawała tylko, ażeby uśpić
czujność wroga? Korkoran w oknie wypatrywał oczy, lecz nie mógł nic rozróżnić. Widać
było, ze Anglicy ze swej strony nie czują się zbyt pewnie. Rozstawieni półkolem co pięć
kroków, nabijali karabinki, na nowo gotując się do strzału.

Z nagła w ciszy nocnej rozległ się lament. To tygrysica, czołgając się w ciemnościach,

sforsowała linię strzelców i przewróciwszy jednego z nich na oczach towarzyszy, wbiła mu
zęby w udo, jak mogła najgłębiej, i poniosła w paszczy w stronę pagody. W obawie, by nie
zabić i nie ranić żołnierza, nikt nie ośmielił się zmierzyć do Luizy.

Korkoran w sekundzie był przy szparze. Rozkazał tygrysicy porzucić zdobycz, po czym –

wpuścił ją do środka. Nieszczęsny żołnierz odzyskał wolność. Lecz w owej chwili
wspaniałomyślność zwycięzcy nie zdołała wzruszyć nieboraka: zęby tygrysicy zmiażdżyły
mu udo i zemdlał.

– Hejże, panowie! – rzekł Korkoran, skoro już uwolnił Anglika od jego karabinka,

rewolweru i amunicji – zabierzcie, proszę, swego towarzysza. On tylko ranny.

– Ty psie francuski! – zawołał John Robarts, który natychmiast wysłał po rannego dwóch

żołnierzy i kazał przenieść go w bezpieczne miejsce – ty psie francuski, czyż jest to broń i
sprzymierzeniec godne dżentelmena?

—Ach! ty psie angielski! – obruszył się Korkoran – z jakiej to racji walczy was

pięćdziesięciu przeciwko mnie jednemu? Dlaczego chcecie mnie rozstrzelać, mimo że rad
bym żyć w pokoju z wami i z całym światem?

Tak dyskutując poprawiał drzwi i z pomocą Sugriwy gromadził wszystko, z czego można

było wznieść barykadę.

– No, a teraz – mówił po chwili – przekonamy się, czy ci heretycy mają dobre wino. Ho,

ho, to dar et. Chwała bądź Brahmie i Wisznu! Byłem w strachu, że to butelka pale ale z
wytwórni pana Alsoppa... Dzięki Bogu! Pasztet znakomity... Proszę jeść, Sito. A ty też,
Sugriwo, nie zostawiaj na później. Jutro rano będziemy albo zabici, albo uwolnieni.

– Nie traćmy nadziei, kapitanie – rzekł Sugriwa. – Dokonałem odkrycia.
—Odkrycia?
– Tak. Dopiero co, gdym szukał deski, ażeby zatkać tę przeklętą szparę u wejścia,

poczułem, że stawiam nogę na drzwiach zapadowych.

– I co?
– Kapitanie dostojny, ta zapadnia prowadzi zapewne do podziemnego przejścia, które być

może wychodzi na pole. A jeśli tak, jesteśmy uratowani.

– Uratowani, powiadasz? Co do ciebie, zgoda, lecz księżniczka? Widzisz przecie, biedne

dziecko jest u kresu sił i nie mogłoby iść...

– Obym znalazł podziemny korytarz, jak znalazłem zapadnię; jeśli tylko ten korytarz

wychodzi, jak mam nadzieję, na równinę, Holkar będzie powiadomiony o północy.

Korkoran wstał.
Sugriwa miał słuszność. Za ołtarzem Wisznu, pod zapadnią, którą kapitan ledwie zdołał

background image

55

unieść, znajdowało się trzydzieści stopni.

– Zejdź sam – rzekł Korkoran. – Ja muszę czuwać. Szczęściem miał w kieszeni krzesiwo i

udało mu się zapalić świecę z ołtarza, którą Sugriwa wziął do ręki, po czym ostrożnie zaczął
schodzić.

W kilka minut później był z powrotem i rzekł:
– Jest to podziemny korytarz, który o sto kroków stąd, za obozem angielskim, dochodzi do

kraty. Teraz mam pewność, że dotrę do Bhagawapuru, jeśli tylko jaki tygrys nie wałęsa się po
drodze.

– Miej na uwadze – powiedział Korkoran – że po spokojnej nocy nastąpi burzliwy

poranek, i proś Holkara, ażeby się śpieszył;

– Powiedz, Sugriwo, memu ojcu Holkarowi – dodała Sita – że jego córka znajduje się pod

opieką najdzielniejszego i najbardziej szlachetnego z ludzi.

Ty zaś, kapitanie, prześpij się nieco; teraz na mnie kolej trzymać straż.
Sugriwa uderzył czołem, wzniósł ręce w kształt kielicha i ruszył w drogę. A skoro

Korkoran sam pozostał z córką Holkara, usiadł tuż przy niej i tak zaczął mówić:

– Długo, droga Sito, będę wspominał szczęście, którego doznaję przy pani dzisiejszego

wieczoru.

– O, dostojny panie Korkoranie – odparła księżniczka – czuję się tak, jak gdyby, moje

życie nigdy nie było inne. Cicha i spokojna przeszłość zdaje mi się snem wobec tego, co
widzę i przeżywam od wczoraj.

– Co przeżywasz, pani? – zapytał Bretończyk.
– Nie wiem – odparła prostodusznie. – Bałam się. Myślałam, że mnie zabiją albo że sama

się zabiję, ażeby wymknąć się niecnemu Rao. Nadzieja życia wstąpiła we mnie, gdyś mnie
pan odnalazł w obozie angielskim, i przerodziła się w pewność na widok odwagi i zimnej
krwi, z jaką stawiłeś czoło niebezpieczeństwom.

Słuchając tych naiwnych słów Korkoran uśmiechnął się.
,,Urocze dziewczę – myślał sobie. – Co mi tam Anglicy z ich karabinkami! Po wielokroć

wolę spędzić noc w tej pagodzie na spokojnej gawędzie o Brahmie, Sziwie i Wisznu,

18

aniżeli zajmować się niedorzecznym poszukiwaniem rękopisu najmądrzejszego z Hindusów,
wielmożnego Manu, którego takim szacunkiem darzy Akademia Nauk w Lyonie... Cóż
wspanialszego, niż ratować z opresji urocze księżniczki i oddawać za nie życie!"

Podczas tych rozmyślań ogarnęła go senność. Zresztą Anglicy też czuli się znużeni i

niebezpieczeństwo nie było znów tak wielkie.

A wreszcie czuwała Luiza, która nawet gdyby się zdrzemnęła, to tylko na jedno oko, jak to

robią jej Stryjeczni bracia koty. Drugim, wpół otwartym okiem, dostrzegłaby nawet maleńkie
przedmioty, i to wśród gęstych ciemności. W końcu gdyby jej oczy zawiodły, zdolna była
pochwycić uchem najlżejszy szmer.

Oto dlaczego Korkoran, widząc, że dokoła panuje, spokój i że Sita słania się ze zmęczenia,

wyciągnął się na macie, zasnął i spał do białego rana.

18

Brahma, Sziwa i Wisznu - trójca najpotężniejszych hinduskich bóstw.

background image

56

XII. „DARUJ MI, KSIĄŻĘ,

ŻYCIE PORUCZNIKA"...

Kiedy wewnątrz pagody i na zewnątrz wszyscy, z wyjątkiem tygrysicy i dwóch

szyldwachów, pogrążeni byli we śnie, Sugriwa, idąc cały czas podziemnym korytarzem,
dotarł do kraty. Tylko że krata nie miała zamka.

Długo przemyśliwał, jak by tu się wydostać, i macał dokoła, aż wreszcie pchnął nogą mały

posążek, który wyobrażał Brahmę bez nóg i rąk, dźwigającego wszechświat na barkach.
Figurka skrzypnęła, obróciła się wokół osi i krata się otwarła. Zaraz też Sugriwa zdmuchnął
świecę i bezgłośnie zamknąwszy kratę za sobą, jednym skokiem znalazł się w zaroślach. W
parę sekund nie było go widać.

Działał wedle ułożonego planu. Ostrożnie okrążył biwak Anglików, którzy spali beztrosko,

ufni w czujność straży. Kiedy tak czołgał się niczym wąż w dżungli, dostrzegł go jeden z
hinduskich kulisów i już chciał wszcząć alarm, lecz Sugriwa dał mu tajemniczy znak unosząc
dwa palce prawej dłoni. Kulis nie odezwał się.

Sugriwa zaczął szukać najprzód konia, po wtóre Johna Robartsa. Pierwszy miał mu pomóc

spełnić posłannictwo, drugiemu pragnął ściąć głowę. Szczęściem ów dżentelmen spał
spokojnie opodal na wpół wygasłego ogniska, w pośrodku kilkunastu innych dżentelmenów,
których ręce i nogi tworzyły niezwykle malowniczą plątaninę.

Nieprzyjaciel był tuż, lecz Sugriwa wiedział, że gdyby go zabił, wszyscy Anglicy mogliby

się pobudzić, a wówczas jego posłannictwo nie powiodłoby się. Tak więc postanowił na
pewien czas uzbroić się w cierpliwość, lecz poprzysiągł sobie, że prędzej czy później
odnajdzie Robartsa.

Konie stały spętane. Ostrożnie odwiązał jednego, założył mu cugle, zawieszone niedbale

na sąsiednim drzewie, i ażeby uniknąć hałasu, owiązał nogi konia kawałkami filcowej derki,
która przypadkiem była w pobliżu. Po czym, prowadząc wierzchowca za uzdę, zaczął powoli
oddalać się od obozu.

Przez cały czas, kiedy się to działo, hinduski kulis nie spuszczał Sugriwy z oczu, aż

wreszcie zbliżył się ku niemu i zapytał szeptem:

– Którego dnia?
– Już niebawem – odparł Sugriwa.
– Dokąd idziesz?
– Do obozu Holkara.
– Czy mam iść z tobą?
– Nie, to zbyteczne. Pozostań tutaj. Jeżelibyś był mi potrzebny, dam ci znać. Wielkiej

nowiny spodziewamy się szybciej niż za tydzień.

– Chwała bądź Sziwie! – odparł Hindus. To powiedziawszy wrócił na swoje miejsce wśród

kolegów i położył się jakby nigdy nic. Sugriwa tymczasem dosiadł konia i ruszył zrazu stępa,
potem truchtem, aż wreszcie, kiedy Anglicy zostali już dość daleko, puścił się galopem w
stronę Bhagawapuru.

Pomyślny los zrządził, że nie miał żadnych przypadków po drodze, a nawet nikogo nie

spotkał. Spodziewano się starcia wojsk Holkara z Anglikami i mieszkańcy wiosek

background image

57

położonych między obozem angielskim a Bhagawapurem opuścili swe domostwa w obawie
grabieży, mordów, pożarów i wszelkich innych heroicznych czynów, które zazwyczaj
towarzyszą wojnom i znaczą przejście bohaterów.

Skoro tylko Sugriwa dotarł do przednich straży, zasypano go pytaniami.
– Gdzie książę Holkar? – odpowiedział pytaniem.
Poprowadzono go do pałacu.
Nieszczęsny książę wpółleżał na dywanie, lecz nie spał. Od chwili porwania córki jedna

tylko myśl zaprzątała jego umysł. Gdyby nie pragnienie zemsty, byłby się chyba
zasztyletował z rozpaczy.

– Kim jesteś? – zapytał unosząc głowę ciężką od trosk. – Jakież nowe nieszczęście

przybywasz mi oznajmić?

– Wasza Dostojność nie poznaje mnie? – odparł posłaniec. – Jestem Sugriwa, przyjaciel

Tantii Topiego i Waszej Wysokości.

– Ach, Tantia Topi! On przybędzie za późno. A ty skądżeś przyjechał, Sugriwo?
– Z obozu Anglików.
– Widziałeś zatem Anglików? – spytał Holkar poruszony gniewem. – Gdzież oni? Co

robią? To im zawdzięczam stratę córki, mojej najdroższej Sity!

Z oczu starca spływały ciężkie łzy.
– Córka Waszej Dostojności została odnaleziona – rzekł Sugriwa.
– Gdzież jest? W rękach pułkownika Barclaya czy tego niegodziwca Rao?
– Jest bezpieczna, Wasza Dostojność, przynajmniej w obecnej chwili. Ów dzielny Francuz,

gość Waszej Wysokości, odnalazł ją i otoczył opieką.

I Sugriwa opowiedział w krótkości o ucieczce Sity i Korkorana.
– Trzeba niezwłocznie pośpieszyć im z pomocą – zakończył. – Jutro rano bowiem Anglicy

mogą otrzymać posiłki, a wówczas przyszłoby już stoczyć bitwę, której powodzenie jest
rzeczą wątpliwą.

– Dobrze, przywołaj Alego – rzekł na to Holkar. Ali z obnażoną szablą trzymał straż za

drzwiami, więc na wezwanie stawił się natychmiast.

– Ali – rzekł książę – każ odtrąbić sygnał do wsiadania na koń. Zanim upłynie pół godziny,

cała kawaleria ma być gotowa do odjazdu.

W mgnieniu oka rozkaz został wykonany. Na ulicach miasta rozbrzmiała trąbka i

kawalerzyści pośpieszyli na miejsce zbiórki. Pośpiesznie ubrano w szory ulubionego słonia
Holkara.

– Na tym słoniu lubiła jeździć moja córka – rzekł znękany ojciec. – Sugriwo, dosiądź

konia i prowadź nas.

– Czy Wasza Dostojność – rzekł Hindus – zechce mi wyświadczyć pewną łaskę w zamian

za przysługę, którą mu oddaję?

– Żądaj choćby tysiąca łask! – wykrzyknął Holkar. – Połowę moich państw ci ofiaruję,

jeśli tylko odnajdziemy moją córkę.

– Nie, Wasza Dostojność, nie pragnę aż tyle. Daruj mi, książę, życie porucznika Johna

Robartsa.

– Chcesz ratować tego feringhee?

19

– Ja! Ratować go! – zawołał Sugriwa z dzikim uśmiechem. – Obym na wieki został

pozbawiony oglądania Wisznu, jeżeli myśl o ratowaniu Anglika przeszła mi przez głowę!

– A zatem – rzekł Holkar – to całkiem proste. Darowuję ci go i dziesięciu innych na

dodatek.

Podczas gdy czyniono ostatnie przygotowania do odjazdu, książę wypytał Sugriwę o

liczebność i pozycję armii angielskiej.

– Wasza Dostojność – rzekł Hindus – widziałem wszystko. Przedwczoraj wieczorem

19

Feringhee – pogardliwa nazwa Europejczyka w Indiach.

background image

58

opuściłem Bhagawapur, ażeby odwiedzić dwudziesty pierwszy pułk sipajów; mam tam
przyjaciół, z którymi byłem w zmowie. Przebrałem się za żebraka i żaden z czerwonych
mundurów nie zwrócił na mnie uwagi. Mogłem z całą swobodą przechadzać się po obozie i
modlić do Wisznu. Udało mi się nawiązać rozmowy z wieloma sipajami. Jeden z nich,
sierżant, przyłączył się do naszego spisku. Ach, Wasza Dostojność, to prawdziwa rozkosz
patrzeć, jak ci żołnierze nienawidzą Anglików i jak nimi gardzą! Bo też wszystko u nich jest
okropne: bluźnierstwa, żarłoczność, obyczaj spożywania świętych potraw, bezbożność–,
kazania duchownych, brutalność dowódców, srogość dyscypliny... Czy uwierzy Wasza
Dostojność, że braminów każą biczować jak małe dzieci?

Tak więc w parę godzin dowiedziawszy się wszystkiego, podałem hasło i właśniem się

gotował do odjazdu, kiedy: do obozu przybyła córka Waszej Dostojności księżniczka Sita,
porwana przez zdrajcę Rao.

Holkar westchnął głęboko ha to wspomnienie,
– I pomyśleć – zawołał – że mogłem nikczemnika wbić na pal i nie uczyniłem tego! – Po

czym krzyknął: – W drogę!

Dosiadł konia i wyciągniętym kłusem puścił się na czele dwóch pułków kawalerii.
Dzięki temu, że odległość między Bhagawapurem a pagodą, w której Korkoran tkwił

oblężony, wynosiła zaledwie trzy mile francuskie, Holkar przybył o świcie na pole bitwy.

background image

59

XIII. TOALETA KAPITANA KORKORANA

Nocny chłód spędził sen z powiek wszystkich żołnierzy już o piątej rano. Pierwszy zbudził

się Korkoran.

Podniósł się, pieczołowicie nabił broń i udał się wprost do okna, gdzie nadal w półśnie

leżała Luiza. Rozpostarł ramiona i ziewnąwszy spojrzał na horyzont. Niebo było bezchmurne.
Gwiazdy lada chwila miały pogasnąć, lecz lśniły jeszcze żywym blaskiem. Księżyc już
zaszedł.

Jedynym odgłosem, jaki w tym momencie dawał się słyszeć w okolicy, był szmer

strumienia, co nie opodal spadał kaskadą na skały. W naturze panował spokój, a i ludzie,
przeciągający leniwie ramiona, nie zdradzali chęci do bitwy.

Lecz porywczy John Robarts w innym był nastroju. Przez całą noc chodziło mu po głowie

dziesięć tysięcy funtów szterlingów przyobiecanych przez Bardaya. Powiadają, że w Szkocji
czy też w Anglii (tak, pamiętam, to było w Anglii, o trzy mile od Cantorbery) miał ciotkę,
rudą i brzydką. Lecz ruda i brzydka ciotka miała piękną jasnowłosą córkę. Otóż ta kuzynka
Robartsa, miss Julia, grała na pianinie, a zatem była wielce uzdolniona. Jaka to rozkosz
słuchać gry jasnowłosych dziewcząt!

Powróćmy wszakże do kuzynki Johna. Miss Julia śpiewała urocze pieśni i nieskończenie

długie romance, w których podobnie jak w naszych pięknych romancach francuskich, pełno
było księżyców, ptaszków, jaskółek, chmurek, uśmiechów i łez. Wszystko to sprawiało, że
Julia całymi dniami myślała o rudych wąsach Johna Robartsa, który ze swej strony trzy razy
w tygodniu wspominał błękitne oczy Julii. Jak można się spodziewać, owa zbieżność myśli
zrodziła wzajemną sympatię.

Rzecz w tym, że miss Julia miała dziedziczyć piętnaście tysięcy funtów szterlingów, a pani

Robarts była biegła w rachunkach i wiedziała, że John poza swym porucznikowskim żołdem
nie ma szylinga przy duszy, jest natomiast zadłużony na co najmniej pięćset funtów
szterlingów u swojego krawca, szewca, frędzelnika i innych dostawców. Tak więc John został
grzecznie wyproszony za drzwi rozkosznego cottage, w którym zamieszkiwała miss Julia ze
swą matką.

Zrozpaczony John zgłosił się na wyjazd do Indii, w nadziei, że za przykładem Clivea,

Hastingsa i innych nababów

20

zrobi tam fortunę. Dzięki protekcji sir Williama

Barrowlinsona, baroneta, o którym była już mowa, oraz przy poparciu jednego z dyrektorów
Kompanii bez trudu udzielono mu tego dobrodziejstwa.

Lecz jakkolwiek John Robarts był bardzo waleczny, nie udało mu się dotychczas wykazać

odwagą. Pragnął więc gorąco, ażeby cały Hindustan stanął w ogniu. Wówczas on, John
Robarts, miałby przyjemność gaszenia pożogi i zdobyłby rozgłos równy sławie Artura
Wellesleya, księcia Wellingtonu. Dla tych to przyczyn od rana do wieczora pełen zapału
zwiedzał okolicę w nadziei, że napotka skarb potrzebny do nabycia rozkosznego cottage koło
Cantorbery oraz jego młodej właścicielki.

Dlatego w ferworze gnał śladami Sity i Korkorana. I dlatego wstał w tej samej chwili co

20

Nabab – władca indyjski, w przenośni Europejczyk, który zrobił w Indiach majątek.

background image

60

Korkoran.

– Dalejże, Inglish, Witworth! Wstawać, leniuchy! Tylko patrzeć, jak wzejdzie słońce.

Barclay czeka na nas. Nie możemy przecie wrócić do obozu z pustymi rękami.

Jego zapał wszystkich postawił na nogi. Poranne mycie odbyło się jak zwykle. Anglicy

powyjmowali z tobołków najrozmaitsze grzebienie, szczotki, mydła i pachnidła i robili toaletę
nie kryjąc się, na oczach kapitana Korkorana.

Widok ów, zamiast rozweselić Bretończyka, wprowadził go w ponury nastrój.
,,Szczęśliwi są ci nicponie – pomyślał. – Robią sobie toaletę jak zwykle i będą mogli w

każdej chwili stanąć wobec dam. Ja zaś, na honor, ubrany jestem jak czupiradło, zaszargany
jak pies, na mundurze kurzu aż grubo, włosy pogmatwane niczym zdania w powieściach
Balzaka, a twarz mam z pewnością wynędzniałą, bladą i zmęczoną, jakby ze strachu lub z
nudy. Lada chwila strzały zbudzą Sitę, a wówczas gdybym miał nieszczęście zginąć, zostanie
jej po mnie tylko wspomnienie wielkiego niechluja. Lecz cóż mam robić? Jak uniknąć takiego
losu?"

Popatrzał na Sitę z rozrzewnieniem.
„Jaka piękna – pomyślał. – Zapewne śni, biedaczka, że jest w pałacu ojca, a stu

niewolników jej usługuje... Kto przedwczoraj rano mógł przypuścić, że dostąpię tak wielkiego
szczęścia oddając życie w obronie kobiety? Czyżbym ją kochał? A zresztą cóż z tego...
Trzeba mi było raczej szukać spokojnie rękopisu praw Manu".

Kiedy tak wyglądał oknem, nagle pewna myśl przyszła mu do głowy. Anglicy ukończyli

właśnie toaletę i na powrót chowali do tobołków szczotki i grzebienie. Wówczas Korkoran
wyciągnął z kieszeni chusteczkę i dał szyldwachowi znak, ażeby się zbliżył, a kiedy ten
podszedł do okna, kapitan rzekł:

– Poproś tu pana Johna Robartsa, mam do niego ważną sprawę.
John Robarts zbliżył się uszczęśliwiony, pewien, że dziesięć tysięcy funtów szterlingów

ma już w ręku.

– A więc chcesz się poddać, kapitanie? – rzekł z triumfem. – Wiedziałem, że wcześniej czy

później do tego dojdzie. Zresztą nie będę panu stawiał zbyt trudnych warunków. Otworzysz
pan tylko drzwi, wydasz nam córkę Holkara i podążysz z nami. Jestem pewien, że Barclay
zwróci panu wolność i będzie tylko prosił, ażebyś pan odpłynął do Europy. W gruncie rzeczy
Barclay to poczciwiec.

Korkoran uśmiechnął się.
– Na honor! drogi panie Robarts, miło mi, iż zarówno pan, jak i Barclay jesteście tak

przychylnie usposobieni. Lecz w chwili obecnej chodzi mi o coś innego. Macie tu, panowie,
wszelkie wygody: i przejrzysty strumyk, i służących, którzy czyszczą wam buty i trzepią
mundury. Czy zechciałbyś pan łaskawie mi pożyczyć...

– Dalibóg! Czego tylko pan pragniesz! – zawołał John Robarts, którego zaczynała bawić ta

przygoda.

Po czym osobiście przyniósł Bretończykowi swój podróżny neseser.
– Co się zaś tyczy kapitulacji... – dodał.
– Och – rzekł Korkoran – zechciej mi pan udzielić piętnastu minut zawieszenia broni,

abym mógł rozważyć i powziąć decyzję.

– Nic słuszniejszego – podjął Anglik. – Sam nie wiem czemu, lecz pan mi się podobasz,

kapitanie, jakkolwiek tej nocy pański tygrys pożarł jednego z mych najlepszych przyjaciół,
biednego Waddingtona.

– Wiesz pan dobrze – odparł Korkoran – że Luiza zjadła go nie z mojej winy. Biedne

zwierzę było bez obiadu.

– Poddaj się pan – mówił Robarts. – Nic złego nie spotka ani ciebie, ani córki Holkara.

Czyżbyś pan sądził, że zamierzam bić się z kobietami? A czy Francuzi walczyliby z kobietą?

– Drogi panie Robarts – rzekł Bretończyk – udzieliłeś mi piętnastu minut zawieszenia

background image

61

broni i nie chciałbym ich tracić na próżne rozmowy.

Robarts się oddalił. Zaraz też Korkoran zaczął swą toaletę, która jak łatwo się domyślić,

była raczej pobieżna, kapitan bowiem miał się na baczności bojąc się zaskoczenia.

Lecz obawy jego były płonne – nikt nie zamierzał atakować go zdradziecko.
Wreszcie był gotów i spojrzał na zegarek. Zawieszenie broni się skończyło. Korkoran

zapragnął jeszcze, zanim umrze, pożegnać się z Sitą. Gdy zbliżył się ku niej, księżniczka
otwarła oczy.

– Gdzie jestem? – zapytała zdziwiona. Po czym, rozpoznawszy pagodę, przypomniała

sobie wypadki ubiegłego dnia.

– O ileż milszy miałam sen – rzekła. – Śniło mi się, że siedzę w Bhagawapurze na tronie

ojca i że pan jesteś przy mnie.

– Droga Sito – mówił Korkoran. – Jestem pewien, że Sugriwa dotrzymał słowa i że ojciec

pani pośpieszy na pomoc. Oby tylko przybył w porę, by cię uwolnić! Jeśliby jednak zdarzył
mi się jakiś... przypadek...

– Nie mów tego, Korkoranie. Mam głęboką pewność, że pan zwyciężysz. Mój sen mi to

powiedział, a sny nie kłamią.

—...Zechciej mi pani przyrzec – podjął Korkoran – że na zawsze zachowasz mnie w

pamięci.

– Przyrzekam – powiedziała Sita – że nigdy pana...
Urwała, po czym, rumieniąc się, dokończyła:

– Ze nigdy pana nie zapomnę!
– Korkoran z obawy, że się rozczuli, podbiegł do okna. Robarts już się

niecierpliwił.

– Kapitanie! – zawołał – zawieszenie broni skończone; zaraz zacznie się zabawa. O

dziesiątej rano winniśmy na powrót być w obozie, a tu już szósta.

– Jestem gotów – odparł Korkoran.
I tak było w istocie, gdyż kapitan w samą porę zdążył się cofnąć. Wokół niego spadł grad

kul, które rozpłaszczyły się o ścianę nie raniąc nikogo.

Lecz że Anglicy, chcąc zmierzyć się do Korkorana, zmuszeni byli wyjść zza osłony lasu,

kapitan wziął Robartsa na muszkę i pocisnął cyngiel. Padł strzał. Kula uczyniła dziurę w
kapeluszu Robartsa i zerwała mu kosmyk włosów. Porucznik cofnął się mimowolnie,
szukając schronienia za najbliższym drzewem.

– Hejże, przyjacielu! – krzyknął za nim Korkoran. – Ja przecie chciałem tylko

przedziurawić pański kapelusz i pokazać, jak winien mierzyć każdy, kto miesza się do walki.

Nagle pewien tragiczny wypadek o mały włos nie położył kresu natarciu. Jeszcze chwila, a

wróg wtargnąłby do fortecy. Otóż jeden z Anglików przemknął spiesznie pod ścianą i
próbował dostać się do środka przez szparę w drzwiach, których Korkoran z braku materiału
nie zabarykadował zbyt dokładnie. Wszystko wskazywało, iż Anglik wtargnie do pagody,
odda z tyłu strzał do Bretończyka i tym sposobem zakończy całą sprawę.

Szczęściem ukryta za drzwiami warowała Luiza i oczekiwała napastnika. Toteż skoro

nieprzyjaciel całą siłą pchnął drzwi i wywracając kilka słabo przytwierdzonych desek, wsunął
się w połowie do pagody, tygrysica jednym ciosem łapy przewróciła go i ugryzła w szyję z
taką zaciekłością, że oddał ducha.

Widok konającego i zapach krwi pobudziły apetyt Luizy, która właśnie zamierzała wyrzec

się rozkoszy walki w zamian za śniadanie, kiedy gwizdek Korkorana przywołał ją do
porządku.

Kapitan zaczął się niepokoić. Wieści od Holkara nie nadchodziły. Czyżby Sugriwa nie

wypełnił posłannictwa? W dodatku lada chwila mogło mu zbraknąć amunicji.

Próbował stanąć w oknie, lecz natychmiast czterdzieści kilka karabinków celowało do

niego jak do tarczy, osłaniając ogniem żołnierzy manewrujących przy pniaku. Zawiasy w

background image

62

części już puściły i lada moment drzwi wejściowe mogły zostać wyważone.

Korkoran przez szparę oddał do tłumu napastników pięć strzałów rewolwerowych.

Sypnęły się przekleństwa, z czego wysnuł wniosek, że mierzył celnie, lecz to nie polepszyło
w niczym jego położenia.

– Na schody, Sito! – zawołał. – Co prędzej na schody! I proszę niczego się nie lękać.
Sita usłuchała, a Korkoran natychmiast udał się za nią. Tygrysica stanowiła tylną straż.
Czas był najwyższy, drzwi bowiem zwaliły się z trzaskiem, a kiedy wejście stanęło

otworem, napastnicy hurmem wtargnęli do pagody.

Jakie wszak było ich zdziwienie, kiedy ujrzeli jedną tylko Luizę. Za nią dawał się słyszeć

szczęk rewolweru, który Korkoran ładował w mroku krętych schodów, osłonięty przed
nieprzyjacielskim okiem.

– Niech to tysiąc diabłów! – zakrzyknął Robarts z wściekłością. – Musimy na nowo

przypuścić szturm. Hejże! Poddaj się pan, kapitanie, przecie wszelki opór jest
niemożliwością!

– Niemożliwość to nie po francusku.
– Jeżeli weźmiemy cię przemocą, będziesz rozstrzelany.
– Zgoda, będę rozstrzelany – odparł Bretończyk. – Jeśli to zaś ja wezmę was przemocą,

poobcinam wam uszy.

– Gotuj broń! – zawołał Robarts. Żołnierze spełnili rozkaz.
– Cofnij się, pani, o kilka stopni, droga Sito – rzekł Korkoran. – Tu może cię trafić kula

odbita od ściany.

Sam dał jej przykład, a za nim poszła Luiza i tak dzięki krętej budowie schodów znaleźli

osłonę przed kulami. Co się zaś tyczy walki wręcz, to na tak ciasnej przestrzeni Korkoran i
tygrysica mieliby bezsprzeczną przewagę.

Lecz skutkiem nieoczekiwanego wydarzenia sprawy przybrały inny obrót.
Żołnierz angielski, który pozostał był na zewnątrz, ażeby zapobiec ucieczce Korkorana,

wszedł nagle do pagody z okrzykiem:

– Nieprzyjaciel blisko!
– Nieprzyjaciel? – zapytał John Robarts. – To zapewne pułkownik Barclay przysyła nam

posiłki.

– To Holkar, widziałem jego chorągwie. W istocie dał się słyszeć ciężki galop konnicy,

,,Niech to diabli porwą! – pomyślał Robarts. – Oto dziesięć tysięcy funtów szterlingów
rzucone w błoto, nie mówiąc o tym, co może nas spotkać ze strony Holkara".

A głośno dodał:
– Wszyscy wychodzić! Na koń!
Cały oddział w pośpiechu spełnił rozkaz.
– A teraz – zawołał Robarts – szable w garść i do szarży!
I ruszył na spotkanie Holkara wyciągniętym kłusem.

background image

63

XIV. W JAKI SPOSÓB OBLEGAJĄCY

MOŻE STAĆ SIĘ OBLĘŻONYM

Jakkolwiek liczebnie oba wojska znacznie się różniły między sobą, ich szansę bojowe były

raczej wyrównane. Złożona wyłącznie z Europejczyków kawaleria angielska w walce wręcz
wyraźnie górowała nad konnicą Holkara. Nadto układ terenu nie pozwalał Holkarowi
oskrzydlić Anglików i wyciągnąć korzyści z przewagi liczebnej.

Pagoda zbudowana była na wzniesieniu pośród gęstej puszczy, sięgającej hen ponad głowy

ludzi przeciętnego wzrostu. Niepodobieństwem było, ażeby przez tę dżunglę przedarli się
kawalerzyści.

Na wzgórze wiodły poprzez lasy trzy wąskie ścieżki, łatwe do obrony. Jeźdźcy Holkarowi,

zagłębiwszy się w te przejścia, stanęli wobec Anglików twarzą w twarz, a wynik bitwy zawisł
bardziej od dzielności niż od liczby walczących.

Holkar trząsł się z gniewu na widok przeszkód, które stawiał przed nim układ terenu i

natura. Na dobitkę pierwsze starcie obu kawalerii nie mogło napełnić go zbyt wielką otuchą.
Wprawdzie Hindusi całkiem dobrze wytrzymali pierwszą salwę, skoro jednak ujrzeli, jak
Anglicy z Johnem Robartsem na czele kłusują ku nim trzymając obnażone szable w dłoniach,
gotowi pociąć ich na ćwierci, nic nie zdołało powstrzymać ucieczki nieboraków.

Zawrócili, z miejsca, kierując się ku drodze do Bhagawapuru, lecz Holkar na powrót ich

zebrał i wskazując na małą liczbę przeciwników, dodał im ufności i odwagi.

John Robarts, poniesiony zapałem, pewien, że zdoła rozgromić wroga, zapragnął umocnić

swą przewagę. Kiedy wszakże dotarł do gościńca i wydostał się na rozległą równinę, gdzie
Holkar bez trudu mógłby go oskrzydlić, zmienił zamiar i truchcikiem zawrócił.

Holkar nieśpiesznie ruszył za nim. Do księcia podjechał Sugriwa.
– Co za cisza? – zatrwożył się Holkar. – Czyżby Korkoran zginął, czy też wraz z mą córką

został wzięty do niewoli.

– Zaraz się upewnię, Wasza Dostojność – rzekł Sugriwa. – Bez wątpienia córka Waszej

Dostojności żyje; włos z głowy nie spadnie jej u Anglików, bo za bardzo dla nich cenna jej
osoba. Co się zaś tyczy kapitana, to widziałem go w walce i wiem, że kula, od której ma
zginąć, nie została jeszcze odlana.

Kończył właśnie mówić, gdy Anglicy wznieśli wielką wrzawę. To Korkoran, a przed nim

Luiza i piękna Sita uciekali z pagody. Bretończyk stanowił tylną straż.

W chwili gdy kapitan spostrzegł, iż Anglicy opuszczają pagodę, wiedział już, że Holkar

nadciąga, nie dowierzał jednak odwadze nieszczęsnych Hindusów, dlatego nie spodziewał się,
że zostanie oswobodzony przemocą. Zanim wszak przedsięwziął cokolwiek, postanowił
poradzić się Sity.

– Sito – powiedział – ojciec twój jest o pięćset kroków. Czy pragniesz, pani, połączyć się z

nim za wszelką cenę?

Za całą odpowiedź Sita wstała gotowa iść za nim.
– Baczność, Sito – rzekł Korkoran. – Walka się zaczęła, a kule nie lubią przebierać. Ta

ścieżka na lewo jest prawie nie strzeżona. Wyprawię Luizę przodem i ręczę ci, pani, że tych
tam kilku zwiadowców usunie się z drogi na jej widok. Pani udasz się za nią, ja za wami.

background image

64

Istotnie, w chwili gdy cała uwaga Anglików była zwrócona ku wojsku Holkara, wszyscy

troje przebyli szczęśliwie otwartą przestrzeń, która dzieliła ich od dżungli, zapuścili się w
zarośla i kierując się według odgłosu strzelaniny, cali i zdrowi dotarli do Holkara i jego
jeźdźców.

Ujrzawszy córkę wolną Holkar w porywie radości uścisnął ją, po czym zwracając się do

Korkorana rzekł:

– Jakże zdołam ci się odwdzięczyć, kapitanie?
– Skoro tylko Wasza Wysokość będzie rozporządzał wolną chwilą – odparł Bretończyk –

zwrócę się z prośbą, ażebyś zechciał, książę, dopomóc mi w odszukaniu słynnego rękopisu
praw Manu, którego Akademia Nauk w Lyonie z całą stanowczością się domaga. Dziś jednak
trzeba zatroszczyć się o co innego. Winniśmy podać tyły i wracać do Bhagawapuru. W chwili
obecnej armia angielska pod dowództwem pułkownika Barclaya jest już zapewne w drodze i
niezadługo jakiś bardziej żwawy oficer może nam odciąć odwrót... Niech więc Wasza
Wysokość rusza co prędzej !

– Pan zaś...? – spytał Holkar.
– Och, ze mną sprawa ma się inaczej... Gdyby tylko Wasza Wysokość zechciał pozostawić

mi jeden z dwóch waszych pułków, zamknąłbym Johna Robartsa w pagodzie, po czym
wykurzył go jak lisa z nory. Nie tak dawno ów dżentelmen pragnął mnie rozstrzelać; toteż
chciałbym w zamian udzielić mu małej lekcji życia.

Pomysł przypadł Holkarowi do smaku, więc tak odezwał się do Korkorana:
– Tobie, kapitanie, należy się towarzyszyć mojej córce, ja zaś winienem pozbawić życia

Johna Robartsa.

– W każdej innej okoliczności wielką znalazłbym przyjemność mogąc towarzyszyć

księżniczce, lecz nie dziś... Robarts rzucił mi wyzwanie... Jestem do jego usług.

– A zatem i ja zostaję – odparł Holkar.
– Niech więc przynajmniej Wasza Wysokość wyśle zwiadowców naprzeciw wroga, ażeby

mogli uprzedzić cię, książę, o jego nadejściu.

Tak się też stało i Sugriwie na czele trzydziestu jeźdźców polecono śledzić ruchy

nieprzyjaciela.

– Księżniczka Sita niech wsiada do lektyki – rzekł Korkoran. – Słoń, otoczony silną strażą,

winien stanąć w miejscu, gdzie kule go nie dosięgną. Teraz zaś naprzód, na Robartsa!

Przykład księcia Holkara i Korkorana, jadących na przedzie, dodał ducha żołnierzom

hinduskim. Ożywieni zapałem ruszyli na spotkanie wroga. Co się zaś tyczy Anglików, to
zaczęli się cofać.

Skoro tylko Holkar ze swym wojskiem zjawił się w pobliżu pagody, John Robarts wysłał

żołnierza do pułkownika Barclaya, ażeby go uprzedził, iż porucznik jest w
niebezpieczeństwie. A kiedy ucieczka Korkorana się powiodła, John Robarts nie miał
wątpliwości, że jego położenie stało się groźne. Toteż z własnej woli schronił się w pagodzie,
która niewiele przedtem stanowiła fortecę kapitana.

Pozatykał, czym mógł, szpary i wyłomy będące dziełem jego własnych ludzi, po czym

podniósłszy drzwi zamknął je i zabarykadował wszelkiego rodzaju sprzętem.

Kiedy ukazali się żołnierze Holkara, Anglicy przyjęli ich ogniem z czterdziestu trzech

karabinków.

Kilkunastu Hindusów zginęło lub odniosło rany i ów niemiły początek pozbawił ich w

części animuszu.

– Tysiąc rupii temu, który pierwszy wejdzie do pagody! – zawołał Holkar, lecz jego

obietnica nie odniosła skutku. W przeciwieństwie do Anglików ukrytych w pagodzie Hindusi
pozbawieni byli osłony przed groźnym ogniem nieprzyjaciół.

– Cóż – rzekł Korkoran do Holkara – ci nieboracy drżą ze strachu na myśl, że spotkają się

twarzą w twarz z Brahmą i Wisznu. Trzeba im dać przykład.

background image

65

I kapitan zeskoczył z konia. Wziąwszy z sobą dwudziestu ludzi rozkazał im podnieść pień,

który służył był Anglikom w walce przeciw niemu, i posługując się owym pniem jak taranem,
wyważył drzwi. Wpół odchylone, wsparły się na barykadzie.

Na ten widok Hindusi wydali okrzyk radości, była to wszak radość krótkotrwała, Anglicy

bowiem po raz wtóry zmierzyli się do oblegających, i to z tak małej odległości, że
najdzielniejsi zatrzymali się nie śmiać przekroczyć otworu ziejącego pewną śmiercią.

,,Gdybym miał tu z sobą ze trzech dzielnych majtków z «Syna Burzy» – pomyślał

Bretończyk wzdychając – zaraz byśmy poszli na abordaż". – Gdybyśmy przynajmniej mieli
armatę – zwrócił się do Holkara.

– A może by tak podpalić pagodę? – odparł Holkar. – Co pan sądzisz o tym?
– Rad bym wielce – rzekł Korkoran – pojmać żywcem tego dżentelmena bez ogłady, który

chciał mnie rozstrzelać, skoro jednak nie ma innego sposobu, niech zostanie upieczony.

Zaraz też Hindusi zaczęli w pośpiechu ścinać leśną trawę i układać ją wokół pagody. Już

jeden z żołnierzy miał podłożyć ogień, gdy z oddali dobiegł odgłos kilku wystrzałów.

Korkoran i książę Holkar wytężyli słuch. – Wasza Wysokość – odezwał się Bretończyk. –

Nie czas teraz na zemstę. Zostawmy Anglików i ruszajmy kłusem w kierunku Bhagawapuru;
te strzały bez wątpienia pochodzą od przednich straży Barcłaya.

W tejże samej chwili Holkar wydał rozkaz odwrotu w stronę głównego traktu wiodącego

do stolicy. Tam oddziały w szyku bojowym oczekiwały dalszych wypadków.

background image

66

XV. O TYM, JAK LUIZA

POŁOŻYŁA SIĘ NICZYM KOT

U STOP KSIĘŻNICZKI

NA GRZBIECIE POTĘŻNEGO SŁONIA

Wkrótce potem ukazał się Sugriwa, a przednie straże pułkownika Bardaya deptały mu po

piętach.

Barclay zamierzał właśnie zwinąć obóz i wyruszyć na Bhagawapur, kiedy wielce

zdziwiony i oburzony dowiedział się, że John Robarts jest w niebezpieczeństwie. Na tę wieść
wraz ze swą kawalerią wyprzedził resztę armii, śpiesząc porucznikowi na odsiecz.

Sugriwa próbował stawić czoło gwałtownej szarży Anglików, ale nieprzyjaciel nie dawał

mu chwili wytchnienia i dzielny bramin, straciwszy połowę swoich ludzi, z niemałym trudem
połączył się z wojskiem Holkara.

Tymczasem na widok dwóch pułków hinduskich, które nieporuszone czekały na wroga w

szyku bojowym, angielska konnica wyraźnie zwolniła tempo.

Z nieugiętej postawy Holkarowych jeźdźców Barclay wysnuł wniosek, że dowództwo sił

nieprzyjacielskich spoczywa w rękach oficera daleko doświadczeńszego i zdolniejszego niż
ostatni z Raghuidów. Postanowił zatem obejść Hindusów z prawej flanki, zmusić ich do
zmiany frontu w centrum i wziąć w dwa ognie. Wydał stosowne rozkazy. Gdyby ów plan się
powiódł, Holkar miałby odciętą drogę do Bhagawapuru, który był nie tylko stolicą, ale nadto
główną twierdzą księcia. Wojsko hinduskie zostałoby rozbite. To jedno posunięcie mogło
położyć kres wojnie, a dla pułkownika Bardaya było ono tym bardziej ważkie, że wówczas z
nikim nie musiałby dzielić się sławą tak sprawnie przeprowadzonej wyprawy i owoce
zwycięstwa wyłącznie jemu przypadłyby w udziale.

Korkoran ze swej strony natężał myśl. Nie ulegało wątpliwości, że jedynie on i być może

Sugriwa zdolni są objąć dowództwo nad wojskiem Holkara. Stary książę, jakkolwiek dzielny,
nigdy nie był dobrym wojownikiem. Natura poskąpiła mu zimnej krwi, której , nie zdołał też
nabyć w walkach. Ponadto niepokoił! się na myśl o niebezpieczeństwie, w jakim na powrót!
mogłaby znaleźć się księżniczka Sita skutkiem jego nieroztropności. A w końcu wielkim
zaufaniem darzył swego przyjaciela Korkorana.

– Obydwaj popełniliśmy grubą omyłkę – rzekł Bretończyk. – Wasza Wysokość, że oblegał

tę przeklętą pagodę z nicponiem Robartsem w środku (oby go piekło pochłonęło!), ja zaś, że
nie przeszkodziłem w tym Waszej Wysokości.

– Niepotrzebnie się tłumaczysz, drogi kapitanie – odparł Holkar. – Przecie to ja zawiniłem,

stary szaleniec! Jakem mógł dla chęci spalenia kilku dziesiątków Anglików wystawiać na
niebezpieczeństwo wolność mojej córki i mój tron!

– Nie mówmy o tym – przerwał Bretończyk, – Przeszłość za nami, teraz winniśmy myśleć

o przyszłości. Jeśli tylko konnica nie ustąpi, nic nie test stracone. Niech Wasza Wysokość
obejmie dowodzenie prawego skrzydła, na wprost niego bowiem znajdzie się jazda sipajów.
Sugriwa ma wśród nich przyjaciół, którzy w rozstrzygającej chwili mogą księciu być
pomocni. Ja zaś zajmę się lewym skrzydłem. Widzę, że pułkownik Barclay z tej strony przede

background image

67

wszystkim zamierza uderzyć, bo nie darmo tam zgrupował pułk europejski. Niech Wasza
Wysokość śmiało naciera i nie da się otoczyć, a gdybyś przypadkiem, książę, został
oskrzydlony, nie trwóż się i nie ustępuj. Tak czy inaczej, odwrót jest zabezpieczony.

– A moja córka? – spytał starzec.
– Niech księżniczka dosiądzie słonia – odparł Korkoran – i pod opieką Sugriwy odjedzie

niespiesznie w stronę Bhagawapuru. Teraz nie w tym rzecz, żeby stoczyć zwycięską walkę z
konnicą angielską, lecz by robić dobrą minę i w porządku dotrzeć do stolicy. Nie wolno nam
zwlekać, gdyby bowiem nadciągnęła piechota Barclaya, zostalibyśmy okrążeni i rozbici.
Nazajutrz zgrupujemy wszystkie nasze siły i będziemy mogli wydać równą walkę. Ręczę
wówczas za zwycięstwo. No cóż, książę z własnej winy znalazł się w opałach i trzeba teraz
nieco siły, ażeby wydobyć się z opresji. Szable w garść, do kroćset! Wasza Wysokość winien
pamiętać, że Rama, przodek księcia, połknąłby dziesięć tysięcy Anglików jak jajko na
miękko.

To powiedziawszy zwrócił się do księżniczki, która zdążyła już dosiąść swego słonia

Sindiaha.

– Sito – odezwał się – zostawiam ci Luizę. Zna ona swą powinność i spełni ją jak należy.

Luizo! Oto twoja pani. Winnaś jej szacunek, miłość, wierność i posłuszeństwo. Jeśli zaś
kiedykolwiek uchylisz się od obowiązku, to kwita z przyjaźni.

Lecz słoniowi niemiłe było towarzystwo Luizy. Patrzał na nią koso i odpychał trąbą. A że

Luiza nie grzeszyła cierpliwością i mogła w każdej chwili się rozjuszyć, Korkoran postanowił
ją udobruchać.

– Luizo, moja miła – rzekł. – Twoje przymioty muszą stać się znane wszystkim tak dobrze,

jak mnie, a wówczas i Sindiah nie będzie się na ciebie boczył. Lecz winniście się zapoznać.

Ze swej strony Sita wyzyskała wielką władzę nad ulubieńcom i wpuściwszy tygrysicę do

swej lektyki, skłoniła słonia do zawarcia z nią przymierza. Luiza z radością ułożyła się
wygodnie u stóp księżniczki, zwinięta w kłębek jak kot angorski. Od czasu do czasu wielki
Sindiach odwracał swój potężny łeb i zerkał na Sitę, zazdrosny o względy okazywane
tygrysicy.

Dopiero kiedy ułożył się z nimi i skłonił Sitę, by odjechała ze swą eskortą, Korkoran,

zbywszy niepokoju, zaczął myśleć tylko o tym, jak zasłonić odwrót, bo – jak się rzekło – nie
zamierzał tego dnia wydać walki.

A czas naglił. Konie angielskie złapały już oddech po zbyt prędkim biegu i pułkownik

Barclay dał właśnie rozkaz do natarcia.

Pierwsze uderzenie Anglików było tak gwałtowne, że konnica przerwała pierwszą linię

Korkorana i już gotowała się do złamania drugiej. Szczęściem kapitan postawił na zasadzce
szwadron za fałdą terenu, toteż ledwie angielska konnica minęła zasadzkę, szwadron ów
zaatakował z flanki i posiał zamęt pośród nieprzyjaciół. Hindusi zwarli szeregi i podjęli
walkę. Teraz z kolei oni odparli Anglików. Korkoran, gdzie mógł, świecił przykładem, nie
szczędząc przy tym własnej skóry. Ze swej strony Barclay, którego zdumiał ów
niespodziewany opór, także nie omieszkał zagrzewać swych żołnierzy.

Dwaj dowódcy rozpoznali się w wirze walki.
– No cóż, panie Korkoranie – odezwał się Barclay – ładnie pan szukasz rękopisu praw

Manu. Jeśli dostaniesz się do niewoli, każę cię rozstrzelać, mój panie uczony!

– Jeśli zaś pan, pułkowniku, będziesz wzięty do niewoli, powiesimy cię.
– Powiesicie! Mnie! Dżentelmena! – zawołał Barclay z wściekłością.
I wypalił do Bretończyka z rewolweru raniąc go lekko w ramię.
– Ot, niezgrabiarz – rzekł kapitan. – Oto jak się mierzy!
I z kolei on wystrzelił. Lecz pułkownik w samą porę spiął swego konia, który został

postrzelony w pierś. Oszalałe z bólu zwierzę poniosło swego pana poza obręb walki.

Szwadrony nieprzyjacielskie zbierały się z wolna do odwrotu. Korkoran ścigał je

background image

68

opieszale, bo wciąż się obawiał, by nie nadciągnęła piechota Bardaya.

Lecz na drugim krańcu pola bitwy los okazał się nie tak życzliwy. Lewe skrzydło wroga

ochraniał przeniewierca Rao, który razem z dezerterami hinduskimi połączył się był z armią
angielską, i jakkolwiek książę Holkar bronił się mężnie i byłby może pokonał zdrajcę,
nieoczekiwane posiłki przeważyły szalę na stronę Anglików.

Posiłki owe stanowiła grupka żołnierzy z oddziału Johna Robartsa, którzy na widok

odwrotu Korkorana i Holkara, opuściwszy pagodę dosiedli wierzchowców i pognali wiedzeni
odgłosami strzelaniny, po czym wmieszali się w wir walki.

Zaraz też żołnierze Holkara zaczęli się cofać, z początku pojedynczo, potem bezładną falą.

Zbili się w gromadki koło słonia księżniczki, który nie przestawał iść w stronę Bhagawapuru.
Tu rozgorzała okrutna bitwa. Zaciekle walczyli pod wodzą Johna Robartsa sipaje w służbie
Kompanii Indyjskiej; z furią rzucili się, w bój jeźdźcy Holkarowi, którzy znikomą mieli
nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będą oglądać Bhagawapur.

I wtedy Holkar, pchnięciem szabli strącony z konia, upadł pod nogi Sindiahowi.
Sita wydała okrzyk bólu. Lecz natychmiast mądry, rozważny słoń ostrożnie ujął

nieszczęsnego księcia trąbą i złożył w lektyce u boku córki. Po czym, pojmując
niebezpieczeństwo, jakie zagraża jego drogiej pani, wystawił swe olbrzymie cielsko
przeciwko fali uciekinierów i napastników. Gęsto padały kule dookoła, lecz zwierzę,
nieporuszone, podobne bóstwu, to odrzucało trąbą najbliższych nieprzyjaciół, to znów
tratowało ich nogami, nie ustępując wobec gradu kuł.

Ponadto widok Luizy trwożył największych śmiałków. Postrach budziła ochrona, jaką Sita

i Holkar mieli w postaci naturalnego pancerza słonia i potężnych pazurów tygrysa.

W końcu jednak Hindusi musieli ustąpić wobec liczebnej przewagi. Już dzielny Sugriwa,

dowódca eskorty, leżał pod swoim martwym wierzchowcem, a nieprzyjaciel brał go do
niewoli. Ciężko ranny Holkar nie był zdolny dawać rozkazów. Hindusi zbierali się do
ucieczki, kiedy Korkoran, rozejrzawszy się wokół, skoczył bronić zagrożone prawe skrzydło,
a w szczególności nieszczęsną księżniczkę.

Do tej chwili myślał tylko o tym, ażeby wycofać się w porządku, lecz skoro ujrzał, że Sita

może na powrót dostać się w ręce porywaczy, zapałał gniewem i zebrawszy wokół siebie
najdzielniejszych jeźdźców, zaatakował wespół z nimi zdrajcę Rao, przerwał linię jego
konnicy i ze szczętem ją rozgromił. Samego Rao zaś końcem szabli zepchnął na ziemię, gdzie
nieborak, konając, padł pomiędzy kopytami koni. Z kolei Korkoran próbował uwolnić
Sugriwę, lecz towarzyszący braminowi oddziałek Anglików z Johnem Robartsem na czele,
jakkolwiek nie przestawał cofać się wobec niepohamowanej szarży kapitana, ustępował nie
bez oporu i nie odnosił szwanku. A cofając się uprowadził do niewoli Sugriwę z rękoma
związanymi na plecach. Na ten widok Korkoran z paroma jeźdźcami rzucił się na Robartsa i
jego żołnierzy i już poczęli rozcinać szablami więzy pojmanego, kiedy kapitan wielce
zdziwiony usłyszał, jak jeniec szepcze:

– Co robisz, kapitanie? Czyż nie widzisz, że chcę zasięgnąć języka? Za trzy, cztery dni

zobaczysz mnie pan na powrót i mniemam, że przyniosę pomyślne nowiny.

To mówiąc przypatrywał się z ukosa Robartsowi, który co koń wyskoczy zawrócił odbić

jeńca.

,,Do kroćset! – pomyślał Korkoran – ten dzielny Hindus, podobnie jak ja, zajmuje się

wojaczką z amatorstwa. Czemu miałbym psuć mu szyki? A wreszcie co mi do tego, czy John
Robarts zadynda na szubienicy, czy poniesie śmierć ugodzony szablą na polu bitwy? Trzeba
być filozofem, żeby widzieć tu jakąś różnicę".

Tak rozmyślając pozwolił odejść Sugriwie, po czym dogonił potężnego słonia, który

posuwał się naprzód krokiem poważnym i dostojnym, a zarazem nie szybszym, niż gdyby
defilował na paradzie.

Obok szła Luiza, nie zachowując, rozumie się, tak wielkiej powagi, jako że z natury była

background image

69

bardziej płocha i wesoła. Baczyła wszakże, by i na nią spłynęła cząstka chwały, dumna, że
ona też przyczyniła się do ocalenia państwa.

Korkoran na czele tylnej straży, której zresztą nie niepokojono prawie wcale, osłaniał

odwrót. O milę od miasta Bhagawapuru pułkownik Barclay zatrzymał się w obawie, iż może
paść ofiarą zasadzki. A zresztą z braku piechoty i artylerii nie chciał przystępować do
regularnego oblężenia. Co do twierdzy bowiem, to nie była zbyt potężna. Wały ochronne
pamiętały czasy, kiedy to skonfederowani książęta maraccy, przodkowie Holkara, stawiali
opór tatarskiej konnicy Tamerlana.

21

Od owych czasów fosy zostały pogłębione, wyłomy

połatane, a na starych basztach i murach zjawiły się armaty.

A w końcu czy była to warownia potężna, czy słaba, Holkar postanowił bronić jej przed

Anglikami, Korkoran zaś, który pokładał zaufanie zarówno w swoim talencie, jak w słowach
Sugriwy, odważył się obiecać, że odeprze wroga. Lecz przede wszystkim zatroszczył się o to,
by parostatek «Syn Burzy» został odprawiony w górę Narbady i ukryty w kolanie rzeki. Tym
sposobem uchronił go przed nieprzyjacielem, sam zaś mógł w dowolnej chwili znaleźć się na
przeciwległym brzegu.

21

Tamerlan (1336-1405) – władca mongolsko-turecki, założyciel wielkiego państwa w Azji Środkowej.

background image

70

XVI. O TYM, JAK PIESZCZOTY

KOTA O DZIEWIĘCIU OGONACH

SPRAWIŁY PRZYKROŚĆ

ODWAŻNEMU BERAROWI

Nazajutrz po stoczonej bitwie, kiedy nadciągnęły działa i piechota Barclaya, pułkownik

spróbował przypuścić do warowni szturm. Żywił nadzieję, iż skutkiem strzałów artyleryjskich
kamienie z wału posypią się do fosy i wypełniwszy ją po brzegi, umożliwią przejście.

Lecz w swych wyliczeniach nie wziął pod uwagę czujności i zręczności kapitana, który w

ciągu dwu godzin artyleryjskiego pojedynku zdemontował blisko dwadzieścia armat
angielskich i podłożył ogień pod jaszcze z amunicją. Wybuch spowodował śmierć około
trzystu Anglików i sipajów, a Barclaya przekonał, że winien rozpocząć regularne oblężenie.

Tak więc pan pułkownik zaczął się sposobić do wojny okopowej. Lecz sipaje byli raczej

zręczni niż silni, Europejczycy zaś, zmordowani upałem, już chorowali na febrę i Barclay
przy sypaniu okopów niewiele miał pożytku ze swych robotników. Co więcej, częste
wycieczki Korkorana odebrały im odwagę. Kapitan korzystał ze swego dwumasztowca, ażeby
dowolnie przenosić się z jednego na drugi brzeg Narbady, a jego dwunastu majtków i
pierwszy oficer to manewrowało parostatkiem, to znów armatami na wałach ochronnych.

Ów potężny sprzymierzeniec pozwalał mu bezkarnie stawić czoło Anglikom. To

niepokoiły ich pojedyncze oddziały kawalerii, to znów kapitan zabierał na lekkie łodzie po
kilka kompanii piechoty i płynął z nimi w dół rzeki, aż w końcu pułkownik Barclay zaczął się
obawiać, iż z braku prowiantów i amunicji zmuszony będzie odstąpić od oblężenia
Bhagawapuru.

Lecz ani odwaga, ani ruchliwość Korkorana nie zdołały wziąć góry nad dyscypliną i

niezachwianą wytrzymałością Anglików. Po piętnastu dniach oblężenia kapitan, który w
żołnierzach hinduskich niewielkie miał oparcie, uznał losy Bhagawapuru i Holkara za
przesądzone. W mieście zaczęto się spodziewać ostatecznego natarcia. Ludzie pragnęli
kapitulacji. Pod nieobecność Korkorana żołnierze książęcy zdradzali gotowość do wzniecenia
rewolty i wydania stolicy Barclayowi.

Aż wreszcie pewnego wieczora Anglicy ukończyli kopanie okopów i ustawili baterie na

pozycjach. Wówczas nastąpiło tak gwałtowne działobicie do bramy miasta od strony rzeki, że
w końcu mur runął, a Szeroka wyrwa dała napastnikom przejście. Wtedy to książę Holkar,
któremu jeszcze rana doskwierała, odbył w obecności córki naradę z Korkoranem.

– Wszelka nadzieja stracona, przyjacielu – powiedział książę. – Wyłom jest długi na

piętnaście kroków i dzisiejszej nocy lub dnia jutrzejszego nastąpi natarcie. Cóż więc robić?

– Dalibóg! – zawołał Korkoran – są jedynie trzy wyjścia: albo poddać się...
Tu książę Holkar wstrząsnął się ze zgrozą.
– Dobrze – mówił dalej Bretończyk – widzę, że Wasza Wysokość za nic nie zechce zostać

angielskim jeńcem. A tymczasem Kompania Indyjska składa się z filantropów, którzy z
wielką ochotą daliby Waszej Wysokości trzy lub cztery tysiące franków renty, ażebyś książę
mógł w spokoju dożyć końca.

background image

71

– Prędzej umrę – odparł Holkar.
– Święte słowa, Wasza Wysokość, to niegodne wyjście. A zatem razem z Sitą wsiądziemy

w nocy na «Syna Burzy», zabierając klejnoty, złoto i wszelkie kosztowności, jakie Wasza
Książęca Mość posiadasz, popłyniemy w dół rzeki i przebywszy Ocean Indyjski, zanim
Anglicy się spostrzegą, będziemy w Egipcie. W Aleksandrii Wasza Wysokość wsiądzie na
parostatek „Oxus”, którego kapitanem jest mój przyjaciel Antoni Kerhoel. „Oxus” odbywa
rejsy z Aleksandrii do Marsylii...

– Mam więc odjechać z Sitą? – przerwał Holkar. – Kapitanie, tobie powierzę moją córkę, a

nic na świecie nie jest mi równie drogie. Ja zostanę... Ostatni Raghuida będzie pogrzebany
pod gruzami swej stolicy. Umrę, jak Tipu Sahib, z bronią w ręku, lecz nie splamię się
ucieczką.

– Otóż to! – wykrzyknął Korkoran. – Tegom tylko czekał! A zatem tu zostaniemy i

zgotujemy Anglikom takie przyjęcie, że żaden z nich nie będzie w stanie wrócić do Londynu,
żeby o tym rozpowiadać rozmaitym głupkom w swej ojczyźnie. Lecz wszelkiego niepokoju
pozbędziemy się dopiero wówczas, gdy Sita w towarzystwie Alego znajdzie się na moim
dwumasztowcu. Na wypadek nieszczęścia przynajmniej ona będzie bezpieczna.

– Czy sądzisz pan, kapitanie – odezwała się Sita wzruszona – że ja zechcę żyć bez ojca i...
Chciała dodać: ,,I bez pana", lecz urwała, a po chwili rzekła: – Albo zginiemy razem, albo

razem zwyciężymy.

– Do kroćset! – zawołał kapitan. – Anglicy będą musieli dzielnie się trzymać.
Po czym wyszedł, ażeby udać się do wyłomu. Wówczas zjawił się jakiś sipaj i chciał z nim

mówić.

– Ktoś ty? – zapytał Bretończyk. – Jak się nazywasz?
– Berar.
– Kto cię przysłał?
– Sugriwa.
– Dowód?
– Oto pierścień.
– Co mówi Sugriwa?
– Przysyła Waszej dostojności pismo. Korkoran otworzył list i przeczytał:

Wielce Szanowny Kapitanie! List ów zostaje doręczony Waszej Wysokości przez Berara, na

którego można się zdać bez obawy; podobnie jak Wasza Wysokość, nie darzy Anglików
sympatią... Jutro o godzinie piątej z rana nieprzyjaciel przypuści szturm. Podsłuchałem
rozmowę pułkownika Barclaya z porucznikiem Robartsem. Żaden z nich nie spodziewał się, że
mogę być tak blisko... Z Bengalu nadeszły nowiny wielkiej wagi. Sipaje z garnizonu w Merath,
chwyciwszy za broń, zaatakowali oficerów europejskich, po czym udali się do Delhi i tam
obwołali ostatniego Wielkiego Mogoła.

22

Około sześciuset Anglików zostało

wymordowanych. Skutkiem owych wieści Barclay postanowił wszystko postawić na jedną
kartę, byle tylko natarcie się powiodło. Gubernator Bombaju polecił mu skończyć z Holkarem
za wszelką cenę i wracać. Gdyby jutrzejszy szturm nie odniósł skutku, ma nastąpić odwrót. Ja
ze swej strony robiłem, co w mojej mocy. Zabiałem papiery ze stołu pułkownika Barclaya i
dałem je przeczytać pięciu moim przyjaciołom sipajom, którzy rozsiali wieści po całym
obozie. Wasza Wysokość sam osądzi skutki. Żałuję, że nie jestem przy wyłomie razem z Waszą
Wysokością, lecz większą przysługę oddam księciu pozostając w obozie. Niech Wasza
Wysokość nie traci nadziei i będzie gotowy na wszystko.

Sugriwa

22

Wielki Mogoł – tytuł najwyższego władcy Indii.

background image

72

Korkoran obrzucił wysłannika zdziwionym spójrzeniem.
– Jakżeś się przedostał przez linię frontu? – zapytał nieufnie.
– Czy to ważne, skoro tu jestem? – odparł Hindus.
– Dlaczegoś opuścił Anglików? Czyżby ci źle płacili?
– O, nie! płacą mi hojnie.
– Czyż więc źle cię karmili?
– Sam się karmię i sam kupuję sobie ryż, ażeby był nie tknięty żadną nieczystą ręką.
– Czyżby znęcano się nad tobą? A możeś był znieważony?
Sipaj obnażył biodra ukazując straszliwe blizny.
– Ach! pojmuję! – zawołał Korkoran. – To kot o dziewięciu ogonach tak cię podrapał.

Byłeś więc biczowany?

– Pięćdziesiąt razów mi wymierzyli – odparł sipaj. – Przy dwudziestym piątym padłem

zemdlony, lecz nie przestali bić. Trzy miesiące spędziłem w lazarecie i wyszedłem stamtąd
przed pięcioma tygodniami.

– A któż to cię biczował? – zapytał jeszcze kapitan.
– Porucznik Robarts. Lecz biorę go na siebie. Wespół z Sugriwą nie opuszczamy go na

chwilę.

„No, no, pan porucznik jest pod dobrą strażą" – pomyślał Korkoran, głośno zaś dodał: –

Co robi Sugriwa w obozie Anglików? Czy jest wolny?

– Sugriwa – odparł sipaj – wyśliznął im się z rąk. Kiedy został wzięty do niewoli, Robarts

poznał go i chciał powiesić. Lecz podczas gdy rada wojenna się zbierała, Sugriwą wszedł w
porozumienie z sipajem, któremu poruczono nie spuszczać go z oka, i żołnierz pozwolił mu
się wymknąć uciekając razem z nim. Wystaw sobie, Wasza Dostojność, gniew porucznika.
Gotów był wszystkich rozstrzelać; szczęściem pułkownik Barclay go ułagodził. Sugriwą
powrócił tegoż dnia wieczorem w przebraniu fakira i dał się rozpoznać sipajom, lecz żaden go
nie wyda. Gdyby zaś Anglicy chcieli go powiesić, wybuchnie bunt.

– Tak więc sprawy mają się nie najgorzej – powiedział Korkoran, po czym udał się na

zamek, podzielić się z Holkarem pomyślnymi nowinami. Co uczyniwszy, wrócił na wały.

Wówczas ujrzał w ciemnościach jakiś cień, który w głębi fosy przemykał się przez wyłom.

To sipaj Berar wracał do obozu Anglików. Dał on tajemniczy znak sipajowi, który stał na
warcie, i przeszedł bez, przeszkód.

,,Trzeba przyznać – rzekł do siebie Korkoran – że pułkownik Barclay nieco dziwnych ma

żołnierzy. Nie darmo biorą żołd!"

background image

73

XVII. OSTATECZNE PRZEZNACZENIE

PORUCZNIKA ROBARTSA

Z DWUDZIESTEGO PIĄTEGO

PUŁKU HUZARÓW

Nic nie zakłócało nocnego wypoczynku. Gotując się do jutrzejszego natarcia obie strony

pragnęły wytchnąć w niezmąconej ciszy. Czujki nieprzyjacielskich wojsk stały w tak małej
odległości, że bez trudu mogły nawiązać rozmowę. Rzekłbyś, wszystko tchnęło tu spokojem.

Lecz w tej części obozu angielskiego, gdzie rozłożyli się sipaje, padały hasła rzucane

półgłosem, ażeby nie dotarły uszu oficerów europejskich. Pod płótna namiotów wślizgiwał
się Sugriwa i wszędzie przynosił tajemne rozkazy.

W końcu nastał dzień, a wówczas pojedynczy strzał armatni dał sygnał do natarcia i

pierwsza kolumna angielskiego wojska z nastawionymi bagnetami rzuciła się w wyłom.

W tejże chwili z frontu i z flanków grad kul posypał się na wroga. Sześć dział plując

kartaczami zrobiło szeroki wyłom w szeregach angielskich. Nieoczekiwanie pod nogami
żołnierzy nastąpił wybuch. To Korkoran ukrył był rząd pocisków na dnie fosy. W mgnieniu
oka połowa kolumny została zgładzona.

Pozostali przy życiu co prędzej opuścili wyłom schodząc do okopu.
Korkoran, który dowodził batalionem w wyłomie, nie umiał powstrzymać uśmiechu na ów

widok. Żołnierze Holkara nie ponieśli prawie żadnych strat, a dotychczasowy przebieg walki
dodał im animuszu i odwagi. Sam zaś kapitan stał w wyłomie spokojny, uśmiechnięty i
baczny na wszystko. Nie przeceniając pierwszego zwycięstwa z ufnością czekał na nowe
uderzenie. Książę Holkar, pełen zapału, nie odstępował Korkorana, a za ich plecami, z miną
godną i radosną zarazem, przechadzała się Luiza, nie trwożąc nikogo dzięki temu, że kapitan
dawno już jej narzucił surowe rygory. Ponadto bystre zwierzę, które w lot odgadywało i
uprzedzało wszelkie życzenia swego pana, budziło zabobonny szacunek wśród Holkarowego
wojska.

Cały kwadrans upłynął na oczekiwaniu.
– Czyżby zaniechali natarcia? – spytał książę Holkar.
– O nie – odparł Korkoran – lecz ta cisza mnie niepokoi. Luizo!
Na ten zew tygrysica nadstawiła uszu, jak gdyby chciała dokładnie zrozumieć rozkaz

kapitana.

– Chciałbym wiedzieć, moja droga – rzekł Korkoran – co też się dzieje w okopach. Musisz

przynieść– mi nowiny... Zejdziesz do rowu, ujmiesz delikatnie między obie szczęki
pierwszego z brzegu Anglika, najlepiej oficera, i przyniesiesz mi go. Lecz winnaś działać
ostrożnie, szybko i dyskretnie!

Całej tej przemowie towarzyszyły bardzo wymowne gesty, a tygrysica schylała łeb po

każdym zdaniu, jakby chciała powiedzieć, że rozumie, w czym rzecz. Pomknęła jak strzała i
przesadziwszy wyłom jednym susem, znalazła się w rowie. Drugi skok – i była na stoku, a w
parę sekund później w okopie, gdzie Anglicy, na nowo zgrupowani, gotowali się do
powtórnego szturmu.

background image

74

Pierwszym, który tygrysicy wpadł pod rękę, a raczej pod łapę, był dzielny James Stephens

z Cartridge–House w hrabstwie Durham, porucznik dwudziestego piątego pułku wojsk
liniowych. Pacnęła go łapą i natychmiast biedak się przewrócił. Raz jeden kłapnęła zębami, i
ująwszy go pomiędzy szczęki, puściła się biegiem w stronę wyłomu.

Wszystko to stało się tak szybko i tak niespodziewanie, że nikt nie zdążył temu

przeszkodzić i tygrysica przesadziła wyłom, po czym złożyła zdobycz u stóp kapitana.

Pech chciał, że Luiza nazbyt się śpieszyła z obawy, że zdobycz może jej się wymknąć, i za

mocno ścisnęła w pasie niefortunnego dżentelmena, a jej zęby przeniknęły aż do płuc. Tak
więc w momencie gdy położyła go na ziemi, porucznik James Stephens z Cartridge–House
już nie żył.

– Biedaczysko – powiedział Korkoran. – Luiza nie jest znawcą anatomii i nie spostrzegła,

że ściska go za silnie. Spróbujmy zatem jeszcze raz. Obeszłaś się z tym Anglikiem, jakby to
był dobrze usmażony befsztyk, a nie dżentelmen. Winnaś była przynieść go żywego. Ruszaj
no z powrotem i tym razem lepiej mi się spisz!

Tygrysica zdawała się doskonale rozumieć wymówkę, bo pobiegła chyląc łeb, jakby

zawstydzona popełnioną niezręcznością.

Tym razem niosła dżentelmena tak ostrożnie, że prawie wcale nie doznał szwanku od jej

zębów i pazurów. I zapewne byłaby go oddała kapitanowi zdrowym i całym, gdyby nie
Anglicy, którzy wiedzeni niefortunną myślą dali ognia do tygrysa. Jedna z kul
przeznaczonych dla Luizy zagłębiła się na dwa cale w mózgu dżentelmena, co położyło kres
jego życiu i jego nieszczęściom, jeśli rzecz .oczywista był nieszczęśliwy.

Ta ponowna próba przekonała Korkorana, że nie sposób zdobyć dokładnych wiadomości o

ruchach nieprzyjaciela. Lecz wkrótce z drugiego krańca okopów doszła go wrzawa. Około
dwustu Anglików wdarło się na mury po drabinach i wtargnęło do miasta. Już żołnierze
Holkara uciekali przed napastnikami, rzucając broń.

– Niech Wasza Wysokość zostanie w wyłomie – rzekł Korkoran do Holkara – ja zaś wyjdę

wrogowi naprzeciw. Lecz jeśli damy nieprzyjacielowi sforsować przejście – wszystko
stracone. Zostanie nam tylko śmierć!

Zaraz też wziął ze sobą jeden z batalionów broniących wyłomu i ruszył naprzeciw

Anglikom, którzy wdarli się na mury. Przede wszystkim rozkazał zwalić drabiny do fosy,
ażeby nieprzyjaciel nie mógł pośpieszyć z pomocą swym żołnierzom. Potem wprowadził
batalion w ulicę i kazał ją zabarykadować, dzięki czemu stała się ślepa i nie do przebycia.
Szczęściem była to uliczka tak wąska, iż w kilka chwil pracę ukończono. A wówczas kapitan
zaczął napierać na żołnierzy angielskich w taki sposób, że zmuszeni byli wycofać się w
uliczkę. Na jej krańcu Korkoran ustawił trzy działa polowe, które kazał nabić kartaczami, i
wezwał Anglików do złożenia broni.

Nieprzyjaciel usiłował otworzyć sobie przejście bagnetami, lecz Korkoran przyjął go

ogniem kartaczowym i w parę chwil ulica pokryła się ciałami zabitych i rannych.

Podczas gdy ponownie ładowano działa, Korkoran po raz drugi wezwał Anglików do

złożenia broni. Tym razem zmuszeni byli usłuchać. Z dwustu Anglików, którzy wdarli się do
Bhagawapuru, ledwie osiemdziesięciu zostało przy życiu.

Lecz Korkoran nie zdążył nacieszyć się zwycięstwem, posłyszał bowiem krzyki i jęki,

które napełniły go przeczuciem katastrofy. Kiedy co prędzej wracał do wyłomu, chyba ze
trzystu uciekinierów zastąpiło mu drogę.

– Stać! – krzyknął strasznym głosem. – Dokąd biegniecie?
– Ratuj się, kto może, kapitanie! – zawołał ktoś spośród zbiegów. – Książę Holkar

śmiertelnie ranny! Anglicy sforsowali wyłom!

– Ach tak, nędzniku, ratuj się, kto może! – wykrzyknął Korkoran. – Albo natychmiast

zwrócisz się twarzą do nieprzyjaciela, albo palnę w łeb tobie i wszystkim innym tchórzom.

W obliczu gniewu Bretończyka nieszczęsnemu Hindusowi zabrakło odwagi i wrócił do

background image

75

wyłomu, aby stawić czoło napastnikom. Reszta żołnierzy, kierowana raczej wielkim strachem
niż bardziej szlachetnymi uczuciami, poszła za jego przykładem.

Wiadomość była zresztą aż nadto prawdziwa. Złożony z Anglików i sipajów oddział

nieprzyjacielski przypuścił ponowny szturm i jakkolwiek książę Holkar bił się dzielnie, losy
walki zdawały się być przesądzone. Już zwycięzcy plądrowali domy na przedmieściu.

Holkar, ranny przed dwoma tygodniami, otrzymał teraz postrzał w pierś i bliski był

śmierci. W wielkim pośpiechu przyniesiono dywan i ułożono na nim księcia. Garstka
wiernych żołnierzy zebrała się wokół niego. Chirurg hinduski tamował mu krew.

– Przyjacielu! – zawołał Holkar na widok Korkorana. – Oto Bhagawapur wzięty! Ratuj

moją ukochaną Sitę.

– Nic nie jest stracone – powiedział Korkoran. – Wasza Wysokość będzie żył, a co więcej,

odniesie zwycięstwo. Odwagi, książę, dzień dzisiejszy do nas należy!

Przy tych słowach zgrupował Hindusów wokół "siebie i zamknąwszy wyłom,

uniemożliwił łączność pomiędzy obozem angielskim a kolumną, która wtargnęła do
Bhagawapuru. Następnie posłał w pogoń za ową kolumną swe najlepsze oddziały, sam zaś
trzymał wyłom i oczekiwał dalszych wypadków.

Nie przeliczył się w swych nadziejach. Anglicy spostrzegli, jak są nieliczni, a że ponadto

wyjście z miasta mieli zamknięte, zdjął ich strach przed niewolą. Zawrócili więc i przebiwszy
się poprzez szeregi Hindusów, którzy zresztą nie stawiali im żadnego oporu, sforsowali
przejście.! wrócili na swoje pozycje w okopach.

Lecz w tejże chwili pewien nieoczekiwany wypadek przeważył szalę zwycięstwa na stronę

Korkorana.

Za angielskimi pozycjami, nad obozem, wzniósł się z nagła gęsty obłok dymu, a w chwilę

później dała się słyszeć gwałtowna strzelanina. To sipaje pod wodzą Sugriwy podłożyli ogień
pod namioty, zaatakowali tyły pułkownika Barclaya, zaczęli strzelać do własnych oficerów,
zagwoździli działa, podpalili jaszcze. Nieład nie do opisania zapanował w całym obozie.

Widząc to wszystko Korkoran wywnioskował, że chwila jest pomyślna, i stanąwszy na

czele trzech pułków Holkara przedsięwziął wycieczkę. Bez munduru, ubrany swoim
zwyczajem na biało, dosiadł konia i z szablą w ręku natarł na nieprzyjaciela,

Lecz pułkownik Barclay był starym żołnierzem. Można go było zaskoczyć, nie sposób

zniszczyć. Zdrada sipajów nie zdziwiła go zapewne, bo zgrupował wokół siebie dwa pułki
europejskie i w porządku zaczął się cofać. Sam objął dowództwo nad konnicą i osłaniał
odwrót. Jego wyniosła i dumna postawa napawała Hindusów szacunkiem i strachem.

Korkoran, w obawie, iż los może się odwrócić, nie chciał nadużywać swego zwycięstwa.

Pół godziny jeszcze niepokoił wroga, po czym wrócił do Bhagawapuru, poleciwszy konnicy
śledzić ruchy wojsk nieprzyjacielskich.

W zamku wyczekiwał go Holkar, konający. U boku starca, trzymając jego słabnącą głowę

na kolanach, siedziała Sita.

– Czyż nie ma już nadziei? – spytał Korkoran księżniczkę.
Mówił półgłosem i Holkar bardziej odgadł, niż usłyszał pytanie.
– Nie, drogi przyjacielu – rzekł – niebawem przyjdzie śmierć. Jak wszyscy przodkowie,

ostatni z Raghuidów umrze walcząc i nie będzie oglądać triumfu nieprzyjaciół w zamku
Holkara. Lecz co się stanie z moją córką?...

– Nie kłopocz się o mnie, ojcze – rzekła Sita. – Bóg Brahma czuwa nad wszelkim swym

stworzeniem.

– Tobie powierzam moją córkę, przyjacielu – podjął starzec. – Ty jeden będziesz umiał ją

obronić. Ty jeden chętnie otoczysz ją opieką. Bądź dla niej mężem, opiekunem i zastąp jej
ojca. Wiem, że cię kocha; co do ciebie zaś...

Korkoran uścisnął tylko w milczeniu dłoń starca, lecz w jego oczach księżniczka bez trudu

czytała, że jest kochana.

background image

76

Holkar kazał przywołać wyższych oficerów armii i tak do nich przemówił:
– Oto mój następca, mój syn przybrany i małżonek Sity. Jemu zostawiam moje państwo,

wy zaś winniście mu posłuszeństwo tak jak mnie samemu.

Usłuchano go natychmiast, Korkoran bowiem, dzięki swej odwadze i dzielności, w ciągu

kilku dni umiał podbić wszystkie serca.

Kiedy dzień miał się ku końcowi, dokonano ceremonii ślubnej według obrządku Brahmy, a

zaraz potem Holkar zmarł. Korkoran niezwłocznie został obwołany księciem Maratów i już
nazajutrz wyruszył w pościg za Anglikami, księżniczce zaś polecił, by oddała ojcu ostatnią
posługę.

Nie pogrzebane trupy zaścielały drogę, którą posuwała się armia angielska. Ukryci w

dżungli sipaje dotkliwie razili ogniem tyralierskim wszystkich maruderów. Pościg trwał, gdy
nagle za zakrętem drogi Korkoran spostrzegł z odległości jakiś dziwny kształt podobny do
wisielca.

Zbliżywszy się zauważył, że wisielec ma czerwony mundur i epolety, a gdy znalazł się

zupełnie blisko, poznał, że to John Robarts, porucznik huzarów królowej Wiktorii, dynda na
drzewie.

Odwrócił się do Sugriwy, który obok niego jechał konno, i rzekł:
– Los pozbawił cię zdobyczy, przyjacielu. Oto John Robarts powieszony!
Sugriwa uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Wasza Wysokość wie, kto go powiesił? – zapytał.
– Czyżby to ty?
– Tak, ja, dostojny kapitanie.
– Hm – mruknął Korkoran. – Czy nie dość było go zabić? Zbyt jesteś mściwy, Sugriwo.
– Ach, gdybym mógł przedłużyć jego cierpienia! – westchnął Hindus. – Niestety,

musieliśmy się spieszyć, Berar i ja. Krok w krok chodziliśmy za nim przez całą ubiegłą noc.
Było nas pięciu. Strzałem karabinowym Berar zabił jego konia. Robarts upadł na ziemię.
Złamał nogę, toteż pojmaliśmy go z łatwością. Wystrzelił z rewolweru, lecz nie zabił nikogo,
tylko ranił jednego z naszych towarzyszy. Skrępowałem mu ręce na plecach, po czym Berar
ściągnął mu mundur i wymierzył pięćdziesiąt batów, a więc nie mniej i nie więcej, niż sam
był otrzymał z rozkazu owego dżentelmena.

– Do kaduka! – wykrzyknął Korkoran. – Dobrą macie pamięć. A co na to ów dżentelmen?
– Nic. Wodził tylko wzrokiem tak strasznym, jakby chciał nas wszystkich pożreć, lecz

nawet ust nie otworzył.

– Coście zrobili potem?
– Skoro Berar wymierzył mu cięgi, mnie przypadło go powiesić. Kiedy umarł, wróciliśmy

do Bhagawapuru.

– Do kroćset! – zawołał Korkoran, który był trochę filozofem – napisano przecie, że „kto

mieczem wojuje, ten od miecza ginie". Żal mi tego Robartsa, lecz nie był to człowiek
szlachetnego charakteru. O mały włos dzięki niemu dostałbym kulkę w łeb. Niech pogrzebią
go, jak się należy, i nie mówmy o tym więcej.

background image

77

XVIII. W JAKI SPOSÓB

DYWIDENDA KOMPANII INDYJSKIEJ

ZOSTAŁA SPROWADZONA DO ZERA

NA SKUTEK PRZEMYŚLNOŚCI KORKORANA

Tymczasem pułkownik Barclay, jakkolwiek energicznie ścigany przez zwycięskich

Maratów, nie chciał, ażeby odwrót jego armii zmienił się w ucieczkę. Tak więc cofał się
powoli i wciąż stawiał czoło przeciwnikom, aż wreszcie znalazł schronienie w fortecy, która
należała do jego przyjaciela Rao i wznosiła się nad rzeką Narbadą. Niewielka armia Barclaya
liczyła obecnie tylko trzy pułki europejskie, co się bowiem tyczy sipajów, to albo uciekli, albo
opowiedzieli się po stronie Korkorana. W tym miejscu Narbadą tworzyła kolano, jak
Sekwana między mostem Zgody i Saint–Denis, i z dwóch stron okalała położoną na
wzniesieniu twierdzę. Liczne działa armatnie broniły warowni.

Kiedy kapitan zbadał podejście do fortecy i już miał dać rozkaz sypania okopów, stawił się

przed nim angielski oficer, parlamentariusz.

Wciąż żądny zemsty Sugriwa domagał się dla niego śmierci, lecz Korkoran kazał sobie

przyprowadzić Anglika.

Ów przedstawił się wyniośle. Był to sławny rotmistrz Bangor, który odznaczył się w

wojnie przeciwko Sikhom, kiedy to odniósłszy zwycięstwo z zimną krwią kazał rozstrzelać
wszystkich swoich jeńców. Za ten chwalebny postępek Kompania Indyjska nagrodziła go
awansem i sumą dwudziestu tysięcy rupii.

Korkoran przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.
– Pułkownik Barclay – powiedział Anglik – przysyła mnie do pana z propozycją pokoju.
– Znakomicie – odparł Korkoran – pokój to rzecz piękna, zwłaszcza gdy warunki są

korzystne.

– Nasze warunki – odparł Bangor – przewyższają pańskie najśmielsze oczekiwania.
Na taką przemowę Bretończyk się uśmiechnął.
– Pułkownik Barclay – mówił dalej Bangor – darowuje życie i wolność panu i pańskim

towarzyszom europejskim, jeżeli ich pan posiadasz, oraz nie będzie miał nic przeciw temu,
ażebyście zabrali ze sobą tabor i pieniądze w sumie nie przekraczającej stu tysięcy rupii...

– Ohoho! – zawołał Korkoran – pan pułkownik, jak widzę, ma dobre serce. A jakiż jego

wniosek?

– Wniosek jest ten – rzekł Bangor – iż pan pułkownik zechce zapomnieć, żeś pan,

obywatel neutralnego i przychylnego nam narodu, dopuścił się pogwałcenia prawa ludzkiego
wojując przeciwko Kompanii Indyjskiej, w zamian za co, nim pan odejdziesz, zechcesz
przekazać oddziałom angielskim klucze Bhagawapuru.

– To wszystko? – spytał Korkoran.
– Zapomniałbym o jednym z podstawowych warunków – odparł Anglik. – Otóż pułkownik

Barclay domaga się, ażebyś pan przekazał do jego rąk oswojoną tygrysicę, którą pan wszędzie
ze sobą prowadzasz. Wypchamy ją przyzwoicie i będzie ozdobą British Museum.

Na te słowa Korkoran zwrócił się do Luizy, która w milczeniu przysłuchiwała się

background image

78

rozmowie.

– Luizo, moja droga – rzekł – słyszysz ty, co ten hultaj mówi? Chce cię wypchać.
Przy słowie ,,wypchać" Luiza wydała ryk, który Bangora przeniknął dreszczem do szpiku

kości.

– Zapewne – dorzucił Korkoran – chcielibyście, panowie, przedtem ją zastrzelić?
Anglik zdołał tylko przytaknąć gestem, gdyż na słowo ,,zastrzelić" tygrysica podskoczyła,

jakby rażona trzema kulami w serce. Popatrzyła na Bangora takim wzrokiem, że zwątpił, czy
kiedykolwiek jeszcze zje befsztyk, i strach go ogarnął, by sam nie stał się befsztykiem.

– Nie zapominaj pan – rzekł z niepewną miną – że przybywam jako parlamentariusz.

Prawo ludzkie...

– Prawo ludzkie – odparł Korkoran – a prawo tygrysie to nie to samo. I jeżeli pan nie

przestaniesz drażnić Luizy swoim British Museum i zamiłowaniem do wypychania, to w trzy
minuty gotowa przekazać pański szkielet do Tigrish Museum.

– Anglia pomści moją śmierć – rzekł Bangor z wyższością – lord Palmerston zaś...
– Obawiam się – przerwał Korkoran – że lord Palmerston obchodzi Luizę nie więcej niż

zeszłoroczny śnieg. Lecz nie odbiegajmy od tematu: wracaj pan do pułkownika Barclaya i
powiedz mu, że znam jego położenie, że fanfaronada na nic się nie zda, że żywności starczy
mu najwyżej na osiem dni, że wiadomo mi, iż jego trzy pułki europejskie liczą teraz zaledwie
tysiąc siedmiuset ludzi, że Narbadę zamyka mój dwumasztowiec „Syn Burzy”, zbrojny w
dwadzieścia sześć ciężkich dział, że nie zdołacie przebić się przez nasze szeregi i że jeżeli
pułkownik Barclay będzie dłużej zwlekał, przyjdzie mu zdać się na naszą łaskę, a wówczas
nie ręczę za życie żadnego z moich jeńców.

– Jestem upoważniony – rzekł Bangor tonem poufnym – do zaproponowania panu nawet

miliona rupii, bylebyś tylko zechciał odjechać razem z córką Holkara i pozostawić Maratów
ich losowi.

– Jeżeli zaś pan – odparł Korkoran – jeszcze minutę dłużej będziesz mnie namawiał do

zdrady, każę całkiem zwyczajnie wbić cię na pal. Przekaż pan pułkownikowi ukłony ode
mnie i powiedz, iż za godzinę będę go oczekiwał na brzegu rzeki, gotów wejść w układy. Po
tym terminie będziemy rozmawiać jak zwycięzca ze zwyciężonym.

Bangor, zmuszony zadowolić się tą propozycją, wrócił do Anglików.
Na wiadomość, że Korkoran wie o wszystkim, Barclay złagodniał. Te bezczelne warunki

stawiał bowiem po to, aby zamaskować swoje groźne położenie. Zgodził się na proponowane
spotkanie i wyszedł o sto kroków przed twierdzę naprzeciw zwycięzcy.

Bretończyk wyciągnął do niego rękę i powiedział:
– Widzisz pan sam, pułkowniku, że nie należało wchodzić ze mną w zwadę. Lecz błąd

zawsze można naprawić.

– Zatem przyjmujesz pan moje warunki! – odparł Barclay z radością. – Byłem tego

pewien. Bo w gruncie rzeczy, czego pan się możesz spodziewać po tej hołocie, która zdolna
jest opuścić pana wobec pierwszej porażki? A skądinąd milion rupii to ładna suma. Nie
znajduje się jej na ulicy. I oto masz pan gotową fortunę, a jeżeli zechcesz, mogę ci
powiedzieć, że najkorzystniej ją umieścisz w domu bankowym White Brown Co w Kalkucie.
To pewna firma. Na bawełnie zrobiła dwadzieścia milionów. Dadzą panu piętnaście procent
od pańskiego kapitału. Kiedy Bhagawapur zostanie wzięty, u nich właśnie myślę umieścić
swoją część łupu.

Na to Korkoran śmiejąc się odpowiedział:
– Ach, więc to u nich myślisz pan umieścić... Indyk też myślał, drogi pułkowniku, nie

zapominaj pan. Krótko mówiąc, proponuję panu dokładnie to samo, coś mi pan
zaproponował. Innymi słowy, pozwalam panu wycofać się z bronią i taborem. Ponadto uznasz
pan niepodległość królestwa Holkara i będziesz żył w pokoju z jego następcą.

– Więc Holkar nie żyje?! – zawołał Barclay zdziwiony.

background image

79

– Bez wątpienia. Nie wiedziałeś pan o tym?
– Kto zaś jest jego następcą?
– Ja, pułkowniku. Mnie to od wczoraj nazywają Korkoranem–Sahibem lub, jeśli pan

wolisz, Jego Wysokością Korkoranem. Szybko awansuję, nieprawdaż? Kiedym przed
pięcioma miesiącami razem z Luizą opuszczał Marsylię, ani mi do głowy nie przyszło, że
zostanę królem Maratów. Lecz widocznie Opatrzność życzy sobie, abym budował szczęście
bliźnich i nosił koronę.

– Mówmy otwarcie – rzekł Barclay. – Jesteś pan Francuzem i winieneś wiedzieć, czym jest

Anglia i jej potęga. Nie spodziewasz się pan zapewne, jak większość tych smagłolicych, że
Brahma i Wisznu zejdą z nieba, aby strącić do morza Anglików. Wiesz pan doskonale, że
tysiąc siedmiuset żołnierzy europejskich, którzy mi zostali, ma za sobą wszechpotężną
Kompanię Indyjską z siedzibą w Londynie i że ta Kompania w razie potrzeby może przysłać
do Kalkuty sto, dwieście, trzysta, sześćset tysięcy ludzi. Jakkolwiek muszę przyznać, że jesteś
pan odważny i że nigdy nie zdarzyło nam się spotkać tak nieulękłego przeciwnika, pańska
zguba będzie niechybna. Lecz po cóż miałbyś pan ginąć? Bądź pan królem, jeśli masz ochotę,
rządź, zawiaduj, ustanawiaj prawa. Nie uczynimy ci nic złego, przeciwnie, będziemy służyć
pomocą. Zobowiązuję się do tego w imieniu Kompanii. Pańscy wrogowie staną się naszymi
wrogami, a nasi żołnierze będą na pana usługi.

– Wielkie dzięki – odparł Korkoran. – Co do mnie, to nie boję się nikogo, a pańscy

żołnierze na nic mi się nie przydadzą.

– Zastanów się pan. Zawsze dobrze jest na kogoś liczyć, w szczególności zaś na Kompanię

Indyjską.

Kilka chwil upłynęło, zanim Korkoran odpowiedział:
– Słowem, za jaką cenę proponujesz mi pan to przymierze? Bo przecież u was nie ma nic

za darmo.

– Stawiam jedynie dwa warunki – odparł Anglik. – Po pierwsze będziesz mi pan płacił

dwadzieścia milionów rupii na rok...

– Przyjacielu – przerwał mu Korkoran – masz pan jedną wadę, tę mianowicie, że wciąż

mówisz o pieniądzach. Znałem w Saint–Malo pewnego komornika, był do pana podobny jak
dwie krople wody. Wysoki, chudy, ponury, przykry, odzywał się do ludzi tylko po to, ażeby
opróżniać im sakiewki.

– Mój panie – odparł mu Barclay z miną godną i urażoną – komornik, o którym pan

mówisz, nie miał za sobą całej Anglii.

– Tam do kata! Jeżeli za panem stoi cała Anglia, to za nim stała cała Francja, w

szczególności zaś żandarmeria francuska, którą się otaczał niby aureolą. Kilkakroć słyszałem
go w sądzie, jak wołał: ,,Cisza!”, głosem tak potężnym i władczym, że w pierwszej chwili
mógłbyś go pan wziąć za cesarza Karola Wielkiego...

Tu Barclay się zniecierpliwił.
– Mój panie – rzekł – zostawmy, jeśli łaska, pańskie historyjki o Saint–Malo, cesarzu

Karolu Wielkim i komornikach. Albo pan chcesz płacić Kompanii daninę w wysokości
dwudziestu milionów rupii na rok, albo nie.

– A skąd wezmę na to, żeby ją zapłacić? – odparł Korkoran. – Moje oszczędności,

wyjąwszy „Syna Burzy”, zmieściłyby się w jednej dłoni.

– A któż mówi o pana teraźniejszych oszczędnościach? Podwój pan, potrój podatki. Lud

będzie płacił.

– A jeżeli bunt podniesie? Jeśli nie zechce płacić?
– Wówczas pośpieszymy panu z pomocą.
– Rzecz warta jest zastanowienia – odparł Korkoran.
W istocie zdążył się już zastanowić, a raczej nie potrzebował się zastanawiać wcale, lecz

chciał, żeby Anglik odkrył przed nim karty.

background image

80

– Jakiż jest drugi warunek? – zapytał.
Pułkownik niby to się zawahał, po czym niewymuszoną miną rzekł:
– Niech pan posłucha, drogi panie. Darzę pana zaufaniem, tak, zaufaniem bezwzględnym,

na co mogę przysiąc, i gdyby to zależało jedynie ode mnie... Lecz Kompania zechce mieć
rękojmię, którą mógłby być na przykład oficer angielski rezydujący gdzieś blisko pana.
Stałby się pańskim przyjacielem i...

– I czuwałby nad wszelkimi moimi posunięciami, i zdawał z nich sprawę generalnemu

gubernatorowi. Czy tak? – mówił Korkoran uśmiechając się. – Ów przyjaciel czyhałby tylko
na stosowną chwilę, ażeby mi kark ukręcić, tak jak to było z Holkarem. Według pana to
przyjaciel, według mnie szpieg...

– Mój panie! —zawołał Barclay.
– Nie gniewaj się pan. Jestem dobrym marynarzem, za to maniery mam nie najlepsze.

Lubię nazywać rzeczy po imieniu... Krótko mówiąc, nie potrzebuję od pana niczego. Ja
zachowam swoje rupie, a pan swego szpiega, przepraszam, przyjaciela.

– Mój panie – rzekł Barclay – na układy nie jest jeszcze za późno. Widzę, że zaślepiło cię

pierwsze powodzenie, lecz nie sądzisz pan, mam nadzieję, iż zdołasz stawić opór całej
Anglii? Lepiej zawrzyjmy zgodę, wierz mi pan...

Nie skończył jeszcze mówić, gdy jeźdźcy Holkarowi przyprowadzili kuriera niosącego

pismo z obozu Anglików. Korkoran złamał pieczęć i przeczytał na głos, co następuje:

Lord Henryk Braddock, gubernator generalny Hindustanu, do pułkownika Barclaya

Uwiadomią się pułkownika Barclaya, że bunt sipajów ogarnął właśnie królestwo Oude. W

Luknowie obwołano syna ostatniego króla, dziecko dziesięcioletnie. Matka jego jest regentką:
Sir Henryk Lawrence jest oblegany w swej warowni. Pożoga rewolty ogarnęła prawie całą
dolinę Gangesu. Za wszelką cenę należy zawrzeć pokój z Holkarem i połączyć się z sir
Henrykiem Lawrence. Stare porachunki wyrównamy kiedy indziej.

Podpisano:

Lord Henryk Braddock

Barclay osłupiał. Wyciągnął rękę po list.
– Proszę bardzo – rzekł Korkoran. – Zapewne lepiej ode mnie znasz pan podpis lorda

Henryka Braddocka.

Pułkownik długo wpatrywał się w pismo. Groźne położenie jego współziomków

wstrząsnęło nim bardziej niż niebezpieczeństwo, w jakim on sam się znalazł. Widział, jak
skutkiem wysiłków sipajów potęga angielska w Indiach wali się w ciągu kilku dni, i rozpacz
ogarniała go na myśl, że nie zdoła temu zaradzić. Wreszcie po długim milczeniu zwrócił się w
stronę Korkorana i powiedział:

– Nie mogę już nic ukrywać. Jeżeli pan przystajesz, to pokój jest zawarty Mam tylko jedną

prośbę: abyś pan pozwolił nam spokojnie się wycofać.

– Przystaję.
– Co się zaś tyczy wydatków wojennych...
– To pan je pokryjesz – przerwał szorstko Korkoran. – Wiem dobrze, jak ciężko jest

wydawać własne pieniądze, kiedy miało się nadzieję zgarnąć cudze. Lecz możesz się pan
wypłacić obcinając dywidendę akcjonariuszy wielce dostojnej, wielce potężnej i wielce
sławnej Kompanii Indyjskiej. Gdyby zaś zmniejszenie dywidendy było dla pana zbyt przykre,
możesz pan rozdzielić pewną część kapitału. Jest to zwyczaj powszechnie stosowany przez
wiele najznakomitszych kompanii francuskich i angielskich.

– Jesteś pan potężny. – rzekł Barclay. – Niech się dzieje pańska wola, nie zaś moja. Czy

background image

81

mamy wzmiankować w układzie, że Kompania Indyjska uznaje następcę Holkara?

– Jak panu wygodnie], niewiele mnie to obchodzi. Wiem doskonale, że skoro jestem

potężny, to Anglicy i tak będą mymi przyjaciółmi aż do śmierci. Kiedy zaś fortuna się
odwróci, i tak będą próbowali mnie powiesić z zemsty, że im napędziłem strachu. Dajmy
zatem spokój tym dyplomatycznym kłamstwom i starajmy się żyć po dobrosąsiedzku.

– Bóg mi świadkiem – zawołał Anglik – że pan masz słuszność! Jesteś najzacniejszym i

najbardziej rozumnym dżentelmenem, jakiego zdarzyło mi się poznać. I dumny jestem, tak, w
istocie, dumny jestem i szczęśliwy, że mogę uścisnąć pańską dłoń. Zegnaj zatem, Wasza
Wielmożność Korkoranie, skoro jesteś pan w chwili obecnej prawowitym królem. Do
zobaczenia.

– Niech cię Bóg prowadzi, pułkowniku – rzekł Bretończyk. – I nie wracaj inaczej niż jako

przyjaciel. Luizo, moja miła, podaj łapę panu pułkownikowi.

Tego samego dnia wieczorem układ został spisany i zaopatrzony w podpisy. Nazajutrz

armia angielska wyruszyła w kierunku Oude. Aż do granic państwa towarzyszyła jej jazda
Korkorana.

background image

82

XIX. FILOZOFICZNA I POUCZAJĄCA ROZMOWA

O POWINNOŚCIACH KRÓLA W PAŃSTWIE MARATÓW.

MOWA ŻAŁOBNA NA CZEŚĆ HOLKARA

W piętnaście dni po wymarszu Anglików Korkoran powrócił do swej stolicy, gdzie wraz z

Sitą zażywał w pokoju owoców swej roztropności i odwagi. Armia Holkara jak jeden mąż
uznała go skwapliwie prawowitym władcą. Zemindarzy

23

zaś bez widocznej odrazy słuchali

zięcia i następcy ostatniego z Raghuidów.

Pewnego ranka Korkoran tak odezwał się do bramina Sugriwy, którego uczynił swoim

pierwszym ministrem:

– No cóż, nie wystarczy być królem. Królowanie musi nadto czemuś służyć. Przecie

królowie nie po to są na ziemi, ażeby zajadać śniadania, obiady i kolacje oraz przyjemnie
spędzać czas. Co na to powiesz, Sugriwo?

– Wasza Dostojność – odparł Sugriwa – Brahma i Wisznu inny mieli zamysł, kiedy

stwarzali królów.

– Lecz po pierwsze, czyżbyś był zdania, że godność królewska wywodzi się w prostej linii

od tych dwu wszechpotężnych bóstw?

– Jest to wysoce prawdopodobne, Wasza Dostojność – odparł bramin. – Skoro bowiem

Brahma stworzył wszystkie istoty, a więc lwy, szakale, ropuchy, małpy, krokodyle, moskity,
żmije, boa dusiciele, dwugarbne wielbłądy, czarną zarazę i cholerę, czemuż miałby na tej
liście pominąć królów?

– Wydaje mi się, Sugriwo, że nie darzysz nadmiernym szacunkiem tej szlachetnej i

sławnej części rodzaju ludzkiego.

– Czyż Wasza Dostojność nie kazał roi obiecać, że będę mówił prawdę? – odparł bramin

wznosząc ramiona w kształt pucharu.

– Racja,
– Cóż łatwiejszego jak kłamstwo, jeżeli Wasza Dostojność tego sobie życzy.
– Ależ skąd, to nie jest konieczne. Przyznasz jednak, mam nadzieję, iż nie wszyscy

królowie są tak niemili i szkodliwi jak czarna zaraza i cholera. Na przykład Holkar...

W tym momencie Sugriwa zaczął się śmiać po cichutku, na sposób hinduski, ukazując dwa

rzędy białych zębów.

– Ejże, cóż możesz mu zarzucić? Czy nie pochodził ze szlachetnego rodu? Sita zapewnia

mnie, że był w prostej linii potomkiem Ramy, syna Dasaraty, najbardziej nieulękłego z ludzi.

– Zapewne.
– Czyż nie był dzielny?
– O tak, jak pierwszy lepszy żołnierz.
– Czyż nie był hojny?
– Tak, wobec pochlebców. Lecz połowa narodu mogłaby paść głodową śmiercią pod

bramami zamku, on zaś nie uczyniłby nic dla tych nieboraków, tylko by im powiedział:
,,Niech Brahma opatrzy!"

23

Zemindar – indyjski namiestnik prowincji.

background image

83

– Lecz musisz przyznać, że przynajmniej był sprawiedliwy.
– Ależ tak, wówczas gdy przywłaszczenie cudzego mienia nie dawało mu żadnych

korzyści. Ja, który to mówię, sam widziałem, jak ścinał głowy dla samej tylko przyjemności
oraz po to, by łatwiej strawić obiad.

– Były to zapewne głowy łotrów, którzy jak najbardziej zasłużyli na tę karę.
– Być może, o ile nie byli to ludzie, co nie spodobali mu się z twarzy. A może Wasza

Dostojność ma ochotę poznać Holkara na wylot? Jaki skarb zostawił Waszej Dostojności,
kiedy umierał?

– Osiemdziesiąt milionów rupii, nie licząc klejnotów i drogich kamieni.
– I szczerze mówiąc, czy jesteś zdania, Wasza Dostojność, że szanujący się król powinien

być tak bogaty?

– Pewnie był oszczędny? – rzekł Korkoran.
– Oszczędny? – podjął Sugriwa z goryczą. – Ależ go znasz, Wasza Dostojność! W ciągu

czterdziestu lat przetracał miliardy rupii po to tylko, aby zaspokoić najgłupsze zachcianki,
jakie wyznawcy Brahmy mogą przyjść do głowy. Wznosił pałace tuzinami: pałac letni, pałac
zimowy, pałac na każdą porę roku. Odwracał biegi rzek, ażeby urządzić fontanny w swym
parku. Kupował najpiękniejsze diamenty Indii i zdobił nimi rękojeści swych szabli, a miał
tych szabli setki. Z pięciu części świata sprowadzał sobie niewolników. Żywił tysiące
błaznów i pieczeniarzy, ale kazał wbijać na pal każdego, kto próbował powiedzieć mu
prawdę.

– Lecz skąd w końcu brał pieniądze?
– Skąd się dało, a ściślej mówiąc z kieszeni biednych ludzi. Nadto od czasu do czasu kazał

ściąć głowę jednego z zemindarów i zagarniał jego dziedzictwo. Zresztą jedynie te właśnie
czyny cieszyły się popularnością. Lud bowiem nienawidzi zemindarów bardziej niż śmierci i
w karze, jakiej doznawali, upatrywał zemstę za swą niedolę.

– Niepodobna! – zawołał Korkoran. – Więc ten białobrody Holkar o spojrzeniu łagodnym i

budzącym szacunek, ten książę, którego miałem za cnotliwego patriarchę, godnego następcę
Ramy i Dasaraty, byłby zbrodniarzem! I komu tu ufać, wielki Boże?

– Nikomu – odparł bramin z powagą – na stu ludzi bowiem nie znajdzie się jeden, który

nie byłby zdolny do zbrodni, kiedy obejmie władzę absolutną. Władcy nie dochodzą do tego
w pierwszym dniu panowania ani nawet w drugim czy trzecim, lecz niepostrzeżenie
ześlizgują się z pochyłości. Znasz, Wasza Dostojność, historię sławnego Aurengzeba?

– Słyszałem, być może, mów jednak.
– Otóż Aurengzeb był czwartym synem Wielkiego Mogoła, panującego w Delhi. Jako że

jego pobożność, cnotliwość i rozum były niezłomne, ojciec za życia jeszcze dał mu udział w
rządach i zawczasu mianował swoim następcą. Od tej chwili pobożność Aurengzeba roztopiła
się jak ołów w płomieniach, cnota pordzewiała jak żelazo w wodzie, rozum zaś umknął
niczym gazela przed pogonią myśliwych. Po pierwsze zamknął w więzieniu ojca, po czym
kazał pościnać głowy braciom i powbijać na pal ich przyjaciół i stronników. A jako że ojciec,
choć uwięziony, wciąż jeszcze był mu przeszkodą, kazał go otruć. I niech Wasza Dostojność
nie spodziewa się, że Brahma czy Wisznu kiedykolwiek porazili go piorunem lub
przynajmniej sprzeciwili się jego zamysłom! Brahma i Wisznu, którzy zapewne w innym
świecie czekali na niego, obsypali go skarbami, zwycięstwami i wszelkiego rodzaju
pomyślnością. Zmarł w wieku lat osiemdziesięciu ośmiu, otoczony czcią niemal boską. I żeby
choć raz w życiu miał rozstrój żołądka!

– Do kroćset! – zawołał Korkoran. – Skoro wszyscy możni w twoim kraju są podobni do

biednego Holkara lub do sławnego Aurengzeba, to wyznam, że nie wiem, czemu ich żałujecie
i walczycie przeciwko Anglikom, którzy chcą was od nich oswobodzić.

– Nie mogę przyznać racji Waszej Dostojności – odparł Sugriwa – bowiem Anglicy nie

mniej od naszych książąt kłamią, oszukują, zdradzają, ciemiężą, łupią i zabijają. Nadto nie ma

background image

84

sposobu, żeby się im wymknąć. Przypuśćmy, Wasza Dostojność, że pułkownik Barclay
objąłby tron po Holkarze. Otóż byłby on dziesięć razy gorszy do zniesienia, bo po pierwsze
zabrałby nam pieniądze, jak to robił nieboszczyk, a ponadto jego śmierć nie przyniosłaby nam
żadnego pożytku. Gdyby bowiem został zamordowany, z Kalkuty przysłano by nam drugiego
Barclya, który byłby okrutny i zachłanny nie mniej niż pierwszy. Holkar natomiast wciąż bał
się, by go nie zgładzono, i z tego strachu czerpał chwilami zdrowy rozsądek i umiarkowanie.
A w końcu wiedział, że bramini, do których i ja się zaliczam, stanowią najwyższą kastę i
urodzeniem równi są królom, toteż wobec nich wystrzegał się zniewag. Co się zaś tyczy
grubiańskich Anglików, to sam widziałem w Benaresie, jak batami torowali sobie przejście w
tłumie Hindusów i wchodzili obuci do świętej pagody w Jaggernaut bez obawy, że ją
zbrukają. Sam niezwyciężony Rama nigdy by tam nie wkroczył, póki by się nie poddał
siedmiu pokutom i siedemdziesięciu oczyszczeniom.

Słuchając tej rozmowy Korkoran głęboko się zamyślił.
„Zdaje się – mówił sam do siebie – że zamiast przyjmować bez zastanowienia dziedzictwo

Holkara, lepiej byś zrobił, gdybyś poślubiwszy Sitę zaczął bez zwłoki szukać sławnej
Gurukaramty. Lecz cóż, nawarzyłeś sobie piwa, to je pij. Musiałbym doprawdy nie mieć
szczęścia, gdybym nie zdołał postępować uczciwiej niż mój poprzednik i sławny Aurengzeb.
Skądinąd, kiedy Barclay odjeżdżał, zdawało mi się, że ten zawzięty Anglik żywi do mnie
urazę za to, żem go wyprowadził za bramy Bhagawapuru, i że wcześniej czy później będzie
chciał się zemścić i powróci ze swą armią. Nie pozostaje mi nic, jak czekać na niego
nieustraszenie. Koniec wieńczy dzieło!"

Po czym, odwróciwszy się do Sugriwy, dodał:
– Wiedz, przyjacielu, że zarówno Luiza, jak i ja nie należymy do istot, którym byle

drobiazg może napędzić strachu, i gdyby oprócz królestwa Holkara zaofiarowano nam władzę
nad Chinami, Indochinami, Archipelagiem Malajskim i całym Afganistanem, nie bylibyśmy
w większym kłopocie. Począwszy od jutra udowodnię ci, że zawód króla nie jest taki trudny.

– Najjaśniejszy Panie! – wykrzyknął Sugriwa wznosząc nad głową ręce w kształt kielicha.

– Najjaśniejszy panie Korkoranie, bohaterze potężnej nauki, którego twarz jaśnieje blaskiem,
a oczy pięknością przewyższają kwiaty białego lotosu, oby Brahma obdarzył cię szczęściem
Aurengzeba i mądrością Dasaratydów!

background image

85

XX. CIĄG DALSZY

W dwa dni później na ulicach Bhagawapuru i wszystkich miast królestwa rozlepiono

odezwę tej treści:

Król Korkoran do szlachetnego, potężnego i niezwyciężonego narodu Maratów:

Wiecznej i niezniszczalnej, sprawiedliwej i nieskazitelnej Istocie spodobało się wezwać z

powrotem na swe łono sławnego Holkara, który był wytępił czerwonych barbarzyńców,
przybyłych z Anglii po to, by zabijać wiernych wyznawców Brahmy, zabierać ich bogactwa i
porywać w niewolę ich żony i dzieci.

Spodobało się również sławnemu Holkarowi uczynić mnie swym synem i dać mi za żonę

swą własną córkę, najdroższą Sitę, która jest ostatnim potomkiem szlachetnego Ramy,
niezwyciężonego bohatera, pogromcy Rawany i demonów błąkających się po nocy.

Pragnę okazać się godnym tego zaszczytu i sprawować rządy w królestwie w myśl świętych

praw Wed i rad mądrych braminów. Pragnę karać zbrodniarzy, słabym służyć pomocą i
otaczać opieką wdowy i sieroty.

Po tym wstępie Korkoran wzywał po pierwsze wszystkich zemindarów do Bhagawapuru, a

ponadto zachęcał wszystkich Maratów, ażeby dokonali wyboru trzystu deputowanych (po
jednym na pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców), których obowiązkiem byłoby ustanawianie
praw i badanie wydatków publicznych. Oni też zwracaliby uwagę na wszelkie nadużycia i
wskazywali sposoby ich leczenia. Obowiązkiem Korkorana–Sahiba, czyli Jego Dostojności
Korkorana będzie jedynie wykonywanie praw. Każdy, kto ukończył lat dwadzieścia, będzie
miał bierne i czynne prawo wyborcze.

Ten ostatni artykuł nie spodobał się Sugriwie, który tak się odezwał:
– Co, więc parias

24

nieczysty ma zasiadać obok bramina?!

– Czemu nie?
– Przecie gdyby mnie dotknął, musiałbym się oczyszczać w świętych wodach Narbady.
– No, tobyś się wykąpał. Nigdy nie jest się za czystym.
– Przecież...
– A może wolisz, żeby cię dotknął Anglik? Sugriwa wzdrygnął się z odrazą.
– Wedle uznania. Nie jeden, to drugi cię pobrudzi – rzekł mu Korkoran.
—Niech Wasza Dostojność zechce mi zaufać i nie nalega. Złe na tym wyjdziesz, mości

królu. Będziesz opuszczony równie szybko, jak cię obwołano, a pułkownik Barclay wróci i
zajmie twoje miejsce.

– Przecie ja nie jestem prawowitym królem, przyjacielu – rzekł Bretończyk. – Mój ojciec

nie był ani synem Ragu, ani Wielkiego Mogoła, lecz po prostu rybakiem z Saint–Malo.
Prawdę rzekłszy, był on silniejszy, dzielniejszy i lepszy niż wszyscy królowie, których
znałem i o których mówi historia, a ponadto był obywatelem francuskim, co w moich oczach

24

W systemie kast hinduskich pariasi zaliczani są do najniższej, a bramini do najwyższej kategorii społecznej.

background image

86

jest najwięcej warte. Lecz w końcu był tylko człowiekiem, a zatem i uczucia miał ludzkie –
kochał bliźnich i nigdy nie popełniał czynów złych i haniebnych. To jedyne dziedzictwo,
jakie mi zostawił, i pragnę go strzec aż do śmierci. Przypadek pozwolił mi udzielić Holkarowi
i wam wszystkim pomocy w walce z Anglikami, co zresztą było chyba moim naturalnym
powołaniem. Ten sam przypadek dał mi za żonę moją ukochaną Sitę, najpiękniejszą i
najdoskonalszą z cór ludzi. Dzięki temu od piętnastu dni jestem potężnym monarchą. Lecz
pomimo przykładu wielkiego Aurengzeba, o którym mówiłeś mi przedwczoraj, moje krótkie
panowanie nie przewróciło mi w głowie. Jako wyłączny pan samego siebie, podróżujący po
świecie na „Synu Burzy”, czuję się nie mniej szczęśliwy niż jako władca całego państwa
Maratów. Zgodziłem się wziąć berło do ręki pod tym tylko warunkiem, że wymierzę
sprawiedliwość pariasom i braminom, wieśniakom i zemindarom. Jeżeliby ktokolwiek
próbował mi przeszkodzić, rzucę w kąt koronę i odjadę razem z Sita, która jest mi droższa niż
słońce, księżyc i gwiazdy. Porozumiesz się później z Barclayem, jak potrafisz. Jeśli cię pobije
lub każe wbić na pal, to już twoja sprawa. Co do mnie, to kocham ludzi i gotów jestem
poświęcić się dla nich, lecz przeciwko nim nie wystąpię.

– Słowa Waszej Dostojności – rzekł Sugriwa —tak są sprawiedliwe i rozumne, że im

dłużej słucham, tym głębszego nabieram przekonania, żeś jest, Wasza Dostojność,
jedenastym wcieleniem Wisznu.

– A zatem skoro jestem bogiem Wisznu – odparł Bretończyk z uśmiechem – winieneś mi

posłuszeństwo. Każ więc porozlepiać moją odezwę i przygotuj obszerną komnatę dla
przedstawicieli narodu Maratów, bowiem dokładnie za trzy tygodnie pragnę zwołać
Zgromadzenie wszystkich stanów.

Luiza, która słuchała tej rozmowy, uśmiechnęła się. Żywiła niepłonne nadzieje, że zajmie

miejsce z prawej strony tronu, na którym miał zasiąść Korkoran–Sahib i piękna Sita. Być
może węszyła też nowe straszne niebezpieczeństwa, jakie zagrażały jej przyjacielowi.

background image

87

XXI. JAKIM TO PRZYJACIELEM

KORKORAN OBDARZYŁ

MĄDREGO BRAMINA LAKMANĘ

I JAKIE BYŁY POWINNOŚCI

OWEGO PRZYJACIELA

Bo też nie był to jeszcze koniec tarapatów. Większość zemidarów nie bez przykrości

poddała się zadom nowego władcy, wielu z nich bowiem wzdychało do ręki księżniczki i
dziedzictwa Holkara. Wszyscy pragnęli zachować niepodległość w swych prowincjach i
uwiecznić w nich tyrańskie panowanie, jak za dobrych czasów starego króla. Lecz żaden nie
ośmielił się chwycić za broń i wystąpić przeciw Korkoranowi. Młodzieniec budził postrach i
respekt. Sugriwa opowiadał, że wielu spośród ludu bierze go za jedenaste wcielenie Wisznu.
Co się zaś tyczy Luizy, to dzięki niezwykłym wyczynom, których dokonała z pomocą
potężnych pazurów, uchodziła za boginię wojny i rzezi, okrutną Kali o piorunującym
spojrzeniu. Na ulicach Bhagawapuru ludzie padali czołem na jej widok i wznosili ręce w
kształt kielicha, oddając jej bez mała honory należne bóstwu.

Znalazł się wszak człowiek, który uznał, że chwila stosowna jest po temu, by używszy

zdrady owładnąć tronem i zgotować śmierć Korkoranowi.

Był to jeden z najpotężniejszych zemindarów marackich, bramin wysokiego rodu,

nazwiskiem Lakmana. Przekonany, że jest potomkiem młodszego brata Ramy, rościł sobie
prawa do władania państwem Holkarowym i już za życia księcia czynił starania, ażeby
zdobyć niepodległość, a ponadto knuł intrygi z pułkownikiem Bardayem. Lecz skoro tylko
Anglicy klęskę ponieśli, Lakmana pierwszy pośpieszył złożyć hołd Korkoranowi, a upadłszy
przed nim czołem, zapewniał uroczyście o swym oddaniu.

W istocie czekał tylko na stosowną chwilę, ażeby ujawnić swą zdradę i podburzyć lud. W

jego domu zbierali się wszyscy malkontenci. Tu Lakmana uskarżał się, że święte prawo
Brahmy zostało pogwałcone, z chwilą gdy korona Holkara dostała się awanturnikowi z
Europy, tu modlił się o powrót dawnych obyczajów i oskarżał Korkorana, że nosi buty z
krowiej skóry (co skądinąd było prawdą i w oczach Maratów uchodziło za okrutne
świętokradztwo). Ponadto zbroił swe warownie, ustawiał działa na wałach i gromadził
zewsząd zapasy żywności, prochu i kul armatnich.

Sugriwa przejrzał te zamiary i domagał się, by Lakmanie ścięto głowę, zanim stanie się

niebezpieczny, lecz Korkoran nie przystał na to.

– Wasza Dostojność – rzekł wierny bramin – sławny Holkar, poprzednik Waszej

Dostojności, inaczej sprawował rządy. Najmniejszy cień podejrzenia wystarczał, by z jego
rozkazu wymierzano zdrajcy sto uderzeń bata w pięty.

– Sam przecie widziałeś, przyjacielu – rzekł Bretończyk – że sposoby Holkara nie

uchroniły go od zdrady i zguby. Co do mnie, żywię przekonanie, iż przeciwdziałać zbrodniom
może tylko Brahma, bo on jeden ma niezłomną pewność, że nie skarze niewinnego. Ludzie
zaś, jeśli nie chcą wystawić się na niebezpieczeństwo straszliwych wyrzutów sumienia, winni
karać jedynie popełnione zbrodnie.

background image

88

– Warto by chociaż mieć na oku tego Lakmanę.
– Co? Miałbym stwarzać policję, przyjmować do służby najgorszych łotrów z całego kraju,

zaprzątać sobie głowę setkami szczegółów i nieustannie obawiać się zdrady? Miałbym
szpiegować człowieka, który być może nie żywi żadnych złych zamiarów? Zatrułbym sobie
życie nieufnością i podejrzeniami.

– Lecz zważ, Wasza Dostojność – wtrąciła Sita, która była obecna przy rozmowie – że

Lakmana w każdej chwili może cię pozbawić życia. Miej się na baczności, królu o oczach
pięknych jak niebieski kwiat lotosu, miej się na baczności, jeśli nie z uwagi na siebie, to z
uwagi na mnie, boś droższy mi nad ziemię i niebo, i nad wspaniałość promiennych pałaców
Indry, ojca bogów i ludzi.

Przy tych słowach oczy księżniczki zaszły mgłą. Zbliżyła się do Korkorana, który uścisnął

ją z czułością i rzekł:

– Skoro sama tego chcesz, moja piękna Sito, nie będę ci odmawiał. Chcecie tego oboje.

Dobrze więc. Przystaję i otoczę groźnego Lakmanę taką strażą, że na zawsze przeklnie dzień,
kiedy w jego głowie powstał zamysł odebrania mi korony. Luizo, do mnie!

Tygrysica podeszła z przymilną miną i zaczęła łagodnie ocierać piękny łeb o kolana

Bretończyka. Oczyma bacznie śledziła wzrok przyjaciela, jakby chciała odgadnąć jego myśli.

– Luizo, moja droga – rzekł Korkoran – słuchaj z uwagą, co ci powiem. Potrzeba mi twojej

roztropności.

Zwierzę pomachało potężnym ogonem i zdwoiło czujność.
– Jest w Bhagawapurze pewien człowiek – ciągnął Korkoran – który jak się zdaje, żywi

nieczyste zamiary. Gdyby było tak, jak mniemam, a więc gdyby ów człowiek gotował zdradę,
winnaś mnie o tym uprzedzić.

Luiza zwróciła kolejno w cztery strony świata swój różowy pysk ozdobiony sztywnymi

wąsami. Bez wątpienia węszyła za zdrajcą, gotowa uczynić zadość sprawiedliwości.

– Dla uniknięcia pomyłki każę go tu przywołać. Sugriwo, odszukaj go sam i przyprowadź

tu dobrowolnie lub pod przymusem.

Sugriwa spiesznie poniósł to orędzie i niebawem powrócił w towarzystwie bramina

buntownika. Był to człowiek przeciętnego wzrostu o oczach głęboko osadzonych i pełnych
ognia oraz hamowanej nienawiści.

Nie wydawał się zaskoczony wezwaniem Korkorana. W pierwszych słowach zaklął się, że

zawsze miał go za swego prawowitego władcę. Na oskarżycielskie zeznania Sugriwy
odpowiedział przysięgami wierności, które jednak nie przekonały Bretończyka. Była chwila,
kiedy jego nieufność podwoiła się. Otóż Sugriwa, który zrabował był potajemnie papiery
Lakmany, niespodziewanie przedstawił mu dowody spisku. W dniu święta bogini Kali
Korkoran miał być uśmiercony.

Bramin osłupiał. Wszystkie jego knowania zostały ujawnione. Bezbronny, znajdował się w

rękach wroga i mógł się spodziewać tylko śmierci. Lecz nie było mu wiadome, jak wielka jest
wspaniałomyślność Bretończyka.

– Mógłbym rozkazać cię powiesić – rzekł Korkoran – lecz gardzę tobą i darowuję ci życie.

A zresztą jakkolwiek wielka jest twoja wina, nie zdążyłeś lub nie byłeś w stanie popełnić
zbrodni, a już to wystarczy, bym cię oszczędził. Nie zrobię ci nawet nic złego. Nie pozbawię
cię pałacu, rupii, armat i niewolników. Nie mam też zamiaru umieścić cię w zamknięciu i
unieszkodliwić. Będziesz mógł chodzić, spiskować, krzyczeć, przeklinać, rzucać obelgi,
złorzeczyć. To twoje prawo. Gdybyś wszak spróbował użyć przeciwko mnie broni, postradasz
życie. Od dziś daję ci przyjaciela, który nigdy cię nie opuści i będzie mnie uwiadamiał o
wszystkich twoich zamierzeniach. Jest to przyjaciel niemy, a więc dyskretny. Przekupić go
nie sposób, ma bowiem skromne obyczaje i z wyjątkiem cukru nic go nie znęci. Ponadto jest
nieulękły i nikt nie dorówna mu odwagą i oddaniem. Słowem, owym przyjacielem jest
Luiza...

background image

89

Przy tych słowach bramin pobladł z trwogi, a całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.
– Ulituj się nade mną, Wasza Dostojność – rzekł.
– Nie obawiaj się niczego – powiedział Bretończyk. – Jeżeli dochowasz mi wierności,

Luiza będzie twoim przyjacielem. Jeżeli zaś na nowo rozpoczniesz knowania, dowie się o tym
i mi doniesie albo też jednym ciosem pazura położy kres spiskowi i jego przywódcy. Luizo,
moja droga, przypatrz no się temu braminowi. Czy można mu zaufać?

Tygrysica z wolna podeszła do bramina, węsząc z miną, która nie mogła budzić

wątpliwości.

– Widzisz, Sugriwo – rzekł Bretończyk – Luiza daje mi do zrozumienia, że poczuła zapach

łotra. Odtąd będziesz, Luizo, chodzić za tym człowiekiem krok w krok i śledzić go bez
przerwy, gdyby zaś mnie zdradził, zadusisz go.

To powiedziawszy odprawił bramina, który opuścił pałac drżąc z trwogi. Za nim z

podziwu godnym dostojeństwem podążała Luiza. Widać było, że ma poruczone ocalenie
państwa.

background image

90

XXII. LUIZA OFIARĄ ZDRAJCY.

TRAGICZNA KATASTROFA

Wzgardliwa wspaniałomyślność Korkorana nie zdołała wzruszyć zatwardziałego

Lakmany. Nie zaprzestał potajemnych knowań, a jedynie wyrzekł się myśli o zbrojnym
powstaniu na ulicach Bhagawapuru. Z rzadka tylko udawało mu się wyswobodzić od
towarzystwa tygrysicy i ta okoliczność niezmiernie mu utrudniała porozumienie z innymi
spiskowcami. Bliski był przekonania, że tygrysica obdarzona została przez Brahmę
umiejętnością czytania w jego sercu i odgadywania wszystkich jego myśli.

Tymczasem nie kryjąc się kazał wnieść do swego domu sześć beczek z prochem, o których

mówił, iż są pełne wina. Jakkolwiek Luiza była wścibska, to jednak podstęp pozostał dla niej
tajemnicą. Nawet Sugriwa sądził, że bramin jedynie napełnia piwnicę. Mało tego, kilkakroć
pokpiwał sobie z Lakmany, a nieporuszony bramin zwodził go, że za parę dni da mu
skosztować wybornego wina. Miało to być chateau–margaux przedniej jakości.

Lecz podczas gdy zdrajca na pozór był beztroski i rozprawiał tylko o biesiadach, w

skrytości zamyślał straszną katastrofę. Kazał uprzątnąć stary podziemny korytarz, długości
stu kroków, który poprzez kręte przejścia, jednemu Lakmanie znane, prowadził z domu
bramina do opuszczonej piwnicy w zamku Holkara, znajdującej się pod wielką salą, gdzie
miał odbyć swoje pierwsze posiedzenie parlament Maratów. W tej to właśnie piwnicy dwaj
zaufani służący Lakmany umieścili sześć beczek z prochem. I kiedy Luiza oddaliła się na
krótką chwilę, często bowiem zaglądała do pałacu spragniona widoku Bretończyka, Lakmana
sam założył lont, po którym ogień miał dotrzeć do beczek. Wybuch wysadziłby w powietrze
Sitę i Korkorana, jak również wszystkich dostojników marackich oraz wszystkich tych, którzy
mogliby ubiegać się o prawa do tronu.

Luiza, jakkolwiek była zmyślna i nie w ciemię bita, nie zdołała przeniknąć tych zamierzeń.

Przez trzy czwarte dnia sumiennie wypełniała poruczone zadanie, chodząc za braminem krok
w krok l przyglądając mu się podejrzliwym okiem. On natomiast, zawsze łagodny i
przymilny, starał się pozyskać względy tygrysicy. Z początku zamyślał otruć zwierzę, lecz
Luiza nie chciała przyjmować pokarmu z jego ręki, a zresztą Korkoran zakazał jej jadać
obiady na mieście, co skądinąd nie było jej w smak. Miała jedną wadę – łakomstwo. Ale któż
jest doskonały.

Skoro więc Lakmana spostrzegł, że tygrysica ma się na baczności, spróbował

wyprowadzić ją poza miasto, w nadziei, że skuszona widokiem puszczy zechce na zawsze
odzyskać swobodę. Cóż z tego! Luiza z ochotą szła za nim w dżunglę i w góry, kiedy tylko
zapragnął, lecz za każdym razem wracała do ludzi.

Bramin jednak za wszelką cenę musiał się uwolnić od jej towarzystwa. Pewnego ranka

zawiódł tygrysicę do twierdzy Ajodhya położonej o dziesięć mil od Bhagawapuru. Twierdza
ta była apanażem Lakmany i garnizon podlegał tylko jemu. Szczyt głównej wieży góruje nad
doliną Narbady i rozciąga się stąd widok na niebieskawy łańcuch gór Gatu. Na tej właśnie
wieży znajduje się komnata, której podłogę prawie w całości, z wyjątkiem wąziutkiej
przestrzeni, stanowi olbrzymia zapadnia. Stąd okrutnik strącał swych nieprzyjaciół w lochy na
sześćdziesiąt stóp głębokie.

background image

91

Otóż teraz Lakmana, w towarzystwie nieodłączne] Luizy, otworzył drzwi komnaty.

Tygrysica była wścibska jak wszystkie istoty płci pięknej i jak większość kotek, a nadto
znudziły ją głębokie ciemności na schodach, po których musiała wchodzić za braminem, toteż
ledwie spostrzegła otwarte okno, skąd widać było niezrównany przepych okolicy,
zapomniawszy o swej zwykłej przezorności weszła do pokoju. Lecz tu, o rozpaczy! czekał na
nią zdrajca.

Lakmana nacisnął sprężynę trapu, który nagle zapadł się pod ciężarem naszej biednej

przyjaciółki, i Luiza nie mając się czego uchwycić runęła w straszną przepaść. Zaledwie
miała czas ryknąć i wezwać sprawiedliwości Brahmy przeciwko zdradzie bramina. Upadła Z
głuchym łoskotem. Rzekłbyś, posypały się kartacze odbite od ściany. Lakmana pochylił się
nad otworem i nasłuchiwał przez chwilę, kiedy zaś żaden dźwięk go nie dobiegł, roześmiał
się głośno sam do siebie, a śmiech ten mógł przyprawić o dreszcz w głębi piekła jego
przyrodniego brata – pana Lucyfera.

W chwilę później bramin zamknął drzwi, zszedł po schodach i wsiadł do lektyki, którą

kilku niewolników poniosło w stronę Bombaju, ażeby myślano, że zdrajca szukał schronienia
u Anglików, po czym tajemnie opuścił lektykę i gdy tylko noc zapadła, nie widziany przez
nikogo, wrócił do swego domu w Bhagawapurze.

Tak więc kroki wstępne były ukończone. Lakmana zgładził jedynego świadka swoich

czynów, którego zeznań i pazurów mógł się lękać. Zbliżał się dzień zbrodni. Korkorana
pochłaniały inne sprawy, a ponadto sądził, że Lakmana udał się był do Bombaju, i winszował
sobie tej ucieczki, która zdejmowała z niego obowiązek ukarania spiskowca. Lecz tę radość
mąciło uczucie goryczy. Bretończyka dziwiła mianowicie nieobecność Luizy, która do tej
pory składała mu swe wizyty bardzo skrupulatnie, zwłaszcza w porze obiadu. Obawiał się, że
nie umiała oprzeć się urokom dzikiego życia i swobody. Oskarżał ją o niewdzięczność.
Biedna Luiza! Korkoran nie mógł wiedzieć o okrutnej zdradzie, której padła ofiarą. A tym
bardziej nie wiedział, gdzie szukać jej podłego mordercy.

Wreszcie nadszedł oznaczony dzień i zgromadzenie Maratów miało rozpocząć obrady.

Place i ulice Bhagawapuru wypełniły nieprzeliczone tłumy. Zeszli się tu Hindusi z okolicy w
promieniu trzydziestu mil, ażeby sławić .imię Korkorana–Sahiba i pięknej Sity, ostatniej
przedstawicielki rodu Raghuidów.

Oni zaś, oboje w szatach ze złota i srebra, zdobnych w diamenty i bezcenne kamienie,

dosiedli słonia Sindiaha i jechali z godnością wśród tłumu, który bił przed nimi czołem, pełen
podziwu dla młodości, siły i geniuszu Korkorana oraz dla niezrównanej urody księżniczki. W
wielkiej pagodzie Bhagawapuru królewska para oddała hołd promiennemu Indrze, ojcu
bogów i ludzi, po czym w paradnym Dochodzie wróciła do zamku, gdzie Korkoran zasiadł na
tronie. U boku miał córkę Holkara, przed sobą zaś dostojne zgromadzenie.

Ukryty za żaluzją w swoim domu Lakmana na widok orszaku zatrząsł się z wściekłości.

Gotowy czekał lont, po którym ogień miał dotrzeć do beczek i wysadzić w powietrze króla i
parlament. Wystarczyło go zapalić. Miał płonąć przez siedemset sekund, Lakmana bowiem,
popełniając zbrodnię, siebie samego wolał uchronić od śmierci. U boku miał wspólnika. Był
nim nieszczęsny niewolnik, który w obawie przed sztyletem zdrajcy nie śmiał odmówić
udziału w tej potwornej zbrodni.

Bramin wyczekał jeszcze kwadrans, ażeby całe zgromadzenie zdążyło zająć miejsca w

zamku, po czym powoli, bez skrupułów, zapalił lont.

background image

92

XXIII. ZAKOŃCZENIE

NASZEJ NIEZWYKŁEJ OPOWIEŚCI

Podczas gdy zbrodniarz kończył swe przygotowania, Korkoran, z miną pełną

dostojeństwa, wstał i tak przemówił:

– Przedstawiciele sławnego narodu Maratów! Zwołałem was w dniu dzisiejszym, wbrew

zwyczajowi królów panujących przede mną, ażeby w wasze ręce przekazać władzę, którą
prawem adopcji nadał mi książę Holkar na śmiertelnym łożu.

Nie pragnąłem tronu i bez waszej zgody na nim nie zasiądę. Nie chcę panować prawem

siły, lecz wybrany w niczym nie skrępowanej elekcji.

(Tu zgromadzony tłum zakrzyknął: ,,Niech żyje po wszystkie czasy Korkoran–Sahib,

niech panuje nam i naszym dzieciom!”)

Korkoran mówił dalej:
– Wszyscy ludzie rodzą się równi i wolni. Lecz że siły ich nie zawsze są równe, trzeba

wielokroć mieszać się w ich sprawy, aby ochronić słabszych przed mocniejszymi i nie
dopuścić do gwałcenia prawa. Tym oto zadaniem winniście mnie obarczyć. Wy zaś strzeżcie
praw, aby działa się sprawiedliwość, i chrońcie wolność.

Moi poprzednicy przemocą wcielali do wojska dwieście tysięcy żołnierzy. Ja nie pójdę w

ich ślady. W armii pozostawię ledwie dziesięć tysięcy ludzi, samych ochotników. Będzie to
dość, ażeby utrzymać porządek. Lecz chcę ponadto całemu narodowi dać broń do ręki, aby
mógł bronić wolności przeciwko Anglikom, gdyby zechcieli powrócić, i przeciwko mnie,
gdybym kiedy nadużył władzy.

Podatki sięgały dotychczas stu miliardów rupii. W przyszłym roku sami orzekniecie, do

jakiej sumy należy je zmniejszyć. Tego roku zaś wszystkie roboty publiczne spłacę sam,
czerpiąc z prywatnego skarbca Holkara. Tym podarunkiem pragnę uczcić radosną chwilę
wstąpienia na tron Maratów. Obliczyłem wszystko: trzydzieści milionów rupii w zupełności
zaspokoi wszelkie potrzeby państwa.

Słowom tym towarzyszyły pełne zachwytu okrzyki zebranych. Deputowani płakali z

radości. Nigdy dotąd żaden naród nie miał tak szczodrego króla.

Lecz Sugriwa ośmielił się zganić hojność Korkorana.
– Wiem dobrze, co robię – odparł Bretończyk. – Czy myślisz, że mógłbym używać

milionów Holkara wymuszonych od narodu? Sita ma serce lepsze ode mnie i nie żałuje
przeznaczenia skarbca. Zresztą mam wiele powodów, by przypuszczać, że panowanie moje
nie będzie długie, a ponadto byłbym szczęśliwy, gdyby zawód króla udało mi się uczynić tak
trudnym, by nikt po mnie nie śmiał zasiąść na tronie.

Tymczasem huragan oklasków przycichł i Korkoran chciał mówić dalej, gdy przy

głównych drzwiach wejściowych dała się słyszeć wielka wrzawa. Zebrani z oznakami
przerażenia pozrywali się z miejsc. Już Sugriwa wystąpił do przodu, by zbadać przyczynę
tego zamieszania, gdy oto w pośrodku wolnego przejścia ukazała się Luiza. Okryta krwią, z
wolna szła przez salę, W pysku niosła martwe ciało Lakmany.

Na ten widok z wszystkich piersi wyrwał się okrzyk zgrozy. Sam Korkoran zdawał się być

poruszony. Zbliżywszy się do tronu, tygrysica złożyła na stopniach bramina, który nie

background image

93

zdradzał żadnych oznak życia, po czym dała swemu panu znak, by szedł za nią, i zawróciła tą
samą drogą, którą przyszła. Tłum zaczął szemrać. Odezwały się głosy domagające się śmierci
tygrysa dla pomszczenia bramina. Lecz Bretończyk natychmiast pojął intencję tygrysicy i
oznajmił, że jest niewinna, co niebawem udowodni.

W istocie, zwierzę poprowadziło Korkorana wprost do domu Lakmany i zeszło do

podziemi, gdzie znajdowały się beczki z prochem, zagaszony lont i ciężko ranny człowiek ze
skórą na brzuchu rozprutą pazurem. Po ziemi płynęła struga krwi. Owym człowiekiem był
wspólnik bramina. On też opowiedział, co się stało.

Wpadając do lochów, wieży Ajodhya tygrysica nie poniosła śmierci. Upadła tak, jak

padają koty i tygrysy: na cztery łapy. Oszołomiona, bliska zemdlenia, leżała pewien czas na
dnie tej strasznej przepaści brukowanej kamieniami i ludzkimi kośćmi. Gdy tylko Lakmana
Wyszedł, Luizie wróciła przytomność. Spróbowała rozejrzeć się w położeniu. Na nieszczęście
nie było tam drzwi ani okien, z wyjątkiem otworu umieszczonego sześćdziesiąt stóp nad
ziemią i co więcej zaopatrzonego w fatalną zapadnię, która stała się przyczyną wypadku
tygrysicy.

Lecz Luiza nie należała do stworzeń, które wpadają w rozpacz i czekają ratunku od Nieba

lub przypadku. W ciągu trzech dni i trzech nocy niezmordowanie żłobiła pazurami ziemię i
skałę, mając za jedyne pożywienie pół tuzina szczurów. Wykrzywiała się przy tej potrawie,
była bowiem delikatna i rozpieszczona: lubiła kwiaty, wonności i zwierzęta leśne. Żyła
jednak, a to przecież było najważniejsze, i wreszcie jak kret wyryła sobie podziemne
przejście. Po trzech dniach usilnej pracy ujrzała na powrót światło słoneczne, tak drogie
wszystkim żywym stworzeniom, i znalazła się wolna, w odległości zaledwie dwudziestu
kroków od wałów Ajodhya.

Nietrudno się domyślić, jak wielką pałała żądzą zemsty. Bez chwili wytchnienia biegła do

Bhagawapuru i niepomna na przebieg uroczystości, wściekłym uderzeniem wyważyła drzwi
domu Lakmany i zaczęła po wszystkich kątach węszyć za braminem. W końcu znalazła go w
podziemiach, właśnie w chwili gdy wychodził stamtąd, zapaliwszy uprzednio śmiercionośny
lont.

W parę sekund tygrysica skoczyła na niego, przewróciła pchnięciem łapy, zębem zadała

śmierć, a ponadto raniła wspólnika złoczyńcy. Szczęśliwy przypadek sprawił, że lont zgasł w
czasie walki, tygrysica zaś, dumna z dokonanych czynów, których wagi nie doceniała zresztą
należycie, pokazała się, jak już wspomnieliśmy, oczom zgromadzonych i ostrzegła lud
Bhagawapuru przed grożącym mu niebezpieczeństwem.

Czyż potrzeba jeszcze opowiadać o tym, jak wielka była powszechna radość i z jakim

przepychem odbyła się koronacja Korkorana i księżniczki Sity? Łatwo się domyślić, że w
dziękczynnych modłach, które lud Maratów wzniósł do Brahmy i Wisznu, nie pominięto
tygrysicy. Niejeden żywił przekonanie, że to bogini Kali zstąpiła między ludzi w tygrysiej
skórze.

Korekta: Aleksander Baliński


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alfred Assollant Niezwykłe choć prawdziwe przygody kapitana Korkorana
A ASSOLLANT Niezwykle, choć prawdziwe przygody kap Korkorana
Alfred Assollant Niezwykłe choć prawdzie przygody kapitana
ASSOLLANT ALFRED niezwykle choc prawdziwe
Assollant Alfred Niezwykłe choć prawdziwe przygody kapitana Korkorana [LitNet]
Ebook Niezwykle Choc Prawdziwe Przygody Kapitana Korkorana Netpress Digital
Scheinmann Danny Niezwykle akty prawdziwej milosci
Analiza niezwykle chłodnego obszaru we wszechświecie sugeruje prawdziwość teorii multiwersum
Niezwykłe ranczo w Utah cz 2
Niezwykle zdrowe napary ziołowe, Kuchnia
spr 2 - wizualizacja, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, mechanika płyn
!Spis, ☆☆♠ Nauka dla Wszystkich Prawdziwych ∑ ξ ζ ω ∏ √¼½¾haslo nauka, hacking, Hack war, cz II
Dziś prawdziwych cyganów - M. Rodowicz, Teksty
02.1.notatki całe do emocje-pamiec, Zniekształcenia, iluzje i niezwykłe zjawiska pamięciowe
MARYNOWANE PRAWDZIWKI
demony boją się prawdziwych uczniow Chrystusa
Prawdziwy Guru
(Agharta) Podziemny świat prawdziwych Panów Ziemi

więcej podobnych podstron