Lodowa niewola
Igor Wardunas
Ten fragment książki dostępny jest za darmo na stronie metro2033.ru.
Obrazki pochodzą z powyższej strony.
Nie przeznaczone do sprzedaży czy innego komercyjnego wykorzystania.
p.s To białe na zdjęciu to mysz a nie szczur. I nazywa się Czuczundra.
1 z 207
2 z 207
PROLOG
… sz-sz-sz …
… an Grozny » jak mnie słyszysz? SOS! Prosimy o pomoc. Powtarzam, SOS! Prosimy o pomoc!
Jesteśmy przy lodowcu Amundsena. Sami się nie wydostaniemy. Współrzędne: 85 ° 35 ′ 0 ″ szerokości
południowej i 159 ° 00 '0" długości zachodniej. Mówi « Iwan Grozny » jak mnie słyszycie? SOS!
Prosimy o pomoc. Powtarzam, SOS! Prosimy o pomoc! Jesteśmy przy lodowcu Amundsena. Sami się nie
wydostaniemy.
Nie wiem, jak odłączyć ten sygnał, dlatego zostawiam wiadomość. Z całej załogi pozostaliśmy przy
życiu tylko ja i starszy mechanik. Strasznie o tym mówić. Jak gdyby to wszystko odbywało się gdzieś
poza mną. Na co ja miałam nadzieję...że mimo wszystko znajdę rodziców? Na drugim końcu świata? Po
tylu latach? Głupio...a co pozostawiamy w tym świecie. Tylko ruiny… i śmierć. Powinnam była
spróbować.
Wadim jest poważnie ranny. Nie wiem, ile jeszcze pociągniemy. Jeżeli się okaże że jesteśmy zarażeni,
spróbujemy wysadzić reaktor. Po tym co się wydarzyło – śmierć nie straszna. Jeżeli odbieracie ten sygnał,
to znaczy że nie udało się nam i łódź nadal istnieje. Błagam, nie próbujcie nas szukać! Dwa życia w
zamian za życie całej ocalałej ludzkości – pierwszy raz zrobię coś pożytecznego. Nie można pozwolić
żeby zaraza opuściła lodowiec. Na nią nie ma odtrutki .
To wszystko. Głupio o tym gadać. Mówiła Walerija Bierkowa, ostatni członek ekspedycji na
Antarktydę .
Koniec sw …
ROZDZIAŁ I
NIEPROSZENI GOŚCIE
Z szybu wentylacyjnego powoli sączyła się muzyka. Cicho. Ledwie słyszalna. Magiczne dźwięki,
przedzierające się przez wypełniony zgiełkiem szyb, dziwnie się splatały, to nabierając siły, to ginąć w
gęstym powietrzu podziemia. Melodia była na tyle prosta i piękna, co Lera niejeden raz chciała cichutko
zawtórować, ale bardzo-bardzo cicho żeby nie daj bóg nie zburzyć tej kruchej niezrozumiałej i nie
wiadomo gdzie rodzącej się harmonii.
Naturę dochodzącego z szybu dźwięku trudno było określić. Z jednej strony mogły go tworzyć
strumienie powietrza, płynące przez liczne otwory w ścianie szybu. Ale zdarzało się czasem że do uszu
dziewczyny dolatywały na tyle wyraźne modulacje i akordy, jak gdyby na drugim końcu szybu działał
magnetofon albo radioodbiornik. Lera nawet z rzadka wyobrażała sobie, jak stary dziadek albo, co było o
wiele ciekawsze, jakiś rosły piękny mężczyzna, podszedłszy do brzegu szybu tam na górze, stawia na
zakurzonej podłodze magnetofon i włącza go. I siedzą tak sobie na obu końcach szachty, każde myśli o
swoich sprawach . I siedzą tak dopóki nie przyjdzie czas się żegnać. Myślała Lera też o innych
przyczynach pojawienia się dźwięku, ale czujnik który przyniosła w drżących rękach milczał niczym
stary partyzant, i dziewczyna powoli się uspokoiła.
Chociaż czegóż to nie ma w świecie, który przed dwudziestu laty został postawiony na głowie. Lera
czasem słyszała, jak przychodzące z powierzchni rzadkie karawany, opowiadają o strasznych rzeczach
które widzieli nawet w miejscach nietkniętych radiacją. Choć po prawdzie, nie za bardzo wierzyła w
bajdy, zaprutych siwuchą i niedomytych facetów o podejrzanym wyglądzie.
Muzyka była podobna do tych samodzielnie wymyślonych kołysanek, którymi plącząc słowa,
wieczorami sąsiadka Zina lulała swoje pierwsze dziecko. Wypędzona pod ziemię ludzkość powoli traciła
wygląd i zapominała o swoim języku. Słuchając cichego głosu zza ściany Lera zawsze wspominała
mamę.
W dochodzącej z szachty melodii nie było słów. Wstrzymawszy oddech Lera niejeden raz próbowała
wymyślić, o czym mogłyby opowiadać magiczne dźwięki O królach i księżnych, o których kiedyś z
trudem przeczytała na rozsypujących się stronach nadpalonej książki? O miłości? O świecie, którego już
nie ma?
3 z 207
Raz nawet próbowała zaśpiewać do wtóru, ale wyszło tak niezgrabnie i grubiańsko, że Lera aż się
przestraszyła, i p przygryzłszy język dała sobie obietnicę że będzie milczeć. Od tej pory po prostu
przychodziła tutaj, przód tym koniecznie sprawdziwszy czy nikt jej nie obserwuje, cichutko siadała na
sterczącym ze ściany kawałku wytartej jej dżinsami rury i słuchała, słuchała …
Ojciec i matka też z nią przychodzili. I jak zawsze z miłością patrzeli na nią z nieubłaganie matowiejącej
fotografii, obejmując trzyletnią kruszynkę z ogniście rudymi włosami.
Teraz kruszynka urosła przeobraziwszy się w zgrabną dziewczynę z dużymi zielonymi oczami, na której
kościstych ramionach wisiał jak worek podkoszulek w paski. Ale rodzice tego nie zobaczyli Biolodzy z
zawodu, pojechali na jakąś ważną wyprawę na Antarktydę, a dwa miesiące później kontakt z nimi się
urwał. To było na krótko przed Katastrofą.
W ciągu kilku godzin cała ludzkość podpisała na sobie wyrok i osobiście go wykonała, naciśnięciem
kilku guzików. I w jednej chwili wszystko się skończyło Wojny, krzątanina. Historia. W jedną chwilę
skończyła się niezliczona ilość żyć. Skończyła się bezsensowna kłótnia o miejsce pod słońcem.
Takim jaskrawym, podobnym do rumianej cząstki pomarańczy … po tym wszystkim zostały tylko
nazwy i garstka wspomnień. A wspomnienia z poczucia winy z każdym rokiem były odsuwane w coraz
dalszy kąt świadomości. I innego wyjścia nie ma. Skończył się Świat, na miejsce któremu przyszedł
powszechny, wszechogarniający Koszmar. Straszny sen, z którego nie da się obudzić. Lera była pewna
przynajmniej tego, że do końca życia nie doczeka chwili kiedy będzie można wystawić twarz na ciepły
polny wiatr, i spojrzeć na obłoki własnymi oczami, a nie przez odrapane szkiełka maski.
I jeszcze czasem myślała że, być może rodzice się uratowali. Może po prostu zepsuła im się aparatura
nadawcza i do dziś nie mogą nawiązać kontaktu. Przez ostatnie pełne smutku i strachu dwadzieścia lat.
Jerofieicz kiedyś powiedział, że teoretycznie jest to możliwe. Bo przede wszystkim bombardowano
miasta i obiekty strategiczne. A na Antarktyce – nic takiego nie ma – tylko lód i pingwiny.
Wychowujący ją stary człowiek dobrze pamiętał świat przed wojną i często zamiast ba
jek na dobranoc opowiadał o tym życiu. Pamiętał on i nieodległy Kaliningrad, w który uderzono bardzo
dokładnie. W Pioniersku
, w jednym z doków remontowych znajdował się schron przeciwlotniczy.
Znalazło tam schronienie kilku członkom składu osobowego marynarki wojennej i ich rodziny. Ocaleli,
ale impuls elektromagnetyczny zniszczył całą elektronikę i odciął ich od świata zewnętrznego.
Lerze szczególnie podobała się bajka, w której Jerofieicz opowiadał o metrze. Nigdy nie widziała
pociągów, i wstrzymawszy oddech słuchała opowiadań o zalanych przez oślepiające światło stacjach,
ruchomych schodach i tunelach. Po Katastrofie dziadek często mówił o tym, że metro poza funkcją
transportową, powinno pełnić również funkcję schronu przeciwlotniczego. I że w dużych miastach,
takich jak Moskwa, Petersburg, Londyn ludzie na pewno ukryli się pod ziemią. Ale nawiązanie łączności
z nimi było niemożliwe.
I oto kilka lat po wojnie do Pionierska przypłynął « Iwan Grozny ». Na początku wyglądało to na cud.
Ale okazało się że w chwili ataku, statek przebywał na otwartym morzu i dlatego ocalał. Statek miał
napęd nuklearny, i ciągle był na chodzi. Załogi co prawda zostało tyle że można na palcach jednej ręki
policzyć bo po drodze załapali jakąś zarazę! Ale kapitana, bosmana, mechanika, i całkiem jeszcze
zasmarkanego chłopaczka, udało się wyleczyć. Od czasu przybycia statek kilkukrotnie wypływał spod
kopuły doków wybudowanych na krótko przed Wojną.
Melodia urwała się, jakby chwilę wcześniej wyczuła zbliżanie się innego człowieka. Za plecami
dziewczyny coś zaszeleściło. Lera schowała fotografię rodziców do tylnej kieszeni połatanych dżinsów, i
wstała z rury przenikliwie wpatrując się w ciemność korytarza którym przyszła.
-Hej! - zawołała cicho prosto w pusty mrok - kto ta,?
« Mutanty! » - przebiegło przez głowę. Choć skąd by się tu mieli wziąć. Jakim sposobem? Tchórz.
- Mam cie!!! - z ciemności naprzeciw nagle wyskoczyła mała figurka. Nawet nie zdążywszy krzyknąć,
Lera cofnęła się i niezgrabnie klapnęła na tyłek kiedy rura na któej siedziała podcięła jej kolana.
- Jurik?! - Lera obejrzała przybysza. Przerażenie ustąpiło miejsca gniewowi. -a ty co, podglądałeś?
- Aha - chłopak z zadowoleniem pokiwał głową.
- Uszaty posłał?
1 Pioniersk – miasto i port morski na Mierzei Wiślanej po obu stronach Cieśniny Piławskiej u wejścia do Zalewu Wiślanego
w Federacji Rosyjskiej, dawniej w Prusach Wschodnich. Najbardziej na zachód położone miasto Federacji Rosyjskiej.
4 z 207
- Nie, ja sam!
Lera uważnie popatrzała prosto w oczy chłopaka.
- Nic się nie bój - powiedział – daję słowo.
- Opowiesz komuś, że mnie tu widziałeś - uszy oberwę, zrozumiał?!
Jurik znowu potaknął, nie przestając się uśmiechać.
- A czego ty taki wesoły? - zwróciła uwagę Lera. Dopiero teraz zauważyła, że chłopak cały czas trzymał
jedną rękę za plecami coś w niej chowając.
- Na urodziny! - niespodziewanie wypalił chłopaka wyciągając ku dziewczynie małe plastikowe
pudełeczko.
Wziąwszy prezent Lera ostrożnie otworzyła go i spojrzała na swoje odbicie w małym podrapanym
lusterku.
- Tam nawet puder został, - nie bez dumy obwieścił Jurik. - Co prawda ledwo-ledwo ale jest
- Skąd ją wziąłeś?
- A gdzie wziąłem to tajemnica – uniknął odpowiedzi i od razu zmienił temat – słyszałaś o karawanie z
powierzchni? Podobno z samej Moskwy przyszli! Z metra!
- Słyszałam. Dziewuchy na plantacji już wszystko sobie wybrzęczały nawzajem do uszu - napatrzawszy
się na odbicie swojej bladej twarzy, obramowanej przez rude loki Lera zamknęła nie wiadomo gdzie
zdobytą przez Jurika puderniczkę. - Prezent z klasą.
W warunkach w jakich mieszkali, prosty kobiecy gadżet stawał się prawdziwym skarbem.
Choć mieszkające w bunkrze kobiety, dzielące każdy dzień między plantacjami grzybów, skromnym
życiem i równie skromnymi posiłkami, nie miały specjalnych powodów żeby dbać o makijaż, to jednak
żadna z nich nie przepuszczała okazji pokręcenia i pooglądania przed choćby kawałkiem lustra.
Oczywiście tylko te które jeszcze nie zdążyły zapomnieć o swoim wyglądzie.
- Wiedziałem że ci się spodoba - z zabawną pewnością siebie, powiedział Jurik. Niczym wytworny
kawaler, który spędził kilka godzin w prestiżowym sklepie na wyborze prezentu.
- Dziękuję - Lera wyciągnęła rękę, i zadowolona mina Jurika wyraźnie skwaśniała.
- A myślałem, pocałujesz - z przykrością wymamrotał odpowiadając na uścisk dłoni.
- Rozmarzyłeś się. Co co tam z karawaną?
- Nie wiem - chłopak wzruszył ramionami. - jak zeszli,to od razu zamknęli się z seniorami. Chodźmy
może się czegoś dowiemy!
Lera ostatni raz rzuciła okiem na milczącą szachtę i poszła korytarzem w ślad za Jurikiem który pobiegł
przodem. Muzyka więcej się nie pojawiła.
* * *
Od masy kopcących petów powietrze zgęstniało na tyle że można by siekierę powiesić. Łobaczow
jeszcze raz spojrzał na siedzącą moskiewską delegację, składającą się z dwudziestu osób. Ponieważ
przechodzący od czasu do czasu karawaniarze, opowiadali o ocalonych w Moskwie i Petersburgu, nikogo
w bunkrze nie dziwiło pochodzenie przybyłych. Zastanawiało co innego. Jakim cudem, taka garstka
choćby i znakomicie uzbrojonych ludzi mogła pokonać taką drogę po powierzchni?
Mocni, objuczeni pojemnikami i amunicją mężczyźni, wszyscy jak jeden w kombinezonach
ochronnych, zwrócili uwagę patrolowych na powierzchni. Stolica. W oddziale było kilka kobiet. Smukłe
z orlimi nosami i bladymi twarzami, na których w świetle karbidówek pobłyskiwały zmęczone,
poszarzałe oczy. Karnacja, było jedynym co łączyło miejscowych z niespodziewanie spotkanymi ludźmi.
Goście jedli i pili bardzo spokojnie, nie okazując pośpiechu. Choć na pewno doświadczali ogromnego
głodu. Jeśli wierzyć w to co mówili, to żywność skończyła się im kilka dni temu. Większą część drogi
pokonali samolotem. Ale pojazd oddał ducha w trakcie tego lotu, i trzeba było go porzucić. Ostatni
odcinek pokonali pieszo. Po drodze dwóch zginęło.
Teraz w samym środku posiłku, Łobaczow jeszcze raz obejrzał zebranych. To wszystko było dziwne.
Jaka siła mogła wygrać garstkę ludzi z bezpiecznych podziemi moskiewskiego metra i popędzić diabeł
wie gdzie? W jakim celu? No dobrze, po kolacji się dowiemy. Łobaczow ostatni raz się zaciągnął i
wsunął niedopałek we wbudowany pod popielniczkę słoik po tuszonce, po czym wypuścił z nozdrzy
5 z 207
sine strumyki dymu.
Kiedy goście najedli się i starszy w oddziale, rosły blondyn którego nazywali Hans, podziękował
seniorom bunkra, jeden z seniorów nazwiskiem Jerofiejew, zadał wreszcie pytanie które wszystkich
nurtowało.
- Jaka jest cel waszej wizyty?
- Zapobieżenie katastrofie - odpowiedział Hans i rozsznurowawszy swój plecak delikatnie wydobył z
niego potarganą mapę morską.
- Można wiedzieć jakiego rodzaju? - zainteresował się siedzący obok Jerofiejewa szef bezpieczeństwa,
pięćdziesięcioletni wąsacz z szarymi nastroszonymi włosami – co może przedstawiać realne zagrożenie
dla moskiewskiego schronienia? Jeżeli coś takiego jest, to nie wiem jak możemy pomóc.
- Mowa o globalnej epidemii - Hans rozwinął mapę na stole, z którego zdążyli zabrać naczynia. -
trzydzieści lat temu, na krótko przed Wojną, ekspedycja naukowo-badawcza odkryła w lodach
Antarktydy wirusa, na który nie byli odporni ani ludzie ani zwierzęta.
- Jeszcze o diable przypominacie - chrząknął Jerofiejew, ale wewnętrznie cały spiął się cały, tak mocno
że odczuł drżenie w palcach.
- Rozumie się, lata minęły. Ale, zdaniem naszych naukowców, gwałtowna zmiana klimatu, wywołana
przez uderzenia jądrowe, w wielu miejscach planety doprowadziła do efektu cieplarnianego,
wzmocnionego kilkaset razy. Zamknięta w lodowcu zaraza stanowi teraz realne zagrożenie.
- Skoro to zagrożenie biologiczne to jakiej natury- zachmurzył się szef bezpieczeństwa.
- Najpopularniejsza wersja, jest taka że w antarktycznych lodach mogły zachować się prehistoryczne
formy życia. Bakterie te zaś mogły być kiedyś przyniesione na naszą planetę przez meteoryt.
- A może szukacie bazy « 211 »? - rozległ się ochrypły dudniący głos i wszyscy znajdujący się w jadalni
obrócili głowy w stronę dalszego końca stołu, nad którym masywnym konturem rysowała się masywna
sylwetka w kombinezonie ochronnym – do której na podstawie tajnych rozkazów wywieziono z Rzeszy
tajną broń biologiczną?
- Bułka znowu ty ze swoimi bajdurzeniami - syknął ktoś ale masywna figura nie poruszyła się, jakby
została wyciosana z kamienia.
Nowe zagadnienie spowodowało że goście wyraźnie się pogubili. Hans spojrzał na kilku członków
swojego oddziału.
- Ale to nie potwierdzone żadnymi faktami – powiedział po chwili którą zajęło mu oblizanie
wyschniętych nagle warg.
- Trzynaście łodzi podwodnych przerzuconych w 43 - m, dwustu pięćdziesięciu naukowców rok później
… - kontynuował wyliczanie niewidoczny w półmroku Bułka, ale z rytmu wybił Jerofiejew.
- Misza, to tylko w twojej wyobraźni - z konfuzją mruknął. - Antarktyczna baza Reich - to mit!
- Mity to u Greków były. A mam przeczucie że wyście naziole przeklęte! - niespodziewanie zaryczała
Bułka i wyszedł wreszcie w oświetlone miejsce – Popatrzcie na ich łby. A ten to w ogóle albinos! Oni
wtedy w czterdziestym trzecim cały kontynent jak krety wzdłuż i wszerz wydrążyli Czuł wasz Fuehrer, że
mu po dupie wtłuczemy! Co, zachciało się dziedzictwa wielkiego wodza?!
Kiedy oponent się pokazał, Hans drgnął nerwowo. Połowę twarzy Misza Bułki zajmowała szeroka
miękka blizna z głębokimi wgnieceniami. Podarty, lekko wciągnięty w górę brzeg górnej wargi stwarzał
straszne uczucie okrutnego uśmieszku.
- My nie faszyści - nieśmiało mruknęła chudziutka dziewczyna z ekipy Hansa. - my z Polis.
- W trumnie widziałem waszą Polis! A wyście też gładkie słówka przygotowali. Tyle że z gęb wam jedzie
jak z wodospadu!
- Bułka ochłoń - Łobaczow zsunął kapitańską czapkę i odsunąwszy słój z niedopałkami spojrzał na mapę
- i jakie wyjście?
- Ekspedycja - odezwał się chłopak w okrągłych okularach, który rozsiadł się na skrzynkach z nabojami,
które podróżni przynieśli z sobą. - trzeba spróbować stworzyć szczepionkę zanim nie będzie za późno.
- Za późno czyli kiedy? - znowu zapytał Łobaczow.
- Chroniony przez proteinową powłokę wirus, zachowały żywotność w lodzie. Zaczną się mnożyć jak
tylko podniesie się temperatura otaczającej je wody.
- Stworzyć. Szczepionkę - pogardliwie rzucił Bułka. - my przez dwadzieścia lat nie możemy
6 z 207
wyprodukować normalnego jedzenia, a wy tu pitolicie o nauce. Ludzie żrą grzyby i szczury. To wszystko
bzdury, bzdury i lanie wody. Spadajcie spowrotem do Moskwy, czas tylko tracicie.
- Nie zwracajcie uwagi - z poczuciem winy mruknął Jerofiejew – kilka lat temu zwierz mu twarz
pokiereszował.. od tego czasu on dziwny taki..
- Ugryź się dziadek - za Bułką z hukiem zamknęły się drzwi.
- Powinniśmy spróbować - twardo powiedział Hans spojrzawszy na obecnych - to nasz obowiązek.
- A ciekawe jakim sposobem? - Łobaczow wypuścił w powietrze papierosowy dym i podrapał się w
brodę.
- Słyszeliśmy że macie statek. To prawda? Jest na chodzie?
- Jest na chodzie. Ale dlaczego nie pojechaliście do Kronsztadu? Tam była bazą łodzi podwodnych, no i
mielibyście bliżej.
- Wiemy. Ale rozpoznanie doniosło, że to niezdrowe miejsce. Ludzie padają. Dlatego, frachtujemy wasz
okręt - twardo powiedział Hans.
- A macie choć cień pojęcia, jak w obecnych warunkach będzie wyglądać taka wyprawa - uśmiechnął się
Łobaczow – i jak zapewnicie autonomię? Po drodze raczej nic nie znajdziecie! A tu potrzebne jedzenie,
zapasy, paliwo?
- Z bazy marynarki wojennej, na pewno uzyskamy co trzeba. Nie burzcie się, zapłata będzie uczciwa.
Przywieźliśmy dobre towary hanzeatyckich handlowców - gość wskazał na leżące w kącie czarne
kontenery.
- Lej tam został, a nie baza - westchnął Jerofiejew i potarł pomarszczone kosteczki. Palce znów zaczęły
drżeć.
***
Od czasu przyjęcia niespodziewanych gości, cały bunkier huczał jak poruszony ul.
- Odprowadź dziadka turkaweczko, odprowadź.. - z przyzwyczajenia mruczał zaglądając Lerzee prosto
w oczy, miejscowy głupek nazywany Ptaszek - Anioły Pańskie dłonią pokazując, prowadzą mnie przez
gmachy cudowne... Lera szła korytarzem, mimo uszu puszczając bezsensowne gadanie, uczepionego za
jej pasiasty podkoszulek staruszka.
Wcześniej Ptaszek był stalkerem. Do dnia gdy do Kaliningradu poszłą grupa złożona z ośmiu ludzi.
Wrócił jeden. Tydzień później, w łachmanach, z błogim uśmiechem na twarzy. I przez cały ten czas nikt
na powierzchni go nie tknął. Ani zwierz, ani człowiek. Co mu się przydarzyło – bóg jeden raczy wiedzieć.
Ktoś dla żartu powiedział "Boży ptaszek". No i przyjęło się.
- Gmachy rozkoszne, ziemie obiecane, do których dojdę po morskich falach jako Chrystus … nie można
płynąć! Nie można płynąć! - głupek niespodziewanie skoncentrował się na jakiejś nowej myśli. - Ptaszka
widać, ludzie nie wiedzą. Chwałą! Wielka chwała …
- Ty o czym to? - nie zrozumiała Lera.
- … obiecana ziemia-matka, dawna puszcza . Umyję się łzami palnymi....
- Ptaszek a ty gdzie? - zawołała dziewczyna kiedy 'błogosławiony' odczepił się od jej tieleszanki.
- Nie wierz przybyłym, to sługi chytrego. Trzeba Cudownemu Mikołajowi pokłon złożyć. - mruczał
kuśtykający w swoją stronę stary człowiek, z jakiegoś powodu tulący prawą rękę. - Mikołaj nie
pobłogosławi, nie pobłogosławi … Jonasza w brzuchu wieloryba! Nie można płynąć!
Lera już prawie doszła do niedużej klitki, którą dzieliła z dziadkiem kiedy za następnym zakrętem o
mało co nie potknęła się o leżącą na ziemi kewlarową kamizelkę.
- Wujku Misza, znów? - dziewczyna potrząsnęła ramieniem Bułki, który zgodnie ze swoim zwyczajem
pod wieczór był pijany w trupa – no i jak z wami wytrzymać!
- Kto mówi? - mruknął facet i głośno czknął - znowu ptaszek się rozćwierkał? Znowu rozsiewa
światłość w podziemnym królestwie? Prometeusz jego mać....
- Upadliście, tak? - Lera z trudem wcisnęła się pod potężną pachę i z jeszcze większym trudem postawiła
pijanego na nogi. W nozdrza uderzył ostry męski pot.
- Faszyści, dziady jedne … pogonić gadów. Rejsów wycieczkowych im się zachciało… - bezładnie
mruczał wuj Misza, opierając się na ramieniu dziewczyny, która z ogromnym wysiłkiem powlokła go
7 z 207
przez korytarz.
- Wy o czym?
- O tych...delegatach...mać. Tacy z nich delegaci...Dziwne boli. Kręcą, a nasi każde słowo jak kociak
niewidomy łapią. Oczywiście, kupili te stołeczne rupiecie …
- A to co, Buła znowu smoka za ogon złapał? - parsknął śmiechem chłopak nadchodzący z naprzeciwka
- a tym razem chociaż zielony?
- Odwal się - odgryzła się spod ramienia stalkera Lera.
Ale wiedziała że kpiarz ma rację. Znany na cały bunkier, Bułka po wypiciu był miękki i do niczego.
- Znowu tam poszliście? - ostrożnie zainteresowała się dziewczyna, kiedy Bułka z jej pomocą wcisnął się
do swojej kawalerskiej klitki, i nie rozbierając się zwalił się na podarty materac.
- Nie doszliśmy, jak zwykle - przechyliwszy się stalker poszperał pod materacem i wyciągnął na wpół
pustą butelkę siwuchy.
- Oddajcie! - Lera surowo wyciągnęła rękę.
- Cicho! - opędził się wuj Misza i zerwawszy zakrętkę pociągnął rząd łapczywych łyków - co nas nie
zabija czyni nas silniejszymi!
Usiadłszy obok, Lera ostrożnie przesunęła ręką po szpecącej twarz ranie.
- Bardzo cie boli? Chcesz zawołam lekarza...
- Zostaw. Moich ran aspiryną się nie wyleczy. Już dwadzieścia lat się tak meczę - jeszcze raz
przyłożywszy do gwałtownie opróżniającej się butelki, Bułka zamknął ocalałe oko. - wiesz że ręce żony
do dziś pamiętam? A do domu dojść nie mogę, albo pochłaniacz się kończy, albo stworzenia polują. A
przecież każdej nocy śni mi się że do domu wróciłem, drzwi otwieram a Dimka mi na szyję skacze. Jak
kociak, mały taki … I jeszcze pomarańcze. Dużo.
Po nieogolonym policzku niespodziewanie stoczyła się łezka, która zniknęła w fałdzie blizny. Czegoś
takiego po wiecznie zaczepnym stalkerze Lera się nie spodziewała.
- A dojść nie mogę …
- Wuju Misza, musicie pospać - dziewczyna rozejrzała się w poszukiwaniu kołdry.
- A tak w ogóle, prezent ci przyniosłem, - niespodziewanie bystro spojrzał stalker - was z Jerofieiczem
nie było, to go na stół dałem. Nie pomylisz się. Oczywiście nie było łatwo, żeby go zdobyć masę zwierza
musiałem trupem położyć. Gniazda tam maja rozrzucone, o takie... ale u mnie działo ogromne...
- Musicie odpocząć - uparcie powtórzyła Lera otulając stalkera kosmatą kraciastą kołdrą.
- Dziękuję ci Lerka, prawdziwy facet z ciebie - mruknął w końcu dobity siwuchą wuj Misza,
odwróciwszy się do ścianki - ty jedna mnie rozumiesz. Valera i ja. Wale-ie-ierija …
Po krótkiej chwili gromko zachrapał.
* * *
Na stole obok mrugającej karbidkówki, w szklanej butelce stał...prawdziwy kwiat. Z zaskoczenia Lera
zamarła i przestała oddychać, bojąc się wejść do pokoju, w półmroku którego pobłyskiwały tajemniczym
niebieskim światłem miniaturowe płatki.
Przełamawszy odrętwienie dziewczyna ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i powoli podeszła do stołu. W
stojącym powietrzu pokoju, roznosił się zachwycający słodkawy aromat wydzielany prze z blado żółty,
włochaty środek kwiatu.
- No wróciłaś - wyjrzał ze swojej leżanki Jerofiej – prezent na ciebie czeka.
- Jaki piękne - powiedziała przesiadłszy na krawędzi krzesła – Dziadku, a co to?
- Wiadomo co - uśmiechnął się ten, rozlewając do filiżanek parującą grzybową herbatę – Kwiat.
Wszystko w porządku, poziom radiacji już sprawdziłem. Ale gdzie go Bułka odkopał – bóg raczy
wiedzieć. Możne na bagnach?
Lera wyobraziła sobie migoczący bezkresny dywan gdzieś tam, na powierzchni.
- A jak on się nazywa?
- Spytaj o coś łatwiejszego - dawszy dziewczynie kubek, Jerofiejew przysiadł się do stołu – przyroda ma
teraz inne, swoje porządki. Na rumianek ani różę mi to nie wygląda. Wróżyć i zgadywać tylko można.
Szkarłatny kwiatek!
8 z 207
- Szkarłatny - powtórzyła Lera nieznane słowo.
- No córeczko. Zdrowia w dniu urodzin!
Lera i dziadek stuknęli się blaszanymi kubkami.
- Dziadku, a po co do nas karawana przyszła? Oni naprawdę z metra?
- Naprawdę – przełykając herbatę z kubka, nieostrożnie odpowiedział Jerofiejew. Nie było konieczności
mówić dziewczynie o prawdziwych celach ich wizyty - w stolicy problemy jakieś. Za radą przyszli.
- A Moskwa daleko?
- Daleko. W obecnej sytuacji to tak jak na księżyc się dostać – roześmiał się Jerofiejew ucieszony
możliwością zmiany tematu.
- Znaczy się, musiało to być coś poważnego - zachmurzyła się Lera. - Skoro zrobili taki kawał drogi.
- Ty sobie nie nabijaj głowy cudzymi problemami. Niech rada się tym zajmuję – Jerofiejew dolał
dziewczynie herbaty – jak by nie patrzeć dziś twoje święto.
- Całkiem zapomniałam, popatrz co mi podarował - Lera wyjęła z kieszeni puderniczkę.
- Leszek przyniósł? - dziadek pokręcił cacko w rękach.
- Nie on. Jego w ogóle dziś nie widziałam. Jurik gdzieś zdobył.
- Dorasta, szelma - chrząknął Jerofieicz i zwrócił Lerze prezent. - wy teraz wszyscy jak na drożdżach
rośniecie. Szybko porodzicie swoje dzieci.
- A mogę ich o to metro porozpytywać? – nieśmiało zapytała dziewczyna postukując palcami po
ściankach kubka.
- Tobie teraz nie o metrze, a o weselu myśleć.
- Już ci mówiłam - Lera błysnęła oczami spod rudej grzywki. - ja tej gadziny i za skrzynię patronów nie
dopuszczę do siebie.
- No przestań, nie złość się - pojednawczo powiedział Jerofiej - za duża już jesteś żeby z
dziewczynkami siedzieć.
- To tobie jest to potrzebne. Żeby spowinowacić się z Borowikowym i na Radzie nabrać prawa głosu. A
ja? Mnie spytałeś? Sama chcę decydować jak żyć!..
- Uwierz, tak będzie lepiej dla wszystkich. Wiem.
- Nie wiesz! - uparcie rzuciła Lera.
- Znowu robisz na przekór?
- Spadaj w kąt
- mruknęła ta.
- Dobrze, córeczko! Zasiedzieliśmy się coś – energicznie odstawił na środek stołu puste kubki.
Jerofiejew cmoknął Lerę w czoło i przytulił do siebie - ranek od wieczoru lepszy.
- Spokojnej nocy - z rozdrażnieniem ściągnąwszy dżinsy i cisnąwszy nimi w kąt Lera wlazła na materac i
zwinęła się pod kołdrą.
Ale przestać myśleć o cudownym prezencie od samotnego stalkera, nie było tak łatwo. Tym bardziej że
prezent nadal wydzielał odurzający zapach. Przez jakiś czas Lera wierciła się pod kołdrą, w bezowocnych
próbach zaśnięcia, ale w końcu wylazła spod kołdry, obciągnęła tieleszankę i podeszła od stołu.
Osobliwa roślina powoli zasypiała, składając migoczące płatki w pączek. Lera wlazła na krzesło i
podciągnowszy nogi wsparła się brodą w ostre kolana. Płatki migoczące czerwono-niebieskimi
iskierkami odbijały się w jej oczach.
- A ty czego się jeszcze pałętasz, cisza nocna już od dwóch godzin – Jerofiejew trąc oczy wpatrywał się w
nią z łóżka.
- Jeszcze trochę dziadku - nie odrywając spojrzenia od kwiatu cicho poprosiła dziewczyna. - prawie się
zamknął.
- Naoglądasz się jeszcze - zawarczał Jerofieicz i ukrył szerokie ziewnięcie za zaciśniętą pięścią - <И так
на плантации больше всех вкалываешь, на лице вон, одни глаза остались…>
W korytarzu za ścianą rozległ się wulgarny zgiełk. Rozległo się kilka krótkich zdań, jak gdyby ktoś
dawał rozkaz, i drzwi do pokoju bez pukania gwałtownie otworzyły się do środka.
- Jerofieicz, jesteś natychmiast potrzebny w magazynie, tam gdzie goście się ulokowali – rzucił głośno,
jeszcze otumaniony snem szef bezpieczeństwa, za plecami którego stał poruszony czymś tłumek – a tu
co? Dezynfekcję robicie? No, już nie kryguj się Lerka – przecież nie patrzę na ciebie.
2 Idiom " В угол поставь"
9 z 207
- Żenia, o co chodzi? - spytał zaniepokojony dziadek.
- Ptaszek! - mężczyzna obejrzał się na korytarz i obniżył drżący głos – pochatrał się z ich szefem!
Rozdział 2. POLOWANIE NA CHIMERĘ
Jak to zwykle bywa, proste i w zasadzie niegroźne nieporozumienie, przepuszczone przez kilka
gadatliwych gęb – rozrosło się do rozmiarów zabójstwa. Ptaszek rzeczywiście przedostał się do zajętego
przez gości pomieszczenia w odległym końcu bunkra, i został złapany kiedy z namiętnością dziecka
grzebiącego w worku z prezentami, grzebał w plecaku jednego ze stalkerów.
A przy tym krzywdy nikomu robić nie chciał. Jego celem był oparty o ścianę plecak Hansa, wypchany
morskimi mapami. Staranni ułożył z nich stertę, na dywanie przykrytym koreańskim dywanem, którego
kraj pochodzenia już dawno był wspomnieniem. Ptaszek z namaszczeniem przyłożył płomień
karbidówki, do wydruku fragmentu Antarktyki. Na szczęście ten był zalaminowany i nie chciał się palić.
A do tego wydzielał na całe pomieszczenie specyficzny zapach chemii. I to właśnie ten zapach
przyciągnął Hansa, który dopiero co usnął.
Kiedy Jerofiejew i Jewgienij Siergiejewicz przybiegli na miejsce wydarzenia, walczący byli już
rozdzieleni.
- To ci dwaj burdę zaczęli - opisał sytuację rosły stalker Azat, potężnymi rękami podtrzymujący za karki
rzucających się zabijaków.
Pod lewym okiem Hansa, na którego orlim nosie wisiały przekrzywione okulary, powoli nabrzmiewał
soczysty fioletowy siniak. W tym czasie Ptaszek niemal z odrazą rozmazywał na brodzie i wąsach
sączącą się z nosa krew.
- Ten wasz głupek próbował podpalić mapy ! - szef moskiewskiego oddziału ze złością wskazał w
Ptaszek palcem.
- Bez kartek, droga trudna, niewykonalna - z obrazą mówił łkając, stary człowiek - nie znając drogi,
osiągnąć . . Nie można płynąć, nie można.
- Te dokumenty są bezcenne! Za nie czterech ludzi życie oddało w Wielkiej Bibliotece! - krzyczał mu
prosto w twarz Hans – bez nich niczego nie osiągniemy! Po morzu ślepo pływać, to jak w wilcze pazury
się oddać!
- Ślepi, ślepi, - znowu wytarłszy krew uśmiechnął się Ptaszek - Jonaszowie w brzuchu wieloryba.
- Od nich ludzkie życie zależy! - szarpnął się w żelaznym uścisku Azata Hans. - Życie, zrozumiałeś?
Słyszysz?!
- Przestańcie krzyczeć - pojednawczo podniósł ręce Jerofiej - i przyjmijcie nasze przeprosiny. Któż z nas
mógł przewidzieć że Ptaszek się rzuci...
- Przeprosiny - mruknął nastroszony Hans – takich jak on w izolatce trzeba trzymać.
- Jura, zajmij się tym - kiwnął swojemu pomocnikowi Jewgienij Siergiejewicz.
Azat wypuścił przeciwników i kilku rosłych miejscowych chłopaków z miejscowych szybko przejęło nie
opierającego się starego człowieka.
- Dziadek, wybacz - powiedział Jerofiej - ale nam konflikty z stołecznymi nie potrzebne. Posiedzieć ci w
jedynce wypadnie.
- Posiedzi, posiedzi ptaszek w klitce - potulnie zamamrotał wyprowadzany na korytarz stary człowiek -
nastroszy się, piórka wyczyści. Co do jednego, co do jednego...
Zbiegowisko powstałe z powodu rabanu, stopniowo się rozchodziło.
- Jeszcze raz wybaczcie - Jerofiejew spojrzał na Hansa, który odsunął niebezpieczną karbidówkę dalej i
delikatnie pakował mapy z powrotem do plecaka. - pomóc wam ?
- Nie potrzeba - przez ramię mruknął ten - na dniach będzie trzeba zorganizować wypad do bazy, szukać
niezbędnego dla statku wyposażenia. Pomożecie zorganizować?
- Rozumie się. We wszystkim czym możemy…
* * *
- Wzywaliście? - mruknął niechętnie Bułka przeciskając się przez drzwi do pokoju seniorów i wnosząc do
10 z 207
niego ostry zapach przetrawionej gorzałki.
- Rzuciłbyś tą siwuchę Misza.
- Czego chcieliście.
- Siadaj - Jerofiejew wskazał stalkerowi krzesło – grupa ze stolicy idzie do zniszczonej bazy szukać
wyposażenia do statku. Trzeba ich poprowadzić.
- Teraz nie można. W obszarze latarni morskiej pojawiło się jakieś nowe stworzenie, jeszcze nie wiem do
końca jakie – rzucił Bułka i podrapał się po pokrytej krótką szczeciną kości policzkowej.
Na moje oczy porkan tam poluje. A ma na co, ferma niedaleko, a tam ma żarcie i schronienie. Ferma
hodowlana Pioniersk, w swoim czasie słynna była ze swoich mięs i produktów mlecznych, ale kilka lat
po wojnie zaczęła się zmieniać. Potem zaczęły chodzić słuchy o zębatych kurach o rozmiarze strusi i
świniach z powykręcanymi ciałami. Ale najniebezpieczniejszym przedstawicielem nowego drobiu, w
okolicach fermy stał się porkan. Nieszkodliwe, i miłe sercu każdego Rosjanina sympatyczne krowy, pod
wpływem promieniowania przeobraziły się w sześcionogie stworzenia z wyciągniętymi pyskami i
sześcioma rzędami ostrych jak brzytwa zębów. Komu się to udało policzyć, do dziś pozostaje zagadką.
Mięso było w zasadzie jadalne ale po kilku zatruciach i krótkim wybuchu tajemniczej wysypki u dzieci, z
tego źródła pożywienia przyszło zrezygnować. Byli i tacy śmiałkowie, którzy kilka razy próbowali
wydoić złapane przez stalkerów na lasso « krówki ». Ale kiedy chwycili za skórzaste sutki, dłonie
chronione specjalnymi rękawicami w mgnieniu oka zamieniały się w dymiące kikuty. Tak działał kwas
zawarty w wymionach.
- A co o nim wiadomo? Ktoś widział? - zapytał Jewgienij Siergiejewicz.
- Niewiele - wzruszył ramionami Bułka. - któryś z tych co niedawno z karawaną przyszli mówił, że za
dnia da się iść. Ale po zachodzie słońca zamiera wszystko od razu. Wtedy iść tam można tylko pijanym ,
albo jeśli komuś się życie znudziło.
- To wszystko?
- Nie. Zdarzenie było jeszcze jedno niezrozumiałe. Stalkerzy co w zeszłym miesiącu karawanę
prowadzili o nim opowiadali. Szli późnym wieczorem, właśnie obok latarni. I nagle usłyszeli głosik
dziecka, nie wiadomo skąd. Tam takie miejsce – stara łąka – trawa po szyję sięga. I głosik taki żałosny,
błagający. Trzech na dźwięk zareagowało i poszli. Nikt nie wrócił. Tylko krzyczeli tak że kilka bab z
karawny zemdlało. Szef konwoju w gacie popuścił.
- Myślisz, że to nowe stworzenie? - spytał Jerofiej.
- Nie wiem. Teraz wszystko może być. Idź i się zorientuj.
- Właśnie w tym celu cię wezwaliśmy - przeszedł na służbowy ton Jewgienij Siergiejewicz – trzeba to
zrobić i to jak najszybciej. A ty przecież spec od mutantów. Stołeczni chcą odpłynąć i to jak najszybciej.
Nawet Łobaczowa przekonali.
- Ciężka to będzie wyprawa- mruknął stalker.
- To nie twój problem - sucho uciął Jerofiej.
- Skrzynka nabojów - zobaczywszy, że ryzykant zniechęca się do rozmowy, rzeczowo przeszedł do
pytania o cenę – a słyszałem że i siwucha ci się kończy?
Bułka skrzywił się i spode łba spojrzał na rozmówcę.
- Dwie skrzynki. I jeszcze do SWD. Poprzednie się prawie skończyły. I Lerce powiedz, niech za trzy
godziny przy bramie. Dzisiaj pójdziemy - powiedział Bułkę i zobaczywszy protestujący gest Jerofiejewa
szybko dodał. - Terminy krótkie, we dwójkę więcej wnyków rozstawimy. Przynęta potrzebna.
- Wiem, zazwyczaj razem polujecie, ale teraz-to przypadek specjalny - ponowił próbę dziadek. - przecież
u niej wesele niedługo. Przecież wiesz.
- I dlatego szczególnie uczyć się będę - - pod wstającym Bułką skrzypnęło krzesło - trzeba będzie
przecież komuś to wszystko zostawić.
- Wiedz, że jeżeli chociaż jeden włos... - zagroził Jerofiejew. - to ja cię …
- Spróbuj – uśmiechnął się ryzykant i zamknął za sobą drzwi.
Jerofiejew z zakłopotaniem spojrzał na Jewgienija Stiepanowicz. Ten milczał. Lubiąca porać się w
kuchni, Lera robiła przynętę do wnyków Bułki, który od jej najmłodszych lat brał ją z sobą na polowania
na mutanty. Spełniająca rolę czeladnika dziewczyna szybko się uczyła, a krzepki choć ponury samotnik,
z czasem bardzo się do niej przywiązał. Jerofiejew z początku mocno się tym gryzł, ale zobaczywszy że
11 z 207
dobrze się im praca układała – machnął ręką. Dość miał innych spraw. Nietowarzyskiego, i najczęściej
pijanego stalkera, w bunkrze szanowali tylko za jedno – za polowanie na mutanty. Nie raz i nie dwa,
któryś z wdzięcznych współlokatorów podrzucał mu pod materac kilka nabojów, kiedy ten akurat był na
zewnątrz. A kto inny szklanki siwuchy nie pożałował. Jasne było, życie faceta nie jest słodkie jak cukier –
każdego dnia z poczwarami walczyć.
Ale jakie zwierzę do nich przybyło tym razem?
* * *
Kiedy o wyznaczonej godzinie, wyekwipowana Lera kręciła się u wrót zagradzających wyjście na
powierzchnię, ktoś ostrożnie dotknął jej łokcia.
- Weź, weź, turkaweczko - łagodnie zamamrotał uśmiechnięty Ptaszek, wkładając w dłonie dziewczyny
dziwnie wygiętą kość. - Szczęście ci dziadek przyniósł.
- Co to? - Lera z ciekawością pokręciła dziwnym prezentem.
- Spotkał Ptaszek w wędrówce chimerszukę
. Dobrego człowieka dziecięcym płaczem wzywała - w
swój niezrozumiały sposób z chęcią zaczął tłumaczyć stary człowiek - i poszedł do niej dobry człowiek, i
mówili od wschodu do zachodu słońca. I nie przeszkadzali im ani ptaki niebieskie, ani stworzenia
ziemskie, umilkły i też rozmowy słuchały.
- Niczego nie rozumiem - kwaśno uśmiechnęła się Lera.
- Przynieś go chimierszuce - kołysząc powtórzył błogosławiony, zauważywszy podchodzącego wuja
Miszę. - straciła go chimieruszka, a ty zwróć. Powiedz, Ptaszek podał. I skłoń się, skłoń się.
Chimerszuka-matka …
- Co, następne bajdy? - kiwnął w stronę kuśtykającego Ptaszka, stalker i Lera z pośpiechem schowała
dziwny prezent w kieszeni kombinezonu.
- Jak zawsze. Przecież wiecie.
- Gotowa?
Lera kiwnęła.
- No to idziemy. Otwierajcie.
* * *
- Po co mówiłaś dziadkowi o popijawie - posępnie sapnął w filtry maski przeciwgazowej Bułka,
obserwując jak Lera ostrożnie rozkładała przynętę w centrum zamaskowanego mchem potrzasku własnej
roboty - ten kawałek daj bardziej na górę, apetyczniej wygląda.
- Zaraz. Muchy przeszkadzają …
- Tutaj właśnie. Wyzwalacz nim przykryj. Dobrze.
- Nie powinniście tyle pić.
- A ty co, do nianiek przystąpiłaś?
- Czy naprawdę nie jest wam wstyd?
- Nie twoja sprawa
- Dobry z was człowiek - wytarłszy rękawiczkę o trawę, Lera wstała z kolan i zarzuciła na ramię plecak.
Stalker dalej siedział. - a siebie nie szanujecie.
- Szanuję - odgryzł się Bułka i pewien czas milczał, tępo spoglądając przed siebie, jakby się nad czymś
zamyślił. Przez nieprzejrzystą gumę maski przeciwgazowej, Lera nie mogła widzieć wyrazu jego twarzy.
- Dziękuję - wreszcie cicho mruknął wuj Misza – sam zostałem, a samemu paskudnie tak...
- Wstawajcie, słońce zachodzi.
Stara latarnia morska z wyrwanym reflektorem, przekrzywiła się jak wetknięty w zaspę niedopałek.
- Przerwa na papierosa - stwierdził wuj Misza, kiedy doszli na samą górę, skąd przez pozbawione szyb
okna, można było zobaczyć całą okolicę. Ściągnął maskę przeciwgazową ze spoconej twarzy i powiedział
– nic się nie bój, tutaj czysto.
Stężenie niskie, nie zaszkodzi. A zjeść trzeba, diabli wiedzą co się tu potem pojawi. Może, do rana
3 "химерушка" – pewnie coś od himery ale nie występuje w żadnym słowniku
12 z 207
przesiedzimy. Lera z obawą ściągnęła respirator i znowu schowała zebrane w węzeł włosy pod
dzianinową czapką. W czasie pierwszych wypadów, nigdy nie zatrzymywali się na górze na więcej niż
kilka godzin. Ale wtedy i polowania były prostsze. Teraz dziewczynie było nieswojo. Na dodatek, mocno
działało jej na nerwy żałosne skamlenie młodego porkana, którego Bułka umieścił w samym środku
największej pułapki, na bokach której umieścili i mniejsze wnyki.
Dwustukilogramowa samica, szła obok nich pochrumkując, ale podążając za gestami stalkera, który w
odpowiednim momencie, z zimną krwią przeciął ścięgna na jej cieniutkich nogach.
Lerza było żal malca, ale przeciwstawiać się starszemu stalkerowi się nie odważyła. Po za tym, czasem
trzeba i tak.
Szkarłatny dysk słońca powoli staczał się za horyzont, a na stygnącej ziemi pojawiły się pierwsze cienie.
Z zainteresowaniem oglądając nieznaną okolicę, Lera zauważyła pobłyskującą niebieskimi światełkami
łąkę, z zarośli której dochodziły krzyki niewidocznej przynęty.
- Stąd mi przyniosłeś kwiatek?
- Aha - Bułka uśmiechnął się z zadowoleniem, i zaczął rozczesywać z przyjemnością przygniecione
przez maskę przeciwgazową włosy – nie zwiądł jeszcze?
- Na razie żyje. Dziękuję. Nikt mi takiego czegoś nigdy nie dał.
- Na zdrowie. A narzeczony? Nie rozpieszcza?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
- Bywa. Będziesz to chrupać? - spytał Bułka kiedy Lera wyjęła ze swojego plecaka mały woreczek i
zachrzęściła zmarszczonymi białymi pałeczkami.
- Grzybów nasuszyłam, chcecie? - spostrzegła się dziewczyna i wyciągnęła ko niemu woreczek.
- Nie, nie, mam swoje żarcie - opędził się ten, i zaczął rozsznurowywać plecak. - tyle lat upłynęło, świat
cały zniszczony, a młodzież tak samo jak wtedy musi coś chrupać.
- To źle? - pogubiła się Lera.
- Nie - uśmiechnął się wuj Misza. - wy widocznie to sobie nawzajem przekazujecie w kodzie
genetycznym. Przed wojną było coś takiego co się "chipsy' nazywało. Z prażonych kartofli to
robili...pamiętasz to takie małe kulki co ostatnio trzy kilo ich na plantacji wyhodowali. Dimka mój też tą
truciznę prędko lubił. Nakupił sobie « lejsow » i chrzęścił w swoim pokoju jak chomik, i « colą » popijał.
I smaki miało to różne - z cebulą, bekonem, serem. Ale jak się w skład wczytać, to od razu tablicy
Mendelejewa można się było nauczyć.
- A dlaczego w piekarni prosicie, żeby chleb był zawsze w takim kształcie? - spytała Lera kiedy Bułka
wyjął z plecaka czystą szmatkę, w którą starannie zostało zawinięte coś, przypominające twarz Bułki,
tylko czarnego koloru.
- Nostalgia. Stołeczny, nacinany – przełamawszy bochenek na pół, z zadowoleniem mlasnął Bułka - -
dwadzieścia siedem rubli i czterdzieści kopiejek. Zaraz przed wojną zdrożał. Teraz to wszystko inne,
namiastki. Pamiętam że, w sąsiednim rejonie piekarnię mieliśmy, w tym samym miejscu też sprzedawali.
Zanim tam człowiek dojechał, to już od samego zapachu można było zwariować. A chleb był taki że.. Jak
cegła wielki, w rękach ściśniesz a on się prostuje. A jak go jeszcze z wierzchu masłem obficie
posmarować, albo na nowy rok kawioru na niego położyć.....
Gryząca grzyb Lera uśmiechnęła się obserwując, jak wuj Misza aż zmrużył oczy od wspomnień. Smak
miejscowego pieczywa był niespecjalny, a zresztą skąd miał go brać, skoro robiony był na zaczynie z
grzybów i jakichś bliżej nie znanych wodorostów. Zresztą wypiekało się go tylko po to żeby nadać białku
jakikolwiek smak.
- Dzieło sztuki, ewidentnie! - kiwnął stalker znowu, z apetytem wgryzając się w porowatą słodką bułkę -
nawet jakoś etykietkę ze sklepu z pieczywem na krańcu Kaliningradu zakosiłem, żeby u waszych, w
kuchni tam wszystko jak należy wyszło. Śmiać ci się chce, ale dla radzieckiego człowieka takie drobiazgi
to prawdziwa przyjemność.
Lera za to właśnie kochała wuja Miszę. Za dziwne i zawiłe słóweczka, za umiejętność opowiadania w
zajmujący sposób. Z nim zawsze było ciekawe.
- I dlatego was Bułką nazwali..?
- Cicho - niespodziewanie syknął stalker przestawszy żuć.
- Niczego nie słyszę – po kilku chwilach wsłuchiwania się w wieczorną ciszę, zdecydowała się
13 z 207
powiedzieć Lera.
- No właśnie. Przynęta nasza jakoś przestała hałasować - odłożywszy jedzenie Bułka przypadł do
celownika karabinu.
Rzuciwszy niedojedzony grzyb na podłogę, Lera z pośpiechem spakowała resztę do plecaka.
- A ten co? Nogę dał stamtąd?- mruczał nie odrywającą się od okularu Bułka powoli poruszając lufą SWD
- przecież mu nogi podciąłem.
- Widzicie go?
- Nie... Trawa za wysoka. Czyżby uciekł? W dawnych czasach wilki złapane w potrzask, nawet łapę
potrafiły sobie odgryźć – tak bardzo chciały żyć. Ale wtedy byśmy usłyszelibyśmy . Słuchaj, ty posiedź,
ja na zwiady schodzę.
- Boję się! Można z wami?
- Trzymaj - stalker włożył resztę chleba do plecaka i wyciągnął do w stronę przestraszonej dziewczyny
starego « makarowa » - strzelać umiesz?
- Nie...
- Trzymaj mocno, złap tutaj. Prostszy od parzonej rzepy
- Boję się …
- Co ty, przecież cię tu nie porzucę..w razie czego strzel raz. Tylko w okno strzelaj. Ja szybko wrócę –
stalker naciągnął maskę przeciwgazową, i ściągnąwszy karabin szybko załomotał butami, schodząc po
schodach.
Zostawszy sama, Lera jak wystraszone zwierzę wcisnęła się plecami w ścianę i wysunęła przed siebie
pistolet. Wkrótce usłyszała jak na dole skrzypnęły drzwi.
Stanąwszy na wilgotnej ziemi Bułka opuścił karabin i powoli do tego miejsca, gdzie został zostawiony
porkan. Idąc strząsał płaszczem pyłki z migoczących kwiatków. Naokoło panowała martwa cisza. Tylko
z rzadka mlaskała sprężyście uginająca się pod podeszwami ziemia. Po kilku metrach, rozsunąwszy lufą
karabinu trawę, Bułka wyszedł na wydeptany obszar.
Z leżącego pośrodku polanki porkana została tylko tylna część tułowia Klęknąwszy na jedno kolano,
stalker obejrzał nietkniętą pułapkę i cicho zaklął. Nieznany przeciwnik okazał się chytrzejszy.
- Cwane stworzenie.
Ukłuło go nieprzyjemne uczucie, że teraz on nie myśliwy, lecz zwierzyna. Z boku zaszeleściła trawa, i w
niebo poderwało się ze skrzekiem stadko jakiegoś ptactwa.
I nagle usłyszał.
Gdzieś niedaleko zapłakało dziecko. Cieniutko, z żałosnym pochlipywaniem. Straszny, mrożący krew
dźwięk, którego dawno nie słyszano w tym piekielnym miejscu.
Ukryta w latarni morskiej Lera, poczuła jak przez plecy przebiegł jej zimny dreszcz. Taki płacz słyszała w
bunkrze u sąsiadów za ścianką.
- Właścicielka przyszła, - Bułka powoli stanął nie spuszczając oczu z nieruchomej trawy. Wiedzieć by,
gdzie strzelać …
Nie wiążący się z sytuacją płacz denerwował i przeszkadzał myśliwemu w skoncentrowaniu się. Płynący
z czoła pot, pogarszał i tak ograniczoną szybami maski widoczność. Niespodziewanie płacz ustał, i
stalkera opadła nagła, przenikliwa cisza. Za długa, żeby …
W trawie coś pomknęło wprost na niego. Podrzuciwszy karabin Bułka strzelił w dźwięk ale ruch nie ustał.
Pudło! Przeklęty pot! Jeszcze raz.
Trzask łamanej roślinności wzmógł się - niewidoczne stworzenie, nie wydając dźwięku, jak taran parło
wprost w stronę człowieka. Kilka metrów przed polaną, zwierze skoczył i nad trawą pokazało się coś
takiego, że stalker nie tylko nie strzelił ale i cofnął się potykając się o zwłoki porkana. Próbując utrzymać
równowagę Bułka niezgrabnie przekroczył zewłok, i wrzasnął z bólu trafiwszy butem wprost w
przygotowany na mutanta potrzask. Upuściwszy karabin zwalił się na ziemię.
Ot Bułka, teraz ciebie będą jeść.
Ale potwór który wylądował na brzegu polanu, sprężyście odbił się od ziemi i przeleciał nad próbującym
wyrwać się z potrzasku człowiekiem. I zaraz znów zniknął w trawie.
- Wujku Misza!!! - przestraszony głos doleciał ze szczytu latarni morskiej. Trzasnął strzał.
Stworzenie przeskoczyło na ścianę wieży, i szeroko rozstawiwszy łapy, jakby obejmując starego
14 z 207
przyjaciela, żwawo zaczęło sunąć w górę. Twarde pazury ze zgrzytem drapały kruszącą się cegły.
- Lerka, uciekaj stamtąd!!! - wrzasnął szarpiąc przedziurawionym butem Bułka. Ostre zęby mocno
ugrzęzły w grubej skórze buta, i z łatwością przebiwszy onucę z chciwością wpiły się w ciało.
Krzyk stalkera wyrwał dziewczynę z odrętwienia, porwawszy plecak z podłogi, potykając się pomknęła
po schodach w dół. Stukanie sapagów
zlewało się z rytmem wściekle walącego serca, ściśniętego
stalowa obręczą strachu. Wychodząc byle jak założyła maskę. Wybiegłszy na dwór Lera ile sił, pomknęła
wprost w wysoką trawę.. Po kolanach zastukały pączki kwiatów. Z tyłu rozległ się ogłuszający trzask –
zbiegające za nią stworzenie taranem rozbiło w szczepy stare zmurszałe drzwi.
Gdzieś z zarośli dobiegł odgłos wystrzałów. Dobiegając do trawy Lera skręciła w stronę jednego z
wnyków. Z rozbiegu przeskoczyła pułapkę i koziołkując potoczyła się po ziemi, czując jak uderzenie w
plecy wybija oddech.
Coś głośno stuknęło, rozległ się warczący ryk. Uderzenie potężnej łapy trafiło w plecak, który
wprawdzie ochronił ale poleciał w bok. Gdzieś stracił się pistolet. Rozpychając sobą kolorowe kwiecie,
Lera skoczyła przed siebie, ale runęła w dół kiedy coś mocno złapało ją za kostki. Obłok kurzu powstały
przy uderzeniu o ziemię, zasnuł szkiełko maski. Ślizgająca się po ziemi, oślepiona Lera z przerażeniem
kuliła się nie wiedząc z której strony nadejdzie druzgocące uderzenie paszczy.
Czepiała się za czego tylko mogła, wbijała palce w ziemię, wyrywając z niej pędy pięknych
migoczących kwiatów, ale nie mogła przeciwstawić się sile arkana. W końcu dziewczyna przewróciła się
na plecy i przetarła szkło maski...
… z przerażenia krzyknęła, lecz odgłos został stłumiony przez pochłaniacz maski. Opisać tego co
pochwyciło dziewczynę w swoje wnyki, nie byłby w stanie pomimo swej biegłości opisać nawet
Hieronim Bosh. Przed Lerą stało prawdziwe arcydzieło rzeźbiarza imieniem radiacja.
Na wielkim i masywnym, blado-różowym tułowiu, przypominającym tors kulturysty, powoli kiwały
się dwie głowy. Jedna drapieżnie poruszała wyszczerbionymi żwaczkami podobnymi do pajęczych i była
obsypana tuzinem migoczących czerwonych oczu. Druga głowa składała się w całości z ogromnej
zaślinionym paszczy, z rozdwojonym językiem i ogromnymi, podobnymi do noży zębami.
Miotająca się Lera zdążyła zauważyć, że na dolnej szczęce brakuje wygiętego kła. Potężna ręka-łapa, z
g długimi pazurami niecierpliwie wbijała się w ziemię. Ale skąd wzięła się krępująca nogi dziewczyny
lina...
Kiedy bezradna ofiara, wreszcie zobaczyła całość, łzy przerażenia poleciały jej same. Od strony zębatej
paszczy łapa potwora, była odsunięta w bok, dlatego że spod jej pachy wychylała się łysa dziecięca
główka, z której otwartych ust ciągnął się oplatający buty Lery długi zielony język.
Całkowicie czarne, pozbawione źrenic czy na dziecięcej buzi patrzały w dwie różne strony. Gładka
skóra na czoło i policzkach powodowała że twarz wyglądała jak gumowa maska, którą naciągnięto na
dłoń i pod spodem poruszano palcami. Podciągający Lerę język, chował się w ustach niczym lina
wyciągarki.
Przyroda z nadmiaru radiacji oszalała i scaliła trzy istoty w jedną. Lera znowu zaczęła krzyczeć i
szarpnęła nogami, próbując strząsnąć z kostki paskudne stworzenie. Rzuciła w zębatą paszczę kilka
kamieni, przesunęła dłońmi po kombinezonie …
… i niespodziewanie namacała kosteczkę, którą przed wyjściem podarował jej Ptaszek.. Zębata paszcza
zwiesiła się nad dziewczyną, paszcza się rozwarła i na Lera wionął nieprawdopodobnie cuchnący
oddech, którego nawet filtry nie powstrzymały. Krzycząca dziewczyna zmrużyła oczy i wysunęła przed
siebie dłoń z ostrą kosteczką.
I ruch niespodziewanie ustał. Trzęsąca się Lera z ogromnym wysiłkiem uchyliła jedno oko, i
zaskowyczawszy próbował się na ślepo cofnąć od zastygłej przed nią paszczy. Ale stworzenie z jakiegoś
powodu jej nie atakowało. Wtedy Lera zdecydowała się i otworzyła oczy. Potwór głucho ryczał,
wąchając kosteczkę w ręce Lery, szeroko rozdymał niesymetryczne skórzaste nozdrza.
Przeniósłszy spojrzenie z paszczy na zaimprowizowaną broń, dziewczyn niespodziewanie drgnęła.
Wręczona przez Ptaszka kosteczka okazała się być brakującym kłem w paszczy stworzenia …
Ale jakim cudem!?
Grzmotnął strzał i głowa-paszcza eksplodowała z mlaszczącym dźwiękiem, rozrzucając wokół kawałki
4 Buty taki, coś jak nasze kozaki.
15 z 207
rozerwanego ciała. Z przeraźliwym wyciem, zaczęły kłapać żwaczki i tusza niezgrabnie upadłą w kwiaty.
Dziecko wciągnęło język. Opryskaną krwią Lerę odrzuciło na plecy.
- Wybacz że tyle to trwało. W żaden sposób nie mogłem zgadnąć która głowa tym kieruje. Bułka
podszedł i podał dziewczynie rękę żeby mogła wstać. A tak w ogóle to co ty zrobiłaś? Zahipnotyzowałaś
go czy co?
- Swój kieł poczuł, - Lera pokazała ryzykantowi kosteczkę. - Ptaku mi ją dał przed wyjściem.
- Rzeczywiście,pasuje - ze zdziwieniem mruknął wuj Misza, przyłożywszy kosteczkę do dolnej szczęki
monstrum, której nie drasnęło strzał – jak on to zdobył? Gołymi rękami? Cuda jakieś? Wygląda na
nawiedzonego, ale to Rambo jakiś!
- Kto?
- Za dawnych czasów był taki mistrz-żołnierz. Dał radę dziadek - chrząknęła Bułka i Lera usłyszała w
jego głosie szacunek - w swoim czasie był z niego żołnierz bez zarzutu. Ale żeby na tą zarazę rogatą
...sam na sam...? Cuda.
- Jesteście ranni!
Dopiero teraz Lera zauważyła, że staler nie ma buta na jednej nodze, a znoszona onuca jest przesiąknięta
krwią.
- Do wesela się zagoi - wuj Misza poszperał wśród kwiatów rozsuwając ocalałe w starciu pączki lufą
SWD, i podniósł upuszczonego przez Lera « makarowa » - najważniejsze że kości całe.
Utykając na zranioną nogę Bułka podszedł do powalonej tuszy i z chłodną precyzją zabójcy, strzelił w
zbiorowisko oczu świecących nad konwulsyjnie drgającymi żwaczami.
Głowa drgnęła w chwili strzału, a Lera musiała się odwrócić bo poczuła jak zbiera jej się na wymioty.
- Dostałem ją ostatnim nabojem. Tyś Lerka w czepku urodzona. A raczej w podkoszulku w paski
Bułka uśmiechnęł się, oparł karabin nieopodal potwora, i wyciągnąwszy z cholewy kuty nóż zabrał się za
odcinanie głowy niemowlaka.
- Gniazdo w latarni morskiej miała, dlatego od razu zaatakowała ciebie. Terytorium broniła.
Starając się stłumić uderzającą w gardło falę wymiotów, Lera znów się odwróciła.
- Jak mawiał klasyk – szczęście całego świata nie warte jest jednej dziecięcej łzy- zza pleców rozległ się
głos wuja Miszy.
- To z książki? - niezwykła fraza zainteresowała Lerę, i spojrzała na oprawiającego zdobycz stalkera. Na
szczęście jego szerokie plecy zasłaniały wszystko.
- Aha. Dostojewski był takim wspaniałym pisarzem - odezwał się nie przestając ciąć Bułka - Psycholog i
mądrala. O biesach i ludzkich grzechach pisał. A przydałby się teraz tutaj. Na obecne cuda by sobie
popatrzał. Teraz 'biesy' roją się wszędzie, a szczęścia w świecie nie ma. Z tymi słowami Bułka kilka razy
nawinął na rękawicę język wystający z dziecięcych ust, pociągnął, i z głośnym chrzęstem oderwał głowę
od tułowia chimery.
- Bez prezentu nie wypada - wyjaśnił stalker i wytarł nóż o trawę. - no i by nie uwierzyli
Poczuwszy nowy przypływ mdłości Lera zmrużyła oczy. W gęstniejącym wieczornym powietrzu rozległo
się dalekie przeciągłe wycie. Chwile później z drugiej strony odpowiedziało mu następne. Ten drugi
dźwięk był bliższy..
- Pora się zbierać- - Bułka zarzucił karabin na ramię – sidła to już sam zbiorę jutro rano. A że stół
nakryliśmy zwierzom bogaty, to nie wypada zostać jako deser dla nich. No a ty cała we krwi i szczątkach.
Założywszy plecak Lera powlokła się za stalkerem, niemrawo przebierając miękkimi nogami.
* * *
- Rozliczcie się - na stół przed zaskoczonym Jerofiejewem i Jewgienijem Siergiejewiczem upadła obcięta
dziecięca głowa.
- A co to? - z przerażeniem wykrztusił Jerofiejew.
- Wasz mutant. Napływowy.
- Po coś to tu przywlókł?!
- Na dowód. Inaczej byście nie uwierzyli.
5 Po rosyjsku mówi się "w koszuli urodzony" zamiast "w czepku urodzony'.
16 z 207
- A gdzie reszta? - przestraszony Jewgienij Siergiejewicz zadał nieodpowiednie pytanie.
- Jakbym całego przyniósł, to na sam widok by twoja Żenia poroniła – walnął Bułka ale zobaczywszy
pobladłą twarz szefa bezpieczeństwa z poczuciem winy opuścił wzrok – wybacz. Tak jakoś chlapnąłem.
Teraz moskwianie mają drogę wolną.
- Przekażę - Jerofiejew oblizał nagle zaschnięte wargi, nie spuszczając oczu z głowy potwora - Żenia,
wydaj polecenie, żeby ten … żeby to paskudztwo spalili. Dziękuję Misza za pomoc. Wydałem polecenie,
żeby ci opłatę do kwatery od razu zanieśli.
- Nie za co - ze zmęczeniem rzucił przez ramię opuszczający pokój stalker.
Teraz miał po prostu ogromna ochotę żeby się napić.
* * *
Za zapaskudzenie kombinezonu szczątkami mutanta nawtykali jej po trzykroć. A potem zapędzili do
łaźni. I teraz Lera podstawiała twarz po ledwo ciepły strumyk wody, z rozkoszą czując jak łaskocząc
skórę bez pośpiechu spływa po szyi, piersi i brzuchu. Potem z wściekłością tarła siebie namydloną gąbką,
dopóki skóra nie poczerwieniała i nie stanęła swędzieć. Napięcie stopniowo ustępował.
Dom. Bezpieczeństwo....
Jutro dziewuchy na fermie będę słuchać jej opowiadanie z otwartymi ustami, a to znaczy że dzień nie
będzie nudny. Przebierając się w czyste ubranie, Lera obejrzała kostkę, na której ciąg poczerwieniałych
kropek opasywał spiralny zwój. Na pamiątkę po chimerze. Po drodze z łaźni do domu, jak na złość,
wpadł na nią spadkobierca klanu Borowikowych. Witek - tyczkowata kłapoucha istota z mnóstwem
pryszczy na pucułowatych policzkach.
- A ty gdzie narzeczona ! - zawołał chłopaka kiedy Lera zawróciła i szybko poszła spowrotem.
- Byle dalej od ciebie - odsunęła się od szczerzącej się, chomikowatej fizjonomii chłopaka który ja
dogonił, a od którego waliło siwuchą.
Obłapił ją za talię, i przycisnął do ściany.
- No, aleś się wyszorowała. Czyściutka jesteś. I pachniesz jak kwiatek – chuchnąwszy przetrawionym
alkoholem przesunął łapy niżej – i nie przejmuj się gadaniem staruch, że niby trzeba czekać do wesela.
Chodź dzisiaj ze mną.
- Puść!
- Posiedzimy ze znajomkami, wypijemy. Skóra gitarę zreperował - żylasta ręka z krzywymi palcami
przesunęła się na okryte podkoszulkiem piesi – a potem możemy do mnie...
- Wypuść mnie, durniu! Tobie tylko jedno w głowie!
- Ale ale, powoli, mój …
- Imbecyl! - użyła słowa z zapasu, szczodrze uzupełnianego przez wujka Miszę. Lera uderzyła chłopaka
kolanem w krocze.
- A ty czego nieznanymi słowami przeklinasz? - żałośnie zaskowyczał, zwijający się z bólu Witiek.
Nie zaszczyciwszy go odpowiedzią Lera szybko poszła korytarzem.
- Lepszego ode mnie i tak nie znajdziesz! - bezczelne słowa uderzyły ją w plecy – a dziadek twój, bez
poparcia mojego ojca do końca życia nic na zebraniach nie załatwi! A zresztą, wezmę sobie ciebie po
weselu!
- Porkana wydój! - bez zatrzymywania się, obróciła głowę i pogardliwie rzuciła Lera.
Ten to potrafi wszystko zepsuć, gad jeden! Czy naprawdę czeka mnie taki los?
Mijając uchylone drzwi mieszkania szefa bezpieczeństwa, chciała zajrzeć i zgodnie ze zwyczajem
życzyć dobrej nocy, , ale przysłuchawszy się do dochodzącym z wnętrza głosom, zamarła przed
drzwiami.
- Za tydzień wyruszamy - wstrzymawszy oddech Lera poznała głos kapitana Łobaczowa. - Hans mówi, że
dłużej przeciągać nie można. Teraz i tak ledwo przed zimą zdążymy.
- Ale wesele Lerki za dwa tygodnie - zaprotestował Jerofiejew. - może poczekacie? To wielkie
wydarzenie.
- Nie - twardo odpowiedział Łobaczow. - jutro wyprawa do bazę po wszystko co potrzebne. A z tydzień
wypływamy. Jeżeli te dzieciaki z metra mają racje, to trzeba się śpieszyć.
17 z 207
Nogi same poniosły Lerę do jej pokoju. Nieprzyjemne spotkanie z narzeczonym, zostało wyrzucone z
głowy przez nowe informacje.
Łódź odpływa za tydzień, a niechciane wesele będzie za dwa! Lera wyjęła spod poduszki zdjęcie
rodziców. A może, jej los będzie inny?
Szczelnie zamknąwszy drzwi i wyjąwszy spod łóżka plecak, zaczęła cichutko się pakować.
- Wybacz, dziadku, - wyszeptała Lera stając na palcach i ściągając ze sznurka nad łóżkiem prostą bieliznę
własnej roboty - ale wesela nie będzie.
Rozdział 3. MORZE WZYWA!
- To już wszyscy?
- Tak. Zebrałem najsilniejszych. Znaczy się, facetów - Łobaczow jeszcze raz uważnie obejrzał
siedzących przy stole - jeżeli ktoś odmówi, zrozumiem. Jak to paskudna sprawa – sami wiecie. Ale jakby
nie było, załatwić to trzeba.
- Pójdę - zza stołu podniósł się rosły facet z wiszącymi wąsami. - Bałtyckiemu klanowi sporo jestem
winien – nie zwrócę - za tydzień zarżną. Tak powiedzieli. A z czego mam oddać jak nie mam? Poza tym,
Jura znasz mnie, w każdej sytuacji ci się przydam .
- Dziękuję Taras, siadaj.
- Załóżmy że dopłynęliśmy - zainteresował się Swiridow - wesołek i trzydziestoletni pracownik stacji
meteorologicznej - jakie warunki tam na nas czekają?
- Średnie temperatury w miesiącach zimowych od minus sześćdziesięciu do minus siedemdziesięciu
stopni …
- Ożeż ja pier...., jak zimno! - nie wytrzymał ktoś.
- … a w letnich - od minus trzydziestu do minus pięćdziesięciu - zignorowawszy okrzyk skończył Arnold
– chłopak w okularach z ekipy Hansa. - tak że potrzebna jest ogromna ilość ciepłej odzieży.
- Zrobiłem zamówienie na skóry porkanow - kiwnął Łobaczow. - szwaczki już nad tym pracują.
- Dobrze.
- Nigdy nie był na morzu - nagle uprzedził Taras.
- Nie umiem pływać.
- Przecież ty rybak jesteś?!
- Przestańcie się targować! - rzucił Swiridow i spojrzał na Hansa. - ile czas zajmie rejs?
- Od sześciu do siedmiu miesięcy - odpowiedział ten sam i spojrzał na siedzących przy stole - w
zależności od pogody.
W pokoju rozległy się stłumione szepty.
- Pół roku, szmat czasu, z kieszeni tak po prostu nie wyjmiesz - pokołysawszy głową, odpowiedział
siedzący naprzeciw Swiridowa stalker nazywany Dawka. - a u mnie tyle co syn się urodził.. Jak ich
zostawię?
- Jeszcze raz powtarzam - siedzący u szczytu Łobaczow, zaciągnął się ściągnął się dymem – na siłę
nikogo brać nie będziemy.
- A paliwa na drogę powrotną starczy? - zapytał siedzący w kącie stalker Azat.
- Według naszych obliczeń, spokojnie wystarczy – potwierdził skinieniem Arnold.
- Od tej ekspedycji zależy życie wielu ludzi, panowie - Łobaczow wypuścił z nozdrzy stróżki dymu. - i
nasze życie też.
- Ale to przecie u diabła na rogach
Antarktyka ta wasza! U córeczki w atlasie spojrzałem.
- Ale to zaś super! - Swiridow z błyskiem w oku spojrzał po siedzących u stołu . - czy naprawdę nie
interesuje was żeby zobaczyć co tam - za horyzontem? Siedzimy tu w czterech ścianach. O nas legendy
będą opowiadać! Będę waszym kapitanem.
- Acha, ten to ma dzikie myśli w głowie - ktoś z przekąsem pokiwał głową.
- Dobrze. Kto jeszcze? - powtórzył Łobaczow.
6 Po polsku "To przecież na końcu świata" ale po rosyjsku brzmi ciekawiej.
18 z 207
Jedna za drugą nad stołem podnosiły się niepewne ręce.
* * *
Ku wielkiemu zdziwieniu, sceptycznie nastawionego Bułki, wypad z moskiewskim oddziałem nie był
wcale stratą czasu. Stalker z początku marudził i nie chciał iść na szpicy. Ale dwie butelki doskonałej
stołecznej wódki, z rezerw Hansa przeważyły szale. Bułka poddał się – raz może być taka sprawa,
urządzimy turystom safari.
Z pogodą też się poszczęściło. Było pochmurno ale bez deszczu. Wiatr też przycichł. W środku oddziału
turkotał stareńki motoblok
, za którym wlokła się podskakująca na wybojach pusta taratajka
. Przybysze z
Moskwy nastawiali się na obfite znaleziska. Bułka chrząknął w filtry. Drapieżne ptactwo choć kilka razy
się pokazało, to jednak nie podejmowało prób ataku.
Kilka godzin później w jednym z domów znaleźli schron przeciwlotniczy do którego prowadziły
kręcone schody. Niestety dostać się do niego nie udało. Był zalany wodą, na której gładkiej powierzchni
unosiła się oderwana głowa lalki.
W sąsiednim domu na kanapie z wystającymi sprężynami, leżały czyjeś szczątki. Piwnica już została
przez kogoś wypucowana do czysta.
- Naoglądali się? - zainteresował się Bułka kiedy wszyscy wyszli na dwór - albo jeszcze coś chcecie
zwiedzić? Może na fermę, mleczka świeżego?
- Nie, idziemy na lotnisko. To jeszcze poniemiecka budowla - Hans rozwinął nie wiadomo skąd
wyciągniętą mapę Pionierska.
- Wiem, i co z tego? - mruknął Bułka który spiął się na samo wspomnienie o Niemcach.
- Trzeba spojrzeć, w hangarach paliwa poszukać.
- To już wasz problem - stalker machnął ręką.
Powłóczywszy się wśród ruin lotniska znaleźli pięć beczek paliwa i kilka skrzynek z narzędziami. Pod
wagą ładunku taratajka osiadła i ku wielkiej uldze Bułki – przestała irytująco brzęczeć.
- Pora zawracać - stalker zrównał się z idącym na czele Hansem. - benzyny w traktorku tyle co nic.
Ale Hans miał jeszcze jeden cel. Pod sam wieczór, oddział dowlókł się wreszcie do zburzonego szpitala
wojskowego. W piwnicy którego, po niedługich poszukiwaniach znaleźli masywne drzwi z zamkiem
kodowym. Żeby nie tracić czasu na szukanie szyfru, po prostu wysadzili je zużywając sporą część
zapasów przywiezionych z Moskwy materiałów wybuchowych.
I jak się okazało, był to owocna operacja.
W ogromnym magazynie na stalowych regałach leżała taka ilość medykamentów że wystarczyłaby dla
Pionierskiego bunkra na kilka pokoleń.
- Ciekawie czy jest tu aspiryna ? - zainteresował się Bułka.
- Znajdziemy twoją aspirynę - Hans pobieżnie oglądał rozłożone na nie kończących się półkach pudełka
z metkami.
Część zdobyczy ulokowali w przyczepce. Bułka, urządziwszy się na boku, zgodnie ze zwyczajem żuł
chleb.
- Na jeden kurs nie damy rady zabrać wszystkiego - ocenił sytuację przystając obok Hans. - wypadnie
pobiegać tam i spowrotem.
- Dacie radę
Nastrój w oddziale wyraźnie się polepszył. W drodze do domu, nawet postrzelali do porkanow.
* * *
- A od czego Luśkę tak rozdęło ? - zainteresowała się Lera przyglądając się swojej twarzy ozdobionej
cekinami. Twarz odbijała się w masie lustrzanych odłamków w skomplikowany sposób sklejonych w
jedno duże lustro. Dziewczyna, na której suknia ślubna wisiała niczym luźny spadochron, przeglądała się
w lustrze ciągnącym się od podłogi do sufitu. Na przymiarkę w pracowni krawieckiej, namówiły ją
7 Taki mały ciągnik rolniczy. Silnik, koła i zintegrowana przyczepka. W wersji VIP ma siodełko. Zostawiłem nazwę w
oryginalnym brzmieniu.
8 To taka odkryta przyczepka do onego traktorka.
19 z 207
przyjaciółki, pomimo jej niechęci.
- Od życia, dokładniej od dzieci. Ona z początku to jak TO była!- Lera uśmiechnęła się, kiedy przed jej
twarzą pojawił się zmarszczony mały palec - a już potem wszerz poszła. No nie wierć się ! W talii nie
ciśnie?
- Nie, jest w porządku..
- Natura cie figurą Lerko obdarzyła - na plecach dziewczyny, szwaczka, babcia Dyna zajęła się
sznurowaniem gorsetu.
- Niech wam będzie. Oj!
- Wytrzymaj, wytrzymaj. Przede wszystkim powiedz, kiedy ciężko będzie oddychać. Muszę go teraz
maksymalnie ścisnąć, żeby mieć wzór do przykrawania.
Suknia ślubna był używana i znoszona ale miała swoją historię. Kilka lat po wojnie miało się odbyć
pierwsze wesele, i rodzice panny młodej chcieli żeby wszystko było po staremu. Znaczy się z suknią,
welonem i rzucaniem bukietu. Dlatego któryś z pierwszych stalkerów dostał zamówienie na znalezienie i
przyniesienie sukni z powierzchni. Z garderobą pana młodego takich problemów nie było. Kilka
trójrzędowych marynarek w bunkrze było. A wysłanego po suknie faceta nie było długie cztery dni. A
kiedy wszyscy już go we wspomnieniach pochowali, i chlapnęli za siebie szklaneczkę siwuchy ku jego
pamięci, stalker niespodziewanie wrócił. I przyniósł suknię..
Przenikliwej, oślepiającej oczy, nie wiadomo jakim cudem zachowanej bieli. Z gorsetem i trzema
szerokimi, schodzącymi do bioder falbankami, z bufkami i welonem. Cud a nie strój. Mendelsona zagrali
dobrze, a cały ślub odbył się wedle tradycji – z pieśniami, tańcami i obowiązkową bójką. Ludzie
ochłonęli, wytrze i życie w bunkrze powróciło do ponurej rzeczywiści. Jak wszystko co zdarza się
pierwszy raz, ślub na długo pozostało w pamięci. I kiedy rok później przyszło do kolejnego ślubu,
rodzice narzeczonej odkupili strój od poprzednich właścicieli. Po co na stalkera wydawać pieniądze, a
zresztą ganiać faceta nie było potrzeby, skoro u sąsiadów suknia w całkiem dobrym stanie. Transakcja
doszła do skutku. Za niewyobrażalną cenę w nowej walucie. Ale czy szczęście córki nabojami zmierzysz?
I tak przez wiele lat, suknia przechodziła od rodziny do rodziny, niosąc w sobie historię kolejny panin
młodych. Stopniowo stawała się coraz bardziej matowa, i widać było na niej ślady coraz to większej
ilości przeróbek. Utraciła biel, której nie wypaliły wcześniej promienie słoneczne. Co robić, ludźmi są
tylko ludźmi. Tak w bunkrze narodziła się pierwsza tradycja.
Z ubraniem związana była legenda. Nie wiadomo nawet od kiedy. Wymyślona przez pomarszczone
staruszki, które żując utarte suszone grzyby, straszyły kolejną pannę młodą, niezwykłymi właściwościami
ubioru.
Mówiły, że w nocy suknia świeci. Ostatniej nocy przed weselem. Słabym, ledwie widocznym blaskiem.
Przekazywały podanie, że jeżeli dziewczyna obudzi się w nocy i zobaczy lśnienie – małżeństwo będzie
mocne, a dom bogaty. Nie zabłyśnie – sprawę trzeba jeszcze raz przemyśleć. W ten sposób liczne,
nakręcone przez bajdy dziewczyny, na dzień przed uroczystością nie spały całą noc, wpatrując się spod
kołdry w widzące w półmroku ubranie. I oczywiście u niektórych świeciło, u niektórych nie. I
oczywiście, trafiały się mocne rodziny z dziećmi i dostatkiem, a gdzie indziej para rozsypywała się już po
kilku dniach jak kiepsko sklejona waza.
Tym sposobem legenda się rozrastała.
- Ach, szybko rośniecie dziewuszki – chlipnęła, pracująca przy plecach dziewczyny szwaczka –
pamiętam że całkiem niedawno, jak dziadek twój do pracy wychodził, ja przychodziłam się tobą
zajmować.« Babcia Dyna! Babci Dyna! » i rączki wyciągasz. Od podłogi ledwo odrosła. A teraz? Zaraz
twoje się rozniosą, jak grzyby na jesieni.
Lera drgnęła. Teraz wpijający się w brzuch gorset przypomniał jej mocny uścisk wodorostu-pułapki, w
który wpakowała się w czasie jednej ze swoich pierwszych wyprawa z wujkiem Miszą.
- Ukłułam? - przestraszyła się babcia Dyna.
- Nie,nie - uspokoiła Lera. - dziwnie po prostu.
Spojrzawszy na swoje odbicie, popękane jak rozpadający się gdzieś w podziemiach muzeum, obraz
nieznanego artysty, Lera znów przypomniała sobie nie dające jej zasnąć słowo. Końcowy cel, do którego
udawał się okręt. Słowo, które doleciało do niej kiedy kilka dni temu po cichu odchodziła od drzwi
20 z 207
Jewgienija Siergiejewicza, i które zmusiło ją do zatrzymania się.
Antarktyda. Nowa ekspedycja.
Rodzice, którzy zaginęli bez wieści dwadzieścia lat temu.
Lera tak do końca sama jeszcze nie rozumiała impulsu, który zmusił ją do spakowani plecaka. Jak może
dziadka samego zostawić. A wuj Misza? Myślała obserwując powoli więdnący kwiat, który coraz bardziej
matowiał, mimo tego, że ona po kilka razy dziennie zamieniała wodę. Nietowarzyski samotny, wszystkie
te smutne lata zastępujący jej ojca. Jak Bułka będzie polować bez niej? No, po po prawdzie stalker z taką
praktyką nie zginie. Tylko będzie się nudzić, samotnie siedząc w zasadzce i wspominać ją, przeżuwając
kwaśne ciasto swoich uwielbianych bułek. Lera bardzo miała nadzieję, że będzie. Że nie rozpije się do
reszty, bo zaopiekować się nim nie miał kto.
A być może, to tylko kapryśny chwilowy poryw, który trzeba po prostu wyrzucić z głowy. Suknia na
dzień przed weselem nie zaświeci i wszystko będzie inaczej. Ona spotka kogoś bardziej odpowiedniego i
stworzy rodzinę. Z własnego wyboru. Z miłości.
A jeżeli się zaświeci, co wtedy? Pozwolić mocniej owinąć siebie wnykiem, którym ją wytrwale ciągnie
ku ślubnemu kobiercowi dziadek, pragnący utrwalić swój status społeczny ?
Zerwać się?! Teraz! Gdzie?! Rzucić wszystko i gnać do nieznanej ziemi, która, Lera nawet nie wiedziała,
w jakiej części światła się znajduje . Wewnątrz dziewczyny wszystko dosłownie rozrywało się na części
od niespodziewanie ogarniających ją sprzecznych emocji.
Albo mimo wszystko zaryzykować i spróbować znaleźć rodziców.
Męczyło ją tęsknie bolące serce, za każdym razem, kiedy z kieszeni wyciągała starzejącą się fotografie
straconej rodziny. Przecież, nie mogła tak po prostu , przypadkowo pojawić się w jej życia moskiewska
grupa, która specjalnie zrobiła nieprawdopodobną drogę, do zachowanej w Pioniersku łodzi. I nowa
ekspedycja. Nie gdzieś, a w Antarktykę.
Trzeba było zdecydować.
- No i skończyliśmy - babcia Dyna zrobił kroku w tył i uważnie obejrzała Lerę, przez nawytkane igły -
podobną teraz do lalki « woodoo ». Na dzień przed , poprosimy wuja Miszę o bukiet, i z Bogiem na
ślubny kobierzec.
I znowu zachlipała.
Kiedy babcia Dyna, wreszcie ją wypuściła, Lera, opuściwszy pracownię krawiecką udała się prosto do
domu. Strasznie swędziały żebra, które pierwszy raz w życiu bez litości ścisnął niezwykły ciału gorset.
Rozebrawszy się dziewczyna z rozkoszą wyciągnęła się pod kołdrą i zamknęła oczy.
Jutro koniecznie spróbuje porozmawiać z kapitanem.
* * *
- Statek ładują! Chodź zobaczyć! - krzyknął Jurik, wpadłszy bez ostrzeżenia do pokoju.
- Co wyprawiasz! Pukać trzeba! - zawołała Lera która ledwie zdążywszy zasłonić się podkoszulkiem w
paski.
- Nic nie widziałem - z udawaną obojętnością odparował Jurik.
- Niczego tam nie widziałeś – żachnęła się Lera. - odwróć się!
- Nie bój nic. Bym cie nigdy nie podglądał – my przecież przyjaciele- uspokoił chłopak i demonstracyjnie
odwrócił się skrzyżowawszy ręce na piersi.
- Licho jesteś - mruknęła Lera, szybko naciągając dżinsy.
* * *
W hangarze, gdzie stała łódź podwodna, praca szła w zawrotnym tempie. Miejscowi stalkerzy i wielu
innych pragnących pomóc zapaleńców, taszczyli na pokład skrzynki z medykamentami, zdobytymi w
trakcie wypadów, którymi kierował Bułka. Ktoś tam sapiąc, samemu albo we dwójkę targał wypełnione
paliwem beczki. Pod uważnym nadzorem uśmiechniętego kucharza Borisa Ignatjewicza, kobiety
sortowały w workach i koszach przygotowany na zapas prowiant.
- Ależ ona wielka - nabożnie wyszeptał Jurik, kiedy z Lerą schowali się za poukładanymi jedna na
21 z 207
drugiej skrzyniami z tajemniczym oznaczeniem « 12,7 mm ». Podobno w środku jest całe miasto.
- Tata opowiadał - nie odrywając oczu od załadunku kontynuował Jurik. - że kiedy u Łobaczowów starszy
syn mało co mieszkanie nie spalił, kapitan go na pokład z zawiązanymi oczami zaprowadził, i gdzieś tam
zostawił. Chłopaczysko opaskę zdjął, i szukał drogi powrotnej przez sześć godzin. Nie znalazł. Kiedy go
wyprowadzili trząsł się cały. Przez miesiąc z domu nosa nie wychylał.
- Słyszałam - w odpowiedź wyszeptała Lera.
- Chodź, popatrzymy z bliska.
Zanim dziewczyna zdążyła zaprotestować, Jurik chowając się za skrzynkami zaczął przedostawać się w
pobliże łodzi.
- Patrz, a to co? Ryba?! - nie przestawał mówić chłopak, kiedy Lera dołączyła do niego w nowymi
miejscu ukrycia.- Michieicza znowu na ryby puścili, co? Po tym jak ostatnie sieci utopił, zakazali mu
wypływać.
- Nowe splótł - stwierdziła Lera.
- Zgłupiałaś? Z czego? Z jelit porkana?
Dziewczyna wzruszył ramionami. Jej uwagę przyciągnął Hans, który stał niedaleko i rozmawiał z jednym
z członków swojej drużyny. Dochodzące do miejsca, gdzie chowali się młodzi obserwatorzy usłyszała
kawałki zdań, które zmusiły ją do ostrożnego podkradnięcia się bliżej.
- Za wolno- cichym głosem mówił do Hansa barczysty facet w średnim wieku z podkowiastym wąsem.
- Nie irytuj się, Cholm. Ludzie i tak spieszą się jak mogą – odwrócony do Lery plecami Hans, chrząknął
i poprawił okulary.
- I jeszcze ten tutejszy jednooki mnie niepokoi - nie poddawał się Cholm. - no, ten, z którym na
powierzchnię chodziliście. Szuka wszędzie, nos wściubia.
- Uspokój się. To zwykły pijak. W metrze niejednego takiego widziałeś. Widzisz jaki stosunek tu do niego
mają: « nie rób problemów Bułka », « znowu te twoje bajania ». Nic groźnego. Pewnego razu z
powierzchni nie wróci, i wszyscy o nim i jego słowach zapomną..
- Mimo wszystko, do czasu wypłynięcia oka z niego nie spuszczę- uparcie odpowiedział Cholm.
- Jak chcesz. Przede wszystkim pamiętaj – powierzono nam wielką misję. Nie wolno nam jej zawalić -
głos Hansa zrobił się twardszy. - Operacja « Oczyszczenie » jest podzielona na trzy etapy. Pierwszy
zakończony z powodzeniem, teraz skoncentrujmy się na drugim.
- Zgoda - Cholm spojrzał na krzątających się naokoło łodzi ludzi - ale chciałbym żeby już było po
wszystkim.
- Cierpliwości mój przyjacielu. Cierpliwości.
Cholm odpowiedział krótką frazą w twardym, nieznanym wstrzymującej oddech Lerze języku.
* * *
- Wejdźcie - rozległ się ze środka przytłumiony głos Łobaczewa, jeszcze zanim Lera opuściła pięść którą
stukała w drzwi.
- Cieszycie się dobrym zdrowiem, Juriju Borisowiczu? – Zamknąwszy drzwi przywitała się dziewczyna.
- Bardzo, Lero, - Łobaczow oderwał się od żeglarskich map, w rozłożonych w dużej ilości na stole – z
czym przychodzisz? Co u Jerofieicza?
- Dziękuję, dobrze. Ja do was … to jest, - z zakłopotaniem zamamrotała Lera, w mgnieniu oka
zapomniawszy wszystkie wypróbowane wcześniej zdania.
- No siadaj.
- Rozumiecie, ja … - mruczała Lera studiując wzrokiem swoje rozdeptane buty, i w duchu wymyślając
sobie za głupotę. Po co tu przylazła!
- No śmiało. Mów co jest - powiedział kapitan i podniósł się zza stołu. - herbaty chcesz?
- Nie, nie, dziękuję - cicho odpowiedziała Lera i nagle zdecydowała się. - weźcie mnie z sobą!
Zaskoczony pytaniem Łobaczow aż zastygnął nie doniósłszy blaszanki z grzybową herbatą do kubka.
- Gdzie? - szczerze zdziwił się.
- Na Antarktydę.
- A ty tam po co? - poprawił na sobie ubranie. A potem otrząsnąwszy się ze zdziwienia Łobaczow
22 z 207
sypnął herbatę do kubka - przecie u ciebie wesele niedługo, i całkiem inne troski na głowie.
- Mi trzeba … rozumiecie - znowu zaplątała się i pogubiła pod badawczym spojrzeniem kapitana -
Rodzice …
- Ach, to - westchnął Łobaczow i przysunąwszy krzesło usiadł obok Lery. - Już ci przecież mówiłem. W
chwili rozpoczęcia wojny, znajdowały się tam dwadzieścia cztery bazy badawcze. Czy tam strzelano nie
wiadomo. Ale jeśli ktoś by przeżył, w ciągu dwudziestu lat znalazłby sposób żeby się stamtąd wydostać.
Dwadzieścia lat Lero. W w tym czasie dorosłaś i będziesz zakładać własną rodzinę urosłaś i swoją
rodzinę tworzysz. Tam możesz zginąć.
- Rozumiem - mruknęła dziewczyna i chlipnęła.
- Nie ty jedna z tym żyjesz, uwierz mi. Moi rodzice też tam zostali, w Kaliningradzie. Ja wtedy w rejsie
byłem - głos Łobaczow zmienił się, i Lera spojrzała na kapitana, który niewidzącym spojrzeniem patrzał
gdzieś poza nią.
Wełniany sweter jak worek wisiał na nagle przygarbionej sylwetce człowieka który zawsze w oczach
małej Lery był bohaterem. Teraz to był zwykły, zmęczony ciągłym napięciem człowiek.
- Wiesz co dla marynarza rzecz najgorsza? To kiedy nie ma dokąd wracać. Wzywasz na wszystkich
częstotliwościach. Jednej, drugiej, trzeciej. A w głośnikach tylko szum. Do tej pory krew mi w żyłach
tężeje kiedy przypominam sobie głosy marynarzy wzywających swoje matki. I jak potem ze wszystkich
stron padało „do Ameryki”,”do Anglii”,”do Sewastopola”, „ gdziekolwiek”. Do diabła na rogi. Wtedy
załogę ledwie od buntu powstrzymałem. Wszyscy oszaleli. Atakowali swoich przyjaciół, jak psy
walczące o sukę.
Lera, milcząc, słuchała tej niespodziewanej, strasznej spowiedzi.
- Pozwól im odejść, córeczko - uniósł głowę Łobaczow i dziewczyna zobaczyła w jego zmatowiałych
oczach błyszczące kropelki łez – oni tam wszyscy zostali. Po drugiej stronie.
-Czy naprawdę, nie ma nadziei?
- W tym świecie już dawno nic nie ma.
- Oj, Lerko , witajcie! - do mieszkania weszła żona Łobaczowa, ściskająca rączkę ich młodszego
syneczka. - z Wołodią w ogródku byłam. Jura, aleś się rozsiadł. Chociaż herbatą byś dziecko napoił!
- Dziękuję, Wiero Michajłowna, - Lera szybko wstała i podeszła do drzwi. - na mnie już pora, dziadek
prosił żeby się nie zatrzymywała.
- No dobrze. Pozdrów go, niech też do nas zajrzy. Ostatnio całkiem zapomniał.
- Przekażę. Do spotkania.
Na chwilę przed tym jak Lera zamknęła drzwi, dobiegł ją cichy głos Łobaczowa.
- Po drugiej stronie.
* * *
Nocą, na dzień przed wypłynięciem, Lera leżała na łóżku czekając niecierpliwie kiedy dziadek
wreszcie, uśnie. Wsłuchując się, jeszcze raz przekonywała siebie że podjęła słuszną decyzję. Mimo
rozmowy z kapitanem, młodzieńczy upór nakazywał jej postawić na swoim.
Do ucieczki dawno wszystko już przygotowane, i dziewczynie zostawało tylko czekać na dogodną
chwilę. Nerwy miała napięte jak postronki. Czy nie zwróciło uwagi to że zwlekała z kolacją? Nie będzie
podejrzewał? Włożywszy rękę pod łóżko Lera namacała silnie wypchany plecak. Na miejscu. W
porządku.
Jeszcze raz sprawdziła kilka starannie zebranych kartek z planami atomowego okrętu podwodnego.
Strony te wycięła z książki technicznej która była w biblioteczce Łobaczowów kiedy gospodarzy nie
było w domu. Problemu z tym nie miała, w bunkrze od dawna nikt nie zamykał drzwi na klucz- ale i tak
wycinając strony, spalała się ze wstydu.
Wkrótce za ścianką przestali łazić i pod drzwiami zniknęły nierówne smużki światła kiedy pogaszono
karbidówki. Lera posiedziała jeszcze trochę, a potem wzięła kartkę papieru i zaczęła pisać list. Wuj Misza
bladym świtem wybierał się na długą wyprawę- całodniową. Mogła to być znakomita przykrywka dla jej
zniknięcia. Jerofiejew może nie zwróci uwagi kiedy rano znajdzie jej puste łóżko. Pierwsza część gotowa.
23 z 207
Drugą dokończy za nią Jurik.
Mimo że czasu miała niewiele, ubierała się powoli. Każda rzecz w mieszkaniu które opuszczała, nagle
stawała się jej bardzo bliska. Cóż, w końcu w tym pokoju przeżyła całe swoje świadome życie. Dopiero
teraz kiedy być może na zawsze opuszczała dom, Lera zauważyła że wiecznie zajęty sprawami Rady
dziadek, jednak znalazł czas i naprawił wiszącą na ścianie szafkę, która przez lata opadała na jedną
stronę. Nie pamiętała nawet ile razy go o to prosiła. Zezłościła się. Oto szafka znowu wisiała, jak należy,
a ona tego nawet nie zauważyła.
Ostrożnie uchyliwszy drzwi do połowy spojrzała na dziadka. Nie zdecydowała się go pocałować, bojąc
się że się zbudzi. A przecież on tyle dla niej zrobił. Nieubłaganie starzejący się wspaniały człowiek.
Wychował, wypielęgnował, opowiadał historii przed snem, zamawiał u stalkerów zabawki. Zawsze mieli
nie najgorsze jedzenie. I wychodzi, że teraz ona go zdradza? Lera rozmazała po policzkach uparte łzy. Ale
czy było zdradą jej pragnienie żeby samodzielnie kierować swoim losem? Czy miała obowiązek związać
się na całe życie z człowiekiem którego nie kocha, w sumie tylko za prawo głosu na bezsensownych
posiedzeniach rady? Jak jej wybryk oceni Rada? Splunąć na to. Wszystko jedno, dziadek będzie miał
dobrze.
Naciągnąwszy na uszy czapkę usiadła na zydlu i przeciągnęła dłonią po kosmatej kołdrze, którą
delikatnie zszywała i cerowała wszyscy te lata. Bardzo pragnęła zabrać ją ze sobą. Ale jej zniknięcie
mogło wzbudzić w dziadku podejrzenia. Zastanawiałby się po co jej kołdra w dzień.
Spojrzała na skulony w butelce kwiat. Położyła obok kartkę i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
- Wybacz dziadku. Wybacz.
W korytarzu panowała pełna napięcia cisza. Teraz trzeba było znaleźć Jurika, który, na pewno przez
swoją bezsenność zgodnie ze zwyczajem pałętał się w niezliczonych korytarzach. Mijając drzwi do
mieszkania kapitana Łobaczow Lera rozróżniła ciche kobiece łkania i uspokajający męski głos.
- I tak się domyśliłem co zamierzasz ! - wyszeptał Jurik który wyłonił się nagle z półmroku. Tak trudno
było ci mi powiedzieć? W końcu twój przyjaciel jestem.
- Cicho. Akurat cię szukam - złapawszy go pod łokieć Lera przyciągnęła chłopaka do ściany. - a to
pojutrze przekażesz dziadkowi.
Wyciągnęła ku koledze złożoną kartkę papieru.
- Co to? - Jurik spróbował rozwinąć kartkę
- Nie czytaj! To kartka dla dziadka. Uciekam.
- Gdzie?!
- Z łodzią. Na Antarktykę.
- A-a-a, to żeby za kłapouchego za mąż nie iść - bez namysłu ale trafnie rzucił Jurik.
- Coś o w rodzaju.
- Rozumiem. Nie zaiskrzyło. A można z tobą?
- Nie. Z kim matkę zostawisz, pomyślałeś?
- Wiecznie wszystko psujesz – z przeciągłym westchnieniem chłopak spuścił głowę i wyciągnął rękę – no
dawaj.
Spojrzawszy na przygarbioną sylwetkę kolegi, Lera poddała się nagłemu impulsowi i pochyliwszy się
cmoknęła Jurika w policzek.
- Na mnie pora - wyprostowawszy się, poszła korytarzem - miej oko na dziadka. Mam nadzieje że się
jeszcze zobaczymy.
- Puderniczkę wzięłaś? - z niepokojem zawołał dziewczynę Jurik, u którego ze szczęścia płonęły uszy.
- Tak - kiwnęła Lera pomacawszy tylną kieszeń dżinsów.
- Przełóż. Bo na niej siądziesz - poradził Jurik i cicho dodał. - pamiętaj o mnie, dobrze?
- Dobrze - zmieszana Lera, zatrzymała się. Wiecznie wygłupiający się chłopak jakoś tak nagle
wydoroślał.
- Wrócisz?
- Obiecuję. Z kim innym robiłbyś sobie jaja z seniorów.?
- A pamiętasz jak podłożyliśmy bombę-skunksa Klimowi, kiedy radzili o naprawie systemów
drenażowych - twarz Jurika rozciągnęła się w uśmiechu.
- Jasne że tak. Przez tydzień nikt z nim nie chciał rozmawiać - zaśmiała się Lera. - jutro też będzie
24 z 207
wariactwo – na dzień przed weselem w rodzie seniorów, narzeczona uciekła!
- Klasa! - ocenił Jurik – Larmo zrobią! Ja ci potem wszystko w szczegółach opowiem …
Gdzieś w głębi korytarza, trzasnęły drzwi.
- Wracaj szybko - odwróciwszy się przynaglił przyjaciółkę Jurik. - będę się nudzić.
- Ja też - wyszeptała Lera.
I rozpuściła się w półmroku korytarza.
* * *
Obok dziurawej beczki w której trzaskał ogień, z trudem oświetlając najbliższą przestrzeń, rozmieściła
się trójka strażników. Rozmawiali półgłosem. Cicho przygrywała gitara.
Lera na ugiętych nogach przesmyknęła w hangar. Po raz kolejny zadziwiła się rozmiarom ogromnej
okrytej przez mrok łodzi. Z pewnością, za dawnych czasów wszyscy wrogowie rzucaliby się do ucieczki
na sam widok takiego potwora.« Iwan Grozny ». Wieloryb-olbrzym z duszą dawnego bohatera. Lera nie
miała pojęcia kim był Iwan Grozny, ale z jakiegoś powodu była pewna że człowiek z takim imieniem
musi być podobny do bohaterów licznych opowieści będących treścią kazań Ptaka.
- … ot taki z niego Żeńka-farmazon - niezgrabny akord kończący piosenkę, doleciał od strony ogniska, a
po nim rozległ się cichy męski rechot.
Lera ostrożnie wyjrzała zza stojących obok siebie pustych beczek po paliwie. Roma-Dryn, Kalmar i
miejscowy mechanik Pietia, pseudo Skóra, którego tak przezwali za noszenie zdobytej na powierzchni
szykownej skórzanej kurtki. I jak zawsze z gitarą.
Częściej go z nią było widać niż z jego ukochaną. Choć w ogólnym rozrachunku, to było jej to na rękę.
Łatwiej będzie zrealizować plan.
Lera nie zamierzała zwlekać.
Wyjąwszy z plecaka latarkę i schemat łodzi podbiegła do przerzuconego na statek trapu i starając się jak
mogła żeby pod butami zdradziecko nie skrzypnęła deska, niczym cień czmychnęła na pokład.
- Skóra, dawaj jeszcze jedną, - poprosił Kalmara przypalając od migoczącego płomienie szluga – tylko
taką żywszą jakąś.
- Chwila, nastroić muszę - zaskrzypiał strunami gitarzysta.
- A umiesz choć nastroić - prychnął Dryn i rzucił do beczki niedopałek.
- Nie ucz taty kochania mamy – z wyższością odpowiedział Skóra.
Wartownicy znów się roześmiali i nie zauważyli jak od beczek oddzielił się jeszcze jeden dzień i
pomknął po trapie na pokład, w ślad za Lerą.
Skrzypienie desek, zagłuszył pierwszy gitarowy akord.
* * *
Rankiem wszyscy mieszkańcy metra przybyli żeby pożegnać wypływającą łódź. Zanim drzwi hangaru
bez pośpiechu otwarły się na boki, zdążyli już kilka razy się popłakać. Uścisnąć dzieciaki, wycałować
żony i przyjaciółki, objąć przyjaciół i powsuwać pamiątki do kieszeni. Pieśni nie było. W powietrzu
słychać było tylko ludzki pomruk. Wykonanie « Pożegnanie Słowianki »
bez instrumentów zupełnie nie
wychodziło.
Statecznie pożegnawszy się z seniorami, ubrany w skórzany płaszcz i futrzaną czapkę kapitan, łomocząc
butami, wszedł na pokład. Trap zabrali.
- Odcumować! - dał komendę Łobaczow.
* * *
Łódź udawała się w drogę, powoli wychodząc na Bałtyk. Na dachu pustego teraz hangaru, stał samotny
człowiek. Słony wiatr targał przykrywające ciało łachmany. Mamrocząc, pod rozczochraną brodą,
9 Marsz wojskowy. Ten sam który nuciła Nadia w "Północy" opuszczając swój okręt.
25 z 207
człowiek bez pośpiechu błogosławił oddalającą się łódź.
To był Ptaszek.
Rozdział 4. SOLARIK
Lerę obudził głośny chrzęst. Uniósłszy się na siedzeniu na którym spała, dziewczyna włączyła latarkę i
rozejrzała się. Kabina jak wcześniej była pusta. Na pierwszy rzut oka przynajmniej.
- Hej - szeptem zawołała Lera. - jest tu ktoś?
Czyżby kogoś po nią przysłano?! Może dziadek, mimo wszystko zaczął podejrzewać coś niedobrego.
Albo Jurika wzięła zazdrość o wielką, niebezpieczną przygodę. Albo, co jeszcze gorzej nie on tu był a...
- Jurik, to ty?
Cisza. Zrzuciwszy kurtkę, którą przykrywała się zamiast kołdry, szybko zasznurowała buty. Nawet
przez grube podeszwy czuła wibracje podłogi. Przestawszy krzątać się, Lera z ulgą wypuściła powietrze.
Znaczy, przespała wypłynięcie i łódź już w morzu. Ot i fajnie.
Odszedł już na pewno daleko, a to znaczy, że teraz nikt nie pomyśli nawet o tym żeby zawracać. No i
nikt nie wiedział że jest na pokładzie. Korytarze, korytarze, grodzie między przedziałami, schody, drzwi z
niezrozumiałymi słowami i literami … i wszędzie ogromna ilość, złożonych przyrządów i urządzeń
nieznanego przeznaczenia.
Wędrując po tym stworzonym ręką człowieka labiryncie, Lera rozglądała się po bokach sprawdzając
zgodność z planem. Jurik miał rację – to było prawdziwe pływające miasto. Ileż ludzi mogła pomieścić. I
jak kapitan i załoga się w tym wszystkim nie gubili? Cha! A ona myślała że trudno jej będzie znaleźć
schronienie. Lera uśmiechnęła się wspominając swoja naiwność. Teraz musi sobie upatrzyć jakiś kąt na
uboczu. Szukając schronienia, dziewczyna instynktownie schodziła w dół, z każdym krokiem głębiej
wnikając w wnętrze łodzi.
I wreszcie, znalazła. Za następnymi masywnymi drzwiami z zagadkowym napisem « Asa ».
Zastygnąwszy w luku, i zapomniawszy o mapie w opadłej ręce, Lera prowadziła światłem latarki po
nieskończonej burcie zastygłego wewnątrz łodzi mechanizmu. To była duża kapsuła ratunkowa, zrobiona
specjalnie dla łodzi podwodnej takiej klasy. W sytuacji nadzwyczajnej zdolna pomieścić całą załogę - bez
mała setkę ludzi. Wlazłszy do środka aparatu ratunkowego i obejrzawszy kabinę Lera pomyślała że tu jak
nic mogłaby się ulokować.
Wewnątrz kapsuły było ciepło. Stojące powietrze przytulnie pachniało gumą. Rzuciwszy plecak przy
okrągłych drzwiach Lera przeszła po kabinie oglądając rządy siedzeń wzdłuż ścian. Być może, tak
wyglądały wagony metra, o którym opowiadał dziadek? Usiadłszy na jeden z siedzeń Lera ściągnęła buty
i czapkę.
Ułożyła się na boku i wsunęła dłoń pod policzek. Tu jej na pewno nie znajdą. Komu na początku
podróże może być potrzebna kapsuła ratunkowa? Mimo zdenerwowania wywołanego zuchwałym
wybrykiem – udało jej się usnąć niemal od razu. Mimo wszystko Lera jeszcze była w domu.
Ruch i chrzęst dochodziły spod drzwi do kabiny. Tam, gdzie zostawiła plecak. Lera podniosła latarkę i
w promieniu światła ukazał się sterczący z otwartego plecaka mysi zad. Gruby, podobny do wyjętego z
ziemi robaka łysy ogon energicznie merdał po podłodze.
Zobaczywszy mysz Lera mało nie wrzasnęła z przerażenia. Na pozostawionym za sobą lądzie,
zawartość licznych magazynów przyciągała do bunkra rzesze szczurów. I dziewczyna niejeden raz z
obrzydzeniem obserwowała, jak stalker Azat wypala piszczącą masę miotaczem ognia. Ale myszy dla
Lera były czymś nowym.
- No poszła - niepewnie mruknęła.
Mysi zad się nie poruszył. Niewidoczne szczęki kontynuował niewzruszenie chrupanie zapasów Lery.
- Do kogo mówię! - przełożywszy latarkę, Lera nerwowymi ruchami rozsznurowała but i, ściągnąwszy
go cisnęła nim w stronę plecaka.
Rozległy się głuche uderzenie i wychylona z plecaka istota wydało głośny, groźny pisk. Od
niespodziewanie gwałtownego dźwięku Lera wzdrygnęła się i upuściła latarkę.
- Mamusiu …
26 z 207
W półmroku błysnęło dwoje oczu, czerwonych jak porzeczki. Podniósłszy latarkę Lera cofnęła się
próbując znaleźć wyjście z sytuacji. Mysz znajdowała się akurat przed włazem do kapsuły czyli na
jedynej drodze ucieczki.
- A psik! - krzyknęła czując jak wargi zaczynają zdradziecko drżeć Lera tupnęła z przerażenia. Zrobiła to
nogą bez buta, i puszysta wełnianą skarpetkę stłumiła dźwięk uderzenia - no, proszę.
W tej chwili wciśnięta do plecaka mysz, zaczęła się wycofywać tyłem i Lera zobaczyła w jej zębach
mozolnie przeżuwany plan łodzi. Drgnęła jakby wodą zlali - bez zbawczego schematu w mgnieniu oka
zabłądzi w niezliczonych korytarzach albo co byłoby jeszcze gorsze, ujawni swoją obecność przed
czasem. Choć i tak sądziła że jej nie wysadzą, miała w planie zaczekać aż łódź jeszcze dalej wypłynie w
morze.
I oto teraz jakiś ogoniasty gad wszystko psuje wszystko na samym początku drogi! Gniew tak
skutecznie pokonał strach, że Lerze wrócił oddech. Podskoczyła do plecaka i kopnęła mysz butem. Ta
poleciała na ścianę nie wypuszczając z pyszczka kawałków zdobyczy. Lera opadła na kolana i
odłożywszy latarkę przewertowała plan łodzi, zamieniony w bezkształtne papierowe łachmany.
Zrobiło się jej tak przykro, że łzy pociekły same. Lera podniosła głowę i spojrzała w stronę gdzie upadła
kopnięta mysz. Ta przysiadła na tylnych łapach, i opierając się o ścianę założyła przednie łapki na
brzuszku. Dziewczynę uważnie obserwowały mądre oczy, pod którymi jakby anteny ruszały się
wielgachne wąsy.
- Grzybów ci było mało? - załkała dziewczyna zapomniawszy o niedawnym strachu - Rękawiczki
zepsułaś ! Czego się gapisz?
Mysz nadal siedziała nie zaszczycając dziewczyny żadną odpowiedzią.
- Jak ja teraz bez mapy? - zawodziła Lera grzebiąc w rozrzuconym plecaku. - Drogi tutaj nie
zapamiętałam, śpieszyłam się. A teraz i do toalety nie trafię.
- Pi! - doleciało od ściany.
- Jasne - zobaczywszy, że mysz nie ma zamiaru atakować, Lera trochę się uspokoiła – tyś tu pewnie
każdy zaułek już dawno obwąchała.
- Pi-pi!
- No tak, ty z tym akurat problemów nie masz. A mi toaleta potrzebna, rozumiesz? To-a-leta!
- Pi! - przez chwilę Lerze wydawało się że mysz...kiwnęła.
Przymrużywszy oczy dziewczyna przyjrzała się zlewającej ze ścianą sylwetce zwierzątka. Mieszkanka
łodzi była nieruchoma, jakby studiowała nieznaną, nie wiadomo skąd przybyłą istotę.
- Niczego nie rozumiesz. Co, grzyby ci się spodobały ? - Lera westchnęła i wsunęła palce poprzez dziury
wygryzione w worku – przygotowałam je na zapas, żeby przez pierwsze dni siedzenia w ukryciu mieć co
jeść. A teraz przyjdzie kuchni szukać.
Wysypawszy resztę grzybów na dłoń, Lera włożyła jeden do ust a drugim zanęciła zwierzątko.
- Chodź tutaj, nie bój się.
Mysz jak wcześniej była nieruchoma ale dziewczyna zauważyła, że wąsy-anteny zaczęły ruszać się
energiczniej.
- No chodź. Ci-ci-ci! - przeciągając rękę, Lera cmokała językiem. - ty szczur, czy co?
Opadłszy na wszystkie cztery łapy, zwierzątko podeszło do dziewczyny, zabawnie merdając zadem.
- Bierz, nie ruszę cię, - starając się nadać głosowi łagodność, obiecała dziewczyna.
- Wybacz że cię kopnęłam - powiedziała Lera, kiedy zwierzątko, najpierw obwąchawszy ją rękę, w końcu
wziął korzonek i z zadowoleniem zachrzęścił - ale nie można się przecież wpraszać bez pukania.
Chociaż po cichu Lera pomyślała że sytuacja akurat wygląda odwrotnie i to ona wdarła się na obce
terytorium.
- A są jeszcze myszy oprócz ciebie? - strząsnąwszy z dłoni zwierzątko spytała.
Poradziwszy sobie z grzybem zwierzątko niespodziewanie wydało z siebie długą tyradę, składającą się z
piskow różnego tembru i długości. Przysłuchawszy się żująca Lera ze zdziwieniem zauważyła że mysz
zamienia intonacje pisku, jakby wyrażając swoje emocje.
- No, a skąd mam wziąć « słownik mysiego języka »? - zainteresowała się kiedy zwierzątko zamilkło.
- Pi? - odezwała się mysz i podrapała ostry pyszczek.
- Nie rozumiem - westchnęła dziewczyna i obejrzała kabinę - pić mi się chce. Nie wiesz, gdzie kuchnia?
27 z 207
Może, uda się coś ściągnąć.
Mysz szurnęła do drzwi. Zamarłszy za progiem odwróciła się i zobaczywszy, że Lera nadal siedzi na
podłodze nawołująco pisnęła. Jeszcze raz popatrzała na przeżuty plan łodzi, i zaczęła naciągać but.
- Co powiesz.
« Jonasz w brzuchu wieloryba » - przypomniało się Lerze tajemnicze powiedzonko Ptaszka
Biegnąca z przodu mysz z rzadka obracała się jakby upewniając się że dziewczyna nie pozostała w tyle i
nie zabłądziła w licznych korytarzach i komorach. Zwierzątko rzeczywiście znało łódź. Czym wyżej
wchodziła Lera, tym wyraźniej wyczuwała obecność innych ludzi. Ot gdzieś na schodach rozległy się
głośne kroki, za następnymi półzamkniętymi drzwiami ktoś szarpał struny gitary, słychać było cichy
kobiecy głos. Tu rozmieściła się moskiewska grupa - domyśliła się przesmykując obok dziewczyna.
Wreszcie wchodzenie po pokładach skończyło się, i teraz mysz pewnie biegła przed siebie długim
korytarzem. Widocznie kuchnia jest gdzieś tutaj. Niespodziewanie z przodu rozległy się śmiech i
dziewczyna zwolniła krok.
- Chciejcie najkrótszy? - zainteresował się niewidoczny za uchylonymi drzwiami mesy Azat. -
Dziewczyna pyta marynarza: powiedz, a morze jest piękne? Wybaczcie, nigdy nie widziałem. Ja
marynarz floty podwodnej.
Zadźwięczało kilka śmiechów.
- A jeszcze jeden - ukrywszy się Lera poznała wesoły głos Sawieljewa - sytuacja awaryjna. Łódź
podwodna leży na dnie, balast nie daje się szasować. Dowódca bierze "gadaczke" i mówi: Załoga, mam
dla was dwie wiadomości, pierwsza zła, druga dobra. Ta pierwsza – powietrza mamy na dwie godziny.
Druga – żywności na siedemdziesiąt dni.
Zza drzwi, znów dobiegł przytłumiony śmiech.
- Pi-i! - mysz która zdążyła się wysunąć naprzód zapiszczała przyzywająco i Lera jak cień przemknęła
przez wąską smugę światła, padającą z wpółuchylonych drzwi.
Tymczasem przestronna posiadłość Borisa Ignatjewicza wywarła na dziewczynie ogromne wrażenie.
Kambuz obliczony na długie rejsy atomowego okrętu, mógł z łatwością utrzeć nosa każdej kuchni
pięciogwiazdkowej restauracji. Wprawdzie nie za bardzo było teraz z czego przygotowywać jedzenie, ale
nieprzebrana masa ganków i patelni, rozwieszonych nad zlewami i stołami, karbowane rury odciągów,
półki z talerzami...i dlaczego przez wszystkie te lata kiedy okręt stał w bunkrze, nikt nie przyniósł stąd
nawet najmniejszej rzeczy?
- Jaka ogromna kuchnia! - wypuściła powietrze Lera.
I naraz zauważyła wielki garnek stojący na ogniu, w którym coś smakowicie skwierczało. Złapała za
pokrywkę i puściła ją z sykiem, zagryzając wargę.
Poszukała szmatki, za pomocą której udało się poradzić jej z przeszkodą. W garnku wypuszczając
banieczki, bulgotała brunatna potrawa dziwnej konsystencji ale o wspaniałym smaku. Zapach był tak
nęcący że Lera aż przymróżyła oczy. Poszukiwania łyżki zajęły tylko chwilę. Wreszcie, zaczerpnąwszy z
garnka Lera delikatnie zaczęła dmuchać na parującą potrawę.
Donieść łyżki do ust nie zdążyła.
- Przecie jasno powiedziałem, obiad za dwie godziny, - Lera szarpnęła się zaskoczona i upuściwszy łyżkę
do garnka gwałtownie się odwróciła, spotkawszy się spojrzeniem z Borisem Ignatjewiczem - Licho, ty
nie z moskiewskich … gdzie ja cię widziałem? Lerka, to ty?!
- Ja - przestraszona dziewczyna tak wparła się w szufladę, że puderniczka w tylnej kieszeni dżinsów
wpiła się jej w pośladek.
* * *
- Patrzcie, jakiego zająca w kambuzie złapałem! - Boris Ignatjewicz popchnął Lerę do mesy.
- Cieszcie się dobrym zdrowiem - mruknęła dziewczyna nie będąc w stanie spojrzeć Łobaczowowi w
oczy.
- A co to za cudo! - ze zdziwieniem wypuścił powietrze siedzący obok kapitana Taras.
- Ty?!
- Przecież mówiłem, nie trzeba było małolatów stawiać jako strażników przy łodzi - mruknął Azat i upił z
28 z 207
blaszanej filiżanki.
- Wybaczcie, Juriju Borisowiczu … - wydukała w końcu Lera, onieśmielona taką ilością spojrzeń –
zrozumcie , ja po prostu...
- Rozumiem - surowo odezwał się Łobaczow - co mam teraz z Tobą zrobić? Wysadzić przy pierwszej
sposobności na ląd? W ponton wsadzić i kazać wiosłować do domu? Masz pojęcie jak daleko już
odpłynęliśmy?
Słuchając takich perspektyw, mających nastąpić już w niedługim czasie, Lera poczuła jak trzęsą się jej
kolana.
- To ci nie łódź spacerowa, tylko okręt wojenny. Czemu nic nie mówisz?
- Nie wiem - Lera spuściła głowę i poczuła jak włosy zjechały jej na policzki. Teraz mam twarz pewnie
takiego koloru jak one – przyszło na myśl dziewczynie.
- A kto wie? Ja? - ze zmęczeniem spytał Łobaczow. - dobrze, czort z tobą. Wracać na pewno nie
będziemy, czasu tyle stracić nie możemy. Wołodia, spróbuj się skontaktować z bunkrem żeby się
Jerofiejew nie wściekał. Boria – wybacz – znalazłeś, to zająć się musisz. W kambuzie dziewczynie będzie
dobrze.
- A na co mi ona? - rozłożył ręce kuk.
- Ja gotować umiem! - wypaliła zadowolona Lera.
- Cicho mała. Do płyt na razie cie nie puszczę- Boris Ignatjewicz obejrzał się na zebranych w mesie i nie
zobaczywszy wparcia tylko skrywane uśmiechy, machnął ręką - dobrze, chodź ze mną.
Kiedy Lera pomaszerowała w stronę mesy, mysz już czekała przy drzwiach. Kiedy dziewczyna i kuk
przeszli korytarze, podążyła ich śladem.
- I jeszcze to?! - jęknął Boris Ignatjewicz.
- Ona jest moja – od razu skłamała Lera ucieszywszy się że zabawne zwierzątko wróciło - z bunkra.
- Maskotka? - kuk podejrzliwie obejrzał się na drepczące obok zwierzątko – takich dużych to tam nie
widziałem.
- Ona po prostu dużo je - beztrosko rzuciła dziewczyna.
Kuk mruknął coś niezrozumiałe - Lera wychwyciła tylko « dodatkowa gęba ».
- Piękna kuchnia - powiedziała dziewczyna kiedy wrócili w królestwo gotowania i garnków.
- Nie kuchnia, lecz kambuz - pouczającym tonem poprawił Boris Ignatjewicz - jest tak, gotować już ma
kto, więc za gary się nie łap...a sio! To się jeszcze nie dogotowało! Ale za to w zakresie sprzątania mamy
braki w personelu.
- No nie - z rozczarowaniem zaczęła jęczeć Lera.
- Cisza! We flocie do każdego stopnia dosłużyć się trzeba. Zaczynasz jako junga. Od jutra. Trzymaj klucz
do szafki gdzie szczotka sznurkowa leży. Zgubisz, zniszczysz – zmuszę do zrobienia nowej. Będziesz
zdawać każdego wieczoru po kolacji.
Boris Ignatjewicz sceptycznie obejrzał dżinsy dziewczyny i obciągnięte przez podkoszulek paskie
piersi, nad którymi z koszulki wystawały wąskie obojczyki.
- Ubranie twoje tu nie pasuje. W składzie kombinezon wyszukaj. Faceci i w załodze i w grupie
przybyłych. A moskiewskich panien niewiele.
- Przecież nie będę biegać i kusić swoim podkoszulkiem w paski? Komu by do głowy przyszło...
- Co i komu przyjdzie do głowy, nieważne. Zrób jak mówię. Ubrania zawsze pierz sama. Zostawiać w
pralni nie radzę. Gdzie spałaś?
- W kapsule ratunkowej.
- Możesz wybrać dowolną pustą kabinę, będzie twoja. A co do niej – Boris wskazał palcem na skuloną z
przestrachu mysz – żebym jej w kambuzie nie widział więcej. Dziś był pierwszy i ostatni raz. U mnie w
kabinie, jest rozpisana książka zaopatrzenia – wszystko wyliczone co do okrucha.
- Ona się będzie dobrze zachowywać, obiecują - wciągnąwszy brodę Lera spojrzała przymilnie..
- Mam nadzieje - dobitnie podsumował kuk. - a teraz sio! Jeszcze nie skończyłem obiadu.
Dzięki wskazówkom Borisa Ignatjewicz, Lera szybko znalazła pokład, na którym znajdował się skład.
Dokładniej nawet nie skład lecz ogromny hangar, szczelnie zastawiony przez wszelkie kontenery,
skrzynki, i bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Ułożone jedne przy drugich, miejscami tworzyły coś w rodzaju
wąskich korytarzy. Pachniało drzewem, olejem maszynowym i, z jakiegoś powodu … spalenizną. A może
29 z 207
tylko jej się to wydawało?
- Bywałaś tu już ?
- Pi!
- No to naprzód - ścisnąwszy wydany przez kuka klucz w pięści, Lera poszła za pewnie drepczącym
zwierzątkiem. Odszukała smukłą metalową szafkę, z kilkoma poziomymi otworami wentylacyjnymi.
Lera już wsadziła klucz w zamek, mysz niespodziewanie wojowniczo pisnęła i zniknęła wśród skrzynek.
- A ty gdzie? - zapomniawszy o swoim zadaniu, dziewczyna pobiegła w ślad za zwierzątkiem.
Wkrótce z przodu zza skrzynek rozlegli się rwetes i znajomy chropawy głos.
- E! Kłapoucha, to moja skarpetka! Oddawaj! Stój, do kogo mówię!
Wchodząc za następny zakręt, Lera aż zamarła w miejscu.
- Wuj Misza?!
- Lerka?! - stary stalker aż zapomniał o myszy, która razem ze skarpetką schowała się za stopami
dziewczyny. .
- Ale, wy przecież nie chcieliście płynąć – Lera ciągle jeszcze nie wierzyła swoim oczom.
- Zmieniłem zdanie - leniwie rzucił stalker – a ty co tu robisz?
- Boris Ignatjewicz za szczotką sznurową posłał, - Lera wzruszyła ramionami. - wynosić się kazali.
- Z polującego na mutanty zrobili sprzątaczkę w czasie krótszym niż doba, szkoda – wuj Misza, oddał
salwę honorową rozpoczętą butelką siwuchy i zrobił duży łyk.
- Znowu pijecie? - zachmurzyła się Lera.
- Nie czepiaj się mnie - z przyzwyczajenia mruknął stalker, ale było po nim widać że cieszy się z
obecności dziewczyny.
Bułka urządził się komfortowo. Podszedłszy bliżej, Lera z ciekawością obejrzała schronienie własnej
roboty. Pomiędzy ogromne skrzynie wciśnięty był mały brezentowy namiot, nad którego wejściem
wisiała lampa naftowa
. Z pod brzegu namiotu wystawał podłużny pakunek w którym Lera rozpoznała
pokrowiec SWD. Znajomy plecak z pułapkami i wyposażeniem również tu leżał. Stalker został
przyłapany przez mysz, w chwili kiedy rozwieszał dziurawe skarpetki, na sznurku wiszącym jakieś dwa
metry nad podłogą.
- Więc rozpowiadaliście o wyprawie, po to żeby niespostrzeżenie zniknąć? - domyśliła się Lera pełna
wewnętrznej radości ze spotkania bliskiej osoby.
- Jasne - wuj Misza znowu wziął się za skarpetki. - a ciebie jak Jerofieicz puścił?
- Kartkę mu napisałam że z wami idę.
- No i się akurat dobrze złożyło - hucznie zaśmiał się Bułka. - zbiegła narzeczona, bomba! Nawet
przyjaciółkę sobie znalzła. Skarpetkę zwróć, łachudro jedna. I zapamiętaj – moje skarpety – ruszać nie
wolno. Na twoją rodzinę tyle zwierzyny wyłapałem - u szarłaka pryszczy mniej na dupie!
- Wiecie, co to za zwierzątko? - odebrawszy rozczarowanemu gryzoniowi skarpetkę wuja Miszy spytała
Lera - Biały szczur, tak?
- Szczur - prychnął stalker. - najzwyklejsza mysz, tylko duża.
- Nigdy nie widziałam myszy.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz – stwierdził stalker i przyłożył do butelki.
- One dobre? - Lera oglądała tulącego się do buta zwierzątka.
- Pożyjemy, zobaczymy.
- A dlaczego wy nie ze wszystkimi?
- Banda ze stolicy wcale mi się nie podoba. Coś mi w nich nie pasuje - skończywszy wieszać bieliznę
zachmurzył się Bułka - po co ich w ogóle tam niesie? Stwierdziłem że muszę ich przypilnować. A im
mniej mnie będą widzieć tym lepiej.
- A co ich w ogóle ciągnie w Antarktykę? - Lera zawstydziła się , bo przypomniała sobie że zupełnie nie
zna celu ekspedycji.
- Wirus, podobno,tam jakiś jest – odpowiedział Bułka i pokrótce powtórzył treść rozmów na zebraniach w
Pionierskim schronie.
- Myślicie, że dojdzie aż do nas? - spytała dziewczyna kiedy stalker zamilkł i znowu przyłożył się do
butelki.
10
фонарь «летучая мышь» - dosłownie lampa-nietoperz
30 z 207
- Diabeł go wie - Bułka przeciągnął dłonią po nieogolonym policzku – ale stołeczni tak podejrzewają.
- W czasie załadunku łodzi przypadkowo usłyszałam rozmowę Hansa i jeszcze jednego, - Lera
przypomniała sobie, jak razem z Jurikiem siedzieli w ukryciu. - po mojemu to on się Cholmom nazywa,
wąsaty taki.
- I co? - Bułka usiadł i natężył uwagę.
- Cholm śpieszył się, warczał na wszystko, a Hans mu o jakiejś wielkiej misji mówił. O operacji «
Oczyszczenie ». Że ona na jakieś trzy fazy zaplanowana i właśnie zaczyna się druga.
Bułka cicho mruknął.
- Jak za starych dobrych czasów. Będą z nimi jeszcze problemy, czuje to. Uszy miej przy nich otwarte, ale
nie mieszaj się w te sprawy. Ja sobie z nimi po swojemu poradzę.
- Jak?
- Będę szpiegować, jasny rzecz!
- Nie wierzycie im?
- Od dawno nikomu nie wierzę - odpowiedział stalker w zamyśleniu patrząc przed siebie.
- A szybko dopłyniemy?
- No toś walnęła! - zaśmiał się Bułka , a Lera odczuła jak zapaliły się uszy – jak tyś się do operacji
przygotowała? Jakieś pięć miesięcy będziemy płynąć. Przejdziesz łódź wzdłuż i wszerz wiele razy, śrubki
wszystkie zdążysz zapamiętać !
- Pięć miesięcy - wyszeptała skulona dziewczyna. Dopiero teraz zaczynała rozumieć w co się tak
lekkomyślnie wpakowała.
* * *
Na tle szkarłatnego nieba, podbarwionego przez fioletowymi smugami obłoków, odcinała się masywna
czarna sylwetka.
- A to co takiego? - mruknął patrząc w okulary lornety Łobaczow.
Wiatr niosący zapach soli, łaskotał zebranych na pokładzie po twarzach.
- Nie wiem - Azat, przymrużywszy się wpatrywał się w horyzont. - Cholerstwo jakieś.
-To « D- 6 » to – powiedział wychodzący na pokład Sawieljew jednocześnie naciągając czapkę na uszy.
- ojciec mi o niej opowiadał.
- Krawcowskojskie złoże? - Łobaczow znowu przypadł do lornety. - ono jest bardziej na wschodzie.
Dokładnie sprawdziłeś kurs?
Stojący obok Taras kiwnął.
- Znaczy, zniosło. Pozwólcie? - Sawieljew zabrał kapitanowi lornetę. - można popłynąć i obejrzeć. Może
paliwo się znajdzie.
- Paliwo - uśmiechnął się Łobaczow - okręt atomowy, nieprzetworzoną ropą chcesz napędzać?
- Tak mi się powiedziało - uśmiechnął się Sawieljew.
- Tak czy inaczej - kapitan odebrał od pomocnika lornetę – może tam kto przeżył, trzeba
sprawdzić.Szybkość?
- Pięć węzłów.
- Powiększyć do siedmiu, - Łobaczow obejrzał niebo. - do zachodu może zdążymy.
* * *
Zmierzchało. Nadmuchiwane łodzie jedna drugą plusnęły w wodę. W powietrzu czuć było
charakterystyczny zapach paliwa zmieszanego z wodą.
- Zaniedbana - z rozczarowaniem stwierdził Sawieljew oglądając masywny szkielet platformy, przeżarty
przez brunatną rdzę i opleciony przez wijące pędy mięsistych wodorostów - niepotrzebnie czas tracimy.
- Nie osądzaj pochopnie - poradził Taras i pierwszy zszedł w kiwającą się łódź.
Wiosłowali ostrożnie, płynnie pogrążając krótkie wiosła w otaczającą stację śmierdzącą, naftową błonę.
- Hej, na platformie! - wzniósłszy megafon krzyknął Łobaczow - jest tam kto?
Cisza. Echo wzmocnionego przez megafon głosu, kilka razy odbiło się od ścian wewnątrz stacji i,
wreszcie, gdzieś uwięzło.
- Trzeba schody znaleźć - wpatrując się w konstrukcję zmrużonymi oczami stwierdził Azat, jednocześnie
31 z 207
rytmicznie wiosłując.
- Co byśmy bez ciebie zrobili – z łagodną ironią powiedział siedzący z tyłu Sawieljew.
Łodzie powoli okrążały szkielet platformy.
- Orzesz kur …! - nie powstrzymał Taras który pierwszy zobaczył co kryje się z drugiej strony.
A tam, przymocowana linami do podstawy platformy, spoczywała tusza foki. Tak ogromna, że
początkowo wzięli ją za zewłok wieloryba. Nienaturalnie wykręcona tępa morda, miała rozdziawioną
nadgnitą paszczę w której roiło się robactwo.
Z wszechobecnego zapachu paliwa był jeden pożytek – trudno było sobie wyobrazić jak potwornie musi
śmierdzieć truchło takich rozmiarów.
- Nie lada siła potrzebna, żeby takie bydle ubić i przywiązać – mruknął siedzący w jednej z łodzi Bułka,
obrzuciwszy fokę spojrzeniem myśliwego. W sumie dobrze że Lery ze sobą nie wzięli...
- Hej! W dno coś stuknęło - niespodziewanie poderwał się ze swojego miejsca Sawieljew.
- Czego ty jeszcze nie wymyślisz - odezwał się wiosłujący Azat.
- Mówię ci …
Nagle z lewej burty powierzchnia błony wzdęła się i nad głowami płynących podniosło się coś
bezkształtnego, w centrum czego z niskim kipiącym dźwiękiem otworzył się rozległy otwór, podobny do
paszczy. Łódź kiwnęła się o mało co nie wyrzucając krzyczących ludzi za burtę. Nie rozstający się z
karabinem Bułka, podrzucił broń i wystrzelił. Kula poszła na wylot nie wyrządziwszy żywej masie
żadnej szkody.
- Oszalałeś?! - zaczęli krzyczeć zza pleców potwora. - ty o mało co Michałyczowi łba nie odstrzelił!
Dookoła łodzi błona burzyła się, wybrzuszała, kipiała. Zaczęła się krzątanina. Zagrzechotały automaty.
Ktoś wypadł za burtę, pozostali próbowali go wciągnąć.
- Ciągnijcie! Ciągnijcie mnie!!! - darł się rzucający się w wodzie człowiek - mnie coś za nogi złapało!!!
Wiosła gorączkowo burzyły powierzchnię morza
- Wyciągaj! Wyciągaj!
- E! Panowie, koniec z awanturami!! Kto tu chuliganie?! - nad wodą rozległ się ochrypły, zniekształcony
przez głośnik głos. Huknął dubletowy strzał - Straszyć im się zachciało!
Od odwietrznej strony do stacji zbliżała się łódź, w której, odstawiwszy wiosła, stał wysoki brodaty facet
w łaciatym waciaku i uszance z czerwoną gwiazdą. W jednej ręce trzymał dubeltówkę, drugą przyciskał
do ust tuba megafonu.
- A ty kto? - zapytał Taras.
- Miejscowy - odezwał się już bez megafonu stojący w łodzi facet – powtarzam tym co tu w „pociągu
pancernym przyjechali – nie strzelać!
- Tu w wodzie diabelstwo jakieś! - Bułka wskazał lufą karabinu za burtę.
- Żadne diabelstwo – to Solarik
- odezwał się zbliżający się facet nadal nie opuszczając broni – a za was
się zabrał dlatego że nie przepada za obcymi, oj nie przepada. Bardzo, bardzo. Facet rzucił w bulgoczącą
błonę kilka ryb, które wyciągnął z łodzi. Ropa naftowa wdzięcznie zagulgotała.
- Kto to taki ten Solarik? - głośno spytał Sawieljew i cicho dodał, tak by było słyszalne tylko dla załogi
łodzi - facet z samotności całkiem odjechał – paliwo po imieniu nazywa.
Azat zaśmiał się.
- A żyje tu taki towarzysz co się pięć lat po katastrofie pojawił – kontynuował zbliżający się samotnik –
na początku paru naszych zeżarł. Potem się uspokoił. Wiertacze z czasem powymierali, tylko ja i on tu
zostaliśmy.
Siedzący w łodziach ludzie z obawą spoglądali się na z rzadka wzbierającą błonę.
- Krawcowskojskie złoże przecież na wschodzie było? - spytał Łobaczow.
- Ano prawda - kiwnął facet - siedem lat wstecz, platformę znosić zaczęło. Powoli tak że na początku
nawet nie zauważyłem.
- Jak cie wołać? - zainteresował się Taras.
- Pałycz - odezwał się facet i wrzucił karabin. - a wy z tą swoją machiną skąd przybywacie?
- My z Pionierska - odpowiedział Łobaczow - długi rejs przed nami.
11 Dawniej ropa naftowa była nazywana "słonecznym olejem"
32 z 207
- Ożesz ty! - Pałycz rzucił megafon na dno łodzi - a myślałem, że to tylko mnie po gorzałce odwala.
- To ekspedycja naukowa – przerwał mu Sawieljew.
- Wasza sprawa. A tak w ogóle to czego chcieliście ? - mężczyzna skinął w stronę pokrytej wodorostami
stacji.
- Chcieliśmy po prostu sprawdzić, czy się tu kto żywy ostał. I paliwo pobrać jeśli jest.
- Został, został. Z paliwa tu tylko Solarik - Pałycz przeszedł na dziób i bosakiem podciągnął swoją łódź
do schodów prowadzących do wody - dobrze, właźcie. Z jedzeniem pomogę, widzieliście jakiego okaza
mi Solarik przytargał. Ja tego mięsa przez sto lat nie zużyje, a marnować szkoda. Zresztą, lepiej sieci
nastawiać na rybki małe.
- A wodorosty? - łódź z członkami moskiewskiej grupy podpłynęła do stacji, i Arnold z ciekawością
ugniatał palcami zwisający z górnej kondygnacji mięsisty bicz - Jadalne?
- Na skręta się nadają . Czasem gorzałkę zagryźć - Pałycz przywiązał łódź do zardzewiałej poręczy - do
garnka nie za bardzo, jeść tego nie idzie.
- A czemu ciebie Solarik nie zeżarł jak innych? - zainteresował się Hans kiedy część drużyny przedostała
się na stację i zabrała się za ładowanie worków z suszonym mięsem na łodzie. Łodzie zawoziły prowiant
na okręt. A tam prowiant przyjmował Boris Ignatjewicz ze swoimi podopiecznymi. W dodatku Pałycz z
chęcią sprezentował im tuzin ognioodpornych ubrań – obowiązkowych na każdej wiertni - a tak w ogóle
to dlaczego Solarik?
- A tak od 'oleju słonecznego' jak kiedyś naftę nazywali. Myślałem na ten temat dużo, oj dużo. Na
początku to się go bałem, ale już dużo czasu minęło.
- I?
- Co « i »? Ja to rozumiem tak. Dzieci chuliganią, przez głupotę. A nie wiedzą że głupota zła. A jak
dorosną – zaczynają rozumieć. Może Solarik dorósł? Życie nam się całkiem układa. On jeden, ja jeden.
No i się przyzwyczailiśmy. Przywiązałem się do niego,i wygląda na to że on do mnie też.
- Rozumne materiały paliwowo-smarujące? - uśmiechnął się Sawieljew. - to niemożliwe!
- Niemożliwe to tylko mało prawdopodobne – jaki kiedyś mawiał Einstein. Czemu myślisz że życie może
powstać tylko jako białka węglowe? Jak się zastanowić, powstanie życia na naszej planecie to w ogóle
dziwowisko. Teoretycznie w takich warunkach jak u nas – życie w ogóle nie powinno powstać. Po
pierwsze woda – uniwersalny rozpuszczalnik, do tego agresywna tlenowa atmosfera – życie powstać nie
powinno.
- Aleś ty Tatku Filozof! - gwizdnął Taras.
- Ano - kiwnął Pałycz.
- Słuchaj, co tu będziesz siedział, płyń z nami! - zaproponował Sawieljew.
- Eh, chłopcy - mieszkaniec stacji pokiwał głową - mnie nie ma co mi tam za horyzont patrzeć, a zresztą
Solarika nie pozostawię. Płyńcie zaś z Bogiem.
- Jak chcesz - wzruszył ramionami meteorolog.
- Chłopcy, nie sarkajcie - spostrzegł się Pałycz - ale poza foczym mięsem i gorzałką nie mam nic do
zaproponowania.
- Nic się nie martw, pakujemy się i w drogę. Czas pogania - powiedział Łobaczow. - zostawimy ci herbatę
i trochę spożywki.
- Ło to dobre - marzycielsko powiedział Pałycz – roków sto będzie jak herbaty nie piłem.
- Dziadek, a jak ty w takim smrodzie żyjesz? - odkaszlnął Sawieljew.
- Dla jednego smród, dla drugiego zapach rajskiej jabłoni! - uśmiechnął się Pałycz. - Chłopcy, nie
wygłupiajcie się, ja wąsie życie na wiertniach spędziłem!
* * *
- Wujku Misza czemu nie jecie kolacji? - Lera wyszła na pokład i skuliwszy się, dokładniej zapięła
waciak – wystygnie.
- Nie chce mi się na razie. Możesz mi coś tam zostawić, potem zjem.
- Dobrze - dziewczyna kiwnęła głową, chociaż siedzący do niej plecami stalker nie mógł tego widzieć i
odsunęła włosy za ucho - a co robicie?
33 z 207
- Rodzę się, Lerka. Na nowo - pomilczawszy zagadkowo odezwał się wuj Misza, wdychając słone
morskie powietrze. - ty tam na dole powiedz, żeby na razie nie zanurzali okrętu.
- Nie przeziębcie się - Lera zniknęła za drzwiami mostka.
- Nie bój nic.
Stalker siedział na pokładzie płynącej łodzi, skrzyżowawszy po turecku nogi, i w zamyśleniu patrzał na
szkarłatny pasek między niebem a wodą. Z rzadka obracał się wpatrując się w atramentowy zmrok za
rufą, w którym już całkiem rozpuścił się szkielet platformy « D- 6 ».
Mostku znowu otworzył się luk i po pokładzie załopotały buty.
- Przecież ci powiedziałem … - zaczął nie obracając się stalker.
- Bułka, schodź szybciej na dół! - nie zatrzymując się wrzasnął Azat. - kapitan ma atak!
Rozdział 5. KACI
- Widziałeś u niego pistolet?! - darł się Taras trzęsąc Wadima Kołotozowa za koszule na piersi - brał z
sobą pistolet, ja cię pytam?!
- Nie wiem! - głowa starszego mechanika latała na boki, jakby bubienczik na uździe. - mówię że nie
widziałem!
- Przecież uprzedzałem! Uprzedzał że w cieśninie może się zdarzyć! Uprzedzałem czy nie?!
- Uprzedzałeś, uprzedzałeś …
- I co na narobiłeś? Nic, no rzesz kur...?!
- A ty, łysy w tył – ryknął pierwszy oficer podbiegając do Bułki - po jaki ch...na pokładzie medytował?
- Głośność zmniejsz - odgryzł się ryzykant. - co z nim?
- Spróbuj zgadnąć!
- Ja w maszynowni siedziałem - próbował się usprawiedliwiać trzęsący się w uścisku Tarasa Wadim,
młody chłopak mniej więcej dwudziesto pięcio letni.
- Wiesz, gdzie ja mam tą twoją maszynownię?! Jeżeli jemu się coś stanie, to bez niego nawet do kibla nie
trafimy, słyszysz?! - nie przestawał się drzeć pierwszy oficer.- nam na niego nawet chuchać nie można!
A-a, idź ty …
Odrzuciwszy Kołotozowa, Taras załomotał pięścią w drzwi.
- Jura, ja cię po ludzku proszę. Nie wygłupiaj się, słyszysz mnie? Żonę masz i dwójkę dzieci … musimy
do Antarktyki dopłynąć. Jura, jesteś tam?
- A gdzie jeszcze może być? - spróbował zażartować Sawieljew.
- Zatkajcie się! - syknął Taras i przypadł uchem do drzwi. - Odezwij się.
- Wszystko ze mną dobrze - do przyczajonych na korytarzu ludzi doleciał cichy głos kapitana - po prostu
dajcie pobyć samemu.
- Masz broń?
- Nie mam, u mnie całkiem dobrze - ze zmęczeniem odpowiedział Łobaczow – nie denerwuj się. Sam
wyjdę. Potem.
- Dobrze - zmniejszył obroty pierwszy oficer i odskoczywszy od drzwi poprosił. - jakby co to wołaj.
- Wujku Taras, co z kapitanem? - oczy Lery były pełne niepokoju - zachorował?
- Coś w tym rodzaju - mruknął wypuszczając parę mężczyzna. - ty czego tu?
- Krzyczeli, to i przyszłam - po prostu odpowiedziała dziewczyna - może mu lekarstwa jakiego
przynieść?
- Nie ma na tę chorobę lekarstwa, córeczko.
- Ale, może …
- Szłabyś do sobie, Lerka! - podniósł głos wyraźnie czymś dręczony Taras. - nie ma co tu patrzeć.
- Dobrze - dziewczyna zlękła - tylko nie bądźcie źli.
- Nie sarkaj na mnie, córeczko - pierwszy oficer pogładził Lerę po głowie – my teraz wszyscy spięci
jesteśmy. Ciężki odcinek teraz będzie.
- Który?
- Do kanału duńskiego podchodzimy - odpowiedział Taras i poszedł korytarzem, łomocząc butami.
34 z 207
* * *
Kiedy na zewnątrz rozległo smętne wycie alarmu przeciwlotniczego, siedzący w budce wartownik,
mocny trzydziestoletni facet, rozpaczliwie walczył z krzyżówką.
- ... kwiat, pięć liter - przygryzając kawałek długopisu , w skupieniu mruczał. - pierwsza « c », ostatni «
a » … chryzantema, co? Nie, nie pasuje …
Dochodzący dźwięk zmusił go do oderwania się od gazety i czujnego podniesienia głowy, zupełnie jak
zając w trawie. Potrzebował sekund, żeby rozpoznać dźwięk rozlewający się nad miastem. Co się dzieje...
Niedaleko jest baza Floty. Ale przecież by coś mówili w wiadomościach. Opanował go niepokój. Wyjął
telefon.
- Misza… my w zoo - z słuchawki rozległ się nastraszony głos żony - Ludzie jak zwariowani, syreny
wyją ! Czy to ćwiczenia? Nie wiesz? Dima, cofnij się od klatki!
Dokładnie, dziś mieli zamiar iść do zoo. Drugi tydzień chłopczyk prosił o możliwość popatrzenia na
męczące się w klatkach zwierzęta, i nie umieli mu tego wybić z głowy.
Na zewnątrz huknął grom. Podziemny parking zadrżał, światło zgasło. Ciężki, złowieszczy dźwięk
dalekiego wybuchu nie kończył się tylko powoli zmieniał brzmienie przechodząc w ogłuszające wycie.
Mózg wytrenowany do działania w krańcowych sytuacjach, momentalnie ocenił sytuację. Potężna pięść
ścisnęła obudowę « Erikssona », o mało go nie zgniatając.
- Żenia, słuchaj mnie uważnie … - zaczął się śpieszyć, z całej siły starając się, żeby głos nie drżał.
Wmurowane w grunt betonowe pudełko stróżówki zaczynało cichutko drżeć. Jakby zaniepokojone stado
ptaków, zawyły alarmy samochodowe na pięciu piętrach podziemnego parkingu.
- Co nam robić, ja nie wie … - komórka niespodziewanie zamilkła bez litości ucinając głos, miotającej się
gdzieś w śródmieściu żony.
- Żenia! Żenieczka!! Dima … słyszycie mnie!? Do piwnicy uciekajcie! Schowajcie się gdziekolwiek! - w
bezsilnej rozpaczy darł się w umilkłą na zawsze komórkę.
Miotnął komórką o podłogę, wyskoczył z budki i łomocząc butami, pobiegł do szlabanu u wjazdu, nad
którym była podniesione skrzydło bramy. Syrena ucichła. W kakofonię wypełniających ulicę dźwięków
wplotły się okrzyki miotających się w panice ludzi, dziecięcy płacz, groźby i dźwięk pękającego szkła...
… nad głową uderzając skrzydłami uniosły się ptaki. Z podwórza najbliższych nowych budynków
rozlegało się smutne psie wycie - jakby zduszona pieśń przedśmiertnej agonii ludzkości. Od strony
rejonowego posterunku milicji pasł strzał.
Twarz wartownika, polizały pierwsze strumyki ciepłego powietrza, które za kilka chwil przekształcą
się w spopielający huragan.
Miał już tylko kilka sekund. Rzucił się do budki, aktywował mechanizm zamykania bramy. Ale
elektroniczny mechanizm nie zadziałał. Znowu podbiegł do bramy, uwiesił się na niej...w tej chwili
wielopiętrowy dom po drugiej stronie ulicy drgnął od fali uderzeniowej. Rozumiejąc że nie zdąży, rzucił
się po pochylni na niższe piętra. W tym czasie za jego plecami, przesuwały się i jęczały porzucone przez
właścicieli samochody. Podzielony na piętra betonowy budynek drżał, na głowę sypało się szkło z
rozbitych opraw oświetleniowych.
Oślepiony, przybity nieszczęściem wpadł w amok i uciekał. Na najniższym piętrze rzucił się w
najodleglejszy kąt i wbił w szczelinę pomiędzy Land Cruiserem i przewróconą na bok przyczepą
motobloka , za którą nie płacili od czterech miesięcy. I już nie zapłacą. Działając zgodnie z instrukcja na
wypadek spotkania z falą uderzeniową, skulił się na podłodze, zatkał uszy, przymknął oczy i w
bezgłośnym krzyku otworzył usta.
* * *
Kiedy wyschły łzy, wpojone odruchy nakazały mu wziąć się do działania. Wojenna przeszłość i nudne
wykłady o technice przeżycia w strefie wybuchu jądrowego, wysłuchane sto lat temu na uczelni, jasno
dyktowały mu co ma robić. Od myśli że w jednej sekundzie stracił rodzinę i przyszłość, odechciewało się
żyć. Ale pomimo traumy, rozpalona świadomość walczyła o przetrwanie.
35 z 207
Oznaczyć schronienie, żeby znaleźli ratownicy …
Chwała bogu, działała latarka. Na piątym i czwartym piętrze sytuacja wydawała się normalna i gdyby
nie brak światła, można było pomyśleć że nic się nie stało. Zwykłe rzędy, różnych typów samochodów,
powietrze z posmakiem benzyny … powoli wychodził na górę, uważnie wsłuchując się w głośne echo
własnych kroków.
Na drugim piętrze powietrze stało się cięższe i gorące. Wiele maszyn było poprzesuwanych, wiele miało
rozbite okna. Kiedy doszedł na pierwsze piętro, powietrze stało się tak gorące, że musiał przewiązać
twarz szalikiem. Wraki które jeszcze kilka godziny były samochodami, teraz dymiły pokryte żużlem. Pod
stopami chrzęściły szczątki wyrwane z wnętrz samochodów.
Część wjazdu na parking się zawaliła. Zbliżając się do swojej zniszczonej budki wartownik, wreszcie,
domyślił się, co za masywna bryła, jak korek, zamyka wyjście z parkingu. Był to przewrócony bus
którego podmuch wepchał kołami w stronę parkingu.
Z wysiłkiem przecisnął się obok czarnego szkieletu niegdyś żółtej « gazeli
», cały czas starał się żeby
nie zajrzeć do środka. Drżącą ręką, która ściskała marker, naskrobał czerwony napis na dachu busa «
pomóżcie, ja tutaj ». Szybciej … każda sekunda poza ukryciem powiększała ryzyko zachorowania.
Obracać się i patrzeć na miasto nie miał ochoty. Wróciwszy, dokładnie zatkał wąską szczelinę między «
gazelą » i ścianą . Następnie zdjął od siebie ubranie, i porzucił ją na betonowej posadce. W ciągu
krótkiego okresu, kiedy był na zewnątrz, na tkaninie mogły osiąść radioaktywne cząstki. Trzeba spłukać
wszystkie odsłonięte części ciała wodą.
W skrzynce przy stoliku w resztkach stróżówki ostała się na pół pusta butelka mineralnej
, i paczka
zupy błyskawicznej z makaronem. Mało ale zawsze coś. Zupkę, można zjeść – jutro nikt się o nią nie
upomni. Czajnika tylko nie załączy teraz, czyli będzie trzeba po staremu – na ogniu.
Żeby zdobyć potrzebną ilość wody, wartownik zszedł na trzeci piętro, gdzie maszyny mniej więcej
ocalały, i uderzając pałką wybijał szyby i dokładnie przeszukiwał wnętrza, w których już nigdy nikt nie
usiądzie. W kilku zagranicznych samochodach, znalazł butelki z wodą i z angielska nazwaną herbatą
«herbata
». W poobijanej « piątce » znalazł się aluminiowy kanister, w niej nawet coś pluskało.
Największym skarbem okazałą się być « Niva
» z przyczepą. Widocznie, właściciel dawno miał zamiar
jechać na ryby czy inną wyprawę i spakował wyposażenie wcześniej. Z początku nie uwierzyć swojemu
szczęściu, i w myślach ocalały człowiek dziękował niespodziewanemu dobroczyńcy.
Worek konserw, dwie pary gumowych butów i ciepłe wojskowe kombinezony z podpinką trwały pięć
dziesięciolitrowy amerykański plecak « Mil-Tec
». Brezentowy namiot - prawdziwy skarb! Wędki,
oczywiście do niczego nie były potrzebne, ale już mocna żyłka była niczego sobie. No latarki marszowe
dużej mocy, z kilkoma kompletami baterii, krzesiwo, kilka litrów środka do rozpalanie, węgiel, saperska
łopatka, kilka noży … jechali na minimum tydzień. Ucieszony niespodziewanym prezentem, do późna
przenosił sprzęt z <Nivy> do swojego kąta na najniższym piętrze.
Nocował w namiocie pod rozstawionym za Land Cruiserem, w najodleglejszym kącie. Instynkt
podpowiadał mu, że najniższe piętro będzie najbezpieczniejsze.
Następnego dnia obudziły go krzyki. Ucieszył się, że tak szybko pojawili się ratownicy. Ale
rozpoznawszy, wreszcie znaczenie wykrzykiwanych słów w przerażeniu zamarł na poziomie trzeciego
piętra.
- Jura, Misza … - wzywał przerywany łkaniem i pochlipywaniem cichutki kobiecy głos. Słyszał słabe
stukanie po dachu busu. - Andrieju Jefimowiczu wy to pisaliście …. jest tam kto? Pomóżcie …
Wartownik poznał głos. To była Zina, młodziutka sprzedawczyni z kiosku naprzeciw. W którym,
12 Dostawczak /bus GAZ "Gazela"
13 W oryginale jest < Ессентуков> - taka nasza Nałęczowianka
14 Dla Rosjan, parzenie herbaty to ceromoniał. Więc 'herbata' masowo sprzedawana w plastykowych butelkach nie jest dla
nich prawdziwą herbatą.
15 Najpopularniejsz ros auto terenowe . Wygląda jak większy fiat 126p, ale ma mocny silnik i stały napęd na czery z
możliwością blokowania centralnego dyfra. Produkowana od 77, roku jest autem kultowym. Sprzedawana jest na całym
świecie (włącznie z Australią i Kanadą) jako auto dla leśników.
16 Konkretnie to brytyjska firma. I niestety większość jej ogólniedostępnych produktów jest kiepskiej jakości. Zarabiaja na
handlu bronią.
17 Szperacz ręczny
36 z 207
wiecznie nudzący się na stanowisku strażnicy parkingu, regularnie zaopatrywali się w krzyżówki i lśniące
pisemka z nagimi kobietami.
Otwierać było strasznie. W ciągu minionej doby radioaktywny obłok powinien w całości zgęstnieć nad
miejscem wybuch. Każdy kto znajdował się na zewnątrz został skazany. I po co tylko napisał ten napis?
Przecież mógł przyciągnąć nie tylko ratowników ale też dotkniętych przez radiację mieszkańców miasta,
którym już w niczym nie można było pomóc. Bez sensu to zrobił. Ratunkowa brygada i tak sprawdziła by
parking, przyciągnięta przez przewrócony bus.
I nie wpuścił dziewczyny.
Stuk.
- Auuu! Jest tam ktoś? Proszę, pomóżcie, błagam, proszę …
Stuk-stuk.
Żeby zagłuszyć stuki i dręczące go myśli, specjalnie głośno dzwonił słojami z tuszonką i i innymi
sprzętami sortując zawartość « Nivy ». Rzeczywiście nie mógł jej pomóc.
Na wieczór błagania stopniowo ucichły.
Długo stał przed busem, nasłuchując. Przekonawszy się, że z tamtej strony nie dochodzą żadne dźwięki
zdecydował się wyjrzeć. Chociaż prawie się nie znali, z rzadka tylko zamieniali kilka słów, jeśli umarła,
trzeba, chociaż pochować po ludzku, żeby psy nie rozdarły. Łopata jest.
Zina na dworze nie było. Sygnałowy napis na dachu « gazeli » w całości pokrywały brunatne krwawe
zacieki, do których przylepiło się kilka paznokci z popękanym lakierem, i długa wstęga włosów w
kolorze ciemny blond. Od wejścia przez drogę, w stronę wypalonego skweru ciągnął się przerywany
krwawy ślad.
Od tego właśnie dnia zaczął pić. Znaleziona w przyczepie « Nivy » nieruszona skrzynka « Putinki »
delikatnie została przeniesiona do namiotu-schronienia. Od teraz, każdej wyprawie w celu przetrząsania
zawartości samochodów, towarzyszyła butelka. Najpierw popijał niewiele, pamiętając z wykładów że
alkohol częściowo znosi efekty skażenia
. A potem zaczął pić ostro, tak że kiedy docierał do namiotu
walił się na podłogę i zasypiał. Albo zasypiał w miejscu gdzie wódka, szarpnęła mocniej za bezpiecznik
w głowie, na jakiś czas przytępiając ból po stracie rodziny.
I właśnie w takim stanie, szóstego dnia znaleźli go rozciągniętego na podłodze czwartego poziomu.
- Znalazłem jednego! - przywołał trzech towarzyszy człowiek w płaszczu i masce p-gaz.
- Żywy?
- Zaraz sprawdzę - przyklęknął i wyszukał puls na szyi - Pijany w trupa!
- Gęba, czy rozejrzyj się tu szybciutko, kim on jest. Uzbrojony?
- Pęcherz, ma pałkę.
- Jak myślisz Pypeć, napromieniowany?
- Diabli wiedzą - odezwał się pochylony się nad wartownikiem człowiek - zewnętrznych oznak nie
widzę.
- Na piątym namiot stoi, przetwory jakieś, a jak poszukałem i skrzynka wódki się znalazła - odezwał się
wróciwszy ze zwiadu Gęba. - facet zadaje szyku!
- Dokumenty, dowód osobisty?
- Wartownik. W namiocie dokumenty rzucił.
- Namiot, przetwory skąd?
- Widać po maszynach szukał - w połowie aut rozbite szyby i wyłamane zamki.
- Jak myślisz, da się któryś uruchomić? - pierwszy człowiek obejrzał parking.
- Teoretycznie … szanse raczej małe. Ale jeśli pogrzebię i poprzekładam to może i któreś odpalę. Jakieś
życzenia? Tu nam teraz cały salon samochodowy - które chcesz wybieraj!
- Przede wszystkim, żeby jechało. Dobrze, wzbudzajcie śpiącą piękność.
- E, brachu wstawaj - odrzuciwszy kaptur, Gęba ściągnął maskę przeciwgazową ze spoconej twarzy, która
wyglądał całkiem przyzwoite.
Szturchnięte podeszwą, rozciągnięte ciało czknęło a następnie jednoznacznie wygłosiło.
- Łostawcie...!
- Co? - nie zrozumiał ten, który nazywali Pypeć.
18 To tak nie działą. Ale dowódcom byl taki mit na rękę.
37 z 207
- Opuśćcie … mnie … w spokoju … - z niemal nadludzkim wysiłkiem wybełkotał pijany, przewracając
się na brzuch.
- No, wybacz, - Pypeć też zdjął maskę przeciwgazową i włożył leżącemu but pod żebro – co jaśnie pan
się zmęczył? Uniżenie prosimy o wybaczenie.
- Wy kto? - nie otwierając oczu zainteresował się strażnik, nadal przyciskając policzek do podłogi.
- Ja osobiście jeszcze tydzień temu byłem nauczycielem historii. A teraz wstąpiłem do speleologów. Do
Pionierska idziemy.
- Przecież tam właśnie powinni…
- Wiem, przede wszystkim - skończył speleolog. - baza marynarki, choć tylko remontowa. Ale, mówią że
tam lepiej niż tutaj. Tam tylko impuls doszedł. A tu nie wyżyjesz, obłok już opadł na ziemię. Więc pakuj
manele i w drogę, każde ręce się przydadzą.
- Idźcie w dupę - cicho załkał facet. - tu przeczekam.
- Dupa, stary człowiek, teraz pojęcie rozciągliwe! Pięć dni tu góra jeszcze wytrzymasz
- Bardzo dużo konserw i wódki … - uparcie mruknął pijany.
- A kiedy skończą się, do sklepu pobiegniesz? - uśmiechnął się Pypeć. - pieszo, bez kombinezonu
przeciwchemicznego, to i tak wszystko jedno – nigdzie nie dojdziesz.
- Broń jakąś macie? - potargawszy pas pękatego plecaka rzeczowo zainteresował się Gęba.
- Tak, tam - z trudem uniósłszy się wartownik w sposób nieokreślony machnął ręką. - w budce «
makarycz » w sejfie leży.
- Dobry. W drodze się przyda . Witiek, spojrzyj.
- Jak się nazywasz? - Pypeć pomógł wartownikowi podnieść się.
- Michaił … - chociaż po co teraz te bezsensowne etykiety, nabite w dowodzie osobistym, którego
chropowate listki nadawały się teraz tylko do skręcania papierosów. W mózgowi przemknęło wojskowe
przezwisko, które dostał za regularne paczki od żony i matki, za każdym razem delikatnie zawinięte w
pachnącą domem szmatkę. - Bułka … wołaj mnie Bułka.
- Ja Pypeć, a te łazęgi tam - Łeb, Witan i Gęba. Dobrze - uśmiechnął się speleolog i wyciągnął worek z
maską przeciwgazową. - dla początku « słonika » trzymaj...
* * *
- Żenia, jak tylko z pracy wcześniej wrócę … - w śnie mruczał Bułka obracając się na podłodze swojego
namiotu napełnionego zapachem wódy - Dimka, nie marudź … nigdzie twoje zwierzyna, z zoo nie
ucieknie … cukierki ci po drodze kupię! Dużo.. … Dima … Dima!
Bułka na wpół śpiący tak zaczął machać rękami, przez co mało nie przewrócił swojego namiotu.
Obudziwszy się wskoczył z dzikim rykiem, wagą swojego potężnego ciała odrywając namiot od ziemi.
- Puść mnie!? - niepohamowanie darł się, rozbijając wszystko dookoła i rozmazując spływającą z ust
ślinę.
Wreszcie rozejrzawszy się zrozumiał że znajduje się nie w zburzonym miejskim parkingu lecz wewnątrz
kontynuującej swoją drogę łodzi podwodnej. Bułka zwalił się plecami na skrzynkę, spełznął na podłogę
chowając twarz w dłoni.
- Wypuśćcie mnie - cichutko szlochał skulony w ładowni łodzi człowiek. - proszę …
Obciągniętymi materiałem bluzy, potężnymi ramionami wstrząsało drobne drżenie.
* * *
« 27 września 2033 roku.
A więc, po prawie dwudziestu latach znowu wyszliśmy w morze. Dopiero teraz zrozumiałem jak bardzo
mi tego brakowało. Staramy się trzymać prędkość eksploatacyjną. Idziemy dokładnie po kursie, bez
żadnych przeszkód. Powinniśmy zdążyć w wyznaczonym terminie. Kłótni wśród załogi jakoś nie widać.
Nawet przyłapana dziewczyna zachowuje spokój – w kambuzie znalazło się dla niej miejsce. Tylko
dlaczego ta ruda nie na brzegu nie została? Głupiutka jeszcze nie wie w co się wpakowała. Młodość...
W zasadzie wszystko idzie według planu, ale i tak ostatnio rzadko zjawiam się na mostku, dlatego że …
38 z 207
dlatego …
Rozpoczynają rejs zacząłem od nowa otwierać dla siebie świat, który już nie należy do nas. Po co to
wszystko? Co czeka na nas na końcu drogi? Mityczna niemiecka baza z wątpliwym panaceum albo
bezduszna bryła lodu rozmiaru Europy, na której nic nie ma?
Niczego nie ma…jak to brzmi. Jak wiele bólu i cierpienia sprawiliśmy temu światu, i jak wiele nadal
sprawiamy przez ostatnie dwa dziesięciolecia.
Przywrócić świat ludziom....dla mnie to tylko piękne bajki, nic więcej. Ale mimo wszystko powinniśmy
spróbować. Musimy podjąć tą złudną, rozpaczliwą próbą zmycia z siebie krwi, wszystkich zabitych ludzi.
Tysięcy, milionów. Jeśli przed Bogiem się nie uda, to może choćby przed tymi resztkami co ocalały. Bo
my teraz to faktycznie resztki, jak inaczej to nazwać. Bezcielesne widma. Cienie. Mieszkańcy czyśćca,
którzy sami sobie go sprawili....»
Położywszy suszkę na zapisaną stronę dziennika okrętowego, siedzący w kabinie Łobaczow ze
zmęczeniem przeciągnął dłonią po zmizerniałej twarzy i ze smutkiem spojrzał na pożółkłe zdjęcia nad
kapitańskim stołem.
- Wybacz nam, o Boże! - cicho mruknął.
* * *
Lera leżała na koi w swojej kabinie i ssała zapałki. Choroba morska która dopadła ją kilka dni temu
odpuszczać nie miała zamiaru. Widząc cierpienie dziewczyny, okrętowy lekarz, przezwany za swoje
gabaryty przez Chlebek, choć nie śpieszył się rozstawać z wartościowymi medykamentami to na
początek poradził pacjentce znaną wśród marynarzy metodę:
- Wstaw między zęby dwie zapałki i ssij – poinstruował - tylko nie wkładaj siarką w usta, bo to wzmocni
mdłości.
Kiedy Lerze robiło się szczególnie niedobrze, zadzierała podkoszulek w paski i mysz właziła do niej na
brzuch zwijając się na nim w kółko. Czując ciepło jej ciałka, dziewczyna trochę się uspokajała
wsłuchując się w ledwie uchwytne stukanie małego serca. Sprytne zwierzątko przywiązało się do
dziewczyny i nie odchodził od niej ani o krok. Lerę to cieszyło dlatego że wiecznie podejrzliwy Bułka
ciągle gdzieś znikał, a Boris Ignatjewicz który ciągle albo gotował albo sprzątał – był mało przyjaznym
kompanem.
A mysz zawsze znajdowała się obok, z rzadka wychodząc z kabiny za swoimi mysimi sprawami. Gorzką
pigułkę morskiej choroby osładzał trochę fakt, że nie cierpiała sama. Wydelikacana przez ciepłą kołyskę
metra, moskiewska grupa na własnej skórze wypróbowywała uroki marynarskiego życia.
- Kiedy to się wreszcie skończy - zajęczała Lera wyjmując z ust rozmiękłe zapałki. - u mnie od tych
drewienek zęby powypadają.
- Pi - odezwała się mysz i przysiadła na tylnych łapkach.
- Dobrze ci mówić – Lera wzięła koszyk ze stolika – to twój dom rodzinny. A mnie jak by wszystko w
środku na supły powiązali, jeść nie mogę, spać nie mogę. Koszmar jakiś!
Złożywszy przednie łapki mysz zaczęła zabawnie nimi poruszać, zupełnie jakby, jakby drapała czyjeś
niewidoczne plecy.
- Drażnisz się - zajęczała, Lera, odchyliwszy się na poduszkę.
- Pi! - przebiegłszy na stół mysz włożyła nos w miskę z suszonymi grzybami. Wyjęła pomrszczony
kapelusz i zaczęła chrupać.
- A niech cie! - zerwawszy z czoło mokrą szmatkę Lera cisnęła ją w zwierzątko.
Mysz pisnęła z niezadowoleniem, zeskoczyła na podłogę i i schowała się za uchylonymi drzwiami
kabiny.
- Zdrajca! - krzyknęła ślad za nia Lera.
Usiadłszy na łóżku i wpuściwszy podkoszulek w paski w dżinsy dziewczyna przysłuchała się do swoim
odczuciom. Żołądek i głowę jakby zamienili miejscami. Znosić tych męczarni dłużej nie miała już sił.
Zebrawszy rozsypane po ramionach włosy w ogon, i namacawszy nogami buty, Lera poszła do punktu
39 z 207
pomocy medycznej. « niech tylko znowu „kuracje” wymyśli! » - wojowniczo myślała robiąc pętle wzdłuż
korytarzy łodzi. Tym razem twardo zamierzała wyciągnąć od grubasa tabletki.
Po drodze do punkt pomocy medycznej trafiła się jej Bułka, który opuszczając kabinę Tarasa przyciskał
do piersi kubek siwuchy.
- Wuju Misza! - zawołała Lera i skrzywiła się - od długiego kontaktu z drzewem szczęka nieprzyjemnie
zdrętwiała, a język był nie do końca posłuszny.
- Nie teraz - nie zatrzymując się rzucił oddalający się stalker.
- Po co mu dajecie? - zajrzawszy do kabiny dziewczyna gniewnie spojrzała na pierwszego oficera, na
pewien czas zapomniawszy o swoich problemach.
- A żeby lżej z sumieniem było żyć w zgodzie – odpowiedział niezrozumiale.
- A wy o czym?
- Widziałaś, co się ostatnimi dniami na pokładzie dzieje?
- To przez kapitana, tak?
- Wtedy tylko oficerem był - zwracając się bardziej niż do dziewczyny cicho powiedział Taras - po
szkole przyszedł.
- Jurij Borisowicz poradzi sobie - pewnie powiedziała Lera. - on doświadczony.
- Po prostu nie wiesz, ale to jego drugi samodzielny rejs.
- Drugi - z zakłopotaniem powtórzyła dziewczyna siadając na łóżku obok Tarasa, nalewającego sobie
małą szklaneczkę.
- Myślisz że, facetowi lat dwadzieścia pięć powierzyliby taką łódź? Ona jest klasy "Boreasz". Dobra
dlatego, że była całkowicie nowa – zeszła z pochylni tuż przed katastrofą. Nie-ie, do tej panny specjalne
podejście potrzebne, z doświadczeniem i wiedzą.- Taras w zamyśleniu pogłaskał wąsy - naszemu
prawdziwemu kapitanowi było pod pół rubla
. Ale, tak wyszło... z stu ludzi załogi zostało wtedy
najwyżej czterdziestu pięciu. U wielu ręce opadły, umysł oszalał i poszli za burtę.
- A on?
- A co on - gorzko uśmiechnął się Taras i łyknął siwuchy - z zapaleniem wyrostka robaczkowego w
lazarecie, jeszcze leżał świeżo po zabiegu. Załoga po ciężkim samodzielnym rejsie, już odpoczywała,
każdy o rodzinie myślał. I nagle na wszystkich zakresach « Alarm bojowy! », « wszystkie systemy pełna
gotowość! », posypały się współrzędne, cele …
- I?.. - ostrożnie spytała Lera kiedy pierwszy oficer zachmurzył się i na pewien czas zamilknął.
- W przypadku godziny « X », system rakietowy łodzi został zaprogramowany na automatyczne
uderzenie. No, żeby usunąć błąd czynnika ludzkiego. Naszym celem była Francja.
I oto w wydawało się już spokojnym czasie, « Grozny » wyszedł na operacyjną, i wystrzelił wszystko co
miał w silosach. Kiedy okręt skończył salwę rakietową, kapitan zamknął się w kabinie i strzelił sobie w
usta. Młody leżał jeszcze. Rehabilitacja, narkoza, wszystkie takie. Jak panika się zaczęła się, ja od razu
do niego. Już wcześniej był protegowanym kapitana. Co oznaczało że jeszcze na szkole « Groznego » na
pamięć musiał się nauczył. Razem studiowaliśmy, choć ja trochę starszy byłem. Ja mu sytuację klaruję –
a on w histerię wpada - « Żadnego dowodzenia! W krwi my teraz wszyscy unurzani! Będę strzelać do
siebie! ». Krew-to gorąca, młoda. Ale potem pogodził się, i został zmuszony do przejęcia dowództwa na
siebie. Bez niego, ta stalowa beczka turlałaby się teraz gdzieś po dnie oceanu. Jeżeli by nie on wtedy, nie
siedzieliśmy by tu teraz, Lerko.
Słuchając pierwszego oficera, dziewczyna zapomniała o swojej chorobie, tępo patrzała przed siebie
wczepiwszy się rękami w kolana. Pod drżącymi dłońmi dżinsy były mokre na wskroś.
- Tak Młody został kapitanem. Ta cholerna odpowiedzialność za to co zrobili, nie dawała spokojnie żyć.
Wrogowi nie życzę.
- Ale on przecież niewinny - Lera poczuła jak zaczęło szczypać w oczach.
- Tak, ja mu to przez ostatnie dwadzieścia lat próbuję wbić w głowę - westchnął Taras znowu napełniając
szklaneczkę – jego Wierka nie raz mi mówiła, jak on przez sen błaga ludzi żeby nie strzelali. To rzuca
mięsem, to błaga … potem płacze do rana.
- Boi się - wyszeptała Lera przypomniawszy sobie zawsze życzliwą żonę Łobaczowa.
- Rozumiesz co on teraz czuje? Dla niego to powrót w przeszłość.
19 Powiedzenie takie, oznacza wiek pod pięćdziesiątkę.
40 z 207
- Rozumiem - Lera pokiwała głową.
- A potem poszliśmy na Pioniersk, otrzymawszy stamtąd ostatnie sygnały - kontynuował Taras. - choć
wewnętrzne morze a nam już nikt nie mógł dać pozwolenia.
- Pozwolenia na co?
- Na Bałtyku nie mogło być okrętów z napędem atomowym. To wewnętrzne morze, a zgodnie z prawem
międzynarodowym, na takie morza, atomówki wchodzić nie mogą - Taras westchnął. - ty wybacz mi
spowiedź, córeczko. Ale teraz świat tak wytrzepaliśmy, że zrozumieć-to już całkiem niepodobna.
* * *
Nie zbaczając z kursu « Iwan Grozny » szedł pewnie, podczas gdy panujące na pokładzie napięcie
wzrastało, jak ciśnienie w komorze kesonowej. Członków załogi jawnie gnębiło zbliżenie miejsc dawnej
« sławy » « Groznego ». Mówili mało, prawie nie jedli. Zresztą, to ostatnie bynajmniej nie martwiło
Borisa Ignatjewicz - oszczędzali prowiant. Widząc nastrój marynarzy floty bałtyckiej, moskiewski
oddział trzymał się na uboczu starając się nie zwracać na siebie uwagi. Ale to tylko jeszcze bardziej
rozpalało podejrzliwość Bułki.
- Wuju Misza jesteście tu? - uchyliwszy zasłonę namiotu Lera zobaczyła stalkera kartkującego jakąś
książkę z wyrazem skrajnego obrzydzania na twarzy - co to?
- Książka, nie widzisz czy co, - mruknął Bułka, któremu otwarcie nie spodobało się że został przyłapany.
- Skąd ją wzięliście? - niełatwo było ostudzić dziewczęcą ciekawość.
- Zwinąłem - wojskowym powiedzonkiem beztrosko odpowiedział Bułka. - w czas wycieczki po
kuluarach moskiewskich.
- Ukradliście! - jęknęła dziewczyna.
- Wypchaj się tą swoja poprawnością Lerka - poradził stalker - Czasy nie te. Nie ukradł a zapożyczył.
Dla ogólnego dobra.
- Można spojrzeć? - Lera z zainteresowaniem nachyliła się ku nieznanej książce.
- Nie zaglądaj! To « Mein kampf ». Najlepiej by to było od razu za burtę, ale przyda się jeszcze. Będzie
co kapitanowi pokazać. Ją na krótko przed ostatnią wojną w wielu krajach w ogóle wydawać zabronili.
- A co w niej takiego strasznego?
- A to - niewesoło uśmiechnął się Bułka. - że przez nią, zaczęła się wojna sto lat temu.
- Wojna! Przez książkę? - Lerze zaokrągliły się oczy - jak ta ostatnia?
- Nie, w porównaniu z tą ostatnią, tamta była jak nasionko przy drzewie. Ale ludzi wielu poległo. Nazwa
tłumaczy się jako « Moja walka ». Biblia nazistów. To ich wódz uwielbiany napisał. Rasista cholerny!
- Rasista? - zdziwiła się dziewczyna.
- Kiedy dzielisz ludzi ze względu na pochodzenie. Adolf Hitler udowadniał że rasa aryjskich blondynów,
znajduje się na samym szczycie człowieczeństwa. Żydzi, Murzyni i Cyganie byli « niższymi rasami ».
Dlatego wzywał do walki o czystość aryjskiej rasy i dyskryminacje pozostałych.
- Ale my przecież Rosjanie? - skuliła się Lera.
- Taak, Rosjanie - krzywo uśmiechnął się stalker - ale nic dobrego z tego nie będzie.
- Wy o czym?
- Nasza moskiewska wcale nie rwie się tam by świat zbawiać, ale żeby przenieść zarazę na stały ląd.
Oczywiście jeśli baza się zachowała.
- Ale po co? - Lera poczuła jak serce jej lodowacieje.
- Żeby się odrodzić. Kontynuować, że tak powiem, dzieło wodza - twarz wuja Misza szarpnęła się, jakby
od policzka - najpierw wykończą tych co w dużych miastach ocaleli w metrach i schronieniach, potem
rozpełzną się po całym świecie. No i będzie « Oczyszczenie ».
- Kiedy chcieli powiedzieć prawdę?
- Skąd mam wiedzieć - wuj Misza wzruszył ramionami - najprawdopodobniej tam, w Antarktyce.
- Ale kapitan za nic nie popłynie z powrotem! - Lera podniosła głos i stalker syknął.
- Ciszej! Nie będzie żadnego « z powrotem » Lerko - ze zmęczeniem opuścił głowę Bułka - my jesteśmy
potrzebni tylko po to żeby ich tam dowieźć. Mają cztery plecaki map i instrukcji, drużyna ponad
trzydzieści osób. Wystarczy do kierowania tą beczką. W reaktorze paliwa na następne dziesięć lat.
Spakują co mieli zabrać i w drogę. Widać że nie jeden rok szykowali się do tej akcji.
41 z 207
- Ale mówili, że można wyprodukować odtrutkę … - Lera uparcie nie chciała wierzyć w niespodziewanie
poznaną prawdę. Nagle chciała być daleko stąd, w swoim łóżku pod ukochaną kołdrą, i żeby obok
siedział dziadek.
- Zapomnij o odtrutce córeczko - mruknął Bułka, i w jego jedynym oku mętnie błysnął płomyk od
wiszącej przy wejściu latarni - ze świata i tak tylko resztki zostały. Oni odsieją co niepotrzebne i wypalą
do gołej ziemi.
- Ale jeżeli oni wrócą, zarażą Pioniersk! - wypaliła Lera porażona nagłym domysłem.
- Tylko w przypadku jeżeli wrócą tam a nie gdzie indziej - odpowiedział stalker - wracać nam trzeba, na
razie jeszcze nie do … cicho!
Gwałtownie odsunąwszy zasłonę namiotu Bułka przysłuchał się. W wypełnionym przez skrzynki
hangarze panowała głucha cisza.
- Może, to do was? - wychyliła się zza jego ramienia dziewczyna - Wuj Taras miał zamiar was odwiedzić.
- Na nikogo nie czekam. Nasi wiedzą jak podejść, schemat z pułapkami rozdałem żeby spokojnie
przychodzili.
- Mysz?
- Nie-iet, przyjaciółka twoja wszystkie moje wnyki dawno przestudiowała – wyszeptał napięty Bułka
oglądając wznoszące się w półmroku ściany ze skrzynek – a tu się ktoś o pułapkę potknął się i hałas
zrobił.. Obserwują nas, Lerka. Czuję to.
Przestraszona dziewczyna mocniej objęła kolana.
- Czas na ciebie. Tej rozmowy nie było - wyszeptał Bułka zamykając zasłonę. - na kambuzie nic nie
wspominaj. Sam z Łobaczowem pogadam.
Nastraszona Lera nieśmiało kiwnęła i polazła na zewnątrz.
- Ja sama się boję … - przystanęła w pół drogi.
- Idź spokojnie - głowa wuja Misza ukryła się w namiocie, i Lera została sama w ciemnym labiryncie ze
skrzynek i kontenerów.
« 3 października 2033 roku.
Postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego … ».
* * *
Łódź wchodziła w kanał La Manche. Wzniosłe granatowoczarne fale, oblewały potężny kadłub w
kształcie cygara, jakby statek przecinał nie morską cieśninę lecz butelkę z atramentem. Lepkie, gęsto
splątane bryzgi oblewały wbijający się w wodę dziób atomowego okręgu. Gwałtownie nadlatywał kujący
wiatr natrętnie szarpiący za podniesiony kołnierz skórzanego płaszcza. Stojący na pokładzie Łobaczow,
bezwolnie spuścił ręce, wpatrując się w daleki szary tuman, w miejscu którego kiedyś rozciągała się
Francja. Ale na pół przysłonięte daszkiem czapki, zmatowieć od czasu oczy, widziały całkiem co innego.
Wesele i długo oczekiwaną delegację, którą tak mozolnie wypraszał. Zalane szkarłatnym blaskiem
ciepłego majowego słońca Jelisiejskije pola, Luwr, przytulne kafejki i po raz pierwszy spróbowane
prawdziwe wino, które zagryzali kawałkami sera, którego śmierdzący zapach nie wiązał się z
nieopisanym pysznym smakiem.
Przymierzającą półkożuszek żonę, która, jeszcze nie wierząc w swoje szczęście zalotnie kręciła się
przed lustrem w jednym z licznych butików. Pierwszą żonę, tę która odprowadziła go na rejs dwadzieścia
lat wstecz i nie zdążyła zrozumieć co ją zabiło. Po prostu, dlatego że nie zdążyła. Krucha figurka wśród
kilku setek odprowadzających. Twarz i oczy pełne nadziei, które zapamiętał na całe życie.
A jeszcze pamiętał potworny pióropusz atomowego grzyba, z łoskotem rozkwitający w tym miejscu,
gdzie jeszcze kilka chwil wstecz żył i oddychał Paryż. Miliony ludzkich żyć i losów w w jednej chwili
zmienione w bezładne łachy czarnego popiołu.
Poczuwszy jak stalowa rękojeść parzy w dłoń, Łobaczow wyjął z kieszeni stareńki rewolwer Nagana i,
42 z 207
odchyliwszy bębenek obejrzał łuski nabojów.
- Wybacz mojej grzesznej duszy.
Przystawiwszy zimne kółko lufy do pulsującej skroni, Łobaczow ostatni raz spojrzał na burzące się
morze i zamknął oczy.
- On tutaj, próbuje się zastrzelić! - wrzasnął pojawiwszy się w luku mostka Sawieljew. - stójcie,
kapitanie!
Trzask! - dawno nie używana broń nie wypaliła.
- Jura!!! By cie cholera, idioto – rzucał mięsem Taras, biegnąc w stronę kapitana.
Próbując wyprzedzić biegnących do niego ludzi, Łobaczow ponownie odciągnął kurek i nacisnął spust.
Trzask!
Pierwszy dobiegł Azat i nie zatrzymując się wyrżnął Łobaczowa w brzuch, wywracając kapitana na
pokład.
- Pistolet trzymajcie!
Wybity przez kogoś z ręki samobójcy « nagan » zakręcił jak bąk, ślizgając po pokładzie.
- Zastrzelcie mnie! - zachłystując się śliną darł się Łobaczow, któremu zleciała czapka. - słyszcie!
Sawieljew, to rozkaz!
- Spokojnie kapitanie - obok Azatom klęknął przybyły z pomocą Sawieljew - waszej broni termin
ważności się skończył!
- Od Achmietowa weź! To rozkaz, słyszysz?
- Jurij Borisowicz nie jesteście sobą - sapał nie rozwierający chwytu Azat.
- Tak jak ty … na szafot! Pod trybunał … wszystkich co do jednego!
- On ma gorączkę! - przekrzykując gwiżdżący wiatr, na miejsce bójki dokuśtykał cierpiący na zadyszkę
Chlebek.
- Wpuść szczeniaku! - szczepiony z kapitanem Sawieljew napotkał jego szalony wzrok
- Nogi, nogi mu trzymaj!
- Kaci! My wszyscy kaci! - nie przestawał krzyczeć Łobaczow, nie zwracając się do nikogo. Jego twarz
nabrała ziemistego kolory a na szyi wyszły żyły.
- Jeszcze raz zrobisz - osobiście cię powieszę - krzyknął Taras, całą wagą swojego potężnego torsu
rzucając się na miotającego się kapitana.
- Rozwiązuj! Puść mnie! - z oczu Łobaczowa niespodziewanie trysnęły łzy - my w krwi my od stóp do
głów unurzani!
- Jura, ochłoń kurwa mać! - nie zwracając uwagi na pozostałych członków załogi, pierwszy oficer od
serca trzasnął kapitana w szczękę - Żonę, synów komu pozostawisz? O nich pomyślał?!
- Przeklęci … - zachrypiał ten, wypluwając krwawe grudki śliny - bądźcie wszyscy przeklęci!
- Teraz-teraz, - Chlebek, drżącymi mięsistymi palcami gorączkowo grzebał w apteczce próbując odszukać
strzykawkę. - potrzymajcie jeszcze trochę…
- Kobiety, dzieci … Ludzie! My ich wszystkich … wszystkich! Słyszcie mnie! Dla czego?! Dla kogo?!
- Borisycz, w naszych rękach … W tej chwilę pokładem wstrząsnął potężny wybuch, i walczących ludzi
mało nie wyrzuciło za burtę, wprost w lodowe uściski szalejących po obu stronach pienistych grzywaczy
Rozdział 6
Obcy wśród swoich.
Wybuch, który spowodował ze ogromny okręt zadrżał, uderzył akurat w chwili kiedy Lera, z miednicą
wypranej bielizny podchodziła do schodni łączącej prysznice z górnym pokładem. Padająca dziewczyna
upuściła ciężar uwiesiła się całym ciężarem na stopniu drabiny. Niemal w tej samej chwili w uszy uderzył
sygnał alarmu. Lera odzyskała równowagę, i zapominając o rozrzuconych na podłodze szmatach, zaczęła
szybko wdrapywać się na górę.
W uszy mężczyzn którzy wciągali pod pokład, wiotkiego po zastrzyku uspokajającym Łobaczowa,
uderzył jękliwy dźwięk alarmowych brzęczków. W wąskich korytarzach, w migotliwym świetle lamp
awaryjnych, łomocząc butami biegła przestraszona załoga.
- Co to za cholerstwo?! - ryknął podtrzymujący kapitana Taras.
43 z 207
- Eksplozja w którymś z tylnych przedziałów – odkrzyknął w odpowiedzi, biegnący korytarzem marynarz
– w ósmym albo w dziewiątym. Na razie przez dym nic nie widać.
- Kurwa mać! - zakląwszy pierwszy oficer, przy wparciu Sawieliewa ostrożnie układając Łobaczowa na
siedzeniu – zorientujcie się. Przyczynę znajdźcie!
Wpadłszy do wypełnionego dymem i swądem spalenizny, pomieszczenia komputerowego ośrodka
kierowania,, Taras o mało co nie potknął się o kłębiące się na ziemi ciała. Pasztet i Dorsz próbowali
obezwładnić rozpaczliwie opierającego się Bułkę. Ten, swoim zwyczajem kompletnie pijany, nie miał
pojęcia co się wokół niego dzieje, ale bronił się dzielnie. Obok nich kręciła się Lera, próbując ich
rozdzielić.
- Puśćcie go ! - krzyczała – nie widzicie że on pijany!
- Pijany, nie pijany – wybuch spowodował – przez zęby warknął miotający się po podłodze Trzask.
- Przygłupy, ja to dla was zrobiłem! Faszystów tu mamy! Rzeszę płyną wznowić! - rzucając dzikie
spojrzenia, darł się wierzgający Bułka – puśćcie mnie idioci!
- Wuju Misza, uspokójcie się, proszę!
- Tyś nas wszystkich przyjacielu, o mało co nie wykończył!
- Wszyscy żeście pogłupieli! Oni chcą zarazę na kontynent przywieźć, żeby zniszczyć wszystkich!
Dowody znalazłem...
- Poszła stąd – boleśnie złapawszy dziewczynę za przedramię, Taras wypchnął ją z kabiny. Po czym
stanął na rozstawił trochę szerzej nogi i wrzasnął:
- Przestać!!!
Zdyszanym zabijakom, ledwo udało się wstać z podłogi.
- Ładunek, pod blatem przymocował, sam widziałem!- wychrypiał zdyszany Pasztet.
- Swołocz jedna. Coś ty resztki mózgu przepił ?! - zasyczał pierwszy oficer, zbliżając nabiegłą krwią
twarz do samego Bułki tak, że mężczyźni mało nie stykali się nosami.
- Omotali, nas durniów – opuściwszy głowę wprzód, mruknął Bułka – nam nie wolno dalej płynąć.
Lera drgnęła - ostatnie słowa wuja Misza kropka w kropkę odpowiadały niezrozumiałym przemowom
Ptaszka.
- Skąd materiał wziąłeś - Taras potrząsnął pijanego za kołnierz wodołazki.
- Sam zrobiłem...
Pierwszy oficer bez uprzedzenia z taką siłą wbił « terroryście » pięść w brzuch, że Pasztet i Dorsz mało
nie wypuściły go z rąk. Patrząca zza drzwi kabiny Lera krzyknęła zakrywszy usta dłońmi.
- Do karceru z nim - rozkazał Taras, i jęczącego myśliwego wyciągnęli na korytarz.
- Lerka, pokaż im – tylko tyle zdążył krzyknąć Bułka do przerażonej dziewczyny
- O czym on?
Zaraz … pokażę - mruknęła zlękniona Lera i rzuciła się do namiotu wuja Miszy.
-To - wróciwszy podała Tarasowi « Men kampf ».
- O ja pier.....! - Taras wyrzucił z siebie wraz z głośnym wydechem – znalazł to u nich.
Dziewczyna zawile opowiedziała Tarasowi o podejrzeniach Bułki.
- Może, on dlatego spowodował wybuch?- powiedziała na koniec.
- Zaraz się zorientujemy . Azat, za mną!
Gnając korytarzem, dziewczyna starała się nie odstawać od biegnących przodem mężczyzn.
- Wytłumaczcie to! - krzyknął Taras wpadając do jednej z kabin zajmowanych przez grupę
kaliningradzką.
- Jak … - z zakłopotaniem mruknął wstając z łóżka Jerzy - skąd?
- A, znalazł to jeden dobry człowiek.
- W naszych rzeczach grzebaliście?! - też zrywając się krzyknął albinos Wasil, który już kilka dni z rzędu
oglądał się za Lera niedobrym spojrzeniem.
- Co to jest, się pytam?! - Taras potrząsnął książką przed obliczem Jerzego.
- Książka - z wyzwaniem odpowiedział szef kaliningradzkich.
- Do czego ona wam?
- Nie mam obowiązku się przed wami tłumaczyć. Oddajcie!
- Dla tego świństwa piec jest najlepszym miejscem - z obrzydzeniem skrzywił się Taras - teraz przez nią
44 z 207
mało się nie udaliśmy na tamten świat.
Niespodziewanie Wasil wyrwał pistolet i wymierzył go w pierwszego oficera:
- Rób co mówią, Bulba – wycedził – jak widzę, tyś całkiem słuch stracił.
- Co powiedziałeś? - pierwszy, przymróżył oczy w złym spojrzeniu, robiąc krok naprzód.
- To co słyszałeś, pijak powiedział, nas oskarżacie – nie poddawał się albinos.
- Broń opuść - kazał Azat.
- Stój! - odstawiwszy rękę z pistoletem w bok, Wasil nacisnął spust.
- Ty łajdaku - Azat rzucił się na Wasila który nie zdążył zareagować, i wytrenowanym ruchem wykręcił
mu nadgarstek wywracając go na wznak. Upuszczony pistolet poleciał pod łóżko.
- Swołocz, rękę mi złamałeś – zawył wijący się na podłodze Wasil.
- Naszych biją ! - do kabiny wpadł Mark zwabiony krzykami.
W korytarzu zrobiło się tłoczno. Kulącej się do ściany Lery, która, cicho popiskując, chroniła ranną
rękę mało nie zadeptali.
- Wasil, Mark! Stójcie! Nie zachowujcie się jak bydlaki – Jerzy padł na kolana i na ślepo macał pod
łóżkiem gdzie poleciała broń.
Chwilę później, krzycząc na Tarasa rzuciło się dwóch żołnierzy z kaliningradzkiej drużyny. Pierwszy
oficer szarpnął się z taką siłą że pod jego stalowymi muskułami zatrzeszczała wodołazka. Do miejsca
starcia już spieszyli Sawieljew i uzbrojony w klucz do nakrętek Kołotozow. Wyglądało na to że bójka
przekształci się w krwawą bitwę, kiedy znów grzmotnął strzał.
- Stójcie, dosyć - zaczął krzyczeć Jerzy, opuszczając znaleziony pistolet - przyszedł czas coś wyjaśnić.
- Jerzy, ostrożnie - w głosie Marka wycierającego stłuczony nos, rozległy się ostrzegające nutki.
- Ile można się bawić w podchody – rzucił – patrz, jeszcze trochę i nawzajem sobie gardła
poprzegryzamy
- O czym ty gadasz – nie zrozumiał Taraz który odrzuciwszy od siebie atakujących – ciężko dyszał
oparty o ścianę przedziału.
- My nie z Kaliningradu - westchnął Jerzy – przyszliśmy z Polski, przepłynęliśmy Zalew Wiślany na
pychówkach.
- Wy natowskie dranie! - ryknął pierwszy oficer.
- Właśnie dlatego nie mówiliśmy. Obawialiśmy się właśnie takiej reakcji - ze zmęczeniem opadłszy na
krzesło Jerzy odłożył pistolet i spode łba spojrzał na zgromadzonych. « Natowski drań »? Wojna dawno
się skończyła. Nie możemy się teraz dzielić na waszych i naszych. My wszyscy siedzimy teraz w jednej
łodzi.
- Racja – Sawieliew pochylił głowę i wyciągnął rękę, pomagając podnieść się wytłamszonemu Markowi
- A papiery oficjalne jak zdobyliście? - nie mogąc uwierzyć prawdzie spytał Taras – List od generała
Fiedotowa?
- Podrobiliśmy, rzecz prosta - westchnął Jerzy. - bez dokumentów na pewno byście nie uwierzyli.
- Lera, co z tobą? - z zakłopotaniem mruknął Azat, opadając obok dziewczyny, której po policzkach
ledwie widocznych spod włosów, spływały łzy, wprost na tieleszankę – mocno oberwałaś? Daj zobaczę...
To ostateczne otrzeźwiło załogę. Kiedy zobaczyli skuloną na podłodze, ranną dziewczynę, poczuli się
jakby każdy kubeł zimnej wody dostał prosto w twarz.
- Skurwiele z nas! - zgrzytnął Taras – przez nasze swary dziecko cierpi.
Przyciskająca się do ściany Lera milcząc unikała rąk Azata. Włosy opadłe na jej twarz, drgały we
wspólnym rytmie z ramionami.
- No daj, zobaczę – Azat próbował łagodnie, oderwać palce wczepione w rane.
- A ty tu po co – Chlebek klapnął z drugiej strony, i zaczął grzebać w apteczce, łagodnie kontynuują – no
pokaż. Łzami nieszczęściu nie pomożesz, tu doktor potrzebny. A on już tu.
Stłoczeni w kabinie i korytarzu mężczyźni obserwowali lekarza, wstydząc się spojrzeć sobie nawzajem w
oczy.
- Może by ktoś pomógł – jęknął Wasil, zwalając się na koje
- Wyżyjesz - nie obracając się warknął Azat. - powiedz dziękuję, że ci szyi nie skręciłem … Panie!
Zanim lekarz uporał się z Lera, z kabiny znowu rozległ się głos Jerzego:
- Żyjemy w kolonii podobnej do waszej. W bunkrze zbudowanym przez Niemców w czasie drugiej wojny
45 z 207
światowej, w jednym z przygranicznych miast. W naszych rękach znalazła się natowska instalacja,
zapasy, technika, broń, tajne archiwa służb specjalnych i różne dokumenty.
- Teraz jasne, czemu wasz oddział taki milczący - kiwnął sam sobie Sawieljew – nawet jeśli po rosyjsku
gadają – to akcent rzucałby się w oczy. A ty? Radzisz sobie bardzo dobrze- ocenił wymowę Jerzego.
- Matka Rosjanka – odpowiedział odruchowo Jerzy. Pytaliście o sprawę, tak? Słuchajcie, w jednym z
pozostawionych przez Niemców bunkrze, grupa poszukiwaczy odkopała tajne archiwum z opisem
tajnych operacji Rzeszy na Atlantyku i wskazówkami co do umiejscowienia bazy <<211>>. Klucz do
może i złudnej ale i tak - szansie powrotu ludzkości na powierzchnię, kupiliśmy za pięć skrzynek
amunicji i tubkę pasty do zębów.
Ci co znaleźli, bez znajomości historii i języka, nie mogli dokumentów zrozumieć. Przestudiowawszy
ich i dowiedziawszy się o ocalałym statku z napędem atomowym nasze kierownictwo postanowiło
nawiązać łączność z obozem i zorganizować ekspedycję.
- A na chuj wam ta książka ?! - potrząsnął poniesionym z podłogi « Mein kampf » zaskoczony Taras.
Mark wzruszył ramionami:
- Była razem z pozostałą dokumentacją.
- Dobra, pies z wami tańcował - machnąwszy ręką pierwszy oficer obrócił się do podnoszącego się Azatu
- możemy płynąć dalej?
- Możemy – potwierdził Azat skinienim.
- A z tobą jeszcze nie skończyłem - Azat ponuro kiwnął na Wasila
- Aż tak cie wystraszyłem? - z trudem odpowiedział tamten..
- Ochłoń! - Taras położył rękę na ramię idącego naprzód chłopaka - nie teraz.
- No i już – uśmiechnął się do zapłakanej dziewczyny Chlebek skończywszy zaopatrywać ranę - Zwykłe
zadrapanie, do wesela się zagoi. Oczywiście jeżeli znowu nie uciekniesz.
Choć po policzkach jeszcze leciały jej łzy, Lera starała się uśmiechać. Przepłoszona strzałami i rwetesem
Czuczundra, włożyła nos w drzwi i zobaczywszy że sytuacja się uspokoiła, spokojnie wlazła w drżącą
dłoń dziewczyny i zwinęła się tam w kłębek.
* * *
Mimo wybuchu na pokładzie, łódź trzymała kurs idąc wzdłuż afrykańskiego wybrzeża. Straty
spowodowane wybuchem, na pierwszy rzut oka wydawały się nieznaczne. Oczywiście jeżeli nie
uwzględniając tego, co mechanik Kołotozow i dwóch inżynierów opisywali sobie w niezrozumiałym dla
postronnych języku.
Pewnego razu Lera, zaszła do maszynowni żeby zawołać mechaników na obiad i ze zdziwieniem
utkwiła wzrok w kwadratowym akwarium, w którym bez pośpiechu pływały różnokolorowe rybki.
- Uh. Czego straszysz! - z ulgą wypuścił powietrze Kołotozow - już myślałem że to któryś ze starszych,
chodź , coś ci pokażę.
- Jej, jakie to ładne – podchodząc bliżej dziewczyna ze zdziwieniem zauważyła, że akwarium jest płaskie
– ej , ale to sztuczne jest?
- No sztuczne ale ładne. To urządzenie nazywa się not-buk albo komputer po waszemu - nie bez dumy
wyjaśnił Wadik - najprawdziwszy, znalazłem go w jednej z kabin. Był ukryty pod łóżkiem. Tylko
starszym nie mów, bo zabiorą. Znasz ich, boją się że od razu wszystko zniszczymy. A my się musimy
uczyć. Oczywiście – wiele z tego nie rozumiem, ale podręczniki są pod ręką, i myślę że z czasem
zrozumiemy. Patrz! Gry znalazłem!
Lera cofnęła palec, którym chciała dotknąć płynącą po ekranie rybkę, kiedy mechanik ręką przesunął po
stole jakiś okrągły przedmiot płynące rybki zamieniły się w idylliczny polny pejzaż z słonecznikami. Od
nagłej jaskrawości kolorów dziewczynę zaczęło szczypać w oczach.
Lera kilka razy widziała komputer w bunkrze ale do niego dopuszczali tylko wybranych. I ten komputer
był duży, zajmował cały stół. A ten był niewiele większy od książeczki z bajkami którą czytała w
dzieciństwie.
- To « saper » i « dureń » … -wyliczał, niezwykłe nazwy Kołotozow - a to « ma-dżo-ng », nie znasz?
Lera pokiwała głową nie odrywając zachwyconego wzroku od pejzażu na ekranie, jakby patrzała przez
nagle otworzone okno w daleki świat który zastygł na chwilę na obrazie.
46 z 207
- A to mi się podoba najbardziej – opowiadał dalej Kołotozow, dalej manipulując przedmiotem na którym
było kilka stukających guzików. Pasjans Karty tylko inne jak prawdziwe. Trzeba je po starszeństwie
ułożyć tak żeby cztery linie wyszyły. Bardzo uspokaja, ale i wciąga zarazem.
- A dlaczego „pasjans”?
- Diabeł jeden wie - wzruszył ramionami chłopak – jeżeli obiecasz że nikomu nie powiesz – możesz grać
ze mną – chcesz?
- Jasne że chcę – odpowiedziała dziewczyna – będę milczeć jak grób. A jak myślisz, jest tu więcej
obrazków?
- Nie wiem, trzeba poszukać – nie szukałem specjalnie – najpierw chciałem się zorientować jak to działa.
Od tej pory, Lera często, skończywszy swoje obowiązki biegła do Paszteta i Dorsza i przez kilka godzin
wsiąkała w niezbadany świat elektronicznych cudów. Szybko oswoiła się z myszką ( (biorąc ze sobą
Czuczundrę, za każdym razem uśmiechała się widząc podobieństwo między nimi) i kła-wi-a-tu-rą. Z
czasem, zaczęła nawet nieśmiał pomagać uzbrojonemu w podręczniki Kołotozowowi orientować się w
zmyślnych łamigłówkach programowania.
Pewnego razu Lera niespodziewanie znalazła ogromny zbiór obrazków, przedstawiających jaskrawe
miasta i ulice, doliny i zielone łąki, nie zdeformowane przez radiacje piękne motyle, pękate trzmiele i
zwykłe twarze najróżniejszych ludzi. Obrazów świata, którego już nie ma. Długo i wnikliwie wpatrując
się w każdy obrazek, spacerowała po uliczkach nieznanych miast albo chodziłą po łące wśród
krwawoczerwonych pączków kwiatów, jaskrawym przykryciem koronujących bezkresne pola … i z
rzadka po kryjomu płakała.
Dlaczego? W jakim celu? Ile potrzeba było złości i zimnej krwi, żeby na zawsze zniszczyć taki
niewypowiedzianie piękny i dobry świat? Ale pytać już było nie z kogo. Sprawa załatwiona, jakby na
piękny akwarelowy malunek, ktoś chlusnął kubłem szarej farby. Można się było tylko z tym pogodzić.
Ale godzić się nie chciała. Do zgrzytu zębów, do bólu w skroniach …
Lepiej gdyby w ogóle, nigdy nie widziała całego tego utraconego piękna.
Po niefortunnej próbie samobójstwa w cieśninie, Łobaczow prawie nie pokazywał się na mostku, i
dowództwo statkiem czasowo przejął Taras.
Bułka drugi dzień siedział w areszcie zadowalając się przydziałowym posiłkiem, który przynosili mu z
niechęcią Trzask albo Pasztet. Jedynie Lera z Czuczundrą na rękach, odwiedzała myśliwego, żeby
podzielić się skąpymi nowościami i dowiedzieć się o jego stan.
- U mnie wszystko w porządku - z przyzwyczajenia odpowiadał się zza drzwi wuj Misza – wyspałem się
już za wszystkie czasy.
- A musiałeś to wszystko wysadzać ? - któryś
- Morały przyszłaś prawić - z męką w głosie mruknął Bułka. - mówię przecie, jak lepiej chciałem!
- A nie można było wszystkiego spokojnie kapitanowi opowiedzieć? - nadal naciskała Lera.
- Kapitanowi? - niewidoczny Bułka uśmiechnął się – on już całkiem ogłupiał.!
- Po prostu źle mu samemu ze sobą - niepewnie wstawiła się za Łobaczowem dziewczyna.
- Tak bardzo, że chciał sobie w łeb palnąć.
Milcząc wzruszyła ramionami.
- Jak ręka?
- Swędzi - dziewczyna skrzywiła się i poskrobała paznokciami po mocno obandażowanym ramieniu –
żeby tylko blizna nie została.
- Znaczy że się goi. A blizny tylko ozdabiają żołnierza.
- Ale ja jestem dziewczyną! - przypomniała opiekunowi Lera.
- Która chętnie poluje na mutanty - tonem pouczenia poprawił Bułka, i bez namysłu zaproponował – w
ostateczności w tym miejscu tatuaż sobie zrobisz.
- Co wy jeszcze wymyślicie – Lera wykręciła głowę spoglądając na ramię – nie, to już lepiej niech będzie
blizna.
- Czuczundra z tobą? - niespodziewanie zapytał Bułka.
- Tak, a dlaczego pytacie? - Lera sprawdziła siedzącą na ramieniu mysz.
- Jest przynajmniej ktoś, kto się tobą zajmie póki ja tu siedzę.
- Szybko was wypuszczą – z nadmierną pewnością siebie odpowiedziała dziewczyna.
47 z 207
- Myślże dziecko rozsądnie! Dobrze że za burtę do rekinów, czy co tam teraz pływa, nie posłali..
- Lerka! - zza rogu korytarza wysunęła się nosata fizjonomia Paszteta - Sto utrapień z tą dziewczyną!
Pół kambuza mokre, mało nosa sobie nie rozkwasiłem! Chodźże robotę skończyć, jeszcze posiłek trzeba
przygotować.
- Zaraz dokończę! - odkrzyknęła dziewczyna – no Wujku Miszo, pora na mnie.
- Bywaj, - smętnie mruknął z kabiny Bułka.
* * *
« 6 października 2033 roku.
Płyniemy dalej wyznaczonym kursem. Po nieudanej dywersji, w wykonaniu jednego z członków załogi,
okręt jak dawniej słucha się steru. Widocznych uszkodzeń nie ma. Przynajmniej na razie.
Niespodziewana potyczka z kaliningradzką …a dokładniej, polską brygadą odkryła pewne sprawy. Są
poszkodowani po obu stronach, ale ofiar śmiertelnych. Coraz trudniej ufać i swoim i obcym, a jesteśmy
dopiero w połowie drogi.
Po incydencie w kanale La Manche, kapitan trzecią dobę nie opuszcza kabiny. Jedzenia nie odmawia.
Obserwując go lekarze, zachodzi podejrzenie kolejnych ataków depresji które mogą przerodzić się w
próby samobójcze.
Dowództwo statkiem czasowo wziął na siebie starszy pomocnik Taras Łapszow. Wykonywanie zadania
trwa … »
-wybaczcie …
* * *
- Co u ciebie? - siedzący w swojej kabinie pierwszy oficer oderwał się od dziennika okrętowe i ponuro
spojrzał na przybyłego mechanika - zorientowaliście się?
- Częściowo - niepewnie mruknął Wadim.
- I jak?
- Uszkodzony system zanurzanie – niepewnym głosem powiedział Kołotozow – i system nawigacyjny nie
do końca sprawny.
- Dla bezpieczeństwa pójdziemy przy brzegu – wymyślił rozwiązanie Taras – okręt bardzo niestabilny na
powierzchni, hydrodynamika nie ta.
- Potrzeba czasu na naprawy - zaniepokojony chłopak ciężko oddychał.
- Ile?
- Dokładnie powiedzieć nie mogę. To wszystko ma sterowanie komputerem. Pietrucha na dokumentacji
już oczy prawie wypatrzył.
- Nie spowalniajcie pracy - pod dłonią pierwszyego oficera zaszeleściły ledwo odrośnięte włosy -
dobrze …
Dopowiedzieć nie zdążył ponieważ korpusem łodzi wstrząsnęło nagle potężne uderzenie.
Siadłszy na siedzeniu, z którego go zrzuciło Taras wcisnął guzik łączności wewnętrznej.
- Mówi Łapszow. Co tam u was się cholera dzieje?
Wpadliśmy na mieliznę!!! - doszedł z głośnika zaniepokojony młody głos.
- Jak ją kur...mogliście przeoczyć ?
- Po wybuchu, część systemów, w tym sonar nie działają poprawnie
- No, Bułka … - pokiwał głową Taras – ciąg wsteczny dawać!
- Ja, właściwie z tym właśnie przyszedłem – Wadim oblizał zaschnięte wargi i wbił ostatni gwóźdź w
pokrywę trumny, na dnie której spoczywały resztki opanowania pierwszy oficera – nie możemy włączyć
wstecznego ciągu.
Zaatakowany przez kolejne przeciwności i przygnieciony poczuciem własnej bezsilności, Łapszow
wrzasnął i z całej siły trzasnął włochatą pięścią w przynisk na panelu sterowania.
Rzucał mięsem Taras kwieciście, ze smakiem, z natchnieniem, wyrzucając z siebie takie wytworne
słowotwory i konstrukcje, że było jasne - wielkiego i rzeczywiście potężnego języka rosyjskiego nie mógł
zniszczyć nawet wszechpochłaniająca pożoga wojny jądrowej.
Ustawiona na pokładzie załoga, mrużąca oczy, od nadlatującego gorącego tropikalnego wiatru
48 z 207
wszystkimi oczami wpatrywała się w spacerującego wte i nazad dowódcę. Na twarzy Sawieliewa, który
fachowo oceniał zdolności lingwistyczne pierwszego oficera, rozkwitał uśmiech zachwytu.
- Po pierwsze, nakazuję usunąć wszystkie uszkodzenia, w jak najkrótszym czasie – pierwszy sprecyzował
w końcu swoje żądania, cywilizowanym językiem – czym chcecie i jak chcecie, byle szybko.
- Postaramy się - pociągnął nosem Kołotozow, którego po kwiecistej przemowie nadal piekły uszy.
- Nie « postaramy się » lecz « Tak jest, towarzyszu kapitanie! ».
- Tak jest, towarzyszu kapitanie!
- Dobrze.
- Można zadać pytanie? - wystąpił Boris Ignatjewicz.
- Możesz Boria, co potrzeba – Taraz zmęczonym ruchem splótł ręce.
- Ja w sumie to znów o jednym – kuk rzucił spojrzenie na brzeg – jeśli i tak stoimy, to jest to ostatni
postój, przed skokiem przez Atlantyk.
- I?
- Naprawą zajmie się tylko kilku ludzi, więc może kilku innych można by wyprawić na brzeg - żeby
spróbować jakiś zdobyć jakiś prowiant?
Zwęszywszy ciemne chmury na obliczu pierwszego, Dorsz i Pasztet z przestrachem spojrzeli na siebie.
- Zgoda, spróbujcie – spokojnie powiedział Taras - Azat, szykuj broń.
- Tak jest!
- Jakby go kto za język ciągnął! - skrzywił się Dorsz.
- Wszyscy wolni - skończył zebranie Taras.
Członkowie drużyny jeden za drugim znikali za lukiem na mostku, patrząc na otulony przez mgiełkę
nieznany afrykański brzeg. Niespodziewanie z niskich chmur na mokry pokład sfrunął ptak z jaskrawym
upierzeniem, i wylądowawszy pomaszerowała po pokładzie, z powagą przekrzywiając łeb z długim
dziobem.
Pierwszy oficer w zamyśleniu patrzył na ruchy pokrytego jaskrawym upierzeniem ptaka.. Ten otworzył
dziób, i wydawszy głośny skrzypiący dźwięk ozdobił pokład « Groźnego » białymi kleksami. A potem
wygiął szyję i podrapał w czubek głowy.
- Ahmet! - nie zatrzymując się Taras, zawołał Azata który jeszcze nie zdążył zejść pod pokład.
- Jestem!
- Pójdę z wami, i jeszcze... - Pierwszy chwilę się wahał, ale jednak zdecydował – ochotnika-sabotażystę
wypuść. Bez sensu żeby na celi gacie gniótł. Z niego jest profesjonalny myśliwy, a na obcej ziemi lepiej
samemu zjadać, niż być zjadanym...
* * *
- Już? - Bułka skończył sznurować plecak z ekwipunkiem myśliwskim i spojrzał na podchodzącą do
namiotu dziewczynę – szybko ci poszło. O niczym nie zapomniałaś? Broń, przynęty?
- Jestem gotowa - wypaliła Lera starając nie pokazać że czuje się chora.
Zorientowawszy się że zabierają ją ze sobą, dziewczyna ubierała się i chowała po kieszeniach zrobione
w kambuzie przynęty z taką szybkością, jak zakochana, spóźniająca się na spotkanie. Usadowiona na
łóżka mysz z zainteresowaniem obserwowała krzątaninę dziewczyny. Znowu na wyprawę z wujem
Miszą, którego wreszcie wypuścili! I to nie gdzieś, a na nową niezbadaną ziemię!
Af-ri-ka!
Serce dosłownie śpiewało z radości. Gdyby widziały ją teraz dziewuchy z plantacji grzybowej!
Popękałyby z zazdrości.
- A po co opaska? - Lera wskazała na czarną szmatkę, zasłaniającą jedno oko myśliwego – nigdy
przedtem nie zasłanialiście swojej blizny.
- Dlatego, że teraz jestem piratem - stwierdził z zadowoleniem - wiesz kto to taki?
- Wuj Taras mówił, że to morscy rozbójnicy - kiwnęła dziewczyna i z niepokojem spytała: - ale my
przecież na nikogo nie mamy zamiaru napadać?
- Nie mamy. Po prostu my teraz na morzu, bez zobowiązań i przepisów prawa, a to znaczy - piraci! Sami
sobie gospodarze - wyjaśnił Bułkę i upił z butelki.
Takiego energicznego wuja Miszy, Lera jeszcze nigdy nie widziała. Spojrzawszy w jej świecące się
49 z 207
radością oczy, stary myśliwy chrząknął:
- Sidaj.
Lera posłusznie opadła na podłogę obok Bułki, kuląc pod sobą nogi.
-Czuczundre ze sobą bierzesz? - myśliwy wskazał na usadowioną na ramieniu dziewczyny mysz – nie
boisz się że ci zwieje?
- Ona też jest ciekawa - Lera z uśmiechem popatrzyła na zwierzątko, które otwarcie nie miało zamiaru
puszczania dziewczyny samodzielnie w niebezpieczną przygodę – poza tym sami mówiliście że ona na
radiację odporna. Nie pamiętacie?
- Twoja wola. Ważne żeby nie przeszkadzała- Bułka wzruszył ramionami i spoważniał – teraz uważaj. W
tym wypadzie nie ma żadnej rozrywki. To nie strzelanie do burianek.
- Burienki to pierdółki - zgodziła się dziewczyna – mało to ich ubiłam. Wiecie że ja od dawna gotowa...
- Stop! - patrząc na pewną siebie dziewczynę, Bułka spochmurniał – diabli wiedzą co i jak tu żyje i
poluje. Miejsce nieprzewidywalne, zachowuj się jak każę, rób co powiem, i pod żadnym – słyszysz? -
pozorem – nie oddalaj się .
Lera kiwnęła z całej siły głową starając się, żeby kąciki warg nie pełzły w górę.
- Diabła tam, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spojrzawszy w szmaragd oczy Lery, myśliwy prychnął –
dobra, leć na pokład. Ja tu skończę i idę za tobą.
- Dobrze - dziewczyna wstała i po chwili zniknęła za postawionymi jedna na drugiej, skrzypiącymi
skrzynkami.
«Może, mimo wszystko, nie zabierać jej z sobą? Narozrabia jeszcze z nieostrożności … » chociaż w
głębi duszy Bułka doskonale rozumiał, że bez młodej pomocnicy ozdobiony przez bliznę i potargany
przez życie facet w obecnych warunkach stanowi tylko połowę myśliwego.
- Nie chodźcie dzieci - czarnym paznokciem Bułka w zamyśleniu przeciągnął po kutym ostrzu
desantowego noża, w którym mignęła jego odbita w stali twarz – po Afrykce spacerować …
Włożywszy broń do pochwy, zarzucił plecak na ramię, i zdmuchnął wiszącą nad namiotem latarnię.
Rozdział 7
DUCHY LASU
Na początku, łodzie płynęły ostrożnie jedna za drugą. Lera z całej siły wpatrywała się przez porysowne
szkiełka namordnika w ląd wyłaniający się powoli z porannej mgiełki. Co ich czeka na tej nieznanej
ziemie? Jakie zwierzęta i ludzie ją zaludniają? I czy jest tu w ogóle jakieś życie, oprócz powoli
zbliżających się wysokich drzew, których pozawijane koronami wznoszą się nad mlecznym oparem,
jakby głowy wielkich wspaniałych zwierząt pasących się we mgle. Jakby w odpowiedź na jej myśli, z
liści w powietrze zerwało się przez coś zaniepokojone stadko ptaków o jaskrawym upierzeniu.
- Afryka. Af-ri-ka - dziewczyna szeptem obracała na języku tajemniczą nazwa, usłyszaną od Bułki.
- Chłopaki, to wszystko mi się nie podoba -- mruknął siedzący w idącej kilwaterem łodzi, Pasztet. - pchać
się bez zwiadu nie wiadomo gdzie. Dlaczego nie można po prostu z łodzi sieci zarzucić? A nuż byśmy coś
wyłowili.
- O czym ty gadasz? Już nie pamiętasz jak mi za twoje wyczyny po łbie nastukali? - O mało co przez
ciebie - mnie by do końca życia do kuchni nie puścili. A dla mnie to hańba - sztuka kulinarna u nas
sprawa rodzinna, rozumiesz, koleś?
- Ja ci nowe splotłem – po krótkiej przerwie, niechętnie dokończył Pasztet.
- Sieci? Z czego! - ze zdziwieniem zaryczał w filtry Trzask.
- Z żył burienek, kolego. Sieć wyszła prima sort.
- I jak, trzyma? - zapytał zdziwiony Trzask.
- Jeszcze jak! - z nutką dumy odezwał się jego kolega. - trzy razy sprawdzałem.
- A mnie czemu nie zabrałeś? - z obrazą mruknął grubas.
- Bo to prezent miał być - wstydliwie odezwał się ten. - na twoje urodziny, koleś.
- A to za miesiąc!
- No niestety tak wyszło. Nie będzie niespodzianki
50 z 207
- Niespodzianka nie niespodzianka, a mi wszystko jedno dobry z ciebie kumpel Jak wrócimy, koniecznie
razem wypróbowujemy - Trzask spojrzał na zbliżającą się ziemię - nie pękaj. Wpadamy i wypadamy, po
mięsko i z powrotem.
- Mięsko jeszcze znaleźć trzeba! - nie spuszczając oka z obcego brzegu, z niepokojem wygłosił Pasztet. -
i zdobyć. Wiesz, co Ptaszek o obcych ziemiach mówił?
Z tymi słowami kucharz wyjął z kieszeni bluzy zgnieciony zeszyt i zaszeleścił stronami.
- A ty co, zapisywałeś te brednie? - skrzywił się pod maską przeciwgazową wiosłujący Dorsz.
- A jak. To Boży człowiek, jego ustami Pan przemawia - odpowiedział oglądając zeszyt Pasztet.
- W mordę, koleś! Źle z tobą jak w takie brednie wierzysz! - wywrócił oczy grubas.
-No to słuchaj - zignorowawszy świętokradczą replikę, Pasztet znalazł potrzebną stronę i, nadawszy
głosowi uroczysty charakter, odczytał: - « i niech nie stanę na ziemiach nieznanych i niezbadanych, gdyż
nogi w wędrówkach pokryłem złem i grzechem … »
- Koleś, ty jeszcze Holendra przypomniałbyś sobie - chrząknął grubas.
O - nie wspominaj go - tu zaś zatrwożył się Pasztet – bo przez siedem lat będzie tylko nieszczęście dla
dna. Nie wiedział, że legenda o ogromnym żelaznym okręcie bez żagli i znaków marynarki na pokładzie,
pojawiła się dziesięć lat po wojnie. A ogromny statek był ulubionym tematem rozmów wszystkich
marynarzy we wszystkich portach świata.
- Lepiej byś wiosłować pomógł, koleś! - wybił kolegę nie wierzący w bajania Dorsz.
- Można by pomyśleć że ty to taki święty człowiek....
- Nie kradłem - wzruszył ramionami wiosłujący grubas. - no, było parę razy z przyczyn technicznych.
- No właśni - tonem pouczenia powiedział Pasztet - wszyscy tak myślimy, a potem...
- Dajcie spokój -uśmiechnął się Dorsz - to było dwadzieścia lat temu.
- Nie wolno nam tam -Pasztet odwrócił się od wioślarza, znowu spojrzawszy na zbliżający się brzeg
-Dupą czuję.
Dziób pierwszej łodzi z chrzęstem zakopał się w przybrzeżnym piasku i członkowie niedużego oddziału
zaczęli zeskakiwać w wodę, odciągając stateczek dalej od pieniących się fal.
- Nikt się nie stracił? - Taras obejrzał i przeliczył stojącą ba brzegu drużynę – no to naprzód. Szyk zwarty.
Rozglądający się, ludzie bez pośpiechu pomaszerowali w stronę lasu przesłoniętego pasem mgły.
Wszyscy byli skupieni i prawie nie rozmawiali. Dobrze ekwipowani i uzbrojeni członkowie oddziału w
każdej chwili byli przygotowani na walkę z nieznanym niebezpieczeństwem.
Ale najbardziej Lera poraziła powierzchowność Azata. Na jego rosłą sylwetkę był nałożony niezwykły
stalowy strój składający się z masywnych segmentów, połączonych elastycznie na zgięciach. Każdemu
ruchowi towarzyszyło ciche brzęczenie. Rękami w masywnych rękawicach, żołnierz ściskał osobliwą
broń.
- Podoba ci się ? -spytał Azat, wychwyciwszy zainteresowane spojrzenie dziewczyny.
Od łożyska broni ciągnął się metalowy giętki rękawa którego drugi koniec siedział w magazynie
amunicyjnym umieszczonym w plecaku. W rękawie widać było taśmę nabojową, w której siedziały
patrony dużego kalibru, grube jak dwa place Lery naraz.
-Co to takiego?
- « GSZG- 7,62 » - stwierdził nie bez dumy w głosie mężczyzna. I poruszył płynnie metalowym blokiem
z którego wystawał pęk czterech luf – działo z którym można wybrać się i do samego diabła na rogi
-A po co tyle luf ? - zrównawszy się z Azatem, Lera wychwyciła zaniepokojone spojrzenie Bułki który
stracił ją z oczu. Ale kiedy dostrzegł że idzie w środku oddziału, uspokoił się i skierował wzrok na las.
- Przy tylu lufach, będzie problem z przeładowaniem – dodała.
-Właśnie na odwrót, cztery lufy zapewniają dużą szybkostrzelność, pięć do sześciu tysięcy strzałów na
minutę.
-Żartujesz?! - podejrzliwie zapytała dziewczyna, gdyby nie miała maski, Azat mógłby zobaczyć jak jej
oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia - skąd go wytrzasnąłeś?
- Leżał i kurzył się w zbrojowni na okręcie- rzucił niedbale
- Z ikrą maszynka.
- Jeszcze jej w akcji nie widziałaś - -Azat był otwarcie zadowolony z uwagi dziewczyny -to karabin
20 Czyli po naszemu – wszędzie nawet na koniec świata.
51 z 207
maszynowy dla helikoptera « Mi- 24 ». Zdjęliśmy go z helikoptera jak rok temu przeszukiwaliśmy
lotnisko.
-Widziałeś prawdziwy helikopter? - jęknęła z zazdrości Lera przypomniawszy sobie obrazki z
wielołopatowymi olbrzymami, które pewnego razu pokazywał jej dziadek - a jak taki ciężar uniesiesz?
- W tymi mi EE pomaga.
- Co to takiego « EE »? - spytała dziewczyna, i obejrzawszy sylwetkę Azata, domyśliła się - to, co masz
nałożone?
- Egzoszkielet Eksperymentalny - zaczął chętnie tłumaczyć Azat – rosyjski model prototypowy.
Wszystkiego dwie sztuki wyprodukowali, i robili testy niedaleko Pionierska. Ten był pierwszym
modelem ze zintegrowanym rektorem. Z niego też i karabin ciągnie zasilanie.
- A do czego on potrzebny?
- Wzmacnia mięśnie, pomagając nieść przedmioty, których zwyczajny człowiek średniej postury nawet
by nie ruszył. Sam karabin waży dwadzieścia kilo - Azat poklepał ręką w rękawiczce po oksydowanej
lufie karabinu maszynowego - utrzymać ją w czasie strzelania nie każdy daje radę, a teraz nie można aż
tak ryzykować. Ten pojemnik z taśmą na plecach, waży setkę.
-Sto dwadzieścia … szaleństwo! - z szacunkiem oszacowała uzbrojenie Lera. - i co czujesz?
-Jakbym z plecaczkiem do szkoły tuptał – z uśmiechem powiedział Azat.
Tymczasem pogoda się wyraźnie psuła. Oddział doszedł do brzegu lasu, i idący z przodu Taras podniósł
rękę robiąc znak „zatrzymać się”.
-No, i jak?
-Na razie czysto – wzruszył ramionami Bułka.
- U mnie też -odezwał się z tyłu Azat.
- Jednego nie rozumiem – myśliwy oberzucił spojrzeniem wznoszący się nad nimi las – to przecież,
zachodnie wybrzeże, skąd tu tyle roślinności.
- Wyrosłą, Wujku Miszo - uśmiechnął się z tyłu Sawieljew.
- Tak szybko ?
- Tło normalne - -wychwyciwszy spojrzenie Pierwszego, Mark spojrzał na strzałkę dozymetru w swoich
rękach - maski można zdjąć.
-Nie śpieszcie się - sapnął w filtry maski przeciwgazowej Bułka - trzeba się najpierw zorientować. To
nie przeganianie burianek w Pioniersku.
-Wilgotność tu wysoka do bólu - spróbował zaoponować Sawieljew, trzymający na ramieniu karabin –
filtry zapchamy w try miga.
- Nie bój nic - uspokoił go Bułka.
- Dobra, Misza - zwrócił się do niego Taras - Kłopotów już narobiłeś, ale skoro z ciebie myśliwy to
wykaż się teraz.
- Cykasz się iść z przodu? - dobrodusznie dogryzł Pierwszemu Bułka i obejrzał nieduży oddział, zbity w
grupę na krawędzi lasu. Nad głowami wznosiła się potężna figura Azata w egzoszkielecie
- Ile potrzebujemy?
- Boris Ignatjewicz prosił żeby upolować ile tylko się ta - Trzask przecisnął się do przodu – idealnie
byłoby ze dwie trzy tony mięsa.
- No,ale u was apetyty! - prychnął Jerzy.
-Droga dalega – wzruszył ramionami Pasztet – a możliwe że więcej nie zapolujemy. Ale jak chcecie to
możecie nie żreć całą drogę.
- Ile to czasu zajmie? Wygląda na to że zdobycz przyjdzie na własnych grzbietach dotaszczyć.
- Powiedzieli na łodzi żeby się nie śpieszyć – na razie łodzi nie zreperują i i tak dalej nie popłyniemy.
- Nie bój nic – uśmiechnął się Taras – może się nie naderwiemy.
- A amunicji nam starczy, żeby taką rzeźnię tu urządzić – prychnął z uśmiechem Bułka – dobra, idziemy,
dżungla wzywa!
- Dżungla -powtórzyła Lera nowe słowo wchodząc w zaroślach w ślad za opiekunem i ramieniem
odsuwając mięsisty zielony liść. Na jej buty z cichym pacnięciem, spadły z liści duże połyskujące krople
rosy.
Okrutny tropikalny upał zwalił się na nieprzygotowanych, ubranych w mundury i kombinezony
52 z 207
antyradiacyjne ludzi z taką siłą, że Lera miał uczucie jakby z dworu weszła do nagrzanej sauny. Mimo
na zapewnienia Marka o nieobecności radiacji, nie spieszyli się ze zdejmowaniem masek, obawiając się
niespodzianek nieznanej ziemi. Ale po kilku minutach, nawet stary myśliwy który ze spokojem znosił pot
zalewający go pod gumową maską, musiał przyznać że takiej męki nikt nie zniesie.
Dając przykład, Bułka pierwszy pozbył się maski przeciwgazowej. Zaraz za nim pozostali członkowie
oddziału zrzucali namordniki z szaloną ulgą na twarzy. Jak tylko Lera pozbyła się maski, w jej nozdrza i
uszy uderzyła taka feeria wszelki zapachów i dźwięków że aż zakręciło się jej w głowie.
W przeciwieństwie do wyjałowionych przez radiację, przestworów rosyjskich pustkowi, tutaj wokół
ludzi skrzeczał, terkotał i oddychał gęsty nieznany świat. Ze wszystkich stron z ziemi wystawały wysokie
mięsiste liście. W wilgotnej darni coś przemykało. Zwisały linopodobne liany, a od łączek pełnych
różnobarwnych kwiatów, bił taki zachwycający zapach że Lerze nagle zachciało się rozciągnąć na ziemi i
po prostu leżeć, leżeć, każdą cząsteczką swojego ciała wchłaniając szczodrze darowane przez przyrodę
nowe wrażenia. « Czy to oznacza że na świecie mimo wojny, pozostały jakieś nie zniszczone i nie
skażone radiacja miejsca » -przyszło jej na myśl.
-Tylko popatrzcie na to! - głośno wypuścił powietrze Sawieljew, dzielący myśli dziewczyny - jaki klimat
- ja takiej wilgotności jak żyję nie widział. A ja akurat aparatu nie mam!
Lera zadarła głowę patrząc na potężne, pnie które jak kolumny , podpierały rozciągające się wysoko-
wysoko korony drzew. W niektórych miejscach, przez przerwy między liśćmi przeświecały białe sztychy
słońca, próbując dosięgnąć ziemi.
- Jak na obrazku!
Od obfitości pstrzącej się wszędzie zieleni dziewczynę zaczęło szczypać w oczach, i zmrużyła je
przypomniawszy sobie podarowaną kiedyś przez dziadka stareńką kartkę pocztową z pejzażem
nieznanego kraju. Nawet siedząca na ramieniu Lera mysz przestała się wiercić.
Ale Bułka nie podzielał entuzjazmu towarzyszy.
- Czego gęby rozdziawili!? Pora iść! - mruknął poprawiając karabin na ramieniu.
- Jak macie zamiar polować? - Sawieliewa oderwał Bułkę od uważnego studiowania dżungli - i przede
wszystkim, na kogo?
- Co pierwsze pod lufę najdzie. A jak nie przestaniecie tak kłapać dziobami z zachwytu, to w końcu
zaczną polować na nas. Lerka, idziemy! - rzucił Bułka i, sięgnąwszy po maczetę zaczął wyrąbywać drogę
przez zarośla.
Przez pewien czas oddział milcząc posuwał się naprzód. Lera z zainteresowaniem obserwowała Bułkę,
który to szedł naprzód, to zawracał, pozostawał w tyle albo w ogóle znikał w bocznych krzakach - stary
myśliwy badał nieznana okolicę.. Wreszcie, po następnym zniknięciu, niespodziewanie pojawiwszy się
całkowicie z innej strony oddziału, Bułka zrobił znak „zatrzymać się”.
- Pierwszy kandydat – godzina jedenasta, dystans dwadzieścia metrów – zameldował ocierając pot z
czoła.
Lera była obeznana z terminologią i z ciekawością spojrzała w podanym kierunku.
- A to tam jest? -żywo zainteresowali się Pasztet i Dorsz.
- Nie wiem – Bułka ściągnął karabin - ale na moje oko tona, może półtorej.
- Jakie tło? - zwrócił uwagę Mark.
- Może być.
- No dobra! - zaaprobowali kucharze - pokazuj.
- Tylko cicho, jeszcze spłoszycie - nakazał Taras odbezpieczając broń.
Rzeczywiście, widoczne zza liście stworzenie było imponujących rozmiarów. Z rzadka porykujący
stwór, stał do myśliwych zadem i określić dokładnie jego wielkości się nie dało. Ogon o średnicy ludzkiej
nogi, leniwie spędzał z pokrytych twardym pancerzem boków, chmary dokuczliwych owadów.
- To słoń! - pewnie oświadczył Sawieljew kiedy oddział wydostał się na niedużą polanę i o nogi idących
zaszeleściły pędy wysokiej trawy.
- Słoń trąbi, dokładnie wiem - miał wątpliwości Azat - a ta sztuka raczej ryczy. Przysłuchajcie się.
- A jeżeli to drapieżnik? - wtrącił się w spór Jerzy - i my naszymi strzałami tylko go rozdrażnimy? Na
moje oko to on ma pancerz na dupie!
-To słoń jest! Mówię wam! - nie odwracając się z od łażącego w zaroślach nieznanego zwierzęcia
53 z 207
Sawieljew pociągnął kolegę za dłoń, ściskającą rękojeść karabinu maszynowego - strzelaj! Jerzy wal, z
karabinów i automatów powinniśmy dać mu radę.
- Hej, panowie, jaki karabin? Co wy? Kto potem będzie kule z mięsa wydłubywać?! - zaprotestował
znajdujący się obok Dorsz.
- Co powiesz, Bułka?
- Zrobimy to spokojnie i bez hałasu – przerwał spór Bułka, układając się na ziemi i ustawiając karabin –
zaraz tutaj bydle kopyta wyciągnie.
-Eee, kolego! Kopyta nam nie potrzebne – zaniepokoił się Trzask który nie do końca zrozumiał - ich
nawet zamarynować się nie da.
-Nie bój nic – Bułka przycisnął twarz do celownika – będzie zrobione jak należy.
Ciszę dżungli dźwięcznie rozerwał głośny strzał, odbijający się echem od zwieszonych nad głowami liści.
Na okrytym pancerzem grzbiecie zwierzęcia, wzbiła się fontanna iskier od rykoszetującej kuli.
Stwór nie obracając się, zakręcił głową i groźnie zaryczał. Masywny ogon zaczął szybciej bić po bokach.
- Żeby cię! - ścisnąwszy z napięcia zęby, wycedził Bułka, i wycelowawszy w kłąb znów nacisnął na
spust.
Tym razem zwierze bezbłędnie ustaliło kierunek ataku, i wydawszy przeraźliwy ryk rzuciło się przez
gęstwinę w stronę jego sprawcy .
Dżungla przy wtórze trzasków i skrzypienia, eksplodowała kawałami rudej kory i grudkami
rozrywanych mięsistych liści. W nozdrza myśliwych uderzył ostry zapach żywicy. W tej samej chwili
zwierze wpadło na polanę i można je było w końcu zobaczyć w całej okazałości. Ogromne, opierające
się na czterech krótkich nogach ciało, zakute w mocny kościany pancerz, wieńczyła wyciągnięta głowa z
kusymi uszami, ozdobiona dwoma kłami, umieszczonymi jeden za drugim w miejscu nosa. Trudne było
uwierzyć, że krótkie kończyny mogły nadać masywnemu tułowiowi taki pęd.
Bułka przymierzył się i strzelił trzeci raz, celując dokładnie między ogromne, nalane złością oczy.
Potworna, drapieżnie wyszczerzona morda szarpnęła w bok, przednie łapy zwierzęcia się ugięły, bydle
runęło na trawę, rozrzucając na wszystkie strony bryły pachnącej ziemi.
-Mocne stworzenie - Bułka w sekundę oderwał oko od celowanika obserwując jak zwierzę podniosło się i
z podwojoną wściekłością znowu pomknęło naprzód.
Lera cofnęła się z przestrachem zauważając dwie nowe emocje na twarzy Bułki. To były zmieszanie i
strach. Nigdy wcześniej takich emocji na jego twarzy nie widziała. Odległość między mutantem a ludźmi
gwałtownie się zmniejszała. Bułka zdążył strzelić jeszcze dwa razy, poparł go bezładny hałas kilku
karabinów automatycznych. Przestawszy cofać się i zastygnąwszy, jak królik pod spojrzeniem węża, Lera
z przerażeniem patrzała na zbliżającego się olbrzyma.
- On nas wszystkich wykończy! - za jej plecami członkowie oddziału w panice szurnęli w różne strony
starając się ukryć się przed niespodziewanym kontratakiem przyrody.
Siedząca na ramieniu Lery, Czuczundra z pisnęła i schowała się do plecaka.
Z- z-z-z-w-i-i-i-i-i!
W pierwszy chwili dziewczyna nie zrozumiała, skąd zaczęło dochodzić niespodziewane cieniutkie
brzęczenie.
Nowe nieszczęście?!
Rozejrzawszy się w poszukiwaniu źródła dźwięku, zobaczyła jak karabin maszynowy w rękach Azata
drgnął, a cztery lufy niezwykłej broni zakręciły się zlewając w jedno czarne migotanie.
W ostatniej chwili, kiedy niepohamowanie ryczącego monstrum dzielił od ludzi tylko kilkadziesiąt
metrów, Azat otworzył ogień. Od sylwetki w egzoszkielecie trysnęła srebrzysta nitka pocisków.
- Strzelaj, strzelaj! - wrzasnął Mark jak stara baba i dał nura w krzaki.
Lerze jeszcze nigdy nie zdarzyło się widzieć takiej potęgi.
-A-a-a! -darł się Azat, nie zdejmując palca z cyngla.
Gwałtownie obracając się cztery lufy lotniczego karabinu maszynowego robiły pięć tysięcy strzałów w
minutę, wypluwając taki gęsty potok ognia, że przyciskająca dłonie do uszu dziewczyna widziała
trajektorię lotu pocisków, wyrywających kawałki ciała z tuszy z biegnącego z naprzeciwka olbrzyma.
Obracając się, Azat utrzymywał zwierze w nawale ognia. Ten ostatni poczuwszy niespodziewane
zagrożenie, spróbował minąć napastnika bokiem. Posyłane z potworną szybkością naboje kalibru « 7.62 »
54 z 207
kosiły krzaki i cieńsze pnie drzew.
W pancerzu na lewym boku, w jednej chwili pojawiała się monstrualna wyorana rana, w której w takt
uderzeń pocisków leciały kawałki mięsa. Lera zrobiła krok w tył, potknęła o korzeń i koziołkując
poleciała na ziemię. Przetoczywszy się na brzuch nieporadnie skuliła się zamknąwszy oczy.
Oto ona, potęga nowego świata! Jeszcze trochę i « słoń » rozdepcze i ją i Bułkę i wszystkich tych,
którzy jeszcze nie zdążył rzucić się w rozsypkę. Jakie to głupie, udać się w niebezpieczną daleką podróż,
i zginąć na jej początku z łap nieznanego stworzenia....
Ocknęła się czując, że ktoś wytrwale szarpie za jej ramię.
Monstrum poradziło sobie ze wszystkimi na polanie i teraz zeżre ją!
Nie odrywając rąk od uszu, i z trudem powstrzymując rwący się z piersi krzyk, powoli odwróciła głowę.
Z góry patrzał na nią, ciężko oddychający Azat, po którego twarzy spływały grube krople potu. Z
zatrzymanych już luf « GSZG » snuły się cienkie stróżki dymu powoli rozlewające się w tropikalnym
powietrzu, jakby wplatały się w nie. Na polanie panowała głucha cisza.
- No już po wszystkim. Wszystko się skończyło - przez niechętnie cichnący dźwięk w uszach, Lera
ledwie usłyszała adresowane do niej słowa - wstawaj.
Pośrodku polany piętrzyła się nieruchoma tusza zwierzęcia, morda którego przeobraziła się w
bezkształtną krwawą breję. Z rozdziawionej paszczy wypadł purpurowo-liliowy język.
- Ja pierdole! Ale bydle! -cicho wypuścił powietrze wstrząśnięty Dorsz, kiedy z otaczających polanę
zarośli zaczęli wychodzić członkowie rozproszonego oddziału, którzy nadal nie mogli uwierzyć że
wszystko się skończyło.
- Co, myśliwy, starzejesz się? - rzucił Taras zrównawszy się z Bułką.
- Spadaj!
Pochylony Azat pomógł dziewczynie wstać, z plecaka wychylił się ciekawski mysi nos.
- No, jednego już mamy - starając się zetrzeć wrażenie swojego niepowodzenia nadmiernie rześko
ogłosił Bułka. - Ładne safari!
- No jeden jest – kiwnął głową Jerzy – ale co to w ogóle za zwierze?
Ostrożnie zbliżywszy się do zakopanej w trawie głową, Lera w odrętwieniu obserwowała jak ogromne
oko zaciąga się bielmem śmierci.
- To jest nosorożec! - domyślił się nagle Marek, studiując zastygniętą w trawie tuszę.
- Patrz jakie poroże - Pasztet szturchnął kolegę łokciem w bok, jednocześnie wskazując na rogi
zwierzęcia – będzie z nich trofeum .
- Widzę, widzę - opędził się od kolegi Trzask – dawaj piłę.
- Jeżeli to nosorożec - świsnął Sawieljew i który już ochłonął, i zgodnie ze swoim zwyczajem zaczął
dociekać – to w takim razie jakich rozmiarów będzie słoń?
Dowiadywać się tego, żaden z członków oddziału nie miał ochot.
- A w ogóle co to za nosorożec ? - dopatrzył się Bułka - w Zachodniej Afryce nosorożców nie było!
Podobny, tak … ale to nie nosorożec to, diabli wiedzą co! Mutant na pewnot. Choć tło tu całkiem
przyzwoite.
- Kaprys przyrody! Ale konstrukt to sobie znalazła … -zawarczał Dorsz.
- Przede wszystkim, teraz znamy jego słabe miejsca - Bułka zaczął metodycznie badać truchło – a to nam
daje przewagę.
W tej samej chwili niedaleko rozległ się jeszcze jeden ryk, przypominający krzyk tyle co ubitego
zwierza. Dżungla rozbrzmiała trzaskiem zgniatanej roślinności. Ludzie skupili się, mocniej ściskając w
rękach broń.
Polowanie się rozpoczęło.
* * *
Do południa, oddział upolował jeszcze trzy dorosłe nosorożce, i dwa młode. Podbudowani przez
pomyślny wynik łowów, myśliwi przenosili trofea na wybrzeże gdzie Dorsz i Pasztet zrobili duże
ognisko i zabrali się do obrabiania zdobyczy.
- Co z tobą ?- zapytał Azat, który mozolnie wyplątywał się ze swojego cud-ubrania, nieopodal miejsca
55 z 207
gdzie Lera bawiła się z myszą.
- Normalnie. A dlaczego pytasz?
- No, bo ten … -zawile wymamrotał Azat, próbując dobrać słowa - ja tu z karabinem maszynowym
poszalałem …
- Ja z wujem Misza na mutanty już osiem lat chodzę - Lera obojętnie uniosła brew, chociaż dzisiejsze
spotkanie z niezwykłym potworem zrobiło na niej silne wrażenie - czemu miało by mnie coś zaskoczyć?
- Nie wiem - kiwnął Azat, opuszczając oczy - no … lecz ten …
Zamilknął oglądając skarpetki swoich sapogow.
- Chcesz o coś spytać? Tylko gadaj prosto z mostu – odpowiedziała nie przestając poruszać palcami które
próbowała złapać mysz. Przed sobą widziała ognisko przy którym z przyzwyczajenia o czymś
dyskutujące Dorsz i Pasztet metodycznie odcinali dwuręczna piłą nogę potwora.
- Ja to … słuchaj - nie podnosząc głowy, Azat stanowczo ścisnął pieści – po prawdzie to nie umiem
gładko mówić. Ty jak rozumiem przed Borowikiem zbiegła?
- O co ci chodzi? - odwróciwszy się od ognia, zdziwiła się dziewczyna.
- Ja się do walki nadaję. Dzisiaj widziałaś..
- No widziałam, i ?
- Tak po prostu. Dobra z ciebie dziewczyna. Może moglibyśmy tak ty i ja.... Ze mną miałabyś bezpiecznie
jak za kamienną ścianą - zaczął zawile przedstawiać swoje uczucia Azat – krótko mówiąc – podobasz mi
się !
Lera zaśmiała się:
- W ten sposób prosisz o rękę?
- Ja uczciwy facet jestem. Nalegać ani siłą próbować nie będę - zobaczywszy jej uśmiech, w mgnieniu
oka spoważniał żołnierz - cokolwiek tylko za twoją zgodą, znaczy. Jak powiesz, tak będzie.
- Ja na okręcie teraz narzeczona godna pozazdroszczenia - mrugnęła dziewczyna - nie boisz się
konkurencji?
- Po prostu pomyśl nad tym, dobrze? -poprosił Azat i podniósł się - a jeżeli kto palcem ruszy - tylko
powiedz.
- Dobrze - Lera pogubiła się nie będąc w ogóle przygotowaną na taką inicjatywę ze strony Azata.
- Pi! - wymagająco pisnęła zapomniana mysz i zatopiona w swoich myślach dziewczyna kontynuowały w
roztargnieniu poruszanie palcami.
Ułożywszy karabin na kolanach Bułka siedział na przybrzeżnym głazie narzutowym i w zamyśleniu
patrzał na bok wznoszącej się nad wodą łodzi
- Z « Groźnego » podali, że do wieczora skończą - powiedział podchodząc Taras.
- Szybciutko
- Czegoś taki ponury? - zainteresował się pierwszy oficer wyjmując z plecaka bańkę i spoglądając na
Paszteta, żwawo pakującego pokrojone na kawałki mięso do przygotowanych zawczasu worków,
jednocześnie odganiając stada much. Siedzący na kopycie nosorożca Trzasku stukał w drewnianą
podkładkę i śliniąc ołówek coś zapisywał w przetłuszczony gospodarski zeszyt – Polowanie poszło
dobrze.
- Jest sprawa - Bułka kiwnięciem podziękował Tarasowi przyjmując od niego bańkę i robiąc solidny łyk.
- Słucham.
- Tu trzeba się pilnować – lufą SWD myśliwy odepchnął na bok przygnieciony do ziemi liść, odsłaniając
wyraźny ślad bosej ludzkiej nogi.
-I co? - nie zrozumiał Taras. - może, kto z naszych na bosaka postanowił pochodzić. Może to Lerka twoja.
- Zrozum te ślady są zupełnie inne. Patrz tutaj - Bułka pochylił się i pokazał na zagłębienia, zostawione
przez palce - Palce nogi człowieka, od kołyski noszącego obuwie, są przyciśnięte do siebie nawzajem. A
te jak widzisz rozczapierzone.
- Noga jak noga.
- To ślad nogi, która nigdy nie nosiła śniegowców - wyprostował się Bułkę i zmrużonymi oczami
obejrzał linię brzegu – i wiele tu takich śladów. Nie jesteśmy sami. Trzeba wzmocnić ochronę.
- Eh, znów ty Misza i te twoje podejrzenia. Załoga się zrelaksowała, polowanie poszło wspaniale, mięso
bez śladu radiacji. Ot, tylko młodziaki mięso przerobią i się zwijamy. A tobie ślady we łbie!
56 z 207
- Naprawdę nie zauważyłeś!? - spode łba spojrzawszy na Tarasa Bułka dokończył – te ślady mają sześć
palców !
Ściągnąwszy ciężkie buty i zwinąwszy nogawkę kombinezonu, Jerzy na bosaka spacerował brzegiem, z
rozkoszą zagłębiając palce w gorącymi piasku. Podszedłszy do wtaczających się na brzeg falom, Polak
dobrał kamyczek i spróbował zrobić « kaczkę ». Nie wyszło. Wydawszy krótki, zagłuszony przez szmer
przyboju « bulk! », kamień poszedł na dno. Nachyliwszy się, żeby podnieść jeszcze jeden kamyk, Jerzy
poczuł gwałtowne kłucie w piętę. Najpierw wydawało mu się że nadepnął na połamaną muszelkę, ale
kiedy cofnął nogę, zauważył że pod warstwą piasku coś się ruszyło.
- Cholerny krab! - cicho zaklął Polak, i usadowiwszy się na piasku obejrzał nogę. Naokoło małej
kropeczki, w miejsce ukąszenia, skóra w mgnieniu oka spęczniała i zarumieniła się. « Nic to – pomyślał
Jerzy – Chlebek zdezynfekuje i problem z głowy».
Dobrawszy wyniesiony na brzeg kamyk znowu cisnął nim, i jakby znowu wracając w dzieciństwo z
lekkim uśmiechem patrzał, jak ten, kilka razy podskoczywszy na falach zanim zapadł się w wodę.
Wybawiwszy się z myszą, która odpełzła do plecaka odpocząć, Lera zaczęła rozmyślać czym się zająć
żeby zmarnować trochę czasu. Na razie nazbierała kolorowych muszli i schowała je do małego
woreczka. Niespodziewana rozmowa z Azatem, szybko wyleciała jej z głowy. Prosta rzecz, jedyna
dziewczyna na łodzi « dobrze, że ten przynajmniej się przyznał, zamiast od razu się brać za macanie -
Lera po kryjomu popatrzała na grzebiącego się z karabinem maszynowym Azata. - nic to. Nie pierwszy
i nie ostatni. Będziemy trzymać na dystans » - ustaliła dziewczyna i popatrzała na iskrzącą się
powierzchnię morza. Z szelestem wtaczające na brzeg fale oczarowywały ją swoim powtarzającym się
ruchem.
Lera poczuła, jak z każdą nową falą w jej serce zalewa upajająca beztroska i spokój, otulający
świadomość aureolą bezpieczeństwa, podobnie jak tulące do sobie ręce matki. Oddychało się lekko
pomimo tego że powietrze było rozgrzane. Nozdrza raz po raz łaskotały niezwykłe zapachy, dochodzące z
leśnej gęstwiny. Jak dobrze oddychać bez maski! Żeby jeszcze tak nie przygrzewało....
Otępiała od afrykańskiego upału Lera, już od kilku minut miała ochotę zrzucić ubranie i się wykąpać.
Pływać, oczywiście nie umiała, ale tak wskoczyć, zanurzyć i popluskać przy brzegu...całym ciałem
poczuć delikatne dotknięcie wody. Ciekawe co by na taki wybryk wujek Misza powiedział? Tylko uszy
oberwał czy od razu po klucz usadził? Obrzuciła brzeg spojrzeniem. Bułka dyskutował o czymś z
Tarasem. Nie zauważy? W sumie to dowódca Polaków chodzi na bosaka!
Z drugiej strony, wiadomo to co żyje wa takiej wodzie? Może ona sama skażona? Poza tym, dystans
dzielący ją od morza musiałaby pokonać nago, pod łapczywym spojrzeniem leżących na plaży
mężczyzn... to byłoby... dziwne
Może wejść do wody w tieleszance? Ale będzie potem mokra, i będzie się do ciała lepić. Potem
kombinezon nakładać na mokrą koszulkę. Do licha. A wykąpać by się chciała...
W tej chwili na jej kolano z ledwie słyszalnym furgotem opadł niezwykły owad. Malutki z ciałkiem w
kształcie fasolki i długim ciemnym ogonem. Od tułowia rozchodziło się sześ półprzejrzystych skrzydełek,
koloru masy perłowej. Duże fasetowe oczy popatrzyły wprost na Lerę. Dziewczyna wzięła z plecaka
dozymetr i przysunęła do owada. Ale dozymetr beztrosko milczał.
- Ptak szczęścia! - oczarowana dziewczyna zastygła nieruchomo i dodała - Klasa!
«Wybierz mnie na … wybierz mnie … » - zaczął śpiewać zawadiacko Jurik w jej głowie.
Właśnie takiego ptaka by można złapać do jakiegoś słoja i przywieźć Jurikowi! To przecież prawdziwy «
Ptak Szczęścia » wszystkie oznaki pasują. A niech to diabli, jeśli jej teraz ucieknie, to niczego podobnego
pewnie już w życiu nie zobaczy...przecież już dziś mają odpłynąć. A to oznacza że na długie tygodnie
pójdą pod wodę. A przed nimi lodowy kontynent – na którym takich delikatnych kolorowych stworzeń na
pewno nie ma!
Lera wyobraziła sobie twarz Jurika: oto ona podnosi szmatkę, pod którą będzie słój z prześliczną
afrykańską zdobyczą...ale będzie zadowolony. Jednego człowieka ten « ptak » może zrobić
szczęśliwym.
Zrobiwszy gwałtowny ruch spróbowała złapać owada rękami, ale dłonie złapały tylko pustkę.
Wzleciawszy w górę, istota zawisła nad głową dziewczyny. Sześć skrzydełek gwałtownie machało
zlewając się w promieniach w półprzezroczysty wachlarz. Podniósłszy z piasku czapkę i wygładziwszy
57 z 207