background image

  

Marcin Wolski

 

   

Noblista

 

 

 

 

background image

 

Myślał diabeł, patrząc na osadę w dolinie:

 

– Cóż za cudowna ziemia, cóż za prawdziwie nowy świat? Wszystko tu młode, świeże, 

jak przekrojony owoc dojrzałej brzoskwini, jak dziewica przed pierwszą miesiączką. I nie 
masz tu panów ni poddanych, nie masz odrażającego fetoru wielkiego miasta, tej babilońskiej 
nierządnicy. Żyją w krąg ludzie prości, pracowici, pobożni. Bez wielkich majątków, złota, 
budzącego wszelkie namiętności, i przemożnej władzy.
 

Zabił dzwon zwołujący na modlitwę. I mógł sobie przybysz wyobrazić, jak po 

domostwach starzy i młodzi klękają, kreślą w powietrzu znak krzyża, to prosząc Boga, to 
dziękując Mu, lub po prostu wypełniając wyuczony rytuał. Chciał nawet klęknąć wespół z 
nimi i pomodlić się, bo biegły był w teologii, jak mało kto, a sztukę upodabniania się do 
śmiertelników posiadł w zadziwiającym stopniu. Miał takoż wiedzę – widział już w tym 
miejscu miasto ogromne, wszeteczne, potrafił zarazem wejrzeć aż na samo dno duszy onych 
poczciwców, gdzie kryły się rzeczy straszne, których istnienia oni sami nie podejrzewali. 
Unieśli bowiem za Wielką Wodę nie tylko swe oczy jasne i ręce pracowite, ale także ukryte 
fobie, lęki, strachy nocne, oskomę i pożądliwość, złość, która potrafi rozognić głowy, 
podejrzliwość, tę matkę wszech grzechów i pokrywaną pokorą pychę, która bywa ich 
teściową. Ponadto zabrali ze sobą gorzki smak niewoli, poniewierki, prześladowań, i nie 
bardzo mieli na kim się za te niedole odegrać. Autochtonów wybiło poprzednie pokolenie.
 

Dzwony bić przestały, od strony rzeki rozległ się śmiech dziewcząt z kąpieli 

powracających, o ciałach czystych i umysłach jeszcze niezapisanych. A czarna niewolnica 
biegła z nimi na przedzie. Diabeł uśmiechnął się tylko, bo właśnie znalazł koncept, jak 
wedrzeć się w ten świat, spiął ostrogami konia i kłusem zjechał do Salem
 

 

  

Henryk Barski, Diabeł zjechał do Salem

 

 
 

background image

  

I

 

  

MAGDALENA

 

 

Magdalena nie wróciła w środę i czwartek. Ani w piątek. W sobotę miałem już pewność, że 

nie wróci. Nadzieja na moment zaświtała późną nocą przyniósł ją rześki brzęczyk windy. Przyjechał 
ktoś do mnie! Na pewno do mnie! Pozostałe dwa mieszkania na trzynastym piętrze pozostawały 
przecież niewynajęte. Nie czekałem, aż odezwie się dzwonek według naszego osobistego kodu – 
dwa krótkie, jeden długi. Ogarnięty euforią (A jednak jest! Nie mogła przecież ot tak sobie 
zapomnieć naszego rytuału, na który od dwóch lat składały się: wspólna noc z soboty na niedzielę, 
spacer do supermarketu, zakupy, obiad w jednej z tamtejszych restauracji, kino…) – wypadłem na 
korytarz. Jednak winda już ruszyła dalej, a przestrzeń przed nią świeciła pustkami. Widocznie ktoś 
pomylił piętra, a może jakieś szczeniaki urządziły sobie zabawę, gwałcąc regulamin głoszący, że 
dzieciom do 12 lat wolno korzystać z windy jedynie w towarzystwie dorosłych. Zawsze widok 
odnośnej wywieszki wywoływał komentarze Magdy, jak to jest, że jeździć windą w tym wieku nie 
wolno, ale uprawiać seks – czemu nie…?
 

Na wszelki wypadek wyjrzałem na schody. Nikogo. Załamany polazłem z powrotem do 

rozgrzebanego wyra, rugając się w duchu za nieusprawiedliwiony przypływ nadziei.
 

Dlaczego właściwie miałaby wrócić? W ostatni wtorek powiedzieliśmy sobie wszystko, co 

przy takiej okazji wpada do głowy. A nawet uderzyłem ją… Właściwie nie uderzyłem, jedynie 
pochwyciłem z furią i cisnąłem o biblioteczkę, aż posypało się szkło. Nie wyglądała na 
wystraszoną, śmiała się. Tak! Śmiała się ze mnie, z moich próśb i błagań, żebyśmy jeszcze raz 
porozmawiali, spróbowali od początku… Ten śmiech ciągle dzwoni mi w uszach, kiedy bezsennie 
przemierzam pokój. Miasto śpi, dźwięk ulicy, z której noc wypruła tramwaje, dociera na trzynaste 
piętro, jak stłumiony jednostajny pomruk. Przez załzawione deszczem szyby przebijają światła 
naszego warszawskiego „Downtownu”. Jak idiotyczny refren w mojej głowie tłucze się 
rymowanka: „Te światełka, te okienka, a za każdym jakiś dramat, jak nadzieja to maleńka, jak 
przegrana to przegrana”. Kto to napisał? Może ja? Dawno temu pisywałem wiersze. A kiedy 
poznałem Magdę – limeryki. Wysyłaliśmy je do siebie, pracowicie wystukując SMS-y na 
klawiaturach telefonów. Potem przelałem wszystkie do komputera. A ona?
 

Pukanie?

 

Tak, kretynie! Ktoś puka do drzwi! Znowu zrywam się, w paru susach przemierzam 

wypełniony szafami bibliotecznymi korytarz. Ale to tylko Adaś Podlaski. Mój niedawny student. 
Dziś kandydat na doktora historii najnowszej. Miły, nieśmiały z przepraszającym uśmiechem, 
pokrywającym żarliwą duszę współczesnego Saint-Justa. Przeprasza, że nie dzwonił do drzwi, ale 
bał się, że może kogoś obudzić. To po co w ogóle tłucze się po nocy?
 

– Odniosłem materiały – mówi i rozgląda się po mieszkaniu inkwizytorskim oczkiem IPN-

owskiego śledczego. – Przepraszam, że wpadłem tak późno, ale jutro jadę do Gdańska…
 

– Nic nie szkodzi – mówię. Zapraszam, by wszedł dalej. Proponuję kawę. Nie mam 

najmniejszej ochoty na konwersację, ale czego nie robi się dla zachowania konwenansów. A poza 
tym to pierwszy w mej karierze doktorant, którym zacząłem się opiekować…
 

Podlaski jednak nie wchodzi dalej, obiecuje wpaść w tygodniu. Znalazł nowe materiały z 

Wybrzeża i bardzo chciałby porównać je z zapiskami mojego ojca. (Ciekawe, posłużą oczyszczeniu 
czy dobiciu jakiegoś tajnego współpracownika?). Adaś jeszcze raz łypie w stronę uchylonych drzwi 
do ciemnego pokoju Magdaleny. Jestem pewien, że hulająca po mieście plotka o naszym rozstaniu 
dotarła także do niego. Może chciał się po prostu upewnić.
 

Myślę, że w głębi ducha nigdy nie stracił nadziei, a przynajmniej ochoty. Więc teraz chyba 

jest zadowolony. Kłania się. Wyciera buty (przy wychodzeniu to raczej gruba przesada, chyba że 
wdepnęło się w coś w mieszkaniu) i już go nie ma. Ulga, a zarazem żal, może lepiej byłoby, gdyby 
został?

background image

 

Powinienem koniecznie czymś się zająć. Jeśli nie spać, to przynajmniej pracować. Piętrzą 

się nieprzejrzane materiały, niedokończony artykuł o stalinowskich złogach w palestrze leżakuje, 
czekając na moją recenzję, a ja niczym chomik w swej wirówce kręcę się na diabelskim młynie 
ciągle tych samych pytań: Dlaczego tak się stało? Czy mogłem coś poradzić? Czemu nie 
przewidziałem tego wcześniej?
 

Tylko niby jak mogłem przewidzieć? I w którym momencie mogłem powstrzymać 

nieuchronny tok zdarzeń. Przecież kiedy radziła się mnie przed wyborem magisterskiej dysertacji, 
nawet nie przyszło mi do głowy, co może z tego wyniknąć? Komu by przyszło? 
Dwudziestotrzyletnia dziewczyna i ten… Ech! To jakaś paranoja! Idę do lodówki, bezmyślnie 
szukam piwa, wiedząc doskonale, że ostatnie wypiłem przed północą. A coś mocniejszego? Po 
wódeczce też ani śladu. Poszło wszystko!
 

Obok lodówki wisi deska z kluczami. Łapię się na tym, że patrząc na kluczyki od mojego 

wysłużonego, poobijanego forda, znów wspominam naszą eskapadę do Zakopanego, we wrześniu 
zeszłego roku. Trzy zielonkawozłote dni spędzone w Tatrach. Ostatniego, tuż przed wyjazdem do 
Warszawy, Magda zdyszana po powrocie z Krupówek, gdzie kupowała jakieś pamiątki, poprosiła 
mnie, abym podjechał pod „Halamę”. Dom Pracy Twórczej Pisarzy. Nie pytałem dlaczego.
 

– Zwolnij – powiedziała i nagle zaróżowiły jej się policzki – przed furtką pensjonatu stała 

grupa niemłodych ludzi, dyskutujących o czymś zawzięcie. Twarz najwyższego, o czerstwych 
ogorzałych policzkach i nienaturalnie w stosunku do wieku kruczoczarnych włosach, wydała mi się 
znajoma. – To mój temat! – oznajmiła.
 

– Nie rozumiem.

 

– Chyba ci mówiłam, mam pisać magisterkę o Henryku Barskim…

 

– To on? Mam się zatrzymać?

 

– Oszalałeś. Przecież nie poproszę go o autograf jak głupia nastolatka. Zresztą mój profesor 

obiecał, że skontaktuje nas osobiście w październiku. No, jedź. Jedź wreszcie!
 

Nigdy nie wierzyłem w kobiety fatalne. Chociaż przed Magdaleną Rokicką przestrzegał 

mnie mój starszy brat Paweł – bon vivant i wyborny znawca płci pięknej.
 

– Strzeż się panien niepokojąco urodziwych, Wiktorku! – pouczał. – Zbyt dobrze znają 

swoją wartość, by pozostawać na dłużej w jednych rękach. Jeśli naprawdę kochasz tę swoją 
Madzię, a ona chwilowo to odwzajemnia, ożeń się i błyskawicznie zrób jej dziecko. A i to nie jest 
żadna gwarancja, że zatrzymasz ją na zawsze.
 

Dlaczego go nie posłuchałem? Odpowiadało mi takie niezobowiązujące narzeczeństwo. 

Pewnie też nie dojrzałem jeszcze do życia we dwójkę, wolałem wspólne weekendy, a moje 
mieszkanie ciągle nie było do końca urządzone. Poza tym czekaliśmy na jej egzamin magisterski i 
moją habilitację, w międzyczasie trafiło mi się to trzymiesięczne stypendium w Szwajcarii. 
(Raperswil-Berno-Solura). Jak kompletny dureń uznałem Magdę za dożywotni bonus. Drugą 
życiową szansę, po nieudanym małżeństwie, po klapie mojego literackiego debiutu.
 

Zresztą czy ja ją naprawdę znałem? Czy miałem szansę poznać ją w wystarczającym 

stopniu?
 

W uproszczonej wizji świata według mojego brata imię kobiety w pięćdziesięciu procentach 

określa jej charakter.
 

– Anie są przeważnie miłe, wierne i spolegliwe, Joanny piękne, Ewki łatwe, Małgorzaty 

pokręcone, Baśki kumplowate, bez zobowiązań, natomiast Magdaleny…?
 

„Jeśli czytałeś Biblię – wiesz, jakie są – pół występne, pół święte” – twierdził Paweł.

 

I choć nie był lekarzem dusz, a jedynie wziętym anestezjologiem, powinienem przyznać mu 

rację. Moja ukochana jako nastolatka należała do panienek wybitnie rozrywkowych. Kosztowało ją 
to repetowanie roku. Potem, już w klasie maturalnej, zadurzyła się bardzo poważnie w swoim 
nauczycielu od polskiego, który, jak mogę się domyślać, prócz płynów fizjologicznych przekazał jej 
sporą wiedzę literacką i skierował na polonistykę. Czy był jej prawdziwą miłością, czy tylko 
przelotną fascynacją? Nie zwierzała mi się. Odniosłem jednak wrażenie, że jego śmierć w 
pięćdziesiątej wiośnie życia na zawał nieźle nią wstrząsnęła. Może nawet odmieniła. W momencie 
naszego poznania sprawiała wrażenie osoby niedostępnej, skupionej na swych studiach, dalekiej od 

background image

myśli o damsko-męskich igraszkach.
 

Na dyskusję o „nieznanej historii Polski Ludowej” do Audytorium Maximum mimo 

ogłoszeń w prasie i radio przybyło niewielu słuchaczy. Szła wiosna i znakomita większość 
studentów polonistyki, prawa i historii wolała wyskoczyć w plener, niż uczestniczyć w debacie na 
pograniczu pyskówki. Prowadzący debatę działacz studenckiego samorządu pozostawał wyraźnie 
pod urokiem aktywnego w panelu redaktora z „Gazety Wyborczej”, a ten wdeptywał żółtodzioba 
Podlaskiego, i przy okazji mnie, coraz mocniej w ziemię. Podobnie zachowywał się sędziwy 
profesor, „autorytet moralny”, na którego (wedle poufnych informacji Adasia) aktualnie 
gromadzono kwity, dotyczące jego współpracy z „pałkownikami” generała Moczara. Adam chętnie 
by już je ujawnił, ale tajemnica zawodowa zmuszała go do milczenia. Przynajmniej na razie. Ich 
atak był tak bezkompromisowy, że mimo iż jestem z natury spolegliwy, a co do pewnych posunięć 
IPN-u miewałem sporo wątpliwości, zaczął wzbierać we mnie gniew. Jednak Podlaski był szybszy, 
na argument w wykonaniu zasłużonego „profesor-konfidenta”, że należy archiwa spalić albo 
zabetonować na pięćdziesiąt lat, podniósł głos i zawołał jak prorok, że nieszczęsne są ludy pragnące 
amputować własną historię. Ponieważ młodziutki pracownik Instytutu Pamięci Narodowej miał 
głos trochę piskliwy, zamiast merytorycznej odpowiedzi zabrzmiał gromki śmiech redaktorka, 
wspartego przez studenckiego konferansjera, co pociągnęło za sobą znaczną część sali. Poprosiłem 
o głos, pragnąc zaapelować o umiar, zasugerować wspólne poszukiwanie złotego środka, tak aby 
prawda ujrzała wreszcie światło dzienne, a nikt niewinny nie został skrzywdzony… Tylko, co 
wtedy powiedziałem? Kurczę blade! Nie pamiętam niczego, przynajmniej od chwili, kiedy 
utonąłem w fiołkowych oczach z trzeciego rzędu. Dziewczyna patrzyła na nas, do głowy nie 
przychodziło mi, że akurat na mnie, z lekko rozchylonymi ustami. A była w jej wzroku ciekawość 
podszyta jakby łakomstwem. Tak dziecko patrzy na smakowite ciastko lub… lampart na pasącą się 
antylopę. Nie miałem pojęcia, iż mogę być tą antylopą.
 

Kiedy skończyła się dyskusja, w której, co tu kryć, nasza dwuosobowa drużyna Historii i 

Pamięci Narodowej poniosła sromotną klęskę, a moim jedynym marzeniem było jak najszybciej 
opuścić uniwerek, dziewczyna podeszła do mnie. Z bliska okazała się jeszcze piękniejsza. Smukła, 
o spiczastych piersiach rysujących się wojowniczo pod szafirowym sweterkiem.
 

– Pan naprawdę uważa, podobnie jak ten szczeniak z IPN-u, że trzeba rozliczyć tych 

domniemanych agentów co do jednego? – zapytała.
 

– A pani myśli, że powinniśmy dać wszystkim rozgrzeszenie bez skruchy i pokuły? – 

odparłem pytaniem na pytanie.
 

– Nie wiem, co myśleć, jestem córką milicjanta.

 

– To proszę porozmawiać o tym z ojcem.

 

– Nie żyje – odpowiedziała cicho.

 

Zrobiło mi się głupio i chyba zacząłem bełkotać, jak bardzo jest mi przykro, że nigdy bym 

się nie ośmielił odpowiadać tak ostro, gdybym tylko wiedział…
 

Doszliśmy do drzwi. Instynktownie puściłem ją przodem. Zrobiła unik w bok i uśmiechnęła 

się szelmowsko. „Starsi mają pierwszeństwo”.
 

„Za ładna na feministkę!” – pomyślałem, ale nie zamierzałem zrywać z zasadami dobrego 

wychowania i gestem wskazałem na wyjście. Pojedynek na uprzejmości mógł potrwać jeszcze jakiś 
czas, problem jednak rozwiązał się sam, jakaś większa grupa studentów runęła ławą do drzwi i po 
prostu wypchnęła nas na zewnątrz. Na schodach dziewczyna potknęła się, wypuszczając z rąk 
siatkę z książkami. Podniosłem ją i wręczyłem, zanim zdołała schylić się sama.
 

– Dżentelmen konserwatysta! – prychnęła. – Czy to tradycyjna kindersztuba zrobiła z pana 

zawodowego łapacza ludzi?
 

Zaprotestowałem, tłumacząc, że pracuję w Instytucie Historii PAN, a moja współpraca z 

IPN-em jest sporadyczna, a w dodatku, jeśli była łaskawa śledzić naszą dyskusję, nie mam aż tak 
jednoznacznie radykalnych poglądów, jakie mi przypisuje.
 

– Rozumiem, uzasadnia pan naukowo, kogo potępić już dziś, a kogo zostawić na deser.

 

– W ogóle jestem przeciwko potępianiu kogokolwiek. No, może wyjąwszy ludzi, którzy 

popełnili ewidentne przestępstwa…

background image

 

– Tyle że w świetle tego, co mówiliście, samo życie w PRL-u, jeśli nie siedziało się w 

więzieniu, było przestępstwem – parsknęła.
 

Nie chciałem się z nią kłócić. Za bardzo podobały mi się jej nogi, sterczące piersi, 

rozchylone usta, żebym miał akurat zajmować się walką z jej poglądami ukształtowanymi przez 
największą z krajowych gazet.
 

Tymczasem dogonił nas Podlaski. Na jego jasne policzki wystąpiły ceglaste rumieńce. Nie 

wiem, czy był to wynik publicznej pyskówki, czy nagłe zainteresowanie dziewczyną.
 

– Idzie pan może na Stare Miasto, panie doktorze? – zapytał z wyraźnym zamiarem 

dołączenia do towarzystwa.
 

– Nie, mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

 

– Właśnie – dorzuciła moja rozmówczyni, ścinając jego nadzieję jak piłkę w locie.

 

Odszedł niezadowolony. Przez moment obawiałem się, że dziewczyna pójdzie w jego ślady, 

aby nawrócić jego jakobiński umysł na polityczną poprawność. Ale nie! Z jakiegoś powodu nie 
zamierzała kończyć naszej rozmowy. Przynajmniej nie teraz. Nie pamiętam już, kto pierwszy 
zaproponował, że pójdziemy na kawę. W każdym razie poszliśmy. Dziś trudno byłoby mi policzyć, 
ile tych kaw wypiliśmy, w każdym razie kofeinowy maraton skończył się długim pożegnaniem pod 
jej domem, gdzieś o drugiej nad ranem. Co istotne, umówiliśmy się na następne spotkanie. A potem 
na kolejne i jeszcze kolejne…
 

Nieco później poznałem prawdziwą przyczynę naszego spotkania. Magdalena była 

umówiona ze swoim chłopakiem, ten z niejasnego powodu ją olał, może słusznie podejrzewając, że 
ich romans wygasa. Nie mając nic lepszego do roboty, zajrzała na naszą debatę i tam zobaczyła 
mnie. Oczywiście nie byłem jej ideałem urody. Ba, nawet się do niego nie zbliżałem.
 

– Po prostu strasznie mnie zaskoczyłeś – wyznała – nie miałam pojęcia, że istniejesz realnie.

 

– Jak to realnie?

 

– Śniłeś mi się trzy razy w tygodniu poprzedzającym tę dyskusję.

 

– Ja?

 

– Ty. Albo ktoś łudząco do ciebie podobny.

 

– Mam nadzieję, że przynajmniej we śnie byłem sympatyczny. I absolutnie apolityczny?

 

Spoważniała.

 

– Akurat sam sen był okropny. Uciekaliśmy gdzieś zimną, śnieżną nocą a ja kurczowo 

trzymałam cię za rękę. Czułam bijące od ciebie ciepło i miałam taką niesamowitą pewność, że póki 
jestem z tobą nic mi się nie stanie. Sen kończył się zawsze, kiedy puszczałam twoją dłoń i…
 

– I co?

 

– Nic. Strach i ciemność.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Nocną ciszę przełamał pulsujący, mechaniczny skowyt. W stronę wolskiego szpitala 

przemknęła karetka na sygnale. Ktoś walczył o życie. A ja? Czy jeszcze o cokolwiek chciałem 
walczyć?
 

W ostatnich dniach dość często nachodziły mnie myśli samobójcze. Aliści doskonale 

zdawałem sobie sprawę, że to niczego nie rozwiąże. Poza tym wierzyłem w Boga.
 

 

  

Umieranie jest o wiele trudniejsze dla tych, co wierzą. Wyobrażam sobie, jak bardzo 

niepewni tego, co czeka ich za wrotami czasu, w ostatnich sekundach swego żywota, oglądając 
ten pieprzony FILM Z CAŁOŚCI, kalkulują swe szanse na uniewinnienie, robią pośpieszny 
bilans win i zasług… Łudzą się, że za niektóre łajdactwa już zdążyli odpokutować. Ateista 
odchodzi w bezkresną noc, co najwyżej z poczuciem żalu, z powodu tego, czego nie zrobił. Nie 
grzechy stają mu przed oczyma, a przeciwnie – wszystkie zaniechania, dziewczyny, których 
nie wypieprzył, pieniądze, których nie zarobił, zaszczyty, których nie osiągnął… Chociaż 
mógł.

background image

 
 

 

 

Oczywiście tego nie napisałem ja, tylko Barski! We Wstępie do nocy. Ostatnio coraz częściej 

łapię się na tym, że mówię cytatami z tego łajdaka. Mało jest ludzi, których znam tak dobrze, nie 
zamieniwszy z nimi ani jednego słowa. Nie ma też drugiego, którego tak bardzo pragnąłbym zabić. 
Może zresztą jeszcze kiedyś zabiję. Albo lepiej, zmuszę go, żeby sam to zrobił. Swoją drogą 
gdybym tak mógł cofnąć czas… Pod warunkiem zachowania swojej aktualnej wiedzy.
 

Nie ma osoby bardziej zaślepionej niż zakochany mężczyzna. Szarżujący nosorożec czy 

sędziwy, oślepły rekin mają w porównaniu z nim bystrość wzroku sokoła.
 

Kiedy zauważyłem, że coś między Magdą a mną jest nie tak? Wiem, kiedy powinienem 

zauważyć. Znaczy, prawdopodobnie wiem. Na przykład jeszcze tamtej wiosny, w dniu, w którym 
po raz pierwszy spóźniła się na nasze spotkanie. Wiem, mógł to być przypadek. Jednak tydzień 
później, gdy zamiast w sobotę zjawiła się w niedzielę rano i wymawiając się bólem głowy, nie 
chciała się ze mną kochać…? Też do wytłumaczenia. Każdy tego typu incydent pojedynczo dawał 
się usprawiedliwić. Ale razem? Co za ślepota! Owej wiosny oczywiście zauważałem pewne zmiany 
w naszych relacjach. Trudno było nie dostrzec, że była bardziej niż rok wcześniej rozdrażniona, i 
gotowa do konfliktów. Czasami odnosiłem wrażenie, jakby chciała powiedzieć mi coś ważnego, ale 
zatrzymywała się w pół słowa. Kładłem to jednak na karb trudów pisania pracy magisterskiej, a 
także posady researchera, którą zaproponowało jej wydawnictwo. Rzecz jasna, nie wiedziałem, że 
de facto była to funkcja osobistej sekretarki „Mistrza”.
 

Któregoś majowego weekendu nie pojawiła się w ogóle w naszym gniazdku, tłumacząc to 

koniecznością udziału w jakichś targach książki. Przyjąłem usprawiedliwienie.
 

Czy jednak moja czujność coś by zmieniła? Bardziej skłonny jestem winić za moją klęskę 

kwerendę w Szwajcarii… Na ponad dwa miesiące zostawiłem ją samopas. Tylko czy miałem tam 
nie pojechać? Projekt badawczy zapowiadał się pasjonująco – zamierzałem skonfrontować raporty 
naszej ambasady z rzeczywistymi problemami i nastrojami tamtejszej emigracji. Wprawdzie 
zamierzałem ograniczyć się do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ale nic nie stało na 
przeszkodzie, aby w przyszłości poszerzyć badany okres. Artykuł na ten temat winien ukoronować 
moje habilitacyjne dossier. Zresztą wyjeżdżając, uważałem, że wszystko między nami jest w 
najlepszym porządku. Pisywałem sążniste listy, cieszyłem się z jej odpowiedzi, chociaż 
przychodziły coraz bardziej zdawkowe, za to okraszane obfitymi cytatami z jej pracy.
 

Magda chwaliła się, że „Wyborcza” obiecała bezpośrednio po obronie opublikować 

obszerny fragment jej dysertacji pod znamiennym tytułem „Henryka Barskiego boje z 
Ciemnogrodem”. (Szkic załączyła w osobnym pliku). Nie podobały mi się, rzecz jasna, ani wnioski 
zawarte w artykule, ani tym bardziej jego tytuł. Ale co mogłem zrobić? Dość wcześnie ustaliliśmy, 
że w naszym związku nie będziemy mieszali seksu z polityką. Wprawdzie łączył nas temperament, 
spontaniczność, niestrudzona ciekawość świata i wytrwałość w dążeniu do zamierzonego celu, ale 
wszystko pozostałe raczej dzieliło. Ona była nieuleczalną postępówką ja liberalnym konserwatystą. 
Może bardziej liberalnym niż konserwatywnym. Uznawałem pewne fundamenty moralne 
(niekoniecznie się do nich stosując), ona wolała arcytolerancję. Kochała wszelkie mniejszościowe 
dewiacje – gejów, lesbijki, obrońców zwierząt, sztukę nowoczesną postmodernizm, New Age i 
cholera wie co jeszcze. Dlaczego? Sądzę, że kierowała nią właściwa większości kobiet ciekawość, 
chęć posmakowania wszystkiego, nawet za cenę ewentualnego zwrócenia posiłku do muszli 
klozetowej. Ja w restauracji zawsze zamawiałem to, co znam, najlepiej krwistą polędwicę z 
frytkami, ona potrawy, których sama nazwa budziła we mnie niepokojące skojarzenia.
 

Jednak przez półtora roku wszystkie nasze światopoglądowe kłótnie kończyły się w łóżku. 

Tam bez trudu osiągaliśmy pełną płaszczyznę porozumienia. Właściwie prawie do samego końca. 
Jej szczere „kocham cię” potrafiło rozproszyć najciemniejsze chmury i oddalić najbardziej słuszne 
podejrzenia. Nawet wtedy, kiedy absolutnie nie mogłem jej wierzyć.
 

Ostatnim ostrzegawczym sygnałem powinno być odwołanie przez nią przyjazdu do 

Szwajcarii. Jak ja się cieszyłem na tę „podróż marzeń”! Jak starannie ją zaplanowałem – przez 
pierwszy tydzień mieliśmy wypoczywać w malowniczym Grindelwaldzie, czekał na nas widny 

background image

pokój na strychu starego, drewnianego domu, z zapierającym dech widokiem na gigantyczną ścianę 
Eigeru. Po tygodniu na tym poddaszu zamierzałem zaproponować jej przeniesienie nad jezioro pod 
Locarno, dokąd zapraszał nas mój szwajcarski przyjaciel, Felix. Na trzy dni przed jej przyjazdem 
wszystko było dopięte na ostatni guzik. Turystyczny program opracowałem w najdrobniejszych 
szczegółach. Ale nazajutrz…
 

„Nie mogę przyjechać – muszę poprawiać pracę, promotor ma od cholery uwag, a 

ostateczny termin obrony wyznaczono mi na wrzesień” – napisała w mailu. Zadzwoniłem, pragnąc 
ją przekonać, że odrobina wypoczynku tylko pomoże w pokonaniu ostatniej prostej, a nad korektą 
dysertacji można pracować w przerwach między wycieczką na lodowiec i kąpielą w gorących 
źródłach. Niestety, moja ukochana miała wyłączoną komórkę.
 

Nagrałem się pięć razy, aż do kompletnego zapchania jej poczty, wysłałem kilkanaście coraz 

bardziej żałosnych SMS-ów, wreszcie, mimo że miałem zabronione, jej matka tolerowała mnie z 
najwyższą rezerwą, zadzwoniłem pod numer domowy. Cisza. Nawet w biurze notarialnym jej 
matki, dokąd zatelefonowałem następnego dnia, automatyczna sekretarka informowała o przerwie 
wakacyjnej. To akurat nie było nic nowego, jak co roku pani Alina ze swym wspólnikiem – 
konkubentem, wyjechała na daczę. Ale Magda? Gdzież do cholery się podziewała?! I dlaczego, na 
Boga, nie chciała, żebym się z nią skontaktował?
 

Później, kiedy w drugiej połówce sierpnia powróciła do Warszawy, tłumaczyła mi, że 

zaległa razem z matką w leśnej głuszy – nie było tam telefonu, a najbliższa kawiarenka internetowa 
oddalona była o dwie godziny forsownego marszu. Swoją komórkę, niestety, zostawiła w domu. 
Wersję „lata na wsi” uwiarygodniała przepiękna opalenizna, widoczna jeszcze pod koniec września. 
Znowu uwierzyłem, a pragnąc wspierać ją duchowo przy egzaminie, skróciłem o pół miesiąca mój 
pobyt u Helwetów. Usychałem z tęsknoty, której nie mogły ukoić coraz bardziej zdawkowe maile. 
Owszem, przy każdej odpowiedzi na mój sążnisty list przysyłała całusy, odnosiłem jednak 
wrażenie, że brakowało w nich dawnego ognia. Jednak, skończony dureń, kładłem wszystko na 
karb przemęczenia i oddania się pracy. Oddanie – chyba właściwe słowo!
 

W dniu obrony otrzymałem pierwszy mocny cios między oczy. Byłem przekonany, że po 

zdanym na piątkę egzaminie opijemy we dwoje sukces w jakimś ustronnym lokaliku, potem 
pojedziemy na Wolę i tam, nareszcie…
 

Wybrała przyjęcie u swego promotora.

 

– Nie mogę odmówić, będzie recenzent i Henryk… Znaczy pan Barski. Zaprosili moją 

mamę.
 

– A mnie? – zapytałem błagalnie.

 

– Nie jesteś jeszcze moim mężem, Wiktorze. Poza tym źle byś się tam czuł. To wręcz 

modelowe „salonowe wykształciuchy z łże-elity”. Ale nic się nie martw, postaram się jak 
najszybciej od nich urwać.
 

– Będę czekał.

 

Czekałem całą noc nadaremnie. Wpadła dopiero następnego dnia w południe. Wymówiła się 

przed miłością: „Wiesz, niezapowiedzianie zjechała moja stara kuzynka i przez parę dni nie będę 
dla ciebie atrakcyjna”. Zabrała z półki parę książek. (Potrzebnych, jak twierdziła, do kolejnego 
artykułu). I już jej nie było.
 

Nadal byłem ślepy jak kret. Wieczorem zwymyślałem mego brata Pawła, który miał 

czelność sugerować: „A może kogoś sobie znalazła?”. Następnego dnia zaczaiłem się na nią przed 
wydawnictwem, a gdy zaskoczona dosłownie wpadła na mnie, zadałem jej to pytanie. Najpierw na 
moment stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem: – Naprawdę mogłeś coś takiego 
wymyślić, Wiktorku?! Ależ ty jesteś głuptas!
 

Potem pojechała do mnie, kochaliśmy się jak dawniej. A może jeszcze lepiej, bo nigdy 

wcześniej nie krzyczała tak głośno podczas orgazmu.
 

Zaczęło się nasze życie na emocjonalnej huśtawce. Bywało, że znikała gdzieś na cały 

weekend, to znów z czułością rekompensowała mi puste dni. Bardzo się zmieniła. Jednego 
wieczora potrafiła przez dobrą godzinę błądzić gdzieś myślami tak, że dosłownie stawała się 
nieobecna, by zaraz potem sycić mnie tkliwością i uśmiechem. Nalegałem, żeby wreszcie 

background image

wprowadziła się do mnie na stałe, ale wykpiła się, twierdząc, że nie chce ograniczać mojej 
wolności. Zaproponowałem, żeby w takim razie ustalić termin naszego ślubu. Odpowiedziała, że 
nie jest jeszcze gotowa, że potrzebuje czasu…
 

„Na co?!”.

 

„Żeby wszystko sobie poukładać”.

 

„Co konkretnie?!!!”.

 

Brak odpowiedzi.

 

W listopadzie, zaraz po mojej habilitacji, która odbyła się w dostojnej sali kościuszkowskiej 

Kamienicy Książąt Mazowieckich przy Rynku Starego Miasta, ukazała się jej pierwsza książka. 
Wydana w ekspresowym tempie rozszerzona wersja artykułu z „Gazety Wyborczej”, uzupełniona 
wywiadem rzeką z Henrykiem Barskim. Chyba nazajutrz po promocji, na którą także mnie nie 
zaprosiła („Daj spokój, w «Agorze» patrzyliby na ciebie jak na raroga. Po co ci to?”), oznajmiła mi, 
że wyjeżdża wraz z „Mistrzem” na serię spotkań autorskich – Paryż, Nowy Jork, Chicago, ale 
przede wszystkim Sztokholm.
 

– Sztokholm – powtórzyła z naciskiem. – Jest wielka szansa, że tamtejsza promocja 

przekładu Zapaśników to preludium do przyszłorocznego literackiego Nobla. Barskiemu należy się 
od dawna.
 

– Ale w jakim charakterze TY tam jedziesz? – zapytałem, nadal bezgranicznie i 

bezkrytycznie ufny.
 

– Będę prowadzić te spotkania – odparła z czarującym uśmiechem. – A ty myślałeś, że w 

jakim?
 

Chyba ani przez moment nie brała pod uwagę ewentualności, że mogę ją podejrzewać. 

Miała rację. Niczego nie podejrzewałem! I pewnie by tak to wszystko trwało dłużej. A nawet 
przetrwało. Barski kiedyś by sobie umarł, w końcu, w grudniu tego roku skończy siedemdziesiątkę, 
ja ożeniłbym się z Magdaleną, mielibyśmy czwórkę albo piątkę dzieci…
 

Niestety. Nagle przejrzałem na oczy. Wszystko za sprawą jakiegoś miesięcznika dla pań, 

dożywającego swego wyświechtanego żywota u damsko-męskiego fryzjera. Oczekując na swoją 
kolej, przeglądałem dość bezmyślnie czasopismo i tak dotarłem do działu „niedyskrecje”.
 

„Gdzie spędzają letni urlop giganci naszej kultury? – Na Seszelach – odpowiada laureat 

Nike sprzed paru lat – Henryk Barski”.
 

Obok tekstu zamieszczono zdjęcie. W tle były urocze skałki z wyspy La Digue, 

przypominające stado skamieniałych wielorybów wśród palm, a obok… Twarz towarzyszki 
znakomitego pisarza skrywały ciemne okulary i cień rzucany przez wielki kapelusz. Ale ja przecież 
znałem to mikroskopijne bikini, ten pępek, tę myszkę na lewym udzie…
 

Ale jeszcze nie wierzyłem! Podejrzewałem fotomontaż, jakiś głupi kawał. Potem chciałem 

dzwonić do Sztokholmu. Jednak opanowałem się. „Wpierw sprawdź!” – powiedziałem sobie.
 

Sprawdzenie okazało się łatwiejsze, niż myślałem. Komórkę kupiłem Magdzie w prezencie i 

choć upierała się płacić rachunki sama, formalnie numer wciąż zarejestrowany był na mnie. Dlatego 
bez większego trudu uzyskałem listę bilingów. W sierpniu cztery rozmowy, dwie z matką, a dwie z 
promotorem odbyto w Victorii, stolicy Seszeli, baśniowego archipelagu wysp na Oceanie 
Indyjskim.
 

Dobry Boże!!!

 

Powiadają, że najgorsze, gdy się tonie w bagnie, jest wykonywanie nerwowych ruchów. Ja 

wykonałem ich za szwadron topielców. Chciałem przekonać się, że był to jednorazowy wybryk, 
kaprys potencjalnego noblisty i zauroczonej nim magistrantki. Nie żałując szmalu na drinki dla 
dziennikarzy specjalizujących się w zbieraniu plotek, dowiedziałem się i o weekendzie w 
podwarszawskich Oborach, i o wspólnych wypadach na Mazury. O bezwstydnych wizytach w 
drogich restauracjach… Rozpacz! Łuski spadały mi z oczu z szybkością karabinu maszynowego.
 

Czekałem na nich na Okęciu. Przyleciała, ale sama. „Mistrza” zatrzymały jakieś sprawy 

wydawnicze – Kopenhaga, Oslo, Helsinki… Spora kasa do wzięcia!
 

– Jaki ty jesteś kochany! – Rozpromieniła się na mój widok. Chciała się przytulić, ale 

uniemożliwił to falujący tłum. – Pojedziemy do ciebie, prawda?

background image

 

Wziąłem od niej bagaże, a ona jak gdyby nigdy nic wślizgnęła się do mego samochodu. 

Śliczna, światowa i pachnąca, przez całą drogę paplała o sukcesach, planach „Mistrza”, spotkaniach 
z Polonią… Wytrzymałem ten słowotok aż do naszego mieszkania, a potem zadałem kilka mocnych 
pytań.
 

Próbowała kręcić. Zaprzeczać.

 

– Ja wiem, że to wygląda fatalnie, ale przysięgam ci, jest zupełnie inaczej, niż myślisz – 

twierdziła.
 

– Co inaczej? – Pokazałem bilingi, fotografie…

 

– Nie mogę ci powiedzieć. Przynajmniej teraz.

 

– W takim razie zaprzecz, miej odwagę powiedzieć mi prosto w oczy, że nie spotykasz się z 

Barskim, nie nocujesz w jego domu, nie śpisz w jego łóżku?
 

– Nie śpię w jego łóżku.

 

– W to akurat mogę uwierzyć. Pewnie dymacie się na dywanie albo pod prysznicem!

 

Wstała i bez słowa wyszła. Nie poczekała nawet na windę. Dogoniłem ją na schodach 

między dziewiątym a ósmym piętrem. Żądałem wyjaśnień.
 

Nie była skłonna się tłumaczyć. Naciskana używała wymijających zwrotów w rodzaju: 

„Nigdy tego nie zrozumiesz” bądź: „Nie powinieneś osądzać mnie zbyt pochopnie na podstawie 
domniemań…” albo: „Kiedyś dowiesz się wszystkiego” czy też: „Daj mi odrobinę czasu!”.
 

Kazałem jej iść precz. Więc poszła.

 

Natychmiast pożałowałem swojej decyzji. Postanowiłem jednak trzymać fason. Licząc na 

jakiś pojednawczy krok z jej strony, w sobotę i niedzielę siedziałem sam w czterech ścianach i 
piłem na umór. W poniedziałek nie poszedłem do pracy. Czekałem. Nic!!! We wtorek złamałem się. 
Zadzwoniłem do wydawnictwa. Odebrała spięta, czujna, choć próbowała używać 
bezproblemowego tonu. Zgodziła się wpaść, porozmawiać. Myślałem, o naiwny, że się pogodzimy. 
Ale jej chodziło wyłącznie o techniczne szczegóły rozstania. „Nie mogę być z kimś, kto nie ma do 
mnie minimum zaufania” – stwierdziła.
 

Zrobiłem z siebie szmatę. Obiecywałem puścić wszystko w niepamięć. Zapomnieć o tym, 

co było, i spróbować na nowo.
 

– Wprowadź się do mnie na stałe, weźmiemy szybko ślub… – błagałem – nie kompromituj 

się romansem z obleśnym starcem. – Wtedy się roześmiała.
 

– Ależ ty jesteś zazdrosny, Wiktorku. Ty naprawdę myślisz, że Henryk i ja…? Nie sądziłam, 

że tak mnie nisko oceniasz…
 

Śmiała się nawet wtedy, kiedy ją uderzyłem.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Czwarta rano. Deszcz nieoczekiwanie przeszedł w śnieżycę. Zmęczenie zaczęło robić 

swoje. W ubraniu wyciągnąłem się na naszym tapczanie. Zagłówek ciągle pachniał jej perfumami. 
Zapadłem w sen przykry, dziwny, nie mój. Po pewnym czasie zorientowałem się, że to jest JEJ sen. 
Ten, o którym opowiadała mi parokrotnie. Sen przed naszym poznaniem. Śnieżna biel i dwoje 
biegnących ludzi, jej dłoń zaciśnięta w mojej, przerażająco zimna. Sopel lodu! Ja powtarzam: 
„Szybciej, szybciej, kochanie”. Naturalistycznie słyszę skrzyp śniegu, nasze oddechy… Nagle jej 
dłoń wysuwa się z mojej. Strach łapie mnie za gardło.
 

Zrywam się. Na zegarku 4.30.

 

W tym samym momencie terkoce telefon. Odbieram. Głos Magdy jest dziwnie słaby, 

świszczący, słyszę, jak dzwonią jej zęby. Zimno czy strach?
 

– Musimy się zobaczyć – mówi. – Natychmiast!

 

– Gdzie jesteś?

 

– Na ulicy. Idę do ciebie.

 

– Poczekaj, wyjadę samochodem.

 

– Przecież słyszę, że piłeś. Zaraz będę, zaparz mocnej herbaty.

background image

 

– Czy coś się stało? Pokłóciłaś się z Barskim?

 

– Wraca dopiero za parę dni. Musimy porozmawiać, ale to nie jest rozmowa na telefon.

 

Można poznać, że ktoś mówi serio. Wiem, że w tym momencie rozmawiam nie ze 

zdradzającą mnie dziewczyną, lecz z wystraszonym szukającym pomocy człowiekiem.
 

– Wyjdę ci naprzeciw. Którędy idziesz?

 

– Właśnie dochodzę do Kasprzaka…

 

– Doskonale, a więc zobaczymy się za pięć minut.

 

Narzucam kurtkę i wybiegam z domu. Ulica Płocka jest tej nocy chyba bardziej pusta niż 

zwykle, śnieg pada ciągle, pokrywając trawniki białym całunem, natomiast po zetknięciu z 
trotuarem natychmiast topnieje, tworząc nieprzyjemną maź. Według moich wyliczeń powinniśmy 
spotkać się w połowie ulicy. Jednak mimo coraz bardziej przyśpieszanego kroku ciągle jej nie 
widzę. Dzwonię na jej komórkę. Milczenie.
 

Dobiegam do rogu i skręcam w lewo. Parę stojących opodal samochodów i nieduża grupka 

gapiów sprawiają, że zamiera mi serce.
 

Magdalena leżała opodal przejścia. Sądząc po szybko roztapiających się śladach, jakiś wóz 

musiał zahamować na pasach tak gwałtownie, że zrzuciło go aż na chodnik i tam ją dosięgnął. 
Uderzenie sprawiło, że przefrunęła parę metrów, gubiąc w locie letnie pantofelki… W 
nieruchomych, fiołkowych oczach widziałem strach i zdumienie, z rozchylonych ust nie dobywała 
się para. Mimo to jeszcze próbowano ją reanimować. Zmarła parę godzin później w wolskim 
szpitalu, nie odzyskawszy przytomności, a ja do końca trzymałem ją za rękę.
 

Czekając na karetkę, osunąłem się na kolana i zacząłem się modlić. Nic innego nie przyszło 

mi do głowy. Znów padał śnieg. Kiedy za noszami próbowałem się gramolić do środka, ktoś z 
gapiów trącił mnie w ramię…
 

– Czy to pańskie? – W ręku trzymał pęk kluczy, które wypatrzył w jakiejś szczelinie.

 

– Moje – mruknąłem, poznając ten płaski, dwa yale, a przede wszystkim włóczkowy brelok 

w kształcie laleczki, który przyczepiła do kompletu Magdalena. Musiały wypaść jej podczas lotu. 
Wziąłem, podziękowałem i machinalnie wsunąłem do kieszeni.
 

Zatrzaśnięto drzwiczki. Kierowca ambulansu włączył sygnał. Więcej niczego nie pamiętam.

 
 

background image

  

II

 

  

DWA ŻYCIORYSY

 

 

Ciekawe, dawniej dość często jeździłem ulicą Kasprzaka. Teraz nie zdarza mi się to prawie 

nigdy. A jeśli jednak się zdarzy, nawet jadąc w przeciwną stronę, nie potrafię powstrzymać się, aby 
nie spojrzeć na miejsce, w którym zginęła Magda. Raz omal nie spowodowałem wypadku. 
Popatrzyłem i nagle wydało mi się, że ciągle tam jest. Bezwładna jak szmaciana lalka, ciśnięta siłą 
uderzenia aż na betonowy kosz na śmieci. O czym wtedy myślała, jeśli w ogóle zdążyła cokolwiek 
pomyśleć? Zapewne dopiero w ostatniej chwili zobaczyła hamujący z piskiem opon samochód. I o 
czym chciała mi tej nocy powiedzieć? Dlaczego, zamiast wziąć taksówkę, biegła mimo śnieżycy 
taki kawał od Marszałkowskiej, w dodatku w letnich pantofelkach? Chyba nigdy się tego nie 
dowiem. Sprawca jej śmierci, posiadacz ciemnego pick-upa, który zbiegł z miejsca wypadku, nigdy 
nie został odnaleziony. Owszem było nawet śledztwo. Rozmawiał ze mną młody inteligentny 
policjant z komendy stołecznej i choć okazał mi wiele współczucia, tylko tyle mógł mi dać. 
Wymieniliśmy się wizytówkami („O, pracuje pan w Instytucie Historii, panie Leśniewski!”). Na 
jego karcie widniało „Stanisław Frąckowiak podkomisarz”. Nie miałem pojęcia, że spotkamy się 
jeszcze kiedykolwiek.
 

Koledzy z Instytutu Historii PAN taktownie nie komentują moich nawrotów rozpaczy. Choć 

zapewne je wyczuwają. Zwłaszcza korpulentna Wanda, zajmująca biurko vis-ŕ-vis, tęga dziewczyna 
z anachronicznym pszenicznym warkoczem o grubości liny okrętowej. Co jakiś czas spogląda na 
mnie chyłkiem, ze współczuciem, ale nie mówi nic. Bo co tu powiedzieć? Wszystko się zmieniło i 
nic się nie zmieniło. Pracuję! Mam spotkania z magistrantami, prelekcje, raz w tygodniu wykłady w 
Prywatnej Szkole Humanistycznej. Zbieram materiały do pracy o początkach opozycji lat 
siedemdziesiątych. Przy pomocy Podlaskiego przebijam się przez gęstwę ludzkich życiorysów 
znieprawionych przez reżim, mający, według doktryny, przynieść człowiekowi lepsze jutro. Ale w 
odróżnieniu od mego doktoranta nie chcę ich sądzić. Kiedy mam dyżur, a akurat nic się nie dzieje, 
siedzę z Wandą i naszym profesorem. Pijemy herbatę, zjadamy kanapki. Znaczy oni zjadają. Mnie 
nikt nie przygotowuje kanapek, a Wanda po dwóch próbach dokarmiania przestała proponować mi 
cokolwiek.
 

Mijają dni. Trwam w niby-śnie, ciągle nie wierząc w to, co się stało, ciągle czekając na 

telefon, który mnie obudzi z sennego koszmaru i wszystko będzie jak dawniej. Nie umiem się 
pozbierać. Wtorek, środa, czwartek… a śmierć Magdy nadal równie nierealna jak wtedy przed 
świtem, na ulicy Kasprzaka.
 

A potem, właśnie w czwartek wieczorem znalazłem odtrutkę na apatię – gniew! Jego 

płomień ogarnął mnie raptownie, kiedy na ekranie telewizora zobaczyłem wywiad, jakiego Henryk 
Barski udzielił wieczornym „Wiadomościom”. Z pogodną twarzą człowieka spełnionego, stał 
pośrodku nowego terminalu na Okęciu, w rozpiętym płaszczu od Bossa, i perorował swobodnie o 
odwiecznych wartościach moralnych, właściwych dla kultury europejskiej, ożywianej 
niespokojnym duchem Oświecenia.
 

– Dam ci to twoje Oświecenie, skurwysynu!

 

Jak ugodzony w czerep jabłkiem Newton doznałem olśnienia. Obwinianie siebie czy losu 

nie miało najmniejszego sensu! Jak na dłoni miałem winowajcę, zbrodniarza, który wydarł mi 
serce. Przecież gdyby nie on, gdyby nie jego intryga, gdyby nie sidła zastawione na młodą 
intelektualistkę…? Nie dopuszczałem myśli, że ich romans mógł zacząć się z inicjatywy mojej 
dziewczyny.
 

Co chciałem zrobić w tamten piątek, kiedy poszedłem na pogrzeb Magdy? Nie wiem. 

Byłem jak w transie. Na cmentarzu zorientowałem się, że mam w kieszeni sprężynowy nóż, 
kupiony przed laty od jakiegoś menela. Czy naprawdę planowałem zabić Barskiego? Cholera wie. 
Zresztą znakomity literat wykazał sporo instynktu samozachowawczego i się na cmentarz 

background image

Bródnowski nie pofatygował. Zapewne zwyciężyła logika skończonego egoisty – martwa 
Magdalena nie była już mu do niczego potrzebna. Za to wydawnictwo stanęło na wysokości 
zadania i przysłało ogromny wieniec.
 

Z całej smutnej ceremonii zapamiętałem niewiele. Ludzi przyszło całkiem sporo, głównie 

koleżanki Magdy ze szkoły i studiów, nie podejrzewałem nawet, że aż tak była lubiana. Pojawiła się 
również moja mama i Paweł. W dalszych rzędach dostrzegłem Adama Podlaskiego. Chyba mignął 
mi także podkomisarz Frąckowiak. Ksiądz bredził coś o tych, których Pan umiłował szczególnie i 
dlatego przedwcześnie powołuje ich do siebie… Ale nie mogłem się skupić. Czułem się jak intruz 
w teatrze pozorów, pani Alina Rokicka była osobą niewierzącą a sama Magdalena? W życiu 
miewała różne fazy. Kiedyś wyznała, że nie potrafi sobie z tym poradzić. „Bywa, że jednego dnia 
pięć razy wierzę i tyleż razy nie wierzę – mówiła. – Ale podobno takie wątpliwości miewają nawet 
święci”. Podziwiałem spokój pani Rokickiej, postawnej i ciągle smukłej jak nastolatka. Stała nad 
mogiłą z kamienną twarzą żałobnej Niobe i tylko wiatr szarpał jej kruczoczarne włosy… 
Wiedziałem, że Magda była dla niej wszystkim. Mąż zginął w jakimś wypadku w stanie wojennym, 
a pan Karol Ranowicz, jej wieloletni konkubent, wedle tego, co słyszałem, był bardziej partnerem w 
interesach niż osobą naprawdę bliską. Pięknie przemówił profesor z uniwersytetu, promotor 
Magdaleny, roztaczając wizję prac, które mogłaby jeszcze napisać, za to redaktorka z „Gazety” 
odczytała garść komunałów z kartki.
 

Nie potrafię przypomnieć sobie momentu, kiedy przestałem się kontrolować.

 

Czy wówczas, gdy uczelniany chór zaintonował „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”, a 

może, kiedy parciane pasy z furkotem wysunęły się spod trumny i pierwsze grudy ziemi spadły na 
wieko… Rozszlochałem się jak dzieciak.
 

 

  

Bo jeśli miałoby zabraknąć,

 

tych wszystkich dni, które przed nami,

 

niech moje serce jak dynamit,

 

rozsadzi ciała słabą klatkę…

 

Niżeli miałbym żyć ukradkiem

 

osobno – aż po noc ostatnią…

 
 

 

 

Napisałem to jeszcze w szkole średniej, do jakiejś Elki, a może Baśki, ale tego dnia nie 

wymyśliłbym niczego lepszego.
 

– Pójdzie pan z nami, panie Wiktorze? – zapytała pani Rokicka, kiedy doszliśmy do bramy 

cmentarza. – Zaprosiłam do domu parę najbliższych osób…
 

– Może wpadnę później – wybełkotałem pierwszą lepszą formułę, która przyszła mi do 

głowy. – Jestem bardzo zmęczony.
 

Faktycznie byłem. Chciałem wrócić nad mogiłę. Ale nie dałem rady. Było mi słabo, dziwnie 

mdło… Po paru krokach zachwiałem się. Od upadku powstrzymały mnie czyjeś ręce. I nie były to 
kamienne dłonie anioła.
 

– Dobrze się pan czuje – jak zza światów dobiegł mnie głos Podlaskiego.

 

Zamrugałem oczami.

 

– Już mi lepiej. Dojadę do domu…

 

– Nie może pan w takim stanie prowadzić samochodu – stwierdził. – Jeśli pan chce, ja siądę 

za kółkiem. Podobno całkiem nieźle prowadzę – dorzucił.
 

Przyznając mu rację, sięgnąłem do kieszeni, najpierw namacałem kawałek morderczej stali, 

potem wygrzebałem kluczyki. Zawstydzony, uświadomiłem sobie, że jestem idiotą. Co chciałem 
osiągnąć, atakując pisarza? Czy udałoby mi się go zabić? – wątpię – nie trenowałem nigdy 
nożownictwa. Wywołać sensację, zarobić na wieloletni wyrok dla siebie, zdobyć rozgłos w 
tabloidach i dodatkową reklamę dla niego?! Co za kretyństwo?
 

Na szczęście Adaś ograniczył się do roli idealnego kierowcy. Nie komentował, nie wyrażał 

współczucia. Może właśnie dlatego zaprosiłem go do siebie na górę i zrobiłem to, czego pewnie nie 

background image

powinienem robić z dużo młodszym od siebie doktorantem. Rozpiliśmy we dwóch pół litra.
 

Podlaski rozgadał się, ale na szczęście mówił głównie o sobie. Opowiadał o ojcu, którego 

nigdy nie poznał, bo tajemniczo zniknął nocą z 12 na 13 grudnia roku 1981, o odnalezionym 
niedawno dziadku, mieszkającym na Florydzie („Tak to się ułożyło, że ja i mój tata żyliśmy w 
przekonaniu, że jesteśmy pogrobowcami!”), i o babce, wielkiej patriotce zamordowanej krótko po 
wojnie przez NKWD przy współpracy rodzimej bezpieki. Wreszcie przeszedł do swojej pracy, w 
której za najważniejsze uznaje odkrywanie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy, choćby nie 
wiadomo jak bolesnej.
 

Ograniczyłem się głównie do słuchania. Owszem, miałem parę razy ochotę przerwać jego 

potok słów – „A co ty możesz wiedzieć? Teczki zgromadzone w waszych magazynach zawierają 
tylko najbardziej plugawy wycinek tej prawdy, sporządzony w dodatku rękami ubeków”, ale za 
bardzo przypominałoby to publicystykę „Gazety Wyborczej”, więc dałem spokój. Poza tym 
postawiłbym Adama w niezręcznej sytuacji sporu ze swym naukowym opiekunem. Byłby to dla 
niego z pewnością duży dyskomfort. Podlaski odnosił się do mnie z ogromnym szacunkiem (na ile 
było to szczere, nie wiem), uznał, że to zupełnie normalne, kiedy ja mówię mu na ty, natomiast on, 
mimo moich ponawianych propozycji bruderszaftu uparcie trzymał się formuły „panie docencie”. 
Potem Adam się zmył, a ja znów byłem sam. Tak sam, jak nigdy wcześniej.
 

Od rana rozdzwonił się telefon. Najpierw zadzwoniła moja mama, z wymówkami, dlaczego 

nie pojawiłem się na poczęstunku u pani Aliny (z jakiegoś powodu słowo „stypa” nie mogło jej 
przejść przez gardło), w jakąś godzinę później odezwała się pani Rokicka.
 

Z precyzją dość niezwykłą u osoby pogrążonej w głębokiej żałobie zapytała, kiedy 

mógłbym ją odwiedzić, ponieważ chciałaby mi przekazać parę drobiazgów.
 

– Nawet dzisiaj – odparłem.

 

– W takim razie proponowałabym godzinę siedemnastą. Odpowiada panu siedemnasta.

 

Odpowiadała.

 

W dość bezosobowym mieszkaniu na Ursynowie pani Alina poczęstowała mnie kawą i 

ciasteczkami, pozostałymi z poprzedniego dnia. Nie było konkubenta. Ani w ogóle nikogo. Psa, 
kota, papużki lub choćby złotych rybek. Być może dlatego jeszcze bardziej uderzało tam poczucie 
pustki, straty…
 

Gospodyni starała się nie demonstrować swojej rozpaczy. Mimo to rozmowa się nie kleiła. 

Usłyszałem parę komplementów na temat mojej mamy i brata oraz zapewnienie, że gdybym 
kiedykolwiek potrzebował fachowej porady notariusza…
 

Miałem ochotę odpalić, że jeśli kiedykolwiek nosiłem się z zamiarem spisania testamentu, 

to teraz nie mam dla kogo.
 

Później z miną, jakby wyzbywała się relikwii, wręczyła mi pięknie oprawiony oryginał 

pracy magisterskiej Magdy, plik niedokończonych maszynopisów, parę brulionów, pięć teczek 
wycinków poświęconych Barskiemu, a także kilka książek o jego twórczości.
 

– Nie przechowuję pamiątek, a panu może się przyda – wyznała. – To wszystko, co 

znalazłam. Brakuje pamiętnika Magdusi. Szukałam wszędzie, ale nie ma. A przecież wiem, że 
prowadziła… Może został u pana?
 

Pokręciłem głową.

 

– W takim razie musi leżeć u pana Henryka. Zapytam go, jeśli nadarzy się okazja.

 

Ośmielony podarunkami, zapytałem ją o tamten tragiczny wieczór. Nie miała nic do dodania 

ponad to, co już wiedziałem. Po rozstaniu ze mną Magdalena zamieszkała w chwilowo pustym 
mieszkaniu Barskiego, do rodzinnego domu wpadła ledwie parę razy. Dzwoniła równie rzadko. Na 
temat naszego rozstania nie chciała rozmawiać.
 

Wiedziałem, że pani Rokicka nie przepadała za mną. Nigdy tego nie powiedziała, ale 

czułem, że w głębi ducha uważała prawicowego konserwatystę, zwolennika lustracji i w dodatku 
praktykującego katolika za nie najlepszego kandydata dla swej córki. Toteż bardzo zaskoczyła mnie 
końcówka wizyty.
 

– Ona naprawdę pana kochała – powiedziała, odprowadzając mnie do drzwi.

 

– I dlatego mnie zdradziła… – odparowałem gorzko. – Niech mi pani powie dlaczego, dla 

background image

sławy, szpanu, kariery?
 

– Nigdy ciebie nie zdradziła, Wiktorze. – Kobieta nieoczekiwanie przeszła na ty. – Nigdy! 

Kiedy dożyjesz mojego wieku, przekonasz się, że wszystko może być zupełnie inne, niż ci się w 
pierwszej chwili wydaje. Wszystko! – Dłuższą chwilę przytrzymała moją rękę w swojej. Uścisk 
miała silny, wręcz męski. – Nie zapominaj o niej, ludzie żyją tak długo, dopóki o nich pamiętamy.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Po powrocie na Wolę, zanim zjechałem do garażu, zauważyłem przed moją klatką schodową 

szczupłą sylwetkę Adama Podlaskiego. Odkręciłem okienko. Podszedł do samochodu.
 

– Wczoraj zostawiłem u pana moją komórkę – powiedział, przestępując z nogi na nogę, 

wyraźnie zziębnięty.
 

– Było nie tkwić przed blokiem, a zadzwonić – zganiłem go.

 

– Tylko z czego? – zapytał bezradnie, zgodnie ze sposobem myślenia charakterystycznym 

dla pokolenia niewyobrażającego sobie życia pozakomórkowego. Rzucił okiem na pudła zajmujące 
tylne siedzenia i zaproponował: – Pomogę panu zataszczyć te papierzyska.
 

– Dziękuję, ale wpierw zjedziemy do garażu.

 

Pięć pudeł z pamiątkami po Magdzie bardzo szybko znalazło się na trzynastym piętrze. 

Podlaski pomógł mi wnieść je do pokoju, nie tając obrzydzenia do materiałów wypełniających 
kartony.
 

– Skąd u tak pięknej i inteligentnej dziewczyny – (zauważyłem, że większy nacisk położył 

na słowo „piękna” niż „inteligentna”) – fascynacja taką kreaturą?
 

– Znasz dobrze Henryka Barskiego? – zapytałem zaskoczony jego szczerością.

 

– Nie miałem nieprzyjemności.

 

– Skąd więc taki surowy osąd? – podpuszczałem mego gościa. – Dla wielu to 

niezaprzeczalny autorytet moralny.
 

Roześmiał się:

 

– Doskonale znam te wszystkie salonowe pudle, dziś zgrywające obrońców wolności i 

tolerancji, a całe lata jedzące z ręki komunistycznym nadzorcom. To, co wiemy już o kilkunastu z 
nich, to tylko wierzchołek góry lodowej.
 

– Sądzisz? – powątpiewałem, zaskoczony pewnością siebie tego zaledwie 

dwudziestopięciolatka.
 

– Ja nie sądzę, ja wiem. I niech pan nie sądzi, że przyswojenie tego wszystkiego było dla 

mnie łatwe. Przychodziłem do pracy w IPN-ie pełen ufności, że ludzie są dobrzy i prawdomówni, 
że ci, którzy dorwali mego ojca i zabili babcię, to jedna strona, a druga to my wszyscy – Polacy!… 
A potem każdy dzień odzierał mnie ze złudzeń. Wie pan, jaki to był szok? Mój promotor okazał się 
agentem, liczni bohaterowie podziemia uwikłani, a nawet mój idol, autor kultowej listy przebojów z 
radia… Szkoda gadać! Prawda wyzwala, ale i przepala. Ale nie ma odwrotu. Kiedy wreszcie 
otworzymy archiwa, całą historię powojennej kultury trzeba będzie napisać na nowo. Bo czy uważa 
pan, że bez zaprzedania się reżimowi możliwa była jakakolwiek poważniejsza kariera artystyczna 
pisarza, reżysera…?
 

– Wydaje mi się, że w zdecydowanej większości przypadków wystarczała ostrożność, 

najczęściej poparta legitymacją partyjną.
 

– I zobowiązaniem do tajnej współpracy. Reżim wolał ludzi trzymanych silnie na smyczy.

 

– Chyba że byli naprawdę zdolni.

 

– Oj, może się pan zdziwić. Zdolny, pozbawiony fachowej opieki, stanowił zbyt wielkie 

ryzyko, zawsze mógł się urwać, zaszkodzić. Widziałem wiele dowodów świadczących, że 
komuniści mieli bardzo prostą zasadę wobec ludzi zdolnych: wciągnąć albo zneutralizować, a 
najbardziej niepokornych zgnoić.
 

Nie podobała mi się taka czarno-biała generalizacja u człowieka, który realia „Polski 

Ludowej” znał jedynie ze słyszenia, z drugiej strony w przypadku Barskiego mógł mieć sporo 

background image

racji… Po wypływających z każdym dniem nowych rewelacjach o tajnych współpracownikach 
służb bezpieczeństwa, o Kuśniewiczu, Szczypiorskim, Koźniewskim czy żonie Jasienicy, miałem 
prawo podejrzewać, że za błyskotliwą karierą tego lowelasa musiał kryć się jakiś dwuznaczny 
background.
 

Adaś odgadł moje myśli:

 

– Niewiele czytałem „dzieł” tego faceta. Zaliczyłem Diabeł zjechał do Salem, bo to była 

lektura obowiązkowa, przekartkowałem też jakieś nowelki. Owszem napisane sprawnie, chociaż, 
według mnie, bez prawdziwej iskry geniuszu. – Podlaski formułował swe zdania kunsztownie, tak 
jakby miał gotowy artykuł.
 

– Trudno się nie zgodzić z tym, co mówisz – rzekłem. – Sam również uważam jego 

twórczość bardziej za zręczną literacką konfekcję niż literaturę z górnej półki.
 

– Za to jak perfekcyjnie wylansowaną. Nie zastanawia pana, że Barski odniósł sukces 

jeszcze za głębokiego PRL-u i całe lata egzystował jako pieszczoch reżimu? A każda zmiana 
władzy, każda nowa fala jeszcze unosiła go do przodu.
 

– Może miał po prostu niebywałe talenty promocyjne i sporo szczęścia? – konsekwentnie 

grałem rolę „adwokata diabła”.
 

– Może. – Skrzywił się mój młody kolega. – Ale skąd miał wziąć jakieś inne oparcie poza 

władzą? Przecież z tego, co wiem, nie miał dobrego klasowo pochodzenia, nie należał do żadnej z 
wpływowych mniejszości narodowych bądź seksualnych. Jak więc wytłumaczyć taką niebywałą 
karierę?
 

– Ciekawa hipoteza, choć tylko hipoteza – zgodziłem się dla świętego spokoju.

 

Podlaski odnalazł wreszcie swoją komórkę i kierując się ku drzwiom, rzucił:

 

– Na pana miejscu nie darowałbym sukinsynowi!

 

– Ale jak? Nie mam na to ani czasu, ani środków…

 

– Ma pan mnie! – Oczy młodego historyka rozbłysły jak u wyżła, który wpadł na świeży 

trop. – Mógłbym poszperać w naszych zasobach. Jestem pewien, że coś się znajdzie. Tym bardziej 
że mógłbym, naturalnie, gdyby pan mi pomógł – tu przymrużył znacząco oko – zmienić temat 
mojej doktorskiej dysertacji. Badania nad inwigilacją pomorskiej opozycji są jeszcze w powijakach 
i powiem szczerze, trochę mnie nudzą. Ale literaci, to mogłoby być rewelacyjne… – Na jego twarz 
wystąpiły rumieńce. – Proszę powiedzieć szczerze, czy taka zmiana jest możliwa?
 

– Chyba jest – odparłem po chwili namysłu. – Naturalnie musiałbym pogadać z 

kierownikiem katedry. Tylko czy mi wypada do prywatnej wojny angażować ciebie, instytut…?
 

– Jako mojemu opiekunowi, jak najbardziej! Przecież to jest moja własna inicjatywa. – 

Wyglądało, że coraz bardziej zapala się do swego pomysłu. – To co? Da mi pan swoje 
błogosławieństwo?
 

Wahałem się tylko chwilę. Myśl o odwecie bez uciekania się do pomocy majchra ciśniętego 

na dno szuflady wydawała mi się całkiem powabna.
 

W dodatku po raz pierwszy od ponad tygodnia poczułem, że zakrzepła w moich żyłach krew 

zaczyna żywiej krążyć.
 

„W końcu szukać będziemy wyłącznie prawdy!” – zdusiłem w sobie resztkę wątpliwości i 

uścisnąłem wyciągniętą do mnie rękę Adama. Była miękka, inteligencka. Przez chwilę 
zastanawiałem się, czy mój doktorant ma jeszcze jakieś inne zainteresowania, czy kiedykolwiek się 
zakochał?
 

– Odezwę się za parę dni – obiecał młody człowiek. I wyszedł.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Czy perspektywa ugodzenia w „żywy pomnik” pozwoliła mi na wyjście z depresji? Jeśli tak, 

to nie od razu. Owszem, nadzieja na odkrycie całej prawdy o karierze Barskiego nadała jakiś cel 
memu życiu, jednak czy rozświetliła je jakimś szczególnym blaskiem? Nadal nie łaknąłem 
kontaktów z ludźmi, nawet z moim bratem. 16 grudnia, po raz pierwszy, od kiedy zatrudniłem się w 

background image

instytucie, wziąłem jednodniowy urlop, żeby nie obchodzić swych urodzin. Wyłączyłem komórkę, 
pojechałem na skraj Puszczy Kampinoskiej. Samotny spacer po świeżym powietrzu albo 
wielokilometrowy rajd na rowerze zawsze uspokajały mnie i pobudzały szare komórki. Tak przed 
paru laty udało mi się przezwyciężyć stres związany z rozpadem mojego pierwszego małżeństwa…
 

Było zimno, ale bezśnieżnie. Krakały ochryple gawrony, a ja szedłem przed siebie, 

zatopiony w rozmyślaniach.
 

Czy dzień urodzenia może zdeterminować życie ludzkie bardziej niż układ gwiazd i planet? 

Bo ja wiem. Być może? Urodziłem się w Trójmieście, 15 grudnia 1970, ponad miesiąc przed 
czasem. Za akuszera można uznać uciekający tłum gdańszczan, który zagarnął i obalił moją matkę, 
zmierzającą do przystanku trójmiejskiej kolejki. Stratowana, oblana wodą z armatki, częściowo 
zamroczona gazem łzawiącym, rodziła w sali wśród jęków postrzelonych i rzężeń umierających. 
Oczywiście o tych okolicznościach dowiedziałem się wiele lat później, kiedy trzymany za rękę 
przez ojca uczestniczyłem w odsłonięciu pomnika poległych stoczniowców. Nie było to moje 
jedyne polityczne wspomnienie z tamtych lat, choć zapamiętałem je mocniej niż żal po śmierci psa, 
a nawet niż wielki strach, kiedy na plaży w Jastarni nakryła mnie fala.
 

Trzy lata wcześniej jako ośmiolatek obserwowałem szał radości wywołany przez 

wiadomość, że Polak został papieżem. Zajmowałem się jakąś układanką, a w sąsiednim pokoju 
rodzice oglądali telewizję. Nagle rozległ się głośny okrzyk radości, uchyliłem drzwi i zobaczyłem, 
jak ojciec tańczy z matką jakiś indiański tan tryumfu. Zaraz potem rozdzwoniły się telefony od 
tych, co widzieli, a nie wiedzieli, że my już wiemy, trochę później razem z babcią pobiegliśmy do 
kościoła, przed którym gęstniał tłumek parafian. Pamiętam, że drzwi były zamknięte i dopiero 
szukano proboszcza. W pewnym momencie jakaś kobieta spontanicznie zaintonowała pieśń, której 
wcześniej chyba nie słyszałem, ale jej słowa, o dziwo, wszyscy znali. I niosło się nad naszym 
osiedlem, odbijało od leśnego wału, aby zawrócić w dół, w stronę morza, zrazu ciche, wkrótce 
coraz mocniejsze „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”. Sens tych słów nie docierał wtedy do 
mnie. Rozpoznawałem natomiast emocje, pozytywną energię zgromadzonych ludzi. Czegoś 
podobnego doświadczyłem, kiedy w rok później, razem z babcią oglądaliśmy na naszym Rubinie, 
transmisję z mszy na placu Zwycięstwa. Gdzieś w tłumie (którego istnienia mogliśmy się jedynie 
domyślać, kamerzyści uparcie pokazywali tylko zakonnice i staruszki) znajdowali się moi rodzice, 
którzy dzień wcześniej pociągnęli do Warszawy.
 

Czułem, że odbywa się coś niesłychanie ważnego, tylu ludzi nie gromadził nawet Wyścig 

Pokoju. I choć jako dziewięciolatek nie pojmowałem sensu wypowiadanych słów, to jednak 
przeszedł mnie dreszcz, kiedy Karol Wojtyła zawołał, że nie można zrozumieć tego kraju bez 
Chrystusa i że nie można wykluczać Chrystusa z jego dziejów. Ludzie w telewizorze (głównie 
grupki zakonnic i staruszek) zaczęli śpiewać „My chcemy Boga”. I zobaczyłem, że babcia płacze.
 

Twarda kobieta, która przeżyła i wywózkę na roboty do Rzeszy, i śmierć męża zabitego 

przez „nieznanych sprawców”, w gorącym okresie tuż przed wyborami 1947 roku, i trudne lata 
PRL-u, wychowując samotnie trzy córki, szlochała prawie bezgłośnie, a łzy lały się po jej 
pobrużdżonej twarzy jak dwa krystaliczne wodospady.
 

W rok później po raz pierwszy przeczytałem Trylogię. Nic dziwnego, że odtąd nasz papież 

jawić mi się zaczął trochę jak przeor Kordecki na wałach Jasnej Góry, powstrzymujący szwedzką 
nawałę, a trochę jak ksiądz Kamiński na pogrzebie pułkownika Wołodyjowskiego. Równocześnie 
moim udziałem stał się przyśpieszony kurs historii. Latem 1980 roku wybuchła „Solidarność”. Do 
dziś dnia nie mogę darować moim starym, że nie pozwolili mi biegać pod bramę stoczni. Urwałem 
się tylko raz jeden pod sam koniec strajku. A i tak dostałem solidną reprymendę od matki: „A jakby 
zaczęli strzelać?”. Nie strzelali. Przynajmniej wtedy. Wkrótce potem tata został przewodniczącym 
„Solidarności” w Instytucie Dalekomorskim, a mama prowadziła w szkole lekcje historii nareszcie 
tak, jak chciała. Na jedną, dla starszych klas, zaprosiła babcię – świadka okupacji i narodzin 
„władzy ludowej”. Niesamowicie wypadło.
 

W nocy 13 grudnia obudził mnie chrzęst gąsienic, opodal naszego domu stanął czołg. 

Czyżby kręcono dalsze odcinki Czterech pancernych i psa!
 

Tatę zabrali dopiero trzeciego dnia stanu wojennego, kiedy zdławiono strajk w jego 

background image

instytucie. Siedział w „internacie” prawie rok, ale tylko raz odwiedziłem go z mamą w 
Strzebielinku. Tamtego lata na naszym podwórku bawiliśmy się głównie w solidarnościowców i 
zomowców. Z tym, że zomowiec był jeden, syn pracownika Komitetu Wojewódzkiego. Mirek nie 
lubił swojej roli, ale nie miał wyboru. „Naszych” było więcej.
 

Tata wrócił dopiero na gwiazdkę. Ledwie go poznałem. Utył mocno i zapuścił bujną brodę, 

przetykaną, nie wiedzieć dlaczego, pasemkami siwizny. Zresztą nie cieszyłem się nim długo. Po 
paru miesiącach dali mu paszport i kazali wyjechać. Mógł naturalnie zostać. Ale co miał robić 
bezrobotny inżynier, którego bali się zatrudnić nawet prywatni rzemieślnicy? Poza tym Zygmunt 
Leśniewski chyba utracił wiarę w jakąkolwiek przyszłość. Przysłuchując się przez niedomknięte 
drzwi przyciszonym rozmowom dochodzącym z kuchni, zrozumiałem, że nie widział przed Polską 
żadnej nadziei. „Trzeba pół stulecia, żeby się podźwignąć z tego gówna, w które nas wdeptali!”.
 

Paszporty dostaliśmy wszyscy, ale mama kategorycznie odmówiła wyjazdu. Pojechał więc 

sam. Wylądował w Kanadzie. Pisał do nas rzadko. Ja odpisywałem jeszcze rzadziej. Podobno na 
emigracji się rozpił. Potem zaatakował go nowotwór. Kiedy w styczniu 1989 roku mama pojechała 
go ratować, było za późno. Zmarł w Missisaudze pod Toronto, w dniu rozpoczęcia obrad Okrągłego 
Stołu. W międzyczasie umarła najstarsza siostra mamy i odziedziczyliśmy po niej mieszkanie w 
stolicy. W wieku 18 lat stałem się warszawiakiem.
 

Tymczasem znów nastały ciekawe czasy. Maturę zdawałem jeszcze za Rakowskiego w 

PRL-u, ale na historię na UW wstąpiłem już za Mazowieckiego. W dodatku jeszcze przed pierwszą 
sesją egzaminacyjną nasz narodowy orzeł odzyskał przedwojenne nakrycie głowy i tym sposobem 
stałem się obywatelem III Rzeczypospolitej. W tamtych miesiącach żyłem szybko i barwnie. Nie 
było demonstracji, w której bym nie uczestniczył. W styczniu 1990 roku, gdyby nie interwencja 
milicji, omal nie zdobylibyśmy Sali Kongresowej. Szkoda, zamiast sztandaru PZPR na śmietnik 
historii powędrowałaby cała banda towarzyszy z Kwaśniewskim na czele. Wkrótce potem jako 
wolontariusz biegałem z ulotkami na rzecz wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta. Niedługo później 
paliłem jego kukłę. Na jednej z demonstracji poznałem Beatę, także zadymiarkę, charakterystyczną 
dzięki szopie bujnych rudych włosów. Zawsze na czele, wyglądała jak rewolucyjna żagiew 
wskazująca drogę tłumom. Po kolejnej manifestacji, wprost spod Belwederu trafiłem do jej 
garsoniery i nie minęło kilka godzin, a miałem wreszcie za sobą spóźniony krok w dorosłość. To 
znaczy Beata nie była moją pierwszą dziewczyną, ale poprzednie kontakty seksualne, dość 
przypadkowe i raczej nieudane, umieszczam w dziale prób i błędów. Wzięliśmy ślub, a jakże 
katolicki, ale już po pół roku byłem świadom życiowej pomyłki. Beata okazała się wariatką. Żyła w 
stałej huśtawce nastrojów, od euforii po apatię, a takie pojęcia, jak „kocham” od „nienawidzę” 
dzieliły zazwyczaj dwa zdania, czasem jedno. Być może zresztą zawiodłem jej oczekiwania. Może 
spodziewała się, że wzorem wielu kolegów zacznę robić błyskotliwą karierę polityczną. 
Tymczasem w miarę upływu czasu coraz częściej historyk brał we mnie górę nad zadymiarzem, a 
przekonanie, że piórem zdziałać można więcej niż kamieniem zdecydowanie mocniej trafiało mi do 
przekonania. Dlatego pilnie kończyłem studia, pisałem pracę o dyskusjach młodych piłsudczyków 
w łonie obozu belwederskiego w latach trzydziestych. Temat podsunął mi mój promotor profesor 
Andrzej G. – na szczęście z powodu nadmiaru zajęć profesora opiekę nade mną przejął Paweł 
Wieczorkiewicz i dziś nie muszę się wstydzić podpisu agenta na dyplomie. Swoją pracę 
traktowałem nadzwyczaj poważnie, toteż któregoś razu powiedziałem Beacie dosadnie, że nie 
potrafię żyć pomiędzy balangą a zadymą. Kryzys naszego związku przeszedł właśnie w fazę 
gorącą. Różnice charakterów i upodobań stały się nie do zniesienia. W dodatku moja żona paliła jak 
lokomotywa, piła jak smok, a co do wierności małżeńskiej… Jak mogliście zauważyć, jestem 
kiepskim śledczym. Pewnie gdybym chciał być podejrzliwy, doszukałbym się z pół tuzina 
szwagrów (dziś w co najmniej czterech głównych klubach parlamentarnych). Dzieci się nie 
dorobiliśmy. I dzięki Bogu. Zresztą nie zdziwiłbym się, gdyby któreś z nich urodziło się na 
przykład czarne. Rozpad naszego związku nie miał szczególnie dramatycznego przebiegu. 
Rozstaliśmy się mniej więcej po półtora roku od zawarcia sakramentu. Wkrótce potem Beatka 
wyjechała do Włoch niańczyć tamtejsze bachory czy raczej zmieniać pampersy staruszkom. Tam 
poznała jakiegoś dzianego biznesmena, który zdaje się potrafił ją wyciszyć i uspokoić. Ekspresowo 

background image

załatwiliśmy rozwód. Od tej pory dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, przysyłamy 
sobie kartki. Moje wysyłam zawsze we własnym imieniu. Na jej, kolorowych, nierzadko z jakąś 
pozytywką obok autografu nieznanego mi osobiście Corrada co kilkanaście miesięcy przybywa 
nowy podpis, składany w imieniu kolejnego szkraba: Riccarda, Sofii, Rity, Alfreda…
 

Tak kończą rewolucjonistki, kiedy otoczy się je dobrobytem. Zresztą, kto ją wie, może po 

cichu sponsoruje Czerwone Brygady…
 

Spoważniałem. Lektury i środowisko, w którym się znalazłem, sprawiły, że moje poglądy 

stały się bardziej umiarkowane, sądy wyważone. Mniej więcej w tym samym czasie pożegnałem się 
z marzeniami o karierze literackiej.
 

„Za dużo intelektu, za mało serca – podsumował moje pierwociny znakomity krytyk, 

zasłużony autor podręcznika dla licealistów. – Jak chcesz koniecznie pisać, skoncentruj się na 
dziełach naukowych”. Wziąłem sobie do serca tę uwagę, bo w zasadzie ufam ludziom i mam 
szacunek dla autorytetów. Może nie powinienem?
 

Zresztą jego opinia nie należała do odosobnionych. Toteż po klęsce mego debiutu 

poetyckiego i odrzuceniu przez trzy wydawnictwa powieści o insurekcji kościuszkowskiej („Kogo 
to dziś obchodzi, walka z Moskalem i wieszanie zdrajców” – napisał jeden z recenzentów) dałem 
spokój marzeniom. Pięć lat belfrowałem w podwarszawskiej szkole, z poczuciem beznadziejnej 
orki na ugorze. Wystarczyło kilka lat, a wyrosło pokolenie, z którym bardzo trudno było mi się 
porozumieć. Młodzież, która nie znała smaku niedostatku, a zniewolenie i walka o wolność była dla 
niej odległą nieciekawą historią różniła się od nas w sposób ekstremalny. Miała absolutną swobodę, 
stały dopływ kasy od rodziców, Internet, jeśli trzeba prochy i łatwy seks na wyciągnięcie ręki. 
Próba nauczenia ich czegokolwiek graniczyła z cudem. Zadziwiające, ale moja mama była dla nich 
bardziej wyrozumiała.
 

– Poczekaj, Wiktorze, i oni będą mieli swoją osobistą Golgotę, Westerplatte czy inne 

Waterloo. Nic nie jest dane raz na zawsze. Ani stabilizacja, ani dobrobyt…
 

Do 11 września 2001 roku byłem przekonany, że się głęboko myli. Potem, kiedy „koniec 

historii” okazał się równie iluzoryczny jak trwałość Twins Towers, zmieniłem zdanie. Ale wtedy nie 
pracowałem już w szkole. Zrobiłem doktorat i dostałem pół etatu w Instytucie Historii PAN. W rok 
później wskutek choroby kolegi pojawiło się zapotrzebowanie na kogoś, kto mógłby poprowadzić 
zajęcia z historii najnowszej na jednej z prywatnych uczelni. Lekkie pióro sprawiło, że nawiązałem 
współpracę z paroma czasopismami, zaproszono mnie do radia i na sesje naukowe… A potem 
pojawiła się w moim życiu Magdalena. By po dwóch latach odejść równie niespodziewanie, jak się 
pojawiła.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Trzask łamanej gałązki zabrzmiał jak wystrzał. Rozejrzałem się. Dziwne! W szarówce 

przedwczesnego zmierzchu las wydawał się pusty, niemy. Zrobiłem parę kroków. Znów usłyszałem 
jakiś szelest. Trudno stwierdzić bliższy czy dalszy. Jakby duże ciężkie zwierzę przedzierało się 
przez zarośla. Przyspieszyłem kroku. Trzeba rzeczywiście być idiotą, żeby wypuszczać się na takie 
samotne spacery. Parę razy zatrzymywałem się, nasłuchiwałem. Nic. Może spłoszyłem jakiegoś 
dzika albo nawet łosia. Niedźwiedzi w Kampinosie nie widziano od XVIII wieku. Samochód stał na 
swoim miejscu. Pusty i nienaruszony. Odetchnąłem z ulgą. I już miałem ruszać z miejsca, gdy 
zobaczyłem ślady, pojedyncze ślady kogoś, o stopie zdecydowanie większej od mojej. Wychodziły 
z zagajnika, okrążały mój samochód i zawracały z powrotem, tak jakby jakiś mieszkaniec kniei 
zainteresował się, któż to ma ochotę złożyć mu wizytę. Może powinienem pójść tym tropem. Ale 
jakoś straciłem ochotę do dalszego spacerowania. Wsiadłem, zablokowałem drzwiczki i z dużą ulgą 
wyjechałem na asfaltową drogę, śmiejąc się z nieuzasadnionego ataku tchórzostwa.

  

 

 

  *

 

background image

 

 

 

Przez pierwsze dwa tygodnie poszukiwań Adam Podlaski tryskał entuzjazmem. Dzwonił 

dwa razy dziennie, opowiadał, jak wiele wędek pozarzucał i jak bogatego połowu się spodziewa. 
Dopięliśmy zmianę tematu i załatwiliśmy wszelkie formalności. Mój doktorant wpadł nawet z 
życzeniami w drugim dniu Bożego Narodzenia, próbował namówić mnie na wspólne spędzenie 
sylwestra.
 

– Nie lubię hucznych bali – oznajmiłem.

 

– Nie myślałem o balu – odparł – chciałem zaprosić pana do siebie do domu. Mama bardzo 

chciałaby poznać mojego preceptora. Wypijemy szampana, obejrzymy szopkę…
 

Taktownie odmówiłem, wcześniej obiecałem ten wieczór swojej mamie. Zaproponowałem, 

że zdzwonimy się w Nowy Rok.
 

Przyjął to z entuzjazmem. Ale nie zadzwonił.

 

Kiedy parę dni później spotkałem go na korytarzu naszego instytutu, zrobił głupią minę i w 

pierwszej chwili sprawiał wrażenie uczniaka przyłapanego na wagarach. Gdy spytałem go, czy 
znalazł już coś ciekawego, poprosił o więcej czasu. Zaczerwienił się, nie patrzył w oczy, tak jakby 
wstydził się braku rezultatów. Przez moment przemknęła mi myśl, że może w ogóle nie zabrał się 
za sprawę.
 

Po seminarium wziąłem go na kawę do „Gwiazdeczki”.

 

– To jest trudniejsze, niż początkowo myśleliśmy – powiedział wyraźnie przygnębiony.

 

– Nic nie znalazłeś?

 

– Nie żeby nic – zaprzeczył. – Owszem, wygrzebałem mnóstwo materiału wręcz zabójczego 

dla literackich koryfeuszy, ale co z tego?
 

– Nic o Barskim?

 

– Mam parę tropów. Ale nie chcę zapeszyć. – Chwilę gawędziliśmy o jakichś 

drugorzędnych sprawach, po czym rzucił okiem na zegarek. – Przepraszam, panie docencie, ale 
jestem umówiony!
 

W następnych tygodniach zacząłem odnosić wrażenie, że mnie unika. Zadanie go przerosło? 

A może ktoś przekonał go, że nie powinien się tym zajmować? Z tygodnia na tydzień gęstniała 
atmosfera wokół nowej ustawy lustracyjnej. Zaangażowani historycy mieli coraz więcej przykrości 
ze strony swoich kolegów. Ileż razy ja sam spotykałem się z określeniem „ten twój nawiedzony 
doktorant”.
 

Podlaski jednak nawiedzony nie był. Również błędne było moje podejrzenie, że przy 

pierwszych trudnościach stracił zapał do projektu. Mimo pozorów miękkości potrafił być 
bezkompromisowy i zawzięty. Nie miał zamiaru rezygnować z podjętego zadania. Ale spotykać się 
– jak wyznał – nie chciał, gdyż nie miał mi nic do zakomunikowania.
 

Dlatego do konkretnej rozmowy doszło dopiero po trzech miesiącach. U mnie w domu. 

Kolejna dziwna zima miała się ku końcowi. Podlaski natrafił na mój dołek psychiczny. Miałem 
coraz większe wątpliwości, czy zdołamy cokolwiek znaleźć. Gdyby nie gniew z powodu śmierci 
Magdaleny, zgodnie z zasadą domniemania niewinności, odpuściłbym Barskiemu. A tak, godząc się 
na kontynuowanie naszego śledztwa, czułem się przynajmniej w porządku. Grubość teczki, którą 
przyniósł ze sobą doktorant, na moment ożywiła moje nadzieje. Okazała się jednak myląca. Ze słów 
Adama wynikało jedno – obława nie dała rezultatu – zwierzyna się wymknęła. Naszego 
antybohatera nie było na liście Wildsteina, nie figurował też w rejestrach dokumentów po byłych 
WSI.
 

– A osławiony zbiór zastrzeżony? Może tam się ukrył? – pytałem.

 

Podlaski pokręcił głową, opowiadając, iż kosztowało go to mnóstwo zachodu, ale jego 

bezpośredni szef, który najpierw się opierał, twierdząc, że nic nie da się zrobić, a po uroczystej 
przysiędze, że tajne informacje nie znajdą się w tekście dysertacji, w końcu uległ i po dłuższym 
czasie konfidencjonalnie poinformował Adama, że nie ma tam nic takiego, co mogłoby go 
zainteresować.
 

– Kompletnie nic? – pytał go Podlaski.

 

– Kompletnie nic? – powtórzył pytanie dyrektor. – Tak mogą mówić o sobie jedynie 

background image

nienarodzone niemowlęta, a i to nie wszystkie. Na pewno nic, co mogłoby podpadać pod 
którąkolwiek z istniejących kategorii. Nie był nawet „figurantem”, rozpracowywanym przez SB.
 

Moje zdziwienie było nie mniejsze niż zafrasowanie Adama.

 

– Nigdy bym nie przypuszczał, że taka „legenda opozycji” nie była inwigilowana – 

powiedziałem. – Przecież w swoim Bedekerze stanu wojennego przechwalał się, że dzień i noc 
chodziła za nim cała sfora ubeków.
 

– Może jednak nie bez powodu uznano go za znakomitego beletrystę – mruknął młody 

historyk. – Tylko jeśli nie jest mitomanem, to co tu jest grane? Czy pan wie, że nie natrafiłem nawet 
na jego dokumenty paszportowe. Przynajmniej aż do stanu wojennego. A przecież kręcił się po 
świecie jak mało kto.
 

– Co to może znaczyć? – Popatrzyłem prosto w oczy doktoranta.

 

– Najprostszy wniosek, jaki się nasuwa, to to, że wszystko, co było na jego temat, w trakcie 

Jesieni Ludów poszło do pieca w konstancińskiej papierni.
 

– Czyli przegraliśmy?

 

– Chwileczkę, chwileczkę. Nie upadajmy na duchu. Całkowite zatarcie śladów po tajnej 

współpracy jest po prostu niewykonalne. Nawet jeśli zniszczono teczki współpracy, wyczyszczono 
rejestry, wzmianki o poszukiwanym mogą znajdować się w innych zbiorach i innych teczkach, 
często bardzo luźno związanych z człowiekiem, którego prześwietlamy.
 

– To słaba nadzieja.

 

– Ale jednak stanowi jakąś szansę. Czy pan wie, że kwity na jednego z kandydatów na 

prezydenta RP znalazły się w zbiorze poświęconym Radiu Solidarność, na liście konfidentów z 
blokowisk przydatnych w demaskowaniu „wrogich” nadajników? Jestem pewien, że znalezienie 
dowodów to tylko kwestia czasu. A pan do czego doszedł?
 

Adam wiedział, że i ja nie próżnowałem przez trzy miesiące. Zacząłem od przejrzenia 

wszystkich materiałów Magdaleny oraz zapoznania się z licznymi artykułami i pracami na temat 
Barskiego. Było tego kilkaset pozycji, efekt pracy kilkudziesięciu autorów. Poza zbiorami Magdy 
dotarłem do 22 pękatych teczek z wycinkami, zgromadzonymi w bibliotece Domu Literatury. 
Przewertowałem setki stron, pokonując obrzydzenie, jakie wywoływał panegiryczny ton większości 
artykułów. Niepochlebne recenzje na jego temat należały do wyjątków, i co znamienne, wszyscy ich 
autorzy, za wyjątkiem może jednego – Mikołaja Słysza, jakoś nie zrobili błyskotliwej kariery ani w 
PRL-u, ani w III Najjaśniejszej. A i sam Słysz ostatnio gdzieś zniknął. Ciekawa prawidłowość!
 

Wziąłem się więc do uważnej lektury twórczości własnej Barskiego, mając nadzieję znaleźć 

tam jakieś wskazówki na podstawie niedomówień czy aluzji… Autor, który lubił pisać o sobie dużo 
i chętnie, a bohaterom swych powieści dawał często własne rysy, mógł przecież jakoś mimowolnie 
się zdradzić.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Według własnych słów Barskiego jego rodzina pochodziła z Baru, mieściny położonej u 

stóp słynnej twierdzy na kresach Rzeczypospolitej, nazwanej tak przez królową Bonę na cześć 
rodzinnego Bari w Apulii. Sam „pan Henryk” odwiedził Bar dopiero w latach siedemdziesiątych, z 
wycieczką polskich literatów, na zaproszenie pisarzy z radzieckiej Ukrainy. Zresztą w momencie 
jego narodzin rodzice od dość dawna (a konkretnie od panicznej ucieczki przed armią Budionnego 
w 1920) mieszkali w Krzemieńcu. Stary Adolf Barski uczył w miejscowym liceum nauk ścisłych, 
matka zajmowała się domem i dwoma siostrami Henryka. Sam Barski utrzymywał, że urodził się w 
roku 1937, ale zapewne ujmował sobie rok. Zbyt dobrze jak na dwulatka zapamiętał wkroczenie 
Armii Czerwonej do rodzinnego miasta, co patetycznie utrwalił w wierszu napisanym pod koniec 
liceum: 
  

Gwiaździste czapki pod niebem wrześniowym

 

smak chleba z ręki od roli ściemniałej,

 

pot koński, czołgów hurgot tak miarowy,

background image

 

że w zegarach kukułki z nagła oniemiały…

 
 

 

 

Widocznie wspomniane kukułki jako pierwsze pojęły, że trzeba trzymać dzioby na kłódkę. 

Sam Barski dopiero musiał się tego nauczyć. Nie okazało się to trudne. Jego debiutanckie wiersze, 
które ukazały się w poetyckim zeszycie młodych pod tytułem Strofy ze stali na początku 1954 roku, 
stanowiły jeden ze spóźnionych, za to najobrzydliwszych płodów stalinowskiego socrealizmu. W 
następnych latach pisarz dość starannie przemilczał swe juwenilia, a dopytywany w jakimś 
wywiadzie, stwierdził, że są dowodem emocjonalnej niedojrzałości. Fakt, uczył się szybko, a jego 
publikacje w „Po prostu” tchnęły duchem Ważykowego Poematu dla dorosłych i wytycznych VII 
Plenum KC PZPR z października 1956 roku.
 

Nie znalazłem w jego twórczości zbyt wiele wspomnień z dzieciństwa spędzonego w 

Sowietach. Może w istocie nie miał nic ciekawego do wspominania. Zresztą za PRL-u o takich 
rzeczach się nie pisało. A w III Rzeczypospolitej? Przy paru okazjach Barski wspominał o 
represjach, jakim poddano jego rodzinę, i o wywózce na Wschód oraz niedoli na „nieludzkiej 
ziemi”. Nie poświęcił jednak tej problematyce ani opowiadania. Może dlatego, że w odróżnieniu od 
losów bohaterów Herlinga-Grudzińskiego sowiecki reżim obszedł się wyjątkowo łagodnie ze 
starym Barskim, bądź co bądź, nauczycielem „pańsko-obszarniczego” Liceum Krzemienieckiego. 
Zatrzymany jako potencjalnie antysocjalistyczny element jeszcze w listopadzie 1939 nie podzielił 
losu większości polskich inteligentów. Jako doskonały chemik znalazł zatrudnienie w zakładach 
zbrojeniowych w Kujbyszewie. Z pewnym opóźnieniem rozpoczął poszukiwanie żony i dzieci 
wywiezionych jakiś czas po nim do Kazachstanu.
 

Opóźnienie to można tłumaczyć emocjonalnym związkiem, jaki połączył go z pewną 

urodziwą pracownicą biurową o imieniu Wieroczka. Może dlatego niezbyt gorliwe poszukiwania 
nie przyniosły rezultatów. Zresztą zaraz po napaści hitlerowców na ZSRR i układzie Sikorski-
Majski Adolf Barski zdezerterował z fabryki (o ważnym znaczeniu strategicznym) i znalazł się w 
armii Andersa. Nawiasem mówiąc, uchodząc do Iranu (na lewych papierach), zapomniał zarówno o 
rodzinie, jak i Wieroczce.
 

Helenie Barskiej również powiodło się nie najgorzej. Znalezione przez Magdalenę zdjęcia z 

lat powojennych przedstawiające dostojną przywiędłą matronę ze śladami minionej urody nie 
mówią wszystkiego ani o jej uroku osobistym, ani o wcześniejszym temperamencie. A przecież 
dzięki tym zaletom dosyć bezboleśnie przeżyła wywózkę. Jeszcze w czasie transportu zakochał się 
w niej młody czekista, nazwiskiem Frołow, a „matka Polka”, jak często nazywał ją syn, nie 
pogardziła względami wpływowego politruka. Koniec wojny zastał ją na stanowisku kierowniczki 
stołówki NKWD w Ałma Acie. Idyllę z Aleksandrem Frołowem przerwało wyzwolenie Białorusi, 
na której żyła jego prawowita małżonka i dwójka dzieci. Miłość prysła. A pani Helena z synem i 
młodszą córką Krysią, starsza umarła na tyfus jeszcze na początku zsyłki, pod koniec roku 1945 
wróciła do Polski. Wylądowali u dalekiej kuzynki w Łodzi, żony przedwojennego adwokata Lejby 
Rozenkranca, który już jako Ludwik Różycki robił błyskotliwą karierę w Polsce Ludowej. Sędzia w 
sądzie wojskowym, po przeniesieniu do Warszawy, awansował na jednego z dyrektorów w 
Ministerstwie Sprawiedliwości, wykładał też na uniwersytecie. Po 1956 roku wyjechał do Izraela, 
jednak praca w kibucu wyraźnie go nie pociągała, toteż szybko wrócił do Europy. Po uzupełnieniu 
wiedzy z zakresu prawa autorskiego zmienił fach i na początku lat sześćdziesiątych w dawnej 
kolebce nazizmu – Monachium, stworzył agencję autorską promującą twórczość pisarzy zza 
żelaznej kurtyny.
 

Jak żyło się Henrykowi w Łodzi z dwoma matkami? Nigdy o tym nie wspominał, chociaż w 

Chłodnym weekendzie można dopatrzeć się psychologicznego studium zakompleksionego dziecka, 
wyrastającego wewnątrz trójkąta małżeńskiego, tworzonego przez mężczyznę żyjącego z dwiema 
kobietami naraz.
 

Tymczasem jego biologiczny ojciec przeszedł chlubny szlak polskiego korpusu bez 

szczególnych osobistych osiągnięć… Służył zazwyczaj na głębokim zapleczu, w dziale uzbrojenia, 
a jedyną lekką ranę odniósł, wypadając z wojskowego gazika, podczas operacji pod Ankoną. Po 

background image

wojnie osiadł w Londynie, gdzie został pracownikiem małej hurtowni towarów chemicznych. W 
latach siedemdziesiątych firma ta specjalizowała się w rozprowadzaniu sztucznych ogni. 
Największy z fajerwerków miał miejsce 31 grudnia 1981, kiedy cały magazyn zlokalizowany w 
starym hangarze wyleciał w powietrze, a doczesne szczątki Barskiego, wśród rac, wybuchów, 
płomieni i iskier, zamienione w miliony drobin, rozproszyły się ponad polami hrabstwa Kent.
 

W tym miejscu biografii rodzinnej postawiłem spory znak zapytania. Ojciec emigrant z 

przeszłością u Andersa powinien być dla obywatela PRL-u poważnym obciążeniem, a tymczasem 
Barski, nawet w latach sześćdziesiątych, nigdy nie miał kłopotu z paszportem. W dodatku podczas 
każdej bytności na Zachodzie spotykał się konspiracyjnie ze swym ojcem. A jednak nie wyciągano 
wobec niego żadnych konsekwencji, choć trudno uwierzyć, że SB nie wiedziała o tych kontaktach.
 

Tomik poetycki Sygnały galopującego czasu wydany wiosną 56, pozostający nadal w 

socrealistycznej manierze, choć z pewnymi odwołaniami do nadciągającej odwilży, jest zarazem dla 
Barskiego pożegnaniem z poezją. Czasem tylko zdarzy mu się napisać fraszkę, jak ta opublikowana 
w ówczesnych „Szpilkach” i zatytułowana Odwilż: 
  

Spadają sople na łeb na szyję,

 

kogo nie trafią, ten przeżyje –

 
 

 

 

ale mowa wiązana wyraźnie przestaje go pociągać.

 

Jesienią owego dramatycznego roku w młodym studencie rusycystyki rodzi się prozaik, 

jeździ po zrewoltowanym kraju, pisze reportaże do „Po prostu”, choć w drodze na ogarnięte 
rewolucją Węgry dociera jedynie do Czechosłowacji. Potem publikuje opowiadania w „Nowej 
Kulturze”.
 

Z upodobaniem atakuje „błędy i wypaczenia” od lewa. Z pozycji prawdziwego marksisty. 

Jego jednoaktówka Czarne i czerwone – przewrotny dialog księdza z sekretarzem partii odbywający 
się w izbie wytrzeźwień – zostaje wystawiona w 1958 roku przez studencki teatr „Loża”. Miesiąc 
później spada z afisza, zdjęta po trzech spektaklach przez cenzurę.
 

Wzmacnia to jego rodzącą się sławę. Zaczyna być wymieniany jednym tchem obok Hłaski i 

Tyrmanda. Przyjęty wkrótce do Związku Literatów Polskich jest przez kilka lat najmłodszym 
członkiem organizacji pisarzy. W 1959 roku Barski wstępuje do Polskiej Zjednoczonej Partii 
Robotniczej i wyjeżdża na dalsze studia do Moskwy. Przywozi stamtąd tom opowiadań Mroźny 
poranek – słoneczne południe 
i żonę, przepiękną Murkę, z pochodzenia Ormiankę, której zazdrości 
mu cały Zarząd ZLP Może z wyjątkiem Iwaszkiewicza.
 

Niestety, ta piękna i podobno dobra żona w połowie lat siedemdziesiątych umiera na raka 

piersi. Dzieci nie mają.
 

W roku 1968 na znak protestu przeciw antysemickim czystkom na polskich uczelniach 

składa legitymację partyjną. Mimo to jest nadal drukowany i wznawiany. W Niemczech na 
podstawie Czarnego i czerwonego powstaje głośny film o wybitnie antyklerykalnej wymowie. W 
opublikowanej w „Polityce” pod pseudonimem „Zbaraski” recenzji pod tytułem Błędy i wybaczenia 
autor odcina się od tej ekranizacji. W roku 1974 za powieść historyczną Diabeł zjechał do Salem, 
ocenianą oficjalnie jako atak na amerykańską mitologię, a pokątnie cieszącą się renomą 
zakamuflowanego studium totalitaryzmu, dostaje nagrodę państwową.
 

Po powstaniu Komitetu Obrony Robotników Barski wspiera tę inicjatywę również 

finansowo, chociaż do stanu wojennego wstrzymuje się z publikowaniem w drugim obiegu.
 

13 grudnia zastaje go w RFN-ie, dokąd wyjechał z cyklem odczytów, zorganizowanych 

przez Różyckiego. Dość szybko podejmuje tam współpracę z Wolną Europą w której publikuje 
felietony literackie, posługując się pseudonimem „Narodowiec”. Przez pewien czas kandyduje 
nawet na stanowisko szefa rozgłośni, ale nie znajduje dostatecznego poparcia u Amerykanów. 
Mimo że bywa ulubionym celem ataków Jerzego Urbana, podczas jego konferencji prasowych, 
jesienią 1988 bez większych przeszkód wraca do kraju. Wchodzi w skład Komitetu Obywatelskiego 
przy Lechu Wałęsie, robi sobie z nim historyczne zdjęcie, a następnie bez żadnych problemów 
zostaje senatorem jednego z pszenno-buraczanych województw. Sporo wskazuje na to, że emigracja 

background image

zmieniła „Narodowca” na powrót w internacjonalistę. Całkowicie wyparowała z Barskiego 
patriotyczna frazeologia, a zdrowy organizm wydalił katolickie miazmaty. W narastającym 
konflikcie w obozie solidarnościowym Barski bardzo szybko opowiada się po stronie lewicy 
laickiej – skutkiem czego, na słynnym, burzliwym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego słyszy od 
Lecha obraźliwe: „kundel potrafi wyjść z rasowego psa nawet w trzecim pokoleniu”.
 

Do powołanego przez lewicę laicką ROAD-u[1] jednak nie wchodzi. Odsuwa się od 

bieżącej polityki, zadowalając się pozycją niezależnego autorytetu moralnego. Co nie znaczy, że nie 
przyjmuje zaszczytów. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych szefuje polskiej placówce 
kulturalnej w Genewie, rychło prezydent Kwaśniewski odznacza go Krzyżem Komandorskim 
Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą. Powieść Zapaśnicy otrzymuje nagrodę Nike… W ciągu 
zaledwie siedmiu lat zostaje przełożona na 18 języków.
 

Zresztą lista sukcesów, nagród i odznaczeń jest tak długa, że aż męcząca. W aneksie do 

pracy Magdaleny zajmuje bite cztery strony.
 

Tyle mniej więcej udało mi się ustalić z biografii pisarza na podstawie wywiadu rzeki, 

przeprowadzonego przez Teresę Torańską, pracy Magdy i książeczki napisanej przez Mikołaja 
Słysza u schyłku komuny. Natomiast w Hańbie domowej Jacka Trznadla o Barskim nie znalazłem 
ani słowa. Nie wzięła go na ząb Joanna Siedlecka. Nie dobrał mu się do skóry tygodnik „Wprost”.
 

Czy można było na takiej podstawie wyciągnąć jakiekolwiek wnioski?

 

Nie wiem.

 

Skończyliśmy rozmowę z Podlaskim dobrze nad ranem. Chłopak nie dawał za wygraną. I 

prosił, żebym nie odpuszczał.
 

– Jestem pewien, że go dopadniemy.

 

– Na jakiej podstawie?

 

– Po prostu to czuję. Spotykam go w snach. Jak w filmie Bliskie kadry, krótkie ujęcia. 

Widzę jego oczy, widzę jego ręce. Widzę rudowłosą kobietę i mężczyznę ze złamanym nosem. Nie 
słyszę jednak słów…
 

Byłem więcej niż przekonany, że Podlaski koloryzuje, chcąc mnie zachęcić, udawałem 

więc, że biorę jego opowieści za dobrą monetę. I pytałem, co w takim razie proponuje.
 

– Ja będę szukał dalej, a na pana miejscu spróbowałbym dotrzeć do znajomych tego drania. 

Choćby do redaktora Słysza. Wygląda na to, że nie przepada za Barskim.
 

– Z tego, co wiem, od lat mieszka gdzieś na Podkarpaciu.

 

– I tak dobrze, że nie w Chinach.

 

Kiedy Adaś wyszedł (stanowczo odmawiając przespania się w pokoju gościnnym), 

wydobyłem spomiędzy wycinków portretowe zdjęcie Barskiego, nos wąski, lisi podbródek, 
krzaczaste brwi i gęsta, jak zawsze nienagannie ufarbowana czupryna.
 

– Kim jesteś? – pytałem. – Rzadkim cwaniakiem czy nieprawdopodobnym szczęściarzem?

 
 

background image

  

III

 

  

MIKOŁAJ SŁYSZ

 

 

Kilkanaście kilometrów za Limanową skręciłem w boczną drogę. Dolina przypominała 

wąwóz, z chałupkami przytulonymi do zboczy, niewielkimi kamienistymi poletkami i sadami, 
poprzedzielanymi kępami drzew i krzakami wczepionymi w grunt wokół strumyków. Nowych 
domów nie widziałem zbyt wielu. „Wieś nieletniskowa” – to wiele tłumaczyło. Było chłodno, może 
nawet poniżej zera, ale bezśnieżnie.
 

Pojawiła się tablica z napisem „Murawka” i ostrzeżenie przed ostrym zakrętem. 

Ograniczając prędkość, minąłem kościół i cmentarz. Przy spożywczym, gdzie kończył się asfalt, 
dwóch tubylców tylko w swetrach, nie bacząc na ziąb, pokrzepiało się piwem. Wysiadłem i 
zapytałem ich o Mikołaja Słysza. Nazwisko chyba nic im nie powiedziało. Natomiast na hasło 
„dziennikarz z Warszawy”, ten bardziej pękaty niedbałym gestem wskazał na szary dach, ledwie 
wystający spoza drzew, prawie u samego szczytu wzgórza.
 

– Tamuj! – poinformował.

 

Podziękowałem, zamierzając wrócić do samochodu, ale w niższego wstąpił naraz duch 

gościnności.
 

– Pojadę z panem – zaproponował. – Miastowemu niełatwo trafić. Każdy tu ma własną 

drogę do chałupy. Krzywy Józek swoją przegrodził, więc od tyłu trza, skręcić w górę koło Lajci, a 
potem za Działem w dół.
 

Cuchnęło od niego alkoholem i tanimi papierosami, a pakując się do auta, pierdnął mocno, 

co pokrył rubasznym rechotem.
 

Wyboista droga wiodła stromo w górę. Głębokie koleiny groziły w każdej chwili urwaniem 

miski olejowej.
 

– Dobrze, że wziął mrozek – gadał tubylec. – Gdyby teraz puściło albo nie daj Boże 

popadało, nie przejedzie się. Chyba że ma się napęd na cztery koła. Jak ja!
 

Kiedy wyraziłem podziw dla tego faktu, rzekł:

 

– Robiło się w Ameryce! A fiata tego dziennikarza, póki był na chodzie, to mój kuzyn Raróg 

dobre pięć razy traktorem wyciągał. Pan też dziennikarz?
 

Kiwnąłem głową pragnąc już teraz wczuć się w przybraną rolę. Wyznanie, że jestem 

historykiem, mogłoby Słysza usztywnić, a gdybym podał się za historyka literatury, ryzykowałbym 
łatwe zdemaskowanie. Przy kolejnym rozwidleniu mój przewodnik wysiadł, tłumacząc, że 
powinienem jechać dalej wzdłuż sadu, a przy kapliczce zakręcić w dół i będę na miejscu.
 

Wśród bezlistnych drzew chałupa z mocno oszronionym dachem robiła wrażenie ponure. Z 

wyjątkiem cienkiej smugi dymu nic nie wskazywało, że jest zamieszkała. Płot straszył 
powyłamywanymi sztachetami. Brama miała jeden zawias urwany, a schody z kamienia, przerosłe 
korzeniami i darnią wyglądały na tak nadwerężone, że z kolejną wiosną przy większych roztopach z 
pewnością spłyną w dolinę. A przecież widać było tu i ówdzie ślady minionej świetności. 
Rzeźbione okapy i futryny okienne, rząd drewnianych świątków wokół ganku. Drzwi były 
niedomknięte. Zapukałem raz i drugi, nie słysząc odpowiedzi, wszedłem do środka. Wielki pies 
rasy nieokreślonej, który spał zaraz za progiem, na mój widok uniósł nieco głowę i usiłował 
zamerdać ogonem. Zdaje się jednak, że to przerastało jego możliwości. Siwy pysk wskazywał, że 
wedle psiego kalendarza musiał należeć do stuletnich starców. Jednak nie to zrobiło na mnie 
wrażenie. W sieni, a także w widocznej za otwartymi drzwiami izbie, wszędzie piętrzyły się 
książki. Wypełniały wszystkie półki, leżały w równych kupkach. Nieczęsty widok w wiejskiej 
chałupie…
 

– Halo, jest tam kto? Panie Mikołaju!

 

Brak odpowiedzi.

 

Gospodarza zastałem w ciemnawej kuchni. Siedział na bujanym fotelu, obok kuchennego 

background image

pieca, w którym buzował ogień. Nie spał. Na mój widok podniósł się z pewnym wysiłkiem, 
wyciągnął kościstą rękę i uścisnął moją z siłą o jaką bym go nie podejrzewał. Kiedyś musiał być 
postawnym mężczyzną. Teraz szary, wyciągnięty sweter i wytarty skórzany bezrękawnik wisiały na 
nim jak na dużo młodszym bracie. Długie siwe włosy opadały na ramiona, kontrastując z gładko 
wygoloną twarzą i podciętym wąsikiem.
 

– Czekałem na pana. Sądząc po liście, myślałem, że przybędzie ktoś starszy – mówił głośno, 

silnie akcentując sylaby, w sposób charakterystyczny dla człowieka niedosłyszącego. – Zapraszam 
na kawę. Jak wróci Krysia, pomyślimy o kolacji. – Dłuższą chwilę myszkował po szafce, a potem 
mruknął: – Akurat kawy nie ma… Ale jest za to świeżo zaparzona herbata. – Dolał do pękatego 
imbryka wody i postawił go na gorącej blasze.
 

– I jak się panu podoba nasza Murawka? Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy i 

zobaczyłem wschód słońca nad Chowańcem – tu wskazał zalesione wzgórze naprzeciwko – 
uznałem, że to najpiękniejsze miejsce na świecie…
 

– Rzeczywiście, dość tu malowniczo – przyznałem nieszczerze, zastanawiając się, jak 

przejść do rzeczy.
 

– Krystyna początkowo marudziła, że my, cepry, nie damy tu sobie rady. Że nie 

zaaklimatyzujemy się tu, nie zrozumiemy miejscowych, ich mowy, obyczajów. Ale oni ją po-ko-
cha-li! Wie pan, co roku cała wieś przychodzi do nas po kwiaty na Boże Ciało.
 

Nieomal jak ilustracja dźwiękowa do tych słów zabrzmiał tupot młodych nóg. I mocny głos 

od progu:
 

– Przyniosłam mleko, panie Mikołaju.

 

Dziewczyna miała może osiemnaście, może dziewiętnaście lat i mimo że było dość ciemno, 

spostrzegłem, że jest zgrabna, później, kiedy zapaliła światło, w pełni mogłem podziwiać jej 
zjawiskowe piękno. Regularne rysy, ciemne włosy, usta pełne. Na mój widok stropiła się.
 

– Nie wiedziałam, że ma pan gościa, panie Mikołaju – powiedziała, cofając się ku progowi.

 

– To mój przyjaciel, dziennikarz z Warszawy, pan… – zmarszczył czoło, usiłując sobie 

przypomnieć. Podsunąłem mu „Wiktor” – …pan Wiktor! A to moja sąsiadeczka, Dorotka Raróg. 
Przychodzi do mnie na lekcje angielskiego i historii. Bardzo ambitne i zdolne dziecko, chce zdawać 
na studia do Krakowa, a poziom w jej liceum jest za-trwa-żający!
 

Popatrzyłem na dziewczynę, skinęła głową.

 

– Może coś ugotuję – zaproponowała. – Pan pewnie z podróży…?

 

Mikołaj rozpromienił się.

 

– Jeśli będziesz taka miła… Liczyłem, że Krysia wcześniej wróci z Nowego Sącza, ale 

wyjątkowo dziś się spóźnia.
 

Na moment grymas niechęci, a może smutku, przebiegł przez twarz młodej góralki.

 

– Pójdę i przyniosę coś z domu – zaofiarowała się. – Pan to chyba nawet ziemniaków nie 

ma. I drzewo się kończy. Narąbać trzeba!
 

Słysz nic nie powiedział, podszedł do okna i przez brudną szybę patrzył przed siebie.

 

– Mówiłem jej, żeby nie brała samochodu – mamrotał. – Teraz wszystko się psuje, a mało 

kto pomoże na drodze.
 

– To może ja pomogę przy tym drewnie! – Skorzystałem z okazji, żeby wyjść za 

dziewczyną. Miałem do niej kilka pytań.
 

– O kim pan Mikołaj cały czas mówi? – zapytałem półgłosem. – Wydawało mi się, że jego 

żona nie żyje.
 

Dorota westchnęła.

 

– Tak, będzie już pięć lat, jak fiat pani Słyszowej zderzył się pod Ujanowicami z kamazem. 

Ale on tego nie przyjmuje do wiadomości. Czeka na nią na okrągło. Praktycznie nie wychodzi z 
domu. Nie, żeby kompletnie sfiksował – kiedy go zapytać o literaturę albo historię, to jest zupełnie 
normalny. Angielski też zna świetnie, a po rosyjsku mówi jak rodowity Rosjanin…
 

– Musieli bardzo się kochać – stwierdziłem.

 

– Byłam jeszcze bardzo mała, ale pamiętam, że stanowili wspaniałą parę. Pani Krystyna 

wyglądała jak stara hrabina… Uczyła mnie jeść widelcem i nożem, poprawiała każdy mój błąd 

background image

językowy. Nauczyła mnie gotować… To tutaj. – Wskazała stos pniaków. – Tylko niech pan się nie 
skaleczy! – dorzuciła, widząc, jak sięgam po siekierę. – A ja zaraz wrócę!
 

Stwierdzenie, że w sprawach zawodowych znakomity krytyk zachował trochę oleju w 

głowie, nieco mnie pocieszyło. Nie przejechałem czterystu kilometrów tylko po to, żeby pogwarzyć 
sobie ze zbzikowanym starcem.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Dorota postawiła przed nami potężną michę parujących ziemniaków, posypanych grubo 

solidnymi skwarkami i się ulotniła. Wzięliśmy się do jedzenia. Każdy swoją metodą ja krając 
kartofle na połówki i ćwiartki, Mikołaj rozgniótł swoją porcję na pulpę i starannie wymieszał z 
kawałeczkami mięsa.
 

– Powiada pan, że pisze artykuł o Barskim – zagadnął, gdy nieco nasyciliśmy głód. – A 

wydawało mi się, że już wszystko o nim zostało napisane.
 

– W świetle pogłosek o sporych szansach na Nagrodę Nobla moja gazeta uznała, że warto 

byłoby znaleźć coś ciekawego…
 

– Ciekawego? – Zamyślił się. – Ciekawa mogłaby być tylko prawda. A jej nie napiszecie. 

On jest nietykalny.
 

– Czasy się zmieniają i „Gazeta Wyborcza” nie ma już monopolu na kreowanie autorytetów 

– zauważyłem. – Skrytykować można dziś każdego.
 

– Może, może – zgodził się bez większego przekonania. – Nie tacy jak pan połamali na nim 

zęby.
 

– Słyszałem o waszym konflikcie.

 

– Jaki tam konflikt! – zaśmiał się gorzko. – Konflikt wymaga dwóch stron. Tymczasem 

Henio po prostu obiecał, że mnie wyrzuci z Warszawy, i dopiął swego. Może pan sobie wyobrazić, 
jak to jest, kiedy nie można nigdzie niczego napisać, z dnia na dzień zdejmują panu autorski 
program w telewizji, nie zapraszają do radia. A wie pan dlaczego?
 

Udałem, że nie wiem.

 

– Ośmieliłem się skrytykować Zapaśników – „najwybitniejsze dzieło dojrzałego geniusza”. 

No to mnie wykończył. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznał, wszem wobec rozpowiada o 
mnie jak o starym przyjacielu. Nawet odwiedził mnie tutaj. Naprawdę! Siedział tam na ganku, żarł 
szarlotkę Krystyny, popijał moją nalewką i namawiał, żebym przyjechał do Krakowa. Nie ma pan 
pojęcia, jak pięknie umiał namawiać. Robili mu właśnie benefis w Teatrze STU i potrzebny był ktoś 
taki jak ja. Świadek przeszłości! Najstarszy przyjaciel! Bo wie pan, byliśmy razem w gimnazjum, 
potem na studiach. Poprawiałem jego koślawe wierszyki, byłem pierwszym recenzentem… 
Pisaliśmy wspólnie wstępy i recenzje. Do czasu.
 

– A co was poróżniło?

 

– Dobre słowo. „Poróżniło”… Po prostu pewnego dnia odkryłem, że mój druh jest 

złodziejem.
 

Omal nie wyrwało mi się, że ja też zostałem okradziony. Ale nie przerywałem Słyszowi.

 

– Nie może pan tego wiedzieć, ale Czarne i czerwone, jeszcze jako powieść, napisaliśmy 

razem, na pierwszym roku rusycystyki. Byliśmy głupimi szczeniakami, zaczadzonymi 
marksistowską ideologią. „Precz z księżmi”, „Bóg umarł”, „Religia to opium dla ludu…” i tym 
podobne dyrdymały. Można powiedzieć, że w tamtych czasach rywalizowaliśmy między sobą, kto 
jest większym ortodoksem. Furda tradycja! Budowaliśmy nowy lepszy świat. A Czarne i czerwone 
miało wesprzeć jego racjonalne fundamenty. W międzyczasie jednak to i owo się zdarzyło. Heniek 
zdobył maszynopiśmienną kopię przemówienia Chruszczowa z XX Zjazdu i całą noc 
konsumowaliśmy ten na wpół zakazany owoc. Wkrótce po czerwcowej masakrze pojechałem do 
Poznania i tam na dobre zaczęły mi się otwierać oczy, w Październiku już wiecowaliśmy 
permanentnie, biegając między uczelnią, Żeraniem a redakcją „Życia Warszawy”, gotowi z bronią 
w ręku zagrodzić drogę sowieckim czołgom. Zabawne, że nadal uważaliśmy się za marksistów, tyle 

background image

że zgromadzonych pod hasłem: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Tymczasem wrócił z Komańczy 
Wyszyński i zadeklarowano „pokój boży między partią a Kościołem”. W tej sytuacji wspólnie 
postanowiliśmy zrezygnować z druku naszej powieści. Wyrzuciłem swoją kopię. Myślałem, że 
Henryk postąpił podobnie. Myliłem się. Po dwóch latach, kiedy Gomułka znów zaczął przykręcać 
śrubę, Barski wyczuł, że nadchodzi właściwy moment. Przerobił powieść na sztukę, zaniósł do 
studenckiego teatrzyku. Jedyny błąd, jaki wtedy popełnił, polegał na pośpiechu. Premiera odbyła się 
za wcześnie i narobiła za dużo szumu. Bolcio Piasecki poleciał ze skargą do Kliszki i sztuka spadła 
z afisza.
 

– Niesamowite!

 

– Niesamowite było coś innego. Kiedy parę dni po tej aferze spotkaliśmy się w knajpie 

Stowarzyszenia Dziennikarzy, na Foksal, Barski w ogóle nie okazywał zażenowania. Przy wódce 
(uczciwie przyznaję – to on stawiał) poszedł jeszcze dalej: „Nie rozumiem, czemu się dąsasz, Miki, 
przecież odpuściłeś ten pomysł, a ja wziąłem tylko tytuł…”. Nie wiem, dlaczego nie dałem mu w 
mordę. Chyba byłem za bardzo pijany.
 

– I nie zniszczyło to waszej przyjaźni?

 

– Gdyby pan spytał Henryka, stwierdziłby, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Do dziś 

dnia kochamy się jak dwa aniołki. Pan go nie zna – wielka szkoda – mistrz autokreacji. Bezczelność 
podszyta wdziękiem. I to absolutnie instrumentalne traktowanie ludzi… Czy pan wie, że ja wtedy 
jednak pojechałem do Krakowa?
 

– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Zbierając dossier Barskiego, oglądałem ten „Benefis” na 

kasecie, i jakoś nie przypominam sobie pana…
 

– Proszę popatrzyć jeszcze raz uważnie na publiczność, ostatni rząd u góry. Na pewno tam 

jestem. Tylko moją laudację wycięli. Zdaniem kierownictwa „Dwójki” była podobno „zbyt 
inteligentna”. Chyba jednak nie powinienem narzekać, bo coś mi nawet zapłacili. Henryk nie dałby 
mnie skrzywdzić. – Tu na moment zrobił błazeńską minę i dorzucił z udawaną powagą: – Nigdy! 
Ale wracając do tematu. Patent raz wypróbowany przy Czarnym i czerwonym chwycił. Toteż Barski 
powtarzał go przez lata.
 

– Kradł?!

 

– Ale zręcznie! Pomysł na Diabła przyniósł mu na spotkanie autorskie jakiś domorosły 

wielbiciel, komu ukradł Zapaśników, nie wiem. Może zresztą wyjątkowo to jego własna koncepcja. 
Wskazywałoby na to idealne wstrzelenie się w koniunkturę, w zapotrzebowanie… Ten dialog w 
trójkącie: Polacy, Niemcy, Żydzi. Podlizywanie się mniejszościom seksualnym… Tak, drogi panie 
redaktorze, ten wszechświatowy sukces został zaprojektowany po ap-te-kar-sku! Henio napisał 
dokładnie to, co powinien napisać postępowy pisarz w Polsce czy raczej w mazowieckim landzie, 
wchodzącym właśnie do zjednoczonej Europy. Tylko ja próbowałem w recenzji poruszyć ten 
aspekt. Zdradzić, że Barski nie ma serca, a jedynie bardzo czuły sejsmograf do wykrywania, gdzie 
stoją konfitury, sprzęgnięty z maszynką do robienia pieniędzy…
 

– Zadziwiające, że nikt nie próbował go zdemaskować – powiedziałem, kiedy na moment 

urwał i siorbnął herbatę.
 

– Paru próbowało, ale przegrali. Mnie udawało się go podszczypywać, ale tylko do czasu.

 

Tymczasem zrobiło się chłodniej, dorzuciłem więc trochę drewna do pieca, a potem 

zapytałem wprost:
 

– Wie pan, kto za nim stoi?

 

– Dziś Salon.

 

– A wcześniej?

 

– Sądzę, że na kolejnych etapach bezbłędnie wybierał sobie różnych mecenasów. Partia, 

wpływowy tygodnik, środowiska opozycyjne, lewica zachodnioeuropejska. A jak trzeba było, za 
„Solidarności”, nawet Kościół katolicki. Henio zawsze wybiera tych, co stają się silni, a porzuca 
słabych. Teraz podobno już wkupił się w łaski nowej władzy. Nie do wiary, ale jednak prawdziwe!
 

– A służby? – pytanie o rolę bezpieki w karierze Barskiego od dłuższego czasu wisiało mi na 

ustach.
 

Krytyk spoważniał, zmarszczył brwi. Milcząco wstał i dłuższą chwilę dolewał sobie herbaty. 

background image

Kiedy odwrócił się, z jego twarzy znów trudno było wyczytać cokolwiek.
 

– Nic na ten temat nie wiem. Zawsze manifestował swoją niechęć do ubecji. Zresztą, 

mówiąc tak między nami, panie Wiktorze, gdyby coś na niego było, dawno by już mu to 
wyciągnęli. Choć potężny, ma setki wrogów, tyle że utajonych. Byłyby jakieś anonimy, donosy. 
Przynajmniej plotki. Oczywiście nigdy nie można być pewnym… Służby? – pyta pan. – Siedzę tu 
na wsi, ale prenumeruję gazety i wiem, do jakiej tezy pan zmierza. Że w PRL-u niemożliwa była 
wielka kariera bez sprzedania duszy diabłu. Taaak, to całkiem poprawne rozumowanie. 
Podejrzewam jednak, że zdarzały się wyjątki. Kiedy ktoś bywał sprytniejszy od diabła.
 

Nagle z daleka dobiegł nas dźwięk, może był to klakson, a może krzyk nocnego ptaka. 

Mikołaj zerwał się z fotela, wypadł na ganek. Tam dwukrotnie zapalił i zgasił lampę wiszącą nad 
schodami.
 

– To nasz umówiony znak – wyjaśnił – kiedy Krystyna mija mostek przy sklepie, daje 

sygnał klaksonem, wtedy ja migam jej światłami, a w odpowiedzi ona włącza długie. Widzi pan?
 

Niczego nie widziałem. Dopiero teraz zauważyłem, że w trakcie naszej rozmowy zrobiło się 

zupełnie ciemno. W dole płożyła się mgła, na stokach vis-ŕ-vis nas rozbłyskały nieliczne światełka. 
Słysz jeszcze raz mrugnął żarówką ale nie doczekawszy się odzewu, dał za wygraną.
 

– Musiałem się przesłyszeć – wymamrotał i jakby skurczył się w sobie.

 

Odniosłem wrażenie, że nasza pogawędka bardzo go zmęczyła. W kuchni opadł ciężko na 

fotel i dłuższą chwilę nie mógł wypowiedzieć słowa. Wyczułem, że pora się pożegnać. Zapytałem 
tylko, czy mogę przyjechać jutro?
 

– Przenocuję w zajeździe w Laskowej – powiedziałem. – A z samego rana pozwoliłbym 

sobie wpaść.
 

– A gdzie pan będzie jeździł? – obruszył się. – Krystyna przygotuje panu spanie w 

gościnnej… Albo nie będziemy na nią czekali. Sam to zrobię.
 

Perspektywa jazdy wertepami, po nocy, niezbyt mi się uśmiechała, toteż przyjąłem ofertę. 

Inna sprawa, że prędko pożałowałem swej decyzji. „Izba gościnna” okazała się chłodnym, 
wilgotnym pomieszczeniem, w którym cuchnęło stęchlizną. Pościel również wyglądała na drugiej 
lub trzeciej świeżości. Byłem jednak zbyt senny, by przejmować się szczegółami. Nakryłem się 
wystrzępionym kocem. Narzuciłem na niego jeszcze stary kożuch. Głowę przezornie ukryłem pod 
czapką…
 

Sen przyszedł błyskawicznie, ale nie spałem długo. Obudziły mnie krzyki. Jakiś podpity 

głos nawoływał:
 

– Dora, Dorka! Gdzie jesteś, ty głupia dziwko…?!

 

Potem czyjś kułak załomotał w drzwi i usłyszałem głosy.

 

– Nie ma tu mojej Dorotki?

 

– Nie, sąsiedzie, od popołudnia jej tu nie było. Ale z tego, co wiem, krowy wydojone.

 

Przybysz zaklął brzydko i odszedł. Usłyszałem, jak Słysz rygluje drzwi i człapie w stronę 

swej sypialni. Znów zasnąłem. Chyba jeszcze szybciej.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Dawno nie śniła mi się Magdalena. Być może bywa tak, że dusze zmarłych po pewnym 

czasie oddalają się na taki dystans, który uniemożliwia im kontakt. Nawet we śnie. Tak zdarzyło się 
z moim ojcem. Przez blisko rok po swojej śmierci przychodził do mnie nieomal każdej nocy. 
Wizyty były tak realistyczne, że nawet na jawie, za dnia męczyła mnie niepewność: A może 
naprawdę nie umarł? Może pomylono go z kimś innym. W końcu z Kanady przyjechała jedynie 
urna z prochami.
 

Wszystkie sny zaczynały się podobnie – charakterystyczne trzaśnięcie furtki, kroki na 

drewnianych schodach… Ciekawe, że przybywał do mnie w swojej najlepszej postaci, zdrowy, 
uśmiechnięty, wyglądający jak wówczas, kiedy organizował „Solidarność”. Opowiadałem mu o 
moich codziennych przeżyciach, drobnych sukcesach i porażkach, zwierzałem się z porywów serca, 

background image

unikając jak ognia aluzji na temat jego śmierci. Nie chciałem, żeby wiedział, iż uznaliśmy go za 
zmarłego. Często martwiłem się, jak egzystuje? Czułem wyrzuty sumienia, że go ograbiliśmy. – 
Mama przywiozła zza oceanu jego rzeczy, mieszkanie zajął ktoś obcy.
 

– Nie martw się o mnie – odpowiedział pewnego razu. – Całkiem nieźle daję sobie radę. 

Chcesz zobaczyć, jak mieszkam?
 

Chciałem. Zaraz znaleźliśmy się na osiedlu przypominającym to, na którym mieszkał w 

Gdyni jeszcze jako kawaler, pięciopiętrowe bloki z czerwonej cegły. Tam doprowadził mnie do 
ślepej ściany, bez okien, w której znajdowały się niewielkie metalowe drzwi. Zazwyczaj trupie 
czaszki i napis „Baczność – wysokie napięcie” sygnalizują, że jest to pomieszczenie techniczne. 
Tym razem na drzwiach nie zauważyłem żadnego napisu.
 

Skrzypnęło. Drzwi stanęły przede mną otworem. Weszliśmy. W środku panował 

czerwonawy półmrok, niczym w ciemni fotograficznej, choć nie zauważyłem źródła purpurowej 
poświaty. Zobaczyłem za to łóżko, stolik i chyba jakieś krzesło. Na stole stał kubek. Znajomy 
porcelanowy kubek z miniaturą żołnierzyka i odtrąconym uszkiem.
 

– Jak widzisz, mam wszystko, czego mi potrzeba – rzekł tata. I chyba już nigdy więcej mi 

się nie przyśnił.
 

A teraz odwiedziła mnie Magdalena. Tu w Murawce! Zobaczyłem ją w sadzie, poniżej 

domu Słysza, wychodzącą z mgły, w samej nocnej koszuli, z rozpuszczonymi włosami. Chyba mnie 
nie widziała. Chciałem zawołać: „Madziu, Magdusiu!”, ale moje usta, niczym sklejone folią ani 
drgnęły. Tymczasem moja ukochana odwróciła się. I poczęła oddalać. Była bosa, a na jej piętach 
widziałem ślady świeżej gliny. Jakby wyszła z grobu. Pobiegłem za nią ciężko i z wysiłkiem, jak 
gdybym poruszał się w kisielu. Tymczasem sad wokół nas zmienił się, mgła przekształciła w 
drewniane ściany długiego korytarza. Biała sylwetka oddalała się coraz szybciej i szybciej. Naraz 
potknąłem się. I zacząłem spadać, tak jakby pod moim nogami otworzyła się przepaść. Obudziłem 
się.
 

Mrok dookoła. Na fosforyzującej tarczy zegarka – pierwsza. Usta zeschnięte na wiór. 

Koniecznie musiałem się napić! Zsunąłem się z wyrka i wyszedłem na korytarz. Od razu uderzyły 
mnie dwie rzeczy – to był TEN korytarz z mego snu. Tyle że krótszy! Natomiast w jego połowie, 
spod niskich drzwiczek sączyło się światło. Na ile zapamiętałem topografię domu, znajdowała się 
tam pozbawiona okien garderoba, pełna strojów pani Krystyny. Czyżby jej widmo przybyło 
przymierzyć to lub owo…
 

Ciekawość wzięła górę. Nie pukając, by nie spłoszyć ducha, bardzo delikatnie otworzyłem 

drzwi. Przeciąg omal nie zgasił trzech świeczek, palących się na zydelku. Dorota pisnęła, czytana 
książka wypadła jej z rąk, a w szeroko rozwartych, nad wyraz dorosłych oczach dojrzałem realną 
trwogę.
 

– Przepraszam – powiedziałem najłagodniej, jak umiałem.

 

Podciągnęła pod szyję stary, dziurawy pled, kuląc się na starej skrzyni służącej jej za 

legowisko.
 

– Nie zrobisz mi krzywdy, prawda? – zapytała.

 

– Naturalnie.

 

Z maksymalnie przyjazną miną zrobiłem krok do przodu. Zadygotała. Cofnąłem się do 

progu. Zobaczyłem na jej twarzy ulgę. Postanowiłem tam pozostać.
 

– Nie miałem pojęcia, że tu śpisz, chciałem się tylko napić… – sumitowałem się 

nieskładnie.
 

Popatrzyła na mnie tak uważnie, że poczułem się jak u rentgena.

 

– Jesteś dobrym człowiekiem. Nie powiesz nikomu, że tu jestem? Nikomu, prawda?

 

Kiwnąłem głową. I choć cisnęły mi się na usta najrozmaitsze pytania, wskazałem wzrokiem 

książkę.
 

– Co czytasz?

 

– Dialogi Platona. – Nadal wyczuwałem w jej głosie ogromne napięcie i wyraźną niechęć 

do kontynuowania rozmowy. Trudno! Wycofałem się taktownie, nie mówiąc nawet dobranoc.
 

background image

 

background image

  

IV

 

  

ZAPAŚNICY

 

 

Kiedy powieść Zapaśnicy ukazała się po raz pierwszy, Mikołaj Słysz określił ten gatunek 

literatury pornografią poprawno-polityczną. Była to jednak opinia odosobniona. Może dlatego, że 
książka pojawiła się na naszym rynku już jako światowe arcydzieło. Henryk Barski zadbał, aby 
premiera przekładu niemieckiego o miesiąc ubiegła druk w Polsce. Toteż nim elegancko wydany 
tom (w dwóch edycjach – skórkowej i broszurowej) trafił u nas do rąk chłopa, robotnika i 
inteligenta pracującego, zdążyły już rozcmokać się nad nim euroliterackie wyrocznie, z 
Rozenkrancem-Różyckim na czele. Polskim recenzentom wypadło jedynie przyklasnąć opinii 
renomowanych krytyków zachodnich, a jeśli ktoś miał nawet odrobinę odrębne zdanie, wolał 
zachować je dla siebie.
 

Nie ulegało wątpliwości, że Zapaśnicy mogli i powinni czytelnika szokować. Poczynając od 

osoby narratora – był nim sekcyjny stół („niejedno ciało na mnie rżnięto” – opowiadał), po ostre 
sceny erotyczne, w wykonaniu pary pederastów, rozgrywające się pod portretem Serca Jezusowego, 
w małym zrujnowanym kościołku opodal Wadowic – wszystko wydawało się wykoncypowane tak, 
by drażnić profanów, a podlizać się wtajemniczonym.
 

 

  

Zdaję sobie sprawę, że jestem płaszczyzną przeistoczenia, polem transmutacji – na 

mnie świątynia ludzkiego ciała zmienia się w stos ochłapów. Nie potrafię się tym wzruszać, nie 
mam zmysłu powonienia, a co do smaku, nie lubię tylko, jeśli ktoś gasi na mym blacie 
papierosy lub przykleja od spodu kulki gumy do żucia, na moment przed puszczeniem pawia 
– inicjuje swą opowieść narrator.
 
 

 

 

Powieść rozpoczyna się na przełomie tysiącleci w niewielkim laboratorium na zachodniej 

rubieży Polski, w którym Uwe i Fritz Schenkowie, dwaj modni, niemieccy artyści, specjalizujący 
się w preparowaniu ludzkich zwłok w celu wystawienniczym, zlokalizowali swoje „atelier”. Ojciec 
i syn, osiłkowaci rudzielcy, każdy cętkowany jak ocelot, przy czym ojca, prócz naturalnego 
pigmentu, pokrywał dodatkowo archipelag plam wątrobowych, nie chwalili się, że ich firma UFS 
może poszczycić się długoletnim stażem. Uwe Schenk terminował jeszcze w Auschwitz, pod 
fachowym okiem doktora Mengele. I stół-narrator był tego świadkiem.
 

Fritz, urodzony grubo po wojnie absolwent monachijskiej Kunstschule, znakomicie wpisał 

się w rodzinną tradycję.
 

Egzystencję całej trójki w gościnnej Polsce zakłócił pewien incydent – i nie chodziło 

bynajmniej o protesty antyfaszystów, z tymi nauczyli sobie radzić przy pomocy adwokatów, a także 
dzięki wsparciu nadodrzańskich tubylców, dla których inne firmy należące do Schenków były 
bezcennymi miejscami zatrudnienia. Mroźnego styczniowego dnia do ich laboratorium, w ramach 
świeżej dostawy, przywieziono zwłoki dwóch starców, pochodzące z dwóch różnych części 
niedawno zjednoczonych Niemiec – z hospicjum spod Hanoweru i domu opieki z Lipska. Fritz 
umieścił obu „klientów” na stole, ale nim przystąpili do roboty, jego ojciec wydał przeraźliwy 
okrzyk, a skalpel wypadł mu z ręki. Co gorsza, ugrzązł na sztorc w szparze drewnianej podłogi. 
Chwilę potem Uwe stracił przytomność, a osuwając się na podłogę, nadział się na sterczący skalpel, 
który rozorał mu wnętrzności. Zmarł po trzech dniach koszmarnych męczarni. Bywa!
 

W majakach agonalnych powrócił do Uwego obraz olimpiady w Berlinie, którą śledził jako 

nastolatek. Na jednej z kronik zarejestrowano zapaśnicze zmagania aryjskiego blondyna Guntera 
Herzoga z Polakiem – krępym czerniawym przystojniakiem, któremu nieforemny nos dodawał 
swoistego wdzięku – Stefanem Majewskim.
 

Zapasy należały do najstarszych dyscyplin olimpijskich. Rozgrywane już od pierwszej 

background image

nowożytnej olimpiady w Atenach, przywoływały obraz antyku znacznie bardziej namacalnie niż 
obrazy utrwalone na wazach czy w potrzaskanych mozaikach. Wraz ze zmaganiem spoconych ciał 
antyk powracał w całym swym bogactwie. Nie wykluczając pewnych wstydliwych szczegółów.
 

Zażarty pojedynek przyniósł sukces Niemcowi. Fotografia decydującego rzutu na matę 

obiegła niemiecką prasę i dostarczyła sporej satysfakcji rodzicom Uwego. W konflikcie ras 
nadczłowiek pokonał podczłowieka. W dodatku pobity Polak był Żydem. Złagodziło to nieco 
późniejszą gorycz porażki, w następnej walce bowiem faworyt gospodarzy uległ potężnemu 
Amerykaninowi.
 

Zdecydowanie mniej powodów do radości mieliby hitlerowscy ideolodzy, a także rodzina 

Schenków, gdyby mogli poznać pewne następstwa tej walki, kiedy fizyczny kontakt na macie 
przerodził się w bardziej intymne zbliżenia na gruncie prywatnym. Herzog starannie ukrywał ten 
aspekt swego życia, był zdeterminowanym homoseksualistą. Zapewne wskutek genetycznego żartu 
jego przeciwnik też. Czy dotyk na macie wyzwolił obopólną skłonność – trudno dociec? W każdym 
razie to, co rozegrało się późnym wieczorem pod prysznicami, a co można by uznać za 
jednorazowy wybryk lub niekonwencjonalne koleżeńskie podsumowanie rozgrywki, miało swój 
ciąg dalszy. Zapaśnicy spotkali się jeszcze kilka razy na międzynarodowych zawodach, poza tym 
spędzili wspólnie po parę dni raz w Polsce, a raz na Maderze. Nie było to łatwe w czasach 
obowiązywania narodowego purytanizmu. Obaj usilnie skrywali swoją seksualną orientację. W 
roku 1938 podczas kryzysu czeskiego Gunter dostał powołanie do wojska. We wrześniu 1939 
podobne powołanie trafiło do rąk Majewskiego. Było jednak zbyt późno, żeby Stefan mógł dotrzeć 
do swej jednostki i podzielić los kolegów, którzy po kampanii, internowani przez Rosjan, trafili do 
obozu w Kozielsku.
 

Kontakty zapaśników uległy przerwaniu. Zdawało się definitywnie. Jednak przekorny los o 

nich nie zapomniał. W 1944 roku Obersturmführer SS Günter Herzog trafił do Koncentrazionlager 
Auschwitz. Od ponad czterech lat przebywał tam jego kochanek Stefan. Majewski przeżył, 
ponieważ w odróżnieniu od większości swych rodaków od razu wędrujących do szeolu, znalazł się 
w komandzie zajmującym się odzyskiwaniem użytecznych części zwłok. Golono włosy, wyrywano 
złote zęby. Bezpośrednim zwierzchnikiem tej grupy był Oberscharführer Uwe Schenk. Spotkanie 
byłych sportowców na placu apelowym dla obu było szokiem. Uwe choć mógł je obserwować, 
dopiero z perspektywy późniejszych zdarzeń zorientował się, że w miejscu zagłady odżyła miłość 
nieznająca granic, niezależna od reżimów, ras, narodowości, a tym bardziej płci.
 

Wkrótce potem Herzog organizuje ucieczkę przyjaciela. Przez cały łańcuch pośredników 

znajduje mu lokum u Polaków w pobliżu Wadowic i z kochankiem spotyka się w opuszczonym 
kościółku.
 

Pazerni Polacy, przedstawieni przez Barskiego gorzej niż szekspirowski Shylock, opiekują 

się Stefanem, dopóki posiada złoto zabrane oświęcimskiemu kapo nadzorującemu grabież zwłok. 
(Przy okazji pozbawił należnej działki Uwe Schenka). Gdy cenny kruszec się kończy, wyrzucają 
Majewskiego z domu. W tym samym czasie Uwe, zdegradowany za utratę pracownika i 
dopuszczenie do jego ucieczki, prowadzi własne śledztwo, rozgryza podwójne życie porucznika SS 
i naturalnie melduje, gdzie trzeba. Do próby aresztowania kochanków dochodzi we wspomnianym 
kościółku, rannemu Stefanowi udaje się zbiec, ale po paru godzinach denuncjuje go pewna młoda 
Polka – jak charakteryzuje ją Barski – „piersiasta blondynka, o bezmyślnym wyrazie twarzy”. 
Egzekucja obu homoseksualistów jest pewna. Po krótkim procesie, w którym Uwe występuje w roli 
świadka, Gunter zostaje skazany na rozstrzelanie. Razem z nim mają zabić pojmanego 
Majewskiego. Aż do spotkania na stole sekcyjnym Schenk nie ma pojęcia, że nagły atak lotniczy i 
oskrzydlający manewr Armii Czerwonej uratują obu skazanych.
 

Nigdy więcej jednak się nie spotkają. Herzog spędzi 12 lat w sowieckich łagrach, a resztę 

życia strawi na podrzędnej posadce w NRD, inwalida Majewski zaś, w roku 1956 opuści Polskę i 
po krótkiej tułaczce osiądzie w RFN-ie. Żaden nie będzie nigdy zajmować się sportem. Bywa! 
Wierny swemu zawodowi pozostanie tylko stół sekcyjny z Oświęcimia. Zabezpieczony po 
zdobyciu obozu przez Armię Czerwoną przeżyje wiele lat, służąc socjalistycznej służbie zdrowia, a 
na starość odnaleziony w jakiejś śląskiej składnicy złomu i wyremontowany, trafi znów w fachowe, 

background image

niemieckie ręce.
 

– Historia nieprawdopodobna, ale jak świetnie mogła się sprzedać! W dodatku za granicą – 

skomentował powieść Słysz, który przywitał mnie rano na ganku, gdy tylko wyszedłem na 
powietrze z egzemplarzem Zapaśników w ręku. – Nasz drogi Henryk od zawsze marzył o napisaniu 
czegoś takiego. Wiecznie niesyty zaszczytów, sławy, uznania i pieniędzy… No i wreszcie mu się 
udało.
 

– Czy gotów był zapłacić każdą cenę za sukces?

 

– Absolutnie każdą! – Mikołaj energicznie skinął głową. – Jego apetyt rósł w miarę 

jedzenia. Sukces, który innych skłania do skromności, choćby udawanej, u niego zmienił się w 
pychę, okraszoną w dodatku pogardą dla innych. Dla sławy zabiłby rodzoną matkę, nakręcił o tym 
film i sprzedał na jakimś festiwalu. Nie przesadzam!
 

Opinię krytyka przyjmowałem niczym balsam na moje rany. Ale czy mogła mi wystarczyć? 

Jeśli chciałem zgnoić Barskiego, potrzebowałem nie przeczuć, tylko niepodważalnych faktów.
 

Dzień należał do wyjątkowo mglistych. Dolina Murawki zdawała się w ogóle nie istnieć, a 

gdyby nie wyłaniające się z białego pierza drzewa, można by odnieść wrażenie, że chałupa Słysza 
unosi się w powietrzu, poza światem, poza rzeczywistością. Rankiem (sprawdziłem to) w 
garderobie nie było ani śladu Dorotki. Pachniało wyłącznie starą odzieżą i szczurzymi odchodami. 
Jedynym dowodem istnienia dziewczyny była czekająca na nas w sionce bańka z jeszcze ciepłym 
mlekiem, sześć świeżych bułeczek i cztery jajka. Dzielna licealistka zdążyła wydoić krowę, zrobić 
zakupy i jeszcze załapać się na odchodzący o siódmej autobus do Limanowej.
 

Słysz, wyglądający na doskonale wyspanego, zrobił nam obu jajecznicę, ani słowem nie 

wspominając o swojej żonie. Ja naturalnie też nie poruszałem tego tematu. Zapytałem natomiast o 
najbliższego sąsiada.
 

– Raróg? To wyjątkowe chamisko! Zwłaszcza jak sobie popije. Bardzo zmienił się na 

niekorzyść po śmierci żony. Umarła przed rokiem. Zupełnie nie pasowali do siebie. Pani Ewa była 
nauczycielką w tutejszej szkole, taką galicyjską „Siłaczką”, co uwierzyła w misję edukacyjną i 
poszła w lud. Była młoda, naiwna, ufna, inna sprawa, że dwadzieścia lat temu Raróg mógł się 
podobać – był przystojnym chłopakiem, aktywistą miejscowej straży pożarnej. No i zdarzyło się – 
przypadkowy romans, niechciana ciąża, szybki ślub, jak to na wsi. I tragedia mezaliansu. Na 
szczęście Dorota wzięła wszystko po matce. Jest chłonna jak gąbka, nie spotkałem nikogo równie 
głodnego wiedzy. Jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, zajdzie daleko.
 

Wróciliśmy do tematu Barskiego. Tyle że teraz to Słysz mnie wypytywał – co wiem, do 

czego doszedłem? Bez ujawniania nazwiska Podlaskiego opowiedziałem o koledze z IPN-u, który 
próbował zająć się sprawą jako historyk i natrafił w archiwaliach jedynie na żałosną pustkę.
 

– Znaczy był sprytniejszy, niż myślałem – skomentował stary krytyk.

 

– Albo czysty. Z tego, co opowiadał mi kolega, wynika, że jeśli się współpracowało z 

bezpieką, nie sposób jest wywabić wszelkie ślady. Zbyt wiele miejsc rejestracji. Zbyt wielu ludzi, 
którzy musieli o tym wiedzieć.
 

– Ale na niego nie ma absolutnie niczego, prawda?

 

– Niczego, łącznie z większością kwestionariuszy paszportowych. Nie ma śladu nawet po 

teczce rozpracowywanego „figuranta” czy protokołów jej zniszczenia. A przecież pan Barski był 
prominentną postacią opozycji i bezpieka musiała zbierać na niego kwity.
 

– No to musi być czysty – powtórzył w zamyśleniu Słysz. – Choć to było bardzo trudne w 

tamtych czasach. Zachować czystość. Nawet ja… – popatrzył na mnie przepraszająco – w 1973, 
kiedy zrobili u mnie rewizję i znaleźli książki z paryskiej „Kultury”, musiałem podpisać 
zobowiązanie. Że się z tego wyłgałem, to inna sprawa. Ale od tego momentu wypadłem z pierwszej 
ligi „pismaków”…
 

– Ktoś pana zadenuncjował? Barski?

 

– Wielu wiedziało o moim tajnym księgozbiorze. Henryk sporo pożyczał, ale zawsze 

zwracał. Z pieniędzmi to bywało różnie, czasem oddawał, czasem nie. Ale tylko na początku. 
Potem to raczej ja zaciągałem u niego długi.
 

– Wspominał pan wczoraj, że znacie się od liceum?

background image

 

– Siedzieliśmy w jednej ławce. W dziesiątej i jedenastej klasie. Henio świeżo przyjechał z 

Łodzi i czuł się trochę nieswojo wśród nas, warszawiaków, a ja wyczułem w nim bratnią duszę 
artysty. Chyba się polubiliśmy. Występowaliśmy razem na wieczornicach i apelach. Nie uwierzy 
pan, ja głównie jako aktor… Heniek twierdził, że kiedy recytowałem Majakowskiego, to wszyscy 
czuli się, jakby razem ze mną wchodzili po schodkach – „Niech się brytyjski lew pręży, niech ostrą 
koroną olśniewa, komuny nic nie zwycięży, lewa, lewa, lewa…” – Recytując te słowa, Słysz wydał 
mi się naraz o głowę wyższy i o parę dekad młodszy, ale szybko opadł na pleciony fotel. – Takie 
występy imponowały dziewczynom, a prawdę powiedziawszy, w tamtym czasie Henryka głównie 
interesowały dziewczyny. Inna sprawa, że przeważnie teoretycznie. Był przystojny, ale wobec osób, 
których nie znał, dość nieśmiały. Nie umiał tańczyć, nie grał na gitarze, nie przelewało mu się z 
forsą… Jednak miał gadane. Kiedy już poznał dziewczynę, a do tego bardzo mu się przydawałem, 
bo nie miałem takich zahamowań, potrafił zmusić ją do… no nie powiem wszystkiego, nasze 
pokolenie nie było tak bezpruderyjne i zdemoralizowane jak dzisiejsze, ale przynajmniej do 
umówienia się na randkę. Potem zdawał mi sprawozdanie, jak poszło, i naturalnie przechwalał się 
ile wlezie. Wie pan – czasami wydaje mi się, że to było przedwczoraj. Pachną wypastowane dechy 
w sali gimnastycznej, wszędzie pełno dekoracji, flag, portretów przywódców, my czekamy w 
pakamerze, aż skończą się przemówienia części oficjalnej. Henio pakuje łapy pod bluzkę czerwonej 
jak piwonia Basi, naszej solistki, i wie doskonale, że dziewczyna nie zaprotestuje, bo ściana cienka, 
a tam cała szkoła: dyrekcja, delegacja wojskowa. Tylko ja muszę udawać, że tego nie widzę… Więc 
udaję. I nawet to mi wychodzi. Właściwie to powinienem zostać zawodowym aktorem, ale bałem 
się zaryzykować.
 

– Ale dlaczego obaj wybraliście rusycystykę?

 

– Tam najłatwiej było się nam dostać. Przyjmowano wszystkich chętnych, nawet jeśli nie 

mieli słusznego klasowo pochodzenia. W dodatku obaj nieźle znaliśmy język naszego Wielkiego 
Brata. Henryk spędził dzieciństwo na Wschodzie, moja mama była córką białego generała i dbała, 
abym nie zapominał mowy przodków. Poza tym, niech pan weźmie pod uwagę, to był 1954 rok! 
Stalin wprawdzie nie żył, ale my żyliśmy w przekonaniu, że wkrótce „związek nasz bratni ogarnie 
ludzki ród”, i mową przyszłości będzie właśnie rosyjski, nam zaś przypadnie zadanie zaznajamiania 
odzyskanego świata z cyrylicą…
 

– Pan naprawdę w to wierzył?!

 

Mikołaj roześmiał się.

 

– Wiem, wiem. Dzisiaj to dla młodych niewyobrażalne. Ale wówczas, skąd miały brać się 

wątpliwości? To był zamknięty, zaplombowany szczelnie świat. Na studiach poznaliśmy parę setek 
młodych ludzi tak samo ogłupionych jak my. Nie żył pan w stalinizmie, więc nie rozumie pan 
ciężaru wszechogarniającej presji. Nawet jeśli przypadkiem miałeś inne poglądy, to sam przed sobą 
w głębi ducha uznawałeś się za zdefektowanego odmieńca. Bo przecież wszyscy wokół myśleli 
jednakowo. Prawidłowości społeczne miały być jak matematyka. A nie dyskutuje się z prawami 
algebraicznymi.
 

– Jaki był wtedy?

 

– Henryk? Jak my wszyscy. Pryszczaty, narwany, nietolerancyjny. Uwielbiał słuchać sam 

siebie, wygłaszać autorytatywne sądy.
 

– Bywał odważny?

 

– W gębie jak najbardziej. Potrafił swobodnie dominować nad każdym kolektywem, na 

zebraniach zmuszać koleżanki do samokrytyki, wydawać pryncypialne wyroki. A gdy byliśmy 
sami, naigrawał się z ludzkich słabości. Naprawdę wystraszonego widziałem go tylko dwa razy. W 
1955, gdy podczas Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów złapał trynia od jakiejś 
murzyńskiej bojowniczki, którą posiadł był w ramach zadzierzgania solidarności między 
narodami… Zanim poszedł do lekarza, umierał ze strachu, że to jakiś afrykański nieuleczalny syf, 
który go zabije. Przeżył tę przygodę tym boleśniej, że wcześniej niesamowicie szpanował swoim 
biało-czarnym sukcesem seksualnym.
 

– A ten drugi raz? Też jakaś obyczajowa przygoda?

 

Słysz spoważniał.

background image

 

– W żadnym wypadku. To było na placu Narutowicza, podczas zamieszek po rozwiązaniu 

„Po prostu”. Gdy po ostrym spałowaniu gliny wlokły go do milicyjnej „suki”, płakał i trząsł się jak 
dziecko. Nigdy więcej nie widziałem go w podobnym stanie.
 

– Ale go zwolnili?

 

– Tak. Wrócił następnego dnia. Powiedział, że mnie nie sypnął. Zeznał glinom, iż na tę 

demonstrację poszedł sam, z głupiej ciekawości. Chyba naprawdę tak się zachował, bo później nikt 
się mnie nie czepiał, a przecież byłem jednym z prowodyrów…
 

– Jemu też nie zrobiono krzywdy?

 

– Był pupilem dziekana. No i matka pracowała w komitecie.

 

– A jaki był jego rzeczywisty stosunek do reżimu? Wtedy po rozwaleniu ideałów „polskiego 

Października”?
 

– Jak u wszystkich. Poglądy nam ewoluowały, ale w ramach zamkniętego kręgu lewicowej 

optyki. Wam młodym wydaje się to niewiarygodne, ale myśmy wtedy w to naprawdę wierzyli. 
Międzywojnie było dla nas bezpowrotnie zatopionym światem, PRL jedyną rzeczywistością 
Moskwa – ostateczną instancją. I to na tysiąclecia! Żeby pan wiedział, jak kłóciłem się z moją 
ukochaną białogwardyjską babcią, jak przekonywałem ją do wiary w lepszą przyszłość. I jak bardzo 
wstydziłem się nieznanego osobiście dziadka, który zmarł grubo przed wojną za jego 
kontrrewolucyjną przeszłość. Może się pan uśmiechać, ale wtedy było mi naprawdę żal tych 
wszystkich zidiociałych na punkcie Najświętszej Dziewicy ciotek, tych wujów słuchających co noc 
Wolnej Europy, „kłamliwie opluwającej dokonania lepszej części ludzkości”. Z Henrykiem pewnie 
było podobnie, chociaż nie bardzo miał się z kim spierać.
 

– Jednak w końcu przejrzeliście na oczy. Kiedy?

 

– A sądzi pan, że przejrzeliśmy? – popatrzył mi prosto w twarz, a widząc moje zaskoczenie, 

roześmiał się: – Żartowałem, panie Wiktorze. Ale to nasze trzeźwienie trwało naprawdę bardzo 
długo. Resztki nadziei w konwergencję obu systemów pozbyłem się, kiedy na początku lat 
siedemdziesiątych pojechałem pierwszy raz na Zachód. Przeżyłem szok! Zrozumiałem, jak bardzo 
nas okłamywano i że nigdy ich nie dopędzimy. Ale wcześniej, jak już wspominałem, był raport 
Chruszczowa, był Marzec 68, Grudzień 70…
 

– A pan ciągle z czerwoną legitymacją w kieszeni. Barski rzucił ją po Marcu, a pan trwał?

 

– Niestety, to prawda. Legitymacji partyjnej pozbyłem się dopiero 13 grudnia 1981, 

wyrzuciłem ją do kosza na śmieci koło Klubu Dziennikarzy na Foksal. Henryk miał trochę łatwiej, 
w 1968 organizację partyjną przy ZLP opuściła cała grupa rozczarowanych. W mojej redakcji 
wyrzucono jedynie trzech „syjonistów”. (Jeden, jak się zresztą później okazało, miał pochodzenie 
ormiańskie). Reszta zespołu – milczała. Trudno to pewnie panu zrozumieć, młody człowieku. Cóż, 
z dzisiejszej perspektywy sam się sobie dziwię. Ale wtedy po prostu – bałem się. Miałem etat, 
kochałem swoją pracę, nie wyobrażałem sobie innego życia. Wie pan, co to znaczyło być uznanym 
recenzentem, demiurgiem ludzkich karier, protektorem młodych pisarzy i poetess… Bez zmartwień, 
co robić i jak dożyć do pierwszego?
 

– Wróćmy do Barskiego. Uważa pan jego karierę za uzasadnioną?

 

– Nie! Ale pewnie jestem nieobiektywny.

 

– Jednak jakie może pan sformułować przeciw niemu zarzuty?

 

– Pisałem o tym tyle razy – średni talent, inteligencja znaczna, chociaż niepowalająca z nóg, 

za to ambicje gigantyczne. Nie powiem, rzemieślniczo zręczny, nie dysponował jednak żadną siłą 
fatalną, a przede wszystkim, tak naprawdę nie miał ludziom nic do powiedzenia. Odwrotnie, 
nasłuchiwał pilnie, co inni chcą usłyszeć i dawał im to. Odpowiednio sprytnie, żeby nie narazić się 
władzy. Trzeba było intelektualnej igraszki o nietolerancji, okres „wczesnego Gierka” zezwalał na 
takie fanaberie – wędrował z diabłem do Salem, przyszła moda na „holocaust po gejowsku”, napisał 
Zapaśników…
 

– I to wystarczyło, aby stać się pierwszym literatem III RP?

 

– Drogi panie Wiktorze, gdybyśmy żyli w Stanach albo we Francji, a nawet w Rosji, 

zapewne by nie wystarczyło. Jesteśmy jednak niedużym krajem, bez tradycji mieszczańskich. 
Warstwy kulturotwórcze były u nas systematycznie niszczone. Hitlerowcy wykosili nam Żydów, 

background image

komunizm zlikwidował ziemiaństwo, inteligencję wykrwawiły kolejne fale emigracji. Nie dziw 
więc, że gdy znajduje się ktoś, kto potrafi poprawnie klecić słowa i umie dbać o swój wizerunek, 
staje się koryfeuszem. Nie potrzeba doszukiwać się drugiego dna. W każdym razie nie zawsze.
 

Czułem wyraźnie, że nie chce podeprzeć moich podejrzeń. Czy dlatego, że nic nie wie, a 

może przeciwnie, że wie? Słysz chyba wyczuł moje podejrzenia, bo stwierdził naraz:
 

– Prawdę powiedziawszy od ukończenia studiów nasze kontakty nie były wcale bliskie. 

Wspólne wódki u Dziennikarzy czy w SPATiF-ie nie pogłębiają wiedzy o człowieku. A wie pan, o 
czym on opowiadał, kiedy był tu po raz ostatni. O wycieczce z klasą do Krakowa na rok przed 
maturą. O dziewczynach, w których wtedy się kochał. O tym, że gdy przed rokiem przeczytał 
nekrolog „najpiękniejszej z całej klasy”, łzy zakręciły mu się w oczach. Czysty banał, co?
 

Doszedłem do wniosku, że niczego więcej już ze Słysza nie wyciągnę i pora, aby zakończyć 

tę rozmowę. Zadałem jeszcze tylko jedno standardowe pytanie:
 

– Czy sądzi pan, że ktoś może wiedzieć o nim więcej niż pan?

 

Myślał dobrą chwilę, po czym rzekł:

 

– Wątpię. Oczywiście jeśli pan sobie życzy, mogę podać nazwiska jego najbliższych 

kolegów. Przyjaciół raczej nie miał. Kumpli od kieliszka też, bo od dość dawna nie pije.
 

– Chyba nie zawsze był abstynentem?

 

– Skądże znowu! Podejrzewam, że w naszym klimacie to niemożliwe. Pił i to całkiem 

sporo. Ale się kontrolował. Zawsze! Mam powody sądzić, że nigdy nie przekroczył tej granicy, po 
której urywa się film. Obserwowałem go nieraz. Od pewnego momentu tylko udawał, że pije…
 

– „Kto nie pije, ten kapuje”?

 

– Trafna uwaga. Ale proszę spróbować na jej podstawie sporządzić akt oskarżenia! Znam go 

pięćdziesiąt lat. Ale co o nim wiem? Tak naprawdę otworzył się przede mną tylko raz. Tydzień po 
śmierci Murki, swojej pierwszej żony. Odwiedził mnie w domu strasznie załamany. Obaliliśmy 
wspólnie chyba półtora litra. Zaczął mi się zwierzać. Płakać.
 

– Powiedział coś istotnego?

 

– Pewnie powiedział. Niestety, niczego nie pamiętam. Byłem wtedy bardziej pijany niż on!

 

– A inne kobiety? – podsunąłem z nadzieją. – Mogą wiedzieć o nim coś więcej?

 

– Miał setki kochanek, choć liczyły się tylko dwie. Murka i moja Krystyna.

 

– Pańska żona? Próbował odbić panu żonę?

 

Mikołaj Słysz zachichotał.

 

– Można powiedzieć, że było odwrotnie. Jak wspomniałem, po śmierci Murki był w 

depresji, ale krótko. Akurat trafiła się studentka młodsza o kilkanaście lat od niego. Inteligentna, 
ciepła. Zawsze lubił młodsze. Dość szybko się pobrali. Przez jakiś czas byli najpiękniejszą parą w 
Warszawie. A potem ona odeszła.
 

– Znalazł sobie młodszą?

 

– Też. Ale przede wszystkim, kiedy zaślepienie minęło, Krystyna go rozgryzła. Zobaczyła w 

nim coś takiego, co na zawsze zdjęło ją odrazą. Nie mogła żyć z nim dłużej. Inna sprawa, że 
Henryk nie próbował tego związku ratować. Poza tym pomógł stan wojenny. Kiedy wyjeżdżał za 
granicę, byli w separacji, potem na Zachodzie on związał się z inną. A Krysia…? Cóż… Nie chciała 
aż do śmierci być samotna. Więc przyjęła ofertę oddanego przyjaciela domu, cichego wielbiciela od 
lat – mnie! Można powiedzieć, że zawdzięczam Barskiemu największe szczęście swego życia. 
Zresztą najlepiej będzie, jak Krysia opowie panu o tym sama. Możliwe, że zna sekrety, o których ja 
nie mam najmniejszego pojęcia. – Tu wstał i przytknąwszy dłonie do ust, zaczął wołać: – 
Krystyna!!! Krystyna!!!
 

Odpowiedziało mu jedynie echo. Ale Słysz nie wyglądał na zmartwionego czy szczególnie 

zdziwionego.
 

– Cała Krysia! Uwielbia spacery w taką mgłę. Romantyczna natura. A tak prosiłem, żeby 

przynajmniej dziś dotrzymała nam towarzystwa. Ale kto ją przekona?
 

Na moment zatkało mnie, potem wykrztusiłem:

 

– Rozmawiał pan dziś z żoną?

 

– Naturalnie. Wróciła z Sącza, zaraz po tym, jak się pan położył. Przegadaliśmy pół nocy. A 

background image

rano, jak pan myśli, kto przyniósł te wiktuały na nasze śniadanie? Nie ma pan pojęcia, jaka ona jest 
gospodarna. Krystyna!!! Krystyna!!!
 

Zamilkł i zapadł w siebie. Zagadnąłem – nie odpowiedział. Obrócił twarz ku przeciwległym 

wzgórzom, ale czy cokolwiek tam widział…? Postanowiłem się oddalić. Nie chciałem znów na siłę 
sprowadzać go do rzeczywistości. Pewnie udałoby mi się odejść po angielsku, ale potknąłem się o 
psa emeryta. Zaskomlał.
 

– Dokąd pan idzie? – Gospodarz raptownie oprzytomniał. – Nie zrobiłem jeszcze listy dla 

pana.
 

– Jakiej listy?

 

– Listy ludzi, z którymi powinien pan porozmawiać o Barskim. Na przykład ten chłopak, 

któremu Henryk ukradł Diabła – Gwidon Czarski się nazywał. Albo pani Jadwiga, maszynistka, 
całe lata przepisywała jego brudnopisy i robiła wstępną korektę.
 

Wyciągnąłem notes i zacząłem zapisywać.

 

– Zna pan może jej nazwisko?

 

– Nie. Pamiętam tylko, że była maszynistką w Polskim Radio na ulicy Myśliwieckiej. 

Słyszałem też, że kiedy skasowali halę maszyn, bo zaczęło upowszechniać się ksero, Henryk 
zatrudnił ją u siebie. Była czymś więcej niż zwykłą przepisywaczką i korektorką. Prowadziła mu 
coś w rodzaju biura, a kiedy przebywał na emigracji, opiekowała się jego domem… Nie wiem, co 
porabia obecnie? Może już nie żyje.
 

– Kto jeszcze mógłby udzielić interesujących informacji? – nalegałem.

 

Słysz zmarszczył swe krzaczaste brwi.

 

– Może jeszcze jego siostrzeniec. Rafał Nowik. Kiedy Zoja, jego matka, wyjechała do 

Australii, zamieszkał u Barskiego, dostawał od wuja pieniądze i zgrywał playboya. Długi czas 
myślano, że będzie jego spadkobiercą. Ale w zeszłym roku Henrykowi coś się odwidziało i pogonił 
szczeniaka.
 

– Kto w takim razie po nim obecnie może dziedziczyć. Bo o ile wiem, własnych dzieci nie 

posiada?
 

– Ślubnych na pewno nie ma. Ale jest Joanna.

 

– Jaka Joanna?

 

– Różycka. Wnuczka starego Rozenkranca. Od paru lat przebywa w Warszawie. Gówniara 

nie ma trzydziestki, a szefuje filii wydawnictwa RV. Tyle że kontaktu z nią szczerze panu nie 
polecam. Z pewnością nie puści pary na temat tego, co może wiedzieć, za to doniesie Barskiemu, że 
pan węszy wokół niego.
 

– Żyje z Barskim?

 

– Chyba że przez pomyłkę – Słysz roześmiał się. – Jest zdeklarowaną lesbijką. Niektórzy 

podejrzewają nawet, że może być córką Henryka. Teoria dobra jak każda inna, w końcu jej matka 
Salomea nigdy nie miała męża… A mój kumpel kiedyś po pijaku zwierzał mi się, że seksualnej 
inicjacji dokonał w Łodzi z sympatyczną kuzyneczką. No i można zauważyć pewne podobieństwo 
fizyczne. A poza tym… Niech pan przeczyta kiedyś Złamaną różę – nie wznawiali tego ostatnio, a 
jaki to pyszny podręcznik kazirodztwa. A w ogóle trzeba czytać, czytać, czytać!

  

 

 

  *

 

 

 

 

Było dobrze po południu, kiedy wybrałem się w drogę powrotną. Zjechałem z góry. Koło 

spożywczego śmignęła mi znajoma sylwetka na rowerze. Mocne nogi w spranych dżinsach. – 
Dorotka!
 

Dogoniłem ją a następnie zwolniłem i opuściłem szybę.

 

– Dziękuję za śniadanie! – zawołałem do dziewczyny.

 

– Już pan wyjeżdża? – podjechała bliżej i pochyliła się ku okienku.

 

– I tak się zasiedziałem. Wolałbym dojechać do Warszawy przed nocą.

 

– Ale wróci pan jeszcze kiedyś?

background image

 

– Nie wiem. Dowiedziałem się tyle, ile mogłem.

 

Posmutniała, ale nie cofnęła głowy.

 

– Pan Mikołaj ma pana adres?

 

– Ma? Ale dlaczego pytasz?

 

– Jakby sobie coś przypomniał. Coś, co pomogłoby panu w pracy. Mogłabym napisać.

 

– Zostawiłem mu swoje namiary. Ale mogę również tobie dać wizytówkę. – Wyciągnąłem z 

kieszonki kartonik z logo Instytutu Historii PAN. Nie widziałem powodu, aby dłużej kontynuować 
kamuflaż. Wzięła go w dwa palce i studiowała z uwagą.
 

– A więc nie jest pan dziennikarzem, tylko pracuje jako historyk. Od średniowiecza?

 

– Nie, dziejów najnowszych.

 

– To musi być fascynujące zajęcie! Chyba panu nie wspominałam, ale po maturze wybieram 

się właśnie na historię. Do Krakowa.
 

– No, to życzę powodzenia.

 

Zjechała na bok, a ja puściłem sprzęgło i dodałem gazu. We wstecznym lusterku 

zauważyłem, jak zatrzymuje się przy cmentarnym murku i macha mi na pożegnanie. Czy miałem to 
traktować wyłącznie jako przejaw sympatii czy kokieterię? Do samej Warszawy obraz smagłej, 
rezolutnej góralki nie opuszczał mnie ani na chwilę.
 
 

background image

  

V

 

  

ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW

 

 

Wracając, jeszcze z drogi zadzwoniłem do Podlaskiego. Byłem ciekaw, co powie o 

informacjach uzyskanych od Słysza.
 

– Wziął parę dni wolnego – dowiedziałem się w IPN-ie.

 

Trochę mnie to zaskoczyło, dotąd mój doktorant opowiadał mi o swoich zamierzeniach. 

Może jakaś sprawa rodzinna? Zatelefonowałem do domu. Nie odbierał. Wyglądało na to, że 
również wyłączył komórkę. Pomyślałem – trudno, i nagrałem wiadomość, żeby się odezwał, kiedy 
tylko będzie mógł. Miałem zamiar szybko porozmawiać z osobami, które wskazał mi Słysz. Lista 
była dosyć krótka. Ale i tak musiałem się sporo nagimnastykować, aby wcisnąć te zajęcia między 
różne sprawy bieżące, które jak zwykle miały tendencje do spiętrzania się.
 

W myślach kląłem Adama. „Nie ma go właśnie wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny”. 

Próbowałem jakoś godzić sprawy instytutu, uczelnię i moje śledztwo. Pierwszego z listy z 
konieczności od razu musiałem wykreślić – Rafał Nowik bawił u matki w Australii i podobno 
nieprędko miał wrócić. Następny w kolejce był Gwidon Czarski – ów rzeczywisty autor Diabła, 
który zjechał do Salem. Zlokalizowanie faceta kosztowało mnie naprawdę sporo wysiłku. Czarski 
nie figurował w warszawskiej książce telefonicznej, nie należał również do żadnego ze 
stowarzyszeń twórczych. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że Słysz sobie go po prostu 
wymyślił albo podał nieprawidłowe nazwisko. Jednak kiedy w czytelni na Koszykowej sięgnąłem 
do odpowiednio starych czasopism, okazało się, że początkujący pisarz nie był wcale wytworem 
wyobraźni krytyka. Co prawda wiele na jego temat nie znalazłem, bo i kariera nie była 
olśniewająca. W latach siedemdziesiątych Czarski próbował zaistnieć jako pisarz, opublikował coś 
w „Nowym Wyrazie”, dwa opowiadania science fiction wydrukował mu „Przegląd Techniczny”, 
potem jednak zniknął z łamów. Wydawać się mogło, że wyemigrował albo umarł. Dopiero 
wrzucenie jego nazwiska do wyszukiwarki Google przyniosło bogatszy plon. Poszukiwany nie 
tylko żył, ale funkcjonował nader aktywnie jako uczestnik forów internetowych dotyczących 
zjawisk nadprzyrodzonych, ingerencji obcych, alternatywnych światów. Rewelacje przezeń 
publikowane przyćmiewały opowieści o talibach w Klewkach czy lotach samolotów z więźniami 
CIA ponad Mazurami.
 

Jednak mimo tak wielkiej erupcji owej działalności bardzo długo nie udawało mi się nie 

tylko ustalić miejsca pobytu autora, ale znaleźć choćby jego adres mailowy. Z sobie tylko 
wiadomego powodu skrzętnie się ukrywał. Zostawiłem więc na forum wiadomość, w której dość 
inteligentnie zaapelowałem o kontakt z autorem koncepcji, jakoby sprawcą polowań na czarownice 
w Salem, pamiętnego roku 1672, była nie nadgorliwość purytanów z Nowej Anglii, ale ingerencja 
osobowego zła. I podałem swoją specjalnie utworzoną w tym celu skrzynkę. Odpowiedź przyszła 
po dwóch dniach i sprowadzała się do krótkiego tekstu: „To jest moja koncepcja, którą mi po 
chamsku ukradziono. Ale o co chodzi?”.
 

Odpisałem, że pragnę, aby świat poznał prawdę o rzeczywistym autorze znakomitej 

powieści.
 

Odparł: „Chyba na to już za późno. Armagedon trwa!”. Mimo tak ostatecznej diagnozy nie 

zrezygnowałem. Błogosławieni wytrwali! Efektem jeszcze paru listów w duchu satanistycznego 
ekumenizmu było umówienie się na spotkanie. Jego miejsca mogłem się spodziewać od początku. 
Zakład dla Nerwowo Chorych. W Tworkach pod Warszawą. A właściwie Wojewódzki Samodzielny 
Psychiatryczny Zespół Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. (Ktokolwiek wymyślił tę nazwę, 
sam nadawał się na honorowego pensjonariusza). Gwidon Czarski przebywał tam jako pacjent od 
ponad dwudziestu lat. I to w dodatku jako „pacjent pod szczególną opieką”.
 

Dzięki koleżance zajmującej się historią medycyny udało mi się dodzwonić do ordynatora 

szpitala, reszty dokonała moja umiejętność argumentacji w kontaktach z miejscowym personelem. 

background image

Zjawiłem się tam pewnej słotnej marcowej niedzieli (sam, Podlaski nadal pozostawał nieosiągalny) 
i uzyskałem nie tylko zgodę na wywiad (dla celów naukowych) z pacjentem Czarskim, ale co dość 
istotne, zapewniono mi maksimum intymności w postaci pustego pokoju pielęgniarek.
 

– Jakby co, ma pan pod ręką przycisk alarmowy – pouczył ordynator.

 

– Ten Czarski jest niebezpieczny?

 

– Praktycznie nie. – Uśmiechnął się, widząc mój niepokój. – Od lat należy do naszych 

najspokojniejszych pacjentów. Właściwie dawno kwalifikowałby się do leczenia otwartego, gdyby 
nie nagłe, zupełnie nieoczekiwane ataki szaleństwa. Ale – tu lekarz bagatelizująco machnął ręką – 
takie ekscesy zdarzają się nader rzadko, raz na kilka lat, i nie przypuszczam, żeby akurat dziś… 
Zresztą polegają one wyłącznie na autoagresji. Jeśli mogę coś poradzić. Niech pan udaje, że bierze 
wszystko to, co mówi, za dobrą monetę. Wtedy jest łagodny jak baranek, przyjazny jak pies i 
gadatliwy jak papuga.
 

Jeśli istnieje stereotypowy wizerunek wariata, to pan Gwidon mógł uchodzić za wzorzec. W 

przybrudzonym szlafroku z włosami na sztorc wygrałby każdy casting do filmowego horroru.
 

– Masz fajki? – zapytał na wstępie, ignorując rękę wyciągniętą na powitanie.

 

Kiedy podałem mu pudełko, wygrzebał z niego wszystkie papierosy, połamał na kawałki, 

rozgrzebał tytoń…
 

– Ostatnim razem ukryli w nich aparaturę podsłuchową – wyjaśnił.

 

– Kto?

 

– Sam dobrze wiesz kto. – Zgarnął dokładnie tytoniowe okruchy i wsypał do kieszeni 

szlafroka.
 

– Obawiam się, że teraz nie da się tego palić – powiedziałem.

 

– To dla kolegów. Ja nie palę. Dym tytoniowy to świetna metoda wtargnięcia do 

organizmu… – zawiesił głos.
 

– Myśli pan o truciźnie?

 

Zaniósł się chichotem, obnażając nierówne pniaki zepsutych zębów.

 

– Przyjacielu, przyjacielu, nie bójmy się o ciało, gdy najbardziej zagrożona jest dusza.

 

Westchnąłem, zrozumiawszy, że będzie ciężko porozmawiać na inny temat niż zjawiska 

paranormalne. Tymczasem Czarski nieoczekiwanie sam nawiązał do meritum, wstał z krzesła i 
usiadł na blacie stołu tuż przy mnie.
 

– Wiem, że interesuje pana ten Barski. Nieszczęsny człowiek. Co dzień się za niego modlę.

 

– Modli się pan za niego? – zdziwiłem się.

 

– Nawet na mszę dałem!

 

– W intencji złodzieja pomysłów?

 

– Oczywiście. Przecież nie zrobił tego dla siebie, z własnej woli – wychrypiał. – Oni mu 

kazali.
 

– Kto?

 

Wzruszył ramionami, jakby nie mogąc nadziwić się mojej ignorancji, znowu wstał ze stołu i 

zaczął krążyć po pokoju.
 

– Kim są? Było poczytać! Piszę o tym od wielu lat. Ci, którzy w dni przedostatnie pragną 

zawładnąć Ziemią. Gog i Magog, Antychryst, a imiona ich po sześciokroć sześć. Robią to od wielu 
lat w różnych wcieleniach, kostiumach i krajach, czasem jest to mały poligon jak w osławionym 
Salem, w stanie Massachusetts, czasem zło wstępuje w konkretnych ludzi – na przykład, podczas 
rewolucji francuskiej, w de Sade’a, Marata czy Robespierre’a. W bliższych czasach niewątpliwymi 
nosicielami pierwiastka zła byli: Hitler, Stalin, Mao, Bin Ladden. Czy można zrozumieć ich 
działania, nie uwzględniając inspiracji i pomocy szatana?
 

– No, niby nie – zgodziłem się pospiesznie, biorąc sobie do serca radę ordynatora.

 

– Proszę mi nie potakiwać, a jedynie słuchać! Napisałem mego Diabła w Salem jako 

przestrogę. Wynik moich własnych objawień. Rozmawiał pan kiedyś z aniołem? – Tu wykonał 
charakterystyczny gest łokciami, jakby imitował niewidzialne skrzydła.
 

– Nie rozmawiałem. A panu zdarza się to często?

 

– Słowo „rozmawiam” to stanowczo za dużo powiedziane! Nie są to istoty skłonne do 

background image

równopartnerskiego dialogu. Ja jedynie wysłuchuję ich. Od dzieciństwa. A panu to się nigdy nie 
zdarzyło?
 

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, na szczęście nie czekał na reakcję.

 

– Najczęściej przychodzą nocą. Opierdalają mnie za moje grzechy, przestrzegają przed 

błędami. Tworząc Diabła, chciałem, zgodnie z ich sugestiami, aby moje opowiadanie wstrząsnęło 
ludźmi, ukazało, jak są bezbronni i podatni na knowania szatana, a zarazem jak łatwo szukają 
racjonalnych wytłumaczeń tego, co nieracjonalne. – Znów siadł na stole i przybliżył do mnie głowę, 
tak że czułem jego nieświeży oddech. – Zbrodnia Barskiego nie polegała na tym, że mi ukradł 
dzieło. Dla dobra sprawy gotów byłem mu je podarować. Ale on je przeinaczył. Z oczywistego 
objawienia zrobił dydaktyczne, antyklerykalne czytadło. Ośmieszył ludzi wiary, oswoił diabła. Z 
drugiej strony, jak mogło być inaczej, skoro pisał na jego zamówienie.
 

– Wierzy pan, że zawarł pakt z diabłem?

 

– To nie jest kwestia wiary, tylko dowodów! – znów ściszył głos i jeszcze bardziej przysunął 

usta do mego ucha. – Pan naturalnie myśli, że jestem wariatem? – Chciałem zaprzeczyć, ale ze 
zdumiewającą siłą ścisnął mnie za ramię. – Proszę nie zaprzeczać! Ja bardzo CHCĘ, żeby oni 
wszyscy uważali mnie za wariata. Dwadzieścia pięć lat z powodzeniem symuluję obłęd. 
Przestudiowałem wszystkie możliwe książki na ten temat. I jak pan widzi, mam samorodny talent 
dramatyczny.
 

– Ale, na Boga, dlaczego pan to robi?

 

Jego gorący oddech nieomal przepalał mi bębenek.

 

– Bo tu jestem bezpieczny. Prawie bezpieczny – dorzucił. – A tam – wskazał głową poza 

okno – nie byłbym pewny dnia ani godziny. Polowali kiedyś na pana?
 

– Nie.

 

– No to proszę się mieć na baczności. Od dziś zaczną. Śledzą pilnie, z kim się spotykam. 

Boją się, żebym nie przekazał mojej wiedzy dalej.
 

Zakładając, że i w szaleństwie powinna być jakaś logika, coś mi tu się nie zgadzało.

 

– Ale przecież przekazuje pan swoją wiedzę dzień w dzień w Internecie. Całemu światu.

 

– Tam są tylko ogólniki – prychnął – rzeczy powszechnie znane, zaklęcia bez znaczenia. A 

oni… – zatoczył w powietrzu koło – boją się wyłącznie tego, co wiem naprawdę.
 

– A co pan wie?

 

Rozejrzał się po pokoju pielęgniarek, po czym zeskoczył ze stołu, wyrwał wtyczkę telefonu 

z kontaktu, poprosił o moją komórkę i wyciągnął z niej kartę SIM, na moment zainteresował się 
czajnikiem, zajrzał pod obrazek.
 

– Wiem, jak wyglądają, widziałem ich! – Na policzki wystąpiły mu ceglaste rumieńce. – 

Widziałem tak dobrze, jak widzę tu pana. Spyta pan, jak do tego doszło? Powiem. Czemu miałbym 
nie powiedzieć? I tak mi pan nie uwierzy. Interesowali się mną od dziecka. Pewnie jako bękart, 
podrzutek, owoc grzechu, czasem wydaje mi się, że moją matką była pewna upadła zakonnica, 
stanowiłem bardziej łakomy kąsek niż inni. Chyba nikt mnie nie ochrzcił. Naturalnie to tylko moje 
spekulacje. Podobno znaleziono mnie owiniętego w becik na progu sklepu monopolowego… A jak 
przejrzałem ich knowania? Cóż, wychowałem się w sierocińcu, gdzie mało kto zawraca sobie 
głowę byle szczeniakiem, toteż jestem bardzo wrażliwy na wszelkie objawy zainteresowania. 
Pamiętam więc ich mroczne cienie nad moim łóżeczkiem, zanim jeszcze stanąłem na nogi, 
pamiętam kroki nocą po korytarzach ośrodka i parę wydobywającą się w mroźne noce z 
niewidzialnych ust.
 

Relacja Czarskiego była tak sugestywna, że i mnie na moment przeniknęło tchnienie chłodu. 

Musiał to zauważyć, bo wykrzywił się w koślawym uśmiechu. Później dowiedziałem się od 
pielęgniarki, że od lat odmawiał wizyty u dentysty, obawiając się instalacji w ustach aparatury 
podsłuchowej.
 

– Nie wiem do końca, dlaczego wybrali mnie – kontynuował. – Jednak nie mogę odmówić 

im konsekwencji. Nie odstępowali mnie pomimo moich modlitw. Czy pan wie, że wychowywany w 
ateistycznym ośrodku sam nauczyłem się pacierza. Wszystko jednak na próżno. Nie chcieli dać mi 
spokoju. Umierałem ze strachu, moczyłem się w nocy. W końcu ubłagałem kierowniczkę naszego 

background image

domu, abym mógł spać z nią w jednym pokoju, najlepiej w jednym łóżku. Zgodziła się. Przez krótki 
czas wyglądało, że moi prześladowcy odpuścili. Kierowniczka nie była młoda, ale dosyć mnie 
polubiła, chętnie przytulała mnie pod swoją kołdrą a nawet chciała, abym ssał jej wielkie, obwisłe 
piersi. Czemu nie! I bez tego było mi dobrze jak nigdy. Ale którejś nocy… księżyc akurat świecił 
prosto na nasze łóżko, zobaczyłem na jej brzuchu – znak diabła. Jego kosmate futro. Zacząłem 
krzyczeć… Co zdarzyło się potem, nie bardzo pamiętam. Chyba mnie przenieśli do innego ośrodka, 
później znalazła się rodzina zastępcza. W końcu wybłagałem, żeby mnie ochrzczono, i poszedłem 
do pierwszej komunii. Wtedy nareszcie Pan Bóg zapewnił mi ochronę. Zaczęły mnie odwiedzać 
anioły. Tak, przyjacielu, moja sytuacja radykalnie się zmieniła. Diabeł nie miał już do mnie 
przystępu, za to ja dobrałem się do niego. Czytałem książki, pożerałem wszelką dostępną wiedzę. 
Potem zacząłem sam pisać. Wreszcie parę lat po maturze ukończyłem moją pierwszą książkę. 
Niestety, nie bardzo wiedziałem, co z nią zrobić. Kiedy do naszego miasteczka przybył wybitny 
literat, po prostu wręczyłem mu rękopis.
 

– A on go sobie przywłaszczył?

 

– W dodatku nic mi o tym nie mówiąc. O wydaniu Diabła dowiedziałem się dopiero 

zobaczywszy piramidkę książek w witrynie naszej księgarenki. Myślałem, że rozbiję szybę!!!
 

– Ale pan tego nie zrobił?

 

– Oczywiście. Zawsze szanowałem cudze mienie. Zamiast tego, naiwny, niepewny siebie 

prowincjusz próbowałem się dogadać z Barskim. Znalazłem ogłoszenie w gazecie, przyjechałem do 
Warszawy, wyczekałem do końca jego wieczoru autorskiego i zastąpiłem mu drogę w drzwiach. 
Dał mi chyba na odczepnego tysiaka, myślał cwaniak, że mnie w ten sposób spłaci. A mnie przecież 
nie chodziło o pieniądze. Tylko o prawdę. Co by mu szkodziło napisać na stronie tytułowej: – „Z 
podziękowaniem dla Gwidona Czarskiego”. Albo „utwór powstał z inspiracji”. Itd. Itp. W drugim 
wydaniu wspólnie poprawilibyśmy to, co błędne… Sądzę, że poszedłby na to, tylko Oni nie 
pozwolili. Zabronili mu kontaktów ze mną, żebym przypadkiem nie pomógł mu uwolnić się spod 
Ich kurateli. Czy pan da wiarę, że przez następnych kilka lat w żaden sposób nie mogłem się z nim 
skontaktować. W domu zmieniono mu telefon, w gmachu ZLP na Krakowskim Przedmieściu 
przepłacono portiera, żeby na mnie uważał. Wreszcie dali mu za kierowcę pana Romka, kurdupla, 
za to rozłożystego jak komoda, eksboksera, który dostał prikaz, żebym przypadkiem nie zakłócił 
Barskiemu spotkań autorskich. Spotkań, na których prezentował MOJĄ książkę. Pan to rozumie? – 
Czarski nie czekał na potwierdzenie z mojej strony, tylko nawijał dalej: – Po pewnym czasie, rok 
upłynął, może dwa, postanowiłem, że nie będę dłużej frajerem. Wyciągnąłem wnioski z 
dotychczasowych porażek, udałem, że odpuszczam. Jednak kiedy już miałem meldunek i robotę w 
Warszawie, znów zacząłem go śledzić. To nawet bywało zabawne. Mówiłem już panu o moim 
talencie aktorskim, zdobyłem komplet bród, wąsów, peruk, okularów… Chodziłem za nim, 
jeździłem motorem, bo kupiłem sobie WFM-kę. I wie pan, co okazało się najbardziej 
zdumiewające?
 

– Co takiego?

 

– Częstotliwość! Nie ma pan pojęcia, jak często i systematycznie się z nimi widywał. Była 

na przykład taka dziewczyna. Ruda, jak przystało na wiedźmę, cholernie zgrabna. Spotykał się z nią 
w jednym mieszkaniu, na Puławskiej.
 

– Może była jego kochanką?

 

– E tam! – gniewnie machnął ręką. – Dla kochanek miał zwykłą garsonierę. I domek nad 

Narwią. A w tamtym lokalu, dorobiłem klucz, nawet wyra nie było. Stół, dwa krzesła i tłumiące 
dźwięki zasłony w oknie… Więcej powiem, na liście lokatorów w ogóle nie znalazłem numeru 
13a… Albo taki facet w czerni, z którym regularnie umawiał się w Ogrodzie Saskim. Zawsze na 
krótko, zawsze niby przypadkiem. A facet na kilometr pachniał siarką. I nos miał taki złamany.
 

– Jak u boksera – podchwyciłem. – Tylko na jakiej podstawie pan twierdzi, że to były 

diabły, a nie… – urwałem, nie chcąc dokończyć – „oficerowie Służby Bezpieczeństwa”?
 

– Aury, kochany, ciemne aury – wycedził. – Potrafię wyczuwać zło. Kiedy się z nimi 

widywał, zawsze przygasały okoliczne latarnie i nie wiedzieć skąd wypełzał chłód. Słowo daję! 
Gdy ich śledziłem, grabiały mi ręce. Na moich sztucznych wąsach zbierał się szron. Zresztą nie 

background image

trwało to zbyt długo – skapowali i wzięli się za mnie.
 

– Co takiego? – nie mogłem powstrzymać zdumienia.

 

– Najpierw ktoś włamał się do mnie do mieszkania, potem ukradziono mi motor, moją starą 

poczciwą WFM-kę, aż wreszcie ostatecznie postanowiono się mnie pozbyć. Świetną metodę 
wybrali. Akurat w tamtym czasie zacząłem mieć drobne problemy z alkoholem, nie żeby od razu 
alkoholizm, na to musiałbym mieć więcej pieniędzy… Ale oni zabrali się za to za pomocą czarów.
 

– Jak to zabrali? Można prosić o jakiś przykład?

 

– Proszę bardzo. Wypita w ciągu nocy butelka, rano okazywała się pełna. A przecież 

bywałem taki słaby, że nie mogłem się przez parę dni zwlec z wyra i pójść na metę. Podobnie, ile 
bym nie wypił browarku, ciągle znajdywałem przynajmniej jedno piwo w lodówce. Czy to nie 
magia!
 

– I utrzymuje pan, że robili to wszystko bezinteresownie?

 

Roześmiał się.

 

– Ależ nie, przyjacielu. Jasne, że mieli w tym interes. Chcieli mnie zabić! I prawie im się 

udało. Gdyby nie mój opiekuńczy anioł. Pewnej nocy obudził mego sąsiada, który szczęśliwie 
dysponował kluczami do mojego mieszkania. Antoni zastał mnie w wannie, z podciętymi żyłami, a 
ze starego piecyka kąpielowego ulatniał się gaz. Oczywiście wszyscy uznali, że chciałem popełnić 
samobójstwo. Właśnie wtedy po raz pierwszy znalazłem się tutaj. Co za głupi pomysł?! Sugerować, 
że mógłbym popełnić samobójstwo? Ja, który tak kocham życie, miałbym je sobie odebrać? Poza 
tym przecież to grzech! Prawda?
 

– Święta prawda! – potwierdziłem skwapliwie.

 

– Mogło się wydawać, że po tym ostrzeżeniu dadzą mi spokój. Fakt, nie było kolejnych 

zamachów, ale jestem pewien, nadal mieli mnie na oku. Kiedy stąd wychodziłem, a wtedy jeszcze 
niekiedy wychodziłem, bez przerwy czułem ich obecność. Nie wyobraża pan sobie skali ich perfidii 
i mnogości metod, które stosowali. Wiedzieli, że jestem ostrożny, nie ufam ludziom, toteż za dnia 
śledził mnie pewien bezpański pies, a nocą przylatywał gawron i obserwował mnie przez szybę.
 

– Może trzeba było zrezygnować z inwigilacji Barskiego? – zapytałem, coraz bardziej 

zdegustowany opowieściami wariata.
 

– Dawno już zrezygnowałem. Nie miałem zamiaru wpychać się między niego i tych 

Mefistofelesów. Chciałem żyć. To, co odkryłem jesienią 1981 roku, było zupełnym przypadkiem.
 

– Co pan odkrył?

 

– Ja coś odkryłem? – Czarski zmienił się na twarzy i zadygotał. Tak jakby mu się coś w 

sposób niekontrolowany wypsnęło. Potem pokrył zmieszanie chytrym uśmiechem. – Myślisz, że ci 
powiem? Nie, nie, nie! Jeszcze nie teraz. Musi minąć Noc Walpurgii. Wtedy ich potęga jest 
największa, a mój horoskop mówi, abym strzegł się tej pory. Jeśli przeżyję noc z 30 kwietnia na 1 
maja, będę wiedział, że mam otwarty kredyt na kolejny rok… Przyjdź do mnie 1 maja, a obiecuję, 
powiem ci wszystko. Wszystko, co zechcesz wiedzieć, przyjacielu.
 

Dopiero teraz puścił moje biedne ramię. Od mocarnego chwytu całkowicie mi zgrabiało. W 

tym momencie do pokoju zajrzała pielęgniarka, przypominając Czarskiemu o obiedzie. 
Zrozumiałem, że muszę się zbierać. Pożegnałem się, obiecując wrócić w wyznaczonym terminie.
 

Gwidon chętnie by jeszcze pogadał, ale wyraźnie czuł mores przed personelem.

 

Może też podejrzewał go o konszachty z piekłem? Odprowadził mnie do drzwi i łypiąc, czy 

nikt nas nie podsłuchuje, udzielił mi rady:
 

– Pamiętaj, młody, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Codziennie jedz czosnek, noś na szyi 

srebrny krzyżyk, koniecznie na srebrnym łańcuszku. Nie oglądaj się za siebie przez lewe ramię. Nie 
przyjmuj poczęstunków od nieznajomych. I bądź czujny.
 

Kiedy wychodziłem ze szpitala w Tworkach, chciało mi się śmiać z tych zabobonów, a 

jednak kiedy wsiadałem do mego samochodu na parkingu, który o tej porze był całkowicie pusty, 
nagle zrobiło mi się trochę niewyraźnie. Rozejrzałem się dookoła. Żadnych mężczyzn w czerni, 
czarnych samochodów i w ogóle nic czarnego z wyjątkiem jadącej na rowerze zakonnicy. Mijając 
mnie, przyjrzała mi się badawczo. W odpowiedzi skinąłem jej głową.
 

Spotkanie z Gwidonem dało mi sporo do myślenia. Czarski był niewątpliwym wariatem, czy 

background image

jednak należało lekceważyć wszystko, co mówił? Jego interpretacja świata, choć szalona, 
przynajmniej w części mogła opierać się na faktach. Wystarczy, jeśli przyjmiemy, że owe kontakty 
Barskiego ze Złem były rutynowymi spotkaniami ze Służbą Bezpieczeństwa. W parku, w 
mieszkaniu kontaktowym…? A samobójcza próba Gwidona? Czy znając metody stosowane przez 
komunistyczny reżim, mogłem wykluczyć, że było to usiłowanie pozbycia się człowieka, 
nieopatrznie wchodzącego służbom w paradę?
 

„Nie, nie! Zbyt piękne, żeby było prawdziwe! – Zganiłem się w myślach. – Po takich 

regularnych spotkaniach musiałyby się zachować jakieś, choćby śladowe zapisy w aktach”. 
Postanowiłem jeszcze raz skonfrontować jego bajdurzenia z tym, co już miałem. Może coś 
przeoczyłem? Oczywiście, najwygodniej byłoby uznać rewelacje Czarskiego za rojenia wariata? 
Ale…
 

Na wszelki wypadek w powrotnej drodze do domu zajrzałem do wskazanej kamienicy na 

Puławskiej. Lista lokatorów (zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych) była dziurawa jak 
durszlak, tak czy owak nie trafiłem na lokal 13a. Nawet pustego miejsca na niego nie było. 
Korzystając, że w sionce pojawiła się młoda kobieta z wózkiem dziecinnym, pomogłem jej na 
schodkach i równocześnie wślizgnąłem się za nią na klatkę schodową. Lokale 13, 14 i 15, a także 
15a znajdowały się na czwartym piętrze. Nigdzie nawet śladu po dodatkowych drzwiach. Inna 
sprawa, że klatkę musiano malować całkiem niedawno. I przynajmniej jeszcze jedne drzwi w rogu 
mogłyby się zmieścić… Miałem ochotę zastukać w ścianę. Tymczasem w mieszkaniu nr 14 
zazgrzytały klucze i szczęknęła zasuwka. Zza uchylonych drzwi wyjrzał staruszek, krągły i idealnie 
łysy, niby orzech kokosowy wyrzucony przez morze.
 

– Mógłbym panu w czymś pomóc? – zagadnął uprzejmie.

 

– Szukam lokalu nr 13a – powiedziałem – ale być może pomyliłem dom?

 

– Z pewnością pan pomylił. Mieszkam tu od czterdziestu lat, więc wiem z absolutną 

pewnością, że nie ma tu lokalu 13a. I nigdy nie było.
 

Nim zaryglował drzwi, na moment odrobina światła błysnęła w szczelinie judasza. 

Podglądał mnie, ciekawski!
 

Po przyjeździe do siebie postanowiłem wziąć gorący prysznic. Jak zwykle od wilgoci 

zaparowały wszystkie lustra w łazience. Żadna niewidzialna ręka nie wypisała na nich 
ostrzegawczych słów. Jednak kiedy przetarłem szklaną taflę i popatrzyłem na moją rękę, 
zgłupiałem. W miejscu, które w ferworze rozmowy uciskał Gwidon, wyraźnie widać było odcisk 
sześciu palców.
 

Nie była to jedyna niespodzianka tego dnia. Po włączeniu komórki okazało się, że ktoś 

wielokrotnie usiłował ze mną rozmawiać. Nieodebrany numer niewątpliwie należał do Podlaskiego, 
tylko ten prefiks 345…? Gdzie u licha zawieruszył się mój młody kolega?
 

Krótki rzut oka na książkę telefoniczną i omal nie usiadłem ze zdumienia.

 

Telefonowano do mnie z Białorusi.

 

Natychmiast oddzwoniłem, ale jedyne, czego mogłem wysłuchać, to była formuła 

wypowiedziana bezosobowym sopranikiem: „Połączenie nie może być zrealizowane, połączenie nie 
może być zrealizowane…”.
 

Jakiż to trop mógł zaprowadzić go do Łukaszenkolandu? I dlaczego wcześniej o niczym 

takim mi nie wspomniał?
 

Następnego dnia udało mi się znaleźć telefon do matki Podlaskiego, kanclerza renomowanej 

prywatnej uczelni na obrzeżu miasta. Jej sekretarka nieczuła na żadne argumenty, nie chciała mnie 
połączyć, twierdząc, że szefowa rozmawia wyłącznie z ludźmi, których sama zna. Z łaski zgodziła 
się zanotować moje nazwisko i sprawę, z którą się zgłaszam. Nie wiem jednak, czy fakt, że jestem 
promotorem Adama zrobił na dziewczynie jakiekolwiek wrażenie.
 

A jednak, ku memu zaskoczeniu, pani Grażyna skomunikowała się ze mną już po dziesięciu 

minutach i to bez pośrednictwa sekretarki.
 

– Adaś naprawdę dzwonił do pana? – w jej głosie pobrzmiewała egzaltacja. – Do nas w 

ogóle się nie odezwał! Siostrze wspominał tylko, że musi gdzieś wyjechać, ale żeby na Białoruś?! 
Taki już jest, zupełnie jak mój nieboszczyk mąż, też żył we własnym świecie i bez przerwy fantazja 

background image

mieszała mu się z rzeczywistością…
 

Miałem ochotę zauważyć, że Adam ciągle wierzy, że jego zaginiony ojciec żyje, ale byłby to 

temat na zupełnie inną rozmowę. Ustaliliśmy, że pozostaniemy w kontakcie, informując się na 
bieżąco. Sądziłem, że Podlaski odezwie się lada dzień. Bo co u licha można robić w marcu na 
Białorusi?
 
 

background image

  

VI

 

  

ŁACIŃSKA UKŁADANKA

 

 

Próba telefonicznego ustalenia nazwiska pani Jadwigi, byłej maszynistki w Polskim Radio, 

okazała się niewykonalna. Młodym panienkom z sekretariatu programowego, wychowanym w 
dobie drukarek i kopiarek, słowo „maszynistka” kojarzyło się albo z parowozem, albo z maszynerią 
w dziale emisji. Liczyłem trochę na pomoc pani Małgorzaty, mojej znajomej z Radia dla Ciebie, z 
którą co jakiś czas przygotowywałem audycje o sekretnej historii PRL-u. Umówiliśmy się w 
szklanym kiosku przed portiernią na Myśliwieckiej i tam pijąc mdłą kawę z automatu, 
zastanawialiśmy się, od czego by zacząć. Biuro kadr twierdziło, że nie mają papierów z lat 
siedemdziesiątych, a poza tym instytucję obowiązuje ochrona danych osobowych. Ostatnich 
pracowników pamiętających środkową komunę wymiotły kadrowe porządki nowego kierownictwa 
mediów. I wtedy pani Małgorzata zwróciła uwagę na nekrolog naklejony na drzwiach. „Lucyna 
Dąbek (1924-2007), zasłużona korektorka Redakcji Literackiej”. Wstała, założyła okulary i 
podeszła bliżej klepsydry.
 

– Pogrzeb ma się odbyć jutro – odczytała. – Na Powązkach. A gdyby się pan tam wybrał? 

Na pewno licznie ściągną na niego radiowi emeryci. Może i sama pani Jadwiga?
 

– Świetny pomysł!

 

Pani Jadwiga nie stawiła się tego dnia u Karola Boromeusza. Jednak była w pełni 

usprawiedliwiona. Nie żyła od 11 lat. Na szczęście godnie reprezentował ją syn, Jacek Konarski. 
Już trzecia z indagowanych staruszek kroczących w kondukcie wskazała mi chudego jak szczapa 
mężczyznę koło czterdziestki, o niechlujnej fryzurze, mocno przetkanej przedwczesną siwizną.
 

Odczekałem do końca ceremonii i podszedłem do niego. Pan Jacek, informatyk, zresztą 

zgodnie z rodzinną tradycją zatrudniony w publicznym radio, okazał się człowiekiem życzliwym i 
sympatycznym. Zaproszony na kawę do pobliskiego Cafe Marie rozgadał się w najlepsze. Za 
szczególny powód do dumy uznawał fakt, że jego mama współpracowała z „najwybitniejszym 
polskim pisarzem współczesnej doby”. (Nie prostowałem tej jego opinii). W pamięci zachował 
obraz wytwornego mężczyzny, który wielokrotnie odwiedzał ich w domu, przynosząc naręcza 
rękopisów. Opowiedział o wrażeniu, kiedy po raz pierwszy wraz z matką wpadł do jego wielkiego 
wyglądającego jak pałac mieszkania przy Marszałkowskiej.
 

– To trudno było z czymkolwiek porównać. Trzymałem mamę cały czas mocno za rękę, a 

jednocześnie miałem ogromną ochotę poślizgać się na wspaniałej posadzce. Później dowiedziałem 
się, że tak wyglądało normalne przedwojenne mieszkanie. Zresztą z czasem zmalało w moich 
oczach. Pamiętam, że w latach osiemdziesiątych, mama regularnie chodziła tam wymiatać kurze i 
podlewać kwiaty. Często zabierała mnie ze sobą. Ona krzątała się z odkurzaczem, ja wertowałem 
któryś z licznych albumów poświęconych malarstwu albo stary atlas. Miał ich ogromną kolekcję.
 

– Zapewne mama dużo opowiadała panu o Barskim.

 

– Rozczaruję pana. Nie za dużo. I bez konkretów. To była mieszanina podziwu i 

onieśmielenia. Nigdy nie mówiła o nim inaczej niż – „taki wielki człowiek”. Nie przypominam 
sobie, żeby kiedykolwiek powiedziała o nim Henryk albo pan Barski. Myślę, że wynikało to z 
dużego dystansu, jaki „Mistrz” zachowywał w stosunku do ludzi.
 

– Nigdy jej nie zirytował?

 

– Nigdy. Choć wielokrotnie pamiętam, jak wpadała w prawdziwą panikę, że nie zdąży 

przepisać na termin. Nie wolno mi było wtedy zawracać jej głowy, a najlepiej w ogóle nie wchodzić 
do kuchni. Bo zawsze przepisywała w kuchni na starej maszynie „Olivetti”. Mieliśmy bardzo małe 
mieszkanie.
 

– Rozumiem. Czy coś jeszcze?

 

– Podejrzewam nawet, że podkochiwała się w nim trochę.

 

– Skąd podobne przypuszczenie?

background image

 

– Dzieci wyczuwają takie rzeczy. Poza tym dla nikogo tak nie stroiła się na spotkanie. 

Pamiętam też, że zawsze piekła mu na święta rozmaite ciasta…
 

– A on?

 

– Nie sadzę, żeby w ogóle zauważał, że jest kobietą. Lubił młódki, studentki, początkujące 

poetki. Mama nigdy nic na ten temat nie mówiła, ale czułem, że cierpi. Wie pan, ojciec opuścił nas 
przed wielu laty…
 

Miła rozmowa trwała, ale nie przynosiła nic konkretnego. Z każdą chwilą stawało się dla 

mnie oczywiste, że jeśli Barski miał jakieś tajemnice, z pewnością nie powierzyłby ich kobiecinie, 
którą traktował jako dodatek do maszyny do pisania.
 

Na wszelki wypadek zapytałem, czy pani Jadwiga nie pozostawiła przypadkiem jakichś 

papierów dotyczących kontaktów z „Mistrzem”.
 

– A wie pan, że jest pan drugą osobą, która o to pyta – ożywił się Konarski.

 

– Można wiedzieć, kto był pierwszą?

 

– Sam Barski. – Informatyk uśmiechnął się na widok mego zaskoczenia i kontynuował: – 

Zadzwonił zaraz po tym, jak w „Życiu Warszawy” ukazał się nekrolog mamy. Nie złożył mi jednak 
kondolencji, tylko natarczywie dopytywał się o papiery. Czy czegoś nie pozostawiła? Jakichś 
rękopisów, kopii albo przebitek… Obiecałem sprawdzić. Po trzech dniach zadzwonił znowu.
 

– Był na pogrzebie?

 

– Nie.

 

Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi. Wiedziałem, że „Mistrz” nie przepada za 

pogrzebami.
 

– I co pan znalazł? – zapytałem.

 

– Właściwie nic. Trochę książek z dedykacją „Mojej nieocenionej pani Jadwidze”, 

kilkanaście karteczek kreślonych ręką pisarza, przechowywanych pieczołowicie w różowej 
kopercie. Ale znajdowały się tam wyłącznie polecenia poprawek, zmiany terminu, dyspozycje 
dotyczące ściągnięcia czegoś z biblioteki lub sprawdzenia w leksykonach… Zachowała się również 
jedna świąteczna kartka z Niemiec, wysłana krótko po tym, jak został na Zachodzie. Stereotypowe 
pozdrowienia. Nic więcej. Oddałem mu wszystko.
 

– Rozumiem.

 

– Tyle że to nie było wszystko. Dosłownie tydzień temu, z okazji świątecznych porządków 

dobrałem się do nieotwieranego od lat pawlacza i znalazłem tam maszynopis, czwartą kopię jakiejś 
powieści Barskiego. Nazywało się to Łacińska układanka.
 

Przełknąłem ślinę. Znałem już doskonale całą twórczość „Mistrza”, ale takiego tytułu nie 

zapamiętałem. Może jednak była to wcześniejsza wersja którejś z późniejszych powieści? Konarski 
nie zwrócił uwagi na moje podniecenie.
 

– Myślałem nawet, żeby zadzwonić do tego Barskiego. Ale numer jego telefonu gdzieś mi 

się zapodział. A w ogóle zalatany człowiek taki…
 

– Nadal ma pan ten maszynopis? – pytając, z trudem hamowałem emocje.

 

– Oczywiście.

 

– I mógłby pan mi go udostępnić?

 

– Nawet zaraz. Jest pan samochodem? To będzie dla mnie okazja, żeby nie tłuc się 

tramwajami do domu…
 

– A ja obiecuję, że po przeczytaniu zwrócę go panu.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Teczkę z Łacińską układanką wypełniało 320 stron na pożółkłej przebitce. Zamieszczone na 

końcu daty – grudzień 1980-listopad 1981 – wskazywały, że pisarz ukończył swoje dzieło jeszcze 
przed stanem wojennym. Co ciekawe, już po pobieżnym przejrzeniu wiedziałem, że nigdy go nie 
opublikował. No cóż, pucz Jaruzelskiego zastał Barskiego za granicą. Domyśliłem się, że zabrał od 
pani Jadwigi wszystkie kopie, nie wiedząc, że maszynistka zachowała jedną dla siebie. Tu jednak 

background image

zaczynały się zagadki. Od jej syna wiedziałem, że Konarska nigdy nie przechowywała starych 
maszynopisów. Skąd ten wyjątek? Podobnie tajemnicza była kwestia, dlaczego Barski nie 
opublikował swego dzieła później. Ani w podziemiu, ani na emigracji, ani wreszcie w wolnej 
Polsce. Uznał je za nieudane? Może za zdezaktualizowane?
 

Miałem nadzieję, że wszystko wyjaśni uważna lektura maszynopisu. Nawet za cenę 

definitywnego popsucia sobie wzroku. Kopia była prawie nieczytelna, litery rozlane, wyblakłe… 
Krytycyzm podpowiadał mi, żebym nie obiecywał sobie zbyt wiele, a jednak w głębi ducha 
liczyłem na przełom.
 

 

  

Diego Alvarado nigdy nie był bity. A jeśli nawet, co to było za bicie? Ojciec, jeśli zdołał 

go dogonić, co przy pokaźnej tuszy i krótkich odnóżach nastręczało znacznych trudności, 
zwykł używać szelek. Na szczęście dla Diega tradycyjnych szelek na guziki, bez 
niebezpiecznych klamerek z ząbkami. Wystarczyło ustawić się odpowiednio, tak by 
przypadkiem gumowa pętelka nie trafiła w oko, i lanie przynosiło mniej bólu synowi niż 
satysfakcji ojcu. Matka okazjonalnie używała ścierki, broni o niskiej skuteczności rażenia, 
babka zaś, półkrwi Indianka, jedynie straszyła użyciem rózgi. Zresztą zmarła, nim przewiny 
Diega stały się wystarczająco silne, aby wymagały najwyższego wymiaru kary. Tamtego 
wieczora, kiedy burzowe chmury dopiero spływały po Kordylierze od strony Bella Vista, 
odebrał wreszcie manto, jakiego nigdy dotąd nie spuścili mu koledzy z Gimnazjum świętego 
Ignacego Loyoli. Stracił dwa zęby, jego nos postradał swą grecką doskonałość, kopniaki przy 
użyciu podkutych butów nadwerężyły żebra, a ślady pałek nadały jego plecom fakturę 
wołowiny z Rosario smażonej na grillu.
 

Orzeźwiający deszcz jeszcze nie nadszedł i nie spłukał Callo San Isidoro ani reszty 

zdemolowanych ulic, przylegających do Plazza Mayor, a już Diego niczym prorok Jonasz w 
brzuchu policyjnej budy lub jak ziarno w sprasowanym kaczanie kukurydzy, z dwoma 
dziesiątkami podobnych mu zapaleńców, ubitych pięściami, nogami i innymi argumentami 
właściwymi władzy w momentach, gdy ta traci poczucie humoru, podążał w nieznane – czy 
raczej w prawie znane. O piwnicach stołecznej komendy policji krążyły opowieści straszne, 
dotąd przez nikogo ze znajomych Diega nieweryfikowane.
 
 

 

 

Czytałem Łacińską układankę niesłychanie wolno i mozolnie (tekst był niewyraźny, a papier 

zetlały), zastanawiając się nad celem jej napisania. Po dynamicznym wstępie autor wdał się w 
retrospektywne opowieści o rodzinie Alvarado, w której tradycja hiszpańskich konkwistadorów i 
tubylczych szamanów splotła się w oryginalną całość. Szybko zdałem sobie sprawę, że jest to 
powieść z kluczem, która w scenerii iberoamerykańskiej, bez nazywania kraju, w którym miała się 
rozgrywać, opisywała rzeczywistość PRL-u lub szerzej całego Obozu Pokoju i Socjalizmu. Barski 
musiał nieźle się nad nią natrudzić – w powieści zdarzały się elementy zabawne, groteskowe, ale 
równocześnie zastanawiające: 
  

Stryj Alonso był „czarną owcą” w rodzinie Diega. Właściwie jako były egzorcysta 

czarną owcą podwójną. Po pierwsze, że w ogóle trudnił się egzorcyzmami, a w kraju, gdzie co 
drugi obywatel zniechęcony nieskutecznością Boga pokątnie zanosił modły do diabła, nie był 
to fach cieszący się powszechnym szacunkiem, a po drugie, że stracił prawo do uprawiania 
tego zawodu.
 

Egzorcyści od niepamiętnych czasów zajmowali się wypędzaniem demonów, których 

nigdy nie brakowało. Dawni indiańscy bożkowie, pomieszani z upadłymi aniołami, tworzyli 
przedziwny panteon zła. I śmieszny, i straszny. Demony bowiem nie tylko wodziły na 
pokuszenie, dokonywały złowieszczych spustoszeń w zdrowiu (również moralnym), ale w 
sprzyjających okolicznościach dawały się przebłagać, a nawet wystąpić w roli wspólników. 
Demon od piorunów mógł wzmagać potencję i zapewniać względy u kobiet, natomiast „król 
deszczu, paskudny karakan o pysku kajmana i głosie szatańskiego wyjca” usuwał 
niepożądaną ciążę. W krótkim okresie międzyjuncia, kiedy panowała w Republice 

background image

demokracja i demony nie miały czego szukać w polityce, rola egzorcystów sprowadzała się do 
tych rzadkich przypadków, kiedy zawodziła tradycyjna medycyna. Jednak po objęciu władzy 
przez Calientesa egzorcyści dyplomowani znów nabrali wiatru w żagle. Ich funkcje 
terapeutyczne zmalały – najprostszym sposobem pozbycia się szatana był strzał w tył głowy, 
zwiększyły się natomiast zadania śledcze. Wykrywanie opętanych, zwłaszcza tych, którzy z 
przekory bądź ostrożności fakt swego opętania usiłowali ukryć. Roboty było sporo, toteż 
zwierzchność wyznaczała egzorcystom wyśrubowane normy dzienne. Należało zdemaskować 
co najmniej jednego opętanego na dobę. Jeśli duchowny wykazywał się gorszymi wynikami, 
od razu wystawiał się na podejrzenie, iż sam znalazł się na żołdzie szatana.
 

Praca Alonsa nie należała do lekkich, opętani rzadko bowiem ujawniają swe parszywe 

charaktery, czasem tylko pod wpływem tequili obnażali się przed bliźnimi, złorzecząc władzy, 
Kościołowi i Bogu. Przy czym, jak twierdził wuj, na Boga i Kościół można było sobie 
złorzeczyć ile wlezie, byle nie w miejscach publicznych.
 

Jakie były najwredniejsze objawy opętania? Opowiadanie plugawych kawałów, 

słuchanie zagranicznych rozgłośni, czytanie wrednych książek (jeśli ktoś umiał czytać) lub 
konspirowanie w celu zbrojnego wystąpienia przeciwko Najjaśniejszej Juncie – słowem czyny, 
na które nikt zdrów na ciele i umyśle nigdy by się sam z siebie nie poważył. Alonso należał do 
przodowników pracy. Wyrabiał trzysta, a bywało i czterysta procent normy. Raz wykrył 
nawet grupkę opętańców, którzy za pomocą balonu usiłowali opuścić naszą ukochaną 
ojczyznę, wciągając w ten proceder niewinne dzieci. Balon zestrzelono nad Centralną 
Kordylierą, a Alonso w nagrodę dostał premię, talon na nową sutannę, a także przydział na 
ekskluzywne wczasy w Punta Oriente, modnym kąpielisku na wybrzeżu, dokąd udawali się 
jedynie Wybrani i Zasłużeni.
 

W tamtych czasach fach egzorcysty miał jeden słaby punkt. Miękkie serce.

 

No może nie tyle miękkie, bo nikt nazbyt miłosierny nie brał się za tę robotę, ile 

podatne na zmiękczanie. Przy czym diabeł zwykł stosować dwie metody. Zmiękczanie proste 
odbywało się za pomocą pieniędzy – przy kwocie 10 000 peso wiotczeli nawet najwytrwalsi 
„bojownicy boży”. Bardziej perwersyjne było jednak „zmiękczanie wszeteczne”. Diabeł 
posługiwał się w tym celu niewiastami, przeważnie młodymi i pięknymi. A któż z was, bracia, 
może być głuchy na płacz dziewicy? Zwłaszcza w alkowie nad ranem? Akurat tego rodzaju 
pokusy nie dotyczyły wuja Alonsa. Od czasów seminarium nie przepadał za dziewicami, 
przedkładając ponad owe „cycaste szkarady” – jak zwykł określać przedstawicielki płci 
przeciwnej – młodzianków, szczupłych, niedorosłych, o nerwowych dłoniach i wilgotnych 
ustach, jakby wyczarowanych przez pędzel domorosłego Murilla, przecwelonego El Grekiem.
 

Ładny, wąskodupski chłopiec potrafił przekonać wuja Alonsa do wydania 

zaświadczenia, że niepoczytalność tatusia, mamusi lub brata była chwilowa i całkowicie 
uleczalna. Najlepiej w gorącym klimacie selwy, przez którą gromady grzeszników kopały 
właśnie kanał Rio Negro-Rio Blanco. Szatan bowiem, w swej odmianie 
południowoamerykańskiej, nie lubi gorąca i jakby mógł najchętniej przeniósłby się na 
Antarktydę lub chociaż Ziemię Ognistą.
 

Niestety, karierę wuja zakończył patrol Straży Powszechnej Moralności, w składzie: 

policjant, aktywista Ogólnokrajowego Ruchu Poparcia Junty i ksiądz patriota, który zdybał 
egzorcystę podczas orgii z trzema rzecznikami opętanych. Alonso mimo tłumaczenia, że było 
to przygotowanie oczyszczające do zabiegów egzorcystycznych, został ekskomunikowany i 
aresztowany. Niewiele brakowało, a sam podzieliłby los innych opętanych. Na szczęście w 
międzyczasie prezydent Calientes zmarł, ukąszony przez wielką żararakę, która w niepojęty 
sposób trafiła pod biurko w jego gabinecie. Zaraz potem doszło w całym kraju do tak 
masowych przejawów ozdrowienia i powszechnej rehabilitacji, że porzucony kanał Rio Negro-
Rio Blanco ponownie porosła dżungla.
 

Alonso, ma się rozumieć, do fachu nie wrócił, na łono Kościoła takoż, wegetował zatem 

jako cywil, prowadząc niewielką nielegalną agencję egzorcystyczną zajmującą się 
wypędzaniem mniejszych diablików z dusz zdradzających się wespół małżonków lub 

background image

niesfornych dzieciaczków, które zeszły na złą drogę. Zresztą przy pierwszej nadarzającej się 
okazji prysnął do Brazylii, a że nie znał portugalskiego, założył tam głośną (właściwie 
wypadałoby napisać cichą) szkołę pantomimy. I szkoda. Mógłby dziś stanowić wsparcie dla 
swego nieszczęsnego bratanka, który właśnie dał się opętać demonowi buntu i wraz z tysiącem 
studentów demonstrował przeciwko prawowitej i liberalnej władzy, która dopiero w obliczu 
takiego zuchwalstwa z największym obrzydzeniem musiała się uciec do starych 
wypróbowanych metod.
 
 

 

 

Powiem szczerze, owo posługiwanie się skomplikowanymi piętrowymi aluzjami w czasach, 

kiedy inni, wykorzystując „karnawał «Solidarności»„, zaczęli mówić pełnym głosem, niespecjalnie 
mnie przekonywało. Zacząłem nawet podejrzewać, że sam autor poniechał publikacji, uznawszy 
dzieło za zbyt anachroniczne w stosunku do czasów, i kiedy już zamierzałem zrezygnować z 
lektury, wówczas rzucił mi się w oczy wielce ciekawy fragment: 
  

– Będzie pan uprzejmy usiąść!

 

Wydobyty z podziemnej śmierdzącej celi, po bezsennej nocy, spędzonej na oczekiwaniu 

tortur, Diego nie mógł wyjść ze zdumienia. Pokój, do którego go wprowadzono, żadną miarą 
nie przypominał katowni, raczej schludny gabinet urzędnika średniego szczebla. Biureczko, 
dywan, w otwartym oknie wiszące doniczki z kwiatami, mogącymi pomimo krat wabić 
kolibry…
 

– Powiedziałem, niech pan siada, panie Alvarado. Kawy, może herbaty? Gdyby nie 

ostatnie oszczędności w resorcie, zaproponowałbym coś na wzmocnienie.
 

Zaskakujące były nie tylko słowa, ale również wygląd przesłuchującego oficera. 

Ubrany po cywilnemu, szczupły, o jasnej cerze, mógł mieć zaledwie parę lat więcej od Diega. 
Może jedynie ukryte pod cieniutkim podstrzyżonym na cienką kreseczkę wąsem wąskie usta i 
jasnobłękitne wejrzenie wskazywały, że nie jest on pracownikiem którejś z organizacji 
zajmujących się filantropią. No i nos, krzywo zrośnięty nos przywodzący na myśl boksera-
amatora.
 

– Niesłychanie mi przykro z powodu zachowania moich kolegów. No cóż i my w 

naszych szeregach mamy różny element ludzki… Szczególnie żałosne jest, kiedy stosuje się 
przymus bezpośredni w stosunku do takich ludzi, jak pan. Powiem szczerze. Pana nie 
powinno tu być, senior Alvarado. Obiecujący student, utalentowany dziennikarz, członek 
prorządowej korporacji studenckiej, podzielającej nasze ideały. Z takimi ludźmi winno się 
dyskutować. Wysłuchiwać ich argumentów…
 

Diego chciał potwierdzić opinię funkcjonariusza, ale ugryzł się w język. Słodycz oficera 

mogła być grą wstępną poprzedzającą mordobicie albo zrywanie paznokci.
 

– Oczywiście mamy wrogów. Obcych agentów, wolnomyślicieli, komunistów. Ale pan z 

całą pewnością do nich nie należy. Prawda?
 

– Prawda – wyrwało się Alvarado.

 

– A tak całkiem między nami. Uważam wasz protest za słuszny. Może nazbyt 

spontaniczny, wskutek czego ujawniły się wrogie elementy chuligańskie, ale niepozbawiony 
podstaw. Waszą gazetkę „Directamente” należało być może zmieniać, ale czy od razu 
zamykać…? Prawda?
 

– Oczywiście! – Znów chciał się ugryźć w język, ale nie zdążył.

 

– Zresztą wkrótce powstanie nowe, odważne pismo. Będzie potrzebowało wielu 

współpracowników, redaktorów. A ludzi zdolnych naprawdę nie ma skąd brać… Gdyby, 
dajmy na to, miał pan formować dział zagraniczny. Na kim by się pan oparł?
 

Diego zawahał się. Nie powinien chyba rozmawiać o tym z policjantem, nawet tak 

przyjaznym. Cywil zauważył jego rozterkę. Wyciągnął papierośnicę i poczęstował studenta.
 

– Nie chcę być źle zrozumiany. W żadnym wypadku nie sugeruję, aby podawał mi pan 

nazwiska tych, do których nie ma pan politycznego zaufania. Powtarzam: w żadnym 
wypadku! Interesują mnie wyłącznie predyspozycje zawodowe tych studentów, których pan 

background image

uważa za wartościowych. Gdyby ktoś z tych ludzi miał kłopoty, mogę pomóc, jestem zdania, 
że naprawdę zdolnym można sporo wybaczyć… Ale skoro pan nie chce, nie będę nalegać…
 

Alvarado łapczywie zaciągnął się aromatycznym dymem. Właściwie jeśli mógł komuś 

pomóc…
 

– Świetny jest Ricardi – zaczął, sam się sobie dziwiąc, że jednak mówi – potrafi zawsze 

znaleźć trafne sformułowanie, i Sanchez, wyjątkowy poliglota, zna chyba pięć języków, no i 
Mendoza… Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich.
 

– Ma jednak rodzinę na komunistycznej Kubie.

 

– Ale nie utrzymuje z nią żadnych kontaktów.

 

– Możliwe – zgodził się oficer. – Widzi pan i my możemy mieć błędne informacje. Ach, 

ci donosiciele! – Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę: – Mówi Manuel. Jest u was 
niejaki… – tu rzucił okiem na Diega.
 

– Jose!

 

– Jose Mendoza? Właśnie! Chciałbym z nim pogadać. Jak to był?! To zawróćcie 

transport. Jak najszybciej! Świetnie.
 

Odwrócił się i popatrzył na Diega z uśmiechem.

 

– Właśnie uratowaliście człowieka. Miano go bezzwłocznie wysłać do Villa Nera. A 

stamtąd dość trudno się wraca… A swoją drogą, jak myślicie, kto z waszej grupy mógł 
napisać kłamliwy anonim, kreujący go na prowodyra wczorajszych manifestacji?
 

– Nie mam pojęcia!

 

– Ale nie przepada pan za donosicielami?

 

– Oczywiście, nienawidzę donosicieli!

 

– Rozumiem. Podobnie jak ja! Dlatego nie naciskam, ale gdyby się wam coś 

przypomniało. Zadzwońcie bez obaw! – Wręczył wizytówkę z nazwiskiem Manuel Carańia. – 
Miło się z panem rozmawiało… Tylko o jedno was proszę, umyjcie się przed wyjściem. 
Łazienka jest za zakrętem korytarza.
 

– Jestem wolny?

 

– Naturalnie. Chyba że bardzo chcielibyście tu zostać! – Carańia zaśmiał się, ukazując 

mocne zęby upodabniające go do bobra, przodownika pracy. – Dla porządku podpiszcie tylko, 
że zachowacie przebieg naszej rozmowy w tajemnicy i że nie macie pretensji o zatrzymanie… 
Nas też dławią te biurokratyczne procedury.
 

Diego opuścił gmach byłego konwentu jezuitów na nogach miękkich jak ciasto na 

tortille. W głowie czuł zamęt.
 

– Jestem wolny, masz pojęcie – rzucił radośnie w kierunku rzeźby Bolivara górującej 

ponad fontanną. – Nic ode mnie nie chciano, jestem wolny!!! – powtórzył głośno.
 

– Wszyscy ludzie są wolni, za wyjątkiem żonatych – powiedział zarośnięty pijak, który 

właśnie skończył odlewać się za pomnikiem.
 

Diego puścił sentencję mimo uszu. W przystępie brawury podarł wizytówkę Carańii i 

wyrzucił do najbliższego kosza na śmieci przy przystanku piętrowych autobusów.
 

 

 

  

  *

 

 

 

 

Pismo nazwano „Il Mundo Contemporaneo”. Naczelnym został starszy, zasłużony dla junty 

profesor, zwany nad wyraz trafnie „Bezzębnym”. Przednie zęby wybili mu przed wielu laty 
funkcjonariusze jakiejś zamierzchłej władzy, pozostałe stracił sam, jak twierdzono, mieląc całe lata 
kilogramy bogoojczyźnianych komunałów. Wygodny dla wszystkich, uwiarygodniał władzę w 
oczach opinii publicznej, a władzy gwarantował, że „Il Mundo” nie stoczy się na bezdroża 
kosmopolityzmu bądź lewicowego ekstremizmu. Był idealnym kandydatem przejściowym i tylko 
sam o tej przejściowości nie wiedział. Diego jeszcze przed ukończeniem akademii dostał 
propozycję stażu w tygodniku. Tylko stażu! Ku jego zaskoczeniu – pozostali koledzy z jego grupki 

background image

załapali się na funkcyjnych – Ricardi został wicesekretarzem redakcji, Sanchez zastępcą szefa 
działu zagranicznego, Mendoza dostał etat w dziale analiz. Jedynie on ciągle pozostawał 
współpracownikiem. Początkowo jednak, w wirze pracy, nie zwracał na to uwagi. Podróżował w 
teren z wysłużonym chlebakiem, sypiał w obskurnych hotelach, docierał do miejsc zapomnianych 
przez Boga i ludzi, nadsyłając stamtąd mocne, interwencyjne reportaże, które Ricardi musiał 
moderować, a bywało wrzucać do redakcyjnego kosza. Potem zaczęło się dziać gorzej. Z kolejnym 
rokiem zaroiło się od autorów młodych, giętkich. Reportaże interwencyjne spadły na dalsze strony i 
ukazywały się raz w miesiącu…
 

 

  

  *

 

 

 

 

Osobowy z Bahii do Salvadoru sunął wolno jak najedzona anakonda przez podmokły 

deszczowy las. Ciężkie chmury zdawały się przytłaczać osowiałą dżunglę, rozjaśnianą z rzadka 
polankami małych zapleśniałych stacyjek.
 

Diego, wyciągnąwszy nogi na pustej ławce vis-ŕ-vis, wtulony w lepki fotel, usiłował 

drzemać. Przesypiać problem – od lat praktykował tę metodę. Najlepiej wychodziło mu to we 
dwoje. Wczoraj w Sallinas wynajął nawet miłą i tanią, czternastoletnią kurwę o piersiach jak 
niedojrzałe mango i po kwadransie intensywnej gimnastyki zasnął jak kamień. Na krótko. Od 
czwartej znów nie mógł spać. A po dziewczynie ani śladu.
 

Wszystko mu szło nie tak, ukochana Dolores puściła go w trąbę z kolegą, który wkręcił się 

do właśnie powstającej telewizji, reportaż o buncie górników został zdjęty przez cenzurę, dawni 
koledzy jeszcze bardziej wyrośli, zajmowali się wyłącznie własną karierą. A przyszłość wydawała 
mu się bardziej mglista niż bezkresna selwa.
 

– I jak tu lubić ludzi? – odezwał się naraz pasażer spod drzwi. Diego nawet nie zauważył, 

jak wszedł. – Zawiść, podłość, nikczemność, to wszystko, czego można się po nich spodziewać.
 

Gdyby nie charakterystyczny głos, nie poznałby Carańii. W wytartych spodniach i bluzie 

mógł uchodzić za peona. Choć nie całkiem. Funkcjonariusz trzymał bowiem w rękach „Il Mundo 
Contemporaneo” (periodyk przez niepiśmienne chłopstwo raczej nieczytywany) i miał bardzo 
zafrasowany wyraz twarzy.
 

– Nawet stałego felietonu panu nie puścili – mruczał, kartkując czasopismo. – Głupcy! 

Zlękli się niegroźnego, zabawnego felietonu o obyczajach ludzi gór. Co im przeszkadzało? I znów 
nie będzie wierszówki.
 

Diego miał na końcu języka stwierdzenie, że to jego własny problem, oficer jednak nie dał 

mu dojść do głosu.
 

– Nasza rozmowa jest absolutnie prywatna i przypadkowa (w to ostatnie może pan wierzyć 

albo nie). Jest mi pana żal. Najlepsze pióro w „Il Mundo” gnojone przez małych zawistników.
 

– Nie rozumiem.

 

– Myśli pan, że tylko do nas trafiają donosy. Jest jeszcze Kapitanat Ideologiczny przy 

Najwyższej Juncie, jest Dyrektoriat Prasowy. I cóż z tego, że my chowamy paszkwile pod sukno. 
Inni są bardziej łatwowierni.
 

– A co takiego można o mnie donieść? – żachnął się Alvarado. – Jestem praworządnym 

obywatelem, sumiennym pracownikiem.
 

– Nie masz pojęcia, jak wiele różnych rzeczy, Diego. – Oficer nieoczekiwanie przeszedł z 

nim na ty. – Na przykład, że po pijanemu parodiowałeś na swoich imieninach nie tylko naczelnego, 
ale i samego Admirała.
 

– Czy to zbrodnia?

 

– Dla mnie oczywiście nie, choć niektórzy nie mają poczucia humoru. Albo te informacje o 

nieuzasadnionych przerwach w pracy w okręgu Sallinas. Cenzura zdjęła artykuł, a ty, mimo to, 
rozdałeś szczotkę ze swoim materiałem.
 

– Dałem ten reportaż tylko trzem zaufanym osobom, wyłącznie do przeczytania, żal mi było 

zmarnowanej roboty.

background image

 

– Nie powiedziałbym, że wyłącznie zaufanym. Jeden egzemplarz trafił do nas, a wyciąg 

drugiego znalazł się w Radiu Wolne Kordyliery.
 

W dusznym przedziale zrobiło się jeszcze duszniej. Alvarado próbował przełknąć ślinę, ale 

podniebienie miał suche jak wiór.
 

– Odrobinę orzeźwiającego napoju? – domyślił się Carańia. Z kieszeni wydobył płaską 

piersiówkę w eleganckim opakowaniu ze skóry iguany. – Proszę.
 

Łyk cziczy – indiańskiego samogonu, zapiekł dziennikarza w gardle, ale przyniósł drobną 

ulgę. Na moment przed oczyma stanął mu wąski redakcyjny pokój i rozmowa sprzed tygodnia. 
Ricardi, Sanchez i Mendoza. Może była tam jeszcze Consuela. Nikogo więcej.
 

– Wiem, że to boli. Sami przyjaciele. A jednak ktoś z nich pana zdradził. Nie ciekawi pana 

kto?
 

– Nie!!!

 

– Piękna postawa, ale i tak nie powiedzielibyśmy, bo nie wiemy. Zresztą cały problem 

polega na czym innym. Donosiciel pisze przecież nie tylko do nas. Nad redakcją i pańską osobą 
gromadzą się chmury. Jeśli tego nie przerwiemy…
 

Diego jeszcze raz łyknął z piersiówki.

 

– Czego chcecie?

 

– Zdemaskować drania. A w tym celu musimy dokonać drobnej ekspertyzy. Próbki czcionek 

z maszyn należących do czwórki pańskich kolegów.
 

– To nie będzie żaden dowód! Ktoś mógł napisać donos na cudzej maszynie.

 

– Słuszne rozumowanie. Jednak autor nie był chyba aż tak ostrożny, anonimów 

otrzymaliśmy już parę i wszystkie pochodzą z jednej maszyny… No to co, możemy liczyć na taki 
drobiazg. I jeszcze jedno – taka literacka zabawa, mamy tu fragment prozy, napisanej na zupełnie 
innej maszynie, wiemy przez kogo, ale bardzo jestem ciekaw, czy po takiej próbce potrafiłby pan 
poznać autora. Uprzedzam, to nie polityka, tekst jest o miłości.
 

– Więc po co to wam?

 

– Założyłem się z kumplem, prywatna sprawa. Niech pan mi pomoże, tylko jeden raz.

 

– Jeden raz… – Diego sięgnął do kieszeni płaszcza po papierosa, a kiedy uniósł głowę, po 

Carańii nie było śladu.
 

Wybiegł na korytarz pusty jak kieszeń bezrobotnego. Zresztą pociąg akurat wjechał do 

tunelu.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Czytałem, coraz głębiej wchodząc w fabułę. Jak łupina spadał cały ten iberoamerykański 

sztafaż, i zamiast tych alei i Kordylierów dostrzegać począłem nasze ulice, parki, kamienicę przy 
Puławskiej, pałac Mostowskich czy plac Narutowicza, kiedy rozpędzano demonstrację w obronie 
„Po prostu”, a może Krakowskie Przedmieście przed uniwersytetem, w pełnych krzyku i gazu 
łzawiącego dniach marca 1968. Czy to mogła być wyłącznie fikcja. Czy możliwe, żeby powieść 
zawierała rzeczywistą spowiedź pisarza o początkach jego kariery jako konfidenta? Czyżby w 
egzotycznej, latynoskiej scenografii Barski opowiadał naprawdę o tym, jak zwerbowała go Służba 
Bezpieczeństwa? I jaki miał w tym cel? Ujawnić się i rozliczyć z przeszłością na fali 
solidarnościowej rewolucji…? Zbyt piękne, aby było prawdziwe.
 

A jednak kolejne strony Łacińskiej układanki dostarczały aż nadto dowodów na 

prawdziwość tej hipotezy.
 

 

  

Ponownie spotkali się w miejskim parku. Carańia zadzwonił do Diega do domu i 

wyznaczył mu spotkanie o piątej, na ławce pod leniwcem. Wielki, włochaty szczerbak wisiał 
nad głowami, mozolnie przeżuwając liście, idealnie obojętny wobec toczącej się rozmowy. 
Zresztą, kto go wie, może pracował dla któregoś z tajnych departamentów? Diego podał 
złożoną na pół gazetę, w której znajdowały się próbki maszynowego pisma. W zamian 

background image

funkcjonariusz wręczył mu amerykański ilustrowany tygodnik z gołymi dziewczynami, na co 
dzień niedostępny, a nawet zakazany na rynku krajowym.
 

– Rozumiem, że spotykamy się po raz ostatni – powiedział Alvarado, marząc, by jak 

najszybciej się oddalić i wyrzucić sprawę z pamięci.
 

– Intelektualista nie powinien używać słów: nigdy, nic oraz ostatni – odparł 

wieloznacznie Carańia.
 

Przypomniał mu zresztą tę sentencję, kiedy spotkali się miesiąc później w zupełnie 

innych warunkach, w anonimowym lokalu przy alei Bolivara. Wtedy nie próbował już być ani 
miły, ani uprzejmy. Miał za nic emocje Diega. Tymczasem redaktor był rozdygotany jak liana 
na wietrze. Poprzedniego dnia policja aresztowała Pedra Sancheza pod zarzutem współpracy 
z obcymi ośrodkami, w tym z Radiem Wolne Kordyliery. Wstrząśnięty Alvarado 
zatelefonował do Carańii, pytając, czy przypadkiem nie został popełniony jakiś błąd i czy 
oficer mógłby pomóc w wyjaśnieniu oczywistej pomyłki. W odpowiedzi dostał termin i adres, 
pod którym miał się stawić. Jadąc tramwajem, układał plan rozmowy. Oprócz sprawy kolegi 
zamierzał jeszcze zapytać o pieniądze, o te pięćset dolarów ukrytych wewnątrz podarowanego 
magazynu. Właściwie powinien poruszyć ten temat wcześniej, ale uznał, iż nie jest to rozmowa 
na telefon.
 

Lokal okazał się niewielki i jeśli nie liczyć ciężkich zasłon na oknach – obskurny.

 

– Zacznę od gratulacji, drogi Diego – rzekł z uśmiechem funkcjonariusz siedzący w 

półmroku. – Bardzo nam pomogłeś.
 

– Ja?

 

– Próbki przez was dostarczone, a także charakterystyki kolegów z redakcji pozwoliły 

zdemaskować wroga Republiki.
 

– Co pan mówi, przecież ja nie zamierzałem… – misterny scenariusz rozmowy 

rozsypywał się w pył, zanim jeszcze zaczął być realizowany.
 

– Jednak tak wyszło. I w sumie bardzo dobrze. Jutro dostaniesz nominację na miejsce 

Sancheza. A pojutrze odbierzesz paszport ze stemplem „wszystkie kraje świata”.
 

– A jeśli nie przyjmę?

 

– Twoja decyzja! Choć raczej nie radziłbym. Nie byłoby chyba dobrze, gdyby twoi 

koledzy dowiedzieli się o naszej „współpracy”. – Tu na blat pokrytego ceratą stołu wysypał 
stos zdjęć. Były tam fotki z wymiany gazet, ujęcie rozmowy w pociągu, uścisk rąk. Znalazło 
się nawet zdjęcie z miesięcznikiem porno w ręku. Nawet obrazek z wnętrza parkowego kibla, 
w którym siedząc na sedesie, zaskoczony, choć nieszczególnie zmartwiony, liczył judaszowe 
dolary.
 

– A może chcesz również posłuchać nagrania? – Funkcjonariusz wyciągnął niewielki 

magnetofon i nacisnął odtwarzanie.
 

„Świetny jest Ricardi – usłyszał swój własny głos na tle łoskotu pociągu – potrafi 

zawsze znaleźć trafne sformułowanie, i Sanchez, wyjątkowy poliglota, zna chyba pięć języków, 
no i Mendoza… Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich…”, a nagranie kończyło 
doskonale domontowane zdanie: „nienawidzę donosicieli”.
 

Zerwał się na równe nogi, gotów skoczyć z pięściami na Carańię, i krzyknął:

 

– Co wy zrobiliście, czego chcecie ode mnie?!

 

– Nic szczególnego. Od czasu do czasu chcielibyśmy skorzystać z twojej wiedzy. To 

będzie bardzo owocna współpraca, Diego. A najważniejsze, że nikt nigdy się o naszych 
kontaktach nie dowie. A tak nawiasem mówiąc, twój przyjaciel Sanchez grał na dwa fronty. 
Pokazać ci donos, jaki napisał na ciebie?
 

Kwadrans później było po wszystkim. Alvarado podpisał zobowiązanie pod dyktando 

oficera prowadzącego. Ustalili system komunikowania, a Diego przyjął pseudonim „Joker”. 
W wyjściu obrócił się i spojrzał na drzwi, za którymi zostawił swój cyrograf. Zwykłe szare 
drzwi mieszkania, którego nie ma w spisie lokatorów. Lokalu numer 13a.
 
 

background image

 

background image

  

VII

 

  

JOKER

 

 

– Mamy cię! – wykrzyknąłem i pobiegłem do lodówki, aby wychylić zasłużone piwo, które 

odłożyłem specjalnie na taką okazję. Niestety, nieświadomie musiałem wypić je wcześniej, 
ponieważ oprócz połowy kartonu skwaśniałego mleka i podejrzanie wyglądającej szynki nie 
znalazłem tam niczego spożywczego. Cóż, może to i dobrze, najwyraźniej nie dorobiłem się tak 
troskliwych opiekunów, jak Czarski.
 

Dawno minęła dziesiąta, ale postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do Podlaskiego, pragnąc 

koniecznie podzielić się z kimś moim odkryciem – nadal jednak pozostawał nieosiągalny. A szkoda. 
Zaraz bowiem odezwała się druga bardziej sceptyczna cząstka mojego ja, zawsze pełna wątpliwości 
i zastrzeżeń. To ona kazała mi uspokoić się i zebrać z podłogi rozsypane kartki.
 

„A co ty właściwie masz? – gderała. – Jakąś fabularną opowieść, przypadkowo pasującą do 

minionej rzeczywistości. A gdzie fakty? Dowody, że nie jest to wyłącznie fikcja literacka? Tym 
szajsem zamierzasz przygwoździć autorytet moralny?”.
 

„Potrzebne dowody znajdziemy w IPN-ie – odciąłem się. – Przekopiemy wszelkie 

dokumenty dotyczące ZLP, redakcji, w których pracował Barski, sprawdzimy wszystkie operacje, w 
których mógł uczestniczyć. Spróbuję odnaleźć pseudonim. Podlaski podkreślał wielokrotnie, że 
jeśli nawet nie zachował się dokument werbunku lub z jakiegoś powodu został usunięty z kartotek, 
nie sposób zatrzeć wszystkie ślady. Tak, tak! Posługując się powieścią jako kluczem, znajdę 
właściwe tropy, dopasuję i przyszpilę tego łajdaka!”.
 

„No, to życzę powodzenia”.

 

W tym momencie do dialogu włączył się drugi czynnik: telefon.

 

W pierwszej chwili pomyślałem: „Adam oddzwania”, ale to znów odezwała się jego matka, 

Grażyna Podlaska.
 

– Musimy się zobaczyć – nalegała. W jej głosie wyczuwałem napięcie i zdenerwowanie. – 

Najlepiej jeszcze dziś.
 

Popatrzyłem na zegarek, dochodziła jedenasta. Dość interesująca pora na spotkanie.

 

– Ale co się stało? – pytałem.

 

– To nie jest rozmowa na telefon – ucięła. – Jest taki barek przy ulicy Jana Pawła czynny do 

późna. Może tam pan przyjechać?
 

– Mogę. Ale jak ja panią poznam…?

 

– Pozna pan, pozna.

 

I rzeczywiście, w lokalu pełnym młodzieży, mogącej uchodzić co najwyżej za kuropatwy, 

zobaczyłem rajskiego ptaka. Grażyna Podlaska, choć nie pierwszej młodości spokojnie mogła robić 
za reklamówkę kanału TVN Style. Dyskretna biżuteria, oszczędny, ale niesłychanie staranny 
makijaż i sylwetka zdradzająca, że wrodzonej tendencji do tycia przeciwstawiono kilometry i 
kilogodziny ćwiczeń w klubie fitness, na korcie, pływalni i u masażysty. Jeśli według metryki pani 
kanclerz dobiegała sześćdziesiątki, to tego wieczora wyglądała na czterdziestkę pragnącą uchodzić 
za kobietę trzydziestoletnią.
 

– Adaś siedzi – powiedziała mi dramatycznym szeptem. – Ma pan pojęcie, mój biedny syn 

znajduje się w białoruskim więzieniu w jakimś… Mazyr. Wie pan chociaż, gdzie to jest?
 

Odpowiedziałem, że prawdopodobnie chodzi o Mozyrz, mieścinę na pograniczu Rosji i 

Ukrainy.
 

– To straszne, nie wiem nawet, co go tam poniosło – jęknęła. – Chyba złe towarzystwo. 

Zaczął się kolegować z jakimiś szczeniakami walczącymi o wolną Białoruś.
 

– Nic mi o tym nie wiadomo.

 

– Najgorsze, że nic nie mogę zrobić. Dawniej wystarczyłby tylko jeden telefon, a dziś… 

Mój ojciec jest po wylewie. Ledwie mówi. Nie mogę mu nawet powiedzieć, co się stało.

background image

 

– I liczy pani, że ja mogę go stamtąd wyciągnąć?

 

– Próbuję wszędzie! Nie uwierzy pan, ale teraz ja nikogo nie znam. Ani w MSZ-ecie, ani w 

służbach… A moje biedactwo w brudnej celi, o chłodzie i głodzie. Pan nie ma dzieci, prawda?
 

– Nie mam.

 

– Ale chyba potrafi sobie pan wyobrazić, co czuję? Chłopak niby dorosły, ale w gruncie 

rzeczy, duże dziecko.
 

Popatrzyłem na czołową gwiazdę „Klubu Krakowskiego Przedmieścia” i zrobiło mi się jej 

żal. Obiecałem poruszyć niebo i ziemię, a jak trzeba będzie, nawet Kancelarię Premiera.
 

Następnego dnia zadzwoniłem do dyrektora instytutu, który miał kontakty z MSZ-em, 

potem wybrałem się na Towarową i spotkałem z prezesem IPN-u.
 

Wspomniałem, że wprawdzie nic nie wiem na temat sprawy, ale zatrzymanie Adama 

Podlaskiego może mieć związek z prowadzonym przez niego programem badawczym.
 

– Nie ma nic wspólnego – odparł prezes, jak się okazało, już poinformowany o incydencie. 

– Z tego, co wiem, nasz młody przyjaciel został zatrzymany po naruszeniu zamkniętej strefy 
wzmożonego promieniowania niedaleko Czarnobyla. Ale proszę się nie martwić. Sprawa jest w 
wyjaśnianiu.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Podlaski wrócił dopiero dwa tygodnie później. Odebrałem go z Dworca Wschodniego, 

nieogolonego i wychudzonego, bez charakterystycznych dla niego rumieńców. Nie chcąc 
pokazywać się w tym stanie w domu, zmylił matkę, czekającą na Centralnym. Pojechaliśmy do 
mnie. Tam, pełna pachnącej piany wanna i maszynka do golenia z potrójnym ostrzem przywróciły 
wygnańca wspólnocie ludzi Eurolandu.
 

– Bardzo pana przepraszam, że zniknąłem tak bez uprzedzenia – powiedział, ledwie wsiadł 

do mego samochodu. – Próbowałem dzwonić, ale był pan w tej Murawce i chyba nie było zasięgu.
 

– Całkiem możliwe.

 

– Zresztą mój wyjazd nie miał nic wspólnego z Barskim – dodał prędko.

 

– Więc co tam robiłeś? – Miałem zdecydowanie dość tej całej tajemniczości. – Badałeś 

promieniotwórcze mutanty?
 

– Kiedyś panu powiem – oznajmił po dłuższej pauzie. – Ale to nic pilnego. – Tu zmienił 

temat. – Mógłby mi pan pożyczyć swojej komórki? Zadzwonię do matki.
 

– A co z twoją?

 

– A co ma być. Ukradli mi na posterunku w Mozyrze.

 

Wystukując numer, poszedł do łazienki, wyraźnie wstydząc się rozmawiać przy mnie. 

Wrócił uspokojony, jak człowiek po zdrowym wypróżnieniu, i zapytał, czy mógłby jeszcze raz 
wykorzystać mój aparat.
 

Zmiana tonu i wyraz twarzy dowodziły, że nie będzie to rozmowa urzędowa.

 

„Dziewczyna? Mój młody przyjaciel wreszcie znalazł sobie dziewczynę!” – przemknęło mi. 

Ta rozmowa była trochę dłuższa, ale wrócił rozpromieniony. Wypił kawę i przez dobrą godzinę 
wysłuchiwał mojej opowieści o wizycie u Słysza, o rozmowie z Czarskim, wreszcie o odnalezionej 
kopii powieści.
 

– Muszę to przeczytać – zapalił się.

 

– Nie tak prędko – pohamowałem go. – Proponowałbym wymianę.

 

– Jaką wymianę? – nastroszył się.

 

– Łacińska układanka w zamian za opowieść o tym, co zdarzyło się na Białorusi?

 

Przez moment wydawał się zmagać z myślami. Wreszcie rzekł:

 

– Nie wystarczy panu jeden wariat – Czarski? To, co mógłbym powiedzieć, nie mieści się w 

głowie.
 

– Proszę pozwolić, abym sam mógł to ocenić.

 

Zastanawiał się chwilę jak człowiek, który nie bardzo wie, jak zacząć. Wreszcie rzekł:

background image

 

– Słyszał pan o pamięci genetycznej?

 

– Nie przepadam za fantastyką.

 

– Myślę o pewnej koncepcji naukowej, wedle której dziedziczymy nie tylko odruchy 

pierwotne, ale także nabyte. Ptaki, nawet nieuczone, trafiają na szlaki międzykontynentalne, które 
często prowadzą trasą wytyczoną przed tysiącami lat, ponad lądami i wodami, których od dawna w 
tych miejscach nie ma, psy rozróżniają ludzi dobrych od niebezpiecznych…
 

– Zwierzęce instynkty!

 

– Też tak przypuszczałem. Dosyć długo. Dziś jednak myślę, że dysponujemy tym wszyscy 

w stopniu mniej lub bardziej uświadomionym, a są osobniki o wręcz wyjątkowych 
predyspozycjach. Jak mój ojciec. Czy pan wie, że udało mu się odtworzyć najważniejsze chwile z 
życia swojej matki, aż do momentu poczęcia.
 

– Kiedyś wspominałeś mi o tym. Też masz takie zdolności?

 

– W dużo mniejszym natężeniu niż mój tata, a może po prostu nie potrafię tego w sobie 

obudzić. Natomiast co pewien czas pojawia się łącząca mnie z nim więź.
 

– Z ojcem zmarłym przed twoim urodzeniem? Nie przesadzasz?

 

Krew napłynęła Adamowi do twarzy, gdy wyrzucał z siebie pełen pasji:

 

– On żyje! Przesyła mi komunikaty.

 

– Gdzie żyje? Gdzie można ukrywać się od dwudziestu pięciu lat?

 

– On się nie ukrywa. Trzymają go!

 

Byłbym się roześmiał, ale w twarzy młodego mężczyzny było tyle determinacji, że 

postanowiłem go nie drażnić.
 

– Imperium Zła przestało istnieć jedynie na papierze – kontynuował swój wywód. – Pewne 

agendy kontynuują najbardziej tajne programy KGB. Również takie poświęcone parapsychologii i 
wiedzom tajemnym. Nie uwierzyłbym, gdyby nie dowody. Czy pan wie, że człowiek, z którym mój 
ojciec spotkał się na krótko przed swym zniknięciem, profesor Iwan Mojsiejewicz Dawidow, należy 
do czołowych kremlowskich doradców prezydenta Rosji.
 

– I myślisz, że ćwierć wieku trzymają twojego ojca na Łubiance?

 

– Gdzie trzymają go obecnie, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, gdzie przebywał od 

grudnia 1981 do katastrofy czarnobylskiej.
 

– Gdzie?

 

– Tej miejscowości nie ma na żadnej współczesnej mapie. Przed wojną nazywała się 

Wołkowyj Les, tuż na granicy Białorusi z Ukrainą. Tajny ośrodek broni biologicznych. 
Ewakuowany w pierwszych dniach maja 1986…
 

– Ale jak się o tym dowiedziałeś?

 

– Przypadkiem. We współpracy z IPN-em przygotowywana jest ekspozycja na temat 

Czarnobyla i jego okolic. Zajmuje się tym studiująca u nas grupa białoruskiej młodzieży. Trochę im 
pomagam. – Nie wiedzieć czemu w tym momencie trochę się zaczerwienił. – W dniu, w którym pan 
pojechał do Murawki, dostałem od nich zdjęcie pewnego bunkra, wraz z widokiem na trzy stare 
dęby o charakterystycznie poskręcanych konarach… Ten obraz wielokrotnie powracał w moich 
wizjach. Chyba rozumie pan, że musiałem to sprawdzić. Dostałem wskazówki, wykupiłem vaucher 
i pojechałem do Mozyrza. Tam krewni moich znajomych dowieźli mnie do lasu, poza granicę 
strefy. Mieli wrócić, kiedy po nich zadzwonię. Mimo że nie było specjalnie dużo śniegu, strawiłem 
pół dnia, zanim znalazłem ten ośrodek. Głusza tam taka jak w sercu Konga.
 

– Nie powiesz mi chyba, że ta placówka ciągle działa?

 

– Jak mówiłem, została ewakuowana przed ponad dwudziestu laty, kiedy sypał się Związek 

Radziecki, ale nie zauważyłem śladów zniszczenia. Wszystko zarosło lasem, mchem, zdjęto 
jakiekolwiek tablice, wiatr powybijał okna na piętrach i zniknął sprzęt… Znalazłem pokój 
wyłożony kafelkami, w którym, jestem tego pewien, przesłuchiwano mojego tatę… Niewiele 
więcej zdążyłem zobaczyć. Nagle na tak kompletnym odludziu pojawił się helikopter i zostałem, 
mówiąc elegancko – zdrutowany. Białorusini, chyba ze specnazu, byli uprzejmi, traktowali mnie 
grzecznie, ale czy uwierzyli, że interesują mnie wyłącznie następstwa katastrofy czarnobylskiej, nie 
mam pojęcia. W każdym razie skasowali moje zdjęcia w cyfrówce.

background image

 

– I komórkę ukradli?

 

– Tak. Trochę później.

 

– Czyli klęska.

 

– Nie do końca. Potwierdziło się, że mój ojciec tam był. Czułem ślady jego obecności, a w 

nocy, podczas snu w areszcie zobaczyłem jeszcze raz scenę z ewakuacji ośrodka i człowieka, który 
ją przeprowadzał. Stary morderca z NKWD. Skądś zapamiętałem jego nazwisko – Aleksandr 
Felsztajn… Choć chyba posługiwał się również jakimś innym.
 

Rozległ się dźwięk Marsza Radetzky’ego przypisany do mojej komórki. Rzuciłem okiem na 

numer na wyświetlaczu. Wydał mi się znajomy – To chyba do ciebie, Adamie?
 

Wziął komórkę w dwa palce, jakby była bezcennym artefaktem, i wycofał się do łazienki. 

Mimowolnie słyszałem jego ugrzecznione odpowiedzi. „Tak, mamo, oczywiście, mamo, naturalnie, 
będę!”.
 

– Muszę pędzić – rzekł, zwracając mi telefon – mama zrobiła kolację. Nie mogę odmówić. 

Zresztą zanim porównamy to, do czego doszliśmy, powinienem chyba najpierw zapoznać się z 
tekstem tej powieści.
 

Podałem mu teczkę z połową przebitek. Reszty sam jeszcze nie zdążyłem przeczytać.

 

– Przepraszam za tyle ambarasu – powiedział raz jeszcze.

 

„Co za maminsynek! – pomyślałem, patrząc, jak wychodzi. – Bezkompromisowy pogromca 

agentów, który drży przed własną luksusową mamusią”.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Spotkaliśmy się po dwóch dniach w gmachu na Towarowej. Niebezpiecznie blisko 

tragicznych pasów na ulicy Kasprzaka. Trzeba było sporo wysiłku, aby miast obsesyjnych 
wspomnień skoncentrować się na sprawie, która nas tu przywiodła.
 

Laik może wyobrażać sobie IPN jako ogromną bibliotekę, z tą różnicą że zamiast 

woluminów na niezliczonych półkach przechowywane są teczki. Już jakiś czas temu dowiedziono 
mi, że jest to analogia chybiona. System nerwowy każdej biblioteki tworzą, jak wiadomo, katalogi, 
indeksy rzeczowe, inwentarze. Tymczasem mimo blisko dziesięciu lat funkcjonowania instytutu, 
instytucja, w której zatrudniony został Podlaski, jest nadal w znacznej części królestwem chaosu. 
Do szczątkowych zbiorów, które uszły niszczycielom generała Kiszczaka, ciągle dochodzą 
odnajdywane mikrofilmy, materiały przekazane przez likwidatorów WSI. Co rusz odnajdują się 
jakieś worki, swego czasu przeznaczone do spalenia, tylko szczególnym trafem ocalałe. Bywa, że 
wśród zmagazynowanych zasobów, bezcenne informacje znajdują się w cudzych teczkach albo 
zbiorach, do których nikt nie zaglądał, zakładając apriorycznie, że nie ma w nich niczego 
interesującego… Słowem, jest to nie tyle szukanie igły w stogu siana, ile drobin maku rozsypanych 
w popiele.
 

Jak się okazało, Adam odwalił już znaczną część roboty godnej Kopciuszka. Wyodrębnił 

obszar możliwych eksploracji (Wydział IV Departamentu III MSW, kierowany przez słynnego 
pułkownika Krzysztofa Majchrowskiego, który – jak zauważył z przekąsem – przygotowywał 
później Okrągły Stół), i długo szukał różnych nitek. Zanalizował środowiska, w których mógł 
buszować Barski, i wszelkie donosy nieprzypisane do znanych dotąd agentów, z drugiej strony 
wydobył z jakichś katalogów dziesiątki pseudonimów, których nie dopasowano do nikogo oraz 
wykaz pracowitych donosicieli, których tożsamość dotąd nie została ustalona.
 

Kombinowaliśmy obaj, jaki pseudonim mógł przybrać Barski, gdyby w istocie Łacińska 

układanka była jego zaszyfrowaną biografią.
 

– „Joker” jak w powieści – to byłoby zbyt proste – stwierdziłem.

 

– Też tak myślę – zgodził się Podlaski – chociaż znalazłem w wykazach trzech 

niezidentyfikowanych z nazwiska „Jokerów”.
 

– I…?

 

– Żaden z nich nie mógł być Barskim. Dwaj działali poza Warszawą, a trzeci został 

background image

zwerbowany dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy Barski przebywał za granicą.
 

Mimo to nie zrezygnowaliśmy z analizowania innych symboli karcianych. Adam pozbierał 

informacje na temat wszystkich waletów, królów, asów, wziął pod uwagę dupki, niżniki, atu, 
trumfy, kozery, fulle, strity, wypisał figury tarota, kolory karciane w różnych wariantach: piki, 
trefle, dzwonki, czerwienie… W efekcie wykrył całe mnóstwo pseudonimów, wystarczających na 
wyposażenie całego kasyna w Las Vegas, jednak żaden nie pasował do Henryka Barskiego. Tym 
bardziej że dla większości odnalezionych postaci nie zachowała się żadna teczka pracy, a jedynie 
rozproszone sygnały w innych dokumentach lub przy okazji większych operacji.
 

– To wszystko jest dziurawe jak durszlak – narzekał młody historyk. – Co z tego, że 

natrafiłem na informację o jakimś „Walecie” pracującym w redakcji „Polityki” w okresie marca 
1968, a nieznany z nazwiska „Król” buszował w kręgu Paryskiej „Kultury”, natomiast z drugiej 
połowy lat siedemdziesiątych znalazłem raporty kasowe funduszu operacyjnego Wydziału IV, 
wspomnianego III Departamentu, z którego opłacano lokale kontaktowe agentów…
 

– Jak ten na Puławskiej? – ożywiłem się.

 

– Na przykład. Dokumenty nie zachowały się w całości, ale figuruje tam ktoś o pseudonimie 

„As”, bardzo aktywny w okresie „nasilenia się niepokojów w środowisku literackim”. Był to czas 
listów protestacyjnych, początków bezdebitowych druków… „As” spotykał się ze swoim oficerem 
prowadzącym dwa razy w tygodniu. Za każdym razem otrzymywał spore sumy pieniędzy.
 

– O czym meldował?

 

– Tego nie wiem – ale na przykład w SOR-ze, sprawie rozpracowywania literata o 

pseudonimie „Bór” znalazłem bardzo wredną charakterystykę pisarza Burka, podpisaną przez 
„Asa”. Niestety, jest tylko maszynopis bez odręcznego autografu autora.
 

– I żadnego odniesienia do Barskiego?

 

– Żadnego. Ten sam problem mam w przypadku meldunku, który znalazłem w sprawie 

obiektowej kryptonim „Muza”, prowadzonej na Związek Literatów Polskich. Jest tam piękny donos 
na temat głośnego spotkania warszawskich literatów, wiemy z innych źródeł, że był na nim Barski i 
wygłosił płomienne przemówienie. O tym jest tylko krótka wzmianka, natomiast na pięciu stronach 
mamy świetną charakterystykę nastrojów i wzajemnych powiązań. Całość podpisał „As”, a oficer 
SB napisał w adnotacji, że jest to relacja wiarygodna, bo źródło jest wieloletnim, sprawdzonym 
pracownikiem organów, a przekazane przez niego informacje pokrywają się z tymi, jakie uzyskano 
z podsłuchu założonego w Domu Kultury.
 

– No to mamy…

 

– Nic nie mamy. Na sali było pięćdziesiąt osób, a autor donosu pisał o Barskim w osobie 

trzeciej, więc nikt na podstawie treści dokumentu nie udowodni, że to on był agentem.
 

– Ale mógł być?

 

– Nie wiem, sporadyczne wzmianki o „Asie” dotyczą lat 77-80, więc stoi to w sprzeczności 

z przymiotnikiem „wieloletni”. Podobnie jest z resztą karcianych pseudonimów, można je przypisać 
wielu dziennikarzom lub literatom i dowodzą one współpracy krótkiej, później niekontynuowanej.
 

– A więc to nie może być Barski?

 

– Właśnie. Z lektury powieści wynika, że aktywna współpraca prototypu Diega Alvarady, 

jeśli w istocie był nim nasz literat, trwała od zamknięcia „Po prostu” w 1957, aż po jakąś 
wymyśloną rewoltę, o której nie zdążyłem jeszcze przeczytać. Może się to odnosić do grudnia 
1970, czerwca 1976…?
 

– Ja bym myślał raczej o końcu „Solidarności”.

 

– Niemożliwe! Przecież sam pan mówił, iż powieść powstała jesienią 1981.

 

– Ale siłowy wariant rozprawy rozważany był od pierwszych miesięcy „karnawału 

«Solidarności»„, a więc na długo przed grudniowym puczem. Poza tym nie zapominaj, to jest 
powieść, konstrukcja literacka. Współpraca Alvarady trwa w powieści parę lat, a w Polsce może to 
być nawet dwudziestopięciolecie.
 

– Najgorsze, że wśród naszych karcianych biedatypów nie widać nikogo, kto pasowałby do 

takiego agenta – mamy tu wyłącznie płotki i efemerydy, w dodatku w archiwach pozostały po nich 
jedynie smętne resztki.

background image

 

– Przeczytajmy do końca powieść, może nas oświeci.

 

Sięgnąłem po końcówkę manuskryptu. Czytając kolejne strony, przekazywałem je potem 

Podlaskiemu. Żaden z nas nie mówił ani słowa.

  

 

 

  *

 

 

 

  

– Dołączysz do nas, Diego? Czy się chwilowo wstrzymasz? – naciskała Consuela, 

marszcząc swe prześliczne zrośnięte brwi. – Manifest podpisała już połowa naszej redakcji.
 

– A druga połowa?

 

– To tchórze. Można zrobić z nich pucybutów admiralskich kamaszy, a poproszą 

najwyżej o zwiększony przydział pasty do butów.
 

– Oczywiście, że podpiszę – zapewnił Alvarado. Wziął do ręki wymiętą kartkę. 

Wszystkie z osiemnastu nazwisk umieszczonych pod manifestem w sprawie wolności słowa 
były mu znajome. Sami najlepsi – łatwi do zapamiętania. Instrukcja od Carańii nakazywała w 
takich momentach nie wychylać się i w miarę możliwości uczestniczyć w głównym nurcie 
wydarzeń. Sięgnął po długopis. – Ale tu nie ma już miejsca… – zauważył.
 

– Podpisz się na nowej kartce. – Consuela otworzyła szufladę.

 

– Mogą uznać, że nie wiedziałem, co podpisuję. Daj, przepiszę cały manifest jeszcze 

raz, złożę swój podpis i puścimy go dalej…
 

– Masz rację!

 

Sięgnął po czyste kawałki papieru, a kiedy Consuela odwróciła głowę, wsunął między 

kartki kalkę.
 

Na spotkaniu w parku funkcjonariusz pochwalił pomysłowość. A potem dorzucił:

 

– Za tydzień jedziesz do Rio, „Jokerze”. I w związku z tym mamy pewien pomysł. 

Gdybyś tak zaoferował sygnatariuszom, że dostarczysz ten tekst do brazylijskiego biura 
Radia Wolne Kordyliery.
 

– Ja? Nigdy tego nie robiłem. Poza tym są bardzo ostrożni i mają swoich kurierów.

 

– Myślisz o tym brazylijskim korespondencie Lopezie? Cóż, jutro zostanie zatrzymany 

podczas rutynowej kontroli na lotnisku, a tekst manifestu, który spróbuje przewieźć, jak 
wszystkie dotąd wewnątrz rączki parasola, będzie skonfiskowany… Ale tobie się uda. Pomimo 
osobistej rewizji. Przy okazji upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, 
ustalisz, który z tej trójki – tu podał mu listę nazwisk – jest właściwym inspiratorem całej 
akcji, a po drugie, wejdziesz w kręgi RWK… Jeśli zdobędziesz ich zaufanie, staniesz się dla 
nas bezcenny. A my potrafimy być wdzięczni. Wiesz o tym.
 

Diego szybko podchwycił temat.

 

– A właśnie, co z moim mieszkaniem? Obiecywaliście przydział na ten skonfiskowany 

apartament przy placu Republiki. Ale nic o sprawie nie słychać.
 

– Lepiej będzie, jeśli kupisz go za własne pieniądze. Oczywiście po zaniżonej cenie. 

Mocno zaniżonej! Aha, jest jeszcze prośba od szefa.
 

– Jak zwykle o cygara? Naturalnie, że przywiozę. Dla ciebie też nie zapomnę.

 

Carańia rozpromienił się.

 

– Koniecznie kubańskie, najlepiej Monte Cristo… Dla szefa dwudziestkę w szkatułce, 

dla mnie może być dziesiątka, choćby luzem.
 
 

 

 

Przeczytałem tę scenę powtórnie, czekając na Adama, który dostał jakiś telefon z magazynu, 

i poszedł po zamówione materiały. I olśniło mnie. Było to coś tak oczywistego, że aż dziw, iż nie 
wpadłem na to wcześniej. O specyficznych pomysłach esbeków opowiadał mi swego czasu 
Podlaski – chodziło o sprawę obiektową na jakieś katolickie organizacje społeczne w latach 
sześćdziesiątych – funkcjonariusze nadali jej nieco ironiczny kryptonim „Olimp”, natomiast 
głównych figurantów ponazywali, czerpiąc pomysły z panteonu olimpijskich bogów, od Zeusa po 

background image

Hefajstosa.
 

A jeśli…? Przeleciałem przez moje kartoteki i naszą bazę danych, którą skopiowałem na 

pendrive’a. Nie znalazłszy tam poszukiwanej informacji, wróciłem do ręcznych notatek. I miałem.
 

Podlaski już w drzwiach zauważył wyraz triumfu na mojej twarzy.

 

– Coś pan znalazł?

 

– Być może. Sam mi to podsunąłeś. Patrz! Przy sprawie „Listu 34”, pośród kilku 

niezidentyfikowanych donosicieli występuje postać o pseudonimie „Dziesiątka”.
 

– No tak… Zaraz… Cholera! W ogóle nie skojarzyła mi się z kartami, ale teraz…

 

– O tej „Dziesiątce” wspomina w jakimś zestawieniu swoich wydatków porucznik… niech 

odczytam – Zenon Brzeźniak.
 

– Brzeźniak. To nazwisko nie brzmi obco. Zaraz sprawdzę, gdzie się z nim mogliśmy 

zetknąć?
 

Siadł do komputera, a w miarę jak dane pojawiały się na ekranie, moje serce przyśpieszało, 

jakbym był bijącym rekord świata stumetrowcem.
 

Klientami Brzeźniaka okazali się zarówno „Walet” w 68, „Król” w 76, jak i „As” od 1978 

do 1981.
 

Jeszcze chwila, i Adam odnalazł wzmiankę, a właściwie odprysk wzmianki, że jesienią 1981 

roku polecono zdjąć „Asa” z ewidencji ze względu na kompletną nieprzydatność, a zarazem 
odmowę współdziałania. Prawie równocześnie zaświtała nam zuchwała myśl: A jeżeli były to 
pseudonimy jednego chytrze mutującego swe ksywki agenta? W dodatku tego, na którego 
polowaliśmy z takim zapałem?
 

– Mamy go! – gorączkował się młody historyk. Pościągał dane z różnych plików, zestawił. 

Wydrukował. Pasowało!!!
 

– Tylko co z tego, Adamie – studziłem jego zapał (i przy okazji swój). – Co my właściwie 

mamy? Oto dowiedzieliśmy się, że w kręgach literacko-artystycznych od końca lat pięćdziesiątych 
(udało mi się jeszcze znaleźć „Piątkę”) działał jakiś wyjątkowy cwaniak zmieniający pseudonimy 
wedle karcianej hierarchii. Ale czy to Barski?
 

– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent!

 

– Nie sądzę, żeby znany z ostrożności sąd lustracyjny podzielił twoją pewność. Owszem, 

jest pewna frapująca hipoteza. Jest dzieło literackie. I jest postać agenta pogrążona w głębokim 
cieniu. Ale co mamy poza tym? Jak można, nie mając żadnej konkretnej informacji o działaniach 
tegoż agenta – brakuje przecież nie tylko zobowiązań, donosów, pokwitowań pieniędzy, ale nawet 
meldunków oficera prowadzącego – oskarżyć o ten proceder Barskiego.
 

– Ja się nie boję! – zawołał Podlaski. – Odpalę to, bez względu na konsekwencje.

 

– I przegrasz. Wiesz przecież, kim jest dziś Henryk Barski? To gigant, półbóg z Parnasu. 

Ulubieniec mediów, faworyt „Gazety Wyborczej”, „Dżentelmen Roku”, „Europejczyk Dekady”, 
„Literat Wszech Czasów”?! Potrzebujemy żelaznych dowodów!
 

– Znajdą się!

 

– A jeśli nie?

 

Podlaski zamyślił się.

 

– Przynajmniej jedno wiemy, ktoś z ogromnymi możliwościami zadał sobie mnóstwo trudu, 

aby wyczyścić wszystko, co było na temat Barskiego w archiwach.
 

– Ciekawe, kiedy to zrobiono?

 

– Moim zdaniem akcja ta została przeprowadzona na długo przed Jesienią Ludów w 1989. 

Gdzieś na początku stanu wojennego…
 

– No i to jest bardzo dziwne. Jeśli „Joker” okazał się na tyle nieprzydatny, że trzeba było 

zrezygnować z jego usług, to dlaczego tak gorliwie zacierano ślady jego współpracy?
 

– Nie potrafię znaleźć dla takiej operacji sensownego wytłumaczenia – rzekł Podlaski.

 

– A może – kombinowałem – Barski znalazł sobie wpływowego protektora, który był 

władny sprawić, że TW „As” zniknął raz na zawsze z obszaru zainteresowań Służby 
Bezpieczeństwa.
 

– Tylko kto to mógł sprawić?

background image

 

– Może jakiś Urban albo Rakowski?

 

– Sądzi pan, że byli wystarczająco potężni? A poza tym, dlaczego nie zrobili tego dla tylu 

swoich bliższych przyjaciół, dziś bohaterów lustracyjnych obnażeń? I jaki miałby być powód tego 
wyczyszczenia? Nikt w tamtym czasie nie przewidywał, że się zawali przodujący ustrój?!
 

– Może Barski chciał albo nawet urwał im się z łańcucha.

 

– Wtedy dopiero nie miałoby sensu takie wyczyszczenie. Przeciwnie, zachowano by 

skrzętnie wszystkie akta dotyczące jego działalności, celem przyszłego szantażu.
 

Rozstaliśmy się z głowami pełnymi szaleńczych hipotez. Adam miał poszukać danych 

osobowych Zenona Brzeźniaka – jedynej osoby w tym towarzystwie wyglądającej na postać z krwi 
i ciała, a ja dokończyć lekturę powieści i streścić mu zakończenie.
 

 

  

„Grube, zrośnięte brwi nie przynoszą szczęścia. Ich posiadacze żyją aktywnie, ale 

krótko” – zwykła mawiać babcia Concepción. Niektóre fakty, przytaczane w tym kontekście 
potwierdzały wspomnianą hipotezę. Pradziad Diega, Juan, miał brwi przypominające dwie 
gąsienice sczepione otworami gębowymi i zginął podle, zakopany w mrowisku przez 
zbuntowanych gauchów podczas rewolty wrześniowej. Kuzynkę Antonię, bardzo do Juana 
podobną, w wieku ośmiu lat przejechał tramwaj, odbywający jazdę próbną po świeżo 
ukończonym torowisku, poprowadzonym lekkomyślnie przez plac zabaw. Motorniczy składu, 
też posiadacz brwi zespolonych, zmarł niedługo później na zawał, kiedy ze swą koleżanką z 
pracy, kontrolerką biletów tramwajowych, został przywieziony na ostry dyżur po tym, jak w 
trakcie miłosnego aktu sczepili się w sposób doskonały, a trudny do rozdzielenia (prawie jak 
gąsienice). Szczególnym trafem na ostrym dyżurze jako przełożona pielęgniarek pracowała 
żona motorniczego, której widok ze skalpelem w ręku niewątpliwie przyśpieszył zejście 
pacjenta. Tym samym skalpelem mniej więcej po roku wydłubała sobie oko inna posiadaczka 
zrośniętych brwi, salowa w tejże klinice, choć w jej przypadku trudno byłoby się doszukać 
ściślejszego związku z poprzednimi faktami. Zrośnięte brwi posiadał również Admirał – 
Ojciec Ojczyzny, od pięciu lat najwyższy przywódca junty. Na razie jednak wszelkie 
nieszczęścia wynikające z posiadania takich brwi spadały raczej na ojczyznę niż na niego 
osobiście, miał się bowiem swołocz – wyjątkowo dobrze. Jednak Diego Alvarado nie wierzył w 
przestrogi babki i dlatego związał się ze zrostobrewą Consuelą, koleżanką z pracy, wesołą, 
spontaniczną i dłuższy czas bardzo w nim zakochaną. Consuela, fanatyczka stałej odmiany i 
seksualnej prowokacji, nigdy nie przestała zaskakiwać Diega. Na przykład lubiła podpływać 
do niego nurkiem w publicznym basenie i tam dzięki wprawie mistrzyni snorkingu przez 
dobrą minutę uprawiać miłość po francusku, przez co raz rzucił się jej na pomoc ratownik. 
Uwielbiała kochać się w windzie między piętrami, chodzić w mocno przezroczystej sukience 
bez majtek, śmiać się nieprzyzwoicie głośno podczas konferencji prasowych, kraść 
popielniczki z wytwornych hoteli – słowem była spontaniczną panienką, częstokroć 
przekraczającą normy współżycia zbiorowego.
 

Jednak nie seksualna odkrywczość ani nawet nie jej zrośnięte brwi, zgubiły tę 

sympatyczną dziewczynę, o atomowym biuście i kuperku mogącym wzbudzić erekcję nawet w 
chłodnym dziurkaczu do papieru, a pospolite, drobnomieszczańskie uczucie zazdrości. Ono to 
kazało jej podejrzewać ukochanego o pozanarzeczeńskie flirty, i skłoniło Consuelę do 
kontrolowania korespondencji Diega, podsłuchiwania telefonów, najchętniej za pomocą 
drugiego aparatu w kuchni, wreszcie śledzenia na mieście. Musiało to nieuchronnie 
doprowadzić do wykrycia lokalu kontaktowego 13a, w starej dziewiętnastowiecznej kamienicy 
przy alei Bolivara.
 

Reakcja nastąpiła jeszcze tego samego wieczora.

 

– Kim ona jest? – zawołała z furią, kiedy Diego wszedł do mieszkania.

 

– Kto, kotku?

 

– Ta ruda suka, z którą co środa spotykasz się w wynajętej garsonierze. Co, 

zamurowało cię? Myślałeś, że się nigdy nie domyślę. Powiedz coś, przynajmniej spróbuj 
kłamać, draniu!

background image

 

Alvarado rzeczywiście nie mógł wydusić ani jednego słowa, głównie dlatego, że nie 

wiedział, co powiedzieć. Prawdę? Że Paulina jest łącznikiem z tajnej policji, a on sam, 
dziennikarz o znacznej renomie, od kilku lat jest płatnym konfidentem, który donosi na 
redakcyjnych kolegów, na studentów, artystów… A może powinien skłamać? Wyznać, że 
istotnie zrobił parę razy skok w bok z płatną dziwką, i znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie tej 
zdrady.
 

Consuela nie dała mu czasu na zastanowienie. Oberwał w pysk, zobaczył, jak na ziemi 

ląduje jego kolekcja ozdobnych kufli, przywiezionych z zagranicznych wojaży. Nim zdołał 
zareagować, dobiegł go łoskot zatrzaskiwanych drzwi.
 

Diego przestraszył się. Nie tyle zerwania, ile tego, co zazdrosna kobieta może jeszcze 

zrobić. Był zdenerwowany do tego stopnia, że wykonał telefon do domu Carańii. Miał do tego 
prawo wyłącznie w awaryjnych sytuacjach.
 

Spotkali się bladym świtem w kościele Matki Boskiej z Gwadelupy. Carańia już czekał 

w konfesjonale (Diego nieraz zastanawiał się, czy ten punkt kontaktowy jest uzgodniony z 
miejscowym proboszczem). Alvarado przeżegnał się, klęknął i półgłosem zrelacjonował 
problem. Jeśli informacje wzburzyły oficera prowadzącego, to nie dał tego po sobie poznać.
 

– Stały termin i jeden lokal zawsze rodzą pewne ryzyko – powiedział cichym głosem 

doświadczonego spowiednika. – Nie przejmuj się, Diego. Jednak na przyszłość musisz być 
ostrożniejszy.
 

– Wiem, ale co teraz…? Co mam zrobić teraz? Consuela łatwo nie odpuści, będzie 

drążyć temat, spróbuje namierzyć Paulinę, a jeśli zorientuje się, że to nie romans…?
 

– Sypnie cię?

 

– Nie wiem. Czasami wydaje mi się nieobliczalna i zbyt bezkompromisowa. Nawet jeśli 

teraz z nią zerwę, może chcieć dowiedzieć się, co było powodem tego zerwania? Jestem 
zupełnie zdezorientowany.
 

– Spokojnie, nie denerwuj się, Diego. Pomyślimy, co z tym zrobić. Na razie żadnych 

spotkań. Ani z Consuełą, ani z Pauliną. Pojutrze zgodnie z planem wyjeżdżasz na konferencję 
do Punta del Este.
 

– A co potem?!

 

– Potem, jestem przekonany, wszystko się ułoży.

 

Carańia zastukał we framugę konfesjonału, Diego wstał, ucałował stułę, a następnie, 

jak typowy penitent, klęknął w ławce. Od dawna poniechał modlitw, nawet nie pamiętał ich 
słów. Ruszając ustami, spoglądał na Przenajświętszą Dziewicę z obojętnością bywalca 
muzeów. Po pięciu minutach przeżegnał się i wyszedł z kościoła.
 

Wszystko ułożyło się, choć zupełnie inaczej, niż przypuszczał. W momencie kiedy 

taksówka z lotniska dowiozła go pod dom, dwóch pielęgniarzy w asyście kilku policjantów 
wynosiło z jego domu szczupłe ciało przykryte kocem.
 

Według oficjalnego komunikatu medycznego redaktor Consuela Barroso, od pewnego 

czasu pogrążona w depresji, korzystając z posiadanego klucza, odwiedziła puste mieszkanie 
swego przyjaciela, tam wypiła znaczną ilość alkoholu i zażyła pięciokrotną dawkę środków 
nasennych. Żadnego listu nie zostawiła. Policja nie przeprowadziła specjalistycznych badań 
na temat możliwości działania osób trzecich, nie zbadała powodu rozcięcia dolnej wargi 
denatki („Suka nie chciała pić po dobroci” – zwierzył się Carańii Nieznany Sprawca numer 
dwa) ani otarć na przegubach. Nie pobrano też DNA z drobin zdartego naskórka, 
zachowanego pod jej paznokciami. Bo i po co? Mieszkanie było zamknięte od środka. Nikt nie 
miał trzeciego klucza, a właściciel lokalu znajdował się na pokładzie samolotu.
 

Prawdopodobnie to on odkryłby tragedię, gdyby nie telefon na pogotowie, który 

jakimś cudem zdołała wykonać umierająca. Bełkocąc, wzywała pomocy. Samobójczynie 
często czynią tak w odruchu instynktu samozachowawczego. Bezzwłocznie wysłano karetkę, 
ta jednak przybyła za późno. Diego chętnie posłuchałby ostatnich słów ukochanej, niestety, z 
jakiegoś powodu personel pogotowia skasował taśmę z nagraniem rozmowy.
 

Alvarado długi czas stał nieruchomo, niczym jedna z kariatyd podpierająca balkon 

background image

nad bramą jego domu. Odjechała karetka, rozeszli się gapie, dozorca poklepał go po plecach, 
a on stał, nie wiedząc, co ma zrobić.
 

„To ja ją zabiłem. Zabiłem człowieka” – powtarzał wstrząśnięty. Do tej pory mimo 

całego cynizmu potrafił zawsze znajdować samousprawiedliwienie.
 

„Robię, co robię, ale po pierwsze, pod przymusem, po drugie, nikomu nie szkodzę, a po 

trzecie, zamiast żyć z głodowej pensji korektora lub uczyć bachory w jakiejś bakalarni na 
prowincji, dzięki tej niewielkiej koncesji tworzę rzeczy naprawdę wybitne, przynoszące 
chlubę narodowemu dziennikarstwu. A po czwarte, to się nigdy nie wyda”.
 

– Nie musisz aż tak się tym przejmować – pocieszyła go rudowłosa Paulina podczas 

kolejnego spotkania w lokalu kontaktowym 13a. – Każdy przez coś takiego przechodzi. 
Przywykniesz.
 

I wtedy w głowie dziennikarza zaświtała myśl, że może jednak nie przywyknie?

 
 

 

 

Zdawałem sobie sprawę, że Barski tym razem nie zrelacjonował dokładnie jakiejś 

prawdziwej historii, intuicyjnie czułem, że skompilował ją, łącząc słynne zabójstwo studenta Pyjasa 
ze sprawą Gwidona Czarskiego, z dodatkiem jeszcze kilku innych incydentów. Wynikało jednak, że 
ta zbrodnia spowodowała w jego życiu przełom. W dalszej części książki opisane były próby 
wywikłania się ze współpracy (rad bym wiedzieć – prawdziwe czy wymyślone), aż po dzień, w 
którym stanął w pierwszym szeregu demokratycznej rewolty.
 

 

  

Tłum w kanionach ulic, zbiegających się przy centralnym placu Republiki, miał 

fakturę lawy. Podobieństwu sprzyjał upalny dzień, powietrze drżące od żaru i ciemna 
mieszanina głów i szarych robotniczych uniformów, wśród których jak płomienie żywego 
ognia co i rusz falowały szkarłatne flagi. Ludzie spływali zewsząd, z żywiołowo pieniących się 
na zboczach Kordyliery osiedli nędzy, zwanych ranchitos, z fabryk, z uniwersytetów i szkół 
średnich. Alvarado szedł na przedzie pochodu, mając obok siebie księdza Jimeneza i 
Sancheza, który niedawno wyszedł z więzienia.
 

– Wolne wybory! Sprawiedliwość! U-wol-nić więź-niów! – skandował tłum.

 

Demonstrację wywołała gwałtowna podwyżka cen benzyny, efekt kolejnego konfliktu 

na Bliskim Wschodzie, z którym zbiegła się pora płacenia podatków.
 

Atmosferę do stanu wrzenia doprowadziło zastrzelenie przez policję trzech wyrostków, 

atakujących kamieniami konwój Admirała. To wystarczyło, by protesty ogarnęły całą stolicę. 
Nocne aresztowanie delegacji robotniczej, wyłonionej na rokowania z rządem, i plotki o 
buncie 3. dywizji pancernej wystarczyły, by protesty wylały się z zakładów na ulice. Zabrakło 
aresztowanych wcześniej przywódców, którzy mogliby powściągnąć gniew tłumu. Szedł więc 
jak wezbrana rzeka, wznosząc gniewne okrzyki, przeplatane bojowym zaśpiewem stołecznego 
klubu futbolowego. Pryskały witryny sklepów, a rozbite stragany płożyły się pod nogami 
maszerujących, policja poznikała w mysich norach, co dodawało jeszcze impulsu lawinie.
 

Ludzkie strumienie zmieniały się w rzeki, a te w wielką niepowstrzymaną Amazonkę. 

Wreszcie czoło wylało się na centralny plac stolicy. Tego dnia po usunięciu kramów z 
pamiątkami, kawiarnianych ogródków i samochodów Plazza Mayor wydawał się wręcz 
bezkresny, szara kostka, rzadkie palmy przełamane kanciastą żółtą bryłą Pałacu Republiki. 
Sprzed wielkiej kutej bramy, na którą, jak głosiła legenda, użyto spiżu z hiszpańskich armat, 
zdobytych podczas wojny o niepodległość, zniknęli wartownicy w historycznych strojach.
 

„Admirał uciekł” – powtarzano z ust do ust. Rozgorączkowany umysł Diega zaprzątało 

co innego. Zastanawiał się, czy za którymś z zamkniętych okien pałacu kryje się Curania. 
Powinien tam być! Wiedział, że musi go zabić, kiedy tylko zdobędą pałac, zanim oficer ujawni 
szczegóły ich współpracy. Wymacał pistolet zatknięty za paskiem…
 

– Niech żyje rewolucja! – Czoło demonstracji chciało przyśpieszyć, ale wtedy rozległ się 

chrzęst, a ziemia zaczęła drżeć. Tłum w pierwszej chwili tego nie usłyszał, jednak łomot 
narastał. Z ulicy Bohaterów i alei Panamerykańskiej wyłoniły się dwa, a po chwili kolejne 

background image

czołgi, za którymi posuwały się przygarbione sylwetki w hełmach i bojowych panterkach.
 

– Armia z nami, armia z nami! – zawołał tłum.

 

Czołgi zwolniły, ale nie zatrzymały się, za to ich lufy dotąd skierowane ku tyłowi 

zaczęły się obracać.
 

Równocześnie otworzyły się okiennice na drugim piętrze pałacu i zalśniły w nich 

niczym paszcze węży lufy karabinów automatycznych.
 

– Obywatele! Rozejdźcie się! Zachowajcie spokój! – zahuczały megafony ze wszystkich 

stron placu. Na moment zapadła cisza, złamana wściekłą wrzawą.
 

Czołgi zatrzymały się wreszcie, a ich lufy, chwilę wcześniej zadziornie wzniesione ku 

górze, poczęły się zniżać tak, aż znalazły się na wysokości twarzy demonstrantów.
 

– Cofnijcie się! W przeciwnym razie użyjemy siły! – zadudniło.

 

Pierwsze rzędy demonstrantów może by usłuchały, część z manifestujących zaczęła 

nawet siadać na bruku, chcąc udowodnić pokojowy charakter protestu, jednak dziesiątki 
tysięcy napierających z tylu udaremniło tę próbę. Siadający zostaliby po prostu zdeptani.
 

– To tylko demonstracja siły, żołnierze są uzbrojeni w ślepaki! – krzyknął Sanchez do 

ucha Diega. – Gdyby chcieli nas rozproszyć, dużo wcześniej użyliby armatek wodnych i gazu.
 

Alvarado chciał odpowiedzieć, że bardzo się myli, bo doskonale poznał istotę systemu i 

wiedział, do czego jest zdolny. Ktoś zaplanował sobie, że musi dojść do pokazowej rzezi i oni 
wpisali się w ten scenariusz. Tylko dlaczego Carańia go nie przestrzegł? Przewidział, że rybka 
zechce mu się urwać z haczyka? W otwartych oknach zobaczył błyskające ogniki i poczuł 
uderzenie w pierś. Hałas wystrzału dobiegł go dopiero po chwili, kiedy wraz z setką 
pierwszych trafionych osuwał się na rozgrzane płyty placu Republiki.
 
 

 

 

Zamknąłem teczkę, czując dotkliwe pieczenie oczu. Ponieważ ból nie ustępował, poszedłem 

poszukać jakichś kropli.
 

– Czy tak „Mistrz” wyobrażał sobie swój własny koniec, w chwili kiedy rewolucja 

„Solidarności” zdążała do nieuchronnego finału? Myślał o sobie w kategoriach nawróconego 
męczennika – Szawła, czy wolał bliższy przykład sienkiewiczowskiego Babinicza? A może tylko 
bardzo sprytnie szykował sobie alibi do kolejnego wcielenia?
 

Zakończenie nie zaskoczyło Podlaskiego. Historyk nie wierzył też ani za grosz w dylematy 

moralne pisarza.
 

– Zaplanował sobie wszystko na zimno – twierdził. – A powieść napisał, na wypadek gdyby 

„Solidarność” wygrała. Nałożyłby wtedy z wdziękiem maskę Wallenroda.
 

– Nie mam takiej jednoznacznej pewności – zaoponowałem. – Nie potrafię powiedzieć, czy 

włączając się w działanie KOR-u i „Solidarności”, szedł tam jako nawrócony patriota czy jako 
agent?
 

– Obstawiałbym to drugie. – Adaś pozostawał nieprzejednany. – Poza tym, jeśli wybrał 

stronę dobra, co szkodziło po upadku reżimu przyznać się. Zamiast robić karierę moralisty, i 
autorytetu moralnego, nałożyć worek pokutny.
 

– Postaw się w jego sytuacji. Jak dotąd tak naprawdę nikt się nie przyznał. Powiem więcej, 

gdyby nawet chciał wykonać taki numer, jego środowisko by mu na to nie pozwoliło. Spójrz na to 
szerzej. Chociaż umoczony, Barski przynajmniej starał się robić coś dobrego. W opozycji, w Wolnej 
Europie.
 

– Przede wszystkim dbał o własną karierę. Skoro tak walczył o prawdę, to dlaczego nie 

opublikował swojej powieści. On, tak egotycznie przywiązany do każdego wydobytego z siebie 
słowa, postanowił zniszczyć manuskrypt. Może powinniśmy go o to zapytać?
 

– Wolałbym wpierw porozmawiać o tym z majorem Brzeźniakiem – rzekłem.

 

– Przygotowałem ci jego dossier. – Podlaski z uśmiechem wręczył kilka stron wydruku. – 

Nie było łatwo, ale znalazłem jego akta. „Zenon Brzeźniak. Urodzony w Mińsku Mazowieckim, 
syn Eugeniusza i Stefanii”. – Tu odsłonił zdjęcie funkcjonariusza i aż podskoczyłem, widząc 
charakterystyczny złamany nos niczym u byłego boksera… Cholera, to był rzeczywiście nasz 

background image

Carańia!!!
 

– Czytajmy dalej – nalegał Adam. – „Ojciec partyzant AL-u zginął pod koniec wojny. 

Jedynak. Rocznik 1933”.
 

– A więc jak w powieści niewiele starszy od bohatera.

 

– Właśnie! Spokojnie mógł zatem przesłuchiwać Barskiego po słynnym wiecu na placu 

Narutowicza po zamknięciu „Po prostu”. Proszę zobaczyć… – jesienią 1957 jako podporucznik 
podjął pracę w świeżo zreformowanej Służbie Bezpieczeństwa. Z przebiegu służby wynika, że 
porucznikiem został w roku 1963, kapitanem w 1969, niewątpliwie za zasługi w trakcie wydarzeń 
marcowych. Belki majora przypiął w 1977 roku…
 

– Szybka kariera. A potem?

 

– Zastanawiające, że potem już nie awansował. U schyłku 1981 roku przeszedł do rezerwy. 

Dziwne, prawda?
 

– Bardzo dziwne. Wtedy, przy wprowadzaniu stanu wojennego, ludzi z doświadczeniem 

było jak na lekarstwo.
 

– Raczej na truciznę. Proszę zobaczyć. Miał zaledwie 47 lat. Dość wcześnie jak na 

emeryturę. Nawet w SB.
 

– Może podpadł przełożonym albo przeszedł na stronę wroga?

 

– Razem z Barskim? Chyba zbyt śmiała hipoteza.

 

Wyciągnął kolejną kartkę.

 

– Udało mi się ustalić, że po zwolnieniu ze służby, jeszcze w stanie wojennym wyjechał z 

Warszawy i zaszył się w Zakopanem. Przez pewien czas pracował ochotniczo w GOPR-ze. Później, 
kiedy wypadek wyeliminował go z tej pracy, prowadził małą wypożyczalnię sprzętu turystycznego, 
chyba nie podejrzewając, co go jeszcze może czekać.
 

– A co go czekało?! – Miałem dosyć tego stopniowania napięcia.

 

– Zdobyłem kserokopię wycinka z prasy lokalnej, z opisem, jak to nocą 1 czerwca 1992 

roku, w bandyckim napadzie zginął w swej willi w Zakopanem 59-letni właściciel wypożyczalni 
nart, sanek i łyżew, Zenon B. Żony nie było tego dnia w domu, przebywała u chorej matki w 
Warszawie. Po powrocie stwierdziła, że mieszkanie zostało splądrowane, ale poza kompletem 
srebrnych sztućców nic specjalnie cennego nie zginęło. Myśli pan, że to też był tylko przypadek?
 
 

background image

  

VIII

 

  

ZAKOPANE I MURAWKA

 

 

W samym środku długiego majowego weekendu powiało lodowatym chłodem. Tu i ówdzie 

poprószył śnieg. Błyskawicznie przerzedziły się szeregi miłośników tatrzańskiej wiosny. Zakopane 
zaczęło pustoszeć. Nic dziwnego, że gdy zjawiłem się pod Tatrami, napis na domu Brzeźniaka „Frei 
Zimmer” absolutnie odpowiadał prawdzie. Wolnych pokoi nie brakowało. Wdowa po esbeku, 
drobna kobiecina od stóp do głów tak szara, że nieomal zlewała się z lastriko na schodach, 
zapewniła mnie, że „przypadkowo został jej jeden pokój z pięknym widokiem na Giewont”. Nie 
pytała o dokumenty, nie zamierzała również wystawiać rachunku. Zgodziłem się bez targowania – 
mówiąc, że wprawdzie na razie chodzi mi o jedną noc, niewykluczone jednak, że zostanę dłużej. 
Nie mówiłem szczerze. Ledwo przybyłem, już marzyłem o wyjeździe. Powrót do Zakopanego był 
jak rozdarcie zabliźnionej rany. Widok gór błyskawicznie przywołał obraz Magdaleny i dziesiątków 
zdarzeń, wspólnie tu przeżytych. Zdarzeń przeważnie drobnych i błahych, i dziś należących do 
zamkniętej historii, ale ciągle nieprawdopodobnie świeżych. To tu na Krupówkach lody wypadły jej 
z rożka, tworząc tęczową plamę na chodniku, tam pod kościołem dała pięć złotych żebrakowi, 
młodemu alkoholikowi, bez śladu żadnych widocznych upośledzeń – argumentując słowami: „miał 
takie smutne oczy” – w tej knajpce przemoczeni przez burzę, która złapała nas nad Morskim 
Okiem, rozgrzewaliśmy się korzennym, grzanym winem. A tam na pięterku cały dzień nie 
wychodziliśmy z łóżka i to nie tylko dlatego, że padało.
 

Wielka szkoda, że czas nie jest taśmą filmową, nie można go zatrzymać, cofnąć, 

przemontować.
 

Miałem zarazem dowód, że pamięć jest selektywna. Jedne sprawy pozostają w nas na długo, 

inne znikają, tak jakby ich nigdy nie było. Kręcąc się po mieście, co rusz przekonywałem się o 
nietrwałości ludzkiej pamięci. Prawie nikt z miejscowych nie pamiętał Brzeźniaka. Trudno się 
specjalnie dziwić, dla górali był obcym, dla nowo przybyłych na fali turystycznego boomu 
zdarzenia sprzed piętnastu lat były prehistorią. Na szczęście najważniejszego świadka miałem w 
zasięgu ręki. Pani Zdzisława okazała się osobą samotną i pozbawioną przesadnej mizantropii. 
Przeciwnie, spragnioną towarzystwa. Mąż nie żył od lat, dzieci wyprowadziły się… Przy kolacji – 
jak się okazało, byłem jedynym gościem chętnym na wieczorny posiłek – zaproponowała drinka. 
Nie odmówiłem, po czym przyniosłem ze swego pokoju butelkę whisky, nabytą w ciągu dnia na 
wszelki wpadek. Już wcześniej domyśliłem się u gospodyni skłonności do alkoholu i na tym 
budowałem swój plan.
 

Zrazu mówiliśmy o wszystkim i niczym, choć zauważyłem, że wybadała mnie na 

okoliczność pracy i stanu rodzinnego. Informację, że jestem urzędnikiem państwowym, przyjęła 
dość obojętnie. Po godzinie alkohol wyzwolił w niej gadatliwość, a ja użyłem wypróbowanej 
metody – postawiłem na wspólnotę losów. Opowiedziałem jej o śmierci Magdaleny, choć na 
wszelki wypadek zdarzenie na ulicy Kasprzaka zamieniłem w tragiczną kolizję samochodową. Nie 
musiałem udawać wzruszenia, a Brzeźniakowa popłakała się wraz ze mną. Sama od lat wdowa 
doskonale rozumiała mój ból. Zaproponowała bruderszaft, na co zgodziłem się chętnie, zwłaszcza 
że nie wyczułem w tej propozycji najmniejszego podtekstu erotycznego.
 

– Paweł – przedstawiłem się imieniem brata.

 

– Zdzicha. – Cmoknęła mnie wilgotnymi ustami w policzek. I kontynuowała opowieść o 

nieboszczyku mężu. – Zenuś to był święty człowiek. Taki rodzinny, zaradny, opiekuńczy. I co go 
spotkało…?
 

„Święty esbek” – przemknęło mi, ale oczywiście nie powiedziałem tego głośno, zamiast 

tego zapytałem, co się z nim stało?
 

– Zginął tragicznie! – odpowiedziała krótko. – Nawet tego domu budować nie skończył. A 

tu każda deska boazerii, każda futryna okienna jest jego dziełem.

background image

 

Zapytałem, od jak dawna mieszkali w Zakopanem?

 

– Będzie już ćwierć wieku – odparła.

 

– A przedtem? – konsekwentnie udawałem, że nic nie wiem o jego mrocznej przeszłości.

 

– W Warszawie! Zenuś pracował w klubie sportowym, jako trener. Niestety, doznał kontuzji 

na treningu i kiedy dostał spore odszkodowanie, mogliśmy przeprowadzić się tutaj. Jak się okazało, 
na jego zgubę!
 

Informacja o kontuzji na służbie zaskoczyła mnie. W CV Brzeźniaka nie było o tym mowy. 

Spróbowałem dowiedzieć się czegoś więcej:
 

– Co mu się stało?

 

– Kontuzja i tyle – odparła lakonicznie. – Jednak nie pogodził się ze swoją 

niepełnosprawnością. Od razu, jak tu przyjechaliśmy, zaczął trenować, trenować, aż odzyskał 
dawną kondycję. Został nawet ratownikiem GOPR-u. Społecznie – dodała z naciskiem.
 

– Szczerze podziwiam! Z tego, co wiem, to bardzo niebezpieczne zajęcie.

 

– Bardzo. A tyle razy go prosiłam, uważaj na siebie. Daj spokój! To nie na twoje lata.

 

– Małżonek zginął w wypadku na szlaku? – zapytałem, udając domyślność.

 

– To nie tak. – Pokręciła głową i znów napełniła nasze kieliszki. – Owszem, miał raz 

wypadek. We mgle, podczas akcji ratunkowej osunął się w przepaść. Wszyscy myśleli, że zginął, 
ale on zjawił się następnego dnia, miał złamaną rękę, ale przeżył.
 

– Dawno to było?

 

– Ze trzy lata przed śmiercią – (policzyłem i wypadło mi, że incydent musiał mieć miejsce 

w roku 1989) – na szczęście od tej pory dał sobie spokój z tymi wyprawami… Tylko co to mu 
pomogło? I tak długo nie pożył, biedaczek.
 

Zapytałem o śmierć Brzeźniaka, powtórzyła znaną mi wersję z bandyckim napadem.

 

– Jest pani pewna, że to byli bandyci?

 

– A kto inny?

 

W butelce ukazało się dno, gospodyni wstała od stołu i zaofiarowała się, że jeszcze czegoś 

poszuka. Podniosłem się i ja. Podłoga z lekka zachybotała mi się pod nogami. Podszedłem do 
ściany. Wisiało tam zdjęcie ślubne Brzeźniaków. Pan Zenon wyglądał na nim jak brat bliźniak 
Carami, tyle że był blondynem. No i nie miał złamanego nosa. Zapewne dorobił się go później.
 

W głębi jadalni skrzypnęły drzwi. Obróciłem się tylko po to, żeby zobaczyć wycelowaną we 

mnie lufę wojskowego parabellum. Trzymająca gnata Zdzicha Brzeźniakowa wyglądała teraz na 
osobę, która nawet nie umoczyła ust. A przecież wypiła co najmniej ćwierć litra.
 

– Kim jesteś? – zapytała surowo, mierząc prosto w moją klatkę piersiową. – Kim jesteś i za 

czym tu węszysz?
 

Więc jej powiedziałem.

 

Oczywiście nie wszystko. Przyznałem się, że jestem historykiem. Wspomniałem o pracach 

prowadzonych wspólnie z IPN-em na temat dawnego Związku Literatów Polskich. Wyznałem, że 
wiem o roli jej męża w rozpracowywaniu tego środowiska.
 

Naturalnie ani nie zająknąłem się o Barskim. Dla poparcia prawdziwości mego 

oświadczenia sięgnąłem po legitymację. Nie chciała jej oglądać. Chyba mi uwierzyła. Pistolet 
zniknął z pola widzenia, zamiast tego pojawiła się kolejna półlitrówka.
 

– Było od razu mówić prawdę.

 

– Obawiałem się, że ty… znaczy, że pani nic mi nie powie.

 

– I tak nic ci nie powiem. Zresztą nie wiem. Mąż nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy. 

Nigdy! – dodała z naciskiem.
 

– Ale wiedziała pani chyba, gdzie pracuje.

 

– Mniej więcej. I daj spokój z tą panią przecież wypiliśmy brudzia. No więc z grubsza 

wiedziałam. Sama w końcu jestem córką funkcjonariusza. Od dziecka zamierzałam pracować w 
milicji. Poznaliśmy się na szkoleniu, ale potem przyszła jedna ciąża, druga, trzecia i ani się 
obejrzałam, jak zostałam gospodynią domową. To był taki podział zadań. Ja zajmowałam się 
dziećmi, a Zenek pracował. I to jak aktywnie. Angażował się w tę robotę bez reszty. Dziś o tym 
mówią bardzo różnie, ale mój mąż naprawdę wierzył w socjalizm. To nie było łatwe życie. Daję ci 

background image

słowo.
 

– Dlaczego zatem w kwiecie wieku poszedł na emeryturę i przyjechał tutaj?

 

– Kontuzja! – powtórzyła bez przekonania.

 

– Jaka kontuzja? – naciskałem. – Postrzał?

 

– E tam! Na treningu naderwał sobie mięsień barku. Poza tym przy okazji badań wykryto u 

niego stan przedzawałowy.
 

– I błyskawicznie przeniesiono do rezerwy, tuż przed stanem wojennym? Czy to nie trochę 

dziwne?
 

Opróżniła duszkiem literatkę i otarła usta wierzchem dłoni.

 

– Dziwne? Nawet bardzo dziwne – powtórzyła. – Ale w resorcie nie zadaje się pytań, tylko 

wypełnia się rozkazy.
 

– Zapewne, ale jakoś nie wierzę, żeby pan Brzeźniak, człowiek o ponadprzeciętnej 

inteligencji nie chciał wiedzieć, dlaczego go to spotkało?
 

Milczała, wpatrując się zmętniałym wzrokiem w przestrzeń ponad moją głową tak jakby 

duch męża unosił się gdzieś między żyrandolem a kilimem na ścianie. Postanowiłem przycisnąć 
mocniej. Dotknąłem jej ręki.
 

– Zdzisławo, przecież jego skrzywdzono. Był świetny w swoim fachu. Prowadził 

najlepszych agentów i nagle taka odstawka…
 

Chyba trąciłem odpowiednią strunę, coś się w niej przełamało.

 

– A myślisz, że się tym nie gryzł? Nie kombinował dlaczego? Nie zadawał sobie pytań: „Co 

ja takiego zrobiłem, gdzie popełniłem błąd…?”. Oczywiście nie zdradzał mi żadnych szczegółów. 
Tyle że możesz wierzyć żonie, on naprawdę nie wiedział.
 

– Niemożliwe.

 

– Możliwe. Dowiedział się wyłącznie, że nie wolno mu się dalej interesować sprawami, 

które przedtem prowadził. Więc się nie interesował, dopiero potem… To było wtedy, jak się zaczęły 
obrady Okrągłego Stołu. – Nadstawiłem uszu. – Któregoś dnia siedział na tym fotelu, co ty, i 
oglądał w telewizji relację z prac podstolików, kiedy nagle zawołał: „O żeż kurwa!”.
 

– Miał na myśli jakąś konkretną osobę?

 

– Nie wiem, stałam przy kuchni, nie obserwowałam ekranu. W każdym razie dwa dni 

chodził po domu i ogródku jak lew w klatce, a potem pojechał do Warszawy. Zachowywał się tak, 
jakby miał nadzieję wrócić do służby. Nie, nie mówił mi, z kim się tam spotykał. Nigdy mi nie 
mówił takich rzeczy. A ja nie pytałam.
 

– I co było dalej?

 

– Wrócił bardzo przygaszony. Zrezygnowany.

 

– Ale tradycyjnie nie pytałaś, co go tam spotkało?

 

– Nie pytałam. I tak był dostatecznie wściekły. Coś mamrotał pod nosem, że nie da się robić 

w bambuko czy jakoś tak.
 

– Czy może padło w tym kontekście nazwisko Henryka Barskiego?

 

– Nie, na pewno nie!

 

– A wcześniej? Chodzi mi o Henryka Barskiego, pisarza.

 

– Nie znam, nie czytam książek.

 

– Rozumiem, proszę opowiadać, co było dalej?

 

– No jakieś trzy, może cztery dni po jego powrocie, zdarzyła się ta akcja w nocy. Jakieś 

dzieciaki zabłądziły na Giewoncie. Brakowało ludzi, paskudna mgła, fatalne warunki, ale poszedł.
 

– I wtedy zdarzył się wypadek?

 

– To nie był wypadek – mruknęła niechętnie.

 

– A co?

 

– Ostatnie poważne ostrzeżenie! – Z rozmachem odstawiła szklaneczkę.

 

– Mówił o tym?

 

– Nie musiał mówić. Pewne rzeczy po prostu żona czuje. Nigdy potem już nie był taki jak 

wcześniej. Nie zrozumiesz mnie. Zenek to był mazowiecki macho. Nie bał się niczego i nikogo, ale 
od tego wydarzenia…

background image

 

– Zaczął się bać?

 

– Powiedziałabym raczej, zrobił się, jak na niego, wyjątkowo ostrożny. Założył w całym 

domu alarmy, zainstalował kamerę. Nie rozstawał się z bronią. Pytałam go: „Dlaczego, Zenuś?”. 
Odpowiadał: „Strzeżonego pan Bóg strzeże”. Ale się nie ustrzegł.
 

– Jednego nie rozumiem, jeśli ktoś w tej mgle go zepchnął, powinien wiedzieć, kto to był…

 

– Nie miał twarzy.

 

– Co?

 

– Ten, co wyszedł z mgły i go zaatakował, był zamaskowany. Tyle powiedział mi Zenek w 

przeddzień swojej śmierci. Zachowywał się trochę tak, jakby spodziewał się najgorszego.
 

– Możesz mi opowiedzieć, co wtedy zdarzyło się naprawdę?

 

– Najpierw dostał wezwanie z Warszawy. Umyślny kurier dostarczył mu pismo, 

wzywającego go do stawienia się w centrali. Za trzy dni. Pamiętasz pewnie, wtedy zaczął tam robić 
swoje porządki ten Maciarewicz.
 

– Macierewicz – poprawiłem machinalnie.

 

– Jak się zwał, tak się zwał. Chciał zrobić lustrację, zabrać się za niewyjaśnione sprawy… 

Wiem, że Zenuś zdenerwował się tym wezwaniem okropnie. W nocy poszedł do piwnicy ze 
szpadlem i wykopał jakiś słoik. Potem zrobił małą paczuszkę, wsypał do niej zawartość słoika i 
kazał mi dostarczyć to do byłej koleżanki z pracy.
 

– Wiesz, co tam było?

 

– Nie rozpakowywałam. Podejrzewam, że jakieś mikrofilmy. Przy okazji, wiesz, jaką 

urządził maskaradę? Przebrał mnie za góralkę. Zawiózł w bagażniku do lasu. Wysadził w miejscu, 
gdzie nikt nie mógł nas widzieć, i kazał piechotą iść na stację, a stamtąd jechać do Warszawy. 
Podyktował mi adres, pod który mam się zgłosić…
 

– Pamiętasz go?

 

Ze sporym trudem uniosła głowę. Zdaje się, że alkohol w końcu zaczął robić swoje.

 

– Nie pamiętam.

 

– Jednego nie rozumiem, dlaczego wysłał ciebie, skoro i tak sam wybierał się do Warszawy.

 

– Wiedział, że jest śledzony, a może obawiał się, że nie zdąży. Ja w każdym razie 

wykonałam zadanie, potem zanocowałam u rodziny, i wtedy… – Zaszlochała. – Wtedy go zabili. 
Nie mam pojęcia, jak go podeszli. Jak dostali się do domu i zaatakowali go tak nagle, że nie zdążył 
użyć broni…? Wpakowali w niego parę kul, ale tylko jeden strzał był śmiertelny. Profesjonalny. W 
tył głowy. Skurwysyny!
 

Naraz zrobiło mi się zimno. Może była to kwestia wypitego alkoholu, a może dziwne 

przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa… Po dłuższej pauzie zagadałem do pani Zdzisławy.
 

Nie odpowiedziała. Zachrapała.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Obudziłem się koło południa. Z potężnym kacem. Brzeźniakowa, już na nogach, tak jakby 

w życiu nic nie wzięła do ust, poczęstowała mnie jajecznicą z pięciu jaj i mocną kawą. Trochę 
pomogło. Rozglądając się po pokoju, dostrzegłem wśród niewielu książek w biblioteczce pierwsze 
wydanie Diabła. Otworzyłem.
 

„Panu Zenonowi – autor” – brzmiała dedykacja.

 

– A jednak mąż znał Henryka Barskiego – zwróciłem się do Zdzisławy.

 

– Znał wielu literatów. A to chyba dostał na jakimś kiermaszu.

 

– Wczoraj mówiłaś, że nigdy nie wymieniał tego nazwiska.

 

– Bo nie wymieniał! Zresztą pytałeś w zupełnie innym kontekście.

 

Wyglądało na to, że Brzeźniakowa na trzeźwo nie wykazywała wcześniejszej gadatliwości, 

choć o wypitym bruderszafcie pamiętała.
 

– Niepotrzebnie w tym grzebiesz – powiedziała tylko pod koniec śniadania. – Możesz 

jedynie wpakować się w poważne kłopoty.

background image

 

– A nie chciałabyś, żeby sprawcy śmierci twojego męża zostali wykryci i ukarani.

 

Zaśmiała się gorzko.

 

– Takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach. I to kiepskich. Śledztwo w sprawie napadu 

prokuratura umorzyła. Prokurator, który tym się zajmował, już nie żyje. Komendant policji zresztą 
też.
 

– A ta kobieta, której przekazałaś mikrofilmy?

 

– Paulina? Nie mam pojęcia, co się z nią może dzisiaj dziać. Kiedy byłam u niej, 

wspominała, że wybiera się za granicę.
 

– Paulina! – Aż podskoczyłem, przypominając sobie postać z powieści.

 

– Dość oryginalne imię. Przynajmniej w tamtych czasach – zgodziła się Zdzisława. – Taka 

ruda, postawna, zadbana. Chyba pracowała razem z mężem. Ale nie była w jego typie…
 

– I gdzie się spotkałyście? Pamiętasz może adres jej mieszkania.

 

– To nie było żadne mieszkanie. Raczej lokal kontaktowy. Chyba od dłuższego czasu 

nieużywany, bo pajęczyny były takie jak w Grocie Łokietka, ale jeszcze nieprzydzielony innym 
użytkownikom. Gdzieś na Mokotowie.
 

– Może na Puławskiej. Numer lokalu 13a.

 

– Skąd wiesz? – Bezbarwna twarz przybrała znowu czujny wyraz.

 

– Z archiwów. Wiem, że był taki lokal kontaktowy.

 

– Nieważne! – Machnęła ręką. – W każdym razie ta Paulina okazała się przyzwoitą 

koleżanką. Przyjechała tu na pogrzeb Zenusia. Jako jedyna z dawnych towarzyszy. Była wobec 
mnie bardzo serdeczna. Ale kiedy poprosiłam ją o adres i telefon, znów powtórzyła, że i tak 
wyjeżdża. „Kiedyś się odezwę”, obiecywała.
 

– Ale się nie odezwała?

 

– Właśnie tak.

 

Zbierałem się do wyjścia, zapłaciłem za trzecią dobę. I wtedy Zdzisława wręczyła mi jakiś 

pakuneczek. Coś ciężkiego, owiniętego flanelową szmatką. Wsunąłem rękę i wyczułem zimną stal 
pistoletu.
 

– To na wszelki wypadek – powiedziała. – Nawet umierać lepiej jak mężczyzna, Wiktorze.

 

– Ale ja nie mam pozwolenia na broń – wykrztusiłem.

 

– Jeśli „tamci” do ciebie przyjdą, nikt nie będzie pytał o pozwolenia.

 

– Kto miałby przyjść?

 

– Może nikt… – Jej twarz na moment zrobiła się całkowicie pozbawiona wyrazu, tak jakby 

jaźń kobiety zapadła się do środka. – Może to tylko przewrażliwienie starej, głupiej kobity. Ale nie 
zaszkodzi być uważnym, chłopcze. Nie otwieraj obcym, zawsze sprawdzaj hamulce w 
samochodzie, uważaj na zaparkowane koło twego domu furgonetki. Zamów usługę rejestracji 
wszystkich numerów, z których dzwonią do ciebie. Zwłaszcza jeśli będą to głuche telefony. I miej 
oczy z tyłu głowy.
 

– Dlaczego mi to wszystko opowiadasz?

 

– Bardzo mi przypominasz mojego syna – odpowiedziała. – Kubę. Kiedy jeszcze tu był – 

dodała.
 

– Nie żyje? – Przestraszyłem się.

 

– Żyje. Od dwóch lat jest w Irlandii. Ale co to za życie.

 

Wyszedłem z domu Brzeźniaków z duszą na ramieniu i spluwą w kieszeni.

 

Przeżegnałem się, zanim przekręciłem kluczyk w stacyjce. Ale nic nie wybuchnęło. U 

wylotu uliczki minąłem furgonetkę z napisem „Usługi hydrauliczne”. Nikogo nie było w szoferce. 
Litery SC na tablicy rejestracyjnej wskazywały, że wóz przybył aż z Częstochowy. Uspokoiłem się, 
kiedy nie ruszył za mną. Aż do wyjazdu na główną drogę nikt za mną nie jechał. Kiedy znalazłem 
się na szosie do Nowego Targu, pierzchły ostatnie strachy. Ochrzaniłem sam siebie: – Czego się 
możesz obawiać, idioto? WSI rozwiązane. Kolejni agenci czekają na zdemaskowanie, od ponad 
roku rządzi prawica, mocno trzymając w ręku resorty siłowe. A twoim najbliższym 
współpracownikiem jest historyk z IPN-u. Nic ci nie grozi.
 

Uspokoiłem się, ale na krótko. Gdzieś na wysokości Nowego Targu uderzyła mnie pewna 

background image

myśl. Była tak nagła, że instynktownie nadusiłem hamulce, wzbudzając gniewne klaksony aut 
sunących wąską drogą za mną.
 

„Wiktorze”? Dlaczego żegnając się ze mną, Zdzisława powiedziała: „Wiktorze”, przecież 

przedstawiłem się jej jako Paweł?!

  

 

 

  *

 

 

 

 

Na wysokości Rabki skręciłem z „Zakopianki” w stronę Limanowej. Zatankowałem do 

pełna na stacji benzynowej w Sowlinach. Koncepcja, żeby odwiedzić Murawkę, pojawiła się nagle, 
i nie miałem pojęcia, czego oczekiwałem po tej wizycie.
 

Zagroda Mikołaja Słysza wyglądała tej niedzieli jeszcze bardziej smutno niż za mojej 

poprzedniej bytności. Mimo że wiosna zazieleniła drzewa, niedawny przymrozek ściął kwiaty i 
uśmiercił większość liści. Brama była otwarta na oścież. Dom za to zamknięty. Nigdzie nie 
zauważyłem psa.
 

– Neruś zdechł – usłyszałem znajomy głos Doroty. Mimo chłodu siedziała w oknie swego 

domu, jak zwykle z książką, którą oparła o swe długie, bose nogi podkulone aż pod szyję. – Zaraz 
po pana wizycie – dodała.
 

– A pan Mikołaj? – zapytałem, nie kryjąc obawy.

 

– Jakieś trzy dni temu pogotowie zabrało go do szpitala.

 

– Chryste Panie! Co mu się stało?

 

– Chyba miał wylew. Po powrocie ze szkoły poszłam z obiadem i znalazłam go 

nieprzytomnego na podłodze. Lekarze nie potrafią powiedzieć, czy wyjdzie z tego.
 

– W którym szpitalu leży?

 

– W Limanowej jest tylko jeden szpital. Chce pan go tam odwiedzić? – Kiedy 

potwierdziłem, zwinnie zsunęła się z okna i zapytała: – A mogę się zabrać z panem?
 

– Będę zachwycony.

 

Czego oczekiwałem po rozmowie ze Słyszem? Czy liczyłem, że w obliczu wieczności 

zechce powiedzieć coś więcej? Że da mi jakąś bezcenną wskazówkę, gdzie i czego szukać? O jego 
dawnym przyjacielu wiedziałem sporo, miałem wyrobiony pogląd na charakter jego uwikłania. 
Brakowało mi tylko odpowiedzi na dwa zagadnienia. Co stało się jesienią 1981? I czy mogę znaleźć 
choćby najmniejszy dowód, który by potwierdził hipotezę dotyczącą kulis jego kariery.
 

Zresztą nie miałem dobrych warunków do rozmyślania, kręta droga zmuszała do 

koncentracji, za to młoda pasażerka skutecznie mnie rozpraszała. Emanowało z niej coś 
fascynującego. Młodość? Dzikość? Jej dziewczęca twarz, inteligentna i tchnąca ufnością, 
momentami przybierała wyraz posępny, nieomalże zły. A jej zapach?! Dziewczyny z miasta pachną 
sztucznie – dobrymi perfumami, pudrem, roztaczają wokół siebie trudną do zdefiniowania woń 
elegancji z dodatkiem pierwszorzędnego mydła. Dorota była jak kawał darni z Murawki, bił od niej 
zapach ogniska, wiatru, polnych ziół, końskiego (może krowiego) potu, ale gdy pochylała się ku 
mnie, mówiąc, górowała nad wszystkim podniecająca woń miodu i mleka… Lubiłem czuć jej 
bliskość. Opowiedziała mi o swych planach, maturę miała nadzieję zdać bez najmniejszych 
trudności – jeśli idzie o przedmioty humanistyczne była najlepszą uczennicą w swojej klasie – 
później marzyła o historii na Uniwersytecie Jagiellońskim.
 

– Wszystko mi się uda, pod warunkiem że dostanę stypendium. No i że uda mi się załatwić 

jakąś pracę.
 

– Jak chcesz pogodzić pracę z dziennymi studiami?

 

– Naturalnie będę pracowała w nocy. Żadnej roboty się nie boję. Jak trzeba zasuwać w 

knajpie, to czemu nie… Uważaj!
 

Na moment wyobraźnia podsunęła mi obraz nagiej Dorotki tańczącej przy rurze i omal nie 

wylądowałem w rowie.
 

– Przepraszam pana za ten krzyk – powiedziała, kiedy opanowałem maszynę.

 

– Słusznie zrobiłaś. I proszę, mów mi po imieniu. Jestem Wiktor.

background image

 

– Dorota. Chociaż wolałabym się nazywać Gizela.

 

– Gizela? Skąd ten pomysł.

 

– Tak się nazywała babka pani Słyszowej. Jakaś węgierska hrabina czy baronowa…

 

Limanowski szpital leżał na skraju miasta. Typowo socjalistyczny prostopadłościan bez 

szczególnych cech charakterystycznych. Jednak z odwiedzin nic nie wyszło. Mikołaj Słysz leżał na 
OIOM-ie. Nadal nie odzyskał przytomności i jak stwierdził lekarz, niewielkie były szanse, że 
kiedykolwiek ją odzyska.
 

– Tym bardziej chcielibyśmy go zobaczyć – nalegałem.

 

– Państwo rodzina?

 

– Przyjaciele – powiedziałem. – Ale bardzo bliscy.

 

– Do pacjentów w tym stanie dopuszczamy tylko najbliższą rodzinę.

 

– Ale to człowiek kompletnie samotny – wyrwało się Dorocie.

 

– Samotny? – zdziwił się medyk. – A żona? Wczoraj późno w nocy miałem obchód i 

widziałem jego żonę siedzącą przy łóżku. Nawet nie wiem, jak się tam dostała.
 

– Żonę?! – zawołaliśmy prawie równocześnie.

 

– Nie rozumiem, co państwo widzą w tym dziwnego? Dla żon robimy wyjątki. Zwłaszcza 

gdy pacjent jest w stanie terminalnym.
 

– Mógłby pan doktor opisać tę panią? Może była to osoba, która jedynie podawała się za 

małżonkę Mikołaja Słysza.
 

Lekarz w paru słowach przedstawił rysopis wysokiej, szczupłej niewiasty o siwych włosach 

upiętych w kunsztowną fryzurę.
 

– Wyglądała jak stara hrabina – zakończył opis.

 

Popatrzyliśmy sobie z Dorotą głęboko w oczy bez słowa komentarza.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Wracaliśmy do Murawki w milczeniu. Każde zatopione w swoich myślach. Bo o czym 

mieliśmy rozmawiać, o duchach? Zauważyłem, że informacja o kiepskich rokowaniach Słysza 
bardzo przygnębiła Dorotę. Przywiązała się do starego krytyka, a może bardziej niż o jego zdrowie, 
chodziło jej o kryjówkę w jego domu, z której, mam wrażenie, korzystała nieraz.
 

Skręciliśmy w wąwóz prowadzący w głąb Murawki. Po ostatnich deszczach woda 

naderwała mostek i ruch po nim odbywał się wahadłowo. Czekałem, aż na prowizorycznym 
sygnalizatorze zapali się czerwone światło, kiedy dobiegł mnie szept Doroty.
 

– Zabierz mnie stąd?

 

– Słucham? – Odwróciłem się do dziewczyny. Z przymkniętymi oczyma wyglądała na 

pogrążoną we śnie. – Co powiedziałaś?
 

– Ja nic nie mówiłam – odparła. Otworzyła powieki, a potem zarumieniła się lekko. 

Czyżbym podsłuchał jej myśli? Wysadziłem ją pod sklepem. Miała zrobić jakieś zakupy dla ojca.
 

– Gdybym kiedykolwiek mógł ci jakoś pomóc… – Sięgnąłem do kieszeni.

 

– Wizytówkę dostałam poprzednim razem. Mam twój telefon i adres.

 

– Zatem nie bój się zrobić z tego użytku… dzwoń. Gdybyś z jakichś powodów postanowiła 

studiować w Warszawie, mógłbym ci pomóc, a jeśli tylko pojawisz się przypadkiem, to po prostu 
wpadnij… – urwałem, zorientowawszy się, że powiedziałem trochę za dużo.
 

– A gdzieś ty się podziewała, dziewucho? Przez ciebie sam musiałem schodzić na dół! – Ze 

sklepu wytoczył się pan Józek Raróg, ogromny, chudy tubylec o wymęczonej twarzy alkoholika, 
dziś wyjątkowo jeszcze trzeźwy.
 

Dorota skurczyła się jak psiak oczekujący na cios kijem. Ciosu jednak nie było. Raróg 

przyciągnął ją do siebie i wycisnął na jej policzku ojcowski pocałunek. Ja tymczasem zakręciłem 
samochodem i nie chcąc wcinać się w rodzinne pogwarki, ruszyłem z powrotem.
 
 

background image

  

IX

 

  

OKO W OKO

 

 

Na pierwszym spotkaniu po powrocie do Warszawy nie poznałem Podlaskiego. Najpierw 

pomyślałem, że jest to wyłącznie efekt jego wizyty u fryzjera. Niesforna fryzura, pasująca bardziej 
do image’u szalonego kompozytora lub wynalazcy, ustąpiła miejsca króciutkiej czuprynce 
urzędnika na państwowej posadzie. Również jego tradycyjne rumieńce jakby trochę przybladły, a 
łagodny podbródek wyostrzył, nabierając kształtów znamionujących ludzi czynu.
 

Zauważyłem też, że kupił sobie nowy sztruksowy garnitur pasujący zarówno do roli 

urzędnika, jak i bywalca lokali. Nie mówiąc już, że zamiast zapachu przepoconych koszul otaczała 
go woń dobrej męskiej wody po goleniu. Co się stało, wszedł w konflikt z mamusią. A może się 
zakochał?
 

Adaś nie był chętny do zwierzeń, natomiast po wysłuchaniu mojej relacji obiecał szybko 

odnaleźć Paulinę.
 

– Jeśli była kadrowym pracownikiem warszawskiej Służby Bezpieczeństwa, nie powinno 

być z tym najmniejszych trudności.
 

Obietnica okazała się zdecydowanie na wyrost. Odnalezienie tajemniczej Pauliny przerosło 

możliwości pracownika IPN-u. Kiedy następnego dnia wpadł do mnie na rynek, jego wdzianko 
nadal olśniewało szykiem, ale pewności siebie wykazywał zdecydowanie mniej.
 

– Pełna klapa. W latach siedemdziesiątych w stołecznej Służbie Bezpieczeństwa nie 

pracowała żadna rudowłosa funkcjonariuszka o tym imieniu.
 

– Może było to jej drugie imię albo pseudonim zawodowy?

 

– Nie.

 

– Chcesz powiedzieć, że w całej wielotysięcznej rzeszy funkcjonariuszek nie było żadnej 

Pauliny? – dziwiłem się.
 

– Nie w Warszawie, nie w tym czasie, nie w interesujących nas departamentach. A może – 

zasugerował – Barski w swojej powieści po prostu wymyślił imię dla rudej esbeczki.
 

– Tylko dlaczego posłużył się nim Brzeźniak? Być może nie była to etatowa 

funkcjonariuszka, tylko jakaś łączniczka lub administratorka lokalu kontaktowego.
 

– Myśli pan, że i tego nie sprawdziłem? Owszem, przeglądając indeksy tajnych 

współpracowników, znalazłem parę osób o pseudonimie „Paulina”. Jednak żadna, z racji 
usytuowania, nie pasuje do naszej układanki. Oczywiście będę jeszcze sprawdzał… – Tu zerknął na 
zegarek. – Pan wybaczy, ale już jestem spóźniony.
 

– Może spotkalibyśmy się na dłużej w weekend?

 

– Chyba nie dam rady.

 

Zastanawiałem się, spoglądając na cienie rysujące się pod jego błękitnymi oczami, czy są 

one skutkiem nadmiaru lektur czy może jakichś innych wyczerpujących zajęć? Jednak te dociekania 
nie należały do moich obowiązków opiekuna naukowego.
 

– Aha, jeszcze jedno. – Podlaski, jak porucznik Columbo, odwrócił się, zanim jeszcze 

doszedł do drzwi. – Prosił mnie pan, żebym w trakcie pana wyjazdu zaglądał co jakiś czas do pana 
skrzynki mailowej.
 

– Właśnie. Przyszło coś ciekawego?

 

– Nie wiem, czy ciekawego. Jakieś metafizyczne bredzenia wierszem, o diable i apokalipsie.

 

– To może być od Czarskiego! – zawołałem.

 

– Nie przyszło mi to do głowy. Autor się nie podpisał.

 

– A kiedy to znalazło się w skrzynce?

 

– Gdzieś w trakcie długiego weekendu. Chyba w poniedziałek, trzydziestego.

 

– I dopiero teraz mi mówisz?! – zawołałem.

 

– Nie wiedziałem, że to ważne – wybąkał zawstydzony i wyszedł.

background image

  

 

 

  *

 

 

 

  

Nadchodzi, idzie, blisko, bliżej,

 

ma kroki kocie, posuwiste,

 

jego kopyta nie stukają,

 

pazury ukrył w rękawiczce.

 

Bliżej, ach bliżej…

 

– Drogi gościu! Nie jestem gotów na spotkanie.

 

– Nikt nie jest gotów w tej potrzebie.

 

– Masz imię?

 

– Mam, lecz nie dla ciebie.

 

Dla ciebie jestem opętaniem,

 

krocią, milionem, wiatru graniem

 

lub złem, rozlanym niczym fusy…

 
 

 

 

Podobne dywagacje, częściowo rymami, częściowo bez, wypełniały kilkanaście stron 

wydruku. Jeśli miałem dopatrywać się w nich jakiegoś sensu, to można było je streścić do lęku. Do 
narastających obaw przed Nocą Walpurgii („nocą wiedźm, biesów, z kręgów piekieł”) i strachu 
przed nieuchronnym. Czasami znajdowałem jeszcze bardziej czytelne stwierdzenia!
 

 

  

Bo śmierć ma barwę ortalionu, stukając do zaszytych ust.

 
 

 

 

Jaki miał cel Czarski, bo niewątpliwie to on musiał być autorem poematu, żeby mi go 

przysyłać? Chciał przypomnieć o swojej obecności. Skłonić do kolejnej rozmowy.
 

Byliśmy w końcu umówieni. Niebezpieczna Noc Walpurgii minęła, więc i bez tak 

efektownego przypominania pojechałbym do Pruszkowa.
 

Szukałem w tekście jakichś wskazówek dotyczących spraw, o których rozmawialiśmy, ale 

po dwóch godzinach rozbioru logicznego tekstu rozbolała mnie głowa, uznałem więc, że znacznie 
łatwiej będzie zapytać autora, co miał na myśli.
 

Ordynator „wariatkowa” zareagował na moje niezapowiedziane przybycie dojmującym 

westchnieniem: – O co chodzi tym razem, panie Leśniewski?
 

– Chciałem, jeśli to możliwe, powtórnie porozmawiać z panem Gwidonem Czarskim. – Nie 

widząc oznak zrozumienia w oczach lekarza, dorzuciłem: – Ostatnim razem miałem pańską 
zgodę…To zresztą nie będzie długa rozmowa.
 

– Nic z tego – odparł zdecydowanie lekarz. – Nie ma go już tutaj.

 

– Wyszedł?! – zawołałem zaskoczony. – Ale chyba macie jego aktualny adres?

 

– Obawiam się, że adres nic by panu nie dał. – Dłonią wskazał na niebo. – Stamtąd nie 

przychodzą żadne odpowiedzi.
 

Przez moment zaniemówiłem, a potem wykrztusiłem zdumiony:

 

– Jak to? Czarski nie żyje? Co się stało?

 

– Opowiadałem już panu, jaki to nietypowy przypadek. Mówiłem o atakach 

niesygnalizowanej wcześniej autoagresji. Nic nie wskazywało na to, że tym razem zbliża się taki 
moment. Przed tygodniem zakończyły się okresowe badania kontrolne. A jednak. Parę dni temu, 
nocą, pacjent opuścił swoją sypialnię, poszedł do toalety i tam powiesił się na starych rajstopach…
 

– Skąd wziął rajstopy?

 

– Jego sąsiad z pokoju, fetyszysta, przechowywał takie rzeczy pod poduszką: rajstopy, 

stringi, podpaski.
 

– A personel?! – zapytałem. – Nikt go nie powstrzymał, opowiadaliście mi, że korytarze w 

background image

szpitalu są monitorowane…?
 

Ordynator uśmiechnął się blado i rozbrajająco.

 

– Tamtej nocy nad Pruszkowem przeszła gwałtowna burza. Przez parę godzin nie mieliśmy 

światła. Oczywiście jest zasilanie awaryjne, ale nie wystarcza na wszystko. Kamery nie działały…
 

– Kiedy to się stało?

 

– W nocy z 30 kwietnia na 1 maja.

 

– W Noc Walpurgii! – wyrwało mi się.

 

– Słucham?

 

– Nie, ja tak do siebie. Rozumiem, że było śledztwo w sprawie tego zgonu?

 

– Dość formalne. Nie stwierdzono obecności w toalecie osób trzecich ani śladów przemocy. 

Zresztą dlaczego ktokolwiek miałby mu zrobić krzywdę? Czarski był lubianym pacjentem, miłym i 
niesprawiającym kłopotów. A z naprawdę niebezpiecznych pacjentów nikt nie miał szans do niego 
się zbliżyć.
 

– Wiadomo chociaż, jaki był motyw tego rozpaczliwego kroku?

 

– Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego. Inna sprawa – do kogo miałby go zaadresować. 

Jego laptop był pusty. Najwyraźniej wyczyścił go, zanim targnął się na swoje życie. Wszyscy w 
szpitalu wiedzieli o jego urojeniu. O ustawicznych lękach przed czyhającym na niego diabłem. O 
osobliwej wierze, że dopadnie go właśnie w Noc Walpurgii, którą raczył pan wymienić. Być może 
postanowił w ten szalony sposób przechytrzyć swych wyimaginowanych prześladowców. Ubiec… 
Kto zrozumie umysł paranoika. W każdym razie pogrzeb odbył się dwa dni temu. Uczestniczyło w 
nim jedynie parę osób z naszego personelu. Nie miał rodziny…
 

Obejrzałem sobie skromny pokoik Czarskiego, już wysprzątany w oczekiwaniu na 

kolejnego pacjenta i pozbawiony jakichkolwiek śladów po człowieku, który w nim spędził ćwierć 
wieku. Żadnych osobistych rzeczy, obrazków… Jedynie pod firankami po obu stronach okna 
zauważyłem wyskrobane w tynku kilka tysięcy krzyżyków… Potem zajrzałem na miejscowy 
cmentarz. Na małej mogile leżała wiązanka kwiatów, a na blaszanej tabliczce bez krzyża widniał 
jedynie liść i napis: „Gwidon Czarski (1953-2007)”.
 

„Powinni napisać «pisarz» – pomyślałem. – Przynajmniej tym zrobiliby nieborakowi 

przyjemność”.
 

Zamyślony wyszedłem z cmentarza. Zgodnie z ostrzeżeniami Brzeźniakowej rozejrzałem 

się uważnie. Nikogo! Zapalając silnik, sprawdziłem hamulce. Działały znakomicie.
 

A potem, zamiast ruszać w drogę powrotną wyciągnąłem wydrukowany tekst poematu i 

odszukałem pewne miejsce:
 

 

  

Mały smentarzyk,

 

krótki kondukt,

 

listek jak łza,

 

i upomnienie,

 

że każdy kończy jak szaleniec,

 

co zadarł z mocą Zła.

 
 

 

 

Czy to był dowód na realną antycypację zdarzeń, czy biedny czubek wszystko przewidział? 

Naraz znaczenia nabrały również inne słowa:
 

 

  

Wilgotny kres jak hak prysznica,

 

 

 

I mżawka szara jak niepamięć.

 
 

 

 

Zaczął siec cienki deszczyk, tak że musiałem włączyć wycieraczki.

 

Rozważyłem wszystko raz jeszcze i uspokoiłem się. Poemat był świadectwem nie na 

background image

cudowną zdolność przewidywania. Dowodził, że Czarski od dawna przygotowywał swoje 
samobójstwo. A wysłanie tekstu do mnie? Też było łatwo wytłumaczalne. Większością samobójców 
targają ambiwalentne uczucia. Z jednej strony chcą ze sobą skończyć, z drugiej pragną aby ktoś ich 
uratował.
 

Cholerny Adaś! Gdyby poinformował mnie o mailu natychmiast po jego otrzymaniu…? 

Gdybym bezzwłocznie pojechał do Pruszkowa!
 

Odczułem gwałtowną potrzebę spotkania się z Podlaskim. Sięgnąłem po komórkę, ale nim 

wybrałem numer, doszedłem do wniosku, że nie jest to rozmowa na telefon. Z Pruszkowa do 
Komorowa, w którym zamieszkiwał u mamusi, jest o przysłowiowy rzut beretem. Kwadrans po 
podjęciu decyzji znalazłem się na cichej uliczce przed willą ukrytą wśród srebrzystych świerków. 
Podlaski zajmował obłożoną kamieniem przybudówkę z oddzielnym wejściem, a nawet osobną 
furteczką prowadzącą z bocznej ulicy. Reszta domu stanowiła królestwo jego matki.
 

Zadzwoniłem. Raz i drugi. Bez reakcji. Już miałem odejść, kiedy spomiędzy gazonów 

wychynęła pani kanclerz tym razem w roboczym kombinezonie i wielkich różowych rękawicach, 
które ściągnęła na mój widok.
 

– Zastałem pana Adama? – spytałem, kłaniając się Podlaskiej.

 

– O, pan docent pofatygował się osobiście… – powiedziała. – Niestety, mojego syna nie ma 

w domu. A pan jechał taki kawał drogi…
 

– Nic się nie stało. Przypadkowo byłem w okolicy, więc zajrzałem. Ale skoro kolegi 

magistra nie ma, to przepraszam, nie będę zawracał głowy.
 

– Adasia wprawdzie nie ma, ale jest jego matka, która serdecznie zaprasza na kawę – 

powstrzymała mnie władczo.
 

Nie wypadało odmówić. W trakcie obowiązkowych dwudziestu minut przy udających kawę 

tartych wiórkach zalanych wrzątkiem („Ekspres nam się zepsuł”) wysłuchałem gorzkich żalów pod 
adresem tegorocznej wiosny: „Wszystkie orzechy mi wymarzły”, na rząd: „Te oszołomy po prostu 
nas cofną do epoki kamienia łupanego!”, wreszcie na młodzież: „To straszne, że nie potrafi uczyć 
się na naszych błędach”.
 

Zrozumiałem, że chodzi o jej syna i nadstawiłem uszu. Pani Grażyna nie dopuszczała myśli, 

że jej progenitura może być zakochana.
 

– To jakaś świeża sprawa?

 

– Od paru miesięcy. Ale dla mnie i tak za długo. W pewnym stopniu sama jestem za to 

odpowiedzialna. Nie chciałam, żeby był zupełnym odludkiem, więc Basia, moja córka, 
wprowadziła go w swoje towarzystwo.
 

– Aha.

 

– Jak pan być może wie, pracuje w TVN-ie.

 

– Wiem.

 

– Przewija się tam całe mnóstwo ludzi. Zazwyczaj nic z takich kontaktów nie wynika. Ale ta 

Kaśka. Same nieszczęścia! To przez nią i jej kontakty z białoruską opozycją pojechał do tego 
Mozyrza. Ale jej do więzienia nie wsadzili! Że też nie zauważyłam wcześniej, co się kroi, 
wystarczył moment nieuwagi…
 

– I między młodymi zaiskrzyło? – podchwyciłem.

 

– To nie iskrzenie, to prawdziwy pożar – odparła z goryczą. – Czy pan wie, że on potrafi nie 

wracać do domu na noc.
 

Miałem ochotę powiedzieć, że u dwudziestopięcioletniego kawalera to zupełnie normalne, 

ale na widok cierpiętniczego spojrzenia pani Podlaskiej słowa ugrzęzły mi w gardle.
 

– Jako matka jestem supertolerancyjna – kontynuowała. – Patrzyłam przez palce na jego 

flirciki, randki. Nie kontrolowałam, kogo zaprasza do siebie, byleby nie za dużo hałasu, bo sąsiedzi 
wścibscy. – Tu wskazała przez okno na budynki vis-ŕ-vis. – Prokurator i kierownik izby skarbowej. 
A on mi teraz robi taki numer?
 

– Widzę, że aktualna sympatia syna nie bardzo przypadła pani do gustu?

 

– Na mały romans, czemu nie. Duża, wysportowana. Ale jakby, nie daj Bóg, ślub i dziecko, 

przed doktoratem…?

background image

 

Dusząc się ze śmiechu i połkniętych omyłkowo fusów, podziękowałem za kawę, prosząc 

jednak, żeby Adam, jeśli dziś wróci, skontaktował się ze mną bez względu na porę.
 

Nie miałem ochoty wracać do domu. Godzina była jeszcze dość młoda, a ja odczuwałem 

nieodpartą ochotę porozmawiania z kimkolwiek. Pomyślałem o matce Magdy. Nie widziałem 
Rokickiej prawie pół roku. Dzwoniłem tylko kilka razy, ostatnio przy okazji świąt Wielkiejnocy i 
wówczas bardzo zapraszała mnie, abym ją odwiedził.
 

„Spieszmy się odwiedzać ludzi, tak szybko odchodzą” – przeleciała mi przez głowę 

żartobliwa parafraza cytatu z księdza Twardowskiego.
 

Od dawna chciałem ją zapytać o to, czy na krótko przed śmiercią Magdaleny na 

bałwochwalczym uwielbieniu Barskiego nie pojawiła się jakaś rysa?
 

Ponieważ nie miałem ze sobą notatnika z telefonami, zdecydowałem się odwiedzić panią 

Rokicką bez uprzedzenia. Podjechałem pod jej kancelarię notarialną jakimś cudem znalazłem 
miejsce na płatnym postoju…
 

Niestety, zdecydowanie nie był to dobry dzień na wizyty. Na miejscu dowiedziałem się, że 

jakieś dwa miesiące temu kancelarię pani mecenas przejął wspólnik, a pani Alina przeszła na 
emeryturę. Ciekawe, dlaczego mi o tym nie wspomniała?
 

Pół godziny później byłem na Ursynowie i osobiście zapytałem ją o powód tak nagłej 

rezygnacji z intratnego zajęcia.
 

– Kiedy zdrowie zaczyna szwankować, trzeba zająć się sobą, a nie zarabianiem pieniędzy, 

których nie ma komu zostawić – powiedziała. W szarym świetle dżdżystego dnia wyglądała 
mizernie i smutno. Wyraźnie przestała dbać o siebie. Poniechała tak charakterystycznego do 
niedawna starannego makijażu, spod jej hebanowych włosów poczynały wyzierać siwordzawe 
odrosty. Tylko sylwetkę miała jak dawniej doskonałą. „Rano jogging, wieczorem rower” – wyznała 
z dumą. Chyba powinienem skontaktować ją z Grażyną Podlaską, miałyby mnóstwo wspólnych 
tematów.
 

Poczęstowała mnie herbatą i francuskimi ciasteczkami własnego wypieku (Magda mówiła o 

nich „zlepieńce”).
 

– Ciągle jesteś sam? – zapytała. A gdy przytaknąłem, dorzuciła: – To zupełnie jak ja. 

(Później dowiedziałem się, że jej dotychczasowy konkubent i wspólnik znalazł sobie młodszą, 
świeżo upieczoną panią prawnik z prowincji).
 

O swej pracy mówiła niechętnie, twierdziła, że mogąc dokładać z oszczędności do 

emerytury, nie obawia się starości. Potem opowiadała o Magdzie, o jej dzieciństwie, szalonych 
zabawach, ucieczce na dwa tygodnie z domu… Nie przeszkadzałem jej w tym luźnym potoku 
wspomnień, pełnym anegdot i bystrych spostrzeżeń. Tylko w którymś momencie spytałem o ojca 
Magdaleny. Tego tematu dotąd unikaliśmy w naszych rozmowach.
 

– Krótko byliśmy razem! – powiedziała pani Alina, niechętna rozwijaniu tego wątku. – 

Jerzy zginął, kiedy Madzia miała dwa latka. Postrzał w tętnicę w czasie pościgu za niebezpiecznym 
włamywaczem. Pomoc nie przyszła na czas… No i się wykrwawił.
 

– Może właśnie ten brak ojca wywołał u Magdy skłonność do starszych mężczyzn? – 

zasugerowałem.
 

Twarz Rokickiej stężała.

 

– Kogo masz na myśli? – wycedziła.

 

– No ten jej związek z Barskim.

 

Starsza pani poderwała się z fotela, jakby ugodziła ją zdradliwa sprężyna lub ugryzła 

jadowita pluskwa…
 

– Jej znajomość z panem Barskim nie miała erotycznego charakteru! – zawołała. – Owszem 

poddała się fascynacji jego osobowością i twórczością, ale to była przyjaźń, nic więcej!!!
 

Tylko wrodzona uprzejmość nie pozwoliła mi zawołać: „A ty skąd wiesz to tak dobrze, 

babo? Byłaś obecna w ich sypialni, pod łóżkiem?!”. Chyba odgadła moje myśli, bo dorzuciła 
zdecydowanie: – W tej sprawie jestem absolutnie pewna. Bardzo ją skrzywdziłeś swymi 
podejrzeniami, Wiktorze.
 

Nie mogłem nie zareagować. Też poderwałem się na równe nogi.

background image

 

– Ja skrzywdziłem Magdę? Ja?!!! A kto oszukiwał mnie przez rok? Kto prowadził podwójne 

życie. Wreszcie mnie zostawiła…
 

Myślałem, że starsza pani mnie uderzy, jednak nieoczekiwanie cała złość uszła z niej jak 

powietrze z rozprutej opony. Zmieniła ton:
 

– A nie przyszło ci do głowy, że po prostu nie chciała cię mieszać w swoje sprawy? Że od 

pewnych rzeczy próbowała cię trzymać z daleka. Że kochała cię do tego stopnia, że postanowiła cię 
chronić.
 

Dopiero teraz zgłupiałem. Chronić, przed czym? Co chciała zasugerować mi pani Rokicka?

 

– Na miłość boską proszę mi powiedzieć, co pani wie o tej sprawie? Czy Magda odkryła coś 

dwuznacznego w przeszłości Barskiego? Nagle zmieniła o nim zdanie?
 

Teraz ona się zdziwiła.

 

– Dwuznacznego? Co ci przyszło do głowy? Co możesz wiedzieć o przeszłości tego 

literata? Chyba tyle, ile Madzia napisała w swoich pracach.
 

No to otworzyłem się. Opowiedziałem o moich podejrzeniach. O prywatnym śledztwie – 

Słyszu i Czarskim, o odnalezionej Łacińskiej układance. O oficerze prowadzącym, Brzeźniaku, 
jego żonie i tajemniczej Paulinie. Adama Podlaskiego wolałem w to nie mieszać, zastępując go 
eufemistycznym określeniem zbiorowym „współpracujący ze mną koledzy historycy z IPN-u”.
 

Słuchała, nie przerywając. W pewnym momencie, kiedy opowiadałem, jak trafiłem na 

„Jokera”, zauważyłem w jej oczach szczery podziw. Kiedy skończyłem, zapytała całkiem 
spokojnie: – I co zamierzasz z tym zrobić? Pójść do władz. Wystąpić w programie „Misja 
specjalna” z materiałem „Barski – kandydat na noblistę czy tajnego współpracownika?
 

– Chyba jeszcze nie. Na razie nie mam dowodów, a wyłącznie poszlaki…

 

– Zatem lepiej to zostaw. Niczego nie udowodnisz, co najwyżej skomplikujesz komuś życie. 

I sobie przy okazji.
 

– A jeśli tylko w ten sposób mogę ustalić prawdziwą przyczynę śmierci Magdy?

 

– To był wypadek – potwierdziła sucho jej matka, choć chyba z mniejszym przekonaniem 

niż wcześniej.
 

– Jest pani pewna? Tamtej nocy biegła przestraszona przez miasto, chcąc mi o czymś 

powiedzieć. O czymś ważnym…
 

– Na przykład, że wszystko przemyślała. Że jednak cię kocha, że powinniście spróbować 

jeszcze raz. Nigdy nie przyszło ci to do głowy?
 

Opadła mi szczęka. I jedyne, co zdołałem wydukać, to słowo:

 

– Naprawdę?

 

– Nie możesz tego wykluczyć, prawda? A tymczasem szukasz ciągle jakichś tajemnic. 

Wątków kryminalnych. Teraz założyłeś sobie, że Barski był bardzo zainteresowany, aby prawda o 
nim nigdy nie ujrzała światła dziennego, że wynajął zabójcę. Bez przesady! Takie rzeczy możliwe 
są jedynie w powieściach sensacyjnych…
 

Trudno było oprzeć się logice jej argumentów. Chyba więc całkiem niepotrzebnie dorzuciła 

jeszcze jeden:
 

– Gdyby istniał jakiś cień prawdopodobieństwa i rzeczywiście mogło być tak, jak 

sugerujesz, na twoim miejscu trzymałabym się od podobnych zagadek z daleka.
 

Jeżeli w ten sposób zamierzała mnie zniechęcić, osiągnęła efekt odwrotny do zamierzonego.

 

Wychodziłem z mieszkanka na dziewiątym piętrze z przekonaniem, że pani Rokicka wie 

znacznie więcej, niż zechciała mi powiedzieć. Może jednak Magda zwierzyła jej się przed 
śmiercią…?
 

Kiedy wsiadałem do samochodu, w jej mieszkaniu, o ile to akurat było jej mieszkanie, 

zafalowała firanka. Odjeżdżając, widziałem nieruchomy cień na tle rozświetlonego pokoju.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Następnego dnia, kierowany nagłym impulsem, pojechałem na cmentarz. Naraz zdałem 

background image

sobie sprawę, jak dawno nie odwiedzałem Magdy. Dzień był wyjątkowo ciepły, ale wśród starych 
drzew na Powązkach można było znaleźć całkiem sporo przyjaznego cienia. Wchodząc na 
olbrzymią nekropolię, obawiałem się, czy aby na pewno odnajdę właściwą kwaterę? Jednak grób 
Magdaleny Rokickiej trudno było przeoczyć, choćby ze względu na sąsiedztwo. Skromna 
lastrykowa mogiła rodziny Pałęckich (tak brzmiało nazwisko panieńskie jej matki) sąsiadowała z 
okazałym (na oko kararyjski marmur) nagrobkiem rodziny jakiegoś fabrykanta. Alejka należała do 
słabo uczęszczanych, toteż zaskoczeniem był widok samotnego mężczyzny na ławeczce przed 
grobem Magdy. Siedział w bezruchu, naprzeciw kamiennego krzyża, zatopiony w myślach, w 
modlitwie, a może tylko przypadkiem przysiadł w tym miejscu, znużony spacerem. Kruczoczarne 
włosy młodzieńca mogły zmylić, dopiero jak wstał, zobaczyłem, że ma przygarbioną sylwetkę i z 
lekka ociężałe ruchy. Potem odwrócił się. Poznałem Henryka Barskiego.
 

„Cholera! On tutaj?!”.

 

Byliśmy oddaleni od siebie najwyżej dziesięć metrów. „Mistrz” zmierzył mnie ostrym 

spojrzeniem. Instynktownie ukłoniłem się. Znakomity literat nie odpowiedział na ukłon, tylko 
odwrócił się i szybko ruszył w głąb alejki. Przez dłuższą chwilę zaskoczony, byłem niezdolny do 
wykonania jakiegokolwiek ruchu, potem pobiegłem za nim. Zdążył skręcić w kolejną przecznicę, z 
niej w następną i zniknąć mi z oczu. Zawołałem: „Panie Henryku!”, rozważając, w którą stronę 
mógł się udać. I czemu uciekał? Czy mógł mnie poznać? Przecież nigdy dotąd nie zetknęliśmy się 
osobiście. A może po prostu nie chciał rozmawiać z przypadkowym czytelnikiem. Przebiegłem 
bezowocnie dwa kwartały, kiedy znów mignął mi w perspektywie alejki. Najwyraźniej zmierzał w 
stronę otwartej bramy, pragnąc opuścić cmentarz. Mam cię! Przyśpieszyłem kroku… I łup! 
Rozciągnąłem się jak długi.
 

– Najmocniej przepraszam! – Sprawcą mego upadku okazał się nieznajomy mężczyzna, 

który nagle wysunął się zza nagrobka i podłożył mi nogę.
 

– Naprawdę serdecznie przepraszam! – powtórzył, wyciągając rękę, aby pomóc mi wstać. 

Powiedzieć o facecie niewysoki – w jego przypadku byłoby wielkim komplementem. Osobnik, 
który przeszkodził mi w pogoni, był rozmiaru siedzącego psa. Jednak niski wzrost rekompensowała 
osobliwa barczystość, nadająca jego postaci coś niezwykle groźnego. Przyjąłem wyciągniętą rękę. 
Uścisk miał godny imadła. Stanąłem na nogach i zamierzałem puścić się za Barskim, ale 
„kwadratowy” nie zwolnił uścisku.
 

– Jeszcze raz proszę o wybaczenie – mówił, potrząsając energicznie moją kończyną, 

najwyraźniej nie zamierzając jej puścić. Pod ugrzecznionym wyrazem twarzy kryło się coś bardzo 
nieprzyjemnego. Zrozumiałem. Ten człowiek celowo mnie zatrzymywał. Zaraz przyszła mi do 
głowy opowieść o szoferze Barskiego. Opowiadał o nim Czarski, i chyba kiedyś mimochodem z 
żartobliwym określeniem „człowiek szafa” wspomniała go Magda. Po prawdzie konus z cmentarza 
przypominał nie tyle szafę, co masywną komodę, ale mógł to być temat do sporu między 
meblarzami. Zastanawiałem się, jak długo będzie mnie zatrzymywał, kiedy przyszło mi do głowy 
użyć go jako posłańca.
 

– Proszę powiedzieć panu Henrykowi, że mam egzemplarz Łacińskiej układanki. I że 

chętnie bym z nim na jej temat porozmawiał. Zaraz zapiszę mój numer telefonu…
 

Uścisk znikł, znów miałem wolną rękę. „Kwadratowy”, nadal nic nie mówiąc, przyglądał 

się, jak bazgrolę na karteluszku mój numer telefonu komórkowego. Nazwiska chwilowo wolałem 
nie ujawniać. Szofer przyjął karteczkę, ukłonił się i bez słowa skręcił w najbliższą ścieżkę. Mogłem 
iść jego śladem, pewien, że spotka się z Barskim na parkingu. Postanowiłem jednak wrócić na grób 
Magdaleny. Przeczuwałem, że literat odezwie się do mnie sam. Piłka była po jego stronie.
 

Grób mojej ukochanej zastałem mały i biedny. Dawno uprzątnięto zeń wieńce pogrzebowe. 

Ktoś wyrzucił bukiet, który przyniosłem jej na walentynki. Palił się jeden okazały znicz, a obok 
spoczywała przepiękna orchidea. Że Barski miał kasę, to wiedziałem. Ale że miał również serce…?

  

 

 

  *

 

 

 

background image

 

Na telefon „Mistrza” czekałem tylko dwa dni. W międzyczasie odezwał się Podlaski. 

Wysłuchał dość pokornie wyrzutów na temat maila Czarskiego. „Skąd miałem wiedzieć” – 
wymamrotał i dorzucił, że jeśli idzie o archiwalia, nie ma dla mnie nic nowego. Wreszcie w 
czwartek odezwała się w mojej komórce jakaś starszawa dupencja i zapytała, czy mógłbym spotkać 
się z panem Barskim w restauracji Domu Literatury. „Jutro o 16.45”. Z tonu jej głosu wynikało, że 
jest to jedyny możliwy termin w tym tysiącleciu. Miałem ochotę zapytać, w jakiej sprawie 
mielibyśmy się spotkać, ale dałem spokój. Przyjąłem zaproszenie.
 

Tego popołudnia podziemna część restauracji „Literacka”, może ze względu na porę, 

świeciła pustkami. Stanowiło to ogromny kontrast do położonej na parterze kamienicy 
Prażmowskich ruchliwej kawiarni, która, podobnie jak w sezonie letnim ogródek na chodniku, 
kipiała wielopokoleniowym życiem (obok sędziwych literatów można było zauważyć akademicką 
młodzież, jak i przypadkowych turystów). W piwnicy panował za to przyjazny chłodek. Barski, 
pochylony nad jakimś kwartalnikiem literackim, już czekał. Z bliska, mimo dandysowatego ubioru 
wyglądał na swoje lata, a metryki nie była w stanie ukryć ufarbowana czupryna.
 

– Siadaj – powiedział rozkazująco, jakbym był bezpańskim kundlem albo w najlepszym 

razie chłopcem do wszystkiego. – Coś ci zamówić?
 

– Przejrzę kartę i sam sobie zamówię, „Mistrzu” – odparłem z godnością.

 

– Dobra, następnym razem umówimy się w Wersalu. O ile wiem, spotkaliśmy się w 

interesach, mój kierowca twierdzi, że mówiłeś mu o jakimś maszynopisie?
 

– To Łacińska układanka, pańska powieść z 1981.

 

– Nie przypominam sobie takiego dzieła w moim dorobku. Być może ktoś napisał apokryf i 

podszył się pode mnie.
 

– Nie przypuszczam, żeby był to apokryf, zresztą o ile wiem, to raczej pan przywłaszczał 

sobie dzieła innych ludzi – powiedziałem z równie niedbałą swobodą. – A co się tyczy Łacińskiej 
układanki 
najbardziej tępy krytyk rozpozna ten niepowtarzalny styl. Tę kryniczno-pszeniczną 
„barszczyznę”.
 

Chyba go zaskoczyłem, bo nie poszedł na wymianę dalszych uszczypliwości, za to uniósł do 

oczu kartę dań i studiował ją tak uważnie, jakby pierogi po literacku i kołduny mickiewiczowskie 
przysłoniły mu inne sprawy tego świata.
 

– Chyba zdecyduję się na polędwiczki wieprzowe w sosie dekadenckim – powiedział, 

przywołując gestem młodego kelnera, o wyraźnych zadatkach na miłośnika parad równości.
 

– A ja poproszę ruskie pierogi. Nie mam przesądów narodowych.

 

Kelner oddalił się, a Barski uśmiechnął się do mnie.

 

– Jestem człowiekiem konkretnym, zapytam więc krótko, ile to ma mnie kosztować?

 

– Zupełnie nie interesuje pana, jak wszedłem w posiadanie maszynopisu, co o nim sądzę…?

 

Barski poprawił się na fotelu, tak jakby coś nagle pod siedzeniem zaczęło go uwierać.

 

– Jestem dość zajęty, młody człowieku, i nie obchodzą mnie jakieś duperele. Skoro 

przyszedłeś na spotkanie z towarem, to znaczy, że chcesz go sprzedać. A zatem negocjujmy cenę i 
miejmy to za sobą.
 

Miałem ogromną ochotę porwać z obrusa jeden z eleganckich, srebrnych sztućców i wbić 

mu pod starannie wygolony podbródek. Pohamowałem się jednak.
 

– Nie przychodzi panu do głowy, że mogę oddać pańskie dzieło za darmo?

 

Kąciki ust drgnęły mu. Z zaskoczenia czy z rozbawienia?

 

– Niczego na tym świecie nie dostaje się za darmo. Jeśli nie pieniędzy, chce pan w zamian 

czegoś innego. Słucham z zaciekawieniem, czego pan potrzebuje?
 

– Informacji.

 

– O kim?

 

– O panu.

 

– Rozumiem. Pisze pan o mnie artykuł albo książkę, panie… – dopiero teraz uznał za 

stosowne zainteresować się, z kim rozmawia. – O ile pamiętam, nie miałem dotąd przyjemności 
poznać pańskiego nazwiska.
 

– Wiktor Leśniewski, narzeczony świętej pamięci Magdaleny Rokickiej.

background image

 

Chyba go zaskoczyłem. Powiedział tylko „Ach tak” i nalał sobie wody. Zauważyłem, że 

jego pokryte wątrobianymi plamami ręce (wieku rąk nie da się ukryć) drżały.
 

– Nie mam nic wspólnego z jej śmiercią, byłem wtedy za granicą – powiedział po chwili. I 

zaraz dodał: – Bardzo mi przykro.
 

– W to nie wątpię, tyle że dziś nie przyszedłem rozmawiać o Magdzie.

 

– A więc o kim?

 

– Mówiłem już. O pewnym młodym człowieku uwikłanym w brudną historię PRL-u, który 

w pańskiej Łacińskiej układance nazywa się Diego Alvarado, ale w aktach Służby Bezpieczeństwa i 
notatkach prowadzącego go oficera Zenona Brzeźniaka figuruje jako „Dziesiątka”, „Walet”, „Król”, 
„As”…
 

Barski powinien błogosławić kelnera, który przyniósł właśnie przystawki. Dało mu to ponad 

minutę na zastanowienie. Czułem nieomal trzask jego szarych komórek, pracujących na 
najwyższych obrotach.
 

– Rozumiem, że musiał pan zatrudnić do takiej kwerendy połowę IPN-u – rzekł w końcu 

niespiesznie. – Chociaż nie każdy wniosek musi być tak oczywisty, jak się w pierwszej chwili 
wydaje.
 

Zastanawiałem się, co wymyśli, może zresztą przygotowywał się do podobnej rozmowy od 

lat. Słuchałem więc uważnie.
 

– Nie wiem, co udało się panu odkryć. Wbrew temu, co głoszą moi przyjaciele z „Gazety 

Wyborczej”, jestem przekonany, że większość z tego, co sporządziła Służba Bezpieczeństwa, jest 
rzetelną prawdą o tamtych czasach. Komunizm łamał charaktery, niszczył niepokornych. Tym, 
których skundlił, dawał słodkie poczucie władzy nad innymi ludźmi. Ową mroczną satysfakcję 
demiurga, mogącego manipulować życiem innych.
 

– Bezcenna szczerość! – rzuciłem.

 

Zlekceważył moją ironię.

 

– Wam, młodym, wydawać się może, że komunizm był w naszej historii tylko gwałtownym 

szkwałem, burzą która przeszła, zanim swój mecz zdołało rozegrać jedno pokolenie, albo zadymą 
którą można było przeczekać, żywiąc niezłomne przeświadczenie, że prędzej czy później wyjrzy 
słońce. Nic z tego, kochany panie! Myśmy tego przeświadczenia nie mieli. Wiedzieliśmy, że 
zasnuło się na długo, może na zawsze. W każdym razie, że za naszego życia nic się nie zmieni. A 
żyć, kurwa, trzeba. Zwłaszcza jeśli ma się talent, zapał, młodzieńczy posuw, a dookoła jest pełno 
durniów, gotowych nam klaskać i płacić, jeśli tylko utrzymamy się na fali. Przeżyłem dzieciństwo 
w Sowietach. Czekista, dupcyngier mojej matki, przez szparę w drzwiach podsłuchiwałem, jak się 
parzą na otomanie, bardzo lubił wyciągać broń z kabury i chwalić się, ilu kontrrewolucjonistów do 
tej pory zastrzelił. „Szast-prast, w potylicu!”. Nie kojarzyłem wówczas wszystkiego, toteż z tych 
wyznań nie zapamiętałem, czy pracował również w Katyniu lub Charkowie. W każdym razie już 
jako ośmiolatek marzyłem, żeby wziąć ten lśniący pistolet i władować mu cały magazynek w ten 
jewrejsko-sowiecki łeb. Ale się bałem. Wszyscy się bali. Z moją piękną matką na czele. Nic 
dziwnego, że powrót do Polski wydawał jej się wyzwoleniem. Ale przecież walec historii i tu nas 
dogonił. A z nim wielki strach. Wychowano mnie w kokonie strachu. Dlatego pisałem te koszmarne 
utwory, bo wszyscy pisali, ale czułem, że jestem w stanie robić to najlepiej.
 

– Czytałem w jednym z pańskich wywiadów: „Wielką fikcją jest twierdzenie, iż można 

przejść suchą nogą przez Morze Czerwone. Rzecz w tym, że jedni umoczyli się po kostki, a inni 
brodzili zanurzeni po szyję, z lubością chłepcąc”. Moje pytanie brzmi, dlaczego pan chłeptał?
 

Zaśmiał się. I nie był to śmiech histeryczny, ale dobrotliwy śmieszek wuja 

przekomarzającego się z siostrzeńcem.
 

– A jeżeli przyznam, że wszystkie wnioski, które mógł pan wyciągnąć, są poprawne, poza 

jednym.
 

– Mianowicie?

 

– Osiągnął pan znaczny sukces detektywistyczny, obarczony jednak istotnym błędem. 

Znalazł pan niewłaściwą osobę. Diego Alvarado, czy jak pan woli, „Walet”, „Król”, „As” czy 
„Dziesiątka”, to nie ja.

background image

 

Bezczelność Barskiego zatkała mnie, a on tylko pokiwał głową.

 

– Teatr pozorów, mój drogi, bywa prawdziwszy od realnego. Inna rzecz, że trudno się nam z 

tym pogodzić. Miałem przyjaciela. Kto wie, może nawet zdolniejszego ode mnie. Na pewno jednak 
mniej cierpliwego, bardziej zakompleksionego. Wtedy w 1957, zaraz po zajściach wywołanych 
zamknięciem „Po prostu”, esbek po spisaniu moich dokumentów nie próbował mnie nawet 
werbować, jeszcze liczyły się wpływy mego opiekuna Rozenkranca, za to rozpoczął pracę nad 
moim drogim przyjacielem. „Dziesiątka” pił, lubił hazard i kobiety, zawsze potrzebował pieniędzy i 
w dodatku nie wierzył, że o własnych siłach wdrapie się na Parnas. Podjął więc współpracę – 
zapewniło mu to w miarę dostatnie życie. Częste dawki alkoholu tłumiły wyrzuty sumienia, a 
przeświadczenie, że do śmierci wszyscy żyć będziemy w wychodku, osłabiał zmysł powonienia. 
Ale potem pojawił się nasz papież, „Solidarność” i ta sprawa z Zofią. W książce nazwałem ją 
Consuelą. Opis całego zdarzenia znajdzie pan w doniesieniach kryminalnych z wiosny 1981 roku. 
Będą tam też wzmianki o niejakim S. Może śmierć Zofii Szreder była przypadkowa, może 
dziewczyna wypadła z okna wieżowca, podlewając kwiatki albo karmiąc sikorkę, jednak mój 
przyjaciel nie wierzył w przypadki. Gryzł się, cierpiał. Aż pewnego dnia, latem 1981 roku, 
przyszedł do mnie z butelką bimbru i przystąpił do spowiedzi życia. Opowiadał całą noc, a potem 
jeszcze pół dnia. I nie przeszkadzało mu, że wszystko notowałem. Parę dni potem przyznał się 
swemu oficerowi prowadzącemu, jak on się pana zdaniem nazywał…?
 

– Brzeźniak.

 

– Właśnie! Wyznał temu Brzeźniakowi, że się po pijaku wygadał kolegom. Jako agent był 

spalony. Jako autor i krytyk też. Zresztą wkrótce nastał stan wojenny. On poszedł do podziemia. 
Został jednym z cichych bohaterów „Polski solidarnej”, choć po zwycięstwie, nękany wyrzutami 
sumienia i lękiem, że kiedyś wyjdzie na jaw to, co robił, nigdy nie zdyskontował swoich zasług, 
tylko zaszył się w jakiejś głuszy. I to był główny powód, dla którego nie opublikowałem tej książki. 
Uważałem, że zbyt łatwo można by go zidentyfikować. Z bólem serca zdeponowałem maszynopis u 
mego przyjaciela mecenasa z dyspozycją aby opublikować go po śmierci nas obu.
 

– A ten agent? – Przyznaję, że słuchałem z coraz większym zainteresowaniem. – Co się z 

nim teraz dzieje?
 

– Cóż. Wspominałem. Mimo chlubnej biografii, kariery w III Rzeczypospolitej nie zrobił. 

Pewnie nie chciał. Poza tym wiedział, że ja wiem. Dlatego pozostał w cieniu. I tylko czasami dawał 
wobec mnie upust bezsilnej nienawiści.
 

– Ale kto to jest?

 

– Zna go pan. W liście, który mi przysłał, wspominał o pańskiej wizycie.

 

– Mikołaj Słysz? – nie dowierzałem własnym uszom.

 

– Tak. Mikołaj. „Szalony Miki”. Mój jedyny, wielki przyjaciel. Poniekąd moje alter ego.

 

Podali wieprzowe polędwiczki w winnej polewie, Barski z młodzieńczym wigorem rzucił 

się na jedzenie. A mnie całkiem odebrało apetyt. Zauważył to przy kolejnym kęsie.
 

– Wiem, że burzy to panu całą świetnie zarysowaną koncepcję. Biedak okazuje się 

konfidentem, człowiek sukcesu, który samym swym istnieniem zasługuje na to, żeby go zgnoić – 
niestety nie. Zdarza się, a ja naprawdę byłem dla Koli dobrym przyjacielem. Nigdy go nie 
wydałem. Kiedy rozstałem się z kobietą, w której od lat się podkochiwał, zrobiłem wszystko, aby 
razem mogli być szczęśliwi.
 

– Ale co mógł pan zrobić?

 

– Dobra rekomendacja to połowa sukcesu. Mimo nieporozumień i rozwodu pozostawałem z 

Krystyną w bliskim kontakcie. Podsunąłem jej Mikołaja, potem szybko zaaprobowałem ich 
wspólny wybór. I szczerze opłakałem jej bezsensowną śmierć. Wierzy mi pan?
 

Tak ostro zwrócił się do mnie, że omal nie udławiłem się kęsem wieprzowiny. W głowie 

miałem mętlik – wersja przedstawiona przez Barskiego nie była wcale nieprawdopodobna. A wręcz 
przeciwnie. Fakty pasowały do siebie.
 

– Proponuję jeszcze raz pojechać do Murawki – rzekł pisarz. – Z nowym pakietem 

informacji. Musi pan zadać pytanie Mikołajowi, patrząc mu prosto w oczy. Podejrzewam, że nie 
będzie kręcić. Zgrany „Joker”!

background image

 

– Obawiam się, że to niemożliwe. Pan Słysz miał rozległy wylew. Kiedy odwiedzałem 

szpital w Limanowej, nie wiadomo było nawet, czy z tego wyjdzie.
 

Sposępniał.

 

– Nie wiedziałem – mruknął.

 

Dojedliśmy drugie danie w milczeniu. Powinienem zapytać go jeszcze o mnóstwo rzeczy, 

zwłaszcza o Magdalenę, ale czułem się jak lokomotywa bez pary.
 

– Gdyby jeszcze kiedykolwiek chciał pan o tym wszystkim porozmawiać, oto moja 

wizytówka – powiedział, żegnając się ze mną przy wejściu na Krakowskie Przedmieście. – A 
maszynopis powieści proszę zachować u siebie, po mojej śmierci może być trochę wart. Zresztą 
jeśli Mikołaj, nie daj Bóg, umrze, trochę odczekam i sam opublikuję Łacińską układankę. Może 
tylko zmienię realia na polskie, bo nie ma już na szczęście cenzury. Do zobaczenia!
 

Od strony kolumny Zygmunta wytoczyło się eleganckie białe BMW prowadzone przez 

kwadratowego kurdupla. Barski jeszcze raz pokiwał mi ręką i odjechał. Pozostałem na placu z 
dziwnym poczuciem nierzeczywistości. Naraz wszystko to, nad czym pracowałem od miesięcy, 
rozsypało się jak kupka śmieci. Jeśli nawet „Mistrz” mnie okłamał – a musiał to zrobić 
kongenialnie – nie miałem nic na niego.
 

Patrzyłem na kolorowy tłum młodzieży. Kilkunastu wyrostków szalało na deskorolkach, 

dwóch obszarpańców u stóp kolumny brzdąkało na gitarach, zakochani całowali się przy 
balustradzie nad trasą W-Z, a trzy zjawiskowo piękne dziewczyny, chyba Włoszki, targowały się o 
jakiś drobiazg ze sprzedawcą pamiątek. Świat był piękny i logiczny. Jedna istotna nielogiczność – 
to to, że nie było w nim Magdaleny.
 
 

background image

  

X

 

  

LOKATORKA

 

 

Przez parę dni nie zajmowałem się śledztwem. Zajęcia ze studentami, terminowy artykuł i 

konferencja naukowa w Kazimierzu sprawiły, że na przeszłość „Mistrza” nie starczyło mi czasu. 
Zresztą po spotkaniu w piwnicach Domu Literatury moje poszukiwania utraciły dotychczasowy 
impet. Barski nie okazał się demonem, a jedynie zwyczajnym konformistą. Na moją prośbę 
Podlaski sprawdził akta Mikołaja Słysza. Również i jego dossier ktoś dokładnie wyczyścił, czyli 
wersja, że on był „Jokerem”, była równie uprawniona jak obsadzanie w tej roli pana Henryka. Co 
prawda podsunął mi parę cennych tropów, ale to mogło dowodzić jego wyjątkowego sprytu. 
Najgorsze, że po bezpośrednim spotkaniu znacznie trudniej mi było nienawidzić Barskiego. 
Owszem był zadufanym arogantem, egoistą. Ale chyba niesłusznie oceniałem jego stosunek do 
Magdy. Jej śmierć naprawdę ugodziła go boleśnie. W tym samym tygodniu w kwartalniku 
literackim „Wyspa” znalazłem nawet trzy jego wiersze, prawdziwe współczesne treny o 
niespotykanym w dzisiejszych zrelatywizowanych czasach ładunku uczucia.
 

Nie zadedykował ich wprost Magdalenie, mowa jednak była o umarłej dziewczynie, ledwo 

dorosłej „na rogu świata i nieskończoności”. I co ciekawe nie znalazłem tam pierwiastka seksu, 
raczej wielką bezradność starszego człowieka w obliczu śmierci tego, co młode, co było jego 
nadzieją, „cichym oknem na jaśniejszą stronę”.
 

W połowie tygodnia zadzwonił do mnie wzburzony Podlaski, prosząc o rozmowę. 

Spotkaliśmy się w pubie na placu Bankowym, opodal cokołu, na którym Feliks Dzierżyński 
cudownie przeistoczył się w Juliusza Słowackiego. Niektórzy żartowali, że niepotrzebne było 
burzenie pomnika „czerwonego kata”, wystarczyło jedynie spiłować bródkę i zdjąć czapeczkę.
 

Mój doktorant i wspólnik wyglądał na zdruzgotanego. Na wstępie rzucił parę obelg pod 

adresem Trybunału Konstytucyjnego, a gdy pytałem, o co chodzi, wytłumaczył mi, że zastrzeżenia 
trybunału do ustawy lustracyjnej praktycznie zamykają dostęp do archiwów dla naukowców i 
dziennikarzy.
 

– A dla pracowników IPN-u? – zapytałem.

 

– Nawet jeśli będzie zostawiona dla nas jakaś furtka, nie dadzą nam niczego opublikować. 

Cholerne komunistyczne kauzyperdy, tajniacy w togach! – pieklił się Podlaski.
 

Podzielając dezaprobatę dla wyroku sądu, który daleko przekroczył swoje kompetencje, nie 

podzielałem rozpaczy doktoranta.
 

„Kto wie – myślałem sobie – czy nie jest to właściwy moment, aby z twarzą wycofać się z 

całego przedsięwzięcia?”.
 

– To się nie może tak skończyć – kontynuował Podlaski. – Nie może się im upiec!!!

 

– Myślisz o Barskim? Nie dopuszczasz możliwości, że „Jokerem” może być Słysz? – Tu 

przedstawiłem wersję przekazaną mi przez „Mistrza”.
 

– Słysz nie zrobił kariery w Trzeciej Najjaśniejszej. Nie kreował się na moralny autorytet! – 

warknął. – A myśląc o upieczeniu, miałem na myśli całą tę czerwoną hołotę.
 

Ta generalizacja, która zawsze mnie denerwowała, dziś padła na podatny grunt.

 

– Strasznie łatwo ci oceniać i wyrokować, Adamie. A przecież ty wtedy nie żyłeś, nie miałeś 

dylematów, jak przeżyć, co włożyć do garnka. Gdzie jest granica kompromisu, gdzie robi się 
jedynie drobne ustępstwo na rzecz wygodniejszego życia, a gdzie już popełnia zdradę?! – 
Zdawałem sobie sprawę, że popadam w ton mentorski, ale co miałem zrobić? Zresztą Podlaski się 
nie poddawał.
 

– Rzeczywiście urodziłem się za późno, żeby wstąpić do partii, ale wszystko, co pan mówi, 

potrafię sobie wyobrazić. Państwo totalitarne też. Z kartkami na cukier, talonem na samochód i 
ślepą kuchnią z widokiem na lepsze jutro. Przepuszcza pan, że każda z tych kanalii nie wiedziała, 
co robi? Od niechcenia podpisywała jakiś świstek. Przekraczała Rubikon między dobrem a złem, 

background image

nie zauważając go? A jeśli tak, to dlaczego mimo naporu reżimu tak dużo ludzi pozostało 
nieumoczonych?
 

– Może nie dotarły do nich wystarczająco mocne pokusy albo po prostu brakuje dziś na nich 

kwitów. A wracając do Barskiego, skoro nie ma szans na nowe dokumenty, przynajmniej na parę 
dni damy sobie spokój ze śledztwem. Poczekamy na uzasadnienie wyroku trybunału, a potem 
zobaczymy, co można jeszcze zrobić?
 

O dziwo, zgodził się z sugestią. Zauważyłem, że od pewnego czasu co rusz spoglądał na 

zegarek. Chciałem jeszcze pomówić o paru sprawach, kiedy nagle poderwał się na widok białego 
punto, które zatrzymało się pod Galerią Porczyńskich.
 

– Przepraszam bardzo, ale czas na mnie! – zawołał i pobiegł w stronę wysokiej, szczupłej 

blondynki, która wysiadła z fiata, robiąc mu miejsce przy kierownicy.
 

„A więc tak wygląda ta jego Kasia – pomyślałem, wytężając wzrok. – Ciekawe, dlaczego 

nie chce, abym ją poznał? Boi się, że mu ją odbiję? A swoją drogą co taka wystrzałowa laseczka 
zobaczyła w tym niezdarnym mózgowcu? Czy jednak niezdarnym. Kiedyś skarżył się, że już po raz 
piąty podchodzi do egzaminu na prawo jazdy i to w dodatku w tajemnicy przed matką, a teraz 
błyskawicznie musiał je zrobić”.
 

Parka ucałowała się czule, aż poczułem ukłucie zazdrości, widząc tak zwyczajny obrazek 

cudzego szczęścia. „Mój Boże, a ja już nigdy nikogo tak nie przytulę”.
 

Młodzi odjechali, ja wypiłem piwo, potem następne. Refleksje ogarnęły mnie niewesołe.

 

Naraz cała moja działalność tropiciela śladów wydała się płaska i co tu kryć, paskudna. Co 

ja właściwie robię i jakie mam do tego prawo? Sam nie osiągnąłem w życiu zbyt wiele, a czepiałem 
się jak gruda gówna nogawek człowieka sukcesu. Nie świętego, to prawda, ale nie różniącego się 
szczególnie in minus od innych przedstawicieli swojej generacji. A jeśliby dostał Nobla, pal sześć, 
że za cyniczną i wredną powieść, to w ostateczności liczyłby się splendor dla Polski. Może 
rzeczywiście powinienem dać mu spokój. Niech cieszy się sławą a po najdłuższym życiu spocznie 
sobie w panteonie Świątyni Opatrzności Bożej.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Kolejne dni wypełniła mi zawodowa rutyna. Dostałem od Adama mail, że ostro posuwa się 

z doktoratem (oczywiście bez najciekawszego rozdziału i bez nadziei na efektowne konkluzje o 
totalnej agenturyzacji całego środowiska). Trudno.
 

Nocami nie mogłem spać. A gdy zasnąłem, nękały mnie majaki. Parę razy przyśnił mi się 

Czarski. Nawiedzał mnie tak często, że zacząłem podejrzewać, że nie dzieje się to przypadkowo. 
Większość z tych snów natychmiast zapominałem, ale jednego trudno było nie zapamiętać. Gwidon 
z rozczochraną czupryną a la Einstein siedział po turecku na stole w pokoju pielęgniarek i śpiewał 
na nieznaną mi melodię.
 

 

  

Życie jest piękne, ale niestety,

 

czart często wchodzi w ciało kobiety.

 
 

 

 

Czy coś chciał mi w tym śnie przekazać, a jeśli tak, to jaką kobietę miał na myśli?

 

Tymczasem nadszedł weekend i poczułem się wyjątkowo źle. Pustka powstała wskutek 

rezygnacji ze śledztwa, które dotąd zagospodarowywało mi czas, przeszkadzało niczym dziura po 
wyrwanym zębie. Poszedłem do kina i obejrzałem jeden po drugim jakieś dwa filmy akcji, oba o 
inwazji obcych, a potem, czując, że nie dam rady wytrzymać i muszę się przed kimś wygadać, 
pojechałem do brata.
 

Paweł dobry czas temu, wykorzystując urok osobisty i odpowiednie kontakty w gminie 

Józefów, nabył za okazyjną cenę daczę nad Świdrem, sympatyczny, drewniany domek okolony 
lasem, dokąd, wedle moich uzasadnionych podejrzeń, wywoził kolejne ofiary swych erotycznych 

background image

podbojów. Jak utrzymał w sekrecie fakt posiadania tego obiektu przed żoną pozostaje jego 
najgłębszą tajemnicą. „Dowie się, że mamy coś takiego, w testamencie” – zwykł mawiać, kiedy 
pytałem, czy nie obawia się wpadki? Inna sprawa, że Paweł, jako wzięty lekarz anestezjolog, który 
rzucił stałą pracę w publicznej służbie zdrowia, ale intensywnie współpracował z pięcioma 
lecznicami prywatnymi i w każdej chwili mógł być wezwany na zabieg, miał naprawdę 
nieograniczone możliwości ukrywania swoich skoków w bok. Sypnąć go mógł najwyżej pager. No i 
ja!
 

Z całej rodziny byłem jedynym, który wiedział o jego nadświdrzańskim gniazdku i o co 

ciekawszych trofeach. Paweł nie byłby sobą gdyby od czasu do czasu, nie pochwalił się nową perłą 
w swej kolekcji. W dodatku w jego patencie na udane życie pozamałżeńskie byłem elementem 
niezbędnego bezpieczeństwa. Mój brat w swoich seksualnych kontaktach najbardziej obawiał się 
zjawiska zwanego „zagnieżdżeniem”, dlatego wszystkim kolejnym kochankom opowiadał, że to ja 
jestem właścicielem domu z widokiem na rzekę, i kiedy nie mógł szybko zakończyć weekendowej 
randki, a na informację, że jest wzywany na trudną operację, kochanka szeptała upojnie: „Zaczekam 
tu na ciebie, choćby przez resztę życia”, mówił, że jest wzruszony, ale zaraz ma przyjechać tu jego 
brat, człowiek okrutnie tradycyjnych zasad. Jeśli kobieta nadal pozostawała nieufna i podejrzewała, 
że jest to wykręt mający na celu jej spławienie, szedł w las, przywoływał mnie przez komórkę, a 
gdy nadjeżdżałem, wspaniale odgrywał rolę faceta przyłapanego in flagranti. Mniej więcej w 
dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków panienka miała dość. Tym razem 
połączyłem stały element gry z dłuższymi zwierzeniami. Paweł odwiózł Teresę opus 234 (nie wiem, 
dlaczego w rozmowach ze mną wszystkie swe kochanki nazywał Teresami i jedynie je numerował) 
do stacji kolejki w Józefowie. Wedle jego recenzji umiarkowana uroda panny nie zasługiwała na 
odwożenie jej aż do centrum. Pozbawieni obcego towarzystwa zasiedliśmy, jak brat z bratem, przy 
piwie, a gdy się skończyło piwo, przy szklaneczkach whisky.
 

Wysłuchał historii mojego śledztwa i poparł decyzję odpuszczenia Barskiemu.

 

– Życia Magdzie nie zwrócisz, a na faceta nic nie znajdziesz. Zresztą nawet gdybyś znalazł. 

Co tym osiągniesz? Będzie ci lżej?
 

Od zawsze różniliśmy się w poglądach na temat lustracji, jednak argument, że dziś Barski 

nie stanowi żadnego zagrożenia, trafiał mi do przekonania. W odróżnieniu od większości 
koryfeuszy salonu „Mistrz” z naturalną życzliwością odnosił się do władzy Bliźniaków i nie 
folgował zbytnio językowi. Kiedy inni, najchętniej w zagranicznych mediach obśmiewali nasz 
ciemnogródek i potępiali „kaczyzm”, oskarżając go o wszelkie możliwe niegodziwości, z dążeniem 
do dyktatury w stylu Putina wyłącznie, on zachowywał podziwu godną powściągliwość. Ba, wszem 
wobec oświadczał, że złoży deklarację lustracyjną.
 

– Może rzeczywiście masz rację – powiedziałem.

 

– Na pewno mam. Idąc na wojnę, trzeba wytyczyć sobie cel, który chce się osiągnąć, i 

przewidywać skutki. W obu wypadkach gra nie wydaje się warta świeczki.
 

– Dobrze, mój Clausewitzu, posłucham twojej rady!

 

Potem, jak to bywa, kiedy wypity alkohol przyśpieszy krążenie krwi, rozmowa zeszła na 

temat dziewczyn. Był to temat rzeka, zdaniem mego brata dużo głębsza niż pobliski Świder.
 

– Żałoba nie może trwać wiecznie, Wiktorku – twierdził z głębokim przekonaniem. – 

Musisz sobie kogoś znaleźć. Sam albo z moją pomocą! Jeśli tylko wyrazisz chęć, mogę cię poznać 
z paroma fajnymi laskami. Mój szpital pod tym względem to prawdziwa kopalnia odkrywkowa, i 
zaręczam ci, że oprócz węgla brunatnego, można w niej znaleźć prawdziwe diamenty. Oczywiście, 
jeśli się brzydzisz towarami z drugiej ręki, mogą być modele nieprzetestowane. Jednak na rozruch 
proponowałbym coś sprawdzonego.
 

To mówiąc, sięgnął po palmtopa. Zaprotestowałem gwałtownie.

 

– Dziękuję ci za życzliwość, ale nie. Przynajmniej nie teraz. Nie mogę!

 

– Co znaczy nie możesz? To jak sobie radzisz? Buszujesz nocą po Internecie i samotnie 

walisz konia? Czy to nie strata czasu i energii?
 

– Obawiam się, że po prostu przestałem odczuwać pociąg płciowy.

 

– Komu ty to mówisz. Lekarzowi? Owszem być może masz jakąś psychiczną blokadę, ale 

background image

dobra terapia i temu zaradzi… Lubisz mulatki? W Falenicy znam jednego genialnego lachociąga…
 

– Przestań! Nie jestem w nastroju.

 

Wstałem i wyszedłem na ganek. Na dworze było wyjątkowo mrocznie, poniżej 

zadrzewionej skarpy cicho szemrał Świder. Powietrze ciepłe, pełne wilgoci i naelektryzowane 
przypominało lato. W duchu przyznawałem Pawłowi rację. Nie powiem, zdarzyło mi się parę razy 
obejrzeć za zgrabną dziewczyną na ulicy, coś drgnęło we mnie podczas pobytu w Murawce. Jednak 
za każdym razem wspomnienie Magdaleny uruchamiało psychiczną blokadę…
 

Niedaleki grzmot przetoczył się nad lasem.

 

– Wracaj do środka, zaraz zacznie padać! – zawołał mój brat. – Nalałem ci drinka. I chcesz 

czy nie, dzwonię do Diany.
 

Coś wybełkotałem i duszkiem wychyliłem szklankę whisky z colą. Nie pamiętam, czy w 

końcu wspomniana mulatka przybyła, czy też nie. Jeśli nawet zjawiła się, jestem pewien, że orgia w 
drewnianym domku odbyła się bez mego udziału. Bachus zwyciężył nad Erosem.
 

W następnym tygodniu przydarzyło mi się kilka przykrych incydentów. Z samochodu 

zaparkowanego przed centrum handlowym ukradziono mi magnetofon, podczas wspinaczki po 
schodach akurat zepsuła się winda i musiałem wdrapywać się na trzynaste piętro – i niestety, w 
trakcie odezwała się naderwana przed laty łąkotka, a 1 czerwca mój szef wezwał mnie na rozmowę 
i wspomniał, że wskutek redukcji możliwych jesienią w instytucie nie mogę być pewien 
przedłużenia mojego kontraktu.
 

– Jakie redukcje?! – wykrzyknąłem. – Przecież historia najnowsza to dziś najważniejsza z 

gałęzi humanistyki. Rząd propaguje nową politykę historyczną.
 

– Ale nie wszyscy zajmujący się przeszłością muszą być na etatach. Oczywiście zrobię 

wszystko, żeby to ciebie nie objęło, ale gwarantować nie mogę.
 

– Rozumiem i dziękuję za szczerość.

 

– Nie ma za co. Zresztą to jeszcze nic pewnego.

 

Wróciłem do domu. Czułem się jak zbity pies. Pragnąc się czymś zająć, siadłem nad 

papierami Barskiego. Zamierzałem je ostatecznie przebrać, większość wyrzucić, a pamiątki po 
Magdzie spakować. Jak koniec, to koniec!
 

Tymczasem dokładnie o 22.05 odezwał się dzwonek do drzwi. Dwa krótkie, jeden długi… 

Skamieniałem. Nie, to niemożliwe! Przecież Magda nie żyje. A jednak – znowu tak samo, dwa 
krótkie, jeden długi. Dopadłem drzwi.
 

– Czy można?

 

Na progu stała Dorota z wielką poobijaną walizą związaną sznurkiem. Wyglądała trochę jak 

Marilyn Monroe na przystanku autobusowym.
 

– Oczywiście, wchodź! – Omal nie zwichnąłem sobie ręki, targając jej bagaż do środka. – 

Co się stało?
 

– Tydzień temu umarł pan Mikołaj – powiedziała cicho. – Od dnia wylewu ani razu nie 

odzyskał przytomności. A potem, chyba dwa dni po pogrzebie ktoś podpalił jego chałupę. Cała 
poszła z dymem. Tyle wspaniałych książek… No i nie mam już żadnego schronienia.
 

Wyobraziłem sobie to pogorzelisko i kikut komina na tle ogrodu w Murawce.

 

– Chcesz herbaty, jesteś głodna? – spytałem, patrząc, jak ściąga przykrótki płaszczyk.

 

– Najbardziej chce mi się spać. Przepraszam, że pana tak zaskakuję, ale nie bardzo miałam 

się gdzie podziać. Nie mam nawet na hotel. Z myślą o wyjeździe odłożyłam sobie wprawdzie 
trochę pieniędzy, ale złodzieje musieli wyciągnąć mi portfel w pociągu, kiedy spałam, zostało mi 
tylko trochę bilonu w kieszeniach. Jutro rano zacznę szukać pracy i jakiejś kwatery.
 

– Żaden problem, mieszkanie jest duże – powiedziałem może nazbyt szybko. – Możesz 

mieszkać tu, jak długo zechcesz. A pieniądze mogę ci pożyczyć.
 

– Będę panu sprzątać i gotować.

 

Roześmiałem się.

 

– O warunkach pogadamy później. A poza tym skończ z tym panem. Umówiliśmy się, że 

mówimy sobie po imieniu.
 

– Tak, Wiktorze.

background image

 

– Ciekawi mnie, jak teraz zamierzasz studiować w Krakowie?

 

– Wysłałam papiery również na Uniwersytet Warszawski, Kraków… – Usta jej zadrgały, 

jakby za chwilę miała się rozpłakać. – Kraków jest trochę za blisko… Znalazłby mnie.
 

– Kto? – zapytałem głupio. Ponieważ nie odpowiedziała, brnąłem dalej. – Twój ojciec? – 

Milcząco skinęła głową.
 

Nie drążyłem tematu, czując, że ukrywa w sobie więcej mrocznej głębi, niż mogłoby 

wynikać ze zwyczajnych, alkoholowych awantur górala wdowca.
 

– Zaraz ci pościelę w pokoju gościnnym – powiedziałem – a przez ten czas możesz się 

wykąpać.
 

Gościnny, kiedyś nieprawdopodobnie dawno temu, w mych marzeniach o szczęśliwej 

przyszłości nazywałem „dziecinnym”. Teraz był zwyczajną graciarnią i musiałem porządnie się 
natrudzić, żeby uczynić go zdatnym do spania. Szukając czegoś czystego, a łatwo nie było, 
natrafiłem na nierozpakowany różowy „komplet pościelowy”, który nabyłem dla siebie i Magdy w 
Szwajcarii. Rozerwałem folię, z poczuciem pewnego świętokradztwa. Ale na co miałem czekać?
 

– Ojej, jaka ogromna wanna! – Usłyszałem jej donośny okrzyk z łazienki. – Czy mogę nalać 

sobie do pełna?
 

– Czuj się jak u siebie w domu! – zawołałem, zapominając, że żadnej wanny w domu 

Rarogów nie było. – Przepraszam cię tylko, że tam taki bałagan, ale ostatnio zupełnie nie miałem 
głowy do porządków.
 

Wyszła po kwadransie, w nieprawdopodobnie kusej pidżamce, którą zapewne kupiono jej 

dobrych parę lat temu. Pantalony kończyły się na łydkach, koszulka nie dopinała na piersiach i 
zostawiała mnóstwo miejsca, aby docenić wdzięk gołego brzuszka.
 

– Dobranoc – powiedziała i pocałowała mnie w nieogolony policzek. Potem zamknęła za 

sobą drzwi.
 

Nie dane było mi spać tej nocy. Czy mogła spowodować to jedynie obecność za ścianą 

młodej pięknej dziewczyny? Z jej powodu odczuwałem dziwny niepokój, a zarazem spore 
podniecenie. Zaskoczenie było tym większe, że od śmierci Magdaleny ani razu nie miałem erekcji. 
Wreszcie koło trzeciej zrezygnowałem z bezsennego przewracania się z boku na bok i poszedłem 
się przejść.
 

Na dworze panował jeszcze mrok, choć na bezchmurnym niebie, od wschodu, ponad 

wieżowcami Śródmieścia pojawiały się pierwsze zwiastuny brzasku.
 

Nogi same zaprowadziły mnie na Kasprzaka. Nie pozostał tu już żaden ślad po zniczach, 

które jeszcze długo po wypadku przynosili nieznani mi ludzie i ustawiali obok śmietnika. Usiadłem 
w tym miejscu. Umysł miałem jasny, choć obraz świata wydawał się trochę mglisty.
 

– Nie wiem, Magdo, naprawdę nie wiem, co mam robić dalej? – powiedziałem półgłosem. – 

Teraz, kiedy straciłem przekonanie do zemsty, nie pozostało mi już praktycznie nic. Nie mam 
pomysłu na dalsze życie, w ogóle na nic…
 

Za swymi plecami poczułem ruch. Jakiś żebrak o monstrualnie wywiniętej stopie, 

kusztykając, dokonywał obchodu śmietników. Z kosza obok mnie z okrzykiem tryumfu wydobył 
pustą butelkę i wrzucił do worka. Przynajmniej on umiał się cieszyć. Postanowiłem zwrócić się do 
niego.
 

– Przepraszam pana.

 

– Czego?

 

– Zamierzam ofiarować panu 10 złotych, ale w zamian proszę o odpowiedź na jedno 

pytanie.
 

– A co to „Wielka Gra”? – Zbliżył się nieufnie.

 

Wyłuskałem z kieszeni dwie monety pięciozłotowe.

 

– Moje pytanie brzmi: Co by pan zrobił, mając 35 lat, zdrowie, pieniądze i kompletny brak 

pomysłów na dalsze życie?
 

– Co bym zrobił? – Podrapał się po rozczochranej głowie. – Starałbym się fajnie pożyć do 

zmierzchu, tak jakby ten dzień miał być moim dniem ostatnim. Gdzie moja dycha?
 

Myślałem nad tą życiową mądrością nawet wtedy, kiedy ścichło jego człapanie. A potem 

background image

uniosłem głowę i wzrok mój padł na podświetlony wielki billboard po drugiej stronie ulicy, 
reklamujący, nie pamiętam już co, ale dla mnie liczył się napis: „Spróbuj życia”.
 

Miałem to potraktować jak zalecenie opatrzności?

  

 

 

  *

 

 

 

 

Ponieważ akurat wypadała sobota, spokojnie dospałem, aż do dziesiątej, i pewnie spałbym 

dalej, gdyby nie skrobanie do drzwi sypialni i głosik Doroty:
 

– Mogę zaprosić na śniadanie? Jajecznica wystygnie.

 

– Już idę.

 

Wprawdzie po powrocie ze spaceru zajrzałem do gościnnego pokoju, ale aż do poranka nie 

miałem pewności, czy przybycie pięknej dziewczyny do mej samotni przypadkiem nie jest snem. 
Nie było. Co więcej, gdy wyszedłem z sypialni, nie poznałem swego mieszkania. Zwłaszcza 
kuchni. Że zniknęły naczynia ze zlewu, podobnie jak sterty gazet, które zwykłem przeglądać przy 
śniadaniu i rzucać gdzie popadnie, to jeszcze mogłem zrozumieć, ale blask przywrócony kafelkom, 
nadzwyczajna przejrzystość okien, moim zdaniem i tak zbędna, ze względu na żaluzje odgradzające 
mnie od ewentualnych sąsiadów, po prostu porażały.
 

– Kiedyś to wszystko zdołała zrobić? – zawołałem.

 

– Zawsze wstaję o piątej – odparła filuternie. – Miałam mnóstwo czasu.

 

Zabrałem się do jajecznicy, pogryzając chrupiącą bułeczką przyniesioną najwyraźniej 

dopiero co ze sklepu. Tymczasem moja nowa gospodyni wyciągnęła z szufladki fotografię dwójki 
roześmianych osób. Zdjęcie było uszkodzone. Szkło potłukło się i pokaleczyło papier, kiedy 
podczas ostatniej kłótni cisnąłem nim o ścianę.
 

– Kto to jest? – Wskazała na Magdalenę. – Ta twoja dziewczyna, która nie żyje?

 

Skinąłem głową.

 

– Nie pasowaliście do siebie – powiedziała z pełnym przekonaniem młoda góralka.

 

Zdenerwowała mnie ta pewność siebie.

 

– Niby dlaczego? – rzuciłem zaczepnie.

 

– To przecież rzuca się w oczy. Ona chciała błyszczeć, zwracać na siebie uwagę, być 

przedmiotem podziwu, podczas gdy ty pragnąłeś mieć normalny dom, dzieci i kogoś, kto by się 
tobą zajął.
 

Chciałem zawołać: „A co ty tam wiesz, smarkulo!”, ale gwiżdżący czajnik w porę uchronił 

nas przed zbyt gorącą polemiką.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Czy Dorotka Raróg była aniołem przysłanym z zaświatów przez Magdalenę, jak twierdził 

mój brat, czy diabłem czyhającym na moją duszę, rękę i mieszkanie, jak przypuszczała choćby 
moja koleżanka z pokoju w instytucie, Wanda Romańska? Pierwsze dni wspólnej egzystencji nie 
dały jednoznacznej odpowiedzi. Przepełniały mnie uczucia przeciwstawne. Straciłem spokój, a co 
zyskałem? Cóż, Dorota wniosła w moje szare życie mnóstwo zupełnie nowych barw, może nawet 
nadała mu jakiś sens. Ale…
 

Nigdy nie byłem bardziej pogubiony niż wtedy. Rany były zbyt świeże, a wejście 

dziewczyny tak nagłe.
 

Trudno byłoby znaleźć normalnego faceta, który wprowadzenie się do kawalerskiego 

mieszkania zjawiskowej dziewczyny nie nazwałby podarunkiem losu. Zapewne niewielu, 
wykluczając impotentów i homoseksualistów, uznałoby ten fakt za zachętę do samczej aktywności. 
Mój brat chyba rozchorowałby się, gdyby nie uwiódł dziewczyny w ciągu pierwszych trzech dni 
współmieszkania. A ja? Czy aż tak różniłem się od niego? Bez przesady. Jestem normalnym 
facetem i Dorota mi się podobała. Mało powiedziane, bardzo mi się podobała! Od pierwszej chwili. 

background image

I parę lat temu, pewnie nie bacząc na nic, poszedłbym na całego. A teraz? Tęsknota za Magdaleną 
zaczynała przygasać, pojawiły się normalne, często wstydliwe reakcje organizmu. Cały problem 
polegał na tym, że moja lokatorka nie wysyłała w moim kierunku żadnych zachęcających sygnałów. 
Była miła, powiem więcej, serdeczna, ale nic poza tym. Kiedy rozmawialiśmy, patrzyła na mnie z 
zainteresowaniem, ba, nawet z pewnym podziwem, ale był to wzrok uczennicy, nie wielbicielki. 
Moje delikatne impulsy z pogranicza molestowania, takie jak wzięcie jej w trakcie dyskusji za rękę 
czy nagłe przytulenia, nie spotykały się z żywiołowym odzewem. Na dzień dobry lub dobranoc 
nadstawiała policzek, cmokała w mój, ale nie zamierzała omdlewać w mych ramionach. Wytworzył 
się między nami pewien dystans, którego żadne nie próbowało skrócić. W czasie rozmów przy 
kolacji mówiliśmy o setkach spraw, nie wykluczając żartów damsko-męskich, jednak Dorota nie 
otworzyła się ani razu. Mimo pytań naprowadzających nie zdecydowała się opowiedzieć mi o 
swoich chłopakach, szkolnych fascynacjach, pierwszych flirtach, tak jakby ten rejon aktywności w 
ogóle dla niej nie istniał. Aż zacząłem zadawać sobie pytanie: lesbijka to czy dziewica? A może 
jedno i drugie? Tylko czy coś takiego mogłoby się uchować na polskiej wsi?
 

Szczególnie trudne bywały wieczory. Prawdę powiedziawszy, coraz trudniejsze.

 

Starałem się nie okazywać zainteresowania, czułem, że w roli psa, który cały dzień potrafi 

wodzić okiem za swym panem w oczekiwaniu na kęs kiełbasy, stałbym się śmieszny. Ale czy nie 
byłem śmieszny, unikając spojrzeń, wynajdując do rozmów tematy zastępcze, śmiejąc się tubalnie 
ze swoich dowcipów…
 

Głupi, głupi, głupi!

 

Kiedy po pełnych ognia dyskusjach politycznych czy historycznych dziewczyna znikała w 

pokoju gościnnym, ja musiałem brać zimny prysznic. A i to nie zawsze pomagało.
 

– Czy ona przypadkiem nie jest odrobinę dla ciebie za młoda? – zapytała w trakcie 

niedzielnego obiadu rodzinnego moja mama, kiedy Dorota towarzysząca mi podczas wizyty wyszła 
na chwilę do łazienki.
 

Odpowiedziałem żartem, że lepsza za młoda niż za stara, ale kiedy mój brat poszedł zapalić 

na balkon, wyślizgnąłem się za nim.
 

– Powiedz szczerze, co myślisz o mojej Dorotce? – zwróciłem się jak amator do fachowca.

 

– Znakomity kąsek i widzę, że do tej pory nieskonsumowany. Ale nie bój się konkurencji, to 

nie jest materiał dla mnie. Absolutny brak chemii.
 

– Jak mam to rozumieć w stosunku do ciebie?

 

– Do mnie, do ciebie. Nie jestem seksuologiem, ale moim zdaniem dziewczyna ma jakiś 

głęboki uraz do mężczyzn. Tupetem i wygadaniem pokrywa pierwotny lęk. Może ktoś ją kiedyś 
przestraszył, upokorzył…
 

– Czy to wyleczalne?

 

– Zapewne. Jeśli się zakocha. Jeśli trafi na cierpliwego partnera, który jej do siebie nie 

zniechęci. W przeciwnym razie prędzej czy później wybierze inną orientację.
 

Westchnąłem głęboko, a Paweł tylko się roześmiał.

 

– Nie rezygnuj zbyt łatwo, Wiktorku, fachowiec ci mówi. Masz pewne szanse. Widać gołym 

okiem, jak bardzo cię lubi i ile ma do ciebie zaufania… A swoją drogą jak na taką młódkę ma 
nieprawdopodobnie dobrze poukładane w głowie. To jej oczytanie, erudycja…
 

– Nie powinieneś się dziwić – powiedziałem. – Jej nauczycielem był jeden z najlepszych 

polskich krytyków. – „I agentów” – dodałem w duchu.
 

Na szczęście oboje z Dorotą byliśmy u początków tego lata zbyt zajęci, by powadzić 

pozycyjną grę polegającą na czymś więcej niż wzajemna obserwacja. Kłopotliwe momenty, gdy na 
przykład wyrywał mi się komplement: „Pięknie dziś wyglądasz” i natrafiał na chłodną odpowiedź: 
„Robię, co mogę” – zdarzały się dość rzadko. Ona zdawała egzaminy, ja zabrałem się porządnie do 
pisania trzech od dawna zamówionych artykułów mogących podreperować mój budżet. Tymczasem 
napływały następne zlecenia – starszy kolega ze studiów zaproponował mi współpracę przy 
podręczniku do dziejów najnowszych dla licealistów. Fascynujące wyzwanie. Miałbym z czego żyć, 
nawet gdyby w instytucie nie przedłużono ze mną kontraktu. Zastanawiałem się również nad 
autorską książką o udziale Służby Bezpieczeństwa w kreowaniu PRL-owskiej elity. Wykraczałaby 

background image

ona daleko poza ramy dysertacji Podlaskiego. I na pewno znalazłbym wielu czytelników.
 

Kontakty z moim doktorantem osłabły jeszcze bardziej. Spotykaliśmy się w ramach 

konsultacji, chętnie przyjmował moje uwagi, ale tematu Barskiego, który również w jego dysertacji 
zszedł na margines, nie poruszaliśmy. Naszych spraw osobistych – również! Za pierwszym razem, 
kiedy w mieszkaniu zastał Dorotę, a ta zaproponowała, by zjadł z nami obiad, na dłuższą chwilę, na 
podobieństwo żony Lota zmienił się w słup soli. Dorota zrobiła na nim wielkie wrażenie, jednak 
gdzieś po kwadransie przypomniał sobie, że przecież ma już narzeczoną i jest w niej zakochany. 
Oczywiście był przekonany, że dziewczyna jest moją kochanką ale zachował tę informację dla 
siebie. W ogóle bardzo się zmienił. Zyskał sporo pewności siebie, stał się bardziej opanowany. Już 
nie wylewał łokciem herbaty na klawiaturę i nie przewracał krzesła, wieszając na oparciu 
przyciężką torbę. Miłość uodporniła go także na inne kobiety, dotąd oczy latały mu za niemal każdą 
spódniczką, a teraz przynajmniej potrafił to ukryć. Tak, stan młodego historyka był poważny i tylko 
mogłem wyobrażać sobie rozpacz pani Podlaskiej, która po raz pierwszy straciła kontrolę nad 
ukochanym synkiem.
 

Życie we dwójkę pod jednym dachem miało sporo atutów. W mieszkaniu panował wzorowy 

porządek, dzięki domowym obiadkom przybrałem parę kilo i wreszcie przestałem wyglądać (wedle 
terminologii mojej matki) „jak śmierć na chorągwi”.
 

Zazwyczaj jeśli chodzi o stroje, dbałem jedynie o wygodę, co często wytykała mi Magda. 

Teraz ku własnemu zdziwieniu przestałem ubierać się w byle co. Kupiłem sporo nowych ciuchów. 
A nawet wróciłem do praktyki odwiedzania w niedzielne popołudnia okolicznych supermarketów – 
Arkadii, Cliffa czy Fortu Wola. Naturalnie razem z Dorotą. Zakupy, obiad, kino, mnóstwo żartów. I 
żadnego przymusu, jaki wywierają zazwyczaj związki o charakterze rodzinno-erotycznym. Jedno 
nie kontrolowało poczynań drugiego. Mieliśmy swoje komplety kluczy – już pierwszego dnia 
przekazałem Dorocie swoje, a dla siebie wyciągnąłem z szuflady komplet Magdaleny. Jakoś nie 
wyobrażałem sobie, żeby podzielić się inaczej.
 

I to było wspaniałe, że z merytorycznej dyskusji o przyczynach upadku Majów mogliśmy 

przechodzić w zabawę polegającą na odgadywaniu zawodów osób spotykanych w domu 
handlowym. Ja spaliłbym się ze wstydu, gdybym musiał podejść do obcego człowieka i zapytać: 
„Bardzo pana przepraszam, ale czy jest pan lekarzem chirurgiem”, dla niej nie stanowiło to 
najmniejszego problemu. Ze spraw dotyczących Murawki poznałem dzięki Dorocie jedynie kilka 
lokalnych bajek oraz historię wielkiej zarazy, która dawno temu, prawdopodobnie w XVII wieku, 
wyludniła ziemię sądecką tak, że musieli ją zaludniać na nowo przybysze z Wołoszczyzny.
 

– Czyli jesteś rumuńską Cyganką? – zapytałem.

 

– Przecież widać!

  

 

 

  *

 

 

 

 

Henryk Barski przestał wywoływać we mnie żywsze reakcje. Owszem obserwowałem go 

niekiedy w telewizji, raz w jakimś dłuższym wywiadzie wspominał o nowej powieści, nad którą 
pracuje, ale bez ujawniania szczegółów.
 

Tymczasem pewnego dnia bez uprzedzenia odwiedziła mnie Alina Rokicka. Byłem sam. 

Dorota ślęczała w tym czasie w jakiejś bibliotece, przygotowując się do egzaminu ustnego. Matka 
Magdaleny musiała chyba zauważyć, że mam sublokatorkę, ale nie skomentowała tego faktu. 
Wspomniała tylko, że była w pobliżu i chciała zobaczyć, jak sobie radzę. Przy kawie, którą ją 
poczęstowałem, zapytała o postępy prywatnego śledztwa. Myślałem, że fakt mojej rezygnacji 
przyjmie z ulgą, tymczasem na jej twarzy pojawiło się rozczarowanie. Nerwowo zapaliła papierosa.
 

– Przecież sama mi pani radziła, żebym poniechał sprawy. Zresztą doszedłem do kresu 

swoich śledczych możliwości. A poza tym mam wątpliwości…
 

– Uwierzyłeś Barskiemu? Na słowo. Po jednej rozmowie?

 

– Uwierzyłem, to może za mocne słowo. Raczej zdałem sobie sprawę, że niczego mu nie 

udowodnię. Prawdopodobieństwo, że „Joker” to on albo Słysz, jest z grubsza takie samo.

background image

 

– Z tą różnicą, że Barski odniósł życiowy sukces, a pan Mikołaj spadł na margines. Sądzisz, 

że służby nie dbają o swych ludzi.
 

Mówiła podobnie jak Adam, ale miałem na to przygotowaną odpowiedź.

 

– Jeśli przyjąć, że stary krytyk sfiksował i chciał zerwać z resortem, to nie widzę w tym nic 

dziwnego.
 

– Uważasz, że można z nimi zerwać, nawet zostając wariatem. – Głos pani Aliny zabrzmiał 

wyjątkowo twardo. – Ty, historyk?
 

Rozumiałem jej gorycz. Znacznie trudniej jest przeboleć stratę córki niż kochanki. Czyżby 

liczyła, że dokonam zemsty również w jej imieniu. Zauważyła, że się zagalopowała.
 

– Zresztą może masz rację, że zrezygnowałeś. Jeśli zbliżyłbyś się za bardzo do prawdy, sam 

mógłbyś się znaleźć w niebezpieczeństwie.
 

– Jakiej prawdy?! – wykrzyknąłem. – O czym pani mówi?

 

Zapaliła kolejnego papierosa.

 

– No przecież sam mi opowiadałeś, że ten policjant, jak mu było… Brzeźniak, nie umarł w 

sposób naturalny, wariat Czarski niekoniecznie dobrowolnie popełnił samobójstwo, a wypadek 
Madzi też był co najmniej dziwny.
 

Zdenerwowała mnie, budząc moje własne wątpliwości. I to w chwili, kiedy odłożyłem je na 

półkę.
 

– Połączenie tych spraw w jedną jest wersją kuszącą – rzekłem. – Trudniej byłoby uzasadnić 

udział w tym Barskiego. Co takiego mu groziło, że musiałby uciekać się do pomocy najemnych 
zabójców? Są ludzie z brzemieniem dużo gorszych win i nic nie przeszkadza im swobodnie żyć.
 

– Rzeczywiście, chyba jestem przesadnie podejrzliwa. Ale tyle media mówią teraz o tych 

agentach… – Pani Rokicka wstała i rozgniotła na pół wypalonego papierosa w popielniczce. – Czas 
na mnie. Ale… gdybyś się dowiedział czegoś nowego albo gdyby zdarzyło się w twoim życiu coś 
odbiegającego od normy. Dzwoń do mnie. Nawet w środku nocy.
 

„Baba po prostu dostała świra na emeryturze” – pomyślałem, zamykając za nią drzwi. A 

potem, wiedziony dziwnym impulsem, otworzyłem dolną szufladę biurka i sprawdziłem magazynek 
w pistolecie podarowanym przez Brzeźniakową.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Wyniki egzaminów wstępnych na uniwerek pojawiły się w Internecie dokładnie 16 lipca. 

Dorota niedowierzała własnym oczom, toteż poleciała sprawdzić na uniwersytet. Potwierdziło się. 
Zdała z pierwszą lokatą. Natychmiast zadzwoniła do mnie. Zaprosiłem ją na obiad do staropolskiej 
knajpy przy ulicy Waliców, przezornie pozostawiwszy wóz na strzeżonym parkingu.
 

Nieźle wstawieni, śpiewając pieśni biesiadne, przeszliśmy pieszo do domu, tu wyciągnąłem 

przygotowaną na podobną okazję butelkę szampana. Po drodze rozanielona Dorota kazała zadawać 
mi pytania z wszystkich okresów historii i śmiała się, odpowiadając na najtrudniejsze nawet 
kwestie. Rzeczywiście, pamięć miała gigabajtową.
 

Tak rozluźnionej nie widziałem jej jeszcze nigdy. Kiedy wtulała się w moje ramię, czułem 

napór młodej piersi, jej włosy muskały moją twarz, gdy w windzie oparła głowę na moim ramieniu. 
W domu, kiedy skończył się szampan, przy czerwonym winie kontynuowaliśmy ten coraz bardziej 
idiotyczny turniej. Po jakimś czasie krzesła wydały się nam chyba za wysokie, zeszliśmy więc na 
poziom dywanu. Tam na poduszkach zaczęliśmy koło północy przekomarzać się na temat 
perspektyw państwa burgundzkiego, gdyby Karol Zuchwały nie dał zaciukać się bitnym 
Szwajcarom. W którymś momencie, gdy zabrakło rzeczowych argumentów, Dorota przywaliła mi 
poduszką. Nie pozostałem jej dłużny. Jakoś, słowo honoru, najzupełniej przypadkiem znalazła się w 
moich objęciach. Moje wargi trafiły na jej usta, wilgotne, pełne. Spragnione. Boże, jak 
nadzwyczajnie spragnione! Wpiła się we mnie niczym wędrowiec, który po wielodniowym 
błądzeniu po pustyni odnalazł oazę ze źródełkiem.
 

Myślałem, że to chwilowy poryw, który zaraz się skończy. Wiele na to wskazywało. Bardzo 

background image

szybko przecież cofnęła się i przez chwilę przypatrywała mi się z miną drapieżnika, który 
zastanawia się, co zrobić ze swym łupem? Jednak zaraz potem nasze wargi znowu się odnalazły. 
Tym razem na dłużej. I mocniej.
 

Stało się dla mnie oczywiste, że nadszedł TEN moment. Mury Jerycha runęły! Porwałem ją 

na ręce i lekką jak piórko zaniosłem do sypialni. Ani na chwilę nie przestawała mnie całować i 
pozwoliła mi odpinać guziczki swej egzaminacyjnej bluzeczki. Staniczek ustąpił po jednym 
pstryknięciu. Całowałem jej cudowne twarde piersi, a ona wiła się pode mną jak ognista 
salamandra. Moja dłoń coraz odważniej pieściła jej ciało, na koniec przekroczyła cienką gumkę 
majteczek…
 

– NIE!

 

Jej głos zabrzmiał jak cięcie nożem. Roznamiętniony nie chciałem słuchać, przecież prawie 

ją miałem…
 

– NIE! – krzyknęła raz jeszcze.

 

Posłusznie cofnąłem rękę. To jej nie uspokoiło. Nagle całkowicie chłodna, blada i drżąca, 

zerwała się z łóżka i zaczęła się ubierać. Bełkocąc „przepraszam, przepraszam”, dotarła do drzwi 
swojej sypialni i zaryglowała się od środka.
 

Potem usłyszałem jej cichy płacz.

 

Cholera, co ja narobiłem?

 

Dopiłem do końca wino i sprzątając pokój, usiłowałem myśleć, co w tej sytuacji 

powinienem zrobić, ale nie potrafiłem wykoncypować nic mądrego.
 

Gdzie popełniłem błąd? Czy mój gest przekroczył granicę jej tolerancji. Może Dorota 

przestraszyła się samej siebie? Długo mógłbym spekulować. A próba rozmowy? – popatrzyłem w 
stronę zamkniętych drzwi z cienkiej sklejki. Nie, naleganie na rozmowę teraz mogło wszystko 
jeszcze bardziej skomplikować. Poszedłem spać.
 

A właściwie próbowałem. Moja samotność nie trwała długo. Gdzieś po półgodzinie 

zaskrobała do drzwi.
 

– Śpisz, Wiktorze?

 

– Jeszcze nie.

 

– Mogę wejść?

 

– Oczywiście.

 

Jej niedawno kupiona nocna koszulka pachniała „Zielonym jabłuszkiem”. Zwinnie wsunęła 

się pod prześcieradło, którego podczas gorących lipcowych nocy używałem zamiast kołdry. 
Zawstydziłem się jak małolat. Nie miałem nic na sobie. Wyraźnie jej to jednak nie przestraszyło.
 

– Bardzo cię przepraszam – wyszeptała mi do ucha – bardzo cię lubię, może nawet więcej, 

niż lubię, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa… Rozumiesz?
 

– Rozumiem i szanuję to…

 

– To dobrze. A mogę dziś spać razem z tobą?

 

– Będę szczęśliwy.

 

Przytuliła się do mnie całą długością swego sprężystego ciała. Zauważyłem, że pod 

koszulką przezornie zachowała majteczki. Do diabła, ten fakt rajcował mnie jeszcze bardziej. 
Czułem, że lada moment nie wytrzymam. Byłem w końcu tylko normalnym trzydziestoparoletnim 
samcem po ponadpółrocznym poście. Co gorsza na przytuleniu nie poprzestała. Pocałowała mnie w 
ucho, następnie w ramię. Postanowiłem nie dać się sprowokować i leżałem absolutnie nieruchomo. 
Uniosła się nade mną i ściągnęła prześcieradło. Potem pocałowała mnie w lewy sutek.
 

Tego było za wiele. Poruszyłem się gotów do współdziałania.

 

– Nie rób nic – szepnęła. – Pomyśl, że mnie tu nie ma.

 

– Dobrze!

 

Zaciskając zęby, leżałem więc jak kłoda. A ona całowała mój brzuch. Pieściła językiem 

pępek. A potem cmoknęła niczym dziecko moją sprężoną do skoku kobrę w samo jednookie ślepie. 
Wąż zdetonował. I było po wszystkim. Zawstydziłem się. Potwornie. Ale ją chyba to nawet 
uradowało. Niebezpieczna mina została wszak rozbrojona.
 

– Teraz śpimy – zdecydowała, całując mnie w kark.

background image

 
 

background image

  

XI

 

  

TELEFON

 

 

Czasem, w środku dnia, ni stąd, ni zowąd dopadnie człowieka głód. Chwalić Boga, w 

dzisiejszych czasach nie brakuje w Warszawie ani dobrych knajp, ani małych snack-barów 
oferujących chińszczyznę, włoszczyznę czy pospolite hamburgery. Tego dnia, pamiętam, że był to 
poniedziałek, poszedłem do Chińczyka na Nowym Mieście z Wandą Romańską, moją koleżanką z 
pokoju. Nasze relacje od wielu miesięcy układały się dziwnie. Mimo że nigdy nie patrzyłem na nią 
jak na kobietę, a najwyżej towarzyszkę pracy, stara panna, po śmierci Magdaleny chyba robiła sobie 
jakieś nadzieje w związku z moją osobą. Pojawienie się Doroty zadało tym marzeniom dotkliwy 
cios. Zwłaszcza że nawet dla postronnych szybko stał się jasny stopień mego zaangażowania. A że 
ta miłość była nie do końca spełniona? Nie dopuszczałem koleżeństwa z pracy do tajemnic mojej 
alkowy. Zresztą serce pani Wandy i tak by krwawiło…
 

Na odcinku mojej sypialni tymczasem pojawił się odczuwalny postęp. Od tamtej gorącej 

nocy stale sypialiśmy w jednym łóżku. Bez miecza, jak u Tristana i Izoldy, ale z zachowaniem 
autokontroli. (I jej majtek). Pieściliśmy się, a właściwie to głównie ja byłem pieszczony, bo 
najintymniejszy rejon Doroty pozostawał niezdobyty, tak jakby gumka jej desusów była co 
najmniej Linią Maginota. Nie decydowałem się na szturm ani jakąkolwiek próbę manewru 
oskrzydlającego, wiedząc, jak wiele mam do stracenia. I mając nadzieję, że moja cierpliwość 
doczeka się nagrody. Nie wiem, czy w związku z tym coraz rzadziej śniła mi się Magdalena. 
Prawdę powiedziawszy, w ogóle przestała mi się śnić. Może obserwując nas z zaświatów, 
zaakceptowała fakt, że moja nowa dziewczyna nie ograniczyła się do roli gosposi i przytulanki. Z 
zapałem wciągnęła się w moją pracę, ochoczo wyszukując w bibliotekach materiały potrzebne do 
moich artykułów. Jej zdrowe prawicowe poglądy, dość typowe dla górali z Nowosądecczyzny, 
jeszcze tę współpracę ułatwiały. Salon warszawski nigdy nie budził w niej respektu, a zubeczone 
autorytety moralne – współczucia. Jednym słowem, jeszcze nie rozpoczęła studiów, a już stała się 
znakomitą asystentką.
 

Mówią że człowiek zakochany przestaje zauważać resztę świata. Nie do końca. Tłustej 

zakochanej Wandy było mi autentycznie żal. Dlatego raz na jakiś czas, w formie rekompensaty za 
rozwiane nadzieje proponowałem jej wspólny lunch, co przyjmowała z ogromną wdzięcznością.
 

Tym razem jednak ledwo zdołaliśmy zamówić sajgonki i zupę z grzybkami mun, kiedy 

zadzwoniła Dorota.
 

– Słuchaj, głupia sprawa, zapomniałam swoich kluczy od mieszkania, a muszę wpaść do 

domu po notatnik i fiszki.
 

– Gdzie jesteś?

 

– Przy automacie, na rogu Andersa i Solidarności.

 

– To niedaleko ode mnie. – Podałem nazwę lokalu.

 

– Sam jesz ten obiad?

 

– Z Wandą. Znasz Wandę?

 

– Znam. – W jej głosie nie wyczułem zazdrości. – Zaraz tam będę… Co tak kiepsko ciebie 

słychać?
 

– Bateria mi pada – odpowiedziałem, wpatrując się w napis „bartery low”. Jeszcze chwila, a 

ekranik zgasł kompletnie.
 

Dorota zjawiła się, zanim filigranowa Azjatka, w przedziale wiekowym gdzieś pomiędzy 15 

a 55 lat, zdążyła podać kaczkę po pekińsku.
 

Świeżo upieczona studentka wpadła zdyszana, z burzą włosów potarganych przez wiatr, 

opalona i dodatkowo zarumieniona od biegu. Rewelacyjna! Piersi nieomal rozsadzały jej kusy T-
shirt. Witając się, obrzuciła nieufnym wzrokiem Wandę, chociaż podejrzewanie mnie o jakąkolwiek 
skłonność do tej pulchnej, 40-letniej dziewicy mogło zakrawać na perwersję. Wanda odpowiedziała 

background image

pomrukiem, który równie dobrze mógł oznaczać „Dzień dobry”, jak i „Co cię tutaj przyniosło, 
szczeniaro?”.
 

Szybko wyciągnąłem komplet kluczy, z charakterystyczną szmacianą laleczką zamiast 

breloka. Dorota podrzuciła je dwa razy w ręku.
 

– Wrócę za pół godziny. Będziecie tu jeszcze?

 

– Zaczekamy.

 

Wanda nie odpowiedziała ani słowem. Wzrok utkwiła w blacie stołu. Jedynym dowodem, że 

żyła, był obfity pot, który pojawił się na jej twarzy. Kiedy młoda góralka wyszła, zaczęła 
intensywnie wygrzebywać resztki zupy z talerza, a w jej spojrzeniu zauważyłem niemy wyrzut. 
Może nawet więcej – oskarżenie o pedofilię.
 

Zamierzałem wrócić do przerwanej rozmowy, kiedy Dorota wróciła. Nadal ściskała w ręku 

pęk kluczy.
 

– Wiedziałeś, że coś tam jest? – Wskazała na szmaciany brelok.

 

– To nie są moje klucze, tylko Magdaleny – powiedziałem. – Nigdy nie przyszło mi do 

głowy, że coś może kryć się w środku.
 

– A mogę sprawdzić?

 

Nie czekając na moją zgodę, sięgnęła po pałeczkę, której i tak nie zamierzałem użyć, i 

zaczęła dłubać we włóczce. Po chwili ze środka wyłonił się kawałek tekturki. Magdalena, poznałem 
jej charakter pisma, zanotowała na nim siedem cyfr.
 

– Pewnie telefon do Barskiego – mruknąłem.

 

– Telefony kochasiów zna się na pamięć, a nie chowa w tak przemyślny sposób. – Dorota 

mówiła, jakby miała gigantyczne życiowe doświadczenie. – Poza tym przeglądałam jej notatki. Pod 
hasłem „Henryk” miała zapisane chyba ze cztery numery. Żaden nie był podobny do tego.
 

– Co za problem zadzwonić i sprawdzić, kto się odezwie?

 

Wyciągnąłem swoją komórkę i cicho zakląłem, widząc, że jest zupełnie rozładowana.

 

– Możecie zadzwonić z mojej. – W tłustej łapce Wandy pojawiła się stara masywna nokia. 

Sięgnąłem po nią i zacząłem wybierać numer, poczynając od zera i warszawskiego numeru 
kierunkowego, kiedy Dorota mnie powstrzymała.
 

– A zastanowiłeś się, co powiesz, jak się dodzwonisz?

 

– Nie pomyślałem o tym.

 

– Najlepiej „Czy to parafia?” – zaproponowała Romańska. – Mój numer domowy zawsze 

mylą z kancelarią parafialną. Może dlatego, że mieszkam niedaleko kościoła.
 

– Sądzę, że prościej będzie powołać się na Barskiego. Pod warunkiem, że nie on się odezwie 

– stwierdziłem.
 

– Dobra, ale może to ja porozmawiam? – Dorota pochwyciła komórkę i wybrała numer. 

Przez chwilę słuchała w milczeniu. Potem rozłączyła się. – Nic z tego, słychać jedynie w kółko: 
„Tu automat zgłoszeniowy, zostaw informację, tu aparat zgłoszeniowy…” itd.
 

– Podano, czyj to telefon?

 

– Nie.

 

W barze zaległa cisza. Ale na krótko. Telefon Wandy sam zadzwonił. Tym razem odebrała 

Romańska. W końcu to była jej komórka.
 

– Słucham? Tak, to ja dzwoniłam… W jakiej sprawie? No… – Popatrzyła na nas błagalnym 

wzrokiem. – No o to chodzi, że mamy pilną informację dla pana Barskiego… Pana Henryka… 
Pomyłka? Aha, to bardzo przepraszam. – Wyłączyła aparat i schowała go do torebki. – Zadzwonił 
jakiś facet z cudzoziemskim akcentem, Anglik, może Niemiec – wyjaśniła. – Stwierdził, że nie zna 
żadnego Barskiego. Przedstawił się jako akwizytor mebli włoskich.
 

– Pytał, skąd mamy jego numer?

 

– Nie pytał.

 

Dojedliśmy kaczkę. Uregulowałem rachunek. Zachodziłem w głowę, z jakiego powodu 

Magdalena mogła tak starannie ukrywać numer telefonu sprzedawcy luksusowych mebli, ale nie 
wymyśliłem niczego mądrego.

  

 

background image

 

  *

 

 

 

 

Następnego dnia po południu zadzwonił do mnie szef ochrony naszego bloku. Od początku 

mego sprowadzenia się na Płocką utrzymywałem z panem Stasiem bardzo dobre stosunki, choć 
przeważnie ograniczające się do codziennych uprzejmych pozdrowień. Później okazało się, że 
ochroniarz jest wybitnym przedstawicielem wymierającego gatunku „złotych rączek”, co to potrafią 
naprawić kolanko przy umywalce, wymienić zamek czy otworzyć samochód, kiedy obie pary 
kluczyków zostały zatrzaśnięte wewnątrz. Tego dnia rozmowa zaczęła się od jego informacji 
wypowiedzianej konfidencjonalnym tonem: – Pytał ktoś o pana, panie Wiktorze.
 

– Kobieta?

 

– Nie, mężczyzna jakiś, okropny ćwok, na oko z głębokiej prowincji, gadający nie po 

naszemu.
 

– Nie po polsku? – zdziwiłem się.

 

– Po polsku, ale nie po naszemu!

 

To robiło się zagadkowe.

 

– I o co mu chodziło?

 

– Pytał o pana, a potem o panienkę.

 

– Jaką panienkę?

 

– No tę, wie pan… – ściszył głos – …ja się takimi rzeczami nie interesuję, ale chyba o tę, co 

mieszka u pana.
 

– I co mu pan odpowiedział? – zapytałem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest to 

funkcjonariusz jakiejś straży moralności powołanej przez aktualnego ministra edukacji.
 

– Według regulaminu, że nie udzielam informacji o lokatorach, ponieważ obowiązuje mnie 

ochrona danych osobowych.
 

– Bardzo dobrze!

 

– Ale on bynajmniej nie odszedł.

 

– To niedobrze.

 

– Pętał się co najmniej godzinę dookoła bloku i po dziedzińcu, oglądał wystawy, ale w 

końcu pętać się wolno. Miałem już do pana zadzwonić z ostrzeżeniem, ale akurat pan wyjechał 
samochodem z garażu. Razem z panienką.
 

– I on to widział?

 

– Nie wiem. Ale chyba tak, bo zaraz potem jakby się pod ziemię zapadł.

 

– No to po kłopocie.

 

– Nie za bardzo, bo teraz znowu wrócił, widziałem go kwadrans temu koło pizzerii. Chyba 

jest nieźle wstawiony.
 

– Może mi pan go opisać?

 

– Bardzo wysoki, chudy, czerniawy. Z wąsem jak Piłsudski. Ubrany w marynarkę ze skaju i 

w butach włóczęgi. Zna pan kogoś takiego?
 

Nie mogłem sobie przypomnieć. Podziękowałem za informację. I prosiłem o kolejną 

wiadomość, gdyby wścibski facio znowu się pojawił.
 

– Oczywiście. To mój obowiązek.

 

– Z kim tak gadałeś? – Dorota wyszła z łazienki w urokliwym szlafroczku kupionym 

ostatniej niedzieli w Arkadii. Usiadła mi na kolanach, jej piersi doskonale widoczne między 
rozchylonymi połami nieomal krzyczały, domagając się pieszczot, ja jednak postanowiłem najpierw 
streścić rozmowę z panem Stasiem. Nim skończyłem, błyskawicznie zeskoczyła na ziemię.
 

– O kurwa! – Okropnie nie pasowało to wulgarne słowo do jej delikatnych usteczek. – 

Znalazł mnie!
 

– Kto?

 

– Kto kto? Tatko! Tylko jak on mnie tu namierzył? Przecież nawet nie wiedział, że 

pojechałam do Warszawy.
 

– To akurat nie takie trudne, czy szanowny ojciec potrafi posługiwać się Internetem?

background image

 

– On nie, ale sołtys, jego kumpel od wódy, umie całkiem nieźle.

 

– No to wystarczyło sprawdzić listy przyjętych na uniwersytety i dowiedzieć się, że zdałaś 

na UW. Wielu masz znajomych w Warszawie?
 

– Tylko ciebie.

 

– Wiedział o mnie?

 

– Mógł się domyśleć. Taki głupi nie jest.

 

– Ot i cała tajemnica. Nie rozumiem tylko, czego się aż tak obawiasz? Jesteś pełnoletnia, w 

dodatku ja cię chronię.
 

– Tatko jest silny jak buhaj, a jak się napije bywa niepoczytalny.

 

– Spokojnie, w naszym budynku jest ochrona. Nic nam nie grozi.

 

– Obyś się nie mylił.

 

Jej obawy okazały się słuszne. Rarogowi jakimś cudem udało się zmylić ochroniarzy. 

Wyczekał, aż ktoś będzie wchodził do naszej klatki, wślizgnął się za nim i pojechał windą prosto na 
trzynaste piętro. O wpół do dziesiątej jego kościste pięści zadudniły w moje drzwi.
 

– Dorotko! Chodź do tatusia! Musimy porozmawiać. Dorotko! Wiem, że tu jesteś.

 

– Spierdalaj! – rzuciła cicho przez zęby, ale do drzwi nie podeszła.

 

– Otwieraj, bo wywalę te cholerne drzwi.

 

– Dzwoń do ochrony – podałem dziewczynie słuchawkę, a sam wyciągnąłem z biurka 

parabellum od Brzeźniakowej.
 

Na wszelki wypadek założyłem łańcuch, a dopiero potem uchyliłem drzwi. W szparze 

pojawiły się sumiaste wąsy i sina twarz alkoholika, o złych oczach ponurego lemura.
 

– Czym mogę panu służyć, panie Raróg? – zapytałem wręcz uniżenie. – Zdaje się, że weszły 

już w życie nowe przepisy o obronie koniecznej?
 

Jeśli nabierał rozmachu, żeby wyrwać łańcuch, to widok pistoletu w mojej ręce skutecznie 

ostudził jego zamiary.
 

– Oddaj mi córkę, skurwysynu! – wycharczał. – Ona musi wrócić do domu!

 

– Pańska córka jest u mnie dobrowolnie. Prawda, Doroto?

 

Podeszła i stanęła za mymi plecami. Wyraźnie trzęsła się ze strachu. Jednak nie zamierzała 

ustępować.
 

– Ja tu zostanę, tato! – powiedziała zdecydowanie.

 

– Musisz wrócić do Murawki, tam jest twój dom!

 

– Był kiedyś. Nigdy tam nie wrócę. – W jej głosie pobrzmiewała determinacja podszyta 

ledwie zauważalnym smutkiem.
 

Gniew górala znów zwrócił się w moją stronę.

 

– Ty ją przekabaciłeś, ciulu!

 

– Nie, panie Raróg, to jej dobrowolny wybór.

 

Bezsilnie kopnął drzwi.

 

– Pożałujesz!

 

– Wydaje mi się, że tego rodzaju groźby są nie na miejscu. Jeśli będzie pan nadal nas 

nachodził, Dorota złoży zeznania w prokuraturze. A zdaje się, jest o czym zeznawać…
 

Blefowałem, ale chyba osiągnąłem cel. Intruz zaklął. W tym samym momencie zabrzęczała 

winda. Raróg cofnął się. Zdjąłem łańcuch i zobaczyłem wkraczających do akcji pana Stasia i jego 
szwagra Mirka, dwumetrowego byczka z Zielonki.
 

– Ten pan właśnie wychodzi – powiedziałem do ochroniarzy. – Gdyby byli panowie łaskawi 

pokazać mu drogę, byłbym wielce zobowiązany.
 

Podeszli do niego z dwóch stron.

 

– Wychodzę, ale wrócę! – warknął ponuro. Jednak nie stawiał oporu.

 

Zamknąłem drzwi do mieszkania. Dorota, być może, żeby nie odpowiadać na moje pytania, 

na godzinę ukryła się w łazience. Nie wiem, co tam robiła. Zmarnowany wieczór!

  

 

 

  *

 

background image

 

 

 

Wzmożona czujność ochroniarzy i zademonstrowana przez nas determinacja poskutkowały. 

Raróg przepadł na amen. Zapewne wrócił do Murawki pić w towarzystwie sołtysa.
 

Tymczasem zaabsorbowało nas coś zupełnie innego. W czwartek Wanda Romańska nie 

przyszła do pracy. Prawdę powiedziawszy, początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi. Chociaż duża, 
nie należała do osób szczególnie ekspansywnych. Jednak kiedy nie pojawiła się w piątek na 
umówionym spotkaniu i w dodatku nie dała żadnego znaku życia, zadzwoniłem do niej do domu. 
Nikt nie odebrał. Specjalnie mnie to nie zdziwiło, gdyż pani Wanda była starą panną a jej kot nie 
opanował sztuki telefonicznej konwersacji. Jednak również jej komórka była wyłączona. To 
zdziwiło nas jeszcze bardziej. Na dodatek koło drugiej zadzwoniła jej siostra, Barbara Romańska, 
też stara panna, tyle że w odróżnieniu od swej młodszej siostry sucha i chuda jak kabanos. Wanda 
nie odezwała się do niej od środy wieczór. Wzbudziło to jej niepokój, tym bardziej że miały 
wspólnie do załatwienia parę ważnych spraw przed weekendem.
 

– Coraz bardziej mi się to nie podoba – powiedział mój szef.

 

Po naradzie zespół oddelegował mnie do zbadania sprawy. Podjechałem pod bank, w 

którym pracowała Barbara, a potem razem z nią udałem się do mieszkania Wandy, w starych 
blokach na Muranowie. Jej kawalerka z oknami od południa była piekielnie nagrzana, od dłuższego 
czasu niewietrzona, a głodny kot przywitał nas płaczliwym skrzekiem. W skrzynce zebrała się 
poczta co najmniej z dwóch dni. Po gospodyni ani śladu. Wszystko wyglądało tak, jakby w środę 
po pracy nie dotarła do domu.
 

Oczywiście skontaktowaliśmy się z policją. W międzyczasie koledzy z instytutu obdzwonili 

wszystkie szpitale. Kamień w wodę!
 

– Mamy gorące lato. Może kobieta gdzieś zaszalała – powiedział policjant, przyjmujący od 

nas zgłoszenie o zaginięciu.
 

– Moja siostra nie należała do osób mogących zaszaleć! – odparła z godnością Barbara.

 

– Nigdy nic nie wiadomo – filozoficznie stwierdził funkcjonariusz. – Żona naszego 

nadinspektora po dwudziestu latach udanego małżeństwa uciekła do Irlandii z młodym komisarzem.
 

– Jednak trudno jest zaszaleć, zostawiając w domu paszport, kartę kredytową a nawet 

legitymację uprawniającą do zniżek na kolei…
 

– Ma pani fotografie siostry?

 

Barbara Romańska wręczyła parę zdjęć. Wanda była na nich trochę młodsza, ale równie tęga 

jak obecnie.
 

– Faktycznie, nie wygląda na cenny materiał dla handlarzy żywym towarem – mruknął 

policjant. Potem chwilę wypytywał mnie o sprawy, jakimi zajmowała się w instytucie. I spotkał go 
zawód.
 

Działką Wandy byli „żołnierze wyklęci” z lat czterdziestych, bohaterowie WIN-u i NSZ-u. 

Większość zainteresowanych, tak katów jak i ofiar, dawno już nie żyła. Policjant wszystko 
skrupulatnie zanotował, powiedział, że skontaktuje się z nami, jeśli czegoś się dowie, i prosił nas o 
to samo.
 

Odwożąc panią Barbarę do domu, pytałem, czy ma jakieś podejrzenia? Może jej siostra 

zawarła ostatnio jakieś dziwne znajomości? Kobieta dłuższą chwilę zastanawiała się głęboko.
 

– W klasie maturalnej chodziła z jednym chłopakiem, ale ten nagle postanowił zostać 

księdzem. Jest teraz gdzieś na Nowej Gwinei. Przeżyła to okropnie, a potem bardzo prędko się 
roztyła. Mężczyźni przestali się nią interesować. Na studiach wszyscy przezywali ją nie wiem 
dlaczego, „Pluskwa”. Pluskwy z tego, co wiem, są płaskie.
 

– A ostatnio nie miała nikogo?

 

– Słyszałam tylko o jej dwóch miłościach. Pracy i kocie.

 

– I obie rzuciła?

 

– Dlatego tak się o nią boję, bo to po prostu niemożliwe.

 

W świetle tego stwierdzenia i ja zacząłem poważnie obawiać się o los mojej koleżanki.

  

 

 

  *

background image

 

 

 

 

– A telefon? – zapytała Dorota, kiedy po powrocie do domu zrelacjonowałem jej wydarzenia 

dnia. – Może to on sprowokował nieszczęście?
 

– O czym mówisz, dziewczyno? Naczytałaś się Stephena Kinga.

 

– Akurat jego ostatnie dzieło, Komórka, to wyjątkowo marna powieść. Ale mniejsza z 

Kingiem. Pomyśl logicznie, Wiktorze. Ten telefon to jedyne sensowne wyjaśnienie. Tajemniczy 
numer zapisuje i ukrywa (pewnie nie bez powodu) Magdalena Rokicka, potem chce się z tobą 
spotkać w jakiejś bardzo ważnej sprawie, ale nim do tego dochodzi, zostaje zabita.
 

– Zginęła w wypadku! – sprostowałem.

 

– Nie wierzę w wypadki, zwłaszcza w chwili, gdy ktoś chce się z kimś koniecznie 

skontaktować. Ale to przecież nie koniec czarnej serii. Potem my dzwonimy pod ten numer. Nikt 
nie odbiera, ale ktoś reaguje, ma możliwość sprawdzenia, z jakiego numeru się łączono, i 
natychmiast dzwoni. Pech – rozmawia akurat z Romańską. Ma pełne prawo sądzić, że to ona usiłuje 
go wytropić. A potem… Ile to czasu potrzeba, mając numer, ustalić właściciela telefonu 
komórkowego?
 

– Kompletnie ześwirowałaś! – zawołałem, wściekły trochę dlatego, że jej koncepcja 

potwierdzała moje własne tłumione obawy. – Życie to nie powieść kryminalna, Doroto! Nawet w 
kiepskim kryminale nikt nikogo nie porywa bez ważnego powodu!
 

– Znajdźmy zatem powód. Kto to jest ten Barski, którego nazwisko wymieniła pani Wanda 

podczas tej krótkiej rozmowy?
 

– Henryk Barski, pisarz, nic nie czytałaś z jego prozy?

 

– Musiałam, był w lekturach, ale co ty masz z nim wspólnego?

 

Nie chciałem rozdrapywać zabliźnionych ran, ale Dorota nalegała, a znając jej upór, 

wiedziałem, że nie odpuści. Opowiedziałem jej więc w największym skrócie historię zdrady 
Magdaleny…
 

– Nigdy nie uwierzę, że zdradziłaby cię z takim dziadem!

 

– Kobiety bywają nieodgadnione – powiedziałem i dokończyłem relacjonowanie historii o 

śledztwie, podjętym wespół z Podlaskim, zakończonym totalną porażką.
 

– Może za łatwo odpuściłeś – powiedziała Dorota – może jednak był tym „Jokerem”.

 

– Nawet jeśli, to dwadzieścia pięć lat temu! Co więcej, nie mamy żadnych możliwości 

udowodnienia. I z pewnością Barski wie, że jest bezpieczny, bo nie zachowywałby takiego spokoju. 
Nigdzie nie ma na niego żadnych kwitów. A wszystkie nasze domysły są nic nie warte!
 

– Tym bardziej prawdopodobne jest, że jeśli Magdalena coś odkryła, mógł wpaść w panikę.

 

– Co mogła odkryć?

 

– Nie wiem, ale jako powiernica i kochanka z pewnością miała dostęp do różnych sekretów.

 

– I mam uwierzyć, że znakomity literat wynajął mordercę? A teraz polecił sprzątnąć 

nieznaną mu grubaskę z IPN-u? Bez sensu. Zdemaskowano już za pośrednictwem mediów 
kilkudziesięciu agentów i żadnemu włos z głowy nie spadł, nadal pracują w redakcjach, na 
uczelniach, może ktoś nie podaje im ręki, ale oni mają to w dupie!
 

– Co nie zwalnia historyka od poszukiwania prawdy.

 

– Dobrze, załóżmy, że masz rację, Barski czegoś się obawia. Dlaczego miałby dokonywać 

zamachu na Wandę? Przecież wiedział, że to ja się nim interesuję.
 

Dziewczyna zamyśliła się.

 

– A może wcale nie chodzi o pisarza, a bardziej o numer, pod który dzwoniliśmy – 

powiedziała po dłuższym milczeniu. – Dowiedzmy się, czyj to telefon.
 

– Jak?

 

– Zadzwońmy jeszcze raz. Oczywiście nie ze swojego aparatu… Zróbmy to z automatu w 

supermarkecie. I niech próbują nas namierzyć.
 

Pomysł może i dobry, niczego jednak nie dał. Po wykręceniu numeru słychać było 

wyłącznie ciszę, czyli niczego nie było słychać, ani głosiku „kierunek zajęty”, ani „proszę czekać”, 
ani nawet, co zapamiętałem z dzieciństwa, „rozmowa kontrolowana”.

background image

 

Następnego dnia pojechałem do znajomego komisariatu. Ku memu zaskoczeniu tym razem 

przyjął mnie podkomisarz Frąckowiak, który mimo upalnej soboty trwał na posterunku. 
Zastanowiło mnie, czy był to tylko przypadek? Stanisław Frąckowiak wydawał się zakłopotany 
moją wizytą. Wandy nadal nie odnaleziono. Nie było żadnych poszlak ani nowych informacji. 
Oficjalnie wprowadzono starą pannę do rejestrów osób zaginionych.
 

– Rozesłaliśmy jej zdjęcie do wszystkich posterunków. I na razie tylko tyle mogliśmy 

zrobić.
 

Opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach. O śmierci Magdy, numerze ukrytym w breloku 

do kluczy, o rozmowie, którą przeprowadziła Romańska. Uznałem tylko, że mieszanie do afery 
Barskiego byłoby na tym etapie niestosowne. W telewizji trwał jego prawdziwy festiwal w związku 
z aktywnymi wystąpieniami na rzecz nadwątlonego ostatnimi czasy dialogu polsko-niemieckiego, a 
w kręgach zbliżonych do władz mówiono, że przy najbliższej okazji prezydent wręczy mu wysokie 
odznaczenie. Może nawet Order Orła Białego.
 

Podkomisarz Frąckowiak wysłuchał mnie z uwagą. Zapisał podejrzany numer i poprosił, 

abym poczekał. Wrócił po półgodzinie.
 

– Numer nie działa. Od ponad dwóch miesięcy jest wyłączony.

 

– To chyba niemożliwe. Pięć dni temu dzwoniliśmy i nagraliśmy się na sekretarkę.

 

– Telefonować i owszem państwo mogliście. Linia nie jest zdemontowana. Tylko nikt nie 

opłaca abonamentu. Z tego, co ustaliliśmy, numer przynależy do pewnego lokalu na Targówku. 
Właściciele od lat przebywają za granicą. Do tej pory przeważnie mieszkali tam różni lokatorzy, ale 
od ponad roku nikt nie zdecydował się na wynajem. Nie można wykluczyć, że ktoś korzystał z 
lokalu na dziko, bo rachunki za telefon były do grudnia regulowane. Oczywiście sprawdzimy 
również ten trop. No i bardzo panu dziękujemy za obywatelską postawę.
 

Już wychodziłem, kiedy coś mi się przypomniało.

 

– A nie możecie dzięki swej technice namierzyć komórki pani Romańskiej?

 

– Gdyby ktokolwiek ją włączył, to oczywiście zlokalizowalibyśmy ją z dokładnością do 

kilkudziesięciu metrów. Ale niestety, cały czas jest głucha. Sprawdziliśmy wszystkie bilingi. 
Ostatnią rozmowę pani Romańska przeprowadziła w środę. Wczesnym popołudniem rozmawiała z 
siostrą. Wygląda na to, że potem już nikt z niej nie korzystał. A pani Barbara zeznała, że kiedy 
dzwoniła około 19, nikt nie odbierał…

  

 

 

  *

 

 

 

 

– Wiesz, o której Romańska wyszła z instytutu? – zapytała Dorota, z którą umówiłem się po 

pracy.
 

– Sprawdziłem u portierki. Klucz zdała o 17.19

 

– A półtorej godziny później już nie odbierała telefonów… Niewiele czasu, żeby się tak 

skutecznie rozpłynąć.
 

Staliśmy na rynku, zastanawiając się, jaką trasę mogła wybrać tamtej środy Romańska. 

Pojechała w stronę domu tramwajem, zjeżdżając ruchomymi schodami na Trasę W-Z? Może jakimś 
autobusem jadącym Miodową? Albo korzystając z pięknej pogody, poszła pieszo.
 

– A jaka wtedy była pogoda? – Usiłowałem sobie przypomnieć.

 

– Nie pamiętasz, słoneczna! Ale nie za gorąco.

 

– No, to może rzeczywiście poszła pieszo. Tylko jak? Najkrócej byłoby dojść uliczkami do 

Świętojańskiej? A może przez Ogród Krasińskich.
 

– Albo zabrał ją ktoś na łebka? – podsunęła Dorota.

 

– Wanda to nie jest osoba, która wsiadłaby do samochodu z nieznajomym mężczyzną – 

odparłem. – Na wszelki wypadek zawsze nosiła przy sobie pojemnik z gazem.
 

– Może więc nie był to ktoś nieznajomy? Na przykład jakiś powszechnie uznany autorytet 

moralny.
 

– Ty znowu o Barskim. Zmartwię cię, ale już to sprawdziłem. Miał tego popołudnia 

background image

spotkanie autorskie w Gdańsku, nie zdążyłby wrócić nawet odrzutowym gulfstreamem.
 

Dzięki rozmowom z sekretarką, portierką i paroma jeszcze pracownikami, z którymi pani 

Wanda była zaprzyjaźniona, ustaliłem najbardziej prawdopodobny szlak środowego spaceru pani 
Wandy. Nie lubiła odludnych uliczek. Świętojańską szła do placu Zamkowego, stamtąd Senatorską, 
do placu Bankowego, później aleją Solidarności, Jana Pawła II…
 

W niecałe pół godziny, nie spiesząc się, przeszliśmy z Dorotą wskazaną trasą, aż pod dom 

mojej koleżanki. Była podobna pora i mimo soboty spory ruch. Mnóstwo turystów, ludzi 
wracających z pracy, młodzieży. W środę ruch mógł być jeszcze większy. Dorota obserwowała 
uważnie szyldy i wystawy, tak jakby w głębi lśniących tafli mógł kryć się utrwalony obraz ostatniej 
wędrówki Romańskiej. Notowała obecność kamer policyjnych, a ja zastanawiałem się, co 
właściwie mogło się stać na tym wielkomiejskim szlaku. Oglądałem bramy, w których mógł się 
ktoś przyczaić, ale żadna nie wyglądała na dobrą kryjówkę. Czy porywacz wciągnąłby ją do 
samochodu z ruchliwej ulicy, ryzykując jej wrzaski i zainteresowanie przechodniów. Nie! Prędzej 
już czekałby w mieszkaniu. Albo tu pod windą. Na klatkę weszliśmy bez problemów. Domofon 
wprawdzie nie działał, ale wyrwany przez chuliganów zamek nie bronił przystępu do wnętrza 
starego bloku, pamiętającego zapewne czasy Bolesława Bieruta.
 

– Może był kimś, kogo znała i komu ufała. Albo mógł przedstawić się jej jako 

funkcjonariusz lub inkasent – konfabulowała Dorota, głaszcząc okrągłą klamkę windy, jakby 
chciała skłonić ją do zeznań.
 

– Do naiwnych nie należała, raczej do pyskatych, które twardo bronią swoich praw.

 

– A jeżeli napastnik był w mundurze…?

 

– Możemy wymyślać setki takich wersji. – Łagodziłem erupcję jej wyobraźni. – Tylko że 

doprowadzi to nas donikąd. Dajmy szansę policji i wracajmy do domu.
 

Nie miała zamiaru mnie słuchać.

 

– Poczekaj! – zawołała i szybko zbiegła po schodkach do piwnicy.

 

– Myślisz, że ją tam znajdziesz?! – poszedłem za nią. – Gdzie się podziewasz? Dorota?!

 

Stała nieruchomo pośrodku ciemnawego korytarza, poruszając nozdrzami jak chomik. Co 

chciała tu wywąchać, po trzech dniach?
 

– Zauważyłeś, ktoś zamiótł podłogę – powiedziała nagle.

 

– To się zdarza dozorcom, nawet w piwnicach.

 

– Ale dlaczego wykonał robotę tylko do połowy korytarza?

 

Idąc naprzód, uważnie przyglądała się kolejnym drzwiom. Potem zatrzymała się przed 

najbardziej zapuszczonymi. Miała nosa. Solidna kłódka okazała się atrapą niezamykającą niczego. 
A zasuwka miała precyzyjnie przecięte śruby i trzymała się chyba tylko z przyzwyczajenia.
 

– Chodź! – Pchnęła drzwi.

 

– Naruszasz czyjąś własność – ostrzegłem.

 

– Ktoś naruszył ją przed nami. Ja idę!

 

W środku znajdowała się chyba od dawna nieużywana graciarnia. Nawet światło w niej nie 

działało. Dorota, przygotowana na wszelkie okazje, wyjęła małą mocną latarkę i oświetliła ciasną 
przestrzeń.
 

– Mogli ją ogłuszyć i trzymać tu do zapadnięcia zmroku – kombinowała. W głębi wisiały 

pajęczyny i leżało mnóstwo kurzu, z przodu jednak, między jakimiś starymi sankami i kupką gazet 
było trochę przestrzeni wysypanej piaskiem, niewątpliwie pamiętającym czasy, kiedy 
przechowywano w nim ziemniaki na zimę.
 

Klęknęła i zanurzyła w nim palec. Potem obwąchała go.

 

– Mocz! – zawołała. – Ktoś jakiś czas temu oddał tu mocz.

 

– Pewnie jakiś pijak wykorzystał piwnicę na ustęp.

 

– A to? – w dwóch palcach trzymała długi, prosty jasny włos. Ale nie był to koniec odkryć. 

Jeszcze chwila, a spod starych sanek wyciągnęła lśniący pojemniczek z gazem, z którym przezorna 
Wanda nigdy się nie rozstawała.
 

– Dzwonię na policję! – zadecydowałem.

  

 

background image

 

  *

 

 

 

 

Na ile policja przyłożyła się do sprawy – nie wiem. Wedle ekspertyz, zrobiono je w 

poniedziałek, włos rzeczywiście należał do Wandy Romańskiej, podobnie jak mocz pasował do 
wyników z jej ostatnich badań okresowych. Według śladów znalezionych na piasku, ktoś dłuższy 
czas na nim leżał. Niestety, w odróżnieniu od ofiary napastnicy nie pozostawili żadnych dowodów 
swojej bytności. Także przesłuchanie świadków z bloku na Muranowie, w większości bardzo 
starych ludzi, nie przyniosło istotnych rezultatów. Wersja Doroty, że ogłuszoną Romańską 
zaciągnięto do piwnicy, a następnie wywieziono stamtąd późną nocą w nieznanym kierunku, była 
bardzo prawdopodobna, tylko niestety nic z niej nie wynikało. Jakiś wyjątkowy zboczeniec mógł 
napaść starą pannę, a następnie wywieźć w sobie tylko znanym celu. O hipotezie, że odegrała w 
tym jakąś rolę rozmowa telefoniczna, Frąckowiak nie chciał nawet słyszeć.
 

W poniedziałek moja bystra dziewczyna, dla której śledztwo stanowiło doskonałą zabawę, 

wpadła na kolejny ryzykowny pomysł. Namówiła mnie, byśmy udali się na wieczór autorski 
„Mistrza”.
 

– Chcę go zobaczyć.

 

– Poznasz po twarzy, czy był tajnym współpracownikiem czy nie?

 

– A może po prostu go zdemaskuję.

 

– W jaki sposób?

 

– Opowiem ci po drodze.

 

Do Śródmiejskiego Domu Kultury na Smolnej, mimo trwających wakacji, ściągnęło całkiem 

sporo miłośników współczesnej prozy. Żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie naprzeciw stolika 
Barskiego, Dorota przyszła godzinę przed spotkaniem. Ja miałem przybyć spóźniony, tak aby 
uniknąć spotkania oko w oko z Barskim. Dzięki notatkom Magdaleny znaliśmy superprywatny 
numer telefonu „Mistrza”, który udostępnił jedynie paru osobom. W trakcie spotkania zamierzałem 
wysłać mu SMS-em tajemniczy numer z Targówka z tekstem „zadzwoń”, a potem obserwować jego 
reakcję. Naturalnie postanowiliśmy zachować wszelkie środki ostrożności. W supermarkecie, 
niczym zawodowi terroryści, nabyliśmy telefon na kartę, do jednorazowego użytku, a więc nie do 
zidentyfikowania, i tak uzbrojeni czekaliśmy na początek literackiej uczty.
 

Po przywitaniu kierowniczka domu kultury, prowadzący spotkanie drugoligowy pisarz i sam 

Barski zasiedli przy stoliku. Nieznana mi dotąd aktorka, nerwowa jak młoda Janda, rozpoczęła 
imprezę fragmentem opowiadania Kto nie rzuca cienia, z najnowszego tomu nowel wybranych, 
potem przyszedł czas na pytania z sali i odpowiedzi „autorytetu”.
 

– Życie jest nieustannym wyborem, choć po wielokroć pozornym – mówił Barski, trochę 

obok postawionego pytania. – Nasze posunięcia są najczęściej zdeterminowane przez ruchy 
wcześniejsze i ograniczone perspektywą mocno prawdopodobnych skutków. Czasami, w 
przypływie maksymalnego stresu, jesteśmy w stanie zdobyć się na czyny szaleńcze, których 
przeważnie potem żałujemy. Atoli zazwyczaj nasze życie to gra bez finezji, suma ruchów 
przewidywalnych, kompromisów zawieranych bez dyskusji. Zabawne, ale tragizm, podobnie 
zresztą jak komizm, rodzi się zwykle ze zderzenia naszej nieświadomości z owym fatum, które 
starożytni Grecy nazywali wolą bogów, a marksiści uświadomioną koniecznością.
 

– Skąd bierze się ten pana pesymizm? – zapytał krostowaty chłopak z drugiego rzędu. – Z 

własnych doświadczeń?
 

Henryk uśmiechnął się szeroko.

 

– Cała nasza egzystencja to nieustanne nawracanie optymizmu na pesymizm. Życie jest 

krótką telenowelą o marnym końcu, w dodatku bez szans na następny odcinek.
 

– A Bóg, nie wierzy pan w Boga?

 

– Bardzo bym chciał wierzyć, ale… – efektownie zawiesił głos Barski – zdaje się, że to Pan 

Bóg od dłuższego czasu nie wierzy we mnie.
 

Dostał brawa.

 

– Lubi pan relatywizm – usłyszałem naraz niski, spokojny alt Doroty – czy w związku z tym 

background image

takie pojęcia, jak honor, uczciwość, przyzwoitość przedstawiają dla pana jeszcze jakąś wartość?
 

– Olbrzymią – odparł literat. – I dlatego staram się ich zbyt często nie używać.

 

Rozległy się śmiechy. Moja dziewczyna nie dała za wygraną.

 

– Proszę nie zbywać mnie żartem. W Zapaśnikach pisze pan o miłości jako pożądaniu z 

dodatkiem mitologii. Dlaczego więc pańscy bohaterowie ryzykują życiem dla tej mitologii?
 

– Ależ moja droga, śliczna panienko – Henryk przyjął ton protekcjonalny – moi bohaterowie 

chcą się dymać i przeżyć. A właściwie w odwrotnej kolejności: przeżyć i się dymać. W swych 
przyziemnych kalkulacjach nie biorą pod uwagę innych kwestii, jak szanse Trzeciej Rzeszy na 
wygranie wojny czy przyszłe losy państwa Izrael. Jeśli grzeszą to wyłącznie niedostatkiem 
wyobraźni. Nie myślą o Bogu, ojczyźnie, prawach człowieka. Gunter chce pieprzyć Adama, Adam 
wie, że jest to dla niego dodatkowa szansa ocalenia. Ergo, to nie miłość skłania Herzoga do 
wyciągnięcia swego partnera z Oświęcimia, ale ordynarna pedrylska chuć. I tyle!
 

Pomyślałem, że przeszarżował, bo co na podobne sformułowanie powiedziałoby promujące 

książkę na Zachodzie gejowskie lobby, ale albinotyczny cherubinek siedzący obok Doroty wyraźnie 
wziął to za kokieterię, bo zaśmiał się srebrzyście i zaklaskał. Za nim poszli inni. Widać niektórym 
nawet żarty niepoprawne politycznie uchodziły bezkarnie.
 

W tym momencie wyfraczony pianista przy instrumencie w głębi sali wykonał efektowny 

pasaż muzyczny, a zza kulis wyłoniła się ponownie znerwicowana aktorka, mająca odczytać 
kolejny fragment najnowszej prozy „Mistrza”.
 

Nacisnąłem przycisk wysyłający SMS-a. Niemal fizycznie wyczułem wibracje kamizelki 

literata. Dorota, która siedziała w odległości półtora metra od Barskiego, zrelacjonowała incydent 
ze szczegółami.
 

Korzystając, że uwaga wszystkich zwrócona była na czytającą aktorkę, pisarz ostrożnie 

sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął komórkę, popatrzył w ekran. Na jego twarzy, wedle 
relacji Doroty, najpierw odbiło się niedowierzanie, potem przestrach. Trwało to tylko chwilkę. 
Barski szybko ukrył swe emocje pod maską salonowego zblazowania. Potem ostrożnie zlustrował 
salę, czy ktoś nie zauważył jego emocji. Ja byłem niewidoczny, a Dorota wlepiała swój wzrok w 
aktorkę, tak jakby ta quasi-Janda była co najmniej Niną Andrycz.
 

Potem wrócono do dyskusji. Barski jednak nie odzyskał już wcześniejszej formy. Jego 

odpowiedzi stały się dziwnie rutyniarskie, odrobinę nerwowe, w ogóle wyglądał na rozkojarzonego. 
Po następnych dziesięciu minutach szeptem powiedział coś kierowniczce. Ta zakończyła spotkanie, 
wniesiono kwiaty. Z zapowiadanych wcześniej indywidualnych rozmów przy winie zrezygnowano. 
Pisarz przywołał kierowcę i razem błyskawicznie się ulotnili, zapominając nawet o młodej aktorce, 
która dobre pół godziny błąkała się bezradnie po foyer, czekając, czy ktoś się nią zaopiekuje. Ja i 
Dorota wyszliśmy z całym tłumem. Nie było szansy ścigać Barskiego. Wiedzieliśmy, co chcieliśmy 
wiedzieć. Był związek między lokalem na Targówku a wybitnym literatem.
 

Rozważaliśmy, czy nie powinienem skontaktować się z podkomisarzem Frąckowiakiem, ale 

Bogiem a prawdą poza naszymi odczuciami, że pan Henryk ma coś do ukrycia, nie mieliśmy nic do 
zaofiarowania policji. Żadnych dowodów, że ma to związek z zaginięciem Romańskiej. Przed 
powrotem do domu postanowiliśmy przejść się po Nowym Świecie. Tamtejsze sklepy ciągle robiły 
wrażenie na Dorocie. W połowie ulicy usłyszałem za sobą tupot nóg i znajomy głos: – Panie 
docencie, panie docencie!
 

Podlaskiego od początku wakacji nie widziałem ani razu (obrona jego doktoratu miała się 

odbyć na jesieni), toteż jego widok bardzo mnie ucieszył.
 

– Jesteś sam?

 

– Na krótko. Katarzyna jest w swoim żywiole, buszuje po sklepach.

 

– Może powinienem ją w końcu poznać? – zasugerowałem. – Widzę, że to jakaś 

poważniejsza sprawa.
 

Zaczerwienił się. Jednak ciągle umiał.

 

– Kate jest okropnie nieśmiała – rzekł. – Mieszka w Polsce dopiero trzy lata. Podobno kilka 

razy zawiodła się na ludziach. Pewnie dlatego nie lubi niezaplanowanych spotkań. Ale może w 
przyszłym tygodniu zaprosiłbym was do naszego domu.

background image

 

– Będzie mamusia?

 

– Ależ nie! Mieszkamy teraz u Kate, na Saskiej Kępie, taki duży pomarańczowy półokrągły 

wieżowiec przy alei Stanów Zjednoczonych.
 

– Wiem, bardzo charakterystyczny – powiedziałem.

 

– A co u pana. Nie na urlopie?

 

– Na razie nie. Nawet miałem do ciebie dzwonić, bo pojawiły się nowe elementy w naszej 

sprawie.
 

– W takim razie może przyspieszmy spotkanie! – ożywił się.

 

– Co powiedziałbyś na jutro?

 

– Doskonale… Kate idzie na jakiś film do ambasady kanadyjskiej, ja się jakoś wykręcę i 

będę miał trochę czasu. Tylko gdzie?
 

– Wpadnij do nas – powiedziała Dorota – zrobię jakąś małą kolacyjkę.

 

– W porządku, jesteśmy umówieni.

 

Uścisnęliśmy sobie ręce, Podlaski zakręcił się na pięcie i pobiegł co tchu w stronę sklepu z 

luksusową bielizną. W głębi za szybą mignęła mi sylwetka szczupłej blondynki.
 

„Niesamowicie się chłopak zadurzył! – pomyślałem. – A właściwie czy to nie wspaniałe? 

Być młodym i zakochanym”.
 
 

background image

  

XII

 

  

NA CELOWNIKU

 

 

Całe wtorkowe przedpołudnie, siedząc w domu, rozważaliśmy różne scenariusze dalszego 

postępowania. Dorotę korciło pójść śladami Magdaleny, zacząć biegać na kolejne spotkania z 
Barskim i udawać początkującą poetkę, zakochaną w „Mistrzu”.
 

– Z pewnością zatrzymałby na mnie oko, może nawet spróbowałby mnie poderwać? Co, nie 

podoba ci się ten plan?!
 

– Nie!

 

Byłem mu przeciwny z co najmniej dwóch powodów. Przez Barskiego straciłem już jedną 

dziewczynę. Narażenie drugiej nie wchodziło w grę. Zaproponowałem inne rozwiązanie.
 

– A gdybym tak zaopatrzył się w nieduży, sprawny magnetofon (jak Michnik na spotkaniu z 

Rywinem) i jeszcze raz umówił się ze słynnym literatem.
 

– I co, zadasz mu kilka prowokacyjnych pytań, licząc, że może czymś się zdradzi?

 

W efekcie niczego nie ustaliliśmy.

 

Po południu z wycieczką zagranicznych historyków, przeważali Niemcy, udałem się do 

Muzeum Powstania Warszawskiego. Zauważyłem, że multimedialna ekspozycja zrobiła na nich 
wrażenie, choć sądząc po minach niektórych, nie byli do końca zachwyceni. Profesor Keller, 
mediewista z Getyngi, zapytał mnie, czy istnieje muzeum, które pokazałoby, co nas łączy – 
prezentujące wspólnotę naszych kultur, wzajemne zapożyczenia, a przede wszystkim setki lat nie 
najgorszego sąsiedztwa?
 

Nie potrafiłem odpowiedzieć, natomiast profesor zaczął się rozwodzić nad takimi ludźmi, 

jak Henryk Barski czy Gunter Grass.
 

„Obaj z zabazgraną przeszłością” – pomyślałem.

 

– Powinniśmy lepiej wykorzystywać takie autorytety – twierdził. – Pisarzy, intelektualistów, 

ludzi dialogu…
 

Przytaknąłem nieszczerze. W istocie miałem ogromną ochotę wspomnieć mu o apogeum tej 

naukowej współpracy w obozie Sachsenhausen, dokąd jesienią 1939 roku wywieziono profesorów 
Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale się powstrzymałem. Stosunki polsko-niemieckie były ostatnio w 
delikatnej fazie, a nasz rząd usilnie pracował nad drobnym choćby poluzowaniem osi Berlin-
Moskwa.
 

Goście wsiedli do autobusu, a ja pieszo ruszyłem w stronę domu. Zamyślony, zamiast w 

prawo, skręciłem w lewo i nogi same zaniosły mnie na Kasprzaka.
 

Kosz chyba przesunięto, bo nie mogłem z precyzją odnaleźć miejsca śmierci Magdaleny. 

Może i lepiej. Opodal na murze ktoś wypisał sprayem jedno słowo: „Uważaj”. Może chodziło o 
niefrasobliwych przechodniów, ale jakoś dziwnie wziąłem to do siebie i coś na podobieństwo 
lodowego ostrza przeszyło mi trzewia.
 

Drzwi do mojego mieszkania zastałem niezamknięte, co już mnie zdenerwowało. Biorąc 

pod uwagę możliwość ataku Raroga, była to więcej niż niefrasobliwość! Jeszcze bardziej 
zdenerwował mnie widok Doroty i Adama na kanapie, tak zagadanych, że nawet nie zauważyli 
mego wejścia.
 

Poczułem lekkie ukłucie zazdrości – zawołałem donośnie:

 

– Dobry wieczór.

 

Dorota poderwała się, żeby mnie pocałować, a Podlaski, nie wiem dlaczego, znów spiekł 

raka.
 

– Adam opowiadał mi niesamowite historie o swoim ojcu – powiedziała. – Telepatia, pamięć 

genetyczna, uwierzyłbyś w takie rzeczy?!
 

– Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom – stwierdziłem wymijająco.

 

– Ale nie w Związku Radzieckim – rzekł Podlaski. – Zdaje się, że znów nawiązałem z nim 

background image

kontakt.
 

– Ze Związkiem Radzieckim? – usiłowałem zażartować.

 

– Z moim ojcem! – powiedział śmiertelnie poważnie. – Czuję, że ciągle żyje i przebywa 

gdzieś za Uralem. Co więcej, chyba potrafiłbym go odnaleźć.
 

– I zamierzasz to zrobić?

 

– Pojechałbym tam bez wahania, ale dzisiaj dowiedziałem się, że odmówiono mi wizy 

rosyjskiej. Rozmawiałem właśnie z Dorotą, że gdyby zorganizować wycieczkę turystyczną 
studentów w tamte strony…
 

– Ani mi się waż! – prawie krzyknąłem.

 

– To ja zajmę się kolacją. – Dorota błyskawicznie smyknęła do kuchni.

 

– Wcale nie chciałem o tym rozmawiać. Chodziło o Barskiego. – Adam, robił wrażenie 

mocno zakłopotanego. – Ale pana dziewczyna odmówiła mi jakichkolwiek informacji na temat 
waszych ustaleń.
 

Zrelacjonowałem mu pokrótce całą aferę ze zniknięciem pani Romańskiej, nie pomijając 

incydentu z tajemniczym telefonem oraz reakcją Barskiego na spotkaniu autorskim. Bardzo go to 
podekscytowało. Dobre dwie godziny, z przerwą na spaghetti bolognese wniesione przez Dorotę, 
rozważaliśmy wszelkie możliwe i niemożliwe warianty tej sprawy. Młodzi, oczytani w powieściach 
Ludluma czy Forsytha, kreślili najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. I ktoś ich musiał 
ściągnąć na ziemię. Nie brakowało mi wyobraźni, ale dotychczasowe doświadczenie podpowiadało 
mi raczej, że życie różni się od sensacyjnej powieści. Chyba że ktoś ma pecha.
 

– Zrozumcie – powtarzałem – po ostateczne środki, takie jak porwanie czy zabójstwo, sięga 

się, kiedy w grę wchodzi gigantyczna stawka, wielkie pieniądze. Nawet jeśli Barski obawia się 
ujawnienia jakichś wstydliwych kart z przeszłości, z pewnością nie posunąłby się do zbrodni. 
Wystarczy, że zaprzeczy. Jak dotąd lustracja nikomu w istotny sposób nie zaszkodziła. Sądy 
rozgrzeszają kapusiów, kolesie solidarnie się wspierają, a zdezorientowane społeczeństwo nie wie, 
co o tym myśleć.
 

– Powtarzasz się. – Usta Dorotki wygięły się kapryśnie. – Ale może tu wcale nie chodzi o 

przeszłość. Może Barski dysponuje jakąś wiedzą niebezpieczną współcześnie.
 

– Tylko jaką? Myślisz, że pod numerem, który wykręciła Wanda, mogło się kryć na 

przykład biuro maklerskie zajmujące się szwajcarskimi kontami naszych dostojników z lewicy?
 

– Dlaczego nie – wtrącił się Podlaski. – Tylko śmiałe hipotezy mogą przynieść jakieś 

rezultaty.
 

– No to fantazjujcie sobie dalej. Beze mnie!

 

Koło jedenastej Dorotka zaczęła ziewać i przebąkiwać o spaniu. Podlaski zrozumiał aluzję, 

bo poderwał się z miejsca. Dopiero teraz zorientował się, jak późno się zrobiło. Wyszedł na 
korytarz i dzwonił przez komórkę. Zapewne do swej Katarzynki, przepraszając za spóźnienie.
 

– Już jadę… po prostu zasiedziałem się u mego szefa. Ale dowiedziałem się tak 

fantastycznych rzeczy… Nie, jeszcze nie, w sprawie tego błotnika umówiłem się dopiero na jutro. 
To tylko drobne zarysowanie. Pa, kochana!
 

Skończywszy rozmowę, bardzo szybko się z nami pożegnał i wyszedł. Starannie zamknąłem 

za nim drzwi i założyłem łańcuch. Dorota w międzyczasie posprzątała ze stołu. Potem wtuliła się 
we mnie ciasno, tak jak byśmy byli dwoma klockami lego. Delikatnie drżała. Miałem wrażenie, że 
dojrzewa do prawdziwego seksu. Nie chciałem jednak się śpieszyć. A może powinienem?
 

– Ożeniłbyś się ze mną? – zapytała, kiedy po porcji niepełnych pieszczot wspólnie braliśmy 

prysznic.
 

– A ty zdecydowałabyś związać się ze zgredem, starszym od ciebie o prawie dwadzieścia 

lat?
 

– Jestem gotowa zaryzykować. Zresztą – prysnęła mi w twarz wodą – nie wyglądasz aż tak 

strasznie staro.
 

– Więcej szacunku, szczeniaro, mógłbym być twoim… – inkryminowane słowo „tatko” nie 

chciało przejść mi przez usta – …twoim wujem.
 

– Mów mi, wuju? – zaśmiała się, podając mi ręcznik. – Doskonale, przyjmuję tę propozycję, 

background image

wujaszku!
 

Zasnęliśmy krótko przed północą.

 

Od czasu, kiedy zdecydowaliśmy się na wspólne łóżko, nie miewałem snów. Tym bardziej 

zaskoczyła mnie zmasowana porcja majaków.
 

Spacerowałem w labiryncie utworzonym przez szpalery wysokich doskonale 

przystrzyżonych krzewów, daremnie poszukując wyjścia. Wybierałem kolejne alejki i następne 
meandry, ale za każdym razem wracałem w to samo miejsce – placyk wokół fontanny, na której 
siedziała bogini z ustami zawiązanymi, na podobieństwo jednej z głów wawelskich. Odczuwałem 
zdenerwowanie, gdyż równocześnie miałem świadomość, że nie jestem w labiryncie sam. Cały czas 
ktoś szedł za mną słyszałem jego sprężyste kroki, czasem, kiedy obracałem się raptownie, 
widziałem poruszenie, tak jakby ktoś chował się za uskokiem zielonej ściany. Ciekawe, jak 
zinterpretowałby takie zwidy Podlaski? A potem nagle zobaczyłem moją tropicielkę, była wysoka, 
postawna, wyszła na mnie wprost z alejki, którą wlewało się światło słoneczne. W oślepiającym 
potoku fotonów nie mogłem, niestety, zobaczyć twarzy.
 

„Paulina? – zapytałem. – To ty”.

 

„A jak sądzisz?” – jej przytłumiony głos dobiegał jakby ze studni.

 

„Powiedz, jak cię mam odnaleźć?”.

 

„Rozglądaj się, jestem bliżej, niż myślisz. I uważaj na siebie. Bardzo uważaj!”.

 

Głos wydał mi się znajomy. I naraz przyszła mi do głowy myśl, że Paulina może być żoną 

Brzeźniaka. Nie była wprawdzie wysokim rudzielcem, ale jej rysopis mógł być przecież dziełem 
twórczej fantazji Barskiego i mętnych zwidów Czarskiego.
 

„Daj mi wskazówkę. Wiesz, co stało się z Wandą?”.

 

Zjawa nie odpowiedziała. Zamiast tego uniosła się w powietrze jak anioł albo ciężarna 

kobitka z filmu Hair, poszybowała wysoko ponad ściany labiryntu, a potem przeleciała obok mnie 
jak pikujący bombowiec, wołając: „Obudź się, natychmiast się obudź!”.
 

Jednak to już nie wołała Paulina, tylko Dorota, która gwałtownie tarmosiła mnie za ramię.

 

– Czujesz ten zapach? Coś się pali!

 

Bezzwłocznie zaświeciłem nocną lampkę. Rzeczywiście, spod drzwi do salonu sączyła się 

strużka dymu. Zerwałem się na równe nogi. Otworzyłem drzwi. Pożałowałem tego kroku i 
natychmiast chciałem je zamknąć. Połowa pokoju stała w ogniu, paliły się regały i panele w 
korytarzu. Ani mowy o dotarciu do drzwi wyjściowych. Dorota zamarła tylko na chwilę, potem 
zobaczyłem ją w działaniu.
 

– Do łazienki! – zawołała. – Tam jest woda!

 

Pomysł był świetny, tylko że z wszystkich odkręconych kranów poleciało jedynie kilka 

kropel. Awaria. A może ktoś celowo zakręcił pion! Dorocie to samo musiało przyjść do głowy, bo 
krzyknęła: – O Boże, nas też postanowili zabić! Kim oni są?!
 

Nie miałem pojęcia, ale nie zamierzałem ułatwiać im zadania. Przejąłem inicjatywę.

 

– Do kuchni! – zakomenderowałem.

 

Owinąwszy twarze ręcznikami, przedarliśmy się do kuchenki, już pełnej gryzącego dymu. 

Na szczęście żywe płomienie jeszcze tam nie dotarły. O półtora metra od naszego parapetu, po 
skosie znajdowała się loggia sąsiedniego, niezamieszkałego lokalu. Kiedy Dorota sprawdzała 
bezskutecznie krany nad zlewem, otworzyłem okno. Z pewnością uda nam się przeskoczyć.
 

– Cholera! – W lokalu vis-ŕ-vis mimo panujących ciemności zobaczyłem postać w 

kominiarce na twarzy. Przysiągłbym, że widzę błysk złowrogich oczu.
 

Ktoś pomyślał o wszystkim. To nie była zabawa.

 

– Wracamy!

 

Kaszląc i krztusząc się, dotarliśmy na powrót do sypialni. Wyciągnąłem z szafki spluwę 

Brzeźniakowej. Tanio swego życia nie sprzedam! Niestety, kiedy uzbrojony zamierzałem zawrócić, 
runął regał w korytarzu. Droga do kuchni została odcięta. Ponownie zamknąłem za sobą drzwi, 
choć wiedziałem, że jest to pakowanie się w pułapkę, w której ogień prędzej czy później nas 
dopadnie. Nerwowo usiłowałem zebrać myśli. Gdyby jeszcze nasze mieszkanie miało balkon, 
można by tam spróbować doczekać nadejścia pomocy. A tak byliśmy w potrzasku. Dorota 

background image

tymczasem wdrapała się na krzesło i wspięła na pawlacz.
 

– Czego tam szukasz?

 

– Ratunku.

 

Chwilę potem zsunęła się na dół zaopatrzona w linkę holowniczą do samochodu. Cóż za 

spostrzegawczość. Ja zapomniałem nawet, że mam coś takiego.
 

– Musimy spróbować opuścić się do mieszkania piętro niżej – powiedziała, mocując linę do 

grzejnika.
 

– Przecież tam podobnie jak u nas nie ma balkonu! – zawołałem.

 

– Ale jest okno!

 

– Faktycznie jest – rzekłem, zastanawiając się równocześnie, jaki ciężar jest w stanie 

wytrzymać kaloryfer.
 

– Jak chcesz, pójdę pierwsza – zaproponowała heroicznie Dorota, otwierając okno na 

oścież. – Nie bój się, mam pewną zaprawę, rok temu spędziłam dwa tygodnie na obozie taterników.
 

Dopływ świeżego powietrza sprawił, że powstał ciąg i dym począł się wdzierać do sypialni 

szybciej niż dotąd. Zauważyłem, że Dorota nakłada na gołe stópki moje ciężkie buty turystyczne
 

– Co robisz?!

 

– Przewiduję! Bosymi nogami nie wytłukę okna w mieszkaniu poniżej. Weźmy też oboje 

skórkowe rękawice. Te należały do Magdaleny, prawda?
 

– Bierz!

 

Kiedy zawiązywała sznurowadła i pakowała swój plecaczek, zebrałem najważniejsze 

dokumenty, pieniądze oraz pistolet i władowałem wszystko do torby od laptopa. O samym 
komputerze, rzecz jasna, nie zapominając. Zaciągnąłem suwaki i przełożyłem sobie torbę przez 
szyję i ramię. W tym czasie Dorota odmierzyła linkę.
 

– Dwa i pół metra wystarczy – stwierdziła, owijając ją sobie wokół rąk. – Opuścisz mnie 

powoli po murze.
 

– Tylko na Boga, nie spadnij, dziewczyno!

 

– Nie spadnę. Pamiętaj, popuszczaj wolno. I ostrożnie.

 

– Oczywiście!

 

Wyjrzawszy przez okno, poczułem dojmujący chłód i paraliżujące mrowienie. Trzynaście 

pięter – nie w kij dmuchał. Samochody zaparkowane na dole wyglądały jak śpiące karaluchy. 
Popatrzyłem na Dorotę. Jeśli odczuwała lęk, nie dała tego po sobie poznać. Twarda góralka!
 

Osunęła się dużo szybciej, niż myślałem. Przez moment bałem się, czy na samym końcu 

lina nie wysmyknie jej się z rąk. Ale utrzymała się dzielnie.
 

– W porządku! – zawołała. – Teraz się rozbujam.

 

Zacisnąłem kciuki, widząc, jak dziewczyna kołysze się, odbija się od ściany, i jeszcze raz 

wychyla się niczym wahadło, potem podkurcza nogi i uderza o niewidoczną szybę.
 

Donośny brzęk świadczył, że się jej udało.

 

– Teraz ty! – zawołała po chwili, kiedy luźną linkę wciągnąłem na górę. – Przełóż rękę 

przez pętlę, żeby się asekurować. I powoli się opuszczaj. Potrafisz?
 

– Jasna sprawa!

 

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Nie byłem nigdy sportowcem, a od czasów harcerstwa 

nie próbowałem wspinać się po linie. To, że tym razem chodziło o opuszczanie się, nie o 
wspinaczkę, niewiele ułatwiało sprawę. Siadłem na parapecie, przerzucając nogi na drugą stronę. Z 
dołu słyszałem, jak Dorota wytłukuje do końca szybę. Chyba równocześnie prowadziła z kimś 
ożywioną rozmowę… Cóż, sąsiedzi z dołu musieli mieć dość nietypowe przebudzenie.
 

– W imię Ojca i Syna!

 

Podmuch wiatru bynajmniej mnie nie ostudził. Mimo szorowania nogami po murze, 

pojechałem w dół niebywale szybko, poczułem ból rąk i chyba swąd spalonej skóry. Na koniec 
szarpnięcie pętli nieomal wyrwało mi nadgarstki. Ale nie puściłem się. Wisiałem teraz vis-ŕ-vis 
okna, z którego wychylała się Dorota w towarzystwie dwóch półnagich facetów. „Musieliśmy trafić 
akurat na tych gejów z dwunastego!” – pomyślałem.
 

– Podaj mi rękę, kolego – powiedział ten bardziej męski.

background image

 

Mruknąłem coś nieartykułowanego. Podanie ręki wymagało puszczenia się liny.

 

Wyobraźnia zbyt natrętnie podsuwała mi obraz mojego ciała roztrzaskującego się na dachu 

któregoś z samochodów.
 

– No to się trochę rozkołysz – poradziła Dorota. – Podkurcz nogi, a wylądujesz dokładnie na 

parapecie.
 

Łatwo radzić komuś, by się kołysał, gdy ten ktoś ocieka potem i za nic nie chce popatrzeć w 

dół. Ale posłuchałem. Zakołysałem się raz i drugi. Za pierwszym razem z kieszeni wyleciały mi 
klucze od mieszkania i poszybowały na dół. Za drugim poszło lepiej. Młodszy z „homisiów” złapał 
mnie za kolano i wciągnął do środka. Starszy, na oko „dziewczynka”, telefonował do straży 
pożarnej.
 

– Już są na dole – poinformował z wyraźną ulgą. – Ochrona musiała wezwać ich wcześniej.

 

Dorota, mimo że zakrwawiona, trochę pokaleczyła się odłamkami szkła, ale raczej 

niegroźnie, promieniała.
 

– Żyjemy, nie daliśmy się tym draniom.

 

Przytuliłem ją do siebie, ale nie skomentowałem. Jeśli doszło rzeczywiście do podpalenia 

mieszkania, nieznani przeciwnicy grali z nami ostro. I mogli nie poprzestać na ostrzeżeniu.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Prawdziwy strach dopadł mnie dopiero, kiedy było po wszystkim, nogi miałem miękkie i 

byłem bliski zwymiotowania. Przemycie twarzy w łazience zdecydowanie pomogło. Potem 
zszedłem na dół i dobre dziesięć minut rozgarniałem trawę i zaglądałem pod samochody, aby 
znaleźć klucze, które mi wypadły w trakcie podniebnych akrobacji.
 

Modliłem się, żeby przypadkiem nie trafiły do studzienki ściekowej. Modlitwa została 

wysłuchana. Znalazłem je pod jakimś białym fiacikiem z poharatanym błotnikiem i szczęśliwy 
wróciłem do domu.
 

Pożar ugaszono po półgodzinie. Później pozwolono wrócić nam do mieszkania, a ściślej 

mówiąc, do tego, co z niego pozostało. Zniszczenia, choć znaczne, nie były jednak aż tak wielkie, 
jak myślałem. Doszczętnie spalił się tylko korytarz wejściowy i część salonu, z regałami – co mnie, 
miłośnika książek, zabolało szczególnie. Ocalały natomiast szafy w naszych pokojach, część 
sprzętów kuchennych, mały telewizor i aparatura hi-fi z pokoju gościnnego. Od wody, którą 
strażacy szafowali bez opamiętania, napuchła klepka, ale miałem nadzieję, że z czasem, przy 
letnich upałach „usiądzie”.
 

Dochodziła czwarta, jednak ze względu na wszechobecny swąd nie było mowy o spaniu. 

Otworzyliśmy wszystkie okna, ale nic nie wskazywało na to, żeby smród prędko udało się 
wywietrzyć. Dorota próbowała zrobić prowizoryczny inwentarz strat, ja usiłowałem zrozumieć, co 
się właściwie stało.
 

– To było fachowe podpalenie – stwierdził komendant strażaków. – Ktoś wywiercił dziurę w 

państwa drzwiach i wlał do waszego przedpokoju substancję łatwopalną…
 

– Chciano nas zabić?

 

– To już ustali policja. Może tylko chciano nastraszyć.

 

Policja zjawiła się też stosunkowo prędko, a koło szóstej dotarł do nas osobiście 

podkomisarz Frąckowiak.
 

Wyglądał na bardzo zaniepokojonego, choć kiedy opowiedziałem mu o facecie w 

kominiarce, który udaremnił nam wydostanie się przez loggię, zbył to śmiechem.
 

– Ludzie ogarnięci paniką widzą różne rzeczy, panie Leśniewski. Zajrzałem tam. To, co 

wzięliście za najemnego zabójcę, było starym wieszakiem z roboczymi ubraniami pozostawionymi 
przez robotników wykańczających sąsiedni lokal. Z waszego okna, przy słabym oświetleniu, 
rzeczywiście wygląda to jak człowiek bez twarzy…
 

– Wieszak? – Postanowiłem już więcej niczego nie taić i opowiedzieć o wszystkim, 

włączając w to również podejrzenia wobec Henryka Barskiego. Żarty się skończyły!

background image

 

Otwierałem usta, szukając najwłaściwszych słów, kiedy zaświergoliła komórka policjanta. 

Frąckowiak natychmiast odebrał i dłuższą chwilę słuchał z uwagą.
 

– Chyba mamy sprawcę – oznajmił nam. – Nawet nie próbował uciekać.

 

– To znaczy?

 

– Jest w garażu.

 

– Możemy go zobaczyć? – do rozmowy włączyła się Dorota.

 

– Czemu nie? Może go zidentyfikujecie.

 

Zjechaliśmy na poziom minus 1. Tam młody aspirant, zaopatrzony w latarkę, wskazał nam 

coś w głębokiej ciemnej wnęce pod schodami, co wyglądało jak kłębek szmat. Opodal leżała spora 
kałuża zakrzepłych wymiocin.
 

– To trup? – zapytałem.

 

– Trup raczej nie chrapie, a i śmierdzi inaczej – odparł policjant. – To tylko facet pijany w 

trupa.
 

Policjant oświetlił reflektorem twarz mężczyzny.

 

– O Boże, tatko! – jęknęła Dorota, chwytając się za głowę.

 

W rzeczy samej śpiącym był Józek Raróg z Murawki. Przyswojona dawka alkoholu, 

niewątpliwie zabójcza dla mieszkańca nizin, nowosądeckiego górala zamroczyła jedynie na cały 
dzień. Ale nie na dłużej! Po przebudzeniu piroman twierdził, że nic nie pamięta. Utrzymywał, że po 
tym, jak przegoniono go z naszego bloku pił przez parę dni, mógł to zresztą być tydzień, z zupełnie 
przypadkowymi ludźmi, poznanymi na dworcu, w jakichś melinach, na Pradze, zresztą pod koniec 
tego ciągu kompletnie urwał mu się film.
 

– Kto płacił? – pytał go śledczy.

 

– Nie pamiętam, zgubiłem portfel. A może – chytrze przymrużył oczy – na komisariacie mi 

ukradli?
 

Zanik pamięci nigdy nie jest najlepszym alibi. Tym bardziej że za poduszkę w pijackim śnie 

posłużyła Rarogowi puszka po rozpuszczalniku, którego wcześniej użył do podpalenia mego 
mieszkania. Jakby tego jeszcze było mało – na spodniach zachowały się drobne wióry ze sklejki, 
pochodzącej z moich drzwi. Ręczny świder i rurka, przez którą wlano rozpuszczalnik, znalazły się 
w śmietniku na podwórzu. Mimo zaprzeczeń podejrzanego wszystkie te dowody niezbicie 
wskazywały na niego jako sprawcę. Nadto można było wywnioskować, że ochotniczy strażak po 
dokonaniu profesjonalnego podpalenia, w oczekiwaniu na efekty, zjechał do piwnicy, gdzie wypił 
(lub dokończył) litr czyściochy. Butelka znalazła się w najciemniejszym kącie. Prokuratura nie 
miała wątpliwości, kto jest sprawcą a Frąckowiak poinformował mnie, że po wytrzeźwieniu Raróg 
zostanie aresztowany pod zarzutem podpalenia i usiłowania zabójstwa.
 

A my? Ujawnienie sprawcy przyniosło mi ogromną ulgę. Lepiej być celem nawalonego 

górala niż ziarenkiem, które wpadło w tryby jakiegoś mrocznego spisku. Miałbym się z pyszna, 
gdybym oskarżył o to Barskiego, który zresztą jak podała „Wyborcza”, od wczoraj bawił w 
Niemczech.
 

Koło ósmej, po powrocie do mieszkania, którego pilnowali jakiś funkcjonariusz i pan 

Stasio, zajęty wstawianiem nowych drzwi, ku memu ogromnemu zaskoczeniu zobaczyłem tam 
Adasia Podlaskiego. Chłopak był naprawdę zdenerwowany.
 

– Bardzo się cieszę, że nic wam się nie stało! – powiedział na przywitanie. – Usłyszałem w 

„Sygnałach Dnia” informację o pożarze na Woli, potem w TVN 24 pokazali wasz dom z 
osmalonymi oknami trzynastego piętra, więc przyjechałem zobaczyć, co się stało. I ewentualnie 
pomóc.
 

– Wszystko jest w porządku. Jak widzisz, żyjemy.

 

Opowiedziałem mu po krótce o naszych alpinistycznych wyczynach, a zakończyłem 

optymistycznym stwierdzeniem, że sprawca podpalenia został zatrzymany.
 

Sposępniał. Jego spiskowe teorie brały w łeb. Zaproponował natomiast, że jeśli nie mamy 

gdzie mieszkać, to gotów jest porozmawiać z mamą żeby udostępniła nam na jakiś czas 
przybudówkę w Konstancinie.
 

Podziękowaliśmy mu serdecznie i wspólnie zjechaliśmy na dół. Trzeba było pójść gdzieś na 

background image

śniadanie. Wszedłem do kiosku kupić gazety, a Adam wsiadł do swego punto i zwinnie opuścił 
placyk przed blokiem.
 

Nieoczekiwanie przyszła mi do głowy idiotyczna myśl. Punto Podlaskiego do złudzenia 

przypominało wóz, pod którym odnalazłem moje klucze. Zapominając o gazetach, wybiegłem z 
kiosku i ruszyłem na parking pod naszymi oknami. Jednak w tym miejscu stały zupełnie inne 
samochody, czerwony, granatowy, czarny…
 

– Daj spokój, nie świruj – mruknąłem do siebie i wróciłem po gazety.

 

– A gdzieś ty się tak nagle pod ziemię zapadł? – zapytała Dorota.

 

Nie wspomniałem jej o moich idiotycznych podejrzeniach.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy oboje (chociaż każde osobno) przesłuchani przez 

korpulentną panią prokurator o aparycji łagodnej bufetowej. Z tego, co wiem, Dorota nie chciała 
zeznawać przeciw własnemu ojcu. Potwierdziła jednak, że nas nachodził i miotał pogróżki. Mnie 
zwierzyła się dwa dni później, że już wcześniej we wsi podejrzewano jej starego o podpalenie 
chałupy Słysza. Od zawsze utrudniała mu wjazd na obejście. Jeśli idzie o moje przesłuchanie, nie 
wchodząc w istotę stosunku między ojcem i córką zrelacjonowałem jedynie znane mi fakty.
 

– Czy ma pan dowody świadczące o przemocy w rodzinie Rarogów? – zapytała pani 

prokurator. – Zauważyłam u Doroty Raróg znaczną dozę lęku przed własnym ojcem.
 

– Dowodów nie mam, choć odnoszę podobne wrażenie.

 

Tak więc mieliśmy „tatkę” z głowy. Powinniśmy się tym cieszyć, tymczasem szybkie 

znalezienie sprawcy i banalne powody pożaru ostatecznie wykluczające teorię spisku i udział w nim 
Barskiego, zmartwiły Dorotę.
 

– Straszliwie jesteś ufny, Wiktorze – powtarzała nieprzekonana.

 

Nie miałem ani siły, ani czasu, żeby z nią polemizować. Na głowę zwaliły mi się inne 

kłopoty. Mieszkanie po pożarze znajdowało się w opłakanym stanie. Co gorsza znalezienie ekipy 
remontowej w środku lata graniczyło z cudem. Pan Stasio załatwił wprawdzie i wstawił nowe 
drzwi, ale ze zorganizowaniem fachowców zdolnych przeprowadzić remont radził poczekać do 
września.
 

– Ja to załatwię. Kiedy tylko zaprzyjaźnieni parkieciarze wrócą z Norwegii, a tynkarze z 

Hiszpanii. W październiku lokal będzie cycuś! – obiecywał.
 

– Ale co mamy zrobić ze sobą do października? Wynająć skrawek terenu pod mostem 

Siekierkowskim?
 

– Rodziny pan nie ma?

 

Oczywiście mogłem pojechać do matki. Nie sądzę jednak, że zaakceptowałaby mnie w 

pakiecie z Dorotą. Mogłem przyjąć ofertę Podlaskiego, ale wyobrażałem sobie, co pomyślałaby 
jego dystyngowana mamusia o nieformalnym związku pracownika naukowego ze studentką 
pierwszego roku. Tym bardziej że wiedziałem, iż jej zaginiony przed laty mąż też wdał się w 
szalony romans z młodziutką prześliczną wiolonczelistką.
 

Kolejną osobą która wyciągnęła do nas pomocną rękę, była moja niedoszła teściowa. Pani 

Rokicka zadzwoniła do mnie parę godzin po pożarze, potem jeszcze raz wieczorem, dopytując, jak 
się czujemy i czy nie potrzebujemy pomocy?
 

Wreszcie dzień później odwiedziła mnie osobiście. Dorota akurat wybrała się kupić jakieś 

zasłony. Poczęstowałem ją kawą i jeszcze raz opowiedziałem o tym, co się zdarzyło.
 

Ku memu zaskoczeniu szczęśliwe zakończenie wcale jej nie uspokoiło.

 

– Niezła legenda! – mruknęła tylko.

 

– Nie rozumiem?

 

– Kiedyś namiętnie czytywałam kryminały i trochę się na tym znam. Jeśli ktoś chciał 

dokonać zbrodni, musiał zadbać o kozła ofiarnego, kogoś, na kogo można by zwalić 
odpowiedzialność. Nieprzytomny pijak nadaje się do tego idealnie…

background image

 

Nie chciałem tego słuchać, rozumiejąc, że Rokicka, niepogodzona ze śmiercią córki, 

kurczowo czepia się wersji, która połączyłaby wszystkie fakty i posłużyła zdemaskowaniu 
domniemanych sprawców. Ja jednak miałem dosyć podobnego fantazjowania. Dla świętego 
spokoju postanowiłem nie ukrywać przed panią Aliną żadnych faktów i opowiedziałem jej całą 
tajemniczą historię z telefonem i panią Wandą.
 

Znów spoważniała.

 

– Nie chcę, żebyś mnie uznał za starą histeryczkę, Wiktorze, dlatego nie będę cię straszyć, 

tylko powiem ci wprost: wyjedź. Mamy lato – jedź na wczasy, wybierz jakąś ofertę last minute. 
Jeśli nie masz pieniędzy pożyczę tobie i twojej pannicy. Przeczekajcie to!
 

– Ale co?

 

– Czy ja coś mówię. Proponuję odpoczynek i odrobinę ostrożności. Tak na wszelki 

wypadek.
 

– A jak długo, pani zdaniem, powinniśmy się ukrywać? – zapytałem, udając, że przyjmuję 

jej rady za dobrą monetę.
 

– Nie sądzę, żeby bardzo długo. Gwałtowne burze są przeważnie krótkotrwałe. Tylko 

pamiętajcie, najlepiej, żeby nikt nie wiedział o waszym miejscu pobytu. Nie wolno wam używać 
telefonów komórkowych, a najlepiej jest wyjąć kartę z aparatu. Czy mam poszukać dla was jakiejś 
kryjówki?
 

– Serdecznie dziękuję – odparłem. – Sądzę jednak, że o wiele prościej będzie zawiadomić o 

wszystkim policję.
 

– Głupi pomysł! – zareagowała gwałtownie. – Głupi z dwóch powodów. Po pierwsze, nie 

uwierzą wam, bo nikt poza mną wam nie uwierzy, a po drugie, nie sądzę, żeby byli zdolni wam 
pomóc.
 

– Myśli pani, że spisek pleni się również w obecnym, zdekomunizowanym MSWiA?

 

Nie zauważyła mojej ironii.

 

– Myślę o niekompetencji i niewierze, z jaką spotkałaby się wasza wersja. Poza tym przy 

wszystkich aktualnych zawirowaniach rzucanie politycznych podejrzeń na Barskiego, jedynego z 
niewielu „wykształciuchów”, cieszącego się łaskami Bliźniaków, równałoby się szaleństwu… Nikt, 
bez żelaznych dowodów nie ośmieli się go tknąć. Lub chociaż inwigilować.
 

Powiedziałem, że przemyślę jej rady. Rzeczywiście marzyła mi się jakaś zmiana klimatu. 

Żadne bieżące obowiązki nie trzymały mnie w Warszawie. Zacząłem nawet oglądać oferty biura 
podróży wywieszone na szybie przy wejściu do mojego bloku, kiedy z bratnią pomocą przyszedł mi 
Paweł. Wyjeżdżał przykładnie, z rodziną na dwa tygodnie do Sopotu i przez ten czas jego 
sympatyczny domek (czy raczej burdelik) nad Świdrem „leżał odłogiem”.
 

– Zaszyj się tam, kochaj swoją góraleczkę, wypoczywaj! – radził mi z właściwą dobrze 

zarabiającym playboyom swobodą. – Nikt tam cię nie znajdzie.
 

Mimo że nie wierzyłem w przestrogi pani Rokickiej, propozycja trafiła mi do przekonania. 

W instytucie trwał martwy sezon. To, czego potrzebowałem do pracy, miałem w laptopie… 
Koncepcja „wyjazdu na letnisko” spodobała się również Dorocie.
 

– Ktoś z twoich znajomych wie o tym domku? – zapytała.

 

– Podejrzewam, że nawet nasza mama nie wie o podwójnym życiu swego pierworodnego.

 

– No to cudownie! Będziemy mieli wreszcie dwa tygodnie spokoju. Nawet jeśli sąd wypuści 

tatkę z aresztu, nie wyśledzi nas za chińskiego boga. Ale pewnie ci praca nie pozwoli?
 

– Mam mnóstwo zaległego urlopu i nic konkretnego do roboty. Zresztą jak będę chciał i ty 

mi pozwolisz, mogę popracować w domu. A jakby coś się działo, to przecież tylko dwadzieścia parę 
kilometrów od centrum.
 

– No to jedźmy nad ten Świder! Już jutro.

 

– Jeśli tylko chcesz, możemy nawet dzisiaj.

 
 

background image

  

XIII

 

  

DREWNIAK

 

 

Mimo gigantycznej hossy budowlanej okolica wokół trasy kolejki do Otwocka zachowała, 

przynajmniej w niektórych miejscach, odrobinę staroświeckiego uroku. Między paskudnymi 
sześcianami z epoki towarzysza Gierka przetrwały tu i ówdzie malownicze drewniaki w stylu 
świdermajer, przytłumiane przez nowobogackie budowle najrozmaitszych stylów. Można znaleźć 
wśród nich udane kopie szlacheckich dworków oraz „gargamele” przewyższające architektoniczną 
pomysłowością alkazar w Segowii czy zamek Neuschwanstein Ludwika Bawarskiego. Drewniak 
Pawła, najbliższy tradycjom szlachty szaraczkowej, leżał przy piaszczystej odnodze bocznej drogi, 
za to nieomal nad samą rzeką. Brzeg był tu nieco wyższy niż po przeciwnej stronie, lekko podmyty, 
z malowniczymi korzeniami drzew, wystającymi ponad korytem Świdra. Mój brat nie zajmował się 
ogrodnictwem, przeznaczając zdecydowanie więcej energii na cięcie panienek niż gałęzi, toteż 
wszystko dookoła rosło jak w rezerwacie, stare dęby, sośniaki, brzózki, leszczyny samosiejki. 
Żaden sekator ogrodnika nie zagrażał ptasim gniazdom. Nikt z motyką nie porywał się na krecie lub 
lisie nory. Drzewo zwalone wiatrem pozostawało tam, gdzie upadło. Jak w parku narodowym!
 

Trawa, wyjąwszy dwie wydeptane ścieżki, ku wodzie i wokół posesji, wysoka na pół metra, 

chyba nigdy niekoszona, pachniała aromatycznie, stanowiąc biosferę dla rozlicznych muszek, 
bąków i biedronek, a z nastaniem wieczora również komarów. Każdy przyjazd tutaj przypominał mi 
wycieczkę do lat dziecinnych. Miejscowe sosny i piach przywodziły na myśl najwcześniejsze 
wakacje w Jastarni lub Juracie, kiedy ze szczenięcej perspektywy cały otaczający świat wydawał się 
bezpieczny i przyjazny, a najbliżsi nieśmiertelni.
 

– Jak tu przepięknie i płasko! – wołała moja młoda góralka, penetrując z zapałem ostępy 

wokół domu i przynosząc mi co rusz informacje o kolejnych odkryciach. Moja wiedza przyrodnicza 
była zbyt uboga, by zauważyć na posesji cokolwiek interesującego, ona, dziecię natury, potrafiła 
nazwać praktycznie każdą roślinę i wypatrzyć dziesiątki ptaków i zwierząt, które uchodziły mojej 
uwadze.
 

Wprawdzie podczas moich wizyt w domku Pawła nigdy nie spotkałem gosposi, dochodzącej 

podobno z sąsiedztwa, wewnątrz drewniaka panowała wręcz chirurgiczna czystość. Sprzętów 
znajdowało się tu niewiele, kogoś, kto nie znał mego brata, mógł zastanawiać kompletny brak 
książek. Ten brak z naddatkiem rekompensowała ogromna biblioteka wideo i DVD, z dużym 
udziałem porno. Znaczną część wewnętrznej ściany, oddzielającej kuchnię i łazienkę, zajmował 
gigantyczny telewizor, płaski jak naleśnik. Po prostu plazma!
 

– Że też twój brat nie boi się trzymać tyle cennego sprzętu na odludziu – dziwiła się Dorota.

 

Jej uwaga była uzasadniona. Domek stał w środku dwuhektarowej działki leśnej, kompletnie 

niewidoczny i od drogi, i od rzeki. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Owszem, ktoś budował się w 
lasku po prawej stronie, ale wylano dopiero ławy fundamentowe, a w odległości dwustu metrów po 
lewej, wzniesione tylko do pierwszego piętra, kamienne domiszcze, krojone na miarę Malborka, 
chyba nigdy nie doczekało się zadaszenia. Ściany niedokończonej budowli zdążyły porosnąć 
mchem i nikt nie wiedział, jak długo jeszcze będzie porastać. Mimo to była obiektem strzeżonym. 
Jednak budka strażnika i jego dwóch rottweilerów znajdowała się jeszcze dalej od nas. Paweł 
naturalnie nie należał do niepoprawnych optymistów pokładających ufność we wrodzonej 
uczciwości ludzi i w opiece Najwyższego. Jego działkę otaczał masywny wysoki płot z potrójną 
linią drutów kolczastych. Wzniesiono go także od strony rzeki, pozostawiając nad wodą wąską 
ścieżkę, na którą można było wyjść przez jedną z dwóch masywnych furtek. Nie było to jednak 
dzieło mego brata – fortyfikacje posesji pochodziły z czasów, kiedy zamierzał się budować na niej 
miejscowy gangster o elitarnym pseudonimie „Śmietanka” – drewniak był wówczas pomyślany 
jako pomieszczenie gospodarcze. „Śmietanka” padł w wyniku bandyckich porachunków, teren 
przejęła gmina, a Paweł, tak się szczęśliwie zdarzyło, znieczulał naczelnika gminy podczas operacji 

background image

wycięcia wyrostka i bardzo się z nim zaprzyjaźnił… (oczywiście z naczelnikiem, nie z 
wyrostkiem). Po nabyciu nieruchomości doszedł do wniosku, że zabezpieczenia należy 
konserwować.
 

Okna budynku przysłaniały solidne okiennice, a całości strzegł skomplikowany system 

alarmowy, monitorowany przez firmę ochroniarską z pobliskiego Otwocka.
 

– Jakby co, przyjadą w kwadrans – twierdził mój brat.

 

Miałem nadzieję, że nie będę musiał testować operatywności ochroniarzy.

 

Jeśli nie liczyć poddasza, paru komórek, kuchni, łazienki i WC, dom składał się właściwie z 

jednego pomieszczenia. Jednak kiedy zachodziła potrzeba, przesuwana ściana wydzielała z livingu 
sypialną alkowę. Całość uzupełniała piwniczka zamieniona w magazyn alkoholi, otrzymywanych w 
wielkiej ilości od wdzięcznych pacjentów w czasach, kiedy Paweł był jeszcze pracownikiem 
publicznej służby zdrowia.
 

Po nerwowych dniach nastał czas piękny i spokojny. Zapomnieliśmy o bożym świecie i 

wszystko wskazywało na to, że ów świat też o nas zapomniał. Mimo zmiennej pogody codziennie 
brodziliśmy po rzeczułce, gdzie powyżej małej kaskady, zbudowanej kiedyś przez poprzednika 
Pawła, powstał naturalny basen, w którym dawało się nawet pływać. Czasem pluskały się tam 
dzieciaki lub miewaliśmy gości z dzikiego campingu z drugiej strony Świdra. Wraz z popsuciem się 
pogody, pod koniec miesiąca ostał się tylko jeden namiot. Dzięki rowerom, pozostawionym przez 
Pawła, mogliśmy robić wypady po całej okolicy, a to do pałacu w Otwocku, a to na plażę nudystów 
(ale tylko żeby popodglądać!), a to do Ossowa na pole Bitwy Warszawskiej. Najczęściej jednak 
kończyło się na krótkim wypadzie do Józefowa na lody lub do którejś z knajpek wzdłuż dróg 
zmierzających ku Warszawie.
 

Czytaliśmy książki, graliśmy w scrabble, opowiadaliśmy sobie różne prawdziwe i 

nieprawdziwe historie. I czułem, że coraz bardziej jestem zakochany. Mimo że Dorota potrafiła 
radzić sobie z moim pożądaniem, nie traciłem nadziei, że w końcu moja wojna pozycyjna dojdzie 
do zwycięskiego końca. Że mówiąc batalistycznie, zdobędę bramę brandenburską i zatknę tam 
swoje drzewce. Ale na razie zdobywałem pewne odcinki frontu, czasami moje dłonie, a nawet język 
dokonywały heroicznej wycieczki na terytorium przeciwnika, po czym jednak musiały jak 
niepyszne wracać na z góry upatrzone pozycje.
 

– Dlaczego nie?

 

– Bo jeszcze nie. Bądź cierpliwy.

 

W tym słowie „jeszcze” była wilgotna obietnica, która musiała wystarczyć. Poznając się 

coraz lepiej, znajdywaliśmy ciągle więcej podobieństw między nami. Tym, kim był dla mnie 
przedwcześnie utracony ojciec, tym dla Doroty była jej zmarła matka, stanowiła dla niej główny 
punkt odniesienia.
 

„Jakby się mama cieszyła!” – skomentowała swój sukces na egzaminie.

 

„Mama zawsze chciała być pracownikiem naukowym, a ja już jestem”, powiedziała, kiedy 

przygotowane przez nią indeksy dołączyłem do mojej książki. Ileż radości dostarczało mi 
obserwowanie jej satysfakcji! Śmiejąc się, na moment traciła nad sobą kontrolę, stawała się 
żywiołem, nieokiełznaną radością w bardzo pięknym opakowaniu.
 

Telewizor włączaliśmy rzadko, ot, żeby rzucić okiem na dzienniki, chyba że na HBO szedł 

jakiś lepszy film. Tu Dorota zdawała się na mój gust. W Limanowej wybór był niewielki, toteż do 
tej pory znała jedynie to, co nadawały trzy kanały telewizji publicznej plus Polsat – TVN-u w 
Murawce nie dawało się odbierać.
 

Wśród wiadomości, oprócz tradycyjnej młocki partyjnej, prowadzącej nieuchronnie do 

przedterminowych wyborów, sporo miejsca zajmował nabrzmiewający konflikt polsko-rosyjski. 
Obok tradycyjnych sporów o import mięsa oraz szykan i pogróżek dotyczących dostaw paliw, 
mnożyły się całkiem niedyplomatyczne starcia słowne. Prezydent Rosji przy byle okazji beształ 
Polskę w sposób, na jaki nikt od czasów Nikity Siergiejewicza Chruszczowa by sobie nie pozwolił. 
Nawet Leonid Breżniew roztapiał antysolidarnościowe pogróżki w marksistowsko-leninowskiej 
frazeologii. Co ciekawe, nasz prezydent zamiast jak jego poprzednicy kłaść uszy po sobie, nie 
pozostawał dłużny Putinowi. Wywoływało to silną krytykę tak zwanej postępowej opinii 

background image

europejskiej, na szczęście nasze stanowisko mocno wspierał prezydent USA i kilku ważnych 
przywódców europejskich z Nicolasem Sarkozym na czele. Czy zanosiło się na nową zimną wojnę? 
I kto mógł ją wygrać? Dużą niewiadomą miało się okazać planowane na 31 sierpnia spotkanie 
polskich przywódców z kanclerzem Niemiec. Przy tej okazji znów wypłynęło nazwisko Henryka 
Barskiego. Podobno jego kontakty w RFN-ie odgrywały znaczną rolę w zakulisowej dyplomacji.
 

Jednocześnie duże wrażenie wywołały wieści z koncernów motoryzacyjnych. Pojawiły się 

poważne głosy, że już w ciągu paru lat dojdzie do historycznego przełomu na rynku 
samochodowym. Za pięć lat produkcja silników wykorzystujących paliwa alternatywne miała 
przekroczyć dostawy tradycyjnych, spalinowych.
 

„A wtedy – zgadzali się specjaliści od długoterminowych prognoz ekonomicznych – 

Arabowie osiądą na piachu, a Rosja na lodzie”.
 

Jeśli telewizja zapewniała nam bierny kontakt z rzeczywistością, to czynnie zaniechaliśmy 

jakichkolwiek relacji. Można powiedzieć, że w tym punkcie zastosowałem się do rady pani 
Rokickiej. Wyłączyłem komórkę i schowałem do portfela kartę SIM. (Śmiałem się z tej ostrożności, 
ale jakoś czułem się z tym lepiej). Nie oznaczało to zerwania kontaktu ze światem, pozostawał 
Internet – co parę dni wymieniałem informacje z Maćkiem Łańskim z mojego zakładu, mój nowy 
adres mailowy znał Paweł oraz mama, a także, po pewnym wahaniu, zostawiłem go Adasiowi 
Podlaskiemu, któremu wprawdzie w głowie bardziej były amory, ale obiecywał trzymać rękę na 
pulsie i co parę dni zawiadamiał mnie listownie, że niczego nowego w naszej sprawie nie znalazł. 
Pytał też, jak spędzam czas, jaka jest u mnie pogoda i czy bardzo się nudzę? Odpowiadałem, że jest 
świetnie, bez wdawania się w szczegóły. Docent Łański podtrzymywał w moim imieniu kontakt z 
podkomisarzem Frąckowiakiem, monitując go co parę dni o nowe informacje w związku z 
poszukiwaniami pani Wandy. Nie miał nic do przekazania.
 

Również, jak twierdził, nikt się o mnie nie dopytywał. Nie było żadnych podejrzanych 

telefonów. Z kolei moja mama, pozostająca w stałej łączności z naszym adwokatem, przysłała mi 
gdzieś po tygodniu informację o zamianie aresztu Raroga na dozór policyjny w miejscu 
zamieszkania, co oznaczało, że ojciec Doroty wrócił do Murawki, gdzie na całą wieś przypadał 
jeden rzadko trzeźwy funkcjonariusz. Powodem tego zwolnienia była opinia medyczna. Lekarz 
badający pijaka upierał się, że stan głębokiego upojenia musiał nastąpić dużo wcześniej, niż 
wynikało z dramaturgii zdarzeń. Dowodziły tego zaschnięte wymiociny. Było wręcz 
nieprawdopodobne, że Raróg położył się spać pod schodami we wtorek po południu, zwymiotował, 
spał znowu, potem obudził się, przypomniał sobie, że postanowił podpalić mieszkanie, pojechał, 
podpalił i powróciwszy, spał dalej.
 

Nie był to jedyny element niepasujący do układanki. Kamery wokół domu i na 

przedwindziu zarejestrowały mężczyznę, który przypuszczalnie był podpalaczem. Pojawił się 
dokładnie o godzinie 0.15, szedł pod samym murem, tak że kamera uchwyciła tylko fragment 
ramienia i tył głowy, a gdy wszedł na przedwindzie, otworzył drzwi własnym kluczem, rozkaszlał 
się i cały czas przysłaniał chustką twarz. Miał kurtkę skórzaną identyczną jak Raróg i nie wyszedł 
już z budynku, chociaż… o 2.15, kiedy u mnie buzowało w najlepsze, jakiś facet wymknął się z 
drugiej klatki, chowając się za plecami barczystego ciekawego pożaru brodacza. Nie był to z 
pewnością nikt z lokatorów. A rzecz znamienna, klatka II i nasza III miały połączenie na piętnastym 
piętrze… Mama była tym zaniepokojona, a Frąckowiak podobno pragnął się ze mną jak najszybciej 
spotkać.
 

Nie miałem zamiaru rezygnować z wypoczynku. Odpowiedziałem więc, że możliwe to 

będzie zaraz na początku września. Nie wiem, skąd brało się przeczucie, że do tego czasu skończą 
się nasze kłopoty, ale z jakiegoś powodu i ja, i Dorota żywiliśmy podobne przeświadczenie. Tym 
bardziej że nie pojawiły się wokół nas najmniejsze oznaki zagrożenia. Zwierzęta doskonale 
wyczuwają kiedy pojawia się niebezpieczeństwo i kiedy znika, dlaczego mielibyśmy być od nich 
gorsi.
 

Wszystko zmieniło się po 28 sierpnia. Tego dnia wybraliśmy się na dłuższą wycieczkę po 

okolicznych lasach. Obiad zjedliśmy w Wiązownej i koło czwartej znaleźliśmy się na naszej 
piaszczystej drodze wiodącej do domu. Sto metrów przed domkiem Pawła, mijając zarośnięty stary 

background image

zjazd ku rzece, zauważyłem zgniecione chaszcze i ślady kół. Ktoś jechał przesieką w dół.
 

Podkusiło mnie, żeby skręcić, tak jak prowadziły koleiny. Wertepy były niesamowite, ale 

kierowca, który tamtędy podążał, wykazał dużo poświęcenia, dojechał do samej rzeki, tu rozlanej i 
płytkiej, po czym przejechał nią na drugą stronę. Nie mogłem zgadnąć, po co to robił, skoro pięćset 
metrów dalej znajdował się most? Przypomniałem sobie radę Brzeźniakowej: „Uważaj na 
zaparkowane w pobliżu nieznane ci furgonetki lub samochody”, i przeszedł mnie nieprzyjemny 
dreszczyk.
 

– To u was ludzie nie myją samochodów w rzekach? – zdziwiła się Dorota. – U nas robią to 

wszyscy. – I tym sposobem wyleczyła mnie z podejrzeń.
 

Bramę na posesję otworzyłem pilotem i wjechałem na teren. Diody alarmowe pod okapem 

ganku paliły się w komplecie. Odbezpieczyłem dom i weszliśmy do środka. Wszystko w porządku. 
Nawet komar nie mógł się tu dostać niezaproszony.
 

Dlaczego więc coś nie dawało mi spokoju. Sprawdziłem pocztę. Rzuciłem okiem na 

„Wiadomości” w telewizji. Nic szczególnego. A przecież gdzieś pod skórą wokół gardła 
odczuwałem coś nieprzyjemnego, duszącego. Bardzo żałowałem, że nie mamy psa. Z pistoletem w 
kieszeni obszedłem posesję, rzuciłem okiem na rzekę. Ostatni namiot na dzikim campingu zniknął.
 

W nocy, w odróżnieniu od Doroty, która natychmiast zasnęła jak dziecko, miałem po raz 

pierwszy od dawna kłopot z zaśnięciem. Nerwy czy przeczucia? Leżałem z przymkniętymi oczami, 
wsłuchany w tykanie zegara, przez wywietrznik dolatywały odgłosy lasu, odzywały się nocne ptaki, 
drogą przejechał jeden albo dwa samochody, ale żaden nawet nie zwolnił koło bramy. Usiłowałem 
opowiadać sobie jakieś wyjątkowo nudne historie, liczyłem znanych mi władców, nic. Sen zmorzył 
mnie dopiero koło piątej, gdy w szczelinach okiennic (na wszelki wypadek pozamykałem wszystkie 
jeszcze przed wieczorem) pojawiły się pierwsze zapowiedzi brzasku.
 

Dawniej nie zwracałem uwagi na sny. Przypadek „parzystego” snu z Magdaleną, zwidy, 

które ostrzegły mnie przed pożarem, a nade wszystko teorie Podlaskiego, sprawiły, że przestałem je 
lekceważyć.
 

Zresztą majaki, które dopadły mnie nad ranem, należały do takich, których się nie 

zapomina. Śniło mi się miasto, chyba Warszawa, smutne, pogrążone w żałobie, flagi opuszczone do 
połowy masztów, blade twarze zalęknionych ludzi, wycie karetek, na rogach ulic posterunki jak 
podczas stanu wojennego. Dziwny zapach dymu i środków sanitarnych. Co się działo, na miły 
Bóg?! A potem zobaczyłem cień, cień, który ogromniał, zbliżał się do mnie, a ja nie mogłem 
wykonać ruchu…
 

A potem zobaczyłem człowieka lecącego ku mnie. Z wykrzywioną przerażeniem twarzą i z 

włosami stojącymi dęba biegł Gwidon Czarski. Biegł, mimo że jego ciało było w stanie daleko 
posuniętego rozkładu i pokrywał je kożuch robactwa. W dodatku darł się przeraźliwie! Dopadł 
wreszcie do mnie…
 

– Co ci jest, dlaczego tak strasznie krzyczysz? – Przestraszona Dorota pochylała się nade 

mną.
 

Ocknąłem się błyskawicznie.

 

– Ja krzyczę? Co takiego niby miałbym krzyczeć?

 

– „Zawiadomcie ABW. Zawiadomcie policję!”.

 

Oparłem się na łokciach i spojrzałem na budzik, dochodziła ósma, przez szpary wlewało się 

światło dnia.
 

– Sen jakiś miałem. Koszmarny. A tobie nic się nie śniło?

 

Wzruszyła ramionami.

 

– Nawet jeżeli miewam jakieś sny, to nigdy ich potem nie pamiętam.

 

Dla świętego spokoju napisałem do Podlaskiego dość ogólnie, że miałem sen, który mnie 

zaniepokoił.
 

Około południa zauważyłem, że na monitorze pojawiła się pulsująca ikonka „Masz 

wiadomość!”.
 

Nadawcą był mój doktorant.

 

„To fascynujące, ja też miałem sen. Śniło mi się miasto pogrążone w trwodze, flagi spowite 

background image

kirem, jakiś stan zagrożenia, a może skażenia”.
 

Wszedłem na Gadu-Gadu i rozpoczęliśmy korespondencję. Po paru zdaniach było jasne, że 

przyśnił się nam identyczny sen.
 

„Tego nie można zlekceważyć – musimy spotkać się i pogadać. Twarzą w twarz – pisał 

Adam. – Lepiej narazić się na śmieszność, meldując o naszych obawach władzom, niż dopuścić do 
jakiejś tragedii”.
 

„Wyznacz miejsce, przyjadę”.

 

„Niech pan zostanie lepiej tam, gdzie jest. To ja dojadę”.

 

„Nie chciałbym podawać adresu”.

 

„Sądzę, że poczta mailowa jest bezpieczna, ale jeśli pan nie chce otwartym tekstem, to 

proszę sobie przypomnieć rozdział o drukarniach”.
 

Tylko chwilę zastanawiałem się, co Podlaski ma na myśli. Sugestia była jasna, do pracy na 

temat solidarnościowej konspiracji Adam przygotowywał dla mnie mapę o podziemnej poligrafii. 
Używał do tego współczesnego atlasu Warszawa i okolice. Identyczny miałem w wozie. Po paru 
minutach wysłałem informację „s 36, 12 H nr 28”. Tylko posiadacz identycznego atlasu byłby w 
stanie zidentyfikować moją kryjówkę.
 

Na wszelki wypadek napisałem: „Uważaj na ewentualny ogon”.

 

„Nie ma obaw, zastosuję podwójną asekurację. Kate będzie mnie ubezpieczać. Zjawię się 

przed wieczorem”.
 

Odpisałem, że lepiej będzie, jeśli przyjedzie sam, ale już mi nie odpowiedział. 

Najwidoczniej wyłączył komputer.
 

– Nic się nie martw, to wyjątkowo bystry chłopak – uspokajała mnie Dorota.

 

Bystry nie bystry, okropnie korciło mnie, aby skorzystać z komórki i zadzwonić do 

podkomisarza Frąckowiaka, jednak nie zdecydowałem się na ten krok. Liczyłem czas dzielący mnie 
od spotkania i zastanawiałem się, jakich wybiegów użyje mój młody partner, aby zabezpieczyć się 
przed ewentualną inwigilacją choć na miły Bóg, nie miałem pojęcia, któż miałby go inwigilować.
 

Tymczasem po obiedzie dotąd spokojnej Dorocie udzieliła się moja nerwowość. Kilka razy 

obeszła całą posesję, przez okienko na strychu wspięła się nawet na dach i lustrowała stamtąd 
okolicę.
 

– Czy coś się dzieje? – pytałem.

 

– Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś nas obserwuje.

 

Żeby ją uspokoić, jeszcze raz weszliśmy na strych i przez lornetkę obejrzeliśmy okolicę. Nic 

podejrzanego na drodze. Żadnych ludzi, furgonetek. Ani śladu turystów czy amatorów kąpieli. To 
akurat zrozumiałe – od południa mżyło.
 

Minęła czwarta, piąta, Podlaskiego ani śladu. Przed szóstą przyszedł od niego kolejny mail.

 

„Skontaktowałem się osobiście z panem Antonim. Wszystko jest pod kontrolą nie mogę 

przyjechać w tej chwili, będę rano, od jutra dostaniesz ochronę”.
 

Zrozumiałem, że chodzi o naszego wspólnego znajomego, szefa kontrwywiadu 

wojskowego, zresztą z wykształcenia również historyka. Zadałem jeszcze jedno pytanie, czy 
powiedział mu o Barskim, ale nie dostałem odpowiedzi.
 

Odetchnąłem. Cokolwiek mogło się zdarzyć, już się nie zdarzy. Na wszelki przypadek, 

podobnie jak poprzedniego wieczoru, starannie zamknęliśmy okiennice. Pistolet Brzeźniakowej 
został sprawdzony i umieszczony w wazonie, wśród sztucznych kwiatów. Przetestowałem pilota 
napadowego i po dwóch minutach odwołałem alarm, podając numer obiektu i hasło „Ordynator”.
 

Obejrzeliśmy „Wiadomości” (nie było informacji o ogłoszeniu stanu zagrożenia), Dorota 

wzięła kąpiel, a potem w szlafroczku usiadła mi na kolanach. Miała minę osoby pragnącej 
zakomunikować mi coś ważnego.
 

– Bardzo cię kocham – zaczęła. – I od wczoraj zastanawiam się, czy nie czekamy za długo?

 

Szlafroczek rozsunął się, ujawniając, że dziewczyna pod spodem jest naga.

 

– Nie wiem, co masz na myśli? – odpowiedziałem, udając głupiego.

 

– Wiesz, wiesz! – zaśmiała się gardłowo. – Myślisz, że nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo na 

to czekasz. Jak pragniesz, abym stała się twoja bez reszty.

background image

 

– Tu nie chodzi o dominację…

 

– Nie ważne, o co chodzi. Sam nieraz powtarzałeś, w życiu najważniejsza jest teraźniejszość 

i należy żyć, tak jakby każdy dzień miał być ostatni.
 

– Ale co się stało? – Moje pożądanie na moment zachwiało się, jakby tknięte zimnym 

podmuchem. Żeby o nim zapomnieć, ucałowałem rozkoszną dolinkę między jej piersiami.
 

– Przestań, już mam gęsią skórkę – zaśmiała się, lecz gdy się cofnąłem, usłyszałem: – Nie 

przestawaj!
 

Bladoróżowe sutki nabrzmiały, a kiedy musnąłem je językiem, usłyszałem, jak z jej gardła 

wydobywa się rozkoszny pomruk. Obwiodłem piersi szerokim łukiem i posunąłem się niżej. 
Czułem, jak drży, niczym szlachetny rumak gotów do gonitwy. Potem moje usta dotarły do jej ud. 
Dotąd linia majtek określała pole minowe, na które saper wpuszczany był rzadko i na krótko, tego 
wieczoru jednak majtki zniknęły jak europejskie granice, na mocy porozumienia z Schengen.
 

Poszedłem więc śmiało dalej, ku rozkosznej dolinie mroku, tajemniczej woni, pierwotnego 

instynktu, w której wszystko się zaczyna i nic się nie kończy. Przyzwalający pomruk narastał. 
Niepowstrzymywany dotarłem do wilgotnych grot, zanurzyłem się w nich… Oddech dziewczyny 
przyśpieszył jeszcze bardziej.
 

– Zrób to, zrób to teraz! – zawołała. – Teraz!

 

Więc zrobiłem.

 

Wszedłem bardzo delikatnie, aby przypadkiem nie sprawić jej bólu. Jednak obawy były 

płonne. Żaden mur hymenu nie zagradzał drogi.
 

– Mocniej! – krzyknęła nakazująco.

 

Niczym skoczek z wieży, przecinający taflę basenu, poszedłem głęboko, napotykając 

rozkoszny napór, omdlewającą uległość, idealne dopasowanie ciał, współbrzmiące z muzyką 
skurczów. Jej twarz zmieniła się. Codzienna łagodność ustąpiła pierwotnej dzikości. Przez moment 
zdało mi się, że nie kocham już współczesnej dziewczyny, tylko rżnę pierwotną barbarzynkę z 
paleolitu, gdzieś pomiędzy walką o ogień a malowaniem mamutów na skałach. Moja dzikuska 
przymknęła oczy, a z ust jej wyrywały się słowa, szybkie, najprostsze, najkrótsze.
 

– Tak, tak, tak, jeszcze, jeszcze, tak, tak, tatusiu!!!

 

Naraz byłem i mnie nie było. Pękłem jak przekłuta bańka mydlana. Nagle opuściły mnie siły 

i żądze. Ujrzałem przepaść piekła i poznałem demony nękające moją dziewczynę. Wszystko stało 
się jasne. Jej zahamowania, lęki, opory i strach.
 

– Nie przestawaj! – zawołała, nie bardzo świadoma, co się stało. Wstrząśnięty nie 

panowałem nad swoim ciałem. Po prostu nie mogłem. Nie mogłem… Zsunąłem się z niej 
zwiotczały i poszedłem do łazienki.
 

Później z jej sekretnego pamiętnika dowiem się całej prawdy. O tym, jak ojciec 

rozdziewiczył ją, kiedy miała 13 lat, a ona początkowo przerażona, zasmakowała w tym zakazanym 
procederze i dopiero śmierć matki i pijacka brutalność Raroga, który do programu systematycznego 
gwałcenia nieletniej córki dorzucił również jej bicie, sprawiły, że zaczęła uciekać. I nienawidzić 
mężczyzn. Choć skrycie nie przestała pożądać.
 

Naturalnie wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Wchodząc pod lodowaty prysznic, 

próbowałem zebrać myśli. Byłem zszokowany i nie wiedziałem, co będzie dalej. Za nic nie 
chciałem jej stracić. Liczyłem, że coś powie, ale dotąd z jej ust nie padło żadne słowo.
 

I wtedy rozległo się pianie koguta.

 

Paweł uważał za niesłychanie dowcipny pomysł, żeby zamiast tradycyjnego dzwonka lub 

eleganckiego brzęczyka sygnałem od furtki był właśnie kogut.
 

Najbardziej bawiły go zdumione twarze kobiet zaproszonych do niego na seksualny 

podwieczorek. Dla mnie, zwłaszcza w takim momencie tego typu efekt był czystym kretynizmem.
 

Wyszedłem z łazienki, popatrzyłem na Dorotę, która leżąc nieruchomo z przymkniętymi 

oczami, wydawała się znajdować jeszcze w innym świecie. Narzucając koszulę i wciągając na gołe 
ciało dżinsy, rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Nie była to zbyt późna pora na 
wizytę. Jakiż diabeł mógł nam ją składać?
 

Podszedłem do domofonu.

background image

 

– Kto tam? – rzuciłem, starając się stłumić naturalną w takim momencie opryskliwość.

 

– Kate – odpowiedział młody głos o melodyjnym tembrze.

 

– Kto?

 

– Kate, przyjaciółka Adama Podlaskiego. Mam dla pana ważne informacje.

 

Dopinając spodnie, boso, ruszyłem ku drzwiom.

 

– Chyba nie powinieneś otwierać – powiedziała Dorota.

 

– A co z Adamem? – zapytałem przez domofon.

 

– Jeszcze ciągle składa zeznania w kontrwywiadzie. Ale prosił, żebym przyjechała do was i 

na wszelki wypadek uspokoiła – mówiła po polsku znakomicie, choć dało się wyczuć obcy akcent, 
nie angielski, raczej francuski, właściwy dla Kanadyjek z Quebecu.
 

Uchyliłem drzwi i zrobiłem kilka kroków w stronę ulicy. W świetle lampy oświetlającej 

bramę zobaczyłem znajomą, szczupłą blondynkę.
 

– Przepraszam za późną porę – powiedziała.

 

– Nie ma pani samochodu? – Rozejrzałem się dookoła. Ulica za dziewczyną była pusta.

 

– Adam potrzebował mojego punto. A ja przyszłam pieszo ze stacji w Józefowie, niezły 

spacerek.
 

– Już otwieram – powiedziałem, dochodząc do furtki.

 

– Nie!!! – krzyknęła naraz rozdzierająco Dorota.

 

Chciałem zawrócić, ale usłyszałem twarde:

 

– Nie radzę. – W ręce młodej kobiety pojawił się wycelowany we mnie pistolet. – Otwórz 

furtkę – powiedziała tonem uniemożliwiającym sprzeciw.
 

Zawahałem się, kątem oka zobaczyłem, że półnaga Dorota nie jest sama, tylko wije się w 

uścisku jakiegoś łysawego gościa w sweterku bez rękawów, który dłonią przysłaniał jej usta. Jak on 
się tu dostał?
 

– Otwórz tę cholerną furtkę, zanim Sasza przetrąci jej kark – warknęła przybyła, już 

całkowicie pozbawiona urokliwego tembru.
 

Nie miałem wyboru. Schyliłem się i wymacałem ukrytą zapadkę.

 

Agresorka pchnęła kolanem furtkę i weszła do środka. Była ode mnie wyższa o głowę. 

Poruszała się zwinnie, choć musiał być to ruch wytrenowany raczej podczas ćwiczeń walk 
Wschodu niż w trakcie tańca na rurze. Jej twarz z krótkimi blond włosami, widziana z bliska 
dowodziła, że nie jest to młodziutka panienka. Pani Podlaska słusznie niepokoiła się, widząc, jak jej 
syn stracił głowę dla starszej od niego cudzoziemki. Kanadyjki? Gdzieś przypomniało mi się, że 
Adam, wspominając biografię ukochanej, opowiadał, że była uciekinierką z Białorusi i po paru 
latach w Kanadzie przybyła do Polski pracować przy organizacji Telewizji Wolna Białoruś. A kim 
była naprawdę? I jaką rolę w tym wszystkim odegrał Adam. Czy ich punto pod mym domem w 
trakcie pożaru pojawiło się przypadkiem?
 

Nie miałem czasu na zastanowienie. Chwilę po kobiecie na posesję wkroczył drugi 

mężczyzna. Istny olbrzym, o szerokiej klacie, spod rozpiętego płaszcza wyciągnął krótkie uzi. Jezus 
Maria! Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę.
 

– Czego chcecie ode mnie? – wyjąkałem.

 

– Paru informacji – warknęła kobieta, ruchami pistoletu zmuszając mnie, bym wszedł do 

domu. – Pogadamy w środku. A ty, Jura – zwróciła się do osiłka – pilnuj, żeby nikt nam nie 
przeszkadzał.
 

Olbrzym został na zewnątrz, a łysek wepchnął do środka pobladłą Dorotę. Zauważyłem, że 

w zaciśniętej dłoni trzyma pilota napadowego i naciska go raz po raz.
 

– Szkoda zachodu, nie działa! – poinformowała ją kobieta, którą znałem jako Kate. – 

Wyłączyliśmy sieć alarmową. Nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie.
 

Sasza rzucił moją dziewczynę na kanapę, jak tłumok z bielizną a sam wyciągnął z barku 

butelkę koniaku i upił odrobinę z gwinta.
 

– Żarko! – powiedział. I wyciągnął butelkę w stronę swej partnerki. – Poprobuj, Katiucha.

 

Przyjaciółka Podlaskiego, ewidentny lider tego trzyosobowego komanda, pokręciła głową.

 

– Patom!

background image

 

„A więc naszym przeciwnikiem jest Wschód” – przemknęło mi przez myśl. Że też nie 

wpadliśmy na to wcześniej. Od początku powinno być oczywiste, że za całą sprawą stał ktoś 
naprawdę potężny. To, że Kate przybyła osobiście, a towarzyszące jej oprychy nie zasłaniały 
twarzy, źle wróżyło naszym dalszym losom. Mimo to próbowałem zachować spokój.
 

– A gdzie Adam? Czy też współpracuje z wami?

 

– Mimowolnie – odparła Katiucha – ale bardzo skutecznie.

 

– Czego chcecie od nas. Nie wiemy nic, ponad to, co już wie Podlaski.

 

– To się okaże, Wiktorze. Jak powiedziałam, potrzebujemy tylko kilku informacji. Zadamy 

parę pytań, a potem… – uśmiechnęła się szeroko – a potem sobie pójdziemy.
 

„Pozostawiając nasze zimne zwłoki” – pomyślałem, rozpaczliwie zastanawiając się, co 

mogę zrobić. Kosz z suchymi kwiatami stał na środku stołu, jednak dobiec do niego, wygrzebać 
broń, odbezpieczyć ją i wycelować…? Nie miałem szans.
 

– Chętnie wam we wszystkim pomogę. Tylko co chcecie wiedzieć? – wykrztusiłem. Gardło 

miałem tak przeraźliwie suche, że chętnie napiłbym się, choćby z gwinta.
 

– No i to jest postęp w rozmowach. – Kate przysiadła na blacie stołu. – Po pierwsze, skąd 

mieliście numer telefonu.
 

– Jaki numer? – złapałem się na konstatacji, że mogłem nie powiedzieć Podlaskiemu o 

tajemnicy breloka. – A, rozumiem, to był wasz punkt kontaktowy z Barskim.
 

Ruch nogą był błyskawiczny, ale celny, zamroczyło mnie i padłem na ziemię. Tam 

oberwałem już tradycyjnego kopa. Potem Katiucha podała spluwę Saszy, a sama wzięła mnie za 
włosy.
 

– Ja pytam, nie ty. Skąd miałeś ten numer? – powtórzyła.

 

– Numer był zapisany na kartoniku i ukryty w breloku od kluczy – mówiłem chętnie, 

wiedząc, że zmarłej Magdalenie już nie zaszkodzę.
 

– Przez pannę Rokicką? – mruknęła i zwróciła się do swego towarzysza. – Widzisz, Hans 

znów zawalił. W szpitalu miał dopilnować, żeby przejrzano jej rzeczy…
 

Sasza pogardliwie wydął mięsiste usta. Kimkolwiek był ten Hans, nie chciałbym być w jego 

skórze.
 

– Kto jeszcze wie?! – omal nie zdzierając mi skalpu, poderwała mnie z podłogi i posadziła 

na skórzanym pufie.
 

– O telefonie?

 

– O telefonie i twoim śledztwie w sprawie Barskiego, o Łacińskiej układance, o Gwidonie 

Czarskim.
 

„Cholera, Podlaski wszystko wyśpiewał! Zresztą nie musiał śpiewać, z pewnością zwierzał 

się swojej przyjaciółce na bieżąco ze wszystkiego”.
 

– Nie wtajemniczałem nikogo poza Adamem – zacząłem, w każdej chwili spodziewając się 

bolesnego skarcenia. – Rozmawiałem tylko trochę na ten temat z Wandą Romańską.
 

– Kłamiesz. Romańska nic nie wiedziała – w głosie Katiuchy zabrzmiał śmiertelny chłód, z 

którego łatwo można było wywnioskować, co stało się z moją koleżanką. – Ale może rzeczywiście 
była niezłomną bohaterką, do końca idącą w zaparte. Kto jeszcze został wtajemniczony? Twój brat.
 

Pokręciłem głową.

 

– Jego interesują tylko dupy.

 

Zabrzmiało wiarygodnie. I Kate chyba uwierzyła.

 

– W takim razie kto?

 

Czy miałem im powiedzieć o Rokickiej? Matce Magdaleny, która, jak się okazało, była 

najbliżej odgadnięcia prawdy. Wydałbym zapewne na nią wyrok śmierci, nie zyskując nic w 
zamian.
 

– Rozmawiałem trochę z jednym policjantem – zacząłem niemrawo.

 

– Frąckowiakiem? – podchwyciła. – Ciekawe. Adam utrzymuje, że podkomisarz jeszcze o 

niczym nie wie. Na swoje szczęście. Trzymałeś większość kart przy orderach, Wiktorze. Prawda? 
Nie dzieliłeś się…?
 

– Wie wiele więcej, niż myślicie – upierałem się.

background image

 

– To dlaczego do tej pory niczego nie zrobił? Nie umiesz kłamać, Wiktorze. – Roześmiała 

się. Śmiech miała gardłowy, nieprzyjemny. Rozszerzone źrenice oczu i tik kącika ust wskazywały, 
że mam przed sobą psychopatkę. Piękną partnerkę życiową wybrał sobie mój doktorant.
 

– Ostatnie pytanie i kończymy sprawę – zabrzmiało jak szczęk odwodzonego kurka. – Kto 

jeszcze wie o sprawie? I komu jeszcze opowiadałeś o swoim ostatnim śnie? Może matce?
 

Milczałem, modląc się o cud.

 

– Załatw tę małą Sasza! – powiedziała Kate.

 

– Charaszo. – Łysek wyraźnie się ożywił, ale prawie natychmiast kobieta powstrzymała go.

 

– Niet… padażdi.

 

Urwała i nasłuchiwała chwilę jak leśne zwierzę, które zwietrzyło drapieżnika.

 

– Kto jest jeszcze w domu? – rzuciła do mnie. – Ktoś ukrył się na strychu? Mów!

 

Kompletnie zgłupiałem. Nikogo nie mogło być.

 

– Może kot – podpowiedziała Dorota, do tej pory milcząca jak głaz.

 

– Bzdura, w tym domu nie ma żadnego kota. – Twarz Katarzyny zrobiła się czujna, spięta.

 

– Pojdu, prawieriu – zaofiarował się Sasza.

 

– Poczekaj. Wezwijmy Jurę. – Najwyraźniej większe zaufanie miała do olbrzyma 

pozostawionego na zewnątrz. W jej ręku pojawiło się walkie-talkie. Wysłała impuls. Potem drugi.
 

– Dziwne, nie odbiera.

 

W głuchej ciszy, która zapadła, i do mnie dotarło jakieś skrzypnięcie z góry.

 

– Daj mi broń – zażądała Kate.

 

Łysek wyciągnął ku niej rękę ze spluwą trzymaną za lufę.

 

Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, atawistyczny impuls, pamiątka po przodkach spod Cedyni i 

Grunwaldu, a może podświadomość przejęła nade mną kontrolę. Gwałtownym wypadem rzuciłem 
się między ich ręce, wytrącając berettę, która potoczyła się aż pod szafę.
 

Napastnicy popełnili błąd, ponieważ dysząc rządzą mordu, rzucili się na mnie oboje, tracąc 

na moment z oka Dorotę. Nie mogłem tego zobaczyć, ale wyobrażałem sobie, jak jej szczupła ręka 
zanurkowała między liście i wyciągnęła parabellum Brzeźniakowej.
 

– Stać, stać! – krzyknęła nieco piskliwie.

 

Odwrócili się zdziwieni, choć bynajmniej nieprzestraszeni.

 

– I co? Zabijesz nas, dziewczyneczko? – zapytała Katiucha. – Lepiej oddaj broń Saszy.

 

Jej partner poprzestał na kopnięciu mnie i lekko kolebiąc się, ruszył w stronę Doroty.

 

– Ja strzelę, ja naprawdę strzelę – ostrzegała dzielna dziewczyna. Widziałem jednak, że lufa 

pistoletu drży w jej rękach. Sasza posuwał się wolno, najwyraźniej usiłując zahipnotyzować ją 
spojrzeniem. Kate przenosiła wzrok to na dziewczynę, to na mnie, blokującego własnym ciałem 
dostęp do jej pistoletu.
 

Naraz młoda góralka przymknęła oczy i pociągnęła za spust. Strzał jednak nie padł.

 

Sasza zaśmiał się i jednym ruchem wyrwał jej broń.

 

– Nie odbezpieczyła? – zgadła zabójczyni. – Pokaż, jak się to robi.

 

Rozległ się cichy szczęk, ale w tym momencie seria z broni automatycznej przecięła plecy 

Saszy.
 

Katiucha padła na podłogę, tocząc się w stronę stołu, aby skryć się pod jego blatem i dopaść 

upuszczonej broni. Dorota jednak była szybsza, z całej siły walnęła w jasną głowę ciężkim 
lichtarzem stojącym dotąd na stole.
 

Tymczasem mój wzrok skierował się w stronę postaci, która ukazała się na szczycie 

schodów wiodących na stryszek. Mogłem się spodziewać jakiegoś komandosa, tymczasem ukazała 
się ubrana w ciemny dres niemłoda, choć postawna kobieta.
 

– Mój Boże, pani Alino – wykrztusiłem. – Skąd się pani tu wzięła?

 

Moja niedoszła teściowa uśmiechnęła się.

 

– Byłam w tej bajce od początku. Tylko nie potrafiłeś mnie tam zauważyć. Nawet gdy 

rozbiłam namiot po drugiej stronie Świdra. A przecież byłeś tak blisko. Czy pamiętasz moje 
panieńskie nazwisko?
 

– Oczywiście, Pałęcka! – powiedziałem, kompletnie nie pojmując, do czego zmierza.

background image

 

– A imię?

 

– Alina. Pałęcka Alina… – wreszcie zaskoczyłem. – Cholera! W skrócie: „Paulina!”.

 

Katiucha, ciągle rozciągnięta na podłodze, poruszyła się i jęknęła. Uderzenie Doroty 

ogłuszyło ją tylko na moment.
 

– Znakomicie, być może nie będziemy musieli stosować soli trzeźwiących – zauważyła 

nasza wybawicielka.
 
 

background image

  

XIV

 

  

„PAULINA”

 

 

Wygrzebałem pistolet spod szafy, Dorota, starając się nie patrzeć na zbryzgane krwią zwłoki 

Saszy, wyciągnęła broń z jego bezwładnej ręki, potem pobiegła do łazienki i zwymiotowała. 
Miałem ogromną ochotę pobiec za nią.
 

Tymczasem Rokicka próbowała ocucić Katarzynę, klepiąc ją w policzki.

 

– Czy nie powinniśmy jak najszybciej stąd wiać? – zapytałem.

 

– Nie sądzę, żeby coś nas goniło – odparła „Paulina”. – Przynajmniej dopóki jej nie 

przesłucham.
 

– Ale tam, na zewnątrz czai się Jura, olbrzym z automatem w ręku.

 

– Czaił się! – poprawiła mnie i klepnęła po uzi, które uśmierciło Saszę. – Zdobyczne – 

wyjaśniła.
 

Patrzyłem na kobietę, którą uważałem za niegroźną emerytkę, i nie wierzyłem własnym 

oczom. Sympatyczna pani notariusz ujawniła talenty godne wojowników Ninja. Widząc moje 
zdumienie, roześmiała się wesoło. Wyraźnie po latach bezczynności znalazła się w swoim żywiole. 
„Coś ty robiła za PRL-u, Paulino?”.
 

– Naprawdę pomyślałam o wszystkim – powiedziała. – W mikrobusie za zakrętem drogi 

zostawili na czatach czwartego członka komanda. Nie wykazał należytej czujności w kontakcie ze 
starowinką na rencie.
 

– Zabiła go pani?!!

 

– Powiedzmy, wyeliminowałam… Ale dzięki temu mamy trochę czasu. Bo z mego 

rozeznania wynika, że nie mieli „drugiego rzutu”, nikt też nie zdążył uruchomić sygnału 
alarmowego.
 

– Jak pani nas znalazła. Oni trafili na nasz trop przez moją nieostrożność wobec 

Podlaskiego, ale pani…?
 

– Nie było to jakoś wyjątkowo trudne. Wiedziałam, że nie miałeś zbyt wielu możliwości 

szybkiego znalezienia bezpiecznej kryjówki. Domyśliłam się, że twój brat podrywacz musi mieć 
jakąś tajną garsonierę. Nie wiedziałam tylko, że to będzie domek…
 

– Ale jak zdobyła pani adres?

 

– Odwiedziłam lecznice, z którymi współpracuje Paweł. W tej w Otwocku zauważyłam 

przepiękną dziewczynę w rejestracji, młodą mężatkę, emanującą seksem pozamałżeńskim. 
Zapytałam o tego przystojnego doktora Leśniewskiego. Zauważyłam, że dziewczyna się zmieszała. 
Wtedy strzeliłam trochę na ślepo, pytając, czy chciałaby, żeby jej mąż dowiedział się o romansie z 
doktorem Leśniewskim?
 

– I trafiła pani?

 

– Nie chcę niczego przesądzać, bo można skrzywdzić niewinną kobietę, w każdym razie 

natychmiast dostałam adres tego domku i szczegółowy opis, jak do niego trafić. Od tygodnia 
biwakowałam tutaj jak harcerka emerytka. Ejże – klepnęła w twarz nieprzytomną Katarzynę – budź 
się, diewoczka! – Tu odwróciła się do mnie. – Nie macie przypadkiem amoniaku?
 

– Poszukam – powiedziała blada jak prześcieradło Dorota, która właśnie wyszła z łazienki.

 

– Jak już mówiłam, mamy co najmniej godzinę czasu. A jeśli nawet wyślą kolejną grupę, 

można się tu doskonale bronić. Nie rozpętają przecież trzeciej wojny światowej.
 

– Mówi pani oni, oni… Ale czy moglibyśmy się dowiedzieć, kim oni są?

 

– Do końca nie wiem, czy to inicjatywa prywatna, czy państwowa, a jeśli tak, to kto nią 

kieruje. Ci tutaj byli wyszkoleni przez białoruski OMON.
 

– A ona?

 

– Mam nadzieję, że sama nam powie. Z tego, co wiem, Kate vel Katarzyna Murak mimo 

młodego wieku i jeszcze młodszego wyglądu ma niezły staż. Pochodzi z białoruskiego Mińska, ale 

background image

zdążyła zaliczyć szkolenie w rosyjskim FSB. Rozpracowywała antyłukaszenkową opozycję, a trzy 
lata temu, udając uchodźcę politycznego, wyjechała do Kanady. Stamtąd przybyła do Polski, gdzie 
weszła do komórki organizującej opozycyjne media dla Białorusi. Chyba już wcześniej podjęła 
współpracę z naszymi WSI. Podejrzewam, że związała się z Adamem Podlaskim, żeby infiltrować 
IPN, choć niewykluczone, że i po to, by mieć ciebie na oku…
 

Pomyślałem jeszcze o tajemnicy dotyczącej zaginionego Macieja Podlaskiego, ale uznałem, 

że nie ma co tego mieszać do spraw bieżących. Zapytałem zatem:
 

– Ale skąd takie niezwykłe zainteresowanie moją skromną osobą? Może mi pani to 

wytłumaczyć?
 

– Mogę – Rokicka westchnęła – tylko to dłuższa historia.

 

Tymczasem zjawiła się Dorota z flaszką amoniaku. „Paulina” przytknęła ją do nosa 

Katarzyny Murak. Ta kichnęła.
 

– Na zdrowie, Kate – powiedziała moja niedoszła teściowa.

 

Katiucha otworzyła oczy. Zrazu półprzytomna, po paru minutach częściowo doszła do 

siebie, a na widok naszej trójki w jej oczach zapłonęła czysta nienawiść.
 

– Jesteście już trupami! – warknęła.

 

– Być może! Ale drugiej kolejności odśnieżania – odparła „Paulina”. – W każdej 

konfiguracji ty idziesz do piekła przodem.
 

Katarzyna podźwignęła się i usiadła na dywanie, potem pomacała guz na czaszce i jęknęła.

 

– Nie macie pojęcia, z kim zadarliście! – powiedziała buńczucznie.

 

– Stąd nasza wielka nadzieja, że ty nam to powiesz. – Uśmiechnęła się Rokicka

 

– Nie ma mowy.

 

– No to będzie prawdziwy kłopot. – Sądząc po zachowaniu „Pauliny”, kobieta nie 

przeprowadzała pierwszy raz w życiu tego typu rozmowy. – Rzecz jasna, w normalnej sytuacji 
mielibyśmy długie, interesujące przesłuchania pod nadzorem prokuratora. Ale dziś nie mam na to 
czasu. Dlatego będziemy musieli pójść na skróty. – Uniosła broń i nim zdążyliśmy zareagować, 
strzeliła agentce w udo.
 

Krew z uszkodzonej tętnicy trysnęła prawdziwą fontanną. Dorota krzyknęła.

 

– Ojej, chyba już oko nie to co kiedyś – powiedziała Rokicka z udawanym przestrachem. – 

Celowałam w kolano.
 

Katiucha najpierw kompletnie zgłupiała, a potem po raz pierwszy zobaczyłem w jej oczach 

strach.
 

– Chyba powinniście coś zrobić, zanim dama się wykrwawi na śmierć – rzuciła w naszym 

kierunku pani Alina.
 

Natychmiast ruszyłem w stronę apteczki mego brata, jednak „Paulina” zatrzymała mnie w 

pół kroku.
 

– Poczekaj! Na tym skomercjalizowanym świecie niczego nie dostaje się za nic. Mam dla 

ciebie interesującą propozycję, moja mała, twoje życie w zamian za szczerość.
 

– Idź do diabła – padła odpowiedź. Ale po jej wzroku widziałem, że Katiucha poważnie się 

zastanawia.
 

– Może w takim razie przyspieszymy ten proces – pani Alina uniosła broń, celując w drugą 

nogę.
 

– Nie, zaraz! – krzyknęła agentka. – Zróbcie mi ten cholerny opatrunek i zatamujcie 

krwotok!
 

W apteczce znalazłem opaskę uciskową i po chwili fontanna została wyłączona. Klęcząc 

przy agentce, czułem wydzielany przez nią okropny zapach – potu, krwi i chyba jeszcze czystej 
nienawiści. Znów zrobiło mi się niedobrze.
 

– Porozmawiajmy zatem jak zawodowcy po rozstrzygniętym meczu – zaproponowała 

Rokicka. – Tylko ostrzegam, za pół godziny musimy skończyć rozmowę. I jeśli wyniki nie będą 
zadowalające…
 

– Powiem wszystko, czego chcecie!

 

– Ejże, nie za szybko, złociutka. Pozwól nam na trochę gry wstępnej. Jak za szybko 

background image

powiesz, co masz do powiedzenia, nie będziemy mieli żadnej radości z przesłuchania.
 

Zobaczyłem, jak Katarzynie drgają zaciśnięte szczęki.

 

– Co chcecie wiedzieć?

 

– Dla kogo pracujecie? Nazwa organizacji, stopnie…

 

Wzruszenie ramionami.

 

– Nic z tych rzeczy. To prywatna firma. Pracujemy dla tych, którzy nas wynajmą.

 

– Kto jest szefem?

 

Niechętnie wskazała na leżące zwłoki.

 

– Sasza.

 

„Paulina” roześmiała się.

 

– Nie żartuj, mała, Sasza bez twojego rozkazu nie rozpiąłby nawet własnego rozporka. 

Wiem, że komandem dowodziłaś ty. A interesuje mnie, kto był wyżej.
 

– Powiedziałam – od roku to prywatna, czteroosobowa firma. Zlecenia dostajemy na 

skrzynkę kontaktową forsę na konto w banku na Wyspach Normandzkich… Zleceniodawców nie 
znamy i nie chcemy znać…
 

– A z Podlaskim, mam rozumieć, związałaś się z czystej miłości?

 

– To był przypadek, znałam jego siostrę, on mnie zobaczył, zakochał się…

 

– I zapłacił za to życiem?

 

– Nie! – Po raz pierwszy zobaczyłem inny błysk w oczach zabójczyni. Jakby pojawiła się 

odrobina łagodności. – Tego nie zrobiłam.
 

– Nie żartuj. W tej robocie nie zostawia się żywych świadków.

 

– Mówię prawdę, jest ogłuszony, związany i ukryty. Ale żyje. Jeśli mnie zabijecie, naprawdę 

umrze.
 

– I rozumiem, że nie powiesz nam, gdzie jest. – Rokicka uniosła broń.

 

– Mam kłamać? I tak nie znajdziecie go beze mnie.

 

Na moment zapadła cisza. „Paulina” potarła koniec nosa lufą pistoletu.

 

– Trudno mi uwierzyć, że mówisz prawdę. Nie miałaś szczegółowych instrukcji?

 

– Miałam jedną generalną – nie dopuścić do kontaktu Adama i pana Leśniewskiego z 

polskimi służbami do 31 sierpnia włącznie. Od razu zaznaczam, nie wiem dlaczego.
 

– A później?

 

– Mieliśmy się ewakuować na Bałkany.

 

– Sugerujesz, że poszczególne zlecenia nie mają ze sobą związku?

 

– Nie mają.

 

– Rozumiem zatem, że dokonując zabójstw Gwidona Czarskiego, Magdaleny Rokickiej, 

wywołując wylew u Mikołaja Słysza, porywając i torturując Wandę Romańską, a także podpalając 
mieszkanie tu obecnego Wiktora Leśniewskiego, realizowaliście pojedyncze zlecenia bez badania 
ich kontekstu? – Rokicka naciskała nieubłaganie.
 

– Nie wiem, o czym pani mówi? – W oczach Kate rósł autentyczny strach.

 

– Dobra, spróbujmy z innej beczki, komu mieliście po udanej akcji złożyć meldunek?

 

– Miałam czekać na telefon – odpowiedziała po dłuższej chwili.

 

– Od kogo?

 

– Posługuje się ksywką „Reżyser”. Nigdy nie spotkałam się z nim osobiście.

 

Dla mnie brzmiało to nawet wiarygodnie, ale nie dla „Pauliny”.

 

– Wiktor, zdejmij pani opaskę. Jakoś nie możemy się dogadać.

 

– Przecież mówię! – zaprotestowała Katarzyna.

 

– Gówno mówisz! Otwierasz usta. Ale ci pomogę – w mercedesie znalazłam waszą 

komórkę. Zidentyfikowałam parę numerów, z którymi łączyłaś się ostatnio. Naturalnie nie 
wszystkie. Interesuje mnie zwłaszcza ten na 605. Ostatni raz wysłałaś tam SMS-a, wyruszając na 
akcję. Uchyl rąbka tajemnicy i powiedz, czyj to telefon?
 

– Zadzwoń, to sama się dowiesz.

 

– Nie, złociutka. Ty to zrobisz. Zadzwonisz i zameldujesz o wykonaniu zadania. „Wrogowie 

zlikwidowani. Materiały zabezpieczone. Nie ma żadnych zagrożeń”. Do roboty!

background image

 

Na twarzy Katarzyny pojawiło się wielkie zdumienie. Również dla mnie propozycja 

„Pauliny” wydała się ryzykowna.
 

– Naprawdę mam zadzwonić? – upewniała się agentka. – Nie bierzesz pod uwagę, że mogę 

skłamać i ostrzec zleceniodawcę?
 

– „Po owocach poznacie ich”, powiada Pismo. Poczekamy na reakcje. Nie będzie żadnych 

przykrych niespodzianek, za godzinę jesteś w szpitalu w Otwocku z dużym prawdopodobieństwem, 
że jeszcze będziesz tańczyć na sylwestra. Jednak jeśli nastąpią jakieś podejrzane ruchy… niestety 
będziemy patrzeć, jak się wykrwawiasz. – „Paulina” była niesłychanie przekonująca w swych 
groźbach.
 

– Dobrze. Zadzwonię. Znaczy… wyślę SMS-a.

 

– Najpierw poproszę cię o nazwisko tego „Reżysera”.

 

– Nie znam.

 

– Łżesz, kochaniutka. Z twoimi możliwościami sprawdziłabyś to sto razy. Ja też to sobie 

sprawdzę, ale w tej chwili nie mam czasu. Mała, ściągaj jej tę opaskę.
 

– Ma pani rację, sprawdziłam. Zleceniodawcą jest niejaki Ratajski. Augustyn Ratajski.

 

Nazwisko nic mi nie mówiło. Popatrzyłem na niedoszłą teściową.

 

– Nie znasz faceta? – zapytała.

 

– Nie.

 

– Zapewne nie warto, ale ja już zetknęłam się z tym osobnikiem, chyba przy sprawach mafii 

paliwowej… To drobny biznesmen, strugający rekina kapitału. Jest pewne, że występował w 
czyimś imieniu – popatrzyła na Katarzynę – wiesz w czyim?
 

– Nie mam pojęcia. Takich rzeczy nie wyjawia się wykonawcom.

 

Pani Alinie taka deklaracja nie wystarczyła, wypytywała bowiem dalej.

 

– Jak brzmiało hasło informujące, że wszystko się udało.

 

– „Mamy zakupione trzy bilety na Zaczarowany flet”.

 

– A jeśli z powodu jakichś komplikacji nie udałoby się?

 

– „Spektakl Wesołej wdówki został odwołany”.

 

– A w razie pełnej wpadki?

 

– „Nie ma już biletów na Zemstę nietoperza”.

 

Gdyby nie powaga sytuacji, roześmiałbym się. Wyglądało, że także postsowiecka mafia 

zalicza się do miłośników oper i operetek.
 

Zauważyłem jednak, że mimo niefrasobliwego tonu „Paulina” pozostała czujna i spięta. 

Podobnie Dorota. Nie ufały zabójczyni, która tak chętnie dzieliła się swymi tajemnicami. Na co 
liczyła? Grała na zwłokę, oczekując przybycia odsieczy? Mimo to Dorota wręczyła jej komórkę. 
Katiucha starannie wystukała tekst, dała komendę „wyślij”. Musiało ją to kosztować sporo wysiłku, 
bo zrobiła się całkiem kredowobiała, a po zakończeniu przekazu nokia wyślizgnęła jej się z rąk. 
Dorota pochyliła się, by podnieść telefon. I wtedy to się stało!
 

Nie wiadomo skąd w ręku agentki pojawił się mały, ostry nożyk. Błyskawicznym ruchem 

przytknęła ostrze do szyi Doroty, równocześnie chwytając ją za włosy.
 

– Rzućcie broń – zakomenderowała. – Rzućcie broń albo ten ładny dzieciak zginie.

 

Popatrzyłem na Rokicką, nie wyglądała na osobę gotową spełnić tego rodzaju żądanie.

 

– Ona zginie, to i ty zginiesz – odparła.

 

– I tak jestem trupem. Wy zresztą też.

 

– Oszukałaś nas gadaniem o szyfrach, uruchamiając alarm. Jak brzmiało właściwe hasło. 

Ten tekst o wdówce czy o nietoperzu?
 

– „Potwierdzam rezerwację na Straszny dwór. Trzy miejsca” – w głosie Katiuchy brzmiał 

autentyczny triumf. – Rzucajcie tę cholerną broń. Moi przyjaciele zjawią się tu za kilkanaście 
minut. – Szarpnęła Dorotę i wspierając się na dziewczynie, stanęła na swej zdrowej nodze.
 

– Nic z tego, koleżanko, przegrałaś. – Uśmiechnęła się Rokicka. – Twój komunikat nie 

dotarł do odbiorcy.
 

– Pieprzysz…

 

– Po zlikwidowaniu waszego kumpla przesterowałam komórkę. Wszelkie wysyłane i 

background image

odbierane SMS-y lądują w mojej poczcie. Nigdzie indziej. Chcesz zobaczyć? Ej, co z tobą?
 

Katarzyna zrobiła się jeszcze bledsza niż przedtem. Nożyk wysunął jej się z rąk, a ona sama 

runęła na podłogę.
 

– Nie umieraj, diewoczka – mruknęła „Paulina”. – Przynajmniej póki nie powiesz nam, 

gdzie ukryłaś Podlaskiego.
 

Próby ocucenia Białorusinki nie dawały rezultatu. Byłem zdania, że należy wezwać 

pogotowie, a dalsze prowadzenie sprawy przekazać odpowiednim agencjom.
 

– Wykluczone – powiedziała Rokicka – tylko to spartolą. Będziemy działali według moich 

zasad. Proszę, zaufajcie fachowcowi.
 

– Ale jeśli ona umrze, nie odnajdziemy Podlaskiego – powiedziałem.

 

– Tak łatwo się nie umiera. Zwłaszcza taka twarda sztuka. Chociaż rzeczywiście przydałby 

się jakiś zaufany lekarz… O właśnie! Gdzie jest teraz twój brat anestezjolog?
 

– Na wczasach w Sopocie z całą rodziną – odparłem. – Wraca dopiero za trzy dni.

 

– Ściągnij go – poleciła Rokicka. – Natychmiast.

 

– Wykluczone, żona go nie puści.

 

– To zmuś go. Przekaż mu, że od jego błyskawicznego przyjazdu zależy twoje życie. Żonie 

niech powie, że chodzi o nagłą operację jakiegoś VIP-a i kupę forsy.
 

Po pięciominutowej rozmowie, na wszelki wypadek odbytej z komórki należącej do pani 

Rokickiej, mój szacunek dla Pawła wzrósł w trójnasób.
 

– Będę za cztery godziny – powiedział.

 

– Zatem musimy zdobyć jeszcze tyle czasu. Miejmy nadzieję, że druga wersja szyfru była 

prawdziwa. – To mówiąc, wystukała tekst: „Potwierdzam rezerwację na Straszny dwór. Trzy 
miejsca” i wysłała do Ratajskiego (zakładając, że to on był w istocie właścicielem komórki na 605). 
Potem pozostało nam już tylko czekać.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Nie do wiary, dochodziła dopiero dziesiąta, a zdarzyło się tak wiele. Na wszelki wypadek 

„Paulina” pogasiła światła w drewniaku. Mercedes białoruskiego komanda został wprowadzony na 
posesję i ukryty między świerkami. Ciała trójki najemników umieściliśmy w piwnicy. Wolałem 
sobie nie wyobrażać tych wyjaśnień, jakie przyjdzie nam składać odpowiednim władzom. Co 
ciekawe, nie czułem strachu. Stara funkcjonariuszka wytwarzała wokół siebie dziwne poczucie 
bezpieczeństwa. Po raz pierwszy pomyślałem trochę cieplej o kadrach dawnej Służby 
Bezpieczeństwa. Chociaż tym razem chodziło o prywatną wojnę matki przeciw mordercom jej 
córki i ich mocodawcom.
 

– Nie boi się pani, że nas dopadną? – zapytała Dorota.

 

– Nie przypuszczam, żeby to się im udało. Nie mają teraz takiej swobody działania jak 

kiedyś.
 

– A jeśli jednak…?

 

– Cóż, każdy musi kiedyś umrzeć? Bardziej niepokoi mnie ten termin 31 sierpnia, do 

którego ich akcja miała zostać zakończona.
 

Przenieśliśmy bezwładną Kate na kanapę. Oddychała. Puls miała słaby, ale ciągle 

wyczuwalny. W oczekiwaniu na przyjazd mego brata lub przybycie nowego komanda zabójców, 
„Paulina” zaczęła swą opowieść. O dzieciństwie w sierocińcu, o swoich studiach na prawie w latach 
siedemdziesiątych, o pracy w Milicji Obywatelskiej, o przejściu do Służby Bezpieczeństwa.
 

– Tam po prostu lepiej płacili. A Wydział IV to była elita – wyznała szczerze. – 

Wykorzystywano mnie dość często jako łącznika z ważniejszymi tajnymi współpracownikami. 
Mężczyzna znany z twarzy, o głośnym nazwisku, spotykający się w mieszkaniu z efektowną 
kobietą budzi mniejsze podejrzenia niż dwaj faceci. Moje spotkania z „Królem”, a następnie 
„Asem” trwały pięć lat. Odbierałam jego raporty, wydawałam polecenia, płaciłam…
 

– Był nadgorliwy? – zapytałem.

background image

 

– Nie powiedziałabym. Gdyby przyłożyć do niego miarę Maleszki, to nie. Był cyniczny i 

konkretny. Robił dokładnie to, co musiał, bez wybiegania przed szereg, ale bez jakiejkolwiek 
zajadłości. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest to cena jego sławy i pozycji, ale nie zamierzał 
dawać nam najmniejszych napiwków. Dzięki niemu, jeśli idzie o środowisko KOR-u i Towarzystwo 
Kursów Naukowych oraz warszawskiego ZLP mieliśmy wszystkich jak na talerzu. Z naszym 
pełnym błogosławieństwem współpracował z ośrodkami zagranicznymi. Po wyborze Wojtyły na 
papieża przypomniał sobie o swym katolicyzmie i po konsultacji z firmą uaktywnił się w Klubie 
Inteligencji Katolickiej. Potem, także za naszą wiedzą przystąpił do Konwersatorium 
„Doświadczenie i Przyszłość”.
 

– I nigdy nie próbował się wam urwać.

 

– Nie. Był na to zbyt inteligentny. Wiedział, jak mocno go trzymamy i jak wiele nam 

zawdzięcza. Przecież nawet ataki prasowe na Diabła były przez nas inspirowane, tylko po to, żeby 
wzmocnić jego image wroga reżimu. Cała współpraca to był dla niego wyłącznie biznes. Chociaż 
prawdę mówiąc, zamiast pieniędzy zawsze wolał przywileje, a jeszcze bardziej przysługi w postaci 
sekowania ludzi stojących mu na drodze.
 

– Nawet „Solidarność” nie zachwiała jego lojalności wobec systemu?

 

– Ani przez chwilę nie wierzył w sukces opozycji czy w perspektywę finlandyzacji Polski 

(„Nie za naszego życia”). Owszem, jak wszyscy bał się sowieckiej interwencji, krwawej wojny 
domowej, jednak nie miał wątpliwości, kto w takim konflikcie wygra. Mówił mi o tym wszystkim 
bardzo szczerze, kiedy spotykaliśmy się na przykład sami w lesie.
 

– Dlaczego w takim razie napisał Łacińską układankę?

 

– Nie chwalił mi się tym dziełem. Podejrzewam więc, że pisał je dla przyszłych pokoleń. 

Myślał o nieśmiertelności, a może i potrzebował jakiegoś alibi na wszelki wypadek.
 

– Podzielała pani jego poglądy? – wtrąciła się Dorota.

 

– Moja praca oduczała autorefleksji. A Henryk… Cóż, mimo całego cynizmu, jaki go 

charakteryzował, potrafił jednak wzbudzać podziw i sympatię. Był inteligentny, czarujący… Nic 
więc dziwnego, że parę razy poszliśmy do łóżka… – Tu zaśmiała się. – Czy praca zawsze musi być 
nieprzyjemna? Oczywiście z mojej strony był to czysty nieprofesjonalizm. Zwłaszcza gdy zdarzył 
się ten jeden raz za dużo. – Na moment przełknęła ślinę. – Jesienią 1981 roku przydzielono mi inne 
zadanie. Ekstremistów z Regionu Mazowsze. Ale nadal się spotykaliśmy z Henrykiem, można 
powiedzieć… towarzysko. Oboje byliśmy bardzo samotni. Nie znacie tamtych czasów… Czułam, 
że w Polsce szykuje się większa zadyma, nie wykluczano wielkiej rzezi – nasi fachowcy 
dopuszczali straty rzędu półtora miliona zabitych… A gdyby jeszcze wtrącili się do tego towarzysze 
radzieccy. Barski właśnie wyjeżdżał za granicę, wydawał się okropnie sfrustrowany, ja 
zapomniałam o zwykłej ostrożności. Tydzień po jego wyjeździe do Monachium zorientowałam się, 
że jestem w ciąży…
 

– Jak to, więc…? – pytanie zamarło mi na ustach.

 

– Tak, Magdalena była córką tego sukinsyna.

 

– Ale jaja! – mruknęła Dorota.

 

Na moment w domku zapadła cisza, przerywana bębnieniem rzadkich kropli o szyby.

 

– Dramatyzm mojej sytuacji w pełni ujawnił się wkrótce potem. Dowiedziałam się od 

Brzeźniakowej, że jeszcze przed 13 grudnia Zenek dostał polecenie zamknięcia sprawy Barskiego. 
Bez pożegnania się z „wartościowym źródłem”, bez zwyczajowych podziękowań z koniakiem. 
Kazano mu napisać wniosek o nieprzydatności „Asa” w pracy operacyjnej, celem „wyeliminowania 
z sieci agenturalnej”, wszystkie teczki zostały przekazane do archiwum.
 

– Dlaczego?

 

– W służbie nie zadaje się takich pytań. Brzeźniak też by ich pewnie nie zadał. Ale przy 

okazji internowań kilku literatów potrzebował jakichś szczegółów z raportu „Asa”. Poprosił o 
teczkę. Dostał szokującą odpowiedź, że taki w ogóle nigdzie nie figuruje. Że nie ma śladu w 
kartotece. Kiedy zaczął wyjaśniać, że musiało dojść do pomyłki, bo prowadził tajnego 
współpracownika od 1957 roku, poradzono mu, żeby się odczepił, bo będzie miał kłopoty. A potem 
nagle przenieśli go do rezerwy. Zenek Brzeźniak nie potrafił się z tym pogodzić i nadal niuchał. 

background image

Pogonili go z Warszawy, to uspokoił się, ale na krótko. W 1989 roku próbował wrócić do służby. 
Zlekceważył ostrzeżenie, którym był zapewne ten wypadek w górach.
 

– A potem go zabili. Wie pani kto?

 

– Nie mam pojęcia. Zdziśka myśli, że ktoś z zagranicy. Przywiozła mi wszystkie materiały 

zabezpieczone przez męża. Nie wynikało z nich, dlaczego wykasowano wszelkie ślady po Barskim. 
Podejrzewaliśmy, że mogło w tym mieć swój udział GRU albo KGB? Ale kto o tym zdecydował i 
jak do tego doszło? Do tej pory nie mam pojęcia. Być może Henryk już wcześniej miał kontakty z 
Rosjanami, tylko myśmy nic o nich nie wiedzieli. A teraz na mocy ustaleń na najwyższym szczeblu 
postanowiono zakonspirować go jeszcze głębiej.
 

– A pani była z nim w ciąży?

 

– Niestety! Oficer prowadzący nosił w brzuchu dziecko TW. W dodatku takiego 

współpracownika, którego nigdy, pod żadnym pozorem nie można było ujawnić. Byłam przerażona. 
Na szczęście znalazł się szlachetny kretyn, zakochany po uszy, kapitan Rokicki. Z zachwytem wziął 
ze mną ślub i uznał Magdę za swoje dziecko. Wyglądało, że ten problem mamy raz na zawsze 
rozwiązany. Magda była na szczęście podobna bardziej do mnie niż do Henryka. A Waldek, niech 
mu ziemia lekką będzie, szybko zginął. Nikomu nie przychodziło do łba powątpiewać w jego 
ojcostwo. Rozumiecie więc, że nie miałam powodu podejrzewać jakichkolwiek kłopotów. Jeszcze 
przed Okrągłym Stołem odeszłam ze służby. Mój stary przyjaciel z MSW, Karol Ranowicz, pomógł 
mi w założeniu kancelarii notarialnej. Rzecz jasna, niebezinteresownie. Został głównym 
wspólnikiem. Madzia szybko rosła, piękna i inteligentna, grała na fortepianie i pisała wiersze. Aż 
pewnego dnia poznała Barskiego. Nie wiem, czy sprawiły to przeklęte geny. Nie potrafię inaczej 
wytłumaczyć prawdziwego zauroczenia dwudziestolatki blisko siedemdziesięcioletnim starcem. 
Byłam w rozpaczy. Ale mimo całego ryzyka związanego z dekonspiracją nie mogłam dopuścić, 
żeby Henryk rozpoczął romans z własnym dzieckiem. Widząc, że wszelkie próby wybicia jej z 
głowy tej chorobliwej fascynacji spełzają na niczym, zmuszona byłam powiedzieć Madzi: „To twój 
ojciec!”.
 

– Jak to przyjęła? – zainteresowała się Dorota.

 

– Zważywszy na okoliczności, nie najgorzej. Pogodziła się z faktem i przysięgła, że nigdy 

nie wyjawi tego nikomu, nawet tobie, Wiktorze. Musiałam powiedzieć jej maksymalnie oględnie o 
charakterze naszego związku i o tym, kim byliśmy. Przyjęła to bez wybuchu. Natomiast 
dotychczasowa fascynacja Barskim zmieniła charakter. Z marszu weszła w rolę córki. Potem na 
Seszelach powiedziała o wszystkim Henrykowi. Nie uwierzysz, stary cap oszalał ze szczęścia. 
Kochanic miał wiele, ale córeczkę jedną. Kroiła się prawdziwa idylla.
 

– A co ze mną? – zapytałem.

 

– Z tobą pojawił się poważny problem, Wiktorze. – W głosie Rokickiej zabrzmiał 

nieskrywany smutek. – Magdalena na swój sposób cię kochała. Nie mogliśmy jednak wyjawić ci 
prawdy. Ani zgodzić się na wasz związek. Szlachetny rycerz lustracji żonaty z córką agenta i 
esbeczki – to wydawało nam się niewyobrażalne. Przynajmniej na razie. Tymczasem Magda, w 
miarę jak poznawała prawdę o swoim ojcu, nie mogła zwyczajnie się z nią pogodzić, uczepiła się 
więc myśli, że tata był dobry, nikomu nie zaszkodził i dawno zerwał z tym procederem. Co zresztą 
Henryk nieustannie jej wmawiał. Ale Madzia nie należała do takich, co uwierzą na słowo. 
Niestrudzenie szukała potwierdzenia dla swojej tezy. Chyba popełniłam wielki błąd, nie 
wspominając jej o możliwości przewerbowania Barskiego dla obcych. Musiała wpaść na to sama. 
Nie wiem jak? W każdym razie dzwoniła do mnie tamtej upiornej nocy, krzyczała, naturalnie 
bardzo oględnie, dlaczego nie powiedziałam jej wszystkiego. Potem postanowiła spotkać się z tobą. 
Chciałam, żeby poczekała na mnie i nie opuszczała domu, dopóki nie przyjadę, czułam, że telefon 
oraz mieszkanie Barskiego mogą być na podsłuchu. Nie poczekała… Wybiegła po pewną śmierć. 
Ci, którzy kontrolowali Barskiego, nie mogli dopuścić, aby ktokolwiek dowiedział się o jego 
aktualnej roli agenta… być może czynnego w służbie supermocarstwa. Policja umorzyła śledztwo, 
nie pytajcie, jakimi metodami udało mi się ustalić, że za kierownicą siedział wtedy Sasza, a Hans i 
Jura ubezpieczali operację. Dlatego musieli zginąć.
 

– Ale skoro ich mocodawcy wiedzieli, że pani może znać prawdę, dlaczego pani jednej 

background image

odpuścili? Stanowiła pani przecież realne zagrożenie.
 

– Nie sądzili, że wiem aż tyle, nie znali mych kontaktów z Brzeźniakową, poza tym chyba 

zlekceważyli samotną starą kobietę z esbecką przeszłością. Nie miałam zresztą żadnych dowodów 
w ręku. Nie znałam nawet numeru telefonu kontaktowego, który przechwyciła Magda. Poza tym 
byłam monitorowana dzień i noc, więc wiedzieli, że nie przedsięwzięłam żadnych kroków.
 

– Jak to wiedzieli?

 

– Karol dla nich pracował.

 

– Ranowicz?

 

– Tak, i mógł potwierdzić, że cały czas zachowywałam się wyjątkowo ostrożnie. Nie 

podzieliłam się swoją wiedzą z policją. By uśpić ich czujność, na wszelki wypadek odczekałam 
ponad pół roku, nie wykonując żadnego ruchu.
 

– Jednak rozstała się pani z Ranowiczem.

 

– Przekonałam go, że wobec nieuchronności lustracji powinnam odejść z notariatury. 

Przyjął to z ulgą. A ja, korzystając, że związał się z jakąś młódką, wymówiłam mu wikt i opierunek.
 

– Nie bała się pani, że zostanie wyeliminowana?

 

– Szczerze mówiąc – nie. W moim wieku człowiek oswaja się z myślą o śmierci. Zresztą 

delikatnie dałam Karolowi do zrozumienia, że gdyby coś mi się przydarzyło, cała moja 
zdeponowana wiedza trafi prosto do ministrów Macierewicza i Wassermanna. Chyba potraktował to 
poważnie. Dopiero wówczas mogłam zacząć realizować swój plan. Wcześniej postanowiłam 
wykorzystać ciebie, Wiktorze.
 

– Jako przynętę?

 

– Mówiąc szczerze, nie tylko. Wiedziałam, że spróbujesz śledztwa, że będziesz myszkować 

w archiwach, że może coś znajdziesz, czego mi się nie udało.
 

– Z pani wiedzą byłoby mi łatwiej.

 

– Nie wątpię, ale jeszcze mniej bezpiecznie. Z początku wiedziałam bardzo niewiele. Co do 

sprawców miałam pewne podejrzenia. Ciągle zachowałam kontakty w policji. Niestety, nie 
posiadałam żadnych dowodów. Musiałam zmusić ich, by się sami ujawnili.
 

– I to się udało? – wtrąciła Dorota.

 

– Nadspodziewanie. A teraz muszę dojść do rozkazodawców.

 

– A gdy to się uda, co pani zrobi?

 

– Wymierzę im sprawiedliwość – powiedziała ze śmiertelną powagą. – Magdzie się to 

należy!
 
 

background image

  

XV

 

  

GARDEN PARTY

 

 

Nocą w zaciemnionym domu łatwiej jest zauważyć sygnały z zewnątrz. Przybycie gościa 

zwiastowały najpierw długie światła samochodu jadącego wolno drogą potem doszła do naszych 
uszu głośna praca silnika starego poloneza.
 

– To nie Paweł – szepnąłem. Mój brat jeździ luksusowym volvem.

 

Wóz zatrzymał się przed bramą.

 

– Nic się nie denerwujcie. Pan doktor przybędzie najwcześniej za pół godziny. To na razie 

moje odwody. – „Paulina” otworzyła drzwi i nacisnęła przycisk zwalniający zamek furtki.
 

Osoba, która pojawiła się w snopach świateł oświetlających podjazd, była drobna, nerwowa. 

I doskonale mi znana.
 

– Dobry wieczór, pani Brzeźniakowa! – powiedziałem.

 

– Ależ, Wikciu, umówiliśmy się przecież, że będziesz mi mówił Zdzicha.

 

Cmoknąłem Brzeźniakową w rękę i przedstawiłem jej Dorotę. Potem obie panie przywitały 

się serdecznie, a „Paulina” zreferowała wdowie w dużym skrócie zdarzenia ostatnich godzin. 
Zakończyła wzmianką o Ratajskim.
 

– Mówi ci coś to nazwisko? Moim zdaniem to pikuś, żeby pracować na własny rachunek.

 

Zdzisława nie zastanawiała się długo.

 

– Nie wiem, co porabia teraz, wypadłam z kursu, ale na początku lat dziewięćdziesiątych 

mówiło się, że pracuje dla Wroniaka.
 

W pierwszej chwili nie uwierzyłem własnym uszom.

 

– Aleksandra Wroniaka? – upewniałem się. – Tego rekina od mediów?

 

– A także od paliw, domów towarowych, elektroniki i biotechnologii – potwierdziła 

Brzeźniakowa. – Wtedy dopiero stawiał pierwsze kroki w Polsce, a Ratajski pomagał mu 
nawiązywać kontakty z półświatkiem.
 

– Czekaj! – zawołała Rokicka. – Ale jestem ciemna! Zupełnie nie skojarzyłam. Przecież ja 

też doskonale znałam Wroniaka. Tylko że wtedy, w latach osiemdziesiątych, dopiero co przyjechał 
do Polski i jeszcze nosił zupełnie inne nazwisko. Zaraz sobie przypomnę…
 

– Felsztajn – podpowiedziała Brzeźniakowa. – Sasza Dawidowicz Felsztajn. Chociaż 

zupełnie nie wyglądał na Żyda. Blondyn, niebieskie oczy… Pewnie Chazar!
 

– Tak, tak. Wypłynął na szersze wody gdzieś w stanie wojennym. Nazwisko wziął po żonie. 

Marioli. Miał brytyjski paszport, ale niezmiennie doskonałe kontakty z sowiecką ambasadą… – 
Rokicka uderzyła się dłonią w czoło. – Cholerny alzheimer! Dopiero teraz otwierają mi się rozmaite 
klapki. Przecież w połowie lat dziewięćdziesiątych ten Ratajski był u niego dyrektorem.
 

Słuchałem tych informacji i po prostu kręciło mi się w głowie. Aleksander Wroniak należał 

do samej szpicy najbogatszych z listy tygodnika „Wprost”. Media, paliwa, handel. Przyjaciel 
polityków wszystkich opcji, mecenas sztuki, obywatel świata…
 

– Poczekaj – przerwała Rokicka – która to godzina?

 

– Dochodzi dwunasta. Czemu pytasz?

 

– W kręgach ludzi zamożnych to dosyć wczesna pora. A gdybyśmy tak złożyli krótką 

niezapowiedzianą wizytę panu Wroniakowi. Z tego, co wiem, ma rezydencję w Międzylesiu. 
Niedaleko stąd.
 

– A co z Katarzyną? – Wskazałem nieruchome ciało na kanapie. – Paweł zjawi się 

najwcześniej za dwie godziny.
 

– Pojedziemy tam we dwie ze Zdzisławą.

 

– A my?

 

– Zostaniecie tutaj. Zresztą – dorzuciła – nie byliście zaproszeni.

 

– Moglibyśmy się przydać – zaczęła Dorota, ale karcące spojrzenie „Pauliny” wystarczyło, 

background image

żeby głos uwiązł jej w gardle.
 

Ja nie protestowałem. Nie mam duszy Jamesa Bonda i dewiza, że lepiej być żywym 

tchórzem niż umarłym bohaterem, znacznie lepiej odpowiada mojej psychice.
 

– Bądźcie czujni i nikogo nie wpuszczajcie – poradziła Brzeźniakowa.

 

Obie starsze panie wsiadły do mercedesa, niedawno jeszcze należącego do „komanda 

zabójców”, i pochłonął je mrok.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Minęła północ, ale nie mogliśmy spać. A gadać? Też nie bardzo nam się chciało. 

Postanowiłem nie wracać do zdarzeń sprzed przybycia Katarzyny i wiele wskazywało, że Dorota 
podjęła podobne postanowienie.
 

Wóz mojego brata zajechał pod bramę parę minut po drugiej. Paweł nie krył 

zdenerwowania.
 

– Co się dzieje? W co ty się wpakowałeś? – pytał.

 

Milcząco pokazałem mu nieprzytomną Katarzynę.

 

– Niezła laska. – Cmoknął z uznaniem. – Co jej jest? Przedawkowała.

 

Dorota uniosła koc, ujawniając prymitywne opatrunki nasiąknięte krwią.

 

– Rany boskie, dlaczego nie zawieźliście jej do szpitala?! – wykrzyknął.

 

Poinformowałem go, że przynajmniej do powrotu pani Rokickiej i do przesłuchania 

zabójczyni jest to opcja niemożliwa.
 

– Ależ ta kobieta straciła mnóstwo krwi i potrzebuje natychmiastowej transfuzji!

 

– To zrób jej transfuzję.

 

Propozycja może wariacka, okazała się możliwa. Na metalowym medaliku noszonym przez 

Kate na szyi zapisana była jej grupa krwi AB plus. Uniwersalnego biorcy. Jako że nikt z nas nie 
miał Rh minus wszyscy nadawaliśmy się na dawców.
 

Trzy porcje juchy sprawiły, że wczesnym brzaskiem Białorusinka odzyskała przytomność.

 

– A co to za cwelowaty przystojniaczek? – powiedziała półprzytomnie na widok mojego 

brata. Nie otrzymawszy odpowiedzi, usnęła.
 

Tymczasem do świtu obie starsze panie nie powróciły. Zaniepokojony możliwością, że ich 

akcja zakończyła się wpadką, zacząłem rozważać inne scenariusze rozwoju wydarzeń. Wszystkie 
sprowadzały się do jak najszybszego opuszczenia drewniaka i kontaktu z odpowiednimi organami. 
Wprawdzie nadal nie wiedzieliśmy, co się szykuje, ale fakt, że komando Katarzyny miało do 1 
września ewakuować się z Polski, wskazywało, że nie mamy wiele czasu. Tylko czym mogliśmy się 
pochwalić, zgłaszając się do ABW. Fantastycznymi opowieściami o superagencie Barskim i trzema 
trupami w ogródku? Owszem, była jeszcze Katarzyna, ale jeśli konsekwentnie postanowiła iść w 
zaparte…
 

– Poczekajmy z tym kontaktem, znajdźmy najpierw Podlaskiego – proponowała Dorota. – 

Może ta zdzira nam coś powie.
 

Niestety, pod nieobecność „Pauliny” Kate straciła jakąkolwiek chęć do współpracy.

 

Chociaż budziła się co jakiś czas, konsekwentnie milczała, wpatrując się w nas ni to 

bezczelnie, ni to z politowaniem.
 

Około dziewiątej pod bramą zapiszczały hamulce mikrobusu. Rokicka wróciła cała i 

zdrowa. Brzeźniakowa pozostała w Międzylesiu, aby kontynuować rozpoznanie. Przez całą noc nie 
odkryły niczego interesującego. Wroniak spędzał wakacje na swym jachcie, żeglując między 
Majorką Capri a Cap d’Antibes, i dopiero dziś wieczorem prywatnym odrzutowcem miał wrócić do 
kraju. „Zazwyczaj ląduje w Góraszce” – twierdzili dobrze poinformowani.
 

– A Ratajski? – zapytałem.

 

– Okazało się, że to bardzo rozrywkowy człowiek. Koło trzeciej udało mi się go namierzyć 

w prywatnym kasynie w Radości, potem zabawił trzy kwadranse w położonej obok agencji 
towarzyskiej i dopiero dwie godziny temu wrócił do domu w Aninie.

background image

 

– Nie mogłyście go przejąć? – zapytała Dorota.

 

– Cały czas towarzyszył mu uzbrojony ochroniarz. Jedno jest prawie pewne. Jeśli Ratajski 

jest zleceniodawcą Kate, nie odczuwa żadnego niepokoju. Zachowuje się jak człowiek 
wyluzowany, przekonany, że wszystko zostało załatwione.
 

Rozmowę toczyliśmy szeptem ze względu na obecność śpiącej za rozsuwaną ścianą 

Katarzyny, przy której na wszelki wypadek czuwał Paweł. Być może zastanawiał się nad 
technikami seksualnymi stosowanymi przez funkcjonariuszki OMON-u.
 

Rokicka dała rannej pospać do dziesiątej, potem wznowiła przesłuchanie.

 

– A zatem powiedz mi z łaski swojej, gdzie ukryłaś swego amanta? – zaczęła.

 

– Nie masz prawa mnie przesłuchiwać – burknęła Kate. – Przekaż mnie glinom. Z nimi 

ewentualnie porozmawiam.
 

– Nie mam takiego zamiaru. – Uśmiechnęła się „Paulina”. – Proponuję ci prosty układ: 

życie za życie. Brałaś udział w zabójstwie mojej córki i powinnaś zginąć, ale gotowa jestem 
dokonać wymiany.
 

– A na co ci ten gnojek? Niczego nie wie, do niczego się nie przyda.

 

– Wystarczy, że jest przyjacielem mego przyjaciela. Poza tym to nie ja jestem tu od 

składania wyjaśnień. I tak wydrę je z ciebie. Pan doktor dysponuje w swej bogatej apteczce paroma 
specyfikami, które zmieszane we właściwych proporcjach rozwiążą ci język. Powiesz wszystko, a 
potem umrzesz. Zaręczam, twoja agonia będzie długa i nieprzyjemna. Może nie tak spektakularna 
jak Litwinienki po radioaktywnym polonie, ale gwarantuję ci, pożałujesz, żeś się urodziła!
 

Rokicka mówiła to tonem tak spokojnym, że wręcz przerażającym. Ciarki przeszły mi po 

plecach i mogłem tylko domyślić się, czego doświadczała Katiucha. Paweł już wcześniej uciekł do 
ogrodu.
 

– Chcę gwarancji – powiedziała naraz Białorusinka – chcę pewności, że mnie nie zabijesz, 

kiedy ci wszystko powiem.
 

– Pewność – wielkie słowo? Musi ci wystarczyć, że masz świadków mojej obietnicy. 

Powtarzam, kiedy się to wszystko skończy, zwrócę ci paszport, kluczyki do samochodu i dam 
dwanaście godzin… Zdążysz przez ten czas uciec, powodzenia!
 

– Nie może pani tego zrobić! – Paweł, który jednak podsłuchiwał przez uchylone drzwi, 

poczuł, że musi zaprotestować.
 

– Zrobię to, synku! I nikt mi nie przeszkodzi. Wczoraj weszłam na ścieżkę prywatnego 

wymierzania sprawiedliwości i nie mam już odwrotu. A ona – głową wskazała na agentkę – 
doskonale o tym wie.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Pod latarnią bywa najciemniej. Podlaskiego zgodnie z zeznaniem Katarzyny znaleźliśmy w 

piwniczce jego własnego domu. Kilka metrów poniżej buduaru troskliwej matki, pewnej, że jej 
syneczek wypuścił się znowu gdzieś z szykowną, choć nieakceptowaną narzeczoną. Już od drzwi 
uderzył nas okropny odór. Adam, związany jak baleron i precyzyjnie zakneblowany, leżał 
półprzytomny z odwodnienia i obrzydzenia we własnych ekskrementach. Paweł stwierdził, że bez 
naszej interwencji mógłby nie przeżyć kolejnej doby. Szybko zabrał go do szpitala.
 

Katarzynę umieściliśmy tymczasowo w mieszkaniu Rokickiej. Protestowała głośno, 

domagając się uwolnienia.
 

– Przecież obiecywaliście, że mnie puścicie! Tyle warte jest wasze słowo?

 

– Po pierwszym września będziesz wolna – zapewniała „Paulina”.

 

Po południu w pizzerii niedaleko Starej Miłosnej spotkaliśmy się z Brzeźniakową.

 

– Wroniak przyleciał – oznajmiła, zaprowadziwszy nas do wydzielonej sali, gdzie mogliśmy 

rozmawiać bez świadków. – Dziś wieczorem organizuje wielkie party w swojej posiadłości. 
Pożegnanie lata!
 

– Ma pani zaproszenie? – zapytała Dorota.

background image

 

– Mam coś lepszego. – Brzeźniakowa wskazała dwójkę młodych ludzi siedzących w kącie 

pomieszczenia – cycatą dziewczynę w mikroskopijnym mini i niewiele od niej starszego chłopaka o 
typowym wyglądzie alfonsa z błyszczącymi włosami „na zmoczonego bobra”.
 

– A co to za typule? – zapytała „Paulina”.

 

Brzeźniakowa, która za młodych lat przepracowała parę sezonów w „obyczajówce” i miała 

podejście do pewnego asortymentu ludzi, kiwnęła na nich palcem. Podeszli do naszego stolika.
 

– Jestem Maja, tancerka erotyczna – przedstawiła się dziewczyna.

 

– A ten?

 

– Mój impresario. Toni.

 

– Od znajomego z branży dowiedziałam się, że na dzisiejszy wieczór do rezydencji 

Wroniaka zakontraktowano kilkanaście takich króliczków.
 

– Paru brakuje – „zmoczony” wykrzywił mięsiste wargi – nie wróciły z zagranicznych 

tournée, ale jak pani sobie życzy, możemy zabrać bezpruderyjną amatorkę. – Tu obleśnie łypnął na 
Dorotę.
 

– Kogo macie na myśli? Mnie? – Dziewczyna była tak zaskoczona, że początkowo nawet 

nie zaprotestowała. – Przecież ja nie umiem tańczyć!
 

Toni zachichotał:

 

– Akurat tańczenie nie jest tą umiejętnością którą będziesz się tam musiała wykazać, złotko. 

Daję dwa tauzeny za noc. Napiwki naturalnie twoje.
 

Poczerwieniała z wściekłości Dorota odwołała mnie na bok.

 

– Co ty sobie wyobrażasz, mam pojechać na ten piknik w charakterze kurwy?!

 

– Raczej hostessy – uściśliłem. – To według Zdzisławy jedyny sposób, żeby przeniknąć do 

środka tego zgromadzenia!
 

– W życiu. Nie ma takiej ceny, za którą zgodziłabym się to zrobić! Co wy sobie 

wyobrażacie, że za dwa tysiące…
 

– Niczego się nie bój, będę cały czas koło ciebie, nie pozwolę cię skrzywdzić. Ciotki też 

będą czuwały w odwodzie.
 

Po chwili wróciliśmy na salę.

 

– Trzy tysiące i ani złotówki mniej – powiedziała Dorota do Toniego.

 

– Zgoda, siostro. – Uśmiechnął się. – A ja cię brałem za amatorkę. Spotkajmy się o 

jedenastej wieczorem na stacji BP za Starą Miłosną. Przyjadą tam po nas.
 

– Wolałbym pojechać własnym wozem – powiedziałem.

 

– To nie ma znaczenia, co byście woleli. Nie my wyznaczamy reguły.

  

 

 

  *

 

 

 

 

Rezydencja Aleksandra Felsztajna-Wroniaka leżała w samym sercu mazowieckiego parku 

krajobrazowego, w dodatku w jego części określonej terminem „rezerwat ścisły”. Prowadził do niej 
leśny dukt o żwirowej ekologicznej nawierzchni, opatrzony napisem „Droga prywatna”. Mikrobus 
zabrał nas z pobocza parę metrów koło stacji. Wysadziła nas tam „Paulina”, twierdząc, że lepiej, 
żeby nie zarejestrowały nas kamery, a sama zaparkowała wśród samochodów pod sklepem, po 
czym dołączyła do grupki. Polonez Brzeźniakowej został zaparkowany jeszcze dalej, przy wylocie 
piaszczystej uliczki.
 

– A pani myśli, że jest niewidzialna? – zapytała Dorota. – Kamera pani nie uchwyci?

 

– Mnie już nic nie jest w stanie zaszkodzić. – Roześmiała się była policjantka, po czym 

wyjęła z bagażnika rower-składak i popedałowała w głąb lasu.
 

Transport, który zapowiedział Toni, pojawił się gdzieś po kwadransie. Mikrobus, 

prowadzony sprawnie przez ogolonego na łyso osiłka, był prawie pełen. Siedziała już w nim 
szóstka wystrzałowych laseczek, brunetek, szatynek i naturalnych blondynek, o szerokich ustach 
charakterystycznych dla specjalistek miłości oralnej. Panny, mimo że wieczór mógł być chłodny, 
ubrały się bez wyjątku w przewiewne szatki bardziej odsłaniające niż zasłaniające detaliczne zalety. 

background image

Zauważyłem, że był to zdecydowanie wyższy sort niż tirówki. Dziewczyny nie klęły, nie chichotały 
jak kretynki, przeciwnie wyrażały się poprawnie i dość powściągliwie. Większość musiała się 
doskonale znać z podobnych okazji. Na Dorotę od razu popatrzyły jak na konkurencję.
 

– A gdzieś ty się uchowała? – zapytała najwyższa z nich, rudowłosa Kama.

 

– Proszę?

 

– Kama pyta, gdzie pracowałaś wcześniej? – podpowiedział Toni.

 

– W Nowym Sączu – rzuciła bez mrugnięcia powieką. W spojrzeniu, jakim zgodnie ją 

obrzuciły, była jednoznaczna recenzja: „Wiocha”
 

Zastrzeżeń natomiast nie wzbudziła obecność Brzeźniakowej. „Impresario”, zgodnie z 

wcześniejszą umową przedstawił ją jako garderobianą. Kwadrans później samochód z piskiem 
hamulców zaparkował na wypełnionym luksusowymi autami placyku. Sądząc po liczbie 
samochodów, urodziny Wroniaka ściągnęły co najmniej dwie setki gości. Nie brakowało aut na 
zagranicznych rejestracjach, a także limuzyn dyplomatów. Wysiedliśmy na skraju zadrzewionej, 
piaszczystej moreny. Między wysokim szpalerem drzew a narożnikiem domu widać było rzęsiście 
oświetloną przestrzeń opadającą w stronę niewidocznego basenu, skąd dobiegał gwar gości. Nie 
było jednak czasu na rozglądanie się. Od razu wyrósł przy nas ogolony na łyso ochroniarz. Toni 
uścisnął mu rękę i wskazał na mnie.
 

– Krysiak będzie mi dziś pomagał, opiekuje się tą małą Doris – przedstawił mnie i dodał 

wyjaśniająco: – Kompletnie nie ma ludzi do roboty.
 

Goryl obmacał mnie pobieżnie, również nie odmówił sobie przyjemności obmacania każdej 

z „tancerek”, na koniec nieufnie popatrzył na Brzeźniakową wychodzącą z wozu.
 

– A ta stara larwa, to kto? Też będzie się rozbierać?

 

– To nasza garderobiana i równocześnie wizażystka – wyjaśnił Toni. – Jakby się która 

przypadkiem spociła.
 

Roześmiali się obaj. Jakoś nie przyszło ochroniarzowi do głowy, żeby rewidować starszawą 

wdowę po milicjancie. Punkt dla nas. Zastanawiałem się, czy Alinie Rokickiej także uda się 
przeniknąć do rezydencji. Ale w końcu było to jej zmartwienie.
 

W części gospodarczej panował zrozumiały rozgardiasz, toteż nikt nie zwrócił na nas uwagi. 

Pozostawiwszy dziewczyny w pomieszczeniach przeznaczonych na garderoby, postanowiłem 
poszukać faceta o imieniu Raff, odpowiedzialnego za „część artystyczną”. Z lekką tremą 
wślizgnąłem się do holu i zmieszałem z towarzystwem. Gestem światowca wziąłem drinka z tacy i 
rzuciłem okiem na kryształowe lustro. Od biedy, jeśli nikt nie zwróci uwagi na przykrótki garnitur 
kupiony w „Promenadzie” (nie znalazłem mojego rozmiaru), mogłem uchodzić za młodego 
biznesmena. Moją pozycję podkreślał złoty rolex na przegubie (nie wiem, czy nie kupiony 
przypadkiem w Hongkongu na wagę), który załatwiła dla mnie pani Rokicka. Większość gości 
bankietowała w ogrodzie. Przy basenie w kształcie gigantycznej nerki przygrywał kwartet 
skrzypcowy, pięknie miksujący się ze szmerem rozmów, przerywanych tylko niekiedy wybuchem 
śmiechu.
 

„III Rzeczpospolita się bawi” – pomyślałem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie trafię 

tu na jakiegoś znajomego. Ryzyko nie było wielkie, nie obracałem się dotąd w równie wytwornym 
towarzystwie.
 

Szukając dobrego punktu obserwacyjnego, trafiłem na drzwi do toalety.

 

– Zajęta! – poinformowała mnie, najwyraźniej czekająca na swoją kolejkę, tęgawa 

niewiasta, urody nieszczególnej, za to z kolekcją biżuterii godną lady Astor. – Ale są wolne toalety 
na górze. Pan młody, schody mu niestraszne…
 

Podziękowałem, po stopniach biegnących wokół owalnego holu wspiąłem się na pierwsze 

piętro. Tu było zdecydowanie puściej. Jakaś parka migdaliła się na kanapce we wnęce. Parę osób 
paliło papierosy na obszernym balkonie z widokiem na ogród. Ja jednak nie łaknąłem towarzystwa, 
a punktu obserwacyjnego. Odnalazłem kolejne schody, wiodące na jeszcze wyższą kondygnację. 
Tam panował już zupełny spokój, a pozamykane pokoje świadczyły, że gościnność i otwartość 
gospodarza ma swoje granice. Natrafiłem na toaletę z oknem wychodzącym na tarasy opadające w 
stronę basenu. Tam koło barów i grillów tłum był największy. Od znanych twarzy mogło zakręcić 

background image

się w głowie. Ministrowie stanu z gabinetów dwóch byłych prezydentów, kilku posłów opozycji, 
sędziwy autorytet moralny, otoczony wianuszkiem przydupasów, znany reżyser z uczepioną jego 
ramienia kokotą, w której rozpoznałem przygasłą gwiazdę mediów, modni aktorzy, producent 
telewizyjny oraz dość liczna grupka dziennikarzy, znanych z bezkompromisowych krytyk wobec 
aktualnego rządu. Rozglądałem się za Barskim – bardzo pasowałby do tego towarzystwa, ale jakoś 
nie zdołałem go wypatrzeć. Może zresztą nie znalazł się na liście zaproszonych. Nie będąc 
wytrwałym czytelnikiem pism ilustrowanych, nie potrafiłem zidentyfikować wielu twarzy, choć 
wiedziałem, że wszystkie muszą zaliczać się do kategorii celebrities.
 

Wroniaka zauważyłem dopiero po dłuższej chwili. Tańczył z przystojną kobietą – jedną z 

gwiazd pierwszej wielkości z „Klubu Krakowskiego Przedmieścia”.
 

– I ona tutaj, bez męża, no, no! – mruknąłem z podziwem.

 

Zastanawiałem się, czy wśród tej rzeszy wybranych znajdował się Ratajski. Ale jak miałem 

to sprawdzić, nie znając nawet rysopisu. Pomysł pojawił się dopiero po pewnym czasie. Na razie 
jednak postanowiłem zbadać resztę budynku. Doszedłem do prywatnego skrzydła, minąłem 
kilkanaście eleganckich drzwi i znalazłem się na galeryjce, z której rozciągał się widok na salon o 
wielkości boiska do siatkówki. W klasycystycznym wnętrzu, chyba dość wiernej replice Łazienek 
(kto zresztą wie, może dziś w Pałacu na Wodzie stoją duplikaty, a oryginały są tu), przygrywała 
nowocześniejsza orkiestra, a i rytmy preferowano bardziej dynamiczne. W końcu galerii 
dostrzegłem małe drzwiczki prowadzące na strych, a zaraz za nimi objawił się świetlik, za dnia 
pozwalający wpadać słonecznym promieniom do piętrowej biblioteki przylegającej do salonu. 
Obecność wyjątkowo okazałego księgozbioru (wyłącznie tomiszcza w półskórkach ze złoceniami) 
zdziwiła mnie, Wroniak nie wyglądał na bibliofila, a jeszcze mniej na czytelnika czegokolwiek 
poza gazetą giełdową. Ale może były to wyłącznie same grzbiety.
 

W odróżnieniu od przylegającego do biblioteki salonu w jej wnętrzu nie było nikogo poza 

parką intensywnie kopulującą na biurku. Mimo półmroku nie miałem trudności z rozpoznaniem 
kochanków. Młoda gwiazdka, która całkiem niedawno zadebiutowała w popularnej telenoweli, 
załatwiała sobie właśnie nowego sponsora.
 

„Pan senator ma niezły gust” – pomyślałem. I wycofałem się dyskretnie.

 

Doszedłem do wąskich schodów awaryjnych i starając się schodzić jak najciszej, dotarłem 

na parter, gdzie natrafiłem na wyjście awaryjne prowadzące na ogród. Pchnąłem ostrożnie drzwi. 
Otworzyły się lekko i cicho. Po zewnętrznej stronie, jak w Ameryce, nie było klamki.
 

Natychmiast wzdłuż muru śmignął ku mnie cień.

 

– Długo kazałeś na siebie czekać, Wiktorze – szepnęła Rokicka, wślizgując się do budynku.

 

– Miejmy nadzieję, że kamery cię nie zarejestrowały?

 

– Zarejestrowały i co z tego? Jestem przekonana, że kontrolerzy mają mnóstwo innych 

ciekawszych scen do oglądania. Kiedy będą analizować nagrania, po nas nie zostanie nawet ślad.
 

– Oby!

 

Zaprowadziłem ją na górę, a mijając drzwiczki prowadzące do świetlika ponad biblioteką 

nie mogłem się powstrzymać przed zapuszczeniem żurawia. Kopulanci już skończyli. Dziewczyna 
zniknęła, a senator zadowolony z siebie w rozchełstanej koszuli zaciągał się cygarem. „Paulina” 
zajęła miejsce na galeryjce ponad salonem, a ja wróciłem do części gospodarczej. Dorotę zastałem 
roztrzęsioną.
 

– Czy wiesz, co oni chcą ode mnie?

 

– Podejrzewam, że masz zatańczyć na rurze albo zrobić striptiz – zauważyłem domyślnie.

 

– Zęby! Wpadłam w oko reżyserowi. Mam kompletnie naga dać się pokryć śmietaną i 

stanowić część tortu…
 

– Boisz się, że cię zjedzą? – zapytałem złośliwie.

 

– Zjeść nie zjedzą, ale Raff twierdzi, że będą mnie lizać. Brr! – Zadygotała. – Dopiero, jak 

napasą brzuchy i oczy, mogę spłukać się w basenie.
 

– Spokojnie, kochanie. Miejmy nadzieję, że nie dojdzie do tego punktu programu.

 

– Gdzie się podziewasz, Doris! Miałaś nie pokazywać się gościom. – Z korytarzyka 

wychynął szczupły brunecik o wąskim pyszczku dobrze wytresowanego szczura.

background image

 

– To jest mój impresario – powiedziała dziewczyna – poznajcie się.

 

– Artur Krysiak – wyciągnąłem rękę do młodego mężczyzny.

 

– Raff Nowik – odparł. Dłoń miał miękką, lekko spoconą. Byłem zbyt zaskoczony, by się 

tym przejmować.
 

– Nie jest pan przypadkiem siostrzeńcem tego znakomitego pisarza Henryka Barskiego? – 

musiałem zadać to pytanie.
 

– A nie widać? – zaśmiał się, odsłaniając garnitur zdrowych zębów, godnych artysty z 

Hollywood. – Zna pan mego wuja?
 

– Miałem tę przyjemność.

 

– Przyjemność to chyba raczej średnia. Wuj facetami interesuje się jedynie w swoich 

powieścidłach.
 

– Nie jestem fanem jego twórczości, choć podziwiam rozgłos, z jakim się spotyka.

 

– Ja, mówiąc szczerze, tego nie czytam.

 

Nie zapytałem, czy niechęć do książek Barskiego rozciąga się również na jego książeczki 

czekowe. Wolałem zmienić temat.
 

– Słyszałem, że wyjechał pan do Australii?

 

– Jedynie na krótko. Wuj szybko zatęsknił za moim towarzystwem i poprosił, żebym wrócił. 

A ukochanemu wujowi się nie odmawia.
 

„Jasne – pomyślałem – zapewne po śmierci Magdaleny po raz kolejny zmienił też 

testament”. A głośno rzekłem: – Jakoś nie widziałem go tu dzisiaj.
 

– Nic dziwnego. Od trzech dni nie wychodzi z domu. Z nikim nie chce gadać. Nawet ze 

mną.
 

– Chory?

 

– E tam, zaraz chory… Żadna cholera go nie weźmie. Kończy jakąś powieść i szlifuje 

wystąpienie. Jutro spotyka się na zamku z Angelą Merkel i naszymi rodzimymi „kartoflami”. 
Twierdzi, że „w tym trudnym okresie napięć i konfliktów ma doprowadzić do zbliżenia naszych 
bratnich narodów”. W każdym razie niezależnie, czy mu się to uda, dostanie od Bliźniaków Orła 
Białego.
 

– To pewne?

 

– Oczywiście. Po mniej ważne badziewie nawet by się nie schylił.

 

Chciałem kontynuować rozmowę, ale Nowik przypomniał sobie widać o swych zadaniach, 

bo tylko klepnął Dorotę w pupę i rzucił:
 

– Masz dwadzieścia minut, żeby się przygotować, Doris. Mam nadzieję, że pachy i cipsko 

są już wygolone, nie chciałbym, żeby nasza śmietanka znalazła włos w śmietanie.
 

Zaśmiał się z własnego żartu i pociągnął dziewczynę za sobą. Dorota puściła mi błagalne 

spojrzenie. Udałem, że go nie zauważam, i wróciłem na galeryjkę. W oczekiwaniu na toast salon 
zaczął z wolna się wypełniać, towarzystwo rozgrzane tańcem i alkoholem spływało ze wszystkich 
stron, zajmując miejsca wokół podium.
 

„Najwyższy czas” – pomyślałem. Wyciągnąłem komórkę Katiuchy, wybrałem numer 

Ratajskiego. Razem z Rokicką obserwowaliśmy tłum, mając nadzieję, że totumfacki Wroniaka 
gdzieś tam jest i zaraz się ujawni.
 

Puściłem impuls, jeden, drugi. Gdy ktoś wreszcie odebrał, rozłączyłem się.

 

– Tu go nie ma – powiedziała Rokicka, nie kryjąc zawodu.

 

Nasza niepewność trwała całe półtorej minuty. Otworzyły się bowiem jakieś drzwi za 

estradą i zobaczyłem mężczyznę o byczym karku i nabiegłej krwią twarzy wieprzka, który jak 
wytrawny pływak przebijał się przez tłum w stronę Wroniaka.
 

Biznesmen, zauważywszy go, nie krył wściekłości. Ten jednak pochylił się i szepnął mu coś 

do ucha. Wroniak zmartwiał, potem ujął Ratajskiego pod ramię i pociągnął w stronę drzwi 
biblioteki.
 

Pobiegłem ku świetlikowi. Kiedy znalazłem się w punkcie obserwacyjnym, wokół biurka 

zdążyła zgromadzić się czwórka mężczyzn – do Wroniaka i Ratajskiego dołączył znany już mi z 
pobieżnego obszukiwania szef ochrony oraz, co ciekawe, prawnik o głośnym nazwisku, znany z 

background image

tego, że każdą swołocz potrafił wybronić przed wyrokiem. Tylko po gestach mogłem domyślać się, 
o czym mówią. Ratajski pokazywał swoją komórkę. Wroniak wziął ją do ręki. Byłem przekonany, 
że spróbuje do mnie zadzwonić. Błyskawicznie wyłączyłem aparat i wydłubałem kartę.
 

Biznesmen próbował dwukrotnie się połączyć, potem prawdopodobnie zaklął. W tym 

momencie, silnie gestykulując, zaczął nawijać mecenas. Wroniak słuchał go dłuższą chwilę, potem 
przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki i zwrócił się do ochroniarza. Widziałem, jak ów spiął się 
niczym biegacz w dołku startowym. W trzydzieści sekund potem wypadł tylnym wyjściem z 
biblioteki z komórką przyciśniętą do ucha.
 

Pobiegłem do Rokickiej, dyżurującej na galerii, i zreferowałem jej, co widziałem.

 

– Powinniśmy się zmywać – zdecydowała. – Potwierdziło się, kto w tym maczał palce i to 

na razie wystarczy. A oni, jeśli są dość cwani, szybko zorientują się, że jesteśmy na ich terenie. Jeśli 
nawet nie mieli możliwości lokalizacji, skąd dzwoniłeś, na pewno wezmą pod uwagę to, że 
mogliśmy wpaść do nich z wizytą.
 

– Biegnę po Dorotę i Zdzisławę! – powiedziałem.

 

W ciasnej garderobie obok kuchni trafiłem w sam środek kłótni.

 

– Chcę zostać w stringach – upierała się Dorota, przysłaniając dłońmi obnażone piersi.

 

– Nie ma mowy! – krzyczał Raff. – Nie za to ci płacę. A jak trzeba będzie zrobić loda 

solenizantowi, też go zrobisz. Może wypróbujemy, czy potrafisz?
 

– Chwileczkę! – Wpadłem jak burza do kanciapy. – Tego nie było w kontrakcie!

 

– Pierdolić kontrakty, dostajecie żywy szmal! – wrzasnął Nowik.

 

Nic więcej nie powiedział, cios zadany przez wątłą Brzeźniakową, do tej pory ukrytą za 

szafą pozbawił go przytomności i posłał w róg pakamery.
 

– Ubieraj się, wiejemy! – rzuciłem do mojej dziewczyny. Nie musiałem dwa razy tego 

powtarzać.
 

Po naradzie w bibliotece spodziewałem się najgorszego. Wroniak mógł na przykład ogłosić, 

że na przyjęciu pojawili się nieproszeni goście i zarządzić ogólną kontrolę. Nic takiego jednak nie 
nastąpiło. Dalej bawiono się w najlepsze, czekając na danie wieczoru. Nie znaczy to jednak, że 
postanowiono nam odpuścić. Brzeźniakowa, która poszła na zwiady, zameldowała, że dwóch 
ochroniarzy stanęło przy wyjściu gospodarczym. Również wejście z foyer do ogrodu obstawiło 
trzech barczystych facetów ze słuchawkami w uszach. Jednocześnie jakiś nieciekawy typ pojawił 
się na galeryjce ponad salonem.
 

Przypomniałem naszym paniom o wyjściu awaryjnym. Prześlizgnęliśmy się przez nie całą 

naszą czwórką. Było niepilnowane. Jednak po drugiej stronie trawnika zobaczyliśmy kolejnego, 
masywnie wyglądającego faceta spacerującego z psem.
 

– Cholera! – zakląłem.

 

– Zaraz sobie pójdzie, okrąża gmach raz na kwadrans – uspokoiła mnie Rokicka.

 

Po głowie krążyły mi różne fantastyczne pomysły wyjścia z sytuacji, na przykład oddanie 

kilku strzałów w piramidę butelek ponad barem i w ten sposób wywołanie paniki wśród gości albo 
wezwanie policji za pomocą meldunku, że na rezydencję Wroniaka napadli terroryści, jednak 
Rokicka odradzała takie rozwiązania.
 

– Nie zmuszajmy ich do ostateczności. Na razie kontrolujemy sytuację. Jest tu mnóstwo 

ludzi, potencjalnych świadków, więc nawet jeśli nas dostrzegą nie zaryzykują strzelaniny. Będą 
raczej starali się ustalić, kim jesteśmy. I nie powinniśmy im w tym pomagać.
 

Rzeczywiście po paru minutach goryl z psem się oddalił. A my wyszliśmy na zewnątrz. 

Żeby dojść do parkingu, trzeba było minąć ogród różany, pergole i cienistą alejkę. Nigdzie nikt 
mnie nie zatrzymał.
 

Na zatłoczonym parkingu kręcił się tylko jeden wartownik. Chodził z latarką od samochodu 

do samochodu i oświetlał ich wnętrza.
 

– Szukają nas – dobiegł mnie szept Doroty. – Jednak wiedzą że tu jesteśmy.

 

Rokicka przytknęła palec do ust. Gestem nakazała nam pozostać na miejscu. A potem wolno 

ruszyła w stronę bramy. Ta ciągle była szeroko otwarta. Następnie zaczęła skradać się między 
samochodami. Wydawało się to nam wiecznością. Ukryta za bajeranckim land-roverem, 

background image

przysiągłbym, należącym do Nowika, czekała, aż wartownik ją minie. Potem uderzyła.
 

Mężczyzna padł, nie wydając jęku. W stacyjce land-rovera tkwiły kluczyki i na szczęście 

żadne inne auto nie blokowało wyjazdu. „Paulina” uruchomiła wóz od razu i nie zapalając świateł, 
wyrwała do przodu. Z domu wypadł szef ochroniarzy, ale mógł zobaczyć jedynie tył samochodu. 
Po chwili pojawili się i jego kumple, dość bezradni, drogę wyjazdu tarasowało im kilkanaście aut. 
Rokicka niczym kawalerzysta spinający konia zahamowała gwałtownie dopiero przy kępie drzew, 
w której się ukryliśmy.
 

– Wskakujcie!

 

Nigdy szybciej nie ładowałem się do samochodu.

 

Szeroka brama widoczna w perspektywie alei ciągle była otwarta.

 

Uznałem to za wielkie niedopatrzenie. Czyżby zawiodła synchronizacja. Od narady w 

bibliotece upłynął ponad kwadrans. Jednak tuż przed bramą na drogę wyskoczyło dwóch facetów i 
wycelowało w nas broń automatyczną.
 

– Pochylcie się! – zakomenderowała Rokicka, dodając gazu. – Tak na wszelki wypadek. 

Straszą nas. Nie otworzą ognia. Za dużo jest tu ludzi.
 

Rzeczywiście nie otworzyli. W ostatniej chwili uskoczyli na boki. Wypadliśmy na drogę 

prywatną pełną łagodnych zakrętów i straciliśmy ludzi Wroniaka z oczu.
 

– Bardzo to dziwne – odezwała się milcząca dotąd Brzeźniakowa. – Zachowują się tak, 

jakby chcieli umożliwić nam ucieczkę.
 

– Są dwie możliwości – podsunąłem – albo już wiedzą kim jesteśmy, i zamierzają dopaść 

nas później albo po prostu stracili głowę.
 

Rokickiej to nie przekonało, przed dojazdem do stacji BP znów wysadziła nas na poboczu.

 

– Zaczekacie tu na nas – powiedziała.

 

– Mam zostać z nimi? – zapytała Brzeźniakowa.

 

– Lepiej, żebyś pojechała ze mną. Sprawdzimy nasz samochód. Mogli założyć pluskwę albo 

jakieś inne urządzenie do lokalizacji…
 

– Chyba jesteś przewrażliwiona – odpowiedziała Zdzicha, ale pozostała w samochodzie.

 

Skręciły na stację i zatrzymały się niedaleko wjazdu. Mimo późnej pory panował tam spory 

ruch. Z naszego miejsca nie było widać samochodu mojej niedoszłej teściowej. Czekaliśmy. Zrobiło 
się chłodno. Dorotka w swym przewiewnym kostiumie zaczęła drżeć. Otoczyłem ją ramieniem.
 

– Co one się tak guzdrzą? – denerwowała się dziewczyna.

 

– Podejrzewam, że wszystko starannie sprawdzają.

 

– Ale skąd wiedzieli, czym przyjechaliśmy.

 

Naraz ciszę wieczoru rozdarł pojedynczy jęk klaksonu. Zaraz potem zobaczyliśmy płomień i 

dym zza stacji. Odgłos wybuchu dotarł do nas z pewnym opóźnieniem.
 

– O mój Boże! – krzyknęła Dorota.

 

Puściliśmy się pędem w stronę zabudowań. Jednak nim dobiegliśmy na miejsce, naprzeciw 

nas pojawiły się grupki uciekających ludzi. Ochroniarzy, personelu, klientów… Pierzchali na 
wszystkie strony. Od płonącego audi Rokickiej zajęły się inne sąsiednie wozy, ogień błyskawicznie 
objął również barek, aż wreszcie zajęły się uszkodzone dystrybutory. Przebiegliśmy może pół 
dystansu dzielącego nas od miejsca wypadku.
 

– Zawracać, zawracać! – huknął na nas uciekający mężczyzna w firmowym uniformie. – To 

wszystko może lada chwila wylecieć w powietrze.
 

Usiłował mnie wyminąć, ale zastąpiłem mu drogę.

 

– Widział pan, co stało się z pasażerkami audi? – pytałem pełen lęku.

 

– Nie ma co zbierać! Na ziemię!

 

Jego słowa zagłuszyła kolejna eksplozja. Dach nad dystrybutorami odleciał z hukiem. 

Potem z nieba runęła na nas ulewa odłamków. Poczułem ból i na moment mnie zamroczyło.
 

Ocuciły mnie słowa Doroty.

 

– Żyjesz? Wiktorze, odezwij się, czy żyjesz? – Jej głos dochodził do mnie jakby z 

zaświatów.
 

– Raczej tak – wymamrotałem. Ramię rozdzierał mi ból, a twarz zalewała krew.

background image

 

Popatrzyłem w stronę stacji, obraz przypominał kadry z filmu Rambo.

 

– Dasz radę wstać? Musimy dojść do poloneza i uciekać. Mogą nas zaraz dopaść.

 

Usiłowałem się podnieść. Nie dałem rady.

 

– Poczekaj chwilę. Podjadę. – Dorota co sił w nogach pobiegła w stronę poloneza.

 

Osunąłem się na ziemię. Niebo, na którym łuna przygasiła gwiazdy, tańczyło tak, jakbym 

jechał na karuzeli. Zebranie myśli przychodziło mi z najwyższym trudem. „Wybuchła bomba, 
starsze panie zginęły, wybuchła bomba…” – kołatało mi obsesyjnie pod czaszką.
 

Dziewczyna zajechała z rykiem silnika gotowego zagłuszyć zarzynanego bawoła. 

Wciągnęła mnie do środka… Choć drobna, była nieprawdopodobnie silna.
 

– Tętnice masz nieuszkodzone – powtarzała. – Szybko odjedziemy stąd i zaraz zatamuję ci 

krew. Pojedziemy do szpitala.
 

– Przecież nie masz prawa jazdy – wybełkotałem.

 

– Ale jeździć potrafię i mam praktykę na najrozmaitszych pojazdach, od traktora do motora.

 

Stanęliśmy kilometr dalej w przesiece na skraju dębowego rezerwatu. Dorota desperacko 

podarła swoją sukienkę i bandażowała moje rany. Półleżąc na tylnym siedzeniu, walczyłem z 
dziwną nadciągającą słabością usiłując modlić się za dusze tamtych dwóch kobiet, które za próbę 
prywatnej zemsty zapłaciły najwyższą cenę.
 
 

background image

  

XVI

 

  

TA OSTATNIA NOWELA

 

 

Podlaski miał sen. I ja też go miałem. Z jakiegoś powodu parzyste sny zdarzały się nam 

coraz częściej. To znaczy w momencie śnienia żaden z nas nie wiedział, że to jest sen. Podobnie jak 
nie mieliśmy pojęcia, że obaj wylądowaliśmy w sąsiednich salach szpitala MSW.
 

W tym dziwnym śnie każdemu z nas śniło się, że szedł w górę szerokimi stopniami Pałacu 

Prezydenckiego, w różnych okresach swych dziejów nazywanego Namiestnikowskim, Radziwiłłów 
czy po prostu Prezydium Rady Ministrów. Henryk Barski, w oszałamiająco drogim garniturze, 
uszytym chyba specjalnie na tę okazję, a ja (w śnie Podlaskiego on) jakieś trzy kroki za nim. 
Wątpię zresztą czy „Mistrz” w ogóle zwrócił na nas uwagę. Uroczystość w pałacu zgromadziła 
wiele znakomitości, z każdą wypadało się przywitać, zagadać. Na półpiętrze minęliśmy Jacka 
Kuronia, w nieśmiertelnym dżinsowym komplecie, z nieodłącznym papierosem w zębach. 
Zachrypiał coś do Barskiego, czego nie zdołałem zrozumieć. Zresztą swoją uwagę skierowałem na 
Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który schodząc, upuścił laskę i aby ją podnieść, musiałby puścić się 
poręczy. Podbiegłem, pomogłem mu, a następnie zaofiarowałem swoje ramię. (Adam zrobił to 
samo).
 

„Ależ proszę pana – gwałtownie zaprotestował legendarny «kurier z Warszawy» – przecież 

ja mam dopiero 90 lat!”.
 

U szczytu schodów powitał Henryka niewysoki mężczyzna z brodą, gdyby nie mundur, 

wziąłbym go za redaktora Jachowicza z „Newsweeka”, czyżby to był słynny „pierwszy polski 
żołnierz w NATO” – Kukliński?
 

„Witaj, Ryszardzie – zwrócił się do niego Barski – widzę, że zostałeś wreszcie generałem”.

 

W Sali Kolumnowej mistrz ceremonii ustawiał dekorowanych w rzędach. Z przodu ci od 

orłów i komandorii, w drugim rzędzie pomniejsi odznaczeni, z tyłu medalowa czerń, od złotych, 
srebrnych i brązowych krzyżów zasługi. Ostatni z nich…
 

„Tata?! A co tata tu robi?”.

 

Zygmunt Leśniewski odwrócił się do mnie ze swoim naturalnym przepraszającym 

uśmiechem.
 

„Pan prezydent ma mi wręczyć złoty Krzyż Zasługi – odpowiedział. – Dasz wiarę? Mnie, 

który nigdy nie miałem najmniejszego odznaczenia”.
 

Sen Adama różnił się tym, że zamiast mojego ojca występowała w nim jego babka Róża. 

Dwudziestoparoletnia blondyneczka o fiołkowych oczach. Dokładnie taka, jak na niewielu 
fotografiach z czasów, zanim zakatowali ją w lipcu 1945 oprawcy z NKWD… Miała otrzymać 
Virtuti Militari.
 

Poza moim ojcem nie mogłem rozpoznać większości twarzy dekorowanych. Światło 

wpadające przez okna z dziedzińca zupełnie mnie oślepiało. Najbliżej stał szczupły mężczyzna w 
sutannie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to prezydencki kapelan, ksiądz Roman Indrzejczyk, 
jednak te ciemne włosy i łagodny profil – wielkie nieba – Popiełuszko!
 

Naraz dotarło do mojej świadomości (Podlaski przeżył to samo olśnienie), że wszyscy, 

którzy tego poranka zaludniali pałac przy Krakowskim Przedmieściu, nie żyli… Dziwne. Skąd więc 
tam Barski. I my? I wtedy zobaczyłem, że spod kamizelki opinającej brzuch pisarza wystaje nitka. 
Nitka owinięta wokół jego palca. Pisarz miał twarz dziwnie skupioną, uważną…
 

Brawa zwiastowały nadejście prezydenckiej świty.

 

– Nie, nie! – wrzasnąłem, zdumiony, że krzyk dobiega z wewnątrz i zewnątrz.

 

To w pokoju obok darł się Podlaski. Poczułem na swojej twarzy dotyk drobnej ręki Doroty. 

Odzyskałem przytomność.
 

– Która godzina? – wybełkotałem.

 

– Dochodzi dwunasta – odparła.

background image

 

– W nocy?

 

– W południe!

 

Z sąsiedniego pokoju doleciał brzęk przewracanych kroplówek i na progu pojawił się 

półprzytomny Podlaski. Poderwałem się również, narażając na gwałtowny ból ramienia.
 

– Trzeba natychmiast ostrzec Pałac Prezydencki, niech odwołają spotkanie z Angelą Merkel. 

Niech aresztują Barskiego. Jest planowany zamach! – wołaliśmy jeden przez drugiego.
 

– Odznaczenia dla kombatantów będą wręczane po południu w Gdańsku – powiedziała 

całkiem spokojnie Dorota. – A spotkanie z panią kanclerz już się odbyło, godzinę temu.
 

– W pałacu?

 

– Nie, w Zamku Królewskim. Czekając, aż się obudzicie, obserwowałam transmisję na 

„Trójce”. Nie zdarzyło się nic szczególnego – Był tam Barski? – zapytałem nerwowo.
 

– Był?! – dorzucił jak echo Adam.

 

– A wiesz, że nie przyszedł. Jeszcze w porannych wydaniach było o dekoracji orderem, o 

rozmowie, w której podjął się podobno roli tłumacza… I cisza.
 

Opadłem na poduszki. Z ulgą. Podlaski usiadł na skraju mego łóżka, blady, ale nie ukrywał 

odprężenia. Wpadły pielęgniarki i jacyś smutni faceci, pewnie nasza ochrona. Usiłowali zapędzić 
Podlaskiego do izolatki.
 

– Dajcie mi pięć minut na rozmowę albo mnie natychmiast szlag trafi! – wrzasnął.

 

Groźba poskutkowała, cofnęli się.

 

– Tylko pięć minut – powiedział lekarz i zwrócił się do Doroty: – Już ja będę miał za to, że 

panią wpuściłem.
 

Po kilku zdaniach udało nam się ustalić, jak niesłychanie zbieżny mieliśmy sen. Coraz 

bardziej zaskoczeni przerzucaliśmy się szczegółami, analizując podobieństwa. A Dorota niby kibic 
na meczu tenisowym kierowała twarz to w stronę Podlaskiego, to w moją…
 

– Jeśli miały to być prorocze zwidy, to za cholerę nie potrafię ich zinterpretować – 

powiedziałem.
 

– Może przyśniła się nam alternatywa, która nie doszła do skutku – zasugerował Adam.

 

– A obecność tych wszystkich umarłych?

 

– Podobno dusze z zaświatów gromadzą się w wyjątkowo ważnych momentach, a czasami 

pragną ostrzec żywych.
 

Zanim przegoniono Podlaskiego i wydalono Dorotę, z jej relacji poznałem jeszcze przebieg 

zdarzeń po eksplozji przed motelem w Miłosnej. Katastrofa wyglądała przerażająco, ale nikt z 
personelu ani klientów nie zginął. Poza pasażerkami audi. Musiały zginąć w wybuchu, a reszty 
dokonał ogień, bo jak na razie nie znaleziono żadnych ich szczątków.
 

– A ja, jak się tu znalazłem? – zapytałem.

 

– Nie zastanawiałam się długo i nie chcąc ryzykować, że się wykrwawisz, zawiozłam cię na 

sygnale do szpitala kolejowego w Międzylesiu, gdzie personel natychmiast udzielił ci pomocy. 
Potem zadzwoniłam do Frąckowiaka, a ten załatwił przewiezienie cię na Wołoską gdzie był już 
Adam. Podkomisarz postarał się też, żeby pozwolono mi jechać z tobą. Błyskawicznie dostaliśmy 
obstawę z Agencji Kontrwywiadu.
 

– Nic ci nie jest?

 

– Drobne zadrapania. Twoje obrażenia też okazały się mniejsze, niż w pierwszej chwili się 

zdawało.
 

– I co mi jest?

 

– Nic poważnego.

 

Badania, które przeszedłem w ciągu następnych godzin, potwierdziły wstępną diagnozę. 

Rany okazały się powierzchowne, a mimo wstrząsu mózgu tomografia nie wykazała żadnego 
wylewu wewnątrz czaszki.
 

– Szok, potłuczenia, utrata krwi. Powinien pan szybko dojść do siebie – ocenił lekarz. – 

Uszkodzony mięsień ramienia wymagać będzie rehabilitacji.
 

Mimo to przez kilka dni miałem pozostać pod obserwacją.

 

Po odzyskaniu przytomności naturalnie zostałem przesłuchany. Potwierdziłem wszystko, co 

background image

wcześniej zeznała Dorota, dorzucając sporo od siebie. Major Urbański, który zajął się całą sprawą, 
niczego nie lekceważył. Tym bardziej że tamta tragiczna noc przyniosła znacznie więcej ofiar, niż 
mogłem podejrzewać. I nie chodziło wcale o Brzeźniakową i Rokicką.
 

– Jeśli idzie o te panie, nie ma stuprocentowej pewności, że zginęły. Zapisy z kamer uległy 

zniszczeniu, ciał nie znaleziono, a analiza śladów… To może potrwać jeszcze bardzo długo – 
tłumaczył Urbański. – W każdym razie wybuch spowodowany był przez bardzo profesjonalnie 
założony ładunek z mechanizmem zegarowym i magnetycznym zaczepem. A z tego, co 
opowiadaliście, wasi przeciwnicy mieli niewiele czasu na instalację.
 

Nie dzieliłem się z nim moim podejrzeniem, które z czasem przerodziło się w pewność, że 

stare funkcjonariuszki upozorowały własną śmierć. Za wiele miałyby do tłumaczenia. Nie 
wykluczone, że od dłuższego czasu planowały zaszycie się gdzieś, gdzie nikt ich nie odnajdzie… 
Jednak gdzie znalazły sobie kryjówkę i na jak długo, nie mam pojęcia. W każdym razie detonacja 
pod Miłosną była, jak się okazało, dopiero początkiem czarnej serii. Po powrocie z przyjęcia u 
Wroniaka we własnym mieszkaniu pozbawił się życia znany biznesmen, Augustyn Ratajski, popił 
garść pigułek nasennych wielką ilością alkoholu. Samobójcze skłonności ujawnił również 
znakomity mecenas P. prowadzący interesy wielkiego biznesmena. Jego BMW pędzące z dużą 
prędkością staranowało zapory na od dawna nieczynnym przejeździe kolejowym w Marysinie 
Wawerskim i wbiło się pod elektrowóz opóźnionego ekspresu Berlin-Moskwa. Ciekawe, że 
adwokat miał w momencie zderzenia trzy promile alkoholu we krwi (wykazała to autopsja) i 
zdaniem ekspertów nie był w stanie samodzielnie prowadzić samochodu.
 

Sam Wroniak przez nikogo nie niepokojony dotarł koło szóstej na prywatne lotnisko w 

Góraszce, gdzie czekał jego samolot. Start odbył się bez najmniejszych komplikacji. Zgłoszono lot 
do Genewy. Jednak biznesmen nigdy tam nie dotarł. Z powodu fatalnych warunków 
atmosferycznych w rejonie Lemanu Szwajcarzy próbowali skierować gulfstreama na lotnisko we 
francuskiej Miluzie, jednak w pewnym momencie maszyna znikła z radaru w szalejącej burzy. 
Wypalony wrak po trzech dniach poszukiwań znaleziono na lodowcu w masywie Mont Blanc. 
Zidentyfikowano fragmenty ciał żony i ochroniarza. Samego multimilionera nie odnaleziono.
 

Urbański nie chciał mi więcej powiedzieć, oczywiście starałem się w miarę możliwości 

śledzić doniesienia prasowe. Sprawa Wroniaka-Felsztajna ciągnęła się przez parę miesięcy, jak 
twierdzono, była niesłychanie rozwojowa, w związku z czym byliśmy jeszcze parę razy 
przesłuchiwani przez prokuraturę. Jednak po zmianie rządu Urbański stracił pracę, a śledztwo 
utknęło, czekając na lepsze czasy, a i nam dano spokój. Z robotą w policji pożegnał się także 
Stanisław Frąckowiak. Krążyły plotki, że podobno zniesmaczony panującymi stosunkami 
całkowicie zrezygnował z zawodu, wyjechał do Francji i został tam hydraulikiem.
 

Mam spore wątpliwości, czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy. 

Tym bardziej że jeszcze 1 września, wskutek karygodnej pomyłki medycznej, w szpitalu otwockim 
zmarła ciężko ranna Katarzyna Murak. W kroplówce ktoś zamiast środka wzmacniającego podał jej 
preparat zwiotczający mięśnie. Z mięśniem sercowym włącznie. Winnych tego potwornego 
zaniedbania nie udało się ustalić.
 

A Henryk Barski? Wiele wskazuje na to, że zostaliśmy wyręczeni w naszej zemście. Przez 

opatrzność, a może przez nieznanych sprawców?
 

Ciało Barskiego znaleziono dopiero po południu 31 sierpnia. Kompletnie nagi leżał w 

wypełnionej aż po brzegi wannie. Obok czekała świeża koszula i wspaniały garnitur uszyty na 
uroczystość dekoracji. Plotki, że utonął sam lub z czyjąś pomocą nie potwierdziły się. Sekcja zwłok 
nie wykazała wody w jego płucach. Jak stwierdzili lekarze, podczas zażywania porannej, zbyt 
gorącej kąpieli powalił go zwyczajny zawał. Banalne, ale zdarza się.
 

Wiele wskazywało na to, że opowieść moja nie będzie miała rozwiązania. Oczywiście 

mogę, korzystając z profetycznych zdolności Adama Podlaskiego, napisać, że będę żył z Dorotą 
długo i szczęśliwie, po latach awansuję na prezesa Polskiej Akademii Nauk, że nasz syn zostanie w 
roku 2047 prezydentem Zjednoczonej Europy. Że nasz wielki sąsiad po dramatycznych wstrząsach 
lat 2009-2015 ostatecznie zdecyduje się na zachodni model demokracji… I że dużą rolę w tych 
zdarzeniach odegra zlokalizowany w postsowieckim łagrze ojciec Adama Podlaskiego, Maciej. 

background image

Jego niezwykłe zdolności paranormalne pomogą… Stop, stop! Wierzę Adamowi, ale czekam, aż 
jego przewidywania zweryfikuje życie.
 

A co do Barskiego? Przynajmniej częściowe wyjaśnienie tajemnicy pojawiło się pięć dni po 

jego śmierci w mojej skrzynce mailowej.
 

Wróciwszy ze szpitala do domu, zrujnowanego, ale własnego, odpaliłem laptopa. 

Zamierzałem przelać zdjęcia znad Świdra, ale wcześniej przeleciałem przez zawiadomienia z 
banku, wywaliłem mnóstwo SPAM-u, korespondencję zawodową przerzuciłem do jednego foldera. 
I wtedy natrafiłem na ten mail. List był krótki, i natychmiast moją uwagę przykuł załącznik… Tekst 
został w nim spakowany wyjątkowo dziwnie. Przy próbie otwarcia pojawiło się żądanie hasła i 
informacja: „Masz 45 minut”.
 

Wróciłem do treści samego listu. Jego nadawcą był rzeczywiście Barski. A konkretnie 

biorąc ktoś, u kogo „Mistrz” zdeponował przesyłkę.
 

 

 

Jeśli otrzymasz ten mail, znaczy, że nie żyję. – Szkoda, ale zawsze musiałem się z tym liczyć. 

Skąd ta pewność – może stąd, że gram o najwyższą stawką, jestem na prawdziwym progu. A może 
dlatego, że moja śmierć będzie odpowiednim zakończeniem fabuły, którą współtworzymy. Dlaczego 
piszę do ciebie, a właściwie, dlaczego w ogóle piszę? Nie chciałbym, żeby ta niezwykła historia 
przepadła. Pozostawię cię w rozkosznej niepewności, czy jest to fiction czy non-fiction. Zresztą nie 
ma większego znaczenia. Mody się zmieniają opowieści pozostają.
 

Ciągle nie jestem pewien, czy dobrze robię, pozostawiając ci tę historię. Jako fiction wielu 

uzna ją za nieprawdopodobną. Jako non-fiction za niebezpieczną.
 

Nawiasem mówiąc, jest to powieść dla jednego czytelnika, jeśli nie przeczytasz całości 

przed upływem 45 minut, wirus, którym zainfekowałem przekaz, zniszczy tekst. Zniszczy go również 
przy trzeciej mylnej próbie wprowadzenia hasła. Ale z tym nie powinieneś mieć trudności. Żegnam 
cię, mój niedoszły zięciu i kacie.
 

background image

 

Henryk

 

 

 

Zastanawiałem się, co z tym zrobić. Wyświetlający się zegar wskazywał, że z 

zapowiedzianych trzech kwadransów zostały jeszcze 42 minuty.
 

Do wszystkich diabłów, jakie mogło być hasło, z którym nie powinienem mieć trudności? 

Wpisałem „Joker” – pudło! Kiedy wpisywałem „Henryk Barski” ręce mi cokolwiek drżały. I nic.
 

Pozostała mi tylko jedna próba. I milion możliwości. Uratowało mnie olśnienie – 

wystukałem jednym palcem „Magdalena” i nacisnąłem ENTER.

  

 

 

  *

 

 

 

  

– Tak niewiele z nas pozostaje – powiedział stary mężczyzna, kiedy zamaszysta fala 

starła ślady stóp, pozostawione przez nich na wilgotnym piasku. – Tak niewiele…
 

Henryk milczał – rozgwieżdżone niebo rozpięte ponad grzywami palm, szum morza, 

pulsująca muzyka, dochodząca od strony hotelowej restauracji, dodawały ich spacerowi 
pierwiastka nierzeczywistości.
 

„Gdzie ja jestem? Dokąd zaszedłem?” – zadawał sobie pytanie, a cichy głosik 

wewnątrz mózgu dośpiewywał mu słowa starego szlagieru Kuba wyspa jak wulkan gorąca.
 

Wyjazd załatwił mu Rozenkranc, poczciwy stary Rozenkranc, który od lat dbał o niego 

bardziej niż o rodzone dzieci. Zresztą w Monachium wszystko było takie proste. Rezerwacja 
hotelu all inclusive 
w Neckermannie, dopłata do biletu w klasie biznesowej… 48 godzin 
wystarczyło, aby zamiast w dżdżystej listopadowej Bawarii znaleźć się na piaszczystej plaży w 
kubańskim Varadero.
 

– Potrzebujesz wypoczynku, chłopcze – powiedział mu facet, którego od lat nazywał 

wujem. – To, co dzieje się w Polsce, doprowadziło twoje nerwy do granic wytrzymałości – a w 
tropiku nabierzesz sił, pobawisz się. Wiesz, jakie piękne i tanie są na Kubie dziewczyny?
 

Uległ tej argumentacji, nie przypuszczając, że mąż jego kuzynki mógł mieć jakiś 

dodatkowy cel, wysyłając go na Karaiby.
 

Hotel „Kawama” mieścił się w budynkach przyległych do Casa del Al, kubańskiej 

rezydencji samego Ala Capone’a – Henryk przybył tam po południu, i nawet nie rozejrzawszy 
się po obiekcie, piekielnie zmęczony, przespał czternaście godzin. Dopiero rano, przy 
śniadaniu, kiedy planował spacer, zauważył mężczyznę, który mu się uporczywie przyglądał. 
Facet musiał mieć niewiele ponad sześćdziesiąt lat, ale mocno sterało go życie. Z dosyć 
młodzieńczą sylwetką kontrastowała twarz starca, na oko osiemdziesięcioletniego – 
przywodząc na myśl przywiędłe i pobrużdżone lico mima, na którym wszystkie grymasy i 
nakładane maski odcisnęły swoje piętno. Co ciekawe, twarz ta nie była Henrykowi obca. 
Musiał widywać tego człowieka, nawet znać, ale kiedy, gdzie?
 

Mężczyzna niewątpliwie zauważył te wysiłki, bo wstał od stolika i podszedł do Polaka.

 

– Jak to miło przypadkowo spotkać się po latach – powiedział po rosyjsku, a jego głos, 

który mimo upływu lat niewiele się zmienił, przyprawił go o dreszcz – bardzo jestem ciekaw, 
czy mnie jeszcze pamiętasz, Gienryk? Właziłeś mi na kolana, bawiłeś się moim naganem…
 

– Frołow. Towarzysz Aleksandr Frołow.

 

– Wolę, kiedy mówisz mi jak dawniej, wujaszek Sasza. Chodź do baru. Opijemy to 

nieoczekiwane spotkanie.
 

Czas goi rany, potwór z lat sowieckiego dzieciństwa, szczycący się krwią na rękach, 

powrócił jako miły starszy pan, który generalski mundur NKWD schował głęboko w szafie i 
przybrał garnitur dyrektora jednej z radzieckich Central Handlu Zagranicznego.
 

Henryk nie palił się do jego towarzystwa, ale nie potrafił odmówić. Zresztą Aleksandr 

okazał się bardzo miłym kompanem i można powiedzieć, doskonałym przewodnikiem po 
krainie rozpusty. Już pierwszego wieczora wyskoczyli do Cardenas, gdzie miejscowy szofer 
załatwił ustronne dwupokojowe mieszkanie i cztery dziewczyny, czterech zróżnicowanych 

background image

odcieni, od kompletnie białej Kreolki po Murzynkę, mogącą reklamować pastę do butów. 
Wszystkie chętne, ofiarne i profesjonalne, pokazały gościom, jak naprawdę gorąca i gościnna 
może być ich wyspa.
 

– Żadnego ryzyka, dziewczyny zostały przebadane przez resortową służbę zdrowia – 

rozwiał ostatnie obawy Henryka Frołow. Tak jakby wiedział o jego wstydliwej przygodzie z 
zasyfioną Nigeryjką podczas Festiwalu Młodzieży i Studentów pamiętnego lata 1955 w 
Warszawie.
 

Nazajutrz przez pół dnia ledwie żywy Henryk dochodził do siebie nad basenem, i 

dopiero wieczorem wybrał się z Frołowem na ten spacer.
 

– I kto by kiedyś pomyślał, że my komuniści odpoczywać będziemy w sercu 

imperialistycznego występku – kontynuował swoje refleksje Frołow. – Czterdzieści lat temu 
wróg stał u naszych bram, a teraz my jesteśmy o wystrzał z katiuszy od Miami. Kuba jest 
nasza, Indochiny nasze, Afryka nasza…
 

– I Afganistan pewnie będzie nasz – mruknął półgłosem pisarz.

 

– Oczywiście, chociaż to akurat może jeszcze potrwać. Tam zadarliśmy z ludźmi, 

którzy naprawdę w coś wierzą… Naszą największą siłą jest słabość Zachodu, głupota tych 
wszystkich użytecznych idiotów, wierzących w demokratyczne dyrdymały, które prędzej czy 
później ich zabiją. – Tu uniósł kościsty kułak i przez moment wygrażał niewidocznej 
Florydzie. – Niech no tylko pokolenie tych dzieci kwiatów w całości przejmie stery państw. 
Rozbroją się, rozlezą, spedalą, przestaną rozmnażać i jeszcze będą nas błagać o 
internacjonalistyczną pomoc.
 

– Pewnie tak.

 

– Ale dajmy spokój polityce – Frołow zmienił nagle ton – porozmawiajmy o tobie.

 

– O mnie?

 

– Martwię się tobą, Gienryk. Wiem, jak się ostatnio męczysz.

 

– Ja? – zdziwił się pisarz.

 

– Przecież nie ja. Z jednej strony chciałaby dusza do raju, a z drugiej strony – 

(przeszedł na polski) – służba nie drużba.
 

– Nie rozumiem – zjeżył się Henryk.

 

– Ech, parień, parień! Jeśli puściłem cię z twoją matką do Polszy, to ty myślisz, że 

zapomniałem o tobie, nie przeżywałem twoich sukcesów, nie martwiłem się kłopotami? Ty 
prawie mój syn. Wiesz, że mam wszystkie pieriewody twoich knig. I po rusku, i po anglijsku.
 

– To bardzo miłe z twojej strony, wujku Sasza. – Pod stopami strzelił mu błoniasty 

pęcherzyk, który w pierwszej chwili wziął za porzuconą prezerwatywę, ale był to jedynie 
pęcherz żeglarka.
 

– Czuwałem nad tobą przez te wszystkie lata bardziej, niż przypuszczasz. Kiedy 

służyłem w Warszawie, nie jeden raz biłem się z myślami, czy się z tobą spotkać, ale nie 
chciałem ci zaszkodzić.
 

– Nie przesadzałeś z tą ostrożnością? Ani ja, ani moje środowisko nie stosowało 

żadnego narodowego ostracyzmu, mam wielu przyjaciół Rosjan, miałem żonę Murkę, 
rodowitą moskwiczankę…
 

– Wiem, sam ją szkoliłem. Pojętna była, inteligentna, jakich mało, tylko słaba. Bardzo 

słaba.
 

Henryk na moment zaniemówił, a następnie zaprotestował:

 

– Co też wuj mówi? Kiedy ją poznałem, była okazem zdrowia.

 

– Nie myślę o jej zdrowiu fizycznym. Tu było wsio w pariadkie. Przynajmniej do czasu! 

Przyjechała do Polski z konkretnymi zadaniami. Nie denerwuj się. Ciebie to nie dotyczyło! Ale 
co się z nią stało? Starczyło kilka lat w Polszy i już zachłysnęła się waszą prawie wolnością, 
waszymi książkami, filmami, kabaretami… Nie wytrzymała psychicznie. I koniec końców z 
Amerykanami się zwąchała.
 

– Niemożliwe.

 

– Przez księży! Czy ty wiesz, że ona potajemnie się ochrzciła?

background image

 

– Wiem, ale to była jej prywatna sprawa.

 

– Ech, Gienryk. Sam najlepiej wiesz, że u nas nie ma prywatnych spraw. Albo jesteś z 

nami, albo przeciw nam. Nie tolerujemy podwójnych agentów, nawet gdy są bliscy osobom 
nam bliskim.
 

Henryk zatrzymał się gwałtownie i spojrzał Frołowowi prosto w twarz.

 

– Przecież umarła na raka! – zawołał.

 

– Są różne raki. – Czekista wykrzywił usta w grymasie, który można by z biedą uznać 

za karykaturę uśmiechu. – Jedne przychodzą same. Innym trzeba troszku pomóc. – Niby nie 
patrzył na Polaka, ale z pewnością zauważył zaciskające się pięści. Natychmiast postanowił 
przekłuć balonik z agresją, jakby był to kolejny żeglarek.
 

– A wiesz, że bardzo zaskoczyłeś mnie, kiedy zostałeś „Piątką”.

 

Udało się. Całe powietrze uszło z pisarza, zaciśnięte przed chwilą pięści same się 

rozluźniły.
 

– Wuj wie również o tym? – wypluł tych kilka słów, jakby były kawałkami szkła.

 

– Trzy dni po podpisaniu zobowiązania miałem raport na ten temat na swoim biurku.

 

– Niemożliwe!

 

– Ależ możliwe, możliwe. Jesteśmy jedną wielką rodziną i nie ma między nami 

tajemnic. – („W jedną stronę” – przemknęło przez myśl Henrykowi). – Czytałem wszystkie 
twoje raporty, analizy. Czasami podziwiałem, czasami współczułem. Wróćmy zatem do 
kochanej Murki.
 

– Co tu wracać, nie żyje.

 

– Nie rób sobie wyrzutów. Nie mogłeś jej uratować.

 

Rozległo się westchnienie.

 

– Wiesz, ile kosztowało uratowanie ciebie. „Rodziny zdrajców są potencjalnymi 

zdrajcami”, powiadał mój przyjaciel, generał Sierow. Ale przekonałem go, że nic nie 
wiedziałeś. Tym łatwiej, że to była prawda. Przejdźmy jednak do rzeczy. Wprawdzie jestem 
na emeryturze, ale moi byli podwładni pociągają dziś za wszystkie sznurki. I tak sobie myślę. 
Szkoda ciebie, Gienryk. Jesteś wielkim pisarzem, znanym w Jewropie. Masz przed sobą 
wspaniałą przyszłość. Po co nam twoje sprawozdania o paru zapyziałych literatach. To może 
robić byle kto. Wiesz, ilu ludzi pcha się teraz do współpracy?
 

– Mimo tych milionów, które wstąpiły do „Solidarności”?

 

– Głównie dlatego. Jest co robić. Dawniej było pięciu dysydentów na krzyż, z tego 

połowa pracowała dla nas. Sprawy też były malutkie: wikary donosił na proboszcza, adiunkt 
na profesora, aktor na dyrektora. A teraz, cóż za ogromny teatr się otworzył?! A kiedy to się 
niedługo zawali, a wasi emigranci zaleją Jewrope, zaczną tworzyć komitety „Solidarności”, 
będą się wciskać do rządowych antyszambrów. Wiesz, ilu wstawimy tam naszych? Od 1968 
nie mieliśmy takiej okazji.
 

– Ale co to ma wspólnego ze mną?

 

– Proste! Polska Ludowa nie potrzebuje ciebie jako agenta. Chcemy zwrócić ci 

wolność. Właściwie już jesteś wolny. Rób, co tylko zechcesz. Bądź sumieniem „wolnego 
świata”. Pisz swoje wspaniałe, niepokorne książki. Mamy zaufanie, że nie obrócisz się 
przeciwko nam.
 

– Zaufanie, ale na wszelki wypadek kwity?

 

– Za kogo ty mnie masz. – Frołow parsknął gniewnie. – Wszystkie kwity, dokumenty, 

protokoły, pokwitowania wypłat będą zniszczone. Nie zostanie najmniejszy ślad twojej 
współpracy.
 

– Zostaną oficerowie, którzy mnie prowadzili…

 

– Zapomną albo… – dokończył po znaczącej pauzie – zostaną zapomniani.

 

Henryk zorientował się, że zaszli już bardzo daleko, hotelowe światła pobłyskiwały w 

znacznej odległości. „Świetne miejsce, jeśli chce się kogoś wykończyć” – przemknęło mu przez 
głowę.
 

– Zapalisz? – Frołow wyciągnął cygaro. – Prawdziwe Monte Cristo.

background image

 

– Z miłą chęcią.

 

– A zatem pójdziesz na to? Mam poruszyć odpowiednie dźwignie?

 

– To zbyt piękne, by było prawdziwe. Poza tym chciałbym wiedzieć, czego zażądacie w 

zamian.
 

– My? Gienryk!!! Naprawdę niczego! Ale wiesz, co na podobne pytania odpowiadał 

swoim dłużnikom Meyer Lansky.
 

– Ten gangster, co miał tu kasyna?

 

– Tak, nawiasem mówiąc, to twój krajan, i mój współplemieniec – Majer Suchowliński 

z Grodna. No więc w podobnych sytuacjach zwykł mówić: „Nic mi nie jesteś winien. Ale być 
może kiedyś poproszę cię o jakąś drobną przysługę”.
 

Zeszli z plaży między palmy i przez teren jakiejś niedokończonej budowy doszli do 

ulicy, ciągnącej się wzdłuż półwyspu. Po dłuższej chwili pojawiła się taksówka. Frołow 
zatrzymał ją i kazał wieźć się do hotelu.
 

Więcej na ten temat nie rozmawiali. Zwiedzili Starą Hawanę, pojechali do Zatoki 

Świń, gdzie kontrrewolucjoniści zdradzeni przez szpiegów ulokowanych w Departamencie 
Stanu zostali dosłownie rozsiekani przez żołnierzy Fidela, daremnie oczekując na wsparcie 
amerykańskiego lotnictwa. Przez wiele następnych dni łowili ryby, nurkowali, opalali się, 
korzystając z karaibskiego słońca.
 

Ostatniego dnia, żegnając się, Frołow powiedział:

 

– A propos przysług, mam jedną prywatną prośbę, Gienryk. Wiem, że w powrotnej 

drodze zatrzymasz się w Londynie.
 

– Tak! Mam wieczór autorski w miejscowym ognisku.

 

– To świetnie się składa, wpadnie tam mój wnuczek. Trzy lata temu, powołując się na 

swoje żydowskie pochodzenie, razem z matką wyemigrował z ZSRR. Chociaż jaki on Żyd, 
Chazar jak ja. Bardzo chciałbym, żebyś go poznał, wprowadził w towarzystwo, bo Sasza (imię 
ma po mnie) jest trochę nieśmiały.
 

– Chętnie mu pomogę. A jak się nazywa? Frołow?

 

– Już nie. Wrócił do naszego nazwiska rodowego. Felsztajn. Aleksandr Felsztajn.

 

 

 

  

  *

 

 

 

 

Henryk mógł uważać się za szczęściarza. Przez dwadzieścia pięć lat ani Frołow, który w 

1995 przeniósł się do bolszewickiego piekła, ani jego syn, który po powrocie do Polski przyjął 
swojskie nazwisko pierwszej żony – Izy Wroniak, nie poprosili go o żadną przysługę. Naturalnie, 
co jakiś czas kontaktowali się z nim sami lub przez pośredników, ale trudno się nie kontaktować, 
należąc do jednego towarzystwa. Bywało różnie, wpływowi ludzie z organów pytali pisarza o 
zdanie na rozmaite tematy, jednak nigdy nie nosiło to znamion tajnej współpracy. Frołow dotrzymał 
słowa. Póki żył, pisarz sam był sobie sterem, żeglarzem, okrętem, a to, co robił, było nie tylko 
dobre, ale i słuszne. Oczywiście Henryk cały czas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że niewidzialne 
mózgi dbają o jego powodzenie i karierę, niewidzialne ręce usuwają przeszkody z jego drogi, ale 
jako człowiek pyszny uważał, że na to zasługuje, że to się mu po prostu należy.
 

W 2006 roku znalazł się u szczytu sławy, udało mu się uzyskać pozycję arbitra ponad 

sporami między władzą i opozycją. W dodatku odnalazł córkę, owoc niezobowiązującego flirtu z 
pewną przystojną, zauroczoną nim funkcjonariuszką. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem była 
decyzja Szwedzkiej Akademii. Jako autor genialnych Zapaśników był pewniakiem, a jednak 
nagrodę dostał niejaki Pamuk, jakiś parszywy Turek, w imię kretyńskich parytetów, działań 
promuzułmańskiego lobby i czort wie jeszcze jakich poprawno-politycznych kryteriów. Na 
spotkaniu z Wroniakiem dobre pół godziny wylewał swoje żale, a biznesmen pocieszał go jak 
umiał, twierdząc, że Noble dawane są co rok.
 

Miesiąc później znów spotkali się we Florencji. Wroniak miał tam pod miastem dom z 

background image

ogrodem i trzy wspaniałe biszkoptowe labradory, które bardzo przypadły do gustu Magdalenie.
 

Wieczorem, kiedy córka pisarza poszła już spać, do willi przybył osobnik posługujący się 

imieniem Sierioża. Henryk nie dowiedział się nigdy, czy jest Rosjaninem, Ukraińcem czy 
Białorusinem. Mówił znakomicie po włosku i miał maniery przedrewolucyjnego arystokraty. Kim 
był, komu służył – do końca nie wiadomo. W każdym razie nawykły do traktowania ludzi per noga, 
Wroniak odnosił się do tego gościa z najwyższym szacunkiem. W pewnym momencie pozostawił 
ich samych.
 

– Ars longa vita brevis – powiedział Sierioża, smakując wyborne chianti rocznik 1923. – 

Świat nie jest sprawiedliwy, a Nagrody Nobla bywają igraszką w rękach słabych ludzi. – Henryk 
tylko skinął głową. – Czy wiesz, przyjacielu, że winorośl na ten trunek dojrzewała w pobliskich 
winnicach, kiedy Benito Mussolini szedł na Rzym. Od tego czasu świat parę razy wywinął fikołka, 
powstało i rozpadło się kilka imperiów, a trunek zachował świeżość, zapach, aromat i jeszcze nabrał 
mocy i szlachetności.
 

Pisarz milczał, zastanawiając się, do czego jego rozmówca zmierza.

 

– Oczywiście wszelkie słabości tego świata są zarazem jego siłą. Ot, na przykład wszystko 

można kupić. Naturalnie za rozsądną cenę. Dziś to, co się nazywa lobbingiem, kiedyś bywało 
przekupstwem. Z tego, co wiem, nie udało się jak dotąd przekupić jedynie kolegium kardynalskiego 
obradującego na konklawe, choć przestrzegałbym przed niedocenianiem wpływu agentów. – Tu 
nachylił się ku Polakowi. – Wiemy, jak pragnie pan Nobla i jak bardzo się panu należy. To JEST do 
załatwienia, ale…
 

W duszy Henryka rozdzwoniły się srebrne dzwony, czekał wszelako na słowa, które padną 

po tym „ale”.
 

– …ale być może będziemy musieli prosić pana o przysługę.

 

Proście, o co tylko chcecie – chciał zawołać, ale żył zbyt długo na tym świecie, żeby zbyt 

hojnie szafować podobnymi ofertami. Dlatego panując nad emocjami, zapytał po prostu:
 

– Jaka to ma być przysługa?

 

– Za wcześnie, żeby o tym rozmawiać. Odezwiemy się do pana.

 

 

  

  *

 

 

 

 

– Co to był za facet, z którym upiłeś się wczoraj w nocy? – zapytała Magdalena.

 

– Wydawca. Mój przyszły generalny przedstawiciel na rynku rosyjskim i innych krajów 

byłego Związku Radzieckiego – powiedział. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że córka mogła 
podsłuchiwać pod drzwiami. I dodał jeszcze: – Udało mu się przełamać opór nacjonalistycznych 
homofobów, którzy blokowali wydanie Zapaśników w Rosji.
 

Potem był Sztokholm – spotkali się z Sieriożą w hotelu, „przypadkowo” mieli apartament na 

tym samym piętrze. „Wydawca” mówił o postępach prac logistycznych. Podał mu też telefon 
kontaktowy w Polsce. „Naucz się go na pamięć i zniszcz” – instruował. Henryk wykonał polecenie. 
Nie zauważył tylko, że zapisany numer odcisnął się na bloczku hotelowym. Magda, która wpadła 
do pokoju, zauważyła ten ślad i jak w dobrym filmie szpiegowskim wysypała popiół z popielniczki 
na kartkę i bez trudu odtworzyła kolejne cyfry. Chyba już wtedy jej podejrzenia dotyczące 
działalności ojca zyskały bardziej konkretny kształt.
 

Jakoś nie zauważył, że ich stosunki stały się odrobinę oschlejsze. Że pod jakimś głupim 

pozorem skróciła podróż i sama wróciła do Polski. Przecież nie przestał jej kochać. Nie miał 
pojęcia, że wie o jego kontaktach z Sieriożą, ani tym bardziej że Szefostwo podjęło decyzję o jej 
likwidacji.
 

O śmierci Magdy dowiedział się w Oslo. Nie miał wątpliwości, kto za tym stoi.

 

Szalał, skontaktował się z Wroniakiem, groził, że wszystko wyjawi.

 

Przetrzymali go bez odpowiedzi długo, dwa dni, aż do Helsinek.

 

Tam Sierioża dopiero pokazał, co potrafi. Z podstołecznego kurortu wziął go na przejażdżkę 

saniami w las. Trójka koni, Sierioża na koźle, literat obok niego. Mróz siarczysty, a wokół las, las, 

background image

las bezkresny.
 

Kiedy na dobre oddalili się od ludzkich siedzib, Henrykowi puściły nerwy. Zaczął krzyczeć, 

złorzeczyć. Sierioża słuchał go z drwiącym półuśmieszkiem, ale kiedy pisarz wyrwał mu bat, i 
próbował nim go okładać, jednym ciosem powalił go w śnieg. I odjechał.
 

Świadomość, że najprawdopodobniej zamarznie na tym mrozie, sprawiła, że Henryk 

ochłonął, a kiedy po godzinie zbuntowany woźnica powrócił, zachowywał się wobec niego 
znacznie pokorniej.
 

O ile Wroniak konsekwentnie zaprzeczał tezie, że śmierć Magdaleny była zwyczajną 

egzekucją, o tyle Sierioża nie bawił się w takie gierki:
 

– Nie my zachowywaliśmy się tutaj nieprofesjonalnie – mówił beznamiętnie – nie my 

wystawiliśmy akcję na niebezpieczeństwo. – (O jakiej akcji, do cholery, on mówi?). – Zawarliśmy 
czysty deal. Nobel za usługę.
 

– Nie ma mowy o żadnych usługach. Zabiliście moje dziecko. Kanalie!

 

– Przeszkadzała – padła sucha odpowiedź. – Jeśli będzie trzeba, zabijemy i ciebie.

 

– To zabijajcie. Kiedy ma się siedemdziesiąt lat, ma się w dupie podobne groźby.

 

– Są różne sposoby umierania, gaspodin Barski. Bolesne i bezbolesne. Możemy też sprawić, 

że zostaniesz żywym trupem. Podrzucimy dowody na temat twojej wieloletniej agentury. Owszem, 
ludzie Kiszczaka większość dokumentów zniszczyli. Może nawet wszystkie. Ale my mamy kopie. 
Dysponujemy też dokumentami całej twojej dwudziestoletniej pracy dla nas. Listy, nagrania, 
zdjęcia, rachunki. Chcesz tego?
 

Henryk milczał, tylko kłęby pary buchające z jego ust dowodziły, jak bardzo gotuje się w 

środku.
 

– Nikt nie zwróci życia twojej córce – ciągnął dalej Sierioża – ale pozostaje twoje życie, 

twoja nieśmiertelność, twój Nobel. Aha, mam informacje, że już wkrótce Hollywood wystąpi z 
propozycją nakręcenia Zapaśników, od razu z gwarancją na Oscara.
 

– Chyba żartujesz, Sierioża. Takie macie możliwości?

 

– A ile to roboty – odparł odprężony Rosjanin i zaczął śpiewać rozlewnie, 

duszoszczypatielno: Nie ujeżdżaj, ty mój gałubczik…
 

 

  

  *

 

 

 

 

Nie zgadzam się z opiniami o banalności zła. Zło jest zawsze przerażające, mimo że ze 

wszystkich sił próbujemy je oswoić i podobnie jak przez całe życie staramy się zepchnąć śmierć do 
najdalszego kąta naszej świadomości. Poza szaleńcami wszyscy, choćby najbardziej zakłamani, 
doskonale potrafią rozróżnić granicę między dobrem i złem. Tyle że zło jest jak narkotyk, wciąga. 
Nikt nie rodzi się łajdakiem, podobnie jak każda dziwka kiedyś była dziewicą. Przeważnie zaczyna 
się od małych dawek, drobnych kompromisów, potem większych i większych, poczucie 
bezkarności rozzuchwala… Nie wiem, kim jako dziecko był Frołow, czy miał poczucie krzywdy, 
czy lał go ojciec, czy uwiódł wujek, może przeżył wielki strach w trakcie czystek. A może już jako 
mały gówniarz obrywał skrzydełka muszkom i podpalał oblane terpentyną koty. Tyle że to 
zmartwienie Frołowa i jemu podobnych. Problem zaczyna się, kiedy my zwykli ludzie wchodzimy 
mu w drogę albo stajemy się elementem jego gry. Nie potrafimy mu się oprzeć, zresztą nie bardzo 
próbujemy. Bo zło, doświadczyli tego pierwsi rodzice w raju, bywa kurewsko powabne – zwłaszcza 
gdy daje przewagę nad innymi ludźmi, poczucie przynależności do wyższego kręgu 
wtajemniczenia. Z czasem kończą się wątpliwości, zanika strach. Tylko niekiedy zbudzeni nagle w 
środku nocy, poszukując własnego pulsu, przypominamy sobie, że istnieje śmierć. Miara 
wszechrzeczy. Ale wtedy pocieszamy się, że wraz z nią nie ma nic, ani sądu, ani kary, ani bólu.
 

 

  

  *

 

 

 

background image

 

„Nie mam wyjścia – pomyślał Henryk tej nocy. – Naprawdę jestem w kropce”.

 

Siedział i pił whisky do lustra. A ściślej mówiąc, do dwóch portrecików wiszących nad jego 

biurkiem – Murki i Magdaleny, wspaniałych kobiet, za których śmierć się obwiniał.
 

– Powinienem się zabić – wymamrotał. – Ale jestem tchórzem. I nie zrobię tego.

 

„Tchórzem, tchórzem” – powtórzył parokrotnie w duchu. Miał ochotę splunąć w lustro. Ale 

nie ośmielił się. Był pewien, że mieszkanie jest na podsłuchu. Może również zainstalowano w nim 
kamery…?
 

Tylko, na Boga, co miał zrobić? Każda możliwa opcja była dla niego fatalna.

 

– Powiedzmy, zamelduję o wszystkim władzom Rzeczypospolitej – i tak będę skończony. 

Znając mentalność aktualnie rządzących, nic nie powstrzyma ich przed ujawnieniem moich 
tajemnic publicznie. A jeśli wykonam zadanie – jaką mam pewność, że dadzą mi spokój. Będę 
przecież współwłaścicielem jednej z największych tajemnic XXI wieku. Nie! Nie pozwolą mi 
przeżyć. Ale na pociechę pozostanie legenda. Gówniana sława!
 

Opróżnił kolejną szklankę. Potem wyciągnął z szuflady ustrojstwo dostarczone przez 

kuriera. Malutki pojemniczek, żyłkę i mikroskopijny spray do umieszczania w mankiecie. Komplet 
niewykrywalny przez żadne bramki czy czujniki.
 

– To działa z odległości metra – powiedział Sierioża, kiedy widzieli się ostatnim razem i 

ćwiczyli na atrapie.
 

– Jaką mam pewność, że przy okazji nie zainfekuję pół Warszawy?

 

– Jak widzisz, nie ewakuujemy naszej ambasady. Wirus musi w ciągu minuty od rozpylenia 

dostać się do organizmu drogą oddechową lub pokarmową. Jak mu się to nie uda – zginie.
 

– A jak się uda, co stanie się z zainfekowanymi?

 

– Początkowo nic. To nam zapewni, że kiedy ofiary zachorują, ty będziesz poza 

jakimikolwiek podejrzeniami. Okres utajony trwa dwa tygodnie. Potem wirus się aktywizuje i 
błyskawicznie atakuje cały organizm – gorączka, wymioty, krwawe wybroczyny. Ot, ptasia grypa 
połączona z ebolą. 99-procentowa pewność zgonu.
 

– I ja będę pierwszy do trumny?

 

– Głupstwa gadasz! Przecież poddałeś się szczepieniom zapobiegawczym. Nawet nie 

kichniesz.
 

– Ale czy to nie będzie podejrzane, że zachorują i kanclerz Niemiec, i obaj przywódcy 

Polski?
 

– Musi umrzeć cała trójka! – głos Sierioży zrobił się twardy jak stop irydu i platyny. – 

Decyzje w tej sprawie zapadły. Biorąc pod uwagę częstotliwość ich kontaktów, równoczesna śmierć 
Bliźniaków będzie zupełnie zrozumiała. Nasi ludzi zadbali już o łańcuszek prawdopodobieństwa. 
Najpierw umrze pewien stary Turek prowadzący knajpę, świeżo przybyły z głębokiej Anatolii, 
gdzie równocześnie wybuchnie zaraza na fermie drobiu, nazajutrz zachoruje jego córka, 
zatrudniona w pałacowej kuchni, i dopiero trzeciego dnia, w tym samym czasie w Polsce i w 
Niemczech trzeba będzie ogłosić żałobę narodową.
 

– No to może ich odratują?

 

Sierioża pokręcił głową.

 

– Na tego mutanta nie ma odtrutki. Jeśli ktoś nie był zaszczepiony, nie wyjdzie z tego.

 

– A jeśli później wybuchnie pandemia? Jeśli stracicie kontrolę.

 

– Nie ma takiej możliwości, mówiłem, ten wirus ma ograniczone możliwości rozmnażania, 

umiera wraz z nosicielem. Chyba że ktoś chciałby żywić się zwłokami…
 

– A co będzie, jeśli ktoś nam przeszkodzi.

 

– Myślisz o tym chłoptasiu z IPN-u i jego mentorze? Nie przeszkodzą. Za mało wiedzą. 

Zresztą sprawdzona ekipa zadba już o to. A kiedy już się to stanie, w Polsce zapanuje chaos, pełen 
wzajemnych podejrzeń Polaków i Niemców… Nie twój kłopot, ty będziesz wtedy na Riwierze, na 
jachcie Wroniaka…
 

Głęboka noc. Będzie, co będzie. Intuicja podpowiada pisarzowi, że mimo wszystko jego 

niedoszły zięć przeżyje. A on sam?
 

Trzeba coś zrobić. Trzeba koniecznie coś zrobić! Ma pewien pomysł. Trzy mieszkania dalej 

background image

mieszka młoda dziewczyna – Zosia. Kiedyś przed Magdą spotykali się. I to dość często, choć był to 
wyłącznie seks. Pisarz zachował do tej pory klucz od jej mieszkania. Wie, że dziewczyna ma 
komputer. I że lubi surfować w sieci.
 

– Sytuacja jest jasna – mruczy do siebie. – Zosia dopiero za cztery dni wróci z wczasów. 

Odpali swój komputer, połączy się z Internetem i mimowolnie wyśle ukrytą wiadomość. Należy 
tylko pójść tam przed świtem, kiedy na dworze będzie prawie jasno. W nocy światło elektryczne 
byłoby zauważone z zewnątrz. Chyba nie namierzają non stop całego domu czujnikami ciepła? 
Zresztą Zosia ma okna od strony wewnętrznego dziedzińca… Zatem do roboty! Napisać list, 
podpiąć załącznik, przegrać na pendrive’a, oczyścić dysk. A… i jeszcze wcześniej zainstalować 
samoniszczącego wirusa. Tak jak mnie uczyli. Nie pozostanie żaden ślad. A Wiktor, nawet jeśli 
przeczyta, nie będzie miał żadnych dowodów. Zresztą, jeśli jutro wszystko się uda, tak jak zostało 
zaplanowane, sam wykasuję przesyłkę z komputera Zosi i umieszczę swoją nowelę w innym 
bezpiecznym miejscu. Do ujawnienia po mojej śmierci albo nigdy…
 

Piszemy książki z różnych powodów, dla chleba, dla autoterapii, budujemy sobie pomniki 

lub próbujemy wystawiać nagrobki. Dlaczego? To jedyna sensowna czynność, do jakiej jesteśmy 
zdolni. Są na przykład tacy osobnicy, którzy potrafią zastanawiać się nad własnymi myślami 
dopiero, kiedy je zapiszą, i tacy, którzy istnieją, wyłącznie żywiąc się tekstami innych. Jak Mikołaj 
Słysz. Podobno pierwszym napisanym przez człowieka tekstem był rachunek. Ja sądzę, że drugim 
był donos! Dopiero trzecim, chciałbym wierzyć, wyznanie miłosne. Najlepszą poczytnością cieszą 
się donosy na siebie, tyle że jedni opisują w swych bohaterach siebie takimi, jakimi chcieliby się 
widzieć, a drudzy wyrzucają to, czego w sobie nienawidzą. Czy Dostojewski to Raskolnikow, a 
Nabokow – Hubertus deprawujący Lolitę? Kim był, a kim chciał być Sienkiewicz – Petroniuszem 
czy Zagłobą? Nie ma czasu, by to ustalić. Nie ma!
 

 

  

  *

 

 

 

 

Skończyłem czytać, kiedy na miniaturce zegarka pozostała niecała minuta. Nie mając 

niczego lepszego do robienia, wpatrywałem się w ekran, zastanawiając się, czy wirus zadziała.
 

Zadziałał. Najpierw monitor zamigotał, potem poniżej tekstu pojawiło się coś niczym 

nienasycony robaczek. Zrazu powoli pożarł końcówkę tekstu. Potem ruszył w górę coraz szybciej 
coraz szybciej, połknął załącznik, wreszcie strawił list.
 

I kiedy przerażony pomyślałem, że lada chwila rzuci się na twardy dysk mego komputera, 

po prostu wyparował. Znikł.
 

„Profesjonalna robota” – pomyślałem. W tym samym czasie tekst zniknął też z dyskietki, na 

którą go przekopiowałem. Cóż, Barski chciał jak najlepiej. Ale chyba mnie nie docenił. Czytając 
tekst, pstrykałem każdej kolejnej stronie zdjęcie z aparatu cyfrowego i teraz miałem kilkanaście 
stron sfotokopiowanego tekstu. To moja polisa na życie, a może bardzo cenny materiał dla Agencji 
Kontrwywiadu.
 

Dwa tygodnie biłem się z myślami, zanieść to czy nie zanieść Urbańskiemu? A jeśli pisarz 

wszystko wymyślił i zabawił się moim kosztem. Jeśli bowiem to miałaby być prawda, co stało się 
ze śmiertelną pożywką, co z rozpylaczem. Czy ktoś buszował w mieszkaniu zmarłego pisarza, 
zanim wyłamała do niego drzwi, zaryglowane od wewnątrz, wezwana przez siostrzeńca policja.
 

Tymczasem 15 września w Warszawie gruchnęła wieść, o dziwnej chorobie, na którą 

zapadło kilka osób. Turek prowadzący popularny kebab, jego córka zatrudniona w kuchni Pałacu 
Prezydenckiego. Oboje, jeśli wierzyć przeciekom prasowym, zmarli w okrutnych męczarniach. 
Tabloidy ukazały się pod gigantycznymi tytułami „Ebola dotarła do Polski”, w kraju nastroje 
zbliżyły się do paniki. Nie czekając, pobiegłem z fotokopiami do Urbańskiego. Przyjął, 
podziękował i nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Epidemia nie wybuchła. Skończyło się tylko 
na tych paru przypadkach. Dzięki Bogu!
 

W październiku otrzymałem w moim zakładzie propozycję awansu. Odchodził dyrektor. W 

drodze była moja nominacja profesorska. Plotki rozprzestrzeniły się szybko. Nieznani ludzie zaczęli 

background image

mi się kłaniać na korytarzu. Zachęcająco spoglądała na mnie moja przyszła sekretarka. Dorota też 
zaczęła mi mówić: „Panie profesorze”. Z co najmniej dwóch sztabów wyborczych zaproponowano 
mi, nie wiem czemu, posadę eksperta od polityki historycznej. Ale chyba nie przyjmę tych 
zaszczytów. Nie chodzi o to, że w naszej rzeczywistości awanse bywają przeważnie krótkotrwałe. 
Chciałbym być wolny, niezwiązany z interesami żadnej opcji, walkami koterii, podgryzaniem, 
anonimami. Poleciłem PIS-owi Podlaskiego. Kręcili nosem, że za młody. Ale jestem pewien, że da 
radę. Traumatyczne zdarzenia związane z Katarzyną sprawiły, że stał się jeszcze bardziej nieufny i 
co gorsza jeszcze bardziej pryncypialny w swoich poglądach.
 

Jego sprawa, nie moja. Liczy się, że obronił doktorat. Jest samodzielnym pracownikiem 

naukowym.
 

Jeśli idzie o mnie, chciałbym więcej pisać. Wrócić na szlak literackiej przygody, porzucony 

przed paru laty. Ale wtedy były to jedynie oderwane od rzeczywistości wprawki, jeśli nawet 
zbliżające się niekiedy do sedna – to przypadkiem. Teraz wiem, że należy pisać tylko takie książki, 
które nie zostały przez nikogo napisane, a które bardzo chciałoby się samemu przeczytać. Trzeba 
zakasać rękawy, wziąć się za odłogi i ugory. Odczarować zaklęte rewiry i strefy ochronne. „Każde 
życie jest tyle warte, ile da się z niego ciekawie opowiedzieć” – wyznał w jednym z ostatnich 
wywiadów „Mistrz”. Tylko czy podołam zadaniu? Gdyby wszystko zależało ode mnie. Oprócz 
lenistwa, rutyny, braku czasu, wymagań młodej żony… (ślub z Dorotą wzięliśmy w drugi dzień 
Bożego Narodzenia w drewnianym kościółku na Górce w Murawce) jest jeszcze to… boję się użyć 
nabardziej adekwatnego słowa – to COŚ. Coś, co pojawia się na krawędzi nocy i dnia, wywołując 
nieoczekiwany łomot serca, albo zaskakuje nagłym szmerem o szarej godzinie lub przenika 
chłodem w samym środku upalnego dnia, mimo sielankowego otoczenia. Niekiedy znajdujesz TO 
między wierszami w gazecie lub w na pozór rozsądnych oczach twego rozmówcy. Z czasem uczysz 
się TO rozpoznawać: w niewyraźnej postaci za oknem, w odgłosie kroków na pustej ulicy, w 
zmianie głośności telefonu… ZŁO. Rok temu kpiłbym z każdego, kto by twierdził, że spotkał 
diabła. Jak inni uznałem Gwidona Czarskiego za wariata… Ale przecież bez „osobowego zła” nie 
sposób zrozumieć tego świata – a chcąc go opisać, zawsze ryzykujemy, że znajdziemy się na 
górskiej ścieżce, na indiańskiej kładce nad przepaścią naprzeciw siebie: My i ONO. Oczywiście 
można próbować się z NIM zaprzyjaźnić, polubić, wykorzystać… Ale to ONO zawsze decyduje, 
kiedy zrezygnować z naszego towarzystwa. Świetnie wiedział o tym Barski (nawet jeśli tylko 
ukradł to Czarskiemu), pisząc w zakończeniu swej najlepszej powieści: 
  

– Błogosławieni naiwni, albowiem mogą nawet nie zauważyć własnej zagłady – 

powiedział do siebie diabeł, spinając konia. W Salem nie miał już nic więcej do roboty.
 
 

 

 

Wawer, kwiecień-czerwiec 2007

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

I

 
 

 

 

MAGDALENA

 

 

 

II

 

 

 

DWA ŻYCIORYSY

 

 

 

III

 

 

 

MIKOŁAJ SŁYSZ

 

 

 

IV

 

 

 

ZAPAŚNICY

 

 

 

V

 

 

 

ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW

 

 

 

VI

 

 

 

ŁACIŃSKA UKŁADANKA

 

 

 

VII

 

 

 

JOKER

 

 

 

VIII

 

 

 

ZAKOPANE I MURAWKA

 

 

 

IX

 

 

 

OKO W OKO

 

 

 

X

 

 

 

LOKATORKA

 

 

 

XI

 

 

 

TELEFON

 

 

 

XII

 

 

background image

 

NA CELOWNIKU

 

 

 

XIII

 

 

 

DREWNIAK

 

 

 

XIV

 

 

 

„PAULINA”

 

 

 

XV

 

 

 

GARDEN PARTY

 

 

 

XVI

 

 

 

TA OSTATNIA NOWELA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

[1] Ruch Obywatelski Akcji Demokratycznej.

 

background image