Marcin Wolski Noblista

background image

Marcin Wolski

Noblista

background image

Myślał diabeł, patrząc na osadę w dolinie:

– Cóż za cudowna ziemia, cóż za prawdziwie nowy świat? Wszystko tu młode, świeże,

jak przekrojony owoc dojrzałej brzoskwini, jak dziewica przed pierwszą miesiączką. I nie
masz tu panów ni poddanych, nie masz odrażającego fetoru wielkiego miasta, tej babilońskiej
nierządnicy. Żyją w krąg ludzie prości, pracowici, pobożni. Bez wielkich majątków, złota,
budzącego wszelkie namiętności, i przemożnej władzy.

Zabił dzwon zwołujący na modlitwę. I mógł sobie przybysz wyobrazić, jak po

domostwach starzy i młodzi klękają, kreślą w powietrzu znak krzyża, to prosząc Boga, to
dziękując Mu, lub po prostu wypełniając wyuczony rytuał. Chciał nawet klęknąć wespół z
nimi i pomodlić się, bo biegły był w teologii, jak mało kto, a sztukę upodabniania się do
śmiertelników posiadł w zadziwiającym stopniu. Miał takoż wiedzę – widział już w tym
miejscu miasto ogromne, wszeteczne, potrafił zarazem wejrzeć aż na samo dno duszy onych
poczciwców, gdzie kryły się rzeczy straszne, których istnienia oni sami nie podejrzewali.
Unieśli bowiem za Wielką Wodę nie tylko swe oczy jasne i ręce pracowite, ale także ukryte
fobie, lęki, strachy nocne, oskomę i pożądliwość, złość, która potrafi rozognić głowy,
podejrzliwość, tę matkę wszech grzechów i pokrywaną pokorą pychę, która bywa ich
teściową. Ponadto zabrali ze sobą gorzki smak niewoli, poniewierki, prześladowań, i nie
bardzo mieli na kim się za te niedole odegrać. Autochtonów wybiło poprzednie pokolenie.

Dzwony bić przestały, od strony rzeki rozległ się śmiech dziewcząt z kąpieli

powracających, o ciałach czystych i umysłach jeszcze niezapisanych. A czarna niewolnica
biegła z nimi na przedzie. Diabeł uśmiechnął się tylko, bo właśnie znalazł koncept, jak
wedrzeć się w ten świat, spiął ostrogami konia i kłusem zjechał do Salem

Henryk Barski, Diabeł zjechał do Salem


background image

I

MAGDALENA

Magdalena nie wróciła w środę i czwartek. Ani w piątek. W sobotę miałem już pewność, że

nie wróci. Nadzieja na moment zaświtała późną nocą przyniósł ją rześki brzęczyk windy. Przyjechał
ktoś do mnie! Na pewno do mnie! Pozostałe dwa mieszkania na trzynastym piętrze pozostawały
przecież niewynajęte. Nie czekałem, aż odezwie się dzwonek według naszego osobistego kodu –
dwa krótkie, jeden długi. Ogarnięty euforią (A jednak jest! Nie mogła przecież ot tak sobie
zapomnieć naszego rytuału, na który od dwóch lat składały się: wspólna noc z soboty na niedzielę,
spacer do supermarketu, zakupy, obiad w jednej z tamtejszych restauracji, kino…) – wypadłem na
korytarz. Jednak winda już ruszyła dalej, a przestrzeń przed nią świeciła pustkami. Widocznie ktoś
pomylił piętra, a może jakieś szczeniaki urządziły sobie zabawę, gwałcąc regulamin głoszący, że
dzieciom do 12 lat wolno korzystać z windy jedynie w towarzystwie dorosłych. Zawsze widok
odnośnej wywieszki wywoływał komentarze Magdy, jak to jest, że jeździć windą w tym wieku nie
wolno, ale uprawiać seks – czemu nie…?

Na wszelki wypadek wyjrzałem na schody. Nikogo. Załamany polazłem z powrotem do

rozgrzebanego wyra, rugając się w duchu za nieusprawiedliwiony przypływ nadziei.

Dlaczego właściwie miałaby wrócić? W ostatni wtorek powiedzieliśmy sobie wszystko, co

przy takiej okazji wpada do głowy. A nawet uderzyłem ją… Właściwie nie uderzyłem, jedynie
pochwyciłem z furią i cisnąłem o biblioteczkę, aż posypało się szkło. Nie wyglądała na
wystraszoną, śmiała się. Tak! Śmiała się ze mnie, z moich próśb i błagań, żebyśmy jeszcze raz
porozmawiali, spróbowali od początku… Ten śmiech ciągle dzwoni mi w uszach, kiedy bezsennie
przemierzam pokój. Miasto śpi, dźwięk ulicy, z której noc wypruła tramwaje, dociera na trzynaste
piętro, jak stłumiony jednostajny pomruk. Przez załzawione deszczem szyby przebijają światła
naszego warszawskiego „Downtownu”. Jak idiotyczny refren w mojej głowie tłucze się
rymowanka: „Te światełka, te okienka, a za każdym jakiś dramat, jak nadzieja to maleńka, jak
przegrana to przegrana”. Kto to napisał? Może ja? Dawno temu pisywałem wiersze. A kiedy
poznałem Magdę – limeryki. Wysyłaliśmy je do siebie, pracowicie wystukując SMS-y na
klawiaturach telefonów. Potem przelałem wszystkie do komputera. A ona?

Pukanie?

Tak, kretynie! Ktoś puka do drzwi! Znowu zrywam się, w paru susach przemierzam

wypełniony szafami bibliotecznymi korytarz. Ale to tylko Adaś Podlaski. Mój niedawny student.
Dziś kandydat na doktora historii najnowszej. Miły, nieśmiały z przepraszającym uśmiechem,
pokrywającym żarliwą duszę współczesnego Saint-Justa. Przeprasza, że nie dzwonił do drzwi, ale
bał się, że może kogoś obudzić. To po co w ogóle tłucze się po nocy?

– Odniosłem materiały – mówi i rozgląda się po mieszkaniu inkwizytorskim oczkiem IPN-

owskiego śledczego. – Przepraszam, że wpadłem tak późno, ale jutro jadę do Gdańska…

– Nic nie szkodzi – mówię. Zapraszam, by wszedł dalej. Proponuję kawę. Nie mam

najmniejszej ochoty na konwersację, ale czego nie robi się dla zachowania konwenansów. A poza
tym to pierwszy w mej karierze doktorant, którym zacząłem się opiekować…

Podlaski jednak nie wchodzi dalej, obiecuje wpaść w tygodniu. Znalazł nowe materiały z

Wybrzeża i bardzo chciałby porównać je z zapiskami mojego ojca. (Ciekawe, posłużą oczyszczeniu
czy dobiciu jakiegoś tajnego współpracownika?). Adaś jeszcze raz łypie w stronę uchylonych drzwi
do ciemnego pokoju Magdaleny. Jestem pewien, że hulająca po mieście plotka o naszym rozstaniu
dotarła także do niego. Może chciał się po prostu upewnić.

Myślę, że w głębi ducha nigdy nie stracił nadziei, a przynajmniej ochoty. Więc teraz chyba

jest zadowolony. Kłania się. Wyciera buty (przy wychodzeniu to raczej gruba przesada, chyba że
wdepnęło się w coś w mieszkaniu) i już go nie ma. Ulga, a zarazem żal, może lepiej byłoby, gdyby
został?

background image

Powinienem koniecznie czymś się zająć. Jeśli nie spać, to przynajmniej pracować. Piętrzą

się nieprzejrzane materiały, niedokończony artykuł o stalinowskich złogach w palestrze leżakuje,
czekając na moją recenzję, a ja niczym chomik w swej wirówce kręcę się na diabelskim młynie
ciągle tych samych pytań: Dlaczego tak się stało? Czy mogłem coś poradzić? Czemu nie
przewidziałem tego wcześniej?

Tylko niby jak mogłem przewidzieć? I w którym momencie mogłem powstrzymać

nieuchronny tok zdarzeń. Przecież kiedy radziła się mnie przed wyborem magisterskiej dysertacji,
nawet nie przyszło mi do głowy, co może z tego wyniknąć? Komu by przyszło?
Dwudziestotrzyletnia dziewczyna i ten… Ech! To jakaś paranoja! Idę do lodówki, bezmyślnie
szukam piwa, wiedząc doskonale, że ostatnie wypiłem przed północą. A coś mocniejszego? Po
wódeczce też ani śladu. Poszło wszystko!

Obok lodówki wisi deska z kluczami. Łapię się na tym, że patrząc na kluczyki od mojego

wysłużonego, poobijanego forda, znów wspominam naszą eskapadę do Zakopanego, we wrześniu
zeszłego roku. Trzy zielonkawozłote dni spędzone w Tatrach. Ostatniego, tuż przed wyjazdem do
Warszawy, Magda zdyszana po powrocie z Krupówek, gdzie kupowała jakieś pamiątki, poprosiła
mnie, abym podjechał pod „Halamę”. Dom Pracy Twórczej Pisarzy. Nie pytałem dlaczego.

– Zwolnij – powiedziała i nagle zaróżowiły jej się policzki – przed furtką pensjonatu stała

grupa niemłodych ludzi, dyskutujących o czymś zawzięcie. Twarz najwyższego, o czerstwych
ogorzałych policzkach i nienaturalnie w stosunku do wieku kruczoczarnych włosach, wydała mi się
znajoma. – To mój temat! – oznajmiła.

– Nie rozumiem.

– Chyba ci mówiłam, mam pisać magisterkę o Henryku Barskim…

– To on? Mam się zatrzymać?

– Oszalałeś. Przecież nie poproszę go o autograf jak głupia nastolatka. Zresztą mój profesor

obiecał, że skontaktuje nas osobiście w październiku. No, jedź. Jedź wreszcie!

Nigdy nie wierzyłem w kobiety fatalne. Chociaż przed Magdaleną Rokicką przestrzegał

mnie mój starszy brat Paweł – bon vivant i wyborny znawca płci pięknej.

– Strzeż się panien niepokojąco urodziwych, Wiktorku! – pouczał. – Zbyt dobrze znają

swoją wartość, by pozostawać na dłużej w jednych rękach. Jeśli naprawdę kochasz tę swoją
Madzię, a ona chwilowo to odwzajemnia, ożeń się i błyskawicznie zrób jej dziecko. A i to nie jest
żadna gwarancja, że zatrzymasz ją na zawsze.

Dlaczego go nie posłuchałem? Odpowiadało mi takie niezobowiązujące narzeczeństwo.

Pewnie też nie dojrzałem jeszcze do życia we dwójkę, wolałem wspólne weekendy, a moje
mieszkanie ciągle nie było do końca urządzone. Poza tym czekaliśmy na jej egzamin magisterski i
moją habilitację, w międzyczasie trafiło mi się to trzymiesięczne stypendium w Szwajcarii.
(Raperswil-Berno-Solura). Jak kompletny dureń uznałem Magdę za dożywotni bonus. Drugą
życiową szansę, po nieudanym małżeństwie, po klapie mojego literackiego debiutu.

Zresztą czy ja ją naprawdę znałem? Czy miałem szansę poznać ją w wystarczającym

stopniu?

W uproszczonej wizji świata według mojego brata imię kobiety w pięćdziesięciu procentach

określa jej charakter.

– Anie są przeważnie miłe, wierne i spolegliwe, Joanny piękne, Ewki łatwe, Małgorzaty

pokręcone, Baśki kumplowate, bez zobowiązań, natomiast Magdaleny…?

„Jeśli czytałeś Biblię – wiesz, jakie są – pół występne, pół święte” – twierdził Paweł.

I choć nie był lekarzem dusz, a jedynie wziętym anestezjologiem, powinienem przyznać mu

rację. Moja ukochana jako nastolatka należała do panienek wybitnie rozrywkowych. Kosztowało ją
to repetowanie roku. Potem, już w klasie maturalnej, zadurzyła się bardzo poważnie w swoim
nauczycielu od polskiego, który, jak mogę się domyślać, prócz płynów fizjologicznych przekazał jej
sporą wiedzę literacką i skierował na polonistykę. Czy był jej prawdziwą miłością, czy tylko
przelotną fascynacją? Nie zwierzała mi się. Odniosłem jednak wrażenie, że jego śmierć w
pięćdziesiątej wiośnie życia na zawał nieźle nią wstrząsnęła. Może nawet odmieniła. W momencie
naszego poznania sprawiała wrażenie osoby niedostępnej, skupionej na swych studiach, dalekiej od

background image

myśli o damsko-męskich igraszkach.

Na dyskusję o „nieznanej historii Polski Ludowej” do Audytorium Maximum mimo

ogłoszeń w prasie i radio przybyło niewielu słuchaczy. Szła wiosna i znakomita większość
studentów polonistyki, prawa i historii wolała wyskoczyć w plener, niż uczestniczyć w debacie na
pograniczu pyskówki. Prowadzący debatę działacz studenckiego samorządu pozostawał wyraźnie
pod urokiem aktywnego w panelu redaktora z „Gazety Wyborczej”, a ten wdeptywał żółtodzioba
Podlaskiego, i przy okazji mnie, coraz mocniej w ziemię. Podobnie zachowywał się sędziwy
profesor, „autorytet moralny”, na którego (wedle poufnych informacji Adasia) aktualnie
gromadzono kwity, dotyczące jego współpracy z „pałkownikami” generała Moczara. Adam chętnie
by już je ujawnił, ale tajemnica zawodowa zmuszała go do milczenia. Przynajmniej na razie. Ich
atak był tak bezkompromisowy, że mimo iż jestem z natury spolegliwy, a co do pewnych posunięć
IPN-u miewałem sporo wątpliwości, zaczął wzbierać we mnie gniew. Jednak Podlaski był szybszy,
na argument w wykonaniu zasłużonego „profesor-konfidenta”, że należy archiwa spalić albo
zabetonować na pięćdziesiąt lat, podniósł głos i zawołał jak prorok, że nieszczęsne są ludy pragnące
amputować własną historię. Ponieważ młodziutki pracownik Instytutu Pamięci Narodowej miał
głos trochę piskliwy, zamiast merytorycznej odpowiedzi zabrzmiał gromki śmiech redaktorka,
wspartego przez studenckiego konferansjera, co pociągnęło za sobą znaczną część sali. Poprosiłem
o głos, pragnąc zaapelować o umiar, zasugerować wspólne poszukiwanie złotego środka, tak aby
prawda ujrzała wreszcie światło dzienne, a nikt niewinny nie został skrzywdzony… Tylko, co
wtedy powiedziałem? Kurczę blade! Nie pamiętam niczego, przynajmniej od chwili, kiedy
utonąłem w fiołkowych oczach z trzeciego rzędu. Dziewczyna patrzyła na nas, do głowy nie
przychodziło mi, że akurat na mnie, z lekko rozchylonymi ustami. A była w jej wzroku ciekawość
podszyta jakby łakomstwem. Tak dziecko patrzy na smakowite ciastko lub… lampart na pasącą się
antylopę. Nie miałem pojęcia, iż mogę być tą antylopą.

Kiedy skończyła się dyskusja, w której, co tu kryć, nasza dwuosobowa drużyna Historii i

Pamięci Narodowej poniosła sromotną klęskę, a moim jedynym marzeniem było jak najszybciej
opuścić uniwerek, dziewczyna podeszła do mnie. Z bliska okazała się jeszcze piękniejsza. Smukła,
o spiczastych piersiach rysujących się wojowniczo pod szafirowym sweterkiem.

– Pan naprawdę uważa, podobnie jak ten szczeniak z IPN-u, że trzeba rozliczyć tych

domniemanych agentów co do jednego? – zapytała.

– A pani myśli, że powinniśmy dać wszystkim rozgrzeszenie bez skruchy i pokuły? –

odparłem pytaniem na pytanie.

– Nie wiem, co myśleć, jestem córką milicjanta.

– To proszę porozmawiać o tym z ojcem.

– Nie żyje – odpowiedziała cicho.

Zrobiło mi się głupio i chyba zacząłem bełkotać, jak bardzo jest mi przykro, że nigdy bym

się nie ośmielił odpowiadać tak ostro, gdybym tylko wiedział…

Doszliśmy do drzwi. Instynktownie puściłem ją przodem. Zrobiła unik w bok i uśmiechnęła

się szelmowsko. „Starsi mają pierwszeństwo”.

„Za ładna na feministkę!” – pomyślałem, ale nie zamierzałem zrywać z zasadami dobrego

wychowania i gestem wskazałem na wyjście. Pojedynek na uprzejmości mógł potrwać jeszcze jakiś
czas, problem jednak rozwiązał się sam, jakaś większa grupa studentów runęła ławą do drzwi i po
prostu wypchnęła nas na zewnątrz. Na schodach dziewczyna potknęła się, wypuszczając z rąk
siatkę z książkami. Podniosłem ją i wręczyłem, zanim zdołała schylić się sama.

– Dżentelmen konserwatysta! – prychnęła. – Czy to tradycyjna kindersztuba zrobiła z pana

zawodowego łapacza ludzi?

Zaprotestowałem, tłumacząc, że pracuję w Instytucie Historii PAN, a moja współpraca z

IPN-em jest sporadyczna, a w dodatku, jeśli była łaskawa śledzić naszą dyskusję, nie mam aż tak
jednoznacznie radykalnych poglądów, jakie mi przypisuje.

– Rozumiem, uzasadnia pan naukowo, kogo potępić już dziś, a kogo zostawić na deser.

– W ogóle jestem przeciwko potępianiu kogokolwiek. No, może wyjąwszy ludzi, którzy

popełnili ewidentne przestępstwa…

background image

– Tyle że w świetle tego, co mówiliście, samo życie w PRL-u, jeśli nie siedziało się w

więzieniu, było przestępstwem – parsknęła.

Nie chciałem się z nią kłócić. Za bardzo podobały mi się jej nogi, sterczące piersi,

rozchylone usta, żebym miał akurat zajmować się walką z jej poglądami ukształtowanymi przez
największą z krajowych gazet.

Tymczasem dogonił nas Podlaski. Na jego jasne policzki wystąpiły ceglaste rumieńce. Nie

wiem, czy był to wynik publicznej pyskówki, czy nagłe zainteresowanie dziewczyną.

– Idzie pan może na Stare Miasto, panie doktorze? – zapytał z wyraźnym zamiarem

dołączenia do towarzystwa.

– Nie, mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

– Właśnie – dorzuciła moja rozmówczyni, ścinając jego nadzieję jak piłkę w locie.

Odszedł niezadowolony. Przez moment obawiałem się, że dziewczyna pójdzie w jego ślady,

aby nawrócić jego jakobiński umysł na polityczną poprawność. Ale nie! Z jakiegoś powodu nie
zamierzała kończyć naszej rozmowy. Przynajmniej nie teraz. Nie pamiętam już, kto pierwszy
zaproponował, że pójdziemy na kawę. W każdym razie poszliśmy. Dziś trudno byłoby mi policzyć,
ile tych kaw wypiliśmy, w każdym razie kofeinowy maraton skończył się długim pożegnaniem pod
jej domem, gdzieś o drugiej nad ranem. Co istotne, umówiliśmy się na następne spotkanie. A potem
na kolejne i jeszcze kolejne…

Nieco później poznałem prawdziwą przyczynę naszego spotkania. Magdalena była

umówiona ze swoim chłopakiem, ten z niejasnego powodu ją olał, może słusznie podejrzewając, że
ich romans wygasa. Nie mając nic lepszego do roboty, zajrzała na naszą debatę i tam zobaczyła
mnie. Oczywiście nie byłem jej ideałem urody. Ba, nawet się do niego nie zbliżałem.

– Po prostu strasznie mnie zaskoczyłeś – wyznała – nie miałam pojęcia, że istniejesz realnie.

– Jak to realnie?

– Śniłeś mi się trzy razy w tygodniu poprzedzającym tę dyskusję.

– Ja?

– Ty. Albo ktoś łudząco do ciebie podobny.

– Mam nadzieję, że przynajmniej we śnie byłem sympatyczny. I absolutnie apolityczny?

Spoważniała.

– Akurat sam sen był okropny. Uciekaliśmy gdzieś zimną, śnieżną nocą a ja kurczowo

trzymałam cię za rękę. Czułam bijące od ciebie ciepło i miałam taką niesamowitą pewność, że póki
jestem z tobą nic mi się nie stanie. Sen kończył się zawsze, kiedy puszczałam twoją dłoń i…

– I co?

– Nic. Strach i ciemność.

*

Nocną ciszę przełamał pulsujący, mechaniczny skowyt. W stronę wolskiego szpitala

przemknęła karetka na sygnale. Ktoś walczył o życie. A ja? Czy jeszcze o cokolwiek chciałem
walczyć?

W ostatnich dniach dość często nachodziły mnie myśli samobójcze. Aliści doskonale

zdawałem sobie sprawę, że to niczego nie rozwiąże. Poza tym wierzyłem w Boga.

Umieranie jest o wiele trudniejsze dla tych, co wierzą. Wyobrażam sobie, jak bardzo

niepewni tego, co czeka ich za wrotami czasu, w ostatnich sekundach swego żywota, oglądając
ten pieprzony FILM Z CAŁOŚCI, kalkulują swe szanse na uniewinnienie, robią pośpieszny
bilans win i zasług… Łudzą się, że za niektóre łajdactwa już zdążyli odpokutować. Ateista
odchodzi w bezkresną noc, co najwyżej z poczuciem żalu, z powodu tego, czego nie zrobił. Nie
grzechy stają mu przed oczyma, a przeciwnie – wszystkie zaniechania, dziewczyny, których
nie wypieprzył, pieniądze, których nie zarobił, zaszczyty, których nie osiągnął… Chociaż
mógł.

background image


Oczywiście tego nie napisałem ja, tylko Barski! We Wstępie do nocy. Ostatnio coraz częściej

łapię się na tym, że mówię cytatami z tego łajdaka. Mało jest ludzi, których znam tak dobrze, nie
zamieniwszy z nimi ani jednego słowa. Nie ma też drugiego, którego tak bardzo pragnąłbym zabić.
Może zresztą jeszcze kiedyś zabiję. Albo lepiej, zmuszę go, żeby sam to zrobił. Swoją drogą
gdybym tak mógł cofnąć czas… Pod warunkiem zachowania swojej aktualnej wiedzy.

Nie ma osoby bardziej zaślepionej niż zakochany mężczyzna. Szarżujący nosorożec czy

sędziwy, oślepły rekin mają w porównaniu z nim bystrość wzroku sokoła.

Kiedy zauważyłem, że coś między Magdą a mną jest nie tak? Wiem, kiedy powinienem

zauważyć. Znaczy, prawdopodobnie wiem. Na przykład jeszcze tamtej wiosny, w dniu, w którym
po raz pierwszy spóźniła się na nasze spotkanie. Wiem, mógł to być przypadek. Jednak tydzień
później, gdy zamiast w sobotę zjawiła się w niedzielę rano i wymawiając się bólem głowy, nie
chciała się ze mną kochać…? Też do wytłumaczenia. Każdy tego typu incydent pojedynczo dawał
się usprawiedliwić. Ale razem? Co za ślepota! Owej wiosny oczywiście zauważałem pewne zmiany
w naszych relacjach. Trudno było nie dostrzec, że była bardziej niż rok wcześniej rozdrażniona, i
gotowa do konfliktów. Czasami odnosiłem wrażenie, jakby chciała powiedzieć mi coś ważnego, ale
zatrzymywała się w pół słowa. Kładłem to jednak na karb trudów pisania pracy magisterskiej, a
także posady researchera, którą zaproponowało jej wydawnictwo. Rzecz jasna, nie wiedziałem, że
de facto była to funkcja osobistej sekretarki „Mistrza”.

Któregoś majowego weekendu nie pojawiła się w ogóle w naszym gniazdku, tłumacząc to

koniecznością udziału w jakichś targach książki. Przyjąłem usprawiedliwienie.

Czy jednak moja czujność coś by zmieniła? Bardziej skłonny jestem winić za moją klęskę

kwerendę w Szwajcarii… Na ponad dwa miesiące zostawiłem ją samopas. Tylko czy miałem tam
nie pojechać? Projekt badawczy zapowiadał się pasjonująco – zamierzałem skonfrontować raporty
naszej ambasady z rzeczywistymi problemami i nastrojami tamtejszej emigracji. Wprawdzie
zamierzałem ograniczyć się do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ale nic nie stało na
przeszkodzie, aby w przyszłości poszerzyć badany okres. Artykuł na ten temat winien ukoronować
moje habilitacyjne dossier. Zresztą wyjeżdżając, uważałem, że wszystko między nami jest w
najlepszym porządku. Pisywałem sążniste listy, cieszyłem się z jej odpowiedzi, chociaż
przychodziły coraz bardziej zdawkowe, za to okraszane obfitymi cytatami z jej pracy.

Magda chwaliła się, że „Wyborcza” obiecała bezpośrednio po obronie opublikować

obszerny fragment jej dysertacji pod znamiennym tytułem „Henryka Barskiego boje z
Ciemnogrodem”. (Szkic załączyła w osobnym pliku). Nie podobały mi się, rzecz jasna, ani wnioski
zawarte w artykule, ani tym bardziej jego tytuł. Ale co mogłem zrobić? Dość wcześnie ustaliliśmy,
że w naszym związku nie będziemy mieszali seksu z polityką. Wprawdzie łączył nas temperament,
spontaniczność, niestrudzona ciekawość świata i wytrwałość w dążeniu do zamierzonego celu, ale
wszystko pozostałe raczej dzieliło. Ona była nieuleczalną postępówką ja liberalnym konserwatystą.
Może bardziej liberalnym niż konserwatywnym. Uznawałem pewne fundamenty moralne
(niekoniecznie się do nich stosując), ona wolała arcytolerancję. Kochała wszelkie mniejszościowe
dewiacje – gejów, lesbijki, obrońców zwierząt, sztukę nowoczesną postmodernizm, New Age i
cholera wie co jeszcze. Dlaczego? Sądzę, że kierowała nią właściwa większości kobiet ciekawość,
chęć posmakowania wszystkiego, nawet za cenę ewentualnego zwrócenia posiłku do muszli
klozetowej. Ja w restauracji zawsze zamawiałem to, co znam, najlepiej krwistą polędwicę z
frytkami, ona potrawy, których sama nazwa budziła we mnie niepokojące skojarzenia.

Jednak przez półtora roku wszystkie nasze światopoglądowe kłótnie kończyły się w łóżku.

Tam bez trudu osiągaliśmy pełną płaszczyznę porozumienia. Właściwie prawie do samego końca.
Jej szczere „kocham cię” potrafiło rozproszyć najciemniejsze chmury i oddalić najbardziej słuszne
podejrzenia. Nawet wtedy, kiedy absolutnie nie mogłem jej wierzyć.

Ostatnim ostrzegawczym sygnałem powinno być odwołanie przez nią przyjazdu do

Szwajcarii. Jak ja się cieszyłem na tę „podróż marzeń”! Jak starannie ją zaplanowałem – przez
pierwszy tydzień mieliśmy wypoczywać w malowniczym Grindelwaldzie, czekał na nas widny

background image

pokój na strychu starego, drewnianego domu, z zapierającym dech widokiem na gigantyczną ścianę
Eigeru. Po tygodniu na tym poddaszu zamierzałem zaproponować jej przeniesienie nad jezioro pod
Locarno, dokąd zapraszał nas mój szwajcarski przyjaciel, Felix. Na trzy dni przed jej przyjazdem
wszystko było dopięte na ostatni guzik. Turystyczny program opracowałem w najdrobniejszych
szczegółach. Ale nazajutrz…

„Nie mogę przyjechać – muszę poprawiać pracę, promotor ma od cholery uwag, a

ostateczny termin obrony wyznaczono mi na wrzesień” – napisała w mailu. Zadzwoniłem, pragnąc
ją przekonać, że odrobina wypoczynku tylko pomoże w pokonaniu ostatniej prostej, a nad korektą
dysertacji można pracować w przerwach między wycieczką na lodowiec i kąpielą w gorących
źródłach. Niestety, moja ukochana miała wyłączoną komórkę.

Nagrałem się pięć razy, aż do kompletnego zapchania jej poczty, wysłałem kilkanaście coraz

bardziej żałosnych SMS-ów, wreszcie, mimo że miałem zabronione, jej matka tolerowała mnie z
najwyższą rezerwą, zadzwoniłem pod numer domowy. Cisza. Nawet w biurze notarialnym jej
matki, dokąd zatelefonowałem następnego dnia, automatyczna sekretarka informowała o przerwie
wakacyjnej. To akurat nie było nic nowego, jak co roku pani Alina ze swym wspólnikiem –
konkubentem, wyjechała na daczę. Ale Magda? Gdzież do cholery się podziewała?! I dlaczego, na
Boga, nie chciała, żebym się z nią skontaktował?

Później, kiedy w drugiej połówce sierpnia powróciła do Warszawy, tłumaczyła mi, że

zaległa razem z matką w leśnej głuszy – nie było tam telefonu, a najbliższa kawiarenka internetowa
oddalona była o dwie godziny forsownego marszu. Swoją komórkę, niestety, zostawiła w domu.
Wersję „lata na wsi” uwiarygodniała przepiękna opalenizna, widoczna jeszcze pod koniec września.
Znowu uwierzyłem, a pragnąc wspierać ją duchowo przy egzaminie, skróciłem o pół miesiąca mój
pobyt u Helwetów. Usychałem z tęsknoty, której nie mogły ukoić coraz bardziej zdawkowe maile.
Owszem, przy każdej odpowiedzi na mój sążnisty list przysyłała całusy, odnosiłem jednak
wrażenie, że brakowało w nich dawnego ognia. Jednak, skończony dureń, kładłem wszystko na
karb przemęczenia i oddania się pracy. Oddanie – chyba właściwe słowo!

W dniu obrony otrzymałem pierwszy mocny cios między oczy. Byłem przekonany, że po

zdanym na piątkę egzaminie opijemy we dwoje sukces w jakimś ustronnym lokaliku, potem
pojedziemy na Wolę i tam, nareszcie…

Wybrała przyjęcie u swego promotora.

– Nie mogę odmówić, będzie recenzent i Henryk… Znaczy pan Barski. Zaprosili moją

mamę.

– A mnie? – zapytałem błagalnie.

– Nie jesteś jeszcze moim mężem, Wiktorze. Poza tym źle byś się tam czuł. To wręcz

modelowe „salonowe wykształciuchy z łże-elity”. Ale nic się nie martw, postaram się jak
najszybciej od nich urwać.

– Będę czekał.

Czekałem całą noc nadaremnie. Wpadła dopiero następnego dnia w południe. Wymówiła się

przed miłością: „Wiesz, niezapowiedzianie zjechała moja stara kuzynka i przez parę dni nie będę
dla ciebie atrakcyjna”. Zabrała z półki parę książek. (Potrzebnych, jak twierdziła, do kolejnego
artykułu). I już jej nie było.

Nadal byłem ślepy jak kret. Wieczorem zwymyślałem mego brata Pawła, który miał

czelność sugerować: „A może kogoś sobie znalazła?”. Następnego dnia zaczaiłem się na nią przed
wydawnictwem, a gdy zaskoczona dosłownie wpadła na mnie, zadałem jej to pytanie. Najpierw na
moment stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła śmiechem: – Naprawdę mogłeś coś takiego
wymyślić, Wiktorku?! Ależ ty jesteś głuptas!

Potem pojechała do mnie, kochaliśmy się jak dawniej. A może jeszcze lepiej, bo nigdy

wcześniej nie krzyczała tak głośno podczas orgazmu.

Zaczęło się nasze życie na emocjonalnej huśtawce. Bywało, że znikała gdzieś na cały

weekend, to znów z czułością rekompensowała mi puste dni. Bardzo się zmieniła. Jednego
wieczora potrafiła przez dobrą godzinę błądzić gdzieś myślami tak, że dosłownie stawała się
nieobecna, by zaraz potem sycić mnie tkliwością i uśmiechem. Nalegałem, żeby wreszcie

background image

wprowadziła się do mnie na stałe, ale wykpiła się, twierdząc, że nie chce ograniczać mojej
wolności. Zaproponowałem, żeby w takim razie ustalić termin naszego ślubu. Odpowiedziała, że
nie jest jeszcze gotowa, że potrzebuje czasu…

„Na co?!”.

„Żeby wszystko sobie poukładać”.

„Co konkretnie?!!!”.

Brak odpowiedzi.

W listopadzie, zaraz po mojej habilitacji, która odbyła się w dostojnej sali kościuszkowskiej

Kamienicy Książąt Mazowieckich przy Rynku Starego Miasta, ukazała się jej pierwsza książka.
Wydana w ekspresowym tempie rozszerzona wersja artykułu z „Gazety Wyborczej”, uzupełniona
wywiadem rzeką z Henrykiem Barskim. Chyba nazajutrz po promocji, na którą także mnie nie
zaprosiła („Daj spokój, w «Agorze» patrzyliby na ciebie jak na raroga. Po co ci to?”), oznajmiła mi,
że wyjeżdża wraz z „Mistrzem” na serię spotkań autorskich – Paryż, Nowy Jork, Chicago, ale
przede wszystkim Sztokholm.

– Sztokholm – powtórzyła z naciskiem. – Jest wielka szansa, że tamtejsza promocja

przekładu Zapaśników to preludium do przyszłorocznego literackiego Nobla. Barskiemu należy się
od dawna.

– Ale w jakim charakterze TY tam jedziesz? – zapytałem, nadal bezgranicznie i

bezkrytycznie ufny.

– Będę prowadzić te spotkania – odparła z czarującym uśmiechem. – A ty myślałeś, że w

jakim?

Chyba ani przez moment nie brała pod uwagę ewentualności, że mogę ją podejrzewać.

Miała rację. Niczego nie podejrzewałem! I pewnie by tak to wszystko trwało dłużej. A nawet
przetrwało. Barski kiedyś by sobie umarł, w końcu, w grudniu tego roku skończy siedemdziesiątkę,
ja ożeniłbym się z Magdaleną, mielibyśmy czwórkę albo piątkę dzieci…

Niestety. Nagle przejrzałem na oczy. Wszystko za sprawą jakiegoś miesięcznika dla pań,

dożywającego swego wyświechtanego żywota u damsko-męskiego fryzjera. Oczekując na swoją
kolej, przeglądałem dość bezmyślnie czasopismo i tak dotarłem do działu „niedyskrecje”.

„Gdzie spędzają letni urlop giganci naszej kultury? – Na Seszelach – odpowiada laureat

Nike sprzed paru lat – Henryk Barski”.

Obok tekstu zamieszczono zdjęcie. W tle były urocze skałki z wyspy La Digue,

przypominające stado skamieniałych wielorybów wśród palm, a obok… Twarz towarzyszki
znakomitego pisarza skrywały ciemne okulary i cień rzucany przez wielki kapelusz. Ale ja przecież
znałem to mikroskopijne bikini, ten pępek, tę myszkę na lewym udzie…

Ale jeszcze nie wierzyłem! Podejrzewałem fotomontaż, jakiś głupi kawał. Potem chciałem

dzwonić do Sztokholmu. Jednak opanowałem się. „Wpierw sprawdź!” – powiedziałem sobie.

Sprawdzenie okazało się łatwiejsze, niż myślałem. Komórkę kupiłem Magdzie w prezencie i

choć upierała się płacić rachunki sama, formalnie numer wciąż zarejestrowany był na mnie. Dlatego
bez większego trudu uzyskałem listę bilingów. W sierpniu cztery rozmowy, dwie z matką, a dwie z
promotorem odbyto w Victorii, stolicy Seszeli, baśniowego archipelagu wysp na Oceanie
Indyjskim.

Dobry Boże!!!

Powiadają, że najgorsze, gdy się tonie w bagnie, jest wykonywanie nerwowych ruchów. Ja

wykonałem ich za szwadron topielców. Chciałem przekonać się, że był to jednorazowy wybryk,
kaprys potencjalnego noblisty i zauroczonej nim magistrantki. Nie żałując szmalu na drinki dla
dziennikarzy specjalizujących się w zbieraniu plotek, dowiedziałem się i o weekendzie w
podwarszawskich Oborach, i o wspólnych wypadach na Mazury. O bezwstydnych wizytach w
drogich restauracjach… Rozpacz! Łuski spadały mi z oczu z szybkością karabinu maszynowego.

Czekałem na nich na Okęciu. Przyleciała, ale sama. „Mistrza” zatrzymały jakieś sprawy

wydawnicze – Kopenhaga, Oslo, Helsinki… Spora kasa do wzięcia!

– Jaki ty jesteś kochany! – Rozpromieniła się na mój widok. Chciała się przytulić, ale

uniemożliwił to falujący tłum. – Pojedziemy do ciebie, prawda?

background image

Wziąłem od niej bagaże, a ona jak gdyby nigdy nic wślizgnęła się do mego samochodu.

Śliczna, światowa i pachnąca, przez całą drogę paplała o sukcesach, planach „Mistrza”, spotkaniach
z Polonią… Wytrzymałem ten słowotok aż do naszego mieszkania, a potem zadałem kilka mocnych
pytań.

Próbowała kręcić. Zaprzeczać.

– Ja wiem, że to wygląda fatalnie, ale przysięgam ci, jest zupełnie inaczej, niż myślisz –

twierdziła.

– Co inaczej? – Pokazałem bilingi, fotografie…

– Nie mogę ci powiedzieć. Przynajmniej teraz.

– W takim razie zaprzecz, miej odwagę powiedzieć mi prosto w oczy, że nie spotykasz się z

Barskim, nie nocujesz w jego domu, nie śpisz w jego łóżku?

– Nie śpię w jego łóżku.

– W to akurat mogę uwierzyć. Pewnie dymacie się na dywanie albo pod prysznicem!

Wstała i bez słowa wyszła. Nie poczekała nawet na windę. Dogoniłem ją na schodach

między dziewiątym a ósmym piętrem. Żądałem wyjaśnień.

Nie była skłonna się tłumaczyć. Naciskana używała wymijających zwrotów w rodzaju:

„Nigdy tego nie zrozumiesz” bądź: „Nie powinieneś osądzać mnie zbyt pochopnie na podstawie
domniemań…” albo: „Kiedyś dowiesz się wszystkiego” czy też: „Daj mi odrobinę czasu!”.

Kazałem jej iść precz. Więc poszła.

Natychmiast pożałowałem swojej decyzji. Postanowiłem jednak trzymać fason. Licząc na

jakiś pojednawczy krok z jej strony, w sobotę i niedzielę siedziałem sam w czterech ścianach i
piłem na umór. W poniedziałek nie poszedłem do pracy. Czekałem. Nic!!! We wtorek złamałem się.
Zadzwoniłem do wydawnictwa. Odebrała spięta, czujna, choć próbowała używać
bezproblemowego tonu. Zgodziła się wpaść, porozmawiać. Myślałem, o naiwny, że się pogodzimy.
Ale jej chodziło wyłącznie o techniczne szczegóły rozstania. „Nie mogę być z kimś, kto nie ma do
mnie minimum zaufania” – stwierdziła.

Zrobiłem z siebie szmatę. Obiecywałem puścić wszystko w niepamięć. Zapomnieć o tym,

co było, i spróbować na nowo.

– Wprowadź się do mnie na stałe, weźmiemy szybko ślub… – błagałem – nie kompromituj

się romansem z obleśnym starcem. – Wtedy się roześmiała.

– Ależ ty jesteś zazdrosny, Wiktorku. Ty naprawdę myślisz, że Henryk i ja…? Nie sądziłam,

że tak mnie nisko oceniasz…

Śmiała się nawet wtedy, kiedy ją uderzyłem.

*

Czwarta rano. Deszcz nieoczekiwanie przeszedł w śnieżycę. Zmęczenie zaczęło robić

swoje. W ubraniu wyciągnąłem się na naszym tapczanie. Zagłówek ciągle pachniał jej perfumami.
Zapadłem w sen przykry, dziwny, nie mój. Po pewnym czasie zorientowałem się, że to jest JEJ sen.
Ten, o którym opowiadała mi parokrotnie. Sen przed naszym poznaniem. Śnieżna biel i dwoje
biegnących ludzi, jej dłoń zaciśnięta w mojej, przerażająco zimna. Sopel lodu! Ja powtarzam:
„Szybciej, szybciej, kochanie”. Naturalistycznie słyszę skrzyp śniegu, nasze oddechy… Nagle jej
dłoń wysuwa się z mojej. Strach łapie mnie za gardło.

Zrywam się. Na zegarku 4.30.

W tym samym momencie terkoce telefon. Odbieram. Głos Magdy jest dziwnie słaby,

świszczący, słyszę, jak dzwonią jej zęby. Zimno czy strach?

– Musimy się zobaczyć – mówi. – Natychmiast!

– Gdzie jesteś?

– Na ulicy. Idę do ciebie.

– Poczekaj, wyjadę samochodem.

– Przecież słyszę, że piłeś. Zaraz będę, zaparz mocnej herbaty.

background image

– Czy coś się stało? Pokłóciłaś się z Barskim?

– Wraca dopiero za parę dni. Musimy porozmawiać, ale to nie jest rozmowa na telefon.

Można poznać, że ktoś mówi serio. Wiem, że w tym momencie rozmawiam nie ze

zdradzającą mnie dziewczyną, lecz z wystraszonym szukającym pomocy człowiekiem.

– Wyjdę ci naprzeciw. Którędy idziesz?

– Właśnie dochodzę do Kasprzaka…

– Doskonale, a więc zobaczymy się za pięć minut.

Narzucam kurtkę i wybiegam z domu. Ulica Płocka jest tej nocy chyba bardziej pusta niż

zwykle, śnieg pada ciągle, pokrywając trawniki białym całunem, natomiast po zetknięciu z
trotuarem natychmiast topnieje, tworząc nieprzyjemną maź. Według moich wyliczeń powinniśmy
spotkać się w połowie ulicy. Jednak mimo coraz bardziej przyśpieszanego kroku ciągle jej nie
widzę. Dzwonię na jej komórkę. Milczenie.

Dobiegam do rogu i skręcam w lewo. Parę stojących opodal samochodów i nieduża grupka

gapiów sprawiają, że zamiera mi serce.

Magdalena leżała opodal przejścia. Sądząc po szybko roztapiających się śladach, jakiś wóz

musiał zahamować na pasach tak gwałtownie, że zrzuciło go aż na chodnik i tam ją dosięgnął.
Uderzenie sprawiło, że przefrunęła parę metrów, gubiąc w locie letnie pantofelki… W
nieruchomych, fiołkowych oczach widziałem strach i zdumienie, z rozchylonych ust nie dobywała
się para. Mimo to jeszcze próbowano ją reanimować. Zmarła parę godzin później w wolskim
szpitalu, nie odzyskawszy przytomności, a ja do końca trzymałem ją za rękę.

Czekając na karetkę, osunąłem się na kolana i zacząłem się modlić. Nic innego nie przyszło

mi do głowy. Znów padał śnieg. Kiedy za noszami próbowałem się gramolić do środka, ktoś z
gapiów trącił mnie w ramię…

– Czy to pańskie? – W ręku trzymał pęk kluczy, które wypatrzył w jakiejś szczelinie.

– Moje – mruknąłem, poznając ten płaski, dwa yale, a przede wszystkim włóczkowy brelok

w kształcie laleczki, który przyczepiła do kompletu Magdalena. Musiały wypaść jej podczas lotu.
Wziąłem, podziękowałem i machinalnie wsunąłem do kieszeni.

Zatrzaśnięto drzwiczki. Kierowca ambulansu włączył sygnał. Więcej niczego nie pamiętam.


background image

II

DWA ŻYCIORYSY

Ciekawe, dawniej dość często jeździłem ulicą Kasprzaka. Teraz nie zdarza mi się to prawie

nigdy. A jeśli jednak się zdarzy, nawet jadąc w przeciwną stronę, nie potrafię powstrzymać się, aby
nie spojrzeć na miejsce, w którym zginęła Magda. Raz omal nie spowodowałem wypadku.
Popatrzyłem i nagle wydało mi się, że ciągle tam jest. Bezwładna jak szmaciana lalka, ciśnięta siłą
uderzenia aż na betonowy kosz na śmieci. O czym wtedy myślała, jeśli w ogóle zdążyła cokolwiek
pomyśleć? Zapewne dopiero w ostatniej chwili zobaczyła hamujący z piskiem opon samochód. I o
czym chciała mi tej nocy powiedzieć? Dlaczego, zamiast wziąć taksówkę, biegła mimo śnieżycy
taki kawał od Marszałkowskiej, w dodatku w letnich pantofelkach? Chyba nigdy się tego nie
dowiem. Sprawca jej śmierci, posiadacz ciemnego pick-upa, który zbiegł z miejsca wypadku, nigdy
nie został odnaleziony. Owszem było nawet śledztwo. Rozmawiał ze mną młody inteligentny
policjant z komendy stołecznej i choć okazał mi wiele współczucia, tylko tyle mógł mi dać.
Wymieniliśmy się wizytówkami („O, pracuje pan w Instytucie Historii, panie Leśniewski!”). Na
jego karcie widniało „Stanisław Frąckowiak podkomisarz”. Nie miałem pojęcia, że spotkamy się
jeszcze kiedykolwiek.

Koledzy z Instytutu Historii PAN taktownie nie komentują moich nawrotów rozpaczy. Choć

zapewne je wyczuwają. Zwłaszcza korpulentna Wanda, zajmująca biurko vis-ŕ-vis, tęga dziewczyna
z anachronicznym pszenicznym warkoczem o grubości liny okrętowej. Co jakiś czas spogląda na
mnie chyłkiem, ze współczuciem, ale nie mówi nic. Bo co tu powiedzieć? Wszystko się zmieniło i
nic się nie zmieniło. Pracuję! Mam spotkania z magistrantami, prelekcje, raz w tygodniu wykłady w
Prywatnej Szkole Humanistycznej. Zbieram materiały do pracy o początkach opozycji lat
siedemdziesiątych. Przy pomocy Podlaskiego przebijam się przez gęstwę ludzkich życiorysów
znieprawionych przez reżim, mający, według doktryny, przynieść człowiekowi lepsze jutro. Ale w
odróżnieniu od mego doktoranta nie chcę ich sądzić. Kiedy mam dyżur, a akurat nic się nie dzieje,
siedzę z Wandą i naszym profesorem. Pijemy herbatę, zjadamy kanapki. Znaczy oni zjadają. Mnie
nikt nie przygotowuje kanapek, a Wanda po dwóch próbach dokarmiania przestała proponować mi
cokolwiek.

Mijają dni. Trwam w niby-śnie, ciągle nie wierząc w to, co się stało, ciągle czekając na

telefon, który mnie obudzi z sennego koszmaru i wszystko będzie jak dawniej. Nie umiem się
pozbierać. Wtorek, środa, czwartek… a śmierć Magdy nadal równie nierealna jak wtedy przed
świtem, na ulicy Kasprzaka.

A potem, właśnie w czwartek wieczorem znalazłem odtrutkę na apatię – gniew! Jego

płomień ogarnął mnie raptownie, kiedy na ekranie telewizora zobaczyłem wywiad, jakiego Henryk
Barski udzielił wieczornym „Wiadomościom”. Z pogodną twarzą człowieka spełnionego, stał
pośrodku nowego terminalu na Okęciu, w rozpiętym płaszczu od Bossa, i perorował swobodnie o
odwiecznych wartościach moralnych, właściwych dla kultury europejskiej, ożywianej
niespokojnym duchem Oświecenia.

– Dam ci to twoje Oświecenie, skurwysynu!

Jak ugodzony w czerep jabłkiem Newton doznałem olśnienia. Obwinianie siebie czy losu

nie miało najmniejszego sensu! Jak na dłoni miałem winowajcę, zbrodniarza, który wydarł mi
serce. Przecież gdyby nie on, gdyby nie jego intryga, gdyby nie sidła zastawione na młodą
intelektualistkę…? Nie dopuszczałem myśli, że ich romans mógł zacząć się z inicjatywy mojej
dziewczyny.

Co chciałem zrobić w tamten piątek, kiedy poszedłem na pogrzeb Magdy? Nie wiem.

Byłem jak w transie. Na cmentarzu zorientowałem się, że mam w kieszeni sprężynowy nóż,
kupiony przed laty od jakiegoś menela. Czy naprawdę planowałem zabić Barskiego? Cholera wie.
Zresztą znakomity literat wykazał sporo instynktu samozachowawczego i się na cmentarz

background image

Bródnowski nie pofatygował. Zapewne zwyciężyła logika skończonego egoisty – martwa
Magdalena nie była już mu do niczego potrzebna. Za to wydawnictwo stanęło na wysokości
zadania i przysłało ogromny wieniec.

Z całej smutnej ceremonii zapamiętałem niewiele. Ludzi przyszło całkiem sporo, głównie

koleżanki Magdy ze szkoły i studiów, nie podejrzewałem nawet, że aż tak była lubiana. Pojawiła się
również moja mama i Paweł. W dalszych rzędach dostrzegłem Adama Podlaskiego. Chyba mignął
mi także podkomisarz Frąckowiak. Ksiądz bredził coś o tych, których Pan umiłował szczególnie i
dlatego przedwcześnie powołuje ich do siebie… Ale nie mogłem się skupić. Czułem się jak intruz
w teatrze pozorów, pani Alina Rokicka była osobą niewierzącą a sama Magdalena? W życiu
miewała różne fazy. Kiedyś wyznała, że nie potrafi sobie z tym poradzić. „Bywa, że jednego dnia
pięć razy wierzę i tyleż razy nie wierzę – mówiła. – Ale podobno takie wątpliwości miewają nawet
święci”. Podziwiałem spokój pani Rokickiej, postawnej i ciągle smukłej jak nastolatka. Stała nad
mogiłą z kamienną twarzą żałobnej Niobe i tylko wiatr szarpał jej kruczoczarne włosy…
Wiedziałem, że Magda była dla niej wszystkim. Mąż zginął w jakimś wypadku w stanie wojennym,
a pan Karol Ranowicz, jej wieloletni konkubent, wedle tego, co słyszałem, był bardziej partnerem w
interesach niż osobą naprawdę bliską. Pięknie przemówił profesor z uniwersytetu, promotor
Magdaleny, roztaczając wizję prac, które mogłaby jeszcze napisać, za to redaktorka z „Gazety”
odczytała garść komunałów z kartki.

Nie potrafię przypomnieć sobie momentu, kiedy przestałem się kontrolować.

Czy wówczas, gdy uczelniany chór zaintonował „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”, a

może, kiedy parciane pasy z furkotem wysunęły się spod trumny i pierwsze grudy ziemi spadły na
wieko… Rozszlochałem się jak dzieciak.

Bo jeśli miałoby zabraknąć,

tych wszystkich dni, które przed nami,

niech moje serce jak dynamit,

rozsadzi ciała słabą klatkę…

Niżeli miałbym żyć ukradkiem

osobno – aż po noc ostatnią…


Napisałem to jeszcze w szkole średniej, do jakiejś Elki, a może Baśki, ale tego dnia nie

wymyśliłbym niczego lepszego.

– Pójdzie pan z nami, panie Wiktorze? – zapytała pani Rokicka, kiedy doszliśmy do bramy

cmentarza. – Zaprosiłam do domu parę najbliższych osób…

– Może wpadnę później – wybełkotałem pierwszą lepszą formułę, która przyszła mi do

głowy. – Jestem bardzo zmęczony.

Faktycznie byłem. Chciałem wrócić nad mogiłę. Ale nie dałem rady. Było mi słabo, dziwnie

mdło… Po paru krokach zachwiałem się. Od upadku powstrzymały mnie czyjeś ręce. I nie były to
kamienne dłonie anioła.

– Dobrze się pan czuje – jak zza światów dobiegł mnie głos Podlaskiego.

Zamrugałem oczami.

– Już mi lepiej. Dojadę do domu…

– Nie może pan w takim stanie prowadzić samochodu – stwierdził. – Jeśli pan chce, ja siądę

za kółkiem. Podobno całkiem nieźle prowadzę – dorzucił.

Przyznając mu rację, sięgnąłem do kieszeni, najpierw namacałem kawałek morderczej stali,

potem wygrzebałem kluczyki. Zawstydzony, uświadomiłem sobie, że jestem idiotą. Co chciałem
osiągnąć, atakując pisarza? Czy udałoby mi się go zabić? – wątpię – nie trenowałem nigdy
nożownictwa. Wywołać sensację, zarobić na wieloletni wyrok dla siebie, zdobyć rozgłos w
tabloidach i dodatkową reklamę dla niego?! Co za kretyństwo?

Na szczęście Adaś ograniczył się do roli idealnego kierowcy. Nie komentował, nie wyrażał

współczucia. Może właśnie dlatego zaprosiłem go do siebie na górę i zrobiłem to, czego pewnie nie

background image

powinienem robić z dużo młodszym od siebie doktorantem. Rozpiliśmy we dwóch pół litra.

Podlaski rozgadał się, ale na szczęście mówił głównie o sobie. Opowiadał o ojcu, którego

nigdy nie poznał, bo tajemniczo zniknął nocą z 12 na 13 grudnia roku 1981, o odnalezionym
niedawno dziadku, mieszkającym na Florydzie („Tak to się ułożyło, że ja i mój tata żyliśmy w
przekonaniu, że jesteśmy pogrobowcami!”), i o babce, wielkiej patriotce zamordowanej krótko po
wojnie przez NKWD przy współpracy rodzimej bezpieki. Wreszcie przeszedł do swojej pracy, w
której za najważniejsze uznaje odkrywanie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy, choćby nie
wiadomo jak bolesnej.

Ograniczyłem się głównie do słuchania. Owszem, miałem parę razy ochotę przerwać jego

potok słów – „A co ty możesz wiedzieć? Teczki zgromadzone w waszych magazynach zawierają
tylko najbardziej plugawy wycinek tej prawdy, sporządzony w dodatku rękami ubeków”, ale za
bardzo przypominałoby to publicystykę „Gazety Wyborczej”, więc dałem spokój. Poza tym
postawiłbym Adama w niezręcznej sytuacji sporu ze swym naukowym opiekunem. Byłby to dla
niego z pewnością duży dyskomfort. Podlaski odnosił się do mnie z ogromnym szacunkiem (na ile
było to szczere, nie wiem), uznał, że to zupełnie normalne, kiedy ja mówię mu na ty, natomiast on,
mimo moich ponawianych propozycji bruderszaftu uparcie trzymał się formuły „panie docencie”.
Potem Adam się zmył, a ja znów byłem sam. Tak sam, jak nigdy wcześniej.

Od rana rozdzwonił się telefon. Najpierw zadzwoniła moja mama, z wymówkami, dlaczego

nie pojawiłem się na poczęstunku u pani Aliny (z jakiegoś powodu słowo „stypa” nie mogło jej
przejść przez gardło), w jakąś godzinę później odezwała się pani Rokicka.

Z precyzją dość niezwykłą u osoby pogrążonej w głębokiej żałobie zapytała, kiedy

mógłbym ją odwiedzić, ponieważ chciałaby mi przekazać parę drobiazgów.

– Nawet dzisiaj – odparłem.

– W takim razie proponowałabym godzinę siedemnastą. Odpowiada panu siedemnasta.

Odpowiadała.

W dość bezosobowym mieszkaniu na Ursynowie pani Alina poczęstowała mnie kawą i

ciasteczkami, pozostałymi z poprzedniego dnia. Nie było konkubenta. Ani w ogóle nikogo. Psa,
kota, papużki lub choćby złotych rybek. Być może dlatego jeszcze bardziej uderzało tam poczucie
pustki, straty…

Gospodyni starała się nie demonstrować swojej rozpaczy. Mimo to rozmowa się nie kleiła.

Usłyszałem parę komplementów na temat mojej mamy i brata oraz zapewnienie, że gdybym
kiedykolwiek potrzebował fachowej porady notariusza…

Miałem ochotę odpalić, że jeśli kiedykolwiek nosiłem się z zamiarem spisania testamentu,

to teraz nie mam dla kogo.

Później z miną, jakby wyzbywała się relikwii, wręczyła mi pięknie oprawiony oryginał

pracy magisterskiej Magdy, plik niedokończonych maszynopisów, parę brulionów, pięć teczek
wycinków poświęconych Barskiemu, a także kilka książek o jego twórczości.

– Nie przechowuję pamiątek, a panu może się przyda – wyznała. – To wszystko, co

znalazłam. Brakuje pamiętnika Magdusi. Szukałam wszędzie, ale nie ma. A przecież wiem, że
prowadziła… Może został u pana?

Pokręciłem głową.

– W takim razie musi leżeć u pana Henryka. Zapytam go, jeśli nadarzy się okazja.

Ośmielony podarunkami, zapytałem ją o tamten tragiczny wieczór. Nie miała nic do dodania

ponad to, co już wiedziałem. Po rozstaniu ze mną Magdalena zamieszkała w chwilowo pustym
mieszkaniu Barskiego, do rodzinnego domu wpadła ledwie parę razy. Dzwoniła równie rzadko. Na
temat naszego rozstania nie chciała rozmawiać.

Wiedziałem, że pani Rokicka nie przepadała za mną. Nigdy tego nie powiedziała, ale

czułem, że w głębi ducha uważała prawicowego konserwatystę, zwolennika lustracji i w dodatku
praktykującego katolika za nie najlepszego kandydata dla swej córki. Toteż bardzo zaskoczyła mnie
końcówka wizyty.

– Ona naprawdę pana kochała – powiedziała, odprowadzając mnie do drzwi.

– I dlatego mnie zdradziła… – odparowałem gorzko. – Niech mi pani powie dlaczego, dla

background image

sławy, szpanu, kariery?

– Nigdy ciebie nie zdradziła, Wiktorze. – Kobieta nieoczekiwanie przeszła na ty. – Nigdy!

Kiedy dożyjesz mojego wieku, przekonasz się, że wszystko może być zupełnie inne, niż ci się w
pierwszej chwili wydaje. Wszystko! – Dłuższą chwilę przytrzymała moją rękę w swojej. Uścisk
miała silny, wręcz męski. – Nie zapominaj o niej, ludzie żyją tak długo, dopóki o nich pamiętamy.

*

Po powrocie na Wolę, zanim zjechałem do garażu, zauważyłem przed moją klatką schodową

szczupłą sylwetkę Adama Podlaskiego. Odkręciłem okienko. Podszedł do samochodu.

– Wczoraj zostawiłem u pana moją komórkę – powiedział, przestępując z nogi na nogę,

wyraźnie zziębnięty.

– Było nie tkwić przed blokiem, a zadzwonić – zganiłem go.

– Tylko z czego? – zapytał bezradnie, zgodnie ze sposobem myślenia charakterystycznym

dla pokolenia niewyobrażającego sobie życia pozakomórkowego. Rzucił okiem na pudła zajmujące
tylne siedzenia i zaproponował: – Pomogę panu zataszczyć te papierzyska.

– Dziękuję, ale wpierw zjedziemy do garażu.

Pięć pudeł z pamiątkami po Magdzie bardzo szybko znalazło się na trzynastym piętrze.

Podlaski pomógł mi wnieść je do pokoju, nie tając obrzydzenia do materiałów wypełniających
kartony.

– Skąd u tak pięknej i inteligentnej dziewczyny – (zauważyłem, że większy nacisk położył

na słowo „piękna” niż „inteligentna”) – fascynacja taką kreaturą?

– Znasz dobrze Henryka Barskiego? – zapytałem zaskoczony jego szczerością.

– Nie miałem nieprzyjemności.

– Skąd więc taki surowy osąd? – podpuszczałem mego gościa. – Dla wielu to

niezaprzeczalny autorytet moralny.

Roześmiał się:

– Doskonale znam te wszystkie salonowe pudle, dziś zgrywające obrońców wolności i

tolerancji, a całe lata jedzące z ręki komunistycznym nadzorcom. To, co wiemy już o kilkunastu z
nich, to tylko wierzchołek góry lodowej.

– Sądzisz? – powątpiewałem, zaskoczony pewnością siebie tego zaledwie

dwudziestopięciolatka.

– Ja nie sądzę, ja wiem. I niech pan nie sądzi, że przyswojenie tego wszystkiego było dla

mnie łatwe. Przychodziłem do pracy w IPN-ie pełen ufności, że ludzie są dobrzy i prawdomówni,
że ci, którzy dorwali mego ojca i zabili babcię, to jedna strona, a druga to my wszyscy – Polacy!…
A potem każdy dzień odzierał mnie ze złudzeń. Wie pan, jaki to był szok? Mój promotor okazał się
agentem, liczni bohaterowie podziemia uwikłani, a nawet mój idol, autor kultowej listy przebojów z
radia… Szkoda gadać! Prawda wyzwala, ale i przepala. Ale nie ma odwrotu. Kiedy wreszcie
otworzymy archiwa, całą historię powojennej kultury trzeba będzie napisać na nowo. Bo czy uważa
pan, że bez zaprzedania się reżimowi możliwa była jakakolwiek poważniejsza kariera artystyczna
pisarza, reżysera…?

– Wydaje mi się, że w zdecydowanej większości przypadków wystarczała ostrożność,

najczęściej poparta legitymacją partyjną.

– I zobowiązaniem do tajnej współpracy. Reżim wolał ludzi trzymanych silnie na smyczy.

– Chyba że byli naprawdę zdolni.

– Oj, może się pan zdziwić. Zdolny, pozbawiony fachowej opieki, stanowił zbyt wielkie

ryzyko, zawsze mógł się urwać, zaszkodzić. Widziałem wiele dowodów świadczących, że
komuniści mieli bardzo prostą zasadę wobec ludzi zdolnych: wciągnąć albo zneutralizować, a
najbardziej niepokornych zgnoić.

Nie podobała mi się taka czarno-biała generalizacja u człowieka, który realia „Polski

Ludowej” znał jedynie ze słyszenia, z drugiej strony w przypadku Barskiego mógł mieć sporo

background image

racji… Po wypływających z każdym dniem nowych rewelacjach o tajnych współpracownikach
służb bezpieczeństwa, o Kuśniewiczu, Szczypiorskim, Koźniewskim czy żonie Jasienicy, miałem
prawo podejrzewać, że za błyskotliwą karierą tego lowelasa musiał kryć się jakiś dwuznaczny
background.

Adaś odgadł moje myśli:

– Niewiele czytałem „dzieł” tego faceta. Zaliczyłem Diabeł zjechał do Salem, bo to była

lektura obowiązkowa, przekartkowałem też jakieś nowelki. Owszem napisane sprawnie, chociaż,
według mnie, bez prawdziwej iskry geniuszu. – Podlaski formułował swe zdania kunsztownie, tak
jakby miał gotowy artykuł.

– Trudno się nie zgodzić z tym, co mówisz – rzekłem. – Sam również uważam jego

twórczość bardziej za zręczną literacką konfekcję niż literaturę z górnej półki.

– Za to jak perfekcyjnie wylansowaną. Nie zastanawia pana, że Barski odniósł sukces

jeszcze za głębokiego PRL-u i całe lata egzystował jako pieszczoch reżimu? A każda zmiana
władzy, każda nowa fala jeszcze unosiła go do przodu.

– Może miał po prostu niebywałe talenty promocyjne i sporo szczęścia? – konsekwentnie

grałem rolę „adwokata diabła”.

– Może. – Skrzywił się mój młody kolega. – Ale skąd miał wziąć jakieś inne oparcie poza

władzą? Przecież z tego, co wiem, nie miał dobrego klasowo pochodzenia, nie należał do żadnej z
wpływowych mniejszości narodowych bądź seksualnych. Jak więc wytłumaczyć taką niebywałą
karierę?

– Ciekawa hipoteza, choć tylko hipoteza – zgodziłem się dla świętego spokoju.

Podlaski odnalazł wreszcie swoją komórkę i kierując się ku drzwiom, rzucił:

– Na pana miejscu nie darowałbym sukinsynowi!

– Ale jak? Nie mam na to ani czasu, ani środków…

– Ma pan mnie! – Oczy młodego historyka rozbłysły jak u wyżła, który wpadł na świeży

trop. – Mógłbym poszperać w naszych zasobach. Jestem pewien, że coś się znajdzie. Tym bardziej
że mógłbym, naturalnie, gdyby pan mi pomógł – tu przymrużył znacząco oko – zmienić temat
mojej doktorskiej dysertacji. Badania nad inwigilacją pomorskiej opozycji są jeszcze w powijakach
i powiem szczerze, trochę mnie nudzą. Ale literaci, to mogłoby być rewelacyjne… – Na jego twarz
wystąpiły rumieńce. – Proszę powiedzieć szczerze, czy taka zmiana jest możliwa?

– Chyba jest – odparłem po chwili namysłu. – Naturalnie musiałbym pogadać z

kierownikiem katedry. Tylko czy mi wypada do prywatnej wojny angażować ciebie, instytut…?

– Jako mojemu opiekunowi, jak najbardziej! Przecież to jest moja własna inicjatywa. –

Wyglądało, że coraz bardziej zapala się do swego pomysłu. – To co? Da mi pan swoje
błogosławieństwo?

Wahałem się tylko chwilę. Myśl o odwecie bez uciekania się do pomocy majchra ciśniętego

na dno szuflady wydawała mi się całkiem powabna.

W dodatku po raz pierwszy od ponad tygodnia poczułem, że zakrzepła w moich żyłach krew

zaczyna żywiej krążyć.

„W końcu szukać będziemy wyłącznie prawdy!” – zdusiłem w sobie resztkę wątpliwości i

uścisnąłem wyciągniętą do mnie rękę Adama. Była miękka, inteligencka. Przez chwilę
zastanawiałem się, czy mój doktorant ma jeszcze jakieś inne zainteresowania, czy kiedykolwiek się
zakochał?

– Odezwę się za parę dni – obiecał młody człowiek. I wyszedł.

*

Czy perspektywa ugodzenia w „żywy pomnik” pozwoliła mi na wyjście z depresji? Jeśli tak,

to nie od razu. Owszem, nadzieja na odkrycie całej prawdy o karierze Barskiego nadała jakiś cel
memu życiu, jednak czy rozświetliła je jakimś szczególnym blaskiem? Nadal nie łaknąłem
kontaktów z ludźmi, nawet z moim bratem. 16 grudnia, po raz pierwszy, od kiedy zatrudniłem się w

background image

instytucie, wziąłem jednodniowy urlop, żeby nie obchodzić swych urodzin. Wyłączyłem komórkę,
pojechałem na skraj Puszczy Kampinoskiej. Samotny spacer po świeżym powietrzu albo
wielokilometrowy rajd na rowerze zawsze uspokajały mnie i pobudzały szare komórki. Tak przed
paru laty udało mi się przezwyciężyć stres związany z rozpadem mojego pierwszego małżeństwa…

Było zimno, ale bezśnieżnie. Krakały ochryple gawrony, a ja szedłem przed siebie,

zatopiony w rozmyślaniach.

Czy dzień urodzenia może zdeterminować życie ludzkie bardziej niż układ gwiazd i planet?

Bo ja wiem. Być może? Urodziłem się w Trójmieście, 15 grudnia 1970, ponad miesiąc przed
czasem. Za akuszera można uznać uciekający tłum gdańszczan, który zagarnął i obalił moją matkę,
zmierzającą do przystanku trójmiejskiej kolejki. Stratowana, oblana wodą z armatki, częściowo
zamroczona gazem łzawiącym, rodziła w sali wśród jęków postrzelonych i rzężeń umierających.
Oczywiście o tych okolicznościach dowiedziałem się wiele lat później, kiedy trzymany za rękę
przez ojca uczestniczyłem w odsłonięciu pomnika poległych stoczniowców. Nie było to moje
jedyne polityczne wspomnienie z tamtych lat, choć zapamiętałem je mocniej niż żal po śmierci psa,
a nawet niż wielki strach, kiedy na plaży w Jastarni nakryła mnie fala.

Trzy lata wcześniej jako ośmiolatek obserwowałem szał radości wywołany przez

wiadomość, że Polak został papieżem. Zajmowałem się jakąś układanką, a w sąsiednim pokoju
rodzice oglądali telewizję. Nagle rozległ się głośny okrzyk radości, uchyliłem drzwi i zobaczyłem,
jak ojciec tańczy z matką jakiś indiański tan tryumfu. Zaraz potem rozdzwoniły się telefony od
tych, co widzieli, a nie wiedzieli, że my już wiemy, trochę później razem z babcią pobiegliśmy do
kościoła, przed którym gęstniał tłumek parafian. Pamiętam, że drzwi były zamknięte i dopiero
szukano proboszcza. W pewnym momencie jakaś kobieta spontanicznie zaintonowała pieśń, której
wcześniej chyba nie słyszałem, ale jej słowa, o dziwo, wszyscy znali. I niosło się nad naszym
osiedlem, odbijało od leśnego wału, aby zawrócić w dół, w stronę morza, zrazu ciche, wkrótce
coraz mocniejsze „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”. Sens tych słów nie docierał wtedy do
mnie. Rozpoznawałem natomiast emocje, pozytywną energię zgromadzonych ludzi. Czegoś
podobnego doświadczyłem, kiedy w rok później, razem z babcią oglądaliśmy na naszym Rubinie,
transmisję z mszy na placu Zwycięstwa. Gdzieś w tłumie (którego istnienia mogliśmy się jedynie
domyślać, kamerzyści uparcie pokazywali tylko zakonnice i staruszki) znajdowali się moi rodzice,
którzy dzień wcześniej pociągnęli do Warszawy.

Czułem, że odbywa się coś niesłychanie ważnego, tylu ludzi nie gromadził nawet Wyścig

Pokoju. I choć jako dziewięciolatek nie pojmowałem sensu wypowiadanych słów, to jednak
przeszedł mnie dreszcz, kiedy Karol Wojtyła zawołał, że nie można zrozumieć tego kraju bez
Chrystusa i że nie można wykluczać Chrystusa z jego dziejów. Ludzie w telewizorze (głównie
grupki zakonnic i staruszek) zaczęli śpiewać „My chcemy Boga”. I zobaczyłem, że babcia płacze.

Twarda kobieta, która przeżyła i wywózkę na roboty do Rzeszy, i śmierć męża zabitego

przez „nieznanych sprawców”, w gorącym okresie tuż przed wyborami 1947 roku, i trudne lata
PRL-u, wychowując samotnie trzy córki, szlochała prawie bezgłośnie, a łzy lały się po jej
pobrużdżonej twarzy jak dwa krystaliczne wodospady.

W rok później po raz pierwszy przeczytałem Trylogię. Nic dziwnego, że odtąd nasz papież

jawić mi się zaczął trochę jak przeor Kordecki na wałach Jasnej Góry, powstrzymujący szwedzką
nawałę, a trochę jak ksiądz Kamiński na pogrzebie pułkownika Wołodyjowskiego. Równocześnie
moim udziałem stał się przyśpieszony kurs historii. Latem 1980 roku wybuchła „Solidarność”. Do
dziś dnia nie mogę darować moim starym, że nie pozwolili mi biegać pod bramę stoczni. Urwałem
się tylko raz jeden pod sam koniec strajku. A i tak dostałem solidną reprymendę od matki: „A jakby
zaczęli strzelać?”. Nie strzelali. Przynajmniej wtedy. Wkrótce potem tata został przewodniczącym
„Solidarności” w Instytucie Dalekomorskim, a mama prowadziła w szkole lekcje historii nareszcie
tak, jak chciała. Na jedną, dla starszych klas, zaprosiła babcię – świadka okupacji i narodzin
„władzy ludowej”. Niesamowicie wypadło.

W nocy 13 grudnia obudził mnie chrzęst gąsienic, opodal naszego domu stanął czołg.

Czyżby kręcono dalsze odcinki Czterech pancernych i psa!

Tatę zabrali dopiero trzeciego dnia stanu wojennego, kiedy zdławiono strajk w jego

background image

instytucie. Siedział w „internacie” prawie rok, ale tylko raz odwiedziłem go z mamą w
Strzebielinku. Tamtego lata na naszym podwórku bawiliśmy się głównie w solidarnościowców i
zomowców. Z tym, że zomowiec był jeden, syn pracownika Komitetu Wojewódzkiego. Mirek nie
lubił swojej roli, ale nie miał wyboru. „Naszych” było więcej.

Tata wrócił dopiero na gwiazdkę. Ledwie go poznałem. Utył mocno i zapuścił bujną brodę,

przetykaną, nie wiedzieć dlaczego, pasemkami siwizny. Zresztą nie cieszyłem się nim długo. Po
paru miesiącach dali mu paszport i kazali wyjechać. Mógł naturalnie zostać. Ale co miał robić
bezrobotny inżynier, którego bali się zatrudnić nawet prywatni rzemieślnicy? Poza tym Zygmunt
Leśniewski chyba utracił wiarę w jakąkolwiek przyszłość. Przysłuchując się przez niedomknięte
drzwi przyciszonym rozmowom dochodzącym z kuchni, zrozumiałem, że nie widział przed Polską
żadnej nadziei. „Trzeba pół stulecia, żeby się podźwignąć z tego gówna, w które nas wdeptali!”.

Paszporty dostaliśmy wszyscy, ale mama kategorycznie odmówiła wyjazdu. Pojechał więc

sam. Wylądował w Kanadzie. Pisał do nas rzadko. Ja odpisywałem jeszcze rzadziej. Podobno na
emigracji się rozpił. Potem zaatakował go nowotwór. Kiedy w styczniu 1989 roku mama pojechała
go ratować, było za późno. Zmarł w Missisaudze pod Toronto, w dniu rozpoczęcia obrad Okrągłego
Stołu. W międzyczasie umarła najstarsza siostra mamy i odziedziczyliśmy po niej mieszkanie w
stolicy. W wieku 18 lat stałem się warszawiakiem.

Tymczasem znów nastały ciekawe czasy. Maturę zdawałem jeszcze za Rakowskiego w

PRL-u, ale na historię na UW wstąpiłem już za Mazowieckiego. W dodatku jeszcze przed pierwszą
sesją egzaminacyjną nasz narodowy orzeł odzyskał przedwojenne nakrycie głowy i tym sposobem
stałem się obywatelem III Rzeczypospolitej. W tamtych miesiącach żyłem szybko i barwnie. Nie
było demonstracji, w której bym nie uczestniczył. W styczniu 1990 roku, gdyby nie interwencja
milicji, omal nie zdobylibyśmy Sali Kongresowej. Szkoda, zamiast sztandaru PZPR na śmietnik
historii powędrowałaby cała banda towarzyszy z Kwaśniewskim na czele. Wkrótce potem jako
wolontariusz biegałem z ulotkami na rzecz wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta. Niedługo później
paliłem jego kukłę. Na jednej z demonstracji poznałem Beatę, także zadymiarkę, charakterystyczną
dzięki szopie bujnych rudych włosów. Zawsze na czele, wyglądała jak rewolucyjna żagiew
wskazująca drogę tłumom. Po kolejnej manifestacji, wprost spod Belwederu trafiłem do jej
garsoniery i nie minęło kilka godzin, a miałem wreszcie za sobą spóźniony krok w dorosłość. To
znaczy Beata nie była moją pierwszą dziewczyną, ale poprzednie kontakty seksualne, dość
przypadkowe i raczej nieudane, umieszczam w dziale prób i błędów. Wzięliśmy ślub, a jakże
katolicki, ale już po pół roku byłem świadom życiowej pomyłki. Beata okazała się wariatką. Żyła w
stałej huśtawce nastrojów, od euforii po apatię, a takie pojęcia, jak „kocham” od „nienawidzę”
dzieliły zazwyczaj dwa zdania, czasem jedno. Być może zresztą zawiodłem jej oczekiwania. Może
spodziewała się, że wzorem wielu kolegów zacznę robić błyskotliwą karierę polityczną.
Tymczasem w miarę upływu czasu coraz częściej historyk brał we mnie górę nad zadymiarzem, a
przekonanie, że piórem zdziałać można więcej niż kamieniem zdecydowanie mocniej trafiało mi do
przekonania. Dlatego pilnie kończyłem studia, pisałem pracę o dyskusjach młodych piłsudczyków
w łonie obozu belwederskiego w latach trzydziestych. Temat podsunął mi mój promotor profesor
Andrzej G. – na szczęście z powodu nadmiaru zajęć profesora opiekę nade mną przejął Paweł
Wieczorkiewicz i dziś nie muszę się wstydzić podpisu agenta na dyplomie. Swoją pracę
traktowałem nadzwyczaj poważnie, toteż któregoś razu powiedziałem Beacie dosadnie, że nie
potrafię żyć pomiędzy balangą a zadymą. Kryzys naszego związku przeszedł właśnie w fazę
gorącą. Różnice charakterów i upodobań stały się nie do zniesienia. W dodatku moja żona paliła jak
lokomotywa, piła jak smok, a co do wierności małżeńskiej… Jak mogliście zauważyć, jestem
kiepskim śledczym. Pewnie gdybym chciał być podejrzliwy, doszukałbym się z pół tuzina
szwagrów (dziś w co najmniej czterech głównych klubach parlamentarnych). Dzieci się nie
dorobiliśmy. I dzięki Bogu. Zresztą nie zdziwiłbym się, gdyby któreś z nich urodziło się na
przykład czarne. Rozpad naszego związku nie miał szczególnie dramatycznego przebiegu.
Rozstaliśmy się mniej więcej po półtora roku od zawarcia sakramentu. Wkrótce potem Beatka
wyjechała do Włoch niańczyć tamtejsze bachory czy raczej zmieniać pampersy staruszkom. Tam
poznała jakiegoś dzianego biznesmena, który zdaje się potrafił ją wyciszyć i uspokoić. Ekspresowo

background image

załatwiliśmy rozwód. Od tej pory dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, przysyłamy
sobie kartki. Moje wysyłam zawsze we własnym imieniu. Na jej, kolorowych, nierzadko z jakąś
pozytywką obok autografu nieznanego mi osobiście Corrada co kilkanaście miesięcy przybywa
nowy podpis, składany w imieniu kolejnego szkraba: Riccarda, Sofii, Rity, Alfreda…

Tak kończą rewolucjonistki, kiedy otoczy się je dobrobytem. Zresztą, kto ją wie, może po

cichu sponsoruje Czerwone Brygady…

Spoważniałem. Lektury i środowisko, w którym się znalazłem, sprawiły, że moje poglądy

stały się bardziej umiarkowane, sądy wyważone. Mniej więcej w tym samym czasie pożegnałem się
z marzeniami o karierze literackiej.

„Za dużo intelektu, za mało serca – podsumował moje pierwociny znakomity krytyk,

zasłużony autor podręcznika dla licealistów. – Jak chcesz koniecznie pisać, skoncentruj się na
dziełach naukowych”. Wziąłem sobie do serca tę uwagę, bo w zasadzie ufam ludziom i mam
szacunek dla autorytetów. Może nie powinienem?

Zresztą jego opinia nie należała do odosobnionych. Toteż po klęsce mego debiutu

poetyckiego i odrzuceniu przez trzy wydawnictwa powieści o insurekcji kościuszkowskiej („Kogo
to dziś obchodzi, walka z Moskalem i wieszanie zdrajców” – napisał jeden z recenzentów) dałem
spokój marzeniom. Pięć lat belfrowałem w podwarszawskiej szkole, z poczuciem beznadziejnej
orki na ugorze. Wystarczyło kilka lat, a wyrosło pokolenie, z którym bardzo trudno było mi się
porozumieć. Młodzież, która nie znała smaku niedostatku, a zniewolenie i walka o wolność była dla
niej odległą nieciekawą historią różniła się od nas w sposób ekstremalny. Miała absolutną swobodę,
stały dopływ kasy od rodziców, Internet, jeśli trzeba prochy i łatwy seks na wyciągnięcie ręki.
Próba nauczenia ich czegokolwiek graniczyła z cudem. Zadziwiające, ale moja mama była dla nich
bardziej wyrozumiała.

– Poczekaj, Wiktorze, i oni będą mieli swoją osobistą Golgotę, Westerplatte czy inne

Waterloo. Nic nie jest dane raz na zawsze. Ani stabilizacja, ani dobrobyt…

Do 11 września 2001 roku byłem przekonany, że się głęboko myli. Potem, kiedy „koniec

historii” okazał się równie iluzoryczny jak trwałość Twins Towers, zmieniłem zdanie. Ale wtedy nie
pracowałem już w szkole. Zrobiłem doktorat i dostałem pół etatu w Instytucie Historii PAN. W rok
później wskutek choroby kolegi pojawiło się zapotrzebowanie na kogoś, kto mógłby poprowadzić
zajęcia z historii najnowszej na jednej z prywatnych uczelni. Lekkie pióro sprawiło, że nawiązałem
współpracę z paroma czasopismami, zaproszono mnie do radia i na sesje naukowe… A potem
pojawiła się w moim życiu Magdalena. By po dwóch latach odejść równie niespodziewanie, jak się
pojawiła.

*

Trzask łamanej gałązki zabrzmiał jak wystrzał. Rozejrzałem się. Dziwne! W szarówce

przedwczesnego zmierzchu las wydawał się pusty, niemy. Zrobiłem parę kroków. Znów usłyszałem
jakiś szelest. Trudno stwierdzić bliższy czy dalszy. Jakby duże ciężkie zwierzę przedzierało się
przez zarośla. Przyspieszyłem kroku. Trzeba rzeczywiście być idiotą, żeby wypuszczać się na takie
samotne spacery. Parę razy zatrzymywałem się, nasłuchiwałem. Nic. Może spłoszyłem jakiegoś
dzika albo nawet łosia. Niedźwiedzi w Kampinosie nie widziano od XVIII wieku. Samochód stał na
swoim miejscu. Pusty i nienaruszony. Odetchnąłem z ulgą. I już miałem ruszać z miejsca, gdy
zobaczyłem ślady, pojedyncze ślady kogoś, o stopie zdecydowanie większej od mojej. Wychodziły
z zagajnika, okrążały mój samochód i zawracały z powrotem, tak jakby jakiś mieszkaniec kniei
zainteresował się, któż to ma ochotę złożyć mu wizytę. Może powinienem pójść tym tropem. Ale
jakoś straciłem ochotę do dalszego spacerowania. Wsiadłem, zablokowałem drzwiczki i z dużą ulgą
wyjechałem na asfaltową drogę, śmiejąc się z nieuzasadnionego ataku tchórzostwa.

*

background image

Przez pierwsze dwa tygodnie poszukiwań Adam Podlaski tryskał entuzjazmem. Dzwonił

dwa razy dziennie, opowiadał, jak wiele wędek pozarzucał i jak bogatego połowu się spodziewa.
Dopięliśmy zmianę tematu i załatwiliśmy wszelkie formalności. Mój doktorant wpadł nawet z
życzeniami w drugim dniu Bożego Narodzenia, próbował namówić mnie na wspólne spędzenie
sylwestra.

– Nie lubię hucznych bali – oznajmiłem.

– Nie myślałem o balu – odparł – chciałem zaprosić pana do siebie do domu. Mama bardzo

chciałaby poznać mojego preceptora. Wypijemy szampana, obejrzymy szopkę…

Taktownie odmówiłem, wcześniej obiecałem ten wieczór swojej mamie. Zaproponowałem,

że zdzwonimy się w Nowy Rok.

Przyjął to z entuzjazmem. Ale nie zadzwonił.

Kiedy parę dni później spotkałem go na korytarzu naszego instytutu, zrobił głupią minę i w

pierwszej chwili sprawiał wrażenie uczniaka przyłapanego na wagarach. Gdy spytałem go, czy
znalazł już coś ciekawego, poprosił o więcej czasu. Zaczerwienił się, nie patrzył w oczy, tak jakby
wstydził się braku rezultatów. Przez moment przemknęła mi myśl, że może w ogóle nie zabrał się
za sprawę.

Po seminarium wziąłem go na kawę do „Gwiazdeczki”.

– To jest trudniejsze, niż początkowo myśleliśmy – powiedział wyraźnie przygnębiony.

– Nic nie znalazłeś?

– Nie żeby nic – zaprzeczył. – Owszem, wygrzebałem mnóstwo materiału wręcz zabójczego

dla literackich koryfeuszy, ale co z tego?

– Nic o Barskim?

– Mam parę tropów. Ale nie chcę zapeszyć. – Chwilę gawędziliśmy o jakichś

drugorzędnych sprawach, po czym rzucił okiem na zegarek. – Przepraszam, panie docencie, ale
jestem umówiony!

W następnych tygodniach zacząłem odnosić wrażenie, że mnie unika. Zadanie go przerosło?

A może ktoś przekonał go, że nie powinien się tym zajmować? Z tygodnia na tydzień gęstniała
atmosfera wokół nowej ustawy lustracyjnej. Zaangażowani historycy mieli coraz więcej przykrości
ze strony swoich kolegów. Ileż razy ja sam spotykałem się z określeniem „ten twój nawiedzony
doktorant”.

Podlaski jednak nawiedzony nie był. Również błędne było moje podejrzenie, że przy

pierwszych trudnościach stracił zapał do projektu. Mimo pozorów miękkości potrafił być
bezkompromisowy i zawzięty. Nie miał zamiaru rezygnować z podjętego zadania. Ale spotykać się
– jak wyznał – nie chciał, gdyż nie miał mi nic do zakomunikowania.

Dlatego do konkretnej rozmowy doszło dopiero po trzech miesiącach. U mnie w domu.

Kolejna dziwna zima miała się ku końcowi. Podlaski natrafił na mój dołek psychiczny. Miałem
coraz większe wątpliwości, czy zdołamy cokolwiek znaleźć. Gdyby nie gniew z powodu śmierci
Magdaleny, zgodnie z zasadą domniemania niewinności, odpuściłbym Barskiemu. A tak, godząc się
na kontynuowanie naszego śledztwa, czułem się przynajmniej w porządku. Grubość teczki, którą
przyniósł ze sobą doktorant, na moment ożywiła moje nadzieje. Okazała się jednak myląca. Ze słów
Adama wynikało jedno – obława nie dała rezultatu – zwierzyna się wymknęła. Naszego
antybohatera nie było na liście Wildsteina, nie figurował też w rejestrach dokumentów po byłych
WSI.

– A osławiony zbiór zastrzeżony? Może tam się ukrył? – pytałem.

Podlaski pokręcił głową, opowiadając, iż kosztowało go to mnóstwo zachodu, ale jego

bezpośredni szef, który najpierw się opierał, twierdząc, że nic nie da się zrobić, a po uroczystej
przysiędze, że tajne informacje nie znajdą się w tekście dysertacji, w końcu uległ i po dłuższym
czasie konfidencjonalnie poinformował Adama, że nie ma tam nic takiego, co mogłoby go
zainteresować.

– Kompletnie nic? – pytał go Podlaski.

– Kompletnie nic? – powtórzył pytanie dyrektor. – Tak mogą mówić o sobie jedynie

background image

nienarodzone niemowlęta, a i to nie wszystkie. Na pewno nic, co mogłoby podpadać pod
którąkolwiek z istniejących kategorii. Nie był nawet „figurantem”, rozpracowywanym przez SB.

Moje zdziwienie było nie mniejsze niż zafrasowanie Adama.

– Nigdy bym nie przypuszczał, że taka „legenda opozycji” nie była inwigilowana –

powiedziałem. – Przecież w swoim Bedekerze stanu wojennego przechwalał się, że dzień i noc
chodziła za nim cała sfora ubeków.

– Może jednak nie bez powodu uznano go za znakomitego beletrystę – mruknął młody

historyk. – Tylko jeśli nie jest mitomanem, to co tu jest grane? Czy pan wie, że nie natrafiłem nawet
na jego dokumenty paszportowe. Przynajmniej aż do stanu wojennego. A przecież kręcił się po
świecie jak mało kto.

– Co to może znaczyć? – Popatrzyłem prosto w oczy doktoranta.

– Najprostszy wniosek, jaki się nasuwa, to to, że wszystko, co było na jego temat, w trakcie

Jesieni Ludów poszło do pieca w konstancińskiej papierni.

– Czyli przegraliśmy?

– Chwileczkę, chwileczkę. Nie upadajmy na duchu. Całkowite zatarcie śladów po tajnej

współpracy jest po prostu niewykonalne. Nawet jeśli zniszczono teczki współpracy, wyczyszczono
rejestry, wzmianki o poszukiwanym mogą znajdować się w innych zbiorach i innych teczkach,
często bardzo luźno związanych z człowiekiem, którego prześwietlamy.

– To słaba nadzieja.

– Ale jednak stanowi jakąś szansę. Czy pan wie, że kwity na jednego z kandydatów na

prezydenta RP znalazły się w zbiorze poświęconym Radiu Solidarność, na liście konfidentów z
blokowisk przydatnych w demaskowaniu „wrogich” nadajników? Jestem pewien, że znalezienie
dowodów to tylko kwestia czasu. A pan do czego doszedł?

Adam wiedział, że i ja nie próżnowałem przez trzy miesiące. Zacząłem od przejrzenia

wszystkich materiałów Magdaleny oraz zapoznania się z licznymi artykułami i pracami na temat
Barskiego. Było tego kilkaset pozycji, efekt pracy kilkudziesięciu autorów. Poza zbiorami Magdy
dotarłem do 22 pękatych teczek z wycinkami, zgromadzonymi w bibliotece Domu Literatury.
Przewertowałem setki stron, pokonując obrzydzenie, jakie wywoływał panegiryczny ton większości
artykułów. Niepochlebne recenzje na jego temat należały do wyjątków, i co znamienne, wszyscy ich
autorzy, za wyjątkiem może jednego – Mikołaja Słysza, jakoś nie zrobili błyskotliwej kariery ani w
PRL-u, ani w III Najjaśniejszej. A i sam Słysz ostatnio gdzieś zniknął. Ciekawa prawidłowość!

Wziąłem się więc do uważnej lektury twórczości własnej Barskiego, mając nadzieję znaleźć

tam jakieś wskazówki na podstawie niedomówień czy aluzji… Autor, który lubił pisać o sobie dużo
i chętnie, a bohaterom swych powieści dawał często własne rysy, mógł przecież jakoś mimowolnie
się zdradzić.

*

Według własnych słów Barskiego jego rodzina pochodziła z Baru, mieściny położonej u

stóp słynnej twierdzy na kresach Rzeczypospolitej, nazwanej tak przez królową Bonę na cześć
rodzinnego Bari w Apulii. Sam „pan Henryk” odwiedził Bar dopiero w latach siedemdziesiątych, z
wycieczką polskich literatów, na zaproszenie pisarzy z radzieckiej Ukrainy. Zresztą w momencie
jego narodzin rodzice od dość dawna (a konkretnie od panicznej ucieczki przed armią Budionnego
w 1920) mieszkali w Krzemieńcu. Stary Adolf Barski uczył w miejscowym liceum nauk ścisłych,
matka zajmowała się domem i dwoma siostrami Henryka. Sam Barski utrzymywał, że urodził się w
roku 1937, ale zapewne ujmował sobie rok. Zbyt dobrze jak na dwulatka zapamiętał wkroczenie
Armii Czerwonej do rodzinnego miasta, co patetycznie utrwalił w wierszu napisanym pod koniec
liceum:

Gwiaździste czapki pod niebem wrześniowym

smak chleba z ręki od roli ściemniałej,

pot koński, czołgów hurgot tak miarowy,

background image

że w zegarach kukułki z nagła oniemiały…


Widocznie wspomniane kukułki jako pierwsze pojęły, że trzeba trzymać dzioby na kłódkę.

Sam Barski dopiero musiał się tego nauczyć. Nie okazało się to trudne. Jego debiutanckie wiersze,
które ukazały się w poetyckim zeszycie młodych pod tytułem Strofy ze stali na początku 1954 roku,
stanowiły jeden ze spóźnionych, za to najobrzydliwszych płodów stalinowskiego socrealizmu. W
następnych latach pisarz dość starannie przemilczał swe juwenilia, a dopytywany w jakimś
wywiadzie, stwierdził, że są dowodem emocjonalnej niedojrzałości. Fakt, uczył się szybko, a jego
publikacje w „Po prostu” tchnęły duchem Ważykowego Poematu dla dorosłych i wytycznych VII
Plenum KC PZPR z października 1956 roku.

Nie znalazłem w jego twórczości zbyt wiele wspomnień z dzieciństwa spędzonego w

Sowietach. Może w istocie nie miał nic ciekawego do wspominania. Zresztą za PRL-u o takich
rzeczach się nie pisało. A w III Rzeczypospolitej? Przy paru okazjach Barski wspominał o
represjach, jakim poddano jego rodzinę, i o wywózce na Wschód oraz niedoli na „nieludzkiej
ziemi”. Nie poświęcił jednak tej problematyce ani opowiadania. Może dlatego, że w odróżnieniu od
losów bohaterów Herlinga-Grudzińskiego sowiecki reżim obszedł się wyjątkowo łagodnie ze
starym Barskim, bądź co bądź, nauczycielem „pańsko-obszarniczego” Liceum Krzemienieckiego.
Zatrzymany jako potencjalnie antysocjalistyczny element jeszcze w listopadzie 1939 nie podzielił
losu większości polskich inteligentów. Jako doskonały chemik znalazł zatrudnienie w zakładach
zbrojeniowych w Kujbyszewie. Z pewnym opóźnieniem rozpoczął poszukiwanie żony i dzieci
wywiezionych jakiś czas po nim do Kazachstanu.

Opóźnienie to można tłumaczyć emocjonalnym związkiem, jaki połączył go z pewną

urodziwą pracownicą biurową o imieniu Wieroczka. Może dlatego niezbyt gorliwe poszukiwania
nie przyniosły rezultatów. Zresztą zaraz po napaści hitlerowców na ZSRR i układzie Sikorski-
Majski Adolf Barski zdezerterował z fabryki (o ważnym znaczeniu strategicznym) i znalazł się w
armii Andersa. Nawiasem mówiąc, uchodząc do Iranu (na lewych papierach), zapomniał zarówno o
rodzinie, jak i Wieroczce.

Helenie Barskiej również powiodło się nie najgorzej. Znalezione przez Magdalenę zdjęcia z

lat powojennych przedstawiające dostojną przywiędłą matronę ze śladami minionej urody nie
mówią wszystkiego ani o jej uroku osobistym, ani o wcześniejszym temperamencie. A przecież
dzięki tym zaletom dosyć bezboleśnie przeżyła wywózkę. Jeszcze w czasie transportu zakochał się
w niej młody czekista, nazwiskiem Frołow, a „matka Polka”, jak często nazywał ją syn, nie
pogardziła względami wpływowego politruka. Koniec wojny zastał ją na stanowisku kierowniczki
stołówki NKWD w Ałma Acie. Idyllę z Aleksandrem Frołowem przerwało wyzwolenie Białorusi,
na której żyła jego prawowita małżonka i dwójka dzieci. Miłość prysła. A pani Helena z synem i
młodszą córką Krysią, starsza umarła na tyfus jeszcze na początku zsyłki, pod koniec roku 1945
wróciła do Polski. Wylądowali u dalekiej kuzynki w Łodzi, żony przedwojennego adwokata Lejby
Rozenkranca, który już jako Ludwik Różycki robił błyskotliwą karierę w Polsce Ludowej. Sędzia w
sądzie wojskowym, po przeniesieniu do Warszawy, awansował na jednego z dyrektorów w
Ministerstwie Sprawiedliwości, wykładał też na uniwersytecie. Po 1956 roku wyjechał do Izraela,
jednak praca w kibucu wyraźnie go nie pociągała, toteż szybko wrócił do Europy. Po uzupełnieniu
wiedzy z zakresu prawa autorskiego zmienił fach i na początku lat sześćdziesiątych w dawnej
kolebce nazizmu – Monachium, stworzył agencję autorską promującą twórczość pisarzy zza
żelaznej kurtyny.

Jak żyło się Henrykowi w Łodzi z dwoma matkami? Nigdy o tym nie wspominał, chociaż w

Chłodnym weekendzie można dopatrzeć się psychologicznego studium zakompleksionego dziecka,
wyrastającego wewnątrz trójkąta małżeńskiego, tworzonego przez mężczyznę żyjącego z dwiema
kobietami naraz.

Tymczasem jego biologiczny ojciec przeszedł chlubny szlak polskiego korpusu bez

szczególnych osobistych osiągnięć… Służył zazwyczaj na głębokim zapleczu, w dziale uzbrojenia,
a jedyną lekką ranę odniósł, wypadając z wojskowego gazika, podczas operacji pod Ankoną. Po

background image

wojnie osiadł w Londynie, gdzie został pracownikiem małej hurtowni towarów chemicznych. W
latach siedemdziesiątych firma ta specjalizowała się w rozprowadzaniu sztucznych ogni.
Największy z fajerwerków miał miejsce 31 grudnia 1981, kiedy cały magazyn zlokalizowany w
starym hangarze wyleciał w powietrze, a doczesne szczątki Barskiego, wśród rac, wybuchów,
płomieni i iskier, zamienione w miliony drobin, rozproszyły się ponad polami hrabstwa Kent.

W tym miejscu biografii rodzinnej postawiłem spory znak zapytania. Ojciec emigrant z

przeszłością u Andersa powinien być dla obywatela PRL-u poważnym obciążeniem, a tymczasem
Barski, nawet w latach sześćdziesiątych, nigdy nie miał kłopotu z paszportem. W dodatku podczas
każdej bytności na Zachodzie spotykał się konspiracyjnie ze swym ojcem. A jednak nie wyciągano
wobec niego żadnych konsekwencji, choć trudno uwierzyć, że SB nie wiedziała o tych kontaktach.

Tomik poetycki Sygnały galopującego czasu wydany wiosną 56, pozostający nadal w

socrealistycznej manierze, choć z pewnymi odwołaniami do nadciągającej odwilży, jest zarazem dla
Barskiego pożegnaniem z poezją. Czasem tylko zdarzy mu się napisać fraszkę, jak ta opublikowana
w ówczesnych „Szpilkach” i zatytułowana Odwilż:

Spadają sople na łeb na szyję,

kogo nie trafią, ten przeżyje –


ale mowa wiązana wyraźnie przestaje go pociągać.

Jesienią owego dramatycznego roku w młodym studencie rusycystyki rodzi się prozaik,

jeździ po zrewoltowanym kraju, pisze reportaże do „Po prostu”, choć w drodze na ogarnięte
rewolucją Węgry dociera jedynie do Czechosłowacji. Potem publikuje opowiadania w „Nowej
Kulturze”.

Z upodobaniem atakuje „błędy i wypaczenia” od lewa. Z pozycji prawdziwego marksisty.

Jego jednoaktówka Czarne i czerwone – przewrotny dialog księdza z sekretarzem partii odbywający
się w izbie wytrzeźwień – zostaje wystawiona w 1958 roku przez studencki teatr „Loża”. Miesiąc
później spada z afisza, zdjęta po trzech spektaklach przez cenzurę.

Wzmacnia to jego rodzącą się sławę. Zaczyna być wymieniany jednym tchem obok Hłaski i

Tyrmanda. Przyjęty wkrótce do Związku Literatów Polskich jest przez kilka lat najmłodszym
członkiem organizacji pisarzy. W 1959 roku Barski wstępuje do Polskiej Zjednoczonej Partii
Robotniczej i wyjeżdża na dalsze studia do Moskwy. Przywozi stamtąd tom opowiadań Mroźny
poranek – słoneczne południe
i żonę, przepiękną Murkę, z pochodzenia Ormiankę, której zazdrości
mu cały Zarząd ZLP Może z wyjątkiem Iwaszkiewicza.

Niestety, ta piękna i podobno dobra żona w połowie lat siedemdziesiątych umiera na raka

piersi. Dzieci nie mają.

W roku 1968 na znak protestu przeciw antysemickim czystkom na polskich uczelniach

składa legitymację partyjną. Mimo to jest nadal drukowany i wznawiany. W Niemczech na
podstawie Czarnego i czerwonego powstaje głośny film o wybitnie antyklerykalnej wymowie. W
opublikowanej w „Polityce” pod pseudonimem „Zbaraski” recenzji pod tytułem Błędy i wybaczenia
autor odcina się od tej ekranizacji. W roku 1974 za powieść historyczną Diabeł zjechał do Salem,
ocenianą oficjalnie jako atak na amerykańską mitologię, a pokątnie cieszącą się renomą
zakamuflowanego studium totalitaryzmu, dostaje nagrodę państwową.

Po powstaniu Komitetu Obrony Robotników Barski wspiera tę inicjatywę również

finansowo, chociaż do stanu wojennego wstrzymuje się z publikowaniem w drugim obiegu.

13 grudnia zastaje go w RFN-ie, dokąd wyjechał z cyklem odczytów, zorganizowanych

przez Różyckiego. Dość szybko podejmuje tam współpracę z Wolną Europą w której publikuje
felietony literackie, posługując się pseudonimem „Narodowiec”. Przez pewien czas kandyduje
nawet na stanowisko szefa rozgłośni, ale nie znajduje dostatecznego poparcia u Amerykanów.
Mimo że bywa ulubionym celem ataków Jerzego Urbana, podczas jego konferencji prasowych,
jesienią 1988 bez większych przeszkód wraca do kraju. Wchodzi w skład Komitetu Obywatelskiego
przy Lechu Wałęsie, robi sobie z nim historyczne zdjęcie, a następnie bez żadnych problemów
zostaje senatorem jednego z pszenno-buraczanych województw. Sporo wskazuje na to, że emigracja

background image

zmieniła „Narodowca” na powrót w internacjonalistę. Całkowicie wyparowała z Barskiego
patriotyczna frazeologia, a zdrowy organizm wydalił katolickie miazmaty. W narastającym
konflikcie w obozie solidarnościowym Barski bardzo szybko opowiada się po stronie lewicy
laickiej – skutkiem czego, na słynnym, burzliwym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego słyszy od
Lecha obraźliwe: „kundel potrafi wyjść z rasowego psa nawet w trzecim pokoleniu”.

Do powołanego przez lewicę laicką ROAD-u[1] jednak nie wchodzi. Odsuwa się od

bieżącej polityki, zadowalając się pozycją niezależnego autorytetu moralnego. Co nie znaczy, że nie
przyjmuje zaszczytów. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych szefuje polskiej placówce
kulturalnej w Genewie, rychło prezydent Kwaśniewski odznacza go Krzyżem Komandorskim
Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą. Powieść Zapaśnicy otrzymuje nagrodę Nike… W ciągu
zaledwie siedmiu lat zostaje przełożona na 18 języków.

Zresztą lista sukcesów, nagród i odznaczeń jest tak długa, że aż męcząca. W aneksie do

pracy Magdaleny zajmuje bite cztery strony.

Tyle mniej więcej udało mi się ustalić z biografii pisarza na podstawie wywiadu rzeki,

przeprowadzonego przez Teresę Torańską, pracy Magdy i książeczki napisanej przez Mikołaja
Słysza u schyłku komuny. Natomiast w Hańbie domowej Jacka Trznadla o Barskim nie znalazłem
ani słowa. Nie wzięła go na ząb Joanna Siedlecka. Nie dobrał mu się do skóry tygodnik „Wprost”.

Czy można było na takiej podstawie wyciągnąć jakiekolwiek wnioski?

Nie wiem.

Skończyliśmy rozmowę z Podlaskim dobrze nad ranem. Chłopak nie dawał za wygraną. I

prosił, żebym nie odpuszczał.

– Jestem pewien, że go dopadniemy.

– Na jakiej podstawie?

– Po prostu to czuję. Spotykam go w snach. Jak w filmie Bliskie kadry, krótkie ujęcia.

Widzę jego oczy, widzę jego ręce. Widzę rudowłosą kobietę i mężczyznę ze złamanym nosem. Nie
słyszę jednak słów…

Byłem więcej niż przekonany, że Podlaski koloryzuje, chcąc mnie zachęcić, udawałem

więc, że biorę jego opowieści za dobrą monetę. I pytałem, co w takim razie proponuje.

– Ja będę szukał dalej, a na pana miejscu spróbowałbym dotrzeć do znajomych tego drania.

Choćby do redaktora Słysza. Wygląda na to, że nie przepada za Barskim.

– Z tego, co wiem, od lat mieszka gdzieś na Podkarpaciu.

– I tak dobrze, że nie w Chinach.

Kiedy Adaś wyszedł (stanowczo odmawiając przespania się w pokoju gościnnym),

wydobyłem spomiędzy wycinków portretowe zdjęcie Barskiego, nos wąski, lisi podbródek,
krzaczaste brwi i gęsta, jak zawsze nienagannie ufarbowana czupryna.

– Kim jesteś? – pytałem. – Rzadkim cwaniakiem czy nieprawdopodobnym szczęściarzem?


background image

III

MIKOŁAJ SŁYSZ

Kilkanaście kilometrów za Limanową skręciłem w boczną drogę. Dolina przypominała

wąwóz, z chałupkami przytulonymi do zboczy, niewielkimi kamienistymi poletkami i sadami,
poprzedzielanymi kępami drzew i krzakami wczepionymi w grunt wokół strumyków. Nowych
domów nie widziałem zbyt wielu. „Wieś nieletniskowa” – to wiele tłumaczyło. Było chłodno, może
nawet poniżej zera, ale bezśnieżnie.

Pojawiła się tablica z napisem „Murawka” i ostrzeżenie przed ostrym zakrętem.

Ograniczając prędkość, minąłem kościół i cmentarz. Przy spożywczym, gdzie kończył się asfalt,
dwóch tubylców tylko w swetrach, nie bacząc na ziąb, pokrzepiało się piwem. Wysiadłem i
zapytałem ich o Mikołaja Słysza. Nazwisko chyba nic im nie powiedziało. Natomiast na hasło
„dziennikarz z Warszawy”, ten bardziej pękaty niedbałym gestem wskazał na szary dach, ledwie
wystający spoza drzew, prawie u samego szczytu wzgórza.

– Tamuj! – poinformował.

Podziękowałem, zamierzając wrócić do samochodu, ale w niższego wstąpił naraz duch

gościnności.

– Pojadę z panem – zaproponował. – Miastowemu niełatwo trafić. Każdy tu ma własną

drogę do chałupy. Krzywy Józek swoją przegrodził, więc od tyłu trza, skręcić w górę koło Lajci, a
potem za Działem w dół.

Cuchnęło od niego alkoholem i tanimi papierosami, a pakując się do auta, pierdnął mocno,

co pokrył rubasznym rechotem.

Wyboista droga wiodła stromo w górę. Głębokie koleiny groziły w każdej chwili urwaniem

miski olejowej.

– Dobrze, że wziął mrozek – gadał tubylec. – Gdyby teraz puściło albo nie daj Boże

popadało, nie przejedzie się. Chyba że ma się napęd na cztery koła. Jak ja!

Kiedy wyraziłem podziw dla tego faktu, rzekł:

– Robiło się w Ameryce! A fiata tego dziennikarza, póki był na chodzie, to mój kuzyn Raróg

dobre pięć razy traktorem wyciągał. Pan też dziennikarz?

Kiwnąłem głową pragnąc już teraz wczuć się w przybraną rolę. Wyznanie, że jestem

historykiem, mogłoby Słysza usztywnić, a gdybym podał się za historyka literatury, ryzykowałbym
łatwe zdemaskowanie. Przy kolejnym rozwidleniu mój przewodnik wysiadł, tłumacząc, że
powinienem jechać dalej wzdłuż sadu, a przy kapliczce zakręcić w dół i będę na miejscu.

Wśród bezlistnych drzew chałupa z mocno oszronionym dachem robiła wrażenie ponure. Z

wyjątkiem cienkiej smugi dymu nic nie wskazywało, że jest zamieszkała. Płot straszył
powyłamywanymi sztachetami. Brama miała jeden zawias urwany, a schody z kamienia, przerosłe
korzeniami i darnią wyglądały na tak nadwerężone, że z kolejną wiosną przy większych roztopach z
pewnością spłyną w dolinę. A przecież widać było tu i ówdzie ślady minionej świetności.
Rzeźbione okapy i futryny okienne, rząd drewnianych świątków wokół ganku. Drzwi były
niedomknięte. Zapukałem raz i drugi, nie słysząc odpowiedzi, wszedłem do środka. Wielki pies
rasy nieokreślonej, który spał zaraz za progiem, na mój widok uniósł nieco głowę i usiłował
zamerdać ogonem. Zdaje się jednak, że to przerastało jego możliwości. Siwy pysk wskazywał, że
wedle psiego kalendarza musiał należeć do stuletnich starców. Jednak nie to zrobiło na mnie
wrażenie. W sieni, a także w widocznej za otwartymi drzwiami izbie, wszędzie piętrzyły się
książki. Wypełniały wszystkie półki, leżały w równych kupkach. Nieczęsty widok w wiejskiej
chałupie…

– Halo, jest tam kto? Panie Mikołaju!

Brak odpowiedzi.

Gospodarza zastałem w ciemnawej kuchni. Siedział na bujanym fotelu, obok kuchennego

background image

pieca, w którym buzował ogień. Nie spał. Na mój widok podniósł się z pewnym wysiłkiem,
wyciągnął kościstą rękę i uścisnął moją z siłą o jaką bym go nie podejrzewał. Kiedyś musiał być
postawnym mężczyzną. Teraz szary, wyciągnięty sweter i wytarty skórzany bezrękawnik wisiały na
nim jak na dużo młodszym bracie. Długie siwe włosy opadały na ramiona, kontrastując z gładko
wygoloną twarzą i podciętym wąsikiem.

– Czekałem na pana. Sądząc po liście, myślałem, że przybędzie ktoś starszy – mówił głośno,

silnie akcentując sylaby, w sposób charakterystyczny dla człowieka niedosłyszącego. – Zapraszam
na kawę. Jak wróci Krysia, pomyślimy o kolacji. – Dłuższą chwilę myszkował po szafce, a potem
mruknął: – Akurat kawy nie ma… Ale jest za to świeżo zaparzona herbata. – Dolał do pękatego
imbryka wody i postawił go na gorącej blasze.

– I jak się panu podoba nasza Murawka? Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy i

zobaczyłem wschód słońca nad Chowańcem – tu wskazał zalesione wzgórze naprzeciwko –
uznałem, że to najpiękniejsze miejsce na świecie…

– Rzeczywiście, dość tu malowniczo – przyznałem nieszczerze, zastanawiając się, jak

przejść do rzeczy.

– Krystyna początkowo marudziła, że my, cepry, nie damy tu sobie rady. Że nie

zaaklimatyzujemy się tu, nie zrozumiemy miejscowych, ich mowy, obyczajów. Ale oni ją po-ko-
cha-li! Wie pan, co roku cała wieś przychodzi do nas po kwiaty na Boże Ciało.

Nieomal jak ilustracja dźwiękowa do tych słów zabrzmiał tupot młodych nóg. I mocny głos

od progu:

– Przyniosłam mleko, panie Mikołaju.

Dziewczyna miała może osiemnaście, może dziewiętnaście lat i mimo że było dość ciemno,

spostrzegłem, że jest zgrabna, później, kiedy zapaliła światło, w pełni mogłem podziwiać jej
zjawiskowe piękno. Regularne rysy, ciemne włosy, usta pełne. Na mój widok stropiła się.

– Nie wiedziałam, że ma pan gościa, panie Mikołaju – powiedziała, cofając się ku progowi.

– To mój przyjaciel, dziennikarz z Warszawy, pan… – zmarszczył czoło, usiłując sobie

przypomnieć. Podsunąłem mu „Wiktor” – …pan Wiktor! A to moja sąsiadeczka, Dorotka Raróg.
Przychodzi do mnie na lekcje angielskiego i historii. Bardzo ambitne i zdolne dziecko, chce zdawać
na studia do Krakowa, a poziom w jej liceum jest za-trwa-żający!

Popatrzyłem na dziewczynę, skinęła głową.

– Może coś ugotuję – zaproponowała. – Pan pewnie z podróży…?

Mikołaj rozpromienił się.

– Jeśli będziesz taka miła… Liczyłem, że Krysia wcześniej wróci z Nowego Sącza, ale

wyjątkowo dziś się spóźnia.

Na moment grymas niechęci, a może smutku, przebiegł przez twarz młodej góralki.

– Pójdę i przyniosę coś z domu – zaofiarowała się. – Pan to chyba nawet ziemniaków nie

ma. I drzewo się kończy. Narąbać trzeba!

Słysz nic nie powiedział, podszedł do okna i przez brudną szybę patrzył przed siebie.

– Mówiłem jej, żeby nie brała samochodu – mamrotał. – Teraz wszystko się psuje, a mało

kto pomoże na drodze.

– To może ja pomogę przy tym drewnie! – Skorzystałem z okazji, żeby wyjść za

dziewczyną. Miałem do niej kilka pytań.

– O kim pan Mikołaj cały czas mówi? – zapytałem półgłosem. – Wydawało mi się, że jego

żona nie żyje.

Dorota westchnęła.

– Tak, będzie już pięć lat, jak fiat pani Słyszowej zderzył się pod Ujanowicami z kamazem.

Ale on tego nie przyjmuje do wiadomości. Czeka na nią na okrągło. Praktycznie nie wychodzi z
domu. Nie, żeby kompletnie sfiksował – kiedy go zapytać o literaturę albo historię, to jest zupełnie
normalny. Angielski też zna świetnie, a po rosyjsku mówi jak rodowity Rosjanin…

– Musieli bardzo się kochać – stwierdziłem.

– Byłam jeszcze bardzo mała, ale pamiętam, że stanowili wspaniałą parę. Pani Krystyna

wyglądała jak stara hrabina… Uczyła mnie jeść widelcem i nożem, poprawiała każdy mój błąd

background image

językowy. Nauczyła mnie gotować… To tutaj. – Wskazała stos pniaków. – Tylko niech pan się nie
skaleczy! – dorzuciła, widząc, jak sięgam po siekierę. – A ja zaraz wrócę!

Stwierdzenie, że w sprawach zawodowych znakomity krytyk zachował trochę oleju w

głowie, nieco mnie pocieszyło. Nie przejechałem czterystu kilometrów tylko po to, żeby pogwarzyć
sobie ze zbzikowanym starcem.

*

Dorota postawiła przed nami potężną michę parujących ziemniaków, posypanych grubo

solidnymi skwarkami i się ulotniła. Wzięliśmy się do jedzenia. Każdy swoją metodą ja krając
kartofle na połówki i ćwiartki, Mikołaj rozgniótł swoją porcję na pulpę i starannie wymieszał z
kawałeczkami mięsa.

– Powiada pan, że pisze artykuł o Barskim – zagadnął, gdy nieco nasyciliśmy głód. – A

wydawało mi się, że już wszystko o nim zostało napisane.

– W świetle pogłosek o sporych szansach na Nagrodę Nobla moja gazeta uznała, że warto

byłoby znaleźć coś ciekawego…

– Ciekawego? – Zamyślił się. – Ciekawa mogłaby być tylko prawda. A jej nie napiszecie.

On jest nietykalny.

– Czasy się zmieniają i „Gazeta Wyborcza” nie ma już monopolu na kreowanie autorytetów

– zauważyłem. – Skrytykować można dziś każdego.

– Może, może – zgodził się bez większego przekonania. – Nie tacy jak pan połamali na nim

zęby.

– Słyszałem o waszym konflikcie.

– Jaki tam konflikt! – zaśmiał się gorzko. – Konflikt wymaga dwóch stron. Tymczasem

Henio po prostu obiecał, że mnie wyrzuci z Warszawy, i dopiął swego. Może pan sobie wyobrazić,
jak to jest, kiedy nie można nigdzie niczego napisać, z dnia na dzień zdejmują panu autorski
program w telewizji, nie zapraszają do radia. A wie pan dlaczego?

Udałem, że nie wiem.

– Ośmieliłem się skrytykować Zapaśników – „najwybitniejsze dzieło dojrzałego geniusza”.

No to mnie wykończył. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznał, wszem wobec rozpowiada o
mnie jak o starym przyjacielu. Nawet odwiedził mnie tutaj. Naprawdę! Siedział tam na ganku, żarł
szarlotkę Krystyny, popijał moją nalewką i namawiał, żebym przyjechał do Krakowa. Nie ma pan
pojęcia, jak pięknie umiał namawiać. Robili mu właśnie benefis w Teatrze STU i potrzebny był ktoś
taki jak ja. Świadek przeszłości! Najstarszy przyjaciel! Bo wie pan, byliśmy razem w gimnazjum,
potem na studiach. Poprawiałem jego koślawe wierszyki, byłem pierwszym recenzentem…
Pisaliśmy wspólnie wstępy i recenzje. Do czasu.

– A co was poróżniło?

– Dobre słowo. „Poróżniło”… Po prostu pewnego dnia odkryłem, że mój druh jest

złodziejem.

Omal nie wyrwało mi się, że ja też zostałem okradziony. Ale nie przerywałem Słyszowi.

– Nie może pan tego wiedzieć, ale Czarne i czerwone, jeszcze jako powieść, napisaliśmy

razem, na pierwszym roku rusycystyki. Byliśmy głupimi szczeniakami, zaczadzonymi
marksistowską ideologią. „Precz z księżmi”, „Bóg umarł”, „Religia to opium dla ludu…” i tym
podobne dyrdymały. Można powiedzieć, że w tamtych czasach rywalizowaliśmy między sobą, kto
jest większym ortodoksem. Furda tradycja! Budowaliśmy nowy lepszy świat. A Czarne i czerwone
miało wesprzeć jego racjonalne fundamenty. W międzyczasie jednak to i owo się zdarzyło. Heniek
zdobył maszynopiśmienną kopię przemówienia Chruszczowa z XX Zjazdu i całą noc
konsumowaliśmy ten na wpół zakazany owoc. Wkrótce po czerwcowej masakrze pojechałem do
Poznania i tam na dobre zaczęły mi się otwierać oczy, w Październiku już wiecowaliśmy
permanentnie, biegając między uczelnią, Żeraniem a redakcją „Życia Warszawy”, gotowi z bronią
w ręku zagrodzić drogę sowieckim czołgom. Zabawne, że nadal uważaliśmy się za marksistów, tyle

background image

że zgromadzonych pod hasłem: „Socjalizm tak, wypaczenia nie”. Tymczasem wrócił z Komańczy
Wyszyński i zadeklarowano „pokój boży między partią a Kościołem”. W tej sytuacji wspólnie
postanowiliśmy zrezygnować z druku naszej powieści. Wyrzuciłem swoją kopię. Myślałem, że
Henryk postąpił podobnie. Myliłem się. Po dwóch latach, kiedy Gomułka znów zaczął przykręcać
śrubę, Barski wyczuł, że nadchodzi właściwy moment. Przerobił powieść na sztukę, zaniósł do
studenckiego teatrzyku. Jedyny błąd, jaki wtedy popełnił, polegał na pośpiechu. Premiera odbyła się
za wcześnie i narobiła za dużo szumu. Bolcio Piasecki poleciał ze skargą do Kliszki i sztuka spadła
z afisza.

– Niesamowite!

– Niesamowite było coś innego. Kiedy parę dni po tej aferze spotkaliśmy się w knajpie

Stowarzyszenia Dziennikarzy, na Foksal, Barski w ogóle nie okazywał zażenowania. Przy wódce
(uczciwie przyznaję – to on stawiał) poszedł jeszcze dalej: „Nie rozumiem, czemu się dąsasz, Miki,
przecież odpuściłeś ten pomysł, a ja wziąłem tylko tytuł…”. Nie wiem, dlaczego nie dałem mu w
mordę. Chyba byłem za bardzo pijany.

– I nie zniszczyło to waszej przyjaźni?

– Gdyby pan spytał Henryka, stwierdziłby, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Do dziś

dnia kochamy się jak dwa aniołki. Pan go nie zna – wielka szkoda – mistrz autokreacji. Bezczelność
podszyta wdziękiem. I to absolutnie instrumentalne traktowanie ludzi… Czy pan wie, że ja wtedy
jednak pojechałem do Krakowa?

– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Zbierając dossier Barskiego, oglądałem ten „Benefis” na

kasecie, i jakoś nie przypominam sobie pana…

– Proszę popatrzyć jeszcze raz uważnie na publiczność, ostatni rząd u góry. Na pewno tam

jestem. Tylko moją laudację wycięli. Zdaniem kierownictwa „Dwójki” była podobno „zbyt
inteligentna”. Chyba jednak nie powinienem narzekać, bo coś mi nawet zapłacili. Henryk nie dałby
mnie skrzywdzić. – Tu na moment zrobił błazeńską minę i dorzucił z udawaną powagą: – Nigdy!
Ale wracając do tematu. Patent raz wypróbowany przy Czarnym i czerwonym chwycił. Toteż Barski
powtarzał go przez lata.

– Kradł?!

– Ale zręcznie! Pomysł na Diabła przyniósł mu na spotkanie autorskie jakiś domorosły

wielbiciel, komu ukradł Zapaśników, nie wiem. Może zresztą wyjątkowo to jego własna koncepcja.
Wskazywałoby na to idealne wstrzelenie się w koniunkturę, w zapotrzebowanie… Ten dialog w
trójkącie: Polacy, Niemcy, Żydzi. Podlizywanie się mniejszościom seksualnym… Tak, drogi panie
redaktorze, ten wszechświatowy sukces został zaprojektowany po ap-te-kar-sku! Henio napisał
dokładnie to, co powinien napisać postępowy pisarz w Polsce czy raczej w mazowieckim landzie,
wchodzącym właśnie do zjednoczonej Europy. Tylko ja próbowałem w recenzji poruszyć ten
aspekt. Zdradzić, że Barski nie ma serca, a jedynie bardzo czuły sejsmograf do wykrywania, gdzie
stoją konfitury, sprzęgnięty z maszynką do robienia pieniędzy…

– Zadziwiające, że nikt nie próbował go zdemaskować – powiedziałem, kiedy na moment

urwał i siorbnął herbatę.

– Paru próbowało, ale przegrali. Mnie udawało się go podszczypywać, ale tylko do czasu.

Tymczasem zrobiło się chłodniej, dorzuciłem więc trochę drewna do pieca, a potem

zapytałem wprost:

– Wie pan, kto za nim stoi?

– Dziś Salon.

– A wcześniej?

– Sądzę, że na kolejnych etapach bezbłędnie wybierał sobie różnych mecenasów. Partia,

wpływowy tygodnik, środowiska opozycyjne, lewica zachodnioeuropejska. A jak trzeba było, za
„Solidarności”, nawet Kościół katolicki. Henio zawsze wybiera tych, co stają się silni, a porzuca
słabych. Teraz podobno już wkupił się w łaski nowej władzy. Nie do wiary, ale jednak prawdziwe!

– A służby? – pytanie o rolę bezpieki w karierze Barskiego od dłuższego czasu wisiało mi na

ustach.

Krytyk spoważniał, zmarszczył brwi. Milcząco wstał i dłuższą chwilę dolewał sobie herbaty.

background image

Kiedy odwrócił się, z jego twarzy znów trudno było wyczytać cokolwiek.

– Nic na ten temat nie wiem. Zawsze manifestował swoją niechęć do ubecji. Zresztą,

mówiąc tak między nami, panie Wiktorze, gdyby coś na niego było, dawno by już mu to
wyciągnęli. Choć potężny, ma setki wrogów, tyle że utajonych. Byłyby jakieś anonimy, donosy.
Przynajmniej plotki. Oczywiście nigdy nie można być pewnym… Służby? – pyta pan. – Siedzę tu
na wsi, ale prenumeruję gazety i wiem, do jakiej tezy pan zmierza. Że w PRL-u niemożliwa była
wielka kariera bez sprzedania duszy diabłu. Taaak, to całkiem poprawne rozumowanie.
Podejrzewam jednak, że zdarzały się wyjątki. Kiedy ktoś bywał sprytniejszy od diabła.

Nagle z daleka dobiegł nas dźwięk, może był to klakson, a może krzyk nocnego ptaka.

Mikołaj zerwał się z fotela, wypadł na ganek. Tam dwukrotnie zapalił i zgasił lampę wiszącą nad
schodami.

– To nasz umówiony znak – wyjaśnił – kiedy Krystyna mija mostek przy sklepie, daje

sygnał klaksonem, wtedy ja migam jej światłami, a w odpowiedzi ona włącza długie. Widzi pan?

Niczego nie widziałem. Dopiero teraz zauważyłem, że w trakcie naszej rozmowy zrobiło się

zupełnie ciemno. W dole płożyła się mgła, na stokach vis-ŕ-vis nas rozbłyskały nieliczne światełka.
Słysz jeszcze raz mrugnął żarówką ale nie doczekawszy się odzewu, dał za wygraną.

– Musiałem się przesłyszeć – wymamrotał i jakby skurczył się w sobie.

Odniosłem wrażenie, że nasza pogawędka bardzo go zmęczyła. W kuchni opadł ciężko na

fotel i dłuższą chwilę nie mógł wypowiedzieć słowa. Wyczułem, że pora się pożegnać. Zapytałem
tylko, czy mogę przyjechać jutro?

– Przenocuję w zajeździe w Laskowej – powiedziałem. – A z samego rana pozwoliłbym

sobie wpaść.

– A gdzie pan będzie jeździł? – obruszył się. – Krystyna przygotuje panu spanie w

gościnnej… Albo nie będziemy na nią czekali. Sam to zrobię.

Perspektywa jazdy wertepami, po nocy, niezbyt mi się uśmiechała, toteż przyjąłem ofertę.

Inna sprawa, że prędko pożałowałem swej decyzji. „Izba gościnna” okazała się chłodnym,
wilgotnym pomieszczeniem, w którym cuchnęło stęchlizną. Pościel również wyglądała na drugiej
lub trzeciej świeżości. Byłem jednak zbyt senny, by przejmować się szczegółami. Nakryłem się
wystrzępionym kocem. Narzuciłem na niego jeszcze stary kożuch. Głowę przezornie ukryłem pod
czapką…

Sen przyszedł błyskawicznie, ale nie spałem długo. Obudziły mnie krzyki. Jakiś podpity

głos nawoływał:

– Dora, Dorka! Gdzie jesteś, ty głupia dziwko…?!

Potem czyjś kułak załomotał w drzwi i usłyszałem głosy.

– Nie ma tu mojej Dorotki?

– Nie, sąsiedzie, od popołudnia jej tu nie było. Ale z tego, co wiem, krowy wydojone.

Przybysz zaklął brzydko i odszedł. Usłyszałem, jak Słysz rygluje drzwi i człapie w stronę

swej sypialni. Znów zasnąłem. Chyba jeszcze szybciej.

*

Dawno nie śniła mi się Magdalena. Być może bywa tak, że dusze zmarłych po pewnym

czasie oddalają się na taki dystans, który uniemożliwia im kontakt. Nawet we śnie. Tak zdarzyło się
z moim ojcem. Przez blisko rok po swojej śmierci przychodził do mnie nieomal każdej nocy.
Wizyty były tak realistyczne, że nawet na jawie, za dnia męczyła mnie niepewność: A może
naprawdę nie umarł? Może pomylono go z kimś innym. W końcu z Kanady przyjechała jedynie
urna z prochami.

Wszystkie sny zaczynały się podobnie – charakterystyczne trzaśnięcie furtki, kroki na

drewnianych schodach… Ciekawe, że przybywał do mnie w swojej najlepszej postaci, zdrowy,
uśmiechnięty, wyglądający jak wówczas, kiedy organizował „Solidarność”. Opowiadałem mu o
moich codziennych przeżyciach, drobnych sukcesach i porażkach, zwierzałem się z porywów serca,

background image

unikając jak ognia aluzji na temat jego śmierci. Nie chciałem, żeby wiedział, iż uznaliśmy go za
zmarłego. Często martwiłem się, jak egzystuje? Czułem wyrzuty sumienia, że go ograbiliśmy. –
Mama przywiozła zza oceanu jego rzeczy, mieszkanie zajął ktoś obcy.

– Nie martw się o mnie – odpowiedział pewnego razu. – Całkiem nieźle daję sobie radę.

Chcesz zobaczyć, jak mieszkam?

Chciałem. Zaraz znaleźliśmy się na osiedlu przypominającym to, na którym mieszkał w

Gdyni jeszcze jako kawaler, pięciopiętrowe bloki z czerwonej cegły. Tam doprowadził mnie do
ślepej ściany, bez okien, w której znajdowały się niewielkie metalowe drzwi. Zazwyczaj trupie
czaszki i napis „Baczność – wysokie napięcie” sygnalizują, że jest to pomieszczenie techniczne.
Tym razem na drzwiach nie zauważyłem żadnego napisu.

Skrzypnęło. Drzwi stanęły przede mną otworem. Weszliśmy. W środku panował

czerwonawy półmrok, niczym w ciemni fotograficznej, choć nie zauważyłem źródła purpurowej
poświaty. Zobaczyłem za to łóżko, stolik i chyba jakieś krzesło. Na stole stał kubek. Znajomy
porcelanowy kubek z miniaturą żołnierzyka i odtrąconym uszkiem.

– Jak widzisz, mam wszystko, czego mi potrzeba – rzekł tata. I chyba już nigdy więcej mi

się nie przyśnił.

A teraz odwiedziła mnie Magdalena. Tu w Murawce! Zobaczyłem ją w sadzie, poniżej

domu Słysza, wychodzącą z mgły, w samej nocnej koszuli, z rozpuszczonymi włosami. Chyba mnie
nie widziała. Chciałem zawołać: „Madziu, Magdusiu!”, ale moje usta, niczym sklejone folią ani
drgnęły. Tymczasem moja ukochana odwróciła się. I poczęła oddalać. Była bosa, a na jej piętach
widziałem ślady świeżej gliny. Jakby wyszła z grobu. Pobiegłem za nią ciężko i z wysiłkiem, jak
gdybym poruszał się w kisielu. Tymczasem sad wokół nas zmienił się, mgła przekształciła w
drewniane ściany długiego korytarza. Biała sylwetka oddalała się coraz szybciej i szybciej. Naraz
potknąłem się. I zacząłem spadać, tak jakby pod moim nogami otworzyła się przepaść. Obudziłem
się.

Mrok dookoła. Na fosforyzującej tarczy zegarka – pierwsza. Usta zeschnięte na wiór.

Koniecznie musiałem się napić! Zsunąłem się z wyrka i wyszedłem na korytarz. Od razu uderzyły
mnie dwie rzeczy – to był TEN korytarz z mego snu. Tyle że krótszy! Natomiast w jego połowie,
spod niskich drzwiczek sączyło się światło. Na ile zapamiętałem topografię domu, znajdowała się
tam pozbawiona okien garderoba, pełna strojów pani Krystyny. Czyżby jej widmo przybyło
przymierzyć to lub owo…

Ciekawość wzięła górę. Nie pukając, by nie spłoszyć ducha, bardzo delikatnie otworzyłem

drzwi. Przeciąg omal nie zgasił trzech świeczek, palących się na zydelku. Dorota pisnęła, czytana
książka wypadła jej z rąk, a w szeroko rozwartych, nad wyraz dorosłych oczach dojrzałem realną
trwogę.

– Przepraszam – powiedziałem najłagodniej, jak umiałem.

Podciągnęła pod szyję stary, dziurawy pled, kuląc się na starej skrzyni służącej jej za

legowisko.

– Nie zrobisz mi krzywdy, prawda? – zapytała.

– Naturalnie.

Z maksymalnie przyjazną miną zrobiłem krok do przodu. Zadygotała. Cofnąłem się do

progu. Zobaczyłem na jej twarzy ulgę. Postanowiłem tam pozostać.

– Nie miałem pojęcia, że tu śpisz, chciałem się tylko napić… – sumitowałem się

nieskładnie.

Popatrzyła na mnie tak uważnie, że poczułem się jak u rentgena.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Nie powiesz nikomu, że tu jestem? Nikomu, prawda?

Kiwnąłem głową. I choć cisnęły mi się na usta najrozmaitsze pytania, wskazałem wzrokiem

książkę.

– Co czytasz?

Dialogi Platona. – Nadal wyczuwałem w jej głosie ogromne napięcie i wyraźną niechęć

do kontynuowania rozmowy. Trudno! Wycofałem się taktownie, nie mówiąc nawet dobranoc.

background image

background image

IV

ZAPAŚNICY

Kiedy powieść Zapaśnicy ukazała się po raz pierwszy, Mikołaj Słysz określił ten gatunek

literatury pornografią poprawno-polityczną. Była to jednak opinia odosobniona. Może dlatego, że
książka pojawiła się na naszym rynku już jako światowe arcydzieło. Henryk Barski zadbał, aby
premiera przekładu niemieckiego o miesiąc ubiegła druk w Polsce. Toteż nim elegancko wydany
tom (w dwóch edycjach – skórkowej i broszurowej) trafił u nas do rąk chłopa, robotnika i
inteligenta pracującego, zdążyły już rozcmokać się nad nim euroliterackie wyrocznie, z
Rozenkrancem-Różyckim na czele. Polskim recenzentom wypadło jedynie przyklasnąć opinii
renomowanych krytyków zachodnich, a jeśli ktoś miał nawet odrobinę odrębne zdanie, wolał
zachować je dla siebie.

Nie ulegało wątpliwości, że Zapaśnicy mogli i powinni czytelnika szokować. Poczynając od

osoby narratora – był nim sekcyjny stół („niejedno ciało na mnie rżnięto” – opowiadał), po ostre
sceny erotyczne, w wykonaniu pary pederastów, rozgrywające się pod portretem Serca Jezusowego,
w małym zrujnowanym kościołku opodal Wadowic – wszystko wydawało się wykoncypowane tak,
by drażnić profanów, a podlizać się wtajemniczonym.

Zdaję sobie sprawę, że jestem płaszczyzną przeistoczenia, polem transmutacji – na

mnie świątynia ludzkiego ciała zmienia się w stos ochłapów. Nie potrafię się tym wzruszać, nie
mam zmysłu powonienia, a co do smaku, nie lubię tylko, jeśli ktoś gasi na mym blacie
papierosy lub przykleja od spodu kulki gumy do żucia, na moment przed puszczeniem pawia
– inicjuje swą opowieść narrator.

Powieść rozpoczyna się na przełomie tysiącleci w niewielkim laboratorium na zachodniej

rubieży Polski, w którym Uwe i Fritz Schenkowie, dwaj modni, niemieccy artyści, specjalizujący
się w preparowaniu ludzkich zwłok w celu wystawienniczym, zlokalizowali swoje „atelier”. Ojciec
i syn, osiłkowaci rudzielcy, każdy cętkowany jak ocelot, przy czym ojca, prócz naturalnego
pigmentu, pokrywał dodatkowo archipelag plam wątrobowych, nie chwalili się, że ich firma UFS
może poszczycić się długoletnim stażem. Uwe Schenk terminował jeszcze w Auschwitz, pod
fachowym okiem doktora Mengele. I stół-narrator był tego świadkiem.

Fritz, urodzony grubo po wojnie absolwent monachijskiej Kunstschule, znakomicie wpisał

się w rodzinną tradycję.

Egzystencję całej trójki w gościnnej Polsce zakłócił pewien incydent – i nie chodziło

bynajmniej o protesty antyfaszystów, z tymi nauczyli sobie radzić przy pomocy adwokatów, a także
dzięki wsparciu nadodrzańskich tubylców, dla których inne firmy należące do Schenków były
bezcennymi miejscami zatrudnienia. Mroźnego styczniowego dnia do ich laboratorium, w ramach
świeżej dostawy, przywieziono zwłoki dwóch starców, pochodzące z dwóch różnych części
niedawno zjednoczonych Niemiec – z hospicjum spod Hanoweru i domu opieki z Lipska. Fritz
umieścił obu „klientów” na stole, ale nim przystąpili do roboty, jego ojciec wydał przeraźliwy
okrzyk, a skalpel wypadł mu z ręki. Co gorsza, ugrzązł na sztorc w szparze drewnianej podłogi.
Chwilę potem Uwe stracił przytomność, a osuwając się na podłogę, nadział się na sterczący skalpel,
który rozorał mu wnętrzności. Zmarł po trzech dniach koszmarnych męczarni. Bywa!

W majakach agonalnych powrócił do Uwego obraz olimpiady w Berlinie, którą śledził jako

nastolatek. Na jednej z kronik zarejestrowano zapaśnicze zmagania aryjskiego blondyna Guntera
Herzoga z Polakiem – krępym czerniawym przystojniakiem, któremu nieforemny nos dodawał
swoistego wdzięku – Stefanem Majewskim.

Zapasy należały do najstarszych dyscyplin olimpijskich. Rozgrywane już od pierwszej

background image

nowożytnej olimpiady w Atenach, przywoływały obraz antyku znacznie bardziej namacalnie niż
obrazy utrwalone na wazach czy w potrzaskanych mozaikach. Wraz ze zmaganiem spoconych ciał
antyk powracał w całym swym bogactwie. Nie wykluczając pewnych wstydliwych szczegółów.

Zażarty pojedynek przyniósł sukces Niemcowi. Fotografia decydującego rzutu na matę

obiegła niemiecką prasę i dostarczyła sporej satysfakcji rodzicom Uwego. W konflikcie ras
nadczłowiek pokonał podczłowieka. W dodatku pobity Polak był Żydem. Złagodziło to nieco
późniejszą gorycz porażki, w następnej walce bowiem faworyt gospodarzy uległ potężnemu
Amerykaninowi.

Zdecydowanie mniej powodów do radości mieliby hitlerowscy ideolodzy, a także rodzina

Schenków, gdyby mogli poznać pewne następstwa tej walki, kiedy fizyczny kontakt na macie
przerodził się w bardziej intymne zbliżenia na gruncie prywatnym. Herzog starannie ukrywał ten
aspekt swego życia, był zdeterminowanym homoseksualistą. Zapewne wskutek genetycznego żartu
jego przeciwnik też. Czy dotyk na macie wyzwolił obopólną skłonność – trudno dociec? W każdym
razie to, co rozegrało się późnym wieczorem pod prysznicami, a co można by uznać za
jednorazowy wybryk lub niekonwencjonalne koleżeńskie podsumowanie rozgrywki, miało swój
ciąg dalszy. Zapaśnicy spotkali się jeszcze kilka razy na międzynarodowych zawodach, poza tym
spędzili wspólnie po parę dni raz w Polsce, a raz na Maderze. Nie było to łatwe w czasach
obowiązywania narodowego purytanizmu. Obaj usilnie skrywali swoją seksualną orientację. W
roku 1938 podczas kryzysu czeskiego Gunter dostał powołanie do wojska. We wrześniu 1939
podobne powołanie trafiło do rąk Majewskiego. Było jednak zbyt późno, żeby Stefan mógł dotrzeć
do swej jednostki i podzielić los kolegów, którzy po kampanii, internowani przez Rosjan, trafili do
obozu w Kozielsku.

Kontakty zapaśników uległy przerwaniu. Zdawało się definitywnie. Jednak przekorny los o

nich nie zapomniał. W 1944 roku Obersturmführer SS Günter Herzog trafił do Koncentrazionlager
Auschwitz. Od ponad czterech lat przebywał tam jego kochanek Stefan. Majewski przeżył,
ponieważ w odróżnieniu od większości swych rodaków od razu wędrujących do szeolu, znalazł się
w komandzie zajmującym się odzyskiwaniem użytecznych części zwłok. Golono włosy, wyrywano
złote zęby. Bezpośrednim zwierzchnikiem tej grupy był Oberscharführer Uwe Schenk. Spotkanie
byłych sportowców na placu apelowym dla obu było szokiem. Uwe choć mógł je obserwować,
dopiero z perspektywy późniejszych zdarzeń zorientował się, że w miejscu zagłady odżyła miłość
nieznająca granic, niezależna od reżimów, ras, narodowości, a tym bardziej płci.

Wkrótce potem Herzog organizuje ucieczkę przyjaciela. Przez cały łańcuch pośredników

znajduje mu lokum u Polaków w pobliżu Wadowic i z kochankiem spotyka się w opuszczonym
kościółku.

Pazerni Polacy, przedstawieni przez Barskiego gorzej niż szekspirowski Shylock, opiekują

się Stefanem, dopóki posiada złoto zabrane oświęcimskiemu kapo nadzorującemu grabież zwłok.
(Przy okazji pozbawił należnej działki Uwe Schenka). Gdy cenny kruszec się kończy, wyrzucają
Majewskiego z domu. W tym samym czasie Uwe, zdegradowany za utratę pracownika i
dopuszczenie do jego ucieczki, prowadzi własne śledztwo, rozgryza podwójne życie porucznika SS
i naturalnie melduje, gdzie trzeba. Do próby aresztowania kochanków dochodzi we wspomnianym
kościółku, rannemu Stefanowi udaje się zbiec, ale po paru godzinach denuncjuje go pewna młoda
Polka – jak charakteryzuje ją Barski – „piersiasta blondynka, o bezmyślnym wyrazie twarzy”.
Egzekucja obu homoseksualistów jest pewna. Po krótkim procesie, w którym Uwe występuje w roli
świadka, Gunter zostaje skazany na rozstrzelanie. Razem z nim mają zabić pojmanego
Majewskiego. Aż do spotkania na stole sekcyjnym Schenk nie ma pojęcia, że nagły atak lotniczy i
oskrzydlający manewr Armii Czerwonej uratują obu skazanych.

Nigdy więcej jednak się nie spotkają. Herzog spędzi 12 lat w sowieckich łagrach, a resztę

życia strawi na podrzędnej posadce w NRD, inwalida Majewski zaś, w roku 1956 opuści Polskę i
po krótkiej tułaczce osiądzie w RFN-ie. Żaden nie będzie nigdy zajmować się sportem. Bywa!
Wierny swemu zawodowi pozostanie tylko stół sekcyjny z Oświęcimia. Zabezpieczony po
zdobyciu obozu przez Armię Czerwoną przeżyje wiele lat, służąc socjalistycznej służbie zdrowia, a
na starość odnaleziony w jakiejś śląskiej składnicy złomu i wyremontowany, trafi znów w fachowe,

background image

niemieckie ręce.

– Historia nieprawdopodobna, ale jak świetnie mogła się sprzedać! W dodatku za granicą –

skomentował powieść Słysz, który przywitał mnie rano na ganku, gdy tylko wyszedłem na
powietrze z egzemplarzem Zapaśników w ręku. – Nasz drogi Henryk od zawsze marzył o napisaniu
czegoś takiego. Wiecznie niesyty zaszczytów, sławy, uznania i pieniędzy… No i wreszcie mu się
udało.

– Czy gotów był zapłacić każdą cenę za sukces?

– Absolutnie każdą! – Mikołaj energicznie skinął głową. – Jego apetyt rósł w miarę

jedzenia. Sukces, który innych skłania do skromności, choćby udawanej, u niego zmienił się w
pychę, okraszoną w dodatku pogardą dla innych. Dla sławy zabiłby rodzoną matkę, nakręcił o tym
film i sprzedał na jakimś festiwalu. Nie przesadzam!

Opinię krytyka przyjmowałem niczym balsam na moje rany. Ale czy mogła mi wystarczyć?

Jeśli chciałem zgnoić Barskiego, potrzebowałem nie przeczuć, tylko niepodważalnych faktów.

Dzień należał do wyjątkowo mglistych. Dolina Murawki zdawała się w ogóle nie istnieć, a

gdyby nie wyłaniające się z białego pierza drzewa, można by odnieść wrażenie, że chałupa Słysza
unosi się w powietrzu, poza światem, poza rzeczywistością. Rankiem (sprawdziłem to) w
garderobie nie było ani śladu Dorotki. Pachniało wyłącznie starą odzieżą i szczurzymi odchodami.
Jedynym dowodem istnienia dziewczyny była czekająca na nas w sionce bańka z jeszcze ciepłym
mlekiem, sześć świeżych bułeczek i cztery jajka. Dzielna licealistka zdążyła wydoić krowę, zrobić
zakupy i jeszcze załapać się na odchodzący o siódmej autobus do Limanowej.

Słysz, wyglądający na doskonale wyspanego, zrobił nam obu jajecznicę, ani słowem nie

wspominając o swojej żonie. Ja naturalnie też nie poruszałem tego tematu. Zapytałem natomiast o
najbliższego sąsiada.

– Raróg? To wyjątkowe chamisko! Zwłaszcza jak sobie popije. Bardzo zmienił się na

niekorzyść po śmierci żony. Umarła przed rokiem. Zupełnie nie pasowali do siebie. Pani Ewa była
nauczycielką w tutejszej szkole, taką galicyjską „Siłaczką”, co uwierzyła w misję edukacyjną i
poszła w lud. Była młoda, naiwna, ufna, inna sprawa, że dwadzieścia lat temu Raróg mógł się
podobać – był przystojnym chłopakiem, aktywistą miejscowej straży pożarnej. No i zdarzyło się –
przypadkowy romans, niechciana ciąża, szybki ślub, jak to na wsi. I tragedia mezaliansu. Na
szczęście Dorota wzięła wszystko po matce. Jest chłonna jak gąbka, nie spotkałem nikogo równie
głodnego wiedzy. Jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, zajdzie daleko.

Wróciliśmy do tematu Barskiego. Tyle że teraz to Słysz mnie wypytywał – co wiem, do

czego doszedłem? Bez ujawniania nazwiska Podlaskiego opowiedziałem o koledze z IPN-u, który
próbował zająć się sprawą jako historyk i natrafił w archiwaliach jedynie na żałosną pustkę.

– Znaczy był sprytniejszy, niż myślałem – skomentował stary krytyk.

– Albo czysty. Z tego, co opowiadał mi kolega, wynika, że jeśli się współpracowało z

bezpieką, nie sposób jest wywabić wszelkie ślady. Zbyt wiele miejsc rejestracji. Zbyt wielu ludzi,
którzy musieli o tym wiedzieć.

– Ale na niego nie ma absolutnie niczego, prawda?

– Niczego, łącznie z większością kwestionariuszy paszportowych. Nie ma śladu nawet po

teczce rozpracowywanego „figuranta” czy protokołów jej zniszczenia. A przecież pan Barski był
prominentną postacią opozycji i bezpieka musiała zbierać na niego kwity.

– No to musi być czysty – powtórzył w zamyśleniu Słysz. – Choć to było bardzo trudne w

tamtych czasach. Zachować czystość. Nawet ja… – popatrzył na mnie przepraszająco – w 1973,
kiedy zrobili u mnie rewizję i znaleźli książki z paryskiej „Kultury”, musiałem podpisać
zobowiązanie. Że się z tego wyłgałem, to inna sprawa. Ale od tego momentu wypadłem z pierwszej
ligi „pismaków”…

– Ktoś pana zadenuncjował? Barski?

– Wielu wiedziało o moim tajnym księgozbiorze. Henryk sporo pożyczał, ale zawsze

zwracał. Z pieniędzmi to bywało różnie, czasem oddawał, czasem nie. Ale tylko na początku.
Potem to raczej ja zaciągałem u niego długi.

– Wspominał pan wczoraj, że znacie się od liceum?

background image

– Siedzieliśmy w jednej ławce. W dziesiątej i jedenastej klasie. Henio świeżo przyjechał z

Łodzi i czuł się trochę nieswojo wśród nas, warszawiaków, a ja wyczułem w nim bratnią duszę
artysty. Chyba się polubiliśmy. Występowaliśmy razem na wieczornicach i apelach. Nie uwierzy
pan, ja głównie jako aktor… Heniek twierdził, że kiedy recytowałem Majakowskiego, to wszyscy
czuli się, jakby razem ze mną wchodzili po schodkach – „Niech się brytyjski lew pręży, niech ostrą
koroną olśniewa, komuny nic nie zwycięży, lewa, lewa, lewa…” – Recytując te słowa, Słysz wydał
mi się naraz o głowę wyższy i o parę dekad młodszy, ale szybko opadł na pleciony fotel. – Takie
występy imponowały dziewczynom, a prawdę powiedziawszy, w tamtym czasie Henryka głównie
interesowały dziewczyny. Inna sprawa, że przeważnie teoretycznie. Był przystojny, ale wobec osób,
których nie znał, dość nieśmiały. Nie umiał tańczyć, nie grał na gitarze, nie przelewało mu się z
forsą… Jednak miał gadane. Kiedy już poznał dziewczynę, a do tego bardzo mu się przydawałem,
bo nie miałem takich zahamowań, potrafił zmusić ją do… no nie powiem wszystkiego, nasze
pokolenie nie było tak bezpruderyjne i zdemoralizowane jak dzisiejsze, ale przynajmniej do
umówienia się na randkę. Potem zdawał mi sprawozdanie, jak poszło, i naturalnie przechwalał się
ile wlezie. Wie pan – czasami wydaje mi się, że to było przedwczoraj. Pachną wypastowane dechy
w sali gimnastycznej, wszędzie pełno dekoracji, flag, portretów przywódców, my czekamy w
pakamerze, aż skończą się przemówienia części oficjalnej. Henio pakuje łapy pod bluzkę czerwonej
jak piwonia Basi, naszej solistki, i wie doskonale, że dziewczyna nie zaprotestuje, bo ściana cienka,
a tam cała szkoła: dyrekcja, delegacja wojskowa. Tylko ja muszę udawać, że tego nie widzę… Więc
udaję. I nawet to mi wychodzi. Właściwie to powinienem zostać zawodowym aktorem, ale bałem
się zaryzykować.

– Ale dlaczego obaj wybraliście rusycystykę?

– Tam najłatwiej było się nam dostać. Przyjmowano wszystkich chętnych, nawet jeśli nie

mieli słusznego klasowo pochodzenia. W dodatku obaj nieźle znaliśmy język naszego Wielkiego
Brata. Henryk spędził dzieciństwo na Wschodzie, moja mama była córką białego generała i dbała,
abym nie zapominał mowy przodków. Poza tym, niech pan weźmie pod uwagę, to był 1954 rok!
Stalin wprawdzie nie żył, ale my żyliśmy w przekonaniu, że wkrótce „związek nasz bratni ogarnie
ludzki ród”, i mową przyszłości będzie właśnie rosyjski, nam zaś przypadnie zadanie zaznajamiania
odzyskanego świata z cyrylicą…

– Pan naprawdę w to wierzył?!

Mikołaj roześmiał się.

– Wiem, wiem. Dzisiaj to dla młodych niewyobrażalne. Ale wówczas, skąd miały brać się

wątpliwości? To był zamknięty, zaplombowany szczelnie świat. Na studiach poznaliśmy parę setek
młodych ludzi tak samo ogłupionych jak my. Nie żył pan w stalinizmie, więc nie rozumie pan
ciężaru wszechogarniającej presji. Nawet jeśli przypadkiem miałeś inne poglądy, to sam przed sobą
w głębi ducha uznawałeś się za zdefektowanego odmieńca. Bo przecież wszyscy wokół myśleli
jednakowo. Prawidłowości społeczne miały być jak matematyka. A nie dyskutuje się z prawami
algebraicznymi.

– Jaki był wtedy?

– Henryk? Jak my wszyscy. Pryszczaty, narwany, nietolerancyjny. Uwielbiał słuchać sam

siebie, wygłaszać autorytatywne sądy.

– Bywał odważny?

– W gębie jak najbardziej. Potrafił swobodnie dominować nad każdym kolektywem, na

zebraniach zmuszać koleżanki do samokrytyki, wydawać pryncypialne wyroki. A gdy byliśmy
sami, naigrawał się z ludzkich słabości. Naprawdę wystraszonego widziałem go tylko dwa razy. W
1955, gdy podczas Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów złapał trynia od jakiejś
murzyńskiej bojowniczki, którą posiadł był w ramach zadzierzgania solidarności między
narodami… Zanim poszedł do lekarza, umierał ze strachu, że to jakiś afrykański nieuleczalny syf,
który go zabije. Przeżył tę przygodę tym boleśniej, że wcześniej niesamowicie szpanował swoim
biało-czarnym sukcesem seksualnym.

– A ten drugi raz? Też jakaś obyczajowa przygoda?

Słysz spoważniał.

background image

– W żadnym wypadku. To było na placu Narutowicza, podczas zamieszek po rozwiązaniu

„Po prostu”. Gdy po ostrym spałowaniu gliny wlokły go do milicyjnej „suki”, płakał i trząsł się jak
dziecko. Nigdy więcej nie widziałem go w podobnym stanie.

– Ale go zwolnili?

– Tak. Wrócił następnego dnia. Powiedział, że mnie nie sypnął. Zeznał glinom, iż na tę

demonstrację poszedł sam, z głupiej ciekawości. Chyba naprawdę tak się zachował, bo później nikt
się mnie nie czepiał, a przecież byłem jednym z prowodyrów…

– Jemu też nie zrobiono krzywdy?

– Był pupilem dziekana. No i matka pracowała w komitecie.

– A jaki był jego rzeczywisty stosunek do reżimu? Wtedy po rozwaleniu ideałów „polskiego

Października”?

– Jak u wszystkich. Poglądy nam ewoluowały, ale w ramach zamkniętego kręgu lewicowej

optyki. Wam młodym wydaje się to niewiarygodne, ale myśmy wtedy w to naprawdę wierzyli.
Międzywojnie było dla nas bezpowrotnie zatopionym światem, PRL jedyną rzeczywistością
Moskwa – ostateczną instancją. I to na tysiąclecia! Żeby pan wiedział, jak kłóciłem się z moją
ukochaną białogwardyjską babcią, jak przekonywałem ją do wiary w lepszą przyszłość. I jak bardzo
wstydziłem się nieznanego osobiście dziadka, który zmarł grubo przed wojną za jego
kontrrewolucyjną przeszłość. Może się pan uśmiechać, ale wtedy było mi naprawdę żal tych
wszystkich zidiociałych na punkcie Najświętszej Dziewicy ciotek, tych wujów słuchających co noc
Wolnej Europy, „kłamliwie opluwającej dokonania lepszej części ludzkości”. Z Henrykiem pewnie
było podobnie, chociaż nie bardzo miał się z kim spierać.

– Jednak w końcu przejrzeliście na oczy. Kiedy?

– A sądzi pan, że przejrzeliśmy? – popatrzył mi prosto w twarz, a widząc moje zaskoczenie,

roześmiał się: – Żartowałem, panie Wiktorze. Ale to nasze trzeźwienie trwało naprawdę bardzo
długo. Resztki nadziei w konwergencję obu systemów pozbyłem się, kiedy na początku lat
siedemdziesiątych pojechałem pierwszy raz na Zachód. Przeżyłem szok! Zrozumiałem, jak bardzo
nas okłamywano i że nigdy ich nie dopędzimy. Ale wcześniej, jak już wspominałem, był raport
Chruszczowa, był Marzec 68, Grudzień 70…

– A pan ciągle z czerwoną legitymacją w kieszeni. Barski rzucił ją po Marcu, a pan trwał?

– Niestety, to prawda. Legitymacji partyjnej pozbyłem się dopiero 13 grudnia 1981,

wyrzuciłem ją do kosza na śmieci koło Klubu Dziennikarzy na Foksal. Henryk miał trochę łatwiej,
w 1968 organizację partyjną przy ZLP opuściła cała grupa rozczarowanych. W mojej redakcji
wyrzucono jedynie trzech „syjonistów”. (Jeden, jak się zresztą później okazało, miał pochodzenie
ormiańskie). Reszta zespołu – milczała. Trudno to pewnie panu zrozumieć, młody człowieku. Cóż,
z dzisiejszej perspektywy sam się sobie dziwię. Ale wtedy po prostu – bałem się. Miałem etat,
kochałem swoją pracę, nie wyobrażałem sobie innego życia. Wie pan, co to znaczyło być uznanym
recenzentem, demiurgiem ludzkich karier, protektorem młodych pisarzy i poetess… Bez zmartwień,
co robić i jak dożyć do pierwszego?

– Wróćmy do Barskiego. Uważa pan jego karierę za uzasadnioną?

– Nie! Ale pewnie jestem nieobiektywny.

– Jednak jakie może pan sformułować przeciw niemu zarzuty?

– Pisałem o tym tyle razy – średni talent, inteligencja znaczna, chociaż niepowalająca z nóg,

za to ambicje gigantyczne. Nie powiem, rzemieślniczo zręczny, nie dysponował jednak żadną siłą
fatalną, a przede wszystkim, tak naprawdę nie miał ludziom nic do powiedzenia. Odwrotnie,
nasłuchiwał pilnie, co inni chcą usłyszeć i dawał im to. Odpowiednio sprytnie, żeby nie narazić się
władzy. Trzeba było intelektualnej igraszki o nietolerancji, okres „wczesnego Gierka” zezwalał na
takie fanaberie – wędrował z diabłem do Salem, przyszła moda na „holocaust po gejowsku”, napisał
Zapaśników…

– I to wystarczyło, aby stać się pierwszym literatem III RP?

– Drogi panie Wiktorze, gdybyśmy żyli w Stanach albo we Francji, a nawet w Rosji,

zapewne by nie wystarczyło. Jesteśmy jednak niedużym krajem, bez tradycji mieszczańskich.
Warstwy kulturotwórcze były u nas systematycznie niszczone. Hitlerowcy wykosili nam Żydów,

background image

komunizm zlikwidował ziemiaństwo, inteligencję wykrwawiły kolejne fale emigracji. Nie dziw
więc, że gdy znajduje się ktoś, kto potrafi poprawnie klecić słowa i umie dbać o swój wizerunek,
staje się koryfeuszem. Nie potrzeba doszukiwać się drugiego dna. W każdym razie nie zawsze.

Czułem wyraźnie, że nie chce podeprzeć moich podejrzeń. Czy dlatego, że nic nie wie, a

może przeciwnie, że wie? Słysz chyba wyczuł moje podejrzenia, bo stwierdził naraz:

– Prawdę powiedziawszy od ukończenia studiów nasze kontakty nie były wcale bliskie.

Wspólne wódki u Dziennikarzy czy w SPATiF-ie nie pogłębiają wiedzy o człowieku. A wie pan, o
czym on opowiadał, kiedy był tu po raz ostatni. O wycieczce z klasą do Krakowa na rok przed
maturą. O dziewczynach, w których wtedy się kochał. O tym, że gdy przed rokiem przeczytał
nekrolog „najpiękniejszej z całej klasy”, łzy zakręciły mu się w oczach. Czysty banał, co?

Doszedłem do wniosku, że niczego więcej już ze Słysza nie wyciągnę i pora, aby zakończyć

tę rozmowę. Zadałem jeszcze tylko jedno standardowe pytanie:

– Czy sądzi pan, że ktoś może wiedzieć o nim więcej niż pan?

Myślał dobrą chwilę, po czym rzekł:

– Wątpię. Oczywiście jeśli pan sobie życzy, mogę podać nazwiska jego najbliższych

kolegów. Przyjaciół raczej nie miał. Kumpli od kieliszka też, bo od dość dawna nie pije.

– Chyba nie zawsze był abstynentem?

– Skądże znowu! Podejrzewam, że w naszym klimacie to niemożliwe. Pił i to całkiem

sporo. Ale się kontrolował. Zawsze! Mam powody sądzić, że nigdy nie przekroczył tej granicy, po
której urywa się film. Obserwowałem go nieraz. Od pewnego momentu tylko udawał, że pije…

– „Kto nie pije, ten kapuje”?

– Trafna uwaga. Ale proszę spróbować na jej podstawie sporządzić akt oskarżenia! Znam go

pięćdziesiąt lat. Ale co o nim wiem? Tak naprawdę otworzył się przede mną tylko raz. Tydzień po
śmierci Murki, swojej pierwszej żony. Odwiedził mnie w domu strasznie załamany. Obaliliśmy
wspólnie chyba półtora litra. Zaczął mi się zwierzać. Płakać.

– Powiedział coś istotnego?

– Pewnie powiedział. Niestety, niczego nie pamiętam. Byłem wtedy bardziej pijany niż on!

– A inne kobiety? – podsunąłem z nadzieją. – Mogą wiedzieć o nim coś więcej?

– Miał setki kochanek, choć liczyły się tylko dwie. Murka i moja Krystyna.

– Pańska żona? Próbował odbić panu żonę?

Mikołaj Słysz zachichotał.

– Można powiedzieć, że było odwrotnie. Jak wspomniałem, po śmierci Murki był w

depresji, ale krótko. Akurat trafiła się studentka młodsza o kilkanaście lat od niego. Inteligentna,
ciepła. Zawsze lubił młodsze. Dość szybko się pobrali. Przez jakiś czas byli najpiękniejszą parą w
Warszawie. A potem ona odeszła.

– Znalazł sobie młodszą?

– Też. Ale przede wszystkim, kiedy zaślepienie minęło, Krystyna go rozgryzła. Zobaczyła w

nim coś takiego, co na zawsze zdjęło ją odrazą. Nie mogła żyć z nim dłużej. Inna sprawa, że
Henryk nie próbował tego związku ratować. Poza tym pomógł stan wojenny. Kiedy wyjeżdżał za
granicę, byli w separacji, potem na Zachodzie on związał się z inną. A Krysia…? Cóż… Nie chciała
aż do śmierci być samotna. Więc przyjęła ofertę oddanego przyjaciela domu, cichego wielbiciela od
lat – mnie! Można powiedzieć, że zawdzięczam Barskiemu największe szczęście swego życia.
Zresztą najlepiej będzie, jak Krysia opowie panu o tym sama. Możliwe, że zna sekrety, o których ja
nie mam najmniejszego pojęcia. – Tu wstał i przytknąwszy dłonie do ust, zaczął wołać: –
Krystyna!!! Krystyna!!!

Odpowiedziało mu jedynie echo. Ale Słysz nie wyglądał na zmartwionego czy szczególnie

zdziwionego.

– Cała Krysia! Uwielbia spacery w taką mgłę. Romantyczna natura. A tak prosiłem, żeby

przynajmniej dziś dotrzymała nam towarzystwa. Ale kto ją przekona?

Na moment zatkało mnie, potem wykrztusiłem:

– Rozmawiał pan dziś z żoną?

– Naturalnie. Wróciła z Sącza, zaraz po tym, jak się pan położył. Przegadaliśmy pół nocy. A

background image

rano, jak pan myśli, kto przyniósł te wiktuały na nasze śniadanie? Nie ma pan pojęcia, jaka ona jest
gospodarna. Krystyna!!! Krystyna!!!

Zamilkł i zapadł w siebie. Zagadnąłem – nie odpowiedział. Obrócił twarz ku przeciwległym

wzgórzom, ale czy cokolwiek tam widział…? Postanowiłem się oddalić. Nie chciałem znów na siłę
sprowadzać go do rzeczywistości. Pewnie udałoby mi się odejść po angielsku, ale potknąłem się o
psa emeryta. Zaskomlał.

– Dokąd pan idzie? – Gospodarz raptownie oprzytomniał. – Nie zrobiłem jeszcze listy dla

pana.

– Jakiej listy?

– Listy ludzi, z którymi powinien pan porozmawiać o Barskim. Na przykład ten chłopak,

któremu Henryk ukradł Diabła – Gwidon Czarski się nazywał. Albo pani Jadwiga, maszynistka,
całe lata przepisywała jego brudnopisy i robiła wstępną korektę.

Wyciągnąłem notes i zacząłem zapisywać.

– Zna pan może jej nazwisko?

– Nie. Pamiętam tylko, że była maszynistką w Polskim Radio na ulicy Myśliwieckiej.

Słyszałem też, że kiedy skasowali halę maszyn, bo zaczęło upowszechniać się ksero, Henryk
zatrudnił ją u siebie. Była czymś więcej niż zwykłą przepisywaczką i korektorką. Prowadziła mu
coś w rodzaju biura, a kiedy przebywał na emigracji, opiekowała się jego domem… Nie wiem, co
porabia obecnie? Może już nie żyje.

– Kto jeszcze mógłby udzielić interesujących informacji? – nalegałem.

Słysz zmarszczył swe krzaczaste brwi.

– Może jeszcze jego siostrzeniec. Rafał Nowik. Kiedy Zoja, jego matka, wyjechała do

Australii, zamieszkał u Barskiego, dostawał od wuja pieniądze i zgrywał playboya. Długi czas
myślano, że będzie jego spadkobiercą. Ale w zeszłym roku Henrykowi coś się odwidziało i pogonił
szczeniaka.

– Kto w takim razie po nim obecnie może dziedziczyć. Bo o ile wiem, własnych dzieci nie

posiada?

– Ślubnych na pewno nie ma. Ale jest Joanna.

– Jaka Joanna?

– Różycka. Wnuczka starego Rozenkranca. Od paru lat przebywa w Warszawie. Gówniara

nie ma trzydziestki, a szefuje filii wydawnictwa RV. Tyle że kontaktu z nią szczerze panu nie
polecam. Z pewnością nie puści pary na temat tego, co może wiedzieć, za to doniesie Barskiemu, że
pan węszy wokół niego.

– Żyje z Barskim?

– Chyba że przez pomyłkę – Słysz roześmiał się. – Jest zdeklarowaną lesbijką. Niektórzy

podejrzewają nawet, że może być córką Henryka. Teoria dobra jak każda inna, w końcu jej matka
Salomea nigdy nie miała męża… A mój kumpel kiedyś po pijaku zwierzał mi się, że seksualnej
inicjacji dokonał w Łodzi z sympatyczną kuzyneczką. No i można zauważyć pewne podobieństwo
fizyczne. A poza tym… Niech pan przeczyta kiedyś Złamaną różę – nie wznawiali tego ostatnio, a
jaki to pyszny podręcznik kazirodztwa. A w ogóle trzeba czytać, czytać, czytać!

*

Było dobrze po południu, kiedy wybrałem się w drogę powrotną. Zjechałem z góry. Koło

spożywczego śmignęła mi znajoma sylwetka na rowerze. Mocne nogi w spranych dżinsach. –
Dorotka!

Dogoniłem ją a następnie zwolniłem i opuściłem szybę.

– Dziękuję za śniadanie! – zawołałem do dziewczyny.

– Już pan wyjeżdża? – podjechała bliżej i pochyliła się ku okienku.

– I tak się zasiedziałem. Wolałbym dojechać do Warszawy przed nocą.

– Ale wróci pan jeszcze kiedyś?

background image

– Nie wiem. Dowiedziałem się tyle, ile mogłem.

Posmutniała, ale nie cofnęła głowy.

– Pan Mikołaj ma pana adres?

– Ma? Ale dlaczego pytasz?

– Jakby sobie coś przypomniał. Coś, co pomogłoby panu w pracy. Mogłabym napisać.

– Zostawiłem mu swoje namiary. Ale mogę również tobie dać wizytówkę. – Wyciągnąłem z

kieszonki kartonik z logo Instytutu Historii PAN. Nie widziałem powodu, aby dłużej kontynuować
kamuflaż. Wzięła go w dwa palce i studiowała z uwagą.

– A więc nie jest pan dziennikarzem, tylko pracuje jako historyk. Od średniowiecza?

– Nie, dziejów najnowszych.

– To musi być fascynujące zajęcie! Chyba panu nie wspominałam, ale po maturze wybieram

się właśnie na historię. Do Krakowa.

– No, to życzę powodzenia.

Zjechała na bok, a ja puściłem sprzęgło i dodałem gazu. We wstecznym lusterku

zauważyłem, jak zatrzymuje się przy cmentarnym murku i macha mi na pożegnanie. Czy miałem to
traktować wyłącznie jako przejaw sympatii czy kokieterię? Do samej Warszawy obraz smagłej,
rezolutnej góralki nie opuszczał mnie ani na chwilę.

background image

V

ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW

Wracając, jeszcze z drogi zadzwoniłem do Podlaskiego. Byłem ciekaw, co powie o

informacjach uzyskanych od Słysza.

– Wziął parę dni wolnego – dowiedziałem się w IPN-ie.

Trochę mnie to zaskoczyło, dotąd mój doktorant opowiadał mi o swoich zamierzeniach.

Może jakaś sprawa rodzinna? Zatelefonowałem do domu. Nie odbierał. Wyglądało na to, że
również wyłączył komórkę. Pomyślałem – trudno, i nagrałem wiadomość, żeby się odezwał, kiedy
tylko będzie mógł. Miałem zamiar szybko porozmawiać z osobami, które wskazał mi Słysz. Lista
była dosyć krótka. Ale i tak musiałem się sporo nagimnastykować, aby wcisnąć te zajęcia między
różne sprawy bieżące, które jak zwykle miały tendencje do spiętrzania się.

W myślach kląłem Adama. „Nie ma go właśnie wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebny”.

Próbowałem jakoś godzić sprawy instytutu, uczelnię i moje śledztwo. Pierwszego z listy z
konieczności od razu musiałem wykreślić – Rafał Nowik bawił u matki w Australii i podobno
nieprędko miał wrócić. Następny w kolejce był Gwidon Czarski – ów rzeczywisty autor Diabła,
który zjechał do Salem. Zlokalizowanie faceta kosztowało mnie naprawdę sporo wysiłku. Czarski
nie figurował w warszawskiej książce telefonicznej, nie należał również do żadnego ze
stowarzyszeń twórczych. W pewnym momencie zacząłem podejrzewać, że Słysz sobie go po prostu
wymyślił albo podał nieprawidłowe nazwisko. Jednak kiedy w czytelni na Koszykowej sięgnąłem
do odpowiednio starych czasopism, okazało się, że początkujący pisarz nie był wcale wytworem
wyobraźni krytyka. Co prawda wiele na jego temat nie znalazłem, bo i kariera nie była
olśniewająca. W latach siedemdziesiątych Czarski próbował zaistnieć jako pisarz, opublikował coś
w „Nowym Wyrazie”, dwa opowiadania science fiction wydrukował mu „Przegląd Techniczny”,
potem jednak zniknął z łamów. Wydawać się mogło, że wyemigrował albo umarł. Dopiero
wrzucenie jego nazwiska do wyszukiwarki Google przyniosło bogatszy plon. Poszukiwany nie
tylko żył, ale funkcjonował nader aktywnie jako uczestnik forów internetowych dotyczących
zjawisk nadprzyrodzonych, ingerencji obcych, alternatywnych światów. Rewelacje przezeń
publikowane przyćmiewały opowieści o talibach w Klewkach czy lotach samolotów z więźniami
CIA ponad Mazurami.

Jednak mimo tak wielkiej erupcji owej działalności bardzo długo nie udawało mi się nie

tylko ustalić miejsca pobytu autora, ale znaleźć choćby jego adres mailowy. Z sobie tylko
wiadomego powodu skrzętnie się ukrywał. Zostawiłem więc na forum wiadomość, w której dość
inteligentnie zaapelowałem o kontakt z autorem koncepcji, jakoby sprawcą polowań na czarownice
w Salem, pamiętnego roku 1672, była nie nadgorliwość purytanów z Nowej Anglii, ale ingerencja
osobowego zła. I podałem swoją specjalnie utworzoną w tym celu skrzynkę. Odpowiedź przyszła
po dwóch dniach i sprowadzała się do krótkiego tekstu: „To jest moja koncepcja, którą mi po
chamsku ukradziono. Ale o co chodzi?”.

Odpisałem, że pragnę, aby świat poznał prawdę o rzeczywistym autorze znakomitej

powieści.

Odparł: „Chyba na to już za późno. Armagedon trwa!”. Mimo tak ostatecznej diagnozy nie

zrezygnowałem. Błogosławieni wytrwali! Efektem jeszcze paru listów w duchu satanistycznego
ekumenizmu było umówienie się na spotkanie. Jego miejsca mogłem się spodziewać od początku.
Zakład dla Nerwowo Chorych. W Tworkach pod Warszawą. A właściwie Wojewódzki Samodzielny
Psychiatryczny Zespół Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. (Ktokolwiek wymyślił tę nazwę,
sam nadawał się na honorowego pensjonariusza). Gwidon Czarski przebywał tam jako pacjent od
ponad dwudziestu lat. I to w dodatku jako „pacjent pod szczególną opieką”.

Dzięki koleżance zajmującej się historią medycyny udało mi się dodzwonić do ordynatora

szpitala, reszty dokonała moja umiejętność argumentacji w kontaktach z miejscowym personelem.

background image

Zjawiłem się tam pewnej słotnej marcowej niedzieli (sam, Podlaski nadal pozostawał nieosiągalny)
i uzyskałem nie tylko zgodę na wywiad (dla celów naukowych) z pacjentem Czarskim, ale co dość
istotne, zapewniono mi maksimum intymności w postaci pustego pokoju pielęgniarek.

– Jakby co, ma pan pod ręką przycisk alarmowy – pouczył ordynator.

– Ten Czarski jest niebezpieczny?

– Praktycznie nie. – Uśmiechnął się, widząc mój niepokój. – Od lat należy do naszych

najspokojniejszych pacjentów. Właściwie dawno kwalifikowałby się do leczenia otwartego, gdyby
nie nagłe, zupełnie nieoczekiwane ataki szaleństwa. Ale – tu lekarz bagatelizująco machnął ręką –
takie ekscesy zdarzają się nader rzadko, raz na kilka lat, i nie przypuszczam, żeby akurat dziś…
Zresztą polegają one wyłącznie na autoagresji. Jeśli mogę coś poradzić. Niech pan udaje, że bierze
wszystko to, co mówi, za dobrą monetę. Wtedy jest łagodny jak baranek, przyjazny jak pies i
gadatliwy jak papuga.

Jeśli istnieje stereotypowy wizerunek wariata, to pan Gwidon mógł uchodzić za wzorzec. W

przybrudzonym szlafroku z włosami na sztorc wygrałby każdy casting do filmowego horroru.

– Masz fajki? – zapytał na wstępie, ignorując rękę wyciągniętą na powitanie.

Kiedy podałem mu pudełko, wygrzebał z niego wszystkie papierosy, połamał na kawałki,

rozgrzebał tytoń…

– Ostatnim razem ukryli w nich aparaturę podsłuchową – wyjaśnił.

– Kto?

– Sam dobrze wiesz kto. – Zgarnął dokładnie tytoniowe okruchy i wsypał do kieszeni

szlafroka.

– Obawiam się, że teraz nie da się tego palić – powiedziałem.

– To dla kolegów. Ja nie palę. Dym tytoniowy to świetna metoda wtargnięcia do

organizmu… – zawiesił głos.

– Myśli pan o truciźnie?

Zaniósł się chichotem, obnażając nierówne pniaki zepsutych zębów.

– Przyjacielu, przyjacielu, nie bójmy się o ciało, gdy najbardziej zagrożona jest dusza.

Westchnąłem, zrozumiawszy, że będzie ciężko porozmawiać na inny temat niż zjawiska

paranormalne. Tymczasem Czarski nieoczekiwanie sam nawiązał do meritum, wstał z krzesła i
usiadł na blacie stołu tuż przy mnie.

– Wiem, że interesuje pana ten Barski. Nieszczęsny człowiek. Co dzień się za niego modlę.

– Modli się pan za niego? – zdziwiłem się.

– Nawet na mszę dałem!

– W intencji złodzieja pomysłów?

– Oczywiście. Przecież nie zrobił tego dla siebie, z własnej woli – wychrypiał. – Oni mu

kazali.

– Kto?

Wzruszył ramionami, jakby nie mogąc nadziwić się mojej ignorancji, znowu wstał ze stołu i

zaczął krążyć po pokoju.

– Kim są? Było poczytać! Piszę o tym od wielu lat. Ci, którzy w dni przedostatnie pragną

zawładnąć Ziemią. Gog i Magog, Antychryst, a imiona ich po sześciokroć sześć. Robią to od wielu
lat w różnych wcieleniach, kostiumach i krajach, czasem jest to mały poligon jak w osławionym
Salem, w stanie Massachusetts, czasem zło wstępuje w konkretnych ludzi – na przykład, podczas
rewolucji francuskiej, w de Sade’a, Marata czy Robespierre’a. W bliższych czasach niewątpliwymi
nosicielami pierwiastka zła byli: Hitler, Stalin, Mao, Bin Ladden. Czy można zrozumieć ich
działania, nie uwzględniając inspiracji i pomocy szatana?

– No, niby nie – zgodziłem się pospiesznie, biorąc sobie do serca radę ordynatora.

– Proszę mi nie potakiwać, a jedynie słuchać! Napisałem mego Diabła w Salem jako

przestrogę. Wynik moich własnych objawień. Rozmawiał pan kiedyś z aniołem? – Tu wykonał
charakterystyczny gest łokciami, jakby imitował niewidzialne skrzydła.

– Nie rozmawiałem. A panu zdarza się to często?

– Słowo „rozmawiam” to stanowczo za dużo powiedziane! Nie są to istoty skłonne do

background image

równopartnerskiego dialogu. Ja jedynie wysłuchuję ich. Od dzieciństwa. A panu to się nigdy nie
zdarzyło?

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, na szczęście nie czekał na reakcję.

– Najczęściej przychodzą nocą. Opierdalają mnie za moje grzechy, przestrzegają przed

błędami. Tworząc Diabła, chciałem, zgodnie z ich sugestiami, aby moje opowiadanie wstrząsnęło
ludźmi, ukazało, jak są bezbronni i podatni na knowania szatana, a zarazem jak łatwo szukają
racjonalnych wytłumaczeń tego, co nieracjonalne. – Znów siadł na stole i przybliżył do mnie głowę,
tak że czułem jego nieświeży oddech. – Zbrodnia Barskiego nie polegała na tym, że mi ukradł
dzieło. Dla dobra sprawy gotów byłem mu je podarować. Ale on je przeinaczył. Z oczywistego
objawienia zrobił dydaktyczne, antyklerykalne czytadło. Ośmieszył ludzi wiary, oswoił diabła. Z
drugiej strony, jak mogło być inaczej, skoro pisał na jego zamówienie.

– Wierzy pan, że zawarł pakt z diabłem?

– To nie jest kwestia wiary, tylko dowodów! – znów ściszył głos i jeszcze bardziej przysunął

usta do mego ucha. – Pan naturalnie myśli, że jestem wariatem? – Chciałem zaprzeczyć, ale ze
zdumiewającą siłą ścisnął mnie za ramię. – Proszę nie zaprzeczać! Ja bardzo CHCĘ, żeby oni
wszyscy uważali mnie za wariata. Dwadzieścia pięć lat z powodzeniem symuluję obłęd.
Przestudiowałem wszystkie możliwe książki na ten temat. I jak pan widzi, mam samorodny talent
dramatyczny.

– Ale, na Boga, dlaczego pan to robi?

Jego gorący oddech nieomal przepalał mi bębenek.

– Bo tu jestem bezpieczny. Prawie bezpieczny – dorzucił. – A tam – wskazał głową poza

okno – nie byłbym pewny dnia ani godziny. Polowali kiedyś na pana?

– Nie.

– No to proszę się mieć na baczności. Od dziś zaczną. Śledzą pilnie, z kim się spotykam.

Boją się, żebym nie przekazał mojej wiedzy dalej.

Zakładając, że i w szaleństwie powinna być jakaś logika, coś mi tu się nie zgadzało.

– Ale przecież przekazuje pan swoją wiedzę dzień w dzień w Internecie. Całemu światu.

– Tam są tylko ogólniki – prychnął – rzeczy powszechnie znane, zaklęcia bez znaczenia. A

oni… – zatoczył w powietrzu koło – boją się wyłącznie tego, co wiem naprawdę.

– A co pan wie?

Rozejrzał się po pokoju pielęgniarek, po czym zeskoczył ze stołu, wyrwał wtyczkę telefonu

z kontaktu, poprosił o moją komórkę i wyciągnął z niej kartę SIM, na moment zainteresował się
czajnikiem, zajrzał pod obrazek.

– Wiem, jak wyglądają, widziałem ich! – Na policzki wystąpiły mu ceglaste rumieńce. –

Widziałem tak dobrze, jak widzę tu pana. Spyta pan, jak do tego doszło? Powiem. Czemu miałbym
nie powiedzieć? I tak mi pan nie uwierzy. Interesowali się mną od dziecka. Pewnie jako bękart,
podrzutek, owoc grzechu, czasem wydaje mi się, że moją matką była pewna upadła zakonnica,
stanowiłem bardziej łakomy kąsek niż inni. Chyba nikt mnie nie ochrzcił. Naturalnie to tylko moje
spekulacje. Podobno znaleziono mnie owiniętego w becik na progu sklepu monopolowego… A jak
przejrzałem ich knowania? Cóż, wychowałem się w sierocińcu, gdzie mało kto zawraca sobie
głowę byle szczeniakiem, toteż jestem bardzo wrażliwy na wszelkie objawy zainteresowania.
Pamiętam więc ich mroczne cienie nad moim łóżeczkiem, zanim jeszcze stanąłem na nogi,
pamiętam kroki nocą po korytarzach ośrodka i parę wydobywającą się w mroźne noce z
niewidzialnych ust.

Relacja Czarskiego była tak sugestywna, że i mnie na moment przeniknęło tchnienie chłodu.

Musiał to zauważyć, bo wykrzywił się w koślawym uśmiechu. Później dowiedziałem się od
pielęgniarki, że od lat odmawiał wizyty u dentysty, obawiając się instalacji w ustach aparatury
podsłuchowej.

– Nie wiem do końca, dlaczego wybrali mnie – kontynuował. – Jednak nie mogę odmówić

im konsekwencji. Nie odstępowali mnie pomimo moich modlitw. Czy pan wie, że wychowywany w
ateistycznym ośrodku sam nauczyłem się pacierza. Wszystko jednak na próżno. Nie chcieli dać mi
spokoju. Umierałem ze strachu, moczyłem się w nocy. W końcu ubłagałem kierowniczkę naszego

background image

domu, abym mógł spać z nią w jednym pokoju, najlepiej w jednym łóżku. Zgodziła się. Przez krótki
czas wyglądało, że moi prześladowcy odpuścili. Kierowniczka nie była młoda, ale dosyć mnie
polubiła, chętnie przytulała mnie pod swoją kołdrą a nawet chciała, abym ssał jej wielkie, obwisłe
piersi. Czemu nie! I bez tego było mi dobrze jak nigdy. Ale którejś nocy… księżyc akurat świecił
prosto na nasze łóżko, zobaczyłem na jej brzuchu – znak diabła. Jego kosmate futro. Zacząłem
krzyczeć… Co zdarzyło się potem, nie bardzo pamiętam. Chyba mnie przenieśli do innego ośrodka,
później znalazła się rodzina zastępcza. W końcu wybłagałem, żeby mnie ochrzczono, i poszedłem
do pierwszej komunii. Wtedy nareszcie Pan Bóg zapewnił mi ochronę. Zaczęły mnie odwiedzać
anioły. Tak, przyjacielu, moja sytuacja radykalnie się zmieniła. Diabeł nie miał już do mnie
przystępu, za to ja dobrałem się do niego. Czytałem książki, pożerałem wszelką dostępną wiedzę.
Potem zacząłem sam pisać. Wreszcie parę lat po maturze ukończyłem moją pierwszą książkę.
Niestety, nie bardzo wiedziałem, co z nią zrobić. Kiedy do naszego miasteczka przybył wybitny
literat, po prostu wręczyłem mu rękopis.

– A on go sobie przywłaszczył?

– W dodatku nic mi o tym nie mówiąc. O wydaniu Diabła dowiedziałem się dopiero

zobaczywszy piramidkę książek w witrynie naszej księgarenki. Myślałem, że rozbiję szybę!!!

– Ale pan tego nie zrobił?

– Oczywiście. Zawsze szanowałem cudze mienie. Zamiast tego, naiwny, niepewny siebie

prowincjusz próbowałem się dogadać z Barskim. Znalazłem ogłoszenie w gazecie, przyjechałem do
Warszawy, wyczekałem do końca jego wieczoru autorskiego i zastąpiłem mu drogę w drzwiach.
Dał mi chyba na odczepnego tysiaka, myślał cwaniak, że mnie w ten sposób spłaci. A mnie przecież
nie chodziło o pieniądze. Tylko o prawdę. Co by mu szkodziło napisać na stronie tytułowej: – „Z
podziękowaniem dla Gwidona Czarskiego”. Albo „utwór powstał z inspiracji”. Itd. Itp. W drugim
wydaniu wspólnie poprawilibyśmy to, co błędne… Sądzę, że poszedłby na to, tylko Oni nie
pozwolili. Zabronili mu kontaktów ze mną, żebym przypadkiem nie pomógł mu uwolnić się spod
Ich kurateli. Czy pan da wiarę, że przez następnych kilka lat w żaden sposób nie mogłem się z nim
skontaktować. W domu zmieniono mu telefon, w gmachu ZLP na Krakowskim Przedmieściu
przepłacono portiera, żeby na mnie uważał. Wreszcie dali mu za kierowcę pana Romka, kurdupla,
za to rozłożystego jak komoda, eksboksera, który dostał prikaz, żebym przypadkiem nie zakłócił
Barskiemu spotkań autorskich. Spotkań, na których prezentował MOJĄ książkę. Pan to rozumie? –
Czarski nie czekał na potwierdzenie z mojej strony, tylko nawijał dalej: – Po pewnym czasie, rok
upłynął, może dwa, postanowiłem, że nie będę dłużej frajerem. Wyciągnąłem wnioski z
dotychczasowych porażek, udałem, że odpuszczam. Jednak kiedy już miałem meldunek i robotę w
Warszawie, znów zacząłem go śledzić. To nawet bywało zabawne. Mówiłem już panu o moim
talencie aktorskim, zdobyłem komplet bród, wąsów, peruk, okularów… Chodziłem za nim,
jeździłem motorem, bo kupiłem sobie WFM-kę. I wie pan, co okazało się najbardziej
zdumiewające?

– Co takiego?

– Częstotliwość! Nie ma pan pojęcia, jak często i systematycznie się z nimi widywał. Była

na przykład taka dziewczyna. Ruda, jak przystało na wiedźmę, cholernie zgrabna. Spotykał się z nią
w jednym mieszkaniu, na Puławskiej.

– Może była jego kochanką?

– E tam! – gniewnie machnął ręką. – Dla kochanek miał zwykłą garsonierę. I domek nad

Narwią. A w tamtym lokalu, dorobiłem klucz, nawet wyra nie było. Stół, dwa krzesła i tłumiące
dźwięki zasłony w oknie… Więcej powiem, na liście lokatorów w ogóle nie znalazłem numeru
13a… Albo taki facet w czerni, z którym regularnie umawiał się w Ogrodzie Saskim. Zawsze na
krótko, zawsze niby przypadkiem. A facet na kilometr pachniał siarką. I nos miał taki złamany.

– Jak u boksera – podchwyciłem. – Tylko na jakiej podstawie pan twierdzi, że to były

diabły, a nie… – urwałem, nie chcąc dokończyć – „oficerowie Służby Bezpieczeństwa”?

– Aury, kochany, ciemne aury – wycedził. – Potrafię wyczuwać zło. Kiedy się z nimi

widywał, zawsze przygasały okoliczne latarnie i nie wiedzieć skąd wypełzał chłód. Słowo daję!
Gdy ich śledziłem, grabiały mi ręce. Na moich sztucznych wąsach zbierał się szron. Zresztą nie

background image

trwało to zbyt długo – skapowali i wzięli się za mnie.

– Co takiego? – nie mogłem powstrzymać zdumienia.

– Najpierw ktoś włamał się do mnie do mieszkania, potem ukradziono mi motor, moją starą

poczciwą WFM-kę, aż wreszcie ostatecznie postanowiono się mnie pozbyć. Świetną metodę
wybrali. Akurat w tamtym czasie zacząłem mieć drobne problemy z alkoholem, nie żeby od razu
alkoholizm, na to musiałbym mieć więcej pieniędzy… Ale oni zabrali się za to za pomocą czarów.

– Jak to zabrali? Można prosić o jakiś przykład?

– Proszę bardzo. Wypita w ciągu nocy butelka, rano okazywała się pełna. A przecież

bywałem taki słaby, że nie mogłem się przez parę dni zwlec z wyra i pójść na metę. Podobnie, ile
bym nie wypił browarku, ciągle znajdywałem przynajmniej jedno piwo w lodówce. Czy to nie
magia!

– I utrzymuje pan, że robili to wszystko bezinteresownie?

Roześmiał się.

– Ależ nie, przyjacielu. Jasne, że mieli w tym interes. Chcieli mnie zabić! I prawie im się

udało. Gdyby nie mój opiekuńczy anioł. Pewnej nocy obudził mego sąsiada, który szczęśliwie
dysponował kluczami do mojego mieszkania. Antoni zastał mnie w wannie, z podciętymi żyłami, a
ze starego piecyka kąpielowego ulatniał się gaz. Oczywiście wszyscy uznali, że chciałem popełnić
samobójstwo. Właśnie wtedy po raz pierwszy znalazłem się tutaj. Co za głupi pomysł?! Sugerować,
że mógłbym popełnić samobójstwo? Ja, który tak kocham życie, miałbym je sobie odebrać? Poza
tym przecież to grzech! Prawda?

– Święta prawda! – potwierdziłem skwapliwie.

– Mogło się wydawać, że po tym ostrzeżeniu dadzą mi spokój. Fakt, nie było kolejnych

zamachów, ale jestem pewien, nadal mieli mnie na oku. Kiedy stąd wychodziłem, a wtedy jeszcze
niekiedy wychodziłem, bez przerwy czułem ich obecność. Nie wyobraża pan sobie skali ich perfidii
i mnogości metod, które stosowali. Wiedzieli, że jestem ostrożny, nie ufam ludziom, toteż za dnia
śledził mnie pewien bezpański pies, a nocą przylatywał gawron i obserwował mnie przez szybę.

– Może trzeba było zrezygnować z inwigilacji Barskiego? – zapytałem, coraz bardziej

zdegustowany opowieściami wariata.

– Dawno już zrezygnowałem. Nie miałem zamiaru wpychać się między niego i tych

Mefistofelesów. Chciałem żyć. To, co odkryłem jesienią 1981 roku, było zupełnym przypadkiem.

– Co pan odkrył?

– Ja coś odkryłem? – Czarski zmienił się na twarzy i zadygotał. Tak jakby mu się coś w

sposób niekontrolowany wypsnęło. Potem pokrył zmieszanie chytrym uśmiechem. – Myślisz, że ci
powiem? Nie, nie, nie! Jeszcze nie teraz. Musi minąć Noc Walpurgii. Wtedy ich potęga jest
największa, a mój horoskop mówi, abym strzegł się tej pory. Jeśli przeżyję noc z 30 kwietnia na 1
maja, będę wiedział, że mam otwarty kredyt na kolejny rok… Przyjdź do mnie 1 maja, a obiecuję,
powiem ci wszystko. Wszystko, co zechcesz wiedzieć, przyjacielu.

Dopiero teraz puścił moje biedne ramię. Od mocarnego chwytu całkowicie mi zgrabiało. W

tym momencie do pokoju zajrzała pielęgniarka, przypominając Czarskiemu o obiedzie.
Zrozumiałem, że muszę się zbierać. Pożegnałem się, obiecując wrócić w wyznaczonym terminie.

Gwidon chętnie by jeszcze pogadał, ale wyraźnie czuł mores przed personelem.

Może też podejrzewał go o konszachty z piekłem? Odprowadził mnie do drzwi i łypiąc, czy

nikt nas nie podsłuchuje, udzielił mi rady:

– Pamiętaj, młody, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Codziennie jedz czosnek, noś na szyi

srebrny krzyżyk, koniecznie na srebrnym łańcuszku. Nie oglądaj się za siebie przez lewe ramię. Nie
przyjmuj poczęstunków od nieznajomych. I bądź czujny.

Kiedy wychodziłem ze szpitala w Tworkach, chciało mi się śmiać z tych zabobonów, a

jednak kiedy wsiadałem do mego samochodu na parkingu, który o tej porze był całkowicie pusty,
nagle zrobiło mi się trochę niewyraźnie. Rozejrzałem się dookoła. Żadnych mężczyzn w czerni,
czarnych samochodów i w ogóle nic czarnego z wyjątkiem jadącej na rowerze zakonnicy. Mijając
mnie, przyjrzała mi się badawczo. W odpowiedzi skinąłem jej głową.

Spotkanie z Gwidonem dało mi sporo do myślenia. Czarski był niewątpliwym wariatem, czy

background image

jednak należało lekceważyć wszystko, co mówił? Jego interpretacja świata, choć szalona,
przynajmniej w części mogła opierać się na faktach. Wystarczy, jeśli przyjmiemy, że owe kontakty
Barskiego ze Złem były rutynowymi spotkaniami ze Służbą Bezpieczeństwa. W parku, w
mieszkaniu kontaktowym…? A samobójcza próba Gwidona? Czy znając metody stosowane przez
komunistyczny reżim, mogłem wykluczyć, że było to usiłowanie pozbycia się człowieka,
nieopatrznie wchodzącego służbom w paradę?

„Nie, nie! Zbyt piękne, żeby było prawdziwe! – Zganiłem się w myślach. – Po takich

regularnych spotkaniach musiałyby się zachować jakieś, choćby śladowe zapisy w aktach”.
Postanowiłem jeszcze raz skonfrontować jego bajdurzenia z tym, co już miałem. Może coś
przeoczyłem? Oczywiście, najwygodniej byłoby uznać rewelacje Czarskiego za rojenia wariata?
Ale…

Na wszelki wypadek w powrotnej drodze do domu zajrzałem do wskazanej kamienicy na

Puławskiej. Lista lokatorów (zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych) była dziurawa jak
durszlak, tak czy owak nie trafiłem na lokal 13a. Nawet pustego miejsca na niego nie było.
Korzystając, że w sionce pojawiła się młoda kobieta z wózkiem dziecinnym, pomogłem jej na
schodkach i równocześnie wślizgnąłem się za nią na klatkę schodową. Lokale 13, 14 i 15, a także
15a znajdowały się na czwartym piętrze. Nigdzie nawet śladu po dodatkowych drzwiach. Inna
sprawa, że klatkę musiano malować całkiem niedawno. I przynajmniej jeszcze jedne drzwi w rogu
mogłyby się zmieścić… Miałem ochotę zastukać w ścianę. Tymczasem w mieszkaniu nr 14
zazgrzytały klucze i szczęknęła zasuwka. Zza uchylonych drzwi wyjrzał staruszek, krągły i idealnie
łysy, niby orzech kokosowy wyrzucony przez morze.

– Mógłbym panu w czymś pomóc? – zagadnął uprzejmie.

– Szukam lokalu nr 13a – powiedziałem – ale być może pomyliłem dom?

– Z pewnością pan pomylił. Mieszkam tu od czterdziestu lat, więc wiem z absolutną

pewnością, że nie ma tu lokalu 13a. I nigdy nie było.

Nim zaryglował drzwi, na moment odrobina światła błysnęła w szczelinie judasza.

Podglądał mnie, ciekawski!

Po przyjeździe do siebie postanowiłem wziąć gorący prysznic. Jak zwykle od wilgoci

zaparowały wszystkie lustra w łazience. Żadna niewidzialna ręka nie wypisała na nich
ostrzegawczych słów. Jednak kiedy przetarłem szklaną taflę i popatrzyłem na moją rękę,
zgłupiałem. W miejscu, które w ferworze rozmowy uciskał Gwidon, wyraźnie widać było odcisk
sześciu palców.

Nie była to jedyna niespodzianka tego dnia. Po włączeniu komórki okazało się, że ktoś

wielokrotnie usiłował ze mną rozmawiać. Nieodebrany numer niewątpliwie należał do Podlaskiego,
tylko ten prefiks 345…? Gdzie u licha zawieruszył się mój młody kolega?

Krótki rzut oka na książkę telefoniczną i omal nie usiadłem ze zdumienia.

Telefonowano do mnie z Białorusi.

Natychmiast oddzwoniłem, ale jedyne, czego mogłem wysłuchać, to była formuła

wypowiedziana bezosobowym sopranikiem: „Połączenie nie może być zrealizowane, połączenie nie
może być zrealizowane…”.

Jakiż to trop mógł zaprowadzić go do Łukaszenkolandu? I dlaczego wcześniej o niczym

takim mi nie wspomniał?

Następnego dnia udało mi się znaleźć telefon do matki Podlaskiego, kanclerza renomowanej

prywatnej uczelni na obrzeżu miasta. Jej sekretarka nieczuła na żadne argumenty, nie chciała mnie
połączyć, twierdząc, że szefowa rozmawia wyłącznie z ludźmi, których sama zna. Z łaski zgodziła
się zanotować moje nazwisko i sprawę, z którą się zgłaszam. Nie wiem jednak, czy fakt, że jestem
promotorem Adama zrobił na dziewczynie jakiekolwiek wrażenie.

A jednak, ku memu zaskoczeniu, pani Grażyna skomunikowała się ze mną już po dziesięciu

minutach i to bez pośrednictwa sekretarki.

– Adaś naprawdę dzwonił do pana? – w jej głosie pobrzmiewała egzaltacja. – Do nas w

ogóle się nie odezwał! Siostrze wspominał tylko, że musi gdzieś wyjechać, ale żeby na Białoruś?!
Taki już jest, zupełnie jak mój nieboszczyk mąż, też żył we własnym świecie i bez przerwy fantazja

background image

mieszała mu się z rzeczywistością…

Miałem ochotę zauważyć, że Adam ciągle wierzy, że jego zaginiony ojciec żyje, ale byłby to

temat na zupełnie inną rozmowę. Ustaliliśmy, że pozostaniemy w kontakcie, informując się na
bieżąco. Sądziłem, że Podlaski odezwie się lada dzień. Bo co u licha można robić w marcu na
Białorusi?

background image

VI

ŁACIŃSKA UKŁADANKA

Próba telefonicznego ustalenia nazwiska pani Jadwigi, byłej maszynistki w Polskim Radio,

okazała się niewykonalna. Młodym panienkom z sekretariatu programowego, wychowanym w
dobie drukarek i kopiarek, słowo „maszynistka” kojarzyło się albo z parowozem, albo z maszynerią
w dziale emisji. Liczyłem trochę na pomoc pani Małgorzaty, mojej znajomej z Radia dla Ciebie, z
którą co jakiś czas przygotowywałem audycje o sekretnej historii PRL-u. Umówiliśmy się w
szklanym kiosku przed portiernią na Myśliwieckiej i tam pijąc mdłą kawę z automatu,
zastanawialiśmy się, od czego by zacząć. Biuro kadr twierdziło, że nie mają papierów z lat
siedemdziesiątych, a poza tym instytucję obowiązuje ochrona danych osobowych. Ostatnich
pracowników pamiętających środkową komunę wymiotły kadrowe porządki nowego kierownictwa
mediów. I wtedy pani Małgorzata zwróciła uwagę na nekrolog naklejony na drzwiach. „Lucyna
Dąbek (1924-2007), zasłużona korektorka Redakcji Literackiej”. Wstała, założyła okulary i
podeszła bliżej klepsydry.

– Pogrzeb ma się odbyć jutro – odczytała. – Na Powązkach. A gdyby się pan tam wybrał?

Na pewno licznie ściągną na niego radiowi emeryci. Może i sama pani Jadwiga?

– Świetny pomysł!

Pani Jadwiga nie stawiła się tego dnia u Karola Boromeusza. Jednak była w pełni

usprawiedliwiona. Nie żyła od 11 lat. Na szczęście godnie reprezentował ją syn, Jacek Konarski.
Już trzecia z indagowanych staruszek kroczących w kondukcie wskazała mi chudego jak szczapa
mężczyznę koło czterdziestki, o niechlujnej fryzurze, mocno przetkanej przedwczesną siwizną.

Odczekałem do końca ceremonii i podszedłem do niego. Pan Jacek, informatyk, zresztą

zgodnie z rodzinną tradycją zatrudniony w publicznym radio, okazał się człowiekiem życzliwym i
sympatycznym. Zaproszony na kawę do pobliskiego Cafe Marie rozgadał się w najlepsze. Za
szczególny powód do dumy uznawał fakt, że jego mama współpracowała z „najwybitniejszym
polskim pisarzem współczesnej doby”. (Nie prostowałem tej jego opinii). W pamięci zachował
obraz wytwornego mężczyzny, który wielokrotnie odwiedzał ich w domu, przynosząc naręcza
rękopisów. Opowiedział o wrażeniu, kiedy po raz pierwszy wraz z matką wpadł do jego wielkiego
wyglądającego jak pałac mieszkania przy Marszałkowskiej.

– To trudno było z czymkolwiek porównać. Trzymałem mamę cały czas mocno za rękę, a

jednocześnie miałem ogromną ochotę poślizgać się na wspaniałej posadzce. Później dowiedziałem
się, że tak wyglądało normalne przedwojenne mieszkanie. Zresztą z czasem zmalało w moich
oczach. Pamiętam, że w latach osiemdziesiątych, mama regularnie chodziła tam wymiatać kurze i
podlewać kwiaty. Często zabierała mnie ze sobą. Ona krzątała się z odkurzaczem, ja wertowałem
któryś z licznych albumów poświęconych malarstwu albo stary atlas. Miał ich ogromną kolekcję.

– Zapewne mama dużo opowiadała panu o Barskim.

– Rozczaruję pana. Nie za dużo. I bez konkretów. To była mieszanina podziwu i

onieśmielenia. Nigdy nie mówiła o nim inaczej niż – „taki wielki człowiek”. Nie przypominam
sobie, żeby kiedykolwiek powiedziała o nim Henryk albo pan Barski. Myślę, że wynikało to z
dużego dystansu, jaki „Mistrz” zachowywał w stosunku do ludzi.

– Nigdy jej nie zirytował?

– Nigdy. Choć wielokrotnie pamiętam, jak wpadała w prawdziwą panikę, że nie zdąży

przepisać na termin. Nie wolno mi było wtedy zawracać jej głowy, a najlepiej w ogóle nie wchodzić
do kuchni. Bo zawsze przepisywała w kuchni na starej maszynie „Olivetti”. Mieliśmy bardzo małe
mieszkanie.

– Rozumiem. Czy coś jeszcze?

– Podejrzewam nawet, że podkochiwała się w nim trochę.

– Skąd podobne przypuszczenie?

background image

– Dzieci wyczuwają takie rzeczy. Poza tym dla nikogo tak nie stroiła się na spotkanie.

Pamiętam też, że zawsze piekła mu na święta rozmaite ciasta…

– A on?

– Nie sadzę, żeby w ogóle zauważał, że jest kobietą. Lubił młódki, studentki, początkujące

poetki. Mama nigdy nic na ten temat nie mówiła, ale czułem, że cierpi. Wie pan, ojciec opuścił nas
przed wielu laty…

Miła rozmowa trwała, ale nie przynosiła nic konkretnego. Z każdą chwilą stawało się dla

mnie oczywiste, że jeśli Barski miał jakieś tajemnice, z pewnością nie powierzyłby ich kobiecinie,
którą traktował jako dodatek do maszyny do pisania.

Na wszelki wypadek zapytałem, czy pani Jadwiga nie pozostawiła przypadkiem jakichś

papierów dotyczących kontaktów z „Mistrzem”.

– A wie pan, że jest pan drugą osobą, która o to pyta – ożywił się Konarski.

– Można wiedzieć, kto był pierwszą?

– Sam Barski. – Informatyk uśmiechnął się na widok mego zaskoczenia i kontynuował: –

Zadzwonił zaraz po tym, jak w „Życiu Warszawy” ukazał się nekrolog mamy. Nie złożył mi jednak
kondolencji, tylko natarczywie dopytywał się o papiery. Czy czegoś nie pozostawiła? Jakichś
rękopisów, kopii albo przebitek… Obiecałem sprawdzić. Po trzech dniach zadzwonił znowu.

– Był na pogrzebie?

– Nie.

Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi. Wiedziałem, że „Mistrz” nie przepada za

pogrzebami.

– I co pan znalazł? – zapytałem.

– Właściwie nic. Trochę książek z dedykacją „Mojej nieocenionej pani Jadwidze”,

kilkanaście karteczek kreślonych ręką pisarza, przechowywanych pieczołowicie w różowej
kopercie. Ale znajdowały się tam wyłącznie polecenia poprawek, zmiany terminu, dyspozycje
dotyczące ściągnięcia czegoś z biblioteki lub sprawdzenia w leksykonach… Zachowała się również
jedna świąteczna kartka z Niemiec, wysłana krótko po tym, jak został na Zachodzie. Stereotypowe
pozdrowienia. Nic więcej. Oddałem mu wszystko.

– Rozumiem.

– Tyle że to nie było wszystko. Dosłownie tydzień temu, z okazji świątecznych porządków

dobrałem się do nieotwieranego od lat pawlacza i znalazłem tam maszynopis, czwartą kopię jakiejś
powieści Barskiego. Nazywało się to Łacińska układanka.

Przełknąłem ślinę. Znałem już doskonale całą twórczość „Mistrza”, ale takiego tytułu nie

zapamiętałem. Może jednak była to wcześniejsza wersja którejś z późniejszych powieści? Konarski
nie zwrócił uwagi na moje podniecenie.

– Myślałem nawet, żeby zadzwonić do tego Barskiego. Ale numer jego telefonu gdzieś mi

się zapodział. A w ogóle zalatany człowiek taki…

– Nadal ma pan ten maszynopis? – pytając, z trudem hamowałem emocje.

– Oczywiście.

– I mógłby pan mi go udostępnić?

– Nawet zaraz. Jest pan samochodem? To będzie dla mnie okazja, żeby nie tłuc się

tramwajami do domu…

– A ja obiecuję, że po przeczytaniu zwrócę go panu.

*

Teczkę z Łacińską układanką wypełniało 320 stron na pożółkłej przebitce. Zamieszczone na

końcu daty – grudzień 1980-listopad 1981 – wskazywały, że pisarz ukończył swoje dzieło jeszcze
przed stanem wojennym. Co ciekawe, już po pobieżnym przejrzeniu wiedziałem, że nigdy go nie
opublikował. No cóż, pucz Jaruzelskiego zastał Barskiego za granicą. Domyśliłem się, że zabrał od
pani Jadwigi wszystkie kopie, nie wiedząc, że maszynistka zachowała jedną dla siebie. Tu jednak

background image

zaczynały się zagadki. Od jej syna wiedziałem, że Konarska nigdy nie przechowywała starych
maszynopisów. Skąd ten wyjątek? Podobnie tajemnicza była kwestia, dlaczego Barski nie
opublikował swego dzieła później. Ani w podziemiu, ani na emigracji, ani wreszcie w wolnej
Polsce. Uznał je za nieudane? Może za zdezaktualizowane?

Miałem nadzieję, że wszystko wyjaśni uważna lektura maszynopisu. Nawet za cenę

definitywnego popsucia sobie wzroku. Kopia była prawie nieczytelna, litery rozlane, wyblakłe…
Krytycyzm podpowiadał mi, żebym nie obiecywał sobie zbyt wiele, a jednak w głębi ducha
liczyłem na przełom.

Diego Alvarado nigdy nie był bity. A jeśli nawet, co to było za bicie? Ojciec, jeśli zdołał

go dogonić, co przy pokaźnej tuszy i krótkich odnóżach nastręczało znacznych trudności,
zwykł używać szelek. Na szczęście dla Diega tradycyjnych szelek na guziki, bez
niebezpiecznych klamerek z ząbkami. Wystarczyło ustawić się odpowiednio, tak by
przypadkiem gumowa pętelka nie trafiła w oko, i lanie przynosiło mniej bólu synowi niż
satysfakcji ojcu. Matka okazjonalnie używała ścierki, broni o niskiej skuteczności rażenia,
babka zaś, półkrwi Indianka, jedynie straszyła użyciem rózgi. Zresztą zmarła, nim przewiny
Diega stały się wystarczająco silne, aby wymagały najwyższego wymiaru kary. Tamtego
wieczora, kiedy burzowe chmury dopiero spływały po Kordylierze od strony Bella Vista,
odebrał wreszcie manto, jakiego nigdy dotąd nie spuścili mu koledzy z Gimnazjum świętego
Ignacego Loyoli. Stracił dwa zęby, jego nos postradał swą grecką doskonałość, kopniaki przy
użyciu podkutych butów nadwerężyły żebra, a ślady pałek nadały jego plecom fakturę
wołowiny z Rosario smażonej na grillu.

Orzeźwiający deszcz jeszcze nie nadszedł i nie spłukał Callo San Isidoro ani reszty

zdemolowanych ulic, przylegających do Plazza Mayor, a już Diego niczym prorok Jonasz w
brzuchu policyjnej budy lub jak ziarno w sprasowanym kaczanie kukurydzy, z dwoma
dziesiątkami podobnych mu zapaleńców, ubitych pięściami, nogami i innymi argumentami
właściwymi władzy w momentach, gdy ta traci poczucie humoru, podążał w nieznane – czy
raczej w prawie znane. O piwnicach stołecznej komendy policji krążyły opowieści straszne,
dotąd przez nikogo ze znajomych Diega nieweryfikowane.

Czytałem Łacińską układankę niesłychanie wolno i mozolnie (tekst był niewyraźny, a papier

zetlały), zastanawiając się nad celem jej napisania. Po dynamicznym wstępie autor wdał się w
retrospektywne opowieści o rodzinie Alvarado, w której tradycja hiszpańskich konkwistadorów i
tubylczych szamanów splotła się w oryginalną całość. Szybko zdałem sobie sprawę, że jest to
powieść z kluczem, która w scenerii iberoamerykańskiej, bez nazywania kraju, w którym miała się
rozgrywać, opisywała rzeczywistość PRL-u lub szerzej całego Obozu Pokoju i Socjalizmu. Barski
musiał nieźle się nad nią natrudzić – w powieści zdarzały się elementy zabawne, groteskowe, ale
równocześnie zastanawiające:

Stryj Alonso był „czarną owcą” w rodzinie Diega. Właściwie jako były egzorcysta

czarną owcą podwójną. Po pierwsze, że w ogóle trudnił się egzorcyzmami, a w kraju, gdzie co
drugi obywatel zniechęcony nieskutecznością Boga pokątnie zanosił modły do diabła, nie był
to fach cieszący się powszechnym szacunkiem, a po drugie, że stracił prawo do uprawiania
tego zawodu.

Egzorcyści od niepamiętnych czasów zajmowali się wypędzaniem demonów, których

nigdy nie brakowało. Dawni indiańscy bożkowie, pomieszani z upadłymi aniołami, tworzyli
przedziwny panteon zła. I śmieszny, i straszny. Demony bowiem nie tylko wodziły na
pokuszenie, dokonywały złowieszczych spustoszeń w zdrowiu (również moralnym), ale w
sprzyjających okolicznościach dawały się przebłagać, a nawet wystąpić w roli wspólników.
Demon od piorunów mógł wzmagać potencję i zapewniać względy u kobiet, natomiast „król
deszczu, paskudny karakan o pysku kajmana i głosie szatańskiego wyjca” usuwał
niepożądaną ciążę. W krótkim okresie międzyjuncia, kiedy panowała w Republice

background image

demokracja i demony nie miały czego szukać w polityce, rola egzorcystów sprowadzała się do
tych rzadkich przypadków, kiedy zawodziła tradycyjna medycyna. Jednak po objęciu władzy
przez Calientesa egzorcyści dyplomowani znów nabrali wiatru w żagle. Ich funkcje
terapeutyczne zmalały – najprostszym sposobem pozbycia się szatana był strzał w tył głowy,
zwiększyły się natomiast zadania śledcze. Wykrywanie opętanych, zwłaszcza tych, którzy z
przekory bądź ostrożności fakt swego opętania usiłowali ukryć. Roboty było sporo, toteż
zwierzchność wyznaczała egzorcystom wyśrubowane normy dzienne. Należało zdemaskować
co najmniej jednego opętanego na dobę. Jeśli duchowny wykazywał się gorszymi wynikami,
od razu wystawiał się na podejrzenie, iż sam znalazł się na żołdzie szatana.

Praca Alonsa nie należała do lekkich, opętani rzadko bowiem ujawniają swe parszywe

charaktery, czasem tylko pod wpływem tequili obnażali się przed bliźnimi, złorzecząc władzy,
Kościołowi i Bogu. Przy czym, jak twierdził wuj, na Boga i Kościół można było sobie
złorzeczyć ile wlezie, byle nie w miejscach publicznych.

Jakie były najwredniejsze objawy opętania? Opowiadanie plugawych kawałów,

słuchanie zagranicznych rozgłośni, czytanie wrednych książek (jeśli ktoś umiał czytać) lub
konspirowanie w celu zbrojnego wystąpienia przeciwko Najjaśniejszej Juncie – słowem czyny,
na które nikt zdrów na ciele i umyśle nigdy by się sam z siebie nie poważył. Alonso należał do
przodowników pracy. Wyrabiał trzysta, a bywało i czterysta procent normy. Raz wykrył
nawet grupkę opętańców, którzy za pomocą balonu usiłowali opuścić naszą ukochaną
ojczyznę, wciągając w ten proceder niewinne dzieci. Balon zestrzelono nad Centralną
Kordylierą, a Alonso w nagrodę dostał premię, talon na nową sutannę, a także przydział na
ekskluzywne wczasy w Punta Oriente, modnym kąpielisku na wybrzeżu, dokąd udawali się
jedynie Wybrani i Zasłużeni.

W tamtych czasach fach egzorcysty miał jeden słaby punkt. Miękkie serce.

No może nie tyle miękkie, bo nikt nazbyt miłosierny nie brał się za tę robotę, ile

podatne na zmiękczanie. Przy czym diabeł zwykł stosować dwie metody. Zmiękczanie proste
odbywało się za pomocą pieniędzy – przy kwocie 10 000 peso wiotczeli nawet najwytrwalsi
„bojownicy boży”. Bardziej perwersyjne było jednak „zmiękczanie wszeteczne”. Diabeł
posługiwał się w tym celu niewiastami, przeważnie młodymi i pięknymi. A któż z was, bracia,
może być głuchy na płacz dziewicy? Zwłaszcza w alkowie nad ranem? Akurat tego rodzaju
pokusy nie dotyczyły wuja Alonsa. Od czasów seminarium nie przepadał za dziewicami,
przedkładając ponad owe „cycaste szkarady” – jak zwykł określać przedstawicielki płci
przeciwnej – młodzianków, szczupłych, niedorosłych, o nerwowych dłoniach i wilgotnych
ustach, jakby wyczarowanych przez pędzel domorosłego Murilla, przecwelonego El Grekiem.

Ładny, wąskodupski chłopiec potrafił przekonać wuja Alonsa do wydania

zaświadczenia, że niepoczytalność tatusia, mamusi lub brata była chwilowa i całkowicie
uleczalna. Najlepiej w gorącym klimacie selwy, przez którą gromady grzeszników kopały
właśnie kanał Rio Negro-Rio Blanco. Szatan bowiem, w swej odmianie
południowoamerykańskiej, nie lubi gorąca i jakby mógł najchętniej przeniósłby się na
Antarktydę lub chociaż Ziemię Ognistą.

Niestety, karierę wuja zakończył patrol Straży Powszechnej Moralności, w składzie:

policjant, aktywista Ogólnokrajowego Ruchu Poparcia Junty i ksiądz patriota, który zdybał
egzorcystę podczas orgii z trzema rzecznikami opętanych. Alonso mimo tłumaczenia, że było
to przygotowanie oczyszczające do zabiegów egzorcystycznych, został ekskomunikowany i
aresztowany. Niewiele brakowało, a sam podzieliłby los innych opętanych. Na szczęście w
międzyczasie prezydent Calientes zmarł, ukąszony przez wielką żararakę, która w niepojęty
sposób trafiła pod biurko w jego gabinecie. Zaraz potem doszło w całym kraju do tak
masowych przejawów ozdrowienia i powszechnej rehabilitacji, że porzucony kanał Rio Negro-
Rio Blanco ponownie porosła dżungla.

Alonso, ma się rozumieć, do fachu nie wrócił, na łono Kościoła takoż, wegetował zatem

jako cywil, prowadząc niewielką nielegalną agencję egzorcystyczną zajmującą się
wypędzaniem mniejszych diablików z dusz zdradzających się wespół małżonków lub

background image

niesfornych dzieciaczków, które zeszły na złą drogę. Zresztą przy pierwszej nadarzającej się
okazji prysnął do Brazylii, a że nie znał portugalskiego, założył tam głośną (właściwie
wypadałoby napisać cichą) szkołę pantomimy. I szkoda. Mógłby dziś stanowić wsparcie dla
swego nieszczęsnego bratanka, który właśnie dał się opętać demonowi buntu i wraz z tysiącem
studentów demonstrował przeciwko prawowitej i liberalnej władzy, która dopiero w obliczu
takiego zuchwalstwa z największym obrzydzeniem musiała się uciec do starych
wypróbowanych metod.

Powiem szczerze, owo posługiwanie się skomplikowanymi piętrowymi aluzjami w czasach,

kiedy inni, wykorzystując „karnawał «Solidarności»„, zaczęli mówić pełnym głosem, niespecjalnie
mnie przekonywało. Zacząłem nawet podejrzewać, że sam autor poniechał publikacji, uznawszy
dzieło za zbyt anachroniczne w stosunku do czasów, i kiedy już zamierzałem zrezygnować z
lektury, wówczas rzucił mi się w oczy wielce ciekawy fragment:

– Będzie pan uprzejmy usiąść!

Wydobyty z podziemnej śmierdzącej celi, po bezsennej nocy, spędzonej na oczekiwaniu

tortur, Diego nie mógł wyjść ze zdumienia. Pokój, do którego go wprowadzono, żadną miarą
nie przypominał katowni, raczej schludny gabinet urzędnika średniego szczebla. Biureczko,
dywan, w otwartym oknie wiszące doniczki z kwiatami, mogącymi pomimo krat wabić
kolibry…

– Powiedziałem, niech pan siada, panie Alvarado. Kawy, może herbaty? Gdyby nie

ostatnie oszczędności w resorcie, zaproponowałbym coś na wzmocnienie.

Zaskakujące były nie tylko słowa, ale również wygląd przesłuchującego oficera.

Ubrany po cywilnemu, szczupły, o jasnej cerze, mógł mieć zaledwie parę lat więcej od Diega.
Może jedynie ukryte pod cieniutkim podstrzyżonym na cienką kreseczkę wąsem wąskie usta i
jasnobłękitne wejrzenie wskazywały, że nie jest on pracownikiem którejś z organizacji
zajmujących się filantropią. No i nos, krzywo zrośnięty nos przywodzący na myśl boksera-
amatora.

– Niesłychanie mi przykro z powodu zachowania moich kolegów. No cóż i my w

naszych szeregach mamy różny element ludzki… Szczególnie żałosne jest, kiedy stosuje się
przymus bezpośredni w stosunku do takich ludzi, jak pan. Powiem szczerze. Pana nie
powinno tu być, senior Alvarado. Obiecujący student, utalentowany dziennikarz, członek
prorządowej korporacji studenckiej, podzielającej nasze ideały. Z takimi ludźmi winno się
dyskutować. Wysłuchiwać ich argumentów…

Diego chciał potwierdzić opinię funkcjonariusza, ale ugryzł się w język. Słodycz oficera

mogła być grą wstępną poprzedzającą mordobicie albo zrywanie paznokci.

– Oczywiście mamy wrogów. Obcych agentów, wolnomyślicieli, komunistów. Ale pan z

całą pewnością do nich nie należy. Prawda?

– Prawda – wyrwało się Alvarado.

– A tak całkiem między nami. Uważam wasz protest za słuszny. Może nazbyt

spontaniczny, wskutek czego ujawniły się wrogie elementy chuligańskie, ale niepozbawiony
podstaw. Waszą gazetkę „Directamente” należało być może zmieniać, ale czy od razu
zamykać…? Prawda?

– Oczywiście! – Znów chciał się ugryźć w język, ale nie zdążył.

– Zresztą wkrótce powstanie nowe, odważne pismo. Będzie potrzebowało wielu

współpracowników, redaktorów. A ludzi zdolnych naprawdę nie ma skąd brać… Gdyby,
dajmy na to, miał pan formować dział zagraniczny. Na kim by się pan oparł?

Diego zawahał się. Nie powinien chyba rozmawiać o tym z policjantem, nawet tak

przyjaznym. Cywil zauważył jego rozterkę. Wyciągnął papierośnicę i poczęstował studenta.

– Nie chcę być źle zrozumiany. W żadnym wypadku nie sugeruję, aby podawał mi pan

nazwiska tych, do których nie ma pan politycznego zaufania. Powtarzam: w żadnym
wypadku! Interesują mnie wyłącznie predyspozycje zawodowe tych studentów, których pan

background image

uważa za wartościowych. Gdyby ktoś z tych ludzi miał kłopoty, mogę pomóc, jestem zdania,
że naprawdę zdolnym można sporo wybaczyć… Ale skoro pan nie chce, nie będę nalegać…

Alvarado łapczywie zaciągnął się aromatycznym dymem. Właściwie jeśli mógł komuś

pomóc…

– Świetny jest Ricardi – zaczął, sam się sobie dziwiąc, że jednak mówi – potrafi zawsze

znaleźć trafne sformułowanie, i Sanchez, wyjątkowy poliglota, zna chyba pięć języków, no i
Mendoza… Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich.

– Ma jednak rodzinę na komunistycznej Kubie.

– Ale nie utrzymuje z nią żadnych kontaktów.

– Możliwe – zgodził się oficer. – Widzi pan i my możemy mieć błędne informacje. Ach,

ci donosiciele! – Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę: – Mówi Manuel. Jest u was
niejaki… – tu rzucił okiem na Diega.

– Jose!

– Jose Mendoza? Właśnie! Chciałbym z nim pogadać. Jak to był?! To zawróćcie

transport. Jak najszybciej! Świetnie.

Odwrócił się i popatrzył na Diega z uśmiechem.

– Właśnie uratowaliście człowieka. Miano go bezzwłocznie wysłać do Villa Nera. A

stamtąd dość trudno się wraca… A swoją drogą, jak myślicie, kto z waszej grupy mógł
napisać kłamliwy anonim, kreujący go na prowodyra wczorajszych manifestacji?

– Nie mam pojęcia!

– Ale nie przepada pan za donosicielami?

– Oczywiście, nienawidzę donosicieli!

– Rozumiem. Podobnie jak ja! Dlatego nie naciskam, ale gdyby się wam coś

przypomniało. Zadzwońcie bez obaw! – Wręczył wizytówkę z nazwiskiem Manuel Carańia. –
Miło się z panem rozmawiało… Tylko o jedno was proszę, umyjcie się przed wyjściem.
Łazienka jest za zakrętem korytarza.

– Jestem wolny?

– Naturalnie. Chyba że bardzo chcielibyście tu zostać! – Carańia zaśmiał się, ukazując

mocne zęby upodabniające go do bobra, przodownika pracy. – Dla porządku podpiszcie tylko,
że zachowacie przebieg naszej rozmowy w tajemnicy i że nie macie pretensji o zatrzymanie…
Nas też dławią te biurokratyczne procedury.

Diego opuścił gmach byłego konwentu jezuitów na nogach miękkich jak ciasto na

tortille. W głowie czuł zamęt.

– Jestem wolny, masz pojęcie – rzucił radośnie w kierunku rzeźby Bolivara górującej

ponad fontanną. – Nic ode mnie nie chciano, jestem wolny!!! – powtórzył głośno.

– Wszyscy ludzie są wolni, za wyjątkiem żonatych – powiedział zarośnięty pijak, który

właśnie skończył odlewać się za pomnikiem.

Diego puścił sentencję mimo uszu. W przystępie brawury podarł wizytówkę Carańii i

wyrzucił do najbliższego kosza na śmieci przy przystanku piętrowych autobusów.

*

Pismo nazwano „Il Mundo Contemporaneo”. Naczelnym został starszy, zasłużony dla junty

profesor, zwany nad wyraz trafnie „Bezzębnym”. Przednie zęby wybili mu przed wielu laty
funkcjonariusze jakiejś zamierzchłej władzy, pozostałe stracił sam, jak twierdzono, mieląc całe lata
kilogramy bogoojczyźnianych komunałów. Wygodny dla wszystkich, uwiarygodniał władzę w
oczach opinii publicznej, a władzy gwarantował, że „Il Mundo” nie stoczy się na bezdroża
kosmopolityzmu bądź lewicowego ekstremizmu. Był idealnym kandydatem przejściowym i tylko
sam o tej przejściowości nie wiedział. Diego jeszcze przed ukończeniem akademii dostał
propozycję stażu w tygodniku. Tylko stażu! Ku jego zaskoczeniu – pozostali koledzy z jego grupki

background image

załapali się na funkcyjnych – Ricardi został wicesekretarzem redakcji, Sanchez zastępcą szefa
działu zagranicznego, Mendoza dostał etat w dziale analiz. Jedynie on ciągle pozostawał
współpracownikiem. Początkowo jednak, w wirze pracy, nie zwracał na to uwagi. Podróżował w
teren z wysłużonym chlebakiem, sypiał w obskurnych hotelach, docierał do miejsc zapomnianych
przez Boga i ludzi, nadsyłając stamtąd mocne, interwencyjne reportaże, które Ricardi musiał
moderować, a bywało wrzucać do redakcyjnego kosza. Potem zaczęło się dziać gorzej. Z kolejnym
rokiem zaroiło się od autorów młodych, giętkich. Reportaże interwencyjne spadły na dalsze strony i
ukazywały się raz w miesiącu…

*

Osobowy z Bahii do Salvadoru sunął wolno jak najedzona anakonda przez podmokły

deszczowy las. Ciężkie chmury zdawały się przytłaczać osowiałą dżunglę, rozjaśnianą z rzadka
polankami małych zapleśniałych stacyjek.

Diego, wyciągnąwszy nogi na pustej ławce vis-ŕ-vis, wtulony w lepki fotel, usiłował

drzemać. Przesypiać problem – od lat praktykował tę metodę. Najlepiej wychodziło mu to we
dwoje. Wczoraj w Sallinas wynajął nawet miłą i tanią, czternastoletnią kurwę o piersiach jak
niedojrzałe mango i po kwadransie intensywnej gimnastyki zasnął jak kamień. Na krótko. Od
czwartej znów nie mógł spać. A po dziewczynie ani śladu.

Wszystko mu szło nie tak, ukochana Dolores puściła go w trąbę z kolegą, który wkręcił się

do właśnie powstającej telewizji, reportaż o buncie górników został zdjęty przez cenzurę, dawni
koledzy jeszcze bardziej wyrośli, zajmowali się wyłącznie własną karierą. A przyszłość wydawała
mu się bardziej mglista niż bezkresna selwa.

– I jak tu lubić ludzi? – odezwał się naraz pasażer spod drzwi. Diego nawet nie zauważył,

jak wszedł. – Zawiść, podłość, nikczemność, to wszystko, czego można się po nich spodziewać.

Gdyby nie charakterystyczny głos, nie poznałby Carańii. W wytartych spodniach i bluzie

mógł uchodzić za peona. Choć nie całkiem. Funkcjonariusz trzymał bowiem w rękach „Il Mundo
Contemporaneo” (periodyk przez niepiśmienne chłopstwo raczej nieczytywany) i miał bardzo
zafrasowany wyraz twarzy.

– Nawet stałego felietonu panu nie puścili – mruczał, kartkując czasopismo. – Głupcy!

Zlękli się niegroźnego, zabawnego felietonu o obyczajach ludzi gór. Co im przeszkadzało? I znów
nie będzie wierszówki.

Diego miał na końcu języka stwierdzenie, że to jego własny problem, oficer jednak nie dał

mu dojść do głosu.

– Nasza rozmowa jest absolutnie prywatna i przypadkowa (w to ostatnie może pan wierzyć

albo nie). Jest mi pana żal. Najlepsze pióro w „Il Mundo” gnojone przez małych zawistników.

– Nie rozumiem.

– Myśli pan, że tylko do nas trafiają donosy. Jest jeszcze Kapitanat Ideologiczny przy

Najwyższej Juncie, jest Dyrektoriat Prasowy. I cóż z tego, że my chowamy paszkwile pod sukno.
Inni są bardziej łatwowierni.

– A co takiego można o mnie donieść? – żachnął się Alvarado. – Jestem praworządnym

obywatelem, sumiennym pracownikiem.

– Nie masz pojęcia, jak wiele różnych rzeczy, Diego. – Oficer nieoczekiwanie przeszedł z

nim na ty. – Na przykład, że po pijanemu parodiowałeś na swoich imieninach nie tylko naczelnego,
ale i samego Admirała.

– Czy to zbrodnia?

– Dla mnie oczywiście nie, choć niektórzy nie mają poczucia humoru. Albo te informacje o

nieuzasadnionych przerwach w pracy w okręgu Sallinas. Cenzura zdjęła artykuł, a ty, mimo to,
rozdałeś szczotkę ze swoim materiałem.

– Dałem ten reportaż tylko trzem zaufanym osobom, wyłącznie do przeczytania, żal mi było

zmarnowanej roboty.

background image

– Nie powiedziałbym, że wyłącznie zaufanym. Jeden egzemplarz trafił do nas, a wyciąg

drugiego znalazł się w Radiu Wolne Kordyliery.

W dusznym przedziale zrobiło się jeszcze duszniej. Alvarado próbował przełknąć ślinę, ale

podniebienie miał suche jak wiór.

– Odrobinę orzeźwiającego napoju? – domyślił się Carańia. Z kieszeni wydobył płaską

piersiówkę w eleganckim opakowaniu ze skóry iguany. – Proszę.

Łyk cziczy – indiańskiego samogonu, zapiekł dziennikarza w gardle, ale przyniósł drobną

ulgę. Na moment przed oczyma stanął mu wąski redakcyjny pokój i rozmowa sprzed tygodnia.
Ricardi, Sanchez i Mendoza. Może była tam jeszcze Consuela. Nikogo więcej.

– Wiem, że to boli. Sami przyjaciele. A jednak ktoś z nich pana zdradził. Nie ciekawi pana

kto?

– Nie!!!

– Piękna postawa, ale i tak nie powiedzielibyśmy, bo nie wiemy. Zresztą cały problem

polega na czym innym. Donosiciel pisze przecież nie tylko do nas. Nad redakcją i pańską osobą
gromadzą się chmury. Jeśli tego nie przerwiemy…

Diego jeszcze raz łyknął z piersiówki.

– Czego chcecie?

– Zdemaskować drania. A w tym celu musimy dokonać drobnej ekspertyzy. Próbki czcionek

z maszyn należących do czwórki pańskich kolegów.

– To nie będzie żaden dowód! Ktoś mógł napisać donos na cudzej maszynie.

– Słuszne rozumowanie. Jednak autor nie był chyba aż tak ostrożny, anonimów

otrzymaliśmy już parę i wszystkie pochodzą z jednej maszyny… No to co, możemy liczyć na taki
drobiazg. I jeszcze jedno – taka literacka zabawa, mamy tu fragment prozy, napisanej na zupełnie
innej maszynie, wiemy przez kogo, ale bardzo jestem ciekaw, czy po takiej próbce potrafiłby pan
poznać autora. Uprzedzam, to nie polityka, tekst jest o miłości.

– Więc po co to wam?

– Założyłem się z kumplem, prywatna sprawa. Niech pan mi pomoże, tylko jeden raz.

– Jeden raz… – Diego sięgnął do kieszeni płaszcza po papierosa, a kiedy uniósł głowę, po

Carańii nie było śladu.

Wybiegł na korytarz pusty jak kieszeń bezrobotnego. Zresztą pociąg akurat wjechał do

tunelu.

*

Czytałem, coraz głębiej wchodząc w fabułę. Jak łupina spadał cały ten iberoamerykański

sztafaż, i zamiast tych alei i Kordylierów dostrzegać począłem nasze ulice, parki, kamienicę przy
Puławskiej, pałac Mostowskich czy plac Narutowicza, kiedy rozpędzano demonstrację w obronie
„Po prostu”, a może Krakowskie Przedmieście przed uniwersytetem, w pełnych krzyku i gazu
łzawiącego dniach marca 1968. Czy to mogła być wyłącznie fikcja. Czy możliwe, żeby powieść
zawierała rzeczywistą spowiedź pisarza o początkach jego kariery jako konfidenta? Czyżby w
egzotycznej, latynoskiej scenografii Barski opowiadał naprawdę o tym, jak zwerbowała go Służba
Bezpieczeństwa? I jaki miał w tym cel? Ujawnić się i rozliczyć z przeszłością na fali
solidarnościowej rewolucji…? Zbyt piękne, aby było prawdziwe.

A jednak kolejne strony Łacińskiej układanki dostarczały aż nadto dowodów na

prawdziwość tej hipotezy.

Ponownie spotkali się w miejskim parku. Carańia zadzwonił do Diega do domu i

wyznaczył mu spotkanie o piątej, na ławce pod leniwcem. Wielki, włochaty szczerbak wisiał
nad głowami, mozolnie przeżuwając liście, idealnie obojętny wobec toczącej się rozmowy.
Zresztą, kto go wie, może pracował dla któregoś z tajnych departamentów? Diego podał
złożoną na pół gazetę, w której znajdowały się próbki maszynowego pisma. W zamian

background image

funkcjonariusz wręczył mu amerykański ilustrowany tygodnik z gołymi dziewczynami, na co
dzień niedostępny, a nawet zakazany na rynku krajowym.

– Rozumiem, że spotykamy się po raz ostatni – powiedział Alvarado, marząc, by jak

najszybciej się oddalić i wyrzucić sprawę z pamięci.

– Intelektualista nie powinien używać słów: nigdy, nic oraz ostatni – odparł

wieloznacznie Carańia.

Przypomniał mu zresztą tę sentencję, kiedy spotkali się miesiąc później w zupełnie

innych warunkach, w anonimowym lokalu przy alei Bolivara. Wtedy nie próbował już być ani
miły, ani uprzejmy. Miał za nic emocje Diega. Tymczasem redaktor był rozdygotany jak liana
na wietrze. Poprzedniego dnia policja aresztowała Pedra Sancheza pod zarzutem współpracy
z obcymi ośrodkami, w tym z Radiem Wolne Kordyliery. Wstrząśnięty Alvarado
zatelefonował do Carańii, pytając, czy przypadkiem nie został popełniony jakiś błąd i czy
oficer mógłby pomóc w wyjaśnieniu oczywistej pomyłki. W odpowiedzi dostał termin i adres,
pod którym miał się stawić. Jadąc tramwajem, układał plan rozmowy. Oprócz sprawy kolegi
zamierzał jeszcze zapytać o pieniądze, o te pięćset dolarów ukrytych wewnątrz podarowanego
magazynu. Właściwie powinien poruszyć ten temat wcześniej, ale uznał, iż nie jest to rozmowa
na telefon.

Lokal okazał się niewielki i jeśli nie liczyć ciężkich zasłon na oknach – obskurny.

– Zacznę od gratulacji, drogi Diego – rzekł z uśmiechem funkcjonariusz siedzący w

półmroku. – Bardzo nam pomogłeś.

– Ja?

– Próbki przez was dostarczone, a także charakterystyki kolegów z redakcji pozwoliły

zdemaskować wroga Republiki.

– Co pan mówi, przecież ja nie zamierzałem… – misterny scenariusz rozmowy

rozsypywał się w pył, zanim jeszcze zaczął być realizowany.

– Jednak tak wyszło. I w sumie bardzo dobrze. Jutro dostaniesz nominację na miejsce

Sancheza. A pojutrze odbierzesz paszport ze stemplem „wszystkie kraje świata”.

– A jeśli nie przyjmę?

– Twoja decyzja! Choć raczej nie radziłbym. Nie byłoby chyba dobrze, gdyby twoi

koledzy dowiedzieli się o naszej „współpracy”. – Tu na blat pokrytego ceratą stołu wysypał
stos zdjęć. Były tam fotki z wymiany gazet, ujęcie rozmowy w pociągu, uścisk rąk. Znalazło
się nawet zdjęcie z miesięcznikiem porno w ręku. Nawet obrazek z wnętrza parkowego kibla,
w którym siedząc na sedesie, zaskoczony, choć nieszczególnie zmartwiony, liczył judaszowe
dolary.

– A może chcesz również posłuchać nagrania? – Funkcjonariusz wyciągnął niewielki

magnetofon i nacisnął odtwarzanie.

„Świetny jest Ricardi – usłyszał swój własny głos na tle łoskotu pociągu – potrafi

zawsze znaleźć trafne sformułowanie, i Sanchez, wyjątkowy poliglota, zna chyba pięć języków,
no i Mendoza… Chyba najlepszy analityk z nas wszystkich…”, a nagranie kończyło
doskonale domontowane zdanie: „nienawidzę donosicieli”.

Zerwał się na równe nogi, gotów skoczyć z pięściami na Carańię, i krzyknął:

– Co wy zrobiliście, czego chcecie ode mnie?!

– Nic szczególnego. Od czasu do czasu chcielibyśmy skorzystać z twojej wiedzy. To

będzie bardzo owocna współpraca, Diego. A najważniejsze, że nikt nigdy się o naszych
kontaktach nie dowie. A tak nawiasem mówiąc, twój przyjaciel Sanchez grał na dwa fronty.
Pokazać ci donos, jaki napisał na ciebie?

Kwadrans później było po wszystkim. Alvarado podpisał zobowiązanie pod dyktando

oficera prowadzącego. Ustalili system komunikowania, a Diego przyjął pseudonim „Joker”.
W wyjściu obrócił się i spojrzał na drzwi, za którymi zostawił swój cyrograf. Zwykłe szare
drzwi mieszkania, którego nie ma w spisie lokatorów. Lokalu numer 13a.

background image

background image

VII

JOKER

– Mamy cię! – wykrzyknąłem i pobiegłem do lodówki, aby wychylić zasłużone piwo, które

odłożyłem specjalnie na taką okazję. Niestety, nieświadomie musiałem wypić je wcześniej,
ponieważ oprócz połowy kartonu skwaśniałego mleka i podejrzanie wyglądającej szynki nie
znalazłem tam niczego spożywczego. Cóż, może to i dobrze, najwyraźniej nie dorobiłem się tak
troskliwych opiekunów, jak Czarski.

Dawno minęła dziesiąta, ale postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do Podlaskiego, pragnąc

koniecznie podzielić się z kimś moim odkryciem – nadal jednak pozostawał nieosiągalny. A szkoda.
Zaraz bowiem odezwała się druga bardziej sceptyczna cząstka mojego ja, zawsze pełna wątpliwości
i zastrzeżeń. To ona kazała mi uspokoić się i zebrać z podłogi rozsypane kartki.

„A co ty właściwie masz? – gderała. – Jakąś fabularną opowieść, przypadkowo pasującą do

minionej rzeczywistości. A gdzie fakty? Dowody, że nie jest to wyłącznie fikcja literacka? Tym
szajsem zamierzasz przygwoździć autorytet moralny?”.

„Potrzebne dowody znajdziemy w IPN-ie – odciąłem się. – Przekopiemy wszelkie

dokumenty dotyczące ZLP, redakcji, w których pracował Barski, sprawdzimy wszystkie operacje, w
których mógł uczestniczyć. Spróbuję odnaleźć pseudonim. Podlaski podkreślał wielokrotnie, że
jeśli nawet nie zachował się dokument werbunku lub z jakiegoś powodu został usunięty z kartotek,
nie sposób zatrzeć wszystkie ślady. Tak, tak! Posługując się powieścią jako kluczem, znajdę
właściwe tropy, dopasuję i przyszpilę tego łajdaka!”.

„No, to życzę powodzenia”.

W tym momencie do dialogu włączył się drugi czynnik: telefon.

W pierwszej chwili pomyślałem: „Adam oddzwania”, ale to znów odezwała się jego matka,

Grażyna Podlaska.

– Musimy się zobaczyć – nalegała. W jej głosie wyczuwałem napięcie i zdenerwowanie. –

Najlepiej jeszcze dziś.

Popatrzyłem na zegarek, dochodziła jedenasta. Dość interesująca pora na spotkanie.

– Ale co się stało? – pytałem.

– To nie jest rozmowa na telefon – ucięła. – Jest taki barek przy ulicy Jana Pawła czynny do

późna. Może tam pan przyjechać?

– Mogę. Ale jak ja panią poznam…?

– Pozna pan, pozna.

I rzeczywiście, w lokalu pełnym młodzieży, mogącej uchodzić co najwyżej za kuropatwy,

zobaczyłem rajskiego ptaka. Grażyna Podlaska, choć nie pierwszej młodości spokojnie mogła robić
za reklamówkę kanału TVN Style. Dyskretna biżuteria, oszczędny, ale niesłychanie staranny
makijaż i sylwetka zdradzająca, że wrodzonej tendencji do tycia przeciwstawiono kilometry i
kilogodziny ćwiczeń w klubie fitness, na korcie, pływalni i u masażysty. Jeśli według metryki pani
kanclerz dobiegała sześćdziesiątki, to tego wieczora wyglądała na czterdziestkę pragnącą uchodzić
za kobietę trzydziestoletnią.

– Adaś siedzi – powiedziała mi dramatycznym szeptem. – Ma pan pojęcie, mój biedny syn

znajduje się w białoruskim więzieniu w jakimś… Mazyr. Wie pan chociaż, gdzie to jest?

Odpowiedziałem, że prawdopodobnie chodzi o Mozyrz, mieścinę na pograniczu Rosji i

Ukrainy.

– To straszne, nie wiem nawet, co go tam poniosło – jęknęła. – Chyba złe towarzystwo.

Zaczął się kolegować z jakimiś szczeniakami walczącymi o wolną Białoruś.

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Najgorsze, że nic nie mogę zrobić. Dawniej wystarczyłby tylko jeden telefon, a dziś…

Mój ojciec jest po wylewie. Ledwie mówi. Nie mogę mu nawet powiedzieć, co się stało.

background image

– I liczy pani, że ja mogę go stamtąd wyciągnąć?

– Próbuję wszędzie! Nie uwierzy pan, ale teraz ja nikogo nie znam. Ani w MSZ-ecie, ani w

służbach… A moje biedactwo w brudnej celi, o chłodzie i głodzie. Pan nie ma dzieci, prawda?

– Nie mam.

– Ale chyba potrafi sobie pan wyobrazić, co czuję? Chłopak niby dorosły, ale w gruncie

rzeczy, duże dziecko.

Popatrzyłem na czołową gwiazdę „Klubu Krakowskiego Przedmieścia” i zrobiło mi się jej

żal. Obiecałem poruszyć niebo i ziemię, a jak trzeba będzie, nawet Kancelarię Premiera.

Następnego dnia zadzwoniłem do dyrektora instytutu, który miał kontakty z MSZ-em,

potem wybrałem się na Towarową i spotkałem z prezesem IPN-u.

Wspomniałem, że wprawdzie nic nie wiem na temat sprawy, ale zatrzymanie Adama

Podlaskiego może mieć związek z prowadzonym przez niego programem badawczym.

– Nie ma nic wspólnego – odparł prezes, jak się okazało, już poinformowany o incydencie.

– Z tego, co wiem, nasz młody przyjaciel został zatrzymany po naruszeniu zamkniętej strefy
wzmożonego promieniowania niedaleko Czarnobyla. Ale proszę się nie martwić. Sprawa jest w
wyjaśnianiu.

*

Podlaski wrócił dopiero dwa tygodnie później. Odebrałem go z Dworca Wschodniego,

nieogolonego i wychudzonego, bez charakterystycznych dla niego rumieńców. Nie chcąc
pokazywać się w tym stanie w domu, zmylił matkę, czekającą na Centralnym. Pojechaliśmy do
mnie. Tam, pełna pachnącej piany wanna i maszynka do golenia z potrójnym ostrzem przywróciły
wygnańca wspólnocie ludzi Eurolandu.

– Bardzo pana przepraszam, że zniknąłem tak bez uprzedzenia – powiedział, ledwie wsiadł

do mego samochodu. – Próbowałem dzwonić, ale był pan w tej Murawce i chyba nie było zasięgu.

– Całkiem możliwe.

– Zresztą mój wyjazd nie miał nic wspólnego z Barskim – dodał prędko.

– Więc co tam robiłeś? – Miałem zdecydowanie dość tej całej tajemniczości. – Badałeś

promieniotwórcze mutanty?

– Kiedyś panu powiem – oznajmił po dłuższej pauzie. – Ale to nic pilnego. – Tu zmienił

temat. – Mógłby mi pan pożyczyć swojej komórki? Zadzwonię do matki.

– A co z twoją?

– A co ma być. Ukradli mi na posterunku w Mozyrze.

Wystukując numer, poszedł do łazienki, wyraźnie wstydząc się rozmawiać przy mnie.

Wrócił uspokojony, jak człowiek po zdrowym wypróżnieniu, i zapytał, czy mógłby jeszcze raz
wykorzystać mój aparat.

Zmiana tonu i wyraz twarzy dowodziły, że nie będzie to rozmowa urzędowa.

„Dziewczyna? Mój młody przyjaciel wreszcie znalazł sobie dziewczynę!” – przemknęło mi.

Ta rozmowa była trochę dłuższa, ale wrócił rozpromieniony. Wypił kawę i przez dobrą godzinę
wysłuchiwał mojej opowieści o wizycie u Słysza, o rozmowie z Czarskim, wreszcie o odnalezionej
kopii powieści.

– Muszę to przeczytać – zapalił się.

– Nie tak prędko – pohamowałem go. – Proponowałbym wymianę.

– Jaką wymianę? – nastroszył się.

Łacińska układanka w zamian za opowieść o tym, co zdarzyło się na Białorusi?

Przez moment wydawał się zmagać z myślami. Wreszcie rzekł:

– Nie wystarczy panu jeden wariat – Czarski? To, co mógłbym powiedzieć, nie mieści się w

głowie.

– Proszę pozwolić, abym sam mógł to ocenić.

Zastanawiał się chwilę jak człowiek, który nie bardzo wie, jak zacząć. Wreszcie rzekł:

background image

– Słyszał pan o pamięci genetycznej?

– Nie przepadam za fantastyką.

– Myślę o pewnej koncepcji naukowej, wedle której dziedziczymy nie tylko odruchy

pierwotne, ale także nabyte. Ptaki, nawet nieuczone, trafiają na szlaki międzykontynentalne, które
często prowadzą trasą wytyczoną przed tysiącami lat, ponad lądami i wodami, których od dawna w
tych miejscach nie ma, psy rozróżniają ludzi dobrych od niebezpiecznych…

– Zwierzęce instynkty!

– Też tak przypuszczałem. Dosyć długo. Dziś jednak myślę, że dysponujemy tym wszyscy

w stopniu mniej lub bardziej uświadomionym, a są osobniki o wręcz wyjątkowych
predyspozycjach. Jak mój ojciec. Czy pan wie, że udało mu się odtworzyć najważniejsze chwile z
życia swojej matki, aż do momentu poczęcia.

– Kiedyś wspominałeś mi o tym. Też masz takie zdolności?

– W dużo mniejszym natężeniu niż mój tata, a może po prostu nie potrafię tego w sobie

obudzić. Natomiast co pewien czas pojawia się łącząca mnie z nim więź.

– Z ojcem zmarłym przed twoim urodzeniem? Nie przesadzasz?

Krew napłynęła Adamowi do twarzy, gdy wyrzucał z siebie pełen pasji:

– On żyje! Przesyła mi komunikaty.

– Gdzie żyje? Gdzie można ukrywać się od dwudziestu pięciu lat?

– On się nie ukrywa. Trzymają go!

Byłbym się roześmiał, ale w twarzy młodego mężczyzny było tyle determinacji, że

postanowiłem go nie drażnić.

– Imperium Zła przestało istnieć jedynie na papierze – kontynuował swój wywód. – Pewne

agendy kontynuują najbardziej tajne programy KGB. Również takie poświęcone parapsychologii i
wiedzom tajemnym. Nie uwierzyłbym, gdyby nie dowody. Czy pan wie, że człowiek, z którym mój
ojciec spotkał się na krótko przed swym zniknięciem, profesor Iwan Mojsiejewicz Dawidow, należy
do czołowych kremlowskich doradców prezydenta Rosji.

– I myślisz, że ćwierć wieku trzymają twojego ojca na Łubiance?

– Gdzie trzymają go obecnie, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, gdzie przebywał od

grudnia 1981 do katastrofy czarnobylskiej.

– Gdzie?

– Tej miejscowości nie ma na żadnej współczesnej mapie. Przed wojną nazywała się

Wołkowyj Les, tuż na granicy Białorusi z Ukrainą. Tajny ośrodek broni biologicznych.
Ewakuowany w pierwszych dniach maja 1986…

– Ale jak się o tym dowiedziałeś?

– Przypadkiem. We współpracy z IPN-em przygotowywana jest ekspozycja na temat

Czarnobyla i jego okolic. Zajmuje się tym studiująca u nas grupa białoruskiej młodzieży. Trochę im
pomagam. – Nie wiedzieć czemu w tym momencie trochę się zaczerwienił. – W dniu, w którym pan
pojechał do Murawki, dostałem od nich zdjęcie pewnego bunkra, wraz z widokiem na trzy stare
dęby o charakterystycznie poskręcanych konarach… Ten obraz wielokrotnie powracał w moich
wizjach. Chyba rozumie pan, że musiałem to sprawdzić. Dostałem wskazówki, wykupiłem vaucher
i pojechałem do Mozyrza. Tam krewni moich znajomych dowieźli mnie do lasu, poza granicę
strefy. Mieli wrócić, kiedy po nich zadzwonię. Mimo że nie było specjalnie dużo śniegu, strawiłem
pół dnia, zanim znalazłem ten ośrodek. Głusza tam taka jak w sercu Konga.

– Nie powiesz mi chyba, że ta placówka ciągle działa?

– Jak mówiłem, została ewakuowana przed ponad dwudziestu laty, kiedy sypał się Związek

Radziecki, ale nie zauważyłem śladów zniszczenia. Wszystko zarosło lasem, mchem, zdjęto
jakiekolwiek tablice, wiatr powybijał okna na piętrach i zniknął sprzęt… Znalazłem pokój
wyłożony kafelkami, w którym, jestem tego pewien, przesłuchiwano mojego tatę… Niewiele
więcej zdążyłem zobaczyć. Nagle na tak kompletnym odludziu pojawił się helikopter i zostałem,
mówiąc elegancko – zdrutowany. Białorusini, chyba ze specnazu, byli uprzejmi, traktowali mnie
grzecznie, ale czy uwierzyli, że interesują mnie wyłącznie następstwa katastrofy czarnobylskiej, nie
mam pojęcia. W każdym razie skasowali moje zdjęcia w cyfrówce.

background image

– I komórkę ukradli?

– Tak. Trochę później.

– Czyli klęska.

– Nie do końca. Potwierdziło się, że mój ojciec tam był. Czułem ślady jego obecności, a w

nocy, podczas snu w areszcie zobaczyłem jeszcze raz scenę z ewakuacji ośrodka i człowieka, który
ją przeprowadzał. Stary morderca z NKWD. Skądś zapamiętałem jego nazwisko – Aleksandr
Felsztajn… Choć chyba posługiwał się również jakimś innym.

Rozległ się dźwięk Marsza Radetzky’ego przypisany do mojej komórki. Rzuciłem okiem na

numer na wyświetlaczu. Wydał mi się znajomy – To chyba do ciebie, Adamie?

Wziął komórkę w dwa palce, jakby była bezcennym artefaktem, i wycofał się do łazienki.

Mimowolnie słyszałem jego ugrzecznione odpowiedzi. „Tak, mamo, oczywiście, mamo, naturalnie,
będę!”.

– Muszę pędzić – rzekł, zwracając mi telefon – mama zrobiła kolację. Nie mogę odmówić.

Zresztą zanim porównamy to, do czego doszliśmy, powinienem chyba najpierw zapoznać się z
tekstem tej powieści.

Podałem mu teczkę z połową przebitek. Reszty sam jeszcze nie zdążyłem przeczytać.

– Przepraszam za tyle ambarasu – powiedział raz jeszcze.

„Co za maminsynek! – pomyślałem, patrząc, jak wychodzi. – Bezkompromisowy pogromca

agentów, który drży przed własną luksusową mamusią”.

*

Spotkaliśmy się po dwóch dniach w gmachu na Towarowej. Niebezpiecznie blisko

tragicznych pasów na ulicy Kasprzaka. Trzeba było sporo wysiłku, aby miast obsesyjnych
wspomnień skoncentrować się na sprawie, która nas tu przywiodła.

Laik może wyobrażać sobie IPN jako ogromną bibliotekę, z tą różnicą że zamiast

woluminów na niezliczonych półkach przechowywane są teczki. Już jakiś czas temu dowiedziono
mi, że jest to analogia chybiona. System nerwowy każdej biblioteki tworzą, jak wiadomo, katalogi,
indeksy rzeczowe, inwentarze. Tymczasem mimo blisko dziesięciu lat funkcjonowania instytutu,
instytucja, w której zatrudniony został Podlaski, jest nadal w znacznej części królestwem chaosu.
Do szczątkowych zbiorów, które uszły niszczycielom generała Kiszczaka, ciągle dochodzą
odnajdywane mikrofilmy, materiały przekazane przez likwidatorów WSI. Co rusz odnajdują się
jakieś worki, swego czasu przeznaczone do spalenia, tylko szczególnym trafem ocalałe. Bywa, że
wśród zmagazynowanych zasobów, bezcenne informacje znajdują się w cudzych teczkach albo
zbiorach, do których nikt nie zaglądał, zakładając apriorycznie, że nie ma w nich niczego
interesującego… Słowem, jest to nie tyle szukanie igły w stogu siana, ile drobin maku rozsypanych
w popiele.

Jak się okazało, Adam odwalił już znaczną część roboty godnej Kopciuszka. Wyodrębnił

obszar możliwych eksploracji (Wydział IV Departamentu III MSW, kierowany przez słynnego
pułkownika Krzysztofa Majchrowskiego, który – jak zauważył z przekąsem – przygotowywał
później Okrągły Stół), i długo szukał różnych nitek. Zanalizował środowiska, w których mógł
buszować Barski, i wszelkie donosy nieprzypisane do znanych dotąd agentów, z drugiej strony
wydobył z jakichś katalogów dziesiątki pseudonimów, których nie dopasowano do nikogo oraz
wykaz pracowitych donosicieli, których tożsamość dotąd nie została ustalona.

Kombinowaliśmy obaj, jaki pseudonim mógł przybrać Barski, gdyby w istocie Łacińska

układanka była jego zaszyfrowaną biografią.

– „Joker” jak w powieści – to byłoby zbyt proste – stwierdziłem.

– Też tak myślę – zgodził się Podlaski – chociaż znalazłem w wykazach trzech

niezidentyfikowanych z nazwiska „Jokerów”.

– I…?

– Żaden z nich nie mógł być Barskim. Dwaj działali poza Warszawą, a trzeci został

background image

zwerbowany dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy Barski przebywał za granicą.

Mimo to nie zrezygnowaliśmy z analizowania innych symboli karcianych. Adam pozbierał

informacje na temat wszystkich waletów, królów, asów, wziął pod uwagę dupki, niżniki, atu,
trumfy, kozery, fulle, strity, wypisał figury tarota, kolory karciane w różnych wariantach: piki,
trefle, dzwonki, czerwienie… W efekcie wykrył całe mnóstwo pseudonimów, wystarczających na
wyposażenie całego kasyna w Las Vegas, jednak żaden nie pasował do Henryka Barskiego. Tym
bardziej że dla większości odnalezionych postaci nie zachowała się żadna teczka pracy, a jedynie
rozproszone sygnały w innych dokumentach lub przy okazji większych operacji.

– To wszystko jest dziurawe jak durszlak – narzekał młody historyk. – Co z tego, że

natrafiłem na informację o jakimś „Walecie” pracującym w redakcji „Polityki” w okresie marca
1968, a nieznany z nazwiska „Król” buszował w kręgu Paryskiej „Kultury”, natomiast z drugiej
połowy lat siedemdziesiątych znalazłem raporty kasowe funduszu operacyjnego Wydziału IV,
wspomnianego III Departamentu, z którego opłacano lokale kontaktowe agentów…

– Jak ten na Puławskiej? – ożywiłem się.

– Na przykład. Dokumenty nie zachowały się w całości, ale figuruje tam ktoś o pseudonimie

„As”, bardzo aktywny w okresie „nasilenia się niepokojów w środowisku literackim”. Był to czas
listów protestacyjnych, początków bezdebitowych druków… „As” spotykał się ze swoim oficerem
prowadzącym dwa razy w tygodniu. Za każdym razem otrzymywał spore sumy pieniędzy.

– O czym meldował?

– Tego nie wiem – ale na przykład w SOR-ze, sprawie rozpracowywania literata o

pseudonimie „Bór” znalazłem bardzo wredną charakterystykę pisarza Burka, podpisaną przez
„Asa”. Niestety, jest tylko maszynopis bez odręcznego autografu autora.

– I żadnego odniesienia do Barskiego?

– Żadnego. Ten sam problem mam w przypadku meldunku, który znalazłem w sprawie

obiektowej kryptonim „Muza”, prowadzonej na Związek Literatów Polskich. Jest tam piękny donos
na temat głośnego spotkania warszawskich literatów, wiemy z innych źródeł, że był na nim Barski i
wygłosił płomienne przemówienie. O tym jest tylko krótka wzmianka, natomiast na pięciu stronach
mamy świetną charakterystykę nastrojów i wzajemnych powiązań. Całość podpisał „As”, a oficer
SB napisał w adnotacji, że jest to relacja wiarygodna, bo źródło jest wieloletnim, sprawdzonym
pracownikiem organów, a przekazane przez niego informacje pokrywają się z tymi, jakie uzyskano
z podsłuchu założonego w Domu Kultury.

– No to mamy…

– Nic nie mamy. Na sali było pięćdziesiąt osób, a autor donosu pisał o Barskim w osobie

trzeciej, więc nikt na podstawie treści dokumentu nie udowodni, że to on był agentem.

– Ale mógł być?

– Nie wiem, sporadyczne wzmianki o „Asie” dotyczą lat 77-80, więc stoi to w sprzeczności

z przymiotnikiem „wieloletni”. Podobnie jest z resztą karcianych pseudonimów, można je przypisać
wielu dziennikarzom lub literatom i dowodzą one współpracy krótkiej, później niekontynuowanej.

– A więc to nie może być Barski?

– Właśnie. Z lektury powieści wynika, że aktywna współpraca prototypu Diega Alvarady,

jeśli w istocie był nim nasz literat, trwała od zamknięcia „Po prostu” w 1957, aż po jakąś
wymyśloną rewoltę, o której nie zdążyłem jeszcze przeczytać. Może się to odnosić do grudnia
1970, czerwca 1976…?

– Ja bym myślał raczej o końcu „Solidarności”.

– Niemożliwe! Przecież sam pan mówił, iż powieść powstała jesienią 1981.

– Ale siłowy wariant rozprawy rozważany był od pierwszych miesięcy „karnawału

«Solidarności»„, a więc na długo przed grudniowym puczem. Poza tym nie zapominaj, to jest
powieść, konstrukcja literacka. Współpraca Alvarady trwa w powieści parę lat, a w Polsce może to
być nawet dwudziestopięciolecie.

– Najgorsze, że wśród naszych karcianych biedatypów nie widać nikogo, kto pasowałby do

takiego agenta – mamy tu wyłącznie płotki i efemerydy, w dodatku w archiwach pozostały po nich
jedynie smętne resztki.

background image

– Przeczytajmy do końca powieść, może nas oświeci.

Sięgnąłem po końcówkę manuskryptu. Czytając kolejne strony, przekazywałem je potem

Podlaskiemu. Żaden z nas nie mówił ani słowa.

*

– Dołączysz do nas, Diego? Czy się chwilowo wstrzymasz? – naciskała Consuela,

marszcząc swe prześliczne zrośnięte brwi. – Manifest podpisała już połowa naszej redakcji.

– A druga połowa?

– To tchórze. Można zrobić z nich pucybutów admiralskich kamaszy, a poproszą

najwyżej o zwiększony przydział pasty do butów.

– Oczywiście, że podpiszę – zapewnił Alvarado. Wziął do ręki wymiętą kartkę.

Wszystkie z osiemnastu nazwisk umieszczonych pod manifestem w sprawie wolności słowa
były mu znajome. Sami najlepsi – łatwi do zapamiętania. Instrukcja od Carańii nakazywała w
takich momentach nie wychylać się i w miarę możliwości uczestniczyć w głównym nurcie
wydarzeń. Sięgnął po długopis. – Ale tu nie ma już miejsca… – zauważył.

– Podpisz się na nowej kartce. – Consuela otworzyła szufladę.

– Mogą uznać, że nie wiedziałem, co podpisuję. Daj, przepiszę cały manifest jeszcze

raz, złożę swój podpis i puścimy go dalej…

– Masz rację!

Sięgnął po czyste kawałki papieru, a kiedy Consuela odwróciła głowę, wsunął między

kartki kalkę.

Na spotkaniu w parku funkcjonariusz pochwalił pomysłowość. A potem dorzucił:

– Za tydzień jedziesz do Rio, „Jokerze”. I w związku z tym mamy pewien pomysł.

Gdybyś tak zaoferował sygnatariuszom, że dostarczysz ten tekst do brazylijskiego biura
Radia Wolne Kordyliery.

– Ja? Nigdy tego nie robiłem. Poza tym są bardzo ostrożni i mają swoich kurierów.

– Myślisz o tym brazylijskim korespondencie Lopezie? Cóż, jutro zostanie zatrzymany

podczas rutynowej kontroli na lotnisku, a tekst manifestu, który spróbuje przewieźć, jak
wszystkie dotąd wewnątrz rączki parasola, będzie skonfiskowany… Ale tobie się uda. Pomimo
osobistej rewizji. Przy okazji upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze,
ustalisz, który z tej trójki – tu podał mu listę nazwisk – jest właściwym inspiratorem całej
akcji, a po drugie, wejdziesz w kręgi RWK… Jeśli zdobędziesz ich zaufanie, staniesz się dla
nas bezcenny. A my potrafimy być wdzięczni. Wiesz o tym.

Diego szybko podchwycił temat.

– A właśnie, co z moim mieszkaniem? Obiecywaliście przydział na ten skonfiskowany

apartament przy placu Republiki. Ale nic o sprawie nie słychać.

– Lepiej będzie, jeśli kupisz go za własne pieniądze. Oczywiście po zaniżonej cenie.

Mocno zaniżonej! Aha, jest jeszcze prośba od szefa.

– Jak zwykle o cygara? Naturalnie, że przywiozę. Dla ciebie też nie zapomnę.

Carańia rozpromienił się.

– Koniecznie kubańskie, najlepiej Monte Cristo… Dla szefa dwudziestkę w szkatułce,

dla mnie może być dziesiątka, choćby luzem.

Przeczytałem tę scenę powtórnie, czekając na Adama, który dostał jakiś telefon z magazynu,

i poszedł po zamówione materiały. I olśniło mnie. Było to coś tak oczywistego, że aż dziw, iż nie
wpadłem na to wcześniej. O specyficznych pomysłach esbeków opowiadał mi swego czasu
Podlaski – chodziło o sprawę obiektową na jakieś katolickie organizacje społeczne w latach
sześćdziesiątych – funkcjonariusze nadali jej nieco ironiczny kryptonim „Olimp”, natomiast
głównych figurantów ponazywali, czerpiąc pomysły z panteonu olimpijskich bogów, od Zeusa po

background image

Hefajstosa.

A jeśli…? Przeleciałem przez moje kartoteki i naszą bazę danych, którą skopiowałem na

pendrive’a. Nie znalazłszy tam poszukiwanej informacji, wróciłem do ręcznych notatek. I miałem.

Podlaski już w drzwiach zauważył wyraz triumfu na mojej twarzy.

– Coś pan znalazł?

– Być może. Sam mi to podsunąłeś. Patrz! Przy sprawie „Listu 34”, pośród kilku

niezidentyfikowanych donosicieli występuje postać o pseudonimie „Dziesiątka”.

– No tak… Zaraz… Cholera! W ogóle nie skojarzyła mi się z kartami, ale teraz…

– O tej „Dziesiątce” wspomina w jakimś zestawieniu swoich wydatków porucznik… niech

odczytam – Zenon Brzeźniak.

– Brzeźniak. To nazwisko nie brzmi obco. Zaraz sprawdzę, gdzie się z nim mogliśmy

zetknąć?

Siadł do komputera, a w miarę jak dane pojawiały się na ekranie, moje serce przyśpieszało,

jakbym był bijącym rekord świata stumetrowcem.

Klientami Brzeźniaka okazali się zarówno „Walet” w 68, „Król” w 76, jak i „As” od 1978

do 1981.

Jeszcze chwila, i Adam odnalazł wzmiankę, a właściwie odprysk wzmianki, że jesienią 1981

roku polecono zdjąć „Asa” z ewidencji ze względu na kompletną nieprzydatność, a zarazem
odmowę współdziałania. Prawie równocześnie zaświtała nam zuchwała myśl: A jeżeli były to
pseudonimy jednego chytrze mutującego swe ksywki agenta? W dodatku tego, na którego
polowaliśmy z takim zapałem?

– Mamy go! – gorączkował się młody historyk. Pościągał dane z różnych plików, zestawił.

Wydrukował. Pasowało!!!

– Tylko co z tego, Adamie – studziłem jego zapał (i przy okazji swój). – Co my właściwie

mamy? Oto dowiedzieliśmy się, że w kręgach literacko-artystycznych od końca lat pięćdziesiątych
(udało mi się jeszcze znaleźć „Piątkę”) działał jakiś wyjątkowy cwaniak zmieniający pseudonimy
wedle karcianej hierarchii. Ale czy to Barski?

– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent!

– Nie sądzę, żeby znany z ostrożności sąd lustracyjny podzielił twoją pewność. Owszem,

jest pewna frapująca hipoteza. Jest dzieło literackie. I jest postać agenta pogrążona w głębokim
cieniu. Ale co mamy poza tym? Jak można, nie mając żadnej konkretnej informacji o działaniach
tegoż agenta – brakuje przecież nie tylko zobowiązań, donosów, pokwitowań pieniędzy, ale nawet
meldunków oficera prowadzącego – oskarżyć o ten proceder Barskiego.

– Ja się nie boję! – zawołał Podlaski. – Odpalę to, bez względu na konsekwencje.

– I przegrasz. Wiesz przecież, kim jest dziś Henryk Barski? To gigant, półbóg z Parnasu.

Ulubieniec mediów, faworyt „Gazety Wyborczej”, „Dżentelmen Roku”, „Europejczyk Dekady”,
„Literat Wszech Czasów”?! Potrzebujemy żelaznych dowodów!

– Znajdą się!

– A jeśli nie?

Podlaski zamyślił się.

– Przynajmniej jedno wiemy, ktoś z ogromnymi możliwościami zadał sobie mnóstwo trudu,

aby wyczyścić wszystko, co było na temat Barskiego w archiwach.

– Ciekawe, kiedy to zrobiono?

– Moim zdaniem akcja ta została przeprowadzona na długo przed Jesienią Ludów w 1989.

Gdzieś na początku stanu wojennego…

– No i to jest bardzo dziwne. Jeśli „Joker” okazał się na tyle nieprzydatny, że trzeba było

zrezygnować z jego usług, to dlaczego tak gorliwie zacierano ślady jego współpracy?

– Nie potrafię znaleźć dla takiej operacji sensownego wytłumaczenia – rzekł Podlaski.

– A może – kombinowałem – Barski znalazł sobie wpływowego protektora, który był

władny sprawić, że TW „As” zniknął raz na zawsze z obszaru zainteresowań Służby
Bezpieczeństwa.

– Tylko kto to mógł sprawić?

background image

– Może jakiś Urban albo Rakowski?

– Sądzi pan, że byli wystarczająco potężni? A poza tym, dlaczego nie zrobili tego dla tylu

swoich bliższych przyjaciół, dziś bohaterów lustracyjnych obnażeń? I jaki miałby być powód tego
wyczyszczenia? Nikt w tamtym czasie nie przewidywał, że się zawali przodujący ustrój?!

– Może Barski chciał albo nawet urwał im się z łańcucha.

– Wtedy dopiero nie miałoby sensu takie wyczyszczenie. Przeciwnie, zachowano by

skrzętnie wszystkie akta dotyczące jego działalności, celem przyszłego szantażu.

Rozstaliśmy się z głowami pełnymi szaleńczych hipotez. Adam miał poszukać danych

osobowych Zenona Brzeźniaka – jedynej osoby w tym towarzystwie wyglądającej na postać z krwi
i ciała, a ja dokończyć lekturę powieści i streścić mu zakończenie.

„Grube, zrośnięte brwi nie przynoszą szczęścia. Ich posiadacze żyją aktywnie, ale

krótko” – zwykła mawiać babcia Concepción. Niektóre fakty, przytaczane w tym kontekście
potwierdzały wspomnianą hipotezę. Pradziad Diega, Juan, miał brwi przypominające dwie
gąsienice sczepione otworami gębowymi i zginął podle, zakopany w mrowisku przez
zbuntowanych gauchów podczas rewolty wrześniowej. Kuzynkę Antonię, bardzo do Juana
podobną, w wieku ośmiu lat przejechał tramwaj, odbywający jazdę próbną po świeżo
ukończonym torowisku, poprowadzonym lekkomyślnie przez plac zabaw. Motorniczy składu,
też posiadacz brwi zespolonych, zmarł niedługo później na zawał, kiedy ze swą koleżanką z
pracy, kontrolerką biletów tramwajowych, został przywieziony na ostry dyżur po tym, jak w
trakcie miłosnego aktu sczepili się w sposób doskonały, a trudny do rozdzielenia (prawie jak
gąsienice). Szczególnym trafem na ostrym dyżurze jako przełożona pielęgniarek pracowała
żona motorniczego, której widok ze skalpelem w ręku niewątpliwie przyśpieszył zejście
pacjenta. Tym samym skalpelem mniej więcej po roku wydłubała sobie oko inna posiadaczka
zrośniętych brwi, salowa w tejże klinice, choć w jej przypadku trudno byłoby się doszukać
ściślejszego związku z poprzednimi faktami. Zrośnięte brwi posiadał również Admirał –
Ojciec Ojczyzny, od pięciu lat najwyższy przywódca junty. Na razie jednak wszelkie
nieszczęścia wynikające z posiadania takich brwi spadały raczej na ojczyznę niż na niego
osobiście, miał się bowiem swołocz – wyjątkowo dobrze. Jednak Diego Alvarado nie wierzył w
przestrogi babki i dlatego związał się ze zrostobrewą Consuelą, koleżanką z pracy, wesołą,
spontaniczną i dłuższy czas bardzo w nim zakochaną. Consuela, fanatyczka stałej odmiany i
seksualnej prowokacji, nigdy nie przestała zaskakiwać Diega. Na przykład lubiła podpływać
do niego nurkiem w publicznym basenie i tam dzięki wprawie mistrzyni snorkingu przez
dobrą minutę uprawiać miłość po francusku, przez co raz rzucił się jej na pomoc ratownik.
Uwielbiała kochać się w windzie między piętrami, chodzić w mocno przezroczystej sukience
bez majtek, śmiać się nieprzyzwoicie głośno podczas konferencji prasowych, kraść
popielniczki z wytwornych hoteli – słowem była spontaniczną panienką, częstokroć
przekraczającą normy współżycia zbiorowego.

Jednak nie seksualna odkrywczość ani nawet nie jej zrośnięte brwi, zgubiły tę

sympatyczną dziewczynę, o atomowym biuście i kuperku mogącym wzbudzić erekcję nawet w
chłodnym dziurkaczu do papieru, a pospolite, drobnomieszczańskie uczucie zazdrości. Ono to
kazało jej podejrzewać ukochanego o pozanarzeczeńskie flirty, i skłoniło Consuelę do
kontrolowania korespondencji Diega, podsłuchiwania telefonów, najchętniej za pomocą
drugiego aparatu w kuchni, wreszcie śledzenia na mieście. Musiało to nieuchronnie
doprowadzić do wykrycia lokalu kontaktowego 13a, w starej dziewiętnastowiecznej kamienicy
przy alei Bolivara.

Reakcja nastąpiła jeszcze tego samego wieczora.

– Kim ona jest? – zawołała z furią, kiedy Diego wszedł do mieszkania.

– Kto, kotku?

– Ta ruda suka, z którą co środa spotykasz się w wynajętej garsonierze. Co,

zamurowało cię? Myślałeś, że się nigdy nie domyślę. Powiedz coś, przynajmniej spróbuj
kłamać, draniu!

background image

Alvarado rzeczywiście nie mógł wydusić ani jednego słowa, głównie dlatego, że nie

wiedział, co powiedzieć. Prawdę? Że Paulina jest łącznikiem z tajnej policji, a on sam,
dziennikarz o znacznej renomie, od kilku lat jest płatnym konfidentem, który donosi na
redakcyjnych kolegów, na studentów, artystów… A może powinien skłamać? Wyznać, że
istotnie zrobił parę razy skok w bok z płatną dziwką, i znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie tej
zdrady.

Consuela nie dała mu czasu na zastanowienie. Oberwał w pysk, zobaczył, jak na ziemi

ląduje jego kolekcja ozdobnych kufli, przywiezionych z zagranicznych wojaży. Nim zdołał
zareagować, dobiegł go łoskot zatrzaskiwanych drzwi.

Diego przestraszył się. Nie tyle zerwania, ile tego, co zazdrosna kobieta może jeszcze

zrobić. Był zdenerwowany do tego stopnia, że wykonał telefon do domu Carańii. Miał do tego
prawo wyłącznie w awaryjnych sytuacjach.

Spotkali się bladym świtem w kościele Matki Boskiej z Gwadelupy. Carańia już czekał

w konfesjonale (Diego nieraz zastanawiał się, czy ten punkt kontaktowy jest uzgodniony z
miejscowym proboszczem). Alvarado przeżegnał się, klęknął i półgłosem zrelacjonował
problem. Jeśli informacje wzburzyły oficera prowadzącego, to nie dał tego po sobie poznać.

– Stały termin i jeden lokal zawsze rodzą pewne ryzyko – powiedział cichym głosem

doświadczonego spowiednika. – Nie przejmuj się, Diego. Jednak na przyszłość musisz być
ostrożniejszy.

– Wiem, ale co teraz…? Co mam zrobić teraz? Consuela łatwo nie odpuści, będzie

drążyć temat, spróbuje namierzyć Paulinę, a jeśli zorientuje się, że to nie romans…?

– Sypnie cię?

– Nie wiem. Czasami wydaje mi się nieobliczalna i zbyt bezkompromisowa. Nawet jeśli

teraz z nią zerwę, może chcieć dowiedzieć się, co było powodem tego zerwania? Jestem
zupełnie zdezorientowany.

– Spokojnie, nie denerwuj się, Diego. Pomyślimy, co z tym zrobić. Na razie żadnych

spotkań. Ani z Consuełą, ani z Pauliną. Pojutrze zgodnie z planem wyjeżdżasz na konferencję
do Punta del Este.

– A co potem?!

– Potem, jestem przekonany, wszystko się ułoży.

Carańia zastukał we framugę konfesjonału, Diego wstał, ucałował stułę, a następnie,

jak typowy penitent, klęknął w ławce. Od dawna poniechał modlitw, nawet nie pamiętał ich
słów. Ruszając ustami, spoglądał na Przenajświętszą Dziewicę z obojętnością bywalca
muzeów. Po pięciu minutach przeżegnał się i wyszedł z kościoła.

Wszystko ułożyło się, choć zupełnie inaczej, niż przypuszczał. W momencie kiedy

taksówka z lotniska dowiozła go pod dom, dwóch pielęgniarzy w asyście kilku policjantów
wynosiło z jego domu szczupłe ciało przykryte kocem.

Według oficjalnego komunikatu medycznego redaktor Consuela Barroso, od pewnego

czasu pogrążona w depresji, korzystając z posiadanego klucza, odwiedziła puste mieszkanie
swego przyjaciela, tam wypiła znaczną ilość alkoholu i zażyła pięciokrotną dawkę środków
nasennych. Żadnego listu nie zostawiła. Policja nie przeprowadziła specjalistycznych badań
na temat możliwości działania osób trzecich, nie zbadała powodu rozcięcia dolnej wargi
denatki („Suka nie chciała pić po dobroci” – zwierzył się Carańii Nieznany Sprawca numer
dwa) ani otarć na przegubach. Nie pobrano też DNA z drobin zdartego naskórka,
zachowanego pod jej paznokciami. Bo i po co? Mieszkanie było zamknięte od środka. Nikt nie
miał trzeciego klucza, a właściciel lokalu znajdował się na pokładzie samolotu.

Prawdopodobnie to on odkryłby tragedię, gdyby nie telefon na pogotowie, który

jakimś cudem zdołała wykonać umierająca. Bełkocąc, wzywała pomocy. Samobójczynie
często czynią tak w odruchu instynktu samozachowawczego. Bezzwłocznie wysłano karetkę,
ta jednak przybyła za późno. Diego chętnie posłuchałby ostatnich słów ukochanej, niestety, z
jakiegoś powodu personel pogotowia skasował taśmę z nagraniem rozmowy.

Alvarado długi czas stał nieruchomo, niczym jedna z kariatyd podpierająca balkon

background image

nad bramą jego domu. Odjechała karetka, rozeszli się gapie, dozorca poklepał go po plecach,
a on stał, nie wiedząc, co ma zrobić.

„To ja ją zabiłem. Zabiłem człowieka” – powtarzał wstrząśnięty. Do tej pory mimo

całego cynizmu potrafił zawsze znajdować samousprawiedliwienie.

„Robię, co robię, ale po pierwsze, pod przymusem, po drugie, nikomu nie szkodzę, a po

trzecie, zamiast żyć z głodowej pensji korektora lub uczyć bachory w jakiejś bakalarni na
prowincji, dzięki tej niewielkiej koncesji tworzę rzeczy naprawdę wybitne, przynoszące
chlubę narodowemu dziennikarstwu. A po czwarte, to się nigdy nie wyda”.

– Nie musisz aż tak się tym przejmować – pocieszyła go rudowłosa Paulina podczas

kolejnego spotkania w lokalu kontaktowym 13a. – Każdy przez coś takiego przechodzi.
Przywykniesz.

I wtedy w głowie dziennikarza zaświtała myśl, że może jednak nie przywyknie?


Zdawałem sobie sprawę, że Barski tym razem nie zrelacjonował dokładnie jakiejś

prawdziwej historii, intuicyjnie czułem, że skompilował ją, łącząc słynne zabójstwo studenta Pyjasa
ze sprawą Gwidona Czarskiego, z dodatkiem jeszcze kilku innych incydentów. Wynikało jednak, że
ta zbrodnia spowodowała w jego życiu przełom. W dalszej części książki opisane były próby
wywikłania się ze współpracy (rad bym wiedzieć – prawdziwe czy wymyślone), aż po dzień, w
którym stanął w pierwszym szeregu demokratycznej rewolty.

Tłum w kanionach ulic, zbiegających się przy centralnym placu Republiki, miał

fakturę lawy. Podobieństwu sprzyjał upalny dzień, powietrze drżące od żaru i ciemna
mieszanina głów i szarych robotniczych uniformów, wśród których jak płomienie żywego
ognia co i rusz falowały szkarłatne flagi. Ludzie spływali zewsząd, z żywiołowo pieniących się
na zboczach Kordyliery osiedli nędzy, zwanych ranchitos, z fabryk, z uniwersytetów i szkół
średnich. Alvarado szedł na przedzie pochodu, mając obok siebie księdza Jimeneza i
Sancheza, który niedawno wyszedł z więzienia.

– Wolne wybory! Sprawiedliwość! U-wol-nić więź-niów! – skandował tłum.

Demonstrację wywołała gwałtowna podwyżka cen benzyny, efekt kolejnego konfliktu

na Bliskim Wschodzie, z którym zbiegła się pora płacenia podatków.

Atmosferę do stanu wrzenia doprowadziło zastrzelenie przez policję trzech wyrostków,

atakujących kamieniami konwój Admirała. To wystarczyło, by protesty ogarnęły całą stolicę.
Nocne aresztowanie delegacji robotniczej, wyłonionej na rokowania z rządem, i plotki o
buncie 3. dywizji pancernej wystarczyły, by protesty wylały się z zakładów na ulice. Zabrakło
aresztowanych wcześniej przywódców, którzy mogliby powściągnąć gniew tłumu. Szedł więc
jak wezbrana rzeka, wznosząc gniewne okrzyki, przeplatane bojowym zaśpiewem stołecznego
klubu futbolowego. Pryskały witryny sklepów, a rozbite stragany płożyły się pod nogami
maszerujących, policja poznikała w mysich norach, co dodawało jeszcze impulsu lawinie.

Ludzkie strumienie zmieniały się w rzeki, a te w wielką niepowstrzymaną Amazonkę.

Wreszcie czoło wylało się na centralny plac stolicy. Tego dnia po usunięciu kramów z
pamiątkami, kawiarnianych ogródków i samochodów Plazza Mayor wydawał się wręcz
bezkresny, szara kostka, rzadkie palmy przełamane kanciastą żółtą bryłą Pałacu Republiki.
Sprzed wielkiej kutej bramy, na którą, jak głosiła legenda, użyto spiżu z hiszpańskich armat,
zdobytych podczas wojny o niepodległość, zniknęli wartownicy w historycznych strojach.

„Admirał uciekł” – powtarzano z ust do ust. Rozgorączkowany umysł Diega zaprzątało

co innego. Zastanawiał się, czy za którymś z zamkniętych okien pałacu kryje się Curania.
Powinien tam być! Wiedział, że musi go zabić, kiedy tylko zdobędą pałac, zanim oficer ujawni
szczegóły ich współpracy. Wymacał pistolet zatknięty za paskiem…

– Niech żyje rewolucja! – Czoło demonstracji chciało przyśpieszyć, ale wtedy rozległ się

chrzęst, a ziemia zaczęła drżeć. Tłum w pierwszej chwili tego nie usłyszał, jednak łomot
narastał. Z ulicy Bohaterów i alei Panamerykańskiej wyłoniły się dwa, a po chwili kolejne

background image

czołgi, za którymi posuwały się przygarbione sylwetki w hełmach i bojowych panterkach.

– Armia z nami, armia z nami! – zawołał tłum.

Czołgi zwolniły, ale nie zatrzymały się, za to ich lufy dotąd skierowane ku tyłowi

zaczęły się obracać.

Równocześnie otworzyły się okiennice na drugim piętrze pałacu i zalśniły w nich

niczym paszcze węży lufy karabinów automatycznych.

– Obywatele! Rozejdźcie się! Zachowajcie spokój! – zahuczały megafony ze wszystkich

stron placu. Na moment zapadła cisza, złamana wściekłą wrzawą.

Czołgi zatrzymały się wreszcie, a ich lufy, chwilę wcześniej zadziornie wzniesione ku

górze, poczęły się zniżać tak, aż znalazły się na wysokości twarzy demonstrantów.

– Cofnijcie się! W przeciwnym razie użyjemy siły! – zadudniło.

Pierwsze rzędy demonstrantów może by usłuchały, część z manifestujących zaczęła

nawet siadać na bruku, chcąc udowodnić pokojowy charakter protestu, jednak dziesiątki
tysięcy napierających z tylu udaremniło tę próbę. Siadający zostaliby po prostu zdeptani.

– To tylko demonstracja siły, żołnierze są uzbrojeni w ślepaki! – krzyknął Sanchez do

ucha Diega. – Gdyby chcieli nas rozproszyć, dużo wcześniej użyliby armatek wodnych i gazu.

Alvarado chciał odpowiedzieć, że bardzo się myli, bo doskonale poznał istotę systemu i

wiedział, do czego jest zdolny. Ktoś zaplanował sobie, że musi dojść do pokazowej rzezi i oni
wpisali się w ten scenariusz. Tylko dlaczego Carańia go nie przestrzegł? Przewidział, że rybka
zechce mu się urwać z haczyka? W otwartych oknach zobaczył błyskające ogniki i poczuł
uderzenie w pierś. Hałas wystrzału dobiegł go dopiero po chwili, kiedy wraz z setką
pierwszych trafionych osuwał się na rozgrzane płyty placu Republiki.

Zamknąłem teczkę, czując dotkliwe pieczenie oczu. Ponieważ ból nie ustępował, poszedłem

poszukać jakichś kropli.

– Czy tak „Mistrz” wyobrażał sobie swój własny koniec, w chwili kiedy rewolucja

„Solidarności” zdążała do nieuchronnego finału? Myślał o sobie w kategoriach nawróconego
męczennika – Szawła, czy wolał bliższy przykład sienkiewiczowskiego Babinicza? A może tylko
bardzo sprytnie szykował sobie alibi do kolejnego wcielenia?

Zakończenie nie zaskoczyło Podlaskiego. Historyk nie wierzył też ani za grosz w dylematy

moralne pisarza.

– Zaplanował sobie wszystko na zimno – twierdził. – A powieść napisał, na wypadek gdyby

„Solidarność” wygrała. Nałożyłby wtedy z wdziękiem maskę Wallenroda.

– Nie mam takiej jednoznacznej pewności – zaoponowałem. – Nie potrafię powiedzieć, czy

włączając się w działanie KOR-u i „Solidarności”, szedł tam jako nawrócony patriota czy jako
agent?

– Obstawiałbym to drugie. – Adaś pozostawał nieprzejednany. – Poza tym, jeśli wybrał

stronę dobra, co szkodziło po upadku reżimu przyznać się. Zamiast robić karierę moralisty, i
autorytetu moralnego, nałożyć worek pokutny.

– Postaw się w jego sytuacji. Jak dotąd tak naprawdę nikt się nie przyznał. Powiem więcej,

gdyby nawet chciał wykonać taki numer, jego środowisko by mu na to nie pozwoliło. Spójrz na to
szerzej. Chociaż umoczony, Barski przynajmniej starał się robić coś dobrego. W opozycji, w Wolnej
Europie.

– Przede wszystkim dbał o własną karierę. Skoro tak walczył o prawdę, to dlaczego nie

opublikował swojej powieści. On, tak egotycznie przywiązany do każdego wydobytego z siebie
słowa, postanowił zniszczyć manuskrypt. Może powinniśmy go o to zapytać?

– Wolałbym wpierw porozmawiać o tym z majorem Brzeźniakiem – rzekłem.

– Przygotowałem ci jego dossier. – Podlaski z uśmiechem wręczył kilka stron wydruku. –

Nie było łatwo, ale znalazłem jego akta. „Zenon Brzeźniak. Urodzony w Mińsku Mazowieckim,
syn Eugeniusza i Stefanii”. – Tu odsłonił zdjęcie funkcjonariusza i aż podskoczyłem, widząc
charakterystyczny złamany nos niczym u byłego boksera… Cholera, to był rzeczywiście nasz

background image

Carańia!!!

– Czytajmy dalej – nalegał Adam. – „Ojciec partyzant AL-u zginął pod koniec wojny.

Jedynak. Rocznik 1933”.

– A więc jak w powieści niewiele starszy od bohatera.

– Właśnie! Spokojnie mógł zatem przesłuchiwać Barskiego po słynnym wiecu na placu

Narutowicza po zamknięciu „Po prostu”. Proszę zobaczyć… – jesienią 1957 jako podporucznik
podjął pracę w świeżo zreformowanej Służbie Bezpieczeństwa. Z przebiegu służby wynika, że
porucznikiem został w roku 1963, kapitanem w 1969, niewątpliwie za zasługi w trakcie wydarzeń
marcowych. Belki majora przypiął w 1977 roku…

– Szybka kariera. A potem?

– Zastanawiające, że potem już nie awansował. U schyłku 1981 roku przeszedł do rezerwy.

Dziwne, prawda?

– Bardzo dziwne. Wtedy, przy wprowadzaniu stanu wojennego, ludzi z doświadczeniem

było jak na lekarstwo.

– Raczej na truciznę. Proszę zobaczyć. Miał zaledwie 47 lat. Dość wcześnie jak na

emeryturę. Nawet w SB.

– Może podpadł przełożonym albo przeszedł na stronę wroga?

– Razem z Barskim? Chyba zbyt śmiała hipoteza.

Wyciągnął kolejną kartkę.

– Udało mi się ustalić, że po zwolnieniu ze służby, jeszcze w stanie wojennym wyjechał z

Warszawy i zaszył się w Zakopanem. Przez pewien czas pracował ochotniczo w GOPR-ze. Później,
kiedy wypadek wyeliminował go z tej pracy, prowadził małą wypożyczalnię sprzętu turystycznego,
chyba nie podejrzewając, co go jeszcze może czekać.

– A co go czekało?! – Miałem dosyć tego stopniowania napięcia.

– Zdobyłem kserokopię wycinka z prasy lokalnej, z opisem, jak to nocą 1 czerwca 1992

roku, w bandyckim napadzie zginął w swej willi w Zakopanem 59-letni właściciel wypożyczalni
nart, sanek i łyżew, Zenon B. Żony nie było tego dnia w domu, przebywała u chorej matki w
Warszawie. Po powrocie stwierdziła, że mieszkanie zostało splądrowane, ale poza kompletem
srebrnych sztućców nic specjalnie cennego nie zginęło. Myśli pan, że to też był tylko przypadek?

background image

VIII

ZAKOPANE I MURAWKA

W samym środku długiego majowego weekendu powiało lodowatym chłodem. Tu i ówdzie

poprószył śnieg. Błyskawicznie przerzedziły się szeregi miłośników tatrzańskiej wiosny. Zakopane
zaczęło pustoszeć. Nic dziwnego, że gdy zjawiłem się pod Tatrami, napis na domu Brzeźniaka „Frei
Zimmer” absolutnie odpowiadał prawdzie. Wolnych pokoi nie brakowało. Wdowa po esbeku,
drobna kobiecina od stóp do głów tak szara, że nieomal zlewała się z lastriko na schodach,
zapewniła mnie, że „przypadkowo został jej jeden pokój z pięknym widokiem na Giewont”. Nie
pytała o dokumenty, nie zamierzała również wystawiać rachunku. Zgodziłem się bez targowania –
mówiąc, że wprawdzie na razie chodzi mi o jedną noc, niewykluczone jednak, że zostanę dłużej.
Nie mówiłem szczerze. Ledwo przybyłem, już marzyłem o wyjeździe. Powrót do Zakopanego był
jak rozdarcie zabliźnionej rany. Widok gór błyskawicznie przywołał obraz Magdaleny i dziesiątków
zdarzeń, wspólnie tu przeżytych. Zdarzeń przeważnie drobnych i błahych, i dziś należących do
zamkniętej historii, ale ciągle nieprawdopodobnie świeżych. To tu na Krupówkach lody wypadły jej
z rożka, tworząc tęczową plamę na chodniku, tam pod kościołem dała pięć złotych żebrakowi,
młodemu alkoholikowi, bez śladu żadnych widocznych upośledzeń – argumentując słowami: „miał
takie smutne oczy” – w tej knajpce przemoczeni przez burzę, która złapała nas nad Morskim
Okiem, rozgrzewaliśmy się korzennym, grzanym winem. A tam na pięterku cały dzień nie
wychodziliśmy z łóżka i to nie tylko dlatego, że padało.

Wielka szkoda, że czas nie jest taśmą filmową, nie można go zatrzymać, cofnąć,

przemontować.

Miałem zarazem dowód, że pamięć jest selektywna. Jedne sprawy pozostają w nas na długo,

inne znikają, tak jakby ich nigdy nie było. Kręcąc się po mieście, co rusz przekonywałem się o
nietrwałości ludzkiej pamięci. Prawie nikt z miejscowych nie pamiętał Brzeźniaka. Trudno się
specjalnie dziwić, dla górali był obcym, dla nowo przybyłych na fali turystycznego boomu
zdarzenia sprzed piętnastu lat były prehistorią. Na szczęście najważniejszego świadka miałem w
zasięgu ręki. Pani Zdzisława okazała się osobą samotną i pozbawioną przesadnej mizantropii.
Przeciwnie, spragnioną towarzystwa. Mąż nie żył od lat, dzieci wyprowadziły się… Przy kolacji –
jak się okazało, byłem jedynym gościem chętnym na wieczorny posiłek – zaproponowała drinka.
Nie odmówiłem, po czym przyniosłem ze swego pokoju butelkę whisky, nabytą w ciągu dnia na
wszelki wpadek. Już wcześniej domyśliłem się u gospodyni skłonności do alkoholu i na tym
budowałem swój plan.

Zrazu mówiliśmy o wszystkim i niczym, choć zauważyłem, że wybadała mnie na

okoliczność pracy i stanu rodzinnego. Informację, że jestem urzędnikiem państwowym, przyjęła
dość obojętnie. Po godzinie alkohol wyzwolił w niej gadatliwość, a ja użyłem wypróbowanej
metody – postawiłem na wspólnotę losów. Opowiedziałem jej o śmierci Magdaleny, choć na
wszelki wypadek zdarzenie na ulicy Kasprzaka zamieniłem w tragiczną kolizję samochodową. Nie
musiałem udawać wzruszenia, a Brzeźniakowa popłakała się wraz ze mną. Sama od lat wdowa
doskonale rozumiała mój ból. Zaproponowała bruderszaft, na co zgodziłem się chętnie, zwłaszcza
że nie wyczułem w tej propozycji najmniejszego podtekstu erotycznego.

– Paweł – przedstawiłem się imieniem brata.

– Zdzicha. – Cmoknęła mnie wilgotnymi ustami w policzek. I kontynuowała opowieść o

nieboszczyku mężu. – Zenuś to był święty człowiek. Taki rodzinny, zaradny, opiekuńczy. I co go
spotkało…?

„Święty esbek” – przemknęło mi, ale oczywiście nie powiedziałem tego głośno, zamiast

tego zapytałem, co się z nim stało?

– Zginął tragicznie! – odpowiedziała krótko. – Nawet tego domu budować nie skończył. A

tu każda deska boazerii, każda futryna okienna jest jego dziełem.

background image

Zapytałem, od jak dawna mieszkali w Zakopanem?

– Będzie już ćwierć wieku – odparła.

– A przedtem? – konsekwentnie udawałem, że nic nie wiem o jego mrocznej przeszłości.

– W Warszawie! Zenuś pracował w klubie sportowym, jako trener. Niestety, doznał kontuzji

na treningu i kiedy dostał spore odszkodowanie, mogliśmy przeprowadzić się tutaj. Jak się okazało,
na jego zgubę!

Informacja o kontuzji na służbie zaskoczyła mnie. W CV Brzeźniaka nie było o tym mowy.

Spróbowałem dowiedzieć się czegoś więcej:

– Co mu się stało?

– Kontuzja i tyle – odparła lakonicznie. – Jednak nie pogodził się ze swoją

niepełnosprawnością. Od razu, jak tu przyjechaliśmy, zaczął trenować, trenować, aż odzyskał
dawną kondycję. Został nawet ratownikiem GOPR-u. Społecznie – dodała z naciskiem.

– Szczerze podziwiam! Z tego, co wiem, to bardzo niebezpieczne zajęcie.

– Bardzo. A tyle razy go prosiłam, uważaj na siebie. Daj spokój! To nie na twoje lata.

– Małżonek zginął w wypadku na szlaku? – zapytałem, udając domyślność.

– To nie tak. – Pokręciła głową i znów napełniła nasze kieliszki. – Owszem, miał raz

wypadek. We mgle, podczas akcji ratunkowej osunął się w przepaść. Wszyscy myśleli, że zginął,
ale on zjawił się następnego dnia, miał złamaną rękę, ale przeżył.

– Dawno to było?

– Ze trzy lata przed śmiercią – (policzyłem i wypadło mi, że incydent musiał mieć miejsce

w roku 1989) – na szczęście od tej pory dał sobie spokój z tymi wyprawami… Tylko co to mu
pomogło? I tak długo nie pożył, biedaczek.

Zapytałem o śmierć Brzeźniaka, powtórzyła znaną mi wersję z bandyckim napadem.

– Jest pani pewna, że to byli bandyci?

– A kto inny?

W butelce ukazało się dno, gospodyni wstała od stołu i zaofiarowała się, że jeszcze czegoś

poszuka. Podniosłem się i ja. Podłoga z lekka zachybotała mi się pod nogami. Podszedłem do
ściany. Wisiało tam zdjęcie ślubne Brzeźniaków. Pan Zenon wyglądał na nim jak brat bliźniak
Carami, tyle że był blondynem. No i nie miał złamanego nosa. Zapewne dorobił się go później.

W głębi jadalni skrzypnęły drzwi. Obróciłem się tylko po to, żeby zobaczyć wycelowaną we

mnie lufę wojskowego parabellum. Trzymająca gnata Zdzicha Brzeźniakowa wyglądała teraz na
osobę, która nawet nie umoczyła ust. A przecież wypiła co najmniej ćwierć litra.

– Kim jesteś? – zapytała surowo, mierząc prosto w moją klatkę piersiową. – Kim jesteś i za

czym tu węszysz?

Więc jej powiedziałem.

Oczywiście nie wszystko. Przyznałem się, że jestem historykiem. Wspomniałem o pracach

prowadzonych wspólnie z IPN-em na temat dawnego Związku Literatów Polskich. Wyznałem, że
wiem o roli jej męża w rozpracowywaniu tego środowiska.

Naturalnie ani nie zająknąłem się o Barskim. Dla poparcia prawdziwości mego

oświadczenia sięgnąłem po legitymację. Nie chciała jej oglądać. Chyba mi uwierzyła. Pistolet
zniknął z pola widzenia, zamiast tego pojawiła się kolejna półlitrówka.

– Było od razu mówić prawdę.

– Obawiałem się, że ty… znaczy, że pani nic mi nie powie.

– I tak nic ci nie powiem. Zresztą nie wiem. Mąż nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy.

Nigdy! – dodała z naciskiem.

– Ale wiedziała pani chyba, gdzie pracuje.

– Mniej więcej. I daj spokój z tą panią przecież wypiliśmy brudzia. No więc z grubsza

wiedziałam. Sama w końcu jestem córką funkcjonariusza. Od dziecka zamierzałam pracować w
milicji. Poznaliśmy się na szkoleniu, ale potem przyszła jedna ciąża, druga, trzecia i ani się
obejrzałam, jak zostałam gospodynią domową. To był taki podział zadań. Ja zajmowałam się
dziećmi, a Zenek pracował. I to jak aktywnie. Angażował się w tę robotę bez reszty. Dziś o tym
mówią bardzo różnie, ale mój mąż naprawdę wierzył w socjalizm. To nie było łatwe życie. Daję ci

background image

słowo.

– Dlaczego zatem w kwiecie wieku poszedł na emeryturę i przyjechał tutaj?

– Kontuzja! – powtórzyła bez przekonania.

– Jaka kontuzja? – naciskałem. – Postrzał?

– E tam! Na treningu naderwał sobie mięsień barku. Poza tym przy okazji badań wykryto u

niego stan przedzawałowy.

– I błyskawicznie przeniesiono do rezerwy, tuż przed stanem wojennym? Czy to nie trochę

dziwne?

Opróżniła duszkiem literatkę i otarła usta wierzchem dłoni.

– Dziwne? Nawet bardzo dziwne – powtórzyła. – Ale w resorcie nie zadaje się pytań, tylko

wypełnia się rozkazy.

– Zapewne, ale jakoś nie wierzę, żeby pan Brzeźniak, człowiek o ponadprzeciętnej

inteligencji nie chciał wiedzieć, dlaczego go to spotkało?

Milczała, wpatrując się zmętniałym wzrokiem w przestrzeń ponad moją głową tak jakby

duch męża unosił się gdzieś między żyrandolem a kilimem na ścianie. Postanowiłem przycisnąć
mocniej. Dotknąłem jej ręki.

– Zdzisławo, przecież jego skrzywdzono. Był świetny w swoim fachu. Prowadził

najlepszych agentów i nagle taka odstawka…

Chyba trąciłem odpowiednią strunę, coś się w niej przełamało.

– A myślisz, że się tym nie gryzł? Nie kombinował dlaczego? Nie zadawał sobie pytań: „Co

ja takiego zrobiłem, gdzie popełniłem błąd…?”. Oczywiście nie zdradzał mi żadnych szczegółów.
Tyle że możesz wierzyć żonie, on naprawdę nie wiedział.

– Niemożliwe.

– Możliwe. Dowiedział się wyłącznie, że nie wolno mu się dalej interesować sprawami,

które przedtem prowadził. Więc się nie interesował, dopiero potem… To było wtedy, jak się zaczęły
obrady Okrągłego Stołu. – Nadstawiłem uszu. – Któregoś dnia siedział na tym fotelu, co ty, i
oglądał w telewizji relację z prac podstolików, kiedy nagle zawołał: „O żeż kurwa!”.

– Miał na myśli jakąś konkretną osobę?

– Nie wiem, stałam przy kuchni, nie obserwowałam ekranu. W każdym razie dwa dni

chodził po domu i ogródku jak lew w klatce, a potem pojechał do Warszawy. Zachowywał się tak,
jakby miał nadzieję wrócić do służby. Nie, nie mówił mi, z kim się tam spotykał. Nigdy mi nie
mówił takich rzeczy. A ja nie pytałam.

– I co było dalej?

– Wrócił bardzo przygaszony. Zrezygnowany.

– Ale tradycyjnie nie pytałaś, co go tam spotkało?

– Nie pytałam. I tak był dostatecznie wściekły. Coś mamrotał pod nosem, że nie da się robić

w bambuko czy jakoś tak.

– Czy może padło w tym kontekście nazwisko Henryka Barskiego?

– Nie, na pewno nie!

– A wcześniej? Chodzi mi o Henryka Barskiego, pisarza.

– Nie znam, nie czytam książek.

– Rozumiem, proszę opowiadać, co było dalej?

– No jakieś trzy, może cztery dni po jego powrocie, zdarzyła się ta akcja w nocy. Jakieś

dzieciaki zabłądziły na Giewoncie. Brakowało ludzi, paskudna mgła, fatalne warunki, ale poszedł.

– I wtedy zdarzył się wypadek?

– To nie był wypadek – mruknęła niechętnie.

– A co?

– Ostatnie poważne ostrzeżenie! – Z rozmachem odstawiła szklaneczkę.

– Mówił o tym?

– Nie musiał mówić. Pewne rzeczy po prostu żona czuje. Nigdy potem już nie był taki jak

wcześniej. Nie zrozumiesz mnie. Zenek to był mazowiecki macho. Nie bał się niczego i nikogo, ale
od tego wydarzenia…

background image

– Zaczął się bać?

– Powiedziałabym raczej, zrobił się, jak na niego, wyjątkowo ostrożny. Założył w całym

domu alarmy, zainstalował kamerę. Nie rozstawał się z bronią. Pytałam go: „Dlaczego, Zenuś?”.
Odpowiadał: „Strzeżonego pan Bóg strzeże”. Ale się nie ustrzegł.

– Jednego nie rozumiem, jeśli ktoś w tej mgle go zepchnął, powinien wiedzieć, kto to był…

– Nie miał twarzy.

– Co?

– Ten, co wyszedł z mgły i go zaatakował, był zamaskowany. Tyle powiedział mi Zenek w

przeddzień swojej śmierci. Zachowywał się trochę tak, jakby spodziewał się najgorszego.

– Możesz mi opowiedzieć, co wtedy zdarzyło się naprawdę?

– Najpierw dostał wezwanie z Warszawy. Umyślny kurier dostarczył mu pismo,

wzywającego go do stawienia się w centrali. Za trzy dni. Pamiętasz pewnie, wtedy zaczął tam robić
swoje porządki ten Maciarewicz.

– Macierewicz – poprawiłem machinalnie.

– Jak się zwał, tak się zwał. Chciał zrobić lustrację, zabrać się za niewyjaśnione sprawy…

Wiem, że Zenuś zdenerwował się tym wezwaniem okropnie. W nocy poszedł do piwnicy ze
szpadlem i wykopał jakiś słoik. Potem zrobił małą paczuszkę, wsypał do niej zawartość słoika i
kazał mi dostarczyć to do byłej koleżanki z pracy.

– Wiesz, co tam było?

– Nie rozpakowywałam. Podejrzewam, że jakieś mikrofilmy. Przy okazji, wiesz, jaką

urządził maskaradę? Przebrał mnie za góralkę. Zawiózł w bagażniku do lasu. Wysadził w miejscu,
gdzie nikt nie mógł nas widzieć, i kazał piechotą iść na stację, a stamtąd jechać do Warszawy.
Podyktował mi adres, pod który mam się zgłosić…

– Pamiętasz go?

Ze sporym trudem uniosła głowę. Zdaje się, że alkohol w końcu zaczął robić swoje.

– Nie pamiętam.

– Jednego nie rozumiem, dlaczego wysłał ciebie, skoro i tak sam wybierał się do Warszawy.

– Wiedział, że jest śledzony, a może obawiał się, że nie zdąży. Ja w każdym razie

wykonałam zadanie, potem zanocowałam u rodziny, i wtedy… – Zaszlochała. – Wtedy go zabili.
Nie mam pojęcia, jak go podeszli. Jak dostali się do domu i zaatakowali go tak nagle, że nie zdążył
użyć broni…? Wpakowali w niego parę kul, ale tylko jeden strzał był śmiertelny. Profesjonalny. W
tył głowy. Skurwysyny!

Naraz zrobiło mi się zimno. Może była to kwestia wypitego alkoholu, a może dziwne

przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa… Po dłuższej pauzie zagadałem do pani Zdzisławy.

Nie odpowiedziała. Zachrapała.

*

Obudziłem się koło południa. Z potężnym kacem. Brzeźniakowa, już na nogach, tak jakby

w życiu nic nie wzięła do ust, poczęstowała mnie jajecznicą z pięciu jaj i mocną kawą. Trochę
pomogło. Rozglądając się po pokoju, dostrzegłem wśród niewielu książek w biblioteczce pierwsze
wydanie Diabła. Otworzyłem.

„Panu Zenonowi – autor” – brzmiała dedykacja.

– A jednak mąż znał Henryka Barskiego – zwróciłem się do Zdzisławy.

– Znał wielu literatów. A to chyba dostał na jakimś kiermaszu.

– Wczoraj mówiłaś, że nigdy nie wymieniał tego nazwiska.

– Bo nie wymieniał! Zresztą pytałeś w zupełnie innym kontekście.

Wyglądało na to, że Brzeźniakowa na trzeźwo nie wykazywała wcześniejszej gadatliwości,

choć o wypitym bruderszafcie pamiętała.

– Niepotrzebnie w tym grzebiesz – powiedziała tylko pod koniec śniadania. – Możesz

jedynie wpakować się w poważne kłopoty.

background image

– A nie chciałabyś, żeby sprawcy śmierci twojego męża zostali wykryci i ukarani.

Zaśmiała się gorzko.

– Takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach. I to kiepskich. Śledztwo w sprawie napadu

prokuratura umorzyła. Prokurator, który tym się zajmował, już nie żyje. Komendant policji zresztą
też.

– A ta kobieta, której przekazałaś mikrofilmy?

– Paulina? Nie mam pojęcia, co się z nią może dzisiaj dziać. Kiedy byłam u niej,

wspominała, że wybiera się za granicę.

– Paulina! – Aż podskoczyłem, przypominając sobie postać z powieści.

– Dość oryginalne imię. Przynajmniej w tamtych czasach – zgodziła się Zdzisława. – Taka

ruda, postawna, zadbana. Chyba pracowała razem z mężem. Ale nie była w jego typie…

– I gdzie się spotkałyście? Pamiętasz może adres jej mieszkania.

– To nie było żadne mieszkanie. Raczej lokal kontaktowy. Chyba od dłuższego czasu

nieużywany, bo pajęczyny były takie jak w Grocie Łokietka, ale jeszcze nieprzydzielony innym
użytkownikom. Gdzieś na Mokotowie.

– Może na Puławskiej. Numer lokalu 13a.

– Skąd wiesz? – Bezbarwna twarz przybrała znowu czujny wyraz.

– Z archiwów. Wiem, że był taki lokal kontaktowy.

– Nieważne! – Machnęła ręką. – W każdym razie ta Paulina okazała się przyzwoitą

koleżanką. Przyjechała tu na pogrzeb Zenusia. Jako jedyna z dawnych towarzyszy. Była wobec
mnie bardzo serdeczna. Ale kiedy poprosiłam ją o adres i telefon, znów powtórzyła, że i tak
wyjeżdża. „Kiedyś się odezwę”, obiecywała.

– Ale się nie odezwała?

– Właśnie tak.

Zbierałem się do wyjścia, zapłaciłem za trzecią dobę. I wtedy Zdzisława wręczyła mi jakiś

pakuneczek. Coś ciężkiego, owiniętego flanelową szmatką. Wsunąłem rękę i wyczułem zimną stal
pistoletu.

– To na wszelki wypadek – powiedziała. – Nawet umierać lepiej jak mężczyzna, Wiktorze.

– Ale ja nie mam pozwolenia na broń – wykrztusiłem.

– Jeśli „tamci” do ciebie przyjdą, nikt nie będzie pytał o pozwolenia.

– Kto miałby przyjść?

– Może nikt… – Jej twarz na moment zrobiła się całkowicie pozbawiona wyrazu, tak jakby

jaźń kobiety zapadła się do środka. – Może to tylko przewrażliwienie starej, głupiej kobity. Ale nie
zaszkodzi być uważnym, chłopcze. Nie otwieraj obcym, zawsze sprawdzaj hamulce w
samochodzie, uważaj na zaparkowane koło twego domu furgonetki. Zamów usługę rejestracji
wszystkich numerów, z których dzwonią do ciebie. Zwłaszcza jeśli będą to głuche telefony. I miej
oczy z tyłu głowy.

– Dlaczego mi to wszystko opowiadasz?

– Bardzo mi przypominasz mojego syna – odpowiedziała. – Kubę. Kiedy jeszcze tu był –

dodała.

– Nie żyje? – Przestraszyłem się.

– Żyje. Od dwóch lat jest w Irlandii. Ale co to za życie.

Wyszedłem z domu Brzeźniaków z duszą na ramieniu i spluwą w kieszeni.

Przeżegnałem się, zanim przekręciłem kluczyk w stacyjce. Ale nic nie wybuchnęło. U

wylotu uliczki minąłem furgonetkę z napisem „Usługi hydrauliczne”. Nikogo nie było w szoferce.
Litery SC na tablicy rejestracyjnej wskazywały, że wóz przybył aż z Częstochowy. Uspokoiłem się,
kiedy nie ruszył za mną. Aż do wyjazdu na główną drogę nikt za mną nie jechał. Kiedy znalazłem
się na szosie do Nowego Targu, pierzchły ostatnie strachy. Ochrzaniłem sam siebie: – Czego się
możesz obawiać, idioto? WSI rozwiązane. Kolejni agenci czekają na zdemaskowanie, od ponad
roku rządzi prawica, mocno trzymając w ręku resorty siłowe. A twoim najbliższym
współpracownikiem jest historyk z IPN-u. Nic ci nie grozi.

Uspokoiłem się, ale na krótko. Gdzieś na wysokości Nowego Targu uderzyła mnie pewna

background image

myśl. Była tak nagła, że instynktownie nadusiłem hamulce, wzbudzając gniewne klaksony aut
sunących wąską drogą za mną.

„Wiktorze”? Dlaczego żegnając się ze mną, Zdzisława powiedziała: „Wiktorze”, przecież

przedstawiłem się jej jako Paweł?!

*

Na wysokości Rabki skręciłem z „Zakopianki” w stronę Limanowej. Zatankowałem do

pełna na stacji benzynowej w Sowlinach. Koncepcja, żeby odwiedzić Murawkę, pojawiła się nagle,
i nie miałem pojęcia, czego oczekiwałem po tej wizycie.

Zagroda Mikołaja Słysza wyglądała tej niedzieli jeszcze bardziej smutno niż za mojej

poprzedniej bytności. Mimo że wiosna zazieleniła drzewa, niedawny przymrozek ściął kwiaty i
uśmiercił większość liści. Brama była otwarta na oścież. Dom za to zamknięty. Nigdzie nie
zauważyłem psa.

– Neruś zdechł – usłyszałem znajomy głos Doroty. Mimo chłodu siedziała w oknie swego

domu, jak zwykle z książką, którą oparła o swe długie, bose nogi podkulone aż pod szyję. – Zaraz
po pana wizycie – dodała.

– A pan Mikołaj? – zapytałem, nie kryjąc obawy.

– Jakieś trzy dni temu pogotowie zabrało go do szpitala.

– Chryste Panie! Co mu się stało?

– Chyba miał wylew. Po powrocie ze szkoły poszłam z obiadem i znalazłam go

nieprzytomnego na podłodze. Lekarze nie potrafią powiedzieć, czy wyjdzie z tego.

– W którym szpitalu leży?

– W Limanowej jest tylko jeden szpital. Chce pan go tam odwiedzić? – Kiedy

potwierdziłem, zwinnie zsunęła się z okna i zapytała: – A mogę się zabrać z panem?

– Będę zachwycony.

Czego oczekiwałem po rozmowie ze Słyszem? Czy liczyłem, że w obliczu wieczności

zechce powiedzieć coś więcej? Że da mi jakąś bezcenną wskazówkę, gdzie i czego szukać? O jego
dawnym przyjacielu wiedziałem sporo, miałem wyrobiony pogląd na charakter jego uwikłania.
Brakowało mi tylko odpowiedzi na dwa zagadnienia. Co stało się jesienią 1981? I czy mogę znaleźć
choćby najmniejszy dowód, który by potwierdził hipotezę dotyczącą kulis jego kariery.

Zresztą nie miałem dobrych warunków do rozmyślania, kręta droga zmuszała do

koncentracji, za to młoda pasażerka skutecznie mnie rozpraszała. Emanowało z niej coś
fascynującego. Młodość? Dzikość? Jej dziewczęca twarz, inteligentna i tchnąca ufnością,
momentami przybierała wyraz posępny, nieomalże zły. A jej zapach?! Dziewczyny z miasta pachną
sztucznie – dobrymi perfumami, pudrem, roztaczają wokół siebie trudną do zdefiniowania woń
elegancji z dodatkiem pierwszorzędnego mydła. Dorota była jak kawał darni z Murawki, bił od niej
zapach ogniska, wiatru, polnych ziół, końskiego (może krowiego) potu, ale gdy pochylała się ku
mnie, mówiąc, górowała nad wszystkim podniecająca woń miodu i mleka… Lubiłem czuć jej
bliskość. Opowiedziała mi o swych planach, maturę miała nadzieję zdać bez najmniejszych
trudności – jeśli idzie o przedmioty humanistyczne była najlepszą uczennicą w swojej klasie –
później marzyła o historii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

– Wszystko mi się uda, pod warunkiem że dostanę stypendium. No i że uda mi się załatwić

jakąś pracę.

– Jak chcesz pogodzić pracę z dziennymi studiami?

– Naturalnie będę pracowała w nocy. Żadnej roboty się nie boję. Jak trzeba zasuwać w

knajpie, to czemu nie… Uważaj!

Na moment wyobraźnia podsunęła mi obraz nagiej Dorotki tańczącej przy rurze i omal nie

wylądowałem w rowie.

– Przepraszam pana za ten krzyk – powiedziała, kiedy opanowałem maszynę.

– Słusznie zrobiłaś. I proszę, mów mi po imieniu. Jestem Wiktor.

background image

– Dorota. Chociaż wolałabym się nazywać Gizela.

– Gizela? Skąd ten pomysł.

– Tak się nazywała babka pani Słyszowej. Jakaś węgierska hrabina czy baronowa…

Limanowski szpital leżał na skraju miasta. Typowo socjalistyczny prostopadłościan bez

szczególnych cech charakterystycznych. Jednak z odwiedzin nic nie wyszło. Mikołaj Słysz leżał na
OIOM-ie. Nadal nie odzyskał przytomności i jak stwierdził lekarz, niewielkie były szanse, że
kiedykolwiek ją odzyska.

– Tym bardziej chcielibyśmy go zobaczyć – nalegałem.

– Państwo rodzina?

– Przyjaciele – powiedziałem. – Ale bardzo bliscy.

– Do pacjentów w tym stanie dopuszczamy tylko najbliższą rodzinę.

– Ale to człowiek kompletnie samotny – wyrwało się Dorocie.

– Samotny? – zdziwił się medyk. – A żona? Wczoraj późno w nocy miałem obchód i

widziałem jego żonę siedzącą przy łóżku. Nawet nie wiem, jak się tam dostała.

– Żonę?! – zawołaliśmy prawie równocześnie.

– Nie rozumiem, co państwo widzą w tym dziwnego? Dla żon robimy wyjątki. Zwłaszcza

gdy pacjent jest w stanie terminalnym.

– Mógłby pan doktor opisać tę panią? Może była to osoba, która jedynie podawała się za

małżonkę Mikołaja Słysza.

Lekarz w paru słowach przedstawił rysopis wysokiej, szczupłej niewiasty o siwych włosach

upiętych w kunsztowną fryzurę.

– Wyglądała jak stara hrabina – zakończył opis.

Popatrzyliśmy sobie z Dorotą głęboko w oczy bez słowa komentarza.

*

Wracaliśmy do Murawki w milczeniu. Każde zatopione w swoich myślach. Bo o czym

mieliśmy rozmawiać, o duchach? Zauważyłem, że informacja o kiepskich rokowaniach Słysza
bardzo przygnębiła Dorotę. Przywiązała się do starego krytyka, a może bardziej niż o jego zdrowie,
chodziło jej o kryjówkę w jego domu, z której, mam wrażenie, korzystała nieraz.

Skręciliśmy w wąwóz prowadzący w głąb Murawki. Po ostatnich deszczach woda

naderwała mostek i ruch po nim odbywał się wahadłowo. Czekałem, aż na prowizorycznym
sygnalizatorze zapali się czerwone światło, kiedy dobiegł mnie szept Doroty.

– Zabierz mnie stąd?

– Słucham? – Odwróciłem się do dziewczyny. Z przymkniętymi oczyma wyglądała na

pogrążoną we śnie. – Co powiedziałaś?

– Ja nic nie mówiłam – odparła. Otworzyła powieki, a potem zarumieniła się lekko.

Czyżbym podsłuchał jej myśli? Wysadziłem ją pod sklepem. Miała zrobić jakieś zakupy dla ojca.

– Gdybym kiedykolwiek mógł ci jakoś pomóc… – Sięgnąłem do kieszeni.

– Wizytówkę dostałam poprzednim razem. Mam twój telefon i adres.

– Zatem nie bój się zrobić z tego użytku… dzwoń. Gdybyś z jakichś powodów postanowiła

studiować w Warszawie, mógłbym ci pomóc, a jeśli tylko pojawisz się przypadkiem, to po prostu
wpadnij… – urwałem, zorientowawszy się, że powiedziałem trochę za dużo.

– A gdzieś ty się podziewała, dziewucho? Przez ciebie sam musiałem schodzić na dół! – Ze

sklepu wytoczył się pan Józek Raróg, ogromny, chudy tubylec o wymęczonej twarzy alkoholika,
dziś wyjątkowo jeszcze trzeźwy.

Dorota skurczyła się jak psiak oczekujący na cios kijem. Ciosu jednak nie było. Raróg

przyciągnął ją do siebie i wycisnął na jej policzku ojcowski pocałunek. Ja tymczasem zakręciłem
samochodem i nie chcąc wcinać się w rodzinne pogwarki, ruszyłem z powrotem.

background image

IX

OKO W OKO

Na pierwszym spotkaniu po powrocie do Warszawy nie poznałem Podlaskiego. Najpierw

pomyślałem, że jest to wyłącznie efekt jego wizyty u fryzjera. Niesforna fryzura, pasująca bardziej
do image’u szalonego kompozytora lub wynalazcy, ustąpiła miejsca króciutkiej czuprynce
urzędnika na państwowej posadzie. Również jego tradycyjne rumieńce jakby trochę przybladły, a
łagodny podbródek wyostrzył, nabierając kształtów znamionujących ludzi czynu.

Zauważyłem też, że kupił sobie nowy sztruksowy garnitur pasujący zarówno do roli

urzędnika, jak i bywalca lokali. Nie mówiąc już, że zamiast zapachu przepoconych koszul otaczała
go woń dobrej męskiej wody po goleniu. Co się stało, wszedł w konflikt z mamusią. A może się
zakochał?

Adaś nie był chętny do zwierzeń, natomiast po wysłuchaniu mojej relacji obiecał szybko

odnaleźć Paulinę.

– Jeśli była kadrowym pracownikiem warszawskiej Służby Bezpieczeństwa, nie powinno

być z tym najmniejszych trudności.

Obietnica okazała się zdecydowanie na wyrost. Odnalezienie tajemniczej Pauliny przerosło

możliwości pracownika IPN-u. Kiedy następnego dnia wpadł do mnie na rynek, jego wdzianko
nadal olśniewało szykiem, ale pewności siebie wykazywał zdecydowanie mniej.

– Pełna klapa. W latach siedemdziesiątych w stołecznej Służbie Bezpieczeństwa nie

pracowała żadna rudowłosa funkcjonariuszka o tym imieniu.

– Może było to jej drugie imię albo pseudonim zawodowy?

– Nie.

– Chcesz powiedzieć, że w całej wielotysięcznej rzeszy funkcjonariuszek nie było żadnej

Pauliny? – dziwiłem się.

– Nie w Warszawie, nie w tym czasie, nie w interesujących nas departamentach. A może –

zasugerował – Barski w swojej powieści po prostu wymyślił imię dla rudej esbeczki.

– Tylko dlaczego posłużył się nim Brzeźniak? Być może nie była to etatowa

funkcjonariuszka, tylko jakaś łączniczka lub administratorka lokalu kontaktowego.

– Myśli pan, że i tego nie sprawdziłem? Owszem, przeglądając indeksy tajnych

współpracowników, znalazłem parę osób o pseudonimie „Paulina”. Jednak żadna, z racji
usytuowania, nie pasuje do naszej układanki. Oczywiście będę jeszcze sprawdzał… – Tu zerknął na
zegarek. – Pan wybaczy, ale już jestem spóźniony.

– Może spotkalibyśmy się na dłużej w weekend?

– Chyba nie dam rady.

Zastanawiałem się, spoglądając na cienie rysujące się pod jego błękitnymi oczami, czy są

one skutkiem nadmiaru lektur czy może jakichś innych wyczerpujących zajęć? Jednak te dociekania
nie należały do moich obowiązków opiekuna naukowego.

– Aha, jeszcze jedno. – Podlaski, jak porucznik Columbo, odwrócił się, zanim jeszcze

doszedł do drzwi. – Prosił mnie pan, żebym w trakcie pana wyjazdu zaglądał co jakiś czas do pana
skrzynki mailowej.

– Właśnie. Przyszło coś ciekawego?

– Nie wiem, czy ciekawego. Jakieś metafizyczne bredzenia wierszem, o diable i apokalipsie.

– To może być od Czarskiego! – zawołałem.

– Nie przyszło mi to do głowy. Autor się nie podpisał.

– A kiedy to znalazło się w skrzynce?

– Gdzieś w trakcie długiego weekendu. Chyba w poniedziałek, trzydziestego.

– I dopiero teraz mi mówisz?! – zawołałem.

– Nie wiedziałem, że to ważne – wybąkał zawstydzony i wyszedł.

background image

*

Nadchodzi, idzie, blisko, bliżej,

ma kroki kocie, posuwiste,

jego kopyta nie stukają,

pazury ukrył w rękawiczce.

Bliżej, ach bliżej…

– Drogi gościu! Nie jestem gotów na spotkanie.

– Nikt nie jest gotów w tej potrzebie.

– Masz imię?

– Mam, lecz nie dla ciebie.

Dla ciebie jestem opętaniem,

krocią, milionem, wiatru graniem

lub złem, rozlanym niczym fusy…


Podobne dywagacje, częściowo rymami, częściowo bez, wypełniały kilkanaście stron

wydruku. Jeśli miałem dopatrywać się w nich jakiegoś sensu, to można było je streścić do lęku. Do
narastających obaw przed Nocą Walpurgii („nocą wiedźm, biesów, z kręgów piekieł”) i strachu
przed nieuchronnym. Czasami znajdowałem jeszcze bardziej czytelne stwierdzenia!

Bo śmierć ma barwę ortalionu, stukając do zaszytych ust.


Jaki miał cel Czarski, bo niewątpliwie to on musiał być autorem poematu, żeby mi go

przysyłać? Chciał przypomnieć o swojej obecności. Skłonić do kolejnej rozmowy.

Byliśmy w końcu umówieni. Niebezpieczna Noc Walpurgii minęła, więc i bez tak

efektownego przypominania pojechałbym do Pruszkowa.

Szukałem w tekście jakichś wskazówek dotyczących spraw, o których rozmawialiśmy, ale

po dwóch godzinach rozbioru logicznego tekstu rozbolała mnie głowa, uznałem więc, że znacznie
łatwiej będzie zapytać autora, co miał na myśli.

Ordynator „wariatkowa” zareagował na moje niezapowiedziane przybycie dojmującym

westchnieniem: – O co chodzi tym razem, panie Leśniewski?

– Chciałem, jeśli to możliwe, powtórnie porozmawiać z panem Gwidonem Czarskim. – Nie

widząc oznak zrozumienia w oczach lekarza, dorzuciłem: – Ostatnim razem miałem pańską
zgodę…To zresztą nie będzie długa rozmowa.

– Nic z tego – odparł zdecydowanie lekarz. – Nie ma go już tutaj.

– Wyszedł?! – zawołałem zaskoczony. – Ale chyba macie jego aktualny adres?

– Obawiam się, że adres nic by panu nie dał. – Dłonią wskazał na niebo. – Stamtąd nie

przychodzą żadne odpowiedzi.

Przez moment zaniemówiłem, a potem wykrztusiłem zdumiony:

– Jak to? Czarski nie żyje? Co się stało?

– Opowiadałem już panu, jaki to nietypowy przypadek. Mówiłem o atakach

niesygnalizowanej wcześniej autoagresji. Nic nie wskazywało na to, że tym razem zbliża się taki
moment. Przed tygodniem zakończyły się okresowe badania kontrolne. A jednak. Parę dni temu,
nocą, pacjent opuścił swoją sypialnię, poszedł do toalety i tam powiesił się na starych rajstopach…

– Skąd wziął rajstopy?

– Jego sąsiad z pokoju, fetyszysta, przechowywał takie rzeczy pod poduszką: rajstopy,

stringi, podpaski.

– A personel?! – zapytałem. – Nikt go nie powstrzymał, opowiadaliście mi, że korytarze w

background image

szpitalu są monitorowane…?

Ordynator uśmiechnął się blado i rozbrajająco.

– Tamtej nocy nad Pruszkowem przeszła gwałtowna burza. Przez parę godzin nie mieliśmy

światła. Oczywiście jest zasilanie awaryjne, ale nie wystarcza na wszystko. Kamery nie działały…

– Kiedy to się stało?

– W nocy z 30 kwietnia na 1 maja.

– W Noc Walpurgii! – wyrwało mi się.

– Słucham?

– Nie, ja tak do siebie. Rozumiem, że było śledztwo w sprawie tego zgonu?

– Dość formalne. Nie stwierdzono obecności w toalecie osób trzecich ani śladów przemocy.

Zresztą dlaczego ktokolwiek miałby mu zrobić krzywdę? Czarski był lubianym pacjentem, miłym i
niesprawiającym kłopotów. A z naprawdę niebezpiecznych pacjentów nikt nie miał szans do niego
się zbliżyć.

– Wiadomo chociaż, jaki był motyw tego rozpaczliwego kroku?

– Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego. Inna sprawa – do kogo miałby go zaadresować.

Jego laptop był pusty. Najwyraźniej wyczyścił go, zanim targnął się na swoje życie. Wszyscy w
szpitalu wiedzieli o jego urojeniu. O ustawicznych lękach przed czyhającym na niego diabłem. O
osobliwej wierze, że dopadnie go właśnie w Noc Walpurgii, którą raczył pan wymienić. Być może
postanowił w ten szalony sposób przechytrzyć swych wyimaginowanych prześladowców. Ubiec…
Kto zrozumie umysł paranoika. W każdym razie pogrzeb odbył się dwa dni temu. Uczestniczyło w
nim jedynie parę osób z naszego personelu. Nie miał rodziny…

Obejrzałem sobie skromny pokoik Czarskiego, już wysprzątany w oczekiwaniu na

kolejnego pacjenta i pozbawiony jakichkolwiek śladów po człowieku, który w nim spędził ćwierć
wieku. Żadnych osobistych rzeczy, obrazków… Jedynie pod firankami po obu stronach okna
zauważyłem wyskrobane w tynku kilka tysięcy krzyżyków… Potem zajrzałem na miejscowy
cmentarz. Na małej mogile leżała wiązanka kwiatów, a na blaszanej tabliczce bez krzyża widniał
jedynie liść i napis: „Gwidon Czarski (1953-2007)”.

„Powinni napisać «pisarz» – pomyślałem. – Przynajmniej tym zrobiliby nieborakowi

przyjemność”.

Zamyślony wyszedłem z cmentarza. Zgodnie z ostrzeżeniami Brzeźniakowej rozejrzałem

się uważnie. Nikogo! Zapalając silnik, sprawdziłem hamulce. Działały znakomicie.

A potem, zamiast ruszać w drogę powrotną wyciągnąłem wydrukowany tekst poematu i

odszukałem pewne miejsce:

Mały smentarzyk,

krótki kondukt,

listek jak łza,

i upomnienie,

że każdy kończy jak szaleniec,

co zadarł z mocą Zła.


Czy to był dowód na realną antycypację zdarzeń, czy biedny czubek wszystko przewidział?

Naraz znaczenia nabrały również inne słowa:

Wilgotny kres jak hak prysznica,

I mżawka szara jak niepamięć.


Zaczął siec cienki deszczyk, tak że musiałem włączyć wycieraczki.

Rozważyłem wszystko raz jeszcze i uspokoiłem się. Poemat był świadectwem nie na

background image

cudowną zdolność przewidywania. Dowodził, że Czarski od dawna przygotowywał swoje
samobójstwo. A wysłanie tekstu do mnie? Też było łatwo wytłumaczalne. Większością samobójców
targają ambiwalentne uczucia. Z jednej strony chcą ze sobą skończyć, z drugiej pragną aby ktoś ich
uratował.

Cholerny Adaś! Gdyby poinformował mnie o mailu natychmiast po jego otrzymaniu…?

Gdybym bezzwłocznie pojechał do Pruszkowa!

Odczułem gwałtowną potrzebę spotkania się z Podlaskim. Sięgnąłem po komórkę, ale nim

wybrałem numer, doszedłem do wniosku, że nie jest to rozmowa na telefon. Z Pruszkowa do
Komorowa, w którym zamieszkiwał u mamusi, jest o przysłowiowy rzut beretem. Kwadrans po
podjęciu decyzji znalazłem się na cichej uliczce przed willą ukrytą wśród srebrzystych świerków.
Podlaski zajmował obłożoną kamieniem przybudówkę z oddzielnym wejściem, a nawet osobną
furteczką prowadzącą z bocznej ulicy. Reszta domu stanowiła królestwo jego matki.

Zadzwoniłem. Raz i drugi. Bez reakcji. Już miałem odejść, kiedy spomiędzy gazonów

wychynęła pani kanclerz tym razem w roboczym kombinezonie i wielkich różowych rękawicach,
które ściągnęła na mój widok.

– Zastałem pana Adama? – spytałem, kłaniając się Podlaskiej.

– O, pan docent pofatygował się osobiście… – powiedziała. – Niestety, mojego syna nie ma

w domu. A pan jechał taki kawał drogi…

– Nic się nie stało. Przypadkowo byłem w okolicy, więc zajrzałem. Ale skoro kolegi

magistra nie ma, to przepraszam, nie będę zawracał głowy.

– Adasia wprawdzie nie ma, ale jest jego matka, która serdecznie zaprasza na kawę –

powstrzymała mnie władczo.

Nie wypadało odmówić. W trakcie obowiązkowych dwudziestu minut przy udających kawę

tartych wiórkach zalanych wrzątkiem („Ekspres nam się zepsuł”) wysłuchałem gorzkich żalów pod
adresem tegorocznej wiosny: „Wszystkie orzechy mi wymarzły”, na rząd: „Te oszołomy po prostu
nas cofną do epoki kamienia łupanego!”, wreszcie na młodzież: „To straszne, że nie potrafi uczyć
się na naszych błędach”.

Zrozumiałem, że chodzi o jej syna i nadstawiłem uszu. Pani Grażyna nie dopuszczała myśli,

że jej progenitura może być zakochana.

– To jakaś świeża sprawa?

– Od paru miesięcy. Ale dla mnie i tak za długo. W pewnym stopniu sama jestem za to

odpowiedzialna. Nie chciałam, żeby był zupełnym odludkiem, więc Basia, moja córka,
wprowadziła go w swoje towarzystwo.

– Aha.

– Jak pan być może wie, pracuje w TVN-ie.

– Wiem.

– Przewija się tam całe mnóstwo ludzi. Zazwyczaj nic z takich kontaktów nie wynika. Ale ta

Kaśka. Same nieszczęścia! To przez nią i jej kontakty z białoruską opozycją pojechał do tego
Mozyrza. Ale jej do więzienia nie wsadzili! Że też nie zauważyłam wcześniej, co się kroi,
wystarczył moment nieuwagi…

– I między młodymi zaiskrzyło? – podchwyciłem.

– To nie iskrzenie, to prawdziwy pożar – odparła z goryczą. – Czy pan wie, że on potrafi nie

wracać do domu na noc.

Miałem ochotę powiedzieć, że u dwudziestopięcioletniego kawalera to zupełnie normalne,

ale na widok cierpiętniczego spojrzenia pani Podlaskiej słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Jako matka jestem supertolerancyjna – kontynuowała. – Patrzyłam przez palce na jego

flirciki, randki. Nie kontrolowałam, kogo zaprasza do siebie, byleby nie za dużo hałasu, bo sąsiedzi
wścibscy. – Tu wskazała przez okno na budynki vis-ŕ-vis. – Prokurator i kierownik izby skarbowej.
A on mi teraz robi taki numer?

– Widzę, że aktualna sympatia syna nie bardzo przypadła pani do gustu?

– Na mały romans, czemu nie. Duża, wysportowana. Ale jakby, nie daj Bóg, ślub i dziecko,

przed doktoratem…?

background image

Dusząc się ze śmiechu i połkniętych omyłkowo fusów, podziękowałem za kawę, prosząc

jednak, żeby Adam, jeśli dziś wróci, skontaktował się ze mną bez względu na porę.

Nie miałem ochoty wracać do domu. Godzina była jeszcze dość młoda, a ja odczuwałem

nieodpartą ochotę porozmawiania z kimkolwiek. Pomyślałem o matce Magdy. Nie widziałem
Rokickiej prawie pół roku. Dzwoniłem tylko kilka razy, ostatnio przy okazji świąt Wielkiejnocy i
wówczas bardzo zapraszała mnie, abym ją odwiedził.

„Spieszmy się odwiedzać ludzi, tak szybko odchodzą” – przeleciała mi przez głowę

żartobliwa parafraza cytatu z księdza Twardowskiego.

Od dawna chciałem ją zapytać o to, czy na krótko przed śmiercią Magdaleny na

bałwochwalczym uwielbieniu Barskiego nie pojawiła się jakaś rysa?

Ponieważ nie miałem ze sobą notatnika z telefonami, zdecydowałem się odwiedzić panią

Rokicką bez uprzedzenia. Podjechałem pod jej kancelarię notarialną jakimś cudem znalazłem
miejsce na płatnym postoju…

Niestety, zdecydowanie nie był to dobry dzień na wizyty. Na miejscu dowiedziałem się, że

jakieś dwa miesiące temu kancelarię pani mecenas przejął wspólnik, a pani Alina przeszła na
emeryturę. Ciekawe, dlaczego mi o tym nie wspomniała?

Pół godziny później byłem na Ursynowie i osobiście zapytałem ją o powód tak nagłej

rezygnacji z intratnego zajęcia.

– Kiedy zdrowie zaczyna szwankować, trzeba zająć się sobą, a nie zarabianiem pieniędzy,

których nie ma komu zostawić – powiedziała. W szarym świetle dżdżystego dnia wyglądała
mizernie i smutno. Wyraźnie przestała dbać o siebie. Poniechała tak charakterystycznego do
niedawna starannego makijażu, spod jej hebanowych włosów poczynały wyzierać siwordzawe
odrosty. Tylko sylwetkę miała jak dawniej doskonałą. „Rano jogging, wieczorem rower” – wyznała
z dumą. Chyba powinienem skontaktować ją z Grażyną Podlaską, miałyby mnóstwo wspólnych
tematów.

Poczęstowała mnie herbatą i francuskimi ciasteczkami własnego wypieku (Magda mówiła o

nich „zlepieńce”).

– Ciągle jesteś sam? – zapytała. A gdy przytaknąłem, dorzuciła: – To zupełnie jak ja.

(Później dowiedziałem się, że jej dotychczasowy konkubent i wspólnik znalazł sobie młodszą,
świeżo upieczoną panią prawnik z prowincji).

O swej pracy mówiła niechętnie, twierdziła, że mogąc dokładać z oszczędności do

emerytury, nie obawia się starości. Potem opowiadała o Magdzie, o jej dzieciństwie, szalonych
zabawach, ucieczce na dwa tygodnie z domu… Nie przeszkadzałem jej w tym luźnym potoku
wspomnień, pełnym anegdot i bystrych spostrzeżeń. Tylko w którymś momencie spytałem o ojca
Magdaleny. Tego tematu dotąd unikaliśmy w naszych rozmowach.

– Krótko byliśmy razem! – powiedziała pani Alina, niechętna rozwijaniu tego wątku. –

Jerzy zginął, kiedy Madzia miała dwa latka. Postrzał w tętnicę w czasie pościgu za niebezpiecznym
włamywaczem. Pomoc nie przyszła na czas… No i się wykrwawił.

– Może właśnie ten brak ojca wywołał u Magdy skłonność do starszych mężczyzn? –

zasugerowałem.

Twarz Rokickiej stężała.

– Kogo masz na myśli? – wycedziła.

– No ten jej związek z Barskim.

Starsza pani poderwała się z fotela, jakby ugodziła ją zdradliwa sprężyna lub ugryzła

jadowita pluskwa…

– Jej znajomość z panem Barskim nie miała erotycznego charakteru! – zawołała. – Owszem

poddała się fascynacji jego osobowością i twórczością, ale to była przyjaźń, nic więcej!!!

Tylko wrodzona uprzejmość nie pozwoliła mi zawołać: „A ty skąd wiesz to tak dobrze,

babo? Byłaś obecna w ich sypialni, pod łóżkiem?!”. Chyba odgadła moje myśli, bo dorzuciła
zdecydowanie: – W tej sprawie jestem absolutnie pewna. Bardzo ją skrzywdziłeś swymi
podejrzeniami, Wiktorze.

Nie mogłem nie zareagować. Też poderwałem się na równe nogi.

background image

– Ja skrzywdziłem Magdę? Ja?!!! A kto oszukiwał mnie przez rok? Kto prowadził podwójne

życie. Wreszcie mnie zostawiła…

Myślałem, że starsza pani mnie uderzy, jednak nieoczekiwanie cała złość uszła z niej jak

powietrze z rozprutej opony. Zmieniła ton:

– A nie przyszło ci do głowy, że po prostu nie chciała cię mieszać w swoje sprawy? Że od

pewnych rzeczy próbowała cię trzymać z daleka. Że kochała cię do tego stopnia, że postanowiła cię
chronić.

Dopiero teraz zgłupiałem. Chronić, przed czym? Co chciała zasugerować mi pani Rokicka?

– Na miłość boską proszę mi powiedzieć, co pani wie o tej sprawie? Czy Magda odkryła coś

dwuznacznego w przeszłości Barskiego? Nagle zmieniła o nim zdanie?

Teraz ona się zdziwiła.

– Dwuznacznego? Co ci przyszło do głowy? Co możesz wiedzieć o przeszłości tego

literata? Chyba tyle, ile Madzia napisała w swoich pracach.

No to otworzyłem się. Opowiedziałem o moich podejrzeniach. O prywatnym śledztwie –

Słyszu i Czarskim, o odnalezionej Łacińskiej układance. O oficerze prowadzącym, Brzeźniaku,
jego żonie i tajemniczej Paulinie. Adama Podlaskiego wolałem w to nie mieszać, zastępując go
eufemistycznym określeniem zbiorowym „współpracujący ze mną koledzy historycy z IPN-u”.

Słuchała, nie przerywając. W pewnym momencie, kiedy opowiadałem, jak trafiłem na

„Jokera”, zauważyłem w jej oczach szczery podziw. Kiedy skończyłem, zapytała całkiem
spokojnie: – I co zamierzasz z tym zrobić? Pójść do władz. Wystąpić w programie „Misja
specjalna” z materiałem „Barski – kandydat na noblistę czy tajnego współpracownika?

– Chyba jeszcze nie. Na razie nie mam dowodów, a wyłącznie poszlaki…

– Zatem lepiej to zostaw. Niczego nie udowodnisz, co najwyżej skomplikujesz komuś życie.

I sobie przy okazji.

– A jeśli tylko w ten sposób mogę ustalić prawdziwą przyczynę śmierci Magdy?

– To był wypadek – potwierdziła sucho jej matka, choć chyba z mniejszym przekonaniem

niż wcześniej.

– Jest pani pewna? Tamtej nocy biegła przestraszona przez miasto, chcąc mi o czymś

powiedzieć. O czymś ważnym…

– Na przykład, że wszystko przemyślała. Że jednak cię kocha, że powinniście spróbować

jeszcze raz. Nigdy nie przyszło ci to do głowy?

Opadła mi szczęka. I jedyne, co zdołałem wydukać, to słowo:

– Naprawdę?

– Nie możesz tego wykluczyć, prawda? A tymczasem szukasz ciągle jakichś tajemnic.

Wątków kryminalnych. Teraz założyłeś sobie, że Barski był bardzo zainteresowany, aby prawda o
nim nigdy nie ujrzała światła dziennego, że wynajął zabójcę. Bez przesady! Takie rzeczy możliwe
są jedynie w powieściach sensacyjnych…

Trudno było oprzeć się logice jej argumentów. Chyba więc całkiem niepotrzebnie dorzuciła

jeszcze jeden:

– Gdyby istniał jakiś cień prawdopodobieństwa i rzeczywiście mogło być tak, jak

sugerujesz, na twoim miejscu trzymałabym się od podobnych zagadek z daleka.

Jeżeli w ten sposób zamierzała mnie zniechęcić, osiągnęła efekt odwrotny do zamierzonego.

Wychodziłem z mieszkanka na dziewiątym piętrze z przekonaniem, że pani Rokicka wie

znacznie więcej, niż zechciała mi powiedzieć. Może jednak Magda zwierzyła jej się przed
śmiercią…?

Kiedy wsiadałem do samochodu, w jej mieszkaniu, o ile to akurat było jej mieszkanie,

zafalowała firanka. Odjeżdżając, widziałem nieruchomy cień na tle rozświetlonego pokoju.

*

Następnego dnia, kierowany nagłym impulsem, pojechałem na cmentarz. Naraz zdałem

background image

sobie sprawę, jak dawno nie odwiedzałem Magdy. Dzień był wyjątkowo ciepły, ale wśród starych
drzew na Powązkach można było znaleźć całkiem sporo przyjaznego cienia. Wchodząc na
olbrzymią nekropolię, obawiałem się, czy aby na pewno odnajdę właściwą kwaterę? Jednak grób
Magdaleny Rokickiej trudno było przeoczyć, choćby ze względu na sąsiedztwo. Skromna
lastrykowa mogiła rodziny Pałęckich (tak brzmiało nazwisko panieńskie jej matki) sąsiadowała z
okazałym (na oko kararyjski marmur) nagrobkiem rodziny jakiegoś fabrykanta. Alejka należała do
słabo uczęszczanych, toteż zaskoczeniem był widok samotnego mężczyzny na ławeczce przed
grobem Magdy. Siedział w bezruchu, naprzeciw kamiennego krzyża, zatopiony w myślach, w
modlitwie, a może tylko przypadkiem przysiadł w tym miejscu, znużony spacerem. Kruczoczarne
włosy młodzieńca mogły zmylić, dopiero jak wstał, zobaczyłem, że ma przygarbioną sylwetkę i z
lekka ociężałe ruchy. Potem odwrócił się. Poznałem Henryka Barskiego.

„Cholera! On tutaj?!”.

Byliśmy oddaleni od siebie najwyżej dziesięć metrów. „Mistrz” zmierzył mnie ostrym

spojrzeniem. Instynktownie ukłoniłem się. Znakomity literat nie odpowiedział na ukłon, tylko
odwrócił się i szybko ruszył w głąb alejki. Przez dłuższą chwilę zaskoczony, byłem niezdolny do
wykonania jakiegokolwiek ruchu, potem pobiegłem za nim. Zdążył skręcić w kolejną przecznicę, z
niej w następną i zniknąć mi z oczu. Zawołałem: „Panie Henryku!”, rozważając, w którą stronę
mógł się udać. I czemu uciekał? Czy mógł mnie poznać? Przecież nigdy dotąd nie zetknęliśmy się
osobiście. A może po prostu nie chciał rozmawiać z przypadkowym czytelnikiem. Przebiegłem
bezowocnie dwa kwartały, kiedy znów mignął mi w perspektywie alejki. Najwyraźniej zmierzał w
stronę otwartej bramy, pragnąc opuścić cmentarz. Mam cię! Przyśpieszyłem kroku… I łup!
Rozciągnąłem się jak długi.

– Najmocniej przepraszam! – Sprawcą mego upadku okazał się nieznajomy mężczyzna,

który nagle wysunął się zza nagrobka i podłożył mi nogę.

– Naprawdę serdecznie przepraszam! – powtórzył, wyciągając rękę, aby pomóc mi wstać.

Powiedzieć o facecie niewysoki – w jego przypadku byłoby wielkim komplementem. Osobnik,
który przeszkodził mi w pogoni, był rozmiaru siedzącego psa. Jednak niski wzrost rekompensowała
osobliwa barczystość, nadająca jego postaci coś niezwykle groźnego. Przyjąłem wyciągniętą rękę.
Uścisk miał godny imadła. Stanąłem na nogach i zamierzałem puścić się za Barskim, ale
„kwadratowy” nie zwolnił uścisku.

– Jeszcze raz proszę o wybaczenie – mówił, potrząsając energicznie moją kończyną,

najwyraźniej nie zamierzając jej puścić. Pod ugrzecznionym wyrazem twarzy kryło się coś bardzo
nieprzyjemnego. Zrozumiałem. Ten człowiek celowo mnie zatrzymywał. Zaraz przyszła mi do
głowy opowieść o szoferze Barskiego. Opowiadał o nim Czarski, i chyba kiedyś mimochodem z
żartobliwym określeniem „człowiek szafa” wspomniała go Magda. Po prawdzie konus z cmentarza
przypominał nie tyle szafę, co masywną komodę, ale mógł to być temat do sporu między
meblarzami. Zastanawiałem się, jak długo będzie mnie zatrzymywał, kiedy przyszło mi do głowy
użyć go jako posłańca.

– Proszę powiedzieć panu Henrykowi, że mam egzemplarz Łacińskiej układanki. I że

chętnie bym z nim na jej temat porozmawiał. Zaraz zapiszę mój numer telefonu…

Uścisk znikł, znów miałem wolną rękę. „Kwadratowy”, nadal nic nie mówiąc, przyglądał

się, jak bazgrolę na karteluszku mój numer telefonu komórkowego. Nazwiska chwilowo wolałem
nie ujawniać. Szofer przyjął karteczkę, ukłonił się i bez słowa skręcił w najbliższą ścieżkę. Mogłem
iść jego śladem, pewien, że spotka się z Barskim na parkingu. Postanowiłem jednak wrócić na grób
Magdaleny. Przeczuwałem, że literat odezwie się do mnie sam. Piłka była po jego stronie.

Grób mojej ukochanej zastałem mały i biedny. Dawno uprzątnięto zeń wieńce pogrzebowe.

Ktoś wyrzucił bukiet, który przyniosłem jej na walentynki. Palił się jeden okazały znicz, a obok
spoczywała przepiękna orchidea. Że Barski miał kasę, to wiedziałem. Ale że miał również serce…?

*

background image

Na telefon „Mistrza” czekałem tylko dwa dni. W międzyczasie odezwał się Podlaski.

Wysłuchał dość pokornie wyrzutów na temat maila Czarskiego. „Skąd miałem wiedzieć” –
wymamrotał i dorzucił, że jeśli idzie o archiwalia, nie ma dla mnie nic nowego. Wreszcie w
czwartek odezwała się w mojej komórce jakaś starszawa dupencja i zapytała, czy mógłbym spotkać
się z panem Barskim w restauracji Domu Literatury. „Jutro o 16.45”. Z tonu jej głosu wynikało, że
jest to jedyny możliwy termin w tym tysiącleciu. Miałem ochotę zapytać, w jakiej sprawie
mielibyśmy się spotkać, ale dałem spokój. Przyjąłem zaproszenie.

Tego popołudnia podziemna część restauracji „Literacka”, może ze względu na porę,

świeciła pustkami. Stanowiło to ogromny kontrast do położonej na parterze kamienicy
Prażmowskich ruchliwej kawiarni, która, podobnie jak w sezonie letnim ogródek na chodniku,
kipiała wielopokoleniowym życiem (obok sędziwych literatów można było zauważyć akademicką
młodzież, jak i przypadkowych turystów). W piwnicy panował za to przyjazny chłodek. Barski,
pochylony nad jakimś kwartalnikiem literackim, już czekał. Z bliska, mimo dandysowatego ubioru
wyglądał na swoje lata, a metryki nie była w stanie ukryć ufarbowana czupryna.

– Siadaj – powiedział rozkazująco, jakbym był bezpańskim kundlem albo w najlepszym

razie chłopcem do wszystkiego. – Coś ci zamówić?

– Przejrzę kartę i sam sobie zamówię, „Mistrzu” – odparłem z godnością.

– Dobra, następnym razem umówimy się w Wersalu. O ile wiem, spotkaliśmy się w

interesach, mój kierowca twierdzi, że mówiłeś mu o jakimś maszynopisie?

– To Łacińska układanka, pańska powieść z 1981.

– Nie przypominam sobie takiego dzieła w moim dorobku. Być może ktoś napisał apokryf i

podszył się pode mnie.

– Nie przypuszczam, żeby był to apokryf, zresztą o ile wiem, to raczej pan przywłaszczał

sobie dzieła innych ludzi – powiedziałem z równie niedbałą swobodą. – A co się tyczy Łacińskiej
układanki
najbardziej tępy krytyk rozpozna ten niepowtarzalny styl. Tę kryniczno-pszeniczną
„barszczyznę”.

Chyba go zaskoczyłem, bo nie poszedł na wymianę dalszych uszczypliwości, za to uniósł do

oczu kartę dań i studiował ją tak uważnie, jakby pierogi po literacku i kołduny mickiewiczowskie
przysłoniły mu inne sprawy tego świata.

– Chyba zdecyduję się na polędwiczki wieprzowe w sosie dekadenckim – powiedział,

przywołując gestem młodego kelnera, o wyraźnych zadatkach na miłośnika parad równości.

– A ja poproszę ruskie pierogi. Nie mam przesądów narodowych.

Kelner oddalił się, a Barski uśmiechnął się do mnie.

– Jestem człowiekiem konkretnym, zapytam więc krótko, ile to ma mnie kosztować?

– Zupełnie nie interesuje pana, jak wszedłem w posiadanie maszynopisu, co o nim sądzę…?

Barski poprawił się na fotelu, tak jakby coś nagle pod siedzeniem zaczęło go uwierać.

– Jestem dość zajęty, młody człowieku, i nie obchodzą mnie jakieś duperele. Skoro

przyszedłeś na spotkanie z towarem, to znaczy, że chcesz go sprzedać. A zatem negocjujmy cenę i
miejmy to za sobą.

Miałem ogromną ochotę porwać z obrusa jeden z eleganckich, srebrnych sztućców i wbić

mu pod starannie wygolony podbródek. Pohamowałem się jednak.

– Nie przychodzi panu do głowy, że mogę oddać pańskie dzieło za darmo?

Kąciki ust drgnęły mu. Z zaskoczenia czy z rozbawienia?

– Niczego na tym świecie nie dostaje się za darmo. Jeśli nie pieniędzy, chce pan w zamian

czegoś innego. Słucham z zaciekawieniem, czego pan potrzebuje?

– Informacji.

– O kim?

– O panu.

– Rozumiem. Pisze pan o mnie artykuł albo książkę, panie… – dopiero teraz uznał za

stosowne zainteresować się, z kim rozmawia. – O ile pamiętam, nie miałem dotąd przyjemności
poznać pańskiego nazwiska.

– Wiktor Leśniewski, narzeczony świętej pamięci Magdaleny Rokickiej.

background image

Chyba go zaskoczyłem. Powiedział tylko „Ach tak” i nalał sobie wody. Zauważyłem, że

jego pokryte wątrobianymi plamami ręce (wieku rąk nie da się ukryć) drżały.

– Nie mam nic wspólnego z jej śmiercią, byłem wtedy za granicą – powiedział po chwili. I

zaraz dodał: – Bardzo mi przykro.

– W to nie wątpię, tyle że dziś nie przyszedłem rozmawiać o Magdzie.

– A więc o kim?

– Mówiłem już. O pewnym młodym człowieku uwikłanym w brudną historię PRL-u, który

w pańskiej Łacińskiej układance nazywa się Diego Alvarado, ale w aktach Służby Bezpieczeństwa i
notatkach prowadzącego go oficera Zenona Brzeźniaka figuruje jako „Dziesiątka”, „Walet”, „Król”,
„As”…

Barski powinien błogosławić kelnera, który przyniósł właśnie przystawki. Dało mu to ponad

minutę na zastanowienie. Czułem nieomal trzask jego szarych komórek, pracujących na
najwyższych obrotach.

– Rozumiem, że musiał pan zatrudnić do takiej kwerendy połowę IPN-u – rzekł w końcu

niespiesznie. – Chociaż nie każdy wniosek musi być tak oczywisty, jak się w pierwszej chwili
wydaje.

Zastanawiałem się, co wymyśli, może zresztą przygotowywał się do podobnej rozmowy od

lat. Słuchałem więc uważnie.

– Nie wiem, co udało się panu odkryć. Wbrew temu, co głoszą moi przyjaciele z „Gazety

Wyborczej”, jestem przekonany, że większość z tego, co sporządziła Służba Bezpieczeństwa, jest
rzetelną prawdą o tamtych czasach. Komunizm łamał charaktery, niszczył niepokornych. Tym,
których skundlił, dawał słodkie poczucie władzy nad innymi ludźmi. Ową mroczną satysfakcję
demiurga, mogącego manipulować życiem innych.

– Bezcenna szczerość! – rzuciłem.

Zlekceważył moją ironię.

– Wam, młodym, wydawać się może, że komunizm był w naszej historii tylko gwałtownym

szkwałem, burzą która przeszła, zanim swój mecz zdołało rozegrać jedno pokolenie, albo zadymą
którą można było przeczekać, żywiąc niezłomne przeświadczenie, że prędzej czy później wyjrzy
słońce. Nic z tego, kochany panie! Myśmy tego przeświadczenia nie mieli. Wiedzieliśmy, że
zasnuło się na długo, może na zawsze. W każdym razie, że za naszego życia nic się nie zmieni. A
żyć, kurwa, trzeba. Zwłaszcza jeśli ma się talent, zapał, młodzieńczy posuw, a dookoła jest pełno
durniów, gotowych nam klaskać i płacić, jeśli tylko utrzymamy się na fali. Przeżyłem dzieciństwo
w Sowietach. Czekista, dupcyngier mojej matki, przez szparę w drzwiach podsłuchiwałem, jak się
parzą na otomanie, bardzo lubił wyciągać broń z kabury i chwalić się, ilu kontrrewolucjonistów do
tej pory zastrzelił. „Szast-prast, w potylicu!”. Nie kojarzyłem wówczas wszystkiego, toteż z tych
wyznań nie zapamiętałem, czy pracował również w Katyniu lub Charkowie. W każdym razie już
jako ośmiolatek marzyłem, żeby wziąć ten lśniący pistolet i władować mu cały magazynek w ten
jewrejsko-sowiecki łeb. Ale się bałem. Wszyscy się bali. Z moją piękną matką na czele. Nic
dziwnego, że powrót do Polski wydawał jej się wyzwoleniem. Ale przecież walec historii i tu nas
dogonił. A z nim wielki strach. Wychowano mnie w kokonie strachu. Dlatego pisałem te koszmarne
utwory, bo wszyscy pisali, ale czułem, że jestem w stanie robić to najlepiej.

– Czytałem w jednym z pańskich wywiadów: „Wielką fikcją jest twierdzenie, iż można

przejść suchą nogą przez Morze Czerwone. Rzecz w tym, że jedni umoczyli się po kostki, a inni
brodzili zanurzeni po szyję, z lubością chłepcąc”. Moje pytanie brzmi, dlaczego pan chłeptał?

Zaśmiał się. I nie był to śmiech histeryczny, ale dobrotliwy śmieszek wuja

przekomarzającego się z siostrzeńcem.

– A jeżeli przyznam, że wszystkie wnioski, które mógł pan wyciągnąć, są poprawne, poza

jednym.

– Mianowicie?

– Osiągnął pan znaczny sukces detektywistyczny, obarczony jednak istotnym błędem.

Znalazł pan niewłaściwą osobę. Diego Alvarado, czy jak pan woli, „Walet”, „Król”, „As” czy
„Dziesiątka”, to nie ja.

background image

Bezczelność Barskiego zatkała mnie, a on tylko pokiwał głową.

– Teatr pozorów, mój drogi, bywa prawdziwszy od realnego. Inna rzecz, że trudno się nam z

tym pogodzić. Miałem przyjaciela. Kto wie, może nawet zdolniejszego ode mnie. Na pewno jednak
mniej cierpliwego, bardziej zakompleksionego. Wtedy w 1957, zaraz po zajściach wywołanych
zamknięciem „Po prostu”, esbek po spisaniu moich dokumentów nie próbował mnie nawet
werbować, jeszcze liczyły się wpływy mego opiekuna Rozenkranca, za to rozpoczął pracę nad
moim drogim przyjacielem. „Dziesiątka” pił, lubił hazard i kobiety, zawsze potrzebował pieniędzy i
w dodatku nie wierzył, że o własnych siłach wdrapie się na Parnas. Podjął więc współpracę –
zapewniło mu to w miarę dostatnie życie. Częste dawki alkoholu tłumiły wyrzuty sumienia, a
przeświadczenie, że do śmierci wszyscy żyć będziemy w wychodku, osłabiał zmysł powonienia.
Ale potem pojawił się nasz papież, „Solidarność” i ta sprawa z Zofią. W książce nazwałem ją
Consuelą. Opis całego zdarzenia znajdzie pan w doniesieniach kryminalnych z wiosny 1981 roku.
Będą tam też wzmianki o niejakim S. Może śmierć Zofii Szreder była przypadkowa, może
dziewczyna wypadła z okna wieżowca, podlewając kwiatki albo karmiąc sikorkę, jednak mój
przyjaciel nie wierzył w przypadki. Gryzł się, cierpiał. Aż pewnego dnia, latem 1981 roku,
przyszedł do mnie z butelką bimbru i przystąpił do spowiedzi życia. Opowiadał całą noc, a potem
jeszcze pół dnia. I nie przeszkadzało mu, że wszystko notowałem. Parę dni potem przyznał się
swemu oficerowi prowadzącemu, jak on się pana zdaniem nazywał…?

– Brzeźniak.

– Właśnie! Wyznał temu Brzeźniakowi, że się po pijaku wygadał kolegom. Jako agent był

spalony. Jako autor i krytyk też. Zresztą wkrótce nastał stan wojenny. On poszedł do podziemia.
Został jednym z cichych bohaterów „Polski solidarnej”, choć po zwycięstwie, nękany wyrzutami
sumienia i lękiem, że kiedyś wyjdzie na jaw to, co robił, nigdy nie zdyskontował swoich zasług,
tylko zaszył się w jakiejś głuszy. I to był główny powód, dla którego nie opublikowałem tej książki.
Uważałem, że zbyt łatwo można by go zidentyfikować. Z bólem serca zdeponowałem maszynopis u
mego przyjaciela mecenasa z dyspozycją aby opublikować go po śmierci nas obu.

– A ten agent? – Przyznaję, że słuchałem z coraz większym zainteresowaniem. – Co się z

nim teraz dzieje?

– Cóż. Wspominałem. Mimo chlubnej biografii, kariery w III Rzeczypospolitej nie zrobił.

Pewnie nie chciał. Poza tym wiedział, że ja wiem. Dlatego pozostał w cieniu. I tylko czasami dawał
wobec mnie upust bezsilnej nienawiści.

– Ale kto to jest?

– Zna go pan. W liście, który mi przysłał, wspominał o pańskiej wizycie.

– Mikołaj Słysz? – nie dowierzałem własnym uszom.

– Tak. Mikołaj. „Szalony Miki”. Mój jedyny, wielki przyjaciel. Poniekąd moje alter ego.

Podali wieprzowe polędwiczki w winnej polewie, Barski z młodzieńczym wigorem rzucił

się na jedzenie. A mnie całkiem odebrało apetyt. Zauważył to przy kolejnym kęsie.

– Wiem, że burzy to panu całą świetnie zarysowaną koncepcję. Biedak okazuje się

konfidentem, człowiek sukcesu, który samym swym istnieniem zasługuje na to, żeby go zgnoić –
niestety nie. Zdarza się, a ja naprawdę byłem dla Koli dobrym przyjacielem. Nigdy go nie
wydałem. Kiedy rozstałem się z kobietą, w której od lat się podkochiwał, zrobiłem wszystko, aby
razem mogli być szczęśliwi.

– Ale co mógł pan zrobić?

– Dobra rekomendacja to połowa sukcesu. Mimo nieporozumień i rozwodu pozostawałem z

Krystyną w bliskim kontakcie. Podsunąłem jej Mikołaja, potem szybko zaaprobowałem ich
wspólny wybór. I szczerze opłakałem jej bezsensowną śmierć. Wierzy mi pan?

Tak ostro zwrócił się do mnie, że omal nie udławiłem się kęsem wieprzowiny. W głowie

miałem mętlik – wersja przedstawiona przez Barskiego nie była wcale nieprawdopodobna. A wręcz
przeciwnie. Fakty pasowały do siebie.

– Proponuję jeszcze raz pojechać do Murawki – rzekł pisarz. – Z nowym pakietem

informacji. Musi pan zadać pytanie Mikołajowi, patrząc mu prosto w oczy. Podejrzewam, że nie
będzie kręcić. Zgrany „Joker”!

background image

– Obawiam się, że to niemożliwe. Pan Słysz miał rozległy wylew. Kiedy odwiedzałem

szpital w Limanowej, nie wiadomo było nawet, czy z tego wyjdzie.

Sposępniał.

– Nie wiedziałem – mruknął.

Dojedliśmy drugie danie w milczeniu. Powinienem zapytać go jeszcze o mnóstwo rzeczy,

zwłaszcza o Magdalenę, ale czułem się jak lokomotywa bez pary.

– Gdyby jeszcze kiedykolwiek chciał pan o tym wszystkim porozmawiać, oto moja

wizytówka – powiedział, żegnając się ze mną przy wejściu na Krakowskie Przedmieście. – A
maszynopis powieści proszę zachować u siebie, po mojej śmierci może być trochę wart. Zresztą
jeśli Mikołaj, nie daj Bóg, umrze, trochę odczekam i sam opublikuję Łacińską układankę. Może
tylko zmienię realia na polskie, bo nie ma już na szczęście cenzury. Do zobaczenia!

Od strony kolumny Zygmunta wytoczyło się eleganckie białe BMW prowadzone przez

kwadratowego kurdupla. Barski jeszcze raz pokiwał mi ręką i odjechał. Pozostałem na placu z
dziwnym poczuciem nierzeczywistości. Naraz wszystko to, nad czym pracowałem od miesięcy,
rozsypało się jak kupka śmieci. Jeśli nawet „Mistrz” mnie okłamał – a musiał to zrobić
kongenialnie – nie miałem nic na niego.

Patrzyłem na kolorowy tłum młodzieży. Kilkunastu wyrostków szalało na deskorolkach,

dwóch obszarpańców u stóp kolumny brzdąkało na gitarach, zakochani całowali się przy
balustradzie nad trasą W-Z, a trzy zjawiskowo piękne dziewczyny, chyba Włoszki, targowały się o
jakiś drobiazg ze sprzedawcą pamiątek. Świat był piękny i logiczny. Jedna istotna nielogiczność –
to to, że nie było w nim Magdaleny.

background image

X

LOKATORKA

Przez parę dni nie zajmowałem się śledztwem. Zajęcia ze studentami, terminowy artykuł i

konferencja naukowa w Kazimierzu sprawiły, że na przeszłość „Mistrza” nie starczyło mi czasu.
Zresztą po spotkaniu w piwnicach Domu Literatury moje poszukiwania utraciły dotychczasowy
impet. Barski nie okazał się demonem, a jedynie zwyczajnym konformistą. Na moją prośbę
Podlaski sprawdził akta Mikołaja Słysza. Również i jego dossier ktoś dokładnie wyczyścił, czyli
wersja, że on był „Jokerem”, była równie uprawniona jak obsadzanie w tej roli pana Henryka. Co
prawda podsunął mi parę cennych tropów, ale to mogło dowodzić jego wyjątkowego sprytu.
Najgorsze, że po bezpośrednim spotkaniu znacznie trudniej mi było nienawidzić Barskiego.
Owszem był zadufanym arogantem, egoistą. Ale chyba niesłusznie oceniałem jego stosunek do
Magdy. Jej śmierć naprawdę ugodziła go boleśnie. W tym samym tygodniu w kwartalniku
literackim „Wyspa” znalazłem nawet trzy jego wiersze, prawdziwe współczesne treny o
niespotykanym w dzisiejszych zrelatywizowanych czasach ładunku uczucia.

Nie zadedykował ich wprost Magdalenie, mowa jednak była o umarłej dziewczynie, ledwo

dorosłej „na rogu świata i nieskończoności”. I co ciekawe nie znalazłem tam pierwiastka seksu,
raczej wielką bezradność starszego człowieka w obliczu śmierci tego, co młode, co było jego
nadzieją, „cichym oknem na jaśniejszą stronę”.

W połowie tygodnia zadzwonił do mnie wzburzony Podlaski, prosząc o rozmowę.

Spotkaliśmy się w pubie na placu Bankowym, opodal cokołu, na którym Feliks Dzierżyński
cudownie przeistoczył się w Juliusza Słowackiego. Niektórzy żartowali, że niepotrzebne było
burzenie pomnika „czerwonego kata”, wystarczyło jedynie spiłować bródkę i zdjąć czapeczkę.

Mój doktorant i wspólnik wyglądał na zdruzgotanego. Na wstępie rzucił parę obelg pod

adresem Trybunału Konstytucyjnego, a gdy pytałem, o co chodzi, wytłumaczył mi, że zastrzeżenia
trybunału do ustawy lustracyjnej praktycznie zamykają dostęp do archiwów dla naukowców i
dziennikarzy.

– A dla pracowników IPN-u? – zapytałem.

– Nawet jeśli będzie zostawiona dla nas jakaś furtka, nie dadzą nam niczego opublikować.

Cholerne komunistyczne kauzyperdy, tajniacy w togach! – pieklił się Podlaski.

Podzielając dezaprobatę dla wyroku sądu, który daleko przekroczył swoje kompetencje, nie

podzielałem rozpaczy doktoranta.

„Kto wie – myślałem sobie – czy nie jest to właściwy moment, aby z twarzą wycofać się z

całego przedsięwzięcia?”.

– To się nie może tak skończyć – kontynuował Podlaski. – Nie może się im upiec!!!

– Myślisz o Barskim? Nie dopuszczasz możliwości, że „Jokerem” może być Słysz? – Tu

przedstawiłem wersję przekazaną mi przez „Mistrza”.

– Słysz nie zrobił kariery w Trzeciej Najjaśniejszej. Nie kreował się na moralny autorytet! –

warknął. – A myśląc o upieczeniu, miałem na myśli całą tę czerwoną hołotę.

Ta generalizacja, która zawsze mnie denerwowała, dziś padła na podatny grunt.

– Strasznie łatwo ci oceniać i wyrokować, Adamie. A przecież ty wtedy nie żyłeś, nie miałeś

dylematów, jak przeżyć, co włożyć do garnka. Gdzie jest granica kompromisu, gdzie robi się
jedynie drobne ustępstwo na rzecz wygodniejszego życia, a gdzie już popełnia zdradę?! –
Zdawałem sobie sprawę, że popadam w ton mentorski, ale co miałem zrobić? Zresztą Podlaski się
nie poddawał.

– Rzeczywiście urodziłem się za późno, żeby wstąpić do partii, ale wszystko, co pan mówi,

potrafię sobie wyobrazić. Państwo totalitarne też. Z kartkami na cukier, talonem na samochód i
ślepą kuchnią z widokiem na lepsze jutro. Przepuszcza pan, że każda z tych kanalii nie wiedziała,
co robi? Od niechcenia podpisywała jakiś świstek. Przekraczała Rubikon między dobrem a złem,

background image

nie zauważając go? A jeśli tak, to dlaczego mimo naporu reżimu tak dużo ludzi pozostało
nieumoczonych?

– Może nie dotarły do nich wystarczająco mocne pokusy albo po prostu brakuje dziś na nich

kwitów. A wracając do Barskiego, skoro nie ma szans na nowe dokumenty, przynajmniej na parę
dni damy sobie spokój ze śledztwem. Poczekamy na uzasadnienie wyroku trybunału, a potem
zobaczymy, co można jeszcze zrobić?

O dziwo, zgodził się z sugestią. Zauważyłem, że od pewnego czasu co rusz spoglądał na

zegarek. Chciałem jeszcze pomówić o paru sprawach, kiedy nagle poderwał się na widok białego
punto, które zatrzymało się pod Galerią Porczyńskich.

– Przepraszam bardzo, ale czas na mnie! – zawołał i pobiegł w stronę wysokiej, szczupłej

blondynki, która wysiadła z fiata, robiąc mu miejsce przy kierownicy.

„A więc tak wygląda ta jego Kasia – pomyślałem, wytężając wzrok. – Ciekawe, dlaczego

nie chce, abym ją poznał? Boi się, że mu ją odbiję? A swoją drogą co taka wystrzałowa laseczka
zobaczyła w tym niezdarnym mózgowcu? Czy jednak niezdarnym. Kiedyś skarżył się, że już po raz
piąty podchodzi do egzaminu na prawo jazdy i to w dodatku w tajemnicy przed matką, a teraz
błyskawicznie musiał je zrobić”.

Parka ucałowała się czule, aż poczułem ukłucie zazdrości, widząc tak zwyczajny obrazek

cudzego szczęścia. „Mój Boże, a ja już nigdy nikogo tak nie przytulę”.

Młodzi odjechali, ja wypiłem piwo, potem następne. Refleksje ogarnęły mnie niewesołe.

Naraz cała moja działalność tropiciela śladów wydała się płaska i co tu kryć, paskudna. Co

ja właściwie robię i jakie mam do tego prawo? Sam nie osiągnąłem w życiu zbyt wiele, a czepiałem
się jak gruda gówna nogawek człowieka sukcesu. Nie świętego, to prawda, ale nie różniącego się
szczególnie in minus od innych przedstawicieli swojej generacji. A jeśliby dostał Nobla, pal sześć,
że za cyniczną i wredną powieść, to w ostateczności liczyłby się splendor dla Polski. Może
rzeczywiście powinienem dać mu spokój. Niech cieszy się sławą a po najdłuższym życiu spocznie
sobie w panteonie Świątyni Opatrzności Bożej.

*

Kolejne dni wypełniła mi zawodowa rutyna. Dostałem od Adama mail, że ostro posuwa się

z doktoratem (oczywiście bez najciekawszego rozdziału i bez nadziei na efektowne konkluzje o
totalnej agenturyzacji całego środowiska). Trudno.

Nocami nie mogłem spać. A gdy zasnąłem, nękały mnie majaki. Parę razy przyśnił mi się

Czarski. Nawiedzał mnie tak często, że zacząłem podejrzewać, że nie dzieje się to przypadkowo.
Większość z tych snów natychmiast zapominałem, ale jednego trudno było nie zapamiętać. Gwidon
z rozczochraną czupryną a la Einstein siedział po turecku na stole w pokoju pielęgniarek i śpiewał
na nieznaną mi melodię.

Życie jest piękne, ale niestety,

czart często wchodzi w ciało kobiety.


Czy coś chciał mi w tym śnie przekazać, a jeśli tak, to jaką kobietę miał na myśli?

Tymczasem nadszedł weekend i poczułem się wyjątkowo źle. Pustka powstała wskutek

rezygnacji ze śledztwa, które dotąd zagospodarowywało mi czas, przeszkadzało niczym dziura po
wyrwanym zębie. Poszedłem do kina i obejrzałem jeden po drugim jakieś dwa filmy akcji, oba o
inwazji obcych, a potem, czując, że nie dam rady wytrzymać i muszę się przed kimś wygadać,
pojechałem do brata.

Paweł dobry czas temu, wykorzystując urok osobisty i odpowiednie kontakty w gminie

Józefów, nabył za okazyjną cenę daczę nad Świdrem, sympatyczny, drewniany domek okolony
lasem, dokąd, wedle moich uzasadnionych podejrzeń, wywoził kolejne ofiary swych erotycznych

background image

podbojów. Jak utrzymał w sekrecie fakt posiadania tego obiektu przed żoną pozostaje jego
najgłębszą tajemnicą. „Dowie się, że mamy coś takiego, w testamencie” – zwykł mawiać, kiedy
pytałem, czy nie obawia się wpadki? Inna sprawa, że Paweł, jako wzięty lekarz anestezjolog, który
rzucił stałą pracę w publicznej służbie zdrowia, ale intensywnie współpracował z pięcioma
lecznicami prywatnymi i w każdej chwili mógł być wezwany na zabieg, miał naprawdę
nieograniczone możliwości ukrywania swoich skoków w bok. Sypnąć go mógł najwyżej pager. No i
ja!

Z całej rodziny byłem jedynym, który wiedział o jego nadświdrzańskim gniazdku i o co

ciekawszych trofeach. Paweł nie byłby sobą gdyby od czasu do czasu, nie pochwalił się nową perłą
w swej kolekcji. W dodatku w jego patencie na udane życie pozamałżeńskie byłem elementem
niezbędnego bezpieczeństwa. Mój brat w swoich seksualnych kontaktach najbardziej obawiał się
zjawiska zwanego „zagnieżdżeniem”, dlatego wszystkim kolejnym kochankom opowiadał, że to ja
jestem właścicielem domu z widokiem na rzekę, i kiedy nie mógł szybko zakończyć weekendowej
randki, a na informację, że jest wzywany na trudną operację, kochanka szeptała upojnie: „Zaczekam
tu na ciebie, choćby przez resztę życia”, mówił, że jest wzruszony, ale zaraz ma przyjechać tu jego
brat, człowiek okrutnie tradycyjnych zasad. Jeśli kobieta nadal pozostawała nieufna i podejrzewała,
że jest to wykręt mający na celu jej spławienie, szedł w las, przywoływał mnie przez komórkę, a
gdy nadjeżdżałem, wspaniale odgrywał rolę faceta przyłapanego in flagranti. Mniej więcej w
dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków panienka miała dość. Tym razem
połączyłem stały element gry z dłuższymi zwierzeniami. Paweł odwiózł Teresę opus 234 (nie wiem,
dlaczego w rozmowach ze mną wszystkie swe kochanki nazywał Teresami i jedynie je numerował)
do stacji kolejki w Józefowie. Wedle jego recenzji umiarkowana uroda panny nie zasługiwała na
odwożenie jej aż do centrum. Pozbawieni obcego towarzystwa zasiedliśmy, jak brat z bratem, przy
piwie, a gdy się skończyło piwo, przy szklaneczkach whisky.

Wysłuchał historii mojego śledztwa i poparł decyzję odpuszczenia Barskiemu.

– Życia Magdzie nie zwrócisz, a na faceta nic nie znajdziesz. Zresztą nawet gdybyś znalazł.

Co tym osiągniesz? Będzie ci lżej?

Od zawsze różniliśmy się w poglądach na temat lustracji, jednak argument, że dziś Barski

nie stanowi żadnego zagrożenia, trafiał mi do przekonania. W odróżnieniu od większości
koryfeuszy salonu „Mistrz” z naturalną życzliwością odnosił się do władzy Bliźniaków i nie
folgował zbytnio językowi. Kiedy inni, najchętniej w zagranicznych mediach obśmiewali nasz
ciemnogródek i potępiali „kaczyzm”, oskarżając go o wszelkie możliwe niegodziwości, z dążeniem
do dyktatury w stylu Putina wyłącznie, on zachowywał podziwu godną powściągliwość. Ba, wszem
wobec oświadczał, że złoży deklarację lustracyjną.

– Może rzeczywiście masz rację – powiedziałem.

– Na pewno mam. Idąc na wojnę, trzeba wytyczyć sobie cel, który chce się osiągnąć, i

przewidywać skutki. W obu wypadkach gra nie wydaje się warta świeczki.

– Dobrze, mój Clausewitzu, posłucham twojej rady!

Potem, jak to bywa, kiedy wypity alkohol przyśpieszy krążenie krwi, rozmowa zeszła na

temat dziewczyn. Był to temat rzeka, zdaniem mego brata dużo głębsza niż pobliski Świder.

– Żałoba nie może trwać wiecznie, Wiktorku – twierdził z głębokim przekonaniem. –

Musisz sobie kogoś znaleźć. Sam albo z moją pomocą! Jeśli tylko wyrazisz chęć, mogę cię poznać
z paroma fajnymi laskami. Mój szpital pod tym względem to prawdziwa kopalnia odkrywkowa, i
zaręczam ci, że oprócz węgla brunatnego, można w niej znaleźć prawdziwe diamenty. Oczywiście,
jeśli się brzydzisz towarami z drugiej ręki, mogą być modele nieprzetestowane. Jednak na rozruch
proponowałbym coś sprawdzonego.

To mówiąc, sięgnął po palmtopa. Zaprotestowałem gwałtownie.

– Dziękuję ci za życzliwość, ale nie. Przynajmniej nie teraz. Nie mogę!

– Co znaczy nie możesz? To jak sobie radzisz? Buszujesz nocą po Internecie i samotnie

walisz konia? Czy to nie strata czasu i energii?

– Obawiam się, że po prostu przestałem odczuwać pociąg płciowy.

– Komu ty to mówisz. Lekarzowi? Owszem być może masz jakąś psychiczną blokadę, ale

background image

dobra terapia i temu zaradzi… Lubisz mulatki? W Falenicy znam jednego genialnego lachociąga…

– Przestań! Nie jestem w nastroju.

Wstałem i wyszedłem na ganek. Na dworze było wyjątkowo mrocznie, poniżej

zadrzewionej skarpy cicho szemrał Świder. Powietrze ciepłe, pełne wilgoci i naelektryzowane
przypominało lato. W duchu przyznawałem Pawłowi rację. Nie powiem, zdarzyło mi się parę razy
obejrzeć za zgrabną dziewczyną na ulicy, coś drgnęło we mnie podczas pobytu w Murawce. Jednak
za każdym razem wspomnienie Magdaleny uruchamiało psychiczną blokadę…

Niedaleki grzmot przetoczył się nad lasem.

– Wracaj do środka, zaraz zacznie padać! – zawołał mój brat. – Nalałem ci drinka. I chcesz

czy nie, dzwonię do Diany.

Coś wybełkotałem i duszkiem wychyliłem szklankę whisky z colą. Nie pamiętam, czy w

końcu wspomniana mulatka przybyła, czy też nie. Jeśli nawet zjawiła się, jestem pewien, że orgia w
drewnianym domku odbyła się bez mego udziału. Bachus zwyciężył nad Erosem.

W następnym tygodniu przydarzyło mi się kilka przykrych incydentów. Z samochodu

zaparkowanego przed centrum handlowym ukradziono mi magnetofon, podczas wspinaczki po
schodach akurat zepsuła się winda i musiałem wdrapywać się na trzynaste piętro – i niestety, w
trakcie odezwała się naderwana przed laty łąkotka, a 1 czerwca mój szef wezwał mnie na rozmowę
i wspomniał, że wskutek redukcji możliwych jesienią w instytucie nie mogę być pewien
przedłużenia mojego kontraktu.

– Jakie redukcje?! – wykrzyknąłem. – Przecież historia najnowsza to dziś najważniejsza z

gałęzi humanistyki. Rząd propaguje nową politykę historyczną.

– Ale nie wszyscy zajmujący się przeszłością muszą być na etatach. Oczywiście zrobię

wszystko, żeby to ciebie nie objęło, ale gwarantować nie mogę.

– Rozumiem i dziękuję za szczerość.

– Nie ma za co. Zresztą to jeszcze nic pewnego.

Wróciłem do domu. Czułem się jak zbity pies. Pragnąc się czymś zająć, siadłem nad

papierami Barskiego. Zamierzałem je ostatecznie przebrać, większość wyrzucić, a pamiątki po
Magdzie spakować. Jak koniec, to koniec!

Tymczasem dokładnie o 22.05 odezwał się dzwonek do drzwi. Dwa krótkie, jeden długi…

Skamieniałem. Nie, to niemożliwe! Przecież Magda nie żyje. A jednak – znowu tak samo, dwa
krótkie, jeden długi. Dopadłem drzwi.

– Czy można?

Na progu stała Dorota z wielką poobijaną walizą związaną sznurkiem. Wyglądała trochę jak

Marilyn Monroe na przystanku autobusowym.

– Oczywiście, wchodź! – Omal nie zwichnąłem sobie ręki, targając jej bagaż do środka. –

Co się stało?

– Tydzień temu umarł pan Mikołaj – powiedziała cicho. – Od dnia wylewu ani razu nie

odzyskał przytomności. A potem, chyba dwa dni po pogrzebie ktoś podpalił jego chałupę. Cała
poszła z dymem. Tyle wspaniałych książek… No i nie mam już żadnego schronienia.

Wyobraziłem sobie to pogorzelisko i kikut komina na tle ogrodu w Murawce.

– Chcesz herbaty, jesteś głodna? – spytałem, patrząc, jak ściąga przykrótki płaszczyk.

– Najbardziej chce mi się spać. Przepraszam, że pana tak zaskakuję, ale nie bardzo miałam

się gdzie podziać. Nie mam nawet na hotel. Z myślą o wyjeździe odłożyłam sobie wprawdzie
trochę pieniędzy, ale złodzieje musieli wyciągnąć mi portfel w pociągu, kiedy spałam, zostało mi
tylko trochę bilonu w kieszeniach. Jutro rano zacznę szukać pracy i jakiejś kwatery.

– Żaden problem, mieszkanie jest duże – powiedziałem może nazbyt szybko. – Możesz

mieszkać tu, jak długo zechcesz. A pieniądze mogę ci pożyczyć.

– Będę panu sprzątać i gotować.

Roześmiałem się.

– O warunkach pogadamy później. A poza tym skończ z tym panem. Umówiliśmy się, że

mówimy sobie po imieniu.

– Tak, Wiktorze.

background image

– Ciekawi mnie, jak teraz zamierzasz studiować w Krakowie?

– Wysłałam papiery również na Uniwersytet Warszawski, Kraków… – Usta jej zadrgały,

jakby za chwilę miała się rozpłakać. – Kraków jest trochę za blisko… Znalazłby mnie.

– Kto? – zapytałem głupio. Ponieważ nie odpowiedziała, brnąłem dalej. – Twój ojciec? –

Milcząco skinęła głową.

Nie drążyłem tematu, czując, że ukrywa w sobie więcej mrocznej głębi, niż mogłoby

wynikać ze zwyczajnych, alkoholowych awantur górala wdowca.

– Zaraz ci pościelę w pokoju gościnnym – powiedziałem – a przez ten czas możesz się

wykąpać.

Gościnny, kiedyś nieprawdopodobnie dawno temu, w mych marzeniach o szczęśliwej

przyszłości nazywałem „dziecinnym”. Teraz był zwyczajną graciarnią i musiałem porządnie się
natrudzić, żeby uczynić go zdatnym do spania. Szukając czegoś czystego, a łatwo nie było,
natrafiłem na nierozpakowany różowy „komplet pościelowy”, który nabyłem dla siebie i Magdy w
Szwajcarii. Rozerwałem folię, z poczuciem pewnego świętokradztwa. Ale na co miałem czekać?

– Ojej, jaka ogromna wanna! – Usłyszałem jej donośny okrzyk z łazienki. – Czy mogę nalać

sobie do pełna?

– Czuj się jak u siebie w domu! – zawołałem, zapominając, że żadnej wanny w domu

Rarogów nie było. – Przepraszam cię tylko, że tam taki bałagan, ale ostatnio zupełnie nie miałem
głowy do porządków.

Wyszła po kwadransie, w nieprawdopodobnie kusej pidżamce, którą zapewne kupiono jej

dobrych parę lat temu. Pantalony kończyły się na łydkach, koszulka nie dopinała na piersiach i
zostawiała mnóstwo miejsca, aby docenić wdzięk gołego brzuszka.

– Dobranoc – powiedziała i pocałowała mnie w nieogolony policzek. Potem zamknęła za

sobą drzwi.

Nie dane było mi spać tej nocy. Czy mogła spowodować to jedynie obecność za ścianą

młodej pięknej dziewczyny? Z jej powodu odczuwałem dziwny niepokój, a zarazem spore
podniecenie. Zaskoczenie było tym większe, że od śmierci Magdaleny ani razu nie miałem erekcji.
Wreszcie koło trzeciej zrezygnowałem z bezsennego przewracania się z boku na bok i poszedłem
się przejść.

Na dworze panował jeszcze mrok, choć na bezchmurnym niebie, od wschodu, ponad

wieżowcami Śródmieścia pojawiały się pierwsze zwiastuny brzasku.

Nogi same zaprowadziły mnie na Kasprzaka. Nie pozostał tu już żaden ślad po zniczach,

które jeszcze długo po wypadku przynosili nieznani mi ludzie i ustawiali obok śmietnika. Usiadłem
w tym miejscu. Umysł miałem jasny, choć obraz świata wydawał się trochę mglisty.

– Nie wiem, Magdo, naprawdę nie wiem, co mam robić dalej? – powiedziałem półgłosem. –

Teraz, kiedy straciłem przekonanie do zemsty, nie pozostało mi już praktycznie nic. Nie mam
pomysłu na dalsze życie, w ogóle na nic…

Za swymi plecami poczułem ruch. Jakiś żebrak o monstrualnie wywiniętej stopie,

kusztykając, dokonywał obchodu śmietników. Z kosza obok mnie z okrzykiem tryumfu wydobył
pustą butelkę i wrzucił do worka. Przynajmniej on umiał się cieszyć. Postanowiłem zwrócić się do
niego.

– Przepraszam pana.

– Czego?

– Zamierzam ofiarować panu 10 złotych, ale w zamian proszę o odpowiedź na jedno

pytanie.

– A co to „Wielka Gra”? – Zbliżył się nieufnie.

Wyłuskałem z kieszeni dwie monety pięciozłotowe.

– Moje pytanie brzmi: Co by pan zrobił, mając 35 lat, zdrowie, pieniądze i kompletny brak

pomysłów na dalsze życie?

– Co bym zrobił? – Podrapał się po rozczochranej głowie. – Starałbym się fajnie pożyć do

zmierzchu, tak jakby ten dzień miał być moim dniem ostatnim. Gdzie moja dycha?

Myślałem nad tą życiową mądrością nawet wtedy, kiedy ścichło jego człapanie. A potem

background image

uniosłem głowę i wzrok mój padł na podświetlony wielki billboard po drugiej stronie ulicy,
reklamujący, nie pamiętam już co, ale dla mnie liczył się napis: „Spróbuj życia”.

Miałem to potraktować jak zalecenie opatrzności?

*

Ponieważ akurat wypadała sobota, spokojnie dospałem, aż do dziesiątej, i pewnie spałbym

dalej, gdyby nie skrobanie do drzwi sypialni i głosik Doroty:

– Mogę zaprosić na śniadanie? Jajecznica wystygnie.

– Już idę.

Wprawdzie po powrocie ze spaceru zajrzałem do gościnnego pokoju, ale aż do poranka nie

miałem pewności, czy przybycie pięknej dziewczyny do mej samotni przypadkiem nie jest snem.
Nie było. Co więcej, gdy wyszedłem z sypialni, nie poznałem swego mieszkania. Zwłaszcza
kuchni. Że zniknęły naczynia ze zlewu, podobnie jak sterty gazet, które zwykłem przeglądać przy
śniadaniu i rzucać gdzie popadnie, to jeszcze mogłem zrozumieć, ale blask przywrócony kafelkom,
nadzwyczajna przejrzystość okien, moim zdaniem i tak zbędna, ze względu na żaluzje odgradzające
mnie od ewentualnych sąsiadów, po prostu porażały.

– Kiedyś to wszystko zdołała zrobić? – zawołałem.

– Zawsze wstaję o piątej – odparła filuternie. – Miałam mnóstwo czasu.

Zabrałem się do jajecznicy, pogryzając chrupiącą bułeczką przyniesioną najwyraźniej

dopiero co ze sklepu. Tymczasem moja nowa gospodyni wyciągnęła z szufladki fotografię dwójki
roześmianych osób. Zdjęcie było uszkodzone. Szkło potłukło się i pokaleczyło papier, kiedy
podczas ostatniej kłótni cisnąłem nim o ścianę.

– Kto to jest? – Wskazała na Magdalenę. – Ta twoja dziewczyna, która nie żyje?

Skinąłem głową.

– Nie pasowaliście do siebie – powiedziała z pełnym przekonaniem młoda góralka.

Zdenerwowała mnie ta pewność siebie.

– Niby dlaczego? – rzuciłem zaczepnie.

– To przecież rzuca się w oczy. Ona chciała błyszczeć, zwracać na siebie uwagę, być

przedmiotem podziwu, podczas gdy ty pragnąłeś mieć normalny dom, dzieci i kogoś, kto by się
tobą zajął.

Chciałem zawołać: „A co ty tam wiesz, smarkulo!”, ale gwiżdżący czajnik w porę uchronił

nas przed zbyt gorącą polemiką.

*

Czy Dorotka Raróg była aniołem przysłanym z zaświatów przez Magdalenę, jak twierdził

mój brat, czy diabłem czyhającym na moją duszę, rękę i mieszkanie, jak przypuszczała choćby
moja koleżanka z pokoju w instytucie, Wanda Romańska? Pierwsze dni wspólnej egzystencji nie
dały jednoznacznej odpowiedzi. Przepełniały mnie uczucia przeciwstawne. Straciłem spokój, a co
zyskałem? Cóż, Dorota wniosła w moje szare życie mnóstwo zupełnie nowych barw, może nawet
nadała mu jakiś sens. Ale…

Nigdy nie byłem bardziej pogubiony niż wtedy. Rany były zbyt świeże, a wejście

dziewczyny tak nagłe.

Trudno byłoby znaleźć normalnego faceta, który wprowadzenie się do kawalerskiego

mieszkania zjawiskowej dziewczyny nie nazwałby podarunkiem losu. Zapewne niewielu,
wykluczając impotentów i homoseksualistów, uznałoby ten fakt za zachętę do samczej aktywności.
Mój brat chyba rozchorowałby się, gdyby nie uwiódł dziewczyny w ciągu pierwszych trzech dni
współmieszkania. A ja? Czy aż tak różniłem się od niego? Bez przesady. Jestem normalnym
facetem i Dorota mi się podobała. Mało powiedziane, bardzo mi się podobała! Od pierwszej chwili.

background image

I parę lat temu, pewnie nie bacząc na nic, poszedłbym na całego. A teraz? Tęsknota za Magdaleną
zaczynała przygasać, pojawiły się normalne, często wstydliwe reakcje organizmu. Cały problem
polegał na tym, że moja lokatorka nie wysyłała w moim kierunku żadnych zachęcających sygnałów.
Była miła, powiem więcej, serdeczna, ale nic poza tym. Kiedy rozmawialiśmy, patrzyła na mnie z
zainteresowaniem, ba, nawet z pewnym podziwem, ale był to wzrok uczennicy, nie wielbicielki.
Moje delikatne impulsy z pogranicza molestowania, takie jak wzięcie jej w trakcie dyskusji za rękę
czy nagłe przytulenia, nie spotykały się z żywiołowym odzewem. Na dzień dobry lub dobranoc
nadstawiała policzek, cmokała w mój, ale nie zamierzała omdlewać w mych ramionach. Wytworzył
się między nami pewien dystans, którego żadne nie próbowało skrócić. W czasie rozmów przy
kolacji mówiliśmy o setkach spraw, nie wykluczając żartów damsko-męskich, jednak Dorota nie
otworzyła się ani razu. Mimo pytań naprowadzających nie zdecydowała się opowiedzieć mi o
swoich chłopakach, szkolnych fascynacjach, pierwszych flirtach, tak jakby ten rejon aktywności w
ogóle dla niej nie istniał. Aż zacząłem zadawać sobie pytanie: lesbijka to czy dziewica? A może
jedno i drugie? Tylko czy coś takiego mogłoby się uchować na polskiej wsi?

Szczególnie trudne bywały wieczory. Prawdę powiedziawszy, coraz trudniejsze.

Starałem się nie okazywać zainteresowania, czułem, że w roli psa, który cały dzień potrafi

wodzić okiem za swym panem w oczekiwaniu na kęs kiełbasy, stałbym się śmieszny. Ale czy nie
byłem śmieszny, unikając spojrzeń, wynajdując do rozmów tematy zastępcze, śmiejąc się tubalnie
ze swoich dowcipów…

Głupi, głupi, głupi!

Kiedy po pełnych ognia dyskusjach politycznych czy historycznych dziewczyna znikała w

pokoju gościnnym, ja musiałem brać zimny prysznic. A i to nie zawsze pomagało.

– Czy ona przypadkiem nie jest odrobinę dla ciebie za młoda? – zapytała w trakcie

niedzielnego obiadu rodzinnego moja mama, kiedy Dorota towarzysząca mi podczas wizyty wyszła
na chwilę do łazienki.

Odpowiedziałem żartem, że lepsza za młoda niż za stara, ale kiedy mój brat poszedł zapalić

na balkon, wyślizgnąłem się za nim.

– Powiedz szczerze, co myślisz o mojej Dorotce? – zwróciłem się jak amator do fachowca.

– Znakomity kąsek i widzę, że do tej pory nieskonsumowany. Ale nie bój się konkurencji, to

nie jest materiał dla mnie. Absolutny brak chemii.

– Jak mam to rozumieć w stosunku do ciebie?

– Do mnie, do ciebie. Nie jestem seksuologiem, ale moim zdaniem dziewczyna ma jakiś

głęboki uraz do mężczyzn. Tupetem i wygadaniem pokrywa pierwotny lęk. Może ktoś ją kiedyś
przestraszył, upokorzył…

– Czy to wyleczalne?

– Zapewne. Jeśli się zakocha. Jeśli trafi na cierpliwego partnera, który jej do siebie nie

zniechęci. W przeciwnym razie prędzej czy później wybierze inną orientację.

Westchnąłem głęboko, a Paweł tylko się roześmiał.

– Nie rezygnuj zbyt łatwo, Wiktorku, fachowiec ci mówi. Masz pewne szanse. Widać gołym

okiem, jak bardzo cię lubi i ile ma do ciebie zaufania… A swoją drogą jak na taką młódkę ma
nieprawdopodobnie dobrze poukładane w głowie. To jej oczytanie, erudycja…

– Nie powinieneś się dziwić – powiedziałem. – Jej nauczycielem był jeden z najlepszych

polskich krytyków. – „I agentów” – dodałem w duchu.

Na szczęście oboje z Dorotą byliśmy u początków tego lata zbyt zajęci, by powadzić

pozycyjną grę polegającą na czymś więcej niż wzajemna obserwacja. Kłopotliwe momenty, gdy na
przykład wyrywał mi się komplement: „Pięknie dziś wyglądasz” i natrafiał na chłodną odpowiedź:
„Robię, co mogę” – zdarzały się dość rzadko. Ona zdawała egzaminy, ja zabrałem się porządnie do
pisania trzech od dawna zamówionych artykułów mogących podreperować mój budżet. Tymczasem
napływały następne zlecenia – starszy kolega ze studiów zaproponował mi współpracę przy
podręczniku do dziejów najnowszych dla licealistów. Fascynujące wyzwanie. Miałbym z czego żyć,
nawet gdyby w instytucie nie przedłużono ze mną kontraktu. Zastanawiałem się również nad
autorską książką o udziale Służby Bezpieczeństwa w kreowaniu PRL-owskiej elity. Wykraczałaby

background image

ona daleko poza ramy dysertacji Podlaskiego. I na pewno znalazłbym wielu czytelników.

Kontakty z moim doktorantem osłabły jeszcze bardziej. Spotykaliśmy się w ramach

konsultacji, chętnie przyjmował moje uwagi, ale tematu Barskiego, który również w jego dysertacji
zszedł na margines, nie poruszaliśmy. Naszych spraw osobistych – również! Za pierwszym razem,
kiedy w mieszkaniu zastał Dorotę, a ta zaproponowała, by zjadł z nami obiad, na dłuższą chwilę, na
podobieństwo żony Lota zmienił się w słup soli. Dorota zrobiła na nim wielkie wrażenie, jednak
gdzieś po kwadransie przypomniał sobie, że przecież ma już narzeczoną i jest w niej zakochany.
Oczywiście był przekonany, że dziewczyna jest moją kochanką ale zachował tę informację dla
siebie. W ogóle bardzo się zmienił. Zyskał sporo pewności siebie, stał się bardziej opanowany. Już
nie wylewał łokciem herbaty na klawiaturę i nie przewracał krzesła, wieszając na oparciu
przyciężką torbę. Miłość uodporniła go także na inne kobiety, dotąd oczy latały mu za niemal każdą
spódniczką, a teraz przynajmniej potrafił to ukryć. Tak, stan młodego historyka był poważny i tylko
mogłem wyobrażać sobie rozpacz pani Podlaskiej, która po raz pierwszy straciła kontrolę nad
ukochanym synkiem.

Życie we dwójkę pod jednym dachem miało sporo atutów. W mieszkaniu panował wzorowy

porządek, dzięki domowym obiadkom przybrałem parę kilo i wreszcie przestałem wyglądać (wedle
terminologii mojej matki) „jak śmierć na chorągwi”.

Zazwyczaj jeśli chodzi o stroje, dbałem jedynie o wygodę, co często wytykała mi Magda.

Teraz ku własnemu zdziwieniu przestałem ubierać się w byle co. Kupiłem sporo nowych ciuchów.
A nawet wróciłem do praktyki odwiedzania w niedzielne popołudnia okolicznych supermarketów –
Arkadii, Cliffa czy Fortu Wola. Naturalnie razem z Dorotą. Zakupy, obiad, kino, mnóstwo żartów. I
żadnego przymusu, jaki wywierają zazwyczaj związki o charakterze rodzinno-erotycznym. Jedno
nie kontrolowało poczynań drugiego. Mieliśmy swoje komplety kluczy – już pierwszego dnia
przekazałem Dorocie swoje, a dla siebie wyciągnąłem z szuflady komplet Magdaleny. Jakoś nie
wyobrażałem sobie, żeby podzielić się inaczej.

I to było wspaniałe, że z merytorycznej dyskusji o przyczynach upadku Majów mogliśmy

przechodzić w zabawę polegającą na odgadywaniu zawodów osób spotykanych w domu
handlowym. Ja spaliłbym się ze wstydu, gdybym musiał podejść do obcego człowieka i zapytać:
„Bardzo pana przepraszam, ale czy jest pan lekarzem chirurgiem”, dla niej nie stanowiło to
najmniejszego problemu. Ze spraw dotyczących Murawki poznałem dzięki Dorocie jedynie kilka
lokalnych bajek oraz historię wielkiej zarazy, która dawno temu, prawdopodobnie w XVII wieku,
wyludniła ziemię sądecką tak, że musieli ją zaludniać na nowo przybysze z Wołoszczyzny.

– Czyli jesteś rumuńską Cyganką? – zapytałem.

– Przecież widać!

*

Henryk Barski przestał wywoływać we mnie żywsze reakcje. Owszem obserwowałem go

niekiedy w telewizji, raz w jakimś dłuższym wywiadzie wspominał o nowej powieści, nad którą
pracuje, ale bez ujawniania szczegółów.

Tymczasem pewnego dnia bez uprzedzenia odwiedziła mnie Alina Rokicka. Byłem sam.

Dorota ślęczała w tym czasie w jakiejś bibliotece, przygotowując się do egzaminu ustnego. Matka
Magdaleny musiała chyba zauważyć, że mam sublokatorkę, ale nie skomentowała tego faktu.
Wspomniała tylko, że była w pobliżu i chciała zobaczyć, jak sobie radzę. Przy kawie, którą ją
poczęstowałem, zapytała o postępy prywatnego śledztwa. Myślałem, że fakt mojej rezygnacji
przyjmie z ulgą, tymczasem na jej twarzy pojawiło się rozczarowanie. Nerwowo zapaliła papierosa.

– Przecież sama mi pani radziła, żebym poniechał sprawy. Zresztą doszedłem do kresu

swoich śledczych możliwości. A poza tym mam wątpliwości…

– Uwierzyłeś Barskiemu? Na słowo. Po jednej rozmowie?

– Uwierzyłem, to może za mocne słowo. Raczej zdałem sobie sprawę, że niczego mu nie

udowodnię. Prawdopodobieństwo, że „Joker” to on albo Słysz, jest z grubsza takie samo.

background image

– Z tą różnicą, że Barski odniósł życiowy sukces, a pan Mikołaj spadł na margines. Sądzisz,

że służby nie dbają o swych ludzi.

Mówiła podobnie jak Adam, ale miałem na to przygotowaną odpowiedź.

– Jeśli przyjąć, że stary krytyk sfiksował i chciał zerwać z resortem, to nie widzę w tym nic

dziwnego.

– Uważasz, że można z nimi zerwać, nawet zostając wariatem. – Głos pani Aliny zabrzmiał

wyjątkowo twardo. – Ty, historyk?

Rozumiałem jej gorycz. Znacznie trudniej jest przeboleć stratę córki niż kochanki. Czyżby

liczyła, że dokonam zemsty również w jej imieniu. Zauważyła, że się zagalopowała.

– Zresztą może masz rację, że zrezygnowałeś. Jeśli zbliżyłbyś się za bardzo do prawdy, sam

mógłbyś się znaleźć w niebezpieczeństwie.

– Jakiej prawdy?! – wykrzyknąłem. – O czym pani mówi?

Zapaliła kolejnego papierosa.

– No przecież sam mi opowiadałeś, że ten policjant, jak mu było… Brzeźniak, nie umarł w

sposób naturalny, wariat Czarski niekoniecznie dobrowolnie popełnił samobójstwo, a wypadek
Madzi też był co najmniej dziwny.

Zdenerwowała mnie, budząc moje własne wątpliwości. I to w chwili, kiedy odłożyłem je na

półkę.

– Połączenie tych spraw w jedną jest wersją kuszącą – rzekłem. – Trudniej byłoby uzasadnić

udział w tym Barskiego. Co takiego mu groziło, że musiałby uciekać się do pomocy najemnych
zabójców? Są ludzie z brzemieniem dużo gorszych win i nic nie przeszkadza im swobodnie żyć.

– Rzeczywiście, chyba jestem przesadnie podejrzliwa. Ale tyle media mówią teraz o tych

agentach… – Pani Rokicka wstała i rozgniotła na pół wypalonego papierosa w popielniczce. – Czas
na mnie. Ale… gdybyś się dowiedział czegoś nowego albo gdyby zdarzyło się w twoim życiu coś
odbiegającego od normy. Dzwoń do mnie. Nawet w środku nocy.

„Baba po prostu dostała świra na emeryturze” – pomyślałem, zamykając za nią drzwi. A

potem, wiedziony dziwnym impulsem, otworzyłem dolną szufladę biurka i sprawdziłem magazynek
w pistolecie podarowanym przez Brzeźniakową.

*

Wyniki egzaminów wstępnych na uniwerek pojawiły się w Internecie dokładnie 16 lipca.

Dorota niedowierzała własnym oczom, toteż poleciała sprawdzić na uniwersytet. Potwierdziło się.
Zdała z pierwszą lokatą. Natychmiast zadzwoniła do mnie. Zaprosiłem ją na obiad do staropolskiej
knajpy przy ulicy Waliców, przezornie pozostawiwszy wóz na strzeżonym parkingu.

Nieźle wstawieni, śpiewając pieśni biesiadne, przeszliśmy pieszo do domu, tu wyciągnąłem

przygotowaną na podobną okazję butelkę szampana. Po drodze rozanielona Dorota kazała zadawać
mi pytania z wszystkich okresów historii i śmiała się, odpowiadając na najtrudniejsze nawet
kwestie. Rzeczywiście, pamięć miała gigabajtową.

Tak rozluźnionej nie widziałem jej jeszcze nigdy. Kiedy wtulała się w moje ramię, czułem

napór młodej piersi, jej włosy muskały moją twarz, gdy w windzie oparła głowę na moim ramieniu.
W domu, kiedy skończył się szampan, przy czerwonym winie kontynuowaliśmy ten coraz bardziej
idiotyczny turniej. Po jakimś czasie krzesła wydały się nam chyba za wysokie, zeszliśmy więc na
poziom dywanu. Tam na poduszkach zaczęliśmy koło północy przekomarzać się na temat
perspektyw państwa burgundzkiego, gdyby Karol Zuchwały nie dał zaciukać się bitnym
Szwajcarom. W którymś momencie, gdy zabrakło rzeczowych argumentów, Dorota przywaliła mi
poduszką. Nie pozostałem jej dłużny. Jakoś, słowo honoru, najzupełniej przypadkiem znalazła się w
moich objęciach. Moje wargi trafiły na jej usta, wilgotne, pełne. Spragnione. Boże, jak
nadzwyczajnie spragnione! Wpiła się we mnie niczym wędrowiec, który po wielodniowym
błądzeniu po pustyni odnalazł oazę ze źródełkiem.

Myślałem, że to chwilowy poryw, który zaraz się skończy. Wiele na to wskazywało. Bardzo

background image

szybko przecież cofnęła się i przez chwilę przypatrywała mi się z miną drapieżnika, który
zastanawia się, co zrobić ze swym łupem? Jednak zaraz potem nasze wargi znowu się odnalazły.
Tym razem na dłużej. I mocniej.

Stało się dla mnie oczywiste, że nadszedł TEN moment. Mury Jerycha runęły! Porwałem ją

na ręce i lekką jak piórko zaniosłem do sypialni. Ani na chwilę nie przestawała mnie całować i
pozwoliła mi odpinać guziczki swej egzaminacyjnej bluzeczki. Staniczek ustąpił po jednym
pstryknięciu. Całowałem jej cudowne twarde piersi, a ona wiła się pode mną jak ognista
salamandra. Moja dłoń coraz odważniej pieściła jej ciało, na koniec przekroczyła cienką gumkę
majteczek…

– NIE!

Jej głos zabrzmiał jak cięcie nożem. Roznamiętniony nie chciałem słuchać, przecież prawie

ją miałem…

– NIE! – krzyknęła raz jeszcze.

Posłusznie cofnąłem rękę. To jej nie uspokoiło. Nagle całkowicie chłodna, blada i drżąca,

zerwała się z łóżka i zaczęła się ubierać. Bełkocąc „przepraszam, przepraszam”, dotarła do drzwi
swojej sypialni i zaryglowała się od środka.

Potem usłyszałem jej cichy płacz.

Cholera, co ja narobiłem?

Dopiłem do końca wino i sprzątając pokój, usiłowałem myśleć, co w tej sytuacji

powinienem zrobić, ale nie potrafiłem wykoncypować nic mądrego.

Gdzie popełniłem błąd? Czy mój gest przekroczył granicę jej tolerancji. Może Dorota

przestraszyła się samej siebie? Długo mógłbym spekulować. A próba rozmowy? – popatrzyłem w
stronę zamkniętych drzwi z cienkiej sklejki. Nie, naleganie na rozmowę teraz mogło wszystko
jeszcze bardziej skomplikować. Poszedłem spać.

A właściwie próbowałem. Moja samotność nie trwała długo. Gdzieś po półgodzinie

zaskrobała do drzwi.

– Śpisz, Wiktorze?

– Jeszcze nie.

– Mogę wejść?

– Oczywiście.

Jej niedawno kupiona nocna koszulka pachniała „Zielonym jabłuszkiem”. Zwinnie wsunęła

się pod prześcieradło, którego podczas gorących lipcowych nocy używałem zamiast kołdry.
Zawstydziłem się jak małolat. Nie miałem nic na sobie. Wyraźnie jej to jednak nie przestraszyło.

– Bardzo cię przepraszam – wyszeptała mi do ucha – bardzo cię lubię, może nawet więcej,

niż lubię, ale chyba nie jestem jeszcze gotowa… Rozumiesz?

– Rozumiem i szanuję to…

– To dobrze. A mogę dziś spać razem z tobą?

– Będę szczęśliwy.

Przytuliła się do mnie całą długością swego sprężystego ciała. Zauważyłem, że pod

koszulką przezornie zachowała majteczki. Do diabła, ten fakt rajcował mnie jeszcze bardziej.
Czułem, że lada moment nie wytrzymam. Byłem w końcu tylko normalnym trzydziestoparoletnim
samcem po ponadpółrocznym poście. Co gorsza na przytuleniu nie poprzestała. Pocałowała mnie w
ucho, następnie w ramię. Postanowiłem nie dać się sprowokować i leżałem absolutnie nieruchomo.
Uniosła się nade mną i ściągnęła prześcieradło. Potem pocałowała mnie w lewy sutek.

Tego było za wiele. Poruszyłem się gotów do współdziałania.

– Nie rób nic – szepnęła. – Pomyśl, że mnie tu nie ma.

– Dobrze!

Zaciskając zęby, leżałem więc jak kłoda. A ona całowała mój brzuch. Pieściła językiem

pępek. A potem cmoknęła niczym dziecko moją sprężoną do skoku kobrę w samo jednookie ślepie.
Wąż zdetonował. I było po wszystkim. Zawstydziłem się. Potwornie. Ale ją chyba to nawet
uradowało. Niebezpieczna mina została wszak rozbrojona.

– Teraz śpimy – zdecydowała, całując mnie w kark.

background image


background image

XI

TELEFON

Czasem, w środku dnia, ni stąd, ni zowąd dopadnie człowieka głód. Chwalić Boga, w

dzisiejszych czasach nie brakuje w Warszawie ani dobrych knajp, ani małych snack-barów
oferujących chińszczyznę, włoszczyznę czy pospolite hamburgery. Tego dnia, pamiętam, że był to
poniedziałek, poszedłem do Chińczyka na Nowym Mieście z Wandą Romańską, moją koleżanką z
pokoju. Nasze relacje od wielu miesięcy układały się dziwnie. Mimo że nigdy nie patrzyłem na nią
jak na kobietę, a najwyżej towarzyszkę pracy, stara panna, po śmierci Magdaleny chyba robiła sobie
jakieś nadzieje w związku z moją osobą. Pojawienie się Doroty zadało tym marzeniom dotkliwy
cios. Zwłaszcza że nawet dla postronnych szybko stał się jasny stopień mego zaangażowania. A że
ta miłość była nie do końca spełniona? Nie dopuszczałem koleżeństwa z pracy do tajemnic mojej
alkowy. Zresztą serce pani Wandy i tak by krwawiło…

Na odcinku mojej sypialni tymczasem pojawił się odczuwalny postęp. Od tamtej gorącej

nocy stale sypialiśmy w jednym łóżku. Bez miecza, jak u Tristana i Izoldy, ale z zachowaniem
autokontroli. (I jej majtek). Pieściliśmy się, a właściwie to głównie ja byłem pieszczony, bo
najintymniejszy rejon Doroty pozostawał niezdobyty, tak jakby gumka jej desusów była co
najmniej Linią Maginota. Nie decydowałem się na szturm ani jakąkolwiek próbę manewru
oskrzydlającego, wiedząc, jak wiele mam do stracenia. I mając nadzieję, że moja cierpliwość
doczeka się nagrody. Nie wiem, czy w związku z tym coraz rzadziej śniła mi się Magdalena.
Prawdę powiedziawszy, w ogóle przestała mi się śnić. Może obserwując nas z zaświatów,
zaakceptowała fakt, że moja nowa dziewczyna nie ograniczyła się do roli gosposi i przytulanki. Z
zapałem wciągnęła się w moją pracę, ochoczo wyszukując w bibliotekach materiały potrzebne do
moich artykułów. Jej zdrowe prawicowe poglądy, dość typowe dla górali z Nowosądecczyzny,
jeszcze tę współpracę ułatwiały. Salon warszawski nigdy nie budził w niej respektu, a zubeczone
autorytety moralne – współczucia. Jednym słowem, jeszcze nie rozpoczęła studiów, a już stała się
znakomitą asystentką.

Mówią że człowiek zakochany przestaje zauważać resztę świata. Nie do końca. Tłustej

zakochanej Wandy było mi autentycznie żal. Dlatego raz na jakiś czas, w formie rekompensaty za
rozwiane nadzieje proponowałem jej wspólny lunch, co przyjmowała z ogromną wdzięcznością.

Tym razem jednak ledwo zdołaliśmy zamówić sajgonki i zupę z grzybkami mun, kiedy

zadzwoniła Dorota.

– Słuchaj, głupia sprawa, zapomniałam swoich kluczy od mieszkania, a muszę wpaść do

domu po notatnik i fiszki.

– Gdzie jesteś?

– Przy automacie, na rogu Andersa i Solidarności.

– To niedaleko ode mnie. – Podałem nazwę lokalu.

– Sam jesz ten obiad?

– Z Wandą. Znasz Wandę?

– Znam. – W jej głosie nie wyczułem zazdrości. – Zaraz tam będę… Co tak kiepsko ciebie

słychać?

– Bateria mi pada – odpowiedziałem, wpatrując się w napis „bartery low”. Jeszcze chwila, a

ekranik zgasł kompletnie.

Dorota zjawiła się, zanim filigranowa Azjatka, w przedziale wiekowym gdzieś pomiędzy 15

a 55 lat, zdążyła podać kaczkę po pekińsku.

Świeżo upieczona studentka wpadła zdyszana, z burzą włosów potarganych przez wiatr,

opalona i dodatkowo zarumieniona od biegu. Rewelacyjna! Piersi nieomal rozsadzały jej kusy T-
shirt. Witając się, obrzuciła nieufnym wzrokiem Wandę, chociaż podejrzewanie mnie o jakąkolwiek
skłonność do tej pulchnej, 40-letniej dziewicy mogło zakrawać na perwersję. Wanda odpowiedziała

background image

pomrukiem, który równie dobrze mógł oznaczać „Dzień dobry”, jak i „Co cię tutaj przyniosło,
szczeniaro?”.

Szybko wyciągnąłem komplet kluczy, z charakterystyczną szmacianą laleczką zamiast

breloka. Dorota podrzuciła je dwa razy w ręku.

– Wrócę za pół godziny. Będziecie tu jeszcze?

– Zaczekamy.

Wanda nie odpowiedziała ani słowem. Wzrok utkwiła w blacie stołu. Jedynym dowodem, że

żyła, był obfity pot, który pojawił się na jej twarzy. Kiedy młoda góralka wyszła, zaczęła
intensywnie wygrzebywać resztki zupy z talerza, a w jej spojrzeniu zauważyłem niemy wyrzut.
Może nawet więcej – oskarżenie o pedofilię.

Zamierzałem wrócić do przerwanej rozmowy, kiedy Dorota wróciła. Nadal ściskała w ręku

pęk kluczy.

– Wiedziałeś, że coś tam jest? – Wskazała na szmaciany brelok.

– To nie są moje klucze, tylko Magdaleny – powiedziałem. – Nigdy nie przyszło mi do

głowy, że coś może kryć się w środku.

– A mogę sprawdzić?

Nie czekając na moją zgodę, sięgnęła po pałeczkę, której i tak nie zamierzałem użyć, i

zaczęła dłubać we włóczce. Po chwili ze środka wyłonił się kawałek tekturki. Magdalena, poznałem
jej charakter pisma, zanotowała na nim siedem cyfr.

– Pewnie telefon do Barskiego – mruknąłem.

– Telefony kochasiów zna się na pamięć, a nie chowa w tak przemyślny sposób. – Dorota

mówiła, jakby miała gigantyczne życiowe doświadczenie. – Poza tym przeglądałam jej notatki. Pod
hasłem „Henryk” miała zapisane chyba ze cztery numery. Żaden nie był podobny do tego.

– Co za problem zadzwonić i sprawdzić, kto się odezwie?

Wyciągnąłem swoją komórkę i cicho zakląłem, widząc, że jest zupełnie rozładowana.

– Możecie zadzwonić z mojej. – W tłustej łapce Wandy pojawiła się stara masywna nokia.

Sięgnąłem po nią i zacząłem wybierać numer, poczynając od zera i warszawskiego numeru
kierunkowego, kiedy Dorota mnie powstrzymała.

– A zastanowiłeś się, co powiesz, jak się dodzwonisz?

– Nie pomyślałem o tym.

– Najlepiej „Czy to parafia?” – zaproponowała Romańska. – Mój numer domowy zawsze

mylą z kancelarią parafialną. Może dlatego, że mieszkam niedaleko kościoła.

– Sądzę, że prościej będzie powołać się na Barskiego. Pod warunkiem, że nie on się odezwie

– stwierdziłem.

– Dobra, ale może to ja porozmawiam? – Dorota pochwyciła komórkę i wybrała numer.

Przez chwilę słuchała w milczeniu. Potem rozłączyła się. – Nic z tego, słychać jedynie w kółko:
„Tu automat zgłoszeniowy, zostaw informację, tu aparat zgłoszeniowy…” itd.

– Podano, czyj to telefon?

– Nie.

W barze zaległa cisza. Ale na krótko. Telefon Wandy sam zadzwonił. Tym razem odebrała

Romańska. W końcu to była jej komórka.

– Słucham? Tak, to ja dzwoniłam… W jakiej sprawie? No… – Popatrzyła na nas błagalnym

wzrokiem. – No o to chodzi, że mamy pilną informację dla pana Barskiego… Pana Henryka…
Pomyłka? Aha, to bardzo przepraszam. – Wyłączyła aparat i schowała go do torebki. – Zadzwonił
jakiś facet z cudzoziemskim akcentem, Anglik, może Niemiec – wyjaśniła. – Stwierdził, że nie zna
żadnego Barskiego. Przedstawił się jako akwizytor mebli włoskich.

– Pytał, skąd mamy jego numer?

– Nie pytał.

Dojedliśmy kaczkę. Uregulowałem rachunek. Zachodziłem w głowę, z jakiego powodu

Magdalena mogła tak starannie ukrywać numer telefonu sprzedawcy luksusowych mebli, ale nie
wymyśliłem niczego mądrego.

background image

*

Następnego dnia po południu zadzwonił do mnie szef ochrony naszego bloku. Od początku

mego sprowadzenia się na Płocką utrzymywałem z panem Stasiem bardzo dobre stosunki, choć
przeważnie ograniczające się do codziennych uprzejmych pozdrowień. Później okazało się, że
ochroniarz jest wybitnym przedstawicielem wymierającego gatunku „złotych rączek”, co to potrafią
naprawić kolanko przy umywalce, wymienić zamek czy otworzyć samochód, kiedy obie pary
kluczyków zostały zatrzaśnięte wewnątrz. Tego dnia rozmowa zaczęła się od jego informacji
wypowiedzianej konfidencjonalnym tonem: – Pytał ktoś o pana, panie Wiktorze.

– Kobieta?

– Nie, mężczyzna jakiś, okropny ćwok, na oko z głębokiej prowincji, gadający nie po

naszemu.

– Nie po polsku? – zdziwiłem się.

– Po polsku, ale nie po naszemu!

To robiło się zagadkowe.

– I o co mu chodziło?

– Pytał o pana, a potem o panienkę.

– Jaką panienkę?

– No tę, wie pan… – ściszył głos – …ja się takimi rzeczami nie interesuję, ale chyba o tę, co

mieszka u pana.

– I co mu pan odpowiedział? – zapytałem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest to

funkcjonariusz jakiejś straży moralności powołanej przez aktualnego ministra edukacji.

– Według regulaminu, że nie udzielam informacji o lokatorach, ponieważ obowiązuje mnie

ochrona danych osobowych.

– Bardzo dobrze!

– Ale on bynajmniej nie odszedł.

– To niedobrze.

– Pętał się co najmniej godzinę dookoła bloku i po dziedzińcu, oglądał wystawy, ale w

końcu pętać się wolno. Miałem już do pana zadzwonić z ostrzeżeniem, ale akurat pan wyjechał
samochodem z garażu. Razem z panienką.

– I on to widział?

– Nie wiem. Ale chyba tak, bo zaraz potem jakby się pod ziemię zapadł.

– No to po kłopocie.

– Nie za bardzo, bo teraz znowu wrócił, widziałem go kwadrans temu koło pizzerii. Chyba

jest nieźle wstawiony.

– Może mi pan go opisać?

– Bardzo wysoki, chudy, czerniawy. Z wąsem jak Piłsudski. Ubrany w marynarkę ze skaju i

w butach włóczęgi. Zna pan kogoś takiego?

Nie mogłem sobie przypomnieć. Podziękowałem za informację. I prosiłem o kolejną

wiadomość, gdyby wścibski facio znowu się pojawił.

– Oczywiście. To mój obowiązek.

– Z kim tak gadałeś? – Dorota wyszła z łazienki w urokliwym szlafroczku kupionym

ostatniej niedzieli w Arkadii. Usiadła mi na kolanach, jej piersi doskonale widoczne między
rozchylonymi połami nieomal krzyczały, domagając się pieszczot, ja jednak postanowiłem najpierw
streścić rozmowę z panem Stasiem. Nim skończyłem, błyskawicznie zeskoczyła na ziemię.

– O kurwa! – Okropnie nie pasowało to wulgarne słowo do jej delikatnych usteczek. –

Znalazł mnie!

– Kto?

– Kto kto? Tatko! Tylko jak on mnie tu namierzył? Przecież nawet nie wiedział, że

pojechałam do Warszawy.

– To akurat nie takie trudne, czy szanowny ojciec potrafi posługiwać się Internetem?

background image

– On nie, ale sołtys, jego kumpel od wódy, umie całkiem nieźle.

– No to wystarczyło sprawdzić listy przyjętych na uniwersytety i dowiedzieć się, że zdałaś

na UW. Wielu masz znajomych w Warszawie?

– Tylko ciebie.

– Wiedział o mnie?

– Mógł się domyśleć. Taki głupi nie jest.

– Ot i cała tajemnica. Nie rozumiem tylko, czego się aż tak obawiasz? Jesteś pełnoletnia, w

dodatku ja cię chronię.

– Tatko jest silny jak buhaj, a jak się napije bywa niepoczytalny.

– Spokojnie, w naszym budynku jest ochrona. Nic nam nie grozi.

– Obyś się nie mylił.

Jej obawy okazały się słuszne. Rarogowi jakimś cudem udało się zmylić ochroniarzy.

Wyczekał, aż ktoś będzie wchodził do naszej klatki, wślizgnął się za nim i pojechał windą prosto na
trzynaste piętro. O wpół do dziesiątej jego kościste pięści zadudniły w moje drzwi.

– Dorotko! Chodź do tatusia! Musimy porozmawiać. Dorotko! Wiem, że tu jesteś.

– Spierdalaj! – rzuciła cicho przez zęby, ale do drzwi nie podeszła.

– Otwieraj, bo wywalę te cholerne drzwi.

– Dzwoń do ochrony – podałem dziewczynie słuchawkę, a sam wyciągnąłem z biurka

parabellum od Brzeźniakowej.

Na wszelki wypadek założyłem łańcuch, a dopiero potem uchyliłem drzwi. W szparze

pojawiły się sumiaste wąsy i sina twarz alkoholika, o złych oczach ponurego lemura.

– Czym mogę panu służyć, panie Raróg? – zapytałem wręcz uniżenie. – Zdaje się, że weszły

już w życie nowe przepisy o obronie koniecznej?

Jeśli nabierał rozmachu, żeby wyrwać łańcuch, to widok pistoletu w mojej ręce skutecznie

ostudził jego zamiary.

– Oddaj mi córkę, skurwysynu! – wycharczał. – Ona musi wrócić do domu!

– Pańska córka jest u mnie dobrowolnie. Prawda, Doroto?

Podeszła i stanęła za mymi plecami. Wyraźnie trzęsła się ze strachu. Jednak nie zamierzała

ustępować.

– Ja tu zostanę, tato! – powiedziała zdecydowanie.

– Musisz wrócić do Murawki, tam jest twój dom!

– Był kiedyś. Nigdy tam nie wrócę. – W jej głosie pobrzmiewała determinacja podszyta

ledwie zauważalnym smutkiem.

Gniew górala znów zwrócił się w moją stronę.

– Ty ją przekabaciłeś, ciulu!

– Nie, panie Raróg, to jej dobrowolny wybór.

Bezsilnie kopnął drzwi.

– Pożałujesz!

– Wydaje mi się, że tego rodzaju groźby są nie na miejscu. Jeśli będzie pan nadal nas

nachodził, Dorota złoży zeznania w prokuraturze. A zdaje się, jest o czym zeznawać…

Blefowałem, ale chyba osiągnąłem cel. Intruz zaklął. W tym samym momencie zabrzęczała

winda. Raróg cofnął się. Zdjąłem łańcuch i zobaczyłem wkraczających do akcji pana Stasia i jego
szwagra Mirka, dwumetrowego byczka z Zielonki.

– Ten pan właśnie wychodzi – powiedziałem do ochroniarzy. – Gdyby byli panowie łaskawi

pokazać mu drogę, byłbym wielce zobowiązany.

Podeszli do niego z dwóch stron.

– Wychodzę, ale wrócę! – warknął ponuro. Jednak nie stawiał oporu.

Zamknąłem drzwi do mieszkania. Dorota, być może, żeby nie odpowiadać na moje pytania,

na godzinę ukryła się w łazience. Nie wiem, co tam robiła. Zmarnowany wieczór!

*

background image

Wzmożona czujność ochroniarzy i zademonstrowana przez nas determinacja poskutkowały.

Raróg przepadł na amen. Zapewne wrócił do Murawki pić w towarzystwie sołtysa.

Tymczasem zaabsorbowało nas coś zupełnie innego. W czwartek Wanda Romańska nie

przyszła do pracy. Prawdę powiedziawszy, początkowo nikt nie zwrócił na to uwagi. Chociaż duża,
nie należała do osób szczególnie ekspansywnych. Jednak kiedy nie pojawiła się w piątek na
umówionym spotkaniu i w dodatku nie dała żadnego znaku życia, zadzwoniłem do niej do domu.
Nikt nie odebrał. Specjalnie mnie to nie zdziwiło, gdyż pani Wanda była starą panną a jej kot nie
opanował sztuki telefonicznej konwersacji. Jednak również jej komórka była wyłączona. To
zdziwiło nas jeszcze bardziej. Na dodatek koło drugiej zadzwoniła jej siostra, Barbara Romańska,
też stara panna, tyle że w odróżnieniu od swej młodszej siostry sucha i chuda jak kabanos. Wanda
nie odezwała się do niej od środy wieczór. Wzbudziło to jej niepokój, tym bardziej że miały
wspólnie do załatwienia parę ważnych spraw przed weekendem.

– Coraz bardziej mi się to nie podoba – powiedział mój szef.

Po naradzie zespół oddelegował mnie do zbadania sprawy. Podjechałem pod bank, w

którym pracowała Barbara, a potem razem z nią udałem się do mieszkania Wandy, w starych
blokach na Muranowie. Jej kawalerka z oknami od południa była piekielnie nagrzana, od dłuższego
czasu niewietrzona, a głodny kot przywitał nas płaczliwym skrzekiem. W skrzynce zebrała się
poczta co najmniej z dwóch dni. Po gospodyni ani śladu. Wszystko wyglądało tak, jakby w środę
po pracy nie dotarła do domu.

Oczywiście skontaktowaliśmy się z policją. W międzyczasie koledzy z instytutu obdzwonili

wszystkie szpitale. Kamień w wodę!

– Mamy gorące lato. Może kobieta gdzieś zaszalała – powiedział policjant, przyjmujący od

nas zgłoszenie o zaginięciu.

– Moja siostra nie należała do osób mogących zaszaleć! – odparła z godnością Barbara.

– Nigdy nic nie wiadomo – filozoficznie stwierdził funkcjonariusz. – Żona naszego

nadinspektora po dwudziestu latach udanego małżeństwa uciekła do Irlandii z młodym komisarzem.

– Jednak trudno jest zaszaleć, zostawiając w domu paszport, kartę kredytową a nawet

legitymację uprawniającą do zniżek na kolei…

– Ma pani fotografie siostry?

Barbara Romańska wręczyła parę zdjęć. Wanda była na nich trochę młodsza, ale równie tęga

jak obecnie.

– Faktycznie, nie wygląda na cenny materiał dla handlarzy żywym towarem – mruknął

policjant. Potem chwilę wypytywał mnie o sprawy, jakimi zajmowała się w instytucie. I spotkał go
zawód.

Działką Wandy byli „żołnierze wyklęci” z lat czterdziestych, bohaterowie WIN-u i NSZ-u.

Większość zainteresowanych, tak katów jak i ofiar, dawno już nie żyła. Policjant wszystko
skrupulatnie zanotował, powiedział, że skontaktuje się z nami, jeśli czegoś się dowie, i prosił nas o
to samo.

Odwożąc panią Barbarę do domu, pytałem, czy ma jakieś podejrzenia? Może jej siostra

zawarła ostatnio jakieś dziwne znajomości? Kobieta dłuższą chwilę zastanawiała się głęboko.

– W klasie maturalnej chodziła z jednym chłopakiem, ale ten nagle postanowił zostać

księdzem. Jest teraz gdzieś na Nowej Gwinei. Przeżyła to okropnie, a potem bardzo prędko się
roztyła. Mężczyźni przestali się nią interesować. Na studiach wszyscy przezywali ją nie wiem
dlaczego, „Pluskwa”. Pluskwy z tego, co wiem, są płaskie.

– A ostatnio nie miała nikogo?

– Słyszałam tylko o jej dwóch miłościach. Pracy i kocie.

– I obie rzuciła?

– Dlatego tak się o nią boję, bo to po prostu niemożliwe.

W świetle tego stwierdzenia i ja zacząłem poważnie obawiać się o los mojej koleżanki.

*

background image

– A telefon? – zapytała Dorota, kiedy po powrocie do domu zrelacjonowałem jej wydarzenia

dnia. – Może to on sprowokował nieszczęście?

– O czym mówisz, dziewczyno? Naczytałaś się Stephena Kinga.

– Akurat jego ostatnie dzieło, Komórka, to wyjątkowo marna powieść. Ale mniejsza z

Kingiem. Pomyśl logicznie, Wiktorze. Ten telefon to jedyne sensowne wyjaśnienie. Tajemniczy
numer zapisuje i ukrywa (pewnie nie bez powodu) Magdalena Rokicka, potem chce się z tobą
spotkać w jakiejś bardzo ważnej sprawie, ale nim do tego dochodzi, zostaje zabita.

– Zginęła w wypadku! – sprostowałem.

– Nie wierzę w wypadki, zwłaszcza w chwili, gdy ktoś chce się z kimś koniecznie

skontaktować. Ale to przecież nie koniec czarnej serii. Potem my dzwonimy pod ten numer. Nikt
nie odbiera, ale ktoś reaguje, ma możliwość sprawdzenia, z jakiego numeru się łączono, i
natychmiast dzwoni. Pech – rozmawia akurat z Romańską. Ma pełne prawo sądzić, że to ona usiłuje
go wytropić. A potem… Ile to czasu potrzeba, mając numer, ustalić właściciela telefonu
komórkowego?

– Kompletnie ześwirowałaś! – zawołałem, wściekły trochę dlatego, że jej koncepcja

potwierdzała moje własne tłumione obawy. – Życie to nie powieść kryminalna, Doroto! Nawet w
kiepskim kryminale nikt nikogo nie porywa bez ważnego powodu!

– Znajdźmy zatem powód. Kto to jest ten Barski, którego nazwisko wymieniła pani Wanda

podczas tej krótkiej rozmowy?

– Henryk Barski, pisarz, nic nie czytałaś z jego prozy?

– Musiałam, był w lekturach, ale co ty masz z nim wspólnego?

Nie chciałem rozdrapywać zabliźnionych ran, ale Dorota nalegała, a znając jej upór,

wiedziałem, że nie odpuści. Opowiedziałem jej więc w największym skrócie historię zdrady
Magdaleny…

– Nigdy nie uwierzę, że zdradziłaby cię z takim dziadem!

– Kobiety bywają nieodgadnione – powiedziałem i dokończyłem relacjonowanie historii o

śledztwie, podjętym wespół z Podlaskim, zakończonym totalną porażką.

– Może za łatwo odpuściłeś – powiedziała Dorota – może jednak był tym „Jokerem”.

– Nawet jeśli, to dwadzieścia pięć lat temu! Co więcej, nie mamy żadnych możliwości

udowodnienia. I z pewnością Barski wie, że jest bezpieczny, bo nie zachowywałby takiego spokoju.
Nigdzie nie ma na niego żadnych kwitów. A wszystkie nasze domysły są nic nie warte!

– Tym bardziej prawdopodobne jest, że jeśli Magdalena coś odkryła, mógł wpaść w panikę.

– Co mogła odkryć?

– Nie wiem, ale jako powiernica i kochanka z pewnością miała dostęp do różnych sekretów.

– I mam uwierzyć, że znakomity literat wynajął mordercę? A teraz polecił sprzątnąć

nieznaną mu grubaskę z IPN-u? Bez sensu. Zdemaskowano już za pośrednictwem mediów
kilkudziesięciu agentów i żadnemu włos z głowy nie spadł, nadal pracują w redakcjach, na
uczelniach, może ktoś nie podaje im ręki, ale oni mają to w dupie!

– Co nie zwalnia historyka od poszukiwania prawdy.

– Dobrze, załóżmy, że masz rację, Barski czegoś się obawia. Dlaczego miałby dokonywać

zamachu na Wandę? Przecież wiedział, że to ja się nim interesuję.

Dziewczyna zamyśliła się.

– A może wcale nie chodzi o pisarza, a bardziej o numer, pod który dzwoniliśmy –

powiedziała po dłuższym milczeniu. – Dowiedzmy się, czyj to telefon.

– Jak?

– Zadzwońmy jeszcze raz. Oczywiście nie ze swojego aparatu… Zróbmy to z automatu w

supermarkecie. I niech próbują nas namierzyć.

Pomysł może i dobry, niczego jednak nie dał. Po wykręceniu numeru słychać było

wyłącznie ciszę, czyli niczego nie było słychać, ani głosiku „kierunek zajęty”, ani „proszę czekać”,
ani nawet, co zapamiętałem z dzieciństwa, „rozmowa kontrolowana”.

background image

Następnego dnia pojechałem do znajomego komisariatu. Ku memu zaskoczeniu tym razem

przyjął mnie podkomisarz Frąckowiak, który mimo upalnej soboty trwał na posterunku.
Zastanowiło mnie, czy był to tylko przypadek? Stanisław Frąckowiak wydawał się zakłopotany
moją wizytą. Wandy nadal nie odnaleziono. Nie było żadnych poszlak ani nowych informacji.
Oficjalnie wprowadzono starą pannę do rejestrów osób zaginionych.

– Rozesłaliśmy jej zdjęcie do wszystkich posterunków. I na razie tylko tyle mogliśmy

zrobić.

Opowiedziałem mu o swoich podejrzeniach. O śmierci Magdy, numerze ukrytym w breloku

do kluczy, o rozmowie, którą przeprowadziła Romańska. Uznałem tylko, że mieszanie do afery
Barskiego byłoby na tym etapie niestosowne. W telewizji trwał jego prawdziwy festiwal w związku
z aktywnymi wystąpieniami na rzecz nadwątlonego ostatnimi czasy dialogu polsko-niemieckiego, a
w kręgach zbliżonych do władz mówiono, że przy najbliższej okazji prezydent wręczy mu wysokie
odznaczenie. Może nawet Order Orła Białego.

Podkomisarz Frąckowiak wysłuchał mnie z uwagą. Zapisał podejrzany numer i poprosił,

abym poczekał. Wrócił po półgodzinie.

– Numer nie działa. Od ponad dwóch miesięcy jest wyłączony.

– To chyba niemożliwe. Pięć dni temu dzwoniliśmy i nagraliśmy się na sekretarkę.

– Telefonować i owszem państwo mogliście. Linia nie jest zdemontowana. Tylko nikt nie

opłaca abonamentu. Z tego, co ustaliliśmy, numer przynależy do pewnego lokalu na Targówku.
Właściciele od lat przebywają za granicą. Do tej pory przeważnie mieszkali tam różni lokatorzy, ale
od ponad roku nikt nie zdecydował się na wynajem. Nie można wykluczyć, że ktoś korzystał z
lokalu na dziko, bo rachunki za telefon były do grudnia regulowane. Oczywiście sprawdzimy
również ten trop. No i bardzo panu dziękujemy za obywatelską postawę.

Już wychodziłem, kiedy coś mi się przypomniało.

– A nie możecie dzięki swej technice namierzyć komórki pani Romańskiej?

– Gdyby ktokolwiek ją włączył, to oczywiście zlokalizowalibyśmy ją z dokładnością do

kilkudziesięciu metrów. Ale niestety, cały czas jest głucha. Sprawdziliśmy wszystkie bilingi.
Ostatnią rozmowę pani Romańska przeprowadziła w środę. Wczesnym popołudniem rozmawiała z
siostrą. Wygląda na to, że potem już nikt z niej nie korzystał. A pani Barbara zeznała, że kiedy
dzwoniła około 19, nikt nie odbierał…

*

– Wiesz, o której Romańska wyszła z instytutu? – zapytała Dorota, z którą umówiłem się po

pracy.

– Sprawdziłem u portierki. Klucz zdała o 17.19

– A półtorej godziny później już nie odbierała telefonów… Niewiele czasu, żeby się tak

skutecznie rozpłynąć.

Staliśmy na rynku, zastanawiając się, jaką trasę mogła wybrać tamtej środy Romańska.

Pojechała w stronę domu tramwajem, zjeżdżając ruchomymi schodami na Trasę W-Z? Może jakimś
autobusem jadącym Miodową? Albo korzystając z pięknej pogody, poszła pieszo.

– A jaka wtedy była pogoda? – Usiłowałem sobie przypomnieć.

– Nie pamiętasz, słoneczna! Ale nie za gorąco.

– No, to może rzeczywiście poszła pieszo. Tylko jak? Najkrócej byłoby dojść uliczkami do

Świętojańskiej? A może przez Ogród Krasińskich.

– Albo zabrał ją ktoś na łebka? – podsunęła Dorota.

– Wanda to nie jest osoba, która wsiadłaby do samochodu z nieznajomym mężczyzną –

odparłem. – Na wszelki wypadek zawsze nosiła przy sobie pojemnik z gazem.

– Może więc nie był to ktoś nieznajomy? Na przykład jakiś powszechnie uznany autorytet

moralny.

– Ty znowu o Barskim. Zmartwię cię, ale już to sprawdziłem. Miał tego popołudnia

background image

spotkanie autorskie w Gdańsku, nie zdążyłby wrócić nawet odrzutowym gulfstreamem.

Dzięki rozmowom z sekretarką, portierką i paroma jeszcze pracownikami, z którymi pani

Wanda była zaprzyjaźniona, ustaliłem najbardziej prawdopodobny szlak środowego spaceru pani
Wandy. Nie lubiła odludnych uliczek. Świętojańską szła do placu Zamkowego, stamtąd Senatorską,
do placu Bankowego, później aleją Solidarności, Jana Pawła II…

W niecałe pół godziny, nie spiesząc się, przeszliśmy z Dorotą wskazaną trasą, aż pod dom

mojej koleżanki. Była podobna pora i mimo soboty spory ruch. Mnóstwo turystów, ludzi
wracających z pracy, młodzieży. W środę ruch mógł być jeszcze większy. Dorota obserwowała
uważnie szyldy i wystawy, tak jakby w głębi lśniących tafli mógł kryć się utrwalony obraz ostatniej
wędrówki Romańskiej. Notowała obecność kamer policyjnych, a ja zastanawiałem się, co
właściwie mogło się stać na tym wielkomiejskim szlaku. Oglądałem bramy, w których mógł się
ktoś przyczaić, ale żadna nie wyglądała na dobrą kryjówkę. Czy porywacz wciągnąłby ją do
samochodu z ruchliwej ulicy, ryzykując jej wrzaski i zainteresowanie przechodniów. Nie! Prędzej
już czekałby w mieszkaniu. Albo tu pod windą. Na klatkę weszliśmy bez problemów. Domofon
wprawdzie nie działał, ale wyrwany przez chuliganów zamek nie bronił przystępu do wnętrza
starego bloku, pamiętającego zapewne czasy Bolesława Bieruta.

– Może był kimś, kogo znała i komu ufała. Albo mógł przedstawić się jej jako

funkcjonariusz lub inkasent – konfabulowała Dorota, głaszcząc okrągłą klamkę windy, jakby
chciała skłonić ją do zeznań.

– Do naiwnych nie należała, raczej do pyskatych, które twardo bronią swoich praw.

– A jeżeli napastnik był w mundurze…?

– Możemy wymyślać setki takich wersji. – Łagodziłem erupcję jej wyobraźni. – Tylko że

doprowadzi to nas donikąd. Dajmy szansę policji i wracajmy do domu.

Nie miała zamiaru mnie słuchać.

– Poczekaj! – zawołała i szybko zbiegła po schodkach do piwnicy.

– Myślisz, że ją tam znajdziesz?! – poszedłem za nią. – Gdzie się podziewasz? Dorota?!

Stała nieruchomo pośrodku ciemnawego korytarza, poruszając nozdrzami jak chomik. Co

chciała tu wywąchać, po trzech dniach?

– Zauważyłeś, ktoś zamiótł podłogę – powiedziała nagle.

– To się zdarza dozorcom, nawet w piwnicach.

– Ale dlaczego wykonał robotę tylko do połowy korytarza?

Idąc naprzód, uważnie przyglądała się kolejnym drzwiom. Potem zatrzymała się przed

najbardziej zapuszczonymi. Miała nosa. Solidna kłódka okazała się atrapą niezamykającą niczego.
A zasuwka miała precyzyjnie przecięte śruby i trzymała się chyba tylko z przyzwyczajenia.

– Chodź! – Pchnęła drzwi.

– Naruszasz czyjąś własność – ostrzegłem.

– Ktoś naruszył ją przed nami. Ja idę!

W środku znajdowała się chyba od dawna nieużywana graciarnia. Nawet światło w niej nie

działało. Dorota, przygotowana na wszelkie okazje, wyjęła małą mocną latarkę i oświetliła ciasną
przestrzeń.

– Mogli ją ogłuszyć i trzymać tu do zapadnięcia zmroku – kombinowała. W głębi wisiały

pajęczyny i leżało mnóstwo kurzu, z przodu jednak, między jakimiś starymi sankami i kupką gazet
było trochę przestrzeni wysypanej piaskiem, niewątpliwie pamiętającym czasy, kiedy
przechowywano w nim ziemniaki na zimę.

Klęknęła i zanurzyła w nim palec. Potem obwąchała go.

– Mocz! – zawołała. – Ktoś jakiś czas temu oddał tu mocz.

– Pewnie jakiś pijak wykorzystał piwnicę na ustęp.

– A to? – w dwóch palcach trzymała długi, prosty jasny włos. Ale nie był to koniec odkryć.

Jeszcze chwila, a spod starych sanek wyciągnęła lśniący pojemniczek z gazem, z którym przezorna
Wanda nigdy się nie rozstawała.

– Dzwonię na policję! – zadecydowałem.

background image

*

Na ile policja przyłożyła się do sprawy – nie wiem. Wedle ekspertyz, zrobiono je w

poniedziałek, włos rzeczywiście należał do Wandy Romańskiej, podobnie jak mocz pasował do
wyników z jej ostatnich badań okresowych. Według śladów znalezionych na piasku, ktoś dłuższy
czas na nim leżał. Niestety, w odróżnieniu od ofiary napastnicy nie pozostawili żadnych dowodów
swojej bytności. Także przesłuchanie świadków z bloku na Muranowie, w większości bardzo
starych ludzi, nie przyniosło istotnych rezultatów. Wersja Doroty, że ogłuszoną Romańską
zaciągnięto do piwnicy, a następnie wywieziono stamtąd późną nocą w nieznanym kierunku, była
bardzo prawdopodobna, tylko niestety nic z niej nie wynikało. Jakiś wyjątkowy zboczeniec mógł
napaść starą pannę, a następnie wywieźć w sobie tylko znanym celu. O hipotezie, że odegrała w
tym jakąś rolę rozmowa telefoniczna, Frąckowiak nie chciał nawet słyszeć.

W poniedziałek moja bystra dziewczyna, dla której śledztwo stanowiło doskonałą zabawę,

wpadła na kolejny ryzykowny pomysł. Namówiła mnie, byśmy udali się na wieczór autorski
„Mistrza”.

– Chcę go zobaczyć.

– Poznasz po twarzy, czy był tajnym współpracownikiem czy nie?

– A może po prostu go zdemaskuję.

– W jaki sposób?

– Opowiem ci po drodze.

Do Śródmiejskiego Domu Kultury na Smolnej, mimo trwających wakacji, ściągnęło całkiem

sporo miłośników współczesnej prozy. Żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie naprzeciw stolika
Barskiego, Dorota przyszła godzinę przed spotkaniem. Ja miałem przybyć spóźniony, tak aby
uniknąć spotkania oko w oko z Barskim. Dzięki notatkom Magdaleny znaliśmy superprywatny
numer telefonu „Mistrza”, który udostępnił jedynie paru osobom. W trakcie spotkania zamierzałem
wysłać mu SMS-em tajemniczy numer z Targówka z tekstem „zadzwoń”, a potem obserwować jego
reakcję. Naturalnie postanowiliśmy zachować wszelkie środki ostrożności. W supermarkecie,
niczym zawodowi terroryści, nabyliśmy telefon na kartę, do jednorazowego użytku, a więc nie do
zidentyfikowania, i tak uzbrojeni czekaliśmy na początek literackiej uczty.

Po przywitaniu kierowniczka domu kultury, prowadzący spotkanie drugoligowy pisarz i sam

Barski zasiedli przy stoliku. Nieznana mi dotąd aktorka, nerwowa jak młoda Janda, rozpoczęła
imprezę fragmentem opowiadania Kto nie rzuca cienia, z najnowszego tomu nowel wybranych,
potem przyszedł czas na pytania z sali i odpowiedzi „autorytetu”.

– Życie jest nieustannym wyborem, choć po wielokroć pozornym – mówił Barski, trochę

obok postawionego pytania. – Nasze posunięcia są najczęściej zdeterminowane przez ruchy
wcześniejsze i ograniczone perspektywą mocno prawdopodobnych skutków. Czasami, w
przypływie maksymalnego stresu, jesteśmy w stanie zdobyć się na czyny szaleńcze, których
przeważnie potem żałujemy. Atoli zazwyczaj nasze życie to gra bez finezji, suma ruchów
przewidywalnych, kompromisów zawieranych bez dyskusji. Zabawne, ale tragizm, podobnie
zresztą jak komizm, rodzi się zwykle ze zderzenia naszej nieświadomości z owym fatum, które
starożytni Grecy nazywali wolą bogów, a marksiści uświadomioną koniecznością.

– Skąd bierze się ten pana pesymizm? – zapytał krostowaty chłopak z drugiego rzędu. – Z

własnych doświadczeń?

Henryk uśmiechnął się szeroko.

– Cała nasza egzystencja to nieustanne nawracanie optymizmu na pesymizm. Życie jest

krótką telenowelą o marnym końcu, w dodatku bez szans na następny odcinek.

– A Bóg, nie wierzy pan w Boga?

– Bardzo bym chciał wierzyć, ale… – efektownie zawiesił głos Barski – zdaje się, że to Pan

Bóg od dłuższego czasu nie wierzy we mnie.

Dostał brawa.

– Lubi pan relatywizm – usłyszałem naraz niski, spokojny alt Doroty – czy w związku z tym

background image

takie pojęcia, jak honor, uczciwość, przyzwoitość przedstawiają dla pana jeszcze jakąś wartość?

– Olbrzymią – odparł literat. – I dlatego staram się ich zbyt często nie używać.

Rozległy się śmiechy. Moja dziewczyna nie dała za wygraną.

– Proszę nie zbywać mnie żartem. W Zapaśnikach pisze pan o miłości jako pożądaniu z

dodatkiem mitologii. Dlaczego więc pańscy bohaterowie ryzykują życiem dla tej mitologii?

– Ależ moja droga, śliczna panienko – Henryk przyjął ton protekcjonalny – moi bohaterowie

chcą się dymać i przeżyć. A właściwie w odwrotnej kolejności: przeżyć i się dymać. W swych
przyziemnych kalkulacjach nie biorą pod uwagę innych kwestii, jak szanse Trzeciej Rzeszy na
wygranie wojny czy przyszłe losy państwa Izrael. Jeśli grzeszą to wyłącznie niedostatkiem
wyobraźni. Nie myślą o Bogu, ojczyźnie, prawach człowieka. Gunter chce pieprzyć Adama, Adam
wie, że jest to dla niego dodatkowa szansa ocalenia. Ergo, to nie miłość skłania Herzoga do
wyciągnięcia swego partnera z Oświęcimia, ale ordynarna pedrylska chuć. I tyle!

Pomyślałem, że przeszarżował, bo co na podobne sformułowanie powiedziałoby promujące

książkę na Zachodzie gejowskie lobby, ale albinotyczny cherubinek siedzący obok Doroty wyraźnie
wziął to za kokieterię, bo zaśmiał się srebrzyście i zaklaskał. Za nim poszli inni. Widać niektórym
nawet żarty niepoprawne politycznie uchodziły bezkarnie.

W tym momencie wyfraczony pianista przy instrumencie w głębi sali wykonał efektowny

pasaż muzyczny, a zza kulis wyłoniła się ponownie znerwicowana aktorka, mająca odczytać
kolejny fragment najnowszej prozy „Mistrza”.

Nacisnąłem przycisk wysyłający SMS-a. Niemal fizycznie wyczułem wibracje kamizelki

literata. Dorota, która siedziała w odległości półtora metra od Barskiego, zrelacjonowała incydent
ze szczegółami.

Korzystając, że uwaga wszystkich zwrócona była na czytającą aktorkę, pisarz ostrożnie

sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął komórkę, popatrzył w ekran. Na jego twarzy, wedle
relacji Doroty, najpierw odbiło się niedowierzanie, potem przestrach. Trwało to tylko chwilkę.
Barski szybko ukrył swe emocje pod maską salonowego zblazowania. Potem ostrożnie zlustrował
salę, czy ktoś nie zauważył jego emocji. Ja byłem niewidoczny, a Dorota wlepiała swój wzrok w
aktorkę, tak jakby ta quasi-Janda była co najmniej Niną Andrycz.

Potem wrócono do dyskusji. Barski jednak nie odzyskał już wcześniejszej formy. Jego

odpowiedzi stały się dziwnie rutyniarskie, odrobinę nerwowe, w ogóle wyglądał na rozkojarzonego.
Po następnych dziesięciu minutach szeptem powiedział coś kierowniczce. Ta zakończyła spotkanie,
wniesiono kwiaty. Z zapowiadanych wcześniej indywidualnych rozmów przy winie zrezygnowano.
Pisarz przywołał kierowcę i razem błyskawicznie się ulotnili, zapominając nawet o młodej aktorce,
która dobre pół godziny błąkała się bezradnie po foyer, czekając, czy ktoś się nią zaopiekuje. Ja i
Dorota wyszliśmy z całym tłumem. Nie było szansy ścigać Barskiego. Wiedzieliśmy, co chcieliśmy
wiedzieć. Był związek między lokalem na Targówku a wybitnym literatem.

Rozważaliśmy, czy nie powinienem skontaktować się z podkomisarzem Frąckowiakiem, ale

Bogiem a prawdą poza naszymi odczuciami, że pan Henryk ma coś do ukrycia, nie mieliśmy nic do
zaofiarowania policji. Żadnych dowodów, że ma to związek z zaginięciem Romańskiej. Przed
powrotem do domu postanowiliśmy przejść się po Nowym Świecie. Tamtejsze sklepy ciągle robiły
wrażenie na Dorocie. W połowie ulicy usłyszałem za sobą tupot nóg i znajomy głos: – Panie
docencie, panie docencie!

Podlaskiego od początku wakacji nie widziałem ani razu (obrona jego doktoratu miała się

odbyć na jesieni), toteż jego widok bardzo mnie ucieszył.

– Jesteś sam?

– Na krótko. Katarzyna jest w swoim żywiole, buszuje po sklepach.

– Może powinienem ją w końcu poznać? – zasugerowałem. – Widzę, że to jakaś

poważniejsza sprawa.

Zaczerwienił się. Jednak ciągle umiał.

– Kate jest okropnie nieśmiała – rzekł. – Mieszka w Polsce dopiero trzy lata. Podobno kilka

razy zawiodła się na ludziach. Pewnie dlatego nie lubi niezaplanowanych spotkań. Ale może w
przyszłym tygodniu zaprosiłbym was do naszego domu.

background image

– Będzie mamusia?

– Ależ nie! Mieszkamy teraz u Kate, na Saskiej Kępie, taki duży pomarańczowy półokrągły

wieżowiec przy alei Stanów Zjednoczonych.

– Wiem, bardzo charakterystyczny – powiedziałem.

– A co u pana. Nie na urlopie?

– Na razie nie. Nawet miałem do ciebie dzwonić, bo pojawiły się nowe elementy w naszej

sprawie.

– W takim razie może przyspieszmy spotkanie! – ożywił się.

– Co powiedziałbyś na jutro?

– Doskonale… Kate idzie na jakiś film do ambasady kanadyjskiej, ja się jakoś wykręcę i

będę miał trochę czasu. Tylko gdzie?

– Wpadnij do nas – powiedziała Dorota – zrobię jakąś małą kolacyjkę.

– W porządku, jesteśmy umówieni.

Uścisnęliśmy sobie ręce, Podlaski zakręcił się na pięcie i pobiegł co tchu w stronę sklepu z

luksusową bielizną. W głębi za szybą mignęła mi sylwetka szczupłej blondynki.

„Niesamowicie się chłopak zadurzył! – pomyślałem. – A właściwie czy to nie wspaniałe?

Być młodym i zakochanym”.

background image

XII

NA CELOWNIKU

Całe wtorkowe przedpołudnie, siedząc w domu, rozważaliśmy różne scenariusze dalszego

postępowania. Dorotę korciło pójść śladami Magdaleny, zacząć biegać na kolejne spotkania z
Barskim i udawać początkującą poetkę, zakochaną w „Mistrzu”.

– Z pewnością zatrzymałby na mnie oko, może nawet spróbowałby mnie poderwać? Co, nie

podoba ci się ten plan?!

– Nie!

Byłem mu przeciwny z co najmniej dwóch powodów. Przez Barskiego straciłem już jedną

dziewczynę. Narażenie drugiej nie wchodziło w grę. Zaproponowałem inne rozwiązanie.

– A gdybym tak zaopatrzył się w nieduży, sprawny magnetofon (jak Michnik na spotkaniu z

Rywinem) i jeszcze raz umówił się ze słynnym literatem.

– I co, zadasz mu kilka prowokacyjnych pytań, licząc, że może czymś się zdradzi?

W efekcie niczego nie ustaliliśmy.

Po południu z wycieczką zagranicznych historyków, przeważali Niemcy, udałem się do

Muzeum Powstania Warszawskiego. Zauważyłem, że multimedialna ekspozycja zrobiła na nich
wrażenie, choć sądząc po minach niektórych, nie byli do końca zachwyceni. Profesor Keller,
mediewista z Getyngi, zapytał mnie, czy istnieje muzeum, które pokazałoby, co nas łączy –
prezentujące wspólnotę naszych kultur, wzajemne zapożyczenia, a przede wszystkim setki lat nie
najgorszego sąsiedztwa?

Nie potrafiłem odpowiedzieć, natomiast profesor zaczął się rozwodzić nad takimi ludźmi,

jak Henryk Barski czy Gunter Grass.

„Obaj z zabazgraną przeszłością” – pomyślałem.

– Powinniśmy lepiej wykorzystywać takie autorytety – twierdził. – Pisarzy, intelektualistów,

ludzi dialogu…

Przytaknąłem nieszczerze. W istocie miałem ogromną ochotę wspomnieć mu o apogeum tej

naukowej współpracy w obozie Sachsenhausen, dokąd jesienią 1939 roku wywieziono profesorów
Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale się powstrzymałem. Stosunki polsko-niemieckie były ostatnio w
delikatnej fazie, a nasz rząd usilnie pracował nad drobnym choćby poluzowaniem osi Berlin-
Moskwa.

Goście wsiedli do autobusu, a ja pieszo ruszyłem w stronę domu. Zamyślony, zamiast w

prawo, skręciłem w lewo i nogi same zaniosły mnie na Kasprzaka.

Kosz chyba przesunięto, bo nie mogłem z precyzją odnaleźć miejsca śmierci Magdaleny.

Może i lepiej. Opodal na murze ktoś wypisał sprayem jedno słowo: „Uważaj”. Może chodziło o
niefrasobliwych przechodniów, ale jakoś dziwnie wziąłem to do siebie i coś na podobieństwo
lodowego ostrza przeszyło mi trzewia.

Drzwi do mojego mieszkania zastałem niezamknięte, co już mnie zdenerwowało. Biorąc

pod uwagę możliwość ataku Raroga, była to więcej niż niefrasobliwość! Jeszcze bardziej
zdenerwował mnie widok Doroty i Adama na kanapie, tak zagadanych, że nawet nie zauważyli
mego wejścia.

Poczułem lekkie ukłucie zazdrości – zawołałem donośnie:

– Dobry wieczór.

Dorota poderwała się, żeby mnie pocałować, a Podlaski, nie wiem dlaczego, znów spiekł

raka.

– Adam opowiadał mi niesamowite historie o swoim ojcu – powiedziała. – Telepatia, pamięć

genetyczna, uwierzyłbyś w takie rzeczy?!

– Są rzeczy, o których nie śniło się filozofom – stwierdziłem wymijająco.

– Ale nie w Związku Radzieckim – rzekł Podlaski. – Zdaje się, że znów nawiązałem z nim

background image

kontakt.

– Ze Związkiem Radzieckim? – usiłowałem zażartować.

– Z moim ojcem! – powiedział śmiertelnie poważnie. – Czuję, że ciągle żyje i przebywa

gdzieś za Uralem. Co więcej, chyba potrafiłbym go odnaleźć.

– I zamierzasz to zrobić?

– Pojechałbym tam bez wahania, ale dzisiaj dowiedziałem się, że odmówiono mi wizy

rosyjskiej. Rozmawiałem właśnie z Dorotą, że gdyby zorganizować wycieczkę turystyczną
studentów w tamte strony…

– Ani mi się waż! – prawie krzyknąłem.

– To ja zajmę się kolacją. – Dorota błyskawicznie smyknęła do kuchni.

– Wcale nie chciałem o tym rozmawiać. Chodziło o Barskiego. – Adam, robił wrażenie

mocno zakłopotanego. – Ale pana dziewczyna odmówiła mi jakichkolwiek informacji na temat
waszych ustaleń.

Zrelacjonowałem mu pokrótce całą aferę ze zniknięciem pani Romańskiej, nie pomijając

incydentu z tajemniczym telefonem oraz reakcją Barskiego na spotkaniu autorskim. Bardzo go to
podekscytowało. Dobre dwie godziny, z przerwą na spaghetti bolognese wniesione przez Dorotę,
rozważaliśmy wszelkie możliwe i niemożliwe warianty tej sprawy. Młodzi, oczytani w powieściach
Ludluma czy Forsytha, kreślili najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. I ktoś ich musiał
ściągnąć na ziemię. Nie brakowało mi wyobraźni, ale dotychczasowe doświadczenie podpowiadało
mi raczej, że życie różni się od sensacyjnej powieści. Chyba że ktoś ma pecha.

– Zrozumcie – powtarzałem – po ostateczne środki, takie jak porwanie czy zabójstwo, sięga

się, kiedy w grę wchodzi gigantyczna stawka, wielkie pieniądze. Nawet jeśli Barski obawia się
ujawnienia jakichś wstydliwych kart z przeszłości, z pewnością nie posunąłby się do zbrodni.
Wystarczy, że zaprzeczy. Jak dotąd lustracja nikomu w istotny sposób nie zaszkodziła. Sądy
rozgrzeszają kapusiów, kolesie solidarnie się wspierają, a zdezorientowane społeczeństwo nie wie,
co o tym myśleć.

– Powtarzasz się. – Usta Dorotki wygięły się kapryśnie. – Ale może tu wcale nie chodzi o

przeszłość. Może Barski dysponuje jakąś wiedzą niebezpieczną współcześnie.

– Tylko jaką? Myślisz, że pod numerem, który wykręciła Wanda, mogło się kryć na

przykład biuro maklerskie zajmujące się szwajcarskimi kontami naszych dostojników z lewicy?

– Dlaczego nie – wtrącił się Podlaski. – Tylko śmiałe hipotezy mogą przynieść jakieś

rezultaty.

– No to fantazjujcie sobie dalej. Beze mnie!

Koło jedenastej Dorotka zaczęła ziewać i przebąkiwać o spaniu. Podlaski zrozumiał aluzję,

bo poderwał się z miejsca. Dopiero teraz zorientował się, jak późno się zrobiło. Wyszedł na
korytarz i dzwonił przez komórkę. Zapewne do swej Katarzynki, przepraszając za spóźnienie.

– Już jadę… po prostu zasiedziałem się u mego szefa. Ale dowiedziałem się tak

fantastycznych rzeczy… Nie, jeszcze nie, w sprawie tego błotnika umówiłem się dopiero na jutro.
To tylko drobne zarysowanie. Pa, kochana!

Skończywszy rozmowę, bardzo szybko się z nami pożegnał i wyszedł. Starannie zamknąłem

za nim drzwi i założyłem łańcuch. Dorota w międzyczasie posprzątała ze stołu. Potem wtuliła się
we mnie ciasno, tak jak byśmy byli dwoma klockami lego. Delikatnie drżała. Miałem wrażenie, że
dojrzewa do prawdziwego seksu. Nie chciałem jednak się śpieszyć. A może powinienem?

– Ożeniłbyś się ze mną? – zapytała, kiedy po porcji niepełnych pieszczot wspólnie braliśmy

prysznic.

– A ty zdecydowałabyś związać się ze zgredem, starszym od ciebie o prawie dwadzieścia

lat?

– Jestem gotowa zaryzykować. Zresztą – prysnęła mi w twarz wodą – nie wyglądasz aż tak

strasznie staro.

– Więcej szacunku, szczeniaro, mógłbym być twoim… – inkryminowane słowo „tatko” nie

chciało przejść mi przez usta – …twoim wujem.

– Mów mi, wuju? – zaśmiała się, podając mi ręcznik. – Doskonale, przyjmuję tę propozycję,

background image

wujaszku!

Zasnęliśmy krótko przed północą.

Od czasu, kiedy zdecydowaliśmy się na wspólne łóżko, nie miewałem snów. Tym bardziej

zaskoczyła mnie zmasowana porcja majaków.

Spacerowałem w labiryncie utworzonym przez szpalery wysokich doskonale

przystrzyżonych krzewów, daremnie poszukując wyjścia. Wybierałem kolejne alejki i następne
meandry, ale za każdym razem wracałem w to samo miejsce – placyk wokół fontanny, na której
siedziała bogini z ustami zawiązanymi, na podobieństwo jednej z głów wawelskich. Odczuwałem
zdenerwowanie, gdyż równocześnie miałem świadomość, że nie jestem w labiryncie sam. Cały czas
ktoś szedł za mną słyszałem jego sprężyste kroki, czasem, kiedy obracałem się raptownie,
widziałem poruszenie, tak jakby ktoś chował się za uskokiem zielonej ściany. Ciekawe, jak
zinterpretowałby takie zwidy Podlaski? A potem nagle zobaczyłem moją tropicielkę, była wysoka,
postawna, wyszła na mnie wprost z alejki, którą wlewało się światło słoneczne. W oślepiającym
potoku fotonów nie mogłem, niestety, zobaczyć twarzy.

„Paulina? – zapytałem. – To ty”.

„A jak sądzisz?” – jej przytłumiony głos dobiegał jakby ze studni.

„Powiedz, jak cię mam odnaleźć?”.

„Rozglądaj się, jestem bliżej, niż myślisz. I uważaj na siebie. Bardzo uważaj!”.

Głos wydał mi się znajomy. I naraz przyszła mi do głowy myśl, że Paulina może być żoną

Brzeźniaka. Nie była wprawdzie wysokim rudzielcem, ale jej rysopis mógł być przecież dziełem
twórczej fantazji Barskiego i mętnych zwidów Czarskiego.

„Daj mi wskazówkę. Wiesz, co stało się z Wandą?”.

Zjawa nie odpowiedziała. Zamiast tego uniosła się w powietrze jak anioł albo ciężarna

kobitka z filmu Hair, poszybowała wysoko ponad ściany labiryntu, a potem przeleciała obok mnie
jak pikujący bombowiec, wołając: „Obudź się, natychmiast się obudź!”.

Jednak to już nie wołała Paulina, tylko Dorota, która gwałtownie tarmosiła mnie za ramię.

– Czujesz ten zapach? Coś się pali!

Bezzwłocznie zaświeciłem nocną lampkę. Rzeczywiście, spod drzwi do salonu sączyła się

strużka dymu. Zerwałem się na równe nogi. Otworzyłem drzwi. Pożałowałem tego kroku i
natychmiast chciałem je zamknąć. Połowa pokoju stała w ogniu, paliły się regały i panele w
korytarzu. Ani mowy o dotarciu do drzwi wyjściowych. Dorota zamarła tylko na chwilę, potem
zobaczyłem ją w działaniu.

– Do łazienki! – zawołała. – Tam jest woda!

Pomysł był świetny, tylko że z wszystkich odkręconych kranów poleciało jedynie kilka

kropel. Awaria. A może ktoś celowo zakręcił pion! Dorocie to samo musiało przyjść do głowy, bo
krzyknęła: – O Boże, nas też postanowili zabić! Kim oni są?!

Nie miałem pojęcia, ale nie zamierzałem ułatwiać im zadania. Przejąłem inicjatywę.

– Do kuchni! – zakomenderowałem.

Owinąwszy twarze ręcznikami, przedarliśmy się do kuchenki, już pełnej gryzącego dymu.

Na szczęście żywe płomienie jeszcze tam nie dotarły. O półtora metra od naszego parapetu, po
skosie znajdowała się loggia sąsiedniego, niezamieszkałego lokalu. Kiedy Dorota sprawdzała
bezskutecznie krany nad zlewem, otworzyłem okno. Z pewnością uda nam się przeskoczyć.

– Cholera! – W lokalu vis-ŕ-vis mimo panujących ciemności zobaczyłem postać w

kominiarce na twarzy. Przysiągłbym, że widzę błysk złowrogich oczu.

Ktoś pomyślał o wszystkim. To nie była zabawa.

– Wracamy!

Kaszląc i krztusząc się, dotarliśmy na powrót do sypialni. Wyciągnąłem z szafki spluwę

Brzeźniakowej. Tanio swego życia nie sprzedam! Niestety, kiedy uzbrojony zamierzałem zawrócić,
runął regał w korytarzu. Droga do kuchni została odcięta. Ponownie zamknąłem za sobą drzwi,
choć wiedziałem, że jest to pakowanie się w pułapkę, w której ogień prędzej czy później nas
dopadnie. Nerwowo usiłowałem zebrać myśli. Gdyby jeszcze nasze mieszkanie miało balkon,
można by tam spróbować doczekać nadejścia pomocy. A tak byliśmy w potrzasku. Dorota

background image

tymczasem wdrapała się na krzesło i wspięła na pawlacz.

– Czego tam szukasz?

– Ratunku.

Chwilę potem zsunęła się na dół zaopatrzona w linkę holowniczą do samochodu. Cóż za

spostrzegawczość. Ja zapomniałem nawet, że mam coś takiego.

– Musimy spróbować opuścić się do mieszkania piętro niżej – powiedziała, mocując linę do

grzejnika.

– Przecież tam podobnie jak u nas nie ma balkonu! – zawołałem.

– Ale jest okno!

– Faktycznie jest – rzekłem, zastanawiając się równocześnie, jaki ciężar jest w stanie

wytrzymać kaloryfer.

– Jak chcesz, pójdę pierwsza – zaproponowała heroicznie Dorota, otwierając okno na

oścież. – Nie bój się, mam pewną zaprawę, rok temu spędziłam dwa tygodnie na obozie taterników.

Dopływ świeżego powietrza sprawił, że powstał ciąg i dym począł się wdzierać do sypialni

szybciej niż dotąd. Zauważyłem, że Dorota nakłada na gołe stópki moje ciężkie buty turystyczne

– Co robisz?!

– Przewiduję! Bosymi nogami nie wytłukę okna w mieszkaniu poniżej. Weźmy też oboje

skórkowe rękawice. Te należały do Magdaleny, prawda?

– Bierz!

Kiedy zawiązywała sznurowadła i pakowała swój plecaczek, zebrałem najważniejsze

dokumenty, pieniądze oraz pistolet i władowałem wszystko do torby od laptopa. O samym
komputerze, rzecz jasna, nie zapominając. Zaciągnąłem suwaki i przełożyłem sobie torbę przez
szyję i ramię. W tym czasie Dorota odmierzyła linkę.

– Dwa i pół metra wystarczy – stwierdziła, owijając ją sobie wokół rąk. – Opuścisz mnie

powoli po murze.

– Tylko na Boga, nie spadnij, dziewczyno!

– Nie spadnę. Pamiętaj, popuszczaj wolno. I ostrożnie.

– Oczywiście!

Wyjrzawszy przez okno, poczułem dojmujący chłód i paraliżujące mrowienie. Trzynaście

pięter – nie w kij dmuchał. Samochody zaparkowane na dole wyglądały jak śpiące karaluchy.
Popatrzyłem na Dorotę. Jeśli odczuwała lęk, nie dała tego po sobie poznać. Twarda góralka!

Osunęła się dużo szybciej, niż myślałem. Przez moment bałem się, czy na samym końcu

lina nie wysmyknie jej się z rąk. Ale utrzymała się dzielnie.

– W porządku! – zawołała. – Teraz się rozbujam.

Zacisnąłem kciuki, widząc, jak dziewczyna kołysze się, odbija się od ściany, i jeszcze raz

wychyla się niczym wahadło, potem podkurcza nogi i uderza o niewidoczną szybę.

Donośny brzęk świadczył, że się jej udało.

– Teraz ty! – zawołała po chwili, kiedy luźną linkę wciągnąłem na górę. – Przełóż rękę

przez pętlę, żeby się asekurować. I powoli się opuszczaj. Potrafisz?

– Jasna sprawa!

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Nie byłem nigdy sportowcem, a od czasów harcerstwa

nie próbowałem wspinać się po linie. To, że tym razem chodziło o opuszczanie się, nie o
wspinaczkę, niewiele ułatwiało sprawę. Siadłem na parapecie, przerzucając nogi na drugą stronę. Z
dołu słyszałem, jak Dorota wytłukuje do końca szybę. Chyba równocześnie prowadziła z kimś
ożywioną rozmowę… Cóż, sąsiedzi z dołu musieli mieć dość nietypowe przebudzenie.

– W imię Ojca i Syna!

Podmuch wiatru bynajmniej mnie nie ostudził. Mimo szorowania nogami po murze,

pojechałem w dół niebywale szybko, poczułem ból rąk i chyba swąd spalonej skóry. Na koniec
szarpnięcie pętli nieomal wyrwało mi nadgarstki. Ale nie puściłem się. Wisiałem teraz vis-ŕ-vis
okna, z którego wychylała się Dorota w towarzystwie dwóch półnagich facetów. „Musieliśmy trafić
akurat na tych gejów z dwunastego!” – pomyślałem.

– Podaj mi rękę, kolego – powiedział ten bardziej męski.

background image

Mruknąłem coś nieartykułowanego. Podanie ręki wymagało puszczenia się liny.

Wyobraźnia zbyt natrętnie podsuwała mi obraz mojego ciała roztrzaskującego się na dachu

któregoś z samochodów.

– No to się trochę rozkołysz – poradziła Dorota. – Podkurcz nogi, a wylądujesz dokładnie na

parapecie.

Łatwo radzić komuś, by się kołysał, gdy ten ktoś ocieka potem i za nic nie chce popatrzeć w

dół. Ale posłuchałem. Zakołysałem się raz i drugi. Za pierwszym razem z kieszeni wyleciały mi
klucze od mieszkania i poszybowały na dół. Za drugim poszło lepiej. Młodszy z „homisiów” złapał
mnie za kolano i wciągnął do środka. Starszy, na oko „dziewczynka”, telefonował do straży
pożarnej.

– Już są na dole – poinformował z wyraźną ulgą. – Ochrona musiała wezwać ich wcześniej.

Dorota, mimo że zakrwawiona, trochę pokaleczyła się odłamkami szkła, ale raczej

niegroźnie, promieniała.

– Żyjemy, nie daliśmy się tym draniom.

Przytuliłem ją do siebie, ale nie skomentowałem. Jeśli doszło rzeczywiście do podpalenia

mieszkania, nieznani przeciwnicy grali z nami ostro. I mogli nie poprzestać na ostrzeżeniu.

*

Prawdziwy strach dopadł mnie dopiero, kiedy było po wszystkim, nogi miałem miękkie i

byłem bliski zwymiotowania. Przemycie twarzy w łazience zdecydowanie pomogło. Potem
zszedłem na dół i dobre dziesięć minut rozgarniałem trawę i zaglądałem pod samochody, aby
znaleźć klucze, które mi wypadły w trakcie podniebnych akrobacji.

Modliłem się, żeby przypadkiem nie trafiły do studzienki ściekowej. Modlitwa została

wysłuchana. Znalazłem je pod jakimś białym fiacikiem z poharatanym błotnikiem i szczęśliwy
wróciłem do domu.

Pożar ugaszono po półgodzinie. Później pozwolono wrócić nam do mieszkania, a ściślej

mówiąc, do tego, co z niego pozostało. Zniszczenia, choć znaczne, nie były jednak aż tak wielkie,
jak myślałem. Doszczętnie spalił się tylko korytarz wejściowy i część salonu, z regałami – co mnie,
miłośnika książek, zabolało szczególnie. Ocalały natomiast szafy w naszych pokojach, część
sprzętów kuchennych, mały telewizor i aparatura hi-fi z pokoju gościnnego. Od wody, którą
strażacy szafowali bez opamiętania, napuchła klepka, ale miałem nadzieję, że z czasem, przy
letnich upałach „usiądzie”.

Dochodziła czwarta, jednak ze względu na wszechobecny swąd nie było mowy o spaniu.

Otworzyliśmy wszystkie okna, ale nic nie wskazywało na to, żeby smród prędko udało się
wywietrzyć. Dorota próbowała zrobić prowizoryczny inwentarz strat, ja usiłowałem zrozumieć, co
się właściwie stało.

– To było fachowe podpalenie – stwierdził komendant strażaków. – Ktoś wywiercił dziurę w

państwa drzwiach i wlał do waszego przedpokoju substancję łatwopalną…

– Chciano nas zabić?

– To już ustali policja. Może tylko chciano nastraszyć.

Policja zjawiła się też stosunkowo prędko, a koło szóstej dotarł do nas osobiście

podkomisarz Frąckowiak.

Wyglądał na bardzo zaniepokojonego, choć kiedy opowiedziałem mu o facecie w

kominiarce, który udaremnił nam wydostanie się przez loggię, zbył to śmiechem.

– Ludzie ogarnięci paniką widzą różne rzeczy, panie Leśniewski. Zajrzałem tam. To, co

wzięliście za najemnego zabójcę, było starym wieszakiem z roboczymi ubraniami pozostawionymi
przez robotników wykańczających sąsiedni lokal. Z waszego okna, przy słabym oświetleniu,
rzeczywiście wygląda to jak człowiek bez twarzy…

– Wieszak? – Postanowiłem już więcej niczego nie taić i opowiedzieć o wszystkim,

włączając w to również podejrzenia wobec Henryka Barskiego. Żarty się skończyły!

background image

Otwierałem usta, szukając najwłaściwszych słów, kiedy zaświergoliła komórka policjanta.

Frąckowiak natychmiast odebrał i dłuższą chwilę słuchał z uwagą.

– Chyba mamy sprawcę – oznajmił nam. – Nawet nie próbował uciekać.

– To znaczy?

– Jest w garażu.

– Możemy go zobaczyć? – do rozmowy włączyła się Dorota.

– Czemu nie? Może go zidentyfikujecie.

Zjechaliśmy na poziom minus 1. Tam młody aspirant, zaopatrzony w latarkę, wskazał nam

coś w głębokiej ciemnej wnęce pod schodami, co wyglądało jak kłębek szmat. Opodal leżała spora
kałuża zakrzepłych wymiocin.

– To trup? – zapytałem.

– Trup raczej nie chrapie, a i śmierdzi inaczej – odparł policjant. – To tylko facet pijany w

trupa.

Policjant oświetlił reflektorem twarz mężczyzny.

– O Boże, tatko! – jęknęła Dorota, chwytając się za głowę.

W rzeczy samej śpiącym był Józek Raróg z Murawki. Przyswojona dawka alkoholu,

niewątpliwie zabójcza dla mieszkańca nizin, nowosądeckiego górala zamroczyła jedynie na cały
dzień. Ale nie na dłużej! Po przebudzeniu piroman twierdził, że nic nie pamięta. Utrzymywał, że po
tym, jak przegoniono go z naszego bloku pił przez parę dni, mógł to zresztą być tydzień, z zupełnie
przypadkowymi ludźmi, poznanymi na dworcu, w jakichś melinach, na Pradze, zresztą pod koniec
tego ciągu kompletnie urwał mu się film.

– Kto płacił? – pytał go śledczy.

– Nie pamiętam, zgubiłem portfel. A może – chytrze przymrużył oczy – na komisariacie mi

ukradli?

Zanik pamięci nigdy nie jest najlepszym alibi. Tym bardziej że za poduszkę w pijackim śnie

posłużyła Rarogowi puszka po rozpuszczalniku, którego wcześniej użył do podpalenia mego
mieszkania. Jakby tego jeszcze było mało – na spodniach zachowały się drobne wióry ze sklejki,
pochodzącej z moich drzwi. Ręczny świder i rurka, przez którą wlano rozpuszczalnik, znalazły się
w śmietniku na podwórzu. Mimo zaprzeczeń podejrzanego wszystkie te dowody niezbicie
wskazywały na niego jako sprawcę. Nadto można było wywnioskować, że ochotniczy strażak po
dokonaniu profesjonalnego podpalenia, w oczekiwaniu na efekty, zjechał do piwnicy, gdzie wypił
(lub dokończył) litr czyściochy. Butelka znalazła się w najciemniejszym kącie. Prokuratura nie
miała wątpliwości, kto jest sprawcą a Frąckowiak poinformował mnie, że po wytrzeźwieniu Raróg
zostanie aresztowany pod zarzutem podpalenia i usiłowania zabójstwa.

A my? Ujawnienie sprawcy przyniosło mi ogromną ulgę. Lepiej być celem nawalonego

górala niż ziarenkiem, które wpadło w tryby jakiegoś mrocznego spisku. Miałbym się z pyszna,
gdybym oskarżył o to Barskiego, który zresztą jak podała „Wyborcza”, od wczoraj bawił w
Niemczech.

Koło ósmej, po powrocie do mieszkania, którego pilnowali jakiś funkcjonariusz i pan

Stasio, zajęty wstawianiem nowych drzwi, ku memu ogromnemu zaskoczeniu zobaczyłem tam
Adasia Podlaskiego. Chłopak był naprawdę zdenerwowany.

– Bardzo się cieszę, że nic wam się nie stało! – powiedział na przywitanie. – Usłyszałem w

„Sygnałach Dnia” informację o pożarze na Woli, potem w TVN 24 pokazali wasz dom z
osmalonymi oknami trzynastego piętra, więc przyjechałem zobaczyć, co się stało. I ewentualnie
pomóc.

– Wszystko jest w porządku. Jak widzisz, żyjemy.

Opowiedziałem mu po krótce o naszych alpinistycznych wyczynach, a zakończyłem

optymistycznym stwierdzeniem, że sprawca podpalenia został zatrzymany.

Sposępniał. Jego spiskowe teorie brały w łeb. Zaproponował natomiast, że jeśli nie mamy

gdzie mieszkać, to gotów jest porozmawiać z mamą żeby udostępniła nam na jakiś czas
przybudówkę w Konstancinie.

Podziękowaliśmy mu serdecznie i wspólnie zjechaliśmy na dół. Trzeba było pójść gdzieś na

background image

śniadanie. Wszedłem do kiosku kupić gazety, a Adam wsiadł do swego punto i zwinnie opuścił
placyk przed blokiem.

Nieoczekiwanie przyszła mi do głowy idiotyczna myśl. Punto Podlaskiego do złudzenia

przypominało wóz, pod którym odnalazłem moje klucze. Zapominając o gazetach, wybiegłem z
kiosku i ruszyłem na parking pod naszymi oknami. Jednak w tym miejscu stały zupełnie inne
samochody, czerwony, granatowy, czarny…

– Daj spokój, nie świruj – mruknąłem do siebie i wróciłem po gazety.

– A gdzieś ty się tak nagle pod ziemię zapadł? – zapytała Dorota.

Nie wspomniałem jej o moich idiotycznych podejrzeniach.

*

Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy oboje (chociaż każde osobno) przesłuchani przez

korpulentną panią prokurator o aparycji łagodnej bufetowej. Z tego, co wiem, Dorota nie chciała
zeznawać przeciw własnemu ojcu. Potwierdziła jednak, że nas nachodził i miotał pogróżki. Mnie
zwierzyła się dwa dni później, że już wcześniej we wsi podejrzewano jej starego o podpalenie
chałupy Słysza. Od zawsze utrudniała mu wjazd na obejście. Jeśli idzie o moje przesłuchanie, nie
wchodząc w istotę stosunku między ojcem i córką zrelacjonowałem jedynie znane mi fakty.

– Czy ma pan dowody świadczące o przemocy w rodzinie Rarogów? – zapytała pani

prokurator. – Zauważyłam u Doroty Raróg znaczną dozę lęku przed własnym ojcem.

– Dowodów nie mam, choć odnoszę podobne wrażenie.

Tak więc mieliśmy „tatkę” z głowy. Powinniśmy się tym cieszyć, tymczasem szybkie

znalezienie sprawcy i banalne powody pożaru ostatecznie wykluczające teorię spisku i udział w nim
Barskiego, zmartwiły Dorotę.

– Straszliwie jesteś ufny, Wiktorze – powtarzała nieprzekonana.

Nie miałem ani siły, ani czasu, żeby z nią polemizować. Na głowę zwaliły mi się inne

kłopoty. Mieszkanie po pożarze znajdowało się w opłakanym stanie. Co gorsza znalezienie ekipy
remontowej w środku lata graniczyło z cudem. Pan Stasio załatwił wprawdzie i wstawił nowe
drzwi, ale ze zorganizowaniem fachowców zdolnych przeprowadzić remont radził poczekać do
września.

– Ja to załatwię. Kiedy tylko zaprzyjaźnieni parkieciarze wrócą z Norwegii, a tynkarze z

Hiszpanii. W październiku lokal będzie cycuś! – obiecywał.

– Ale co mamy zrobić ze sobą do października? Wynająć skrawek terenu pod mostem

Siekierkowskim?

– Rodziny pan nie ma?

Oczywiście mogłem pojechać do matki. Nie sądzę jednak, że zaakceptowałaby mnie w

pakiecie z Dorotą. Mogłem przyjąć ofertę Podlaskiego, ale wyobrażałem sobie, co pomyślałaby
jego dystyngowana mamusia o nieformalnym związku pracownika naukowego ze studentką
pierwszego roku. Tym bardziej że wiedziałem, iż jej zaginiony przed laty mąż też wdał się w
szalony romans z młodziutką prześliczną wiolonczelistką.

Kolejną osobą która wyciągnęła do nas pomocną rękę, była moja niedoszła teściowa. Pani

Rokicka zadzwoniła do mnie parę godzin po pożarze, potem jeszcze raz wieczorem, dopytując, jak
się czujemy i czy nie potrzebujemy pomocy?

Wreszcie dzień później odwiedziła mnie osobiście. Dorota akurat wybrała się kupić jakieś

zasłony. Poczęstowałem ją kawą i jeszcze raz opowiedziałem o tym, co się zdarzyło.

Ku memu zaskoczeniu szczęśliwe zakończenie wcale jej nie uspokoiło.

– Niezła legenda! – mruknęła tylko.

– Nie rozumiem?

– Kiedyś namiętnie czytywałam kryminały i trochę się na tym znam. Jeśli ktoś chciał

dokonać zbrodni, musiał zadbać o kozła ofiarnego, kogoś, na kogo można by zwalić
odpowiedzialność. Nieprzytomny pijak nadaje się do tego idealnie…

background image

Nie chciałem tego słuchać, rozumiejąc, że Rokicka, niepogodzona ze śmiercią córki,

kurczowo czepia się wersji, która połączyłaby wszystkie fakty i posłużyła zdemaskowaniu
domniemanych sprawców. Ja jednak miałem dosyć podobnego fantazjowania. Dla świętego
spokoju postanowiłem nie ukrywać przed panią Aliną żadnych faktów i opowiedziałem jej całą
tajemniczą historię z telefonem i panią Wandą.

Znów spoważniała.

– Nie chcę, żebyś mnie uznał za starą histeryczkę, Wiktorze, dlatego nie będę cię straszyć,

tylko powiem ci wprost: wyjedź. Mamy lato – jedź na wczasy, wybierz jakąś ofertę last minute.
Jeśli nie masz pieniędzy pożyczę tobie i twojej pannicy. Przeczekajcie to!

– Ale co?

– Czy ja coś mówię. Proponuję odpoczynek i odrobinę ostrożności. Tak na wszelki

wypadek.

– A jak długo, pani zdaniem, powinniśmy się ukrywać? – zapytałem, udając, że przyjmuję

jej rady za dobrą monetę.

– Nie sądzę, żeby bardzo długo. Gwałtowne burze są przeważnie krótkotrwałe. Tylko

pamiętajcie, najlepiej, żeby nikt nie wiedział o waszym miejscu pobytu. Nie wolno wam używać
telefonów komórkowych, a najlepiej jest wyjąć kartę z aparatu. Czy mam poszukać dla was jakiejś
kryjówki?

– Serdecznie dziękuję – odparłem. – Sądzę jednak, że o wiele prościej będzie zawiadomić o

wszystkim policję.

– Głupi pomysł! – zareagowała gwałtownie. – Głupi z dwóch powodów. Po pierwsze, nie

uwierzą wam, bo nikt poza mną wam nie uwierzy, a po drugie, nie sądzę, żeby byli zdolni wam
pomóc.

– Myśli pani, że spisek pleni się również w obecnym, zdekomunizowanym MSWiA?

Nie zauważyła mojej ironii.

– Myślę o niekompetencji i niewierze, z jaką spotkałaby się wasza wersja. Poza tym przy

wszystkich aktualnych zawirowaniach rzucanie politycznych podejrzeń na Barskiego, jedynego z
niewielu „wykształciuchów”, cieszącego się łaskami Bliźniaków, równałoby się szaleństwu… Nikt,
bez żelaznych dowodów nie ośmieli się go tknąć. Lub chociaż inwigilować.

Powiedziałem, że przemyślę jej rady. Rzeczywiście marzyła mi się jakaś zmiana klimatu.

Żadne bieżące obowiązki nie trzymały mnie w Warszawie. Zacząłem nawet oglądać oferty biura
podróży wywieszone na szybie przy wejściu do mojego bloku, kiedy z bratnią pomocą przyszedł mi
Paweł. Wyjeżdżał przykładnie, z rodziną na dwa tygodnie do Sopotu i przez ten czas jego
sympatyczny domek (czy raczej burdelik) nad Świdrem „leżał odłogiem”.

– Zaszyj się tam, kochaj swoją góraleczkę, wypoczywaj! – radził mi z właściwą dobrze

zarabiającym playboyom swobodą. – Nikt tam cię nie znajdzie.

Mimo że nie wierzyłem w przestrogi pani Rokickiej, propozycja trafiła mi do przekonania.

W instytucie trwał martwy sezon. To, czego potrzebowałem do pracy, miałem w laptopie…
Koncepcja „wyjazdu na letnisko” spodobała się również Dorocie.

– Ktoś z twoich znajomych wie o tym domku? – zapytała.

– Podejrzewam, że nawet nasza mama nie wie o podwójnym życiu swego pierworodnego.

– No to cudownie! Będziemy mieli wreszcie dwa tygodnie spokoju. Nawet jeśli sąd wypuści

tatkę z aresztu, nie wyśledzi nas za chińskiego boga. Ale pewnie ci praca nie pozwoli?

– Mam mnóstwo zaległego urlopu i nic konkretnego do roboty. Zresztą jak będę chciał i ty

mi pozwolisz, mogę popracować w domu. A jakby coś się działo, to przecież tylko dwadzieścia parę
kilometrów od centrum.

– No to jedźmy nad ten Świder! Już jutro.

– Jeśli tylko chcesz, możemy nawet dzisiaj.


background image

XIII

DREWNIAK

Mimo gigantycznej hossy budowlanej okolica wokół trasy kolejki do Otwocka zachowała,

przynajmniej w niektórych miejscach, odrobinę staroświeckiego uroku. Między paskudnymi
sześcianami z epoki towarzysza Gierka przetrwały tu i ówdzie malownicze drewniaki w stylu
świdermajer, przytłumiane przez nowobogackie budowle najrozmaitszych stylów. Można znaleźć
wśród nich udane kopie szlacheckich dworków oraz „gargamele” przewyższające architektoniczną
pomysłowością alkazar w Segowii czy zamek Neuschwanstein Ludwika Bawarskiego. Drewniak
Pawła, najbliższy tradycjom szlachty szaraczkowej, leżał przy piaszczystej odnodze bocznej drogi,
za to nieomal nad samą rzeką. Brzeg był tu nieco wyższy niż po przeciwnej stronie, lekko podmyty,
z malowniczymi korzeniami drzew, wystającymi ponad korytem Świdra. Mój brat nie zajmował się
ogrodnictwem, przeznaczając zdecydowanie więcej energii na cięcie panienek niż gałęzi, toteż
wszystko dookoła rosło jak w rezerwacie, stare dęby, sośniaki, brzózki, leszczyny samosiejki.
Żaden sekator ogrodnika nie zagrażał ptasim gniazdom. Nikt z motyką nie porywał się na krecie lub
lisie nory. Drzewo zwalone wiatrem pozostawało tam, gdzie upadło. Jak w parku narodowym!

Trawa, wyjąwszy dwie wydeptane ścieżki, ku wodzie i wokół posesji, wysoka na pół metra,

chyba nigdy niekoszona, pachniała aromatycznie, stanowiąc biosferę dla rozlicznych muszek,
bąków i biedronek, a z nastaniem wieczora również komarów. Każdy przyjazd tutaj przypominał mi
wycieczkę do lat dziecinnych. Miejscowe sosny i piach przywodziły na myśl najwcześniejsze
wakacje w Jastarni lub Juracie, kiedy ze szczenięcej perspektywy cały otaczający świat wydawał się
bezpieczny i przyjazny, a najbliżsi nieśmiertelni.

– Jak tu przepięknie i płasko! – wołała moja młoda góralka, penetrując z zapałem ostępy

wokół domu i przynosząc mi co rusz informacje o kolejnych odkryciach. Moja wiedza przyrodnicza
była zbyt uboga, by zauważyć na posesji cokolwiek interesującego, ona, dziecię natury, potrafiła
nazwać praktycznie każdą roślinę i wypatrzyć dziesiątki ptaków i zwierząt, które uchodziły mojej
uwadze.

Wprawdzie podczas moich wizyt w domku Pawła nigdy nie spotkałem gosposi, dochodzącej

podobno z sąsiedztwa, wewnątrz drewniaka panowała wręcz chirurgiczna czystość. Sprzętów
znajdowało się tu niewiele, kogoś, kto nie znał mego brata, mógł zastanawiać kompletny brak
książek. Ten brak z naddatkiem rekompensowała ogromna biblioteka wideo i DVD, z dużym
udziałem porno. Znaczną część wewnętrznej ściany, oddzielającej kuchnię i łazienkę, zajmował
gigantyczny telewizor, płaski jak naleśnik. Po prostu plazma!

– Że też twój brat nie boi się trzymać tyle cennego sprzętu na odludziu – dziwiła się Dorota.

Jej uwaga była uzasadniona. Domek stał w środku dwuhektarowej działki leśnej, kompletnie

niewidoczny i od drogi, i od rzeki. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Owszem, ktoś budował się w
lasku po prawej stronie, ale wylano dopiero ławy fundamentowe, a w odległości dwustu metrów po
lewej, wzniesione tylko do pierwszego piętra, kamienne domiszcze, krojone na miarę Malborka,
chyba nigdy nie doczekało się zadaszenia. Ściany niedokończonej budowli zdążyły porosnąć
mchem i nikt nie wiedział, jak długo jeszcze będzie porastać. Mimo to była obiektem strzeżonym.
Jednak budka strażnika i jego dwóch rottweilerów znajdowała się jeszcze dalej od nas. Paweł
naturalnie nie należał do niepoprawnych optymistów pokładających ufność we wrodzonej
uczciwości ludzi i w opiece Najwyższego. Jego działkę otaczał masywny wysoki płot z potrójną
linią drutów kolczastych. Wzniesiono go także od strony rzeki, pozostawiając nad wodą wąską
ścieżkę, na którą można było wyjść przez jedną z dwóch masywnych furtek. Nie było to jednak
dzieło mego brata – fortyfikacje posesji pochodziły z czasów, kiedy zamierzał się budować na niej
miejscowy gangster o elitarnym pseudonimie „Śmietanka” – drewniak był wówczas pomyślany
jako pomieszczenie gospodarcze. „Śmietanka” padł w wyniku bandyckich porachunków, teren
przejęła gmina, a Paweł, tak się szczęśliwie zdarzyło, znieczulał naczelnika gminy podczas operacji

background image

wycięcia wyrostka i bardzo się z nim zaprzyjaźnił… (oczywiście z naczelnikiem, nie z
wyrostkiem). Po nabyciu nieruchomości doszedł do wniosku, że zabezpieczenia należy
konserwować.

Okna budynku przysłaniały solidne okiennice, a całości strzegł skomplikowany system

alarmowy, monitorowany przez firmę ochroniarską z pobliskiego Otwocka.

– Jakby co, przyjadą w kwadrans – twierdził mój brat.

Miałem nadzieję, że nie będę musiał testować operatywności ochroniarzy.

Jeśli nie liczyć poddasza, paru komórek, kuchni, łazienki i WC, dom składał się właściwie z

jednego pomieszczenia. Jednak kiedy zachodziła potrzeba, przesuwana ściana wydzielała z livingu
sypialną alkowę. Całość uzupełniała piwniczka zamieniona w magazyn alkoholi, otrzymywanych w
wielkiej ilości od wdzięcznych pacjentów w czasach, kiedy Paweł był jeszcze pracownikiem
publicznej służby zdrowia.

Po nerwowych dniach nastał czas piękny i spokojny. Zapomnieliśmy o bożym świecie i

wszystko wskazywało na to, że ów świat też o nas zapomniał. Mimo zmiennej pogody codziennie
brodziliśmy po rzeczułce, gdzie powyżej małej kaskady, zbudowanej kiedyś przez poprzednika
Pawła, powstał naturalny basen, w którym dawało się nawet pływać. Czasem pluskały się tam
dzieciaki lub miewaliśmy gości z dzikiego campingu z drugiej strony Świdra. Wraz z popsuciem się
pogody, pod koniec miesiąca ostał się tylko jeden namiot. Dzięki rowerom, pozostawionym przez
Pawła, mogliśmy robić wypady po całej okolicy, a to do pałacu w Otwocku, a to na plażę nudystów
(ale tylko żeby popodglądać!), a to do Ossowa na pole Bitwy Warszawskiej. Najczęściej jednak
kończyło się na krótkim wypadzie do Józefowa na lody lub do którejś z knajpek wzdłuż dróg
zmierzających ku Warszawie.

Czytaliśmy książki, graliśmy w scrabble, opowiadaliśmy sobie różne prawdziwe i

nieprawdziwe historie. I czułem, że coraz bardziej jestem zakochany. Mimo że Dorota potrafiła
radzić sobie z moim pożądaniem, nie traciłem nadziei, że w końcu moja wojna pozycyjna dojdzie
do zwycięskiego końca. Że mówiąc batalistycznie, zdobędę bramę brandenburską i zatknę tam
swoje drzewce. Ale na razie zdobywałem pewne odcinki frontu, czasami moje dłonie, a nawet język
dokonywały heroicznej wycieczki na terytorium przeciwnika, po czym jednak musiały jak
niepyszne wracać na z góry upatrzone pozycje.

– Dlaczego nie?

– Bo jeszcze nie. Bądź cierpliwy.

W tym słowie „jeszcze” była wilgotna obietnica, która musiała wystarczyć. Poznając się

coraz lepiej, znajdywaliśmy ciągle więcej podobieństw między nami. Tym, kim był dla mnie
przedwcześnie utracony ojciec, tym dla Doroty była jej zmarła matka, stanowiła dla niej główny
punkt odniesienia.

„Jakby się mama cieszyła!” – skomentowała swój sukces na egzaminie.

„Mama zawsze chciała być pracownikiem naukowym, a ja już jestem”, powiedziała, kiedy

przygotowane przez nią indeksy dołączyłem do mojej książki. Ileż radości dostarczało mi
obserwowanie jej satysfakcji! Śmiejąc się, na moment traciła nad sobą kontrolę, stawała się
żywiołem, nieokiełznaną radością w bardzo pięknym opakowaniu.

Telewizor włączaliśmy rzadko, ot, żeby rzucić okiem na dzienniki, chyba że na HBO szedł

jakiś lepszy film. Tu Dorota zdawała się na mój gust. W Limanowej wybór był niewielki, toteż do
tej pory znała jedynie to, co nadawały trzy kanały telewizji publicznej plus Polsat – TVN-u w
Murawce nie dawało się odbierać.

Wśród wiadomości, oprócz tradycyjnej młocki partyjnej, prowadzącej nieuchronnie do

przedterminowych wyborów, sporo miejsca zajmował nabrzmiewający konflikt polsko-rosyjski.
Obok tradycyjnych sporów o import mięsa oraz szykan i pogróżek dotyczących dostaw paliw,
mnożyły się całkiem niedyplomatyczne starcia słowne. Prezydent Rosji przy byle okazji beształ
Polskę w sposób, na jaki nikt od czasów Nikity Siergiejewicza Chruszczowa by sobie nie pozwolił.
Nawet Leonid Breżniew roztapiał antysolidarnościowe pogróżki w marksistowsko-leninowskiej
frazeologii. Co ciekawe, nasz prezydent zamiast jak jego poprzednicy kłaść uszy po sobie, nie
pozostawał dłużny Putinowi. Wywoływało to silną krytykę tak zwanej postępowej opinii

background image

europejskiej, na szczęście nasze stanowisko mocno wspierał prezydent USA i kilku ważnych
przywódców europejskich z Nicolasem Sarkozym na czele. Czy zanosiło się na nową zimną wojnę?
I kto mógł ją wygrać? Dużą niewiadomą miało się okazać planowane na 31 sierpnia spotkanie
polskich przywódców z kanclerzem Niemiec. Przy tej okazji znów wypłynęło nazwisko Henryka
Barskiego. Podobno jego kontakty w RFN-ie odgrywały znaczną rolę w zakulisowej dyplomacji.

Jednocześnie duże wrażenie wywołały wieści z koncernów motoryzacyjnych. Pojawiły się

poważne głosy, że już w ciągu paru lat dojdzie do historycznego przełomu na rynku
samochodowym. Za pięć lat produkcja silników wykorzystujących paliwa alternatywne miała
przekroczyć dostawy tradycyjnych, spalinowych.

„A wtedy – zgadzali się specjaliści od długoterminowych prognoz ekonomicznych –

Arabowie osiądą na piachu, a Rosja na lodzie”.

Jeśli telewizja zapewniała nam bierny kontakt z rzeczywistością, to czynnie zaniechaliśmy

jakichkolwiek relacji. Można powiedzieć, że w tym punkcie zastosowałem się do rady pani
Rokickiej. Wyłączyłem komórkę i schowałem do portfela kartę SIM. (Śmiałem się z tej ostrożności,
ale jakoś czułem się z tym lepiej). Nie oznaczało to zerwania kontaktu ze światem, pozostawał
Internet – co parę dni wymieniałem informacje z Maćkiem Łańskim z mojego zakładu, mój nowy
adres mailowy znał Paweł oraz mama, a także, po pewnym wahaniu, zostawiłem go Adasiowi
Podlaskiemu, któremu wprawdzie w głowie bardziej były amory, ale obiecywał trzymać rękę na
pulsie i co parę dni zawiadamiał mnie listownie, że niczego nowego w naszej sprawie nie znalazł.
Pytał też, jak spędzam czas, jaka jest u mnie pogoda i czy bardzo się nudzę? Odpowiadałem, że jest
świetnie, bez wdawania się w szczegóły. Docent Łański podtrzymywał w moim imieniu kontakt z
podkomisarzem Frąckowiakiem, monitując go co parę dni o nowe informacje w związku z
poszukiwaniami pani Wandy. Nie miał nic do przekazania.

Również, jak twierdził, nikt się o mnie nie dopytywał. Nie było żadnych podejrzanych

telefonów. Z kolei moja mama, pozostająca w stałej łączności z naszym adwokatem, przysłała mi
gdzieś po tygodniu informację o zamianie aresztu Raroga na dozór policyjny w miejscu
zamieszkania, co oznaczało, że ojciec Doroty wrócił do Murawki, gdzie na całą wieś przypadał
jeden rzadko trzeźwy funkcjonariusz. Powodem tego zwolnienia była opinia medyczna. Lekarz
badający pijaka upierał się, że stan głębokiego upojenia musiał nastąpić dużo wcześniej, niż
wynikało z dramaturgii zdarzeń. Dowodziły tego zaschnięte wymiociny. Było wręcz
nieprawdopodobne, że Raróg położył się spać pod schodami we wtorek po południu, zwymiotował,
spał znowu, potem obudził się, przypomniał sobie, że postanowił podpalić mieszkanie, pojechał,
podpalił i powróciwszy, spał dalej.

Nie był to jedyny element niepasujący do układanki. Kamery wokół domu i na

przedwindziu zarejestrowały mężczyznę, który przypuszczalnie był podpalaczem. Pojawił się
dokładnie o godzinie 0.15, szedł pod samym murem, tak że kamera uchwyciła tylko fragment
ramienia i tył głowy, a gdy wszedł na przedwindzie, otworzył drzwi własnym kluczem, rozkaszlał
się i cały czas przysłaniał chustką twarz. Miał kurtkę skórzaną identyczną jak Raróg i nie wyszedł
już z budynku, chociaż… o 2.15, kiedy u mnie buzowało w najlepsze, jakiś facet wymknął się z
drugiej klatki, chowając się za plecami barczystego ciekawego pożaru brodacza. Nie był to z
pewnością nikt z lokatorów. A rzecz znamienna, klatka II i nasza III miały połączenie na piętnastym
piętrze… Mama była tym zaniepokojona, a Frąckowiak podobno pragnął się ze mną jak najszybciej
spotkać.

Nie miałem zamiaru rezygnować z wypoczynku. Odpowiedziałem więc, że możliwe to

będzie zaraz na początku września. Nie wiem, skąd brało się przeczucie, że do tego czasu skończą
się nasze kłopoty, ale z jakiegoś powodu i ja, i Dorota żywiliśmy podobne przeświadczenie. Tym
bardziej że nie pojawiły się wokół nas najmniejsze oznaki zagrożenia. Zwierzęta doskonale
wyczuwają kiedy pojawia się niebezpieczeństwo i kiedy znika, dlaczego mielibyśmy być od nich
gorsi.

Wszystko zmieniło się po 28 sierpnia. Tego dnia wybraliśmy się na dłuższą wycieczkę po

okolicznych lasach. Obiad zjedliśmy w Wiązownej i koło czwartej znaleźliśmy się na naszej
piaszczystej drodze wiodącej do domu. Sto metrów przed domkiem Pawła, mijając zarośnięty stary

background image

zjazd ku rzece, zauważyłem zgniecione chaszcze i ślady kół. Ktoś jechał przesieką w dół.

Podkusiło mnie, żeby skręcić, tak jak prowadziły koleiny. Wertepy były niesamowite, ale

kierowca, który tamtędy podążał, wykazał dużo poświęcenia, dojechał do samej rzeki, tu rozlanej i
płytkiej, po czym przejechał nią na drugą stronę. Nie mogłem zgadnąć, po co to robił, skoro pięćset
metrów dalej znajdował się most? Przypomniałem sobie radę Brzeźniakowej: „Uważaj na
zaparkowane w pobliżu nieznane ci furgonetki lub samochody”, i przeszedł mnie nieprzyjemny
dreszczyk.

– To u was ludzie nie myją samochodów w rzekach? – zdziwiła się Dorota. – U nas robią to

wszyscy. – I tym sposobem wyleczyła mnie z podejrzeń.

Bramę na posesję otworzyłem pilotem i wjechałem na teren. Diody alarmowe pod okapem

ganku paliły się w komplecie. Odbezpieczyłem dom i weszliśmy do środka. Wszystko w porządku.
Nawet komar nie mógł się tu dostać niezaproszony.

Dlaczego więc coś nie dawało mi spokoju. Sprawdziłem pocztę. Rzuciłem okiem na

„Wiadomości” w telewizji. Nic szczególnego. A przecież gdzieś pod skórą wokół gardła
odczuwałem coś nieprzyjemnego, duszącego. Bardzo żałowałem, że nie mamy psa. Z pistoletem w
kieszeni obszedłem posesję, rzuciłem okiem na rzekę. Ostatni namiot na dzikim campingu zniknął.

W nocy, w odróżnieniu od Doroty, która natychmiast zasnęła jak dziecko, miałem po raz

pierwszy od dawna kłopot z zaśnięciem. Nerwy czy przeczucia? Leżałem z przymkniętymi oczami,
wsłuchany w tykanie zegara, przez wywietrznik dolatywały odgłosy lasu, odzywały się nocne ptaki,
drogą przejechał jeden albo dwa samochody, ale żaden nawet nie zwolnił koło bramy. Usiłowałem
opowiadać sobie jakieś wyjątkowo nudne historie, liczyłem znanych mi władców, nic. Sen zmorzył
mnie dopiero koło piątej, gdy w szczelinach okiennic (na wszelki wypadek pozamykałem wszystkie
jeszcze przed wieczorem) pojawiły się pierwsze zapowiedzi brzasku.

Dawniej nie zwracałem uwagi na sny. Przypadek „parzystego” snu z Magdaleną, zwidy,

które ostrzegły mnie przed pożarem, a nade wszystko teorie Podlaskiego, sprawiły, że przestałem je
lekceważyć.

Zresztą majaki, które dopadły mnie nad ranem, należały do takich, których się nie

zapomina. Śniło mi się miasto, chyba Warszawa, smutne, pogrążone w żałobie, flagi opuszczone do
połowy masztów, blade twarze zalęknionych ludzi, wycie karetek, na rogach ulic posterunki jak
podczas stanu wojennego. Dziwny zapach dymu i środków sanitarnych. Co się działo, na miły
Bóg?! A potem zobaczyłem cień, cień, który ogromniał, zbliżał się do mnie, a ja nie mogłem
wykonać ruchu…

A potem zobaczyłem człowieka lecącego ku mnie. Z wykrzywioną przerażeniem twarzą i z

włosami stojącymi dęba biegł Gwidon Czarski. Biegł, mimo że jego ciało było w stanie daleko
posuniętego rozkładu i pokrywał je kożuch robactwa. W dodatku darł się przeraźliwie! Dopadł
wreszcie do mnie…

– Co ci jest, dlaczego tak strasznie krzyczysz? – Przestraszona Dorota pochylała się nade

mną.

Ocknąłem się błyskawicznie.

– Ja krzyczę? Co takiego niby miałbym krzyczeć?

– „Zawiadomcie ABW. Zawiadomcie policję!”.

Oparłem się na łokciach i spojrzałem na budzik, dochodziła ósma, przez szpary wlewało się

światło dnia.

– Sen jakiś miałem. Koszmarny. A tobie nic się nie śniło?

Wzruszyła ramionami.

– Nawet jeżeli miewam jakieś sny, to nigdy ich potem nie pamiętam.

Dla świętego spokoju napisałem do Podlaskiego dość ogólnie, że miałem sen, który mnie

zaniepokoił.

Około południa zauważyłem, że na monitorze pojawiła się pulsująca ikonka „Masz

wiadomość!”.

Nadawcą był mój doktorant.

„To fascynujące, ja też miałem sen. Śniło mi się miasto pogrążone w trwodze, flagi spowite

background image

kirem, jakiś stan zagrożenia, a może skażenia”.

Wszedłem na Gadu-Gadu i rozpoczęliśmy korespondencję. Po paru zdaniach było jasne, że

przyśnił się nam identyczny sen.

„Tego nie można zlekceważyć – musimy spotkać się i pogadać. Twarzą w twarz – pisał

Adam. – Lepiej narazić się na śmieszność, meldując o naszych obawach władzom, niż dopuścić do
jakiejś tragedii”.

„Wyznacz miejsce, przyjadę”.

„Niech pan zostanie lepiej tam, gdzie jest. To ja dojadę”.

„Nie chciałbym podawać adresu”.

„Sądzę, że poczta mailowa jest bezpieczna, ale jeśli pan nie chce otwartym tekstem, to

proszę sobie przypomnieć rozdział o drukarniach”.

Tylko chwilę zastanawiałem się, co Podlaski ma na myśli. Sugestia była jasna, do pracy na

temat solidarnościowej konspiracji Adam przygotowywał dla mnie mapę o podziemnej poligrafii.
Używał do tego współczesnego atlasu Warszawa i okolice. Identyczny miałem w wozie. Po paru
minutach wysłałem informację „s 36, 12 H nr 28”. Tylko posiadacz identycznego atlasu byłby w
stanie zidentyfikować moją kryjówkę.

Na wszelki wypadek napisałem: „Uważaj na ewentualny ogon”.

„Nie ma obaw, zastosuję podwójną asekurację. Kate będzie mnie ubezpieczać. Zjawię się

przed wieczorem”.

Odpisałem, że lepiej będzie, jeśli przyjedzie sam, ale już mi nie odpowiedział.

Najwidoczniej wyłączył komputer.

– Nic się nie martw, to wyjątkowo bystry chłopak – uspokajała mnie Dorota.

Bystry nie bystry, okropnie korciło mnie, aby skorzystać z komórki i zadzwonić do

podkomisarza Frąckowiaka, jednak nie zdecydowałem się na ten krok. Liczyłem czas dzielący mnie
od spotkania i zastanawiałem się, jakich wybiegów użyje mój młody partner, aby zabezpieczyć się
przed ewentualną inwigilacją choć na miły Bóg, nie miałem pojęcia, któż miałby go inwigilować.

Tymczasem po obiedzie dotąd spokojnej Dorocie udzieliła się moja nerwowość. Kilka razy

obeszła całą posesję, przez okienko na strychu wspięła się nawet na dach i lustrowała stamtąd
okolicę.

– Czy coś się dzieje? – pytałem.

– Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś nas obserwuje.

Żeby ją uspokoić, jeszcze raz weszliśmy na strych i przez lornetkę obejrzeliśmy okolicę. Nic

podejrzanego na drodze. Żadnych ludzi, furgonetek. Ani śladu turystów czy amatorów kąpieli. To
akurat zrozumiałe – od południa mżyło.

Minęła czwarta, piąta, Podlaskiego ani śladu. Przed szóstą przyszedł od niego kolejny mail.

„Skontaktowałem się osobiście z panem Antonim. Wszystko jest pod kontrolą nie mogę

przyjechać w tej chwili, będę rano, od jutra dostaniesz ochronę”.

Zrozumiałem, że chodzi o naszego wspólnego znajomego, szefa kontrwywiadu

wojskowego, zresztą z wykształcenia również historyka. Zadałem jeszcze jedno pytanie, czy
powiedział mu o Barskim, ale nie dostałem odpowiedzi.

Odetchnąłem. Cokolwiek mogło się zdarzyć, już się nie zdarzy. Na wszelki przypadek,

podobnie jak poprzedniego wieczoru, starannie zamknęliśmy okiennice. Pistolet Brzeźniakowej
został sprawdzony i umieszczony w wazonie, wśród sztucznych kwiatów. Przetestowałem pilota
napadowego i po dwóch minutach odwołałem alarm, podając numer obiektu i hasło „Ordynator”.

Obejrzeliśmy „Wiadomości” (nie było informacji o ogłoszeniu stanu zagrożenia), Dorota

wzięła kąpiel, a potem w szlafroczku usiadła mi na kolanach. Miała minę osoby pragnącej
zakomunikować mi coś ważnego.

– Bardzo cię kocham – zaczęła. – I od wczoraj zastanawiam się, czy nie czekamy za długo?

Szlafroczek rozsunął się, ujawniając, że dziewczyna pod spodem jest naga.

– Nie wiem, co masz na myśli? – odpowiedziałem, udając głupiego.

– Wiesz, wiesz! – zaśmiała się gardłowo. – Myślisz, że nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo na

to czekasz. Jak pragniesz, abym stała się twoja bez reszty.

background image

– Tu nie chodzi o dominację…

– Nie ważne, o co chodzi. Sam nieraz powtarzałeś, w życiu najważniejsza jest teraźniejszość

i należy żyć, tak jakby każdy dzień miał być ostatni.

– Ale co się stało? – Moje pożądanie na moment zachwiało się, jakby tknięte zimnym

podmuchem. Żeby o nim zapomnieć, ucałowałem rozkoszną dolinkę między jej piersiami.

– Przestań, już mam gęsią skórkę – zaśmiała się, lecz gdy się cofnąłem, usłyszałem: – Nie

przestawaj!

Bladoróżowe sutki nabrzmiały, a kiedy musnąłem je językiem, usłyszałem, jak z jej gardła

wydobywa się rozkoszny pomruk. Obwiodłem piersi szerokim łukiem i posunąłem się niżej.
Czułem, jak drży, niczym szlachetny rumak gotów do gonitwy. Potem moje usta dotarły do jej ud.
Dotąd linia majtek określała pole minowe, na które saper wpuszczany był rzadko i na krótko, tego
wieczoru jednak majtki zniknęły jak europejskie granice, na mocy porozumienia z Schengen.

Poszedłem więc śmiało dalej, ku rozkosznej dolinie mroku, tajemniczej woni, pierwotnego

instynktu, w której wszystko się zaczyna i nic się nie kończy. Przyzwalający pomruk narastał.
Niepowstrzymywany dotarłem do wilgotnych grot, zanurzyłem się w nich… Oddech dziewczyny
przyśpieszył jeszcze bardziej.

– Zrób to, zrób to teraz! – zawołała. – Teraz!

Więc zrobiłem.

Wszedłem bardzo delikatnie, aby przypadkiem nie sprawić jej bólu. Jednak obawy były

płonne. Żaden mur hymenu nie zagradzał drogi.

– Mocniej! – krzyknęła nakazująco.

Niczym skoczek z wieży, przecinający taflę basenu, poszedłem głęboko, napotykając

rozkoszny napór, omdlewającą uległość, idealne dopasowanie ciał, współbrzmiące z muzyką
skurczów. Jej twarz zmieniła się. Codzienna łagodność ustąpiła pierwotnej dzikości. Przez moment
zdało mi się, że nie kocham już współczesnej dziewczyny, tylko rżnę pierwotną barbarzynkę z
paleolitu, gdzieś pomiędzy walką o ogień a malowaniem mamutów na skałach. Moja dzikuska
przymknęła oczy, a z ust jej wyrywały się słowa, szybkie, najprostsze, najkrótsze.

– Tak, tak, tak, jeszcze, jeszcze, tak, tak, tatusiu!!!

Naraz byłem i mnie nie było. Pękłem jak przekłuta bańka mydlana. Nagle opuściły mnie siły

i żądze. Ujrzałem przepaść piekła i poznałem demony nękające moją dziewczynę. Wszystko stało
się jasne. Jej zahamowania, lęki, opory i strach.

– Nie przestawaj! – zawołała, nie bardzo świadoma, co się stało. Wstrząśnięty nie

panowałem nad swoim ciałem. Po prostu nie mogłem. Nie mogłem… Zsunąłem się z niej
zwiotczały i poszedłem do łazienki.

Później z jej sekretnego pamiętnika dowiem się całej prawdy. O tym, jak ojciec

rozdziewiczył ją, kiedy miała 13 lat, a ona początkowo przerażona, zasmakowała w tym zakazanym
procederze i dopiero śmierć matki i pijacka brutalność Raroga, który do programu systematycznego
gwałcenia nieletniej córki dorzucił również jej bicie, sprawiły, że zaczęła uciekać. I nienawidzić
mężczyzn. Choć skrycie nie przestała pożądać.

Naturalnie wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Wchodząc pod lodowaty prysznic,

próbowałem zebrać myśli. Byłem zszokowany i nie wiedziałem, co będzie dalej. Za nic nie
chciałem jej stracić. Liczyłem, że coś powie, ale dotąd z jej ust nie padło żadne słowo.

I wtedy rozległo się pianie koguta.

Paweł uważał za niesłychanie dowcipny pomysł, żeby zamiast tradycyjnego dzwonka lub

eleganckiego brzęczyka sygnałem od furtki był właśnie kogut.

Najbardziej bawiły go zdumione twarze kobiet zaproszonych do niego na seksualny

podwieczorek. Dla mnie, zwłaszcza w takim momencie tego typu efekt był czystym kretynizmem.

Wyszedłem z łazienki, popatrzyłem na Dorotę, która leżąc nieruchomo z przymkniętymi

oczami, wydawała się znajdować jeszcze w innym świecie. Narzucając koszulę i wciągając na gołe
ciało dżinsy, rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Nie była to zbyt późna pora na
wizytę. Jakiż diabeł mógł nam ją składać?

Podszedłem do domofonu.

background image

– Kto tam? – rzuciłem, starając się stłumić naturalną w takim momencie opryskliwość.

– Kate – odpowiedział młody głos o melodyjnym tembrze.

– Kto?

– Kate, przyjaciółka Adama Podlaskiego. Mam dla pana ważne informacje.

Dopinając spodnie, boso, ruszyłem ku drzwiom.

– Chyba nie powinieneś otwierać – powiedziała Dorota.

– A co z Adamem? – zapytałem przez domofon.

– Jeszcze ciągle składa zeznania w kontrwywiadzie. Ale prosił, żebym przyjechała do was i

na wszelki wypadek uspokoiła – mówiła po polsku znakomicie, choć dało się wyczuć obcy akcent,
nie angielski, raczej francuski, właściwy dla Kanadyjek z Quebecu.

Uchyliłem drzwi i zrobiłem kilka kroków w stronę ulicy. W świetle lampy oświetlającej

bramę zobaczyłem znajomą, szczupłą blondynkę.

– Przepraszam za późną porę – powiedziała.

– Nie ma pani samochodu? – Rozejrzałem się dookoła. Ulica za dziewczyną była pusta.

– Adam potrzebował mojego punto. A ja przyszłam pieszo ze stacji w Józefowie, niezły

spacerek.

– Już otwieram – powiedziałem, dochodząc do furtki.

– Nie!!! – krzyknęła naraz rozdzierająco Dorota.

Chciałem zawrócić, ale usłyszałem twarde:

– Nie radzę. – W ręce młodej kobiety pojawił się wycelowany we mnie pistolet. – Otwórz

furtkę – powiedziała tonem uniemożliwiającym sprzeciw.

Zawahałem się, kątem oka zobaczyłem, że półnaga Dorota nie jest sama, tylko wije się w

uścisku jakiegoś łysawego gościa w sweterku bez rękawów, który dłonią przysłaniał jej usta. Jak on
się tu dostał?

– Otwórz tę cholerną furtkę, zanim Sasza przetrąci jej kark – warknęła przybyła, już

całkowicie pozbawiona urokliwego tembru.

Nie miałem wyboru. Schyliłem się i wymacałem ukrytą zapadkę.

Agresorka pchnęła kolanem furtkę i weszła do środka. Była ode mnie wyższa o głowę.

Poruszała się zwinnie, choć musiał być to ruch wytrenowany raczej podczas ćwiczeń walk
Wschodu niż w trakcie tańca na rurze. Jej twarz z krótkimi blond włosami, widziana z bliska
dowodziła, że nie jest to młodziutka panienka. Pani Podlaska słusznie niepokoiła się, widząc, jak jej
syn stracił głowę dla starszej od niego cudzoziemki. Kanadyjki? Gdzieś przypomniało mi się, że
Adam, wspominając biografię ukochanej, opowiadał, że była uciekinierką z Białorusi i po paru
latach w Kanadzie przybyła do Polski pracować przy organizacji Telewizji Wolna Białoruś. A kim
była naprawdę? I jaką rolę w tym wszystkim odegrał Adam. Czy ich punto pod mym domem w
trakcie pożaru pojawiło się przypadkiem?

Nie miałem czasu na zastanowienie. Chwilę po kobiecie na posesję wkroczył drugi

mężczyzna. Istny olbrzym, o szerokiej klacie, spod rozpiętego płaszcza wyciągnął krótkie uzi. Jezus
Maria! Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę.

– Czego chcecie ode mnie? – wyjąkałem.

– Paru informacji – warknęła kobieta, ruchami pistoletu zmuszając mnie, bym wszedł do

domu. – Pogadamy w środku. A ty, Jura – zwróciła się do osiłka – pilnuj, żeby nikt nam nie
przeszkadzał.

Olbrzym został na zewnątrz, a łysek wepchnął do środka pobladłą Dorotę. Zauważyłem, że

w zaciśniętej dłoni trzyma pilota napadowego i naciska go raz po raz.

– Szkoda zachodu, nie działa! – poinformowała ją kobieta, którą znałem jako Kate. –

Wyłączyliśmy sieć alarmową. Nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie.

Sasza rzucił moją dziewczynę na kanapę, jak tłumok z bielizną a sam wyciągnął z barku

butelkę koniaku i upił odrobinę z gwinta.

– Żarko! – powiedział. I wyciągnął butelkę w stronę swej partnerki. – Poprobuj, Katiucha.

Przyjaciółka Podlaskiego, ewidentny lider tego trzyosobowego komanda, pokręciła głową.

– Patom!

background image

„A więc naszym przeciwnikiem jest Wschód” – przemknęło mi przez myśl. Że też nie

wpadliśmy na to wcześniej. Od początku powinno być oczywiste, że za całą sprawą stał ktoś
naprawdę potężny. To, że Kate przybyła osobiście, a towarzyszące jej oprychy nie zasłaniały
twarzy, źle wróżyło naszym dalszym losom. Mimo to próbowałem zachować spokój.

– A gdzie Adam? Czy też współpracuje z wami?

– Mimowolnie – odparła Katiucha – ale bardzo skutecznie.

– Czego chcecie od nas. Nie wiemy nic, ponad to, co już wie Podlaski.

– To się okaże, Wiktorze. Jak powiedziałam, potrzebujemy tylko kilku informacji. Zadamy

parę pytań, a potem… – uśmiechnęła się szeroko – a potem sobie pójdziemy.

„Pozostawiając nasze zimne zwłoki” – pomyślałem, rozpaczliwie zastanawiając się, co

mogę zrobić. Kosz z suchymi kwiatami stał na środku stołu, jednak dobiec do niego, wygrzebać
broń, odbezpieczyć ją i wycelować…? Nie miałem szans.

– Chętnie wam we wszystkim pomogę. Tylko co chcecie wiedzieć? – wykrztusiłem. Gardło

miałem tak przeraźliwie suche, że chętnie napiłbym się, choćby z gwinta.

– No i to jest postęp w rozmowach. – Kate przysiadła na blacie stołu. – Po pierwsze, skąd

mieliście numer telefonu.

– Jaki numer? – złapałem się na konstatacji, że mogłem nie powiedzieć Podlaskiemu o

tajemnicy breloka. – A, rozumiem, to był wasz punkt kontaktowy z Barskim.

Ruch nogą był błyskawiczny, ale celny, zamroczyło mnie i padłem na ziemię. Tam

oberwałem już tradycyjnego kopa. Potem Katiucha podała spluwę Saszy, a sama wzięła mnie za
włosy.

– Ja pytam, nie ty. Skąd miałeś ten numer? – powtórzyła.

– Numer był zapisany na kartoniku i ukryty w breloku od kluczy – mówiłem chętnie,

wiedząc, że zmarłej Magdalenie już nie zaszkodzę.

– Przez pannę Rokicką? – mruknęła i zwróciła się do swego towarzysza. – Widzisz, Hans

znów zawalił. W szpitalu miał dopilnować, żeby przejrzano jej rzeczy…

Sasza pogardliwie wydął mięsiste usta. Kimkolwiek był ten Hans, nie chciałbym być w jego

skórze.

– Kto jeszcze wie?! – omal nie zdzierając mi skalpu, poderwała mnie z podłogi i posadziła

na skórzanym pufie.

– O telefonie?

– O telefonie i twoim śledztwie w sprawie Barskiego, o Łacińskiej układance, o Gwidonie

Czarskim.

„Cholera, Podlaski wszystko wyśpiewał! Zresztą nie musiał śpiewać, z pewnością zwierzał

się swojej przyjaciółce na bieżąco ze wszystkiego”.

– Nie wtajemniczałem nikogo poza Adamem – zacząłem, w każdej chwili spodziewając się

bolesnego skarcenia. – Rozmawiałem tylko trochę na ten temat z Wandą Romańską.

– Kłamiesz. Romańska nic nie wiedziała – w głosie Katiuchy zabrzmiał śmiertelny chłód, z

którego łatwo można było wywnioskować, co stało się z moją koleżanką. – Ale może rzeczywiście
była niezłomną bohaterką, do końca idącą w zaparte. Kto jeszcze został wtajemniczony? Twój brat.

Pokręciłem głową.

– Jego interesują tylko dupy.

Zabrzmiało wiarygodnie. I Kate chyba uwierzyła.

– W takim razie kto?

Czy miałem im powiedzieć o Rokickiej? Matce Magdaleny, która, jak się okazało, była

najbliżej odgadnięcia prawdy. Wydałbym zapewne na nią wyrok śmierci, nie zyskując nic w
zamian.

– Rozmawiałem trochę z jednym policjantem – zacząłem niemrawo.

– Frąckowiakiem? – podchwyciła. – Ciekawe. Adam utrzymuje, że podkomisarz jeszcze o

niczym nie wie. Na swoje szczęście. Trzymałeś większość kart przy orderach, Wiktorze. Prawda?
Nie dzieliłeś się…?

– Wie wiele więcej, niż myślicie – upierałem się.

background image

– To dlaczego do tej pory niczego nie zrobił? Nie umiesz kłamać, Wiktorze. – Roześmiała

się. Śmiech miała gardłowy, nieprzyjemny. Rozszerzone źrenice oczu i tik kącika ust wskazywały,
że mam przed sobą psychopatkę. Piękną partnerkę życiową wybrał sobie mój doktorant.

– Ostatnie pytanie i kończymy sprawę – zabrzmiało jak szczęk odwodzonego kurka. – Kto

jeszcze wie o sprawie? I komu jeszcze opowiadałeś o swoim ostatnim śnie? Może matce?

Milczałem, modląc się o cud.

– Załatw tę małą Sasza! – powiedziała Kate.

– Charaszo. – Łysek wyraźnie się ożywił, ale prawie natychmiast kobieta powstrzymała go.

– Niet… padażdi.

Urwała i nasłuchiwała chwilę jak leśne zwierzę, które zwietrzyło drapieżnika.

– Kto jest jeszcze w domu? – rzuciła do mnie. – Ktoś ukrył się na strychu? Mów!

Kompletnie zgłupiałem. Nikogo nie mogło być.

– Może kot – podpowiedziała Dorota, do tej pory milcząca jak głaz.

– Bzdura, w tym domu nie ma żadnego kota. – Twarz Katarzyny zrobiła się czujna, spięta.

– Pojdu, prawieriu – zaofiarował się Sasza.

– Poczekaj. Wezwijmy Jurę. – Najwyraźniej większe zaufanie miała do olbrzyma

pozostawionego na zewnątrz. W jej ręku pojawiło się walkie-talkie. Wysłała impuls. Potem drugi.

– Dziwne, nie odbiera.

W głuchej ciszy, która zapadła, i do mnie dotarło jakieś skrzypnięcie z góry.

– Daj mi broń – zażądała Kate.

Łysek wyciągnął ku niej rękę ze spluwą trzymaną za lufę.

Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, atawistyczny impuls, pamiątka po przodkach spod Cedyni i

Grunwaldu, a może podświadomość przejęła nade mną kontrolę. Gwałtownym wypadem rzuciłem
się między ich ręce, wytrącając berettę, która potoczyła się aż pod szafę.

Napastnicy popełnili błąd, ponieważ dysząc rządzą mordu, rzucili się na mnie oboje, tracąc

na moment z oka Dorotę. Nie mogłem tego zobaczyć, ale wyobrażałem sobie, jak jej szczupła ręka
zanurkowała między liście i wyciągnęła parabellum Brzeźniakowej.

– Stać, stać! – krzyknęła nieco piskliwie.

Odwrócili się zdziwieni, choć bynajmniej nieprzestraszeni.

– I co? Zabijesz nas, dziewczyneczko? – zapytała Katiucha. – Lepiej oddaj broń Saszy.

Jej partner poprzestał na kopnięciu mnie i lekko kolebiąc się, ruszył w stronę Doroty.

– Ja strzelę, ja naprawdę strzelę – ostrzegała dzielna dziewczyna. Widziałem jednak, że lufa

pistoletu drży w jej rękach. Sasza posuwał się wolno, najwyraźniej usiłując zahipnotyzować ją
spojrzeniem. Kate przenosiła wzrok to na dziewczynę, to na mnie, blokującego własnym ciałem
dostęp do jej pistoletu.

Naraz młoda góralka przymknęła oczy i pociągnęła za spust. Strzał jednak nie padł.

Sasza zaśmiał się i jednym ruchem wyrwał jej broń.

– Nie odbezpieczyła? – zgadła zabójczyni. – Pokaż, jak się to robi.

Rozległ się cichy szczęk, ale w tym momencie seria z broni automatycznej przecięła plecy

Saszy.

Katiucha padła na podłogę, tocząc się w stronę stołu, aby skryć się pod jego blatem i dopaść

upuszczonej broni. Dorota jednak była szybsza, z całej siły walnęła w jasną głowę ciężkim
lichtarzem stojącym dotąd na stole.

Tymczasem mój wzrok skierował się w stronę postaci, która ukazała się na szczycie

schodów wiodących na stryszek. Mogłem się spodziewać jakiegoś komandosa, tymczasem ukazała
się ubrana w ciemny dres niemłoda, choć postawna kobieta.

– Mój Boże, pani Alino – wykrztusiłem. – Skąd się pani tu wzięła?

Moja niedoszła teściowa uśmiechnęła się.

– Byłam w tej bajce od początku. Tylko nie potrafiłeś mnie tam zauważyć. Nawet gdy

rozbiłam namiot po drugiej stronie Świdra. A przecież byłeś tak blisko. Czy pamiętasz moje
panieńskie nazwisko?

– Oczywiście, Pałęcka! – powiedziałem, kompletnie nie pojmując, do czego zmierza.

background image

– A imię?

– Alina. Pałęcka Alina… – wreszcie zaskoczyłem. – Cholera! W skrócie: „Paulina!”.

Katiucha, ciągle rozciągnięta na podłodze, poruszyła się i jęknęła. Uderzenie Doroty

ogłuszyło ją tylko na moment.

– Znakomicie, być może nie będziemy musieli stosować soli trzeźwiących – zauważyła

nasza wybawicielka.

background image

XIV

„PAULINA”

Wygrzebałem pistolet spod szafy, Dorota, starając się nie patrzeć na zbryzgane krwią zwłoki

Saszy, wyciągnęła broń z jego bezwładnej ręki, potem pobiegła do łazienki i zwymiotowała.
Miałem ogromną ochotę pobiec za nią.

Tymczasem Rokicka próbowała ocucić Katarzynę, klepiąc ją w policzki.

– Czy nie powinniśmy jak najszybciej stąd wiać? – zapytałem.

– Nie sądzę, żeby coś nas goniło – odparła „Paulina”. – Przynajmniej dopóki jej nie

przesłucham.

– Ale tam, na zewnątrz czai się Jura, olbrzym z automatem w ręku.

– Czaił się! – poprawiła mnie i klepnęła po uzi, które uśmierciło Saszę. – Zdobyczne –

wyjaśniła.

Patrzyłem na kobietę, którą uważałem za niegroźną emerytkę, i nie wierzyłem własnym

oczom. Sympatyczna pani notariusz ujawniła talenty godne wojowników Ninja. Widząc moje
zdumienie, roześmiała się wesoło. Wyraźnie po latach bezczynności znalazła się w swoim żywiole.
„Coś ty robiła za PRL-u, Paulino?”.

– Naprawdę pomyślałam o wszystkim – powiedziała. – W mikrobusie za zakrętem drogi

zostawili na czatach czwartego członka komanda. Nie wykazał należytej czujności w kontakcie ze
starowinką na rencie.

– Zabiła go pani?!!

– Powiedzmy, wyeliminowałam… Ale dzięki temu mamy trochę czasu. Bo z mego

rozeznania wynika, że nie mieli „drugiego rzutu”, nikt też nie zdążył uruchomić sygnału
alarmowego.

– Jak pani nas znalazła. Oni trafili na nasz trop przez moją nieostrożność wobec

Podlaskiego, ale pani…?

– Nie było to jakoś wyjątkowo trudne. Wiedziałam, że nie miałeś zbyt wielu możliwości

szybkiego znalezienia bezpiecznej kryjówki. Domyśliłam się, że twój brat podrywacz musi mieć
jakąś tajną garsonierę. Nie wiedziałam tylko, że to będzie domek…

– Ale jak zdobyła pani adres?

– Odwiedziłam lecznice, z którymi współpracuje Paweł. W tej w Otwocku zauważyłam

przepiękną dziewczynę w rejestracji, młodą mężatkę, emanującą seksem pozamałżeńskim.
Zapytałam o tego przystojnego doktora Leśniewskiego. Zauważyłam, że dziewczyna się zmieszała.
Wtedy strzeliłam trochę na ślepo, pytając, czy chciałaby, żeby jej mąż dowiedział się o romansie z
doktorem Leśniewskim?

– I trafiła pani?

– Nie chcę niczego przesądzać, bo można skrzywdzić niewinną kobietę, w każdym razie

natychmiast dostałam adres tego domku i szczegółowy opis, jak do niego trafić. Od tygodnia
biwakowałam tutaj jak harcerka emerytka. Ejże – klepnęła w twarz nieprzytomną Katarzynę – budź
się, diewoczka! – Tu odwróciła się do mnie. – Nie macie przypadkiem amoniaku?

– Poszukam – powiedziała blada jak prześcieradło Dorota, która właśnie wyszła z łazienki.

– Jak już mówiłam, mamy co najmniej godzinę czasu. A jeśli nawet wyślą kolejną grupę,

można się tu doskonale bronić. Nie rozpętają przecież trzeciej wojny światowej.

– Mówi pani oni, oni… Ale czy moglibyśmy się dowiedzieć, kim oni są?

– Do końca nie wiem, czy to inicjatywa prywatna, czy państwowa, a jeśli tak, to kto nią

kieruje. Ci tutaj byli wyszkoleni przez białoruski OMON.

– A ona?

– Mam nadzieję, że sama nam powie. Z tego, co wiem, Kate vel Katarzyna Murak mimo

młodego wieku i jeszcze młodszego wyglądu ma niezły staż. Pochodzi z białoruskiego Mińska, ale

background image

zdążyła zaliczyć szkolenie w rosyjskim FSB. Rozpracowywała antyłukaszenkową opozycję, a trzy
lata temu, udając uchodźcę politycznego, wyjechała do Kanady. Stamtąd przybyła do Polski, gdzie
weszła do komórki organizującej opozycyjne media dla Białorusi. Chyba już wcześniej podjęła
współpracę z naszymi WSI. Podejrzewam, że związała się z Adamem Podlaskim, żeby infiltrować
IPN, choć niewykluczone, że i po to, by mieć ciebie na oku…

Pomyślałem jeszcze o tajemnicy dotyczącej zaginionego Macieja Podlaskiego, ale uznałem,

że nie ma co tego mieszać do spraw bieżących. Zapytałem zatem:

– Ale skąd takie niezwykłe zainteresowanie moją skromną osobą? Może mi pani to

wytłumaczyć?

– Mogę – Rokicka westchnęła – tylko to dłuższa historia.

Tymczasem zjawiła się Dorota z flaszką amoniaku. „Paulina” przytknęła ją do nosa

Katarzyny Murak. Ta kichnęła.

– Na zdrowie, Kate – powiedziała moja niedoszła teściowa.

Katiucha otworzyła oczy. Zrazu półprzytomna, po paru minutach częściowo doszła do

siebie, a na widok naszej trójki w jej oczach zapłonęła czysta nienawiść.

– Jesteście już trupami! – warknęła.

– Być może! Ale drugiej kolejności odśnieżania – odparła „Paulina”. – W każdej

konfiguracji ty idziesz do piekła przodem.

Katarzyna podźwignęła się i usiadła na dywanie, potem pomacała guz na czaszce i jęknęła.

– Nie macie pojęcia, z kim zadarliście! – powiedziała buńczucznie.

– Stąd nasza wielka nadzieja, że ty nam to powiesz. – Uśmiechnęła się Rokicka

– Nie ma mowy.

– No to będzie prawdziwy kłopot. – Sądząc po zachowaniu „Pauliny”, kobieta nie

przeprowadzała pierwszy raz w życiu tego typu rozmowy. – Rzecz jasna, w normalnej sytuacji
mielibyśmy długie, interesujące przesłuchania pod nadzorem prokuratora. Ale dziś nie mam na to
czasu. Dlatego będziemy musieli pójść na skróty. – Uniosła broń i nim zdążyliśmy zareagować,
strzeliła agentce w udo.

Krew z uszkodzonej tętnicy trysnęła prawdziwą fontanną. Dorota krzyknęła.

– Ojej, chyba już oko nie to co kiedyś – powiedziała Rokicka z udawanym przestrachem. –

Celowałam w kolano.

Katiucha najpierw kompletnie zgłupiała, a potem po raz pierwszy zobaczyłem w jej oczach

strach.

– Chyba powinniście coś zrobić, zanim dama się wykrwawi na śmierć – rzuciła w naszym

kierunku pani Alina.

Natychmiast ruszyłem w stronę apteczki mego brata, jednak „Paulina” zatrzymała mnie w

pół kroku.

– Poczekaj! Na tym skomercjalizowanym świecie niczego nie dostaje się za nic. Mam dla

ciebie interesującą propozycję, moja mała, twoje życie w zamian za szczerość.

– Idź do diabła – padła odpowiedź. Ale po jej wzroku widziałem, że Katiucha poważnie się

zastanawia.

– Może w takim razie przyspieszymy ten proces – pani Alina uniosła broń, celując w drugą

nogę.

– Nie, zaraz! – krzyknęła agentka. – Zróbcie mi ten cholerny opatrunek i zatamujcie

krwotok!

W apteczce znalazłem opaskę uciskową i po chwili fontanna została wyłączona. Klęcząc

przy agentce, czułem wydzielany przez nią okropny zapach – potu, krwi i chyba jeszcze czystej
nienawiści. Znów zrobiło mi się niedobrze.

– Porozmawiajmy zatem jak zawodowcy po rozstrzygniętym meczu – zaproponowała

Rokicka. – Tylko ostrzegam, za pół godziny musimy skończyć rozmowę. I jeśli wyniki nie będą
zadowalające…

– Powiem wszystko, czego chcecie!

– Ejże, nie za szybko, złociutka. Pozwól nam na trochę gry wstępnej. Jak za szybko

background image

powiesz, co masz do powiedzenia, nie będziemy mieli żadnej radości z przesłuchania.

Zobaczyłem, jak Katarzynie drgają zaciśnięte szczęki.

– Co chcecie wiedzieć?

– Dla kogo pracujecie? Nazwa organizacji, stopnie…

Wzruszenie ramionami.

– Nic z tych rzeczy. To prywatna firma. Pracujemy dla tych, którzy nas wynajmą.

– Kto jest szefem?

Niechętnie wskazała na leżące zwłoki.

– Sasza.

„Paulina” roześmiała się.

– Nie żartuj, mała, Sasza bez twojego rozkazu nie rozpiąłby nawet własnego rozporka.

Wiem, że komandem dowodziłaś ty. A interesuje mnie, kto był wyżej.

– Powiedziałam – od roku to prywatna, czteroosobowa firma. Zlecenia dostajemy na

skrzynkę kontaktową forsę na konto w banku na Wyspach Normandzkich… Zleceniodawców nie
znamy i nie chcemy znać…

– A z Podlaskim, mam rozumieć, związałaś się z czystej miłości?

– To był przypadek, znałam jego siostrę, on mnie zobaczył, zakochał się…

– I zapłacił za to życiem?

– Nie! – Po raz pierwszy zobaczyłem inny błysk w oczach zabójczyni. Jakby pojawiła się

odrobina łagodności. – Tego nie zrobiłam.

– Nie żartuj. W tej robocie nie zostawia się żywych świadków.

– Mówię prawdę, jest ogłuszony, związany i ukryty. Ale żyje. Jeśli mnie zabijecie, naprawdę

umrze.

– I rozumiem, że nie powiesz nam, gdzie jest. – Rokicka uniosła broń.

– Mam kłamać? I tak nie znajdziecie go beze mnie.

Na moment zapadła cisza. „Paulina” potarła koniec nosa lufą pistoletu.

– Trudno mi uwierzyć, że mówisz prawdę. Nie miałaś szczegółowych instrukcji?

– Miałam jedną generalną – nie dopuścić do kontaktu Adama i pana Leśniewskiego z

polskimi służbami do 31 sierpnia włącznie. Od razu zaznaczam, nie wiem dlaczego.

– A później?

– Mieliśmy się ewakuować na Bałkany.

– Sugerujesz, że poszczególne zlecenia nie mają ze sobą związku?

– Nie mają.

– Rozumiem zatem, że dokonując zabójstw Gwidona Czarskiego, Magdaleny Rokickiej,

wywołując wylew u Mikołaja Słysza, porywając i torturując Wandę Romańską, a także podpalając
mieszkanie tu obecnego Wiktora Leśniewskiego, realizowaliście pojedyncze zlecenia bez badania
ich kontekstu? – Rokicka naciskała nieubłaganie.

– Nie wiem, o czym pani mówi? – W oczach Kate rósł autentyczny strach.

– Dobra, spróbujmy z innej beczki, komu mieliście po udanej akcji złożyć meldunek?

– Miałam czekać na telefon – odpowiedziała po dłuższej chwili.

– Od kogo?

– Posługuje się ksywką „Reżyser”. Nigdy nie spotkałam się z nim osobiście.

Dla mnie brzmiało to nawet wiarygodnie, ale nie dla „Pauliny”.

– Wiktor, zdejmij pani opaskę. Jakoś nie możemy się dogadać.

– Przecież mówię! – zaprotestowała Katarzyna.

– Gówno mówisz! Otwierasz usta. Ale ci pomogę – w mercedesie znalazłam waszą

komórkę. Zidentyfikowałam parę numerów, z którymi łączyłaś się ostatnio. Naturalnie nie
wszystkie. Interesuje mnie zwłaszcza ten na 605. Ostatni raz wysłałaś tam SMS-a, wyruszając na
akcję. Uchyl rąbka tajemnicy i powiedz, czyj to telefon?

– Zadzwoń, to sama się dowiesz.

– Nie, złociutka. Ty to zrobisz. Zadzwonisz i zameldujesz o wykonaniu zadania. „Wrogowie

zlikwidowani. Materiały zabezpieczone. Nie ma żadnych zagrożeń”. Do roboty!

background image

Na twarzy Katarzyny pojawiło się wielkie zdumienie. Również dla mnie propozycja

„Pauliny” wydała się ryzykowna.

– Naprawdę mam zadzwonić? – upewniała się agentka. – Nie bierzesz pod uwagę, że mogę

skłamać i ostrzec zleceniodawcę?

– „Po owocach poznacie ich”, powiada Pismo. Poczekamy na reakcje. Nie będzie żadnych

przykrych niespodzianek, za godzinę jesteś w szpitalu w Otwocku z dużym prawdopodobieństwem,
że jeszcze będziesz tańczyć na sylwestra. Jednak jeśli nastąpią jakieś podejrzane ruchy… niestety
będziemy patrzeć, jak się wykrwawiasz. – „Paulina” była niesłychanie przekonująca w swych
groźbach.

– Dobrze. Zadzwonię. Znaczy… wyślę SMS-a.

– Najpierw poproszę cię o nazwisko tego „Reżysera”.

– Nie znam.

– Łżesz, kochaniutka. Z twoimi możliwościami sprawdziłabyś to sto razy. Ja też to sobie

sprawdzę, ale w tej chwili nie mam czasu. Mała, ściągaj jej tę opaskę.

– Ma pani rację, sprawdziłam. Zleceniodawcą jest niejaki Ratajski. Augustyn Ratajski.

Nazwisko nic mi nie mówiło. Popatrzyłem na niedoszłą teściową.

– Nie znasz faceta? – zapytała.

– Nie.

– Zapewne nie warto, ale ja już zetknęłam się z tym osobnikiem, chyba przy sprawach mafii

paliwowej… To drobny biznesmen, strugający rekina kapitału. Jest pewne, że występował w
czyimś imieniu – popatrzyła na Katarzynę – wiesz w czyim?

– Nie mam pojęcia. Takich rzeczy nie wyjawia się wykonawcom.

Pani Alinie taka deklaracja nie wystarczyła, wypytywała bowiem dalej.

– Jak brzmiało hasło informujące, że wszystko się udało.

– „Mamy zakupione trzy bilety na Zaczarowany flet”.

– A jeśli z powodu jakichś komplikacji nie udałoby się?

– „Spektakl Wesołej wdówki został odwołany”.

– A w razie pełnej wpadki?

– „Nie ma już biletów na Zemstę nietoperza”.

Gdyby nie powaga sytuacji, roześmiałbym się. Wyglądało, że także postsowiecka mafia

zalicza się do miłośników oper i operetek.

Zauważyłem jednak, że mimo niefrasobliwego tonu „Paulina” pozostała czujna i spięta.

Podobnie Dorota. Nie ufały zabójczyni, która tak chętnie dzieliła się swymi tajemnicami. Na co
liczyła? Grała na zwłokę, oczekując przybycia odsieczy? Mimo to Dorota wręczyła jej komórkę.
Katiucha starannie wystukała tekst, dała komendę „wyślij”. Musiało ją to kosztować sporo wysiłku,
bo zrobiła się całkiem kredowobiała, a po zakończeniu przekazu nokia wyślizgnęła jej się z rąk.
Dorota pochyliła się, by podnieść telefon. I wtedy to się stało!

Nie wiadomo skąd w ręku agentki pojawił się mały, ostry nożyk. Błyskawicznym ruchem

przytknęła ostrze do szyi Doroty, równocześnie chwytając ją za włosy.

– Rzućcie broń – zakomenderowała. – Rzućcie broń albo ten ładny dzieciak zginie.

Popatrzyłem na Rokicką, nie wyglądała na osobę gotową spełnić tego rodzaju żądanie.

– Ona zginie, to i ty zginiesz – odparła.

– I tak jestem trupem. Wy zresztą też.

– Oszukałaś nas gadaniem o szyfrach, uruchamiając alarm. Jak brzmiało właściwe hasło.

Ten tekst o wdówce czy o nietoperzu?

– „Potwierdzam rezerwację na Straszny dwór. Trzy miejsca” – w głosie Katiuchy brzmiał

autentyczny triumf. – Rzucajcie tę cholerną broń. Moi przyjaciele zjawią się tu za kilkanaście
minut. – Szarpnęła Dorotę i wspierając się na dziewczynie, stanęła na swej zdrowej nodze.

– Nic z tego, koleżanko, przegrałaś. – Uśmiechnęła się Rokicka. – Twój komunikat nie

dotarł do odbiorcy.

– Pieprzysz…

– Po zlikwidowaniu waszego kumpla przesterowałam komórkę. Wszelkie wysyłane i

background image

odbierane SMS-y lądują w mojej poczcie. Nigdzie indziej. Chcesz zobaczyć? Ej, co z tobą?

Katarzyna zrobiła się jeszcze bledsza niż przedtem. Nożyk wysunął jej się z rąk, a ona sama

runęła na podłogę.

– Nie umieraj, diewoczka – mruknęła „Paulina”. – Przynajmniej póki nie powiesz nam,

gdzie ukryłaś Podlaskiego.

Próby ocucenia Białorusinki nie dawały rezultatu. Byłem zdania, że należy wezwać

pogotowie, a dalsze prowadzenie sprawy przekazać odpowiednim agencjom.

– Wykluczone – powiedziała Rokicka – tylko to spartolą. Będziemy działali według moich

zasad. Proszę, zaufajcie fachowcowi.

– Ale jeśli ona umrze, nie odnajdziemy Podlaskiego – powiedziałem.

– Tak łatwo się nie umiera. Zwłaszcza taka twarda sztuka. Chociaż rzeczywiście przydałby

się jakiś zaufany lekarz… O właśnie! Gdzie jest teraz twój brat anestezjolog?

– Na wczasach w Sopocie z całą rodziną – odparłem. – Wraca dopiero za trzy dni.

– Ściągnij go – poleciła Rokicka. – Natychmiast.

– Wykluczone, żona go nie puści.

– To zmuś go. Przekaż mu, że od jego błyskawicznego przyjazdu zależy twoje życie. Żonie

niech powie, że chodzi o nagłą operację jakiegoś VIP-a i kupę forsy.

Po pięciominutowej rozmowie, na wszelki wypadek odbytej z komórki należącej do pani

Rokickiej, mój szacunek dla Pawła wzrósł w trójnasób.

– Będę za cztery godziny – powiedział.

– Zatem musimy zdobyć jeszcze tyle czasu. Miejmy nadzieję, że druga wersja szyfru była

prawdziwa. – To mówiąc, wystukała tekst: „Potwierdzam rezerwację na Straszny dwór. Trzy
miejsca” i wysłała do Ratajskiego (zakładając, że to on był w istocie właścicielem komórki na 605).
Potem pozostało nam już tylko czekać.

*

Nie do wiary, dochodziła dopiero dziesiąta, a zdarzyło się tak wiele. Na wszelki wypadek

„Paulina” pogasiła światła w drewniaku. Mercedes białoruskiego komanda został wprowadzony na
posesję i ukryty między świerkami. Ciała trójki najemników umieściliśmy w piwnicy. Wolałem
sobie nie wyobrażać tych wyjaśnień, jakie przyjdzie nam składać odpowiednim władzom. Co
ciekawe, nie czułem strachu. Stara funkcjonariuszka wytwarzała wokół siebie dziwne poczucie
bezpieczeństwa. Po raz pierwszy pomyślałem trochę cieplej o kadrach dawnej Służby
Bezpieczeństwa. Chociaż tym razem chodziło o prywatną wojnę matki przeciw mordercom jej
córki i ich mocodawcom.

– Nie boi się pani, że nas dopadną? – zapytała Dorota.

– Nie przypuszczam, żeby to się im udało. Nie mają teraz takiej swobody działania jak

kiedyś.

– A jeśli jednak…?

– Cóż, każdy musi kiedyś umrzeć? Bardziej niepokoi mnie ten termin 31 sierpnia, do

którego ich akcja miała zostać zakończona.

Przenieśliśmy bezwładną Kate na kanapę. Oddychała. Puls miała słaby, ale ciągle

wyczuwalny. W oczekiwaniu na przyjazd mego brata lub przybycie nowego komanda zabójców,
„Paulina” zaczęła swą opowieść. O dzieciństwie w sierocińcu, o swoich studiach na prawie w latach
siedemdziesiątych, o pracy w Milicji Obywatelskiej, o przejściu do Służby Bezpieczeństwa.

– Tam po prostu lepiej płacili. A Wydział IV to była elita – wyznała szczerze. –

Wykorzystywano mnie dość często jako łącznika z ważniejszymi tajnymi współpracownikami.
Mężczyzna znany z twarzy, o głośnym nazwisku, spotykający się w mieszkaniu z efektowną
kobietą budzi mniejsze podejrzenia niż dwaj faceci. Moje spotkania z „Królem”, a następnie
„Asem” trwały pięć lat. Odbierałam jego raporty, wydawałam polecenia, płaciłam…

– Był nadgorliwy? – zapytałem.

background image

– Nie powiedziałabym. Gdyby przyłożyć do niego miarę Maleszki, to nie. Był cyniczny i

konkretny. Robił dokładnie to, co musiał, bez wybiegania przed szereg, ale bez jakiejkolwiek
zajadłości. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest to cena jego sławy i pozycji, ale nie zamierzał
dawać nam najmniejszych napiwków. Dzięki niemu, jeśli idzie o środowisko KOR-u i Towarzystwo
Kursów Naukowych oraz warszawskiego ZLP mieliśmy wszystkich jak na talerzu. Z naszym
pełnym błogosławieństwem współpracował z ośrodkami zagranicznymi. Po wyborze Wojtyły na
papieża przypomniał sobie o swym katolicyzmie i po konsultacji z firmą uaktywnił się w Klubie
Inteligencji Katolickiej. Potem, także za naszą wiedzą przystąpił do Konwersatorium
„Doświadczenie i Przyszłość”.

– I nigdy nie próbował się wam urwać.

– Nie. Był na to zbyt inteligentny. Wiedział, jak mocno go trzymamy i jak wiele nam

zawdzięcza. Przecież nawet ataki prasowe na Diabła były przez nas inspirowane, tylko po to, żeby
wzmocnić jego image wroga reżimu. Cała współpraca to był dla niego wyłącznie biznes. Chociaż
prawdę mówiąc, zamiast pieniędzy zawsze wolał przywileje, a jeszcze bardziej przysługi w postaci
sekowania ludzi stojących mu na drodze.

– Nawet „Solidarność” nie zachwiała jego lojalności wobec systemu?

– Ani przez chwilę nie wierzył w sukces opozycji czy w perspektywę finlandyzacji Polski

(„Nie za naszego życia”). Owszem, jak wszyscy bał się sowieckiej interwencji, krwawej wojny
domowej, jednak nie miał wątpliwości, kto w takim konflikcie wygra. Mówił mi o tym wszystkim
bardzo szczerze, kiedy spotykaliśmy się na przykład sami w lesie.

– Dlaczego w takim razie napisał Łacińską układankę?

– Nie chwalił mi się tym dziełem. Podejrzewam więc, że pisał je dla przyszłych pokoleń.

Myślał o nieśmiertelności, a może i potrzebował jakiegoś alibi na wszelki wypadek.

– Podzielała pani jego poglądy? – wtrąciła się Dorota.

– Moja praca oduczała autorefleksji. A Henryk… Cóż, mimo całego cynizmu, jaki go

charakteryzował, potrafił jednak wzbudzać podziw i sympatię. Był inteligentny, czarujący… Nic
więc dziwnego, że parę razy poszliśmy do łóżka… – Tu zaśmiała się. – Czy praca zawsze musi być
nieprzyjemna? Oczywiście z mojej strony był to czysty nieprofesjonalizm. Zwłaszcza gdy zdarzył
się ten jeden raz za dużo. – Na moment przełknęła ślinę. – Jesienią 1981 roku przydzielono mi inne
zadanie. Ekstremistów z Regionu Mazowsze. Ale nadal się spotykaliśmy z Henrykiem, można
powiedzieć… towarzysko. Oboje byliśmy bardzo samotni. Nie znacie tamtych czasów… Czułam,
że w Polsce szykuje się większa zadyma, nie wykluczano wielkiej rzezi – nasi fachowcy
dopuszczali straty rzędu półtora miliona zabitych… A gdyby jeszcze wtrącili się do tego towarzysze
radzieccy. Barski właśnie wyjeżdżał za granicę, wydawał się okropnie sfrustrowany, ja
zapomniałam o zwykłej ostrożności. Tydzień po jego wyjeździe do Monachium zorientowałam się,
że jestem w ciąży…

– Jak to, więc…? – pytanie zamarło mi na ustach.

– Tak, Magdalena była córką tego sukinsyna.

– Ale jaja! – mruknęła Dorota.

Na moment w domku zapadła cisza, przerywana bębnieniem rzadkich kropli o szyby.

– Dramatyzm mojej sytuacji w pełni ujawnił się wkrótce potem. Dowiedziałam się od

Brzeźniakowej, że jeszcze przed 13 grudnia Zenek dostał polecenie zamknięcia sprawy Barskiego.
Bez pożegnania się z „wartościowym źródłem”, bez zwyczajowych podziękowań z koniakiem.
Kazano mu napisać wniosek o nieprzydatności „Asa” w pracy operacyjnej, celem „wyeliminowania
z sieci agenturalnej”, wszystkie teczki zostały przekazane do archiwum.

– Dlaczego?

– W służbie nie zadaje się takich pytań. Brzeźniak też by ich pewnie nie zadał. Ale przy

okazji internowań kilku literatów potrzebował jakichś szczegółów z raportu „Asa”. Poprosił o
teczkę. Dostał szokującą odpowiedź, że taki w ogóle nigdzie nie figuruje. Że nie ma śladu w
kartotece. Kiedy zaczął wyjaśniać, że musiało dojść do pomyłki, bo prowadził tajnego
współpracownika od 1957 roku, poradzono mu, żeby się odczepił, bo będzie miał kłopoty. A potem
nagle przenieśli go do rezerwy. Zenek Brzeźniak nie potrafił się z tym pogodzić i nadal niuchał.

background image

Pogonili go z Warszawy, to uspokoił się, ale na krótko. W 1989 roku próbował wrócić do służby.
Zlekceważył ostrzeżenie, którym był zapewne ten wypadek w górach.

– A potem go zabili. Wie pani kto?

– Nie mam pojęcia. Zdziśka myśli, że ktoś z zagranicy. Przywiozła mi wszystkie materiały

zabezpieczone przez męża. Nie wynikało z nich, dlaczego wykasowano wszelkie ślady po Barskim.
Podejrzewaliśmy, że mogło w tym mieć swój udział GRU albo KGB? Ale kto o tym zdecydował i
jak do tego doszło? Do tej pory nie mam pojęcia. Być może Henryk już wcześniej miał kontakty z
Rosjanami, tylko myśmy nic o nich nie wiedzieli. A teraz na mocy ustaleń na najwyższym szczeblu
postanowiono zakonspirować go jeszcze głębiej.

– A pani była z nim w ciąży?

– Niestety! Oficer prowadzący nosił w brzuchu dziecko TW. W dodatku takiego

współpracownika, którego nigdy, pod żadnym pozorem nie można było ujawnić. Byłam przerażona.
Na szczęście znalazł się szlachetny kretyn, zakochany po uszy, kapitan Rokicki. Z zachwytem wziął
ze mną ślub i uznał Magdę za swoje dziecko. Wyglądało, że ten problem mamy raz na zawsze
rozwiązany. Magda była na szczęście podobna bardziej do mnie niż do Henryka. A Waldek, niech
mu ziemia lekką będzie, szybko zginął. Nikomu nie przychodziło do łba powątpiewać w jego
ojcostwo. Rozumiecie więc, że nie miałam powodu podejrzewać jakichkolwiek kłopotów. Jeszcze
przed Okrągłym Stołem odeszłam ze służby. Mój stary przyjaciel z MSW, Karol Ranowicz, pomógł
mi w założeniu kancelarii notarialnej. Rzecz jasna, niebezinteresownie. Został głównym
wspólnikiem. Madzia szybko rosła, piękna i inteligentna, grała na fortepianie i pisała wiersze. Aż
pewnego dnia poznała Barskiego. Nie wiem, czy sprawiły to przeklęte geny. Nie potrafię inaczej
wytłumaczyć prawdziwego zauroczenia dwudziestolatki blisko siedemdziesięcioletnim starcem.
Byłam w rozpaczy. Ale mimo całego ryzyka związanego z dekonspiracją nie mogłam dopuścić,
żeby Henryk rozpoczął romans z własnym dzieckiem. Widząc, że wszelkie próby wybicia jej z
głowy tej chorobliwej fascynacji spełzają na niczym, zmuszona byłam powiedzieć Madzi: „To twój
ojciec!”.

– Jak to przyjęła? – zainteresowała się Dorota.

– Zważywszy na okoliczności, nie najgorzej. Pogodziła się z faktem i przysięgła, że nigdy

nie wyjawi tego nikomu, nawet tobie, Wiktorze. Musiałam powiedzieć jej maksymalnie oględnie o
charakterze naszego związku i o tym, kim byliśmy. Przyjęła to bez wybuchu. Natomiast
dotychczasowa fascynacja Barskim zmieniła charakter. Z marszu weszła w rolę córki. Potem na
Seszelach powiedziała o wszystkim Henrykowi. Nie uwierzysz, stary cap oszalał ze szczęścia.
Kochanic miał wiele, ale córeczkę jedną. Kroiła się prawdziwa idylla.

– A co ze mną? – zapytałem.

– Z tobą pojawił się poważny problem, Wiktorze. – W głosie Rokickiej zabrzmiał

nieskrywany smutek. – Magdalena na swój sposób cię kochała. Nie mogliśmy jednak wyjawić ci
prawdy. Ani zgodzić się na wasz związek. Szlachetny rycerz lustracji żonaty z córką agenta i
esbeczki – to wydawało nam się niewyobrażalne. Przynajmniej na razie. Tymczasem Magda, w
miarę jak poznawała prawdę o swoim ojcu, nie mogła zwyczajnie się z nią pogodzić, uczepiła się
więc myśli, że tata był dobry, nikomu nie zaszkodził i dawno zerwał z tym procederem. Co zresztą
Henryk nieustannie jej wmawiał. Ale Madzia nie należała do takich, co uwierzą na słowo.
Niestrudzenie szukała potwierdzenia dla swojej tezy. Chyba popełniłam wielki błąd, nie
wspominając jej o możliwości przewerbowania Barskiego dla obcych. Musiała wpaść na to sama.
Nie wiem jak? W każdym razie dzwoniła do mnie tamtej upiornej nocy, krzyczała, naturalnie
bardzo oględnie, dlaczego nie powiedziałam jej wszystkiego. Potem postanowiła spotkać się z tobą.
Chciałam, żeby poczekała na mnie i nie opuszczała domu, dopóki nie przyjadę, czułam, że telefon
oraz mieszkanie Barskiego mogą być na podsłuchu. Nie poczekała… Wybiegła po pewną śmierć.
Ci, którzy kontrolowali Barskiego, nie mogli dopuścić, aby ktokolwiek dowiedział się o jego
aktualnej roli agenta… być może czynnego w służbie supermocarstwa. Policja umorzyła śledztwo,
nie pytajcie, jakimi metodami udało mi się ustalić, że za kierownicą siedział wtedy Sasza, a Hans i
Jura ubezpieczali operację. Dlatego musieli zginąć.

– Ale skoro ich mocodawcy wiedzieli, że pani może znać prawdę, dlaczego pani jednej

background image

odpuścili? Stanowiła pani przecież realne zagrożenie.

– Nie sądzili, że wiem aż tyle, nie znali mych kontaktów z Brzeźniakową, poza tym chyba

zlekceważyli samotną starą kobietę z esbecką przeszłością. Nie miałam zresztą żadnych dowodów
w ręku. Nie znałam nawet numeru telefonu kontaktowego, który przechwyciła Magda. Poza tym
byłam monitorowana dzień i noc, więc wiedzieli, że nie przedsięwzięłam żadnych kroków.

– Jak to wiedzieli?

– Karol dla nich pracował.

– Ranowicz?

– Tak, i mógł potwierdzić, że cały czas zachowywałam się wyjątkowo ostrożnie. Nie

podzieliłam się swoją wiedzą z policją. By uśpić ich czujność, na wszelki wypadek odczekałam
ponad pół roku, nie wykonując żadnego ruchu.

– Jednak rozstała się pani z Ranowiczem.

– Przekonałam go, że wobec nieuchronności lustracji powinnam odejść z notariatury.

Przyjął to z ulgą. A ja, korzystając, że związał się z jakąś młódką, wymówiłam mu wikt i opierunek.

– Nie bała się pani, że zostanie wyeliminowana?

– Szczerze mówiąc – nie. W moim wieku człowiek oswaja się z myślą o śmierci. Zresztą

delikatnie dałam Karolowi do zrozumienia, że gdyby coś mi się przydarzyło, cała moja
zdeponowana wiedza trafi prosto do ministrów Macierewicza i Wassermanna. Chyba potraktował to
poważnie. Dopiero wówczas mogłam zacząć realizować swój plan. Wcześniej postanowiłam
wykorzystać ciebie, Wiktorze.

– Jako przynętę?

– Mówiąc szczerze, nie tylko. Wiedziałam, że spróbujesz śledztwa, że będziesz myszkować

w archiwach, że może coś znajdziesz, czego mi się nie udało.

– Z pani wiedzą byłoby mi łatwiej.

– Nie wątpię, ale jeszcze mniej bezpiecznie. Z początku wiedziałam bardzo niewiele. Co do

sprawców miałam pewne podejrzenia. Ciągle zachowałam kontakty w policji. Niestety, nie
posiadałam żadnych dowodów. Musiałam zmusić ich, by się sami ujawnili.

– I to się udało? – wtrąciła Dorota.

– Nadspodziewanie. A teraz muszę dojść do rozkazodawców.

– A gdy to się uda, co pani zrobi?

– Wymierzę im sprawiedliwość – powiedziała ze śmiertelną powagą. – Magdzie się to

należy!

background image

XV

GARDEN PARTY

Nocą w zaciemnionym domu łatwiej jest zauważyć sygnały z zewnątrz. Przybycie gościa

zwiastowały najpierw długie światła samochodu jadącego wolno drogą potem doszła do naszych
uszu głośna praca silnika starego poloneza.

– To nie Paweł – szepnąłem. Mój brat jeździ luksusowym volvem.

Wóz zatrzymał się przed bramą.

– Nic się nie denerwujcie. Pan doktor przybędzie najwcześniej za pół godziny. To na razie

moje odwody. – „Paulina” otworzyła drzwi i nacisnęła przycisk zwalniający zamek furtki.

Osoba, która pojawiła się w snopach świateł oświetlających podjazd, była drobna, nerwowa.

I doskonale mi znana.

– Dobry wieczór, pani Brzeźniakowa! – powiedziałem.

– Ależ, Wikciu, umówiliśmy się przecież, że będziesz mi mówił Zdzicha.

Cmoknąłem Brzeźniakową w rękę i przedstawiłem jej Dorotę. Potem obie panie przywitały

się serdecznie, a „Paulina” zreferowała wdowie w dużym skrócie zdarzenia ostatnich godzin.
Zakończyła wzmianką o Ratajskim.

– Mówi ci coś to nazwisko? Moim zdaniem to pikuś, żeby pracować na własny rachunek.

Zdzisława nie zastanawiała się długo.

– Nie wiem, co porabia teraz, wypadłam z kursu, ale na początku lat dziewięćdziesiątych

mówiło się, że pracuje dla Wroniaka.

W pierwszej chwili nie uwierzyłem własnym uszom.

– Aleksandra Wroniaka? – upewniałem się. – Tego rekina od mediów?

– A także od paliw, domów towarowych, elektroniki i biotechnologii – potwierdziła

Brzeźniakowa. – Wtedy dopiero stawiał pierwsze kroki w Polsce, a Ratajski pomagał mu
nawiązywać kontakty z półświatkiem.

– Czekaj! – zawołała Rokicka. – Ale jestem ciemna! Zupełnie nie skojarzyłam. Przecież ja

też doskonale znałam Wroniaka. Tylko że wtedy, w latach osiemdziesiątych, dopiero co przyjechał
do Polski i jeszcze nosił zupełnie inne nazwisko. Zaraz sobie przypomnę…

– Felsztajn – podpowiedziała Brzeźniakowa. – Sasza Dawidowicz Felsztajn. Chociaż

zupełnie nie wyglądał na Żyda. Blondyn, niebieskie oczy… Pewnie Chazar!

– Tak, tak. Wypłynął na szersze wody gdzieś w stanie wojennym. Nazwisko wziął po żonie.

Marioli. Miał brytyjski paszport, ale niezmiennie doskonałe kontakty z sowiecką ambasadą… –
Rokicka uderzyła się dłonią w czoło. – Cholerny alzheimer! Dopiero teraz otwierają mi się rozmaite
klapki. Przecież w połowie lat dziewięćdziesiątych ten Ratajski był u niego dyrektorem.

Słuchałem tych informacji i po prostu kręciło mi się w głowie. Aleksander Wroniak należał

do samej szpicy najbogatszych z listy tygodnika „Wprost”. Media, paliwa, handel. Przyjaciel
polityków wszystkich opcji, mecenas sztuki, obywatel świata…

– Poczekaj – przerwała Rokicka – która to godzina?

– Dochodzi dwunasta. Czemu pytasz?

– W kręgach ludzi zamożnych to dosyć wczesna pora. A gdybyśmy tak złożyli krótką

niezapowiedzianą wizytę panu Wroniakowi. Z tego, co wiem, ma rezydencję w Międzylesiu.
Niedaleko stąd.

– A co z Katarzyną? – Wskazałem nieruchome ciało na kanapie. – Paweł zjawi się

najwcześniej za dwie godziny.

– Pojedziemy tam we dwie ze Zdzisławą.

– A my?

– Zostaniecie tutaj. Zresztą – dorzuciła – nie byliście zaproszeni.

– Moglibyśmy się przydać – zaczęła Dorota, ale karcące spojrzenie „Pauliny” wystarczyło,

background image

żeby głos uwiązł jej w gardle.

Ja nie protestowałem. Nie mam duszy Jamesa Bonda i dewiza, że lepiej być żywym

tchórzem niż umarłym bohaterem, znacznie lepiej odpowiada mojej psychice.

– Bądźcie czujni i nikogo nie wpuszczajcie – poradziła Brzeźniakowa.

Obie starsze panie wsiadły do mercedesa, niedawno jeszcze należącego do „komanda

zabójców”, i pochłonął je mrok.

*

Minęła północ, ale nie mogliśmy spać. A gadać? Też nie bardzo nam się chciało.

Postanowiłem nie wracać do zdarzeń sprzed przybycia Katarzyny i wiele wskazywało, że Dorota
podjęła podobne postanowienie.

Wóz mojego brata zajechał pod bramę parę minut po drugiej. Paweł nie krył

zdenerwowania.

– Co się dzieje? W co ty się wpakowałeś? – pytał.

Milcząco pokazałem mu nieprzytomną Katarzynę.

– Niezła laska. – Cmoknął z uznaniem. – Co jej jest? Przedawkowała.

Dorota uniosła koc, ujawniając prymitywne opatrunki nasiąknięte krwią.

– Rany boskie, dlaczego nie zawieźliście jej do szpitala?! – wykrzyknął.

Poinformowałem go, że przynajmniej do powrotu pani Rokickiej i do przesłuchania

zabójczyni jest to opcja niemożliwa.

– Ależ ta kobieta straciła mnóstwo krwi i potrzebuje natychmiastowej transfuzji!

– To zrób jej transfuzję.

Propozycja może wariacka, okazała się możliwa. Na metalowym medaliku noszonym przez

Kate na szyi zapisana była jej grupa krwi AB plus. Uniwersalnego biorcy. Jako że nikt z nas nie
miał Rh minus wszyscy nadawaliśmy się na dawców.

Trzy porcje juchy sprawiły, że wczesnym brzaskiem Białorusinka odzyskała przytomność.

– A co to za cwelowaty przystojniaczek? – powiedziała półprzytomnie na widok mojego

brata. Nie otrzymawszy odpowiedzi, usnęła.

Tymczasem do świtu obie starsze panie nie powróciły. Zaniepokojony możliwością, że ich

akcja zakończyła się wpadką, zacząłem rozważać inne scenariusze rozwoju wydarzeń. Wszystkie
sprowadzały się do jak najszybszego opuszczenia drewniaka i kontaktu z odpowiednimi organami.
Wprawdzie nadal nie wiedzieliśmy, co się szykuje, ale fakt, że komando Katarzyny miało do 1
września ewakuować się z Polski, wskazywało, że nie mamy wiele czasu. Tylko czym mogliśmy się
pochwalić, zgłaszając się do ABW. Fantastycznymi opowieściami o superagencie Barskim i trzema
trupami w ogródku? Owszem, była jeszcze Katarzyna, ale jeśli konsekwentnie postanowiła iść w
zaparte…

– Poczekajmy z tym kontaktem, znajdźmy najpierw Podlaskiego – proponowała Dorota. –

Może ta zdzira nam coś powie.

Niestety, pod nieobecność „Pauliny” Kate straciła jakąkolwiek chęć do współpracy.

Chociaż budziła się co jakiś czas, konsekwentnie milczała, wpatrując się w nas ni to

bezczelnie, ni to z politowaniem.

Około dziewiątej pod bramą zapiszczały hamulce mikrobusu. Rokicka wróciła cała i

zdrowa. Brzeźniakowa pozostała w Międzylesiu, aby kontynuować rozpoznanie. Przez całą noc nie
odkryły niczego interesującego. Wroniak spędzał wakacje na swym jachcie, żeglując między
Majorką Capri a Cap d’Antibes, i dopiero dziś wieczorem prywatnym odrzutowcem miał wrócić do
kraju. „Zazwyczaj ląduje w Góraszce” – twierdzili dobrze poinformowani.

– A Ratajski? – zapytałem.

– Okazało się, że to bardzo rozrywkowy człowiek. Koło trzeciej udało mi się go namierzyć

w prywatnym kasynie w Radości, potem zabawił trzy kwadranse w położonej obok agencji
towarzyskiej i dopiero dwie godziny temu wrócił do domu w Aninie.

background image

– Nie mogłyście go przejąć? – zapytała Dorota.

– Cały czas towarzyszył mu uzbrojony ochroniarz. Jedno jest prawie pewne. Jeśli Ratajski

jest zleceniodawcą Kate, nie odczuwa żadnego niepokoju. Zachowuje się jak człowiek
wyluzowany, przekonany, że wszystko zostało załatwione.

Rozmowę toczyliśmy szeptem ze względu na obecność śpiącej za rozsuwaną ścianą

Katarzyny, przy której na wszelki wypadek czuwał Paweł. Być może zastanawiał się nad
technikami seksualnymi stosowanymi przez funkcjonariuszki OMON-u.

Rokicka dała rannej pospać do dziesiątej, potem wznowiła przesłuchanie.

– A zatem powiedz mi z łaski swojej, gdzie ukryłaś swego amanta? – zaczęła.

– Nie masz prawa mnie przesłuchiwać – burknęła Kate. – Przekaż mnie glinom. Z nimi

ewentualnie porozmawiam.

– Nie mam takiego zamiaru. – Uśmiechnęła się „Paulina”. – Proponuję ci prosty układ:

życie za życie. Brałaś udział w zabójstwie mojej córki i powinnaś zginąć, ale gotowa jestem
dokonać wymiany.

– A na co ci ten gnojek? Niczego nie wie, do niczego się nie przyda.

– Wystarczy, że jest przyjacielem mego przyjaciela. Poza tym to nie ja jestem tu od

składania wyjaśnień. I tak wydrę je z ciebie. Pan doktor dysponuje w swej bogatej apteczce paroma
specyfikami, które zmieszane we właściwych proporcjach rozwiążą ci język. Powiesz wszystko, a
potem umrzesz. Zaręczam, twoja agonia będzie długa i nieprzyjemna. Może nie tak spektakularna
jak Litwinienki po radioaktywnym polonie, ale gwarantuję ci, pożałujesz, żeś się urodziła!

Rokicka mówiła to tonem tak spokojnym, że wręcz przerażającym. Ciarki przeszły mi po

plecach i mogłem tylko domyślić się, czego doświadczała Katiucha. Paweł już wcześniej uciekł do
ogrodu.

– Chcę gwarancji – powiedziała naraz Białorusinka – chcę pewności, że mnie nie zabijesz,

kiedy ci wszystko powiem.

– Pewność – wielkie słowo? Musi ci wystarczyć, że masz świadków mojej obietnicy.

Powtarzam, kiedy się to wszystko skończy, zwrócę ci paszport, kluczyki do samochodu i dam
dwanaście godzin… Zdążysz przez ten czas uciec, powodzenia!

– Nie może pani tego zrobić! – Paweł, który jednak podsłuchiwał przez uchylone drzwi,

poczuł, że musi zaprotestować.

– Zrobię to, synku! I nikt mi nie przeszkodzi. Wczoraj weszłam na ścieżkę prywatnego

wymierzania sprawiedliwości i nie mam już odwrotu. A ona – głową wskazała na agentkę –
doskonale o tym wie.

*

Pod latarnią bywa najciemniej. Podlaskiego zgodnie z zeznaniem Katarzyny znaleźliśmy w

piwniczce jego własnego domu. Kilka metrów poniżej buduaru troskliwej matki, pewnej, że jej
syneczek wypuścił się znowu gdzieś z szykowną, choć nieakceptowaną narzeczoną. Już od drzwi
uderzył nas okropny odór. Adam, związany jak baleron i precyzyjnie zakneblowany, leżał
półprzytomny z odwodnienia i obrzydzenia we własnych ekskrementach. Paweł stwierdził, że bez
naszej interwencji mógłby nie przeżyć kolejnej doby. Szybko zabrał go do szpitala.

Katarzynę umieściliśmy tymczasowo w mieszkaniu Rokickiej. Protestowała głośno,

domagając się uwolnienia.

– Przecież obiecywaliście, że mnie puścicie! Tyle warte jest wasze słowo?

– Po pierwszym września będziesz wolna – zapewniała „Paulina”.

Po południu w pizzerii niedaleko Starej Miłosnej spotkaliśmy się z Brzeźniakową.

– Wroniak przyleciał – oznajmiła, zaprowadziwszy nas do wydzielonej sali, gdzie mogliśmy

rozmawiać bez świadków. – Dziś wieczorem organizuje wielkie party w swojej posiadłości.
Pożegnanie lata!

– Ma pani zaproszenie? – zapytała Dorota.

background image

– Mam coś lepszego. – Brzeźniakowa wskazała dwójkę młodych ludzi siedzących w kącie

pomieszczenia – cycatą dziewczynę w mikroskopijnym mini i niewiele od niej starszego chłopaka o
typowym wyglądzie alfonsa z błyszczącymi włosami „na zmoczonego bobra”.

– A co to za typule? – zapytała „Paulina”.

Brzeźniakowa, która za młodych lat przepracowała parę sezonów w „obyczajówce” i miała

podejście do pewnego asortymentu ludzi, kiwnęła na nich palcem. Podeszli do naszego stolika.

– Jestem Maja, tancerka erotyczna – przedstawiła się dziewczyna.

– A ten?

– Mój impresario. Toni.

– Od znajomego z branży dowiedziałam się, że na dzisiejszy wieczór do rezydencji

Wroniaka zakontraktowano kilkanaście takich króliczków.

– Paru brakuje – „zmoczony” wykrzywił mięsiste wargi – nie wróciły z zagranicznych

tournée, ale jak pani sobie życzy, możemy zabrać bezpruderyjną amatorkę. – Tu obleśnie łypnął na
Dorotę.

– Kogo macie na myśli? Mnie? – Dziewczyna była tak zaskoczona, że początkowo nawet

nie zaprotestowała. – Przecież ja nie umiem tańczyć!

Toni zachichotał:

– Akurat tańczenie nie jest tą umiejętnością którą będziesz się tam musiała wykazać, złotko.

Daję dwa tauzeny za noc. Napiwki naturalnie twoje.

Poczerwieniała z wściekłości Dorota odwołała mnie na bok.

– Co ty sobie wyobrażasz, mam pojechać na ten piknik w charakterze kurwy?!

– Raczej hostessy – uściśliłem. – To według Zdzisławy jedyny sposób, żeby przeniknąć do

środka tego zgromadzenia!

– W życiu. Nie ma takiej ceny, za którą zgodziłabym się to zrobić! Co wy sobie

wyobrażacie, że za dwa tysiące…

– Niczego się nie bój, będę cały czas koło ciebie, nie pozwolę cię skrzywdzić. Ciotki też

będą czuwały w odwodzie.

Po chwili wróciliśmy na salę.

– Trzy tysiące i ani złotówki mniej – powiedziała Dorota do Toniego.

– Zgoda, siostro. – Uśmiechnął się. – A ja cię brałem za amatorkę. Spotkajmy się o

jedenastej wieczorem na stacji BP za Starą Miłosną. Przyjadą tam po nas.

– Wolałbym pojechać własnym wozem – powiedziałem.

– To nie ma znaczenia, co byście woleli. Nie my wyznaczamy reguły.

*

Rezydencja Aleksandra Felsztajna-Wroniaka leżała w samym sercu mazowieckiego parku

krajobrazowego, w dodatku w jego części określonej terminem „rezerwat ścisły”. Prowadził do niej
leśny dukt o żwirowej ekologicznej nawierzchni, opatrzony napisem „Droga prywatna”. Mikrobus
zabrał nas z pobocza parę metrów koło stacji. Wysadziła nas tam „Paulina”, twierdząc, że lepiej,
żeby nie zarejestrowały nas kamery, a sama zaparkowała wśród samochodów pod sklepem, po
czym dołączyła do grupki. Polonez Brzeźniakowej został zaparkowany jeszcze dalej, przy wylocie
piaszczystej uliczki.

– A pani myśli, że jest niewidzialna? – zapytała Dorota. – Kamera pani nie uchwyci?

– Mnie już nic nie jest w stanie zaszkodzić. – Roześmiała się była policjantka, po czym

wyjęła z bagażnika rower-składak i popedałowała w głąb lasu.

Transport, który zapowiedział Toni, pojawił się gdzieś po kwadransie. Mikrobus,

prowadzony sprawnie przez ogolonego na łyso osiłka, był prawie pełen. Siedziała już w nim
szóstka wystrzałowych laseczek, brunetek, szatynek i naturalnych blondynek, o szerokich ustach
charakterystycznych dla specjalistek miłości oralnej. Panny, mimo że wieczór mógł być chłodny,
ubrały się bez wyjątku w przewiewne szatki bardziej odsłaniające niż zasłaniające detaliczne zalety.

background image

Zauważyłem, że był to zdecydowanie wyższy sort niż tirówki. Dziewczyny nie klęły, nie chichotały
jak kretynki, przeciwnie wyrażały się poprawnie i dość powściągliwie. Większość musiała się
doskonale znać z podobnych okazji. Na Dorotę od razu popatrzyły jak na konkurencję.

– A gdzieś ty się uchowała? – zapytała najwyższa z nich, rudowłosa Kama.

– Proszę?

– Kama pyta, gdzie pracowałaś wcześniej? – podpowiedział Toni.

– W Nowym Sączu – rzuciła bez mrugnięcia powieką. W spojrzeniu, jakim zgodnie ją

obrzuciły, była jednoznaczna recenzja: „Wiocha”

Zastrzeżeń natomiast nie wzbudziła obecność Brzeźniakowej. „Impresario”, zgodnie z

wcześniejszą umową przedstawił ją jako garderobianą. Kwadrans później samochód z piskiem
hamulców zaparkował na wypełnionym luksusowymi autami placyku. Sądząc po liczbie
samochodów, urodziny Wroniaka ściągnęły co najmniej dwie setki gości. Nie brakowało aut na
zagranicznych rejestracjach, a także limuzyn dyplomatów. Wysiedliśmy na skraju zadrzewionej,
piaszczystej moreny. Między wysokim szpalerem drzew a narożnikiem domu widać było rzęsiście
oświetloną przestrzeń opadającą w stronę niewidocznego basenu, skąd dobiegał gwar gości. Nie
było jednak czasu na rozglądanie się. Od razu wyrósł przy nas ogolony na łyso ochroniarz. Toni
uścisnął mu rękę i wskazał na mnie.

– Krysiak będzie mi dziś pomagał, opiekuje się tą małą Doris – przedstawił mnie i dodał

wyjaśniająco: – Kompletnie nie ma ludzi do roboty.

Goryl obmacał mnie pobieżnie, również nie odmówił sobie przyjemności obmacania każdej

z „tancerek”, na koniec nieufnie popatrzył na Brzeźniakową wychodzącą z wozu.

– A ta stara larwa, to kto? Też będzie się rozbierać?

– To nasza garderobiana i równocześnie wizażystka – wyjaśnił Toni. – Jakby się która

przypadkiem spociła.

Roześmiali się obaj. Jakoś nie przyszło ochroniarzowi do głowy, żeby rewidować starszawą

wdowę po milicjancie. Punkt dla nas. Zastanawiałem się, czy Alinie Rokickiej także uda się
przeniknąć do rezydencji. Ale w końcu było to jej zmartwienie.

W części gospodarczej panował zrozumiały rozgardiasz, toteż nikt nie zwrócił na nas uwagi.

Pozostawiwszy dziewczyny w pomieszczeniach przeznaczonych na garderoby, postanowiłem
poszukać faceta o imieniu Raff, odpowiedzialnego za „część artystyczną”. Z lekką tremą
wślizgnąłem się do holu i zmieszałem z towarzystwem. Gestem światowca wziąłem drinka z tacy i
rzuciłem okiem na kryształowe lustro. Od biedy, jeśli nikt nie zwróci uwagi na przykrótki garnitur
kupiony w „Promenadzie” (nie znalazłem mojego rozmiaru), mogłem uchodzić za młodego
biznesmena. Moją pozycję podkreślał złoty rolex na przegubie (nie wiem, czy nie kupiony
przypadkiem w Hongkongu na wagę), który załatwiła dla mnie pani Rokicka. Większość gości
bankietowała w ogrodzie. Przy basenie w kształcie gigantycznej nerki przygrywał kwartet
skrzypcowy, pięknie miksujący się ze szmerem rozmów, przerywanych tylko niekiedy wybuchem
śmiechu.

„III Rzeczpospolita się bawi” – pomyślałem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie trafię

tu na jakiegoś znajomego. Ryzyko nie było wielkie, nie obracałem się dotąd w równie wytwornym
towarzystwie.

Szukając dobrego punktu obserwacyjnego, trafiłem na drzwi do toalety.

– Zajęta! – poinformowała mnie, najwyraźniej czekająca na swoją kolejkę, tęgawa

niewiasta, urody nieszczególnej, za to z kolekcją biżuterii godną lady Astor. – Ale są wolne toalety
na górze. Pan młody, schody mu niestraszne…

Podziękowałem, po stopniach biegnących wokół owalnego holu wspiąłem się na pierwsze

piętro. Tu było zdecydowanie puściej. Jakaś parka migdaliła się na kanapce we wnęce. Parę osób
paliło papierosy na obszernym balkonie z widokiem na ogród. Ja jednak nie łaknąłem towarzystwa,
a punktu obserwacyjnego. Odnalazłem kolejne schody, wiodące na jeszcze wyższą kondygnację.
Tam panował już zupełny spokój, a pozamykane pokoje świadczyły, że gościnność i otwartość
gospodarza ma swoje granice. Natrafiłem na toaletę z oknem wychodzącym na tarasy opadające w
stronę basenu. Tam koło barów i grillów tłum był największy. Od znanych twarzy mogło zakręcić

background image

się w głowie. Ministrowie stanu z gabinetów dwóch byłych prezydentów, kilku posłów opozycji,
sędziwy autorytet moralny, otoczony wianuszkiem przydupasów, znany reżyser z uczepioną jego
ramienia kokotą, w której rozpoznałem przygasłą gwiazdę mediów, modni aktorzy, producent
telewizyjny oraz dość liczna grupka dziennikarzy, znanych z bezkompromisowych krytyk wobec
aktualnego rządu. Rozglądałem się za Barskim – bardzo pasowałby do tego towarzystwa, ale jakoś
nie zdołałem go wypatrzeć. Może zresztą nie znalazł się na liście zaproszonych. Nie będąc
wytrwałym czytelnikiem pism ilustrowanych, nie potrafiłem zidentyfikować wielu twarzy, choć
wiedziałem, że wszystkie muszą zaliczać się do kategorii celebrities.

Wroniaka zauważyłem dopiero po dłuższej chwili. Tańczył z przystojną kobietą – jedną z

gwiazd pierwszej wielkości z „Klubu Krakowskiego Przedmieścia”.

– I ona tutaj, bez męża, no, no! – mruknąłem z podziwem.

Zastanawiałem się, czy wśród tej rzeszy wybranych znajdował się Ratajski. Ale jak miałem

to sprawdzić, nie znając nawet rysopisu. Pomysł pojawił się dopiero po pewnym czasie. Na razie
jednak postanowiłem zbadać resztę budynku. Doszedłem do prywatnego skrzydła, minąłem
kilkanaście eleganckich drzwi i znalazłem się na galeryjce, z której rozciągał się widok na salon o
wielkości boiska do siatkówki. W klasycystycznym wnętrzu, chyba dość wiernej replice Łazienek
(kto zresztą wie, może dziś w Pałacu na Wodzie stoją duplikaty, a oryginały są tu), przygrywała
nowocześniejsza orkiestra, a i rytmy preferowano bardziej dynamiczne. W końcu galerii
dostrzegłem małe drzwiczki prowadzące na strych, a zaraz za nimi objawił się świetlik, za dnia
pozwalający wpadać słonecznym promieniom do piętrowej biblioteki przylegającej do salonu.
Obecność wyjątkowo okazałego księgozbioru (wyłącznie tomiszcza w półskórkach ze złoceniami)
zdziwiła mnie, Wroniak nie wyglądał na bibliofila, a jeszcze mniej na czytelnika czegokolwiek
poza gazetą giełdową. Ale może były to wyłącznie same grzbiety.

W odróżnieniu od przylegającego do biblioteki salonu w jej wnętrzu nie było nikogo poza

parką intensywnie kopulującą na biurku. Mimo półmroku nie miałem trudności z rozpoznaniem
kochanków. Młoda gwiazdka, która całkiem niedawno zadebiutowała w popularnej telenoweli,
załatwiała sobie właśnie nowego sponsora.

„Pan senator ma niezły gust” – pomyślałem. I wycofałem się dyskretnie.

Doszedłem do wąskich schodów awaryjnych i starając się schodzić jak najciszej, dotarłem

na parter, gdzie natrafiłem na wyjście awaryjne prowadzące na ogród. Pchnąłem ostrożnie drzwi.
Otworzyły się lekko i cicho. Po zewnętrznej stronie, jak w Ameryce, nie było klamki.

Natychmiast wzdłuż muru śmignął ku mnie cień.

– Długo kazałeś na siebie czekać, Wiktorze – szepnęła Rokicka, wślizgując się do budynku.

– Miejmy nadzieję, że kamery cię nie zarejestrowały?

– Zarejestrowały i co z tego? Jestem przekonana, że kontrolerzy mają mnóstwo innych

ciekawszych scen do oglądania. Kiedy będą analizować nagrania, po nas nie zostanie nawet ślad.

– Oby!

Zaprowadziłem ją na górę, a mijając drzwiczki prowadzące do świetlika ponad biblioteką

nie mogłem się powstrzymać przed zapuszczeniem żurawia. Kopulanci już skończyli. Dziewczyna
zniknęła, a senator zadowolony z siebie w rozchełstanej koszuli zaciągał się cygarem. „Paulina”
zajęła miejsce na galeryjce ponad salonem, a ja wróciłem do części gospodarczej. Dorotę zastałem
roztrzęsioną.

– Czy wiesz, co oni chcą ode mnie?

– Podejrzewam, że masz zatańczyć na rurze albo zrobić striptiz – zauważyłem domyślnie.

– Zęby! Wpadłam w oko reżyserowi. Mam kompletnie naga dać się pokryć śmietaną i

stanowić część tortu…

– Boisz się, że cię zjedzą? – zapytałem złośliwie.

– Zjeść nie zjedzą, ale Raff twierdzi, że będą mnie lizać. Brr! – Zadygotała. – Dopiero, jak

napasą brzuchy i oczy, mogę spłukać się w basenie.

– Spokojnie, kochanie. Miejmy nadzieję, że nie dojdzie do tego punktu programu.

– Gdzie się podziewasz, Doris! Miałaś nie pokazywać się gościom. – Z korytarzyka

wychynął szczupły brunecik o wąskim pyszczku dobrze wytresowanego szczura.

background image

– To jest mój impresario – powiedziała dziewczyna – poznajcie się.

– Artur Krysiak – wyciągnąłem rękę do młodego mężczyzny.

– Raff Nowik – odparł. Dłoń miał miękką, lekko spoconą. Byłem zbyt zaskoczony, by się

tym przejmować.

– Nie jest pan przypadkiem siostrzeńcem tego znakomitego pisarza Henryka Barskiego? –

musiałem zadać to pytanie.

– A nie widać? – zaśmiał się, odsłaniając garnitur zdrowych zębów, godnych artysty z

Hollywood. – Zna pan mego wuja?

– Miałem tę przyjemność.

– Przyjemność to chyba raczej średnia. Wuj facetami interesuje się jedynie w swoich

powieścidłach.

– Nie jestem fanem jego twórczości, choć podziwiam rozgłos, z jakim się spotyka.

– Ja, mówiąc szczerze, tego nie czytam.

Nie zapytałem, czy niechęć do książek Barskiego rozciąga się również na jego książeczki

czekowe. Wolałem zmienić temat.

– Słyszałem, że wyjechał pan do Australii?

– Jedynie na krótko. Wuj szybko zatęsknił za moim towarzystwem i poprosił, żebym wrócił.

A ukochanemu wujowi się nie odmawia.

„Jasne – pomyślałem – zapewne po śmierci Magdaleny po raz kolejny zmienił też

testament”. A głośno rzekłem: – Jakoś nie widziałem go tu dzisiaj.

– Nic dziwnego. Od trzech dni nie wychodzi z domu. Z nikim nie chce gadać. Nawet ze

mną.

– Chory?

– E tam, zaraz chory… Żadna cholera go nie weźmie. Kończy jakąś powieść i szlifuje

wystąpienie. Jutro spotyka się na zamku z Angelą Merkel i naszymi rodzimymi „kartoflami”.
Twierdzi, że „w tym trudnym okresie napięć i konfliktów ma doprowadzić do zbliżenia naszych
bratnich narodów”. W każdym razie niezależnie, czy mu się to uda, dostanie od Bliźniaków Orła
Białego.

– To pewne?

– Oczywiście. Po mniej ważne badziewie nawet by się nie schylił.

Chciałem kontynuować rozmowę, ale Nowik przypomniał sobie widać o swych zadaniach,

bo tylko klepnął Dorotę w pupę i rzucił:

– Masz dwadzieścia minut, żeby się przygotować, Doris. Mam nadzieję, że pachy i cipsko

są już wygolone, nie chciałbym, żeby nasza śmietanka znalazła włos w śmietanie.

Zaśmiał się z własnego żartu i pociągnął dziewczynę za sobą. Dorota puściła mi błagalne

spojrzenie. Udałem, że go nie zauważam, i wróciłem na galeryjkę. W oczekiwaniu na toast salon
zaczął z wolna się wypełniać, towarzystwo rozgrzane tańcem i alkoholem spływało ze wszystkich
stron, zajmując miejsca wokół podium.

„Najwyższy czas” – pomyślałem. Wyciągnąłem komórkę Katiuchy, wybrałem numer

Ratajskiego. Razem z Rokicką obserwowaliśmy tłum, mając nadzieję, że totumfacki Wroniaka
gdzieś tam jest i zaraz się ujawni.

Puściłem impuls, jeden, drugi. Gdy ktoś wreszcie odebrał, rozłączyłem się.

– Tu go nie ma – powiedziała Rokicka, nie kryjąc zawodu.

Nasza niepewność trwała całe półtorej minuty. Otworzyły się bowiem jakieś drzwi za

estradą i zobaczyłem mężczyznę o byczym karku i nabiegłej krwią twarzy wieprzka, który jak
wytrawny pływak przebijał się przez tłum w stronę Wroniaka.

Biznesmen, zauważywszy go, nie krył wściekłości. Ten jednak pochylił się i szepnął mu coś

do ucha. Wroniak zmartwiał, potem ujął Ratajskiego pod ramię i pociągnął w stronę drzwi
biblioteki.

Pobiegłem ku świetlikowi. Kiedy znalazłem się w punkcie obserwacyjnym, wokół biurka

zdążyła zgromadzić się czwórka mężczyzn – do Wroniaka i Ratajskiego dołączył znany już mi z
pobieżnego obszukiwania szef ochrony oraz, co ciekawe, prawnik o głośnym nazwisku, znany z

background image

tego, że każdą swołocz potrafił wybronić przed wyrokiem. Tylko po gestach mogłem domyślać się,
o czym mówią. Ratajski pokazywał swoją komórkę. Wroniak wziął ją do ręki. Byłem przekonany,
że spróbuje do mnie zadzwonić. Błyskawicznie wyłączyłem aparat i wydłubałem kartę.

Biznesmen próbował dwukrotnie się połączyć, potem prawdopodobnie zaklął. W tym

momencie, silnie gestykulując, zaczął nawijać mecenas. Wroniak słuchał go dłuższą chwilę, potem
przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki i zwrócił się do ochroniarza. Widziałem, jak ów spiął się
niczym biegacz w dołku startowym. W trzydzieści sekund potem wypadł tylnym wyjściem z
biblioteki z komórką przyciśniętą do ucha.

Pobiegłem do Rokickiej, dyżurującej na galerii, i zreferowałem jej, co widziałem.

– Powinniśmy się zmywać – zdecydowała. – Potwierdziło się, kto w tym maczał palce i to

na razie wystarczy. A oni, jeśli są dość cwani, szybko zorientują się, że jesteśmy na ich terenie. Jeśli
nawet nie mieli możliwości lokalizacji, skąd dzwoniłeś, na pewno wezmą pod uwagę to, że
mogliśmy wpaść do nich z wizytą.

– Biegnę po Dorotę i Zdzisławę! – powiedziałem.

W ciasnej garderobie obok kuchni trafiłem w sam środek kłótni.

– Chcę zostać w stringach – upierała się Dorota, przysłaniając dłońmi obnażone piersi.

– Nie ma mowy! – krzyczał Raff. – Nie za to ci płacę. A jak trzeba będzie zrobić loda

solenizantowi, też go zrobisz. Może wypróbujemy, czy potrafisz?

– Chwileczkę! – Wpadłem jak burza do kanciapy. – Tego nie było w kontrakcie!

– Pierdolić kontrakty, dostajecie żywy szmal! – wrzasnął Nowik.

Nic więcej nie powiedział, cios zadany przez wątłą Brzeźniakową, do tej pory ukrytą za

szafą pozbawił go przytomności i posłał w róg pakamery.

– Ubieraj się, wiejemy! – rzuciłem do mojej dziewczyny. Nie musiałem dwa razy tego

powtarzać.

Po naradzie w bibliotece spodziewałem się najgorszego. Wroniak mógł na przykład ogłosić,

że na przyjęciu pojawili się nieproszeni goście i zarządzić ogólną kontrolę. Nic takiego jednak nie
nastąpiło. Dalej bawiono się w najlepsze, czekając na danie wieczoru. Nie znaczy to jednak, że
postanowiono nam odpuścić. Brzeźniakowa, która poszła na zwiady, zameldowała, że dwóch
ochroniarzy stanęło przy wyjściu gospodarczym. Również wejście z foyer do ogrodu obstawiło
trzech barczystych facetów ze słuchawkami w uszach. Jednocześnie jakiś nieciekawy typ pojawił
się na galeryjce ponad salonem.

Przypomniałem naszym paniom o wyjściu awaryjnym. Prześlizgnęliśmy się przez nie całą

naszą czwórką. Było niepilnowane. Jednak po drugiej stronie trawnika zobaczyliśmy kolejnego,
masywnie wyglądającego faceta spacerującego z psem.

– Cholera! – zakląłem.

– Zaraz sobie pójdzie, okrąża gmach raz na kwadrans – uspokoiła mnie Rokicka.

Po głowie krążyły mi różne fantastyczne pomysły wyjścia z sytuacji, na przykład oddanie

kilku strzałów w piramidę butelek ponad barem i w ten sposób wywołanie paniki wśród gości albo
wezwanie policji za pomocą meldunku, że na rezydencję Wroniaka napadli terroryści, jednak
Rokicka odradzała takie rozwiązania.

– Nie zmuszajmy ich do ostateczności. Na razie kontrolujemy sytuację. Jest tu mnóstwo

ludzi, potencjalnych świadków, więc nawet jeśli nas dostrzegą nie zaryzykują strzelaniny. Będą
raczej starali się ustalić, kim jesteśmy. I nie powinniśmy im w tym pomagać.

Rzeczywiście po paru minutach goryl z psem się oddalił. A my wyszliśmy na zewnątrz.

Żeby dojść do parkingu, trzeba było minąć ogród różany, pergole i cienistą alejkę. Nigdzie nikt
mnie nie zatrzymał.

Na zatłoczonym parkingu kręcił się tylko jeden wartownik. Chodził z latarką od samochodu

do samochodu i oświetlał ich wnętrza.

– Szukają nas – dobiegł mnie szept Doroty. – Jednak wiedzą że tu jesteśmy.

Rokicka przytknęła palec do ust. Gestem nakazała nam pozostać na miejscu. A potem wolno

ruszyła w stronę bramy. Ta ciągle była szeroko otwarta. Następnie zaczęła skradać się między
samochodami. Wydawało się to nam wiecznością. Ukryta za bajeranckim land-roverem,

background image

przysiągłbym, należącym do Nowika, czekała, aż wartownik ją minie. Potem uderzyła.

Mężczyzna padł, nie wydając jęku. W stacyjce land-rovera tkwiły kluczyki i na szczęście

żadne inne auto nie blokowało wyjazdu. „Paulina” uruchomiła wóz od razu i nie zapalając świateł,
wyrwała do przodu. Z domu wypadł szef ochroniarzy, ale mógł zobaczyć jedynie tył samochodu.
Po chwili pojawili się i jego kumple, dość bezradni, drogę wyjazdu tarasowało im kilkanaście aut.
Rokicka niczym kawalerzysta spinający konia zahamowała gwałtownie dopiero przy kępie drzew,
w której się ukryliśmy.

– Wskakujcie!

Nigdy szybciej nie ładowałem się do samochodu.

Szeroka brama widoczna w perspektywie alei ciągle była otwarta.

Uznałem to za wielkie niedopatrzenie. Czyżby zawiodła synchronizacja. Od narady w

bibliotece upłynął ponad kwadrans. Jednak tuż przed bramą na drogę wyskoczyło dwóch facetów i
wycelowało w nas broń automatyczną.

– Pochylcie się! – zakomenderowała Rokicka, dodając gazu. – Tak na wszelki wypadek.

Straszą nas. Nie otworzą ognia. Za dużo jest tu ludzi.

Rzeczywiście nie otworzyli. W ostatniej chwili uskoczyli na boki. Wypadliśmy na drogę

prywatną pełną łagodnych zakrętów i straciliśmy ludzi Wroniaka z oczu.

– Bardzo to dziwne – odezwała się milcząca dotąd Brzeźniakowa. – Zachowują się tak,

jakby chcieli umożliwić nam ucieczkę.

– Są dwie możliwości – podsunąłem – albo już wiedzą kim jesteśmy, i zamierzają dopaść

nas później albo po prostu stracili głowę.

Rokickiej to nie przekonało, przed dojazdem do stacji BP znów wysadziła nas na poboczu.

– Zaczekacie tu na nas – powiedziała.

– Mam zostać z nimi? – zapytała Brzeźniakowa.

– Lepiej, żebyś pojechała ze mną. Sprawdzimy nasz samochód. Mogli założyć pluskwę albo

jakieś inne urządzenie do lokalizacji…

– Chyba jesteś przewrażliwiona – odpowiedziała Zdzicha, ale pozostała w samochodzie.

Skręciły na stację i zatrzymały się niedaleko wjazdu. Mimo późnej pory panował tam spory

ruch. Z naszego miejsca nie było widać samochodu mojej niedoszłej teściowej. Czekaliśmy. Zrobiło
się chłodno. Dorotka w swym przewiewnym kostiumie zaczęła drżeć. Otoczyłem ją ramieniem.

– Co one się tak guzdrzą? – denerwowała się dziewczyna.

– Podejrzewam, że wszystko starannie sprawdzają.

– Ale skąd wiedzieli, czym przyjechaliśmy.

Naraz ciszę wieczoru rozdarł pojedynczy jęk klaksonu. Zaraz potem zobaczyliśmy płomień i

dym zza stacji. Odgłos wybuchu dotarł do nas z pewnym opóźnieniem.

– O mój Boże! – krzyknęła Dorota.

Puściliśmy się pędem w stronę zabudowań. Jednak nim dobiegliśmy na miejsce, naprzeciw

nas pojawiły się grupki uciekających ludzi. Ochroniarzy, personelu, klientów… Pierzchali na
wszystkie strony. Od płonącego audi Rokickiej zajęły się inne sąsiednie wozy, ogień błyskawicznie
objął również barek, aż wreszcie zajęły się uszkodzone dystrybutory. Przebiegliśmy może pół
dystansu dzielącego nas od miejsca wypadku.

– Zawracać, zawracać! – huknął na nas uciekający mężczyzna w firmowym uniformie. – To

wszystko może lada chwila wylecieć w powietrze.

Usiłował mnie wyminąć, ale zastąpiłem mu drogę.

– Widział pan, co stało się z pasażerkami audi? – pytałem pełen lęku.

– Nie ma co zbierać! Na ziemię!

Jego słowa zagłuszyła kolejna eksplozja. Dach nad dystrybutorami odleciał z hukiem.

Potem z nieba runęła na nas ulewa odłamków. Poczułem ból i na moment mnie zamroczyło.

Ocuciły mnie słowa Doroty.

– Żyjesz? Wiktorze, odezwij się, czy żyjesz? – Jej głos dochodził do mnie jakby z

zaświatów.

– Raczej tak – wymamrotałem. Ramię rozdzierał mi ból, a twarz zalewała krew.

background image

Popatrzyłem w stronę stacji, obraz przypominał kadry z filmu Rambo.

– Dasz radę wstać? Musimy dojść do poloneza i uciekać. Mogą nas zaraz dopaść.

Usiłowałem się podnieść. Nie dałem rady.

– Poczekaj chwilę. Podjadę. – Dorota co sił w nogach pobiegła w stronę poloneza.

Osunąłem się na ziemię. Niebo, na którym łuna przygasiła gwiazdy, tańczyło tak, jakbym

jechał na karuzeli. Zebranie myśli przychodziło mi z najwyższym trudem. „Wybuchła bomba,
starsze panie zginęły, wybuchła bomba…” – kołatało mi obsesyjnie pod czaszką.

Dziewczyna zajechała z rykiem silnika gotowego zagłuszyć zarzynanego bawoła.

Wciągnęła mnie do środka… Choć drobna, była nieprawdopodobnie silna.

– Tętnice masz nieuszkodzone – powtarzała. – Szybko odjedziemy stąd i zaraz zatamuję ci

krew. Pojedziemy do szpitala.

– Przecież nie masz prawa jazdy – wybełkotałem.

– Ale jeździć potrafię i mam praktykę na najrozmaitszych pojazdach, od traktora do motora.

Stanęliśmy kilometr dalej w przesiece na skraju dębowego rezerwatu. Dorota desperacko

podarła swoją sukienkę i bandażowała moje rany. Półleżąc na tylnym siedzeniu, walczyłem z
dziwną nadciągającą słabością usiłując modlić się za dusze tamtych dwóch kobiet, które za próbę
prywatnej zemsty zapłaciły najwyższą cenę.

background image

XVI

TA OSTATNIA NOWELA

Podlaski miał sen. I ja też go miałem. Z jakiegoś powodu parzyste sny zdarzały się nam

coraz częściej. To znaczy w momencie śnienia żaden z nas nie wiedział, że to jest sen. Podobnie jak
nie mieliśmy pojęcia, że obaj wylądowaliśmy w sąsiednich salach szpitala MSW.

W tym dziwnym śnie każdemu z nas śniło się, że szedł w górę szerokimi stopniami Pałacu

Prezydenckiego, w różnych okresach swych dziejów nazywanego Namiestnikowskim, Radziwiłłów
czy po prostu Prezydium Rady Ministrów. Henryk Barski, w oszałamiająco drogim garniturze,
uszytym chyba specjalnie na tę okazję, a ja (w śnie Podlaskiego on) jakieś trzy kroki za nim.
Wątpię zresztą czy „Mistrz” w ogóle zwrócił na nas uwagę. Uroczystość w pałacu zgromadziła
wiele znakomitości, z każdą wypadało się przywitać, zagadać. Na półpiętrze minęliśmy Jacka
Kuronia, w nieśmiertelnym dżinsowym komplecie, z nieodłącznym papierosem w zębach.
Zachrypiał coś do Barskiego, czego nie zdołałem zrozumieć. Zresztą swoją uwagę skierowałem na
Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który schodząc, upuścił laskę i aby ją podnieść, musiałby puścić się
poręczy. Podbiegłem, pomogłem mu, a następnie zaofiarowałem swoje ramię. (Adam zrobił to
samo).

„Ależ proszę pana – gwałtownie zaprotestował legendarny «kurier z Warszawy» – przecież

ja mam dopiero 90 lat!”.

U szczytu schodów powitał Henryka niewysoki mężczyzna z brodą, gdyby nie mundur,

wziąłbym go za redaktora Jachowicza z „Newsweeka”, czyżby to był słynny „pierwszy polski
żołnierz w NATO” – Kukliński?

„Witaj, Ryszardzie – zwrócił się do niego Barski – widzę, że zostałeś wreszcie generałem”.

W Sali Kolumnowej mistrz ceremonii ustawiał dekorowanych w rzędach. Z przodu ci od

orłów i komandorii, w drugim rzędzie pomniejsi odznaczeni, z tyłu medalowa czerń, od złotych,
srebrnych i brązowych krzyżów zasługi. Ostatni z nich…

„Tata?! A co tata tu robi?”.

Zygmunt Leśniewski odwrócił się do mnie ze swoim naturalnym przepraszającym

uśmiechem.

„Pan prezydent ma mi wręczyć złoty Krzyż Zasługi – odpowiedział. – Dasz wiarę? Mnie,

który nigdy nie miałem najmniejszego odznaczenia”.

Sen Adama różnił się tym, że zamiast mojego ojca występowała w nim jego babka Róża.

Dwudziestoparoletnia blondyneczka o fiołkowych oczach. Dokładnie taka, jak na niewielu
fotografiach z czasów, zanim zakatowali ją w lipcu 1945 oprawcy z NKWD… Miała otrzymać
Virtuti Militari.

Poza moim ojcem nie mogłem rozpoznać większości twarzy dekorowanych. Światło

wpadające przez okna z dziedzińca zupełnie mnie oślepiało. Najbliżej stał szczupły mężczyzna w
sutannie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to prezydencki kapelan, ksiądz Roman Indrzejczyk,
jednak te ciemne włosy i łagodny profil – wielkie nieba – Popiełuszko!

Naraz dotarło do mojej świadomości (Podlaski przeżył to samo olśnienie), że wszyscy,

którzy tego poranka zaludniali pałac przy Krakowskim Przedmieściu, nie żyli… Dziwne. Skąd więc
tam Barski. I my? I wtedy zobaczyłem, że spod kamizelki opinającej brzuch pisarza wystaje nitka.
Nitka owinięta wokół jego palca. Pisarz miał twarz dziwnie skupioną, uważną…

Brawa zwiastowały nadejście prezydenckiej świty.

– Nie, nie! – wrzasnąłem, zdumiony, że krzyk dobiega z wewnątrz i zewnątrz.

To w pokoju obok darł się Podlaski. Poczułem na swojej twarzy dotyk drobnej ręki Doroty.

Odzyskałem przytomność.

– Która godzina? – wybełkotałem.

– Dochodzi dwunasta – odparła.

background image

– W nocy?

– W południe!

Z sąsiedniego pokoju doleciał brzęk przewracanych kroplówek i na progu pojawił się

półprzytomny Podlaski. Poderwałem się również, narażając na gwałtowny ból ramienia.

– Trzeba natychmiast ostrzec Pałac Prezydencki, niech odwołają spotkanie z Angelą Merkel.

Niech aresztują Barskiego. Jest planowany zamach! – wołaliśmy jeden przez drugiego.

– Odznaczenia dla kombatantów będą wręczane po południu w Gdańsku – powiedziała

całkiem spokojnie Dorota. – A spotkanie z panią kanclerz już się odbyło, godzinę temu.

– W pałacu?

– Nie, w Zamku Królewskim. Czekając, aż się obudzicie, obserwowałam transmisję na

„Trójce”. Nie zdarzyło się nic szczególnego – Był tam Barski? – zapytałem nerwowo.

– Był?! – dorzucił jak echo Adam.

– A wiesz, że nie przyszedł. Jeszcze w porannych wydaniach było o dekoracji orderem, o

rozmowie, w której podjął się podobno roli tłumacza… I cisza.

Opadłem na poduszki. Z ulgą. Podlaski usiadł na skraju mego łóżka, blady, ale nie ukrywał

odprężenia. Wpadły pielęgniarki i jacyś smutni faceci, pewnie nasza ochrona. Usiłowali zapędzić
Podlaskiego do izolatki.

– Dajcie mi pięć minut na rozmowę albo mnie natychmiast szlag trafi! – wrzasnął.

Groźba poskutkowała, cofnęli się.

– Tylko pięć minut – powiedział lekarz i zwrócił się do Doroty: – Już ja będę miał za to, że

panią wpuściłem.

Po kilku zdaniach udało nam się ustalić, jak niesłychanie zbieżny mieliśmy sen. Coraz

bardziej zaskoczeni przerzucaliśmy się szczegółami, analizując podobieństwa. A Dorota niby kibic
na meczu tenisowym kierowała twarz to w stronę Podlaskiego, to w moją…

– Jeśli miały to być prorocze zwidy, to za cholerę nie potrafię ich zinterpretować –

powiedziałem.

– Może przyśniła się nam alternatywa, która nie doszła do skutku – zasugerował Adam.

– A obecność tych wszystkich umarłych?

– Podobno dusze z zaświatów gromadzą się w wyjątkowo ważnych momentach, a czasami

pragną ostrzec żywych.

Zanim przegoniono Podlaskiego i wydalono Dorotę, z jej relacji poznałem jeszcze przebieg

zdarzeń po eksplozji przed motelem w Miłosnej. Katastrofa wyglądała przerażająco, ale nikt z
personelu ani klientów nie zginął. Poza pasażerkami audi. Musiały zginąć w wybuchu, a reszty
dokonał ogień, bo jak na razie nie znaleziono żadnych ich szczątków.

– A ja, jak się tu znalazłem? – zapytałem.

– Nie zastanawiałam się długo i nie chcąc ryzykować, że się wykrwawisz, zawiozłam cię na

sygnale do szpitala kolejowego w Międzylesiu, gdzie personel natychmiast udzielił ci pomocy.
Potem zadzwoniłam do Frąckowiaka, a ten załatwił przewiezienie cię na Wołoską gdzie był już
Adam. Podkomisarz postarał się też, żeby pozwolono mi jechać z tobą. Błyskawicznie dostaliśmy
obstawę z Agencji Kontrwywiadu.

– Nic ci nie jest?

– Drobne zadrapania. Twoje obrażenia też okazały się mniejsze, niż w pierwszej chwili się

zdawało.

– I co mi jest?

– Nic poważnego.

Badania, które przeszedłem w ciągu następnych godzin, potwierdziły wstępną diagnozę.

Rany okazały się powierzchowne, a mimo wstrząsu mózgu tomografia nie wykazała żadnego
wylewu wewnątrz czaszki.

– Szok, potłuczenia, utrata krwi. Powinien pan szybko dojść do siebie – ocenił lekarz. –

Uszkodzony mięsień ramienia wymagać będzie rehabilitacji.

Mimo to przez kilka dni miałem pozostać pod obserwacją.

Po odzyskaniu przytomności naturalnie zostałem przesłuchany. Potwierdziłem wszystko, co

background image

wcześniej zeznała Dorota, dorzucając sporo od siebie. Major Urbański, który zajął się całą sprawą,
niczego nie lekceważył. Tym bardziej że tamta tragiczna noc przyniosła znacznie więcej ofiar, niż
mogłem podejrzewać. I nie chodziło wcale o Brzeźniakową i Rokicką.

– Jeśli idzie o te panie, nie ma stuprocentowej pewności, że zginęły. Zapisy z kamer uległy

zniszczeniu, ciał nie znaleziono, a analiza śladów… To może potrwać jeszcze bardzo długo –
tłumaczył Urbański. – W każdym razie wybuch spowodowany był przez bardzo profesjonalnie
założony ładunek z mechanizmem zegarowym i magnetycznym zaczepem. A z tego, co
opowiadaliście, wasi przeciwnicy mieli niewiele czasu na instalację.

Nie dzieliłem się z nim moim podejrzeniem, które z czasem przerodziło się w pewność, że

stare funkcjonariuszki upozorowały własną śmierć. Za wiele miałyby do tłumaczenia. Nie
wykluczone, że od dłuższego czasu planowały zaszycie się gdzieś, gdzie nikt ich nie odnajdzie…
Jednak gdzie znalazły sobie kryjówkę i na jak długo, nie mam pojęcia. W każdym razie detonacja
pod Miłosną była, jak się okazało, dopiero początkiem czarnej serii. Po powrocie z przyjęcia u
Wroniaka we własnym mieszkaniu pozbawił się życia znany biznesmen, Augustyn Ratajski, popił
garść pigułek nasennych wielką ilością alkoholu. Samobójcze skłonności ujawnił również
znakomity mecenas P. prowadzący interesy wielkiego biznesmena. Jego BMW pędzące z dużą
prędkością staranowało zapory na od dawna nieczynnym przejeździe kolejowym w Marysinie
Wawerskim i wbiło się pod elektrowóz opóźnionego ekspresu Berlin-Moskwa. Ciekawe, że
adwokat miał w momencie zderzenia trzy promile alkoholu we krwi (wykazała to autopsja) i
zdaniem ekspertów nie był w stanie samodzielnie prowadzić samochodu.

Sam Wroniak przez nikogo nie niepokojony dotarł koło szóstej na prywatne lotnisko w

Góraszce, gdzie czekał jego samolot. Start odbył się bez najmniejszych komplikacji. Zgłoszono lot
do Genewy. Jednak biznesmen nigdy tam nie dotarł. Z powodu fatalnych warunków
atmosferycznych w rejonie Lemanu Szwajcarzy próbowali skierować gulfstreama na lotnisko we
francuskiej Miluzie, jednak w pewnym momencie maszyna znikła z radaru w szalejącej burzy.
Wypalony wrak po trzech dniach poszukiwań znaleziono na lodowcu w masywie Mont Blanc.
Zidentyfikowano fragmenty ciał żony i ochroniarza. Samego multimilionera nie odnaleziono.

Urbański nie chciał mi więcej powiedzieć, oczywiście starałem się w miarę możliwości

śledzić doniesienia prasowe. Sprawa Wroniaka-Felsztajna ciągnęła się przez parę miesięcy, jak
twierdzono, była niesłychanie rozwojowa, w związku z czym byliśmy jeszcze parę razy
przesłuchiwani przez prokuraturę. Jednak po zmianie rządu Urbański stracił pracę, a śledztwo
utknęło, czekając na lepsze czasy, a i nam dano spokój. Z robotą w policji pożegnał się także
Stanisław Frąckowiak. Krążyły plotki, że podobno zniesmaczony panującymi stosunkami
całkowicie zrezygnował z zawodu, wyjechał do Francji i został tam hydraulikiem.

Mam spore wątpliwości, czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy.

Tym bardziej że jeszcze 1 września, wskutek karygodnej pomyłki medycznej, w szpitalu otwockim
zmarła ciężko ranna Katarzyna Murak. W kroplówce ktoś zamiast środka wzmacniającego podał jej
preparat zwiotczający mięśnie. Z mięśniem sercowym włącznie. Winnych tego potwornego
zaniedbania nie udało się ustalić.

A Henryk Barski? Wiele wskazuje na to, że zostaliśmy wyręczeni w naszej zemście. Przez

opatrzność, a może przez nieznanych sprawców?

Ciało Barskiego znaleziono dopiero po południu 31 sierpnia. Kompletnie nagi leżał w

wypełnionej aż po brzegi wannie. Obok czekała świeża koszula i wspaniały garnitur uszyty na
uroczystość dekoracji. Plotki, że utonął sam lub z czyjąś pomocą nie potwierdziły się. Sekcja zwłok
nie wykazała wody w jego płucach. Jak stwierdzili lekarze, podczas zażywania porannej, zbyt
gorącej kąpieli powalił go zwyczajny zawał. Banalne, ale zdarza się.

Wiele wskazywało na to, że opowieść moja nie będzie miała rozwiązania. Oczywiście

mogę, korzystając z profetycznych zdolności Adama Podlaskiego, napisać, że będę żył z Dorotą
długo i szczęśliwie, po latach awansuję na prezesa Polskiej Akademii Nauk, że nasz syn zostanie w
roku 2047 prezydentem Zjednoczonej Europy. Że nasz wielki sąsiad po dramatycznych wstrząsach
lat 2009-2015 ostatecznie zdecyduje się na zachodni model demokracji… I że dużą rolę w tych
zdarzeniach odegra zlokalizowany w postsowieckim łagrze ojciec Adama Podlaskiego, Maciej.

background image

Jego niezwykłe zdolności paranormalne pomogą… Stop, stop! Wierzę Adamowi, ale czekam, aż
jego przewidywania zweryfikuje życie.

A co do Barskiego? Przynajmniej częściowe wyjaśnienie tajemnicy pojawiło się pięć dni po

jego śmierci w mojej skrzynce mailowej.

Wróciwszy ze szpitala do domu, zrujnowanego, ale własnego, odpaliłem laptopa.

Zamierzałem przelać zdjęcia znad Świdra, ale wcześniej przeleciałem przez zawiadomienia z
banku, wywaliłem mnóstwo SPAM-u, korespondencję zawodową przerzuciłem do jednego foldera.
I wtedy natrafiłem na ten mail. List był krótki, i natychmiast moją uwagę przykuł załącznik… Tekst
został w nim spakowany wyjątkowo dziwnie. Przy próbie otwarcia pojawiło się żądanie hasła i
informacja: „Masz 45 minut”.

Wróciłem do treści samego listu. Jego nadawcą był rzeczywiście Barski. A konkretnie

biorąc ktoś, u kogo „Mistrz” zdeponował przesyłkę.

Jeśli otrzymasz ten mail, znaczy, że nie żyję. – Szkoda, ale zawsze musiałem się z tym liczyć.

Skąd ta pewność – może stąd, że gram o najwyższą stawką, jestem na prawdziwym progu. A może
dlatego, że moja śmierć będzie odpowiednim zakończeniem fabuły, którą współtworzymy. Dlaczego
piszę do ciebie, a właściwie, dlaczego w ogóle piszę? Nie chciałbym, żeby ta niezwykła historia
przepadła. Pozostawię cię w rozkosznej niepewności, czy jest to fiction czy non-fiction. Zresztą nie
ma większego znaczenia. Mody się zmieniają opowieści pozostają.

Ciągle nie jestem pewien, czy dobrze robię, pozostawiając ci tę historię. Jako fiction wielu

uzna ją za nieprawdopodobną. Jako non-fiction za niebezpieczną.

Nawiasem mówiąc, jest to powieść dla jednego czytelnika, jeśli nie przeczytasz całości

przed upływem 45 minut, wirus, którym zainfekowałem przekaz, zniszczy tekst. Zniszczy go również
przy trzeciej mylnej próbie wprowadzenia hasła. Ale z tym nie powinieneś mieć trudności. Żegnam
cię, mój niedoszły zięciu i kacie.

background image

Henryk

Zastanawiałem się, co z tym zrobić. Wyświetlający się zegar wskazywał, że z

zapowiedzianych trzech kwadransów zostały jeszcze 42 minuty.

Do wszystkich diabłów, jakie mogło być hasło, z którym nie powinienem mieć trudności?

Wpisałem „Joker” – pudło! Kiedy wpisywałem „Henryk Barski” ręce mi cokolwiek drżały. I nic.

Pozostała mi tylko jedna próba. I milion możliwości. Uratowało mnie olśnienie –

wystukałem jednym palcem „Magdalena” i nacisnąłem ENTER.

*

– Tak niewiele z nas pozostaje – powiedział stary mężczyzna, kiedy zamaszysta fala

starła ślady stóp, pozostawione przez nich na wilgotnym piasku. – Tak niewiele…

Henryk milczał – rozgwieżdżone niebo rozpięte ponad grzywami palm, szum morza,

pulsująca muzyka, dochodząca od strony hotelowej restauracji, dodawały ich spacerowi
pierwiastka nierzeczywistości.

„Gdzie ja jestem? Dokąd zaszedłem?” – zadawał sobie pytanie, a cichy głosik

wewnątrz mózgu dośpiewywał mu słowa starego szlagieru Kuba wyspa jak wulkan gorąca.

Wyjazd załatwił mu Rozenkranc, poczciwy stary Rozenkranc, który od lat dbał o niego

bardziej niż o rodzone dzieci. Zresztą w Monachium wszystko było takie proste. Rezerwacja
hotelu all inclusive
w Neckermannie, dopłata do biletu w klasie biznesowej… 48 godzin
wystarczyło, aby zamiast w dżdżystej listopadowej Bawarii znaleźć się na piaszczystej plaży w
kubańskim Varadero.

– Potrzebujesz wypoczynku, chłopcze – powiedział mu facet, którego od lat nazywał

wujem. – To, co dzieje się w Polsce, doprowadziło twoje nerwy do granic wytrzymałości – a w
tropiku nabierzesz sił, pobawisz się. Wiesz, jakie piękne i tanie są na Kubie dziewczyny?

Uległ tej argumentacji, nie przypuszczając, że mąż jego kuzynki mógł mieć jakiś

dodatkowy cel, wysyłając go na Karaiby.

Hotel „Kawama” mieścił się w budynkach przyległych do Casa del Al, kubańskiej

rezydencji samego Ala Capone’a – Henryk przybył tam po południu, i nawet nie rozejrzawszy
się po obiekcie, piekielnie zmęczony, przespał czternaście godzin. Dopiero rano, przy
śniadaniu, kiedy planował spacer, zauważył mężczyznę, który mu się uporczywie przyglądał.
Facet musiał mieć niewiele ponad sześćdziesiąt lat, ale mocno sterało go życie. Z dosyć
młodzieńczą sylwetką kontrastowała twarz starca, na oko osiemdziesięcioletniego –
przywodząc na myśl przywiędłe i pobrużdżone lico mima, na którym wszystkie grymasy i
nakładane maski odcisnęły swoje piętno. Co ciekawe, twarz ta nie była Henrykowi obca.
Musiał widywać tego człowieka, nawet znać, ale kiedy, gdzie?

Mężczyzna niewątpliwie zauważył te wysiłki, bo wstał od stolika i podszedł do Polaka.

– Jak to miło przypadkowo spotkać się po latach – powiedział po rosyjsku, a jego głos,

który mimo upływu lat niewiele się zmienił, przyprawił go o dreszcz – bardzo jestem ciekaw,
czy mnie jeszcze pamiętasz, Gienryk? Właziłeś mi na kolana, bawiłeś się moim naganem…

– Frołow. Towarzysz Aleksandr Frołow.

– Wolę, kiedy mówisz mi jak dawniej, wujaszek Sasza. Chodź do baru. Opijemy to

nieoczekiwane spotkanie.

Czas goi rany, potwór z lat sowieckiego dzieciństwa, szczycący się krwią na rękach,

powrócił jako miły starszy pan, który generalski mundur NKWD schował głęboko w szafie i
przybrał garnitur dyrektora jednej z radzieckich Central Handlu Zagranicznego.

Henryk nie palił się do jego towarzystwa, ale nie potrafił odmówić. Zresztą Aleksandr

okazał się bardzo miłym kompanem i można powiedzieć, doskonałym przewodnikiem po
krainie rozpusty. Już pierwszego wieczora wyskoczyli do Cardenas, gdzie miejscowy szofer
załatwił ustronne dwupokojowe mieszkanie i cztery dziewczyny, czterech zróżnicowanych

background image

odcieni, od kompletnie białej Kreolki po Murzynkę, mogącą reklamować pastę do butów.
Wszystkie chętne, ofiarne i profesjonalne, pokazały gościom, jak naprawdę gorąca i gościnna
może być ich wyspa.

– Żadnego ryzyka, dziewczyny zostały przebadane przez resortową służbę zdrowia –

rozwiał ostatnie obawy Henryka Frołow. Tak jakby wiedział o jego wstydliwej przygodzie z
zasyfioną Nigeryjką podczas Festiwalu Młodzieży i Studentów pamiętnego lata 1955 w
Warszawie.

Nazajutrz przez pół dnia ledwie żywy Henryk dochodził do siebie nad basenem, i

dopiero wieczorem wybrał się z Frołowem na ten spacer.

– I kto by kiedyś pomyślał, że my komuniści odpoczywać będziemy w sercu

imperialistycznego występku – kontynuował swoje refleksje Frołow. – Czterdzieści lat temu
wróg stał u naszych bram, a teraz my jesteśmy o wystrzał z katiuszy od Miami. Kuba jest
nasza, Indochiny nasze, Afryka nasza…

– I Afganistan pewnie będzie nasz – mruknął półgłosem pisarz.

– Oczywiście, chociaż to akurat może jeszcze potrwać. Tam zadarliśmy z ludźmi,

którzy naprawdę w coś wierzą… Naszą największą siłą jest słabość Zachodu, głupota tych
wszystkich użytecznych idiotów, wierzących w demokratyczne dyrdymały, które prędzej czy
później ich zabiją. – Tu uniósł kościsty kułak i przez moment wygrażał niewidocznej
Florydzie. – Niech no tylko pokolenie tych dzieci kwiatów w całości przejmie stery państw.
Rozbroją się, rozlezą, spedalą, przestaną rozmnażać i jeszcze będą nas błagać o
internacjonalistyczną pomoc.

– Pewnie tak.

– Ale dajmy spokój polityce – Frołow zmienił nagle ton – porozmawiajmy o tobie.

– O mnie?

– Martwię się tobą, Gienryk. Wiem, jak się ostatnio męczysz.

– Ja? – zdziwił się pisarz.

– Przecież nie ja. Z jednej strony chciałaby dusza do raju, a z drugiej strony –

(przeszedł na polski) – służba nie drużba.

– Nie rozumiem – zjeżył się Henryk.

– Ech, parień, parień! Jeśli puściłem cię z twoją matką do Polszy, to ty myślisz, że

zapomniałem o tobie, nie przeżywałem twoich sukcesów, nie martwiłem się kłopotami? Ty
prawie mój syn. Wiesz, że mam wszystkie pieriewody twoich knig. I po rusku, i po anglijsku.

– To bardzo miłe z twojej strony, wujku Sasza. – Pod stopami strzelił mu błoniasty

pęcherzyk, który w pierwszej chwili wziął za porzuconą prezerwatywę, ale był to jedynie
pęcherz żeglarka.

– Czuwałem nad tobą przez te wszystkie lata bardziej, niż przypuszczasz. Kiedy

służyłem w Warszawie, nie jeden raz biłem się z myślami, czy się z tobą spotkać, ale nie
chciałem ci zaszkodzić.

– Nie przesadzałeś z tą ostrożnością? Ani ja, ani moje środowisko nie stosowało

żadnego narodowego ostracyzmu, mam wielu przyjaciół Rosjan, miałem żonę Murkę,
rodowitą moskwiczankę…

– Wiem, sam ją szkoliłem. Pojętna była, inteligentna, jakich mało, tylko słaba. Bardzo

słaba.

Henryk na moment zaniemówił, a następnie zaprotestował:

– Co też wuj mówi? Kiedy ją poznałem, była okazem zdrowia.

– Nie myślę o jej zdrowiu fizycznym. Tu było wsio w pariadkie. Przynajmniej do czasu!

Przyjechała do Polski z konkretnymi zadaniami. Nie denerwuj się. Ciebie to nie dotyczyło! Ale
co się z nią stało? Starczyło kilka lat w Polszy i już zachłysnęła się waszą prawie wolnością,
waszymi książkami, filmami, kabaretami… Nie wytrzymała psychicznie. I koniec końców z
Amerykanami się zwąchała.

– Niemożliwe.

– Przez księży! Czy ty wiesz, że ona potajemnie się ochrzciła?

background image

– Wiem, ale to była jej prywatna sprawa.

– Ech, Gienryk. Sam najlepiej wiesz, że u nas nie ma prywatnych spraw. Albo jesteś z

nami, albo przeciw nam. Nie tolerujemy podwójnych agentów, nawet gdy są bliscy osobom
nam bliskim.

Henryk zatrzymał się gwałtownie i spojrzał Frołowowi prosto w twarz.

– Przecież umarła na raka! – zawołał.

– Są różne raki. – Czekista wykrzywił usta w grymasie, który można by z biedą uznać

za karykaturę uśmiechu. – Jedne przychodzą same. Innym trzeba troszku pomóc. – Niby nie
patrzył na Polaka, ale z pewnością zauważył zaciskające się pięści. Natychmiast postanowił
przekłuć balonik z agresją, jakby był to kolejny żeglarek.

– A wiesz, że bardzo zaskoczyłeś mnie, kiedy zostałeś „Piątką”.

Udało się. Całe powietrze uszło z pisarza, zaciśnięte przed chwilą pięści same się

rozluźniły.

– Wuj wie również o tym? – wypluł tych kilka słów, jakby były kawałkami szkła.

– Trzy dni po podpisaniu zobowiązania miałem raport na ten temat na swoim biurku.

– Niemożliwe!

– Ależ możliwe, możliwe. Jesteśmy jedną wielką rodziną i nie ma między nami

tajemnic. – („W jedną stronę” – przemknęło przez myśl Henrykowi). – Czytałem wszystkie
twoje raporty, analizy. Czasami podziwiałem, czasami współczułem. Wróćmy zatem do
kochanej Murki.

– Co tu wracać, nie żyje.

– Nie rób sobie wyrzutów. Nie mogłeś jej uratować.

Rozległo się westchnienie.

– Wiesz, ile kosztowało uratowanie ciebie. „Rodziny zdrajców są potencjalnymi

zdrajcami”, powiadał mój przyjaciel, generał Sierow. Ale przekonałem go, że nic nie
wiedziałeś. Tym łatwiej, że to była prawda. Przejdźmy jednak do rzeczy. Wprawdzie jestem
na emeryturze, ale moi byli podwładni pociągają dziś za wszystkie sznurki. I tak sobie myślę.
Szkoda ciebie, Gienryk. Jesteś wielkim pisarzem, znanym w Jewropie. Masz przed sobą
wspaniałą przyszłość. Po co nam twoje sprawozdania o paru zapyziałych literatach. To może
robić byle kto. Wiesz, ilu ludzi pcha się teraz do współpracy?

– Mimo tych milionów, które wstąpiły do „Solidarności”?

– Głównie dlatego. Jest co robić. Dawniej było pięciu dysydentów na krzyż, z tego

połowa pracowała dla nas. Sprawy też były malutkie: wikary donosił na proboszcza, adiunkt
na profesora, aktor na dyrektora. A teraz, cóż za ogromny teatr się otworzył?! A kiedy to się
niedługo zawali, a wasi emigranci zaleją Jewrope, zaczną tworzyć komitety „Solidarności”,
będą się wciskać do rządowych antyszambrów. Wiesz, ilu wstawimy tam naszych? Od 1968
nie mieliśmy takiej okazji.

– Ale co to ma wspólnego ze mną?

– Proste! Polska Ludowa nie potrzebuje ciebie jako agenta. Chcemy zwrócić ci

wolność. Właściwie już jesteś wolny. Rób, co tylko zechcesz. Bądź sumieniem „wolnego
świata”. Pisz swoje wspaniałe, niepokorne książki. Mamy zaufanie, że nie obrócisz się
przeciwko nam.

– Zaufanie, ale na wszelki wypadek kwity?

– Za kogo ty mnie masz. – Frołow parsknął gniewnie. – Wszystkie kwity, dokumenty,

protokoły, pokwitowania wypłat będą zniszczone. Nie zostanie najmniejszy ślad twojej
współpracy.

– Zostaną oficerowie, którzy mnie prowadzili…

– Zapomną albo… – dokończył po znaczącej pauzie – zostaną zapomniani.

Henryk zorientował się, że zaszli już bardzo daleko, hotelowe światła pobłyskiwały w

znacznej odległości. „Świetne miejsce, jeśli chce się kogoś wykończyć” – przemknęło mu przez
głowę.

– Zapalisz? – Frołow wyciągnął cygaro. – Prawdziwe Monte Cristo.

background image

– Z miłą chęcią.

– A zatem pójdziesz na to? Mam poruszyć odpowiednie dźwignie?

– To zbyt piękne, by było prawdziwe. Poza tym chciałbym wiedzieć, czego zażądacie w

zamian.

– My? Gienryk!!! Naprawdę niczego! Ale wiesz, co na podobne pytania odpowiadał

swoim dłużnikom Meyer Lansky.

– Ten gangster, co miał tu kasyna?

– Tak, nawiasem mówiąc, to twój krajan, i mój współplemieniec – Majer Suchowliński

z Grodna. No więc w podobnych sytuacjach zwykł mówić: „Nic mi nie jesteś winien. Ale być
może kiedyś poproszę cię o jakąś drobną przysługę”.

Zeszli z plaży między palmy i przez teren jakiejś niedokończonej budowy doszli do

ulicy, ciągnącej się wzdłuż półwyspu. Po dłuższej chwili pojawiła się taksówka. Frołow
zatrzymał ją i kazał wieźć się do hotelu.

Więcej na ten temat nie rozmawiali. Zwiedzili Starą Hawanę, pojechali do Zatoki

Świń, gdzie kontrrewolucjoniści zdradzeni przez szpiegów ulokowanych w Departamencie
Stanu zostali dosłownie rozsiekani przez żołnierzy Fidela, daremnie oczekując na wsparcie
amerykańskiego lotnictwa. Przez wiele następnych dni łowili ryby, nurkowali, opalali się,
korzystając z karaibskiego słońca.

Ostatniego dnia, żegnając się, Frołow powiedział:

– A propos przysług, mam jedną prywatną prośbę, Gienryk. Wiem, że w powrotnej

drodze zatrzymasz się w Londynie.

– Tak! Mam wieczór autorski w miejscowym ognisku.

– To świetnie się składa, wpadnie tam mój wnuczek. Trzy lata temu, powołując się na

swoje żydowskie pochodzenie, razem z matką wyemigrował z ZSRR. Chociaż jaki on Żyd,
Chazar jak ja. Bardzo chciałbym, żebyś go poznał, wprowadził w towarzystwo, bo Sasza (imię
ma po mnie) jest trochę nieśmiały.

– Chętnie mu pomogę. A jak się nazywa? Frołow?

– Już nie. Wrócił do naszego nazwiska rodowego. Felsztajn. Aleksandr Felsztajn.

*

Henryk mógł uważać się za szczęściarza. Przez dwadzieścia pięć lat ani Frołow, który w

1995 przeniósł się do bolszewickiego piekła, ani jego syn, który po powrocie do Polski przyjął
swojskie nazwisko pierwszej żony – Izy Wroniak, nie poprosili go o żadną przysługę. Naturalnie,
co jakiś czas kontaktowali się z nim sami lub przez pośredników, ale trudno się nie kontaktować,
należąc do jednego towarzystwa. Bywało różnie, wpływowi ludzie z organów pytali pisarza o
zdanie na rozmaite tematy, jednak nigdy nie nosiło to znamion tajnej współpracy. Frołow dotrzymał
słowa. Póki żył, pisarz sam był sobie sterem, żeglarzem, okrętem, a to, co robił, było nie tylko
dobre, ale i słuszne. Oczywiście Henryk cały czas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że niewidzialne
mózgi dbają o jego powodzenie i karierę, niewidzialne ręce usuwają przeszkody z jego drogi, ale
jako człowiek pyszny uważał, że na to zasługuje, że to się mu po prostu należy.

W 2006 roku znalazł się u szczytu sławy, udało mu się uzyskać pozycję arbitra ponad

sporami między władzą i opozycją. W dodatku odnalazł córkę, owoc niezobowiązującego flirtu z
pewną przystojną, zauroczoną nim funkcjonariuszką. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem była
decyzja Szwedzkiej Akademii. Jako autor genialnych Zapaśników był pewniakiem, a jednak
nagrodę dostał niejaki Pamuk, jakiś parszywy Turek, w imię kretyńskich parytetów, działań
promuzułmańskiego lobby i czort wie jeszcze jakich poprawno-politycznych kryteriów. Na
spotkaniu z Wroniakiem dobre pół godziny wylewał swoje żale, a biznesmen pocieszał go jak
umiał, twierdząc, że Noble dawane są co rok.

Miesiąc później znów spotkali się we Florencji. Wroniak miał tam pod miastem dom z

background image

ogrodem i trzy wspaniałe biszkoptowe labradory, które bardzo przypadły do gustu Magdalenie.

Wieczorem, kiedy córka pisarza poszła już spać, do willi przybył osobnik posługujący się

imieniem Sierioża. Henryk nie dowiedział się nigdy, czy jest Rosjaninem, Ukraińcem czy
Białorusinem. Mówił znakomicie po włosku i miał maniery przedrewolucyjnego arystokraty. Kim
był, komu służył – do końca nie wiadomo. W każdym razie nawykły do traktowania ludzi per noga,
Wroniak odnosił się do tego gościa z najwyższym szacunkiem. W pewnym momencie pozostawił
ich samych.

Ars longa vita brevis – powiedział Sierioża, smakując wyborne chianti rocznik 1923. –

Świat nie jest sprawiedliwy, a Nagrody Nobla bywają igraszką w rękach słabych ludzi. – Henryk
tylko skinął głową. – Czy wiesz, przyjacielu, że winorośl na ten trunek dojrzewała w pobliskich
winnicach, kiedy Benito Mussolini szedł na Rzym. Od tego czasu świat parę razy wywinął fikołka,
powstało i rozpadło się kilka imperiów, a trunek zachował świeżość, zapach, aromat i jeszcze nabrał
mocy i szlachetności.

Pisarz milczał, zastanawiając się, do czego jego rozmówca zmierza.

– Oczywiście wszelkie słabości tego świata są zarazem jego siłą. Ot, na przykład wszystko

można kupić. Naturalnie za rozsądną cenę. Dziś to, co się nazywa lobbingiem, kiedyś bywało
przekupstwem. Z tego, co wiem, nie udało się jak dotąd przekupić jedynie kolegium kardynalskiego
obradującego na konklawe, choć przestrzegałbym przed niedocenianiem wpływu agentów. – Tu
nachylił się ku Polakowi. – Wiemy, jak pragnie pan Nobla i jak bardzo się panu należy. To JEST do
załatwienia, ale…

W duszy Henryka rozdzwoniły się srebrne dzwony, czekał wszelako na słowa, które padną

po tym „ale”.

– …ale być może będziemy musieli prosić pana o przysługę.

Proście, o co tylko chcecie – chciał zawołać, ale żył zbyt długo na tym świecie, żeby zbyt

hojnie szafować podobnymi ofertami. Dlatego panując nad emocjami, zapytał po prostu:

– Jaka to ma być przysługa?

– Za wcześnie, żeby o tym rozmawiać. Odezwiemy się do pana.

*

– Co to był za facet, z którym upiłeś się wczoraj w nocy? – zapytała Magdalena.

– Wydawca. Mój przyszły generalny przedstawiciel na rynku rosyjskim i innych krajów

byłego Związku Radzieckiego – powiedział. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że córka mogła
podsłuchiwać pod drzwiami. I dodał jeszcze: – Udało mu się przełamać opór nacjonalistycznych
homofobów, którzy blokowali wydanie Zapaśników w Rosji.

Potem był Sztokholm – spotkali się z Sieriożą w hotelu, „przypadkowo” mieli apartament na

tym samym piętrze. „Wydawca” mówił o postępach prac logistycznych. Podał mu też telefon
kontaktowy w Polsce. „Naucz się go na pamięć i zniszcz” – instruował. Henryk wykonał polecenie.
Nie zauważył tylko, że zapisany numer odcisnął się na bloczku hotelowym. Magda, która wpadła
do pokoju, zauważyła ten ślad i jak w dobrym filmie szpiegowskim wysypała popiół z popielniczki
na kartkę i bez trudu odtworzyła kolejne cyfry. Chyba już wtedy jej podejrzenia dotyczące
działalności ojca zyskały bardziej konkretny kształt.

Jakoś nie zauważył, że ich stosunki stały się odrobinę oschlejsze. Że pod jakimś głupim

pozorem skróciła podróż i sama wróciła do Polski. Przecież nie przestał jej kochać. Nie miał
pojęcia, że wie o jego kontaktach z Sieriożą, ani tym bardziej że Szefostwo podjęło decyzję o jej
likwidacji.

O śmierci Magdy dowiedział się w Oslo. Nie miał wątpliwości, kto za tym stoi.

Szalał, skontaktował się z Wroniakiem, groził, że wszystko wyjawi.

Przetrzymali go bez odpowiedzi długo, dwa dni, aż do Helsinek.

Tam Sierioża dopiero pokazał, co potrafi. Z podstołecznego kurortu wziął go na przejażdżkę

saniami w las. Trójka koni, Sierioża na koźle, literat obok niego. Mróz siarczysty, a wokół las, las,

background image

las bezkresny.

Kiedy na dobre oddalili się od ludzkich siedzib, Henrykowi puściły nerwy. Zaczął krzyczeć,

złorzeczyć. Sierioża słuchał go z drwiącym półuśmieszkiem, ale kiedy pisarz wyrwał mu bat, i
próbował nim go okładać, jednym ciosem powalił go w śnieg. I odjechał.

Świadomość, że najprawdopodobniej zamarznie na tym mrozie, sprawiła, że Henryk

ochłonął, a kiedy po godzinie zbuntowany woźnica powrócił, zachowywał się wobec niego
znacznie pokorniej.

O ile Wroniak konsekwentnie zaprzeczał tezie, że śmierć Magdaleny była zwyczajną

egzekucją, o tyle Sierioża nie bawił się w takie gierki:

– Nie my zachowywaliśmy się tutaj nieprofesjonalnie – mówił beznamiętnie – nie my

wystawiliśmy akcję na niebezpieczeństwo. – (O jakiej akcji, do cholery, on mówi?). – Zawarliśmy
czysty deal. Nobel za usługę.

– Nie ma mowy o żadnych usługach. Zabiliście moje dziecko. Kanalie!

– Przeszkadzała – padła sucha odpowiedź. – Jeśli będzie trzeba, zabijemy i ciebie.

– To zabijajcie. Kiedy ma się siedemdziesiąt lat, ma się w dupie podobne groźby.

– Są różne sposoby umierania, gaspodin Barski. Bolesne i bezbolesne. Możemy też sprawić,

że zostaniesz żywym trupem. Podrzucimy dowody na temat twojej wieloletniej agentury. Owszem,
ludzie Kiszczaka większość dokumentów zniszczyli. Może nawet wszystkie. Ale my mamy kopie.
Dysponujemy też dokumentami całej twojej dwudziestoletniej pracy dla nas. Listy, nagrania,
zdjęcia, rachunki. Chcesz tego?

Henryk milczał, tylko kłęby pary buchające z jego ust dowodziły, jak bardzo gotuje się w

środku.

– Nikt nie zwróci życia twojej córce – ciągnął dalej Sierioża – ale pozostaje twoje życie,

twoja nieśmiertelność, twój Nobel. Aha, mam informacje, że już wkrótce Hollywood wystąpi z
propozycją nakręcenia Zapaśników, od razu z gwarancją na Oscara.

– Chyba żartujesz, Sierioża. Takie macie możliwości?

– A ile to roboty – odparł odprężony Rosjanin i zaczął śpiewać rozlewnie,

duszoszczypatielno: Nie ujeżdżaj, ty mój gałubczik…

*

Nie zgadzam się z opiniami o banalności zła. Zło jest zawsze przerażające, mimo że ze

wszystkich sił próbujemy je oswoić i podobnie jak przez całe życie staramy się zepchnąć śmierć do
najdalszego kąta naszej świadomości. Poza szaleńcami wszyscy, choćby najbardziej zakłamani,
doskonale potrafią rozróżnić granicę między dobrem i złem. Tyle że zło jest jak narkotyk, wciąga.
Nikt nie rodzi się łajdakiem, podobnie jak każda dziwka kiedyś była dziewicą. Przeważnie zaczyna
się od małych dawek, drobnych kompromisów, potem większych i większych, poczucie
bezkarności rozzuchwala… Nie wiem, kim jako dziecko był Frołow, czy miał poczucie krzywdy,
czy lał go ojciec, czy uwiódł wujek, może przeżył wielki strach w trakcie czystek. A może już jako
mały gówniarz obrywał skrzydełka muszkom i podpalał oblane terpentyną koty. Tyle że to
zmartwienie Frołowa i jemu podobnych. Problem zaczyna się, kiedy my zwykli ludzie wchodzimy
mu w drogę albo stajemy się elementem jego gry. Nie potrafimy mu się oprzeć, zresztą nie bardzo
próbujemy. Bo zło, doświadczyli tego pierwsi rodzice w raju, bywa kurewsko powabne – zwłaszcza
gdy daje przewagę nad innymi ludźmi, poczucie przynależności do wyższego kręgu
wtajemniczenia. Z czasem kończą się wątpliwości, zanika strach. Tylko niekiedy zbudzeni nagle w
środku nocy, poszukując własnego pulsu, przypominamy sobie, że istnieje śmierć. Miara
wszechrzeczy. Ale wtedy pocieszamy się, że wraz z nią nie ma nic, ani sądu, ani kary, ani bólu.

*

background image

„Nie mam wyjścia – pomyślał Henryk tej nocy. – Naprawdę jestem w kropce”.

Siedział i pił whisky do lustra. A ściślej mówiąc, do dwóch portrecików wiszących nad jego

biurkiem – Murki i Magdaleny, wspaniałych kobiet, za których śmierć się obwiniał.

– Powinienem się zabić – wymamrotał. – Ale jestem tchórzem. I nie zrobię tego.

„Tchórzem, tchórzem” – powtórzył parokrotnie w duchu. Miał ochotę splunąć w lustro. Ale

nie ośmielił się. Był pewien, że mieszkanie jest na podsłuchu. Może również zainstalowano w nim
kamery…?

Tylko, na Boga, co miał zrobić? Każda możliwa opcja była dla niego fatalna.

– Powiedzmy, zamelduję o wszystkim władzom Rzeczypospolitej – i tak będę skończony.

Znając mentalność aktualnie rządzących, nic nie powstrzyma ich przed ujawnieniem moich
tajemnic publicznie. A jeśli wykonam zadanie – jaką mam pewność, że dadzą mi spokój. Będę
przecież współwłaścicielem jednej z największych tajemnic XXI wieku. Nie! Nie pozwolą mi
przeżyć. Ale na pociechę pozostanie legenda. Gówniana sława!

Opróżnił kolejną szklankę. Potem wyciągnął z szuflady ustrojstwo dostarczone przez

kuriera. Malutki pojemniczek, żyłkę i mikroskopijny spray do umieszczania w mankiecie. Komplet
niewykrywalny przez żadne bramki czy czujniki.

– To działa z odległości metra – powiedział Sierioża, kiedy widzieli się ostatnim razem i

ćwiczyli na atrapie.

– Jaką mam pewność, że przy okazji nie zainfekuję pół Warszawy?

– Jak widzisz, nie ewakuujemy naszej ambasady. Wirus musi w ciągu minuty od rozpylenia

dostać się do organizmu drogą oddechową lub pokarmową. Jak mu się to nie uda – zginie.

– A jak się uda, co stanie się z zainfekowanymi?

– Początkowo nic. To nam zapewni, że kiedy ofiary zachorują, ty będziesz poza

jakimikolwiek podejrzeniami. Okres utajony trwa dwa tygodnie. Potem wirus się aktywizuje i
błyskawicznie atakuje cały organizm – gorączka, wymioty, krwawe wybroczyny. Ot, ptasia grypa
połączona z ebolą. 99-procentowa pewność zgonu.

– I ja będę pierwszy do trumny?

– Głupstwa gadasz! Przecież poddałeś się szczepieniom zapobiegawczym. Nawet nie

kichniesz.

– Ale czy to nie będzie podejrzane, że zachorują i kanclerz Niemiec, i obaj przywódcy

Polski?

– Musi umrzeć cała trójka! – głos Sierioży zrobił się twardy jak stop irydu i platyny. –

Decyzje w tej sprawie zapadły. Biorąc pod uwagę częstotliwość ich kontaktów, równoczesna śmierć
Bliźniaków będzie zupełnie zrozumiała. Nasi ludzi zadbali już o łańcuszek prawdopodobieństwa.
Najpierw umrze pewien stary Turek prowadzący knajpę, świeżo przybyły z głębokiej Anatolii,
gdzie równocześnie wybuchnie zaraza na fermie drobiu, nazajutrz zachoruje jego córka,
zatrudniona w pałacowej kuchni, i dopiero trzeciego dnia, w tym samym czasie w Polsce i w
Niemczech trzeba będzie ogłosić żałobę narodową.

– No to może ich odratują?

Sierioża pokręcił głową.

– Na tego mutanta nie ma odtrutki. Jeśli ktoś nie był zaszczepiony, nie wyjdzie z tego.

– A jeśli później wybuchnie pandemia? Jeśli stracicie kontrolę.

– Nie ma takiej możliwości, mówiłem, ten wirus ma ograniczone możliwości rozmnażania,

umiera wraz z nosicielem. Chyba że ktoś chciałby żywić się zwłokami…

– A co będzie, jeśli ktoś nam przeszkodzi.

– Myślisz o tym chłoptasiu z IPN-u i jego mentorze? Nie przeszkodzą. Za mało wiedzą.

Zresztą sprawdzona ekipa zadba już o to. A kiedy już się to stanie, w Polsce zapanuje chaos, pełen
wzajemnych podejrzeń Polaków i Niemców… Nie twój kłopot, ty będziesz wtedy na Riwierze, na
jachcie Wroniaka…

Głęboka noc. Będzie, co będzie. Intuicja podpowiada pisarzowi, że mimo wszystko jego

niedoszły zięć przeżyje. A on sam?

Trzeba coś zrobić. Trzeba koniecznie coś zrobić! Ma pewien pomysł. Trzy mieszkania dalej

background image

mieszka młoda dziewczyna – Zosia. Kiedyś przed Magdą spotykali się. I to dość często, choć był to
wyłącznie seks. Pisarz zachował do tej pory klucz od jej mieszkania. Wie, że dziewczyna ma
komputer. I że lubi surfować w sieci.

– Sytuacja jest jasna – mruczy do siebie. – Zosia dopiero za cztery dni wróci z wczasów.

Odpali swój komputer, połączy się z Internetem i mimowolnie wyśle ukrytą wiadomość. Należy
tylko pójść tam przed świtem, kiedy na dworze będzie prawie jasno. W nocy światło elektryczne
byłoby zauważone z zewnątrz. Chyba nie namierzają non stop całego domu czujnikami ciepła?
Zresztą Zosia ma okna od strony wewnętrznego dziedzińca… Zatem do roboty! Napisać list,
podpiąć załącznik, przegrać na pendrive’a, oczyścić dysk. A… i jeszcze wcześniej zainstalować
samoniszczącego wirusa. Tak jak mnie uczyli. Nie pozostanie żaden ślad. A Wiktor, nawet jeśli
przeczyta, nie będzie miał żadnych dowodów. Zresztą, jeśli jutro wszystko się uda, tak jak zostało
zaplanowane, sam wykasuję przesyłkę z komputera Zosi i umieszczę swoją nowelę w innym
bezpiecznym miejscu. Do ujawnienia po mojej śmierci albo nigdy…

Piszemy książki z różnych powodów, dla chleba, dla autoterapii, budujemy sobie pomniki

lub próbujemy wystawiać nagrobki. Dlaczego? To jedyna sensowna czynność, do jakiej jesteśmy
zdolni. Są na przykład tacy osobnicy, którzy potrafią zastanawiać się nad własnymi myślami
dopiero, kiedy je zapiszą, i tacy, którzy istnieją, wyłącznie żywiąc się tekstami innych. Jak Mikołaj
Słysz. Podobno pierwszym napisanym przez człowieka tekstem był rachunek. Ja sądzę, że drugim
był donos! Dopiero trzecim, chciałbym wierzyć, wyznanie miłosne. Najlepszą poczytnością cieszą
się donosy na siebie, tyle że jedni opisują w swych bohaterach siebie takimi, jakimi chcieliby się
widzieć, a drudzy wyrzucają to, czego w sobie nienawidzą. Czy Dostojewski to Raskolnikow, a
Nabokow – Hubertus deprawujący Lolitę? Kim był, a kim chciał być Sienkiewicz – Petroniuszem
czy Zagłobą? Nie ma czasu, by to ustalić. Nie ma!

*

Skończyłem czytać, kiedy na miniaturce zegarka pozostała niecała minuta. Nie mając

niczego lepszego do robienia, wpatrywałem się w ekran, zastanawiając się, czy wirus zadziała.

Zadziałał. Najpierw monitor zamigotał, potem poniżej tekstu pojawiło się coś niczym

nienasycony robaczek. Zrazu powoli pożarł końcówkę tekstu. Potem ruszył w górę coraz szybciej
coraz szybciej, połknął załącznik, wreszcie strawił list.

I kiedy przerażony pomyślałem, że lada chwila rzuci się na twardy dysk mego komputera,

po prostu wyparował. Znikł.

„Profesjonalna robota” – pomyślałem. W tym samym czasie tekst zniknął też z dyskietki, na

którą go przekopiowałem. Cóż, Barski chciał jak najlepiej. Ale chyba mnie nie docenił. Czytając
tekst, pstrykałem każdej kolejnej stronie zdjęcie z aparatu cyfrowego i teraz miałem kilkanaście
stron sfotokopiowanego tekstu. To moja polisa na życie, a może bardzo cenny materiał dla Agencji
Kontrwywiadu.

Dwa tygodnie biłem się z myślami, zanieść to czy nie zanieść Urbańskiemu? A jeśli pisarz

wszystko wymyślił i zabawił się moim kosztem. Jeśli bowiem to miałaby być prawda, co stało się
ze śmiertelną pożywką, co z rozpylaczem. Czy ktoś buszował w mieszkaniu zmarłego pisarza,
zanim wyłamała do niego drzwi, zaryglowane od wewnątrz, wezwana przez siostrzeńca policja.

Tymczasem 15 września w Warszawie gruchnęła wieść, o dziwnej chorobie, na którą

zapadło kilka osób. Turek prowadzący popularny kebab, jego córka zatrudniona w kuchni Pałacu
Prezydenckiego. Oboje, jeśli wierzyć przeciekom prasowym, zmarli w okrutnych męczarniach.
Tabloidy ukazały się pod gigantycznymi tytułami „Ebola dotarła do Polski”, w kraju nastroje
zbliżyły się do paniki. Nie czekając, pobiegłem z fotokopiami do Urbańskiego. Przyjął,
podziękował i nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Epidemia nie wybuchła. Skończyło się tylko
na tych paru przypadkach. Dzięki Bogu!

W październiku otrzymałem w moim zakładzie propozycję awansu. Odchodził dyrektor. W

drodze była moja nominacja profesorska. Plotki rozprzestrzeniły się szybko. Nieznani ludzie zaczęli

background image

mi się kłaniać na korytarzu. Zachęcająco spoglądała na mnie moja przyszła sekretarka. Dorota też
zaczęła mi mówić: „Panie profesorze”. Z co najmniej dwóch sztabów wyborczych zaproponowano
mi, nie wiem czemu, posadę eksperta od polityki historycznej. Ale chyba nie przyjmę tych
zaszczytów. Nie chodzi o to, że w naszej rzeczywistości awanse bywają przeważnie krótkotrwałe.
Chciałbym być wolny, niezwiązany z interesami żadnej opcji, walkami koterii, podgryzaniem,
anonimami. Poleciłem PIS-owi Podlaskiego. Kręcili nosem, że za młody. Ale jestem pewien, że da
radę. Traumatyczne zdarzenia związane z Katarzyną sprawiły, że stał się jeszcze bardziej nieufny i
co gorsza jeszcze bardziej pryncypialny w swoich poglądach.

Jego sprawa, nie moja. Liczy się, że obronił doktorat. Jest samodzielnym pracownikiem

naukowym.

Jeśli idzie o mnie, chciałbym więcej pisać. Wrócić na szlak literackiej przygody, porzucony

przed paru laty. Ale wtedy były to jedynie oderwane od rzeczywistości wprawki, jeśli nawet
zbliżające się niekiedy do sedna – to przypadkiem. Teraz wiem, że należy pisać tylko takie książki,
które nie zostały przez nikogo napisane, a które bardzo chciałoby się samemu przeczytać. Trzeba
zakasać rękawy, wziąć się za odłogi i ugory. Odczarować zaklęte rewiry i strefy ochronne. „Każde
życie jest tyle warte, ile da się z niego ciekawie opowiedzieć” – wyznał w jednym z ostatnich
wywiadów „Mistrz”. Tylko czy podołam zadaniu? Gdyby wszystko zależało ode mnie. Oprócz
lenistwa, rutyny, braku czasu, wymagań młodej żony… (ślub z Dorotą wzięliśmy w drugi dzień
Bożego Narodzenia w drewnianym kościółku na Górce w Murawce) jest jeszcze to… boję się użyć
nabardziej adekwatnego słowa – to COŚ. Coś, co pojawia się na krawędzi nocy i dnia, wywołując
nieoczekiwany łomot serca, albo zaskakuje nagłym szmerem o szarej godzinie lub przenika
chłodem w samym środku upalnego dnia, mimo sielankowego otoczenia. Niekiedy znajdujesz TO
między wierszami w gazecie lub w na pozór rozsądnych oczach twego rozmówcy. Z czasem uczysz
się TO rozpoznawać: w niewyraźnej postaci za oknem, w odgłosie kroków na pustej ulicy, w
zmianie głośności telefonu… ZŁO. Rok temu kpiłbym z każdego, kto by twierdził, że spotkał
diabła. Jak inni uznałem Gwidona Czarskiego za wariata… Ale przecież bez „osobowego zła” nie
sposób zrozumieć tego świata – a chcąc go opisać, zawsze ryzykujemy, że znajdziemy się na
górskiej ścieżce, na indiańskiej kładce nad przepaścią naprzeciw siebie: My i ONO. Oczywiście
można próbować się z NIM zaprzyjaźnić, polubić, wykorzystać… Ale to ONO zawsze decyduje,
kiedy zrezygnować z naszego towarzystwa. Świetnie wiedział o tym Barski (nawet jeśli tylko
ukradł to Czarskiemu), pisząc w zakończeniu swej najlepszej powieści:

– Błogosławieni naiwni, albowiem mogą nawet nie zauważyć własnej zagłady –

powiedział do siebie diabeł, spinając konia. W Salem nie miał już nic więcej do roboty.

Wawer, kwiecień-czerwiec 2007

background image

I


MAGDALENA

II

DWA ŻYCIORYSY

III

MIKOŁAJ SŁYSZ

IV

ZAPAŚNICY

V

ZAPISKI Z DOMU WARIATÓW

VI

ŁACIŃSKA UKŁADANKA

VII

JOKER

VIII

ZAKOPANE I MURAWKA

IX

OKO W OKO

X

LOKATORKA

XI

TELEFON

XII

background image

NA CELOWNIKU

XIII

DREWNIAK

XIV

„PAULINA”

XV

GARDEN PARTY

XVI

TA OSTATNIA NOWELA

[1] Ruch Obywatelski Akcji Demokratycznej.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marcin Wolski Agent do³u
Marcin Wolski Tragedia Nimfy 8 (opowiadania)
Marcin Wolski Antybaśnie
Marcin Wolski Kwadratura trójkąta 1 (2003)
Marcin Wolski Swinka
MARCIN WOLSKI Kwadratura trójkąta
Marcin Wolski Antybasnie
Ewangelia według Heroda Marcin Wolski ebook
Marcin Wolski Tragedia Nimfy 8
Antologia SF Stało się jutro 30 Marcin Wolski
Co w duszy gra, co w brzuchu burczy Marcin Wolski ebook
Marcin Wolski Korektura
Wolski Marcin Wolski w shortach 1 Kawadratura krójkąta
Marcin Wolski Z Przymrużeniem Ucha
Marcin Wolski Ekspiacja
Marcin Wolski Tragedia Nimfy 8

więcej podobnych podstron