background image

DIXIE BROWNING

Ten wspaniały Skorpion

Ten wspaniały Skorpion

background image

PROLOG

Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołożyło się ileś tam 

wypitych   drinków   i   ten   stary,   przywołujący   wspomnienia   kawałek   z   grającej   szafy. 
Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii...

Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat 

telefoniczny. Wykręcił numer informacji. Już jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni 
raz   widział   Charliego.   Dobry,   stary   kumpel   Charlie...   Stał   wtedy   przed   wejściem   do 
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.

Kane   nie   został   na   weselu.   Przez   kilka   następnych   lat   posyłał   szczęśliwym 

małżonkom gwiazdkowe życzenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Charliego był 
pewny, że mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy 
ludzie   jak   Charles   Edward   William   Banks   III   -   czy   może   William   Edward   -   zawsze 
mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy 
ludzie jak Charlie żenią się zawsze z najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z 
dobrej rodziny, a potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith 
żyją   na   wysokich   obrotach,   mając   pod   ręką   parę   chętnych   rudowłosych   ślicznotek   z 
różowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-różowymi sutkami.

Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z 

minionych   lat   mógł   wpisać   uszkodzenie   kręgosłupa   w   Zatoce   Perskiej   jako   pamiątkę 
ewakuacji,   postępującą   zaćmę   od  wieloletniego  wpatrywania   się   w   słońce   i,   od  bardzo 
niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku?

Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliżu King... i 

chyba Rural Hall?

W   końcu   uzyskał   połączenie.   Wyprostował   się   na   stołku,   mrugając   oczami,   bo 

widział już wszystko jak przez mgłę.

- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz sobie, jak pojechaliśmy 

kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy 
na grającą szafę jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających ludożer­
cach?

- Przepraszam bardzo... kto mówi?
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś parszywym sukinsynem, bo mi ją 

zabrałeś?

- Kane? Czy to ty?
- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam już 

nóg.   Charlie,   czy  mógłbyś   tu  przyjechać   i  zawieźć   mnie   do  domu?   Najeźdźcy  z   obcej 
planety zabrali mi moje ciało...

- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, niezrównoważony, jak 

dziecko...

- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. - 

A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. 
Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi 
serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy...

- Jesteś pijany.
-   Pewnie,   że   jestem   pijany   -   powiedział   Kane   urażonym   tonem.   -   Myślisz,   że 

background image

gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?

Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
-   Tak,   tak,   Charlie,   szczęściarz   z   ciebie.   Jesteś   cholernie   nudnym   facetem,   ale 

przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, 
twoje łoże... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i 
troszczy się o gromadkę dziatek.

- Kane, Suzanne od...
- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet latać... Nie mam skrzydeł. 

Skończyły   się   triumfalne   powroty   bohatera.   Ale   wiesz,   Charlie,   co   mnie   najbardziej 
przeraża?... Nie mogę już nawet wy...

- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchiwać twojego pijackiego bełkotu. 

Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak 
cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...

- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraża, mój... najlepszy przyjacielu 

z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi 
się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie 
brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była...

- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u....
- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West 

sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?

- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi teraz puszczał „Latających 

ludożerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.

Rory   wydęła   usta   przed   lustrem   i   końcem   małego   palca   nałożyła   na   nie   nieco 

koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do 
nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić.

Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie już się 

zachmurzył.

- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, że nie 

mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych ważnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.

- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Rozpraszanie złych nastrojów Charliego 

należało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że 
dzisiejszy wieczór spędzą w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.

Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka.
- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając mocno dłonie po stołem, 

Rory   zmieniła   zamówienie.   Oczywiście,   Charles   miał   rację.   Lepiej   nie   stwarzać   sobie 
problemów, kiedy się ma nerwicę żołądka.

O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe 

i   odprowadził   Rory   do   ganku   jej   domku,   który   stał   tuż   obok.   Złożył   na   ustach   krótki 
pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która 
podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, że Charles Banks nie był w stosunku 
do niej natarczywy, mimo że kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uważać seks 
za coś oczywistego.

Kiedy   się   poznali,   Charles   powiedział   jej,   że   Suzanne   była   miłością   jego   życia. 

Suzanne   umarła   i   Charles   zamierzał   oprzeć   swoje   drugie   małżeństwo   na   wspólnych 
zainteresowaniach,   wzajemnym   szacunku   i   poczuciu   odpowiedzialności.   To   Rory   w 
zupełności   odpowiadało.   Nie   należała   do   kobiet,   które   koniecznie   chciały   przeżywać 

background image

burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi związanymi z tym problemami.

Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być może był czasami 

trochę   nudny,   czasami   zachowywał   się   jak   antyfeminista,   ale   był   przystojny,   dobrze 
wychowany i doskonale ustawiony w życiu.

Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał 

w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. 
Charles   powiedział,   że   nawet   nie   próbowałby   wymagać   od   nauczycielki   ze   szkoły 
podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.

Rozmawiali   o   lokalnych   wyborach,   o   ogrodzie   wokół   domu   Charlesa   i   o   jego 

dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru 
przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles 
miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.

-   Już   niedługo,   kochanie   -   mówił   cichym,   łagodnym  głosem.   -   Już   niedługo   nie 

będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierścionka na jej dłoni. 
Dał go Rory trzy tygodnie temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się 
jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń. 
Miała różne własne plany.

-   Muszę   już   iść,   kochanie   -   mówił   Charles.   -   Obiecałem   zadzwonić   do   mego 

dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy 
porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym weselu. 
Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli 
nawet... Ale to nieistotne. Idź już spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.

Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w żołądku. Po 

wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zażyła trochę sody.

W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego frontowego ganku. Fakt 

ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej 
tę cechę jeszcze w dzieciństwie.

Poza tym wszystko wskazywało na to, że w niedługim czasie będzie miała gości...
Kane   Smith   wyszedł   na   papierosa,   sam   na   sam   z   kłębiącymi   się   myślami   o 

przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego 
miasta   i   zgoda   na   zostanie   drużbą   Charliego   były   dobrym  pomysłem.  Wieść   o  śmierci 
Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok.

Suzanne   była   częścią   tego,   co   uważał   za   lata   swej   niewinnej   młodości,   zanim 

przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, 
czy mądrzejszy.

Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, że pora już pójść spać. 

Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że 
Suzanne nie żyje. Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych 
czasów,   niewiele   miał   wspólnego   z   rzeczywistością.   Suzanne   była   słodką,   głupiutką   i 
samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdyby się pobrali, ich związek dość 
szybko przestałby być idyllą.

Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną Charliego. Oni naprawdę 

do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona 
będzie   pasowała   do  niego  jeszcze   lepiej.   Pracowała   jako  nauczycielka   w  najmłodszych 
klasach   szkoły   podstawowej   i   miała   dobrą   opinię   w   sąsiedztwie.   Spokojna,   rozsądna   i 
schludna,   daleka   od   marzeń   o   mężczyźnie,   który   miałby   się   zachowywać   jak   bohater 
romansu.

Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. Może tylko z jednym 

wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się 
zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.

Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego narzeczona nie jest szczególnie 

ładna.   Wyblakła   blondynka,   powiedział.   Jej   karnacji   też   nie   sposób   porównać   z   cerą 
Suzanne, chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią.

Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca, 

ale to już nie jego zmartwienie.

Z   pewnym   zaciekawieniem   skierował   się   w   stronę   domku,   który   kiedyś 

wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza już 
panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego.

Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w 

nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy 
przed blaskiem nieosłoniętej, żółtej żarówki.

Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie?
Kane   z   niedowierzaniem   podciągnął   rękaw   koszuli   i   spojrzał   na   zegarek.   Było 

dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała 
na czworakach podłogę. Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc, 
poprze-stawiało w głowie.

Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało.
Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być 

zakłócony   z   powodu   jakiejś   kobiety.   Mógłby   może   niezupełnie   poprawnie   wypełnić 
formularz, mógłby może nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która 

background image

szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z 
najwyższych sfer? Kane pamiętał ją aż nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana 
dama   decydowała   o   tym,   co   wypada,   a   co   nie   w   prowincjonalnym   życiu   miasteczka 
Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić  swego syna od kontaktów z małym, 
rozhasanym   Kane'em   z   najbliższego   sąsiedztwa,   ale   im   bardziej   mnożyła   zakazy,   tym 
uparciej chłopcy trzymali  się  razem.  Kane  przewodził i  on przeważnie  zbierał cięgi za 
wspaniałe   szaleństwa   cielęcych   lat,   a   potem   wczesnej   młodości.   Szybkie   samochody, 
szybkie motorówki, łatwe dziewczyny i tanie wino.

W  pewnym   momencie   ich   drogi   się   rozeszły.  To   było   do   przewidzenia.   Charles 

poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją 
własną drogę. To już jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele może się zdarzyć przez 
jedenaście lat.

Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezależnie od ruchów 

ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Akurat zauważyła 
chyba   plamę   brudu,   bo   westchnęła,   zatrzymała   się   na   chwilę   i   oparła   czoło   na 
skrzyżowanych nadgarstkach.

Charlie   mówił,   że   jego   narzeczona   wynajęła   ten   dom,   gdy   sprowadziła   się   do 

Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.

Kane   bardzo   cicho   podszedł   bliżej.   Kobieta   znowu   westchnęła   i   podjęła   swą 

niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływania 
lubieżnych skojarzeń. Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale 
mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że jakikolwiek związek 
między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą.

Podszedł jeszcze bliżej. Dzieliły ich teraz najwyżej dwa metry. Co, u diabła, mógłby 

nieznajomy mężczyzna powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła?

Jak ona miała na imię? Charlie je przecież wymienił. Zaczynało się chyba na R... a 

kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie 
coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał.

Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem 

coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w 
mylącym świetle żółtej żarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale 
Kane uwielbiał zagadki.

Kane   Smith,   eks-lotnik,   eks-bohater,   eks-mąż,   jeśli   liczyć   sześć   nieszczęsnych 

miesięcy małżeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią 
powieść sensacyjną.  Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech 
wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się 
tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym 
śladem.

Od   czasów   swej   lotniczej   służby   Kane   unikał   rodzinnego   stanu,   właściwie   nie 

wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, 
choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z 
rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany 
diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady.

Kiedy   topił   potem   swój   parszywy   nastrój   w   kolejnym   drinku,   usłyszał   tę   starą 

piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy 
na pośladki nieznajomej istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawo­
ści i niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia.
Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?

background image

Nieświadoma obecności obcego mężczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę. 

Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złożonych 
dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie 
dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić 
„pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły.

Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za 

Charlesa,   wydawały   się   przerastać   jej   siły.   Każdy   pagóreczek   wyrastał   przed   nią   do 
rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła już prawie do łokci, jej umysł pełen był 
myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież zawsze była taka 
zrównoważona i rozsądna...

Jakiś czas temu leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić 

Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecież będzie tu jeszcze mieszkać tylko 
przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do 
nowego nazwiska, aż wreszcie przestała się łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i 
poszła szorować ganek. To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.

Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła 

już rąk. Boże, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy?

Chyba   jednak   powinna   skończyć   to,   co   zaczęła.   Nigdy   nie   odkładaj   niczego   do 

jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat 
zamieszkała u swojej babki.

- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka 

roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.

Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.
- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, że szorowała ganek od drzwi 

wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić 
porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i 
złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo 
w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.
Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej, 
ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów!

Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego, 

zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować.

Cofnęła nogę, po czym ostrożnie wyciągnęła ją znowu. To samo.
Kane,   nieco   skołowany   tymi   napadami   czyścicielskiej   furii,   pomrukami   i 

westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się 
najsłodszą dla oka parą okrągłości. Piżama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta; 
pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził 
ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie, 
nie jak sosna. Może jak bez.

Rzecz była warta zbadania.
Rory   poruszyła   palcami   stopy,   bojąc   się   spojrzeć   w   tył.   Jeśli   to   Charles,   ich 

narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez dyskusji.

Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby 

udawać, że nic się w ogóle zdarzyło. Może nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.

Ostrożnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy 

w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś 
okropnie kłopotliwe wyjaśnienia.

A jeśli to jest ktoś inny...

background image

O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!
Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić 

się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję?

Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła 

się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i 
blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy 
kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie, plusk i czyjś okrzyk.

- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą 

tylko dwie pary dżinsów!

Jednocześnie przerażona i zaciekawiona, odważyła się spojrzeć za siebie. To nie był 

Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki.

To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć 

ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.

-   Muszę   to   z   siebie   zdjąć,   zanim   przekroczę   próg,   bo   inaczej   ten   pterodaktyl   z 

sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg.
- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła.

- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.
- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej, 

czy gorzej.

- Tak, znam Charlesa - mruknął mężczyzna z głębokim niesmakiem. Rozpiął mokrą 

koszulę i próbował odlepić ją od ciała. Rory zauważyła, że nie nosi podkoszulka. Kiedyś 
zwróciła   uwagę,   że   Charles   nosi   podkoszulek   nawet   w   najcieplejsze   dni   w   roku. 
Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek prześwitywał jednak zawsze 
przez jego białe, wykrochmalone koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła 
się szybko.

-   Hm...   nie   przypominam   sobie,   żeby   Charles   kiedykolwiek   wspominał   pana 

nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod własnym adresem, przecież nawet nie 
znasz jego nazwiska!

- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.
-  A  kim   pan   jest?   Przecież   nawet   nie   mogę   być   pewna,   czy   pan   naprawdę   zna 

Charlesa?

- Nazywam się Smith. Oczywiście nie może pani być pewna, czy znam Banksa. Ale 

jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja 
dzięki niemu. W tej samej bójce. Byłem też drużbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi 
dziewczynę,   a   teraz   będę   nim   znowu.  To   może   dać   pani   pewne   pojęcie,   jaki   ze   mnie 
wspaniały facet.

- Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie - stwierdziła. Prawdę 

mówiąc, nie był to żaden argument.

Klęcząc   dalej   na   czworakach,   spoglądała   przez   ramię   na   człowieka   stojącego   w 

mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z dawnych czasów, który będzie drużbą na ich 
weselu? Ten ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna z krzywym nosem, wy­
krzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny typ, skradający się po nocy w 
mokrych dżinsach i koszuli khaki, która była własnością jej Charlesa?

Jeżeli w ogóle jakoś go sobie wyobrażała, to powinien być kimś takim jak Charles. 

Krótko ostrzyżony typ właściciela poważnej firmy w marynarce z watowanymi ramionami.
Wprawdzie   włosy   nieznajomego   nie   były   tak   długie,   żeby   sprawiały   wrażenie 
zaniedbanych,   natomiast   szerokie   ramiona,   które   rysowały   się   pod   mokrą   koszulą, 
świadczyły o sile fizycznej tego mężczyzny.

background image

Rory   próbowała   rozpaczliwie   zignorować   fakt,   że   wszystkie   jej   skryte,   uparcie 

negowane ze świadomości pragnienia nagle odżyły.

-  A więc  to  pan  mieszkał  kiedyś  w moim  domu?  -  powiedziała  z   wymuszonym 

uśmiechem.

Kane skinął głową. Nie mógł nie zauważyć, jak jej oczy nerwowo błądziły po jego 

ciele.   Czyżby   celowo   zachowywała   się   tak   prowokująco?   Czy   zdaje   sobie   sprawę,   jak 
podniecający jest dla mężczyzny fakt, że kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?

Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc o pewnej części swego 

ciała. Też sobie znalazłeś okazję!
- Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? - zapytał, starając się nie 
myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. -Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam 
gorąco jak w piekle, w zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się 
wytrzymać.

Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo nieciekawej nauczycielce, starej 

pannie   pozbawionej   urody,   i   doszedł   do   dwóch   zasadniczych   wniosków.   Po   pierwsze: 
Charles był idiotą. Po drugie: żaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu się nie 
podoba.

Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko jej było do Suzanne, ale 

przecież miała w sobie coś szczególnego.

Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w myślach podsumowanie tego, 

co widział.

Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, to nie. Cóż więc w niej 

było takiego, co sprawiało, że on... Oczy? To prawda, były naprawdę ładne, choć w żółtym 
świetle żarówki nie był nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude 
wprawdzie, ale też wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały ptasie gniazdo.

A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, że to, co widział na jej żywej, drobnej 

twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały każdą widoczną część jej ciała.

Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach, po czym szybko odsunął 

od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć kłopot.

Ale usta ma ładne, myślał. Duża i pełna, ruchliwa dolna warga. Czy Charles miał 

okazję w pełni to docenić, czy dalej był takim cholernym purytaninem jak zawsze?

- Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. - Rzadko 

korzystam ze strychu. - Całkiem niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła 
ją, wytarła o bluzę od piżamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard, narzeczona 
Charlesa. Miło mi pana poznać...

Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i ujął jej małą, wilgotną 

dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić 
po ścianach albo będzie musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość. 
To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda też Charlesa. Przecież to 
całkiem przyzwoity facet i ma prawo do odrobiny normalnego, spokojnego życia. Przez 
pierwsze dwadzieścia trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej 
mamuśki, a potem ożenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała na wirusowe zapalenie 
płuc...

- Charles wspominał, że jest pan pisarzem, panie Smith. Co pan pisze? - zapytała 

Rory.   Babcia   w   swym   wychowawczym   zapale   wpoiła   jej   również   uprzejmość   i   dobre 
maniery, choć chyba nie tak wyobrażała sobie ich zastosowanie.

Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna zachowuje się naturalnie i 

spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w 

background image

mokrej piżamie i wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...

- Hm... przeważnie powieści - odparł.
- Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj, panie Smith. Ostatnio tak 

dużo pracował.

-   Proszę   mówić   do   mnie:   Kane.   Sądzę,   że   w   ciągu   najbliższych   dwu   tygodni 

będziemy się często widywali - dodał. Czyżby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, że 
nie jest w stanie odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu, wytrącająca 
człowieka   z   równowagi   istota,   która   potrafi   szorować   o   północy   podłogę   i   uprzejmie 
podawać rękę facetowi, na którego dopiero co wylała wiadro brudnej wody?

Może zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba już za bardzo zaczynał 

mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie tyłeczek.

- Pan pewnie myśli, że ja całkiem zwariowałam, myjąc podłogę w środku nocy?
- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy udają mi się właśnie o 

tej porze.

- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na podłodze, patrząc na 

powoli wysychającą kałużę przy brzegu werandy.

Żadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane zastanawiał się, czemu, u 

diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z powrotem do domu Charlesa.

Z górnej kieszonki piżamy dziewczyny wystawała pomięta chusteczka. Widok tego 

niewielkiego   wybrzuszenia   nad   prawą   piersią   wydał   mu   się   nagle   czymś   dziwnie 
wzruszającym. Stojąc w cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, że 
jej włosy są jednak bardziej blond niż brązowe. Szkoda, że nie były rude.

Po   chwili   uznał,   że   to   jednak   lepiej,   że   tak   nie   jest.   Zawsze   miał   słabość   do 

rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego 
brakowało, żeby była ruda!

Postanowił pożegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na ganek. Po chwili jednak 

podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na niej.

-   Może   zostanę   tu   na   chwilę.   Musi   mi   wyschnąć   ubranie,   bo   ta   baba-smok   od 

Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona nienawidzi mężczyzn w ogóle, czy tylko 
mnie tak uprzejmie traktuje?

- Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za dużo pracy w związku z 

weselem. Matka Charlesa ma przyjechać, żeby jej pomóc.

Kane   skinął   głową.   Delikatnie   zakołysał   huśtawką.   Odgłosy   letniej   nocy,   świeży 

zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę 
wspomnień.

-   Wiesz,   kiedy   byłem   jeszcze   w   szkole,   miałem   psa,   sukę.   Wyciągnąłem   ją   ze 

schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem ją Ginger.

Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, że Kane już nawet nie zauważa jej 

obecności.

- Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy, kiedy mama poszła już 

spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór, wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. 
Potem sama schodziła w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.

- Co się z nią stało?
- Wpadła pod ciężarówkę.
I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, że widzi wszystko tak wyraźnie, 

jakby sama to przeżywała. Pewnie był już tak wysoki jak teraz, jego twarz miała już te same 
nieregularne, męskie rysy, może tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej duszy nad 
suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.

background image

- Teraz tej kraty już prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie pędy wistarii - powiedziała 

Rory. - Charles chce, żebym wycięła tę panoszącą się roślinę. Może to jutro zrobię. - Oparła 
się o ścianę, objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste pędy. - 
Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.

- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają już pewnie do granic miasta.
Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:
- Chciałam, żeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele prościej.
- Chciałaś, żeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? - zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona; zauważył, że jej oczy są jasnobrązowe.
- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. - Charles chce, żeby to 

było w kościele. Mówi, że mam do tego prawo, bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aż tak na 
tym nie zależy.

-   Na   ślubie?   -   Kane   podniósł   swe   bardzo   ciemne,   proste   brwi.   Jego   oczy   były 

ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.

-   Na   ślubie   w  kościele.   Z   tym   tłumem   ludzi.   Z   męczącymi   próbami   przedtem  i 

wielkim   przyjęciem   potem.   On   chce   zaprosić   na   wesele   wszystkich   swoich 
współpracowników i klientów.

Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na oparciu huśtawki. Rory 

starała się na niego nie patrzeć. Nagość, nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w 
zakłopotanie.

- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.
Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.
- To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! - Wyciągnęła ręce bezradnym 

gestem i znowu westchnęła. - Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.

- Skądże, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba wygadać się przed 

nieznajomym,.   Poza   tym   opowiedzenie   komuś   o   swoich   problemach   pozwala   jakoś   je 
uporządkować.

- Ja nie mam żadnych problemów. W każdym razie nie są one... naprawdę ważne. - 

Znowu zaczęła maltretować swoje włosy, szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na 
wszystkie strony.

Oczywiście, że nie masz problemów, moja kochana, myślał Kane. Dlatego właśnie 

szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.

Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej niewinne, umiejętnie 

dobrane pytania. Udzielał przecież wielu wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski 
pilot. Wiedział zatem dobrze, jak i o co pytać.

Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył z niej to wszystko, co 

nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.

-   Bo   widzisz,   problem   w   tym   -   mówiła   -   że   ja   zawsze   byłam   taka   rozsądna   i 

zrównoważona; każdy to przyznawał. A teraz nie wiem, co się ze mną stało. Nie mogę 
podjąć   żadnej   decyzji,   nie   wpadając   przy   tym   w   panikę.  W  zeszłym   tygodniu   Charles 
poprosił mnie, żebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle odkładam. I 
jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy wybrać jazz tradycyjny, czy też nagrania 
z płyty Janis Joplin, którą ma mój ojciec.

Kane aż zagwizdał cicho pod nosem.
- Lubisz ten rodzaj muzyki?
- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny. Ona i Bili bardzo lubili 

Janis Joplin.

- Sunny?

background image

-   Moja   matka.   Jej   prawdziwe   imię   brzmiało   Margaret,   ale   zmieniła   je   sobie   na 

Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. W każdym razie każdy nazywał ją Sunny*.

(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).

Aurora, córka Słońca. Jak może mieć na imię ojciec? Może Zeus? Powoli wszystko 

zaczynało mu się układać w logiczną całość. Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych.

- W porządku, jeśli sama  nie możesz się zdecydować, może organista coś by ci 

doradził?

- No... może rzeczywiście. Myślę, że z nim porozmawiam. - Zaczęła tak zawzięcie 

gryźć dolną wargę, że Kane miał ochotę jakoś temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem 
rachunku. Nie wiem, kto go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im 
coś dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w kościele.

- To może na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na tyłach domu Banksów? To 

urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem tu już po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...

- Och, niech już będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy owak, Charles kazał mi 

o tym wszystkim zdecydować jak najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i 
jeszcze muszę wybrać sobie suknię.

- No tak. Suknia to poważna sprawa - powiedział Kane.
- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko strój na tę jedyną 

okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście rozpaczy. - Ja już naprawdę nic nie wiem! 
W ogóle nie mogę uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i 
patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co mam z nią dalej robić. 
Sporządzam sobie różne notatki, które w ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i 
wypisuję całe listy spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je położyłam!

Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która wyglądała jak wyrzeźbiona 

przez prawdziwego artystę.

- I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem zapominasz, o czym powinnaś 

pamiętać?

Zakłopotana,   z   wdziękiem   poruszyła   stopą   i   dotknęła   palcem   brudnego   kawałka 

sznurka, zawiązanego tuż nad kostką.

- Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty.
- Dobry pomysł - stwierdził Kane.
-   Nie   jestem   pewna,   czy   Charles   uznałby   to   za   dobry   pomysł   -   odparła 

przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy kiedyś próbowałeś zawiązać 
sobie sznurek wokół palca? Tego się prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. 
A to - dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, żebym w końcu postanowiła, czy mam 
sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. 
Inaczej mogę się dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.

- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?
-   Powiedzmy.   Przynajmniej   pamiętam,   po   co   go   tu   zawiązałam   -   powiedziała, 

uśmiechając   się   nieśmiało.   Jej   uśmiech   wydał   się   Kane'owi   tak   uroczy,   że   było   to   co 
najmniej niebezpieczne.
Patrzył na nią uważnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej twarzy. Pragnął w tej 
chwili, żeby nie uśmiechała się do niego w ten sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku 
uśmiech, te rozczochrane włosy, mokra, pomięta piżama - wszystko razem otaczało ją aurą 
jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu oprzeć.

O   Jezu!  Ta   kobieta   i   Charles  W.E.Banks   III?   Przecież   ona   go   żywcem   podpali! 

background image

Nawet w przedszkolu Charlie był już sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał 
piwo,   którego   tamten   nawarzył.   Charlie   wychodził   z   tych   bójek   bez   najmniejszego 
szwanku,   za   to   Kane,   mniejszy   i   nie   tak   dobrze   zbudowany,   nieodmiennie   kończył   je 
potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w strzępach.

A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej matce. Czasami wolałby już 

wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niż znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg 
zbawi jej poczciwą duszę.

- Charles z pewnością cieszy się, że pan tu jest. Może tak, pomyślał Kane, ale... może 

też zdarzyć
się, że w końcu będzie tego żałował.

- Wiesz, lepiej pozwolę ci już wrócić do domu i przespać się trochę. Nie wiem, jakie 

Charlie ma plany na jutro, ale...

- Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś ważną umową. Mówił, że musi 

załatwić wszystkie sprawy, zanim pojedziemy w naszą p-p-podróż poślubną...

P-p-podróż poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez porządnie przystrzyżony 

żywopłot około pierwszej po północy, był bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

-   Co   mamy   w   planie   na   dziś?   -   spytał   Kane,   uśmiechając   się   do   wysokiego, 

jasnowłosego mężczyzny w popielatym garniturze. Nawet w najgorętszy dzień roku Charles 
w ogóle się nie pocił; z niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi.

-  Chciałbym,  żebyś  poznał Aurorę  -  odparł Charles,  popijając  kawę   i podnosząc 

wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś 
jej pomóc w tym, co jest jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale 
ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.

Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, że już ją poznał, czy nic nie 

mówić i czekać, aż Charles ją mu przedstawi?

-   Jestem   na   wasze   usługi,   ale   spróbuj   wyjść   dzisiaj   wcześniej   z   pracy.   Chyba 

powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej czasu. Dołączę do was w stosownej chwili 
i sam się przedstawię.

- Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci. Trzeba dziewczynę po 

prostu trochę zmobilizować. Zostało do załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo 
wdzięczny za pomoc.

- Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie załatwione. Gdybyśmy mieli 

problemy z tematem do rozmowy, opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.

- Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem Charles.
- Przecież żartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał już, że jego przyjaciel cierpi 

na wrodzony brak poczucia humoru.

-  Aha...   No,   dobrze.   Ale   pamiętaj,   żebyś   zachowywał   się   przyzwoicie.   Aurora 

naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których gustujesz.

- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie - powiedział cicho 

Kane, po czym natychmiast tego pożałował. To przecież już przebrzmiała historia. Było, 
minęło. Spotykał się z Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez 
jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała tego, który skończył 
odpowiednie studia i miał zacząć pracę w renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, 
niebieskiego ptaka, który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.

Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok, myślała. Będzie dzieliła 

łoże z Charlesem, będzie co dzień siedziała naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę 
kochała go na tyle, żeby to znieść?

Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była dzieckiem, uczono ją, że 

należy kochać wszystkie boskie stworzenia - zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym 
problemy, szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie stworzenia jakby 
bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń również ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie 
i podobało im się to, co widzą.

Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było żadnego gadania o miłości. W 

życiu należało przestrzegać pewnych zasad i człowiek był bezpieczny.

Kiedy weszła w samodzielne życie, była zbyt zajęta, żeby zastanawiać się nad istotą 

miłości.

Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie pewna. Nigdy jednak, nawet 

sama przed sobą, nie przyznawała się, że interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, 
zdarzały   jej   się   skrzętnie   ukrywane   chwile   słabości,   ale   zawsze   potem   wracała   na 
bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje wyraźne granice i 
drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas robić coś pożytecznego. Rory chodziła 
regularnie   do   kościoła,   brała   udział   w   kwestowaniu   na   różne   zbożne   cele,   wolny   czas 

background image

wypełniała pracą.

Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski wynalazek służył tylko 

do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do 
pasa ani spódnic kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta nawet 
nie wymawia.

Ponadto   wiedziała,   że   jest   naprawdę   dobrą   nauczycielką.   No,   może   od  pewnego 

czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się 
wyrzutów sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie sekator. Ostatnio 
chyba przycinała nim gałęzie, żeby nie właziły na sznur do bielizny, a potem położyła go...

Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na podwórze, mruczała:
- Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz być...
- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym
- Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując uchylone drzwi.
Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, że łzy zmoczyły 

jej rzęsy i spływały po policzkach.

- To bardziej interesujące miejsce niż półka w garażu - powiedziała. - Czy taki motel 

w ogóle istnieje?

- Chyba nie.
- Szkoda - odparła z uśmiechem.
- A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na potajemne...
- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W każdej chwili! - Rory była zaskoczona, 

że pod wpływem jakiegoś impulsu odpowiedziała mu w ten sposób. Przecież to w ogóle nie 
było do niej podobne.

- Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę Charliego. Jest jeszcze zajęty w 

biurze, ale po południu może będzie miał trochę czasu.

- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu?
- Nie. Czy powinienem?
- Chyba nie... Być może źle by to zrozumiał - przyznała Rory.
- Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne marsze? Szukamy w sklepach 

jedwabnych białych pantofli? A może robimy śliczne małe paczuszki z ryżu i płatków róż?

Rory zrobiła przerażoną minę.
- Czy jest to konieczne? Przecież w ten sposób można zanieczyścić środowisko!
-  Tym   się   nie   przejmuj.   Ryż   zjedzą   ptaki,   a   reszta   ulegnie   biodegradacji.   Może 

najwyżej Charles ukarze cię grzywną za zaśmiecanie miejsc publicznych.

- Czy zawsze jesteś taki okropny?
- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak bezwzględnie porządną 

osobą.   -   Uśmiechnął   się   i   jego   nierówno   wygięte   usta   zrobiły   się   jeszcze   bardziej 
niesymetryczne. Dla Rory miało to jakiś niezwykły urok.

- To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną, oczywiście. No... udawanie, 

że jestem taka porządna.
Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu oprzeć. Po chwili śmiała 
się razem z nim, czując, że jest lekka jak piórko.

-   Dzisiaj   -   zaczęła,   kiedy   udało   jej   się   trochę   nad   sobą   zapanować   -   musimy 

rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w 
doniczkach. Charles chyba za nimi nie przepada.

Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego okna, gdzie stały jakieś 

mizerne warzywa, wyrastające na długich łodygach ze słoików po dżemie.

- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę przyznać, że kiedyś 

background image

bardzo   lubiłem   te   rozwichrzone   zarośla.   Świetna   zasłona   dla   wszelkiej   niepoczciwej 
działalności.

- Charles mówi, że przyciąga termity.
- Charles jest filistrem.
- Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą, ale się przechrzcił - 

powiedziała Rory z poważnym wyrazem twarzy, ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła 
śmiechem. Boże, już chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi.

Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych, zakurzonych ziół.
Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku niewiele już zostało. Usta 

Rory wyginały się boleśnie przy każdym cięciu sekatora. Pod koniec była już bliska łez.

Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą twarz, podrapane ręce, 

włosy   w   strąkach   i   zasmuconą   minę.   Może   Charlesowi   to   by   się   mniej   podobało,   ale 
Charles jest ignorantem. Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie 
tak samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, żeby którakolwiek z kobiet podobała 
mu się bardziej niż Rory.

-   W   jaki   sposób   się   poznaliście?   -   zapytał,   wlewając   do   szklanek   płyn,   który 

wyglądał jak różowa lemoniada, może tylko niezupełnie świeża.

- To przez ten dom. Wynajęłam go za pośrednictwem agencji. Charles przyszedł tu 

pierwszego   dnia,   kiedy   się   wprowadziłam,   przedstawił   się   i   wręczył   mi   cały   zestaw 
instrukcji na temat segregowania śmieci, korzystania z wszelkich urządzeń i tak dalej,

- No tak, Charlie jest do tego zdolny - przyznał Kane, sącząc dziwnie smakujący 

napój.

-   Tak,   on   jest   bardzo...   skrupulatny   -   powiedziała   Rory,   jakby   próbując   bronić 

narzeczonego.

- Jestem dokładnie tego samego zdania - oznajmił Kane. - Co to jest? - zapytał 

odstawiając pustą szklankę.

- Ziołowa herbata. Mój ojciec to robi. Kane zostawił to bez komentarza.
- Czym powinnaś się teraz zająć? - zapytał.
Rory   spojrzała   na   zegarek.   Była   dwunasta   trzydzieści   siedem.   Mniej   więcej 

dwanaście godzin temu po raz pierwszy ujrzała Kane'a Smitha. Wydawało jej się, że zna go 
od dwunastu lat. Albo że przeżyła z nim już więcej niż jedno życie.

- Myślę, że kąpielą - odparła.
Kane gwałtownie uniósł brwi. Rory uśmiechnęła się i machnęła ręką.
-   W   tym   już   nie   potrzebuję   twojej   pomocy.   Charles   może   przyjść   na   lunch, 

powinnam się umyć i przebrać w coś stosownego. - Mógłbyś zostać... - dodała z nadzieją.

-   Dziękuję,   ale   chyba   pojeżdżę   trochę   po   okolicy   i   odwiedzę   niektóre   miejsca. 

Pewnie też pojadę do Winston i rozejrzę się za prezentem ślubnym.

- Przecież nie musisz... to znaczy, nie oczekujemy od ciebie... Och, przepraszam, rób 

jak uważasz, Kane. Charles mówił, że mamy dość porcelany i mnóstwo rodzinnych sreber 
Banksów. Całe tony. Nie mam pojęcia, czego moglibyśmy potrzebować, naprawdę.

Kane obserwował, jak zagryzła dolną wargę. Sporo osób na tym świecie oddałoby 

wiele za takie zęby.

Pół   godziny   później   jechał   autostradą   na   południe,   myśląc   o   statuetce   paryskiej 

Wenus z lampą w dłoni i zegarem w brzuchu. Miał przeczucie, że Rory przyjęłaby taki 
prezent z radością, ale Charles... Charles byłby zakłopotany i zły, i pewnie czułby się w 
obowiązku przeprosić pannę młodą za fatalny gust swego przyjaciela.
Nie, nie warto ryzykować... Może więc bielizna pościelowa? Coś niesłychanie wytwornego, 
z monogramami. Białe na białym.

background image

Aż zaklął pod nosem, wyobraziwszy sobie na takim prześcieradle nagie, pokryte 

piegami ciało Rory, tuż obok Charlesa w zapiętej pod samą szyję wykrochmalonej piżamie.

Celowo starał się o tym nie myśleć. Następna książka była już zaczęta. Zrobił już 

wstępny   szkic   fabuły,   po   czym   wyjechał   do   Key   West.   Rozwinięcie   nie   bardzo   mu 
wychodziło i miał nadzieję, że zmiana otoczenia wpłynie na jego inwencję.

Trzy   dni   pławienia   się   w   słońcu   i   morskim   powietrzu,   efektowny   podbój   rudej 

ślicznotki i picie na umór po tym, jak kupił jej bilet na samolot i prezent na pożegnanie.

Robił to już tyle razy. Rozglądał się za atrakcyjną, rudowłosą dziewczyną, uwodził 

ją, zdobywał i miał nadzieję żyć z nią długo i szczęśliwie, bez budzenia się w pustym łóżku, 
bez patrzenia w sufit z niemym pytaniem, czemu jego ukoronowane sukcesami życie jest 
takie puste.

Czuł, że robi się już za stary na powtarzanie tego w nieskończoność. Zresztą i tak 

czuł się zawiedziony. Żadna z tych kobiet, tak nieraz atrakcyjnych i inteligentnych, nie 
dawała mu tego, czego szukał. Inny system wartości, inne cele w życiu powodowały, że nie 
mógł   z   nimi   nawet  zwyczajnie   rozmawiać.   Śmiały  się   w   niewłaściwych   momentach,   z 
niewłaściwych rzeczy albo, co było jeszcze gorsze, nie śmiały się wcale. Marudziły, kiedy 
chciał   mieć   trochę   spokoju,   chciały   iść   na   tańce,   kiedy   on   był   akurat   w   nastroju   do 
rozmowy, a kiedy wreszcie miały ochotę rozmawiać, to wyłącznie na swój temat.

Nic dziwnego, że nie mógł pracować nad książką. Przede wszystkim nie mógł uporać 

się ze swoim życiem. Na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego wciąż popełniał błędy. Szukał 
rozwiązania na ślepo i jego przyjazd tutaj był pewnie jedną z takich prób.

Zacisnął aż do bólu dłonie na kierownicy i zmrużył oczy, oślepione blaskiem słońca. 

Ach, Charlie, pomyślał, ty parszywy szczęściarzu, nawet nie wiesz, jaki wygrałeś los na 
loterii!

Rory była dziś wieczór zaproszona na kolację z Charlesem i Kane'em, do dużego 

domu.   Wkładając   przed   lustrem   małe   perłowe   klipsy,   uświadomiła   sobie,   że   powinna 
przestać   nazywać   posiadłość   Charlesa   dużym   domem.   Ta   nazwa   kojarzyła   jej   się   z 
więzieniem.
Dom rzeczywiście był duży i kwadratowy. Przypominał jej w jakiś mało przyjemny sposób 
matkę Charlesa. Spotkała Madeline Banks tego roku, kiedy się tu wprowadziła. Widziały się 
tylko przelotnie. Żyła wówczas jeszcze Suzanne, której Rory nigdy naprawdę nie znała. 
Pierwsza żona Charlesa nie wchodziła w bliższe stosunki z sąsiadami. Przesypiała większą 
część przedpołudnia, a po południu wychodziła. Czasami, gdy okna były otwarte, Rory z 
zakłopotaniem  słuchała,   jak  pani  Banks   z   kimś  się   kłóciła  -   z  Charlesem  albo  z  panią 
Mountjoy.   Suzanne   miała   bardzo   donośny   głos.   Ktoś   mało   życzliwy   mógłby   go   nawet 
nazwać piskliwym.

Rory raczej nie tęskniła do ponownego spotkania z Madeline Banks. Jeszcze mniej 

podobała jej się perspektywa spotkania obu rodzin - Banksów i Hub-bardów.

Istniał   wprawdzie   cień   szansy,   że   jej   rodzina   nie   przyjedzie   albo   że   pani   Banks 

będzie zajęta sprawami swej córki, aktualnie rozwodzącej się po raz drugi.

Rory westchnęła i przygładziła włosy. Uczesała się tak, jak lubił Charles, w gładko 

zwinięty wałek nad karkiem. Przypudrowała lekko twarz, jeśli to w ogóle mogło ukryć 
piegi, i końcem małego palca nałożyła na wargi odrobinę koralowej szminki. Potem jeszcze 
poprawiła koronkowy kołnierzyk białej bluzki i włożyła żakiet od kostiumu - jej kostiumu 
na specjalne okazje, uszytego z szarego lnu.

Dania   przygotowane   przez   panią   Mountjoy   były   na   typowym   dla   niej  poziomie. 

Charles   widocznie   już   się   do   nich   przyzwyczaił.   Zupa   krem   o   smaku   rozgotowanego 
papieru, przypalone kurczę, rozmamłane szparagi i wodnisty sos jabłkowy.

background image

Charles siedział na jednym końcu masywnego owalnego stołu, naprzeciw Rory. Kane 

miał miejsce z boku, pomiędzy nimi. Rory wzięła sobie bułkę i podsunęła koszyk najpierw 
Kane'owi, a potem Charlesowi, który właśnie opowiadał ze szczegółami o swym ostatnim 
kontrakcie.   Stłumiła   ziewnięcie.   Spojrzała   na   Kane'a   i   zobaczyła   w   jego   oczach   -   co? 
Współczucie?

Wyprostowała się i uśmiechnęła z wysiłkiem. Charles gadał i gadał.
- Maryland - powiedział nagle Kane, wyłapując jedno słowo z tego monologu. - Hej, 

pamiętasz tamten weekend na Wschodnim Wybrzeżu, z tymi dwiema dziewczynami...

-   Hm,   tak...   myślę,   że  Aurora   nie   ma   ochoty   słuchać   o   naszych   młodzieńczych 

szaleństwach. Jak więc mówiłem, w stanie Maryland można uzyskać...

Aurora   natomiast   była   innego   zdania.   Bardzo   chciałaby   usłyszeć   o   tych 

młodzieńczych szaleństwach. Jakoś wydawało się jej to zupełnie niepodobne do Charlesa.

-   Czy   jeśli   człowiek   popełnia   jakieś   szaleństwo,   to   robi   to   spontanicznie,   czy   z 

powodu jakichś szczególnych okoliczności? Wtedy chyba można by uznać, że jest w to 
wciągany? - zastanawiała się. Nagle  zdała sobie sprawę, że mówi to na głos i że obaj 
mężczyźni patrzą na nią zaskoczeni.

- Och, przepraszam - zarumieniła się. - Proszę cię, Charles, mów dalej. To takie 

interesujące.

Charles oczywiście podjął temat i gadał dalej. Bez końca. Kane ukrywał za serwetką 

drgające ze śmiechu usta.

O, Boże, przecież ja tego nie wytrzymam, myślała Rory. Przez całe życie darzyła 

przedstawicieli klasy średniej ogromnym szacunkiem. Wszystko, o czym marzyła w życiu, 
to poślubić ubranego w garnitur biznesmena ze skórzaną teczką w ręku i mieć z nim kilkoro 
dzieci, urodzonych w przyzwoitym szpitalu.

Jej trzy młodsze siostry, Glorious Peace, Fauna Love i Misty Mora*, robiły wrażenie, 

jakby wcale im nie przeszkadzało życie w gromadzie trzydziestu siedmiu osób, oddychanie 
powietrzem aż gęstym od dymu - z ogniska czy z czego innego, tam, gdzie nie było żadnej 
dyscypliny, żadnych reguł i żadnego życia prywatnego. 

* Glorious Peace znaczy po angielsku „Chwalebny Pokój", Fauna Love - „Miłość Fauny",  
Misty Moming - „Mglisty Poranek"
 

Rodzina oznaczała tam całą grupę, a nie mężczyznę, kobietę i ich dzieci. Nikt nie 

chodził do  kościoła,  za  to dorośli  mężczyźni  spędzali  całe   godziny  ubrani w  pieluszki, 
siedząc   ze   skrzyżowanymi  nogami  i  spoglądając   w   niebo.   Kobiety   śpiewały   i   tańczyły 
wokół drzew, trzymając się za ręce.
Chwasty służyły do jedzenia, palenia i oddawania im boskiej czci. Dzieciom dawano do 
zabawy   szmatki   i   paciorki   zamiast   lalek   i   blaszanych   pistoletów,   żeby   nie   skazić   ich 
wrażliwych młodych umysłów ideą wojny czy fałszywymi obrazami ludzkiej istoty.

Rory kochała swoich rodziców, choć czasami miała ich dość. Kochała swoje siostry; 

widziała na własne oczy, jak przychodziły na świat. Dla niej poród był naprawdę okropnym 
widowiskiem.   Oglądała   go   po   raz   pierwszy   jako   trzyletnie   dziecko   i   była   śmiertelnie 
przerażona tym, co widziała i słyszała, mimo że inni członkowie komuny grali i śpiewali, a 
jej   matka,   pomiędzy   sapaniem,   chrząkaniem   i   jęczeniem,   recytowała   strofy   napisane 
specjalnie dla jej dziecka.

Rory wolałaby oglądać filmy rysunkowe, choć każdy z członków grupy prędzej by 

się zabił, niż kupił sobie telewizor. Wolałaby chodzić do zwyczajnej szkoły i do szkółki 
niedzielnej, i na parady z okazji Święta Niepodległości, ubrana w zwyczajne sukienki albo 
dżinsy, zamiast uczestniczyć w zbiorowych medytacjach albo marszach protestacyjnych w 

background image

ufarbowanych w „sznurkowe" wzorki podkoszulkach ojca.

Miała   jedenaście   lat,   kiedy   Hubbardowie   opuścili   komunę,   która   i   tak   wtedy 

skurczyła się już do dwudziestu paru osób. Młodsze dzieci zostały z nimi, a Rory, zapisana 
wreszcie   do   prawdziwej   szkoły,   zamieszkała   u   babci   w   Kentucky.   Po   jakimś   czasie 
Hubbardowie osiedlili się w Wirginii; uprawa ziół, którymi od dawna interesował się Bili, 
zaczęła   niespodziewanie   przynosić   zyski.   Przy   całym   swoim   ezoterycznym   idealizmie 
zostali, co tu kryć, kapitalistami.

-   Może   jeszcze   trochę   kawy,   Auroro?   -   usłyszała   tuż   obok   siebie.   Zamrugała 

powiekami, jakby budząc się ze snu, i dotknęła widelcem kawałka wyschniętego ciasta, 
który podała jej gospodyni.

- Poproszę - odpowiedziała.
Po chwili Kane zaczął wypytywać Charlesa o jego rodzinę i Rory znów pogrążyła się 

w  rozmyślaniach.  Czy  to  jej  wina,   że  ostatnio  wciąż   myśli  o  tym  obcym   mężczyźnie? 
Zresztą nie to niepokoiło ją najbardziej. Ostatniej nocy śniło jej się coś, o czym nawet dotąd 
nie umiała śnić! Obudziła się spocona, drżąca na całym ciele ze wstydu, z sercem tłukącym 
się w piersi jak szalone. Spojrzała teraz z ukosa na narzeczonego, jakby chciała zrzucić na 
niego   winę.   Zakochane   kobiety   mają   prawo   marzyć   i   śnić.   Charles   był   wystarczająco 
przystojny, żeby sprowokować takie sny.

Mężczyzną z jej snu nie był jednak Charles.
Pan domu wstał i zaprosił swych gości do salonu. Pani Mountjoy zaczęła sprzątać ze 

stołu.

-   Za   pięć   minut   zaczyna   się   „Tydzień   na   Wall   Street"   -   zakomunikował.   Rory 

próbowała ukryć rozczarowanie. Miała nadzieję, że posiedzą sobie we dwoje, może nawet 
trochę się poprzytulają. Przecież jakoś powinien przygotować ją do tego, co... co stanie się 
już niedługo.

- Myślę, że raczej wyjdę na werandę i posiedzę tam przez jakiś czas - powiedział 

Kane.

Rory z żalem odprowadziła go wzrokiem. Lubiła sposób, w jaki się poruszał - jak 

pełna   wewnętrznej   mocy,   dobrze   skonstruowana   maszyna.   Popatrzyła   jeszcze   na 
zamykające   się   za   nim   drzwi   i   z   rezygnacją   zajęła   miejsce   obok   Charlesa   na   krytej 
adamaszkiem kanapie.

Punktualnie o dziewiątej Charles wyłączył telewizor i odwrócił się do niej. Rory 

westchnęła głęboko i spojrzała na jego usta. To były naprawdę ładne usta.

- Czy już ci mówiłem, że w przyszłym tygodniu przyjeżdża moja matka? Przywiezie 

pewnie ze sobą moją siostrę. Nie znasz jeszcze Ewy, ale myślę, że przypadniecie sobie do 
gustu. Siostra może ci pomóc w ostatnich zakupach.

- To wspaniale - odparła czując, jak zimny pot pokrywa jej czoło.
- Obawiam się, kochanie, że będę zajęty bardziej niż zwykle aż do ostatniego dnia 

przed ślubem - uśmiechnął się, kładąc rękę na jej dłoni. Mobilizując całą swą odwagę, 
odwzajemniła ten uśmiech.

-   Za   to   -   kontynuował   Charles   -   będę   mógł   wyjechać   potem   na   parę   dni. 

Zarezerwowałem już hotel w Cincinnati. Będziemy mieli cały apartament tylko dla siebie. - 
Uśmiechał się dalej promiennie, a Rory starała się wyglądać na zachwyconą. Cincinnati nie 
jest   może   najbardziej   wymarzonym   miejscem   na   podróż   poślubną,   ale   miało   się   tam 
odbywać spotkanie agentów ubezpieczeniowych tej samej specjalności i Charles uznał, że 
byłoby pożytecznie wziąć w nim udział.

-   Rozumiem,   Charles.   Ja   przecież   również   jestem   zajęta.   Przygotowuję   się   do 

przeprowadzki i muszę też pomyśleć o nowym roku szkolnym. Dziś wieczór powinnam 

background image

ufarbować wosk dla dzieci. Zostawiłam go na kuchence...

- Zostawiłaś coś na kuchence? - Charles zmarszczył brwi.
- Na bardzo małym ogniu. W wielkim garnku. Nie ma żadnego zagrożenia...
- Zagrożenie jest zawsze, Auroro - odparł Charles niecierpliwie.
- Co wam grozi? - zapytał Kane, śmiesznie rozciągając sylaby. Od kilku minut był 

już w pokoju.

- Zaraz wracam, Kane. Aurora zostawiła włączoną kuchenkę. - Złapał ją za rękę i 

niemal wywlókł z pokoju. Rory rzuciła Kane'owi przez ramię zakłopotane i pełne rozpaczy 
spojrzenie.

Niech to wszyscy diabli, pomyślał Kane. Dlaczego to tak wygląda? Charlie traktuje 

ją jak biurowy mebel poza tymi momentami, kiedy dla odmiany karci ją jak niegrzeczne 
dziecko.

A co ona w nim widzi, do jasnej...? Czyżby aż tak pociągało ją jego konto w banku? 

Trzeba   by   uświadomić   biedaczkę,   że   wszystkie   pieniądze   Charlesa   umieszczone   są   w 
gwarantowanych,   długoterminowych   lokatach   i   obligacjach,   i   tyle   będzie   miała   z   nich 
pożytku, ile wody z wyschniętej studni.

Ale przecież jej nie chodziło o pieniądze! To Kane czuł i wiedział, choć dotąd nie 

było o tym mowy. Wiedział również, że Charlie zniszczy w Aurorze Hubbard wszystko to, 
co było w niej delikatne, czułe, ciepłe i spontaniczne.

Bóg jeden wie, co z kolei ona zrobi z biednym Charlesem. Wyciśnie go w łóżku jak 

cytrynę? Pod tym jej szczególnym poczuciem humoru, pod tym przejmowaniem się całym 
światem kryła się zmysłowość, która tylko czekała na pierwszą iskrę. Czy Charlie potrafi ją 
rozniecić? Kane coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to się jeszcze nie stało, i 
myśl o tym sprawiała mu jakąś niezmierną ulgę.

- Niech mnie piekło pochłonie - mruknął do siebie z niesmakiem. - Jeśli tak dalej 

będzie, zacznę pewnie pisać romanse.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Charles próbował poradzić sobie z jakimś nieufnym inspektorem, który dziesięć razy 

oglądał  ten  sam  dom. W  tym  czasie   Kane  robił,  co  mógł,  by  choć   trochę  pomóc  jego 
przyszłej małżonce.

- Wiesz, najpierw znajdźmy te twoje listy i załatwmy to, co już zaczęłaś. Do godziny 

zero mamy jeszcze jedenaście dni.

Rory osunęła się  na kuchenne krzesło  i  przygładziła  włosy ubrudzonymi zieloną 

farbą palcami.

- Nawet mi o tym nie mów - jęknęła. Kane uznał to za co najmniej dziwną reakcję u 

kobiety, która ma wyjść za mąż za wybranego przez siebie mężczyznę. - Zgubiłam gdzieś te 
moje notatki. Normalnie nigdy niczego nie gubię...

-   Nie   martw   się,   masz   do   pomocy   prawdziwego   fachowca   od   odnajdywania 

zagubionych notatek. Moje książki pisałem nieraz częściowo na papierowych serwetkach i 
starych kopertach. Jakoś dały się poskładać.

Rory uśmiechnęła się słabo. Miała za sobą kolejną nie przespaną noc.
- Rzeczywiście, przecież ty jesteś pisarzem, prawda? Charles mówił, że nawet ci coś 

wydali.

Słowa te, świadczące o tym, jak bardzo Rory ceni go jako pisarza, Kane przyjął bez 

słowa skargi.

-   Dziękuję   za   uznanie   -   odparł.   -   Jeśli   powiesz   mi,   gdzie   powinienem   szukać, 

przyniosę ci w zębach te twoje notatki.

Rory zamknęła oczy w skupieniu. Po chwili zaczęła:
- Spróbuj pod katalogami na dolnej półce. Jeśli nie, to może pod telefonem... O, 

mógłbyś też zobaczyć, czy nie ma ich na podnóżku w łazience.

- Zgadza się. Sam też bym tam szukał. Słuchaj, może ci pomóc wyczyścić to, co 

masz na rękach? Co to w ogóle jest?

- Wosk. Do modelowania. Moje dzieci...
-   Rozumiem   -   stwierdził   poważnym   tonem.   -   Wymyśliliście   z   Charlesem   nową 

metodę prokreacji?

-  To   dla   moich   dzieci   w   szkole!   Dla   moich   uczniów!   Będziemy   go   używać   na 

lekcjach biologii.

- Aaa... ptaszki i pszczółki?

Rory rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale w, końcu uśmiechnęła się.

- Nie, pszczółki i kwiatki. Ptaszkami zajmujemy się dopiero w trzeciej klasie.
Kane ruszył na poszukiwanie zaginionych notatek, a Rory próbowała usunąć plamy 

wosku ze stalowego rondla. Potem popatrzyła na swoje zielone paznokcie. Mycie wcale im 
nie   pomogło.   Charles   ma   zawsze   takie   nieskazitelnie   czyste   i   porządnie   utrzymane 
paznokcie, pomyślała z poczuciem winy.

- A pies to drapał! - mruknęła pod nosem. - Charles ze swoimi wymanikiurowanymi 

paznokciami i wszystkim innym jest tak podniecający jak kaszka na mleku.

- Co mówiłaś? - zawołał Kane z drugiego pokoju.
- Nic! - odkrzyknęła, przerażona tym, że myśli tak coraz częściej.
- Kilka kartek już znalazłem - obwieścił Kane - ale obawiam się, że to nie wszystko. 

- Miał w ręku jakieś kawałki papieru, taśmy rachunków ze sklepu i stare koperty.

- Przyjrzyjmy się temu - zaproponował i z podejrzanie poważną miną przeczytał: - 

Mrówki i pomyje ze zlewu.

-   Och  -  zaczęła  Rory.   Jej  babcia   mówiła   kiedyś,   że   pomyje   są   bardzo  dobre   na 

background image

mrówki. Owszem, spróbowała, ale widocznie to musiałyby być babcine pomyje z szarym 
mydłem. Jak na razie, mrówki wręcz przepadały za jej płynem do mycia naczyń. - Zostaw 
to - powiedziała. - Albo pozwól, że sama przeczytam.

Przebiegła wzrokiem kilka kartek z wierzchu, mrucząc:
- To zrobione... to też... A niech to, już za późno. A to... być może - skomentowała 

kolejną notatkę. Wzięła następną, po czym szybko zmięła ją i wrzuciła do kosza. Kane 
oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co na niej zapisała. Twarz Rory płonęła rumieńcem. To 
mogło być to, co sam przypadkiem przeczytał: „Zadzwonić do ginekologa. Termin".

Jakieś   problemy   z   antykoncepcją,   zastanawiał   się.   Pewnie   już   o   tym   rozmawiali 

zawczasu. Chyba że...

- Kochanie, chyba nie jesteś w ciąży? Może dlatego jesteś taka przygnębiona?
Jej twarz nagle zbladła, piegi ukazały się jeszcze wyraźniej. Oczy miała rozszerzone, 

wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

- Rory? Co się stało, moja malutka? Przecież możesz mi powiedzieć. Po to tu jestem. 

Przyszły drużba powinien poradzić sobie ze wszystkim.

To był ten jedyny problem, którego nie potrafiłby rozwiązać, ale przecież nie mogła 

mu   tego   powiedzieć.   Istniała   tylko   jedna   metoda,   ale   ona   za   długo   zwlekała   z   jej 
zastosowaniem. Mniej więcej o dziesięć lat za długo.

- Wiesz - powiedziała słabym głosem - spróbuję wyszorować ręce, a potem zaparzę 

herbatę i wypijemy ją na werandzie.

Kane   patrzył   na   jej   bladą   twarz,   przymglone   bursztynowe   oczy   i   wygięte   w 

podkówkę usta. Ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, że spodziewa się dziecka. Nic. 
Nawet nie zareagowała, mówiąc choćby: „Jak śmiesz!"

Miał   ochotę   wziąć   ją   w   ramiona   i   trzymać   w   objęciach,   dopóki   uśmiech   nie 

rozjaśniłby jej zamglonych oczu i dopóki nie obudziłby w nich błysku namiętności.

- Daj mi te notatki - powiedział wreszcie szorstko.
- Spojrzał na pierwszą z brzegu i zmarszczył brwi.
- Suknia ślubna? Naprawdę jeszcze o niej nie pomyślałaś?
- To nie o to chodzi. Problem polega na tym, że dopóki nie wiemy, gdzie będziemy 

brali ślub, nie mogę zdecydować, jaka ma być ta suknia. Charles mówi, że jego matka 
wybierze miejsce najbardziej stosowne.

Oczywiście, pomyślał Kane. Dobrze znał Madeline Banks. Był jednak zdania, że 

zwlekanie z taką decyzją do ostatniej chwili mogłoby nadwerężyć nawet nerwy kaskadera.

- No dobrze, a jaki jest pogląd panny Aurory? Jeśli mogłaby wybierać, to co by 

wybrała?

- Wiesz, Kane, mam nieraz takie dni, że nie wiem, co mam robić ze szczoteczką do 

zębów, a co dopiero decydować, gdzie mam brać ślub. Ubiegłego wieczoru skończył mi się 
jagodowy syrop i płakałam z tego powodu przez dwadzieścia minut. Przecież ja nawet nie 
lubię jagodowego syropu! To w ogóle nie jestem ja! - Westchnęła. - Dlaczego Charles nie 
umówi się gdzieś z księdzem i nie powie mi po prostu, kiedy i dokąd mam pójść? Czy to aż 
taki problem?

-   Posłuchaj,   kochanie.  To   zazwyczaj   jest   bardzo   ważna   chwila   w   życiu   kobiety. 

Przecież wychodzisz za mąż po raz pierwszy.

Rory skinęła posępnie głową. Głośno przełknęła resztkę ziołowej herbaty i poruszyła 

bujaną kanapą, na której siedzieli. Przez jakiś czas kołysali się w milczeniu.

Kane odwrócił się w jej stronę i czekał, rejestrując wzrokiem zarys jej podbródka i 

wojowniczy błysk w dużych, ocienionych długimi rzęsami oczach. Widać było, że podjęła 
jakąś decyzję.

background image

- W porządku! Dzisiaj kupię tę parszywą suknię!
- I bardzo dobrze! - zawołał Kane. - Trzeba wreszcie rzucić losowi rękawicę w twarz. 

Załatwisz to sama czy potrzebujesz moralnego wsparcia?

Popatrzyła na niego. Kane poczuł w tej chwili, że jest aż nadto świadomy jedwabistej 

gładkości jej skóry. Twarz  Rory wyglądała jak malarskie  studium różnych odcieni tego 
samego koloru: oczy jak topazy, bursztynowe piegi i włosy we wszystkich barwach złota i 
jasnego   brązu.   Pachniała   tak   cudownie   i   zmysłowo,   że   gdyby   miał   teraz   choć   trochę 
zdrowego rozsądku, uciekłby z tego miasta, zanim stanie się coś, czego będzie żałował. 
Charlie nie był już dla niego bliskim człowiekiem, zabrał mu Suzanne, ale to niczego nie 
usprawiedliwiało.   Po  prostu  są  rzeczy,  których  się   nie  robi,  jeśli  człowiek  chce   potem, 
patrząc w lustro, móc spojrzeć w oczy samemu sobie.

Rory westchnęła.
-  Powinnam  zrobić  to sama,  ale  prawdopodobnie  poszłabym  do kina  zamiast  do 

sklepu. Potem pewnie zjadłabym pół kilo słodyczy, żeby odreagować poczucie winy. Nie 
wiem, co się ze mną dzieje ostatnio, ale taka jestem... Nie jestem sobą!

- Czy to miało znaczyć, że mam ci towarzyszyć, czy nie?
Rory przylgnęła do jego ramienia.
- Tak! Proszę cię, chodź ze mną... chociaż pewnie jesteś dziś zajęty.
Zakupy z Kane'em były czymś jedynym w swoim rodzaju. Ten człowiek miał swoje 

sposoby. Najpierw jakoś nakłonił ją, żeby wybrała rodzaj sukni. Jaką byś chciała, pytał, 
białą, jedwabną z długim trenem? A może długą, różową, z koronkowymi falbankami? Albo 
tę krótką, z czerwonego aksamitu?

- Aksamitną, w środku lata? - skrzywiła się. - Zresztą nie mogę nosić takich krótkich 

sukienek, mam wystające kolana.

- Próbuję tylko uściślić zakres poszukiwań - odparł. - Więc może coś normalnej 

długości, w tonacji miodu?

- Masz na myśli brązową?
- Czy ja powiedziałem: brązową?
- No, miodowobrązową.
- To miał być miód akacjowy, a nie gryczany - wyjaśnił i Rory zaczęła się śmiać.
Och, naprawdę, pomyślała, zakupy mogą być całkiem dobrą zabawą, jeśli się je robi 

we właściwym towarzystwie. Dlaczego nie wiedziała o tym wcześniej? Ba! Po prostu nie 
znała nikogo, kto byłby taki jak Kane. Po chwili jakby zawstydziła się tej myśli.
Ostatecznie zdecydowali się na elegancki kostium z surowego jedwabiu w kolorze jasnej 
herbaty. Rory nawet nie mrugnęła okiem, widząc metkę z ceną. W końcu nie co dzień 
kobieta wychodzi za mąż. Raz w życiu mogła pozwolić sobie na szaleństwo.

Zostały jeszcze buty. Kane sam usiadł naprzeciw stołka do przymierzania obuwia i 

nakładał na jej prawą stopę jeden but po drugim. Sprzedawca uwijał się wśród półek. Kane 
nalegał, żeby kupiła pantofelki obszyte cekinami i koronką, lecz Rory stwierdziła, że są 
zupełnie niepraktyczne, a ona nigdy w życiu nie nabyła niczego niepraktycznego. W końcu 
wybrali jedwabne czółenka w kolorze kawy z mlekiem, świetnie pasujące do kostiumu. 
Rory   była   ledwie   żywa   ze   śmiechu.   Gdy   Kane   dotykał   jej   stóp,   dziwne   łaskotanie   w 
podeszwach przenikało ją coraz wyżej i wyżej.

- Powinnam chyba zadzwonić do Charlesa - powiedziała jednym tchem, gdy mijali 

rząd   automatów   telefonicznych.   Kane   udawał,   że   ugina   się   pod   ciężarem   paczki   z 
kostiumem,   dwóch   pudeł   z   butami   oraz   pudła   na   kapelusze,   w   którym   znajdował   się 
ozdobiony woalką stroik z pereł i beżowych, aksamitnych liści. Uparł się, że kupi go jej w 
prezencie.

background image

Rory wykręciła numer.

- Agencja Banksa, słucham - usłyszała w słuchawce głos sekretarki.
-   Przepraszam,   pani   Spainhour,   czy   Charles   jest   nadal   zajęty?   Mówi   Aurora 

Hubbard... Narzeczona Charlesa. - Na miłość boską, jeśli jego sekretarka dotąd nie wie, kim 
jest Aurora Hubbard, to już chyba nigdy nie będzie tego wiedziała. Zresztą, co za różnica? I 
tak niedługo będzie Aurora Banks.

- Pan Banks zostawił dla pani wiadomość, panno Hubbard. Przyjechała jego matka i 

musiał pojechać do domu. Pani i pan Smith jesteście zaproszeni do nich na lunch.

Rory wolno odwiesiła słuchawkę. Cała radość dzisiejszego poranka szybko z niej 

wyparowała. Czuła, jakby ktoś nałożył jej na szyję ciężkie chomąto.

- Musimy wracać do domu na lunch z Charlesem i jego matką.
- Och - westchnął Kane.
Och,   właśnie,   myślała   Rory   dwadzieścia   minut   później,   kiedy   pędzili   na   północ 

autostradą numer 52. Chciała poprosić Kane'a, żeby jechał okrężną drogą, ale bała się, że 
mógłby ją źle zrozumieć i pomyśleć, że wcale jej się nie spieszy na spotkanie z przyszłą 
teściową.

I chyba miałby rację.
- Dokąd się wybieracie? - zapytał, z przyjemnością prowadząc samochód po dobrej, 

równej autostradzie. Lubił szybką jazdę.

- O co ci chodzi? - nie mogła zrozumieć Rory.
- Pytam o miodowy miesiąc.
- Miodowy miesiąc... Masz na myśli podróż poślubną?
Kane przyjrzał się jej uważnie.
- To przecież część całej imprezy. Ślub. Wesele. Potem podróż poślubna. A więc 

pojedziecie nad wodospad Niagara? Chyba Charles nie zostawił ci jeszcze tego na głowie?

-   Och,   nie.   Bo,   widzisz,   w   Cincinnati   jest   zjazd   agentów   ubezpieczeniowych   i 

Charles uważał... Zarezerwował dla nas apartament na czterodniowy pobyt, z weekendem.

Charlie, ty durny bawole, jak mogłeś tak postąpić, pomyślał Kane.
- Czy doprawdy nie ma ciekawszych miejsc? - zapytał. - Hawaje, Karaiby, Alaska, 

Dolina Śmierci...

Na   ustach   Rory   pojawił   się   słaby   uśmiech;   na   tak   krótko,   że   Kane   ledwie   go 

zauważył. Coś tu jest nie w porządku, pomyślał. Całkiem nie w porządku. Czemu ona 
poddaje się temu wszystkiemu jak bezwolna owca? I czy on naprawdę musi w to ingerować, 
próbując naprawić coś, co nie powinno go obchodzić?

Wyprzedzając jadącą przed nimi półciężarówkę, zapytał:
- Co nam jeszcze zostało? Czy wiesz już, ile będziesz miała druhen i w co będą 

ubrane?

Rory jęknęła i otarła chusteczką mokre czoło.
- Charles ma siostrę - powiedział Kane, spoglądając na nią z obawą. - Ewa była 

kiedyś całkiem znośnym stworzeniem, choć niezbyt dobrzeją znałem. Dzieciak Smithów z 
sąsiedztwa nie był dla niej odpowiednim towarzystwem.

Odchrząknął, spojrzał przed siebie i zjechał na pobocze. Próbował delikatnie rozgiąć 

lodowate palce Rory i ogrzać je swoimi dłońmi.

- Kochanie, popatrz na mnie. Oddychaj, na miłość boską, oddychaj. Nie tak, proszę 

cię, głębiej. Co się stało, myszko, przecież nie masz powodu, żeby aż tak... - Wziął ją w 
ramiona   i   delikatnie   zaczął   masować   napięte   mięśnie   jej   karku.   -   Czy   ja   coś   głupiego 
powiedziałem? Jeśli tak, to zapomnij o tym. Jeśli obawiasz się, że Ewa zjawi się w ostatnim 
momencie i zacznie się panoszyć, to olej to. To twój ślub i będzie tak, jak ty będziesz 

background image

chciała. Naprawdę.

- Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, prawda? - zapylała cichym, smutnym głosem.
Kane wsunął dłonie pod jej włosy i masował teraz tył głowy. Cóż mógł jej na to 

odpowiedzieć?   Miała   przecież   rację.   Udany   związek   tych   dwojga   był   równie   mało 
prawdopodobny jak lodowiec na Saharze.

- Czy chcesz, żebym porozmawiał o tym z Charlesem? Oparła się na jego ramionach. 

Kane z ulgą stwierdził, że jej twarz powoli odzyskuje normalny kolor.

- Charles nie może o tym decydować. On ich nawet nie zna - wzdrygnęła się. Kane 

przestał już cokolwiek rozumieć.

- Kogo, Rory? Kogo Charles nie zna?
- Moich sióstr - wyszeptała. - Mojej rodziny. Kane, on ich znienawidzi, a oni będą się 

z niego śmiali. Ja tego nie wytrzymam!
Kane poczuł się dziwnie rozczarowany.

- Domyślam się, że masz  kilka sióstr, prawda? I nie jesteś pewna, czy znajdą z 

Charlesem... hm, wspólny język, czy tak?

Skinęła głową bez słowa. Już miała to przed oczami.
Przyjadą tym swoim straszliwym mikrobusem, z wymalowaną tęczą i olbrzymim, 

trawiastozielonym napisem: „Boskie Zioła Hubbardów". Sunny będzie ubrana w jedną ze 
swoich unikalnych kreacji, a Bili - Bóg jeden wie, na jakim etapie w dziedzinie ubioru jest 
teraz Bili. Kiedy była ostatnio w domu, jego ukochanym strojem „człowieka interesu" była 
brązowa,   dwurzędowa   marynarka   z   dzwoniastymi   spodniami   w   musztardowe   paski, 
zakupiona na pchlim targu. Całkiem możliwe, że tym razem pojawi się we fraku i białej 
muszce. Albo w todze i cylindrze. Po Billu można było spodziewać się wszystkiego.

- Czy twoje siostry będą na ślubie? Ile ich masz, jeśli można wiedzieć?
- Trzy - odpowiedziała Rory głosem pełnym rezygnacji. - Fauna, Misty i Peace. 

Peace jest z nich najstarsza, nieco tylko młodsza ode mnie. Misty to jeszcze smarkula.

-   Może   być   dziewczynką   do   sypania   kwiatków   -   podpowiedział   Kane.   Ku   jego 

zaskoczeniu Rory zaczęła się śmiać.

- Och, one wszystkie najlepiej by się nadawały na dziewczynki do sypania kwiatków. 

Szczególnie Sunny.

- Twoja matka? Skinęła głową.
- Powinnam była cię uprzedzić, że pochodzę z rodziny dzieci-kwiatów, która żyje 

jakby w innej rzeczywistości. No, może Peace stanowi wyjątek. Akurat rozwodzi się po raz 
drugi. Natomiast, jeśli mam być szczera, wcale nie jestem pewna, czy Bili i Sunny są w 
ogóle legalnym małżeństwem. Nigdy nie miałam odwagi ich zapytać, a babcia mówiła...

To wszystko Kane mógł sobie doskonale wyobrazić. Uciekinierzy ze złotego wieku 

idealizmu, głoszący całemu światu pokój, harmonię i miłość.

- Kochanie, jeśli to jest całe twoje zmartwienie, przestań o tym myśleć. Ja i Charles 

też przeżyliśmy tamte lata i jeszcze je pamiętamy. Poradzimy sobie, obiecuję ci.

I wtedy, całkiem świadomy tego, że robi być może największy błąd w swoim życiu, 

Kane posunął się jeszcze o krok. Pocałował ją. To miał być delikatny pocałunek, ot tak, 
żeby ją pocieszyć, mówił sobie, wiedząc dokładnie, że okłamuje sam siebie.

Nie o pocieszanie tu chodziło. To, czego chciał naprawdę, to uwolnić ją od Charlesa, 

mieć tylko dla siebie, i jeśli ktoś ma takie życzenie, może go nazwać skończonym draniem. 
Proszę bardzo. I niech to wszystko diabli porwą.

Odrywając   usta   od   jej   drżących   miękkich   warg,   próbował   oddychać   spokojnie. 

Patrzył   na   Rory   przez   krótką,   oszałamiającą   chwilę,   po   czym   potrząsnął   głową,   jakby 
wracając do rzeczywistości.

background image

-   Pamiętaj,   że   nie   powinnaś   się   tym   przejmować.   Poradzimy   sobie   -   powiedział 

schrypniętym głosem.

Pewnie, że tak, myślał. Służył już w wojsku na trzech kontynentach, brał udział w 

jednej wojnie i w jednej inwazji. Wykaraskał się z poważnej katastrofy, wynosząc z tego 
tylko uszkodzony kręgosłup. Rozwiązał też jakoś problem swego małżeństwa, które zaczęło 
się rozpadać, zanim wysechł atrament na akcie ślubu.

Jechał teraz na lunch z Maddie Banks i jej ukochanym synalkiem, i zastanawiał się, 

jak przeżyje to, że Charles zdobędzie Rory dla siebie.

Jedyna rzecz, której teraz pragnął, to znaleźć się z nią w tym małym, zaniedbanym 

domku, położyć ją na najbliższym łóżku i zobaczyć na własne oczy, czy ma piegi na całym 
ciele.

A jeśli rzeczywiście tak było, chciał poczuć każdy z nich pod wargami, a potem 

powtórzyć cały ten rytuał jeszcze raz. I jeśli za to zostanie zamieniony w żabę, niech tak 
będzie. Mój Boże, kochanie się z nią na pewno byłoby tego warte.

Nie było tak źle, jak Rory sobie wyobrażała. Było jeszcze gorzej. Spoglądała na 

Kane'a, jakby szukała u niego ratunku. Madeline Banks starała się, jak mogła, żeby być 
czarującą, a Kane wiedział z długoletniego doświadczenia, że wystarczy tylko trochę po­
czekać, aż zaczną padać pierwsze ofiary.

I rzeczywiście.
- Och, Kane, jak to miło widzieć cię tu znowu - zaczęła. - Mam nadzieję, że twoja 

matka czuje się dobrze?

Rory   spojrzała   na   Kane'a   z   paniką   w   oczach.   Wiedziała,   że   jego   matka   umarła 

całkiem   niedawno   po   długiej   i   ciężkiej   chorobie.   Tej   pierwszej   nocy,   kiedy   szorowała 
werandę, rozmawiali ze sobą z niezwykłą otwartością.

Niepotrzebnie się obawiała. Pani Banks nie czekała na odpowiedź.
- Charles, ten dom należało odmalować zeszłego roku. Ile razy mam ci przypominać? 

Miałeś to robić dokładnie co sześć lat. Twój ojciec i ja mieliśmy taką zasadę, i nigdy tego 
nie żałowaliśmy.

- Ależ mamo, ja...
-   Czy   przeglądałeś   instalację   elektryczną?   We   frontowym   salonie   zauważyłam 

przedłużacz. Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby na coś takiego w domu, i...

- Ależ, mamo...
- W tych sprawach nie można pozwalać sobie na zaniedbania. Naszym zadaniem jest 

dawać właściwy przykład. Twój ojciec zawsze mówił...

- Ależ mamo, instalacja elektryczna w tym domu została założona, kiedy jeszcze 

nikomu nawet się nie śniło o telewizorach. Problem nie leży w tym jednym przedłuża...

- Panno Hubbard, chyba jeszcze nie miałam przyjemności pani poznać. - Przechyliła 

głowę   na   bok,   żeby   jej   się   dokładniej   przyjrzeć.   Rory   pomyślała,   że   ta   kobieta   z 
przyjemnością obejrzałaby ją pod mikroskopem.

- Zostałam pani przedstawiona niedługo po tym, kiedy...
- Z jakiej rodziny pani pochodzi? Nie wydaje mi się, abym znała jakichś Hubbardów.
Widząc nieszczęśliwą minę Rory, Kane poczuł narastającą wściekłość. Do diabła, 

Charlie nie potrafi nawet stanąć w obronie kobiety, która ma być jego żoną, a przecież 
Madeline potrafiłaby wystraszyć samego Drakulę.

- Rodzina panny Hubbard zamierza przyjechać tutaj na kilka dni przed ślubem - 

powiedział widząc, że nikt inny nie kwapi się z odpowiedzią.

-   Hmm...   tak.   Zatem   można   przypuszczać,   że   to   już   niedługo   -   stwierdziła   pani 

Banks. - Gdzie proponujesz ich umieścić, moja droga? - Zanim Rory zdążyła cokolwiek 

background image

odpowiedzieć, ciągnęła dalej: - Wiem, że nie masz dość miejsca w tym ciasnym, małym 
domku. Błagałam kiedyś Eltona, żeby go zburzył i powiększył trawnik, ale on uważał, że 
mogłabym go kiedyś potrzebować, rozumiesz, żeby mieszkać obok Charlesa. Nie wiem, jak 
on sobie to wyobrażał. Nie byłabym w stanie żyć w takiej ciasnocie...

- Mamo, mówiłem Aurorze, że jej rodzina mogłaby...
- Cóż, najbliższy przyzwoity hotel jest dopiero w Winston. To nie jest, oczywiście, 

najlepsze rozwiązanie, ale przypuszczam, że krewni pani będą tu tylko przez jeden czy dwa 
dni...   Ile   osób   liczy   pani   rodzina?   -   zapytała,   po   czym   nie   omieszkała   dodać:   -   Mam 
nadzieję, że nie jest liczna. To byłoby straszne, gdyby ucierpiał na tym mój trawnik. Jest i 
tak w okropnym stanie. No, trudno, musimy się z tym pogodzić. Róże też nie wyglądają 
najlepiej w tym roku.

- Charles, lilii pewnie nie rozsadzałeś od lat. Tyle razy mi obiecywałeś...
Kane patrzył uporczywie w jakiś punkt na ścianie. Rory też. Czuła, że pewnie przez 

parę najbliższych dni będzie jej dzwonić w uszach.

Jeszcze jedenaście dni, mówiła sobie. Jedenaście dni i ten koszmar się skończy. Przy 

odrobinie szczęścia następna taka wizyta może ją czekać dopiero za rok.

- Może śmietanki, Auroro - zaproponowała Madeline.
- Och... tak, poproszę! - Rory, nagle wyrwana z zamyślenia, potrąciła filiżankę i 

wylała kawę na wytworny, śnieżnobiały obrus. Zamknęła oczy i modliła się w duchu o to, 
żeby jakimś czarodziejskim sposobem zniknąć z tego miejsca albo stracić przytomność i 
przetrwać w tym stanie przez najbliższe dwa tygodnie.
Jeszcze lepiej przez trzy tygodnie, myślała. Albo nawet trzy lata!

- Charles - powiedziała cicho, wstając z miejsca - czy nie miałbyś nic przeciwko 

temu, gdybym...

- Zdecydowaliśmy, że przyjęcie odbędzie się w klubie - ciągnęła niezmordowanie 

pani Banks. - Ewa przyjedzie już jutro, więc będzie mogła to zorganizować, aczkolwiek 
muszę powiedzieć, Auroro, że nie załatwiłaś tej sprawy w odpowiednim terminie. Będą 
musieli się postarać jakoś i nas pomieścić. W końcu nazwisko Banksów coś znaczy dla 
tutejszej społeczności. Charles, czy Modene nadal gra na organach w kościele? Chciałabym, 
żeby zagrała w czasie waszego ślubu...

Rory mówiła sobie w duchu, że wreszcie ma, czego chciała. Nie musi już o niczym 

decydować, ktoś robi to za nią. Tylko czemu sprawia jej to taką przykrość?

Gdy Madeline Banks przerwała wreszcie na chwilę swój monolog, Rory wstała od 

stołu.

-  Przepraszam,  ale  muszę  już   iść  -  odezwała  się  przytłumionym  głosem,  patrząc 

wyczekująco na narzeczonego.

- Charles - powiedziała jego matka - chyba pisałam ci, że termin wynajmu mojego 

mieszkania   upływa   we   wrześniu?   Mam   poważne   wątpliwości,   czy   odnowię   umowę. 
Poważnie zastanawiam się nad... - urwała i spojrzała na Kane'a.

- Mój drogi, czy zechciałbyś odprowadzić pannę... Hubbard do domu. Było mi tak 

miło,   Auroro.   Jestem   pewna,   że   będziemy   się   teraz   często   widywały.   Wyglądasz   na 
zmęczoną.   Charles   na   pewno   nie   ma   nic   przeciwko   temu,   żebyś   poszła   odpocząć.   Nie 
miałam czasu z nim porozmawiać, a on musi niedługo jechać do biura.

- Nie trzeba mnie odprowadzać, mieszkam przecież tak blisko - powiedziała cicho 

Rory.

Kane, ściskając jej łokieć aż do bólu, wyprowadził ją przez frontowe drzwi. Żadne z 

nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie znaleźli się pod olbrzymim dębem koło jej 
domu.

background image

- Rory, tak mi przykro, że...
- Kane, ramię mnie boli.
Jego uścisk zelżał, ale jej nie puścił. Obok z łoskotem przejechała ciężarówka. Potem 

przemknęło na rowerach dwoje dzieci, pokrzykując coś do siebie. Rory czuła, że zaraz 
wybuchnie płaczem i że nie potrafi temu zaradzić. Kane czuł to również.

Bardzo delikatnie przesunął palcem wzdłuż delikatnego owalu jej policzka.
- Tak mi przykro - powiedział cicho. - Z bardzo wielu powodów. Teraz dopiero 

zaczynam sobie uświadamiać, jak wielu.

Delikatne dotknięcie jego palca paliło jej policzek; nie była w stanie wydobyć z 

siebie ani jednego rozsądnego słowa. Siłą powstrzymywała się, aby nie rzucić się w te 
przyjazne ramiona i pozostać w nich do końca życia.

- To przecież nie twoja wina - powiedziała, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. 

Wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa i że powodem tego nie jest Kane.

Pocałował   ją.   Znowu,   jak   wtedy,   wszystko   zawirowało   jej   przed   oczami.   Jego 

szerokie, nierówno wygięte usta dotknęły jej warg. Czuła ich smak, czuła jego ciało tuż przy 
swoim, ciepłe, twarde i tak głęboko poruszające jej zmysły.

Pomyślała, że gdyby Charles mógł to teraz widzieć, na pewno posądziłby ją o... te 

wszystkie godne potępienia, niecne, cudowne rzeczy!

Odwróciła oczy, zakłopotana własnymi myślami, mając nadzieję, że Kane zapomni o 

tym, co uczynił przed chwilą... Albo że nie zapomni. I że kiedyś zrobi to znowu.

Miała   ochotę   płakać,   kiedy   ujął   ją   pod   brodę   i   patrzył   głęboko   w   oczy,   jakby 

odczytując   w   nich   jej   wszystkie   wstydliwe   sekrety,   czyniąc   ją   aż   do   bólu   świadomą 
wszystkich   swoich   wad.   Otwarła   już   usta,   żeby   zaprotestować,   ale   niewypowiedziane 
jeszcze słowa stłumił następny pocałunek.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tak   jak  poprzednio,   ten   pocałunek   był  najpierw  lekki   i  delikatny.   Ot,   taki   sobie 

przelotny, słodki pocałunek w letnie popołudnie, na pocieszenie, na ukojenie smutków. Po 
chwili jednak Kane jęknął cicho i jego ramiona opasały Rory z całej siły, a usta przywarły 
mocno do jej warg, zanim zdołała się zorientować, co się z nią dzieje.

Już nie czuła zakłopotania ani gniewu, i nie bała się niczego. Czuła tylko, jak jego 

język wtargnął do jej ust. Poczuła smak kawy i czegoś nierozpoznawalnego, ale dziwnie 
oszałamiającego. Kolana ugięły się pod nią i chyba nie ustałaby teraz o własnych siłach. A 
przecież całowała się już nieraz, z kilkoma różnymi mężczyznami. Żaden z nich nie działał 
na nią w ten sposób.

Ręce Kane'a gładziły jej plecy. Przyciskał ją mocno do piersi, do swego płaskiego 

brzucha. Wokół panował letni upał, leniwie brzęczały pszczoły i słodko pachniały petunie. 
Te wszystkie wrażenia Rory odbierała z szczególną ostrością; jej zmysły nagle ożyły się i 
stały się ogromnie wrażliwe. Czuła się tak, jakby przez całe trzydzieści lat swego życia 
trwała w uśpieniu i teraz została obudzona gwałtownym uderzeniem gromu. Wplotła palce 
w ciepłą gęstwinę włosów Kane’a. Zdała sobie sprawę, że już nie tylko poddaje się temu, co 
on robi, ale z gorliwością bierze w tym czynny udział.

Gdy   oderwał  wreszcie   usta   od  jej   warg,   oddychał  z   trudem,   a   jego  twarz   miała 

dziwny wyraz. Rory spoglądała w oszołomieniu w jego ciepłe, bardzo ciemne oczy. Potem 
jej wzrok osunął się na jego usta; zobaczyła, że Kane nie krzywi warg, jak zwykł to zawsze 
robić.

- Kane, ja... - zaczęła, czując, że musi przerwać panującą ciszę.
- Tak, wiem. Ja też. - Cofnął się i w milczeniu przecisnął się przez żywopłot.
Rory   patrzyła   za   nim,   dopóki   nie   zniknął   jej   z   oczu,   po   czym   jak   lunatyczka 

odwróciła się w kierunku domu i weszła do środka. Nie zwracając uwagi na stertę pudeł, 
rzuconych w pośpiechu na kanapę jeszcze przed lunchem, zdjęła buty i skierowała się do 
sypialni. Było bardzo duszno, ale nawet nie przyszło jej do głowy, żeby włączyć wentylator. 
Bezwiednie   osunęła   się   na   bujany   fotel,   który   przywiozła   ze   sobą   z   Kentucky.   Jakaś 
pszczoła   brzęczała,   latając   wokół   krzewów   pod   oknem.   Rory   patrzyła   przed   siebie 
niewidzącym wzrokiem.

Czyżby całkiem postradała zmysły?
Kane   ją   pocałował.   Dwa   razy.   Nie   tylko   pozwoliła   mu   na   to.   Oddała   mu   ten 

pocałunek.   Próbowała   skierować   myśli   na   jakiekolwiek   bezpieczniejsze   tory,   ale   wciąż 
wracały uparcie... do tego pocałunku.

Dlaczego pocałunki Charlesa nie robiły na niej takiego wrażenia? Może dlatego, że 

Charles nigdy nie całował jej tak jak Kane.

Zaczęła lekko kołysać się w fotelu, nieświadoma swego przyspieszonego oddechu. 

Czy pocałunek Kane’a był tym, co się nazywa „pocałunkiem zmysłowym”? Czytała o tym 
w pewnym artykule o dziewicach. Jak twierdził autor, dziewic jest znacznie więcej, niż się 
powszechnie uważa.

Był tam również cytat z Owidiusza: „Dziewiczą pozostaje ta, której czci nikt nie 

pożądał".

-   Całkiem   zwariowałam   -   szepnęła   cicho.   Podrażniony   nadkwasotą   żołądek   i 

wybujała wyobraźnia mogą ją narazić na Bóg wie jakie kłopoty. Kane na pewno wcale się 
tym nie przejął, pomyślała. Odwrócił się i odszedł, jakby nic się nie stało.
Charles miał spotkanie w miejscowym klubie rotariańskim i Aurora miała znowu wolne 
popołudnie. Spotkania, które można by nazwać narzeczeńskimi randkami, były w gruncie 

background image

rzeczy rzadsze, niż gdyby, mieszkając daleko od siebie, musieli umawiać się specjalnie. 
Widywali  się  na  krótko  przynajmniej  raz  w ciągu dnia.  Charles  był  ostatnio niezwykle 
zajęty,   a   Rory   zaangażowała   się   w   kilka   spraw   oprócz   przygotowań   do   nowego   roku 
szkolnego i do wesela.

Zebrała   już  prawie  dwanaście   toreb ubrań  dla  przytułku dla   bezdomnych kobiet. 

Osobiście je uprała i przygotowała do oddania. Przejrzała jeszcze różne przybory toaletowe, 
które zamierzała ofiarować dla schroniska, dodała z własnej szafy parę niezbędnych rzeczy i 
zapisała na kartce, czego jeszcze brakuje. Potem wzięła prysznic i położyła się do łóżka. 
Było jeszcze dość wcześnie, ale miała nadzieję, że jeśli światła będą zgaszone, Charles już 
do niej nie zajrzy.

Potem, jakby odmawiając obowiązkową modlitwę, wyliczyła w myślach wszystkie 

cenne   i   solidne   przymioty   Charlesa   jako   przyszłego   małżonka   oraz   wszelkie 
błogosławieństwa   losu,   których   miała   niewątpliwe   szczęście   doświadczyć.   Po   chwili 
zapadła w sen, prosząc Boga, żeby Kane tym razem się jej nie przyśnił.

Pojawił się, oczywiście, na samym początku snu, ale zaraz potem zniknął i wtedy 

strzępy pewnego przykrego wspomnienia zaczęły łączyć się w coraz wyraźniejszy kształt. 
Czuła znowu zapamiętany z dzieciństwa zapach palonych roślin, słyszała drażniące ucho 
dźwięki muzyki i czyjś śmiech. Słyszała niewyraźny męski głos, szepczący jej coś do ucha i 
czuła ostrożne dotknięcie dłoni na swoim udzie...

Obróciła się gwałtownie na brzuch i z całej siły naciągnęła sobie na głowę koc, choć 

na zewnątrz panował upał lipcowej nocy. Przecież to się nigdy tak naprawdę nie stało, 
tłumaczyła   sobie.   To   był   tylko   okropny   sen.   Ciągle   powracający   sen,   który   zaczął 
nawiedzać ją niedługo przed tym, kiedy rodzice zawieźli ją do babci.

To było tak dawno temu... Najpierw było jej bardzo źle z dala od rodziców, z tą 

zrzędliwą, starą kobietą i z jej surowymi zasadami, według których wychowywała wnuczkę. 
Potem, gdy zadomowiła się w schludnym, białym domku przy Main Street, sen przestał ją 
nachodzić. W końcu prawie o nim zapomniała.

„Dziękuj   Bogu   za   wszystkie   dobrodziejstwa",   zwykła   mówić   babka   każdego 

wieczoru, gdy Rory klęczała przy żelaznym, pomalowanym na biało łóżku w pokoju na 
poddaszu. Posłusznie dziękowała więc Bogu za pieczonego kurczaka i kokosowe ciasto, za 
nowe sukienki, za białe skarpetki i ładne buciki, i za pobliską bibliotekę, do której mogła 
chodzić, kiedy tylko chciała. Próbowała czuć się szczęśliwa dlatego, że mieszka teraz w 
prawdziwym  domu,  a   nie   w  starej,   pełnej  przeciągów  stodole,   z   kilkunastoma   różnymi 
ludźmi,   którzy   pojawiali   się   tam   i   znikali.   Naprawdę   jednak   tęskniła   czasem   za   tym 
dziwnym   życiem,   kiedy   była   dzieckiem   wszystkich   i   niczyim.   To   mimo   wszelkich 
niedogodności można było nazwać wolnością.

Gdy rano Charles zastukał w siatkę, zamykającą wejście od frontu domu, Rory była 

jeszcze w piżamie.

- Wejdź, proszę! - zawołała. - Jest otwarte.
- Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi, Auroro.
- Chyba zapomniałam zamknąć je na haczyk, kiedy wyszłam na próg po gazetę.
Pocałował ją w czoło, wygładził starannie kalendarz wiszący na drzwiach spiżarni i 

powiedział:

- Przepraszam, kochanie, że niepokoję cię tak wcześnie, ale chciałem porozmawiać z 

tobą przed wyjściem do biura.

Rory próbowała nie porównywać tego obojętnego cmoknięcia, którym obdarzył ją 

przed   chwilą   narzeczony,   z   pocałunkiem   Kane'a.   Przez   chwilę   miała   ochotę   rzucić   się 
Charlesowi w ramiona i zacząć go całować „zmysłowo".

background image

Zamiast tego zaproponowała mu kawę i poszła coś na siebie narzucić. Jej piżama 

była wprawdzie bardzo przyzwoita i okrywała wszystko, co należy, ale przy ubranym w 
nieskazitelny garnitur i krawat Charlesie czuła się jakaś zmięta i nieświeża. To na pewno nie 
był strój do zmysłowych pocałunków.

Charles też chyba nie miałby ochoty teraz jej całować. Gdy wróciła, narzuciwszy na 

siebie wełnianą podomkę, zaraz przystąpił do rzeczy.

- Auroro, moja matka zdecydowała sprowadzić się tutaj z powrotem.
Żołądek Rory skurczył się konwulsyjnie, wywracając do góry nogami całe zjedzone 

przed chwilą śniadanie.

-   Bardzo   mi...   miło   to   słyszeć   -   wyszeptała.   Charles   zaczął   chodzić   wokół   jej 

zagraconej kuchni.

- No cóż... przypuszczam, że to całkiem naturalne, iż mama troszczy się o dom. Jest 

zapisany na jej nazwisko.
- Ja nie...

- To oczywiście nie oznacza jej braku zaufania do ciebie jako przyszłej gospodyni - 

dodał szybko. - Po prostu mama robi się coraz starsza. To zrozumiałe, że chciałaby mieć w 
pobliżu kogoś bliskiego. Ewa jest teraz w separacji i wraca na Zachodnie Wybrzeże.

Ewa. Siostra Charlesa. Ma przyjechać już dzisiaj, myślała Rory. Niech to wszyscy 

diabli!

- Pewnie twoja matka chciałaby odnowić ten dom i urządzić go po swojemu. Muszę 

się zabrać do pakowania.

- Moja droga Auroro, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała. Nie chodzi o ten, w 

którym teraz mieszkasz. Mój dom nie jest aż taki ciasny. Został zbudowany z myślą o dużej 
rodzinie, ale kiedy umarł mój ojciec... Mieliśmy nadzieję, Suzanne i ja... - Słaby rumieniec 
zabarwił jego jasną cerę. Nerwowo poprawił krawat. - Zresztą to teraz nieważne. Chciałem 
tylko powiedzieć, że... moja matka chce zamieszkać z nami.

W tym momencie żołądek Rory zbuntował się ostatecznie.
- Przep... raszam cię, Charles! - krzyknęła i rzuciła się w kierunku łazienki.
Pięć minut potem wróciła, blada i wyczerpana. Charles nalał sobie kawy i przeglądał 

notowania giełdowe w gazecie. Na jej widok zerwał się i pomógł usiąść na krześle, jakby 
miała co najmniej złamaną nogę, a nie problemy z żołądkiem.

- Czy rozmawiałaś o tym z lekarzem? - zapytał.
- W zeszłym tygodniu - odparła. - Ale to nic poważnego. Nie mam wrzodów żołądka.
Na razie, dodała  w myśli. Chciała opowiedzieć  Charlesowi, że doktor zapytał ją 

najpierw, czy nie jest w ciąży, ale chyba poczułby się bardzo zakłopotany. Ona też. Dotąd 
nawet nie rozmawiali o takich rzeczach, a co dopiero...
- No cóż... robi się późno, ale uważałem, że powinnaś wiedzieć o tym już teraz. Pewnie 
zobaczysz się z moją matką jeszcze dzisiejszego dnia i będziecie mogły porozmawiać o 
szczegółach.   Matka   powinna   zajmować   frontowy   pokój   i   łazienkę.   Tak   było,   zanim 
ożeniłem się z Suzanne. To całkiem oczywiste, że chce spędzić tutaj ostatnie lata swego 
życia.

Całkiem oczywiste? Nic z tego, pomyślała, ledwie panując nad sobą. Po moim i paru 

innych trupach! Dlaczego to, co mówił Charles, było zawsze „całkiem oczywiste", a jeśli 
ona się z tym nie zgadzała, on uważał, że kaprysi jak dziecko?

- Pomówimy o tym później - odpowiedziała wymijająco.  Znowu   czuła   mdłości. 

Zmusiła się jednak do uśmiechu; była chyba lepszą aktorką, niż mogła przypuszczać, bo 
Charles odetchnął z ulgą i cmoknąwszy ją w policzek, wyszedł z domu.

-   Niech   to   wszyscy   diabli!   Niech   to   jasny   szlag   trafi!   -   mruczała   pod   nosem, 

background image

zamykając za nim drzwi na haczyk, po czym specjalnie otwierając je znowu. - Nie zgadzam 
się! Jak on, do cholery, może sobie wyobrażać, że ja...

Nagle padła bez sił na krzesło w kuchni i zapatrzyła się ponuro we własną bosą 

stopę.   Dwadzieścia   minut   później   siedziała   dokładnie   w   tej   samej   pozycji,   gdy   Kane 
zastukał do drzwi, po czym popchnął je i wszedł do środka. Być może powinna czuć się 
zakłopotana   po   tym,   co   stało   się   w   czasie   ich   ostatniego   spotkania,   ale   była   zbyt 
przygnębiona, żeby o tym pomyśleć.

- Wygląda na to, że ci już powiedział, prawda?
- Kane pociągnął nosem i czując zapach kawy, usiadł i nalał sobie aromatycznego 

płynu do filiżanki.

- Dolać ci? - zaproponował.
- Nie wydaje mi się, żebym w ogóle mogła to wypić - odparła drętwo.
- Pijesz kawę tylko z narzeczonym?
- Nie, tylko robi mi się wrzód na żołądku. Kane przyglądał się bez słowa bałaganowi 

na stole.

Leżały na nim stare słowniki i encyklopedie, które porządna z natury Rory usiłowała 

czas jakiś temu posegregować i niektóre wyrzucić.

- Wrzód? Dawno się to zaczęło? 
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem... Kilka tygodni temu. Może miesiąc. Pewnie tego dotyczyła ta notatka o 

lekarzu. Ale... zaraz. Po co tu ginekolog? Od tego jest raczej internista.

- Stosujesz specjalną dietę? Bierzesz lekarstwa?
- Nie, nic nie biorę. Ostatnio specjaliści twierdzą, że dieta nie pomaga.
-   No  cóż,  jedyna   rzecz,  którą   można   na  pewno  powiedzieć   o  ostatnich  opiniach 

specjalistów,  to, że  prędzej czy później  zostaną  one zmienione po ogłoszeniu  wyników 
kolejnego programu badawczego.

Rzuciła mu wrogie spojrzenie; Kane podniósł rękę w obronnym geście.
-   No   dobrze   już,   dobrze.   Żadnych   pigułek,   żadnej   diety.  Ale   jak   zamierzasz   to 

wyleczyć? Prowadząc regularny tryb życia?

Potrząsnęła buntowniczo głową.
- Moje życie jest uregulowane. Dziękuję ci za troskliwość. Czy chciałeś czegoś ode 

mnie?

Kane przyznał w duchu, że najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałby rozjaśnić 

ten mrok w jej oczach i usłyszeć znowu jej śmiech. Wtedy mógłby odejść.

-   Chciałem   wiedzieć,   co   dziś   zamierzasz   robić.   Spakować   te   książki?   Wybrać 

nagrania   na   wesele?   Wysłać   ostatnie   zaproszenia?   Odkurzyć   świąteczne   girlandy   z 
lampkami?

Jego słowa wywołały cień uśmiechu na twarzy Rory.
- No, wreszcie - powiedział. - Teraz możesz zająć się swoją toaletą, a ja tu trochę 

posprzątam. - Sięgnął po miskę z resztkami mlecznej zupy i coś, co przypominało orzeszki 
ziemne, zatopione w dziwnej, purpurowej, przejrzystej cieczy. Uniósł brwi.

- Co to jest? Czyżby specjalny, gwarantowany, ziołowy środek Hubbardów przeciw 

wrzodom żołądka?

- Odczep się. Nie twój interes - fuknęła Rory. - Kane, ja mam dziś milion rzeczy do 

załatwienia. Dlaczego nie pójdziesz sobie ze swoimi dobrymi radami gdzie indziej? Może 
pani Banks wzięłaby cię do pomocy? Teraz pewnie planuje w szczegółach to, co ja mam 
jeszcze do zrobienia, zanim opuszczę ten padół.

- Myślę, że plany są już gotowe - powiedział łagodnie. - Powinnaś się ubrać w ten 

background image

beżowy  kostium,   ustawić   kilkadziesiąt   napisów  „Nie   deptać  trawnika"  przed  imprezą   u 
Banksów, potem Modene zagra wam na organach i będziecie żyli długo i szczęśliwie we 
troje...

- Wspaniale! To upiecz mi tort weselny. Albo zagraj z panią Banks w bierki i daj mi 

wreszcie święty spokój. Na miłość boską - mówiła żałośnie - dlaczego ja i Charles nie 
możemy zwyczajnie pójść do sędziego pokoju, sami, i mieć to wszystko z głowy!

Kane oparł się o lodówkę i wpatrywał się w nią, jakby nigdy w życiu nie widział 

bosonogiej kobiety w wymiętej, różowej piżamie, w narzuconej na ramiona podomce w 
żółtą   kratkę,   z   rozczochranymi   włosami   o   wszystkich   odcieniach   miodu   i   twarzy 
nakrapianej najpiękniejszymi w świecie piegami.

Rory zauważyła to spojrzenie, ale zinterpretowała je po swojemu. Tacy mężczyźni 

jak Kane Smith zwykli widzieć kobiety w jedwabiach i koronkach, z fryzurą rozczochraną 
tak przemyślnie, że nad efektem musiały pracować pewnie ze trzy godziny! Tacy mężczyźni 
jak Kane Smith...

-   Przepraszam   -   westchnęła.   -   Wcale   nie   zamierzałam   cię   przed   chwilą   pobić   i 

rozerwać na kawałki. To tylko... to dlatego, że...

- Że nie możesz spać w nocy i żołądek daje ci w kość, i że czujesz się zakłopotana, 

bo cię pocałowałem, a ty się nie broniłaś, wprost przeciwnie... i że za bardzo się to nam 
podobało. Ja też się tak czuję. I też niewiele spałem ubiegłej nocy.

Zanim spróbowała cokolwiek powiedzieć, ciągnął dalej:
- Charles pewnie przed chwilą powiedział ci, że, twoja teściowa będzie mieszkała z 

wami. Jeśli w ten sposób zaczął się dzień...

Rory skuliła się, słysząc te słowa.
- Nie chce mi się wierzyć, że ona naprawdę chce z nami mieszkać. Ma przecież 

około sześćdziesięciu lat!

Jest zdrowa, zaradna, energiczna. Przecież ma jakichś przyjaciół... córkę! Dlaczego 

musi z nami zamieszkać?

- Uniosła ręce w geście rozpaczy. - To okropne, Kane. To się naprawdę źle skończy. 

Tylko co ja mogę na to poradzić, nie raniąc uczuć jej i Charlesa?

Kane  uniósł jeden  kącik ust  w  tym  znajomym uśmiechu, od którego serce  Rory 

zaczynało tłuc się w piersi jak wyrzucona na piasek ryba.

- Posłuchaj, kotku, przez najbliższe pół godziny na pewno nic na to nie poradzimy. 

Idź się umyć i ubrać, a ja pozmywam naczynia. Potem się zastanowimy, co musimy jeszcze 
załatwić.

-   Nie   musisz   zmywać   moich   naczyń,   Kane.  W   ogóle   nic   nie   musisz   tu   robić   - 

powiedziała.

- Szanowna pani pozwoli, że będę innego zdania.
- Kane objął ją mocno za ramiona i poprowadził w stronę łazienki. -Jeśli nie zajmę 

się jakąś robotą, to mogą być kłopoty.

- Możesz zająć się panią Banks - powtórzyła swoją propozycję Rory.
- Szczerze mówiąc, wolałbym jeść robaki - odpowiedział. Spojrzeli na siebie i oboje 

wybuchnęli śmiechem.

Pół   godziny   później   Rory   wróciła   do   kuchni,   tym   razem   pięknie   wysprzątanej. 

Książki leżały poukładane według roku wydania.

- Rzeczywiście przydałby ci się nowy słownik, ale encyklopedii nie wyrzucaj. Nigdy 

nie wiadomo, co pominęli w nowym wydaniu - poradził Kane. Postanowił nie dyskutować z 
Rory o zawartości lodówki i spiżarni. Nic dziwnego, że biedaczka ma kłopoty z żołądkiem! 
- Co zrobimy z twoimi roślinami? - spytał.

background image

Rory   czuła   się   nieporównanie   lepiej   w   jasnobłękitnej   sukience   z   piki   i   włosami 

upiętymi w koronę wokół głowy.

- One tak naprawdę nie są moje. Dzieci w klasie zaczęły je hodować tej wiosny, a 

ja... jakoś nie mogłam pozwolić im umrzeć.

Otóż   to,   pomyślał   Kane.   Pięciometrowy   pęd   ziemniaczany,   całkiem   bez   liści, 

przywiędła miotła marchwianej naci, wybujały pęd z pojedynczym liściem na czubku oraz 
jakiś nie zidentyfikowany badyl, który wyglądał, jakby za chwilę miał ruszyć o własnych 
siłach   na   przeszukanie   pobliskiej   spiżarni.   Rory   była   niesamowita.   Tylko   dlaczego,   do 
pioruna, nie mógł myśleć teraz o niczym innym poza pójściem z nią do łóżka?

To było co najmniej niepokojące.
- Kane? - zaczęła z wahaniem.
- Słonko moje, co ty, u diabła, widzisz w tym Charlesie Banksie?
Zaskoczona Rory spojrzała na niego badawczo.
- Podobno jesteś jego przyjacielem!
- A czy powiedział ci, że Suzanne była moją dziewczyną, zanim ją poznał? Czy 

mówił ci, że nie widzieliśmy się od czasu, kiedy byłem drużbą na ich weselu jedenaście lat 
temu?

- Nie, ale...
- Właśnie. Nie przypominaj więc mi o tym, że Charlie jest moim przyjacielem, bo to 

akurat nie ma żadnego znaczenia.

- Więc dlaczego...
-   Dlaczego   jestem   tutaj?   Dlaczego   będę   drużbą   tego   nieszczęśnika   na   kolejnym 

weselu?

- On nie jest żadnym nieszczęśnikiem. To... to... bardzo miły człowiek!
- Oczywiście. I wcale nie powiedziałem, że nie jestem jego przyjacielem. Jestem 

jednak również twoim przyjacielem, Rory. Przynajmniej chciałbym nim być. Jeśli potrzebna 
ci moja pomoc, powinniśmy teraz usiąść i opracować podstawowe zasady twojego pożycia 
z Charlesem. Potem przekażesz to mamie Banks i natychmiast wyjedziesz gdziekolwiek, 
zanim ona eksploduje. Kiedy najgorsze minie, wrócisz i stawisz jej czoło. Jeżeli będziesz 
chciała żyć pod jednym dachem z Charlesem i z nią, musisz to zrobić. W przeciwnym razie 
oboje będą cię traktować jak wycieraczkę.

Rory wsunęła palce pod upięty pracowicie warkocz i podrapała się w głowę.
- A gdybym tak poszła teraz spać i obudziła się za godzinę... Może okazałoby się, że 

tej rozmowy z Charlesem wcale nie było?

- Tchórz - stwierdził łagodnie.
- Wypchaj się.
-   No  dobrze,   skoro  nie   zamierzasz   walczyć   z  Maddie  Banks,   to  jak  sobie   z   nią 

poradzisz?

-   Nie   męcz   mnie!   -   Czuła,   że   na   sam   dźwięk   jego   głosu   dostaje   gęsiej   skórki. 

Dlaczego,   gdy   był   blisko,   miała   jakieś   szczególne   poczucie   zagrożenia?   Podświadomie 
zdawała sobie sprawę, że całe jej życie zmieniło się od chwili, gdy Kane Smith przeszedł 
przez żywopłot, kiedy dotknęła go swą bosą stopą i oblała brudną wodą.

Przed dwunastą w południe zdecydowała się na tradycyjny marsz weselny w czasie 

ślubu i na melodie Cole'a Portera jako tło weselnego przyjęcia. O pozostałych sprawach 
zadecyduje już pani Banks i jej córka.

Postanowili też, że będzie jej towarzyszyła tylko jedna druhna i że poprosi o to swoją 

najmłodszą siostrę, Misty.

Trzy to byłoby za dużo jak na tę raczej skromną ceremonię, poza tym Fauna...

background image

Nigdy nie dało się przewidzieć, co może wymyślić Fauna.
- Gdyby Misty nie chciała albo gdyby jej nie było, poproszę siostrę Charlesa. Jaka 

ona jest? - Rory zrzuciła sandały i położyła bose stopy na stołku kuchennym. Gryzła z 
zapałem   ołówek,   podczas   gdy   Kane   nalał   dwie   szklanki   kolejnego   wytworu   „boskich 
Hubbardów".

- Ewa? Bystra... atrakcyjna... ambitna.
Rory poczuła ukłucie niczym nieumotywowanej zazdrości.
- Wygląda na to, że znasz ją całkiem nieźle? 
Kane uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się, żeby mnie w ogóle pamiętała.
-  Aha.   No,   dobrze.   Mam   nadzieję,   że   mi   nie   odmówi,   jeśli   moja   rodzina   nie 

przyjedzie. Oni są do tego zdolni... Wiesz, z nimi naprawdę... nigdy nic nie wiadomo.

- Ewa nie odmówi. To całkiem przyzwoita dziewczyna.
- To mamy jeszcze jedną sprawę z głowy - podsumowała Rory. - Zresztą to wiele 

hałasu o nic. Chciałam powiedzieć, że... ślub potrwa w końcu tylko parę minut i będzie po 
wszystkim.

Kane popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem.
- No, niezupełnie. Rory uniosła brwi.
-  Ach,   pewnie   masz   na   myśli   przyjęcie.   W   porządku,   będziemy   pili   szampana, 

wzniesiemy parę toastów i wtedy naprawdę będzie po wszystkim.

- Rory - Kane usiadł na krześle po przeciwnej stronie i oparł się łokciami o przykryty 

obrusem stół - kilka słów, kilka toastów, i to będzie dopiero początek. Początek twojego 
życia z Charlesem. Rory westchnęła.

- Wiem o tym - powiedziała cicho, skręcając w palcach nitkę z obszytego frędzlą 

obrusa.

- Wcale nie jestem tego pewien. Posłuchaj mnie, kochanie. Jeśli masz jakiekolwiek 

wątpliwości, teraz jest jeszcze czas, żebyś zrezygnowała z tego małżeństwa.

- Jakież ja mogę mieć wątpliwości? Charles jest wspaniały. Jest mężczyzną, jakiego 

chciałaby poślubić każda kobieta. Jest... taki solidny, odpowiedzialny... uprzejmy i nie... 
natarczywy...

- Nie natarczywy. Co za interesująca zaleta u pana młodego. Czyżbyś miała na myśli, 

że nie będzie nalegał, żebyś rzuciła tę pracę w szkole, czy raczej, że nie będzie nalegał, abyś 
dwa razy dziennie rzucała w diabły wszystko i w jakimś ustronnym kątku syciła wraz z nim 
wasze wspólne żądze?

Rory poczuła, jak gorący rumieniec oblewają aż po czubek głowy.
- Jak śmiesz! - wyszeptała.
Kane   roześmiał   się.   Po   chwili   zamilkł,   zdając   sobie   sprawę,   że   ona   wcale   nie 

żartowała.

- Jak śmiem? - zapytał. - Rory, kobiety nie używaj ą tego wyrażenia od co najmniej 

pięćdziesięciu lat. W czasach, w których teraz żyjemy, mężczyźni pozwalają sobie prawie 
na wszystko. Kobiety nawet na więcej. Nie ma tabu, żadnych ograniczeń. Czyżbyś tego nie 
zauważyła?

- Przepraszam cię - powiedziała cicho, odsuwając krzesło. Wyszła szybko z pokoju. 

Kane spoglądał w ślad za nią. Słysząc gwałtowne trzaśniecie drzwi od łazienki wstał, nie 
mogąc się zdecydować, czy pójść za nią, czy wynieść się stąd w diabły.

Kiedy jednak usłyszał, że Rory wymiotuje, przestał się wahać.
- Kochanie... Pozwól, że ci pomogę. Jesteś chora. Klęczała na podłodze, rozdygotana 

i bardzo blada.

background image

Na jej twarzy lśniły krople potu i Kane czuł, jak jego serce wyrywa się do niej, 

cokolwiek by teraz myślał. Podniósł ją z podłogi. Była tak słaba, że nawet nie protestowała.

- Już dobrze, kotku... Teraz musisz się położyć i spróbować zasnąć.
- Nienawidzę tego - wyszeptała Rory przygnębionym głosem. - Nie mogę znieść, że 

widzisz mnie w tym stanie, nienawidzę mego żołądka, nienawidzę tego lata i, najbardziej ze 
wszystkiego, nienawidzę ślubów.

-   Tak,   kochanie,   rozumiem   cię.   W   takiej   chwili   jak   ta   kobieta   najbardziej 

potrzebowałaby matki. Ponieważ jej tu nie ma, muszę ją zastąpić.

Rory była już bez butów, które zostały przy kuchennym stole. Kane położył ją na 

łóżku, zdjął z ręki zegarek, powyjmował spinki z warkocza i rozpiął sukienkę. Delikatnie 
zdjął ją Rory przez głowę i ułożył na starym bujanym fotelu.

Miała na sobie białą bawełnianą halkę. Kane nawet nie zdawał sobie sprawy, że w 

tym   stuleciu   jeszcze   coś   takiego   produkują.   Drżała   na   całym   ciele   i   Kane   walczył   z 
przemożną chęcią, żeby położyć się obok niej w łóżku i ogrzać ciepłem swojego ciała. 
Istniały jednak, jak mawiają lekarze, istotne przeciwwskazania.

- Może zdejmę ci jeszcze tę halkę i dobrze cię okryję?
Oczy Rory rozszerzyły się ze strachu.
- Zostaw mnie w spokoju! Nie próbuj nawet...
-   Zaraz,   zaraz,   ja   ci   tylko   proponowałem   pomoc.   -   Kane   podniósł   obie   ręce   w 

obronnym geście.

- Przepraszam cię, źle się czuję.
Wyglądała   okropnie.   Jednocześnie   jednak   była   taka   bezbronna,   nieszczęśliwa, 

cudowna; Kane czuł, że całkiem traci głowę.

- Kto jest twoim lekarzem?
- Nie potrzebuję żadnego lekarza. Chcę wreszcie zostać sama.
Zmoczył w wodzie czystą ścierkę i wytarł jej twarz, szyję i ręce. Odgarnął z czoła 

potargane   włosy,   starając   się   nie   myśleć   o  ich   jedwabistej   delikatności,   nie   widzieć   jej 
przejrzystej, gładkiej skóry. Miała zamknięte oczy, ale wiedział, że nie śpi.

Kobieto, kobieto, coś ty ze mną zrobiła, pomyślał. Stał nad nią jeszcze i obserwował 

przez długą chwilę. Jej oddech uspokoił się. Na chwilę otwarła oczy i wtedy wydało mu się, 
że zobaczył w nich przestrach. Potem jednak uśmiechnęła się i usnęła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kane   siedział   nadal   w   fotelu,   gdy   usłyszał   przez   siatkowe   drzwi   głos   Madeline 

Banks:

- Panno Hubbard? Auroro?
- Ona się położyła, pani Banks - powiedział Kane. Z ociąganiem wstał z fotela i 

podszedł do drzwi.

Mina pani Banks wskazywała, że jego obecność tutaj jest źle widziana. Powinien był 

dawno stąd wyjść, przede wszystkim ze względu na Rory. To ona będzie musiała teraz 
unieść ciężar podejrzeń, wyzierających z oczu tej kobiety. Znał Maddie Banks i wiedział, że 
to nie będzie łatwe.

- Aurora źle się poczuła. Nie chciałem zostawiać jej samej.
- Hmm... rozumiem.
Madeline Harrison Banks była wysoką kobietą. Ktoś życzliwy mógłby powiedzieć, 

że jest przystojna. W każdym razie na pewno zwracała uwagę. Przez tyle lat mieszkania w 
najbliższym sąsiedztwie Kane nigdy nie widział jej źle lub niestarannie ubranej. Jasne włosy 
były zawsze pięknie uczesane, a składająca się głównie z pereł biżuteria była zawsze w 

background image

najlepszym guście. W zimie nosiła kostiumy i kaszmirowe swetry, w lecie pastelowe suknie, 
czasami   z   idealnie   dopasowanym   bawełnianym   kardiganem.   Nigdy   się   nie   pociła.   Jej 
ubranie nigdy się nie mięło. Nawet najbardziej podejrzliwy sprzedawca zaakceptowałby bez 
wahania jej czek. W tej chwili Kane miał ochotę posłać ją do diabła.

- Czy panna... czy Aur ora widziała się ze swym lekarzem?
- Podobno tak.
- I jakie jest jego zdanie?
- Nieżyt żołądka.
W   głębi   domu   Rory   leżała   z   zamkniętymi   oczami,   słysząc   szmer   głosów,   zbyt 

wyczerpana, żeby się zastanawiać, kto ją odwiedził. To nie był Charles. Rozpoznałaby jego 
głos. Poza tym Charles był zajęty. Niestety, był bardzo zajęty od chwili, kiedy poprosił ją o 
rękę.

Przedtem tak nie było. Nie uwodził jej wprawdzie w jakiś niezwykle romantyczny 

sposób, ale starał się zdobyć jej względy. Tak, na pewno kiedyś się starał. Nawet przy 
swoim braku doświadczenia Rory wiedziała, że nie jest obojętna temu mężczyźnie, i po raz 
pierwszy w życiu przyjmowała to spokojnie i z przyjemnością. Charles był porządnym 
człowiekiem. Nie budził obaw, mogła mu zaufać.

Kiedy jednak zgodziła się zostać jego żoną, starania Charlesa się skończyły. Była 

tym zdziwiona i trochę urażona, ale powiedział jej, że mają przecież przed sobą podróż 
poślubną. Wtedy Rory przekona się, że będą ze sobą szczęśliwi.

Tylko jak można mieć pewność, że do siebie pasują, jeśli Charles będzie wciąż tak 

powściągliwy? Większość par nie czeka teraz nawet na zaręczyny, żeby pójść do łóżka. 
Rory nawet się do tego przygotowywała, tylko że Charles w ogóle nie próbował...

A teraz, im dłużej czekała, tym bardziej wydawało jej się to niemożliwe.
Coś   tam,   oczywiście,   o   życiu   wiedziała.  W  szkole   średniej   chodziła   czasami   na 

randki. Zwykle były to spotkania w większym gronie. Chodzenie do kina, prywatki. Potem 
cała grupa zwykle dzieliła się na pojedyncze pary i każda para, która nie sypiała ze sobą, 
była jakby „nie w kursie". Rory prawie wcale nie piła, nie szła do łóżka z kim popadło, nie 
tykała   „trawki"   i   w   ten   sposób   większość   chłopców   traktowała   ją   na   prywatkach 
lekceważąco.

Lubiła chodzić do kina, ale w najbardziej łzawym melodramacie widziała zawsze coś 

zabawnego   i   śmiała   się   w   najmniej   odpowiednich   momentach.   Nigdy   nie   mogła   się 
zorientować, czego oczekują od niej chłopcy, i sama nie wiedziała, czego ona oczekuje od 
nich.

Już   prawie   nie   wierzyła,   że   kiedykolwiek  przeżyje   jakiś   romans.  Było  to  wtedy, 

kiedy przeprowadziła się do Północnej Karoliny i zaczęła uczyć w szkole, w której posadę 
załatwiła jej dawna przyjaciółka z college'u. Pierwszą osobą, którą tu poznała, był Charles 
Banks.

Oczywiście   był   wtedy   jeszcze   żonaty.   Nigdy   nie   myślała   o   nim   inaczej   jak   o 

sąsiedzie i kimś, od kogo wynajmuje dom. Suzanne wpadała czasami na pogawędkę, ale 
poza tym Rory praktycznie nie miała kontaktu z młodymi Banksami.

I nagle Suzanne umarła. Całe miasto nie mogło ochłonąć z zaskoczenia. Tydzień 

wcześniej cieszyła się najlepszym zdrowiem.

W sześć miesięcy później Charles zapytał ją, czy nie mogłaby pójść z nim na bankiet, 

i Rory przyjęła to zaproszenie. Potem spotykali się od czasu do czasu, idąc do kina, a potem 
na kolację albo na comiesięczny obiad z tańcami w klubie Charlesa. Mówił, że czuje się 
bardzo samotny. Rory też była samotna.

W pewien piątek, w kwietniu ubiegłej wiosny, po przyjęciu, które Rory wydała dla 

background image

swoich drugoklasistów, Charles poprosił ją o rękę. Zabrała z przyjęcia niezjedzone kanapki i 
mrożone waniliowe wafelki. Siedzieli z Charlesem na werandzie, kołysząc się na huśtawce i 
pojadając to i owo, rozmawiając o jakichś nieistotnych drobiazgach, gdy nagle on odwrócił 
się, spojrzał na nią i poprosił, żeby wyszła za niego za mąż.

Rory   zakrztusiła   się   swoim   wafelkiem.   Charles   musiał   ją   klepać   po   plecach   i 

pożyczyć swojej chusteczki do wytarcia załzawionych oczu. W ten sposób ta niezwykła 
chwila straciła wszelki nastrój romantyzmu.

- No dobrze - powiedział, kiedy wreszcie była w stanie mówić. - Czy zgadzasz się?
- Charles, czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz?
- Moja droga, uważam, że świetnie do siebie pasujemy. Oczywiście, jeśli marzysz o 

przystojnym uwodzicielu z romantycznej powieści, to, niestety, ja nim nie jestem. - Spojrzał 
na   nią   z   uśmiechem   pełnym   dezaprobaty   dla   samego   siebie,   który   Rory   uznała   za 
rozbrajający. - Ale jeśli chciałabyś dzielić życie z mężczyzną, który ma dla ciebie wiele 
uznania i szacunku, i który może zapewnić ci godziwe warunki, i otoczy cię opieką, nie 
musisz szukać daleko. Pomyśl nad tym, dobrze?
Wtedy pocałował  ją  i  Rory była  pewna,  że  poczuje  przyspieszone  bicie  serca  i  zawrót 
głowy. Nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnęła się, ukrywając rozczarowanie i tłumacząc 
sobie, że takie rzeczy będą się zdarzać, kiedy przyzwyczai się do myśli, że jest zakochana.

Później   jednak   nic   takiego   nigdy   nie   nastąpiło.   Widocznie   Charles   nie   był 

człowiekiem zdolnym do namiętnego okazywania uczuć, choć widziała go nieraz w stanie 
znacznego   podniecenia,   kiedy   oglądał   tabele   stawek   ubezpieczeniowych.   Kiedyś   z 
prawdziwą namiętnością opowiadał o pożarze, wywołanym dla uzyskania odszkodowania. 
Może jego uczucia do niej będą gorętsze, gdy już się pobiorą?

A może nie? Może po prostu była dla niego nie dość atrakcyjna albo żadne z nich nie 

miało zmysłowej natury...

Ostrożnie spuściła nogi na szydełkowy chodniczek leżący koło łóżka. Boże, ileż ona 

ma jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu na takie rozważania. Trzeba odwieźć rzeczy do 
przytułku,  posegregować  książki.  Poza   tym dziś  jest  ostatnia   sobota  miesiąca. Tańce  w 
klubie. Zawsze na nie chodzili, bo Charles spotykał tam wielu swoich klientów i innych 
ludzi  związanych  z   firmą.   Opłata  za   członkostwo  w  klubie  była  odliczana   od  podatku. 
Kiedy się o tym dowiedziała, ich wypady do klubu wydały jej się jakoś mniej romantyczne.

- A pies to gryzł - mruknęła, upinając niezbyt starannie spleciony warkocz na czubku 

głowy i wsadzając weń tuzin spinek.

Pięć   minut   później   weszła   do   saloniku.   Madeline   Banks   siedziała   na   dębowym 

krześle z wyrazem sztucznego ożywienia na twarzy. Spojrzała na Rory tak, jakby zobaczyła 
zjawę z zaświatów.

Kane   wychylił   się   z   fotela   w   jej   stronę,   patrząc   na   Rory   ciepłym   i   krzepiącym 

spojrzeniem.

- Czy na pewno czułaś się na siłach, żeby wstać? Rory czuła nieprzepartą chęć, żeby 

rzucić mu się w ramiona. Patrzył na nią z troską, czekając na odpowiedź. To jego spojrzenie 
sprawiło, że Rory miała ochotę rozpłakać się z wdzięczności.

- Panno Hubbard - zaczęła Madeline Banks - mój lekarz nadal tu mieszka. Gdybym 

do niego zadzwoniła, jestem pewna, że byłby w stanie pani pomóc.

-   Dziękuję   bardzo,   pani   Banks,   już   czuję   się   całkiem   dobrze.   To   tylko   nerwica 

żołądka. Nie powinnam była pić kawy...

- Charles prosił mnie, żebym omówiła z panią parę spraw tego przedpołudnia, ale 

mam wrażenie, że musimy to odłożyć.

Najlepiej   byłoby   to   odłożyć   do   dnia   lądowania   Marsjan,   pomyślała   Rory. 

background image

Odwlekanie tej rozmowy niczego jednak tu nie rozwiąże.

- Możemy to zrobić teraz, pani Banks - oznajmiła.
- Później możemy być zbyt zajęte.
Kane   odprowadził   obie   panie   do   dużego   domu,   pożegnał   się   z   matką   Charlesa, 

mrugnął porozumiewawczo do Rory i zniknął.

Rory czuła się jak pasażer „Titanica", któremu odpływa sprzed nosa ostatnia łódź 

ratunkowa. Z determinacją zwróciła się do starszej pani:

- Pani Banks, Charles powiedział mi, że zamierza pani wrócić do Tobaccoville...
Trzy godziny później, gdy pani Banks z łatwością przeforsowała swoje stanowisko 

mimo nieśmiałych protestów Rory, do frontowego salonu weszła Ewa. W tym momencie 
przez głowę Rory przemknęła myśl, że byłoby cudownie zaręczyć się z sierotą bez żadnej 
bliskiej rodziny.

Matka  Charlesa   przypominała  walec  drogowy.   Cokolwiek  Rory  powiedziała,  ona 

dalej mówiła swoje, jakby druga strona w ogóle nie otwierała ust. A to, uświadomiła sobie 
Rory, był dopiero początek ich wzajemnych kontaktów.

Evelyn Banks Patelli Sanders była wysoką, długonogą damską wersją swego brata. 

Rory  zamierzała  traktować   ją  jak najlepiej,  choćby ze  względu  na  Charlesa.  Może  ona 
będzie w stanie przemówić do rozumu swej matce, bo Rory, jak dotąd, nie potrafiła w żaden 
sposób tego dokonać.

- Ach, więc to ty jesteś tą milutką nauczycielką, narzeczoną Charlesa?
Rory poczuła się nieco urażona lekceważącym tonem Ewy, ale nie dała tego po sobie 

poznać.

- Z niecierpliwością czekałam, żeby panią poznać, pani Sanders - odparła. Było to 

oczywiście kłamstwo. Rodzina Charlesa wcale jej się nie podobała. Ba!... Ale Charles nie 
miał jeszcze okazji poznać jej rodziny.
Ewa roześmiała się.

- Jesteś ładniejsza, niż można było wnioskować z opisu mamy. O Boże, jaka jestem 

zmęczona! Potrzebny mi dobry drink, a potem długa, chłodna kąpiel. Mamo, chodź ze mną, 
chcę   się   rozpakować.   Muszę   ci   opowiedzieć,   z   czym   znowu   wyskoczył  Tom   na   temat 
podziału majątku i alimentów!

- Panno Hubbard, z pewnością wybaczy nam pani, ale... - powiedziała pani Banks. - 

Carrie zaniesie twoje rzeczy na górę, kochanie. Zamieszkasz w tym wschodnim pokoju, 
prawda? Zawsze lubiłaś wcześnie wstawać.
Rory wróciła do domu i zajęła się swoimi sprawami. Obawiała się kłopotów z żołądkiem. O 
pół do piątej wpadł do niej Charles.

- Mama mówiła, że nie czułaś się dobrze dziś rano.
- Rozbolał mnie żołądek. Ale jeszcze się całkiem nie rozłożyłam.
- Mój Boże, Auroro, czyżby aż tak...
- Och, nie, Charles. Nie aż tak. Po prostu żartowałam.
- Na pewno? Kane i Ewa mogą dziś pójść na tańce sami. Ja mogę zostać i posiedzieć 

przy tobie, jeśli tego chcesz. Albo może moja matka...

-   Nie,   nie,   wszystko   w   porządku,   Charles.   Czuję   się   całkiem   dobrze.   Właśnie 

segregowałam rzeczy przed przeprowadzką.

- Więc spotkamy się o pół do ósmej? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odparła z nagłym uczuciem zmęczenia.- Będę gotowa.
Dwadzieścia pięć minut po siódmej Rory czekała ubrana w zapinaną pod szyję, luźną 

batystową sukienkę w różowo-biały wzorek. Włosy upięła w węzeł z tyłu głowy. Nałożyła 
też kolczyki z granatów, które kiedyś dostała od babci, i skromny pierścionek z brylantem 

background image

od Tiffany'ego - zaręczynowy prezent Charlesa.

Myślała   teraz   o   wizycie   u   ginekologa,   którą   planowała   załatwić   jeszcze   w   tym 

tygodniu. Brakowało jej odwagi. Gdyby mogła pomówić o tym z Charlesem i poprosić go o 
radę...

„Charles, kochanie", mogłaby zacząć, „tak się złożyło, że jestem jeszcze dziewicą. I, 

rozumiesz, im jestem starsza, tym bardziej boję się... wiesz, czego. Myślę, że nie będziesz 
miał nic przeciwko temu, jeśli pójdę do doktora Malleta na mały zabieg. Po co mi ten ból... 
krew... i w ogóle".

Obracając nerwowo pierścionek na palcu, zastanawiała się po raz setny, dlaczego, u 

diabła, nie zrobiła tego już dawno. Większość kobiet tak robi... Zwykle znacznie wcześniej 
niż w wieku trzydziestu lat.

Miała przecież niejedną okazję. Na przykład ten futbolista, z którym spotykała się 

przed  przyjazdem   tutaj.   Przeraził   ją   wprawdzie   śmiertelnie,   ale   teraz   myślała,   że   lepiej 
byłoby ulec jego natarczywym atakom. Nie miałaby w tej chwili takich głupich problemów.

Gdy obie pary przybyły do klubu, wieczorek taneczny już trwał. Z baru dobiegał 

hałas, świadczący o tym, że goście dobrze się tu bawią.

Ewa i Rory zostawiły panów w holu i udały się do pokoju obok toalety dla pań. Ewa 

poprawiła swój nienaganny makijaż i podała Rory puderniczkę.

- Przypudruj sobie nos. Może nie będzie widać tych twoich piegów.
- Dziękuję, ale przestałam już z nimi walczyć. Ich oczy spotkały się w lustrze i Rory 

odgadła treść pytań, które za chwilę usłyszy.

- Jak długo znacie się z Charlesem?
- O, już parę lat. Spotkaliśmy się zaraz po mojej przeprowadzce z Lexington. To jest 

miejscowość w Kentucky. Przyjechałam tutaj, żeby uczyć w szkole.

- A co z Kane'em?
- Nie rozumiem?
- Wygląda na to, że dobrze się znacie.
- Och, nie... Poznaliśmy się dopiero parę dni temu. On wydaje się... całkiem miły.
Ewa   skropiła   się   perfumami   i   wrzuciła   mały   flakonik   „Poison"   z   powrotem   do 

torebki.

- Miły, powiadasz? - powtórzyła. - Moja droga, małe kotki mogą być miłe, kwiatki 

mogą być miłe. Kane Smith jest fascynujący! Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłam o nim 
zapomnieć przez te lata, ale muszę przyznać, że w czasach kiedy mieszkałam tutaj, byłam 
straszną snobką. Raczej nie zauważałam tych Smithów z sąsiedztwa. - Ewa uśmiechnęła się 
i Rory uznała, że zaczyna ją lubić, choć jeszcze nie wie, dlaczego.

Zjedli kolację. Kelner uprzątnął stół i podał następną butelkę wina. W oddali dał się 

słyszeć pomruk burzy. Rory wzdrygnęła się.

- Czy dobrze się czujesz, kochanie? -zapytał Charles.
- Wspaniale. - Uśmiechnęła się do niego, starając się nie widzieć Ewy, pochylającej 

się w kierunku Kane'a, z dłonią na rękawie jego beżowej lnianej marynarki.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła Ewa. - Kane, to przecież musisz być ty, prawda? 

Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

Chares odwrócił się ku niej z westchnieniem.
- Kim musi być Kane? Kto ci czego nie powiedział?
- Mój drogi bracie, czy ty wiesz, że nasz Kane to jest ten Kane Smith?!
Spojrzenie Rory powędrowało od Ewy do Charlesa, a potem znów do Kane'a. Ten 

wyglądał na niezadowolonego.

- Ewo, jeśli nie jesteś zmęczona, to możemy zatańczyć - mruknął pod nosem.

background image

Rory obserwowała, jak przeciskali się między stołami w kierunku parkietu.
- Czy ja czegoś nie zrozumiałam?
- To nic ważnego, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby zatańczyć?
Rory poczuła irytację.
-   Mówiłam   ci   już,   Charles,   że   czuję   się   świetnie.   Po   dwóch   tańcach   zmienili 

partnerów. Nie zwróciła uwagi, kto zainicjował tę zamianę, ale z pewnością nie była to 
Ewa.

Kane   poprowadził   ją   przez   parkiet,   obejmując   lekko   w   pasie.   Żadne   z   nich   nie 

powiedziało słowa. Rory bez wysiłku dostosowała się do jego kroków. Po chwili lekki ucisk 
jego dłoni na jej plecach zaczął ją niemal parzyć. Z tego powodu zbliżyła się do niego 
bezwiednie.

- Chyba będzie padać, prawda? - zapytała z nutą rozpaczy w głosie.
- Możliwe.
Ktoś zderzył się z nią, popychając ją prosto na Kane'a. Cofnęła się jak oparzona. 

Usta   Kane'a   wygięły   się   w   znajomym,   ironicznym   uśmiechu   i   twarz   Rory   zapłonęła 
rumieńcem.

- Ta orkiestra jest do niczego - mruknęła.
- Masz dość?
- Jeżeli ty nie chcesz już tańczyć...
- Nie chcę... - odburknął - z tobą już nie chcę. Rory nie była przygotowana na takie 

stwierdzenie.

Dopiero po chwili odzyskała głos.
- No cóż, przynajmniej jesteś szczery. Przystanęli koło dużego, weneckiego okna. 

Kane nadal obejmował ją w pasie, jej ręka nadal spoczywała na jego ramieniu. Zamiast 
jednak się cofnąć, Kane przysunął się do Rory akurat w tym momencie, gdy oślepiająca 
błyskawica oświetliła drzewa za oknem upiornym, fosforyzującym blaskiem.

Za   chwilę   dał   się   słyszeć   grzmot   i   Rory   spojrzała   na   Kane'a   wzrokiem   pełnym 

przerażenia.

- Kane, ja...
- Nie mów tego.
- Czego mam nie mówić? - szepnęła, czując zamęt w głowie.
- Cokolwiek chciałabyś powiedzieć, lepiej tego nie mów. Moja droga, zdajesz sobie 

chyba   sprawę,   że   staram   się   zachowywać   przyzwoicie,   ale   jeśli   się   poruszysz...   jeśli 
cokolwiek powiesz... nie wiem, co mogę zrobić...

Zamknęła   oczy.   Przestała   prawie   oddychać.   Każdym   centymetrem   swego   ciała 

chłonęła obecność tego mężczyzny, który teraz obejmował ją jedną ręką, a drugą miażdżył 
jej palce.

On mnie teraz pocałuje, myślała. Przy wszystkich. Cały świat powoli rozpłynął się 

wokół niej, gdy powoli pochyliła się w jego stronę.

Nagle zachrypiały wzmacniacze i szef orkiestry zapowiedział:
- Drodzy państwo, chciałbym ogłosić, że jeśli ktoś z was zostawił otwarty dach w 

samochodzie, to powinien wiedzieć, że w całym okręgu Stokes leje teraz jak z cebra. Ulewa 
już się tu zbliża. Szczęśliwcy, których to nie dotyczy, mogą teraz posłuchać starej polki. 
Postaramy się nią zagłuszyć te grzmoty. A więc raz... i dwa...

Rory otwarła oczy. Ręka Kane'a opadła. Rory odwróciła się i wróciła do stolika. 

Charles wstał, gdy zamierzała usiąść.

- Robi się późno - powiedział. - Wolałbym nie wracać do domu w czasie burzy.
- Wracajmy zatem - odparła. Podniosła z krzesła torebkę, starając się nie widzieć 

background image

człowieka, który przecisnął się tuż koło niej. Ponieważ Charles wszystkich tu przywiózł, 
Kane i Ewa nie mieli wyboru i również zaczęli zbierać się do wyjścia.
Ewa oczywiście nie powstrzymała się od komentarzy.

- Na miłość boską, braciszku, nie zmieniłeś się ani na jotę. Parę kropel deszczu to już 

dla ciebie kataklizm.

- Aurora nie czuje się najlepiej - odpowiedział Charles. Rory rzeczywiście poczuła 

się okropnie.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdzieś w połowie trasy złapała ich ulewa, więc i 

tak   nie   mogliby   się   słyszeć   w   ogłuszającym   hałasie   deszczu   bębniącego   o   dach.   W 
wyizolowanym jakby od zewnętrznego świata wnętrzu limuzyny Rory czuła otaczające ich 
napięcie. Wszelkie emocjonalne konflikty bardzo źle na nią działały. Byłaby w stanie zrobić 
prawie wszystko, żeby ich uniknąć.

Najgorsze jednak miała dopiero przed sobą.
Gdy skręcili w stronę domu, zauważyła znajomy kształt furgonetki, błyszczącej w 

strugach deszczu.

- Och, nie - jęknęła cicho.
Zjawili się tu za wcześnie. Do wesela pozostało jeszcze więcej niż tydzień. Powinni 

chociaż zadzwonić. Może to jest jakiś inny, podobny samochód, należący do kogoś, kto 
chce przeczekać burzę...

Mimo   zacierających   wszystko   strug   deszczu   widać   było   jednak   kolorową   tęczę, 

ozdabiającą bok wielkiej, żółtej furgonetki zaparkowanej pod domem Charlesa.

Jej rodzina przyjechała. Teraz, kiedy poważnie zaczynała zastanawiać się nad sensem 

tego wszystkiego, rodzina Hubbardów przybyła na wesele!

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W godzinę później Rory prowadziła rodziców w kierunku swego domu. Przyjechali 

tu,   kierując   się   jej   skrupulatnie   narysowaną   mapą,   zaraz   potem,   kiedy   Rory   i   reszta 
towarzystwa udali się do klubu. Bili przez jakiś czas łomotał do drzwi, ale kiedy nikt nie 
otwierał, Peace spokojnie pomaszerowała do sąsiedniej posesji, żeby zasięgnąć języka.

Resztę można było sobie świetnie wyobrazić, myślała Rory, tłumiąc cisnący się na 

usta   histeryczny  chichot.   Madeline   Banks   znalazłaby  pewnie   prędzej   wspólne   tematy   z 
sierżantem policji niż z jej rodziną.
Wprawdzie Bili i Sunny Hubbard zerwali definitywnie z hippisowską przeszłością, ale od 
Madeline Banks dzielił ich nadal zupełnie kosmiczny dystans. Chodziło o inne spojrzenie na 
świat. Dla Sunny, przysięgłej wyznawczyni prawa karmy, każde stworzenie na tym padole, 
od   królowej  Anglii   do   najmizerniejszego   robaczka,   miało   swoją   dokładnie   wyznaczoną 
płaszczyznę egzystencji. Życie każdego człowieka zależy od tego, jaki był w poprzednim 
wcieleniu. Taki pogląd wydawał się Rory fascynujący!

Ezoteryczne   przekonania   Billa   były   ostatnimi   czasy   może   mniej   wyraziście 

eksponowane. Chyba nigdy nie zapomniał, że tylko ciężko zapracowane pieniądze jego 
rodziców   pozwoliły   mu   znaleźć   swoje   miejsce   w   społeczeństwie   drugiej   połowy   lat 
sześćdziesiątych. Ubierał się wtedy w kupione na wyprzedaży szmaty, ale miał najnowszy, 
importowany   samochód,   a   jego   gitara   kosztowała   sześćset   dolarów.   Rory   zawsze 
podejrzewała, że pod powłoką wyznawcy hippisowskiej ideologii kiełkowała  w nim od 
dawna dusza kapitalisty. Tak łatwo stał się biznesmenem, a jego kochająca swobodę natura 
wcale na tym nie ucierpiała... Mimo przerzedzonych już i siwiejących włosów Bili wyglądał 
całkiem   atrakcyjnie   w   białych   drelichowych   spodniach   i   kolorowym   podkoszulku,   ze 
sznurkiem afrykańskich paciorków wokół szyi.

Sunny prawie się nie zmieniła od czasu, odkąd ją widziała po raz ostatni. Rory nigdy 

nie potrafiła wyobrazić sobie swojej matki mieszkającej jako dziecko w tym schludnym 
domu   przy   Main   Street,   ubranej   w   wykrochmalone   sukienki,   skórzane   półbuciki   i   wy­
winięte, białe skarpetki. Sunny miała przecież swój unikalny styl. Sama projektowała i szyła 
sobie suknie, gotowała niezwykłe potrawy i kochała muzykę ponad życie. Czasami Rory 
czuła, jakby to ona była matką, a Sunny - stwarzającym problemy dzieckiem.

Hubbardowie wnieśli swoje bagaże do gościnnego pokoju.

Rory zaciągnęła zasłony i przygotowała posłania.

-   Czy   ty   naprawdę   jesteś   pewna   tego,   co   zamierzasz   zrobić?   -   zaczęła   matka.   - 

Widziałaś, moje złotko, jaką on ma aurę? Przecież...

- Bili, może napijesz się herbaty, zanim zajmiesz się samochodem? - powiedziała 

Rory,   udając,   że   nie   słyszy   tych   ostrzeżeń.   -   Nazywa   się   „Kraj   Nirwany",   sam   mi   ją 
przysłałeś. Dobrze ci zrobi przed spaniem w obcym łóżku.

-   Ona   jest   taka   szarawa   -   mówiła   dalej   Sunny.   –   Nie   twierdzę,   że   może   być 

niezdrowa, ale jest taka... cienka, można powiedzieć...

- Herbata? - zapytali jednogłośnie Rory i Bili. Sunny zamrugała swoimi gęstymi, 

jasnymi rzęsami.

Miała czterdzieści osiem lat, ale z podobną do córki, piegowatą cerą i miodowymi, 

rozjaśnionymi tu i ówdzie włosami, mogłaby z powodzeniem uchodzić za trzydziestolatkę.
- Jaka herbata? Mówię o aurze Charlesa. Kwiatuszku, czy ty wiesz, że on zupełnie do ciebie 
nie   pasuje?   Jaka   jest   jego   data   urodzenia?   Zaraz   mu   zrobię   horoskop.   Czy   ja   ostatnio 
liczyłam twoje progresje, Rory? To też muszę zrobić... Chociaż teraz już widzę, w czym 
problem. On ma na pewno dużo planet w Koziorożcu... Oczywiście Koziorożce też potrafią 

background image

być   urocze.   Gdyby   miał   ascendent   w   znaku   rządzonym   przez   Wenus...   Ale   nie   ma, 
kochanie. Nie będziesz z nim szczęśliwa. Nawet gdyby miał Księżyc w Raku... Nie, to 
niemożliwe, tacy ludzie mają inną twarz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że 
jego   Saturn   znajduje   się   dokładnie   na   jednym   ramieniu   twojego   kardynalnego   krzyża! 
Byłoby znakomicie, gdybyś poślubiła raczej jakiegoś wspaniałego Skorpiona...

- Mamo! – wykrzyknęła Rory. – Charles i ja świetnie do siebie pasujemy. On ma 

wszystkie zalety, jakie powinien mieć mój przyszły mąż, i jestem najszczęśliwszą kobietą 
na świecie, że on mnie w ogóle zechciał!

Ruchliwa twarz Sunny jakby się skurczyła. Wyciągnęła rękę w kierunku córki.
- Kochanie, przecież ty nie kochasz Charlesa, prawda? Nie wiesz, co masz zrobić, i 

potrzebujesz   pomocy.  Ale   nie   martw   się,   Sunny   już   tu   jest   i   na   pewno   jej   ci   udzieli. 
Powinniśmy   kierować   się   własnym   instynktem;   wtedy   wszystko   ułoży   się   znakomicie. 
Uwierz mi, złotko - przecież w tych sprawach nigdy się nie myliłam, prawda, Bili?

Rory poddała się. Kiedy Sunny wcielała się w rolę osoby wtajemniczonej, wszelkie 

dyskusje nie miały sensu.

W końcu wszyscy zostali rozlokowani i Rory udała się do własnego łóżka, gdzie z 

kubkiem   „Kraju   Nirwany"   w   ręku   mogła   się   wreszcie   zastanowić   nad   wydarzeniami 
dzisiejszego dnia. To nie była taka totalna katastrofa. Jeszcze nie, w każdym razie. Fauna 
była tylko trochę zbyt prowokująca, uwodząc jednocześnie Charlesa i Kane'a, ale to był jej 
normalny   sposób   bycia.   Leniwa   z   natury,   zawsze   trochę   rozmamłana,   przymilała   się   i 
flirtowała   z   każdym,   kto   się   tylko   nawinął...   Była   jednak   przy   tym   taka   ładna   i 
nieszkodliwa, że w końcu wybaczano jej nawet to, że w swoim szokującym zachowaniu 
posuwała się odrobinę za daleko.

Oczywiście, panią Banks raził jej sposób bycia, choć była zbyt dobrze wychowana, 

żeby pozwolić sobie na jakiekolwiek komentarze. Sunny i Bili niczego, jak zwykle, nie 
zauważyli, a Misty przygotowywała się do wygłoszenia wykładu na temat szkodliwości 
spożywania czerwonego mięsa.

Jutro,   rzecz   jasna,   wszyscy   usłyszą   o   szkodliwości   spożywania   białego   mięsa,   a 

potem   mięsa   w   ogóle.   W   niedalekiej   przyszłości   należy   się   spodziewać   całej   reszty   - 
dyskusji   na   temat   dziury   ozonowej,   noszenia   naturalnych   futer   i   doświadczeń   ze 
zwierzętami.   Misty   miała   na   tym   punkcie   prawdziwego   fioła.   Ponieważ   był   lipiec   i 
panowały upały, być może wykład o futrach zostanie im oszczędzony.

Dobrze,   że   Ewa   i  Peace   miały  wspólne   zainteresowania.   Słyszała,   jak  omawiały 

zawzięcie swoje problemy rozwodowe i posunięcia adwokatów. Bóg jeden wie, co się teraz 
dzieje w sąsiednim domu, kiedy ona i rodzice stamtąd wyszli. Być może okaże się jutro, że 
nie   jest   już   zaręczona.   Być   może,   odsądzona   od   czci   i   wiary,   zostanie   wepchnięta   do 
tęczowej furgonetki razem ze swoją rodzinką i wyekspediowana pod eskortą policji poza 
granice miasta.

Zanim   jednak,   zmęczona   i   zrozpaczona,   pogrążyła   się   we   śnie,   przez   myśl 

przemknęło jej pytanie:

Kim jest ten wspaniały Skorpion?
Gdy obudziła się następnego ranka i zeszła do kuchni, znalazła ją przewróconą do 

góry   nogami.   Rodzice   gdzieś   zniknęli.   Próbowała   doprowadzić   tę   ruinę   do   jakiegoś 
przyzwoitego stanu, kiedy pojawiła się Misty.

- Więc tak wygląda twoje gniazdko? Całkiem milutkie. Gdybym ja tu mieszkała, 

zburzyłabym tę ścianę, żeby zrobić wielkie, wykuszowe okno, a wszystkie meble i ściany 
pomalowałabym na biało. Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że Sunny i Bili zdetonowali tutaj bombę i zwiali do miasta.

background image

- Och, Bili ma teraz jakieś niezwykłe pomysły. Uważa, że śniadanie powinno się 

składać   z   grubych   płatków   owsianych   z   kiełkami   pszenicy,   rodzynkami   i   ziarnami 
słonecznika.

Zamierzali   odwiedzić   jakiś   pobliski   młyn   i   zobaczyć,   co   tu   mielą.   Ewa   i   Peace 

pojechały na zakupy, a Fauna wylegiwała się w łóżku.

- Czy pani Banks... mówiła coś, kiedy wyszliśmy?
- O czym?
- No... wiesz. O nas. O mnie. O naszej rodzinie!
Misty wzruszyła ramionami. Była nieduża, o włosach jaśniejszych niż Rory, miała 

duże, błękitne oczy i dołek w brodzie. Jedną z największych trosk w jej życiu było to, że 
nikt nie traktował jej poważnie, a miała przecież już dwadzieścia dwa lata!

-   Przecież   nie   powiedziałaby   tego   mnie,   prawda?   Zresztą,   cóż   takiego   miałaby 

powiedzieć?   Jesteśmy   przyzwoitymi   ludźmi,   uczciwie   zarabiającymi   na   życie.   -   Misty 
prowadziła ostatnio rachunki „Boskich Hubbardów". - Co by jej się mogło nie podobać?

-   Nic,   oczywiście,   że   nic   -   powiedziała   Rory   zmęczonym   głosem.   -   Być   może 

przeoczyłaś ten drobny fakt, że nasi rodzice robili skręty z każdej rośliny, która wpadła im 
w ręce, składali cześć drzewom i zrobili z rodzenia dzieci widowisko...

- Oni pod drzewami składali cześć Bogu, a nie drzewom. A jeśli chodzi o porody, to 

mnóstwo ludzi tak robi. To się nazywa stwarzaniem więzi.

- Ale ja miałam tylko trzy lata, kiedy urodziła się Peace, i wcale nie chciałam, żeby 

mnie przywiązywano na siłę do mokrego, czerwonego, wrzeszczącego prosiaka!

- Moja droga - powiedziała Misty - widzę, że babcia nieźle cię przekabaciła. Zawsze 

uważałam, że jesteś trochę dziwna, ale to pewnie wynik wychowywania się u kobiety, która 
przez całe życie chodziła w gorsecie. A może zachowujesz się tak, ponieważ masz już tyle 
lat? Albo może za bardzo się starasz, żeby zostać żoną tego Charlesa?

- W tej chwili nie mam ochoty z tobą o czymkolwiek dyskutować! - odcięła się Rory 

ze złością. - Przepraszam cię, Misty - dodała po chwili. - To tylko... Wiesz, ja ostatnio...

-   W   porządku   -   odparła   Misty.   -   Ja   cię   rozumiem.   Wychodzisz   za   mąż   za 

maminsynka, a do tego jego mamuśka zamierza mieszkać z wami i wleźć ci na głowę. 
Wiesz, na pewno poradziłabyś sobie lepiej z tym wszystkim, gdybyś od lat nie zatruwała 
sobie organizmu mięsem biednych, mordowanych zwierząt.

- Nie denerwuj mnie. Misty Morning Hubbard, proszę cię, nie denerwuj mnie, bo 

przysięgam ci, że... że...

- Zostawisz mnie za karę po lekcjach? Każesz mi umyć tablicę? Przepraszam cię, 

kochana, ale powiedziałam dokładnie to, co zamierzałam powiedzieć. Przecież jesteś taka 
zestresowana, jakbyś się czegoś okropnie bała.

- Uprzejmie ci dziękuję.
- Drobiazg. Jak na taką pełną uprzedzeń, zacofaną, trzydziestojednoletnią...
- Niniejszym zawiadamiam cię, że skończyłam trzydzieści lat niecały miesiąc temu!
-   ...no   to   trzydziestoletnią   zjadaczkę   zwierzęcych   trupów,   wyglądasz   jeszcze   nie 

najgorzej, ale musisz mieć zupełnego fioła uważając, że coś ci wyjdzie z tym Charlesem. To 
chodzące liczydło jest drugą najgorszą rzeczą, która ci się przytrafiła w życiu.

- Co ty powiesz? A co uważasz za pierwszą? - zapytała Rory lodowatym tonem.
- Babcię Truesdale. Ona nigdy naprawdę nie wybaczyła Sunny, że uciekła z domu, i 

odegrała  się  na  tobie.  Chociaż  być może  to  jednak był ten głupek, który  próbował  cię 
zgwałcić, kiedy byłaś...

- Misty!
- Wiesz dobrze, że nie kłamię. Wszyscy udają, że wysłali cię do Kentucky, żeby 

background image

babcia nie była sama, ale Peace przy tym była i miała już dość rozumu, żeby zrozumieć, co 
się święci. Dobrze też, że miała dość pary w płucach, bo inaczej byłabyś teraz jeszcze 
bardziej zdziwaczała. Zawołała wtedy Billa i niedługo potem ty byłaś w drodze do babci, a 
tego przygłupa wykopali w ekspresowym tempie z komuny.

- Nic z tego nie pamiętam - odparła Rory pozbawionym wyrazu głosem. - Czy jadłaś 

już śniadanie?

- Chciałam ci tylko powiedzieć, Rory, żebyś nie robiła głupstwa i nie wychodziła za 

mąż za tę bezpłciową kukłę tylko dlatego, że masz taki uraz z tamtych czasów. To się 
zdarza, chyba nawet częściej, niż myślisz. Nie pozwól, żeby ci to zrujnowało życie.

- Skończyłaś?
Misty westchnęła i sięgnęła po garść orzeszków.
- Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa, i naprawdę nie jestem pewna, czy Charles 

jest...

- Charles jest bardzo dobrym człowiekiem. I zamierzam być z nim szczęśliwa.
- Wiem, że zamierzasz. Przecież widzę, jak usilnie starasz się sobie to wmówić. 

Rory, Charles jest nudny. Wiem, że jest przystojny; tylko co z tego? Ma mentalność starego 
księgowego.

- A może ja lubię takich ludzi? Z natury lubię porządek.
- Przestań! Jestem wegetarianką i lubię gotowaną rzepę, ale gdybym miała żywić się 

wyłącznie nią do końca żyda!... Popatrz na jego przyjaciela, tego pisarza. Na twoim miejscu 
zabrałabym się za niego. Nawet nie będąc na twoim miejscu, też bym to zrobiła.

Rory nie chciała rozmawiać o tym człowieku. Nie miała również ochoty rozmawiać 

dalej o Charlesie, ale czuła się w obowiązku go bronić.

- Tylko dlatego, że ktoś nie ma zwyczaju siedzieć na podłodze i grać na fujarce, albo 

nie uznaje różnych trawkowych odlotów z przyjaciółmi, ty uważasz, że jest nudny!

- Bili i Sunny też już tego nie robią. Sunny nabawiła się jakiejś alergii, a Bili stara się 

być w porządku wobec tych facetów, którzy dopuszczają na rynek jego specyfiki.

- Dzięki Bogu - powiedziała Rory z ulgą. - Gdyby pani Banks wiedziała... A o czym 

rozmawialiście, zanim wróciłam?

- O tobie. I o nas. O babciach, dziadkach, i na co kto był chory. Przecież wiesz. Takie 

zwykłe towarzyskie gadki. A potem ta kucharka, pani Behappy, czy jak jej tam...

- Mountjoy. Carrie Mountjoy.
-   Pani   Mountjoy   zrobiła   nam   świetną   zapiekankę,   ryż   z   piklami   i   kapustą,   nie 

pamiętam dokładnie. A jeszcze potem poszliśmy do ogrodu, żeby zobaczyć, gdzie będzie to 
twoje wesele. Powiedziałam jej, żeby podłożyła swoim różom trochę kompostu, a ona mi 
powiedziała,   że   te   róże   są   obgryzione   przez   ślimaki.  Wtedy   mama   jej   poradziła,   żeby 
ustawiła   w   pobliżu   krzewów   płaski   rondel   z   piwem,   i   żeby   nie   wyrywała   wszystkich 
chwastów wokół kwiatów. Wówczas biedne stworzonka będą miały co jeść. I w ogóle było 
tak przyjemne jak w szkółce niedzielnej.

- I mam ci uwierzyć, że Fauna nie oferowała się z tanecznym występem na weselu w 

stroju Ewy?

- Fauna była zmęczona. Zgarnęliśmy ją prosto z jakiegoś prywatnego przyjęcia. Na 

szczęście zdążyła się przebrać.

Rory westchnęła z ulgą i zajęła się porządkowaniem kuchni. Jej siostra znalazła jakiś 

fartuch i zabrała się do pomocy.

-   Bili   szukał   tutaj   czegoś,   co   nie   byłoby   unurzane   w   cukrze   albo   nadziane 

konserwantami - wyjaśniła.

- To niech sobie poszuka innego miejsca do stołowania się - ucięła Rory.

background image

Wyrzuciły   właśnie   ostatni   pusty   kanister   po   Hubarddowych   miksturach,   gdy   w 

drzwiach pojawiła się Fauna. Ziewnęła szeroko i uśmiechnęła się do nich promiennie.

-   Dobrze,   że   tu   przyjechaliśmy.   Podoba   mi   się   to   miejsce.   Myślałam,   że   będzie 

śmiertelnie nudno, ale Sunny mówiła, że musimy być trochę wcześniej i jakoś cię wesprzeć 
moralnie.

Rory spojrzała na najpiękniejszą z sióstr Hubbard, która akurat ziewnęła znowu i 

podrapała się po brzuchu. Sięgnęła po czystą filiżankę.

- Co tu serwują? - zamruczała zmysłowo Fauna.
- Jeżeli chciałabyś mi zaproponować choć mały kawałek tego twojego wspaniałego 

chłopa, to nie odmówię.

- Masz na myśli Kane'a? - spytała Rory, szeroko otwierając oczy.
Fauna roześmiała się. Po krótkiej chwili milczenia, Misty zawtórowała jej głośno. 

Rory patrzyła to na jedną, to na drugą, aż w końcu oparła ręce na biodrach i zaczęła tupać 
lewą nogą w podłogę. Siostry nazywały to „tańcem grzechotnika". W wykonaniu Rory, 
oczywiście.

- Zamknijcie się natychmiast, obydwie!
- Och, Rory, przepraszam, ale to był taki... - zaczęła Misty.
- Psychologicznie perfekcyjny przykład - dokończyła Fauna. - Dziadzio Freud się 
kłania!
- Chcesz się założyć, że Sunny już o tym wie? - zapytała Misty.
- Kane jest tym Skorpionem, tak myślisz?
- Oczywiście. To facet z temperamentem!
- Czy wy macie dobrze w głowie? - wtrąciła się Rory.
- Ach, byłabym zapomniała - powiedziała Misty. - Charlie mówił, że przyjdzie dziś 

do ciebie po południu, a potem mamy iść wszyscy na obiad do jakiegoś klubu.

- I ten twój przystojny Kane też - droczyła się jeszcze Fauna. Nalała sobie kawy z 

dzbanka   stojącego   na   kuchence   i   szła   z   powrotem   w   stronę   stołu,   kołysząc   zalotnie 
biodrami. Nie uroniła ani kropli.

- Czy ty musisz chodzić w ten sposób? - spytała Rory z westchnieniem. Jakoś często 
ostatnio wzdychała.
- W jaki sposób?
- Jak prostytutka...
Fauna wydęła swe sztucznie powiększone silikonem usta.
-   To   się   czasem   przydaje.   Mogę   cię   nauczyć,   jak   mogłabyś   zmiękczyć   tego 

chłoptasia, Charliego. Albo może utwardzić?

Posłała siostrze przewrotnie niewinny uśmiech. Misty zachichotała. Rory zgrzytnęła 

zębami. Na tę właśnie scenę trafił Kane, wchodząc do kuchni w rozpiętej, białej koszuli i z 
wilgotnymi jeszcze po kąpieli włosami.

- Dzień dobry, moje miłe damy. Czy nie przeszkadzam?
- Na pewno nie - odpowiedziała Rory z płonącą rumieńcem twarzą. - Jeżeli chcesz 

mi pomóc, zabierz te dwie smarkule na huśtawkę. Muszę wreszcie zjeść śniadanie i zrobić 
to, co zaplanowałam.

Nagle poczuła się o milion lat starsza od swoich dwu sióstr, które miały dwadzieścia 

dwa i dwadzieścia pięć lat. Poczuła się stara, zmęczona, samotna i...

Przerażona.
Kane   posłusznie   wyprowadził   obie   dziewczyny   na   zewnątrz,   gdzie   panował 

obezwładniający upał późnego przedpołudnia. Rory nienawidziła teraz samej siebie za to, że 
jest wściekła, bo on jest teraz z nimi, a nie z nią.

background image

Ubierała   się   starannie   na   swoje   wyjście   z   Charlesem.   Włożyła   ulubioną, 

jasnoniebieską sukienkę z białym, muślinowym kołnierzykiem i mankietami. Skropiła się 
wodą kolońską i przypudrowała twarz, wiedząc, że za parę minut puder i tak się rozpuści, 
ukazując z powrotem te nieszczęsne piegi.

- To dziwne, że moje siostry nie wpakowały się na tylne siedzenie i nie uparły się, 

żeby   nam   towarzyszyć   -   powiedziała   Rory,   siedząc   z   Charlesem   w   klimatyzowanym 
samochodzie.

- One całkiem dobrze się bawią w towarzystwie Kane'a. Kane i Fauna chyba mają się 

ku sobie. Powinnaś porozmawiać ze swoją siostrą, Auroro. Bo, widzisz, Kane... jest całkiem 
przyzwoitym facetem, ale jeśli chodzi o kobiety... Mam na myśli to, że twoja siostra jest 
jeszcze bardzo młoda. Nie chciałbym, żeby miała potem jakieś problemy.

- Fauna?
- Czy ona naprawdę ma tak na imię?
- Naprawdę. Charles, czy twoja... to znaczy, czy ty... No, chciałam powiedzieć, że nie 

jestem pewna, czy twoja matka naprawdę będzie się z nami dobrze czuła.

-   To   był   jej   dom,   zanim   pobraliśmy   się   z   Suzanne   -   odparł.   -   Nie   mogę   jej 

powiedzieć, że nie będzie tu mile widziana. Ona tego nie zrozumie... i będzie jej przykro.

Rory spuściła głowę. Próbowała sobie wytłumaczyć, że Charles jest człowiekiem, 

który szanuje uczucia swoich bliskich. Jeśli jest tak delikatny wobec swojej matki, to będzie 
taki również w stosunku do żony.

- Chyba masz rację - powiedziała.
- Zobaczysz, jak będziesz sobie ceniła jej pomoc, kiedy zacznie się rok szkolny.
Właśnie. Charles pewnie po prostu już o tym pomyślał. Nigdy przecież nie oponował 

przeciw temu, żeby kontynuowała swoją pracę.

Patrzyła   na   jego   nieskazitelny   profil.   Charles   był   naprawdę   bardzo   przystojnym 

mężczyzną. Jego rysy były tak regularne, o wiele piękniejsze niż...

- Charles, czy ty mnie kochasz? - zapytała. Spojrzał na nią tak, jakby uderzyła go 

zdechłą rybą.

- Auroro, to doprawdy idiotyczne pytanie. Czy prosiłbym cię o rękę, gdyby mi na 

tobie nie zależało?

-   Nie   pytałam,   czy   ci   na   mnie   zależy,   tylko   czy   mnie   kochasz,   bo   jeśli   tak,   to 

okazujesz to w dziwny sposób.

- Auroro, jesteś przemęczona. Dlatego właśnie poprosiłem moją mamę i Ewę, żeby 

pomogły ci w zorganizowaniu wesela.
Rory już chciała zaprotestować, ale Charles uniósł w górę rękę.

- Auroro - powiedział łagodnym tonem - przecież nie jesteśmy parą egzaltowanych 

nastolatków. Zdaję sobie sprawę, że wychodzisz za mąż po raz pierwszy ale, moja droga, 
masz już przecież trzydzieści lat. Jesteś poza tym rozsądną i wykształconą kobietą. Sądzę, 
że   miałaś   dość   czasu,   żeby   się   przekonać,   że   wyznania   miłości   są   nieraz   przesadnie 
nadużywane.  Wzajemny   szacunek,   troska   o   drugiego   człowieka   to   są   naprawdę   istotne 
podstawy udanego związku. Pochodzenie z tej samej warstwy społecznej... - Tu zmarszczył 
lekko brwi, ale Rory, z oczami zamglonymi od łez, nawet tego nie zauważyła.

- No, to też się jakoś ułoży - mruknął. - Ach, właśnie, rozmawialiśmy wczoraj z 

twoim ojcem o polisie ubezpieczeniowej. Dziwię się, że on jeszcze tego nie załatwił. Jak się 
prowadzi taki interes, to trzeba być naprawdę dobrze ubezpieczonym.

- Chciałabym pójść do domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała Rory 

bardzo cichym głosem.

- Ależ oczywiście, kochanie. Chyba głowa cię boli, prawda? Ostatnio często masz 

background image

takie problemy.

Ostatnio miała często problemy z żołądkiem. Nigdy nie bolała ją głowa. Nie miała 

jednak najmniejszej ochoty, żeby mu cokolwiek wyjaśniać.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przestarzałe   i   mało   sprawne   urządzenia   do   ogrzewania   wody   w   domu   Banksów 

zbuntowały się w końcu wobec wymagań takiej liczby gości płci pięknej. Kane był ostatni 
w kolejce, kiedy próbował w łazience na piętrze wziąć prysznic i ogolić się. Ze stoickim 
spokojem wykąpał się w zimnej wodzie i zaczął wycierać się sztywnym, wykrochmalonym 
i uprasowanym ręcznikiem. Cóż za pomysł, myślał, żeby krochmalić i prasować wszystko, 
aż do najmniejszej ściereczki.

Rory i Maddie Banks mieszkające w jednym domu? Nigdy w życiu.
Rory i Charles we wspólnym łożu? Po moim trupie!
- Kane, czy masz już coś na sobie? - zapytał uprzejmie Charles przez drzwi sypialni.
- Tak, za minutę będę gotowy.
Charles otworzył drzwi i wszedł do środka. Miał na sobie popielaty garnitur, który 

wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie garnitury, które nosił o tej porze roku przez 
ostatnie dwanaście lat, być może z drobnymi różnicami w wykroju klap i rodzaju guzików.

Kane spojrzał na niego uważnie i skrzywił się.
- Charles, nie rób tego - powiedział.
- Czego mam nie robić? Kane, jesteśmy spóźnieni. Czy nie mógłbyś się pospieszyć?
Kane   zaklął   pod   nosem.   To   nie   była   odpowiednia   pora   na   wkładanie   kija   w 

mrowisko. Nie wiedział nawet, od czego zacząć.

Nie rozumiał nawet do końca, do czego zmierzał. Znał Rory krócej niż tydzień. 

Swoją byłą żonę znał prawie trzy lata, zanim się z nią ożenił, a przecież tamten związek nie 
przetrwał miodowego miesiąca.

Poza tym to Charles chciał się żenić. Kane przestał już myśleć o małżeństwie. Miał 

własny styl życia. Miał swój mały dom tuż za granicami dobrej, starej dzielnicy, tak blisko 
wody, że mógł w każdej chwili pójść na brzeg i pogrążyć się w rozmyślaniach, jeśli miał na 
to ochotę. Potem mógł wstać, wsiąść do samochodu i jechać, dokąd go oczy poniosą. Po co 
mu do tego żona? Jakaś kobieta, to co innego. Przecież był, do cholery, mężczyzną...

Ale kiedy w grę wchodziła Aurora Hubbard, niezwykła istota szorująca o północy 

werandę, farbująca na zielono wosk dla swoich dzieci, nieśmiała i zbuntowana Rory - nie 
mógł tak po prostu wziąć jej do łóżka, a potem podziękować uprzejmie za mile spędzony 
czas i odjechać w siną dal.

-   Kane,   naprawdę   dziękuję   ci   za   odstąpienie   swojego   pokoju   -   głos   Charlesa 

sprowadził   go   z   obłoków   na   ziemię.   -   Nie   spodziewałem   się,   że   cała   rodzina  Aurory 
przyjedzie tutaj, i na dodatek tak wcześnie. Planowaliśmy z matką zarezerwować im coś 
odpowiedniego w mieście.

- To interesujący ludzie - odpowiedział Kane z roztargnieniem.
- To miło, że tak uważasz. Jej matka jest co najmniej dziwna, a ojciec... człowieku, 

ten facet nosi korale! A co myślisz o siostrach?

- Ładne dziewczyny. Interesujące. I oryginalne.
-   Podobno   ta   z   brązowymi   włosami   jest   tancerką.   Smarkula   uwodzi   wszystkich 

mężczyzn. I nie zdziwiłbym się, gdyby, rozumiesz...

-  Przypominała tancerkę,  która  występowała w King Fair, kiedy  byliśmy  jeszcze 

dzieciakami, pamiętasz?

- Właśnie. Wyobrażasz sobie? Siostra Aurory ma taki zawód i otwarcie się do tego 

przyznaje!

Kane próbował zachować powagę.
- Charles, spójrz na to z innej perspektywy. Takie wygibasy i pokazywanie nagiego 

background image

ciała było zakazane, kiedy byliśmy w podstawówce. Czasy się zmieniły. Tancerka to zawód 
jak każdy inny. Trochę seksu w tańcu popłaca, a pieniądze zawsze się liczą.

- Ja chciałem powiedzieć, że ci ludzie są całkiem innego pokroju. Aurora wcale nie 

wygląda na to, żeby miała z nimi coś wspólnego. Ona jest...

- No, jaka ona jest, Charlie? Czy jesteś pewien, że ją dobrze znasz? - Głos Kane'a 

brzmiał obojętnie, ale spojrzenie, którym obrzucił Charlesa, świadczyło o tłumionej irytacji.

-   Co   to   w   ogóle   za   pytanie?   Kane,   chyba   nie   zamierzasz   iść   do   klubu   w   tym 

krawacie?

Kane dotknął swego tęczowego krawata z wymalowanymi na nim palmami.
- Niezły, prawda? Zawsze miałem słabość do takich. Może kupię ci podobny jako 

prezent ślubny.

Charles otworzył usta, zamknął je, po czym pokiwał tylko głową. W końcu wzruszył 

ramionami i zerknął na zegarek.

- Żarty żartami, Kane, ale może włożyłbyś marynarkę. Mamy rezerwację na siódmą.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, Charlie, że Rory nie powinna być twoją żoną? - Kane 

potrząsnął głową.

- Nie rób tego, człowieku. Nie doprowadzaj do ruiny przyszłości dwojga ludzi.
Lub może trojga, dodał w myśli.
- No cóż - powiedział Charles, idąc za nim po schodach na piętro - przyznaję, że jej 

rodzina nie jest taka, jaka powinna być, ale Aurora została wychowana przez swoją babkę, 
według   zupełnie   innych   zasad.   Być   może   wyszła   z   dość   szczególnego   środowiska,   ale 
potem   stała   się   przyzwoitą,   właściwie   zachowującą   się   kobietą.   Jest   taka   spokojna   i 
schludna, potrafi być oszczędna...

Kane przystanął, patrząc na Charlesa płonącymi oczami.
- Niech cię szlag trafi, człowieku, przecież ty nie wynajmujesz sobie gospodyni! 

Mówimy o kobiecie, która ma być twoją żoną! O kobiecie, która znajdzie się w twoim 
łóżku,   z   którą   będziesz   miał   dzieci!   -   urwał,   po   czym   mruknął   pod   nosem   jakieś 
przekleństwo.

- Do diabła, Charles, zostaw ją w spokoju, zanim będzie za późno.
Charles, stojący o trzy stopnie niżej, popatrzył na niego uważnie.
- Ty chyba piłeś, Kane. Przepraszam cię, ale jeśli masz z tym problem, to może 

powinieneś poradzić się...

- Tak - odpowiedział Kane -mam problem, ale to nie jest picie. Czy zdajesz sobie 

sprawę, że zrobicie sobie z życia prawdziwe piekło? Rory nie jest wcale tą kobietą, za którą 
ją uważasz. Z tobą będzie jak motyl w słoiku, tłukący skrzydłami o szkło. Po jakimś czasie 
przestanie to robić, przestanie fruwać, ale to nie będzie oznaczało, że jest martwa.

Charles popatrzył znowu na zegarek i zmarszczył brwi.
- To bzdury. Zawsze miałeś wybujałą wyobraźnię.
- Owszem. A ty nie masz jej wcale. Rory próbuje zapomnieć o czymś, co zdarzyło jej 

się   w   dzieciństwie.   Fauna   opowiadała   mi   o   tym,   i   to   wiele   wyjaśnia.   To,   że   została 
nauczycielką, i to, że wydaje się być kim innym, niż jest naprawdę, bo próbuje być kim 
innym za wszelką cenę.

- To absurd. Może jednak włożyłbyś którąś z moich muszek?
-   Do   jasnej   cholery,   to   żaden   absurd   i,   niech   to   diabli   porwą,   nie   mam   ochoty 

wkładać żadnej muszki! Rory myśli, że żyjąc według zasad swojej babci jest bezpieczna, ale 
to ją przeraża. A ty zamierzasz z niej zrobić następną Maddie Banks!

Tym razem twarz Charlesa niebezpiecznie poczerwieniała.
-   Cicho   bądź!   Nie   pozwolę   ci   obrażać   mojej   matki.  A  ta   młoda   osoba,   z   którą 

background image

rozmawiałeś, jest zwyczajnie zazdrosna. Jest zazdrosna o to, że Aurora stała się przyzwoitą, 
wartościową kobietą...

- Mój Boże, ty dalej nic nie rozumiesz, prawda? Mówię ci, odwołaj ślub. Dopóki nie 

jest za późno. Pomyśl o niej i o sobie, i zostaw tę biedaczkę w spokoju. - Wściekły na 
samego siebie o to, że stracił panowanie, Kane odwrócił się i patrzy! na stojak do parasoli.

Charles w milczeniu zaczął schodzić na dół. Rory czekała koło swego domu razem z 

siostrami.   Narzeczony   uśmiechnął   się   z   aprobatą   na   widok   jej   sukni   i   podprowadził 
wszystkie   damy   do   dużego   samochodu   mamy   Banks,   którym   miała   jechać   większość 
towarzystwa. Ewę miał zabrać Kane.

Rory   spoglądała   za   odjeżdżającą   parą.   Sunny   obserwowała   ją   z   uśmiechem. 

Szturchnęła Billa w bok. Na tylnym siedzeniu Fauna uśmiechnęła się do Misty.

Rory mówiła sobie, że to nie może być zazdrość, choć może tak to wygląda. Ewa 

była uderzająco piękna. Miała wspaniałą cerę i roztaczała wokół siebie aurę kobiecości. 
Poza tym robiła wrażenie, jakby zamierzała uwieść Kane'a.

Fauna   zachowywała   się   okropnie.   Bezczelnie   podrywała   Charlesa,   którego   uszy 

robiły się coraz bardziej czerwone. Rory miała w głowie taki mętlik, że ledwie była w stanie 
odpowiadać jakimiś monosylabami matce, która mówiła o snach, aurach i pięknej, ręcznie 
malowanej jedwabnej sukni, którą przywiozła na ślub Rory.

Przerażona słowami matki, Rory wreszcie oprzytomniała:
- Ależ, Sunny, ja już mam suknię.
- Ale ta jest specjalna. Sama ją projektowałam i skończyłam szyć dziś po południu. 

To   szata   z   jedwabnego   muślinu,   malowanego   ręcznie   w   motyle,   drzewa   i   kwiaty,   w 
najsubtelniejszych kolorach, jakie możesz sobie wyobrazić...

- Ale, Sunny... - Rory przypomniała sobie, jak kupowała z Kane'em swój jedwabny, 

miodowozłoty kostium. Jak on na nią spojrzał, kiedy wyszła z przymierzalni, żeby mu się 
pokazać. I jak się dobrze bawili, kiedy przedtem mierzyła inne kreacje i kiedy nazwał to coś 
z różowych, jedwabnych falbanek ubrankiem zakłopotanego flaminga. Nie śmiała się tak 
już od lat.

Ale Sunny uszyła jej ślubną suknię. Sunny ją kochała i zrobiła to specjalnie dla niej. 

Rory westchnęła.

- Przymierzę ją, kiedy wrócimy. Obracając na palcu pierścionek, zastanawiała się, co 

powie Charles, gdy jego narzeczona ubierze się w tę powiewną, ręcznie malowaną kreację? 
Kane by to zrozumiał, ale Charles?

Gdy przyjechali na miejsce, Ewa i Kane już tam byli. Ewa wczepiła się w jego ramię 

jak   kleszcz.   Atakowany   obiekt   wydawał   się   nie   mieć   nic   przeciwko   temu.   Rory   z 
wymuszonym   uśmiechem   odwróciła   się   do   Charlesa,   który   akurat   ze   zmarszczonymi 
brwiami przypatrywał się wymyślnej sukni Sunny. No cóż, pomyślała, on jeszcze niejedno 
zobaczy. Domowe kreacje mamy były o wiele ciekawsze, nie mówiąc już o pierścionkach 
na palcach u stóp i kolczyku w nosie.

Zanim  usiedli przy  stoliku, Rory odciągnęła  Misty na  bok i zagroziła jej klątwą 

najgorszego rodzaju, jeśli piśnie choć słówko podczas wybierania dań.

- W porządku, kochana - odparła Misty. - Jedz sobie swoje zwierzęce zwłoki, guzik 

mnie to obchodzi. I tak wszyscy wiemy, że masz te worki pod oczami i chory żołądek, bo 
nie możesz spokojnie spać.

Po jakimś czasie, kiedy zamówienia zostały złożone bez żadnych kłopotów, Kane 

zapytał:

- Charles, czy pozwolisz, że wezmę twoją damę w objęcia?
Gdy Charles otworzył usta, próbując znaleźć jakąś odpowiedź, Kane poprowadził 

background image

Rory na parkiet.

- Wyglądasz na okropnie znękaną - powiedział, obejmując ją ramionami i przytulając 

mocno do siebie.

- Misty też tak mówiła. - Czuła na policzku jego gorący oddech, który przyprawiał ją 

o dreszcz. Na chwilę oparła czoło na jego ramieniu.

- Jestem zmęczona. Aż boję się myśleć, że już niedługo zaczyna się rok szkolny.
- Niedługo zacznie się coś ważniejszego.
- Mówisz o moim małżeństwie?
Kane myślał już o czymś innym. Czy Rory zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się 

między nimi? To nie mogło być przecież jednostronne uczucie. Było ono zbyt silne, żeby 
mogło pochodzić tylko z jednego źródła.

Objął ją jeszcze mocniej. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Co mu przyjdzie z 

powtarzania sobie, że przyzwoity facet nie zabiera dziewczyny swemu przyjacielowi, kiedy 
ciężar jej ciała w jego ramionach, jej upajający zapach powodują, że człowiek zapomina o 
wszelkich zasadach, których kiedyś zamierzał nie naruszać?

Kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, Kane stwierdził:
- Wiesz, podoba mi się twoja rodzina.
- Naprawdę?
Kane roześmiał się, i Rory poczuła, że jego śmiech przenika każdą cząstkę jej ciała.
- Sunny przywiozła mi sukienkę i chce, żebym ją włożyła na ślub.
- Ona jest niższa od ciebie.
- Nie jej sukienkę. Jedną z zaprojektowanych przez nią kreacji. W Richmond jest taki 

sklep, a w Outer Banks drugi, gdzie sprzedają wszystko, co uszyje.

- Zdolna kobieta.
- Mhmm... - W objęciach Kane'a, z ręką w jego ciepłej, wielkiej dłoni, z głową na 

jego ramieniu, wolała nie myśleć już o żadnych problemach.
- I co, zamierzasz ją włożyć?
- Nie wiem. Nie chcę zranić jej uczuć, ale wiem, że Charles byłby wściekły.

- A co chciałaby zrobić Rory? - Dotknął policzkiem jej włosów.
- Nie wiem - odparła bezradnie, po czym znowu znalazła się myślami gdzie indziej. 

Znajdując się w ramionach Kane'a, nie uważała żadnego problemu za naprawdę istotny.

Problemy? Jakie problemy? Już niedługo wyjdzie za Charlesa, jej siostry przyrzekły 

zachowywać się przyzwoicie, potem Kane wyjedzie i...

Kane wyjedzie.
Poczuła gdzieś wewnątrz ból, który na pewno nie da się niczym uleczyć.
- Może wrócimy do stolika?
- Poczekaj, przecież jeszcze grają, a ty się cała trzęsiesz. Zimno ci?
- Kane, proszę cię - powiedziała błagalnym tonem. Spojrzała nad ramieniem Kane'a, 

prawie oczekując, że zaraz podejdzie tu Charles i oskarży ją o...

O coś niewłaściwego. O towarzyski skandal. O coś tak nieprzyzwoitego jak to, że 

teraz każdą cząstką swego ciała pragnęła, żeby Kane ją pocałował.

Charles w ogóle na nią nie patrzył. Tańczył z Fauną w drugim końcu sali, i nawet z 

tej odległości widać było, że Fauna bezczelnie go uwodzi.

Muzyka umilkła, ale Kane nie puścił Rory. Objął ją jeszcze mocniej i powiedział 

ochrypłym szeptem:

- Czy wiesz, jak bardzo chciałbym cię pocałować, teraz, tutaj?
Rory jęknęła, zamykając oczy. Poczuła, jak jej uporządkowany świat rozpada się na 

drobne kawałki.

background image

- Nie rób tego, Kane.
- A gdybym to zrobił... wiesz, co by się stało?
Czuła, jak ciepło, emanujące z jego ciała, ogrzewają i sprawia, że rodzą się w niej 

dziwne pragnienia.

- Kane, nie mów tak do mnie.
- Powiem ci, co by się stało, moja droga - odparł, ignorując jej prośby. - Byłby ogień 

i dym. Jakby błyskawica uderzyła w drzewo, jakby krzemień uderzył o stal...

- Przestań! - Wyrwała się z jego objęć i spojrzała mu w oczy. Kane patrzył na nią. 

Świadomi wielu skierowanych na nich spojrzeń, stali tak twarzą w twarz, oboje bladzi, 
oddychając z trudem.

Rory przywołała na pomoc całą samodyscyplinę, którą ćwiczyła od nazbyt wielu lat, 

i odsunęła się od Kane'a.

- Nie wiem, co chcesz teraz zrobić, ale nie wolno ci... To nieuczciwe, w stosunku do 

Charlesa i do mnie.

Ramiona   Kane'a   opadły.   Wyglądał   teraz   na   człowieka   starszego   niż   był   w 

rzeczywistości.

- A co będzie ze mną, Rory?
- Jak to, co będzie z tobą?
- Próbuję uratować cię od największej pomyłki, jaką zamierzasz popełnić w życiu.
-  Wcale   nie.   Zamierzasz   tylko   wytrącić   mnie   z   równowagi.   Prowadzisz   ze   mną 

jakąś... grę, tylko dla własnej rozrywki, i już mi tak zawróciłeś w głowie, że nie mogę sobie 
z tym poradzić, ale musisz dać temu spokój. Kane, zostaw mnie w spokoju!

Wmawiała sobie, że ból, który pojawił się w jego oczach, był tylko złudzeniem. Tacy 

mężczyźni jak Kane nie mogą przejmować się kobietą, którą znają zaledwie od paru dni.

-   Pewnie   martwisz   się   o   Charlesa?   -   spytała,   już   łagodniejszym   tonem.   Tak, 

pomyślała, to na pewno było to. Po prostu Kane obawiał się, że ona nie pasuje do Charlesa.

- Będę dla niego dobrą żoną, obiecuję ci. To może nie będzie romans z bajki, ale 

przecież oboje jesteśmy na tyle dorośli, żeby wiedzieć, czego chcemy, i...

- A czego ty chcesz, Rory? - zapytał, patrząc w jej oczy z napięciem.
- Och, ja chciałabym... to znaczy Charles i ja chcemy... No, oboje nie jesteśmy już 

tacy młodzi, a Charles mówi, że żonaci mężczyźni żyją dłużej. Statystyki dowodzą, że...

Kane zaklął, głośno i siarczyście.
- Jeżeli tego tylko pragniesz, to szykuj się na swój pogrzeb; jeśli chcesz, możesz 

nazywać go ślubem - zakończył z gorzkim uśmiechem. Potem odwrócił się i odszedł, a 
Rory, z płonącą twarzą, pobiegła do damskiej toalety. Zażyła dwie tabletki przeciwbólowe, 
obmyła twarz zimną wodą i pociągnęła usta grubą warstwą koralowej szminki.

Przeżyła   jakoś   resztę   tego   wieczoru.   Misty   nie   zorganizowała,   na   szczęście, 

protestacyjnego marszu przeciwko mordercom krów, Fauna nie tańczyła na stole, chociaż 
dwa razy przemocą zawlokła Charlesa na parkiet, gdzie w czasie tańca obejmowała go 
rękami w pasie i wsuwała je pod jego marynarkę. Rory miała ochotę dać jej w tyłek, bo 
wiedziała, że Charles nienawidził takich demonstracji.

„Czego ty chcesz, Rory?", brzmiało jej jeszcze w uszach.
Ciebie, Kane, odpowiadało jej serce. Od dawna pragnę jedynie, abym mogła leżeć 

nago w twoich ramionach i czuć twoje ciało każdą częścią mojego ciała, i poznać wreszcie 
to, czego doświadczają inni, kiedy mówią o namiętności i rozkoszy, i o miłości, która jest 
jak wiecznie gorejący płomień.

Gdy wracali z klubu, Kane pożyczył Charlesowi swój samochód. Sam zabrał resztę 

towarzystwa. Jechali więc z Rory tylko we dwoje. W połowie drogi dziewczyna poprosiła 

background image

Charlesa, żeby zatrzymali się na pustym parkingu.

-   Nie   spędziliśmy   naprawdę   we   dwoje   ani   minuty   od   ostatnich   paru   tygodni   - 

powiedziała.

-   Na   miłość   boską,   Auroro   -   odparł   Charles,   włączając   radio,   żeby   posłuchać 

wiadomości. - Spędziłem z tobą całe popołudnie. Nie wiem, o co ci chodzi.

Rory   też   nie   wiedziała.   Miała   tylko   wewnętrzne   przekonanie,   że   coś   jest   nie   w 

porządku.

- To się nie liczy. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy i nawet mnie nie pocałowałeś. - 

Sięgnęła ręką i wyłączyła radio. - Charles, co byś powiedział, gdybym cię poprosiła, żebyś 
się ze mną kochał? Teraz. To znaczy tej nocy. Możemy gdzieś pojechać... na przykład do 
hotelu.

- Na Boga, Auroro, co ty wygadujesz?
- To nie jest żadna odpowiedź! - wykrzyknęła z rozpaczą.
To   jednak   była   odpowiedź.   Tego   się   właściwie   spodziewała.   Zniechęcona, 

spróbowała jednak inaczej:

-   Czy   my   nie   możemy   nawet   o   tym   porozmawiać?   Charles,   czy   ty   jesteś 

impotentem?

- Auroro, nie zamierzam słuchać, jak mnie obrażasz!
-   Bo  jeśli  jesteś,   to   w  porządku.   Seks   w  końcu  nie   jest  najważniejszą   rzeczą   w 

małżeństwie...

- Auroro, myślę, że napięcie ostatnich dni...

- Ale większość małżeństw współżyje ze sobą. Jeśli między nami do tego nie dojdzie, to po 
co zawracać sobie głowę ślubem? Jeśli nie będzie dzieci... Przecież możemy zostać po 
prostu przyjaciółmi.

Charles   głośno   westchnął.   Niezwykłym   dla   siebie   gestem   sięgnął   gwałtownie   do 

kołnierzyka i rozluźnił krawat.

-   Może   to   cię   zdziwi,   moja   droga,   ale   jestem   równie   normalny,   jak   każdy   inny 

mężczyzna. Mam takie same potrzeby i, jak sądzę, takie same możliwości. To, że nie byłem 
w stosunku do ciebie, hm... natarczywy, wynikało tylko z szacunku, a nie z jakiejś fizycznej 
niemożności. Zapewniam cię, że kiedy będziemy po ślubie...

- Ale dlaczego musimy czekać? Większość ludzi w dzisiejszych czasach nie czeka 

nawet do zaręczyn.

-   Chcesz   zatem,   żebym   w   jakimś   hotelu   udowodnił   ci,   że   jestem   zdolny   do 

wypełniania małżeńskich obowiązków?

- Nie to miałam na myśli! - krzyknęła Rory, nie wiedząc, jak ma mu wyjaśnić swoje 

obawy, swoje wątpliwości; jak ma opowiedzieć o tym wszystkim mężczyźnie, który nie 
potrafi jej zrozumieć.

Charles patrzył na nią ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
-   Moja   droga,   tak   zwana   rewolucja   seksualna   już   się   skończyła.   Okazała   się 

zupełnym   niewypałem.   Osobiście   zawsze   wierzyłem   w   prawdziwe   wartości   rodzinnego 
życia i miałem wrażenie, że i ty w nie wierzysz. To była jedna z rzeczy, która mnie w tobie 
pociągała. W moim wieku, i w obecnych czasach, mężczyzna naprawdę musi uważać.

-  Ach,   rozumiem.   Mężczyzna   ma   prawo   mieć   różne   doświadczenia,   ale   za   żonę 

bierze sobie dziewicę, czy tak?
Charles westchnął.

-   No,   niezupełnie   o   to   chodzi,   ale...  Auroro,   jak   wyobrażasz   sobie   jutro   twoje 

spotkanie z rodziną, gdybyśmy spędzili tę noc w hotelu?

- Z moją rodziną? Chyba żartujesz! - Pamiętając to wszystko, co widziała i słyszała 

background image

jako dziecko, nie mogła powstrzymać się od myśli, że z Charlesem jednak jest coś nie w 
porządku.

Swoim starannie modulowanym głosem ciągnął dalej:
- Jak spojrzałabyś w oczy mojej matce po czymś, co można byłoby porównać do 

zachowania nieodpowiedzialnych nastolatków, którzy wymykają się gdzieś po to, żeby się 
ze sobą przespać?

Myśl o spojrzeniu w oczy Madeline Banks w ogóle, niekoniecznie po namiętnej 

nocy, budziła w niej lęk. Jak będzie mogła żyć pod jednym dachem z tą kobietą? Nagle 
zrozumiała, że tego nie zniesie. To było niemożliwe.

- Nie rozmawiajmy już o tym - powiedziała zmęczonym głosem.- Jedźmy do domu. 

Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Ja tylko chciałam...

- Nie musisz się usprawiedliwiać, moja droga. Wszyscy czujemy jakieś napięcie, 

nawet Kane. To pewnie z powodu tego nagłego przyjazdu twojej rodziny.

Charles,   oczywiście,   nie   wspomniał   o   pojawieniu   się   jego   matki   i   siostry.   Jego 

rodzina to co innego, myślała Rory. Czuł się z nią związany. Na zawsze. A ona będzie 
musiała to zaakceptować.

O Boże, co ja zrobiłam? - narastał w niej wewnętrzny krzyk rozpaczy. Proszę cię, 

uwolnij mnie od tego wszystkiego, zanim będzie za późno!

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wszyscy mówili coś jednocześnie. Rory stała w drzwiach kuchni i zastanawiała się, 

co zrobić w tej sytuacji.

Bolała ją głowa. Nigdy dotąd nie miewała bólów głowy...
- Bili, jeśli chcesz, żebym ci uprała szorty, to wrzuć je do kosza na brudną bieliznę - 

komenderowała Sunny. Bili posłusznie ściągnął pomięte, obcięte nad kolanami spodnie, 
pozostając w ufarbowanych na wszystkie kolory tęczy, śmiesznie skrojonych gatkach.

Rory z uczuciem ssania w żołądku zaczęła przeszukiwać półki, stwierdzając, że ktoś 

wypił resztę czekoladowego mleka, a w puszce z orzeszkami zostały tylko tłuste ślady soli.

Sunny podsunęła jej coś pod nos.
- Co ty trzymasz w tej puszce na mąkę?
- To wosk dla moich...

- Na Boga, Rory, ty chyba tego nie jadasz? - Misty wyciągnęła paczkę błyskawicznej kaszki 
i zaczęła odczytywać skład. - To są same puste kalorie!

Fauna odstawiła kosz z bielizną do prania i wyrwała paczkę siostrze z ręki.
- Słuchaj, to cudowne żarcie! Czy to znaczy, że możesz jeść taką kaszkę pięć razy 

dziennie i nie utyć?

- Co wy tu wszyscy robicie? - zapytała Rory. Nikt oczywiście jej nie usłyszał, więc 

zapytała głośniej:

- Pytałam, co, do cholery, wyprawiacie w moim domu!
Zapadła   martwa   cisza.   Wszystkie   twarze   obróciły   się   w   jej   kierunku.   Sunny 

zamrugała swoimi bezbarwnymi rzęsami i powiedziała:

- Myszko moja, czy ty się dobrze czujesz?
- Charles zaproponował nam, żebyśmy przyszli do niego na śniadanie, ale ta ich 

gospodyni nie zjawia się przed dziesiątą - wyjaśnił Bili.

- I Madeline też jest zajęta - dodała Sunny. - Przed waszym ślubem musi wywrócić 

do   góry   nogami   wszystkie   szafy   z   bielizną.   Ona   jest   Panną.   Słońce,   Księżyc,   Mars   i 
Merkury w Pannie. Biedna kobieta.

Misty, z przewrotnym błyskiem w swych niewinnych, błękitnych oczach, zwróciła 

się do Fauny:

- Co ty robiłaś dziś rano w pokoju Charlesa? Założę się, że Rory też chciałaby to 

wiedzieć, prawda, siostrzyczko?
Rory   już   nie   słuchała.   Bardzo   powoli   odwróciła   się   i   poszła   do   swojej   sypialni.   Trzy 
kwadranse później wyłoniła się stamtąd znowu, ubrana w swój ślubny, żakardowy kostium i 
nowe pantofle. W rękach niosła walizkę, pudło na kapelusze i dużą torebkę.

Z   całym   spokojem   stawiła   czoło   całej   lawinie   pytań.   Kiedy   wreszcie   ucichły, 

powiedziała:
-   W   puszce   z   napisem   „mąka"   są   jeszcze   skórki   od   szynki,   a   w   zamrażalniku   parę 
batoników. Na lewej górnej półce. Smacznego. Jadę do miasta spotkać się z Charlesem. 
Mam do niego sprawę. Być może jutro wrócę, ale nie wiem, o której.

Bili zmarszczył brwi. Misty wyglądała na zaskoczoną. Fauna zaczęła protestować, 

ale po chwili umilkła. Surmy natomiast posłała jej swój oszałamiający uśmiech osoby, która 
i tak zna wyroki losu.

Kane wracał z daleka. Prowadził samochód od wielu godzin. Samotne obcowanie ze 

sprawną maszyną często pomagało mu odzyskać jasność umysłu.

Ubiegłej nocy, omijając całą kolejkę pań próbujących dostać się do łazienki, zaprosił 

Charlesa na pięciominutowe sam na sam. Moment wybrany był dość beznadziejnie, ale w 

background image

wyścigu   z   czasem   Kane   i   tak   zaczynał   tracić   wszelkie   szansę.   Był   późny   wieczór. 
Hubbardowie   trochę   za   bardzo   szaleli   w   tutejszym   Sauvignon   Blanc.   Charlie   był 
rozdrażniony jak osa.

Być może miał już dość tej miniaturowej Wenus, która wciąż szeptała mu coś do 

ucha.   Drugie   ucho   okupował   tata   Hubbard,   rozprawiając   o   prowizjach   i   stawkach 
ubezpieczeniowych.

Być może biedny Charlie marzył akurat o udaniu się do kibelka.
Tak czy owak, Kane zabrał go z korytarza i zaprowadził do sypialni, gdzie stanowczo 

i otwarcie kazał mu wybić sobie z głowy ślub z Rory.

- Przepraszam cię... - wymamrotał Charles.
- Charlie, posłuchaj mnie. Ona wcale nie chce wychodzić za ciebie za mąż. Czy ty 

nie widzisz...

- Na razie widzę tylko, że nie zmieniłeś się ani na jotę. Nadal nic cię nie obchodzi 

czyjeś prawo własności. Nadal...

Tego już było za wiele.
- Do jasnej cholery, człowieku, ona jest żywą kobietą! To nie jest mebel, który akurat 

pasuje do dywanu w saloniku twojej matki! Ona jest żywa, prawdziwa i cudowna, a ty ją 
dławisz! Ona boi się nawet normalnie oddychać w twojej obecności, bo może ci się nie 
spodobać sposób, w jaki nabiera powietrza!

- Czy to Fauna tak cię ustawiła?
To była ostatnia sugestia, jakiej Kane mógł się spodziewać. Zaczął kląć, ale zanim 

zdołał przekonać sam siebie, że może wleje nieco oleju do głowy tej kukły, gdy się obaj 
trochę prześpią, Charles wyszedł, trzaskając drzwiami.

Kiedy Kane zaparkował samochód przed domem Banksów, smugi pomarańczowego 

świtu   kładły   się   na   gałęziach   drzew.   Jeździł   przez   całą   noc.   Znalazł   klucz   tam,   gdzie 
chowano   go   zawsze   od   co   najmniej   dwudziestu   lat.   Wszedł   do   środka,   potem   cicho 
przemknął się po schodach na górę i zapadł w twardy sen na następne sześć godzin.

Rory   nigdy   w   życiu   nie   nocowała   w   hotelu,   gdzie   pokój   kosztował   więcej   niż 

trzydzieści   sześć   dolarów   za   dobę.   Właściwie   nigdy   dotąd   nie   nocowała   w   hotelu. 
Utrzymując się z nauczycielskiej pensji, mogła pozwolić sobie tylko na motel. Kiedy jednak 
wyprowadzi   się   stąd   jutro   i   zapłaci   rachunek   resztą   swoich   oszczędności,   nie   będzie 
żałowała ani jednego pensa.

To   będzie   jej   miodowy   miesiąc.   Samotny   miodowy   miesiąc.   Bez   parszywej 

konferencji agentów ubezpieczeniowych, z olbrzymim łożem tylko dla siebie, z okrągłą 
wanną wielką jak jezioro Norman. Będzie się w niej moczyła, ile dusza zapragnie, a potem 
zamówi sobie do pokoju następną pizzę, colę i lody, i jeśli tylko rozwiąże problem, jak 
posługiwać   się   pilotem,   obejrzy   w   telewizji   jakiś   pornograficzny   film   albo   możliwie 
najgłupszy serial. Rano wróci spokojnie do domu i obwieści wszystkim, że wesele jest 
odwołane i że mogą się wynosić do wszystkich diabłów.

Pociągając nosem, nałożyła sobie na talerz potężny kawał pizzy.
Była   już   prawie   czwarta   po   południu,   kiedy   Kane   wreszcie   ją   zlokalizował. 

Odnalezienie Rory wcale nie było proste, nawet przy pomocy całego klanu Hubbardów i 
sekretarki Charlesa.

- Przepraszam, panie Smith, ale ona nie powiedziała, dokąd się udaje. Zostawiła 

tylko wiadomość dla pana Banksa i to wszystko.

- Wiadomość?
- To raczej paczka, powiedziałabym.
- Paczka?

background image

- Wygląda na pudełko od jubilera. W dużej kopercie z wyściółką, ale można wyczuć, 

co jest wewnątrz. Pan Banks miał wtedy ważne spotkanie...

- Która to była godzina? - wypytywał Kane.
- Jedenasta siedemnaście - odparła dobrze wyszkolona pani Spainhour.
Kane   zaklął   siarczyście.   Ślepa   uliczka.   Żadnego   punktu   zaczepienia!   Dopadł   już 

przedtem Charlesa, który tylko wyjaśnił, że Rory zwróciła mu pierścionek i oświadczyła, że 
opuszcza domek, co jest w zasadzie bez znaczenia, bo następny lokator podpisał już umowę 
i ma się wprowadzić pierwszego sierpnia.
I co teraz? Zadzwonić na policję?

- Była bardzo elegancko ubrana, kiedy wychodziła - mówił Bili, gdy Kane rozmawiał 

z Hubbardami.

- I miała ze sobą walizkę - dodała Sunny.
-   I   powiedziała,   że   wróci   dopiero   jutro   -   wtrąciła   Fauna.   Na   policzkach   miała 

rozmazane smugi tuszu. Pewnie płakała.

Miała prawo płakać, pomyślał Kane. Ślepy by zauważył, jak bezczelnie podrywała 

Charlesa. Nic dziwnego, że Rory miała tego dosyć.
Stracił sporo czasu przy telefonie, zanim trafił na jej ślad w najlepszym hotelu w mieście. 
Tu znowu uderzył głową w mur. Recepcjonista zgadzał się połączyć go z jej pokojem, ale 
nie chciał podać numeru. Co z tego, że ją usłyszy, jeśli ona potem znowu gdzieś ucieknie.

Zadzwonił więc do swojego agenta, zamierzając wciągnąć go od razu do akcji.
- Ross, tu Kane Smith. Słuchaj, potrzebuję natychmiast...
- Kane, gdzie ty się, u diabła, podziewasz? Dzwonię do twojego hotelu co pięć minut 

od przedwczoraj. Powiedzieli mi, że wyjechałeś...

- Jestem w Północnej Karolinie, w miejscowości o nazwie Tobaccoville i muszę mieć 

zaraz...

- O, chole... Posłuchaj, człowieku, ile czasu zabierze ci powrót do Nowego Jorku? 

Costner jest tobą zainteresowany, ale jeśli nie podpiszemy umowy do...

- Ross, czy możesz zamknąć się na chwilę i posłuchać? Musisz załatwić dla mnie 

jeden telefon. Podaję ci numer i słuchaj, co powinieneś zrobić...

- To cię będzie sporo kosztowało. Powinieneś natychmiast dosiąść swego muła i 

dostać się tam, gdzie słyszeli o takim wynalazku jak samolot.

- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, obiecuję ci, że będę w Nowym Jorku najdalej za trzy 

dni, ale ty przestań zrzędzić i zadzwoń tam. To sprawa życia i śmierci - dodał Kane, żeby 
osiągnąć pożądany efekt.

- Kotku złoty, musisz być tutaj jutro, najpóźniej, i nic mnie więcej nie obchodzi, 

nawet jeśliby twoja babcia powiła trojaczki. Nie masz wyboru.

Nie miał.
W godzinę później Kane zjawił się w hotelu, wyglądając dokładnie tak, jak sobie 

ciocia Klocia wyobraża osobę podróżującą incognito. Nie sposób było go nie zauważyć.

Powołując   się   na   telefon   swojego   agenta,   zwrócił   się   do   recepcjonisty   tonem 

nieznoszącym sprzeciwu:

- Moja... sekretarka, panna Hubbard, miała zjawić się tutaj dwa dni temu. Na którym 

piętrze nas pan ulokował? Nigdy nie mieszkam wyżej niż na piątym.

- Panna Hubbard? Nie rozumiem... No cóż, mamy tu niejaką pannę CA. Hubbard, ale 

ona zameldowała się u nas dopiero dzisiaj.

Kane przesunął dłonią po włosach gestem, od którego nawet odpornym kobietom 

uginały się kolana.
- Szlag by to trafił - powiedział przyciszonym głosem. - Pewnie nie złapała samolotu do 

background image

Heathrow. I jak my teraz zdążymy... - Po chwili, jakby godząc się z przeciwnościami losu, 
dodał: -Trudno, stało się. To w końcu nie pana wina. Proszę kazać zanieść na górę bagaże, 
podać dzbanek kawy i dzisiejszego „Timesa", wydanie londyńskie i nowojorskie... Aha, i 
gdyby dziennikarze o mnie pytali, nigdy pan o mnie nie słyszał, zrozumiano?

-   Dobrze,   proszę   pana   -   zabrzmiała   niepewna   odpowiedź.   -   Mamy   jednak   tylko 

„Journal" i „News and Observer". Nie dostajemy londyńskich gazet, a „New York Timesa" 
tylko dla stałych klientów.

Kane popatrzył na recepcjonistę znad okularów w taki sposób, że biedak aż zbladł.
- Tak jest, panie Smith, kawa, „Times" i żadnych reporterów... i... panie Smith, czy 

mogę dostać pański autograf? To dla mojej mamy. - Recepcjonista nie miał pojęcia, kim jest 
ten facet, ale nie należało tracić żadnej szansy.

Kane ukrył błysk rozbawienia za ciemnymi okularami, nabazgrał nieczytelnie swoje 

nazwisko   na   kawałku   papieru   z   hotelowym   nagłówkiem,   skinął   na   bagażowego   i 
pomaszerował przez hol.

Odprawiwszy   go   ze   stosownym   napiwkiem,   otworzył   drzwi   do   pokoju   Rory.   Z 

okularami w jednej ręce i lotniczą walizką w drugiej, patrzył na ubrane w pomiętą piżamę 
stworzenie, siedzące pośrodku ogromnego łoża, pokrytego pikowaną narzutą. Obok leżało 
pudło z napoczętą pizzą.

Dzięki klimatyzacji w pokoju panował chłód.
Płakała. Mokre ślady łez znaczyły jej piegowate policzki. Miała na sobie tę samą 

piżamę, w której Kane zobaczył ją po raz pierwszy. Przestała wreszcie patrzeć w telewizor i 
obróciła na niego zaczerwienione bursztynowe oczy. Kane czuł, że teraz i on mógłby się 
rozpłakać.

- Rory? - wykrztusił schrypniętym głosem. - Kochanie...
- To nie jest uczciwa gra - powiedziała, wyciągając pomiętą, jednorazową chusteczkę 

z kieszeni. - Jak mnie tu znalazłeś? Proszę cię, wyjdź stąd.

Kane postawił walizkę na podłodze, rzucił okulary na najbliższy stolik i ruszył w 

kierunku łoża. Rory zaczęła patrzeć na ekran telewizora. Czubek jej małego, zgrabnego 
noska był czerwony. Miała blade usta, ślad pomidorowego sosu na brodzie i trzęsła się z 
zimna. Kane podkręcił termostat i znowu na nią spojrzał. Znalazł ją. I co dalej?

Do diabła, chłopie, powtarzał sobie, próbując się opamiętać. Przecież ona wygląda 

jak   półtora   nieszczęścia!   Znał   setki   dziewcząt   o   całe   niebo   piękniejszych   od   Aurory 
Hubbard. Z jedną się nawet kiedyś ożenił. Znał wiele kobiet bardziej inteligentnych, choć to 
zależy, co się przez to rozumie.

Potrząsając głową, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł czerwony ślad na jej 

brodzie.

-   I   co   ja   mam   z   tobą   zrobić?   -   zapytał   mrukliwie.   Rory   westchnęła   głęboko   i 

próbowała odzyskać
resztki godności.

- Idź sobie. Nie chcę, żebyś tu był.
- Kłamiesz.
- Czyżbyś w ten sposób pocieszał sam siebie?
- Kochanie, co się stało? Chciałbym ci pomóc.
-   Nie   wiem,   dlaczego   wyobrażasz   sobie,   że   potrzebuję   pomocy.   Czuję   się 

znakomicie.

-  Właśnie   widzę   -   odpowiedział.   Stał   dalej   nad   nią,   jak   wygłodzony   drapieżnik, 

próbując jeszcze nad sobą panować.

- W porządku, narobiłam bigosu. Widocznie nic nie umiem i do niczego się nie 

background image

nadaję, ale teraz już jest po wszystkim!

Kane wcale tak nie uważał. Postąpiła słusznie. Pokazała figę Charliemu, zostawiła w 

diabły swoją rodzinkę, udowodniła wszystkim, że ma własne zdanie. Był z niej dumny.

- A czegóż ty nie umiesz? - zapytał przekornym tonem.
- Wszystkiego. To znaczy niczego! Próbowałam użyć tych wszystkich wynalazków 

w łazience, ale niektórych urządzeń nawet nigdy w życiu nie widziałam i bałam się, że mnie 
prąd kopnie... I nie mam pojęcia, co robić z tym przeklętym telewizorem, i nienawidzę 
cyfrowych zegarów, i w ogóle...
Rozglądała się dookoła, usiłując nie patrzeć na tego mężczyznę z krzywym uśmiechem na 
ustach   i   rozwichrzonymi   ciemnymi   włosami,   ubranego   w   prowokująco   obcisłe   czarne 
dżinsy.

- Zaraz nauczę cię, jak posługiwać się pilotem... i potrafię obsłużyć te cuda przy 

wannie.

- Wypchaj się - odparła ponuro. - Nie zapraszałam cię. To mój miodowy miesiąc. W 

ogóle nie potrzebuję niczyjego towarzystwa. Jak chcesz, możesz sobie iść. Nawet zaraz.

- Miodowy miesiąc? - Kane przysiadł w nogach łoża. Dla Rory było to o wiele za 

blisko, dla niego o kilometr za daleko. Gdy chowała chusteczkę do kieszonki w piżamie, 
zauważył,   że   nie   ma   nic   pod   spodem.   Z   wysiłkiem   odwrócił   wzrok,   przyglądając   się 
wzorom pikowanej narzuty.

- To był całkiem dobry pomysł. Jeśli nie pojadę z Charlesem do Cincinnati, to należą 

mi się jakieś wakacje przed rozpoczęciem roku.

- Rozumiem. - Wziął ją za rękę i zobaczył czerwony ślad otarcia na serdecznym 

palcu lewej ręki. - Od dawna wiedziałem, co cię gryzie, Rory. Obawiałem się tylko, że 
popełnisz największy w życiu błąd.

Westchnęła. Skinęła głową, przyznając, że wie, o co Kane'owi chodzi.
- Ja też się tego bałam.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Chyba już nie ma o czym.
- Zdałaś sobie sprawę, że... - zaczął Kane.
- Zdałam sobie sprawę, że nie kocham Charlesa i że to nie będzie uczciwe, jeśli 

wyjdę za niego za mąż. Nigdy nie byłabym taką żoną, na jaką on zasługuje.

- Nie - powiedział Kane w zamyśleniu. - Na pewno byś nie była.
Spojrzała   ukradkiem   na   jego   opaloną,   niesymetryczną   twarz.   Ten   krzywy   nos, 

krzywe   usta,   te   cudowne   oczy,   które   umiały   patrzeć   tak,   że   czuła   ciepło   i   chłód 
jednocześnie.

- Kane, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, gdzie jest twoje miejsce w 

życiu?

- Nie wiem, czy tak naprawdę się nad tym zastanawiałem - odparł.
- Ja myślałam o tym bardzo dużo - powiedziała cicho. Pokój już się ogrzewał, ale 

Rory robiła wrażenie, jakby nadal było jej zimno. Skulona na środku olbrzymiego łoża, 
wyglądała jak nieszczęśliwe dziecko i jak godna pożądania kobieta, a wszystko to w jed­
nym, rozkosznym, choć może nieco nieporządnym opakowaniu.

Kane postanowił najpierw poradzić sobie z dzieckiem, zanim weźmie się za kobietę. 

Wstał i skierował się do łazienki. Rory usłyszała szum wody. Po dłuższej chwili Kane stanął 
w drzwiach.

- Szanowna pani, kąpiel gotowa. Temperatura jest w sam raz i obiecuję, że nie będzie 

żadnych elektrowstrząsów.

Siedząc w pokoju obok, nasłuchiwał odgłosów z łazienki. Wyobrażał sobie, jak Rory 

background image

zrzuca piżamę na podłogę i wkłada jedną nogę do wanny. Wyobraził sobie, jak dotyka 
swoim rozkosznym tyłeczkiem powierzchni falującej wody, jak potem zamyka oczy i osuwa 
się   na   dno   wanny,   aż   woda   dosięga   i  łaskocze   różowe   koniuszki   jej   piersi.  Wyobrażał 
sobie...

- Wszyscy święci, ratujcie mnie - mruknął pod nosem. Wstał i podszedł do okna. 

Obserwował szarą gołębicę na dachu sąsiedniego budynku, aż do chwili gdy zjawił się pan 
gołąb... Zaklął, wsadził ręce do kieszeni i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju.

Kwadrans później nie wytrzymał i zastukał do drzwi.
-   Hej,   Rory,   żyjesz   jeszcze?   Mam   tu   dzbanek   gorącej   kawy   dla   mnie,   gorącą 

czekoladę   dla   ciebie   i   butelkę   wina,   jeśli   potrzebujesz   czegoś   dla   kurażu.   Na   klamce 
łazienki wisi gruby, puszysty szlafrok.

- Ale nie mogę wyjść! Jak się wyłącza te bąbelki?
- Czy naprawdę chcesz, żebym tam wszedł i pomógł ci? - Jedno słowo zachęty, 

myślał, i...

Nie było odpowiedzi.
- Po prostu wyjdź z wanny, włóż szlafrok i przyjdź tutaj. Ja już załatwię resztę. - 

Powinni mnie za to kanonizować, pomyślał.

Dwadzieścia minut później Rory leżała oparta o stertę poduszek, z kieliszkiem wina 

w ręku. Na stoliku obok stała filiżanka ze stygnącą czekoladą. Było jej ciepło, czuła się 
spokojnie i bezpiecznie.

Kane   w   zamyśleniu   obracał   w   palcach   kieliszek.   Postanowił   postępować   z 

największą delikatnością.

- Co, do diabła, kazało ci przypuszczać, że ty i Charles tak się cudownie zgadzacie? 

Przecież zagryźlibyście się w ciągu miesiąca!

No cóż, może nie najlepiej mu wyszło z tą delikatnością. Cierpliwość nigdy nie była 

jego najmocniejszą stroną. Poza tym ten szlafrok go rozpraszał. Był o parę numerów za 
duży. Rozchylał się, ukazując zaokrąglenia piersi aż do miejsca, gdzie piegów już nie było. 
Rory pachniała mydłem i czymś dziwnie słodkim. Powoli zamknęła powieki. Patrząc na nią, 
Kane nie był w stanie nad sobą panować.

- Czemu się zgodziłaś poślubić tę kukłę?
- Chyba z powodu mojej babci. Ona była... ona miała bardzo wysokie wymagania. 

Na pewno zaaprobowałaby Charlesa.

- Dla ciebie? - żachnął się Kane. - Na pewno nie, gdyby cię choć trochę znała. Nigdy 

w życiu.

Napełnił znowu kieliszki i Rory tak jakoś, sama z siebie, zaczęła mu opowiadać o 

swoim   dzieciństwie...   Jak   rosła   najpierw   dziko   i   swobodnie   jak   polny   kwiat,   i   jak 
przerażająca   może   być   potem   wolność   dla   kogoś,   kto   poczuł   raz   nieznane 
niebezpieczeństwo i wiedział, że wokół czają się jeszcze inne zagrożenia. Wtedy pozostaje 
tylko nadzieja, że za barierami zasad i ograniczeń można się przed nimi ukryć.

Zmarszczyła brwi, a Kane stwierdził z rosnącą obawą, że nawet zmarszczki na jej 

piegowatym czole potrafią wzbudzić jego pożądanie. Zmienił pozycję, żeby to było choć 
mniej widoczne, i próbował skierować myśli na inne, bardziej bezpieczne tory.

Rory wypiła jeszcze jeden kieliszek wina i oblizała usta. Kane aż zamknął oczy. W 

końcu z westchnieniem poddał się, zdjął buty i położył obok niej. Oparł się o poduszki 
podkładając   ręce   pod   głowę   i   starał   się   zachowywać   jak   dżentelmen.   Próbował 
wytłumaczyć   sobie,   że   obok   leży   kobieta,   którą   spotkał   tylko   przypadkiem   i   teraz 
rozmawiają sobie ot tak, po przyjacielsku... Próbował wytłumaczyć sobie, że nie jest w niej 
tak wariacko zakochany, że potrafi przecież normalnie oddychać.

background image

Rozmawiali   o   jej   podróży   do   Kentucky,   do   babci,   która   nigdy   naprawdę   nie 

wybaczyła swojej córce, że uciekła z domu, gdy miała szesnaście lat.

- Wiesz, wcale nie jestem pewna, czy moi rodzice formalnie są małżeństwem.
- Wątpię, czy to interesuje kogokolwiek poza urzędem podatkowym.
- I panią Banks - uśmiechnęła się Rory, po czym roześmiała się na głos. - Myślę, że 

wreszcie  jest zadowolona.  Ma  mnie  z  głowy,  nie  będę  kompromitować  jej  ukochanego 
Charlesa. W ogóle za mną nie przepadała.

- Możemy sobie podać ręce - odpowiedział z uśmiechem Kane. - Rory, dlaczego 

zostałaś nauczycielką?

-  Babcia też  była  nauczycielką. Poszła  na emeryturę  niedługo  po  tym, jak z  nią 

zamieszkałam. Poza tym nauczyciel to ktoś, kto uczy młodych ludzi pewnej dyscypliny. To 
daje poczucie bezpieczeństwa. I jakieś miejsce w społeczeństwie.

- Czy udało ci się tego dokonać?
Rory wypiła kolejny łyk wina i pochyliła głowę w zamyśleniu.
- W pewnym sensie - odparła.
Chyba w rzeczywistości sami wybieramy kogoś, do kogo chcemy należeć, pomyślał. 

Przynależność jest stanem umysłu czy może potrzebą duszy. Nie zastanawiał się nad tym 
dotychczas. Dopiero teraz zaczął o tym myśleć.

- Mój ojciec był lotnikiem - powiedział po chwili. - Nigdy go nie znałem. Zginął jako 

oblatywacz. Mama akurat dostała stypendium na Uniwersytecie Duke'a. Planowali pobrać 
się w czasie jego następnego urlopu. Kiedy zginął, mama była w piątym miesiącu
ciąży. Musiała zrezygnować z nauki i podjąć pracę jako laborantka. Niewiele jej płacili.

Rory bezwiednie wsunęła rękę w dłoń Kane'a. Uścisnęła ją lekko.
- Współczuję ci - westchnęła.
Wzruszył ramionami. Tyle już lat nie wracał myślami do tego wszystkiego ani o tym 

nie mówił. Była żona nigdy nie pytała o jego dzieciństwo.

- Brat mamy pomagał jej trochę, kiedy zbliżył się czas rozwiązania i musiała przestać 

pracować. Mieszkała u niego po moim urodzeniu, ale jego żonie nie bardzo się to chyba 
podobało, bo kiedy tylko była w stanie radzić sobie o własnych siłach, przeprowadziła się 
do King i zaczęła pracować w biurze. Kiedy miałem pięć lat, przyjęła posadę kelnerki. 
Płacili jej dużo więcej i mogła być w ciągu dnia w domu. Przenieśliśmy się wtedy do 
domku Maddie Banks. Mieszkałem tam do czasu, kiedy Charlie i ja wyjechaliśmy z miasta, 
żeby się dalej uczyć. I tyle. Koniec historii.

- Mówiłeś mi, że twoja matka...
- Tak, zmarła parę lat temu. Miała raka piersi i za późno zdecydowała się na operację. 

- Powiedział to całkiem spokojnie, jakby wypłakał już wszystkie łzy w czasie jej choroby i 
potem.

- Nie masz żadnej innej rodziny?
-   Żadnej.   -   Do  tej  pory  nie   poświęcał   temu   problemowi  większej  uwagi.   Każdy 

przecież czasami czuje się samotny. To jednak, co wkradało się do jego serca od pewnego 
czasu, było czymś więcej niż tylko samotnością. Znikało dopiero wtedy, kiedy w pobliżu 
była Rory Hubbard. Była dla niego jak promień słońca, wnikający przez okno duszy do 
najdalszych zakamarków, ciemnych od tak dawna, że już do tego przywykł.

Rory   sączyła   wino   małymi   łykami.   Przesunęła   głowę   o   parę   centymetrów,   i 

podświadomym, naturalnym gestem oparła ją na ramieniu Kane'a. Nie mniej naturalnie jego 
ramię objęło jej ramiona. Przyciągnął ją bliżej ku sobie. Zgięte kolana Rory oparły się na 
jego udzie.

- Zwykle nie mówię tak dużo - powiedział, jakby się usprawiedliwiając.

background image

- Ja też nie - wyznała. - W każdym razie nie o tak... osobistych sprawach.
- Na przykład o tym, czemu wysłano cię do babci? Milczała tak długo, że Kane 

przestał spodziewać się odpowiedzi. Coś jednak mówiło mu, że to jest ważne. Tu tkwił 
problem, który ukrywała przez tyle lat. Być może to właśnie omal nie doprowadziło jej do 
tego fatalnego małżeństwa.

- Nigdy dotąd o tym nie mówiłam. Nikomu - zaczęła spokojnym, zdecydowanym 

głosem.   -   W   komunie   był   pewien   mężczyzna...   Miałam   wtedy   jedenaście   lat.   Właśnie 
zaczęłam... no, wiesz... robić się inna.

Dłonie Kane'a zwinęły się w pięści. Głos zniżył się, brzmiał teraz jakoś chłodno i 

martwo.

- Zaczęły ci rosnąć piersi... chciałaś powiedzieć.
- To też - mruknęła. - Czułam się przy nim dziwnie skrępowana, chociaż właściwie 

nic specjalnego nie robił. Po prostu tak jakoś na mnie patrzył i... tak się często uśmiechał.

Kane zaklął cicho. Rory przykryła wolną ręką ich połączone dłonie i spojrzała mu w 

oczy.

- Kane, nic się naprawdę nie stało. Przysięgam ci. Przecież coś już o tym wiem. Tej 

nocy   wszyscy   dorośli   byli   na   haju,   Ian   zdrzemnął   się   trochę,   a   my,   dzieci,   spałyśmy 
wszystkie w jednym pokoju. Zawsze tak było. Kiedy się obudziłam i poczułam jego rękę 
na... Zbudziłam Peace i ona zaczęła krzyczeć. Inne dzieci się też obudziły i Ian uciekł. 
Następnego dnia Bili i Sunny pojechali do miasta, żeby do kogoś zadzwonić, i niedługo 
potem zabrali mnie do babci.

Kane trwał nadal w napięciu. Rory powiedziała z uśmiechem:
- Mówili o zmianie klimatu! Na początku nienawidziłam tego miejsca. Obrzydliwa 

kaszka   każdego   ranka.   Musiałam   zjadać   wszystko   do   końca,   bo   inaczej   trzeba   było 
wysłuchiwać kazania o biednych, głodujących sierotkach.

- I jak się do tego przystosowałaś?
-   Jak   się   przystosowałam?   -   powtórzyła,   śmiejąc   się   gardłowym,   pełnym 

zmysłowych tonów śmiechem. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi i puszczają wszystkie 
tamy jego pożądania. - Teraz myślę, że wcale się nie przystosowałam. Chyba że uznasz 
trzydziestoletnią, trochę zwariowaną starą pannę za dobrze przystosowaną do życia.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zapadła   pomiędzy   nimi   cisza,   która   trwała   niemal   w   nieskończoność.   Gorący 

rumieniec zaczął palić twarz Rory. Nerwowo skubała palcami połę szlafroka.

- Nikomu o tym nie mówiłaś? - zapytał Kane.

- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle komukolwiek o tym powiedziałam - szepnęła, odsuwając 
się   od   niego.   Kane   przyciągnął   ją   z   powrotem   do   siebie   gestem   niedopuszczającym 
sprzeciwu.   Ukryła   głowę   w   zagłębieniu   jego   ramienia;   w   ten   sposób   przynajmniej   nie 
musiała patrzeć mu w oczy.

- Chyba napiję się kawy - mruknęła niewyraźnie i, wyzwalając się z jego objęć, 

wyciągnęła dłoń w kierunku stolika. Kane objął ją ramieniem i pociągnął z powrotem w 
swoją stronę. Straciła równowagę, osuwając się na jego pierś, z twarzą tuż przy jego twarzy.

- Nie musisz pić żadnej kawy. Może nie wiem dokładnie, czego ci trzeba, ale, wierz 

mi, mam całkiem dobry pomysł. - Wiedział, że najbardziej potrzeba jej mężczyzny, który 
kochałby ją na tyle mocno, aby pozwolić jej stać się sobą, ale któremu jednocześnie byłaby 
na tyle potrzebna, aby czuć, że do kogoś należy. - Rory, kochanie, posłuchaj... - mruczał z 
wargami na jej włosach. Westchnęła głęboko i poprzez koszulę Kane czuł na swej piersi 
ciepło tego oddechu. Wołałby, żeby nie dzieliły ich już ubrania, ale nie miał pojęcia, jak 
mogliby się ich pozbyć bez robienia niepotrzebnego zamieszania.

- Ty drżysz - powiedziała Rory, odwracając się, żeby spojrzeć mu w twarz.
- Zauważyłaś to? - odparł nieswoim głosem.
- Zimno ci?
- Raczej nie. Nie wierć się tak, bo okręcisz sobie szlafrok wokół szyi. Chyba nie jest 

ci w nim wygodnie? - Jej poruszenia sprawiły, że gruby, sztywny materiał zsunął się z 
ramienia, ukazując pachę i jedną pierś. Kane patrzył na to bez tchu.

- Wiesz, tak naprawdę nie jestem dziwaczką. To po prostu...
Kane ułożył ją delikatnie na plecach i pochylił się nad nią. Kładąc palec na jej ustach, 

powiedział:

- Wiem. Nie jestem może wszechwiedzący, ale chyba rozumiem, na czym polega 

twój problem - Jego twarz była już bardzo blisko. - Chęć uszczęśliwienia wszystkich ludzi 
na świecie przeważnie nie wytrzymuje próby czasu. Nie jesteś dziwaczką, myszko, i możesz 
niedługo przestać być dziewicą, jeśli pozwolisz mi mieć w tej sprawie jakiś udział.

Poczuł, że serce uderza nierówno i szybko w jej drżącej piersi. Opierając się na 

łokciu, położył na niej rękę.

-  Spokojnie, najdroższa. Nie  posuniemy się  dalej,  niż będziesz  chciała. Będę się 

starał najlepiej, jak umiem, żeby cię nie bolało.

Jej bursztynowe oczy zrobiły się ogromne. Gdy pochylał się coraz niżej do jej ust, 

piegi zatarły się przed nim w karmelową mgłę. Myśli kłębiły się jak szalone w głowie Rory. 
„Nie będzie cię bolało... najdroższa... kochanie..."

Pierwsze dotknięcie jego języka sprawiło, że pozbyła się jakichkolwiek oporów. Tak 

jakoś   samo   się   stało,   że   pasek   od   szlafroka   Rory   sam   się   rozwiązał,   a   szerokie   poły 
puszystego   okrycia   nagle   się   rozchyliły.   Kane   przycisnął   ją   mocno   swym   twardym   i 
gorącym ciałem do chłodnego prześcieradła. Zmysły potwierdziły jej to, co przeczuwała od 
dawna - że najlżejsze dotknięcie jego palców przenika jej ciało na wskroś, rozpętując w nim 
najsłodsze   szaleństwo.   Sama   myśl   o   tym,   nie   mówiąc   już   o   patrzeniu   na   Kane'a,   nie 
wspominając o dotykaniu go...

Jej drżące uda poruszały się niespokojnie, palce wbijały się w naprężone mięśnie 

pleców Kane'a, jakby chciały przyciągnąć go jeszcze bliżej. Poczuć go w sobie, poczuć go 

background image

jako część siebie, nierozdzielną, ale przecież tak cudownie, tak całkowicie inną.
Jego wargi zatopiły się w jej ustach, mocno, ale jednocześnie z niesłychaną delikatnością.

Poczuła   rękę   Kane'a   na   piersi,   jego   palce   obejmujące   jej   twardniejące   sutki. 

Krzyknęła cicho.

- Twoje ubranie... - wyszeptała po chwili, kiedy wargi Kane'a zsunęły się na jej szyję. 

Odchyliła do tyłu głowę, z rozkoszą poddając się pieszczocie jego ust wzdłuż wrażliwej 
linii od ucha aż do zagłębienia obojczyka.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał stłumionym głosem, szarpiąc niecierpliwie 

przód koszuli. Oderwane guziki potoczyły się na dywan. Rozpiął pasek i sięgnął do zapięcia 
spodni.

Pod spodem miał żółte slipki ozdobione wizerunkiem tropikalnych ryb. Poczuł się z 

tego powodu nieco zakłopotany. Do zabaw w Key West były w sam raz, ale teraz wolałby 
mieć na sobie coś mniej ekstrawaganckiego. Rory mogłaby pomyśleć...

- One są śliczne - powiedziała. Kane zamknął oczy i roześmiał się cicho.
Za  chwilę   jednak  te   żarty  przestały  być  ważne.   Kane   obrócił  się  na   bok  i  Rory 

patrzyła teraz nie tylko na tropikalną rybę. Patrzyła na... niego. Kane przez ułamek sekundy 
zawahał  się,   czy  nie   przykryć   się   kocem,   ale  zaniechał  tej  myśli. To  była   próba.  Rory 
powinna mu zaufać, oddać się mu bez strachu.

- Rory? - szepnął cicho. Z wysiłkiem odwróciła  oczy i spojrzała  mu w twarz. - 

Najdroższa, obiecuję ci, że nie zrobię nic, czego byś nie chciała, ale... jeśli uważasz, że 
powinienem stąd odejść, powiedz mi to teraz. Potem to może być niemożliwe.

Jej   oczy   rozszerzyły   się.  Widział   w   nich   obawę   i   niepewność,   ale   było   w   nich 

również pragnienie. Pragnienie, do którego nie chciała się przyznać, przede wszystkim sama 
przed sobą.

- Posłuchaj, wiesz przecież, na czym to polega. Każdy, kto ma tyle lat co ty, a nawet 

o połowę mniej, wie, jak to się odbywa.

Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy. Kane miał wrażenie, jakby bała 

się   popatrzeć   gdzie   indziej,   z   obawy  że   nie   potrafi  oderwać   wzroku  od   tego  miejsca... 
Poczuł, jak ogarnia go niewypowiedziana czułość. Połączenie czułości z pożądaniem było 
dla niego zupełnie nowym doznaniem.

- Tak, wiem, jak to się robi, przynajmniej w tej zwyczajnej pozycji, i wiem, że to 

raczej boli za pierwszym razem. Jeśli jednak prawie wszystkie kobiety dają sobie z tym 
radę, to pewnie nie jest to aż tak okropne.

Powiedziała to wszystko jednym tchem. Serce Kane’a zdawało się wyrywać z piersi.
- Posłuchaj więc uważnie, moja malutka, ponieważ muszę uzupełnić twoją chyba 

dość wyrywkową wiedzę. Ta, hm, tak zwana zwyczajna pozycja ma swoje zalety, ale na 
pierwszy raz... Są na ten temat dość różne teorie.

- A ty nie wiesz?
- No... nie wszystko. Nie będę udawał, że jestem święty, ale pierwszy raz jestem z 

kimś, na kim mi tak zależy, i dlatego jest... inaczej. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Tak 
dobrze, żebyś poczuła, o co tu naprawdę chodzi. - Żebyś pragnęła mnie znowu i znowu, 
dodał w myśli, aż do czasu kiedy będziemy tak starzy, że nie pozostanie nam nic więcej, jak 
tulić się nawzajem w objęciach i wspominać rozkoszne, minione dni.

Teraz jednak nade wszystko pragnął kochać się z nią aż do chwili, kiedy nie będą 

mieli siły wstać z łóżka.

- To zaczyna się tutaj - powiedział, kładąc rękę na jej głowie. - A potem przechodzi 

tutaj. - Jego ręka przesunęła się w dół i dotknęła bladego, jedwabistego futerka pomiędzy jej 
udami.   Rory   krzyknęła   cicho.   Ścisnęła   uda,   uwięziwszy   tę   rękę.   Kane   wycofał   się 

background image

natychmiast.

-  A  potem   -   powiedział,   gładząc   jej   płaski   brzuch,   przebiegając   granicę   żeber   i 

sięgając   wreszcie   do   lewej   piersi   -jeśli   masz   szczęście,   to   dociera   aż   tu.   Do   serca. 
Rozumiesz?

- Chyba tak.
Objął   dłonią   pierś   i   pochylił   się.   Jego   otwarte   usta   zamknęły   się   na   różowej, 

naprężonej sutce.

Poczuła,   jakby   błyskawica   przebiegła   przez   całe   jej   ciało.   Ścisnęła   rękami   jego 

głowę, wczepiając palce w ciepłą grzywę ciemnych włosów. Czuła pod palcami jego uszy; 
nie za duże, nie za małe, kochane i cudowne.

Takie jak on cały. Był tak wspaniały, że nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.
Jego   wargi   zsuwały   się   niżej   i   niżej,   wzniecając   pożar   w   jej   ciele,   wzbudzając 

szalone pragnienie czegoś, co dopiero zaczynała przeczuwać i rozumieć.

- Kane - krzyczała - co ty ze mną robisz?! Proszę cię, ja nie mogę tak dłużej! Coś się 

ze mną stało! Och...

Jęczała   i   wiła   się   z   rozkoszy,   gdy   Kane,   cierpliwie,   umiejętnie   i   z   największą 

czułością wzniecał w niej ten ogień i podsycał go coraz bardziej i bardziej. Jego własna 
cierpliwość wyczerpywała się jednak w niepokojącym tempie.

Żółte slipy znalazły się na podłodze. Rory była już zupełnie wyczerpana^ oczy miała 

przymknięte, usta rozchylone.

- Usiądź - polecił jej Kane.
- Nie mogę. Jestem taka słaba. Opadłam zupełnie z sił.
- To cudownie, kochana, ale kłopot w tym, że ja jeszcze nie osłabłem.
Uniósł ją powoli, aż oparła się piersią o jego ramiona. Poruszył nimi tak, aby Rory 

usiadła   pomiędzy  jego   udami.   Jej   ręce   zwisały   bezwładnie   ponad   jego   barkami,   głowa 
odchyliła się w tył jak korona ciężkiego kwiatu na zbyt cienkiej łodydze. Uśmiechała się 
najpromienniejszym uśmiechem.

- To jestem ja, Rory. - Poprowadził jej rękę w dół i zacisnął zęby, gdy objęła go z 

wahaniem i delikatnym wnętrzem dłoni przesuwała badawczo w górę i w dół. Na stoliku 
leżała mała paczuszka w srebrnej folii. Powinien przecież nałożyć to wcześniej, zanim ona 
doprowadzi go do szaleństwa.

Przez ściśnięte zęby powiedział:
- Daj mi teraz minutę, kochanie moje, i potem przejdziemy do następnego etapu.
Skinęła głową i Kane miał wrażenie, że teraz zgodziłaby się na wszystko, bo dał jej 

tyle rozkoszy. Czuł się taki dumny.

- Teraz - powiedział po chwili. - Czeka nas ciężka przeprawa.
- Z tym? - Dotknęła go znowu.
Jego śmiech zabrzmiał jak spazmatyczne, głośne westchnienie.
- Tak, najdroższa, z tym. Ale teraz ty będziesz prowadzić lekcję. Wiesz znacznie 

więcej niż dzieci, które zaczynają się w to bawić. Wiesz, co cię czeka. I pamiętaj, jeśli w 
którymkolwiek momencie będziesz chciała się wycofać, zrób to. Przyrzekam ci, nie będę na 
ciebie zły, i uszanuję, że nie mogłaś przejść przez tę próbę za pierwszym razem.

Rory poczuła znowu to delikatne, promieniujące ciepło. Właściwie miała je w sobie 

cały czas. Opierając ręce na jego barkach, próbowała delikatnie opuścić się na to, co było 
tak sztywne i twarde, ale przecież stanowiło część jego ciała. Zmarszczyła brwi w skupie­
niu. Kane czuł, jak oblewa go pot. Zaklął cicho i Rory zamarła na chwilę, jakby obawiając 
się, że zrobiła coś niewłaściwego.

Naprawdę praktyka była dużo trudniejsza od teorii.

background image

Kane westchnął głęboko.
Rory zdawała sobie sprawę, że to będzie najtrudniejsze. Kane też. Poruszyła lekko 

biodrami.   Poczuła,   jakby   coś   ją   jednocześnie   kłuło   i   pociągało   w   dół.   Zamknęła   oczy, 
przesunęła znów biodra, przymierzając się po raz ostatni i usiadła jednym zdecydowanym 
ruchem. Przygryzła wargi, tłumiąc okrzyk bólu. Kane jęknął głośno i przyciągnął ją do 
siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

- Och, moja słodka, słodka Rory. Teraz poczekaj. Nie ruszaj się. Myślę, że niedługo 

przestanie cię boleć.

Już przestało boleć. Czuła się taka pełna, ale nie było to tylko fizyczne odczucie. 

Czuła się pełna także w innym sensie. Powolnym ruchem Kane ujął jej twarz w dłonie i 
spojrzał w oczy Rory z pełnym radości uśmiechem. Potem pocałował ją i trzymając mocno 
w ramionach obrócił tak, że leżała pod nim na plecach. Wtedy zaczął się poruszać; najpierw 
powoli, a potem coraz szybciej...

Znowu   poczuła   ten   płomień,   który   spalał   ją   całą,   i   znowu   odczuwała   tę 

niewiarygodną   rozkosz,   tak   samo   cudowną   jak   wcześniej,   tylko   inną.   Ta   różnica   była 
również cudowna. Dopiero kiedy ciało Kane'a wygięło się nagle w łuk i usłyszała jego 
gardłowy jęk, zdała sobie sprawę, że przez cały czas się uśmiecha. Kane powoli odwrócił 
się na bok. Wtuliła się w jego ramiona i natychmiast usnęła.

Kane   budził  się   kilkakrotnie   w  ciągu  nocy.   Przyglądał  się   jej  w  słabym  świetle, 

sączącym się przez okna. Był kiedyś w szkole najlepszy z matematyki, bez problemów zdał 
egzamin maturalny i mógł wstąpić do służby wojskowej w lotnictwie, tak jak jego ojciec. 
Kiedy przestał latać, w jego życiu, podobnie jak w czasach służby w lotnictwie, okresy 
napięcia   przeplatały   się   z   chwilami   znudzenia.   Pisał   swoje   książki,   wciąż   niespokojny, 
wciąż szukający czegoś, czego nie umiał nawet nazwać.

Aż wreszcie znalazł. Dzięki Bogu, miał dość rozumu, żeby zrozumieć to w porę i 

zdobyć ukochaną, mimo tylu przeszkód.

Chciał ją zbudzić i kochać się z nią znowu, ale wiedział, że to zły pomysł. Może 

sprawić jej ból. Wstał cicho i sięgnął do swojej torby po notatnik. Potem wziął prysznic, 
ubrał się i zabrał się do pisania.

Rory spała dalej, uśmiechając się czasami we śnie. Nie były to smutne uśmiechy. 

Kane widział każdy z nich, co chwila popatrując na kobietę śpiącą obok od niego.

W końcu położył list na stoliku przy łóżku, stawiając na nim na wpół opróżnioną 

filiżankę czekolady. Gdy Rory się zbudzi, on będzie już w drodze, marząc o chwili, kiedy z 
powrotem znajdzie się w jej ramionach.

Wolałby rzucić w diabły te swoje obowiązki, ale dał Rossowi słowo.
Jeszcze raz popatrzył na Rory, pochylił się i pocałował ją, szepcząc:
- Moja kochana, nie wiem, jak to się stało, ale rzuciłaś na mnie jakiś urok.
Tak wiele przeżył już w życiu, w powietrzu i na ziemi, i wszystko to rozpłynęło się 

jak we mgle przy zwykłej nauczycielce z podstawówki, z piegami i wystającymi kolanami, 
która swoim uśmiechem mogła skruszyć skałę.

Za parę godzin Rory obudzi się, rozejrzy wokół i pewnie będzie niespokojna, nie 

widząc go przy sobie. Ale przecież potem przeczyta list i wszystko zrozumie. Kiedy znów 
do niej wróci, porozmawiają poważnie. O przyszłym wspólnym życiu, o tym, gdzie będą 
mieszkali. Razem. Na zawsze.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rory obudziła się, słysząc jakieś brzęczenie.
- Dobrze już, dobrze - mruczała, wyciągając rękę w stronę, gdzie zwykle stał jej 

budzik. Brzęczenie trwało nadal; towarzyszył mu delikatny dźwięk tłukącej się porcelany. 
Otworzyła   jedno   oko.   Blask   słońca   oświetlał   pokój   przez   rozsunięte   zasłony.   To   było 
oślepiające światło.

Była w obcym pokoju. Usiadła na łóżku, kątem oka zauważając przewróconą na 

stoliku   obok   filiżankę.   Powoli   zaczęła   uświadamiać   sobie   wszystko.   Rozejrzała   się, 
szukając telefonu.
W chwili kiedy naga i bosa dobiegła wreszcie do aparatu, dzwonek umilkł.

- Szlag by to trafił - wymruczała, ściągając z łóżka prześcieradło, aby się nim okryć. 

Opadła na pokryte różowym adamaszkiem krzesło i próbowała zebrać myśli.

Kane. Na miły Bóg, gdzie on się podział? Jeśli go tu naprawdę nie ma, to dlaczego 

zniknął? Przecież nie wyobraziła sobie tego wszystkiego, to niemożliwe.

Stojąc   pod   letnim   prysznicem,   powracała   myślami   do   tego,   co   się   zdarzyło. 

Przypomniała sobie, jak nagle zaczęła mieć dość Charlesa i jego mamusi, jak doprowadziła 
ją do szału cała rodzinka Hubbardów i jak przestało ją bawić uszczęśliwianie całego świata.
Kto to kiedyś powiedział?

Kane. Kane mówił jej jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Normalny człowiek, myślała, 

mógłby przypuszczać, że jeśli kobieta i mężczyzna otwierają przed sobą wszystko, serce, 
duszę   i   ciało,   to   zwykła   uprzejmość   wymaga   poczekania   na   chwilę,   kiedy   można 
powiedzieć sobie „dzień dobry" i „do widzenia". Co najmniej tyle.

Myślała również o tym, co zaszło między nimi ubiegłej nocy i co zmieniło ją całą na 

zawsze.   Myślała   o   rzeczach,   które   Kane   powiedział   i   których   nie   powiedział.   Nie 
powiedział, na przykład, że kocha ją z całej duszy i że chce, żeby została jego żoną. Nie 
prosił, żeby była z nim przez całe życie. Takie rzeczy się wtedy mówi, podobno...

Czuła się obolała. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku. Ale to była jej wina. Zakochała 

się w tym mężczyźnie od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Pewnie miała to 
wypisane na twarzy; nigdy nie umiała niczego ukrywać. Zobaczył to i wykorzystał, choć 
mogłaby przysiąc, że człowiek, w którym się zakochała, nie byłby nigdy zdolny odejść w 
ten sposób.

Ale Kane to zrobił.
Choć w gruncie rzeczy nie on był uwodzicielem. Ona go uwiodła. Kane nie mówił o 

miłości,   nie   używał   takich   słów.   To   ona   w   swej   beznadziejnej   głupocie   wzięła   to,   co 
widziała w jego oczach, za miłość. To było tylko zwyczajne pożądanie. Takie, o jakim 
mówiła jej babcia. Takie, dla którego Sunny uciekła z domu w wieku lat szesnastu, żeby żyć 
z mężczyzną, który do tej pory nie został jej legalnym mężem.

Długo jeszcze siedziała przy stoliku, wbijając ponuro wzrok w niewielką rysę na 

gładkiej   politurze.   Potem   popatrzyła   na   telefon,   zastanawiając   się,   kto   mógł   do   niej 
dzwonić. Nikt nie wiedział przecież, gdzie przebywa. Poza Kane'em, oczywiście. Tylko po 
co   dzwonił,   jeśli   tak   niedawno   był   z   nią   i   mógł   był   powiedzieć   to,   co   miał   jej   do 
powiedzenia, prosto w oczy?

Płakała potem przez jakiś czas. Jeśli kobieta zejdzie na złą drogę po raz pierwszy w 

życiu, przynajmniej to jej się należy. Potem, ponieważ mimo wszystko zostało jej trochę 
rozsądku,   wstała,   ubrała   się   w   swój   żakardowy   ślubny   kostium   i   upięła   wciąż   jeszcze 
wilgotne włosy w kok z tyłu głowy.

Posłała łóżko, uporządkowała łazienkę i aż skrzywiła się na widok tego, co działo się 

background image

na stoliku obok łóżka. Dzięki Bogu, czekolada nie rozlała się na dywan. Hotelowe wieczne 
pióro i notatnik były całkiem zalane. Obok leżała jakaś zapisana kartka. Pewnie rachunek za 
to, co zamawiała do pokoju.

Trzymając kartkę za mokry koniec, wrzuciła ją do kosza. Dopłatę za pobyt w hotelu 

ureguluje potem przelewem. 

Zaciskając drżące wargi, spojrzała jeszcze raz na ; telefon, jakby chciała go zmusić, 

żeby zadzwonił znowu. To pewnie była pomyłka... Ale jeśli to Kane... Jeśli to jednak był 
on?... 

Telefon nie zadzwonił i Rory nie była już w stanie zostać dłużej w tym pokoju. Doba 

hotelowa   kończyła   się   w   południe   i   nie   było   ją   stać   na   to,   żeby   przebywać   tu   dłużej. 
Stanowczym ruchem ujęła walizkę, zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do windy.

Furgonetka nadal stała przed domem. Próżne na- I dzieje, że Hubbardowie wyjechali 

i że będą jej oszczędzone wykrętne tłumaczenia.

- Przyjechałam! - krzyknęła, stojąc na ganku przed drzwiami.
Sunny wyłoniła się z kuchni, ciągnąc za sobą ziemniaczany pęd. W jednej ręce miała 

słoik po dżemie, w drugiej duże nożyczki.

- Moje kochane maleństwo! - krzyknęła, rozpościerając szeroko ramiona i oblewając 

wodą dywan w salonie. - Wiedziałam, że pójdziesz wreszcie po rozum do głowy. Jeśli twoja 
Wenus tranzytuje akurat twojego Urana, w trygonie do...

- Sunny, proszę cię... - Rory postawiła na podłodze swoje bagaże, uściskała matkę i 

cofnęła się. - Żadnych trygonów i tranzytów jeszcze przez chwilę, dobrze? Chciałabym 
napić się kawy, zdjąć z siebie te odświętne szaty i przebrać się w coś wygodniejszego. 
Gdzie jest reszta rodzinki?

- Ach, wiesz, tu niedaleko jest sklep ze zdrową żywnością, więc Ewa i Peace zabrały 

Billa na zakupy. Misty pokazuje Maddie, jak się robi kompost, a Fauna...

- Gdzie jest Fauna? - zapytała Rory, zdając sobie sprawę, że matka nagle zamilkła. - 

Chyba nie wróciła do Richmond? Chciałabym z nią pogadać.

Nie chciała rozmawiać z Peace, mimo że siostra była już dwa razy zamężna, ani z 

Misty,   która   mieszkała   dotąd   tylko   z   jednym   chłopakiem,   zanim   ten   zaciągnął   się   do 
Korpusu   Pokoju.   Fauna   była   najlepszym   ekspertem.   Ona   wiedziała   wszystko   o   tych 
damsko-męskich historiach. Tylko Fauna jej powie, co naprawdę znaczyło to, co zdarzyło 
się jej ubiegłej nocy.

- No, cóż... przypuszczam, że wcześniej czy później o tym się dowiesz - odparła 

Sunny ze smutnym uśmiechem. - Co za przepiękny kostium, czy ci to już mówiłam? Może 
nie   całkiem   odpowiedni   na   ślub,   ale   na   uroczyste   okazje...   znakomity.   Jest   w  nim   coś 
romantycznego.

- Mamo... powiedz mi wreszcie, co dzieje się z Fauną? Jeśli zrobiła coś okropnego, i 

tak się w końcu o tym dowiem.

- No... wiesz, to może nie jest takie okropne. To może być tylko... kłopotliwe, ale, 

kochanie, i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to się musi stać. Widzisz, Fauna jest spod znaku 
Byka, mimo wszystko, a on jest Koziorożcem, i jej Księżyc jest prawie dokładnie na jego...

- Mamo!
- No dobrze, dobrze. O co mnie pytałaś?
- Pytałam cię, gdzie jest Fauna.
- Próbuję ci właśnie to wyjaśnić - odparła Sunny tonem, który dziwnie przypominał 

głos babci Truesdale. - Fauna jest w North Wilkesboro. Charles ma tam bardzo ważnego 
klienta i...

- Chcesz powiedzieć, że ona pojechała z Charlesem? - zapytała Rory, myśląc o tym, 

background image

że Charles nigdy jej nie zabierał w swoje służbowe podróże.

- Tam jest podobno taka miła restauracja, gdzie podają...
- Fauna i Charles?
-   Próbowałam   ci   to   wytłumaczyć.   Pewne   astrologiczne   konfiguracje   potrafią 

spowodować tak spontaniczne wzajemne przyciąganie. Chociaż nie jestem pewna, czy to 
nie jest raczej karmiczne rozpoznanie...

Ale Rory już tego nie słuchała. Fauna i Charles. Jej mała, leniwa, żyjąca na totalnym 

luzie  siostra,  specjalistka  od tańca  brzucha,  i  ten  sztywny, bezduszny  manekin,  Charles 
William Edward Banks III. Czy może Edward William?

W   trzy   dni   później   wzajemne   układy   zaczęły   mieć   pozory   pewnej   stabilizacji. 

Charles i Fauna wrócili nad ranem i ponieważ nikt nic nie mówił, Fauna wspomniała o 
szkole tańca w Winston Salem, którą miała zamiar odwiedzić. Charles tylko się uśmiechał.

Rory   wprawdzie   się   nie   uśmiechała,   ale   też   nie   płakała   zbyt   wiele,   poza   tymi 

chwilami, kiedy była sama. No i co z tego, że budziła się z bólem w sercu i w duszy? 
Przynajmniej żołądek przestał jej wreszcie dokuczać.

Była   prawie   gotowa   do   przeprowadzki.   Jeszcze   nie   znalazła   sobie   nowego 

mieszkania. Trochę się niepokoiła, bo powinna to załatwić, zanim zacznie się rok szkolny. 
Co za ironia losu; mogłaby przecież teraz tu zostać, ale Charles podpisał już umowę z 
następnym lokatorem.

Skończyła właśnie oglądać cykliczny program w telewizji, który dawniej uznałaby za 

mało przyzwoity. Teraz guzik ją wszystko obchodziło. Na podjeździe przed domem rozległ 
się zgrzyt kół samochodu. Zaciekawiona podeszła do drzwi. O tej porze były już zamknięte 
na haczyk. Zapaliła światło na ganku.

Nagle serce poskoczyło jej do gardła.
- Nie bądź głupia - szepnęła do siebie. Kane wyjechał już tak dawno i ani razu nie dał 

znaku życia. Nawet już się tego nie spodziewała. Wiedział, że wesele zostało odwołane. Po 
co miałby wracać do Tobaccoville?

Przed domem stał ciemny, długi samochód. W jego wnętrzu zapaliło się światło, ale 

zanim zdążyła cokolwiek zobaczyć, drzwiczki otwarły się i ukazała się w nich znajoma 
wysoka postać.

Rory ścisnęła futrynę drzwi aż do bólu.
- Kane? - wyszeptała.
- Rory? - Kiedyś może przypuszczałaby, że w jego głosie słychać było wahanie, ale 

teraz serce mówiło jej, że tak nie jest. W jego kołyszącym się, zmysłowym męskim kroku 
nie   było   żadnego   wahania.   Zresztą   zanim   zdążyłaby   zadać   mu   jakiekolwiek   pytanie, 
zrodzone w skołatanej głowie, była już w jego ramionach.

Te same niewiarygodnie słodkie usta, o których śniła każdej nocy, spoczęły na jej 

wargach. Te same silne ramiona przycisnęły ją do szczupłego, twardego ciała. Te same dwa 
serca biły teraz jednym rytmem, zamieniając chęć w rosnący głód, a głód w natychmiastową 
potrzebę.

- O Boże, jak mi ciebie brakowało - wymruczał Kane, całując jej szyję. Porwał Rory 

na ręce i otwierając sobie drzwi ramieniem, wszedł do środka, zanim zdołała złapać oddech.

- Gdzie ty, u diabła, byłaś? Dzwoniłem setki razy, a jakiś idiota mówił mi, że twój 

telefon już jest wyłączony!

- Bo widzisz, ja się wyprowadziłam... to znaczy, powiedziałam im, że wyprowadzam 

się pierwszego i w związku z tym wyłączyli mój telefon.

- To już nieważne - powiedział. - Już tu jestem. - Postawił ją obok łóżka i pocałował. 

To trwało długo, bardzo długo, bo tyle mieli sobie do powiedzenia tego, co nie da się 

background image

wypowiedzieć słowami. Najpierw gwałtownie, potem już delikatniej, usta Kane'a wpijały 
się w jej wargi. Bez słów opowiadał jej o swoim niepokoju, o swojej tęsknocie i samotności. 
O strachu, kiedy wyobrażał sobie ich spotkanie, i o jeszcze większym lęku, kiedy obawiał 
się, że jej nie zastanie.

- Chciałem już wynająć samolot, ledwie wysechł atrament na kontrakcie, ale mój 

agent załatwił mi bilet na samolot w ciągu godziny. Boże, potem jeszcze musiałem tu jechać 
z lotniska w Greensboro!

Rory wolała już o tym nie myśleć. Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Nic już 

dla niej nie miało znaczenia. Ważne było tylko to, że Kane jest znowu przy niej, i czy to 
było rozsądne czy nie, kochała go takiego, jakim był i takiego, jakim kiedykolwiek będzie.

I on to wiedział, nie potrzebując jej zapewnień. Zaczął całować ją tak, jakby chciał 

wypić z jej warg całą słodycz. Całował ją czule i delikatnie, jakby chciał ukoić ten ból i 
wszystkie wątpliwości, z którymi została, kiedy odjechał tak nagle.

- Nie powiedziałem ci, dlaczego wyjechałem, ale przecież wiedziałaś, prawda? Ten 

mój list... obawiałem się, że list może nie przekazać ci wszystkiego...

Jego list? Jaki list? Zresztą co to za różnica, jeśli wrócił, jest tutaj, całuje ją tak, że 

Rory traci już wszystkie zmysły, rozpina jej bluzkę i zdejmuje ją z ramion, i...

- Kane, co robisz? - jęknęła, kiedy zsunął jedwabne ramiączka stanika i ściągnął 

biustonosz aż do pasa.

- Nie umiesz zgadnąć? Nie pamiętasz już moich lekcji? - Ujmując w dłonie jej piersi, 

pocałował ją znowu w rozpalone usta, a potem tylko patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie 
widział kobiety.

- Jak ty to robisz, że czuję to, co czuję? - szepnęła.
- Nie wiem - odpowiedział po prostu. -1 nie wiem, jak ty to robisz, że ja czuję to 

samo,   i   że   nie   byłem   w   stanie   przestać   myśleć   o   tobie   od   chwili   kiedy,   wzdychając 
rozpaczliwie, szorowałaś ten ganek w środku nocy.

Przyciągnął ją do siebie ze wszystkich sił, przyciskając do swego ciała jej nagie 

piersi. Czuł teraz, że nie ma na całym świecie rzeczy, której pragnąłby mocniej, niż być tutaj 
z tą kobietą, robić dokładnie to, co teraz robił, czyli całować ją z tą całą miłością i tęsknotą, 
jakie drzemały w jego duszy przez trzydzieści siedem lat ciężkiego życia.

To jeszcze nie było wszystko. Oboje wiedzieli, że to nie wszystko. Ubranie Kane'a 

opadło   na   podłogę   w   ślad   za   ubraniem   Rory,   która   znalazła   się   w   jego   ramionach   na 
pachnącej lawendą białej pościeli swego panieńskiego łóżka.

To działo się naprawdę. Tym razem nie była to wywołana winem fantazja.
Nie było już tej niepewności i paraliżującego napięcia. Otwarła dla niego ramiona i 

Kane znalazł się w nich tak, jak śniła tysiące razy. Tylko że to nie był sen.

Czekała na niego, spragniona i gotowa. Czekała na niego całe swoje życie - gotowa 

na jego przyjęcie, choć kiedyś pomyliła się, nie wiedząc, na kogo naprawdę czeka, i było 
już prawie za późno.

Czuła  jego napierającą  męskość  tam,  gdzie  otwierała  się  dla  niego jako  kobieta. 

Wyciągnęła rękę i dotknęła go. On wiedział o niej o wiele więcej niż ona wiedziała o nim; 
zapragnęła nagle poznać go i poczuć, jaki jest.

Kane drgnął gwałtownie.
- Święci patroni, co ty chcesz ze mną zrobić?
- Jeśli ty możesz mnie dotykać, to ja też tego chcę. Jestem... ciekawa. Czy to źle?
-   Najdroższa   moja,  jeśli  będziesz  sobie   życzyła  luster  na   suficie   i  ilustrowanego 

podręcznika,   to   je   dostaniesz,   ale   czekałem   na   ciebie   prawie   tydzień,   i   nie   wiem,   czy 
wytrzymam dłużej.

background image

Zamknął   oczy   i   starał   się   zrobić   wszystko,   żeby   przeczekać   tę   eksplorację,   ale 

dotknięcie jej drobnej dłoni, obejmującej go tak mocno, wystawiało go na najtrudniejszą 
próbę. Po chwili, odpychając łokciem na bok jej ramię, osunął się na nią całym ciałem, aż 
jego   pulsująca   gwałtownie   męskość   została   uwięziona   między   dłonią   Rory   i   delikatną 
powierzchnią jej brzucha. Modlił się tylko o to, aby nie wprawić jej w zakłopotanie, zanim 
zaspokoi swoją ciekawość.

Desperackim ruchem przewrócił się na bok, trzymając ją nadal w ramionach. Sięgnął 

pomiędzy ich rozpalone ciała, znalazł właściwe miejsce i zaczął swoją własną eksplorację.

Rory głośno westchnęła. Jej ręka zamarła w bezruchu i Kane wreszcie mógł działać 

swobodnie.

- Rory... kochanie...

Jego   palce   wolno   poruszały   się,   dotykając   jej   delikatnych,   wilgotnych   płatków.   Wtem 
usłyszał drżący, urywany okrzyk, poczuł, jak jej ciałem wstrząsa spazm rozkoszy i ogarnęła 
go taka duma, jak jeszcze nigdy w życiu. To była jego kobieta. Umiał to dla niej zrobić. 
Ofiarować to, czego inny mężczyzna nie dał jej nigdy dotąd. Czy to był egoizm, czy nie, 
czuł wewnętrzne zadowolenie, że Rory należy do niego. Stworzona po to, żeby go kochać, 
stworzona po to, żeby być kochaną wyłącznie przez niego, dopóki śmierć ich nie rozłączy. A 
jeśli potem będzie coś jeszcze, to tym lepiej.

Oboje   wznosili   się   teraz   tam,   gdzie   wreszcie   czekało   na   nich   spełnienie.   Potem 

opadli wolno z powrotem na ziemię, tak cudownie zmęczeni, tak bardzo szczęśliwi.

Gdy   Rory   obudziła   się,   ujrzała,   jak   Kane,   oparty   na   łokciu,   przygląda   się   jej   z 

uśmiechem. Zamrugała powiekami i zapytała:

- Nie możesz spać?
- Zastanawiam się nad czymś.
-  Aż   boję   się   zapytać   -   powiedziała,   ale   tak   naprawdę   już   się   nie   bała.   Sunny 

powiedziała jej, jeszcze przed ucieczką do hotelu, że wszystko ułoży się tak, jak powinno, a 
Sunny, cokolwiek by mówić ojej ezoterycznej wiedzy, rzadko myliła się w takich sprawach.

- Co byś powiedziała na przeprowadzkę do New Jersey? Myślę, że podobałoby ci się 

w Cape May.

- Ja mam tutaj pracę.
-   To   żaden   problem.   Ja   też   mam   pracę,   ale   mogę   wykonywać   ją   wszędzie. 

Moglibyśmy znaleźć sobie coś w tej okolicy, powiedzmy na rok, a potem przenieść się 
gdzie indziej... Może zresztą będzie nam tu na tyle dobrze, że postanowimy osiedlić się tutaj 
na stałe?

- Czy ty zawsze jesteś taki ustępliwy?
- Tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.
Rory uśmiechnęła się. Jeśli Skorpion zechce się zgadzać z Rakiem, to może i Rak nie 

będzie się upierał, żeby zawsze chodzić do tyłu. Do przodu też potrafi, za takim wspaniałym 
Skorpionem...