131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion

background image

DIXIE BROWNING

Ten wspaniały Skorpion

Ten wspaniały Skorpion

background image

PROLOG

Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołożyło się ileś tam

wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy.
Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii...

Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat

telefoniczny. Wykręcił numer informacji. Już jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni
raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.

Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym

małżonkom gwiazdkowe życzenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Charliego był
pewny, że mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy
ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy może William Edward - zawsze
mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy
ludzie jak Charlie żenią się zawsze z najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z
dobrej rodziny, a potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith
żyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z
różowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-różowymi sutkami.

Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z

minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę
ewakuacji, postępującą zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo
niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku?

Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliżu King... i

chyba Rural Hall?

W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo

widział już wszystko jak przez mgłę.

- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz sobie, jak pojechaliśmy

kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy
na grającą szafę jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających ludożer­
cach?

- Przepraszam bardzo... kto mówi?
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś parszywym sukinsynem, bo mi ją

zabrałeś?

- Kane? Czy to ty?
- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam już

nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej
planety zabrali mi moje ciało...

- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, niezrównoważony, jak

dziecko...

- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. -

A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie.
Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi
serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy...

- Jesteś pijany.
- Pewnie, że jestem pijany - powiedział Kane urażonym tonem. - Myślisz, że

background image

gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?

Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale

przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć,
twoje łoże... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i
troszczy się o gromadkę dziatek.

- Kane, Suzanne od...
- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet latać... Nie mam skrzydeł.

Skończyły się triumfalne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej
przeraża?... Nie mogę już nawet wy...

- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchiwać twojego pijackiego bełkotu.

Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak
cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...

- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraża, mój... najlepszy przyjacielu

z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi
się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie
brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była...

- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u....
- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West

sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?

- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi teraz puszczał „Latających

ludożerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.

Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałożyła na nie nieco

koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do
nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić.

Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie już się

zachmurzył.

- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, że nie

mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych ważnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.

- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Rozpraszanie złych nastrojów Charliego

należało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że
dzisiejszy wieczór spędzą w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.

Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka.
- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając mocno dłonie po stołem,

Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie
problemów, kiedy się ma nerwicę żołądka.

O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe

i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuż obok. Złożył na ustach krótki
pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która
podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, że Charles Banks nie był w stosunku
do niej natarczywy, mimo że kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uważać seks
za coś oczywistego.

Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, że Suzanne była miłością jego życia.

Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małżeństwo na wspólnych
zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w
zupełności odpowiadało. Nie należała do kobiet, które koniecznie chciały przeżywać

background image

burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi związanymi z tym problemami.

Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być może był czasami

trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze
wychowany i doskonale ustawiony w życiu.

Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał

w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia.
Charles powiedział, że nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły
podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.

Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego

dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru
przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles
miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.

- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. - Już niedługo nie

będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierścionka na jej dłoni.
Dał go Rory trzy tygodnie temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się
jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń.
Miała różne własne plany.

- Muszę już iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem zadzwonić do mego

dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy
porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym weselu.
Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli
nawet... Ale to nieistotne. Idź już spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.

Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w żołądku. Po

wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zażyła trochę sody.

W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego frontowego ganku. Fakt

ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej
tę cechę jeszcze w dzieciństwie.

Poza tym wszystko wskazywało na to, że w niedługim czasie będzie miała gości...
Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o

przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego
miasta i zgoda na zostanie drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci
Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok.

Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej młodości, zanim

przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo,
czy mądrzejszy.

Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, że pora już pójść spać.

Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że
Suzanne nie żyje. Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych
czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i
samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdyby się pobrali, ich związek dość
szybko przestałby być idyllą.

Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną Charliego. Oni naprawdę

do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona
będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych
klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i
schludna, daleka od marzeń o mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater
romansu.

Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. Może tylko z jednym

wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się
zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.

Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego narzeczona nie jest szczególnie

ładna. Wyblakła blondynka, powiedział. Jej karnacji też nie sposób porównać z cerą
Suzanne, chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią.

Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca,

ale to już nie jego zmartwienie.

Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś

wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza już
panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego.

Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w

nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy
przed blaskiem nieosłoniętej, żółtej żarówki.

Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie?
Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było

dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała
na czworakach podłogę. Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc,
poprze-stawiało w głowie.

Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało.
Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być

zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby może niezupełnie poprawnie wypełnić
formularz, mógłby może nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która

background image

szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze obracała się wśród osób z
najwyższych sfer? Kane pamiętał ją aż nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana
dama decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym życiu miasteczka
Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić swego syna od kontaktów z małym,
rozhasanym Kane'em z najbliższego sąsiedztwa, ale im bardziej mnożyła zakazy, tym
uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on przeważnie zbierał cięgi za
wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a potem wczesnej młodości. Szybkie samochody,
szybkie motorówki, łatwe dziewczyny i tanie wino.

W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do przewidzenia. Charles

poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją
własną drogę. To już jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele może się zdarzyć przez
jedenaście lat.

Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby niezależnie od ruchów

ramion, które z pasją tarły pomalowaną na szaro drewnianą podłogę. Akurat zauważyła
chyba plamę brudu, bo westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na
skrzyżowanych nadgarstkach.

Charlie mówił, że jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy sprowadziła się do

Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.

Kane bardzo cicho podszedł bliżej. Kobieta znowu westchnęła i podjęła swą

niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę jakby specjalnie stworzoną do wywoływania
lubieżnych skojarzeń. Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale
mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że jakikolwiek związek
między tą istotą a Charlesem Williamem Edwardem Banksem III będzie katastrofą.

Podszedł jeszcze bliżej. Dzieliły ich teraz najwyżej dwa metry. Co, u diabła, mógłby

nieznajomy mężczyzna powiedzieć teraz kobiecie, gdyby się odwróciła?

Jak ona miała na imię? Charlie je przecież wymienił. Zaczynało się chyba na R... a

kończyło na A. Ramona? Victoria? Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie
coś wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz oglądał.

Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji posuwał się rączym sposobem

coraz bardziej do tyłu. Kane przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w
mylącym świetle żółtej żarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała zagadką, ale
Kane uwielbiał zagadki.

Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąż, jeśli liczyć sześć nieszczęsnych

miesięcy małżeńskiego piekła z rudowłosą prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią
powieść sensacyjną. Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się trzech
wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła szczytu listy i znajdowała się
tam przez całe pięć tygodni. Kane miał podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym
śladem.

Od czasów swej lotniczej służby Kane unikał rodzinnego stanu, właściwie nie

wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce odszedł z wojska, mieszkał w Cape May,
choć czasem nosiło go tu i ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z
rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego początku. Kupił jej wysadzany
diamentami zegarek i wysłał z powrotem do Newady.

Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku, usłyszał tę starą

piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy
na pośladki nieznajomej istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawo­
ści i niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia.
Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?

background image

Nieświadoma obecności obcego mężczyzny, Rory dalej szorowała szczotką podłogę.

Jeszcze trzynaście dni wolności, myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złożonych
dłoniach. Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała powiedzieć gromadzie
dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić
„pani Banks". Nagle to zadanie wydało się przerastać jej siły.

Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy zgodziła się wyjść za

Charlesa, wydawały się przerastać jej siły. Każdy pagóreczek wyrastał przed nią do
rozmiarów Mount Everestu. Paznokcie obgryzła już prawie do łokci, jej umysł pełen był
myśli kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież zawsze była taka
zrównoważona i rozsądna...

Jakiś czas temu leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, czy zapłacić

Charlesowi czynsz za następny miesiąc, choć przecież będzie tu jeszcze mieszkać tylko
przez dwa tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy przyzwyczai się do
nowego nazwiska, aż wreszcie przestała się łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i
poszła szorować ganek. To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.

Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały ją kolana. Nie czuła

już rąk. Boże, co by to było, gdyby Charles dowiedział się, co ona robi po nocy?

Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie odkładaj niczego do

jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat
zamieszkała u swojej babki.

- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego jestem ostatnio taka

roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.

Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.
- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, że szorowała ganek od drzwi

wejściowych do schodów, zamiast na odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić
porządnie! Wylała z wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i
złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku płynącym do Chin albo
w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.
Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt nie słyszał ani o niej,
ani o Charlesie, ani o całej rodzinie Hubbardów!

Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa trafiła na coś ciepłego,

zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie nic takiego nie miało prawa się znajdować.

Cofnęła nogę, po czym ostrożnie wyciągnęła ją znowu. To samo.
Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii, pomrukami i

westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył cały czas na to, co wydawało mu się
najsłodszą dla oka parą okrągłości. Piżama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta;
pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się przed wyjściem. Wyobraził
ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie,
nie jak sosna. Może jak bez.

Rzecz była warta zbadania.
Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli to Charles, ich

narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez dyskusji.

Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania się za siebie, mogliby

udawać, że nic się w ogóle zdarzyło. Może nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.

Ostrożnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego, pomyślała. Charles nigdy

w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś
okropnie kłopotliwe wyjaśnienia.

A jeśli to jest ktoś inny...

background image

O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!
Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie na ratunek, czy rzucić

się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić na policję?

Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na mokrej podłodze. Rzuciła

się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i
blokuje je własnym ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy
kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie, plusk i czyjś okrzyk.

- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie urządziła! Wziąłem ze sobą

tylko dwie pary dżinsów!

Jednocześnie przerażona i zaciekawiona, odważyła się spojrzeć za siebie. To nie był

Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na wieki.

To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie, powinna zacząć krzyczeć

ze strachu, ale ten człowiek, ociekający teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.

- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej ten pterodaktyl z

sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych sterylnych podłóg.
- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze gardła.

- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.
- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała, czy w tej sytuacji to lepiej,

czy gorzej.

- Tak, znam Charlesa - mruknął mężczyzna z głębokim niesmakiem. Rozpiął mokrą

koszulę i próbował odlepić ją od ciała. Rory zauważyła, że nie nosi podkoszulka. Kiedyś
zwróciła uwagę, że Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku.
Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek prześwitywał jednak zawsze
przez jego białe, wykrochmalone koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła
się szybko.

- Hm... nie przypominam sobie, żeby Charles kiedykolwiek wspominał pana

nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod własnym adresem, przecież nawet nie
znasz jego nazwiska!

- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.
- A kim pan jest? Przecież nawet nie mogę być pewna, czy pan naprawdę zna

Charlesa?

- Nazywam się Smith. Oczywiście nie może pani być pewna, czy znam Banksa. Ale

jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja
dzięki niemu. W tej samej bójce. Byłem też drużbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi
dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To może dać pani pewne pojęcie, jaki ze mnie
wspaniały facet.

- Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie - stwierdziła. Prawdę

mówiąc, nie był to żaden argument.

Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na człowieka stojącego w

mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z dawnych czasów, który będzie drużbą na ich
weselu? Ten ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna z krzywym nosem, wy­
krzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny typ, skradający się po nocy w
mokrych dżinsach i koszuli khaki, która była własnością jej Charlesa?

Jeżeli w ogóle jakoś go sobie wyobrażała, to powinien być kimś takim jak Charles.

Krótko ostrzyżony typ właściciela poważnej firmy w marynarce z watowanymi ramionami.
Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, żeby sprawiały wrażenie
zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały się pod mokrą koszulą,
świadczyły o sile fizycznej tego mężczyzny.

background image

Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, że wszystkie jej skryte, uparcie

negowane ze świadomości pragnienia nagle odżyły.

- A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? - powiedziała z wymuszonym

uśmiechem.

Kane skinął głową. Nie mógł nie zauważyć, jak jej oczy nerwowo błądziły po jego

ciele. Czyżby celowo zachowywała się tak prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak
podniecający jest dla mężczyzny fakt, że kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?

Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc o pewnej części swego

ciała. Też sobie znalazłeś okazję!
- Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? - zapytał, starając się nie
myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. -Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam
gorąco jak w piekle, w zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się
wytrzymać.

Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo nieciekawej nauczycielce, starej

pannie pozbawionej urody, i doszedł do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze:
Charles był idiotą. Po drugie: żaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu się nie
podoba.

Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko jej było do Suzanne, ale

przecież miała w sobie coś szczególnego.

Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w myślach podsumowanie tego,

co widział.

Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, to nie. Cóż więc w niej

było takiego, co sprawiało, że on... Oczy? To prawda, były naprawdę ładne, choć w żółtym
świetle żarówki nie był nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude
wprawdzie, ale też wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały ptasie gniazdo.

A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, że to, co widział na jej żywej, drobnej

twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały każdą widoczną część jej ciała.

Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach, po czym szybko odsunął

od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć kłopot.

Ale usta ma ładne, myślał. Duża i pełna, ruchliwa dolna warga. Czy Charles miał

okazję w pełni to docenić, czy dalej był takim cholernym purytaninem jak zawsze?

- Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. - Rzadko

korzystam ze strychu. - Całkiem niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła
ją, wytarła o bluzę od piżamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard, narzeczona
Charlesa. Miło mi pana poznać...

Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i ujął jej małą, wilgotną

dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić
po ścianach albo będzie musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość.
To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda też Charlesa. Przecież to
całkiem przyzwoity facet i ma prawo do odrobiny normalnego, spokojnego życia. Przez
pierwsze dwadzieścia trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej
mamuśki, a potem ożenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała na wirusowe zapalenie
płuc...

- Charles wspominał, że jest pan pisarzem, panie Smith. Co pan pisze? - zapytała

Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale wpoiła jej również uprzejmość i dobre
maniery, choć chyba nie tak wyobrażała sobie ich zastosowanie.

Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna zachowuje się naturalnie i

spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w

background image

mokrej piżamie i wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...

- Hm... przeważnie powieści - odparł.
- Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj, panie Smith. Ostatnio tak

dużo pracował.

- Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, że w ciągu najbliższych dwu tygodni

będziemy się często widywali - dodał. Czyżby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, że
nie jest w stanie odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu, wytrącająca
człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o północy podłogę i uprzejmie
podawać rękę facetowi, na którego dopiero co wylała wiadro brudnej wody?

Może zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba już za bardzo zaczynał

mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie tyłeczek.

- Pan pewnie myśli, że ja całkiem zwariowałam, myjąc podłogę w środku nocy?
- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy udają mi się właśnie o

tej porze.

- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na podłodze, patrząc na

powoli wysychającą kałużę przy brzegu werandy.

Żadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane zastanawiał się, czemu, u

diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z powrotem do domu Charlesa.

Z górnej kieszonki piżamy dziewczyny wystawała pomięta chusteczka. Widok tego

niewielkiego wybrzuszenia nad prawą piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie
wzruszającym. Stojąc w cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, że
jej włosy są jednak bardziej blond niż brązowe. Szkoda, że nie były rude.

Po chwili uznał, że to jednak lepiej, że tak nie jest. Zawsze miał słabość do

rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego
brakowało, żeby była ruda!

Postanowił pożegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na ganek. Po chwili jednak

podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na niej.

- Może zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo ta baba-smok od

Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona nienawidzi mężczyzn w ogóle, czy tylko
mnie tak uprzejmie traktuje?

- Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za dużo pracy w związku z

weselem. Matka Charlesa ma przyjechać, żeby jej pomóc.

Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy letniej nocy, świeży

zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę
wspomnień.

- Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę. Wyciągnąłem ją ze

schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem ją Ginger.

Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, że Kane już nawet nie zauważa jej

obecności.

- Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy, kiedy mama poszła już

spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór, wypuszczałem ją przez okno na dach ganku.
Potem sama schodziła w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.

- Co się z nią stało?
- Wpadła pod ciężarówkę.
I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, że widzi wszystko tak wyraźnie,

jakby sama to przeżywała. Pewnie był już tak wysoki jak teraz, jego twarz miała już te same
nieregularne, męskie rysy, może tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej duszy nad
suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.

background image

- Teraz tej kraty już prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie pędy wistarii - powiedziała

Rory. - Charles chce, żebym wycięła tę panoszącą się roślinę. Może to jutro zrobię. - Oparła
się o ścianę, objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste pędy. -
Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.

- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają już pewnie do granic miasta.
Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:
- Chciałam, żeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele prościej.
- Chciałaś, żeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? - zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona; zauważył, że jej oczy są jasnobrązowe.
- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. - Charles chce, żeby to

było w kościele. Mówi, że mam do tego prawo, bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aż tak na
tym nie zależy.

- Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi. Jego oczy były

ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.

- Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z męczącymi próbami przedtem i

wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na wesele wszystkich swoich
współpracowników i klientów.

Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na oparciu huśtawki. Rory

starała się na niego nie patrzeć. Nagość, nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w
zakłopotanie.

- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.
Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.
- To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! - Wyciągnęła ręce bezradnym

gestem i znowu westchnęła. - Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.

- Skądże, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba wygadać się przed

nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o swoich problemach pozwala jakoś je
uporządkować.

- Ja nie mam żadnych problemów. W każdym razie nie są one... naprawdę ważne. -

Znowu zaczęła maltretować swoje włosy, szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na
wszystkie strony.

Oczywiście, że nie masz problemów, moja kochana, myślał Kane. Dlatego właśnie

szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.

Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej niewinne, umiejętnie

dobrane pytania. Udzielał przecież wielu wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski
pilot. Wiedział zatem dobrze, jak i o co pytać.

Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył z niej to wszystko, co

nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.

- Bo widzisz, problem w tym - mówiła - że ja zawsze byłam taka rozsądna i

zrównoważona; każdy to przyznawał. A teraz nie wiem, co się ze mną stało. Nie mogę
podjąć żadnej decyzji, nie wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles
poprosił mnie, żebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle odkładam. I
jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy wybrać jazz tradycyjny, czy też nagrania
z płyty Janis Joplin, którą ma mój ojciec.

Kane aż zagwizdał cicho pod nosem.
- Lubisz ten rodzaj muzyki?
- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny. Ona i Bili bardzo lubili

Janis Joplin.

- Sunny?

background image

- Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale zmieniła je sobie na

Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. W każdym razie każdy nazywał ją Sunny*.

(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).

Aurora, córka Słońca. Jak może mieć na imię ojciec? Może Zeus? Powoli wszystko

zaczynało mu się układać w logiczną całość. Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych.

- W porządku, jeśli sama nie możesz się zdecydować, może organista coś by ci

doradził?

- No... może rzeczywiście. Myślę, że z nim porozmawiam. - Zaczęła tak zawzięcie

gryźć dolną wargę, że Kane miał ochotę jakoś temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem
rachunku. Nie wiem, kto go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im
coś dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w kościele.

- To może na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na tyłach domu Banksów? To

urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem tu już po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...

- Och, niech już będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy owak, Charles kazał mi

o tym wszystkim zdecydować jak najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i
jeszcze muszę wybrać sobie suknię.

- No tak. Suknia to poważna sprawa - powiedział Kane.
- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko strój na tę jedyną

okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście rozpaczy. - Ja już naprawdę nic nie wiem!
W ogóle nie mogę uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i
patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co mam z nią dalej robić.
Sporządzam sobie różne notatki, które w ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i
wypisuję całe listy spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je położyłam!

Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która wyglądała jak wyrzeźbiona

przez prawdziwego artystę.

- I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem zapominasz, o czym powinnaś

pamiętać?

Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem brudnego kawałka

sznurka, zawiązanego tuż nad kostką.

- Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty.
- Dobry pomysł - stwierdził Kane.
- Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł - odparła

przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy kiedyś próbowałeś zawiązać
sobie sznurek wokół palca? Tego się prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza.
A to - dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, żebym w końcu postanowiła, czy mam
sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, to muszę w nich najpierw trochę pochodzić.
Inaczej mogę się dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.

- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?
- Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu zawiązałam - powiedziała,

uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech wydał się Kane'owi tak uroczy, że było to co
najmniej niebezpieczne.
Patrzył na nią uważnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej twarzy. Pragnął w tej
chwili, żeby nie uśmiechała się do niego w ten sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku
uśmiech, te rozczochrane włosy, mokra, pomięta piżama - wszystko razem otaczało ją aurą
jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu oprzeć.

O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? Przecież ona go żywcem podpali!

background image

Nawet w przedszkolu Charlie był już sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał
piwo, którego tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego
szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany, nieodmiennie kończył je
potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w strzępach.

A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej matce. Czasami wolałby już

wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niż znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg
zbawi jej poczciwą duszę.

- Charles z pewnością cieszy się, że pan tu jest. Może tak, pomyślał Kane, ale... może

też zdarzyć
się, że w końcu będzie tego żałował.

- Wiesz, lepiej pozwolę ci już wrócić do domu i przespać się trochę. Nie wiem, jakie

Charlie ma plany na jutro, ale...

- Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś ważną umową. Mówił, że musi

załatwić wszystkie sprawy, zanim pojedziemy w naszą p-p-podróż poślubną...

P-p-podróż poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez porządnie przystrzyżony

żywopłot około pierwszej po północy, był bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się do wysokiego,

jasnowłosego mężczyzny w popielatym garniturze. Nawet w najgorętszy dzień roku Charles
w ogóle się nie pocił; z niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi.

- Chciałbym, żebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając kawę i podnosząc

wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś
jej pomóc w tym, co jest jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale
ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.

Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, że już ją poznał, czy nic nie

mówić i czekać, aż Charles ją mu przedstawi?

- Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej z pracy. Chyba

powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej czasu. Dołączę do was w stosownej chwili
i sam się przedstawię.

- Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci. Trzeba dziewczynę po

prostu trochę zmobilizować. Zostało do załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo
wdzięczny za pomoc.

- Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie załatwione. Gdybyśmy mieli

problemy z tematem do rozmowy, opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.

- Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem Charles.
- Przecież żartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał już, że jego przyjaciel cierpi

na wrodzony brak poczucia humoru.

- Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, żebyś zachowywał się przyzwoicie. Aurora

naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których gustujesz.

- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie - powiedział cicho

Kane, po czym natychmiast tego pożałował. To przecież już przebrzmiała historia. Było,
minęło. Spotykał się z Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez
jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała tego, który skończył
odpowiednie studia i miał zacząć pracę w renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a,
niebieskiego ptaka, który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.

Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok, myślała. Będzie dzieliła

łoże z Charlesem, będzie co dzień siedziała naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę
kochała go na tyle, żeby to znieść?

Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była dzieckiem, uczono ją, że

należy kochać wszystkie boskie stworzenia - zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym
problemy, szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie stworzenia jakby
bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń również ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie
i podobało im się to, co widzą.

Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było żadnego gadania o miłości. W

życiu należało przestrzegać pewnych zasad i człowiek był bezpieczny.

Kiedy weszła w samodzielne życie, była zbyt zajęta, żeby zastanawiać się nad istotą

miłości.

Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie pewna. Nigdy jednak, nawet

sama przed sobą, nie przyznawała się, że interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem,
zdarzały jej się skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na
bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje wyraźne granice i
drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas robić coś pożytecznego. Rory chodziła
regularnie do kościoła, brała udział w kwestowaniu na różne zbożne cele, wolny czas

background image

wypełniała pracą.

Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski wynalazek służył tylko

do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do
pasa ani spódnic kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta nawet
nie wymawia.

Ponadto wiedziała, że jest naprawdę dobrą nauczycielką. No, może od pewnego

czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się
wyrzutów sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie sekator. Ostatnio
chyba przycinała nim gałęzie, żeby nie właziły na sznur do bielizny, a potem położyła go...

Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na podwórze, mruczała:
- Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz być...
- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym
- Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując uchylone drzwi.
Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, że łzy zmoczyły

jej rzęsy i spływały po policzkach.

- To bardziej interesujące miejsce niż półka w garażu - powiedziała. - Czy taki motel

w ogóle istnieje?

- Chyba nie.
- Szkoda - odparła z uśmiechem.
- A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na potajemne...
- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W każdej chwili! - Rory była zaskoczona,

że pod wpływem jakiegoś impulsu odpowiedziała mu w ten sposób. Przecież to w ogóle nie
było do niej podobne.

- Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę Charliego. Jest jeszcze zajęty w

biurze, ale po południu może będzie miał trochę czasu.

- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu?
- Nie. Czy powinienem?
- Chyba nie... Być może źle by to zrozumiał - przyznała Rory.
- Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne marsze? Szukamy w sklepach

jedwabnych białych pantofli? A może robimy śliczne małe paczuszki z ryżu i płatków róż?

Rory zrobiła przerażoną minę.
- Czy jest to konieczne? Przecież w ten sposób można zanieczyścić środowisko!
- Tym się nie przejmuj. Ryż zjedzą ptaki, a reszta ulegnie biodegradacji. Może

najwyżej Charles ukarze cię grzywną za zaśmiecanie miejsc publicznych.

- Czy zawsze jesteś taki okropny?
- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak bezwzględnie porządną

osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej
niesymetryczne. Dla Rory miało to jakiś niezwykły urok.

- To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną, oczywiście. No... udawanie,

że jestem taka porządna.
Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu oprzeć. Po chwili śmiała
się razem z nim, czując, że jest lekka jak piórko.

- Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą zapanować - musimy

rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w
doniczkach. Charles chyba za nimi nie przepada.

Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego okna, gdzie stały jakieś

mizerne warzywa, wyrastające na długich łodygach ze słoików po dżemie.

- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę przyznać, że kiedyś

background image

bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna zasłona dla wszelkiej niepoczciwej
działalności.

- Charles mówi, że przyciąga termity.
- Charles jest filistrem.
- Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą, ale się przechrzcił -

powiedziała Rory z poważnym wyrazem twarzy, ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła
śmiechem. Boże, już chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi.

Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych, zakurzonych ziół.
Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku niewiele już zostało. Usta

Rory wyginały się boleśnie przy każdym cięciu sekatora. Pod koniec była już bliska łez.

Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą twarz, podrapane ręce,

włosy w strąkach i zasmuconą minę. Może Charlesowi to by się mniej podobało, ale
Charles jest ignorantem. Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie
tak samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, żeby którakolwiek z kobiet podobała
mu się bardziej niż Rory.

- W jaki sposób się poznaliście? - zapytał, wlewając do szklanek płyn, który

wyglądał jak różowa lemoniada, może tylko niezupełnie świeża.

- To przez ten dom. Wynajęłam go za pośrednictwem agencji. Charles przyszedł tu

pierwszego dnia, kiedy się wprowadziłam, przedstawił się i wręczył mi cały zestaw
instrukcji na temat segregowania śmieci, korzystania z wszelkich urządzeń i tak dalej,

- No tak, Charlie jest do tego zdolny - przyznał Kane, sącząc dziwnie smakujący

napój.

- Tak, on jest bardzo... skrupulatny - powiedziała Rory, jakby próbując bronić

narzeczonego.

- Jestem dokładnie tego samego zdania - oznajmił Kane. - Co to jest? - zapytał

odstawiając pustą szklankę.

- Ziołowa herbata. Mój ojciec to robi. Kane zostawił to bez komentarza.
- Czym powinnaś się teraz zająć? - zapytał.
Rory spojrzała na zegarek. Była dwunasta trzydzieści siedem. Mniej więcej

dwanaście godzin temu po raz pierwszy ujrzała Kane'a Smitha. Wydawało jej się, że zna go
od dwunastu lat. Albo że przeżyła z nim już więcej niż jedno życie.

- Myślę, że kąpielą - odparła.
Kane gwałtownie uniósł brwi. Rory uśmiechnęła się i machnęła ręką.
- W tym już nie potrzebuję twojej pomocy. Charles może przyjść na lunch,

powinnam się umyć i przebrać w coś stosownego. - Mógłbyś zostać... - dodała z nadzieją.

- Dziękuję, ale chyba pojeżdżę trochę po okolicy i odwiedzę niektóre miejsca.

Pewnie też pojadę do Winston i rozejrzę się za prezentem ślubnym.

- Przecież nie musisz... to znaczy, nie oczekujemy od ciebie... Och, przepraszam, rób

jak uważasz, Kane. Charles mówił, że mamy dość porcelany i mnóstwo rodzinnych sreber
Banksów. Całe tony. Nie mam pojęcia, czego moglibyśmy potrzebować, naprawdę.

Kane obserwował, jak zagryzła dolną wargę. Sporo osób na tym świecie oddałoby

wiele za takie zęby.

Pół godziny później jechał autostradą na południe, myśląc o statuetce paryskiej

Wenus z lampą w dłoni i zegarem w brzuchu. Miał przeczucie, że Rory przyjęłaby taki
prezent z radością, ale Charles... Charles byłby zakłopotany i zły, i pewnie czułby się w
obowiązku przeprosić pannę młodą za fatalny gust swego przyjaciela.
Nie, nie warto ryzykować... Może więc bielizna pościelowa? Coś niesłychanie wytwornego,
z monogramami. Białe na białym.

background image

Aż zaklął pod nosem, wyobraziwszy sobie na takim prześcieradle nagie, pokryte

piegami ciało Rory, tuż obok Charlesa w zapiętej pod samą szyję wykrochmalonej piżamie.

Celowo starał się o tym nie myśleć. Następna książka była już zaczęta. Zrobił już

wstępny szkic fabuły, po czym wyjechał do Key West. Rozwinięcie nie bardzo mu
wychodziło i miał nadzieję, że zmiana otoczenia wpłynie na jego inwencję.

Trzy dni pławienia się w słońcu i morskim powietrzu, efektowny podbój rudej

ślicznotki i picie na umór po tym, jak kupił jej bilet na samolot i prezent na pożegnanie.

Robił to już tyle razy. Rozglądał się za atrakcyjną, rudowłosą dziewczyną, uwodził

ją, zdobywał i miał nadzieję żyć z nią długo i szczęśliwie, bez budzenia się w pustym łóżku,
bez patrzenia w sufit z niemym pytaniem, czemu jego ukoronowane sukcesami życie jest
takie puste.

Czuł, że robi się już za stary na powtarzanie tego w nieskończoność. Zresztą i tak

czuł się zawiedziony. Żadna z tych kobiet, tak nieraz atrakcyjnych i inteligentnych, nie
dawała mu tego, czego szukał. Inny system wartości, inne cele w życiu powodowały, że nie
mógł z nimi nawet zwyczajnie rozmawiać. Śmiały się w niewłaściwych momentach, z
niewłaściwych rzeczy albo, co było jeszcze gorsze, nie śmiały się wcale. Marudziły, kiedy
chciał mieć trochę spokoju, chciały iść na tańce, kiedy on był akurat w nastroju do
rozmowy, a kiedy wreszcie miały ochotę rozmawiać, to wyłącznie na swój temat.

Nic dziwnego, że nie mógł pracować nad książką. Przede wszystkim nie mógł uporać

się ze swoim życiem. Na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego wciąż popełniał błędy. Szukał
rozwiązania na ślepo i jego przyjazd tutaj był pewnie jedną z takich prób.

Zacisnął aż do bólu dłonie na kierownicy i zmrużył oczy, oślepione blaskiem słońca.

Ach, Charlie, pomyślał, ty parszywy szczęściarzu, nawet nie wiesz, jaki wygrałeś los na
loterii!

Rory była dziś wieczór zaproszona na kolację z Charlesem i Kane'em, do dużego

domu. Wkładając przed lustrem małe perłowe klipsy, uświadomiła sobie, że powinna
przestać nazywać posiadłość Charlesa dużym domem. Ta nazwa kojarzyła jej się z
więzieniem.
Dom rzeczywiście był duży i kwadratowy. Przypominał jej w jakiś mało przyjemny sposób
matkę Charlesa. Spotkała Madeline Banks tego roku, kiedy się tu wprowadziła. Widziały się
tylko przelotnie. Żyła wówczas jeszcze Suzanne, której Rory nigdy naprawdę nie znała.
Pierwsza żona Charlesa nie wchodziła w bliższe stosunki z sąsiadami. Przesypiała większą
część przedpołudnia, a po południu wychodziła. Czasami, gdy okna były otwarte, Rory z
zakłopotaniem słuchała, jak pani Banks z kimś się kłóciła - z Charlesem albo z panią
Mountjoy. Suzanne miała bardzo donośny głos. Ktoś mało życzliwy mógłby go nawet
nazwać piskliwym.

Rory raczej nie tęskniła do ponownego spotkania z Madeline Banks. Jeszcze mniej

podobała jej się perspektywa spotkania obu rodzin - Banksów i Hub-bardów.

Istniał wprawdzie cień szansy, że jej rodzina nie przyjedzie albo że pani Banks

będzie zajęta sprawami swej córki, aktualnie rozwodzącej się po raz drugi.

Rory westchnęła i przygładziła włosy. Uczesała się tak, jak lubił Charles, w gładko

zwinięty wałek nad karkiem. Przypudrowała lekko twarz, jeśli to w ogóle mogło ukryć
piegi, i końcem małego palca nałożyła na wargi odrobinę koralowej szminki. Potem jeszcze
poprawiła koronkowy kołnierzyk białej bluzki i włożyła żakiet od kostiumu - jej kostiumu
na specjalne okazje, uszytego z szarego lnu.

Dania przygotowane przez panią Mountjoy były na typowym dla niej poziomie.

Charles widocznie już się do nich przyzwyczaił. Zupa krem o smaku rozgotowanego
papieru, przypalone kurczę, rozmamłane szparagi i wodnisty sos jabłkowy.

background image

Charles siedział na jednym końcu masywnego owalnego stołu, naprzeciw Rory. Kane

miał miejsce z boku, pomiędzy nimi. Rory wzięła sobie bułkę i podsunęła koszyk najpierw
Kane'owi, a potem Charlesowi, który właśnie opowiadał ze szczegółami o swym ostatnim
kontrakcie. Stłumiła ziewnięcie. Spojrzała na Kane'a i zobaczyła w jego oczach - co?
Współczucie?

Wyprostowała się i uśmiechnęła z wysiłkiem. Charles gadał i gadał.
- Maryland - powiedział nagle Kane, wyłapując jedno słowo z tego monologu. - Hej,

pamiętasz tamten weekend na Wschodnim Wybrzeżu, z tymi dwiema dziewczynami...

- Hm, tak... myślę, że Aurora nie ma ochoty słuchać o naszych młodzieńczych

szaleństwach. Jak więc mówiłem, w stanie Maryland można uzyskać...

Aurora natomiast była innego zdania. Bardzo chciałaby usłyszeć o tych

młodzieńczych szaleństwach. Jakoś wydawało się jej to zupełnie niepodobne do Charlesa.

- Czy jeśli człowiek popełnia jakieś szaleństwo, to robi to spontanicznie, czy z

powodu jakichś szczególnych okoliczności? Wtedy chyba można by uznać, że jest w to
wciągany? - zastanawiała się. Nagle zdała sobie sprawę, że mówi to na głos i że obaj
mężczyźni patrzą na nią zaskoczeni.

- Och, przepraszam - zarumieniła się. - Proszę cię, Charles, mów dalej. To takie

interesujące.

Charles oczywiście podjął temat i gadał dalej. Bez końca. Kane ukrywał za serwetką

drgające ze śmiechu usta.

O, Boże, przecież ja tego nie wytrzymam, myślała Rory. Przez całe życie darzyła

przedstawicieli klasy średniej ogromnym szacunkiem. Wszystko, o czym marzyła w życiu,
to poślubić ubranego w garnitur biznesmena ze skórzaną teczką w ręku i mieć z nim kilkoro
dzieci, urodzonych w przyzwoitym szpitalu.

Jej trzy młodsze siostry, Glorious Peace, Fauna Love i Misty Mora*, robiły wrażenie,

jakby wcale im nie przeszkadzało życie w gromadzie trzydziestu siedmiu osób, oddychanie
powietrzem aż gęstym od dymu - z ogniska czy z czego innego, tam, gdzie nie było żadnej
dyscypliny, żadnych reguł i żadnego życia prywatnego.

* Glorious Peace znaczy po angielsku „Chwalebny Pokój", Fauna Love - „Miłość Fauny",
Misty Moming - „Mglisty Poranek"

Rodzina oznaczała tam całą grupę, a nie mężczyznę, kobietę i ich dzieci. Nikt nie

chodził do kościoła, za to dorośli mężczyźni spędzali całe godziny ubrani w pieluszki,
siedząc ze skrzyżowanymi nogami i spoglądając w niebo. Kobiety śpiewały i tańczyły
wokół drzew, trzymając się za ręce.
Chwasty służyły do jedzenia, palenia i oddawania im boskiej czci. Dzieciom dawano do
zabawy szmatki i paciorki zamiast lalek i blaszanych pistoletów, żeby nie skazić ich
wrażliwych młodych umysłów ideą wojny czy fałszywymi obrazami ludzkiej istoty.

Rory kochała swoich rodziców, choć czasami miała ich dość. Kochała swoje siostry;

widziała na własne oczy, jak przychodziły na świat. Dla niej poród był naprawdę okropnym
widowiskiem. Oglądała go po raz pierwszy jako trzyletnie dziecko i była śmiertelnie
przerażona tym, co widziała i słyszała, mimo że inni członkowie komuny grali i śpiewali, a
jej matka, pomiędzy sapaniem, chrząkaniem i jęczeniem, recytowała strofy napisane
specjalnie dla jej dziecka.

Rory wolałaby oglądać filmy rysunkowe, choć każdy z członków grupy prędzej by

się zabił, niż kupił sobie telewizor. Wolałaby chodzić do zwyczajnej szkoły i do szkółki
niedzielnej, i na parady z okazji Święta Niepodległości, ubrana w zwyczajne sukienki albo
dżinsy, zamiast uczestniczyć w zbiorowych medytacjach albo marszach protestacyjnych w

background image

ufarbowanych w „sznurkowe" wzorki podkoszulkach ojca.

Miała jedenaście lat, kiedy Hubbardowie opuścili komunę, która i tak wtedy

skurczyła się już do dwudziestu paru osób. Młodsze dzieci zostały z nimi, a Rory, zapisana
wreszcie do prawdziwej szkoły, zamieszkała u babci w Kentucky. Po jakimś czasie
Hubbardowie osiedlili się w Wirginii; uprawa ziół, którymi od dawna interesował się Bili,
zaczęła niespodziewanie przynosić zyski. Przy całym swoim ezoterycznym idealizmie
zostali, co tu kryć, kapitalistami.

- Może jeszcze trochę kawy, Auroro? - usłyszała tuż obok siebie. Zamrugała

powiekami, jakby budząc się ze snu, i dotknęła widelcem kawałka wyschniętego ciasta,
który podała jej gospodyni.

- Poproszę - odpowiedziała.
Po chwili Kane zaczął wypytywać Charlesa o jego rodzinę i Rory znów pogrążyła się

w rozmyślaniach. Czy to jej wina, że ostatnio wciąż myśli o tym obcym mężczyźnie?
Zresztą nie to niepokoiło ją najbardziej. Ostatniej nocy śniło jej się coś, o czym nawet dotąd
nie umiała śnić! Obudziła się spocona, drżąca na całym ciele ze wstydu, z sercem tłukącym
się w piersi jak szalone. Spojrzała teraz z ukosa na narzeczonego, jakby chciała zrzucić na
niego winę. Zakochane kobiety mają prawo marzyć i śnić. Charles był wystarczająco
przystojny, żeby sprowokować takie sny.

Mężczyzną z jej snu nie był jednak Charles.
Pan domu wstał i zaprosił swych gości do salonu. Pani Mountjoy zaczęła sprzątać ze

stołu.

- Za pięć minut zaczyna się „Tydzień na Wall Street" - zakomunikował. Rory

próbowała ukryć rozczarowanie. Miała nadzieję, że posiedzą sobie we dwoje, może nawet
trochę się poprzytulają. Przecież jakoś powinien przygotować ją do tego, co... co stanie się
już niedługo.

- Myślę, że raczej wyjdę na werandę i posiedzę tam przez jakiś czas - powiedział

Kane.

Rory z żalem odprowadziła go wzrokiem. Lubiła sposób, w jaki się poruszał - jak

pełna wewnętrznej mocy, dobrze skonstruowana maszyna. Popatrzyła jeszcze na
zamykające się za nim drzwi i z rezygnacją zajęła miejsce obok Charlesa na krytej
adamaszkiem kanapie.

Punktualnie o dziewiątej Charles wyłączył telewizor i odwrócił się do niej. Rory

westchnęła głęboko i spojrzała na jego usta. To były naprawdę ładne usta.

- Czy już ci mówiłem, że w przyszłym tygodniu przyjeżdża moja matka? Przywiezie

pewnie ze sobą moją siostrę. Nie znasz jeszcze Ewy, ale myślę, że przypadniecie sobie do
gustu. Siostra może ci pomóc w ostatnich zakupach.

- To wspaniale - odparła czując, jak zimny pot pokrywa jej czoło.
- Obawiam się, kochanie, że będę zajęty bardziej niż zwykle aż do ostatniego dnia

przed ślubem - uśmiechnął się, kładąc rękę na jej dłoni. Mobilizując całą swą odwagę,
odwzajemniła ten uśmiech.

- Za to - kontynuował Charles - będę mógł wyjechać potem na parę dni.

Zarezerwowałem już hotel w Cincinnati. Będziemy mieli cały apartament tylko dla siebie. -
Uśmiechał się dalej promiennie, a Rory starała się wyglądać na zachwyconą. Cincinnati nie
jest może najbardziej wymarzonym miejscem na podróż poślubną, ale miało się tam
odbywać spotkanie agentów ubezpieczeniowych tej samej specjalności i Charles uznał, że
byłoby pożytecznie wziąć w nim udział.

- Rozumiem, Charles. Ja przecież również jestem zajęta. Przygotowuję się do

przeprowadzki i muszę też pomyśleć o nowym roku szkolnym. Dziś wieczór powinnam

background image

ufarbować wosk dla dzieci. Zostawiłam go na kuchence...

- Zostawiłaś coś na kuchence? - Charles zmarszczył brwi.
- Na bardzo małym ogniu. W wielkim garnku. Nie ma żadnego zagrożenia...
- Zagrożenie jest zawsze, Auroro - odparł Charles niecierpliwie.
- Co wam grozi? - zapytał Kane, śmiesznie rozciągając sylaby. Od kilku minut był

już w pokoju.

- Zaraz wracam, Kane. Aurora zostawiła włączoną kuchenkę. - Złapał ją za rękę i

niemal wywlókł z pokoju. Rory rzuciła Kane'owi przez ramię zakłopotane i pełne rozpaczy
spojrzenie.

Niech to wszyscy diabli, pomyślał Kane. Dlaczego to tak wygląda? Charlie traktuje

ją jak biurowy mebel poza tymi momentami, kiedy dla odmiany karci ją jak niegrzeczne
dziecko.

A co ona w nim widzi, do jasnej...? Czyżby aż tak pociągało ją jego konto w banku?

Trzeba by uświadomić biedaczkę, że wszystkie pieniądze Charlesa umieszczone są w
gwarantowanych, długoterminowych lokatach i obligacjach, i tyle będzie miała z nich
pożytku, ile wody z wyschniętej studni.

Ale przecież jej nie chodziło o pieniądze! To Kane czuł i wiedział, choć dotąd nie

było o tym mowy. Wiedział również, że Charlie zniszczy w Aurorze Hubbard wszystko to,
co było w niej delikatne, czułe, ciepłe i spontaniczne.

Bóg jeden wie, co z kolei ona zrobi z biednym Charlesem. Wyciśnie go w łóżku jak

cytrynę? Pod tym jej szczególnym poczuciem humoru, pod tym przejmowaniem się całym
światem kryła się zmysłowość, która tylko czekała na pierwszą iskrę. Czy Charlie potrafi ją
rozniecić? Kane coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to się jeszcze nie stało, i
myśl o tym sprawiała mu jakąś niezmierną ulgę.

- Niech mnie piekło pochłonie - mruknął do siebie z niesmakiem. - Jeśli tak dalej

będzie, zacznę pewnie pisać romanse.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Charles próbował poradzić sobie z jakimś nieufnym inspektorem, który dziesięć razy

oglądał ten sam dom. W tym czasie Kane robił, co mógł, by choć trochę pomóc jego
przyszłej małżonce.

- Wiesz, najpierw znajdźmy te twoje listy i załatwmy to, co już zaczęłaś. Do godziny

zero mamy jeszcze jedenaście dni.

Rory osunęła się na kuchenne krzesło i przygładziła włosy ubrudzonymi zieloną

farbą palcami.

- Nawet mi o tym nie mów - jęknęła. Kane uznał to za co najmniej dziwną reakcję u

kobiety, która ma wyjść za mąż za wybranego przez siebie mężczyznę. - Zgubiłam gdzieś te
moje notatki. Normalnie nigdy niczego nie gubię...

- Nie martw się, masz do pomocy prawdziwego fachowca od odnajdywania

zagubionych notatek. Moje książki pisałem nieraz częściowo na papierowych serwetkach i
starych kopertach. Jakoś dały się poskładać.

Rory uśmiechnęła się słabo. Miała za sobą kolejną nie przespaną noc.
- Rzeczywiście, przecież ty jesteś pisarzem, prawda? Charles mówił, że nawet ci coś

wydali.

Słowa te, świadczące o tym, jak bardzo Rory ceni go jako pisarza, Kane przyjął bez

słowa skargi.

- Dziękuję za uznanie - odparł. - Jeśli powiesz mi, gdzie powinienem szukać,

przyniosę ci w zębach te twoje notatki.

Rory zamknęła oczy w skupieniu. Po chwili zaczęła:
- Spróbuj pod katalogami na dolnej półce. Jeśli nie, to może pod telefonem... O,

mógłbyś też zobaczyć, czy nie ma ich na podnóżku w łazience.

- Zgadza się. Sam też bym tam szukał. Słuchaj, może ci pomóc wyczyścić to, co

masz na rękach? Co to w ogóle jest?

- Wosk. Do modelowania. Moje dzieci...
- Rozumiem - stwierdził poważnym tonem. - Wymyśliliście z Charlesem nową

metodę prokreacji?

- To dla moich dzieci w szkole! Dla moich uczniów! Będziemy go używać na

lekcjach biologii.

- Aaa... ptaszki i pszczółki?

Rory rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale w, końcu uśmiechnęła się.

- Nie, pszczółki i kwiatki. Ptaszkami zajmujemy się dopiero w trzeciej klasie.
Kane ruszył na poszukiwanie zaginionych notatek, a Rory próbowała usunąć plamy

wosku ze stalowego rondla. Potem popatrzyła na swoje zielone paznokcie. Mycie wcale im
nie pomogło. Charles ma zawsze takie nieskazitelnie czyste i porządnie utrzymane
paznokcie, pomyślała z poczuciem winy.

- A pies to drapał! - mruknęła pod nosem. - Charles ze swoimi wymanikiurowanymi

paznokciami i wszystkim innym jest tak podniecający jak kaszka na mleku.

- Co mówiłaś? - zawołał Kane z drugiego pokoju.
- Nic! - odkrzyknęła, przerażona tym, że myśli tak coraz częściej.
- Kilka kartek już znalazłem - obwieścił Kane - ale obawiam się, że to nie wszystko.

- Miał w ręku jakieś kawałki papieru, taśmy rachunków ze sklepu i stare koperty.

- Przyjrzyjmy się temu - zaproponował i z podejrzanie poważną miną przeczytał: -

Mrówki i pomyje ze zlewu.

- Och - zaczęła Rory. Jej babcia mówiła kiedyś, że pomyje są bardzo dobre na

background image

mrówki. Owszem, spróbowała, ale widocznie to musiałyby być babcine pomyje z szarym
mydłem. Jak na razie, mrówki wręcz przepadały za jej płynem do mycia naczyń. - Zostaw
to - powiedziała. - Albo pozwól, że sama przeczytam.

Przebiegła wzrokiem kilka kartek z wierzchu, mrucząc:
- To zrobione... to też... A niech to, już za późno. A to... być może - skomentowała

kolejną notatkę. Wzięła następną, po czym szybko zmięła ją i wrzuciła do kosza. Kane
oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co na niej zapisała. Twarz Rory płonęła rumieńcem. To
mogło być to, co sam przypadkiem przeczytał: „Zadzwonić do ginekologa. Termin".

Jakieś problemy z antykoncepcją, zastanawiał się. Pewnie już o tym rozmawiali

zawczasu. Chyba że...

- Kochanie, chyba nie jesteś w ciąży? Może dlatego jesteś taka przygnębiona?
Jej twarz nagle zbladła, piegi ukazały się jeszcze wyraźniej. Oczy miała rozszerzone,

wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

- Rory? Co się stało, moja malutka? Przecież możesz mi powiedzieć. Po to tu jestem.

Przyszły drużba powinien poradzić sobie ze wszystkim.

To był ten jedyny problem, którego nie potrafiłby rozwiązać, ale przecież nie mogła

mu tego powiedzieć. Istniała tylko jedna metoda, ale ona za długo zwlekała z jej
zastosowaniem. Mniej więcej o dziesięć lat za długo.

- Wiesz - powiedziała słabym głosem - spróbuję wyszorować ręce, a potem zaparzę

herbatę i wypijemy ją na werandzie.

Kane patrzył na jej bladą twarz, przymglone bursztynowe oczy i wygięte w

podkówkę usta. Ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła, że spodziewa się dziecka. Nic.
Nawet nie zareagowała, mówiąc choćby: „Jak śmiesz!"

Miał ochotę wziąć ją w ramiona i trzymać w objęciach, dopóki uśmiech nie

rozjaśniłby jej zamglonych oczu i dopóki nie obudziłby w nich błysku namiętności.

- Daj mi te notatki - powiedział wreszcie szorstko.
- Spojrzał na pierwszą z brzegu i zmarszczył brwi.
- Suknia ślubna? Naprawdę jeszcze o niej nie pomyślałaś?
- To nie o to chodzi. Problem polega na tym, że dopóki nie wiemy, gdzie będziemy

brali ślub, nie mogę zdecydować, jaka ma być ta suknia. Charles mówi, że jego matka
wybierze miejsce najbardziej stosowne.

Oczywiście, pomyślał Kane. Dobrze znał Madeline Banks. Był jednak zdania, że

zwlekanie z taką decyzją do ostatniej chwili mogłoby nadwerężyć nawet nerwy kaskadera.

- No dobrze, a jaki jest pogląd panny Aurory? Jeśli mogłaby wybierać, to co by

wybrała?

- Wiesz, Kane, mam nieraz takie dni, że nie wiem, co mam robić ze szczoteczką do

zębów, a co dopiero decydować, gdzie mam brać ślub. Ubiegłego wieczoru skończył mi się
jagodowy syrop i płakałam z tego powodu przez dwadzieścia minut. Przecież ja nawet nie
lubię jagodowego syropu! To w ogóle nie jestem ja! - Westchnęła. - Dlaczego Charles nie
umówi się gdzieś z księdzem i nie powie mi po prostu, kiedy i dokąd mam pójść? Czy to aż
taki problem?

- Posłuchaj, kochanie. To zazwyczaj jest bardzo ważna chwila w życiu kobiety.

Przecież wychodzisz za mąż po raz pierwszy.

Rory skinęła posępnie głową. Głośno przełknęła resztkę ziołowej herbaty i poruszyła

bujaną kanapą, na której siedzieli. Przez jakiś czas kołysali się w milczeniu.

Kane odwrócił się w jej stronę i czekał, rejestrując wzrokiem zarys jej podbródka i

wojowniczy błysk w dużych, ocienionych długimi rzęsami oczach. Widać było, że podjęła
jakąś decyzję.

background image

- W porządku! Dzisiaj kupię tę parszywą suknię!
- I bardzo dobrze! - zawołał Kane. - Trzeba wreszcie rzucić losowi rękawicę w twarz.

Załatwisz to sama czy potrzebujesz moralnego wsparcia?

Popatrzyła na niego. Kane poczuł w tej chwili, że jest aż nadto świadomy jedwabistej

gładkości jej skóry. Twarz Rory wyglądała jak malarskie studium różnych odcieni tego
samego koloru: oczy jak topazy, bursztynowe piegi i włosy we wszystkich barwach złota i
jasnego brązu. Pachniała tak cudownie i zmysłowo, że gdyby miał teraz choć trochę
zdrowego rozsądku, uciekłby z tego miasta, zanim stanie się coś, czego będzie żałował.
Charlie nie był już dla niego bliskim człowiekiem, zabrał mu Suzanne, ale to niczego nie
usprawiedliwiało. Po prostu są rzeczy, których się nie robi, jeśli człowiek chce potem,
patrząc w lustro, móc spojrzeć w oczy samemu sobie.

Rory westchnęła.
- Powinnam zrobić to sama, ale prawdopodobnie poszłabym do kina zamiast do

sklepu. Potem pewnie zjadłabym pół kilo słodyczy, żeby odreagować poczucie winy. Nie
wiem, co się ze mną dzieje ostatnio, ale taka jestem... Nie jestem sobą!

- Czy to miało znaczyć, że mam ci towarzyszyć, czy nie?
Rory przylgnęła do jego ramienia.
- Tak! Proszę cię, chodź ze mną... chociaż pewnie jesteś dziś zajęty.
Zakupy z Kane'em były czymś jedynym w swoim rodzaju. Ten człowiek miał swoje

sposoby. Najpierw jakoś nakłonił ją, żeby wybrała rodzaj sukni. Jaką byś chciała, pytał,
białą, jedwabną z długim trenem? A może długą, różową, z koronkowymi falbankami? Albo
tę krótką, z czerwonego aksamitu?

- Aksamitną, w środku lata? - skrzywiła się. - Zresztą nie mogę nosić takich krótkich

sukienek, mam wystające kolana.

- Próbuję tylko uściślić zakres poszukiwań - odparł. - Więc może coś normalnej

długości, w tonacji miodu?

- Masz na myśli brązową?
- Czy ja powiedziałem: brązową?
- No, miodowobrązową.
- To miał być miód akacjowy, a nie gryczany - wyjaśnił i Rory zaczęła się śmiać.
Och, naprawdę, pomyślała, zakupy mogą być całkiem dobrą zabawą, jeśli się je robi

we właściwym towarzystwie. Dlaczego nie wiedziała o tym wcześniej? Ba! Po prostu nie
znała nikogo, kto byłby taki jak Kane. Po chwili jakby zawstydziła się tej myśli.
Ostatecznie zdecydowali się na elegancki kostium z surowego jedwabiu w kolorze jasnej
herbaty. Rory nawet nie mrugnęła okiem, widząc metkę z ceną. W końcu nie co dzień
kobieta wychodzi za mąż. Raz w życiu mogła pozwolić sobie na szaleństwo.

Zostały jeszcze buty. Kane sam usiadł naprzeciw stołka do przymierzania obuwia i

nakładał na jej prawą stopę jeden but po drugim. Sprzedawca uwijał się wśród półek. Kane
nalegał, żeby kupiła pantofelki obszyte cekinami i koronką, lecz Rory stwierdziła, że są
zupełnie niepraktyczne, a ona nigdy w życiu nie nabyła niczego niepraktycznego. W końcu
wybrali jedwabne czółenka w kolorze kawy z mlekiem, świetnie pasujące do kostiumu.
Rory była ledwie żywa ze śmiechu. Gdy Kane dotykał jej stóp, dziwne łaskotanie w
podeszwach przenikało ją coraz wyżej i wyżej.

- Powinnam chyba zadzwonić do Charlesa - powiedziała jednym tchem, gdy mijali

rząd automatów telefonicznych. Kane udawał, że ugina się pod ciężarem paczki z
kostiumem, dwóch pudeł z butami oraz pudła na kapelusze, w którym znajdował się
ozdobiony woalką stroik z pereł i beżowych, aksamitnych liści. Uparł się, że kupi go jej w
prezencie.

background image

Rory wykręciła numer.

- Agencja Banksa, słucham - usłyszała w słuchawce głos sekretarki.
- Przepraszam, pani Spainhour, czy Charles jest nadal zajęty? Mówi Aurora

Hubbard... Narzeczona Charlesa. - Na miłość boską, jeśli jego sekretarka dotąd nie wie, kim
jest Aurora Hubbard, to już chyba nigdy nie będzie tego wiedziała. Zresztą, co za różnica? I
tak niedługo będzie Aurora Banks.

- Pan Banks zostawił dla pani wiadomość, panno Hubbard. Przyjechała jego matka i

musiał pojechać do domu. Pani i pan Smith jesteście zaproszeni do nich na lunch.

Rory wolno odwiesiła słuchawkę. Cała radość dzisiejszego poranka szybko z niej

wyparowała. Czuła, jakby ktoś nałożył jej na szyję ciężkie chomąto.

- Musimy wracać do domu na lunch z Charlesem i jego matką.
- Och - westchnął Kane.
Och, właśnie, myślała Rory dwadzieścia minut później, kiedy pędzili na północ

autostradą numer 52. Chciała poprosić Kane'a, żeby jechał okrężną drogą, ale bała się, że
mógłby ją źle zrozumieć i pomyśleć, że wcale jej się nie spieszy na spotkanie z przyszłą
teściową.

I chyba miałby rację.
- Dokąd się wybieracie? - zapytał, z przyjemnością prowadząc samochód po dobrej,

równej autostradzie. Lubił szybką jazdę.

- O co ci chodzi? - nie mogła zrozumieć Rory.
- Pytam o miodowy miesiąc.
- Miodowy miesiąc... Masz na myśli podróż poślubną?
Kane przyjrzał się jej uważnie.
- To przecież część całej imprezy. Ślub. Wesele. Potem podróż poślubna. A więc

pojedziecie nad wodospad Niagara? Chyba Charles nie zostawił ci jeszcze tego na głowie?

- Och, nie. Bo, widzisz, w Cincinnati jest zjazd agentów ubezpieczeniowych i

Charles uważał... Zarezerwował dla nas apartament na czterodniowy pobyt, z weekendem.

Charlie, ty durny bawole, jak mogłeś tak postąpić, pomyślał Kane.
- Czy doprawdy nie ma ciekawszych miejsc? - zapytał. - Hawaje, Karaiby, Alaska,

Dolina Śmierci...

Na ustach Rory pojawił się słaby uśmiech; na tak krótko, że Kane ledwie go

zauważył. Coś tu jest nie w porządku, pomyślał. Całkiem nie w porządku. Czemu ona
poddaje się temu wszystkiemu jak bezwolna owca? I czy on naprawdę musi w to ingerować,
próbując naprawić coś, co nie powinno go obchodzić?

Wyprzedzając jadącą przed nimi półciężarówkę, zapytał:
- Co nam jeszcze zostało? Czy wiesz już, ile będziesz miała druhen i w co będą

ubrane?

Rory jęknęła i otarła chusteczką mokre czoło.
- Charles ma siostrę - powiedział Kane, spoglądając na nią z obawą. - Ewa była

kiedyś całkiem znośnym stworzeniem, choć niezbyt dobrzeją znałem. Dzieciak Smithów z
sąsiedztwa nie był dla niej odpowiednim towarzystwem.

Odchrząknął, spojrzał przed siebie i zjechał na pobocze. Próbował delikatnie rozgiąć

lodowate palce Rory i ogrzać je swoimi dłońmi.

- Kochanie, popatrz na mnie. Oddychaj, na miłość boską, oddychaj. Nie tak, proszę

cię, głębiej. Co się stało, myszko, przecież nie masz powodu, żeby aż tak... - Wziął ją w
ramiona i delikatnie zaczął masować napięte mięśnie jej karku. - Czy ja coś głupiego
powiedziałem? Jeśli tak, to zapomnij o tym. Jeśli obawiasz się, że Ewa zjawi się w ostatnim
momencie i zacznie się panoszyć, to olej to. To twój ślub i będzie tak, jak ty będziesz

background image

chciała. Naprawdę.

- Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, prawda? - zapylała cichym, smutnym głosem.
Kane wsunął dłonie pod jej włosy i masował teraz tył głowy. Cóż mógł jej na to

odpowiedzieć? Miała przecież rację. Udany związek tych dwojga był równie mało
prawdopodobny jak lodowiec na Saharze.

- Czy chcesz, żebym porozmawiał o tym z Charlesem? Oparła się na jego ramionach.

Kane z ulgą stwierdził, że jej twarz powoli odzyskuje normalny kolor.

- Charles nie może o tym decydować. On ich nawet nie zna - wzdrygnęła się. Kane

przestał już cokolwiek rozumieć.

- Kogo, Rory? Kogo Charles nie zna?
- Moich sióstr - wyszeptała. - Mojej rodziny. Kane, on ich znienawidzi, a oni będą się

z niego śmiali. Ja tego nie wytrzymam!
Kane poczuł się dziwnie rozczarowany.

- Domyślam się, że masz kilka sióstr, prawda? I nie jesteś pewna, czy znajdą z

Charlesem... hm, wspólny język, czy tak?

Skinęła głową bez słowa. Już miała to przed oczami.
Przyjadą tym swoim straszliwym mikrobusem, z wymalowaną tęczą i olbrzymim,

trawiastozielonym napisem: „Boskie Zioła Hubbardów". Sunny będzie ubrana w jedną ze
swoich unikalnych kreacji, a Bili - Bóg jeden wie, na jakim etapie w dziedzinie ubioru jest
teraz Bili. Kiedy była ostatnio w domu, jego ukochanym strojem „człowieka interesu" była
brązowa, dwurzędowa marynarka z dzwoniastymi spodniami w musztardowe paski,
zakupiona na pchlim targu. Całkiem możliwe, że tym razem pojawi się we fraku i białej
muszce. Albo w todze i cylindrze. Po Billu można było spodziewać się wszystkiego.

- Czy twoje siostry będą na ślubie? Ile ich masz, jeśli można wiedzieć?
- Trzy - odpowiedziała Rory głosem pełnym rezygnacji. - Fauna, Misty i Peace.

Peace jest z nich najstarsza, nieco tylko młodsza ode mnie. Misty to jeszcze smarkula.

- Może być dziewczynką do sypania kwiatków - podpowiedział Kane. Ku jego

zaskoczeniu Rory zaczęła się śmiać.

- Och, one wszystkie najlepiej by się nadawały na dziewczynki do sypania kwiatków.

Szczególnie Sunny.

- Twoja matka? Skinęła głową.
- Powinnam była cię uprzedzić, że pochodzę z rodziny dzieci-kwiatów, która żyje

jakby w innej rzeczywistości. No, może Peace stanowi wyjątek. Akurat rozwodzi się po raz
drugi. Natomiast, jeśli mam być szczera, wcale nie jestem pewna, czy Bili i Sunny są w
ogóle legalnym małżeństwem. Nigdy nie miałam odwagi ich zapytać, a babcia mówiła...

To wszystko Kane mógł sobie doskonale wyobrazić. Uciekinierzy ze złotego wieku

idealizmu, głoszący całemu światu pokój, harmonię i miłość.

- Kochanie, jeśli to jest całe twoje zmartwienie, przestań o tym myśleć. Ja i Charles

też przeżyliśmy tamte lata i jeszcze je pamiętamy. Poradzimy sobie, obiecuję ci.

I wtedy, całkiem świadomy tego, że robi być może największy błąd w swoim życiu,

Kane posunął się jeszcze o krok. Pocałował ją. To miał być delikatny pocałunek, ot tak,
żeby ją pocieszyć, mówił sobie, wiedząc dokładnie, że okłamuje sam siebie.

Nie o pocieszanie tu chodziło. To, czego chciał naprawdę, to uwolnić ją od Charlesa,

mieć tylko dla siebie, i jeśli ktoś ma takie życzenie, może go nazwać skończonym draniem.
Proszę bardzo. I niech to wszystko diabli porwą.

Odrywając usta od jej drżących miękkich warg, próbował oddychać spokojnie.

Patrzył na Rory przez krótką, oszałamiającą chwilę, po czym potrząsnął głową, jakby
wracając do rzeczywistości.

background image

- Pamiętaj, że nie powinnaś się tym przejmować. Poradzimy sobie - powiedział

schrypniętym głosem.

Pewnie, że tak, myślał. Służył już w wojsku na trzech kontynentach, brał udział w

jednej wojnie i w jednej inwazji. Wykaraskał się z poważnej katastrofy, wynosząc z tego
tylko uszkodzony kręgosłup. Rozwiązał też jakoś problem swego małżeństwa, które zaczęło
się rozpadać, zanim wysechł atrament na akcie ślubu.

Jechał teraz na lunch z Maddie Banks i jej ukochanym synalkiem, i zastanawiał się,

jak przeżyje to, że Charles zdobędzie Rory dla siebie.

Jedyna rzecz, której teraz pragnął, to znaleźć się z nią w tym małym, zaniedbanym

domku, położyć ją na najbliższym łóżku i zobaczyć na własne oczy, czy ma piegi na całym
ciele.

A jeśli rzeczywiście tak było, chciał poczuć każdy z nich pod wargami, a potem

powtórzyć cały ten rytuał jeszcze raz. I jeśli za to zostanie zamieniony w żabę, niech tak
będzie. Mój Boże, kochanie się z nią na pewno byłoby tego warte.

Nie było tak źle, jak Rory sobie wyobrażała. Było jeszcze gorzej. Spoglądała na

Kane'a, jakby szukała u niego ratunku. Madeline Banks starała się, jak mogła, żeby być
czarującą, a Kane wiedział z długoletniego doświadczenia, że wystarczy tylko trochę po­
czekać, aż zaczną padać pierwsze ofiary.

I rzeczywiście.
- Och, Kane, jak to miło widzieć cię tu znowu - zaczęła. - Mam nadzieję, że twoja

matka czuje się dobrze?

Rory spojrzała na Kane'a z paniką w oczach. Wiedziała, że jego matka umarła

całkiem niedawno po długiej i ciężkiej chorobie. Tej pierwszej nocy, kiedy szorowała
werandę, rozmawiali ze sobą z niezwykłą otwartością.

Niepotrzebnie się obawiała. Pani Banks nie czekała na odpowiedź.
- Charles, ten dom należało odmalować zeszłego roku. Ile razy mam ci przypominać?

Miałeś to robić dokładnie co sześć lat. Twój ojciec i ja mieliśmy taką zasadę, i nigdy tego
nie żałowaliśmy.

- Ależ mamo, ja...
- Czy przeglądałeś instalację elektryczną? We frontowym salonie zauważyłam

przedłużacz. Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby na coś takiego w domu, i...

- Ależ, mamo...
- W tych sprawach nie można pozwalać sobie na zaniedbania. Naszym zadaniem jest

dawać właściwy przykład. Twój ojciec zawsze mówił...

- Ależ mamo, instalacja elektryczna w tym domu została założona, kiedy jeszcze

nikomu nawet się nie śniło o telewizorach. Problem nie leży w tym jednym przedłuża...

- Panno Hubbard, chyba jeszcze nie miałam przyjemności pani poznać. - Przechyliła

głowę na bok, żeby jej się dokładniej przyjrzeć. Rory pomyślała, że ta kobieta z
przyjemnością obejrzałaby ją pod mikroskopem.

- Zostałam pani przedstawiona niedługo po tym, kiedy...
- Z jakiej rodziny pani pochodzi? Nie wydaje mi się, abym znała jakichś Hubbardów.
Widząc nieszczęśliwą minę Rory, Kane poczuł narastającą wściekłość. Do diabła,

Charlie nie potrafi nawet stanąć w obronie kobiety, która ma być jego żoną, a przecież
Madeline potrafiłaby wystraszyć samego Drakulę.

- Rodzina panny Hubbard zamierza przyjechać tutaj na kilka dni przed ślubem -

powiedział widząc, że nikt inny nie kwapi się z odpowiedzią.

- Hmm... tak. Zatem można przypuszczać, że to już niedługo - stwierdziła pani

Banks. - Gdzie proponujesz ich umieścić, moja droga? - Zanim Rory zdążyła cokolwiek

background image

odpowiedzieć, ciągnęła dalej: - Wiem, że nie masz dość miejsca w tym ciasnym, małym
domku. Błagałam kiedyś Eltona, żeby go zburzył i powiększył trawnik, ale on uważał, że
mogłabym go kiedyś potrzebować, rozumiesz, żeby mieszkać obok Charlesa. Nie wiem, jak
on sobie to wyobrażał. Nie byłabym w stanie żyć w takiej ciasnocie...

- Mamo, mówiłem Aurorze, że jej rodzina mogłaby...
- Cóż, najbliższy przyzwoity hotel jest dopiero w Winston. To nie jest, oczywiście,

najlepsze rozwiązanie, ale przypuszczam, że krewni pani będą tu tylko przez jeden czy dwa
dni... Ile osób liczy pani rodzina? - zapytała, po czym nie omieszkała dodać: - Mam
nadzieję, że nie jest liczna. To byłoby straszne, gdyby ucierpiał na tym mój trawnik. Jest i
tak w okropnym stanie. No, trudno, musimy się z tym pogodzić. Róże też nie wyglądają
najlepiej w tym roku.

- Charles, lilii pewnie nie rozsadzałeś od lat. Tyle razy mi obiecywałeś...
Kane patrzył uporczywie w jakiś punkt na ścianie. Rory też. Czuła, że pewnie przez

parę najbliższych dni będzie jej dzwonić w uszach.

Jeszcze jedenaście dni, mówiła sobie. Jedenaście dni i ten koszmar się skończy. Przy

odrobinie szczęścia następna taka wizyta może ją czekać dopiero za rok.

- Może śmietanki, Auroro - zaproponowała Madeline.
- Och... tak, poproszę! - Rory, nagle wyrwana z zamyślenia, potrąciła filiżankę i

wylała kawę na wytworny, śnieżnobiały obrus. Zamknęła oczy i modliła się w duchu o to,
żeby jakimś czarodziejskim sposobem zniknąć z tego miejsca albo stracić przytomność i
przetrwać w tym stanie przez najbliższe dwa tygodnie.
Jeszcze lepiej przez trzy tygodnie, myślała. Albo nawet trzy lata!

- Charles - powiedziała cicho, wstając z miejsca - czy nie miałbyś nic przeciwko

temu, gdybym...

- Zdecydowaliśmy, że przyjęcie odbędzie się w klubie - ciągnęła niezmordowanie

pani Banks. - Ewa przyjedzie już jutro, więc będzie mogła to zorganizować, aczkolwiek
muszę powiedzieć, Auroro, że nie załatwiłaś tej sprawy w odpowiednim terminie. Będą
musieli się postarać jakoś i nas pomieścić. W końcu nazwisko Banksów coś znaczy dla
tutejszej społeczności. Charles, czy Modene nadal gra na organach w kościele? Chciałabym,
żeby zagrała w czasie waszego ślubu...

Rory mówiła sobie w duchu, że wreszcie ma, czego chciała. Nie musi już o niczym

decydować, ktoś robi to za nią. Tylko czemu sprawia jej to taką przykrość?

Gdy Madeline Banks przerwała wreszcie na chwilę swój monolog, Rory wstała od

stołu.

- Przepraszam, ale muszę już iść - odezwała się przytłumionym głosem, patrząc

wyczekująco na narzeczonego.

- Charles - powiedziała jego matka - chyba pisałam ci, że termin wynajmu mojego

mieszkania upływa we wrześniu? Mam poważne wątpliwości, czy odnowię umowę.
Poważnie zastanawiam się nad... - urwała i spojrzała na Kane'a.

- Mój drogi, czy zechciałbyś odprowadzić pannę... Hubbard do domu. Było mi tak

miło, Auroro. Jestem pewna, że będziemy się teraz często widywały. Wyglądasz na
zmęczoną. Charles na pewno nie ma nic przeciwko temu, żebyś poszła odpocząć. Nie
miałam czasu z nim porozmawiać, a on musi niedługo jechać do biura.

- Nie trzeba mnie odprowadzać, mieszkam przecież tak blisko - powiedziała cicho

Rory.

Kane, ściskając jej łokieć aż do bólu, wyprowadził ją przez frontowe drzwi. Żadne z

nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie znaleźli się pod olbrzymim dębem koło jej
domu.

background image

- Rory, tak mi przykro, że...
- Kane, ramię mnie boli.
Jego uścisk zelżał, ale jej nie puścił. Obok z łoskotem przejechała ciężarówka. Potem

przemknęło na rowerach dwoje dzieci, pokrzykując coś do siebie. Rory czuła, że zaraz
wybuchnie płaczem i że nie potrafi temu zaradzić. Kane czuł to również.

Bardzo delikatnie przesunął palcem wzdłuż delikatnego owalu jej policzka.
- Tak mi przykro - powiedział cicho. - Z bardzo wielu powodów. Teraz dopiero

zaczynam sobie uświadamiać, jak wielu.

Delikatne dotknięcie jego palca paliło jej policzek; nie była w stanie wydobyć z

siebie ani jednego rozsądnego słowa. Siłą powstrzymywała się, aby nie rzucić się w te
przyjazne ramiona i pozostać w nich do końca życia.

- To przecież nie twoja wina - powiedziała, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli.

Wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa i że powodem tego nie jest Kane.

Pocałował ją. Znowu, jak wtedy, wszystko zawirowało jej przed oczami. Jego

szerokie, nierówno wygięte usta dotknęły jej warg. Czuła ich smak, czuła jego ciało tuż przy
swoim, ciepłe, twarde i tak głęboko poruszające jej zmysły.

Pomyślała, że gdyby Charles mógł to teraz widzieć, na pewno posądziłby ją o... te

wszystkie godne potępienia, niecne, cudowne rzeczy!

Odwróciła oczy, zakłopotana własnymi myślami, mając nadzieję, że Kane zapomni o

tym, co uczynił przed chwilą... Albo że nie zapomni. I że kiedyś zrobi to znowu.

Miała ochotę płakać, kiedy ujął ją pod brodę i patrzył głęboko w oczy, jakby

odczytując w nich jej wszystkie wstydliwe sekrety, czyniąc ją aż do bólu świadomą
wszystkich swoich wad. Otwarła już usta, żeby zaprotestować, ale niewypowiedziane
jeszcze słowa stłumił następny pocałunek.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tak jak poprzednio, ten pocałunek był najpierw lekki i delikatny. Ot, taki sobie

przelotny, słodki pocałunek w letnie popołudnie, na pocieszenie, na ukojenie smutków. Po
chwili jednak Kane jęknął cicho i jego ramiona opasały Rory z całej siły, a usta przywarły
mocno do jej warg, zanim zdołała się zorientować, co się z nią dzieje.

Już nie czuła zakłopotania ani gniewu, i nie bała się niczego. Czuła tylko, jak jego

język wtargnął do jej ust. Poczuła smak kawy i czegoś nierozpoznawalnego, ale dziwnie
oszałamiającego. Kolana ugięły się pod nią i chyba nie ustałaby teraz o własnych siłach. A
przecież całowała się już nieraz, z kilkoma różnymi mężczyznami. Żaden z nich nie działał
na nią w ten sposób.

Ręce Kane'a gładziły jej plecy. Przyciskał ją mocno do piersi, do swego płaskiego

brzucha. Wokół panował letni upał, leniwie brzęczały pszczoły i słodko pachniały petunie.
Te wszystkie wrażenia Rory odbierała z szczególną ostrością; jej zmysły nagle ożyły się i
stały się ogromnie wrażliwe. Czuła się tak, jakby przez całe trzydzieści lat swego życia
trwała w uśpieniu i teraz została obudzona gwałtownym uderzeniem gromu. Wplotła palce
w ciepłą gęstwinę włosów Kane’a. Zdała sobie sprawę, że już nie tylko poddaje się temu, co
on robi, ale z gorliwością bierze w tym czynny udział.

Gdy oderwał wreszcie usta od jej warg, oddychał z trudem, a jego twarz miała

dziwny wyraz. Rory spoglądała w oszołomieniu w jego ciepłe, bardzo ciemne oczy. Potem
jej wzrok osunął się na jego usta; zobaczyła, że Kane nie krzywi warg, jak zwykł to zawsze
robić.

- Kane, ja... - zaczęła, czując, że musi przerwać panującą ciszę.
- Tak, wiem. Ja też. - Cofnął się i w milczeniu przecisnął się przez żywopłot.
Rory patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, po czym jak lunatyczka

odwróciła się w kierunku domu i weszła do środka. Nie zwracając uwagi na stertę pudeł,
rzuconych w pośpiechu na kanapę jeszcze przed lunchem, zdjęła buty i skierowała się do
sypialni. Było bardzo duszno, ale nawet nie przyszło jej do głowy, żeby włączyć wentylator.
Bezwiednie osunęła się na bujany fotel, który przywiozła ze sobą z Kentucky. Jakaś
pszczoła brzęczała, latając wokół krzewów pod oknem. Rory patrzyła przed siebie
niewidzącym wzrokiem.

Czyżby całkiem postradała zmysły?
Kane ją pocałował. Dwa razy. Nie tylko pozwoliła mu na to. Oddała mu ten

pocałunek. Próbowała skierować myśli na jakiekolwiek bezpieczniejsze tory, ale wciąż
wracały uparcie... do tego pocałunku.

Dlaczego pocałunki Charlesa nie robiły na niej takiego wrażenia? Może dlatego, że

Charles nigdy nie całował jej tak jak Kane.

Zaczęła lekko kołysać się w fotelu, nieświadoma swego przyspieszonego oddechu.

Czy pocałunek Kane’a był tym, co się nazywa „pocałunkiem zmysłowym”? Czytała o tym
w pewnym artykule o dziewicach. Jak twierdził autor, dziewic jest znacznie więcej, niż się
powszechnie uważa.

Był tam również cytat z Owidiusza: „Dziewiczą pozostaje ta, której czci nikt nie

pożądał".

- Całkiem zwariowałam - szepnęła cicho. Podrażniony nadkwasotą żołądek i

wybujała wyobraźnia mogą ją narazić na Bóg wie jakie kłopoty. Kane na pewno wcale się
tym nie przejął, pomyślała. Odwrócił się i odszedł, jakby nic się nie stało.
Charles miał spotkanie w miejscowym klubie rotariańskim i Aurora miała znowu wolne
popołudnie. Spotkania, które można by nazwać narzeczeńskimi randkami, były w gruncie

background image

rzeczy rzadsze, niż gdyby, mieszkając daleko od siebie, musieli umawiać się specjalnie.
Widywali się na krótko przynajmniej raz w ciągu dnia. Charles był ostatnio niezwykle
zajęty, a Rory zaangażowała się w kilka spraw oprócz przygotowań do nowego roku
szkolnego i do wesela.

Zebrała już prawie dwanaście toreb ubrań dla przytułku dla bezdomnych kobiet.

Osobiście je uprała i przygotowała do oddania. Przejrzała jeszcze różne przybory toaletowe,
które zamierzała ofiarować dla schroniska, dodała z własnej szafy parę niezbędnych rzeczy i
zapisała na kartce, czego jeszcze brakuje. Potem wzięła prysznic i położyła się do łóżka.
Było jeszcze dość wcześnie, ale miała nadzieję, że jeśli światła będą zgaszone, Charles już
do niej nie zajrzy.

Potem, jakby odmawiając obowiązkową modlitwę, wyliczyła w myślach wszystkie

cenne i solidne przymioty Charlesa jako przyszłego małżonka oraz wszelkie
błogosławieństwa losu, których miała niewątpliwe szczęście doświadczyć. Po chwili
zapadła w sen, prosząc Boga, żeby Kane tym razem się jej nie przyśnił.

Pojawił się, oczywiście, na samym początku snu, ale zaraz potem zniknął i wtedy

strzępy pewnego przykrego wspomnienia zaczęły łączyć się w coraz wyraźniejszy kształt.
Czuła znowu zapamiętany z dzieciństwa zapach palonych roślin, słyszała drażniące ucho
dźwięki muzyki i czyjś śmiech. Słyszała niewyraźny męski głos, szepczący jej coś do ucha i
czuła ostrożne dotknięcie dłoni na swoim udzie...

Obróciła się gwałtownie na brzuch i z całej siły naciągnęła sobie na głowę koc, choć

na zewnątrz panował upał lipcowej nocy. Przecież to się nigdy tak naprawdę nie stało,
tłumaczyła sobie. To był tylko okropny sen. Ciągle powracający sen, który zaczął
nawiedzać ją niedługo przed tym, kiedy rodzice zawieźli ją do babci.

To było tak dawno temu... Najpierw było jej bardzo źle z dala od rodziców, z tą

zrzędliwą, starą kobietą i z jej surowymi zasadami, według których wychowywała wnuczkę.
Potem, gdy zadomowiła się w schludnym, białym domku przy Main Street, sen przestał ją
nachodzić. W końcu prawie o nim zapomniała.

„Dziękuj Bogu za wszystkie dobrodziejstwa", zwykła mówić babka każdego

wieczoru, gdy Rory klęczała przy żelaznym, pomalowanym na biało łóżku w pokoju na
poddaszu. Posłusznie dziękowała więc Bogu za pieczonego kurczaka i kokosowe ciasto, za
nowe sukienki, za białe skarpetki i ładne buciki, i za pobliską bibliotekę, do której mogła
chodzić, kiedy tylko chciała. Próbowała czuć się szczęśliwa dlatego, że mieszka teraz w
prawdziwym domu, a nie w starej, pełnej przeciągów stodole, z kilkunastoma różnymi
ludźmi, którzy pojawiali się tam i znikali. Naprawdę jednak tęskniła czasem za tym
dziwnym życiem, kiedy była dzieckiem wszystkich i niczyim. To mimo wszelkich
niedogodności można było nazwać wolnością.

Gdy rano Charles zastukał w siatkę, zamykającą wejście od frontu domu, Rory była

jeszcze w piżamie.

- Wejdź, proszę! - zawołała. - Jest otwarte.
- Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi, Auroro.
- Chyba zapomniałam zamknąć je na haczyk, kiedy wyszłam na próg po gazetę.
Pocałował ją w czoło, wygładził starannie kalendarz wiszący na drzwiach spiżarni i

powiedział:

- Przepraszam, kochanie, że niepokoję cię tak wcześnie, ale chciałem porozmawiać z

tobą przed wyjściem do biura.

Rory próbowała nie porównywać tego obojętnego cmoknięcia, którym obdarzył ją

przed chwilą narzeczony, z pocałunkiem Kane'a. Przez chwilę miała ochotę rzucić się
Charlesowi w ramiona i zacząć go całować „zmysłowo".

background image

Zamiast tego zaproponowała mu kawę i poszła coś na siebie narzucić. Jej piżama

była wprawdzie bardzo przyzwoita i okrywała wszystko, co należy, ale przy ubranym w
nieskazitelny garnitur i krawat Charlesie czuła się jakaś zmięta i nieświeża. To na pewno nie
był strój do zmysłowych pocałunków.

Charles też chyba nie miałby ochoty teraz jej całować. Gdy wróciła, narzuciwszy na

siebie wełnianą podomkę, zaraz przystąpił do rzeczy.

- Auroro, moja matka zdecydowała sprowadzić się tutaj z powrotem.
Żołądek Rory skurczył się konwulsyjnie, wywracając do góry nogami całe zjedzone

przed chwilą śniadanie.

- Bardzo mi... miło to słyszeć - wyszeptała. Charles zaczął chodzić wokół jej

zagraconej kuchni.

- No cóż... przypuszczam, że to całkiem naturalne, iż mama troszczy się o dom. Jest

zapisany na jej nazwisko.
- Ja nie...

- To oczywiście nie oznacza jej braku zaufania do ciebie jako przyszłej gospodyni -

dodał szybko. - Po prostu mama robi się coraz starsza. To zrozumiałe, że chciałaby mieć w
pobliżu kogoś bliskiego. Ewa jest teraz w separacji i wraca na Zachodnie Wybrzeże.

Ewa. Siostra Charlesa. Ma przyjechać już dzisiaj, myślała Rory. Niech to wszyscy

diabli!

- Pewnie twoja matka chciałaby odnowić ten dom i urządzić go po swojemu. Muszę

się zabrać do pakowania.

- Moja droga Auroro, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała. Nie chodzi o ten, w

którym teraz mieszkasz. Mój dom nie jest aż taki ciasny. Został zbudowany z myślą o dużej
rodzinie, ale kiedy umarł mój ojciec... Mieliśmy nadzieję, Suzanne i ja... - Słaby rumieniec
zabarwił jego jasną cerę. Nerwowo poprawił krawat. - Zresztą to teraz nieważne. Chciałem
tylko powiedzieć, że... moja matka chce zamieszkać z nami.

W tym momencie żołądek Rory zbuntował się ostatecznie.
- Przep... raszam cię, Charles! - krzyknęła i rzuciła się w kierunku łazienki.
Pięć minut potem wróciła, blada i wyczerpana. Charles nalał sobie kawy i przeglądał

notowania giełdowe w gazecie. Na jej widok zerwał się i pomógł usiąść na krześle, jakby
miała co najmniej złamaną nogę, a nie problemy z żołądkiem.

- Czy rozmawiałaś o tym z lekarzem? - zapytał.
- W zeszłym tygodniu - odparła. - Ale to nic poważnego. Nie mam wrzodów żołądka.
Na razie, dodała w myśli. Chciała opowiedzieć Charlesowi, że doktor zapytał ją

najpierw, czy nie jest w ciąży, ale chyba poczułby się bardzo zakłopotany. Ona też. Dotąd
nawet nie rozmawiali o takich rzeczach, a co dopiero...
- No cóż... robi się późno, ale uważałem, że powinnaś wiedzieć o tym już teraz. Pewnie
zobaczysz się z moją matką jeszcze dzisiejszego dnia i będziecie mogły porozmawiać o
szczegółach. Matka powinna zajmować frontowy pokój i łazienkę. Tak było, zanim
ożeniłem się z Suzanne. To całkiem oczywiste, że chce spędzić tutaj ostatnie lata swego
życia.

Całkiem oczywiste? Nic z tego, pomyślała, ledwie panując nad sobą. Po moim i paru

innych trupach! Dlaczego to, co mówił Charles, było zawsze „całkiem oczywiste", a jeśli
ona się z tym nie zgadzała, on uważał, że kaprysi jak dziecko?

- Pomówimy o tym później - odpowiedziała wymijająco. Znowu czuła mdłości.

Zmusiła się jednak do uśmiechu; była chyba lepszą aktorką, niż mogła przypuszczać, bo
Charles odetchnął z ulgą i cmoknąwszy ją w policzek, wyszedł z domu.

- Niech to wszyscy diabli! Niech to jasny szlag trafi! - mruczała pod nosem,

background image

zamykając za nim drzwi na haczyk, po czym specjalnie otwierając je znowu. - Nie zgadzam
się! Jak on, do cholery, może sobie wyobrażać, że ja...

Nagle padła bez sił na krzesło w kuchni i zapatrzyła się ponuro we własną bosą

stopę. Dwadzieścia minut później siedziała dokładnie w tej samej pozycji, gdy Kane
zastukał do drzwi, po czym popchnął je i wszedł do środka. Być może powinna czuć się
zakłopotana po tym, co stało się w czasie ich ostatniego spotkania, ale była zbyt
przygnębiona, żeby o tym pomyśleć.

- Wygląda na to, że ci już powiedział, prawda?
- Kane pociągnął nosem i czując zapach kawy, usiadł i nalał sobie aromatycznego

płynu do filiżanki.

- Dolać ci? - zaproponował.
- Nie wydaje mi się, żebym w ogóle mogła to wypić - odparła drętwo.
- Pijesz kawę tylko z narzeczonym?
- Nie, tylko robi mi się wrzód na żołądku. Kane przyglądał się bez słowa bałaganowi

na stole.

Leżały na nim stare słowniki i encyklopedie, które porządna z natury Rory usiłowała

czas jakiś temu posegregować i niektóre wyrzucić.

- Wrzód? Dawno się to zaczęło?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem... Kilka tygodni temu. Może miesiąc. Pewnie tego dotyczyła ta notatka o

lekarzu. Ale... zaraz. Po co tu ginekolog? Od tego jest raczej internista.

- Stosujesz specjalną dietę? Bierzesz lekarstwa?
- Nie, nic nie biorę. Ostatnio specjaliści twierdzą, że dieta nie pomaga.
- No cóż, jedyna rzecz, którą można na pewno powiedzieć o ostatnich opiniach

specjalistów, to, że prędzej czy później zostaną one zmienione po ogłoszeniu wyników
kolejnego programu badawczego.

Rzuciła mu wrogie spojrzenie; Kane podniósł rękę w obronnym geście.
- No dobrze już, dobrze. Żadnych pigułek, żadnej diety. Ale jak zamierzasz to

wyleczyć? Prowadząc regularny tryb życia?

Potrząsnęła buntowniczo głową.
- Moje życie jest uregulowane. Dziękuję ci za troskliwość. Czy chciałeś czegoś ode

mnie?

Kane przyznał w duchu, że najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałby rozjaśnić

ten mrok w jej oczach i usłyszeć znowu jej śmiech. Wtedy mógłby odejść.

- Chciałem wiedzieć, co dziś zamierzasz robić. Spakować te książki? Wybrać

nagrania na wesele? Wysłać ostatnie zaproszenia? Odkurzyć świąteczne girlandy z
lampkami?

Jego słowa wywołały cień uśmiechu na twarzy Rory.
- No, wreszcie - powiedział. - Teraz możesz zająć się swoją toaletą, a ja tu trochę

posprzątam. - Sięgnął po miskę z resztkami mlecznej zupy i coś, co przypominało orzeszki
ziemne, zatopione w dziwnej, purpurowej, przejrzystej cieczy. Uniósł brwi.

- Co to jest? Czyżby specjalny, gwarantowany, ziołowy środek Hubbardów przeciw

wrzodom żołądka?

- Odczep się. Nie twój interes - fuknęła Rory. - Kane, ja mam dziś milion rzeczy do

załatwienia. Dlaczego nie pójdziesz sobie ze swoimi dobrymi radami gdzie indziej? Może
pani Banks wzięłaby cię do pomocy? Teraz pewnie planuje w szczegółach to, co ja mam
jeszcze do zrobienia, zanim opuszczę ten padół.

- Myślę, że plany są już gotowe - powiedział łagodnie. - Powinnaś się ubrać w ten

background image

beżowy kostium, ustawić kilkadziesiąt napisów „Nie deptać trawnika" przed imprezą u
Banksów, potem Modene zagra wam na organach i będziecie żyli długo i szczęśliwie we
troje...

- Wspaniale! To upiecz mi tort weselny. Albo zagraj z panią Banks w bierki i daj mi

wreszcie święty spokój. Na miłość boską - mówiła żałośnie - dlaczego ja i Charles nie
możemy zwyczajnie pójść do sędziego pokoju, sami, i mieć to wszystko z głowy!

Kane oparł się o lodówkę i wpatrywał się w nią, jakby nigdy w życiu nie widział

bosonogiej kobiety w wymiętej, różowej piżamie, w narzuconej na ramiona podomce w
żółtą kratkę, z rozczochranymi włosami o wszystkich odcieniach miodu i twarzy
nakrapianej najpiękniejszymi w świecie piegami.

Rory zauważyła to spojrzenie, ale zinterpretowała je po swojemu. Tacy mężczyźni

jak Kane Smith zwykli widzieć kobiety w jedwabiach i koronkach, z fryzurą rozczochraną
tak przemyślnie, że nad efektem musiały pracować pewnie ze trzy godziny! Tacy mężczyźni
jak Kane Smith...

- Przepraszam - westchnęła. - Wcale nie zamierzałam cię przed chwilą pobić i

rozerwać na kawałki. To tylko... to dlatego, że...

- Że nie możesz spać w nocy i żołądek daje ci w kość, i że czujesz się zakłopotana,

bo cię pocałowałem, a ty się nie broniłaś, wprost przeciwnie... i że za bardzo się to nam
podobało. Ja też się tak czuję. I też niewiele spałem ubiegłej nocy.

Zanim spróbowała cokolwiek powiedzieć, ciągnął dalej:
- Charles pewnie przed chwilą powiedział ci, że, twoja teściowa będzie mieszkała z

wami. Jeśli w ten sposób zaczął się dzień...

Rory skuliła się, słysząc te słowa.
- Nie chce mi się wierzyć, że ona naprawdę chce z nami mieszkać. Ma przecież

około sześćdziesięciu lat!

Jest zdrowa, zaradna, energiczna. Przecież ma jakichś przyjaciół... córkę! Dlaczego

musi z nami zamieszkać?

- Uniosła ręce w geście rozpaczy. - To okropne, Kane. To się naprawdę źle skończy.

Tylko co ja mogę na to poradzić, nie raniąc uczuć jej i Charlesa?

Kane uniósł jeden kącik ust w tym znajomym uśmiechu, od którego serce Rory

zaczynało tłuc się w piersi jak wyrzucona na piasek ryba.

- Posłuchaj, kotku, przez najbliższe pół godziny na pewno nic na to nie poradzimy.

Idź się umyć i ubrać, a ja pozmywam naczynia. Potem się zastanowimy, co musimy jeszcze
załatwić.

- Nie musisz zmywać moich naczyń, Kane. W ogóle nic nie musisz tu robić -

powiedziała.

- Szanowna pani pozwoli, że będę innego zdania.
- Kane objął ją mocno za ramiona i poprowadził w stronę łazienki. -Jeśli nie zajmę

się jakąś robotą, to mogą być kłopoty.

- Możesz zająć się panią Banks - powtórzyła swoją propozycję Rory.
- Szczerze mówiąc, wolałbym jeść robaki - odpowiedział. Spojrzeli na siebie i oboje

wybuchnęli śmiechem.

Pół godziny później Rory wróciła do kuchni, tym razem pięknie wysprzątanej.

Książki leżały poukładane według roku wydania.

- Rzeczywiście przydałby ci się nowy słownik, ale encyklopedii nie wyrzucaj. Nigdy

nie wiadomo, co pominęli w nowym wydaniu - poradził Kane. Postanowił nie dyskutować z
Rory o zawartości lodówki i spiżarni. Nic dziwnego, że biedaczka ma kłopoty z żołądkiem!
- Co zrobimy z twoimi roślinami? - spytał.

background image

Rory czuła się nieporównanie lepiej w jasnobłękitnej sukience z piki i włosami

upiętymi w koronę wokół głowy.

- One tak naprawdę nie są moje. Dzieci w klasie zaczęły je hodować tej wiosny, a

ja... jakoś nie mogłam pozwolić im umrzeć.

Otóż to, pomyślał Kane. Pięciometrowy pęd ziemniaczany, całkiem bez liści,

przywiędła miotła marchwianej naci, wybujały pęd z pojedynczym liściem na czubku oraz
jakiś nie zidentyfikowany badyl, który wyglądał, jakby za chwilę miał ruszyć o własnych
siłach na przeszukanie pobliskiej spiżarni. Rory była niesamowita. Tylko dlaczego, do
pioruna, nie mógł myśleć teraz o niczym innym poza pójściem z nią do łóżka?

To było co najmniej niepokojące.
- Kane? - zaczęła z wahaniem.
- Słonko moje, co ty, u diabła, widzisz w tym Charlesie Banksie?
Zaskoczona Rory spojrzała na niego badawczo.
- Podobno jesteś jego przyjacielem!
- A czy powiedział ci, że Suzanne była moją dziewczyną, zanim ją poznał? Czy

mówił ci, że nie widzieliśmy się od czasu, kiedy byłem drużbą na ich weselu jedenaście lat
temu?

- Nie, ale...
- Właśnie. Nie przypominaj więc mi o tym, że Charlie jest moim przyjacielem, bo to

akurat nie ma żadnego znaczenia.

- Więc dlaczego...
- Dlaczego jestem tutaj? Dlaczego będę drużbą tego nieszczęśnika na kolejnym

weselu?

- On nie jest żadnym nieszczęśnikiem. To... to... bardzo miły człowiek!
- Oczywiście. I wcale nie powiedziałem, że nie jestem jego przyjacielem. Jestem

jednak również twoim przyjacielem, Rory. Przynajmniej chciałbym nim być. Jeśli potrzebna
ci moja pomoc, powinniśmy teraz usiąść i opracować podstawowe zasady twojego pożycia
z Charlesem. Potem przekażesz to mamie Banks i natychmiast wyjedziesz gdziekolwiek,
zanim ona eksploduje. Kiedy najgorsze minie, wrócisz i stawisz jej czoło. Jeżeli będziesz
chciała żyć pod jednym dachem z Charlesem i z nią, musisz to zrobić. W przeciwnym razie
oboje będą cię traktować jak wycieraczkę.

Rory wsunęła palce pod upięty pracowicie warkocz i podrapała się w głowę.
- A gdybym tak poszła teraz spać i obudziła się za godzinę... Może okazałoby się, że

tej rozmowy z Charlesem wcale nie było?

- Tchórz - stwierdził łagodnie.
- Wypchaj się.
- No dobrze, skoro nie zamierzasz walczyć z Maddie Banks, to jak sobie z nią

poradzisz?

- Nie męcz mnie! - Czuła, że na sam dźwięk jego głosu dostaje gęsiej skórki.

Dlaczego, gdy był blisko, miała jakieś szczególne poczucie zagrożenia? Podświadomie
zdawała sobie sprawę, że całe jej życie zmieniło się od chwili, gdy Kane Smith przeszedł
przez żywopłot, kiedy dotknęła go swą bosą stopą i oblała brudną wodą.

Przed dwunastą w południe zdecydowała się na tradycyjny marsz weselny w czasie

ślubu i na melodie Cole'a Portera jako tło weselnego przyjęcia. O pozostałych sprawach
zadecyduje już pani Banks i jej córka.

Postanowili też, że będzie jej towarzyszyła tylko jedna druhna i że poprosi o to swoją

najmłodszą siostrę, Misty.

Trzy to byłoby za dużo jak na tę raczej skromną ceremonię, poza tym Fauna...

background image

Nigdy nie dało się przewidzieć, co może wymyślić Fauna.
- Gdyby Misty nie chciała albo gdyby jej nie było, poproszę siostrę Charlesa. Jaka

ona jest? - Rory zrzuciła sandały i położyła bose stopy na stołku kuchennym. Gryzła z
zapałem ołówek, podczas gdy Kane nalał dwie szklanki kolejnego wytworu „boskich
Hubbardów".

- Ewa? Bystra... atrakcyjna... ambitna.
Rory poczuła ukłucie niczym nieumotywowanej zazdrości.
- Wygląda na to, że znasz ją całkiem nieźle?
Kane uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się, żeby mnie w ogóle pamiętała.
- Aha. No, dobrze. Mam nadzieję, że mi nie odmówi, jeśli moja rodzina nie

przyjedzie. Oni są do tego zdolni... Wiesz, z nimi naprawdę... nigdy nic nie wiadomo.

- Ewa nie odmówi. To całkiem przyzwoita dziewczyna.
- To mamy jeszcze jedną sprawę z głowy - podsumowała Rory. - Zresztą to wiele

hałasu o nic. Chciałam powiedzieć, że... ślub potrwa w końcu tylko parę minut i będzie po
wszystkim.

Kane popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem.
- No, niezupełnie. Rory uniosła brwi.
- Ach, pewnie masz na myśli przyjęcie. W porządku, będziemy pili szampana,

wzniesiemy parę toastów i wtedy naprawdę będzie po wszystkim.

- Rory - Kane usiadł na krześle po przeciwnej stronie i oparł się łokciami o przykryty

obrusem stół - kilka słów, kilka toastów, i to będzie dopiero początek. Początek twojego
życia z Charlesem. Rory westchnęła.

- Wiem o tym - powiedziała cicho, skręcając w palcach nitkę z obszytego frędzlą

obrusa.

- Wcale nie jestem tego pewien. Posłuchaj mnie, kochanie. Jeśli masz jakiekolwiek

wątpliwości, teraz jest jeszcze czas, żebyś zrezygnowała z tego małżeństwa.

- Jakież ja mogę mieć wątpliwości? Charles jest wspaniały. Jest mężczyzną, jakiego

chciałaby poślubić każda kobieta. Jest... taki solidny, odpowiedzialny... uprzejmy i nie...
natarczywy...

- Nie natarczywy. Co za interesująca zaleta u pana młodego. Czyżbyś miała na myśli,

że nie będzie nalegał, żebyś rzuciła tę pracę w szkole, czy raczej, że nie będzie nalegał, abyś
dwa razy dziennie rzucała w diabły wszystko i w jakimś ustronnym kątku syciła wraz z nim
wasze wspólne żądze?

Rory poczuła, jak gorący rumieniec oblewają aż po czubek głowy.
- Jak śmiesz! - wyszeptała.
Kane roześmiał się. Po chwili zamilkł, zdając sobie sprawę, że ona wcale nie

żartowała.

- Jak śmiem? - zapytał. - Rory, kobiety nie używaj ą tego wyrażenia od co najmniej

pięćdziesięciu lat. W czasach, w których teraz żyjemy, mężczyźni pozwalają sobie prawie
na wszystko. Kobiety nawet na więcej. Nie ma tabu, żadnych ograniczeń. Czyżbyś tego nie
zauważyła?

- Przepraszam cię - powiedziała cicho, odsuwając krzesło. Wyszła szybko z pokoju.

Kane spoglądał w ślad za nią. Słysząc gwałtowne trzaśniecie drzwi od łazienki wstał, nie
mogąc się zdecydować, czy pójść za nią, czy wynieść się stąd w diabły.

Kiedy jednak usłyszał, że Rory wymiotuje, przestał się wahać.
- Kochanie... Pozwól, że ci pomogę. Jesteś chora. Klęczała na podłodze, rozdygotana

i bardzo blada.

background image

Na jej twarzy lśniły krople potu i Kane czuł, jak jego serce wyrywa się do niej,

cokolwiek by teraz myślał. Podniósł ją z podłogi. Była tak słaba, że nawet nie protestowała.

- Już dobrze, kotku... Teraz musisz się położyć i spróbować zasnąć.
- Nienawidzę tego - wyszeptała Rory przygnębionym głosem. - Nie mogę znieść, że

widzisz mnie w tym stanie, nienawidzę mego żołądka, nienawidzę tego lata i, najbardziej ze
wszystkiego, nienawidzę ślubów.

- Tak, kochanie, rozumiem cię. W takiej chwili jak ta kobieta najbardziej

potrzebowałaby matki. Ponieważ jej tu nie ma, muszę ją zastąpić.

Rory była już bez butów, które zostały przy kuchennym stole. Kane położył ją na

łóżku, zdjął z ręki zegarek, powyjmował spinki z warkocza i rozpiął sukienkę. Delikatnie
zdjął ją Rory przez głowę i ułożył na starym bujanym fotelu.

Miała na sobie białą bawełnianą halkę. Kane nawet nie zdawał sobie sprawy, że w

tym stuleciu jeszcze coś takiego produkują. Drżała na całym ciele i Kane walczył z
przemożną chęcią, żeby położyć się obok niej w łóżku i ogrzać ciepłem swojego ciała.
Istniały jednak, jak mawiają lekarze, istotne przeciwwskazania.

- Może zdejmę ci jeszcze tę halkę i dobrze cię okryję?
Oczy Rory rozszerzyły się ze strachu.
- Zostaw mnie w spokoju! Nie próbuj nawet...
- Zaraz, zaraz, ja ci tylko proponowałem pomoc. - Kane podniósł obie ręce w

obronnym geście.

- Przepraszam cię, źle się czuję.
Wyglądała okropnie. Jednocześnie jednak była taka bezbronna, nieszczęśliwa,

cudowna; Kane czuł, że całkiem traci głowę.

- Kto jest twoim lekarzem?
- Nie potrzebuję żadnego lekarza. Chcę wreszcie zostać sama.
Zmoczył w wodzie czystą ścierkę i wytarł jej twarz, szyję i ręce. Odgarnął z czoła

potargane włosy, starając się nie myśleć o ich jedwabistej delikatności, nie widzieć jej
przejrzystej, gładkiej skóry. Miała zamknięte oczy, ale wiedział, że nie śpi.

Kobieto, kobieto, coś ty ze mną zrobiła, pomyślał. Stał nad nią jeszcze i obserwował

przez długą chwilę. Jej oddech uspokoił się. Na chwilę otwarła oczy i wtedy wydało mu się,
że zobaczył w nich przestrach. Potem jednak uśmiechnęła się i usnęła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kane siedział nadal w fotelu, gdy usłyszał przez siatkowe drzwi głos Madeline

Banks:

- Panno Hubbard? Auroro?
- Ona się położyła, pani Banks - powiedział Kane. Z ociąganiem wstał z fotela i

podszedł do drzwi.

Mina pani Banks wskazywała, że jego obecność tutaj jest źle widziana. Powinien był

dawno stąd wyjść, przede wszystkim ze względu na Rory. To ona będzie musiała teraz
unieść ciężar podejrzeń, wyzierających z oczu tej kobiety. Znał Maddie Banks i wiedział, że
to nie będzie łatwe.

- Aurora źle się poczuła. Nie chciałem zostawiać jej samej.
- Hmm... rozumiem.
Madeline Harrison Banks była wysoką kobietą. Ktoś życzliwy mógłby powiedzieć,

że jest przystojna. W każdym razie na pewno zwracała uwagę. Przez tyle lat mieszkania w
najbliższym sąsiedztwie Kane nigdy nie widział jej źle lub niestarannie ubranej. Jasne włosy
były zawsze pięknie uczesane, a składająca się głównie z pereł biżuteria była zawsze w

background image

najlepszym guście. W zimie nosiła kostiumy i kaszmirowe swetry, w lecie pastelowe suknie,
czasami z idealnie dopasowanym bawełnianym kardiganem. Nigdy się nie pociła. Jej
ubranie nigdy się nie mięło. Nawet najbardziej podejrzliwy sprzedawca zaakceptowałby bez
wahania jej czek. W tej chwili Kane miał ochotę posłać ją do diabła.

- Czy panna... czy Aur ora widziała się ze swym lekarzem?
- Podobno tak.
- I jakie jest jego zdanie?
- Nieżyt żołądka.
W głębi domu Rory leżała z zamkniętymi oczami, słysząc szmer głosów, zbyt

wyczerpana, żeby się zastanawiać, kto ją odwiedził. To nie był Charles. Rozpoznałaby jego
głos. Poza tym Charles był zajęty. Niestety, był bardzo zajęty od chwili, kiedy poprosił ją o
rękę.

Przedtem tak nie było. Nie uwodził jej wprawdzie w jakiś niezwykle romantyczny

sposób, ale starał się zdobyć jej względy. Tak, na pewno kiedyś się starał. Nawet przy
swoim braku doświadczenia Rory wiedziała, że nie jest obojętna temu mężczyźnie, i po raz
pierwszy w życiu przyjmowała to spokojnie i z przyjemnością. Charles był porządnym
człowiekiem. Nie budził obaw, mogła mu zaufać.

Kiedy jednak zgodziła się zostać jego żoną, starania Charlesa się skończyły. Była

tym zdziwiona i trochę urażona, ale powiedział jej, że mają przecież przed sobą podróż
poślubną. Wtedy Rory przekona się, że będą ze sobą szczęśliwi.

Tylko jak można mieć pewność, że do siebie pasują, jeśli Charles będzie wciąż tak

powściągliwy? Większość par nie czeka teraz nawet na zaręczyny, żeby pójść do łóżka.
Rory nawet się do tego przygotowywała, tylko że Charles w ogóle nie próbował...

A teraz, im dłużej czekała, tym bardziej wydawało jej się to niemożliwe.
Coś tam, oczywiście, o życiu wiedziała. W szkole średniej chodziła czasami na

randki. Zwykle były to spotkania w większym gronie. Chodzenie do kina, prywatki. Potem
cała grupa zwykle dzieliła się na pojedyncze pary i każda para, która nie sypiała ze sobą,
była jakby „nie w kursie". Rory prawie wcale nie piła, nie szła do łóżka z kim popadło, nie
tykała „trawki" i w ten sposób większość chłopców traktowała ją na prywatkach
lekceważąco.

Lubiła chodzić do kina, ale w najbardziej łzawym melodramacie widziała zawsze coś

zabawnego i śmiała się w najmniej odpowiednich momentach. Nigdy nie mogła się
zorientować, czego oczekują od niej chłopcy, i sama nie wiedziała, czego ona oczekuje od
nich.

Już prawie nie wierzyła, że kiedykolwiek przeżyje jakiś romans. Było to wtedy,

kiedy przeprowadziła się do Północnej Karoliny i zaczęła uczyć w szkole, w której posadę
załatwiła jej dawna przyjaciółka z college'u. Pierwszą osobą, którą tu poznała, był Charles
Banks.

Oczywiście był wtedy jeszcze żonaty. Nigdy nie myślała o nim inaczej jak o

sąsiedzie i kimś, od kogo wynajmuje dom. Suzanne wpadała czasami na pogawędkę, ale
poza tym Rory praktycznie nie miała kontaktu z młodymi Banksami.

I nagle Suzanne umarła. Całe miasto nie mogło ochłonąć z zaskoczenia. Tydzień

wcześniej cieszyła się najlepszym zdrowiem.

W sześć miesięcy później Charles zapytał ją, czy nie mogłaby pójść z nim na bankiet,

i Rory przyjęła to zaproszenie. Potem spotykali się od czasu do czasu, idąc do kina, a potem
na kolację albo na comiesięczny obiad z tańcami w klubie Charlesa. Mówił, że czuje się
bardzo samotny. Rory też była samotna.

W pewien piątek, w kwietniu ubiegłej wiosny, po przyjęciu, które Rory wydała dla

background image

swoich drugoklasistów, Charles poprosił ją o rękę. Zabrała z przyjęcia niezjedzone kanapki i
mrożone waniliowe wafelki. Siedzieli z Charlesem na werandzie, kołysząc się na huśtawce i
pojadając to i owo, rozmawiając o jakichś nieistotnych drobiazgach, gdy nagle on odwrócił
się, spojrzał na nią i poprosił, żeby wyszła za niego za mąż.

Rory zakrztusiła się swoim wafelkiem. Charles musiał ją klepać po plecach i

pożyczyć swojej chusteczki do wytarcia załzawionych oczu. W ten sposób ta niezwykła
chwila straciła wszelki nastrój romantyzmu.

- No dobrze - powiedział, kiedy wreszcie była w stanie mówić. - Czy zgadzasz się?
- Charles, czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz?
- Moja droga, uważam, że świetnie do siebie pasujemy. Oczywiście, jeśli marzysz o

przystojnym uwodzicielu z romantycznej powieści, to, niestety, ja nim nie jestem. - Spojrzał
na nią z uśmiechem pełnym dezaprobaty dla samego siebie, który Rory uznała za
rozbrajający. - Ale jeśli chciałabyś dzielić życie z mężczyzną, który ma dla ciebie wiele
uznania i szacunku, i który może zapewnić ci godziwe warunki, i otoczy cię opieką, nie
musisz szukać daleko. Pomyśl nad tym, dobrze?
Wtedy pocałował ją i Rory była pewna, że poczuje przyspieszone bicie serca i zawrót
głowy. Nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnęła się, ukrywając rozczarowanie i tłumacząc
sobie, że takie rzeczy będą się zdarzać, kiedy przyzwyczai się do myśli, że jest zakochana.

Później jednak nic takiego nigdy nie nastąpiło. Widocznie Charles nie był

człowiekiem zdolnym do namiętnego okazywania uczuć, choć widziała go nieraz w stanie
znacznego podniecenia, kiedy oglądał tabele stawek ubezpieczeniowych. Kiedyś z
prawdziwą namiętnością opowiadał o pożarze, wywołanym dla uzyskania odszkodowania.
Może jego uczucia do niej będą gorętsze, gdy już się pobiorą?

A może nie? Może po prostu była dla niego nie dość atrakcyjna albo żadne z nich nie

miało zmysłowej natury...

Ostrożnie spuściła nogi na szydełkowy chodniczek leżący koło łóżka. Boże, ileż ona

ma jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu na takie rozważania. Trzeba odwieźć rzeczy do
przytułku, posegregować książki. Poza tym dziś jest ostatnia sobota miesiąca. Tańce w
klubie. Zawsze na nie chodzili, bo Charles spotykał tam wielu swoich klientów i innych
ludzi związanych z firmą. Opłata za członkostwo w klubie była odliczana od podatku.
Kiedy się o tym dowiedziała, ich wypady do klubu wydały jej się jakoś mniej romantyczne.

- A pies to gryzł - mruknęła, upinając niezbyt starannie spleciony warkocz na czubku

głowy i wsadzając weń tuzin spinek.

Pięć minut później weszła do saloniku. Madeline Banks siedziała na dębowym

krześle z wyrazem sztucznego ożywienia na twarzy. Spojrzała na Rory tak, jakby zobaczyła
zjawę z zaświatów.

Kane wychylił się z fotela w jej stronę, patrząc na Rory ciepłym i krzepiącym

spojrzeniem.

- Czy na pewno czułaś się na siłach, żeby wstać? Rory czuła nieprzepartą chęć, żeby

rzucić mu się w ramiona. Patrzył na nią z troską, czekając na odpowiedź. To jego spojrzenie
sprawiło, że Rory miała ochotę rozpłakać się z wdzięczności.

- Panno Hubbard - zaczęła Madeline Banks - mój lekarz nadal tu mieszka. Gdybym

do niego zadzwoniła, jestem pewna, że byłby w stanie pani pomóc.

- Dziękuję bardzo, pani Banks, już czuję się całkiem dobrze. To tylko nerwica

żołądka. Nie powinnam była pić kawy...

- Charles prosił mnie, żebym omówiła z panią parę spraw tego przedpołudnia, ale

mam wrażenie, że musimy to odłożyć.

Najlepiej byłoby to odłożyć do dnia lądowania Marsjan, pomyślała Rory.

background image

Odwlekanie tej rozmowy niczego jednak tu nie rozwiąże.

- Możemy to zrobić teraz, pani Banks - oznajmiła.
- Później możemy być zbyt zajęte.
Kane odprowadził obie panie do dużego domu, pożegnał się z matką Charlesa,

mrugnął porozumiewawczo do Rory i zniknął.

Rory czuła się jak pasażer „Titanica", któremu odpływa sprzed nosa ostatnia łódź

ratunkowa. Z determinacją zwróciła się do starszej pani:

- Pani Banks, Charles powiedział mi, że zamierza pani wrócić do Tobaccoville...
Trzy godziny później, gdy pani Banks z łatwością przeforsowała swoje stanowisko

mimo nieśmiałych protestów Rory, do frontowego salonu weszła Ewa. W tym momencie
przez głowę Rory przemknęła myśl, że byłoby cudownie zaręczyć się z sierotą bez żadnej
bliskiej rodziny.

Matka Charlesa przypominała walec drogowy. Cokolwiek Rory powiedziała, ona

dalej mówiła swoje, jakby druga strona w ogóle nie otwierała ust. A to, uświadomiła sobie
Rory, był dopiero początek ich wzajemnych kontaktów.

Evelyn Banks Patelli Sanders była wysoką, długonogą damską wersją swego brata.

Rory zamierzała traktować ją jak najlepiej, choćby ze względu na Charlesa. Może ona
będzie w stanie przemówić do rozumu swej matce, bo Rory, jak dotąd, nie potrafiła w żaden
sposób tego dokonać.

- Ach, więc to ty jesteś tą milutką nauczycielką, narzeczoną Charlesa?
Rory poczuła się nieco urażona lekceważącym tonem Ewy, ale nie dała tego po sobie

poznać.

- Z niecierpliwością czekałam, żeby panią poznać, pani Sanders - odparła. Było to

oczywiście kłamstwo. Rodzina Charlesa wcale jej się nie podobała. Ba!... Ale Charles nie
miał jeszcze okazji poznać jej rodziny.
Ewa roześmiała się.

- Jesteś ładniejsza, niż można było wnioskować z opisu mamy. O Boże, jaka jestem

zmęczona! Potrzebny mi dobry drink, a potem długa, chłodna kąpiel. Mamo, chodź ze mną,
chcę się rozpakować. Muszę ci opowiedzieć, z czym znowu wyskoczył Tom na temat
podziału majątku i alimentów!

- Panno Hubbard, z pewnością wybaczy nam pani, ale... - powiedziała pani Banks. -

Carrie zaniesie twoje rzeczy na górę, kochanie. Zamieszkasz w tym wschodnim pokoju,
prawda? Zawsze lubiłaś wcześnie wstawać.
Rory wróciła do domu i zajęła się swoimi sprawami. Obawiała się kłopotów z żołądkiem. O
pół do piątej wpadł do niej Charles.

- Mama mówiła, że nie czułaś się dobrze dziś rano.
- Rozbolał mnie żołądek. Ale jeszcze się całkiem nie rozłożyłam.
- Mój Boże, Auroro, czyżby aż tak...
- Och, nie, Charles. Nie aż tak. Po prostu żartowałam.
- Na pewno? Kane i Ewa mogą dziś pójść na tańce sami. Ja mogę zostać i posiedzieć

przy tobie, jeśli tego chcesz. Albo może moja matka...

- Nie, nie, wszystko w porządku, Charles. Czuję się całkiem dobrze. Właśnie

segregowałam rzeczy przed przeprowadzką.

- Więc spotkamy się o pół do ósmej? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odparła z nagłym uczuciem zmęczenia.- Będę gotowa.
Dwadzieścia pięć minut po siódmej Rory czekała ubrana w zapinaną pod szyję, luźną

batystową sukienkę w różowo-biały wzorek. Włosy upięła w węzeł z tyłu głowy. Nałożyła
też kolczyki z granatów, które kiedyś dostała od babci, i skromny pierścionek z brylantem

background image

od Tiffany'ego - zaręczynowy prezent Charlesa.

Myślała teraz o wizycie u ginekologa, którą planowała załatwić jeszcze w tym

tygodniu. Brakowało jej odwagi. Gdyby mogła pomówić o tym z Charlesem i poprosić go o
radę...

„Charles, kochanie", mogłaby zacząć, „tak się złożyło, że jestem jeszcze dziewicą. I,

rozumiesz, im jestem starsza, tym bardziej boję się... wiesz, czego. Myślę, że nie będziesz
miał nic przeciwko temu, jeśli pójdę do doktora Malleta na mały zabieg. Po co mi ten ból...
krew... i w ogóle".

Obracając nerwowo pierścionek na palcu, zastanawiała się po raz setny, dlaczego, u

diabła, nie zrobiła tego już dawno. Większość kobiet tak robi... Zwykle znacznie wcześniej
niż w wieku trzydziestu lat.

Miała przecież niejedną okazję. Na przykład ten futbolista, z którym spotykała się

przed przyjazdem tutaj. Przeraził ją wprawdzie śmiertelnie, ale teraz myślała, że lepiej
byłoby ulec jego natarczywym atakom. Nie miałaby w tej chwili takich głupich problemów.

Gdy obie pary przybyły do klubu, wieczorek taneczny już trwał. Z baru dobiegał

hałas, świadczący o tym, że goście dobrze się tu bawią.

Ewa i Rory zostawiły panów w holu i udały się do pokoju obok toalety dla pań. Ewa

poprawiła swój nienaganny makijaż i podała Rory puderniczkę.

- Przypudruj sobie nos. Może nie będzie widać tych twoich piegów.
- Dziękuję, ale przestałam już z nimi walczyć. Ich oczy spotkały się w lustrze i Rory

odgadła treść pytań, które za chwilę usłyszy.

- Jak długo znacie się z Charlesem?
- O, już parę lat. Spotkaliśmy się zaraz po mojej przeprowadzce z Lexington. To jest

miejscowość w Kentucky. Przyjechałam tutaj, żeby uczyć w szkole.

- A co z Kane'em?
- Nie rozumiem?
- Wygląda na to, że dobrze się znacie.
- Och, nie... Poznaliśmy się dopiero parę dni temu. On wydaje się... całkiem miły.
Ewa skropiła się perfumami i wrzuciła mały flakonik „Poison" z powrotem do

torebki.

- Miły, powiadasz? - powtórzyła. - Moja droga, małe kotki mogą być miłe, kwiatki

mogą być miłe. Kane Smith jest fascynujący! Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłam o nim
zapomnieć przez te lata, ale muszę przyznać, że w czasach kiedy mieszkałam tutaj, byłam
straszną snobką. Raczej nie zauważałam tych Smithów z sąsiedztwa. - Ewa uśmiechnęła się
i Rory uznała, że zaczyna ją lubić, choć jeszcze nie wie, dlaczego.

Zjedli kolację. Kelner uprzątnął stół i podał następną butelkę wina. W oddali dał się

słyszeć pomruk burzy. Rory wzdrygnęła się.

- Czy dobrze się czujesz, kochanie? -zapytał Charles.
- Wspaniale. - Uśmiechnęła się do niego, starając się nie widzieć Ewy, pochylającej

się w kierunku Kane'a, z dłonią na rękawie jego beżowej lnianej marynarki.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła Ewa. - Kane, to przecież musisz być ty, prawda?

Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

Chares odwrócił się ku niej z westchnieniem.
- Kim musi być Kane? Kto ci czego nie powiedział?
- Mój drogi bracie, czy ty wiesz, że nasz Kane to jest ten Kane Smith?!
Spojrzenie Rory powędrowało od Ewy do Charlesa, a potem znów do Kane'a. Ten

wyglądał na niezadowolonego.

- Ewo, jeśli nie jesteś zmęczona, to możemy zatańczyć - mruknął pod nosem.

background image

Rory obserwowała, jak przeciskali się między stołami w kierunku parkietu.
- Czy ja czegoś nie zrozumiałam?
- To nic ważnego, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby zatańczyć?
Rory poczuła irytację.
- Mówiłam ci już, Charles, że czuję się świetnie. Po dwóch tańcach zmienili

partnerów. Nie zwróciła uwagi, kto zainicjował tę zamianę, ale z pewnością nie była to
Ewa.

Kane poprowadził ją przez parkiet, obejmując lekko w pasie. Żadne z nich nie

powiedziało słowa. Rory bez wysiłku dostosowała się do jego kroków. Po chwili lekki ucisk
jego dłoni na jej plecach zaczął ją niemal parzyć. Z tego powodu zbliżyła się do niego
bezwiednie.

- Chyba będzie padać, prawda? - zapytała z nutą rozpaczy w głosie.
- Możliwe.
Ktoś zderzył się z nią, popychając ją prosto na Kane'a. Cofnęła się jak oparzona.

Usta Kane'a wygięły się w znajomym, ironicznym uśmiechu i twarz Rory zapłonęła
rumieńcem.

- Ta orkiestra jest do niczego - mruknęła.
- Masz dość?
- Jeżeli ty nie chcesz już tańczyć...
- Nie chcę... - odburknął - z tobą już nie chcę. Rory nie była przygotowana na takie

stwierdzenie.

Dopiero po chwili odzyskała głos.
- No cóż, przynajmniej jesteś szczery. Przystanęli koło dużego, weneckiego okna.

Kane nadal obejmował ją w pasie, jej ręka nadal spoczywała na jego ramieniu. Zamiast
jednak się cofnąć, Kane przysunął się do Rory akurat w tym momencie, gdy oślepiająca
błyskawica oświetliła drzewa za oknem upiornym, fosforyzującym blaskiem.

Za chwilę dał się słyszeć grzmot i Rory spojrzała na Kane'a wzrokiem pełnym

przerażenia.

- Kane, ja...
- Nie mów tego.
- Czego mam nie mówić? - szepnęła, czując zamęt w głowie.
- Cokolwiek chciałabyś powiedzieć, lepiej tego nie mów. Moja droga, zdajesz sobie

chyba sprawę, że staram się zachowywać przyzwoicie, ale jeśli się poruszysz... jeśli
cokolwiek powiesz... nie wiem, co mogę zrobić...

Zamknęła oczy. Przestała prawie oddychać. Każdym centymetrem swego ciała

chłonęła obecność tego mężczyzny, który teraz obejmował ją jedną ręką, a drugą miażdżył
jej palce.

On mnie teraz pocałuje, myślała. Przy wszystkich. Cały świat powoli rozpłynął się

wokół niej, gdy powoli pochyliła się w jego stronę.

Nagle zachrypiały wzmacniacze i szef orkiestry zapowiedział:
- Drodzy państwo, chciałbym ogłosić, że jeśli ktoś z was zostawił otwarty dach w

samochodzie, to powinien wiedzieć, że w całym okręgu Stokes leje teraz jak z cebra. Ulewa
już się tu zbliża. Szczęśliwcy, których to nie dotyczy, mogą teraz posłuchać starej polki.
Postaramy się nią zagłuszyć te grzmoty. A więc raz... i dwa...

Rory otwarła oczy. Ręka Kane'a opadła. Rory odwróciła się i wróciła do stolika.

Charles wstał, gdy zamierzała usiąść.

- Robi się późno - powiedział. - Wolałbym nie wracać do domu w czasie burzy.
- Wracajmy zatem - odparła. Podniosła z krzesła torebkę, starając się nie widzieć

background image

człowieka, który przecisnął się tuż koło niej. Ponieważ Charles wszystkich tu przywiózł,
Kane i Ewa nie mieli wyboru i również zaczęli zbierać się do wyjścia.
Ewa oczywiście nie powstrzymała się od komentarzy.

- Na miłość boską, braciszku, nie zmieniłeś się ani na jotę. Parę kropel deszczu to już

dla ciebie kataklizm.

- Aurora nie czuje się najlepiej - odpowiedział Charles. Rory rzeczywiście poczuła

się okropnie.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdzieś w połowie trasy złapała ich ulewa, więc i

tak nie mogliby się słyszeć w ogłuszającym hałasie deszczu bębniącego o dach. W
wyizolowanym jakby od zewnętrznego świata wnętrzu limuzyny Rory czuła otaczające ich
napięcie. Wszelkie emocjonalne konflikty bardzo źle na nią działały. Byłaby w stanie zrobić
prawie wszystko, żeby ich uniknąć.

Najgorsze jednak miała dopiero przed sobą.
Gdy skręcili w stronę domu, zauważyła znajomy kształt furgonetki, błyszczącej w

strugach deszczu.

- Och, nie - jęknęła cicho.
Zjawili się tu za wcześnie. Do wesela pozostało jeszcze więcej niż tydzień. Powinni

chociaż zadzwonić. Może to jest jakiś inny, podobny samochód, należący do kogoś, kto
chce przeczekać burzę...

Mimo zacierających wszystko strug deszczu widać było jednak kolorową tęczę,

ozdabiającą bok wielkiej, żółtej furgonetki zaparkowanej pod domem Charlesa.

Jej rodzina przyjechała. Teraz, kiedy poważnie zaczynała zastanawiać się nad sensem

tego wszystkiego, rodzina Hubbardów przybyła na wesele!

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W godzinę później Rory prowadziła rodziców w kierunku swego domu. Przyjechali

tu, kierując się jej skrupulatnie narysowaną mapą, zaraz potem, kiedy Rory i reszta
towarzystwa udali się do klubu. Bili przez jakiś czas łomotał do drzwi, ale kiedy nikt nie
otwierał, Peace spokojnie pomaszerowała do sąsiedniej posesji, żeby zasięgnąć języka.

Resztę można było sobie świetnie wyobrazić, myślała Rory, tłumiąc cisnący się na

usta histeryczny chichot. Madeline Banks znalazłaby pewnie prędzej wspólne tematy z
sierżantem policji niż z jej rodziną.
Wprawdzie Bili i Sunny Hubbard zerwali definitywnie z hippisowską przeszłością, ale od
Madeline Banks dzielił ich nadal zupełnie kosmiczny dystans. Chodziło o inne spojrzenie na
świat. Dla Sunny, przysięgłej wyznawczyni prawa karmy, każde stworzenie na tym padole,
od królowej Anglii do najmizerniejszego robaczka, miało swoją dokładnie wyznaczoną
płaszczyznę egzystencji. Życie każdego człowieka zależy od tego, jaki był w poprzednim
wcieleniu. Taki pogląd wydawał się Rory fascynujący!

Ezoteryczne przekonania Billa były ostatnimi czasy może mniej wyraziście

eksponowane. Chyba nigdy nie zapomniał, że tylko ciężko zapracowane pieniądze jego
rodziców pozwoliły mu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie drugiej połowy lat
sześćdziesiątych. Ubierał się wtedy w kupione na wyprzedaży szmaty, ale miał najnowszy,
importowany samochód, a jego gitara kosztowała sześćset dolarów. Rory zawsze
podejrzewała, że pod powłoką wyznawcy hippisowskiej ideologii kiełkowała w nim od
dawna dusza kapitalisty. Tak łatwo stał się biznesmenem, a jego kochająca swobodę natura
wcale na tym nie ucierpiała... Mimo przerzedzonych już i siwiejących włosów Bili wyglądał
całkiem atrakcyjnie w białych drelichowych spodniach i kolorowym podkoszulku, ze
sznurkiem afrykańskich paciorków wokół szyi.

Sunny prawie się nie zmieniła od czasu, odkąd ją widziała po raz ostatni. Rory nigdy

nie potrafiła wyobrazić sobie swojej matki mieszkającej jako dziecko w tym schludnym
domu przy Main Street, ubranej w wykrochmalone sukienki, skórzane półbuciki i wy­
winięte, białe skarpetki. Sunny miała przecież swój unikalny styl. Sama projektowała i szyła
sobie suknie, gotowała niezwykłe potrawy i kochała muzykę ponad życie. Czasami Rory
czuła, jakby to ona była matką, a Sunny - stwarzającym problemy dzieckiem.

Hubbardowie wnieśli swoje bagaże do gościnnego pokoju.

Rory zaciągnęła zasłony i przygotowała posłania.

- Czy ty naprawdę jesteś pewna tego, co zamierzasz zrobić? - zaczęła matka. -

Widziałaś, moje złotko, jaką on ma aurę? Przecież...

- Bili, może napijesz się herbaty, zanim zajmiesz się samochodem? - powiedziała

Rory, udając, że nie słyszy tych ostrzeżeń. - Nazywa się „Kraj Nirwany", sam mi ją
przysłałeś. Dobrze ci zrobi przed spaniem w obcym łóżku.

- Ona jest taka szarawa - mówiła dalej Sunny. – Nie twierdzę, że może być

niezdrowa, ale jest taka... cienka, można powiedzieć...

- Herbata? - zapytali jednogłośnie Rory i Bili. Sunny zamrugała swoimi gęstymi,

jasnymi rzęsami.

Miała czterdzieści osiem lat, ale z podobną do córki, piegowatą cerą i miodowymi,

rozjaśnionymi tu i ówdzie włosami, mogłaby z powodzeniem uchodzić za trzydziestolatkę.
- Jaka herbata? Mówię o aurze Charlesa. Kwiatuszku, czy ty wiesz, że on zupełnie do ciebie
nie pasuje? Jaka jest jego data urodzenia? Zaraz mu zrobię horoskop. Czy ja ostatnio
liczyłam twoje progresje, Rory? To też muszę zrobić... Chociaż teraz już widzę, w czym
problem. On ma na pewno dużo planet w Koziorożcu... Oczywiście Koziorożce też potrafią

background image

być urocze. Gdyby miał ascendent w znaku rządzonym przez Wenus... Ale nie ma,
kochanie. Nie będziesz z nim szczęśliwa. Nawet gdyby miał Księżyc w Raku... Nie, to
niemożliwe, tacy ludzie mają inną twarz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że
jego Saturn znajduje się dokładnie na jednym ramieniu twojego kardynalnego krzyża!
Byłoby znakomicie, gdybyś poślubiła raczej jakiegoś wspaniałego Skorpiona...

- Mamo! – wykrzyknęła Rory. – Charles i ja świetnie do siebie pasujemy. On ma

wszystkie zalety, jakie powinien mieć mój przyszły mąż, i jestem najszczęśliwszą kobietą
na świecie, że on mnie w ogóle zechciał!

Ruchliwa twarz Sunny jakby się skurczyła. Wyciągnęła rękę w kierunku córki.
- Kochanie, przecież ty nie kochasz Charlesa, prawda? Nie wiesz, co masz zrobić, i

potrzebujesz pomocy. Ale nie martw się, Sunny już tu jest i na pewno jej ci udzieli.
Powinniśmy kierować się własnym instynktem; wtedy wszystko ułoży się znakomicie.
Uwierz mi, złotko - przecież w tych sprawach nigdy się nie myliłam, prawda, Bili?

Rory poddała się. Kiedy Sunny wcielała się w rolę osoby wtajemniczonej, wszelkie

dyskusje nie miały sensu.

W końcu wszyscy zostali rozlokowani i Rory udała się do własnego łóżka, gdzie z

kubkiem „Kraju Nirwany" w ręku mogła się wreszcie zastanowić nad wydarzeniami
dzisiejszego dnia. To nie była taka totalna katastrofa. Jeszcze nie, w każdym razie. Fauna
była tylko trochę zbyt prowokująca, uwodząc jednocześnie Charlesa i Kane'a, ale to był jej
normalny sposób bycia. Leniwa z natury, zawsze trochę rozmamłana, przymilała się i
flirtowała z każdym, kto się tylko nawinął... Była jednak przy tym taka ładna i
nieszkodliwa, że w końcu wybaczano jej nawet to, że w swoim szokującym zachowaniu
posuwała się odrobinę za daleko.

Oczywiście, panią Banks raził jej sposób bycia, choć była zbyt dobrze wychowana,

żeby pozwolić sobie na jakiekolwiek komentarze. Sunny i Bili niczego, jak zwykle, nie
zauważyli, a Misty przygotowywała się do wygłoszenia wykładu na temat szkodliwości
spożywania czerwonego mięsa.

Jutro, rzecz jasna, wszyscy usłyszą o szkodliwości spożywania białego mięsa, a

potem mięsa w ogóle. W niedalekiej przyszłości należy się spodziewać całej reszty -
dyskusji na temat dziury ozonowej, noszenia naturalnych futer i doświadczeń ze
zwierzętami. Misty miała na tym punkcie prawdziwego fioła. Ponieważ był lipiec i
panowały upały, być może wykład o futrach zostanie im oszczędzony.

Dobrze, że Ewa i Peace miały wspólne zainteresowania. Słyszała, jak omawiały

zawzięcie swoje problemy rozwodowe i posunięcia adwokatów. Bóg jeden wie, co się teraz
dzieje w sąsiednim domu, kiedy ona i rodzice stamtąd wyszli. Być może okaże się jutro, że
nie jest już zaręczona. Być może, odsądzona od czci i wiary, zostanie wepchnięta do
tęczowej furgonetki razem ze swoją rodzinką i wyekspediowana pod eskortą policji poza
granice miasta.

Zanim jednak, zmęczona i zrozpaczona, pogrążyła się we śnie, przez myśl

przemknęło jej pytanie:

Kim jest ten wspaniały Skorpion?
Gdy obudziła się następnego ranka i zeszła do kuchni, znalazła ją przewróconą do

góry nogami. Rodzice gdzieś zniknęli. Próbowała doprowadzić tę ruinę do jakiegoś
przyzwoitego stanu, kiedy pojawiła się Misty.

- Więc tak wygląda twoje gniazdko? Całkiem milutkie. Gdybym ja tu mieszkała,

zburzyłabym tę ścianę, żeby zrobić wielkie, wykuszowe okno, a wszystkie meble i ściany
pomalowałabym na biało. Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że Sunny i Bili zdetonowali tutaj bombę i zwiali do miasta.

background image

- Och, Bili ma teraz jakieś niezwykłe pomysły. Uważa, że śniadanie powinno się

składać z grubych płatków owsianych z kiełkami pszenicy, rodzynkami i ziarnami
słonecznika.

Zamierzali odwiedzić jakiś pobliski młyn i zobaczyć, co tu mielą. Ewa i Peace

pojechały na zakupy, a Fauna wylegiwała się w łóżku.

- Czy pani Banks... mówiła coś, kiedy wyszliśmy?
- O czym?
- No... wiesz. O nas. O mnie. O naszej rodzinie!
Misty wzruszyła ramionami. Była nieduża, o włosach jaśniejszych niż Rory, miała

duże, błękitne oczy i dołek w brodzie. Jedną z największych trosk w jej życiu było to, że
nikt nie traktował jej poważnie, a miała przecież już dwadzieścia dwa lata!

- Przecież nie powiedziałaby tego mnie, prawda? Zresztą, cóż takiego miałaby

powiedzieć? Jesteśmy przyzwoitymi ludźmi, uczciwie zarabiającymi na życie. - Misty
prowadziła ostatnio rachunki „Boskich Hubbardów". - Co by jej się mogło nie podobać?

- Nic, oczywiście, że nic - powiedziała Rory zmęczonym głosem. - Być może

przeoczyłaś ten drobny fakt, że nasi rodzice robili skręty z każdej rośliny, która wpadła im
w ręce, składali cześć drzewom i zrobili z rodzenia dzieci widowisko...

- Oni pod drzewami składali cześć Bogu, a nie drzewom. A jeśli chodzi o porody, to

mnóstwo ludzi tak robi. To się nazywa stwarzaniem więzi.

- Ale ja miałam tylko trzy lata, kiedy urodziła się Peace, i wcale nie chciałam, żeby

mnie przywiązywano na siłę do mokrego, czerwonego, wrzeszczącego prosiaka!

- Moja droga - powiedziała Misty - widzę, że babcia nieźle cię przekabaciła. Zawsze

uważałam, że jesteś trochę dziwna, ale to pewnie wynik wychowywania się u kobiety, która
przez całe życie chodziła w gorsecie. A może zachowujesz się tak, ponieważ masz już tyle
lat? Albo może za bardzo się starasz, żeby zostać żoną tego Charlesa?

- W tej chwili nie mam ochoty z tobą o czymkolwiek dyskutować! - odcięła się Rory

ze złością. - Przepraszam cię, Misty - dodała po chwili. - To tylko... Wiesz, ja ostatnio...

- W porządku - odparła Misty. - Ja cię rozumiem. Wychodzisz za mąż za

maminsynka, a do tego jego mamuśka zamierza mieszkać z wami i wleźć ci na głowę.
Wiesz, na pewno poradziłabyś sobie lepiej z tym wszystkim, gdybyś od lat nie zatruwała
sobie organizmu mięsem biednych, mordowanych zwierząt.

- Nie denerwuj mnie. Misty Morning Hubbard, proszę cię, nie denerwuj mnie, bo

przysięgam ci, że... że...

- Zostawisz mnie za karę po lekcjach? Każesz mi umyć tablicę? Przepraszam cię,

kochana, ale powiedziałam dokładnie to, co zamierzałam powiedzieć. Przecież jesteś taka
zestresowana, jakbyś się czegoś okropnie bała.

- Uprzejmie ci dziękuję.
- Drobiazg. Jak na taką pełną uprzedzeń, zacofaną, trzydziestojednoletnią...
- Niniejszym zawiadamiam cię, że skończyłam trzydzieści lat niecały miesiąc temu!
- ...no to trzydziestoletnią zjadaczkę zwierzęcych trupów, wyglądasz jeszcze nie

najgorzej, ale musisz mieć zupełnego fioła uważając, że coś ci wyjdzie z tym Charlesem. To
chodzące liczydło jest drugą najgorszą rzeczą, która ci się przytrafiła w życiu.

- Co ty powiesz? A co uważasz za pierwszą? - zapytała Rory lodowatym tonem.
- Babcię Truesdale. Ona nigdy naprawdę nie wybaczyła Sunny, że uciekła z domu, i

odegrała się na tobie. Chociaż być może to jednak był ten głupek, który próbował cię
zgwałcić, kiedy byłaś...

- Misty!
- Wiesz dobrze, że nie kłamię. Wszyscy udają, że wysłali cię do Kentucky, żeby

background image

babcia nie była sama, ale Peace przy tym była i miała już dość rozumu, żeby zrozumieć, co
się święci. Dobrze też, że miała dość pary w płucach, bo inaczej byłabyś teraz jeszcze
bardziej zdziwaczała. Zawołała wtedy Billa i niedługo potem ty byłaś w drodze do babci, a
tego przygłupa wykopali w ekspresowym tempie z komuny.

- Nic z tego nie pamiętam - odparła Rory pozbawionym wyrazu głosem. - Czy jadłaś

już śniadanie?

- Chciałam ci tylko powiedzieć, Rory, żebyś nie robiła głupstwa i nie wychodziła za

mąż za tę bezpłciową kukłę tylko dlatego, że masz taki uraz z tamtych czasów. To się
zdarza, chyba nawet częściej, niż myślisz. Nie pozwól, żeby ci to zrujnowało życie.

- Skończyłaś?
Misty westchnęła i sięgnęła po garść orzeszków.
- Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa, i naprawdę nie jestem pewna, czy Charles

jest...

- Charles jest bardzo dobrym człowiekiem. I zamierzam być z nim szczęśliwa.
- Wiem, że zamierzasz. Przecież widzę, jak usilnie starasz się sobie to wmówić.

Rory, Charles jest nudny. Wiem, że jest przystojny; tylko co z tego? Ma mentalność starego
księgowego.

- A może ja lubię takich ludzi? Z natury lubię porządek.
- Przestań! Jestem wegetarianką i lubię gotowaną rzepę, ale gdybym miała żywić się

wyłącznie nią do końca żyda!... Popatrz na jego przyjaciela, tego pisarza. Na twoim miejscu
zabrałabym się za niego. Nawet nie będąc na twoim miejscu, też bym to zrobiła.

Rory nie chciała rozmawiać o tym człowieku. Nie miała również ochoty rozmawiać

dalej o Charlesie, ale czuła się w obowiązku go bronić.

- Tylko dlatego, że ktoś nie ma zwyczaju siedzieć na podłodze i grać na fujarce, albo

nie uznaje różnych trawkowych odlotów z przyjaciółmi, ty uważasz, że jest nudny!

- Bili i Sunny też już tego nie robią. Sunny nabawiła się jakiejś alergii, a Bili stara się

być w porządku wobec tych facetów, którzy dopuszczają na rynek jego specyfiki.

- Dzięki Bogu - powiedziała Rory z ulgą. - Gdyby pani Banks wiedziała... A o czym

rozmawialiście, zanim wróciłam?

- O tobie. I o nas. O babciach, dziadkach, i na co kto był chory. Przecież wiesz. Takie

zwykłe towarzyskie gadki. A potem ta kucharka, pani Behappy, czy jak jej tam...

- Mountjoy. Carrie Mountjoy.
- Pani Mountjoy zrobiła nam świetną zapiekankę, ryż z piklami i kapustą, nie

pamiętam dokładnie. A jeszcze potem poszliśmy do ogrodu, żeby zobaczyć, gdzie będzie to
twoje wesele. Powiedziałam jej, żeby podłożyła swoim różom trochę kompostu, a ona mi
powiedziała, że te róże są obgryzione przez ślimaki. Wtedy mama jej poradziła, żeby
ustawiła w pobliżu krzewów płaski rondel z piwem, i żeby nie wyrywała wszystkich
chwastów wokół kwiatów. Wówczas biedne stworzonka będą miały co jeść. I w ogóle było
tak przyjemne jak w szkółce niedzielnej.

- I mam ci uwierzyć, że Fauna nie oferowała się z tanecznym występem na weselu w

stroju Ewy?

- Fauna była zmęczona. Zgarnęliśmy ją prosto z jakiegoś prywatnego przyjęcia. Na

szczęście zdążyła się przebrać.

Rory westchnęła z ulgą i zajęła się porządkowaniem kuchni. Jej siostra znalazła jakiś

fartuch i zabrała się do pomocy.

- Bili szukał tutaj czegoś, co nie byłoby unurzane w cukrze albo nadziane

konserwantami - wyjaśniła.

- To niech sobie poszuka innego miejsca do stołowania się - ucięła Rory.

background image

Wyrzuciły właśnie ostatni pusty kanister po Hubarddowych miksturach, gdy w

drzwiach pojawiła się Fauna. Ziewnęła szeroko i uśmiechnęła się do nich promiennie.

- Dobrze, że tu przyjechaliśmy. Podoba mi się to miejsce. Myślałam, że będzie

śmiertelnie nudno, ale Sunny mówiła, że musimy być trochę wcześniej i jakoś cię wesprzeć
moralnie.

Rory spojrzała na najpiękniejszą z sióstr Hubbard, która akurat ziewnęła znowu i

podrapała się po brzuchu. Sięgnęła po czystą filiżankę.

- Co tu serwują? - zamruczała zmysłowo Fauna.
- Jeżeli chciałabyś mi zaproponować choć mały kawałek tego twojego wspaniałego

chłopa, to nie odmówię.

- Masz na myśli Kane'a? - spytała Rory, szeroko otwierając oczy.
Fauna roześmiała się. Po krótkiej chwili milczenia, Misty zawtórowała jej głośno.

Rory patrzyła to na jedną, to na drugą, aż w końcu oparła ręce na biodrach i zaczęła tupać
lewą nogą w podłogę. Siostry nazywały to „tańcem grzechotnika". W wykonaniu Rory,
oczywiście.

- Zamknijcie się natychmiast, obydwie!
- Och, Rory, przepraszam, ale to był taki... - zaczęła Misty.
- Psychologicznie perfekcyjny przykład - dokończyła Fauna. - Dziadzio Freud się
kłania!
- Chcesz się założyć, że Sunny już o tym wie? - zapytała Misty.
- Kane jest tym Skorpionem, tak myślisz?
- Oczywiście. To facet z temperamentem!
- Czy wy macie dobrze w głowie? - wtrąciła się Rory.
- Ach, byłabym zapomniała - powiedziała Misty. - Charlie mówił, że przyjdzie dziś

do ciebie po południu, a potem mamy iść wszyscy na obiad do jakiegoś klubu.

- I ten twój przystojny Kane też - droczyła się jeszcze Fauna. Nalała sobie kawy z

dzbanka stojącego na kuchence i szła z powrotem w stronę stołu, kołysząc zalotnie
biodrami. Nie uroniła ani kropli.

- Czy ty musisz chodzić w ten sposób? - spytała Rory z westchnieniem. Jakoś często
ostatnio wzdychała.
- W jaki sposób?
- Jak prostytutka...
Fauna wydęła swe sztucznie powiększone silikonem usta.
- To się czasem przydaje. Mogę cię nauczyć, jak mogłabyś zmiękczyć tego

chłoptasia, Charliego. Albo może utwardzić?

Posłała siostrze przewrotnie niewinny uśmiech. Misty zachichotała. Rory zgrzytnęła

zębami. Na tę właśnie scenę trafił Kane, wchodząc do kuchni w rozpiętej, białej koszuli i z
wilgotnymi jeszcze po kąpieli włosami.

- Dzień dobry, moje miłe damy. Czy nie przeszkadzam?
- Na pewno nie - odpowiedziała Rory z płonącą rumieńcem twarzą. - Jeżeli chcesz

mi pomóc, zabierz te dwie smarkule na huśtawkę. Muszę wreszcie zjeść śniadanie i zrobić
to, co zaplanowałam.

Nagle poczuła się o milion lat starsza od swoich dwu sióstr, które miały dwadzieścia

dwa i dwadzieścia pięć lat. Poczuła się stara, zmęczona, samotna i...

Przerażona.
Kane posłusznie wyprowadził obie dziewczyny na zewnątrz, gdzie panował

obezwładniający upał późnego przedpołudnia. Rory nienawidziła teraz samej siebie za to, że
jest wściekła, bo on jest teraz z nimi, a nie z nią.

background image

Ubierała się starannie na swoje wyjście z Charlesem. Włożyła ulubioną,

jasnoniebieską sukienkę z białym, muślinowym kołnierzykiem i mankietami. Skropiła się
wodą kolońską i przypudrowała twarz, wiedząc, że za parę minut puder i tak się rozpuści,
ukazując z powrotem te nieszczęsne piegi.

- To dziwne, że moje siostry nie wpakowały się na tylne siedzenie i nie uparły się,

żeby nam towarzyszyć - powiedziała Rory, siedząc z Charlesem w klimatyzowanym
samochodzie.

- One całkiem dobrze się bawią w towarzystwie Kane'a. Kane i Fauna chyba mają się

ku sobie. Powinnaś porozmawiać ze swoją siostrą, Auroro. Bo, widzisz, Kane... jest całkiem
przyzwoitym facetem, ale jeśli chodzi o kobiety... Mam na myśli to, że twoja siostra jest
jeszcze bardzo młoda. Nie chciałbym, żeby miała potem jakieś problemy.

- Fauna?
- Czy ona naprawdę ma tak na imię?
- Naprawdę. Charles, czy twoja... to znaczy, czy ty... No, chciałam powiedzieć, że nie

jestem pewna, czy twoja matka naprawdę będzie się z nami dobrze czuła.

- To był jej dom, zanim pobraliśmy się z Suzanne - odparł. - Nie mogę jej

powiedzieć, że nie będzie tu mile widziana. Ona tego nie zrozumie... i będzie jej przykro.

Rory spuściła głowę. Próbowała sobie wytłumaczyć, że Charles jest człowiekiem,

który szanuje uczucia swoich bliskich. Jeśli jest tak delikatny wobec swojej matki, to będzie
taki również w stosunku do żony.

- Chyba masz rację - powiedziała.
- Zobaczysz, jak będziesz sobie ceniła jej pomoc, kiedy zacznie się rok szkolny.
Właśnie. Charles pewnie po prostu już o tym pomyślał. Nigdy przecież nie oponował

przeciw temu, żeby kontynuowała swoją pracę.

Patrzyła na jego nieskazitelny profil. Charles był naprawdę bardzo przystojnym

mężczyzną. Jego rysy były tak regularne, o wiele piękniejsze niż...

- Charles, czy ty mnie kochasz? - zapytała. Spojrzał na nią tak, jakby uderzyła go

zdechłą rybą.

- Auroro, to doprawdy idiotyczne pytanie. Czy prosiłbym cię o rękę, gdyby mi na

tobie nie zależało?

- Nie pytałam, czy ci na mnie zależy, tylko czy mnie kochasz, bo jeśli tak, to

okazujesz to w dziwny sposób.

- Auroro, jesteś przemęczona. Dlatego właśnie poprosiłem moją mamę i Ewę, żeby

pomogły ci w zorganizowaniu wesela.
Rory już chciała zaprotestować, ale Charles uniósł w górę rękę.

- Auroro - powiedział łagodnym tonem - przecież nie jesteśmy parą egzaltowanych

nastolatków. Zdaję sobie sprawę, że wychodzisz za mąż po raz pierwszy ale, moja droga,
masz już przecież trzydzieści lat. Jesteś poza tym rozsądną i wykształconą kobietą. Sądzę,
że miałaś dość czasu, żeby się przekonać, że wyznania miłości są nieraz przesadnie
nadużywane. Wzajemny szacunek, troska o drugiego człowieka to są naprawdę istotne
podstawy udanego związku. Pochodzenie z tej samej warstwy społecznej... - Tu zmarszczył
lekko brwi, ale Rory, z oczami zamglonymi od łez, nawet tego nie zauważyła.

- No, to też się jakoś ułoży - mruknął. - Ach, właśnie, rozmawialiśmy wczoraj z

twoim ojcem o polisie ubezpieczeniowej. Dziwię się, że on jeszcze tego nie załatwił. Jak się
prowadzi taki interes, to trzeba być naprawdę dobrze ubezpieczonym.

- Chciałabym pójść do domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała Rory

bardzo cichym głosem.

- Ależ oczywiście, kochanie. Chyba głowa cię boli, prawda? Ostatnio często masz

background image

takie problemy.

Ostatnio miała często problemy z żołądkiem. Nigdy nie bolała ją głowa. Nie miała

jednak najmniejszej ochoty, żeby mu cokolwiek wyjaśniać.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przestarzałe i mało sprawne urządzenia do ogrzewania wody w domu Banksów

zbuntowały się w końcu wobec wymagań takiej liczby gości płci pięknej. Kane był ostatni
w kolejce, kiedy próbował w łazience na piętrze wziąć prysznic i ogolić się. Ze stoickim
spokojem wykąpał się w zimnej wodzie i zaczął wycierać się sztywnym, wykrochmalonym
i uprasowanym ręcznikiem. Cóż za pomysł, myślał, żeby krochmalić i prasować wszystko,
aż do najmniejszej ściereczki.

Rory i Maddie Banks mieszkające w jednym domu? Nigdy w życiu.
Rory i Charles we wspólnym łożu? Po moim trupie!
- Kane, czy masz już coś na sobie? - zapytał uprzejmie Charles przez drzwi sypialni.
- Tak, za minutę będę gotowy.
Charles otworzył drzwi i wszedł do środka. Miał na sobie popielaty garnitur, który

wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie garnitury, które nosił o tej porze roku przez
ostatnie dwanaście lat, być może z drobnymi różnicami w wykroju klap i rodzaju guzików.

Kane spojrzał na niego uważnie i skrzywił się.
- Charles, nie rób tego - powiedział.
- Czego mam nie robić? Kane, jesteśmy spóźnieni. Czy nie mógłbyś się pospieszyć?
Kane zaklął pod nosem. To nie była odpowiednia pora na wkładanie kija w

mrowisko. Nie wiedział nawet, od czego zacząć.

Nie rozumiał nawet do końca, do czego zmierzał. Znał Rory krócej niż tydzień.

Swoją byłą żonę znał prawie trzy lata, zanim się z nią ożenił, a przecież tamten związek nie
przetrwał miodowego miesiąca.

Poza tym to Charles chciał się żenić. Kane przestał już myśleć o małżeństwie. Miał

własny styl życia. Miał swój mały dom tuż za granicami dobrej, starej dzielnicy, tak blisko
wody, że mógł w każdej chwili pójść na brzeg i pogrążyć się w rozmyślaniach, jeśli miał na
to ochotę. Potem mógł wstać, wsiąść do samochodu i jechać, dokąd go oczy poniosą. Po co
mu do tego żona? Jakaś kobieta, to co innego. Przecież był, do cholery, mężczyzną...

Ale kiedy w grę wchodziła Aurora Hubbard, niezwykła istota szorująca o północy

werandę, farbująca na zielono wosk dla swoich dzieci, nieśmiała i zbuntowana Rory - nie
mógł tak po prostu wziąć jej do łóżka, a potem podziękować uprzejmie za mile spędzony
czas i odjechać w siną dal.

- Kane, naprawdę dziękuję ci za odstąpienie swojego pokoju - głos Charlesa

sprowadził go z obłoków na ziemię. - Nie spodziewałem się, że cała rodzina Aurory
przyjedzie tutaj, i na dodatek tak wcześnie. Planowaliśmy z matką zarezerwować im coś
odpowiedniego w mieście.

- To interesujący ludzie - odpowiedział Kane z roztargnieniem.
- To miło, że tak uważasz. Jej matka jest co najmniej dziwna, a ojciec... człowieku,

ten facet nosi korale! A co myślisz o siostrach?

- Ładne dziewczyny. Interesujące. I oryginalne.
- Podobno ta z brązowymi włosami jest tancerką. Smarkula uwodzi wszystkich

mężczyzn. I nie zdziwiłbym się, gdyby, rozumiesz...

- Przypominała tancerkę, która występowała w King Fair, kiedy byliśmy jeszcze

dzieciakami, pamiętasz?

- Właśnie. Wyobrażasz sobie? Siostra Aurory ma taki zawód i otwarcie się do tego

przyznaje!

Kane próbował zachować powagę.
- Charles, spójrz na to z innej perspektywy. Takie wygibasy i pokazywanie nagiego

background image

ciała było zakazane, kiedy byliśmy w podstawówce. Czasy się zmieniły. Tancerka to zawód
jak każdy inny. Trochę seksu w tańcu popłaca, a pieniądze zawsze się liczą.

- Ja chciałem powiedzieć, że ci ludzie są całkiem innego pokroju. Aurora wcale nie

wygląda na to, żeby miała z nimi coś wspólnego. Ona jest...

- No, jaka ona jest, Charlie? Czy jesteś pewien, że ją dobrze znasz? - Głos Kane'a

brzmiał obojętnie, ale spojrzenie, którym obrzucił Charlesa, świadczyło o tłumionej irytacji.

- Co to w ogóle za pytanie? Kane, chyba nie zamierzasz iść do klubu w tym

krawacie?

Kane dotknął swego tęczowego krawata z wymalowanymi na nim palmami.
- Niezły, prawda? Zawsze miałem słabość do takich. Może kupię ci podobny jako

prezent ślubny.

Charles otworzył usta, zamknął je, po czym pokiwał tylko głową. W końcu wzruszył

ramionami i zerknął na zegarek.

- Żarty żartami, Kane, ale może włożyłbyś marynarkę. Mamy rezerwację na siódmą.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, Charlie, że Rory nie powinna być twoją żoną? - Kane

potrząsnął głową.

- Nie rób tego, człowieku. Nie doprowadzaj do ruiny przyszłości dwojga ludzi.
Lub może trojga, dodał w myśli.
- No cóż - powiedział Charles, idąc za nim po schodach na piętro - przyznaję, że jej

rodzina nie jest taka, jaka powinna być, ale Aurora została wychowana przez swoją babkę,
według zupełnie innych zasad. Być może wyszła z dość szczególnego środowiska, ale
potem stała się przyzwoitą, właściwie zachowującą się kobietą. Jest taka spokojna i
schludna, potrafi być oszczędna...

Kane przystanął, patrząc na Charlesa płonącymi oczami.
- Niech cię szlag trafi, człowieku, przecież ty nie wynajmujesz sobie gospodyni!

Mówimy o kobiecie, która ma być twoją żoną! O kobiecie, która znajdzie się w twoim
łóżku, z którą będziesz miał dzieci! - urwał, po czym mruknął pod nosem jakieś
przekleństwo.

- Do diabła, Charles, zostaw ją w spokoju, zanim będzie za późno.
Charles, stojący o trzy stopnie niżej, popatrzył na niego uważnie.
- Ty chyba piłeś, Kane. Przepraszam cię, ale jeśli masz z tym problem, to może

powinieneś poradzić się...

- Tak - odpowiedział Kane -mam problem, ale to nie jest picie. Czy zdajesz sobie

sprawę, że zrobicie sobie z życia prawdziwe piekło? Rory nie jest wcale tą kobietą, za którą
ją uważasz. Z tobą będzie jak motyl w słoiku, tłukący skrzydłami o szkło. Po jakimś czasie
przestanie to robić, przestanie fruwać, ale to nie będzie oznaczało, że jest martwa.

Charles popatrzył znowu na zegarek i zmarszczył brwi.
- To bzdury. Zawsze miałeś wybujałą wyobraźnię.
- Owszem. A ty nie masz jej wcale. Rory próbuje zapomnieć o czymś, co zdarzyło jej

się w dzieciństwie. Fauna opowiadała mi o tym, i to wiele wyjaśnia. To, że została
nauczycielką, i to, że wydaje się być kim innym, niż jest naprawdę, bo próbuje być kim
innym za wszelką cenę.

- To absurd. Może jednak włożyłbyś którąś z moich muszek?
- Do jasnej cholery, to żaden absurd i, niech to diabli porwą, nie mam ochoty

wkładać żadnej muszki! Rory myśli, że żyjąc według zasad swojej babci jest bezpieczna, ale
to ją przeraża. A ty zamierzasz z niej zrobić następną Maddie Banks!

Tym razem twarz Charlesa niebezpiecznie poczerwieniała.
- Cicho bądź! Nie pozwolę ci obrażać mojej matki. A ta młoda osoba, z którą

background image

rozmawiałeś, jest zwyczajnie zazdrosna. Jest zazdrosna o to, że Aurora stała się przyzwoitą,
wartościową kobietą...

- Mój Boże, ty dalej nic nie rozumiesz, prawda? Mówię ci, odwołaj ślub. Dopóki nie

jest za późno. Pomyśl o niej i o sobie, i zostaw tę biedaczkę w spokoju. - Wściekły na
samego siebie o to, że stracił panowanie, Kane odwrócił się i patrzy! na stojak do parasoli.

Charles w milczeniu zaczął schodzić na dół. Rory czekała koło swego domu razem z

siostrami. Narzeczony uśmiechnął się z aprobatą na widok jej sukni i podprowadził
wszystkie damy do dużego samochodu mamy Banks, którym miała jechać większość
towarzystwa. Ewę miał zabrać Kane.

Rory spoglądała za odjeżdżającą parą. Sunny obserwowała ją z uśmiechem.

Szturchnęła Billa w bok. Na tylnym siedzeniu Fauna uśmiechnęła się do Misty.

Rory mówiła sobie, że to nie może być zazdrość, choć może tak to wygląda. Ewa

była uderzająco piękna. Miała wspaniałą cerę i roztaczała wokół siebie aurę kobiecości.
Poza tym robiła wrażenie, jakby zamierzała uwieść Kane'a.

Fauna zachowywała się okropnie. Bezczelnie podrywała Charlesa, którego uszy

robiły się coraz bardziej czerwone. Rory miała w głowie taki mętlik, że ledwie była w stanie
odpowiadać jakimiś monosylabami matce, która mówiła o snach, aurach i pięknej, ręcznie
malowanej jedwabnej sukni, którą przywiozła na ślub Rory.

Przerażona słowami matki, Rory wreszcie oprzytomniała:
- Ależ, Sunny, ja już mam suknię.
- Ale ta jest specjalna. Sama ją projektowałam i skończyłam szyć dziś po południu.

To szata z jedwabnego muślinu, malowanego ręcznie w motyle, drzewa i kwiaty, w
najsubtelniejszych kolorach, jakie możesz sobie wyobrazić...

- Ale, Sunny... - Rory przypomniała sobie, jak kupowała z Kane'em swój jedwabny,

miodowozłoty kostium. Jak on na nią spojrzał, kiedy wyszła z przymierzalni, żeby mu się
pokazać. I jak się dobrze bawili, kiedy przedtem mierzyła inne kreacje i kiedy nazwał to coś
z różowych, jedwabnych falbanek ubrankiem zakłopotanego flaminga. Nie śmiała się tak
już od lat.

Ale Sunny uszyła jej ślubną suknię. Sunny ją kochała i zrobiła to specjalnie dla niej.

Rory westchnęła.

- Przymierzę ją, kiedy wrócimy. Obracając na palcu pierścionek, zastanawiała się, co

powie Charles, gdy jego narzeczona ubierze się w tę powiewną, ręcznie malowaną kreację?
Kane by to zrozumiał, ale Charles?

Gdy przyjechali na miejsce, Ewa i Kane już tam byli. Ewa wczepiła się w jego ramię

jak kleszcz. Atakowany obiekt wydawał się nie mieć nic przeciwko temu. Rory z
wymuszonym uśmiechem odwróciła się do Charlesa, który akurat ze zmarszczonymi
brwiami przypatrywał się wymyślnej sukni Sunny. No cóż, pomyślała, on jeszcze niejedno
zobaczy. Domowe kreacje mamy były o wiele ciekawsze, nie mówiąc już o pierścionkach
na palcach u stóp i kolczyku w nosie.

Zanim usiedli przy stoliku, Rory odciągnęła Misty na bok i zagroziła jej klątwą

najgorszego rodzaju, jeśli piśnie choć słówko podczas wybierania dań.

- W porządku, kochana - odparła Misty. - Jedz sobie swoje zwierzęce zwłoki, guzik

mnie to obchodzi. I tak wszyscy wiemy, że masz te worki pod oczami i chory żołądek, bo
nie możesz spokojnie spać.

Po jakimś czasie, kiedy zamówienia zostały złożone bez żadnych kłopotów, Kane

zapytał:

- Charles, czy pozwolisz, że wezmę twoją damę w objęcia?
Gdy Charles otworzył usta, próbując znaleźć jakąś odpowiedź, Kane poprowadził

background image

Rory na parkiet.

- Wyglądasz na okropnie znękaną - powiedział, obejmując ją ramionami i przytulając

mocno do siebie.

- Misty też tak mówiła. - Czuła na policzku jego gorący oddech, który przyprawiał ją

o dreszcz. Na chwilę oparła czoło na jego ramieniu.

- Jestem zmęczona. Aż boję się myśleć, że już niedługo zaczyna się rok szkolny.
- Niedługo zacznie się coś ważniejszego.
- Mówisz o moim małżeństwie?
Kane myślał już o czymś innym. Czy Rory zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się

między nimi? To nie mogło być przecież jednostronne uczucie. Było ono zbyt silne, żeby
mogło pochodzić tylko z jednego źródła.

Objął ją jeszcze mocniej. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Co mu przyjdzie z

powtarzania sobie, że przyzwoity facet nie zabiera dziewczyny swemu przyjacielowi, kiedy
ciężar jej ciała w jego ramionach, jej upajający zapach powodują, że człowiek zapomina o
wszelkich zasadach, których kiedyś zamierzał nie naruszać?

Kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, Kane stwierdził:
- Wiesz, podoba mi się twoja rodzina.
- Naprawdę?
Kane roześmiał się, i Rory poczuła, że jego śmiech przenika każdą cząstkę jej ciała.
- Sunny przywiozła mi sukienkę i chce, żebym ją włożyła na ślub.
- Ona jest niższa od ciebie.
- Nie jej sukienkę. Jedną z zaprojektowanych przez nią kreacji. W Richmond jest taki

sklep, a w Outer Banks drugi, gdzie sprzedają wszystko, co uszyje.

- Zdolna kobieta.
- Mhmm... - W objęciach Kane'a, z ręką w jego ciepłej, wielkiej dłoni, z głową na

jego ramieniu, wolała nie myśleć już o żadnych problemach.
- I co, zamierzasz ją włożyć?
- Nie wiem. Nie chcę zranić jej uczuć, ale wiem, że Charles byłby wściekły.

- A co chciałaby zrobić Rory? - Dotknął policzkiem jej włosów.
- Nie wiem - odparła bezradnie, po czym znowu znalazła się myślami gdzie indziej.

Znajdując się w ramionach Kane'a, nie uważała żadnego problemu za naprawdę istotny.

Problemy? Jakie problemy? Już niedługo wyjdzie za Charlesa, jej siostry przyrzekły

zachowywać się przyzwoicie, potem Kane wyjedzie i...

Kane wyjedzie.
Poczuła gdzieś wewnątrz ból, który na pewno nie da się niczym uleczyć.
- Może wrócimy do stolika?
- Poczekaj, przecież jeszcze grają, a ty się cała trzęsiesz. Zimno ci?
- Kane, proszę cię - powiedziała błagalnym tonem. Spojrzała nad ramieniem Kane'a,

prawie oczekując, że zaraz podejdzie tu Charles i oskarży ją o...

O coś niewłaściwego. O towarzyski skandal. O coś tak nieprzyzwoitego jak to, że

teraz każdą cząstką swego ciała pragnęła, żeby Kane ją pocałował.

Charles w ogóle na nią nie patrzył. Tańczył z Fauną w drugim końcu sali, i nawet z

tej odległości widać było, że Fauna bezczelnie go uwodzi.

Muzyka umilkła, ale Kane nie puścił Rory. Objął ją jeszcze mocniej i powiedział

ochrypłym szeptem:

- Czy wiesz, jak bardzo chciałbym cię pocałować, teraz, tutaj?
Rory jęknęła, zamykając oczy. Poczuła, jak jej uporządkowany świat rozpada się na

drobne kawałki.

background image

- Nie rób tego, Kane.
- A gdybym to zrobił... wiesz, co by się stało?
Czuła, jak ciepło, emanujące z jego ciała, ogrzewają i sprawia, że rodzą się w niej

dziwne pragnienia.

- Kane, nie mów tak do mnie.
- Powiem ci, co by się stało, moja droga - odparł, ignorując jej prośby. - Byłby ogień

i dym. Jakby błyskawica uderzyła w drzewo, jakby krzemień uderzył o stal...

- Przestań! - Wyrwała się z jego objęć i spojrzała mu w oczy. Kane patrzył na nią.

Świadomi wielu skierowanych na nich spojrzeń, stali tak twarzą w twarz, oboje bladzi,
oddychając z trudem.

Rory przywołała na pomoc całą samodyscyplinę, którą ćwiczyła od nazbyt wielu lat,

i odsunęła się od Kane'a.

- Nie wiem, co chcesz teraz zrobić, ale nie wolno ci... To nieuczciwe, w stosunku do

Charlesa i do mnie.

Ramiona Kane'a opadły. Wyglądał teraz na człowieka starszego niż był w

rzeczywistości.

- A co będzie ze mną, Rory?
- Jak to, co będzie z tobą?
- Próbuję uratować cię od największej pomyłki, jaką zamierzasz popełnić w życiu.
- Wcale nie. Zamierzasz tylko wytrącić mnie z równowagi. Prowadzisz ze mną

jakąś... grę, tylko dla własnej rozrywki, i już mi tak zawróciłeś w głowie, że nie mogę sobie
z tym poradzić, ale musisz dać temu spokój. Kane, zostaw mnie w spokoju!

Wmawiała sobie, że ból, który pojawił się w jego oczach, był tylko złudzeniem. Tacy

mężczyźni jak Kane nie mogą przejmować się kobietą, którą znają zaledwie od paru dni.

- Pewnie martwisz się o Charlesa? - spytała, już łagodniejszym tonem. Tak,

pomyślała, to na pewno było to. Po prostu Kane obawiał się, że ona nie pasuje do Charlesa.

- Będę dla niego dobrą żoną, obiecuję ci. To może nie będzie romans z bajki, ale

przecież oboje jesteśmy na tyle dorośli, żeby wiedzieć, czego chcemy, i...

- A czego ty chcesz, Rory? - zapytał, patrząc w jej oczy z napięciem.
- Och, ja chciałabym... to znaczy Charles i ja chcemy... No, oboje nie jesteśmy już

tacy młodzi, a Charles mówi, że żonaci mężczyźni żyją dłużej. Statystyki dowodzą, że...

Kane zaklął, głośno i siarczyście.
- Jeżeli tego tylko pragniesz, to szykuj się na swój pogrzeb; jeśli chcesz, możesz

nazywać go ślubem - zakończył z gorzkim uśmiechem. Potem odwrócił się i odszedł, a
Rory, z płonącą twarzą, pobiegła do damskiej toalety. Zażyła dwie tabletki przeciwbólowe,
obmyła twarz zimną wodą i pociągnęła usta grubą warstwą koralowej szminki.

Przeżyła jakoś resztę tego wieczoru. Misty nie zorganizowała, na szczęście,

protestacyjnego marszu przeciwko mordercom krów, Fauna nie tańczyła na stole, chociaż
dwa razy przemocą zawlokła Charlesa na parkiet, gdzie w czasie tańca obejmowała go
rękami w pasie i wsuwała je pod jego marynarkę. Rory miała ochotę dać jej w tyłek, bo
wiedziała, że Charles nienawidził takich demonstracji.

„Czego ty chcesz, Rory?", brzmiało jej jeszcze w uszach.
Ciebie, Kane, odpowiadało jej serce. Od dawna pragnę jedynie, abym mogła leżeć

nago w twoich ramionach i czuć twoje ciało każdą częścią mojego ciała, i poznać wreszcie
to, czego doświadczają inni, kiedy mówią o namiętności i rozkoszy, i o miłości, która jest
jak wiecznie gorejący płomień.

Gdy wracali z klubu, Kane pożyczył Charlesowi swój samochód. Sam zabrał resztę

towarzystwa. Jechali więc z Rory tylko we dwoje. W połowie drogi dziewczyna poprosiła

background image

Charlesa, żeby zatrzymali się na pustym parkingu.

- Nie spędziliśmy naprawdę we dwoje ani minuty od ostatnich paru tygodni -

powiedziała.

- Na miłość boską, Auroro - odparł Charles, włączając radio, żeby posłuchać

wiadomości. - Spędziłem z tobą całe popołudnie. Nie wiem, o co ci chodzi.

Rory też nie wiedziała. Miała tylko wewnętrzne przekonanie, że coś jest nie w

porządku.

- To się nie liczy. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy i nawet mnie nie pocałowałeś. -

Sięgnęła ręką i wyłączyła radio. - Charles, co byś powiedział, gdybym cię poprosiła, żebyś
się ze mną kochał? Teraz. To znaczy tej nocy. Możemy gdzieś pojechać... na przykład do
hotelu.

- Na Boga, Auroro, co ty wygadujesz?
- To nie jest żadna odpowiedź! - wykrzyknęła z rozpaczą.
To jednak była odpowiedź. Tego się właściwie spodziewała. Zniechęcona,

spróbowała jednak inaczej:

- Czy my nie możemy nawet o tym porozmawiać? Charles, czy ty jesteś

impotentem?

- Auroro, nie zamierzam słuchać, jak mnie obrażasz!
- Bo jeśli jesteś, to w porządku. Seks w końcu nie jest najważniejszą rzeczą w

małżeństwie...

- Auroro, myślę, że napięcie ostatnich dni...

- Ale większość małżeństw współżyje ze sobą. Jeśli między nami do tego nie dojdzie, to po
co zawracać sobie głowę ślubem? Jeśli nie będzie dzieci... Przecież możemy zostać po
prostu przyjaciółmi.

Charles głośno westchnął. Niezwykłym dla siebie gestem sięgnął gwałtownie do

kołnierzyka i rozluźnił krawat.

- Może to cię zdziwi, moja droga, ale jestem równie normalny, jak każdy inny

mężczyzna. Mam takie same potrzeby i, jak sądzę, takie same możliwości. To, że nie byłem
w stosunku do ciebie, hm... natarczywy, wynikało tylko z szacunku, a nie z jakiejś fizycznej
niemożności. Zapewniam cię, że kiedy będziemy po ślubie...

- Ale dlaczego musimy czekać? Większość ludzi w dzisiejszych czasach nie czeka

nawet do zaręczyn.

- Chcesz zatem, żebym w jakimś hotelu udowodnił ci, że jestem zdolny do

wypełniania małżeńskich obowiązków?

- Nie to miałam na myśli! - krzyknęła Rory, nie wiedząc, jak ma mu wyjaśnić swoje

obawy, swoje wątpliwości; jak ma opowiedzieć o tym wszystkim mężczyźnie, który nie
potrafi jej zrozumieć.

Charles patrzył na nią ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
- Moja droga, tak zwana rewolucja seksualna już się skończyła. Okazała się

zupełnym niewypałem. Osobiście zawsze wierzyłem w prawdziwe wartości rodzinnego
życia i miałem wrażenie, że i ty w nie wierzysz. To była jedna z rzeczy, która mnie w tobie
pociągała. W moim wieku, i w obecnych czasach, mężczyzna naprawdę musi uważać.

- Ach, rozumiem. Mężczyzna ma prawo mieć różne doświadczenia, ale za żonę

bierze sobie dziewicę, czy tak?
Charles westchnął.

- No, niezupełnie o to chodzi, ale... Auroro, jak wyobrażasz sobie jutro twoje

spotkanie z rodziną, gdybyśmy spędzili tę noc w hotelu?

- Z moją rodziną? Chyba żartujesz! - Pamiętając to wszystko, co widziała i słyszała

background image

jako dziecko, nie mogła powstrzymać się od myśli, że z Charlesem jednak jest coś nie w
porządku.

Swoim starannie modulowanym głosem ciągnął dalej:
- Jak spojrzałabyś w oczy mojej matce po czymś, co można byłoby porównać do

zachowania nieodpowiedzialnych nastolatków, którzy wymykają się gdzieś po to, żeby się
ze sobą przespać?

Myśl o spojrzeniu w oczy Madeline Banks w ogóle, niekoniecznie po namiętnej

nocy, budziła w niej lęk. Jak będzie mogła żyć pod jednym dachem z tą kobietą? Nagle
zrozumiała, że tego nie zniesie. To było niemożliwe.

- Nie rozmawiajmy już o tym - powiedziała zmęczonym głosem.- Jedźmy do domu.

Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Ja tylko chciałam...

- Nie musisz się usprawiedliwiać, moja droga. Wszyscy czujemy jakieś napięcie,

nawet Kane. To pewnie z powodu tego nagłego przyjazdu twojej rodziny.

Charles, oczywiście, nie wspomniał o pojawieniu się jego matki i siostry. Jego

rodzina to co innego, myślała Rory. Czuł się z nią związany. Na zawsze. A ona będzie
musiała to zaakceptować.

O Boże, co ja zrobiłam? - narastał w niej wewnętrzny krzyk rozpaczy. Proszę cię,

uwolnij mnie od tego wszystkiego, zanim będzie za późno!

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wszyscy mówili coś jednocześnie. Rory stała w drzwiach kuchni i zastanawiała się,

co zrobić w tej sytuacji.

Bolała ją głowa. Nigdy dotąd nie miewała bólów głowy...
- Bili, jeśli chcesz, żebym ci uprała szorty, to wrzuć je do kosza na brudną bieliznę -

komenderowała Sunny. Bili posłusznie ściągnął pomięte, obcięte nad kolanami spodnie,
pozostając w ufarbowanych na wszystkie kolory tęczy, śmiesznie skrojonych gatkach.

Rory z uczuciem ssania w żołądku zaczęła przeszukiwać półki, stwierdzając, że ktoś

wypił resztę czekoladowego mleka, a w puszce z orzeszkami zostały tylko tłuste ślady soli.

Sunny podsunęła jej coś pod nos.
- Co ty trzymasz w tej puszce na mąkę?
- To wosk dla moich...

- Na Boga, Rory, ty chyba tego nie jadasz? - Misty wyciągnęła paczkę błyskawicznej kaszki
i zaczęła odczytywać skład. - To są same puste kalorie!

Fauna odstawiła kosz z bielizną do prania i wyrwała paczkę siostrze z ręki.
- Słuchaj, to cudowne żarcie! Czy to znaczy, że możesz jeść taką kaszkę pięć razy

dziennie i nie utyć?

- Co wy tu wszyscy robicie? - zapytała Rory. Nikt oczywiście jej nie usłyszał, więc

zapytała głośniej:

- Pytałam, co, do cholery, wyprawiacie w moim domu!
Zapadła martwa cisza. Wszystkie twarze obróciły się w jej kierunku. Sunny

zamrugała swoimi bezbarwnymi rzęsami i powiedziała:

- Myszko moja, czy ty się dobrze czujesz?
- Charles zaproponował nam, żebyśmy przyszli do niego na śniadanie, ale ta ich

gospodyni nie zjawia się przed dziesiątą - wyjaśnił Bili.

- I Madeline też jest zajęta - dodała Sunny. - Przed waszym ślubem musi wywrócić

do góry nogami wszystkie szafy z bielizną. Ona jest Panną. Słońce, Księżyc, Mars i
Merkury w Pannie. Biedna kobieta.

Misty, z przewrotnym błyskiem w swych niewinnych, błękitnych oczach, zwróciła

się do Fauny:

- Co ty robiłaś dziś rano w pokoju Charlesa? Założę się, że Rory też chciałaby to

wiedzieć, prawda, siostrzyczko?
Rory już nie słuchała. Bardzo powoli odwróciła się i poszła do swojej sypialni. Trzy
kwadranse później wyłoniła się stamtąd znowu, ubrana w swój ślubny, żakardowy kostium i
nowe pantofle. W rękach niosła walizkę, pudło na kapelusze i dużą torebkę.

Z całym spokojem stawiła czoło całej lawinie pytań. Kiedy wreszcie ucichły,

powiedziała:
- W puszce z napisem „mąka" są jeszcze skórki od szynki, a w zamrażalniku parę
batoników. Na lewej górnej półce. Smacznego. Jadę do miasta spotkać się z Charlesem.
Mam do niego sprawę. Być może jutro wrócę, ale nie wiem, o której.

Bili zmarszczył brwi. Misty wyglądała na zaskoczoną. Fauna zaczęła protestować,

ale po chwili umilkła. Surmy natomiast posłała jej swój oszałamiający uśmiech osoby, która
i tak zna wyroki losu.

Kane wracał z daleka. Prowadził samochód od wielu godzin. Samotne obcowanie ze

sprawną maszyną często pomagało mu odzyskać jasność umysłu.

Ubiegłej nocy, omijając całą kolejkę pań próbujących dostać się do łazienki, zaprosił

Charlesa na pięciominutowe sam na sam. Moment wybrany był dość beznadziejnie, ale w

background image

wyścigu z czasem Kane i tak zaczynał tracić wszelkie szansę. Był późny wieczór.
Hubbardowie trochę za bardzo szaleli w tutejszym Sauvignon Blanc. Charlie był
rozdrażniony jak osa.

Być może miał już dość tej miniaturowej Wenus, która wciąż szeptała mu coś do

ucha. Drugie ucho okupował tata Hubbard, rozprawiając o prowizjach i stawkach
ubezpieczeniowych.

Być może biedny Charlie marzył akurat o udaniu się do kibelka.
Tak czy owak, Kane zabrał go z korytarza i zaprowadził do sypialni, gdzie stanowczo

i otwarcie kazał mu wybić sobie z głowy ślub z Rory.

- Przepraszam cię... - wymamrotał Charles.
- Charlie, posłuchaj mnie. Ona wcale nie chce wychodzić za ciebie za mąż. Czy ty

nie widzisz...

- Na razie widzę tylko, że nie zmieniłeś się ani na jotę. Nadal nic cię nie obchodzi

czyjeś prawo własności. Nadal...

Tego już było za wiele.
- Do jasnej cholery, człowieku, ona jest żywą kobietą! To nie jest mebel, który akurat

pasuje do dywanu w saloniku twojej matki! Ona jest żywa, prawdziwa i cudowna, a ty ją
dławisz! Ona boi się nawet normalnie oddychać w twojej obecności, bo może ci się nie
spodobać sposób, w jaki nabiera powietrza!

- Czy to Fauna tak cię ustawiła?
To była ostatnia sugestia, jakiej Kane mógł się spodziewać. Zaczął kląć, ale zanim

zdołał przekonać sam siebie, że może wleje nieco oleju do głowy tej kukły, gdy się obaj
trochę prześpią, Charles wyszedł, trzaskając drzwiami.

Kiedy Kane zaparkował samochód przed domem Banksów, smugi pomarańczowego

świtu kładły się na gałęziach drzew. Jeździł przez całą noc. Znalazł klucz tam, gdzie
chowano go zawsze od co najmniej dwudziestu lat. Wszedł do środka, potem cicho
przemknął się po schodach na górę i zapadł w twardy sen na następne sześć godzin.

Rory nigdy w życiu nie nocowała w hotelu, gdzie pokój kosztował więcej niż

trzydzieści sześć dolarów za dobę. Właściwie nigdy dotąd nie nocowała w hotelu.
Utrzymując się z nauczycielskiej pensji, mogła pozwolić sobie tylko na motel. Kiedy jednak
wyprowadzi się stąd jutro i zapłaci rachunek resztą swoich oszczędności, nie będzie
żałowała ani jednego pensa.

To będzie jej miodowy miesiąc. Samotny miodowy miesiąc. Bez parszywej

konferencji agentów ubezpieczeniowych, z olbrzymim łożem tylko dla siebie, z okrągłą
wanną wielką jak jezioro Norman. Będzie się w niej moczyła, ile dusza zapragnie, a potem
zamówi sobie do pokoju następną pizzę, colę i lody, i jeśli tylko rozwiąże problem, jak
posługiwać się pilotem, obejrzy w telewizji jakiś pornograficzny film albo możliwie
najgłupszy serial. Rano wróci spokojnie do domu i obwieści wszystkim, że wesele jest
odwołane i że mogą się wynosić do wszystkich diabłów.

Pociągając nosem, nałożyła sobie na talerz potężny kawał pizzy.
Była już prawie czwarta po południu, kiedy Kane wreszcie ją zlokalizował.

Odnalezienie Rory wcale nie było proste, nawet przy pomocy całego klanu Hubbardów i
sekretarki Charlesa.

- Przepraszam, panie Smith, ale ona nie powiedziała, dokąd się udaje. Zostawiła

tylko wiadomość dla pana Banksa i to wszystko.

- Wiadomość?
- To raczej paczka, powiedziałabym.
- Paczka?

background image

- Wygląda na pudełko od jubilera. W dużej kopercie z wyściółką, ale można wyczuć,

co jest wewnątrz. Pan Banks miał wtedy ważne spotkanie...

- Która to była godzina? - wypytywał Kane.
- Jedenasta siedemnaście - odparła dobrze wyszkolona pani Spainhour.
Kane zaklął siarczyście. Ślepa uliczka. Żadnego punktu zaczepienia! Dopadł już

przedtem Charlesa, który tylko wyjaśnił, że Rory zwróciła mu pierścionek i oświadczyła, że
opuszcza domek, co jest w zasadzie bez znaczenia, bo następny lokator podpisał już umowę
i ma się wprowadzić pierwszego sierpnia.
I co teraz? Zadzwonić na policję?

- Była bardzo elegancko ubrana, kiedy wychodziła - mówił Bili, gdy Kane rozmawiał

z Hubbardami.

- I miała ze sobą walizkę - dodała Sunny.
- I powiedziała, że wróci dopiero jutro - wtrąciła Fauna. Na policzkach miała

rozmazane smugi tuszu. Pewnie płakała.

Miała prawo płakać, pomyślał Kane. Ślepy by zauważył, jak bezczelnie podrywała

Charlesa. Nic dziwnego, że Rory miała tego dosyć.
Stracił sporo czasu przy telefonie, zanim trafił na jej ślad w najlepszym hotelu w mieście.
Tu znowu uderzył głową w mur. Recepcjonista zgadzał się połączyć go z jej pokojem, ale
nie chciał podać numeru. Co z tego, że ją usłyszy, jeśli ona potem znowu gdzieś ucieknie.

Zadzwonił więc do swojego agenta, zamierzając wciągnąć go od razu do akcji.
- Ross, tu Kane Smith. Słuchaj, potrzebuję natychmiast...
- Kane, gdzie ty się, u diabła, podziewasz? Dzwonię do twojego hotelu co pięć minut

od przedwczoraj. Powiedzieli mi, że wyjechałeś...

- Jestem w Północnej Karolinie, w miejscowości o nazwie Tobaccoville i muszę mieć

zaraz...

- O, chole... Posłuchaj, człowieku, ile czasu zabierze ci powrót do Nowego Jorku?

Costner jest tobą zainteresowany, ale jeśli nie podpiszemy umowy do...

- Ross, czy możesz zamknąć się na chwilę i posłuchać? Musisz załatwić dla mnie

jeden telefon. Podaję ci numer i słuchaj, co powinieneś zrobić...

- To cię będzie sporo kosztowało. Powinieneś natychmiast dosiąść swego muła i

dostać się tam, gdzie słyszeli o takim wynalazku jak samolot.

- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, obiecuję ci, że będę w Nowym Jorku najdalej za trzy

dni, ale ty przestań zrzędzić i zadzwoń tam. To sprawa życia i śmierci - dodał Kane, żeby
osiągnąć pożądany efekt.

- Kotku złoty, musisz być tutaj jutro, najpóźniej, i nic mnie więcej nie obchodzi,

nawet jeśliby twoja babcia powiła trojaczki. Nie masz wyboru.

Nie miał.
W godzinę później Kane zjawił się w hotelu, wyglądając dokładnie tak, jak sobie

ciocia Klocia wyobraża osobę podróżującą incognito. Nie sposób było go nie zauważyć.

Powołując się na telefon swojego agenta, zwrócił się do recepcjonisty tonem

nieznoszącym sprzeciwu:

- Moja... sekretarka, panna Hubbard, miała zjawić się tutaj dwa dni temu. Na którym

piętrze nas pan ulokował? Nigdy nie mieszkam wyżej niż na piątym.

- Panna Hubbard? Nie rozumiem... No cóż, mamy tu niejaką pannę CA. Hubbard, ale

ona zameldowała się u nas dopiero dzisiaj.

Kane przesunął dłonią po włosach gestem, od którego nawet odpornym kobietom

uginały się kolana.
- Szlag by to trafił - powiedział przyciszonym głosem. - Pewnie nie złapała samolotu do

background image

Heathrow. I jak my teraz zdążymy... - Po chwili, jakby godząc się z przeciwnościami losu,
dodał: -Trudno, stało się. To w końcu nie pana wina. Proszę kazać zanieść na górę bagaże,
podać dzbanek kawy i dzisiejszego „Timesa", wydanie londyńskie i nowojorskie... Aha, i
gdyby dziennikarze o mnie pytali, nigdy pan o mnie nie słyszał, zrozumiano?

- Dobrze, proszę pana - zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Mamy jednak tylko

„Journal" i „News and Observer". Nie dostajemy londyńskich gazet, a „New York Timesa"
tylko dla stałych klientów.

Kane popatrzył na recepcjonistę znad okularów w taki sposób, że biedak aż zbladł.
- Tak jest, panie Smith, kawa, „Times" i żadnych reporterów... i... panie Smith, czy

mogę dostać pański autograf? To dla mojej mamy. - Recepcjonista nie miał pojęcia, kim jest
ten facet, ale nie należało tracić żadnej szansy.

Kane ukrył błysk rozbawienia za ciemnymi okularami, nabazgrał nieczytelnie swoje

nazwisko na kawałku papieru z hotelowym nagłówkiem, skinął na bagażowego i
pomaszerował przez hol.

Odprawiwszy go ze stosownym napiwkiem, otworzył drzwi do pokoju Rory. Z

okularami w jednej ręce i lotniczą walizką w drugiej, patrzył na ubrane w pomiętą piżamę
stworzenie, siedzące pośrodku ogromnego łoża, pokrytego pikowaną narzutą. Obok leżało
pudło z napoczętą pizzą.

Dzięki klimatyzacji w pokoju panował chłód.
Płakała. Mokre ślady łez znaczyły jej piegowate policzki. Miała na sobie tę samą

piżamę, w której Kane zobaczył ją po raz pierwszy. Przestała wreszcie patrzeć w telewizor i
obróciła na niego zaczerwienione bursztynowe oczy. Kane czuł, że teraz i on mógłby się
rozpłakać.

- Rory? - wykrztusił schrypniętym głosem. - Kochanie...
- To nie jest uczciwa gra - powiedziała, wyciągając pomiętą, jednorazową chusteczkę

z kieszeni. - Jak mnie tu znalazłeś? Proszę cię, wyjdź stąd.

Kane postawił walizkę na podłodze, rzucił okulary na najbliższy stolik i ruszył w

kierunku łoża. Rory zaczęła patrzeć na ekran telewizora. Czubek jej małego, zgrabnego
noska był czerwony. Miała blade usta, ślad pomidorowego sosu na brodzie i trzęsła się z
zimna. Kane podkręcił termostat i znowu na nią spojrzał. Znalazł ją. I co dalej?

Do diabła, chłopie, powtarzał sobie, próbując się opamiętać. Przecież ona wygląda

jak półtora nieszczęścia! Znał setki dziewcząt o całe niebo piękniejszych od Aurory
Hubbard. Z jedną się nawet kiedyś ożenił. Znał wiele kobiet bardziej inteligentnych, choć to
zależy, co się przez to rozumie.

Potrząsając głową, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł czerwony ślad na jej

brodzie.

- I co ja mam z tobą zrobić? - zapytał mrukliwie. Rory westchnęła głęboko i

próbowała odzyskać
resztki godności.

- Idź sobie. Nie chcę, żebyś tu był.
- Kłamiesz.
- Czyżbyś w ten sposób pocieszał sam siebie?
- Kochanie, co się stało? Chciałbym ci pomóc.
- Nie wiem, dlaczego wyobrażasz sobie, że potrzebuję pomocy. Czuję się

znakomicie.

- Właśnie widzę - odpowiedział. Stał dalej nad nią, jak wygłodzony drapieżnik,

próbując jeszcze nad sobą panować.

- W porządku, narobiłam bigosu. Widocznie nic nie umiem i do niczego się nie

background image

nadaję, ale teraz już jest po wszystkim!

Kane wcale tak nie uważał. Postąpiła słusznie. Pokazała figę Charliemu, zostawiła w

diabły swoją rodzinkę, udowodniła wszystkim, że ma własne zdanie. Był z niej dumny.

- A czegóż ty nie umiesz? - zapytał przekornym tonem.
- Wszystkiego. To znaczy niczego! Próbowałam użyć tych wszystkich wynalazków

w łazience, ale niektórych urządzeń nawet nigdy w życiu nie widziałam i bałam się, że mnie
prąd kopnie... I nie mam pojęcia, co robić z tym przeklętym telewizorem, i nienawidzę
cyfrowych zegarów, i w ogóle...
Rozglądała się dookoła, usiłując nie patrzeć na tego mężczyznę z krzywym uśmiechem na
ustach i rozwichrzonymi ciemnymi włosami, ubranego w prowokująco obcisłe czarne
dżinsy.

- Zaraz nauczę cię, jak posługiwać się pilotem... i potrafię obsłużyć te cuda przy

wannie.

- Wypchaj się - odparła ponuro. - Nie zapraszałam cię. To mój miodowy miesiąc. W

ogóle nie potrzebuję niczyjego towarzystwa. Jak chcesz, możesz sobie iść. Nawet zaraz.

- Miodowy miesiąc? - Kane przysiadł w nogach łoża. Dla Rory było to o wiele za

blisko, dla niego o kilometr za daleko. Gdy chowała chusteczkę do kieszonki w piżamie,
zauważył, że nie ma nic pod spodem. Z wysiłkiem odwrócił wzrok, przyglądając się
wzorom pikowanej narzuty.

- To był całkiem dobry pomysł. Jeśli nie pojadę z Charlesem do Cincinnati, to należą

mi się jakieś wakacje przed rozpoczęciem roku.

- Rozumiem. - Wziął ją za rękę i zobaczył czerwony ślad otarcia na serdecznym

palcu lewej ręki. - Od dawna wiedziałem, co cię gryzie, Rory. Obawiałem się tylko, że
popełnisz największy w życiu błąd.

Westchnęła. Skinęła głową, przyznając, że wie, o co Kane'owi chodzi.
- Ja też się tego bałam.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Chyba już nie ma o czym.
- Zdałaś sobie sprawę, że... - zaczął Kane.
- Zdałam sobie sprawę, że nie kocham Charlesa i że to nie będzie uczciwe, jeśli

wyjdę za niego za mąż. Nigdy nie byłabym taką żoną, na jaką on zasługuje.

- Nie - powiedział Kane w zamyśleniu. - Na pewno byś nie była.
Spojrzała ukradkiem na jego opaloną, niesymetryczną twarz. Ten krzywy nos,

krzywe usta, te cudowne oczy, które umiały patrzeć tak, że czuła ciepło i chłód
jednocześnie.

- Kane, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, gdzie jest twoje miejsce w

życiu?

- Nie wiem, czy tak naprawdę się nad tym zastanawiałem - odparł.
- Ja myślałam o tym bardzo dużo - powiedziała cicho. Pokój już się ogrzewał, ale

Rory robiła wrażenie, jakby nadal było jej zimno. Skulona na środku olbrzymiego łoża,
wyglądała jak nieszczęśliwe dziecko i jak godna pożądania kobieta, a wszystko to w jed­
nym, rozkosznym, choć może nieco nieporządnym opakowaniu.

Kane postanowił najpierw poradzić sobie z dzieckiem, zanim weźmie się za kobietę.

Wstał i skierował się do łazienki. Rory usłyszała szum wody. Po dłuższej chwili Kane stanął
w drzwiach.

- Szanowna pani, kąpiel gotowa. Temperatura jest w sam raz i obiecuję, że nie będzie

żadnych elektrowstrząsów.

Siedząc w pokoju obok, nasłuchiwał odgłosów z łazienki. Wyobrażał sobie, jak Rory

background image

zrzuca piżamę na podłogę i wkłada jedną nogę do wanny. Wyobraził sobie, jak dotyka
swoim rozkosznym tyłeczkiem powierzchni falującej wody, jak potem zamyka oczy i osuwa
się na dno wanny, aż woda dosięga i łaskocze różowe koniuszki jej piersi. Wyobrażał
sobie...

- Wszyscy święci, ratujcie mnie - mruknął pod nosem. Wstał i podszedł do okna.

Obserwował szarą gołębicę na dachu sąsiedniego budynku, aż do chwili gdy zjawił się pan
gołąb... Zaklął, wsadził ręce do kieszeni i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju.

Kwadrans później nie wytrzymał i zastukał do drzwi.
- Hej, Rory, żyjesz jeszcze? Mam tu dzbanek gorącej kawy dla mnie, gorącą

czekoladę dla ciebie i butelkę wina, jeśli potrzebujesz czegoś dla kurażu. Na klamce
łazienki wisi gruby, puszysty szlafrok.

- Ale nie mogę wyjść! Jak się wyłącza te bąbelki?
- Czy naprawdę chcesz, żebym tam wszedł i pomógł ci? - Jedno słowo zachęty,

myślał, i...

Nie było odpowiedzi.
- Po prostu wyjdź z wanny, włóż szlafrok i przyjdź tutaj. Ja już załatwię resztę. -

Powinni mnie za to kanonizować, pomyślał.

Dwadzieścia minut później Rory leżała oparta o stertę poduszek, z kieliszkiem wina

w ręku. Na stoliku obok stała filiżanka ze stygnącą czekoladą. Było jej ciepło, czuła się
spokojnie i bezpiecznie.

Kane w zamyśleniu obracał w palcach kieliszek. Postanowił postępować z

największą delikatnością.

- Co, do diabła, kazało ci przypuszczać, że ty i Charles tak się cudownie zgadzacie?

Przecież zagryźlibyście się w ciągu miesiąca!

No cóż, może nie najlepiej mu wyszło z tą delikatnością. Cierpliwość nigdy nie była

jego najmocniejszą stroną. Poza tym ten szlafrok go rozpraszał. Był o parę numerów za
duży. Rozchylał się, ukazując zaokrąglenia piersi aż do miejsca, gdzie piegów już nie było.
Rory pachniała mydłem i czymś dziwnie słodkim. Powoli zamknęła powieki. Patrząc na nią,
Kane nie był w stanie nad sobą panować.

- Czemu się zgodziłaś poślubić tę kukłę?
- Chyba z powodu mojej babci. Ona była... ona miała bardzo wysokie wymagania.

Na pewno zaaprobowałaby Charlesa.

- Dla ciebie? - żachnął się Kane. - Na pewno nie, gdyby cię choć trochę znała. Nigdy

w życiu.

Napełnił znowu kieliszki i Rory tak jakoś, sama z siebie, zaczęła mu opowiadać o

swoim dzieciństwie... Jak rosła najpierw dziko i swobodnie jak polny kwiat, i jak
przerażająca może być potem wolność dla kogoś, kto poczuł raz nieznane
niebezpieczeństwo i wiedział, że wokół czają się jeszcze inne zagrożenia. Wtedy pozostaje
tylko nadzieja, że za barierami zasad i ograniczeń można się przed nimi ukryć.

Zmarszczyła brwi, a Kane stwierdził z rosnącą obawą, że nawet zmarszczki na jej

piegowatym czole potrafią wzbudzić jego pożądanie. Zmienił pozycję, żeby to było choć
mniej widoczne, i próbował skierować myśli na inne, bardziej bezpieczne tory.

Rory wypiła jeszcze jeden kieliszek wina i oblizała usta. Kane aż zamknął oczy. W

końcu z westchnieniem poddał się, zdjął buty i położył obok niej. Oparł się o poduszki
podkładając ręce pod głowę i starał się zachowywać jak dżentelmen. Próbował
wytłumaczyć sobie, że obok leży kobieta, którą spotkał tylko przypadkiem i teraz
rozmawiają sobie ot tak, po przyjacielsku... Próbował wytłumaczyć sobie, że nie jest w niej
tak wariacko zakochany, że potrafi przecież normalnie oddychać.

background image

Rozmawiali o jej podróży do Kentucky, do babci, która nigdy naprawdę nie

wybaczyła swojej córce, że uciekła z domu, gdy miała szesnaście lat.

- Wiesz, wcale nie jestem pewna, czy moi rodzice formalnie są małżeństwem.
- Wątpię, czy to interesuje kogokolwiek poza urzędem podatkowym.
- I panią Banks - uśmiechnęła się Rory, po czym roześmiała się na głos. - Myślę, że

wreszcie jest zadowolona. Ma mnie z głowy, nie będę kompromitować jej ukochanego
Charlesa. W ogóle za mną nie przepadała.

- Możemy sobie podać ręce - odpowiedział z uśmiechem Kane. - Rory, dlaczego

zostałaś nauczycielką?

- Babcia też była nauczycielką. Poszła na emeryturę niedługo po tym, jak z nią

zamieszkałam. Poza tym nauczyciel to ktoś, kto uczy młodych ludzi pewnej dyscypliny. To
daje poczucie bezpieczeństwa. I jakieś miejsce w społeczeństwie.

- Czy udało ci się tego dokonać?
Rory wypiła kolejny łyk wina i pochyliła głowę w zamyśleniu.
- W pewnym sensie - odparła.
Chyba w rzeczywistości sami wybieramy kogoś, do kogo chcemy należeć, pomyślał.

Przynależność jest stanem umysłu czy może potrzebą duszy. Nie zastanawiał się nad tym
dotychczas. Dopiero teraz zaczął o tym myśleć.

- Mój ojciec był lotnikiem - powiedział po chwili. - Nigdy go nie znałem. Zginął jako

oblatywacz. Mama akurat dostała stypendium na Uniwersytecie Duke'a. Planowali pobrać
się w czasie jego następnego urlopu. Kiedy zginął, mama była w piątym miesiącu
ciąży. Musiała zrezygnować z nauki i podjąć pracę jako laborantka. Niewiele jej płacili.

Rory bezwiednie wsunęła rękę w dłoń Kane'a. Uścisnęła ją lekko.
- Współczuję ci - westchnęła.
Wzruszył ramionami. Tyle już lat nie wracał myślami do tego wszystkiego ani o tym

nie mówił. Była żona nigdy nie pytała o jego dzieciństwo.

- Brat mamy pomagał jej trochę, kiedy zbliżył się czas rozwiązania i musiała przestać

pracować. Mieszkała u niego po moim urodzeniu, ale jego żonie nie bardzo się to chyba
podobało, bo kiedy tylko była w stanie radzić sobie o własnych siłach, przeprowadziła się
do King i zaczęła pracować w biurze. Kiedy miałem pięć lat, przyjęła posadę kelnerki.
Płacili jej dużo więcej i mogła być w ciągu dnia w domu. Przenieśliśmy się wtedy do
domku Maddie Banks. Mieszkałem tam do czasu, kiedy Charlie i ja wyjechaliśmy z miasta,
żeby się dalej uczyć. I tyle. Koniec historii.

- Mówiłeś mi, że twoja matka...
- Tak, zmarła parę lat temu. Miała raka piersi i za późno zdecydowała się na operację.

- Powiedział to całkiem spokojnie, jakby wypłakał już wszystkie łzy w czasie jej choroby i
potem.

- Nie masz żadnej innej rodziny?
- Żadnej. - Do tej pory nie poświęcał temu problemowi większej uwagi. Każdy

przecież czasami czuje się samotny. To jednak, co wkradało się do jego serca od pewnego
czasu, było czymś więcej niż tylko samotnością. Znikało dopiero wtedy, kiedy w pobliżu
była Rory Hubbard. Była dla niego jak promień słońca, wnikający przez okno duszy do
najdalszych zakamarków, ciemnych od tak dawna, że już do tego przywykł.

Rory sączyła wino małymi łykami. Przesunęła głowę o parę centymetrów, i

podświadomym, naturalnym gestem oparła ją na ramieniu Kane'a. Nie mniej naturalnie jego
ramię objęło jej ramiona. Przyciągnął ją bliżej ku sobie. Zgięte kolana Rory oparły się na
jego udzie.

- Zwykle nie mówię tak dużo - powiedział, jakby się usprawiedliwiając.

background image

- Ja też nie - wyznała. - W każdym razie nie o tak... osobistych sprawach.
- Na przykład o tym, czemu wysłano cię do babci? Milczała tak długo, że Kane

przestał spodziewać się odpowiedzi. Coś jednak mówiło mu, że to jest ważne. Tu tkwił
problem, który ukrywała przez tyle lat. Być może to właśnie omal nie doprowadziło jej do
tego fatalnego małżeństwa.

- Nigdy dotąd o tym nie mówiłam. Nikomu - zaczęła spokojnym, zdecydowanym

głosem. - W komunie był pewien mężczyzna... Miałam wtedy jedenaście lat. Właśnie
zaczęłam... no, wiesz... robić się inna.

Dłonie Kane'a zwinęły się w pięści. Głos zniżył się, brzmiał teraz jakoś chłodno i

martwo.

- Zaczęły ci rosnąć piersi... chciałaś powiedzieć.
- To też - mruknęła. - Czułam się przy nim dziwnie skrępowana, chociaż właściwie

nic specjalnego nie robił. Po prostu tak jakoś na mnie patrzył i... tak się często uśmiechał.

Kane zaklął cicho. Rory przykryła wolną ręką ich połączone dłonie i spojrzała mu w

oczy.

- Kane, nic się naprawdę nie stało. Przysięgam ci. Przecież coś już o tym wiem. Tej

nocy wszyscy dorośli byli na haju, Ian zdrzemnął się trochę, a my, dzieci, spałyśmy
wszystkie w jednym pokoju. Zawsze tak było. Kiedy się obudziłam i poczułam jego rękę
na... Zbudziłam Peace i ona zaczęła krzyczeć. Inne dzieci się też obudziły i Ian uciekł.
Następnego dnia Bili i Sunny pojechali do miasta, żeby do kogoś zadzwonić, i niedługo
potem zabrali mnie do babci.

Kane trwał nadal w napięciu. Rory powiedziała z uśmiechem:
- Mówili o zmianie klimatu! Na początku nienawidziłam tego miejsca. Obrzydliwa

kaszka każdego ranka. Musiałam zjadać wszystko do końca, bo inaczej trzeba było
wysłuchiwać kazania o biednych, głodujących sierotkach.

- I jak się do tego przystosowałaś?
- Jak się przystosowałam? - powtórzyła, śmiejąc się gardłowym, pełnym

zmysłowych tonów śmiechem. Czuł, jak serce łomocze mu w piersi i puszczają wszystkie
tamy jego pożądania. - Teraz myślę, że wcale się nie przystosowałam. Chyba że uznasz
trzydziestoletnią, trochę zwariowaną starą pannę za dobrze przystosowaną do życia.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zapadła pomiędzy nimi cisza, która trwała niemal w nieskończoność. Gorący

rumieniec zaczął palić twarz Rory. Nerwowo skubała palcami połę szlafroka.

- Nikomu o tym nie mówiłaś? - zapytał Kane.

- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle komukolwiek o tym powiedziałam - szepnęła, odsuwając
się od niego. Kane przyciągnął ją z powrotem do siebie gestem niedopuszczającym
sprzeciwu. Ukryła głowę w zagłębieniu jego ramienia; w ten sposób przynajmniej nie
musiała patrzeć mu w oczy.

- Chyba napiję się kawy - mruknęła niewyraźnie i, wyzwalając się z jego objęć,

wyciągnęła dłoń w kierunku stolika. Kane objął ją ramieniem i pociągnął z powrotem w
swoją stronę. Straciła równowagę, osuwając się na jego pierś, z twarzą tuż przy jego twarzy.

- Nie musisz pić żadnej kawy. Może nie wiem dokładnie, czego ci trzeba, ale, wierz

mi, mam całkiem dobry pomysł. - Wiedział, że najbardziej potrzeba jej mężczyzny, który
kochałby ją na tyle mocno, aby pozwolić jej stać się sobą, ale któremu jednocześnie byłaby
na tyle potrzebna, aby czuć, że do kogoś należy. - Rory, kochanie, posłuchaj... - mruczał z
wargami na jej włosach. Westchnęła głęboko i poprzez koszulę Kane czuł na swej piersi
ciepło tego oddechu. Wołałby, żeby nie dzieliły ich już ubrania, ale nie miał pojęcia, jak
mogliby się ich pozbyć bez robienia niepotrzebnego zamieszania.

- Ty drżysz - powiedziała Rory, odwracając się, żeby spojrzeć mu w twarz.
- Zauważyłaś to? - odparł nieswoim głosem.
- Zimno ci?
- Raczej nie. Nie wierć się tak, bo okręcisz sobie szlafrok wokół szyi. Chyba nie jest

ci w nim wygodnie? - Jej poruszenia sprawiły, że gruby, sztywny materiał zsunął się z
ramienia, ukazując pachę i jedną pierś. Kane patrzył na to bez tchu.

- Wiesz, tak naprawdę nie jestem dziwaczką. To po prostu...
Kane ułożył ją delikatnie na plecach i pochylił się nad nią. Kładąc palec na jej ustach,

powiedział:

- Wiem. Nie jestem może wszechwiedzący, ale chyba rozumiem, na czym polega

twój problem - Jego twarz była już bardzo blisko. - Chęć uszczęśliwienia wszystkich ludzi
na świecie przeważnie nie wytrzymuje próby czasu. Nie jesteś dziwaczką, myszko, i możesz
niedługo przestać być dziewicą, jeśli pozwolisz mi mieć w tej sprawie jakiś udział.

Poczuł, że serce uderza nierówno i szybko w jej drżącej piersi. Opierając się na

łokciu, położył na niej rękę.

- Spokojnie, najdroższa. Nie posuniemy się dalej, niż będziesz chciała. Będę się

starał najlepiej, jak umiem, żeby cię nie bolało.

Jej bursztynowe oczy zrobiły się ogromne. Gdy pochylał się coraz niżej do jej ust,

piegi zatarły się przed nim w karmelową mgłę. Myśli kłębiły się jak szalone w głowie Rory.
„Nie będzie cię bolało... najdroższa... kochanie..."

Pierwsze dotknięcie jego języka sprawiło, że pozbyła się jakichkolwiek oporów. Tak

jakoś samo się stało, że pasek od szlafroka Rory sam się rozwiązał, a szerokie poły
puszystego okrycia nagle się rozchyliły. Kane przycisnął ją mocno swym twardym i
gorącym ciałem do chłodnego prześcieradła. Zmysły potwierdziły jej to, co przeczuwała od
dawna - że najlżejsze dotknięcie jego palców przenika jej ciało na wskroś, rozpętując w nim
najsłodsze szaleństwo. Sama myśl o tym, nie mówiąc już o patrzeniu na Kane'a, nie
wspominając o dotykaniu go...

Jej drżące uda poruszały się niespokojnie, palce wbijały się w naprężone mięśnie

pleców Kane'a, jakby chciały przyciągnąć go jeszcze bliżej. Poczuć go w sobie, poczuć go

background image

jako część siebie, nierozdzielną, ale przecież tak cudownie, tak całkowicie inną.
Jego wargi zatopiły się w jej ustach, mocno, ale jednocześnie z niesłychaną delikatnością.

Poczuła rękę Kane'a na piersi, jego palce obejmujące jej twardniejące sutki.

Krzyknęła cicho.

- Twoje ubranie... - wyszeptała po chwili, kiedy wargi Kane'a zsunęły się na jej szyję.

Odchyliła do tyłu głowę, z rozkoszą poddając się pieszczocie jego ust wzdłuż wrażliwej
linii od ucha aż do zagłębienia obojczyka.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał stłumionym głosem, szarpiąc niecierpliwie

przód koszuli. Oderwane guziki potoczyły się na dywan. Rozpiął pasek i sięgnął do zapięcia
spodni.

Pod spodem miał żółte slipki ozdobione wizerunkiem tropikalnych ryb. Poczuł się z

tego powodu nieco zakłopotany. Do zabaw w Key West były w sam raz, ale teraz wolałby
mieć na sobie coś mniej ekstrawaganckiego. Rory mogłaby pomyśleć...

- One są śliczne - powiedziała. Kane zamknął oczy i roześmiał się cicho.
Za chwilę jednak te żarty przestały być ważne. Kane obrócił się na bok i Rory

patrzyła teraz nie tylko na tropikalną rybę. Patrzyła na... niego. Kane przez ułamek sekundy
zawahał się, czy nie przykryć się kocem, ale zaniechał tej myśli. To była próba. Rory
powinna mu zaufać, oddać się mu bez strachu.

- Rory? - szepnął cicho. Z wysiłkiem odwróciła oczy i spojrzała mu w twarz. -

Najdroższa, obiecuję ci, że nie zrobię nic, czego byś nie chciała, ale... jeśli uważasz, że
powinienem stąd odejść, powiedz mi to teraz. Potem to może być niemożliwe.

Jej oczy rozszerzyły się. Widział w nich obawę i niepewność, ale było w nich

również pragnienie. Pragnienie, do którego nie chciała się przyznać, przede wszystkim sama
przed sobą.

- Posłuchaj, wiesz przecież, na czym to polega. Każdy, kto ma tyle lat co ty, a nawet

o połowę mniej, wie, jak to się odbywa.

Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy. Kane miał wrażenie, jakby bała

się popatrzeć gdzie indziej, z obawy że nie potrafi oderwać wzroku od tego miejsca...
Poczuł, jak ogarnia go niewypowiedziana czułość. Połączenie czułości z pożądaniem było
dla niego zupełnie nowym doznaniem.

- Tak, wiem, jak to się robi, przynajmniej w tej zwyczajnej pozycji, i wiem, że to

raczej boli za pierwszym razem. Jeśli jednak prawie wszystkie kobiety dają sobie z tym
radę, to pewnie nie jest to aż tak okropne.

Powiedziała to wszystko jednym tchem. Serce Kane’a zdawało się wyrywać z piersi.
- Posłuchaj więc uważnie, moja malutka, ponieważ muszę uzupełnić twoją chyba

dość wyrywkową wiedzę. Ta, hm, tak zwana zwyczajna pozycja ma swoje zalety, ale na
pierwszy raz... Są na ten temat dość różne teorie.

- A ty nie wiesz?
- No... nie wszystko. Nie będę udawał, że jestem święty, ale pierwszy raz jestem z

kimś, na kim mi tak zależy, i dlatego jest... inaczej. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Tak
dobrze, żebyś poczuła, o co tu naprawdę chodzi. - Żebyś pragnęła mnie znowu i znowu,
dodał w myśli, aż do czasu kiedy będziemy tak starzy, że nie pozostanie nam nic więcej, jak
tulić się nawzajem w objęciach i wspominać rozkoszne, minione dni.

Teraz jednak nade wszystko pragnął kochać się z nią aż do chwili, kiedy nie będą

mieli siły wstać z łóżka.

- To zaczyna się tutaj - powiedział, kładąc rękę na jej głowie. - A potem przechodzi

tutaj. - Jego ręka przesunęła się w dół i dotknęła bladego, jedwabistego futerka pomiędzy jej
udami. Rory krzyknęła cicho. Ścisnęła uda, uwięziwszy tę rękę. Kane wycofał się

background image

natychmiast.

- A potem - powiedział, gładząc jej płaski brzuch, przebiegając granicę żeber i

sięgając wreszcie do lewej piersi -jeśli masz szczęście, to dociera aż tu. Do serca.
Rozumiesz?

- Chyba tak.
Objął dłonią pierś i pochylił się. Jego otwarte usta zamknęły się na różowej,

naprężonej sutce.

Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez całe jej ciało. Ścisnęła rękami jego

głowę, wczepiając palce w ciepłą grzywę ciemnych włosów. Czuła pod palcami jego uszy;
nie za duże, nie za małe, kochane i cudowne.

Takie jak on cały. Był tak wspaniały, że nie mogła uwierzyć swojemu szczęściu.
Jego wargi zsuwały się niżej i niżej, wzniecając pożar w jej ciele, wzbudzając

szalone pragnienie czegoś, co dopiero zaczynała przeczuwać i rozumieć.

- Kane - krzyczała - co ty ze mną robisz?! Proszę cię, ja nie mogę tak dłużej! Coś się

ze mną stało! Och...

Jęczała i wiła się z rozkoszy, gdy Kane, cierpliwie, umiejętnie i z największą

czułością wzniecał w niej ten ogień i podsycał go coraz bardziej i bardziej. Jego własna
cierpliwość wyczerpywała się jednak w niepokojącym tempie.

Żółte slipy znalazły się na podłodze. Rory była już zupełnie wyczerpana^ oczy miała

przymknięte, usta rozchylone.

- Usiądź - polecił jej Kane.
- Nie mogę. Jestem taka słaba. Opadłam zupełnie z sił.
- To cudownie, kochana, ale kłopot w tym, że ja jeszcze nie osłabłem.
Uniósł ją powoli, aż oparła się piersią o jego ramiona. Poruszył nimi tak, aby Rory

usiadła pomiędzy jego udami. Jej ręce zwisały bezwładnie ponad jego barkami, głowa
odchyliła się w tył jak korona ciężkiego kwiatu na zbyt cienkiej łodydze. Uśmiechała się
najpromienniejszym uśmiechem.

- To jestem ja, Rory. - Poprowadził jej rękę w dół i zacisnął zęby, gdy objęła go z

wahaniem i delikatnym wnętrzem dłoni przesuwała badawczo w górę i w dół. Na stoliku
leżała mała paczuszka w srebrnej folii. Powinien przecież nałożyć to wcześniej, zanim ona
doprowadzi go do szaleństwa.

Przez ściśnięte zęby powiedział:
- Daj mi teraz minutę, kochanie moje, i potem przejdziemy do następnego etapu.
Skinęła głową i Kane miał wrażenie, że teraz zgodziłaby się na wszystko, bo dał jej

tyle rozkoszy. Czuł się taki dumny.

- Teraz - powiedział po chwili. - Czeka nas ciężka przeprawa.
- Z tym? - Dotknęła go znowu.
Jego śmiech zabrzmiał jak spazmatyczne, głośne westchnienie.
- Tak, najdroższa, z tym. Ale teraz ty będziesz prowadzić lekcję. Wiesz znacznie

więcej niż dzieci, które zaczynają się w to bawić. Wiesz, co cię czeka. I pamiętaj, jeśli w
którymkolwiek momencie będziesz chciała się wycofać, zrób to. Przyrzekam ci, nie będę na
ciebie zły, i uszanuję, że nie mogłaś przejść przez tę próbę za pierwszym razem.

Rory poczuła znowu to delikatne, promieniujące ciepło. Właściwie miała je w sobie

cały czas. Opierając ręce na jego barkach, próbowała delikatnie opuścić się na to, co było
tak sztywne i twarde, ale przecież stanowiło część jego ciała. Zmarszczyła brwi w skupie­
niu. Kane czuł, jak oblewa go pot. Zaklął cicho i Rory zamarła na chwilę, jakby obawiając
się, że zrobiła coś niewłaściwego.

Naprawdę praktyka była dużo trudniejsza od teorii.

background image

Kane westchnął głęboko.
Rory zdawała sobie sprawę, że to będzie najtrudniejsze. Kane też. Poruszyła lekko

biodrami. Poczuła, jakby coś ją jednocześnie kłuło i pociągało w dół. Zamknęła oczy,
przesunęła znów biodra, przymierzając się po raz ostatni i usiadła jednym zdecydowanym
ruchem. Przygryzła wargi, tłumiąc okrzyk bólu. Kane jęknął głośno i przyciągnął ją do
siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

- Och, moja słodka, słodka Rory. Teraz poczekaj. Nie ruszaj się. Myślę, że niedługo

przestanie cię boleć.

Już przestało boleć. Czuła się taka pełna, ale nie było to tylko fizyczne odczucie.

Czuła się pełna także w innym sensie. Powolnym ruchem Kane ujął jej twarz w dłonie i
spojrzał w oczy Rory z pełnym radości uśmiechem. Potem pocałował ją i trzymając mocno
w ramionach obrócił tak, że leżała pod nim na plecach. Wtedy zaczął się poruszać; najpierw
powoli, a potem coraz szybciej...

Znowu poczuła ten płomień, który spalał ją całą, i znowu odczuwała tę

niewiarygodną rozkosz, tak samo cudowną jak wcześniej, tylko inną. Ta różnica była
również cudowna. Dopiero kiedy ciało Kane'a wygięło się nagle w łuk i usłyszała jego
gardłowy jęk, zdała sobie sprawę, że przez cały czas się uśmiecha. Kane powoli odwrócił
się na bok. Wtuliła się w jego ramiona i natychmiast usnęła.

Kane budził się kilkakrotnie w ciągu nocy. Przyglądał się jej w słabym świetle,

sączącym się przez okna. Był kiedyś w szkole najlepszy z matematyki, bez problemów zdał
egzamin maturalny i mógł wstąpić do służby wojskowej w lotnictwie, tak jak jego ojciec.
Kiedy przestał latać, w jego życiu, podobnie jak w czasach służby w lotnictwie, okresy
napięcia przeplatały się z chwilami znudzenia. Pisał swoje książki, wciąż niespokojny,
wciąż szukający czegoś, czego nie umiał nawet nazwać.

Aż wreszcie znalazł. Dzięki Bogu, miał dość rozumu, żeby zrozumieć to w porę i

zdobyć ukochaną, mimo tylu przeszkód.

Chciał ją zbudzić i kochać się z nią znowu, ale wiedział, że to zły pomysł. Może

sprawić jej ból. Wstał cicho i sięgnął do swojej torby po notatnik. Potem wziął prysznic,
ubrał się i zabrał się do pisania.

Rory spała dalej, uśmiechając się czasami we śnie. Nie były to smutne uśmiechy.

Kane widział każdy z nich, co chwila popatrując na kobietę śpiącą obok od niego.

W końcu położył list na stoliku przy łóżku, stawiając na nim na wpół opróżnioną

filiżankę czekolady. Gdy Rory się zbudzi, on będzie już w drodze, marząc o chwili, kiedy z
powrotem znajdzie się w jej ramionach.

Wolałby rzucić w diabły te swoje obowiązki, ale dał Rossowi słowo.
Jeszcze raz popatrzył na Rory, pochylił się i pocałował ją, szepcząc:
- Moja kochana, nie wiem, jak to się stało, ale rzuciłaś na mnie jakiś urok.
Tak wiele przeżył już w życiu, w powietrzu i na ziemi, i wszystko to rozpłynęło się

jak we mgle przy zwykłej nauczycielce z podstawówki, z piegami i wystającymi kolanami,
która swoim uśmiechem mogła skruszyć skałę.

Za parę godzin Rory obudzi się, rozejrzy wokół i pewnie będzie niespokojna, nie

widząc go przy sobie. Ale przecież potem przeczyta list i wszystko zrozumie. Kiedy znów
do niej wróci, porozmawiają poważnie. O przyszłym wspólnym życiu, o tym, gdzie będą
mieszkali. Razem. Na zawsze.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rory obudziła się, słysząc jakieś brzęczenie.
- Dobrze już, dobrze - mruczała, wyciągając rękę w stronę, gdzie zwykle stał jej

budzik. Brzęczenie trwało nadal; towarzyszył mu delikatny dźwięk tłukącej się porcelany.
Otworzyła jedno oko. Blask słońca oświetlał pokój przez rozsunięte zasłony. To było
oślepiające światło.

Była w obcym pokoju. Usiadła na łóżku, kątem oka zauważając przewróconą na

stoliku obok filiżankę. Powoli zaczęła uświadamiać sobie wszystko. Rozejrzała się,
szukając telefonu.
W chwili kiedy naga i bosa dobiegła wreszcie do aparatu, dzwonek umilkł.

- Szlag by to trafił - wymruczała, ściągając z łóżka prześcieradło, aby się nim okryć.

Opadła na pokryte różowym adamaszkiem krzesło i próbowała zebrać myśli.

Kane. Na miły Bóg, gdzie on się podział? Jeśli go tu naprawdę nie ma, to dlaczego

zniknął? Przecież nie wyobraziła sobie tego wszystkiego, to niemożliwe.

Stojąc pod letnim prysznicem, powracała myślami do tego, co się zdarzyło.

Przypomniała sobie, jak nagle zaczęła mieć dość Charlesa i jego mamusi, jak doprowadziła
ją do szału cała rodzinka Hubbardów i jak przestało ją bawić uszczęśliwianie całego świata.
Kto to kiedyś powiedział?

Kane. Kane mówił jej jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Normalny człowiek, myślała,

mógłby przypuszczać, że jeśli kobieta i mężczyzna otwierają przed sobą wszystko, serce,
duszę i ciało, to zwykła uprzejmość wymaga poczekania na chwilę, kiedy można
powiedzieć sobie „dzień dobry" i „do widzenia". Co najmniej tyle.

Myślała również o tym, co zaszło między nimi ubiegłej nocy i co zmieniło ją całą na

zawsze. Myślała o rzeczach, które Kane powiedział i których nie powiedział. Nie
powiedział, na przykład, że kocha ją z całej duszy i że chce, żeby została jego żoną. Nie
prosił, żeby była z nim przez całe życie. Takie rzeczy się wtedy mówi, podobno...

Czuła się obolała. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku. Ale to była jej wina. Zakochała

się w tym mężczyźnie od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Pewnie miała to
wypisane na twarzy; nigdy nie umiała niczego ukrywać. Zobaczył to i wykorzystał, choć
mogłaby przysiąc, że człowiek, w którym się zakochała, nie byłby nigdy zdolny odejść w
ten sposób.

Ale Kane to zrobił.
Choć w gruncie rzeczy nie on był uwodzicielem. Ona go uwiodła. Kane nie mówił o

miłości, nie używał takich słów. To ona w swej beznadziejnej głupocie wzięła to, co
widziała w jego oczach, za miłość. To było tylko zwyczajne pożądanie. Takie, o jakim
mówiła jej babcia. Takie, dla którego Sunny uciekła z domu w wieku lat szesnastu, żeby żyć
z mężczyzną, który do tej pory nie został jej legalnym mężem.

Długo jeszcze siedziała przy stoliku, wbijając ponuro wzrok w niewielką rysę na

gładkiej politurze. Potem popatrzyła na telefon, zastanawiając się, kto mógł do niej
dzwonić. Nikt nie wiedział przecież, gdzie przebywa. Poza Kane'em, oczywiście. Tylko po
co dzwonił, jeśli tak niedawno był z nią i mógł był powiedzieć to, co miał jej do
powiedzenia, prosto w oczy?

Płakała potem przez jakiś czas. Jeśli kobieta zejdzie na złą drogę po raz pierwszy w

życiu, przynajmniej to jej się należy. Potem, ponieważ mimo wszystko zostało jej trochę
rozsądku, wstała, ubrała się w swój żakardowy ślubny kostium i upięła wciąż jeszcze
wilgotne włosy w kok z tyłu głowy.

Posłała łóżko, uporządkowała łazienkę i aż skrzywiła się na widok tego, co działo się

background image

na stoliku obok łóżka. Dzięki Bogu, czekolada nie rozlała się na dywan. Hotelowe wieczne
pióro i notatnik były całkiem zalane. Obok leżała jakaś zapisana kartka. Pewnie rachunek za
to, co zamawiała do pokoju.

Trzymając kartkę za mokry koniec, wrzuciła ją do kosza. Dopłatę za pobyt w hotelu

ureguluje potem przelewem.

Zaciskając drżące wargi, spojrzała jeszcze raz na ; telefon, jakby chciała go zmusić,

żeby zadzwonił znowu. To pewnie była pomyłka... Ale jeśli to Kane... Jeśli to jednak był
on?...

Telefon nie zadzwonił i Rory nie była już w stanie zostać dłużej w tym pokoju. Doba

hotelowa kończyła się w południe i nie było ją stać na to, żeby przebywać tu dłużej.
Stanowczym ruchem ujęła walizkę, zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do windy.

Furgonetka nadal stała przed domem. Próżne na- I dzieje, że Hubbardowie wyjechali

i że będą jej oszczędzone wykrętne tłumaczenia.

- Przyjechałam! - krzyknęła, stojąc na ganku przed drzwiami.
Sunny wyłoniła się z kuchni, ciągnąc za sobą ziemniaczany pęd. W jednej ręce miała

słoik po dżemie, w drugiej duże nożyczki.

- Moje kochane maleństwo! - krzyknęła, rozpościerając szeroko ramiona i oblewając

wodą dywan w salonie. - Wiedziałam, że pójdziesz wreszcie po rozum do głowy. Jeśli twoja
Wenus tranzytuje akurat twojego Urana, w trygonie do...

- Sunny, proszę cię... - Rory postawiła na podłodze swoje bagaże, uściskała matkę i

cofnęła się. - Żadnych trygonów i tranzytów jeszcze przez chwilę, dobrze? Chciałabym
napić się kawy, zdjąć z siebie te odświętne szaty i przebrać się w coś wygodniejszego.
Gdzie jest reszta rodzinki?

- Ach, wiesz, tu niedaleko jest sklep ze zdrową żywnością, więc Ewa i Peace zabrały

Billa na zakupy. Misty pokazuje Maddie, jak się robi kompost, a Fauna...

- Gdzie jest Fauna? - zapytała Rory, zdając sobie sprawę, że matka nagle zamilkła. -

Chyba nie wróciła do Richmond? Chciałabym z nią pogadać.

Nie chciała rozmawiać z Peace, mimo że siostra była już dwa razy zamężna, ani z

Misty, która mieszkała dotąd tylko z jednym chłopakiem, zanim ten zaciągnął się do
Korpusu Pokoju. Fauna była najlepszym ekspertem. Ona wiedziała wszystko o tych
damsko-męskich historiach. Tylko Fauna jej powie, co naprawdę znaczyło to, co zdarzyło
się jej ubiegłej nocy.

- No, cóż... przypuszczam, że wcześniej czy później o tym się dowiesz - odparła

Sunny ze smutnym uśmiechem. - Co za przepiękny kostium, czy ci to już mówiłam? Może
nie całkiem odpowiedni na ślub, ale na uroczyste okazje... znakomity. Jest w nim coś
romantycznego.

- Mamo... powiedz mi wreszcie, co dzieje się z Fauną? Jeśli zrobiła coś okropnego, i

tak się w końcu o tym dowiem.

- No... wiesz, to może nie jest takie okropne. To może być tylko... kłopotliwe, ale,

kochanie, i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to się musi stać. Widzisz, Fauna jest spod znaku
Byka, mimo wszystko, a on jest Koziorożcem, i jej Księżyc jest prawie dokładnie na jego...

- Mamo!
- No dobrze, dobrze. O co mnie pytałaś?
- Pytałam cię, gdzie jest Fauna.
- Próbuję ci właśnie to wyjaśnić - odparła Sunny tonem, który dziwnie przypominał

głos babci Truesdale. - Fauna jest w North Wilkesboro. Charles ma tam bardzo ważnego
klienta i...

- Chcesz powiedzieć, że ona pojechała z Charlesem? - zapytała Rory, myśląc o tym,

background image

że Charles nigdy jej nie zabierał w swoje służbowe podróże.

- Tam jest podobno taka miła restauracja, gdzie podają...
- Fauna i Charles?
- Próbowałam ci to wytłumaczyć. Pewne astrologiczne konfiguracje potrafią

spowodować tak spontaniczne wzajemne przyciąganie. Chociaż nie jestem pewna, czy to
nie jest raczej karmiczne rozpoznanie...

Ale Rory już tego nie słuchała. Fauna i Charles. Jej mała, leniwa, żyjąca na totalnym

luzie siostra, specjalistka od tańca brzucha, i ten sztywny, bezduszny manekin, Charles
William Edward Banks III. Czy może Edward William?

W trzy dni później wzajemne układy zaczęły mieć pozory pewnej stabilizacji.

Charles i Fauna wrócili nad ranem i ponieważ nikt nic nie mówił, Fauna wspomniała o
szkole tańca w Winston Salem, którą miała zamiar odwiedzić. Charles tylko się uśmiechał.

Rory wprawdzie się nie uśmiechała, ale też nie płakała zbyt wiele, poza tymi

chwilami, kiedy była sama. No i co z tego, że budziła się z bólem w sercu i w duszy?
Przynajmniej żołądek przestał jej wreszcie dokuczać.

Była prawie gotowa do przeprowadzki. Jeszcze nie znalazła sobie nowego

mieszkania. Trochę się niepokoiła, bo powinna to załatwić, zanim zacznie się rok szkolny.
Co za ironia losu; mogłaby przecież teraz tu zostać, ale Charles podpisał już umowę z
następnym lokatorem.

Skończyła właśnie oglądać cykliczny program w telewizji, który dawniej uznałaby za

mało przyzwoity. Teraz guzik ją wszystko obchodziło. Na podjeździe przed domem rozległ
się zgrzyt kół samochodu. Zaciekawiona podeszła do drzwi. O tej porze były już zamknięte
na haczyk. Zapaliła światło na ganku.

Nagle serce poskoczyło jej do gardła.
- Nie bądź głupia - szepnęła do siebie. Kane wyjechał już tak dawno i ani razu nie dał

znaku życia. Nawet już się tego nie spodziewała. Wiedział, że wesele zostało odwołane. Po
co miałby wracać do Tobaccoville?

Przed domem stał ciemny, długi samochód. W jego wnętrzu zapaliło się światło, ale

zanim zdążyła cokolwiek zobaczyć, drzwiczki otwarły się i ukazała się w nich znajoma
wysoka postać.

Rory ścisnęła futrynę drzwi aż do bólu.
- Kane? - wyszeptała.
- Rory? - Kiedyś może przypuszczałaby, że w jego głosie słychać było wahanie, ale

teraz serce mówiło jej, że tak nie jest. W jego kołyszącym się, zmysłowym męskim kroku
nie było żadnego wahania. Zresztą zanim zdążyłaby zadać mu jakiekolwiek pytanie,
zrodzone w skołatanej głowie, była już w jego ramionach.

Te same niewiarygodnie słodkie usta, o których śniła każdej nocy, spoczęły na jej

wargach. Te same silne ramiona przycisnęły ją do szczupłego, twardego ciała. Te same dwa
serca biły teraz jednym rytmem, zamieniając chęć w rosnący głód, a głód w natychmiastową
potrzebę.

- O Boże, jak mi ciebie brakowało - wymruczał Kane, całując jej szyję. Porwał Rory

na ręce i otwierając sobie drzwi ramieniem, wszedł do środka, zanim zdołała złapać oddech.

- Gdzie ty, u diabła, byłaś? Dzwoniłem setki razy, a jakiś idiota mówił mi, że twój

telefon już jest wyłączony!

- Bo widzisz, ja się wyprowadziłam... to znaczy, powiedziałam im, że wyprowadzam

się pierwszego i w związku z tym wyłączyli mój telefon.

- To już nieważne - powiedział. - Już tu jestem. - Postawił ją obok łóżka i pocałował.

To trwało długo, bardzo długo, bo tyle mieli sobie do powiedzenia tego, co nie da się

background image

wypowiedzieć słowami. Najpierw gwałtownie, potem już delikatniej, usta Kane'a wpijały
się w jej wargi. Bez słów opowiadał jej o swoim niepokoju, o swojej tęsknocie i samotności.
O strachu, kiedy wyobrażał sobie ich spotkanie, i o jeszcze większym lęku, kiedy obawiał
się, że jej nie zastanie.

- Chciałem już wynająć samolot, ledwie wysechł atrament na kontrakcie, ale mój

agent załatwił mi bilet na samolot w ciągu godziny. Boże, potem jeszcze musiałem tu jechać
z lotniska w Greensboro!

Rory wolała już o tym nie myśleć. Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Nic już

dla niej nie miało znaczenia. Ważne było tylko to, że Kane jest znowu przy niej, i czy to
było rozsądne czy nie, kochała go takiego, jakim był i takiego, jakim kiedykolwiek będzie.

I on to wiedział, nie potrzebując jej zapewnień. Zaczął całować ją tak, jakby chciał

wypić z jej warg całą słodycz. Całował ją czule i delikatnie, jakby chciał ukoić ten ból i
wszystkie wątpliwości, z którymi została, kiedy odjechał tak nagle.

- Nie powiedziałem ci, dlaczego wyjechałem, ale przecież wiedziałaś, prawda? Ten

mój list... obawiałem się, że list może nie przekazać ci wszystkiego...

Jego list? Jaki list? Zresztą co to za różnica, jeśli wrócił, jest tutaj, całuje ją tak, że

Rory traci już wszystkie zmysły, rozpina jej bluzkę i zdejmuje ją z ramion, i...

- Kane, co robisz? - jęknęła, kiedy zsunął jedwabne ramiączka stanika i ściągnął

biustonosz aż do pasa.

- Nie umiesz zgadnąć? Nie pamiętasz już moich lekcji? - Ujmując w dłonie jej piersi,

pocałował ją znowu w rozpalone usta, a potem tylko patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie
widział kobiety.

- Jak ty to robisz, że czuję to, co czuję? - szepnęła.
- Nie wiem - odpowiedział po prostu. -1 nie wiem, jak ty to robisz, że ja czuję to

samo, i że nie byłem w stanie przestać myśleć o tobie od chwili kiedy, wzdychając
rozpaczliwie, szorowałaś ten ganek w środku nocy.

Przyciągnął ją do siebie ze wszystkich sił, przyciskając do swego ciała jej nagie

piersi. Czuł teraz, że nie ma na całym świecie rzeczy, której pragnąłby mocniej, niż być tutaj
z tą kobietą, robić dokładnie to, co teraz robił, czyli całować ją z tą całą miłością i tęsknotą,
jakie drzemały w jego duszy przez trzydzieści siedem lat ciężkiego życia.

To jeszcze nie było wszystko. Oboje wiedzieli, że to nie wszystko. Ubranie Kane'a

opadło na podłogę w ślad za ubraniem Rory, która znalazła się w jego ramionach na
pachnącej lawendą białej pościeli swego panieńskiego łóżka.

To działo się naprawdę. Tym razem nie była to wywołana winem fantazja.
Nie było już tej niepewności i paraliżującego napięcia. Otwarła dla niego ramiona i

Kane znalazł się w nich tak, jak śniła tysiące razy. Tylko że to nie był sen.

Czekała na niego, spragniona i gotowa. Czekała na niego całe swoje życie - gotowa

na jego przyjęcie, choć kiedyś pomyliła się, nie wiedząc, na kogo naprawdę czeka, i było
już prawie za późno.

Czuła jego napierającą męskość tam, gdzie otwierała się dla niego jako kobieta.

Wyciągnęła rękę i dotknęła go. On wiedział o niej o wiele więcej niż ona wiedziała o nim;
zapragnęła nagle poznać go i poczuć, jaki jest.

Kane drgnął gwałtownie.
- Święci patroni, co ty chcesz ze mną zrobić?
- Jeśli ty możesz mnie dotykać, to ja też tego chcę. Jestem... ciekawa. Czy to źle?
- Najdroższa moja, jeśli będziesz sobie życzyła luster na suficie i ilustrowanego

podręcznika, to je dostaniesz, ale czekałem na ciebie prawie tydzień, i nie wiem, czy
wytrzymam dłużej.

background image

Zamknął oczy i starał się zrobić wszystko, żeby przeczekać tę eksplorację, ale

dotknięcie jej drobnej dłoni, obejmującej go tak mocno, wystawiało go na najtrudniejszą
próbę. Po chwili, odpychając łokciem na bok jej ramię, osunął się na nią całym ciałem, aż
jego pulsująca gwałtownie męskość została uwięziona między dłonią Rory i delikatną
powierzchnią jej brzucha. Modlił się tylko o to, aby nie wprawić jej w zakłopotanie, zanim
zaspokoi swoją ciekawość.

Desperackim ruchem przewrócił się na bok, trzymając ją nadal w ramionach. Sięgnął

pomiędzy ich rozpalone ciała, znalazł właściwe miejsce i zaczął swoją własną eksplorację.

Rory głośno westchnęła. Jej ręka zamarła w bezruchu i Kane wreszcie mógł działać

swobodnie.

- Rory... kochanie...

Jego palce wolno poruszały się, dotykając jej delikatnych, wilgotnych płatków. Wtem
usłyszał drżący, urywany okrzyk, poczuł, jak jej ciałem wstrząsa spazm rozkoszy i ogarnęła
go taka duma, jak jeszcze nigdy w życiu. To była jego kobieta. Umiał to dla niej zrobić.
Ofiarować to, czego inny mężczyzna nie dał jej nigdy dotąd. Czy to był egoizm, czy nie,
czuł wewnętrzne zadowolenie, że Rory należy do niego. Stworzona po to, żeby go kochać,
stworzona po to, żeby być kochaną wyłącznie przez niego, dopóki śmierć ich nie rozłączy. A
jeśli potem będzie coś jeszcze, to tym lepiej.

Oboje wznosili się teraz tam, gdzie wreszcie czekało na nich spełnienie. Potem

opadli wolno z powrotem na ziemię, tak cudownie zmęczeni, tak bardzo szczęśliwi.

Gdy Rory obudziła się, ujrzała, jak Kane, oparty na łokciu, przygląda się jej z

uśmiechem. Zamrugała powiekami i zapytała:

- Nie możesz spać?
- Zastanawiam się nad czymś.
- Aż boję się zapytać - powiedziała, ale tak naprawdę już się nie bała. Sunny

powiedziała jej, jeszcze przed ucieczką do hotelu, że wszystko ułoży się tak, jak powinno, a
Sunny, cokolwiek by mówić ojej ezoterycznej wiedzy, rzadko myliła się w takich sprawach.

- Co byś powiedziała na przeprowadzkę do New Jersey? Myślę, że podobałoby ci się

w Cape May.

- Ja mam tutaj pracę.
- To żaden problem. Ja też mam pracę, ale mogę wykonywać ją wszędzie.

Moglibyśmy znaleźć sobie coś w tej okolicy, powiedzmy na rok, a potem przenieść się
gdzie indziej... Może zresztą będzie nam tu na tyle dobrze, że postanowimy osiedlić się tutaj
na stałe?

- Czy ty zawsze jesteś taki ustępliwy?
- Tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.
Rory uśmiechnęła się. Jeśli Skorpion zechce się zgadzać z Rakiem, to może i Rak nie

będzie się upierał, żeby zawsze chodzić do tyłu. Do przodu też potrafi, za takim wspaniałym
Skorpionem...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Ten wspanialy Skorpion
42 Wybrancy losu7 Browning Dixie Kobieca intuicja
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
Browning Dixie Czerwcowe tornado
Browning Dixie Twardy jak kamień
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
Browning Dixie Kobieca intuicja 06
Browning Dixie Czerwcowe tornado
2007 53 Na ślubnym kobiercu 2 Browning Dixie Ślub z milionerem
412 Browning Dixie Przeznaczenie
197 Browning Dixie Mężczyzna miesiąca Twardy jak kamień
Browning Dixie Wypatrywanie burzy

więcej podobnych podstron