Harrison Harry Planeta Przeklętych

background image

Harry Harrison

Planeta Przekl tych

przekład : Zbigniew Królicki

background image

2

Rozdział 1

Pot spływał stru kami po ciele Briona, wsi kaj c w ciasn przepask biodrow ,

która była jego jedynym odzieniem. Lekki floret, który trzymał w r ku, ci ył jak

sztaba ołowiu obolałym, zm czonym po miesi cu nieustannych wysiłków

mi niom, ale nie miało to adnego znaczenia. Rana na piersi, wci brocz ca

krwi , ból przem czonych oczu - nawet otaczaj ce go wysokie trybuny stadionu z

tysi cami widzów - były drobiazgami niewartymi uwagi. W całym wszech wiecie

istniało tylko jedno: zako czona kulk , błyszcz ca stalowa klinga migocz ca mu

przed oczami, wi

ca ostrze jego własnej broni. Czuł ka de jej drgnienie i ka dy

ruch, wiedział, kiedy si poruszy, i przeciwstawiał jej swoje własne ruchy. Ilekro

atakował, ona zawsze była we wła ciwym miejscu, by odparowa cios.
Nagły ruch. Zareagował - lecz jego ostrze trafiło w pustk . Moment paniki i

poczuł ostre ukłucie wysoko na piersi.
- Punkt! - rykn ły miliony oczekuj cych gło ników, a aplauz widowni

odpowiedział im pot nym echem.
- Jedna minuta - rzekł głos i rozległ si terkot zegara.
Brion pieczołowicie wypracował t reakcj . Minuta to niewiele czasu, a jego

ciało potrzebowało ka dego ułamka sekundy. Terkot brz czyka wprawił jego

mi nie w stan całkowitego bezwładu. Tylko serce i płuca pracowały w silnym,

miarowym rytmie. Zamkn ł oczy i tylko pod wiadomie zdawał sobie spraw z

tego, e sekundanci złapali go w chwili, gdy padał, i zanie li na ławk . Gdy

masowali jego bezwładne ciało i czy cili ran , koncentrował si intensywnie. Był

ju w transie, bliski całkowitej utraty wiadomo ci, gdy nagle wróciło natarczywe

wspomnienie z poprzedniej nocy i znowu zaprz tn ło mu my li.
To co si wydarzyło, było naprawd niezwykłe. Zawodnicy bior cy udział w

Twenties potrzebowali nie zakłóconego niczym wypoczynku, dlatego te noce w

dormitoriach były ciche i spokojne jak mier . Oczywi cie, podczas pierwszych

kilku dni ta zasada nie była przestrzegana zbyt ci le - sami zawodnicy byli za

bardzo spi ci i podekscytowani, by szybko udawa si na spoczynek. Jednak gdy

stawka zacz ła rosn i eliminacje przerzedziły ich szeregi, po zmroku zapadała

głucha cisza, a có dopiero tej ostatniej nocy, kiedy zaj te były ju tylko dwa małe

pokoiki - tysi ce innych stały otworem, ziej c pustk .
Gniewne głosy wyrwały Briona z gł bokiego, wywołanego zm czeniem snu.

Słowa były wypowiadane szeptem, ale słyszał je wyra nie - dwa głosy tu za

cienkimi, metalowymi drzwiami. Kto wymówił jego nazwisko.
- ...Brion Brandd. Jasne, e nie. Ktokolwiek powiedział ci, e mo esz, popełnił

bł d, i b d z tego kłopoty...

background image

3

- Nie b d idiot ! - uci ł szorstko drugi głos, wyra nie nawykły do wydawania

rozkazów. - Przyszedłem tu, poniewa sprawa jest niezwykłej wagi i musz si

widzie z Branddem. Zejd mi z drogi!
- Twenties...
- Ni cholery nie obchodz mnie wasze zawody, burzliwe oklaski i treningi. Nie

byłoby mnie tutaj, gdybym nie miał wa nej sprawy!
Ten drugi - z pewno ci jeden ze stra ników - nie odezwał si , ale zapewne

wyci gn ł bro , bo intruz powiedział pospiesznie:
- Schowaj to. Jeste głupcem!
- Wynocha! - padła warkliwa odpowied . Pó niej zapadła cisza i zdziwiony

Brion znów zasn ł.
- Dziesi sekund.
Głos uci ł wspomnienia i Brion pozwolił, by wróciła mu wiadomo . Z

niezadowoleniem zdał sobie spraw z tego, e jest zupełnie wyczerpany. Miesi c

nieustannych zmaga fizycznych i psychicznych wyra nie dawał mu si we znaki.

Trudno mu b dzie utrzyma si na nogach, a jeszcze trudniej zebra siły, eby

walczy dalej i zdoby punkt.
- Jak stoimy? - spytał sekundanta, który mi tosił jego obolałe mi nie.
- Cztery-cztery. eby wygra , potrzebujesz tylko jednego punktu.
- Jemu te tylko tyle trzeba - mrukn ł, otwieraj c oczy, by spojrze na ylastego

olbrzyma na drugim ko cu długiej maty. Nikt, kto doszedł do finału Zawodów,

nie mógł by słabym przeciwnikiem, ale ten, Irlog, był wyj tkowym okazem:

rudowłosy wielkolud, najwidoczniej posiadaj cy niespo yty zapas sił. A teraz ju

tylko to si liczyło. W ostatniej rundzie szermierczego spotkania nie b dzie wiele

finezji. Tylko sztych i zastawa, i zwyci stwo dla silniejszego.
Brion ponownie zamkn ł oczy i zrozumiał, e nadeszła chwila, której cały czas

miał nadziej unikn .
Ka dy zawodnik bior cy udział w Twenties miał własne, wypracowane

sztuczki. Brion te miał par takich, dotychczas skutecznych. Mimo e był

przeci tnym szachist , dzi ki niezwykle nieortodoksyjnej grze osi gał szybkie

zwyci stwa w turnieju szachowym. To nie był przypadek, lecz rezultat wielu lat

pracy. Miał stał umow z handlarzami z innych planet, którzy dostarczali mu

stare ksi ki o szachach: im starsze, tym lepsze. Nauczył si na pami tysi cy

otwar i partii. To było dozwolone. Dozwolone było wszystko, co nie wi zało si z

u ywaniem narkotyków lub maszyn. Autohipnoza była akceptowanym

narz dziem.
Brion stracił przeszło dwa lata, zanim nauczył si wykorzystywa zasoby siły

histerii. Mimo i podr czniki traktowały to zjawisko jako zupełnie zwyczajne,

background image

4

okazało si ono trudne do wywołania. Wydawało si , e jest bezpo rednio

zwi zane ze miertelnym szokiem, tak jakby oba te zjawiska byty nierozerwalnie

ze sob poł czone. Berserkerowie i juramentados walczyli i zabijali mimo

tuzinów odniesionych ran, z których ka da powinna by miertelna. Ludzie z

kul w sercu lub mózgu nadal walczyli, cho byli ju w stanie mierci klinicznej.

Jednak był inny rodzaj siły, któr mo na było łatwo wykorzysta w ka dym

gł bokim transie - hipnotyczne odr twienie, siła umo liwiaj ca człowiekowi

utrzymywanie w poziomie wypr onego ciała, podpartego tylko pi tami i głow .

Przytomny człowiek nie jest w stanie tego dokona . Opieraj c si na tej

przesłance, Brion rozwin ł technik autohipnozy, która pozwalała mu

wykorzystywa ten rezerwuar nieznanej mocy - ródło "drugiego oddechu", siły

przetrwania, stanowi cej cz sto ró nic mi dzy yciem a mierci .
Jednak siła ta mogła te zabi : doprowadzaj c do całkowitego wyczerpania

ciała, tak e nie mogło wróci do normy, szczególnie je li posłu ono si ni przy

takim stanie osłabienia, w jakim znajdował si teraz Brion. Ale to nie miało

znaczenia. Niejeden zawodnik umarł w trakcie Zawodów, lecz mier w ostatniej

rundzie finałowego pojedynku wydawała si pod pewnymi wzgl dami lepsza od

pora ki.
Gł boko oddychaj c, Brion wymówił cicho formuły wyzwalaj ce proces

autohipnozy. Zm czenie opadło z niego nagle, tak samo jak wra enie gor ca,

zimna czy bólu. Czuł, słyszał, a kiedy otworzył oczy, równie widział wszystko - z

przejmuj c wyrazisto ci .
W ka dej nast pnej sekundzie siła ta b dzie czerpała moc z podstawowych

zasobów jego energii yciowej, wys czaj c j z jego ciała. Kiedy zabrz czał zegar,

wyrwał floret z dłoni oniemiałego sekundanta i skoczył naprzód. Irlog ledwie

zd ył chwyci swoj bro i odparowa pierwsze pchni cie. Atak był tak

gwałtowny, e gardy floretów zetkn ły si , a ciała przeciwników zderzyły ze sob .

Irlog zdawał si by zaskoczony tym w ciekłym natarciem, lecz zaraz u miechn ł

si . Wiedz c, jak obaj byli bliscy wyczerpania, był pewien, e Brion wykrzesał z

siebie resztki sił. To ju koniec z Brionem.
Odskoczyli od siebie i Irlog przeszedł do szczelnej obrony. Nawet nie próbował

atakowa , po prostu pozwalał, by przeciwnik wyczerpał si w bezskutecznych

akcjach. Gdy w ko cu poj ł , swój bł d, przeraził si . Brion wcale nie słabł,

przeciwnie, w miar upływu czasu nacierał coraz energiczniej. Irloga ogarn ła

rozpacz. Brion wyczuł j i wiedział ju , e pi ty punkt nale y do niego.
Pchni cie - pchni cie - i za ka dym razem bro rudowłosego olbrzyma coraz

wolniej wracała na pozycj . Sztych pod gard . Uderzenie kulki o ciało... i łuk stali

mi dzy dłoni Briona a piersi Irloga - tu nad jego sercem.
Fale d wi ków - braw i okrzyków - leniwie omywały odizolowany umysł

Briona, który tylko niejasno u wiadamiał sobie ich istnienie. Irlog upu cił floret i

próbował u cisn jego r k , lecz pod nim nagle ugi ły si nogi. Obj ło go czyje

background image

5

rami , podtrzymuj c go i prowadz c ku biegn cym sekundantom, ale on,

wstrzymawszy ich gestem r ki, poszedł powoli o własnych siłach.
Tylko e co było nie tak i zdawało mu si , e idzie przez ciepły klej. I to idzie na

kolanach. Nie, nie idzie - spada. Nareszcie. Mógł da sobie spokój i upa .

background image

6

Rozdział 2

Ihjel dał lekarzom jeden dzie , zanim przyszedł do szpitala. Brion wy ył,

chocia poprzedniej nocy nie było to jeszcze pewne. Teraz, dwa dni pó niej,

kryzys min ł, i to było wszystko, czego Ihjel chciał si na pocz tek dowiedzie .

U ywaj c pogró ek i łokci, przedarł si pod pokój nowego Zwyci zcy,

napotykaj c pierwszy powa niejszy opór przy drzwiach.
- Jeste tu bezprawnie, Zwyci zco Ihjelu - rzekł lekarz. A je li dalej b dziesz si

pchał tu, gdzie ci nie prosz , to nie zwa aj c na twoj pozycj , b d musiał

rozwali ci łeb.
Ihjel wła nie zacz ł szczegółowo wyja nia lekarzowi, jak nikłe ma on szans ,

aby tego dokona , gdy przerwał im Brion. Rozpoznał nowo przybyłego po głosie -

to był ten, który chciał go odwiedzi w koszarach.
- Pozwól mu wej , doktorze Caulry - rzekł. - Chc pozna człowieka, który

uwa a, e jest co wa niejszego od Twenties.
Ihjel zr cznie wymin ł zdezorientowanego lekarza i zamkn ł mu drzwi przed

nosem. Spojrzał na le cego w łó ku Zwyci zc . Do obu r k Briona podł czone

były kroplówki. Jego oczy były gł boko wpadni te i podkr one, a ich gałki

mocno przekrwione. Cicha walka, jak stoczył ze mierci , wycisn ła na jego

twarzy swoje pi tno. Jego kwadratowa, wystaj ca szcz ka wydawała si

pozbawiona ciała, tak samo jak długi nos i stercz ce ko ci policzkowe, niczym

drogowskazy wznosz ce si po ród wiotkiej szaro ci skóry. Tylko zje ona

szczotka krótko przyci tych włosów pozostała nie zmieniona. Brion wygl dał jak

po długotrwałej i wyniszczaj cej chorobie.
- Wygl dasz okropnie - rzekł Ihjel. - Jednak gratuluj zwyci stwa.
- Sam te nie wygl dasz zbyt dobrze... jak na Zwyci zc odci ł si Brion.

Wyczerpanie oraz nagły przypływ małostkowego gniewu na tego nieznajomego

człowieka sprawiły, e wyrwały mu si te obra liwe słowa. Ihjel zignorował je.
Były jednak prawdziwe: Zwyci zca Ihjel nie bardzo wygl dał na Zwyci zc , a

nawet na Anvharczyka. Wzrost i budow miał jak nale y, ale jego mi nie były

okryte grubymi pokładami tłuszczu - mi kkiej tkanki zwisaj cej fałdami z

ko czyn i tworz cej workowate zgrubienia na karku i pod oczami. Na Anvharze

nie było grubasów i wydawało si nieprawdopodobne, by taki tłu cioch mógł

kiedykolwiek zosta Zwyci zc . Je eli nawet pod tym tłuszczem były jakie

mi nie, to były bardzo dobrze ukryte. Tylko jego oczy zdawały si nadal

posiada sił , która niegdy pozwoliła mu pokona wszystkich m czyzn na

planecie i wygra doroczne zawody. Brion spu cił wzrok pod ich pal cym

spojrzeniem, ałuj c teraz, e bez powodu obraził tego człowieka. Był jednak zbyt

słaby, by trudzi si przepraszaniem.

background image

7

Ihjelowi wcale na tym nie zale ało. Brion spojrzał na niego jeszcze raz i odniósł

wra enie, e tamten ma mu do powiedzenia co wa nego, co , przy czym on sam,

jego obelgi, a nawet Zawody, s równie mało istotne co pyłki kurzu w powietrzu.

Wiedział jednocze nie, e to tylko majaczenia jego chorego umysłu, i próbował

otrz sn si z tego wra enia. Spogl dali w milczeniu na siebie.
Drzwi za Ihjelem otworzyły si bezszelestnie i go obrócił si błyskawicznie, z

szybko ci mo liw tylko u anvharskiego atlety. Dr Caulry wła nie wchodził do

rodka. Tu za nim szli dwaj ro li m czy ni w uniformach. Ihjel naparł na nich

całym ciałem, a szybko jego ruchów i ogromna masa odrzuciły ich z powrotem -

kł bowisko bezładnie machaj cych r k i nóg. Zatrzasn ł im drzwi przed nosem i

zamkn ł je na klucz.
- Musz z tob porozmawia - powiedział, znowu odwracaj c si do Briona. - W

cztery oczy - dodał, po czym nachylił si i jednym ruchem zerwał sznur

komunikatora.
- Wyno si - powiedział Brion. - Gdybym tylko mógł... - No, ale nie mo esz,

wi c musisz tu le e i słucha . S dz , e mamy jakie pi minut, zanim

zdecyduj si wyłama drzwi, i nie chc traci ani chwili. Czy polecisz ze mn na

inn planet ? Jest zadanie, które musi by wykonane. To moja robota, ale b dzie

mi potrzebna pomoc. Jeste jedynym, który mo e mi jej udzieli . Teraz mi

odmów - dodał, widz c, e Brion chce odpowiedzie .
- Oczywi cie, e odmawiam - rzekł Brion, czuj c si nieco głupio i lekko

rozzłoszczony, e tamten wkłada mu słowa w usta. - Moj planet jest Anvhar.

Dlaczego miałbym j opuszcza ? Moje miejsce jest tu i moja praca równie .

Mógłbym te doda , e wła nie zwyci yłem w Twenties. Moim obowi zkiem jest

zosta tutaj.
- Nonsens. Ja te jestem Zwyci zc , a opu ciłem Anvhar. Prawdziwym

powodem jest to, e chciałby si troch nacieszy powszechnym zachwytem, na

który tak ci ko pracowałe . Poza Anvharem nikt nawet nie wie, kim jest

Zwyci zca, nie mówi c ju o szanowaniu go. B dziesz tam musiał stawi czoła

całej Galaktyce i nie wini ci za to, e jeste troch przestraszony. Kto gło no

załomotał w drzwi.
- Nie mam siły si zło ci - powiedział chrapliwie Brion. - I nie mog si zmusi

do podziwiania twoich idei, skoro pozwalaj ci obra a człowieka zbyt chorego,

by mógł si broni .
- Przepraszam - powiedział Ihjel bez ladu skruchy czy współczucia w głosie. -

Jednak chodzi o sprawy znacznie wa niejsze ni twoje zranione uczucia. Teraz

nie mamy zbyt wiele czasu, wi c chc si tylko podzieli z tob pewn my l .
- My l , która skłoni mnie, abym poleciał z tob do innych wiatów? Wiele

oczekujesz.

background image

8

- Nie, sama my l ci nie przekona, ale stanie si tak, kiedy j sobie przetrawisz.

Je eli naprawd j rozwa ysz, to stwierdzisz, e pozbyłe si wielu złudze . Tak

jak wszyscy na Anvharze, jeste naukowym humanist o przekonaniach opartych

na wierze w Zawody. Akceptujesz szacowne instytucje, nie po wi caj c im nawet

chwili refleksji. Wy wszyscy tu nie wracacie cho by jedn my l w przeszło , ku

tym bezimiennym miliardom, które wiodły n dzny ywot, nim ludzko powoli

osi gn ła taki przyzwoity poziom ycia, jaki macie dzi . Czy kiedykolwiek

my lisz o wszystkich tych ludziach, którzy cierpieli i umierali w n dzy i

ciemnocie, nim cywilizacja d wign ła si na kolejny stopie rozwoju?
- Jasne, e o nich nie my l - odparł Brion. - Dlaczego miałbym to robi ? Nie

mog zmieni przeszło ci.
- Ale mo esz zmieni przyszło ! - odparował Ihjel. Jeste co winien cierpi cym

przodkom, którzy umie cili ci tu, gdzie si dzi znajdujesz. Je eli naukowy

humanizm jest dla ciebie czym wi cej ni pustym hasłem, to musisz posiada

jakie poczucie obowi zku. Czy nie chcesz spróbowa spłaci odrobiny tego długu

pomagaj c innym, którzy dzi s równie zacofani i dr czeni plagami jak niegdy

nasz prapradziad troglodyta?
Łomotanie do drzwi stało si gło niejsze, co poł czone z wywołanym

lekarstwami dzwonieniem w uszach, utrudniało Brionowi my lenie.
- W ogólnych zarysach, oczywi cie, zgadzam si z tym zacz ł niepewnie. -

Jednak wiem, e niczego nie zdziałam, je eli nie b d emocjonalnie

zaanga owany. Logiczne decyzje, je eli nie towarzyszy im osobiste przekonanie,

rodz działania nieskuteczne.
- Zatem dotarli my do sedna sprawy - rzekł łagodnie Ihjel. Plecami opierał si o

drzwi, amortyzuj c uderzenia jakiego ci kiego przedmiotu, którym posługiwali

si szturmuj cy. - Pukaj , a wi c niebawem b d musiał i . Nie mam czasu na

szczegóły, jednak r cz ci słowem Zwyci zcy, e jest co , co mo esz zrobi . Tylko

ty. Je li mi pomo esz, mo emy uratowa siedem milionów ludzkich istnie .

Uwierz mi.
Zamek p kł i drzwi zacz ły si otwiera . Ihjel dopchn ł je z powrotem na

jeszcze jedn chwil .
- Oto idea, któr chc ci da pod rozwag . Dlaczego w całej Galaktyce pełnej

walcz cych ze sob , nienawidz cych si , zacofanych planet tylko mieszka cy

Anvharu mieliby by jedynymi, którzy opieraj swoj egzystencj na

skomplikowanej serii sportowych rozgrywek?

background image

9

Rozdział 3

Teraz nie było ju mo liwo ci, aby utrzyma drzwi, zreszt Ihjeł nawet nie

próbował. Odsun ł si na bok i do pokoju wtoczyli si dwaj m czy ni. Wymin ł

ich bez słowa i wyszedł.
- Co si stało? Co on zrobił? - pytał lekarz, wpadaj c przez rozbite drzwi.
Obrzucił spojrzeniem zestaw urz dze monitoruj cych stoj cych u stóp łó ka

Briona. Oddech, temperatura, praca serca i ci nienie krwi - wszystko było w

normie. Pacjent le ał spokojnie. Nie odpowiadał.
Brion miał o czym my le przez reszt dnia. Przychodziło mu to z trudem.

Zm czenie, rodki uspokajaj ce i lekarstwa sprawiły, e zatracał poczucie

rzeczywisto ci. Natr tnie powracaj ce my li tłukły mu si w obolałej głowie. Co

Ihjel chciał przez to powiedzie ? Co to za nonsens o Anvharze? Anvhar był taki,

poniewa ... no, po prostu taki był. To przyszło samo z siebie. A mo e nie?
Historia planety była bardzo prosta. Nigdy, od pocz tków swojego istnienia,

Anvhar nie miał niczego, co miałoby jak kolwiek warto handlow . Le ał na

uboczu ucz szczanych mi dzygwiezdnych szlaków, pozbawiony minerałów

wartych wydobycia i transportowania na ogromne odległo ci, oddalony od

najbli szych zamieszkanych wiatów. Polowanie na zwierz ta futerkowe i

sprzedawanie ich skór, cho zyskowne, nie wystarczało do stworzenia handlu na

szersz skał . Dlatego te nigdy nie doszło do adnej zorganizowanej próby

skolonizowania planety. Została w ko cu zasiedlona przez przypadek. Liczne

grupy badaczy z innych planet zało yły tu swoje stacje badawcze i obserwacyjne,

znajduj c na maj cym niezwykły cykl roczny Anvharze niezliczone ilo ci danych

do gromadzenia i zapisywania. Długotrwałe ekspedycje skłoniły badaczy do

sprowadzenia rodzin i tak, wolno lecz nieustannie, kolonia zacz ła si rozrasta .

Pó niej sprowadzili si tu łowcy futer, powi kszaj c niewielk populacj . Takie

były pocz tki.
Niewiele zapisów pozostało z tamtych dni i historia pierwszych sze ciu stuleci

anvharskich dziejów pozostawała bardziej sfer domysłów ni faktów. Gdzie w

tym czasie doszło do Upadku, i w zamieszaniu, jakie ogarn ło cał galaktyk ,

Anvhar musiał toczy własn walk . Kiedy Imperium Ziemi rozpadło si , był to

koniec czego wi cej ni tylko epoki. Uczeni w stacjach obserwacyjnych

stwierdzili, e reprezentuj instytucje, które przestały istnie . Zawodowi my liwi

nie mieli rynku zbytu na swoje futra, poniewa Anvhar nie posiadał własnych

statków mi dzygwiezdnych. Szcz liwie Upadek nie poci gn ł za sob dla

Anvharu jakich szczególnie dokuczliwych skutków, poniewa planeta była

całkowicie samowystarczalna. Gdy tylko jego mieszka cy oswoili si z my l , e

s teraz suwerennym wiatem, a nie zbieranin przypadkowych osób z ró nie

ulokowanymi miejscami odniesie i zale no ci, ycie zacz ło si toczy

normalnym trybem. Niełatwo - bo ycie na Anvharze nigdy nie było łatwe - ale

przynajmniej bez adnych wi kszych wstrz sów.

background image

10

Z upływem czasu pogl dy i mentalno mieszka ców uległy znacznym

przeobra eniom. Podj to wiele prób stworzenia jakiej formy stabilnego

społecze stwa. Z tego okresu pozostało równie niewiele zapisów, oprócz

odnotowania faktu, e próby te znalazły swoj kulminacj w Zawodach.
Aby zrozumie , czym s Zawody, trzeba zna niezwykł orbit , po jakiej

Anvhar kr y wokół swego sło ca - Ophiuchi 70. W układzie tym s i inne

planetoidy, ka da o orbicie mniej lub bardziej zbli onej do elipsy. Anvhar jest

niew tpliwie niezwykł planet , by mo e odebran innemu sło cu. Przez

wi ksz cz swego siedemsetosiemdziesi ciodniowego roku porusza si po

orbicie o ostrym łuku, odległym od peryhelium niczym kometa. Kiedy wraca,

nast puje krótkie gor ce lato, trwaj ce w przybli eniu osiemdziesi t dni, a potem

znów nastaje długa zima. Ta powa na ró nica w przebiegu zmian pór roku

spowodowała odpowiedni adaptacj rodzimych form ycia. Podczas zimy

wi kszo zwierz t zapada w sen, a ro liny trwaj w stanie przetrwalników lub

nasion. Niektórzy ciepłokrwi ci ro lino ercy pozostaj aktywni w okrytych

niegiem tropikach; na nich z kolei eruj pokryte futrem drapie niki. Chocia

niewiarygodnie zimna, w porównaniu z latem jest zima okresem spokoju. Lato

jest bowiem por szale czego wzrostu. Ro liny gwałtownie budz si do ycia z

sił , która rozsadza skały, i rosn tak szybko, e proces ten mo na dostrzec gołym

okiem. Płachty niegu topniej tworz c bagna, z których w ci gu kilku dni

wyrasta wysoka d ungla. Wszystko ro nie, p cznieje, rozmna a si . Jedne ro liny

wyrastaj na drugich, walcz c o dost p do yciodajnej energii słonecznej.

Wszystko od ywia si i jest zjadane, i rozkwita w ci gu tego krótkiego czasu. Gdy

przyjd pierwsze niegi i znów nastanie zima, do kolejnego nadej cia lata trzeba

b dzie czeka a siedemset dni.
Aby pozosta przy yciu, człowiek musiał si przystosowa do tego

anvharskiego cyklu. ywno nale ało gromadzi i magazynowa w ilo ci

wystarczaj cej na przetrwanie długiej zimy. Pokolenie za pokoleniem adaptowało

si do tych warunków, a mieszka cy planety zacz li uwa a t zwariowan

nierównowag pór roku za co zupełnie normalnego. Pierwsza odwil niemal nie

istniej cej wiosny wywoływała rozległe zmiany metaboliczne w ich organizmach.

Warstwy podskórnego tłuszczu znikały, a na pół u pione gruczoły potowe budziły

si do ycia. Inne zmiany były mniej widoczne, ale równie wa ne. Aktywno

korowego o rodka snu ulegała zahamowaniu. Krótka drzemka lub jedna noc snu

na dwa lub trzy dni była zupełnie wystarczaj ca. ycie toczyło si gwałtownie i

pospiesznie, w sposób doskonale dostosowany do warunków rodowiska. Do

pierwszych mrozów szybko rosn ce plony były wyhodowane i zebrane, połcie

mi sa zakonserwowane lub zamro one w ogromnych chłodniach. Dzi ki swej

nadzwyczajnej umiej tno ci przystosowania si , człowiek stał si cz ci

rodowiska i zapewnił sobie spokojne przetrwanie długich zim.

Fizyczna egzystencja została zabezpieczona. A co z yciem duchowym? Na

Ziemi prymitywny Eskimos potrafił zapada w długotrwał drzemk b d c

rodzajem zimowego snu. Cywilizowani ludzie mo e te mogliby tak zrobi , ale

tylko przez kilka miesi cy ziemskiej zimy. W przypadku zimy trwaj cej dłu ej od

background image

11

ziemskiego roku to było niemo liwe. Gdy zagwarantowane zostało zaspokojenie

wszystkich fizycznych potrzeb, nuda stała si wrogiem ka dego Anvharczyka,

który nie był my liwym. A nawet i my liwi nie mogli pozostawa samotnie na

szlaku przez cał zim . Jedn z form reakcji była ucieczka w alkohol, drug -

przemoc. Pija stwo i zabójstwa pospołu były postrachem zimowej pory w latach

po Upadku.
Twenties poło yły temu kres. Kiedy stały si cz ci normalnego ycia, lato

traktowano ju tylko jako przerw mi dzy kolejnymi zawodami. Twenties były

jednak czym wi cej ni zawodami - były sposobem ycia, który skanalizował

wszystkie potrzeby tej planety: fizyczne, intelektualne, a tak e potrzeb

współzawodnictwa. Był to rodzaj wieloboju - a wła ciwie podwójny dziesi ciobój -

doprowadzony do szczytów utrudnienia, w którym zwyci stwo w grze w szachy i

układaniu poematów liczyło si równie wysoko, co bycie najlepszym w skokach

narciarskich i w łucznictwie. Co roku odbywały si ogólnoplanetarne igrzyska:

jedne dla m czyzn, a drugie dla kobiet. Ka dy mógł startowa w zawodach

dowoln liczb razy. Nie było adnego systemu punktacji sztucznie

wyrównuj cego szanse poszczególnych zawodników. Ten, kto zwyci ał, był

naprawd najlepszy. Skomplikowana seria prób i eliminacji dawała zaj cie

zawodnikom i kibicom na pół zimy. A był to zaledwie wst p do zmaga

finałowych, które trwały miesi c i wyłaniały zwyci zc . Takim te tytułem go

obdarzano. Zwyci zca. M czyzna lub kobieta, którzy pokonali wszystkich

innych zawodników na całej planecie i pozostawali niezwyci eni a do

nast pnego roku.
Zwyci zca. To był tytuł, z którego mo na było by dumnym. Brion lekko

poruszył si na łó ku i zdołał przekr ci si tak, e mógł spojrze przez okno.

Anvharski Zwyci zca. Jego nazwisko ju umieszczano w podr cznikach historii

jako nazwisko jednego z bohaterów planety. Teraz dzieci w szkołach b d uczy

si o nim, tak jak on uczył si o zwyci zcach z przeszło ci. B d snu wokół jego

zwyci stw marzenia, wymy laj c przygody i robi c wszystko, aby mu kiedy

dorówna . Zosta Zwyci zc było najwi kszym zaszczytem we wszech wiecie.
Popołudniowe sło ce przebłyskiwało spomi dzy chmur, odbijaj c si mdł ,

zimn po wiat od bezkresnych, za nie onych pól. Samotna posta na nartach

przemierzała pust równin ; oprócz niej nic si nie poruszało. Brion poczuł nagłe

przygn bienie i gł bokie znu enie; wszystko wygl dało inaczej, zupełnie jakby

spojrzał w lustro z innej, uprzednio nieznanej strony.
U wiadomił sobie raptem ze straszliw jasno ci , e zdobycie tytułu Zwyci zcy

nie miało absolutnie adnego znaczenia. To tak, jak by najlepsz pchł w ród

wszystkich pcheł na jednym psie.
Czym e bowiem był Anvhar? Skut lodem planetk , zamieszkan przez kilka

milionów ludzkich pcheł, nieznanych i nieistotnych dla reszty galaktyki. Nie było

tu nic, o co warto byłoby walczy ; wojny po Upadku omin ły ich. Anvharczycy

zawsze byli z tego dumni - jakby to, e było si tak mało wa nym, mogło stanowi

powód do dumy. Wszystkie pozostałe ludzkie wiaty rozwijały si , walczyły,

background image

12

wygrywały, przegrywały, zmieniały si . Tylko na Anvharze ycie toczyło si z

monotonn , cykliczn jednostajno ci , niczym p tla ta my w magnetofonie...
Zwilgotniały mu oczy. Zamrugał. Łzy! U wiadomiwszy sobie ten

nieprawdopodobny fakt, przestał u ala si nad sob . Był przera ony. Takie

my lenie nie le ało w jego charakterze. Litowanie si nad sob nie uczyniło go

Zwyci zc - a wi c czemu robił to teraz? Anvhar był jego wszech wiatem - jak

mógł cho przez chwil my le o nim jak o mało wa nej planetce ci gn cej si w

ogonie cywilizacji? Co go napadło i sk d te dziwne my li?
Gdy tylko postawił sobie to pytanie, natychmiast przyszła odpowied .

Zwyci zca Ihjel. Grubas mówi cy dziwne rzeczy i zadaj cy podchwytliwe

pytania. Rzucił na niego urok jak jaki czarodziej... czy diabeł w "Fau cie"? Nie,

to czysty nonsens. Jednak co zrobił. Mo e, wykorzystuj c osłabienie Briona, co

mu zasugerował? Albo posłu ył si hipnoz podd wi kow jak ten łotr w

"Skutym Cerebrusie"? Brion nie miał adnych podstaw, na których mógłby

oprze swoje podejrzenia, lecz był gł boko przekonany, e to Ihjel był

odpowiedzialny za stan jego ducha.
Gwizdn ł do przeł cznika czasowego przy swojej poduszce i naprawiony

komunikator o ył. Na małym ekranie pojawiła si dy urna piel gniarka.
- M czyzna, który był dzi u mnie - powiedział Zwyci zca Ihjel. Czy wiesz,

gdzie on jest? Musz si z nim skontaktowa .
Z jakiego powodu te słowa zburzyły jej zawodowe opanowanie. Zacz ła co

mówi , przeprosiła i wył czyła wizj . Kiedy ekran znów si zapalił, jej miejsce

zaj ł człowiek w uniformie.
- Pytałe - powiedział stra nik - o Zwyci zc Ihjela. Trzymamy go tu, w

szpitalu, ze wzgl du na karygodny sposób, w jaki wtargn ł do twojego pokoju.
- Nie wnosz adnej skargi. Czy mo esz poprosi go, aby natychmiast do mnie

przyszedł?
Stra nik z trudem ukrył zdziwienie.
- Przykro mi, Zwyci zco, ale nie widz mo liwo ci. Doktor Caulry zostawił

szczegółowe zalecenia i nie wolno ci prze...
- Doktor nie ma władzy nad moim yciem osobistym przerwał Brion. - Nie

jestem zaka nie chory i nie dolega mi nic prócz kra cowego wyczerpania. Chc

widzie tego człowieka. Natychmiast.
Stra nik wzi ł gł boki oddech i podj ł szybk decyzj .
- Ju jest w drodze - rzekł i wył czył si .
- Co ze mn zrobiłe ? - spytał Brion, gdy Ihjel wszedł do pokoju. - Bo nie

zaprzeczysz, e podsun łe mi dziwne my li?

background image

13

- Nie, nie zaprzecz , poniewa głównym celem mojego pobytu tutaj było wła nie

podsuni cie ci tych "dziwnych my li".
- Powiedz mi, jak tego dokonałe - nalegał Brion. Musz wiedzie .
- Powiem ci, jednak jest wiele spraw, które powiniene najpierw zrozumie ,

zanim zdecydujesz si opu ci Anvhar. Musisz o nich nie tylko usłysze , musisz w

nie uwierzy . Najwa niejsz spraw , prowadz c do innych, jest prawda o twoim

yciu tutaj. Jak s dzisz, jak powstały Zawody?

Brion, zanim odpowiedział, za ył podwójn dawk łagodnego

psychostymulatora, który mu przepisano.
- Ja nie s dz - powiedział. - Wiem. Mówi o tym przekazy historyczne. Twórc

zawodów był Giroldi, a pierwsze igrzyska odbyły si w roku trzysta

siedemdziesi tym ósmym przed Upadkiem. Od tej pory Twenties odbywały si co

roku. Na pocz tku były ci le lokaln imprez , jednak szybko osi gn ły rang

ogólnoplanetarn .
- W zasadzie to prawda - powiedział Ihjel. - Jednak mówisz o tym, co si stało, a

ja pytałem, jak do tego doszło. Jakim cudem jeden człowiek zdołał barbarzy sk

planet , zamieszkan przez na wpół zwariowanych my liwych i rozpijaczonych

farmerów, zamieni w dobrze naoliwion maszyn społeczn stworzon na bazie

sztucznego tworu Twenties? To po prostu niemo liwe.
- A jednak to było mo liwe! - upierał si Brion. - Nie mo esz temu zaprzeczy . A

w Zawodach nie ma niczego sztucznego. To logiczny sposób ycia na planecie

takiej jak ta. Ihjel za miał si krótko i ironicznie.
- Bardzo logiczny - rzekł - tylko jak cz sto logika ma co wspólnego z

organizacj klas społecznych i rz dzeniem? Nie chcesz pomy le . Postaw si w

poło eniu twórcy igrzysk, Giroldiego. Wyobra sobie, e wpadłe na wietny

pomysł stworzenia Zawodów i chcesz przekona do niego innych. Idziesz wi c do

najbli szego zawszonego, kłótliwego, ciemnego, przesi kni tego wódk my liwego

i przedstawiasz mu t ide . Mówisz mu, e program zło ony z zaj takich jak

poezja, łucznictwo i szachy mo e uczyni jego ycie o wiele bardziej

interesuj cym i bogatszym. Zrób to. Tylko przez cały czas miej oczy szeroko

otwarte i trzymaj r k na kolbie.
Brion musiał si roze mia z absurdalno ci tego pomysłu. Oczywi cie, to nie

mogło si zdarzy w taki sposób. A jednak, skoro si zdarzyło, musiało istnie

jakie proste wyja nienie.
- Mo emy to wałkowa przez cały dzie - powiedział Ihjel - i nie wpadniesz na

wła ciwe rozwi zanie, chyba e...
Urwał nagłe, spojrzawszy na komunikator. wiatło gotowo ci paliło si , chocia

ekran pozostawał ciemny. Wyci gn ł tłuste łapsko i zerwał wie o poło one

przewody.

background image

14

- Ten twój doktor jest bardzo ciekawski i niech taki pozostanie. Prawda ukryta

za Twenties to interes nie jego, ale twój. Musisz zrozumie , e ycie, jakie tu

wiedziesz, jest całkowicie sztucznym tworem, stworzonym przez ekspertów

socjotechniki i wcielonym w ycie przez wyszkolonych agentów operacyjnych.
- Bzdura! - przerwał Brion. - Systemów społecznych nie mo na wymy li i

narzuca narodom, ot tak sobie. Nie bez przelewu krwi i przemocy.
- Sam wygadujesz bzdury - rzekł Ihjel. - Mogło to by prawd u zarania

dziejów, ale nie teraz. Czytałe zbyt wielu klasyków ze starej Ziemi: wyobra asz

sobie, e nadal yjemy w wiekach przes dów. Tylko dlatego, e faszyzm i

komunizm narzucono niegdy sił opornym społecze stwom, uwa asz, i tak

musi by zawsze. Wró my l do swoich ksi ek. Dokładnie w tej samej epoce

dawne kraje kolonialne, takie jak Indie i Zwi zek Pa stw Afryki Północnej

zaadoptowały zasady demokracji oraz samorz dno ci, i jedyne akty przemocy

miały miejsce w ród lokalnych ugrupowa religijnych. Zmiany s krwiobiegiem

ludzko ci. Wszystko, co dzi akceptujemy jako oczywiste, było kiedy nowo ci . A

jedn z ostatnich nowo ci s próby kierowania ludzkich społeczno ci ku czemu

bardziej nastawionemu na szcz cie jednostki.
- To kompleks Boga - powiedział Brion. - Wpasowywanie ludzkich istnie w

pewn form , oboj tnie czy tego chc , czy nie.
- Społecze stwa mog tak to odczuwa - zgodził si Ihjel. - Tak było na

pocz tku, i kilka prób wmuszenia społecze stwom nieodpowiednich systemów

politycznych przyniosło katastrofalne rezultaty. Nie wszystkie były nieudane.

Nasz Anvhar iest koronnym dowodem na to, jak skuteczna mo e by ta technika,

je eli j wła ciwie zastosowa . Jednak teraz ju si tego tak nie robi. Podobnie

jak w przypadku wszystkich innych nauk stwierdzili my, e im wi cej wiemy,

tym wi cej pozostaje do odkrycia. Dzi ju nie próbujemy kierowa cywilizacji ku

celom, które uwa amy za korzystne. Jest zbyt wiele takich celów, a brak

obiektywizmu nie pozwala nam odró ni dobre od złych. Jedyne, co robimy

teraz, to próba ochrony rozwijaj cych si cywilizacji, tchni cia ycia w te, które

popadły w stagnacj i opłakiwania wymarłych. Kiedy interweniowali my po raz

pierwszy, tu, na Anvharze, teoria nie była jeszcze tak rozwini ta. Skomplikowane

ze zrozumiałych wzgl dów równania okre laj ce, który stopie rozwoju w skali

od jeden do pi osi gn ła dana cywilizacja, nie zostały wówczas jeszcze

wyprowadzone. Ówczesna technika polegała na opracowaniu sztucznej kultury,

najbardziej korzystnej dla danej planety, i wpasowaniu jej w odpowiedni form .
- Jak mo na tego dokona ? - zapytał Brion. - W jaki sposób zrobiono to na

Anvharze?
- No, to ju pewien post p. W ko cu pytasz si : "jak". Ta metoda kosztowała

ycie wielu agentów i znaczne sumy pieni dzy. W celu zach cenia do pojedynków

poło ono nacisk na poj cie honoru osobistego, a to prowadziło do zwi kszonego

zainteresowania sztuk walki. Kiedy osi gni to ten cel, do akcji wkroczył Giroldi

i pokazał, e zorganizowane igrzyska mog by bardziej interesuj ce ni

background image

15

przypadkowe potyczki. Wł czenie konkurencji intelektualnych do programu

zawodów było nieco trudniejsze, ale nie niemo liwe. Szczegóły s nieistotne; teraz

rozpatrujemy produkt ko cowy. Mam na my li ciebie. Jeste nam bardzo

potrzebny.
- Dlaczego ja? - spytał Brion. - Dlaczego jestem taki wyj tkowy? Dlatego, e

wygrałem Zawody? Nie mog w to uwierzy . Patrz c obiektywnie, nie ma

wi kszej ró nicy mi dzy mn a tymi, którzy zaj li dziesi dalszych miejsc.

Czemu nie zwrócisz si do którego z nich? Mog wykona to zadanie równie

dobrze jak ja.
- Nie, nie mog . Pó niej powiem ci, dlaczego jeste jedynym człowiekiem,

którym mog si posłu y . Nasz czas si ko czy i najpierw musz ci jeszcze

przekona co do kilku innych rzeczy. - Zerkn ł na zegarek. - Mamy mniej ni

trzy godziny. Przez ten czas musz ci powiedzie tyle o naszej pracy, eby mógł

sam zdecydowa , czy chcesz si do nas przył czy .
- Widz , e masz do napi ty plan dnia - rzekł Brion. Mo esz zacz od

wyja nienia, kogo masz na my li mówi c "my"
- Cultural Relationships Foundation. Samorz dn , prywatn organizacj ,

której celem jest utrwalanie pokoju i zapewnianie suwerenno ci oraz dobrobytu

niezale nym planetom, tak aby wszystkie czerpały korzy ci z kwitn cego dzi ki

temu handlu i wzajemnych dobrych stosunków.
- To brzmi jak cytat - rzekł Brion. - Nikt nie zdołałby wymy li czego takiego

na poczekaniu.
- Bo to jest cytat ze statutu naszej organizacji. Wszystko to bardzo pi knie, ale

teraz mówmy konkretnie. O tobie. Jeste wytworem starannie przemy lanego i

wysoko rozwini tego społecze stwa. Twoja osobowo ukształtowała si w

wyniku wychowania w społeczno ci tak nielicznej, e wymagaj cej zaledwie

umiarkowanej kontroli rz du. Przeci tne anvharskie wykształcenie i tak jest

doskonałe, a dzi ki uczestnictwu w zawodach zdobyłe zasoby wiedzy, dzi ki

którym nie ust pujesz najt szym mózgom galaktyki. Byłaby to niepowetowana

strata i zmarnowałby całe swoje ycie, gdyby po tym długim treningu zaszył si

na jakiej odludnej farmie.
- Nisko mnie cenisz. Zamierzam uczy ...
- Zapomnij o Anvharze! - Ihjel przerwał mu niecierpliwym machni ciem r ki. -

Ten wiat poradzi sobie zupełnie dobrze i bez ciebie. Musisz o nim zapomnie .

Pomy l, jak mało jest wa ny w porównaniu z cał galaktyk , we pod uwag

yj ce nie w dobrobycie, lecz w nieustannym cierpieniu rzesze ludzkich istot.

Musisz zastanowi si , co mo esz zrobi , eby im pomóc.
- A co ja mog zrobi jako jednostka? Dawno ju min ły dni, gdy jeden

człowiek, jak Cezar czy Aleksander, mógł wstrz sn posadami wiata.

background image

16

- To prawda, a zarazem nieprawda - odpowiedział Ihjel. - W ka dym konflikcie

s osoby kluczowe, ludzie działaj cy jak katalizator, który, u yty w odpowiedniej

chwili, zapocz tkowuje reakcj chemiczn . Mo esz by jednym z takich ludzi, ale

musz uczciwie wyzna , e na razie nie jestem w stanie ci tego udowodni . Tak

wi c, aby oszcz dzi czas i unikn nie ko cz cej si dyskusji, my l , e b d

musiał odwoła si do twojego poczucia obowi zku.
- Obowi zku wzgl dem kogo?
- Ludzko ci, oczywi cie. Wzgl dem niezliczonych miliardów umarłych, którzy

utrzymywali w ruchu t machin , jaka zapewniła ci bogate, długie i szcz liwe

ycie, jakim si cieszysz. To, co oni ci dali, musisz zwróci innym. To przecie

fundamentalna zasada humanistycznej moralno ci.
- Zgadza si . I na dłu sz met jest to bardzo dobry argument. Jednak nie tak

dobry, aby wyci gn mnie z tego łó ka przed upływem nast pnych trzech

godzin.
- To ju jaki sukces - powiedział Ihjel. - Zgadzasz si z tokiem mojego

rozumowania. Teraz zastosuj go do twojej osoby. Oto teza, której zamierzam

dowie . Istnieje planeta zamieszkana przez siedmiomilionowy naród. Je li nie

uda mi si zrealizowa mojego planu, ta planeta zostanie całkowicie zniszczona.

Moim zadaniem jest nie dopu ci do tego i dlatego tu jestem. Sam nie zdołam tego

dokona . Oprócz innych potrzebuj ciebie. Nie kogo takiego jak ty, ale ciebie i

tylko ciebie.
- Zostało ci piekielnie mało czasu, by mi to wszystko udowodni - wtr cił Brion

- wi c pozwól, e ułatwi ci zadanie. Praca, któr wykonujesz, ta planeta,

niebezpiecze stwo gro ce jej mieszka com to fakty, które niew tpliwie mo esz

udowodni . Zaryzykuj i przyjm , e ta cała sprawa nie jest gigantycznym

blefem, a wi c, e maj c czas, mo esz wszystkiego dowie . W ten sposób

dyskusja znów wraca do mojej osoby. Jak mo esz wykaza , e jestem jedyn

osob w Galaktyce mog c ci pomóc?
- Mog na to odpowiedzie : dzi ki twoim szczególnym zdolno ciom.
- Szczególnym zdolno ciom? W niczym nie ró ni si od innych mieszka ców

tej planety.
- Mylisz si - rzekł Ihjel. - Jeste chodz cym dowodem pot gi ewolucji. Nieliczne

osobniki o szczególnych cechach wyst puj ze stał cz stotliwo ci w ród

egzemplarzy ka dego gatunku, z człowiekiem wł cznie. Ostatni empata urodził

si na Anvharze dwa pokolenia temu i przez cały ten czas czekałem na

nast pnego.
- Co, u licha, znaczy "empata" i w jaki sposób poznajesz go, gdy go napotkasz?

- Brion zachichotał, rozmowa stawała si wr cz niewiarygodna.
- Mog go rozpozna , poniewa sam jestem empat . Nie ma innego sposobu. A

je eli chodzi o to, na czym polega czynna empatia, to przykład jej działania

background image

17

miałe nieco wcze niej, kiedy naszły ci te dziwne my li o Anvharze. Wiele czasu

upłynie, mim si tego nauczysz, natomiast bierna empatia jest twoj rodzon

umiej tno ci . To oznacza wra liwo na stan uczu czy te , jak kto woli, ducha

innych ludzi. Empatia nie polega na czytaniu my li; lepiej mo na j opisa jako

wyczuwanie czyich emocji, uczu i pragnie . Nie mo na okłama wy wiczonego

empaty, poniewa wyczuje prawdziwe zamian~ za zasłon werbalnych kłamstw.

Nawet twoje słabo rozwini te zdolno ci okazały si niezwykle u yteczne podczas

Zawodów. Mogłe przewidzie zamiary przeciwnika, poniewa wiedziałe , jaki

wykona ruch w tej samej chwili, gdy spr ał si do ataku. Zaakceptowałe ten

fakt, nigdy si nad nim nie zastanawiaj c. - Sk d o tym wiesz?
Brion wiedział, e tak było, ale nigdy nie zdradził swego sekretu.
Ihjel u miechn ł si .
- Po prostu zgadłem. Jednak pami taj, e ja tak e wygrałem Zawody i wtedy te

nic nie wiedziałem o empatii. Dobrze jest mie takie umiej tno ci poza tymi, które

zdobywa si przez długotrwałe treningi. W ten sposób doszli my do dowodu, o

którym mówili my przed minut , kiedy powiedziałe , e przekonam ci , je li

udowodni , e jeste jedyn osob , która mo e mi pomóc. Jestem przekonany, e

tak jest i w tej sprawie nie mog ci okłama . Mo na kłama o swoich

przekonaniach, mo na przekonania opiera na fałszywych przesłankach lub

zmienia je, jednak nie mo na si co do nich okłamywa samemu. I, co równie

wa ne, nie mo na oszuka empaty co do swoich przekona . Czy chcesz zobaczy ,

co teraz odczuwam? "Zobaczy " to nieodpowiednie słowo, ale na razie w

słowniku nie ma odpowiednich okre le na tego rodzaju zjawiska. Inaczej, czy

chcesz przył czy si do moich uczu ? Wyczuwa moje zamiary, wspomnienia i

emocje. czu to co ja?
Brion próbował zaprotestowa , ale było ju za pó no. Było to tak, jak gdyby

kto otworzył drzwi jego zmysłów, i nie był w stanie nic na to poradzi .
- Dis... - powiedział gło no Ihjel. - Siedem milionów mieszka ców... bomby

wodorowe... Brion Brandd.
To były tylko słowa kluczowe, drogowskazy skojarze . Przy ka dym Brion czuł

wzbieraj c fal emocji tamtego.
Tu nie mogło by mowy o kłamstwie - co do tego Ihjel miał racj . To było

surowe tworzywo, z jakiego składaj si uczucia, podstawowe reakcje i symbole

pami ci.
DIS... DIS... DIS... to było słowo to była planeta i to słowo rozbrzmiewało jak

werbel, werbel ten d wi k jego uderze otaczał i była pustynna planeta, planeta

mierci gdzie ycie było mierci a mier była lepsza ni ycie, prymitywna

barbarzy ska zacofana n dzna paskudna przera aj ca wroga niego cinna planeta,

gor ca pal ca, rozpra ona , piaszczysta pustynia, gdzie piaski i piaski i piaski które

płon płon ły i b d płon , a lud tej planety tak prymitywny paskudny n dzny

barbarzy ski niby-ludzki, ludzki mniej ni ludzki, lecz wszyscy oni b d MARTWI i

background image

18

MARTWYCH b dzie siedem milionów poczerniałych zwłok i to stanie si koszmarem

wszystkich twoich snów, snów zawsze poniewa te BOMBY WODOROWE czekaj

by ich zabi chyba... chyba... chyba... e ty Ihjel powstrzymasz ich ty Ihjel ( MIER )

ty ( MIER ) ty ( MIER ) sam nie mo esz tego zrobi ty ( MIER ) musisz mie

BRIONA BRANDDA całkiem-zielonego-surowego-nie-wyszkolonego- Briona-

Brandda-do-pomocy on jest jedynym w Galaktyce który mo e tego dokona ...
Gdy potok wra e przestał pły , Brion u wiadomił sobie, e le y na plecach w

swoim łó ku, zlany potem, wstrz sany dreszczem doznanych emocji. Naprzeciw

niego siedział Ihjel z twarz ukryt w dłoniach. Kiedy podniósł głow , Brion

ujrzał w jego oczach lad ciemno ci, których dopiero co do wiadczył.
- mier - powiedział Brion. - To straszliwe odczucie mierci. To nie tylko lud

Dis ma umrze . To było co bardziej osobistego.
- Ja sam - rzekł Ihjel i w słowach tych kryły si nie milkn ce echa nocy, któr

przed chwil Brion poczuł dzi ki swej nowo u wiadomionej sile. - Moja mier , w

niezbyt odległej przyszło ci. To jest ta cudownie straszliwa cena, jak musisz

zapłaci za swój talent. Angst jest nieodł czn cz ci empatii. To fragment całej

niezbadanej dziedziny, jak jest siła psi, która zdaje si by niezale na od czasu.

mier jest tak szokuj ca i ostateczna, e powraca echem wzdłu linii przebiegu

czasu. Im jest bli ej, tym wyra niej j czuj . Nie mog wyczu dokładnej daty,

tylko jej przybli on lokalizacj w czasie. To wła nie jest okropne. Wiem, e

umr wkrótce po tym, jak wyl dujemy na Dis, a na długo przed zako czeniem

tam pracy. Wiem, co trzeba tam zrobi , i znam ludzi, którym dotychczas si to

nie udało. Wiem te , e jeste jedyn osob , która mo e zako czy prac , któr

tam rozpocz łem. Czy teraz si zgadzasz? Polecisz ze mn ?
Tak, oczywi cie. Polec z tob .

background image

19

Rozdział 4

- Nigdy nie widziałem nikogo tak w ciekłego jak ten lekarz - powiedział Brion.
- Trudno go o to wini - mrukn ł Ihjel i przemie cił swoje ogromne cielsko za

konsol , przy której przeprowadzał zakodowan rozmow z pokładowym

komputerem. Szybko stukał w klawisze i odczytywał odpowiedzi z ekranu. -

Pozbawiłe go jego zawodowej sławy. Ile razy w yciu trafi mu si szansa

piel gnowa i doprowadzi do zdrowia wyczerpanego zawodami Zwyci zc

Twenties?
- S dz , e niewiele. Dziwi si tylko, jak udało ci si go przekona , e ty i ten

statek mo ecie zadba o mnie równie dobrze jak jego szpital.
- Nigdy by mi si to nie udało - rzekł Ihjel. - Jednak ja i Cultural Relationships

Foundation mamy na Anvharze paru wpływowych przyjaciół. Musz przyzna , i

musiałem wywrze pewien nacisk na doktora.
Wyci gn ł si w fotelu i spojrzał na ta m z wydrukiem kursu wysuwaj c si z

drukarki.
- Mamy mało czasu do stracenia, ale wol sp dzi go czekaj c na drugim ko cu

trasy. Skoczymy, jak tylko umieszcz ci w polu zeroczasowym.
Działanie ochronnego pola zeroczasowego nie jest wyczuwalne dla adnego

ludzkiego zmysłu. Wewn trz nie istnieje ci ar, ci nienie czy ból - nie ma adnych

wra e . Z wyj tkiem bardzo ; długich okresów przebywania w polu, zniesione

jest te poczucie upływu czasu. Brion miał wra enie, e Ihjel wył czył pole w tej ;

samej chwili, gdy je wł czył. Statek był nie zmieniony, tylko przez wizjer wida

było przetykan czerwieni pustk podprzestrzeni.
- Jak si czujesz? - zapytał Ihjel.
Najwidoczniej statek te był tego ciekaw. Skaner, unosz cy si niecierpliwie tu

nad polem ochronnym, mign ł w dół i opadł na nagie przedrami Briona.

Anvharski lekarz udzielił szczegółowych wskazówek sekcji medycznej

pokładowego komputera. Szybka analiza tuzina ró nych danych - i metabolizm

Briona porównano z oczekiwan norm . Najwidoczniej wszystko szło dobrze,

poniewa jedyn reakcj był zastrzyk witamin i glukozy.
- Na razie nie mog powiedzie , e czuj si cudownie Brion wygodniej uło ył

si na poduszkach. - Jednak co dzie jest lepiej, a wi c stale mi si polepsza.
- Mam nadziej . Mamy tylko dwa tygodnie, zanim dotrzemy do Dis. S dzisz, e

do tego czasu dojdziesz do siebie?
- Nie obiecuj - odparł Brion, delikatnie ugniataj c swój biceps. -Jednak my l ,

e tyle czasu mo e mi wystarczy . Jutro zaczn wiczy . To powinno przywróci

mi form . A teraz powiedz mi wi cej o Dis i o tym, co mam tam robi .

background image

20

- Nie mam zamiaru tego powtarza , a wi c na jaki czas pohamuj swoj

ciekawo . Udajemy si wła nie na punkt kontaktowy, eby zabra jeszcze

jednego członka ekipy. To b dzie trzyosobowy zespół: ty, ja i egzobiolog. Gdy

tylko znajdzie si na pokładzie, udziel wam szczegółowych informacji. Natomiast

na razie mo esz wło y głow do skrzynki lingwofonu i popracowa nad swoim

disa skim. Zanim wyl dujemy, powiniene nim biegle mówi .
Wykorzystuj c autohipnoz , Brion bez trudu opanował disa sk gramatyk i

słownictwo, jednak wymowa sprawiała mu spore trudno ci. J zyk Disa czyków

obfitował w zwarcia gło ni, cmokni cia i chrapliwe, gardłowe d wi ki, niemal

wszystkie ko cówki były połkni te, zduszone lub skrócone. Kiedy Brion u ywał

lustra głosowego i analizatora wymowy, Ihjel zaszywał si w odległej cz ci

statku, twierdz c, e te okropne odgłosy utrudniaj mu trawienie.
Ich statek leciał wyznaczonym kursem w podprzestrzeni. Utrzymywał swój

kruchy ludzki ładunek w odpowiedniej temperaturze, ywił go i dostarczał mu

wie ego powietrza. Miał rozkaz troszczy si o zdrowie Briona, wi c czynił to,

wci sprawdzaj c zapisane w pami ci instrukcje i odnotowuj c stał popraw .

Inna cz pokładowego komputera z niezm conym spokojem odliczała

mikrosekundy, a w ko cu, gdy w jego sercu zapaliła si podana wcze niej cyfra,

zamkn ł si odpowiedni obwód. Zamrugała lampka i rozległ si łagodny, ale

natarczywy d wi k dzwonka.
Ihjel ziewn ł, odło ył raport, który wła nie przegl dał, i poszedł do sterowni.

Wzdrygn ł si mijaj c pomieszczenie, w którym Brion przesłuchiwał nagrania

swoich zmaga z disa szczyzn .
- Wył cz tego zdychaj cego brontozaura i zapnij pasy! krzykn ł przez cienkie

drzwi. - Niebawem osi gniemy optimum i wpadniemy z powrotem w normaln

przestrze .
Umysł ludzki potrafi przeby niewiarygodne, mi dzygwiezdne przestrzenie, lecz

nie jest w stanie pomie ci całej o nich wiedzy. Cal w odniesieniu do ludzkiej

dłoni jest spor jednostk miary.
W przestrzeni kosmosu sze cian o boku długo ci stu tysi cy mil jest

mikroskopijnie małym sektorem. wiatło przebywa t odległo w ułamku

sekundy. Dla statku poruszaj cego si z pr dko ci wzgl dn daleko wi ksz od

szybko ci wiatła, taki sektor jest jeszcze mniejsz jednostk miary. Teoretycznie,

znalezienie konkretnego obszaru tej wielko ci wydaje si niemo liwe.

Technologicznie, jest to cud powtarzaj cy si tak cz sto, e przestał ju nawet by

interesuj cy.
Brion i Ihjel siedzieli przypi ci do foteli, gdy nap d podprzestrzenny wył czył

si nagle, wyrzucaj c ich z powrotem w zwykł czasoprzestrze . Nie odpi li

pasów, tylko siedzieli i spogl dali na niewyra ne plamki odległych gwiazd.

Pojedyncze sło ce, zapewne pi tego rz du wielko ci, było ich jedynym s siadem

w tym zapadłym k ciku wszech wiata. Czekali, a komputer, mamrocz c do

siebie elektronicznym pomrukiem i dokonuj c niezliczonych oblicze , wykona

background image

21

wystarczaj c liczb pomiarów, by wyznaczy ich pozycj w przestrzeni

kosmosu. Zad wi czał dzwonek alarmowy; silnik wł czył si i wył czył tak

szybko, e obie te czynno ci zdawały si by jednoczesne. Sytuacja ta powtórzyła

si jeszcze dwukrotnie, nim komputer uznał, e znalazł najlepsz mo liw pozycj

i zapalił napis SILNIKI WYŁ CZONE. Ihjeł odpi ł pasy, przeci gn ł si i

przygotował posiłek. Precyzyjnie wyliczył czas trwania podró y. Na cztery

godziny przed momentem osi gni cia celu we wł czonym odbiorniku rozległ si

silny sygnał. Kiedy natarczywie zamigotał ! napis SILNIKI WŁ CZONE, znów

zapi li pasy.
Statek wszedł w normaln przestrze na wystarczaj co dług chwil , by wysła

sygnał wywoławczy na ustalonej długo ci fali. Odebrał sygnał pasa erskiego

promu i natychmiast odpowiedział odpowiednim hasłem. Prom przyj ł

potwierdzenie i z gracj zniósł dziesi ciostopowe, metalowe jajo. Gdy tylko

znalazło si ono poza zasi giem pola podprzestrzennego, macierzysty statek

znikn ł, udaj c si do odległego o całe lata wietlne punktu przeznaczenia.
Statek Ihjela pod ył za sygnałem naprowadzaj cym. Urz dzenia pokładowe

zarejestrowały i drobiazgowo przeanalizowały sygnał. Uwzgl dniaj c zjawisko

Dopplera: k t, nat enie i przesuni cie, komputer wyliczył kurs i odległo . Po

kilku minutach lotu znale li si w zasi gu o wiele słabszego nadajnika kapsuły.

Naprowadzenie statku według jego emisji było spraw tak prost , e człowiek-

pilot mógł to zrobi nawet bez pomocy komputera. W wizjerach pojawiła si

błyszcz ca kula i znów znikn ła, gdy statek obrócił si do niej lukiem

wej ciowym. Zetkn wszy si ze sob , magnetyczne uchwyty zatrzasn ły si .
- Zejd i przyprowad tego potworologa - powiedział Ihjel. - Ja tu zostan i na

wszelki wypadek przypilnuj pulpitu. - Co mam robi ?
- Załó skafander i otwórz luk zewn trzny. Wi kszo kapsuł jest wykonana z

nadmuchiwanej metalowej folii, wi c nie trud si szukaniem wej cia. Po prostu

wytnij w niej dziur tym du ym otwieraczem do konserw, który znajdziesz w

skrzynce z narz dziami. A kiedy doktor Morees znajdzie si na pokładzie,

wypchnij kapsuł za burt . Tylko najpierw wyjmij z niej radio i radiolokator.

B d nam jeszcze potrzebne.
Narz dzie rzeczywi cie wygl dało jak wielki otwieracz do konserw. Brion

delikatnie obmacywał elastyczn , metalow powłok przylegaj c do luku,

upewniaj c si , e po drugiej stronie niczego nie ma. Wtedy wbił w ni ostrze i

wyci ł w cienkiej folii nieregularny otwór. Doktor Morees wypadł z kabiny jak

oparzony, odpychaj c Briona na bok.
- O co chodzi? - zapytał Brion.
Tamten nie miał radia przy skafandrze, nie mógł wi c odpowiedzie , jednak

energicznie potrz sn ł pi ci . Wizjer hełmu był matowy i Brion nie wiedział,

jaki wyraz twarzy i towarzyszył temu gestowi. Wzruszył ramionami i zaj ł si

zabezpieczaniem aparatów, wypychaniem w przestrze przedziurawionej

background image

22

kapsuły i zamykaniem luku. Kiedy ci nienie na statku wróciło do normy, zdj ł

hełm i gestem nakazał go ciowi zrobi to samo.
- Jeste cie band n dznych, kłamliwych kundli! - wypalił doktor Morees, gdy

tylko zdj ł hełm. Brionowi opadła szcz ka. Doktor Morees miał długie, ciemne

włosy, wielkie oczy i delikatne usta, zaci ni te teraz gniewnie. Doktor Morees była

kobiet .
- Czy to ty jeste tym brudnym wieprzem odpowiedzialnym za to dra stwo? -

spytała złowrogo.
- W sterówce - rzekł pospiesznie Brion, wiadomy, e niekiedy tchórzostwo jest

lepsze od odwagi. - Facet nazywa si Ihjel. Jest go tak du o, e znienawidzenie go

zajmie ci sporo czasu. Ja tylko przył czyłem si do...
Ostatnie słowa mówił ju do jej pleców, bo wypadła z pomieszczenia. Ruszył za

ni wawo, nie chc c traci pierwszego interesuj cego wydarzenia tej podró y.
- Porwana! Oszukana i zmuszona wbrew woli! Nie ma takiego s du w całej

Galaktyce, który nie orzekłby najwy szego wymiaru kary, a ja b d krzycze z

rado ci, gdy wturlaj twoje tłuste cielsko do pojedynczej celi i...
- Nie powinni byli przysyła kobiety - powiedział Ihjel, całkowicie ignoruj c jej

w ciekły atak. - Prosiłem o wysoko wykwalifikowanego egzobiologa do

wykonania trudnego zadania. Kogo młodego i silnego, eby mógł wykona prac

w terenie, w niezwykle ci kich warunkach. A moje biuro zatrudnienia przysyła

mi najmniejsz kobiet , jak udało si znale , tak , która rozpu ci si w

pierwszym deszczu.
- Na pewno nie! - krzykn ła Lea. - Kobieca wytrzymało jest dobrze znana, a

ja jestem w lepszej formie ni przeci tna kobieta. To zreszt nie ma nic do rzeczy.

Wynaj to mnie do pracy na uniwersytecie na planecie Mollera i taki podpisałam

kontrakt. Nagle ten dra agent mówi mi, e kontrakt został zmieniony. Przeczytaj

podpunkt sto osiemdziesi t dziewi "c" czy temu podobne bzdury, i zostaj

przeniesiona. Wpycha mnie w ten duszny p cherz i bez słowa po egnania

wyrzucaj mnie za burt . Je eli to nie jest pogwałcenie swobód osobistych...
- Wprowad nowy kurs, Brion - przerwał jej Ihjel. Znajd najbli sze

zamieszkane miejsce i skieruj tam statek. Musimy zostawi t kobiet i znale do

tej pracy m czyzn . Udajemy si na planet , która pod k tem zainteresowa

egzobiologa nie ma sobie równych, ale potrzebny nam m czyzna, który umie

wypełnia rozkazy i nie zemdleje, kiedy zrobi si gor co.
Brion zgłupiał. Nie miał poj cia, jak si do tego zabra , poniewa cał

nawigacj zajmował si Ihjel.
- Och nie, nie zrobicie tego - powiedziała Lea. - Nie pozb dziecie si mnie tak

łatwo. Zaj łam pierwsze miejsce na moim roku, a wi kszo pozostałych

studentów była płci m skiej. Ten wszech wiat nale y do m czyzn tylko dlatego,

e oni tak twierdz . Jak si nazywa ta rajska planeta, na któr lecimy?

background image

23

- Dis. Udziel ci dalszych informacji, jak tylko naprowadz statek na kurs.
Odwrócił si do konsoli, a Lea ci gn ła z siebie skafander i poszła do łazienki

przyczesa włosy, Brion zamkn ł usta, i u wiadamiaj c sobie, e od dłu szej

chwili miał je otwarte.
- Czy to wła nie nazywasz psychologi stosowan ? - zapytał.
- Niezupełnie. I tak miała zamiar zrobi , co do niej nale y, skoro podpisała

kontrakt, nawet je eli nie czytała tego, co było w nim napisane drobnym

drukiem, ale najpierw chciała da wyraz im uczuciom. Ja tylko przyspieszyłem

spraw , odwołuj c si do niech ci do m skiej dominacji. Wi kszo kobiet, które

odniosły sukces w tradycyjnie m skich dziedzinach, wykazuje tak odruchow

niech ; zbyt cz sto padały jej ofiarami.
Umie cił ta m z danymi kursu w odpowiednim urz dzeniu i zmarszczył brwi.
Jednak w tym, co powiedziała, tkwi ziarno prawdy. Chciałem młodego,

sprawnego i wysoko wykwalifikowanego biologa. Nie spodziewałem si , e przy l

mi kobiet , a teraz jest ta pó no, eby j odesła z powrotem. Dis to nie miejsce

dla kobiet.
- Dlaczego? - zapytał Brion w chwili, gdy Lea pojawiła si w przej ciu.
- Wejd do rodka, poka wam obojgu - powiedział Ihjel.

background image

24

Rozdział 5

- Dis - zacz ł Ihjel przegl daj c grub teczk - trzecia planeta sło ca Epsilon

Eridani. Czwart planet jest Nyjord. Zapami tajcie to, bo ta informacja jest

bardzo wa na. Trzeba mie naprawd istotne powody, eby odwiedzi Dis. Zbyt

gor ca, zbyt sucha: temperatura w strefie umiarkowanej rzadko opada poni ej

stu stopni Fahrenheita. Na tej planecie nie ma nic prócz rozpalonych skał i

rozpra onych piasków. Wi kszo wód znajduje si pod ziemi i na ogół jest

niedost pna. Wody powierzchniowe wyst puj wył cznie w postaci grz skich,

nasyconych chemikaliami bagien, i bez gruntownego oczyszczenia nie s zdatne

do picia. Wszystkie fakty i liczby macie tu, w tej teczce, i mo ecie przestudiowa

je pó niej. Teraz chc , eby cie oswoili si z my l , e ta planeta nale y do

najpaskudniejszych i najbardziej niego cinnych. Tak samo jak jej mieszka cy.

Oto holo Disa czyka.
Lea sapn ła, gdy na ekranie pojawił si trójwymiarowy wizerunek. Nie zdziwił

jej wygl d m czyzny. Jako biolog specjalizuj cy si w obcych formach ycia

widziała dziwniejsze widoki. Jej reakcj spowodowała poza tego człowieka i

wyraz jego twarzy - spr ony do skoku, z ustami ci gni tymi w okrutnym

grymasie, ukazuj cym wszystkie z by.
- Wygl da, jakby chciał zabi fotografa - powiedziała.
- I prawie to zrobił, w chwil po wykonaniu zdj cia. Jak wszyscy Disa czycy

ywi nieprawdopodobn nienawi i pogard dla wszystkich przybyszów z innych

planet. Trzeba jednak przyzna , e nie bez powodu. Jego planeta została

zasiedlona zupełnie przypadkowo w czasie Upadku. Nie znam szczegółów, ale

ogólny obraz jest do klarowny, poniewa ich historia stanowi podło e

wszystkich mitów i kultów animistycznych na Dis. Najwidoczniej niegdy

eksploatowano tam na wielk skal surowce mineralne. Ten wiat jest w nie do

zasobny i s łatwe do wydobycia. Jednak wod mo na uzyska tylko w wyniku

kosztownego oczyszczania, i podejrzewam, e wi kszo ywno ci sprowadzano

spoza planety, co było dobre, dopóki o osadnikach nie zapomniano, jak stało si z

wieloma planetami po Upadku. Wszystkie banki informacji zostały zniszczone w

trakcie walk, a transportowce rud wcielono do kosmicznej floty. Dis została

pozostawiona na pastw losu. To, co si stało z jej mieszka cami, stanowi

przykład zdolno ci adaptacyjnych gatunku homo sapiens. Jednostki umierały,

zazwyczaj w okropnych cierpieniach, ale gatunek przetrwał, bardzo zmieniony,

ale wci humanoidalny. Kiedy sko czyła si woda i ywno , a urz dzenia

oczyszczaj ce popsuły si , musieli si przystosowa do warunków rodowiska,

aby prze y . Nie mogli skorzysta z pomocy maszyn, ale zanim zepsuła si

ostatnia instalacja uzdatniania wody, wystarczaj ca liczba Disa czyków

zaadaptowała si ju do warunków panuj cych na planecie. Ich potomkowie

wci tam s , całkowicie zasymilowani ze rodowiskiem. Temperatura ich ciała

wynosi około sto trzydzie ci stopni fahrenheita, a w okolicy l d wi maj

wyspecjalizowan tkank magazynuj c wod . To tylko drobne zmiany w

background image

25

porównaniu z bardziej zasadniczymi, jakim ulegli dostosowuj c si do tej

planety. Nie znam bli szych szczegółów, ale raporty mówi w samych

superlatywach o ich zdolno ciach symbiotycznych. Zapewniaj , e po raz

pierwszy homo sapiens odgrywa aktywn , a nie biern rol w komensalizmie i

pewnych formach symbiozy. - To wspaniałe! - wykrzykn ła Lea.
- Rzeczywi cie? - Ihjel zmarszczył brwi. - Mo e z abstrakcyjnego, naukowego

punktu widzenia. Je eli b dziesz prowadzi notatki, mo e kiedy napiszesz o tym

ksi k , jednak mnie 1 to nie interesuje. Jestem pewien, e wszystkie te zmiany

morfologicxne i obrzydliwe stosunki społeczne zafascynuj doktor Morees. Mam

tylko nadziej , e licz c grupy krwi i podziwiaj c swoje termometry, zdołasz

znale troch czasu, by zbada nieprzyjemn osobowo Disa czyka. Musimy

dowiedzie si , jakimi pobudkami si kieruj , albo pozostanie nam sta z boku i

patrze , jak wylec w powietrze!
- Co takiego?! - wyksztusiła Lea. - Kto chce ich zniszczy ? Zniweczy tak

wspaniał sposobno prowadzenia bada genetycznych? Dlaczego?
- Poniewa s tak nieprawdopodobnie uparci, dlatego rzekł Ihjel. - Ci

zapalczywi aborygeni zdołali zdoby kilka prymitywnych bomb kobaltowych.

Chc wywoła awantur i spu ci je na s siedni planet , na Nyjord. Nie mo emy

w aden sposób odwie ich od tego. daj bezwarunkowej kapitulacji. Jest to

niemo liwe z wielu powodów, a najwa niejszym z nich jest ten, e Nyjordczycy

chc zatrzyma swoj planet dla siebie. Próbowali wszelkich form

kompromisowego załatwienia sytuacji, ale aden si nie udał. Flota Nyjordu jest

teraz nad Dis i ostateczny termin wydania im disa skich bomb kobaltowych ju

prawie upłyn ł. Ich statki maj na pokładach tyle bomb wodorowych, e mog

zamieni cał Dis w chmur radioaktywnego pyłu. Nie mo emy do tego dopu ci .
Brion spojrzał na przedstawiaj cy Disa czyka hologram. Bose, zrogowaciałe

stopy, jako jedyne okrycie - obszerny, wystrz piony kawał materiału owini ty

wokół pasa, na jednym ramieniu przyczepione co , co wygl dało jak zielony p d.

Z plecionego pasa zwisało wiele dziwnych przedmiotów wykonanych z r cznie

kutego metalu, przewierconych kamieni i rzemiennych p tli. Jedynym

rozpoznawalnym narz dziem był nó o w skim ostrzu i niezwykłym kształcie.

Bezładnie powi zane ze sob zwoje rurek, kielichowatych dzwonków i

rze bionych kamyków nadawały całej tej kolekcji niesamowity wygl d. By mo e

przedmioty te miały jakie znaczenie kultowe, jednak wskazuj cy na cz ste

u ywanie wygl d wi kszo ci z nich napełniał Briona dziwnym niepokojem. Je li

ich u ywano, to na Wszech wiat - do czego mogły słu y ?
- Nie wierz własnym oczom - stwierdził w ko cu. - Je li nie bra pod uwag

tego egzotycznego ekwipunku, to ten pitekantrop wygl da jak ywcem

przeniesiony z epoki kamienia łupanego. Nie rozumiem, jak jego gatunek mo e

stanowi zagro enie dla innej planety.

background image

26

- Nyjordczycy w to wierz , a to mi wystarczy - rzekł Ihjel. - Płac naszej

organizacji znaczne sumy, eby my zapobiegli tej wojnie. Musimy robi to, o co

prosz , skoro s naszymi pracodawcami.
Brion pomin ł milczeniem to gigantyczne łgarstwo, które najwyra niej

przeznaczone było dla uszu Lei. Zanotował sobie jednak w pami ci, e pó niej

musi zapyta Ihjela, jak to wszystko wygl da naprawd .
- Oto raporty naszych techników - Ihjel rzucił papiery na stół. - Dis oprócz

bomb kobaltowych posiada jeszcze kilka statków kosmicznych, chocia nie one s

zagro eniem dla Nyjordu. Przechwycono opuszczaj cy Dis frachtowiec

czarterowy, który dostarczył disa czykom wyrzutni podprzestrzenn , mog c

wystrzeli te bomby na Nyjord z powierzchni planety. Mimo i Nyjordczycy s z

natury łagodni i pokojowo nastawieni, ze zrozumiałych wzgl dów byli tym

bardzo poruszeni i przekonali kapitana frachtowca, eby udzielił im

dokładniejszych informacji. Wszystko jest tutaj. Krótko mówi c, mamy tu

podany przypuszczalny termin, w jakim wyrzutnia mo e zosta zmontowana i

rozpocz ostrzał.
- Kiedy upływa ten termin? - zapytała Lea.
- Za dziesi dni. Je eli do tej pory sytuacja radykalnie si nie zmieni,

Nyjordczycy zniszcz całe ycie na Dis. Zapewniam was, e nie chc tego robi ,

b d jednak zmuszeni do zrzucenia bomb w obronie własnej.
- A ja jak rol mam do spełnienia? - spytała Lea, kartkuj c raport. - Nie mam

poj cia o nukleonice czy podprzestrzeni. Jestem egzobiologiem, a moja

dodatkowa specjalno to antropologia. W czym mogłabym tam pomóc?
Ihjel spojrzał na ni z namysłem, głaszcz c brod . Jego palce gin ły w fałdach

tłuszczu.
- Wraca mi wiara w moich werbowników - powiedział. Oto niezwykle rzadkie

poł czenie, nawet na Ziemi. Jeste chuda jak niedo ywione kurcz , ale

wystarczaj co młoda, eby prze y , je eli b dziemy na ciebie dobrze uwa a . -

Stanowczym gestem uci ł gwałtowne protesty Lei. - Koniec przekomarzania si .

Nie ma na to czasu. Nyjordczycy stracili chyba ze trzydziestu agentów, próbuj c

odnale te bomby. Nasza fundacja straciła sze ciu ludzi, w tym mojego

poprzednika, kieruj cego akcj . Był dobry, ale my l , e zabrał si do dzieła z

niewła ciwej strony. S dz , e to problem kulturowy, a nie fizyczny.
- Pu to jeszcze raz, tylko podkr głos - powiedziała Lea, marszcz c brwi. -

Słysz tylko trzaski.
- To stary problem przyczyny i skutku. Tak jak w przypadku spadaj cego

jabłka czy histerezy w polu magnetycznym. Wszystko ma swój pocz tek.

Gdyby my mogli odkry , dlaczego ci ludzie tak uparcie próbuj popełni

samobójstwo, mogliby my na nich wpłyn . Nie mówi , e zamierzam zaniecha

background image

27

szukania bomb i generatora podprzestrzeni. Spróbujemy wszystkiego, co mo e

zapobiec temu masowemu morderstwu.
- Jeste znacznie m drzejszy, ni na to wygl dasz powiedziała Lea, podnosz c

si i starannie układaj c kartki raportu. - Mo esz liczy na pełn współprac z

mojej strony. Teraz wszystko to przestudiuj w łó ku, je li jeden z was,

d entelmeni z nadwag , zaprowadzi mnie do pomieszczenia, które ma mocny

zamek od wewn trz. Nie bud cie mnie; zawołam was, kiedy zechc zje

niadanie.

Brion nie wiedział, w jakim stopniu ta zjadliwa przemowa miała charakter

artu, wi c na wszelki wypadek nic nie powiedział. Zaprowadził Le do wolnej

kabiny - dziewczyna rzeczywi cie zamkn ła drzwi od wewn trz - po czym

odszukał Ihjela. Zwyci zca był w mesie i z zapałem pochłaniał ogromn galaretk

z kremem z półmiska wielko ci sporej miednicy.
- Czy ona nie jest zbyt niska jak na Ziemiank ? - spytał go Brion. - Czubkiem

głowy si ga mi ledwie do brody.
- To normalne. Ziemia jest zbiornic zm czonych genów. Słabe krzy e, wyrostki

robaczkowe, kiepski wzrok. Gdyby nie ich uniwersytety i wyszkolony personel,

którego potrzebujemy, nigdy bym si do nich nie zwrócił.
- Dlaczego okłamałe j co do fundacji?
- Poniewa to tajemnica. Czy to nie wystarczaj cy powód?! -zagrzmiał ze

zło ci Ihjel, wyskrobuj c resztki z dna półmiska. - Lepiej zjedz co . Musisz

nabra sił. Fundacja musi zachowa swoje istnienie w sekrecie, je li chce

cokolwiek osi gn . Je eli dziewczyna wróci pó niej na Ziemi , to lepiej, eby nic

nie wiedziała o naszej prawdziwej roli. Je li si do nas przył czy, to b dzie do

czasu, eby jej wszystko wyja ni . W tpi jednak, czy spodobaj si jej nasze

metody działania. Szczególnie e zamierzam osobi cie zrzuci kilka bomb

wodorowych na Dis, je eli nie zdołamy zapobiec wojnie.
- Nie wierz własnym uszom!
- Dobrze mnie słyszysz. Nie wytrzeszczaj oczu i nie rób głupich min. W

ostateczno ci lepiej, abym ja zrzucił bomby, ni pozostawił to Nyjordczykom. To

mogłoby ich uratowa .
- Uratowa ich? Przecie wszyscy zgin ! - krzykn ł gniewnie Brion.
- Nie mówi o Disa czykach. Chc ocali Nyjordczyków. Przesta zaciska

pi ci. Siadaj i zjedz troch ciasta. Jest wspaniałe. Tylko Nyjordczycy licz si w

tej rozgrywce. Los sowicie obdarował ich planet . Kiedy Dis została odci ta od

wiata, pozostali przy yciu zmienili si w zgraj pełzaj cych w błocie,

krwio erczych bestii. Na Nyjordzie, wprost przeciwnie: tam mo na prze y po

prostu zrywaj c owoce z drzewa, jednak populacja, nieliczna, wykształcona,

inteligentna, zamiast rozpocz nie ko cz c si sjest , stworzyła całkowicie

odmienne społecze stwo, cywilizacj nie opart na technice. Kiedy ich ponownie

background image

28

odkryto, nie znali nawet koła. Stali si swego rodzaju ekspertami w dziedzinie

kultury, szczegółowo zgł biaj c filozoficzne aspekty stosunków społecznych, co ,

na co cywilizacje techniczne nigdy nie miały czasu. Oczywi cie, w ten sposób

wyr czyli Cultural Relationships Foundation. Pracowali my nad nimi od chwili,

gdy ponownie nawi zali kontakt z innymi wiatami. Nie tyle kierowali my tym

procesem, ile chronili my ich przed ciosami, które mogłyby zagrozi tej idei.

Niestety, nie udało si . Zasadnicz spraw dla Nyjordczyków jest unikanie

stosowania wszelkiej przemocy. Ich witalno nie opiera si na ch ci niszczenia.

Je eli jednak zostan zmuszeni do zniszczenia Dis w obronie własnej, co stoi w

sprzeczno ci z wszelkimi ich zasadami, ich filozofia nie utrzyma si . Przetrwaj

fizycznie jako Ijeszcze jedna planeta typu "człowiek człowiekowi wilkiem", z

bomb A naszykowan dla ka dego, kto zostanie nieco w tyle. - To brzmi tak,

jakby to był istny raj.
- Nie ironizuj. Nyjord jest zwykłym wiatem zamieszkanym przez ludzi

maj cych te same, odwieczne sympatie, uprzedzenia nienawi ci. Jednak oni

powoli zmierzaj do wytworzenia owego sposobu ycia bez przemocy, który

pewnego dnia mo e sta si kluczem do przetrwania ludzko ci. Warto si o nich

troszczy . Teraz id na dół; popracuj nad swoim disa skim i przejrzyj raporty.

Musisz mie to wszystko w głowie, zanim wyl dujemy.

background image

29

Rozdział 6

- Prosz poda kod identyfikacyjny.
Spokojne słowa płyn ce z gło nika doskonale zgadzały si z obrazem

widocznym na ekranie. Kosmolot okr aj cy Dis po orbicie zbli onej do orbity

statku Ihjela jeszcze niedawno był frachtowcem. W wyniku pospiesznej

przeróbki dorobiono mu niezgrabn wie yczk ogniow , z której wyzierał czarny

owal ogromnej lufy. Ihjel wł czył urz dzenie nadawczo-odbiorcze.
- Tu Ihjel. Wzór siatkówki czterysta dziewi dziesi t Bj cztery sze dziesi t

siedem, co jest tak e hasłem maj cym utorowa mi drog przez wasz blokad .

Chcecie sprawdzi zgodno wzoru?
- Dzi ki, nie ma takiej potrzeby. Je eli wł czysz rejestrator, przeka ci

wiadomo nadesłan z Jeden-cztery.
- Zapisuj , koniec - powiedział Ihjel. - Do licha! Ju s kłopoty, a do wybuchu

wojny jeszcze cztery dni. Jeden-cztery to nasza kwatera główna na Dis. Ten

statek ma w ładowni towar daj cy nam pretekst do l dowania w kosmoporcie.

Depesza zapewne oznacza zmian planu, a to mi si nie podoba.
Za mamrotaniem Ihjela kryło si co jeszcze i Brion mimowolnie poczuł zimne

dotkni cie emanuj cego od niego Angst. Na znajduj cej si pod nimi planecie

czekały ich kłopoty. Kiedy deszyfrator wypluwał depesz , Ihjel wisiał nad nim jak

s p, czytaj c pojawiaj ce si na papierze słowa. Kiedy sko czył, prychn ł i zszedł

do mesy. Brion wyci gn ł wst g z drukarki i przeczytał.
IHJEL IHJEL IHJEL L DOWANIE KOSMOPORCIE
NIEBEZPIECZNE LEPSZE NOCNE
WSPÓŁRZ DNE MAPY 46 J92 MN75
ZOSTAW STATEK NA ZDALNYM
SPOTKASZ VIONA
KONIEC, KONIEC, KONIEC.
Zej cie w dół w ciemno ciach okazało si łatwe. Statkiem kierował komputer, a

Disa czycy prawdopodobnie nie mieli adnych urz dze wykrywaj cych. Kiedy

na wy wietlaczu wysoko ciomierza zabłysła cyfra 0, odczuli łagodny wstrz s,

który był jedynym dowodem na to, e wyl dowali. Wszystkie wiatła w kabinie

były wył czone i rozja niała j tylko fosforyzuj ca po wiata przyrz dów. Szara

płaszczyzna ekranu noktowizora była upstrzona białymi plamkami

promieniowania wci gor cego piasku i kamieni. Nie wida było adnych

poruszaj cych si błysków ani charakterystycznego kształtu osłony atomowego

silnika.

background image

30

- Zjawili my si pierwsi - skonstatował Ihjel, opuszczaj c osłony wizjerów i

wł czaj c wiatła w kabinie.
Mrugaj c oczami spojrzeli po sobie - twarze mieli mokre od potu.
- Czy na tym statku musi by tak gor co? - spytała Lea, ocieraj c czoło mokr

ju chustk . Bez wierzchniego odzienia wydawała si Brionowi jeszcze mniejsza.

Cienka koszulka, si gaj ca zaledwie do połowy ud, skrywała bardzo niewiele.

Dziewczyna mogła mu si wydawa mała, ale na pewno nie mało kobieca. Piersi

miała wysokie i pełne, a szczupła talia podkre lała łagodny łuk bioder.
- Mam si odwróci , eby mógł sobie obejrze i z tyłu? pytała zgry liwie.
Do wiadczenie ostatnich pi ciu dni nauczyło go, e takie odzywki najlepiej

ignorowa . Je li próbował co odpowiada , było jeszcze gorzej.
- Na Dis jest bardziej gor co ni w kabinie - powiedział, mieniaj c temat. -

Podnosz c temperatur wewn trz mo emy unikn udaru, gdy...
- Znam t teori - przerwała mu - ale wcale si przez to mniej nie poc .
- Poci si , to najlepsze, co mo esz robi - rzekł Ihjel. Wygl dał jak błyszcz cy

balon w szortach. Sko czył butelk piwa wyj ł z lodówki nast pn . - Napij si

piwa.
- Nie, dzi kuj . Boj si , e rozpu ci mi resztki tkanki i :ostan bez nerek. Na

Ziemi nigdy nie...
- Przynie baga pani doktor - zwrócił si Ihjel do Briona. - Zbli a si Vion, to

jego sygnał. Ode l statek na gór , zanim zauwa go tubylcy.
Gdy otworzył luk, podmuch rozgrzanego powietrza uderzył w nich jak fala

gor ca buchaj ca z paleniska - suchy i piek cy. W ciemno ci Brion usłyszał

stłumiony okrzyk Lei. Zacz ła niezdarnie schodzi po trapie, a on wolno poszedł

za ni , ostro nie nios c paki z instrumentami. Wci nagrzany od sło ca piach

parzył przez podeszwy butów. Ihjel szedł ostatni, trzymaj c w r ku kontrolk

zdalnego sterowania. Gdy tylko znale li si w bezpiecznej odległo ci, wł czył j , i

rampa trapu schowała si z powrotem jak gigantyczny j zyk. Kiedy rygle luku

zatrzasn ły si , statek bezgło nie uniósł si w gór i poszybował na orbit

malej cy, czarny punkt na tle gwiazd.
wiatło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec rozpo cieraj c si wokół pustyni ,

pofałdowan niczym skamieniałe morze. Ciemna sylwetka transportera wyłoniła

si zza wydmy i zatrzymała z cichym pomrukiem. Drzwi pojazdu otworzyły si ,

Ihjel ruszył ;- naprzód i... wszystko wydarzyło si jednocze nie.
Ihjel zmienił si w bł kitny gejzer trzaskaj cych płomieni. Jego skóra

poczerniała i zw gliła si - zgin ł w ułamku sekundy. Drugi słup ognia wykwitł

przy poje dzie i czyj zduszony krzyk urwał si w tej samej chwili, w której si

zacz ł. Brion rzucił si na ziemi , zanim trzask wyładowa zd ył przebrzmie w

background image

31

powietrzu. Upuszczaj c pakunki, uderzył ciałem w Le , zbijaj c j z nóg. Miał

nadziej , e miała na tyle rozumu, eby nie wstawa i nie odzywa si . To była

jego jedyna wiadoma my l; reszt zrobił instynktownie. Najszybciej jak mógł,

przetoczył si w bok. Trzaskaj ce elektryczne płomienie rozbłysły ponownie:

teraz nad paczkami, które porzucił. Brion czekał na to, le c przyci ni ty do

ziemi nieco dalej. Patrz c w ciemno w kierunku transportera dojrzał krótki,

bł kitny błysk wystrzału z miotacza jonowego. Swoj bro trzymał ju w dłoni.

Kiedy Ihjel wr czył mu miotacz, Brion nie zadawał adnych pyta , tylko przypi ł

go do pasa. Nie przypuszczał, e tak pr dko b dzie go potrzebował. Pewnie

trzymaj c bro w obu wyci gni tych r kach wycelował w miejsce, w którym

dostrzegł błysk. Seria rozrywaj cych 1 pocisków przeszyła mrok nocy. Trafiły w

cel - co skr ciło si w bezgło nych konwulsjach i znieruchomiało.
W moment po tym, jak oddał strzał, poczuł na plecach jaki ci ar i ognista

p tla zacisn ła si wokół jego szyi. Zazwyczaj i walczył z chłodn rozwag , nie

my l c o niczym innym, tylko o zwyci stwie. Jednak przed paroma sekundami

zgin ł Ihjel przyjaciel, mieszkaniec Anvharu - i teraz Brion powitał ból i przemoc

z dzikim uniesieniem.
Mo na zrobi wiele głupich i niebezpiecznych rzeczy, na przykład pali w

pobli u beczek z wysokooktanowym paliwem czy wkłada palce do gniazdka. Tak

samo niebezpieczne i przynosz ce równie opłakane skutki jest zaatakowanie

Zwyci zcy anvharskich Zawodów.
Na Briona rzuciło si jednocze nie dwóch ludzi, ale nie miało to wi kszego

znaczenia. Pierwszy zgin ł natychmiast, gdy dwie twarde jak stal r ce odnalazły

jego kark i jednym gwałtownym u ciskiem zmia d yły naczynia krwiono ne,

które p kły przestaj c doprowadza krew do mózgu i powoduj c w nim szereg

mikrowylewów. Drugi m czyzna zd ył jeszcze krzykn , gdy te same dłonie

cisn ły jego lata , i umarł równie szybko.

Nisko pochylony, chwilami na czworakach, Brion szybko okr ył miejsce

wydarze , trzymaj c bro gotow do strzału. Nie znalazł innych napastników.

Dopiero kiedy dotkn ł mi kkiego ciała Lei, opadła z niego fala dzy zabijania.

Nagle zdał sobie spraw z bólu i zm czenia, z potu spływaj cego po plecach i

wiszcz cego oddechu. Wło ywszy miotacz do kabury, lekko przesun ł palcami

po głowie dziewczyny i znalazł opuchni te miejsce na skroni. Jej pier podnosiła

si i opadała regularnie. Lea uderzyła si w głow , kiedy j popchn ł. To

niew tpliwie uratowało jej ycie.
Opadł na piasek i gł boko oddychaj c pozwolił si rozlu ni mi niom.

Uspokajał si powoli. Na bol cej szyi wymacał cienkie włókno, zako czone z obu

stron ci arkami. Kiedy poci gn ł jeden z nich, p tla zeszła mu z szyi. Była

zrobiona z cienkiego włókna, mocnego jak stalowy drut. Zaci ni ta wokół szyi

przeci ła skór i ciało jak nó , zatrzymuj c si dopiero na le cych gł biej

w złach mi ni. Brion odrzucił j w mrok, z którego si wywodziła:

background image

32

Mógł wreszcie zebra my li. Starał si zapomnie o ludziach, których zabił.

Wiedz c, e to na nic, podszedł jednak do zwłok Ihjela. Jedno dotkni cie

spalonego ciała zupełnie mu wystarczyło. Za jego plecami j kn ła odzyskuj ca

przytomno Lea i Brion skoczył do transportera, przeskakuj c przez le ce

obok drzwi, zw glone zwłoki. Kierowca bezwładnie zwisał w fotelu, martwy,

zabity zapewne tak sam p tl , która zacisn ła si na szyi Briona. Delikatnie

poło ył m czyzn na piasku i zamkn ł mu oczy, w których zastygł

przed miertny strach. W poje dzie znalazł manierk z wod i zaniósł j Lei.
- Moja głowa... uderzyłam si w głow - powiedziała nieprzytomnie.
- To tylko siniak - uspokoił j . - Wypij troch wody, a zaraz poczujesz si lepiej.

Le spokojnie. Ju wszystko w porz dku. Musisz doj do siebie.
- Ihjel nie yje! - powiedziała wstrz ni ta, odzyskuj c wiadomo . - Zabili go!

Co si stało?
Jej ciało napr yło si , próbowała wsta , wi c łagodnie przycisn ł j do ziemi.
- Wszystko ci opowiem. Tylko na razie nie próbuj wstawa . To była zasadzka.

Zabili Viona i kierowc transportera, tak samo jak Ihjela. Zrobili to trzej

m czy ni. Wszyscy s ju martwi. Nie s dz , eby było ich tu wi cej, lecz nawet

gdybym si mylił, to usłysz , je li nadejd . Musimy chwil zaczeka , a poczujesz

si lepiej, a potem odjedziemy st d transporterem.
- Sprowad tu statek! - w jej głosie pobrzmiewała histeria. - Nie mo emy tu

zosta . Nie wiemy, dok d si uda , ani co robi . Skoro Ihjel nie yje, to wszystko

na nic. Musimy si st d wydosta ...
Pewnych informacji nie da si przekaza delikatnie, cho by nawet były

wypowiedziane najbardziej uspokajaj cym tonem. To był wła nie taki

przypadek.
- Przykro mi, Lea, ale na razie nie mo emy wróci na statek. Ihjela zastrzelono

z broni jonowej i strzał stopił sterownik. Musimy wzi pojazd i pojecha do

miasta. Zrobimy to teraz. Zobacz, czy mo esz si podnie . Pomog ci.
Wstała bez słowa. Gdy szli w kierunku pojazdu, samotny czerwony ksi yc

wyłonił si zza chmur za ich plecami. W jego blasku Brion dostrzegł ciemn lini

przecinaj c tył piaskochodu. Zatrzymał si .
- O co chodzi? - spytała Lea.
Otwarta pokrywa silnika mogła oznacza tylko jedno. Brion podniósł j ,

wiedz c z góry, co zobaczy. Napastnicy działali szybko i dokładnie. W tym

krótkim czasie, jaki mieli do dyspozycji, zabili nie tylko kierowc , ale i pojazd.

Czerwonawa po wiata ukazała poprzerywane druty, zerwane ł cza. Naprawa

była niemo liwa.

background image

33

- My l , e b dziemy musieli si przej - powiedział do dziewczyny, staraj c si

ukry przygn bienie. -Jeste my mniej wi cej sto pi dziesi t kilometrów od

Hovedstad, miasta, do którego mamy si dosta . Powinni my tam...
- Zginiemy. Nigdzie nie dojdziemy. Ta planeta to miertelna pułapka.

Wracajmy na statek.
Piskliwy głos i niewyra nie wymawiane słowa wiadczyły, e Lea jest ju bliska

histerii.
Brion_ nie próbował jej uspokaja . Było oczywiste, e od upadku i uderzenia

doznała wstrz su mózgu. Niech siedzi i dochodzi do siebie, podczas gdy on

przygotuje si do długiej drogi najlepiej, jak zdoła.
Najpierw ubrania. Z ka d chwil robiło si chłodniej. Lea zacz ła dygota ,

wi c Brion wyj ł kilka cieplejszych rzeczy z jej nadpalonego baga u i kazał jej

nało y je na cienk koszulk . Niewiele było rzeczy wartych zabrania - kanister z

wod i apteczka, któr znalazł w schowku transportera. Nie było tam adnych

map ani radiostacji. Podró uj c przez t pustyni , niemal zupełnie pozbawion

znaków orientacyjnych, posługiwano si kompasem. Pojazd był wyposa ony w

elektryczny yrokompas, teraz całkiem bezu yteczny. Brion wykorzystał go do

ustalenia kierunku, w jakim le ało Hovedstad, i stwierdził, e pokrywa si on ze

ladami zostawionymi na piasku przez transporter. Pojazd prawdopodobnie

przybył prosto z miasta. id c po jego ladach, powinni tam dotrze .
Czas uciekał. Brion chciał pochowa Ihjela i ludzi z pojazdu, ale nocne godziny

były zbyt cenne, by je traci . Najlepsze, co mógł zrobi , to umie ci ciała w

transporterze, aby uchroni je przed disa skimi zwierz tami. Zamkn ł drzwi i

wyrzucił klucz w ciemno , najdalej jak zdołał. Lea zapadła w niespokojny sen.

Potrz sn ł ni delikatnie.
- Chod ! - powiedział. - Czeka nas mały spacer.

background image

34

Rozdział 7

Dzi ki chłodowi marsz po twardym, zbitym piasku mógł by łatwy, ale

utrudniała go Lea. Wstrz s najwidoczniej przej ciowo pozbawił j zdolno ci

logicznego rozumowania, nie odbieraj c jednocze nie mowy. Wlok c si noga za

nog , półprzytomnie mamrotała przez cały czas najczarniejsze prognozy co do

ich najbli szej przyszło ci. Od czasu do czasu jej biadolenia miały jaki zwi zek z

rzeczywisto ci . Zgubi drog , nigdy nie znajd miasta, umr z pragnienia,

zimna, skwaru lub głodu. Tym obawom towarzyszyły inne, wracaj ce z

przeszło ci, przechowywane w ponadczasowym oceanie jej pod wiadomo ci.

Niektóre Brion był w stanie zrozumie , chocia próbował jej nie słucha . L k

przed utrat kredytów, nieotrzymaniem najlepszych stopni, pozostaniem w tyle,

osamotnieniem w wiecie m czyzn, opuszczeniem szkoły, zagubieniem si ,

zatraceniem w ród anonimowych tłumów walcz cych o byt w przeludnionych

miastach-pa stwach Ziemi.
Były i inne rzeczy, których si bała, a które nic nie mówiły mieszka cowi

Anvharu. Kim byli Alkianie, którzy tak j niepokoili? Albo Canceri? Daydle i

Haydle? Kim był Manstan, którego imi wracało raz po raz, a za ka dym razem

towarzyszył mu cichy j k.
Brion nachylił si i wzi ł j w ramiona. Z cichym westchnieniem wtuliła si w

jego szerok , muskularn pier i natychmiast zasn ła. Nawet z tym dodatkowym

obci eniem mógł teraz i szybciej. Ruszył wawym, miarowym krokiem, aby

jak najlepiej wykorzysta chłodne godziny nocy.
Gdzie w ród piar ysk i łupkowych kamieni zgubił lad transportera. Nie tracił

czasu na szukanie go. Uwa nie obserwuj c migocz ce gwiazdy ustalił, gdzie

znajduje si północ. Dis najwidoczniej nie miała swojej Gwiazdy Północy;

przypominaj ca prostopadło cian konstelacja obracała si wolno wokół

niewidocznego bieguna. Staraj c si mie j w linii prostej ze swoim prawym

ramieniem, szedł kieruj c si na zachód.
Kiedy r ce zacz ły mu omdlewa , delikatnie opu cił Le na ziemi ; nie obudziła

si . Rozprostowuj c ko ci przed ponownym podj ciem marszu, poczuł si przez

chwil straszliwie samotny na otaczaj cej go pustyni. W blasku gwiazd jego

oddech tworzył szybko znikaj cy obłok pary, wszystko wokół było ciemno ci i

cisz . Jak e daleko znalazł si od domu, rodaków, od swojej planety! Nawet

gwiazdozbiory tego nocnego nieba były mu obce. Nawykł do samotno ci, ale ta

tutaj budziła w nim jakie gł boko ukryte, nieprzyjemne odczucia. Dreszcz,

którego nie wywołał chłód pustyni, przeleciał mu po krzy u i zje ył włosy na

głowie.
Czas rusza w drog . Otrz sn ł si z niepokoj cych my li i starannie owin ł

Le swoj kurtk . Zarzuciwszy j sobie na plecy jak pakunek, mógł i jeszcze

szybciej. wir ust pił miejsca sypkim wydmom, które zdawały si ci gn w

background image

35

niesko czono . Powolne, mozolne podej cie na kolejny wierzchołek, a potem

równie trudne zej cie w czarn pustk - do stóp nast pnego.
Kiedy niebo na wschodzie zacz ło szarze , przystan ł, z trudem łapi c oddech,

aby sprawdzi kierunek, nim zgasn gwiazdy. Jedn , nakre lon na piachu lini

zaznaczył północ, druga wskazywała kierunek dalszego marszu. Kiedy upewnił

si , e zrobił to dobrze, przepłukał usta jednym oszcz dnym łykiem wody i usiadł

na piasku przy le cej nieruchomo dziewczynie.
Złote palce ognia wyci gn ły si ku niebu, gasz c gwiazdy. To był wspaniały

widok i podziwiaj c go Brion zapomniał o zm czeniu. Powinno si to da jako

uwieczni . Najlepszy byłby czterowiersz, krótki na tyle, e łatwo go zapami ta , a

jednak wymagaj cy uwagi i kunsztu, aby wszystko w nim zawrze . W trakcie

Twenties zdobył wiele punktów za czterowiersze. Ten b dzie szczególnie dobry.

Taind, jego nauczyciel poezji, dostanie kopi .
- Co tam mamroczesz? - zapytała Lea, spogl daj c na ostry kontur jego profilu

na tle ró owiej cego nieba.
- Wiersz - powiedział.
-

... Za chwil .

Tego było ju za wiele dla Lei po prze ytych niebezpiecze stwach i napi ciu.

Roze miała si , a kiedy popatrzył na ni gro nie, zacz ła si mia jeszcze

gło niej. Dopiero kiedy w swoim miechu usłyszała nutki histerii, spróbowała

opanowa wesoło . Sło ce wyszło zza horyzontu, oblewaj c ich swym ciepłym

blaskiem. Lea przestała si mia .
- Masz poder ni te gardło! Wykrwawisz si na mier ! - Nic podobnego -

powiedział, delikatnie dotykaj c czubkami palców zlepionej zakrzepł krwi

rany na szyi. - To tylko zadrapanie.
Przypomniał sobie walk i mier tamtych. Lea nie zauwa yła przygn bienia na

jego twarzy - była zbyt zaj ta grzebaniem w plecaku, który rzucił na ziemi .

Musiał u y palców, by rozmasowa - i zetrze grymas bólu wykrzywiaj cy mu

wargi. Wspomnienia bolały bardziej ni rana. Jak e łatwo przyszło mu zabi !

Trzech ludzi. Jak niespodziewanie spod powłoki cywilizowanego człowieka

wyłoniło si prymitywne zwierz . U ywał tych chwytów w niezliczonych

starciach, zawsze powstrzymuj c si przed wło eniem w nie całej, morderczej

siły. Były cz ci gry, cz ci Zawodów. A jednak, gdy zabito mu przyjaciela, sam

stał si zabójc . Wierzył w rozwi zania pokojowe i w to, e ycie jest wi to ci -

a do pierwszej próby, w trakcie której zabił bez wahania. Ironia losu polegała na

tym, e w rzeczywisto ci nie czuł si winien, nawet teraz. Wstrz ni ty - tak.

Jednak nic poza tym.
- Podnie brod - powiedziała Lea, przykładaj c mu dozownik antyseptyku,

który znalazła w apteczce.

background image

36

Posłusznie uniósł głow i płyn otoczył jego szyj chłodn , piek c lini .

Odpowiedniejsze byłyby tabletki antybiotyku, bo rana do tej pory zd yła si ju

zasklepi , ale nie powiedział tego Lei. Zajmuj c si nim, na chwil zapomniała o

sobie. Nało ył troch antyseptyku na jej siniak. Pisn ła, cofaj c si . Oboje

połkn li tabletki.
- Sło ce ju grzeje - powiedziała, ci gaj c grube ubranie. - Znajd my jak

mił , chłodn jaskini albo klimatyzowany salon i sp d my tam reszt dnia.
- Nie s dz , eby tu było co takiego. Tylko piasek. Musimy i ...
- Wiem, e musimy i - przerwała. - Nie trzeba mi tego powtarza . Jeste tak

przera liwie powa ny jak Bank Ziemi. Odpr si . Policz do dziesi ciu i zacznij

jeszcze raz.
Mówiła byle co, wsłuchuj c si w echa histerii kołacz ce si jeszcze na skraju

wiadomo ci.

- Nie ma na to czasu. Musimy i .
Brion powoli podniósł si z ziemi, upchn wszy wszystko w plecaku. Gdy

spojrzał ku zachodowi, nie ujrzał niczego, co mogłoby im posłu y za znak

orientacyjny - nic, tylko nie ko cz ce si szeregi wydm. Pomógł dziewczynie

wsta i wolno ruszył przed siebie.
- Zaczekaj chwil ! - zawołała. - Wydaje ci si , e dok d idziesz?
- W tym kierunku - odparł, wskazuj c palcem. - Miałem nadziej , e b d tam

jakie punkty orientacyjne, ale nie ma. Musimy si zda na wyczucie. Sło ce

pomo e nam utrzyma kierunek. Je li nie dotrzemy tam przed noc , dalej

poprowadz nas gwiazdy.
- I to wszystko z pustym oł dkiem? A co ze niadaniem? Jestem głodna i chce

mi si pi .
- Mamy niewiele do picia.
Potrz sn ł bukłakiem, w którym cicho zachlupotało. Ju kiedy go znalazł, nie

był pełny.
- Wody jest mało i b dzie nam potrzebna pó niej.
- Potrzebuj jej teraz - powiedziała stanowczo. - Mam wyschni te usta.
- Tylko jeden łyk - powiedział po krótkim wahaniu. - To jest wszystko, co

mamy.
Lea wys czyła wod , przymykaj c oczy z rozkoszy. Brion zakr cił korek i z

powrotem schował bukłak do w zełka, nie pij c nawet łyka. Poc c si , zacz li

wchodzi na pierwsz wydm .

background image

37

Pustynia była zupełnie pozbawiona ycia; byli jedynymi istotami poruszaj cymi

si pod tym bezlitosnym niebem. Ich cienie kroczyły przed nimi, a w miar jak

stawały si krótsze, ar wzmagał si . Miał intensywno , z jak Lea nigdy

przedtem si nie spotkała, niczym ywa istota przygniatał j gor c dłoni do

ziemi. Jej ubranie było mokre, pot strugami zalewał oczy. Słoneczny blask i

skwar niemal o lepiały i Lea raz po raz opierała si na silnym ramieniu Briona,

który szedł miarowym krokiem, nie zwa aj c na upał.
- Zastanawiam si , czy one s jadalne, albo czy gromadz wod - powiedział

schrypni tym głosem.
Lea zamrugała oczami i spojrzała na skórzasty obiekt na stoku wydmy.

Ro lina czy zwierz , trudno to było okre li . Rzecz miała wielko ludzkiej głowy,

była pomarszczona i szara jak wysuszona skóra, a poza tym naje ona grubymi

kolcami. Brion tr cił to czubkiem buta i przez moment widzieli białe włókno,

podobne do błyszcz cego p du, ci gn ce si w gł b wydmy. Po niej to co

przybrało poprzedni pozycj , osiadaj c gł biej w piasku. W tej samej chwili ze

skórzastych fałdów mign ła cienka i ostra wi , uderzyła o but Briona i

natychmiast si schowała. Na twardym plastiku pozostała gł boka rysa, usiana

kropelkami zielonej cieczy.
- Zapewne trucizna - orzekł, ocieraj c but o piasek. - To jest zbyt niebezpieczne,

aby z tym zaczyna , a przynajmniej bez istotnego powodu. Chod my dalej.
Lea upadła około południa. Naprawd chciała i dalej, ale ciało przestało jej

słucha . Cienkie podeszwy butów nie chroniły przed parz cym piaskiem i jej

stopy zmieniły si w dwa p cherze bólu. ar przyciskał j do ziemi, buchał z

piasku i przypiekał ywym ogniem. Powietrze, które z trudem nabierała w płuca,

było jak roztopiony metal, od którego wysychały i p kały wargi. Ka de uderzenie

serca odzywało si bolesnym pulsowaniem w ranie na skroni, a wydawało jej si ,

e czaszka lada chwila rozpry nie si z bólu na kawałki. Mimo nalega Briona,

aby chroniła si przed sło cem, rozebrała si do krótkiej koszulki, która lepiła si

jej do ciała, mokra od potu. Szarpała j , rozpaczliwie próbuj c złapa oddech.

Nie było ucieczki przed bezlitosnym arem.
Chocia rozgrzany piach parzył jej kolana i dłonie, nie mogła si podnie , cały

wysiłek skupiaj c na utrzymaniu si na czworakach. Przed oczami zawirowały jej

wielkie kr gi.
Brion, mru c oczy przed sło cem, zobaczył, jak upadła. Podniósł j i poniósł,

tak jak poprzedniej nocy. Na nagich ramionach czuł jej rozgrzane ciało. Skór

miała zaró owion od sło ca. Rozdarta koszulka odsłaniała jedn strom pier ,

wznosz c si i opadaj c w nierównym oddechu. Otarłszy dło z potu i piasku,

dotkn ł jej czoła i wyczuł złowró bn sucho skóry. Udar cieplny, wszystkie

symptomy. Sucha, zaczerwieniona skóra, urywany oddech. Szybko rosn ca

temperatura ciała, które przestało walczy z upałem.
W aden sposób nie mógł osłoni jej od sło ca. Odmierzył sk p porcj

pozostałej wody i wlał mi dzy rozchylone wargi. Przełkn ła spazmatycznie.

background image

38

Cienki materiał koszuli słabo chronił przed pal cym gor cem. Brion mógł tylko

wzi j na r ce i i dalej w obranym kierunku. Stercz ca po ród piasków skała

rzucała w skie pasmo cienia - skierował si ku niej.
Ziemia u podnó a, osłoni ta przez głaz, wydawała si niemal chłodna. Lea

otworzyła oczy, kiedy j tam poło ył, i spojrzała na niego zamglonymi z bólu

oczami. Chciała go przeprosi za swoj słabo , ale z wyschni tego gardła nie

wydobyło si ani jedno słowo. Stoj ca nad ni posta zdawała si przypływa i

odpływa na falach gor ca, kołysz c si jak drzewo na silnym wietrze.
W przypływie zdumienia szeroko otworzyła oczy i na chwil rozja niło jej si w

głowie. Brion naprawd si chwiał. Nagle u wiadomiła sobie, jak bardzo

przyzwyczaiła si polega na jego niewyczerpanej sile, która teraz zdawała si go

opuszcza . Wszystkie mi nie jego ciała kurczyły si spazmatycznie, z trudem

utrzymuj c go w pozycji stoj cej. Lea widziała szeroko otwarte usta, rozchylone

w mimowolnym grymasie, i ten niemy, bezgło ny krzyk był straszniejszy od

najdzikszego wrzasku. Nagle sama wrzasn ła z przera enia, gdy Brion

zesztywniał, postawił oczy w słup, po czym run ł na wznak jak zwalone drzewo, z

głuchym łomotem uderzaj c o piach. Nie wiedziała, czy umarł, czy tylko stracił

przytomno . Nieporadnie poci gn ła go za nog , ale nie zdołała przyci gn

potwornie ci kiego ciała do cienia.
Brion le ał na plecach, poc c si w sło cu. Widz c to Lea zrozumiała, e wci

ył. Ale co si z nim działo? Z trudem próbowała znale jakie wyja nienie.

Czerwony opar zasnuwał jej umysł i nie była w stanie odszuka tam adnych

wiadomo ci, które by to tłumaczyły. Gruczoły potowe na ka dym centymetrze

kwadratowym jego ciała pracowały ze zwi kszon intensywno ci . Ze wszystkich

porów s czyły si krople oleistej cieczy, o wiele grubsze od kropli zwykłego potu.

Ramiona Briona poruszały si nieznacznie i Lea otworzyła usta ze zgrozy widz c,

e porastaj ce je włoski wij si i poruszaj , jakby były obdarzone własnym

yciem. Mogła jedynie patrze na ten niezwykły widok oczami ° snutymi

czerwon mgł i zastanawia si , czy przed mierci postradała ju zmysły.
Gwałtowny kaszel wstrz sn ł oddychaj cym chrapliwie Brionem, a kiedy atak

si sko czył, Anvharczyk zacz ł oddycha spokojniej. Pot wci perlił si na jego

ciele, a poszczególne krople ł czyły si w stru ki, które ciekały i wsi kały w

piasek.
Brion poruszył si i przetoczył na bok, twarz do Lei. Oczy miał ju szeroko

otwarte i przytomne; u miechn ł si .
- Nie chciałem ci przestraszy . To złapało mnie niespodziewanie, przychodz c

w niewła ciwej porze i w ogóle... Dla mnie równie było to zaskoczenie. Dam ci

teraz wody, jeszcze troch zostało.
- Co si stało? Kiedy upadłe , wygl dałe tak, jakby ... - Dwa łyki, nie wi cej -

powiedział, podtykaj c jej pod usta otwart manierk . - Zwykła letnia

przemiana, to wszystko. Na Anvharze przechodzimy j co roku, tylko, rzecz

jasna, nie tak gwałtownie. W zimie nasze ciała magazynuj pod skór ochronn

background image

39

warstw tłuszczu i niemal zupełnie przestajemy si poci . Ulegamy te wielu

zmianom wewn trznym. Kiedy nadchodz cieplejsze dni, ten proces zachodzi w

odwrotnym kierunku. Tłuszcz jest metabolizowany, a gruczoły potowe

powi kszaj si i zaczynaj pracowa ze zwi kszon intensywno ci , gdy ciało

przygotowuje si do dwóch miesi cy ci kiej pracy, upałów i niedosypiania.

S dz , e ten skwar spowodował u mnie przedwczesn przemian .
- Chcesz powiedzie , e... e jeste przystosowany do ycia na tej strasznej

planecie?
- Prawie. Chocia troch tu za ciepło. Niedługo b d potrzebował du o wody,

wi c nie mo emy tu pozosta . Czy my lisz, e Wytrzymasz na sło cu, je li b d

ci niósł?
- Nie, ale wcale nie poczuj si lepiej, je eli tu pozostaniemy - powiedziała

beztrosko, nie bardzo zdaj c sobie spraw z tego, co mówi. - Id my dalej. Dalej.
Gdy tylko wyszła z cienia, promienie sło ca uderzyły j jak fala piek cego bólu.

Upadła, trac c przytomno . Brion wzi ł j na r ce i zataczaj c si ruszył

naprzód. Po kilku krokach poczuł nieodpart ch poło enia si na piasku.

Wiedział, e osi gn ł granic swojej wytrzymało ci. Szedł coraz wolniej i ka da

wydma zdawała si wy sza od poprzedniej. Sterczały z nich wielkie, na wpół

przysypane przez piasek głazy, które raz po raz musiał omija . U podstawy

najwi kszego z tych monolitów rosła mizerna k pa poskr canych ro lin. Brion

przeszedł obok i przystan ł czuj c, e jaka my l usiłowała utorowa sobie drog

do jego ot piałego z gor ca umysłu. Co te takiego? Jaka ró nica. Co z tymi

ro linami, czego nie widział u innych, mijanych wcze niej.
Zawrócił i - odczuwaj c to jako pora k - powlókł si chwiejnie po własnych

ladach. Stan ł i mru c oczy bezradnie patrzył na ro liny. Rzeczywi cie co w

nich było takiego... Niektóre były ci te. Nie urwane czy ułamane, ale uci te

równo i starannie no em albo innym ostrym narz dziem. lady ci były suche i

stare, ale ich widok obudził w Brionie iskr nadziei. To był pierwszy dowód na to,

e na tej rozpalonej planecie rzeczywi cie yj jacy ludzie! I w jakimkolwiek celu

je ci to, te ro liny mogły mu si przyda . Oznaczały jedzenie - a mo e wod . Na

sam my l zadr ały mu r ce. Upu cił Le na piasek w cieniu skały. Dziewczyna

nie poruszyła si .
Nó był ostry, ale Brion nie miał ju siły. Chrapliwie łapi c powietrze

wyschni tymi ustami, piłował grub łodyg tak długo, a wreszcie j przeci ł.

Podniósłszy krzew zobaczył, e z uci tego ko ca wycieka g sty płyn. Oparł

grzbiet dłoni o nog , eby opanowa dr enie i nie uroni ani kropli, i odczekał, a

nakapało do niej soku.
Szybko paruj cy płyn wydawał si chłodny. Z pewno ci w wi kszo ci składał

si z yciodajnej wody. Brion podniósł dło do ust, lecz - tkni ty nagłym

podejrzeniem - zamiast wypi wszystko, dotkn ł tylko cieczy ko cem j zyka.

background image

40

Z pocz tku nie poczuł nic - a pó niej przeszył go ból, ciskaj cy gardło i

zapieraj cy dech. oł dek zacz ł mu si gwałtownie kurczy i podje d a do

gardła. Kl cz c i walcz c z falami bólu, Brion zwymiotował, odwadniaj c si

jeszcze bardziej.
Rozpacz była gorsza od bólu. Sok tej ro liny musiał do czego słu y . Musiał

istnie jaki sposób, aby go oczy ci z trucizny lub neutralizowa j . Jednak

Brion, obcy na tej planecie, umrze du o wcze niej, nim zdoła to odkry .
Osłabiony wci m cz cymi go skurczami oł dka, próbował nie my le o tym,

jak bliski jest mierci. Wydawało mu si , e nie zdoła podnie dziewczyny z

ziemi i przez moment miał ochot j zostawi , jednak wzi ł bezwładne ciało na

r ce i ruszył w dalsz drog . Z trudem stawiaj c ka dy krok, poszedł po swoich

ladach w gór . Z wysiłkiem wszedł na szczyt wydmy i ujrzał stoj cego kilka stóp

dalej Disa czyka.
Obaj byli zbyt zaskoczeni tym nagłym spotkaniem, by zareagowa natychmiast.

Przez krótk chwil spogl dali na siebie zastygli w bezruchu. Pó niej zadziałał

identyczny, zrodzony ze strachu, instynkt Brion upu cił dziewczyn na ziemi i

tym samym płynnym ruchem wyrwał bro z kabury. Disa czyk wyszarpn ł zza

pasa kielichowato zako czon rurk i przytkn ł j do ust.
Brion nie wystrzelił. Nie yj cy Ihjel nauczył go wykorzystywa talenty empaty i

ufa im. Mimo l ku, który skłaniał go do naci ni cia spustu, tym szóstym

zmysłem wyczuwał emocje miotaj ce Disa czykiem. Był tam strach i nienawi ,

jednak dominowało nad nimi silne pragnienie unikni cia przemocy i ch

porozumienia si . Brion wyczuł to i zrozumiał w ułamku sekundy. Chc c unikn

tragedii, musiał zareagowa natychmiast. Szybko odrzucił od siebie bro . W tej

samej chwili po ałował tego. Ryzykował ycie swoje i dziewczyny, zawierzaj c

zmysłowi, którego jeszcze nie był pewien. W momencie kiedy miotacz upadł na

piasek, Disa czyk wci miał dmuchawk przytkni t do ust. Zastanawiał si . Po

chwili wepchn ł j z powrotem za pas.
- Czy masz troch wody? - spytał Brion, z trudem wymawiaj c chrapliwe

disa skie słowa.
- Mam wod - odparł tamten, nie ruszaj c si z miejsca. - Kim jeste cie? Co tu

robicie?
- Jeste my z innej planety. Mieli my... wypadek. Chcemy si dosta do miasta.

Wody.
Disa czyk spojrzał na nieprzytomn dziewczyn i podj ł decyzj . Na jednym

ramieniu nosił jeden z przedmiotów, jakie Brion widział na hologramie. Zdj ł go

i rzecz zacz ła si wolno wi w jego r kach. To co było ywe - zielone i długie na

przeszło metr, podobne do kawałka segmentowej, grubej liany. Jeden jej koniec

rozchylał si na kształt niby-kwiatu. Disa czyk wyj ł zza pasa jaki haczykowaty

przedmiot i wepchn ł go w otoczony płatkami otwór. Kiedy szybkim ruchem

obrócił hak, cała liana zadygotała i owin ła si wokół jego ramienia. Wyj ł z niej

background image

41

co małego, czarnego i rzuciwszy to na ziemi , podał Brionowi wij cy si , zielony

p d.
- Przyłó usta do ko ca i pij - powiedział.
Lea potrzebowała wody bardziej ni on, ale napił si pierwszy, nie dowierzaj c

ywemu zasobnikowi wody. Pod skr caj cymi si płatkami ujrzał słomkowego

koloru płyn, wypełniaj cy porowate, trzciniaste wn trze. Podniósł lian do ust i

zacz ł pi . Woda była ciepła i miała mulisty smak. Nagły, przeszywaj cy ból

wokół ust sprawił, e gwałtownie oderwał lian od warg. Spomi dzy płatków

sterczały male kie, biało błyszcz ce kolce, o ostrych ko cach zbroczonych teraz

jego krwi . Brion ze zło ci spojrzał na Disa czyka. Uspokoił si , gdy ujrzał jego

twarz. Usta tamtego były otoczone wieloma małymi, białymi bliznami.
- Vaede nie lubi oddawa swej wody, ale zawsze oddaje powiedział Disa czyk.
Brion napił si jeszcze raz, po czym przytkn ł vaede do ust Lei. J kn ła, nie

odzyskuj c przytomno ci, lecz jej wargi odruchowo rozchyliły si , spijaj c

yciodajny płyn. Kiedy si napiła, Brion delikatnie wyj ł kolce z jej ciała i popił

jeszcze raz. Disa czyk przykucn ł i przygl dał si im z twarz pozbawion

wyrazu. Brion oddał mu vaede, po czym postawił w zełek tak, eby rzucał na

dziewczyn cho troch cienia. Pó niej przysiadł w tej samej pozycji co tubylec i

spojrzał na niego uwa nie.
Siedz c nieruchomo na pi tach, Disa czyk zdawał si wcale nie odczuwa

pal cych promieni sło ca. Na jego nagiej, zbr zowiałej skórze nie było ladu

potu. Długie włosy opadały mu na ramiona, a z gł bokich oczodołów spogl dały

na Briona zadziwiaj co niebieskie oczy. Jedynym jego odzieniem był gruby

sarong wokół bioder. Vaede wróciło na swoje miejsce na ramieniu, wci wierc c

si ze zło ci . Krajowiec miał przy pasie tak sam kolekcj przedmiotów ze

skóry, kamieni i mosi dzu jak ten na hologramie. Przeznaczenie dwóch z nich

przestało ju by dla Briona zagadk ; rurka z ustnikiem była dmuchawk , a hak

o specjalnym kształcie słu ył do otwierania vaede. Brion zastanawiał si , czy

pozostałe przedmioty pełniły równie po yteczne funkcje. Je eli przyj , e były

narz dziami słu cymi do konkretnych celów - a nie barbarzy skimi ozdóbkami

- to trzeba było uzna , e ich wła ciciel był kim wi cej ni zwykłym dzikusem, na

jakiego wygl dał.
- Nazywam si Brion. A ty?
- Nie mo esz pozna mojego imienia. Po co tu jeste ? Zabija moich ludzi?
Brion odepchn ł od siebie natr tne wspomnienie zeszłej nocy. Zabijał - oto co

robił. Widoczne w zachowaniu tamtego oczekiwanie i nadzieja, jak u niego

wyczuwał, sprawiły, e Brion wyznał prawd .
- Jestem tu, aby zapobiec mierci twego ludu. Chc powstrzyma wojn .
- Udowodnij.

background image

42

- Zaprowad mnie do Cultural Relationships Foundation w mie cie, a

udowodni to. Tu, na pustyni, nie mog zrobi niczego. Tylko umrze .
Po raz pierwszy na twarzy Disa czyka pojawił si lad jakich uczu .

Zmarszczył brwi i zamruczał co do siebie. Na jego czole pojawiły si nagle

drobne krople potu. Wygl dał, jakby toczył wewn trzne zmagania. Podj wszy

decyzj , wstał. Brion podniósł si tak e.
- Chod ze mn . Zaprowadz ci do Hovedstad. Jednak najpierw powiesz mi,

czy jeste z Nyjord?
- Nie.
Bezimienny Disa czyk mrukn ł co pod nosem i odwrócił si . Brion wzi ł na

plecy nieprzytomn Le i poszedł za nim. Szli w ostrym, narzuconym przez

Disa czyka tempie dwie godziny, nim dotarli do labiryntu poszarpanych skał.

Tubylec wskazał na najwy szy z wygładzonych przez piasek głazów.
- Zaczekaj przy tym - powiedział. - Kto po was przyjedzie.
Poczekał, a Brion uło y dziewczyn w cieniu, po czym po raz ostatni podał mu

vaede. Ju miał odej , gdy zawahał si i odwrócił.
- Nazyuvam si ... Ulv - powiedział i odszedł.
Brion zrobił, co mógł, eby Lei było wygodnie, ale mógł bardzo niewiele.

Dziewczyna umrze, je eli szybko nie znajdzie si w szpitalu. Odwodnienie i udar

słoneczny zabijały j .
Tu przed zachodem sło ca usłyszał warkot motoru i szcz k nadje d aj cego z

zachodu transportera.

background image

43

Rozdział 8

Z ka d sekund warkot narastał i przybli ał si . Piszczały g sienice, gdy

pojazd omijał głazy, najwidoczniej szukaj c Briona i Lei. Wreszcie du y

transporter zatrzymał si przed nimi w chmurze pyłu i kierowca kopniakiem

otworzył drzwi.
- Wchod cie szybko! - wrzasn ł. - Wpu cicie do rodka cały ar.
Podkr cił gaz, szykuj c si do wł czenia biegu i spojrzał na nich z irytacj .
Ignoruj c nerwowe instrukcje kierowcy, Brion ostro nie pło ył Le na tylnym

siedzeniu, zanim zatrzasn ł drzwi. Pojazd natychmiast skoczył naprzód, a z

otworów klimatyzatora popłyn ł strumie lodowatego powietrza. W wozie nie

było zimno, ale i tak temperatura była o dobre 40 stopni ni sza ni na zewn trz.

Brion okrył dziewczyn wszystkim, co miał pod r k , eby ochroni j przed

nowym szokiem termicznym. Kierowca, pochylony nad desk rozdzielcz i zaj ty

prowadzeniem pojazdu, nie odezwał si ani słowem, od kiedy wsiedli.
Brion podniósł wzrok, gdy z przedziału maszynowego w tyle pojazdu wyszedł

drugi m czyzna. Chudy, o nerwowych ruchach, celował w Briona z miotacza.
- Kim pan jest? - zapytał zimno. Było to do niezwykłe powitanie, ale Brion

powoli zacz ł si ju oswaja z my l , e Dis jest dziwn planet . M czyzna

nerwowo przygryzał warg . Brion siedział nieruchomo, zupełnie rozlu niony. Nie

chciał jakim nagłym ruchem sprowokowa tamtego do naci ni cia spustu.

Odpowiedział mu spokojnym, opanowanym głosem.
- Nazywam si Brandd. Wyl dowali my na tej planecie zeszłej nocy i od tej

pory szli my przez pustyni . Teraz nie zdenerwuj si i nie poci gnij za spust.

Vion i Ihjel nie yj .
M czyzna z miotaczem wydał cichy okrzyk i szeroko otworzył oczy ze

zdziwienia. Kierowca rzucił mu przez rami krótkie, wystraszone spojrzenie, po

czym znów zaj ł si prowadzeniem. Brion osi gn ł swój cel. Je eli ci ludzie nie

byli z CRF, to przynajmniej sporo o niej wiedzieli.
- Kiedy ich zastrzelono, mnie i dziewczynie udało si uciec. Próbowali my

dosta si do miasta i skontaktowa z wami. Jeste cie z fundacji, prawda?
- Tak, oczywi cie - powiedział m czyzna, opuszczaj c bro .
Przez chwil szklanym wzrokiem spogl dał w przestrze , przygryzaj c warg

ze zdenerwowania. Przestraszony swoim roztargnieniem, znów wycelował bro w

Briona.
- Je eli pan jest Brandd, to musz pana o co zapyta . Poszperawszy woln r k

w kieszeni na piersi, wyj ł ółty formularz telegramu.

background image

44

- Teraz niech mi pan powie... je li pan wie, jakie s trzy ostatnie dyscypliny...
Znów szybko zerkn ł na papier. - ...Twenties?
- Szachy, strzelanie z wolnej r ki i szermierka. Dlaczego pan pyta?
M czyzna mrukn ł co pod nosem i, uspokojony; wepchn ł bro do kabury.
- Jestem Faussel - powiedział i machn ł depesz w kierunku Briona. - To

ostatnie polecenia i testament Ihjela, przekazane nam przez nyjordzk flot

blokuj c Dis. Uwa ał, e niebawem zginie i jak wida miał racj . Wyznaczył

pana na swojego nast pc . Pan tu dowodzi. Ja byłem zast pc Mennra, dopóki go

nie zabili. Miałem pracowa dla Ihjela, a teraz pewnie b d pracował dla pana.

Przynajmniej do jutra, kiedy spakujemy wszystko i wyniesiemy si z tej

przekl tej planety.
- Jak to, jutro? - spytał Brion. - Mamy jeszcze trzy dni czasu i zadanie do

wykonania.
Faussel upadł na jeden z foteli i natychmiast zerwał si na nogi, chwytaj c za

oparcie, eby utrzyma równowag w kołysz cym si poje dzie.
- Trzy dni, trzy tygodnie, trzy minuty, co za ró nica? Jego głos brzmiał

piskliwie. Z widocznym wysiłkiem starał si nad nim zapanowa .
- Niech pan zrozumie. Nie ma pan o niczym poj cia. Dopiero co pan tu przybył i

w tym pa ski pech. Mój pech polega na tym, e zostałem tu przydzielony i musz

by wiadkiem wszystkich tych paskudnych, obrzydliwych rzeczy, jakie

wyczyniaj tubylcy. I by dła nich miły, nawet kiedy zabijaj moich przyjaciół, a

Nyjordczycy kr

tam w górze z palcami na guzikach. W ko cu jeden z ich

bombardierów zacznie my le o domu i tych kobaltowych bombach, i naci nie ten

guzik, nie zwa aj c na adne terminy.
- Siadaj, Faussel. Usi d i odpocznij.
Brion mówił ze współczuciem, ale stanowczo. Faussel stał jeszcze przez kilka

sekund, po czym osun ł si na fotel. Siadł przyciskaj c policzek do szyby i

zamkn ł oczy. yłka na skroni pulsowała mu pod skór , a wargi poruszały si

bezgło nie. Zbyt długo ył w nieustannym napi ciu.
Nastrój takiego samego przygn bienia panował w ród wszystkich obecnych w

budynku CRF. Rozpacz i poczucie pora ki. Lekarz, który szybko i sprawnie

zabrał Le do szpitala, był jedynym, który nie poddawał si temu stanowi.

Najwidoczniej miał tylu pacjentów, e nie miał czasu o tym my le . U innych

przygn bienie było wyra nie widoczne. Od chwili gdy przejechał przez

samoczynne drzwi gara u, Brion czuł otaczaj c go atmosfer kl ski. Była

wszechobecna.
Zaraz po posiłku poszedł z Fausselem do pomieszczenia, które było biurem

Ihjela. Przez szklane cianki działowe widział personel pakuj cy akta i szykuj cy

background image

45

je do wysyłki. Teraz, kiedy został zwolniony z obowi zku kierowania prac ,

Faussel wydawał si nieco spokojniejszy. Brion zrezygnował z zamiaru

uprzedzenia go, e jest zupełnym nowicjuszem w sprawach fundacji. Potrzebował

du ego autorytetu, poniewa niew tpliwie znienawidz go za to, co zamierzał

zrobi .
- Lepiej zanotuj to, co ci teraz powiem, Fausseł. I ka to przepisa w kilku

kopiach. Pó niej podpisz .
Słowo pisane ma zawsze wi ksz wag .
- Nale y natychmiast wstrzyma wszystkie przygotowania do ewakuacji. Akta

maj by rozpakowane. Zostaniemy tu tak długo, jak długo pozwol nam

Nyjordczycy. Je li operacja si nie powiedzie, odlecimy wszyscy jednocze nie

przed upłyni ciem terminu. We miemy tylko podr czny baga osobisty.

Wszystko inne zostanie tutaj. By mo e nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale

jeste my tu po to, eby ocali planet , a nie skrzynie z papierami. - K tem oka

dostrzegł, e Faussel poczerwieniał z gniewu. - Przynie mi to z powrotem, kiedy

b dzie przepisane. A tak e komplet raportów o dotychczasowych wynikach tej

operacji. To na razie wszystko.
Faussel wymaszerował i po chwili Brion zobaczył zaszokowane, gniewne twarze

personelu w s siednich pomieszczeniach. Odwróciwszy si do nich plecami,

zajrzał do szuflad biurka. W pierwszej znalazł zaklejon kopert . Była

zaadresowana do Zwyci zcy Ihjela.
Brion popatrzył na ni w zadumie, po czym otworzył. List w rodku był pisany

r cznie.
Ihjelu!
Poinformowano mnie, e jeste w drodze, eby mnie zmieni , i musz przyzna , e

jestem z tego niezmiernie zadowolony. Ty masz do wiadczenie w pracy z tymi

barbarzy skimi planetami i umiesz si dogada z ró nymi dziwnymi typami. Ja przez

ostatnie dwadzie cia lat zajmowałem si prac naukow i jedynym powodem, dla

którego przydzielono mi nadzór nad Nyjordem, była umiej tno obserwacji i

wyci gania wniosków. Jestem naukowcem, nie urz dnikiem, i nikt nigdy nie

twierdził, e jest inaczej.

B dziesz tu miał kłopoty z personelem, wi c powiniene wiedzie , e oni wszyscy s

przymusowymi ochotnikami. Polowa z nich to urz dnicy mojej administracji.

Pozostali to zbieranina; ci gni ci sk d si dało do tego, z góry skazanego na

niepowodzenie, przedsi wzi cia. Wszystko potoczyło si tak szybko, e nie mogli my

tego przewidzie . I obawiam si , e zrobili my niewiele albo w ogóle nic, aby temu

zapobiec. Nie jestem w stanie nawi za kontaktu z tubylcami, nawet lu nego. To

przera aj ce! Oni do niczego nie pasuj ! Przeprowadziłem rozkłady Poissona

uwzgl dniaj c tuzin ró nych czynników i aden z nich nie daje równania.

Ekstrapolacja Pareto te nie wychodzi. Nasi agenci nie mog z nimi nawet

background image

46

porozmawia dwaj zgin li próbuj c. Klasa rz dz ca jest nieosi galna, a pozostali po

prostu milcz albo odchodz .
Zamierzam zaryzykowa i spróbowa pogada z Lig-magte. Mo e uda mi si

przemówi mu do rozs dku. W tpi , czy mi si powiedzie. i istnieje mo liwo , e

ucieknie si do przemocy. Arystokracja tutejsza jest niezwykle skłonna do przemocy.

Je eli wróc cało, nie otrzymasz tego listu. W przeciwnym razie egnaj, Ihjelu.

Spróbuj, mo e powiedzie ci si lepiej ni mnie.
Aston Meruu

P.S. Jest pewien problem z personelem. Maj by wybawcami; tymczasem wszyscy

bez wyj tku nienawidz Disa czyków. Obawiam si , e ja te .
Brion zapami tał wszystkie istotne informacje, jakie znalazł w li cie. Musiał

znale jaki sposób, eby dowiedzie si , co to jest ekstrapolacja Pareto, nie

zdradzaj c si jednocze nie ze swoj niewiedz . Gdyby personel wiedział, jakiego

niedo wiadczonego dyrektora im przysłano, w ci gu pi ciu minut w budynku nie

byłoby ywej duszy. Rozkład Poissona nie był dla niego pustym słowem.

Stosowano go w fizyce do obliczania prawdopodobie stwa zaj cia zdarzenia,

które zawsze było prawdziwe, na przykład liczby cz stek emitowanych w krótkim

czasie przez kawałek radioaktywnej materii. Kontekst, w którym poj cie to

pojawiało si w li cie Mervva, wskazywał, e socjologom udało si zastosowa ten

wzór do bada nad społecze stwami i populacjami. Przynajmniej na innych

planetach. Wydawało si , e Dis wymyka si wszelkim regułom. Ihjel te tak

mówił, a mier Mervva była tego dowodem. Brion zastanawiał si , kim był ten

Lig-magte, który prawdopodobnie zabił Mervva.
Chrz kni cie wyrwało go z zadumy. U wiadomił sobie, e Faussel ju od

dłu szej chwili stoi przed jego biurkiem. Spojrzał na niego i otarł pot z czoła.
- Pa ski klimatyzator chyba si zepsuł - powiedział Faussel. - Czy mam

powiedzie mechanikowi, eby go sprawdził?
- Aparat jest w porz dku. Przyzwyczajam si do klimatu Dis. Czego jeszcze

chcesz, Faussel?
Zast pca popatrzył na z pow tpiewaniem, którego nie udało mu si ukry . Z

trudem przychodziło mu uwierzy w prawd . Poło ył na biurku stosik papierów.
- Oto bie ce raporty. Jest w nich wszystko, czego do tej poty dowiedzieli my si

o Disa czykach. Nie ma tego du o, jednak zwa ywszy na ich aspołeczne

nastawienie, tylko tyle mogli my zrobi . - Tkni ty nagł my l , chytrze

przymru ył oczy. - Nic na to nie poradz , ale niektórzy gło no zastanawiaj si

nad tym tubylcem, który nas powiadomił. Jak si panu udało go na to namówi ?

My nigdy nie zdołali my nawi za z tymi lud mi adnego kontaktu, a pan

zaledwie zd ył wyl dowa , a ju jeden dla pana pracuje. Nic na to nie poradz ,

e ludzie pytaj . Mimo wszystko wydaje si nieco dziwne, e nowo przybyły i w

dodatku obcy... - urwał w pół zdania.

background image

47

- Nie mog zabroni ludziom o tym my le - Brion zmierzył go w ciekłym

spojrzeniem - ale mog zabroni im gada . Naszym zadaniem jest nawi zanie

kontaktu z Disa czykami i powstrzymanie ich od samobójstwa. Ja w jeden dzie

zrobiłem wi cej ni wy wszyscy, od kiedy tu przybyli cie. Dokonałem tego,

poniewa jestem lepszym fachowcem ni wy. To wszystko, co musicie wiedzie o

tej sprawie. Jeste wolny. Pobladły ze zło ci Faussel obrócił si na pi cie i

odmaszerował - opowiedzie wszem wobec, jakim tyranem jest nowy dyrektor.

Brion wiedział, e od teraz wszyscy b d go zaciekle nienawidzi - i wła nie o to

mu chodziło. Jako tyran mógł nie obawia si zdemaskowania własnej niewiedzy.

A ponadto nienawi ka e im zapomnie o przygn bieniu i poczuciu kl ski, a

tak e skłoni ich do działania. Z pewno ci nie b d pracowa gorzej ni

przedtem.
Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialno . Mógł wreszcie pomy le , po raz

pierwszy od chwili, gdy postawił nog na tej barbarzy skiej planecie. Brał na

siebie wielki obowi zek. Nie wiedział nic o tym wiecie ani o stronach konfliktu.

Siedział tu, udaj c, e kieruje organizacj , o której istnieniu dowiedział si

zaledwie kilka tygodni temu. To była przera aj ca sytuacja. Czy nie powinien si

wycofa ?
Była na to tylko jedna odpowied . Brzmiała: "nie". Dopóki nie znajdzie si

kto , kto zrobi to lepiej, Brion zdawał si najlepszym kandydatem na to

stanowisko. A opinia Ihjela te si liczyła. Nie ulegało w tpliwo ci, e Ihjel był

przekonany, i Brion jest jedynym, któremu w tak trudnych warunkach mogło

si powie .
Lepiej na tym poprzesta . Je eli ma jakie w tpliwo ci, to najlepiej b dzie, je li

o nich zapomni. Oprócz wszystkich innych powodów, nale ało równie wzi pod

uwag wzgl dy lojalno ci. Ihjel był Anvharczykiem i Zwyci zc . Mo e to

prowincjonalne nastawienie w tym wielkim wszech wiecie - Anvhar le ał tak

daleko st d - lecz honor jest bardzo wa ny dla m czyzny, który musi walczy

samotnie. Miał dług wzgl dem Ihjela i zamierzał go spłaci .
Kiedy wreszcie podj ł decyzj , poczuł si lepiej. Na biurku przed nim stał

interkom. Nacisn ł guzik oznaczony napisem "Faussel".
- Tak?
Głos zast pcy był lodowaty i zdradzał przepełniaj c go nienawi .
- Kim jest Lig-magte? I czy poprzedni dyrektor wrócił ze spotkania z nim?
- Magte to tytuł oznaczaj cy w przybli eniu szlachcica lub lorda. Lig-magte jest

miejscowym władc . Mieszka na skraju miasta w brzydkiej budowli podobnej do

sterty kamieni. Wydaje si by tub grupy magterów, którzy wywołali t

idiotyczn wojn . Co do drugiego pytania, to musz odpowiedzie : i tak, i j nie.

Na drugi dzie znale li my pod drzwiami obdart ze skóry czaszk .

Dowiedzieli my si , e to głowa Mervva, poniewa : lekarz zidentyfikował mostek

w górnej szcz ce. Rozumie pan?!

background image

48

Faussel stracił panowanie nad sob i prawie wykrzyczał ostatnie słowa. Po jego

zachowaniu mo na było s dzi , e wszyscy tu byli bliscy załamania nerwowego.

Brion przerwał mu szybko:
- Wystarczy, Faussel. Powiedz doktorowi, e chc si z nim jak najszybciej

zobaczy .
Rozł czył si i otworzył pierwsz teczk . Przed wyj ciem do gabinetu lekarza

zd ył przerzuci raporty i ponownie przeczyta najwa niejsze z nich. Nało ył

ciepły płaszcz i wyszedł z biura. Nieliczni pozostali jeszcze w pracy urz dnicy

odwracali si do niego plecami.
Doktor Stine miał ró ow i błyszcz c łysin oraz g st czarn brod . Podobał

si Brionowi. Ka dy, kto miał tyle samozaparcia, aby w tym klimacie nosi brod ,

stanowił mił odmian w porównaniu z dotychczas spotkanymi lud mi.
- Jak tam nowa pacjentka, doktorze?
Stine przygładził brod grubymi paluchami i odpowiedział:
- Diagnoza: udar słoneczny. Rokowanie: całkowity powrót do zdrowia. Stan

obecny dobry, je eli wzi pod uwag odwodnienie i rozległe oparzenia.

Opatrzyłem j i podaj jej roztwór soli fizjologicznej. Niewiele brakowało, a

sko czyłoby si gorzej. Teraz pi po rodkach nasennych.
- Chciałbym, eby jutro rano była na nogach, zdolna do pracy. Czy b dzie w

stanie, skoro otrzymała jakie rodki psychotropowe?
- B dzie, ale to mi si nie podoba. Mog wyst pi jakie uboczne skutki, na

przykład długotrwałe ot pienie. To ryzykowne.
- Ryzyko, które musimy podj . Za niecałe siedemdziesi t godzin ta planeta ma

zosta zniszczona. Wobec nadrz dnego celu, jakim jest zapobie enie temu, nie

licz si ani ja, ani nikt z personelu. Czy to jasne?
Doktor mrukn ł co w g szcz swojej brody i zmierzył Briona wzrokiem.
- Jasne - odparł niemal ucieszony. - To prawdziwa przyjemno spotka

wreszcie kogo , kto nie poddaje si rozpaczy. Jestem z panem!
- No, to mo e mi pan w czym pomóc. Sprawdziłem list personelu i

stwierdziłem, e w ród dwudziestu o miu pracowników, oprócz pana nie ma

innego specjalisty od nauk biologicznych.
- Ta n dzna banda teoretyków i naciskaczy guzików! aden z nich nie nadaje

si do pracy w terenie.
Doktor czubkiem buta przycisn ł pedał pojemnika na mieci i demonstracyjnie

splun ł do rodka.

background image

49

- Zatem zamierzam pana prosi o odpowied na par prostych pyta -

powiedział Brion. - To do niezwykła sytuacja i standardowe działania nie maj

tu sensu. Nawet rozkład Poissona i ekstrapolacja Pareto nie daj si tu

zastosowa .
Stine kiwn ł głow i Brion odetchn ł w duchu. Wła nie wykorzystał cały swój

zasób wiedzy o socjologii i nie został zdemaskowany.
- Im dłu ej o tym my l , tym bardziej upewniam si , e to problem biologiczny,

maj cy co wspólnego z rozległymi zmianami adaptacyjnymi, jakim ulegli w tym

piekielnym rodowisku Disa czycy. Czy mógłby pan to w jaki sposób powi za z

ich zdecydowanie samobójczym stosunkiem do bomb kobaltowych?
- Czy mógłbym? Czy mógłbym? - Stine nerwowo kr ył po pokoju na swych

grubych nó kach. R ce zało ył na plecy. Ma pan cholern racj , e mógłbym. W

ko cu znalazł si tu kto , kto my li, a nie tylko wtłukuje cholerne kolumny cyfr w

klawiatur i siedzi, drapi c si po tyłku i czekaj c, a na ekranie uka e si

odpowied . Czy pan wie, jak yj Disa czycy?
Brion potrz sn ł głow .
- Ci głupcy tutaj uwa aj , e obrzydliwie, ale ja twierdz , e to fascynuj ce.

Tubylcy znale li sposoby nawi zywania wi zi symbiotycznych z tutejszymi

formami ycia. Mog nawet na nich paso ytowa . Musi pan zda sobie spraw z

tego, e ywy organizm zrobi wszystko, aby przetrwa . Rozbitkowie na morzu

pij własny mocz, gdy nie maj słodkiej wody. Budzi to obrzydzenie tylko tych

szcz liwców, którzy nigdy nie zaznali pragnienia czy głodu. No, a tu, na Dis,

mamy cał planet rozbitków.
Stine otworzył drzwi apteczki.
- Od gadania o pragnieniu zaschło mi w gardle. Oszcz dnymi, precyzyjnymi

ruchami wlał wysokoprocentowy alkohol do shakera, rozcie czył wod

destylowan i doprawił jakimi kryształkami ze słoja. Rozlał napój do dwóch

szklaneczek i podał jedn Brionowi. Drink był całkiem niezły.
- Co ma pan na my li mówi c o paso ytowaniu, doktorze? Czy my wszyscy nie

paso ytujemy na ni szych formach ycia? Na zwierz tach rze nych, warzywach i

tak dalej?
- Nie, nie, nie zrozumiał pan! Mówiłem o paso ytnictwie w dosłownym

znaczeniu tego słowa. Musi pan zrozumie , e biolog na tej planecie nie jest w

stanie wyra nie odgraniczy paso ytnictwa od symbiozy, komensalizmu,

mutualizmu...
- Do , do ! -przerwał Brion. -To dla mnie tylko puste d wi ki. Je eli na tym

opiera si ycie tej planety, to zaczynam rozumie , dlaczego reszta personelu si

w tym pogubiła.

background image

50

- To tylko ró ne stadia zaawansowania tego samego procesu. Niech pan

posłucha. We my na przykład pewien rodzaj skorupiaka yj cego tu w jeziorach,

bardzo podobnego do zwykłego kraba. Ma du e szczypce, którymi przytrzymuje

anemony, wiciowate zwierz ta morskie pozbawione zdolno ci poruszania si .

Skorupiak wymachuje nimi wokół, by gromadzi ywno i zjada kawałki, które

s dla nich zbyt wielkie. To jest wła nie mutualizm: dwa stworzenia yj ce i

działaj ce razem, chocia zdolne do ycia samodzielnego. Dalej, ten e skorupiak

na paso yta bytuj cego w jego skorupie, zdegenerowan form mał a, który

zatracił wszelk zdolno ruchu. To rzeczywisty paso yt, czerpi cy z niego

po ywienie i nie daj cy niczego w zamian. We wn trzno ciach tego mał a yje z

kolei pierwotniak od ywiaj cy si tym, co wchłania jego gospodarz. A jednak ten

mikroorganizm nie jest paso ytem, jak mo na by przypuszcza , lecz symbiontem.

Odbiera pokarm mał owi, ale jednocze nie wydziela pewien zwi zek

wspomagaj cy jego trawienie. Rozumie pan? Wszystkie te formy ycia egzystuj

w skomplikowanej współzale no ci.
Brion w zadumie zmarszczył brwi, s cz c trunek.
- Teraz to zaczyna mie jaki sens. Symbioza, paso ytnictwo i cała ta reszta s

jedynie terminami okre laj cymi odmiany tego samego procesu koegzystencji. I

zapewne ich stopnie zaawansowania i zło ono ci czyni te stosunki tak trudnymi

do zdefiniowania.
- Otó wła nie. Na tej planecie ycie jest tak trudne, e gatunki konkurencyjne

niemal wygin ły. Pozostało tylko kilka takich, które eruj na innych. W tym

wy cigu do przetrwania zwyci yły współpracuj ce ze sob i współzale ne formy

ycia. Celowo u yłem okre lenia "formy ycia". ywe istoty s tu zazwyczaj

skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, co jak porosty, które rosn wsz dzie.

Disa czycy maj stworzenie, nazywaj je "vaede", które wykorzystuj jako

ródło wody w czasie podró y. Stwór ten posiada pewn zdolno poruszania si ,

jak zwierz , a jednocze nie prowadzi fotosyntez i magazynuje wod jak ro lina.

Kiedy Disa czyk pije z niego, on w tym czasie ywi si jego krwi .
- Wiem - rzekł kwa no Brion. - Piłem z takiego. Tu mo e pan obejrze lady

skalecze . Zaczynam rozumie , jak Disa czycy dostosowali si do warunków tej

planety, i dochodz do wniosku, e musiało to zmieni ich psychik . Czy s dzi

pan, i miało to jaki wpływ na struktur tutejszego społecze stwa?
- I to powa ny. Jednak mo e wysuwam zbyt daleko id ce wnioski. Zapewne

pa scy naukowcy na górze potrafi wyja ni o lepiej, mimo wszystko to ich

działka.
Brion przestudiował raporty o strukturze społecznej i nie rozumiał z nich ani

słowa. Stanowiły kompletnie niepoj t gmatwanin nieznanych symboli i

zagadkowych wykresów.
- Prosz mówi dalej, doktorze - nalegał. - Jak do tej pory raporty socjologów s

bezwarto ciowe. Brakuje w nich istotnych wniosków. Na razie jest pan jedynym,

który był w tanie udzieli mi sensownych informacji.

background image

51

- No, wi c dobrze, zwal to panu na głow . Tak jak ja to widz , nie mamy tu

adnego społecze stwa, tylko band zdeklarowanych indywidualistów: ka dy

sobie, od ywiaj c si innymi formami ycia. Je li maj jak społeczno , to jest

ona zorientowana na odmienne formy ycia na tej planecie, a nie na innych ludzi.

Mo e to dlatego pa skie obliczenia si nie zgadzaj . S przystosowane do

społecze stw ludzkich, a ci udzie we wzajemnych stosunkach zachowuj si

zupełnie inaczej.
- A co z tutejsz arystokracj , czyli magterami, którzy buduj warownie i s

powodem całego zamieszania?
- Tego nie potrafi wyja ni - przyznał dr Stine. - Do tego miejsca moje teorie

wydaj si trzyma kupy i mie sens. Jednak magterowie do nich nie pasuj i nie

mam poj cia dlaczego. S całkowicie odmienni od reszty Disa czyków. Swarliwi,

dni krwi i mi dzyplanetarnych podbojów. Nie rz dz Dis; nie w cisłym

znaczeniu tego słowa. Maj władz , poniewa nikt inny jej nie chce. Wydaj

przybyszom z innych wiatów licencje na eksploatacj złó , dlatego e inni wcale

nie wykazuj ch ci posiadania. Mo e to lepa uliczka, ale gdyby pan odkrył

przyczyn tej odmienno ci, mogłoby to stanowi rozwi zanie naszych obecnych

problemów.
Po raz pierwszy od chwili przybycia na Dis Brion poczuł Przypływ entuzjazmu.

Wreszcie za witała słaba nadzieja na to, e w ogóle istnieje jakie wyj cie z tej

trudnej sytuacji. Opró nił szklaneczk i wstał.
- Mam nadziej , e jutro wcze nie obudzi pan pacjentk , doktorze. Mo e

rozmowa z ni oka e si równie interesuj ca dla pana, jak i dla mnie. Je eli to, co

mi pan powiedział, jest prawd , to ona mo e znale nam klucz do zagadki. To

profesor Lea Morees, prosto z Ziemi, maj ca dyplomy z egzobiologii i

antropologii oraz głow nabit du wiedz .
- Cudownie! - wykrzykn ł Stine. - B d dobrze opiekował si t główk , nie

tylko dlatego, e jest taka ładna, ale i ze wzgl du na jej m dro . Mimo e stoimy

na skraju atomowej przepa ci, odczuwam dziwny przypływ optymizmu - po raz

pierwszy, od kiedy wyl dowałem na tej planecie.

background image

52

Rozdział 9

Słysz c ogłuszaj cy huk, stra nik, pilnuj cy frontowego wej cia do budynku

fundacji, podskoczył i chwycił za bro . Zbaraniały, natychmiast pu cił kolb

miotacza u wiadamiaj c sobie, e było to tylko kichni cie - chocia istotnie

gargantuiczne. Nadchodził Brion, poci gaj cy nosem i szczelnie opatulony

grubym płaszczem.
- Wychodz , zanim złapi zapalenie płuc - powiedział. Zdziwiony stra nik

zasalutował i sprawdziwszy ekrany czujnika zbli eniowego wypu cił Briona na

zewn trz. Ci kie drzwi zamkn ły si z łoskotem za Anvharczykiem. Ulica była

jeszcze rozgrzana od sło ca i Brion odetchn ł z ulg , rozpinaj c płaszcz.
Miał zamiar odby rekonesans, po cz ci poł czony z ch ci rozgrzania si . W

budynku nie miał ju nic do roboty: personel dawno zako czył prac i udał si na

spoczynek. Brion po półgodzinnej drzemce zbudził si wypocz ty i gotowy do

działania. Przeczytał kilkakrotnie raporty, notuj c w pami ci wszystkie

zrozumiałe fragmenty. Teraz, gdy reszta pracowników fundacji spała, mógł lepiej

pozna główne miasto Dis.
Krocz c ciemnymi ulicami, zdał sobie spraw z tego, jak odmienny od tego, jaki

znał, był disa ski styl ycia. Nazwa miasta - Hovedstad - w j zyku tubylców

oznaczała "główne miejsce". I rzeczywi cie, nie było ono niczym ponadto. Tylko

obecno przybyszów z innych wiatów czyniła je miastem. Na opuszczonych

budynkach, które mijał, widniały nazwy kompanii górniczych, handlowych lub

transportowych. aden nie był teraz zamieszkany. W niektórych nadal paliły si

wiatła, zapalane automatycznie, okna innych były ciemne. Tubylczych

budynków nie było tu wiele i wydawały si nie na swoim miejscu w ród

wzniesionych przez przybyszów konstrukcji ze sprasowanego i stopionego piasku.

Brion przyjrzał si jednemu z domów, sk po o wietlonemu blaskiem padaj cym z

pobliskiego neonu "VEGAN SMELTERS, LTD".
Dom składał si z jednej du ej izby, wzniesionej bez fundamentów. Był

pozbawiony okien, a budulec wygl dał na rodzaj plecionki oblepionej tward jak

kamie glin . Otwór wej ciowy nie był niczym zamkni ty i Brion zacz ł si ju

zastanawia , czy nie wej do rodka, gdy stwierdził, e jest ledzony.
D wi k był bardzo cichy, niemal niedosłyszalny. W normalnych okoliczno ciach

Brion nie zwróciłby na uwagi, ale teraz cały zamienił si w słuch. Kto za nim

szedł, kryj c si w mroku. Brion przycisn ł si do muru. Niemal na pewno był to

jaki Disa czyk. Brionowi przypomniała si uci ta głowa Mervva, któr

znaleziono pod drzwiami fundacji.
Ihjel nauczył go wykorzystywa zdolno ci empatyczne. Posłu ył si nimi teraz.

To było trudne: w tych ciemno ciach niczego nie mógł by pewien. Wyczuł jakie

emocje - czy tylko mu si zdawało? I dlaczego wydawały mu si dziwnie

znajome...? Nagle przyszło mu co do głowy.

background image

53

- Ulv - powiedział szeptem. - To ja, Brion. Skulił si , gotów odparowa cios.
- Wiem - odpowiedział cichy szept z ciemno ci. - Nic nie mów. Id dalej w tym

samym kierunku.
Zadawanie pyta nie miało teraz sensu. Brion natychmiast odwrócił si i

wykonał polecenie. Zabudowa stawała si coraz rzadsza. Spojrzawszy w ko cu na

piasek pod nogami stwierdził, e znów znalazł si na pustyni. To mogła by

pułapka - nie rozpoznał szepcz cego głosu - ale musiał zaryzykowa . Z mroku

wyłoniła si jaka posta i gor ca dło lekko dotkn ła ramienia Briona.
- Pójd przodem. Trzymaj si blisko mnie.
Tym razem słowa wypowiedziane były ju nie tak cicho i Brion poznał głos

Ulva. Nie czekaj c na odpowied , Ulv odwrócił si i wtopił w mrok. Brion

po pieszył za nim i ju po chwili szli obok siebie przez pagórki nie ko cz cych si

wydm. Piach zmienił si w spalon ziemi , sp kan i poprzecinan kamienistymi

parowami. Zeszli do jednego z nich, stopniowo przechodz cego w szeroki w wóz.

Min li załom ciany i Brion dostrzegł przy miony, ółty blask dobywaj cy si z

nisko umieszczonego otworu.
Ulv opadł na czworaki i znikn ł w w skiej dziurze. Brion ruszył za nim,

próbuj c nie zwraca uwagi na rosn ce napi cie i niepokój. Czołgaj c si z

opuszczon głow , był praktycznie bezbronny. Usiłował pozby si tej my li,

składaj c j na karb obawy wywołanej niezwykło ci sytuacji.
Tunel był krótki i prowadził do wi kszej komory. Brion usłyszał szuranie stóp i

jednocze nie poczuł emanacj gwałtownej nienawi ci. Zanim wydostał si z

tunelu - pułapki i przetoczył po ziemi wyci gaj c bro , min ły niesko czenie

długie sekundy. W tym czasie mógł zgin . Stoj cy nad nim Disa czyk trzymał w

r ku kamienny topór o krótkim trzonku, szykuj c si do zadania miertelnego

ciosu. Ulv trzymał go za rami dzier ce toporek, nie pozwalaj c ostrzu opa .

aden ze zmagaj cych si nie powiedział ani słowa, a jedynym d wi kiem było

szuranie stwardniałych podeszew ich stóp na piasku. Brion cofn ł si ostro nie,

celuj c w nieznajomego Disa czyka. Ten wpatrywał si we pal cym spojrzeniem

i wypu cił bro z r ki dopiero wtedy, gdy stwierdził, e atak si nie powiódł.
- Po co go tu przyprowadził? - warkn ł do Ulva. Czemu go nie zabiłe ?
- On jest tu po to, eby my mogli go wysłucha , Gebk. To ten, o którym ci

mówiłem, e znalazłem go na pustyni.
- Wysłuchamy, co ma do powiedzenia, a potem go zabijemy - Gebk wyszczerzył

z by.
To nie był art - było to powiedziane zupełnie serio. Brion wyczuwał to, ale

wiedział, e przynajmniej w tej chwili nic mu nie grozi. Wepchn ł bro do

kabury i po raz pierwszy rozejrzał si wokół.

background image

54

Kopulasta izba była wci nagrzana od upału. Ulv zdj ł z ramion okrycie,

którym chronił si od chłodu i zło ywszy je, owin ł sobie wokół bioder jak sarong

i wepchn ł pod pas z przyborami. Mrukn ł co niezrozumiałego i gdy otrzymał

mrukliw odpowied , Brion dostrzegł kobiet i dziewczynk . Siedziały pod

przeciwległ cian jaskini, przy stercie włóknistych ro lin. Były nagie, okryte

tylko zmierzwionymi włosami si gaj cymi im do połowy pleców, bo pasa z

dziwnymi przyrz dami nie mo na było uzna za odzienie. Dziecko te nosiło mał

kopi takiego pasa. Odło ywszy kawałek ro liny, któr prze uwała, kobieta

poczłapała do ogniska o wietlaj cego pomieszczenie. Na palenisku stał gliniany

garnek, z którego nabrała trzy miski jedzenia i podała m czyznom. Strawa

miała okropn wo i Brion jedz c starał si nie zwraca uwagi ani na smak, ani

zapach tej mdłej papki. Jadł palcami tak jak tamci i nie odzywał si . Trudno

powiedzie , czy to milczenie nale ało do rytuału, czy te było nawykiem. W

ka dym razie miał teraz okazj pozna bli ej disa ski styl ycia.
Jaskinia była niew tpliwie sztucznym tworem, bo w twardej glinie . wida było

wyra ne lady narz dzi - z wyj tkiem fragmentu ciany znajduj cego si

naprzeciw wej cia, pokrytego pl tanin korzeni, wyrastaj cych z podłogi i

znikaj cych w glinianym sklepieniu. Były one zapewne powodem powstania tej

jaskini. Cienkie korzenie były starannie poskr cane i splecione ze sob , tak e na

rodku tworzyły jeden korze grubo ci m skiego ramienia. Zwisały z niego cztery

vaede: Ulv umie cił tam swoje, zanim usiadł. Stworzenie musiało natychmiast

wbi z by w korze , bo wisiało samo - nast pne ogniwo disa skiego cyklu

yciowego. Najwyra niej korzenie były ródłem wody dla vaede, a tym samym

dla ludzi.
Brion zdawał sobie spraw z utkwionych w nim spojrze obrócił si i

u miechn ł do dziewczynki. Nie mogła mie wi cej ni sze lat, lecz była ju

Disank w ka dym calu. Nie odpowiedziała u miechem ani nie zmieniła wyrazu

twarzy, całkiem nie dziecinnej przez sw nieruchomo . Jej r ce i szcz ki ani na

chwil nie przerywały pracy nad kawałkami włóknistej ro liny, które kładła

przed ni matka. Dziewczynka rozszczepiała je małym no ykiem i wydobywała

nasiona. Nast pnie obierała je - cz ciowo skrobi c innym narz dziem, a

cz ciowo rozgniataj c z bami. Usuni cie grubej łupiny zabierało długie minuty;

rezultat nie wydawał si tego warty: w ko cu ukazywało si co małego i wij cego

si - dziewczynka natychmiast to połykała i brała si za nast pny str k.
Ulv odstawił glinian misk i czkn ł.
- Zaprowadziłem ci do miasta, tak jak powiedziałem rzekł. - Czy ty zrobiłe to,

co powiedziałe ?
- A co obiecał? - zapytał Gebk.
- e powstrzyma wojn . Zrobiłe to?
- Próbuj jej zapobiec - rzekł Brion. - Jednak to nie jest takie proste. B d

potrzebował pomocy. To wasze ycie chc uratowa - wasze i waszych rodzin.

Gdyby cie mi pomogli...

background image

55

- Gdzie le y prawda? - przerwał mu gwałtownie Ulv. Wszystko co słysz , brzmi

dziwnie i w aden sposób nie mo na odró ni prawdy od kłamstwa. Od tak

dawna, e niemal od zawsze, robili my to, co nam mówili magterowie.

Przynosili my im ywno , a oni dawali nam metal, a czasem wod , kiedy jej

potrzebowali my. Jak długo robili my, co ka , nie zabijali nas. Ich ycie jest złe,

ale dostałem od nich br z na moje narz dzia. Powiedzieli, e zabior dla nas

wiat ludziom z nieba, a to jest dobre.

- Zawsze wiedzieli my, e ludzie z nieba s li i jedyn dobr rzecz jest

zabijanie ich - powiedział Gebk.
Brion ujrzał wyra nie widoczn na twarzach obu Disa czyków nienawi .
- Czemu zatem nie zabiłe mnie, Ulv? - zapytał. - Wtedy, na pustyni, albo dzi

wieczorem, gdy powstrzymałe Gebka? - Mogłem. Jest jednak co wa niejszego.

Gdzie jest prawda? Czy mamy wierzy w to, w co zawsze wierzyli my? Czy te

słucha tego?
Rzucił Brionowi mały kawałek plastiku, nie wi kszy od dłoni. W jednym rogu

cienkiej jak opłatek płytki był metalowy przycisk, a obok - wytłoczony prosty

obrazek. Brion przysun ł go do ognia i zobaczył rysunek człowieka naciskaj cego

guzik kciukiem i wskazuj cym palcem. To był miniaturowy odtwarzacz:

przyci ni cie mechanizmu dostarczało energii wystarczaj cej do odtworzenia

zapisanej informacji. Plastikowa płytka drgała, działaj c jak gło nik.
Chocia głos był cichy i piskliwy, słowa były całkowicie zrozumiałe. Był to apel

do Disa czyków, eby nie słuchali magterów. Głos wyja niał, e magterowie

rozp tali wojn , która mo e zako czy si tylko jednym - zniszczeniem Dis. Tylko

je li przestan słucha magterów i wydadz ich bro , mog mie nadziej .
- Czy te słowa s prawd ? - spytał Ulv.
- Tak - odparł Brion. - Mo e i s prawd - rzekł Gebk - ale my nic nie mo emy

zrobi . Byłem z moim bratem, kiedy ta mówi ca rzecz spadła z nieba, a on

wysłuchał jej i zaniósł j do magterów, eby ich o to zapyta . Zabili go. Powinien

był si tego spodziewa . Magterowie zabij nas, je li si dowiedz , e słuchamy

tych słów.
- A te słowa mówi nam, e umrzemy, je li b dziemy słucha magterów! -

krzykn ł Ulv łami cym si głosem.. Nie bał si - był rozgniewany niemo no ci

wyboru którego z przeciwstawnych punktów widzenia. Dotychczas jego wiat

był czarno - biały, z niewielk liczb po rednich odcieni.
- S rzeczy, które mo ecie zrobi , eby zapobiec wojnie, nie robi c krzywdy

sobie ani magterom - powiedział Brion, szukaj c sposobu przekonania ich.
- Powiedz jakie - mrukn ł Ulv.

background image

56

- Nie byłoby wojny, gdyby mo na porozumie si z magterami, sprawi , aby

wysłuchali głosu rozs dku. Oni zabij was wszystkich. Mo esz powiedzie mi, jak

rozmawia z magterami, tak eby zrozumieli...
- Nikt nie mo e przekona magterów - wtr ciła si kobieta. - Je li powiesz im

co innego, zabij ci , tak jak zabili brata Gebka. Tak wi c łatwo ich zrozumie .

Tacy s . Oni si nie zmieniaj .
Wło yła z powrotem do ust kawałek ro liny, któr zmi kczała dla dziecka. Jej

usta były gł boko pop kane i poznaczone bliznami, a z by starte niemal do

dzi seł.
- Mor ma racj - powiedział Ulv. - Z magterami si nie rozmawia. Co jeszcze

mo na zrobi ?
Brion spojrzał na obu m czyzn i, zanim odpowiedział, przeniósł ci ar ciała z

nogi na nog . W ten sposób palce jego prawej dłoni znalazły si tu przy kolbie

miotacza.
- Magterowie maj bomby, które zniszcz Nyjord - to s siednia planeta,

gwiazda na waszym niebie. Gdybym wiedział, gdzie s te bomby, zabrałbym je i

nie byłoby wojny.
- Chcesz, eby my pomagali demonom z nieba przeciw naszemu ludowi! -

wykrzykn ł Gebk, zrywaj c si z ziemi. Ulv powstrzymał go, ale gdy si odezwał,

jego głos był zimny. - dasz zbyt wiele. Teraz odejd .
- Czy pomo ecie mi? Czy pomo ecie mi powstrzyma wojn ? - pytał Brion,

wiedz c, e posun ł si za daleko, ale nie mógł si ju wycofa .
Gniew sprawił, e zapomnieli, po co tu przyszedł:
- dasz zbyt wiele - powtórzył Ulv. - Teraz id . Porozmawiamy o tym.
- Czy zobaczymy si znowu? Jak mog was znale ?
- Sami ci znajdziemy, je li zechcemy z tob porozmawia - odpowiedział Ulv.
Je eli dojd do wniosku, e kłamie, to ju ich wi cej nie zobaczy. Nic na to nie

mógł poradzi .
- Ja ju zdecydowałem - rzekł Gebk, wstaj c i zarzucaj c sobie okrycie na

ramiona. - Kłamiesz i ludzie z nieba te kłami . Je eli ci znów zobacz , zabij

ci .
Wszedł do tunelu i znikn ł.
Wszystko zostało ju powiedziane. Brion wyszedł za nim, ostro nie upewniwszy

si , e Gebk naprawd odszedł. Ulv odprowadził go do miejsca, sk d było ju

wida wiatła Hovedstad. Tubylec przez cały czas milczał jak zakl ty i wreszcie

background image

57

znikn ł bez słowa. Brion zadr ał z zimna i szczelniej owin ł si płaszczem.

Przygn biony, poszedł z powrotem ku cieplejszym ulicom miasta.
Nadchodził wit, gdy dotarł do siedziby fundacji; przy głównym wej ciu był ju

inny stra nik. adne pro by czy gro by nie były w stanie przekona go, eby

otworzył drzwi, dopóki nie zjawił si Faussel, ziewaj cy i mrugaj cy zaspanymi

oczyma. Zacz ł utyskiwa , lecz Brion przerwał mu i kazał natychmiast ubra si i

stawi do pracy. Wci czuj c dziwne uniesienie, pospieszył do swego biura, gdzie

przekl ł nadgorliwca, który znów nastawił klimatyzator na chłodzenie. Wył czył

urz dzenie i usun ł ze rodka ró ne cz ci. Na pewno pozostanie na dłu ej

zepsute.
Przyszedł Faussel, wci jeszcze ziewaj c - najwidoczniej nie zaliczał si do

rannych ptaszków.
- Id i przynie kawy, zanim upadniesz na nos - polecił Brion. - Dwie fili anki.

Ja te si napij .
W przypływie entuzjazmu zapomniał o kampanii budzenia nienawi ci do siebie,

jak wcze niej rozpocz ł.
- To nie b dzie konieczne - odparł niech tnie Faussel. Je eli pan chce, mog

zamówi jedn w kantynie. - Powiedział to w najbardziej odpychaj cy sposób, na

jaki mógł si zdoby tak wcze nie rano.
- Jak chcesz - odparł Brion krótko, znów wchodz c w rol . - Ale je eli ziewniesz

jeszcze raz, to wpisz ci nagan do akt. Czy to jasne? Teraz mo esz mi zreferowa

stan dotychczasowych kontaktów organizacji z Disa czykami. Jak si do nas

odnosz ?
Faussel stłumił ziewni cie, omal si przy tym nie dusz c. - S dz , e patrz na

ludzi z CRF jak na głupków, prosz pana. Oni nienawidz wszystkich

przybyszów: histori opuszczenia ich i pozostawienia samym sobie przekazywano

z pokolenia na pokolenie. Tak wi c, zgodnie z ich logik , my te powinni my ich

nienawidzi albo zostawi samym sobie. Zamiast tego zostali my tu i dajemy im

ywno , wod , lekarstwa oraz narz dzia. Dlatego pozwalaj nam tu by . My l ,

e uwa aj nas za dobrodusznych idiotów i pozwol nam zosta tak długo, jak

długo nie b dziemy im sprawia adnych kłopotów.
Bezskutecznie usiłował ukry ziewni cie, wi c Brion odwrócił wzrok
- A co z Nyjordczykami? Co oni wiedz o naszej pracy? Brion spojrzał za okno,

na zakurzone budynki ostro rysuj ce si na tle purpurowego sło ca

wschodz cego nad pustyni .
- Nyjord współpracuje z nami i dysponuje pełnymi informacjami o wszystkich

fazach tej operacji. W ramach swoich mo liwo ci udzielaj nam pełnej pomocy.
- No, to teraz przyszła pora, eby udzielili wi kszej. Czy mog si skontaktowa

z dowódc ich floty?

background image

58

- Mamy z nim bezpo rednie poł czenie przez scrambler. Załatwi to.
Faussel pochylił si nad biurkiem i przyciskami interkomu wybrał jaki numer.

Na ekranie pojawiły si czarno - białe wzory: zgłosił si program szyfruj cy.
- To wszystko, Faussel - powiedział Brion. - Chc przeprowadzi t rozmow w

cztery oczy. Jak nazywa si dowódca?
- Profesor Krafft. Jest fizykiem. Oni w ogóle nie maj tam wojskowych, wi c

zlecili mu konstrukcj bomb i broni energetycznej. Nadal tam dowodzi.
Faussel wyszedł, bezwstydnie ziewaj c.
Profesor Krafft był bardzo stary. Miał rzadkie, siwe włosy i oczy otoczone

paj czyn zmarszczek. Jego obraz zadrgał, a potem wygładził si , gdy zadziałał

scrambler.
- Pan musi by Brionem Branddem - powiedział starzec. - Musz panu

powiedzie , e wszystkim nam tu jest bardzo przykro słysze , i pa ski przyjaciel

Ihjel i dwaj jego koledzy zgin li, przybywszy z tak daleka, eby nam pomóc.

Jestem pewien, e jest pan bardzo szcz liwy mog c nazywa go swoim

przyjacielem.
- No... tak, oczywi cie - rzekł Brion, z trudem zbieraj c my li. Teraz, kiedy

troskał si o przyszło całej planety, niemal zapomniał o nocnej zasadzce. - To

miło z pa skiej strony, e pan tak uwa a. Jednak, je li mo na, chciałbym

dowiedzie si od pana kilku rzeczy.
- Wszystko, co b dziemy w stanie zrobi . Jeste my do pa skiej dyspozycji.

Jednak zanim zaczniemy, przeka panu podzi kowania naszej Rady za pa sk

pomoc i przył czenie si do nas. Nawet je eli w ko cu b dziemy zmuszeni zrzuci

bomby, nigdy nie zapomnimy, e pa ska organizacja zrobiła wszystko co

mo liwe, eby unikn nieszcz cia.
To ponownie zbiło Briona z tropu. Przez moment zastanawiał si , czy Krafft

jest z nim szczery, pó niej zorientował si , e tamten mówi w dobrej wierze. Uj ło

go to za serce. Przyszło mu do głowy, e teraz ma dodatkowe powody, by

pragn , eby wojna zako czyła si bez adnych strat po obu stronach. Miał

wielk ochot odwiedzi Nyjord i pozna jego mieszka ców.
Profesor Krafft czekał spokojnie i cierpliwie, a Brion zebrał my li i odparł:
- Wci mam nadziej , e zd ymy. Wła nie o tym chciałem z panem

porozmawia . Chc si spotka z Lig - magte i s dz , e b dzie lepiej, je li b d

miał do tego jaki pretekst. Czy ma pan z nim kontakt?
Krafft potrz sn ł głow .
- Trudno to nazwa kontaktem. Kiedy zacz ły si te kłopoty, wysłałem im

radionadajnik, eby my mogli porozmawia bezpo rednio. Jednak on tylko

przekazał mi ultimatum w imieniu wszystkich magterów. Nie chce słysze o

background image

59

niczym innym, tylko o naszej bezwarunkowej kapitulacji. Nadajnik jest

wł czony, ale powiedział, e to jedyna wiadomo , na jak odpowie.
- Szanse na to, e kiedykolwiek do tego dojdzie, s raczej niewielkie - zauwa ył

Brion.
- Była taka mo liwo , w pewnej chwili. Mam nadziej , e zdaje pan sobie

spraw , e decyzja zbombardowania Dis nie została podj ta pochopnie. Bardzo

wielu ludzi, w tym i ja, głosowało za bezwarunkowym poddaniem si . Zostali my

przegłosowani niewielk liczb głosów.
Brion zacz ł si ju przyzwyczaja do takich nieoczekiwanych wypowiedzi i

przyj ł to stwierdzenie bez mrugni cia okiem. - Czy na Dis s jeszcze jacy wasi

ludzie? A mo e jakie oddziały, które mógłbym wezwa na pomoc? Istnieje

mo liwo , chocia to mało prawdopodobne, e odkryj , gdzie s bomby atomowe

i wtedy mogliby my je zniszczy niespodziewanym atakiem.
- W Hovedstad nie ma ani jednego naszego człowieka. Wszyscy, którzy nie

zostali ewakuowani, nie yj . Mamy tu jednak przygotowane do l dowania

oddziały desantowe, na wypadek gdyby odkryto miejsce, gdzie s ukryte bomby.

Disa czycy musz utrzymywa miejsce ich ukrycia w tajemnicy, gdy mamy

ludzi i sprz t, którym mo emy zniszczy ka dy obiekt. Mamy te agentów i

innych ochotników szukaj cych tego ukrytego arsenału. Jak do tej pory nie

powiodło im si , a wi kszo zgin ła zaraz po wyl dowaniu. - Krafft zawahał si . -

Jest jeszcze jedna grupa, o której powinien pan wiedzie . Powinien pan

dysponowa pełnymi informacjami. Kilku naszych ludzi jest na pustyni koło

Hovedstad. Nie maj na to oflcjalnej zgody, chocia w ród naszego społecze stwa

ciesz si znaczn popularno ci . To przewa nie młodzi ludzie, działaj cy po

partyzancku, bez wi kszych skrupułów siej cy mier i zniszczenie. Próbuj

zlokalizowa bro przy u yciu siły.
To była, jak na razie, najlepsza wiadomo . Brion opanował podniecenie i z

kamiennym wyrazem twarzy powiedział:
- Nie wiem, jak daleko mo e si ga nasza współpraca, ale mo e mógłby mi pan

powiedzie , jak si z nimi skontaktowa ? Krafft pozwolił sobie na nikły u miech.
- Podam panu długo fali, na jakiej mo e ich pan złapa . Nazywaj siebie

"Armi Nyjordu". A kiedy b dzie pan z nimi rozmawiał, mo e wy wiadczy mi

pan grzeczno . Prosz przekaza im wiadomo ode mnie. Chc , eby wiedzieli,

e sprawy nie stoj le. Stoj beznadziejnie. Jeden z naszych techników wykrył

transmisj energii podprzestrzennej w atmosferze planety. Widocznie Disa czycy

wypróbowywali swój generator wcze niej ni oczekiwali my. Wobec tego

ostateczny termin upływa o jeden dzie wcze niej. Obawiam si , e zostały wam

tylko dwa dni.
W jego oczach malowało si współczucie.
- Przykro mi. Wiem, e to czyni pa skie zadanie jeszcze trudniejszym.

background image

60

Brion nawet nie chciał my le o tym, co oznacza dla niego utrata całego dnia.
- Czy zawiadomili cie ju o tym Disa czyków?
- Nie - odparł Krafft. - Dopiero par minut temu poinformowano nas o tej

decyzji. Wła nie przekazujemy j Lig - magte.
- Czy mo ecie przerwa nadawanie i pozwoli , abym przekazał mu t

wiadomo osobi cie?
- Mog to zrobi . - Krafft zamy lił si i po chwili dodał: Jednak to oznaczałoby

pa sk pewn mier . Bez wahania zabijali naszych ludzi. Wolałbym przekaza

im to przez radio.
- Je li pan to zrobi, pokrzy uje mi pan plany, a mo e nawet całkowicie je

przekre li pod pozorem ratowania mi ycia. Czy moje ycie nie nale y do mnie?

Czy nie mog z nim robi , co chc ?
Po raz pierwszy Krafft zdradził oznaki gniewu.
- Przykro mi, ogromnie mi przykro. Pozwoliłem, aby współczucie i troska

wzi ły gór nad sprawami publicznymi. Oczywi cie, mo e pan robi , co pan chce.

Nie miałem zamiaru pana powstrzymywa .
Odwrócił si i rzekł co do kogo niewidocznego na ekranie. - Rozmowa została

odwołana. Ma pan woln r k . I szczerze yczymy panu sukcesu. Koniec

transmisji.
- Koniec transmisji - potwierdził Brion i ekran zgasł. Faussel! - krzykn ł do

interkomu. - Przygotuj mi najlepszy i najszybszy pojazd, jaki mamy, kierowc ,

który zna teren, oraz dwóch ludzi umiej cych obchodzi si z broni i

wykonywa rozkazy. W ko cu zaczynamy robi co konkretnego.

background image

61

Rozdział 10

- To samobójstwo - mamrotał wy szy stra nik.
- Moje, nie wasze, wi c nie martwcie si o to - warkn ł Brion. - Wasze zadanie

to zapami ta rozkazy i dokładnie je wykona . A teraz chc to usłysze jeszcze

raz.
Stra nik wywrócił oczami w niemym sprzeciwie i wyrecytował bezbarwnym

głosem:
- Mamy zosta tu, w poje dzie, i trzyma silnik na chodzie, kiedy pan wejdzie w

to rumowisko. Nie dopu ci nikogo do transportera i trzyma ich z daleka, ale

strzela tylko w razie konieczno ci. Nie wchodzi do rodka, oboj tnie co si

wydarzy, tylko czeka tu na pana. Chyba e wezwie nas pan przez radio: w takim

wypadku wkraczamy tam z automatami i rozwalamy wszystko, nie patrz c, kogo

trafimy. To tylko w ostateczno ci.
- Zobaczy pan, e potrafimy to robi - powiedział drugi stra nik, gładz c ci k

luf karabinu.
- Powiedziałem: w ostateczno ci - powiedział ze zło ci Brion. - Je eli który z

was wystrzeli, zanim wydam rozkaz, zapłaci za to, i to zapłaci głow . Chc , eby

to było jasne. Jeste cie tu jako moja tylna stra i odwód, je li b d go

potrzebował. To moja akcja, i tylko moja, chyba e was wezw . Zrozumiano?
Zaczekał, a wszyscy trzej m czy ni skin głowami, po czym sprawdził swoj

bro - była naładowana. Głupio było i tam bez broni, ale musiał tak zrobi .

Jeden miotacz i tak go nie ocali. Odło ył bro na bok. Komunikator przy

kołnierzu działał i dawał sygnał wystarczaj co silny, by mógł by słyszany nawet

przez najgrubsze mury. Brion zdj ł płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł w

o lepiaj cy blask disa skiego ksi yca.
Wokół panowała gł boka cisza, przerywana tylko rytmicznym pomrukiem

silnika transportera. Wokół, a po horyzont, rozci gała si pustynia. Opodal

wznosiła si forteca - samotny kopiec czarnych głazów. Brion podszedł bli ej,

wypatruj c jakiego ruchu na murach. Nic si nie poruszało. Pocił si

intensywnie, tylko po cz ci z gor ca.
Okr ał fort, bezskutecznie szukaj c bramy. Bez trudu mógł wej na gór

w sk szczelin , lecz wydawało mu si niemo liwe, aby była ona jedynym

wej ciem. Obszedłszy fortec dokoła przekonał si jednak, e jest wła nie tak.

Spojrzał niepewnie na zw aj c si i pop kan ramp , po czym przyło ył

zło one dłonie do ust i zawołał:
- Id na gór . Wasze radio nie działa. Przynosz wam wiadomo , na któr

czekacie.

background image

62

W ten sposób tylko o włos mijał si z prawd . Nie usłyszał adnej odpowiedzi -

tylko szelest piasku osypuj cego si po skale i pomruk transportera za plecami.

Zacz ł si wspina .
Skała była krucha i musiał uwa a , gdzie stawia stopy, walcz c jednocze nie z

l kiem nakazuj cym mu co chwila podnosi głow i sprawdza , czy co na niego

nie spada. Kiedy dotarł na gór , był nie le zdyszany, a całe ciało miał mokre od

potu. Nadal nie widział nikogo. Stał na nieforemnym murze, który zdawał si

otacza wewn trzn cz budynku, jednak poniewa budowla nie miała

dziedzi ca, mur ten był jego cian zewn trzn , na której opierał si kopulasty

dach. Widniało w nim kilka czarnych otworów, prowadz cych do wn trza. Brion

obejrzał si transporter był ju tylko ledwie widoczn niewyra n plamk .
Pochyliwszy si , wszedł w najbli szy otwór. W rodku tak e nie było nikogo.

Pomieszczenie wygl dało, jakby stworzyła je wyobra nia szale ca. Wysokie, o

nieregularnym kształcie, bardziej przypominało hol ni komnat . W drugim

ko cu podłoga nachylała si , przechodz c w stopnie, które prowadziły do otworu

w przeciwległej cianie i znikały w panuj cych za nim ciemno ciach. Przez

szczeliny i otwory wywiercone w grubym, kamiennym murze s czyło si wiatło.

Budulcem były wsz dzie takie same, łupkowate, lecz twarde głazy. Brion zszedł

po schodach. Napotkał kilka lepo ko cz cych si korytarzy, a wreszcie ujrzał

przed sob błysk wiatła. Ruszył w tym kierunku. W mijanych komnatach

widział ywno , metale, a nawet disa skie wyroby o dziwnym kształcie, ale

nigdzie nie napotkał ywej duszy. Po wiata stawała si coraz ja niejsza, a

korytarz wolno rozszerzał si , a doprowadził go do ogromnej sali.
Pomieszczenie musiało by sercem tej przedziwnej budowli. Wszystkie te

pokoje, przej cia i przedsionki stworzono tylko po to, aby nada kształt tej

olbrzymiej komnacie. Jej ciany wznosiły si łukowato; pomieszczenie było

owalne, zw aj ce si ku górze. Pozbawione stropu, miało kształt ci tego sto ka -

przez okr gły otwór wida było niebo.
Na rodku sali stała grupka ludzi. Patrzyli na Briona. K tem oka zarejestrował

inne szczegóły. beczki, skrzynie, maszyny, radiostacj , ró ne pakunki i w zełki,

które w pierwszej chwili wydawały si porozrzucane bez ładu i składu. Nie miał

czasu, aby przyjrze im si dokładniej. Cał uwag skupił na zakutanych w togi,

zakapturzonych postaciach.
Odnalazł nieprzyjaciół.
Wszystko, co dotychczas przytrafiło mu si na Dis, prowadziło do tej sali.

Napad na pustyni, ucieczka, straszliwy ar sło ca i piasku. Wszystko to było

zaledwie przygrywk . Było niczym. Dopiero teraz czekała go prawdziwa

przeprawa.
Nie zaprz tał .sobie głowy takimi my lami. Wy wiczony odruch kazał mu ugi

kolana i lekko napi mi nie ramion. Szedł, ostro nie stawiaj c kroki, w ka dej

chwili gotowy uskoczy przed atakiem, jednak te rodki ostro no ci okazały si

zb dne. Jak do tej pory, niebezpiecze stwo nie wi zało si z bezpo rednim

background image

63

zagro eniem. Przystan ł zdumiony, kiedy zdał sobie z tego spraw . aden z

tamtych nie poruszył si ani nie odezwał. Sk d wi c wiedział, e byli lud mi? Byli

tak okutani i poowijani w swoje szaty, e wida im było tylko oczy. Nie miał

jednak adnych w tpliwo ci. Wiedział, kim s . Ich oczy, pozbawione wyrazu i

nieruchome, były tak samo puste jak lepia drapie nego ptaka. Z takim samym

brakiem zainteresowania i współczucia spogl dały na ycie, mier i

rozszarpywanie ofiar. Brion u wiadomił sobie to wszystko w ułamku sekundy, nie

zamieniwszy z wrogami ani jednego słowa. Nim jeszcze postawił nog na

podłodze sali, wiedział, czemu musi stawi czoła.
Z grupy nieruchomych postaci emanowała lodowata fala braku emocji. Empata

dzieli uczucia z innymi. Swoj wiedz o ich reakcjach czerpie wyczuwaj c ich

emocje: przypływy zainteresowania, nienawi ci, miło ci, strachu, po dania,

porywy wielkich i małych uczu , które towarzysz wszelkim my lom i czynom.

Empata ma zawsze wiadomo naporu tej nieustannej, bezd wi cznej fali, czy

stara si j zrozumie , czy nie. Jest jak człowiek prze lizguj cy si spojrzeniem po

otwartych stronach tuzina ksi ek naraz. Widzi czcionk , słowa, rozdziały i

zawarte w nich my li, nawet nie staraj c si ich poj .
Co poczułby taki człowiek, gdyby spojrzał w te ksi ki i zobaczył tylko puste

strony? Ksi ki s - ale nie ma słów. Przewraca kartki jednej, drugiej, kartkuje,

szukaj c jakiej tre ci. Nie ma adnej. Wszystkie strony s puste.
Tacy wła nie byli magterowie - pozbawieni wszelkich uczu . Brion wyczuwał

tylko bardzo słabe pulsowanie, które musiało by wywołane podstawowymi

impulsami neuronów - automatyczn reakcj nerwów i mi ni utrzymuj cych

organizm przy yciu. Nic wi cej. Daremnie szukał innych emocji. Nie był w stanie

orzec, czy ci ludzie byli całkiem pozbawieni uczu , czy te potrafili je przed nim

ukrywa .
Od chwili gdy dokonał tego odkrycia, upłyn ło niewiele czasu. Grupka

stoj cych nieruchomo magterów spogl dała na niego w milczeniu. Na nic nie

czekali; ich nastawienia nie mo na było w adnym wypadku nazwa

zainteresowaniem. Jednak Brion pojawił si w ich wie y i chcieli wiedzie

dlaczego. Ka de ewentualne pytanie czy stwierdzenie byłoby zb dne, tak wi c nie

odzywali si . Czekali, co powie.
- Przyszedłem porozmawia z Lig - magte. Który to? Brionowi nie podobał si

d wi k własnego głosu, w tłego wobec ogromu komnaty.
Jeden z nich poruszył si , eby zwróci na siebie uwag . Pozostali nawet nie

drgn li. Nadal czekali.
- Mam dla ciebie wiadomo - rzekł Brion powoli, tak aby wypełni cisz w

komnacie i pustk , jak miał w głowie. Ta rozmowa musiała by odpowiednio

poprowadzona. Tylko jak? - Niew tpliwie wiesz, e jestem z CRF, z miasta.

Rozmawiałem z lud mi z Nyjordu. Przekazali mi wiadomo dla ciebie.

background image

64

Milczenie przedłu ało si . Brion nie chciał, aby był to jedynie monolog.

Potrzebował faktów, eby sformułowa jak opini i zacz działa . Ogl danie

milcz cych postaci nic mu nie dawało. Czas płyn ł, a w ko cu Lig - magte

przemówił:
- Nyjordczycy poddaj si .
Było to niezwykle dziwne stwierdzenie. Brion nigdy nie zdawał sobie sprawy z

tego, w jak znacznym stopniu mowa jest pochodn emocji. Gdyby ten człowiek

powiedział to z naciskiem lub entuzjazmem, oznaczałoby to: "Sukces! Wróg si

poddaje!" Jednak słowa tamtego nie miały takiego znaczenia. Gdyby

powiedziano je ze wznosz c si modulacj głosu, byłyby pytaniem: "Czy oni si

poddaj ?" Jednak tak te ich nie wypowiedziano. Zdanie nie niosło adnej innej

informacji poza t , któr była zawarta w znaczeniu poszczególnych słów. Miały

one z pewno ci jaki zwi zek ze sposobem kojarzenia, lecz to mo na byłoby

stwierdzi tylko maj c dodatkowe informacje, a nie opieraj c si jedynie na ich

brzmieniu. To była jedyna wiadomo od Nyjordczyków, jakiej oczekiwali.

Zatem Brion przynosił t wie . Je eli nie, to nie byli zainteresowani tym, co miał

im do powiedzenia.
To był istotny fakt. Je eli nie byli zainteresowani, był dla nich bezwarto ciowy.

A skoro przychodził od wrogów, on równie był wrogiem. Tak wi c zostanie

zabity. Udało mu si przewidzie tok ich rozumowania, tak istotnego dla jego

dalszej egzystencji. Takie zachowanie magterów było logiczne - a logika była

wszystkim, na czym mógł teraz polega . Je eli chodzi o reakcje emocjonalne, to

równie dobrze mógł rozmawia z robotami albo Obcymi z kosmosu.
- Nie mo ecie wygra tej wojny. Przy pieszenie waszej mierci b dzie jedynym,

co osi gniecie.
Powiedział to z najgł bszym przekonaniem, na jakie mógł si zdoby , w tym

samym momencie u wiadamiaj c sobie, e to daremny trud. Jego słowa nie

wywołały adnej reakcji.
- Nyjordczycy wiedz , e macie bomby kobaltowe i uykryli wasz generator

podprzestrzeni. Nie mog ryzykowa . Skrócili termin ultimatum o jeden dzie .

Zostało wam półtora dnia, zanim ich bomby spadn i wszyscy zginiecie. Czy

wiecie, e... - Czy to ta wiadomo ? - zapytał Lig - magte.
- Tak - odpowiedział Brion.
Dwie okoliczno ci ocaliły mu ycie. Odgadł, co si stanie, gdy przeka e im

wiadomo . Mimo e nie miał co do tego pewno ci i opierał si jedynie na

podejrzeniach, miał si na baczno ci. Pomógł mu te błyskawiczny refleks

Zwyci zcy.
Ze stanu kompletnego bezruchu Lig - magte przeszedł do nagłego ataku.

Skoczył, wyci gaj c z fałdów togi zakrzywione, obosieczne ostrze. Sztylet przeci ł

powietrze w miejscu, gdzie przed chwil stał Brion. Anvharczyk nie miał czasu,

background image

65

by spr y si i odskoczy , lecz w ułamku sekundy rozlu nił mi nie i upadł na

bok. Padaj c na ziemi , wł czył do walki swój umysł. Lig - magte przeleciał obok

i odwrócił si , jednocze nie wymierzaj c pchni cie skierowane w dół. Brion

odpowiedział mu błyskawicznym kopni ciem, powalaj c go na ziemi .
Wstali prawie jednocze nie, mierz c si wzrokiem. Brion zasłonił si , krzy uj c

r ce i przyjmuj c pozycj najlepsz do obrony przed ciosem no a: chroni c

ramionami korpus, mógł dło mi pochwyci uzbrojon r k tamtego, niezale nie,

z którego kierunku padłby cios. Disa czyk przygarbił si , szybko przerzucił nó z

r ki do r ki i d gn ł nim jeszcze raz, mierz c w brzuch Briona. Tym razem

Brionowi ledwo udało si unikn miertelnego trafienia. Lig - magte był

niebezpiecznym przeciwnikiem. Ka dy jego atak był przemy lany, niezwykle

gro ny i dokładnie przeprowadzony. Je eli Brion dalej b dzie si tylko bronił, to

nierówna walka zako czy si wynikiem łatwym do przewidzenia - człowiek z

no em musi wygra .
Przy nast pnym ataku Brion zmienił taktyk . Uprzedził cios i skoczył, łapi c

przeciwnika za uniesione rami . Poczuł przeszywaj cy ból, lecz jego palce

zacisn ły si na ylastym przegubie tamtego. Ich ciała zderzyły si i naparły na

siebie.
Brion mógł uczyni tylko tyle. Nie było w tym adnej sztuki, tylko przewaga siły

nabytej dzi ki nieustannym wiczeniom i yciu na planecie o wi kszym ci eniu.

Cał t sił wło ył w u cisk palców trzymaj cych r k przeciwnika, poniewa od

tego zale ało jego ycie, którego tamten chciał go pozbawi . Nic poza tym nie

miało znaczenia - ani straszliwe uderzenia, jakie wróg zadawał mu kolanem, ani

zakrzywione jak szpony palce wyci gaj ce si do jego oczu. Osłonił twarz - czuł,

jak paznokcie tamtego rozorały mu policzek. Z rany w ramieniu obficie płyn ła

krew. Jego ycie zale ało od siły palców prawej dłoni.
Obaj znieruchomieli, gdy Brionowi udało si uchwyci drugie rami Lig -

magte. Chwyt był pewny i unieruchomił przeciwnika. Zamarli w bezruchu, stoj c

pier w pier , z twarzami oddalonymi od siebie tylko o kilka cali. W trakcie walki

Disa czykowi spadł z głowy kaptur. Kamiennych rysów jego twarzy nie

poruszyło adne uczucie. Długa, biała i wypukła blizna przecinała mu jeden

policzek i ci gała k cik ust, wykrzywiaj c je w pozbawionym wesoło ci

u miechu. To było złudzenie - jego twarz nie wyra ała niczego, nawet kiedy ból

musiał sta si nie do zniesienia.
Brion wiedział, e zwyci y, je eli aden z widzów nie wmiesza si do walki.

Przewaga siły i wagi robiła swoje. Disa czyk musi wypu ci nó , zanim Brion

wyłamie mu rami w barku. Jednak magter nie robił tego. Z nagł zgroz Brion

u wiadomił sobie, e niezale nie od tego, co si stanie, magter nie wypu ci no a.
Głuchy, ohydny trzask wstrz sn ł ciałem Disa czyka i jedna r ka zwisła mu

bezwładnie. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Wci ciskał nó w palcach

pozbawionej czucia dłoni. Drug usiłował wyj sztylet z zaci ni tych palców,

zdecydowany kontynuowa walk . Brion celnym kopniakiem wytr cił mu nó ,

background image

66

który przeleciał przez cał sal . Lig - magte zacisn ł zdrow r k w pi i

uderzył go w pachwin . Walczył dalej, tak jakby nic si nie stało. Brion cofn ł si

o krok.
- Do - powiedział. - Nie mo esz wygra . To niemo liwe.
Zawołał to samo do innych magterów, w milczeniu przygl daj cych si

pojedynkowi. aden nie zareagował.
Z nagł zgroz Brion zdał sobie spraw z tego, co nast pi i co b dzie musiał

zrobi . Lig - magta nie dbał o swoje ycie, tak samo jak nie dbał o ycie innych

mieszka ców swojej planety. B dzie atakował dalej, nie zwa aj c na rany. Przez

moment Brion miał przera aj c wizj : oto łamie przeciwnikowi drug r k , obie

nogi, a kadłub o bezwładnych ko czynach wci go atakuje. Pełzaj c, tocz c si i

szczerz c z by, które b d wtedy jedyn pozostał mu broni .
Mógł sko czy z tym tylko w jeden sposób. Zamarkował atak i Lig - magte

odruchowo zasłonił si ramieniem. Materiał jego szaty był cienki i Brion dostrzegł

pod nim zarys brzucha i eber oraz wgł bienie splotu słonecznego. Wymierzył

miertelny cios karate.

Nigdy dotychczas nie u ył tej techniki przeciw człowiekowi.
Na treningach rozbijał grube deski, łami c je krótkimi, precyzyjnymi

uderzeniami. Wkładaj c w cios wszystkie siły, wykonał błyskawiczne pchni cie

usztywnion i wyprostowan r k . Ko ce palców wbiły si gł boko w ciało

magtera.
Zabił - nie przypadkowo czy w przypływie gniewu. Zabił, poniewa był to

jedyny sposób, aby zako czy t walk . Disa czyk zachwiał si i run ł na ziemi

jak ra ony gromem.
Zakrwiawiony, zdyszany Brion stał nad ciałem Lig - magte i spogl dał na

pozostałych nieprzyjaciół. W komnacie powiało chłodem mierci.

background image

67

Rozdział 11

Spogl daj c na milcz cych Disa czyków, Brion gor czkowo zastanawiał si , co

robi . Miał zaledwie krótk chwil , nim magterowie dokonaj na nim krwawej

zemsty. Poczuł przelotny al do siebie o pozostawienie broni w transporterze, ale

zaraz odegnał od siebie t my l. Nie miał czasu do stracenia - ale co powinien

teraz zrobi ?
Milcz cy widzowie nie zaatakowali natychmiast i Brion zrozumiał, i nie mieli

pewno ci, czy Lig - magte nie yje. Tylko Anvharczyk wiedział, e cios był

miertelny.

- Lig - magte jest nieprzytomny, ale szybko dojdzie do siebie - powiedział,

wskazuj c na nieruchome ciało. Gdy ich oczy odruchowo skierowały si za

ruchem jego palca, zacz ł si nieznacznie cofa w stron wyj cia. - Nie chciałem

tego, ale zmusił mnie, bo niczego nie przyjmował do wiadomo ci. Teraz chc wam

pokaza jeszcze co , co , czego miałem nadziej wam nie ujawnia .
Plótł, co mu lina przyniosła na j zyk, próbuj c odwróci ich uwag . Musiał

udawa , e chodzi sobie po sali ot, tak sobie. Zatrzymał si nawet na sekund , by

przygładzi pogniecione ubranie i otrze pot z czoła. Mówi c byle co, powoli

przesuwał si w kierunku tunelu.
Był zaledwie w połowie drogi, kiedy magterowie si poruszyli.
Jeden z nich kl kn ł, dotkn ł trupa i wykrzykn ł
tylko jedno słowo:
- Martwy!
Brion nie czekał. Jednym susem wpadł do tunelu. Usłyszał grzechot małych

pocisków uderzaj cych w cian za jego plecami i, zanim skrył si za załomem

muru, w ułamku sekundy dostrzegł wymierzone w siebie dmuchawki. Wbiegł na

schody, przeskakuj c po trzy stopnie naraz.
Horda deptała mu po pi tach, bezgło nie i zaciekle. Nie był w stanie odsadzi si

od nich i dziel ca ich odległo zaczynała si zmniejsza , cho usiłował wykrzesa

ze zm czonego ciała ostatnie siły. Teraz nie mógł u y adnego podst pu czy

fortelu - mógł tylko zmyka ile sił w nogach t sam drog , któr tu przyszedł.

Jedno po lizgni cie na nieregularnych stopniach i b dzie po wszystkim.
Kto był przed nim, w g stym mroku. Dostrzegł ciemn sylwetk . Gdyby

kobieta zaczekała jeszcze kilka sekund, zgin łby z pewno ci , lecz zamiast d gn

go w chwili, gdy b dzie mijał drzwi, popełniła bł d - wybiegła na schody

nastawiaj c nó , by przebi go, gdy si zbli y. Nawet nie zwalniaj c kroku,

zr cznie uchylił si przed ciosem. Znalazłszy si za plecami kobiety odwrócił si i

chwyciwszy j w pasie, podniósł nad głow .

background image

68

Uniesiona w powietrze, wrzasn ła. Była to pierwsza ludzka reakcja, jak

zauwa ył u tych niesamowitych istot. Prze ladowcy byli tu , tu , wi c z całej siły

cisn ł w nich - kobiet . Z łoskotem potoczyli si po schodach, a on, korzystaj c z

tych kilku bezcennych sekund, wydostał si na dach budowli.
Musiały istnie jeszcze inne schody i wyj cia, poniewa jeden z magterów stał

ju mi dzy Brionem a zej ciem z murów uzbrojony i gotowy zabi go, gdy si

zbli y. Biegn c w kierunku przeciwnika, Brion wł czył komunikator przy

kołnierzu i krzykn ł:
- Mam tu kłopoty! Czy mo ecie...
Stra nicy w poje dzie musieli niecierpliwie czeka na t wiadomo . Zanim

zd ył sko czy zdanie, usłyszał głuche uderzenie wystrzelonego z daleka

pocisku. Disa czyk okr cił si i upadł. Na jego plecach szybko rozlewała si

czerwona plama. Brion przeskoczył przez niego i pobiegł ku rampie.
- Nast pny to ja, wstrzyma ogie ! - wrzasn ł.
Obaj stra nicy zapewne ju wcze niej nastawili celowniki teleskopowe swoich

karabinów. Przepu cili Briona, po czym zasypali przej cie gradem pocisków,

które wyrywały kamienie i rykoszetowały z wizgiem. Brion nie zamierzał

sprawdza , czy kto próbował si przedrze przez zasłon ognia; starał si jak

najszybciej znale na dole, w miar mo liwo ci nie wystawiaj c si na cel. Przez

huk wystrzałów przebił si ryk silnika transporter skoczył naprzód. Nie mog c

ju dokładnie celowa , strzelcy przestawili bro na ogie ci gły i zasypali dach

wie y gradem ołowiu.
- Przerwa ... ogie ...! - wysapał Brion, biegn c ile sił w nogach.
Kierowca te działał precyzyjnie - dokładnie wyliczył moment przybycia na

miejsce. Pojazd dotarł do podnó a fortecy w tej samej chwili, kiedy znalazł si

tam Brion. W biegu wskoczył do rodka. Nie musiał wydawa adnego rozkazu.

Upadł na fotel, gdy pojazd skr cił wzbijaj c chmur pyłu i pomkn ł z powrotem

w kierunku miasta.
Ostro nie si gn wszy r k , wysoki stra nik delikatnie wyj ł z fałdy spodni

Briona ostry kawałek drewna. Uchylił drzwi pojazdu i równie ostro nie wyrzucił

kolec z pojazdu.
- Wiem, e pana nie zadrasn ł - powiedział - bo nadal pan yje. Oni maczaj te

strzałki w truci nie, która działa po dwunastu sekundach. Szcz ciarz z pana!
Szcz ciarz! Brion wła nie zacz ł sobie u wiadamia , jakie miał szcz cie, e

udało mu si uj z pułapki z yciem. I z informacjami. Teraz, kiedy wiedział

nieco wi cej o magterach, zadr ał na my l o beztrosce, jak okazał wchodz c do

wie y bez obstawy i bez broni. Udało mu si prze y dzi ki sile i zr czno ci - ale

tak e dzi ki nieprawdopodobnemu szcz ciu. Dzi ki tupetowi i szybkim nogom

wyszedł cało z opresji, w jak wpadł przez swoj beztrosk . Był zm czony,

poobijany i pokrwawiony, ale niezwykle zadowolony. Informacje o magterach,

background image

69

które zebrał, zaczynały si układa w teori , mog c wyja ni ich działania

prowadz ce do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Potrzeba tylko troch

czasu, a elementy łamigłówki uło si w logiczn cało .
Drgn ł, przestraszony, czuj c ostry ból w ramieniu i gubi c w tek rozwa a .

Strzelec otworzył apteczk i wła nie przemywał mu ran rodkiem aseptycznym.

Ci cie było długie, ale płytkie. Gdy stra nik banda ował mu r k , Brion

zadygotał z zimna. Zało ył ciepły płaszcz. Klimatyzator skowyczał, pracowicie

obni aj c temperatur .
Nikt ich nie cigał. Kiedy czarna wie a znikn ła za horyzontem, stra nicy

odpr yli si i zaj li czyszczeniem broni oraz porównywaniem celno ci swych

strzałów. Cała ich niech do Briona znikn ła; zacz li si nawet do niego

u miecha . Od kiedy znale li si na tej planecie, po raz pierwszy mieli okazj

odpowiedzie wrogom strzałami.
Jazda zako czyła si bez niespodzianek. Brion był zaprz tni ty zupełnie now

teori . miała i zdumiewaj ca, zdawała si jednak jedynym pasuj cym do faktów

wyja nieniem. Obracał j w my lach na wszystkie strony, ale nawet je li w tym

rozumowaniu były jakie luki, to nie mógł ich znale . Potrzebował obiektywnej

opinii, a na Dis była tylko jedna osoba, która miała niezb dne do tego

kwalifikacje.
Kiedy wszedł do laboratorium, Lea, pochylona nad binokularem

niskorozdzielczego mikroskopu, była zaj ta prac . Na szkiełku podstawowym

le ało co małego, pozbawionego odnó y i drgaj cego. Słysz c kroki, podniosła

głow i u miechn ła si ciepło. Jej twarz, wiec ca od ma ci przeciw oparzeniom,

była ci gni ta ze zm czenia i bólu.
- Musz wygl da okropnie - rzekła, dotykaj c policzka grzbietem dłoni. - Jak

dobrze podlany tłuszczem i lekko przypieczony kawałek wołowiny.
Nagle opu ciła r k i obur cz cisn ła jego dło . R ce miała ciepłe i lekko

wilgotne.
- Dzi kuj , Brion - wykrztusiła.
Towarzystwo, w jakim si obracała na Ziemi, było bardzo cywilizowane,

potrafi ce dyskutowa na ka dy temat bez emocji czy za enowania. Zazwyczaj

ten styl pomagał jej i przez ycie, ale trudno w taki sposób dzi kowa komu za

uratowanie ycia. Jakkolwiek próbowała to wyrazi , brzmiało jak przemowa z

ostatniego aktu jakiej historycznej sztuki. Jednak nie ulegało w tpliwo ci, co

chciała powiedzie . Oczy miała wielkie i czarne, o renicach rozszerzonych po

lekach, jakie jej podano. Te oczy nie mogły kłama , tak samo jak emocje, które u

niej wyczuwał. Nic nie odpowiedział, tylko odrobin dłu ej przytrzymał jej dłonie

w swoich.
- Jak si czujesz? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. - Powinnam czu si

okropnie - powiedziała, niedbale machn wszy r k . - A tymczasem wydaje mi si ,

background image

70

e głow mam w chmurach. Jestem tak nafaszerowana rodkami

przeciwbólowymi i pobudzaj cymi, e zaraz odlec . Wydaje mi si , e kto

znieczulił mi wszystkie nerwy w stopach i chodz jak na dwóch kulach z waty.

Dzi ki, e wyrwałe mnie z tego okropnego szpitala i dałe co do roboty.
Brionowi nagle zrobiło si przykro, e wyci gn ł j chor z łó ka.
- Niech ci nie b dzie przykro! - powiedziała Lea, zdaj c si czyta mu w

my lach, na widok zawstydzenia maluj cego si na jego twarzy. - Nic mnie nie

boli. Naprawd . Tylko czasami lekko szumi mi w głowie i jestem troch

oszołomiona, nic poza tym. Przecie przyleciałam tu wła nie po to, eby to robi .

Prawd mówi c... Nie, to nie do opisania! Jakie to fascynuj ce zaj cie! Niemal

warto było zosta upieczon i ugotowan .
Znów zaj ła si mikroskopem. Kr c c rub stolika umie ciła okaz w polu

widzenia.
- Biedny Ihjel miał racj , kiedy mówił, e ta planeta jest rajem dla egzobiologa.

Oto głowonóg, bardzo podobny do Odostomia, lecz morfologicznie bardzo

zmieniony w rezultacie paso ytniczego trybu...
- Mo e przypominasz sobie - Brion przerwał entuzjastyczny wykład, z którego

rozumiał co drugie słowo - e Ihjel miał nadziej , e zajmiesz si nie tylko

rodowiskiem, ale i yj cymi w nim tubylcami? Mamy tu problem z

Disa czykami, a nie z miejscow faun .
- Ale ja wła nie si nimi zajmuj - upierała si Lea. Disa czycy wytworzyli

niezwykle zaawansowan form komensalizmu. Ich egzystencja jest tak

nierozdzielnie zwi zana i poł czona z innymi formami ycia, e trzeba j

rozpatrywa ł cznie z całym rodowiskiem. W tpi , czy ulegli tak daleko id cym

zmianom zewn trznym jak ta mała Odostomia na szkiełku, ale z pewno ci

znajdziemy wiele zmian i przystosowa psychologicznych. Które z nich mo e

stanowi wyja nienie ich p du do zbiorowego samobójstwa.
- To mo e by prawda, chocia nie s dz - powiedział Brion. - Dzi rano

udałem si na mał wypraw i odkryłem co ; co mo e mie naprawd istotne

znaczenie.
Lea dopiero teraz zauwa yła, e jest ranny. Jej ot piały od rodków

psychotropowych umysł był w stanie zajmowa si tylko jedn my l naraz, tak

wi c pocz tkowo nie poj ła, co oznacza banda na ramieniu Briona i brud na

jego twarzy.
- Byłem z wizyt - rzekł, uprzedzaj c jej pytanie. - Za wszystkie nasze kłopoty

odpowiedzialni s magterowie, wi c musiałem obejrze ich sobie przed podj ciem

jakiejkolwiek decyzji. Nie było to zbyt przyjemne, ale dowiedziałem si tego, co

chciałem wiedzie . Oni radykalnie ró ni si od innych Disa czyków. Miałem

porównanie. Rozmawiałem z Ulvem, tubylcem, który ocalił nas na pustyni, i mog

go zrozumie . Pod wieloma wzgl dami jest do nas zupełnie niepodobny, bo nie

background image

71

mo e by inaczej, skoro yje w takim piekarniku, ale bezsprzecznie pozostał

ludzk istot . Dał nam wod , kiedy jej potrzebowali my, i sprowadził pomoc.

Magterowie, arystokracja Dis, s jego całkowitym przeciwie stwem. To zgraja

najbardziej bezwzgl dnych i krwio erczych morderców, jakich mo esz sobie

wyobrazi . Kiedy si z nimi spotkałem, próbowali mnie zabi , zupełnie bez

powodu. Ubiorem, zwyczajami i zachowaniem zdecydowanie ró ni si od

zwykłych Disa czyków. Co wa niejsze, magterowie s zimni, pozbawieni

wszelkich ludzkich uczu , jak gady. Nie wiedz , co to miło , nienawi , gniew czy

strach. Ka dy z nich jest przera aj c , pozbawion wszelkich emocji maszyn do

my lenia i działania.
- Czy nie przesadzasz? - spytała Lea. - Mimo wszystko, nie mo esz by tego

pewien. Mo e nieokazywanie własnych uczu le y w ich zwyczaju. Przecie ka dy

musi mie jakie uczucia, czy mu si to podoba, czy nie.
- Wła nie o to mi chodzi. Ka dy oprócz magterów. Nie mog si teraz wdawa w

szczegóły, wi c po prostu musisz mi wierzy na słowo. Oni nawet w obliczu

mierci nie czuj strachu czy nienawi ci. To brzmi nieprawdopodobnie, ale to

prawda.
Lea starała si otrz sn z ot pienia wywołanego rodkami uspokajaj cymi.
- Słabo dzi kojarz - powiedziała. - Musisz mi wybaczy . Je eli ci władcy s

pozbawieni emocji, to mogłoby to tłumaczy ich samobójcze skłonno ci. Jednak

takie wyja nienie rodzi wi cej nowych pyta ni dostarcza odpowiedzi. W jaki

sposób stali si tacy? Wydaje si , e człowiek nie mo e nie mie adnych uczu !
- O to chodzi. Człowiek nie mo e. My l , e ci tutejsi arystokraci, w

przeciwie stwie do reszty Disa czyków, wcale nie s lud mi. My l , e to jakie

inne istoty, na przykład roboty albo androidy. S dz , e yj tu, udaj c

normalnych ludzi.
Lea najpierw zacz ła si u miecha , ale przestała, gdy zobaczyła wyraz jego

twarzy.
- Mówisz powa nie? - spytała.
- Nigdy nie mówiłem bardziej serio. Rozumiem, e podejrzewasz, i dzi rano

uderzono mnie w głow o jeden raz za du o. A jednak to jedyna koncepcja, jaka

wydaje mi si rozs dna i pasuj ca do wszystkich faktów. Najwa niejszy jest jeden

problem, który trzeba przemy le , je eli chcemy wysun jak kolwiek teori .

Chodzi o całkowit oboj tno magterów wobec mierci, zarówno swojej jak

cudzej. Czy to normalne dla ludzkich istot?
- Nie, ale mog zaproponowa kilka mo liwych wyja nie , które lepiej wzi

pod uwag przed przyj ciem wersji o obcej formie ycia. Mo e to jaka mutacja

albo dziedziczna choroba, która zdeformowała lub zdegenerowała ich umysły.
- Czy nie byłaby to samoeliminacja stoj ca w sprzeczno ci z wszelkimi

prawami przyrody? - zapytał Brion. - Ludziom, którzy umieraj przed

background image

72

osi gni ciem dojrzało ci, trudno byłoby przekaza mutacj potomstwu. Jednak

nie nadu ywajmy argumentu o samoeliminacji. Uwa am, e ich w ogóle trudno

zaakceptowa jako cało . Ka d ich pojedyncz cech mo na by wyja ni , ale

nie cały ich zbiór. A co z kompletnym brakiem emocji? Lub ich sposobem

ubierania si i zamiłowaniem do tajemniczo ci? Zwykły Disa czyk nosi

spódniczk , natomiast magterowie zakrywaj niemal całe ciało. Mieszkaj w

swoich czarnych wie ach, których nigdy nie opuszczaj inaczej jak grupowo.

Zawsze usuwaj gdzie zwłoki swoich zmarłych, tak aby nie mo na było ich

zbada . Pod ka dym wzgl dem zachowuj si , jakby byli obc ras i my l , e s .
- Załó my przez chwil , e ta teoria o Obcych jest prawdziwa. Jak si tu

dostali? I dlaczego nikt prócz nich o tym nie wie?
- To do łatwo wytłumaczy - upierał si Brion. - Na tej planecie nie zachowały

si adne ródła historyczne. Po Upadku, kiedy garstka pozostałych przy yciu

osadników próbowała tu przetrwa , Obcy mogli wyl dowa i przej władz .

Mogli stłumi wszelki opór. Kiedy liczebno populacji zacz ła rosn , naje d cy

stwierdzili, e s w stanie wszystko kontrolowa , trzymaj c si na uboczu, tak aby

nikt nie zauwa ył, jak bardzo s odmienni.
- A czemu mieliby si tym martwi ? - pytała Lea. - Je eli s tak oboj tni wobec

mierci, to nie powinni si przejmowa opini publiczn czy niech ci do obcych.

Czemu mieliby si trudzi i stosowa tak skomplikowany kamufla ? A je eli

przybyli z innej planety, to co si stało z poziomem nauki, który im to umo liwił?
- Spokojnie - powiedział Brion. - Wiem zbyt mało, by próbowa cho by

odgadn odpowiedzi na połow tych pyta . Po prostu próbuj dopasowa jak

logiczn teori do faktów. A fakty s bezsporne. Magterowie s tak

odczłowieczeni, e niliby mi si po nocach, gdybym miał teraz czas na spanie.

Potrzebujemy wi cej dowodów.
- A wi c zdob d je - podsumowała Lea. - Nie ka ci popełnia morderstwa,

ale mógłby zabawi si w grabarza. Daj mi skalpel do r ki i jednego z tych

twoich przyjemniaczków na stół, a zaraz powiem ci, kim on jest i czym nie jest.
Znów zaj ła si mikroskopem i nachyliła nad okularem. Brion pomy lał, e Lea

ma racj . Dis pozostało tylko trzydzie ci sze godzin ycia, wi c mier jednostek

nie powinna nikogo obchodzi . Musiał znale martwego magtera, a je li oka e

si to niemo liwe, zdob dzie zwłoki u ywaj c przemocy. Jak na zbawc planety,

miał wykaza do szczególn form troski o tutejsze prawa obywatelskie. Stał za

pochłoni t prac dziewczyn , przygl daj c si jej w zadumie. Lekko kr cone

włosy zakrywały jej kark. Nieoczekiwanie, w sposób typowy dla ludzkiego

umysłu, przeskoczył my l od mierci do spraw ycia i poczuł nieprzepart

ochot , by delikatnie popie ci t szyj , poczu mi kko kobiecego ciała...

Wepchn wszy r ce do kieszeni, szybko podszedł do drzwi.
- Odpocznij troch - zawołał na odchodnym. - W tpi , czy to robactwo

dostarczy ci jakiej odpowiedzi. Zobacz , czy uda mi si znale dla ciebie

jakiego dorosłego osobnika.

background image

73

- Prawda mo e kry si wsz dzie. Dopóki nie wrócisz, zajm si tym tutaj -

odpowiedziała, nie podnosz c głowy znad mikroskopu.
Na górze, na poddaszu, był dobrze wyposa ony pokój ł czno ci. Brion zauwa ył

go, kiedy po raz pierwszy robił obchód budynku. Dy urny operator miał na

głowie słuchawki - chocia tylko jedna z nich zakrywała mu ucho - i prowadził

nasłuch na ró nych długo ciach fal. Zdj wszy buty, oparł nogi o kant stołu, a w

wolnej r ce trzymał ogromn kanapk . Na widok Briona wybałuszył oczy i

zerwał si z fotela.
- Sied - uspokoił go Brion. - To mi nie przeszkadza. A wykonuj c gwałtowne

ruchy mo esz wyrwa przewód, porazi si pr dem albo udławi . Zobacz, czy

mo esz nastawi radiostacj na t cz stotliwo .
Skre lił w notesie kilka cyfr i podsun ł je radiotelegrafi cie. Była to podana mu

przez profesora Kraffta cz stotliwo , na jakiej mo na si było porozumie z

terrorystami z Armii Nyjordu.
Operator podł czył mikrotelefon i podał go Brionowi.
- Jeste my na linii - wymamrotał ustami zapchanymi jeszcze kanapk .
- Tu Brandd, dyrektor CRF, odbiór.
Powtarzał to przez nast pne dziesi minut, zanim wreszcie otrzymał

odpowied .
- Czego pan chce?
- Mam dla was niezwykle wa n wiadomo , a ponadto potrzebuj waszej

pomocy. Czy mam podawa dalsze informacje?
- Nie. Niech pan rzeka. Skontaktujemy si po zmroku. Głos umilkł.
Trzydzie ci pi godzin do ko ca wiata. Brion mógł tylko czeka .

background image

74

Rozdział 12

Kiedy wszedł do biura, zastał na biurku dwie równe . sterty papierów. Usiadł,

si gn ł po nie i wtedy poczuł podmuch arktycznie zimnego, lodowatego

powietrza. Płyn ło z otworu klimatyzatora, obudowanego teraz przyspawanymi

stalowymi pr tami. Pulpit sterowniczy był zamkni ty na klucz. Kto albo stroił

sobie arty, albo był niezwykle sumiennym pracownikiem. Tak czy owak, było

zimno. Brion kopn ł par razy w pokryw urz dzenia, a si wygi ła, po czym

odgi ł j zupełnie i zajrzał do rodka. Odł czył jeden przewód i dotkn ł nim

drugiego. Seria gło nych trzasków i chmura dymu wynagrodziły mu te wysiłki.

Spr arka st kn ła i umilkła.
W drzwiach stal Faussel z plikiem papierów i spogl dał na to z

niedowierzaniem.
- Co tam masz? - spytał Brion.
Faussel zdołał zapanowa nad swoj twarz . Poło ył akta na biurku, układaj c

je na stosach innych dokumentów.
- To raporty o wynikach bada , o które pan prosił. Szczegółowe dane ze

wszystkich działów, konkluzje, sugestie i tak dalej.
- A ta druga sterta? - wskazał palcem Brion.
- To korespondencja pozaplanetarna: faktury z kantyny, zapotrzebowania... -

odpowiadaj c wyrównywał brzegi stert. - Dzienne raporty, wykaz chorych...
Urwał, gdy Brion starannie zgarn ł raporty do kosza.
- Innymi słowy, biurokracja - rzekł Anvharczyk. - No, to wszystko mamy ju z

głowy.
Jeden po drugim, raporty o post pach bada szły do kosza w lad za pierwsz

stert papierów, a blat biurka został pusty. Nic. Brion spodziewał si tego.

Jednak zawsze była jaka szansa, e który ze specjalistów mógł wpa na jaki

trop. Nie wpadli zbyt byli zaj ci specjalizowaniem si .
Niebo na zewn trz ciemniało. Stra nik przy frontowych drzwiach dostał

rozkaz wpuszczenia ka dego, kto zapyta o dyrektora. Czekaj c na kontakt z

nyjordzkimi rebeliantami, Brion nie miał nic do roboty. Był poirytowany. Lea

przynajmniej robiła co konkretnego. Postanowił do niej zajrze .
Otworzył drzwi laboratorium, szykuj c si na miłe spotkanie. Opu cił go dobry

humor: mikroskop był nakryty pokrowcem, a dziewczyny nie było. "Jest na

obiedzie - pomy lał - albo w szpitalu". Skierował si do szpitala, który znajdował

si pi tro ni ej.

background image

75

- Oczywi cie, e tu jest! - mrukn ł dr Stine. - A gdzie indziej miałaby by

dziewczyna w jej stanie? Dzi ju wystarczaj co długo była na nogach. Jutro

ostatni dzie i je li chce pan, eby zrobiła dla pana co jeszcze, nim upłynie

termin ultimatum, powinien pan da jej dzi odpocz . Najlepiej eby cały

personel odpocz ł. Przez cały dzisiejszy dzie rozdawałem rodki uspokajaj ce

jak aspiryn . Wszyscy s wyko czeni.
- Temu wiatu te ju niewiele brakuje. Co z Le ?
- Zwa ywszy na to, co przeszła, jest dobrze. Niech pan wejdzie i sam sprawdzi,

je eli nie wierzy mi pan na słowo. Mam innych pacjentów, którymi musz si

zajmowa .
- Tak bardzo si pan niepokoi, doktorze?
- Oczywi cie! Jestem tak samo podatny na słabo ci ciała jak wy wszyscy.

Siedzimy tu na tykaj cej bombie i to mi si nie podoba. B d wykonywał swoje

obowi zki tak długo, jak zajdzie potrzeba, ale b d tak e cholernie zadowolony,

gdy wyl duj tu statki, eby nas st d zabra . Jedyna skóra, o której cało si

teraz martwi , to moja własna. A je li chce pan pozna publiczn tajemnic , to

reszta personelu my li to samo. Niech wi c pan nie oczekuje zbyt wielkiej

efektywno ci.
- Wcale nie oczekiwałem - powiedział Brion do pleców odchodz cego lekarza.
W pokoju Lei panował mrok, rozja niany tylko blaskiem zagl daj cego przez

okno disa skiego ksi yca. Brion wszedł i zamkn ł za sob drzwi. Cicho podszedł

do łó ka. Lea mocno spała, oddychała spokojnie i regularnie. Całonocny sen

zrobi jej równie dobrze jak najlepsze lekarstwa.
Wiedział, e powinien odej , lecz usiadł na krze le stoj cym u wezgłowia łó ka.

Stra nicy wiedzieli, dok d poszedł - tutaj mógł czeka równie dobrze jak gdzie

indziej.
To była krótka, skradziona chwila spokoju w tym wiecie stoj cym na kraw dzi

przepa ci. Był za ni wdzi czny losowi. W blasku ksi yca wszystko wygl dało

łagodniej. Przetarł oczy. Czuł, jak opuszcza go napi cie. Delikatne wiatło

wygładzało twarz Lei, młod i pi kn , uderzaj co kontrastuj c z tym

wszystkim, co widział na tej okropnej planecie. R ka wystawała jej spod po cieli.

Wiedziony dziwnym odruchem, wzi ł j w dłonie. Spogl daj c przez okno na

rozpo cieraj c si w oddali pustyni , pozwolił sobie na chwil odpr enia, na

moment zapominaj c, e za niecałe dwa dni zniknie tu wszelkie ycie.
Spojrzawszy na Le dostrzegł, e ma otwarte oczy. Od jak dawna nie spała? Z

nagłym poczuciem winy szybko pu cił jej dło .
- Szef troszczy si o zdrowie swojego personelu, dbaj c, eby do porannego

kieratu przyst pił w dobrej formie? zapytała.

background image

76

Uwaga była z rodzaju tych, jakie cz sto wypowiadała na statku, chocia teraz

nie brzmiała tak szorstko. U miechn ła si . To jednak przypomniało mu o jej

poczuciu wy szo ci wzgl dem wie niaków z zapadłych k tów galaktyki. Tutaj

mógł sobie by dyrektorem, lecz na prastarej Ziemi byłby tylko jeszcze jednym

gapiowatym kmiotkiem.
- Jak si czujesz? - zapytał, zdaj c sobie spraw z trywialno ci tych słów, zanim

jeszcze sko czył je wypowiada .
- Strasznie. Do rana umr . Podaj mi jaki owoc z tej tacy, dobrze?

Zastanawiam si , sk d si tu wzi ły wie e owoce. To zapewne dar dla klasy

pracuj cej od u miechni tych, planetarnych morderców z Nyjordu.
Wzi ła podane przez Briona jabłko i ugryzła z apetytem.
- Czy my lałe kiedy o tym, eby polecie na Ziemi ? Brion drgn ł. Trafiła

zbyt blisko tego, o czym wła nie my lał, ale to z pewno ci był przypadek.
- Nigdy - odparł. - Jeszcze kilka miesi cy temu nawet nie brałem pod uwag

mo liwo ci opuszczenia Anvharu. Zawody tak absorbuj , e kiedy bierze si w

nich udział, to trudno sobie wyobrazi , i w ogóle istnieje co poza nimi.
- Oszcz d mi przemowy o Zawodach - poprosiła. Nasłuchawszy si Ihjela i

ciebie, wiem o nich wi cej ni bym chciała. A co z samym Anvharem? Czy macie

tam wielkie miasta - pa stwa jak na Ziemi?
- Nic podobnego. Jak na swoje rozmiary, Anvhar ma bardzo mał populacj .

adnych wielkich miast. My l , e najg ciej zaludnionymi terenami s te wokół

szkół i zakładów przetwórczych.
- Macie jakich egzobiologów? - spytała Lea z odwieczn kobiec zdolno ci do

kierowania ka dej rozmowy na tematy osobiste.
- Na uniwersytetach zapewne tak, chocia nic o tym nie wiem. I musisz

zrozumie , e kiedy mówi : " adnych du ych miast", to oznacza to równie :

" adnych małych miast". Nie mamy czego takiego. S dz , e podstawowym

tworem społecznym jest rodzina i kr g jej znajomych. Znajomi s niezwykle

wa ni, gdy rodzina szybko si rozpada, jeszcze kiedy dzieci s stosunkowo małe.

Zapewne to co w genach, wszyscy lubimy samotno . My l , e mo na to nazwa

naszym przyzwyczajeniem.
- Pewnie tak - powiedziała ostro nie, gryz c jabłko. - Je li posuniecie si w tym

odrobin za daleko, to b dziecie mieli zerow populacj . We wszystkim potrzebny

jest umiar.
- Jasne, e tak. Potrzebna jest te jaka uznana forma zwi zku mi dzy

m czyzn a kobiet albo całkowita swoboda seksualna. My, na Anvharze,

kładziemy nacisk na odpowiedzialno osobist i to wydaje si rozwi zaniem tego

problemu. Gdyby my nie potrafili traktowa ... tych spraw w sposób dojrzały, nie

background image

77

mogliby my y tak, jak yjemy. Jednostki ł cz si ze sob przypadkowo lub w

sposób zaplanowany, a wobec tego umiar musi by wypadkow emocji i...
- Gubi si w tym - przerwała Lea. - Albo jestem jeszcze ot piała po lekach,

albo nagle zacz łe mówi szyfrem. Wiesz co, za ka dym razem, kiedy tak

mówisz, mam wra enie, e próbujesz co ukry . Na Occama, wyra aj si jasno!

Poł cz dwie takie hipotetyczne jednostki i powiedz, co si stanie.
Brion wzi ł gł boki oddech. Znalazł si na niebezpiecznych wodach, i to daleko

od brzegu.
- No... we my na przykład kawalera, takiego jak ja. Lubi narciarstwo

biegowe, mieszkam w wielkim domu, który nasza rodzina postawiła na skraju

Broken Hills. Latem pilnuj stada drumtumów, ale po uboju mam cał zim dla

siebie. Du o je dziłem na nartach, gdy trenowałem do Twenties. Czasem bywam

u znajomych. Oni wpadaj do mnie. Na Anvharze domów jest niewiele i s

bardzo oddalone od siebie. Nie mamy nawet zamków w drzwiach. Okazujemy i

przyjmujemy go cinno bez adnych zobowi za . Ktokolwiek przyb dzie,

m czyzna... kobieta... w grupie czy samotnie...
- Zaczynam rozumie . Na tej twojej lodowej planecie ycie musi by piekielnie

nudne dla samotnej dziewczyny. Pewnie musi ci gle siedzie w domu.
- Tylko je li sama tego chce. W przeciwnym razie mo e i gdziekolwiek i

b dzie wsz dzie mile widziana. My l , e w innych cz ciach galaktyki to ju

wyszło z mody - a na Ziemi budziłoby miech, ale na Anvharze platoniczna,

bezinteresowna przyja mi dzy m czyzn a kobiet jest rzecz powszechnie

akceptowan .
- To wydaje si przera liwie nudne. Je eli jeste cie takimi chłodnymi,

utrzymuj cymi dystans przyjaciółmi, to jak robicie dzieci?
Brion poczuł, e si czerwieni. Nie wiedział, czy Lea z niego nie kpi.
- W ten sam cholerny sposób jak wsz dzie! Jednak nie jest to tylko czynno

instynktowna jak u pary królików, które przypadkiem spotkały si pod jednym

krzakiem. To kobieta okazuje m czy nie, czy interesuje j mał e stwo.
- Czy wasze kobiety interesuje wył cznie mał e stwo? - Mał e stwo... czy co

innego. To zale y od dziewczyny. Na Anvharze mamy szczególne problemy.

Zapewne zdarza si to na ka dej planecie, na której ludzka rasa uległa

znaczniejszym zmianom. Nie wszystkie zwi zki s płodne i liczba poronie jest

znaczna. Wiele dzieci rodzi si w wyniku sztucznego zapłodnienia. To w

porz dku, je eli nie mo na mie dziecka w zwykły sposób. Jednak wi kszo

kobiet odczuwa emocjonaln potrzeb urodzenia dziecka swojemu m owi. I jest

tylko jeden sposób, aby sprawdzi , czy to mo liwe.
Lea szeroko otworzyła oczy.

background image

78

- Sugerujesz, e wasze dziewczyny sprawdzaj , czy m czyzna mo e zosta

ojcem, zanim rozwa mo liwo mał e stwa?
- Oczywi cie. Inaczej Anvhar wyludniłby si ju przed wiekami. Tak wi c to

kobieta dokonuje wyboru. Je eli interesuje si m czyzn , mówi mu to. Je li nie

jest zainteresowana, m czy nie nawet nie przyjdzie do głowy, by co sugerowa .

To zupełnie inaczej ni na innych planetach, ale u nas, na Anvharae, tak wła nie

jest. I dobrze si to sprawdza, a to dla nas najwa niejsze.
- To odwrotnie ni na Ziemi - powiedziała Lea, upuszczaj c ogryzek jabłka do

popielniczki i starannie oblizuj c ko ce palców. - Podejrzewam, e wy,

Anvharczycy, uznaliby cie Ziemi za siedlisko galaktycznej rozpusty. Kra cowe

przeciwie stwo waszego systemu i te si sprawdza. Jest nas zbyt wielu, eby

mogło by dobrze. Kontrola urodze przyszła zbyt pó no i do dzi ma

przeciwników, je eli mo esz to sobie wyobrazi . Jest tam po prostu zbyt wiele

archaicznych religii i poronionych idei od dawna u wi conych zwyczajem. Nasz

wiat jest przeludniony. M czy ni, kobiety, dzieci... Gdziekolwiek spojrzysz,

kł bi si tłum. I wszyscy dojrzali fizycznie zdaj si by pochłoni ci "wielk gr w

miło ". M czyzna jest zawsze stron aktywn , ale nie fizycznie, przynajmniej

nie zawsze, a kobiety przyjmuj najbezwstydniejsze pochlebstwa za rzecz

normaln . Na przyj ciach zawsze czujesz na szyi kilka gor cych, nami tnych

oddechów. Dziewczyna musi mie dobrze naostrzone obcasy szpilek.
- Musi mie co?
- To takie wyra enie, Brion. Oznacza, e przez cały czas musisz walczy , je eli

nie chcesz, eby porwał ci pr d.
- Brzmi to do ... - Brion szukał odpowiedniejszego słowa, ale nie znalazł -

...odstr czaj co.
- Z twojego punktu widzenia. Obawiam si , e my tak si do tego

przyzwyczaiły my, e uwa amy to za rzecz oczywist . Socjologicznie bior c...
Urwała i spojrzała na sztywno wyprostowanego Briona. Nagłe szeroko

otworzyła oczy, a jej usta uło yły si do nie wypowiedzianego: och.
- Jestem głupia - stwierdziła. - Wcale nie mówiłe ogólnikowo! Miałe na my li

co konkretnego. Mnie!
- Prosz , Lea, musisz zrozumie ...
- Przecie rozumiem! - roze miała si . - Przez cały ten czas, kiedy my lałam, e

jeste zimn i pozbawion serca brył lodu, ty starałe si by miły. Po prostu

zachowywałe si w dobrym, anvharskim stylu, czekaj c na jaki znak z mojej

strony.
Gdyby nie to, e maj c wi cej rozs dku ode mnie u wiadomiłe sobie, e co jest

nie tak, nadal graliby my według ró nych reguł. A ja s dziłam, e jeste

zimnokrwistym zwolennikiem celibatu.

background image

79

Wyci gn ła r k i pogładziła jego włosy. Od bardzo dawna miała na to ochot .
- Musiałem - rzekł, próbuj c nie zwraca uwagi na lekki dotyk jej dłoni. -

Poniewa jeste mi tak droga, nie mogłem zrobi niczego, co mogłoby ci obrazi .

Na przykład narzuca si ze swoimi zalotami. W ko cu zacz łem si zastanawia ,

co mo e tu by zniewag , poniewa nic nie wiedziałem o zasadach

obowi zuj cych na twojej planecie.
- No, teraz ju wiesz - powiedziała bardzo cicho. M czyzna jest stron

aktywn . Teraz, kiedy to zrozumiałam, my l , e wasze zwyczaje podobaj mi si

znacznie bardziej. Jednak nadal nie jestem pewna reguł. Wyja niam, e tak,

Brion, bardzo ci lubi . Jeste najwspanialszym, jakiego spotkałam w yciu,

m czyzn w kształcie wielkiej, barczystej bryły lodu. To nie czas i miejsce, aby

dyskutowa o mał e stwie, ale z pewno ci chciałabym...
Wzi ł j w ramiona i przytulił. Jej r ce obj ły go, a wargi odszukały w

ciemno ciach jego usta.
- Delikatnie... - szepn ła. - Łatwo mnie posiniaczy ...

background image

80

Rozdział 13

- Nie chciał wej , prosz pana. Tylko załomotał do drzwi i zawołał: "Jestem,

powiedzcie Branddowi".
- Dobrze - rzekł Brion, wkładaj c bro do kabury, a zapasowe magazynki do

kieszeni. - Teraz wychodz . Powinienem wróci przed witem. ci gnijcie jeden

wózek ze szpitala. Chc , eby tu czekał, kiedy wróc .
Na ulicy było ciemniej ni w poprzednie noce. Brion zmarszczył brwi i

przesun ł r k bli ej kolby miotacza. Kto wył czył wszystkie wiatła w okolicy.

W nikłym wietle gwiazd dostrzegł czarny kształt transportera.
- Brion Brandd? - z wn trza pojazdu dobiegł ochrypły głos. - Wsiadaj.
Silnik rykn ł, gdy tylko Brion zamkn ł drzwi. Transporter z wył czonymi

wiatłami przemkn ł przez miasto i skierował si ku pustyni. Mimo zwi kszonej

pr dko ci kierowca nadal prowadził po ciemku, odnajduj c drog lekkimi

ruchami kierownicy. Wjechał po stromym zboczu i znalazłszy si na płaskim

szczycie, wył czył silnik. Ani kierowca, ani Brion przez cały czas nie odezwali si

słowem.
Pstrykn ł przeł cznik i zapaliły si wiatła deski rozdzielczej. W ich słabym

blasku rysował si orli profil kierowcy. Gdy Nyjordczyk si poruszył, Brion

zobaczył, e ma do czynienia z garbusem. Wypadek lub skaza genetyczna wygi ły

mu kr gosłup, pochylaj c go w wiecznym, niskim ukłonie. Zniekształcone ciała

były rzadko ci - to było pierwszym, jakie Brion ujrzał w yciu. Zastanawiał si ,

jaka przedziwna seria przypadków uniemo liwiła Nyjordczykowi skorzystanie z

pomocy medycznej. By mo e to wła nie tłumaczyło gorycz i ból w głosie

m czyzny.
- Czy t gie głowy z Nyjordu pofatygowały si i poinformowały was, e skrócili

termin o jeszcze jeden dzie ? - zapytał. - I e nadchodzi koniec tego wiata?
- Tak, wiem o tym - odparł Brion. - Wła nie dlatego zwróciłem si o pomoc do

waszej grupy. Nasz czas upływa zbyt szybko.
M czyzna nie odpowiedział; mrukn ł co pod nosem, cał uwag skupiaj c na

piskach radaru i jarz cych si ekranach. Elektroniczne zmysły pojazdu badały

okolic , gdy przeszukiwał wszystkie zakresy, sprawdzaj c, czy nie s ledzeni.
- Dok d jedziemy? - zapytał Brion.
- Na pustyni - kierowca zrobił nieokre lony gest r k . Do naszej kwatery

głównej. Poniewa jutro i tak wszystko diabli wezm , s dz , e mog ci

powiedzie , e to nasz jedyny obóz. S tam nasze pojazdy, nasi ludzie i cała nasza

bro . Hys te tam jest. On nami dowodzi. Jutro wszystko przepadnie, razem z t

przekl t planet . Czego od nas chcesz?

background image

81

- Czy nie powinienem tego powiedzie Hysowi?
- Jak uwa asz.
Zadowolony z wyniku poszukiwa , kierowca ponownie zapu cił silnik i

pomkn ł przez pustyni .
- My jeste my armi ochotników i nie mamy tajemnic przed sob , tylko przed

tymi głupcami tam, w domu, którzy zamierzaj zniszczy ten wiat.
W jego słowach była gorycz, której nawet nie starał si ukry . - Spierali si i

zwlekali z decyzj tak długo, e teraz musz popełni masowe morderstwo.
- Z tego co słyszałem, my lałem, e jest akurat na odwrót. Oni nazywaj Armi

Nyjordu terrorystami.
- Jeste my nimi, poniewa jeste my armi i toczymy wojn . Ideali ci w domu

poj li to, kiedy było ju za pó no. Gdyby popierali nas od pocz tku,

rozwaliliby my i przeszukali ka d czarn fortec na Dis, a znale liby my

bomby. Jednak to oznaczałoby niepotrzebne zniszczenia i ofiary. Do tego nie

mogli dopu ci . Teraz zabij wszystkich i zniszcz wszystko.
Wł czył wiatła na desce rozdzielczej na krótk chwil , wystarczaj c , by

odczyta kierunek na kompasie, i Brion dostrzegł maluj c si na jego twarzy

udr k .
- To jeszcze nie koniec - powiedział Brion. - Został nam jeszcze jeden dzie i

my l , e wpadłem na co , co mo e zapobiec wojnie i konieczno ci zrzucania

jakichkolwiek bomb.
- Ty kierujesz tu Fundacj Rozdawaczy Darmowego Chleba i Koców, tak? Na

co zda si wasza banda, gdy dojdzie do strzelaniny?
- Na nic. Jednak mo e uda nam si do niej nie dopu ci . Je eli próbujesz mnie

zdenerwowa , to nie trud si . Mam bardzo wysoki próg irytacji.
Kierowca skwitował to niewyra nym pomrukiem, zmniejszaj c szybko , gdy

pojazd przeje d ał wła nie przez skalne rumowisko.
- Czego chcesz? - zapytał.
- Chcemy szczegółowo zbada jakiego magtera. ywego lub martwego, to bez

ró nicy. Nie macie przypadkiem jednego na zbyciu?
- Nie. Walczyli my z nimi do cz sto, ale zawsze na ich terenie. Zostawali tam

ich zabici, cz sto i nasi. Zreszt , na co to wam? Trup nie powie, gdzie s bomby

albo generator podprzestrzeni.
- Nie widz powodu, aby ci to tłumaczy , chyba e ty tu dowodzisz. Ty jeste

Hys, prawda?

background image

82

Kierowca mrukn ł co gniewnie i przez chwil w milczeniu prowadził pojazd.

W ko cu zapytał:
- Dlaczego tak my lisz?
- Nazwij to przeczuciem. Po pierwsze, nie zachowujesz si jak kierowca.

Oczywi cie, wasza armia mo e si składa z samych generałów, ale w tpi , aby

tak było. Wiem te , jak mało czasu nam pozostało. To długa jazda i byłaby to

lekkomy lno , gdyby siedział tam, na pustyni, i czekał, a przyjad . Prowadz c

transporter, mo esz podj decyzj w trakcie jazdy. Musisz zadecydowa , czy mi

pomo esz, czy nie. Prawda?
- Tak, ja jestem Hys. Jednak nie odpowiedziałe jeszcze na moje pytanie. Po co

wam ciało?
- Zamierzamy je pokroi i dobrze sobie obejrze . S dz , e magterowie nie s

lud mi. S czym , co yje w ród ludzi i ma ludzk posta , ale człowiekiem nie

jest.
- Przybysze z kosmosu?
W głosie Hysa wyczuwało si mieszanin zaskoczenia i pogardy.
- By mo e. Oka e si po sekcji.
- Jeste głupi albo niekompetentny - rzekł Hys ze zło ci . - Upał rozmi kczył ci

mózg. Nie wezm udziału w takim absurdalnym przedsi wzi ciu.
- Musisz - powiedział Brion zdziwiony swoim spokojem. Za obra liwymi

słowami tamtego wyczuwał ywe zainteresowanie. - Nie musz ci nawet wyja nia

dlaczego. Za dwadzie cia cztery godziny nast pi koniec tego wiata, a ty nie

mo esz temu zapobiec. By mo e mój plan si powiedzie, wi c nie mo esz go

zlekcewa y , je li mówiłe szczerze. Albo jeste morderc zabijaj cym

Disa czyków dla przyjemno ci, albo naprawd chcesz zapobiec wojnie. Jak jest?
- B dziesz miał swoje zwłoki - zgrzytn ł Hys, ostrym skr tem omijaj c skał . -

Nie dlatego, e wierz , by miało to co da , ale dlatego, e nie widz nic złego w

zabiciu jeszcze jednego magtera. Bez problemu mo emy wł czy twój plan w

nasz operacj . To ostatnia noc, wi c rzucam wszystkie nasze oddziały do akcji.

Przed witem rozbijemy tyle wie magterów, ile si da. Jest nikła szansa, e

mo emy co odkry . Działamy na o lep, ale tylko tyle mo emy zrobi . Moja

grupa czeka. Mo esz jecha z nami. Inni wyruszyli wcze niej. Uderzymy na wie

znajduj c si po tej stronie miasta. Ju kiedy j zaatakowali my i

przechwycili my wiele lekkiej broni, któr tam zmagazynowali. S spore szanse

na to, e mogli by na tyle głupi, eby znów co tam trzyma . Czasami

magterowie zdaj si by zupełnie pozbawieni wyobra ni.
- Nie masz poj cia, jak bliski jeste prawdy - powiedział Brion.

background image

83

Pojazd zwolnił. Dotarli wła nie do wyniosłej góry o płaskim szczycie,

wznosz cej si stromo w ród piasków. Z chrz stem przejechali po kamieniach,

nie zostawiaj c ladów. Na tablicy kontrolnej błysn ło wiatełko. Hys

natychmiast zatrzymał transporter i wył czył silnik. Wygramolili si na

zewn trz, przeci gaj c si i trz s c w zimnym, nocnym powietrzu.
W cieniu urwiska panowała ciemno , tak e szli wymacuj c drog w ród

spi trzonych głazów. Brion skrzywił si i osłonił oczy, gdy o lepił go nagły błysk

wiatła. Opodal dostrzegł zarys mrucz cego cicho projektora maskuj cego,

wytwarzaj cego wachlarzowat kurtyn drga absorbuj cych całe

promieniowanie wietlne, jakie na ni padło. Ten niewiarygodnie g sty mrok

tworzył wiatłoszczeln cian zasłaniaj c niewielk kotlin u stóp urwiska. W

jej zagł bieniu, pod skalnym nawisem stały trzy otwarte transportery. Du e,

opancerzone wozy, pomalowane w szare plamy. Wokół nich le eli m czy ni,

rozmawiaj c i czyszcz c bro . Na widok Hysa i Briona rozmowy urwały si .
- Przygotowa si do wymarszu! - zawołał Hys. Zaatakujemy teraz, według

wcze niej ustalonego planu. Dajcie mi tu Telta.
Kiedy mówił do swoich ludzi, jego głos stał si nieco mniej szorstki. Ro li

ołnierze Nyjordu natychmiast wykonali polecenie dowódcy. Ka dy z nich

przewy szał go o głow , a niektórzy o dwie, lecz bez wahania wypełniali jego

rozkazy. Oni byli sił uderzeniow Nyjordu - on był mózgiem.
Kr py, silnie zbudowany m czyzna podbiegł do Hysa i zasałutował mu

niedbałym ruchem r ki. Uginał si pod ci arem ładownic i elektronicznych

urz dze , którymi był obwieszony. Kieszenie miał powypychane ró nymi

narz dziami i cz ciami zapasowymi.
- To jest Telt - powiedział Brionowi Hys. - Zajmie si tob . Telt to mój oddział

obsługi technicznej. Bierze udział we wszystkich akcjach i bada swoimi

przyrz dami wn trza disa skich fortów. Jak do tej pory nie znalazł ladu

generatora podprzestrzeni czy nadmiernej radioaktywno ci mog cej wskazywa

na obecno bomb. Poniewa obaj jeste cie bezu yteczni, zaopiekujecie si sob .

We miecie wóz, którym przyjechali my.
Szeroka twarz Telta rozci gn ła si w abim u miechu. Głos miał ochrypły i

gardłowy.
- Czekaj no. Tylko czekaj! Pewnego dnia te igły wychyl si i sko cz si

wszystkie nasze kłopoty. Co mam robi z tym obcym?
- Dostarczysz mu trupa magtera - powiedział Hys. Zawie to, dok d zechce, a

potem zamelduj si tutaj. Zmarszczył brwi. - Pewnego dnia twoje igły wychyl

si ! Ty głupcze, to ostatni dzie .
Odwrócił si i machni ciem r ki nakazał swoim ludziom wsi

do

transporterów.

background image

84

- Lubi mnie - powiedział Telt, dopinaj c ostatnie elementy swojego ekwipunku.

- Pozna to po tym, e mi wymy la. On jest wielkim człowiekiem, ten Hys, ale

przekonali si o tym, kiedy ju było za pó no. Podaj mi ten miernik, dobrze?
Brion poszedł za technikiem i pomógł mu załadowa sprz t do transportera.

Gdy wi ksze wozy wyłoniły si z ciemno ci, Telt zawrócił i ruszył za nimi.

Kolumna mozolnie posuwała si w ród porozrzucanych głazów, a wyjechali na

pustyni i jej nie ko cz ce si szeregi wydm. Wozy rozwin ły si w tyralier i

pop dzili do celu.
Telt mruczał co do siebie pod nosem, prowadz c pojazd. Nagłe przestał i

spojrzał na Briona.
Po co wam martwy Disa czyk?
- Jest taka teoria - odparł sennie Brion. Podrzemywał w fotelu, korzystaj c z

okazji, by wypocz przed atakiem. Nadal szukam sposobu unikni cia

ostateczno ci.
- Ty i Hys - powiedział z satysfakcj Telt. - Para idealistów. Próbujecie

zapobiec wojnie, której nie wszczynali cie. Nie chcieli go słucha . Od pocz tku

przewidział, czym si to sko czy, i miał racj . Zawsze uwa ali, e jego pomysły s

takie jak jego wygl d. Dorastał samotnie w górskim obozowisku, a kiedy w ko cu

zszedł z gór, jego krzy był zbyt skrzywiony, eby go wyprostowa . Tak samo

jego idee. Stał si autorytetem w sprawach wojny. Ha! Wojna na Nyjordzie! To

jak by w piekle specjalist od robienia lodu. Jednak Hys wiedział o tym

wszystko, chocia nigdy nie pozwolili mu wykorzysta jego wiedzy. Zamiast niego

zrobili dowódc dziadziusia Kraffta.
- Ale Hys dowodzi teraz Armi Nyjordu?
- Sami ochotnicy: było nas zbyt mało i zbyt mało mieli my pieni dzy. Za mało i

cholernie za pó no, aby co zdziała . Powiem ci, e starali my si najlepiej, jak

umieli my, ale to nie mogło wystarczy . I za to nazwali nas rze nikami. - W głosie

Telta zabrzmiała gł boka uraza, której nie potrafił ukry . - W domu my l , e

lubimy zabija . Uwa aj nas za wariatów. Nie s w stanie zrozumie , e robimy

jedyn rzecz, jak mo na...
Urwał, szybko naciskaj c na hamulce i wył czaj c silnik. Wszystkie

transportery zatrzymały si . Przed nimi, ledwie widoczna za wydmami, wznosiła

si sylwetka czarnej wie y.
- Dalej idziemy pieszo - rzekł Telt, wstaj c i prostuj c si . - Mo emy si nie

spieszy , bo inni chłopcy pójd przodem i utoruj nam drog . Pó niej ty i ja

wejdziemy do podziemi sprawdzi radiacj i znale ci przystojnego

nieboszczyka.
Najpierw id c, a potem - kiedy wydmy przestały dawa jak kolwiek osłon -

pełzn c, podeszli pod disa sk fortec . Przed nimi posuwał si rz d ciemnych

postaci, który zatrzymał si dopiero wtedy, gdy dotarli pod krusz ce si , czarne

background image

85

mury. Nie skorzystali z wiod cej w gór rampy, lecz wprost po pionowej cianie

wspi li si na blanki.
- Wyrzutniki lin - szepn ł Telt. - Pocisk zakotwicza si w cianie, kiedy w ni

uderza. To jaki szybko schn cy klej. Wtedy nasi ruszaj w gór na wci garkach.

Hys to wymy lił.
- Czy my te wejdziemy w ten sposób? - zapytał Brion. - Nie, my si nie

wspinamy. Mówiłem ci, e ju raz atakowali my ten fort. Znam rozkład

pomieszcze .
Mówi c szedł wzdłu muru, dokładnie licz c kroki. - To powinno by tutaj.
W powietrzu rozległ si przenikliwy wist i ze szczytu budowli magterów

wytrysn ł pióropusz ognia. W górze rozległy si serie z broni automatycznej. Co

przeleciało przez g sty mrok i z t pym łoskotem uderzyło o ziemi .
- Zaatakowali! - krzykn ł Telt. - Musimy si przebi teraz, kiedy wszystkie te

wiry s zaj te na górze.

Z jednej ze swych licznych ładownic wyj ł talerzowaty przedmiot i mocno

przytwierdził go do ciany. Przekr cił co i poci gn ł, po czym gestem kazał

Brionowi przypa do ziemi.
- Ładunek kierunkowy. Powinien wybuchn do rodka, ale nigdy nie mo na

mie pewno ci.
Ziemia pod nimi zadr ała i gigantyczna pi z głuchym łomotem wywaliła

dziur w murze. Kiedy chmura kurzu i dymu rozwiała si , dostrzegli ciemny

otwór w skale: przej cie wybite przez ukierunkowany podmuch eksplozji. Telt

po wiecił do rodka, ukazuj c zasypan gruzem komnat .
- Je eli który opierał si o t cian , to z jego strony nic ju nam nie grozi.

Jednak lepiej wejd my do tego gniazda czarnych os i wyjd my z niego, zanim ci z

góry zejd sprawdzi , co si tu stało.
Podłoga była g sto usłana gruzem, o który potykali si id c. Telt wskazał

latark dalsz drog - ostro schodz c w dół ramp .
- Podziemne komory wydr one w skale. Zawsze chowaj w nich...
Dymi ca, czarna kula wyleciała łukiem z gł bi tunelu i upadła u ich stóp. Telt

rozdziawił usta, ale pocisk nie zd ył jeszcze spa na ziemi , gdy Brion ju

skoczył naprzód. Jednym celnym kopni ciem odesłał kul w czarny otwór

korytarza. Telt run ł na ziemi id c w lady Briona, za ni ej wykwitł

pomara czowy błysk eksplozji. Po cianach i suficie zagrzechotały odłamki.
- Granaty! - j kn ł Telt. - Dotychczas u yli ich tylko raz. Nie mog ich mie

wiele. Musz ostrzec Hysa.

background image

86

Wepchn ł wtyk laryngofonu w gniazdko radiostacji, któr miał na plecach i

zacz ł szybko mówi . W dole co si poruszyło i Brion zasypał otwór tunelu

gradem pocisków.
- Nasi na górze te maj problemy! Musimy si wycofa . Id naprzód, ja b d

ci osłaniał.
- Przyszedłem tu po mojego Disa czyka i nie odejd , póki go nie dostan .
- Jeste szalony! Zginiesz, je li tu zostaniesz!
Mówi c to, Telt gramolił si w kierunku wywalonego w cianie otworu. Był

odwrócony plecami, gdy Brion strzelił. Magterowie pojawili si cicho jak duchy.

Zaatakowali nie wydawszy d wi ku, z twarzami pozbawionymi wyrazu wpadaj c

w strumie kul. Dwaj, przeci ci seri na pół, zgin li od razu, trzeci upadł u stóp

Briona, ranny, przeszyty dwoma pociskami, umieraj cy, ale wci ywy.

Zostawiaj c za sob lady krwi, chwiejnie nacierał na Briona, unosz c r k

uzbrojon w nó . Brion stał bez ruchu. Ile razy mo na mordowa jednego

człowieka? I czy to był człowiek? Ciało i umysł Anvharczyka buntowały si

przeciw zabijaniu: niemal wolał umrze sam ni zabi jeszcze raz.
Kule z broni Telta przeszyły magtera, który upadł i nie poruszył si ju wi cej.
- Masz swego trupa, a teraz wyno my si st d! - wrzasn ł Nyjordczyk.
Razem przeci gn li ci kie ciało magtera przez dziur , czuj c mrowienie w

plecach wystawionych na miertelny cios. Jednak nikt ich nie atakował, gdy

uciekali z wie y, je li nie liczy jeszcze jednego granatu, który wybuchł zbyt

daleko, by wyrz dzi im krzywd .
Jeden z opancerzonych transporterów na wył czonych wiatłach okr ał

fortec , prowadz c ci gły ogie z ci kiej broni. Wycofuj cy si Nyjordczycy

wskakiwali do niego w biegu. Telt i Brion wlekli Disa czyka, bm c przez sypki

piach w kierunku kr

cego pojazdu. Telt obejrzał si przez rami i spróbował

przyspieszy kroku.
- Goni nas! - wysapał. - Po raz Pierwszy cigaj nas po napadzie!
- Musz wiedzie , e mamy ciało - powiedział Brion.
- Zostaw je - wykrztusił Telt. - I tak jest... zbyt ci kie, eby je nie !
- Pr dzej zostawiłbym ciebie - uci ł Brion. - Daj, ponios .
Odebrał zwłoki nie stawiaj cemu oporu Teltowi i zarzucił je sobie na rami ..
- Teraz zrób u ytek ze swej broni i osłaniaj nas!
Telt posłał dług seri w kierunku cigaj cych ich, czarnych postaci. Kierowca

transportera musiał dostrzec błysk strzałów, bo wóz skr cił i ruszył ku nim. Po

background image

87

chwili zahamował przy nich w chmurze pyłu i silne r ce pomogły im wspi si do

rodka. Brion najpierw wepchn ł trupa a potem wdrapał si sam.

Warkn ł silnik i pojazd pomkn ł w mrok, zostawiaj c za sob zrujnowan

wie .
- Wiesz, to był tylko taki art, kiedy powiedziałem, e zostawiłbym te zwłoki -

powiedział Brionowi Telt. - Chyba mi nie uwierzyłe , co?
- Tak - odparł Brion, przyciskaj c ciało zabitego magtera do burty

transportera. - My lałem, e naprawd zamierzasz to zrobi .
- Ach - zaprotestował Telt - jeste taki sam jak Hys. Obaj bierzecie wszystko

zbyt powa nie.
Brion nagle u wiadomił sobie, e jest mokry od krwi magtera, która

przesi kn ła mu przez ubranie. Na my l o tym jego oł dek zbuntował si , a

palce zacisn ły na burcie pojazdu. Zabijanie było zbyt osobist spraw . Czym

innym było mówienie o jakich abstrakcyjnych zwłokach, a czym innym zabicie

człowieka, niesienie jego trupa i odczuwanie na własnym ciele jego ciepłej kiwi.

Mimo e magter nie był człowiekiem - Brion był tego pewien - ta my l uspokajała

go tylko w niewielkim stopniu.
Kiedy dotarli do pozostałych transporterów, oddział si rozdzielił.
- Ka dy wóz jedzie w inn stron - powiedział Telt - tak eby nie trafili za nami

do bazy.
Umocował skrawek papieru koło kompasu i uruchomił silnik. - Zatoczymy

wielki łuk i dojedziemy do Hovedstad. Tutaj mam wytyczony kurs. Pó niej

zostawi ci z twoim przyjacielem i wróc do naszego obozu. Chyba nie w ciekasz

si na mnie za to, co powiedziałem? Co?
Brion nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał si w ciemno .
- Co si dzieje? - spytał Telt. Brion wskazał palcem.
- Tam - rzekł, pokazuj c mu rosn c na horyzoncie łun .
- wita - rzekł Telt.
- Jeste z deszczowej planety? Nigdy jeszcze nie widziałe wschodu sło ca?
- Nie w dniu ko ca wiata.
- Daj spokój - mrukn ł Telt. - Ciarki chodz mi po plecach. Wiem, e ich

rozwal . Jednak wiem te , e przynajmniej robiłem, co mogłem, eby do tego nie

dopu ci . Jak my lisz, jak od jutra b d si czuli nasi na Nyjordzie?
- Mo e jeszcze uda si nam temu zapobiec - rzekł Brion, otrz saj c si z

przygn bienia.

background image

88

Jedyn odpowiedzi Telta było pogardliwe pchni cie. Zanim zatoczyli na

pustyni wielk p tl , sło ce było ju wysoko na niebie i zacz ł si poranny skwar.

Ich trasa wiodła przez ła cuch niskich, kamienistych wzgórz, które ograniczały

pr dko jazdy. Pełzli naprzód na niskim biegu. Telt pocił si i kl ł, walcz c z

kierownic . Wreszcie znale li si na twardym piasku i zwi kszywszy szybko ,

skierowali si do miasta.
Gdy tylko Brion ujrzał Hovedstad, poczuł ukłucie l ku. Gdzie wzbijał si w

niebo czarny słup dymu. Mógł to by co prawda jeden z opuszczonych

budynków, jednak im bardziej si zbli ali, tym wi kszy czuł niepokój. Nie

odwa ył si uj go w słowa; to Telt wyraził t my l:
- Po ar, czy co takiego. Gdzie koło was, blisko waszego budynku.
W mie cie zobaczyli pierwsze oznaki nieszcz cia. Gruz na ulicach. Odór

tłustego dymu w nozdrzach. Pojawiało si coraz wi cej ludzi, zmierzaj cych w

tym samym co oni kierunku. Wyludnione zazwyczaj ulice Hovedstad wydawały

si teraz niemal zatłoczone. Wyró niaj cy si nagimi torsami Disa czycy

zmieszali si z nielicznymi pozostałymi w mie cie przybyszami z innych planet.
Brion upewnił si , e ciało jest dobrze przykryte plandek , zanim ich

transporter zacz ł si powoli przeciska przez coraz liczniejszy tłum.
- Nie podoba mi si to zbiegowisko - rzekł Telt, rozgl daj c si wokół. - Gdyby

nie to, e to ostatni dzie , zawróciłbym. Oni znaj nasze pojazdy, atakowali my

ich wystarczaj co cz sto.
Min wszy zakr t, gwałtownie zahamował i zamarł w bezruchu.
Rozci gał si przed nim: obraz zniszczenia. Czarne, wypalone do fundamentów

gruzy jeszcze dymiły, a tu i ówdzie ró owe j zyki płomieni lizały resztki murów.

Z ogłuszaj cym łoskotem run ł fragment ocalałej ciany.
- To wasz budynek, budynek CRF! - wykrzykn ł Telt. Byli tu przed nami.

Musieli u y radia, eby zorganizowa napad. Posłu yli si jakim materiałem

wybuchowym.
Nadzieja zgasła. Dis było skazane na zagład . W tych ruinach, pod gruzami,

le ały ciała wszystkich tych, którzy mu ufali. Lea... Pi kna, okrutnie

zamordowana Lea. Doktor Stine, jego pacjenci, Faussel, wszyscy. Zatrzymał ich

na tej planecie, a teraz byli martwi. Wszyscy. Martwi.
Morderca!

background image

89

Rozdział 14

To był koniec. W duszy Briona nie było miejsca na nic prócz rozpaczy i bólu.

Gdyby umysł rz dził ciałem, to umarłby natychmiast, bo w tej jednej chwili

stracił wszelk ch do ycia. Nie wiadome tego serce wci biło, a regularnie

kurcz ce si płuca nadal wci gały przesycone woni spalenizny powietrze. Ciało

Briona yło własnym yciem.
- Co masz teraz zamiar zrobi ? - spytał Telt, straciwszy swoj zwykł radosn

ywotno .

Brion tylko potrz sn ł głow , gdy zrozumiał sens jego słów. Co mógł zrobi ? Co

w ogóle mo na było zrobi ?
- Jed cie za mn - przez szpar w tylnych drzwiach pojazdu dobiegł ich głos

szepcz cy gardłow disa szczyzn . Zanim zd yli si odwróci , wła ciciel głosu

znikn ł ju w tłumie. Oprzytomniawszy, Brion dostrzegł tubylca wychodz cego z

ci by, odchodz cego na bok i spogl daj cego w ich stron . To był Ulv.
- Skr t dy! - Brion szturchn ł Telta i wskazał mu kierunek. - Zrób to powoli,

eby nie zwróci na nas uwagi.

Przez moment poczuł nadziej , ale nie chciał jej podsyca . Budynek był

zniszczony, a wszyscy ludzie zabici. Trzeba pogodzi si z faktami.
- Co si dzieje? - pytał Telt. - Kto to powiedział?
- Tubylec, ten przed nami. Uratował mi ycie na pustyni i my l , e jest po

naszej stronie. Mimo e jest rodowitym Disa czykiem, rozumie fakty, których nie

mog poj magterowie. Wie, co czeka t planet .
Brion mówił byle co, eby zaj czym umysł i nie pozwoli doj do głosu

szale czej nadziei. Nie było adnej nadziei.
Ulv szedł powoli i swobodnie ulicami, nie ogl daj c si za siebie. Jechali za nim,

trzymaj c si najdalej jak mogli, ani na chwil nie trac c go z oczu. Przy

opuszczonych magazynach pozaplanetarnych korporacji kr ciło si niewielu

przechodniów. Ulv znikn ł w jednym z budynków, w drzwiach, nad którymi

widniał napis "LIGHT METALS TRUST LTD". Telt zwolnił.
- Nie stawaj tutaj - powiedział Brion. - Przejed za róg i tam si zatrzymaj.
Brion zwinnie wyskoczył z wozu. Wokół nie było ywej duszy. Wolno wrócił do

rogu i spojrzał na ulic , któr przyjechali. Była nagrzana sło cem, cicha i pusta.
Z bramy magazynu wychyn ł nagle czarny prostok t i machaj ca do Briona

r ka. Anvharczyk gestem kazał Teltowi rusza i wskoczył w biegu do

transportera.

background image

90

- W te otwarte drzwi, szybko, zanim kto nas zobaczy! Wóz mign ł ramp w

dół, do mrocznego wn trza i brama zamkn ła si za nimi bezszelestnie.
- Ulv! Co jest? Gdzie jeste ? - zawołał Brion, wyt aj c wzrok
Obok pojawiła si nievyra na sylwetka.
- Jestem tu.
- Czy... - Brion nie był w stanie doko czy zdania.
- Słyszałem o napadzie. Magterowie wezwali wszystkich, których mogli zwoła ,

eby pomogli im nie materiały wybuchowe. Poszedłem z mmi. Nie mogłem ich

powstrzyma , a me było czasu, aby ostrzec tych w budynku.
- A wi c oni wszyscy nie yj ?
- Tak - skin ł głow Ulv. - Z jednym wyj tkiem. Mogłem uratowa tylko jedn

osob , wi c wzi łem kobiet , z któr byłem na pustyni. Ona jest teraz tutaj. Kiedy

j wynosiłem, była ranna, ale niezbyt ci ko.
Brion poczuł niewyobra aln ulg , której towarzyszyło poczucie winy. Nie

powinien si cieszy , skoro miał wie o w pami ci mier wszystkich

pracowników fundacji. A jednak był szcz liwy
- Zaprowad mnie do niej - powiedział.
Nagle poczuł l k. Mo e to była pomyłka? Mo e Ulv uratował jak inn

kobiet ?
Ulv prowadził ich przez pust hal , Brion szedł tu za nim, z trudem

powstrzymuj c si od poganiania go. Kiedy zobaczył, e Disa czyk kieruje si w

stron biura po przeciwnej stronie, wyprzedził go i ruszył biegiem.
To była Lea. Le ała nieprzytomna na kanapie, pot perlił jej si na twarzy,

j czała i rzucała si , nie otwieraj c oczu.
- Dałem jej sover, a potem owin łem płaszczem, tak eby nikt nie widział - rzekł

Ulv.
Telt był tu za nimi, zagl daj c przez otwarte drzwi.
- Sover to narkotyk, który uzyskuj z jednej ze swoich ro lin - wyja nił. -

Znamy go a za dobrze. W małych dawkach jest dobrym rodkiem

znieczulaj cym, ale w wi kszych to silna trucizna. W wozie mam antidotum,

zaczekaj, zaraz przynios .
Brion usiadł obok Lei i otarł jej twarz z brudu i potu. Obwódki pod jej oczyma

były niemal czarne, a delikatna twarzyczka wydawała si jeszcze mniejsza.

Jednak yta - i tylko to wydawało si wa ne.

background image

91

Napi cie troch zel ało i Brion zacz ł znowu my le gor czkowo. Nadal miał do

wykonania zadanie. Po tych ostatnich przej ciach Lea powinna le e w szpitalu,

ale to było niemo liwe. B dzie musiał postawi j na nogi i zap dzi z powrotem

do pracy. Wci jeszcze mo na było znale odpowied . Z ka d sekund z Dis

uchodziło ycie.
- Za chwil b dzie jak nowa - powiedział Telt, z trzaskiem stawiaj c ci k

apteczk . Spojrzał czujnie na opuszczaj cego pokój Ulva. - Hys powinien

wiedzie o tym renegacie. Mo e si przyda jako szpieg lub informator, chocia ,

oczywi cie, jest ju za pó no, eby co zrobi , wi c do diabła z tym.
Wyj ł z apteczki automatyczn strzykawk podobn do pistoletu i wybrał

numer na jej tarczy.
- Teraz podwi jej r kaw, a ja przywróc j do ycia. Przycisn ł do ramienia

Lei kielichowat luf sterylizatora i nacisn ł spust. Iniektor cicho zamruczał,

ko cz c prac gło nym brz kni ciem.
- Czy rodek działa szybko? - spytał Brion.
- Po paru minutach. Daj jej pole e spokojnie, a dojdzie do siebie.
W przej ciu pojawił si Ulv.
- Morderca! - sykn ł.
W r ce miał dmuchawk , uniesion w pół drogi do ust.
- Był w wozie, widział..! - krzykn ł Telt i chwycił za bro .
Brion skoczył mi dzy nich, podnosz c r ce.
- Stójcie! Do zabijania! - krzykn ł po disa sku i pogroził pi ci Teltowi. -

Je li strzelisz, wepchn ci t bro do gardła.
Odwrócił si i spojrzał na Ulva, który nadal nie przytkn ł dmuchawki do ust.

To był dobry znak - Disa czyk był nadal niezdecydowany.
- Widziałe ciało w poje dzie, Ulv. Zatem wiesz, e nale y do magtera. Ja go

zabiłem, poniewa wol zabi jednego, dziesi ciu albo stu ludzi, ni pozwoli , by

zgin li wszyscy na tej planecie. Zabiłem go w uczciwej walce, a teraz chc zbada

jego ciało. W magterach jest co bardzo dziwnego i obcego, sam o tym wiesz.

Je eli dowiem si , co to takiego, mo e uda nam si zapobiec wojnie i

zbombardowaniu Nyjordu.
Ulv - wci był nieufny, ale opu cił dmuchawk .
- Chciałbym, eby nie było ludzi z nieba - powiedział. Chciałbym, eby aden z

was nigdy tu nie przybył. Wszystko było dobrze, dopóki si nie zjawili cie.

Magterowie byli najsilniejsi i oni zabijali, ale te pomagali. Teraz chc toczy

background image

92

wojn wasz broni , a wy za to chcecie zabi mój wiat. I chcesz, ebym ci

pomagał!
- Nie mnie. Sobie - powiedział ze znu eniem Brion. Nie ma powrotu do

przeszło ci. Mo e na Dis byłoby lepiej bez kontaktu z obcymi planetami. Mo e

nie. W ka dym razie musicie o tym zapomnie . Macie teraz kontakt z reszt

galaktyki, na dobre czy złe. Macie te problem do rozwi zania, a ja jestem tu po

to, eby wam w tym pomóc.
Mijały sekundy. Ulv stał nieruchomo, próbuj c si oswoi z tymi zupełnie dla

niego nowymi my lami. Czy zabijanie mo e powstrzyma mier . Czy mógł

pomóc swemu ludowi pomagaj c przybyszom walczy i zabija ? Jego wiat

zmienił si i Ulvowi nie podobało si to. Musiał si zdoby na gigantyczny wysiłek,

by zmieni si razem z nim.
Gwałtownym ruchem wepchn ł dmuchawk za rzemienny pas, odwrócił si i

wyszedł.
- To zbyt wiele jak na moje nerwy - rzekł Telt, wpychaj c bro do kabury. -

Nie masz poj cia, jaki b d szcz liwy, kiedy to cholerstwo wreszcie si sko czy.

Wszystko mi jedno, niech nawet rozwal t planet . Mam do .
Poszedł do transportera, nie spuszczaj c z oka siedz cego pod cian

Disa czyka.
Brion ponownie odwrócił si do Lei, która wpatrywała si w sufit szeroko

otwartymi oczami.
- Biegiem - powiedziała bezbarwnym głosem, który zdawał mu si gło niejszy

od krzyku. - Przebiegli obok otwartych drzwi mojego pokoju i widziałam, jak

zabili doktora Stine'a. Po prostu zar n li go jak zwierz i posiekali na kawałki.

Pó niej jeden wszedł do mojego pokoju i tylko tyle pami tam.
Powoli obróciła głow i spojrzała na Briona.
- Co si stało? Jak si tu znalazłam?
- Oni... oni nie yj - powiedział. - Wszyscy. Po napadzie Disa czycy wysadzili

budynek w powietrze. Ocalała tylko ty. To Ulv wszedł do twego pokoju, ten sam,

którego spotkali my na pustyni. Zabrał ci stamt d i ukrył tu, w mie cie.
- Kiedy odlatujemy? - spytała tym samym pustym głosem, odwracaj c si

twarz do ciany. - Kiedy startujemy?
- Dzi jest ostatni dzie . Termin upływa o północy. Krafft przy le po nas statek,

kiedy b dziemy gotowi. Jednak wci mamy tu zadanie do wykonania. Mam te

zwłoki. Zbadasz je. Musimy dowiedzie si , czy magterowie...
- Nic ju nie mo na zrobi , jedynie opu ci t planet mówiła bezbarwnym,

monotonnym głosem. - S granice ludzkich mo liwo ci. Ja zrobiłam, co w mojej

mocy. Prosz , ka im przysła statek Chc zaraz odlecie .

background image

93

Brion przygryzł warg w bezsilnej zło ci. Nic nie było w stanie wyrwa jej z

apatii, w jakiej si pogr yła. Za du o wstrz sów, za wiele strachu w zbyt

krótkim czasie. Uj ł j pod brod i obrócił twarz ku sobie. Nie opierała si , ale

oczy miała błyszcz ce od łez, grube krople spływały jej po policzkach.
- Zabierz mnie do domu, Brion. Prosz , zabierz mnie do domu.
Odgarn ł jej z czoła wilgotne kosmyki włosów i u miechn ł si z wysiłkiem.

Cenny czas uciekał coraz szybciej, a on nie wiedział, co robi . Sekcja musiała

zosta przeprowadzona - ale nie mógł zmusi do tego Lei. Rozejrzał si za

apteczk i stwierdził, e Telt zaniósł j z powrotem do wozu. Mo e znajdzie si w

niej co , co pomo e Lei - jaki rodek uspokajaj cy.
Telt poustawiał kilka swoich przyrz dów na pulpicie nawigacyjnym i przez

kieszonkow lup ogl dał jak ta m . Podskoczył nerwowo i schował j za

siebie, gdy usłyszał hałas, lecz uspokoił na widok Briona.
- My lałem, e to tamten czubek przychodzi si rozejrze szepn ł. - Mo e ty mu

ufasz, ale ja nie. Nie mog nawet u y radia. Wynosz si st d. Musz to

powiedzie Hysowi!
- Co chcesz mu powiedzie ?! - spytał ostro Brion. - Co to za tajemnica?
Telt podał mu lup i ta m .
- Spójrz na t ta m zapisu z mojego licznika promieniowania. Czerwone,

pionowe kreski to - pi ciominutowe przedziały czasu, a ta faluj ca, czarna linia

oznacza poziom radioaktywno ci. Tu linia idzie w gór i w dół, to wtedy

zaatakowali my fort. Ró nica temperatury piasku i skały.
- A co oznacza ten wielki znak na rodku?
- Wypada dokładnie w czasie naszej wizyty w tym gabinecie grozy! Kiedy

weszli my przez otwór do wie y! - Telt nie potrafił ukry podniecenia.
- Czy to oznacza, e...
- Nie wiem. Nie jestem pewny. Musz porówna to z innymi ta mami, jakie

mam w bazie. Mo e to ciany samej wie y. Niektóre z tutejszych skał maj

wysoki poziom naturalnej promieniotwórczo ci. Mo e stała tam skrzynia

przyrz dów z fosforyzuj cymi tarczami. Albo jedna z tych taktycznych bomb

atomowych, jakie ju na nas rzucali. Jaki handlarz sprzedał im kilka sztuk.
- Lub te mog to by bomby kobaltowe?
- Mog - rzekł Telt, pospiesznie pakuj c instrumenty. le zabezpieczona albo

stara bomba z p kni t osłon mogłaby pozostawi wła nie taki lad. Mały

wyciek radonu wystarczyłby w zupełno ci.
- Czemu nie wezwiesz Hysa przez radio?

background image

94

- Nie chc , eby usłyszały to nasłuchuj ce jednostki dziadziusia Kraffta. To

nasza sprawa, je eli mam racj . I musz sprawdzi swoje stare ta my, eby si

upewni . Jednak czuj w ko ciach, e to b dzie warte ataku. Teraz wyładujmy

twojego trupa.
Pomógł Brionowi wytaszczy niezgrabny, owini ty brezentem pakunek, po

czym wskoczył za kierownic .
- Zaczekaj - powiedział Brion. - Czy masz w apteczce co , co mógłbym da Lei?

Wygl da na załaman . Nie histeryzuje, ale zoboj tniała na wszystko. Nie chce

niczego wiedzie , niczego robi , tylko le y i prosi, ebym j zabrał do domu.
- Tak, tak - odparł Telt, otwieraj c apteczk . - Nasz lekarz nazywa to

syndromem masakry. Wielu naszych chłopców to miało. Przez całe ycie

nienawidzili nawet my li o przemocy, a tu nagle musieli zacz zabija ludzi.

Faceci załamywali si , w ciekali, p kali na ró ne sposoby. T mieszank

sporz dził nasz lekarz. Nie wiem, co to jest, prawdopodobnie rodki uspokajaj ce

i troch psychostymulantów. Ta mieszanka wywołuje łagodn amnezj . Usuwa

wspomnienia z ostatnich dziesi ciu, mo e dwunastu godzin. Nie mo esz si

denerwowa czym , czego nie pami tasz. - Wyj ł mały, zapiecz towany pakiecik.

- Instrukcja u ycia na pudełku. Powodzenia.
- Powodzenia - rzekł Brion i u cisn ł stwardniał dło tech ika. - Daj mi zna ,

je li te lady s na tyle silne, by mogły pochodzi od bomb.
Wyjrzał na ulic upewniaj c si , e jest pusta, po czym nacisn ł przycisk

mechanizmu otwieraj cego drzwi. Transporter wypadł w o lepiaj ce wiatło dnia

i znikn ł, warkot silnika szybko cichł w oddali. Brion zamkn ł drzwi i wrócił do

Lei. Ulv nadal siedział pod cian .
W pudełku była jednorazowa strzykawka. Lea nie protestowała, gdy złamał

piecz i przycisn ł igł do jej ramienia. Westchn ła tylko i znów zamkn ła oczy.

Kiedy stwierdził, e zapadła w gł boki sen, przeniósł owini te w brezent zwłoki

magtera do biura. Pod jedn ze cian stał długi stół warsztatowy, na którym

umie cił ciało. Kiedy odwin ł brezent, niewidz ce oczy spojrzały na

oskar ycielsko. Posługuj c si no em, rozci ł lu ne, zakrwawione szaty, pod

którymi znalazł zestaw disa skich przyborów zawieszonych na pasie owini tym

wokół bioder. To jeszcze o niczym nie wiadczyło. Czy istota ta była człowiekiem,

czy nie, musiała jako y na Dis. Brion odrzucił przybory razem z ubraniem.

Miał przed sob nagie, podziurawione kulami, zakrwawione ciało.
Le ca przed nim istota była człowiekiem. Teoria Briona stawała si coraz

mniej prawdopodobna. Je eli magterowie nie byli Obcymi, to jak wytłumaczy

całkowity brak u nich wszelkich uczu ? Jaki rodzaj mutacji? Nie wierzył, aby

było to mo liwe. Ten martwy człowiek musiał mie w sobie co , co czyniło go

Obcym. Przyszło tego wiata opierała si na tej w tłej nadziei. Je eli odkryty

przez Telta lad bomby oka e si fałszywym tropem, nie b dzie ju adnej szansy.

background image

95

Kiedy znów spojrzał na Le , była wci nieprzytomna. Nie miał poj cia, jak

długo jeszcze b dzie pozostawała w tym stanie. Prawdopodobnie mógłby j

obudzi , ale nie chciał tego robi zbyt wcze nie. Z trudem hamował swoj

niecierpliwo . W ko cu postanowił odrzeka co najmniej godzin , zanim

spróbuje j obudzi . To b dzie ju południe - tylko dwana cie godzin do ko ca

tego wiata.
To co na pewno powinien zrobi , to skontaktowa si z profesorem Krafftem.

Musiał upewni si , e zdołaj wydosta si z Dis, je li ich misja si nie powiedzie.

Krafft zainstalował gdzie przeka nik, który prze le dalej sygnał z komunikatora

Briona. Je eli ten przeka nik znajdował si w budynku fundacji, to kontakt

został przerwany. Brion musiał to sprawdzi , zanim b dzie za pó no. Wł czył

nadawanie i wywołał profesora. Odpowied nadeszła natychmiast.
- Tu ł czno floty. Czy zechce pan pozosta na linii? Komandor Krafft czeka

na t rozmow . Ł czymy pana bezpo rednio z nim.
Krafft odezwał si , zanim głos operatora umilkł.
- Kto mówi? Czy kto z fundacji? - jego głos dr ał z emocji. - Tu Brandd. Jest

ze mn Lea Morees...
- Nikt wi cej? Czy nikt oprócz was nie ocalał?
- Tak jest, wszyscy pozostali s ... straceni. Budynek wraz z cał aparatur

został zniszczony i nie mog skontaktowa si z naszym statkiem na orbicie. Czy

w razie konieczno ci b dzie nas pan mógł st d wydosta ?
- Podajcie mi wasz pozycj . Statek ju leci...
- Na razie nie potrzebuj statku - przerwał mu Brion. Nie wysyłajcie go, dopóki

was nie zawiadomi . Je eli istnieje jeszcze jaki sposób, aby unikn wojny, to

znajd go. Tak wi c zostaj , je eli b dzie potrzeba, to do ostatniej minuty.
Krafft milczał. Słycha było tylko trzaski i odgłos jego oddechu.
- Decyzja nale y do pana - rzekł w ko cu. - Statek b dzie czekał w pogotowiu.

Czy pozwoli nam pan zabra teraz pann Morees?
- Nie. Jest mi tu potrzebna. Nadal pracujemy, szukaj c... - Có musiałby pan

teraz odkty , eby mogło to odwróci bieg wydarze ? - w głosie Nyjordczyka była

nadzieja i rozpacz. Brion nie mógł go pocieszy .
- Dowie si pan, je li mi si uda. W przeciwnym wypadku nic z tego. Koniec.
Wył czył nadajnik.
Kiedy spojrzał na dziewczyn , spała spokojnie. Co jeszcze mógł zrobi , zanim j

obudzi? Do sekcji zwłok b d potrzebne narz dzia, jakie instrumenty, a tu z

pewno ci nie było niczego. Mo e uda mu si co znale w gruzach budynku

fundacji. My l c o tym, poczuł nagłe pragnienie bli szego obejrzenia ruin. Mo e

background image

96

jeszcze kto ocalał. Musiał to sprawdzi . Gdyby mógł porozmawia z lud mi,

którzy tam pracowali...
Ulv nadal siedział pod cian . Skulony, spojrzał ze zło ci na nadchodz cego

Briona, ale nic nie powiedział.
- Czy pomo esz mi jeszcze raz? - zapytał Brion. - Zosta i pilnuj dziewczyny,

kiedy mnie nie b dzie. Wróc w południe. Ulv nie odpowiedział.
- Wci szukam sposobu, aby uratowa Dis - dodał Brion.
- Id . Przypilnuj dziewczyny! - rzucił Ulv z bezsiln w ciekło ci . - Nie wiem co

robi . Mo esz mie racj . Id . Ze mn b dzie bezpieczna.
Brion wy lizgn ł si na wyludnion ulic i pół biegn c, pół id c ruszył w

kierunku sterty gruzów, która była kiedy siedzib Cultural Relationships

Foundation. Szedł inn drog ni ta, któr przyjechali, zmierzaj c najpierw ku

obrze u miasta. Kiedy tam dotrze, skr ci i podejdzie do ruin z innej strony, tak

by nie zdradzi , sk d przybył. Magterowie mogli obserwowa budynek, a nie

chciał naprowadzi ich na lad Lei i wykradzionego ciała.
Min wszy róg, ujrzał stoj cy na ulicy transporter. Wóz wygl dał dziwnie

znajomo. Mógł to by ten, którego u ywali z Teltem, chocia nie był tego pewien.

Trzymaj c si w cieniu muru i rozgl daj c na boki, ostro nie ruszył w stron

transportera. Kiedy podszedł bli ej, stwierdził, e był to ten sam pojazd, którym

podró ował w nocy.
Na ulicy było cicho i upalnie. Okna i drzwi były puste: nic si nie poruszało w

ich cieniu. Postawiwszy nog na błotniku, Brion si gn ł r k i złapał za gor c ,

metalow kraw d otwartego okna. Podci gn ł si i spojrzał w u miechni t

twarz Telta.
U miechni t w miertelnym grymasie. ci gni te wargi odsłaniały

wyszczerzone z by, oczy zdawały si wychodzi na wierzch, a twarz była

spuchni ta i zniekształcona od zabójczej trucizny. W jego szyi tkwiła male ka,

drewniana strzałka.

background image

97

Rozdział 15

Brion rzucił si na ziemi , w pył i kurz ulicy. Nie mign ła ku niemu adna

zatruta strzałka - wokół wci panowała cisza. Morderczy Telta znikn li tak, jak

si pojawili. Otworzył drzwi i wskoczył do rodka.
Dokonali gruntownego zniszczenia. Wszystkie tablice kontrolne były

doszcz tnie rozbite, podłoga zasłana potrzaskanym sprz tem i kł bami ta m,

przypominaj cymi wyprute wn trzno ci. Wybebeszona maszyna była martwa

jak jej kierowca.
Łatwo było odtworzy przebieg wypadków. Kto rozpoznał wje d aj cy do

miasta transporter - zapewne który z magterów bior cych udział w zniszczeniu

budynku fundacji. Nie wiedzieli, gdzie si podział - inaczej Brion te ju by nie

ył. Jednak musieli zauwa y go, gdy Telt próbował opu ci miasto, i zatrzymali

go w najbardziej skuteczny sposób - strzałk , która przez otwarte okno trafiła w

kark niczego nie podejrzewaj cego kierowcy.
Telt zabity! Nagły szok, jakim była jego mier , sprawił, e Brion na chwil

zapomniał o wszystkich konsekwencjach tego faktu. Teraz zacz ł je sobie

u wiadamia . Tek nie zd ył przekaza Armii Nyjordu wiadomo ci o odkryciu

ladu radioaktywno ci. Nie chciał posłu y si radiem; zamierzał osobi cie

powiadomi Hysa i wr czy mu ta m . Teraz ta ma była podarta i zmieszana z

innymi, a człowiek, który umiał j zinterpretowa , nie ył.
Brion spojrzał na przewody zwisaj ce z rozbitej radiostacji i wyskoczył na

zewn trz. Biegn c zygzakiem, szybko oddalił si od transportera. Jego własne

ycie i ycie Dis zale ało od tego, czy kto go zauwa y przy poje dzie. Musiał

porozumie si z Hysem i przekaza mu t informacj . Dopóki tego nie zrobi,

b dzie jedynym przybyszem wiedz cym, w której wie y magterowie mogli

przechowywa mierciono ne bomby.
Kiedy oddalił si od transportera tak, e stracił go z oczu, zwolnił i otarł pot z

czoła. Opu cił pojazd nie zauwa ony i nikt go nie ledził. Znalazł si w nie znanej

mu cz ci miasta, ale kieruj c si według sło ca poszedł miarowym krokiem w

stron zburzonego budynku. Na ulicach było teraz wi cej Disa czyków.

Niektórzy przystawali i spogl dali na niego gniewnie, marszcz c brwi.

Empatycznym zmysłem wyczuwał ich zło i nienawi . Z grupki m czyzn

emanowało zagro enie i mijaj c ich poło ył dło na kolbie miotacza. Dwaj z nich

trzymali dmuchawki w pogotowiu, ale nie u yli ich. Zanim skrył si za nast pnym

rogiem, plecy miał mokre od potu.
Przed sob ujrzał ruiny siedziby fundacji. Opodal sterczał ci ty sto ek

kosmolotu. Z otwartego luku wyszli dwaj m czy ni i stan li na skraju

pogorzeliska. Kiedy podeszwy butów Briona zachrz ciły na gruzowisku,

m czy ni odwrócili si błyskawicznie, z wycelowan w niego broni . Obaj mieli

karabiny jonowe. Odpr yli si , widz c jego ubiór.

background image

98

- Przekl te dzikusy! - warkn ł jeden.
Był mieszka cem jednej z ci kich planet: przysadzistej budowy, wygl dał jak

bryła ci gien i mi ni, chocia czubkiem głowy ledwie si gał Brionowi do brody.

Na zsuni tej w tył czapce miał dwie skrzy owane linijki - odznak pokładowego

informatyka.
- My l , e trudno ich wini - rzekł drugi.
Nosił insygnia intendenta. Rysami twarzy ró nił si od pierwszego, ale z

powodu kr pej budowy ciała wydawał si jego bli niakiem. Zapewne z tego

samego wiata.
- Dzi w nocy rozwal ich planet . Wygl da na to, e te biedne dranie na

ulicach w ko cu zrozumiały, co si dzieje. Mam nadziej , e my b dziemy wtedy

w podprzestrzeni. Widziałem, jak oberwał wiat Estrada, i nie mam ochoty

ogl da tego po raz drugi. Nigdy wi cej!
Informatyk spojrzał uwa nie na Briona, lekko odchylaj c głow , eby zajrze

mu w oczy.
- Potrzebny panu transport? - zapytał. - Jeste my ostatnim statkiem w porcie i

damy st d dyla, jak tylko reszta ładunku znajdzie si na pokładzie. Zabierzemy

pana, je li pan chce.
Brion najwy szym wysiłkiem woli zdołał zapanowa nad obezwładniaj cym

przygn bieniem, jakie ogarn ło go na widok rumowiska - grobowca tylu ludzi.
- Nie - powiedział. - To nie b dzie potrzebne. Jestem w kontakcie z flot

blokady. Zabior mnie st d przed północ . - Jest pan z Nyjordu? - burkn ł

intendent.
- Nie - odparł Brion, zaabsorbowany swoimi my lami. Ale mam kłopoty z

moim statkiem.
U wiadomił sobie, e bacznie mu si przygl daj i e jest im winien jakie

wyja nienie.
- My lałem, e uda mi si znale sposób, by zapobiec wojnie. Teraz... nie jestem

ju tego taki pewien.
Nie zamierzał zwierza si kosmonautom, ale te słowa, tłuk ce si wci w jego

mózgu, wyrwały mu si bezwiednie. Informatyk zacz ł co mówi , ale jego

towarzysz szturchn ł go łokciem w bok.
- Zaraz odlatujemy. Nie podoba mi si sposób, w jaki patrz na nas ci

Disa czycy. Kapitan kazał nam sprawdzi , co było przyczyn po aru, a potem

zabiera si do diabła. Chod my wi c.

background image

99

- Niech si pan nie spó ni na swój statek - powiedział do Briona informatyk i

ruszył w stron statku. Nagle zawahał si i odwrócił. - Jest pan pewny, e w

niczym nie mo emy pomóc?
Rozpacz nic nie da. Brion z trudem otrz sn ł si z przygn bienia.
- Mo ecie mi pomóc - rzekł. - Przydałby mi si skalpel albo jakie inne

narz dzia chirurgiczne.
B d potrzebne Lei. Pó niej przypomniał sobie wiadomo , której nie zd ył

przekaza Telt.
- Czy macie przeno n radiostacj ? Zapłac .
Informatyk znikn ł we wn trzu rakiety i minut pó niej pojawił si ponownie, z

mał paczk w r ku.
- Tu jest skalpel i magnetyczne szczypce. To wszystko, co udało mi si znale

w apteczce. Mam nadziej , e si przydadz . - Si gn ł do wn trza statku i wyj ł

metalow skrzynk przeno nej radiostacji. - Prosz to wzi , ma spory zasi g,

nawet na długich falach.
Machn ł r k , gdy Brion chciał mu zapłaci .
- To mój wkład - powiedział. - Je eli zdoła pan uratowa t planet , to dodam

panu cały ten statek. Powiemy kapitanowi, e stracili my to radio uciekaj c przed

tubylcami. Prawda, liczykrupo? - d gn ł intendenta w pier palcem, którym bez

trudu mógłby wybi dziur w kim mizerniejszej postury.
- Słysz ci wyra nie - powiedział intendent. - Po powrocie na statek napisz tak

w zapotrzebowaniu.
Weszli do rakiety i Brion musiał si szybko odsun na bezpieczn odległo .
Poczucie obowi zku - kosmonauci te je mieli. U wiadomiwszy to sobie, Brion

troch podniósł si na duchu i zacz ł grzeba w gruzach, szukaj c czego , co

mogłoby si przyda . We fragmencie ocalałej ciany rozpoznał naro nik

laboratorium.
Przeszukuj c rumowisko, wydobył ró ne popsute przyrz dy oraz jeden pogi ty

pojemnik, który cudem unikn ł zniszczenia. W rodku był binokular z

pop kanymi i zabrudzonymi szkłami oraz zgi tym tubusem. Lewa cz

instrumentu wydawała si sprawna. Brion ostro nie schował mikroskop z

powrotem do pojemnika.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. To skromne wyposa enie b dzie

musiało wystarczy . Odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami Disa czyków,

ruszył z powrotem do magazynu. Nie chc c zdradzi poło enia kryjówki, musiał

solidnie nadło y drogi. Dopiero kiedy był pewny, e nikt go nie ledzi, w lizgn ł

si do budynku, zamykaj c za sob drzwi.

background image

100

Kiedy wszedł do biura, powitało go przestraszone spojrzenie Lei.
- Przyjazna twarz w ród tłumu kanibali - powiedziała. Maluj ce si na jej

twarzy napi cie przeczyło artobliwym słowom. - Co si stało? Od kiedy si

obudziłam, Wielka Kamienna Twarz - wskazała palcem na Uhra - nie odezwał si

do mnie słowem.
- Co pami tasz z ostatnich wydarze ? - spytał ostroinie Brion. Nie chciał

powiedzie jej zbyt wiele, eby znów nie wywoła szoku. Ulv wykazał ogromn

przytomno umysłu, nie próbuj c z ni rozmawia .
- Je eli musisz wiedzie - powiedziała Lea - to pami tam bardzo du o, Brionie

Brandd. Nie b d si wdawa w szczegóły, bo lepiej nie zdradza takich rzeczy

tubylcom. Powiem tylko, e zasn łam zaraz po tym, jak odszedłe . Oprócz tego

niczego nie pami tam. To niesamowite. Zasn łam w tym skotłowanym,

szpitalnym łó ku, a obudziłam si na tej kanapie, z okropnym bólem głowy. A on

po prostu siedział tam i marszczył si gro nie. Czy nie mógłby powiedzie mi, co

si tu dzieje?
Najlepiej powiedzie jej prawd , zostawiaj c na pó niej wszystkie drastyczne

szczegóły.
- Magterowie zaatakowali budynek fundacji - powiedział. - S teraz w ciekli na

wszystkich przybyszów. Była pod wpływem rodka usypiaj cego i Ulv musiał

przynie ci tutaj. Teraz jest ju dwunasta...
- To ostatni dzie ? - w jej głosie było przera enie. Zbli a si koniec wiata, a ja

odgrywam pi c królewn ! Czy kto został ranny podczas napadu? Albo zabity?
- Było wiele zamieszania i wiele ofiar - rzekł Brion. Musiał jako odwróci jej

uwag . Podszedł do trupa i odchylił brezent, odsłaniaj c jego twarz. - Jednak

teraz jest co wa niejszego. To jeden z magterów. Mam tu skalpel i par innych

rzeczy. Czy przeprowadzisz sekcj zwłok?
Lea skuliła si na kanapie. Mimo panuj cego upału wygl dała na zzi bni t .
- Co si stało z lud mi w budynku? - zapytała cichutko. Zastrzyk usun ł

pami o tragedii, ale gdzie w pod wiadomo ci kołatało si echo prze ytego

szoku i napi cia. - Jestem taka... wyczerpana. Prosz , powiedz mi, co si stało.

Mam wra enie, e co ukrywasz.
Brion usiadł przy niej i wzi ł j za r ce. Nie zdziwiło go, e były zimne.

Spojrzawszy jej w oczy, próbował doda jej otuchy. - To nie było zbyt przyjemne

- powiedział w ko cu.
Była w szoku i pewnie dlatego tak si teraz czujesz. Jednak... Lea, musisz mi

uwierzy na słowo. Nie zadawaj adnych pyta . Nic ju na to nie mo emy

poradzi . Mo emy jednak jeszcze odkry prawd o magterach. Czy zbadasz

ciało?

background image

101

Zamierzała o co zapyta , lecz zrezygnowała. Kiedy spu ciła głow , Brion

poczuł, jak lekki dreszcz wstrz sn ł jej ciałem.
- Stało si co bardzo złego - powiedziała. - Wiem. S dz , e b d musiała

uwierzy ci na słowo, e lepiej nie zadawa adnych pyta . Pomó mi wsta ,

dobrze, kochany? Nogi mam jak z waty.
Opieraj c si o Briona niemal całym ci arem ciała, wolno podeszła do trupa.

Spojrzała na i zadygotała.
- Trudno to nazwa naturaln mierci - powiedziała. Ulv przygl dał jej si

uwa nie, gdy wyjmowała skalpel z futerału.
- Nie musisz na to patrze , je li nie chcesz - powiedziała mu niewprawn

disa szczyzn .
- Chc - odparł, nie odrywaj c oczu od ciała. - Nigdy przedtem nie widziałem

magtera martwego albo bez ubrania, jak kogo zwyczajnego.
Nie przestawał intensywnie przygl da si zabitemu.
- Znajd mi troch wody do picia, dobrze, Brion? powiedziała Lea. - I rozłó

brezent pod ciałem. To do brudna robota.
Napiwszy si wody, zdała si nabra sił - mogła sta nie przytrzymuj c si stołu

obiema r kami. Przyło ywszy koniec skalpela tu pod mostkiem magtera,

wykonała długie ci cie a do spojenia łonowego. Długa, biegn ca niemal przez

cały tułów rana rozchyliła si szeroko jak czerwone usta. Ulv zadr ał, ale nie

odwrócił oczu.
Lea usuwała organy wewn trzne jeden po drugim. Raz zerkn ła na Briona, ale

zaraz wróciła do pracy. Cisza przedłu ała si , a przerwał j Brion.
- Powiedz mi, dobrze? Znalazła co ?
Osłabiła j nadzieja wyczuwalna w jego pytaniu, zachwiała si i osun ła na

le ank . Bezsilnie opu ciła zakrwawione r ce, makabrycznie kontrastuj ce z jej

pobladł twarz .
- Przykro mi, Brion - powiedziała. - Nic tu nie ma, zupełnie nic. S niewielkie

ró nice, zmiany organiczne, jakich nigdy jeszcze nie widziałam, na przykład

olbrzymia w troba. Jednak takie zmiany mog by typowe dla homo sapiens

przystosowanego do ycia na innej planecie. To człowiek. Zmieniony,

zaadaptowany, zmodyfikowany, ale człowiek, taki sam jak ty czy ja.
- Sk d mo esz by tego pewna? - przerwał jej Brion. Jeszcze nie zbadała

wszystkiego, prawda?
Potrz sn ła głow .

background image

102

- Wi c krój dalej. Inne organy. Mózg. Badania mikroskopowe. Masz! - rzucił,

podsuwaj c jej pojemnik z mikroskopem.
Ukryła twarz w dłoniach i załkała.
- Czy nie mo esz zostawi mnie w spokoju! Jestem zm czona i chora, i mam

do tej okropnej planety. Dajmy im zgin . Nic mnie nie obchodz . Twoja teoria

jest bł dna, bezwarto ciowa. Przyznaj to! I pozwól mi umy r ce...
Reszta słów uton ła w gło nym szlochu. Brion stan ł nad ni i wzi ł gł boki

oddech. Czy by si mylił? Nawet nie wa ył si o tym my le . Spogl daj c na

drobne ramiona Lei, na małe wybrzuszenia kr gosłupa widoczne pod cienkim

materiałem, czuł gł bok lito , której nie mógł si podda . Ta drobna, bezradna,

przestraszona kobieta była jego jedyn szans . Musiała zabra si do roboty.

Musiał j do tego nakłoni .
Ihjelowi udało si to - posłu ył si czynn empati , aby przekaza swoje uczucia

Brionowi. Teraz Brion musiał zrobi to samo z Le . Otrzymał kilka lekcji tej

sztuki, ale daleko mu było do biegło ci. Pomimo to musiał spróbowa . Siła była

tym, czego Lea potrzebowała najbardziej. Powiedział po prostu:
- Mo esz to zrobi . Masz wol i sił , eby doko czy dzieła. A jego umysł

milcz co nakazywał jej słucha : teraz, kiedy jej siły si wyczerpały, udzielał jej

cz ci sił Briona.
Dopiero kiedy uniosła głow i zobaczył łzy wysychaj ce na jej twarzy,

zrozumiał, e mu si powiodło.
- We miesz si do roboty? - spytał cicho.
Lea tylko skin ła głow i podniosła si z le anki. Powtórzyła nogami jak lalka

poci gana za niewidoczne sznurki. Ta siła nie była jej własn sił i Brion z

przykro ci przypomniał sobie ostatni rund Twenties, gdy sam do wiadczył

takiego samego uczucia kra cowego wyczerpania. Otarła r ce o ubranie i

otworzyła pojemnik z mikroskopem.
- Wszystkie szkiełka s potłuczone - powiedziała.
- U yj tego - odparł Brion, kopi c w szklane przepierzenie.
Kawałki szkła z brz kiem posypały si na podłog . Podniósł kilka najwi kszych

odłamków i połamał je na prostok ty mieszcz ce si w uchwytach stolika. Lea

wzi ła je bez słowa. Rozmazawszy na szkiełku kropl krwi magtera, pochyliła si

nad mikroskopem. Dr cymi r kami nastawiała ostro . Badała preparat pod

małym powi kszeniem. Raz odrobin obróciła lusterko, eby złapa wiatło

wpadaj ce przez okno. Brion stał nad ni , zaciskaj c pi ci i z trudem

opanowuj c niepokój.
- Co tam widzisz? - nie wytrzymał.
- Fagocyty, płytki krwi... leukocyty... wszystko wygl da normalnie.

background image

103

Jej głos był matowy, znu ony; mrugała oczami zm czonymi od wpatrywania si

w preparat.
Brion poczuł gniew wywołany poczuciem kl ski. Nawet w obliczu pora ki nie

przyjmował jej do wiadomo ci. Si gn ł Lei przez rami i obrócił rewolwer

mikroskopu, ustawiaj c go na du e powi kszenie.
- Je li niczego nie widzisz, to spróbuj pod du ym powi kszeniem! To tam jest,

wiem o tym! Zrobi ci preparat tkankowy. Obrócił si do wypatroszonego trupa.

Nie widział, e Lea nagle zesztywniała i z po piechem nastawiła ostro , jednak

poczuł bij c od niej fal emocji, oddziaływuj c na jego empatyczne zmysły.
- Co to? - zawołał, jakby powiedziała co na głos.
- Co ... Co tu jest - mrukn ła. - W tym leukocycie. To nie jest normalna

komórka, ale wygl da znajomo. Widziałam ju kiedy co takiego, ale nie

przypominam sobie gdzie.
Wyprostowała si znad mikroskopu i bezwiednie przycisn ła zakrwawione r ce

do czoła.
- Wiem, e ju to widziałam.
Brion zerkn ł w okular mikroskopu i ujrzał niewyra ny obiekt. Kiedy nastawił

ostro , zobaczył wyra nie - biały, amebowaty kształt jednokomórkowego

leukocytu. Jego niewprawne oko nie dostrzegało w nim nic niezwykłego. Nie był

w stanie stwierdzi , co dziwnego dostrzegła w tym Lea, poniewa nie miał poj cia,

jak powinien wygl da leukocyt normalny.
- Czy widzisz te okr głe, zielone grudki skupione blisko siebie? - zapytała Lea.

Zanim zd ył odpowiedzie , wykrzykn ła: - Ju wiem!
Podekscytowana, zapomniała o zm czeniu.
- Icerya purchasi, tak si nazywa albo podobnie. To Coccus, mały owad z rz du

łuskoskrzydłych. Miał takie same twory zebrane razem w swoich komórkach.
- Co to oznacza? Jaki ma zwi zek z Dis?
- Nie wiem - odparła. - Tyle e wygl da tak podobnie. I jeszcze nigdy nie

widziałam czego takiego w ludzkiej komórce. U Coccusa te zielone ciałka

przekształcaj si w rodzaj dro d y yj cych w jego organizmie. Nie paso yt, ale

rzeczywisty symbiont...
Szeroko otworzyła oczy, gdy dotarło do niej znaczenie własnych słów. Symbiont

- a Dis była planet , na której symbioza i paso ytnictwo osi gn ło bardziej

zaawansowane i skomplikowane formy ni gdziekolwiek indziej. My li Lei

kr yły wokół tego faktu i rozwa ały jego logiczne konsekwencje. Brion

wyczuwał jej skupienie i podniecenie. Nie zrobił niczego, co mogłoby j wyrwa z

transu. Pogr ona w my lach, stała zaciskaj c pi ci i niewidz cym spojrzeniem

wpatruj c si w dal.

background image

104

Brion i Ulv spogl dali na ni w milczeniu, czekaj c co powie. W ko cu kawałki

łamigłówki poukładały si we wła ciwych miejscach. Rozwarła zaci ni te dłonie i

przygładziła nimi wilgotn spódnic . Zamrugała i obróciła si do Briona.
- Czy jest tu jaka skrzynka z narz dziami? - zapytała. Pytanie było tak

zaskakuj ce, e Brion przez chwil nie potrafił na nie odpowiedzie . Zanim zdołał

zebra my li, odezwała si ponownie.
- Nie chodzi mi o r czne narz dzia, to trwałoby zbyt długo. Mogliby cie znale

mi co takiego jak piła mechaniczna? Byłaby najlepsza.
Znów zaj ła si mikroskopem i Brion nie próbował jej ju o nic wypytywa . Ulv

wci przygl dał si ciału magtera, nie rozumiej c, o czym mówili.
Brion poszedł do hali ładunkowej. Na parterze nie znalazł niczego, mogłoby by

przydatne, wi c wszedł schodami na gór . Długi korytarz prowadził do licznych

pomieszcze . Wszystkie drzwi były zamkni te, wł cznie z tymi, na których

widniał obiecuj cy napis "NARZ DZIOWNIA". Kilkakrotnie uderzył barkiem

w metal, nie wyginaj c go nawet na cal. Cofn ł si , szukaj c innego sposobu i

zerkn ł na zegarek.
Druga! Za dziesi godzin bomby spadn na Dis.
Ten fakt zmuszał do po piechu. Jednak nie mógł robi hałasu - mógłby go kto

usłysze . Szybko zdj ł koszul i lu no owin ł ni miotacz, tak e tworzyła

lejkowate przedłu enie lufy. Przytrzymuj c materiał lew r k , przytkn ł bro

do drzwi, wylotem do zamka. Strzał odbił si głuchym echem, niesłyszalnym na

zewn trz budynku. Kawałki rozbitego mechanizmu zagrzechotały wewn trz

zamka i drzwi stan ły otworem.
Kiedy wrócił, Lea stała nad ciałem. Podał jej mał pilark z obrotowym

ostrzem.
- Czy to si nada? - spytał. - Zasilana bateryjnie, naładowana niemal do pełna.
- Doskonale - odparła. - B dziecie musieli mi pomóc. Przeszła na disa ski.
- Ulv, czy mógłby znale jakie miejsce, sk d mógłby nie zauwa ony

obserwowa ulic ? Daj mi znak, kiedy b dzie pusta. Obawiam si , e piła narobi

sporo hałasu.
Ulv skin ł głow i poszedł do hali, gdzie wspi ł si na stert skrzy , sk d mógł

wyjrze na zewn trz przez małe okienko umieszczone wysoko nad podłog .

Ostro nie rozejrzał si na boki, po czym machni ciem r ki kazał Lei zaczyna .
- Brion, sta obok i trzymaj trupa za brod - poleciła. Trzymaj mocno, eby

głowa nie latała, kiedy b d ci ła. To b dzie niezbyt przyjemne. Przykro mi.

Jednak to najszybszy sposób na przeci cie ko ci.
Piła wgryzła si w czaszk .

background image

105

W pewnej chwili Ulv gestem nakazał im cisz i sam skrył si w cieniu. Czekali

niecierpliwie, a da im sygnał do podj cia pracy. Brion mocno trzymał głow

magtera, a piła zatoczyła kr g wokół czaszki trupa.
- Sko czone - powiedziała Lea, wypuszczaj c pilark ze zdr twiałych palców.

Rozmasowała dłonie, przywracaj c im ycie, nim doko czyła dzieła. Ostro nie i

delikatnie usun ła wierzchołek czaszki magtera, odsłaniaj c mózg widoczny w

strudze wiatła padaj cego przez okno.
- Od pocz tku miałe racj , Brion - powiedziała. - Oto twój Obcy.

background image

106

Rozdział 16

Gdy spogl dali na odsłoni ty mózg magtera, doł czył do nich Ulv. Sprawa była

tak oczywista, e i on to zauwa ył.
- Widziałem zabite zwierz ta i martwych ludzi z otwartymi głowami, ale

jeszcze nigdy nie widziałem czego takiego - rzekł.
- Co to jest? - zapytał Brion.
- Naje d ca. Obcy, którego szukałe - powiedziała Lea.
Mózg magtera zajmował tylko dwie trzecie obj to ci. Zamiast całkowicie j

wypełnia , dzielił j z zielonym, amorficznym tworem. Naro l była pomarszczona

podobnie jak kora mózgowa, lecz zawierała ciemne grudki i wyrostki. Lea wzi ła

skalpel i delikatnie dotkn ła ciemnej, wilgotnej masy.
- To jest bardzo podobne do czego , co kiedy widziałam na Ziemi -

powiedziała. - Zielona mucha, Drepanosiphum planatoides, i jej niezwykły organ,

zwany pseudoikr . Teraz, kiedy zobaczyłam ten twór w czaszce magtera,

przypomniałam sobie. Organ muchy Drepanosiphum tak e jest wielki i zielony,

ale wypełnia połow jamy tułowia, a nie głowy. Jego przeznaczenie przez wiele lat

pozostawało zagadk dla biologów i stworzono kilka zawiłych teorii, które to

wyja niały. W ko cu komu udało si dokona sekcji i zbada pseudoikr .

Okazało si , e to ro lina ni sza, dro d akowaty twór, który pomaga zielonej

musze trawi . Wytwarza enzymy umo liwiaj ce musze wchłanianie ogromnych

ilo ci cukru, spo ywanego z sokiem ro lin.
- To nic niezwykłego - rzekł zdumiony Brion. - Termitom i ludziom flora

równie pomaga w trawieniu. Na czym polega ró nica u zielonej muchy?
- Głównie na rozmna aniu. Wszystkie inne ro liny yj ce w trzewiach musz

wnikn do ciała gospodarza i usadowi si tam jako obce twory, mog ce

pozostawa tam tak długo, jak długo s u yteczne. Zielona mucha i jej

dro d akowata ro lina pozostaj w stałym, symbiotycznym zwi zku, b d cym

podstaw ich egzystencji. Zarodniki ro liny pojawiaj si w licznych cz ciach

ciała muchy, ale zawsze s obecne w komórkach rozrodczych. Ka da komórka

jajowa zawiera ich kilka i ka de jajo, z którego wyl ga si mucha, jest

zainfekowane zarodnikami ro liny. Ten sposób gwarantuje ci gło symbiozy.
- Czy my lisz, e te zielone kulki w komórkach krwi magtera mog by czym

takim? - pytał Brion.
- Jestem tego pewna - odparła Lea. - To musi by taki sam proces.

Prawdopodobnie całe ciało magtera zawiera takie zielone kuleczki, zarodniki czy

te potomstwo tego tworu. Do komórek rozrodczych wniknie wystarczaj ca ich

ilo , by zapewni zainfekowanie ka dego nowo narodzonego magtera. Kiedy

dziecko ro nie, symbiont ro nie razem z nim, zapewne zreszt o wiele szybciej,

background image

107

poniewa zdaje si by prostszym organizmem. Podejrzewam, e w ci gu

pierwszych sze ciu miesi cy ycia noworodka twór na dobre zadomawia si w

jego czaszce.
- Ale po co? - zapytał Brion. - Jaka jest jego rola? - Mog tylko zgadywa , ale

wiele faktów wskazuje na to, jak pełni funkcj . Jestem skłonna zało y si , e

jest prawdopodobnie skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, jak wi kszo innych

form ycia na Dis. Ten organizm jest po prostu zbyt zło ony, by mógł powsta w

ci gu tak krótkiego czasu, jaki upłyn ł od chwili, gdy na planecie pojawili si

ludzie. Magterowie musieli zarazi si tym symbiontem, spo ywaj c jakie

disa skie zwierz . Symbiont prze ył i doskonale si zadomowił w nowym

rodowisku, dobrze chroniony przez ko ci czaszki długowiecznego gospodarza. W

zamian za ywno , tlen i wygod symbiont zapewne wytwarza hormony i

enzymy ułatwiaj ce magterowi przetrwanie. Jedne z nich mog wspomaga

trawienie, pozwalaj c magterowi je ka d ro lin czy zwierz , jakie wpadnie

mu w r ce. Symbiont mo e produkowa cukry, oczyszcza krew z toksyn... Jest

wiele funkcji, które mo e pełni . I pełni je, poniewa magterowie najwyra niej s

dominuj c form ycia na tej planecie. Zapłacili wysok cen za t symbioz , ale

a do tej pory nie miało to adnego znaczenia. Czy zauwa yłe , e mózg magtera

nie jest wcale mniejszy od normalnego?
- Ale musi tak by , jak e inaczej symbiont mógłby si zmie ci w czaszce?
- Gdyby mózg magtera był mniejszy od normalnego, twór mógłby wypełni

powstał , pust przestrze . Jednak ten mózg jest w pełni rozwini ty, tyle e

brakuje jego cz ci wchłoni tej przez symbionta.
- Płaty czołowe - rzekł Brion, nagle zrozumiawszy, o co jej chodzi.
- Ta piekielna rzecz dokonała lobotomii.
- Zrobiła nawet wi cej - rzekła Lea, odsuwaj c tkank mózgow i odsłaniaj c

le ce pod ni zielone strz pki. - Te wyrostki si gaj gł biej, ale zawsze pozostaj

w mózgu. Mó d ek wydaje si nie naruszony. Najwidoczniej w ten sposób

symbiont wpływa wybiórczo na uczucia wy sze gospodarza. Zniszczenie płatów

czołowych uczyniło magterów istotami bez emocji i zdolno ci do prawdziwie

abstrakcyjnego my lenia. Wydaje si , e bez nich łatwiej było im przetrwa .

Musiało doj do straszliwych w skutkach niepowodze , zanim ustaliła si

odpowiednia proporcja mi dzy ro lin a człowiekiem. Ostatecznym produktem

jest człeko - ro lino - zwierz cy symbiont, który jest w podziwu godnym stopniu

przystosowany do przetrwania na tym nieszcz snym wiecie. adnych

powoduj cych komplikacje uczu czy pragnie , które mogłyby przeszkadza w

prze yciu. Całkowity brak skrupułów. Ludzko zawsze była w tym dobra, wi c

nie trzeba było wiele modyfikowa .
- Przecie inni Disa czycy, cho by Ulv, zdołali prze y nie zmieniaj c si w

takie istoty. Dlaczego wi c magterowie.. ?

background image

108

- W procesie ewolucji nic nie jest konieczno ci , wiesz o tym - powiedziała Lea. -

Mo liwe s ró ne warianty, a najlepsze rozwijaj si dalej. Mo na powiedzie , e

lud Ulva przetrwał, ale magterowie przetrwali lepiej. Gdyby inne planety nie

nawi zały ponownie kontaktu z Dis, podejrzewam, e magterowie powoli staliby

si tu ras dominuj c . Tylko e teraz nie maj na to szans. Wygl da na to, e ich

samobójcze ci goty doprowadziły do zagłady obu ras.
- I to wła nie nie ma adnego sensu - powiedział Brion. - Magterowie przetrwali

i wspi li si na szczyt tutejszej drabiny ewolucyjnej. A przecie maj samobójcze

skłonno ci. Jak to si stało, e nie wygin li wcze niej?
- Indywidualnie, ka dy z nich jest agresywny w sposób granicz cy z

samobójstwem. Zaatakuj wszystko i wszystkich z tym samym całkowitym

brakiem emocji. Na szcz cie na tej planecie nie ma wi kszych zwierz t. Tak

wi c, mimo e jednostki gin ły, kra cowa bezwzgl dno zapewniała magterom

przetrwanie. Teraz stan li w obliczu problemu, który jest zbyt zło ony dla ich

uszkodzonych umysłów. Co było dobre dla nich, było dobre dla planety, a takie

my lenie zawsze si le ko czy. S jak ludzie z no ami, którzy zabijali wszystkich

uzbrojonych w kamienie. Teraz stan li przed lud mi z karabinami, lecz mimo to

b d atakowa i walczy , a wszyscy zgin . To idealny przykład bezstronno ci

ewolucji. Ludzie zainfekowani t disa sk form ycia byli dominuj cymi

stworzeniami na tej planecie. Twór w mózgu magtera był wtedy prawdziwym

symbiontem, daj cym co i otrzymuj cym co w zamian, tworz cym zwi zek

osobników, w którym wszyscy razem byli silniejsi ni ka dy z osobna. Teraz to si

zmieniło. Mózg magtera nie mo e zrozumie poj cia zbiorowego samobójstwa w

sytuacji, w której musi to zrozumie , aby prze y . Tak wi c ten twór nie jest ju

symbiontem, lecz paso ytem.
- I jako paso yt musi zosta zniszczony! - wtr cił si Brion. - Teraz nie

walczymy ju z cieniami! - triumfował. Znale li my wroga i wcale nie jest nim

magter. Po prostu rodzaj nieco bardziej rozwini tego tasiemca, zbyt głupiego, by

wiedzie , e sam siebie zabija. Czy to ma mózg, czy potrafi my le ?
- Bardzo w tpi - odparła Lea. - Mózg nie był mu do niczego potrzebny. Tak

wi c, nawet je li pierwotne posiadał zdolno rozumowania, to do tej pory ju j

utracił. Symbionty i paso yty yj ce wewn trz organizmu zawsze przybieraj

posta zapewniaj c spełnianie jedynie podstawowych funkcji yciowych.
- Powiedzcie mi o tym. Co to jest? - przerwał im Ulv, tr caj c mi kk , zielon

mas . Z napi ciem przysłuchiwał si ich rozmowie, ale nie zrozumiał z niej ani

słowa.
- Wyja nij mu to najlepiej, jak potrafisz, dobrze, Lea? powiedział Brion i

spojrzawszy na ni , u wiadomił sobie, jak bardzo była zm czona. - I zrób to na

siedz co, ju dawno nale y ci si odpoczynek. Ja spróbuj ...
Zerkn ł na zegarek i urwał. Było ju po czwartej - zostało mniej ni osiem

godzin. Co miał robi ? Gdy u wiadomił sobie, e uporał si dopiero z połow

problemu, jego entuzjazm przygasł. Bomby spadn zgodnie z planem, chyba e

background image

109

Nyjordczycy zdołaj poj wag tego odkrycia. A nawet je li zrozumiej , jakie to

b dzie miało znaczenie? Zagro enie ich planety przez bomby kobaltowe wcale si

przez to nie zmniejszy.
Wraz z t my l przyszło poczucie winy, z jakim u wiadomił sobie, e zupełnie

zapomniał o mierci Telta. Zanim skontaktuje si z flot Nyjordu, musi

powiedzie Hysowi i jego armii buntowników, co stało si z Teltem i kierowanym

przez niego pojazdem. A tak e o ladach radioaktywno ci. Teraz ju nie da si ich

porówna z poprzednim zapisem, aby sprawdzi , czy s wa nym odkryciem, ale

opieraj c si na uzasadnionych podejrzeniach Hys mógłby przeprowadzi

kolejny atak. Ta rozmowa nie potrwa długo, a potem b dzie miał czas, by upora

si z profesorem Krafftem.
Starannie nastawiwszy nadajnik na cz stotliwo Armii Nyjordu, wywołał

Hysa. Nikt si nie zgłosił. Kiedy przeł czył radiostacj na odbiór, usłyszał tylko

trzaski.
Zawsze istniała mo liwo , e aparat jest zepsuty. Szybko przestroił go na

zakres swojego komunikatora i gwizdn ł do mikrofonu. Odebrany sygnał był tak

gło ny, e zabolały go uszy. Ponownie spróbował wywoła Hysa i z ulg usłyszał

odpowied .
- Tu Brion Brandd. Słyszycie mnie? Chc natychmiast mówi z Hysem.
Oniemiał, gdy odpowiedział mu profesor Krafft.
- Przykro mi, ale nie mo e pan mówi z Hysem. Prowadzimy nasłuch na tej

cz stotliwo ci i dlatego poł czono pana ze mn . Hys i jego buntownicy odlecieli

około pół godziny temu i s ju w drodze na Nyjord. Czy jest pan ju gotów

wraca ? Niebawem wszelkie l dowania stan si niebezpieczne. Nawet teraz b d

musiał zebra ochotników, eby was stamt d wyci gn .
Nie ma Hysa i jego armii! Brion przetrawiał t my l. Wytr cony z równowagi,

nagle usłyszał swój głos:
- Je li odlecieli... no, nic na to nie poradz . I tak miałem zamiar z panem

porozmawia , wi c mog to zrobi teraz. Prosz słucha i próbowa zrozumie .

Musicie odwoła bombardowanie. Odlayłem prawd o magterach, dowiedziałem

si , co jest przyczyn ich umysłowych aberracji. Je eli zdołamy to usun ,

mo emy powstrzyma ich od atakowania Nyjordu...
- Czy mo na tego dokona przed północ ? - przerwał mu Krafft. Mówił

mywanym, niemal gniewnym głosem. Nawet wi ci czasem trac cierpliwo .
- Nie, oczywi cie, e nie - Brion zmarszczył brwi nad mikrofonem, widz c, e

rozmowa przebiega zupełnie inaczej ni powinna, ale nie maj c poj cia, jak temu

zapobiec. - Jednak to nie zajmie wam zbyt wiele czasu. Mam tu dowód, który

przekona was, e mówi prawd .

background image

110

- Wierz ci na słowo, Brion - w głosie Kraffta nie było ju gniewu, tylko

zm czenie i wiadomo kl ski. - I przyznaj , e pewnie masz racj . Niedawno

przyznałem te , e i Hys miał chyba racj w swojej ocenie prawidłowego sposobu

rozwi zania problemu Dis. Popełnili my wiele bł dów i popełniaj c je, stracili my

czas. Obawiam si , e tylko to si teraz liczy. Bomby spadn na Dis o dwunastej i

nawet wtedy mo e ju by za pó no. Z Nyjordu leci ju statek, którym przylatuje

mój zmiennik. Przekroczyłem swoje uprawnienia, przedłu aj c o jeden dzie

termin podany mi przez techników. Teraz wiem, e ryzykowałem istnieniem

mojego wiata, łudz c si nadziej , e zdołam ocali Dis. Ich nie mo na uratowa .

S martwi. Nie chc ju o tym słysze .
- Musisz...
- Musz zniszczy t planet w dole, to musz . Tego faktu nie zmieni nic, co

mo esz mi powiedzie . Wszyscy przybysze z innych planet, poza wami, odlecieli.

Zaraz wysyłam statek, który was zabierze. Kiedy tylko wystartujecie z Dis, zrzuc

pierwsze bomby. Teraz powiedz mi, gdzie jeste cie, eby my mogli was zabra .
- Nie gro mi, Krafft! - w przypływie gniewu Brion potrz sn ł pi ci nad

radiostacj . - Jeste morderc i zabójc wiata, i nie próbuj udawa kogo innego.

Wiem o czym , co mogłoby zapobiec tej rzezi, a ty nie chcesz mnie wysłucha .

Wiem, gdzie s bomby kobaltowe: w wie y magterów, któr Hys zaatakował

zeszłej nocy. Przejmijcie te bomby, a nie b dziecie musieli zrzuca waszych!
- Przykro mi, Brion. Doceniam to, co próbujesz zrobi , ale to pró ny trud. Nie

zamierzam zarzuca ci kłamstwa, ale czy zdajesz sobie spraw , jak nikłe, z

naszego punktu widzenia, s twoje dowody? Najpierw, dramatyczne odkrycie

przyczyny niekomunikatywno ci magterów. Pó niej, kiedy to nie odniosło skutku,

nagle przypominasz sobie, e wiesz, gdzie s bomby. Przecie to najpilniej

strze ona tajemnica magterów.
- Nie wiem na pewno, ale jest to bardzo prawdopodobne - rzekł Brion,

przechodz c do obrony. - Telt zrobił pomiary, miał te inne zapisy poziomu

radioaktywno ci w tej fortecy, czyli dowód, e co tam jest. Jednak Telt nie yje, a

zapisy s zniszczone. Czy nie rozumiecie, e...
Zamilkł, u wiadamiaj c sobie, jak nieprawdopodobne i w tłe były te

argumenty. Przegrał.
Radio milczało, słycha było tylko cichy szum. Krafft czekał, a rozmówca

sko czy. Kiedy Brion odezwał si znowu, w jego głosie nie było adnej nadziei.
- Przy lij tu swój statek - powiedział zm czonym głosem. - Jeste my w budynku

nale cym do "Light Metals Trust". To taki du y magazyn. Nie znam

dokładnego adresu, ale jestem pewien, e masz tam kogo , kto go zna. B dziemy

na was czeka . Wygrałe , Krafft.
Wył czył radiostacj .

background image

111

Rozdział 17

- Czy naprawd chcesz to zrobi ? Zrezygnowa ? - zapytała Lea.
Brion zauwa ył, e jaki czas temu przestała rozmawia z Ulvem i zacz ła

przysłuchiwa si jego rozmowie z Krafftem. Wzruszył ramionami, szukaj c

słów, eby wyrazi swoje uczucia.
- Próbowali my i prawie nam si udało. Jednak co mamy zrobi , je li nie chc

nas słucha ? Co mo e zrobi jeden człowiek przeciw flocie uzbrojonej w bomby

wodorowe?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie usłyszeli głos Ulva.
- Zabij ci , wrogu! - powiedział. - Zabij ci , umeduirk! Ostatnie słowo

wykrzyczał, a jego r ka mign ła do pasa. Jednym płynnym ruchem chwycił

dmuchawk i przyło ył j sobie do ust. Male ka strzałka wbiła si w martwe ju

ciało stworzenia zamieszkuj cego czaszk magtera. Ten czyn był równie

symboliczny jak złamanie włóczni u Indian - oznaczał wypowiedzenie wojny.
- Ulv rozumie to o wiele lepiej, ni by mo na si spodziewa - rzekła Lea. - Wie o

symbiozie i mutualizmie tyle, e z powodzeniem mógłby zosta wykładowc na

ka dym ziemskim uniwersytecie. Dobrze wie, czym jest ten twór i co powoduje.

Maj tu nawet na to odpowiednie okre lenie, z jakim nie spotkali my si podczas

naszych lekcji disa skiego. Forma ycia, z jak mo na współ y lub

współpracowa , jest nazywana meduirk. Ta, jaka ci zabija, nazywa si

umeduirk. On wie równie , e formy ycia mog si zmienia i czasem by

meduirk, a czasem umeduirk. Wła nie doszedł do wniosku, e symbiont jest

umeduirk i ma zamiar go zabija . Reszta Disa czyków przył czy si do niego,

gdy tylko poka e im dowód i wyja ni jego znaczenie.
- Jeste tego pewna? - zapytał z mimowolnym zainteresowaniem.
- Jak najbardziej. Disa czycy s całkowicie ukierunkowani na prze ycie,

powiniene to wiedzie . Nieco inaczej ni magterowie, ale ostateczny rezultat jest

bardzo podobny. Zabij symbionta, nawet je li b dzie to oznaczało mier

wszystkich zara onych nim magterów.
- W takim razie nie mo emy ich teraz opu ci - powiedział Brion. Mówi c to,

zrozumiał nagle, co powinien zrobi . Statek nyjordzkiej floty wła nie tu leci.

Wsi dziesz do niego i we miesz ciało magtera. Ja nie polec .
- Co chcesz zrobi ? - zapytała wstrz ni ta.
- Walczy z magterami. Moja obecno na planecie sprawi, e Krafft nie spełni

swojej gro by zrzucenia bomb przed upływem terminu ultimatum. W ten sposób

popełniłby na mnie morderstwo z premedytacj . W tpi , czy moja obecno tutaj

po północy powstrzyma go, ale przynajmniej powinien zaczeka do ostatniej

chwili z rozpocz ciem bombardowania.

background image

112

- I co osi gniesz prócz tego, e popełnisz samobójstwo? błagała Lea. - Dopiero

co powiedziałe , e jeden człowiek nie powstrzyma floty. Co si z tob stanie po

północy?
- Zgin , lecz mimo to nie mog uciec. Nie teraz. Do ostatniej chwili musz robi

wszystko, co mo liwe. Razem z Ulvem udamy si do wie y magterów i

spróbujemy dowiedzie si , czy s tam bomby. On b dzie teraz walczył po naszej

stronie. Mo e nawet wie co o tym arsenale, co , czego przedtem nie chciał mi

powiedzie . Mo e pomog mi jego ziomkowie. Kto z nich musi wiedzie , gdzie s

bomby.
Lea chciała mu przerwa , ale Brion pospiesznie mówił dalej, nie dopuszczaj c

jej do głosu.
- Twoje zadanie jest równie ci kie. Poka magtera Krafftowi i wyja nij mu

znaczenie tego odkrycia. Spróbuj namówi go, eby porozmawiał z Hysem o

ostatnim wypadzie. Mo e uda ci si zapobiec zbombardowaniu Dis. Wezm ze

sob radiostacj i je li tylko dowiem si czego , zgłosz si . To ostatnia deska

ratunku, ale to wszystko, co mo emy zrobi . Je li nie zrobimy nic, b dzie to

oznacza koniec Dis.
Lea próbowała si spiera , ale nie słuchał jej. Pocałował j tylko i z udawan

beztrosk zapewnił, e wszystko b dzie dobrze. W gł bi duszy oboje wiedzieli, e

to nieprawda.
Gło ny huk l duj cego na ulicy statku wstrz sn ł budynkiem. Nyjordzka

załoga wyszła z broni przyszykowan do strzału, gotowa na wszystko. Po

krótkiej dyskusji zabrali Le i trupa i odlecieli. Brion patrzył, jak kosmolot

zmienia si w male ki punkcik na niebie i znika. Próbował odepchn od siebie

natr tn my l, e oto widział dziewczyn po raz ostatni.
- Szybko, wyno my si st d - powiedział do Ulva, podnosz c radiostacj - zanim

kto si zjawi, eby sprawdzi , po co wyl dował statek
- Co zrobisz? - zapytał Disa czyk, gdy szli ulic w kierunku pustyni. - Co

mo emy zrobi w ci gu tych paru godzin, jakie nam zostały?
Wskazał na sło ce powoli chowaj ce si za horyzont. Brion przeło ył ci k

radiostacj do drugiej r ki, po czym powiedział:
- Musimy dosta si do wie y magterów, któr zaatakowali my zeszłej nocy. To

nasza jedyna szansa. Mo e s tam bomby... Chyba e wiesz gdzie one s ?
Ulv potrz sn ł głow .
- Nie wiem, ale mo e wie kto z mojego ludu. Złapiemy magtera, a potem

zabijemy go, tak eby wszyscy zobaczyli umeduirk. Wtedy wszystko nam

powiedz .

background image

113

- Zatem najpierw do wie y, po bomby i magtera. Jak mo emy si tam

najszybciej dosta ?
Ulv zmarszczył brwi w namy le.
- Je eli umiesz prowadzi taki pojazd, jakim je d przybysze z gwiazd, to

wiem, gdzie mo na je znale . Nikt z naszych nie wie, jak je poruszy .
- Ja wiem. Chod my.
Tym razem los im sprzyjał. Pierwszy transporter, jaki znale li, miał kluczyki w

stacyjce. Był zasilany akumulatorem, na szcz cie naładowanym do pełna. O

wiele cichszy od ci kich wozów z nap dem atomowym, mkn ł jak wicher przez

miasto i piaski pustyni. Była szósta. Do wie y dotarli o siódmej.
Planowanie ataku na wie przyniosło Brionowi upragnion ulg . Było to

przynajmniej jakie działanie, pozwalaj ce bodaj na chwil zapomnie o

wisz cych nad głow bombach.
Akcja przyniosła nieoczekiwany wynik. Weszli głównym wej ciem. Ulv

bezszelestnie szedł przodem. Nikogo nie napotkali. Kiedy znale li si w rodku,

zacz li si skrada w kierunku ni ej poło onych pomieszcze , w których Telt

wykrył lady promieniowania. W ko cu zrozumieli, e forteca magterów była

opuszczona.
Nikogo nie ma mrukn ł Ulv, w sz cy jak pies w ka dym mijanym pokoju. -

Wcze niej było tu wielu magterów, ale teraz ich nie ma.
- Czy oni cz sto opuszczaj swoje wie e? - spytał Brion. - Nigdy. Jeszcze nigdy

nie słyszałem o takim wypadku. Nie mam poj cia, dlaczego mieliby zrobi co

takiego.
- No, ja mam - powiedział Brion. - Opu ciliby swój dom, gdyby zabrali ze sob

co cennego. Bomby. Je eli ich arsenał był ukryty tutaj, to zapewne po naszym

ataku przenie li go gdzie indziej.
Nagle ogarn ł go l k.
- Albo zabrali je, poniewa nadszedł czas, by umie ci je na wyrzutni!

Zabierajmy si st d i to najszybciej jak si da!
- Czuj wie e powietrze - powiedział Ulv - płyn ce stamt d. To niemo liwe, bo

wie e magterów maj tylko jedno wyj cie.
- Wczoraj wybili my otwór w murze, mo e dlatego. Znajdziesz go?
Kiedy min li zakr t korytarza, ujrzeli przed sob ksi yc i gwiazdy, widoczne

przez wielk dziur w cianie.
- Otwór wygl da na wi kszy ni przedtem - orzekł Brion - zupełnie jakby

magterowie go powi kszyli.

background image

114

Wyjrzał na zewn trz i zobaczył lady na piasku.
- Powi kszyli go, eby wynie st d co du ego i zabra to pojazdem, który

zostawił te lady!
Skorzystali z gotowego przej cia i wrócili biegiem do transportera. Brion

szybko obrócił pojazd i skierował reflektory w stron otworu. Zobaczył lady

g sienic transportera, na pół zatarte przez w skie koleiny pozostawione przez

gładkie koła. Wył czył wiatła i opanowuj c niepokój, zmusił si do

zastanowienia.
Zerkn wszy na zegarek stwierdził, ze pozostały im jeszcze cztery godziny. W

blasku ksi yca lad był wystarczaj co dobrze widoczny. Prowadz c jedn r k ,

drug wł czył radionadajnik, uprzednio nastawiony na długo fali Kraffta.
Kiedy zgłosił si operator, Brion opowiedział, co odkryli oraz przekazał swoje

wnioski.
- Natychmiast powiadomcie o tym Kraffta. Nie mog czeka , a mnie z nim

poł czycie. Jad ich ladem.
Przerwał nadawanie i przycisn ł mocniej pedał gazu. Transporter kołysz c si

pomkn ł przez pustyni .
- Udaj si w góry - rzekł nieco pó niej Ulv. - Tam s jaskinie, przy których

widziano wielu magterów. Tak słyszałem. Odgadł trafnie. Po jakim czasie trafili

na ła cuch wzgórz, za którymi było wida ciemniejsze kontury gór wznosz cych

si wysoko, ku gwiazdom.
- Zatrzymaj tu wóz - powiedział Ulv. - Jaskinie zaczynaj si niedaleko st d.

Magterowie mog patrze lub nasłuchiwa , wi c musimy i cicho.
Brion poszedł ladami gł bokich kolein, nios c radiostacj . Ulv pojawiał si i

znikał cicho jak cie , raz z jednej, raz z drugiej strony, szukaj c ukrytych stra y.

Nie napotkał nikogo.
Około dziewi tej trzydzie ci Brion zrozumiał, e zbyt wcze nie zostawili

tmnsporter. lady biegły dalej i dalej, zdaj c si nie mie ko ca. Ulv wskazał mu

kilka mijanych jaskini, ale lad prowadził obok nich. Czas płyn ł i wydawało si ,

e ta koszmarna w drówka przez ciemno nigdy si nie sko czy.

- Przed nami inne jaskinie - rzucil Ulv. - Id cicho.
Ostro nie weszli na szczyt kolejnego pagórka i spojrzeli na mroczn dolink po

jego drugiej stronie. Jej dno było piaszczyste i wiatło zachodz cego ksi yca

padało pod ostrym k tem na koleiny, wyra nie widoczne, jak dwie linie cienia.

Biegły prosto przez dolink i znikały w czarnym otworze po jej przeciwnej

stronie.
Ukrywszy si za szczytem pagórka, Brion zakrył dłoni lampk kontroln i

wł czył nadajnik. Ulv czekał opodal, obserwuj c wylot jaskini.

background image

115

- To wa na wiadomo - Brion szeptał do mikrofonu. Prosz notowa .
Powtarzał to przez trzydzie ci sekund, spogl daj c na zegarek, by kontrolowa

czas, gdy sekundy oczekiwania wydawały si wydłu a w godziny. Pó niej,

najwyra niej jak mógł, szeptem opowiedział o odkryciu ladów i jaskini.
- Bomby mog tam by lub nie, ale zamierzamy to sprawdzi . Zostawi tu mój

komunikator nastawiony na nadawanie, tak e mo ecie kierowa si na jego

sygnał. W ten sposób b dziecie mogli ustali poło enie jaskini. Zabieram drugi

nadajnik, ma wi kszy zasi g. Je li nie uda nam si wróci do wylotu jaskini,

spróbuj wysła sygnał z jej wn trza. W tpi , czy odbierzecie go przez skał , ale

b d próbował. Koniec transmisji. Nie odpowiadajcie, bo wył czyłem odbiór. Ten

aparat nie ma słuchawek, a gło nik byłoby słycha na kilometr.
Wył czył si , przez moment przytrzymał kciukiem przycisk, po czym znów go

wcisn ł.
- egnaj, Lea - powiedział.
Okr ywszy pagórek, znale li si u stóp urwiska. Trzymaj c si w jego cieniu,

podkradli si do ciemnego otworu jaskini. Nic si nie poruszyło i aden d wi k

nie przerwał panuj cej wokół ciszy. Brion zerkn ł na zegarek i zdr twiał.

Dziesi ta trzydzie ci.
Ostatni załom skały, za którym mogli si ukry , znajdował si pi metrów od

jaskini. Byli ju przygotowani do pokonania tego dystansu kilkoma skokami, gdy

nagle Ulv gestem nakazał Brionowi przypa do ziemi. Wskazał swój nos, a

potem jaskini . Czuł zapach magtera. Z g stego mroku zalegaj cego u stóp

urwiska wyłoniła si czarna sylwetka. Ulv zareagował błyskawicznie. Przytkn ł

r k do ust. Cicho sykn ło wydmuchiwane powietrze. Magter zgi ł si wpół i

osun ł na ziemi , nie wydawszy nawet westchnienia. Nim jego ciało zd yło upa

na piach, Ulv pochylił si i wpadł do jaskini. Po odgłosie gwałtownej szamotaniny

znów zapadła cisza.
Brion wszedł do jaskini, trzymaj c bro gotow do strzału, nie wiedz c, co tam

zastanie. Jego noga natrafiła na le ce na ziemi ciało. W mroku rozległ si głos

Ulva:
- Było tylko dwóch. Teraz mo emy ju i .
Szukanie drogi po omacku było udr k . Nie mieli latarki, a nawet gdyby mieli,

nie o mieliliby si jej u y . Na skalistym dnie jaskini nie było ladów opon, po

których mogliby i . Gdyby nie wyczulony w ch Ulva, z pewno ci zgubiliby

drog . Jaskinia rozgał ziała si i ponownie ł czyła, tak e szybko stracili

orientacj .
Marsz był bardzo utrudniony. Musieli wymacywa sobie drog jak lepcy.

Potykali si i obijali o głazy, a ich otarte o chropowat skał palce niebawem

zacz ły bole i krwawi . Ulv szedł za zapachem pozostawionym w powietrzu

przez przechodz cych tamt dy magterów. Kiedy wo słabła, wiedział, e opu cili

background image

116

cz sto u ywane tunele i znale li si w mniej ucz szczanych przej ciach. Wtedy

musieli cofa si i próbowa jeszcze raz, w innym kierunku.
Jeszcze bardziej denerwuj ce było to, e czas płyn ł tak szybko. wiec ce

wskazówki bezlito nie pełzły po tarczy zegarka, a w ko cu pokazały za

kwadrans dwunast .
- Przed nami wida wiatło - szepn ł Ulv i Brion prawie westchn ł z ulg .
Zatrzymali si ukryci w mroku, spogl daj c na pieczar o kopulastym

sklepieniu, jasno o wietlon blaskiem jarzeniówek. - Co to jest? - spytał Ulv,

mru c oczy przed strumieniem wiatła.
Brion z trudem powstrzymał okrzyk triumfu.
- Ta klatka z metalowych sztab to generator podprzestrzeni. Te sto kowate,

srebrne przedmioty obok niego to jakie bomby, zapewne kobaltowe. Znale li my

je!
W pierwszej chwili chciał natychmiast wysła wiadomo , aby zatrzyma

szykuj c si do ataku flot . Jednak nieprzekonuj ca wiadomo byłaby gorsza

od jej braku. Musiał dokładnie opisa , co tu widzi, eby Nyjordczycy wiedzieli, e

nie kłamie. To co im powie, musi zgadza si z informacjami, jakie ju o wyrzutni

i bombach posiadali.
Wyrzutnia była podł czona do pokładowego generatora podprzestrzeni, to było

oczywiste. Generator oraz jego urz dzenia steruj ce były dokładnie obudowane i

umocowane. Biegły od nich kable do niestarannie skleconej klatki, splecionej z

r cznie kutych i poprzycinanych pasów metalu. Przy urz dzeniach krz tali si

trzej technicy. Brion zastanawiał si , sk d magterowie wytrzasn li takich

krwio erczych drani, którzy zgodzili si zrzuci bomby na Nyjord. Dopiero po

chwili dostrzegł ła cuchy, którymi byli skuci, i krwawe rany na ich plecach.

Mimo to nie był w stanie wzbudzi w sobie nawet odrobiny lito ci. Z pewno ci

zamierzali zarobi na zniszczeniu innej planety - inaczej nie byłoby ich tutaj. A

zbuntowali si zapewne dopiero wtedy, gdy dowiedzieli si , e b dzie to atak

samobójczy.
Za trzyna cie minut północ.
Przyciskaj c radiostacj do piersi, podniósł si z ziemi. Teraz lepiej widział

bomby. Było ich dwana cie, podobnych do siebie jak jaja zniesione przez jakiego

potwora. Sto kowate, o t po ci tym ko cu, ka de miało dobre dwa metry

długo ci. Najwidoczniej były to głowice rakiet bojowych. Jedna z nich była

obrócona podstaw do Briona; zobaczył sze stercz cych zaczepów, które mogły

słu y do przył czenia brakuj cego członu no nego. W płaskim dnie bomby było

wida owalny otwór luku kontrolnego.
To wystarczy. Maj c taki opis, Nyjordczycy b d wiedzieli, e nie kłamie

mówi c o znalezieniu disa skiego arsenału. Kiedy to zrozumiej , nie powinni

zniszczy Dis, nie próbuj c najpierw odebra bomb magterom.

background image

117

Starannie odliczył pi dziesi t kroków i zatrzymał si . Był tak daleko od

magterów, e nie powinni go usłysze , a załom skalnej ciany zasłaniał go przed

ich widokiem. Precyzyjnymi ruchami wł czył zasilanie, przeł czył aparat na

nadawanie i sprawdził cz stotliwo . Wszystko w porz dku. Pó niej, powoli i

wyra nie, opisał wszystko, co widział w jaskini. Mówił głosem wypranym z

emocji, podaj c suche fakty, opuszczaj c wszystko, co mogłoby zosta uznane za

prywatn opini .
Kiedy sko czył, była za sze dwunasta. Przeł czył si na odbiór i czekał.

Odpowiedziała mu cisza. Znaczenie tego faktu powoli dotarło do jego ot piałego

umysłu. Nie słyszał adnych trzasków, adnych wyładowa atmosferycznych,

adnego szumu, nawet kiedy ustawił odbiór na pełn moc. Masa wisz cej nad

głow ziemi i skały działała jak idealny ekran, absorbuj c nawet najsilniejsze

sygnały.
Nie usłyszeli go. Flota Nyjordu nie wiedziała, e bomby kobaltowe zostały

znalezione. Atak odb dzie si zgodnie z planem. Ju w tej chwili otwieraj si

drzwi ładowni i bomby wodorowe wisz nad planet , przytrzymywane tylko

pazurami zaczepów. Za kilka minut Krafft wyda rozkaz i zaczepy si zwolni ,

bomby polec ...
- Mordercy! - krzykn ł Brion do mikrofonu. - Nie chcieli cie słucha głosu

rozs dku, nie chcieli cie słucha Hysa ani mnie, ani nikogo, kto wiedział, jak

temu zapobiec. Zniszczycie Dis, a to nie jest konieczne! Mogli cie tego unikn na

wiele sposobów. Nie skorzystali cie z adnego, a teraz jest za pó no. Zniszczycie

Dis, a przez to i Nyjord. Tak mówił Ihjel i teraz mu wierz . Jeste cie jeszcze

jednym cholernym niepowodzeniem w tej nieudanej galaktyce!
Podniósł radiostacj nad głow i z trzaskiem spu cił j na kamienie. Pó niej

pobiegł z powrotem, próbuj c uciec przed my l , e wszystkie jego wysiłki

okazały si daremne. Mieszka com Dis pozostały jeszcze dwie minuty ycia.
- Nie odebrali mojej wiadomo ci - powiedział do Uhra. Radio nie działa tak

gł boko pod ziemi .
- A wi c bomby spadn ? - zapytał Ulv, badawczo spogl daj c Brionowi w twarz

o wiecon słabym, odbitym od cian blaskiem wietlówek
- Je eli nie zdarzy si co nieprzewidzianego, bomby spadn Nie powiedzieli ju

nic wi cej - po prostu czekali. Trzej technicy w jaskini takie zdawali sobie spraw

z tego, e nie pozostało im ju wiele czasu. Wołali co do siebie i próbowali co

tłumaczy magterom, których wyprane z uczu , opanowane przez paso yta mózgi

nie pojmowały, dlaczego mieliby przerwa prac . Próbowali biciem zap dzi

wi niów do roboty. Ci, mimo ciosów, nie reagowali, tylko patrzyli z

przera eniem, jak wskazówki zegara bezlito nie zbli ały si do dwunastej. Teraz i

do magterów dotarło znaczenie tego faktu. Równie i oni zastygli w oczekiwaniu.

background image

118

Na zegarku Briona najpierw mała, a pó niej du a wskazówka dotkn ła

dwunastki. Ta druga zamkn ła szczelin i przez jedn dziesi t sekundy obie

wskazówki wydawały si jedn . Pó niej wi ksza przesun ła si dalej.
Przez moment Brion poczuł ulg , ale natychmiast przypomniał sobie, e

znajduj si gł boko pod ziemi . Fale d wi kowe i sejsmiczne rozchodz si

wolno, a błysk atomowych eksplozji b dzie tu niewidoczny. Je li bomby zostały

zrzucone o dwunastej, to nie dowiedz si o tym od razu.
Do ich uszu dobiegł stłumiony huk odległej eksplozji. W chwil pó niej ziemia

zakołysała im si pod stopami i wiatła w jaskini zamigotały. Ze sklepienia

posypał si drobny pył.
Ulv spojrzał na niego, lecz Brion odwrócił głow . Nie był w stanie znie

oskar ycielskiego wzroku Disa czyka.

background image

119

Rozdział 18

Jeden z techników biegał w kółko i wrzeszczał. Magterowie przewrócili go na

ziemi i uciszyli kilkoma uderzeniami. Widz c to, pozostali dwaj, trz s c si ze

strachu wrócili do pracy. Nawet całkowite zniszczenie ycia na Dis nie wywarło

adnego wra enia na magterach. Zamierzali dalej realizowa swój plan,

pozbawieni uczu i wyobra ni, które kazałyby im od niego odst pi .
Technicy zabrali si do pracy. Zapomnieli o tym, co to dobro czy zło. Zostan

zabici - bo niewidzialna mier w postaci promieniowania musiała ju dotrze do

jaskini - ale mieli jeszcze szans zemsty. Szybko ko czyli robot , z dokładno ci i

ochot , jakiej przedtem nie zdradzali.
- Co robi ci ludzie z nieba? - zapytał Ulv.
Brion otrz sn ł si z letargu i spojrzał w gł b pieczary. Tamci wła nie wtoczyli

na wózek na kółkach jedn z głowic i zacz li go przesuwa w kierunku

generatora.
- Chc zrzuci bomby na Nyjordczyków, tak samo jak oni zbombardowali Dis.

Ta maszyna w specjalny sposób przeniesie głowice na inn planet .
- Powstrzymasz ich? - zapytał Ulv.
Trzymał w r ku sw mierciono n dmuchawk , a jego twarz była pozbawion

wyrazu mask .
Brion niemal si roze miał. Pomimo wszystkiego, co zrobił, aby temu zapobiec,

Nyjordczycy zrzucili bomby. I przez to, by mo e, zniszczyli równie swoj

planet . Brion mógł teraz unieszkodliwi arsenał ukryty w jaskini. Czy powinien?

Czy powinien darowa ycie swoim zabójcom? Czy te zachowa si zgodnie z

odwiecznym prawem, które ze straszliwymi skutkami stosowano przez wieki: oko

za oko, z b za z b? To było takie proste. Nie musiał niczego robi . Rachunek

zostanie wyrównany, a mier jego i Disa czyków b dzie pomszczona.
Czy Ulv szykował dmuchawk , eby zabi Briona, je li ten zechce udaremni

bombardowanie Nyjordu? A mo e kra cowo si myli w ocenie Disa czyka?
- A czy ty chcesz ich powstrzyma , Ulv? - zapytał.
Jak gł bokie było ludzkie poczucie obowi zku? Jaskiniowiec najpierw odczuwał

je wobec swojej towarzyszki, a pó niej wzgl dem całej swojej rodziny. Utrwalało

si ono w miar , jak ludzie walczyli i umierali za abstrakcyjne idee, za miasta i

pa stwa, a pó niej za całe planety. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki czas, e

człowiek u wiadomi sobie, i najbardziej zobowi zany powinien si czu

wzgl dem ludzko ci? A tak e wobec innych form ycia?

background image

120

Brion pojmował t ide nie jako słowa, lecz jako rzeczywisto . Kiedy zadał

sobie to pytanie, stwierdził, e odpowied na nie mo e by tylko jedna.

Zastanawiaj c si , jaka b dzie odpowied Ulva, si gn ł po bro .
- Nyjord jest meduirk - stwierdził Ulv, podnosz c dmuchawk i posyłaj c

stnałk w gł b jaskini. Kolec trafił jednego z techników, który upadł na ziemi ,

spazmatycznie łapi c ustami powietrze.
Strzały Briona trafiły w pulpit sterowniczy generatora, topi c go i niszcz c, na

zawsze likwiduj c zagro enie dla Nyjordu.
Medvirk, powiedział Ulv. Forma ycia współpracuj ca i pomagaj ca innym

ywym istotom. Mo e zabi w samoobronie, ale zasadniczo nie morduje i nie

niszczy. Ulv przez całe ycie stykał si ze współzale no ci ró nych form ycia.

Rozumiał zasad koegzystencji, ignoruj c wszelkie werbalne komplikacje i

zawiło ci. Zabił magterów, swoich ziomków, poniewa byli umeduirk - przeciw

yciu. I ocalił swoich wrogów, byli bowiem meduirk. Wraz z t my l przyszła

bolesna wiadomo tego, e ta planeta i ci ludzie, tak w gruncie rzeczy rozumni,

s martwi.
Magterowie w jaskini zrozumieli, e ich plany obracaj si wniwecz i widz c,

sk d padły strzały, buchaj c fal skoncentrowanej w ciekło ci, run li na nich w

milczeniu. Brion i Ulv stawili im czoła. Nawet wiedz c, e niezale nie od obrotu

wydarze i tak jest ju martwy, Brion nie miał zamiaru gin z r k magterów.

Dla Ulva decyzja była znacznie łatwiejsza. On po prostu zabijał umeduirk.

Wierz c w ycie, zabijał anty ycie.
Osłaniaj c si nawzajem, wycofali si w ciemno . Magterowie deptali im po

pi tach. Znaj c jaskini lepiej ni ludzie, których cigali, wzi li ich w kleszcze.

Brion spostrzegł przed sob błysk wiatła i chwycił Ulva za rami :
- Oni znaj rozkład jaskini, a my nie - rzekł. - Zastrzel nas, je li spróbujemy

uciec. Znajd my miejsce, gdzie b dziemy mogli si broni .
- Tam, z tyłu - Ulv poci gn ł go za r k - jest komora maj ca tylko jedno

wej cie, i to bardzo ciasne.
- Chod my!
Biegn c w ciemno ciach najszybciej jak mogli, nie zauwa eni dotarli do lepo

ko cz cej si odnogi jaskini. Tupot nóg odbijaj cy si echem w podziemiach

zagłuszał ich kroki. Wszedłszy do rodka, skryli si za załomem ciany i czekali.

Koniec był łatwy do przewidzenia.
Pierwszy magter wpadł do jaskini, o wietlaj c latark jej zakamarki. Snop

wiatła musn ł obu m czyzn i w tej e chwili Brion strzelił. Huk odbił si

gło nym echem i magter upadł lecz inni niew tpliwie usłyszeli odgłos strzału.
Zanim do komnaty wpadł nast pny, Brion skoczył i podniósł latark .

Poło ywszy j na głazach tak, e o wietlała wej cie, pospiesznie wrócił do Ulva.

background image

121

Nie czekali długo. Duraj magterowie równocze nie pojawili si w przej ciu i

jednocze nie umarli. Brion wiedział, e na zewn trz było ich wi cej, i zastanawiał

si , jak szybko który z nich przypomni sobie o granatach i wrzuci jeden do

rodka.

W oddali rozległ si jaki słaby pomruk i dono ny huk eksplozji. Brion i Ulv

kulili si za osłon głazów i zastanawiali, dlaczego atak nie nadchodzi. W

przej ciu pojawił si nast pny napastnik, ale Brion zawahał si i nie strzelił.
Magter cofał si , strzelaj c w przeciwnym kierunku, w gł b jaskini.
Ulv nie wahał si , lecz jego strzałki nie były w stanie przebi grubego ubrania

magtera. Dopiero gdy ten odwrócił si , dmuchawka westchn ła jeszcze raz i

mier uk siła go w grzbiet dłoni. Upadł jak zmi ty łachman.

- Nie strzela ! - zawołał kto na zewn trz, po czym z kł bów kurzu i dymu

wyłonił si jaki człowiek i stan ł w wietle latarki.
Brion błyskawicznie chwycił Ulva za rami , odrywaj c dmuchawk od jego

warg. Człowiek stoj cy w przej ciu nosił hełm, wysokie buty i mundur z

naszywanymi kieszeniami. Chocia trudno było w to uwierzy , był

Nyjordczykiem. Przecie Brion sam słyszał huk spadaj cych bomb - a jednak był

tu nyjordzki ołnierz... Te dwa fakty kłóciły si ze sob .
- Czy zechciałby go pan przytrzyma za rami , sir, tak na wszelki wypadek? -

powiedział ołnierz, spogl daj c z respektem na dmuchawk Ulva. - Wiem, co

mog te małe strzałki.
Wyj ł z kieszeni mikrofon i zacz ł co do niego mówi . Do jaskini wcisn li si

nast pni ołnierze, a za nimi profesor Krafft. W zakurzonym, polowym

mundurze wygl dał co najmniej dziwnie. Jeszcze bardziej niezwykły był widok

pistoletu w jego pokrytej pl tanin niebieskich yłek dłoni. Z wyra n ulg oddał

bro najbli szemu ołnierzowi, po czym szybko podskoczył do Briona i u cisn ł

mu r k .
- To prawdziwy zaszczyt spotka si z panem osobi cie rzekł. - Tak samo jak z

pa skim przyjacielem Ulvem.
- Czy mógłby mi pan łaskawie wyja ni , co si tu dzieje? spytał ochrypłym

głosem Brion. Miał wra enie, e ni, e to wszystko nie mo e si dzia naprawd .
- Zawsze b dziemy pana pami ta jako tego, który ocalił nas przed nami

samymi - rzekł Krafft, staj c si znów profesorem, a nie dowódc floty.
- Brion chce faktów, dziadku, a nie przemowy - przerwał im Hys. Garbaty

przywódca nyjordzkich buntowników przeciskał si przez tłum rosłych ołnierzy,

a stan ł u boku Kraffta. Krótko mówi c, Brion, twój plan si powiódł. Krafft

przekazał mi twoj wiadomo i gdy tylko j otrzymałem, zawróciłem i spotkałem

si z nim na jego statku. Przykro mi, e Telt nie yje... Jednak znalazł to, czego

szukali my. Nie mogłem zignorowa odkrytych przez niego ladów

background image

122

radioaktywno ci. Twoja dziewczyna przyleciała z tym pochlastanym truposzem w

tym samym czasie, co ja, i wszyscy dobrze sobie obejrzeli my t zielon pijawk w

jego czaszce. Wyja nienia dziewczyny były niezwykle istotne. Wła nie

l dowali my, kiedy odebrali my twój meldunek o tym, e w wie y magterów było

co ukryte. Potem wystarczyło tylko i po ladach i kierowa si na nadajnik,

który zostawiłe .
- A wybuchy o północy? - przerwał mu Brian. - Przecie słyszałem...!
- Bo miałe słysze - za miał si Hys. - Nie tylko ty, ale i magterowie w jaskini.

Wiedzieli my, e b d uzbrojeni, a arsenał dobrze strze ony. Tak wi c o północy

zrzucili my przy wej ciu par zwykłych bomb odłamkowych. Tyle, eby zabi

stra ników i nie zasypa wej cia. Mieli my te nadziej , e magterowie w rodku

opuszcz posterunki i wycofaj si przed przypuszczalnym promieniowaniem.

Tak te si stało. Plan wypalił idealnie. Podeszli my po cichu i zaskoczyli my ich.

Zgarn li my wszystkich, a ci, których nie mogli my uj , zostali zabici.
- Jeden z renegatów, technik od podprzestrzeni, jeszcze ył - wtr cił Krafft. -

Opowiedział nam, jak we dwóch zapobiegli cie wystrzeleniu bomb na Nyjord.
aden z Nyjordczyków nie był w stanie powiedzie nic wi cej, ucichł nawet

cynik Hys. Jednak Brion wyczuwał ich emocje, ciepło ogromnej ulgi i szcz cia.

To było niezapomniane uczucie.
- Koniec wojny - powiedział Ulvowi, wiedz c, e Disa czyk nie zrozumiał ani

słowa z tych wyja nie . Mówi c to, u wiadomił sobie, e w tych relacjach jest

jeszcze istotna luka.
- Przecie to niemo liwe - rzekł. - Wyl dowali cie na Dis, zanim otrzymali cie

moj wiadomo o fortecy. To oznacza, e nadal spodziewali cie si , e

magterowie zrzuc swoje bomby na Nyjord, a mimo to wyl dowali cie.
Oczywi cie powiedział profesor Krafft, zdumiony jego w tpliwo ciami. - A co

mieli my zrobi ? Przecie magterowie s chorzy!
Hys roze miał si , widz c oszołomienie Anvharczyka.
- Musisz zrozumie psychik Nyjordczyków - powiedział. - Gdy w gr wchodziła

wojna i zabijanie, moja planeta nie była w stanie przyj adnej rozs dnej linii

post powania. Wojna jest rzecz tak obc naszej filozofii, e nie potrafimy nawet

my le o niej rozs dnie. Na tym polega problem, gdy jest si jaroszem w

galaktyce drapie ników. Jeste łatw zdobycz dla pierwszego, który skoczy ci na

kark. Ka da inna planeta złapałaby magterów za gardło i wydusiła z nich te

bomby. My guzdrali my si z tym tak długo, e omal e doprowadzili my do

zagłady obu wiatów. Twój symbiont zawrócił nas znad kraw dzi przepa ci.
- Nie rozumiem.
- To kwestia definicji. Zanim si tu pojawiłe , nie wiedzieli my, jak

ustosunkowa si do magterów. Byli dla nas obcymi istotami. Nie widzieli my

background image

123

sensu w tym, co robili, a to, co my robili my, w najmniejszym stopniu nie

wpływało na ich post powanie. Ty odkryłe , e oni s chorzy, a to jest co , z czym

umiemy sobie radzi . Znów jeste my zjednoczeni; moja armia, za obopóln

zgod , została wł czona do floty Nyjordu. Lekarze i piel gniarki ju s w drodze.

Opracowano plany ewakuacji mo liwie najwi kszej cz ci ludno ci, do chwili

odnalezienia arsenału magterów. Nasza planeta znów działa jednomy lnie.
- Dlatego e magterowie s chorzy, zara eni obc form ycia? - nie dowierzał

Brion.
- Wła nie - wtr cił Krafft. - Mimo wszystko, jeste my cyuilizowani. Chyba nikt

si nie spodziewa, e b dziemy prowadzi wojn z chorymi s siadami, bo nie

s dzi pan, e mogliby my zostawi ich bez pomocy?
- Nie... Pewnie, e nie - rzekł Brion, ci ko siadaj c na ziemi.
Spojrzał na nadal nic nie rozumiej cego Ulva, za którym stał Hys, z ironicznym

grymasem rozmy laj cy o słabostkach swoich ziomków.
- Hys - powiedział mu Brion - przetłumacz to wszystko na disa ski i wyja nij

Ulvowi. Ja si nie odwa .

background image

124

Rozdział 19

Dis była unosz c si w przestrzeni złot kul , wygl daj c jak szkolny globus.

adne chmury nie przysłaniały jej powierzchni i z tej odległo ci zawieszona w

zimnej pustce planeta wydawała si ciepła i przyjazna. Trz s cy si w grubym

płaszczu Brion niemal zapragn ł. tam wróci . Zastanawiał si , ile upłynie czasu,

zanim układ nerwowy reguluj cy ciepłot jego ciała zdecyduje si wył czy tryb

letni. Miał nadziej , e ta zmiana nie b dzie tak gwałtowna i drastyczna jak

poprzednio.
Obok planety pojawiło si , nierealne jak sen, odbicie Lei. Cichutko podeszła

korytarzem kosmolotu i tylko szmer oddechu oraz odbicie twarzy w szybie

zdradzały jej obecno . Brion odwrócił si i chwycił j za r ce.
- Wygl dasz znacznie lepiej - powiedział.
- No, chyba powinnam - rzekła, mimowolnie poprawiaj c włosy. - Przez cały

tydzie nie robiłam nic poza wylegiwaniem si w szpitalu, podczas gdy ty wietnie

si bawiłe ganiaj c po planecie i strzelaj c do magterów.
- Tylko usypiaj cymi pociskami - powiedział. - Nyjordczycy nie mog si

przemóc i nie chc ich zabija , chocia z tego powodu ponosz straty w ludziach.

Prawd mówi c, maj trudno ci z powstrzymywaniem Disa czyków, którzy pod

wodz
Ulva rado nie zabijaj ka dego magtera, jakiego zobacz , jako zupełnie

umeduirk.
- I co zrobi , kiedy wyłapi ju wszystkich?
- Jeszcze nie wiedz - odparł. - I nie b d wiedzie , dopóki nie zobacz , co si

dzieje z dorosłym magterem po usuni ciu paso yta. U magtera w odpowiednio

młodym wieku paso yta mo na zniszczy , zanim jeszcze wyrz dzi zbyt wielkie

szkody.
Lea wzdrygn ła si i przytuliła do Briona.
- Jeszcze nie jestem taka silna. Usi d my i porozmawiajmy.
Naprzeciw luku obserwacyjnego była sofa, na której mogli usi

, nie trac c z

oczu Dis.
- Nie mog znie my li o magterach pozbawionych symbionta - powiedziała. -

Je li nawet organizm zniesie ten szok, to s dz , e w efekcie zostanie tylko

bezmózgie stworzenie. Nie chciałabym ogl da tych eksperymentów. Zadowol

si przekonaniem, e Nyjordczycy znajd najbardziej humanitarne rozwi zanie.
- Jestem tego pewien - powiedział Brion.

background image

125

- No, a co z nami? - spytała niespodziewanie, znów tul c si do niego. - Musz

powiedzie , e masz najwy sz temperatur ciała, jak kiedykolwiek udało mi si

zmierzy . To naprawd podniecaj ce.
Jej słowa jeszcze bardziej zbiły go z tropu. Nie posiadał jej umiej tno ci

zapominania o minionych okropno ciach przez oddawanie si przyjemno ciom.
- A co ma by ? - zapytał z rekordowym brakiem taktu.
U miechn ła si i przywarła do niego jeszcze silniej.
- Tamtej nocy w szpitalu nie byłe taki enigmatyczny. Zdaje mi si , e

przypominam sobie par rzeczy, które wtedy powiedziałe . I zrobiłe . Nie mo esz

twierdzi , e jestem ci zupełnie oboj tna, Brionie Brandd. Tak wi c pytam ci o

to, o co zapytałaby ka da gadatliwa anvharska dziewczyna. Co teraz zrobimy?

Pobierzemy si ?
Dotyk jej gibkiego ciała i mi kkich włosów sprawiał mu ogromn przyjemno .

Oboje wiedzieli o tym i dlatego jego odpowied zabrzmiała jeszcze bardziej

brutalnie.
- Lea, kochanie. Wiesz, ile dla mnie znaczysz, ale z pewno ci rozumiesz, e nie

mo emy si pobra . Zesztywniała i wyrwała si z jego obj .
- Dlaczego, ty wielka, tłusta, egoistyczna bryło mi ni? Co to ma znaczy ?
Lubi ci , Lea, wietnie si bawili my, ale z pewno ci rozumiesz, e nie jeste

dziewczyn , któr mo na zabra do domu i pokaza mamusi?!
- Lea, zaczekaj - powiedział. - Wiesz, e nie o to chodzi. To co powiedziałem, nie

ma nic wspólnego z tym, co do ciebie czuj . Jednak mał e stwo oznacza dzieci, a

jako biolog musisz przecie wiedzie , e geny Ziemianki...
- Kołtu ski kmiotek! - wykrzykn ła, wymierzaj c mu policzek. Nie próbował

si uchyli ani osłoni . - Spodziewałam si po tobie czego lepszego, po tym całym

udawanym zrozumieniu. Jednak ty potrafisz my le tylko o tych okropnych

historiach o zu ytych, ziemskich genach. Jeste taki sam jak wszyscy ci wielcy,

zatwardziali bigoci z pogranicznych planet. Wiem, z jak pogard patrzycie na

nasz niewielki wzrost, nasze alergie i hemofilie, i inne choroby, b d ce

dziedzictwem naszej rasy. Nienawidzicie...
- Ale wcale nie to miałem na my li - przerwał jej gwałtownie, wstrz ni ty. -

Twoje geny s silne i zdrowe, to moje s mierciono ne. Moje dziecko zabiłoby

ciebie i siebie przy porodzie, gdyby do niego do yło. Zapominasz e jeste

oryginalnym homo sapiens. Ja za jestem now mutacj .
Lea zastygła. Jego słowa obna yły prawd , któr znała, chocia nigdy nie

chciała przyj do wiadomo ci.
- Ziemia to dom, planeta, na której powstała ludzko mówił Brion. - Przez

ostatnie kilka milionów lat mo e troch osłabili cie wasz garnitur genów, ale to

background image

126

niewiele w porównaniu z setkami milionów, jakie musiały upłyn , nim powstał

człowiek. Ile noworodków urodzonych na Ziemi do ywa pierwszego roku ycia?
- No... prawie wszystkie. Rocznie umiera ułamek procenta. Nie pami tam

dokładnie ile.
- Ziemia to dom - powtórzył łagodnie. - Kiedy człowiek opuszcza dom, mo e si

przystosowa do ycia gdzie indziej, ale musi za to zapłaci . Tak straszliw cen

jest miertelno noworodków. Udane mutacje prze ywaj , nieudane gin . Dobór

naturalny to brutalnie prosta sprawa. Kiedy na mnie patrzysz, widzisz udany

egzemplarz. Mam siostr , te udan . Ale moja matka miała jeszcze sze cioro

dzieci, które umarły wkrótce po urodzeniu. Wiesz o tym, prawda, Lea?
- Wiem... wiem... - powiedziała, ze szlochem kryj c twarz w dłoniach. Obj ł j

ramieniem; nie wyrywała si . - Wiem o tym jako biolog, ale nie chc by ju

biologiem, najlepsz w swoim fachu kobiet dorównuj c intelektualnie ka demu

m czy nie. Kiedy my l o tobie, my l jako kobieta, i nic wi cej nie jest mi

potrzebne. Potrzebuj ciebie, Brion, i to bardzo, poniewa ci kocham.
Umilkła i otarła łzy.
- Wracasz do domu, prawda? Z powrotem na Anvhar. Kiedy?
- Nie mog zwleka zbyt długo - rzekł z alem. - Niezale nie od moich osobistych

pragnie stwierdziłem, ze jestem cz ci Anvharu. Kiedy pomy l o ludziach,

którzy cierpieli i umierali lub przystosowywali si , abym mógł tu teraz siedzie ...

no, to troch przera aj ce. My l , e logicznie rzecz bior c, nie powinienem czu

si wzgl dem nich zobowi zany. Jednak jest inaczej. Cokolwiek uczyni teraz czy

w ci gu kilku nast pnych lat, najwa niejszy b dzie powrót na Anvhar.
- A ja nie wróc tam z tob - bardziej stwierdziła ni zapytała Lea.
- Nie, nie wrócisz. Anvhar to nie jest miejsce dla ciebie. Lea spojrzała na

oddalaj c si Dis. Oczy miała ju suche. - Pod wiadomie wiedziałam, e to si

tak sko czy powiedziała. - Je eli s dzisz, e twój wykład o pochodzeniu człowieka

był dla mnie czym nowym, to si mylisz. Po prostu przypomniał mi o paru

sprawach, o których kazała mi zapomnie moja kobieco . W pewien sposób

zazdroszcz ci twojej przyszłej, muskularnej ony i szcz liwych dzieciaków. Ale

nie bardzo. Ju dawno pogodziłam si z my l , e na Ziemi nie ma m czyzny,

którego chciałabym po lubi . Zawsze hołubiłam te dziewcz ce marzenia o

bohaterze z kosmosu, który zabierze mnie ze sob , i chyba nie wiadomie

uto samiłam z nim ciebie. Jestem ju wystarczaj co du a, by spojrze w oczy

faktom: wol moj prac od banalnego mał e stwa - i zapewne sko cz jako

ozi bła i szacowna stara panna, maj ca na koncie wi cej tytułów i stopni

naukowych ni ty celnych trafie .
Spogl dali na powoli malej c Dis. Statek oddalał si od niej, kieruj c si na

Nyjord. Siedzieli obok siebie nie dotykaj c si . Opuszczenie Dis oznaczało dla

background image

127

nich koniec czego , co ich ł czyło. Tam, na tej dziwnej planecie, oboje byli

przybyszami. Na krótki czas ich cie ki zbiegły si ze sob . Teraz si rozchodziły.
- Czy nie wygl damy jak szcz liwa para? - rzekł Hys, człapi c w ich

kierunku.
- Padnij trupem, a b d jeszcze szcz liwsza - warkn ła w ciekle Lea.
Hys zignorował kwa n uwag i usiadł obok nich na kanapie. Od czasu gdy

oddał dowództwo nad swoj armi nyjordzkich buntowników, znacznie

złagodniał.
- Zamierzasz nadal pracowa dla Cultural Relationships Foundation, Brion? -

zapytał. - Potrzebujemy takich jak ty. Brion szeroko otworzył oczy ze zdumienia,

gdy dotarł do niego pełny sens wypowiedzi Hysa.
- Czy ty nale ysz do CRF?
- Agent operacyjny na Nyjord - odparł Hys. - Mam nadziej , e nie uwa asz, i

takie beznadziejne urz dasy jak Faussel czy Mervv były naszymi rzeczywistymi

przedstawicielami na Dis? Oni tylko robili notatki i stanowili przykrywk dla

naszej organizacji. Nyjord to niezła planeta, ale potrzebuje r ki, która delikatnie

pokieruje ni zza kulis i pomo e znale miejsce w galaktyce, zanim kto zamieni

j w obłok pary.
- Co to za brudne sztuczki, Hys? - zapytała Lea, marszcz c brwi. - Od dawna

podejrzewałam, e pod płaszczykiem CRF kryje si co wi cej ni tylko sama

słodycz. Jeste cie band dnych władzy maniaków, tak?
- To byłby zapewne główny zarzut, jaki by nam postawiono, gdyby nasza

działalno stała si publiczn tajemnic odpowiedział jej Hys. - Wła nie dlatego

wi kszo naszych akcji jest tajna. Najlepszym argumentem, jaki mog wytoczy

na odparcie tego zarzutu, s pieni dze. Jak my licie, sk d bierzemy fundusze na

przeprowadzanie tak wielkich operacji? - U miechn ł si . - Pó niej przejrzycie

sobie dane, eby cie nie mieli w tpliwo ci. Prawda jest taka, e wszystkie nasze

fundusze otrzymujemy od planet, którym pomogli my. Nawet male ki procent

dochodów jakiej planety jest ogromn sum . Dodaj je do siebie i masz do

pieni dzy, by móc pomaga innym wiatom. Dobrowolne datki s wspaniałym

dowodem wdzi czno ci, je eli si nad tym zastanowi . Nie mo na namówi ludzi,

eby podobało im si to, co zostało zrobione. Sami musz by o tym przekonani.

Na wszystkich planetach CRF zawsze s jacy ludzie, którzy o nas wiedz i

popieraj na tyle, eby wesprze nas finansowo.
- I po co opowiadasz mi te wszystkie supertajne historie? pytała Lea.
- Czy to nie oczywiste? Chc , eby nadal dla nas pracowała. Wymie , jak

chcesz sum . Jak powiedziałem, nie cierpimy na brak gotówki - zerkn ł na nich

spod oka i wytoczył najci szy argument. - Mam nadziej , e Brion równie

b dzie dla nas pracował. On jest wła nie takim agentem operacyjnym, jakich

rozpaczliwie potrzebujemy i jakich znajdujemy niezwykle rzadko.

background image

128

- Poka mi tylko, gdzie mam podpisa - powiedziała Lea głosem, który znów

nabrał ycia.
- Mo e i nie jest to szanta - roze miał si Brion - ale s dz , e skoro potraficie

sterowa całymi populacjami, to musieli cie te nauczy si posługiwa lud mi

jak figurkami szachowymi. Jednak powiniene wiedzie , e tym razem nie musisz

nikogo popycha .
- Podpiszesz deklaracj ? - pytał Hys.
- Musz wróci na Anvhar - rzekł Brion - ale tak naprawd to wcale mi si tam

nie spieszy.
- Ziemia - powiedziała Lea - i tak jest ju przeludniona.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry 1 Planeta Przeklętych
Harrison Harry 1 Planeta Przekletych
Harrison Harry 1 Planeta Przekletych
Harrison Harry Planeta œmierci 1
Harrison Harry Planeta smierci 2
Harrison Harry Planeta smierci 4 (rtf)
Harrison, Harry Planet of the Damned
Harrison Harry Planeta śmierci 3
Harrison Harry Planeta Śmierci 2
Harrison Harry Planeta Smierci 1
Harrison Harry 2 Planeta Bez Powrotu
Harrison Harry Planeta Śmierci 1
Harrison Harry Planeta Śmierci 03 Planeta Śmierci 2
Harrison Harry Planeta Śmierci 02 Planeta Śmierci 1
Harrison Harry Planeta Śmierci 1
Harrison Harry Planeta Śmierci 6
Harrison Harry Planeta Smierci 05
Harrison, Harry Planet of No Return
Harrison Harry Planeta bez powrotu

więcej podobnych podstron