Harry Harrison
Planeta Przekl tych
przekład : Zbigniew Królicki
2
Rozdział 1
Pot spływał stru kami po ciele Briona, wsi kaj c w ciasn przepask biodrow ,
która była jego jedynym odzieniem. Lekki floret, który trzymał w r ku, ci ył jak
sztaba ołowiu obolałym, zm czonym po miesi cu nieustannych wysiłków
mi niom, ale nie miało to adnego znaczenia. Rana na piersi, wci brocz ca
krwi , ból przem czonych oczu - nawet otaczaj ce go wysokie trybuny stadionu z
tysi cami widzów - były drobiazgami niewartymi uwagi. W całym wszech wiecie
istniało tylko jedno: zako czona kulk , błyszcz ca stalowa klinga migocz ca mu
przed oczami, wi
ca ostrze jego własnej broni. Czuł ka de jej drgnienie i ka dy
ruch, wiedział, kiedy si poruszy, i przeciwstawiał jej swoje własne ruchy. Ilekro
atakował, ona zawsze była we wła ciwym miejscu, by odparowa cios.
Nagły ruch. Zareagował - lecz jego ostrze trafiło w pustk . Moment paniki i
poczuł ostre ukłucie wysoko na piersi.
- Punkt! - rykn ły miliony oczekuj cych gło ników, a aplauz widowni
odpowiedział im pot nym echem.
- Jedna minuta - rzekł głos i rozległ si terkot zegara.
Brion pieczołowicie wypracował t reakcj . Minuta to niewiele czasu, a jego
ciało potrzebowało ka dego ułamka sekundy. Terkot brz czyka wprawił jego
mi nie w stan całkowitego bezwładu. Tylko serce i płuca pracowały w silnym,
miarowym rytmie. Zamkn ł oczy i tylko pod wiadomie zdawał sobie spraw z
tego, e sekundanci złapali go w chwili, gdy padał, i zanie li na ławk . Gdy
masowali jego bezwładne ciało i czy cili ran , koncentrował si intensywnie. Był
ju w transie, bliski całkowitej utraty wiadomo ci, gdy nagle wróciło natarczywe
wspomnienie z poprzedniej nocy i znowu zaprz tn ło mu my li.
To co si wydarzyło, było naprawd niezwykłe. Zawodnicy bior cy udział w
Twenties potrzebowali nie zakłóconego niczym wypoczynku, dlatego te noce w
dormitoriach były ciche i spokojne jak mier . Oczywi cie, podczas pierwszych
kilku dni ta zasada nie była przestrzegana zbyt ci le - sami zawodnicy byli za
bardzo spi ci i podekscytowani, by szybko udawa si na spoczynek. Jednak gdy
stawka zacz ła rosn i eliminacje przerzedziły ich szeregi, po zmroku zapadała
głucha cisza, a có dopiero tej ostatniej nocy, kiedy zaj te były ju tylko dwa małe
pokoiki - tysi ce innych stały otworem, ziej c pustk .
Gniewne głosy wyrwały Briona z gł bokiego, wywołanego zm czeniem snu.
Słowa były wypowiadane szeptem, ale słyszał je wyra nie - dwa głosy tu za
cienkimi, metalowymi drzwiami. Kto wymówił jego nazwisko.
- ...Brion Brandd. Jasne, e nie. Ktokolwiek powiedział ci, e mo esz, popełnił
bł d, i b d z tego kłopoty...
3
- Nie b d idiot ! - uci ł szorstko drugi głos, wyra nie nawykły do wydawania
rozkazów. - Przyszedłem tu, poniewa sprawa jest niezwykłej wagi i musz si
widzie z Branddem. Zejd mi z drogi!
- Twenties...
- Ni cholery nie obchodz mnie wasze zawody, burzliwe oklaski i treningi. Nie
byłoby mnie tutaj, gdybym nie miał wa nej sprawy!
Ten drugi - z pewno ci jeden ze stra ników - nie odezwał si , ale zapewne
wyci gn ł bro , bo intruz powiedział pospiesznie:
- Schowaj to. Jeste głupcem!
- Wynocha! - padła warkliwa odpowied . Pó niej zapadła cisza i zdziwiony
Brion znów zasn ł.
- Dziesi sekund.
Głos uci ł wspomnienia i Brion pozwolił, by wróciła mu wiadomo . Z
niezadowoleniem zdał sobie spraw z tego, e jest zupełnie wyczerpany. Miesi c
nieustannych zmaga fizycznych i psychicznych wyra nie dawał mu si we znaki.
Trudno mu b dzie utrzyma si na nogach, a jeszcze trudniej zebra siły, eby
walczy dalej i zdoby punkt.
- Jak stoimy? - spytał sekundanta, który mi tosił jego obolałe mi nie.
- Cztery-cztery. eby wygra , potrzebujesz tylko jednego punktu.
- Jemu te tylko tyle trzeba - mrukn ł, otwieraj c oczy, by spojrze na ylastego
olbrzyma na drugim ko cu długiej maty. Nikt, kto doszedł do finału Zawodów,
nie mógł by słabym przeciwnikiem, ale ten, Irlog, był wyj tkowym okazem:
rudowłosy wielkolud, najwidoczniej posiadaj cy niespo yty zapas sił. A teraz ju
tylko to si liczyło. W ostatniej rundzie szermierczego spotkania nie b dzie wiele
finezji. Tylko sztych i zastawa, i zwyci stwo dla silniejszego.
Brion ponownie zamkn ł oczy i zrozumiał, e nadeszła chwila, której cały czas
miał nadziej unikn .
Ka dy zawodnik bior cy udział w Twenties miał własne, wypracowane
sztuczki. Brion te miał par takich, dotychczas skutecznych. Mimo e był
przeci tnym szachist , dzi ki niezwykle nieortodoksyjnej grze osi gał szybkie
zwyci stwa w turnieju szachowym. To nie był przypadek, lecz rezultat wielu lat
pracy. Miał stał umow z handlarzami z innych planet, którzy dostarczali mu
stare ksi ki o szachach: im starsze, tym lepsze. Nauczył si na pami tysi cy
otwar i partii. To było dozwolone. Dozwolone było wszystko, co nie wi zało si z
u ywaniem narkotyków lub maszyn. Autohipnoza była akceptowanym
narz dziem.
Brion stracił przeszło dwa lata, zanim nauczył si wykorzystywa zasoby siły
histerii. Mimo i podr czniki traktowały to zjawisko jako zupełnie zwyczajne,
4
okazało si ono trudne do wywołania. Wydawało si , e jest bezpo rednio
zwi zane ze miertelnym szokiem, tak jakby oba te zjawiska byty nierozerwalnie
ze sob poł czone. Berserkerowie i juramentados walczyli i zabijali mimo
tuzinów odniesionych ran, z których ka da powinna by miertelna. Ludzie z
kul w sercu lub mózgu nadal walczyli, cho byli ju w stanie mierci klinicznej.
Jednak był inny rodzaj siły, któr mo na było łatwo wykorzysta w ka dym
gł bokim transie - hipnotyczne odr twienie, siła umo liwiaj ca człowiekowi
utrzymywanie w poziomie wypr onego ciała, podpartego tylko pi tami i głow .
Przytomny człowiek nie jest w stanie tego dokona . Opieraj c si na tej
przesłance, Brion rozwin ł technik autohipnozy, która pozwalała mu
wykorzystywa ten rezerwuar nieznanej mocy - ródło "drugiego oddechu", siły
przetrwania, stanowi cej cz sto ró nic mi dzy yciem a mierci .
Jednak siła ta mogła te zabi : doprowadzaj c do całkowitego wyczerpania
ciała, tak e nie mogło wróci do normy, szczególnie je li posłu ono si ni przy
takim stanie osłabienia, w jakim znajdował si teraz Brion. Ale to nie miało
znaczenia. Niejeden zawodnik umarł w trakcie Zawodów, lecz mier w ostatniej
rundzie finałowego pojedynku wydawała si pod pewnymi wzgl dami lepsza od
pora ki.
Gł boko oddychaj c, Brion wymówił cicho formuły wyzwalaj ce proces
autohipnozy. Zm czenie opadło z niego nagle, tak samo jak wra enie gor ca,
zimna czy bólu. Czuł, słyszał, a kiedy otworzył oczy, równie widział wszystko - z
przejmuj c wyrazisto ci .
W ka dej nast pnej sekundzie siła ta b dzie czerpała moc z podstawowych
zasobów jego energii yciowej, wys czaj c j z jego ciała. Kiedy zabrz czał zegar,
wyrwał floret z dłoni oniemiałego sekundanta i skoczył naprzód. Irlog ledwie
zd ył chwyci swoj bro i odparowa pierwsze pchni cie. Atak był tak
gwałtowny, e gardy floretów zetkn ły si , a ciała przeciwników zderzyły ze sob .
Irlog zdawał si by zaskoczony tym w ciekłym natarciem, lecz zaraz u miechn ł
si . Wiedz c, jak obaj byli bliscy wyczerpania, był pewien, e Brion wykrzesał z
siebie resztki sił. To ju koniec z Brionem.
Odskoczyli od siebie i Irlog przeszedł do szczelnej obrony. Nawet nie próbował
atakowa , po prostu pozwalał, by przeciwnik wyczerpał si w bezskutecznych
akcjach. Gdy w ko cu poj ł , swój bł d, przeraził si . Brion wcale nie słabł,
przeciwnie, w miar upływu czasu nacierał coraz energiczniej. Irloga ogarn ła
rozpacz. Brion wyczuł j i wiedział ju , e pi ty punkt nale y do niego.
Pchni cie - pchni cie - i za ka dym razem bro rudowłosego olbrzyma coraz
wolniej wracała na pozycj . Sztych pod gard . Uderzenie kulki o ciało... i łuk stali
mi dzy dłoni Briona a piersi Irloga - tu nad jego sercem.
Fale d wi ków - braw i okrzyków - leniwie omywały odizolowany umysł
Briona, który tylko niejasno u wiadamiał sobie ich istnienie. Irlog upu cił floret i
próbował u cisn jego r k , lecz pod nim nagle ugi ły si nogi. Obj ło go czyje
5
rami , podtrzymuj c go i prowadz c ku biegn cym sekundantom, ale on,
wstrzymawszy ich gestem r ki, poszedł powoli o własnych siłach.
Tylko e co było nie tak i zdawało mu si , e idzie przez ciepły klej. I to idzie na
kolanach. Nie, nie idzie - spada. Nareszcie. Mógł da sobie spokój i upa .
6
Rozdział 2
Ihjel dał lekarzom jeden dzie , zanim przyszedł do szpitala. Brion wy ył,
chocia poprzedniej nocy nie było to jeszcze pewne. Teraz, dwa dni pó niej,
kryzys min ł, i to było wszystko, czego Ihjel chciał si na pocz tek dowiedzie .
U ywaj c pogró ek i łokci, przedarł si pod pokój nowego Zwyci zcy,
napotykaj c pierwszy powa niejszy opór przy drzwiach.
- Jeste tu bezprawnie, Zwyci zco Ihjelu - rzekł lekarz. A je li dalej b dziesz si
pchał tu, gdzie ci nie prosz , to nie zwa aj c na twoj pozycj , b d musiał
rozwali ci łeb.
Ihjel wła nie zacz ł szczegółowo wyja nia lekarzowi, jak nikłe ma on szans ,
aby tego dokona , gdy przerwał im Brion. Rozpoznał nowo przybyłego po głosie -
to był ten, który chciał go odwiedzi w koszarach.
- Pozwól mu wej , doktorze Caulry - rzekł. - Chc pozna człowieka, który
uwa a, e jest co wa niejszego od Twenties.
Ihjel zr cznie wymin ł zdezorientowanego lekarza i zamkn ł mu drzwi przed
nosem. Spojrzał na le cego w łó ku Zwyci zc . Do obu r k Briona podł czone
były kroplówki. Jego oczy były gł boko wpadni te i podkr one, a ich gałki
mocno przekrwione. Cicha walka, jak stoczył ze mierci , wycisn ła na jego
twarzy swoje pi tno. Jego kwadratowa, wystaj ca szcz ka wydawała si
pozbawiona ciała, tak samo jak długi nos i stercz ce ko ci policzkowe, niczym
drogowskazy wznosz ce si po ród wiotkiej szaro ci skóry. Tylko zje ona
szczotka krótko przyci tych włosów pozostała nie zmieniona. Brion wygl dał jak
po długotrwałej i wyniszczaj cej chorobie.
- Wygl dasz okropnie - rzekł Ihjel. - Jednak gratuluj zwyci stwa.
- Sam te nie wygl dasz zbyt dobrze... jak na Zwyci zc odci ł si Brion.
Wyczerpanie oraz nagły przypływ małostkowego gniewu na tego nieznajomego
człowieka sprawiły, e wyrwały mu si te obra liwe słowa. Ihjel zignorował je.
Były jednak prawdziwe: Zwyci zca Ihjel nie bardzo wygl dał na Zwyci zc , a
nawet na Anvharczyka. Wzrost i budow miał jak nale y, ale jego mi nie były
okryte grubymi pokładami tłuszczu - mi kkiej tkanki zwisaj cej fałdami z
ko czyn i tworz cej workowate zgrubienia na karku i pod oczami. Na Anvharze
nie było grubasów i wydawało si nieprawdopodobne, by taki tłu cioch mógł
kiedykolwiek zosta Zwyci zc . Je eli nawet pod tym tłuszczem były jakie
mi nie, to były bardzo dobrze ukryte. Tylko jego oczy zdawały si nadal
posiada sił , która niegdy pozwoliła mu pokona wszystkich m czyzn na
planecie i wygra doroczne zawody. Brion spu cił wzrok pod ich pal cym
spojrzeniem, ałuj c teraz, e bez powodu obraził tego człowieka. Był jednak zbyt
słaby, by trudzi si przepraszaniem.
7
Ihjelowi wcale na tym nie zale ało. Brion spojrzał na niego jeszcze raz i odniósł
wra enie, e tamten ma mu do powiedzenia co wa nego, co , przy czym on sam,
jego obelgi, a nawet Zawody, s równie mało istotne co pyłki kurzu w powietrzu.
Wiedział jednocze nie, e to tylko majaczenia jego chorego umysłu, i próbował
otrz sn si z tego wra enia. Spogl dali w milczeniu na siebie.
Drzwi za Ihjelem otworzyły si bezszelestnie i go obrócił si błyskawicznie, z
szybko ci mo liw tylko u anvharskiego atlety. Dr Caulry wła nie wchodził do
rodka. Tu za nim szli dwaj ro li m czy ni w uniformach. Ihjel naparł na nich
całym ciałem, a szybko jego ruchów i ogromna masa odrzuciły ich z powrotem -
kł bowisko bezładnie machaj cych r k i nóg. Zatrzasn ł im drzwi przed nosem i
zamkn ł je na klucz.
- Musz z tob porozmawia - powiedział, znowu odwracaj c si do Briona. - W
cztery oczy - dodał, po czym nachylił si i jednym ruchem zerwał sznur
komunikatora.
- Wyno si - powiedział Brion. - Gdybym tylko mógł... - No, ale nie mo esz,
wi c musisz tu le e i słucha . S dz , e mamy jakie pi minut, zanim
zdecyduj si wyłama drzwi, i nie chc traci ani chwili. Czy polecisz ze mn na
inn planet ? Jest zadanie, które musi by wykonane. To moja robota, ale b dzie
mi potrzebna pomoc. Jeste jedynym, który mo e mi jej udzieli . Teraz mi
odmów - dodał, widz c, e Brion chce odpowiedzie .
- Oczywi cie, e odmawiam - rzekł Brion, czuj c si nieco głupio i lekko
rozzłoszczony, e tamten wkłada mu słowa w usta. - Moj planet jest Anvhar.
Dlaczego miałbym j opuszcza ? Moje miejsce jest tu i moja praca równie .
Mógłbym te doda , e wła nie zwyci yłem w Twenties. Moim obowi zkiem jest
zosta tutaj.
- Nonsens. Ja te jestem Zwyci zc , a opu ciłem Anvhar. Prawdziwym
powodem jest to, e chciałby si troch nacieszy powszechnym zachwytem, na
który tak ci ko pracowałe . Poza Anvharem nikt nawet nie wie, kim jest
Zwyci zca, nie mówi c ju o szanowaniu go. B dziesz tam musiał stawi czoła
całej Galaktyce i nie wini ci za to, e jeste troch przestraszony. Kto gło no
załomotał w drzwi.
- Nie mam siły si zło ci - powiedział chrapliwie Brion. - I nie mog si zmusi
do podziwiania twoich idei, skoro pozwalaj ci obra a człowieka zbyt chorego,
by mógł si broni .
- Przepraszam - powiedział Ihjel bez ladu skruchy czy współczucia w głosie. -
Jednak chodzi o sprawy znacznie wa niejsze ni twoje zranione uczucia. Teraz
nie mamy zbyt wiele czasu, wi c chc si tylko podzieli z tob pewn my l .
- My l , która skłoni mnie, abym poleciał z tob do innych wiatów? Wiele
oczekujesz.
8
- Nie, sama my l ci nie przekona, ale stanie si tak, kiedy j sobie przetrawisz.
Je eli naprawd j rozwa ysz, to stwierdzisz, e pozbyłe si wielu złudze . Tak
jak wszyscy na Anvharze, jeste naukowym humanist o przekonaniach opartych
na wierze w Zawody. Akceptujesz szacowne instytucje, nie po wi caj c im nawet
chwili refleksji. Wy wszyscy tu nie wracacie cho by jedn my l w przeszło , ku
tym bezimiennym miliardom, które wiodły n dzny ywot, nim ludzko powoli
osi gn ła taki przyzwoity poziom ycia, jaki macie dzi . Czy kiedykolwiek
my lisz o wszystkich tych ludziach, którzy cierpieli i umierali w n dzy i
ciemnocie, nim cywilizacja d wign ła si na kolejny stopie rozwoju?
- Jasne, e o nich nie my l - odparł Brion. - Dlaczego miałbym to robi ? Nie
mog zmieni przeszło ci.
- Ale mo esz zmieni przyszło ! - odparował Ihjel. Jeste co winien cierpi cym
przodkom, którzy umie cili ci tu, gdzie si dzi znajdujesz. Je eli naukowy
humanizm jest dla ciebie czym wi cej ni pustym hasłem, to musisz posiada
jakie poczucie obowi zku. Czy nie chcesz spróbowa spłaci odrobiny tego długu
pomagaj c innym, którzy dzi s równie zacofani i dr czeni plagami jak niegdy
nasz prapradziad troglodyta?
Łomotanie do drzwi stało si gło niejsze, co poł czone z wywołanym
lekarstwami dzwonieniem w uszach, utrudniało Brionowi my lenie.
- W ogólnych zarysach, oczywi cie, zgadzam si z tym zacz ł niepewnie. -
Jednak wiem, e niczego nie zdziałam, je eli nie b d emocjonalnie
zaanga owany. Logiczne decyzje, je eli nie towarzyszy im osobiste przekonanie,
rodz działania nieskuteczne.
- Zatem dotarli my do sedna sprawy - rzekł łagodnie Ihjel. Plecami opierał si o
drzwi, amortyzuj c uderzenia jakiego ci kiego przedmiotu, którym posługiwali
si szturmuj cy. - Pukaj , a wi c niebawem b d musiał i . Nie mam czasu na
szczegóły, jednak r cz ci słowem Zwyci zcy, e jest co , co mo esz zrobi . Tylko
ty. Je li mi pomo esz, mo emy uratowa siedem milionów ludzkich istnie .
Uwierz mi.
Zamek p kł i drzwi zacz ły si otwiera . Ihjel dopchn ł je z powrotem na
jeszcze jedn chwil .
- Oto idea, któr chc ci da pod rozwag . Dlaczego w całej Galaktyce pełnej
walcz cych ze sob , nienawidz cych si , zacofanych planet tylko mieszka cy
Anvharu mieliby by jedynymi, którzy opieraj swoj egzystencj na
skomplikowanej serii sportowych rozgrywek?
9
Rozdział 3
Teraz nie było ju mo liwo ci, aby utrzyma drzwi, zreszt Ihjeł nawet nie
próbował. Odsun ł si na bok i do pokoju wtoczyli si dwaj m czy ni. Wymin ł
ich bez słowa i wyszedł.
- Co si stało? Co on zrobił? - pytał lekarz, wpadaj c przez rozbite drzwi.
Obrzucił spojrzeniem zestaw urz dze monitoruj cych stoj cych u stóp łó ka
Briona. Oddech, temperatura, praca serca i ci nienie krwi - wszystko było w
normie. Pacjent le ał spokojnie. Nie odpowiadał.
Brion miał o czym my le przez reszt dnia. Przychodziło mu to z trudem.
Zm czenie, rodki uspokajaj ce i lekarstwa sprawiły, e zatracał poczucie
rzeczywisto ci. Natr tnie powracaj ce my li tłukły mu si w obolałej głowie. Co
Ihjel chciał przez to powiedzie ? Co to za nonsens o Anvharze? Anvhar był taki,
poniewa ... no, po prostu taki był. To przyszło samo z siebie. A mo e nie?
Historia planety była bardzo prosta. Nigdy, od pocz tków swojego istnienia,
Anvhar nie miał niczego, co miałoby jak kolwiek warto handlow . Le ał na
uboczu ucz szczanych mi dzygwiezdnych szlaków, pozbawiony minerałów
wartych wydobycia i transportowania na ogromne odległo ci, oddalony od
najbli szych zamieszkanych wiatów. Polowanie na zwierz ta futerkowe i
sprzedawanie ich skór, cho zyskowne, nie wystarczało do stworzenia handlu na
szersz skał . Dlatego te nigdy nie doszło do adnej zorganizowanej próby
skolonizowania planety. Została w ko cu zasiedlona przez przypadek. Liczne
grupy badaczy z innych planet zało yły tu swoje stacje badawcze i obserwacyjne,
znajduj c na maj cym niezwykły cykl roczny Anvharze niezliczone ilo ci danych
do gromadzenia i zapisywania. Długotrwałe ekspedycje skłoniły badaczy do
sprowadzenia rodzin i tak, wolno lecz nieustannie, kolonia zacz ła si rozrasta .
Pó niej sprowadzili si tu łowcy futer, powi kszaj c niewielk populacj . Takie
były pocz tki.
Niewiele zapisów pozostało z tamtych dni i historia pierwszych sze ciu stuleci
anvharskich dziejów pozostawała bardziej sfer domysłów ni faktów. Gdzie w
tym czasie doszło do Upadku, i w zamieszaniu, jakie ogarn ło cał galaktyk ,
Anvhar musiał toczy własn walk . Kiedy Imperium Ziemi rozpadło si , był to
koniec czego wi cej ni tylko epoki. Uczeni w stacjach obserwacyjnych
stwierdzili, e reprezentuj instytucje, które przestały istnie . Zawodowi my liwi
nie mieli rynku zbytu na swoje futra, poniewa Anvhar nie posiadał własnych
statków mi dzygwiezdnych. Szcz liwie Upadek nie poci gn ł za sob dla
Anvharu jakich szczególnie dokuczliwych skutków, poniewa planeta była
całkowicie samowystarczalna. Gdy tylko jego mieszka cy oswoili si z my l , e
s teraz suwerennym wiatem, a nie zbieranin przypadkowych osób z ró nie
ulokowanymi miejscami odniesie i zale no ci, ycie zacz ło si toczy
normalnym trybem. Niełatwo - bo ycie na Anvharze nigdy nie było łatwe - ale
przynajmniej bez adnych wi kszych wstrz sów.
10
Z upływem czasu pogl dy i mentalno mieszka ców uległy znacznym
przeobra eniom. Podj to wiele prób stworzenia jakiej formy stabilnego
społecze stwa. Z tego okresu pozostało równie niewiele zapisów, oprócz
odnotowania faktu, e próby te znalazły swoj kulminacj w Zawodach.
Aby zrozumie , czym s Zawody, trzeba zna niezwykł orbit , po jakiej
Anvhar kr y wokół swego sło ca - Ophiuchi 70. W układzie tym s i inne
planetoidy, ka da o orbicie mniej lub bardziej zbli onej do elipsy. Anvhar jest
niew tpliwie niezwykł planet , by mo e odebran innemu sło cu. Przez
wi ksz cz swego siedemsetosiemdziesi ciodniowego roku porusza si po
orbicie o ostrym łuku, odległym od peryhelium niczym kometa. Kiedy wraca,
nast puje krótkie gor ce lato, trwaj ce w przybli eniu osiemdziesi t dni, a potem
znów nastaje długa zima. Ta powa na ró nica w przebiegu zmian pór roku
spowodowała odpowiedni adaptacj rodzimych form ycia. Podczas zimy
wi kszo zwierz t zapada w sen, a ro liny trwaj w stanie przetrwalników lub
nasion. Niektórzy ciepłokrwi ci ro lino ercy pozostaj aktywni w okrytych
niegiem tropikach; na nich z kolei eruj pokryte futrem drapie niki. Chocia
niewiarygodnie zimna, w porównaniu z latem jest zima okresem spokoju. Lato
jest bowiem por szale czego wzrostu. Ro liny gwałtownie budz si do ycia z
sił , która rozsadza skały, i rosn tak szybko, e proces ten mo na dostrzec gołym
okiem. Płachty niegu topniej tworz c bagna, z których w ci gu kilku dni
wyrasta wysoka d ungla. Wszystko ro nie, p cznieje, rozmna a si . Jedne ro liny
wyrastaj na drugich, walcz c o dost p do yciodajnej energii słonecznej.
Wszystko od ywia si i jest zjadane, i rozkwita w ci gu tego krótkiego czasu. Gdy
przyjd pierwsze niegi i znów nastanie zima, do kolejnego nadej cia lata trzeba
b dzie czeka a siedemset dni.
Aby pozosta przy yciu, człowiek musiał si przystosowa do tego
anvharskiego cyklu. ywno nale ało gromadzi i magazynowa w ilo ci
wystarczaj cej na przetrwanie długiej zimy. Pokolenie za pokoleniem adaptowało
si do tych warunków, a mieszka cy planety zacz li uwa a t zwariowan
nierównowag pór roku za co zupełnie normalnego. Pierwsza odwil niemal nie
istniej cej wiosny wywoływała rozległe zmiany metaboliczne w ich organizmach.
Warstwy podskórnego tłuszczu znikały, a na pół u pione gruczoły potowe budziły
si do ycia. Inne zmiany były mniej widoczne, ale równie wa ne. Aktywno
korowego o rodka snu ulegała zahamowaniu. Krótka drzemka lub jedna noc snu
na dwa lub trzy dni była zupełnie wystarczaj ca. ycie toczyło si gwałtownie i
pospiesznie, w sposób doskonale dostosowany do warunków rodowiska. Do
pierwszych mrozów szybko rosn ce plony były wyhodowane i zebrane, połcie
mi sa zakonserwowane lub zamro one w ogromnych chłodniach. Dzi ki swej
nadzwyczajnej umiej tno ci przystosowania si , człowiek stał si cz ci
rodowiska i zapewnił sobie spokojne przetrwanie długich zim.
Fizyczna egzystencja została zabezpieczona. A co z yciem duchowym? Na
Ziemi prymitywny Eskimos potrafił zapada w długotrwał drzemk b d c
rodzajem zimowego snu. Cywilizowani ludzie mo e te mogliby tak zrobi , ale
tylko przez kilka miesi cy ziemskiej zimy. W przypadku zimy trwaj cej dłu ej od
11
ziemskiego roku to było niemo liwe. Gdy zagwarantowane zostało zaspokojenie
wszystkich fizycznych potrzeb, nuda stała si wrogiem ka dego Anvharczyka,
który nie był my liwym. A nawet i my liwi nie mogli pozostawa samotnie na
szlaku przez cał zim . Jedn z form reakcji była ucieczka w alkohol, drug -
przemoc. Pija stwo i zabójstwa pospołu były postrachem zimowej pory w latach
po Upadku.
Twenties poło yły temu kres. Kiedy stały si cz ci normalnego ycia, lato
traktowano ju tylko jako przerw mi dzy kolejnymi zawodami. Twenties były
jednak czym wi cej ni zawodami - były sposobem ycia, który skanalizował
wszystkie potrzeby tej planety: fizyczne, intelektualne, a tak e potrzeb
współzawodnictwa. Był to rodzaj wieloboju - a wła ciwie podwójny dziesi ciobój -
doprowadzony do szczytów utrudnienia, w którym zwyci stwo w grze w szachy i
układaniu poematów liczyło si równie wysoko, co bycie najlepszym w skokach
narciarskich i w łucznictwie. Co roku odbywały si ogólnoplanetarne igrzyska:
jedne dla m czyzn, a drugie dla kobiet. Ka dy mógł startowa w zawodach
dowoln liczb razy. Nie było adnego systemu punktacji sztucznie
wyrównuj cego szanse poszczególnych zawodników. Ten, kto zwyci ał, był
naprawd najlepszy. Skomplikowana seria prób i eliminacji dawała zaj cie
zawodnikom i kibicom na pół zimy. A był to zaledwie wst p do zmaga
finałowych, które trwały miesi c i wyłaniały zwyci zc . Takim te tytułem go
obdarzano. Zwyci zca. M czyzna lub kobieta, którzy pokonali wszystkich
innych zawodników na całej planecie i pozostawali niezwyci eni a do
nast pnego roku.
Zwyci zca. To był tytuł, z którego mo na było by dumnym. Brion lekko
poruszył si na łó ku i zdołał przekr ci si tak, e mógł spojrze przez okno.
Anvharski Zwyci zca. Jego nazwisko ju umieszczano w podr cznikach historii
jako nazwisko jednego z bohaterów planety. Teraz dzieci w szkołach b d uczy
si o nim, tak jak on uczył si o zwyci zcach z przeszło ci. B d snu wokół jego
zwyci stw marzenia, wymy laj c przygody i robi c wszystko, aby mu kiedy
dorówna . Zosta Zwyci zc było najwi kszym zaszczytem we wszech wiecie.
Popołudniowe sło ce przebłyskiwało spomi dzy chmur, odbijaj c si mdł ,
zimn po wiat od bezkresnych, za nie onych pól. Samotna posta na nartach
przemierzała pust równin ; oprócz niej nic si nie poruszało. Brion poczuł nagłe
przygn bienie i gł bokie znu enie; wszystko wygl dało inaczej, zupełnie jakby
spojrzał w lustro z innej, uprzednio nieznanej strony.
U wiadomił sobie raptem ze straszliw jasno ci , e zdobycie tytułu Zwyci zcy
nie miało absolutnie adnego znaczenia. To tak, jak by najlepsz pchł w ród
wszystkich pcheł na jednym psie.
Czym e bowiem był Anvhar? Skut lodem planetk , zamieszkan przez kilka
milionów ludzkich pcheł, nieznanych i nieistotnych dla reszty galaktyki. Nie było
tu nic, o co warto byłoby walczy ; wojny po Upadku omin ły ich. Anvharczycy
zawsze byli z tego dumni - jakby to, e było si tak mało wa nym, mogło stanowi
powód do dumy. Wszystkie pozostałe ludzkie wiaty rozwijały si , walczyły,
12
wygrywały, przegrywały, zmieniały si . Tylko na Anvharze ycie toczyło si z
monotonn , cykliczn jednostajno ci , niczym p tla ta my w magnetofonie...
Zwilgotniały mu oczy. Zamrugał. Łzy! U wiadomiwszy sobie ten
nieprawdopodobny fakt, przestał u ala si nad sob . Był przera ony. Takie
my lenie nie le ało w jego charakterze. Litowanie si nad sob nie uczyniło go
Zwyci zc - a wi c czemu robił to teraz? Anvhar był jego wszech wiatem - jak
mógł cho przez chwil my le o nim jak o mało wa nej planetce ci gn cej si w
ogonie cywilizacji? Co go napadło i sk d te dziwne my li?
Gdy tylko postawił sobie to pytanie, natychmiast przyszła odpowied .
Zwyci zca Ihjel. Grubas mówi cy dziwne rzeczy i zadaj cy podchwytliwe
pytania. Rzucił na niego urok jak jaki czarodziej... czy diabeł w "Fau cie"? Nie,
to czysty nonsens. Jednak co zrobił. Mo e, wykorzystuj c osłabienie Briona, co
mu zasugerował? Albo posłu ył si hipnoz podd wi kow jak ten łotr w
"Skutym Cerebrusie"? Brion nie miał adnych podstaw, na których mógłby
oprze swoje podejrzenia, lecz był gł boko przekonany, e to Ihjel był
odpowiedzialny za stan jego ducha.
Gwizdn ł do przeł cznika czasowego przy swojej poduszce i naprawiony
komunikator o ył. Na małym ekranie pojawiła si dy urna piel gniarka.
- M czyzna, który był dzi u mnie - powiedział Zwyci zca Ihjel. Czy wiesz,
gdzie on jest? Musz si z nim skontaktowa .
Z jakiego powodu te słowa zburzyły jej zawodowe opanowanie. Zacz ła co
mówi , przeprosiła i wył czyła wizj . Kiedy ekran znów si zapalił, jej miejsce
zaj ł człowiek w uniformie.
- Pytałe - powiedział stra nik - o Zwyci zc Ihjela. Trzymamy go tu, w
szpitalu, ze wzgl du na karygodny sposób, w jaki wtargn ł do twojego pokoju.
- Nie wnosz adnej skargi. Czy mo esz poprosi go, aby natychmiast do mnie
przyszedł?
Stra nik z trudem ukrył zdziwienie.
- Przykro mi, Zwyci zco, ale nie widz mo liwo ci. Doktor Caulry zostawił
szczegółowe zalecenia i nie wolno ci prze...
- Doktor nie ma władzy nad moim yciem osobistym przerwał Brion. - Nie
jestem zaka nie chory i nie dolega mi nic prócz kra cowego wyczerpania. Chc
widzie tego człowieka. Natychmiast.
Stra nik wzi ł gł boki oddech i podj ł szybk decyzj .
- Ju jest w drodze - rzekł i wył czył si .
- Co ze mn zrobiłe ? - spytał Brion, gdy Ihjel wszedł do pokoju. - Bo nie
zaprzeczysz, e podsun łe mi dziwne my li?
13
- Nie, nie zaprzecz , poniewa głównym celem mojego pobytu tutaj było wła nie
podsuni cie ci tych "dziwnych my li".
- Powiedz mi, jak tego dokonałe - nalegał Brion. Musz wiedzie .
- Powiem ci, jednak jest wiele spraw, które powiniene najpierw zrozumie ,
zanim zdecydujesz si opu ci Anvhar. Musisz o nich nie tylko usłysze , musisz w
nie uwierzy . Najwa niejsz spraw , prowadz c do innych, jest prawda o twoim
yciu tutaj. Jak s dzisz, jak powstały Zawody?
Brion, zanim odpowiedział, za ył podwójn dawk łagodnego
psychostymulatora, który mu przepisano.
- Ja nie s dz - powiedział. - Wiem. Mówi o tym przekazy historyczne. Twórc
zawodów był Giroldi, a pierwsze igrzyska odbyły si w roku trzysta
siedemdziesi tym ósmym przed Upadkiem. Od tej pory Twenties odbywały si co
roku. Na pocz tku były ci le lokaln imprez , jednak szybko osi gn ły rang
ogólnoplanetarn .
- W zasadzie to prawda - powiedział Ihjel. - Jednak mówisz o tym, co si stało, a
ja pytałem, jak do tego doszło. Jakim cudem jeden człowiek zdołał barbarzy sk
planet , zamieszkan przez na wpół zwariowanych my liwych i rozpijaczonych
farmerów, zamieni w dobrze naoliwion maszyn społeczn stworzon na bazie
sztucznego tworu Twenties? To po prostu niemo liwe.
- A jednak to było mo liwe! - upierał si Brion. - Nie mo esz temu zaprzeczy . A
w Zawodach nie ma niczego sztucznego. To logiczny sposób ycia na planecie
takiej jak ta. Ihjel za miał si krótko i ironicznie.
- Bardzo logiczny - rzekł - tylko jak cz sto logika ma co wspólnego z
organizacj klas społecznych i rz dzeniem? Nie chcesz pomy le . Postaw si w
poło eniu twórcy igrzysk, Giroldiego. Wyobra sobie, e wpadłe na wietny
pomysł stworzenia Zawodów i chcesz przekona do niego innych. Idziesz wi c do
najbli szego zawszonego, kłótliwego, ciemnego, przesi kni tego wódk my liwego
i przedstawiasz mu t ide . Mówisz mu, e program zło ony z zaj takich jak
poezja, łucznictwo i szachy mo e uczyni jego ycie o wiele bardziej
interesuj cym i bogatszym. Zrób to. Tylko przez cały czas miej oczy szeroko
otwarte i trzymaj r k na kolbie.
Brion musiał si roze mia z absurdalno ci tego pomysłu. Oczywi cie, to nie
mogło si zdarzy w taki sposób. A jednak, skoro si zdarzyło, musiało istnie
jakie proste wyja nienie.
- Mo emy to wałkowa przez cały dzie - powiedział Ihjel - i nie wpadniesz na
wła ciwe rozwi zanie, chyba e...
Urwał nagłe, spojrzawszy na komunikator. wiatło gotowo ci paliło si , chocia
ekran pozostawał ciemny. Wyci gn ł tłuste łapsko i zerwał wie o poło one
przewody.
14
- Ten twój doktor jest bardzo ciekawski i niech taki pozostanie. Prawda ukryta
za Twenties to interes nie jego, ale twój. Musisz zrozumie , e ycie, jakie tu
wiedziesz, jest całkowicie sztucznym tworem, stworzonym przez ekspertów
socjotechniki i wcielonym w ycie przez wyszkolonych agentów operacyjnych.
- Bzdura! - przerwał Brion. - Systemów społecznych nie mo na wymy li i
narzuca narodom, ot tak sobie. Nie bez przelewu krwi i przemocy.
- Sam wygadujesz bzdury - rzekł Ihjel. - Mogło to by prawd u zarania
dziejów, ale nie teraz. Czytałe zbyt wielu klasyków ze starej Ziemi: wyobra asz
sobie, e nadal yjemy w wiekach przes dów. Tylko dlatego, e faszyzm i
komunizm narzucono niegdy sił opornym społecze stwom, uwa asz, i tak
musi by zawsze. Wró my l do swoich ksi ek. Dokładnie w tej samej epoce
dawne kraje kolonialne, takie jak Indie i Zwi zek Pa stw Afryki Północnej
zaadoptowały zasady demokracji oraz samorz dno ci, i jedyne akty przemocy
miały miejsce w ród lokalnych ugrupowa religijnych. Zmiany s krwiobiegiem
ludzko ci. Wszystko, co dzi akceptujemy jako oczywiste, było kiedy nowo ci . A
jedn z ostatnich nowo ci s próby kierowania ludzkich społeczno ci ku czemu
bardziej nastawionemu na szcz cie jednostki.
- To kompleks Boga - powiedział Brion. - Wpasowywanie ludzkich istnie w
pewn form , oboj tnie czy tego chc , czy nie.
- Społecze stwa mog tak to odczuwa - zgodził si Ihjel. - Tak było na
pocz tku, i kilka prób wmuszenia społecze stwom nieodpowiednich systemów
politycznych przyniosło katastrofalne rezultaty. Nie wszystkie były nieudane.
Nasz Anvhar iest koronnym dowodem na to, jak skuteczna mo e by ta technika,
je eli j wła ciwie zastosowa . Jednak teraz ju si tego tak nie robi. Podobnie
jak w przypadku wszystkich innych nauk stwierdzili my, e im wi cej wiemy,
tym wi cej pozostaje do odkrycia. Dzi ju nie próbujemy kierowa cywilizacji ku
celom, które uwa amy za korzystne. Jest zbyt wiele takich celów, a brak
obiektywizmu nie pozwala nam odró ni dobre od złych. Jedyne, co robimy
teraz, to próba ochrony rozwijaj cych si cywilizacji, tchni cia ycia w te, które
popadły w stagnacj i opłakiwania wymarłych. Kiedy interweniowali my po raz
pierwszy, tu, na Anvharze, teoria nie była jeszcze tak rozwini ta. Skomplikowane
ze zrozumiałych wzgl dów równania okre laj ce, który stopie rozwoju w skali
od jeden do pi osi gn ła dana cywilizacja, nie zostały wówczas jeszcze
wyprowadzone. Ówczesna technika polegała na opracowaniu sztucznej kultury,
najbardziej korzystnej dla danej planety, i wpasowaniu jej w odpowiedni form .
- Jak mo na tego dokona ? - zapytał Brion. - W jaki sposób zrobiono to na
Anvharze?
- No, to ju pewien post p. W ko cu pytasz si : "jak". Ta metoda kosztowała
ycie wielu agentów i znaczne sumy pieni dzy. W celu zach cenia do pojedynków
poło ono nacisk na poj cie honoru osobistego, a to prowadziło do zwi kszonego
zainteresowania sztuk walki. Kiedy osi gni to ten cel, do akcji wkroczył Giroldi
i pokazał, e zorganizowane igrzyska mog by bardziej interesuj ce ni
15
przypadkowe potyczki. Wł czenie konkurencji intelektualnych do programu
zawodów było nieco trudniejsze, ale nie niemo liwe. Szczegóły s nieistotne; teraz
rozpatrujemy produkt ko cowy. Mam na my li ciebie. Jeste nam bardzo
potrzebny.
- Dlaczego ja? - spytał Brion. - Dlaczego jestem taki wyj tkowy? Dlatego, e
wygrałem Zawody? Nie mog w to uwierzy . Patrz c obiektywnie, nie ma
wi kszej ró nicy mi dzy mn a tymi, którzy zaj li dziesi dalszych miejsc.
Czemu nie zwrócisz si do którego z nich? Mog wykona to zadanie równie
dobrze jak ja.
- Nie, nie mog . Pó niej powiem ci, dlaczego jeste jedynym człowiekiem,
którym mog si posłu y . Nasz czas si ko czy i najpierw musz ci jeszcze
przekona co do kilku innych rzeczy. - Zerkn ł na zegarek. - Mamy mniej ni
trzy godziny. Przez ten czas musz ci powiedzie tyle o naszej pracy, eby mógł
sam zdecydowa , czy chcesz si do nas przył czy .
- Widz , e masz do napi ty plan dnia - rzekł Brion. Mo esz zacz od
wyja nienia, kogo masz na my li mówi c "my"
- Cultural Relationships Foundation. Samorz dn , prywatn organizacj ,
której celem jest utrwalanie pokoju i zapewnianie suwerenno ci oraz dobrobytu
niezale nym planetom, tak aby wszystkie czerpały korzy ci z kwitn cego dzi ki
temu handlu i wzajemnych dobrych stosunków.
- To brzmi jak cytat - rzekł Brion. - Nikt nie zdołałby wymy li czego takiego
na poczekaniu.
- Bo to jest cytat ze statutu naszej organizacji. Wszystko to bardzo pi knie, ale
teraz mówmy konkretnie. O tobie. Jeste wytworem starannie przemy lanego i
wysoko rozwini tego społecze stwa. Twoja osobowo ukształtowała si w
wyniku wychowania w społeczno ci tak nielicznej, e wymagaj cej zaledwie
umiarkowanej kontroli rz du. Przeci tne anvharskie wykształcenie i tak jest
doskonałe, a dzi ki uczestnictwu w zawodach zdobyłe zasoby wiedzy, dzi ki
którym nie ust pujesz najt szym mózgom galaktyki. Byłaby to niepowetowana
strata i zmarnowałby całe swoje ycie, gdyby po tym długim treningu zaszył si
na jakiej odludnej farmie.
- Nisko mnie cenisz. Zamierzam uczy ...
- Zapomnij o Anvharze! - Ihjel przerwał mu niecierpliwym machni ciem r ki. -
Ten wiat poradzi sobie zupełnie dobrze i bez ciebie. Musisz o nim zapomnie .
Pomy l, jak mało jest wa ny w porównaniu z cał galaktyk , we pod uwag
yj ce nie w dobrobycie, lecz w nieustannym cierpieniu rzesze ludzkich istot.
Musisz zastanowi si , co mo esz zrobi , eby im pomóc.
- A co ja mog zrobi jako jednostka? Dawno ju min ły dni, gdy jeden
człowiek, jak Cezar czy Aleksander, mógł wstrz sn posadami wiata.
16
- To prawda, a zarazem nieprawda - odpowiedział Ihjel. - W ka dym konflikcie
s osoby kluczowe, ludzie działaj cy jak katalizator, który, u yty w odpowiedniej
chwili, zapocz tkowuje reakcj chemiczn . Mo esz by jednym z takich ludzi, ale
musz uczciwie wyzna , e na razie nie jestem w stanie ci tego udowodni . Tak
wi c, aby oszcz dzi czas i unikn nie ko cz cej si dyskusji, my l , e b d
musiał odwoła si do twojego poczucia obowi zku.
- Obowi zku wzgl dem kogo?
- Ludzko ci, oczywi cie. Wzgl dem niezliczonych miliardów umarłych, którzy
utrzymywali w ruchu t machin , jaka zapewniła ci bogate, długie i szcz liwe
ycie, jakim si cieszysz. To, co oni ci dali, musisz zwróci innym. To przecie
fundamentalna zasada humanistycznej moralno ci.
- Zgadza si . I na dłu sz met jest to bardzo dobry argument. Jednak nie tak
dobry, aby wyci gn mnie z tego łó ka przed upływem nast pnych trzech
godzin.
- To ju jaki sukces - powiedział Ihjel. - Zgadzasz si z tokiem mojego
rozumowania. Teraz zastosuj go do twojej osoby. Oto teza, której zamierzam
dowie . Istnieje planeta zamieszkana przez siedmiomilionowy naród. Je li nie
uda mi si zrealizowa mojego planu, ta planeta zostanie całkowicie zniszczona.
Moim zadaniem jest nie dopu ci do tego i dlatego tu jestem. Sam nie zdołam tego
dokona . Oprócz innych potrzebuj ciebie. Nie kogo takiego jak ty, ale ciebie i
tylko ciebie.
- Zostało ci piekielnie mało czasu, by mi to wszystko udowodni - wtr cił Brion
- wi c pozwól, e ułatwi ci zadanie. Praca, któr wykonujesz, ta planeta,
niebezpiecze stwo gro ce jej mieszka com to fakty, które niew tpliwie mo esz
udowodni . Zaryzykuj i przyjm , e ta cała sprawa nie jest gigantycznym
blefem, a wi c, e maj c czas, mo esz wszystkiego dowie . W ten sposób
dyskusja znów wraca do mojej osoby. Jak mo esz wykaza , e jestem jedyn
osob w Galaktyce mog c ci pomóc?
- Mog na to odpowiedzie : dzi ki twoim szczególnym zdolno ciom.
- Szczególnym zdolno ciom? W niczym nie ró ni si od innych mieszka ców
tej planety.
- Mylisz si - rzekł Ihjel. - Jeste chodz cym dowodem pot gi ewolucji. Nieliczne
osobniki o szczególnych cechach wyst puj ze stał cz stotliwo ci w ród
egzemplarzy ka dego gatunku, z człowiekiem wł cznie. Ostatni empata urodził
si na Anvharze dwa pokolenia temu i przez cały ten czas czekałem na
nast pnego.
- Co, u licha, znaczy "empata" i w jaki sposób poznajesz go, gdy go napotkasz?
- Brion zachichotał, rozmowa stawała si wr cz niewiarygodna.
- Mog go rozpozna , poniewa sam jestem empat . Nie ma innego sposobu. A
je eli chodzi o to, na czym polega czynna empatia, to przykład jej działania
17
miałe nieco wcze niej, kiedy naszły ci te dziwne my li o Anvharze. Wiele czasu
upłynie, mim si tego nauczysz, natomiast bierna empatia jest twoj rodzon
umiej tno ci . To oznacza wra liwo na stan uczu czy te , jak kto woli, ducha
innych ludzi. Empatia nie polega na czytaniu my li; lepiej mo na j opisa jako
wyczuwanie czyich emocji, uczu i pragnie . Nie mo na okłama wy wiczonego
empaty, poniewa wyczuje prawdziwe zamian~ za zasłon werbalnych kłamstw.
Nawet twoje słabo rozwini te zdolno ci okazały si niezwykle u yteczne podczas
Zawodów. Mogłe przewidzie zamiary przeciwnika, poniewa wiedziałe , jaki
wykona ruch w tej samej chwili, gdy spr ał si do ataku. Zaakceptowałe ten
fakt, nigdy si nad nim nie zastanawiaj c. - Sk d o tym wiesz?
Brion wiedział, e tak było, ale nigdy nie zdradził swego sekretu.
Ihjel u miechn ł si .
- Po prostu zgadłem. Jednak pami taj, e ja tak e wygrałem Zawody i wtedy te
nic nie wiedziałem o empatii. Dobrze jest mie takie umiej tno ci poza tymi, które
zdobywa si przez długotrwałe treningi. W ten sposób doszli my do dowodu, o
którym mówili my przed minut , kiedy powiedziałe , e przekonam ci , je li
udowodni , e jeste jedyn osob , która mo e mi pomóc. Jestem przekonany, e
tak jest i w tej sprawie nie mog ci okłama . Mo na kłama o swoich
przekonaniach, mo na przekonania opiera na fałszywych przesłankach lub
zmienia je, jednak nie mo na si co do nich okłamywa samemu. I, co równie
wa ne, nie mo na oszuka empaty co do swoich przekona . Czy chcesz zobaczy ,
co teraz odczuwam? "Zobaczy " to nieodpowiednie słowo, ale na razie w
słowniku nie ma odpowiednich okre le na tego rodzaju zjawiska. Inaczej, czy
chcesz przył czy si do moich uczu ? Wyczuwa moje zamiary, wspomnienia i
emocje. czu to co ja?
Brion próbował zaprotestowa , ale było ju za pó no. Było to tak, jak gdyby
kto otworzył drzwi jego zmysłów, i nie był w stanie nic na to poradzi .
- Dis... - powiedział gło no Ihjel. - Siedem milionów mieszka ców... bomby
wodorowe... Brion Brandd.
To były tylko słowa kluczowe, drogowskazy skojarze . Przy ka dym Brion czuł
wzbieraj c fal emocji tamtego.
Tu nie mogło by mowy o kłamstwie - co do tego Ihjel miał racj . To było
surowe tworzywo, z jakiego składaj si uczucia, podstawowe reakcje i symbole
pami ci.
DIS... DIS... DIS... to było słowo to była planeta i to słowo rozbrzmiewało jak
werbel, werbel ten d wi k jego uderze otaczał i była pustynna planeta, planeta
mierci gdzie ycie było mierci a mier była lepsza ni ycie, prymitywna
barbarzy ska zacofana n dzna paskudna przera aj ca wroga niego cinna planeta,
gor ca pal ca, rozpra ona , piaszczysta pustynia, gdzie piaski i piaski i piaski które
płon płon ły i b d płon , a lud tej planety tak prymitywny paskudny n dzny
barbarzy ski niby-ludzki, ludzki mniej ni ludzki, lecz wszyscy oni b d MARTWI i
18
MARTWYCH b dzie siedem milionów poczerniałych zwłok i to stanie si koszmarem
wszystkich twoich snów, snów zawsze poniewa te BOMBY WODOROWE czekaj
by ich zabi chyba... chyba... chyba... e ty Ihjel powstrzymasz ich ty Ihjel ( MIER )
ty ( MIER ) ty ( MIER ) sam nie mo esz tego zrobi ty ( MIER ) musisz mie
BRIONA BRANDDA całkiem-zielonego-surowego-nie-wyszkolonego- Briona-
Brandda-do-pomocy on jest jedynym w Galaktyce który mo e tego dokona ...
Gdy potok wra e przestał pły , Brion u wiadomił sobie, e le y na plecach w
swoim łó ku, zlany potem, wstrz sany dreszczem doznanych emocji. Naprzeciw
niego siedział Ihjel z twarz ukryt w dłoniach. Kiedy podniósł głow , Brion
ujrzał w jego oczach lad ciemno ci, których dopiero co do wiadczył.
- mier - powiedział Brion. - To straszliwe odczucie mierci. To nie tylko lud
Dis ma umrze . To było co bardziej osobistego.
- Ja sam - rzekł Ihjel i w słowach tych kryły si nie milkn ce echa nocy, któr
przed chwil Brion poczuł dzi ki swej nowo u wiadomionej sile. - Moja mier , w
niezbyt odległej przyszło ci. To jest ta cudownie straszliwa cena, jak musisz
zapłaci za swój talent. Angst jest nieodł czn cz ci empatii. To fragment całej
niezbadanej dziedziny, jak jest siła psi, która zdaje si by niezale na od czasu.
mier jest tak szokuj ca i ostateczna, e powraca echem wzdłu linii przebiegu
czasu. Im jest bli ej, tym wyra niej j czuj . Nie mog wyczu dokładnej daty,
tylko jej przybli on lokalizacj w czasie. To wła nie jest okropne. Wiem, e
umr wkrótce po tym, jak wyl dujemy na Dis, a na długo przed zako czeniem
tam pracy. Wiem, co trzeba tam zrobi , i znam ludzi, którym dotychczas si to
nie udało. Wiem te , e jeste jedyn osob , która mo e zako czy prac , któr
tam rozpocz łem. Czy teraz si zgadzasz? Polecisz ze mn ?
Tak, oczywi cie. Polec z tob .
19
Rozdział 4
- Nigdy nie widziałem nikogo tak w ciekłego jak ten lekarz - powiedział Brion.
- Trudno go o to wini - mrukn ł Ihjel i przemie cił swoje ogromne cielsko za
konsol , przy której przeprowadzał zakodowan rozmow z pokładowym
komputerem. Szybko stukał w klawisze i odczytywał odpowiedzi z ekranu. -
Pozbawiłe go jego zawodowej sławy. Ile razy w yciu trafi mu si szansa
piel gnowa i doprowadzi do zdrowia wyczerpanego zawodami Zwyci zc
Twenties?
- S dz , e niewiele. Dziwi si tylko, jak udało ci si go przekona , e ty i ten
statek mo ecie zadba o mnie równie dobrze jak jego szpital.
- Nigdy by mi si to nie udało - rzekł Ihjel. - Jednak ja i Cultural Relationships
Foundation mamy na Anvharze paru wpływowych przyjaciół. Musz przyzna , i
musiałem wywrze pewien nacisk na doktora.
Wyci gn ł si w fotelu i spojrzał na ta m z wydrukiem kursu wysuwaj c si z
drukarki.
- Mamy mało czasu do stracenia, ale wol sp dzi go czekaj c na drugim ko cu
trasy. Skoczymy, jak tylko umieszcz ci w polu zeroczasowym.
Działanie ochronnego pola zeroczasowego nie jest wyczuwalne dla adnego
ludzkiego zmysłu. Wewn trz nie istnieje ci ar, ci nienie czy ból - nie ma adnych
wra e . Z wyj tkiem bardzo ; długich okresów przebywania w polu, zniesione
jest te poczucie upływu czasu. Brion miał wra enie, e Ihjel wył czył pole w tej ;
samej chwili, gdy je wł czył. Statek był nie zmieniony, tylko przez wizjer wida
było przetykan czerwieni pustk podprzestrzeni.
- Jak si czujesz? - zapytał Ihjel.
Najwidoczniej statek te był tego ciekaw. Skaner, unosz cy si niecierpliwie tu
nad polem ochronnym, mign ł w dół i opadł na nagie przedrami Briona.
Anvharski lekarz udzielił szczegółowych wskazówek sekcji medycznej
pokładowego komputera. Szybka analiza tuzina ró nych danych - i metabolizm
Briona porównano z oczekiwan norm . Najwidoczniej wszystko szło dobrze,
poniewa jedyn reakcj był zastrzyk witamin i glukozy.
- Na razie nie mog powiedzie , e czuj si cudownie Brion wygodniej uło ył
si na poduszkach. - Jednak co dzie jest lepiej, a wi c stale mi si polepsza.
- Mam nadziej . Mamy tylko dwa tygodnie, zanim dotrzemy do Dis. S dzisz, e
do tego czasu dojdziesz do siebie?
- Nie obiecuj - odparł Brion, delikatnie ugniataj c swój biceps. -Jednak my l ,
e tyle czasu mo e mi wystarczy . Jutro zaczn wiczy . To powinno przywróci
mi form . A teraz powiedz mi wi cej o Dis i o tym, co mam tam robi .
20
- Nie mam zamiaru tego powtarza , a wi c na jaki czas pohamuj swoj
ciekawo . Udajemy si wła nie na punkt kontaktowy, eby zabra jeszcze
jednego członka ekipy. To b dzie trzyosobowy zespół: ty, ja i egzobiolog. Gdy
tylko znajdzie si na pokładzie, udziel wam szczegółowych informacji. Natomiast
na razie mo esz wło y głow do skrzynki lingwofonu i popracowa nad swoim
disa skim. Zanim wyl dujemy, powiniene nim biegle mówi .
Wykorzystuj c autohipnoz , Brion bez trudu opanował disa sk gramatyk i
słownictwo, jednak wymowa sprawiała mu spore trudno ci. J zyk Disa czyków
obfitował w zwarcia gło ni, cmokni cia i chrapliwe, gardłowe d wi ki, niemal
wszystkie ko cówki były połkni te, zduszone lub skrócone. Kiedy Brion u ywał
lustra głosowego i analizatora wymowy, Ihjel zaszywał si w odległej cz ci
statku, twierdz c, e te okropne odgłosy utrudniaj mu trawienie.
Ich statek leciał wyznaczonym kursem w podprzestrzeni. Utrzymywał swój
kruchy ludzki ładunek w odpowiedniej temperaturze, ywił go i dostarczał mu
wie ego powietrza. Miał rozkaz troszczy si o zdrowie Briona, wi c czynił to,
wci sprawdzaj c zapisane w pami ci instrukcje i odnotowuj c stał popraw .
Inna cz pokładowego komputera z niezm conym spokojem odliczała
mikrosekundy, a w ko cu, gdy w jego sercu zapaliła si podana wcze niej cyfra,
zamkn ł si odpowiedni obwód. Zamrugała lampka i rozległ si łagodny, ale
natarczywy d wi k dzwonka.
Ihjel ziewn ł, odło ył raport, który wła nie przegl dał, i poszedł do sterowni.
Wzdrygn ł si mijaj c pomieszczenie, w którym Brion przesłuchiwał nagrania
swoich zmaga z disa szczyzn .
- Wył cz tego zdychaj cego brontozaura i zapnij pasy! krzykn ł przez cienkie
drzwi. - Niebawem osi gniemy optimum i wpadniemy z powrotem w normaln
przestrze .
Umysł ludzki potrafi przeby niewiarygodne, mi dzygwiezdne przestrzenie, lecz
nie jest w stanie pomie ci całej o nich wiedzy. Cal w odniesieniu do ludzkiej
dłoni jest spor jednostk miary.
W przestrzeni kosmosu sze cian o boku długo ci stu tysi cy mil jest
mikroskopijnie małym sektorem. wiatło przebywa t odległo w ułamku
sekundy. Dla statku poruszaj cego si z pr dko ci wzgl dn daleko wi ksz od
szybko ci wiatła, taki sektor jest jeszcze mniejsz jednostk miary. Teoretycznie,
znalezienie konkretnego obszaru tej wielko ci wydaje si niemo liwe.
Technologicznie, jest to cud powtarzaj cy si tak cz sto, e przestał ju nawet by
interesuj cy.
Brion i Ihjel siedzieli przypi ci do foteli, gdy nap d podprzestrzenny wył czył
si nagle, wyrzucaj c ich z powrotem w zwykł czasoprzestrze . Nie odpi li
pasów, tylko siedzieli i spogl dali na niewyra ne plamki odległych gwiazd.
Pojedyncze sło ce, zapewne pi tego rz du wielko ci, było ich jedynym s siadem
w tym zapadłym k ciku wszech wiata. Czekali, a komputer, mamrocz c do
siebie elektronicznym pomrukiem i dokonuj c niezliczonych oblicze , wykona
21
wystarczaj c liczb pomiarów, by wyznaczy ich pozycj w przestrzeni
kosmosu. Zad wi czał dzwonek alarmowy; silnik wł czył si i wył czył tak
szybko, e obie te czynno ci zdawały si by jednoczesne. Sytuacja ta powtórzyła
si jeszcze dwukrotnie, nim komputer uznał, e znalazł najlepsz mo liw pozycj
i zapalił napis SILNIKI WYŁ CZONE. Ihjeł odpi ł pasy, przeci gn ł si i
przygotował posiłek. Precyzyjnie wyliczył czas trwania podró y. Na cztery
godziny przed momentem osi gni cia celu we wł czonym odbiorniku rozległ si
silny sygnał. Kiedy natarczywie zamigotał ! napis SILNIKI WŁ CZONE, znów
zapi li pasy.
Statek wszedł w normaln przestrze na wystarczaj co dług chwil , by wysła
sygnał wywoławczy na ustalonej długo ci fali. Odebrał sygnał pasa erskiego
promu i natychmiast odpowiedział odpowiednim hasłem. Prom przyj ł
potwierdzenie i z gracj zniósł dziesi ciostopowe, metalowe jajo. Gdy tylko
znalazło si ono poza zasi giem pola podprzestrzennego, macierzysty statek
znikn ł, udaj c si do odległego o całe lata wietlne punktu przeznaczenia.
Statek Ihjela pod ył za sygnałem naprowadzaj cym. Urz dzenia pokładowe
zarejestrowały i drobiazgowo przeanalizowały sygnał. Uwzgl dniaj c zjawisko
Dopplera: k t, nat enie i przesuni cie, komputer wyliczył kurs i odległo . Po
kilku minutach lotu znale li si w zasi gu o wiele słabszego nadajnika kapsuły.
Naprowadzenie statku według jego emisji było spraw tak prost , e człowiek-
pilot mógł to zrobi nawet bez pomocy komputera. W wizjerach pojawiła si
błyszcz ca kula i znów znikn ła, gdy statek obrócił si do niej lukiem
wej ciowym. Zetkn wszy si ze sob , magnetyczne uchwyty zatrzasn ły si .
- Zejd i przyprowad tego potworologa - powiedział Ihjel. - Ja tu zostan i na
wszelki wypadek przypilnuj pulpitu. - Co mam robi ?
- Załó skafander i otwórz luk zewn trzny. Wi kszo kapsuł jest wykonana z
nadmuchiwanej metalowej folii, wi c nie trud si szukaniem wej cia. Po prostu
wytnij w niej dziur tym du ym otwieraczem do konserw, który znajdziesz w
skrzynce z narz dziami. A kiedy doktor Morees znajdzie si na pokładzie,
wypchnij kapsuł za burt . Tylko najpierw wyjmij z niej radio i radiolokator.
B d nam jeszcze potrzebne.
Narz dzie rzeczywi cie wygl dało jak wielki otwieracz do konserw. Brion
delikatnie obmacywał elastyczn , metalow powłok przylegaj c do luku,
upewniaj c si , e po drugiej stronie niczego nie ma. Wtedy wbił w ni ostrze i
wyci ł w cienkiej folii nieregularny otwór. Doktor Morees wypadł z kabiny jak
oparzony, odpychaj c Briona na bok.
- O co chodzi? - zapytał Brion.
Tamten nie miał radia przy skafandrze, nie mógł wi c odpowiedzie , jednak
energicznie potrz sn ł pi ci . Wizjer hełmu był matowy i Brion nie wiedział,
jaki wyraz twarzy i towarzyszył temu gestowi. Wzruszył ramionami i zaj ł si
zabezpieczaniem aparatów, wypychaniem w przestrze przedziurawionej
22
kapsuły i zamykaniem luku. Kiedy ci nienie na statku wróciło do normy, zdj ł
hełm i gestem nakazał go ciowi zrobi to samo.
- Jeste cie band n dznych, kłamliwych kundli! - wypalił doktor Morees, gdy
tylko zdj ł hełm. Brionowi opadła szcz ka. Doktor Morees miał długie, ciemne
włosy, wielkie oczy i delikatne usta, zaci ni te teraz gniewnie. Doktor Morees była
kobiet .
- Czy to ty jeste tym brudnym wieprzem odpowiedzialnym za to dra stwo? -
spytała złowrogo.
- W sterówce - rzekł pospiesznie Brion, wiadomy, e niekiedy tchórzostwo jest
lepsze od odwagi. - Facet nazywa si Ihjel. Jest go tak du o, e znienawidzenie go
zajmie ci sporo czasu. Ja tylko przył czyłem si do...
Ostatnie słowa mówił ju do jej pleców, bo wypadła z pomieszczenia. Ruszył za
ni wawo, nie chc c traci pierwszego interesuj cego wydarzenia tej podró y.
- Porwana! Oszukana i zmuszona wbrew woli! Nie ma takiego s du w całej
Galaktyce, który nie orzekłby najwy szego wymiaru kary, a ja b d krzycze z
rado ci, gdy wturlaj twoje tłuste cielsko do pojedynczej celi i...
- Nie powinni byli przysyła kobiety - powiedział Ihjel, całkowicie ignoruj c jej
w ciekły atak. - Prosiłem o wysoko wykwalifikowanego egzobiologa do
wykonania trudnego zadania. Kogo młodego i silnego, eby mógł wykona prac
w terenie, w niezwykle ci kich warunkach. A moje biuro zatrudnienia przysyła
mi najmniejsz kobiet , jak udało si znale , tak , która rozpu ci si w
pierwszym deszczu.
- Na pewno nie! - krzykn ła Lea. - Kobieca wytrzymało jest dobrze znana, a
ja jestem w lepszej formie ni przeci tna kobieta. To zreszt nie ma nic do rzeczy.
Wynaj to mnie do pracy na uniwersytecie na planecie Mollera i taki podpisałam
kontrakt. Nagle ten dra agent mówi mi, e kontrakt został zmieniony. Przeczytaj
podpunkt sto osiemdziesi t dziewi "c" czy temu podobne bzdury, i zostaj
przeniesiona. Wpycha mnie w ten duszny p cherz i bez słowa po egnania
wyrzucaj mnie za burt . Je eli to nie jest pogwałcenie swobód osobistych...
- Wprowad nowy kurs, Brion - przerwał jej Ihjel. Znajd najbli sze
zamieszkane miejsce i skieruj tam statek. Musimy zostawi t kobiet i znale do
tej pracy m czyzn . Udajemy si na planet , która pod k tem zainteresowa
egzobiologa nie ma sobie równych, ale potrzebny nam m czyzna, który umie
wypełnia rozkazy i nie zemdleje, kiedy zrobi si gor co.
Brion zgłupiał. Nie miał poj cia, jak si do tego zabra , poniewa cał
nawigacj zajmował si Ihjel.
- Och nie, nie zrobicie tego - powiedziała Lea. - Nie pozb dziecie si mnie tak
łatwo. Zaj łam pierwsze miejsce na moim roku, a wi kszo pozostałych
studentów była płci m skiej. Ten wszech wiat nale y do m czyzn tylko dlatego,
e oni tak twierdz . Jak si nazywa ta rajska planeta, na któr lecimy?
23
- Dis. Udziel ci dalszych informacji, jak tylko naprowadz statek na kurs.
Odwrócił si do konsoli, a Lea ci gn ła z siebie skafander i poszła do łazienki
przyczesa włosy, Brion zamkn ł usta, i u wiadamiaj c sobie, e od dłu szej
chwili miał je otwarte.
- Czy to wła nie nazywasz psychologi stosowan ? - zapytał.
- Niezupełnie. I tak miała zamiar zrobi , co do niej nale y, skoro podpisała
kontrakt, nawet je eli nie czytała tego, co było w nim napisane drobnym
drukiem, ale najpierw chciała da wyraz im uczuciom. Ja tylko przyspieszyłem
spraw , odwołuj c si do niech ci do m skiej dominacji. Wi kszo kobiet, które
odniosły sukces w tradycyjnie m skich dziedzinach, wykazuje tak odruchow
niech ; zbyt cz sto padały jej ofiarami.
Umie cił ta m z danymi kursu w odpowiednim urz dzeniu i zmarszczył brwi.
Jednak w tym, co powiedziała, tkwi ziarno prawdy. Chciałem młodego,
sprawnego i wysoko wykwalifikowanego biologa. Nie spodziewałem si , e przy l
mi kobiet , a teraz jest ta pó no, eby j odesła z powrotem. Dis to nie miejsce
dla kobiet.
- Dlaczego? - zapytał Brion w chwili, gdy Lea pojawiła si w przej ciu.
- Wejd do rodka, poka wam obojgu - powiedział Ihjel.
24
Rozdział 5
- Dis - zacz ł Ihjel przegl daj c grub teczk - trzecia planeta sło ca Epsilon
Eridani. Czwart planet jest Nyjord. Zapami tajcie to, bo ta informacja jest
bardzo wa na. Trzeba mie naprawd istotne powody, eby odwiedzi Dis. Zbyt
gor ca, zbyt sucha: temperatura w strefie umiarkowanej rzadko opada poni ej
stu stopni Fahrenheita. Na tej planecie nie ma nic prócz rozpalonych skał i
rozpra onych piasków. Wi kszo wód znajduje si pod ziemi i na ogół jest
niedost pna. Wody powierzchniowe wyst puj wył cznie w postaci grz skich,
nasyconych chemikaliami bagien, i bez gruntownego oczyszczenia nie s zdatne
do picia. Wszystkie fakty i liczby macie tu, w tej teczce, i mo ecie przestudiowa
je pó niej. Teraz chc , eby cie oswoili si z my l , e ta planeta nale y do
najpaskudniejszych i najbardziej niego cinnych. Tak samo jak jej mieszka cy.
Oto holo Disa czyka.
Lea sapn ła, gdy na ekranie pojawił si trójwymiarowy wizerunek. Nie zdziwił
jej wygl d m czyzny. Jako biolog specjalizuj cy si w obcych formach ycia
widziała dziwniejsze widoki. Jej reakcj spowodowała poza tego człowieka i
wyraz jego twarzy - spr ony do skoku, z ustami ci gni tymi w okrutnym
grymasie, ukazuj cym wszystkie z by.
- Wygl da, jakby chciał zabi fotografa - powiedziała.
- I prawie to zrobił, w chwil po wykonaniu zdj cia. Jak wszyscy Disa czycy
ywi nieprawdopodobn nienawi i pogard dla wszystkich przybyszów z innych
planet. Trzeba jednak przyzna , e nie bez powodu. Jego planeta została
zasiedlona zupełnie przypadkowo w czasie Upadku. Nie znam szczegółów, ale
ogólny obraz jest do klarowny, poniewa ich historia stanowi podło e
wszystkich mitów i kultów animistycznych na Dis. Najwidoczniej niegdy
eksploatowano tam na wielk skal surowce mineralne. Ten wiat jest w nie do
zasobny i s łatwe do wydobycia. Jednak wod mo na uzyska tylko w wyniku
kosztownego oczyszczania, i podejrzewam, e wi kszo ywno ci sprowadzano
spoza planety, co było dobre, dopóki o osadnikach nie zapomniano, jak stało si z
wieloma planetami po Upadku. Wszystkie banki informacji zostały zniszczone w
trakcie walk, a transportowce rud wcielono do kosmicznej floty. Dis została
pozostawiona na pastw losu. To, co si stało z jej mieszka cami, stanowi
przykład zdolno ci adaptacyjnych gatunku homo sapiens. Jednostki umierały,
zazwyczaj w okropnych cierpieniach, ale gatunek przetrwał, bardzo zmieniony,
ale wci humanoidalny. Kiedy sko czyła si woda i ywno , a urz dzenia
oczyszczaj ce popsuły si , musieli si przystosowa do warunków rodowiska,
aby prze y . Nie mogli skorzysta z pomocy maszyn, ale zanim zepsuła si
ostatnia instalacja uzdatniania wody, wystarczaj ca liczba Disa czyków
zaadaptowała si ju do warunków panuj cych na planecie. Ich potomkowie
wci tam s , całkowicie zasymilowani ze rodowiskiem. Temperatura ich ciała
wynosi około sto trzydzie ci stopni fahrenheita, a w okolicy l d wi maj
wyspecjalizowan tkank magazynuj c wod . To tylko drobne zmiany w
25
porównaniu z bardziej zasadniczymi, jakim ulegli dostosowuj c si do tej
planety. Nie znam bli szych szczegółów, ale raporty mówi w samych
superlatywach o ich zdolno ciach symbiotycznych. Zapewniaj , e po raz
pierwszy homo sapiens odgrywa aktywn , a nie biern rol w komensalizmie i
pewnych formach symbiozy. - To wspaniałe! - wykrzykn ła Lea.
- Rzeczywi cie? - Ihjel zmarszczył brwi. - Mo e z abstrakcyjnego, naukowego
punktu widzenia. Je eli b dziesz prowadzi notatki, mo e kiedy napiszesz o tym
ksi k , jednak mnie 1 to nie interesuje. Jestem pewien, e wszystkie te zmiany
morfologicxne i obrzydliwe stosunki społeczne zafascynuj doktor Morees. Mam
tylko nadziej , e licz c grupy krwi i podziwiaj c swoje termometry, zdołasz
znale troch czasu, by zbada nieprzyjemn osobowo Disa czyka. Musimy
dowiedzie si , jakimi pobudkami si kieruj , albo pozostanie nam sta z boku i
patrze , jak wylec w powietrze!
- Co takiego?! - wyksztusiła Lea. - Kto chce ich zniszczy ? Zniweczy tak
wspaniał sposobno prowadzenia bada genetycznych? Dlaczego?
- Poniewa s tak nieprawdopodobnie uparci, dlatego rzekł Ihjel. - Ci
zapalczywi aborygeni zdołali zdoby kilka prymitywnych bomb kobaltowych.
Chc wywoła awantur i spu ci je na s siedni planet , na Nyjord. Nie mo emy
w aden sposób odwie ich od tego. daj bezwarunkowej kapitulacji. Jest to
niemo liwe z wielu powodów, a najwa niejszym z nich jest ten, e Nyjordczycy
chc zatrzyma swoj planet dla siebie. Próbowali wszelkich form
kompromisowego załatwienia sytuacji, ale aden si nie udał. Flota Nyjordu jest
teraz nad Dis i ostateczny termin wydania im disa skich bomb kobaltowych ju
prawie upłyn ł. Ich statki maj na pokładach tyle bomb wodorowych, e mog
zamieni cał Dis w chmur radioaktywnego pyłu. Nie mo emy do tego dopu ci .
Brion spojrzał na przedstawiaj cy Disa czyka hologram. Bose, zrogowaciałe
stopy, jako jedyne okrycie - obszerny, wystrz piony kawał materiału owini ty
wokół pasa, na jednym ramieniu przyczepione co , co wygl dało jak zielony p d.
Z plecionego pasa zwisało wiele dziwnych przedmiotów wykonanych z r cznie
kutego metalu, przewierconych kamieni i rzemiennych p tli. Jedynym
rozpoznawalnym narz dziem był nó o w skim ostrzu i niezwykłym kształcie.
Bezładnie powi zane ze sob zwoje rurek, kielichowatych dzwonków i
rze bionych kamyków nadawały całej tej kolekcji niesamowity wygl d. By mo e
przedmioty te miały jakie znaczenie kultowe, jednak wskazuj cy na cz ste
u ywanie wygl d wi kszo ci z nich napełniał Briona dziwnym niepokojem. Je li
ich u ywano, to na Wszech wiat - do czego mogły słu y ?
- Nie wierz własnym oczom - stwierdził w ko cu. - Je li nie bra pod uwag
tego egzotycznego ekwipunku, to ten pitekantrop wygl da jak ywcem
przeniesiony z epoki kamienia łupanego. Nie rozumiem, jak jego gatunek mo e
stanowi zagro enie dla innej planety.
26
- Nyjordczycy w to wierz , a to mi wystarczy - rzekł Ihjel. - Płac naszej
organizacji znaczne sumy, eby my zapobiegli tej wojnie. Musimy robi to, o co
prosz , skoro s naszymi pracodawcami.
Brion pomin ł milczeniem to gigantyczne łgarstwo, które najwyra niej
przeznaczone było dla uszu Lei. Zanotował sobie jednak w pami ci, e pó niej
musi zapyta Ihjela, jak to wszystko wygl da naprawd .
- Oto raporty naszych techników - Ihjel rzucił papiery na stół. - Dis oprócz
bomb kobaltowych posiada jeszcze kilka statków kosmicznych, chocia nie one s
zagro eniem dla Nyjordu. Przechwycono opuszczaj cy Dis frachtowiec
czarterowy, który dostarczył disa czykom wyrzutni podprzestrzenn , mog c
wystrzeli te bomby na Nyjord z powierzchni planety. Mimo i Nyjordczycy s z
natury łagodni i pokojowo nastawieni, ze zrozumiałych wzgl dów byli tym
bardzo poruszeni i przekonali kapitana frachtowca, eby udzielił im
dokładniejszych informacji. Wszystko jest tutaj. Krótko mówi c, mamy tu
podany przypuszczalny termin, w jakim wyrzutnia mo e zosta zmontowana i
rozpocz ostrzał.
- Kiedy upływa ten termin? - zapytała Lea.
- Za dziesi dni. Je eli do tej pory sytuacja radykalnie si nie zmieni,
Nyjordczycy zniszcz całe ycie na Dis. Zapewniam was, e nie chc tego robi ,
b d jednak zmuszeni do zrzucenia bomb w obronie własnej.
- A ja jak rol mam do spełnienia? - spytała Lea, kartkuj c raport. - Nie mam
poj cia o nukleonice czy podprzestrzeni. Jestem egzobiologiem, a moja
dodatkowa specjalno to antropologia. W czym mogłabym tam pomóc?
Ihjel spojrzał na ni z namysłem, głaszcz c brod . Jego palce gin ły w fałdach
tłuszczu.
- Wraca mi wiara w moich werbowników - powiedział. Oto niezwykle rzadkie
poł czenie, nawet na Ziemi. Jeste chuda jak niedo ywione kurcz , ale
wystarczaj co młoda, eby prze y , je eli b dziemy na ciebie dobrze uwa a . -
Stanowczym gestem uci ł gwałtowne protesty Lei. - Koniec przekomarzania si .
Nie ma na to czasu. Nyjordczycy stracili chyba ze trzydziestu agentów, próbuj c
odnale te bomby. Nasza fundacja straciła sze ciu ludzi, w tym mojego
poprzednika, kieruj cego akcj . Był dobry, ale my l , e zabrał si do dzieła z
niewła ciwej strony. S dz , e to problem kulturowy, a nie fizyczny.
- Pu to jeszcze raz, tylko podkr głos - powiedziała Lea, marszcz c brwi. -
Słysz tylko trzaski.
- To stary problem przyczyny i skutku. Tak jak w przypadku spadaj cego
jabłka czy histerezy w polu magnetycznym. Wszystko ma swój pocz tek.
Gdyby my mogli odkry , dlaczego ci ludzie tak uparcie próbuj popełni
samobójstwo, mogliby my na nich wpłyn . Nie mówi , e zamierzam zaniecha
27
szukania bomb i generatora podprzestrzeni. Spróbujemy wszystkiego, co mo e
zapobiec temu masowemu morderstwu.
- Jeste znacznie m drzejszy, ni na to wygl dasz powiedziała Lea, podnosz c
si i starannie układaj c kartki raportu. - Mo esz liczy na pełn współprac z
mojej strony. Teraz wszystko to przestudiuj w łó ku, je li jeden z was,
d entelmeni z nadwag , zaprowadzi mnie do pomieszczenia, które ma mocny
zamek od wewn trz. Nie bud cie mnie; zawołam was, kiedy zechc zje
niadanie.
Brion nie wiedział, w jakim stopniu ta zjadliwa przemowa miała charakter
artu, wi c na wszelki wypadek nic nie powiedział. Zaprowadził Le do wolnej
kabiny - dziewczyna rzeczywi cie zamkn ła drzwi od wewn trz - po czym
odszukał Ihjela. Zwyci zca był w mesie i z zapałem pochłaniał ogromn galaretk
z kremem z półmiska wielko ci sporej miednicy.
- Czy ona nie jest zbyt niska jak na Ziemiank ? - spytał go Brion. - Czubkiem
głowy si ga mi ledwie do brody.
- To normalne. Ziemia jest zbiornic zm czonych genów. Słabe krzy e, wyrostki
robaczkowe, kiepski wzrok. Gdyby nie ich uniwersytety i wyszkolony personel,
którego potrzebujemy, nigdy bym si do nich nie zwrócił.
- Dlaczego okłamałe j co do fundacji?
- Poniewa to tajemnica. Czy to nie wystarczaj cy powód?! -zagrzmiał ze
zło ci Ihjel, wyskrobuj c resztki z dna półmiska. - Lepiej zjedz co . Musisz
nabra sił. Fundacja musi zachowa swoje istnienie w sekrecie, je li chce
cokolwiek osi gn . Je eli dziewczyna wróci pó niej na Ziemi , to lepiej, eby nic
nie wiedziała o naszej prawdziwej roli. Je li si do nas przył czy, to b dzie do
czasu, eby jej wszystko wyja ni . W tpi jednak, czy spodobaj si jej nasze
metody działania. Szczególnie e zamierzam osobi cie zrzuci kilka bomb
wodorowych na Dis, je eli nie zdołamy zapobiec wojnie.
- Nie wierz własnym uszom!
- Dobrze mnie słyszysz. Nie wytrzeszczaj oczu i nie rób głupich min. W
ostateczno ci lepiej, abym ja zrzucił bomby, ni pozostawił to Nyjordczykom. To
mogłoby ich uratowa .
- Uratowa ich? Przecie wszyscy zgin ! - krzykn ł gniewnie Brion.
- Nie mówi o Disa czykach. Chc ocali Nyjordczyków. Przesta zaciska
pi ci. Siadaj i zjedz troch ciasta. Jest wspaniałe. Tylko Nyjordczycy licz si w
tej rozgrywce. Los sowicie obdarował ich planet . Kiedy Dis została odci ta od
wiata, pozostali przy yciu zmienili si w zgraj pełzaj cych w błocie,
krwio erczych bestii. Na Nyjordzie, wprost przeciwnie: tam mo na prze y po
prostu zrywaj c owoce z drzewa, jednak populacja, nieliczna, wykształcona,
inteligentna, zamiast rozpocz nie ko cz c si sjest , stworzyła całkowicie
odmienne społecze stwo, cywilizacj nie opart na technice. Kiedy ich ponownie
28
odkryto, nie znali nawet koła. Stali si swego rodzaju ekspertami w dziedzinie
kultury, szczegółowo zgł biaj c filozoficzne aspekty stosunków społecznych, co ,
na co cywilizacje techniczne nigdy nie miały czasu. Oczywi cie, w ten sposób
wyr czyli Cultural Relationships Foundation. Pracowali my nad nimi od chwili,
gdy ponownie nawi zali kontakt z innymi wiatami. Nie tyle kierowali my tym
procesem, ile chronili my ich przed ciosami, które mogłyby zagrozi tej idei.
Niestety, nie udało si . Zasadnicz spraw dla Nyjordczyków jest unikanie
stosowania wszelkiej przemocy. Ich witalno nie opiera si na ch ci niszczenia.
Je eli jednak zostan zmuszeni do zniszczenia Dis w obronie własnej, co stoi w
sprzeczno ci z wszelkimi ich zasadami, ich filozofia nie utrzyma si . Przetrwaj
fizycznie jako Ijeszcze jedna planeta typu "człowiek człowiekowi wilkiem", z
bomb A naszykowan dla ka dego, kto zostanie nieco w tyle. - To brzmi tak,
jakby to był istny raj.
- Nie ironizuj. Nyjord jest zwykłym wiatem zamieszkanym przez ludzi
maj cych te same, odwieczne sympatie, uprzedzenia nienawi ci. Jednak oni
powoli zmierzaj do wytworzenia owego sposobu ycia bez przemocy, który
pewnego dnia mo e sta si kluczem do przetrwania ludzko ci. Warto si o nich
troszczy . Teraz id na dół; popracuj nad swoim disa skim i przejrzyj raporty.
Musisz mie to wszystko w głowie, zanim wyl dujemy.
29
Rozdział 6
- Prosz poda kod identyfikacyjny.
Spokojne słowa płyn ce z gło nika doskonale zgadzały si z obrazem
widocznym na ekranie. Kosmolot okr aj cy Dis po orbicie zbli onej do orbity
statku Ihjela jeszcze niedawno był frachtowcem. W wyniku pospiesznej
przeróbki dorobiono mu niezgrabn wie yczk ogniow , z której wyzierał czarny
owal ogromnej lufy. Ihjel wł czył urz dzenie nadawczo-odbiorcze.
- Tu Ihjel. Wzór siatkówki czterysta dziewi dziesi t Bj cztery sze dziesi t
siedem, co jest tak e hasłem maj cym utorowa mi drog przez wasz blokad .
Chcecie sprawdzi zgodno wzoru?
- Dzi ki, nie ma takiej potrzeby. Je eli wł czysz rejestrator, przeka ci
wiadomo nadesłan z Jeden-cztery.
- Zapisuj , koniec - powiedział Ihjel. - Do licha! Ju s kłopoty, a do wybuchu
wojny jeszcze cztery dni. Jeden-cztery to nasza kwatera główna na Dis. Ten
statek ma w ładowni towar daj cy nam pretekst do l dowania w kosmoporcie.
Depesza zapewne oznacza zmian planu, a to mi si nie podoba.
Za mamrotaniem Ihjela kryło si co jeszcze i Brion mimowolnie poczuł zimne
dotkni cie emanuj cego od niego Angst. Na znajduj cej si pod nimi planecie
czekały ich kłopoty. Kiedy deszyfrator wypluwał depesz , Ihjel wisiał nad nim jak
s p, czytaj c pojawiaj ce si na papierze słowa. Kiedy sko czył, prychn ł i zszedł
do mesy. Brion wyci gn ł wst g z drukarki i przeczytał.
IHJEL IHJEL IHJEL L DOWANIE KOSMOPORCIE
NIEBEZPIECZNE LEPSZE NOCNE
WSPÓŁRZ DNE MAPY 46 J92 MN75
ZOSTAW STATEK NA ZDALNYM
SPOTKASZ VIONA
KONIEC, KONIEC, KONIEC.
Zej cie w dół w ciemno ciach okazało si łatwe. Statkiem kierował komputer, a
Disa czycy prawdopodobnie nie mieli adnych urz dze wykrywaj cych. Kiedy
na wy wietlaczu wysoko ciomierza zabłysła cyfra 0, odczuli łagodny wstrz s,
który był jedynym dowodem na to, e wyl dowali. Wszystkie wiatła w kabinie
były wył czone i rozja niała j tylko fosforyzuj ca po wiata przyrz dów. Szara
płaszczyzna ekranu noktowizora była upstrzona białymi plamkami
promieniowania wci gor cego piasku i kamieni. Nie wida było adnych
poruszaj cych si błysków ani charakterystycznego kształtu osłony atomowego
silnika.
30
- Zjawili my si pierwsi - skonstatował Ihjel, opuszczaj c osłony wizjerów i
wł czaj c wiatła w kabinie.
Mrugaj c oczami spojrzeli po sobie - twarze mieli mokre od potu.
- Czy na tym statku musi by tak gor co? - spytała Lea, ocieraj c czoło mokr
ju chustk . Bez wierzchniego odzienia wydawała si Brionowi jeszcze mniejsza.
Cienka koszulka, si gaj ca zaledwie do połowy ud, skrywała bardzo niewiele.
Dziewczyna mogła mu si wydawa mała, ale na pewno nie mało kobieca. Piersi
miała wysokie i pełne, a szczupła talia podkre lała łagodny łuk bioder.
- Mam si odwróci , eby mógł sobie obejrze i z tyłu? pytała zgry liwie.
Do wiadczenie ostatnich pi ciu dni nauczyło go, e takie odzywki najlepiej
ignorowa . Je li próbował co odpowiada , było jeszcze gorzej.
- Na Dis jest bardziej gor co ni w kabinie - powiedział, mieniaj c temat. -
Podnosz c temperatur wewn trz mo emy unikn udaru, gdy...
- Znam t teori - przerwała mu - ale wcale si przez to mniej nie poc .
- Poci si , to najlepsze, co mo esz robi - rzekł Ihjel. Wygl dał jak błyszcz cy
balon w szortach. Sko czył butelk piwa wyj ł z lodówki nast pn . - Napij si
piwa.
- Nie, dzi kuj . Boj si , e rozpu ci mi resztki tkanki i :ostan bez nerek. Na
Ziemi nigdy nie...
- Przynie baga pani doktor - zwrócił si Ihjel do Briona. - Zbli a si Vion, to
jego sygnał. Ode l statek na gór , zanim zauwa go tubylcy.
Gdy otworzył luk, podmuch rozgrzanego powietrza uderzył w nich jak fala
gor ca buchaj ca z paleniska - suchy i piek cy. W ciemno ci Brion usłyszał
stłumiony okrzyk Lei. Zacz ła niezdarnie schodzi po trapie, a on wolno poszedł
za ni , ostro nie nios c paki z instrumentami. Wci nagrzany od sło ca piach
parzył przez podeszwy butów. Ihjel szedł ostatni, trzymaj c w r ku kontrolk
zdalnego sterowania. Gdy tylko znale li si w bezpiecznej odległo ci, wł czył j , i
rampa trapu schowała si z powrotem jak gigantyczny j zyk. Kiedy rygle luku
zatrzasn ły si , statek bezgło nie uniósł si w gór i poszybował na orbit
malej cy, czarny punkt na tle gwiazd.
wiatło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec rozpo cieraj c si wokół pustyni ,
pofałdowan niczym skamieniałe morze. Ciemna sylwetka transportera wyłoniła
si zza wydmy i zatrzymała z cichym pomrukiem. Drzwi pojazdu otworzyły si ,
Ihjel ruszył ;- naprzód i... wszystko wydarzyło si jednocze nie.
Ihjel zmienił si w bł kitny gejzer trzaskaj cych płomieni. Jego skóra
poczerniała i zw gliła si - zgin ł w ułamku sekundy. Drugi słup ognia wykwitł
przy poje dzie i czyj zduszony krzyk urwał si w tej samej chwili, w której si
zacz ł. Brion rzucił si na ziemi , zanim trzask wyładowa zd ył przebrzmie w
31
powietrzu. Upuszczaj c pakunki, uderzył ciałem w Le , zbijaj c j z nóg. Miał
nadziej , e miała na tyle rozumu, eby nie wstawa i nie odzywa si . To była
jego jedyna wiadoma my l; reszt zrobił instynktownie. Najszybciej jak mógł,
przetoczył si w bok. Trzaskaj ce elektryczne płomienie rozbłysły ponownie:
teraz nad paczkami, które porzucił. Brion czekał na to, le c przyci ni ty do
ziemi nieco dalej. Patrz c w ciemno w kierunku transportera dojrzał krótki,
bł kitny błysk wystrzału z miotacza jonowego. Swoj bro trzymał ju w dłoni.
Kiedy Ihjel wr czył mu miotacz, Brion nie zadawał adnych pyta , tylko przypi ł
go do pasa. Nie przypuszczał, e tak pr dko b dzie go potrzebował. Pewnie
trzymaj c bro w obu wyci gni tych r kach wycelował w miejsce, w którym
dostrzegł błysk. Seria rozrywaj cych 1 pocisków przeszyła mrok nocy. Trafiły w
cel - co skr ciło si w bezgło nych konwulsjach i znieruchomiało.
W moment po tym, jak oddał strzał, poczuł na plecach jaki ci ar i ognista
p tla zacisn ła si wokół jego szyi. Zazwyczaj i walczył z chłodn rozwag , nie
my l c o niczym innym, tylko o zwyci stwie. Jednak przed paroma sekundami
zgin ł Ihjel przyjaciel, mieszkaniec Anvharu - i teraz Brion powitał ból i przemoc
z dzikim uniesieniem.
Mo na zrobi wiele głupich i niebezpiecznych rzeczy, na przykład pali w
pobli u beczek z wysokooktanowym paliwem czy wkłada palce do gniazdka. Tak
samo niebezpieczne i przynosz ce równie opłakane skutki jest zaatakowanie
Zwyci zcy anvharskich Zawodów.
Na Briona rzuciło si jednocze nie dwóch ludzi, ale nie miało to wi kszego
znaczenia. Pierwszy zgin ł natychmiast, gdy dwie twarde jak stal r ce odnalazły
jego kark i jednym gwałtownym u ciskiem zmia d yły naczynia krwiono ne,
które p kły przestaj c doprowadza krew do mózgu i powoduj c w nim szereg
mikrowylewów. Drugi m czyzna zd ył jeszcze krzykn , gdy te same dłonie
cisn ły jego lata , i umarł równie szybko.
Nisko pochylony, chwilami na czworakach, Brion szybko okr ył miejsce
wydarze , trzymaj c bro gotow do strzału. Nie znalazł innych napastników.
Dopiero kiedy dotkn ł mi kkiego ciała Lei, opadła z niego fala dzy zabijania.
Nagle zdał sobie spraw z bólu i zm czenia, z potu spływaj cego po plecach i
wiszcz cego oddechu. Wło ywszy miotacz do kabury, lekko przesun ł palcami
po głowie dziewczyny i znalazł opuchni te miejsce na skroni. Jej pier podnosiła
si i opadała regularnie. Lea uderzyła si w głow , kiedy j popchn ł. To
niew tpliwie uratowało jej ycie.
Opadł na piasek i gł boko oddychaj c pozwolił si rozlu ni mi niom.
Uspokajał si powoli. Na bol cej szyi wymacał cienkie włókno, zako czone z obu
stron ci arkami. Kiedy poci gn ł jeden z nich, p tla zeszła mu z szyi. Była
zrobiona z cienkiego włókna, mocnego jak stalowy drut. Zaci ni ta wokół szyi
przeci ła skór i ciało jak nó , zatrzymuj c si dopiero na le cych gł biej
w złach mi ni. Brion odrzucił j w mrok, z którego si wywodziła:
32
Mógł wreszcie zebra my li. Starał si zapomnie o ludziach, których zabił.
Wiedz c, e to na nic, podszedł jednak do zwłok Ihjela. Jedno dotkni cie
spalonego ciała zupełnie mu wystarczyło. Za jego plecami j kn ła odzyskuj ca
przytomno Lea i Brion skoczył do transportera, przeskakuj c przez le ce
obok drzwi, zw glone zwłoki. Kierowca bezwładnie zwisał w fotelu, martwy,
zabity zapewne tak sam p tl , która zacisn ła si na szyi Briona. Delikatnie
poło ył m czyzn na piasku i zamkn ł mu oczy, w których zastygł
przed miertny strach. W poje dzie znalazł manierk z wod i zaniósł j Lei.
- Moja głowa... uderzyłam si w głow - powiedziała nieprzytomnie.
- To tylko siniak - uspokoił j . - Wypij troch wody, a zaraz poczujesz si lepiej.
Le spokojnie. Ju wszystko w porz dku. Musisz doj do siebie.
- Ihjel nie yje! - powiedziała wstrz ni ta, odzyskuj c wiadomo . - Zabili go!
Co si stało?
Jej ciało napr yło si , próbowała wsta , wi c łagodnie przycisn ł j do ziemi.
- Wszystko ci opowiem. Tylko na razie nie próbuj wstawa . To była zasadzka.
Zabili Viona i kierowc transportera, tak samo jak Ihjela. Zrobili to trzej
m czy ni. Wszyscy s ju martwi. Nie s dz , eby było ich tu wi cej, lecz nawet
gdybym si mylił, to usłysz , je li nadejd . Musimy chwil zaczeka , a poczujesz
si lepiej, a potem odjedziemy st d transporterem.
- Sprowad tu statek! - w jej głosie pobrzmiewała histeria. - Nie mo emy tu
zosta . Nie wiemy, dok d si uda , ani co robi . Skoro Ihjel nie yje, to wszystko
na nic. Musimy si st d wydosta ...
Pewnych informacji nie da si przekaza delikatnie, cho by nawet były
wypowiedziane najbardziej uspokajaj cym tonem. To był wła nie taki
przypadek.
- Przykro mi, Lea, ale na razie nie mo emy wróci na statek. Ihjela zastrzelono
z broni jonowej i strzał stopił sterownik. Musimy wzi pojazd i pojecha do
miasta. Zrobimy to teraz. Zobacz, czy mo esz si podnie . Pomog ci.
Wstała bez słowa. Gdy szli w kierunku pojazdu, samotny czerwony ksi yc
wyłonił si zza chmur za ich plecami. W jego blasku Brion dostrzegł ciemn lini
przecinaj c tył piaskochodu. Zatrzymał si .
- O co chodzi? - spytała Lea.
Otwarta pokrywa silnika mogła oznacza tylko jedno. Brion podniósł j ,
wiedz c z góry, co zobaczy. Napastnicy działali szybko i dokładnie. W tym
krótkim czasie, jaki mieli do dyspozycji, zabili nie tylko kierowc , ale i pojazd.
Czerwonawa po wiata ukazała poprzerywane druty, zerwane ł cza. Naprawa
była niemo liwa.
33
- My l , e b dziemy musieli si przej - powiedział do dziewczyny, staraj c si
ukry przygn bienie. -Jeste my mniej wi cej sto pi dziesi t kilometrów od
Hovedstad, miasta, do którego mamy si dosta . Powinni my tam...
- Zginiemy. Nigdzie nie dojdziemy. Ta planeta to miertelna pułapka.
Wracajmy na statek.
Piskliwy głos i niewyra nie wymawiane słowa wiadczyły, e Lea jest ju bliska
histerii.
Brion_ nie próbował jej uspokaja . Było oczywiste, e od upadku i uderzenia
doznała wstrz su mózgu. Niech siedzi i dochodzi do siebie, podczas gdy on
przygotuje si do długiej drogi najlepiej, jak zdoła.
Najpierw ubrania. Z ka d chwil robiło si chłodniej. Lea zacz ła dygota ,
wi c Brion wyj ł kilka cieplejszych rzeczy z jej nadpalonego baga u i kazał jej
nało y je na cienk koszulk . Niewiele było rzeczy wartych zabrania - kanister z
wod i apteczka, któr znalazł w schowku transportera. Nie było tam adnych
map ani radiostacji. Podró uj c przez t pustyni , niemal zupełnie pozbawion
znaków orientacyjnych, posługiwano si kompasem. Pojazd był wyposa ony w
elektryczny yrokompas, teraz całkiem bezu yteczny. Brion wykorzystał go do
ustalenia kierunku, w jakim le ało Hovedstad, i stwierdził, e pokrywa si on ze
ladami zostawionymi na piasku przez transporter. Pojazd prawdopodobnie
przybył prosto z miasta. id c po jego ladach, powinni tam dotrze .
Czas uciekał. Brion chciał pochowa Ihjela i ludzi z pojazdu, ale nocne godziny
były zbyt cenne, by je traci . Najlepsze, co mógł zrobi , to umie ci ciała w
transporterze, aby uchroni je przed disa skimi zwierz tami. Zamkn ł drzwi i
wyrzucił klucz w ciemno , najdalej jak zdołał. Lea zapadła w niespokojny sen.
Potrz sn ł ni delikatnie.
- Chod ! - powiedział. - Czeka nas mały spacer.
34
Rozdział 7
Dzi ki chłodowi marsz po twardym, zbitym piasku mógł by łatwy, ale
utrudniała go Lea. Wstrz s najwidoczniej przej ciowo pozbawił j zdolno ci
logicznego rozumowania, nie odbieraj c jednocze nie mowy. Wlok c si noga za
nog , półprzytomnie mamrotała przez cały czas najczarniejsze prognozy co do
ich najbli szej przyszło ci. Od czasu do czasu jej biadolenia miały jaki zwi zek z
rzeczywisto ci . Zgubi drog , nigdy nie znajd miasta, umr z pragnienia,
zimna, skwaru lub głodu. Tym obawom towarzyszyły inne, wracaj ce z
przeszło ci, przechowywane w ponadczasowym oceanie jej pod wiadomo ci.
Niektóre Brion był w stanie zrozumie , chocia próbował jej nie słucha . L k
przed utrat kredytów, nieotrzymaniem najlepszych stopni, pozostaniem w tyle,
osamotnieniem w wiecie m czyzn, opuszczeniem szkoły, zagubieniem si ,
zatraceniem w ród anonimowych tłumów walcz cych o byt w przeludnionych
miastach-pa stwach Ziemi.
Były i inne rzeczy, których si bała, a które nic nie mówiły mieszka cowi
Anvharu. Kim byli Alkianie, którzy tak j niepokoili? Albo Canceri? Daydle i
Haydle? Kim był Manstan, którego imi wracało raz po raz, a za ka dym razem
towarzyszył mu cichy j k.
Brion nachylił si i wzi ł j w ramiona. Z cichym westchnieniem wtuliła si w
jego szerok , muskularn pier i natychmiast zasn ła. Nawet z tym dodatkowym
obci eniem mógł teraz i szybciej. Ruszył wawym, miarowym krokiem, aby
jak najlepiej wykorzysta chłodne godziny nocy.
Gdzie w ród piar ysk i łupkowych kamieni zgubił lad transportera. Nie tracił
czasu na szukanie go. Uwa nie obserwuj c migocz ce gwiazdy ustalił, gdzie
znajduje si północ. Dis najwidoczniej nie miała swojej Gwiazdy Północy;
przypominaj ca prostopadło cian konstelacja obracała si wolno wokół
niewidocznego bieguna. Staraj c si mie j w linii prostej ze swoim prawym
ramieniem, szedł kieruj c si na zachód.
Kiedy r ce zacz ły mu omdlewa , delikatnie opu cił Le na ziemi ; nie obudziła
si . Rozprostowuj c ko ci przed ponownym podj ciem marszu, poczuł si przez
chwil straszliwie samotny na otaczaj cej go pustyni. W blasku gwiazd jego
oddech tworzył szybko znikaj cy obłok pary, wszystko wokół było ciemno ci i
cisz . Jak e daleko znalazł si od domu, rodaków, od swojej planety! Nawet
gwiazdozbiory tego nocnego nieba były mu obce. Nawykł do samotno ci, ale ta
tutaj budziła w nim jakie gł boko ukryte, nieprzyjemne odczucia. Dreszcz,
którego nie wywołał chłód pustyni, przeleciał mu po krzy u i zje ył włosy na
głowie.
Czas rusza w drog . Otrz sn ł si z niepokoj cych my li i starannie owin ł
Le swoj kurtk . Zarzuciwszy j sobie na plecy jak pakunek, mógł i jeszcze
szybciej. wir ust pił miejsca sypkim wydmom, które zdawały si ci gn w
35
niesko czono . Powolne, mozolne podej cie na kolejny wierzchołek, a potem
równie trudne zej cie w czarn pustk - do stóp nast pnego.
Kiedy niebo na wschodzie zacz ło szarze , przystan ł, z trudem łapi c oddech,
aby sprawdzi kierunek, nim zgasn gwiazdy. Jedn , nakre lon na piachu lini
zaznaczył północ, druga wskazywała kierunek dalszego marszu. Kiedy upewnił
si , e zrobił to dobrze, przepłukał usta jednym oszcz dnym łykiem wody i usiadł
na piasku przy le cej nieruchomo dziewczynie.
Złote palce ognia wyci gn ły si ku niebu, gasz c gwiazdy. To był wspaniały
widok i podziwiaj c go Brion zapomniał o zm czeniu. Powinno si to da jako
uwieczni . Najlepszy byłby czterowiersz, krótki na tyle, e łatwo go zapami ta , a
jednak wymagaj cy uwagi i kunsztu, aby wszystko w nim zawrze . W trakcie
Twenties zdobył wiele punktów za czterowiersze. Ten b dzie szczególnie dobry.
Taind, jego nauczyciel poezji, dostanie kopi .
- Co tam mamroczesz? - zapytała Lea, spogl daj c na ostry kontur jego profilu
na tle ró owiej cego nieba.
- Wiersz - powiedział.
-
... Za chwil .
Tego było ju za wiele dla Lei po prze ytych niebezpiecze stwach i napi ciu.
Roze miała si , a kiedy popatrzył na ni gro nie, zacz ła si mia jeszcze
gło niej. Dopiero kiedy w swoim miechu usłyszała nutki histerii, spróbowała
opanowa wesoło . Sło ce wyszło zza horyzontu, oblewaj c ich swym ciepłym
blaskiem. Lea przestała si mia .
- Masz poder ni te gardło! Wykrwawisz si na mier ! - Nic podobnego -
powiedział, delikatnie dotykaj c czubkami palców zlepionej zakrzepł krwi
rany na szyi. - To tylko zadrapanie.
Przypomniał sobie walk i mier tamtych. Lea nie zauwa yła przygn bienia na
jego twarzy - była zbyt zaj ta grzebaniem w plecaku, który rzucił na ziemi .
Musiał u y palców, by rozmasowa - i zetrze grymas bólu wykrzywiaj cy mu
wargi. Wspomnienia bolały bardziej ni rana. Jak e łatwo przyszło mu zabi !
Trzech ludzi. Jak niespodziewanie spod powłoki cywilizowanego człowieka
wyłoniło si prymitywne zwierz . U ywał tych chwytów w niezliczonych
starciach, zawsze powstrzymuj c si przed wło eniem w nie całej, morderczej
siły. Były cz ci gry, cz ci Zawodów. A jednak, gdy zabito mu przyjaciela, sam
stał si zabójc . Wierzył w rozwi zania pokojowe i w to, e ycie jest wi to ci -
a do pierwszej próby, w trakcie której zabił bez wahania. Ironia losu polegała na
tym, e w rzeczywisto ci nie czuł si winien, nawet teraz. Wstrz ni ty - tak.
Jednak nic poza tym.
- Podnie brod - powiedziała Lea, przykładaj c mu dozownik antyseptyku,
który znalazła w apteczce.
36
Posłusznie uniósł głow i płyn otoczył jego szyj chłodn , piek c lini .
Odpowiedniejsze byłyby tabletki antybiotyku, bo rana do tej pory zd yła si ju
zasklepi , ale nie powiedział tego Lei. Zajmuj c si nim, na chwil zapomniała o
sobie. Nało ył troch antyseptyku na jej siniak. Pisn ła, cofaj c si . Oboje
połkn li tabletki.
- Sło ce ju grzeje - powiedziała, ci gaj c grube ubranie. - Znajd my jak
mił , chłodn jaskini albo klimatyzowany salon i sp d my tam reszt dnia.
- Nie s dz , eby tu było co takiego. Tylko piasek. Musimy i ...
- Wiem, e musimy i - przerwała. - Nie trzeba mi tego powtarza . Jeste tak
przera liwie powa ny jak Bank Ziemi. Odpr si . Policz do dziesi ciu i zacznij
jeszcze raz.
Mówiła byle co, wsłuchuj c si w echa histerii kołacz ce si jeszcze na skraju
wiadomo ci.
- Nie ma na to czasu. Musimy i .
Brion powoli podniósł si z ziemi, upchn wszy wszystko w plecaku. Gdy
spojrzał ku zachodowi, nie ujrzał niczego, co mogłoby im posłu y za znak
orientacyjny - nic, tylko nie ko cz ce si szeregi wydm. Pomógł dziewczynie
wsta i wolno ruszył przed siebie.
- Zaczekaj chwil ! - zawołała. - Wydaje ci si , e dok d idziesz?
- W tym kierunku - odparł, wskazuj c palcem. - Miałem nadziej , e b d tam
jakie punkty orientacyjne, ale nie ma. Musimy si zda na wyczucie. Sło ce
pomo e nam utrzyma kierunek. Je li nie dotrzemy tam przed noc , dalej
poprowadz nas gwiazdy.
- I to wszystko z pustym oł dkiem? A co ze niadaniem? Jestem głodna i chce
mi si pi .
- Mamy niewiele do picia.
Potrz sn ł bukłakiem, w którym cicho zachlupotało. Ju kiedy go znalazł, nie
był pełny.
- Wody jest mało i b dzie nam potrzebna pó niej.
- Potrzebuj jej teraz - powiedziała stanowczo. - Mam wyschni te usta.
- Tylko jeden łyk - powiedział po krótkim wahaniu. - To jest wszystko, co
mamy.
Lea wys czyła wod , przymykaj c oczy z rozkoszy. Brion zakr cił korek i z
powrotem schował bukłak do w zełka, nie pij c nawet łyka. Poc c si , zacz li
wchodzi na pierwsz wydm .
37
Pustynia była zupełnie pozbawiona ycia; byli jedynymi istotami poruszaj cymi
si pod tym bezlitosnym niebem. Ich cienie kroczyły przed nimi, a w miar jak
stawały si krótsze, ar wzmagał si . Miał intensywno , z jak Lea nigdy
przedtem si nie spotkała, niczym ywa istota przygniatał j gor c dłoni do
ziemi. Jej ubranie było mokre, pot strugami zalewał oczy. Słoneczny blask i
skwar niemal o lepiały i Lea raz po raz opierała si na silnym ramieniu Briona,
który szedł miarowym krokiem, nie zwa aj c na upał.
- Zastanawiam si , czy one s jadalne, albo czy gromadz wod - powiedział
schrypni tym głosem.
Lea zamrugała oczami i spojrzała na skórzasty obiekt na stoku wydmy.
Ro lina czy zwierz , trudno to było okre li . Rzecz miała wielko ludzkiej głowy,
była pomarszczona i szara jak wysuszona skóra, a poza tym naje ona grubymi
kolcami. Brion tr cił to czubkiem buta i przez moment widzieli białe włókno,
podobne do błyszcz cego p du, ci gn ce si w gł b wydmy. Po niej to co
przybrało poprzedni pozycj , osiadaj c gł biej w piasku. W tej samej chwili ze
skórzastych fałdów mign ła cienka i ostra wi , uderzyła o but Briona i
natychmiast si schowała. Na twardym plastiku pozostała gł boka rysa, usiana
kropelkami zielonej cieczy.
- Zapewne trucizna - orzekł, ocieraj c but o piasek. - To jest zbyt niebezpieczne,
aby z tym zaczyna , a przynajmniej bez istotnego powodu. Chod my dalej.
Lea upadła około południa. Naprawd chciała i dalej, ale ciało przestało jej
słucha . Cienkie podeszwy butów nie chroniły przed parz cym piaskiem i jej
stopy zmieniły si w dwa p cherze bólu. ar przyciskał j do ziemi, buchał z
piasku i przypiekał ywym ogniem. Powietrze, które z trudem nabierała w płuca,
było jak roztopiony metal, od którego wysychały i p kały wargi. Ka de uderzenie
serca odzywało si bolesnym pulsowaniem w ranie na skroni, a wydawało jej si ,
e czaszka lada chwila rozpry nie si z bólu na kawałki. Mimo nalega Briona,
aby chroniła si przed sło cem, rozebrała si do krótkiej koszulki, która lepiła si
jej do ciała, mokra od potu. Szarpała j , rozpaczliwie próbuj c złapa oddech.
Nie było ucieczki przed bezlitosnym arem.
Chocia rozgrzany piach parzył jej kolana i dłonie, nie mogła si podnie , cały
wysiłek skupiaj c na utrzymaniu si na czworakach. Przed oczami zawirowały jej
wielkie kr gi.
Brion, mru c oczy przed sło cem, zobaczył, jak upadła. Podniósł j i poniósł,
tak jak poprzedniej nocy. Na nagich ramionach czuł jej rozgrzane ciało. Skór
miała zaró owion od sło ca. Rozdarta koszulka odsłaniała jedn strom pier ,
wznosz c si i opadaj c w nierównym oddechu. Otarłszy dło z potu i piasku,
dotkn ł jej czoła i wyczuł złowró bn sucho skóry. Udar cieplny, wszystkie
symptomy. Sucha, zaczerwieniona skóra, urywany oddech. Szybko rosn ca
temperatura ciała, które przestało walczy z upałem.
W aden sposób nie mógł osłoni jej od sło ca. Odmierzył sk p porcj
pozostałej wody i wlał mi dzy rozchylone wargi. Przełkn ła spazmatycznie.
38
Cienki materiał koszuli słabo chronił przed pal cym gor cem. Brion mógł tylko
wzi j na r ce i i dalej w obranym kierunku. Stercz ca po ród piasków skała
rzucała w skie pasmo cienia - skierował si ku niej.
Ziemia u podnó a, osłoni ta przez głaz, wydawała si niemal chłodna. Lea
otworzyła oczy, kiedy j tam poło ył, i spojrzała na niego zamglonymi z bólu
oczami. Chciała go przeprosi za swoj słabo , ale z wyschni tego gardła nie
wydobyło si ani jedno słowo. Stoj ca nad ni posta zdawała si przypływa i
odpływa na falach gor ca, kołysz c si jak drzewo na silnym wietrze.
W przypływie zdumienia szeroko otworzyła oczy i na chwil rozja niło jej si w
głowie. Brion naprawd si chwiał. Nagle u wiadomiła sobie, jak bardzo
przyzwyczaiła si polega na jego niewyczerpanej sile, która teraz zdawała si go
opuszcza . Wszystkie mi nie jego ciała kurczyły si spazmatycznie, z trudem
utrzymuj c go w pozycji stoj cej. Lea widziała szeroko otwarte usta, rozchylone
w mimowolnym grymasie, i ten niemy, bezgło ny krzyk był straszniejszy od
najdzikszego wrzasku. Nagle sama wrzasn ła z przera enia, gdy Brion
zesztywniał, postawił oczy w słup, po czym run ł na wznak jak zwalone drzewo, z
głuchym łomotem uderzaj c o piach. Nie wiedziała, czy umarł, czy tylko stracił
przytomno . Nieporadnie poci gn ła go za nog , ale nie zdołała przyci gn
potwornie ci kiego ciała do cienia.
Brion le ał na plecach, poc c si w sło cu. Widz c to Lea zrozumiała, e wci
ył. Ale co si z nim działo? Z trudem próbowała znale jakie wyja nienie.
Czerwony opar zasnuwał jej umysł i nie była w stanie odszuka tam adnych
wiadomo ci, które by to tłumaczyły. Gruczoły potowe na ka dym centymetrze
kwadratowym jego ciała pracowały ze zwi kszon intensywno ci . Ze wszystkich
porów s czyły si krople oleistej cieczy, o wiele grubsze od kropli zwykłego potu.
Ramiona Briona poruszały si nieznacznie i Lea otworzyła usta ze zgrozy widz c,
e porastaj ce je włoski wij si i poruszaj , jakby były obdarzone własnym
yciem. Mogła jedynie patrze na ten niezwykły widok oczami ° snutymi
czerwon mgł i zastanawia si , czy przed mierci postradała ju zmysły.
Gwałtowny kaszel wstrz sn ł oddychaj cym chrapliwie Brionem, a kiedy atak
si sko czył, Anvharczyk zacz ł oddycha spokojniej. Pot wci perlił si na jego
ciele, a poszczególne krople ł czyły si w stru ki, które ciekały i wsi kały w
piasek.
Brion poruszył si i przetoczył na bok, twarz do Lei. Oczy miał ju szeroko
otwarte i przytomne; u miechn ł si .
- Nie chciałem ci przestraszy . To złapało mnie niespodziewanie, przychodz c
w niewła ciwej porze i w ogóle... Dla mnie równie było to zaskoczenie. Dam ci
teraz wody, jeszcze troch zostało.
- Co si stało? Kiedy upadłe , wygl dałe tak, jakby ... - Dwa łyki, nie wi cej -
powiedział, podtykaj c jej pod usta otwart manierk . - Zwykła letnia
przemiana, to wszystko. Na Anvharze przechodzimy j co roku, tylko, rzecz
jasna, nie tak gwałtownie. W zimie nasze ciała magazynuj pod skór ochronn
39
warstw tłuszczu i niemal zupełnie przestajemy si poci . Ulegamy te wielu
zmianom wewn trznym. Kiedy nadchodz cieplejsze dni, ten proces zachodzi w
odwrotnym kierunku. Tłuszcz jest metabolizowany, a gruczoły potowe
powi kszaj si i zaczynaj pracowa ze zwi kszon intensywno ci , gdy ciało
przygotowuje si do dwóch miesi cy ci kiej pracy, upałów i niedosypiania.
S dz , e ten skwar spowodował u mnie przedwczesn przemian .
- Chcesz powiedzie , e... e jeste przystosowany do ycia na tej strasznej
planecie?
- Prawie. Chocia troch tu za ciepło. Niedługo b d potrzebował du o wody,
wi c nie mo emy tu pozosta . Czy my lisz, e Wytrzymasz na sło cu, je li b d
ci niósł?
- Nie, ale wcale nie poczuj si lepiej, je eli tu pozostaniemy - powiedziała
beztrosko, nie bardzo zdaj c sobie spraw z tego, co mówi. - Id my dalej. Dalej.
Gdy tylko wyszła z cienia, promienie sło ca uderzyły j jak fala piek cego bólu.
Upadła, trac c przytomno . Brion wzi ł j na r ce i zataczaj c si ruszył
naprzód. Po kilku krokach poczuł nieodpart ch poło enia si na piasku.
Wiedział, e osi gn ł granic swojej wytrzymało ci. Szedł coraz wolniej i ka da
wydma zdawała si wy sza od poprzedniej. Sterczały z nich wielkie, na wpół
przysypane przez piasek głazy, które raz po raz musiał omija . U podstawy
najwi kszego z tych monolitów rosła mizerna k pa poskr canych ro lin. Brion
przeszedł obok i przystan ł czuj c, e jaka my l usiłowała utorowa sobie drog
do jego ot piałego z gor ca umysłu. Co te takiego? Jaka ró nica. Co z tymi
ro linami, czego nie widział u innych, mijanych wcze niej.
Zawrócił i - odczuwaj c to jako pora k - powlókł si chwiejnie po własnych
ladach. Stan ł i mru c oczy bezradnie patrzył na ro liny. Rzeczywi cie co w
nich było takiego... Niektóre były ci te. Nie urwane czy ułamane, ale uci te
równo i starannie no em albo innym ostrym narz dziem. lady ci były suche i
stare, ale ich widok obudził w Brionie iskr nadziei. To był pierwszy dowód na to,
e na tej rozpalonej planecie rzeczywi cie yj jacy ludzie! I w jakimkolwiek celu
je ci to, te ro liny mogły mu si przyda . Oznaczały jedzenie - a mo e wod . Na
sam my l zadr ały mu r ce. Upu cił Le na piasek w cieniu skały. Dziewczyna
nie poruszyła si .
Nó był ostry, ale Brion nie miał ju siły. Chrapliwie łapi c powietrze
wyschni tymi ustami, piłował grub łodyg tak długo, a wreszcie j przeci ł.
Podniósłszy krzew zobaczył, e z uci tego ko ca wycieka g sty płyn. Oparł
grzbiet dłoni o nog , eby opanowa dr enie i nie uroni ani kropli, i odczekał, a
nakapało do niej soku.
Szybko paruj cy płyn wydawał si chłodny. Z pewno ci w wi kszo ci składał
si z yciodajnej wody. Brion podniósł dło do ust, lecz - tkni ty nagłym
podejrzeniem - zamiast wypi wszystko, dotkn ł tylko cieczy ko cem j zyka.
40
Z pocz tku nie poczuł nic - a pó niej przeszył go ból, ciskaj cy gardło i
zapieraj cy dech. oł dek zacz ł mu si gwałtownie kurczy i podje d a do
gardła. Kl cz c i walcz c z falami bólu, Brion zwymiotował, odwadniaj c si
jeszcze bardziej.
Rozpacz była gorsza od bólu. Sok tej ro liny musiał do czego słu y . Musiał
istnie jaki sposób, aby go oczy ci z trucizny lub neutralizowa j . Jednak
Brion, obcy na tej planecie, umrze du o wcze niej, nim zdoła to odkry .
Osłabiony wci m cz cymi go skurczami oł dka, próbował nie my le o tym,
jak bliski jest mierci. Wydawało mu si , e nie zdoła podnie dziewczyny z
ziemi i przez moment miał ochot j zostawi , jednak wzi ł bezwładne ciało na
r ce i ruszył w dalsz drog . Z trudem stawiaj c ka dy krok, poszedł po swoich
ladach w gór . Z wysiłkiem wszedł na szczyt wydmy i ujrzał stoj cego kilka stóp
dalej Disa czyka.
Obaj byli zbyt zaskoczeni tym nagłym spotkaniem, by zareagowa natychmiast.
Przez krótk chwil spogl dali na siebie zastygli w bezruchu. Pó niej zadziałał
identyczny, zrodzony ze strachu, instynkt Brion upu cił dziewczyn na ziemi i
tym samym płynnym ruchem wyrwał bro z kabury. Disa czyk wyszarpn ł zza
pasa kielichowato zako czon rurk i przytkn ł j do ust.
Brion nie wystrzelił. Nie yj cy Ihjel nauczył go wykorzystywa talenty empaty i
ufa im. Mimo l ku, który skłaniał go do naci ni cia spustu, tym szóstym
zmysłem wyczuwał emocje miotaj ce Disa czykiem. Był tam strach i nienawi ,
jednak dominowało nad nimi silne pragnienie unikni cia przemocy i ch
porozumienia si . Brion wyczuł to i zrozumiał w ułamku sekundy. Chc c unikn
tragedii, musiał zareagowa natychmiast. Szybko odrzucił od siebie bro . W tej
samej chwili po ałował tego. Ryzykował ycie swoje i dziewczyny, zawierzaj c
zmysłowi, którego jeszcze nie był pewien. W momencie kiedy miotacz upadł na
piasek, Disa czyk wci miał dmuchawk przytkni t do ust. Zastanawiał si . Po
chwili wepchn ł j z powrotem za pas.
- Czy masz troch wody? - spytał Brion, z trudem wymawiaj c chrapliwe
disa skie słowa.
- Mam wod - odparł tamten, nie ruszaj c si z miejsca. - Kim jeste cie? Co tu
robicie?
- Jeste my z innej planety. Mieli my... wypadek. Chcemy si dosta do miasta.
Wody.
Disa czyk spojrzał na nieprzytomn dziewczyn i podj ł decyzj . Na jednym
ramieniu nosił jeden z przedmiotów, jakie Brion widział na hologramie. Zdj ł go
i rzecz zacz ła si wolno wi w jego r kach. To co było ywe - zielone i długie na
przeszło metr, podobne do kawałka segmentowej, grubej liany. Jeden jej koniec
rozchylał si na kształt niby-kwiatu. Disa czyk wyj ł zza pasa jaki haczykowaty
przedmiot i wepchn ł go w otoczony płatkami otwór. Kiedy szybkim ruchem
obrócił hak, cała liana zadygotała i owin ła si wokół jego ramienia. Wyj ł z niej
41
co małego, czarnego i rzuciwszy to na ziemi , podał Brionowi wij cy si , zielony
p d.
- Przyłó usta do ko ca i pij - powiedział.
Lea potrzebowała wody bardziej ni on, ale napił si pierwszy, nie dowierzaj c
ywemu zasobnikowi wody. Pod skr caj cymi si płatkami ujrzał słomkowego
koloru płyn, wypełniaj cy porowate, trzciniaste wn trze. Podniósł lian do ust i
zacz ł pi . Woda była ciepła i miała mulisty smak. Nagły, przeszywaj cy ból
wokół ust sprawił, e gwałtownie oderwał lian od warg. Spomi dzy płatków
sterczały male kie, biało błyszcz ce kolce, o ostrych ko cach zbroczonych teraz
jego krwi . Brion ze zło ci spojrzał na Disa czyka. Uspokoił si , gdy ujrzał jego
twarz. Usta tamtego były otoczone wieloma małymi, białymi bliznami.
- Vaede nie lubi oddawa swej wody, ale zawsze oddaje powiedział Disa czyk.
Brion napił si jeszcze raz, po czym przytkn ł vaede do ust Lei. J kn ła, nie
odzyskuj c przytomno ci, lecz jej wargi odruchowo rozchyliły si , spijaj c
yciodajny płyn. Kiedy si napiła, Brion delikatnie wyj ł kolce z jej ciała i popił
jeszcze raz. Disa czyk przykucn ł i przygl dał si im z twarz pozbawion
wyrazu. Brion oddał mu vaede, po czym postawił w zełek tak, eby rzucał na
dziewczyn cho troch cienia. Pó niej przysiadł w tej samej pozycji co tubylec i
spojrzał na niego uwa nie.
Siedz c nieruchomo na pi tach, Disa czyk zdawał si wcale nie odczuwa
pal cych promieni sło ca. Na jego nagiej, zbr zowiałej skórze nie było ladu
potu. Długie włosy opadały mu na ramiona, a z gł bokich oczodołów spogl dały
na Briona zadziwiaj co niebieskie oczy. Jedynym jego odzieniem był gruby
sarong wokół bioder. Vaede wróciło na swoje miejsce na ramieniu, wci wierc c
si ze zło ci . Krajowiec miał przy pasie tak sam kolekcj przedmiotów ze
skóry, kamieni i mosi dzu jak ten na hologramie. Przeznaczenie dwóch z nich
przestało ju by dla Briona zagadk ; rurka z ustnikiem była dmuchawk , a hak
o specjalnym kształcie słu ył do otwierania vaede. Brion zastanawiał si , czy
pozostałe przedmioty pełniły równie po yteczne funkcje. Je eli przyj , e były
narz dziami słu cymi do konkretnych celów - a nie barbarzy skimi ozdóbkami
- to trzeba było uzna , e ich wła ciciel był kim wi cej ni zwykłym dzikusem, na
jakiego wygl dał.
- Nazywam si Brion. A ty?
- Nie mo esz pozna mojego imienia. Po co tu jeste ? Zabija moich ludzi?
Brion odepchn ł od siebie natr tne wspomnienie zeszłej nocy. Zabijał - oto co
robił. Widoczne w zachowaniu tamtego oczekiwanie i nadzieja, jak u niego
wyczuwał, sprawiły, e Brion wyznał prawd .
- Jestem tu, aby zapobiec mierci twego ludu. Chc powstrzyma wojn .
- Udowodnij.
42
- Zaprowad mnie do Cultural Relationships Foundation w mie cie, a
udowodni to. Tu, na pustyni, nie mog zrobi niczego. Tylko umrze .
Po raz pierwszy na twarzy Disa czyka pojawił si lad jakich uczu .
Zmarszczył brwi i zamruczał co do siebie. Na jego czole pojawiły si nagle
drobne krople potu. Wygl dał, jakby toczył wewn trzne zmagania. Podj wszy
decyzj , wstał. Brion podniósł si tak e.
- Chod ze mn . Zaprowadz ci do Hovedstad. Jednak najpierw powiesz mi,
czy jeste z Nyjord?
- Nie.
Bezimienny Disa czyk mrukn ł co pod nosem i odwrócił si . Brion wzi ł na
plecy nieprzytomn Le i poszedł za nim. Szli w ostrym, narzuconym przez
Disa czyka tempie dwie godziny, nim dotarli do labiryntu poszarpanych skał.
Tubylec wskazał na najwy szy z wygładzonych przez piasek głazów.
- Zaczekaj przy tym - powiedział. - Kto po was przyjedzie.
Poczekał, a Brion uło y dziewczyn w cieniu, po czym po raz ostatni podał mu
vaede. Ju miał odej , gdy zawahał si i odwrócił.
- Nazyuvam si ... Ulv - powiedział i odszedł.
Brion zrobił, co mógł, eby Lei było wygodnie, ale mógł bardzo niewiele.
Dziewczyna umrze, je eli szybko nie znajdzie si w szpitalu. Odwodnienie i udar
słoneczny zabijały j .
Tu przed zachodem sło ca usłyszał warkot motoru i szcz k nadje d aj cego z
zachodu transportera.
43
Rozdział 8
Z ka d sekund warkot narastał i przybli ał si . Piszczały g sienice, gdy
pojazd omijał głazy, najwidoczniej szukaj c Briona i Lei. Wreszcie du y
transporter zatrzymał si przed nimi w chmurze pyłu i kierowca kopniakiem
otworzył drzwi.
- Wchod cie szybko! - wrzasn ł. - Wpu cicie do rodka cały ar.
Podkr cił gaz, szykuj c si do wł czenia biegu i spojrzał na nich z irytacj .
Ignoruj c nerwowe instrukcje kierowcy, Brion ostro nie pło ył Le na tylnym
siedzeniu, zanim zatrzasn ł drzwi. Pojazd natychmiast skoczył naprzód, a z
otworów klimatyzatora popłyn ł strumie lodowatego powietrza. W wozie nie
było zimno, ale i tak temperatura była o dobre 40 stopni ni sza ni na zewn trz.
Brion okrył dziewczyn wszystkim, co miał pod r k , eby ochroni j przed
nowym szokiem termicznym. Kierowca, pochylony nad desk rozdzielcz i zaj ty
prowadzeniem pojazdu, nie odezwał si ani słowem, od kiedy wsiedli.
Brion podniósł wzrok, gdy z przedziału maszynowego w tyle pojazdu wyszedł
drugi m czyzna. Chudy, o nerwowych ruchach, celował w Briona z miotacza.
- Kim pan jest? - zapytał zimno. Było to do niezwykłe powitanie, ale Brion
powoli zacz ł si ju oswaja z my l , e Dis jest dziwn planet . M czyzna
nerwowo przygryzał warg . Brion siedział nieruchomo, zupełnie rozlu niony. Nie
chciał jakim nagłym ruchem sprowokowa tamtego do naci ni cia spustu.
Odpowiedział mu spokojnym, opanowanym głosem.
- Nazywam si Brandd. Wyl dowali my na tej planecie zeszłej nocy i od tej
pory szli my przez pustyni . Teraz nie zdenerwuj si i nie poci gnij za spust.
Vion i Ihjel nie yj .
M czyzna z miotaczem wydał cichy okrzyk i szeroko otworzył oczy ze
zdziwienia. Kierowca rzucił mu przez rami krótkie, wystraszone spojrzenie, po
czym znów zaj ł si prowadzeniem. Brion osi gn ł swój cel. Je eli ci ludzie nie
byli z CRF, to przynajmniej sporo o niej wiedzieli.
- Kiedy ich zastrzelono, mnie i dziewczynie udało si uciec. Próbowali my
dosta si do miasta i skontaktowa z wami. Jeste cie z fundacji, prawda?
- Tak, oczywi cie - powiedział m czyzna, opuszczaj c bro .
Przez chwil szklanym wzrokiem spogl dał w przestrze , przygryzaj c warg
ze zdenerwowania. Przestraszony swoim roztargnieniem, znów wycelował bro w
Briona.
- Je eli pan jest Brandd, to musz pana o co zapyta . Poszperawszy woln r k
w kieszeni na piersi, wyj ł ółty formularz telegramu.
44
- Teraz niech mi pan powie... je li pan wie, jakie s trzy ostatnie dyscypliny...
Znów szybko zerkn ł na papier. - ...Twenties?
- Szachy, strzelanie z wolnej r ki i szermierka. Dlaczego pan pyta?
M czyzna mrukn ł co pod nosem i, uspokojony; wepchn ł bro do kabury.
- Jestem Faussel - powiedział i machn ł depesz w kierunku Briona. - To
ostatnie polecenia i testament Ihjela, przekazane nam przez nyjordzk flot
blokuj c Dis. Uwa ał, e niebawem zginie i jak wida miał racj . Wyznaczył
pana na swojego nast pc . Pan tu dowodzi. Ja byłem zast pc Mennra, dopóki go
nie zabili. Miałem pracowa dla Ihjela, a teraz pewnie b d pracował dla pana.
Przynajmniej do jutra, kiedy spakujemy wszystko i wyniesiemy si z tej
przekl tej planety.
- Jak to, jutro? - spytał Brion. - Mamy jeszcze trzy dni czasu i zadanie do
wykonania.
Faussel upadł na jeden z foteli i natychmiast zerwał si na nogi, chwytaj c za
oparcie, eby utrzyma równowag w kołysz cym si poje dzie.
- Trzy dni, trzy tygodnie, trzy minuty, co za ró nica? Jego głos brzmiał
piskliwie. Z widocznym wysiłkiem starał si nad nim zapanowa .
- Niech pan zrozumie. Nie ma pan o niczym poj cia. Dopiero co pan tu przybył i
w tym pa ski pech. Mój pech polega na tym, e zostałem tu przydzielony i musz
by wiadkiem wszystkich tych paskudnych, obrzydliwych rzeczy, jakie
wyczyniaj tubylcy. I by dła nich miły, nawet kiedy zabijaj moich przyjaciół, a
Nyjordczycy kr
tam w górze z palcami na guzikach. W ko cu jeden z ich
bombardierów zacznie my le o domu i tych kobaltowych bombach, i naci nie ten
guzik, nie zwa aj c na adne terminy.
- Siadaj, Faussel. Usi d i odpocznij.
Brion mówił ze współczuciem, ale stanowczo. Faussel stał jeszcze przez kilka
sekund, po czym osun ł si na fotel. Siadł przyciskaj c policzek do szyby i
zamkn ł oczy. yłka na skroni pulsowała mu pod skór , a wargi poruszały si
bezgło nie. Zbyt długo ył w nieustannym napi ciu.
Nastrój takiego samego przygn bienia panował w ród wszystkich obecnych w
budynku CRF. Rozpacz i poczucie pora ki. Lekarz, który szybko i sprawnie
zabrał Le do szpitala, był jedynym, który nie poddawał si temu stanowi.
Najwidoczniej miał tylu pacjentów, e nie miał czasu o tym my le . U innych
przygn bienie było wyra nie widoczne. Od chwili gdy przejechał przez
samoczynne drzwi gara u, Brion czuł otaczaj c go atmosfer kl ski. Była
wszechobecna.
Zaraz po posiłku poszedł z Fausselem do pomieszczenia, które było biurem
Ihjela. Przez szklane cianki działowe widział personel pakuj cy akta i szykuj cy
45
je do wysyłki. Teraz, kiedy został zwolniony z obowi zku kierowania prac ,
Faussel wydawał si nieco spokojniejszy. Brion zrezygnował z zamiaru
uprzedzenia go, e jest zupełnym nowicjuszem w sprawach fundacji. Potrzebował
du ego autorytetu, poniewa niew tpliwie znienawidz go za to, co zamierzał
zrobi .
- Lepiej zanotuj to, co ci teraz powiem, Fausseł. I ka to przepisa w kilku
kopiach. Pó niej podpisz .
Słowo pisane ma zawsze wi ksz wag .
- Nale y natychmiast wstrzyma wszystkie przygotowania do ewakuacji. Akta
maj by rozpakowane. Zostaniemy tu tak długo, jak długo pozwol nam
Nyjordczycy. Je li operacja si nie powiedzie, odlecimy wszyscy jednocze nie
przed upłyni ciem terminu. We miemy tylko podr czny baga osobisty.
Wszystko inne zostanie tutaj. By mo e nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale
jeste my tu po to, eby ocali planet , a nie skrzynie z papierami. - K tem oka
dostrzegł, e Faussel poczerwieniał z gniewu. - Przynie mi to z powrotem, kiedy
b dzie przepisane. A tak e komplet raportów o dotychczasowych wynikach tej
operacji. To na razie wszystko.
Faussel wymaszerował i po chwili Brion zobaczył zaszokowane, gniewne twarze
personelu w s siednich pomieszczeniach. Odwróciwszy si do nich plecami,
zajrzał do szuflad biurka. W pierwszej znalazł zaklejon kopert . Była
zaadresowana do Zwyci zcy Ihjela.
Brion popatrzył na ni w zadumie, po czym otworzył. List w rodku był pisany
r cznie.
Ihjelu!
Poinformowano mnie, e jeste w drodze, eby mnie zmieni , i musz przyzna , e
jestem z tego niezmiernie zadowolony. Ty masz do wiadczenie w pracy z tymi
barbarzy skimi planetami i umiesz si dogada z ró nymi dziwnymi typami. Ja przez
ostatnie dwadzie cia lat zajmowałem si prac naukow i jedynym powodem, dla
którego przydzielono mi nadzór nad Nyjordem, była umiej tno obserwacji i
wyci gania wniosków. Jestem naukowcem, nie urz dnikiem, i nikt nigdy nie
twierdził, e jest inaczej.
B dziesz tu miał kłopoty z personelem, wi c powiniene wiedzie , e oni wszyscy s
przymusowymi ochotnikami. Polowa z nich to urz dnicy mojej administracji.
Pozostali to zbieranina; ci gni ci sk d si dało do tego, z góry skazanego na
niepowodzenie, przedsi wzi cia. Wszystko potoczyło si tak szybko, e nie mogli my
tego przewidzie . I obawiam si , e zrobili my niewiele albo w ogóle nic, aby temu
zapobiec. Nie jestem w stanie nawi za kontaktu z tubylcami, nawet lu nego. To
przera aj ce! Oni do niczego nie pasuj ! Przeprowadziłem rozkłady Poissona
uwzgl dniaj c tuzin ró nych czynników i aden z nich nie daje równania.
Ekstrapolacja Pareto te nie wychodzi. Nasi agenci nie mog z nimi nawet
46
porozmawia dwaj zgin li próbuj c. Klasa rz dz ca jest nieosi galna, a pozostali po
prostu milcz albo odchodz .
Zamierzam zaryzykowa i spróbowa pogada z Lig-magte. Mo e uda mi si
przemówi mu do rozs dku. W tpi , czy mi si powiedzie. i istnieje mo liwo , e
ucieknie si do przemocy. Arystokracja tutejsza jest niezwykle skłonna do przemocy.
Je eli wróc cało, nie otrzymasz tego listu. W przeciwnym razie egnaj, Ihjelu.
Spróbuj, mo e powiedzie ci si lepiej ni mnie.
Aston Meruu
P.S. Jest pewien problem z personelem. Maj by wybawcami; tymczasem wszyscy
bez wyj tku nienawidz Disa czyków. Obawiam si , e ja te .
Brion zapami tał wszystkie istotne informacje, jakie znalazł w li cie. Musiał
znale jaki sposób, eby dowiedzie si , co to jest ekstrapolacja Pareto, nie
zdradzaj c si jednocze nie ze swoj niewiedz . Gdyby personel wiedział, jakiego
niedo wiadczonego dyrektora im przysłano, w ci gu pi ciu minut w budynku nie
byłoby ywej duszy. Rozkład Poissona nie był dla niego pustym słowem.
Stosowano go w fizyce do obliczania prawdopodobie stwa zaj cia zdarzenia,
które zawsze było prawdziwe, na przykład liczby cz stek emitowanych w krótkim
czasie przez kawałek radioaktywnej materii. Kontekst, w którym poj cie to
pojawiało si w li cie Mervva, wskazywał, e socjologom udało si zastosowa ten
wzór do bada nad społecze stwami i populacjami. Przynajmniej na innych
planetach. Wydawało si , e Dis wymyka si wszelkim regułom. Ihjel te tak
mówił, a mier Mervva była tego dowodem. Brion zastanawiał si , kim był ten
Lig-magte, który prawdopodobnie zabił Mervva.
Chrz kni cie wyrwało go z zadumy. U wiadomił sobie, e Faussel ju od
dłu szej chwili stoi przed jego biurkiem. Spojrzał na niego i otarł pot z czoła.
- Pa ski klimatyzator chyba si zepsuł - powiedział Faussel. - Czy mam
powiedzie mechanikowi, eby go sprawdził?
- Aparat jest w porz dku. Przyzwyczajam si do klimatu Dis. Czego jeszcze
chcesz, Faussel?
Zast pca popatrzył na z pow tpiewaniem, którego nie udało mu si ukry . Z
trudem przychodziło mu uwierzy w prawd . Poło ył na biurku stosik papierów.
- Oto bie ce raporty. Jest w nich wszystko, czego do tej poty dowiedzieli my si
o Disa czykach. Nie ma tego du o, jednak zwa ywszy na ich aspołeczne
nastawienie, tylko tyle mogli my zrobi . - Tkni ty nagł my l , chytrze
przymru ył oczy. - Nic na to nie poradz , ale niektórzy gło no zastanawiaj si
nad tym tubylcem, który nas powiadomił. Jak si panu udało go na to namówi ?
My nigdy nie zdołali my nawi za z tymi lud mi adnego kontaktu, a pan
zaledwie zd ył wyl dowa , a ju jeden dla pana pracuje. Nic na to nie poradz ,
e ludzie pytaj . Mimo wszystko wydaje si nieco dziwne, e nowo przybyły i w
dodatku obcy... - urwał w pół zdania.
47
- Nie mog zabroni ludziom o tym my le - Brion zmierzył go w ciekłym
spojrzeniem - ale mog zabroni im gada . Naszym zadaniem jest nawi zanie
kontaktu z Disa czykami i powstrzymanie ich od samobójstwa. Ja w jeden dzie
zrobiłem wi cej ni wy wszyscy, od kiedy tu przybyli cie. Dokonałem tego,
poniewa jestem lepszym fachowcem ni wy. To wszystko, co musicie wiedzie o
tej sprawie. Jeste wolny. Pobladły ze zło ci Faussel obrócił si na pi cie i
odmaszerował - opowiedzie wszem wobec, jakim tyranem jest nowy dyrektor.
Brion wiedział, e od teraz wszyscy b d go zaciekle nienawidzi - i wła nie o to
mu chodziło. Jako tyran mógł nie obawia si zdemaskowania własnej niewiedzy.
A ponadto nienawi ka e im zapomnie o przygn bieniu i poczuciu kl ski, a
tak e skłoni ich do działania. Z pewno ci nie b d pracowa gorzej ni
przedtem.
Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialno . Mógł wreszcie pomy le , po raz
pierwszy od chwili, gdy postawił nog na tej barbarzy skiej planecie. Brał na
siebie wielki obowi zek. Nie wiedział nic o tym wiecie ani o stronach konfliktu.
Siedział tu, udaj c, e kieruje organizacj , o której istnieniu dowiedział si
zaledwie kilka tygodni temu. To była przera aj ca sytuacja. Czy nie powinien si
wycofa ?
Była na to tylko jedna odpowied . Brzmiała: "nie". Dopóki nie znajdzie si
kto , kto zrobi to lepiej, Brion zdawał si najlepszym kandydatem na to
stanowisko. A opinia Ihjela te si liczyła. Nie ulegało w tpliwo ci, e Ihjel był
przekonany, i Brion jest jedynym, któremu w tak trudnych warunkach mogło
si powie .
Lepiej na tym poprzesta . Je eli ma jakie w tpliwo ci, to najlepiej b dzie, je li
o nich zapomni. Oprócz wszystkich innych powodów, nale ało równie wzi pod
uwag wzgl dy lojalno ci. Ihjel był Anvharczykiem i Zwyci zc . Mo e to
prowincjonalne nastawienie w tym wielkim wszech wiecie - Anvhar le ał tak
daleko st d - lecz honor jest bardzo wa ny dla m czyzny, który musi walczy
samotnie. Miał dług wzgl dem Ihjela i zamierzał go spłaci .
Kiedy wreszcie podj ł decyzj , poczuł si lepiej. Na biurku przed nim stał
interkom. Nacisn ł guzik oznaczony napisem "Faussel".
- Tak?
Głos zast pcy był lodowaty i zdradzał przepełniaj c go nienawi .
- Kim jest Lig-magte? I czy poprzedni dyrektor wrócił ze spotkania z nim?
- Magte to tytuł oznaczaj cy w przybli eniu szlachcica lub lorda. Lig-magte jest
miejscowym władc . Mieszka na skraju miasta w brzydkiej budowli podobnej do
sterty kamieni. Wydaje si by tub grupy magterów, którzy wywołali t
idiotyczn wojn . Co do drugiego pytania, to musz odpowiedzie : i tak, i j nie.
Na drugi dzie znale li my pod drzwiami obdart ze skóry czaszk .
Dowiedzieli my si , e to głowa Mervva, poniewa : lekarz zidentyfikował mostek
w górnej szcz ce. Rozumie pan?!
48
Faussel stracił panowanie nad sob i prawie wykrzyczał ostatnie słowa. Po jego
zachowaniu mo na było s dzi , e wszyscy tu byli bliscy załamania nerwowego.
Brion przerwał mu szybko:
- Wystarczy, Faussel. Powiedz doktorowi, e chc si z nim jak najszybciej
zobaczy .
Rozł czył si i otworzył pierwsz teczk . Przed wyj ciem do gabinetu lekarza
zd ył przerzuci raporty i ponownie przeczyta najwa niejsze z nich. Nało ył
ciepły płaszcz i wyszedł z biura. Nieliczni pozostali jeszcze w pracy urz dnicy
odwracali si do niego plecami.
Doktor Stine miał ró ow i błyszcz c łysin oraz g st czarn brod . Podobał
si Brionowi. Ka dy, kto miał tyle samozaparcia, aby w tym klimacie nosi brod ,
stanowił mił odmian w porównaniu z dotychczas spotkanymi lud mi.
- Jak tam nowa pacjentka, doktorze?
Stine przygładził brod grubymi paluchami i odpowiedział:
- Diagnoza: udar słoneczny. Rokowanie: całkowity powrót do zdrowia. Stan
obecny dobry, je eli wzi pod uwag odwodnienie i rozległe oparzenia.
Opatrzyłem j i podaj jej roztwór soli fizjologicznej. Niewiele brakowało, a
sko czyłoby si gorzej. Teraz pi po rodkach nasennych.
- Chciałbym, eby jutro rano była na nogach, zdolna do pracy. Czy b dzie w
stanie, skoro otrzymała jakie rodki psychotropowe?
- B dzie, ale to mi si nie podoba. Mog wyst pi jakie uboczne skutki, na
przykład długotrwałe ot pienie. To ryzykowne.
- Ryzyko, które musimy podj . Za niecałe siedemdziesi t godzin ta planeta ma
zosta zniszczona. Wobec nadrz dnego celu, jakim jest zapobie enie temu, nie
licz si ani ja, ani nikt z personelu. Czy to jasne?
Doktor mrukn ł co w g szcz swojej brody i zmierzył Briona wzrokiem.
- Jasne - odparł niemal ucieszony. - To prawdziwa przyjemno spotka
wreszcie kogo , kto nie poddaje si rozpaczy. Jestem z panem!
- No, to mo e mi pan w czym pomóc. Sprawdziłem list personelu i
stwierdziłem, e w ród dwudziestu o miu pracowników, oprócz pana nie ma
innego specjalisty od nauk biologicznych.
- Ta n dzna banda teoretyków i naciskaczy guzików! aden z nich nie nadaje
si do pracy w terenie.
Doktor czubkiem buta przycisn ł pedał pojemnika na mieci i demonstracyjnie
splun ł do rodka.
49
- Zatem zamierzam pana prosi o odpowied na par prostych pyta -
powiedział Brion. - To do niezwykła sytuacja i standardowe działania nie maj
tu sensu. Nawet rozkład Poissona i ekstrapolacja Pareto nie daj si tu
zastosowa .
Stine kiwn ł głow i Brion odetchn ł w duchu. Wła nie wykorzystał cały swój
zasób wiedzy o socjologii i nie został zdemaskowany.
- Im dłu ej o tym my l , tym bardziej upewniam si , e to problem biologiczny,
maj cy co wspólnego z rozległymi zmianami adaptacyjnymi, jakim ulegli w tym
piekielnym rodowisku Disa czycy. Czy mógłby pan to w jaki sposób powi za z
ich zdecydowanie samobójczym stosunkiem do bomb kobaltowych?
- Czy mógłbym? Czy mógłbym? - Stine nerwowo kr ył po pokoju na swych
grubych nó kach. R ce zało ył na plecy. Ma pan cholern racj , e mógłbym. W
ko cu znalazł si tu kto , kto my li, a nie tylko wtłukuje cholerne kolumny cyfr w
klawiatur i siedzi, drapi c si po tyłku i czekaj c, a na ekranie uka e si
odpowied . Czy pan wie, jak yj Disa czycy?
Brion potrz sn ł głow .
- Ci głupcy tutaj uwa aj , e obrzydliwie, ale ja twierdz , e to fascynuj ce.
Tubylcy znale li sposoby nawi zywania wi zi symbiotycznych z tutejszymi
formami ycia. Mog nawet na nich paso ytowa . Musi pan zda sobie spraw z
tego, e ywy organizm zrobi wszystko, aby przetrwa . Rozbitkowie na morzu
pij własny mocz, gdy nie maj słodkiej wody. Budzi to obrzydzenie tylko tych
szcz liwców, którzy nigdy nie zaznali pragnienia czy głodu. No, a tu, na Dis,
mamy cał planet rozbitków.
Stine otworzył drzwi apteczki.
- Od gadania o pragnieniu zaschło mi w gardle. Oszcz dnymi, precyzyjnymi
ruchami wlał wysokoprocentowy alkohol do shakera, rozcie czył wod
destylowan i doprawił jakimi kryształkami ze słoja. Rozlał napój do dwóch
szklaneczek i podał jedn Brionowi. Drink był całkiem niezły.
- Co ma pan na my li mówi c o paso ytowaniu, doktorze? Czy my wszyscy nie
paso ytujemy na ni szych formach ycia? Na zwierz tach rze nych, warzywach i
tak dalej?
- Nie, nie, nie zrozumiał pan! Mówiłem o paso ytnictwie w dosłownym
znaczeniu tego słowa. Musi pan zrozumie , e biolog na tej planecie nie jest w
stanie wyra nie odgraniczy paso ytnictwa od symbiozy, komensalizmu,
mutualizmu...
- Do , do ! -przerwał Brion. -To dla mnie tylko puste d wi ki. Je eli na tym
opiera si ycie tej planety, to zaczynam rozumie , dlaczego reszta personelu si
w tym pogubiła.
50
- To tylko ró ne stadia zaawansowania tego samego procesu. Niech pan
posłucha. We my na przykład pewien rodzaj skorupiaka yj cego tu w jeziorach,
bardzo podobnego do zwykłego kraba. Ma du e szczypce, którymi przytrzymuje
anemony, wiciowate zwierz ta morskie pozbawione zdolno ci poruszania si .
Skorupiak wymachuje nimi wokół, by gromadzi ywno i zjada kawałki, które
s dla nich zbyt wielkie. To jest wła nie mutualizm: dwa stworzenia yj ce i
działaj ce razem, chocia zdolne do ycia samodzielnego. Dalej, ten e skorupiak
na paso yta bytuj cego w jego skorupie, zdegenerowan form mał a, który
zatracił wszelk zdolno ruchu. To rzeczywisty paso yt, czerpi cy z niego
po ywienie i nie daj cy niczego w zamian. We wn trzno ciach tego mał a yje z
kolei pierwotniak od ywiaj cy si tym, co wchłania jego gospodarz. A jednak ten
mikroorganizm nie jest paso ytem, jak mo na by przypuszcza , lecz symbiontem.
Odbiera pokarm mał owi, ale jednocze nie wydziela pewien zwi zek
wspomagaj cy jego trawienie. Rozumie pan? Wszystkie te formy ycia egzystuj
w skomplikowanej współzale no ci.
Brion w zadumie zmarszczył brwi, s cz c trunek.
- Teraz to zaczyna mie jaki sens. Symbioza, paso ytnictwo i cała ta reszta s
jedynie terminami okre laj cymi odmiany tego samego procesu koegzystencji. I
zapewne ich stopnie zaawansowania i zło ono ci czyni te stosunki tak trudnymi
do zdefiniowania.
- Otó wła nie. Na tej planecie ycie jest tak trudne, e gatunki konkurencyjne
niemal wygin ły. Pozostało tylko kilka takich, które eruj na innych. W tym
wy cigu do przetrwania zwyci yły współpracuj ce ze sob i współzale ne formy
ycia. Celowo u yłem okre lenia "formy ycia". ywe istoty s tu zazwyczaj
skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, co jak porosty, które rosn wsz dzie.
Disa czycy maj stworzenie, nazywaj je "vaede", które wykorzystuj jako
ródło wody w czasie podró y. Stwór ten posiada pewn zdolno poruszania si ,
jak zwierz , a jednocze nie prowadzi fotosyntez i magazynuje wod jak ro lina.
Kiedy Disa czyk pije z niego, on w tym czasie ywi si jego krwi .
- Wiem - rzekł kwa no Brion. - Piłem z takiego. Tu mo e pan obejrze lady
skalecze . Zaczynam rozumie , jak Disa czycy dostosowali si do warunków tej
planety, i dochodz do wniosku, e musiało to zmieni ich psychik . Czy s dzi
pan, i miało to jaki wpływ na struktur tutejszego społecze stwa?
- I to powa ny. Jednak mo e wysuwam zbyt daleko id ce wnioski. Zapewne
pa scy naukowcy na górze potrafi wyja ni o lepiej, mimo wszystko to ich
działka.
Brion przestudiował raporty o strukturze społecznej i nie rozumiał z nich ani
słowa. Stanowiły kompletnie niepoj t gmatwanin nieznanych symboli i
zagadkowych wykresów.
- Prosz mówi dalej, doktorze - nalegał. - Jak do tej pory raporty socjologów s
bezwarto ciowe. Brakuje w nich istotnych wniosków. Na razie jest pan jedynym,
który był w tanie udzieli mi sensownych informacji.
51
- No, wi c dobrze, zwal to panu na głow . Tak jak ja to widz , nie mamy tu
adnego społecze stwa, tylko band zdeklarowanych indywidualistów: ka dy
sobie, od ywiaj c si innymi formami ycia. Je li maj jak społeczno , to jest
ona zorientowana na odmienne formy ycia na tej planecie, a nie na innych ludzi.
Mo e to dlatego pa skie obliczenia si nie zgadzaj . S przystosowane do
społecze stw ludzkich, a ci udzie we wzajemnych stosunkach zachowuj si
zupełnie inaczej.
- A co z tutejsz arystokracj , czyli magterami, którzy buduj warownie i s
powodem całego zamieszania?
- Tego nie potrafi wyja ni - przyznał dr Stine. - Do tego miejsca moje teorie
wydaj si trzyma kupy i mie sens. Jednak magterowie do nich nie pasuj i nie
mam poj cia dlaczego. S całkowicie odmienni od reszty Disa czyków. Swarliwi,
dni krwi i mi dzyplanetarnych podbojów. Nie rz dz Dis; nie w cisłym
znaczeniu tego słowa. Maj władz , poniewa nikt inny jej nie chce. Wydaj
przybyszom z innych wiatów licencje na eksploatacj złó , dlatego e inni wcale
nie wykazuj ch ci posiadania. Mo e to lepa uliczka, ale gdyby pan odkrył
przyczyn tej odmienno ci, mogłoby to stanowi rozwi zanie naszych obecnych
problemów.
Po raz pierwszy od chwili przybycia na Dis Brion poczuł Przypływ entuzjazmu.
Wreszcie za witała słaba nadzieja na to, e w ogóle istnieje jakie wyj cie z tej
trudnej sytuacji. Opró nił szklaneczk i wstał.
- Mam nadziej , e jutro wcze nie obudzi pan pacjentk , doktorze. Mo e
rozmowa z ni oka e si równie interesuj ca dla pana, jak i dla mnie. Je eli to, co
mi pan powiedział, jest prawd , to ona mo e znale nam klucz do zagadki. To
profesor Lea Morees, prosto z Ziemi, maj ca dyplomy z egzobiologii i
antropologii oraz głow nabit du wiedz .
- Cudownie! - wykrzykn ł Stine. - B d dobrze opiekował si t główk , nie
tylko dlatego, e jest taka ładna, ale i ze wzgl du na jej m dro . Mimo e stoimy
na skraju atomowej przepa ci, odczuwam dziwny przypływ optymizmu - po raz
pierwszy, od kiedy wyl dowałem na tej planecie.
52
Rozdział 9
Słysz c ogłuszaj cy huk, stra nik, pilnuj cy frontowego wej cia do budynku
fundacji, podskoczył i chwycił za bro . Zbaraniały, natychmiast pu cił kolb
miotacza u wiadamiaj c sobie, e było to tylko kichni cie - chocia istotnie
gargantuiczne. Nadchodził Brion, poci gaj cy nosem i szczelnie opatulony
grubym płaszczem.
- Wychodz , zanim złapi zapalenie płuc - powiedział. Zdziwiony stra nik
zasalutował i sprawdziwszy ekrany czujnika zbli eniowego wypu cił Briona na
zewn trz. Ci kie drzwi zamkn ły si z łoskotem za Anvharczykiem. Ulica była
jeszcze rozgrzana od sło ca i Brion odetchn ł z ulg , rozpinaj c płaszcz.
Miał zamiar odby rekonesans, po cz ci poł czony z ch ci rozgrzania si . W
budynku nie miał ju nic do roboty: personel dawno zako czył prac i udał si na
spoczynek. Brion po półgodzinnej drzemce zbudził si wypocz ty i gotowy do
działania. Przeczytał kilkakrotnie raporty, notuj c w pami ci wszystkie
zrozumiałe fragmenty. Teraz, gdy reszta pracowników fundacji spała, mógł lepiej
pozna główne miasto Dis.
Krocz c ciemnymi ulicami, zdał sobie spraw z tego, jak odmienny od tego, jaki
znał, był disa ski styl ycia. Nazwa miasta - Hovedstad - w j zyku tubylców
oznaczała "główne miejsce". I rzeczywi cie, nie było ono niczym ponadto. Tylko
obecno przybyszów z innych wiatów czyniła je miastem. Na opuszczonych
budynkach, które mijał, widniały nazwy kompanii górniczych, handlowych lub
transportowych. aden nie był teraz zamieszkany. W niektórych nadal paliły si
wiatła, zapalane automatycznie, okna innych były ciemne. Tubylczych
budynków nie było tu wiele i wydawały si nie na swoim miejscu w ród
wzniesionych przez przybyszów konstrukcji ze sprasowanego i stopionego piasku.
Brion przyjrzał si jednemu z domów, sk po o wietlonemu blaskiem padaj cym z
pobliskiego neonu "VEGAN SMELTERS, LTD".
Dom składał si z jednej du ej izby, wzniesionej bez fundamentów. Był
pozbawiony okien, a budulec wygl dał na rodzaj plecionki oblepionej tward jak
kamie glin . Otwór wej ciowy nie był niczym zamkni ty i Brion zacz ł si ju
zastanawia , czy nie wej do rodka, gdy stwierdził, e jest ledzony.
D wi k był bardzo cichy, niemal niedosłyszalny. W normalnych okoliczno ciach
Brion nie zwróciłby na uwagi, ale teraz cały zamienił si w słuch. Kto za nim
szedł, kryj c si w mroku. Brion przycisn ł si do muru. Niemal na pewno był to
jaki Disa czyk. Brionowi przypomniała si uci ta głowa Mervva, któr
znaleziono pod drzwiami fundacji.
Ihjel nauczył go wykorzystywa zdolno ci empatyczne. Posłu ył si nimi teraz.
To było trudne: w tych ciemno ciach niczego nie mógł by pewien. Wyczuł jakie
emocje - czy tylko mu si zdawało? I dlaczego wydawały mu si dziwnie
znajome...? Nagle przyszło mu co do głowy.
53
- Ulv - powiedział szeptem. - To ja, Brion. Skulił si , gotów odparowa cios.
- Wiem - odpowiedział cichy szept z ciemno ci. - Nic nie mów. Id dalej w tym
samym kierunku.
Zadawanie pyta nie miało teraz sensu. Brion natychmiast odwrócił si i
wykonał polecenie. Zabudowa stawała si coraz rzadsza. Spojrzawszy w ko cu na
piasek pod nogami stwierdził, e znów znalazł si na pustyni. To mogła by
pułapka - nie rozpoznał szepcz cego głosu - ale musiał zaryzykowa . Z mroku
wyłoniła si jaka posta i gor ca dło lekko dotkn ła ramienia Briona.
- Pójd przodem. Trzymaj si blisko mnie.
Tym razem słowa wypowiedziane były ju nie tak cicho i Brion poznał głos
Ulva. Nie czekaj c na odpowied , Ulv odwrócił si i wtopił w mrok. Brion
po pieszył za nim i ju po chwili szli obok siebie przez pagórki nie ko cz cych si
wydm. Piach zmienił si w spalon ziemi , sp kan i poprzecinan kamienistymi
parowami. Zeszli do jednego z nich, stopniowo przechodz cego w szeroki w wóz.
Min li załom ciany i Brion dostrzegł przy miony, ółty blask dobywaj cy si z
nisko umieszczonego otworu.
Ulv opadł na czworaki i znikn ł w w skiej dziurze. Brion ruszył za nim,
próbuj c nie zwraca uwagi na rosn ce napi cie i niepokój. Czołgaj c si z
opuszczon głow , był praktycznie bezbronny. Usiłował pozby si tej my li,
składaj c j na karb obawy wywołanej niezwykło ci sytuacji.
Tunel był krótki i prowadził do wi kszej komory. Brion usłyszał szuranie stóp i
jednocze nie poczuł emanacj gwałtownej nienawi ci. Zanim wydostał si z
tunelu - pułapki i przetoczył po ziemi wyci gaj c bro , min ły niesko czenie
długie sekundy. W tym czasie mógł zgin . Stoj cy nad nim Disa czyk trzymał w
r ku kamienny topór o krótkim trzonku, szykuj c si do zadania miertelnego
ciosu. Ulv trzymał go za rami dzier ce toporek, nie pozwalaj c ostrzu opa .
aden ze zmagaj cych si nie powiedział ani słowa, a jedynym d wi kiem było
szuranie stwardniałych podeszew ich stóp na piasku. Brion cofn ł si ostro nie,
celuj c w nieznajomego Disa czyka. Ten wpatrywał si we pal cym spojrzeniem
i wypu cił bro z r ki dopiero wtedy, gdy stwierdził, e atak si nie powiódł.
- Po co go tu przyprowadził? - warkn ł do Ulva. Czemu go nie zabiłe ?
- On jest tu po to, eby my mogli go wysłucha , Gebk. To ten, o którym ci
mówiłem, e znalazłem go na pustyni.
- Wysłuchamy, co ma do powiedzenia, a potem go zabijemy - Gebk wyszczerzył
z by.
To nie był art - było to powiedziane zupełnie serio. Brion wyczuwał to, ale
wiedział, e przynajmniej w tej chwili nic mu nie grozi. Wepchn ł bro do
kabury i po raz pierwszy rozejrzał si wokół.
54
Kopulasta izba była wci nagrzana od upału. Ulv zdj ł z ramion okrycie,
którym chronił si od chłodu i zło ywszy je, owin ł sobie wokół bioder jak sarong
i wepchn ł pod pas z przyborami. Mrukn ł co niezrozumiałego i gdy otrzymał
mrukliw odpowied , Brion dostrzegł kobiet i dziewczynk . Siedziały pod
przeciwległ cian jaskini, przy stercie włóknistych ro lin. Były nagie, okryte
tylko zmierzwionymi włosami si gaj cymi im do połowy pleców, bo pasa z
dziwnymi przyrz dami nie mo na było uzna za odzienie. Dziecko te nosiło mał
kopi takiego pasa. Odło ywszy kawałek ro liny, któr prze uwała, kobieta
poczłapała do ogniska o wietlaj cego pomieszczenie. Na palenisku stał gliniany
garnek, z którego nabrała trzy miski jedzenia i podała m czyznom. Strawa
miała okropn wo i Brion jedz c starał si nie zwraca uwagi ani na smak, ani
zapach tej mdłej papki. Jadł palcami tak jak tamci i nie odzywał si . Trudno
powiedzie , czy to milczenie nale ało do rytuału, czy te było nawykiem. W
ka dym razie miał teraz okazj pozna bli ej disa ski styl ycia.
Jaskinia była niew tpliwie sztucznym tworem, bo w twardej glinie . wida było
wyra ne lady narz dzi - z wyj tkiem fragmentu ciany znajduj cego si
naprzeciw wej cia, pokrytego pl tanin korzeni, wyrastaj cych z podłogi i
znikaj cych w glinianym sklepieniu. Były one zapewne powodem powstania tej
jaskini. Cienkie korzenie były starannie poskr cane i splecione ze sob , tak e na
rodku tworzyły jeden korze grubo ci m skiego ramienia. Zwisały z niego cztery
vaede: Ulv umie cił tam swoje, zanim usiadł. Stworzenie musiało natychmiast
wbi z by w korze , bo wisiało samo - nast pne ogniwo disa skiego cyklu
yciowego. Najwyra niej korzenie były ródłem wody dla vaede, a tym samym
dla ludzi.
Brion zdawał sobie spraw z utkwionych w nim spojrze obrócił si i
u miechn ł do dziewczynki. Nie mogła mie wi cej ni sze lat, lecz była ju
Disank w ka dym calu. Nie odpowiedziała u miechem ani nie zmieniła wyrazu
twarzy, całkiem nie dziecinnej przez sw nieruchomo . Jej r ce i szcz ki ani na
chwil nie przerywały pracy nad kawałkami włóknistej ro liny, które kładła
przed ni matka. Dziewczynka rozszczepiała je małym no ykiem i wydobywała
nasiona. Nast pnie obierała je - cz ciowo skrobi c innym narz dziem, a
cz ciowo rozgniataj c z bami. Usuni cie grubej łupiny zabierało długie minuty;
rezultat nie wydawał si tego warty: w ko cu ukazywało si co małego i wij cego
si - dziewczynka natychmiast to połykała i brała si za nast pny str k.
Ulv odstawił glinian misk i czkn ł.
- Zaprowadziłem ci do miasta, tak jak powiedziałem rzekł. - Czy ty zrobiłe to,
co powiedziałe ?
- A co obiecał? - zapytał Gebk.
- e powstrzyma wojn . Zrobiłe to?
- Próbuj jej zapobiec - rzekł Brion. - Jednak to nie jest takie proste. B d
potrzebował pomocy. To wasze ycie chc uratowa - wasze i waszych rodzin.
Gdyby cie mi pomogli...
55
- Gdzie le y prawda? - przerwał mu gwałtownie Ulv. Wszystko co słysz , brzmi
dziwnie i w aden sposób nie mo na odró ni prawdy od kłamstwa. Od tak
dawna, e niemal od zawsze, robili my to, co nam mówili magterowie.
Przynosili my im ywno , a oni dawali nam metal, a czasem wod , kiedy jej
potrzebowali my. Jak długo robili my, co ka , nie zabijali nas. Ich ycie jest złe,
ale dostałem od nich br z na moje narz dzia. Powiedzieli, e zabior dla nas
wiat ludziom z nieba, a to jest dobre.
- Zawsze wiedzieli my, e ludzie z nieba s li i jedyn dobr rzecz jest
zabijanie ich - powiedział Gebk.
Brion ujrzał wyra nie widoczn na twarzach obu Disa czyków nienawi .
- Czemu zatem nie zabiłe mnie, Ulv? - zapytał. - Wtedy, na pustyni, albo dzi
wieczorem, gdy powstrzymałe Gebka? - Mogłem. Jest jednak co wa niejszego.
Gdzie jest prawda? Czy mamy wierzy w to, w co zawsze wierzyli my? Czy te
słucha tego?
Rzucił Brionowi mały kawałek plastiku, nie wi kszy od dłoni. W jednym rogu
cienkiej jak opłatek płytki był metalowy przycisk, a obok - wytłoczony prosty
obrazek. Brion przysun ł go do ognia i zobaczył rysunek człowieka naciskaj cego
guzik kciukiem i wskazuj cym palcem. To był miniaturowy odtwarzacz:
przyci ni cie mechanizmu dostarczało energii wystarczaj cej do odtworzenia
zapisanej informacji. Plastikowa płytka drgała, działaj c jak gło nik.
Chocia głos był cichy i piskliwy, słowa były całkowicie zrozumiałe. Był to apel
do Disa czyków, eby nie słuchali magterów. Głos wyja niał, e magterowie
rozp tali wojn , która mo e zako czy si tylko jednym - zniszczeniem Dis. Tylko
je li przestan słucha magterów i wydadz ich bro , mog mie nadziej .
- Czy te słowa s prawd ? - spytał Ulv.
- Tak - odparł Brion. - Mo e i s prawd - rzekł Gebk - ale my nic nie mo emy
zrobi . Byłem z moim bratem, kiedy ta mówi ca rzecz spadła z nieba, a on
wysłuchał jej i zaniósł j do magterów, eby ich o to zapyta . Zabili go. Powinien
był si tego spodziewa . Magterowie zabij nas, je li si dowiedz , e słuchamy
tych słów.
- A te słowa mówi nam, e umrzemy, je li b dziemy słucha magterów! -
krzykn ł Ulv łami cym si głosem.. Nie bał si - był rozgniewany niemo no ci
wyboru którego z przeciwstawnych punktów widzenia. Dotychczas jego wiat
był czarno - biały, z niewielk liczb po rednich odcieni.
- S rzeczy, które mo ecie zrobi , eby zapobiec wojnie, nie robi c krzywdy
sobie ani magterom - powiedział Brion, szukaj c sposobu przekonania ich.
- Powiedz jakie - mrukn ł Ulv.
56
- Nie byłoby wojny, gdyby mo na porozumie si z magterami, sprawi , aby
wysłuchali głosu rozs dku. Oni zabij was wszystkich. Mo esz powiedzie mi, jak
rozmawia z magterami, tak eby zrozumieli...
- Nikt nie mo e przekona magterów - wtr ciła si kobieta. - Je li powiesz im
co innego, zabij ci , tak jak zabili brata Gebka. Tak wi c łatwo ich zrozumie .
Tacy s . Oni si nie zmieniaj .
Wło yła z powrotem do ust kawałek ro liny, któr zmi kczała dla dziecka. Jej
usta były gł boko pop kane i poznaczone bliznami, a z by starte niemal do
dzi seł.
- Mor ma racj - powiedział Ulv. - Z magterami si nie rozmawia. Co jeszcze
mo na zrobi ?
Brion spojrzał na obu m czyzn i, zanim odpowiedział, przeniósł ci ar ciała z
nogi na nog . W ten sposób palce jego prawej dłoni znalazły si tu przy kolbie
miotacza.
- Magterowie maj bomby, które zniszcz Nyjord - to s siednia planeta,
gwiazda na waszym niebie. Gdybym wiedział, gdzie s te bomby, zabrałbym je i
nie byłoby wojny.
- Chcesz, eby my pomagali demonom z nieba przeciw naszemu ludowi! -
wykrzykn ł Gebk, zrywaj c si z ziemi. Ulv powstrzymał go, ale gdy si odezwał,
jego głos był zimny. - dasz zbyt wiele. Teraz odejd .
- Czy pomo ecie mi? Czy pomo ecie mi powstrzyma wojn ? - pytał Brion,
wiedz c, e posun ł si za daleko, ale nie mógł si ju wycofa .
Gniew sprawił, e zapomnieli, po co tu przyszedł:
- dasz zbyt wiele - powtórzył Ulv. - Teraz id . Porozmawiamy o tym.
- Czy zobaczymy si znowu? Jak mog was znale ?
- Sami ci znajdziemy, je li zechcemy z tob porozmawia - odpowiedział Ulv.
Je eli dojd do wniosku, e kłamie, to ju ich wi cej nie zobaczy. Nic na to nie
mógł poradzi .
- Ja ju zdecydowałem - rzekł Gebk, wstaj c i zarzucaj c sobie okrycie na
ramiona. - Kłamiesz i ludzie z nieba te kłami . Je eli ci znów zobacz , zabij
ci .
Wszedł do tunelu i znikn ł.
Wszystko zostało ju powiedziane. Brion wyszedł za nim, ostro nie upewniwszy
si , e Gebk naprawd odszedł. Ulv odprowadził go do miejsca, sk d było ju
wida wiatła Hovedstad. Tubylec przez cały czas milczał jak zakl ty i wreszcie
57
znikn ł bez słowa. Brion zadr ał z zimna i szczelniej owin ł si płaszczem.
Przygn biony, poszedł z powrotem ku cieplejszym ulicom miasta.
Nadchodził wit, gdy dotarł do siedziby fundacji; przy głównym wej ciu był ju
inny stra nik. adne pro by czy gro by nie były w stanie przekona go, eby
otworzył drzwi, dopóki nie zjawił si Faussel, ziewaj cy i mrugaj cy zaspanymi
oczyma. Zacz ł utyskiwa , lecz Brion przerwał mu i kazał natychmiast ubra si i
stawi do pracy. Wci czuj c dziwne uniesienie, pospieszył do swego biura, gdzie
przekl ł nadgorliwca, który znów nastawił klimatyzator na chłodzenie. Wył czył
urz dzenie i usun ł ze rodka ró ne cz ci. Na pewno pozostanie na dłu ej
zepsute.
Przyszedł Faussel, wci jeszcze ziewaj c - najwidoczniej nie zaliczał si do
rannych ptaszków.
- Id i przynie kawy, zanim upadniesz na nos - polecił Brion. - Dwie fili anki.
Ja te si napij .
W przypływie entuzjazmu zapomniał o kampanii budzenia nienawi ci do siebie,
jak wcze niej rozpocz ł.
- To nie b dzie konieczne - odparł niech tnie Faussel. Je eli pan chce, mog
zamówi jedn w kantynie. - Powiedział to w najbardziej odpychaj cy sposób, na
jaki mógł si zdoby tak wcze nie rano.
- Jak chcesz - odparł Brion krótko, znów wchodz c w rol . - Ale je eli ziewniesz
jeszcze raz, to wpisz ci nagan do akt. Czy to jasne? Teraz mo esz mi zreferowa
stan dotychczasowych kontaktów organizacji z Disa czykami. Jak si do nas
odnosz ?
Faussel stłumił ziewni cie, omal si przy tym nie dusz c. - S dz , e patrz na
ludzi z CRF jak na głupków, prosz pana. Oni nienawidz wszystkich
przybyszów: histori opuszczenia ich i pozostawienia samym sobie przekazywano
z pokolenia na pokolenie. Tak wi c, zgodnie z ich logik , my te powinni my ich
nienawidzi albo zostawi samym sobie. Zamiast tego zostali my tu i dajemy im
ywno , wod , lekarstwa oraz narz dzia. Dlatego pozwalaj nam tu by . My l ,
e uwa aj nas za dobrodusznych idiotów i pozwol nam zosta tak długo, jak
długo nie b dziemy im sprawia adnych kłopotów.
Bezskutecznie usiłował ukry ziewni cie, wi c Brion odwrócił wzrok
- A co z Nyjordczykami? Co oni wiedz o naszej pracy? Brion spojrzał za okno,
na zakurzone budynki ostro rysuj ce si na tle purpurowego sło ca
wschodz cego nad pustyni .
- Nyjord współpracuje z nami i dysponuje pełnymi informacjami o wszystkich
fazach tej operacji. W ramach swoich mo liwo ci udzielaj nam pełnej pomocy.
- No, to teraz przyszła pora, eby udzielili wi kszej. Czy mog si skontaktowa
z dowódc ich floty?
58
- Mamy z nim bezpo rednie poł czenie przez scrambler. Załatwi to.
Faussel pochylił si nad biurkiem i przyciskami interkomu wybrał jaki numer.
Na ekranie pojawiły si czarno - białe wzory: zgłosił si program szyfruj cy.
- To wszystko, Faussel - powiedział Brion. - Chc przeprowadzi t rozmow w
cztery oczy. Jak nazywa si dowódca?
- Profesor Krafft. Jest fizykiem. Oni w ogóle nie maj tam wojskowych, wi c
zlecili mu konstrukcj bomb i broni energetycznej. Nadal tam dowodzi.
Faussel wyszedł, bezwstydnie ziewaj c.
Profesor Krafft był bardzo stary. Miał rzadkie, siwe włosy i oczy otoczone
paj czyn zmarszczek. Jego obraz zadrgał, a potem wygładził si , gdy zadziałał
scrambler.
- Pan musi by Brionem Branddem - powiedział starzec. - Musz panu
powiedzie , e wszystkim nam tu jest bardzo przykro słysze , i pa ski przyjaciel
Ihjel i dwaj jego koledzy zgin li, przybywszy z tak daleka, eby nam pomóc.
Jestem pewien, e jest pan bardzo szcz liwy mog c nazywa go swoim
przyjacielem.
- No... tak, oczywi cie - rzekł Brion, z trudem zbieraj c my li. Teraz, kiedy
troskał si o przyszło całej planety, niemal zapomniał o nocnej zasadzce. - To
miło z pa skiej strony, e pan tak uwa a. Jednak, je li mo na, chciałbym
dowiedzie si od pana kilku rzeczy.
- Wszystko, co b dziemy w stanie zrobi . Jeste my do pa skiej dyspozycji.
Jednak zanim zaczniemy, przeka panu podzi kowania naszej Rady za pa sk
pomoc i przył czenie si do nas. Nawet je eli w ko cu b dziemy zmuszeni zrzuci
bomby, nigdy nie zapomnimy, e pa ska organizacja zrobiła wszystko co
mo liwe, eby unikn nieszcz cia.
To ponownie zbiło Briona z tropu. Przez moment zastanawiał si , czy Krafft
jest z nim szczery, pó niej zorientował si , e tamten mówi w dobrej wierze. Uj ło
go to za serce. Przyszło mu do głowy, e teraz ma dodatkowe powody, by
pragn , eby wojna zako czyła si bez adnych strat po obu stronach. Miał
wielk ochot odwiedzi Nyjord i pozna jego mieszka ców.
Profesor Krafft czekał spokojnie i cierpliwie, a Brion zebrał my li i odparł:
- Wci mam nadziej , e zd ymy. Wła nie o tym chciałem z panem
porozmawia . Chc si spotka z Lig - magte i s dz , e b dzie lepiej, je li b d
miał do tego jaki pretekst. Czy ma pan z nim kontakt?
Krafft potrz sn ł głow .
- Trudno to nazwa kontaktem. Kiedy zacz ły si te kłopoty, wysłałem im
radionadajnik, eby my mogli porozmawia bezpo rednio. Jednak on tylko
przekazał mi ultimatum w imieniu wszystkich magterów. Nie chce słysze o
59
niczym innym, tylko o naszej bezwarunkowej kapitulacji. Nadajnik jest
wł czony, ale powiedział, e to jedyna wiadomo , na jak odpowie.
- Szanse na to, e kiedykolwiek do tego dojdzie, s raczej niewielkie - zauwa ył
Brion.
- Była taka mo liwo , w pewnej chwili. Mam nadziej , e zdaje pan sobie
spraw , e decyzja zbombardowania Dis nie została podj ta pochopnie. Bardzo
wielu ludzi, w tym i ja, głosowało za bezwarunkowym poddaniem si . Zostali my
przegłosowani niewielk liczb głosów.
Brion zacz ł si ju przyzwyczaja do takich nieoczekiwanych wypowiedzi i
przyj ł to stwierdzenie bez mrugni cia okiem. - Czy na Dis s jeszcze jacy wasi
ludzie? A mo e jakie oddziały, które mógłbym wezwa na pomoc? Istnieje
mo liwo , chocia to mało prawdopodobne, e odkryj , gdzie s bomby atomowe
i wtedy mogliby my je zniszczy niespodziewanym atakiem.
- W Hovedstad nie ma ani jednego naszego człowieka. Wszyscy, którzy nie
zostali ewakuowani, nie yj . Mamy tu jednak przygotowane do l dowania
oddziały desantowe, na wypadek gdyby odkryto miejsce, gdzie s ukryte bomby.
Disa czycy musz utrzymywa miejsce ich ukrycia w tajemnicy, gdy mamy
ludzi i sprz t, którym mo emy zniszczy ka dy obiekt. Mamy te agentów i
innych ochotników szukaj cych tego ukrytego arsenału. Jak do tej pory nie
powiodło im si , a wi kszo zgin ła zaraz po wyl dowaniu. - Krafft zawahał si . -
Jest jeszcze jedna grupa, o której powinien pan wiedzie . Powinien pan
dysponowa pełnymi informacjami. Kilku naszych ludzi jest na pustyni koło
Hovedstad. Nie maj na to oflcjalnej zgody, chocia w ród naszego społecze stwa
ciesz si znaczn popularno ci . To przewa nie młodzi ludzie, działaj cy po
partyzancku, bez wi kszych skrupułów siej cy mier i zniszczenie. Próbuj
zlokalizowa bro przy u yciu siły.
To była, jak na razie, najlepsza wiadomo . Brion opanował podniecenie i z
kamiennym wyrazem twarzy powiedział:
- Nie wiem, jak daleko mo e si ga nasza współpraca, ale mo e mógłby mi pan
powiedzie , jak si z nimi skontaktowa ? Krafft pozwolił sobie na nikły u miech.
- Podam panu długo fali, na jakiej mo e ich pan złapa . Nazywaj siebie
"Armi Nyjordu". A kiedy b dzie pan z nimi rozmawiał, mo e wy wiadczy mi
pan grzeczno . Prosz przekaza im wiadomo ode mnie. Chc , eby wiedzieli,
e sprawy nie stoj le. Stoj beznadziejnie. Jeden z naszych techników wykrył
transmisj energii podprzestrzennej w atmosferze planety. Widocznie Disa czycy
wypróbowywali swój generator wcze niej ni oczekiwali my. Wobec tego
ostateczny termin upływa o jeden dzie wcze niej. Obawiam si , e zostały wam
tylko dwa dni.
W jego oczach malowało si współczucie.
- Przykro mi. Wiem, e to czyni pa skie zadanie jeszcze trudniejszym.
60
Brion nawet nie chciał my le o tym, co oznacza dla niego utrata całego dnia.
- Czy zawiadomili cie ju o tym Disa czyków?
- Nie - odparł Krafft. - Dopiero par minut temu poinformowano nas o tej
decyzji. Wła nie przekazujemy j Lig - magte.
- Czy mo ecie przerwa nadawanie i pozwoli , abym przekazał mu t
wiadomo osobi cie?
- Mog to zrobi . - Krafft zamy lił si i po chwili dodał: Jednak to oznaczałoby
pa sk pewn mier . Bez wahania zabijali naszych ludzi. Wolałbym przekaza
im to przez radio.
- Je li pan to zrobi, pokrzy uje mi pan plany, a mo e nawet całkowicie je
przekre li pod pozorem ratowania mi ycia. Czy moje ycie nie nale y do mnie?
Czy nie mog z nim robi , co chc ?
Po raz pierwszy Krafft zdradził oznaki gniewu.
- Przykro mi, ogromnie mi przykro. Pozwoliłem, aby współczucie i troska
wzi ły gór nad sprawami publicznymi. Oczywi cie, mo e pan robi , co pan chce.
Nie miałem zamiaru pana powstrzymywa .
Odwrócił si i rzekł co do kogo niewidocznego na ekranie. - Rozmowa została
odwołana. Ma pan woln r k . I szczerze yczymy panu sukcesu. Koniec
transmisji.
- Koniec transmisji - potwierdził Brion i ekran zgasł. Faussel! - krzykn ł do
interkomu. - Przygotuj mi najlepszy i najszybszy pojazd, jaki mamy, kierowc ,
który zna teren, oraz dwóch ludzi umiej cych obchodzi si z broni i
wykonywa rozkazy. W ko cu zaczynamy robi co konkretnego.
61
Rozdział 10
- To samobójstwo - mamrotał wy szy stra nik.
- Moje, nie wasze, wi c nie martwcie si o to - warkn ł Brion. - Wasze zadanie
to zapami ta rozkazy i dokładnie je wykona . A teraz chc to usłysze jeszcze
raz.
Stra nik wywrócił oczami w niemym sprzeciwie i wyrecytował bezbarwnym
głosem:
- Mamy zosta tu, w poje dzie, i trzyma silnik na chodzie, kiedy pan wejdzie w
to rumowisko. Nie dopu ci nikogo do transportera i trzyma ich z daleka, ale
strzela tylko w razie konieczno ci. Nie wchodzi do rodka, oboj tnie co si
wydarzy, tylko czeka tu na pana. Chyba e wezwie nas pan przez radio: w takim
wypadku wkraczamy tam z automatami i rozwalamy wszystko, nie patrz c, kogo
trafimy. To tylko w ostateczno ci.
- Zobaczy pan, e potrafimy to robi - powiedział drugi stra nik, gładz c ci k
luf karabinu.
- Powiedziałem: w ostateczno ci - powiedział ze zło ci Brion. - Je eli który z
was wystrzeli, zanim wydam rozkaz, zapłaci za to, i to zapłaci głow . Chc , eby
to było jasne. Jeste cie tu jako moja tylna stra i odwód, je li b d go
potrzebował. To moja akcja, i tylko moja, chyba e was wezw . Zrozumiano?
Zaczekał, a wszyscy trzej m czy ni skin głowami, po czym sprawdził swoj
bro - była naładowana. Głupio było i tam bez broni, ale musiał tak zrobi .
Jeden miotacz i tak go nie ocali. Odło ył bro na bok. Komunikator przy
kołnierzu działał i dawał sygnał wystarczaj co silny, by mógł by słyszany nawet
przez najgrubsze mury. Brion zdj ł płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł w
o lepiaj cy blask disa skiego ksi yca.
Wokół panowała gł boka cisza, przerywana tylko rytmicznym pomrukiem
silnika transportera. Wokół, a po horyzont, rozci gała si pustynia. Opodal
wznosiła si forteca - samotny kopiec czarnych głazów. Brion podszedł bli ej,
wypatruj c jakiego ruchu na murach. Nic si nie poruszało. Pocił si
intensywnie, tylko po cz ci z gor ca.
Okr ał fort, bezskutecznie szukaj c bramy. Bez trudu mógł wej na gór
w sk szczelin , lecz wydawało mu si niemo liwe, aby była ona jedynym
wej ciem. Obszedłszy fortec dokoła przekonał si jednak, e jest wła nie tak.
Spojrzał niepewnie na zw aj c si i pop kan ramp , po czym przyło ył
zło one dłonie do ust i zawołał:
- Id na gór . Wasze radio nie działa. Przynosz wam wiadomo , na któr
czekacie.
62
W ten sposób tylko o włos mijał si z prawd . Nie usłyszał adnej odpowiedzi -
tylko szelest piasku osypuj cego si po skale i pomruk transportera za plecami.
Zacz ł si wspina .
Skała była krucha i musiał uwa a , gdzie stawia stopy, walcz c jednocze nie z
l kiem nakazuj cym mu co chwila podnosi głow i sprawdza , czy co na niego
nie spada. Kiedy dotarł na gór , był nie le zdyszany, a całe ciało miał mokre od
potu. Nadal nie widział nikogo. Stał na nieforemnym murze, który zdawał si
otacza wewn trzn cz budynku, jednak poniewa budowla nie miała
dziedzi ca, mur ten był jego cian zewn trzn , na której opierał si kopulasty
dach. Widniało w nim kilka czarnych otworów, prowadz cych do wn trza. Brion
obejrzał si transporter był ju tylko ledwie widoczn niewyra n plamk .
Pochyliwszy si , wszedł w najbli szy otwór. W rodku tak e nie było nikogo.
Pomieszczenie wygl dało, jakby stworzyła je wyobra nia szale ca. Wysokie, o
nieregularnym kształcie, bardziej przypominało hol ni komnat . W drugim
ko cu podłoga nachylała si , przechodz c w stopnie, które prowadziły do otworu
w przeciwległej cianie i znikały w panuj cych za nim ciemno ciach. Przez
szczeliny i otwory wywiercone w grubym, kamiennym murze s czyło si wiatło.
Budulcem były wsz dzie takie same, łupkowate, lecz twarde głazy. Brion zszedł
po schodach. Napotkał kilka lepo ko cz cych si korytarzy, a wreszcie ujrzał
przed sob błysk wiatła. Ruszył w tym kierunku. W mijanych komnatach
widział ywno , metale, a nawet disa skie wyroby o dziwnym kształcie, ale
nigdzie nie napotkał ywej duszy. Po wiata stawała si coraz ja niejsza, a
korytarz wolno rozszerzał si , a doprowadził go do ogromnej sali.
Pomieszczenie musiało by sercem tej przedziwnej budowli. Wszystkie te
pokoje, przej cia i przedsionki stworzono tylko po to, aby nada kształt tej
olbrzymiej komnacie. Jej ciany wznosiły si łukowato; pomieszczenie było
owalne, zw aj ce si ku górze. Pozbawione stropu, miało kształt ci tego sto ka -
przez okr gły otwór wida było niebo.
Na rodku sali stała grupka ludzi. Patrzyli na Briona. K tem oka zarejestrował
inne szczegóły. beczki, skrzynie, maszyny, radiostacj , ró ne pakunki i w zełki,
które w pierwszej chwili wydawały si porozrzucane bez ładu i składu. Nie miał
czasu, aby przyjrze im si dokładniej. Cał uwag skupił na zakutanych w togi,
zakapturzonych postaciach.
Odnalazł nieprzyjaciół.
Wszystko, co dotychczas przytrafiło mu si na Dis, prowadziło do tej sali.
Napad na pustyni, ucieczka, straszliwy ar sło ca i piasku. Wszystko to było
zaledwie przygrywk . Było niczym. Dopiero teraz czekała go prawdziwa
przeprawa.
Nie zaprz tał .sobie głowy takimi my lami. Wy wiczony odruch kazał mu ugi
kolana i lekko napi mi nie ramion. Szedł, ostro nie stawiaj c kroki, w ka dej
chwili gotowy uskoczy przed atakiem, jednak te rodki ostro no ci okazały si
zb dne. Jak do tej pory, niebezpiecze stwo nie wi zało si z bezpo rednim
63
zagro eniem. Przystan ł zdumiony, kiedy zdał sobie z tego spraw . aden z
tamtych nie poruszył si ani nie odezwał. Sk d wi c wiedział, e byli lud mi? Byli
tak okutani i poowijani w swoje szaty, e wida im było tylko oczy. Nie miał
jednak adnych w tpliwo ci. Wiedział, kim s . Ich oczy, pozbawione wyrazu i
nieruchome, były tak samo puste jak lepia drapie nego ptaka. Z takim samym
brakiem zainteresowania i współczucia spogl dały na ycie, mier i
rozszarpywanie ofiar. Brion u wiadomił sobie to wszystko w ułamku sekundy, nie
zamieniwszy z wrogami ani jednego słowa. Nim jeszcze postawił nog na
podłodze sali, wiedział, czemu musi stawi czoła.
Z grupy nieruchomych postaci emanowała lodowata fala braku emocji. Empata
dzieli uczucia z innymi. Swoj wiedz o ich reakcjach czerpie wyczuwaj c ich
emocje: przypływy zainteresowania, nienawi ci, miło ci, strachu, po dania,
porywy wielkich i małych uczu , które towarzysz wszelkim my lom i czynom.
Empata ma zawsze wiadomo naporu tej nieustannej, bezd wi cznej fali, czy
stara si j zrozumie , czy nie. Jest jak człowiek prze lizguj cy si spojrzeniem po
otwartych stronach tuzina ksi ek naraz. Widzi czcionk , słowa, rozdziały i
zawarte w nich my li, nawet nie staraj c si ich poj .
Co poczułby taki człowiek, gdyby spojrzał w te ksi ki i zobaczył tylko puste
strony? Ksi ki s - ale nie ma słów. Przewraca kartki jednej, drugiej, kartkuje,
szukaj c jakiej tre ci. Nie ma adnej. Wszystkie strony s puste.
Tacy wła nie byli magterowie - pozbawieni wszelkich uczu . Brion wyczuwał
tylko bardzo słabe pulsowanie, które musiało by wywołane podstawowymi
impulsami neuronów - automatyczn reakcj nerwów i mi ni utrzymuj cych
organizm przy yciu. Nic wi cej. Daremnie szukał innych emocji. Nie był w stanie
orzec, czy ci ludzie byli całkiem pozbawieni uczu , czy te potrafili je przed nim
ukrywa .
Od chwili gdy dokonał tego odkrycia, upłyn ło niewiele czasu. Grupka
stoj cych nieruchomo magterów spogl dała na niego w milczeniu. Na nic nie
czekali; ich nastawienia nie mo na było w adnym wypadku nazwa
zainteresowaniem. Jednak Brion pojawił si w ich wie y i chcieli wiedzie
dlaczego. Ka de ewentualne pytanie czy stwierdzenie byłoby zb dne, tak wi c nie
odzywali si . Czekali, co powie.
- Przyszedłem porozmawia z Lig - magte. Który to? Brionowi nie podobał si
d wi k własnego głosu, w tłego wobec ogromu komnaty.
Jeden z nich poruszył si , eby zwróci na siebie uwag . Pozostali nawet nie
drgn li. Nadal czekali.
- Mam dla ciebie wiadomo - rzekł Brion powoli, tak aby wypełni cisz w
komnacie i pustk , jak miał w głowie. Ta rozmowa musiała by odpowiednio
poprowadzona. Tylko jak? - Niew tpliwie wiesz, e jestem z CRF, z miasta.
Rozmawiałem z lud mi z Nyjordu. Przekazali mi wiadomo dla ciebie.
64
Milczenie przedłu ało si . Brion nie chciał, aby był to jedynie monolog.
Potrzebował faktów, eby sformułowa jak opini i zacz działa . Ogl danie
milcz cych postaci nic mu nie dawało. Czas płyn ł, a w ko cu Lig - magte
przemówił:
- Nyjordczycy poddaj si .
Było to niezwykle dziwne stwierdzenie. Brion nigdy nie zdawał sobie sprawy z
tego, w jak znacznym stopniu mowa jest pochodn emocji. Gdyby ten człowiek
powiedział to z naciskiem lub entuzjazmem, oznaczałoby to: "Sukces! Wróg si
poddaje!" Jednak słowa tamtego nie miały takiego znaczenia. Gdyby
powiedziano je ze wznosz c si modulacj głosu, byłyby pytaniem: "Czy oni si
poddaj ?" Jednak tak te ich nie wypowiedziano. Zdanie nie niosło adnej innej
informacji poza t , któr była zawarta w znaczeniu poszczególnych słów. Miały
one z pewno ci jaki zwi zek ze sposobem kojarzenia, lecz to mo na byłoby
stwierdzi tylko maj c dodatkowe informacje, a nie opieraj c si jedynie na ich
brzmieniu. To była jedyna wiadomo od Nyjordczyków, jakiej oczekiwali.
Zatem Brion przynosił t wie . Je eli nie, to nie byli zainteresowani tym, co miał
im do powiedzenia.
To był istotny fakt. Je eli nie byli zainteresowani, był dla nich bezwarto ciowy.
A skoro przychodził od wrogów, on równie był wrogiem. Tak wi c zostanie
zabity. Udało mu si przewidzie tok ich rozumowania, tak istotnego dla jego
dalszej egzystencji. Takie zachowanie magterów było logiczne - a logika była
wszystkim, na czym mógł teraz polega . Je eli chodzi o reakcje emocjonalne, to
równie dobrze mógł rozmawia z robotami albo Obcymi z kosmosu.
- Nie mo ecie wygra tej wojny. Przy pieszenie waszej mierci b dzie jedynym,
co osi gniecie.
Powiedział to z najgł bszym przekonaniem, na jakie mógł si zdoby , w tym
samym momencie u wiadamiaj c sobie, e to daremny trud. Jego słowa nie
wywołały adnej reakcji.
- Nyjordczycy wiedz , e macie bomby kobaltowe i uykryli wasz generator
podprzestrzeni. Nie mog ryzykowa . Skrócili termin ultimatum o jeden dzie .
Zostało wam półtora dnia, zanim ich bomby spadn i wszyscy zginiecie. Czy
wiecie, e... - Czy to ta wiadomo ? - zapytał Lig - magte.
- Tak - odpowiedział Brion.
Dwie okoliczno ci ocaliły mu ycie. Odgadł, co si stanie, gdy przeka e im
wiadomo . Mimo e nie miał co do tego pewno ci i opierał si jedynie na
podejrzeniach, miał si na baczno ci. Pomógł mu te błyskawiczny refleks
Zwyci zcy.
Ze stanu kompletnego bezruchu Lig - magte przeszedł do nagłego ataku.
Skoczył, wyci gaj c z fałdów togi zakrzywione, obosieczne ostrze. Sztylet przeci ł
powietrze w miejscu, gdzie przed chwil stał Brion. Anvharczyk nie miał czasu,
65
by spr y si i odskoczy , lecz w ułamku sekundy rozlu nił mi nie i upadł na
bok. Padaj c na ziemi , wł czył do walki swój umysł. Lig - magte przeleciał obok
i odwrócił si , jednocze nie wymierzaj c pchni cie skierowane w dół. Brion
odpowiedział mu błyskawicznym kopni ciem, powalaj c go na ziemi .
Wstali prawie jednocze nie, mierz c si wzrokiem. Brion zasłonił si , krzy uj c
r ce i przyjmuj c pozycj najlepsz do obrony przed ciosem no a: chroni c
ramionami korpus, mógł dło mi pochwyci uzbrojon r k tamtego, niezale nie,
z którego kierunku padłby cios. Disa czyk przygarbił si , szybko przerzucił nó z
r ki do r ki i d gn ł nim jeszcze raz, mierz c w brzuch Briona. Tym razem
Brionowi ledwo udało si unikn miertelnego trafienia. Lig - magte był
niebezpiecznym przeciwnikiem. Ka dy jego atak był przemy lany, niezwykle
gro ny i dokładnie przeprowadzony. Je eli Brion dalej b dzie si tylko bronił, to
nierówna walka zako czy si wynikiem łatwym do przewidzenia - człowiek z
no em musi wygra .
Przy nast pnym ataku Brion zmienił taktyk . Uprzedził cios i skoczył, łapi c
przeciwnika za uniesione rami . Poczuł przeszywaj cy ból, lecz jego palce
zacisn ły si na ylastym przegubie tamtego. Ich ciała zderzyły si i naparły na
siebie.
Brion mógł uczyni tylko tyle. Nie było w tym adnej sztuki, tylko przewaga siły
nabytej dzi ki nieustannym wiczeniom i yciu na planecie o wi kszym ci eniu.
Cał t sił wło ył w u cisk palców trzymaj cych r k przeciwnika, poniewa od
tego zale ało jego ycie, którego tamten chciał go pozbawi . Nic poza tym nie
miało znaczenia - ani straszliwe uderzenia, jakie wróg zadawał mu kolanem, ani
zakrzywione jak szpony palce wyci gaj ce si do jego oczu. Osłonił twarz - czuł,
jak paznokcie tamtego rozorały mu policzek. Z rany w ramieniu obficie płyn ła
krew. Jego ycie zale ało od siły palców prawej dłoni.
Obaj znieruchomieli, gdy Brionowi udało si uchwyci drugie rami Lig -
magte. Chwyt był pewny i unieruchomił przeciwnika. Zamarli w bezruchu, stoj c
pier w pier , z twarzami oddalonymi od siebie tylko o kilka cali. W trakcie walki
Disa czykowi spadł z głowy kaptur. Kamiennych rysów jego twarzy nie
poruszyło adne uczucie. Długa, biała i wypukła blizna przecinała mu jeden
policzek i ci gała k cik ust, wykrzywiaj c je w pozbawionym wesoło ci
u miechu. To było złudzenie - jego twarz nie wyra ała niczego, nawet kiedy ból
musiał sta si nie do zniesienia.
Brion wiedział, e zwyci y, je eli aden z widzów nie wmiesza si do walki.
Przewaga siły i wagi robiła swoje. Disa czyk musi wypu ci nó , zanim Brion
wyłamie mu rami w barku. Jednak magter nie robił tego. Z nagł zgroz Brion
u wiadomił sobie, e niezale nie od tego, co si stanie, magter nie wypu ci no a.
Głuchy, ohydny trzask wstrz sn ł ciałem Disa czyka i jedna r ka zwisła mu
bezwładnie. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Wci ciskał nó w palcach
pozbawionej czucia dłoni. Drug usiłował wyj sztylet z zaci ni tych palców,
zdecydowany kontynuowa walk . Brion celnym kopniakiem wytr cił mu nó ,
66
który przeleciał przez cał sal . Lig - magte zacisn ł zdrow r k w pi i
uderzył go w pachwin . Walczył dalej, tak jakby nic si nie stało. Brion cofn ł si
o krok.
- Do - powiedział. - Nie mo esz wygra . To niemo liwe.
Zawołał to samo do innych magterów, w milczeniu przygl daj cych si
pojedynkowi. aden nie zareagował.
Z nagł zgroz Brion zdał sobie spraw z tego, co nast pi i co b dzie musiał
zrobi . Lig - magta nie dbał o swoje ycie, tak samo jak nie dbał o ycie innych
mieszka ców swojej planety. B dzie atakował dalej, nie zwa aj c na rany. Przez
moment Brion miał przera aj c wizj : oto łamie przeciwnikowi drug r k , obie
nogi, a kadłub o bezwładnych ko czynach wci go atakuje. Pełzaj c, tocz c si i
szczerz c z by, które b d wtedy jedyn pozostał mu broni .
Mógł sko czy z tym tylko w jeden sposób. Zamarkował atak i Lig - magte
odruchowo zasłonił si ramieniem. Materiał jego szaty był cienki i Brion dostrzegł
pod nim zarys brzucha i eber oraz wgł bienie splotu słonecznego. Wymierzył
miertelny cios karate.
Nigdy dotychczas nie u ył tej techniki przeciw człowiekowi.
Na treningach rozbijał grube deski, łami c je krótkimi, precyzyjnymi
uderzeniami. Wkładaj c w cios wszystkie siły, wykonał błyskawiczne pchni cie
usztywnion i wyprostowan r k . Ko ce palców wbiły si gł boko w ciało
magtera.
Zabił - nie przypadkowo czy w przypływie gniewu. Zabił, poniewa był to
jedyny sposób, aby zako czy t walk . Disa czyk zachwiał si i run ł na ziemi
jak ra ony gromem.
Zakrwiawiony, zdyszany Brion stał nad ciałem Lig - magte i spogl dał na
pozostałych nieprzyjaciół. W komnacie powiało chłodem mierci.
67
Rozdział 11
Spogl daj c na milcz cych Disa czyków, Brion gor czkowo zastanawiał si , co
robi . Miał zaledwie krótk chwil , nim magterowie dokonaj na nim krwawej
zemsty. Poczuł przelotny al do siebie o pozostawienie broni w transporterze, ale
zaraz odegnał od siebie t my l. Nie miał czasu do stracenia - ale co powinien
teraz zrobi ?
Milcz cy widzowie nie zaatakowali natychmiast i Brion zrozumiał, i nie mieli
pewno ci, czy Lig - magte nie yje. Tylko Anvharczyk wiedział, e cios był
miertelny.
- Lig - magte jest nieprzytomny, ale szybko dojdzie do siebie - powiedział,
wskazuj c na nieruchome ciało. Gdy ich oczy odruchowo skierowały si za
ruchem jego palca, zacz ł si nieznacznie cofa w stron wyj cia. - Nie chciałem
tego, ale zmusił mnie, bo niczego nie przyjmował do wiadomo ci. Teraz chc wam
pokaza jeszcze co , co , czego miałem nadziej wam nie ujawnia .
Plótł, co mu lina przyniosła na j zyk, próbuj c odwróci ich uwag . Musiał
udawa , e chodzi sobie po sali ot, tak sobie. Zatrzymał si nawet na sekund , by
przygładzi pogniecione ubranie i otrze pot z czoła. Mówi c byle co, powoli
przesuwał si w kierunku tunelu.
Był zaledwie w połowie drogi, kiedy magterowie si poruszyli.
Jeden z nich kl kn ł, dotkn ł trupa i wykrzykn ł
tylko jedno słowo:
- Martwy!
Brion nie czekał. Jednym susem wpadł do tunelu. Usłyszał grzechot małych
pocisków uderzaj cych w cian za jego plecami i, zanim skrył si za załomem
muru, w ułamku sekundy dostrzegł wymierzone w siebie dmuchawki. Wbiegł na
schody, przeskakuj c po trzy stopnie naraz.
Horda deptała mu po pi tach, bezgło nie i zaciekle. Nie był w stanie odsadzi si
od nich i dziel ca ich odległo zaczynała si zmniejsza , cho usiłował wykrzesa
ze zm czonego ciała ostatnie siły. Teraz nie mógł u y adnego podst pu czy
fortelu - mógł tylko zmyka ile sił w nogach t sam drog , któr tu przyszedł.
Jedno po lizgni cie na nieregularnych stopniach i b dzie po wszystkim.
Kto był przed nim, w g stym mroku. Dostrzegł ciemn sylwetk . Gdyby
kobieta zaczekała jeszcze kilka sekund, zgin łby z pewno ci , lecz zamiast d gn
go w chwili, gdy b dzie mijał drzwi, popełniła bł d - wybiegła na schody
nastawiaj c nó , by przebi go, gdy si zbli y. Nawet nie zwalniaj c kroku,
zr cznie uchylił si przed ciosem. Znalazłszy si za plecami kobiety odwrócił si i
chwyciwszy j w pasie, podniósł nad głow .
68
Uniesiona w powietrze, wrzasn ła. Była to pierwsza ludzka reakcja, jak
zauwa ył u tych niesamowitych istot. Prze ladowcy byli tu , tu , wi c z całej siły
cisn ł w nich - kobiet . Z łoskotem potoczyli si po schodach, a on, korzystaj c z
tych kilku bezcennych sekund, wydostał si na dach budowli.
Musiały istnie jeszcze inne schody i wyj cia, poniewa jeden z magterów stał
ju mi dzy Brionem a zej ciem z murów uzbrojony i gotowy zabi go, gdy si
zbli y. Biegn c w kierunku przeciwnika, Brion wł czył komunikator przy
kołnierzu i krzykn ł:
- Mam tu kłopoty! Czy mo ecie...
Stra nicy w poje dzie musieli niecierpliwie czeka na t wiadomo . Zanim
zd ył sko czy zdanie, usłyszał głuche uderzenie wystrzelonego z daleka
pocisku. Disa czyk okr cił si i upadł. Na jego plecach szybko rozlewała si
czerwona plama. Brion przeskoczył przez niego i pobiegł ku rampie.
- Nast pny to ja, wstrzyma ogie ! - wrzasn ł.
Obaj stra nicy zapewne ju wcze niej nastawili celowniki teleskopowe swoich
karabinów. Przepu cili Briona, po czym zasypali przej cie gradem pocisków,
które wyrywały kamienie i rykoszetowały z wizgiem. Brion nie zamierzał
sprawdza , czy kto próbował si przedrze przez zasłon ognia; starał si jak
najszybciej znale na dole, w miar mo liwo ci nie wystawiaj c si na cel. Przez
huk wystrzałów przebił si ryk silnika transporter skoczył naprzód. Nie mog c
ju dokładnie celowa , strzelcy przestawili bro na ogie ci gły i zasypali dach
wie y gradem ołowiu.
- Przerwa ... ogie ...! - wysapał Brion, biegn c ile sił w nogach.
Kierowca te działał precyzyjnie - dokładnie wyliczył moment przybycia na
miejsce. Pojazd dotarł do podnó a fortecy w tej samej chwili, kiedy znalazł si
tam Brion. W biegu wskoczył do rodka. Nie musiał wydawa adnego rozkazu.
Upadł na fotel, gdy pojazd skr cił wzbijaj c chmur pyłu i pomkn ł z powrotem
w kierunku miasta.
Ostro nie si gn wszy r k , wysoki stra nik delikatnie wyj ł z fałdy spodni
Briona ostry kawałek drewna. Uchylił drzwi pojazdu i równie ostro nie wyrzucił
kolec z pojazdu.
- Wiem, e pana nie zadrasn ł - powiedział - bo nadal pan yje. Oni maczaj te
strzałki w truci nie, która działa po dwunastu sekundach. Szcz ciarz z pana!
Szcz ciarz! Brion wła nie zacz ł sobie u wiadamia , jakie miał szcz cie, e
udało mu si uj z pułapki z yciem. I z informacjami. Teraz, kiedy wiedział
nieco wi cej o magterach, zadr ał na my l o beztrosce, jak okazał wchodz c do
wie y bez obstawy i bez broni. Udało mu si prze y dzi ki sile i zr czno ci - ale
tak e dzi ki nieprawdopodobnemu szcz ciu. Dzi ki tupetowi i szybkim nogom
wyszedł cało z opresji, w jak wpadł przez swoj beztrosk . Był zm czony,
poobijany i pokrwawiony, ale niezwykle zadowolony. Informacje o magterach,
69
które zebrał, zaczynały si układa w teori , mog c wyja ni ich działania
prowadz ce do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Potrzeba tylko troch
czasu, a elementy łamigłówki uło si w logiczn cało .
Drgn ł, przestraszony, czuj c ostry ból w ramieniu i gubi c w tek rozwa a .
Strzelec otworzył apteczk i wła nie przemywał mu ran rodkiem aseptycznym.
Ci cie było długie, ale płytkie. Gdy stra nik banda ował mu r k , Brion
zadygotał z zimna. Zało ył ciepły płaszcz. Klimatyzator skowyczał, pracowicie
obni aj c temperatur .
Nikt ich nie cigał. Kiedy czarna wie a znikn ła za horyzontem, stra nicy
odpr yli si i zaj li czyszczeniem broni oraz porównywaniem celno ci swych
strzałów. Cała ich niech do Briona znikn ła; zacz li si nawet do niego
u miecha . Od kiedy znale li si na tej planecie, po raz pierwszy mieli okazj
odpowiedzie wrogom strzałami.
Jazda zako czyła si bez niespodzianek. Brion był zaprz tni ty zupełnie now
teori . miała i zdumiewaj ca, zdawała si jednak jedynym pasuj cym do faktów
wyja nieniem. Obracał j w my lach na wszystkie strony, ale nawet je li w tym
rozumowaniu były jakie luki, to nie mógł ich znale . Potrzebował obiektywnej
opinii, a na Dis była tylko jedna osoba, która miała niezb dne do tego
kwalifikacje.
Kiedy wszedł do laboratorium, Lea, pochylona nad binokularem
niskorozdzielczego mikroskopu, była zaj ta prac . Na szkiełku podstawowym
le ało co małego, pozbawionego odnó y i drgaj cego. Słysz c kroki, podniosła
głow i u miechn ła si ciepło. Jej twarz, wiec ca od ma ci przeciw oparzeniom,
była ci gni ta ze zm czenia i bólu.
- Musz wygl da okropnie - rzekła, dotykaj c policzka grzbietem dłoni. - Jak
dobrze podlany tłuszczem i lekko przypieczony kawałek wołowiny.
Nagle opu ciła r k i obur cz cisn ła jego dło . R ce miała ciepłe i lekko
wilgotne.
- Dzi kuj , Brion - wykrztusiła.
Towarzystwo, w jakim si obracała na Ziemi, było bardzo cywilizowane,
potrafi ce dyskutowa na ka dy temat bez emocji czy za enowania. Zazwyczaj
ten styl pomagał jej i przez ycie, ale trudno w taki sposób dzi kowa komu za
uratowanie ycia. Jakkolwiek próbowała to wyrazi , brzmiało jak przemowa z
ostatniego aktu jakiej historycznej sztuki. Jednak nie ulegało w tpliwo ci, co
chciała powiedzie . Oczy miała wielkie i czarne, o renicach rozszerzonych po
lekach, jakie jej podano. Te oczy nie mogły kłama , tak samo jak emocje, które u
niej wyczuwał. Nic nie odpowiedział, tylko odrobin dłu ej przytrzymał jej dłonie
w swoich.
- Jak si czujesz? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. - Powinnam czu si
okropnie - powiedziała, niedbale machn wszy r k . - A tymczasem wydaje mi si ,
70
e głow mam w chmurach. Jestem tak nafaszerowana rodkami
przeciwbólowymi i pobudzaj cymi, e zaraz odlec . Wydaje mi si , e kto
znieczulił mi wszystkie nerwy w stopach i chodz jak na dwóch kulach z waty.
Dzi ki, e wyrwałe mnie z tego okropnego szpitala i dałe co do roboty.
Brionowi nagle zrobiło si przykro, e wyci gn ł j chor z łó ka.
- Niech ci nie b dzie przykro! - powiedziała Lea, zdaj c si czyta mu w
my lach, na widok zawstydzenia maluj cego si na jego twarzy. - Nic mnie nie
boli. Naprawd . Tylko czasami lekko szumi mi w głowie i jestem troch
oszołomiona, nic poza tym. Przecie przyleciałam tu wła nie po to, eby to robi .
Prawd mówi c... Nie, to nie do opisania! Jakie to fascynuj ce zaj cie! Niemal
warto było zosta upieczon i ugotowan .
Znów zaj ła si mikroskopem. Kr c c rub stolika umie ciła okaz w polu
widzenia.
- Biedny Ihjel miał racj , kiedy mówił, e ta planeta jest rajem dla egzobiologa.
Oto głowonóg, bardzo podobny do Odostomia, lecz morfologicznie bardzo
zmieniony w rezultacie paso ytniczego trybu...
- Mo e przypominasz sobie - Brion przerwał entuzjastyczny wykład, z którego
rozumiał co drugie słowo - e Ihjel miał nadziej , e zajmiesz si nie tylko
rodowiskiem, ale i yj cymi w nim tubylcami? Mamy tu problem z
Disa czykami, a nie z miejscow faun .
- Ale ja wła nie si nimi zajmuj - upierała si Lea. Disa czycy wytworzyli
niezwykle zaawansowan form komensalizmu. Ich egzystencja jest tak
nierozdzielnie zwi zana i poł czona z innymi formami ycia, e trzeba j
rozpatrywa ł cznie z całym rodowiskiem. W tpi , czy ulegli tak daleko id cym
zmianom zewn trznym jak ta mała Odostomia na szkiełku, ale z pewno ci
znajdziemy wiele zmian i przystosowa psychologicznych. Które z nich mo e
stanowi wyja nienie ich p du do zbiorowego samobójstwa.
- To mo e by prawda, chocia nie s dz - powiedział Brion. - Dzi rano
udałem si na mał wypraw i odkryłem co ; co mo e mie naprawd istotne
znaczenie.
Lea dopiero teraz zauwa yła, e jest ranny. Jej ot piały od rodków
psychotropowych umysł był w stanie zajmowa si tylko jedn my l naraz, tak
wi c pocz tkowo nie poj ła, co oznacza banda na ramieniu Briona i brud na
jego twarzy.
- Byłem z wizyt - rzekł, uprzedzaj c jej pytanie. - Za wszystkie nasze kłopoty
odpowiedzialni s magterowie, wi c musiałem obejrze ich sobie przed podj ciem
jakiejkolwiek decyzji. Nie było to zbyt przyjemne, ale dowiedziałem si tego, co
chciałem wiedzie . Oni radykalnie ró ni si od innych Disa czyków. Miałem
porównanie. Rozmawiałem z Ulvem, tubylcem, który ocalił nas na pustyni, i mog
go zrozumie . Pod wieloma wzgl dami jest do nas zupełnie niepodobny, bo nie
71
mo e by inaczej, skoro yje w takim piekarniku, ale bezsprzecznie pozostał
ludzk istot . Dał nam wod , kiedy jej potrzebowali my, i sprowadził pomoc.
Magterowie, arystokracja Dis, s jego całkowitym przeciwie stwem. To zgraja
najbardziej bezwzgl dnych i krwio erczych morderców, jakich mo esz sobie
wyobrazi . Kiedy si z nimi spotkałem, próbowali mnie zabi , zupełnie bez
powodu. Ubiorem, zwyczajami i zachowaniem zdecydowanie ró ni si od
zwykłych Disa czyków. Co wa niejsze, magterowie s zimni, pozbawieni
wszelkich ludzkich uczu , jak gady. Nie wiedz , co to miło , nienawi , gniew czy
strach. Ka dy z nich jest przera aj c , pozbawion wszelkich emocji maszyn do
my lenia i działania.
- Czy nie przesadzasz? - spytała Lea. - Mimo wszystko, nie mo esz by tego
pewien. Mo e nieokazywanie własnych uczu le y w ich zwyczaju. Przecie ka dy
musi mie jakie uczucia, czy mu si to podoba, czy nie.
- Wła nie o to mi chodzi. Ka dy oprócz magterów. Nie mog si teraz wdawa w
szczegóły, wi c po prostu musisz mi wierzy na słowo. Oni nawet w obliczu
mierci nie czuj strachu czy nienawi ci. To brzmi nieprawdopodobnie, ale to
prawda.
Lea starała si otrz sn z ot pienia wywołanego rodkami uspokajaj cymi.
- Słabo dzi kojarz - powiedziała. - Musisz mi wybaczy . Je eli ci władcy s
pozbawieni emocji, to mogłoby to tłumaczy ich samobójcze skłonno ci. Jednak
takie wyja nienie rodzi wi cej nowych pyta ni dostarcza odpowiedzi. W jaki
sposób stali si tacy? Wydaje si , e człowiek nie mo e nie mie adnych uczu !
- O to chodzi. Człowiek nie mo e. My l , e ci tutejsi arystokraci, w
przeciwie stwie do reszty Disa czyków, wcale nie s lud mi. My l , e to jakie
inne istoty, na przykład roboty albo androidy. S dz , e yj tu, udaj c
normalnych ludzi.
Lea najpierw zacz ła si u miecha , ale przestała, gdy zobaczyła wyraz jego
twarzy.
- Mówisz powa nie? - spytała.
- Nigdy nie mówiłem bardziej serio. Rozumiem, e podejrzewasz, i dzi rano
uderzono mnie w głow o jeden raz za du o. A jednak to jedyna koncepcja, jaka
wydaje mi si rozs dna i pasuj ca do wszystkich faktów. Najwa niejszy jest jeden
problem, który trzeba przemy le , je eli chcemy wysun jak kolwiek teori .
Chodzi o całkowit oboj tno magterów wobec mierci, zarówno swojej jak
cudzej. Czy to normalne dla ludzkich istot?
- Nie, ale mog zaproponowa kilka mo liwych wyja nie , które lepiej wzi
pod uwag przed przyj ciem wersji o obcej formie ycia. Mo e to jaka mutacja
albo dziedziczna choroba, która zdeformowała lub zdegenerowała ich umysły.
- Czy nie byłaby to samoeliminacja stoj ca w sprzeczno ci z wszelkimi
prawami przyrody? - zapytał Brion. - Ludziom, którzy umieraj przed
72
osi gni ciem dojrzało ci, trudno byłoby przekaza mutacj potomstwu. Jednak
nie nadu ywajmy argumentu o samoeliminacji. Uwa am, e ich w ogóle trudno
zaakceptowa jako cało . Ka d ich pojedyncz cech mo na by wyja ni , ale
nie cały ich zbiór. A co z kompletnym brakiem emocji? Lub ich sposobem
ubierania si i zamiłowaniem do tajemniczo ci? Zwykły Disa czyk nosi
spódniczk , natomiast magterowie zakrywaj niemal całe ciało. Mieszkaj w
swoich czarnych wie ach, których nigdy nie opuszczaj inaczej jak grupowo.
Zawsze usuwaj gdzie zwłoki swoich zmarłych, tak aby nie mo na było ich
zbada . Pod ka dym wzgl dem zachowuj si , jakby byli obc ras i my l , e s .
- Załó my przez chwil , e ta teoria o Obcych jest prawdziwa. Jak si tu
dostali? I dlaczego nikt prócz nich o tym nie wie?
- To do łatwo wytłumaczy - upierał si Brion. - Na tej planecie nie zachowały
si adne ródła historyczne. Po Upadku, kiedy garstka pozostałych przy yciu
osadników próbowała tu przetrwa , Obcy mogli wyl dowa i przej władz .
Mogli stłumi wszelki opór. Kiedy liczebno populacji zacz ła rosn , naje d cy
stwierdzili, e s w stanie wszystko kontrolowa , trzymaj c si na uboczu, tak aby
nikt nie zauwa ył, jak bardzo s odmienni.
- A czemu mieliby si tym martwi ? - pytała Lea. - Je eli s tak oboj tni wobec
mierci, to nie powinni si przejmowa opini publiczn czy niech ci do obcych.
Czemu mieliby si trudzi i stosowa tak skomplikowany kamufla ? A je eli
przybyli z innej planety, to co si stało z poziomem nauki, który im to umo liwił?
- Spokojnie - powiedział Brion. - Wiem zbyt mało, by próbowa cho by
odgadn odpowiedzi na połow tych pyta . Po prostu próbuj dopasowa jak
logiczn teori do faktów. A fakty s bezsporne. Magterowie s tak
odczłowieczeni, e niliby mi si po nocach, gdybym miał teraz czas na spanie.
Potrzebujemy wi cej dowodów.
- A wi c zdob d je - podsumowała Lea. - Nie ka ci popełnia morderstwa,
ale mógłby zabawi si w grabarza. Daj mi skalpel do r ki i jednego z tych
twoich przyjemniaczków na stół, a zaraz powiem ci, kim on jest i czym nie jest.
Znów zaj ła si mikroskopem i nachyliła nad okularem. Brion pomy lał, e Lea
ma racj . Dis pozostało tylko trzydzie ci sze godzin ycia, wi c mier jednostek
nie powinna nikogo obchodzi . Musiał znale martwego magtera, a je li oka e
si to niemo liwe, zdob dzie zwłoki u ywaj c przemocy. Jak na zbawc planety,
miał wykaza do szczególn form troski o tutejsze prawa obywatelskie. Stał za
pochłoni t prac dziewczyn , przygl daj c si jej w zadumie. Lekko kr cone
włosy zakrywały jej kark. Nieoczekiwanie, w sposób typowy dla ludzkiego
umysłu, przeskoczył my l od mierci do spraw ycia i poczuł nieprzepart
ochot , by delikatnie popie ci t szyj , poczu mi kko kobiecego ciała...
Wepchn wszy r ce do kieszeni, szybko podszedł do drzwi.
- Odpocznij troch - zawołał na odchodnym. - W tpi , czy to robactwo
dostarczy ci jakiej odpowiedzi. Zobacz , czy uda mi si znale dla ciebie
jakiego dorosłego osobnika.
73
- Prawda mo e kry si wsz dzie. Dopóki nie wrócisz, zajm si tym tutaj -
odpowiedziała, nie podnosz c głowy znad mikroskopu.
Na górze, na poddaszu, był dobrze wyposa ony pokój ł czno ci. Brion zauwa ył
go, kiedy po raz pierwszy robił obchód budynku. Dy urny operator miał na
głowie słuchawki - chocia tylko jedna z nich zakrywała mu ucho - i prowadził
nasłuch na ró nych długo ciach fal. Zdj wszy buty, oparł nogi o kant stołu, a w
wolnej r ce trzymał ogromn kanapk . Na widok Briona wybałuszył oczy i
zerwał si z fotela.
- Sied - uspokoił go Brion. - To mi nie przeszkadza. A wykonuj c gwałtowne
ruchy mo esz wyrwa przewód, porazi si pr dem albo udławi . Zobacz, czy
mo esz nastawi radiostacj na t cz stotliwo .
Skre lił w notesie kilka cyfr i podsun ł je radiotelegrafi cie. Była to podana mu
przez profesora Kraffta cz stotliwo , na jakiej mo na si było porozumie z
terrorystami z Armii Nyjordu.
Operator podł czył mikrotelefon i podał go Brionowi.
- Jeste my na linii - wymamrotał ustami zapchanymi jeszcze kanapk .
- Tu Brandd, dyrektor CRF, odbiór.
Powtarzał to przez nast pne dziesi minut, zanim wreszcie otrzymał
odpowied .
- Czego pan chce?
- Mam dla was niezwykle wa n wiadomo , a ponadto potrzebuj waszej
pomocy. Czy mam podawa dalsze informacje?
- Nie. Niech pan rzeka. Skontaktujemy si po zmroku. Głos umilkł.
Trzydzie ci pi godzin do ko ca wiata. Brion mógł tylko czeka .
74
Rozdział 12
Kiedy wszedł do biura, zastał na biurku dwie równe . sterty papierów. Usiadł,
si gn ł po nie i wtedy poczuł podmuch arktycznie zimnego, lodowatego
powietrza. Płyn ło z otworu klimatyzatora, obudowanego teraz przyspawanymi
stalowymi pr tami. Pulpit sterowniczy był zamkni ty na klucz. Kto albo stroił
sobie arty, albo był niezwykle sumiennym pracownikiem. Tak czy owak, było
zimno. Brion kopn ł par razy w pokryw urz dzenia, a si wygi ła, po czym
odgi ł j zupełnie i zajrzał do rodka. Odł czył jeden przewód i dotkn ł nim
drugiego. Seria gło nych trzasków i chmura dymu wynagrodziły mu te wysiłki.
Spr arka st kn ła i umilkła.
W drzwiach stal Faussel z plikiem papierów i spogl dał na to z
niedowierzaniem.
- Co tam masz? - spytał Brion.
Faussel zdołał zapanowa nad swoj twarz . Poło ył akta na biurku, układaj c
je na stosach innych dokumentów.
- To raporty o wynikach bada , o które pan prosił. Szczegółowe dane ze
wszystkich działów, konkluzje, sugestie i tak dalej.
- A ta druga sterta? - wskazał palcem Brion.
- To korespondencja pozaplanetarna: faktury z kantyny, zapotrzebowania... -
odpowiadaj c wyrównywał brzegi stert. - Dzienne raporty, wykaz chorych...
Urwał, gdy Brion starannie zgarn ł raporty do kosza.
- Innymi słowy, biurokracja - rzekł Anvharczyk. - No, to wszystko mamy ju z
głowy.
Jeden po drugim, raporty o post pach bada szły do kosza w lad za pierwsz
stert papierów, a blat biurka został pusty. Nic. Brion spodziewał si tego.
Jednak zawsze była jaka szansa, e który ze specjalistów mógł wpa na jaki
trop. Nie wpadli zbyt byli zaj ci specjalizowaniem si .
Niebo na zewn trz ciemniało. Stra nik przy frontowych drzwiach dostał
rozkaz wpuszczenia ka dego, kto zapyta o dyrektora. Czekaj c na kontakt z
nyjordzkimi rebeliantami, Brion nie miał nic do roboty. Był poirytowany. Lea
przynajmniej robiła co konkretnego. Postanowił do niej zajrze .
Otworzył drzwi laboratorium, szykuj c si na miłe spotkanie. Opu cił go dobry
humor: mikroskop był nakryty pokrowcem, a dziewczyny nie było. "Jest na
obiedzie - pomy lał - albo w szpitalu". Skierował si do szpitala, który znajdował
si pi tro ni ej.
75
- Oczywi cie, e tu jest! - mrukn ł dr Stine. - A gdzie indziej miałaby by
dziewczyna w jej stanie? Dzi ju wystarczaj co długo była na nogach. Jutro
ostatni dzie i je li chce pan, eby zrobiła dla pana co jeszcze, nim upłynie
termin ultimatum, powinien pan da jej dzi odpocz . Najlepiej eby cały
personel odpocz ł. Przez cały dzisiejszy dzie rozdawałem rodki uspokajaj ce
jak aspiryn . Wszyscy s wyko czeni.
- Temu wiatu te ju niewiele brakuje. Co z Le ?
- Zwa ywszy na to, co przeszła, jest dobrze. Niech pan wejdzie i sam sprawdzi,
je eli nie wierzy mi pan na słowo. Mam innych pacjentów, którymi musz si
zajmowa .
- Tak bardzo si pan niepokoi, doktorze?
- Oczywi cie! Jestem tak samo podatny na słabo ci ciała jak wy wszyscy.
Siedzimy tu na tykaj cej bombie i to mi si nie podoba. B d wykonywał swoje
obowi zki tak długo, jak zajdzie potrzeba, ale b d tak e cholernie zadowolony,
gdy wyl duj tu statki, eby nas st d zabra . Jedyna skóra, o której cało si
teraz martwi , to moja własna. A je li chce pan pozna publiczn tajemnic , to
reszta personelu my li to samo. Niech wi c pan nie oczekuje zbyt wielkiej
efektywno ci.
- Wcale nie oczekiwałem - powiedział Brion do pleców odchodz cego lekarza.
W pokoju Lei panował mrok, rozja niany tylko blaskiem zagl daj cego przez
okno disa skiego ksi yca. Brion wszedł i zamkn ł za sob drzwi. Cicho podszedł
do łó ka. Lea mocno spała, oddychała spokojnie i regularnie. Całonocny sen
zrobi jej równie dobrze jak najlepsze lekarstwa.
Wiedział, e powinien odej , lecz usiadł na krze le stoj cym u wezgłowia łó ka.
Stra nicy wiedzieli, dok d poszedł - tutaj mógł czeka równie dobrze jak gdzie
indziej.
To była krótka, skradziona chwila spokoju w tym wiecie stoj cym na kraw dzi
przepa ci. Był za ni wdzi czny losowi. W blasku ksi yca wszystko wygl dało
łagodniej. Przetarł oczy. Czuł, jak opuszcza go napi cie. Delikatne wiatło
wygładzało twarz Lei, młod i pi kn , uderzaj co kontrastuj c z tym
wszystkim, co widział na tej okropnej planecie. R ka wystawała jej spod po cieli.
Wiedziony dziwnym odruchem, wzi ł j w dłonie. Spogl daj c przez okno na
rozpo cieraj c si w oddali pustyni , pozwolił sobie na chwil odpr enia, na
moment zapominaj c, e za niecałe dwa dni zniknie tu wszelkie ycie.
Spojrzawszy na Le dostrzegł, e ma otwarte oczy. Od jak dawna nie spała? Z
nagłym poczuciem winy szybko pu cił jej dło .
- Szef troszczy si o zdrowie swojego personelu, dbaj c, eby do porannego
kieratu przyst pił w dobrej formie? zapytała.
76
Uwaga była z rodzaju tych, jakie cz sto wypowiadała na statku, chocia teraz
nie brzmiała tak szorstko. U miechn ła si . To jednak przypomniało mu o jej
poczuciu wy szo ci wzgl dem wie niaków z zapadłych k tów galaktyki. Tutaj
mógł sobie by dyrektorem, lecz na prastarej Ziemi byłby tylko jeszcze jednym
gapiowatym kmiotkiem.
- Jak si czujesz? - zapytał, zdaj c sobie spraw z trywialno ci tych słów, zanim
jeszcze sko czył je wypowiada .
- Strasznie. Do rana umr . Podaj mi jaki owoc z tej tacy, dobrze?
Zastanawiam si , sk d si tu wzi ły wie e owoce. To zapewne dar dla klasy
pracuj cej od u miechni tych, planetarnych morderców z Nyjordu.
Wzi ła podane przez Briona jabłko i ugryzła z apetytem.
- Czy my lałe kiedy o tym, eby polecie na Ziemi ? Brion drgn ł. Trafiła
zbyt blisko tego, o czym wła nie my lał, ale to z pewno ci był przypadek.
- Nigdy - odparł. - Jeszcze kilka miesi cy temu nawet nie brałem pod uwag
mo liwo ci opuszczenia Anvharu. Zawody tak absorbuj , e kiedy bierze si w
nich udział, to trudno sobie wyobrazi , i w ogóle istnieje co poza nimi.
- Oszcz d mi przemowy o Zawodach - poprosiła. Nasłuchawszy si Ihjela i
ciebie, wiem o nich wi cej ni bym chciała. A co z samym Anvharem? Czy macie
tam wielkie miasta - pa stwa jak na Ziemi?
- Nic podobnego. Jak na swoje rozmiary, Anvhar ma bardzo mał populacj .
adnych wielkich miast. My l , e najg ciej zaludnionymi terenami s te wokół
szkół i zakładów przetwórczych.
- Macie jakich egzobiologów? - spytała Lea z odwieczn kobiec zdolno ci do
kierowania ka dej rozmowy na tematy osobiste.
- Na uniwersytetach zapewne tak, chocia nic o tym nie wiem. I musisz
zrozumie , e kiedy mówi : " adnych du ych miast", to oznacza to równie :
" adnych małych miast". Nie mamy czego takiego. S dz , e podstawowym
tworem społecznym jest rodzina i kr g jej znajomych. Znajomi s niezwykle
wa ni, gdy rodzina szybko si rozpada, jeszcze kiedy dzieci s stosunkowo małe.
Zapewne to co w genach, wszyscy lubimy samotno . My l , e mo na to nazwa
naszym przyzwyczajeniem.
- Pewnie tak - powiedziała ostro nie, gryz c jabłko. - Je li posuniecie si w tym
odrobin za daleko, to b dziecie mieli zerow populacj . We wszystkim potrzebny
jest umiar.
- Jasne, e tak. Potrzebna jest te jaka uznana forma zwi zku mi dzy
m czyzn a kobiet albo całkowita swoboda seksualna. My, na Anvharze,
kładziemy nacisk na odpowiedzialno osobist i to wydaje si rozwi zaniem tego
problemu. Gdyby my nie potrafili traktowa ... tych spraw w sposób dojrzały, nie
77
mogliby my y tak, jak yjemy. Jednostki ł cz si ze sob przypadkowo lub w
sposób zaplanowany, a wobec tego umiar musi by wypadkow emocji i...
- Gubi si w tym - przerwała Lea. - Albo jestem jeszcze ot piała po lekach,
albo nagle zacz łe mówi szyfrem. Wiesz co, za ka dym razem, kiedy tak
mówisz, mam wra enie, e próbujesz co ukry . Na Occama, wyra aj si jasno!
Poł cz dwie takie hipotetyczne jednostki i powiedz, co si stanie.
Brion wzi ł gł boki oddech. Znalazł si na niebezpiecznych wodach, i to daleko
od brzegu.
- No... we my na przykład kawalera, takiego jak ja. Lubi narciarstwo
biegowe, mieszkam w wielkim domu, który nasza rodzina postawiła na skraju
Broken Hills. Latem pilnuj stada drumtumów, ale po uboju mam cał zim dla
siebie. Du o je dziłem na nartach, gdy trenowałem do Twenties. Czasem bywam
u znajomych. Oni wpadaj do mnie. Na Anvharze domów jest niewiele i s
bardzo oddalone od siebie. Nie mamy nawet zamków w drzwiach. Okazujemy i
przyjmujemy go cinno bez adnych zobowi za . Ktokolwiek przyb dzie,
m czyzna... kobieta... w grupie czy samotnie...
- Zaczynam rozumie . Na tej twojej lodowej planecie ycie musi by piekielnie
nudne dla samotnej dziewczyny. Pewnie musi ci gle siedzie w domu.
- Tylko je li sama tego chce. W przeciwnym razie mo e i gdziekolwiek i
b dzie wsz dzie mile widziana. My l , e w innych cz ciach galaktyki to ju
wyszło z mody - a na Ziemi budziłoby miech, ale na Anvharze platoniczna,
bezinteresowna przyja mi dzy m czyzn a kobiet jest rzecz powszechnie
akceptowan .
- To wydaje si przera liwie nudne. Je eli jeste cie takimi chłodnymi,
utrzymuj cymi dystans przyjaciółmi, to jak robicie dzieci?
Brion poczuł, e si czerwieni. Nie wiedział, czy Lea z niego nie kpi.
- W ten sam cholerny sposób jak wsz dzie! Jednak nie jest to tylko czynno
instynktowna jak u pary królików, które przypadkiem spotkały si pod jednym
krzakiem. To kobieta okazuje m czy nie, czy interesuje j mał e stwo.
- Czy wasze kobiety interesuje wył cznie mał e stwo? - Mał e stwo... czy co
innego. To zale y od dziewczyny. Na Anvharze mamy szczególne problemy.
Zapewne zdarza si to na ka dej planecie, na której ludzka rasa uległa
znaczniejszym zmianom. Nie wszystkie zwi zki s płodne i liczba poronie jest
znaczna. Wiele dzieci rodzi si w wyniku sztucznego zapłodnienia. To w
porz dku, je eli nie mo na mie dziecka w zwykły sposób. Jednak wi kszo
kobiet odczuwa emocjonaln potrzeb urodzenia dziecka swojemu m owi. I jest
tylko jeden sposób, aby sprawdzi , czy to mo liwe.
Lea szeroko otworzyła oczy.
78
- Sugerujesz, e wasze dziewczyny sprawdzaj , czy m czyzna mo e zosta
ojcem, zanim rozwa mo liwo mał e stwa?
- Oczywi cie. Inaczej Anvhar wyludniłby si ju przed wiekami. Tak wi c to
kobieta dokonuje wyboru. Je eli interesuje si m czyzn , mówi mu to. Je li nie
jest zainteresowana, m czy nie nawet nie przyjdzie do głowy, by co sugerowa .
To zupełnie inaczej ni na innych planetach, ale u nas, na Anvharae, tak wła nie
jest. I dobrze si to sprawdza, a to dla nas najwa niejsze.
- To odwrotnie ni na Ziemi - powiedziała Lea, upuszczaj c ogryzek jabłka do
popielniczki i starannie oblizuj c ko ce palców. - Podejrzewam, e wy,
Anvharczycy, uznaliby cie Ziemi za siedlisko galaktycznej rozpusty. Kra cowe
przeciwie stwo waszego systemu i te si sprawdza. Jest nas zbyt wielu, eby
mogło by dobrze. Kontrola urodze przyszła zbyt pó no i do dzi ma
przeciwników, je eli mo esz to sobie wyobrazi . Jest tam po prostu zbyt wiele
archaicznych religii i poronionych idei od dawna u wi conych zwyczajem. Nasz
wiat jest przeludniony. M czy ni, kobiety, dzieci... Gdziekolwiek spojrzysz,
kł bi si tłum. I wszyscy dojrzali fizycznie zdaj si by pochłoni ci "wielk gr w
miło ". M czyzna jest zawsze stron aktywn , ale nie fizycznie, przynajmniej
nie zawsze, a kobiety przyjmuj najbezwstydniejsze pochlebstwa za rzecz
normaln . Na przyj ciach zawsze czujesz na szyi kilka gor cych, nami tnych
oddechów. Dziewczyna musi mie dobrze naostrzone obcasy szpilek.
- Musi mie co?
- To takie wyra enie, Brion. Oznacza, e przez cały czas musisz walczy , je eli
nie chcesz, eby porwał ci pr d.
- Brzmi to do ... - Brion szukał odpowiedniejszego słowa, ale nie znalazł -
...odstr czaj co.
- Z twojego punktu widzenia. Obawiam si , e my tak si do tego
przyzwyczaiły my, e uwa amy to za rzecz oczywist . Socjologicznie bior c...
Urwała i spojrzała na sztywno wyprostowanego Briona. Nagłe szeroko
otworzyła oczy, a jej usta uło yły si do nie wypowiedzianego: och.
- Jestem głupia - stwierdziła. - Wcale nie mówiłe ogólnikowo! Miałe na my li
co konkretnego. Mnie!
- Prosz , Lea, musisz zrozumie ...
- Przecie rozumiem! - roze miała si . - Przez cały ten czas, kiedy my lałam, e
jeste zimn i pozbawion serca brył lodu, ty starałe si by miły. Po prostu
zachowywałe si w dobrym, anvharskim stylu, czekaj c na jaki znak z mojej
strony.
Gdyby nie to, e maj c wi cej rozs dku ode mnie u wiadomiłe sobie, e co jest
nie tak, nadal graliby my według ró nych reguł. A ja s dziłam, e jeste
zimnokrwistym zwolennikiem celibatu.
79
Wyci gn ła r k i pogładziła jego włosy. Od bardzo dawna miała na to ochot .
- Musiałem - rzekł, próbuj c nie zwraca uwagi na lekki dotyk jej dłoni. -
Poniewa jeste mi tak droga, nie mogłem zrobi niczego, co mogłoby ci obrazi .
Na przykład narzuca si ze swoimi zalotami. W ko cu zacz łem si zastanawia ,
co mo e tu by zniewag , poniewa nic nie wiedziałem o zasadach
obowi zuj cych na twojej planecie.
- No, teraz ju wiesz - powiedziała bardzo cicho. M czyzna jest stron
aktywn . Teraz, kiedy to zrozumiałam, my l , e wasze zwyczaje podobaj mi si
znacznie bardziej. Jednak nadal nie jestem pewna reguł. Wyja niam, e tak,
Brion, bardzo ci lubi . Jeste najwspanialszym, jakiego spotkałam w yciu,
m czyzn w kształcie wielkiej, barczystej bryły lodu. To nie czas i miejsce, aby
dyskutowa o mał e stwie, ale z pewno ci chciałabym...
Wzi ł j w ramiona i przytulił. Jej r ce obj ły go, a wargi odszukały w
ciemno ciach jego usta.
- Delikatnie... - szepn ła. - Łatwo mnie posiniaczy ...
80
Rozdział 13
- Nie chciał wej , prosz pana. Tylko załomotał do drzwi i zawołał: "Jestem,
powiedzcie Branddowi".
- Dobrze - rzekł Brion, wkładaj c bro do kabury, a zapasowe magazynki do
kieszeni. - Teraz wychodz . Powinienem wróci przed witem. ci gnijcie jeden
wózek ze szpitala. Chc , eby tu czekał, kiedy wróc .
Na ulicy było ciemniej ni w poprzednie noce. Brion zmarszczył brwi i
przesun ł r k bli ej kolby miotacza. Kto wył czył wszystkie wiatła w okolicy.
W nikłym wietle gwiazd dostrzegł czarny kształt transportera.
- Brion Brandd? - z wn trza pojazdu dobiegł ochrypły głos. - Wsiadaj.
Silnik rykn ł, gdy tylko Brion zamkn ł drzwi. Transporter z wył czonymi
wiatłami przemkn ł przez miasto i skierował si ku pustyni. Mimo zwi kszonej
pr dko ci kierowca nadal prowadził po ciemku, odnajduj c drog lekkimi
ruchami kierownicy. Wjechał po stromym zboczu i znalazłszy si na płaskim
szczycie, wył czył silnik. Ani kierowca, ani Brion przez cały czas nie odezwali si
słowem.
Pstrykn ł przeł cznik i zapaliły si wiatła deski rozdzielczej. W ich słabym
blasku rysował si orli profil kierowcy. Gdy Nyjordczyk si poruszył, Brion
zobaczył, e ma do czynienia z garbusem. Wypadek lub skaza genetyczna wygi ły
mu kr gosłup, pochylaj c go w wiecznym, niskim ukłonie. Zniekształcone ciała
były rzadko ci - to było pierwszym, jakie Brion ujrzał w yciu. Zastanawiał si ,
jaka przedziwna seria przypadków uniemo liwiła Nyjordczykowi skorzystanie z
pomocy medycznej. By mo e to wła nie tłumaczyło gorycz i ból w głosie
m czyzny.
- Czy t gie głowy z Nyjordu pofatygowały si i poinformowały was, e skrócili
termin o jeszcze jeden dzie ? - zapytał. - I e nadchodzi koniec tego wiata?
- Tak, wiem o tym - odparł Brion. - Wła nie dlatego zwróciłem si o pomoc do
waszej grupy. Nasz czas upływa zbyt szybko.
M czyzna nie odpowiedział; mrukn ł co pod nosem, cał uwag skupiaj c na
piskach radaru i jarz cych si ekranach. Elektroniczne zmysły pojazdu badały
okolic , gdy przeszukiwał wszystkie zakresy, sprawdzaj c, czy nie s ledzeni.
- Dok d jedziemy? - zapytał Brion.
- Na pustyni - kierowca zrobił nieokre lony gest r k . Do naszej kwatery
głównej. Poniewa jutro i tak wszystko diabli wezm , s dz , e mog ci
powiedzie , e to nasz jedyny obóz. S tam nasze pojazdy, nasi ludzie i cała nasza
bro . Hys te tam jest. On nami dowodzi. Jutro wszystko przepadnie, razem z t
przekl t planet . Czego od nas chcesz?
81
- Czy nie powinienem tego powiedzie Hysowi?
- Jak uwa asz.
Zadowolony z wyniku poszukiwa , kierowca ponownie zapu cił silnik i
pomkn ł przez pustyni .
- My jeste my armi ochotników i nie mamy tajemnic przed sob , tylko przed
tymi głupcami tam, w domu, którzy zamierzaj zniszczy ten wiat.
W jego słowach była gorycz, której nawet nie starał si ukry . - Spierali si i
zwlekali z decyzj tak długo, e teraz musz popełni masowe morderstwo.
- Z tego co słyszałem, my lałem, e jest akurat na odwrót. Oni nazywaj Armi
Nyjordu terrorystami.
- Jeste my nimi, poniewa jeste my armi i toczymy wojn . Ideali ci w domu
poj li to, kiedy było ju za pó no. Gdyby popierali nas od pocz tku,
rozwaliliby my i przeszukali ka d czarn fortec na Dis, a znale liby my
bomby. Jednak to oznaczałoby niepotrzebne zniszczenia i ofiary. Do tego nie
mogli dopu ci . Teraz zabij wszystkich i zniszcz wszystko.
Wł czył wiatła na desce rozdzielczej na krótk chwil , wystarczaj c , by
odczyta kierunek na kompasie, i Brion dostrzegł maluj c si na jego twarzy
udr k .
- To jeszcze nie koniec - powiedział Brion. - Został nam jeszcze jeden dzie i
my l , e wpadłem na co , co mo e zapobiec wojnie i konieczno ci zrzucania
jakichkolwiek bomb.
- Ty kierujesz tu Fundacj Rozdawaczy Darmowego Chleba i Koców, tak? Na
co zda si wasza banda, gdy dojdzie do strzelaniny?
- Na nic. Jednak mo e uda nam si do niej nie dopu ci . Je eli próbujesz mnie
zdenerwowa , to nie trud si . Mam bardzo wysoki próg irytacji.
Kierowca skwitował to niewyra nym pomrukiem, zmniejszaj c szybko , gdy
pojazd przeje d ał wła nie przez skalne rumowisko.
- Czego chcesz? - zapytał.
- Chcemy szczegółowo zbada jakiego magtera. ywego lub martwego, to bez
ró nicy. Nie macie przypadkiem jednego na zbyciu?
- Nie. Walczyli my z nimi do cz sto, ale zawsze na ich terenie. Zostawali tam
ich zabici, cz sto i nasi. Zreszt , na co to wam? Trup nie powie, gdzie s bomby
albo generator podprzestrzeni.
- Nie widz powodu, aby ci to tłumaczy , chyba e ty tu dowodzisz. Ty jeste
Hys, prawda?
82
Kierowca mrukn ł co gniewnie i przez chwil w milczeniu prowadził pojazd.
W ko cu zapytał:
- Dlaczego tak my lisz?
- Nazwij to przeczuciem. Po pierwsze, nie zachowujesz si jak kierowca.
Oczywi cie, wasza armia mo e si składa z samych generałów, ale w tpi , aby
tak było. Wiem te , jak mało czasu nam pozostało. To długa jazda i byłaby to
lekkomy lno , gdyby siedział tam, na pustyni, i czekał, a przyjad . Prowadz c
transporter, mo esz podj decyzj w trakcie jazdy. Musisz zadecydowa , czy mi
pomo esz, czy nie. Prawda?
- Tak, ja jestem Hys. Jednak nie odpowiedziałe jeszcze na moje pytanie. Po co
wam ciało?
- Zamierzamy je pokroi i dobrze sobie obejrze . S dz , e magterowie nie s
lud mi. S czym , co yje w ród ludzi i ma ludzk posta , ale człowiekiem nie
jest.
- Przybysze z kosmosu?
W głosie Hysa wyczuwało si mieszanin zaskoczenia i pogardy.
- By mo e. Oka e si po sekcji.
- Jeste głupi albo niekompetentny - rzekł Hys ze zło ci . - Upał rozmi kczył ci
mózg. Nie wezm udziału w takim absurdalnym przedsi wzi ciu.
- Musisz - powiedział Brion zdziwiony swoim spokojem. Za obra liwymi
słowami tamtego wyczuwał ywe zainteresowanie. - Nie musz ci nawet wyja nia
dlaczego. Za dwadzie cia cztery godziny nast pi koniec tego wiata, a ty nie
mo esz temu zapobiec. By mo e mój plan si powiedzie, wi c nie mo esz go
zlekcewa y , je li mówiłe szczerze. Albo jeste morderc zabijaj cym
Disa czyków dla przyjemno ci, albo naprawd chcesz zapobiec wojnie. Jak jest?
- B dziesz miał swoje zwłoki - zgrzytn ł Hys, ostrym skr tem omijaj c skał . -
Nie dlatego, e wierz , by miało to co da , ale dlatego, e nie widz nic złego w
zabiciu jeszcze jednego magtera. Bez problemu mo emy wł czy twój plan w
nasz operacj . To ostatnia noc, wi c rzucam wszystkie nasze oddziały do akcji.
Przed witem rozbijemy tyle wie magterów, ile si da. Jest nikła szansa, e
mo emy co odkry . Działamy na o lep, ale tylko tyle mo emy zrobi . Moja
grupa czeka. Mo esz jecha z nami. Inni wyruszyli wcze niej. Uderzymy na wie
znajduj c si po tej stronie miasta. Ju kiedy j zaatakowali my i
przechwycili my wiele lekkiej broni, któr tam zmagazynowali. S spore szanse
na to, e mogli by na tyle głupi, eby znów co tam trzyma . Czasami
magterowie zdaj si by zupełnie pozbawieni wyobra ni.
- Nie masz poj cia, jak bliski jeste prawdy - powiedział Brion.
83
Pojazd zwolnił. Dotarli wła nie do wyniosłej góry o płaskim szczycie,
wznosz cej si stromo w ród piasków. Z chrz stem przejechali po kamieniach,
nie zostawiaj c ladów. Na tablicy kontrolnej błysn ło wiatełko. Hys
natychmiast zatrzymał transporter i wył czył silnik. Wygramolili si na
zewn trz, przeci gaj c si i trz s c w zimnym, nocnym powietrzu.
W cieniu urwiska panowała ciemno , tak e szli wymacuj c drog w ród
spi trzonych głazów. Brion skrzywił si i osłonił oczy, gdy o lepił go nagły błysk
wiatła. Opodal dostrzegł zarys mrucz cego cicho projektora maskuj cego,
wytwarzaj cego wachlarzowat kurtyn drga absorbuj cych całe
promieniowanie wietlne, jakie na ni padło. Ten niewiarygodnie g sty mrok
tworzył wiatłoszczeln cian zasłaniaj c niewielk kotlin u stóp urwiska. W
jej zagł bieniu, pod skalnym nawisem stały trzy otwarte transportery. Du e,
opancerzone wozy, pomalowane w szare plamy. Wokół nich le eli m czy ni,
rozmawiaj c i czyszcz c bro . Na widok Hysa i Briona rozmowy urwały si .
- Przygotowa si do wymarszu! - zawołał Hys. Zaatakujemy teraz, według
wcze niej ustalonego planu. Dajcie mi tu Telta.
Kiedy mówił do swoich ludzi, jego głos stał si nieco mniej szorstki. Ro li
ołnierze Nyjordu natychmiast wykonali polecenie dowódcy. Ka dy z nich
przewy szał go o głow , a niektórzy o dwie, lecz bez wahania wypełniali jego
rozkazy. Oni byli sił uderzeniow Nyjordu - on był mózgiem.
Kr py, silnie zbudowany m czyzna podbiegł do Hysa i zasałutował mu
niedbałym ruchem r ki. Uginał si pod ci arem ładownic i elektronicznych
urz dze , którymi był obwieszony. Kieszenie miał powypychane ró nymi
narz dziami i cz ciami zapasowymi.
- To jest Telt - powiedział Brionowi Hys. - Zajmie si tob . Telt to mój oddział
obsługi technicznej. Bierze udział we wszystkich akcjach i bada swoimi
przyrz dami wn trza disa skich fortów. Jak do tej pory nie znalazł ladu
generatora podprzestrzeni czy nadmiernej radioaktywno ci mog cej wskazywa
na obecno bomb. Poniewa obaj jeste cie bezu yteczni, zaopiekujecie si sob .
We miecie wóz, którym przyjechali my.
Szeroka twarz Telta rozci gn ła si w abim u miechu. Głos miał ochrypły i
gardłowy.
- Czekaj no. Tylko czekaj! Pewnego dnia te igły wychyl si i sko cz si
wszystkie nasze kłopoty. Co mam robi z tym obcym?
- Dostarczysz mu trupa magtera - powiedział Hys. Zawie to, dok d zechce, a
potem zamelduj si tutaj. Zmarszczył brwi. - Pewnego dnia twoje igły wychyl
si ! Ty głupcze, to ostatni dzie .
Odwrócił si i machni ciem r ki nakazał swoim ludziom wsi
do
transporterów.
84
- Lubi mnie - powiedział Telt, dopinaj c ostatnie elementy swojego ekwipunku.
- Pozna to po tym, e mi wymy la. On jest wielkim człowiekiem, ten Hys, ale
przekonali si o tym, kiedy ju było za pó no. Podaj mi ten miernik, dobrze?
Brion poszedł za technikiem i pomógł mu załadowa sprz t do transportera.
Gdy wi ksze wozy wyłoniły si z ciemno ci, Telt zawrócił i ruszył za nimi.
Kolumna mozolnie posuwała si w ród porozrzucanych głazów, a wyjechali na
pustyni i jej nie ko cz ce si szeregi wydm. Wozy rozwin ły si w tyralier i
pop dzili do celu.
Telt mruczał co do siebie pod nosem, prowadz c pojazd. Nagłe przestał i
spojrzał na Briona.
Po co wam martwy Disa czyk?
- Jest taka teoria - odparł sennie Brion. Podrzemywał w fotelu, korzystaj c z
okazji, by wypocz przed atakiem. Nadal szukam sposobu unikni cia
ostateczno ci.
- Ty i Hys - powiedział z satysfakcj Telt. - Para idealistów. Próbujecie
zapobiec wojnie, której nie wszczynali cie. Nie chcieli go słucha . Od pocz tku
przewidział, czym si to sko czy, i miał racj . Zawsze uwa ali, e jego pomysły s
takie jak jego wygl d. Dorastał samotnie w górskim obozowisku, a kiedy w ko cu
zszedł z gór, jego krzy był zbyt skrzywiony, eby go wyprostowa . Tak samo
jego idee. Stał si autorytetem w sprawach wojny. Ha! Wojna na Nyjordzie! To
jak by w piekle specjalist od robienia lodu. Jednak Hys wiedział o tym
wszystko, chocia nigdy nie pozwolili mu wykorzysta jego wiedzy. Zamiast niego
zrobili dowódc dziadziusia Kraffta.
- Ale Hys dowodzi teraz Armi Nyjordu?
- Sami ochotnicy: było nas zbyt mało i zbyt mało mieli my pieni dzy. Za mało i
cholernie za pó no, aby co zdziała . Powiem ci, e starali my si najlepiej, jak
umieli my, ale to nie mogło wystarczy . I za to nazwali nas rze nikami. - W głosie
Telta zabrzmiała gł boka uraza, której nie potrafił ukry . - W domu my l , e
lubimy zabija . Uwa aj nas za wariatów. Nie s w stanie zrozumie , e robimy
jedyn rzecz, jak mo na...
Urwał, szybko naciskaj c na hamulce i wył czaj c silnik. Wszystkie
transportery zatrzymały si . Przed nimi, ledwie widoczna za wydmami, wznosiła
si sylwetka czarnej wie y.
- Dalej idziemy pieszo - rzekł Telt, wstaj c i prostuj c si . - Mo emy si nie
spieszy , bo inni chłopcy pójd przodem i utoruj nam drog . Pó niej ty i ja
wejdziemy do podziemi sprawdzi radiacj i znale ci przystojnego
nieboszczyka.
Najpierw id c, a potem - kiedy wydmy przestały dawa jak kolwiek osłon -
pełzn c, podeszli pod disa sk fortec . Przed nimi posuwał si rz d ciemnych
postaci, który zatrzymał si dopiero wtedy, gdy dotarli pod krusz ce si , czarne
85
mury. Nie skorzystali z wiod cej w gór rampy, lecz wprost po pionowej cianie
wspi li si na blanki.
- Wyrzutniki lin - szepn ł Telt. - Pocisk zakotwicza si w cianie, kiedy w ni
uderza. To jaki szybko schn cy klej. Wtedy nasi ruszaj w gór na wci garkach.
Hys to wymy lił.
- Czy my te wejdziemy w ten sposób? - zapytał Brion. - Nie, my si nie
wspinamy. Mówiłem ci, e ju raz atakowali my ten fort. Znam rozkład
pomieszcze .
Mówi c szedł wzdłu muru, dokładnie licz c kroki. - To powinno by tutaj.
W powietrzu rozległ si przenikliwy wist i ze szczytu budowli magterów
wytrysn ł pióropusz ognia. W górze rozległy si serie z broni automatycznej. Co
przeleciało przez g sty mrok i z t pym łoskotem uderzyło o ziemi .
- Zaatakowali! - krzykn ł Telt. - Musimy si przebi teraz, kiedy wszystkie te
wiry s zaj te na górze.
Z jednej ze swych licznych ładownic wyj ł talerzowaty przedmiot i mocno
przytwierdził go do ciany. Przekr cił co i poci gn ł, po czym gestem kazał
Brionowi przypa do ziemi.
- Ładunek kierunkowy. Powinien wybuchn do rodka, ale nigdy nie mo na
mie pewno ci.
Ziemia pod nimi zadr ała i gigantyczna pi z głuchym łomotem wywaliła
dziur w murze. Kiedy chmura kurzu i dymu rozwiała si , dostrzegli ciemny
otwór w skale: przej cie wybite przez ukierunkowany podmuch eksplozji. Telt
po wiecił do rodka, ukazuj c zasypan gruzem komnat .
- Je eli który opierał si o t cian , to z jego strony nic ju nam nie grozi.
Jednak lepiej wejd my do tego gniazda czarnych os i wyjd my z niego, zanim ci z
góry zejd sprawdzi , co si tu stało.
Podłoga była g sto usłana gruzem, o który potykali si id c. Telt wskazał
latark dalsz drog - ostro schodz c w dół ramp .
- Podziemne komory wydr one w skale. Zawsze chowaj w nich...
Dymi ca, czarna kula wyleciała łukiem z gł bi tunelu i upadła u ich stóp. Telt
rozdziawił usta, ale pocisk nie zd ył jeszcze spa na ziemi , gdy Brion ju
skoczył naprzód. Jednym celnym kopni ciem odesłał kul w czarny otwór
korytarza. Telt run ł na ziemi id c w lady Briona, za ni ej wykwitł
pomara czowy błysk eksplozji. Po cianach i suficie zagrzechotały odłamki.
- Granaty! - j kn ł Telt. - Dotychczas u yli ich tylko raz. Nie mog ich mie
wiele. Musz ostrzec Hysa.
86
Wepchn ł wtyk laryngofonu w gniazdko radiostacji, któr miał na plecach i
zacz ł szybko mówi . W dole co si poruszyło i Brion zasypał otwór tunelu
gradem pocisków.
- Nasi na górze te maj problemy! Musimy si wycofa . Id naprzód, ja b d
ci osłaniał.
- Przyszedłem tu po mojego Disa czyka i nie odejd , póki go nie dostan .
- Jeste szalony! Zginiesz, je li tu zostaniesz!
Mówi c to, Telt gramolił si w kierunku wywalonego w cianie otworu. Był
odwrócony plecami, gdy Brion strzelił. Magterowie pojawili si cicho jak duchy.
Zaatakowali nie wydawszy d wi ku, z twarzami pozbawionymi wyrazu wpadaj c
w strumie kul. Dwaj, przeci ci seri na pół, zgin li od razu, trzeci upadł u stóp
Briona, ranny, przeszyty dwoma pociskami, umieraj cy, ale wci ywy.
Zostawiaj c za sob lady krwi, chwiejnie nacierał na Briona, unosz c r k
uzbrojon w nó . Brion stał bez ruchu. Ile razy mo na mordowa jednego
człowieka? I czy to był człowiek? Ciało i umysł Anvharczyka buntowały si
przeciw zabijaniu: niemal wolał umrze sam ni zabi jeszcze raz.
Kule z broni Telta przeszyły magtera, który upadł i nie poruszył si ju wi cej.
- Masz swego trupa, a teraz wyno my si st d! - wrzasn ł Nyjordczyk.
Razem przeci gn li ci kie ciało magtera przez dziur , czuj c mrowienie w
plecach wystawionych na miertelny cios. Jednak nikt ich nie atakował, gdy
uciekali z wie y, je li nie liczy jeszcze jednego granatu, który wybuchł zbyt
daleko, by wyrz dzi im krzywd .
Jeden z opancerzonych transporterów na wył czonych wiatłach okr ał
fortec , prowadz c ci gły ogie z ci kiej broni. Wycofuj cy si Nyjordczycy
wskakiwali do niego w biegu. Telt i Brion wlekli Disa czyka, bm c przez sypki
piach w kierunku kr
cego pojazdu. Telt obejrzał si przez rami i spróbował
przyspieszy kroku.
- Goni nas! - wysapał. - Po raz Pierwszy cigaj nas po napadzie!
- Musz wiedzie , e mamy ciało - powiedział Brion.
- Zostaw je - wykrztusił Telt. - I tak jest... zbyt ci kie, eby je nie !
- Pr dzej zostawiłbym ciebie - uci ł Brion. - Daj, ponios .
Odebrał zwłoki nie stawiaj cemu oporu Teltowi i zarzucił je sobie na rami ..
- Teraz zrób u ytek ze swej broni i osłaniaj nas!
Telt posłał dług seri w kierunku cigaj cych ich, czarnych postaci. Kierowca
transportera musiał dostrzec błysk strzałów, bo wóz skr cił i ruszył ku nim. Po
87
chwili zahamował przy nich w chmurze pyłu i silne r ce pomogły im wspi si do
rodka. Brion najpierw wepchn ł trupa a potem wdrapał si sam.
Warkn ł silnik i pojazd pomkn ł w mrok, zostawiaj c za sob zrujnowan
wie .
- Wiesz, to był tylko taki art, kiedy powiedziałem, e zostawiłbym te zwłoki -
powiedział Brionowi Telt. - Chyba mi nie uwierzyłe , co?
- Tak - odparł Brion, przyciskaj c ciało zabitego magtera do burty
transportera. - My lałem, e naprawd zamierzasz to zrobi .
- Ach - zaprotestował Telt - jeste taki sam jak Hys. Obaj bierzecie wszystko
zbyt powa nie.
Brion nagle u wiadomił sobie, e jest mokry od krwi magtera, która
przesi kn ła mu przez ubranie. Na my l o tym jego oł dek zbuntował si , a
palce zacisn ły na burcie pojazdu. Zabijanie było zbyt osobist spraw . Czym
innym było mówienie o jakich abstrakcyjnych zwłokach, a czym innym zabicie
człowieka, niesienie jego trupa i odczuwanie na własnym ciele jego ciepłej kiwi.
Mimo e magter nie był człowiekiem - Brion był tego pewien - ta my l uspokajała
go tylko w niewielkim stopniu.
Kiedy dotarli do pozostałych transporterów, oddział si rozdzielił.
- Ka dy wóz jedzie w inn stron - powiedział Telt - tak eby nie trafili za nami
do bazy.
Umocował skrawek papieru koło kompasu i uruchomił silnik. - Zatoczymy
wielki łuk i dojedziemy do Hovedstad. Tutaj mam wytyczony kurs. Pó niej
zostawi ci z twoim przyjacielem i wróc do naszego obozu. Chyba nie w ciekasz
si na mnie za to, co powiedziałem? Co?
Brion nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał si w ciemno .
- Co si dzieje? - spytał Telt. Brion wskazał palcem.
- Tam - rzekł, pokazuj c mu rosn c na horyzoncie łun .
- wita - rzekł Telt.
- Jeste z deszczowej planety? Nigdy jeszcze nie widziałe wschodu sło ca?
- Nie w dniu ko ca wiata.
- Daj spokój - mrukn ł Telt. - Ciarki chodz mi po plecach. Wiem, e ich
rozwal . Jednak wiem te , e przynajmniej robiłem, co mogłem, eby do tego nie
dopu ci . Jak my lisz, jak od jutra b d si czuli nasi na Nyjordzie?
- Mo e jeszcze uda si nam temu zapobiec - rzekł Brion, otrz saj c si z
przygn bienia.
88
Jedyn odpowiedzi Telta było pogardliwe pchni cie. Zanim zatoczyli na
pustyni wielk p tl , sło ce było ju wysoko na niebie i zacz ł si poranny skwar.
Ich trasa wiodła przez ła cuch niskich, kamienistych wzgórz, które ograniczały
pr dko jazdy. Pełzli naprzód na niskim biegu. Telt pocił si i kl ł, walcz c z
kierownic . Wreszcie znale li si na twardym piasku i zwi kszywszy szybko ,
skierowali si do miasta.
Gdy tylko Brion ujrzał Hovedstad, poczuł ukłucie l ku. Gdzie wzbijał si w
niebo czarny słup dymu. Mógł to by co prawda jeden z opuszczonych
budynków, jednak im bardziej si zbli ali, tym wi kszy czuł niepokój. Nie
odwa ył si uj go w słowa; to Telt wyraził t my l:
- Po ar, czy co takiego. Gdzie koło was, blisko waszego budynku.
W mie cie zobaczyli pierwsze oznaki nieszcz cia. Gruz na ulicach. Odór
tłustego dymu w nozdrzach. Pojawiało si coraz wi cej ludzi, zmierzaj cych w
tym samym co oni kierunku. Wyludnione zazwyczaj ulice Hovedstad wydawały
si teraz niemal zatłoczone. Wyró niaj cy si nagimi torsami Disa czycy
zmieszali si z nielicznymi pozostałymi w mie cie przybyszami z innych planet.
Brion upewnił si , e ciało jest dobrze przykryte plandek , zanim ich
transporter zacz ł si powoli przeciska przez coraz liczniejszy tłum.
- Nie podoba mi si to zbiegowisko - rzekł Telt, rozgl daj c si wokół. - Gdyby
nie to, e to ostatni dzie , zawróciłbym. Oni znaj nasze pojazdy, atakowali my
ich wystarczaj co cz sto.
Min wszy zakr t, gwałtownie zahamował i zamarł w bezruchu.
Rozci gał si przed nim: obraz zniszczenia. Czarne, wypalone do fundamentów
gruzy jeszcze dymiły, a tu i ówdzie ró owe j zyki płomieni lizały resztki murów.
Z ogłuszaj cym łoskotem run ł fragment ocalałej ciany.
- To wasz budynek, budynek CRF! - wykrzykn ł Telt. Byli tu przed nami.
Musieli u y radia, eby zorganizowa napad. Posłu yli si jakim materiałem
wybuchowym.
Nadzieja zgasła. Dis było skazane na zagład . W tych ruinach, pod gruzami,
le ały ciała wszystkich tych, którzy mu ufali. Lea... Pi kna, okrutnie
zamordowana Lea. Doktor Stine, jego pacjenci, Faussel, wszyscy. Zatrzymał ich
na tej planecie, a teraz byli martwi. Wszyscy. Martwi.
Morderca!
89
Rozdział 14
To był koniec. W duszy Briona nie było miejsca na nic prócz rozpaczy i bólu.
Gdyby umysł rz dził ciałem, to umarłby natychmiast, bo w tej jednej chwili
stracił wszelk ch do ycia. Nie wiadome tego serce wci biło, a regularnie
kurcz ce si płuca nadal wci gały przesycone woni spalenizny powietrze. Ciało
Briona yło własnym yciem.
- Co masz teraz zamiar zrobi ? - spytał Telt, straciwszy swoj zwykł radosn
ywotno .
Brion tylko potrz sn ł głow , gdy zrozumiał sens jego słów. Co mógł zrobi ? Co
w ogóle mo na było zrobi ?
- Jed cie za mn - przez szpar w tylnych drzwiach pojazdu dobiegł ich głos
szepcz cy gardłow disa szczyzn . Zanim zd yli si odwróci , wła ciciel głosu
znikn ł ju w tłumie. Oprzytomniawszy, Brion dostrzegł tubylca wychodz cego z
ci by, odchodz cego na bok i spogl daj cego w ich stron . To był Ulv.
- Skr t dy! - Brion szturchn ł Telta i wskazał mu kierunek. - Zrób to powoli,
eby nie zwróci na nas uwagi.
Przez moment poczuł nadziej , ale nie chciał jej podsyca . Budynek był
zniszczony, a wszyscy ludzie zabici. Trzeba pogodzi si z faktami.
- Co si dzieje? - pytał Telt. - Kto to powiedział?
- Tubylec, ten przed nami. Uratował mi ycie na pustyni i my l , e jest po
naszej stronie. Mimo e jest rodowitym Disa czykiem, rozumie fakty, których nie
mog poj magterowie. Wie, co czeka t planet .
Brion mówił byle co, eby zaj czym umysł i nie pozwoli doj do głosu
szale czej nadziei. Nie było adnej nadziei.
Ulv szedł powoli i swobodnie ulicami, nie ogl daj c si za siebie. Jechali za nim,
trzymaj c si najdalej jak mogli, ani na chwil nie trac c go z oczu. Przy
opuszczonych magazynach pozaplanetarnych korporacji kr ciło si niewielu
przechodniów. Ulv znikn ł w jednym z budynków, w drzwiach, nad którymi
widniał napis "LIGHT METALS TRUST LTD". Telt zwolnił.
- Nie stawaj tutaj - powiedział Brion. - Przejed za róg i tam si zatrzymaj.
Brion zwinnie wyskoczył z wozu. Wokół nie było ywej duszy. Wolno wrócił do
rogu i spojrzał na ulic , któr przyjechali. Była nagrzana sło cem, cicha i pusta.
Z bramy magazynu wychyn ł nagle czarny prostok t i machaj ca do Briona
r ka. Anvharczyk gestem kazał Teltowi rusza i wskoczył w biegu do
transportera.
90
- W te otwarte drzwi, szybko, zanim kto nas zobaczy! Wóz mign ł ramp w
dół, do mrocznego wn trza i brama zamkn ła si za nimi bezszelestnie.
- Ulv! Co jest? Gdzie jeste ? - zawołał Brion, wyt aj c wzrok
Obok pojawiła si nievyra na sylwetka.
- Jestem tu.
- Czy... - Brion nie był w stanie doko czy zdania.
- Słyszałem o napadzie. Magterowie wezwali wszystkich, których mogli zwoła ,
eby pomogli im nie materiały wybuchowe. Poszedłem z mmi. Nie mogłem ich
powstrzyma , a me było czasu, aby ostrzec tych w budynku.
- A wi c oni wszyscy nie yj ?
- Tak - skin ł głow Ulv. - Z jednym wyj tkiem. Mogłem uratowa tylko jedn
osob , wi c wzi łem kobiet , z któr byłem na pustyni. Ona jest teraz tutaj. Kiedy
j wynosiłem, była ranna, ale niezbyt ci ko.
Brion poczuł niewyobra aln ulg , której towarzyszyło poczucie winy. Nie
powinien si cieszy , skoro miał wie o w pami ci mier wszystkich
pracowników fundacji. A jednak był szcz liwy
- Zaprowad mnie do niej - powiedział.
Nagle poczuł l k. Mo e to była pomyłka? Mo e Ulv uratował jak inn
kobiet ?
Ulv prowadził ich przez pust hal , Brion szedł tu za nim, z trudem
powstrzymuj c si od poganiania go. Kiedy zobaczył, e Disa czyk kieruje si w
stron biura po przeciwnej stronie, wyprzedził go i ruszył biegiem.
To była Lea. Le ała nieprzytomna na kanapie, pot perlił jej si na twarzy,
j czała i rzucała si , nie otwieraj c oczu.
- Dałem jej sover, a potem owin łem płaszczem, tak eby nikt nie widział - rzekł
Ulv.
Telt był tu za nimi, zagl daj c przez otwarte drzwi.
- Sover to narkotyk, który uzyskuj z jednej ze swoich ro lin - wyja nił. -
Znamy go a za dobrze. W małych dawkach jest dobrym rodkiem
znieczulaj cym, ale w wi kszych to silna trucizna. W wozie mam antidotum,
zaczekaj, zaraz przynios .
Brion usiadł obok Lei i otarł jej twarz z brudu i potu. Obwódki pod jej oczyma
były niemal czarne, a delikatna twarzyczka wydawała si jeszcze mniejsza.
Jednak yta - i tylko to wydawało si wa ne.
91
Napi cie troch zel ało i Brion zacz ł znowu my le gor czkowo. Nadal miał do
wykonania zadanie. Po tych ostatnich przej ciach Lea powinna le e w szpitalu,
ale to było niemo liwe. B dzie musiał postawi j na nogi i zap dzi z powrotem
do pracy. Wci jeszcze mo na było znale odpowied . Z ka d sekund z Dis
uchodziło ycie.
- Za chwil b dzie jak nowa - powiedział Telt, z trzaskiem stawiaj c ci k
apteczk . Spojrzał czujnie na opuszczaj cego pokój Ulva. - Hys powinien
wiedzie o tym renegacie. Mo e si przyda jako szpieg lub informator, chocia ,
oczywi cie, jest ju za pó no, eby co zrobi , wi c do diabła z tym.
Wyj ł z apteczki automatyczn strzykawk podobn do pistoletu i wybrał
numer na jej tarczy.
- Teraz podwi jej r kaw, a ja przywróc j do ycia. Przycisn ł do ramienia
Lei kielichowat luf sterylizatora i nacisn ł spust. Iniektor cicho zamruczał,
ko cz c prac gło nym brz kni ciem.
- Czy rodek działa szybko? - spytał Brion.
- Po paru minutach. Daj jej pole e spokojnie, a dojdzie do siebie.
W przej ciu pojawił si Ulv.
- Morderca! - sykn ł.
W r ce miał dmuchawk , uniesion w pół drogi do ust.
- Był w wozie, widział..! - krzykn ł Telt i chwycił za bro .
Brion skoczył mi dzy nich, podnosz c r ce.
- Stójcie! Do zabijania! - krzykn ł po disa sku i pogroził pi ci Teltowi. -
Je li strzelisz, wepchn ci t bro do gardła.
Odwrócił si i spojrzał na Ulva, który nadal nie przytkn ł dmuchawki do ust.
To był dobry znak - Disa czyk był nadal niezdecydowany.
- Widziałe ciało w poje dzie, Ulv. Zatem wiesz, e nale y do magtera. Ja go
zabiłem, poniewa wol zabi jednego, dziesi ciu albo stu ludzi, ni pozwoli , by
zgin li wszyscy na tej planecie. Zabiłem go w uczciwej walce, a teraz chc zbada
jego ciało. W magterach jest co bardzo dziwnego i obcego, sam o tym wiesz.
Je eli dowiem si , co to takiego, mo e uda nam si zapobiec wojnie i
zbombardowaniu Nyjordu.
Ulv - wci był nieufny, ale opu cił dmuchawk .
- Chciałbym, eby nie było ludzi z nieba - powiedział. Chciałbym, eby aden z
was nigdy tu nie przybył. Wszystko było dobrze, dopóki si nie zjawili cie.
Magterowie byli najsilniejsi i oni zabijali, ale te pomagali. Teraz chc toczy
92
wojn wasz broni , a wy za to chcecie zabi mój wiat. I chcesz, ebym ci
pomagał!
- Nie mnie. Sobie - powiedział ze znu eniem Brion. Nie ma powrotu do
przeszło ci. Mo e na Dis byłoby lepiej bez kontaktu z obcymi planetami. Mo e
nie. W ka dym razie musicie o tym zapomnie . Macie teraz kontakt z reszt
galaktyki, na dobre czy złe. Macie te problem do rozwi zania, a ja jestem tu po
to, eby wam w tym pomóc.
Mijały sekundy. Ulv stał nieruchomo, próbuj c si oswoi z tymi zupełnie dla
niego nowymi my lami. Czy zabijanie mo e powstrzyma mier . Czy mógł
pomóc swemu ludowi pomagaj c przybyszom walczy i zabija ? Jego wiat
zmienił si i Ulvowi nie podobało si to. Musiał si zdoby na gigantyczny wysiłek,
by zmieni si razem z nim.
Gwałtownym ruchem wepchn ł dmuchawk za rzemienny pas, odwrócił si i
wyszedł.
- To zbyt wiele jak na moje nerwy - rzekł Telt, wpychaj c bro do kabury. -
Nie masz poj cia, jaki b d szcz liwy, kiedy to cholerstwo wreszcie si sko czy.
Wszystko mi jedno, niech nawet rozwal t planet . Mam do .
Poszedł do transportera, nie spuszczaj c z oka siedz cego pod cian
Disa czyka.
Brion ponownie odwrócił si do Lei, która wpatrywała si w sufit szeroko
otwartymi oczami.
- Biegiem - powiedziała bezbarwnym głosem, który zdawał mu si gło niejszy
od krzyku. - Przebiegli obok otwartych drzwi mojego pokoju i widziałam, jak
zabili doktora Stine'a. Po prostu zar n li go jak zwierz i posiekali na kawałki.
Pó niej jeden wszedł do mojego pokoju i tylko tyle pami tam.
Powoli obróciła głow i spojrzała na Briona.
- Co si stało? Jak si tu znalazłam?
- Oni... oni nie yj - powiedział. - Wszyscy. Po napadzie Disa czycy wysadzili
budynek w powietrze. Ocalała tylko ty. To Ulv wszedł do twego pokoju, ten sam,
którego spotkali my na pustyni. Zabrał ci stamt d i ukrył tu, w mie cie.
- Kiedy odlatujemy? - spytała tym samym pustym głosem, odwracaj c si
twarz do ciany. - Kiedy startujemy?
- Dzi jest ostatni dzie . Termin upływa o północy. Krafft przy le po nas statek,
kiedy b dziemy gotowi. Jednak wci mamy tu zadanie do wykonania. Mam te
zwłoki. Zbadasz je. Musimy dowiedzie si , czy magterowie...
- Nic ju nie mo na zrobi , jedynie opu ci t planet mówiła bezbarwnym,
monotonnym głosem. - S granice ludzkich mo liwo ci. Ja zrobiłam, co w mojej
mocy. Prosz , ka im przysła statek Chc zaraz odlecie .
93
Brion przygryzł warg w bezsilnej zło ci. Nic nie było w stanie wyrwa jej z
apatii, w jakiej si pogr yła. Za du o wstrz sów, za wiele strachu w zbyt
krótkim czasie. Uj ł j pod brod i obrócił twarz ku sobie. Nie opierała si , ale
oczy miała błyszcz ce od łez, grube krople spływały jej po policzkach.
- Zabierz mnie do domu, Brion. Prosz , zabierz mnie do domu.
Odgarn ł jej z czoła wilgotne kosmyki włosów i u miechn ł si z wysiłkiem.
Cenny czas uciekał coraz szybciej, a on nie wiedział, co robi . Sekcja musiała
zosta przeprowadzona - ale nie mógł zmusi do tego Lei. Rozejrzał si za
apteczk i stwierdził, e Telt zaniósł j z powrotem do wozu. Mo e znajdzie si w
niej co , co pomo e Lei - jaki rodek uspokajaj cy.
Telt poustawiał kilka swoich przyrz dów na pulpicie nawigacyjnym i przez
kieszonkow lup ogl dał jak ta m . Podskoczył nerwowo i schował j za
siebie, gdy usłyszał hałas, lecz uspokoił na widok Briona.
- My lałem, e to tamten czubek przychodzi si rozejrze szepn ł. - Mo e ty mu
ufasz, ale ja nie. Nie mog nawet u y radia. Wynosz si st d. Musz to
powiedzie Hysowi!
- Co chcesz mu powiedzie ?! - spytał ostro Brion. - Co to za tajemnica?
Telt podał mu lup i ta m .
- Spójrz na t ta m zapisu z mojego licznika promieniowania. Czerwone,
pionowe kreski to - pi ciominutowe przedziały czasu, a ta faluj ca, czarna linia
oznacza poziom radioaktywno ci. Tu linia idzie w gór i w dół, to wtedy
zaatakowali my fort. Ró nica temperatury piasku i skały.
- A co oznacza ten wielki znak na rodku?
- Wypada dokładnie w czasie naszej wizyty w tym gabinecie grozy! Kiedy
weszli my przez otwór do wie y! - Telt nie potrafił ukry podniecenia.
- Czy to oznacza, e...
- Nie wiem. Nie jestem pewny. Musz porówna to z innymi ta mami, jakie
mam w bazie. Mo e to ciany samej wie y. Niektóre z tutejszych skał maj
wysoki poziom naturalnej promieniotwórczo ci. Mo e stała tam skrzynia
przyrz dów z fosforyzuj cymi tarczami. Albo jedna z tych taktycznych bomb
atomowych, jakie ju na nas rzucali. Jaki handlarz sprzedał im kilka sztuk.
- Lub te mog to by bomby kobaltowe?
- Mog - rzekł Telt, pospiesznie pakuj c instrumenty. le zabezpieczona albo
stara bomba z p kni t osłon mogłaby pozostawi wła nie taki lad. Mały
wyciek radonu wystarczyłby w zupełno ci.
- Czemu nie wezwiesz Hysa przez radio?
94
- Nie chc , eby usłyszały to nasłuchuj ce jednostki dziadziusia Kraffta. To
nasza sprawa, je eli mam racj . I musz sprawdzi swoje stare ta my, eby si
upewni . Jednak czuj w ko ciach, e to b dzie warte ataku. Teraz wyładujmy
twojego trupa.
Pomógł Brionowi wytaszczy niezgrabny, owini ty brezentem pakunek, po
czym wskoczył za kierownic .
- Zaczekaj - powiedział Brion. - Czy masz w apteczce co , co mógłbym da Lei?
Wygl da na załaman . Nie histeryzuje, ale zoboj tniała na wszystko. Nie chce
niczego wiedzie , niczego robi , tylko le y i prosi, ebym j zabrał do domu.
- Tak, tak - odparł Telt, otwieraj c apteczk . - Nasz lekarz nazywa to
syndromem masakry. Wielu naszych chłopców to miało. Przez całe ycie
nienawidzili nawet my li o przemocy, a tu nagle musieli zacz zabija ludzi.
Faceci załamywali si , w ciekali, p kali na ró ne sposoby. T mieszank
sporz dził nasz lekarz. Nie wiem, co to jest, prawdopodobnie rodki uspokajaj ce
i troch psychostymulantów. Ta mieszanka wywołuje łagodn amnezj . Usuwa
wspomnienia z ostatnich dziesi ciu, mo e dwunastu godzin. Nie mo esz si
denerwowa czym , czego nie pami tasz. - Wyj ł mały, zapiecz towany pakiecik.
- Instrukcja u ycia na pudełku. Powodzenia.
- Powodzenia - rzekł Brion i u cisn ł stwardniał dło tech ika. - Daj mi zna ,
je li te lady s na tyle silne, by mogły pochodzi od bomb.
Wyjrzał na ulic upewniaj c si , e jest pusta, po czym nacisn ł przycisk
mechanizmu otwieraj cego drzwi. Transporter wypadł w o lepiaj ce wiatło dnia
i znikn ł, warkot silnika szybko cichł w oddali. Brion zamkn ł drzwi i wrócił do
Lei. Ulv nadal siedział pod cian .
W pudełku była jednorazowa strzykawka. Lea nie protestowała, gdy złamał
piecz i przycisn ł igł do jej ramienia. Westchn ła tylko i znów zamkn ła oczy.
Kiedy stwierdził, e zapadła w gł boki sen, przeniósł owini te w brezent zwłoki
magtera do biura. Pod jedn ze cian stał długi stół warsztatowy, na którym
umie cił ciało. Kiedy odwin ł brezent, niewidz ce oczy spojrzały na
oskar ycielsko. Posługuj c si no em, rozci ł lu ne, zakrwawione szaty, pod
którymi znalazł zestaw disa skich przyborów zawieszonych na pasie owini tym
wokół bioder. To jeszcze o niczym nie wiadczyło. Czy istota ta była człowiekiem,
czy nie, musiała jako y na Dis. Brion odrzucił przybory razem z ubraniem.
Miał przed sob nagie, podziurawione kulami, zakrwawione ciało.
Le ca przed nim istota była człowiekiem. Teoria Briona stawała si coraz
mniej prawdopodobna. Je eli magterowie nie byli Obcymi, to jak wytłumaczy
całkowity brak u nich wszelkich uczu ? Jaki rodzaj mutacji? Nie wierzył, aby
było to mo liwe. Ten martwy człowiek musiał mie w sobie co , co czyniło go
Obcym. Przyszło tego wiata opierała si na tej w tłej nadziei. Je eli odkryty
przez Telta lad bomby oka e si fałszywym tropem, nie b dzie ju adnej szansy.
95
Kiedy znów spojrzał na Le , była wci nieprzytomna. Nie miał poj cia, jak
długo jeszcze b dzie pozostawała w tym stanie. Prawdopodobnie mógłby j
obudzi , ale nie chciał tego robi zbyt wcze nie. Z trudem hamował swoj
niecierpliwo . W ko cu postanowił odrzeka co najmniej godzin , zanim
spróbuje j obudzi . To b dzie ju południe - tylko dwana cie godzin do ko ca
tego wiata.
To co na pewno powinien zrobi , to skontaktowa si z profesorem Krafftem.
Musiał upewni si , e zdołaj wydosta si z Dis, je li ich misja si nie powiedzie.
Krafft zainstalował gdzie przeka nik, który prze le dalej sygnał z komunikatora
Briona. Je eli ten przeka nik znajdował si w budynku fundacji, to kontakt
został przerwany. Brion musiał to sprawdzi , zanim b dzie za pó no. Wł czył
nadawanie i wywołał profesora. Odpowied nadeszła natychmiast.
- Tu ł czno floty. Czy zechce pan pozosta na linii? Komandor Krafft czeka
na t rozmow . Ł czymy pana bezpo rednio z nim.
Krafft odezwał si , zanim głos operatora umilkł.
- Kto mówi? Czy kto z fundacji? - jego głos dr ał z emocji. - Tu Brandd. Jest
ze mn Lea Morees...
- Nikt wi cej? Czy nikt oprócz was nie ocalał?
- Tak jest, wszyscy pozostali s ... straceni. Budynek wraz z cał aparatur
został zniszczony i nie mog skontaktowa si z naszym statkiem na orbicie. Czy
w razie konieczno ci b dzie nas pan mógł st d wydosta ?
- Podajcie mi wasz pozycj . Statek ju leci...
- Na razie nie potrzebuj statku - przerwał mu Brion. Nie wysyłajcie go, dopóki
was nie zawiadomi . Je eli istnieje jeszcze jaki sposób, aby unikn wojny, to
znajd go. Tak wi c zostaj , je eli b dzie potrzeba, to do ostatniej minuty.
Krafft milczał. Słycha było tylko trzaski i odgłos jego oddechu.
- Decyzja nale y do pana - rzekł w ko cu. - Statek b dzie czekał w pogotowiu.
Czy pozwoli nam pan zabra teraz pann Morees?
- Nie. Jest mi tu potrzebna. Nadal pracujemy, szukaj c... - Có musiałby pan
teraz odkty , eby mogło to odwróci bieg wydarze ? - w głosie Nyjordczyka była
nadzieja i rozpacz. Brion nie mógł go pocieszy .
- Dowie si pan, je li mi si uda. W przeciwnym wypadku nic z tego. Koniec.
Wył czył nadajnik.
Kiedy spojrzał na dziewczyn , spała spokojnie. Co jeszcze mógł zrobi , zanim j
obudzi? Do sekcji zwłok b d potrzebne narz dzia, jakie instrumenty, a tu z
pewno ci nie było niczego. Mo e uda mu si co znale w gruzach budynku
fundacji. My l c o tym, poczuł nagłe pragnienie bli szego obejrzenia ruin. Mo e
96
jeszcze kto ocalał. Musiał to sprawdzi . Gdyby mógł porozmawia z lud mi,
którzy tam pracowali...
Ulv nadal siedział pod cian . Skulony, spojrzał ze zło ci na nadchodz cego
Briona, ale nic nie powiedział.
- Czy pomo esz mi jeszcze raz? - zapytał Brion. - Zosta i pilnuj dziewczyny,
kiedy mnie nie b dzie. Wróc w południe. Ulv nie odpowiedział.
- Wci szukam sposobu, aby uratowa Dis - dodał Brion.
- Id . Przypilnuj dziewczyny! - rzucił Ulv z bezsiln w ciekło ci . - Nie wiem co
robi . Mo esz mie racj . Id . Ze mn b dzie bezpieczna.
Brion wy lizgn ł si na wyludnion ulic i pół biegn c, pół id c ruszył w
kierunku sterty gruzów, która była kiedy siedzib Cultural Relationships
Foundation. Szedł inn drog ni ta, któr przyjechali, zmierzaj c najpierw ku
obrze u miasta. Kiedy tam dotrze, skr ci i podejdzie do ruin z innej strony, tak
by nie zdradzi , sk d przybył. Magterowie mogli obserwowa budynek, a nie
chciał naprowadzi ich na lad Lei i wykradzionego ciała.
Min wszy róg, ujrzał stoj cy na ulicy transporter. Wóz wygl dał dziwnie
znajomo. Mógł to by ten, którego u ywali z Teltem, chocia nie był tego pewien.
Trzymaj c si w cieniu muru i rozgl daj c na boki, ostro nie ruszył w stron
transportera. Kiedy podszedł bli ej, stwierdził, e był to ten sam pojazd, którym
podró ował w nocy.
Na ulicy było cicho i upalnie. Okna i drzwi były puste: nic si nie poruszało w
ich cieniu. Postawiwszy nog na błotniku, Brion si gn ł r k i złapał za gor c ,
metalow kraw d otwartego okna. Podci gn ł si i spojrzał w u miechni t
twarz Telta.
U miechni t w miertelnym grymasie. ci gni te wargi odsłaniały
wyszczerzone z by, oczy zdawały si wychodzi na wierzch, a twarz była
spuchni ta i zniekształcona od zabójczej trucizny. W jego szyi tkwiła male ka,
drewniana strzałka.
97
Rozdział 15
Brion rzucił si na ziemi , w pył i kurz ulicy. Nie mign ła ku niemu adna
zatruta strzałka - wokół wci panowała cisza. Morderczy Telta znikn li tak, jak
si pojawili. Otworzył drzwi i wskoczył do rodka.
Dokonali gruntownego zniszczenia. Wszystkie tablice kontrolne były
doszcz tnie rozbite, podłoga zasłana potrzaskanym sprz tem i kł bami ta m,
przypominaj cymi wyprute wn trzno ci. Wybebeszona maszyna była martwa
jak jej kierowca.
Łatwo było odtworzy przebieg wypadków. Kto rozpoznał wje d aj cy do
miasta transporter - zapewne który z magterów bior cych udział w zniszczeniu
budynku fundacji. Nie wiedzieli, gdzie si podział - inaczej Brion te ju by nie
ył. Jednak musieli zauwa y go, gdy Telt próbował opu ci miasto, i zatrzymali
go w najbardziej skuteczny sposób - strzałk , która przez otwarte okno trafiła w
kark niczego nie podejrzewaj cego kierowcy.
Telt zabity! Nagły szok, jakim była jego mier , sprawił, e Brion na chwil
zapomniał o wszystkich konsekwencjach tego faktu. Teraz zacz ł je sobie
u wiadamia . Tek nie zd ył przekaza Armii Nyjordu wiadomo ci o odkryciu
ladu radioaktywno ci. Nie chciał posłu y si radiem; zamierzał osobi cie
powiadomi Hysa i wr czy mu ta m . Teraz ta ma była podarta i zmieszana z
innymi, a człowiek, który umiał j zinterpretowa , nie ył.
Brion spojrzał na przewody zwisaj ce z rozbitej radiostacji i wyskoczył na
zewn trz. Biegn c zygzakiem, szybko oddalił si od transportera. Jego własne
ycie i ycie Dis zale ało od tego, czy kto go zauwa y przy poje dzie. Musiał
porozumie si z Hysem i przekaza mu t informacj . Dopóki tego nie zrobi,
b dzie jedynym przybyszem wiedz cym, w której wie y magterowie mogli
przechowywa mierciono ne bomby.
Kiedy oddalił si od transportera tak, e stracił go z oczu, zwolnił i otarł pot z
czoła. Opu cił pojazd nie zauwa ony i nikt go nie ledził. Znalazł si w nie znanej
mu cz ci miasta, ale kieruj c si według sło ca poszedł miarowym krokiem w
stron zburzonego budynku. Na ulicach było teraz wi cej Disa czyków.
Niektórzy przystawali i spogl dali na niego gniewnie, marszcz c brwi.
Empatycznym zmysłem wyczuwał ich zło i nienawi . Z grupki m czyzn
emanowało zagro enie i mijaj c ich poło ył dło na kolbie miotacza. Dwaj z nich
trzymali dmuchawki w pogotowiu, ale nie u yli ich. Zanim skrył si za nast pnym
rogiem, plecy miał mokre od potu.
Przed sob ujrzał ruiny siedziby fundacji. Opodal sterczał ci ty sto ek
kosmolotu. Z otwartego luku wyszli dwaj m czy ni i stan li na skraju
pogorzeliska. Kiedy podeszwy butów Briona zachrz ciły na gruzowisku,
m czy ni odwrócili si błyskawicznie, z wycelowan w niego broni . Obaj mieli
karabiny jonowe. Odpr yli si , widz c jego ubiór.
98
- Przekl te dzikusy! - warkn ł jeden.
Był mieszka cem jednej z ci kich planet: przysadzistej budowy, wygl dał jak
bryła ci gien i mi ni, chocia czubkiem głowy ledwie si gał Brionowi do brody.
Na zsuni tej w tył czapce miał dwie skrzy owane linijki - odznak pokładowego
informatyka.
- My l , e trudno ich wini - rzekł drugi.
Nosił insygnia intendenta. Rysami twarzy ró nił si od pierwszego, ale z
powodu kr pej budowy ciała wydawał si jego bli niakiem. Zapewne z tego
samego wiata.
- Dzi w nocy rozwal ich planet . Wygl da na to, e te biedne dranie na
ulicach w ko cu zrozumiały, co si dzieje. Mam nadziej , e my b dziemy wtedy
w podprzestrzeni. Widziałem, jak oberwał wiat Estrada, i nie mam ochoty
ogl da tego po raz drugi. Nigdy wi cej!
Informatyk spojrzał uwa nie na Briona, lekko odchylaj c głow , eby zajrze
mu w oczy.
- Potrzebny panu transport? - zapytał. - Jeste my ostatnim statkiem w porcie i
damy st d dyla, jak tylko reszta ładunku znajdzie si na pokładzie. Zabierzemy
pana, je li pan chce.
Brion najwy szym wysiłkiem woli zdołał zapanowa nad obezwładniaj cym
przygn bieniem, jakie ogarn ło go na widok rumowiska - grobowca tylu ludzi.
- Nie - powiedział. - To nie b dzie potrzebne. Jestem w kontakcie z flot
blokady. Zabior mnie st d przed północ . - Jest pan z Nyjordu? - burkn ł
intendent.
- Nie - odparł Brion, zaabsorbowany swoimi my lami. Ale mam kłopoty z
moim statkiem.
U wiadomił sobie, e bacznie mu si przygl daj i e jest im winien jakie
wyja nienie.
- My lałem, e uda mi si znale sposób, by zapobiec wojnie. Teraz... nie jestem
ju tego taki pewien.
Nie zamierzał zwierza si kosmonautom, ale te słowa, tłuk ce si wci w jego
mózgu, wyrwały mu si bezwiednie. Informatyk zacz ł co mówi , ale jego
towarzysz szturchn ł go łokciem w bok.
- Zaraz odlatujemy. Nie podoba mi si sposób, w jaki patrz na nas ci
Disa czycy. Kapitan kazał nam sprawdzi , co było przyczyn po aru, a potem
zabiera si do diabła. Chod my wi c.
99
- Niech si pan nie spó ni na swój statek - powiedział do Briona informatyk i
ruszył w stron statku. Nagle zawahał si i odwrócił. - Jest pan pewny, e w
niczym nie mo emy pomóc?
Rozpacz nic nie da. Brion z trudem otrz sn ł si z przygn bienia.
- Mo ecie mi pomóc - rzekł. - Przydałby mi si skalpel albo jakie inne
narz dzia chirurgiczne.
B d potrzebne Lei. Pó niej przypomniał sobie wiadomo , której nie zd ył
przekaza Telt.
- Czy macie przeno n radiostacj ? Zapłac .
Informatyk znikn ł we wn trzu rakiety i minut pó niej pojawił si ponownie, z
mał paczk w r ku.
- Tu jest skalpel i magnetyczne szczypce. To wszystko, co udało mi si znale
w apteczce. Mam nadziej , e si przydadz . - Si gn ł do wn trza statku i wyj ł
metalow skrzynk przeno nej radiostacji. - Prosz to wzi , ma spory zasi g,
nawet na długich falach.
Machn ł r k , gdy Brion chciał mu zapłaci .
- To mój wkład - powiedział. - Je eli zdoła pan uratowa t planet , to dodam
panu cały ten statek. Powiemy kapitanowi, e stracili my to radio uciekaj c przed
tubylcami. Prawda, liczykrupo? - d gn ł intendenta w pier palcem, którym bez
trudu mógłby wybi dziur w kim mizerniejszej postury.
- Słysz ci wyra nie - powiedział intendent. - Po powrocie na statek napisz tak
w zapotrzebowaniu.
Weszli do rakiety i Brion musiał si szybko odsun na bezpieczn odległo .
Poczucie obowi zku - kosmonauci te je mieli. U wiadomiwszy to sobie, Brion
troch podniósł si na duchu i zacz ł grzeba w gruzach, szukaj c czego , co
mogłoby si przyda . We fragmencie ocalałej ciany rozpoznał naro nik
laboratorium.
Przeszukuj c rumowisko, wydobył ró ne popsute przyrz dy oraz jeden pogi ty
pojemnik, który cudem unikn ł zniszczenia. W rodku był binokular z
pop kanymi i zabrudzonymi szkłami oraz zgi tym tubusem. Lewa cz
instrumentu wydawała si sprawna. Brion ostro nie schował mikroskop z
powrotem do pojemnika.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. To skromne wyposa enie b dzie
musiało wystarczy . Odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami Disa czyków,
ruszył z powrotem do magazynu. Nie chc c zdradzi poło enia kryjówki, musiał
solidnie nadło y drogi. Dopiero kiedy był pewny, e nikt go nie ledzi, w lizgn ł
si do budynku, zamykaj c za sob drzwi.
100
Kiedy wszedł do biura, powitało go przestraszone spojrzenie Lei.
- Przyjazna twarz w ród tłumu kanibali - powiedziała. Maluj ce si na jej
twarzy napi cie przeczyło artobliwym słowom. - Co si stało? Od kiedy si
obudziłam, Wielka Kamienna Twarz - wskazała palcem na Uhra - nie odezwał si
do mnie słowem.
- Co pami tasz z ostatnich wydarze ? - spytał ostroinie Brion. Nie chciał
powiedzie jej zbyt wiele, eby znów nie wywoła szoku. Ulv wykazał ogromn
przytomno umysłu, nie próbuj c z ni rozmawia .
- Je eli musisz wiedzie - powiedziała Lea - to pami tam bardzo du o, Brionie
Brandd. Nie b d si wdawa w szczegóły, bo lepiej nie zdradza takich rzeczy
tubylcom. Powiem tylko, e zasn łam zaraz po tym, jak odszedłe . Oprócz tego
niczego nie pami tam. To niesamowite. Zasn łam w tym skotłowanym,
szpitalnym łó ku, a obudziłam si na tej kanapie, z okropnym bólem głowy. A on
po prostu siedział tam i marszczył si gro nie. Czy nie mógłby powiedzie mi, co
si tu dzieje?
Najlepiej powiedzie jej prawd , zostawiaj c na pó niej wszystkie drastyczne
szczegóły.
- Magterowie zaatakowali budynek fundacji - powiedział. - S teraz w ciekli na
wszystkich przybyszów. Była pod wpływem rodka usypiaj cego i Ulv musiał
przynie ci tutaj. Teraz jest ju dwunasta...
- To ostatni dzie ? - w jej głosie było przera enie. Zbli a si koniec wiata, a ja
odgrywam pi c królewn ! Czy kto został ranny podczas napadu? Albo zabity?
- Było wiele zamieszania i wiele ofiar - rzekł Brion. Musiał jako odwróci jej
uwag . Podszedł do trupa i odchylił brezent, odsłaniaj c jego twarz. - Jednak
teraz jest co wa niejszego. To jeden z magterów. Mam tu skalpel i par innych
rzeczy. Czy przeprowadzisz sekcj zwłok?
Lea skuliła si na kanapie. Mimo panuj cego upału wygl dała na zzi bni t .
- Co si stało z lud mi w budynku? - zapytała cichutko. Zastrzyk usun ł
pami o tragedii, ale gdzie w pod wiadomo ci kołatało si echo prze ytego
szoku i napi cia. - Jestem taka... wyczerpana. Prosz , powiedz mi, co si stało.
Mam wra enie, e co ukrywasz.
Brion usiadł przy niej i wzi ł j za r ce. Nie zdziwiło go, e były zimne.
Spojrzawszy jej w oczy, próbował doda jej otuchy. - To nie było zbyt przyjemne
- powiedział w ko cu.
Była w szoku i pewnie dlatego tak si teraz czujesz. Jednak... Lea, musisz mi
uwierzy na słowo. Nie zadawaj adnych pyta . Nic ju na to nie mo emy
poradzi . Mo emy jednak jeszcze odkry prawd o magterach. Czy zbadasz
ciało?
101
Zamierzała o co zapyta , lecz zrezygnowała. Kiedy spu ciła głow , Brion
poczuł, jak lekki dreszcz wstrz sn ł jej ciałem.
- Stało si co bardzo złego - powiedziała. - Wiem. S dz , e b d musiała
uwierzy ci na słowo, e lepiej nie zadawa adnych pyta . Pomó mi wsta ,
dobrze, kochany? Nogi mam jak z waty.
Opieraj c si o Briona niemal całym ci arem ciała, wolno podeszła do trupa.
Spojrzała na i zadygotała.
- Trudno to nazwa naturaln mierci - powiedziała. Ulv przygl dał jej si
uwa nie, gdy wyjmowała skalpel z futerału.
- Nie musisz na to patrze , je li nie chcesz - powiedziała mu niewprawn
disa szczyzn .
- Chc - odparł, nie odrywaj c oczu od ciała. - Nigdy przedtem nie widziałem
magtera martwego albo bez ubrania, jak kogo zwyczajnego.
Nie przestawał intensywnie przygl da si zabitemu.
- Znajd mi troch wody do picia, dobrze, Brion? powiedziała Lea. - I rozłó
brezent pod ciałem. To do brudna robota.
Napiwszy si wody, zdała si nabra sił - mogła sta nie przytrzymuj c si stołu
obiema r kami. Przyło ywszy koniec skalpela tu pod mostkiem magtera,
wykonała długie ci cie a do spojenia łonowego. Długa, biegn ca niemal przez
cały tułów rana rozchyliła si szeroko jak czerwone usta. Ulv zadr ał, ale nie
odwrócił oczu.
Lea usuwała organy wewn trzne jeden po drugim. Raz zerkn ła na Briona, ale
zaraz wróciła do pracy. Cisza przedłu ała si , a przerwał j Brion.
- Powiedz mi, dobrze? Znalazła co ?
Osłabiła j nadzieja wyczuwalna w jego pytaniu, zachwiała si i osun ła na
le ank . Bezsilnie opu ciła zakrwawione r ce, makabrycznie kontrastuj ce z jej
pobladł twarz .
- Przykro mi, Brion - powiedziała. - Nic tu nie ma, zupełnie nic. S niewielkie
ró nice, zmiany organiczne, jakich nigdy jeszcze nie widziałam, na przykład
olbrzymia w troba. Jednak takie zmiany mog by typowe dla homo sapiens
przystosowanego do ycia na innej planecie. To człowiek. Zmieniony,
zaadaptowany, zmodyfikowany, ale człowiek, taki sam jak ty czy ja.
- Sk d mo esz by tego pewna? - przerwał jej Brion. Jeszcze nie zbadała
wszystkiego, prawda?
Potrz sn ła głow .
102
- Wi c krój dalej. Inne organy. Mózg. Badania mikroskopowe. Masz! - rzucił,
podsuwaj c jej pojemnik z mikroskopem.
Ukryła twarz w dłoniach i załkała.
- Czy nie mo esz zostawi mnie w spokoju! Jestem zm czona i chora, i mam
do tej okropnej planety. Dajmy im zgin . Nic mnie nie obchodz . Twoja teoria
jest bł dna, bezwarto ciowa. Przyznaj to! I pozwól mi umy r ce...
Reszta słów uton ła w gło nym szlochu. Brion stan ł nad ni i wzi ł gł boki
oddech. Czy by si mylił? Nawet nie wa ył si o tym my le . Spogl daj c na
drobne ramiona Lei, na małe wybrzuszenia kr gosłupa widoczne pod cienkim
materiałem, czuł gł bok lito , której nie mógł si podda . Ta drobna, bezradna,
przestraszona kobieta była jego jedyn szans . Musiała zabra si do roboty.
Musiał j do tego nakłoni .
Ihjelowi udało si to - posłu ył si czynn empati , aby przekaza swoje uczucia
Brionowi. Teraz Brion musiał zrobi to samo z Le . Otrzymał kilka lekcji tej
sztuki, ale daleko mu było do biegło ci. Pomimo to musiał spróbowa . Siła była
tym, czego Lea potrzebowała najbardziej. Powiedział po prostu:
- Mo esz to zrobi . Masz wol i sił , eby doko czy dzieła. A jego umysł
milcz co nakazywał jej słucha : teraz, kiedy jej siły si wyczerpały, udzielał jej
cz ci sił Briona.
Dopiero kiedy uniosła głow i zobaczył łzy wysychaj ce na jej twarzy,
zrozumiał, e mu si powiodło.
- We miesz si do roboty? - spytał cicho.
Lea tylko skin ła głow i podniosła si z le anki. Powtórzyła nogami jak lalka
poci gana za niewidoczne sznurki. Ta siła nie była jej własn sił i Brion z
przykro ci przypomniał sobie ostatni rund Twenties, gdy sam do wiadczył
takiego samego uczucia kra cowego wyczerpania. Otarła r ce o ubranie i
otworzyła pojemnik z mikroskopem.
- Wszystkie szkiełka s potłuczone - powiedziała.
- U yj tego - odparł Brion, kopi c w szklane przepierzenie.
Kawałki szkła z brz kiem posypały si na podłog . Podniósł kilka najwi kszych
odłamków i połamał je na prostok ty mieszcz ce si w uchwytach stolika. Lea
wzi ła je bez słowa. Rozmazawszy na szkiełku kropl krwi magtera, pochyliła si
nad mikroskopem. Dr cymi r kami nastawiała ostro . Badała preparat pod
małym powi kszeniem. Raz odrobin obróciła lusterko, eby złapa wiatło
wpadaj ce przez okno. Brion stał nad ni , zaciskaj c pi ci i z trudem
opanowuj c niepokój.
- Co tam widzisz? - nie wytrzymał.
- Fagocyty, płytki krwi... leukocyty... wszystko wygl da normalnie.
103
Jej głos był matowy, znu ony; mrugała oczami zm czonymi od wpatrywania si
w preparat.
Brion poczuł gniew wywołany poczuciem kl ski. Nawet w obliczu pora ki nie
przyjmował jej do wiadomo ci. Si gn ł Lei przez rami i obrócił rewolwer
mikroskopu, ustawiaj c go na du e powi kszenie.
- Je li niczego nie widzisz, to spróbuj pod du ym powi kszeniem! To tam jest,
wiem o tym! Zrobi ci preparat tkankowy. Obrócił si do wypatroszonego trupa.
Nie widział, e Lea nagle zesztywniała i z po piechem nastawiła ostro , jednak
poczuł bij c od niej fal emocji, oddziaływuj c na jego empatyczne zmysły.
- Co to? - zawołał, jakby powiedziała co na głos.
- Co ... Co tu jest - mrukn ła. - W tym leukocycie. To nie jest normalna
komórka, ale wygl da znajomo. Widziałam ju kiedy co takiego, ale nie
przypominam sobie gdzie.
Wyprostowała si znad mikroskopu i bezwiednie przycisn ła zakrwawione r ce
do czoła.
- Wiem, e ju to widziałam.
Brion zerkn ł w okular mikroskopu i ujrzał niewyra ny obiekt. Kiedy nastawił
ostro , zobaczył wyra nie - biały, amebowaty kształt jednokomórkowego
leukocytu. Jego niewprawne oko nie dostrzegało w nim nic niezwykłego. Nie był
w stanie stwierdzi , co dziwnego dostrzegła w tym Lea, poniewa nie miał poj cia,
jak powinien wygl da leukocyt normalny.
- Czy widzisz te okr głe, zielone grudki skupione blisko siebie? - zapytała Lea.
Zanim zd ył odpowiedzie , wykrzykn ła: - Ju wiem!
Podekscytowana, zapomniała o zm czeniu.
- Icerya purchasi, tak si nazywa albo podobnie. To Coccus, mały owad z rz du
łuskoskrzydłych. Miał takie same twory zebrane razem w swoich komórkach.
- Co to oznacza? Jaki ma zwi zek z Dis?
- Nie wiem - odparła. - Tyle e wygl da tak podobnie. I jeszcze nigdy nie
widziałam czego takiego w ludzkiej komórce. U Coccusa te zielone ciałka
przekształcaj si w rodzaj dro d y yj cych w jego organizmie. Nie paso yt, ale
rzeczywisty symbiont...
Szeroko otworzyła oczy, gdy dotarło do niej znaczenie własnych słów. Symbiont
- a Dis była planet , na której symbioza i paso ytnictwo osi gn ło bardziej
zaawansowane i skomplikowane formy ni gdziekolwiek indziej. My li Lei
kr yły wokół tego faktu i rozwa ały jego logiczne konsekwencje. Brion
wyczuwał jej skupienie i podniecenie. Nie zrobił niczego, co mogłoby j wyrwa z
transu. Pogr ona w my lach, stała zaciskaj c pi ci i niewidz cym spojrzeniem
wpatruj c si w dal.
104
Brion i Ulv spogl dali na ni w milczeniu, czekaj c co powie. W ko cu kawałki
łamigłówki poukładały si we wła ciwych miejscach. Rozwarła zaci ni te dłonie i
przygładziła nimi wilgotn spódnic . Zamrugała i obróciła si do Briona.
- Czy jest tu jaka skrzynka z narz dziami? - zapytała. Pytanie było tak
zaskakuj ce, e Brion przez chwil nie potrafił na nie odpowiedzie . Zanim zdołał
zebra my li, odezwała si ponownie.
- Nie chodzi mi o r czne narz dzia, to trwałoby zbyt długo. Mogliby cie znale
mi co takiego jak piła mechaniczna? Byłaby najlepsza.
Znów zaj ła si mikroskopem i Brion nie próbował jej ju o nic wypytywa . Ulv
wci przygl dał si ciału magtera, nie rozumiej c, o czym mówili.
Brion poszedł do hali ładunkowej. Na parterze nie znalazł niczego, mogłoby by
przydatne, wi c wszedł schodami na gór . Długi korytarz prowadził do licznych
pomieszcze . Wszystkie drzwi były zamkni te, wł cznie z tymi, na których
widniał obiecuj cy napis "NARZ DZIOWNIA". Kilkakrotnie uderzył barkiem
w metal, nie wyginaj c go nawet na cal. Cofn ł si , szukaj c innego sposobu i
zerkn ł na zegarek.
Druga! Za dziesi godzin bomby spadn na Dis.
Ten fakt zmuszał do po piechu. Jednak nie mógł robi hałasu - mógłby go kto
usłysze . Szybko zdj ł koszul i lu no owin ł ni miotacz, tak e tworzyła
lejkowate przedłu enie lufy. Przytrzymuj c materiał lew r k , przytkn ł bro
do drzwi, wylotem do zamka. Strzał odbił si głuchym echem, niesłyszalnym na
zewn trz budynku. Kawałki rozbitego mechanizmu zagrzechotały wewn trz
zamka i drzwi stan ły otworem.
Kiedy wrócił, Lea stała nad ciałem. Podał jej mał pilark z obrotowym
ostrzem.
- Czy to si nada? - spytał. - Zasilana bateryjnie, naładowana niemal do pełna.
- Doskonale - odparła. - B dziecie musieli mi pomóc. Przeszła na disa ski.
- Ulv, czy mógłby znale jakie miejsce, sk d mógłby nie zauwa ony
obserwowa ulic ? Daj mi znak, kiedy b dzie pusta. Obawiam si , e piła narobi
sporo hałasu.
Ulv skin ł głow i poszedł do hali, gdzie wspi ł si na stert skrzy , sk d mógł
wyjrze na zewn trz przez małe okienko umieszczone wysoko nad podłog .
Ostro nie rozejrzał si na boki, po czym machni ciem r ki kazał Lei zaczyna .
- Brion, sta obok i trzymaj trupa za brod - poleciła. Trzymaj mocno, eby
głowa nie latała, kiedy b d ci ła. To b dzie niezbyt przyjemne. Przykro mi.
Jednak to najszybszy sposób na przeci cie ko ci.
Piła wgryzła si w czaszk .
105
W pewnej chwili Ulv gestem nakazał im cisz i sam skrył si w cieniu. Czekali
niecierpliwie, a da im sygnał do podj cia pracy. Brion mocno trzymał głow
magtera, a piła zatoczyła kr g wokół czaszki trupa.
- Sko czone - powiedziała Lea, wypuszczaj c pilark ze zdr twiałych palców.
Rozmasowała dłonie, przywracaj c im ycie, nim doko czyła dzieła. Ostro nie i
delikatnie usun ła wierzchołek czaszki magtera, odsłaniaj c mózg widoczny w
strudze wiatła padaj cego przez okno.
- Od pocz tku miałe racj , Brion - powiedziała. - Oto twój Obcy.
106
Rozdział 16
Gdy spogl dali na odsłoni ty mózg magtera, doł czył do nich Ulv. Sprawa była
tak oczywista, e i on to zauwa ył.
- Widziałem zabite zwierz ta i martwych ludzi z otwartymi głowami, ale
jeszcze nigdy nie widziałem czego takiego - rzekł.
- Co to jest? - zapytał Brion.
- Naje d ca. Obcy, którego szukałe - powiedziała Lea.
Mózg magtera zajmował tylko dwie trzecie obj to ci. Zamiast całkowicie j
wypełnia , dzielił j z zielonym, amorficznym tworem. Naro l była pomarszczona
podobnie jak kora mózgowa, lecz zawierała ciemne grudki i wyrostki. Lea wzi ła
skalpel i delikatnie dotkn ła ciemnej, wilgotnej masy.
- To jest bardzo podobne do czego , co kiedy widziałam na Ziemi -
powiedziała. - Zielona mucha, Drepanosiphum planatoides, i jej niezwykły organ,
zwany pseudoikr . Teraz, kiedy zobaczyłam ten twór w czaszce magtera,
przypomniałam sobie. Organ muchy Drepanosiphum tak e jest wielki i zielony,
ale wypełnia połow jamy tułowia, a nie głowy. Jego przeznaczenie przez wiele lat
pozostawało zagadk dla biologów i stworzono kilka zawiłych teorii, które to
wyja niały. W ko cu komu udało si dokona sekcji i zbada pseudoikr .
Okazało si , e to ro lina ni sza, dro d akowaty twór, który pomaga zielonej
musze trawi . Wytwarza enzymy umo liwiaj ce musze wchłanianie ogromnych
ilo ci cukru, spo ywanego z sokiem ro lin.
- To nic niezwykłego - rzekł zdumiony Brion. - Termitom i ludziom flora
równie pomaga w trawieniu. Na czym polega ró nica u zielonej muchy?
- Głównie na rozmna aniu. Wszystkie inne ro liny yj ce w trzewiach musz
wnikn do ciała gospodarza i usadowi si tam jako obce twory, mog ce
pozostawa tam tak długo, jak długo s u yteczne. Zielona mucha i jej
dro d akowata ro lina pozostaj w stałym, symbiotycznym zwi zku, b d cym
podstaw ich egzystencji. Zarodniki ro liny pojawiaj si w licznych cz ciach
ciała muchy, ale zawsze s obecne w komórkach rozrodczych. Ka da komórka
jajowa zawiera ich kilka i ka de jajo, z którego wyl ga si mucha, jest
zainfekowane zarodnikami ro liny. Ten sposób gwarantuje ci gło symbiozy.
- Czy my lisz, e te zielone kulki w komórkach krwi magtera mog by czym
takim? - pytał Brion.
- Jestem tego pewna - odparła Lea. - To musi by taki sam proces.
Prawdopodobnie całe ciało magtera zawiera takie zielone kuleczki, zarodniki czy
te potomstwo tego tworu. Do komórek rozrodczych wniknie wystarczaj ca ich
ilo , by zapewni zainfekowanie ka dego nowo narodzonego magtera. Kiedy
dziecko ro nie, symbiont ro nie razem z nim, zapewne zreszt o wiele szybciej,
107
poniewa zdaje si by prostszym organizmem. Podejrzewam, e w ci gu
pierwszych sze ciu miesi cy ycia noworodka twór na dobre zadomawia si w
jego czaszce.
- Ale po co? - zapytał Brion. - Jaka jest jego rola? - Mog tylko zgadywa , ale
wiele faktów wskazuje na to, jak pełni funkcj . Jestem skłonna zało y si , e
jest prawdopodobnie skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, jak wi kszo innych
form ycia na Dis. Ten organizm jest po prostu zbyt zło ony, by mógł powsta w
ci gu tak krótkiego czasu, jaki upłyn ł od chwili, gdy na planecie pojawili si
ludzie. Magterowie musieli zarazi si tym symbiontem, spo ywaj c jakie
disa skie zwierz . Symbiont prze ył i doskonale si zadomowił w nowym
rodowisku, dobrze chroniony przez ko ci czaszki długowiecznego gospodarza. W
zamian za ywno , tlen i wygod symbiont zapewne wytwarza hormony i
enzymy ułatwiaj ce magterowi przetrwanie. Jedne z nich mog wspomaga
trawienie, pozwalaj c magterowi je ka d ro lin czy zwierz , jakie wpadnie
mu w r ce. Symbiont mo e produkowa cukry, oczyszcza krew z toksyn... Jest
wiele funkcji, które mo e pełni . I pełni je, poniewa magterowie najwyra niej s
dominuj c form ycia na tej planecie. Zapłacili wysok cen za t symbioz , ale
a do tej pory nie miało to adnego znaczenia. Czy zauwa yłe , e mózg magtera
nie jest wcale mniejszy od normalnego?
- Ale musi tak by , jak e inaczej symbiont mógłby si zmie ci w czaszce?
- Gdyby mózg magtera był mniejszy od normalnego, twór mógłby wypełni
powstał , pust przestrze . Jednak ten mózg jest w pełni rozwini ty, tyle e
brakuje jego cz ci wchłoni tej przez symbionta.
- Płaty czołowe - rzekł Brion, nagle zrozumiawszy, o co jej chodzi.
- Ta piekielna rzecz dokonała lobotomii.
- Zrobiła nawet wi cej - rzekła Lea, odsuwaj c tkank mózgow i odsłaniaj c
le ce pod ni zielone strz pki. - Te wyrostki si gaj gł biej, ale zawsze pozostaj
w mózgu. Mó d ek wydaje si nie naruszony. Najwidoczniej w ten sposób
symbiont wpływa wybiórczo na uczucia wy sze gospodarza. Zniszczenie płatów
czołowych uczyniło magterów istotami bez emocji i zdolno ci do prawdziwie
abstrakcyjnego my lenia. Wydaje si , e bez nich łatwiej było im przetrwa .
Musiało doj do straszliwych w skutkach niepowodze , zanim ustaliła si
odpowiednia proporcja mi dzy ro lin a człowiekiem. Ostatecznym produktem
jest człeko - ro lino - zwierz cy symbiont, który jest w podziwu godnym stopniu
przystosowany do przetrwania na tym nieszcz snym wiecie. adnych
powoduj cych komplikacje uczu czy pragnie , które mogłyby przeszkadza w
prze yciu. Całkowity brak skrupułów. Ludzko zawsze była w tym dobra, wi c
nie trzeba było wiele modyfikowa .
- Przecie inni Disa czycy, cho by Ulv, zdołali prze y nie zmieniaj c si w
takie istoty. Dlaczego wi c magterowie.. ?
108
- W procesie ewolucji nic nie jest konieczno ci , wiesz o tym - powiedziała Lea. -
Mo liwe s ró ne warianty, a najlepsze rozwijaj si dalej. Mo na powiedzie , e
lud Ulva przetrwał, ale magterowie przetrwali lepiej. Gdyby inne planety nie
nawi zały ponownie kontaktu z Dis, podejrzewam, e magterowie powoli staliby
si tu ras dominuj c . Tylko e teraz nie maj na to szans. Wygl da na to, e ich
samobójcze ci goty doprowadziły do zagłady obu ras.
- I to wła nie nie ma adnego sensu - powiedział Brion. - Magterowie przetrwali
i wspi li si na szczyt tutejszej drabiny ewolucyjnej. A przecie maj samobójcze
skłonno ci. Jak to si stało, e nie wygin li wcze niej?
- Indywidualnie, ka dy z nich jest agresywny w sposób granicz cy z
samobójstwem. Zaatakuj wszystko i wszystkich z tym samym całkowitym
brakiem emocji. Na szcz cie na tej planecie nie ma wi kszych zwierz t. Tak
wi c, mimo e jednostki gin ły, kra cowa bezwzgl dno zapewniała magterom
przetrwanie. Teraz stan li w obliczu problemu, który jest zbyt zło ony dla ich
uszkodzonych umysłów. Co było dobre dla nich, było dobre dla planety, a takie
my lenie zawsze si le ko czy. S jak ludzie z no ami, którzy zabijali wszystkich
uzbrojonych w kamienie. Teraz stan li przed lud mi z karabinami, lecz mimo to
b d atakowa i walczy , a wszyscy zgin . To idealny przykład bezstronno ci
ewolucji. Ludzie zainfekowani t disa sk form ycia byli dominuj cymi
stworzeniami na tej planecie. Twór w mózgu magtera był wtedy prawdziwym
symbiontem, daj cym co i otrzymuj cym co w zamian, tworz cym zwi zek
osobników, w którym wszyscy razem byli silniejsi ni ka dy z osobna. Teraz to si
zmieniło. Mózg magtera nie mo e zrozumie poj cia zbiorowego samobójstwa w
sytuacji, w której musi to zrozumie , aby prze y . Tak wi c ten twór nie jest ju
symbiontem, lecz paso ytem.
- I jako paso yt musi zosta zniszczony! - wtr cił si Brion. - Teraz nie
walczymy ju z cieniami! - triumfował. Znale li my wroga i wcale nie jest nim
magter. Po prostu rodzaj nieco bardziej rozwini tego tasiemca, zbyt głupiego, by
wiedzie , e sam siebie zabija. Czy to ma mózg, czy potrafi my le ?
- Bardzo w tpi - odparła Lea. - Mózg nie był mu do niczego potrzebny. Tak
wi c, nawet je li pierwotne posiadał zdolno rozumowania, to do tej pory ju j
utracił. Symbionty i paso yty yj ce wewn trz organizmu zawsze przybieraj
posta zapewniaj c spełnianie jedynie podstawowych funkcji yciowych.
- Powiedzcie mi o tym. Co to jest? - przerwał im Ulv, tr caj c mi kk , zielon
mas . Z napi ciem przysłuchiwał si ich rozmowie, ale nie zrozumiał z niej ani
słowa.
- Wyja nij mu to najlepiej, jak potrafisz, dobrze, Lea? powiedział Brion i
spojrzawszy na ni , u wiadomił sobie, jak bardzo była zm czona. - I zrób to na
siedz co, ju dawno nale y ci si odpoczynek. Ja spróbuj ...
Zerkn ł na zegarek i urwał. Było ju po czwartej - zostało mniej ni osiem
godzin. Co miał robi ? Gdy u wiadomił sobie, e uporał si dopiero z połow
problemu, jego entuzjazm przygasł. Bomby spadn zgodnie z planem, chyba e
109
Nyjordczycy zdołaj poj wag tego odkrycia. A nawet je li zrozumiej , jakie to
b dzie miało znaczenie? Zagro enie ich planety przez bomby kobaltowe wcale si
przez to nie zmniejszy.
Wraz z t my l przyszło poczucie winy, z jakim u wiadomił sobie, e zupełnie
zapomniał o mierci Telta. Zanim skontaktuje si z flot Nyjordu, musi
powiedzie Hysowi i jego armii buntowników, co stało si z Teltem i kierowanym
przez niego pojazdem. A tak e o ladach radioaktywno ci. Teraz ju nie da si ich
porówna z poprzednim zapisem, aby sprawdzi , czy s wa nym odkryciem, ale
opieraj c si na uzasadnionych podejrzeniach Hys mógłby przeprowadzi
kolejny atak. Ta rozmowa nie potrwa długo, a potem b dzie miał czas, by upora
si z profesorem Krafftem.
Starannie nastawiwszy nadajnik na cz stotliwo Armii Nyjordu, wywołał
Hysa. Nikt si nie zgłosił. Kiedy przeł czył radiostacj na odbiór, usłyszał tylko
trzaski.
Zawsze istniała mo liwo , e aparat jest zepsuty. Szybko przestroił go na
zakres swojego komunikatora i gwizdn ł do mikrofonu. Odebrany sygnał był tak
gło ny, e zabolały go uszy. Ponownie spróbował wywoła Hysa i z ulg usłyszał
odpowied .
- Tu Brion Brandd. Słyszycie mnie? Chc natychmiast mówi z Hysem.
Oniemiał, gdy odpowiedział mu profesor Krafft.
- Przykro mi, ale nie mo e pan mówi z Hysem. Prowadzimy nasłuch na tej
cz stotliwo ci i dlatego poł czono pana ze mn . Hys i jego buntownicy odlecieli
około pół godziny temu i s ju w drodze na Nyjord. Czy jest pan ju gotów
wraca ? Niebawem wszelkie l dowania stan si niebezpieczne. Nawet teraz b d
musiał zebra ochotników, eby was stamt d wyci gn .
Nie ma Hysa i jego armii! Brion przetrawiał t my l. Wytr cony z równowagi,
nagle usłyszał swój głos:
- Je li odlecieli... no, nic na to nie poradz . I tak miałem zamiar z panem
porozmawia , wi c mog to zrobi teraz. Prosz słucha i próbowa zrozumie .
Musicie odwoła bombardowanie. Odlayłem prawd o magterach, dowiedziałem
si , co jest przyczyn ich umysłowych aberracji. Je eli zdołamy to usun ,
mo emy powstrzyma ich od atakowania Nyjordu...
- Czy mo na tego dokona przed północ ? - przerwał mu Krafft. Mówił
mywanym, niemal gniewnym głosem. Nawet wi ci czasem trac cierpliwo .
- Nie, oczywi cie, e nie - Brion zmarszczył brwi nad mikrofonem, widz c, e
rozmowa przebiega zupełnie inaczej ni powinna, ale nie maj c poj cia, jak temu
zapobiec. - Jednak to nie zajmie wam zbyt wiele czasu. Mam tu dowód, który
przekona was, e mówi prawd .
110
- Wierz ci na słowo, Brion - w głosie Kraffta nie było ju gniewu, tylko
zm czenie i wiadomo kl ski. - I przyznaj , e pewnie masz racj . Niedawno
przyznałem te , e i Hys miał chyba racj w swojej ocenie prawidłowego sposobu
rozwi zania problemu Dis. Popełnili my wiele bł dów i popełniaj c je, stracili my
czas. Obawiam si , e tylko to si teraz liczy. Bomby spadn na Dis o dwunastej i
nawet wtedy mo e ju by za pó no. Z Nyjordu leci ju statek, którym przylatuje
mój zmiennik. Przekroczyłem swoje uprawnienia, przedłu aj c o jeden dzie
termin podany mi przez techników. Teraz wiem, e ryzykowałem istnieniem
mojego wiata, łudz c si nadziej , e zdołam ocali Dis. Ich nie mo na uratowa .
S martwi. Nie chc ju o tym słysze .
- Musisz...
- Musz zniszczy t planet w dole, to musz . Tego faktu nie zmieni nic, co
mo esz mi powiedzie . Wszyscy przybysze z innych planet, poza wami, odlecieli.
Zaraz wysyłam statek, który was zabierze. Kiedy tylko wystartujecie z Dis, zrzuc
pierwsze bomby. Teraz powiedz mi, gdzie jeste cie, eby my mogli was zabra .
- Nie gro mi, Krafft! - w przypływie gniewu Brion potrz sn ł pi ci nad
radiostacj . - Jeste morderc i zabójc wiata, i nie próbuj udawa kogo innego.
Wiem o czym , co mogłoby zapobiec tej rzezi, a ty nie chcesz mnie wysłucha .
Wiem, gdzie s bomby kobaltowe: w wie y magterów, któr Hys zaatakował
zeszłej nocy. Przejmijcie te bomby, a nie b dziecie musieli zrzuca waszych!
- Przykro mi, Brion. Doceniam to, co próbujesz zrobi , ale to pró ny trud. Nie
zamierzam zarzuca ci kłamstwa, ale czy zdajesz sobie spraw , jak nikłe, z
naszego punktu widzenia, s twoje dowody? Najpierw, dramatyczne odkrycie
przyczyny niekomunikatywno ci magterów. Pó niej, kiedy to nie odniosło skutku,
nagle przypominasz sobie, e wiesz, gdzie s bomby. Przecie to najpilniej
strze ona tajemnica magterów.
- Nie wiem na pewno, ale jest to bardzo prawdopodobne - rzekł Brion,
przechodz c do obrony. - Telt zrobił pomiary, miał te inne zapisy poziomu
radioaktywno ci w tej fortecy, czyli dowód, e co tam jest. Jednak Telt nie yje, a
zapisy s zniszczone. Czy nie rozumiecie, e...
Zamilkł, u wiadamiaj c sobie, jak nieprawdopodobne i w tłe były te
argumenty. Przegrał.
Radio milczało, słycha było tylko cichy szum. Krafft czekał, a rozmówca
sko czy. Kiedy Brion odezwał si znowu, w jego głosie nie było adnej nadziei.
- Przy lij tu swój statek - powiedział zm czonym głosem. - Jeste my w budynku
nale cym do "Light Metals Trust". To taki du y magazyn. Nie znam
dokładnego adresu, ale jestem pewien, e masz tam kogo , kto go zna. B dziemy
na was czeka . Wygrałe , Krafft.
Wył czył radiostacj .
111
Rozdział 17
- Czy naprawd chcesz to zrobi ? Zrezygnowa ? - zapytała Lea.
Brion zauwa ył, e jaki czas temu przestała rozmawia z Ulvem i zacz ła
przysłuchiwa si jego rozmowie z Krafftem. Wzruszył ramionami, szukaj c
słów, eby wyrazi swoje uczucia.
- Próbowali my i prawie nam si udało. Jednak co mamy zrobi , je li nie chc
nas słucha ? Co mo e zrobi jeden człowiek przeciw flocie uzbrojonej w bomby
wodorowe?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie usłyszeli głos Ulva.
- Zabij ci , wrogu! - powiedział. - Zabij ci , umeduirk! Ostatnie słowo
wykrzyczał, a jego r ka mign ła do pasa. Jednym płynnym ruchem chwycił
dmuchawk i przyło ył j sobie do ust. Male ka strzałka wbiła si w martwe ju
ciało stworzenia zamieszkuj cego czaszk magtera. Ten czyn był równie
symboliczny jak złamanie włóczni u Indian - oznaczał wypowiedzenie wojny.
- Ulv rozumie to o wiele lepiej, ni by mo na si spodziewa - rzekła Lea. - Wie o
symbiozie i mutualizmie tyle, e z powodzeniem mógłby zosta wykładowc na
ka dym ziemskim uniwersytecie. Dobrze wie, czym jest ten twór i co powoduje.
Maj tu nawet na to odpowiednie okre lenie, z jakim nie spotkali my si podczas
naszych lekcji disa skiego. Forma ycia, z jak mo na współ y lub
współpracowa , jest nazywana meduirk. Ta, jaka ci zabija, nazywa si
umeduirk. On wie równie , e formy ycia mog si zmienia i czasem by
meduirk, a czasem umeduirk. Wła nie doszedł do wniosku, e symbiont jest
umeduirk i ma zamiar go zabija . Reszta Disa czyków przył czy si do niego,
gdy tylko poka e im dowód i wyja ni jego znaczenie.
- Jeste tego pewna? - zapytał z mimowolnym zainteresowaniem.
- Jak najbardziej. Disa czycy s całkowicie ukierunkowani na prze ycie,
powiniene to wiedzie . Nieco inaczej ni magterowie, ale ostateczny rezultat jest
bardzo podobny. Zabij symbionta, nawet je li b dzie to oznaczało mier
wszystkich zara onych nim magterów.
- W takim razie nie mo emy ich teraz opu ci - powiedział Brion. Mówi c to,
zrozumiał nagle, co powinien zrobi . Statek nyjordzkiej floty wła nie tu leci.
Wsi dziesz do niego i we miesz ciało magtera. Ja nie polec .
- Co chcesz zrobi ? - zapytała wstrz ni ta.
- Walczy z magterami. Moja obecno na planecie sprawi, e Krafft nie spełni
swojej gro by zrzucenia bomb przed upływem terminu ultimatum. W ten sposób
popełniłby na mnie morderstwo z premedytacj . W tpi , czy moja obecno tutaj
po północy powstrzyma go, ale przynajmniej powinien zaczeka do ostatniej
chwili z rozpocz ciem bombardowania.
112
- I co osi gniesz prócz tego, e popełnisz samobójstwo? błagała Lea. - Dopiero
co powiedziałe , e jeden człowiek nie powstrzyma floty. Co si z tob stanie po
północy?
- Zgin , lecz mimo to nie mog uciec. Nie teraz. Do ostatniej chwili musz robi
wszystko, co mo liwe. Razem z Ulvem udamy si do wie y magterów i
spróbujemy dowiedzie si , czy s tam bomby. On b dzie teraz walczył po naszej
stronie. Mo e nawet wie co o tym arsenale, co , czego przedtem nie chciał mi
powiedzie . Mo e pomog mi jego ziomkowie. Kto z nich musi wiedzie , gdzie s
bomby.
Lea chciała mu przerwa , ale Brion pospiesznie mówił dalej, nie dopuszczaj c
jej do głosu.
- Twoje zadanie jest równie ci kie. Poka magtera Krafftowi i wyja nij mu
znaczenie tego odkrycia. Spróbuj namówi go, eby porozmawiał z Hysem o
ostatnim wypadzie. Mo e uda ci si zapobiec zbombardowaniu Dis. Wezm ze
sob radiostacj i je li tylko dowiem si czego , zgłosz si . To ostatnia deska
ratunku, ale to wszystko, co mo emy zrobi . Je li nie zrobimy nic, b dzie to
oznacza koniec Dis.
Lea próbowała si spiera , ale nie słuchał jej. Pocałował j tylko i z udawan
beztrosk zapewnił, e wszystko b dzie dobrze. W gł bi duszy oboje wiedzieli, e
to nieprawda.
Gło ny huk l duj cego na ulicy statku wstrz sn ł budynkiem. Nyjordzka
załoga wyszła z broni przyszykowan do strzału, gotowa na wszystko. Po
krótkiej dyskusji zabrali Le i trupa i odlecieli. Brion patrzył, jak kosmolot
zmienia si w male ki punkcik na niebie i znika. Próbował odepchn od siebie
natr tn my l, e oto widział dziewczyn po raz ostatni.
- Szybko, wyno my si st d - powiedział do Ulva, podnosz c radiostacj - zanim
kto si zjawi, eby sprawdzi , po co wyl dował statek
- Co zrobisz? - zapytał Disa czyk, gdy szli ulic w kierunku pustyni. - Co
mo emy zrobi w ci gu tych paru godzin, jakie nam zostały?
Wskazał na sło ce powoli chowaj ce si za horyzont. Brion przeło ył ci k
radiostacj do drugiej r ki, po czym powiedział:
- Musimy dosta si do wie y magterów, któr zaatakowali my zeszłej nocy. To
nasza jedyna szansa. Mo e s tam bomby... Chyba e wiesz gdzie one s ?
Ulv potrz sn ł głow .
- Nie wiem, ale mo e wie kto z mojego ludu. Złapiemy magtera, a potem
zabijemy go, tak eby wszyscy zobaczyli umeduirk. Wtedy wszystko nam
powiedz .
113
- Zatem najpierw do wie y, po bomby i magtera. Jak mo emy si tam
najszybciej dosta ?
Ulv zmarszczył brwi w namy le.
- Je eli umiesz prowadzi taki pojazd, jakim je d przybysze z gwiazd, to
wiem, gdzie mo na je znale . Nikt z naszych nie wie, jak je poruszy .
- Ja wiem. Chod my.
Tym razem los im sprzyjał. Pierwszy transporter, jaki znale li, miał kluczyki w
stacyjce. Był zasilany akumulatorem, na szcz cie naładowanym do pełna. O
wiele cichszy od ci kich wozów z nap dem atomowym, mkn ł jak wicher przez
miasto i piaski pustyni. Była szósta. Do wie y dotarli o siódmej.
Planowanie ataku na wie przyniosło Brionowi upragnion ulg . Było to
przynajmniej jakie działanie, pozwalaj ce bodaj na chwil zapomnie o
wisz cych nad głow bombach.
Akcja przyniosła nieoczekiwany wynik. Weszli głównym wej ciem. Ulv
bezszelestnie szedł przodem. Nikogo nie napotkali. Kiedy znale li si w rodku,
zacz li si skrada w kierunku ni ej poło onych pomieszcze , w których Telt
wykrył lady promieniowania. W ko cu zrozumieli, e forteca magterów była
opuszczona.
Nikogo nie ma mrukn ł Ulv, w sz cy jak pies w ka dym mijanym pokoju. -
Wcze niej było tu wielu magterów, ale teraz ich nie ma.
- Czy oni cz sto opuszczaj swoje wie e? - spytał Brion. - Nigdy. Jeszcze nigdy
nie słyszałem o takim wypadku. Nie mam poj cia, dlaczego mieliby zrobi co
takiego.
- No, ja mam - powiedział Brion. - Opu ciliby swój dom, gdyby zabrali ze sob
co cennego. Bomby. Je eli ich arsenał był ukryty tutaj, to zapewne po naszym
ataku przenie li go gdzie indziej.
Nagle ogarn ł go l k.
- Albo zabrali je, poniewa nadszedł czas, by umie ci je na wyrzutni!
Zabierajmy si st d i to najszybciej jak si da!
- Czuj wie e powietrze - powiedział Ulv - płyn ce stamt d. To niemo liwe, bo
wie e magterów maj tylko jedno wyj cie.
- Wczoraj wybili my otwór w murze, mo e dlatego. Znajdziesz go?
Kiedy min li zakr t korytarza, ujrzeli przed sob ksi yc i gwiazdy, widoczne
przez wielk dziur w cianie.
- Otwór wygl da na wi kszy ni przedtem - orzekł Brion - zupełnie jakby
magterowie go powi kszyli.
114
Wyjrzał na zewn trz i zobaczył lady na piasku.
- Powi kszyli go, eby wynie st d co du ego i zabra to pojazdem, który
zostawił te lady!
Skorzystali z gotowego przej cia i wrócili biegiem do transportera. Brion
szybko obrócił pojazd i skierował reflektory w stron otworu. Zobaczył lady
g sienic transportera, na pół zatarte przez w skie koleiny pozostawione przez
gładkie koła. Wył czył wiatła i opanowuj c niepokój, zmusił si do
zastanowienia.
Zerkn wszy na zegarek stwierdził, ze pozostały im jeszcze cztery godziny. W
blasku ksi yca lad był wystarczaj co dobrze widoczny. Prowadz c jedn r k ,
drug wł czył radionadajnik, uprzednio nastawiony na długo fali Kraffta.
Kiedy zgłosił si operator, Brion opowiedział, co odkryli oraz przekazał swoje
wnioski.
- Natychmiast powiadomcie o tym Kraffta. Nie mog czeka , a mnie z nim
poł czycie. Jad ich ladem.
Przerwał nadawanie i przycisn ł mocniej pedał gazu. Transporter kołysz c si
pomkn ł przez pustyni .
- Udaj si w góry - rzekł nieco pó niej Ulv. - Tam s jaskinie, przy których
widziano wielu magterów. Tak słyszałem. Odgadł trafnie. Po jakim czasie trafili
na ła cuch wzgórz, za którymi było wida ciemniejsze kontury gór wznosz cych
si wysoko, ku gwiazdom.
- Zatrzymaj tu wóz - powiedział Ulv. - Jaskinie zaczynaj si niedaleko st d.
Magterowie mog patrze lub nasłuchiwa , wi c musimy i cicho.
Brion poszedł ladami gł bokich kolein, nios c radiostacj . Ulv pojawiał si i
znikał cicho jak cie , raz z jednej, raz z drugiej strony, szukaj c ukrytych stra y.
Nie napotkał nikogo.
Około dziewi tej trzydzie ci Brion zrozumiał, e zbyt wcze nie zostawili
tmnsporter. lady biegły dalej i dalej, zdaj c si nie mie ko ca. Ulv wskazał mu
kilka mijanych jaskini, ale lad prowadził obok nich. Czas płyn ł i wydawało si ,
e ta koszmarna w drówka przez ciemno nigdy si nie sko czy.
- Przed nami inne jaskinie - rzucil Ulv. - Id cicho.
Ostro nie weszli na szczyt kolejnego pagórka i spojrzeli na mroczn dolink po
jego drugiej stronie. Jej dno było piaszczyste i wiatło zachodz cego ksi yca
padało pod ostrym k tem na koleiny, wyra nie widoczne, jak dwie linie cienia.
Biegły prosto przez dolink i znikały w czarnym otworze po jej przeciwnej
stronie.
Ukrywszy si za szczytem pagórka, Brion zakrył dłoni lampk kontroln i
wł czył nadajnik. Ulv czekał opodal, obserwuj c wylot jaskini.
115
- To wa na wiadomo - Brion szeptał do mikrofonu. Prosz notowa .
Powtarzał to przez trzydzie ci sekund, spogl daj c na zegarek, by kontrolowa
czas, gdy sekundy oczekiwania wydawały si wydłu a w godziny. Pó niej,
najwyra niej jak mógł, szeptem opowiedział o odkryciu ladów i jaskini.
- Bomby mog tam by lub nie, ale zamierzamy to sprawdzi . Zostawi tu mój
komunikator nastawiony na nadawanie, tak e mo ecie kierowa si na jego
sygnał. W ten sposób b dziecie mogli ustali poło enie jaskini. Zabieram drugi
nadajnik, ma wi kszy zasi g. Je li nie uda nam si wróci do wylotu jaskini,
spróbuj wysła sygnał z jej wn trza. W tpi , czy odbierzecie go przez skał , ale
b d próbował. Koniec transmisji. Nie odpowiadajcie, bo wył czyłem odbiór. Ten
aparat nie ma słuchawek, a gło nik byłoby słycha na kilometr.
Wył czył si , przez moment przytrzymał kciukiem przycisk, po czym znów go
wcisn ł.
- egnaj, Lea - powiedział.
Okr ywszy pagórek, znale li si u stóp urwiska. Trzymaj c si w jego cieniu,
podkradli si do ciemnego otworu jaskini. Nic si nie poruszyło i aden d wi k
nie przerwał panuj cej wokół ciszy. Brion zerkn ł na zegarek i zdr twiał.
Dziesi ta trzydzie ci.
Ostatni załom skały, za którym mogli si ukry , znajdował si pi metrów od
jaskini. Byli ju przygotowani do pokonania tego dystansu kilkoma skokami, gdy
nagle Ulv gestem nakazał Brionowi przypa do ziemi. Wskazał swój nos, a
potem jaskini . Czuł zapach magtera. Z g stego mroku zalegaj cego u stóp
urwiska wyłoniła si czarna sylwetka. Ulv zareagował błyskawicznie. Przytkn ł
r k do ust. Cicho sykn ło wydmuchiwane powietrze. Magter zgi ł si wpół i
osun ł na ziemi , nie wydawszy nawet westchnienia. Nim jego ciało zd yło upa
na piach, Ulv pochylił si i wpadł do jaskini. Po odgłosie gwałtownej szamotaniny
znów zapadła cisza.
Brion wszedł do jaskini, trzymaj c bro gotow do strzału, nie wiedz c, co tam
zastanie. Jego noga natrafiła na le ce na ziemi ciało. W mroku rozległ si głos
Ulva:
- Było tylko dwóch. Teraz mo emy ju i .
Szukanie drogi po omacku było udr k . Nie mieli latarki, a nawet gdyby mieli,
nie o mieliliby si jej u y . Na skalistym dnie jaskini nie było ladów opon, po
których mogliby i . Gdyby nie wyczulony w ch Ulva, z pewno ci zgubiliby
drog . Jaskinia rozgał ziała si i ponownie ł czyła, tak e szybko stracili
orientacj .
Marsz był bardzo utrudniony. Musieli wymacywa sobie drog jak lepcy.
Potykali si i obijali o głazy, a ich otarte o chropowat skał palce niebawem
zacz ły bole i krwawi . Ulv szedł za zapachem pozostawionym w powietrzu
przez przechodz cych tamt dy magterów. Kiedy wo słabła, wiedział, e opu cili
116
cz sto u ywane tunele i znale li si w mniej ucz szczanych przej ciach. Wtedy
musieli cofa si i próbowa jeszcze raz, w innym kierunku.
Jeszcze bardziej denerwuj ce było to, e czas płyn ł tak szybko. wiec ce
wskazówki bezlito nie pełzły po tarczy zegarka, a w ko cu pokazały za
kwadrans dwunast .
- Przed nami wida wiatło - szepn ł Ulv i Brion prawie westchn ł z ulg .
Zatrzymali si ukryci w mroku, spogl daj c na pieczar o kopulastym
sklepieniu, jasno o wietlon blaskiem jarzeniówek. - Co to jest? - spytał Ulv,
mru c oczy przed strumieniem wiatła.
Brion z trudem powstrzymał okrzyk triumfu.
- Ta klatka z metalowych sztab to generator podprzestrzeni. Te sto kowate,
srebrne przedmioty obok niego to jakie bomby, zapewne kobaltowe. Znale li my
je!
W pierwszej chwili chciał natychmiast wysła wiadomo , aby zatrzyma
szykuj c si do ataku flot . Jednak nieprzekonuj ca wiadomo byłaby gorsza
od jej braku. Musiał dokładnie opisa , co tu widzi, eby Nyjordczycy wiedzieli, e
nie kłamie. To co im powie, musi zgadza si z informacjami, jakie ju o wyrzutni
i bombach posiadali.
Wyrzutnia była podł czona do pokładowego generatora podprzestrzeni, to było
oczywiste. Generator oraz jego urz dzenia steruj ce były dokładnie obudowane i
umocowane. Biegły od nich kable do niestarannie skleconej klatki, splecionej z
r cznie kutych i poprzycinanych pasów metalu. Przy urz dzeniach krz tali si
trzej technicy. Brion zastanawiał si , sk d magterowie wytrzasn li takich
krwio erczych drani, którzy zgodzili si zrzuci bomby na Nyjord. Dopiero po
chwili dostrzegł ła cuchy, którymi byli skuci, i krwawe rany na ich plecach.
Mimo to nie był w stanie wzbudzi w sobie nawet odrobiny lito ci. Z pewno ci
zamierzali zarobi na zniszczeniu innej planety - inaczej nie byłoby ich tutaj. A
zbuntowali si zapewne dopiero wtedy, gdy dowiedzieli si , e b dzie to atak
samobójczy.
Za trzyna cie minut północ.
Przyciskaj c radiostacj do piersi, podniósł si z ziemi. Teraz lepiej widział
bomby. Było ich dwana cie, podobnych do siebie jak jaja zniesione przez jakiego
potwora. Sto kowate, o t po ci tym ko cu, ka de miało dobre dwa metry
długo ci. Najwidoczniej były to głowice rakiet bojowych. Jedna z nich była
obrócona podstaw do Briona; zobaczył sze stercz cych zaczepów, które mogły
słu y do przył czenia brakuj cego członu no nego. W płaskim dnie bomby było
wida owalny otwór luku kontrolnego.
To wystarczy. Maj c taki opis, Nyjordczycy b d wiedzieli, e nie kłamie
mówi c o znalezieniu disa skiego arsenału. Kiedy to zrozumiej , nie powinni
zniszczy Dis, nie próbuj c najpierw odebra bomb magterom.
117
Starannie odliczył pi dziesi t kroków i zatrzymał si . Był tak daleko od
magterów, e nie powinni go usłysze , a załom skalnej ciany zasłaniał go przed
ich widokiem. Precyzyjnymi ruchami wł czył zasilanie, przeł czył aparat na
nadawanie i sprawdził cz stotliwo . Wszystko w porz dku. Pó niej, powoli i
wyra nie, opisał wszystko, co widział w jaskini. Mówił głosem wypranym z
emocji, podaj c suche fakty, opuszczaj c wszystko, co mogłoby zosta uznane za
prywatn opini .
Kiedy sko czył, była za sze dwunasta. Przeł czył si na odbiór i czekał.
Odpowiedziała mu cisza. Znaczenie tego faktu powoli dotarło do jego ot piałego
umysłu. Nie słyszał adnych trzasków, adnych wyładowa atmosferycznych,
adnego szumu, nawet kiedy ustawił odbiór na pełn moc. Masa wisz cej nad
głow ziemi i skały działała jak idealny ekran, absorbuj c nawet najsilniejsze
sygnały.
Nie usłyszeli go. Flota Nyjordu nie wiedziała, e bomby kobaltowe zostały
znalezione. Atak odb dzie si zgodnie z planem. Ju w tej chwili otwieraj si
drzwi ładowni i bomby wodorowe wisz nad planet , przytrzymywane tylko
pazurami zaczepów. Za kilka minut Krafft wyda rozkaz i zaczepy si zwolni ,
bomby polec ...
- Mordercy! - krzykn ł Brion do mikrofonu. - Nie chcieli cie słucha głosu
rozs dku, nie chcieli cie słucha Hysa ani mnie, ani nikogo, kto wiedział, jak
temu zapobiec. Zniszczycie Dis, a to nie jest konieczne! Mogli cie tego unikn na
wiele sposobów. Nie skorzystali cie z adnego, a teraz jest za pó no. Zniszczycie
Dis, a przez to i Nyjord. Tak mówił Ihjel i teraz mu wierz . Jeste cie jeszcze
jednym cholernym niepowodzeniem w tej nieudanej galaktyce!
Podniósł radiostacj nad głow i z trzaskiem spu cił j na kamienie. Pó niej
pobiegł z powrotem, próbuj c uciec przed my l , e wszystkie jego wysiłki
okazały si daremne. Mieszka com Dis pozostały jeszcze dwie minuty ycia.
- Nie odebrali mojej wiadomo ci - powiedział do Uhra. Radio nie działa tak
gł boko pod ziemi .
- A wi c bomby spadn ? - zapytał Ulv, badawczo spogl daj c Brionowi w twarz
o wiecon słabym, odbitym od cian blaskiem wietlówek
- Je eli nie zdarzy si co nieprzewidzianego, bomby spadn Nie powiedzieli ju
nic wi cej - po prostu czekali. Trzej technicy w jaskini takie zdawali sobie spraw
z tego, e nie pozostało im ju wiele czasu. Wołali co do siebie i próbowali co
tłumaczy magterom, których wyprane z uczu , opanowane przez paso yta mózgi
nie pojmowały, dlaczego mieliby przerwa prac . Próbowali biciem zap dzi
wi niów do roboty. Ci, mimo ciosów, nie reagowali, tylko patrzyli z
przera eniem, jak wskazówki zegara bezlito nie zbli ały si do dwunastej. Teraz i
do magterów dotarło znaczenie tego faktu. Równie i oni zastygli w oczekiwaniu.
118
Na zegarku Briona najpierw mała, a pó niej du a wskazówka dotkn ła
dwunastki. Ta druga zamkn ła szczelin i przez jedn dziesi t sekundy obie
wskazówki wydawały si jedn . Pó niej wi ksza przesun ła si dalej.
Przez moment Brion poczuł ulg , ale natychmiast przypomniał sobie, e
znajduj si gł boko pod ziemi . Fale d wi kowe i sejsmiczne rozchodz si
wolno, a błysk atomowych eksplozji b dzie tu niewidoczny. Je li bomby zostały
zrzucone o dwunastej, to nie dowiedz si o tym od razu.
Do ich uszu dobiegł stłumiony huk odległej eksplozji. W chwil pó niej ziemia
zakołysała im si pod stopami i wiatła w jaskini zamigotały. Ze sklepienia
posypał si drobny pył.
Ulv spojrzał na niego, lecz Brion odwrócił głow . Nie był w stanie znie
oskar ycielskiego wzroku Disa czyka.
119
Rozdział 18
Jeden z techników biegał w kółko i wrzeszczał. Magterowie przewrócili go na
ziemi i uciszyli kilkoma uderzeniami. Widz c to, pozostali dwaj, trz s c si ze
strachu wrócili do pracy. Nawet całkowite zniszczenie ycia na Dis nie wywarło
adnego wra enia na magterach. Zamierzali dalej realizowa swój plan,
pozbawieni uczu i wyobra ni, które kazałyby im od niego odst pi .
Technicy zabrali si do pracy. Zapomnieli o tym, co to dobro czy zło. Zostan
zabici - bo niewidzialna mier w postaci promieniowania musiała ju dotrze do
jaskini - ale mieli jeszcze szans zemsty. Szybko ko czyli robot , z dokładno ci i
ochot , jakiej przedtem nie zdradzali.
- Co robi ci ludzie z nieba? - zapytał Ulv.
Brion otrz sn ł si z letargu i spojrzał w gł b pieczary. Tamci wła nie wtoczyli
na wózek na kółkach jedn z głowic i zacz li go przesuwa w kierunku
generatora.
- Chc zrzuci bomby na Nyjordczyków, tak samo jak oni zbombardowali Dis.
Ta maszyna w specjalny sposób przeniesie głowice na inn planet .
- Powstrzymasz ich? - zapytał Ulv.
Trzymał w r ku sw mierciono n dmuchawk , a jego twarz była pozbawion
wyrazu mask .
Brion niemal si roze miał. Pomimo wszystkiego, co zrobił, aby temu zapobiec,
Nyjordczycy zrzucili bomby. I przez to, by mo e, zniszczyli równie swoj
planet . Brion mógł teraz unieszkodliwi arsenał ukryty w jaskini. Czy powinien?
Czy powinien darowa ycie swoim zabójcom? Czy te zachowa si zgodnie z
odwiecznym prawem, które ze straszliwymi skutkami stosowano przez wieki: oko
za oko, z b za z b? To było takie proste. Nie musiał niczego robi . Rachunek
zostanie wyrównany, a mier jego i Disa czyków b dzie pomszczona.
Czy Ulv szykował dmuchawk , eby zabi Briona, je li ten zechce udaremni
bombardowanie Nyjordu? A mo e kra cowo si myli w ocenie Disa czyka?
- A czy ty chcesz ich powstrzyma , Ulv? - zapytał.
Jak gł bokie było ludzkie poczucie obowi zku? Jaskiniowiec najpierw odczuwał
je wobec swojej towarzyszki, a pó niej wzgl dem całej swojej rodziny. Utrwalało
si ono w miar , jak ludzie walczyli i umierali za abstrakcyjne idee, za miasta i
pa stwa, a pó niej za całe planety. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki czas, e
człowiek u wiadomi sobie, i najbardziej zobowi zany powinien si czu
wzgl dem ludzko ci? A tak e wobec innych form ycia?
120
Brion pojmował t ide nie jako słowa, lecz jako rzeczywisto . Kiedy zadał
sobie to pytanie, stwierdził, e odpowied na nie mo e by tylko jedna.
Zastanawiaj c si , jaka b dzie odpowied Ulva, si gn ł po bro .
- Nyjord jest meduirk - stwierdził Ulv, podnosz c dmuchawk i posyłaj c
stnałk w gł b jaskini. Kolec trafił jednego z techników, który upadł na ziemi ,
spazmatycznie łapi c ustami powietrze.
Strzały Briona trafiły w pulpit sterowniczy generatora, topi c go i niszcz c, na
zawsze likwiduj c zagro enie dla Nyjordu.
Medvirk, powiedział Ulv. Forma ycia współpracuj ca i pomagaj ca innym
ywym istotom. Mo e zabi w samoobronie, ale zasadniczo nie morduje i nie
niszczy. Ulv przez całe ycie stykał si ze współzale no ci ró nych form ycia.
Rozumiał zasad koegzystencji, ignoruj c wszelkie werbalne komplikacje i
zawiło ci. Zabił magterów, swoich ziomków, poniewa byli umeduirk - przeciw
yciu. I ocalił swoich wrogów, byli bowiem meduirk. Wraz z t my l przyszła
bolesna wiadomo tego, e ta planeta i ci ludzie, tak w gruncie rzeczy rozumni,
s martwi.
Magterowie w jaskini zrozumieli, e ich plany obracaj si wniwecz i widz c,
sk d padły strzały, buchaj c fal skoncentrowanej w ciekło ci, run li na nich w
milczeniu. Brion i Ulv stawili im czoła. Nawet wiedz c, e niezale nie od obrotu
wydarze i tak jest ju martwy, Brion nie miał zamiaru gin z r k magterów.
Dla Ulva decyzja była znacznie łatwiejsza. On po prostu zabijał umeduirk.
Wierz c w ycie, zabijał anty ycie.
Osłaniaj c si nawzajem, wycofali si w ciemno . Magterowie deptali im po
pi tach. Znaj c jaskini lepiej ni ludzie, których cigali, wzi li ich w kleszcze.
Brion spostrzegł przed sob błysk wiatła i chwycił Ulva za rami :
- Oni znaj rozkład jaskini, a my nie - rzekł. - Zastrzel nas, je li spróbujemy
uciec. Znajd my miejsce, gdzie b dziemy mogli si broni .
- Tam, z tyłu - Ulv poci gn ł go za r k - jest komora maj ca tylko jedno
wej cie, i to bardzo ciasne.
- Chod my!
Biegn c w ciemno ciach najszybciej jak mogli, nie zauwa eni dotarli do lepo
ko cz cej si odnogi jaskini. Tupot nóg odbijaj cy si echem w podziemiach
zagłuszał ich kroki. Wszedłszy do rodka, skryli si za załomem ciany i czekali.
Koniec był łatwy do przewidzenia.
Pierwszy magter wpadł do jaskini, o wietlaj c latark jej zakamarki. Snop
wiatła musn ł obu m czyzn i w tej e chwili Brion strzelił. Huk odbił si
gło nym echem i magter upadł lecz inni niew tpliwie usłyszeli odgłos strzału.
Zanim do komnaty wpadł nast pny, Brion skoczył i podniósł latark .
Poło ywszy j na głazach tak, e o wietlała wej cie, pospiesznie wrócił do Ulva.
121
Nie czekali długo. Duraj magterowie równocze nie pojawili si w przej ciu i
jednocze nie umarli. Brion wiedział, e na zewn trz było ich wi cej, i zastanawiał
si , jak szybko który z nich przypomni sobie o granatach i wrzuci jeden do
rodka.
W oddali rozległ si jaki słaby pomruk i dono ny huk eksplozji. Brion i Ulv
kulili si za osłon głazów i zastanawiali, dlaczego atak nie nadchodzi. W
przej ciu pojawił si nast pny napastnik, ale Brion zawahał si i nie strzelił.
Magter cofał si , strzelaj c w przeciwnym kierunku, w gł b jaskini.
Ulv nie wahał si , lecz jego strzałki nie były w stanie przebi grubego ubrania
magtera. Dopiero gdy ten odwrócił si , dmuchawka westchn ła jeszcze raz i
mier uk siła go w grzbiet dłoni. Upadł jak zmi ty łachman.
- Nie strzela ! - zawołał kto na zewn trz, po czym z kł bów kurzu i dymu
wyłonił si jaki człowiek i stan ł w wietle latarki.
Brion błyskawicznie chwycił Ulva za rami , odrywaj c dmuchawk od jego
warg. Człowiek stoj cy w przej ciu nosił hełm, wysokie buty i mundur z
naszywanymi kieszeniami. Chocia trudno było w to uwierzy , był
Nyjordczykiem. Przecie Brion sam słyszał huk spadaj cych bomb - a jednak był
tu nyjordzki ołnierz... Te dwa fakty kłóciły si ze sob .
- Czy zechciałby go pan przytrzyma za rami , sir, tak na wszelki wypadek? -
powiedział ołnierz, spogl daj c z respektem na dmuchawk Ulva. - Wiem, co
mog te małe strzałki.
Wyj ł z kieszeni mikrofon i zacz ł co do niego mówi . Do jaskini wcisn li si
nast pni ołnierze, a za nimi profesor Krafft. W zakurzonym, polowym
mundurze wygl dał co najmniej dziwnie. Jeszcze bardziej niezwykły był widok
pistoletu w jego pokrytej pl tanin niebieskich yłek dłoni. Z wyra n ulg oddał
bro najbli szemu ołnierzowi, po czym szybko podskoczył do Briona i u cisn ł
mu r k .
- To prawdziwy zaszczyt spotka si z panem osobi cie rzekł. - Tak samo jak z
pa skim przyjacielem Ulvem.
- Czy mógłby mi pan łaskawie wyja ni , co si tu dzieje? spytał ochrypłym
głosem Brion. Miał wra enie, e ni, e to wszystko nie mo e si dzia naprawd .
- Zawsze b dziemy pana pami ta jako tego, który ocalił nas przed nami
samymi - rzekł Krafft, staj c si znów profesorem, a nie dowódc floty.
- Brion chce faktów, dziadku, a nie przemowy - przerwał im Hys. Garbaty
przywódca nyjordzkich buntowników przeciskał si przez tłum rosłych ołnierzy,
a stan ł u boku Kraffta. Krótko mówi c, Brion, twój plan si powiódł. Krafft
przekazał mi twoj wiadomo i gdy tylko j otrzymałem, zawróciłem i spotkałem
si z nim na jego statku. Przykro mi, e Telt nie yje... Jednak znalazł to, czego
szukali my. Nie mogłem zignorowa odkrytych przez niego ladów
122
radioaktywno ci. Twoja dziewczyna przyleciała z tym pochlastanym truposzem w
tym samym czasie, co ja, i wszyscy dobrze sobie obejrzeli my t zielon pijawk w
jego czaszce. Wyja nienia dziewczyny były niezwykle istotne. Wła nie
l dowali my, kiedy odebrali my twój meldunek o tym, e w wie y magterów było
co ukryte. Potem wystarczyło tylko i po ladach i kierowa si na nadajnik,
który zostawiłe .
- A wybuchy o północy? - przerwał mu Brian. - Przecie słyszałem...!
- Bo miałe słysze - za miał si Hys. - Nie tylko ty, ale i magterowie w jaskini.
Wiedzieli my, e b d uzbrojeni, a arsenał dobrze strze ony. Tak wi c o północy
zrzucili my przy wej ciu par zwykłych bomb odłamkowych. Tyle, eby zabi
stra ników i nie zasypa wej cia. Mieli my te nadziej , e magterowie w rodku
opuszcz posterunki i wycofaj si przed przypuszczalnym promieniowaniem.
Tak te si stało. Plan wypalił idealnie. Podeszli my po cichu i zaskoczyli my ich.
Zgarn li my wszystkich, a ci, których nie mogli my uj , zostali zabici.
- Jeden z renegatów, technik od podprzestrzeni, jeszcze ył - wtr cił Krafft. -
Opowiedział nam, jak we dwóch zapobiegli cie wystrzeleniu bomb na Nyjord.
aden z Nyjordczyków nie był w stanie powiedzie nic wi cej, ucichł nawet
cynik Hys. Jednak Brion wyczuwał ich emocje, ciepło ogromnej ulgi i szcz cia.
To było niezapomniane uczucie.
- Koniec wojny - powiedział Ulvowi, wiedz c, e Disa czyk nie zrozumiał ani
słowa z tych wyja nie . Mówi c to, u wiadomił sobie, e w tych relacjach jest
jeszcze istotna luka.
- Przecie to niemo liwe - rzekł. - Wyl dowali cie na Dis, zanim otrzymali cie
moj wiadomo o fortecy. To oznacza, e nadal spodziewali cie si , e
magterowie zrzuc swoje bomby na Nyjord, a mimo to wyl dowali cie.
Oczywi cie powiedział profesor Krafft, zdumiony jego w tpliwo ciami. - A co
mieli my zrobi ? Przecie magterowie s chorzy!
Hys roze miał si , widz c oszołomienie Anvharczyka.
- Musisz zrozumie psychik Nyjordczyków - powiedział. - Gdy w gr wchodziła
wojna i zabijanie, moja planeta nie była w stanie przyj adnej rozs dnej linii
post powania. Wojna jest rzecz tak obc naszej filozofii, e nie potrafimy nawet
my le o niej rozs dnie. Na tym polega problem, gdy jest si jaroszem w
galaktyce drapie ników. Jeste łatw zdobycz dla pierwszego, który skoczy ci na
kark. Ka da inna planeta złapałaby magterów za gardło i wydusiła z nich te
bomby. My guzdrali my si z tym tak długo, e omal e doprowadzili my do
zagłady obu wiatów. Twój symbiont zawrócił nas znad kraw dzi przepa ci.
- Nie rozumiem.
- To kwestia definicji. Zanim si tu pojawiłe , nie wiedzieli my, jak
ustosunkowa si do magterów. Byli dla nas obcymi istotami. Nie widzieli my
123
sensu w tym, co robili, a to, co my robili my, w najmniejszym stopniu nie
wpływało na ich post powanie. Ty odkryłe , e oni s chorzy, a to jest co , z czym
umiemy sobie radzi . Znów jeste my zjednoczeni; moja armia, za obopóln
zgod , została wł czona do floty Nyjordu. Lekarze i piel gniarki ju s w drodze.
Opracowano plany ewakuacji mo liwie najwi kszej cz ci ludno ci, do chwili
odnalezienia arsenału magterów. Nasza planeta znów działa jednomy lnie.
- Dlatego e magterowie s chorzy, zara eni obc form ycia? - nie dowierzał
Brion.
- Wła nie - wtr cił Krafft. - Mimo wszystko, jeste my cyuilizowani. Chyba nikt
si nie spodziewa, e b dziemy prowadzi wojn z chorymi s siadami, bo nie
s dzi pan, e mogliby my zostawi ich bez pomocy?
- Nie... Pewnie, e nie - rzekł Brion, ci ko siadaj c na ziemi.
Spojrzał na nadal nic nie rozumiej cego Ulva, za którym stał Hys, z ironicznym
grymasem rozmy laj cy o słabostkach swoich ziomków.
- Hys - powiedział mu Brion - przetłumacz to wszystko na disa ski i wyja nij
Ulvowi. Ja si nie odwa .
124
Rozdział 19
Dis była unosz c si w przestrzeni złot kul , wygl daj c jak szkolny globus.
adne chmury nie przysłaniały jej powierzchni i z tej odległo ci zawieszona w
zimnej pustce planeta wydawała si ciepła i przyjazna. Trz s cy si w grubym
płaszczu Brion niemal zapragn ł. tam wróci . Zastanawiał si , ile upłynie czasu,
zanim układ nerwowy reguluj cy ciepłot jego ciała zdecyduje si wył czy tryb
letni. Miał nadziej , e ta zmiana nie b dzie tak gwałtowna i drastyczna jak
poprzednio.
Obok planety pojawiło si , nierealne jak sen, odbicie Lei. Cichutko podeszła
korytarzem kosmolotu i tylko szmer oddechu oraz odbicie twarzy w szybie
zdradzały jej obecno . Brion odwrócił si i chwycił j za r ce.
- Wygl dasz znacznie lepiej - powiedział.
- No, chyba powinnam - rzekła, mimowolnie poprawiaj c włosy. - Przez cały
tydzie nie robiłam nic poza wylegiwaniem si w szpitalu, podczas gdy ty wietnie
si bawiłe ganiaj c po planecie i strzelaj c do magterów.
- Tylko usypiaj cymi pociskami - powiedział. - Nyjordczycy nie mog si
przemóc i nie chc ich zabija , chocia z tego powodu ponosz straty w ludziach.
Prawd mówi c, maj trudno ci z powstrzymywaniem Disa czyków, którzy pod
wodz
Ulva rado nie zabijaj ka dego magtera, jakiego zobacz , jako zupełnie
umeduirk.
- I co zrobi , kiedy wyłapi ju wszystkich?
- Jeszcze nie wiedz - odparł. - I nie b d wiedzie , dopóki nie zobacz , co si
dzieje z dorosłym magterem po usuni ciu paso yta. U magtera w odpowiednio
młodym wieku paso yta mo na zniszczy , zanim jeszcze wyrz dzi zbyt wielkie
szkody.
Lea wzdrygn ła si i przytuliła do Briona.
- Jeszcze nie jestem taka silna. Usi d my i porozmawiajmy.
Naprzeciw luku obserwacyjnego była sofa, na której mogli usi
, nie trac c z
oczu Dis.
- Nie mog znie my li o magterach pozbawionych symbionta - powiedziała. -
Je li nawet organizm zniesie ten szok, to s dz , e w efekcie zostanie tylko
bezmózgie stworzenie. Nie chciałabym ogl da tych eksperymentów. Zadowol
si przekonaniem, e Nyjordczycy znajd najbardziej humanitarne rozwi zanie.
- Jestem tego pewien - powiedział Brion.
125
- No, a co z nami? - spytała niespodziewanie, znów tul c si do niego. - Musz
powiedzie , e masz najwy sz temperatur ciała, jak kiedykolwiek udało mi si
zmierzy . To naprawd podniecaj ce.
Jej słowa jeszcze bardziej zbiły go z tropu. Nie posiadał jej umiej tno ci
zapominania o minionych okropno ciach przez oddawanie si przyjemno ciom.
- A co ma by ? - zapytał z rekordowym brakiem taktu.
U miechn ła si i przywarła do niego jeszcze silniej.
- Tamtej nocy w szpitalu nie byłe taki enigmatyczny. Zdaje mi si , e
przypominam sobie par rzeczy, które wtedy powiedziałe . I zrobiłe . Nie mo esz
twierdzi , e jestem ci zupełnie oboj tna, Brionie Brandd. Tak wi c pytam ci o
to, o co zapytałaby ka da gadatliwa anvharska dziewczyna. Co teraz zrobimy?
Pobierzemy si ?
Dotyk jej gibkiego ciała i mi kkich włosów sprawiał mu ogromn przyjemno .
Oboje wiedzieli o tym i dlatego jego odpowied zabrzmiała jeszcze bardziej
brutalnie.
- Lea, kochanie. Wiesz, ile dla mnie znaczysz, ale z pewno ci rozumiesz, e nie
mo emy si pobra . Zesztywniała i wyrwała si z jego obj .
- Dlaczego, ty wielka, tłusta, egoistyczna bryło mi ni? Co to ma znaczy ?
Lubi ci , Lea, wietnie si bawili my, ale z pewno ci rozumiesz, e nie jeste
dziewczyn , któr mo na zabra do domu i pokaza mamusi?!
- Lea, zaczekaj - powiedział. - Wiesz, e nie o to chodzi. To co powiedziałem, nie
ma nic wspólnego z tym, co do ciebie czuj . Jednak mał e stwo oznacza dzieci, a
jako biolog musisz przecie wiedzie , e geny Ziemianki...
- Kołtu ski kmiotek! - wykrzykn ła, wymierzaj c mu policzek. Nie próbował
si uchyli ani osłoni . - Spodziewałam si po tobie czego lepszego, po tym całym
udawanym zrozumieniu. Jednak ty potrafisz my le tylko o tych okropnych
historiach o zu ytych, ziemskich genach. Jeste taki sam jak wszyscy ci wielcy,
zatwardziali bigoci z pogranicznych planet. Wiem, z jak pogard patrzycie na
nasz niewielki wzrost, nasze alergie i hemofilie, i inne choroby, b d ce
dziedzictwem naszej rasy. Nienawidzicie...
- Ale wcale nie to miałem na my li - przerwał jej gwałtownie, wstrz ni ty. -
Twoje geny s silne i zdrowe, to moje s mierciono ne. Moje dziecko zabiłoby
ciebie i siebie przy porodzie, gdyby do niego do yło. Zapominasz e jeste
oryginalnym homo sapiens. Ja za jestem now mutacj .
Lea zastygła. Jego słowa obna yły prawd , któr znała, chocia nigdy nie
chciała przyj do wiadomo ci.
- Ziemia to dom, planeta, na której powstała ludzko mówił Brion. - Przez
ostatnie kilka milionów lat mo e troch osłabili cie wasz garnitur genów, ale to
126
niewiele w porównaniu z setkami milionów, jakie musiały upłyn , nim powstał
człowiek. Ile noworodków urodzonych na Ziemi do ywa pierwszego roku ycia?
- No... prawie wszystkie. Rocznie umiera ułamek procenta. Nie pami tam
dokładnie ile.
- Ziemia to dom - powtórzył łagodnie. - Kiedy człowiek opuszcza dom, mo e si
przystosowa do ycia gdzie indziej, ale musi za to zapłaci . Tak straszliw cen
jest miertelno noworodków. Udane mutacje prze ywaj , nieudane gin . Dobór
naturalny to brutalnie prosta sprawa. Kiedy na mnie patrzysz, widzisz udany
egzemplarz. Mam siostr , te udan . Ale moja matka miała jeszcze sze cioro
dzieci, które umarły wkrótce po urodzeniu. Wiesz o tym, prawda, Lea?
- Wiem... wiem... - powiedziała, ze szlochem kryj c twarz w dłoniach. Obj ł j
ramieniem; nie wyrywała si . - Wiem o tym jako biolog, ale nie chc by ju
biologiem, najlepsz w swoim fachu kobiet dorównuj c intelektualnie ka demu
m czy nie. Kiedy my l o tobie, my l jako kobieta, i nic wi cej nie jest mi
potrzebne. Potrzebuj ciebie, Brion, i to bardzo, poniewa ci kocham.
Umilkła i otarła łzy.
- Wracasz do domu, prawda? Z powrotem na Anvhar. Kiedy?
- Nie mog zwleka zbyt długo - rzekł z alem. - Niezale nie od moich osobistych
pragnie stwierdziłem, ze jestem cz ci Anvharu. Kiedy pomy l o ludziach,
którzy cierpieli i umierali lub przystosowywali si , abym mógł tu teraz siedzie ...
no, to troch przera aj ce. My l , e logicznie rzecz bior c, nie powinienem czu
si wzgl dem nich zobowi zany. Jednak jest inaczej. Cokolwiek uczyni teraz czy
w ci gu kilku nast pnych lat, najwa niejszy b dzie powrót na Anvhar.
- A ja nie wróc tam z tob - bardziej stwierdziła ni zapytała Lea.
- Nie, nie wrócisz. Anvhar to nie jest miejsce dla ciebie. Lea spojrzała na
oddalaj c si Dis. Oczy miała ju suche. - Pod wiadomie wiedziałam, e to si
tak sko czy powiedziała. - Je eli s dzisz, e twój wykład o pochodzeniu człowieka
był dla mnie czym nowym, to si mylisz. Po prostu przypomniał mi o paru
sprawach, o których kazała mi zapomnie moja kobieco . W pewien sposób
zazdroszcz ci twojej przyszłej, muskularnej ony i szcz liwych dzieciaków. Ale
nie bardzo. Ju dawno pogodziłam si z my l , e na Ziemi nie ma m czyzny,
którego chciałabym po lubi . Zawsze hołubiłam te dziewcz ce marzenia o
bohaterze z kosmosu, który zabierze mnie ze sob , i chyba nie wiadomie
uto samiłam z nim ciebie. Jestem ju wystarczaj co du a, by spojrze w oczy
faktom: wol moj prac od banalnego mał e stwa - i zapewne sko cz jako
ozi bła i szacowna stara panna, maj ca na koncie wi cej tytułów i stopni
naukowych ni ty celnych trafie .
Spogl dali na powoli malej c Dis. Statek oddalał si od niej, kieruj c si na
Nyjord. Siedzieli obok siebie nie dotykaj c si . Opuszczenie Dis oznaczało dla
127
nich koniec czego , co ich ł czyło. Tam, na tej dziwnej planecie, oboje byli
przybyszami. Na krótki czas ich cie ki zbiegły si ze sob . Teraz si rozchodziły.
- Czy nie wygl damy jak szcz liwa para? - rzekł Hys, człapi c w ich
kierunku.
- Padnij trupem, a b d jeszcze szcz liwsza - warkn ła w ciekle Lea.
Hys zignorował kwa n uwag i usiadł obok nich na kanapie. Od czasu gdy
oddał dowództwo nad swoj armi nyjordzkich buntowników, znacznie
złagodniał.
- Zamierzasz nadal pracowa dla Cultural Relationships Foundation, Brion? -
zapytał. - Potrzebujemy takich jak ty. Brion szeroko otworzył oczy ze zdumienia,
gdy dotarł do niego pełny sens wypowiedzi Hysa.
- Czy ty nale ysz do CRF?
- Agent operacyjny na Nyjord - odparł Hys. - Mam nadziej , e nie uwa asz, i
takie beznadziejne urz dasy jak Faussel czy Mervv były naszymi rzeczywistymi
przedstawicielami na Dis? Oni tylko robili notatki i stanowili przykrywk dla
naszej organizacji. Nyjord to niezła planeta, ale potrzebuje r ki, która delikatnie
pokieruje ni zza kulis i pomo e znale miejsce w galaktyce, zanim kto zamieni
j w obłok pary.
- Co to za brudne sztuczki, Hys? - zapytała Lea, marszcz c brwi. - Od dawna
podejrzewałam, e pod płaszczykiem CRF kryje si co wi cej ni tylko sama
słodycz. Jeste cie band dnych władzy maniaków, tak?
- To byłby zapewne główny zarzut, jaki by nam postawiono, gdyby nasza
działalno stała si publiczn tajemnic odpowiedział jej Hys. - Wła nie dlatego
wi kszo naszych akcji jest tajna. Najlepszym argumentem, jaki mog wytoczy
na odparcie tego zarzutu, s pieni dze. Jak my licie, sk d bierzemy fundusze na
przeprowadzanie tak wielkich operacji? - U miechn ł si . - Pó niej przejrzycie
sobie dane, eby cie nie mieli w tpliwo ci. Prawda jest taka, e wszystkie nasze
fundusze otrzymujemy od planet, którym pomogli my. Nawet male ki procent
dochodów jakiej planety jest ogromn sum . Dodaj je do siebie i masz do
pieni dzy, by móc pomaga innym wiatom. Dobrowolne datki s wspaniałym
dowodem wdzi czno ci, je eli si nad tym zastanowi . Nie mo na namówi ludzi,
eby podobało im si to, co zostało zrobione. Sami musz by o tym przekonani.
Na wszystkich planetach CRF zawsze s jacy ludzie, którzy o nas wiedz i
popieraj na tyle, eby wesprze nas finansowo.
- I po co opowiadasz mi te wszystkie supertajne historie? pytała Lea.
- Czy to nie oczywiste? Chc , eby nadal dla nas pracowała. Wymie , jak
chcesz sum . Jak powiedziałem, nie cierpimy na brak gotówki - zerkn ł na nich
spod oka i wytoczył najci szy argument. - Mam nadziej , e Brion równie
b dzie dla nas pracował. On jest wła nie takim agentem operacyjnym, jakich
rozpaczliwie potrzebujemy i jakich znajdujemy niezwykle rzadko.
128
- Poka mi tylko, gdzie mam podpisa - powiedziała Lea głosem, który znów
nabrał ycia.
- Mo e i nie jest to szanta - roze miał si Brion - ale s dz , e skoro potraficie
sterowa całymi populacjami, to musieli cie te nauczy si posługiwa lud mi
jak figurkami szachowymi. Jednak powiniene wiedzie , e tym razem nie musisz
nikogo popycha .
- Podpiszesz deklaracj ? - pytał Hys.
- Musz wróci na Anvhar - rzekł Brion - ale tak naprawd to wcale mi si tam
nie spieszy.
- Ziemia - powiedziała Lea - i tak jest ju przeludniona.