Ulysses Moore
Kamienni strażnicy
Tytuł oryginału: Ulysses Moore. I guardiani di pietra
Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno
Opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico Baccalario
Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani
Redakcja wersji polskiej: Dorota Koman
Przygotowanie wydania polskiego: Krzysztof Wiśniewski
Skład: Tomasz Andziak
PR: Katarzyna Portnicka
© Edizioni Piemme Spa, 2006
© copyright for the Polish edition by Firma Księgarska Jacek i
Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o., 2007
ISBN-13: 978-83-7512-284-8
Wydawca: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje
Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91,
www.olesiejuk.pl Druk: DRUK-INTRO S.A.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może
być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana
w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Nota od Redakcji
Pierdomenico Baccalario, nasz korespondent, po przesłaniu nam
tłumaczenia piątego zeszytu Ulyssesa Moorea zniknął. Jego ostatni e-
mail z Kornwalii był bardzo dziwny Oto jego treść:
Przesyłam wam ostatni rozszyfrowany dziennik. Teraz pozostał mi już
tylko jeden. Spodziewam się, że znajdę w nim nowe informacje.
Spotkałem tu kogoś, kto pomaga mi odnaleźć Kilmore Cove. Nie mogę
wam zdradzić, kto to taki, bo obiecałem dyskrecję. Pokazałem mu kufer
i wspólnie doszliśmy do wniosku, że jeden z rysunków w rulonie jest w
gruncie rzeczy mapą Kornwalii z zaznaczonymi ścieżkami. Zwłaszcza
jedna z tych ścieżek jest intrygująca - może się okazać, że nadal istnieje
i prowadzi do Kilmore Cove. Jutro spróbuję się tam wybrać.
Czyż to nie fantastyczne? Czuję, że jestem bliski odkrycia tajemnicy
Ulyssesa Moorea! Nie martwcie się o mnie, wkrótce się odezwę.
Pierdomenico
Od tego maila upłynęło jednak wiele czasu, ponad miesiąc, i teraz już
się niepokoimy...
Pierdomenico nie odpowiada na telefony ani maile. Telefonowaliśmy do
jego pensjonatu, ale i tam nie umieli nam nic powiedzieć.
Nie oddał też wynajętego samochodu. Dosłownie zniknął, przepadł jak
kamień w wodę.
Jeśli ktokolwiek cokolwiek wie, prosimy o szybki kontakt. Dziękujemy
za pomoc!
Redakcja „Parostatku"
PS
Oto jego zdjęcie - to dla tych, którzy nigdy go nie widzieli.
COWPER & ABEL.
'sTATir-: o ?o SOUTHHXM?TON HUII.DINGS CHANCKRY ŁANF.
LONDON
- ULYSSES MOORE -KAMIENNI STRAŻNICY zessjrt piąty
PIĄTY
W ZATOCE WHALES CALL
'rojektant:
Rozdział:
¿ĄLUS !
d wielu, wielu lat żaden mieszkaniec Kilmore Cove
nie widział wieloryba na pełnym morzu. Jednak na-
zwa zatoki, większej od miasteczka, pozostała nie-
zmieniona - na pamiątkę dawnych czasów: Whales Cali - Zew
Wielorybów. Zatoka brała początek na wschód od małego portu, gdzie
długa piaszczysta plaża gubiła się pośród
skał chropawego i surowego urwiska Salton Cliff. Tam, na najwyższym
cyplu, znajdowała się ukryta wśród drzew Willa Argo i tam sterczała
wieżyczka najstarszej części domu z jej ciemnymi oknami. Poniżej
huczało groźnie morze, wzbijając wysoko grzywy fal.
Był wieczór i jak każdego wieczoru w nieparzyste dni Gwendalina
Mainoff, miejscowa fryzjerka, biegła wzdłuż plaży, bo dbała o kondycję.
Powietrze było czyste, a niebo bezchmurne. Słońce zaszło już z pół
godziny temu, ale niebo wciąż jeszcze nieco jaśniało, jakby chciało dać
szansę obejrzenia ostatnich wydarzeń dnia.
Ze słuchawkami na uszach, zatopiona w muzyce symfonicznej i swoich
myślach, Gwendalina nie od razu zauważyła dziwną postać leżącą na
piasku. Przebiegła obok, zasłuchana w muzyce.
Dobiegła aż do końca plaży, do pierwszych skał pnących się w górę, i
dotknęła swojego głazu - mety. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w
stronę Kilmore Cove. Dopiero teraz zatrzymała się. Zmarszczyła lekko
czoło i zsunęła słuchawki z uszu.
- A co to takiego? - wykrzyknęła. - Wieloryb na mieliźnie?
mmmmm umai»i mnmtimmiSi^młmp 10 immmtmammsmsmawangiBm
Wyłączyła walkmana i przeszła kilka kroków po wilgotnym piasku. Z
każdym krokiem czuła coraz większy niepokój.
Na piasku leżał mężczyzna w dziwacznej marynarce i wytartych
dżinsach przylegających do ciała. Wyglądał jak trup wyrzucony przez
fale. Ułożenie ramion i nóg wskazywało, że padł wyczerpany.
Gwendalina spojrzała na morze, szukając jakiegoś wyjaśnienia, ale
ujrzała jedynie płaską ciemną linię horyzontu, która stapiała się z
otaczającym mrokiem.
Kilmore Cove spokojnie oczekiwało nadejścia nocy. Ci, którzy
niedawno zgromadzili się w jedynej tutejszej gospodzie, powrócili już
do domów, a wokół pod ciemnymi dachami rozbłysły pierwsze światła.
Wkrótce zapłonęły nieliczne latarnie nabrzeża.
Gwendalina odczekała kilka minut, zanim ośmieliła się zbliżyć do tej
postaci. Nie podeszła wprost, lecz zbliżyła się wielkim łukiem, jakby
chciała zyskać na czasie.
I wtedy zdarzyły się dwie rzeczy: najpierw po drugiej stronie zatoki z
głuchym trzaskiem zapłonęła latarnia morska Leonarda Minaxo. Ten
dźwięk przypominał trzask, jaki wydają stare aparaty fotograficzne.
Latarnia zapłonęła i zaczęła rzucać wokół promienie białawego światła.
Chwilę potem leżący na piasku mężczyzna zakaszlał.
- Więc żyje... - szepnęła fryzjerka, poprawiając sobie odruchowo
słuchawki na szyi.
Spojrzała raz jeszcze w stronę oświetlonej latarni morskiej i przebiegła
ostatnie metry dzielące ją od mężczyzny.
Człowiek zakaszlał ponownie i wykonał dziwny ruch, jakby sądził, że
nadal znajduje się w wodzie i musi machać ramionami, by dopłynąć do
brzegu.
-
Jak się pan czuje? - zapytała Gwendalina, gdy znalazła się tuż
obok. Był kompletnie przemoczony i pokryty algami, a jego skóra miała
kolor zepsutych jaj. Nogi uderzały w powietrzu, jakby nadal płynął.
-
Przepraszam pana - powtórzyła Gwendalina. - Jak się pan czuje?
Mężczyzna znieruchomiał. A kiedy po kolejnym ataku kaszlu obrócił się
w jej stronę, zdała sobie sprawę, że gdzieś go już widziała. Miał
zamknięte oczy. Długa blizna.na szyi ginęła gdzieś pod ubraniem.
-
Potrzebna panu pomoc? - spytała, kładąc mu rękę na ramieniu.
Mężczyzna skinął lekko głową, otworzył usta i wydusił cichą prośbę.
-
Sądzę, że... z pewnością... tak...
-
Czy da pan radę iść? Śmiało, ja panu pomogę... - I Gwendalina
spróbowała go podnieść, ciągnąc za mokrą odzież.
A on, ciągle z zamkniętymi oczami, posłuszny jej poleceniom, pozwolił
jej się dźwigać. Niepewnie stanął na nogi, mocno ją obejmując.
-
Chodźmy, tędy... - powiedziała Gwendalina, prowadząc go w
stronę miasteczka.
-
Tak... - szeptał Manfred, usiłując rozpaczliwie utrzymać
równowagę.
W zatoce Whales Call <BCTBBBBiatł»HnnBii vii hi flimi
Otworzył oczy i, mrużąc je przed światłem, poparzył na kobietę, po
czym natychmiast je zamknął.
„ To syrena... - przemknęło mu przez myśl. - Ocaliła mnie syrena".
/
PIATY
NIEZŁY PASZTET
Jason odczekał, aż samochód jego ojca zniknie za zakrętem, i
gwałtownie odwrócił się w stronę siostry: - Pędzę. Kryj mnie! - Ani mi
się śni! - zaprotestowała Julia. - To głupota!
Chłopiec niespokojnie rozejrzał się wokół i zapewnił:
-
Nie zabawię długo. Najwyżej kwadrans!
-
Jason... - westchnęła jego siostra. - Nie dasz rady obrócić w
kwadrans. Latarnia jest za miasteczkiem, to daleko. A ty musiałbyś iść
pieszo.
-
Tylko w jedną stronę, z powrotem wróciłbym na rowerze - uściślił
chłopiec. - Muszę go odebrać. Natychmiast.
-
Możesz to przecież zrobić po lekcjach!
Jason pokręcił przecząco głową i z włosów wypadły mu dwa maleńkie
białe piórka, w dziwny sposób ocalone mimo mycia głowy. Brudne
ślady po smole i zadrapania na brzuchu stanowiły kolejne pamiątki
przygód ostatnich dni.
Julia próbowała go jeszcze powstrzymać. Wskazała otwartą bramę
szkolną w Kilmore Cove i schody, które niczym rządek zębów
prowadziły do środka budynku. Potem zauważyła, że mosiężny dzwon
za parę minut da znak rozpoczęcia lekcji.
-
A co ja powiem Miss Stelli?
-
Wymyśl coś! - odpowiedział. - Nie powiesz mi, że po tym
wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, boisz się wychowawczyni! Ja
chcę tylko...
-
Czego chcesz? - przyciskała go Julia, próbując zyskać na czasie.
Świetnie odgadywała, kiedy jej brata nachodziły dziwaczne pomysły.
Od razu wyczuła, że Jason wcale nie chce
wsimsmmmmmmmmmmmimam® 16 tmtmmms'^miimtmmxmtm>main
Niezły pasztet
biec do latarni Leonarda Minaxo tylko po to, by odzyskać rower. Nie
tylko dlatego, że nie cierpiał tego roweru czy wręcz się go wstydził.
Była to typowa damka, pożyczona od państwa Bowenów; różowiutka, z
kierownicą w kształcie motyla, z dzwoneczkami.
Choć Julia wysilała swoją wyobraźnię, nie mogła dociec,
0
co tym razem bratu chodzi.
Jason spoglądał na nią błagalnie błyszczącymi z przejęcia oczami.
-
Julio... musisz mi pomóc.
-
Ale powiedz mi, dlaczego. I dlaczego nie możesz tego zrobić po
szkole?
Chłopiec westchnął. Wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach:
-
Po pietwsze, ponieważ tato po nas przyjedzie; po drugie, ponieważ
zawiezie nas do domu; po trzecie, ponieważ on
1
mama zasypią nas pytaniami; po czwarte, ponieważ będą nas
pilnować. Może mi powiesz, jakim cudem uda nam się wyrwać i zrobić
wszystko to, co musimy zrobić?
Julia zagryzła wargi. Świeża nominacja całej trójki na Kawalerów
Kilmore Cove wiązała się z dużą odpowiedzialnością.
-
Przy mamie i tacie kręcących się po domu może być pewien
problem...
-
A jeszcze ten właściciel firmy przewozowej, którego ściągnęli z
Londynu...
-
Przez kilka dni musimy się trzymać z daleka od Wrót Czasu.
Jason gwałtownie podniósł dłoń.
*
17
mmmmKajmmmnr^mmmimmmumimp
-
O, nie! Co to, to nie! Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie teraz,
kiedy już wiemy o Pierwszym Kluczu!
-
Ale jeśli się zbliżymy do tych drzwi, mama się czegoś domyśli!
-
Musimy zaryzykować. A teraz ruszaj, Julio.
-
To znaczy?
-
To znaczy, że ja idę do Leonarda Minaxo. - I Jason wyciągnął z
kieszeni spodni starą, na pół spaloną fotografię latarnika. Pokazał ją
siostrze: - Spytam go, czy to on jest Ulys-sesem Moorem.
Julia zmartwiona zerknęła w stronę szkoły i mosiężnego dzwonu.
-
A ty naprawdę sądzisz, że Leonard ci to powie? Że powie: „Tak, to
ja jestem Ulyssesem Moorem"?
Jason wrócił myślą do poprzedniego dnia, kiedy Leonard ujął ster Metis
i przekroczył Morze Czasu, prowadząc statek przez burzę jak
prawdziwy kapitan.
-
Kapitan nigdy nie okłamuje swojej załogi - odpowiedział. - Może
nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie.
Rodzeństwo jeszcze raz spojrzało sobie głęboko w oczy i Julia
ostatecznie skapitulowała.
-
Więc za kwadrans, tak?
Brat przytaknął, odwrócił się i biegiem ruszył w kierunku ulicy
prowadzącej w stronę morza.
Julia odczekała, aż zniknął, i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z
Miss Stellą.
Właśnie doszła do schodów, gdy rozległ się dźwięk mosiężnego
dzwonu.
Jason, z plecakiem na plecach, dobiegł do głównej ulicy.
mmsmsm^am^mmmmmmmsmp 18 GMmmmmimmtsm
GiaśKiS Niezły pasztet <mmmssmimmm
Przypadł do ceglanego muru i zerknął na przybrzeżny bulwar, gdzie
stoiska z rybami stały rzędem gęsto jedno obok drugiego, tuż pod
skrzypiącą ruderą Windy Inn, jedynego hotelu w miasteczku. Rozejrzał
się dokoła, szukając wzrokiem samochodu ojca. Odetchnął z ulgą,
widząc, że go tu nie ma.
Biegnąc w stronę bulwaru, w kierunku cypla z latarnią, poczuł nagle
zapach, któremu absolutnie nie mógł się oprzeć, zapach pokusę.
To świeżo wyjęte z pieca rogaliki z kremem i scones z miodem, których
zapach mógł wąchać i wąchać.
Nietrudno było dociec, z którego sklepu dochodził ten cudowny aromat:
z cukierni Chubbera.
-
A czemu by nie? - zapytał samego siebie, uznając, że jego misja
chwilowo nie jest aż tak pilna.
Pełen nadziei wsunął dłoń do kieszeni i po chwili niecierpliwych
poszukiwań wyciągnął jednego szterlinga, monetę okrągłą i ciężką.
-
Mam! - wykrzyknął uszczęśliwiony.
Przebiegł pędem ulicę, upewnił się, że nikogo znajomego nie ma w
pobliżu i przełamując strach, że zostanie przyłapany, pchnął drzwi
cukierni.
Powietrze było ciężkie od zapachów. Kogel-mogel, kakao, wanilia,
cynamon i sułtanki - to tylko część cudownych aromatów
wydobywających się ze szklanych gablot cukierni.
Jason przebiegł szybko po podłodze z ciemnego drewna, położył swoją
monetę na marmurowej ladzie i nie odrywając wzroku od kokardy na
błękitnym fartuchu osoby, która
stała za ladą, zamówił dwa ogromne rogaliki nadziewane kremem.
-
Jeden dla mnie, a drugi dla siostry - skłamał, żeby się
usprawiedliwić. Nie miał najmniejszego zamiaru ocalić drugiego
rogalika.
-
Nie szkodzi, że jeszcze ciepłe? - spytała go sprzedawczyni.
-
Wprost przeciwnie.
Chłopiec pochwycił papierową torebkę z ciepłymi rogalikami i odwrócił
się w stronę wyjścia.
Nagle odjęło mu dech w piersiach. Przed drzwiami stał jego ojciec z
innym mężczyzną, którego chyba gdzieś już wcześniej widział. Właśnie
mieli wejść do cukierni.
Jason gwałtownie zrobił w tył zwrot i niepostrzeżenie dla pani za ladą
przeskoczył stoliki, by ukryć się za szkocką zasłoną.
W tym momencie drzwi do cukierni otworzyły się i w sklepie rozległ się
głos pana Covenant.
Ukryty za zasłoną, znieruchomiały Jason słyszał, jak ojciec zamawia
dwa kawałki rolady i dwie kawy z mlekiem.
-
To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony, że pofatygował się
pan osobiście do Kilmore Cove jeszcze przed transportem... - usłyszał
słowa ojca skierowane do mężczyzny, z którym wszedł. - I niezmiernie
mi przykro z powodu wczorajszego epizodu, panie Homer...
Jason przypomniał sobie słynnego właściciela firmy przewozowej, który
przyjechał do Kilmore Cove, żeby dopilnować ostatniego etapu
przeprowadzki ich mebli z Londynu.
Widział go poprzedniego wieczoru, gdy w głębokiej ciemności ogrodu
Willi Argo mama udzielała jemu i Julii ostrej reprymendy.
-
Panie architekcie, jeśli pan łaskaw - uściślił pan Homer.
Słynny architekt - skorygował Jason, zerkając spoza zasłony
Widział, jak siadają do stolika i pochylają się nad jakimiś kartkami
pełnymi rysunków.
Architekt usiłował wyjaśnić coś w sprawie jakichś wymiarów, podczas
gdy Jason, nie spuszczając ich z oka, spokojnie zjadł połowę swojego
rogalika z kremem.
„Jeśli stąd wyjdę, to mnie zauważą" - pomyślał.
Sprawdził korytarz za swoimi plecami, ciemny i zakurzony. Posadzka
była z ciemnego drewna, jak w cukierni, a na białych ścianach
wieloletnie opary z czekolady i wanilii pozostawiły jedyny w swoim
rodzaju pachnący nalot.
Korytarz miał dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do małej łazienki z
kafelkami w kolorze miodu, z okienkiem wychodzącym na wewnętrzne
podwórko cukierni.
Drugie były zamknięte.
Jason chciał je otworzyć, ale spostrzegł, że nie mają one klamki.
Nachylił się, żeby w półmroku lepiej im się przyjrzeć, i zimny dreszcz
przebiegł mu po plecach.
-
O, kurczę... - szepnął zdumiony, upuszczając torebkę z rożkiem.
Drzwi były identyczne jak te ukryte za szafą w Willi Argo. Identyczne
jak drzwi w piwnicy panny Biggles, pod którymi niekiedy można było
dostrzec trochę piasku z egipskiej pu-
styni. Identyczne jak drzwi w Domu Luster, które łączyły Kil-more
Cove z daleką Wenecją. To były Wrota Czasu.
Nagle drgnął.
Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i podłoga w cukierni zaskrzypiała.
Dobiegł go głos ojca, który zwrócił się do architekta:
-
Przepraszam pana na moment.
Miał tylko kilka sekund, więc błyskawicznie otworzył drzwi do łazienki.
Zdążył je zamknąć w chwili, gdy jego ojciec zastukał:
-
Zajęte?
Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony i żeby nie zostać
rozpoznanym po głosie, zakaszlał, odkręcając jednocześnie kran nad
umywalką.
-
O, przepraszam... - powiedział pan Covenant po drugiej stronie.
Spróbował otworzyć drugie drzwi, a potem, pogwizdując, postanowił
czekać, aż toaleta się zwolni.
Jason, spocony jak mysz, przełknął nerwowo ślinę. I jeszcze raz. I
jeszcze. Myślał gorączkowo, co by tu zrobić. Starał się zachować
spokój, analizując i badając różne możliwości.
Wyjść z łazienki nie mógł, to było wykluczone. Były dwa wyjścia:
pozostać w niej na zawsze albo spróbować wydostać się przez okienko.
Wybrał to drugie.
Stanął na umywalce i wspiął się na okno. Dudnienie wody tłumiło
trochę odgłosy jego działania. Chłopiec otworzył okno i uważnie
przyjrzał się jego wymiarom. Z pewnością
WmMUBOKma^ammmmmmmmm^mp 22
Niezły pasztet
nie dałby rady wydostać się przez nie ktoś większy od Jaso-na. Ale jemu
powinno się udać.
Postanowił działać metodycznie. Wyciągnął z buta sznurowadło. Jeden
koniec przywiązał do klamki okienka, drugi wyrzucił na zewnątrz.
Dzięki temu po wyjściu będzie mógł zamknąć okno.
Wyrzucił plecak przez okno i usłyszał, jak potoczył się po ziemi.
W końcu wdrapał się na parapet, przecisnął ręce i głowę, a piętami
mocno odbił się od ściany.
I utknął.
Zawisł z głową przekrzywioną na prawe ramię, z lewym ramieniem
unieruchomionym, a prawym zwisającym już za oknem, z nogami
dyndającymi w powietrzu.
Usiłował spokojnie oddychać, powtarzając sobie, że wszystko będzie
dobrze. Idiotyczna sytuacja. Wyobraził sobie swojego ojca, jak wchodzi
do toalety, po czym ściąga go za nogi z tego okna - i mimo strachu, że to
naprawdę może się tak skończyć, wybuchnął nerwowym śmiechem.
Zauważył, że śmiejąc się, wydycha cały zapas powietrza z płuc, i dzięki
temu może już poruszać lewym ramieniem. Nerwowo spróbował
wymacać jakiś uchwyt za oknem, ale na próżno. Zaczął więc wierzgać
nogami, szukając po omacku punktu podparcia. Już miał zwątpić w
swoje wysiłki, kiedy poczuł jakiś występ pod prawą stopą.
To mogła być jego ostatnia szansa, oparł się więc o to coś, nabrał
powietrza, wypuścił je gwałtownie, i w chwili, gdy stał się płaski jak
śledź w beczce, odepchnął się z całej siły.
23 «nBBSBms^BiiiimmłHisaiiKSBUSBeaa
«SSHiKi SiiffiiK imEiEiBtEiS
Tymczasem pan Covenant wycofał się zza szkockiej kotary.
-
Macie może zapasowy klucz do toalety? - spytał kobietę za ladą. -
Sądziłem, że tam ktoś jest, ale chyba zamek się zaciął...
-
Oczywiście, że mamy. - Kobieta odsunęła szufladę, wyjęła z niej
mosiężny kluczyk i wręczyła panu Covenant. - To klucz do tych
pierwszych drzwi, drugich nigdy nie udało nam się otworzyć.
Ojciec Jasona wrócił za kotarę i wsunął klucz w zamek pierwszych
drzwi. Usłyszał, jak coś wewnątrz upada na posadzkę.
-
Można? - spytał na wszelki wypadek.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Poczekał więc jeszcze
chwilę i wszedł.
Tak jak się spodziewał, nie zastał nikogo.
Zakręcił kran i rozejrzał się dokoła nieco zdziwiony: uchwyt do papieru
toaletowego był częściowo oderwany od kafelków, a w dodatku na
ziemi leżała torebka z jednym całym rogalikiem i połówką drugiego.
- No nie... - jęknął Jason już po drugiej stronie, spostrzegając brak
rogalików.
Znajdował się na kwadratowym podwórku, wybrukowanym jasnymi
otoczakami. Dwa przecinające się pasy z ciemnego kamienia tworzyły
wielki X. Tuż obok, po lewej stronie okienka, przez które się wydostał,
znajdowała się kuchenna klatka schodowa i wejście do dwóch piwnic.
Jakieś mizerne pnącze pięło się po murze w rogu, a spomiędzy bruku
sterczały kępy wypalonej przez słońce trawy.
tmmmmimmmzmmiRmimiiPzs-.
ammmimnnsjMimmp
Niezły pasztet
Jason, przyklejony do muru, zrobił ostrożnie kilka kroków, szukając
swego plecaka.
-
Szukasz może tego? - dobiegł go głos od strony kuchennych
schodów.
Chłopiec dostrzegł z daleka swój plecak i trzymające go ręce, ale że
schody biegły pod cienistą arkadą, nie mógł zobaczyć rysów twarzy
mężczyzny.
-
O tak, bardzo dziękuję... - odparł, lekko zmieszany.
-
Mógłbym go prosić?
-
To szkolny plecak, nieprawdaż? - dopytywał się głos. Teraz Jason
odniósł wrażenie, że zna skądś ten głos, tylko
jeszcze nie wiedział, skąd.
-
Hmm... tak - przyznał.
-
No to czemu nie jesteś w szkole?
-
No, bo... dzisiaj... moja klasa jest na wycieczce. A ja nie chciałem
z nimi jechać.
-
Ciekawe... - Metaliczny błysk światła świadczył, że mężczyzna
stojący w cieniu schodów zerknął na zegarek na ręku.
-
Na jakiej wycieczce?
Jason zagryzł usta. Czemu ten człowiek zadaje tyle pytań?
-
Mógłbym prosić swój plecak? - spytał.
-
Naturalnie... - odparł mężczyzna, wychodząc w końcu
z cienia.
„O, kurczę!" - przeraził się Jason. Przed nim stał dyrektor szkoły.
mmimmmz':
25
PIATY
W WILLI ARGO
Projektant:
PSTER DEDALUS
Rozdział:
Za przeszklonymi drzwiami werandy Willi Argo stały
dwie nieruchome postacie kobiece: jedną była rzeźba
rybaczki zadumanej nad siecią, drugą - pani Covenant, nareszcie sama. I
spokojna.
Jej mąż odwiózł właśnie dzieci do szkoły. Zmyła naczynia po śniadaniu,
układając plan na cały dzień.
Potem pootwierała okna na parterze, żeby przewietrzyć dom, weszła na
górę i posłała łóżka. W wieżyczce poustawiała miniaturowe modele
okrętów i poukładała zeszyty porozrzucane przez dzieci.
Podeszła do okna, by raz jeszcze nacieszyć się zapierającym dech w
piersi widokiem morza. Zatoka połyskiwała w świetle słońca, a wiatr
rzeźbił delikatne fale.
Ocknęła się, dostrzegając nagle kątem oka postać ogrodnika
kuśtykającego po parku.
- Bierzmy się do roboty... - mruknęła sama do siebie i czym prędzej
zeszła na parter. Tu zaczęła przeglądać tysiące bibelotów i
najrozmaitszych przedmiotów, których w Willi Argo było zatrzęsienie:
drewniane maski, figurki zwierząt, dziwne wazy, kandelabry, szkatułki,
muszle, buteleczki z perfumami i różnego rodzaju ozdoby. Najpierw
zamierzała usunąć większą część tego składu galanterii i zwinąć dywany
do czyszczenia. Postanowiła też zdjąć z okien zasłony, by dać tym
pokojom trochę odetchnąć.
Ale nie mogła się zdecydować, od czego zacząć. Dom, choć
przepełniony rzeczami, zachowywał wszak doskonałą równowagę
estetyczną, tak łatwą do zburzenia.
Albo trzeba by usunąć wszystko, albo nic.
A przecież musiała bezwzględnie znaleźć sposób na poko-
mmmmim&PAmmnmmr^mrmP^mp 28
(tmmiUiPAnmnimmnmmirmAtim^
nanie tej góry rzeczy - jej mąż wraz z panem Homerem, architektem,
oczekiwali przyjazdu ciężarówki z meblami z Londynu. Do tego czasu
pani Covenant powinna bodaj wymyślić, co ulokować w domu, co
usunąć, a co wstawić do garażu.
Musiała się zastanowić, gdzie powinna ustawić ważniejsze meble.
-
Mamy tyle miejsca, że kłopot jedynie w tym, gdzie co ma stanąć...
- powiedziała wcześniej do męża. Tymczasem okazało się, że to nie
takie proste.
Gdzie postawić kanapę z czarnej skóry? W salonie, na miejscu tej
żółtej? Ale ta żółta ma taki sam odcień, co obraz na ścianie, który
zupełnie nie pasuje do czerni. A jeśli zdjąć obraz, to trzeba by też usunąć
dywan.
I tak bez końca... aż usunie się wszystko.
Miała Wrażenie, że każda rzecz w Willi Argo stanęła na swoim miejscu
raz na zawsze.
-
Ale ja muszę coś z tym zrobić! - wykrzyknęła pani Covenant,
rozglądając się bezradnie po werandzie.
Stanęła w otwartych przeszklonych drzwiach, by odetchnąć pełną
piersią. Morskie powietrze pozwoliło jej zapomnieć choć przez chwilę o
kłopotach z meblami.
Kosmyk włosów połaskotał ją w nos. Odrzuciła go i, westchnąwszy
ciężko, wróciła do pokoju.
-
Co ja mam zrobić? - rzuciła pytanie w stronę posągu rybaczki,
która jak gdyby nigdy nic ze stoickim spokojem zajmowała się swoją
siecią, w pełni panując nad sytuacją.
Zaskrzypiał żwir. Pani Covenant odwróciła się i ponownie wyszła na
werandę.
-
Dzień dobry! - pozdrowił ją Nestor.
-
Dzień dobry panu.
-
Robi pani wielkie porządki?
-
Coś w tym rodzaju.
-
Dobrze, dobrze... - bąknął ogrodnik. Według pani Covenant -
podejrzanie obojętnie.
Już od wczorajszego wieczoru, odkąd znalazła swoje dzieci umorusane
od stóp do głów sadzą, miała ochotę rozmówić się z nim.
-
Chciałam właśnie porozmawiać... - zaczęła. Nestor natychmiast
przybrał postawę obronną.
-
Ja tam nic nie wiem, co oni kombinują. Powiedziałem to pani na
początku, pamięta pani? Że dzieci nie będę pilnować. Ale jeżeli ma mi
pani coś do powiedzenia na temat roślin, to zamieniam się w słuch.
Pani Covenant się uśmiechnęła.
-
Czyta pan w moich myślach... Niech mi pan tylko powie, czy
Jason i Julia nie zdenerwowali pana zbytnio?
-Nie.
-
To dobrze...
-
Ale nie wiem, czy czegoś nie popsuli w domu, bo jak mówiłem,
nie pilnowałem ich.
Pani Covenant rzuciła okiem na mieszkanie.
-
Myślę, że nie jest tak źle, z wyjątkiem bałaganu w bibliotece i
przesuniętych kilku mebli...
-
Odkrywali swoje nowe królestwo.
-
A znając Jasona, wymyślili przynajmniej ze trzysta historii na
temat pochodzenia każdego z tych przedmiotów. To zresztą jest
prawdziwy problem w tym domu.
pmmuim^me^azammmramismiizmim» 30 T nmmmzamimm^
-
Historie?
-
Nie, przedmioty. Nie wiem wręcz, od czego zacząć. Niedługo
nadjedzie transport z meblami i... jak będę tak marudzić, to trzeba będzie
wyładować je w ogrodzie.
-
Doskonały pomysł - zawołał Nestor. - Albo może je pani sprzedać.
Raz w miesiącu jest mały targ staroci. O właśnie, jeśli o tym mowa, to
przydałby mi się fotelik do mego domku.
Pani Covenant poczuła się urażona taką impertynencją.
-
Pomysł z targiem staroci wcale nie jest zły - powiedziała. - Tylko
musiałabym zacząć od tych tutaj...
Po czym przeprosiła i weszła do pokoju.
Nestor gwałtownym ruchem otrzepał swoje welwetowe spodnie i
odszedł, kulejąc, do swego domku.
Przeszedł przez drewniane patio, pchnął drzwi i wszedł do środka,
natykając się na swój roboczy stół zawalony gratami. Wygrzebał spod
nich telefon z czarnego bakelitu, sprawdził numer zapisany na tabliczce
zaczepionej na ścianie i gniewnie go wykręcił.
Leonard Minaxo podniósł słuchawkę po piątym sygnale.
-
To ja - powiedział Nestor.
-
Cześć, stary. Co się dzieje? Po latach milczenia teraz jesteśmy jak
dwa gołąbeczki?
-
Chce wyrzucić meble.
-
Zaraz, zaraz. Kto chce wyrzucić meble?
-
Pani Covenant. Do miasta przyjechał architekt z firmy Homer &
Homer. Zapłaciłem mu mnóstwo pieniędzy, żeby przeprowadzka trwała
możliwie jak najdłużej, ale jak widać dałem za mało.
-
Zapłaciłeś mu, żeby pracował jak najwolniej?
-
Właśnie.
-
Zgłupiałeś chyba...
-
Nazwij to jak chcesz, w każdym razie państwo Covenant oczekują
transportu dziś po południu.
-
I co z tego...?
-
Należałoby... - Zapadła długa cisza, a potem ogrodnik dokończył: -
Należałoby jakoś przeszkodzić im w drodze.
Leonard Minaxo zaśmiał się ironicznie.
-
Czyja dobrze rozumiem? Chcesz powiedzieć, że niby ja miałbym
to zrobić?
-
Właśnie.
-
Jakbyśmy znowu byli dobrymi przyjaciółmi?
-
Nigdy nie byliśmy wrogami.
-
To kwestia punktu widzenia.
-
Mówiliśmy już o tym. To sprawa życia i śmierci.
-
Nie zaczynaj.
-
Albo ocalenia... życia, gdyby rekin zaatakował.
-
Masz moją dozgonną wdzięczność. -1 złamaną nogę.
-
Jak dalej tak będziesz gadać, nie licz na moją pomoc.
-
Czy to znaczy, że udzieliłbyś mi jej?
-
To zależy.
-
Od czego?
-
Dzieci mi się spodobały - powiedział Leonard, zmieniając
raptownie temat.
-
Nie mówimy o dzieciach.
-
Ale powinniśmy, nie sądzisz?
mmisma^sm^mimimrmnr^mmp 32 (mm^mummm mmsssmstsmsti
i.
mmsinmr^. n u^m^.mrss^ W Willi Argo ^mmimmmm:,
-
Dwa dni temu zszedłeś z urwiska, żeby mi powiedzieć, że
niepotrzebnie się łudzę...
-
I dziś ci to samo powtórzę. Ale, na szczęście, może istotnie trafiła
ci się niezwykła para dzieciaków.
-
Trójka. Zapomniałeś o Bannerze.
-
Bannera wynalazłem ja.
-
Może nie masz się czym tak szczycić?
-
Ale też i wstydzić. Zawiniło morze, nie ja.
-
Leonardzie, posłuchaj. Ty masz swoje poglądy, ja swoje.
-
Byliśmy bardzo bliscy odkrycia sekretu konstrukcji drzwi. Bardzo
bliscy.
-
Sprawa zamknięta.
-
Musimy tylko odbyć jeszcze jedną podróż.
-
Sprawa zamknięta.
-
A Penęlopa się ze mną zgodziła!
-
Powiedziałem, że sprawa zamknięta! - krzyknął Nestor. - Chcesz
mnie wysłuchać czy nie? Chciałbym zatrzymać ten transport, żeby nie
mogli wjechać z meblami do miasteczka. I o to cię proszę. Możesz to
zrobić? Masz jeszcze klucze od Cyklopa? Pamiętasz, gdzie je
ukryliśmy?
-
Jasne.
-
Oni jadą z Londynu. Jest zatem tylko jedna droga, którą trzeba
zablokować.
-
Ej, stary!
-
Co takiego?
-
Zatrzymam ten transport, ale wieczorem przyjdę do ciebie i raz na
zawsze rozstrzygniemy, co zrobić z Wrotami Czasu.
-
Dobrze. Dziś wieczorem. ✓ifkP ć/ń>
tzmmaaam
i w
trEisrp 33 ^laiSiiumsiar^iiK^
<tittiRiS£80mS131KiS!Bg&£S
-
I jeszcze jedno. Wczoraj w Wenecji zajrzałem do Zafo-
na.
Nestor długo nie odpowiadał, po czym westchnął:
-
L..?
-
Nadal tam jest, pomarszczony, zasuszony jak nigdy. Ale od razu
mnie rozpoznał.
-
Nawet z tym okaleczonym okiem?
-
Kiedy Ulisses powrócił do domu, przebrany za obcokrajowca,
wierny pies Argo go rozpoznał.
-
Chcesz powiedzieć, że tylko starzy się rozpoznają?
-
Chcę powiedzieć, że trzeba mieć pewien rodzaj węchu, żeby
rozpoznać, jak naprawdę mają się sprawy.
umnmmmmmsimm^Asiimp/in^/immii 34
msimmmziPAtiimm&mmimnimn
-
I jeszcze jedno. Wczoraj w Wenecji zajrzałem do Zafo-
na.
Nestor długo nie odpowiadał, po czym westchnął: -1...?
-
Nadal tam jest, pomarszczony, zasuszony jak nigdy. Ale od razu
mnie rozpoznał.
-
Nawet z tym okaleczonym okiem?
-
Kiedy Ulisses powrócił do domu, przebrany za obcokrajowca,
wierny pies Argo go rozpoznał.
-
Chcesz powiedzieć, że tylko starzy się rozpoznają?
-
Chcę powiedzieć, że trzeba mieć pewien rodzaj węchu, żeby
rozpoznać, jak naprawdę mają się sprawy.
PIĄTY
U DYREKTORA
.Rozdział:
¡ektant:
DEDALUS i
.it
Dyrektor pociągnął nosem i zrobił gwałtowny wydech, jakby chciał
wprawić w ruch reszki powietrza w jego gabinecie.
Wielki, stary, zardzewiały wentylator stał na krawędzi szafy.
Przypominał mięsożerną roślinę, gotową w każdej chwili pochwycić
zdobycz. Drobinki kurzu wirowały po przypadkowych orbitach -
oświetlone promieniami słońca, rysowały na posadzce coś w rodzaju
dywanu w tygrysie plamy.
Ani jedna mucha nie ośmieliła się zakłócić ciszy gabinetu.
Jason i Julia siedzieli przed dyrektorem sztywno, z rękami na kolanach i
wzrokiem wbitym w podłogę. Starali się nie poruszać, bo ażurowe
krzesła, na których siedzieli, trzęsły się i skrzypiały przy najmniejszym
ruchu.
Dyrektor oparł łokcie o drewniany blat biurka pogryzionego przez
korniki. Trzymał w dłoni czarny ołówek z czubkiem ostrym jak szpilka.
-
A zatem, panno Covenant, czy zechciałabyś mi powtórzyć swoją
wersję wydarzeń?
Julia, całkiem wykończona, nadal wpatrywała się w pod-łogę.
-
Przykro mi, panie dyrektorze.
-
No, to zrobię to ja. Powiedziałaś Miss Stelli, że twój brat został w
domu, by pielęgnować waszą matkę, która ma nogę w gipsie.
-
Trochę przesadziłaś... - wysyczał Jason wprost do ucha siostry.
Ołówek dyrektora zatrzymał się na białej kartce.
-
Ciekawa historyjka, nieprawdaż? Tym ciekawsza, że w tym
samym czasie panicz Jason usiłował złamać sobie no-
36 ^mmmsmnrmm&inmmmimm
gę, wypadając przez okno z toalety na zapleczu cukierni Chubbera.
Tym razem Julia obróciła głowę w stronę brata i wysyczała:
-
A ty nie?...
Dyrektor sięgnął dłonią po telefon, mówiąc:
-
Mam wielką ochotę zadzwonić do pani Covenant i spytać o jej
zdrowie...
-
Nie, bardzo pana proszę! - wykrzyknęła Julia przerażona jego
pomysłem. - Skłamałam.
Dłoń dyrektora zawisła nad słuchawką.
-
Jeszcze jakieś wyjaśnienie?
Jason wziął głęboki oddech.
-
Proszę posłuchać, jest mi bardzo przykro, to moja wina.
Dyrektor podniósł się wolno z krzesła i stanął niedbale
obok starego segregatora.
-
Czyżby? Czy mam wstrzymać oddech? Oto objawi się prawda?
Jason wzruszył ramionami.
-
Jak pan uważa. Chciałem przed lekcjami pójść do latarni morskiej
po rower.
-
Do latarni morskiej? A co tam robi twój rower?
-
Dokładniej mówiąc, to nie mój rower. To rower córki doktora
Bowena, który mi pan doktor pożyczył, kiedy mój się popsuł, uderzając
w ich bramę. A jest w latarni, ponieważ go tam zostawiłem, kiedy
pojechałem z Minaxo wozem do Turtle Parku, żeby z pomocą beczki
smoły schwytać dwoje złodziei, którzy okradli Willę Argo.
Dyrektor ograniczył się do uniesienia tylko jednej brwi.
«mmm&jsmmusmttwmzt
-
I udało ci się?
-
Na szczęście tak - zakończył Jason z uśmiechem.
-
I naturalnie twoi rodzice nic o tym nie wiedzą.
-
No, nie - odparł Jason. - Oni myślą, że pojechaliśmy sprzątać
piwnicę doktora Bowena... - Dopiero w tym momencie chłopiec
zauważył, że Julia daje mu znaki oczami.
-
Hmm... a powiedz mi... - zainteresował się dyrektor, potrącając
przez przypadek segregator, który spadł na podłogę - czy nie sądzisz, że
trochę się zagalopowałeś w tych swoich fantazjach?
-
Wcale nie! - wykrzyknął Jason. - Prosił pan, żebym powiedział
prawdę, więc powiedziałem.
-
Chłopcze... - wybuchnął dyrektor, kierując w niego cieniutkie
ostrze ołówka. - Nie wiem, jak w Londynie, ale w Kil-more Cove lepiej,
żeby tacy jak ty nie stroili sobie żartów z takich jak ja!
-
Ale ja wcale nie robię sobie z pana żartów! Szedłem właśnie do
latarni, jak powiedziałem, kiedy pomyślałem sobie, żeby wstąpić do
cukierni Chubbera na rożki. Jeden dla mnie, jeden dla siostry.
-
A potem?...
-
Potem wszedł tam mój ojciec. Nie chciałem, żeby mnie zobaczył...
więc postanowiłem... do licha... wyjść tyłem.
-
A dlaczego nie chciałeś, żeby cię zobaczył?
-
Żeby się nie wydało, że nie jestem w szkole - zakończył Jason
cichutko.
Dyrektor rozłożył ręce, a potem, gestykulując, podsunął je dzieciom pod
sam nos:
-
A zatem, mamy kolejno: dziewczynkę, która opowiada
mmammniRiiiminrp 38
wychowawczyni jakieś zmyślone niesmaczne historyjki, i jej brata
bliźniaka, który udaje, że jest w szkole, a potem się plącze po cukierni,
zamiast zbijać bąki w latarni.
-
Nie poszedłem zbijać bąków...
-
Opróżnijcie kieszenie - rozkazał dyrektor. - Chyba że wolicie, bym
zatelefonował do domu...
Jason i Julia zaczęli opróżniać kieszenie, wykładając na biurko stos
gumek, spinaczy, pół nadpalonej fotografii, ogryzki ołówków, cztery
stare klucze i ozdóbkę w stylu egipskim.
-
To talizman, prezent od mojej przyjaciółki - wyjaśnił Jason,
widząc zdumioną minę dyrektora.
-
Bardzo dobrze. To wszystko zostanie u mnie - postanowił i zsunął
wszystko do pudełka, które następnie schował do szuflady.
-
Ale to niesprawiedliwe! - zaoponowała Julia. - Proszę nam oddać
chociaż klucze od domu!
Cztery klucze od Wrót Czasu ujrzały ponownie światło dzienne.
-Te?
Julia przytaknęła.
Ręka dyrektora sięgnęła po słuchawkę telefonu.
-
Jedno słówko z waszą mamą i oddaję je wam natychmiast.
Widząc, że bliźnięta milczą, dyrektor ze złością wrzucił ponownie
klucze do pudełka.
-
Natychmiast do klasy. I żadnych wyjaśnień.
PIĄTY
GORĄCZKA
Manfred ocknął się i z krzykiem poderwał z ka-napy.
Zaskoczony, stwierdził, że znajduje się w jakimś ciemnym pokoju.
-
Koń! - krzyknął raz jeszcze.
Był spocony, a czoło mu płonęło. Rozejrzał się wkoło, ale nic nie udało
mu się wypatrzyć.
Podparł się na łokciu i ostrożnie zaczął obmacywać bolące miejsca. Z
niedowierzaniem zauważył, że ma na sobie jedwabną piżamę.
-
Co się stało? Gdzie ja jestem? Czy to... pani Obliwia?
Ale osoba siedząca przy nim nie była Obliwią. Miała
o wiele delikatniejszy głos i delikatniejsze dłonie, bez długich,
polakierowanych na fioletowo paznokci.
-
Spokojnie, spokojnie, wszystko będzie dobrze. Masz rozpalone
czoło. To przez wysoką gorączkę - usłyszał.
Usiłował coś odpowiedzieć, ale bez skutku. Poczuł, że coś wilgotnego
dotyka jego czoła. To był zimny kompres. Zakręciło mu się w głowie.
-
O tak - usłyszał czyjś głos. - Spróbujemy zbić tę paskudną
gorączkę.
Poddał się bez dyskusji, niezdolny, by stawić jakikolwiek opór. Poczuł,
że zimny okład jest jak łagodna pieszczota, i zapadł na nowo w miękkie
oparcie kanapy.
-
Ja... spadłem... - wyszeptał, jakby chciał się usprawiedliwić.
-
Oczywiście, że spadłeś - posłyszał głos syreny. - Ale na szczęście
dopłynąłeś do brzegu.
-
Dwa razy... - dodał jeszcze, zanim znowu zapadł w sen.
mmm;
Gorączka (¿mim^Amp^nmrp^anm^smi^nii
Gwendalina wstała. Troskliwym spojrzeniem pielęgniarki obrzuciła
mężczyznę leżącego na kanapie w jej saloniku. Bez tych obrzydliwych
podartych ciuchów, z twarzą pogrążoną we śnie, zarostem buntownika i
z tą tajemniczą blizną na szyi wydał jej się jeszcze bardziej pociągający.
I wreszcie sobie przypomniała, gdzie widziała go po raz pierwszy. W
domu Obliwii Newton, niedaleko Kilmore Cove. A potem jeszcze minęli
się w hotelu, zamieniwszy ze sobą kilka słów.
„Przystojny" - pomyślała.
Zapewne nie z rodzaju tych mężczyzn, którzy mogą podobać się
rodzicom... ale na jego twarzy widać ślady jakichś mocnych przeżyć.
Tajemniczy mężczyzna z morza, który mógłby rozpalić niejedno serce
spragnione przygody. Takie jak jej.
-
Tak lepiej, prawda, Blizno? - szepnęła fryzjerka, głaszcząc
Manfreda po włosach. - Musisz tu pobyć jeszcze kilka godzin, ponieważ
pani Obliwii nie ma w domu. Wiesz może, gdzie mogę ją znaleźć?
-
Obliwia... odeszła. Odeszła!
-
A dokąd?
-
Do Wenecji... - z trudem wyszeptał Manfred, majacząc w
gorączce.
-
Pojechała do Wenecji?
-
Lew... Lustra... lustra...
-
Chcesz lusterko? Lustra?
-
Tysiąc siedemset...
-
Tyle to ja nie mam, Blizno - roześmiała się Gwendalina.
Manfred dalej majaczył.
u : ms: : mnmmmmr&iimimp 43
-
Tysiąc siedemset... A kiedy czekałem, mój motor... od luster... cały
podziurawiony... przeklęte bachory... po Egipcie... z mapą...
Gwendalina postała chwilę, wsłuchując się uważnie w jego słowa, po
czym stwierdziwszy, że nic z tego nie rozumie, jak najciszej wyszła z
pokoju. Przysiadła w kuchni, by raz jeszcze zadzwonić do domu panny
Newton. Nagrała kolejną wiadomość na automatycznej sekretarce
Obliwii, a po chwili, niezadowolona, zadzwoniła do matki.
-
Nie zgadniesz, co mi się przydarzyło. Doprawdy nie zgadniesz.
Tak! Ale skąd możesz wiedzieć? To mężczyzna, tak. Co znaczy „w
końcu"? Ale to nie tak, jak myślisz. Nie! Nie możesz przyjść go poznać.
Śpi. Gorzej, majaczy. Ma gorączkę. Opowiada, że spadł z urwiska z
powodu konia. Może przegrał jakiś zakład i stracił wszystkie pieniądze?
Nie wiem. W każdym razie dopłynął do brzegu i ja go znalazłam. Jasne!
Tajemnicze i fascynujące... Co mówisz? Nie, nie zostawiłam go całego
upapranego algami! Przebrałam go w piżamę Alfonsa. Może dzięki
temu nie porzuci mnie na dzień przed moimi urodzinami... Pasuje na
niego idealnie. Całkiem jakby na niego szyta. Widzisz? To znak losu,
mówię ci. Nie, nie wiem. Na razie go przezwałam... Blizna.
W pokoju obok Manfred majaczył coraz głośniej.
-
Słyszysz? To on. Majaczy, mówiłam ci. Oczywiście, że użyłam
lodu... ale on ciągle swoje. Opowiada o lwach, o motorze, o Wenecji...
Musi być jakimś podróżnikiem...
Gwendalina przysłoniła dłonią słuchawkę. Głos Manfreda przybierał na
sile.
Gorączka
-
Wybacz na moment, mamo. Teraz wojuje z ogrodnikiem i parą
dzieciaków. Zadzwonię później. Cześć.
Gwendalina wróciła do saloniku. Manfred rzucał się na kanapie,
nieustannie ściągając prześcieradło, którym go Gwendalina okryła.
-
Wrota Czasu... w willi... willa! Chcę zobaczyć drzwi. Ale są
dzieciaki... dzieciaki... trzeba powstrzymać te przeklęte bachory...
Trzeba je zatrzymać!
Gwendalina stała się nagle ostrożna.
-
Nie sądzisz, że trochę przesadzasz, Blizno?
-
Zatrzymać... zamknąć... powstrzymać! Zamknąć Wrota Czasu! W
domu! Wszyscy w domu!
W tym momencie zadzwonił telefon.
Fryzjerka podbiegła w podskokach i podniosła słuchawkę.
-
Gwendalina Mainoff, Fryzury z klasą. Przykro mi, ale dzisiaj
zakład nieczynny. Tylko usługi w domu. - Odczekała kilka sekund i
wybuchnęła: - Mamo! Mówiłam ci, żebyś do mnie nie dzwoniła na
numer zakładu! Nie, nie jest gorzej, mówi o dzieciach, które
zablokowały Wrota Czasu. Tak. Och, komu ty to mówisz! Z tym
wszystkim, co mam do zrobienia, mnie też przydałyby się Wrota Czasu!
V- l
¡¡i immmffixmimmmBammi&imim
«oattsitus ^n-am&'zmm
ad laguną wstawał delikatny świt o barwie glicynii,
przebijając się przez nocną mgłę. Stopniowo wychy-
lające się z tej mgły dachy i mosty Wenecji kazały zapomnieć o ciemnej
nocy.
Promień słońca padł na dwie postacie stojące w progu starych drzwi,
jakby zastygłe w smudze światła.
-
Nie zrozumiałaś, Obliwio... - odezwała się jedna z nich, opierając
dłoń na drzwiach, jakby chcąc w ten sposób przeszkodzić w ich
otwarciu. - Tylko jedno z nas może powrócić...
-
Dlaczego? - warknęła druga postać. Obliwia Newton wiedziała
doskonale, że jeśli ktoś przekroczy Wrota Czasu, może powrócić. - Ty
przybyłeś do Wenecji przez te same drzwi i nie wróciłeś, zatem...
Peter Dedalus zrobił krok, wycofując się z zasięgu promienia słońca,
które cętkowało jasnymi plamkami stare drewno drzwi.
-
Przypominam ci jeden ważny szczegół - powiedział. - Udało ci się
otworzyć drzwi w Domu Luster, ale Wrota Czasu można otworzyć tylko
wtedy, gdy ten, kto je przekroczył, powrócił.
-
Ale przecież ty nie wróciłeś... - odparła Obliwia. - Więc
-
Że ktoś z Wenecji powrócił zamiast mnie. Obliwia zaśmiała się
drwiąco.
-
Chcesz powiedzieć, że w Kilmore Cove żyje jakiś obywatel z...
osiemnastowiecznej Wenecji?
Teraz z kolei zaśmiał się Peter.
-
Jeśli o to chodzi, to jest ich dwoje.
to oznacza...
-
Co masz na myśli?
-
Żona Ulyssesa Moorea, Penelopa,pochodziła stąd. Była
wenecjanką z osiemnastego wieku.
-
A to znaczy, że... - wyszeptała Obliwia, usiłując powstrzymać
napór myśli.
-
Że ktoś zgodził się pozostać w Wenecji zamiast niej - dokończył
za Obliwię Peter.
-
A ty wiesz, kto to taki?
-
Nie - odpowiedział zegarmistrz. Potem poszperał pod płaszczem i
wyciągnął z kieszeni wenecką monetę. Podsunął ją Obliwii pod nos.
Data wybita na pieniążku wskazywała rok 1751.
-
Proponuję ci zakład.
-
Wiesz, że uwielbiam grać.
-
Najpierw jednak zapraszam na kawę...
i
Wenecja, spowita w swe ponadczasowe piękno, właśnie się przebudziła.
Przed kawiarenki wystawiano już stoliki dla klientów, a kupcy sukienni
otwierali swoje kramy. Z barek wyładowywano kosze z jarzynami na
poranny targ, a wędrowni sprzedawcy szczotek zaczynali krążyć od
domu do domu, oferując kije.
Obliwia i Peter usiedli na stołkach kawiarni przy calle delia Carita i
zamówili czarną, gorącą kawę. Dostawszy ją, objęli kurczowo swe
filiżanki zmarzniętymi dłońmi, dla rozgrzania.
Mieli na sobie długie, zniszczone płaszcze, spod których wyglądały
całkiem różne ubrania: Peter miał na sobie barchanowe, zabrudzone
sadzą spodnie, Obliwia - kombinezon z czarnej skóry, do jazdy na
motorze.
I j>
-
Dlaczego musimy urządzać całe to przedstawienie, Peter?
-
ponownie spytała kobieta, dopiwszy ostatni łyk kawy. Jej długie,
fioletowe paznokcie, którymi nerwowo bębniła o blat stolika,
przypominały tajemnicze, egzotyczne owady.
-
A przede wszystkim powiedz mi, dlaczego na mnie czekałeś?
Peter nie odpowiedział. Próbował osadzić nowe szkła w drucianej
oprawce okularów. Stare okulary stracił poprzedniego wieczoru podczas
pożaru w laboratorium.
Obliwia Newton musiała zaczekać, aż zręczne palce zegarmistrza z
Kilmore Cove ukończą swą pracę.
-
Wcale na ciebie nie czekałem - odpowiedział w końcu, patrząc jej
prosto w oczy. - Po prostu nadeszliśmy jednocześnie. ,
-
Mogłeś otworzyć Wrota Czasu i uwięzić mnie tu na za-wsze... -
powiedziała Obliwia lodowatym głosem. - A potem pobiec do swych
przyjaciół i uprzedzić ich o niebezpieczeństwie: „Obliwia zna tajemnicę
Pierwszego Klucza! Wyjawiłem jej i ten ostatni sekret! I ujawniłem, że
Black Wulkan zabrał ze sobą wszystkie klucze!". Mogłeś to zrobić, czyż
nie?
Peter Dedalus przytaknął.
-
Może i mogłem.
-
No więc?
Zegarmistrz westchnął.
-
Ale nie czułem...
-
Zakład... - przerwała mu sucho Obliwia. Peter wziął głęboki
oddech.
-
Chcesz powrócić do Kilmore Cove - powiedział - żeby odnaleźć
Pierwszy Klucz i wszystkie pozostałe, które Black Wulkan ukrył w
bezpiecznym miejscu?
mmmimmn:pj/stivjmimi®ii> W Wenecji
-Tak.
-
Ale nie możesz tego zrobić.
-
A dlaczego?
-
Bo Black Wulkan nie jest taki głupi, żeby chować klucze w
Kilmore Cove. Ponieważ istnieją ludzie tacy jak ty, od których trzeba je
trzymać daleko. Bardzo daleko. Już ci mówiłem, co zrobił: otworzył
Wrota Czasu w miasteczku i... pozostał po drugiej stronie.
Obliwia zagryzła wargi.
-
A zatem drzwi, które otworzył...
-
Tak: te drzwi są zamknięte. I pozostaną zamknięte, dopóki ktoś
przez nie nie powróci.
-
Spieszy mi się, Peter. Zakład?
-
Jest tylko jeden sposób, żeby odnaleźć Blacka Wulkana.
-
I ty go znasz?
-Tak.
-
I zechcesz mi go zdradzić?
-
Może. - Peter wskazał na monetę i powiedział: - Z drugiej strony
jednak, ja także chciałbym powrócić do Kilmore Cove. I co najmniej
jedna sprawa jest dla mnie niejasna.
-
Kto powrócił do Kilmore Cove zamiast ciebie? - odgadła Obliwia.
- I zamknął ci drzwi przed nosem?
-
No właśnie. Powiedzmy, że oboje mamy ważne powody, żeby
powrócić, ale mamy tylko jeden bilet powrotny.
-
Więc? - nalegała Obliwia.
-
Więc rzucimy tę monetę. Awers czy rewers. Kto wygra, ten wróci.
Obliwia spojrzała na monetę lśniącą na blacie stolika.
-
Jeśli się zgodzę, powiesz mi, jak mogę odnaleźć Blacka?
irammmz^mmminmiie/immmm'P 51
^mm^^AP^ninminritmmmiPmimp.i,
-
Powiem.
-
A jeśli się nie zgodzę?
-
Możesz wrócić do Kilmore Cove nawet od razu, ale nie poznasz
sposobu na odnalezienie Blacka.
Obliwia podniosła monetę, zważyła ją w dłoni i obróciła między
wymalowanymi paznokciami. Głęboko odetchnęła i spytała:
-
Jeśli się zgodzę, co będziesz z tego miał?
-
Pięćdziesiąt procent szans, że wrócę do domu. I uwolnię się od
tajemnicy.
Kobieta na stole zakręciła monetą. Odczekała, aż przestanie się kręcić i
powiedziała:
-
Zgoda.
Peter wyprostował się gwałtownie, jakby był z gumy. Poprawił koślawe
okulary i powiedział:
-
No to chodź ze mną.
-
Dokąd?
-
Do mojej mechanicznej gondoli.
iedy dzwon wybił południe, ze wszystkich klas nie-
mal jednocześnie wybiegły dzieci. Radośnie krzy-
cząc, ruszyły w stronę schodów wyjściowych, zwalniając lekko jedynie
przed drzwiami gabinetu dyrektora. A dyrektor stał w drzwiach
nieruchomy jak słup soli.
Od tłumu uczniów odłączyły się trzy osoby. To Jason, Julia i Rick bez
słowa przystanęli obok nieruchomej postaci dyrektora.
Dyrektor udawał, że ich nie widzi, aż do chwili, gdy ostatni z uczniów
nie opuścił szkoły. Skierował pytający wzrok na Ricka.
-
A ty czego tu szukasz, Banner?
-
Jest z nami - wyjaśnił Jason.
-
Doprawdy?
-
Tak. Jest zakochany w mojej siostrze.
I Rick, i Julia dali mu w tym momencie kopniaka w kostkę, a zrobili to
tak szybko, że dyrektor niczego nie spostrzegł.
-
Uważaj Bannerze młodszy, panna Covenant odbywa karę -
powiedział bardzo poważnie pan dyrektor.
Twarz Ricka przybrała kolor jego włosów.
Julia Covenant, która była w tej chwili chyba jeszcze czer-wieńsza od
Ricka, zignorowała brata rozcierającego właśnie obolałe kostki.
-
Czy teraz mógłby pan nam zwrócić klucze od domu, panie
dyrektorze? - spytała.
Dyrektor długo i uważnie przyglądał się całej trójce wzrokiem
człowieka przyzwyczajonego do kontaktów z największymi łobuzami.
W tym momencie rozległ się na schodach stukot kroków Miss Stelli -
rytmiczny odgłos jej nieodłącznych szpilek. To dało dyrektorowi
pretekst, by jeszcze trochę przedłużyć męki dzieci.
-
Zapytamy jeszcze, jak Miss Stella ocenia wasze dzisiejsze
sprawowanie.
-
Ojej! - jęknął Jason i przysiadł na najniższym stopniu.
Wszyscy czworo czekali w ciszy, aż wychowawczyni skończy swój
długi i mozolny marsz po schodach. Miss Stella była mile zaskoczona,
widząc czekający na nią komitet honorowy.
-
Panno Stello - spytał dyrektor - chciałbym się dowiedzieć, jak
dzisiaj zachowywało się rodzeństwo Covenant?
Twarz wychowawczyni rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.
-
Nie tylko dobrze się sprawowali, lecz byli świetni w interpretacji
rozmaitych wierszy, które im dziś w klasie czytałam.
Zadowolony dyrektor pożegnał wychowawczynię.
-
Czy teraz zwróci nam pan klucze od domu? - ponownie zapytała
Julia.
Dyrektor nic nie odpowiedział, ale wyprowadził całą trójkę przed
szkołę.
Pan Covenant czekał na dzieci w samochodzie zaparkowanym po
drugiej stronie placu. Dyrektor wypatrzył go natychmiast. Ustawiwszy
się tak, by dobrze go widzieli, wygłosił ostatnią pokazową reprymendę,
którą zakończył tymi słowami:
-
Zatem jeśli bodaj jeszcze jeden raz przyłapię któreś z waszej
trójki...
stmimsm
-
Chwileczkę! - zaoponował Rick. - A co ja mam do tego?
-
Masz, masz także i ty, Banner! - uciął krótko dyrektor.
-
Inaczej byś tu teraz z nimi nie był. Zatem, jeśli jeszcze bodaj jeden
raz przyłapię któreś z waszej trójki na zmyślaniu jakichś historyjek, byle
by tylko nie pójść do szkoły, nie będzie żadnych latarni, rowerów ani
cukierni na usprawiedliwienie! Nie unikniecie tak łatwo kary, na którą
zasłużycie! - Dyrektor odczekał chwilę, żeby dzieci do głębi odczuły
groźny ton jego głosu, zakończył: - Zachowuję sobie na przyszłość
prawo decyzji co do zawartości pudełka z waszymi skarbami, a dziś
zwracam wam tylko ich część. Oto klucze od domu...
-
i mówiąc to, podał Julii cztery klucze od Wrót Czasu.
Jason spojrzał z niesmakiem na jakiś kawałek plastiku w dłoni
dyrektora.
-
A zdjęcie? A mój medalion egipski?
-
Jutro rano. Przed lekcjami. - Dyrektor uśmiechnął się i zrobił
efektowny w tył zwrot na obcasach. - Tylko punktualnie, przypominam.
-
Myślałem, że już nigdy nie przyjdziecie - odezwał się pan
Covenant, kiedy dotarli w końcu do auta.
-
Tato, pamiętasz Ricka? - Julia przedstawiła kolegę.
-
Hmmm... za dnia, bez sadzy i alg na głowie wygląda całkiem,
całkiem... Cześć, Rick.
-
Dzień dobry panu.
-
Dzień dobry panu - przedrzeźniał go Jason, siadając na tylnym
siedzeniu auta z pochmurną twarzą.
Pan Covenant spojrzał na syna i spytał:
-
Jakiś problem?
w domu Bannera <msasgmmmmti8m&
-
W pewnym sensie tak - wtrąciła się Julia. - Mamy masę lekcji do
odrobienia i... prawda, że Rick może przyjść do nas dzisiaj po południu,
żeby się z nami uczyć?
-
Jasne - uśmiechnął się pan Covenant, wskazując palcem prawej
ręki urwisko. - Może jednak powinniśmy spytać jeszcze mamę. Możecie
chyba zdzwonić się po obiedzie?
-
Oczywiście - odpowiedział Rick. - Ja do was zadzwonię. Do
widzenia panu. - Cofnął się kilka kroków, wziął swój rower i spojrzał na
Julię: - Zadzwonię do ciebie.
-
Nie, to ja zadzwonię - odpowiedziała dziewczynka.
-
Robią się niemożliwi - wysyczał Jason, zapinając pas.
Rick pedałował z lekkim sercem. Dzień zapowiadał się fantastycznie.
Mieli przed sobą całe popołudnie - mnóstwo czasu na poszukiwania.
Przemknął obok kościoła w Kilmore Cove z szybkością mewy.
Radośnie pomachał ręką ojcu Feniksowi, stojącemu w cieniu dzwonnicy
i gawędzącemu z kilkoma osobami. Potem skierował się w stronę
morza, gdzie rybacy zajęci byli zwijaniem płóciennych zadaszeń nad
straganami.
Willa Argo górowała nad urwiskiem. Rick czekał, aż na pełnej zakrętów
drodze ukaże się srebrzysty samochód ojca Julii i Ricka. Gdy tylko
ujrzał go, oparł nogę o kamienny pachołek, który znalazł gdzieś
nieopodal, i siedząc tak na rowerze bez ruchu, obserwował, jak auto
bierze jeden zakręt za drugim, wspinając się ku górze, do samego domu.
-
Nie, to ja zadzwonię - wyszeptał, kiedy auto mignęło po raz
ostatni, znikając w zieleni parku.
Rick uśmiechnął się i ruszył w stronę domu.
imsin^^immnram^rim^^mp 57 (mimmmmm^nmrnm^mimmmi
I
(tznzttmsttmmitiimmnfimiii
-
A to co? - spytała go matka kilka minut potem. Nie mogła
zrozumieć, co się stało.
Rick wrócił do domu z małym pakunkiem. Prezent - kwadratowe
kartonowe pudełko - opakowany był w lśniący żółty papier i
przewiązany zieloną wstążką z dużą kokardą i z kłosem zboża.
-
Rozpakuj to, śmiało!
-
To dla mnie?
-
Tak, mamo. Dla ciebie i trochę dla mnie.
Matka wzięła prezent, usiadła przy stole i odsunęła brzeg kraciastego
obrusa. Położyła pakunek na stole i znieruchomiała, wpatrując się weń
tak, jak patrzy się na coś niespodziewanego. Za jej plecami bulgotała w
garnku kartoflanka.
-
Co? Niecierpliwisz się?
-
Może - uśmiechnął się syn. - Śmiało!
Z pakunku rozchodził się słodki zapach owoców. Pani Banner zdjęła
fartuch. Właśnie wróciła z cotygodniowego sprzątania w domu
Connorsów i była umordowana.
-
Co świętujemy? - spytała, rozwiązując zieloną wstążkę dłońmi,
które jeszcze czuć było amoniakiem.
-
Może wspaniałe popołudnie? - zaproponował Rick.
Wstążka zsunęła się na podłogę i lśniący papier rozchylił
się z głośnym szelestem, ukazując tuzin ogromnych marmoladek
owocowych posypanych kryształkami cukru.
Pani Banner na ich widok podniosła rękę do ust:
-
Rick! Ależ to są nasze... - wykrzyknęła, przejęta do głębi.
-
Tak - dokończył za nią Rick. - To nasze ulubione smakołyki. Moje,
twoje i... taty.
Oboje poczuli, jak zalewa ich gwałtowna fala wspomnień.
Tata Ricka każdej niedzieli po mszy kupował u Chubbera marmoladki
owocowe. Mama gawędziła wtedy ze znajomymi, podczas gdy Rick
ganiał po placu mewy, zaintrygowane biciem dzwonu. Rick często
towarzyszył ojcu do cukierni i wybierał marmoladki ze szklanej wazy:
brał pięć różowych, swoich ulubionych, i tylko dwie zielone, które
według niego miały zbyt cierpki smak, ale które bardzo lubił ojciec.
Potem jednak i ojciec, i marmoladki zniknęli z domu Bannerów. Ojciec
zaginął gdzieś na morzu, marmoladki - na półkach pachnącej cukierni
Chubbera, gdzie matka nie miała już odwagi zajść.
-
Śmiało! - powiedział Rick, który postanowił tego dnia przywrócić
dawną tradycję, nawet jeśli to akurat nie była niedziela i nie byli na
mszy. - Wybierz sobie jakąś.
Oczy matki zaszły łzami. Pokręciła przecząco głową.
-
N... nie. Ty weź pierwszy.
Rick wybrał jedną z dwóch zielonych marmoladek, które lubił ojciec.
Włożył ją do ust, potrzymał ją przez chwilę, nie gryząc, i z obawą
oczekiwał chwili, kiedy poczuje cierpkość. Tymczasem niespodziewanie
poczuł delikatny smak i aromat mięty.
Uśmiechnął się. Zasmakowała mu.
Dorósł.
/
■ĄPAimmmit^msrimmmmmim^^Bmt»
::S!K3
Leonard Minaxo odsunął na bok telefon z czarnego bakelitu. Potem
odłożył na miejsce mapę morską, jedną z tych, jakich pełno było na
półkach w izbie na szczycie latarni. Nad mapką z wykresami
barometrycznymi znajdował się egzemplarz Ciekawego podróżnika,
przewodnika po Kilmore Cove, który zabrał z „Wyspy Calypso"
poprzedniego dnia, żeby nie wpadł w ręce dzieci.
Zamknął za sobą drzwi i zaczął schodzić po krętych schodkach
oddzielających górę latarni od jej podstawy. Schodków było ponad
tysiąc - bez poręczy, przymocowanych wprost do ściany, która swym
wyglądem wywoływała dreszcz niepokoju. Przez całe lata Leonard
przybijał na niej szkielety większych ryb, jakie mu się udało złowić.
Wśród okazów królowały trzy szczęki rekina z Pacyfiku, kły morsa i
długi róg narwala oraz szczęka wieloryba złowionego na północ od
Syberii.
Doszedł do drzwi na dole schodów, minął je i zszedł pod ziemię. Skręcił
kilkakrotnie, tak jak prowadziły go kręcone schody, i dotarł do
zamkniętych drzwi, które blokowały przejście. Sprawdził zamki i wrócił
na parter, po czym wyszedł z latarni.
Wiał silny zachodni wiatr, pchając niskie fale prosto na ląd. Mężczyzna
wszedł do stajni i otworzył boks Ariadny. - Nadszedł twój czas -
powiedział do klaczy, czyszcząc jej kark. - Wyruszamy jeszcze dziś.
Osiodłał ją dwoma szybkimi ruchami i wyprowadził na łąkę przed
domem. Zastanowił się chwilę, czy wszystko pozamykał i czy ma nóż za
pasem, po czym wprawnie wskoczył na siodło.
-
Naprzód! - krzyknął wprost do uszu Ariadny - Jedziemy do lasu,
maleńka!
Klacz ruszyła nerwowym truchtem, a już po chwili pędziła galopem.
Leonard pochylił się w siodle jak stary kowboj. Przejechał w mgnieniu
oka ścieżkę prowadzącą z cypla na drogę na-brzeżną i skręcił ku
wzgórzom Crookheaven.
Ariadna - prowadzona delikatnie, lecz zdecydowanie - wybiegła na
wąską, krętą ścieżkę wiodącą wzdłuż nieregularnych pagórków i pędziła
w stronę wzgórza na tyłach miasteczka. Ścieżka wiodła na wierzchołek
wzgórza, a potem dalej wzdłuż szczytu.
Wkrótce wiatr od morza ucichł, ustępując miejsca ciepłym prądom
wśród wzgórz.
Ariadna dobiegła do lasu i wpadła między gałęzie drzew. Dopiero teraz
Leonard wyprostował się w siodle, a koń przeszedł w stępa.
-
Wolniej, wolniej... - szepnął. - Dosyć dawno mnie tu nie było.
Las był niski i niezbyt gęsty, zarośnięty barwnymi krzakami i
trawiastym poszyciem. Tu i tam rosły wiekowe dęby i wątłe drzewa o
jasnej korze, wysokie i cienkie, przypominające czerwonaki.
Leonard bardzo dobrze znał te ścieżki i kierował Ariadnę w głąb starego
lasu, tam gdzie większa gęstwina i głębszy mrok.
Zsiadł tylko raz, żeby zbadać teren. Dojechał do jakiejś szerszej drogi,
wjechał na nią i dotarł do pnia zaznaczonego czerwoną wstążeczką. Tu
skręcił w lewo.
narami.
Yamrz :smmmi.<mrm>
Zsiadł z konia i, pogwizdując, zabrał się do usuwania sterty gałęzi, w
czym pomagał sobie nożem. Ariadna skorzystała z tego, by skubnąć
smacznej świeżej trawy.
Po jakichś dziesięciu minutach Leonard skończył pracę. Odsłonił wielką
koparkę nakrytą zielonym brezentem, zlewającym się kolorystycznie z
gałęziami drzew i suchymi ko-
Uniósł plandekę, odsłaniając napis: Rozbiórki - Cyklop.
Poczuł wielką radość.
Obszedł maszynę dokoła, zdjął plandekę i jego oczom ukazała się
wielka żółta koparka z wygiętym w łuk chwytakiem podobnym do szyi
dinozaura. Wskoczył najpierw na gąsienicę, potem do kabiny i podłożył
sobie pod plecy czarną poduszkę wyjętą z fotelika operatora koparki.
Splunął w obie ręce, patrząc przy tym na kierownicę i drążek zmiany
biegów, tak dobrze mu znane. Ze zdenerwowania aż uniósł prawą brew,
ale prawie w tym samym momencie przypomniał sobie, że klucz od
stacyjki schowany jest za pedałem gazu. Pochylił się i podniósł go.
Włączył silnik i chwycił kierownicę.
- Ruszaj, bestio. Znów musimy wziąć się do roboty!
PIATY
Tytuł:
OBIAD W WILLI ARGO
Rozdział:
Projektant:
PSTER DEDALUS
Json ze smętną miną spoglądał na górę zielonego groszku, jaką mama
nałożyła mu na talerz. Po chwili, pogrążony w ponurych myślach, zaczął
budować małe piramidki z zielonkawych kuleczek, po czym użył
widelca w charakterze miniaturowej katapulty, wyrzucającej te malutkie
pociski.
Podczas gdy Julia opowiadała, co się działo dzisiaj w szkole, on
wyliczał w myśli kolejne porażki: dyrektor zabrał mu amulet otrzymany
w prezencie od Maruk w Krainie Puntu oraz jedyne zdjęcie Ulyssesa
Moore'a; nie udało mu się dotrzeć do latarni i porozmawiać z Minaxo;
miał dość tych mdłych i głupkowatych słodkich oczu, jakie zaczęli do
siebie robić Rick i Julia; a w dodatku musiał siedzieć przy tym stole, nad
zielonym groszkiem...
-
A tobie jak upłynęło przedpołudnie? - spytała go mama,
poślizgnąwszy się na groszku wystrzelonym nieopatrznie na podłogę. -
Och, Jasonie, przestań się bawić jedzeniem!
Chłopiec odsunął talerz.
-
Nie jestem głodny.
-
Skończ groszek - upomniał go ojciec spokojnie. - I odpowiedz
matce na pytanie.
-
Jakie pytanie?
-
Jak było w szkole... - podpowiedziała mu szeptem Julia.
Dopiero wtedy Jason porzucił swoje rozważania i powrócił do
rzeczywistości. Wszyscy czworo siedzieli przy obiedzie na werandzie
przed kuchnią, biały obrus trzepotał na wietrze, a słońce prześwitujące
przez gałęzie drzew w parku malowało żwir wokół nich w jasne plamy
Willa Argo, ciemno-
mtmmmimtiisimsmp
Obiad w Willi Argo
szara masywna budowla na stromiźnie urwiska, wyglądała tak, jakby
miała zamiar rzucić się w morze.
-
W szkole? Normalnie... - odpowiedział Jason, spoglądając na
talerze pozostałych.
-
Julia właśnie nam powiedziała, że czytaliście wiersze - zauważył
ojciec i podsunął mu znacząco talerz z groszkiem pod sam nos.
-
Tak. Takie tam, wydumane...
-
To znaczy?
-
Że to, co napisane w wierszu, nie znaczy wcale tego, co napisane.
-
Fantastycznie - powiedział pan Covenant. - Mniej więcej tak jak
to, co nam mówisz, nie oznacza tego, co myślisz.
-
Jason.ciągle jeszcze poluje na ducha, który mieszka w tym domu -
wtrąciła Julia, usiłując zmienić temat.
Pani Covenant postawiła na moment stos talerzy na rogu stołu, by
poprawić sobie włosy, które wymknęły jej się spod klamerki.
-
Czy nam wierzycie, czy nie, ja się zgadzam z Jasonem. Zdumiony
chłopiec podniósł wzrok.
-
To znaczy?
-
Całe przedpołudnie walczyłam z domem, usiłując znaleźć miejsce
dla mebli, które nadejdą. Ale to koszmar, wierzcie mi. Ten dom jest
jakiś zaczarowany.
-
Niedługo nadjedzie Homer i pomoże nam - zauważył pan
Covenant, patrząc na zegarek.
-
Chcecie go tu wpuścić? - spytał zaniepokojony Jason.
-
No tak. Czemu nie? To architekt.
-
I będzie przestawiał takie tam różne... stoły, fotele czy... szafy?
-
Jasonie, o co ci chodzi?
Chłopiec rzucił siostrze ostrzegawcze spojrzenie. Z jeszcze jednym
dorosłym w domu skorzystanie z Wrót Czasu tego popołudnia będzie
znacznie trudniejsze, jeśli w ogóle nie wykluczone.
-
O to, że jeśli wy z tym panem będziecie przestawiać meble... -
wtrąciła Julia - to nam będzie trudno skupić się na nauce. No nie, Jason?
-
Mhh...
-
Do licha, dzieci! - wybuchnął pan Covenant. - Przecież tu jest tyle
miejsca, że nawet nas nie usłyszycie. A poza tym to nam nie zajmie
całego popołudnia.
-
Nie byłabym tego taka pewna - odezwała się żona. - Tu właściwie
nic się nie da przestawić. Wiesz, co mi śię zdarzyło dziś rano?
Przypominasz sobie tę jadalnię z czarną szafą i dwoma narożnikami?
Pan Covenant skinął głową, jakby chciał powiedzieć: no, tak z grubsza.
-
Na narożnikach stoją dwa wazony. Zdjęłam je i przeniosłam do
salonu, bo pomyślałam sobie, że moglibyśmy postawić na ich miejscu te
dwa czerwone kandelabry, które nam podarowała moja mama.
Uśmiech na twarzy pana Covenant zamarł, a twarz przybrała wyraz
melancholijnej uległości. Zawsze nienawidził tych czerwonych
kandelabrów od teściowej.
-
I co? - mruknął.
Obiad w Willi Argo
<mmmmm
-
Poszłam po coś na piętro, a kiedy wróciłam, oba wazony stały
znów na narożnikach.
-
A zatem żadnych kandelabrów od twojej matki - roześmiał się pan
Covenant, wyraźnie podniesiony na duchu.
-
Ale... nie rozumiesz? Jakim cudem dwa wazony same wróciły na
miejsce na narożnikach?
Jason chytrze się uśmiechnął.
-
Duch - wyszeptał.
-
No właśnie! - wykrzyknęła jego mama. - Duch, który nie życzy
sobie, żeby tu... cokolwiek przestawiać.
-
Dalej, Julio. Musimy go odnaleźć! - zawołał Jason, wstając od
stołu.
Pan Covenant kazał mu usiąść z powrotem.
-
Najpierw jednak skończysz ten groszek - powiedział stanowczo.
Niedługo potem pani Covenant wyszła z kuchni z filiżanką kawy dla
męża. Poobiednia kawa to był nawyk nabyty podczas ich ostatniej
podróży do Włoch.
-
Możemy zrobić tak - zaproponowała Julia, powracając do tematu
lekcji. - Jeśli wy dzisiaj nie meblujecie saloniku z kamiennym
sklepieniem, to my tam się spokojnie usadowimy.
Jason, łykając ostatni kęs groszku, aż zadrżał z podziwu dla pomysłu
siostry: mając do dyspozycji ten pokój, mieliby także pieczę nad
Wrotami Czasu i nikogo obcego by tam nie wpuścili.
-
A nie moglibyście się ulokować w jakimś spokojniejszym miejscu,
na przykład w bibliotece? - spytał ojciec, bio-
rąc z uśmiechem filiżankę kawy. Wsypał do niej pół łyżeczki cukru i
zaczął energicznie mieszać w kierunku przeciwnym do wskazówek
zegara. - A wasz przyjaciel? Przyjdzie się z wami uczyć?
-
Jaki przyjaciel? - spytała pani Covenant.
-
Rick - odpowiedziała Julia.
-
Ten z rudymi włosami - dopowiedział Jason.
Pan Covenant odłożył łyżeczkę na brzeg talerzyka, sięgnął po filiżankę i
przybliżył ją do ust.
I dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon.
-
Czy to możliwe? - wybuchnął, odsuwając gwałtownie filiżankę. -
Za każdym razem to samo!
-
To do ciebie - roześmiała się żona.
Pan Covenant podniósł się od stołu, prychając, i zniknął w głębi domu,
przy telefonie.
Dzieci, siedząc na werandzie, słyszały, jak odbiera telefon i jak coraz
głośniej wykrzykuje jakieś nerwowe uwagi.
-
Skończyłem - oznajmił Jason, wstając od stołu. - Idę.
Julia dała mu znak, by usiadł jeszcze i był cicho. Oboje
z coraz większym przejęciem zaczęli wpatrywać się w drzwi od kuchni,
skąd miał nadejść ojciec z jakimiś nowinami.
-
To nie do wiary! - wybuchnął pan Covenant, wracając do stołu.
Chwycił filiżankę kawy i wściekły wypił duszkiem kawę. - Istne
szaleństwo! To kompletni durnie! Idioci!
-
Co się stało?
-
Stało się, że ci z transportem zawrócili!
-
Jak to zawrócili?
-
Powiadają, że najpierw natrafili na leżące w poprzek drogi
zwalone potężne drzewo! A przecież nie było burzy,
tmmimmmmimsmmgBa
która mogłaby wyrwać z korzeniami drzewo! Pocięcie tego drzewa
zajęłoby im całe przedpołudnie! Ale to nie wszystko! Mówią, że na
drodze natrafili na takie dziury, że bali się uszkodzić ciężarówkę.
-
Dziury?
-
Czy ty wczoraj widziałaś bodaj jedną dziurę?
-
Może pomylili drogę... - powiedziała mama.
-
Nie ma innej drogi! I tak dobrze, że jest choć ta jedna! Ale i to nie
koniec! Kierowca ciężarówki definitywnie zawrócił, kiedy zobaczył
jakiegoś jednookiego olbrzyma kierującego potężną żółtą koparkę
wprost na nich!
Julia z Jasonem wymienili błyskawicznie spojrzenia.
-
Ty chyba żartujesz? - Pani Covennat nie dowierzała własnym
uszom.
-
Dopiero co usłyszałem to wszystko od Homera. Umówiliśmy się w
miasteczku na placu. Pójdziemy sprawdzić, co, do diabła, zdarzyło się
na drodze.
-
A ja co mam robić?
-
Nie wiem, co ci powiedzieć - odparł pan Covenant, odrzucając
serwetę. - Odpocznij sobie. Poczytaj książkę. Idź na spacer. Ja
wychodzę. - I wyszedł, a kilka kroków dalej, dochodząc do samochodu,
wykrzyknął wściekły: - Kurczę! Kurczę! Kurczę!
Jason i Julia odczekali, aż odjechał, a potem, kiedy mama zwróciła się
do nich, jakby chciała o coś zapytać, zerwali się na równe nogi i zgodnie
oznajmili:
-
To my idziemy odrabiać lekcje.
PO OBIEDZIE W WILLI ARGO
Projektant: i Rozdział:
PÍTER DEDALUS ¡ 10
Dzieci pomknęły biegiem po schodach, wzdłuż których wisiały portrety
dawnych właścicieli Willi Ar-go. Wiadomość przekazana ojcu przez
telefon rozproszyła większość ponurych myśli Jasona i - niczym
podmuch wiatru w żagle - ożywiła jego entuzjazm.
-
Są u Chubbera, pojmujesz? - Opowiadał siostrze o porannym
odkryciu, kiedy wbiegali do pokoiku w wieżyczce.
-
Jesteś pewien?
-
Jak tego, że tu stoję.
-
W Willi Argo, u pani Biggies... - wyliczała Julia - w Domu Luster
i u Chubbera. Czworo drzwi. Ale ile ich jest w ogóle?
Jason pokręcił głową.
-
Tego nie wiemy i to jest pierwsza rzecz, którćj się musimy
dowiedzieć.
-
To od czego zaczniemy?
-
Od biblioteki - zaproponował. - Kiedy byliśmy na Wyspie Masek,
Peter wspomniał o jakiejś książce, w której powinien się znajdować opis
wrót w Kilmore Cove i rysunek Pierwszego Klucza. - Spojrzał pytająco
na siostrę, co ona na to, ale Julia odwróciła się do niego plecami.
Zamyślona, stała nieruchomo, patrząc przez okno wieżyczki w świetlistą
dal zatoki Kilmore Cove. - Julio?
Dziewczynka otrząsnęła się ze swych myśli.
-
W porządku, biblioteka. Pójdę zadzwonić do Ricka.
Jason zaczął przeglądać mosiężne tabliczki określające tematykę książek
ustawionych na poszczególnych półkach w bibliotece Willi Argo.
Po obiedzie w Willi Argo <mim^ammnimmm^
Z kuchni na dole dochodził brzęk talerzy zmywanych przez mamę, a za
oknem wiatr giął gałęzie drzew w parku. Z nosem zadartym ku górze
Jason przeszedł obok starego fortepianu, obok kanapy z bawolej skóry,
obok kręconych fotelików, przez cały czas wpatrując się uważnie w
grzbiety książek oprawionych w skórę, z wytłaczanymi złoconymi
literami wytartymi ze starości, z czarnymi literami i bez liter. Tomy
wysokie i cienkie - traktaty anatomiczne pełne obrzydliwych rysunków,
małe kompendia z konstelacjami gwiazd i opasłe tomiska encyklopedii,
podręczniki z rysunkami grzybów i wszystkimi ich dziwnie brzmiącymi
nazwami łacińskimi. Przejrzał długie szeregi powieści, dzienników
podróży, zbiory atlasów i esejów filozoficznych. Kiedy tak przeglądał
tom za tomem, wydawało się, że z góry, z sufitu, obserwują go z
zainteresowaniem przodkowie rodziny Moore, wymalowani tam na
potężnym obrazie drzewa genealogicznego.
I nagle 'znalazł to, czego szukał. Ogarnęła go wielka radość. Książka
była długa i wąska, oprawiona w ciemnoczerwoną okładkę.
Jej tytuł, wytłoczony elegancką czcionką kroju liberty, brzmiał:
Podręcznik dla eskapistów. Klucze, kłódki, tajemne przejścia i sposoby
ucieczki.
Podsunął fotelik pod półkę, wszedł nań i sięgnął po tę książkę,
odkrywając ze zdumieniem, że w okładkę wprawione jest okrągłe
lusterko.
Julia powróciła, niosąc Słownik zapomnianych języków.
- Rick przyjdzie później - powiedziała i przykucnęła na dywanie obok
brata. - Co znalazłeś?
tiimmmmm^imtimnminim&iKttiP
Jason nie odpowiedział, pochłonięty lekturą książki, którą z zapałem
kartkował. Długie i wąskie stronice były cieniutkie jak przebitka i miały
kolor alabastru. Ani białe, ani szare, zadrukowane w dwóch kolumnach
przedzielonych eleganckim motywem roślinnym. Od czasu do czasu
ścisły druk przerywała czarno-biała ilustracja. Najczęściej były to
skomplikowane kłódki, części zamków i mechanizmy służące do
zamaskowania skrytek umieszczonych w szafach, kufrach i
mieszkaniach. Przy każdej ilustracji widniała gęsta siatka strzałek i
numerków wyjaśniających szczegóły funkcjonowania. I tak, na
przykład: unosząc dźwignię numer jeden, umieszczoną wewnątrz
kandelabru, uruchamiało się ciężarek umocowany do bloczka numer
dwa, który powodował, że sworzeń numer trzy odskakiwał i otwierały
się drzwi w ścianie numer cztery, dotąd wyglądające jak zwykłe lustro.
Jason przyglądał się z największą uwagą mechanizmom
uruchamiającym w kłódce kombinację „voronoff", która umożliwiała
zniszczenie zamka po jednorazowym jego użyciu. Odkrył też, jak
wykonano specjalny ząb klucza „co-ąuebrune", używanego przez
francuską szlachtę do schowków z cenną biżuterią.
- Super... - szeptał przy każdej kolejnej kartce, wpatrując się z
zachwytem w łańcuchy i kłódki, okute skrzynie i zapadki, tajemne drzwi
obrotowe i sekretne schody.
Potem, przypomniawszy sobie nagle, w jakim celu odszukał tę książkę,
zamknął ją i ponownie otworzył na samym końcu, na spisie treści.
Podręcznik składał się z wielu bogato ilustrowanych rozdziałów,
autorstwa różnych osób. Jason położył książkę
76 ^minmmmnimsmiinmmmimnit
__
w.iv.mv.:mKrvmiP Po obiedzie w Willi Argo
11
na podłodze tak, żeby i Julia mogła ją widzieć, po czym rozchylił
cieniutkie stronice ze spisem treści. Nazwiska poszczególnych autorów
nie biegły alfabetycznie, ale chłopiec znalazł to, czego szukał: Raymond
Moore, Krótkie rozpoznanie naukowe ośmiu drzwi w Kornwalii.
Ciekawostka inżynieryjna i marzenie włamywacza, s. 223.
-
Osiem wrót! - wykrzyknął chłopiec, kartkując pospiesznie książkę
w poszukiwaniu strony 223.
-
Raymond Moore... - wyszeptała Julia, podnosząc wzrok na drzewo
genealogiczne wymalowane na suficie. Odszukała to imię w gąszczu
innych wypełniających gałęzie drzewa, zaczynając od ostatniego,
Ulyssesa, a kończąc na protoplaście rodziny, Ksawerym. - O jest! -
wykrzyknęła na widok imienia Raymonda, które umieszczone było
bliżej Ksawerego niż Ulyssesa. Żonaty z niejaką Madame Fioną.
Julia obliczyła pokolenia dzielące go od ostatniego właściciela Willi
Argo i powiedziała:
-
Mamy do czynienia z kimś, kto żył co najmniej czterysta lat temu.
-
Leonard Minaxo też mi o nim mówił - dodał Jason.
-
O Raymondzie? A przy jakiej okazji?
-
Wczoraj - odpowiedział jej brat. - Kiedy wjechaliśmy do Turtle
Parku, powiedział, że park zaprojektował przodek Mooreow, właśnie
Raymond. - I mówiąc to, wskazał imię autora rozdziału. - I jeszcze...
żeby nic nie pokręcić... wymknęło mu się, że Raymond był jego
przodkiem.
-
Zatem to latarnik...
-
No właśnie - podsumował Jason i zabrał się do lektury.
Rozdział był napisany staroświeckim językiem i w napuszonym stylu,
charakterystycznym dla tamtych czasów. Po rozwlekłej przedmowie
adresowanej do czytelników przodek Ulyssesa przechodził do tematu
zapowiedzianego w tytule. Stwierdził, że dowiedział się o istnieniu
spokojnej miejscowości w południowej Kornwalii, do której dotrzeć
można jedynie drogą morską, miejscowości w której znajduje się wiele
dziwnych zamków. Raymond zilustrował je w odpowiednim dziale.
Miasteczko składało się z nielicznych budowli kamiennych i niczym się
nie wyróżniało, może z wyjątkiem czarującego krajobrazu,
charakterystycznego w tych stronach.
Julia zwróciła uwagę Jasona, że Raymond starannie unika podania
nazwy Kilmore Cove oraz że podkreśla fakt, iż nie istnieją żadne drogi
łączące je z innymi miejscowościami. Jest tylko jedna możliwość
dotarcia tam - okrętem.
Osiem zamków zamontowano na ośmiu drzwiach rozsianych po
miasteczku: na stacji poczty konnej, w romantycznym domu sowy, w
domku rybaka, w stajni, w starej świątyn-ce na szczycie wzgórza, w
faktorii Beamish, w wieży strażniczej i w latarni.
Ciekawe - zauważał autor opracowania - że żaden z zamków nie
znajdował się w budynku reprezentacyjnym miasteczka, jak na przykład
w kościele, lecz w miejscach najzupełniej zwyczajnych. A jedne drzwi
były umieszczone nietypowo, oparte o tyły wozu, całkiem bez żadnych
ścian.
Wszystkie drzwi były zrobione z solidnego i bardzo trwałego drewna w
ciemnym kolorze. Jedne z nich wyglądały na starsze od pozostałych i
miały bardziej skomplikowane zamki.
mmme:mmm:m> Po obiedzie w Willi Argo
To drzwi umieszczone w wewnętrznej ścianie starej, pamiętającej
jeszcze czasy rzymskie wieży strażniczej, która znajduje się na szczycie
urwiska.
Dzieciom przeszedł dreszcz po plecach - na rysunku rozpoznały Wrota
Czasu w Willi Argo.
-
A zatem... ten dom stoi na miejscu starej wieży rzymskiej? -
wyszeptała Julia.
-
Starej wieży strażniczej - uściślił Jason i zaczął czytać na głos: -
Wspaniałe zamki w tych drzwiach nie wymagają żadnej konserwacji, a
ich mechanizm działa swobodnie bez dźwigni, bez obciążenia i niemal
bez tarcia, jakby się poruszały w cieczy. Na największą uwagę zasługuje
jednak sam materiał, z którego zostały perfekcyjnie wykonane;
zastosowano wyrafinowany stop metali, który wymyka się nawet
najdokładniejszej analizie alchemicznej. Użyłem wielu reagentów w
minimalnej ilości, żeby określić charakter tego stopu, i powiedziałbym,
że najważniejszym składnikiem jest złoto, ponieważ stop ten z niczym
nie reaguje, z wyjątkiem rtęci. Mechanizmy te jednak nie wykazują ani
kruchości, ani przewodnictwa cieplnego złota. Załączam zatem tabelę
wyników (nr 3) dla zainteresowanych, którzy zechcieliby udać się we
wspomniane miejsce w celu pogłębienia badań. - Jason zrobił krótką
przerwę, a następnie czytał dalej: - Mechanizmy wyżej wymienione
uruchamia się kluczami o wyglądzie prostym i eleganckim, których
rzeźbione główki przedstawiają kształty zwierząt. Podczas moich
poszukiwań miałem okazję zbadać pięć z tych kluczy, które
przedstawiam na rysunku (tablica 5): z koniem, kotem, lwem, dużą
morską rybą i kapryśną
79 immmimtm
J.
małpą. Mam podstawy przypuszczać, że wszystkich kluczy jest
jedenaście: cztery do wieży i siedem do pozostałych zamków w
miasteczku. Jednakże kształt tych innych kluczy jest mi nieznany.
Czekaj... czekaj... - mruknął Jason, przerywając czytanie. Wziął kartkę i
spisał nazwy kluczy wymienionych przez Raymonda Moore'a oraz tych,
które sam już poznał.
Koń Kot Lew
Wielka ryba morska (może wieloryb?) Aligator Dzięcioł Żaba
Jeżozwierz
-
Osiem kluczy. Brakuje trzech.
-
I brak czworga drzwi - dorzuciła Julia. - Bo znamy tylko te w Willi
Argo, u Panny Biggles, w Domu Luster i w cukierni Chubbera.
-
Raymond mówi o jeszcze jednych w latarni...
-
No właśnie.
-
Inne miejsca są dosyć trudne do zidentyfikowania... Na przykład,
co może oznaczać dom rybaka albo faktoria Beamish?
-
Możemy o to spytać Ricka - zaproponowała Julia. Jason zamyślił
się.
-
Wszystkie drzwi są zaznaczone na mapie, którą ukradła nam
Obliwia - powiedział po chwili.
msmmimmtmrmammimmm&mimp 80
mnmsmmBmi» Po obiedzie w Willi Argo
-
A którą ktoś wywiózł do starożytnego Egiptu, żeby ją dobrze
ukryć.
-
Tak jak ktoś ukrył gdzieś dobrze wszystkie klucze.
-
Black Wulkan?
-
Pewnie tak - powiedział Jason, przewracając kartkę w książce. -
Mistrz kluczy.
Rozdział autorstwa Raymonda Moorea kończył się rozwlekłymi
rozważaniami na temat kluczy i rozmaitych kształtów zwierząt na nich
umieszczonych. A pod koniec, na ostatniej stronie autor umieścił
ilustrację, na widok której dzieci zamarły z wrażenia.
Pierwszy Klucz!
Był całkiem podobny do tych, jakie miały - z tą różnicą, że w główce
klucza znajdowały się trzy żółwie.
-
Żółwie! Oczywiście, że żółwie! Jak mogliśmy na to nie wpaść? -
wykrzyknął przejęty Jason.
Pod rysunkiem Raymond Moore napisał: Dogłębne badania zamków i
drzwi doprowadziły mnie do wniosku, że są one dziełem jednego i tego
samego rzemieślnika albo grupy zdolnych rzemieślników, którzy
wykonali te mechaniczne cudeńka, wzorując się na jakimś
pierwowzorze. Następnie każdy z kluczy uformowali inaczej, tak by
każdemu kluczowi nadać jego niepowtarzalny kształt. Nikt w
miasteczku nie zna imienia konstruktorów tych drzwi, nie ma też już
takich rzemieślników ani w ogóle nikogo, kto znałby tę dawną,
niepowtarzalną i zapomnianą umiejętność. Mam podstawy sądzić, że
pierwowzorem, według którego wykonano wszystkie klucze, był ten
przedstawiony na rysunku zamieszczonym na końcu rozdziału.
Nazwałem go Pierwszym Kluczem, ponieważ można nim otworzyć i
zamknąć wszystkie ośmioro drzwi, o których dotychczas była mowa.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa - bo nie jestem tego całkiem
pewien - klucz ten ma kształt i wymiary identyczne jak pozostałe klucze,
a jego główka przedstawia trzy żółwie. To jest w gruncie rzeczy
sygnatura, pieczęć i znak rozpoznawczy konstruktorów drzwi: trzy
żółwie. Żółwie są, jak wiadomo, spokojne i mądre, długowieczne,
przystosowane do życia i na lądzie, i w morzu. Wam, szanowni
czytelnicy, pozostawiam ostateczną interpretację tych symboli.
-
Trzy żółwie to takie logo konstruktorów Wrót Czasu
-
odezwał się Jason.
-
Widzieliśmy je też w grocie pod urwiskiem - przypomniała Julia.
-
I w Turtle Parku, który nie przypadkiem nazywa się Żółwim
Parkiem.
-
I nie przypadkiem ten park zaprojektował Raymond Moore.
Rodzeństwo siedziało chwilę w milczeniu, świadome niezwykłości
dokonanego odkrycia.
-
Myślisz, że drzwi skonstruował ktoś z rodziny Moorea?
-
spytała Julia po chwili.
Jason pokręcił przecząco głową.
-
Nie. Nie sądzę. Albo raczej: nie wiem.
Jego wzrok ponownie padł na rysunek Pierwszego Klucza z trzema
żółwiami w główce.
Kii!ti3:£i8iSiflffiit> Po obiedzie w Willi Argo <mmimmimtimm&łnm
W tym momencie usłyszeli charakterystyczne kroki matki.
Jason zamknął szybko książkę i oznajmił stanowczo.
-
Ruszmy się!
-
Od czego zaczniemy?
-
Musimy znaleźć ten klucz. Oznacza to, że musimy znaleźć Blacka
Wulkana.
-Jak?
-
Na początek pogadamy z Nestorem.
/
my&mmmmimmt> Po obiedzie w Willi Argo
W tym momencie usłyszeli charakterystyczne kroki matki.
Jason zamknął szybko książkę i oznajmił stanowczo.
-
Ruszmy się!
-
Od czego zaczniemy?
-
Musimy znaleźć ten klucz. Oznacza to, że musimy znaleźć Blacka
Wulkana.
-Jak?
-
Na początek pogadamy z Nestorem.
/ '
PIĄTY
DOM MARCO POLO
Projektant: { Rozdział:
PÍTER DEDALUS j 1 1
Mechaniczna gondola Petera Dedalusa z wolna sunęła po kanale, płynąc
bez użycia wioseł czy drąga. Poruszała się dzięki temu, że zegarmistrz z
Kilmore Cove umieścił w kadłubie łodzi prosty mechanizm napędzany
za pomocą pedałów, pozwalający mu kierować gondolą, podczas gdy on
sam siedział wygodnie na rufie.
Gondola wpłynęła spokojnie w Canal Grande, a potem skręciła w stronę
Rialto, gdzie między dachami rozpościerały się jeszcze szare opary
mgły.
-
Nie uważasz, że Wenecja jest cudowna o poranku?
-
spytał Peter.
Obliwia odburknęła coś, daleka od entuzjazmu. Siedziała na dziobie
łodzi niespokojna i najzupełniej nieczuła na uroki tego miasta -
wilgotnego i zapleśniałego.
-
Jak długo to jeszcze potrwa? - zapytała przy kolejnym mostku, raz
po raz zmuszana do pochylenia głowy.
Przepływając pod mostkiem, Peter zwolnił nieco prędkość gondoli,
pokazując coraz bardziej poirytowanej Obliwii niewidoczny zazwyczaj
napis wyryty pod sklepieniem mostu.
-
Pewne sprawy można odkryć dopiero z właściwej perspektywy -
zauważył filozoficznie.
-
Proszę cię, oszczędź mi swojej gondolierskiej filozofii
-
warknęła. - I przejdź do rzeczy.
-
Do rzeczy? Chodzi o to, że jeśli nie masz właściwego klucza, nie
otworzysz właściwych drzwi.
-
Mnie to mówisz? - odparła rozdrażniona. - Mnie, która
zmarnowałam całe lata na dojście do tego, jak użyć
Dom Marco Polo
klucza z kotem? I właściwie udało mi się to przez czysty przypadek.
-
Przypadek całkiem niebłahy, zważywszy, że - jak mi sama
powiedziałaś - doprowadził cię wprost do wejścia w posiadanie mapy,
na której są zaznaczone wszystkie wrota w miasteczku, pełna ósemka.
-
Nie tak całkiem wprost... - zauważyła Obliwia, powstrzymując
dreszcz grozy, jaki ją przeniknął na wspomnienie tłustego właściciela
antykwariatu ze starymi mapami i jego ohydnego krokodyla.
-
Zatem wiesz, że w Willi Argo znajdują się Wrota Czasu...
-
Peter, jeśli masz zamiar znowu sobie ze mnie zadrwić, uprzedź
mnie, żebym mogła natychmiast wysiąść z tego gru-chota!
Peter w odpowiedzi zaczął o wiele szybciej pedałować, jakby chciał być
najszybszym z gondolierów.
-
Od lat usiłuję nabyć ten dom - ciągnęła Obliwia. - Ale najpierw
jego właściciel, a potem ten jego idiotyczny ogrodnik przeszkodzili mi
w tym.
-
A powód jest bardzo prosty - zauważył Peter. Po czym zamilkł na
dłużej, rozważając starannie, co powiedzieć, a co przemilczeć. -
Ponieważ drzwi w Willi Argo to nie są... zwykłe Wrota Czasu. To
najstarsze z wrót - ostatnie zdanie wypowiedział gwałtownie, jakby
zrzucił z serca ogromny ciężar. A potem jednym tchem dorzucił jeszcze
coś, jakby obawiając się, że się rozmyśli i czegoś nie powie: - To są
jedyne drzwi, które się otwiera czterema kluczami, i jedyne, które mogą
dowolnie zmieniać kierunek podróży.
-
Jak to?
-
Dzięki pewnemu niezwykłemu mechanizmowi scenicznemu,
wymyślonemu przez Raymonda Moorea, a ulepszonemu przez jego
wnuka, Wiliama, rozmiłowanego w teatrze i utalentowanego w realizacji
efektów specjalnych. Wiliam powiązał to wszystko z okrętem...
-
O jakim okręcie mówisz? - zainteresowała się nagle Obliwia.
-
Willa Argo jest pełna niespodzianek. Od pokoleń zamieszkiwali ją
oryginały, ludzie, którzy mieli bzika na punk- ^ ! cie sekretnych przejść.
-
Uwielbiam tajemne przejścia!
-
Komu ty to mówisz... - Peter pogrążył się w smętnych
wspomnieniach, z których otrząsnął się nagle, by jednym tchem
wyrzucić z siebie nieoczekiwanie wyznanie: - W bibliotece, na przykład,
wystarczy przekręcić mosiężne tabliczki na półkach z książkami
historycznymi, żeby takie przejście odsłonić... - Nagle urwał speszony,
w myślach ganiąc się za niepotrzebną szczerość, i dodał: - Ale to
przejście prowadzi donikąd. To tylko taka zabawa. Prawdziwe przejścia
sekretne znajdują się gdzie indziej...
-
Gdzie indziej? - zainteresowała się Obliwia.
-
Jasne. Pod Willą Argo rozciąga się gęsta sieć niekończących się
korytarzy, prowadzących do wielkiej groty. Mało tego... - Peter tym
razem w samą porę ugryzł się w język, po czym podjął: - W grocie stoi
statek... a za nim znajdują się drugie drzwi, które prowadzą do
wszystkich tych miejsc, do których można dotrzeć... dzięki pozostałym
Wrotom Czasu, znajdującym się w miasteczku.
Na dźwięk tych słów oczy Obliwii zapłonęły jak pochodnie.
Kaiasi^mKi^gs^siimi^isoi^H^s» 88 mmmBmmBBmmammBmmń
-
Teraz rozumiem! Już wiem, jakim cudem ci smarkacze znaleźli się
w Egipcie! A także tu, w Wenecji. Wrota w Willi Argo rządzą
wszystkimi pozostałymi!
-
O jakich smarkaczach mówisz? - spytał Peter.
-
Nieważne - przerwała mu Obliwia. - Dzieciaki zatem mają cztery
klucze...
Westchnęła ciężko i opowiedziała mu w skrócie to, co wiedziała o
sprzedaży domu i o bliźniętach Covenant.
-
Ale... - zapytała na koniec - czy Black Wulkan nie powinien był
zabrać ze sobą również czterech kluczy do Willi Argo?
-
Zapewne powinien - odpowiedział Peter. - Ale nic mi o tym nie
wiadomo, bo uciekłem wcześniej od niego.
W głowie Obliwii myśli kłębiły się jak szalone. Jeżeli drzwi w Willi
Argo mogły prowadzić do każdego miejsca osiągalnego
dzięki'przekroczeniu każdych z pozostałych Wrót Czasu, to...
-
Wiedziałam, że muszę kupić ten dom! - krzyknęła histerycznie.
-
Jeżeli zatem chcesz odnaleźć Blacka... - dokończył cicho Peter - to
możesz to zrobić jedynie za pomocą Wrót Czasu w Willi Argo.
-
Żeby wyruszyć dokąd? Czy ty wiesz, dokąd uciekł Black Wulkan?
-
Klucz z koniem otwiera drzwi z koniem - odparł Peter Dedalus. -
A drzwi z koniem prowadzą do magicznego ogrodu...
-
To znaczy?
-
Spójrz... - powiedział zegarmistrz.
J
Mechaniczna gondola wpłynęła w dosyć wąski kanał i zatrzymała się
przy skromnym domu z wielkim podwórzem wewnątrz.
-
On jest tutaj? - spytała nerwowo Obliwia.
-
Nie, skąd! - zaśmiał się Peter. - To jest dom, gdzie się urodził
Marco Polo. Tak naprawdę nie ma pewności, czy to właśnie ten, ale
wenecjanie tak przyjęli.
-
A co ten jakiś tam Polo ma do tego ogrodu?
-
A ma, dużo ma... ponieważ to właśnie Marco Polo, wielki
podróżnik, pierwszy opowiedział o istnieniu tego cudownego i
przebogatego ogrodu, gdzie rzeki spływają szmaragdami i pada złoty
deszcz.
-
Ciekawe - mruknęła Obliwia.
-
Ogród potężny jak królestwo, znajdujący- się gdzieś na
Wschodzie, a może w Etiopii, któż to wie? Nikt w nim nigdy nie był,
Marco Polo też nie. W swoim opisie podróży pod tytułem Milion
powtarza tylko zasłyszane pogłoski.
-
Jest tylko jeden milion, który mnie interesuje, to milion
szterlingów - zadrwiła Obliwia. - Ale mów dalej.
-
Nie mam nic więcej do powiedzenia. Sądzę tylko, że Black
Wulkan tam właśnie się udał, żeby ukryć klucze z Kilmore Cove. I jeśli
chcesz je odnaleźć, to możesz to zrobić, przechodząc wyłącznie przez
Wrota w Willi Argo.
Panna Calypso minęła stertę książek i nieomal krzyknęła z przerażenia.
Nie spodziewała się, że w księgarni jest jeszcze ktoś poza nią. Nie
słyszała żadnego odgłosu kroków ani dzwonka nad drzwiami
wejściowymi, była więc przekonana, że jest tu sama.
E33fs&i8i8i£:<aiiriaf&it> DOM MARCO POLO <mimUimnmnmmm:
Cofnęła się nerwowo i położyła rękę na sercu, jakby chciała je
powstrzymać, żeby ze strachu nie wyskoczyło jej z piersi. Potem oparła
się o ścianę i, uspokajając się znacznie wolniej niż denerwując,
powiedziała:
-
A nie można by tak zapukać? Co?
Ktoś, kto stał przed nią, uśmiechnął się przepraszająco. Był to uśmiech
ujmujący, delikatny. Mężczyzna podrapał się w opaskę na oku, próbując
dosyć niezdarnie przepraszać.
-
Wybacz. Odkąd żyję samotnie, zapomniałem o dobrych
manierach.
Calypso raz jeszcze spojrzała na niego z wyrzutem i przeszła obok, z
trudem przypominając sobie, co też miała zamiar zrobić.
-
Czego chcesz, Leonardzie? - zapytała prosto z mostu. - W
ostatnich dniach widuję cię w księgarni częściej niż przez cały miniony
rok.
-
Odkryły nas - powiedział Leonard.
-
Kto nas odkrył? I co odkrył?
-
Dzieci. Te dzieci z Londynu.
-
Cieszę się.
-
A ja nie.
Calypso zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów.
-
Chyba nie przyszedłeś tu po to, żeby mi o tym powiedzieć. A
skoro już wszedłeś, to chciałam zauważyć, że roznosisz mi błoto po
całej podłodze.
Leonard nagle się ożywił.
-
Wsiadłem znowu do koparki. Jak za dawnych lat.
Calypso pokręciła głową, a na jej drobnej twarzy widać
było gniew.
-
Tylko mi nie mów, że wróciliście do tego!
-
Właśnie że tak.
-
Na jakiej drodze?
-
Tej z Londynu.
-
Do licha, Leonardzie! - wykrzyknęła kobieta. - Więc znowu
jesteśmy odcięci od świata?
-
Przez parę najbliższych dni raczej tak - przyznał latarnik,
spoglądając na swoje potężne dłonie. - Wiesz, jak to jest... kilka
zwalonych drzew, parę ładnych dziur...
Calypso spośród świeżo przysłanych nowości wybrała thriller
historyczny, rozgrywający się podczas drugiej wojny światowej, i
umieściła go na środku wystawy.
-
To musimy zadzwonić do brata Freda Śpiczuwy, żeby naprawił
drogę.
-
Już to zrobiłem. Zawiadomiłem Freda.
-
Leonardzie, czy mogłabym wiedzieć, dlaczego powróciliście do
tego szaleństwa? Czy może raczej powinnam powiedzieć: dlaczego ty
do tego powróciłeś? Bo to twój pomysł, nieprawdaż?
-
Nie. Posłuchaj... Te dzieci z Londynu przypominają nas, kiedy
byliśmy w ich wieku. Są całkiem niegłupie.
-
Porozmawiamy o tym, kiedy zwrócą mi książki, które im dałam do
przeczytania.
-
Na świecie istnieje coś więcej niż książki.
-
Ach tak? A co takiego na przykład? Zatopione łodzie, butle i
nurkowanie?
-
Te dzieci zachęciły mnie, żeby... znowu spróbować - powiedział
Leonard Minaxo. - Kiedy ujrzałem długie, rude włosy młodego Bannera,
klucze i Wenecję...
Tśm^tmms^m^imimmmi^Bm» 92 cmmmmmmnimmmnmmm.m&i
-
Podróżowałeś?
-
Tak. Znowu podróżowałem. I zrozumiałem, że nigdy jeszcze nie
byłem tak bliski odkrycia prawdy.
-
Powtarzasz to od lat.
-
Inni zrezygnowali, ale ja nie, Calypso. Ja chyba wiem, co się
wydarzyło. I prowadzę dochodzenie dalej.
-
Masz obsesję.
-
Jestem bliski, powiadam ci.
-
A ja ci powiadam, że wcale nie jesteś bliski. Lepiej idź i umyj się.
Minaxo stał jednak nieruchomo, słuchając, jak drobna właścicielka
wypożyczalni, oparłszy dłonie na biodrach, z groźną miną pyta:
-
Leonardzie, dlaczego przyszedłeś?
Zanim zdecydował się odpowiedzieć, przestąpił kilka razy z nogi na
nogę. Wreszcie wykrztusił:
-
Przyszedłem się z tobą pożegnać.
-
Leonardzie... nie - wyszeptała w odpowiedzi Calypso, głosem
zdradzającym nagle wielkie strapienie.
-
Wracam na morze. Znów ruszam na poszukiwania - zakończył
latarnik i gwałtownie się odwrócił.
Tym razem, gdy wychodził, dzwonek nad drzwiami roz-dźwięczał się
jak szalony.
PIĄTY
OBCY
Rozdział;
ĄaOREss
Zaraz po telefonie od Julii Rick pożegnał się z matką, wyszedł z domu,
przymocował stary zegarek ojca do kierownicy roweru i zaczął wspinać
się mozolnie w stronę Salton Cliff. Kiedy wciskał z całej siły pedały,
rozpierała go radość na myśl o czekającym go popołudniu.
Wypytywał matkę o Leonarda Minaxo i o Blacka Wulka-na, i nie mógł
się doczekać, kiedy podzieli się swoimi wiadomościami z Jasonem i
Julią, chociaż nie były to wiadomości szczególnie odkrywcze. Mama
powiedziała, że Leonard zawsze był typem morskiego wilka, milczka i
raczej samotnika. Właściwie nikt nic nie wiedział o jego rodzinie ani też
dlaczego to on pilnuje latarni. W miasteczku niewiele było osób, z
którymi pozostawał w zażyłych stosunkach. Wśród nich był ojciec
Ricka. Co do Blacka - to kolejny klasyczny przykład samotnika. Ostatni
zawiadowca w Kilmore Cove. Przez całe lata mieszkał w budynku
dworca, nad stacją, i kiedy zamknięto linię kolejową, opuścił
miasteczko. I tylko tyle Rick zdołał się dowiedzieć, ale że był
urodzonym optymistą, uznał, że to niemało.
Kiedy minął pierwszy zakręt, przyspieszył. Mimo trzech nerwowych dni
poszukiwań, pościgów i pożarów, był w świetnej formie. I wyczuwał w
powietrzu coś, co nie miało nic wspólnego z kapryśną pogodą w
Kornwalii ani z nieustannie wiejącym tu wiatrem przesyconym
zapachem soli morskiej. To było tak, jakby razem z nim, na tym samym
rowerze, pedałował ktoś niewidzialny, ktoś, kto dodawał mu sił i
pewności siebie. Ktoś, kto wskazywał mu drogę w dorosłość. I skłaniał
do myślenia nie tylko o samym sobie, lecz i o matce.
96 <8ttaEumsmimmm; i mmmsimsi
im^m^rmimmmi'ii.im^.mimt'
Obcy
Minął bramę Willi Argo. Postawił rower obok wejścia do kuchni.
Zawołał Jasona, potem Julię, próbując ukryć leciutkie drżenie głosu,
które go czasem chwytało, kiedy wymawiał jej imię. Drżenie było
całkiem zrozumiałe - Rick nigdy dotąd nie pocałował dziewczyny.
I chociaż był to całus skradziony, szybki i króciutki, zaledwie chwila,
zanim Julia otworzyła oczy, to wbił mu się głęboko w pamięć.
- Dzień dobry! - przywitała go pani Covenant, która pojawiła się nagle w
jednych z wielu drzwi Willi Argo. Była wy-mizerowana i rozczochrana.
Rick grzecznie się przywitał i zapytał o Julię i Jasona. Dowiedział się, że
właśnie zeszli na plażę z Nestorem, który zgodził się im towarzyszyć.
Rudzielca ubodło trochę to, że na niego nie poczekali, że poszli sami.
Ale cóż, Willa Argo nie należała do niego. Nie jego też były kamienne
schodki w skale i prywatna plaża - płachetek białego piasku wciśnięty
między skały. Nawet jeśli Nestor i jego mianował Kawalerem Kilmore
Cove, podobnie jak Jasona i Julię, to on, Rick, nadal był kimś obcym w
tym domu.
Obcym, lecz rozkochanym w Willi Argo może bardziej, niż bliźnięta
Covenant mogły sobie w ogóle wyobrazić.
Matka bliźniąt odczekała, aż Rudzielec zniknie na schodkach, i z
uśmiechem weszła do domu.
„Dzielny chłopak" - pomyślała, przemierzając długi korytarz na
parterze. Zatrzymało ją wielkie lustro w złoconych ramach. Stanęła jak
wryta i jakiś czas tak pozostała.
-
Matko jedyna... - jęknęła cicho, spoglądając na swoje potargane
włosy, podkrążone ze zmęczenia oczy i skórę zmiętą jak zużyte ubranie.
Spróbowała się trochę przyczesać, ale obraz w lustrze był nadal
bezlitosny.
-
Oto, do czego prowadzi przeprowadzka.
Odwróciła się gwałtownie i podeszła do telefonu. Wykręciła z pamięci
numer męża i bezskutecznie czekała na połączenie. Wyobrażała sobie,
jak mąż w towarzystwie architekta na jakiejś zagubionej drodze
poszukuje ciężarówki z ich meblami, i mimowolnie się uśmiechnęła.
-
A może - powiedziała sama do siebie - należy wszystko robić
spokojnie, zapomnieć o londyńskim pośpiechu i wczuć się w powolny
rytm życia na prowincji? Zwolnić tempo, dostroić się do spokoju
miasteczka, odwiedzić kogoś... Dostosować się do tego, co tu zastała,
zamiast odwrotnie. Ale od czego zacząć?
Jej kobieca intuicja podsunęła jej odpowiedź, i to natychmiast. Z chytrą
minką przeszukała szuflady w pobliżu telefonu, czy aby nie znajdzie
jakiegoś notesu lub kalendarzyka.
Natrafiła na jakiś stary kalendarz z pożółkłą od słońca okładką, na której
widniał pejzaż namalowany akwarelą. Otworzyła go i znalazła spis
nazwisk i numerów telefonicznych starannie wypisanych kobiecą ręką.
„To zapewne notesik dawnej właścicielki domu" - pomyślała pani
Covenant, nieco zmieszana.
Jednak pismo Penelopy Moore miało w sobie coś swojskiego, a
precyzja, z jaką zapisano numery, zachęciła ją do przejrzenia notesu.
Obcy
Na twarzy pani Covenant pojawił się uśmiech na widok tego, czego
podświadomie szukała:
Fryzjerka - Gwendalina Mainoff. Fryzury z klasą (w środy wizyty
domowe).
Drzewa za oknem trwały w głębokiej ciszy. Pani Covenant rozejrzała się
dokoła, po czym wykręciła numer i czekała cierpliwie.
Gwendalina podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.
Od strony morza schodki na stoku urwiska Salton Cliff wyglądały
odrobinę tylko wyraźniej niż jakaś rozpadlina w skałach. Biegły stromo
w dół, kręte i ze stopniami zalewanymi przez fale morskie.
Rick pokonał je nieomal biegiem, nie bacząc na wypadek Jasona sprzed
kilku dni.
Białe, jaskrawe i niemiłosiernie palące słońce stało wysoko na niebie,
pokrytym niewielkimi obłokami. Mewy z szeroko rozpostartymi
skrzydłami zawisły nieruchomo w powietrzu, jakby przytrzymywane
przez jakieś niewidoczne nici. Do Ricka dotarło echo rozmów z dołu i
wychylił się, by spojrzeć poza schodki. Rozpoznał siwą głowę Nestora,
a obok rodzeństwo Covenant.
Bardzo ostrożnie zaczął zbiegać dalej i już po chwili był przy nich na
plaży.
- Cześć, Rick! - Jason pozdrowił go pierwszy. - Właśnie o tobie
mówiliśmy.
99 «iiaimummmm
m
-
Naprawdę? - uśmiechnął się Rick. - Cześć, Nestorze. Cześć, Julio.
- Umknął wzrokiem przed spojrzeniem Julii. - A to dlaczego?
-
Umiesz wiosłować, prawda?
Jason i Julia zdali Nestorowi sprawozdanie z tego, co się wydarzyło w
Wenecji, a po przybyciu Ricka dodali jeszcze swoje odkrycie na temat
liczby Wrót Czasu i kluczy do nich.
Rick słuchał tego z otwartymi ustami.
-
Siedem Wrót Czasu w Kilmore Cove? - powtórzył zaskoczony,
licząc na palcach te, które już odkryli. - A gdzie są pozostałe?'
Julia i Jason pokazali mu wykaz miejsc, jaki sporządzili na podstawie
Podręcznika dla eskapistów, i streścili wszystko to, czego się z tej
książki dowiedzieli.
-
Ależ to fantastycznie! - wykrzyknął Rick. - To wreszcie wyjaśnia,
dlaczego Ulysses Moore i jego przyjaciele tak się starali, żeby ochronić
miasteczko przed wścibskimi oczami intruzów. Teraz jednak my
musimy je odnaleźć! To znaczy: drzwi!
-
Prawdę mówiąc - zaczął Jason i przerwał na moment, wskazując
na urwisko - z naszą matką, która trzyma straż w domu, mamy
niewielkie szanse na zjazd do miasteczka na rowerach.
-
Rozumiem - powiedział Rick. - To od czego zaczniemy?
Rodzeństwo spojrzało na Nestora, który coś tam mruknął.
-
Zanim przybiegłeś, opowiadaliśmy Nestorowi o pożarze i o tym,
że Peter prawdopodobnie zginął w pogorzelisku.
simniniumimmmsi^mm'ttmrnmimmni^ 100 ^rnir-
ummuininiPśm&msmmm
SiSiSSiS< nmmin; <me mim>
Obcy
'S. \
-
Tak - przytaknął ponuro Rick. - Ale mogła zginąć również
Obliwia, mogli zginąć oboje.
Nestor pokręcił przecząco głową.
-
Nie przypuszczam...
-
Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać
-
wtrąciła Julia. - Trzeba pójść do Domu Luster i zobaczyć, czy
wróciła, czy też pozostała w Wenecji.
-
Albo możemy wyruszyć na szukanie kluczy ukrytych przez Blacka
Wulkana - zaproponował Jason. Na dźwięk tego imienia Rick przekazał
przyjaciołom garść informacji, jakie zdobył od matki na temat
ekszawiadowcy. Potem poczekali, co ma im do powiedzenia Nestor.
-
Nie wiem dokładnie, dokąd Black udał się z kluczami
-
powiedział ogrodnik. - Układ zawarty z pozostałymi
wtajemniczonymi przewidywał, że nie ujawni żadnemu z nich, co zrobi
z kluczami, żeby stały się całkowicie niedostępne. Black był starym
przyjacielem Moorea. Był to rzemieślnik artysta, prawdziwa złota
rączka. Miał szczególną pasję do wszystkiego, co miało coś wspólnego z
ogniem. Nie miało znaczenia, do czego ten ogień służył, czy do
pieczenia chleba, czy do wypalania naczyń, które wyrabiał, czy do
stapiania metalu. Kiedy coś się robiło za pomocą ognia, on był tam
pierwszy.
-
A żył samotnie?
-
O tak. Powtarzał zawsze, że woli samotne życie, bo dzięki temu
jest panem swego czasu i swych spraw, i utrzymywał, że małżeństwo
jest tylko stratą czasu. Kiedy jednak w jego polu widzenia pojawiała się
kobieta, Black przeobrażał się w prawdziwego komplemenciarza.
Wytworność nigdy nie
(tmmi^miPAnmrmmnwmmimnmmmn
[ if ®mnmmmmm?gjnmmmmminimiim>
była jego najmocniejszą stroną, ale... całkiem dobrze mu to wychodziło.
Potrafił prawić bardzo zgrabne komplementy i wprost czarował kobiety.
Julia się skrzywiła.
-
Eee, taki niski i gruby...
-
A jednak... możecie mi wierzyć, że tak potrafił zagadać kobiety, że
nie dostrzegały jego tuszy. Nie przeszkadzało im też i to, że przez
większość dnia był upaprany olejem i smarem do silników. Zresztą
Black je czarował tak tylko dla czarowania, nawet jeśli - jak powiadają -
raz złamał serce jednej ze swych wielbicielek.
-
Czyje?
Nestor mruknął coś sam do siebie, zanim zdecydował się mówić dalej.
-
Nie lubię powtarzać plotek, ale... powiadają, że siostra pani
Biggies, Klitamnestra, opuściła Kilmore Cove z jego powodu. Byli
przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi, a Klio była o parę lat starsza od
niego, ale... - Ogrodnik potrząsnął głową. - Cóż, takie rzeczy się
zdarzają. W każdym razie nie sądzę, żeby znajomość życia prywatnego
Blacka Wulka-na mogła wam dopomóc w odnalezieniu go.
Najważniejsze, co powinniście o nim wiedzieć, to to, że miał dar słowa i
że potrafił wszystko zrobić tymi swoimi potężnymi, a tak zręcznymi
łapskami. Rzeźba rybaczki na werandzie Willi Argo to też jego dzieło.
-
A to akurat kobieta - zażartował Jason.
-
Tak... - przyznał Nestor. - I to on reperował bramę wejściową w
Willi Argo, kiedy tego wymagała.
-
A kiedy to było?
¡xmmmmmmmi'msminmmmsmmsp 102
¡mmtj^mmmnvmmzrmPAPmivm-j
była jego najmocniejszą stroną, ale... całkiem dobrze mu to wychodziło.
Potrafił prawić bardzo zgrabne komplementy i wprost czarował kobiety.
Julia się skrzywiła.
-
Eee, taki niski i gruby...
-
A jednak... możecie mi wierzyć, że tak potrafił zagadać kobiety, że
nie dostrzegały jego tuszy. Nie przeszkadzało im też i to, że przez
większość dnia był upaprany olejem i smarem do silników. Zresztą
Black je czarował tak tylko dla czarowania, nawet jeśli - jak powiadają -
raz złamał serce jednej ze swych wielbicielek.
-
Czyje?
Nestor mruknął coś sam do siebie, zanim zdecydował się mówić dalej.
-
Nie lubię powtarzać plotek, ale... powiadają, że siostra pani
Biggies, Klitamnestra, opuściła Kilmore Cove z jego powodu. Byli
przyjaciółmi, najlepszymi przyjaciółmi, a Klio była o parę lat starsza od
niego, ale... - Ogrodnik potrząsnął głową. - Cóż, takie rzeczy się
zdarzają. W każdym razie nie sądzę, żeby znajomość życia prywatnego
Blacka Wulka-na mogła wam dopomóc w odnalezieniu go.
Najważniejsze, co powinniście o nim wiedzieć, to to, że miał dar słowa i
że potrafił wszystko zrobić tymi swoimi potężnymi, a tak zręcznymi
łapskami. Rzeźba rybaczki na werandzie Willi Argo to też jego dzieło.
-
A to akurat kobieta - zażartował Jason.
-
Tak... - przyznał Nestor. - I to on reperował bramę wejściową w
Willi Argo, kiedy tego wymagała.
-
A kiedy to było?
:immmmimmmmmm-:ttmmm&mm® 102 ftamsm^mmsmamttmiii
Obcy
-
Och, ostatni raz prawie trzydzieści lat temu. Mniej więcej wtedy,
kiedy ja zacząłem się tu zajmować ogrodem. - Nestor zapatrzył się w
jakiś daleki punkt na horyzoncie, gdzie chmury szybko mknęły po
niebie, i ciągnął dalej: - Kiedy dawny właściciel zdecydował się tu
przyjechać, by wraz z Pe-nelopą zamieszkać na stałe, willa nie była w
dobrym stanie. Przeciwnie - była bardzo zapuszczona. W domu hulały
przeciągi, meble były uszkodzone.
-
Jak to... To Mooreowie nie mieszkali tu zawsze?
-
Nie - odparł Nestor. - Przez długie lata dom stał pusty.
-
To znaczy, że ojciec Ulyssesa tu nie mieszkał? - spytała Julia,
która pamiętała przedostatni portret nad schodami, ten wiszący tuż przed
pustym miejscem, gdzie brakowało wizerunku Ulyssesa Moore'a.
-
Nie zawsze. Ale lubił to miejsce i jeśli tu nie przebywał, to nie z
własnej winy.
-
A czyjej?
-
Dziadka.
-
Tego typa w wojskowym stroju? - przypomniała Julia.
-
Tak. Bo widzicie, ojciec Ulyssesa nie nazywał się Moore.
Pochodził z innej rodziny, a ożenił się z panną Anabellą Moore, córką
Merkurego Malcoma Moorea. Dziadek nigdy sobie nie wybaczył, że nie
miał męskiego potomka, bo zamartwiał się, że dynastia Mooreow się
skończy.
-
Zawsze twierdziłem, że chłopcy są lepsi! - roześmiał się Jason.
-
Głupol - zgasiła go siostra.
-
Uzgodnili, że syn Anabelli zatrzyma nazwisko matki, ale i tak
sprawy nie ułożyły się najlepiej. Młodzi planowali, że za-
103 ornimtimmmmmmmnim:
J
immsaimimnutmstmssm
mieszkają tutaj, ale Anabella zmarła w połogu, po wydaniu na świat
małego Ulyssesa.
-
Ojej! - wykrzyknęły dzieci z przejęciem. - To znaczy, że Ulysses
chował się bez matki.
-
Mało tego... Stary Merkury ciągle obwiniał zięcia
0
śmierć swej ukochanej jedynaczki. Stał się nieznośny dla niego, a
także dla własnego wnuka. Nienawidził wprost swego zięcia, uważał go
za słabeusza i marzyciela, nienawidził też jego dziecka, które nosiło tak
znakomite nazwisko.
-
A skąd ty to wszystko wiesz? - spytała Julia przejęta opowieścią
Nestora.
Nestor wzruszył ramionami.
-
Uzbierało się tego przez lata... Nawet jeśli to był temat tabu, to od
czasu do czasu powracał. Za każdym razem, kiedy trzeba było coś
naprawić, wypominało się staremu, że dopuścił do tego, żeby dom
popadł w ruinę. Jakby uważał Kilmore Cove za dziurę zabitą deskami,
zamieszkałą tylko przez prymitywnych rybaków.
-
Na szczęście to się potem zmieniło.
Nestor pogrzebał dłonią w czystym piasku.
-
Tak, to prawda. Zamieszkali tu małżonkowie Ulysses
1
Penelopa, ostatni z rodu Mooreow.
-
A teraz nastał czas Covenantow - palnął Jason bez zastanowienia.
A po chwili dodał: - I Bannera. Teraz my jesteśmy Rycerzami Kilmore
Cove!
Fale zalewające plażę niepostrzeżenie zaczęły się wycofywać. Zbliżał
się czas odpływu.
Obcy
-
Wybaczcie, ale ciągle nie wiem, dlaczego pytaliście, czy umiem
wiosłować? - zapytał Rick.
Julia pokazała mu poszarpane, sterczące skały tuż przy plaży.
-
Bo ani ja, ani Jason nie damy rady...
Rudzielec spojrzał na nią pytająco, a Julia dokończyła:
-
Nestor nam powiedział, że zaraz za tymi skałami, na plaży jest
mała łódka na wiosła. Pomyśleliśmy, że można by z niej skorzystać,
żeby się dostać do miasteczka.
Rick popatrzył zaskoczony. Był pełen obaw na myśl o silnych prądach
wokół tych skał.
-
Chcecie dopłynąć do Kilmore Cove łódką?
-
No tak. Umiesz wiosłować, nie?
-
Jeśli nie, to ja was przewiozę - wtrącił się Nestor. - Pod
warunkiem, że zrobimy to szybko, bo muszę wracać do ogrodu, zanim
wasza matka się spostrzeże.
-
I co jej powiesz?
-
To samo, co zawsze - odparł Nestor. - Że ja tu nie jestem od
pilnowania was. I że popłynęliście do miasteczka, a z tego, co wiem, to
dotarliście tam wpław.
Julia spojrzała błagalnie na Ricka, a on wpatrywał się w spienione
morze.
-
To co?
Rick nasłuchał się tylu opowieści o zatopionych łodziach rozbitych o
skały, o falach znoszących statki na skały, o sterczących kamieniach, o
które niedoświadczone załogi łamały kile...
-
Jasne, że umiem wiosłować - odpowiedział dumnie.
ntsa mmnrs mmm mmm^^m^P ^BM
Nestor ruszył przodem. Kuśtykał wprawdzie, lecz bardzo zwinnie
przeskakiwał po mokrych kamieniach i pierwszy dotarł do krawędzi
urwiska. Wąskim przesmykiem wślizgnął się między głazy i szedł dalej,
trzymając się rękami skalnej ściany.
Skała tworzyła rodzaj zadaszenia, pod osłoną którego stała spokojnie
mała łódka z wiosłami, niewidoczna dla kogoś, kto o niej nie wiedział.
-
Pomóżcie mi ją wyciągnąć - zwrócił się do dzieci Nestor. -
Najpierw trzeba zdjąć płócienny pokrowiec, którym ją osłoniłem przed
wilgocią. ,
W ciągu kilku minut łódka była już na plaży, gotowa, by ją zepchnąć na
wodę.
Rick wziął wiosła do ręki, oceniając ich ciężar. Następnie osadził je w
dulkach.
-No i?
-
Jestem gotowy.
Jason tymczasem przypatrywał się wyblakłemu, ledwie widocznemu
imieniu łodzi wypisanemu na dziobie. I przeczytał na głos: Anabella.
-
Macie wrócić za dwie, najwyżej za trzy godziny - przykazał
Nestor, pomagając dzieciom zepchnąć łódź na wodę.
-
Przecież nie damy rady obrócić w trzy godziny! - zaprotestował
Jason. - Musimy odnaleźć pięć Wrót Czasu, odkryć miejsce, gdzie Black
ukrył klucze, sprawdzić, czy Obliwia wróciła z Wenecji, i jeszcze
odwiedzić latarnię.
-
Latarnię? - spytał Rick i zobaczył, jak Julia mruga na niego, żeby o
nic nie pytał.
mmm&iV.mimp 106 <m}gmnmmmnr&tim?azBźammgmR
mm&iumsinm'init&P Obcy
«śiiisiiiiiisi aisata
-
No to już sami musicie wybrać, co chcecie robić - uciął Nestor, nie
zwracając uwagi na wymianę spojrzeń.
-
Zaczniemy od kluczy - zdecydował Jason. Zdjął koszulkę, żeby jej
nie zamoczyć, i cisnął ją na łódkę. Potem zachęcił siostrę i Ricka, żeby
wsiedli. Pchnął łódkę na morze i sam wskoczył.
Rick chwycił za wiosła. Paroma gorączkowymi uderzeniami wioseł
udało mu się skierować łódź na pełne morze.
Nestor pozostał na brzegu i patrzył na nich, dopóki nie opłynęli
przylądka. Potem wyszeptał:
-
Gdzieś ty schował te klucze, co, Black?
Przy latarni morskiej Leonard Minaxo poił konia. Potem wrócił do
latarni i wspiął się na samą górę po krętych schodach, patrząc przy tym
uważnie pod nogi. Wszedł do swojej pracowni, którą umieścił w izbie
pod samą latarnią, i sprawdził, czy system automatycznego włączania
światła działa prawidłowo. Potem nachylił się nad mapami
nawigacyjnymi.
Na mapie zatoki Kilmore Cove leżało kilka kopii pokrytych
obliczeniami i uwagami dotyczącymi kursu. Przejrzał je szybko.
Potem obszedł stół, wyciągnął jedną ze stu książek zawierających opisy
zatopionych okrętów, bo takie książki zbierał od lat, i zaczął szukał
czegoś, co mu się wydało potrzebne.
Wrócił do mapy, zaznaczył literą X jakiś punkt i palcem przejechał
przypuszczalny kurs, który wynosił nie więcej niż dwie mile morskie na
pełnym morzu, licząc od latarni.
Spojrzał na zegarek. Jeśłi się spręży, uda mu się dopłynąć jeszcze za
dnia. Może nawet zdąży wykonać jedno zanurzenie i szybkie
rozpoznanie. Tym razem liczył na łut szczęścia, którego dotychczas los
mu odmawiał.
-
Teraz jestem już blisko, naprawdę blisko... - mruczał uradowany.
Odłożył na miejsce książkę o zatopionych okrętach, zwinął w rulon
mapę nawigacyjną, wsunął ją pod pachę i błyskawicznie zbiegł po
kręconych schodkach. Na dole wziął dwie butle z mieszanką powietrza,
swoją starą maskę, płetwy, kombinezon do nurkowania i załadował to
wszystko na plecy.
Opuścił latarnię, zszedł nad morze, dotarł do motorówki przycumowanej
do pomostu. Wskoczył na pokład i zawiesił butle na stojaku, rzucając na
dno łodzi resztę wyposażenia. Rozłożył mapę na stoliczku obok
kierownicy, zdjął cumy, włączył silnik i dodał gazu, kierując się na
otwarte morze.
Rozsadzała go radość, prawdziwa euforia.
-
Tym razem mi się nie wymknie... - powiedział, podczas gdy kil
łodzi uderzał rytmicznie o wodę.
Przepłynął kilkaset metrów, kiedy na wysokości Salton Cliff zobaczył
coś na morzu. Spomiędzy dwóch skał sterczących poniżej Willi Argo, w
pobliżu Sharp Heels, wypłynęła łódka.
-
A niech mnie wszyscy diabli, jeśli to nie jest Anabella - zaklął
Leonard Minaxo, zwalniając obroty silnika swojej motorówki. - Ale co
on wyrabia, ten stary wariat? Czyżby i on zdecydował się wypłynąć na
morze?
¡■OBOIHpHHHBBHHBHBi OBCY
Leonard zaśmiał się ironicznie. Rozłożył mapę nawigacyjną i skupił się
na swoim zadaniu.
Spojrzał na barometr i termometr, rozejrzał się wkoło i powiedział sam
do siebie:
- Morze spokojne, temperatura idealna. Wspaniały dzień na nurkowanie.
/
y3łvx€mmfmmnmmimnmimsmm¥s> 109
<mimtimimmmm&miummmimnimp^.
Anabella łagodnie wypłynęła na pełne morze, omijając skały.
Prześlizgnęła się swobodnie po falach przed ich małą plażą i zbliżała się
do „wysokich obcasów", dwóch sterczących cienkich skał, które
wyznaczały początek zatoki Whales Cali.
-
Jeśli chodzi o latarnię... - zwróciła się Julia do Ricka, kiedy
sylwetka ogrodnika zmalała już na tyle, że nie mógł nic usłyszeć - to
widzisz, nie chcieliśmy mówić o naszych podejrzeniach przy Nestorze.
-
Masz na myśli to, że Leonard jest Ulyssesem Moorem?
-
Tak - odpowiedział Jason. - Gdyby tak było, to postawilibyśmy
Nestora w niezręcznej sytuacji, bo pewnie musiałby skłamać. ,
-
Pewnie tak... - zgodził się Rick, odkładając na chwilę wiosła i
pozwalając łodzi płynąć z prądem.
-
Ale kto tego od niego wymaga? - spytała Julia.
-
Leonard - odpowiedział siostrze Jason. - Może chce pozostać w
ukryciu... Opuścił Willę Argo, udając zmarłego, i schronił się w latarni,
gdzie nikt mu nie przeszkadza.
-
Ale czemu musiał to zrobić?
-
Tego jeszcze nie wiemy.
-
Jeśli tak, to całkowicie upada hipoteza o duchu w domu.
-
Nie upada całkowicie - uściślił Jason. - Powiedzmy, że chwilowo
ją odkładamy. Pomóc ci przy wiosłach?
-
We dwóch jest łatwiej - chętnie zgodził się Rick, robiąc miejsce
obok siebie.
Jason wstał i, kołysząc się na łódce, przesiadł się ostrożnie na miejsce
obok Ricka. Rudzielec pokazał mu, jak wiosłować i przekazał prawe
wiosło. Jason naśladował Ricka najlepiej
li^r&mAmr^r&rmmar&mWim^mimp 112
immmm3mszmm®mmimmmamgmmt>
n
A
nabella łagodnie wypłynęła na pełne morze, omijając skały.
Prześlizgnęła się swobodnie po falach przed ich małą plażą i zbliżała się
do „wysokich obcasów", dwóch sterczących cienkich skał, które
wyznaczały początek zatoki Whales Cali.
-
Jeśli chodzi o latarnię... - zwróciła się Julia do Ricka, kiedy
sylwetka ogrodnika zmalała już na tyle, że nie mógł nic usłyszeć - to
widzisz, nie chcieliśmy mówić o naszych podejrzeniach przy Nestorze.
-
Masz na myśli to, że Leonard jest Ulyssesem Moorem?
-
Tak - odpowiedział Jason. - Gdyby tak było, to postawilibyśmy
Nestora w niezręcznej sytuacji, bo pewnie musiałby skłamać.
-
Pewnie tak... - zgodził się Rick, odkładając na chwilę wiosła i
pozwalając łodzi płynąć z prądem.
-
Ale kto tego od niego wymaga? - spytała Julia.
-
Leonard - odpowiedział siostrze Jason. - Może chce pozostać w
ukryciu... Opuścił Willę Argo, udając zmarłego, i schronił się w latarni,
gdzie nikt mu nie przeszkadza.
-
Ale czemu musiał to zrobić?
-
Tego jeszcze nie wiemy.
-
Jeśli tak, to całkowicie upada hipoteza o duchu w domu.
-
Nie upada całkowicie - uściślił Jason. - Powiedzmy, że chwilowo
ją odkładamy. Pomóc ci przy wiosłach?
-
We dwóch jest łatwiej - chętnie zgodził się Rick, robiąc miejsce
obok siebie.
Jason wstał i, kołysząc się na łódce, przesiadł się ostrożnie na miejsce
obok Ricka. Rudzielec pokazał mu, jak wiosłować i przekazał prawe
wiosło. Jason naśladował Ricka najlepiej
hAimmm^ss^sm^mmjmumimmm'» 112 mimmmmmammur^^mimm-ii
f _
Między skałami
jak umiał, ale łódź nagle zaczęła kręcić się w kółko jak dziecięcy bąk.
-
Nie tak! - krzyknął Rick. - Musisz zanurzyć wiosło w wodzie,
pchnąć i potem je unieść!
-
Chłopcy, przestańcie! - zdenerwowała się Julia. - Kręci mi się w
głowie!
-
Chciałem mu tylko pomóc...
-
A tymczasem zaraz roztrzaskasz łódź!
-
To dlaczego ty nie spróbujesz?! - wściekł się Jason i wstał
gwałtownie z ławki.
Podnosząc się, zaczepił kolanem o wiosło i o mały włos nie zrzucił go
do wody. Dwoma susami przesadził łódkę tak, że mało nie wypadł do
morza, usiadł na rufie i rozzłoszczony obrócił się w stronę urwiska.
Wtedy przekonał się, że Julia wcale nie przesadzała.
Znaleźli się tak blisko dwóch skał, że mogli słyszeć spienione morze,
tworzące tu niewielki, za to hałaśliwy wir. .
-
Płyniemy prosto na skały! - krzyczała przerażona Julia, wpatrując
się we wzburzone fale bijące wściekle o skalną ścianę i ześlizgujące się
z niej w postaci białej piany.
-
Nie denerwuj się - uspokajał ją Rick, ujmując znowu oba wiosła.
Zaczął mocno wiosłować, i to w przeciwnym kierunku. - Wszystko jest
pod kontrolą.
Pierwsze trzy uderzenia nie przyniosły jednak żadnego rezultatu,
podobnie jak te następne. Do tego stopnia, że na twarzy Ricka pojawiło
się lekkie przerażenie.
-
O, kurczę! - wykrzyknął, pracując wiosłami najsilniej jak mógł.
Ale gdy jedno uderzenie wiosła przesuwało go
w stronę morza, to wir między skałami trzy razy szybciej znosił go na
skały.
-
Rick! Rozbijemy się!
Dwie groźne skały znajdowały się teraz nie dalej niż dziesięć metrów od
dziobu. Ta z prawej strony, na szczycie której rozsiadło się mnóstwo
mew, była wysoka i imponująca jak dzwonnica kościelna, podczas gdy
druga, obmywana nieustannie falami, sterczała z wody niczym grzbiet
żółwia. Morze opływało je obie, tworząc groźne wiry.
Rick raz jeszcze spróbował skierować łódź na pełne morze, ale
wydawało się, że w wyniku błędu Jasona łódź wpadła w jeden z wirów,
który uparcie znosił ją na skały. '
-
Jeżeli nie możesz się przeciwstawić - chłopiec z Kilmore Cove
wypowiedział na głos ulubione powiedzenie swojego ojca - to
zrezygnuj.
Mówiąc to, zaprzestał walki z wirem, zwolnił tempo, a nawet zaczął
wiosłować z prądem.
Łódka podskoczyła w kierunku dwóch groźnych skał, płynąc teraz dwa
razy szybciej.
-
Ratunku! - wrzasnęła Julia na widok wysoko uniesionego dziobu
łodzi.
Jason tylko otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, i zamarł.
Rick uniósł obydwa wiosła i zaczął liczyć do dziesięciu, potem jeszcze
do dwóch... W końcu zanurzył lewe wiosło w wir i mocno się
odepchnął.
Anabella zawróciła w stronę otwartego morza, przepływając najwyżej
dwadzieścia centymetrów od groźnej wysokiej skały. W tym momencie
Rick uniósł lewe wiosło, a zanurzył prawe, powtarzając taki sam
manewr. Odepchnął się pra-
w stronę morza, to wir między skałami trzy razy szybciej znosił go na
skały.
-
Rick! Rozbijemy się!
Dwie groźne skały znajdowały się teraz nie dalej niż dziesięć metrów od
dziobu. Ta z prawej strony, na szczycie której rozsiadło się mnóstwo
mew, była wysoka i imponująca jak dzwonnica kościelna, podczas gdy
druga, obmywana nieustannie falami, sterczała z wody niczym grzbiet
żółwia. Morze opływało je obie, tworząc groźne wiry.
Rick raz jeszcze spróbował skierować łódź na pełne morze, ale
wydawało się, że w wyniku błędu Jasona łódź wpadła w jeden z wirów,
który uparcie znosił ją na skały.
-
Jeżeli nie możesz się przeciwstawić - chłopiec z Kilmo-re Cove
wypowiedział na głos ulubione powiedzenie swojego ojca - to
zrezygnuj.
Mówiąc to, zaprzestał walki z wirem, zwolnił tempo, a nawet zaczął
wiosłować z prądem.
Łódka podskoczyła w kierunku dwóch groźnych skał, płynąc teraz dwa
razy szybciej.
-
Ratunku! - wrzasnęła Julia na widok wysoko uniesionego dziobu
łodzi.
Jason tylko otworzył usta, jakby chciał krzyknąć, i zamarł.
Rick uniósł obydwa wiosła i zaczął liczyć do dziesięciu, potem jeszcze
do dwóch... W końcu zanurzył lewe wiosło w wir i mocno się
odepchnął.
Anabella zawróciła w stronę otwartego morza, przepływając najwyżej
dwadzieścia centymetrów od groźnej wysokiej skały. W tym momencie
Rick uniósł lewe wiosło, a zanurzył prawe, powtarzając taki sam
manewr. Odepchnął się pra-
I mmmmmim^m^/mm^Anrmnminimmp 114
Między skałami
wym wiosłem. Łódka znalazła się teraz na grzbiecie fali, która
przeniosła ją na drugą skałę.
Dzieci poczuły, jak dno łódki szoruje po skale, po czym łódka
prześlizgnęła się między „wysokimi obcasami".
Rick nabrał teraz pewności siebie i wiosłował jak prawdziwy wilk
morski. Pot perlił mu się na czole a policzki pałały, jednak odczuwał
pełną satysfakcję.
-
Kurczę... - mruknął Jason. - Niewiele brakowało...
-
Powiedziałem ci, że potrafię wiosłować, nie? - odparł Rick z
uśmiechem.
Julia roześmiała się, po raz pierwszy od kilku minut oddychając z ulgą.
-
Ale, wracając, opłyniemy te skały szerokim łukiem, dobrze? i
-
Wystarczy, że przytrzymasz swego brata, żeby się nie wiercił.
-
Bardzo śmieszne - odpowiedział Jason, spoglądając na miasteczko,
do którego było już coraz bliżej.
Julia natomiast spoglądała w przeciwną stronę, na skały w morzu i na
strome urwisko. Przypomniała sobie, jak to właśnie z tego urwiska
zepchnęła Manfreda do wody, i z trudem powstrzymała dreszcz grozy.
Potem zauważyła coś dziwnego, wciśniętego między krzewy a skałę, tuż
poniżej szosy.
-
Co to takiego? - zdziwili się wszyscy troje.
Rick osłonił oczy dłonią i przestał wiosłować, żeby prąd zniósł łódź
kilka metrów bliżej brzegu.
-
Wydaje mi się, że to jakiś samochód - powiedział po chwili.
-
To nie jakiś samochód - uściślił Jason. - To dune buggy, a raczej
jego wrak.
-
Ale - wybaczcie - co dune buggy robi na urwisku? - spytała Julia.
-
Kto to wie? Może próbowano go zepchnąć do morza, ale się nie
udało.
-
Chcecie, żebym podpłynął bliżej, czy...? - spytał Rick, manewrując
łodzią jednym tylko wiosłem, żeby nakierować ją w stronę brzegu.
-
Nie, nie! Do diabła z dune buggy. Płyńmy do Kilmore Cove i
chodźmy na stację.
Nie upłynęło dziesięć minut, gdy dzieci wyciągały już swoją łódkę na
brzeg. Idąc za radą Ricka, we trójkę przywiązali ją do specjalnego
żelaznego kołka i powędrowali w górę w stronę Windy Inn.
Stąd przeszli przez plac z pomnikiem konnym Wiliama V,
nieistniejącego króla Anglii, i ulicą Pembley Road doszli aż do
schodów.
Za schodami rozciągał się obszerny plac zarośnięty zielskiem. Po
przeciwnej stronie placu wznosił się wielki budynek - stary dworzec.
Był to duży dwupiętrowy dom, z nieczynnym zegarem nad zaryglowaną
bramą i z dwoma rzędami zamkniętych od lat okien. Wiatr gwizdał
dokoła, niosąc ze sobą nasiona i liście. Tysiące drobnych pyłków
przyczepiało się do sznurowadeł wędrujących tędy dzieci.
-
Witajcie w Clark Beamish Station... - odezwał się Rick, kiedy
minęli arkadę, pod którą przechodziło się kiedyś
do kasy biletowej. - Albo też na nieczynnej stacji Kilmore Cove.
Trójka przyjaciół przystanęła i rozejrzała się, zadzierając głowy wysoko
do góry.
Stali tak kilka minut. Na dachu dworca zobaczyli przeszkloną kopułę, po
której spacerowały wrony.
-
Zaczekaj... - odezwał się nagle Jason. - Jak ty ją nazwałeś?
-
Nieczynną stacją w Kilmore Cove.
Jason sięgnął do kieszeni po jedną ze swoich karteczek.
-
Ale jak się nazywa?
-
Clark Beamish Station - dodał Rick.
Uradowany Jason wzniósł zaciśniętą pięść. Skreślił jedne z Wrót Czasu
ze swego wykazu i wykrzyknął:
-
I oto znaleźliśmy starą faktorię Beamish z opisu prapra-dziadka
Ulyssesa w Podręczniku dla eskapistów\
-
No i co z tego?
-
A to, że na tej stacji znajdują się Wrota Czasu!
-
Kto wie, może Black Wulkan i na tę podróż sprzedawał bilety?
_ ___
Peter Dedalus sunął gładko swoim gruchotem - gondolą na pedały - po
labiryncie kanałów łączących się ze spokojnymi wodami laguny. Żadne
z dwojga pasażerów nie miało ochoty na rozmowę. Zegarmistrz -
bardziej pochmurny niż zazwyczaj - zadumał się nad tym, co niedawno
powiedział Obliwii, i odczuł kolejny przypływ wyrzutów sumienia z
tego powodu. Obliwia natomiast trzęsła się wprost z niecierpliwości i
ciągle obsesyjnie myślała tylko o jednym: Willa Argo, Willa Argo i
jeszcze raz Willa Argo.
Zmęczenie ostatnich dni spowodowało gwałtowne pragnienie jak
najszybszego powrotu do Kilmore Cove. W głowie kłębiły się jej
pomysły, jak dostać się do Willi Argo. Nie odrzucała przy tym
możliwości użycia broni. Oczywiście, jeżeli Manfred naprawdę potrafi
posłużyć się pistoletem, jak to przysięgał, gdy go angażowała.
Najpierw jednak musiała wygrać zakład z Peterem. I uwolnić się od
niego.
Za kolejnym zakrętem Obliwia rozpoznała miejsce, z którego wyruszyli.
Calle deli'Amor degli Amici.
-
Nareszcie! - wykrzyknęła wyczerpana długą jazdą. - Już się
obawiałam, że nigdy tu nie dopłyniemy. Która godzina?
Peter spojrzał na zegarek.
-
Jest południe - powiedział. - Żaden mechanizm nie działa po
przekroczeniu Wrót Czasu, a mój działa - dodał z dumą.
-
Doprawdy? - wysyczała Obliwia. - Gdybym to wiedziała,
wzięłabym sobie ze dwa, kiedy przewracałam ci sklep do góry nogami.
imnmmmmnmrmnmmmMim^mrsirp 120
-
nmAwers czy rewers <mmiiimMm'SAmpminmmmiPA j
-
Udało ci się do niego wejść? - wymamrotał zaskoczony Peter.
-
No chyba! - kobieta uśmiechnęła się złośliwie. - Zrobiłam sobie
wejście od tyłu, rozwalając ścianę.
Zegarmistrz przygryzł wargę do krwi.
-
Głowa do góry, Peter! Jeśli wygrasz zakład, będziesz mógł wrócić
do swojego sklepiku i uporządkować go sobie. A propos, gdzie ta twoja
moneta?
Peter wyjął monetę z kieszeni.
-
Od pierwszego rzutu - powiedział. - Ja wybieram...
-
Rewers - wpadła mu w słowo Obliwia, uprzedzając go. Peter
zamarł z otwartymi ustami.
-
Nie... - wyjąkał. - To ja chciałem...
-
Mój rewers, twój awers. W czym problem?
-
To ja chciałem rewers - nalegał niziutki mężczyzna. Zaczął się
pocić z przejęcia. - Ja chcę rewers - powtórzył raz jeszcze.
Obliwia poderwała się na równe nogi, niebezpiecznie kołysząc przy tym
gondolą. Zbliżyła się do Petera i szarpnęła za ubranie.
-
O co ci chodzi, geniuszu Peterze Dedalusie?
W tej chwili moneta wyślizgnęła mu się z dłoni, wpadła na moment w
dłoń Obliwii i upadła na dno gondoli. Kobieta nachyliła się, by ją
podnieść, i spytała:
-
No i co wypadło? Rewers? Popatrz, popatrz, co za zbieg
okoliczności!
-
Obliwio, ja...
Po chwili, patrząc nie na pieniążek, lecz na Petera, Obliwia ponownie
rzuciła monetą.
i nmt mowa s mam i nmm mmsasmp 121 ^^BS^is^s^^^is^aa^m^s^Bm
-
A teraz? O, fantastycznie! Znowu rewers! Czy to nie dziwne? Czy
to aby nie jest fałszywa moneta? - Kobieta pchnęła Petera na rufę jak
jakiś tłumok i dodała: - Naprawdę myślałeś, że można mnie nabrać na
fałszywą monetę? Naprawdę jesteś tak naiwny? Dlaczego tak głupio się
ze mną założyłeś?
-
Ale jak ty...
-
Nigdy nie zostawiaj fałszywki w barze - roześmiała się złośliwie
kobieta. - Kiedy mi zaproponowałeś zakład, rzuciłam kilka razy na
próbę, udając, że rozważam twoją propozycję. Po obu stronach był
rewers. Jakkolwiek jest, to ja wygrałam. Żegnam.
Kobieta wsunęła monetę do kieszeni. Przytrzymała się obwałowania
kanału, by wyjść z gondoli.
-
Nie! - krzyknął Peter i w nagłym przypływie odwagi spróbował ją
zatrzymać. Dwoma susami przeskoczył gondolę i chwycił Obliwię za
nogi. - Nie puszczę cię!
-
Peter! Puść! - krzyknęła. - Co ty wyrabiasz?
Próbowała się uwolnić, ale on trzymał jej nogi z całej siły.
Gondola zakołysała się niebezpiecznie.
Szarpanina trwała dobrą minutę. Potem Obliwia, która była wprawdzie
chuda, ale świetnie wyćwiczona w bajońsko drogiej siłowni, uwolniła
się od uścisku Petera, dając mu dwa kopniaki w głowę.
Zegarmistrz z Kilmore Cove zatoczył się, potknął o burtę gondoli i
wpadł do wody.
Obliwia sprężystym skokiem, jakiego nie powstydziłby się jej najlepszy
trener, zdobyła pobocze kanału.
-
Widzisz, do czego prowadzi fałszerstwo? - zaśmiała się ironicznie,
poprawiając kombinezon. Peter wymachiwał
✓
Awers czy rewers ^n^^anrntm
gwałtownie rękami w ciemnej wodzie. - Do zobaczenia, najdroższy!
I nie czekając na odpowiedź, Obliwia skręciła w zaułek, a następnie
weszła do mrocznej izby, gdzie znajdowały się Wrota Czasu.
Przekroczyła je. I zamknęła za sobą drzwi. Znowu była w Kilmore
Cove.
-
Manfred! - zawołała od razu. - Hej! Manfredzie! Nie słysząc
odpowiedzi, weszła po schodach na górę, a potem zaczęła krążyć po
opustoszałych i pełnych kurzu pokojach Domu Luster.
-
Gdzieś ty się u diabła podział? - wrzeszczała wściekła Obliwia
Newton, przeklinając Manfreda, bo za każdym razem, kiedy wracała z
podróży, tego obiboka nie było na miejscu.
Przystanęła pośrodku wielkiego salonu, otoczonego - jak w teatrze -
balkonem. Czuła, że ktoś ją obserwuje.
-
Manfred? - spytała raz jeszcze, obracając się. Ale to nie był jej
goryl. Patrzyły na nią jasnożółte oczy sowy, która przysiadła u szczytu
schodów i wpatrywała się w nią tak, jakby próbowała ją osądzić.
-
A ty tu czego? - spytała opryskliwie kobieta, czując się nieswojo
pod tym przenikliwym spojrzeniem.
Sowa ani drgnęła.
Obliwia nachyliła się, podniosła z podłogi jakiś kawałek gruzu i rzuciła
nim w sowę. Ptak poderwał się do lotu. Dopiero kiedy sowa odfrunęła,
kobieta zaczęła znowu krążyć po martwych pokojach zrujnowanego
domu.
Rozpoznała bramę, która runęła na głowę Manfreda poprzedniego dnia, i
przeszła przez nią krokami modliszki. Wyszła, rozejrzała się dokoła,
czując, jak narasta w niej wściekłość pomieszana z rozpaczą. Wokół
ciągnęły się wzgórza porośnięte trawą. Na horyzoncie ustawione w
szeregi wiatraki poruszały wolno skrzydłami. Na podwórzu leżała
porzucona koparka, niebezpiecznie przechylona do przodu.
Obliwia rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła ani swojego motoru,
ani Manfreda.
- Manfred! - wydarła się na całe gardło panna Newton. - Gdzieś ty się
podział, ofermo przeklęta? Manfred!
PIĄTY
STACJA KOLEJOWA
Rozdział:
Projektant:
PETER DĘjPALUS
Rick, Jason i Julia obeszli całą stację w poszukiwaniu jakiejkolwiek
dziury, żeby móc zajrzeć do środka. Ale brudny i zapuszczony budynek
wydawał się niedostępnym monolitem. Szybko zawrócili na tory, które
biegły w dwóch przeciwnych kierunkach, ginąc wśród wzgórz. Przeszli
torami obok starej studni służącej niegdyś do zaopatrywania lokomotyw
w wodę. Przypominała odwrotnie ustawiony wielki lejek.
Minęli tory, by przyjrzeć się nieczynnym blaszanym budkom ukrytym
wśród drzew. Na wietrze powiewały pozbawione prądu przewody
zasilające lokomotywy elektryczne.
-
Gdzie się te tory kończą? - spytał Jason.
-
Na wschodzie... - odparł Rick - w tunelu Shamrock Hills. A z
drugiej strony... z drugiej strony gdzieś tam, w lasach Crookheaven,
wśród wzgórz, po których hula wiatr... tam gdzie stoi Dom Luster.
-
A co jest na końcu torów?
-
Nie wiem. Może wał ziemny...
-
A może pociąg?
-
Nie sądzę, żeby ocalał choć jeden wagon, skoro zlikwidowano
linię.
-
Pójdę rzucić okiem na tunel - zdecydował Jason. Nachylił się i
dotknął szyn. Były nagrzane i wibrowały. - Czy ten tunel jest daleko?
-
Pod tym wzgórzem - odpowiedział Rick, wskazując kępę krzewów
i okrągłe głazy w Turtle Parku.
-
Wybacz, Jasonie - wtrąciła jego siostra - ale co chcesz znaleźć w
tunelu?
•I
Stacja koleiowa <miimmmimmimmzmmmmipa
-
Nie wiem. Ale czy nie mówiłaś, że chciałabyś przez chwilę zostać
sam na sam z Rickiem?
Zaskoczona odzywką brata, Julia zesztywniała jak posąg, a jej twarz
mieniła się przy tym wszystkimi kolorami tęczy. Rick odwrócił się,
udając, że nic nie słyszał, skupiony na szukaniu jakiegoś sposobu, żeby
się przedostać na stację.
Jason odszedł, ciężko wzdychając, podczas gdy Julia trwała jeszcze w
bezruchu, okropnie zmieszana.
-
Rick - zawołała po chwili i ruszyła za Rudzielcem. - To, co
powiedział Jason - to nieprawda!
-
Nieważne - mruknął chłopiec, wpatrując się uporczywie w fasadę
dworca.
Błądził wzrokiem po okolicy, po czym utkwił spojrzenie w
nieokreślonym punkcie, między dachem budynku a niebem, próbując
uspokoić nawałnicę myśli, która przeszkadzała mu jasno rozumować.
Jeżeli Jason wystrzelił z czymś takim, to znaczy, że rodzeństwo
rozmawiało o nim. Albo, co bardziej prawdopodobne, Julia zwierzyła
się bratu. Ale co mu powiedziała? Czy o pocałunku też? Kurczę...
-
Nie kłują cię? - spytała chłopca Julia.
-
Co? - mruknął, spoglądając na Julię.
-
Te wszystkie kolce.
Dopiero teraz Rick zdał sobie sprawę, że nie zauważył ciernistego
gąszczu niskich, splątanych krzewów, które uwięziły go po kolana.
Spojrzał bezradnie na swoje stopy. Jak można było zrobić coś tak
głupiego? I w dodatku mieć serce, które aż tak łomoce!
miimjmraimammmia
-
Nie... nie kłują - próbował zachować się z godnością. Zacisnął
zęby i, chcąc ocalić swą męską godność, dodał stanowczo, jakby
czerpiąc siłę z jakiegoś ukrytego instynktu:
-
Wcale mnie nie kłują. - A żeby zabrzmiało to jeszcze bardziej
przekonująco, wskazał Julii drugie piętro dworca i dorzucił: - Tylko stąd
mogłem zobaczyć dach i tę dziwną szklaną kopułę.
Julia powędrowała wzrokiem za wskazującym palcem chłopca, lecz nie
zauważyła nic szczególnego.
-
I co z tego? - spytała.
-
No, właściwie nic... - odpowiedział speszony. - Myślę, że
wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Niedostępne.
Spróbował unieść prawą stopę i poczuł, jak kolce drapią go po gołych
łydkach. Ale się nie zatrzymał. Ciernie kłuły go boleśnie, wbijając się w
skórę, ale Rick tylko zaciskał zęby. Stopa prawa, stopa lewa, stopa
prawa, stopa lewa...
Kiedy w końcu wydostał się z tych ciernistych krzewów, całe nogi miał
pokryte siecią czerwonych zadrapań.
Jason powrócił ze swojej wyprawy badawczej do tunelu, gdy Julia z
Rickiem usiłowali oderwać deski, którymi zabito boczne drzwiczki do
kasy biletowej.
Chłopcu z Kilmore Cove udało się wyrwać dwa zardzewiałe gwoździe, a
teraz, sapiąc jak miech, szarpał się z trzy-dziestocentymetrową deską,
próbując ja oderwać.
- Nic z tego, kochani - odezwał się Jason, którego buty pokrywała
czerwona rdza. - Tunel jest całkiem pusty. A poza tym to nie jest
prawdziwy tunel. To tylko wydrążenie w górze, zamknięte od drugiej
strony. A wam jak leci?
mmr^stmmms^s^asm» Stacja kolejowa <mmi&mmmiimmn:
-
Jesteśmy w punkcie wyjścia, nie licząc dwóch gwoździ
-
odpowiedziała Julia, pokazując bratu dwa zakrzywione gwoździe.
-
Potrzebne są nam narzędzia, żeby się przedostać do środka.
-
A nic ze sobą nie zabrałeś? Nawet swojej nieodłącznej
pięciometrowej linki?
Rick aż podskoczył ze złości na własną głupotę. Uzmysłowił sobie, że
chyba po raz pierwszy nie wziął ze sobą plecaka.
-
Nie. Nic nie wziąłem. Nie mamy też Słownika zapomnianych
języków ani...
-
Słowem nic nie mamy - podsumowała Julia, także zaskoczona
kompletnym brakiem organizacji przedsięwzięcia.
-
Wyruszyliśmy na poszukiwania Blacka Wulkana z gołymi rękami.
Już gorzej nie można.
-
Moje rzeczy są jeszcze u dyrektora - przypomniał Jason.
-
To może wstąpisz do mnie chociaż po młotek - zaproponował
Rick.
Jason zaczął się snuć z głową zadartą do góry.
-
Szkoda stąd odchodzić...
-
Ale to parę minut stąd. Jason zamyślił się.
-
Czy Black tu mieszkał?
-
Na piętrze.
-
Lubił pracę, w której trzeba było używać ognia. Lubił igrać ze
śmiercią.
-
Nigdy nie sądziłem, że nasz piekarz igra z ogniem - zażartował
Rick, rozśmieszając Julię.
Jason pokręcił przecząco głową.
J
<ti®im:iimnm i atsiEi m^m
-
Nie rozumiesz. Chcę powiedzieć, że Black nie mógł pracować
przy ogniu na piętrze budynku kolejowego, nie sądzicie?
-
Słusznie.
-
Chyba masz rację.
-
No, to gdzie pracował?
-
Myślę, że... może korzystał z tych budek przy torach.
< /
I wszyscy troje ruszyli w stronę pierwszego z dwóch malutkich
budynków stojących przy torach. Była to blaszana pakamera, trochę
tylko większa od składziku na narzędzia, a blacha zniszczona ze starości
pomarszczyła się na niej jak zwiędła skóra. W środku znaleźli jedynie
kurz, potłuczone szkło i bezładny stos rozmaitych przedmiotów,
pomiędzy którymi Jason znalazł starą lampę naftową i zapalniczkę.
Drugi budynek wydawał się ciekawszy. Był murowany i - jak słusznie
zauważyła Julia - miał ogromny komin, czarny od sadzy. Drzwi były
zamknięte na kłódkę, która mimo starości wyglądała solidnie. Jedyne
okno chroniły grube okiennice.
-
I znowu to samo... - zauważył Rick. - Także i to jest zamknięte.
-
Może tak, a może nie - powiedział Jason i obszedł dom dokoła.
Bez skutku.
Julia stanęła trochę dalej, zafascynowana potężnym kominem.
-
Może, może... jest jakiś sposób, żeby się tam dostać - powiedziała.
Rick wdrapał się na dach i zajrzał do komina.
-
Ale wielki... - powiedział. - Jak dwoje nas razem.
hr&Y&nmmim^^mmimm^rimzmmiP 130 mtmimiismimm
d
V1
mamnmmmminingttgasmt) Stacja kolejowa ammmmztmstim
Rzucił do środka kamień przyniesiony z torowiska. Usłyszeli, jak wpada
do środka izby.
-
Szyber jest otwarty.
-
Myślisz, że można tędy wejść? - spytała Julia. Rick wzruszył
ramionami.
-
Może i tak, ale nie mamy liny. A poza tym jest jeszcze jeden
drobny problem: sadza. Jeśli wejdziemy kominem, to wyjdziemy czarni.
-
Ja już wczoraj wystarczająco umazałem się smołą - odezwał się
Jason.
-
To był mój pomysł - dodała Julia.
Rick domyślił się, co bliźnięta kombinują, i natychmiast zaprotestował:
-
O, nie, ja tam na pewno nie wejdę! Prędzej rozwalę mur.
-
Rick...
i
-
Jak myślisz, jak wysoki jest ten komin?
-
Metr?
-
Dwa?
-
Ale nie o to chodzi!
-
My możemy cię spuścić.
-
Możemy zrobić linę, wiążąc nasze koszule...
-
Myślałby kto!
-
To jedyna możliwość, żeby tam wejść.
-
I co z tego? Gwiżdżę na to!
-
Ale to może być bardzo ważne!
-
Konieczne!
-
A poza tym my z Jasonem niedługo musimy wracać do domu -
wtrąciła Julia.
-
I nie możemy z tym czekać do jutra.
<mimmtmmsiramPAai£śm
-
Ludzie! - przerwał im Rick. - To głupota! W każdym razie ja nie
mam zamiaru pakować się do komina.
-
Gotowy? - krzyknął Jason, stojąc na dachu pięć minut później.
Zrezygnowany Rick siedział już na kominie z nogami spuszczonymi w
otwór.
-
To głupota - powtórzył któryś raz. Julia przykucnęła obok niego i
uśmiechnęła się zachęcająco.
-
Robimy to, żeby znaleźć ukryte klucze. A nawet więcej: żeby
znaleźć Pierwszy Klucz.
-
Mogę się przecież zabić - burknął Rick, zaglądając podejrzliwie w
ciemny otwór komina. - Tam może być coś ostrego, na co mogę się
nadziać. ,
-
Na przykład średniowieczna kopia? - zażartował Jason. - A może
rycerz w zbroi? Czemu nie?
-
Jeśli tak cię to bawi, to dlaczego ty nie skoczysz?
-
Bo nie mam ochoty umazać się sadzą od stóp do głów.
-
A ja mam? Czy i ja nie przeżyłem wczoraj pożaru? - odpowiedział
Rick.
-
Ale ty nie musiałeś wylać beczki smoły na dwoje weneckich
złodziejaszków.
-
Przestańcie już - wtrąciła się Julia, wstając z kucek.
-
Albo to robimy teraz, albo wcale. Bądźcie poważni. Rick i Jason
spojrzeli po sobie.
-
No dobra, próbujemy - westchnął ciężko Rick, przesuwając się na
skraj komina.
Julia podeszła do niego i cmoknęła go w policzek.
-
Brawo, Rick - powiedziała. I szepcząc tak, żeby brat nie usłyszał,
dorzuciła: - Całe szczęście, że i ty tam byłeś, w tym pożarze.
Rick poczerwieniał na te słowa, ale także dlatego, że twarz Julii po
wyszeptaniu ostatniego zdania zatrzymała się na chwilkę przy jego
uchu, jakby dziewczynka zobaczyła coś szczególnego za jego plecami.
-
Hej tam! - krzyknął Jason, sądząc, że ten pocałunek w policzek
stanowczo za długo trwa.
-
Ktoś tu jest... - wyszeptała Julia, odskakując od Ricka.
Pokazała im porośnięte zielskiem podwórze, nad którym
drżało rozgrzane powietrze.
Jason i Rick obrócili się.
Jakiś mężczyzna zbliżał się do stacji, wlokąc nogi po piaszczystej
drodze.
-
Kto to może być?
-
I czego tu szuka?
Dzieci spojrzały po sobie. Jason zeskoczył na ziemię, a za nim Julia.
Rick też szybko zsunął się z komina.
W głębi komina pająk, wypłoszony ciągłym drżeniem ściany, opuścił
swoją sieć. Powędrował na swych ośmiu długich odnóżach aż do kopii
ustawionej pod otworem komina i po jej drzewcu dotarł do
średniowiecznej zbroi opartej o ścianę. Szare zakurzone pajęczyny
kołysały się jak hamaki. Roiło się tu od pająków. Setki malutkich
czarnych oczek i włochatych nóżek powodowały od czasu do czasu
leciutki brzęk zardzewiałego żelaznego hełmu. Pająk na zbroi
przewędrował wolniutko po nagolenniku, a potem przeszedł na ścianę i
zaczął się wspinać.
«jusEiiaumsi ni mtssiai^iia
Zwinna i szybka młoda kobieta w kombinezonie z czarnej skóry
maszerowała boso bulwarem nadmorskim w Kilmore Cove. Jej marsz
trwał już blisko dwie godziny i rozpierała ją wściekłość. Przez ramię
przerzuciła parę swoich modnych szpilek na zawrotnie wysokich
obcasach i boleśnie odczuwała każdy kamyczek na drodze, raniący
stopy.
- Zapłacisz mi i za to, Manfredzie! O, drogo mi zapłacisz!
Na domiar złego słońce prażyło bezlitośnie i każda kropla potu jeszcze
powiększała furię młodej kobiety. Ale nie poddawała się zmęczeniu. Nie
miała też zamiaru odpocząć.
Obliwia tylko od czasu do czasu przystawała, żeby sprawdzić, ile
zakrętów na drodze łączącej Kilmore Cove z cywilizacją ma już za sobą.
I żeby przy okazji z ubolewaniem stwierdzić, że tą drogą nie przejeżdża
żaden samochód.
Przewidywała wprawdzie różne trudności do pokonania po powrocie z
Wenecji, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, że jej szofer przepadnie
bez śladu. Wraz z motorem. Wyobrażała sobie, że śpi w jakimś
zakamarku Domu Luster albo sprawdza wyniki ostatnich wyścigów
konnych w gazecie sportowej.
Była jednak pewna, że on na nią czeka. Że jest.
Tymczasem nic z tego. Manfred przepadł.
A jedynym środkiem lokomocji, jaki miała do dyspozycji, były jej
własne nogi.
Na widok znajomego drzewa, rosnącego w pobliżu jej domu, Obliwia
Newton przyspieszyła kroku, wdzięczna sobie samej za godziny
treningu spędzone w pocie czoła na ruchomej bieżni.
Pułapka mimitunimmmurm^mmmmimnis
-
Prawdziwy maraton w Nowym Jorku! Fuj! - warknęła wściekle.
Właśnie ujrzała na zboczu wzgórza owalny zarys sylwetki swojej
ekscentrycznej, supernowoczesnej willi z cementu, przypominającej tort
o fioletowych ścianach.
Podziękowała niebiosom, że przynajmniej kluczy od domu nie zostawiła
temu niedojdzie Manfredowi, i weszła w bramę. Cichy brzęk
automatycznie otwieranej furtki i żółte światło rozbłyskującej latarenki
dodały jej otuchy.
-
Wreszcie w domu - szepnęła Obliwia, wchodząc w alejkę, przy
której nie rósł ni jeden kwiatek.
-
MANFRED! - zawołała w nagłym przypływie nadziei.
Z każdą chwilą była coraz bardziej wściekła. Garaż był pusty. Nie było
samochodu sportowego, nie było motoru, nie było nawet dune buggy.
-
Gdzie się podziały wszystkie moje samochody? Czy mogłabym
wiedzieć, gdzie się u diabła podziały WSZYSTKIE MOJE
SAMOCHODY?!
Była tak zdenerwowana, że wchodząc do domu, nie wyłączyła alarmu.
Zaledwie dotarła do kuchni i otworzyła drzwiczki lodówki w nadziei, że
znajdzie w niej jakiś zimny napój, gdy włączyła się ogłuszająca syrena i
w całym domu rozbłysły czerwone światełka.
-
No nie! Niech to szlag! To przecież ja! - jęknęła wściekła Obliwia.
- Wyłącz się! Wyłącz się! WYŁĄCZ SIĘ NATYCHMIAST!
Zawróciła do wejścia i wstukała odpowiedni kod. Ale nie poprzestała na
tym, lecz - rozwścieczona - zaczęła okładać
pięściami dekoder, dopóki syrena nie umilkła i nie pogasły światełka.
Odetchnęła z ulgą, po czym wróciła do kuchni, otworzyła lodówkę pełną
zimnych napojów i wreszcie wyjęła superluksu-sowe opakowanie soku z
pomarańczy, marchewki i cytryny.
j
»
Dopiero pół godziny później jej oddech znów stał się miarowy. Usiadła
w swoim pokoju przy stoliku z aluminium i nietłukącego się szkła,
osłonięta przewiewną fioletową podomką. Balsam do włosów delikatnie
pachniał marakują. Przeciwzmarszczkowy krem na bazie kokosu,
którym natarła sobie całe ciało, lśnił białawo. Na stoliku pyszniła się
droga szklanka z rżniętego czerwonego kryształu napełniona napojem
uzupełniającym sole mineralne.
- Dobrze - powiedziała głośno do siebie, choć nic nie było dobrze. - I co
dalej?
Zmusiła się do wypicia całej zawartości szklanki, a następnie, próbując
się zrelaksować, zamknęła oczy i zaczęła regulować oddech,
przeznaczając na to kolejne dziesięć minut. Potem miała ułożyć dalszy
plan dnia. Jej priorytety pozostały niezmienione: przede wszystkim musi
dostać się do Willi Argo, a następnie obedrzeć ze skóry Manfreda.
Spróbowała sobie przypomnieć, gdzie zapisała telefon tej agencji byłych
bandytów, przez którą go zatrudniła.
I wpadła na pomysł, że nie będzie dla niego lepszej nauczki niż lekcja
od dawnego koleżki.
Podeszła do telefonu w poszukiwaniu swojego kalendarzyka i wtedy
zauważyła, że na automatycznej sekretarce nagrane są trzy wiadomości,
które powinna odsłuchać.
Bip.
„Dzień dobry, panno Newton! - powitał ją dziwnie znajomy głos. -
Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Gwendalina Mainoff."
„Jakieś znajome nazwisko" - pomyślała Obliwia. - Fryzury z klasą. Pani
fryzjerka".
Ach, tak, rzeczywiście, przypomniała sobie Obliwia Newton,
rozpoznając ten głos.
-
Nie jesteś żadną moją fryzjerką - mruknęła do siebie. - Jesteś
fryzjerką w tej dziurze, w Kilmore Cove."
„Pani kierowca jest u mnie" - ciągnęła Gwendalina.
Długie paznokcie Obliwii znieruchomiały na lśniącej powierzchni
sekretarki.
-
Co ona powiedziała? - krzyknęła.
„To znaczy, wydaje mi się, że to pani kierowca. Ciągle mó-wi o pani.
Prawdę mówiąc, raczej majaczy w gorączce, niż mówi, bo ma
temperaturę. Nie czuje się za dobrze, jak sądzę. I nic dziwnego - kiedy
wczoraj wieczorem znalazłam go na plaży, był przemoczony do suchej
nitki. I..."
Bip.
Obliwia zaczęła przesłuchiwać drugie nagranie.
„To znowu ja, proszę wybaczyć. Widocznie skończyła się taśma po
pierwszym nagraniu. Bo ja za dużo mówię, wiem... W każdym razie
chciałam powiedzieć, że może pani przyjść, kiedy tylko pani zechce, bo
teraz jest już spokojny. Położyłam go na kanapie, żeby pospał. Ja
mieszkam nad zakładem fryzjerskim, pani wie, gdzie to jest, prawda?
Dałam mu antybiotyk i wydaje mi się, że teraz jest trochę lepiej".
Bip.
Trzecia wiadomość.
„Przysięgam, że dzwonię ostatni raz. Chodzi o to, że nie może pani
przyjść, niestety, o jakiejkolwiek godzinie, bo o szóstej mnie nie będzie.
Muszę wyjść, bo wezwała mnie klientka, żebym jej podcięła włosy i
uczesała. Nie mogę odmówić, tym bardziej że to nowa klientka. Pani
Covenant, orientuje się pani? Ta, która mieszka w domu nad urwiskiem.
W każdym razie przed szóstą może pani przyjść, o której pani pasuje.
Przepraszam raz jeszcze za...".
Bip.
Obliwia Newton podniosła głowę oniemiała. Od tej chwili nie
interesowało jej już zupełnie, co mokry Manfred robił na plaży i
dlaczego fryzjerka postanowiła go zabrać do siebie. Nie obchodziło jej
też, co Manfred majaczył w gorączce, ani nawet to, co fryzjerka mogła z
tego ewentualnie zrozumieć.
Wrażenie wywarła na niej tylko ostatnia wiadomość: Gwendalina idzie
obciąć włosy pani Covenant!
Idzie do Willi Argo.
O szóstej.
Szalony pomysł opanował umysł Obliwii, a jej usta wykrzywił grymas
triumfalnego uśmiechu. Potem z gardła wydobył się tłumiony śmiech.
Głośniejszy i jeszcze głośniejszy. I wreszcie Obliwia wybuchnęła
niepohamowanym śmiechem, konwulsyjnym i nieomal bolesnym. Aż
łzy napłynęły jej do oczu. Była szczęśliwa. Udało się!
- Ale jak on to zrobił? Ten nieudacznik! Jak on to zrobił?
w A
■aasBiBgs imammim&rimmmrm> PUŁAPKA
Och, Manfredzie, jesteś fantastyczny! Wybacz mi, wybacz! To
fantastyczne! Fantastyczne!
Obliwia poszukała chusteczki, wytarła nos i wróciła do łazienki, żeby
zdjąć podomkę.
-
Willa Argo będzie należeć do nas dwojga! - wykrzyknęła,
przeglądając się z zadowoleniem w lustrze. Wreszcie rozpoznała
wizerunek prawdziwej Obliwii Newton.
-
Przyda mi się porządna fryzura! - zaśmiewała się. - Oj, przyda!
Energicznie wkroczyła do swojej garderoby, pełnej czarnych,
politurowanych szaf, by znaleźć sportowy kostium, elegancki i zarazem
swobodny. Potem poszła do pokoju Manfreda, żeby wziąć jego białą
koszulę i parę jasnobeżowych spodni w czarne paski oraz czapkę
bejsbolówkę. Rozłożyła to wszystko na łóżku.
-
Znakomity strój dla pomocnika fryzjerki - uznała. W przypływie
wspaniałomyślności postanowiła dodać
do tego jeszcze swoje ulubione okulary odblaskowe, które wyjęła z
pudełka na komodzie.
-
Mój uwielbiany Manfredzie... - mruczała złośliwie. - A oto twoje
prawdziwie męskie okulary.
Wsunęła wszystko do plecaka, zeszła do garażu i, uświadomiwszy sobie
brak jakiegokolwiek środka transportu, odszukała pudło ze swymi
starymi czarnymi rolkami.
Z pewnym wahaniem włożyła je na nogi i znowu ruszyła w drogę. Z
wdziękiem mknęła na rolkach po asfalcie z godną podziwu koordynacją
ruchów.
Była tak przejęta swoim planem, że zupełnie zapomniała włączyć alarm
w swoim domu. Jej genialny umysł podsuwał
iKainmiPAPmm i mmu-ziamMiamM® 141
tmmiimmmm^^iummmimninmiP. i
wspaniałą wizję: już o szóstej po południu pojedzie do Willi Argo w
towarzystwie Gwendaliny Mainoff i jej nowego pomocnika.
- Plan doskonały. Mało... plan z klasą! - podśpiewywała sobie pod
nosem Obliwia Newton, sunąc na rolkach po szosie.
I ^is^iass^as^mBsai^iaimKi^iniarp 142
&
red Śpiczuwa, urzędnik magistratu, wszedł wolnym
krokiem na podwórze dworca. Rick poznał tego czło-
wieka poprzedniego dnia. Fred, wysoki, chudy i przygarbiony jak
bocian, dostrzegł trójkę dzieci dopiero wtedy, kiedy podbiegły do niego
przy wejściu na Clark Beamish Station.
-
Cześć, dzieci! - przywitał je. - Co was tu sprowadza? Co tu
porabiacie?
-
Nic szczególnego - odpowiedział Rick, który przedstawił ich sobie.
- Pokazywałem przyjaciołom starą stację.
-
No tak - odparł Fred. Pogrzebał w kieszeniach spodni, tak
głębokich, że wydawały się sięgać kolan, i wyciągnął laseczkę lukrecji
zawiniętą w sreberko.
-
Macie ochotę na lukrecję? - spytał, częstując wszystkich.
-
Dziękujemy, ale nie - odpowiedzieli chóralnie.
Fred włożył do ust laseczkę lukrecji, wyciągnął z kieszeni stertę
dziwacznych przedmiotów, gazetę sportową, którą wsunął sobie pod
pachę, i w końcu - pęk kluczy.
-
Wreszcie - odetchnął z ulgą.
Wszystkie inne przedmioty zaczął wciskać z powrotem do kieszeni, a
robił to tak ślamazarnie, że Julię zmęczyło samo przyglądanie się, jak to
robi. Potem, zupełnie jakby dopiero teraz spostrzegł obecność dzieci,
spytał ponownie.
-
To co tu porabiacie?
-
A pan? - zapytała Julia niecierpliwie.
Fred spojrzał znużonym wzrokiem na zabitą deskami bramę stacji i na
duży okap pod arkadą, który obsunął się i niebezpiecznie zawisł nad
zegarem, zmarszczył czoło i powiedział:
raitmiimm^sramm mmrnmi&szazb 144
«Büßs^usM^iaiiöesaagKBiißiüaj
I
m^mrAmmmrsiin-mitimwp Tajemnicze rury mPAnitemmmnimmmt
-
Muszę pamiętać, żeby naprawić ten okap, zanim całkiem spadnie.
Zabrzęczał kluczami i podszedł do drzwi zamkniętych na kłódki.
-
Ja? - odezwał się po chwili, przypominając sobie pytanie Julii. -
Co ja tu robię? Wykonuję swoją pracę, ot co.
Wypróbował kolejno klucze, zanim trafił na właściwy.
Zamek puścił, Fred zdjął łańcuch i oparł rękę na drzwiach, jakby chciał
się upewnić, czy nie runą mu na plecy.
-
Ale przecież pan pracuje w urzędzie miejskim - zapytał Rick.
Fred kopnął lekko drzwi, które rozsunęły się na tyle, że wystarczyło
miejsca, by mógł się przez nie prześlizgnąć taki chudzielec, jak on.
-
Och, dzieciaki, gdybym ja robił tylko to... W naszych czasach
trzeba mieć co najmniej kilka dodatkowych robótek, jeśli chce się
związać koniec z końcem.
-
Moglibyśmy wejść z panem? - zapytał Jason, kiedy Fred wsunął
się w szparę w drzwiach niczym skorupiak w swą skorupę.
-
Jasne - odpowiedział już z drugiej strony Fred. - Chodźcie!
/ >
I tak cała trójka dostała się w końcu do budynku Clark Beamish Station.
Zaraz za wejściem znaleźli się w obszernej hali dworcowej, nad którą w
części środkowej, wysoko, wysoko, sklepienie przechodziło w kopułę ze
szkła i kutego żelaza. Promienie światła przenikały przez nią jak przez
witraż w katedrze.
Spod kopuły zwisał potężny żyrandol, na którego falistych ramionach
jakieś ptaki uwiły sobie gniazda. Wąsy pnączy, oplą-tujące nieczynną
lampę, kołysały się w powietrzu jak liany.
Na dole, w pustej hali, echo odbijało kroki przybyszów. Naniesiona
przez lata ziemia, przywiana tu przez wiatr wraz z deszczem
wpadającym przez uszkodzony dach, zamieniła marmurową posadzkę w
łąkę usłaną małymi żółtymi kwiatkami.
Dworzec musiał być kiedyś piękny. Eleganckie, oparte na kolumnach
arkady oddzielały halę główną od poczekalni z jednej strony i od kasy
biletowej z drugiej. Pod arkadami wisiały kuliste lampy podobne do
suszonych kwiatów. W kasie biletowej z wysokimi oknami znajdowały
się lady z jasnego kamienia. W poczekalni stało mnóstwo ławeczek z
kutego żelaza, pod którymi rosły teraz różnokolorowe grzyby.
Na wprost wejścia były arkady podobne do tych, przez które weszli.
Tamtędy wychodziło się na peron. Nad arkadami, na tablicy z kutego
żelaza wisiał ogromny rozkład jazdy przyozdobiony dekoracją w
kształcie kwiatów, zawieszony na łańcuszkach, które dzwoniły i
utrzymywały go w równowadze jak wisiorek wielkiego naszyjnika.
Wejście do toalet i kiosk zabity deskami uzupełniały wyposażenie
eleganckiej niegdyś hali dworca.
Wyżłobienia w kolumnach i żebra sklepienia przypominały łodygi i
gałęzie drzew, a łąka żółtych kwiatów sprawiała wrażenie mozaiki
wykonanej przez wprawnego rzemieślnika.
Dzieci przez kilka minut przyglądały się wszystkim szczegółom tego
niezwykłego wnętrza, a Fred - jak zwykle wolno - skierował się w stronę
kasy.
-
Co za nieprawdopodobne miejsce... - wyszeptał Jason.
-
Przypuszczam, że przez całe lata nie postała tu niczyja stopa...
-
Z wyjątkiem Freda.
A Fred znowu dobierał klucze, szukając tego, którym mógłby otworzyć
drzwi kasy biletowej.
-
Ciekawe, co on ma zamiar tu robić...
Poszli za nim, ciągle rozglądając się ciekawie wokół. W budynku było
gorąco i parno jak w szklarni.
W porównaniu z pozostałą częścią dworca, kasa biletowa była
zwyczajna. Był to skromnie umeblowany mały pokoik. Znajdował się tu
blat, na którym spoczywała ogromna księga z rozkładem jazdy
pociągów, maszyna do drukowania biletów i obrotowe krzesło.
-
Dedalus - szepnął Rick, rozpoznając w maszynie do drukowania
biletów rękę zegarmistrza.
-
Bez wątpienia - potwierdził Jason, wpatrując się z podziwem w
szeregi klawiszy podobnych do klawiszy starej maszyny do pisania. Na
każdym z nich znajdowały się dziwne sylaby i jedna, dwie lub trzy cyfry
ułożone bez wyraźnego logicznego porządku.
-
Kolejna maszyna, której nie można zrozumieć...
Nagle stojąca za chłopcami Julia krzyknęła.
-
Co się stało? - spytali obaj jednocześnie, obracając się
błyskawicznie.
Julia stała w pobliżu rozkładu jazdy pociągów, który unosił się kilka
centymetrów nad ladą.
-
Nic... - odpowiedziała. - Ja tylko dotknęłam rozkładu, a on... sam
się podniósł.
Rick nachylił się, żeby zajrzeć pod zakurzoną księgę, i odkrył, że
opierała się na podstawie z czarnego żelaza, podpieranej z kolei przez
składane ramię.
-
To tylko pulpit czuły na dotyk - powiedział, unosząc go. Następnie
nacisnął pulpit i ogromny tom z rozkładem jazdy pociągów uniósł się
jakby płynął w powietrzu.
Julia się uśmiechnęła.
-
Jasne, to tylko zwyczajny pulpit...
Rozejrzeli się dokoła. Fred Śpiczuwa zniknął w następnym
pomieszczeniu, tuż za kasą biletową.
-
Jasne jest to, że z tej stacji odjeżdżały kiedyś pociągi - zauważył
Jason, próbując otworzyć ciężką okładkę rozkładu jazdy.
Zdmuchnął chmurę kurzu wprost na siostrę i przeczytał tytuł księgi:
STAŁY ROZKŁAD JAZDY WSZYSTKICH POCIĄGÓW
DO / Z I PRZEZ
KILMORE COVE
WAŻNY OD 18 STYCZNIA 1936
Przerzucił kilka kartek. Widniały na nich niekończące się tabele z
rozkładem jazdy ułożonym w kolumny, poprzedzone nazwami różnych
miejscowości, w których pociągi się zatrzymywały.
U góry każdej tabeli widniała zaznaczona na czarno nazwa stacji
końcowej oraz numer pociągu. Często powtarzały się informacje
dodatkowe, jak pociąg specjalny albo pociąg osobowy, albo kursuje
tylko w święta.
148
Kiedy Jason usłyszał odgłosy dochodzące z pokoju obok, przestał się
interesować rozkładem jazdy i zaproponował Rickowi i Julii, żeby
przejść do sąsiedniego pomieszczenia i zobaczyć, co robi Fred
Śpiczuwa.
Gdy weszli, zobaczyli Freda z głową wsuniętą w jakąś wielką dziurę w
ścianie.
Nie wydawał się zbyt zadowolony, widząc tu dzieci.
-
A, to wy. Wybaczcie, ale... sądzę, że jest pewien problem.
-
Co pan robi? - spytał zaciekawiony Rick.
Dziura w ścianie nie była zwykłą dziurą, lecz wnęką, w której
znajdowało się coś w rodzaju tablicy rozdzielczej. Widać tam było rury i
rurki o różnych wymiarach, i jakieś czerwone i niebieskie zawory
regulacyjne.
Pomieszczenie to stanowiło centrum sterownicze stacji. Większą jego
część zajmował wykonany z czarnego żelaza model torów. Poziome
wyżłobienie odpowiadało torom głównej linii. Z tą linią łączyły się inne,
biegnące w dwóch kierunkach, wszystkie oznaczone numerami. W
miejscach rozjazdów torów znajdowały się modele zwrotnic
uruchamiane za pomocą czerwonej dźwigienki.
Najwyraźniej była to centrala, z której kontrolowano cały ruch kolejowy
miasteczka.
-
Całe szczęście, że jest tu tylko jeden tor... - szepnął Jason, kręcąc
głową.
Ta złożona maszyneria wydała mu się całkiem nieproporcjonalna do
stacji tak małego miasteczka, podobnie jak nieproporcjonalne były
ogromne tablice z rozkładami przyjazdów i odjazdów pociągów.
/
Fred Śpiczuwa obrócił się w stronę trojga dzieci, ocierając sobie drobne
krople potu z czoła.
-
Mnie to mówisz...
-
Ale po co właściwie pan tu przychodzi? Co tu jest do zrobienia? -
zdenerwowała się Julia.
Fred pokazał rury w ścianie i enigmatycznie odpowiedział:
-
Odkręcam zawory.
-
Ale... po co?
-
Bo jeśli ja tego nie zrobię, to kto? Dzieci spojrzały po sobie
przejęte.
-
Ale po co odkręcać te zawory? Fred podrapał się za uchem.
-
Prawdę mówiąc, nie wiem. Wiem tylko, że dwa razy w tygodniu
mam tu przyjść i wszystkie odkręcić. Te czerwone muszę zamknąć, a te
niebieskie otworzyć.
-
Wyglądają jak rury na wodę - zauważył zaintrygowany Rick. -
Przytknął ucho do rury i powiedział: - Tak, rzeczywiście, to rury na
wodę.
Z całej trójki Julia była najbardziej zdumiona.
-
Więc pan przychodzi tu dwa razy w tygodniu, żeby tylko odkręcić
zawory?
-
To moja praca.
-
I nie wie pan, jaki jest jej sens?
-
Jeśli o to chodzi, to większość ludzi tego nie wie.
-
Proszę wybaczyć, ale kto panu zlecił to zajęcie? Fred ciężko
westchnął.
-
Och, zlecił mi to stary Black przed swoim wyjazdem. Dzieci się
ożywiły.
150 ¡izm&mmsżmtimmiimm&ksm^
"J
-
BiSisrsmiK.-sje. nmt&nszm> Tajemnicze rury
^.miiiimnmpa^mmm^niP^
-
Znał pan Blacka?
-
Jasne.
-
A... może powiedział, dokąd wyjeżdża? Fred się zamyślił.
-
Prawdę mówiąc... może i mówił, ale nie przypominam sobie
dokładnie.
-
Proszę, proszę sobie przypomnieć! Fred przygarbił się jeszcze
bardziej, jakby zgnębiony nagłym brakiem pamięci.
-
Hej, dzieci, minęło tyle lat!
-
Ale to dla nas bardzo ważne... Fred ziewnął i oparł się o ścianę.
-
No dobrze, mogę sobie zrobić przerwę - powiedział. - Pytacie mnie
o Blacka, tak? Więc niech pomyślę...
Rick, Jason i Julia stali w milczeniu i słuchali, jak palce Freda Śpiczuwy
bębnią po żelaznym modelu torów.
-
Przed wyjazdem - Fred zaczął snuć swą opowieść, kiedy dzieci
straciły już nadzieję, że cokolwiek usłyszą - Black przyszedł do urzędu
miejskiego, tam, w miasteczku. Wiedzieliśmy już z ulotek, że zamyka
stację. W sumie mnie to specjalnie nie zdziwiło, że zawiadowca stacji
odchodzi. Jak można pracować przy pociągach, jeśli nie ma ani jednego
pociągu?
-
No jasne - przyznały dzieci zgodnym chórem.
-
Powiedział do mnie: „Śpiczuwa, przyjacielu...". Ponieważ byliśmy
przyjaciółmi od dawna. Chodziliśmy razem do szkoły. Poszliśmy do
szkoły wszyscy w jednym roku, bo - prawdę mówiąc - niewiele było tu
wtedy dzieci... W każdym razie powiedział mi „mój przyjacielu" i
spytał, czy mógłbym mu
biBiSimmsiis
151
zrobić pewną grzeczność. Ponieważ opuszcza miasteczko, chciałby,
żeby ktoś przychodził tu wykonywać tę pracę z zaworami. „Dwa razy w
tygodniu" - powiedział. Sprawa na kilka minut. Zapłacił z góry, bo znał
mnie i wiedział, że dotrzymam słowa. Odpowiedziałem mu, że jestem
bardzo zajęty pracą w archiwum urzędu w Kilmore Cove, a on na to, że
mi zapłaci osiem szterlingów miesięcznie. Na co ja odpowiedziałem:
„Załatwione". I poszliśmy to oblać do gospody.
Dzieci słuchały go w milczeniu.
-
Więc go spytałem: „Stary, kiedy wyjeżdżasz?". A on mi
odpowiedział, że wyjeżdża wkrótce, następnego ranka... czy nie, po
południu. Tak, teraz sobie przypominam, pociągiem popołudniowym.
,
-
Pociągiem popołudniowym?
-
No tak - mruknął Fred Śpiczuwa. - Tak właśnie powiedział.
„Pociągiem popołudniowym".
-
Ale czy ta linia kolejowa nie była już wtedy nieczynna?
-
Masz rację, chłopcze - odparł Fred. - Masz rację, tędy nie
przejeżdżał już ani pociąg popołudniowy, ani poranny. To pewnie
dlatego się roześmiał... Zażartował sobie ze mnie. Do licha! Teraz
rozumiem! A ja myślałem, że on naprawdę wyjechał pociągiem... -
Śpiczuwa oparł się obiema rękami o kolana, przyjmując pozycję
podobną do pozycji dużego pająka. - Nieźle mnie okpił, stary Black.
Pociągiem!
-
Może wsiadł w pociąg specjalny? - spytała Julia.
-
Niby jak? - odezwał się Jason. - Z tej strony tory urywają się w
tunelu.
-
A z drugiej?
Dzieci spojrzały na Freda.
-
Czy wie pan, gdzie się kończą tory od strony Crook-heaven?
-
Tak, kończą się w Crookheaven - odpowiedział mężczyzna. -
Dochodzą aż do lasu i tam się kończą. Jest chyba jakaś zwrotnica, ale
wszystkie tory są nieczynne. Chodziliśmy tam zawsze z bratem na
grzyby, wzdłuż tych torów.
-
Więc nie ma żadnego pociągu.
-
Nie, nie, zupełnie nic. To po prostu świetny żart. - Fred pochylił
głowę. - A pamiętam to tak, jakby się wydarzyło zaledwie wczoraj także
dlatego, że tego popołudnia, kiedy Black odjechał, usłyszałem dzwon na
przejeździe kolejowym i to wspomnienie zapadło mi w pamięć. Black
dodał mi także jednego szterlinga za jeszcze inną usługę.
-
Jaką?
-
Musiałem to zrobić tylko jeden raz. I to było nieco bardziej
skomplikowane niż odkręcanie zaworów. „Troszkę bardziej" -
powiedział mi Black. W centrum sterowniczym musiałem ustawić
wszystkie zwrotnice w pozycji zerowej i wyłączyć je za pomocą tych
dźwigni. O w ten sposób...
I Fred dotknął dźwigni, które uruchamiały różne zwrotnice, przy czym
dało się słyszeć cichutkie kliknięcie.
-
Jasne - powiedział Jason. - A kiedy je pan wyłączył... zobaczył
pan, że na torach stoi pociąg?
-
No nie... - przypomniał sobie Fred. - Tu od lat nie było pociągów,
ale w sterowni był zarejestrowany jeden numer, który...
I mówiąc to, pokazał dzieciom przestrzeń znajdującą się pod modelem
torów.
-
Jaki to numer? - spytał Jason.
Fred się uśmiechnął.
-
Dacie wiarę lub nie, ale ja dobrze wiedziałem, że wcześniej czy
później ktoś zada mi to pytanie. Że mnie spyta: „Hej, Fred, a czy ty
sobie przypominasz, jaki numer był w centrum sterowniczym stacji w
Clark Beamish, kiedy je wyłączyłeś?".
-
I co? Przypomina pan sobie?
Fred Śpiczuwa uśmiechnął się tym razem nieco chytrze.
-
Ja mam dobrą pamięć, naprawdę. I dlatego zazwyczaj nic nie
zapisuję, ale w tym wypadku uczyniłem wyjątek.
Wyjął wytarły portfel, pogrzebał w mnóstwie papierków i karteczek, i
wyciągnął jakiś wyświechtany i prawie zatarty ze starości świstek.
-
Do licha... - burknął Fred Śpiczuwa, patrząc na świstek pod
światło. - Mało co widać. Chyba... 1374?
Julia i Rick nadal z zainteresowaniem przyglądali się centrum
sterowniczemu zwrotnic.
-
To miałby być numer pociągu? - zainteresował się Jason.
-
Naprawdę myślisz, że Black odjechał pociągiem? - spytała
szeptem Julia. - Zauważ, że wsiąść do pociągu, którego nie ma, byłoby
raczej trudno...
-
Poczekajcie! - wykrzyknął nagle archiwista z urzędu miejskiego. -
Teraz, kiedy się tak dopytujecie, coś sobie przypomniałem. Na tablicy
odjazdów pociągów, na zewnątrz, było coś napisane.
-
Co takiego?
Fred zaczął się nerwowo drapać po głowie.
-
Było napisane... było napisane...
Przy każdym jego ruchu dzieci wyciągały szyje do przodu, jakby chciały
mu dopomóc przypomnieć sobie, co też tam było napisane.
-
Już wiem! - wykrzyknął wreszcie Śpiczuwa. - Było napisane:
Ostatnia stacja Kilmore Cove.
-
Ostatnia stacja Kilmore Cove... - powtórzyli wszyscy chórem,
patrząc na panel sterowniczy.
-
A tu jest numer 1374 - powiedział Jason, dotykając rękoma jednej
ze zwrotnic. - A te? - spytał. - Jak były ustawione te pozostałe
zwrotnice?
-
Och, dzieci... teraz to już doprawdy chcecie wiedzieć za dużo! Nie
mogę pamiętać wszystkiego - burknął mężczyzna. - Teraz, z łaski
swojej, pozwólcie mi dokończyć pracę. Dobrze?
-
Dobrze... - odpowiedzieli bez przekonania.
Fred na nowo wsunął głowę w otwór wypełniony rurami i bardzo,
bardzo wolno zaczął kolejno odkręcać i zakręcać czerwone i niebieskie
zawory.
Dzieci spojrzały po sobie. Julia wyciągnęła rękę w stronę dźwigni
uruchamiającej panel sterowniczy stacji i pociągnęła za nią. Żelazna
płyta modelu podskoczyła i drgnęła, brzęcząc delikatne.
-
Działa - powiedziała.
-
Co mówicie? - spytał Fred Śpiczuwa z głową utkwioną w dziurze.
-
Nic, nic! - odpowiedzieli pospiesznie.
Numery kilku torów zabłysły bladoczerwonym światełkiem - podobnie
jak dźwignie, które sterowały zwrotnicami.
Rick oparł dłoń o maleńką metalową nasadkę, która zaczęła się
przesuwać, wyrzucając cyfry z czterech małych żelaznych
pojemniczków. Po kilku sekundach ułożył się numer 1374.
A z głębi hali dworcowej dobiegł hałas.
Opuścili szybko pokój, przebiegli przez kasę biletową i odkryli, że hałas
wydawała tablica odjazdów i przyjazdów, która się właśnie włączyła.
Niektóre z metalowych cylindrów zaczęły obracać się wokół własnej osi
w zawrotnym tempie, żeby pokazać właściwą godzinę. Po czym tablica
pełna czarnych linii znieruchomiała, czekając na dalsze polecenia.
-
No, a teraz co trzeba zrobić? - spytał Jason.
Julia zastanowiła się chwilę i zawróciła do kasy biletowej. Siadła na
ladzie obok potężnej księgi z rozkładem jazdy i spojrzała na Ricka i na
brata.
-
To miejsce budzi we mnie jakiś dziwny niepokój. A w was nie?
-
Może powinniśmy je zbadać do końca.
-
Przede wszystkim nie widzieliśmy jeszcze mieszkania Blacka
Wulkana. Musi być gdzieś na górze.
-
Widziałeś schody?
-
Nie. Może wchodzi się do niego od zewnątrz.
-
Możemy spytać Freda.
-
To on wywołuje we mnie ten niepokój - uściśliła Julia. - Fred jest
tak ślamazarny, że aż mnie denerwuje.
-
Ale to on znał Blacka Wulkana.
-
I to jemu zawiadowca zlecił pewne zadanie.
-
Jak się zdaje, zadanie całkiem bezsensowne...
0
te
is^u^minmimmzmimc Tajemnicze rury <mim^AnmnrmPAiiiumnmiP^
-
Ale to urządzenie jakby regulowało jakąś instalację dostarczającą
wodę... - odezwał się Rick. - Może to jest podłączone do studni koło
torów?
Jason podszedł do maszyny do drukowania biletów i wpatrzył się z
uwagą w gąszcz okrągłych klawiszy oznaczonych numerami od 1 do 10
i dziwną kombinacją liter: TP, SH, CR, VA, IO... i tak dalej.
-
Hej, Rick - zwrócił się do przyjaciela. - Popatrz no, czy ty coś z
tego rozumiesz...
Rudzielec podszedł i dosyć długo wspólnie studiowali klawiaturę
maszyny. W końcu Rick skapitulował.
-
Wydaje mi się kompletnie nielogiczna - powiedział.
-
Zwłaszcza te litery.
-
Może to są oznaczenia pociągów? - zapytała Julia.
-
A jak się je rozróżnia?
Dziewczynka popchnęła w ich stronę wielką księgę z rozkładem jazdy
pociągów.
-
Może z pomocą tego tomiska?
Rick złapał księgę i zaczął ją kartkować. Jason, który już wcześniej ją
przejrzał, wyjaśnił przyjacielowi, jaki ma układ.
-
Na górze karty jest nazwa miejscowości, potem numer pociągu, a
niżej godziny odjazdu.
-
Spróbuj znaleźć Kilmore Cove jako stację docelową
-
zaproponowała Julia.
-
Dlaczego?
-
Jeśli na tablicy odjazdów widniał napis Ostatnia stacja Kilmore
Cove, to znaczy, że pociąg jechał do Kilmore Cove.
Jason z Rickiem wymienili spojrzenia.
-
Czemu by nie?
iłm&mmmi&mtmmimerimwmmp
157
__________ , : .. ... J
i
Przerzucali kartki rozkładu jazdy, wznosząc tumany kurzu i rozrywając
pajęczyny
-
Oto pociągi, które kończyły swój bieg w Kilmore Cove!
-
wykrzyknął Jason, kiedy natrafił na właściwą stronicę.
-
Dwa - dorzucił Rick, przewracając kartkę.
-
Pociąg Panoramiczny Południe numer 3458, jadący z... Zennor, i
ten, numer 1974.
-
Jadący z...?
-
Nie zaznaczono stacji w rozkładzie - zauważył Rick.
-
Czy raczej wszystkie wykreślono.
-
Usunięto?
-
Zamazano czarnym atramentem.
Rick uniósł stronę pod światło, usiłując odczytać coś spod grubych
skreśleń na papierze. Wydaje mi się, że widzę... Ogród Gianni.
-
Ogród Gianni?
-
Ogród Gianni - potwierdził Jason. - A niżej: Shamrock coś.
-
Shamrock Hills - domyślił się Rick. - Wzgórza, pod którymi
biegnie tunel. A ten tu wyraz to będzie Crookheaven, z drugiej strony
torów.
-
A ta stacja, to mógłby być... T... Turtle Park...
-
Wygląda to jak lokalne metro - oceniła Julia.
-
Zważywszy fakt, że nie ma kolei w Turtle Parku - dodał Rick. -
Jest tam... wyżej.
Julia zsunęła się ze swego siedziska i zaczęła razem z chłopcami
przyglądać się zakreślonej stronie.
-
To ten - odezwała się po chwili.
-
Jaki ten?
-
Pociąg, o którym mówił nam twój przyjaciel.
-
Nie jest moim przyjacielem - zaprotestował Rick.
-
Podał nam numer 1374, ale karteczka była zniszczona. Mogło to
być równie dobrze 1974, nie sądzicie?
-
Pasuje... - mruknął Jason. - I co z tego?
-
Nie wiem, ale możemy spróbować wrzucić ten numer do panelu
sterowania.
-
To ja to zrobię - zaofiarował się Rick. Poszedł i po chwili wrócił. -
Gotowe. Ale musimy się pospieszyć. Śpiczuwa prawie już skończył z
tymi rurami. I jak tylko wyciągnie głowę z tej dziury, zauważy, że
uruchomiliśmy wszystko.
-
No to wymyśl coś!
Julia raz jeszcze przejęła inicjatywę.
-
Ja myślę, że powinniśmy spróbować wydrukować bilet.
-
Ale jak?
-
Czy w rozkładzie jazdy są numery i dodatkowe oznaczenia?
-
Jest numer 1974, a potem... może coś i jest, ale skreślone. Może,
może to... tak, chyba litera C. Zaczyna się na C.
Julia stanęła przed klawiaturą i westchnęła.
-
Spróbujmy
Postanowiła najpierw wybić numer pociągu, jaki znaleźli w rozkładzie
jazdy.
Położyła palec na klawiszu z jedynką i wcisnęła go. Klawisz zapadł się z
metalicznym zgrzytem. Julia spojrzała na Ricka, po czym wciskała
dalej.
-
Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt cztery - powiedziała, naciskając
kolejne klawisze 1, 9, 7 i 4. Wszystkie zapadły się i tak pozostały.
-
To bardziej wygląda na datę niż na numer pociągu - zauważył
Jason.
mimiuisininmr^ismmms
-
Teraz spróbuj wcisnąć literę C - odezwał się Rick.
Julia rozejrzała się szybko po klawiszach i pokręciła przecząco głową.
-
Nie ma.
-
Jak to, nie ma?
-
Jest tylko oznaczenie CL.
Rick raz jeszcze spróbował odczytać coś na pokreślonej stronie rozkładu
jazdy.
-
Nie wiem, doprawdy... Spróbuj wcisnąć to CL, bo i tak nic z tego
nie pojmuję.
Julia posłuchała Ricka. Klawisz opadł, jak poprzednie.
-
Podejrzewam, że ta maszyna jest zepsuta - powiedziała
zawiedziona. - Co mam teraz wcisnąć?
-
1974, Cl... - powtórzył głośno Jason. - 1974," Cl...
Zgnębiony Rick nadal studiował rozkład jazdy.
-
VB? TR? OE? AA? - odczytywała Julia litery na pozostałych
klawiszach. - Co wcisnąć?
-
A czy jest klawisz IO? - spytał nagle Jason, jakby mu coś
zaświtało.
Julia przebiegła wzrokiem klawisze i po chwili znalazła.
-
Tak, jest. Czemu pytasz?
-
CL IO - odparł Jason. - Czy nie tak nazywała się siostra pani
Biggles?
-
Klitamnestra Biggles - odpowiedział Rick. - Czyli Klio. Tak, tak ją
nazywano!
-
Mam spróbować? - spytała Julia.
-
Spróbuj.
Julia wcisnęła litery IO. Maszyna wydała ostatni zgrzyt i jednocześnie
zwolniła wszystkie wciśnięte dotychczas klawisze.
Tajemnicze rury omassmmjmtimbm
Po czym rozległ się szum jakby jakiegoś zawirowania i tylna część
aparatury gotowa do druku połknęła kartkę papieru.
Zapadła cisza.
-
Nie działa - powiedziała Julia po chwili pełnego napięcia
oczekiwania.
-
Czego jeszcze brakuje?
-
Podaliśmy numer pociągu, kod... czyja wiem?
-
Trzy - powiedział Rick.
-
Co „trzy"?
-
Wciśnij trzy. Może chce znać liczbę pasażerów - zasugerował
Rick.
Julia wcisnęła 3. Klawisz zapadł się na moment, potem nagle odskoczył
i cała maszyna zaczęła dygotać. Wszystko to trwało tyle czasu, ile
potrzeba było na wyrzucenie prostokątnego kartonika, obwiedzionego
elegancką obwódką w stylu liberty, na którym widniał napis:
Miejscowość Kilmore Cove - Clark Beamish Station
Bilet na pociąg specjalny - CLIO 1974 - Pociąg wiecznej młodości
Ważny do: tylko dziś
Liczba pasażerów: 3
Informacji o warunkach rozpoczęcia podróży udziela biuro informacji
lub znajdują się one na tablicy informacyjnej.
-
Wspaniale... - szepnęła Julia, zachwycona kartonikiem, mokrym
jeszcze od farby. - A teraz? Co dalej?
Z drugiego pokoju dobiegł ich straszliwy krzyk Freda Śpi-czuwy.
-
Teraz musimy pędzić i zobaczyć, co tam się stało!
;
■
■
<
/
PIĄTY
DZIAŁAJĄCE ZWROTNICE
Rozdział;
'ER DEDALUS
Obliwia Newton zatrzymała się gwałtownie pod dwoma szyldami
zakładu fryzjerskiego Gwendaliny Mainoff, usiłując złapać równowagę
na tych wściekłych rolkach. Klapnęła na ziemię, ściągnęła niecierpliwie
rolki i cisnęła nimi ze złością jak najdalej przed siebie. Otworzyła plecak
i wyjęła specjalne buty do trekingu, które świet-
Inie pasowały do eleganckiego dresu, w jaki się wystroiła.
Zadzwoniła.
Przy drugim dzwonku z okna na górnym piętrze wychyliła się
Gwendalina ze słuchawką telefoniczną w ręce.
-
Kto...? - zaczęła pytać, lecz natychmiast rozpoznała Ob-liwię i
wsunęła błyskawicznie głowę z powrotem. - Fantastycznie! Wybacz,
mamo, ale przyszła panna Newton. Na razie!
Obliwia zmarszczyła czoło. Posłyszała kroki na schodach, potem
zobaczyła, jak otwierają się drzwi obok, pod szyldem Golenie i
strzyżenie dżentelmenów.
Gwendalina wyszła na ulicę w ogromnych kapciach w kształcie
króliczków.
-
Panno Newton! - zawołała. - Tędy, bardzo proszę.
Obliwia zmusiła się do uśmiechu i podeszła.
-
Dzień dobry, Gwendalino.
-
Dzień dobry. Bardzo przepraszam, że fatygowałam panią tutaj, ale
po prostu nie wiedziałam, co robić.
-
Manfred jest na górze?
-
Manfred? Ach tak, Manfred... Jest na górze, tak. Proszę za mną,
tylko błagam, proszę nie zwracać uwagi na nieporządek. Musi mi pani
wybaczyć, ale jestem samotną kobietą pracującą, więc...
«ŁimKflimwmmm». imi i mwnumum II H * 164
tmrammmmr&memrsm* Działające zwrotnice ^mmiumumnit
Gwendalina szła przodem. Minęła salon dla panów, potem przeszła
przez małe drzwi na tyłach zakładu.
-
Proszę zamknąć te drzwi, dziękuję...
Weszły na korytarz w kształcie podkowy, który łączył salon męski z
salonem damskim, i zaczęły wchodzić na piętro po wąskich schodach
wzdłuż ściany, z której - pod wpływem soli morskiej - łuszczyła się
farba.
-
Tędy, proszę... - powiedziała znowu Gwendalina. - I proszę nie
zwracać uwagi na bałagan.
-
Rozumiem, świetnie rozumiem. Ja też jestem samotną kobietą
pracującą.
-
Ach tak? To wspaniale! To znaczy przykro mi, chciałam... tylko
powiedzieć, że skoro tak, to dobrze się zrozumiemy. Wiedziałam, że
mamy ze sobą coś wspólnego, wyczułam to od razu. Tędy, proszę.
Proszę wejść, tylko uwaga na stopień...
Mieszkanie Gwendaliny było, skromnie mówiąc, wykwintne. Po wejściu
do przedpokoju obitego turkusową tapetą mijało się małą kuchnię i
wchodziło do salonu w odcieniu liliowym, z wymalowaną pergolą i
błękitnym niebem na suficie. Dokoła dywanu w kolorze kości słoniowej
ze złotymi aplikacjami ustawiono foteliki z wiklinowej plecionki
wyściełane białymi poduszkami. Na ścianie wisiał drugi ładny dywan.
W salonie stał jeszcze niski drewniany stolik z bukietem z suchych
gałęzi.
-
Oto i on - powiedziała pani domu, wskazując mężczyznę leżącego
na kanapie z wikliny. - Starałam się, jak tylko mogłam, i sądzę, że
gorączka już mu opadła.
Na odgłos kroków dziewczyny, Manfred opuścił bezwładnie rękę na
podłogę i wydał przejmujący jęk boleści.
Obliwii wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, że udaje.
-
Manfredzie - odezwała się oschle.
Kierowca wytrzeszczył oczy, drgnął jak smagnięty biczem i natychmiast
cofnął rękę pod kołdrę. W głębi pokoju dostrzegł dwie kobiety i na
widok Obliwii skoczył na równe nogi.
-
Panna Newton! - zawołał, osłaniając się szczelnie kołdrą. - Ja...
jak?
-
Wolnego, wolnego - odezwała się lodowatym głosem Obliwia. -
Co masz mi do powiedzenia?
-
Ja... - Manfred miał na wpół otwarte usta. - Ja... spadłem...
-
Skąd?
-
Z... z... - zaczął się jąkać, szukając w myślach sensownej
odpowiedzi.
Gwendalina zaczęła wymachiwać rękami jakby to były skrzydła.
-
Z urwiska Salton Cliff. Powtarzał to w kółko przez całe
przedpołudnie.
Manfred coś tam bąknął.
-
A czego ty tam szukałeś, na urwisku Salton Cliff?
-
Jechałem samochodem... dune buggy... drogą do Willi Argo.
-
I jak ci się udało zlecieć z samochodem z drogi do Willi Argo?
Manfred - coraz bardziej speszony - zaczął owijać się kołdrą w pasie,
pozostawiając odkryty tors.
-
Próbowałem wyminąć konia.
I
Obliwii wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, że udaje.
-
Manfredzie - odezwała się oschle.
Kierowca wytrzeszczył oczy, drgnął jak smagnięty biczem i natychmiast
cofnął rękę pod kołdrę. W głębi pokoju dostrzegł dwie kobiety i na
widok Obliwii skoczył na równe nogi.
-
Panna Newton! - zawołał, osłaniając się szczelnie kołdrą. - Ja...
jak?
-
Wolnego, wolnego - odezwała się lodowatym głosem Obliwia. -
Co masz mi do powiedzenia?
-
Ja... - Manfred miał na wpół otwarte usta. - Ja... spadłem...
-
Skąd?
-
Z... z... - zaczął się jąkać, szukając w myślach sensownej
odpowiedzi.
Gwendalina zaczęła wymachiwać rękami jakby to były skrzydła.
-
Z urwiska Salton Cliff. Powtarzał to w kółko przez całe
przedpołudnie.
Manfred coś tam bąknął.
-
A czego ty tam szukałeś, na urwisku Salton Cliff?
-
Jechałem samochodem... dune buggy... drogą do Willi Argo.
-
I jak ci się udało zlecieć z samochodem z drogi do Willi Argo?
Manfred - coraz bardziej speszony - zaczął owijać się kołdrą w pasie,
pozostawiając odkryty tors.
-
Próbowałem wyminąć konia.
mmxi. mmn&BSKE®® Działające zwrotnice <sssiaisagbis
-
Ach tak - powiedziała surowo Obliwia. - Próbowałeś wyminąć
konia...
Gwendalina wyczuła ciężką atmosferę i postanowiła ją rozładować.
-
Czy ktoś życzyłby sobie herbaty?
Obliwia spojrzała na fryzjerkę i jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
-
Wspaniały pomysł! Pójdę z tobą, Gwendalino, a Manfred będzie
miał okazję się ubrać. - Mówiąc to, rzuciła mu wybrane wcześniej
starannie ubranie, właściwe jej zdaniem dla pomocnika fryzjerki. - I
żadnych pytań - syknęła lodowatym głosem. - Bo cię wyrzucę na zbity
pysk.
Kuchnia Gwendaliny była równie rozkoszna jak pozostała część
mieszkania. Cała w kolorze niebieskim, z półkami przystrojonymi
suszonymi kwiatami i słonecznikami.
Dziewczyna postawiła na tacy trzy porcelanowe filiżanki ze srebrnymi
obwódkami i nastawiła czajnik z wodą. Czajnik na końcu dzióbka miał
ptaszka na sprężynce.
-
Kiedy się gotuje, gwiżdże - wyjaśniła.
-
Wspaniale! - pochwaliła Obliwia. - Masz urocze mieszkanko.
-
Tak pani uważa? Wszystko zrobiłam sama, to znaczy... sama
zaprojektowałam, a potem ktoś mi pomógł to wykonać.
-
Absolutnie urocze. Posłuchaj, kochana... - ruszyła do szturmu
Obliwia. - Nie wiem, jak mam cię przepraszać za to, co się wydarzyło.
Czuję się twoją dłużniczką.
-
Ależ panno Newton, jaką dłużniczką! To była dla mnie...
przyjemność, proszę mi wierzyć. Od lat nikt nie chrapał
w tym domu., i nawet jeśli Manfred majaczył i od czasu do czasu
krzyczał, to było... piękne.
-
Słyszałaś, co mówił?
-
Głównie powtarzał pani imię, a poza tym coś o jakichś kluczach i
drzwiach.
-
Och, znowu te drzwi! - jęknęła teatralnie Obliwia. - Ciągle ta sama
historia...
-
Jaka historia?
-
Manfred ma obsesję na punkcie drzwi.
-
Fascynujące - westchnęła dziewczyna, dodając ten szczegół do
garści informacji zdobytych już na temat tajemniczego mężczyzny.
-
Tak, ale męczące. Niezwykle męczące. Sama widziałaś, do czego
to doprowadziło.
-
Ma pani na myśli urwisko?
-
Tak. Mam na myśli urwisko.
-
On twierdzi, że już po raz drugi z niego spadł.
-
I zawsze z powodu tych samych drzwi.
-
Obawiam się, panno Newton, że czegoś nie rozumiem.
Ptaszek na dzióbku czajnika zaczął gwizdać, jakby próbował przyjść
Obliwii z pomocą. Gwendalina zalała herbaciane listki gorącą wodą.
-
W Willi Argo - wyjaśniła Obliwia - prawdopodobnie znajdują się
bardzo stare drzwi, drzwi z XVIII czy XIX wieku, i Manfred za wszelką
cenę chce je zobaczyć. Ale... z tych czy innych względów jeszcze nigdy
mu się to nie udało.
-
Biedaczek!
-
On właściwie o niczym innym nie marzy, a jak raz wbije sobie coś
do głowy, to mu tego wybić nie można. I pomyśleć,
że wystarczyłby jeden rzut oka, dosłownie jeden! No, ale przynajmniej
do czasu, kiedy nie nawiąże się jakichś kontaktów...
-
Obliwia uczyniła gest, który Gwendalina w mig pojęła.
-
No tak, zrozumiałe. To znaczy... chcę powiedzieć, że ta historia z
nowymi właścicielami i... sprawy tego rodzaju...
-
Właśnie. Sprawy tego rodzaju... Rozumiesz sama, że nie jest to
takie proste, przedstawić się tym państwu z Londynu i spytać, czy
można by wejść do ich domu, żeby obejrzeć... drzwi!
-
Rozumiem. Istnieje ryzyko, że wezmą człowieka za dziwaka.
-
No właśnie.
-
Albo można zlecieć z urwiska.
-
Jeszcze lepiej.
Gwendalina wzięła tacę i obróciła się, by zanieść herbatę do salonu.
-
Manfred się już chyba zdążył ubrać? - spytała.
-
Biedny drogi... - jęknęła Obliwia, zagradzając Gwenda-linie drogę
do drzwi, by zwrócić na siebie jej uwagę. - Gdyby tak znaleźć jakiś
sposób na dostanie się do Willi Argo.
-
Spojrzała na Gwendalinę i dodała: - Gdyby tak znaleźć kogoś, kto
mógłby tam wejść...
-
Chwileczkę - przerwała jej w tym momencie fryzjerka.
-
Tak? - zainteresowała się Obliwia, której zamiar być może już się
powiódł.
-
Ja jestem dzisiaj umówiona w Willi Argo - wykrzyknęła
Gwendalina. - O szóstej, z panią Covenant.
-
Doprawdy? - udała zdziwienie Obliwia, unosząc brwi.
-
Czyż to nie byłoby cudowne, gdybyś zechciała nas ze sobą zabrać?
Gwendalina spuściła głowę.
-
Ale ja pracuję sama.
-
Na pewno?
Fryzjerka ze zdziwieniem spojrzała na Obliwię Newton.
-
Co pani ma na myśli?
Obliwia przepuściła ją teraz w drodze do salonu, gdzie Manfred słał
kanapę.
-
O, to bardzo proste, droga Gwendalino. Ja bym została w
samochodzie, a ty ze swoim nowym pomocnikiem... „Manny"...
obcięlibyście włosy pani Covenant. A kiedy byś skończyła, on by cię na
chwilkę zostawił i poszedłby obejrzeć te cudowne drzwi... Byłabym ci
niezmiernie wdzięczna, kochanie, uwierz mi. I Manfred. Nieprawdaż,
Manny?
f
-
Niezmiernie wdzięczny - zapewnił Manfred, nakładając czapkę.
Gwendalina zauważyła, że w tym ubraniu Manfred prezentował się
naprawdę milutko.
-
No... tak... - jąkał się. - Sądzę, że tego... istotnie można by zrobić
tak, jak mówi panna Newton.
-
Cudownie! - zaszczebiotała Obliwia, opadając na wiklinowy fotel.
- Myślę, że teraz możemy się przez chwilę wspólnie podelektować
herbatą.
Gwendalina uśmiechnęła się i trochę nieśmiało podsunęła jej filiżankę.
Napełniała już ostatnią z trzech filiżanek, gdy nagle przez otwarte okna
dobiegał ją daleki, lecz uporczywy dźwięk rozkołysanego dzwonu.
Gwendalina znieruchomiała.
Usłyszała go również Obliwia.
-
A co to takiego? - spytała.
^iMwiMjiwiiiMip
i7o ctsmmmmmmmmummmmami
ms%Em> Działające zwrotnice (mi&umstmmmm?^
Fryzjerka nasłuchiwała jeszcze chwilę, po czym wzruszając ramionami,
stwierdziła:
- Nie mam pojęcia. Gdyby nie to, że stacja kolejowa jest nieczynna,
powiedziałabym, że to dzwon na dawnym przejeździe.
Jason, Julia i Rick wpadli do centrum sterowania. Fred Śpiczuwa
podskakiwał histerycznie.
-
Co się dzieje? Co wyście narobili? - powtarzał w kółko, rwąc sobie
włosy z głowy.
Panel sterowania zaczął się obracać, a światełko trzeciego peronu
migotało.
-
Dlaczego to się świeci?
-
Zwrotnica! - domyślił się Rick
-
Jaka zwrotnica? - jęknął Fred.
Nie udzielając Fredowi żadnych wyjaśnień, Rick poruszył dźwignię,
która uruchamiała zwrotnicę łączącą tor trzeci z torem głównym.
Światełko nagle przestało migotać.
-
O, brawo... - odezwał się z uznaniem Fred Śpiczuwa, nadal ciężko
wystraszony.
Zaledwie jednak zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy panel znowu zaczął
się poruszać i wszystkie trzy światła torów po drugiej stronie jasno
rozbłysły.
-
No nie, znowu! - jęknął Fred. - I to jeszcze mocniej niż za
pierwszym razem!
Jason z Julią zdali się na Ricka, który wpatrywał się w tablicę
rozdzielczą, usiłując rozpracować mechanizm.
-
Dalej, Rick!
-
Uruchom go!
f i
in¥&rmsimmmmmsmmmmmvmrm>
-
Chwileczkę! - wykrzyknął Rudzielec. I zaczął głośno myśleć. -
Jeżeli zabłysła lampeczka zwrotnicy trzeciego toru, to znaczy, że
nadjeżdża pociąg...
-
Jak to nadjeżdża pociąg? - wyjęczał Fred.
Rick przejechał palcem po zarysie torów.
-
Pociąg wjeżdża na stację... a potem... z tej strony jedzie dalej... i te
trzy lampki zwrotnic świecą, ponieważ... Musimy postanowić, dokąd
skierować pociąg.
-
A dokąd go skierujemy? - spytała Julia.
Rick zacisnął nerwowo palce. Światełka, czerwone jak jego włosy,
rzucały refleks na jasną skórę chłopca.
-
Skierujemy go... tu! - zdecydował po chwili, podnosząc dwie
dźwignie zwrotnic.
-
To znaczy?
-
Do tunelu - odparł.
I światełka zgasły.
- Jak to do tunelu? - żachnął się Jason, który zaledwie pół godziny
wcześniej dokładnie spenetrował ten tunel. - Tunel jest ślepy!
Rick spróbował mu coś wyjaśnić, kiedy kolejny hałas sprawił, że
wszyscy czworo obrócili się w stronę wyjścia. Wydawało się, że przez
halę główną dworca przeszedł tajfun.
Pobiegli bez tchu na drugą stronę i odkryli przyczynę tego zamieszania:
włączyła się tablica przyjazdów i odjazdów pociągów - wszystkie litery i
cyfry kręciły się jak szalone. Hałas, jaki się rozlegał w pustej hali,
sprawiał takie wrażenie, jakby żelazne palce tasowały gigantyczną talię
kart.
p
W
Działające zwrotnice (immmznzss&im
Potem, stopniowo, litery zaczęły zwalniać i hałas zmalał.
-
Co się dzieje? - zapytał zdenerwowany Fred Śpiczuwa.
-
Black zostawił nam wiadomość... - szepnął Jason z głową zadartą
do góry.
Litery na tablicy wreszcie się zatrzymały.
-
Wiadomość?
-
Co to znaczy? - spytała Julia.
-
Nie mam pojęcia - odparł zbity z tropu Rick.
-
To znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze - stwierdził Jason.
-
Jesteście całkiem szaleni! - wykrzyknął Fred Śpiczuwa, zanim
zaczął czytać na głos napis, który ułożył się na tablicy odjazdów:
Przyjacielu podróżniku, jeśli chcesz jechać w świat, musisz kochać bez
tchu i piasek, i wiatr, a przyjaciół mieć stu.
/
Zaledwie wypowiedział ostatnie słowo, kiedy na stacji rozległ się daleki
głuchy odgłos, który wstrząsnął posadzką usłaną kwiatkami. Były to
niskie, narastające wibracje, od których z żyrandola w głównej hali
spadły tumany kurzu.
-
Nadjeżdża! - krzyknął Jason, który natychmiast pojął, co się stało.
I rozejrzał się gorączkowo dokoła w poszukiwaniu wyjścia z dworca.
-
Co nadjeżdża? - spytał Fred, wpatrzony w wiersz na tablicy.
A
mmmmmm^rmmmummmmmim»
-
Pociąg z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego! -
zawołał Rick.
I rzeczywiście, hałas robiła lokomotywa pędząca z szaloną prędkością.
Nadjeżdżała z zachodu, od strony lasów w Crookheaven.
-
Szybko! Otwórz drzwi na peron! - krzyknął Jason do Freda,
kierując się w stronę wyjścia identycznego jak wejście na dworzec. -
Nadjeżdża pociąg!
-
Chwileczkę, chwileczkę... - jęczał Fred zupełnie zdezorientowany
tymi nieoczekiwanymi wydarzeniami. - Co mam robić?
-
Poszukaj klucza i otwórz te drzwi!
Mężczyzna wyjął pęk kluczy z kieszeni i niepewnym krokiem podszedł
do Jasona. Tymczasem odgłos pociągu narastał i teraz już cały budynek
drżał w posadach. Żyrandol zaczął się gwałtownie kołysać, jak na
wietrze.
-
Chwileczkę, chwileczkę, dzieci... - jąkał się urzędnik z Kilmore
Cove, próbując klucza za kluczem.
-
Szybciej!
-
Nie ten... I nie ten... - mruczał pod nosem Fred, odrzucając kolejne
klucze. Jason dłużej nie czekał. Odwrócił się i pobiegł w stronę wejścia
na dworzec. Uznał, że szybciej obiegnie cały budynek dokoła, niż
doczeka się otwarcia drzwi wyjściowych przez ospałego Freda.
Przebiegł po kwiatkach na posadzce i wypadł na dwór, by lotem
błyskawicy okrążyć dworzec.
Prawie dobiegł na peron, kiedy owionął go podmuch powietrza
zatykający dech w piersi.
Ciemna masa pociągu przemknęła mu przed oczami, wprawiając go w
osłupienie.
■
174 tamammmmu i nmmm&mmivmim
ismmm
Działające zwrotnice m^ism—
Jason rzucił się na ziemię, widząc, jak ciemna i lśniąca masa znika,
pozostawiając za sobą jedynie gorący podmuch.
Pociąg przejechał przez stację Kilmore Cove bez zatrzymania.
-
Widzieliście go? - zapytał, kiedy pozostała trójka wyszła na peron.
-
Nie - odpowiedziała Julia. - A ty?
-
Tylko ciemną plamę, od tej strony, która przemknęła przede mną
jak rakieta.
Rick puścił się biegiem na tory.
-
No to pędźmy!
-
Przecież go nie dogonimy! - zaoponowała Julia.
-
Skierowaliśmy go na tory prowadzące do tunelu... - przypomniał
im Rick. - A tunel jest ślepy.
-
Czyli teraz powinniśmy usłyszeć huk - wykrzyknął Jason, ruszając
biegiem za Rickiem.
Julia, zanim dołączyła do chłopców, położyła dłoń na szynie. Szyna nie
drgała.
-
Dzieci, hej dzieci! - biadolił strapiony Fred Śpiczuwa, próbując
bez skutku zwrócić ich uwagę. - Co mam zrobić z panelem
sterowniczym?! - wołał za nimi.
/
Bieg po szynach w stronę wzgórza kryjącego tunel zajął trójce
przyjaciół nieco ponad pięć minut. Tory ginęły w ciemności, połknięte
przez ciemny łuk tunelu. Jason, Julia i Rick zatrzymali się tuż przed
wejściem, wahając się, czy iść dalej. Mieli wrażenie, że stoją przed
otwartą paszczą, obrośniętą przez zielsko i dzikie pnącza kołyszące się
od przeciągów.
-
Mówicie, że jest tu w środku, zatem... - mruknął Jason.
-
Nie może być nigdzie indziej - potwierdził Rick.
-
Jeżeli istnieje - uściśliła Julia, którą zielsko kłuło w ręce. Jason
nachylił się nad torami, by zapalić lampę na benzynę, którą znalazł w
garażu Willi Argo. Zapalił knot zapalniczką i zaczekał, aż uniesie się
czarna chmura o mdlącym zapachu.
-
Nie mogłeś zabrać latarki? - robiła mu wyrzuty siostra. Jason
żachnął się, ale nie przestał majstrować przy lampie.
Po chwili udało mu się przemienić śmierdzącą chmurę w ró-żowawe
światełko.
-
Zrobione! - zawołał uradowany.
Ominął szyny i pierwszy zapuścił się w ciemności. Julia i Rick poszli za
nim, usiłując cokolwiek zobaczyć.
-
Widzisz coś, Jasonie? - spytała Julia po kilku krokach.
-
Tylko kamienie i tory.
-
Długie są? - dopytywała się siostra.
-
Nie wiemy - odpowiedział Rick. - Wiemy tylko, że szyny nie
wychodzą z drugiej strony góry. I że wobec tego...
Nie dokończył zdania. Jason uniósł lampę.
-
Kurczę... - szepnął. - Wy też ją widzicie?
Goniąc Klio
Julia obróciła się w stronę Ricka.
-
Jest, naprawdę! Miałeś rację!
Rick uśmiechnął się, chwycił Julię za rękę, patrząc przed siebie, na tory,
gdzie zagubiona lokomotywa Blacka Wulkana migotała metalicznym
blaskiem stłumionym warstwą kurzu.
-
Ten wiersz na tablicy... - odezwał się cicho Rick, zatrzymując się
przed schodkami - mówił, że żeby wsiąść do tego pociągu, trzeba mieć
w sercu i piasek, i wiatr.
-
A przyjaciół mieć stu - dodała Julia.
-
Czy to waszym zdaniem coś znaczy?
Dzieci spojrzały na lśniącą sylwetkę lokomotywy na szynach i wydało
im się, że czeka na nich jakieś potężne sapiące zwierzę.
-
Ja myślę, że to nie jest zagadka - powiedział Jason. - Myślę, że to
poezja.
-
Dlaczego tak sądzisz?
-
Ponieważ inaczej to nie miałoby żadnego sensu - odparł. - To coś
takiego jak to, co robiliśmy dziś przed południem w szkole z Miss
Stellą. To takie wiersze pełne przenośni. Słowa tak naprawdę nie znaczą
tego, co jest napisane.
-
To co znaczą?
-
Ba, trzeba by je jakoś zinterpretować... - odpowiedział Jason, ale
widać było, że się do tego nie pali. - Piasek to wcale nie piasek, tylko...
-
...twoja pamięć - wtrącił Rick. - Coś, co nagromadziło się przez
lata, coś solidnego i konkretnego.
-
O, brawo, Rick!
-
Ale, co jednocześnie nie ciąży - ciągnął Rick. - A wiatr... może
chodzi o wiatr wyobraźni, o polot, który może ponieść daleko i wysoko?
A wiatr, kiedy napotyka piasek, zwalnia, więc piasek to ziemia, która
reguluje prędkość wiatru, wycisza go.
Rodzeństwo słuchało go z otwartymi ustami.
-
No, a ta setka przyjaciół - kończył Rick z rozpędem - to nie chodzi
tak naprawdę o sto osób, lecz o wszystkie możliwe uczucia i emocje.
Black chce powiedzieć, że tymi trzema elementami, piaskiem, wiatrem i
uczuciami powińien napełnić swoje serce ten, kto chce wsiąść do jego
lokomotywy.
-
Hmm, jak tak - odezwał się Jason - to ja mogę wsiadać.
-
Nigdy mi nie mówiłeś, że jesteś poetą - szepnęła Julia, tarmosząc
Ricka za rudą czuprynę.
-r Bo ja też o tym nie wiedziałem - odparł z uśmiechem.
„Ani że mam teraz serce bardziej wrażliwe niż zazwyczaj" - miał ochotę
dodać.
Usiłował to wyrazić jedynie wzrokiem, wpatrując się w Julię w mroku
tunelu.
Wsiedli do lokomotywy, wchodząc po bocznych schodkach. Rick poeta
jako pierwszy, potem Julia, a na końcu Jason. Stal lśniła, wypolerowana
jak powierzchnia diamentu, i parowała, co sprawiało wrażenie, jakby
lokomotywa oddychała.
Rick otworzył drzwiczki na szczycie schodów i wszedł do kabiny
maszynisty. Było to małe pomieszczenie obite czerwonym materiałem, z
ciemnymi żelaznymi tablicami rozdzielczymi i przyrządami
pomiarowymi, których okrągłe
J
^rsmmKłKiissgiBiifmigił GONIĄC KLIO
tarcze wyglądały tak, jakby im się przyglądały. Mnóstwo małych
dźwigni sterczało z podłogi niczym łodygi kwiatów, a każda była
oznaczona symbolem.
Przeszklone drzwiczki oddzielały kabinę maszynisty od malutkiego
przedziału, w którym mogło się pomieścić zaledwie kilka osób. Na
ścianie wisiała stara fotografia z trzema mężczyznami pozującymi na tle
lokomotywy: Black Wulkan, Peter Dedalus i Leonard Minaxo. O wiele
młodsi, trudni do rozpoznania, ale to z pewnością byli oni.
-
Ta fotografia musiała być wykonana przed wypadkiem z
rekinem... - zauważył Jason, bo na zdjęciu Leonard nie miał jeszcze
opaski na oku.
-
Ten wypadek już sam w sobie jest zdecydowanie podejrzany -
powiedział Rick. - Zważywszy, że w tutejszym morzu nie ma rekinów.
-
Taaak - mruknął Jason, który nie miał najmniejszego pojęcia,
gdzie żyją rekiny.
Wszyscy troje rozglądali się wokół w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby
im pomóc w rozwiązaniu zagadki, kiedy ich uwagę zwróciły drzwi w
głębi przedziału, przez które można by przejść do dalszych wagonów,
gdyby takie były.
-
Przyjaciele... - szepnął Jason. - To jest mój szczęśliwy dzień.
-
Czemu?
-
A razem z tymi jest ich dwoje... - odpowiedział tajemniczo
chłopiec, klękając przed drzwiami i głaszcząc ich powierzchnię. -
Kolejne Wrota Czasu!
-
Jesteś tego pewien? - spytała go siostra.
-
Stuprocentowo.
181 ^mimmmpjMimmimmmmismiai&mK
-
Nie ma wątpliwości - zapewnił Rick, stając przy drzwiach i
próbując je otworzyć. - Zamknięte, naturalnie. I, naturalnie, bez kluczy.
-
To są pierwsze ruchome Wrota Czasu - zauważyła Julia. - To
znaczy, te drzwi nie są wbudowane w mur jakiegoś starego domu.
Gdyby było wystarczająco dużo torów, moglibyśmy je wszędzie ze sobą
zabierać!
-
To prawda... - wyszeptali chłopcy.
-
I to dlatego Black postanowił je tak dobrze ukryć.
-
Wiemy zatem, którędy Black odszedł.
-
Tak myślisz?
-
Jasne! - odparł Jason. - Pamiętasz, Julio, co było napisane w
książce? Że jedne z drzwi są oparte o tyły powozu.
-
Acha!
-
A jak się poruszał powóz przed wynalazieniem pociągu?
-
Był zaprzężony w konie.
-
No właśnie.
-
Więc te - domyśliła się Julia - to byłyby wrota... konia?
Jason przytaknął.
-
To o nich opowiadał nam Peter. Black miał klucz z koniem. I to są
te drzwi, które otworzył. W dniu wyjazdu przygotował swoją
lokomotywę do ostatniej podróży i ukrył ją na nieczynnym torze w
lasach Crookheaven. Następnie przekroczył wrota. Wcześniej jednak
przekazał człowiekowi, do którego miał zaufanie, Fredowi Śpiczuwie,
zadanie. Fred miał zatrzeć wszystkie ślady, wyzerować cyfry. I nawet
gdyby ktoś, tak jak my, rozmawiał z Fredem i zdołał przywołać
lokomotywę, znalazłby tylko pożegnalny wiersz i... zamknięte drzwi.
GONIĄC KLIO «JsautłsaBimaiK"SiHiErtt2H3SKttiiHi'
-
Także dlatego, że tych drzwi nie da się otworzyć, dopóki ktoś, kto
je przekroczył, nie powróci...
Jason zastukał w drewno.
-
Pozostaje jeszcze jedna sprawa: nie wiemy, dokąd te wrota
prowadzą. A w związku z tym: gdzie zniknął strażnik kluczy.
-
Może... - wyszeptała Julia - może odpowiedź, dokąd one
prowadzą, znajduje się tu, w tej lokomotywie, mówiąc delikatnie...
dość... specjalnej. Pamiętacie przystanki zaznaczone w rozkładzie jazdy?
-
Tak. Były zamazane.
-
Odkąd zaczęła się nasza przygoda, stale natrafiamy na zatarte,
skreślone wskazówki. Jak w Egipcie - wykrzyknęła Julia.
-
Właśnie. Wykazy usunięte w Domu Życia... - przypomniał Jason,
wspominając z melancholią Maruk.
-
Co proponujesz? - spytał siostrę.
Dziewczynka rozejrzała się wokoło.
-
Jesteśmy w najbardziej niezwykłym pociągu świata, który
prawdopodobnie może nas zawieźć w miejsce, jakiego sobie nawet nie
wyobrażamy...
Rick przygryzł usta.
-
Na przykład dokąd?
-
Pojęcia nie mam.
-
I co? - zmuszał siostrę do myślenia Jason.
-
Może spróbujmy metodą prób i błędów - odparła Julia. - Na
przykład... - przykucnęła na podłodze, żeby się lepiej przyjrzeć
oznaczeniom dźwigni sterczących z podłogi. Chwilę potem roześmiała
się.
mm183 miim^mmpmipmm^mmmp.im.pm:
-
Z czego się śmiejesz?
-
Śmieję się z radości, ponieważ jesteśmy na dobrej drodze. To nie
są zwyczajne napisy. To znaki pisma z Dysku z Fajstos!
Chłopcy usiedli na podłodze obok Julii.
Dziewczynka miała rację. Na dźwigniach rozpoznali hieroglify, jakich
Ulysses Moore używał do pozostawiania wiadomości. Tajemna
kaligrafia, którą posługiwało się również grono jego wtajemniczonych
przyjaciół.
-
A teraz, zważywszy, że nie mamy przy sobie Słownika
zapomnianych języków, powiedzcie mi, dokąd ma nas zawieźć ta
lokomotywa? - zadał pytanie Rick.
Dzieci spojrzały po sobie.
Cel podróży był fascynujący i zarazem przerażający. Julia poczuła gęsią
skórkę wędrującą po rękach aż na ramiona.
-
Czy naprawdę chcemy odkryć, gdzie to wszystko ma swój
początek? - spytał cicho Jason.
Rick skinął głową i położył dłoń na ramieniu przyjaciela, Julia położyła
swoją na drugim ramieniu brata.
-
A zatem ruszamy do początku! - wykrzyknął Jason, naciskając
dźwignię.
I lokomotywa ruszyła.
i
PIĄTY
Tytuł:
POD POWIERZCHNIĄ
Projektant: . Rozdział:
P5TER DEDALUS f 20
a pełnym morzu Leonard wyłączył silnik swojej łodzi i pozwolił jej
płynąć z prądem, kołysząc się swo-
Wybrzeże Kilmore Cove zamieniło się teraz w cienką ciemną kreskę na
horyzoncie, a po niebie płynęły jasne obłoki. Było jeszcze widno.
Latarnik przeszedł na rufę. Odwinął linę kotwicy i rzucił kotwicę za
burtę. Zaczął mierzyć głębokość wody. Pięć, dziesięć metrów.
Dwadzieścia. Trzydzieści. Czterdzieści. Czterdzieści sześć. I kotwica
dosięgła dna.
-
Jest. W sam raz.
Kilka metrów więcej i zabrakłoby liny. Zawrócił do kabiny i po raz
ostatni sprawdził mapę. Nigdy tak głęboko nie nurkował. A nie był już
chłopcem, nawet jeśli pozostał młody duchem.
Westchnął i mruknął pod nosem:
-
No to próbujemy.
Wciągnął na siebie kombinezon, odgarnął do tyłu włosy i nałożył
maskę, starając się, żeby ściśle przylegała do czoła. Następnie włożył
nadmuchiwaną kamizelkę, którą połączył z butlami, i wsunął stopy w
płetwy. Umocował jeszcze nóż za pasem i wypróbował wodoszczelną
latarkę. Na koniec przymocował zegarek i głębokościomierz na
przegubie dłoni, żeby móc obliczyć czas przerw, gdy będzie
wyrównywał ciśnienie podczas wynurzania, i załadował na plecy dwie
butle z mieszaniną powietrza pod ciśnieniem 250 barów.
Człapiąc niczym kaczor, doszedł do burty i przeskoczył ją śmiałym
susem giganta.
bodnie.
"©iassjs;mmimmmmti Pod powierzchnią
- Za nas dwoje, przeklęty kluczu... - powiedział, zanim włożył ustnik i
pozostał sam na sam ze swoim oddechem.
Leonard zanurkował głową w dół, kierując się wzdłuż ciemnego zarysu
liny kotwicznej. Wślizgnął się w ciszę morza jak wrzeciono. Czarny jak
najgłębsza woda, ciągnął za sobą srebrzyste butle z mieszanką
powietrza, unoszące się przez chwilę na powierzchni morza. Przepłynął
przez ławicę błękitnych ryb, które na jego widok rozpierzchły się na
boki jak oszalałe. Schodził i schodził coraz niżej, z mieszanymi
uczuciami euforii i lęku. Spowiła go ciemność, tłumiąca refleksy maski i
butli, ciemność przemieniająca kolorowe grzbiety ryb w rozmaite
odcienie szarości.
Gdy zapalił latarkę, pojawił się przed nim stożek bladego światła
penetrujący wodę.
Sprawdził zegarek i głębokościomierz.
Osiem rhinut. Trzydzieści trzy metry.
Schodził coraz głębiej.
Niespodziewanie dotknął dna. Natknął się na ciemną skałę, rozdzieloną
na wielkie bloki poprzerywane pęknięciami i łachami jasnego piasku.
Zatrzymał się, próbując zorientować się w tym podmorskim pustkowiu.
Wybrał kierunek na chybił trafił i zaczął przeczesywać dno, zataczając
coraz szersze kręgi i oświetlając sobie drogę latarką.
Ryby, ciemna skała, piasek, szpary.
.....187 etjąimsatiaatig :r:t::. :iaBamag
Bi
Nic szczególnego.
Zataczał krąg za kręgiem. Sprawdził czas od rozpoczęcia nurkowania i
mieszankę powietrza z gazem w butlach. Nadal nic szczególnego.
Szukał dalej.
Przez najbliższe dziesięć minut nadal nie napotkał nic interesującego.
Jedynie niekończący się i monotonny pejzaż podmorski, zdominowany
przez milczące ryby.
„Jeszcze pięć minut i czas wracać" - pomyślał.
Starał się przestrzegać zasad bezpiecznego wynurzania. Jednak na
chwilę przed ruszeniem w górę jego uwagę przyciągnął wąski, długi
cień. Wyglądał jak potężna skała albo bardzo długa ryba, a może zarys
rozpadliny w dnie...
Leonard sprawdził czas.
Do rozpoczęcia wynurzania pozostały mu cztery minuty trzydzieści
sekund.
Zdecydował, że sprawdzi, co to takiego. Przepłynął przez piaszczyste
zagłębienie i skręcił za dwoma ciemnymi głazami przypominającymi
potężne kostki do gry.
Potem się zatrzymał.
Nie wierząc własnym oczom, ostrożnie zaświecił latarką. To było jak
sen. Sen, który mu się śnił przez całe lata. Zacisnął pięść, gratulując
sobie decyzji powrotu na morze. Gratulował sobie pójścia za głosem
intuicji.
„Oto i on - pomyślał. - Mam go".
Znał go tak dobrze z opisów i ilustracji. Jakże często widział go oczyma
wyobraźni, a teraz miał go tuż-tuż, parę metrów przed sobą.
Zatopionego, lecz pełnego majestatu.
I raraHBanimmmmtBmasmmmmasm> 188
<simmuimmm®immmtmBaBMm
Cztery minuty do wynurzenia.
Ale przecież teraz nie mógł się wynurzyć...
Przejęty, przypadł brzuchem do dna.
Niecałe trzydzieści kroków przed nim w zagłębieniu dna spoczywał
wrak ogromnego żaglowca. A cień, który zwrócił uwagę Leonarda, to
był obrośnięty algami grotmaszt, wycelowany skosem ku powierzchni.
Piasek pokrył wprawdzie całkowicie kadłub okrętu, ale masztu, ciągle
sterczącego z dna morza, nie można było pomylić z niczym innym.
Leonard zanurkował tuż przy wraku, budząc postrach wśród ławicy
malutkich rybek. I wreszcie dotknął go.
Drewno. Pięćsetletnie drewno.
Przepłynął wzdłuż całej burty i dopłynął do tego, co powinno być
dziobem, a gdzie poszycie kadłuba wyglądało na całkiem niezniszczone.
Niewyraźna sylwetka galionu bielała pod piaskiem i osadami morskimi.
To ten...
Na jego widok Leonard poczuł, jak skacze mu ciśnienie. Tyle lat! A
żaglowiec ciągle tkwił tu - spokojny - czterdzieści sześć metrów pod
powierzchnią wody. Nie dalej niż pięć mil od wybrzeża.
Dwie minuty.
I chociaż był już pewien, że ma przed sobą statek, którego poszukiwał
od lat, Leonard powrócił w stronę dzioba, szukając miejsca, gdzie - jak
to widział na licznych ilustracjach - winno znajdować się imię żaglowca.
Zeskrobał rękami piasek, potem sięgnął po nóż, żeby przyspieszyć
poszukiwanie.
Metalowe ostrze noża osuwało się po śliskim drewnie, ale wreszcie
dotknęło mosiężnej tabliczki.
Leonard gorączkowo zeskrobał z niej piasek.
I nagle ujrzał pięć liter z imieniem.
Fiona.
Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Teraz miał pewność, że to ten.
Ponownie sprawdził godzinę, niepocieszony, że musi opuścić wrak
właśnie teraz, kiedy nareszcie go odnalazł. Pogłaskał z czułością kadłub,
jakby się z nim żegnał.
W ostatniej minucie, jaka mu pozostała, Leonard spróbował okrążyć
wrak. Tam gdzie kadłub zarył w dno morskie, zobaczył głębokie
pęknięcie i postanowił, że zajrzy tam jeszcze przed wynurzeniem, żeby
zaspokoić swoją ciekawość.
Zanurkował zręcznie, prawie szorując brzuchem kilka centymetrów nad
dnem, i oparł dłonie o burtę w miejscu pęknięcia. Z bliska pęknięcie
wyglądało na bardzo głębokie i rozległe, jakby to ono właśnie stało się
przyczyną zatonięcia statku.
Trzydzieści sekund.
Leonard skierował snop światła latarki w szparę w żaglowcu.
Zbutwiałe drewno, algi, osady skorupiaków i uprzykrzone ryby. Nie
mylił się: pęknięcie istotnie było bardzo głębokie i sięgało wprost do
serca kadłuba.
Piętnaście sekund.
Leonard przeczuł raczej, niż zobaczył, że coś dziwnego jest w tej
szparze. Coś nienaturalnego, co zasługiwało
smmmPod powierzchnią s'aiśiśkńss
na uwagę... „Mogę przecież skrócić czas jednego etapu dekompresji" -
pomyślał. Ostatecznie nie pierwszy raz był zmuszony do wynurzenia się
bez pełnego zabezpieczenia.
Skierował światło na zbutwiałe belki. Wcisnął się w pęknięcie całym
torsem, usiłując zrozumieć, co też mogło się wydarzyć. Potem zobaczył
pod sobą coś lśniącego. Pogrzebał palcami w piasku. To był jakiś
metalowy przedmiot. Bransoleta?
Wyciągnął to z dna. Ale to nie była bransoleta...
Było to coś, co absolutnie nie powinno się tu znaleźć. I wtedy dostrzegł
coś jeszcze...
Leonardowi zrobiło się słabo i odruchowo szybkim ruchem skierował
latarkę do góry. Z ustnika wydobył się z bulgotem gwałtowny strumień
powietrza. Gdyby tylko mężczyzna mógł krzyczeć, zrobiłby to!
Instynktownie odskoczył do tyłu, uderzając butlami o drewno za sobą.
Szamotał się nerwowo, próbując wydostać się stąd możliwie jak
najprędzej. Drewno się rozpadło, Leonard walnął w nie, powodując
drugą eksplozję bąbelków powietrza, i uwolnił się z objęć wraku.
Wsunął pod kombinezon przedmiot, który wygrzebał z dna, i skierował
się ku powierzchni.
Ale nie mógł zapomnieć tego, co przed chwilą zobaczył. Czaszki
mężczyzny uwięzionego przez wrak. Czaszki mężczyzny w czarnym
kombinezonie nurka.
Podczas wynurzania po raz pierwszy zatrzymał się na dwudziestu pięciu
metrach głębokości, żeby wyrównać
191 essiitiiimmmmmm&ismmmię^mmmz
ciśnienie. Rozpaczliwie usiłował się uspokoić i spokojnie oddychać, ale
zupełnie mu się to nie udawało. Zużył znacznie więcej powietrza, niż
zrobiłby to w innych okolicznościach, więc nie wystarczyłoby mu go na
pozostanie pod wodą przez przepisowe piętnaście minut. Musiał się
wynurzyć szybciej. Musiał zaryzykować.
Sprawdził godzinę, próbując zachować absolutny spokój. Ile wytrzyma
na bezdechu? Trzy minuty? Cztery? Nie był już młody, ale musiał
wytrzymać, za wszelką cenę. Musiał bezwzględnie wynurzyć się na
powierzchnię, wsiąść do łodzi i dopłynąć do wybrzeża, do Kilmore
Cove.
W końcu odnalazł żaglowiec, którego szukał całymi latami, choć dziś
okazało się, że nie był pierwszym, który to zrobił.
Kim był ów człowiek uwięziony przez wrak? Kto to taki? Leonard
spojrzał w dół, powtarzając w pamięci współrzędne położenia
zatopionego statku. Chciał w ten sposób przezwyciężyć ogarniające go
zamroczenie. Kim był ten człowiek?
Nagle pojął i poruszyło go to do głębi. Potrząsnął głową w ciemnej toni
morza. To odkrycie sprawiło mu ból, uwierając jak kolec.
Kolejny raz spojrzał na głębokościomierz i sprawdził poziom zawartości
powietrza w butlach. Albo spróbuje się wynurzyć, oddychając wolno
resztką powietrza, jakie mu jeszcze pozostało, albo nigdy nikomu nie
zdoła o tym wszystkim opowiedzieć. Zamknął swoje jedyne oko i
poddał się prądowi, próbując pokonać ponure, przygnębiające myśli.
Potem się ocknął i natężył uwagę. Poczuł ruch albo, mó-
mvmmnmm:<s.immmmt> Pod powierzchnią (mmmmmmm
wiąc ściślej, odczul czyjąś obecność. Jakieś lekkie poruszenie wody. I
ogarnął go potężny cień. Obrócił się.
Znieruchomiał na dwudziestu pięciu metrach głębokości, zbyt
zaskoczony, by bodaj drgnąć. To był wieloryb.
/
tmmmmmmzmmp 193 <tmim^im:msininr0AmnmmmittiniPA!Pmm
Lokomotywa wynurzyła się z tunelu, przecinając czas popołudnia w
Kilmore Cove na dwie części. Silnik wydawał jakieś mechaniczne
świsty, którym towarzyszył odgłos podobny do dalekiego krzyku
człowieka.
Światło dnia pojawiło się tylko na moment i zaledwie rozbłysło, a już
zgasło.
Upłynęło zaledwie kilka minut od odjazdu, a lokomotywa już się
zatrzymała. Rozległ się głuchy dźwięk, jakby coś potoczyło się po
ziemi.
A potem nastała cisza. I ciemność.
Rick, Jason i Julia wychylili się przez okno, żeby wyjrzeć na zewnątrz.
Piekielne ciemności.
-
Jest noc - powiedział Jason.
-
A mnie się zdaje, że to raczej kolejny tunel - odezwał się Rick.
-
Co robimy? Wysiadamy? - spytała półgłosem Julia.
-
Chyba tak.
-
Chwileczkę. Zastanówmy się przez moment... - Rick przejrzał
schowki w lokomotywie i znalazł parę rzeczy, które jego zdaniem mogły
się przydać: latarkę elektryczną, błękitną rakietę sygnalizacyjną, drugą
taką samą rakietę czerwoną, krążek taśmy klejącej, pióro, pustą butelkę,
pudełko zapałek i - ku swojej wielkiej radości - długą linkę nylonową z
wielkim hakiem na końcu.
-
Teraz jesteś zadowolony? - spytał go Jason.
-
Nie. Będę zadowolony dopiero wtedy, kiedy znajdę jeszcze jakiś
plecak, żeby to wszystko załadować - odpowiedział Rick.
196 smimiummmmmmtiłimmmimm
Grota
Wysiedli z lokomotywy, schodząc ostrożnie po schodkach, i znaleźli się
we wnętrzu jakiegoś wielkiego naturalnego wyżłobienia. To nie był
tunel, lecz grota.
Obok lokomotywy biegł chodnik, wąskie przejście, które ginęło w
mroku.
Jason ruszył przodem. Poczuł, że otacza go wilgotne powietrze i
usłyszał kapiącą w oddali wodę, trzepot małych skrzydeł i jakieś inne
nieokreślone bliżej dźwięki. Zagrzany silnik lokomotywy pokrywała
warstwa maleńkich kropli rosy.
-
Jasonie, zaczekaj! - powstrzymał przyjaciela Rick, stojący wciąż
jeszcze przy lokomotywie. - Weź latarkę.
-
Rick ma rację - przyznała Julia, posuwając się po omacku.
-
Zaczekaj!
Jason - strasznie zniecierpliwiony i bezgranicznie ciekawy - dotarł do
ściany groty, po czym ostrożnie obmacał ją dłońmi. Ku swemu
ogromnemu zdumieniu poczuł pod palcami coś, co mogłoby być
włącznikiem światła.
Nacisnął. Rozbłysło światło.
-
Kurczę... - szepnęła Julia, z podziwem rozglądając się po ogromnej
grocie, w której się znaleźli.
W mdłym, nikłym świetle ujrzeli wijący się ciąg latarni ustawionych
wzdłuż stromych schodków.
Latarnie, które przypominały trochę wielkie pieczarki we mgle, zapalały
się jedna po drugiej, wyznaczając krętą ścieżkę prowadzącą stromo w
górę. Z niewidocznego sklepienia zwisały białe sople stalaktytów, a z
ziemi wyrastały wyniosłe stalagmity. Welony wilgoci podobne do białej
gazy osnuwały
kanciaste zacienione przestrzenie, niekończące się, delikatne krzywizny
skał, wklęsłości i wypukłości kamieni i cieknącej po nich wody.
Pionowe nawisy i fantastyczne formacje przypominały domki
krasnoludków, drzewa wapienne, czarodziejskie wieże i tysiące
splecionych palców. Wszystko to - bladożółte i wilgotne - wyrastało
zewsząd z ciemności.
-
Latarka już mi niepotrzebna, Rick - uśmiechnął się Jason,
oglądając otaczający ich potężny amfiteatr ze skał.
To było miejsce, gdzie się wszystko zaczęło.
Zaczęli wspinać się na pierwszy poziom schodów i za zakrętem między
dwoma stalaktytami, które z dołu wyglądały jak dwaj kamienni
strażnicy, znaleźli się przed czymś w rodzaju klatki z kutego żelaza,
ozdobionej delikatnym ornamentem z kwiatów Klatka wisiała na
stalowej linie.
W mdłym świetle latarni, w nierealnej ciszy groty, Jasonowi wydało się,
że dostrzega zarys krążka, ledwo widoczny w otaczającym ich
półmroku. Podszedł do klatki, otworzył dwie połówki wąskich drzwi i
zobaczył, że jej wnętrze obite jest takim samym czerwonym materiałem
jak wnętrze lokomotywy.
-
Kto z was chce podjechać windą? - spytał.
Julia i Rick podejrzliwie przyjrzeli się stalowej linie i małemu, czarnemu
pudełku.
-
Ja wolałabym wejść na własnych nogach... - stwierdziła Julia.
Rick milczał. Taszczył na plecach starą walizkę z ubiegłego wieku, a z
czoła skapywały mu krople potu.
-
Cofam propozycję - burknął Jason i zatrzasnął skrzypiące drzwi
windy.
* w
m <0
—Grota
Wchodzili po tych schodach i wchodzili, pokonując kolejne zakręty.
Wędrowali w ciszy, prawie się do siebie nie odzywając, licząc tylko
krokami odległość pomiędzy jedną latarnią a drugą. Szli z dala od siebie,
tak że Rick, który wchodził na końcu, często tracił zupełnie z oczu
Jasona, a nawet Julię, której kroki jednak cały czas słyszał. Dopiero
kiedy bliźnięta mijały kolejną latarnię, w jej słabym świetle Rick mógł
dostrzec pochylone sylwetki Jasona i Julii.
Zdawało im się, że wędrują w górę groty całą wieczność. Zarysy
stalaktytów i stalagmitów tworzyły niesamowity nastrój. Ani szmer
wody, ani ich oddechy i kroki nie były w stanie wypełnić tej przepastnej
ciemnej przestrzeni, którą pozostawiali za sobą.
Kiedy doszli do wąskiego strumyczka, który nagle przeciął im drogę,
Rick poprosił, żeby przystanęli, bo chciałby napełnić butelkę wodą.
Najpierw spróbował jej sam i uznał, że jest zimna, mętna i zapiaszczona.
Następnie napełnił butelkę i podał ją Julii i Jasonowi.
-
Co to za miejsce? - zapytało któreś z nich.
-
Miejsce wspaniałe - odpowiedział Rick, ocierając czoło grzbietem
dłoni. - Absolutnie wspaniałe.
-
Tak, ale gdzie się znajduje?
-
Tam gdzie się wszystko zaczęło.
Rick zabrał od Jasona butelkę, jeszcze raz zaczerpnął wody, po czym
spytał:
-
Jakie wszystko?
-
Wszystko to, co musimy odkryć - odparł Jason.
I znowu ruszyli w górę po schodach.
if&im&mnimmamnrsztim
Po przejściu chyba tysiąca schodków i stu zakrętów, Jason doszedł do
podestu, z którego wystawał metalowy zaczep w kształcie czapli
trzymającej w dziobie linę windy
-
Myślę, że jesteśmy już na szczycie groty... - mruknął zmęczony
Jason.
Julia spojrzała przed siebie. Latarnie się tu kończyły, a sklepienie
gwałtownie obniżało.
-
Co to jest? Tu, przed nami...
-
To wygląda na jakąś bramę - odpowiedział Jason -...a może mały
portal.
Rick dotarł do nich ostatni i rzucił na ziemię walizkę. Upadła z hukiem,
który odbił się głośnym echem w grocie.
-
Wspaniale. Zamknięta brama. I co teraz?
-
Teraz okaże się, czy damy radę ją otworzyć.
Brama jednak nie zamykała całego przejścia. Ścieżka, którą doszli aż
tutaj, biegła obok niej - w prawo, do bocznej groty. Groty wąskiej i
niskiej, która - jak im się zdawało - znajdowała się zaledwie kilka
metrów pod powierzchnią ziemi.
Czarną i elegancką bramę, umieszczoną pod starannie wyrzeźbioną
belką architrawu, poprzedzały trzy stopnie z białego marmuru. Dwie
spiralne kolumienki stały po bokach, podpierając ostrołuk, w środku
którego znajdował się kamienny kartusz z wyrytymi pięcioma literami:
Moore.
Niżej wyrzeźbiona w marmurze czapla strzegła łacińskiej dewizy:
Curiositas anima mundi.
-
Ciekawość duszą świata... - przetłumaczyła Julia.
-
Dewiza rodu Mooreow - skomentował Jason. - Albo miejsca,
gdzie... wszystko się zaczęło.
Grota
Dzieci spróbowały otworzyć furtkę w eleganckiej bramie. Jason z Julią
szarpali za pionowe pręty, podczas gdy Rick oświetlał latarką to, co
znajdowało się za bramą. Dostrzegł korytarz wyłożony jasnymi
kamieniami, częściowo naturalny, a częściowo wykuty przez człowieka.
- Spójrz! - wykrzyknął nagle Jason, chwytając Ricka za ramię, by
skierować snop światła latarki na napis, który dostrzegł na ścianie.
Istotnie, w połowie ściany była umocowana tablica.
Napis wykaligrafowany gotykiem głosił:
Tu spoczywają,
przepełnione ciekawością odkrywców, minione pokolenia familii
Moore. Rodem z Londynu, z wyboru obywatele Kilmore Cove. Spoczęli
w miejscu, które wybrał protoplasta rodu Ksawery, a upiększyli
małżonkowie dr Raymond Moore i Madame Fiona. Udoskonalił je i
wykończył z pokorą i zapałem wnuk Wiliam.
Kilmore Cove - Turtle Park 129-1580 po Chr.
201 (m^uminimmmmmmmnmmnmip:
-
To jest wejście do mauzoleum! - domyślił się Rick, kiedy Jason
odczytywał inskrypcję na tablicy.
-
To miejsce, w którym zostali pochowani członkowie rodu Moore.
Właśnie o tym miejscu wspominał mi ojciec Feniks.
-
Czy to oznacza, że znajdujemy się w... Turtle Parku? - spytał
Jason.
-
Myślę, że tak.
Cała trójka wpatrywała się nieruchomo w biały korytarz, który ginął w
mroku. Nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć.
-
Jak pomyślę, że tu w grobach leżą zmarli, dostaję gęsiej skórki... -
wyszeptała Julia. - Czy nie moglibyśmy stąd wyjść?
-
Myślę, że przeciwnie, powinniśmy raczej spróbować tam wejść -
zaoponował Jason. - Sądzę, że właśnie tutaj możemy znaleźć odpowiedź
na wiele ważnych pytań.
I spróbował pchnąć bramę. Głośny zgrzyt odbił się głuchym echem.
Brama jednak nie puściła.
-
Nie da rady - parsknął.
-
Może to nie jest wystarczający powód, żeby niepokoić zmarłych...
- zauważył ponuro Rick. Przypomniał sobie niesamowite kształty
stalaktytów mijane po drodze i teraz zaczął widzieć w nich postacie
duchów.
-
Oni nie żyją - odpowiedział Jason. - Nie mogą nam nic zrobić.
-
Mam nadzieję, że wprost przeciwnie... - wyszeptał Rick, myśląc o
swoim ojcu.
Julia spróbowała powstrzymać brata spokojnie, lecz zdecydowanie.
-
Jasonie, nie mamy kluczy, by dostać się do środka.
$mmmmmsr£mmimemm> 202
m
>
Grota
-
A kto mógłby je mieć? - zapytał chłopiec i cofnął się, czując
dziwny nieokreślony lęk pomieszany z uczuciem zawodu.
-
Z pewnością ma je dawny właściciel, jak wszystkie inne klucze od
Willi Argo - odpowiedziała Julia. - Możemy zapytać tatę albo Nestora.
Rick oddał latarkę Jasonowi i odszedł kilka kroków. Nie mógł znieść
zimnego powietrza, które napływało z korytarza mauzoleum.
Podszedł do ścieżki biegnącej po prawej stronie bramy i tam przystanął,
spoglądając w górę.
Julia postała jeszcze moment z bratem, po czym wyczuwając
wzburzenie Ricka, podeszła do niego.
Ujęła go pod rękę.
-
Idziemy? - spytała cichutko. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale
słowa zamarły jej na ustach.
Obróciła się w stronę pogrążonej w ciemności groty. Spojrzała na hak w
kształcie czapli, skupiając na nim całą swoją uwagę. I zamarła z
wrażenia.
Spostrzegła, że krążek trzymający linę z żelazną klatką windy zaczyna
się obracać wokół własnej osi, cicho skrzypiąc.
Ktoś uruchomił windę.
PIATY
PODCHODY OBLIWII
TlozJziai:
Mmummmmmmrmar^nmmimtmiSiP
Nestor dwukrotnie zerknął nerwowo na zegar. Dzieci stanowczo za
długo nie wracały. Powinny już dawno być z powrotem.
Na szczęście nikt go o nic nie pytał. Pani Covenant była całkowicie
pochłonięta swoimi domowymi obowiązkami, a jej mąż późnym
popołudniem telefonował, żeby potwierdzić, że droga jest całkowicie
nieprzejezdna i że przyjedzie do domu na kolację razem z architektem.
-
Strata czasu - powiedział Nestor do siebie. - Jedna wielka strata
czasu.
Utykając, wszedł do swego domku w cieniu stuletnich drzew parkowych
i zatrzymał się przed lustrem. Spojrzał głęboko we własne oczy i sam
sobie zadał pytanie:
-
Czy powinienem powiedzieć dzieciom o Leonardzie?
Nic nie odpowiedział. Sięgnął po jakieś ubranie i zaczął je
czyścić. Potrząsał głową jak spłoszony koń, próbując odgadnąć, co też
dzieci robią w miasteczku. Nie mógł się uspokoić.
Widząc je w tak opłakanym stanie po powrocie z Wenecji, przeraził się i
pomyślał, że trzeba natychmiast zwolnić bieg wydarzeń. Za wiele
ryzykowały, by odnaleźć Petera. I nie chciał za nic w świecie, żeby
znowu się tak narażały, poszukując Blacka.
Im dłużej nad tym wszystkim myślał, tym bardziej utwierdzał się w
przekonaniu, że jego domysły są słuszne, że chyba wie, dokąd Black
wywiózł wszystkie klucze.
O ile dobrze go znał, a znał świetnie jego przysłowiową już zdolność
radowania się życiem, o tyle było wielce prawdopodobne, że ze
wszystkich możliwych miejsc na świecie, z burzliwych oceanów,
wiecznych lodów, dżungli, ośnieżo-
^mm^mm^mmmmrmnr^immm^mraiP
206
m\m®mmmimnmimm'£> Podchody Obliwii
nych gór i spokojnego ogrodu rozkoszy, wybrał właśnie... ów ogród.
Przecież Black znał ten ogród tak dobrze.
Nestor wiedział, że to tylko domysły i że do dzieci należało ostateczne
słowo. To one miały się przekonać, jak to jest. One miały odkryć
tajemnicę.
- Jasne, to dzieci muszą zdecydować... - mruknął, zwracając się znowu
w stronę lustra. - Ale może mógłbym im odrobinkę pomóc.
Wcisnął na głowę filcowy kapelusz, wyszedł z domku i przeszedł przez
dziedziniec, kierując się do tylnego wejścia do Willi Argo.
„W samą porę" - pomyślał.
Zaledwie bowiem skręcił za róg domu, gdy przez bramę Willi Argo
wjechał błękitny samochód z dwoma osobami w środku. Eleganckie
auto zatrzymało się na środku dziedzińca. Nestor zmarszczył brwi,
słysząc stukot obcasów pani Covenant, która podeszła do drzwi i
zapytała:
- Czy to Gwendalina? To pani? Bardzo mi miło. Jestem Covenant.
„Fryzjerka" - pomyślał Nestor i uspokoił się.
Wszedł do domu, skierował się na schody i, głaszcząc po drodze ramy
portretów, udał się na piętro, do biblioteki. Kiedy już był w środku,
rzucił okiem za siebie, a upewniwszy się, że jest całkiem sam, obrócił
cztery mosiężne tabliczki na półce z książkami historycznymi.
Ściana biblioteczna wydała ciche klik i ustąpiła. Ukazało się wąskie
sekretne przejście. Stary ogrodnik raz jeszcze obejrzał się za siebie i
ostrożnie wsunął się w nie.
Za przejściem znajdowało się maleńkie pomieszczenie bez okien,
oświetlone lampą, która zapalała się po włączeniu odpowiedniego
mechanizmu. Kręte schodki wiodły stąd do pokoiku w wieżyczce, a na
małym niskim stoliku leżało kilka modeli różnych środków lokomocji i
dziesięć czarnych notatników - dzienników podróży.
Nestor podrapał się nerwowo po brodzie. Spośród rozmaitych środków
lokomocji, starannie zrekonstruowanych w najdrobniejszych
szczegółach, wybrał wielbłąda z materiału, w bogatej uprzęży.
-
Oto „okręt pustyni" - powiedział cicho do siebie. - Teraz brak mi
jeszcze odpowiadającego mu dziennika podróży.
Przyklęknął z wysiłkiem obok dzienników, przekartkował kilka z nich,
wybrał ten, którego szukał i wsunął go do kieszeni.
Zaczął wchodzić po schodkach, gdy nagle, jakby tknięty jakimś
przeczuciem, zawrócił. Przyłożył ucho do tylnej ścianki biblioteki i
zaczął nasłuchiwać.
Wydało mu się, że słyszy w oddali znajomy głos. Pokręcił głową z
niedowierzaniem. Potem nachylił się i spod schodów wyciągnął stary
obraz zwinięty w rulon.
-
Przewietrzę cię trochę... - powiedział Nestor do portretu Ulyssesa
Moore'a, który swego czasu wisiał nad schodami. Wsunął rulon pod
pachę i wszedł na schodki wiodące do wieżyczki.
Otworzył drugie sekretne drzwi i znalazł się w pokoiku w wieżyczce.
Okno wychodzące na park otworzyło się niespodziewanie, jak zwykle.
Nestor pospiesznie zamknął je w nadziei, że nikt tego nie usłyszał.
mnnm%&nmt:<mimrm> Podchody Obliwii
<mmziumm&mmm&rammmitt
Potem rzucił okiem na samochód fryzjerki - wyglądał całkiem jak słodki
cukiereczek na czterech kołach.
Nie widząc nic niepokojącego, położył dziennik podróży i wielbłąda na
środku stołu i opuścił wieżyczkę, zamykając za sobą lustrzane drzwi.
Zamierzał właśnie zejść ze schodów, kiedy usłyszał jakieś hałasy
dobiegające z parteru. Pani Covenant i fryzjerka zastanawiały się, w
którym pokoju najlepiej będzie obcinać włosy.
Nestor znowu podrapał się po brodzie, po czym skierował się do pokoju
dzieci. Zatrzymał się pod klapą w suficie, przez którą można było wejść
na strych. Wyciągnął drabinę i zaczął wchodzić na zaciszne, zakurzone
poddasze.
Kiedy już się tam znalazł, wciągnął drabinę i zamknął za sobą klapę.
Szybko oswoił się z ciemnością i, poruszając się swobodnie, trafił do
pracowni Penelopy. Podszedł do manekina w marynarce i czapce
kapitana i oparł dłoń na rękojeści szabli.
Westchnął ciężko i zawrócił ku przeciwległej ścianie strychu.
Klik, kliknął drugi mechanizm.
«
I po minucie Nestor był już w ogrodzie.
Istnieje tylko jedno słowo, które właściwie oddaje wyraz twarzy Obliwii
Newton: triumf.
Gdy tak stała w salonie Willi Argo, spoglądając na samą siebie w lustrze
w złotych ramach, czuła się jak zwycięzca.
Wślizgnęła się do tego domu z taką łatwością, z jaką wsuwa się słomkę
do szklanki z tropikalnym koktajlem. Gwen-
dalina i Manfred szczęśliwie dla niej unieszkodliwili na dłużej panią
Covenant, a ani dzieci, ani tego okropnego ogrodnika nie było w
pobliżu.
Wreszcie udało się jej wejść do tego domu, który pragnęła kupić
bardziej niż cokolwiek innego na świecie.
Domu, do którego aż do tego dnia wzbraniano jej wstępu. - Jestem -
oznajmiła, wykonując pokłon przed lustrem. Wystarczył jej jeden rzut
oka na salon pełen bibelotów, żeby ocenić umeblowanie Willi Argo jako
przeładowane, barokowe, całkowicie pospolite. Zarazem niebywale
podniecające.
Obliwia przesunęła dłonią po niewielkiej kanapie obitej żółtym
jedwabiem i długo przyglądała się chińskiej wazie, zanim zerknęła do
kuchni, z której dobiegała radosna paplanina. Pani domu i Gwendalina
zgodnie wybrały właśnie kuchnię na zabiegi fryzjerskie.
Kobieta ukryła się za drzwiami i ostrożnie wychyliła głowę, usiłując
przyciągnąć wzrok Manfreda. Patrząc na niego, przez chwilę ogarnęła ją
fala współczucia. Jej goryl wyglądał żałośnie, z rękami upapranymi
szamponem i w nieodłącznych okularach odblaskowych, za którymi
bezskutecznie usiłował ukryć swoje niezadowolenie. Mimo pewnej
nieporadności w ruchach, Manfred doskonale wszedł w rolę pomocnika
fryzjerki. W tej właśnie chwili podtrzymywał delikatnie przechyloną
głowę pani Covenant nad błękitną miską z wodą, w której w innych
okolicznościach najspokojniej by ją utopił.
210 tmrnmrnzimniummmmmmipmii
Podchody Obliwii
U jego boku Gwendalina wprost bombardowała panią domu
anegdotami, lecz jej bystre i uważne oko dostrzegało wszystko, co się
wokół działo.
Gdy tylko Manfred dostrzegł Obliwię, puścił nieco brutalnie głowę pani
Covenant i, mrucząc coś, bezceremonialnie wyszedł z kuchni.
-
Gdzie ogrodnik? - spytał szeptem.
Obliwia pogłaskała go po twarzy, jak zwykle sadystycznie
wbijając mu przy tym swoje fioletowe paznokcie w brodę.
-
Manfredzie, skarbie, nie przejmuj się tak tym ogrodnikiem.
Wydaje się, że w ogóle nas nie zauważył.
Ignorując ból wbitych paznokci, do którego zdążył się już prawie
przyzwyczaić, poprawił bejsbolówkę.
-
Tak lepiej.
-
Idę poszukać drzwi - szepnęła kobieta.
Manfred obrócił się w stronę Gwendaliny.
-
A ja dokończę farbowanie i przyjdę.
-
Ale słuchaj jej potulnie - zażartowała Obliwia, tryskająca
nadzwyczajnie dobrym humorem, co się jej bardzo rzadko zdarzało. - I
pamiętaj, że zmieniłeś panią tylko na dzisiaj.
Manfred parsknął, zupełnie nierozbawiony jej dowcipem.
-
Wracam za chwilę.
Obliwia łaskawie skinęła głową.
-
Nie spiesz się, skarbie. Tu gdzieś musi być biblioteka. Zacznę od
niej.
Pozostawiwszy Manfreda jego chwilowym obowiązkom, Obliwia
dokonała przeglądu parteru, upewniając się, że wszystkie drzwi
wychodzące na zewnątrz są zamknięte. Nie
211 smrmuimmPAnmmi&r^Anrmmmpjmnr.
miała najmniejszej ochoty, żeby ktoś przeszkodził jej w
poszukiwaniach.
-
Otworzyłabym tylko dzieciom - pomyślała. - Tym rozkosznym
smarkaczom, które z pewnością mają przy sobie klucze do Wrót Czasu.
Do prawdziwych Wrót Czasu. Najstarszych, jak powiedział Peter
Dedalus.
Nie znalazłszy biblioteki na parterze, Obliwia zdecydowała się poszukać
jej wyżej.
-
No proszę, a oto i wszyscy panowie z rodu Ulyssesa Mo-orea! -
burknęła, wchodząc po schodach wzdłuż galerii przodków. - Cała
genealogia łajdaków, którzy chcieli zatrzymać dla siebie Wrota Czasu.
Od schodów do biblioteki było niedaleko. Ogarniając wzrokiem
wszystkie te książki, Obliwia poczuła narastający niepokój. Czuła się
wprost porażona widokiem tych tysięcy słów drukowanych na tysiącach
stron.
-
I na co komu taka biblioteka? - spytała półgłosem, walcząc z
bólem głowy, który pojawiał się zawsze na widok jakiejkolwiek
poważniejszej lektury.
-
O które tabliczki ci chodziło, Peter? - spytała już głośno, usiłując
sobie przypomnieć instrukcje, jakie mu się przypadkowo wymknęły.
Podeszła do jednej z wielu szaf bibliotecznych i spróbowała obrócić
kilka tabliczek, lecz bez rezultatu.
-
Kryptozoologia... - przeczytała z niejakim trudem podpis na
tabliczce. - Można wiedzieć, co to takiego?
Zaczynała się już denerwować, gdy mosiężna tabliczka z podpisem
Historia starożytna stuknęła lekko i obróciła się. Podobnie obróciły się
trzy następne w dziale historii.
Hssmmtmmic<mmmmtm> PODCHODY OBLIWII
«^asssmmi^iiisigKiagisiiisaiil Obliwia uśmiechnęła się złośliwie.
-
Niech podniesie rękę ten, kto odróżnia historię nowożytną od
historii współczesnej.
A kiedy szafa się odchyliła, zerknęła do środka i spytała:
-
A kuku! Jest tam kto?
/
s: nmmmma mmv mmmmmmm* 213 <mimmmxmmiw
Ktokolwiek to był, zbliżał się.
Z głębi groty.
Jechał windą.
I chyba tylko jedna Julia to zauważyła.
Na widok jej pobladłej twarzy Rick spytał:
-
Julio, dobrze się czujesz?
Skrzypienie liny zawieszonej w powietrzu zupełnie ją poraziło. Nie
potrafiła oderwać oczu od świetlistego błysku stalowej liny nawijającej
się na bloczek.
-
Julio! - zwrócił się do niej znowu Rick. - Czy ty się dobrze
czujesz?
Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko schowała się odruchowo w jego
ramiona. ,
-
Winda - wyszeptała z trudem, tak przerażona, że aż od-jęło jej
głos.
Rick obejrzał się i dopiero teraz spostrzegł, że ktoś uruchomił windę.
Objął Julię, jakby chciał ją chronić.
-
Jason! Winda! - ostrzegł przyjaciela.
Jason natychmiast przestał zajmować się wejściem do mauzoleum i
spojrzał na lśniącą linę z wolna nawijającą się na bloczek. Przeraził się,
lecz zamiast uciekać zawrócił do barierki, włączył latarkę i skierował jej
światło w dół groty. Latarka była za słaba, żeby ogarnąć całą grotę, lecz
wydobyła z mroku dach windy z czarnego żelaza, nieubłaganie sunący
w górę.
-
Jason, uciekaj! - wrzasnął Rick, trzymając Julię za rękę.
Jason zmrużył oczy, usiłując dostrzec coś poprzez szczeliny żelaznej
windy. Nie widział dobrze, ale cień, który mu mi-
mmsi^m.m&nm&rm&imme* Nieznajomy
<^mznm?ammmmmimmmamii
gnął, wystarczył, by serce podeszło mu do gardła. Tam rzeczywiście
ktoś był. Ktoś czy coś jechało windą...
-
Jason! - wołali go Rick i Julia. - Jason!
-
Uciekajcie! W górę po ścieżce! - odkrzyknął Jason.
Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać - wbiegli na ścieżkę
wznoszącą się w stronę wyjścia z groty na powierzchnię.
Jason cofnął się jeszcze kilka kroków ku wejściu do mauzoleum,
szukając najlepszego miejsca na kryjówkę. Nie chciał być za daleko od
drzwi windy, ale też i nie za blisko. I nie chciał mieć za sobą bramy do
mauzoleum, z tym mrocznym korytarzem prowadzącym do grobowców.
Przykucnął za jakimś stalagmitem i czekał. Był zdecydowany poczekać,
aż winda dojedzie na samą górę. Jeżeli to miał być początek, jak
mówiono, to znaczy, że tu musiało się wszystko zącząć.
Jason słyszał oddalające się kroki Ricka i Julii, którzy już byli na końcu
ścieżki.
Został sam.
Wreszcie nadjechała żelazna klatka. Najpierw ukazał się dach
przyczepiony do liny łańcuchami, potem cała ażurowa kabina.
Jasonowi zrobiło się zimno ze strachu.
W windzie stał mężczyzna.
-
Rick, stój! Zatrzymaj się! - wykrztusiła Julia.
Oparła się o jakiś kamień i rozejrzała dokoła, próbując złapać oddech.
Teraz grota nie budziła już lęku. Z tej perspektywy nie wydawała się tak
przepastna, a gdzieś z góry wpadały pierwsze nieśmiałe promyki światła
dnia.
-
Jak się czujesz? - zapytał Rick, klękając przy Julii.
-
Lepiej. - Ale nadal była bardzo blada i uginały się pod nią kolana. -
Nie wiem, co mi się stało. Byłam przerażona. - A potem wskazała na
ścieżkę, którą tu przybiegli. - Rick, tam w dole, tam został Jason...
-
Wiem. - Rudzielec kiwnął głową.
-
Nie możemy go zostawić samego.
-
Nie, nie możemy, ale ty...
-
Ja już się lepiej czuję. Zostaw mnie i pędź po Jasona. Rick wstał z
klęczek. Było ciemno, a latarkę zostawił Jaso-
nowi. Pamiętał jednak dobrze drogę, którą właśnie przebiegł.
-
Zaraz będziemy.
-
Liczę na to - uśmiechnęła się blado Julia. - Bo ja nie pójdę wam na
ratunek...
Dziewczynka znowu się rozejrzała. Na końcu ścieżki przebijało światło
dnia. Za sobą słyszała cichnące kroki Ricka idącego w głąb groty.
Światło. Ciemność. Oparła ręce na kolanach. I wybrała światło.
Rickowi powrót w okolice wejścia do mauzoleum zabrał niecałą minutę.
A kiedy przebiegł ostatni zakręt, usłyszał wyraźnie głos Jasona, który
pytał:
-
Jak to możliwe?
Rozpłaszczył się cały na skale i krok po kroku zaczął się skradać. Nie
dosłyszał głosu drugiego rozmówcy, ale wydawało mu się, że głos
Jasona jest jakiś wzburzony.
Jeszcze krok, jeszcze jeden, twarz przyciśnięta do wilgot-
nramnrammmimni&mmr&iP Nieznajomy
nej ściany groty i w końcu Rickowi udało się zobaczyć przyjaciela
stojącego przed bramą z latarką w ręku.
-
Nie zależy mi na tym, żeby tu mnie pochowano - powiedział
Jason.
Rick przestraszył się czegoś okropnego i, nastawiając baczniej uszu,
spróbował prześlizgnąć się jeszcze bliżej.
Głos tej drugiej osoby był jakiś zdławiony i zadyszany. Ktoś mówił z
trudem, przeciągając słowa, aż Rickowi przeszedł dreszcz po krzyżu.
-
Mam propozycję... - mówił cicho Jason. - Wyjdziemy tędy, tą
ścieżką, i zapomnimy o całej tej historii. Jakby nic się nie stało. Co ty na
to?
Jakiś kamyk stoczył się nagle spod stóp Ricka i Jason urwał.
-
Kto tu jest? - spytał jakiś mężczyzna, którego głos Rick mógł już
teraz dobrze słyszeć. Skądś go znał.
Rudzielec przygryzł usta, próbując sobie na gwałt przypomnieć, czyj to
głos.
-
Rick, to ty? - zapytał Jason, oświetlając ścieżkę latarką. „Dlaczego
mnie woła?" - zdziwił się chłopiec z Kilmore
Cove, usiłując się ukryć w cieniu.
Wydawało się, że Jason odstąpił od swojej propozycji. Schylił się i
podniósł starą walizkę, którą Rick dźwigał przedtem na plecach.
-
No, to ja idę na górę... - oznajmił i ruszył na ścieżkę. Za jego
plecami wyrósł wysoki i chudy cień. I latarka Jasona wydobyła na
moment z mroku wystraszoną twarz Freda Śpiczuwy.
t mm immsm vamm. mmi smammft 219
-
Cześć, Rick - powitał go najspokojniej w świecie Jason, kiedy
chłopiec wyszedł z ukrycia. - Widzisz, kto był w windzie?
Zza ramion Jasona wychyliła się chuda sylwetka Freda.
Rick skinął głową.
-
Ale jak on to zrobił?
-
Mówi, że szedł za nami tunelem, kiedy biegliśmy do lokomotywy.
I że kiedy się zdecydował do niej wsiąść i właśnie stanął na schodkach,
Klio ruszyła jak rakieta i nie pozostało mu nic innego, jak uchwycić się
z całych sił poręczy. Mówi, że zemdlał, a kiedy się ocknął, wszystkie
latarnie już się świeciły.
-
I wtedy wsiadłem do windy... - wtrącił Fred, Wysuwając się zza
pleców Jasona. - Bo nawet jeśli to wszystko to jakiś koszmar, to nie
powód, żeby się zamęczyć na śmierć, no nie?
-
Taaa... - burknął Rick, zły z powodu niespodziewanego pojawienia
się tego człowieka na ich drodze w nieznane.
-
A gdzie Julia? - zaniepokoił się Jason.
-
Sądzę, że wyszła już na powierzchnię - odparł Rick, wskazując
światło u wyjścia z groty.
Jason zrobił kilka kroków, rozejrzał się dokoła i powiedział.
-
Ale ja przecież znam tę grotę...
Kilka metrów dalej znalazł się w zagłębieniu, które z całą pewnością
dobrze znał. Na ziemi zobaczył piórka gołębie i beczki z resztką smoły z
poprzedniego dnia.
-
Ależ tak! Jesteśmy w Turtle Parku!
-
O, świetnie! - zawołał Fred Śpiczuwa. - Od lat wybierałem się,
żeby obejrzeć ten park.
/
m^^rmmnramAPr^Ais.mrmp Nieznajomy
Parę minut później wszyscy znaleźli się na powierzchni, w świetle
słońca, czy raczej tej resztce światła, jakie rzucało słońce, chyląc się już
ku zachodowi.
W starym parku żółwi rozbrzmiewał ptasi koncert z towarzyszeniem
cykad. Ścieżki, które w dawnych czasach wytyczały na wzgórzu
regularne, wymyślne wzory geometryczne, teraz zarosły kępami zielska
i ciernistymi krzewami.
Julia - całkiem odprężona - zaczęła się głośno śmiać, widząc, kim był
ów tajemniczy mężczyzna w windzie. I przypomniała sobie dziwny
krzyk, który usłyszała w chwili, kiedy lokomotywa ruszyła.
Potem pokazała wszystkim okrągłą budowlę, przypominającą
odwróconą babę wielkanocną opartą na kilku kolumnach. To było
drugie wejście do mauzoleum Mooreow, od strony morza.
Wyglądało na to, że grobowce dawnych właścicieli miały dwa wejścia:
jedno na powierzchni, wystawione na światło dzienne, drugie - ukryte w
ciemności.
I jeszcze specjalny pociąg do dyspozycji, który czekał na nich pod
ziemią.
Fred nie przysłuchiwał się rozmowie dzieci. Wziął głęboki oddech i
pożegnał się uprzejmie, mówiąc, że wróci do miasteczka pieszo. I dodał,
że po tym wszystkim, co się dziś wydarzyło na stacji, nazbierało mu się
sporo pracy do odrobienia.
Dzieci odczekały, aż zniknął między krzewami, i Jason zaprowadził
Ricka i Julię do domku, który Leonard pokazał mu poprzedniego dnia.
- Tam wewnątrz znajdują się podpisy wszystkich - wyja-
221 otmBSMmmmimmmmmpMzsmmmzsmm
śnił im. - I to stąd Black Wulkan udał się po raz pierwszy na badanie
groty, którą przed chwilą opuściliśmy
-
Więc tu jest początek wszystkiego? - zadumał się Rick.
-
Może - odparł Jason. - A może koniec wszystkiego, zważywszy,
jak się to wszystko potoczyło.
Wyczuwało się pewną gorycz w jego głosie. W gruncie rzeczy nie
natrafili ani na Pierwszy Klucz, ani na Blacka Wul-kana. Nie
dowiedzieli się nic więcej ponad to, że Black opuścił miasteczko w
„swojej" lokomotywie i przez „swoje" Wrota Czasu.
A poza tym popołudnie najwyraźniej miało się ku końcowi, a Jason
dobrze pamiętał polecenie Nestora, żeby wrócić do domu najdalej za
trzy godziny.
-
Jest taka ścieżka, która biegnie od mauzoleum do Willi Argo... -
powiedział Jason. - To najkrótsza droga do domu.
-
A nasza łódka? - spytała Julia, gdy ruszyli w stronę ścieżki
wskazanej przez Jasona.
-
W miasteczku rybaków nikt nie ukradnie łodzi - zapewnił ją Rick.
Zbliżała się pora zamknięcia, kiedy w księgarni i wypożyczalni książek
w Kilmore Cove panna Calypso usłyszała dziwny hałas. Odłożyła na
półkę książkę dla dzieci, którą właśnie przeglądała, i zaczęła
nasłuchiwać. To było jakieś rytmiczne i nasilające się drżenie. Kroki, a
może raczej małe fale? Jakby ktoś stukał w mur, żeby sprawdzić, czy w
środku nie jest pusty.
Zaledwie usłyszała ten odgłos, hałas ustał. „Coś mi się wydawało" -
pomyślała i wróciła do lektury Somnabulików, serii książek
fluorescencyjnych, które można czytać po ciemku. Tom, który akurat
trzymała w ręku, dotyczył konstelacji gwiazd.
Nagle hałas się powtórzył, tym razem znacznie gwałtowniejszy.
Teraz Calypso była już najzupełniej pewna, że się nie przesłyszała. Ktoś
naprawdę stukał. I to stukał coraz mocniej, tak że stuk rozlegał się po
całej księgarni.
Bum, bum.
Bum, bum.
Bum, bum.
Hałas dobiegał gdzieś z tyłu księgarni.
- Niemożliwe - szepnęła kobieta, kierując się w stronę lady.
A jednak...
Bum, bum, bum.
Bum, bum, bum.
Bum, bum, bum.
bibisjisimsisi¡mumim^ Ktoś stuka
Calypso chwyciła się za głowę, przeszła kilka kroków dalej, na tyły
księgarni, i rozsunęła wiszące w przejściu zasłony. Stukot dochodził od
strony drewnianych poczerniałych ze starości drzwi ze lśniącym
zamkiem.
Bum, bum, bum.
Bum, BUM, BUM.
BUM, BUM, BUM.
Były to drzwi, których Calypso nigdy nie używała. I do których nie
miała już klucza, który wiele lat temu przekazała Leonardowi.
Klucz z główką w kształcie wieloryba.
-
Niemożliwe... - powtórzyła cicho bibliotekarka, podchodząc pod
stare drewniane drzwi i przesuwając dłonią po zamku.
Hałas się nasilił i stał się o ton wyższy. Teraz przypominał bicie w
bębny w rytm jakiegoś tańca rytualnego, albo...
„Tak" - pomyślała Calypso i przeszedł ją dreszcz... Ten dźwięk
przypominał bicie przestraszonego serca. Przyłożyła ucho do drzwi i
poddała się tej niesamowitej wibracji, od której cała się trzęsła.
BUM BUM BUM BUM BUM BUM BUM.
-
Leonardzie, to ty?... - szepnęła przez Wrota Czasu.
Stukanie nagle umilkło.
Kobieta odskoczyła od drzwi, jakby poraził ją prąd elektryczny.
bsssiibb^SBS225
r
-
Nie! - zawołała, wybiegając pędem z biblioteki. - Nie, Leonardzie,
nie!
Biegła najszybciej, jak umiała, a jej klapki w kwiatki stukały po bruku
placu. Sadziła susy większe, niż jej krótkie nogi na to pozwalały.
Przebiegła tak całe miasteczko, myśląc jedynie o morzu.
Minęła cukiernię, pomnik króla, molo i drewnianą ruderę hotelu Windy
Inn. Dotarła do plaży Whales Cali i dopiero wtedy spojrzała na otwarte
morze. A potem na latarnię.
Żadnej łodzi. Ani na morzu, ani w remizie w pobliżu mieszkania
Leonarda.
„Musiało stać się coś niepojętego, tam, na pełnym morzu" - myślała.
Ręce jej drętwiały i czuła silny, rozsadzający ból w uszach, jakby się do
nich dostała woda. Znowu złapała się za głowę.
Co mogła zrobić?
Jakiś samochód zatrzymał się w pobliżu Windy Inn, parę kroków od
niej.
Calypso patrzyła na morze, które wyraźnie cofało się w porze odpływu,
pozostawiając wilgotny ślad na piasku. I dostrzegła łódkę z wiosłami,
wyciągniętą na brzeg.
Anabellę.
-
Leonardzie, nie! - jęknęła znowu kobieta, myśląc o czymś, co nie
mogło jej przejść przez gardło.
-
Halo, proszę pani, czy pani dobrze się czuje? - usłyszała nagle
czyjś głos za plecami.
Calypso odwróciła się. Przez otwarte okno samochodu patrzył na nią
młody mężczyzna. Wewnątrz auta siedział jeszcze jeden, trochę starszy.
I obaj się do niej uśmiechali.
Ktoś stuka ^mmmmimmmm^mm^^mm
-
Widziałem, jak pani biegła w stronę plaży - wyjaśnił ten młodszy.
- I jak chwytała się pani za głowę. Nie chciałbym być niedyskretny,
ale... czy pani dobrze się czuje?
Calypso spuściła głowę.
-
Sama nie wiem - odparła.
Mężczyzna zamknął okno, wysiadł i podszedł do niej. Miał jakby
znajomą twarz, ale był tu obcy.
-
Czy mógłbym pani jakoś pomóc? Jestem Covenant z Willi Argo - i
wskazał dom na szczycie urwiska.
Calypso podążyła wzrokiem za jego palcem, potem znowu zaczęła
wpatrywać się w otwarte morze.
-
Myślę, że... że mój przyjaciel znalazł się w tarapatach -
powiedziała cicho.
-
Jakiego rodzaju tarapatach?
-
Umie pan wiosłować? - zapytała cicho bibliotekarka z Kilmore
Cove.
/
PIĄTY
DRZWI DO OGRODU
Rozdział:
DE^)ALUS
Dochodziła siódma, gdy trójka małych przyjaciół zbliżała się do bramy
Willi Argo. Dzieci przemknęły w cieniu stuletnich drzew i okrążyły
park, podchodząc od tyłu do domku starego ogrodnika.
-
Nestorze! - zawołały.
Mężczyzna pokuśtykał po drewnianej podłodze i otworzył drzwi.
-
Wreszcie! - odetchnął z ulgą na ich widok. - Można wiedzieć,
gdzieście się zawieruszyli na tak długo?
Dzieci opowiedziały mu pokrótce o wszystkim.
Nestor usiadł i podsumował ich opowieść krótkim:
-
Wiedziałem.
Potem wyprostował się i podniósł.
-
Już prawie pora kolacji - powiedział. - Dzień ma się ku końcowi.
-
A my wiemy tylko trochę więcej, niż wiedzieliśmy rano -
odpowiedział Jason.
-
Ale wiecie przynajmniej, że Black skorzystał z drzwi z koniem... -
powiedział ogrodnik. Wskazał wieżyczkę i dorzucił: - I możecie
spróbować pogrzebać jeszcze w rzeczach dawnego właściciela, czy nie
znajdziecie jakichś wskazówek, dokąd te drzwi prowadzą.
-
Właśnie zamierzaliśmy to zrobić - zapewnił Jason.
-
Pójdziesz z nami?
Nestor się uśmiechnął.
-
Nie mogę. Jest tam wasza matka. To jest jej dom i nie sądzę, by
była zadowolona, gdyby stary ogrodnik szwendał się po jej domu.
mnmmmmmsmnmmmmmm&mmiP 230
<mmmmmj/siim&mimKimmmm
resiis: :-imiz: aa :~:inasłmtm> Drzwi do ogrodu
Pani Covenant - jak na zawołanie - wyszła właśnie kuchennymi
drzwiami. Obok niej stała jeszcze druga kobieta. Dopiero wtedy dzieci
zauważyły błękitny samochód zaparkowany na dziedzińcu, kilka
kroków od roweru Ricka.
-
A to kto? - spytała mało uprzejmie Julia, nie przyglądając się jej
zbyt uważnie.
Tymczasem Jason natychmiast rozpoznał Gwendalinę. To była ta
wspaniała dziewczyna, która dwa dni wcześniej obcięła mu włosy.
-
Fryzjerka - westchnął.
Istotnie, pani Covenant miała teraz absolutnie odlotową fryzurę.
Obie panie, zajęte sympatyczną rozmową, powoli zbliżały się do
samochodu.
Gwendalina wrzuciła w końcu swoje przybory do układania włosów na
tylne siedzenie i uściskała dłoń pani Covenant.
-
A pani pomocnik? - spytała pani Covenant, zanim się pożegnały.
-
Och, o niego nie trzeba się martwić - odpowiedziała szybko
dziewczyna, nieco zakłopotana - Pewnie poszedł pieszo, złapię go po
drodze.
-
Zatem do zobaczenia za dwa tygodnie - powiedziała jeszcze pani
Covenant.
-
Pozdrowienia dla dzieci! - zaszczebiotała Gwendalina. I sprawnie
manewrując autem, opuściła Willę Argo.
Rick, Jason i Julia weszli do domu jak gdyby nigdy nic. Chcieli od razu
przejść na pierwsze piętro, by uniknąć zbędnych pytań.
mmimzmsBimmimnr&miEmttiP 231
tzzmiiizmszuiażttśniU
0
Pani Covenant pogwizdywała wesoło, sprzątając z podłogi obcięte
włosy.
-
Dzieci...
-
Mamo, co za wspaniała fryzura! - przerwała jej Julia.
-
Tak uważasz? Ta Gwendalina jest rzeczywiście bardzo dobrą
fryzjerką.
-
No naprawdę! A my skoczymy jeszcze na minutkę do wieżyczki,
dobrze?
-
Dobrze. - Kobieta rzuciła okiem na zegar. - Ojciec powinien być
wkrótce w domu. Mówił, że z tą drogą to coś strasznego... wydaje się
jakby przeszło przez nią tornado. Zamawiacie coś specjalnego na
kolację?
Ale dzieci już nie było.
Pastelowe światło spowijało pokoik w wieżyczce, a za oknem widać
było morelowe niebo i ozłocone pnie drzew. Chmury zaczynały
wypływać na niebo, jakby przywołane koncertem świerszczy, które - jak
co wieczór - zgodnym chórem żegnały zachodzące słońce.
Dzieci weszły do pokoiku, nie zapalając światła. Delektowały się tą
chwilą ciszy - tak różną od przygnębiającej ciszy groty i mauzoleum.
Popatrzyły na zbiór łodzi Ulyssesa Moorea i na dzienniki podróży, które
poznały już wcześniej, i na ruchomą taflę morza, przypominającą im
wzburzone, spienione fale wokół skał, które opłynęły tego popołudnia.
- Spójrzcie! - odezwał się Jason na widok czarnego dziennika na stoliku
i leżącego tuż obok dziwnego przedmiotu z materiału.
Drzwi do ogrodu
-
Co to jest?
-
Kto to tu położył?
-
Duch! Jego duch!
Rick sięgnął po dziennik i podszedł do okna, żeby w gasnącym świetle
dnia zajrzeć do diariusza podróży. Rzucił najpierw okiem na domek
Nestora i chociaż nie mógł stąd dojrzeć starego ogrodnika, był pewien,
że Nestor siedzi przed domkiem i patrzy w ich stronę.
-
Nestor poradził nam, żebyśmy przyszli poszukać wskazówki w
wieżyczce... - powiedział półgłosem. - I niby przypadkiem wskazówka
się znalazła.
-
To zaczyna przyprawiać mnie o dreszcze... - powiedziała Julia. -
To tak, jakbyśmy byli pod kontrolą. Jakby sam dawny właściciel
obserwował nas i słuchał zza ściany.
-
Ależ tak! Tak właśnie jest! Wiemy, że tak właśnie jest. A to są
wskazówki, jakich nam brakowało - potwierdził Jason. - Rick, co tam
jest w tym dzienniku?
-
Jest tu coś o ogrodzie - odparł Rick. - Ogrodzie księdza Gianni.
Słyszeliście o czymś takim?
Bliźnięta pokręciły przecząco głowami.
-
Pisze o nim Marco Polo - ciągnął Rick. Posłuchajcie: Jego
imperium jest ogromne i znane na całym świecie, a jego armię tworzy
wiele ludów. I właśnie ta armia jest jednym z cudów tego imperium.
Zdaje się, że w 1165 roku, a więc w średniowieczu, ów ksiądz Gianni
wysłał list do wszystkich władców panujących na Zachodzie. W liście
opisał bogactwa swego królestwa, w tym źródło cudownej wody. Mówi
się, że kto napije się tej wody, nigdy już nie zachoruje ani się nie
zestarzeje.
minmmimmsmimnmmmnmiMmiWP
«HUK tSU..... ttittll 3t2H?8
-
Rodzaj źródła wiecznej młodości?
-
Coś w tym rodzaju, jak sądzę... - Rick pokazał im rysunek
wykonany przez Ułyssesa Moore'a, ukazujący źródło ukryte w lesie. -
Po tym liście dziesiątki poszukiwaczy przygód wyruszyły na Wschód,
aby odszukać to królestwo. Ale wydaje się, że nikt nigdy go nie znalazł i
że wielu przy tym zginęło.
-
To jak Ziemia Puntu.
-
No właśnie.
-
Ale dlaczego wielbłąd? - spytała Julia.
Rick przekartkował dziennik i znalazł rysunek karawany z wielbłądami.
-
O, jest. Wygląda na to, że niektórzy kupcy z Mezopotamii znali
drogę do ogrodu księdza Gianni i utrzymywali z nim stosunki handlowe,
sprzedając mu przyprawy w zamian za złoto i drogie kamienie. A
wielbłąd po arabsku to... „okręt pustyni".
Julia się roześmiała.
-
To dlatego należy do kolekcji modeli okrętów dawnego
właściciela.
-
Pewnie tak - przytaknął Rick. Zamknął dziennik i przekazał go
Jasonowi. - Jest tu mnóstwo ciekawych rzeczy. Jest też mapa tego
królestwa z nazwami wszystkich pałaców... Ale teraz nie mamy czasu na
czytanie.
-
Musimy wyruszyć w podróż - stwierdził Jason.
-
Zwariowałeś? - zaoponowała gwałtownie jego siostra.
-
Ja jestem wykończona.
-
Jaka tam wykończona! Nie mamy czasu do stracenia!
-
nalegał Jason.
-
Jedź sam, jeśli chcesz... - parsknęła Julia, wyjmując z kie-
afmeikśsi^isiłiaen?» Drzwi do ogrodu
szeni cztery klucze i kładąc je na stole. - Ja już dziś nigdzie nie jadę.
-
Ależ Julio, czy ty nic nie rozumiesz? Tam jest Black Wulkan z
Pierwszym Kluczem! Wreszcie wszystko jest jasne. Przywołał
lokomotywę - „pociąg wiecznej młodości" - z powodu tego źródła!
-
A ja myślę, że był inny powód, o wiele bardziej romantyczny -
zauważyła dziewczynka. - Nadał pociągowi imię Klitamnestry Biggles i
sądzę, że w 1974 roku mogli się spotkać. A pociąg nazywa się „wiecznej
młodości", bo miłość sprawia, że jest się wiecznie młodym.
Obu chłopców zatkało.
-
Wiesz, co ci powiem? - podsumował Jason. - To nie Black nie
rozumiał kobiet, to kobiety są bardzo dziwne.
-
Julia ma rację.
-
Myślałby kto! - wybuchnął Jason.
-
Nie możemy teraz wyruszyć. To pora kolacji i w domu są wasi
rodzice. Lepiej będzie odłożyć to do jutra.
-
A Obliwia? - nalegał Jason.
Nagle okno wychodzące na park otworzyło się z głuchym łoskotem. Ze
złocistego półmroku pokoiku wychyliła się jakaś ręka i błyskawicznie
zatkała usta Jasonowi. Dwie postacie podeszły cichutko do Ricka i Julii.
-
Ani słówka... - wysyczał Manfred, podnosząc Jasona jakby był
szmacianą lalką. - Albo ci skręcę kark.
Obliwia podeszła do stołu dawnego właściciela i pochwyciła cztery
klucze do Wrót Czasu.
-
Pytałeś o Obliwię, kochasiu? - szepnęła. - No to ci powiem:
Obliwia ma zamiar wyruszyć natychmiast.
mmmniittmmp
Anabella, mała i lekka łódka, zręcznie mknęła po spokojnym
wieczornym morzu, oddalając się od zatoki Kilmore Cove. Calypso
siedziała na dziobie i obserwowała powolne kołysanie fal.
-
Tam... - powiedziała, wskazując nieco jaśniejszy punkcik, który
chyba tylko ona jedna umiała dojrzeć na morzu, które z każdą chwilą
coraz bardziej przypominało atrament.
Nie miała wątpliwości. Czuła, w jakim kierunku trzeba płynąć, jakby
wiedziona jakimś intuicyjnym przeczuciem.
Pan Covenant i architekt Homer wymienili spojrzenia nieco
zaniepokojeni. Dobrze było pomóc kobiecie w trudnej sytuacji. Dobrze
było wziąć się do wioseł i wypłynąć, na morze pod wieczór. I dobrze też
było oddalić się znacznie od brzegu, ale... byłoby jeszcze lepiej, gdyby
to wszystko miało jakiś sens.
-
Pani Calypso, proszę nam wybaczyć - odezwał się pan Covenant,
nie przestając wiosłować. - Czy mogłaby nam pani wyjaśnić, co my
właściwie robimy?
Drobna kobietka nawet się nie obejrzała. W wielkim skupieniu, uważnie
obserwowała morze.
-
Szukamy mojego przyjaciela.
-
Rozumiem - powiedział pan Covenant. - Ale dlaczego szukamy go
właśnie tutaj?
-
Bo on jest gdzieś tutaj.
Homer nachylił się nad swoim wiosłem i pchnął je.
-
A to gdzieś tutaj to jeszcze daleko?
Słysząc nieco ironiczny ton architekta, Calypso obróciła się.
-
Panowie, uwierzcie mi, proszę. Ja naprawdę nie jestem szalona.
I m^ipx^r^^msr^mimmmm^mimp 238
iaa^mKmiSit; mmnmsmm® TOPIELEC
-
Żaden z nas tego nie powiedział - zawołał architekt, dając do
zrozumienia coś wręcz przeciwnego.
-
Ale obydwaj tak myślicie, czytam to w waszych twarzach. I z
waszego punktu widzenia macie rację. Ale ja... czuję, że coś się stało. I
że to się stało gdzieś w pobliżu. Nie mogę powiedzieć wam nic więcej i
nie mogę o nic więcej prosić, jak tylko o jeszcze kilka minut
cierpliwości. I wysiłku. - Calypso uśmiechnęła się. Jej blada twarz
przypominała mały księżyc na tle toni morskiej. - Potrafię przyrządzić
wspaniałą sałatkę z owoców i obiecuję panom, że po powrocie
natychmiast ją zrobię, żeby się panom odwdzięczyć.
-
Jeśli tak to pani ujmuje - odpowiedział uprzejmie pan Covenant -
nie widzę możliwości, by odrzucić pani zaproszenie. Nieprawdaż,
Homerze?
-
Naturalnie - mruknął Homer najzupełniej bez przekonania, bo
przyszły mu na myśl wszystkie dziwactwa, z jakimi się zetknął w tej
rybackiej mieścinie. Najpierw zapłacili mu za to, żeby jak najwolniej
dokonywał przeprowadzki. Potem otoczono'go tłumnie w hotelu, myląc
z niejakim Ulyssesem Moorem. Transport z meblami musiał zawrócić
do Londynu, bo ciężarówka natrafiła na zwalone drzewo i masę dziur,
które ktoś chyba umyślnie zrobił w asfalcie. A teraz na dobitkę jakaś
kobietka lunatyczka przekonała go, by wypłynął na morze w
poszukiwaniu jej przyjaciela, który prawdopodobnie popadł w tarapaty.
- Coraz gorzej widać... - zauważył, tłumiąc swoje wątpliwości.
Jakby w odpowiedzi na jego uwagę, w tej samej chwili na cyplu za ich
plecami włączyła się latarnia w Kilmore Cove.
- Teraz lepiej? - spytał pan Covenant.
-
Tam! - wykrzyknęła nagle Calypso, pokazując coś na morzu. -
Widzicie ją?
Pan Covenant i Homer przestali wiosłować, spoglądając w kierunku
wskazanym przez bibliotekarkę. Czy widzieli?
Tak, widzieli: atramentowo czarną, zamgloną linię horyzontu i coraz
ciemniejszą płachtę nieba. Oto co widzieli.
Po chwili światło latarni obróciło się, rozjaśniając zarys czegoś
czarnego, co miotało się gwałtownie, czegoś podobnego do ogromnego
ptaka nurkującego w wodzie niecałe dwadzieścia metrów od nich.
-
Ogon wieloryba! - wykrzyknął pan Covenant. - Czy ja dobrze
widzę? Czy to wieloryb?
-
Tak! - zawołała Calypso. - Skręcamy!
-
Dlaczego? W którą stronę skręcamy? - spytał Homer pełen
niepokoju. - Czy to nie grozi wywrotką?
-
Nie, proszę was! Szybko! - błagała Calypso.
Dwaj mężczyźni energicznie wiosłowali w ciemności, dopóki łódka nie
otarła się o coś.
-
Wieloryb! - wykrzyknął Homer, wzdrygając się.
-
Nie! - jęknęła Calypso, przechylając się nagle przez burtę. - To
Leonard!
Na wodzie leżał mężczyzna.
Pan Covenant szybko zrzucił buty, ściągnął koszulę i wskoczył do
wody.
- Ostrożnie! - zawołał Homer, usiłując utrzymać łódkę w równowadze.
mmazEmmAimmnmmmwp Topielec (mmmm^mmmmmmmimimm
Woda była ciepła i spokojna. Pan Covenant podpłynął do mężczyzny i
spróbował go poruszyć.
-
Żyje? - spytała Calypso.
-
Wydaje mi się, że tak - odpowiedział, popychając go w stronę
łódki. - Tak, żyje, tylko zemdlał.
Niezdarnie zdjął mu maskę i odrzucił ją w morze.
-
Ma na sobie całe wyposażenie do nurko...
-
Całe szczęście! Bez kamizelki niezawodnie by się utopił.
-
Jest za ciężki, żeby go wyciągnąć! - Pan Covenant ściągnął z niego
butle i odrzucił je, nawet nie starając się ich zachować.
Potem spróbował wyciągnąć ciało z wody. Homer i Calypso chwycili
Leonarda za ramiona i pociągnęli od góry, ale nic to nie dało.
-
Pani przyjaciel jest z rasy olbrzymów!
-
Mocniej!
-
Pchnij!
-
Ciągnijcie go w górę! Tylko nie upuśćcie!
Ciało Leonarda zawisło na burcie, przechyliło się i z głuchym odgłosem
runęło na dno łódki.
-
Zrobione! - wykrzyknął zdumiony Homer. - Udało się!
Calypso pochyliła się nad Leonardem, odgarnęła mu włosy z twarzy i
próbowała go reanimować.
-
Śmiało, wskakuj... - architekt niezauważenie przeszedł na ty ze
swoim zleceniodawcą. Podał mu rękę i pomógł wdrapać się na łódkę.
-
Tfu! - splunął w morze pan Covenant. - Nie sądziłem, że nam się
to uda.
-
Ja też nie... - dodał Homer.
f 8»
nmmg&mmz^rammmmmmmmmt*
Umilkli obaj. Powierzchnia wody stawała się coraz ciemniejsza i
ciemniejsza, aż zrobiła się tak czarna jak jeszcze nigdy. Linia grzbietu
wieloryba - elegancka i bezmierna, przypominająca trochę most
przerzucony nad powierzchnią morza - stopniowo zaczęła ginąć w
mroku.
A potem znikła, żeby ustąpić miejsca ogonowi trzykrotnie większemu
od Anabelli, ogonowi widocznemu na tle nieba tylko przez moment, nim
wieloryb znowu zanurzył się w wodzie.
Pasażerowie łódki długo płynęli w milczeniu.
-
Dobrze wycelował - mruknął Homer. - Jeden metr w bok i...
t
-
Tak - przytaknął pan Covenant, uświadamiając sobie, że chwilę
wcześniej pływał nad tym gigantem morskim.
-
Jesteśmy tak mali, że nawet nas nie zauważył...
Pan Covenant nie był tego taki pewien.
-
Przeciwnie, odniosłem wrażenie, że... czy ja wiem... że on nas
pozdrawia. - Odwrócił się i spojrzał na pogodniejszą już Calypso. - A
może się mylę? Czy i pani sądzi, że ten wieloryb... w jakiś sposób nam
pomógł?
-
Tak było - odparła kobieta. - On nas przyzywał. Nie bez powodu ta
zatoka nazywa się Whales Call, zew wielorybów.
-
To było fantastyczne - odezwał się Homer. - Absolutnie
fantastyczne. Nie wiem, co bym dał, żeby móc to raz jeszcze zobaczyć...
Hałas, jaki teraz się rozległ, przypominał wybuch pękniętej rury.
To był największy prysznic, jaki można sobie wyobrazić.
W powietrzu rozległ się przedziwny szum... i zaledwie
wjmmztimmmsmj&mm^mmismmp 242
mmmmmmmitsmi
Topielec
zdążyli spojrzeć w górę, a już pokryła ich fontanna ciepłej, śmierdzącej
wody, która nieomal wywróciła łódkę.
-
Kurczę, to straszne! - jęknął Homer, zbryzgany jak wszyscy inni
od stóp do głów. - Fuj! Ohyda! I co za smród!
W tym momencie mężczyzna na dnie łódki gwałtownie zakaszlał i
otworzył swoje jedyne oko. Nie odezwał się ani słowem. Ciągle kaszląc
i rozglądając się dokoła, usiłował zrozumieć, co mu się przytrafiło.
-
To ja, Leonardzie - przywitała go Calypso.
-
Banner... - wymamrotał Leonard Minaxo, gdy tylko minął mu atak
kaszlu.
-
Covenant - przedstawił się pan Covenant, zielonkawy od alg
wyplutych przez wieloryba. - A ten pokryty na wpół strawionymi
rybami to Homer z firmy Homer & Homer. Architekt Homer, mówiąc
ściśle.
-
Widziałem go! - krzyknął Leonard.
-
Co widziałeś? - spytała Calypso. Leonard powoli odzyskiwał
przytomność. Nerwowo obmacał całe swoje ciało, po czym niezdarnie
zaczął przeszukiwać dno łodzi.
-
No nie! Wypadł mi! Zgubiłem go!
-
Czy mógłby pan się nie ruszać, z łaski swojej? - poprosił go pan
Covenant, przestraszony wierzganiem tego olbrzyma.
-
Odnalazłem żaglowiec - krzyknął jeszcze Leonard. Jego twarz była
trupio blada i miała wyraz szaleńca, co powodowało, że dwaj wiosłujący
mężczyźni nie czuli się zbyt pewnie.
-
Znalazłem go, Calypso, leży na dnie! To... żaglowiec Raymonda
Moore'a. Ten, na którym przypłynął do Kilmore Cove.
f
I
-
Leonardzie... uspokój się - odezwała się Calypso.
-
Byłem na dnie... ale zabrakło mi powietrza... - Mężczyzna usiadł
na dnie łodzi. - I musiałem szybko się wynurzyć, żeby nie było za
późno... i musiałem się zatrzymywać dla dekompresji... a potem
nadpłynął ten wieloryb. Wieloryb, Calypso! On mnie wypchnął!
Wypchnął mnie na powierzchnię! I wydawało się, że wie wszystko!
-
Jakie wszystko?
Latarnik pomacał się gwałtownie po wypukłości na piersi. Ściągnął
kamizelkę, wsunął dłoń pod kombinezon i wyciągnął metalowy zegarek.
-
Nie zgubiłem go! - uśmiechnął się, gdy Anabella kołysała się
niepewnie na morzu. Pokazał zegarek Calypso. Potem obejrzał go
również Homer, a w końcu i pan Covenant.
Był to piękny wodoodporny zegarek do nurkowania, z sówką na tarczy.
-
Bardzo ładny - stwierdził pan Covenant. - Istotnie. A tak przy
okazji, to mi to przypomina, że czas najwyższy przybić do brzegu. Moja
żona zacznie się niepokoić.
-
Był w żaglowcu - wyjaśnił Leonard pannie Calypso. - W
szesnastowiecznym żaglowcu Raymonda Moore'a.
-
Uważam, że raczej trudno uznać go za chronometr z szesnastego
wieku - zauważył nieco złośliwie pedantyczny architekt.
-
Banner tam był... uwięziony na dnie - wypowiedział jednym tchem
Leonard Minaxo.
To tam zginął tata Ricka.
PIĄTY
KORYTARZ ŚMIERCI
Projektant: ] Rozdział:
PHTER DEDALUS f 27
I
Julia powoli podeszła do Wrót Czasu. - Dalej, dziecinko, otwórz je -
popędzała ją Obliwia Newton, stojąc tuż za jej plecami. - I nie marudź.
Julia się zawahała. Słyszała matkę, która jak gdyby nigdy nic krzątała
się po kuchni. Wiedziała, że wystarczy krzyknąć, żeby mama przybiegła
im na pomoc. Ale mężczyzna z tyłu, ten sam, który spadł z urwiska,
mocno trzymał Jasona. I gdy tylko ona zwlekała, on dusił go tak mocno,
że jej brat aż jęczał z bólu.
Dziewczynka spojrzała na Ricka.
-
Rób, co ci mówią - poradził.
, Julia wyczuła dziwną pewność
w głosie Ricka, jakby dokładnie wiedział, co robić. Jakby miał jakiś
plan.
Postanowiła zaufać temu wrażeniu i chwyciła klucze. Otworzyła kolejno
wszystkie cztery zamki. Klik. Klik. Klik. Klik.
-
O, cudownie... - wyszeptała Obliwia. - Wy przodem, proszę.
-
Potrzebne jest światło - odezwał się Rick. Obliwia podeszła do
plecaka Manfreda. Pogrzebała w jego gratach i wyciągnęła latarkę
elektryczną.
-
Mam latarkę - powiedziała.
-
Nie będzie działać - wyjaśnił Rick. - Potrzebne są świece.
-
Działa i to doskonale! Naprzód! - rzuciła wściekle Obliwia,
popychając go przed sobą i włączając latarkę. - Dość tych głupot!
Weszli w korytarz. Julia i Rick pierwsi, za nimi Obliwia, a na końcu
Manfred z Jasonem.
korytarz śmierci
-
Jeśli z czterech jedne otworzysz przypadkiem... - zaczął recytować
Rick - Z czterech trzecie wskażą motto...
-
Co ty tam bredzisz? - zagrzmiała Obliwia.
-
Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć... - ciągnął Rick
-
A jeden z czterech - poprowadzi na dół.
-
Co to znaczy?
Julia i Rick zatrzymali się pośrodku owalnego pomieszczenia z czterema
wyjściami.
-
To taki wierszyk, który służy jako wskazówka, żeby wybrać ten
jedyny korytarz prowadzący bezpiecznie na dół
-
wyjaśnił z powagą Rick, wskazując kilka wyjść z tego miejsca.
Obliwia Newton zdążyła jeszcze poświecić latarką dokoła. Ujrzała litery
wyryte na obrzeżu i postacie zwierząt wyrzeźbione nad kamienną belką
nad drzwiami.
A już po chwili - jak za każdym razem - gwałtowny podmuch zatrzasnął
nagle Wrota Czasu za plecami Manfreda. I latarka zgasła.
-
Jason! - krzyknęła Julia w ciemnościach.
-
Oooo! - wrzasnął Manfred.
-
Grrrr! - wyrzęził Jason.
-
Manfred! - wrzasnęła Obliwia.
Nastąpiła seria krzyków i nawoływań, pospiesznych kroków i zderzeń w
ciemności.
-
Jason! - powtórzyła Julia.
-
Julio! - odkrzyknął jej brat. - W dół!
-
Przeklęty smarkacz!
-
Manfred, oni uciekają!
-
Ugryzł mnie w rękę!
-
Gdzie jesteś?
-Tu!
-
Kto to?
-
Manfred.
Trzask zapałki. I zniekształcona twarz Manfreda ukazała się w blasku
maleńkiego płomyczka.
-
Tu jestem - powiedział.
Wokół nich była tylko ciemność.
-
Słyszysz ich? - spytała Obliwia.
-
Tak. Schodzą.
-
Ale którędy?
Zapałka zgasła. Manfred zapalił następną. Słyszał oddalające się w
mroku kroki dzieci, które dochodziły do niego jakby z dwóch korytarzy.
-
Nie wiem. Chyba... tędy. - Nasłuchiwał uważnie. - Albo tędy.
-
To się zdecyduj!
-
Jak to szło w tym wierszyku? - spytał Manfred. - Dwoje na śmierć,
jedne w dół?
-
Manfred! - wrzasnęła Obliwia. - Zrób coś!
-
Gdzie jest Rick? Gdzie on jest? - Julia na przemian szeptała i
krzyczała, trzymając kurczowo rękę Jasona. Biegli razem przez ciemny
korytarz prowadzący do Metis.
-
Pewnie przed nami - odpowiedział Jason. - Musimy się spieszyć!
Julia ciężko dyszała, ledwo dotrzymując kroku bratu.
-
Uważaj na studnię.
umsinmmmmmim&mmp Korytarz śmierci
omim^mmPMiimP^mPAPmiPAii
-
Widzę ją - odparł Jason. - Dzięki świetlikom.
W głębokiej ciemności, która ich otaczała, rzeczywiście
można było dostrzec jakiś leciutki blask światła, padający z dołu, gdzie
otwierała się studnia prowadząca do podziemnej groty.
Julia odwróciła się za siebie.
-
Nie słyszę ich. Ani Ricka.
-
Prędzej, Julio, prędzej!
Przeskoczyli studnię i biegli dalej.
-
Którędy oni wyszli? - biadoliła Julia. - I jak to zrobili?
-
Nie wiem. Pojęcia nie mam.
Dotarli do pomieszczenia z pochylnią i zaczęli nasłuchiwać.
-
Nikt za nami nie idzie.
-
To znaczy, że Rick już zbiegł na dół.
-
I nie zaczekał na nas?
Jason spojrzał na siostrę. Wskazał jej pochylnię.
-
Zjeżdżamy.
-
Nie poczekamy na niego?
-
Nie tutaj, Julio. Oddalmy się od nich możliwie jak najbardziej.
Przykucnęli na krawędzi pochylni i najpierw Julia, a potem Jason
zsunęli się w dół.
Kiedy wylądowali na piasku, natychmiast zaczęli szukać śladów Ricka.
Ale żadnych śladów nie było.
W wielkiej kamiennej sali zaczęły fruwać świetliki, odbijające się
lśniącymi punkcikami od powierzchni małego morza wewnątrz groty.
Statek Czasu, o pięknej linii w stylu łodzi wikingów,
rdtmimmmsimmnmKsmimm^mp 249
<mmmmmimmmmismmmp^/sm£m'd
^^imaieisffiifiij^ijtijirp Korytarz śmierci
-
Widzę ją - odparł Jason. - Dzięki świetlikom.
W głębokiej ciemności, która ich otaczała, rzeczywiście można było
dostrzec jakiś leciutki blask światła, padający z dołu, gdzie otwierała się
studnia prowadząca do podziemnej groty.
Julia odwróciła się za siebie.
-
Nie słyszę ich. Ani Ricka.
-
Prędzej, Julio, prędzej!
Przeskoczyli studnię i biegli dalej.
-
Którędy oni wyszli? - biadoliła Julia. - I jak to zrobili?
-
Nie wiem. Pojęcia nie mam.
Dotarli do pomieszczenia z pochylnią i zaczęli nasłuchiwać.
-
Nikt za nami nie idzie.
-
To znaczy, że Rick już zbiegł na dół.
-
I nie zaczekał na nas?
Jason spojrzał na siostrę. Wskazał jej pochylnię.
-
Zjeżdżamy.
-
Nie poczekamy na niego?
-
Nie tutaj, Julio. Oddalmy się od nich możliwie jak najbardziej.
Przykucnęli na krawędzi pochylni i najpierw Julia, a potem Jason
zsunęli się w dół.
Kiedy wylądowali na piasku, natychmiast zaczęli szukać śladów Ricka.
Ale żadnych śladów nie było.
W wielkiej kamiennej sali zaczęły fruwać świetliki, odbijające się
lśniącymi punkcikami od powierzchni małego morza wewnątrz groty.
Statek Czasu, o pięknej linii w stylu łodzi wikingów,
czekał przycumowany jak zwykle do drewnianego pomostu. Stał
zwrócony dziobem w stronę wyjścia z groty.
-
To gdzie jest Rick? - zamartwiała się Julia.
Jason pomknął na pomost.
-
Nie wiem! - krzyknął. - Ale pomóż mi przygotować statek do
drogi!
-
Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć, a jeden z czterech -
poprowadzi na dół... - powtórzył Rick, schodząc po omacku innym
korytarzem. - Z czterech dwoje zaprowadzi na śmierć. Z czterech dwoje
zaprowadzi na śmierć.
Przystanął, by zaczerpnąć tchu. W myśli nadal powtarzał wierszyk.
Dopiero kiedy się trochę uspokoił, zaczął nasłuchiwać.
Nie słyszał już głosów Obliwii i Manfreda ani kroków Jasona i Julii. Nie
słyszał w ogóle nic. Żadnego odgłosu. Nic.
Był sam. W ciemnościach.
W niewłaściwym korytarzu.
Ale znalazł się tam z wyboru. W zamieszaniu, które nastąpiło, gdy
zgasła latarka, Rick najzupełniej świadomie wybrał jedno z dwóch
nieprawidłowych wyjść. Wybrał to wyjście, o którym wierszyk mówił,
że prowadzi na śmierć, w nadziei, że Manfred i Obliwia podążą za nim.
Tymczasem wcale za nim nie poszli, poszli za Julią i Jasonem w stronę
Metis.
Chciał dać szansę bliźniętom. Myślał, że będzie mógł zawrócić po
swoich własnych śladach, że uda mu się wycofać z tego korytarza.
Ale teraz, kiedy już zszedł kto wie ile metrów i ile zakrętów w dół, zdał
sobie sprawę, że nie trafi z powrotem.
ttjmamatłKi&iiS" amm msm
i^r&ms;tmmmmmm> Korytarz śmierci
I że nawet nie wie, w jakim kierunku miałby „wracać".
Wokół niego panowała ciemność. Ciemność i cisza.
Co robić?
Jego wrodzony optymizm podsunął mu myśl, by posuwać się dalej po
omacku na czworakach.
Doszedł do ściany groty i dotknął jej.
I tak sunął z jedną ręką przywartą do skały, dopóki skała nie umknęła
mu gdzieś w ciemności. Ponownie utracił punkt orientacyjny.
-
W którą stronę mam iść? - zapytał sam siebie.
Echo odbiło jego głos, więc pytanie powróciło. Był to znak, że w
ciemności Rick dotarł do pomieszczenia znacznie szerszego niż
korytarz, którym schodził. Ale jak dużego? I gdzie to jest?
O mały włos głuchy jęk nie wydarł mu się z gardła, ale Rick stłumił go,
nie pozwolił mu się wydostać. Wcisnął go na powrót do żołądka, skąd
przyszedł, i spróbował nabrać odwagi.
Wpatrując się w tę ciemność, zapytał znowu na głos:
-
Którędy mam iść, tato?
-
Tędy - postanowił Manfred, zapalając kolejną zapałkę.
-
Dlaczego tędy?
-
Wydaje mi się, że widziałem tam jakieś światło.
-
Ale ja słyszałam oddalające się kroki w tym drugim korytarzu.
-
Rozdzielili się - wyjaśnił Manfred. - Znają te podziemne przejścia.
Zapałka zgasła.
-
Dlaczego pozwoliłeś mu uciec?
-
Ugryzł mnie w rękę.
-
Jesteś ofermą, wiesz?
Manfred chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język.
-
Coś powiedział?
-
Powiedziałem, że ja nie chciałem tu wchodzić. Nigdy tego nie
chciałem. I trzeba się było tego trzymać.
-
Nie moglibyśmy po prostu wrócić tam, skąd przyszliśmy?
-
Już próbowałem.
-
I co?
-
Drzwi są zamknięte.
-
Próbowałeś stukać? -Tak.
Manfred zapalił kolejną zapałkę.
-
Już prawie się skończyły. Jeśli chcemy spróbować zejść, to
musimy to zrobić od razu.
-
Jesteś pewien, że to właściwy korytarz? -Nie.
-
A jeśli to ten niedobry?
-
Zobaczy się.
Rick, znieruchomiały w ciemności, długo nie otwierał oczu.
Kiedy je wreszcie otworzył, miał wrażenie, że coś widzi...
Zamrugał powiekami. Potem potarł oczy, żeby się upewnić, że nie śni.
Zobaczył migający maleńki punkcik.
Świetlisty punkcik, który krążył parę metrów przed nim jak nasionko
przyniesione przez wiatr.
SiSi252
Albo jak świetlik.
Pojawił się w ciemności nie wiadomo skąd, roztaczając wokół siebie
delikatną lśniącą aureolę.
- Dzięki, tato... - szepnął Rick, czując, że łzy napływają mu do oczu.
Świetlik mógł oznaczać tylko jedno: że grota z Metis była gdzieś w
pobliżu. Mało tego - Rickowi wydało się, że gdzieś w oddali słyszy huk
fal morskich rozbijających się
0
skały.
Pełen nadziei, dźwignął się z kolan i zbliżył się do świetlika, który jakby
na niego czekał, przysiadłszy na szarej skale.
Rick pochylił się i wziął go w ręce. Potem uniósł nad głowę i rozłożył
dłoń.
Świetlik pofrunął, a Rick ruszył za nim. Słabiutkie migocące światełko
owada ledwo oświetlało czubek nosa chłopca, ale nie był. sam - w
każdym razie miał za towarzystwo żywe stworzenie. Przewodnika.
Rick wędrował, nie myśląc o niczym. Jak zaczarowany wpatrywał się w
świetlika i jego brzęczący lot.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tak szedł. Ale w pewnym
momencie poczuł wokół siebie niewidoczne ściany
1
równą podłogę, po której szło się już gładko.
Potem zaczął podchodzić w górę.
Szedł i szedł. I choć już wiedział, że świetlik prowadzi go gdzieś daleko
od Metis, nie zatrzymywał się, przekonany, że ten malutki owad jest
jedyną istotą, która łączy go z życiem.
W pewnej chwili świetlik usiadł na skale.
Rick usiłował zrozumieć, co maleńki robaczek zamierza zrobić. Gdy
zdał sobie z tego sprawę, było już za późno - owad zaczął się wciskać w
otwór w skale.
-
Nie, poczekaj! - krzyknął. - Dokąd idziesz? Nie zostawiaj mnie!
W odruchu rozpaczy próbował jeszcze go chwycić, ale stworzonko
znikło gdzieś w głębi dziury.
I jego światełko też.
-
No nie! - jęknął Rick, przerażony ciemnością.
Załamany, oparł się o skałę i poczuł, że to nie jest zwykła
skała, lecz ściana wykonana przez człowieka. No, nie... rzeźba! Wielka
rzeźba, która wyrosła przed nim, zajmowała niemal całą przestrzeń
wokół niego.
Rzeźba - górująca nad nim i przytłaczająca swoją wysokością. Rzeźba,
której nie mógł dostrzec - niewidoczna w ciemnościach.
Rudzielec zaczął dotykać jej podstawy, szukając jakiegoś punktu
oparcia, czegoś, co mógłby rozpoznać po dotyku...
Włącznik światła?
Znieruchomiał.
Raz jeszcze przejechał ręką po tym czymś.
Był to naprawdę jeden z tych staroświeckich włączników, takich z
porcelany, okrągłych i czarnych, z malutkim pręcikiem przełączanym w
górę lub w dół.
Palce mu drżały.
Przesunął pręcik do góry.
Zapaliło się światło.
Anabella bardzo szybko dotarła do plaży Whales Call i trzej mężczyźni
wspólnie wyciągnęli ją na brzeg. Śmierdzieli potwornie - zgniłymi
algami i zepsutymi rybami.
-
Brak mi słów, by panom podziękować - powiedział Leonard do
dwóch mężczyzn, kiedy wreszcie stanęli na twardym gruncie.
-
Nie nam powinien pan dziękować, lecz pani Calypso - odparł pan
Covenant. - To ona poprosiła nas, byśmy wypłynęli, i doprowadziła nas
do pana.
Leonard obrócił się i wziął w ramiona tę drobną kobietę.
-
Nie wiem, jak ty to zrobiłaś, Calypso - powiedział - ale dziękuję
ci!
-
Ja także nie wiem - wyszeptała. - Ale cieszę się, że mi się udało.
Na widok tego olbrzyma ściskającego serdecznie kobietę tak drobnąi
kruchą, Homer i pan Covenant spojrzeli na siebie i odczuli pewne
zażenowanie. Poczuli się jak intruzi.
-
Eche, eche... - zakasłał architekt. - Chciałbym wpaść do swego
pokoju w hotelu i wziąć prysznic.
-
A ja powinienem powiadomić moją żonę, że jeszcze żyję... -
wtrącił pan Covenant.
Leonard zwolnił uścisk.
-
Jedzie pan samochodem do Willi Argo? - zapytał nowego
właściciela domu nad urwiskiem.
-
Leonardzie... - upomniała go Calypso.
-
Tak. Ma pan ochotę na przejażdżkę?
-
Wielką - odpowiedział olbrzym. - Chciałbym wstąpić, pogadać z
Nestorem.
-
Leonardzie, daj spokój! - zaoponowała Calypso.
PIATY
INTRUZI
Projektant: j RozdziJ
^STER Djy)ALUS !' 9 R łł^ "**^. ,
S' wietliki wirowały wokół mola jak roje miniaturowych gwiazd. Jason z
Julią stali na pomoście Metis, obserwując grotę.
Jason ściskał w ręku cumę, gotów rzucić ją w każdej chwili. Ale wciąż
jeszcze czekał. Ricka nadal nie było.
-
Co będzie, jeśli... - zaczęła mówić Julia.
-
Nie wiem - odparł jej brat, odgadując pytanie.
Nie mógł wiedzieć, co się wydarzyło w grocie, kto doszedł i komu udało
się otworzyć drzwi po drugiej stronie wewnętrznego morza.
Jeszcze zwlekali. Wewnętrzne morze było spokojne, jakby trwało w
drżącym oczekiwaniu. A w oczach obojga rodzeństwa czaił się lęk.
I wreszcie zauważyli jakiś ruch od strony pochylni. Zobaczyli, że czyjeś
ciało zgrabnie ląduje na piasku i natychmiast się podnosi.
-
To Rick! - zawołała rozpromieniona Julia, ściskając brata za ramię.
Świetliki fruwały, pozostawiając za sobą świetliste smugi. Drobne fale
rozbijały się o brzeg Plaży Czasu.
Postać, która przed chwilą zsunęła się z pochylni, zaczęła biec w stronę
pomostu. Potem z pochylni wypadła na plażę jeszcze jedna osoba. I
ciężko runęła na piasek.
Uśmiech zamarł na twarzy Julii.
-
To oni! - wrzasnął Jason, rzucając w jednej chwili cumę. -
Uciekajmy! Szybko! Uciekajmy!
Uwolniona Metis odpłynęła od pomostu. Ale Obliwia już biegła po
deskach, a jej kroki dudniły jak uderzenia bębna.
■^smm^mmsrmmmmm^mp Intruzi
<mim?-iiniz mm i umm megButisgii
Jason pobiegł do steru i ujął go w ręce, próbując sprawić, by statek
obrócił się wokół własnej osi.
Krok, krok, krok.
Rozbieg.
I skok.
Metis przechyliła się, obracając się posłusznie na polecenie swego
małego kapitana. Poczuli głuche uderzenie w bok. To Obliwia...
Przez moment wydawało się, że kobieta ześlizgnie się, ale jedną ręką z
tymi okropnymi długimi fioletowymi paznokciami zdołała uchwycić się
krawędzi burty.
-
Puszczaj! - wrzasnęła Julia, waląc ją wiosłem po ręce.
-
Aaaaa! - zawyła Obliwia Newton, chwytając się burty drugą ręką. -
Przeklęta smarkula!
-
Puszczaj! Puszczaj! - krzyczała rozpaczliwie Julia, nadal okładając
ją wiosłem.
Jason przy sterze skierował dziób Metis w stronę ciemnych drzwi.
Musiał przyspieszyć podróż i wywołać burzę w nadziei, że podmuch
wiatru zmiecie Obliwię do morza.
W tym czasie jej goryl dobiegł do pomostu i patrzył z przerażeniem na
statek pośrodku spokojnego morza. Nie mógł się zdecydować na skok.
Metis zakołysała, po czym ustawiła się we właściwym kierunku.
-
Do ogrodu księdza Gianni! - krzyknął Jason.
W grocie zakotłowało się od wiatru i świetlików, które - zniesione przez
wichurę - usiłowały schronić się w skalnych zakamarkach.
259 «tmimummpmrsmmttmmmmmim&^p
i
1
imiP^Amm-itmrmmnmmmmiiminrp
-
Do ogrodu wiecznej młodości! - krzyknął ponownie chłopiec,
rozpędzając statek.
Podmuch uniósł Julię w powietrze i rzucił nią o pokład, a Obliwię -
zamiast odrzucić - pchnął na statek tak, że udało jej się wspiąć na
pokład.
Morze groźnie zahuczało, gdy Metis odpływała od pomostu.
-
Manfred! - krzyknęła Obliwia. - Skacz! No, skacz, ty przeklęta
ofermo! Skacz!
„Morze, woda, wicher, burza" - Manfredowi te cztery słowa przemknęły
nagle przez myśl.
Metis przepływała przed nim o metr. Widział Obliwię krzyczącą coś na
pomoście - coś, czego nie dosłyszał. Zobaczył, jak ta nieznośna
dziewczynka upadła na pokład. I zobaczył tego okropnego chłopaka,
który trzymał ster.
Dokonał prostego obliczenia. Stary statek. Chłopaczek. Urwisko.
Zatonięcie.
Potem ponownie napotkał wściekłe spojrzenie Obliwii Newton.
„Teraz albo nigdy" - powiedział sobie w końcu i skoczył.
Rick, oślepiony światłem, musiał najpierw zamknąć oczy, ale chwilę
później spojrzał ostrożnie przez rozstawione palce.
To, co ujrzał, było tak zdumiewające, że ugięły mu się kolana.
Znajdował się u stóp kamiennego smoka, wznoszącego się nad nim co
najmniej na pięć metrów. Był to smok bez skrzydeł, chudy, gotowy do
skoku, z rozwartą paszczą i długimi
łm^H^iCś i^imj}^^^ 260 <tiUimz-ammmnmum-.i i1111 mm m I
Intruzi
kolcami, które wydawały się poruszać w nieruchomym powietrzu groty.
Wyprostowany, wsparty na ogonie, wyciągał łapy do przodu jakby
ostrzegał. To był smok strażnik. Opiekun skarbów.
Gdy tylko oczy Ricka oswoiły się ze światłem, chłopiec upewnił się, że
ten długi kamienny potwór jest tylko rzeźbą i zauważył, że smok nie był
tu sam. Za nim ciągnął się most, wąski i długi, wygięty w łuk,
zawieszony nad przepastną rozpadliną skalną. A wzdłuż mostu, w
regularnych odstępach po obu stronach, ustawione były inne
fantastyczne figury. Oświetlało je mdłe światło z takich samych lamp,
jakie widzieli podczas wędrówki przez grotę tego popołudnia. Światło
drgające i słabe, które nie wchodziło w ostry konflikt z ciemnością.
Rick - ciągle jeszcze oszołomiony - stanął na nogi, by lepiej wszystko
dojrzeć. Naprzeciw smoka, po drugiej stronie mostu, znajdował się
wieloryb z uniesioną potężną płetwą ogonową. Dalej małpa z długim
zakręconym ogonem. Dzięcioł z mocnym, ostro zakończonym dziobem.
- A dalej żaba... - uśmiechnął się Rick, rozpoznając kolejne zwierzęta. -
Kot, aligator... koń.
Kula kolców jeżozwierza. Lew leżący jak sfinks. Długie zakrzywione
kły mamuta, wystające w mroku jak dwa znaki zapytania.
To były zwierzęta jedenastu kluczy.
Rick zrobił kilka kroków i oparł się o niski murek, który stanowił
krawędzie obu boków wiszącego mostu. Spojrzał w dół. Rozwarta,
mroczna paszcza skalna.
Ruszył w dalszą drogę. Powoli wszedł na łukowaty garb mostu.
Pozdrowił kolejno wszystkie mijane zwierzęta - miał
nmatimma 261 om&zm&jminimamzizmmmmź&Ammn?
wrażenie, że rzeźby też się z nim witają. Czuł, jakby ktoś tu był oprócz
niego, a oczy ciemności bacznie go obserwowały.
Ale już się nie bał. To miejsce nie wywoływało w nim strachu.
Serce waliło mu jak młot - w rytmie, w jakim niedawno wiosłował na
morzu, kiedy walczył z wirami wśród skał. W rytmie wioseł i w rytmie
odwagi.
Na znak szacunku schylał głowę przed każdym z jedenastu zwierząt i
czuł, że niewidzialni obserwatorzy, którzy śledzili jego drogę, byli z
tego zadowoleni.
Rick był spokojny, ponieważ wiedział, że wśród nich jest także jego
ojciec.
Zgaszony świetlik ukryty na plecach smoka. '
Dotarłszy do końca mostu, znalazł się przed wielką bramą, która wydała
mu się znajoma. Była wbudowana w kamienną arkadę, na której widniał
napis Curiositas anima mundi, dewiza rodu Mooreow.
Zrozumiał, gdzie jest.
Za bramą, istotnie, ciągnął się biały, zamglony korytarz.
- Mauzoleum... - powiedział Rick. - Miejsce pochówku ich wszystkich.
Stał nieruchomo na progu cmentarza rodziny Mooreow. Teraz dopiero
chłopiec z Kilmore Cove odgadł w końcu prawdziwe znaczenie
wierszyka z przejścia w urwisku. Z czterech dwoje zaprowadzi na
śmierć wcale nie oznaczało tego, co dotąd myśleli. Prawdopodobnie
znaczyło tylko, że dwa korytarze z okrągłej izby prowadzą do grobów,
w których spoczywają przodkowie rodu.
Ammsmmmm&mrmmr&s^mm&sa® 262 «susstfsssiałfiriri
nm^A^mmmimuł
jf
Intruzi <tmimmmnimninrmn"^anmm:
Rick odtworzył w myśli cały układ grot w urwisku - podziemny świat,
który umożliwiał przejście od Salton Cliff do Turtle Parku (i kto wie,
dokąd jeszcze) bez wychodzenia na powierzchnię.
- Teraz rozumiem, tato, dlaczego nikt nigdy nie widział dawnego
właściciela... - szepnął Rick Banner. - On się poruszał pod ziemią oraz
po grocie poza czasem, grocie, którą jego przodkowie wybrali sobie na
miejsce wiecznego spoczynku.
Rick oparł dłonie na chłodnym metalu bramy i popchnął
H-
Długie czarne pręty zabrzęczały i - lekkie jak łodygi bambusa -
rozstąpiły się, robiąc mu przejście.
Chłopiec spojrzał ostatni raz za siebie, wiedząc, że nie ma już wyboru.
Wszedł w biały korytarz, zostawiając za sobą most z jedenastoma
zwierzętami. Kiedy odszedł, lampy zgasły i cała grota znowu zamarła w
ciszy i spokoju.
Biały korytarz, rzęsiście oświetlony, nie miał więcej niż trzy metry
wysokości. Nagrzane stojące powietrze pachniało przyprawami i
suszonymi kwiatami.
Rick posuwał się ostrożnie, uważając, by na nic nie nadepnąć, choć
korytarz wydawał się świeżo posprzątany.
Nawet nie zauważył, kiedy doszedł do pierwszego grobowca. Położony
po prawej stronie korytarza, samotny, wmurowany w ścianę, obłożony
był marmurową płytą, na której widniały zatarte, niemal nieczytelne już
litery: Ksawery Moore.
Protoplasta rodu.
Dwie nisze poczerniałe od dymu dzieliły go od następnego grobowca,
również wmurowanego w ścianę.
Rick przełknął ślinę. Przejęty i zamyślony, szedł wolno wzdłuż grobów.
Mijał pojedyncze lub podwójne grobowce, umieszczone między niszami
jeden nad drugim. Czasem na płycie dostrzegł jakiś mały, lśniący
przedmiot, albo - częściej - suche kwiaty.
Na tych płytach można było zobaczyć całe drzewo genealogiczne
Mooreow. Pary małżeńskie były pochowane tak, że jedno z małżonków
leżało na dole, a drugie nad nim. Inni krewni spoczywali pojedynczo.
Daty narastały, zbliżając się do współczesności. ,
Rick minął jakiś pusty grób i doszedł do pierwszej pary małżeńskiej,
jaką znał.
Raymond i Fiona Moore przybyli morzem i tu wybrali swój dom, ogród
i tę kamienną bramę.
Gdy dotknął marmurowej płyty na tym grobie, poczuł, że palce wibrują
mu przedziwną energią. Tu spoczywa człowiek, który rozpoczął budowę
tego wszystkiego! Człowiek, który może jako pierwszy badał drzwi i
klucze w Kilmore Cove. Człowiek, który zbudował Willę Argo i
przekształcił surowe wzgórza Turtle Parku w zadbany ogród. -
Dziękuję... - szepnął chłopiec.
msismimimmmiimmmmp
Intruzi
<miimuminm®m
Oderwał dłonie od marmuru. Po chwili zauważył, że ktoś przyniósł
Raymondowi świeże kwiaty. Dotknął ich z uszanowaniem i spojrzał
przed siebie, w głąb korytarza. Kto wszedł do mauzoleum? I kiedy?
Ruszył dalej z coraz mocniej bijącym sercem. Minął grób Williama
Moore'a, wnuka Raymonda, który dokończył prace, i doszedł do
obszerniejszego, okrągłego pomieszczenia, z którego wychodził inny
korytarz i schody prowadzące w górę.
Rick zrozumiał, że znajduje się pod mauzoleum w Turtle Parku i że te
schody prowadzą z pewnością na powierzchnię. Drugi korytarz, całkiem
taki sam jak ten, który właśnie przeszedł, to z pewnością ten, który
prowadzi od przystanku pociągu wiecznej młodości.
Wszedł weń i odkrył, że tu znajdowały się nowsze groby. Przemknął
przez ten korytarz niemal biegiem. W powietrzu czuł coraz silniejszy
zapach kwiatów. Zatrzymał się przed grobami poprzednich właścicieli
Willi Argo.
Grób Penelopy był obsypany suchymi kwiatami, ale pusty, otwarty i.bez
płyty. Między kwiatami widać było obraz na płótnie, którego Rick nie
śmiał dotknąć. Rozpoznał tylko takie same delikatne kolory, jakie
widział na obrazach Penelopy malowanych akwarelą, w pracowni na
poddaszu Willi Argo.
Jej grób tonął w kwiatach.
A grób Ulyssesa był pusty.
- Wiedziałem.. - szepnął zadyszany Rick. Musiał się oprzeć na moment
o ścianę. Przyłożył obie dłonie do kamiennej ściany, by poczuć chłód
skały.
„Oba puste. Dwa puste groby" - pomyślał. Przypomniał sobie słowa ojca
Feniksa i Freda Śpiczuwy. Przypomniał sobie mnóstwo słów. A zatem te
dwa groby były puste. Dotykając dłońmi ściany, zawrócił, nie mogąc
oderwać oczu od masy kwiatów, które wysypywały się z grobu Pene-
lopy.
I wtedy zauważył, że w niszach' dwóch sąsiednich grobów nieznana
ręka zostawiła dwie skromne margerytki. Rick przeczytał inskrypcje na
płytach:
Anabella Moore 1927-1947 zgasła w połogu i
John Joyce, potem Moore 1921-1996
który żył w Wenecji i z Wenecji inną drogą powrócił.
- John Joyce Moore... - wyszeptał Rick. I w myślach kolejny puzzel
wskoczył mu z trzaskiem na swoje miejsce.
Właśnie odkrył, kto zdecydował się pozostać w Wenecji w miejsce
Penelopy. Jej teść. Ojciec Ulyssesa Moorea.
Chłopiec nie wytrzymał. Zaczął biec. Przebiegł korytarz i wpadł na
schody, które przeskakiwał po dwa stopnie.
Znalazł się pod białymi kolumnami mauzoleum w Turtle Parku, przez
którego podziurawiony sufit widać było migocące gwiazdy.
-
Chcę stąd wyjść - powiedział, rozpaczliwie próbując znaleźć
sposób na otwarcie bramy mauzoleum od wewnątrz.
Przypomniał sobie, że mauzoleum na wzgórzu było jednym z tych
miejsc, w których się znajdowały Wrota Czasu. Mocował się z zamkiem
z siłą, jakiej nigdy wcześniej u siebie nawet nie podejrzewał.
Nerwowo, gniewnie otworzył zamek, po czym wyszedł do parku.
Odetchnął pełną piersią i od razu się uspokoił.
Ujrzał nad sobą niebo usiane gwiazdami. Ujrzał morze przywołujące
wspomnienia tego dnia. Ujrzał Kilmore Cove rozświetlone tysiącem
światełek elektrycznych. Ujrzał światła jakiegoś samochodu, który
pokonywał zakręty urwiska, by dojechać do Willi Argo.
-
Ja jestem Rick Banner - powiedział sam do siebie. - Banner. Nie
jestem Moore. I wcale nie chcę nim być. - Obrócił się w stronę białej
powierzchni mauzoleum. - My, Ban-nerowie, jesteśmy prostymi ludźmi.
Ludźmi prawymi i szczerymi. Nie ukrywamy jakichś sekretów. Nie
opowiadamy kłamstw... - Wyciągnął palec w stronę mauzoleum, a
potem w stronę Willi Argo. - Chcę wiedzieć, gdzie jesteś, Ulyssesie!
Gdzie się ukrywasz? Powiedz mi! Musisz mi powiedzieć, kim jesteś!
Potrzebuję tego, nie rozumiesz? Nie możesz tego ciągnąć w
nieskończoność! Wierszyki, korytarze, mauzoleum, dzienniki, klucze...
dość tego! Muszę wiedzieć wszystko, wszystko! Teraz! Tam, w środku,
są Julia i Jason! I Obliwia i Manfred! Ulyssesie, czy zechcesz wyjść z
ukrycia raz na zawsze?
Mauzoleum trwało w milczeniu.
PIĄTY
STRAŻNICY CZASU
Projektant: j Rozdział:
PETER DEDALUg \ 29
immm&immmmmmm.mi&mma&m>
A w Wenecji Peter Dedalus przycumował przy brzegu kanału. Wysiadł
ze swojej dziwacznej gondoli na pedały, podszedł do bramy domu, nad
którą widniała tarcza herbowa w kształcie stylizowanej litery C.
Chwycił za kołatkę z brązu i mocno zastukał.
Po krótkim oczekiwaniu usłyszał radosny, młodzieńczy głos, pytujący
go, kim jest.
-
Nazywam się Peter Dedalus... - przedstawił się, lecz ujadanie psa
zagłuszyło jego nazwisko.
-
Diogo, spokój! Nic nie słyszę! - krzyknęła Rossella Caller.
Peter przedstawił się ponownie.
Drzwi otworzyły się i niczym rakieta wyskoczył z nich mały piesek,
skacząc dokoła zegarmistrza.
-
Jaki Peter? - zapytała osłupiała pani Caller. - Ten z Wyspy Masek?
-
Ten sam - odparł Peter z niskim pokłonem. - Przepraszam, że
pojawiam się u pani w taki sposób i z pustymi rękami...
-
Kto to, Rossello? - spytał w tym momencie Albert Caller,
podchodząc do drzwi.
Peter raz jeszcze przywitał się i raz jeszcze się skłonił.
-
Pan może szuka dzieci... - powiedziała Rossella, ściągając na
siebie surowe spojrzenie męża.
-
Nie rozumiem, dlaczego zakłóca pan spokój mego domu - odezwał
się pan Caller. - Ani dlaczego pojawia się pan bez zapowiedzi, skoro
chciałby pan porozmawiać ze mną czy z moją żoną, czy z przyjaciółmi
rodziny.
Peter nerwowo potarł dłonie.
Ś
-
Proszę posłuchać. Nie ma potrzeby za wiele mówić. - Spojrzał
Albertowi prosto w oczy. - Pan ma zapewne w tym domu starą maszynę
drukarską.
Albert Caller zdrętwiał. W Wenecji ściśle kontrolowano wszystko, co
wychodziło drukiem, i przechowywanie maszyny drukarskiej w domu
było najlepszym sposobem, żeby zwrócić na siebie uwagę tajnej policji,
powołanej do tropienia książek zakazanych.
-
Powtarzam, że pan... że pan się myli.
-
Ja wiem, że ona tu jest - powiedział Peter. - To ja ją
skonstruowałem. I wyświadczyłby mi pan wielką grzeczność, gdyby mi
pan pozwolił z niej skorzystać.
Fred Śpiczuwa był umordowany po całym dniu. Przede wszystkim pracą
na stacji. Kiedy wpadł do urzędu miejskiego, żeby tylko sprawdzić, czy
nie było jakiejś pilnej sprawy do wykonania, znalazł na biurku wielki
stos zleceń z karteczką: Gdzie się do diabla podziewasz? Ja to muszę
mieć najutrol
Fred parsknął, doskonale wiedząc, że jest jedynym człowiekiem w
Kilmore Cove, który potrafi korzystać ze Starej Sowy, maszyny
drukującej wszystkie dokumenty i pozwolenia w miasteczku. Sprawdził
zlecenia i zakasał rękawy, zdecydowany stanowczo zakończyć dzień
pracy możliwie jak najszybciej. Otworzył .szufladę z perforowanymi
fiszka-mi i wybrawszy te, które jego zdaniem najlepiej się nadawały,
wszedł do archiwum. Wsunął fiszki w szparę Starej Sowy.
Wałki prowadnic i liczne przekładnie maszyny poszły w ruch,
wyławiając z mechanicznego archiwum daty i dane,
fmmimmimymnmr&AmmmP^r&rp 271
^mim^PJMm^us/mmttmmjuitmiAmumy
jakich Fred potrzebował. Spokojnie czekał na wydruk szczegółowych
raportów.
Na szczęście skonstruowana przez Petera Dedalusa maszyna działała
bez zarzutu i wydrukowane dokumenty pojawiały się jeden po drugim.
Fred mógł sobie pozwolić nawet na pogwizdywanie.
Skończył swą pracę zaledwie niecałą godzinkę później niż zazwyczaj.
Odłożył wszystkie perforowane fiszki do szuflady, a dokumenty
rozłożył do teczek, i spiesznie szykował się do wyjścia. Miał wielką
ochotę wrócić do domu, ale chciał również wstąpić do gospody i uciąć
sobie krótką pogawędkę z przyjaciółmi, by opowiedzieć im o
pojawieniu się lokomotywy w miasteczku.
Właśnie zamykał drzwi biura, kiedy usłyszał, że Stara Sowa jeszcze coś
drukuje. Wyraźnie słyszał dźwięk pracujących przekładni, a potem
stukot drukarki, która wyrzucała kolejny dokument.
Zdumiał się.
Czy to możliwe, by o czymś zapomniał? Przecież sprawdził każdą
załatwianą sprawę co najmniej dwa razy i starannie wydrukował
wszystkie potrzebne papiery.
Otworzył na nowo drzwi i wrócił, nie włączając światła. Podszedł do
wielkiej żelaznej maszyny i zobaczył, że istotnie Stara Sowa drukuje
właśnie jakąś kartkę.
Ale to nie był zwyczajny dokument. To był list, połączony z kartką
złożoną w taki sposób, że nie można było odczytać, co się znajduje w
środku.
vmismmmimmm^iummmmmmurmmp 272
timinir^immni&wj&mmnmivzm
Fred wyjął list i przeczytał:
Cześć Fred,
Chciałbym Cię prosić o pewną grzeczność.
Jestem Peter? edalus, zegarmistrz.
Piszę do Ciebie korzystaj? C z urządzenia bardzo starego, które może
robić błędy w tekściE. Nie zwracaj na tO uwagi; to urządzenie, z
którego nigdy dot? d nie korzystałem.
Chciałbym bardzo, żebyś zaniósł kartkę zał? czon? do teGo listu do
Willi ArgO.
Pytaj o Nestora ogrOdnika.
Zrobisz tO, prawda?
Będę ci wdzięczny na wieki.
Peter
mmzeAvmz^imtmmmmmumi®® 273
^imumm&minimummitmimniuiu:
/
KRUŻGANEK
Projektant: \ Rozdział:
PETER DEDALUS i 30
Kiedy burza w grocie w końcu ucichła, Jason oderwał się od steru. Julia
wciąż jeszcze leżała na pokładzie Metis.
Pobiegł jej na ratunek, rozglądając się wkoło.
-
Nic ci nie jest, Julio?
Jego siostra otworzyła oczy.
-
Powiedz mi, że jesteśmy tu sami.
W tej samej chwili dobiegł ich odgłos ciała uderzającego o wodę i
przekleństwo wściekłego Manfreda:
-
Jasna cholera! A już się prawie udało...
Jason przygryzł usta.
-
Niestety, muszę ci powiedzieć coś całkiem innego...
Podbiegli oboje do burty Metis i ujrzeli Manfreda wściekle miotającego
się w wodzie. Przepłynął kawałek, uczepiony statku, ale ostatecznie
ześlizgnął się do wody. Obliwia tymczasem zeskoczyła już z Metis i
wbiegła na schody prowadzące do ciemnych drzwi - tych drzwi, nad
którymi były umieszczone trzy żółwie.
-
Cześć, smarkacze! - pozdrowiła drwiąco dzieci.
Julia też miała chęć wyskoczyć z Metis, ale Jason powstrzymał ją.
-
Już nic nie możemy zrobić.
Spojrzeli na ociekającego wodą Manfreda, który wlókł się po schodach
za swoją panią.
-
Wystarczyłoby, żeby dwie pierwsze osoby, jakie napotkamy,
przeszły z nami na tamtą stronę... - szepnęła Julia. - I tym sposobem
zamknęlibyśmy ich na zawsze za Wrotami Czasu.
-
Oni mogą zrobić z nami to samo.
276 <8s%mimm®mmmmmsmmimma
£
Bliźnięta zostały na statku, a Obliwia podeszła do drzwi i popchnęła je.
-
Och, cudownie! - wykrzyknęła, zaglądając na drugą stronę. -
Dobry Pierwszy Klucz, dzieciaki!
-
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
-
Chcecie, żebym wam przypomniała, jak to się zakończyło w
Krainie Puntu?
Jason zacisnął pięści ze złości.
-
Zaczekamy, aż wyjdą... - postanowiła Julia.
Obliwia zniknęła za ciemnymi drzwiami, Manfred natomiast obrócił się
jeszcze raz w ich stronę, posyłając im piorunujące spojrzenie z
pogróżkami. Poprawił sobie plecak na ramionach i włożył swoje
odblaskowe przeciwsłoneczne okulary.
Po czym odszedł.
Dzieci, znowu same, zaczęły się naradzać, co robić dalej.
-
Jestem potwornie zmęczona - wyznała Julia. - Cały dzień biegamy
z miejsca na miejsce. I zupełnie nie mam pojęcia, co się znajduje za tymi
drzwiami.
Na szczęście Jason miał przy sobie dziennik z notatkami Ulyssesa
Moore'a.
-
Wygląda to na skrzyżowanie ziemskiego raju ze średniowiecznym
zamkiem... - zauważył, kartkując dziennik.
-
A zatem?
-
A zatem sądzę, że powinniśmy przynajmniej rzucić okiem.
-
A Rick?
-
Nie wiem, Julio, ale mam takie przeczucie, że tym razem
będziemy tylko my dwoje.
Julia westchnęła zmęczona i wystraszona. Brat dał jej szturchańca.
-
Możemy to zrobić, siostrzyczko. Musimy tylko otworzyć te drzwi,
odnaleźć Blacka i wrócić tu przed Obliwią.
Julia - całkiem nieprzekonana - zeszła z pokładu Metis i weszła na
schody obrośnięte solą morską.
-
Trzy żółwie... miejcie nas w swej opiece - szepnął jej brat,
popychając drzwi. - Idziesz ze mną, siostrzyczko?
-
Idę, jasne, że idę - odpowiedziała Julia.
Za drzwiami powitała ich fontanna. Drzwi znajdowały się we wnęce
arkady pięknie rzeźbionej w kwiatowe motywy, Krużganek otoczony
był małymi białymi kolumienkami.
Usłyszeli szum spadającej wody, a w oddali - jakieś krzyki.
Jason spojrzał w stronę wyjścia i zobaczył grupę osób odwróconych
tyłem. Natychmiast dał znak Julii, by się ukryła, i oboje przylgnęli
płasko do kolumny.
Jakieś pięćdziesiąt kroków od nich stał oddział około dwudziestu
żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Mieli na sobie lśniące żelazne zbroje i
kopie o spiczastych końcach.
-
Musiała zajść jakaś pomyłka! - krzyczała Obliwia Newton, stojąca
pomiędzy nimi. Manfred leżał twarzą do ziemi, a obok niego - rozbite
okulary odblaskowe.
-
Żadna pomyłka, panie! - zawołał jeden z żołnierzy, zwracając się
zapewne do jakiegoś swego przełożonego. - Właśnie złapaliśmy tych
dwoje cudzoziemców.
-
Mogę wszystko wyjaśnić! - zawołała Obliwia.
-
Do lochu z nimi! - zagrzmiał dowódca żołnierzy.
^mmmmammmmammm» Krużganek mmmmtasmmuammmaami
Jason zerknął na siostrę z wielką satysfakcją.
-
Złapali ich! - szepnął.
-
Całe szczęście, że wyszli pierwsi... Dzieci okrążyły cały
krużganek, trzymając się z dala
od żołnierzy, którzy nie bacząc na protesty Obliwii i Manfreda,
eskortowali ich gdzieś na zewnątrz.
Potem przemknęły się w cieniu krużganka w nadziei, że znajdą jakieś
inne wyjście. Zobaczyły schody prowadzące w górę. Jason spojrzał na
stopnie, które ginęły gdzieś w ciemności, i spytał:
-
To jak? Wchodzimy?
/
PIATY
PRAWDA
Rozdział:
DEDALUS
mmimmagmmb
Pan Covenant chwilę wcześniej zaparkował swój samochód na
dziedzińcu Willi Argo. Rick minął bramę i skierował się w stronę
domku Nestora. We wszystkich oknach domku ogrodnika paliło się
światło.
Wszedł po schodkach i zastukał gwałtownie do drzwi.
Otworzył mu Leonard Minaxo, latarnik. Był owinięty ciemnym
ręcznikiem, a mokre włosy lepiły mu się do czoła.
-
A ty co tu robisz? - spytał Ricka.
-
Mógłbym pana zapytać o to samo. Jest Nestor?
Ogrodnik podszedł, kulejąc, i stanął za plecami Leonarda.
-
A, to ty, Rick. Wejdź proszę. My tu... gawędzimy sobie z
Leonardem.
Dał znak, by Leonard odsunął się od drzwi i pozwolił wejść młodemu
Bannerowi.
-
A Jason i Julia?
-
Weszli - odparł ponuro chłopiec.
-
Co takiego? - Było coś dziwnie niepokojącego w głosie Nestora. -
O tej porze? - Nestor zbladł. - Rodzice się zorientują!
-
I nie sami weszli.
-
Co to znaczy? - Ogrodnik po omacku poszukał krzesła i usiadł, a
Leonard wolno zbliżył się do Ricka i stanął obok niego.
Oparł się o umywalkę i powiedział:
-
Jesteś cały spocony.
-
Bo biegłem - burknął Rick i nadal patrzył w oczy Nestorowi. W
jego oczach widać było gniew pomieszany z rozpaczą.
wsimmmmmmnr^mmmsmimmmniP 282
<mmmmimmmummmma%ammm
iimmsmimnrpAnmvssAmumr&P
Prawda
Jakieś gorączkowe pragnienie prawdy.
-
Obliwia z Manfredem też weszli.
Nestor otworzył usta, a po chwili je zamknął. Zacisnął palce na kolanach
tak mocno, że aż mu zbielały ręce.
-
Wdarli się do domu. Zaskoczyli nas od tyłu i zmusili do przejścia
przez Wrota Czasu.
Stary ogrodnik zaczął kiwać głową w milczeniu.
Leonard walnął pięścią w umywalkę.
-
Tego już za wiele! Ale jak się dostali do domu?
-
My też zadawaliśmy sobie to pytanie.
-
Czy nie było cię tutaj, w ogrodzie? - dopytywał się Leonard. - A
pani Covenant nie było w domu?
-
Fryzjerka! - wykrzyknął nagle Nestor. - Przyjechali z fryzjerką.
Ona... Niech to diabli!... Co za głupiec ze mnie! Ona miała pomocnika.
-
Manfreda - odgadł Rick.
-
Obliwia z pewnością ukryła się w samochodzie - westchnął. -A
ja... ja nie pomyślałem, żeby sprawdzić samochód. - Po czym zwrócił się
do Ricka. - Ale ty skąd się tu wziąłeś?
-
Uciekłem. Wszedłem w jeden z korytarzy prowadzących na
śmierć.
-
A Jason z Julią?
-
Nie wiem. Myślę, że wsiedli na Metis.
-A...
-
Nie wiem.
Nestor wstał, podszedł do okna i spojrzał na palące się światła w Willi
Argo.
-
Musimy zawiadomić państwa Covenant.
mmmimmmm^mimmnmiismaa» 283
Rick zaczekał, aż któryś z mężczyzn zacznie mówić, po czym widząc,
że żaden się nie odzywa, powiedział:
-
Doskonale wiecie, co znajduje się pod urwiskiem, prawda? Znacie
wszystkie groty, znacie pociąg wiecznej młodości, podziemne
korytarze... Wiecie o ogrodzie...
Cisza.
-
I wiecie, którędy przeszedłem, żeby się wydostać. Prawda?
Wszystko wiecie?
-
Przeszedłeś przez most? - spytał go Leonard Minaxo.
-
Tak - odparł Rick. - I widziałem kwiaty. Mężczyźni wymienili
między sobą długie spojrzenie.
-
Kto je tam położył?
>
Cisza.
-
Który z was dwóch jest Ulyssesem Moorem?
-
Rick... - szepnął Leonard, ale na tym poprzestał.
-
Nie, dość już tego. Muszę się dowiedzieć wszystkiego! Odkryłem,
kto został w Wenecji, by umożliwić Penelopie ślub i pozostanie w
naszych czasach! Odkryłem, że grób Pe-nelopy jest pusty! I pusty jest
też grób Ulyssesa! Dlaczego? Zechcecie mi to wyjaśnić?
Nestor odszedł kilka kroków, nachylił się i spod kanapy wyciągnął stare
płótno zwinięte w rulon.
-
Tam jest Julia, tam... z Obliwią... - zaczął szlochać Rick.
-
I Jason... też tam jest! A ja nie wiem, co robić! Nie wiem, jak im
pomóc!
-
Jeśli wsiedli na pokład Metis, nie ma sposobu, żeby tam wejść -
powiedział Leonard, zwracając się do Nestora.
-
Mam rację?
Rick spojrzał na starego ogrodnika oczami pełnymi łez.
I
284 śmmriimnmnimm^mmAP/mmnm
Prawda
tmsBzmm
-
Który z was jest Ulyssesem Moorem? - spytał ponownie.
Nestor przykuśtykał bliżej, oparł się o stół i bez słowa rozwinął rulon z
obrazem.
Rick spojrzał na twarz na portrecie. Płótno było rozdarte, a następnie
starannie zaszyte. Chłopiec otarł sobie łzy wierzchem dłoni.
-
To jest ten brakujący obraz znad schodów?
-
Tak - odpowiedział Leonard Minaxo.
Rick przesunął palcem po nazwisku umieszczonym pod wizerunkiem.
Ulysses Moore.
-
A więc to ty? - wyszeptał.
/
ułnmsssm^ummmmmmmnrai-p 285
W tej samej chwili ktoś zastukał gwałtownie do drzwi. Nestor zwinął
obraz i spojrzał na Leonarda, który podbiegł do drzwi.
To był Fred Śpiczuwa.
-
Hej, Fred! - zawołał olbrzym z latarni. - Jakie dobre wiatry cię tu
przywiały?
-
Mam wiadomość dla Nestora - wykrztusił. - Wiadomość dla
Nestora!
-
Wiadomość? - spytał Leonard. - A od kogo?
-
Od Petera Dedalusa! - wykrzyknął Fred Śpiczuwa, wymachując
kartką mokrą od farby.
CIĄG DALSZY NASTĄPI -
)
Nota od Redakcji
Drodzy Czytelnicy,
zniknięcie naszego współpracownika wydaje się coraz bardziej
tajemnicze. Tuż przed oddaniem tekstu do druku otrzymaliśmy ten list.
Stempel na znaczku pochodzi z Kilmore Cove. Wyęłany został
siedemnaście dni temu.
/
Drogi Ulyssesie,
przekonałem Obliwię Newton, że Black Wulkan odnalazł Pierwszy-
Klucz i że zabrał go ze sobą do ogrodu księdza Gianni.
ponęrślałem, że w ten sposób wyeliminuję ją ostatecznie z gry. Długo
się zastanawiałem, czy wrócić do Kilmore Cove na jej miejsce, ale tu w
Wenecji jest - jak wiesz - tak wiele rzeczy, że lepiej, by ona ich nie
odkryła.
Kie wiem, czy drzwi Willi Argo są otwarte i czy ty masz jeszcze klucze
od nick. Jeśli drzwi są otwarte,
*
,1
spraw, żeby Obliwia wyjeckała. Uprzedziłem Macka o jej przybyciu. On
już będzie wiedział jak ją zatrzymać. ___
\|s/TEKE50jKCE
Twój serdecznie oddany Peter Dedalus
1.
W zatoce Whales Cali................................................9
2.
Niezły pasztet............................................................15
3.
W Willi Argo............................................................27
4.
U dyrektora..............................................................35
5.
Gorączka..................................................................41
6.
W Wenecji................................................................47
7.
W domu Bannera....................................................53
8.
Ukryta koparka........................................................61
9.
Obiad w Willi Argo..................................................65
10. Po obiedzie w Willi Argo..........................................73
11. Dom Marco Polo......................................................85
12. Obcy..........................................................................95
13. Między skałami ....................................................111
14. Awers czy rewers....................................................119
15. Stacja kolejowa ...:..................................................125
16. Pułapka..................................................................i 35
17. Tajemnicze rury......................................................143
18. Działające zwrotnice..............................................163
19. Goniąc Klio............................................................177
20. Pod powierzchnią..................................................185
21. Grota ......................................................................195
22. Podchody Obliwii ..................................................205
23. Nieznajomy.........................'...................................215
24. Ktoś stuka................................................................223
25. Drzwi do ogrodu....................................................229
26. Topielec....................................................................-237
27. Korytarz śmierci ....................................................245
28. Intruzi ....................................................................257
29. Strażnicy czasu ......................................................269
30. Krużganek..............................................................275
31. Prawda....................................................................281
MOORE
1. Wrota Czasu
Kilmore Cove, Kornwalia. Jason i Julia, bliźnięta w wieku jedenastu lat,
właśnie przeprowadzili się z Londynu do Willi Argo, wielkiego dworu
nad urwiskiem, strzeżonego przez Nestora, starego ogrodnika, milczka,
który prawdopodobnie dużo wie o tym domu... Pewnego wieczoru,
korzystając z nieobecności rodziców zajętych ważnymi sprawami w
Londynie, Jason, Julia oraz ich nowy kolega z Kilmore Cove - Rick
zaczynają zwiedzać to stare domostwo, pełne tajemniczych pokoi i
kluczy... W końcu natykają się na ukryte za szafą drzwi, których nijak
nie da się otworzyć. Drzwi mają cztery zamki, ale żaden z kluczy w
domu do nich nie pasuje.
Co znajduje się za tymi drzwiami? I dlaczego ktoś chciał je ukryć?
Dzieci postanawiają za wszelką cenę je otworzyć.:.
2. Antykwariat ze
starymi mapami
Starożytny Egipt, Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota
Czasu i weszli do Domu Życia, potężnej, pełnej labiryntów biblioteki-
archiwum, gdzie przechowywane są papirusy i gliniane,tabliczki
pochodzące z wielu zakątków świata. Tym razem poszukują tajemniczej
mapy ukrytej w legendarnej Nieistniejącej Komnacie. Tylko właściciel
„Antykwariatu ze starymi mapami" wie coś, co może naprowadzić ich
na właściwy trop...
/
3. Dom Luster
Dziwne rzeczy dzieją się w Kilmore Cove. Jest tu pomnik króla, który
nigdy nie istniał, i tory kolejowe, które nigdzie nie prowadzą. Nie można
się połączyć z Internetem, a telefony komórkowe nie mają zasięgu.
Wygląda też na to, że miasteczko zostało usunięte ze wszystkich map,
żeby ukryć w ten sposób jakąś tajemnicę. Czy Ulysses Moore wie coś o
tym?
Tym razem śledztwo Jasona, Julii i Ricka rozpocznie się w Domu
Luster, tajemniczej siedzibie genialnego wynalazcy Petera Dedalusa,
zaginionego przed laty bez śladu...
4. Wyspa Masek
Jason, Julia i Rick są gotowi do kolejnej podróży: Peter Dedalus, jedyny
człowiek, który może im pomóc w odnalezieniu Pierwszego Klucza,
przekroczył Wrota Czasu i ukrywa się w osiemnastowiecznej Wenecji.
Perfidna Obliwia Newton jest już na jego tropie, więc dzieci muszą
działać szybko - trzeba odnaleźć tajemniczego Czarnego Gondoliera i
trafić na Wyspę Masek, o której nikt nie słyszał...
<tm
«gXlLMORE COVE p
RUNABOUT TICKETS
Passports to the CORNWALL COAST and MOORS
Stf>'.0<
iQrtOi'.O« iQVvO iHS '.Of
3䮣8i£§35
% jGijP! iCilCi jO/^J ¡Oi ¡Cti < >:• < ■!-.