Mary Lynn Baxter
PŁOMIEŃ MIŁOŚCI
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marnie Lee usłyszała za sobą ożywiony gwar. Odwróciła głowę. Z łatwością dostrzegła przyczynę
poruszenia, mimo że „Spencer’s Place”, ekskluzywna restauracja w zachodniej części Houston, była
zatłoczona. Centrum zainteresowania stanowiła kobieta, wokół której zgromadził się tłumek gapiów. Nagle
ludzie cofnęli się, a ona stała samotnie jak na scenie.
Marnie zaniemówiła z wrażenia. To była Joan Collins, supergwiazda z telewizyjnego serialu „Dynastia”.
Lance O’Brien, towarzysz Marnie, zachichotał. Spojrzała na niego.
- Zdaje się, że zrobiło to na tobie wrażenie - powiedział ciągle się śmiejąc.
Marnie wiedziała, że Lance kpi. Było jej to jednak obojętne. W końcu, jak często można zobaczyć Joan
Collins „na żywo”?
- Oczywiście, że to zrobiło na mnie wrażenie - odparła z uśmiechem. - Na tobie też, tylko się do tego nie
przyznajesz.
- No cóż - odchylił się na krześle, a w jego zielonych oczach pojawiły się błyski - skoro o tym mówisz, to
istotnie jest na co popatrzeć.
Gwiazda, zadowolona z wrażenia, jakie zrobiła, ruszyła z promiennym uśmiechem w kierunku stolika, przy
którym siedzieli Marnie i Lance. Przyglądali się jej zauroczeni. Odwrócili wzrok dopiero wtedy, gdy usiadła
przy stoliku pod oknem i z wdziękiem zamrugała długimi rzęsami, najpierw do swego towarzysza, a potem do
kierownika sali.
- Coś podobnego - powiedziała Marnie. - Nie miałam pojęcia, że takie gwiazdy tutaj jadają.
- Czy to znaczy, że podobają ci się lokale, które wybieram?
Oczy Marnie błyszczały.
- To chyba zrozumiałe.
Bywanie w ekskluzywnych restauracjach było jedną z wielu przyjemności, jakie spotykały Marnie, od kiedy
zaczęła widywać się ze swoim szefem, Lance’em.
Przyglądała mu się spod zasłony gęstych, długich rzęs. Zastanawiała się, dlaczego nie potrafi go pokochać.
Już jakiś czas temu uświadomiła sobie, że wina leży po jej stronie. Lance’owi nic nie można było zarzucić,
przynajmniej jeśli chodzi o aparycję. Był nie tylko przystojnym i czarującym mężczyzną, ale także synem i
spadkobiercą Tate’a O’Briena, faceta, który kierował koncernem Tate Enterprises i który nawet trociny potrafił
zamienić na pieniądze.
Jakie więc znaczenie miał fakt, że usta i podbródek Lance’a świadczyły o słabości charakteru? Żadna
rozsądna kobieta nie zwracała uwagi na takie drobne minusy. Lance cieszył się opinią mężczyzny łamiącego
serca kobiet.
Nagle parsknął śmiechem przerywając tok myśli Marnie.
- Marzysz, co?
- Oczywiście. Każda kobieta chciałaby wyglądać tak jak Joan Collins.
- Ja uważam, że ty wyglądasz lepiej.
2
Marnie miała trzydzieści lat, ale wyglądała na dwadzieścia. Była wysoka, szczupła i poruszała się z
wdziękiem tancerki. Jasne jedwabiste włosy opadały jej na ramiona.
Oczy jak czarne, aksamitne bratki, spoglądały spod długich rzęs. Kiedy widziało sieją po raz pierwszy,
przychodziły na myśl dwa słowa: tajemnicza i wspaniała. Uśmiechnęła się.
- Oboje wiemy, że przesadzasz, ale miło to słyszeć. Nim Lance zdążył odpowiedzieć, pojawił się kelner.
- Czym mogę państwu służyć? Lance obrócił się ku Marnie.
- To, co zwykle?
- Tak.
Marnie już dwa razy była w „Spencer’s Place”. Zawsze zamawiali specjalność zakładu - kraba a la Lorenzo.
Był wspaniały, podobnie jak wszystkie inne potrawy.
Podczas gdy Lance dyskutował z kelnerem nad wyborem wina, Marnie rozglądała się dookoła. Wystrój
pierwszej sali jadalnej, w której siedzieli, z jej błyszczącymi kryształami i jasnym wnętrzem, kontrastował z
salą środkową i barem pełnym jaskrawych kolorów i prowokujących malowideł nagich kobiet.
- O czym myślisz?
Uśmiechnęła się, odwracając ku niemu głowę.
- Myślałam, jak tutaj jest miło i jak dobrze się bawię.
- Aha. Istotnie, dobrze jest odprężyć się trochę po ostatnim tygodniu. Boże, to była ogromna harówka. Na
czole Marnie pojawiła się niewielka zmarszczka.
- Zgadza się. Od dawna nie pracowałam tak intensywnie.
Marnie lubiła swoją pracę. Niedawno została przeniesiona na wyższe stanowisko w dziale inżynierskim i
teraz pracowała jako asystentka przy specjalnym projekcie.
Lance odgarnął z czoła kosmyk brązowych włosów i się uśmiechnął.
- Ja też. Jeśli ten projekt nie ucieszy starego, to nic go już nie ucieszy.
- Zapewne mówisz o swoim ojcu? Lance przestał się uśmiechać.
- Tak, choć nie sądzę, aby aprobował nazywanie go starym.
Nagle na jego twarz znów powrócił uśmiech, jak gdyby Lance wyobraził sobie reakcje Tate’a.
- Pewnie masz rację - powiedziała Marnie, choć jak dotąd nie spotkała owdowiałego Tate’a O’Briena. W
biurze panowała o nim opinia, że jest takim samym kobieciarzem jak jego syn.
- Wiem, że mam rację. Mój tatuś nie toleruje niedoskonałości ani u siebie, ani u nikogo innego, a zwłaszcza u
mnie. - Lance westchnął.
- Cóż, jak sam powiedziałeś, musi go zadowolić robota, jaką wykonujesz w ramach tego projektu. W końcu to
był twój pomysł i udało się. Teraz dostałeś kontrakt rządowy.
Lance rozchmurzył się, lecz w jego głosie dało się wyczuć wahanie.
- Tak, kto by pomyślał, że Texas Systems dostanie zlecenie na przeprowadzenie badań nowego materiału
wybuchowego. - Potrząsnął głową. - To zadziwiające.
- I podniecające. - Marnie poprawiła się na krześle, zapominając o brzęczących wokół srebrach i kryształach.
- Nigdy nie pracowałam nad czymś tak ściśle tajnym.
3
- Ani ja. Mam nadzieję, że nasze wyniki zadowolą wujka Sama.
- Na pewno. To zlecenie zrobi z nas potentatów. Zobaczysz.
- Mam nadzieję. Czekam na ten moment. Może wtedy ojciec nareszcie się ode mnie odczepi.
Wszyscy wiedzieli, że Tate chciał, by jego jedyny syn stanął na czele koncernu, tak by on sam mógł przejść
na emeryturę, zamieszkać na ranczu i zająć się hodowlą koni wyścigowych. Dlatego też, chcąc zapoznać
Lance’a z funkcjonowaniem koncernu, przerzucał go z jednego przedsiębiorstwa do drugiego.
- Nie martw się, poradzisz sobie - powiedziała miękko Marnie.
Lance nie odpowiedział. Przyglądał się, jak kelner nalewa wino. Spróbował.
- Znakomite - wyszeptał.
Kelner zniknął. Marnie podniosła kieliszek do ust.
- Masz rację, jest znakomite.
- Czy mogłabyś się do tego przyzwyczaić? - zapytał Lance, biorąc jej szczupłą dłoń w swoje ręce. Marnie
powoli odstawiła kieliszek.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, co mam na myśli.
Potrząsnęła głową. Ostrożnie wysunęła dłoń z jego rąk.
- Nie, obawiam się, że nie.
- Zmuszasz mnie, bym to powiedział wyraźnie?
- Chyba będziesz musiał.
Lance odchylił się na krześle i z powagą w oczach spojrzał na nią.
- Mówię, że ty... że moglibyśmy jadać w ten sposób codziennie.
Roześmiała się, przerywając mu.
- Może ty, ale nie ja. Zapomniałeś, że muszę zarabiać na swoje utrzymanie.
- Nie musiałabyś, gdybyś za mnie wyszła.
Marnie otworzyła usta ze zdumienia.
- Przepraszam, co...?
- Słyszałaś, co powiedziałem.
- Ty... ty nie mówisz tego poważnie.
- Och, najzupełniej. Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny.
- Ależ ty jesteś młodszy ode mnie. Lance roześmiał się głośno.
- Trzy lata. Wielkie mi co. Więc jak, wyjdziesz za mnie?
Poczuła skurcz serca. Wiedziała, że Lance jest impulsywny, a mimo to czuła się trochę zaszokowana. W
pewnym sensie jego propozycja pochlebiała jej. Lance O’Brien był uznawany za znakomitą partię. Miał
wszystko - urodę, pieniądze, prestiż, urok. Ale Marnie nie zamierzała się temu poddawać, zwłaszcza teraz,
kiedy jej życie tak bardzo się zmieniło.
popularna nazwa rządu Stanów Zjednoczonych AP (przyp. tłum.)
4
Nie zawsze było ono łatwe. Na studiach w college’u musiała pracować, bo jej owdowiały ojciec niewiele
zarabiał w swojej firmie, w prowincjonalnym miasteczku wschodniego Teksasu. Gdy już skończyła college i
była pewna, iż życie stoi przed nią otworem, dowiedziała się, że jej ojciec ma chorobę Alzheimera.
Natychmiast zmieniła plany. Dobro Silasa Lee stało się najważniejsze. Lata, które potem nastąpiły, były
trudne, pełne kłopotów i bólu. Nie żałowała jednak niczego. Naprawdę poczuła się pokonana, kiedy w końcu
musiała oddać ojca do domu opieki społecznej.
Bardzo jej go brakowało. Pochłaniająca, ciekawa praca była dla Marnie zbawieniem. Dzięki niej pozbyła się
bólu i osiągnęła materialne zabezpieczenie.
Najbardziej ceniła sobie własną niezależność. Broniła jej uparcie, odmawiając miejsca w swym sercu
każdemu mężczyźnie, a szczególnie Lance’owi O’Brienowi.
- Więc?
Marnie gorączkowo myślała, co powiedzieć. Poczuła ulgę, gdy zjawił się kelner z obiadem.
Jedli w milczeniu. Dziś jednak krab smakował jak obrzydliwa papka. To było bezsensowne. Propozycja
Lance’a wytrąciła ją z równowagi. Im dłużej jadła, tym potrawa wydawała się mniej smaczna. W końcu
zrezygnowana odłożyła widelec i sięgnęła po wino. Zauważyła, że Lance przygląda się jej badawczo. Jemu też
jedzenie nie smakowało.
- Czy życzą sobie państwo coś na deser? - zapytał kelner, który nagle się pojawił.
- Nie, dziękuję. - Marnie potrząsnęła głową.
- Ja też nie - dodał Lance.
Dopiero gdy odurzający zapach kawy uniósł się nad filiżankami, Lance odezwał się znowu.
- Więc?
Mimo powagi sytuacji Marnie się roześmiała.
- Więc co?
Znów wziął jej dłoń i ścisnął w swojej.
- To nie są żarty. Marnie.
- Czy oświadczasz się wszystkim kobietom, z którymi się spotykasz? - Starała się mówić lekkim tonem, choć
wcale nie było jej wesoło.
Usta Lance’a wykrzywił grymas rozdrażnienia.
- Mówię poważnie. Marnie. Kocham cię i chcę się z tobą ożenić.
Nie wierzyła mu. Poczuła się niezręcznie. W jej oczach pojawił się błysk determinacji.
- Nie mówisz tego serio, Lance.
- Właśnie, że tak - odparł z uporem.
- Wiesz, czuję się zaszczycona.
- Do cholery. Marnie, nie chcę, żebyś się czuła zaszczycona. Chcę, żebyś powiedziała, że za mnie wyjdziesz.
Dziewczyna uniosła brwi.
- Ty chyba naprawdę mówisz poważnie.
- Oczywiście, że tak.
5
- Och, Lance - westchnęła nie odwracając oczu
- wiesz, jak mi było fajnie w twoim towarzystwie. Ale wiesz też, że nigdy nie udawałam, iż jesteś dla mnie
kimś więcej niż dobrym przyjacielem.
- I to się nie może zmienić?
- Nie, przykro mi, ale nie. Bardzo cię lubię, ale nie chcę się wiązać z nikim - mówiła łagodnym tonem.
- Po raz pierwszy od dawna jestem zadowolona z własnego życia. Chcę cieszyć się pracą i wolnością.
Naprawdę tak myślała. Ale nawet gdyby to nie była prawda, po prostu nie kochała Lance’a O’Briena i nie
mogła go pokochać.
Mężczyzna pochylił się do przodu. W jego oczach widać było upór.
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Nie zamierzam się poddać.
- Ostrzegam, że tracisz czas.
Roześmiał się i wstał.
- Czy pojedziesz ze mną na przyjęcie?
- Przyjęcie? - powtórzyła nic nie rozumiejąc.
- Tak. Mój ojciec wydaje dziś przyjęcie. Zamierzam wtargnąć na nie, aby móc cię przedstawić.
6
ROZDZIAŁ DRUGI
Seville Lance’a wjechał na żwirową drogę prowadzącą do rancza O’Brienów. Marnie milczała. Nie chciała
się przyznać do tego, że czuje się bardzo onieśmielona.
Lance starał się wprawdzie rozproszyć jej wątpliwości, czy pojawienie się jej w charakterze nieproszonego
gościa nie będzie poczytane za nietakt, jednak nadal nie była pewna, czy powinna zgodzić się na tę eskapadę.
Nawet jeśli Tate nie miałby nic przeciwko temu, to chyba nie powinna tego robić. Bratanie się z bogatymi,
znanymi ludźmi nie interesowało Marnie, choć była ciekawa, jak wygląda ranczo Tate’a. Plotkowano bowiem
nie tylko o nim samym, ale także o całej posiadłości. Podobno była wspaniała; nocowały w niej nawet głowy
różnych państw.
W czasie jazdy prawie ze sobą nie rozmawiali. Kilka razy spojrzała na Lance’a, przyglądając się jego uparcie
zaciśniętym szczękom. Po wyjściu z restauracji nie wracał do oświadczyn.
Marnie obawiała się jednak, że nie dał za wygraną. Wydawało jej się, że wbrew temu, co sam powiedział, nie
traktował tego poważnie. Była chwilowym kaprysem, podobnie jak inne kobiety w jego życiu. Kiedy zrozumie,
że nie zamierza iść z nim do łóżka, da jej spokój. Lance chce mieć zabawkę, a ona pragnie kogoś bliskiego,
oddanego.
Zobaczyła światła domu połyskujące jak gwiazdy między drzewami. Obróciła się ku Lance’owi.
- Wiesz, chyba nie powinnam była przyjmować twojego zaproszenia.
Oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Marnie z szerokim uśmiechem jakby przyklejonym do twarzy.
- Hej, co z tobą? A gdzie twoje umiłowanie ryzyka? Poza tym ojciec nie jest taki zły. Staje się jakby innym
człowiekiem tylko wtedy, kiedy ja jestem w pobliżu.
- To po co tam jedziemy?
- Mówiłem już: chcę, żeby cię poznał. - W jego głosie dało się wyczuć zniecierpliwienie. Marnie westchnęła.
- Dobrze. Jeśli uważasz, że tak wypada. Kłócenie się z nim nie ma sensu. W końcu pewnie się tym zbyt
przejmuje. Tate O’Brien to nie Pan Bóg.
Lance zahamował na półkolistym podjeździe przed szerokim domem z cegły. Górowały nad nim ogromne
dęby i drzewa amerykańskiej leszczyny. Marnie wydawało się, że wjechali do zaczarowanego lasu. Patrząc, jak
światło księżyca rozjaśnia eleganckie wejście, pomyślała, że jest to przepiękne miejsce.
- Długo tu nie zabawimy - powiedział Lance. Uśmiechnęła się sceptycznie.
- Dlaczego tak jest, że ci nie ufam?
- Ponieważ jesteś niedowiarkiem, ot dlaczego - odparł, dając jej prztyczka w nos. Zamrugała powiekami.
- Chodźmy.
Wysiadła z samochodu i natychmiast odurzył ją zapach kapryfolium. Stanęła i głęboko wciągnęła powietrze.
Niedaleko cykały świerszcze, a wiatr szeleścił w konarach drzew. Wieczór był cudowny. Gdyby to zależało od
niej, zostałaby na ganku i w ogóle nie wchodziła do środka.
- Chodź, mam ochotę na drinka - niecierpliwił się Lance.
7
Podeszli do masywnych drzwi. Nie zastukał, ale po prostuje otworzył i z niewinnym uśmiechem wprowadził
Marnie do środka. Ledwie przekroczyła próg i znalazła się w dużym holu, stanęła na wprost wysokiej, tęgiej
kobiety o surowym wyrazie twarzy. Kobieta, zobaczywszy Lance’a, uśmiechnęła się szeroko.
- Mój Boże, a już zaczynałam się martwić, żeś gdzieś wyjechał i umarł.
- I zostawił ciebie, najlepszą kucharkę w całym Teksasie? - odparł wesoło Lance. - Nie ma mowy - dodał i
pochylił się, całując ją w policzek.
- To czemu widuję cię tak rzadko? - spytała czerwieniąc się.
- Bo ostatnio dużo pracuję. Kobieta westchnęła. Lance się roześmiał, obrócił do Marnie i wziął ją za rękę.
- Annie Bullock, przedstawiam ci Marnie Lee.
- Witaj, Annie. - Marnie z uśmiechem wyciągnęła dłoń.
- Witam panią.
- Annie jest najważniejsza w tym domu. Bez niej nic tu nie mogłoby funkcjonować.
- On lubi przesadzać. - Gospodyni O’Brienów przyglądała się Marnie. - Ale tak miło się tego słucha.
- Gdzie są wszyscy - zapytał Lance, zmieniając temat. - Na tarasie?
Marnie też się nad tym zastanawiała. Słyszała cichą muzykę, brzęk szkła i śmiechy, ale nikogo nie widziała.
- Tak. A także w salonie. - Annie odwróciła wzrok.
- Czy jest babcia?
Twarz Annie spochmurniała.
- Nie. Dzwoniła, żeby powiedzieć, że nie czuje się dobrze.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego.
- Na pewno nie. Inaczej twój ojciec odwołałby przyjęcie.
- A propos ojca - Lance objął Marnie ramieniem - czas, byśmy się mu pokazali.
- Mam nadzieję, że jeszcze cię zobaczę, Marnie. - Annie się uśmiechnęła.
- Och, na pewno - powiedział Lance i pociągnął Marnie za sobą.
Spojrzała na niego zła, że odpowiedział za nią, a potem rozejrzała się wokół. Wnętrze domu zapierało dech w
piersiach. Po prawej stronie znajdował się salon. Na ścianach wisiały cenne obrazy. Dalej widać było hol
prowadzący do pokoi sypialnych. Na lewo - kuchnia i jadalnia.
Z pewnością przy budowie tego domu nie szczędzono pieniędzy. Bogactwo wprost, rzucało się w oczy.
- No i co o tym myślisz? - zapytał Lance.
- Chyba nie musisz pytać. Lance zachichotał.
- Ojciec zbudował ten dom kilka lat temu, zaraz po tym, jak zaczął przygotowywać mnie do przejęcia swego
stanowiska. Babcia zajęła się dekoracją wnętrz.
- Czy to matka twojego ojca?
- Tak, to prawdziwa dama. Szkoda, że jej dzisiaj nie poznasz.
- Ja też żałuję.
Stanęli na progu wspaniałego pokoju położonego z tyłu domu.
- Wypijesz kieliszek wina?
8
- Z przyjemnością. - Uśmiechnęła się do niego.
- Nie ruszaj się stąd. - Lance uścisnął jej ramię.
- Zaraz wracam. Potem pójdziemy do gości.
Po ogromnym tarasie kręciło się mnóstwo ludzi wchodzących i wychodzących przez podwójne, szeroko
otwarte drzwi. Grupki gości stały na trawniku, pijąc i rozmawiając z ożywieniem. Marnie odetchnęła z ulgą -
była odpowiednio ubrana. Mając na sobie turkusową jedwabną suknię z długimi rękawami oraz duże, srebrne
kolczyki, wyglądała nie gorzej od innych obecnych tu kobiet.
Znów rozejrzała się. po pokoju. Nie zdążyła jednak zauważyć wiejskich drewnianych bali na suficie ani
ogromnego kominka. Jej wzrok spoczął na wysokim, barczystym mężczyźnie z wąsami, stojącym o kilka
metrów od niej.
Po plecach Marnie przebiegł niespodziewany dreszcz. Instynkt podpowiedziałby jej, że to Tate O’Brien,
nawet gdyby nie był tak podobny do Lance’a. Jego sportowa granatowa marynarka, szare spodnie i kremowa
koszula odcinały się od wieczorowych ubrań gości. Nie to jednak wyróżniało go spośród innych.
Promieniowały od niego chłód i arogancja. Pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać człowiek przyzwyczajony
do wydawania rozkazów, których słuchano.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Niebieskie oczy zniewalały ją. Było w nim coś magnetycznego, coś, co
powodowało, że nagle zapragnęła go dotknąć. To uczucie było idiotyczne i przerażająca. Poczuła, że blednie.
Nagle pochylił się i powiedział coś do stojącej obok postawnej blondynki. Wyprostował się i ruszył w
kierunku Marnie. Wpadła w panikę. Chyba nie podejdzie do niej? Ależ tak, na pewno to zrobi. W końcu jest tu
obca. Musiał to zrobić. Marnie z przerażeniem rozglądała się po pokoju. Gdzie jest Lance?
- Szukasz mnie, co? - Jego głos zabrzmiał tuż przy jej uchu. Poczuła ulgę.
- Tak, właśnie cię szukałam, ale z innego, niż ci się wydaje, powodu.
- A co się stało?
- Twój ojciec - oto co się stało. Jeśli się nie mylę, idzie w naszym kierunku.
- Aha, bałaś się sama stanąć przed dobrym, starym ojczulkiem, tak? - Lance pochylił się do jej ucha. -
Pamiętaj, on nie jest tak groźny, jak się wydaje.
Marnie spojrzała na niego ponuro i wtedy w zasięgu jej wzroku pojawił się Tate O’Brien. Zatrzymał się przed
nimi na odległość ramienia. Bezwiednie się cofnęła, jakby widok tego przystojnego mężczyzny uderzył ją.
Szerokie czoło i wystające kości policzkowe Tate’a były takie jak u Lance’a. Ale na tym podobieństwo się
kończyło. Tate miał gęste, ciemne włosy, lekko posiwiałe skronie. Zmysłowa dolna warga i mocny podbródek
czyniły tę twarz niemal doskonałą, ale szpecił ją ponury wyraz.
- Witaj, synu.
- Witaj, tato. - Lance otoczył Marnie ramieniem i przyciągnął ku sobie. - Poznaj Marnie Lee.
Tate uśmiechnął się krzywo, jak gdyby uśmiech był obcy jego naturze i skinął głową.
- Panna Lee? Bardzo mi miło.
Marnie pomyślała, że wcale nie jest mu miło. Nie jest też zadowolony. Zupełnie nie. Z zażenowaniem
poczuła, że się czerwieni.
9
Na pewno już ją po swojemu ocenił. Wprawiło to Marnie w zakłopotanie. Była podenerwowana.
- Miło mi pana poznać, panie O’Brien - powiedziała najchłodniej, jak umiała.
- Czy spotkaliśmy się już kiedyś? - zapytał, marszcząc brwi.
- Marnie jest zatrudniona w Texas Systems - wyjaśnił Lance i mrugnął do niej. - Jest naszą nową asystentką
projektową i pracuje bezpośrednio ze mną.
- Rozumiem - powiedział Tate, przyglądając się dziewczynie. Jego badawczy wzrok jeszcze bardziej wytrącił
ją z równowagi. Czuła zimną wrogość i nieufność. Na miłość boską, co on o niej myśli? Że podrywa mu syna,
bo leci na pieniądze?
Postanowiła, że nie pozwoli, by ją wyprowadził z równowagi. Wyprostowała się i uśmiechnęła.
- Tato, nie dziwi cię, że mnie... że nas widzisz? - Lance nagle zmienił temat. Tate spojrzał na syna.
- Mówiąc szczerze, tak. Więc powiedz, czego właściwie chcesz?
Marnie niemal krzyknęła. Tate nie był zbyt delikatny. Lance się zaczerwienił.
- Dlaczego uważasz, że czegoś chcę?
- Bo tylko wtedy zjawiasz się w domu, czyż nie?
- Tym razem istotnie masz rację - odparł spokojnie Lance. - Chciałem, byś poznał Marnie.
Na chwilę zapanowała cisza. Byli tak spięci, że nie słyszeli śmiechów i rozmów gości. Marnie odniosła
wrażenie, że stoją w tym wielkim pokoju tylko we troje.
Tate pierwszy przerwał milczenie.
- Panno Lee, przepraszam panią na chwilę. Chciałbym porozmawiać z Lance’em w cztery oczy.
- Ależ oczywiście. - Pragnęła, żeby już odszedł. Jego obecność była wyjątkowo męcząca.
- Dasz sobie radę? - zapytał zakłopotany Lance. Skinęła głową.
- Oczywiście. Idź.
Tate spojrzał jej prosto w oczy. Dziewczynę oblał rumieniec.
- Proszę czuć się jak u siebie w domu - powiedział. - I przyłączyć się do towarzystwa.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się blado.
Niski, ciepły głos Tate’a brzmiał uprzejmie, ale Marnie czuła, że mu się nie podoba. Była tego pewna. A
także i tego, że Tate może być bardzo niebezpiecznym wrogiem.
Stała nieruchomo i patrzyła, jak ojciec z synem znikają za drzwiami obok barku. W drzwiach Tate odwrócił
się, jakby poczuł na sobie jej wzrok. Na ułamek sekundy ich oczy spotkały się. Potem obrócił się i zamknął za
sobą drzwi.
Marnie wstrząsnął dreszcz.
Gabinet Tate’a posiadał własną specyficzną atmosferę. Tu Tate odpoczywał i w trakcie tych błogich chwil
zapominał o pracy i o ogromnej, ciążącej na nim odpowiedzialności. Ten pokój należał tylko do niego, wraz z
orzechową boazerią, grubym brązowym dywanem, półkami pełnymi książek, rycinami przedstawiającymi
nagrodzone konie i ogromnym orzechowym biurkiem. Teraz jednak nawet ten pokój go nie uspokoił.
10
Tate nie potrafił oszukiwać samego siebie. Był wściekły i wiedział, dlaczego. Marnie Lee. Ona była
wszystkiemu winna. Wznieciła w nim ogień, który teraz palił się w jego wnętrzu.
Od śmierci Stefanii miał wiele kobiet. Ciągle pojawiały się w jego życiu. Żadna nie zrobiła na nim większego
wrażenia ani nie pozostawiła trwałego śladu. Żadnej z nich nie powiedział „kocham” i nie zamierzał tego robić.
Dlaczego więc tak gwałtownie zareagował na widok Marnie? To prawda, jest śliczna.
Włosy błyszczące jak złota przędza okalały jej twarz, piersi wypełniały suknię. Ale przecież miewał inne,
równie piękne kobiety. Może nawet piękniejsze. Marnie wytwarzała wokół siebie aurę niewinności. Na pewno
nie zdawała sobie z tego sprawy, ale była typem kobiety, którą chciałby mieć każdy mężczyzna, nawet dużym
kosztem.
Jego syn nie okazał się wyjątkiem.
Tate westchnął głęboko i zmusił się do skierowania swej uwagi na stłumione okrzyki, odgłosy śmiechu i
brzęk szkła. Gdyby obrócił głowę, zobaczyłby cały taras. Wiedział, że jest pełen ludzi korzystających z pięknej
pogody. Przyjęcie było udane. Goście bawili się znakomicie. Teraz jednak nie interesowało go to zupełnie.
Martwił się o Lance’a i o jego związek z Marnie Lee.
Z tyłu dobiegło głębokie westchnienie. Odwrócił się.
- Czy nie sądzisz, że siedzimy tu już dość długo? - Cierpliwość Lance’a niemal się wyczerpała. - Powiedz, o
co ci chodzi i skończmy z tym. Marnie będzie się zastanawiała, co się ze mną stało.
Siedział w skórzanym fotelu z rękoma skrzyżowanymi na piersi i wyciągniętymi przed siebie nogami.
Napięty wyraz twarzy kontrastował z niedbałą pozą.
- A niech się zastanawia - odparł Tate lodowatym tonem.
- Cóż to ma znaczyć?
Ojciec odkaszlnął zakłopotany, ale nie odwrócił wzroku. Lance patrzył na niego z niechęcią. Tate wiedział, że
zaczął tę rozmowę źle. Wiele razy obiecywał sobie, że w kontaktach z synem będzie cierpliwy, ale gdy tylko
się spotykali, jego cierpliwość szybko się ulatniała.
W końcu Lance przerwał ciszę.
- Co się, do cholery, dzieje?
- Uspokój się - rozkazał ostro Tate. Lance nagle się zaczerwienił.
- Naprawdę chciałbym, żebyś wreszcie przestał mnie traktować jak smarkacza. Na miłość boską, tato, ja mam
dwadzieścia siedem lat.
- To zacznij się odpowiednio zachowywać. Lance, czerwony jak burak, skoczył na równe nogi.
- Słuchaj, jeśli zaciągnąłeś mnie tutaj po to, by się kłócić, to daj mi spokój. Wychodzę.
- Siadaj. - Tate wiedział, że znów źle to wszystko rozegrał. Musi pohamować złość.
- Dobrze. - Lance odezwał się, nim Tate zdążył otworzyć usta. - Więc co tym razem zrobiłem źle?
Odsiedziałem sobie tyłek nad tym cholernym projektem i sądziłem, że będziesz ze mnie zadowolony.
- Nie chodzi o pracę - odparł Tate. - W każdym razie nie bezpośrednio. Lance uniósł brwi.
- Aha, już wiem, jesteś wściekły, bo pożyczyłem od babci trochę forsy i jeszcze nie oddałem.
11
- Nie jestem z tego zbyt zadowolony, ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. - Tate pochylił się ku synowi.
- Ale skoro już o tym wspomniałeś, to lepiej oddaj te pieniądze.
- Jeśli nie chodzi o babcię i nie o pracę... - Lance przerwał niepewnie.
- Marnie Lee. Chodzi o Marnie Lee. - Tate przyglądał się synowi uważnie. Sądził, że Lance zaraz wybuchnie,
lecz on wyglądał raczej na zdumionego.
- Marnie? Nie rozumiem.
- Och, myślę, że dobrze rozumiesz - parsknął Tate. - Jestem pewny, że wiesz, o co chodzi. Lance zacisnął
usta, ale nic nie powiedział.
- Rany boskie, nie jestem ślepy! Widziałem, jak na nią patrzysz.
- Ja też widziałem, jak t y na nią patrzyłeś!
Oczy Tate’a niebezpiecznie się zwęziły.
- Do cholery, chłopcze, uważaj, co mówisz - zasyczał.
- Przepraszam - wymamrotał Lance. Wiedział, że posunął się za daleko.
Na chwilę zapanowała cisza. Lance znów opadł na fotel.
- Więc o co chodzi? - zapytał już opanowany. Tate ostrożnie ważył słowa.
- Nie chcę, byś się z nią spotykał, to wszystko.
- Do diabła, dlaczego nie?
- Bo nie chcę, żeby powtórzyło się to, co ostatnio.
- Marnie jest inna.
Tate roześmiał się z goryczą.
- O ile pamiętam, dokładnie to samo mówiłeś o Melissie.
- Ale przecież udowodniliśmy, że to dziecko nie było moje. - Lance potarł czoło. Był wyraźnie zmieszany.
- Ale mogło być twoje, prawda?
- Sam wiesz - odparł Lance wymijająco.
- Masz rację. Bardzo dobrze wiem. I dlatego odbywam z tobą tę rozmowę. To prawda, że Marnie wygląda
lepiej niż jej poprzedniczki i chyba jest lepiej wychowana, ale w całej sprawie nie ma to większego znaczenia.
- Czy dlatego, że pracuje w naszej firmie? - Lance wydawał się zrozpaczony.
- Czy naprawdę nic nie zrozumiałeś? - Tate był już zupełnie zrezygnowany.
Lance znowu wstał i wsunął ręce do kieszeni.
- Słyszałem, ale już ci powiedziałem, że Marnie jest inna.
- Oszczędź mi tego. Najpewniej poluje na twoją forsę, tak samo jak Melissa i wszystkie przed nią.
- Nie, ona tego nie robi!
- Skąd wiesz?
- Bo wiem.
- Czy cokolwiek wiesz o jej rodzinie, znajomych?
- Wystarczająco dużo.
Tate zaklął.
12
- Skoro sam zacząłeś tę rozmowę - powiedział nagle Lance - równie dobrze możesz wysłuchać reszty.
- Wysłuchać czego?
- Oświadczyłem się Marnie.
- Co takiego?!
- Słyszałeś, co powiedziałem. - Lance zacisnął szczęki.
- Na miłość boską - zaczął Tate hamując wściekłość, lecz przerwał. Opanował się z najwyższym wysiłkiem.
Wiedział, że powie coś, czego potem będzie żałował.
- Ona jest ciepłą, wspaniałą kobietą. Kocham ją - mówił Lance.
- Kochasz? W ogóle nie masz pojęcia, co to słowo znaczy. Kiedy się wreszcie nauczysz, że pożądanie to nie
miłość?
- Przykro mi, tato, że tak to odbierasz, ale ja już się zdecydowałem - odparł spokojnie Lance. - Nic, co
powiesz, mnie nie powstrzyma. Odwrócił się i wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Tate nie zdawał sobie
sprawy, jak długo stoi bez ruchu na środku pokoju. Serce waliło mu jak u mało sprawnego biegacza
wspinającego się pod górę. Całą siłą woli powstrzymywał się, by nie wybiec za synem, nie złapać go i nie
wciągnąć z powrotem do pokoju.
I co potem? pytał samego siebie. Znów się z nim pokłócić? Wbić mu trochę rozumu do głowy! Ale to
niemożliwe. Lepiej nie podsycać ognia. Znów głośno zaklął, ale niewiele mu to pomogło. Kiedy przestali być
przyjaciółmi, a stali się wrogami? Przecież jeszcze pamięta, jak byli kumplami i lubili przebywać ze sobą.
Bóg świadkiem, że kocha Lance’a. A może jego matka ma rację? Może jest zbyt zaborczy? W końcu ma ku
temu powody, tylko że Lance ich nie uznaje.
Tate potarł dłonią kark, starając się rozluźnić napięte mięśnie. Nie pomogło.
Nie może przecież stać z boku i patrzeć, jak Lance rujnuje sobie życie. Będzie walczył i nie dopuści do ślubu
Lance’a z Marnie Lee.
Nagle strzelił palcami. Podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer i czekał.
- Neal? Tu O’Brien. Musisz mi jeszcze raz sprawdzić jedną osobę. Natychmiast.
13
ROZDZIAŁ TRZECI
- No i co?
- O co chodzi?
Marnie przyglądała się Lance’owi. Panował półmrok.
- Nie udawaj, że nie wiesz. - Już wcześniej chciała go zapytać, ale zdrowy rozsądek podpowiedział jej, by
przez chwilę trzymała język za zębami.
Stali teraz przed jej blokiem. Wiedziała, że Lance’owi jeszcze nie przeszła złość. A raczej wściekłość.
Wpatrywała się w niego, ale on ani nie spojrzał w jej kierunku, ani nie odpowiedział na pytanie. Siedział bez
słowa, chmurny, nieruchomo patrzący przed siebie. Wyglądał teraz tak samo jak jego ojciec, gdy wyszedł z
gabinetu. Jak chmura gradowa, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.
Kiedy siedzieli w gabinecie Tate’a, Marnie krążyła po pokoju sącząc wino. W końcu dotarła na taras. Kilka
osób, których nie znała, zaczepiło ją. Paru mężczyzn proponowało swoje towarzystwo. Grzecznie odmówiła.
Cały czas myślała o tym, co dzieje się w tamtym pokoju.
Obaj wrócili w tym samym momencie, w którym ona weszła do salonu. Lance zauważył ją od razu i z twarzy
zniknął mu wyraz zaciętości. Puścił do niej oczko. Za to twarz Tate’a była jak maska. Nawet nie spojrzał w jej
kierunku.
Pomyślała wtedy, że jest aroganckim sukinsynem. Teraz też tak o nim myślała. Przerwała pełną napięcia
ciszę.
- Rozumiem, że twoja rozmowa z ojcem nie była przyjemna?
- To dość łagodne określenie. - Lance zaśmiał się ochryple.
- Chodziło o mnie, prawda? Pokłóciliście się? Obrócił lekko głowę i z ukosa spojrzał na Marnie. Miał
zaciśnięte usta.
- Skąd wiesz?
- Intuicja, tak sądzę. - Wzruszyła ramionami.
- Masz rację - powiedział bezbarwnym głosem. Nie wiadomo dlaczego przestraszyła się. Coś ścisnęło ją w
żołądku. A jeśli teraz straci pracę?
- Dlaczego rozmawialiście o mnie? - zapytała niepewnie.
- Powiedziałem mu, że zamierzam się z tobą ożenić. Marnie poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
- Jezus Maria! Nie zrobiłeś tego. Powiedz, że to nieprawda.
- Oczywiście, że prawda.
- Wiesz co, Lance - głos miała słodki jak lukier - chętnie bym cię udusiła, gdybym nie obawiała się, że potem
mnie zamkną, i że będę musiała, na przykład, szyć przez całe dnie, czego nienawidzę.
Na ustach Lance’a pojawił się niepewny uśmiech.
- To wcale nie jest śmieszne - warknęła Marnie.
- Nie, chyba nie, ale, do cholery... - nie dokończył. W oczach Marnie pojawił się błysk.
14
- Masz dużo odwagi. Zwłaszcza po tym, jak ci wyraźnie powiedziałam, że nie mam zamiaru wychodzić za
ciebie. Ani za nikogo innego, jeśli już o tym rozmawiamy.
- A ja cię ostrzegałem, że nie przyjmuję odmowy.
- Więc co powiedział? - Gardziła sobą za tę palącą ją ciekawość. Lance milczał, więc ciągnęła dalej:
- Pewnie uważa, że nie jestem dla ciebie wystarczająco dobra, co? - Sama zdziwiła się, słysząc swój zduszony
głos.
Lance był wyraźnie zakłopotany.
- Nie obrażaj się. On uważa, że nikt nie jest dla mnie wystarczająco dobry. Patrzy na mnie, jakbym był
jednym z jego medalowych koni.
- Może to sposób na pokazanie, że cię kocha?
- Tak uważasz?!
- Sądzę, że nie zadałeś sobie trudu, by go uspokoić wiadomością, że ci odmówiłam?
Mimo iż było ciemno, wiedziała, że się zaczerwienił. Odwróciła głowę.
- Nie, tego na pewno mu nie powiedziałeś - odpowiedziała sama sobie.
Nagle poczuła, że jest zupełnie wyczerpana. Ta rozmowa do niczego nie prowadzi.
- Słuchaj, jest późno. Powinnam być już w łóżku. Jutro, jak ci dobrze wiadomo, czeka nas następny dzień
ciężkiej pracy.
Lance wziął ją za rękę.
- Kochanie, czy ciągle się na mnie złościsz? - zapytał pojednawczym tonem.
- Nie, Lance, nie złoszczę się na ciebie. Jestem po prostu wściekła. Spojrzał na nią nie rozumiejąc, a potem się
roześmiał.
- To dobrze. To znaczy, że mam jeszcze szansę zmienić twoje postanowienie.
Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, ale szybko je zamknęła. Zrozumiała, że bez względu na to, co odpowie,
on nie przyjmie tego do wiadomości. Potrząsnęła głową. Otworzyła drzwiczki i wysiadła z samochodu.
Dopiero gdy weszła do domu i zapaliła światło w holu, usłyszała, jak zapuszcza silnik i odjeżdża.
Zamknęła oczy i oparła się o drzwi.
Marnie pociągnęła łyk gorącej bezkofeinowej kawy i wcisnęła się głębiej w pluszowe poduszki na sofie. Była
zbyt zdenerwowana, aby zasnąć, więc nawet się nie położyła. Wyciągnęła przed siebie zgrabne nogi okryte
tanim szlafrokiem i położyła je na małym stoliku ze szklanym blatem. Ciepła kawa działała jak kojący balsam.
Uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
Uczucie zadowolenia nie trwało długo. Znów przed oczyma stanęły jej wydarzenia minionego wieczoru.
- Nie myśl o tym - szepnęła do samej siebie. - W ogóle zapomnij o tym, że go spotkałaś.
Tylko jak można zapomnieć o kimś takim jak Tate O’Brien? Ona tego nie potrafi. Poczuła do niego niechęć
od pierwszego wejrzenia, a mimo to fascynował ją. Może to kwestia pięknej twarzy o nieregularnych rysach?
Słyszała powiedzenie, że mężczyznom przybywa urody z wiekiem, a kobietom ubywa. W przypadku Tate’a z
pewnością była to prawda. W biurze mówili, że ma czterdzieści pięć lat, o piętnaście więcej niż ona. A mimo to
15
mogłaby się założyć, że nigdy nie wyglądał lepiej.
Wściekła na siebie pociągnęła duży łyk kawy i zakrztusiła się.
- Cholera - wymamrotała, odstawiając filiżankę na stojący obok stolik. Musi się opanować. Z determinacją
podciągnęła pod siebie nogi i rozejrzała się wokół. Widok jej cudownego domu zawsze ją rozweselał, nawet
wtedy, gdy była bardzo przygnębiona.
Mieszkanie Marnie składało się z sześciu pomieszczeń: saloniku z kominkiem i dwoma świetlikami w suficie,
kuchni z przepięknym kątem jadalnym, dwóch sypialni i dwóch łazienek. Tradycyjne umeblowanie tworzyło
atmosferę pełną ciepła i dawało Marnie poczucie bezpieczeństwa.
Bardzo ciężko pracowała, żeby kupić to mieszkanie. Na wszystko, co miała, musiała ciężko zapracować.
Lance nigdy nie musiał. To właśnie, a także fakt, że go nie kochała, to główne powody, dla których ich
małżeństwo nie było możliwe. Styl życia też mieli odmienny. Marnie nie miała kompleksów. Nie było jej
łatwo, ale nie musiała wstydzić się swego pochodzenia. Szczególnie zaś była dumna ze swoich osiągnięć.
Przysięgała sobie, że nic ani nikt nie stanie jej na drodze do sukcesu i nie odbierze zadowolenia z życia, a już
na pewno nie będzie to Tate O’Brien.
Poczuła nagle, że musi wrócić do czegoś znajomego, bliskiego. Jej wzrok powędrował w kierunku zdjęć
stojących na kominku. Jedno wyraźnie różniło się od innych - zdjęcie ojca w dresie. Twarz rozjaśniona
szerokim uśmiechem. Wyciągnęła nogi, wstała i podeszła do kominka. Z czułością pogładziła palcem ramkę
fotografii. Oczy aż zapiekły od łez, które starała się powstrzymać.
Silas już jej nawet nie poznawał. Serce jej pękało. Ale ona nigdy go nie opuści. Dlatego praca znaczyła dla
niej tak wiele. Poza utrzymaniem tego mieszkania pozwalała na opłacanie pobytu ojca w bardzo drogim domu
opieki społecznej. Znów powróciły myśli o Tacie O’Brienie. Niespodziewanie oblała się zimnym potem
przerażenia. Niech szlag trafi oświadczyny Lance’a. Co będzie, jeśli przez to straci pracę...?
Była bliska łez, gdy nagle rozległ się dzwonek.
Zdumiona zerknęła na zegarek. Pół do dwunastej. Ze zmarszczonym czołem podeszła do drzwi i wyjrzała
przez wizjer. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Kate, co, u licha, sprowadza cię o tej porze, w środku nocy?
- Zobaczyłam światło. Pomyślałam, że może poczęstujesz filiżanką kawy biedną, zmęczoną duszę.
Marnie się uśmiechnęła. Kate była jej sąsiadką zza ściany i najlepszą przyjaciółką.
Kate McCall przekroczyła próg. Miała na sobie niebieski kostium stewardesy. Wyglądała w nim tak
staromodnie, że z powodzeniem mogłaby udawać surową nauczycielkę prywatnej szkoły, gdyby nie
uśmiechała się promiennie i gdyby nie miała w tym momencie tak uroczych dołeczków w policzkach.
- Nie mów, że dopiero teraz wracasz do domu?! - wykrzyknęła Marnie.
- Wyobraź sobie, że przybywam wprost z Nowego Jorku.
- Siadaj. Ulituję się nad tobą i dostaniesz filiżankę kawy.
Dwa lata temu, po rozwodzie, Kate odeszła z pracy w przedsiębiorstwie komputerowym i zatrudniła się w
Amerykańskich Liniach Lotniczych. Praca była dla niej ucieczką, podobnie jak dla Marnie. Były ze sobą
bardzo zaprzyjaźnione.
16
Marnie zauważyła zmęczenie w oczach Kate. Zrobiło się jej żal przyjaciółki.
- Boże, co za dzień - jęknęła Kate opadając na sofę.
- Widać to po tobie.
Kate była tylko o rok starsza od Marnie, ale dziś wyglądała na starszą o dziesięć lat.
- Stokrotne dzięki za komplement. - Przyjaciółka udawała, że się gniewa.
Marnie roześmiała się i zniknęła w kuchni. Po chwili wróciła z dwiema filiżankami.
- To opowiedz mi o dzisiejszym dniu - powiedziała, siadając w drugim końcu sofy. Kate sięgnęła po filiżankę
z głębokim westchnieniem.
- Nie ma o czym opowiadać. Na pokładzie zjawili się kontrolerzy i wszyscy zwijali się jak w ukropie, by ich
zadowolić. - Przerwała i podmuchała na kawę.
- Jak już wylądowaliśmy, to poszliśmy całą bandą na obiad, żeby uczcić ich wyjazd.
- Rozumiem, mój dzień też nie był lepszy. - Marnie westchnęła.
Kate uniosła ciemne brwi.
- Dzień czy wieczór?
- Skąd takie pytanie?
- Nie wiem. - Kate wzruszyła ramionami. - Jest coś w twoich oczach, co mi się nie podoba. Czymś się
martwisz, prawda?
- Kate, jesteś wścibska. To zazwyczaj nie popłaca. - Uśmiech Marnie złagodził ostrość słów. Kate machnęła
ręką.
- Przyjaciele powinni być wścibscy - odparowała nie speszona. - Chyba nie chodzi o twojego ojca, co?
- W jej głosie zabrzmiał niepokój.
- Nie... jego stan jest bez zmian.
- Czy to ma związek z Lance’em?
Marnie skinęła głową.
- Więc co się stało?
Marnie nie odpowiedziała. Pochyliła się i poprawiła poduszkę za plecami Kate. Przyjaciółka nie spuszczała z
niej swoich niebieskich oczu.
- Może byś coś zjadła? - niespodziewanie spytała Marnie. Czuła się tak, jakby za chwilę miała się
rozpłakać. Za żadne skarby nie chciała tego zrobić przy Kate. Tate O’Brien naprawdę wyciął jej numer. Szlag
by go trafił.
- Hej, Marnie, jesteś zdenerwowana. Czy nie słyszałaś, jak mówiłam, że przyszłam wprost z restauracji? -
Kate zmarszczyła brwi. - Ale odpowiem na pytanie. Nie, nie chcę jeść. Chcę, żebyś mi się wyspowiadała. Co
więcej, nie ruszę się stąd, póki tego nie zrobisz.
- Chodzi o... Lance’a.
- Chyba cię nie rzucił?
- Nie, wręcz przeciwnie.
- Aha. - Kate się uśmiechnęła. - Założę się, że cię poprosił o rękę.
17
- Tak - powiedziała cicho Marnie.
- Bogu niech będą dzięki. Mam nadzieję, że byłaś mądra i się zgodziłaś.
Marnie ze zdziwieniem spojrzała na przyjaciółkę.
- Chyba nie mówisz tego poważnie?
- Jak najbardziej. - Kate zmarszczyła brwi i pochyliła się ku Marnie. - Przecież Lance O’Brien jest marzeniem
każdej kobiety. Nie tylko przystojny, ale jeszcze ma kupę forsy.
- Ale ja go nie kocham - wyjąkała Marnie.
- Też coś. To nie ma znaczenia.
Cierpliwość Marnie była na wyczerpaniu. Zrobiło się późno i czuła się zbyt zmęczona na prowadzenie takiej
rozmowy. Ale nie mogła powiedzieć Kate, że to nie są jej sprawy, i żeby sobie poszła.
- Dla mnie to ma znaczenie - powiedziała dobitnie. Kate wstała z kanapy. Spojrzała na Marnie z
niedowierzaniem.
- Niby dlaczego? Założę się, że nie potrafisz na to odpowiedzieć.
- Daj spokój, Kate. Jak możesz zadawać takie pytanie? I to właśnie ty. Sama dobrze wiesz, że nawet gdy się
kocha, trudno jest utrzymać małżeństwo.
- Przerwała i rozłożyła ręce, jakby chciała podkreślić znaczenie swych słów. - Czasem w ogóle jest to
niemożliwe, prawda?
Kate odwróciła wzrok, jakby nie mogła znieść badawczego spojrzenia Marnie. Zaraz jednak się opanowała.
- Nieprawda. Nie kochałam Granta tak, jak powinnam, ale nie to rozbiło nasze małżeństwo. Rozbiły je
pieniądze - dodała bez ogródek - a raczej ich brak.
Marnie westchnęła ciężko i nic nie odpowiedziała.
- Posłuchaj moja droga - Kate przerwała ciszę
- możesz mnie objechać za wtrącanie się w nie swoje sprawy, ale wiesz, że obchodzi mnie twój los. -
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Wiem.
- Widzę przecież, jak trudno ci utrzymać ojca w tym domu i jak ciężko na to pracujesz.
- Och, Kate, wiem o tym. I masz rację - jest mi ciężko. Ale to nie znaczy, że mam wychodzić za pierwszego
bogatego faceta, jaki mi się nawinie. Nie byłabym szczęśliwa, żyjąc w taki sposób.
- Czy to znaczy, że czekasz na nadejście jakiegoś księcia, na którego widok ziemia usunie ci się spod nóg?
Nagle przed oczyma Marnie stanął Tate O’Brien. Zażenowana odwróciła głowę, unikając badawczego
wzroku Kate, ale zrobiła to za wolno. Kate zauważyła rumieniec oblewający jej twarz.
- A więc mam rację - zachichotała. - Na to właśnie czekasz. Marnie poczuła ulgę i jednocześnie zadowolenie.
Kate nie domyśliła się, co było prawdziwym powodem jej zmieszania. Uśmiechnęła się.
- Może sama nie wiem. Wiem natomiast, że nigdy nie będę kochała Lance’a O’Briena, mimo że przyjemnie
spędza się z nim czas.
- Nie dziwię się. Tak długo zajmowałaś się ojcem, że nigdy nie miałaś czasu na przyjemności. Z tego, co
opowiadałaś, wynika, że Lance dobrze wie, jak zapewnić kobiecie odpowiednią rozrywkę. - W uśmiechu Kate
18
nie było zawiści.
- Niestety, teraz już pewnie nie będzie mi poświęcał tyle czasu.
Kate wcisnęła się głębiej w sofę.
- Bo odrzuciłaś jego oświadczyny? Zdenerwował się, co?
- Mówiąc szczerze, nie jestem pewna, czy Lance w ogóle przyjął moją odmowę.
Kate potrząsnęła głową.
- Nic nie rozumiem. Dlaczego uważasz, że nie będzie się więcej z tobą spotykał?
Marnie zignorowała pytanie. Przez chwilę w milczeniu bawiła się kosmykiem włosów, który opadł jej na
policzek. W końcu wsunęła go za ucho i powiedziała:
- Postawa Lance’a nie ma znaczenia. Nie spodobałam się jego ojcu, Tate’owi O’Brienowi.
- No to co?
- To znaczy, że jeśli Lance chce nadal prowadzić taki tryb życia jak dotąd, to nie ma wyboru. Musi poddać się
woli ojca.
Na twarzy Kate pojawiło się zdumienie.
- Przecież on pracuje, prawda?
- Oczywiście, że pracuje. W tej chwili jest nawet moim szefem. Ale - dodała z naciskiem - jego płaca mu nie
wystarcza. To bardzo proste.
- Więc dobry, stary O’Brien rości sobie prawa do kierowania życiem syna?
- Dokładnie tak.
- A skąd wiesz, że ojczulek nie aprobuje twojej osoby?
Marnie roześmiała się mimo woli. Kate powiedziała słowo „ojczulek” takim tonem, jakby mówiła o jakiejś
obrzydliwej, zakaźnej chorobie.
- Uważa, że lecę na pieniądze O’Brienów.
Kate klasnęła w dłonie i roześmiała się głośno.
- Chyba żartujesz?!
- Nie, nie żartuję - odparła Marnie z ponurym wyrazem twarzy.
- Powiedział ci to wprost?
- Nie, ale jestem pewna, że o to mu chodzi.
Mina Kate wskazywała, że nic nie rozumie. Więc Marnie opowiedziała jej o przyjęciu. Nie wspomniała tylko
o własnej, niezrozumiałej reakcji na Tate’a.
- O la, la! - zawołała, gdy Marnie skończyła opowiadać. - Czy sądzisz, że możesz przez to stracić pracę?
- Mam nadzieję, że nie, ale nigdy nie wiadomo. - Dziewczyna stłumiła westchnienie.
- Więc nie spełnisz żądania ojczulka i nie przestaniesz spotykać się z Lance’em?
- Prawdopodobnie nie. - Oczy Marnie nagle rozbłysły.
- Brawo. A jeśli ojczulek zacznie coś kombinować, możesz go podać do sądu o prześladowanie cię.
- Z pewnością - odparła Marnie sucho. Kate wstała.
19
- Muszę już iść. I tak za długo tu siedzę. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybyś rano wkroczyła do mnie z
pistoletem.
- Jak mój budzik zadzwoni o piątej rano, niewykluczone, że będę miała taką ochotę. Kate pochyliła się i
objęła Marnie.
- Dobranoc. I dziękuję za kawę. Pogadamy kiedy indziej. Marnie odwzajemniła uścisk.
- Będę cię informować na bieżąco o sytuacji.
- No, myślę! - krzyknęła Kate już zza drzwi.
Marnie usłyszała go, zanim pojawił się w gabinecie. Parę minut temu weszła do biura Lance’a. Przyniosła ze
sobą ważną dokumentację dotyczącą projektu, którą musiała skończyć do południa. Potrzebowała do tego
absolutnego spokoju, a ponieważ Lance wyjechał do miasta, skorzystała z jego biura.
Jej dłoń zacisnęła się na papierach. Miała nadzieję, że słuch spłatał jej figla. Tak jednak nie było. Znów
usłyszała głęboki, niski głos Tate’a.
- Ja nie proszę, panno Purcell. Mówię pani, że muszę się zobaczyć z panną Lee. Proszę mi natychmiast
powiedzieć, gdzie ona jest.
Panna Purcell była asystentką, która teraz pracowała przy biurku Marnie. Łatwo było wyobrazić sobie, jak
siedzi tam wystraszona przed stojącym nad nią Tate’em, patrzącym groźnie tymi niebieskimi, zimnymi jak lód
oczyma.
Całą siłą woli starała się opanować zdenerwowanie. Nawet nie usłyszała odpowiedzi panny Purcell. Nie miało
to najmniejszego znaczenia, bo nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi biura i Tate O’Brien wkroczył do pokoju.
Marnie zamarła w bezruchu. Mieszały się w niej ciekawość i strach. Ze zdumieniem wpatrywała się w
człowieka, którego wygląd zupełnie nie przypominał gospodarza wczorajszego przyjęcia. Zniknęły eleganckie
spodnie i sportowa marynarka. Ich miejsce zajęły wymięte dżinsy i bawełniana kolorowa koszula, a ciemne,
szpakowate włosy wydawały się dłuższe i jakby potargane. Mimo to był bardzo pociągający. Marnie zaczęła
się zastanawiać, jak to jest, gdy się całuje z wąsatym mężczyzną, z Tate’em O’Brienem. Zganiła się w myślach
za te bzdury.
- Dzień dobry, panie O’Brien - powiedziała, starając się opanować drżenie głosu.
Tate uniósł nieco brwi, ale wyraz jego twarzy nie złagodniał.
- Czym mogę panu służyć? - spytała zrozumiawszy, że nie ma zamiaru przywitać się z nią.
- Może pominiemy te grzecznościowe formułki i od razu przejdziemy do sedna sprawy?
- To znaczy do czego? - Marnie zacisnęła w pięści lodowate dłonie.
O ile to w ogóle możliwe, rysy twarzy Tate’a wyostrzyły się jeszcze bardziej. Za to jego oczy błądziły po
ciele Marnie, spojrzenie to niemal parzyło.
- Och, myślę, że pani bardzo dobrze wie - wysapał naśladując jej grzeczny ton.
Marnie ogarnęło uczucie paniki. Nie z powodu obecności Tate’a, ale dlatego, że dokładnie ją lustrował. To
samo robił na przyjęciu. Jakby ją oceniał. Tu nie chodziło tylko o jego syna.
20
- Panie O’Brien - powiedziała, opanowując się i ignorując fakt, że nagle stwardniały jej sutki - nie będzie mi
pan nic dyktował. Ja...
- Nie wydaje mi się, aby pani mogła mieć tu cokolwiek do powiedzenia, panno Lee. Marnie otworzyła usta,
ale powstrzymała się od repliki. Odwróciła się i podeszła do okna po drugiej stronie pokoju. Stanęła przed nim
i starała się zebrać myśli. Nie pozwoli sobie na to, by tak ją traktował. Wprawdzie kocha tę pracę i bardzo jej
potrzebuje, ale może przecież dostać inną, gdzie indziej. Tylko że nie tak interesującą i tak dobrze płatną. Miała
ochotę się rozpłakać. Wiedziała, że stanął za jej plecami. Nie musiała się nawet odwracać, bo poczuła na szyi
jego ciepły oddech. Wstrząsnął nią dreszcz.
- Chcę, by pani dała spokój mojemu chłopcu.
- Mój Boże - wyszeptała. - Zupełnie niepotrzebnie rozdmuchuje pan całą sprawę.
- Nie pozwolę, by pani wyszła za niego dla pieniędzy.
Marnie obróciła się gwałtownie. Na policzkach miała teraz czerwone wypieki.
- Jak pan śmie?! Nic pan o mnie nie wie!
- Akurat. Do diabła, wiem o pani wszystko, co powinienem. Proszę nie zapominać, że pracuje pani nad ściśle
tajnym projektem. I proszę nie zapominać, że to ja jestem tu właścicielem.
- Chce pan powiedzieć, że pan... że pan celowo zapoznawał się z moimi aktami?
Na samą myśl, że Tate grzebał się w jej prywatnym życiu, zrobiło jej się niedobrze.
- Dokładnie tak, panno Lee - wyrzucił z siebie tym samym oskarżycielskim tonem.
- I to tylko z tego powodu, że pański syn zabrał mnie kilka razy do restauracji?
Nagle poczuła, że za chwilę wybuchnie histerycznym śmiechem.
- Oboje wiemy, że chodzi o coś więcej. - Jego głos był ostry jak smagnięcie batem.
Już opanowana odsunęła się od okna i od swego prześladowcy. Tate był jednak zbyt wściekły, by zrozumieć
ten gest. Podążył za nią.
- Ile, panno Lee?
- Ile czego?
- Proszę się nie bawić ze mną w ciuciubabkę - odparł, zniżając drżący z wściekłości głos. - Ile chce pani
dostać za odczepienie się od mojego syna?
- Jak pan śmie?! - krzyknęła i uniosła dłoń, by uderzyć go w twarz. Był szybszy. Złapał w powietrzu przegub
jej ręki i mocno ścisnął. Wpatrywali się w siebie w niemej wściekłości.
Zegar na ścianie wybił godzinę. Gdzieś niedaleko ktoś stukał na maszynie do pisania, trzasnęły drzwi. Żadne
z nich ani nic nie widziało, ani nic nie słyszało. Stali przed sobą dysząc, a ich oddechy mieszały się. Oczy
ciskały błyskawice.
- Do cholery, właściwie czemu nie? - wymamrotał nagle Tate. Gwałtownie przyciągnął Marnie ku sobie i wpił
się w jej usta.
Serce Marnie załomotało jak oszalałe. Było jej na przemian zimno i gorąco. Ocknęła się, gdy w ustach
poczuła jego język. Zaczęła się szamotać.
- Nie - wyjęczała, odpychając go.
21
Tate westchnął głęboko i wypuścił Marnie z objęć. Przez chwilę stali wpatrzeni w siebie, oddychając
nierówno, niezdolni do zrozumienia tego, co się stało.
- Cholera! - zaklął Tate i przesunął dłonią po oczach.
Marnie skrzyżowała ramiona i przygryzła dolną wargę. Po chwili, która wydawała się wiekiem. Tate odwrócił
się i ruszył ku drzwiom. Z ręką na klamce, nie odwracając głowy, powiedział:
- To niczego nie zmienia. - Jego głos był pełen goryczy.
Zamknął za sobą drzwi. Marnie dotarła do biurka i opadła na fotel. Było jej niedobrze, miała ochotę
wymiotować.
Pół godziny później jeszcze tam siedziała.
22
ROZDZIAŁ CZWARTY
Silny wiatr uderzał w okna stodoły, ale Tate nie zwracał uwagi na kaprysy przyrody. Był zbyt zajęty.
Wyładowywał własną frustrację na piętrzącej się przed nim stercie siana. Serce mu waliło, a pot ściekał z czoła
ciurkiem.
Mięśnie ramion bolały go jak przypiekane rozżarzonym żelazem. Mimo to z furią wbijał widły w siano i
zrzucał całe bele z półpiętra w dół. Zazwyczaj robili to chłopcy stajenni, ale Tate uparł się, że tym razem zrobi
to sam. Miał nadzieję, że praca pozwoli mu uspokoić nerwy.
Zsunął z dłoni roboczą rękawicę i otarł spoconą twarz. Gest ten nie starł jednak frustracji ani nie wygładził
zmarszczonego czoła.
Od kilku dni nie mógł zrozumieć własnych uczuć. Dokładnie od tej chwili, kiedy w porywie złości chwycił
Marnie w ramiona i pocałował ją. Od tego momentu odczuwał coś w rodzaju tępego bólu. Doprowadzało go to
do rozpaczy. Uważał, że jego postępowanie było okropne.
Pamiętał najdrobniejsze szczegóły tamtego zdarzenia, dotyk jej warg na swoich ustach i twardość sutek
opierających się o jego pierś. Teraz, tak samo jak wtedy, jego ciało reagowało na samo wspomnienie Marnie.
Wprawiało go to w zakłopotanie. Jak do tej pory, nic podobnego nie zdarzyło się w jego życiu. Jak by to było
kochać się z nią?
Nie potrafił przestać o niej myśleć, choć całe jego jestestwo buntowało się przeciwko temu. Nie będzie
przecież współzawodniczył z własnym synem!
Z ponurą miną włożył z powrotem rękawice i zaatakował następną belę siana, zwalając ją w dół. Po raz nie
wiadomo który zapytywał siebie, dlaczego w ogóle pocałował tę dziewczynę i po raz nie wiadomo który nie
znajdował odpowiedzi. Nie potrafił też zrozumieć, dlaczego Marnie wywołała w nim takie reakcje - złości i
jednocześnie pożądania.
Cholera! Nie miał najmniejszego zamiaru wiązać się z jakąkolwiek kobietą. Takie związki zawsze wszystko
komplikowały. Po raz pierwszy w życiu miał szansę robić to, na co miał ochotę. Nareszcie urzeczywistniło się
jego marzenie, by hodować i trenować konie. Nie potrzebował komplikacji.
Ale Marnie Lee coś w nim poruszyła. Coś, co dotąd było uśpione. Uważał, że jest to wystarczający powód, by
zwolnić ją z pracy, zwłaszcza jeśli nie zastosuje się do jego ostrzeżenia.
- Hej tam, może byś patrzył, gdzie zwalasz to siano, co?
Tate zerknął w dół. Spojrzał prosto w twarz swojego zarządcy. J.D. Rowe był dużym, przysadzistym
mężczyzną ze sterczącym brzuchem piwosza.
- Przepraszam - wymamrotał Tate. - Nie słyszałem, kiedy wszedłeś. Czy czegoś chcesz ode mnie? - zapytał
bez ogródek. Spojrzał na J.D. z wymówką w oczach.
J.D. uśmiechnął się. Powoli zdjął czapkę i podrapał się w głowę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
Poufałość zarządcy nie dziwiła Tate’a. J.D. był nie tylko najlepszym w okolicy koniuszym. Był też dobrym
przyjacielem.
Bezwiednie odwzajemnił uśmiech. Nie odzywał się.
23
Czekał, aż powolny J.D. sam powie, po co przyszedł. Nie trwało to długo.
- Myślałem, że cię zapytam, czy chcesz, bym pojechał z tobą do Kellych obejrzeć tę klacz. Jeśli nie, to pójdę
naprawić ten rozwalony płot na południowym pastwisku.
Tate uderzył dłonią w rączkę wideł.
- Do diabła, zupełnie o tym zapomniałem.
- To co, mam jechać z tobą czy nie?
- Nie. Idź i napraw ten płot. To jest ważniejsze.
- Dobra. Do zobaczenia później. - J.D. odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.
W chwilę potem Tate opuścił stodołę. Tuż za drzwiami stanął jak wryty i zaklął.
Fran Hunt, kobieta, z którą ostatnio często się pokazywał, szła w jego kierunku. Jej twarz otoczona jasnymi,
opadającymi na ramiona włosami nie była zbyt ładna. Za to figurę miała wspaniałą. Długie nogi, szczupła talia
i przepiękne piersi. Teraz jednak była ostatnią osobą, którą Tate chciałby oglądać.
- Cześć, złotko - wyszeptała Fran, zatrzymując się tuż przed nim.
- Cześć, Fran - odparł z cichym westchnieniem. Jej usta ułożyły się w mały ryjek.
- To ma być całe powitanie? A gdzie buziak? Tate bezwiednie się cofnął. Myśl o pocałowaniu Fran wydała
mu się odrażająca.
- Nie teraz, Fran, jestem brudny. - Zmusił się do uśmiechu, by choć trochę złagodzić swój ostry ton.
- No to co, złotko - powiedziała przymilnie, gładząc przepoconą koszulę Tate’a. - Jak dotąd takie drobiazgi
nam nie przeszkadzały.
Tate opanował się z wysiłkiem. Chwycił jej dłoń i zdjął z własnej piersi.
- Powiedziałem, że nie teraz.
Rysy Fran się zaostrzyły.
- Nie wiem, dlaczego wytrzymuję z tobą. Czasami potrafisz być prawdziwym sukinsynem.
- Nikt cię tu siłą nie trzyma.
Fran przestraszyła się. Nie chciała rozgniewać Tate’a. Uśmiechnęła się przymilnie i spytała łagodnie:
- Czy zobaczymy się wieczorem?
- Może.
- Jak się zdecydujesz, dasz mi znać, dobrze? Odwróciła się i ruszyła do samochodu. Tate stał i patrzył, jak
zapala silnik i włącza bieg. Potem znowu zaklął i ruszył ku drzwiom.
- Tatusiu, przyjdę do ciebie jutro, dobrze?
Silas Lee siedział nieruchomo w skórzanym fotelu i patrzył w okno pustym wzrokiem.
Marnie wiedziała, że i tak nie widzi pięknego krajobrazu wokół domu, tak samo jak nie dostrzegł jej, gdy
przed chwilą weszła do pokoju. Mimo to zachowywała się tak jak zawsze - udawała, że choroba nie opanowała
jeszcze mózgu ojca i nie odebrała mu ludzkiej godności. Udawała, że on wszystko rozumie.
Z determinacją zamrugała powiekami, powstrzymując łzy, które zamgliły jej oczy. Objęła szczupłe ramiona
ojca.
24
- Jutro przyniosę ci twoje ulubione cukierki. - Głos uwiązł jej w gardle. - Widzę... widzę, że się kończą.
Znów żadnej reakcji. Patrzył na nią oczyma pozbawionymi wyrazu. Przez chwilę przyglądała mu się, a potem
wyprostowała i podeszła do drzwi. Jeszcze raz, już przez łzy, rozejrzała się dookoła, jakby chciała upewnić się,
że jej ukochany ojciec ma wszystko, co można dostać za pieniądze.
Duży, przestronny pokój posiadał wszystkie wygody normalnego domu. Ulubione niegdyś zdjęcia wisiały na
ścianie i stały na komodzie. Pleciony dywanik położony na wykładzinie podłogowej rozweselał cały pokój, a
kwiaty na parapecie tworzyły domową atmosferę.
Gdyby mogła, zatrzymałaby ojca przy sobie, w domu. Ale to nie wchodziło w rachubę - już nie była w stanie
dać sobie z nim rady. Nie chciała o tym myśleć. Nacisnęła klamkę i wyszeptała:
- Do widzenia, tatusiu.
Nim dojechała do biura, była już opanowana. Nie miała innego wyjścia. Musiała ukrywać przed światem
swoje problemy. Ojciec ją tego nauczył. Płacz - mawiał kiedyś - ale pokonuj ból. Życie toczy się dalej.
Lance wszedł do jej pokoju w chwili, gdy usiadła przy biurku i z wyrzutami sumienia patrzyła na stertę
nagromadzonych tam papierów.
- Cześć! - powiedział i przysiadł na blacie, uśmiechając się szeroko.
- Dzień dobry. Uśmiech zniknął.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- A co chciałbyś usłyszeć?
- Na pewno coś innego niż ponure dzień dobry.
Marnie zdjęła lniany żakiet brzoskwiniowego koloru i powiesiła go na krześle za biurkiem.
- Przepraszam, ale czuję się przygnębiona. Właśnie wróciłam od ojca.
- Czy coś się zmieniło? - Odwrócił wzrok, jakby poczuł się nieswojo.
- Nie. Dziękuję za pamięć.
Uśmiechnął się blado i zmienił temat.
- Mam dobre wiadomości.
- Och! - Twarz jej się rozjaśniła.
- Dzięki koncepcji Alberta i dwóch innych inżynierów będziemy badać już tylko dwa nowe rozwiązania
dotyczące materiału wybuchowego.
- Lance, to wspaniale!
- I tak straciliśmy na to za dużo czasu. Od wielu tygodni cały sztab inżynierów pracował nad różnymi
opcjami. Nowy materiał wybuchowy musiał być nie tylko dobry, ale także spełniać określone wymagania
rządu. Sprawa była niezwykle trudna. Jak dotąd, wszystkie rozwiązania miały tyle samo plusów, co minusów.
W tym krytycznym okresie zadaniem Marnie było zbieranie całych stert danych i wprowadzanie ich do
komputera. Informacje te zawierały szczegółowe opisy każdego rozwiązania, sposób działania i warunki, w
jakich należało je stosować.
- Słuchaj, powiedz wreszcie coś więcej!
25
- Zdecydowali się w końcu na mechanizm zegarowy. Od dziś nazywa się go „układem jeden minus” -
powiedział i rzucił na biurko teczkę. - Tu jest wszystko. Sama poczytaj.
- Sądzisz, że wujek Sam będzie zadowolony?
Lance wstał.
- Poczekamy, zobaczymy. Nic innego nam nie pozostaje.
Uśmiechnął się swoim chłopięcym uśmiechem.
- Ale jestem zadowolony i mam nadzieję, że tata też będzie. - Na chwilę z jego twarzy zniknął wyraz
podniecenia. - Tylko że z nim nigdy nic nie wiadomo.
Marnie wiedziała o tym aż nadto dobrze. Nie powiedziała jednak nic. Nigdy nie wspomniała Lance’owi o
tym, co zdarzyło się w jego biurze i nie miała zamiaru tego robić.
Najchętniej wymazałaby ten incydent z pamięci.
Nadal czuła na wargach twarde, szorstkie usta Tate’a. Widziała go zaledwie dwa razy w życiu, a już obudził
w niej uczucie, którego nie umiała określić. W każdym razie nie miało ono nic wspólnego z tym, że Tate był
ojcem Lance’a, ani z tym, że był od niej o tyle starszy.
Niespodziewanie poczuła ucisk w gardle. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok, aby Lance nie zauważył jej
zmieszania.
- Marnie?
Spojrzała na niego.
- Przepraszam - uśmiechnęła się zawstydzona.
- Przyjdę po ciebie o ósmej.
Uśmiech zniknął z twarzy Marnie.
- Sądzisz, że to dobry pomysł?
- Jasne, czemu nie?
Z niewiadomego powodu jego pewność siebie zirytowała Marnie.
- Wiesz, czemu - odparła ostro.
Zachichotał, pochylił się i pocałował ją w policzek.
- Czy pozwolisz zabrać się na obiad, jeśli dam słowo, że nawet nie wspomnę o małżeństwie?
- Lance...
- Musimy przecież uczcić sukces, prawda? - Przechylił przekornie głowę. Co ty na to? Marnie przypomniała
nagle sobie groźby Tate’a.
- Dobrze, pójdę - powiedziała impulsywnie. Restauracja, którą wybrał Lance, była wyjątkowo zatłoczona,
nawet jak na piątkowy wieczór. Nazywała się „Back Porch”. Marnie bardzo ją lubiła. Parę razy przychodziła tu
z Kate. Panowała w niej swobodna atmosfera, a poza tym dostawało się tu najlepsze w Houston sałatki i pizzę.
Tego wieczoru orkiestra w sąsiedniej sali grała stare przeboje Kenny Rogersa. Kelner nalewał im wino, a
Marnie stukała butem w takt muzyki. Zamówiła pizzę na pszennym cieście, z dużą ilością sosu pomidorowego
i znakomitym serem owczym mozarrella, a Lance wybrał lasagne.
- Cieszysz się, że przyszłaś?
26
- Wiesz, że tak. - Marnie uśmiechnęła się.
- Wobec tego wznieśmy toast za sukces naszych badań, dobrze?
Marnie sięgnęła po kieliszek. Nagle jej dłoń zawisła w powietrzu, a cala krew odpłynęła z twarzy.
W drzwiach restauracji stanął Tate O’Brien i patrzył wprost na nią.
- Marnie, co się stało? - zapytał zaniepokojony Lance. - Źle się czujesz? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Marnie siedziała jak sparaliżowana. Nie mogła oderwać oczu od Tate’a. Dopiero gdy obrócił się ku
towarzyszącej mu młodej kobiecie, tej samej, z którą widziała go na przyjęciu, odwróciła wzrok i spojrzała na
Lance’a.
I nawet wówczas, już wpatrzona w syna, widziała tylko obraz jego ojca. Twarz, a także ręce Tate’a wydawały
się bardziej opalone. Może to kwestia oświetlenia? Włosy w lekkim nieładzie dziwnie pasowały do niebieskiej
koszuli, rozpiętej od góry na tyle, że widać było owłosienie na piersiach. Dżinsy opinały muskularne, szczupłe
biodra.
- Chyba mi tu nie zemdlejesz? - Lance był zaniepokojony.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Żołądek podchodził jej do gardła.
- Tu jest... twój ojciec.
- Tutaj?
- Tak, tutaj. - Głos Marnie drżał.
Lance parsknął ze złością. Obrócił się, mrucząc pod nosem przekleństwo.
Tate i jego towarzyszka przeciskali się między stolikami. Marnie modliła się w duchu, by poszli na werandę.
Ale żeby tam dojść, musieli przejść koło ich stolika. Serce jej waliło.
- Nie mam pojęcia, co on tutaj robi - powiedział Lance z ponurą miną. Marnie zacisnęła usta.
- To proste, twój ojciec nas szpieguje.
Lance otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zamknął je natychmiast. Nad stolikiem pojawił się cień. Lance
podniósł głowę.
- Cześć, tato!
Na szyi Tate’a pulsowała żyłka.
- Doby wieczór, synu. Witam, panno Lee.
- Co ciebie i Fran tutaj sprowadza? - Ton Lancet był niemal wrogi. - Nie miałem pojęcia, że lubisz pizzę.
- Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz. Lance zacisnął usta. Marnie starała się nie patrzeć na Tate’a.
Wpatrywała się w kobietę, którą Lance nazwał Fran. Wyraźnie nudziła ją ta scena. Obróciła się ku stolikowi
obok i nawiązała rozmowę z siedzącymi przy nim ludźmi. Przyglądając się figurze Fran, Marnie pomyślała, że
jest całkiem niezła.
- No cóż, bawcie się dobrze - powiedział Tate gładko i bez zająknienia.
Marnie podniosła głowę. Była pewna, że Tate ma na myśli coś wręcz przeciwnego.
- Dziękuję, tato - odparł Lance tonem pełnym sarkazmu.
Nastąpiła niezręczna cisza. W tym krótkim momencie oczy Marnie i Tate’a spotkały się. Coś się między nimi
nawiązało, co nie miało nic wspólnego z Lance’em. Tate spuścił wzrok na pełne piersi Marnie. Gwałtownie się
27
zaczerwieniła. Podniósł głowę i posłał jej zimny uśmiech.
- Do widzenia, panno Lee.
Zjawił się kelner z jedzeniem. Tate i Fran odeszli od stolika. Marnie i Lance nalali sobie wina udając, że nic
się nie stało. Zaśmiewali się z byle czego i sprzeczali w sprawach bez znaczenia. Marnie starała się jak mogła
smakować każdy kęs znakomitej pizzy, ale bez powodzenia. Wydawało jej się, że ciasto jest z tektury. W
końcu poddała się i odsunęła talerz.
Lance nie miał takich problemów. Jadł lasagne z prawdziwą przyjemnością.
- Nie jesteś głodna? - spytał, odsuwając pusty talerz. Marnie od niechcenia odgarnęła kosmyk włosów z
twarzy.
- Chyba nie.
- To mogę zjeść resztę twojej pizzy? Uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Weź sobie.
- Uważam, że byłoby grzechem marnować takie dobre jedzenie.
Zmuszała się, by nie myśleć o tym, że Tate siedzi po drugiej stronie sali i że może ją obserwować. Skupiała
całą uwagę na Lansie. A jednak nie mogła pozbyć się irytującej świadomości obecności Tate’a. Wyczuwała ją
każdym nerwem.
- Mmm, ta pizza była wspaniała. - Lance z zadowoleniem pogładził się po brzuchu. - Nawet nie wiesz, co
straciłaś.
- Wiem - odparła cicho. - Po prostu nie byłam głodna, to wszystko.
Lance pochylił się ku niej.
- Słuchaj, nie przejmuj się tak moim ojcem. Już ci mówiłem, on nie jest wcale taki groźny.
Marnie nie wierzyła w to, ale nic nie powiedziała. Popijali wino w przedłużającej się ciszy. Nagle Lance
odstawił kieliszek.
- Wyjdź za mnie, Marnie. Jutro.
Wpatrywała się w niego, nie wierząc własnym uszom.
- To by się udało - ciągnął dalej. - Kocham ciebie wystarczająco za nas oboje.
- Och, Lance. Obiecałeś, że nie będziesz o tym mówił.
Wzruszył ramionami.
- O.K. Więc nie dotrzymałem obietnicy. Ale, cholera, tak bardzo cię pragnę.
- Dlatego, że mnie jeszcze nie miałeś - odparła zupełnie szczerze. Zaczerwienił się
- Starałem się o to jak mogłem, to pewne. Marnie zdecydowała, iż musi mu w końcu wytłumaczyć, że ich
małżeństwo nie wchodzi w rachubę.
- Parę dni temu twój ojciec przyszedł do biura.
Lance natychmiast zesztywniał.
- A gdzie ja wtedy byłem?
- U prawników.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
28
- Bo on nie przyszedł do ciebie. Przyszedł zobaczyć się ze mną.
Lance otworzył usta ze zdumienia.
- Z tobą? Dlaczego?
- Powiedział mi, żebym zostawiła cię w spokoju.
- Nie mówisz tego poważnie?
- Mówię najzupełniej poważnie - warknęła. Znów się zaczerwienił.
- Przepraszam.
- Mówiąc szczerze, próbował mnie przekupić.
- Co?!... Ten...
Marnie pochyliła się do przodu i ujęła jego dłoń.
- Nigdy nie miałam zamiaru stwarzać problemów. On uważa, że to właśnie robię. - Przerwała i puściła jego
rękę. - Mimo wszystko jestem ciekawa, czy on tylko mnie tak nie lubi, czy też zachowuje się tak wobec
wszystkich kobiet, które zbliżają się do ciebie.
- Cóż. Miałem trochę kłopotów z powodu kobiet - szczerze przyznał Lance. - Ale nigdy żadnej nie prosiłem,
by za mnie wyszła.
Marnie się uśmiechnęła. Na chwilę z jej twarzy zniknęło napięcie.
- Nie myśl, proszę, że tego nie doceniam. Doceniam. Ale nie kocham cię, Lance. I nie sądzę, byś ty mnie
kochał. Uważam, że nie powinniśmy się spotykać poza biurem. - Przerwała i uśmiechnęła się smutno.
- Nie mogę sobie pozwolić na utratę pracy.
- Czy ojciec ci groził? Czy o to chodzi? Zażenowana wierciła się na krześle, nie mogąc spojrzeć mu w oczy.
- Powiedzmy, że nie rozstaliśmy się w zgodzie. I nie mówmy o tym więcej.
- Mam nadzieję, że powiedziałaś mu, gdzie może się pocałować? Bo jeśli nie, to ja to zrobię.
- Nie, Lance - rzuciła ostro Marnie. - Jak dosyć, to dosyć. On uważa, że to, co robi, jest słuszne. Nie mam
takiej pozycji, by móc się z nim kłócić. W końcu zobacz, jak nam dobrze idzie z tym projektem.
Spuściła wzrok, ale patrzyła na Lance’a spod rzęs.
- Po prostu dajmy temu spokój - dodała. Lance nie wyglądał na przekonanego.
- Dobrze, Marnie. Na razie wygrałaś. Ale nie zamierzam się poddać. Pamiętaj o tym. I jeszcze o jednym:
potrafię ustawić ojca, bo on mnie potrzebuje. Potrzebuje mnie do pracy, bo sam już nie chce tego robić. Więc
nie masz się czym martwić.
Marnie pomyślała o tym, jak Lance się myli. Całkowicie się myli. Nikt na świecie nie potrafi ustawić Tate’a
O’Briena.
Kiedy szli do wyjścia, przysięgała sobie, że nie spojrzy na Tate’a. A jednak nie mogła się powstrzymać. Ale
on był zajęty. Śmiał się z czegoś, co powiedziała Fran i nawet nie zauważył badawczego wzroku Marnie.
Z płonącymi policzkami szła za Lance’em. Wyszli na zewnątrz i skręcili w boczną uliczkę, na której
zaparkowali samochód. Szli w milczeniu zajęci własnymi myślami.
Noc była przepiękna. Niebo migotało niezliczonymi gwiazdami. Przez moment Marnie wpatrywała się w nie,
potem przystanęła i westchnęła. Chciałaby móc przestać myśleć o swoim prześladowcy.
29
Była tak zajęta własnymi uczuciami, że nawet nie zauważyła samochodu podjeżdżającego do krawężnika...
Potem było już za późno.
Drzwiczki otworzyły się i z samochodu z szybkością błyskawicy wyskoczył zamaskowany mężczyzna. Nie
zdążyli się nawet odwrócić. Mężczyzna doskoczył do Lance’a i pociągnął go w kierunku samochodu.
Marnie stanęła jak wryta. Sparaliżowana strachem nie mogła się poruszyć ani krzyczeć. Po chwili jednak
ocknęła się i krzyknęła głośno:
- Lance! O mój Boże, Lance! Lance walczył z napastnikiem.
- Marnie, uciekaj, uciekaj! - krzyknął słabo, bo mężczyzna wciskał mu właśnie kawał szmaty do ust.
- Puść go! - wrzasnęła Marnie.
- Zamknij się! - warknął mężczyzna, wpychając Lance’a jak worek na przednie siedzenie samochodu.
- Przestań! - krzyczała Marnie.
Napastnik nie zwracał na nią uwagi.
Wiedziała, że fizycznie jest słabsza od tego silnego, brutalnego mężczyzny, ale nic nie mogło jej
powstrzymać. Niespodziewanie zaatakowała go od tyłu, wbijając paznokcie w jego goły kark.
Zachwiał się i głośno zaklął. Odzyskał równowagę i usiłował chwycić jej ręce.
- Do cholery, kobieto!
Czuła ucisk w gardle, a gorące łzy niemal ją oślepiały, ale nie puściła napastnika. Zwinęła dłonie w pięści i
waliła nimi na oślep.
- Ty bydlaku, zostaw...
Więcej powiedzieć nie zdołała. Mężczyzna nagle obrócił się i uderzył ją w skroń. Powstrzymało ją to na
sekundę, ale zaraz potrząsnęła głową i znów go zaatakowała. Chwyciła maskę, która niespodziewanie się
rozdarła. Na ułamek sekundy stanęła twarzą w twarz z bandytą.
Potem łkając zatoczyła się do tyłu.
- Zatrzymaj ją, ty idioto! - wrzasnął drugi mężczyzna siedzący za kierownicą. - Ją też bierzemy.
Napastnik wyciągnął obie ręce i chwycił Marnie stalowym uściskiem za ramiona.
Oddychanie sprawiało jej ból. Skroń w miejscu, gdzie została uderzona, boleśnie pulsowała. Dłonie bolały od
razów, jakie mu zadawała. Mimo to walczyła dalej jak dzikie, ranione zwierzę.
Nie pozwoli im zabrać Lance’a. Nie pozwoli im zabrać siebie. Ale czas działał na jej niekorzyść. Wiedziała,
że jeszcze kilka sekund, a wepchną ją do samochodu razem z Lance’em.
Głosy? Czyżby słyszała głosy? Tak, i kroki. Kroki dudniące po chodniku. Serce jej załomotało.
- Pomocy - wyjęczała desperacko, starając się uwolnić, z uścisku mężczyzny.
- Puść ją! - ryknął ten drugi. - Musimy zwiewać. Szybko!
Zaszokowana Marnie już nic nie słyszała. Poczuła tylko gwałtowne, brutalne pchnięcie do tyłu.
- Marnie! Marnie! - Spojrzała w górę bez słowa, w milczącym przerażeniu.
- Tate - wyszeptała w momencie, gdy padała na ziemię. Poczuła jeszcze, jak szorstka powierzchnia chodnika
rani jej kolana.
30
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Och, Tate.
Podniósł ją z chodnika poobijaną, krwawiącą i z podartym ubraniem. Marnie łkając przytuliła się do niego.
- Lance... musisz pomóc. On... - przerwała. Oddychała z trudem, płytkim, urywanym oddechem.
- Marnie, gdzie jest Lance? - W głosie Tate’a brzmiącym tuż przy jej uchu słychać było napięcie. - Czy w tym
samochodzie, który odjechał?
Marnie stała i w osłupieniu wpatrywała się w niego. Czekała, aż jej mózg zacznie normalnie funkcjonować.
Nic jej nie przychodziło do głowy. Była przerażona. Cała się trzęsła. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko
prawda. Zmusiła się, by opanować drżenie.
Podtrzymująca ją dłoń zacisnęła się mocniej.
- Lance! - krzyknął Tate. Twarz miał wykrzywioną strachem. - Gdzie jest Lance?
Panika w jego głosie wreszcie przedarła się przez otumanione zmysły Marnie.
- Oni... zabrali Lance’a - jęknęła.
- Sukinsyny!
Dziewczyna z rozpaczą kręciła głową.
- Starałam się... starałam się pomóc mu, ale nie mogłam. - W jej głosie znów pojawiło się nie kontrolowane,
dziecinne łkanie. - Oni... chcieli mnie też zabrać.
- Jacy oni? - Tate zaczął potrząsać Marnie.
- Dwóch mężczyzn. Zabrali go... i odjechali.
Słyszała, jak Tate gwałtownie wciąga powietrze. Potem obmacał jej ramiona.
- Czy nic ci się nie stało?
- Wszystko... w porządku - skłamała. Starała się nie myśleć o rwącym bólu w nogach.
Odsunął ją od siebie na odległość ramienia.
- Nieprawda - powiedział spoglądając na nią. Krew przesiąkła przez rajstopy i spływała po nogach Marnie, od
kolan w dół.
Zaklął cicho i poprowadził ją ku restauracji. Blada, drżąca, kurczowo trzymała jego rękę.
„Back Porch” wyludniła się. Właściciele stali na zewnątrz z rozszerzonymi strachem oczyma i szeptali.
Zatrzymało się także kilku przechodniów. Stali teraz w roli gapiów. Nocną ciszę rozdarł dźwięk syreny.
Weszli do środka. Tate pomógł Marnie usiąść na miękkiej ławie. Z ponurą twarzą zwrócił się do kręcącego
się obok właściciela.
- Czy ktoś wezwał policję?
- Tak, proszę pana. Zawiadomiono też pogotowie.
- Dzięki - wymamrotał Tate. Obrócił się ku Marnie. Znów patrzyła na niego pustym, szklanym wzrokiem.
Nie odwracając oczu od jej twarzy, sięgnął do kieszeni po chusteczkę. Ukląkł i delikatnie zaczął ścierać krew
płynącą z ran.
31
- Nie, błagam - szepnęła Marnie. Ból był tak ostry, że mało nie zemdlała. Tate natychmiast cofnął rękę.
- Przepraszam.
- Panie O’Brien, przyjechała policja - poinformował stojący w drzwiach właściciel restauracji.
- Najwyższy czas.
Nie skończył jeszcze mówić, gdy do środka wkroczyło dwóch umundurowanych policjantów. Przedstawili się
jako oficerowie Taylor i Barnhardt.
- Porwano mojego syna - oświadczył Tate bez wahania. - Panna Lee była naocznym świadkiem wydarzenia.
Taylor, starszy i niższy, zwrócił się do Marnie:
- Proszę opowiedzieć, co się stało.
Łamiącym się głosem powiedziała im dokładnie to, co Tate’owi. Przypomniała sobie więcej szczegółów.
Przez cały czas Tate, z kamienną twarzą, stał spokojnie u jej boku. Jego oczy były wąskie jak szparki i ziały
oburzeniem.
Kiedy skończyła, zerknęła na niego.
- Tak mi przykro, gdybym tylko mogła...
Na szyi Tate’a pojawiła się nabrzmiała żyłka.
- Nie obwiniaj się.
A jednak nie wiadomo dlaczego czuła się winna. Wiedziała, że Tate jest teraz zrozpaczony. Całym sercem
łączyła się z jego bólem.
Oficer Barnhardt odkaszlnął i zapytał:
- Panie O’Brien, czy może pan cokolwiek dodać do tego, co powiedziała panna Lee?
- Obawiam się, że niewiele. Przetarł oczy.
- Gdzie pan był, kiedy nastąpiło porwanie?
- W restauracji. Na werandzie, z tyłu. Usłyszałem, że coś się dzieje na ulicy, ale nim tam dotarłem, było już
po wszystkim. Zauważyłem tylko plecy mężczyzny wskakującego do odjeżdżającego samochodu.
Przerwał i spojrzał na Marnie.
- Może na razie przerwalibyśmy to przesłuchanie? Panna Lee wymaga pomocy lekarskiej.
- Oczywiście - powiedział pospiesznie Barnhardt.
- Nadamy komunikat przez radio. Ktoś będzie na was czekał w szpitalu Ben Taub.
Następna godzina była mglistym wspomnieniem. Marnie nie miała pojęcia, jak dostała się do ambulatorium.
Zresztą było jej to obojętne. Wiedziała tylko, że Tate nie opuścił jej ani na chwilę. Była mu za to wdzięczna.
Oprzytomniała dopiero, gdy do małego pokoiku cuchnącego środkami antyseptycznymi wkroczył doktor
Evans i zaczął opatrywać jej rany.
- Przepraszam, panno Lee - powiedział, gdy Marnie przygryzła wargę, by nie krzyczeć z bólu - ale te rany są
nieładne. Muszą być opatrzone.
Przysiadła na brzegu leżanki i zamknęła oczy w momencie, gdy pokój zawirował.
- Doktorze, czy ona zemdlała? - spytał Tate zatroskanym głosem.
- Jest mi... trochę niedobrze, to wszystko - wyszeptała Marnie.
32
Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczyło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wysoki, szczupły, z
ogromną czupryną rudych włosów, pokazał odznakę i przedstawił się jako Stan Courtney, agent FBI. Mike
James, jego towarzysz, był niski, gruby i miał długie, jasne włosy, które aż prosiły się o fryzjera.
Marnie pomyślała, że mężczyźni wyglądają jak Pat i Pataszon. Z trudem opanowała histeryczny śmiech.
Stan Courtney odezwał się pierwszy.
- Wiem, że to dla pani trochę trudne - powiedział, patrząc na Marnie - ale będzie pani musiała opowiedzieć
jeszcze raz, co się właściwie stało.
- Dobrze - wyszeptała. Łzy znów napłynęły jej do oczu.
- Niech się pan streszcza - zwrócił mu uwagę doktor Evans. - Ona już i tak zbyt wiele przeszła tego wieczoru.
Z ustami zaciśniętymi w wąską, prostą linię Tate zbliżył się do Marnie, jakby chciał jej bronić. Nie powiedział
jednak ani słowa. Dziewczyna posłała mu spojrzenie pełne wdzięczności i jeszcze raz opowiedziała całą
historię.
James złożył ręce na piersi.
- To znaczy, że widziała pani jednego z nich? Marnie potwierdziła.
- Czy mogłaby pani go zidentyfikować?
- Było... ciemno. Nie jestem pewna.
W tej chwili nie była pewna niczego poza tym, że cała sprawa zmieniła się w nie kończący się koszmar.
Znowu poczuła, że oczy jej wilgotnieją.
Courtney pisał coś zawzięcie. W końcu zwrócił się do Tate’a:
- Panie O’Brien, musimy wiedzieć wszystko o pańskim synu. Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie, kto mógłby
chcieć go skrzywdzić i dlaczego? Czy jest ktokolwiek w pracy lub wśród domowników, kogo by pan o to
podejrzewał?
- Domownicy nie wchodzą w rachubę. Mój syn mieszka sam - mówił napiętym głosem. Starał się
kontrolować. - Istnieje natomiast możliwość, że jego porwanie ma związek z pracą.
- Dlaczego pan tak sądzi? - włączył się Mike James. Tate wyjaśnił szczegóły projektu, nad którym pracowali
Lance i Marnie. James obrócił się ku dziewczynie.
- Czy może pani coś do tego dodać? Marnie się zachwiała.
- Panowie, już dość - przerwał Tate ostrym tonem.
Zrobił krok do przodu wpatrzony w jej kredowobiałą twarz.
Obaj agenci wyglądali, jakby chcieli zaprotestować, ale dali spokój.
- Dobrze, panie O’Brien - powiedział Courtney z westchnieniem. - Proszę zabrać pannę Lee do domu. I
proszę, byście oboje stawili się rano. My tymczasem zaczniemy pracować nad tą sprawą. Zapewne porywacze
odezwą się w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin.
- Dobrze, przyjedziemy.
W pokoju zapanowała cisza. Marnie wzięła dwie przeciwbólowe pigułki, które dał jej lekarz i popiła szklanką
wody. Tate i doktor pomogli jej wstać. Wolno ruszyli ku drzwiom.
- Powoli - mamrotał Tate, kładąc rękę na klamce.
33
- Panno Lee?
Cała trójka zatrzymała się i odwróciła.
- Czy ma pani kogoś, u kogo mogła by się pani zatrzymać na noc? - zapytał Barnhardt.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie powinna zostawać sama? - zaniepokoił się Tate.
- Dokładnie o to mi chodzi. Oni wiedzą, a przynajmniej sądzą, że panna Lee potrafi jednego z nich
zidentyfikować, więc... - zawiesił głos, ale wiadomo było, o co mu chodzi.
Jeśli to w ogóle było możliwe. Marnie zbladła jeszcze bardziej.
- Mam... przyjaciółkę, która może ze mną zostać.
- Świetnie - ucieszył się Courtney. - Dla bezpieczeństwa postawimy naszego agenta przed domem.
- To nie będzie konieczne. - Tate niecierpliwie machnął ręką.
- Niby dlaczego?
- Panna Lee będzie spała na moim ranczu. Marnie spojrzała na niego w niemym zdumieniu.
- Nie.
- Marnie, to nie jest sprawa do dyskusji.
- Mówię po raz drugi i ostatni. Nie spakuję się i nie pojadę na twoje ranczo.
Byli w salonie jej mieszkania. Marnie oparła się o barek, a Tate stał nieruchomo na środku pokoju.
Dziewczyna nie miała sił na dyskusję. Zmęczenie i doznane urazy ciała wywołały tępy, pulsujący ból w
skroniach. Marzyła, by się położyć.
W ciągu piętnastominutowej jazdy ze szpitala do domu prawie się do siebie nie odzywali. Wiedziała jednak,
że Tate jest tak samo wykończony jak ona. Czy jeszcze zobaczą Lance’a żywego?
Tate wpatrywał się w Marnie swymi błękitnymi oczyma.
- Cholera, nie mam ochoty kłócić się z tobą.
- Ani ja z tobą - odparła bliska łez.
Jej zmęczenie i niemożność działania nie umknęły uwagi Tate’a. Jęknął cicho, zrobił krok do przodu i jakby
wbrew sobie się zatrzymał.
- Albo zadzwonisz do przyjaciółki i ona tu przyjdzie, albo jedziesz ze mną.
Nie czekając na odpowiedź, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i podał Marnie.
- Jaki numer?
Drżąc odebrała słuchawkę z jego rąk i wykręciła numer Kate. Zamarła, gdy usłyszała, że odzywa się
automatyczna sekretarka. Kate musiała właśnie odbywać jeden ze swych powietrznych rejsów.
- Nie ma jej w domu - wyszeptała. Nagle poczuła się bardzo zmęczona i zrezygnowana.
- Chodź, pomogę ci się spakować.
34
Dziewczyna zmieniła się na twarzy.
- Proszę... nie.
Odwróciła się i usiłowała powstrzymać łzy. Wiedziała, że zachowuje się okropnie i nienawidziła siebie za to.
Tate wyczuł, że doszła już do kresu sił. Stał przez chwilę w miejscu z niezdecydowanym wyrazem twarzy.
- No dobrze. Marnie. Wygrałaś. Zostanę tutaj.
Patrzyła na niego cała drżąc. Wyglądał na opanowanego, pewnego siebie i był taki sztywny. Jakby chciał
ukryć, że boi się o Lance’a tak samo jak ona.
To on powinien płakać, nie ona. Wiedziała, że musi być jednym wielkim bólem. Nagle zapragnęła zarzucić
mu ręce na szyję i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Ale nie potrafiła tego zrobić. Bała się, że już nic nigdy
nie będzie dobrze.
Oderwał od niej wzrok i rozejrzał się po pokoju.
- Sofa mi wystarczy.
- Mam gościnny pokój - powiedziała ledwie słyszalnym głosem. Podeszła do drzwi. Stanęła w nich i się
odwróciła.
- Czy... myślisz, że oni... - Głos jej się załamał. Na twarzy Tate’a pojawił się grymas bólu.
- Nie wiem, możemy tylko czekać, by się o tym przekonać, czyż nie?
Skończył rozmawiać z Nealem, usiadł na sofie i ukrył twarz w dłoniach. Nawet nie wiedział, jak długo
przesiedział w tej pozycji. Dopiero gdy poczuł, że dłonie zwilgotniały mu od łez, wstał i podszedł do okna. Stał
wpatrzony w atramentową ciemność. Targały nim najprzeróżniejsze uczucia. Klął, przemawiał, cierpiał. Ale
przede wszystkim się modlił. Nic nie pomagało. Czuł tylko bolesne poczucie straty.
Lance. Jego syn. Ciągle nie mógł uwierzyć, że go porwano, mimo że tego właśnie stale się bał, odkąd zarobił
pierwszy milion.
Zamknął oczy i głęboko westchnął. Nagle przed oczyma stanęło mu wspomnienie sceny, kiedy pojechał z
Lance’em nad rzekę, na ryby. Lance miał wtedy cztery lata.
- Popatrz, tatusiu, co złapałem. - Podniósł do góry rybkę niewiele większą niż jego dłoń.
- Wspaniale, synku. - Pamięta, jak rozwichrzył wtedy włosy Lance’a i powiedział: - Idzie ci znakomicie.
Serce ścisnęło mu się z bólu. Opanowało go poczucie winy.
W dodatku będzie musiał powiedzieć o tym matce, która uwielbiała swojego wnuka tak samo, jak uwielbiała
Tate’a.
Niech szlag trafi tych sukinsynów! Czuł rozpierającą go nienawiść. Jeśli ich złapią, dopilnuje, by drogo za to
zapłacili. Żaden liberalny sędzia nie zwolni ich z powodu braku dowodów czy czegoś w tym rodzaju.
A gdyby spróbowali skrzywdzić Marnie, to wtedy... O’Brien, zatrzymaj się!
Kiedy podnosił ją z chodnika, pobitą i krwawiącą, czuł strach i złość. Lecz przede wszystkim czuł, jak go coś
ściska za gardło. Wiedział, że to uczucie było szaleństwem. Było czymś, czego nie rozumiał i nie chciał.
Zwłaszcza teraz.
35
Marnie przekręciła się na drugi bok.
- Och - jęknęła cicho. Czuła się tak, jakby każdą jej kość i każdy mięsień ktoś poobijał kijem baseballowym.
Pomyślała, że w końcu mogło być gorzej.
Mogli ją porwać. Mogła już nie żyć! Ta ostatnia myśl rozbudziła ją zupełnie. Przed oczyma stanęły jej
wszystkie przerażające wydarzenia zeszłego wieczoru. Tate! Czy wciąż jeszcze leży na jej sofie?
Wczoraj zostawiła go stojącego na środku pokoju. Poszła do swojej sypialni, wzięła prysznic i wczołgała się
do łóżka jak lunatyk. Robiła wszystko automatycznie. Gdy zamknęła powieki, upragniony sen nie nadszedł.
Zaczęła rozmyślać.
Przed oczyma jednak nie stanęła jej przerażona twarz Lance’a, tylko twarz Tate’a. Zadała sobie pytanie, na
które nie umiała znaleźć odpowiedzi:
Dlaczego uparł się, aby z nią zostać? Dlaczego nie powiedział, że ma w nosie jej głupotę i nie poszedł sobie?
Ranek też nie przyniósł żadnej odpowiedzi.
Marnie zawsze była dumna z tego, że każdego potrafi rozgryźć. Poznawszy Tate’a, zwątpiła w te umiejętności
w przeciągu zaledwie kilku dni. Zrozumienie go było niemożliwe.
Jęcząc obróciła się i zerknęła na zegarek przy łóżku. Dochodziła siódma. Tate już na pewno wyszedł.
Usiadła i sięgnęła po szlafrok leżący w nogach łóżka. Nie może myśleć o tym, co przyniesie ten dzień, dopóki
nie wypije filiżanki kawy. Weszła na chwilę do łazienki, a potem boso podreptała do salonu. Zatrzymała się w
pół kroku.
Tate leżał wyciągnięty na sofie. Podeszła bliżej. Dopiero gdy dotarła do krawędzi sofy i zobaczyła go całego,
zamarła w bezruchu. Spał twardo i był nagi. Przynajmniej od pasa w górę.
Z rumieńcem na policzkach Marnie spojrzała na jego twarz. Nie wyglądał dobrze. Opalone policzki pokrywał
jednodniowy zarost, tak że wydawały się szczuplejsze i ciemniejsze. Wokół ust rysowały się bruzdy. Dookoła
oczu biegły zmarszczki, których przedtem nie zauważyła. Mimo to wyglądał jak bezbronny chłopiec. Co za
idiotyczne wyrażenie. Tate O’Brien nie był bezbronnym chłopcem. Mógłby zapewne napisać podręcznik o
energii, samozaparciu i umiejętności przetrwania.
Nagle westchnął głęboko, napinając mięśnie brzucha. Urzeczona Marnie nadal bezwiednie wpatrywała się w
niego.
Jego szeroka, pokryta szpakowatymi włosami pierś zgrabnie przechodziła w płaski, twardy brzuch, na którym
nie było grama tłuszczu. Marnie opuściła wzrok niżej, na pępek wystający spod dżinsów.
Zastanawiała się, jak wygląda reszta jego ciała, a serce waliło jej jak młotem. Sutki jej zesztywniały.
Pomyślała, że chyba widać to przez szlafrok. Nogi miała jak z waty.
Tate jest atrakcyjny, niebezpiecznie atrakcyjny. To mężczyzna, który może złamać serce każdej kobiecie. A
przecież przyciągał ją, jak słońce przyciąga kwiat. Myśl o tym, jak by to było znów poczuć jego usta na swoich,
wywołała dreszcz.
Tate się poruszył. Uniósł powieki, jakby wyczuł, że jest obserwowany.
Ich zaskoczone spojrzenia nagle się spotkały.
Przez moment oboje zapomnieli, dlaczego znajdują się teraz razem.
36
Wzrok Tate’a wędrował po całej sylwetce Marnie. Mężczyzna nie mógł oderwać od niej oczu. Dziewczyna
zaczerwieniła się pod jego badawczym spojrzeniem. Otworzyła usta w panice. Serce jej waliło.
Rzeczywistość dotarła do Tate’a jak uderzenie. Jego twarz nabrała nagle surowego wyrazu.
- Przepraszam - wymamrotał ochryple i sięgnął po koszulę.
Zabolało ją to. Za co on przeprasza? Czy za to, że nie patrzył na nią z nienawiścią?
- Za co? - spytała głośno.
- Za to, że nie wstałem wcześniej i się nie ubrałem.
- W porządku. Po tym... co się stało, potrzebowałeś snu. - Starała się mówić swobodnie.
- Nie - powiedział z naciskiem. - Po tym, co się stało, nie wolno mi było zasnąć.
- Tate... ja...
- Daj spokój. Marnie. - Wpatrywał się w jej usta. Rumieniec oblał jej policzki.
- Ja...
Znów jej przerwał.
- Pojadę do matki, powiedzieć jej... o Lansie. Ubierz się. Niedługo po ciebie przyjadę.
- Mogę jechać sama. Zaklął głośno.
- Nie sprzeczaj się ze mną, przynajmniej nie tym razem. Posłuchaj - mówił z cierpliwością, jakby zwracał się
do dziecka - wiem, że jesteś cała obolała. Więc się nie wygłupiaj. Zawiozę cię. I tak muszę tam być. Przyszło
mi do głowy coś, co może im pomóc w odnalezieniu Lance’a.
Z rozchylonymi ustami spojrzała prosto w oczy Tate’a.
- Dobrze, będę gotowa.
Zatrzymał na niej wzrok nieco dłużej, niż było to konieczne, potem odwrócił się i wyszedł.
Zamknęła za nim drzwi i oparła się o nie. Poczuła łzy pod powiekami. Lance. Powinna teraz myśleć tylko o
nim, a nie o jego ojcu i o tym, jakie uczucia w niej wywołuje.
Może Bóg jej wybaczy, bo sama sobie wybaczyć nie potrafiła.
Bała się drugiej konfrontacji z FBI, ale desperacko chciała pomóc w odnalezieniu Lance’a. Robiła, co w jej
mocy, by z nimi współpracować, ale nie okazało się to takie proste.
Tate, tak jak obiecał, wrócił po nią. Marnie koniecznie chciała uspokoić stargane nerwy i obolałe ciało. Ubrała
się w płócienne złote spodnie, kremową bluzkę i pasujący do tego żakiet. Ale chyba tylko cud mógłby
zlikwidować ciemne kręgi pod oczyma i podnieść kąciki opuszczonych ust. Nie można przecież uniknąć
skutków walki z porywaczami. Życie Marnie już nigdy nie będzie takie jak dotąd; ona też nie będzie już taka
sama.
Odezwała się dopiero, gdy dojeżdżali do siedziby FBI.
- Rozumiem, że porywacze jeszcze nie dali znaku życia?
Tate nie odrywał wzroku od szosy.
- Nie, jeszcze nie - powiedział zduszonym głosem. - Choć podłączono podsłuch pod wszystkie linie
telefoniczne w domu.
- Jak się czuje twoja matka?
37
Przez moment patrzył na Marnie.
- Niedobrze.
Lekarz musiał jej zaaplikować środek uspokajający.
- Do twego powrotu nie wiedziała o niczym, prawda? - Głos Marnie drżał. Znów ogarnęło ją poczucie winy.
To przez nią Tate nie wrócił wczoraj do domu na noc.
- Nie, dzięki Bogu, więc nie musisz czuć się winna.
- A kto mówi, że czuję się winna? - zapytała rozdrażniona.
- A nie czujesz się?
Rumieniec oblał twarz Marnie.
- Wiesz, że nikt cię nie zmuszał, żebyś został ze mną.
- To prawda - warknął.
- Więc czemu to zrobiłeś? To znaczy zostałeś? - wyrwało jej się, nim zdążyła pomyśleć o tym, co mówi.
Znów zerknął na nią. Jego błękitne oczy wydawały się puste, pozbawione wyrazu.
- Do diabła, sam bym chciał to wiedzieć. Zabolało ją to, ale nic nie powiedziała. Bez słowa weszli do siedziby
FBI. Marnie rozejrzała się wokoło. Typowy biurowiec. Zatłoczony, pełen ruchu. Sterylne, niewygodne meble.
Szafki i biurka zawalone papierami.
Stała teraz przed ekranem komputera i słuchała wskazówek specjalisty od sporządzania portretów
pamięciowych. Wzięła głęboki oddech i starała się wyrzucić z pamięci wszystko z wyjątkiem twarzy
porywacza. Jednak bez skutku. Widziała tylko zamazany, niejasny obraz.
- Wszystko w porządku, panno Lee - powiedział Stan Courtney. - Powoli. Proszę się nie spieszyć. Na czole
Marnie pojawiła się zmarszczka.
- Byłam pewna, że będę pamiętać, jak wygląda ten człowiek, a teraz...
Przerwała niepewnie i zakłopotana odwróciła się do Tate’a, który stał obok.
Miał ściągnięte brwi i zmarszczone czoło. Nie rozchmurzył się nawet, kiedy zwrócił się do niej.
- Może za bardzo się starasz. A może lekarz miał rację?
- O co chodzi, panie O’Brien? - zapytał Mike James, gasząc papierosa w trzymanej w ręku popielniczce.
- Że nie będzie mogła sobie przypomnieć. To z powodu szoku, jaki przeżyła. James i Courtney spojrzeli na
Marnie.
- Czy tak właśnie się dzieje, panno Lee? - spytał Courtney.
- Nie wiem... ale... myślę, że to może być prawda - wykrztusiła.
Obróciła się do Tate’a.
- Tak mi przykro...
- Mnie też.
Zapadła cisza. Courtney odkaszlnął znacząco.
- Cóż, należy mieć nadzieję, że sobie pani przypomni.
Marnie starała się opanować, ale drżały jej wargi.
38
- Modlę się tylko, by to nie stało się zbyt późno - powiedziała w końcu. Czuła się okropnie. Zawiodła nie
tylko Lance’a, ale i Tate’a.
- Nie będzie - za późno uspokoił ją agent James z pewnością siebie, która nie pasowała do sytuacji. Marnie
posłała mu za to uśmiech pełen wdzięczności.
James odkaszlnął i zwrócił się do Tate’a.
- Jeżeli chodzi im o ten materiał wybuchowy, to czemu po prostu nie ukradli planów?
- A któż może wiedzieć, co robią, a czego nie robią terroryści? - odparł ponuro Tate. - Sądzę jednak, że plany
są bezużyteczne bez kogoś, kto potrafi je zinterpretować.
- A pański syn to potrafi?
- Nie.
Oczy Jamesa zwęziły się.
- To po co go, do cholery, porwali?
- Sądzę, że nie mieli o tym pojęcia. - Tate mówił ostrym tonem, ale starał się zachować spokój. James
gwizdnął i przygładził włosy.
- Aha. Więc pan myśli, że jeśli Lance nie wyprowadzi ich z błędu, to ma duże szansę na przeżycie, czy tak?
- Mam taką nadzieję, chyba że... - Urwał nagle. Marnie ledwo opanowała chęć podbiegnięcia do niego,
zarzucenia mu rąk na szyję i pocieszenia.
- Chyba że co, panie O’Brien? - nalegał James.
- Chyba że Lance’a porwano z innego powodu.
- A jaki to mógłby być powód?
- Mój syn już raz został niemal porwany. Miał wtedy pięć lat. Próbowano go nam wyrwać i choć nic z tego
nie wyszło, bałem się, że coś takiego może się powtórzyć.
- Rozumiem - włączył się Courtney, przygryzając dolną wargę. - W każdym razie bez opisu panny Lee mamy
niewielkie możliwości działania.
Wszyscy spojrzeli na Marnie. Dziewczyna uniosła głowę.
- Przypomnę sobie - powiedziała zdecydowanie. - Nie mam wyboru.
- Zanim to nastąpi - dodał Courtney, patrząc na nich oboje - muszę dowiedzieć się wszystkiego o wszystkich.
O tych, których ostatnio zwolniono z pracy, o niezadowolonych pracownikach, o zapomnianych już wrogach, a
także o przyjaciołach, którzy mają pańskiemu synowi coś za złe.
Trzy godziny później Marnie i Tate wyszli z budynku FBI.
- Wejdę z tobą.
Tate właśnie wyłączył silnik porsche’a i siedział, patrząc na Marnie. Nagle wnętrze samochodu wydało się jej
za ciasne. Tate był zbyt blisko. Wyraźnie widziała zarys jego szczęki, drobne, kręcone włoski na dłoniach,
czuła zapach wody po goleniu.
- Dzięki, ale to niepotrzebne - powiedziała łamiącym się głosem. - Słyszałeś, co mówił agent Courtney? Mój
dom wypełni się policjantami.
39
- Dopiero się wypełni. Na razie jest pusty. I o to chodzi.
- Dobrze - zgodziła się niespodziewanie, zbyt zmęczona, aby się spierać. Zrobił ogromne oczy i niemal się
uśmiechnął.
- Zdziwiło cię to, co?
Tym razem na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech.
- Że się ze mną nie sprzeczasz? Bardzo. Szła przed nim zamyślona. To, co nagle ujrzała, uderzyło ją jak cios.
- Och nie! - krzyknęła, stając jak wryta.
- Co do chole... - Tate nie powiedział nic więcej. Pokój wyglądał jak pobojowisko. Wiklinowe meble pocięte
na kawałki, rozprute poduszki, a pierze, jak śnieg, leżało wokół. Wszystko było pomazane czarną farbą. Kasety
i płyty powyjmowane z opakowań, połamane i czymś podziurawione, walały się po podłodze. Wszystkie
książki zrzucono z półek. Wyglądały tak, jakby ktoś porąbał je siekierą i zostawił, by się wykrwawiły.
- To załatwia sprawę - wykrztusił Tate z wściekłością, stojąc za plecami Marnie. - Jedziesz ze mną na ranczo.
40
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jeśli Marnie miała jakiekolwiek wątpliwości, czy naprawdę coś jej grozi, to pozbyła się ich całkowicie. Stała
na środku gościnnego pokoju na ranczu i znowu zrobiło jej się słabo. Opadła na najbliższe krzesło i przymknęła
oczy. Myślała, że może w ten sposób pozbędzie się prześladującego ją obrazu zniszczonego domu. Nie udało
się. Wizja połamanych mebli, rozrzuconych, zniszczonych i pociętych rzeczy będzie ją męczyła do końca
życia.
Pod powiekami zapiekły łzy. Otworzyła oczy. Była przerażona tym, że ci, którzy porwali Lance’a, nie
spoczną, póki nie będą mieli w swoich łapach także i jej. Lecz jeszcze bardziej przerażała ją myśl, że jest w
domu Tate’a, pod jego czujnym okiem.
Zastanawiała się nad tym, dlaczego Tate tak na nią działa. Nie potrzebowała fascynacji mężczyzną, który nie
czuł do niej nic poza niechęcią. Miała już wystarczająco dużo problemów. Pytała sama siebie, czy u podstaw
tej fascynacji leży pociąg fizyczny. Albo, mówiąc ściślej, seks. Lub też jego brak?
Była zła na siebie. Podniosła się i podeszła do okna. No cóż, czasami doskwierała jej samotność. Tęskniła za
kimś, do kogo mogłaby się w nocy przytulić, z kim mogłaby dzielić życie. Nie powinna ukrywać tego przed
samą sobą. Ale takie myśli Marnie miewała rzadko.
Poza tym już raz przeżyła zawód miłosny. Było to tuż przed chorobą ojca. Spotykała się ze starszym
mężczyzną, prawnikiem. Niestety, miał żonę i dwoje dzieci. Czuła się wtedy kompletnie zdruzgotana, ale z
powodu Silasa musiała wziąć się w garść. Musiała przez to przejść i zająć się ojcem.
Po latach pogodziła się z własnym rozczarowaniem i z chorobą ojca. Była zadowolona z życia. Aż do chwili,
gdy wkroczył w nie Tate O’Brien. I pomyśleć, że dała się zaprowadzić do jego domu jak cielę na rzeź. Ba, ale
czy miała inny wybór?
Tate tylko raz rozejrzał się po mieszkaniu Marnie. Patrzył niedowierzająco, po czym odezwał się zimnym,
ostrym głosem.
- Chodź. Do jasnej cholery, wynosimy się stąd.
Odwrócili się plecami do tego obrazu zniszczenia i nienawiści, wyszli na zewnątrz budynku i zatrzymali się
niepewnie. Marnie przysiadła na górnym stopniu schodów. Tate stanął obok.
Siedzieli długo, bez ruchu i w całkowitym milczeniu. W końcu Tate cicho zaklął i poszedł do najbliższej
budki telefonicznej.
Courtney i James nie pozwolili im wejść do mieszkania, dopóki ekipa ekspertów nie skończy swojej roboty.
Marnie czekała na tylnym siedzeniu nie oznakowanego policyjnego wozu, a Tate, z zaciśniętymi szczękami,
chodził w tę i z powrotem po chodniku. Był wściekły. Jemu też zabroniono wchodzić.
- Zdemolowali głównie salon - oświadczył Courtney. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. - Chyba nie
muszę mówić, że nie może pani zostać w domu, panno Lee?
- Zatrzyma się u mnie - odparł Tate, spoglądając na Marnie.
- Dlaczego zrobili coś takiego? - Głos Marnie brzmiał nieswojo.
41
- To bardzo dobre pytanie - wtrącił Tate. Courtney wzruszył ramionami. Wyrzucił nie dopalonego papierosa i
rozgniótł go obcasem.
- Myślę, że włamali się po to, żeby porwać pannę Lee albo żeby ją porządnie nastraszyć. Pewnie zamierzali ją
uprowadzić. A ponieważ nie było jej w domu, wyładowali swoją wściekłość demolując mieszkanie.
Twarz Tate’a zszarzała.
- A może to miało być ostrzeżenie przed tym, co zamierzają zrobić?
- Może - odparł Courtney.
- Boże, czy to się nigdy nie skończy? - szepnęła Marnie z wzrokiem utkwionym w Tate’a.
Oczy mężczyzny na moment złagodniały, jakby tragiczny wyraz twarzy Marnie poruszył w nim jakąś strunę.
Za chwilę jednak spoważniał.
- Może jak sobie przypomnisz wygląd tego drania.
Marnie zbladła. Poczuła się jak pod uderzeniem silnego ciosu. W pierwszym odruchu skuliła się, ale po chwili
opanowała ją wściekłość.
- Czy myślisz, że nie próbuję? - zasyczała. Zapanowała cisza. Courtney spoglądał raz na jedno, raz na drugie.
Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. W końcu jednak się odezwał.
- Nikogo nie można winić.
Wyjął następnego papierosa z kieszeni i przypalił go. Spojrzał na Tate’a i dodał:
- Wszystkie pana telefony w domu i w biurze są na podsłuchu. Wkrótce powinni się odezwać. Nasz następny
ruch od tego zależy.
- Courtney, niech mnie pan nie traktuje jak dziecko. - W głosie Tate’a brzmiała gorycz. - Obaj wiemy, że
szansę na to, by mój syn uszedł z życiem, nie są...
Wpatrzona w niego Marnie wybuchnęła płaczem. Tate spojrzał na nią, zaklął i odwrócił wzrok. Na schodkach
stanął Mike James.
- Stan, skończyliśmy. Tate obrócił się ku Marnie.
- Chodź, spakujemy twoje rzeczy i pojedziemy.
- A jeśli to pani odpowiada - wtrącił z ulgą Courtney - to zadzwonię do firmy, która specjalizuje się w
porządkowaniu domów po włamaniach. Mam nadzieję, że ubezpieczenie pokryje straty, panno Lee.
- Mam... nadzieję, że tak.
Wysiadła z samochodu i zmusiła się, by pójść za Tate’em. Weszli do mieszkania. Marnie poruszała się jak
robot. Poszła do swego pokoju i spakowała torbę w takim tempie, na jakie tylko pozwalały jej drżące ręce.
Całą drogę na ranczo odbyli w milczeniu. Marnie oparła głowę na siedzeniu i udawała, że się odpręża. Nie
miała Tate’owi nic do powiedzenia, zwłaszcza po usłyszeniu zarzutu, że nie potrafi zidentyfikować porywacza.
Annie wyszła im naprzeciw. Miała zaczerwienione oczy. Usta jej drżały.
- Och, Tate, co my teraz zrobimy? - wyjęczała.
- Robimy wszystko, co możliwe, Annie - powiedział Tate łagodnie i ścisnął jej wyciągnięte dłonie.
42
- Nie mogę w to uwierzyć. - Zatkała. Na moment jej wzrok powędrował ku Marnie. - Nie mogę w to
uwierzyć. Mój cudowny Lance...
- Annie - przerwał Tate - Panna Lee będzie na razie naszym gościem. Właśnie włamano się do jej mieszkania
i całkowicie je zdewastowano.
Annie podniosła dłoń do ust.
- Och, nie. Moje biedactwo. Proszę się nie martwić. Tu nikt pani nic nie zrobi. Dopilnuję tego. Tate poklepał
Annie po ramieniu.
- Dobra kobieta. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
- Dziękuję, Annie. - Marnie zmusiła się do uśmiechu.
Gosposia podążyła za nimi do pokoju gościnnego. Otworzyła okiennice, a Tate postawił torby Marnie na
komodzie stojącej przy łóżku.
- Czy napiłaby się pani czegoś orzeźwiającego? - spytała Annie z ręką na klamce.
- Nie, nie teraz, Annie. Chcę się tylko trochę umyć i odpocząć.
- Jeśliby pani czegoś potrzebowała, proszę się nie krępować i powiedzieć.
Gosposia wyszła. Nastąpiła niezręczna cisza. Marnie odwróciła wzrok od Tate’a.
- Marnie?
Zaskoczona uniosła głowę, ale nie spojrzała na niego.
- Będzie ci tu dobrze, prawda? - Głos mu się łamał, jakby ktoś wyszarpywał mu te słowa z gardła.
- Czy to cię naprawdę obchodzi? Przez chwilę patrzyli na siebie. Marnie ogarnęło uczucie, którego sama nie
potrafiła określić. W końcu Tate wymamrotał:
- Jadę do biura. Wrócę później.
Wszystko to działo się ponad pół godziny temu, a Marnie ani się jeszcze nie umyła, ani nie odpoczęła.
Stłumiła westchnienie, wstała, podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Postanowiła nie myśleć o O’Brienie i o
tragicznych okolicznościach, które ich połączyły.
Przed domem rozciągał się równo przystrzyżony trawnik. Gdzieniegdzie rosły drzewa różnej wielkości i
kształtu - dęby, drzewa gumowe, chińskie tuje. Dalej, na lewo, stała duża stodoła z cementową przybudówką!
jeszcze jeden długi budynek. Prymitywny, drewniany płot przechodził w kolczasty drut i otaczał ogromne
pastwisko, na którym pasły się ukochane konie Tate’a.
To spokojne piękno chwytało za serce. Marnie przez chwilę obserwowała konie. Potem zmęczona odeszła od
okna. Wiedziała, że jeśli zaraz nie usiądzie, to po prostu upadnie. Nigdy w życiu nie czuła się tak wyczerpana.
Usiadła na brzegu łóżka i westchnęła głęboko, boleśnie. Wystrój pokoju, tak jak całego domu, był luksusowy
i zarazem przytulny. Ściany były pomalowane na perłowo, a podłogę przykrywał gruby dywan w
brzoskwiniowym kolorze. Jeden kąt pokoju był zajęty przez ogromne łóżko nakryte brzoskwiniową kapą.
Orzechowa komoda i stolik stały tuż przy łóżku.
Mieszkanie Marnie było ładne, ale nie mogło się równać z tym luksusem. Tu widać było różnicę standardu
życia jej i Tate’a. Znów westchnęła i wyciągnęła się na łóżku. Nagle gwałtownie usiadła.
- Panno Lee.
43
- O co chodzi, Annie?
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale ktoś do pani przyszedł. Jakaś pani McCall.
- Kate!
Otworzyła drzwi z radością.
- Gdzie ona jest?
- W salonie.
- Dzięki.
Weszła do ogromnego pokoju. Kate siedziała sztywno na brzeżku krzesła. W jej dużych, niebieskich oczach
malowała się niepewność.
- Kate McCall, nie spodziewałam się, że cię tutaj ujrzę!
Podeszły do siebie i mocno się objęły. Po chwili Kate wyzwoliła się z uścisku Marnie i spytała:
- A dlaczego nie? Jak tylko przesłuchałam automatyczną sekretarkę i usłyszałam twoją wiadomość, musiałam
sprawdzić, czy z tobą wszystko w porządku.
Nagle Marnie zachciało się płakać.
- Cóż, jak widzisz, jeszcze jestem cała, choć mało brakowało, a byłoby po mnie. Ale nie mogłam opuścić
mieszkania, nie zostawiając wiadomości, gdzie jestem, tobie i w domu opieki społecznej.
- Jesteś pewna, że ten koszmar ci się nie przyśnił? Marnie wskazała na kolana przykryte spodniami.
- Mam ci pokazać dowody?
Kate zadrżała.
- Nie. Zresztą widać to po twojej twarzy. Zapewne nie została w niej ani jedna kropla krwi.
- Pewnie nie.
- Usiądźmy - poprosiła Kate. - Nie wiem jeszcze wielu rzeczy.
Marnie, najlepiej jak umiała, opowiedziała przyjaciółce wszystko, co przydarzyło się od wyjścia z restauracji.
Gdy skończyła, Kate była równie blada jak Marnie.
- O Boże, a jeśli Lance...
- Proszę, nie mów tego! - zawołała Marnie. - Nawet o tym nie myśl,
- A co myśli jego ojciec?
- Nie rozmawialiśmy o tym. To jest... coś, o czym żadne z nas nie może mówić.
- O ile rozumiem, porywacze jeszcze się nie odezwali?
- Nie - odparła Marnie bezbarwnym głosem. Kate uderzyła dłonią w oparcie krzesła.
- Że też akurat wtedy musiałam mieć lot!
- Nie obwiniaj się. Tate... spędził noc na mojej sofie.
Kate uniosła brwi.
- Tate? Chcesz powiedzieć, że staruszek Lance’a został z tobą?
Marnie się zaczerwieniła.
- Gdybyś go zobaczyła, nie nazywałabyś go staruszkiem.
Brwi Kate uniosły się jeszcze wyżej.
44
- Nie mów głośno tego, co myślisz - powiedziała Marnie ze złością. - Mylisz się zupełnie. Nawet gdybym się
topiła. Tate O’Brien by mnie nie uratował.
- To czemu tu jesteś?
- Nie z własnej woli. FBI uważało, że nie mogę zostać w mieszkaniu.
Kate się uśmiechnęła.
- Możesz pomieszkać u mnie.
- Jak? A co będzie, gdy ty gdzieś polecisz?
- Ale ja nie polecę. Od jutra zaczynam trzytygodniowy urlop.
Twarz Marnie rozjaśniła się, lecz za chwilę znów spochmurniała.
- To byłoby cudowne, ale. zbyt ryzykowne. Nie mogę narażać ciebie na takie niebezpieczeństwo.
Kate wstała.
- Nie martw się tym. Ja się nie boję. Słuchaj, nie mam ochoty iść, ale muszę. Dziś jeszcze mam lot. Czy jesteś
pewna, że będzie ci tu dobrze?
Marnie zrobiła dobrą minę do złej gry.
- Wszystko będzie dobrze. To miejsce jest pełne FBI.
- Nie musisz mi tego mówić. Myślałam, że będę musiała wracać do domu po metrykę, żeby się do ciebie
przedostać.
Marnie się roześmiała.
- Moja droga, dzięki tobie miałam chwilę relaksu, którego potrzebowałam.
Kate spoważniała.
- Czy na pewno będzie ci tu dobrze?
- Wszystko będzie w porządku, obiecuję.
Zegar wybił dziesiątą, a Tate jeszcze nie wrócił do domu. Po wyjściu Kate Marnie zjadła lekki obiad z Annie.
Potem usiadła w salonie z filiżanką kawy. Przeglądała magazyny. W końcu poszła do swego pokoju, położyła
się, ale nie mogła zasnąć.
Martwiła się o Tate’a. Wiedziała, że to głupie, ale nic na to nie mogła poradzić. A jeśli... Nie, nie będzie o
tym myśleć. Wystarczy, że denerwuje się z powodu Lance’a i wyobraża sobie, co on przeżywa. Nie będzie
dodawała Tate’a do tej listy. Potrafi sobie dać radę. A w jego obecnym stanie niech Bóg ma w opiece każdego,
kto mu nadepnie na odcisk, z nią samą włącznie.
Zła na własne myśli odrzuciła koc i wstała.
- Potrzebne ci kakao - powiedziała głośno do siebie. W chwilę później wychodziła z kuchni po wypiciu kubka
gorącego napoju. Nagle stanęła jak wryta. W cieniu holu zobaczyła Tate’a, zaledwie kilka centymetrów od
siebie.
- Och! - krzyknęła zaskoczona.
Otworzył usta, ale nic nie powiedział.
Nagle ogarnął ją strach.
45
- Chodzi o Lance’a, prawda? - wyszeptała chwytając go. - Coś się stało Lance’owi!
Tate miał ochotę zniknąć. Nie spodziewał się Marnie. Czuł się jak uwięziony między cementowymi ścianami.
Słyszał bicie starego zegara, widział miękką poświatę zapalonego w kuchni światła i stojącą obok Marnie.
Patrzyła na niego oczyma rozszerzonymi strachem. Co więcej, dotykała go. Głośno przełknął ślinę.
- Nie było ani słowa o Lansie.
- Kiedy zobaczyłam twoją twarz... myślałam...
Słowa utknęły jej w gardle, ale się nie poruszyła. Trzymała rękę na piersi Tate’a. Ten dotyk działał jak
magiczne zaklęcie. Czuł się tak, jakby leżał w ramionach Marnie. Ta kobieta wzbudzała w nim pożądanie.
- Tate? - W jej głosie ciągle brzmiała nuta strachu. Wargi jej drżały. Pomyślał, że są takie miłe do całowania.
Zmusił się, by coś powiedzieć. Cokolwiek.
- Nie chciałem cię przestraszyć.
- Nie szkodzi - wyszeptała.
Światło z kuchni opromieniało ją całą. Czuł zapach jej włosów. Przypominał zapach świeżego, wiosennego
deszczu. Włosy przykleiły się do policzka i wyglądała w tym momencie jak leśna rusałka.
Powoli powędrował wzrokiem po jej ciele. Zatrzymał się na delikatnych wzgórkach piersi. Sutki, widoczne
pod cienką materią szlafroka, sterczały, jakby prosiły o pieszczotę.
Poruszyła delikatnie ręką na jego piersi. Ogarnęła go fala gorąca. Znowu wydawało mu się, że jest schwytany
w pułapkę własnego ciała, rosnącego w nim ognia.
Boże, jak on może myśleć o seksie, kiedy jego własny syn...
- Tate? - wypowiedziała jego imię zduszonym głosem i czar prysł.
Opuścił nagle ręce, jakby dotknął ognia i oparzył się. Odsunął się od Marnie.
Stali w milczeniu.
- Czemu nie śpisz? - zapytał, biorąc jednocześnie bardzo głęboki oddech.
- Nie... nie mogłam zasnąć.
- Ciągle myślisz o swoim mieszkaniu?
- Tak. - Marnie westchnęła.
- Tutaj nic ci nie grozi. Ten dom jest jak forteca.
- Wiem, że ciągle o to pytam, ale czy ten koszmar... nigdy się nie skończy?
Odwrócił się i wpatrywał się w pusty hol.
- Żeby choć ci dranie zadzwonili.
- Jesteśmy... na ich łasce. Możemy tylko czekać.
- Tylko że to jest coś, czego nie umiem robić.
- Ja... wiem o tym.
Poruszyła się. Znów poczuł jej zapach. Wciągnął głęboko powietrze, chcąc wypełnić tym zapachem całego
siebie.
Zrozumiał, że jeśli zaraz nie odejdzie, w ogóle tego nie zrobi. Wyglądała tak bezbronnie i krucho, jakby mógł
ją porwać najlżejszy podmuch wiatru. Pragnienie, by wziąć ją w ramiona, całować tak długo, aż stopią się w
46
jedno, stało się nie do zniesienia.
- Wracaj do łóżka - powiedział szybko - widzę przecież, że padasz ze zmęczenia.
- To samo dotyczy ciebie. - Głos miała stłumiony, miękki i melodyjny.
- Miałem makabryczny dzień. Skinęła głową. Ich oczy się spotkały. Widział pulsującą żyłkę na skroni
Marnie. Zmieszana, przełknęła ślinę i odsunęła się.
- Dobranoc - wyszeptała.
Była już w połowie holu, gdy zawołał:
- Marnie?! Odwróciła się.
- Czy... czy ty kochasz się w moim synu?
Usłyszał, jak się żachnęła. Zrozumiał, że jego pytanie zaszokowało ją. Zaklął w duchu. Z kamienną twarzą
długo na niego patrzyła. Potem bez słowa odwróciła się i odeszła.
Słyszał, jak zamyka drzwi. Oparł się o ścianę. Czuł, jak ucieka z niego reszta energii, jak krew z otwartej
rany.
Co ona z nim zrobiła? Chyba już nigdy nie przestanie o niej myśleć. Rzuciła na niego jakieś czary, wzbudziła
w nim uczucia, jakich nie doświadczał od wielu lat. Rozum podpowiadał, że mógłby ją zranić. I ona jego
również. I jedno, i drugie było niedobre.
- Ty musisz być Marnie.
Marnie uśmiechnęła się do zbliżającej się ku niej kobiety. Musiała mieć około siedemdziesięciu lat. Była
szczupła, drobna, lecz na jej ciągle pięknej twarzy malowała się siła.
- A pani musi być panią O’Brien - powiedziała Marnie i wyciągnęła rękę do starszej pani.
- Proszę, mów do mnie Edith.
- Dobrze, Edith - odparła swobodnie dziewczyna. Już od dawna była ciekawa, jaka jest matka Tate’a, ale
dotąd nie miała okazji, by ją poznać. Wolałaby, żeby to nastąpiło w mniej bolesnych okolicznościach. Mimo to
cieszyła się. Pani O’Brien wniosła coś nowego do nużącej rutyny. Minęły już dwa dni od incydentu w holu.
Przez cały ten czas, poza paroma godzinami, które Marnie spędziła w swoim mieszkaniu nadzorując porządki,
nie miała nic do roboty. Przesiadywała godzinami nad basenem, pławiąc się w kojącym słońcu. Dziś też tak
było.
Wyszła z domu zaraz po śniadaniu. Teraz zapewne była już pora obiadu. Dzięki Bogu, jutro już wraca do
pracy. Dopiero wczoraj lekarz stwierdził, że jej stan zdrowia pozwala na podjęcie codziennych obowiązków.
Niespodziewana wizyta starszej pani podniosła Marnie na duchu. Bardzo tego potrzebowała.
A przecież Edith była przygnębiona. Nikt nie musiał mówić Marnie, że matka Tate’a postarzała się od
momentu porwania jej wnuka. Uśmiechała się wprawdzie, ale jej oczy były przepełnione głębokim smutkiem.
- Myślałam, że złapię Tate’a przed wyjazdem do pracy - oświadczyła siadając na wyplatanym krześle
naprzeciw Marnie - ale Annie powiedziała mi, że przyjechałam za późno.
- Tate bardzo wcześnie wyjeżdża. Odkąd Lance... - przerwała na widok pobladłej twarzy Edith.
- Biedny Tate. - Oczy pani O’Brien napełniły się Izami. - To dla niego bardzo ciężkie przeżycie.
47
- To jest ciężkie przeżycie dla wszystkich - odparła miękko Marnie.
- Tak, ale nie wiadomo dlaczego Tate uważa, że to jego wina. - Nie patrzyła na dziewczynę. Po chwili dodała:
- Wiesz, oni pokłócili się, zanim... zanim Lance’a porwano.
Marnie westchnęła.
- Wiem.
Zapadło milczenie. Nagle Edith powiedziała:
- Mój wnuk miał rację. Jesteś piękna. Marnie poruszyła się niespokojnie.
- Ja... dziękuję.
- Dziwi cię, że Lance się zwierzał?
- Chyba tak.
- Mój wnuk powiedział mi o tobie wszystko.
- Wszystko?
- Oznajmił mi, że chce się z tobą żenić, lecz Tate stanowczo się temu sprzeciwia.
Marnie gwałtownie się zaczerwieniła.
- Pani O’Brien...
- Edith - przerwała jej.
Marnie uśmiechnęła się z zażenowaniem.
- Przepraszam.
- Słuchaj, to ja powinnam przepraszać, a nie ty. - Edith pochyliła się ku dziewczynie i ciągnęła łagodnym
tonem: - Wiem, że wtrącam się w nie swoje sprawy, i że nie powinnam, ale ta rozmowa... o wnuku bardzo mi
pomaga,
W jej oczach znów zalśniły łzy. Oddychała nierówno.
- Właśnie teraz ani Tate, ani ja nie umiemy się nawzajem pocieszać, bo oboje zanadto cierpimy.
Marnie poczuła ucisk w gardle. Była bliska łez. A już myślała, że wypłakała je wszystkie.
- Gdybym tylko potrafiła przypomnieć sobie, jak wyglądał ten mężczyzna...
- Moja droga, nie zamęczaj się. Nic na to nie możesz poradzić. W końcu przeszłaś wystarczająco dużo.
Marnie pomyślała, że lepiej by było, gdyby to powiedziała swojemu synowi. Głośno odpowiedziała jednak:
- Wiem, ale...
Edith wyciągnęła rękę i chwyciła dłoń dziewczyny.
- Trzeba mieć nadzieję. A teraz wybacz mi, ale idę na spotkanie. Mam nadzieję, że wkrótce cię zobaczę.
- Ja też - odpowiedziała Marnie z uśmiechem. Kiedy została sama, zamknęła oczy i starała się o niczym nie
myśleć.
Oczekiwanie czasami staje się obsesją. Minął tydzień, a nikt nie zadzwonił. Nie było żadnej wiadomości. Ani
słowa od porywaczy. Marnie zmuszała się, żeby pracować tak jak zwykle, ale okazało się to zupełnie
niemożliwe. Po biurze stale kręcili się agenci przypominając wszystkim, jak niebezpieczna jest cała sytuacja.
Sytuacja stawała się także niebezpieczna dla Tate’a i Marnie. Tate często wpadał do biura. Za każdym razem,
48
kiedy przypadkiem spojrzeli na siebie, serce waliło Marnie jak młotem. Uważała jednak, że nic się między nią
a Tate’em nie zmieniło. Ciągle jej nie dowierzał i unikał przebywania z nią sam na sam, nawet na ranczu.
Marnie przyznawała, że wyczekiwanie stało się nie do zniesienia. Wiedziała, że Tate jest wykończony i
zrozpaczony. Sama też czuła się podobnie, ale przecież nie zachowywała się jak ranne zwierzę i nie rzucała się
na wszystkich, którzy starali się do niej zbliżyć.
Zazwyczaj wracał do domu bardzo późno, gdy już dawno spała. Tylko dwa razy było inaczej. Spotkali się
przy obiedzie i zachowywali się wobec siebie uprzejmie, lecz chłodno. Po obiedzie Tate pożegnał ją i zamknął
się w swoim gabinecie.
Dzisiejszego wieczoru Marnie postanowiła zaczekać na niego. Po powrocie od ojca, z domu opieki
społecznej, gdzie cały czas była pod opieką agentów FBI, wzięła prysznic, przebrała się w wygodny, płócienny
kombinezon i poszła do salonu.
Znalazła jakiś magazyn, usiadła na kanapie, zapaliła boczną lampkę i wsunęła pod siebie bose stopy. Chyba
zasnęła, bo nie słyszała wejścia Tate’a, dopóki nie odezwał się do niej.
- Marnie?
Przez moment nie wiedziała, co się z nią dzieje. Potem niepewnie wstała.
- Tate?
- A któż by inny?
- Chyba... chyba zasnęłam.
Uśmiechnęła się niepewnie...
Długimi krokami podszedł do niej na odległość ramienia. Automatycznie cofnęła się i odwróciła. Jego
bliskość działała na wszystkie jej zmysły.
- Czemu jeszcze nie śpisz?
- A... która godzina?
- Prawie północ.
Przygładziła zmierzwione włosy. Pomyślała, że musi okropnie wyglądać, ale było jej wszystko jedno.
- Powinnaś już być w łóżku - powiedział ochryple.
- Ty też - wyszeptała.
Patrzyła na jego bladą, wymęczoną twarz. Znowu był ubrany w wypłowiałe dżinsy i sportową koszulę. Pod
szyją guzik był rozpięty. Widać było kręcone, ciemne włosy na piersi.
Marnie spuściła głowę. Wyraźnie czuła dreszcze na plecach. Zastanawiała się, czy to z powodu chłodnego
powietrza płynącego z otwartych na taras drzwi, czy też hipnotyzerskiej siły spojrzenia Tate’a. Uniosła głowę.
Jej wzrok napotkał zdumione oczy mężczyzny.
- Chyba lepiej, żebyś mi powiedziała, o co chodzi - powiedział szorstko.
- Tak. Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Teraz?
- Tak, teraz.
- O czym? - Wierzchem dłoni przesunął po wąsach.
49
- Wyjeżdżam.
- Co robisz? - Zamrugał oczami.
- Wyjeżdżam - powtórzyła. Zwilżyła wargi językiem. - Nie mogę... nie chcę być tu dłużej. Oskarżasz o to, co
się stało z Lance’em, nie tylko siebie, ale i mnie! Widzę to wyraźnie.
- Masz cholerną rację. Właśnie tak! - Jego słowa smagały jak bicz. Marnie stłumiła okrzyk protestu.
- Ale to nie ma żadnego znaczenia - dodał ciszej i łagodniej. Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści.
- Właśnie że ma. O to chodzi.
Wpatrywali się w siebie ze złością. W końcu Marnie szepnęła:
- To idiotyczne, nienormalne, żeby... mnie obwiniać.
Tate odwrócił się, zamknął oczy i głośno westchnął.
- Gdyby Lance nie był taki wpatrzony w ciebie, to może byłby ostrożniejszy, bardziej spostrzegawczy.
- To najbardziej idiotyczna rzecz, jaką słyszałam! Dobrze o tym wiesz. Właśnie dlatego wyjeżdżam. Jutro.
Przenoszę się do Kate.
- Nigdzie się nie przenosisz.
- Nie muszę być ci posłuszna. Nie jesteś moim dobroczyńcą. Ani strażnikiem więziennym.
- Ale, do diabła, musisz słuchać władzy! FBI nie pozwoli ci odejść stąd. Możesz być tego pewna.
Ze ściśniętym sercem Marnie pomyślała, że Tate ma rację. Była w pułapce. Z wściekłością obróciła się i
zamierzała odejść.
- O nie, nic z tego! - Tate złapał ją za ręce i przyciągnął ku sobie. - Dopóki mój syn się nie odnajdzie, będziesz
robiła dokładnie to, co ci każę.
Marnie spojrzała najpierw na jego dłonie wpijające się w jej ramiona jak szpony, a potem prosto w oczy.
Pobladła. Poczuła na twarzy ciepło jego oddechu.
Później nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy i jak coś się między nimi zmieniło. Nagle oddychanie stało się
niemal niemożliwe. Serce podeszło jej do gardła. Wiedziała, że musi uciec. Natychmiast!
Walczyła ze sobą, ale ciało ciążyło jej jak ołów.
- Marnie, och Marnie - wykrztusił Tate.
- Tate... proszę.
Jego usta dotknęły warg dziewczyny. Były gorące i twarde. Przywarła do niego całym ciałem, czując jak
miękki, niecierpliwy język wsuwa się w jej usta.
- Och, Marnie - wyszeptał.
Rozpiął zamek błyskawiczny jej kombinezonu. Marnie jęknęła, gdy dotknął jej piersi.
Pocałunek stał się bardziej natarczywy. Tate pieścił sutki Marnie, jakby chciał je ożywić.
A potem wszystko skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło. Tate jęknął i odepchnął od siebie
dziewczynę.
- Marnie... ja - wybąkał zdławionym głosem.
- Nie! - krzyknęła, odsuwając się z oczyma pełnymi łez. - Nie waż się powiedzieć ani słowa.
Odwróciła się i uciekła.
50
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tate bał się położyć do łóżka. Wiedział, że i tak nie zaśnie. Jego organizm domagał się wypoczynku. Ostatnio
dużo pracował nie tylko w przedsiębiorstwie, ale także w stajniach. Fizyczna praca ponad siły była najlepszym
lekarstwem na stres.
Wyciągnął się na łóżku, położył ręce pod głowę i wpatrywał się w sufit. Tak jak przewidywał, miał zbyt
stargane nerwy, by zasnąć. W dodatku zmartwienia odbijały się na jego żołądku.
Dlaczego, do cholery, porywacze nie dzwonili i nie przedstawili żądań?! Już grubo ponad tydzień, odkąd
porwali Lance’a. Tate wiedział, że FBI robi, co może, ale nic to nie dawało. Jego własne wysiłki też nie
przynosiły efektów. Kazał Nealowi nająć najlepszych detektywów w całym stanie. I nic. Jakby Lance
wyparował. Instynkt podpowiadał mu, że jeżeli porywacze zwlekają tak długo, to nie chodzi im o nowy
materiał wybuchowy.
Gdyby tylko Marnie przypomniała sobie, jak wyglądał ten facet. Gdyby tylko Marnie nie była zamieszana w
tą całą sprawę. Gdyby Marnie nie wkroczyła do jego życia. Gdyby...
Tate obrócił się na bok i zamknął oczy. Miał nadzieję, że uda mu się o niej zapomnieć. Lecz ciągle miał przed
oczyma obraz jej bladej, napiętej twarzy. Wiedział, że dziewczyna ma rację. Obwinianie jej było idiotyczne, a
mimo wszystko to robił.
Pomyślał, że chyba nigdy nie pozbędzie się poczucia winy. Może to było coś takiego, co czepiało się
człowieka i już go nie opuszczało?
Celowo starał się nie myśleć o Marnie ani o ich gorącym pocałunku tego wieczoru. Ale tak dobrze było
trzymać ją w ramionach! Tak jakby to było jej miejsce. Pamiętał każdy szczegół - muśnięcie jedwabistych
włosów na policzku, drżącą miękkość warg, dotyk dłoni na skórze.
Zacisnął powieki. Jęknął z rozpaczy. Jego ciało znów reagowało. Bez żadnego ostrzeżenia Marnie stała się
sednem jego życia, a także jego ciężarem. Może powinien pozwolić jej odejść? Może to zrobi. Pomyśli o tym...
później.
Marnie zatrzymała się o kilka kroków przed drzwiami do gabinetu dyrektora.
- Panie Andersen, czy mogę panu w czymś pomóc?
Sam Andersen, wysoki, kościsty szef straży, podniósł głowę i spojrzał na Marnie wąskimi, pozbawionymi
wyrazu oczyma.
- Nie, psze pani - wymamrotał. - Sprawdzałem tylko zasuwę na tych drzwiach. Polecenie pana O’Briena.
Powiedział, że coś z nią nie w porządku.
- No i co, czy teraz działa? - spytała z rozmysłem Marnie.
Nigdy nie lubiła Sama Andersena, a zwłaszcza jego obcesowego zachowania. Może dlatego, że sprawiał
wrażenie, jakby się w tej pracy nudził.
- Tak, psze pani. - Mierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. - Już naprawione.
- To dobrze. Jestem pewna,- że ma pan mnóstwo innych obowiązków. Proszę się nimi zająć.
51
- Tak, psze pani. - Uśmiechnął się obcesowo. - Oczywiście.
Marnie stała i patrzyła za nim, dopóki nie zniknął na drugim końcu holu. Potem ruszyła dalej. Była niemal
pewna, że Andersen podsłuchiwał pod drzwiami. Ale dlaczego? Przez ciekawość? Powiedziała sobie szybko,
że tak, to musiała być ciekawość. Od porwania Lance’a wszyscy w biurze i w całym przedsiębiorstwie byli
podenerwowani. Przestała myśleć o całym incydencie, gdy doszła do miejsca, w którym stał Andersen,
zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Tak jak sądziła, słychać było głosy. Zwłaszcza głos Tate’a. Marnie
stwierdziła nagle, że drżą jej ręce. Uchwyciła mocno klamkę i wyprostowała się.
Myślała, że dziś rano nie spotka Tate’a. Mimo to starała się usunąć z twarzy ślady bezsennej nocy. Niewiele
to dało. Przed wyjściem ze swego pokoju zerknęła jeszcze w lustro.
Nie było w niej nic szczególnego. Wprawdzie sukienka w paski koloru khaki podkreślała jej figurę, a włosy
lśniły jak złoto, ale oczy w wychudłej twarzy wydawały się ogromne i były jeszcze bardziej podkrążone. Nawet
najlepszy makijaż nie mógł tego zmienić ani tym bardziej podnieść kącików ust.
Bala się o Lance’a, ale bała się także o siebie. Tate stal się jej obsesją. A ostatni wieczór... - rumieniec znów
oblał policzki Marnie. O tym nie można było nawet myśleć. A jednak myślała, i to nie tylko o tym, że poddała
się jego pożądaniu, że wsunęła ręce pod jego koszulę i pozwoliła, by pieścił jej piersi tak długo, że była gotowa
już na wszystko.
Pragnęła go wtedy i - Boże przebacz - pragnie go teraz.
Marnie była zdenerwowana bardziej, niż chciała. Wreszcie z rozpaczą wzięła głęboki oddech i otworzyła
drzwi. Przekroczyła próg, spojrzała na Tate’a i stanęła zaskoczona.
Tate trzymał przy uchu słuchawkę. Jego twarz była kredowobiała. Nikt nie musiał Marnie nic mówić.
Zrozumiała, że dzwonią porywacze.
Rozejrzała się szybko po pokoju. Stan Courtney stał sztywno po prawej stronie biurka Tate’a, a Mike James
po lewej, równie sztywny. Napięcie sięgało zenitu.
Stan Courtney spojrzał na Marnie i przyłożył palec do ust, nakazując jej milczenie. Nie musiał tego robić. Nie
wydobyła z siebie ani słowa, nawet gdyby jej kazano. Zbyt była zajęta obserwowaniem Tate’a. Cierpiała razem
z nim.
- To ja jestem Tate O’Brien - mówił wyraźnie, zimnym tonem.
Przez chwilę słuchał w milczeniu, a potem powiedział: Tak.
- Do cholery, chcę porozmawiać z synem. Marnie przyłożyła dłoń do ust. Tate znowu słuchał. Nagle z
wściekłością cisnął słuchawkę na widełki.
- Ten sukinsyn nie chciał mi powiedzieć, czego żądają. Powiedział, że zadzwoni jeszcze raz przedstawiając
żądania i miejsce spotkania, a potem się rozłączył.
- Cholera - wykrztusił Stan przez zaciśnięte usta. Mike potarł kark dłonią.
- Przychylam się do tego komentarza - oznajmił. Tylko Marnie nie odezwała się. Zamarła w niemym
przerażeniu.
52
Marnie nie zamierzała zapuszczać się dalej niż do stodoły. Potrzebowała trochę powietrza. Myślała, że spacer
uspokoi roztrzęsione nerwy.
Minęły dwa dni od telefonu porywaczy. Cały ten czas schodziła Tate’owi z drogi. Był jeszcze bardziej
nieopanowany. To strach przed spotkaniem z nim wygnał Marnie na dwór.
Kiedy rozpoczęła wędrówkę po ranczu, wcale nie chciała wchodzić do środka stodoły.
Teraz, gdy weszła, ogarnęła ją jednocześnie ciekawość i lęk. Wiedziała, że Tate jest zamożnym człowiekiem,
że jego pasją są konie, ale nie miała pojęcia o skali jego działań.
Opuściła stodołę pełną zboża i siana. Ruszyła dalej ścieżką wyłożoną płytkami, która ciągnęła się wzdłuż
stajni. W połowie drogi zatrzymała się i rozejrzała dookoła. Kilka pierwszych boksów było pustych, ale Marnie
wiedziała, że ogląda stajnię dla ukochanych przez Tate’a koni. Poczuła charakterystyczny zapach i usłyszała
głośne rżenie.
Razem było tu około dwudziestu boksów, których ściany i podłogi pokryto drewnem. Marnie przystanęła,
przez chwilę zadowalając się samym widokiem. Potem ruszyła dalej, aż dotarła do boksu, w którym stał biały
koń. Przystanęła i poklepała go po pysku.
Nie znała się na koniach, ale zawsze je podziwiała. Uważała, że to mądre i przyjazne stworzenia. Przyłożyła
czoło do uzdy zwierzęcia. Nagle usłyszała głos.
- No i co o nim sądzisz?
Odwróciła się gwałtownie. Tate stał oparty o drzwi i obserwował ją. Oczy przysłaniała mu czapka z daszkiem
głęboko nasunięta na czoło.
- Co się stało, że jeszcze jesteś na nogach? - zapytał, gdy Marnie milczała.
Marnie zaschło w gardle. Tate wyglądał fantastycznie. Był w rozpiętej pod szyją koszuli i wytartych,
czarnych spodniach.
- Pomyślałam, że świeże powietrze dobrze mi zrobi - odpowiedziała drżącym głosem.
- No i co, pomogło? To znaczy - świeże powietrze?
- Tak. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Cały czas głaskała pysk konia. Tate przysunął się bliżej.
- Kochasz konie?
- Tak, ale niewiele o nich wiem. - Przez chwilę się nie odzywał. Jego wzrok powędrował ku łagodnemu
wzniesieniu piersi Marnie rysujących się pod cienką, różową bluzką wpuszczoną w spódnicę.
Poczuła skurcz w żołądku. Jej ciało rozpalał ogień.
- Nie trzeba o nich wiele wiedzieć, by je lubić.
- Głos Tate’a był szorstki jak papier ścierny.
- Czy... czy wszystkie twoje konie są półkrwi arabskiej? - spytała, by przerwać to zauroczenie, takie samo jak
tamtego pamiętnego wieczoru.
- Nie. To konie wyścigowe.
- Nie rozumiem.
- Mają w sobie jedną trzecią krwi arabskiej. Przez to są szybsze.
- I tak nie rozumiem, ale wszystko jedno. Wiem, że są piękne z tymi szerokimi kłębami i dużymi zadami.
53
- Często jeździłaś konno?
- Nie. Bardzo rzadko.
- A chciałabyś spróbować?
Zdumiona starała się zobaczyć wyraz oczu Tate’a, ale on wpatrywał się w konia. Zapadło milczenie.
- Kiedy? - spytała w końcu zduszonym głosem.
- Może teraz?
- Ale, nie wiem, ja...
Spojrzał na nią badawczo.
- Jeśli dam słowo, że będę ręce trzymał przy sobie, zgodzisz się?
Dziewczyna wstrzymała oddech z wrażenia.
- Czy powinienem przeprosić cię za tamten wieczór? - zapytał Tate szorstko.
- Nie... nie chcę, żebyś przepraszał. Patrzyli na siebie przez chwilę. W końcu Tate spytał cicho:
- A gdzie się podziała twoja sportowa żyłka? Marnie zerknęła na klacz.
- A co będzie, jak spadnę?
Niespodziewanie odrzucił głowę w tył i głośno się roześmiał.
- Będziemy się o to martwić, jak już do tego dojdzie, dobrze?
Marnie dotąd nie słyszała śmiechu Tate’a. W każdym razie nie takiego głębokiego, szczerego śmiechu. Krew
zaczęła pulsować w jej żyłach i uderzyła do głowy jak po wypiciu szklaneczki brandy.
- Dobrze - powiedziała bez tchu.
Przejechanie przez otwarte pastwisko i dotarcie do brzegu zarośli, które należały do Tate’a, zabrało im pół
godziny. Marnie nie miała żadnych kłopotów z kierowaniem klaczą. Wręcz przeciwnie
- radziła sobie z nią wyjątkowo dobrze i była z siebie dumna. Jechali powoli; konie szły równym chodem.
Okolica była tak piękna, że dziewczyna zachwycała się wciąż jej widokiem. Zatrzymali się pod ogromnym
dębem. Marnie odezwała się pierwsza.
- Jest bosko. Już rozumiem, dlaczego jazda konna działa na ciebie jak narkotyk.
Tate uniósł brwi.
- Więc wiesz, że uwielbiam jeździć konno?
- Lance mi mówił - odparła z wahaniem.
- I co ci jeszcze mówił? - Spojrzał na Marnie z uśmiechem. - To znaczy o mnie.
- Nie... niezbyt dużo.
Na twarzy Tate’a pojawiło się rozbawienie.
- Kłamczucha.
Marnie zaczerwieniła się. Starała się ukryć zdumienie, w jakie wprawiła ją nagła zmiana nastroju Tate’a. Nie
znała go z tej strony. Bała się, że zrobi lub powie coś, co sprawi, że Tate znowu stanie się zimny i cyniczny.
- No dalej. Co jeszcze ci mówił?
54
Coś niebywałego. Tate O’Brien przekomarzał się z nią! Patrzyła na niego i ciągle czuła podniecenie. Jej twarz
złagodniała w uśmiechu.
- Że wcale nie jesteś taki groźny.
- Zgadzasz się z tym?
To ją zdenerwowało. Nagle straciła humor.
- Nie wiem - odparła w końcu, jakby w pośpiechu. W oczach Tate’a na moment pojawiło się
zniecierpliwienie. Po chwili jednak znikło.
- Co jest dla ciebie ważne. Marnie Lee? - zapytał zmieniając temat. - Czego oczekujesz od życia?
- Pracy, którą uważam za ciekawą, i wystarczającej ilości pieniędzy, żeby wygodnie żyć.
- W takiej kolejności?
- Nie. Tak naprawdę, to pieniądze stoją na pierwszym miejscu.
Odpowiedziała szczerze i czekała, aż się rozpęta burza. Ale nic takiego nie nastąpiło. Tate zapytał łagodnie:
- Z powodu ojca?
Spojrzała na niego zdumiona.
- Skąd wiesz, że... - przerwała w połowie zdania.
- Zapomniałam, że wiesz o mnie wszystko, co trzeba - dodała wytrącona z równowagi.
- Nie wszystko.
Marnie zadrżała. Nie z powodu tego, co usłyszała, ale jak to zostało powiedziane.
- Och, a czego na przykład nie wiesz?
- Jakie żywisz uczucia do mego syna? - Nie spuścił z niej wzroku. - Nigdy mi nie odpowiedziałaś na to
pytanie.
Głos miał przytłumiony, zniewalający. Marnie znów poczuła pożądanie.
- Chcę, żebyś mi odpowiedziała. Teraz.
Dziewczyna zwilżyła wargi.
- Bardzo go lubię, ale go nie kocham.
- Dzięki za szczerość. - Twarz Tate’a nie wyrażała żadnych uczuć.
- Jemu... jemu nic się nie stanie. Wszystko będzie dobrze. - Głos jej się załamał. - Musi być dobrze.
Tate bawił się daszkiem od czapki.
- Boże, mam nadzieję, że masz rację.
- Chcę też, żebyś wiedział, że jeszcze się nie poddałam. Przypomnę sobie, jak wygląda ten facet - wyszeptała
głosem tak cichym jak szelest suchego liścia na wietrze.
Tate spojrzał jej prosto w oczy, ale nic w nich nie wyczytał.
- Ruszajmy - powiedział szybko.
Jechali w ciszy między drzewami. Zatrzymali się dopiero na polance. Siedzieli w siodłach i nie schodząc z
koni obserwowali zachód słońca.
- Tate?
- Mmm? - wymruczał nie patrząc na Marnie.
55
- Nie jestem pewna, czy to ma jakieś znaczenie, ale złapałam Andersena jak...
I wtedy to się stało. Wystrzał. Potem drugi, i jeszcze jeden. Wszystkie bardzo blisko, zbyt blisko.
- Co...? - Tate nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo kula świsnęła obok głowy Marnie.
Jej koń stanął dęba.
- Tate! - krzyknęła, usiłując okiełznać zwierzę. Ze zbielałą twarzą Tate spróbował odebrać jej wodze. Za
późno. Klacz Marnie skoczyła gwałtownie do przodu. Zrzuciła dziewczynę z siodła jak zepsutą, szmacianą
lalkę.
- O Boże - wyjęczał Tate zeskakując na ziemię. Podbiegł do Marnie i wziął ją w ramiona.
- Marnie, odezwij się do mnie!
Marnie czuła, że całe ciało ma jakby z drewna. Z zamkniętymi oczyma poruszyła palcami jednej nogi, potem
drugiej. W porządku.
Co się stało? Dlaczego ma wrażenie, że chce wypłynąć na powierzchnię, a jakiś prąd wciągają pod wodę?
Otworzyła oczy. Ujrzała sufit. Ostrożnie obiegła wzrokiem pokój. Nie wiedziała, gdzie jest.
Nagle wszystko sobie przypomniała. Strzały. Ktoś usiłował ją zabić.
- Och! - zatkała głośno. Próbowała przełknąć coś, co ściskało ją w krtani. Nie mogła. Gorące łzy spłynęły jej
po twarzy.
- Och, nie - zatkała jeszcze raz. Czy Tate’owi też coś się stało? Czy kula trafiła w niego zamiast w nią?
W rozpaczy usiłowała sobie przypomnieć całą scenę. Ależ nie. Tate nie mógł zostać trafiony, bo pospieszył
jej na pomoc. Poczuła ogromną ulgę. Wszystko jak żywe stanęło jej przed oczyma. Pamięta bladą twarz Tate’a,
jak pochylał się nad nią, jak wziął ją w ramiona. Słyszała, jak ją woła.
- Tate - wyszeptała.
- Dzięki Bogu.
Podniósł głowę, jakby składał modlitwę dziękczynną. Nie mówiąc nic powiódł dłonią po ciele Marnie.
- Nie trafili mnie, ale głowa mi pęka - położyła dłoń na czole. - A co z tobą? Czy nic ci się nie stało?
- Wszystko w porządku - odpowiedział. Jego głos był przepełniony nienawiścią. - Ale ten sukinsyn, który do
nas strzelał, na pewno nie będzie w porządku, kiedy go dorwę.
Z wielkim wysiłkiem podniosła rękę i chwyciła Tate’a za koszulę.
- Kto... kto mógł zrobić coś takiego?
Tate nic nie odpowiedział. Twarz mu stężała, a oczy stały się lodowato zimne. Jakby układał się z diabłem.
Jego wygląd przestraszył Marnie bardziej, niż gdyby usłyszała prawdę. Zacisnęła mocniej dłoń na koszuli
Tate’a.
- Ty... ty myślisz, że on... że oni strzelali do nas? Do mnie?
- Ani słowa więcej! Przewiozę cię do domu.
Bardzo delikatnie posadził ją przed sobą na siodle. Niewiele pamiętała z drogi do domu, podobnie jak i z
następnych godzin. Tylko fragmenty obrazów.
56
Teraz uniosła się i oparła na łokciu. Kto ją położył do łóżka? Miała na sobie tylko majtki. Tate? Sama myśl o
tym osłabiła ją jeszcze bardziej. Zaraz jednak się uspokoiła. Prawda, to przecież Annie się nią zajęła. Tate
oddał ją w kompetentne ręce gospodyni.
Opadła na poduszki. Czuła się kompletnie załamana. Jedyną pociechą było to, że ani jej, ani Tate’owi nic
poważnego się nie stało. Czuła wściekłość. Dziką wściekłość. Marzyła o ucieczce z tego koszmaru, od ludzi,
którzy chcieli ją skrzywdzić, od myśli o Lansie O’Brienie. A najbardziej chciała uciec od Tate’a, człowieka,
który jednym spojrzeniem, jednym dotykiem wywołał w niej pożądanie. Ogarnęło ją znajome uczucie
przerażenia.
Nie wolno jej było kochać Tate’a. Nie jest przecież taka głupia. To jest związek bez przyszłości. Dla Tate’a
byłaby tylko zabawką. Po skończonej grze zebrałby swoje karty i odszedł.
Nagle pokój zawirował przed oczyma Marnie. Gwałtownie zaszlochała. Usłyszała hałas i zamarła w
bezruchu. Powoli, z sercem podchodzącym do gardła, usiadła i wpatrywała się w drzwi.
Tak jak się tego obawiała, na progu ujrzała jego sylwetkę. Krzyknęła i okryła się prześcieradłem.
- Marnie?
- Tate?
- Usłyszałem... że płaczesz.
Otworzyła usta, ale nie mogła wykrztusić ani słowa. Patrzyła na nagą pierś Tate’a, na biodra w obcisłych
dżinsach. Zadrżała.
- Marnie - wyszeptał Tate. Znów się rozpłakała.
- Marnie, nie... proszę. - Głos mu się łamał.
- Och, Tate - łkała - ja... przepraszam.
Tate szedł powoli w jej kierunku. Zdawało się, że porusza się jak automat.
Nie! To było szaleństwo. Jeśli dotknie jej teraz... Musiała go zatrzymać. Nie wolno mu podejść do niej,
zwłaszcza teraz, kiedy jest taka słaba. Z każdym krokiem Tate’a ostrzegawczy sygnał w głowie Marnie stawał
się coraz cichszy.
Podszedł jeszcze bliżej. Serce dziewczyny niemal przestało bić.
- Marnie... wszystko jest już dobrze. - Tate zatrzymał się tuż przy niej. Nie mówiąc nic więcej wpatrywał się
w nią z ogromną czułością.
Potrzebował jej. Potrzebował jej teraz, zaraz. Pragnienie zżerało Tate’a. Nie miało granic. Po raz pierwszy
jego uczucie do Marnie było pozbawione winy. Nagle uciszyło się jego sumienie.
Po wypadku przez długie godziny myślał tylko o tej dziewczynie. Musiał jeszcze raz sprawdzić, czy śpi i czy
wszystko jest w porządku.
Wyszedł ze swego pokoju, przeszedł przez hol i skierował się do jej sypialni. Nie zastanawiając się nacisnął
klamkę i otworzył drzwi.
Zatrzymał się w progu. Jasne światło księżyca sprawiało, że widział ją bardzo wyraźnie. Jedno ramię i długa,
szczupła noga wystawały spod koca. Jej skóra błyszczała jak jedwab. Serce Tate’a biło jak oszalałe. Wszystko
57
się w nim załamało. To było aż takie proste i aż takie skomplikowane. Przez ułamek sekundy jego sumienie
próbowało się buntować, ale trwało to tylko moment... Był zdeterminowany.
Nie mógł od niej oderwać wzroku. Ostatnim wysiłkiem woli próbował się powstrzymać. Mówił sobie w
duchu, że powinien ją przeprosić za najście i uciec. Lecz przeprosiny uwięzły mu w gardle. Nie mógł oderwać
oczu od dziewczyny i od jej piersi. Sutki miała małe, w świetle księżyca wyglądały jak różowe kamyczki.
Poczuł, że budzi się do życia.
Marnie jęknęła. Cała drżała.
Wzrok Tate’a powędrował niżej, prześlizgiwał się po delikatnej skórze, szczupłej talii, płaskim brzuchu,
pępku i zatrzymał się na majtkach. W myślach już z niej zdejmował tę maleńką szmatkę.
W jej oczach odbijało się światło. Lśniły teraz jak kwiaty fiołków pokryte rosą. Tate zapragnął zamknąć ją w
uścisku ramion. Ale zadowolił się jej widokiem.
Odwzajemniła jego spojrzenie i powiedziała coś niezrozumiałego.
Wyciągnął rękę i dotknął kciukiem warg dziewczyny. Były miękkie i drżały.
- Marnie....
Bez słowa otworzyła ramiona.
- Marnie, och, Marnie - wyszeptał siadając na łóżku i wtulił się w jej ramiona. - Ja... ja nie powinienem być
tutaj.
Jej palce zacisnęły się na karku Tate’a.
- Proszę, nie zostawiaj mnie.
Na jej policzkach widniały ślady łez. Tate już nie mógł się opanować. Scałowywał łzy z twarzy Marnie.
Potem delikatnie odsunął ją od siebie. Próbował odzyskać kontrolę nad sobą.
- Nie rozumiesz - załkał patrząc na nią - nie mogę tak po prostu cię obejmować. Ja...
Położyła palec na ustach Tate’a, uciszając go.
- Wiem. Wszystko w porządku.
- To znaczy, że...?
Tym razem uciszyła go pocałunkiem. Ich nagie ciała zetknęły się. Oboje wiedzieli, że nie ma odwrotu. Tate
wstał i szybko zrzucił dżinsy.
- Tate, Tate... - Marnie wyciągnęła ręce i przyciągnęła go ku sobie. Niemal krzyknęła ze zdumienia, czując na
brzuchu jego męskość.
- Widzisz, co ze mną robisz? - Przytulił ją do siebie.
- Pocałuj mnie - poprosiła.
- Och tak, tak - wyszeptał.
Ich usta spotkały się w gorącym pocałunku. Tate przesuwał biodrami po brzuchu Marnie. Oderwał usta od jej
warg, uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Była jego, tylko jego. Dotknął piersi dziewczyny.
Westchnęła z rozkoszy i mocniej przytuliła go do siebie.
- Zaraz zwariuję - powiedziała cichutko. Tate wstał i stanął obok łóżka. Oczy Marnie rozszerzyły się z
niepokoju.
58
- Zaraz, moja najdroższa, zaraz... - Zsunął z niej majtki. Teraz oboje byli nadzy. Marnie wyciągnęła ramiona i
objęła go mocno.
- Och, Marnie - jęk Tate’a przeszedł niemal w krzyk, gdy poczuł na brzuchu jej miękką dłoń.
Zatopił się w niej. Marnie nogami objęła jego biodra. Ślepa namiętność porwała ich oboje.
- Marnie... - Tate nie mógł powiedzieć nic więcej. Takiego pożądania nie czul w stosunku do żadnej z kobiet.
Wtuliła się w niego.
- Marnie, och. Marnie, pragnę cię! Wypełniał ją całą. Poczuła niewypowiedzianą, niemal bolesną rozkosz.
- Och, Tate - krzyknęła.
Kocham cię Marnie, Boże, kocham cię! powtarzał w myślach Tate.
59
ROZDZIAŁ ÓSMY
Marnie lekko się poruszyła. Głowa Tate’a spoczywała na poduszce, a noga leżąca na jej udzie wiązała ich ze
sobą. Bała się, że niespodziewany ruch mógłby obudzić Tate’a. Wiedziała, że bardzo potrzebował snu, może
nawet bardziej niż ona.
Nie mogła zasnąć. Była zbyt przejęta tym, co się stało. Zresztą nie pragnęła snu. Chciała rozpamiętywać,
smakować każdy moment ich szaleństwa.
Westchnęła cicho. Nie potrafiła pozbyć się myśli, że w jakiś sposób zdradziła Lance’a, ale gdyby mogła
wszystko powtórzyć, nic by nie zmieniła. Już przedtem myślała, że Tate musi być dobrym kochankiem, ale
przeszedł wszystkie jej oczekiwania.
A jaka ona była? Czy dała mu tyle samo co on jej? Marnie bardzo chciała, by odpowiedź była twierdząca, ale
obawiała się, że dla Tate’a to, co między nimi zaszło, nie było niczym nadzwyczajnym. Myślała, że pasja, która
sprawiła, iż przez całą noc szukali się nawzajem, była dla Tate’a tylko fizycznym pociągiem, niczym więcej.
Ale przecież powiedział, że jej pragnie. Czy to nie było przejawem uczucia? Niekoniecznie. Prawdopodobnie
mówił to samo wielu innym kobietom.
Marnie stłumiła westchnienie. Rzuciła okiem na Tate’a i siłą powstrzymała się, by go nie dotknąć. Choćby po
to, by upewnić się, że on naprawdę istnieje.
Ale to nie był jedyny powód. Gdzieś po drodze
Marnie się zgubiła. Zrobiła najgłupszą z możliwych rzeczy - zakochała się. Zakochała się po uszy,
nieodwracalnie, w O’Brienie.
Teraz uczucie radości mieszało się ze smutkiem i strachem. Kochała go, więc była na jego łasce. Mógł z nią
robić, co chciał, posiadał nad nią nie ograniczoną władzę. I wcale nie pragnęła się od niego uwolnić. To było
cudowne czuć się pożądaną, tak podniecające było czuć jego ciężar na sobie. Nie chciała żyć z dala od tego
człowieka, ani teraz, ani nigdy.
Wzrok Marnie przesunął się z twarzy Tate’a na pierś. Oddychał równo.
- Kocham cię - szepnęła cichutko.
To wszystko, na co mogła sobie pozwolić.
- Śpisz?
- Nie - szepnęła Marnie przytulając się mocniej do muskularnego ciała Tate’a. - A ty? Pogładził ją po plecach.
- Też nie.
- Która godzina? - spytała z trudem. Jego dotyk powodował dziwne reakcje.
- Szósta.
- Czy musimy wstawać? - jęknęła.
- Nie, jeśli nie chcesz. - Roześmiał się.
- Nie spałam od północy.
Tate odsunął się nieco, by zobaczyć twarz Marnie.
60
- Myślałaś. - To nie było pytanie tylko stwierdzenie.
- Tak. O nas. O tobie. Poczuła, jak sztywnieje.
- Mów dalej.
- Właściwie to myślałam o twojej... żonie.
- A o co chodzi? - W jego tonie kryło się napięcie.
- Czy... czy byliście szczęśliwym małżeństwem? - Marnie wstrzymała oddech. Wiedziała, że wchodzi na
niebezpieczny grunt.
- Nie - powiedział bez ogródek. - Możesz wierzyć lub nie, ale ona zawsze chciała więcej, niż mogłem jej dać.
Wyraźnie słyszała głęboki smutek w jego głosie. Musiał to w sobie nosić od dawna. Marnie zrobiło się go żal.
- Jak umarła?
- W wypadku. Była pijana i straciła panowanie nad kierownicą.
- Okropne. Nastąpiła cisza.
- A co z tobą? - Teraz głos Tate’a był ciepły jak jego dłoń na piersi Marnie. - Powiedz wreszcie coś o sobie.
Marnie uśmiechnęła się.
- Niewiele jest do opowiadania.
- Byłaś kiedyś zakochana?
Z twarzy dziewczyny zniknął uśmiech.
- Nie.
- Nie mogę w to uwierzyć.
Poruszyła się w jego ramionach.
- Więc raz myślałam, że jestem.
- Co się stało?
- Okazało się, że ten człowiek jest żonaty i ma rodzinę.
Tate wahał się przez chwilę. W końcu zapytał:
- I nikogo więcej nie było?
- Nie.
Zapadło milczenie. Przerwał je nerwowy oddech Marnie.
- A jeśli chodzi o nas... o tę noc...
- Czy chcesz, żebym powiedział, że mi przykro?
- A... jest ci przykro?
- O Boże, nie. Ale nie zamierzałem cię tknąć - dodał tonem pełnym napięcia.
- Wiem - powiedziała cicho. - Ja też nie miałam zamiaru kochać się z tobą.
Uniósł palcami brodę Marnie, tak że musiała spojrzeć na niego. Miała smutne oczy.
- Czy chcesz powiedzieć, że jest ci przykro? Przymknęła powieki.
- Nie.
- A jeśli zajdziesz w dążę?
- To nie był właściwy moment.
61
- Czy sprawiłem ci ból? Przełknęła ślinę.
- Nie.
- To dziwne. Jesteś taka drobna, wąska...
- Nie sprawiłeś mi bólu... było cudownie.
- Och, Marnie, Marnie, co ja mam z tobą zrobić?
- A co chciałbyś?
Nienawidziła siebie za te pytania, ale było to silniejsze od niej.
- Chciałbym zaszyć się z tobą gdzieś w jakiejś dziurze i kochać się tak długo, aż oboje bylibyśmy tacy słabi,
że nie moglibyśmy się ruszać.
- Och, Tate - wyszeptała.
- Ale wiemy, że to niemożliwe, prawda? Marnie poczuła ucisk w sercu. Poczucie winy dzieliło ich jak żelazna
kurtyna. No i to, że Tate jej nie kochał. Pomyślała, że musi o tym pamiętać.
- Tak - powiedziała wreszcie niepewnie. - Wiem. Przez chwilę trzymali się w objęciach bez słowa. W końcu
Marnie przerwała milczenie.
- I co z tymi strzałami? Dowiedziałeś się czegoś?
- Niewiele, ale nie spocznę na laurach - powiedział twardo. - Kiedy zostawiłem Annie gdaczącą nad tobą jak
kwoka, zadzwoniłem do FBI. A potem wróciłem na to miejsce, żeby się rozejrzeć.
- I?
- Znalazłem ślady obozowiska oraz dwa pety, które zabrano do analizy.
- Czy... czy myślisz, że to ma związek z...
- Nie wiem - przerwał jej. - Wiem natomiast, że jak dorwę tego kogoś, kto stał za tą sprawą, to dobrze za to
zapłaci. Gdyby zrobili ci krzywdę...
Zdenerwował się i to sprawiło, że Marnie łzy napłynęły do oczu.
- Ale nic mi się nie stało, a tylko to się liczy.
- Tak. Uważam jednak, że byli zbyt bliscy sukcesu.
- Może to nie ma znaczenia, ale pamiętasz, że zanim usłyszeliśmy strzały, zaczęłam ci mówić o Samie
Andersenie?
Tate skinął głową.
- No więc, byłam w holu i zobaczyłam, że stoi przy drzwiach biura i udaje, że naprawia zamek. Nic nie robił!
Ucho przyłożył do drzwi i podsłuchiwał twoją rozmowę z FBI.
- Ale po co? - Tate zmarszczył czoło.
- Chyba z ciekawości. To jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy.
Zmarszczka na czole Tate’a pogłębiła się.
- Nie wiem. W tym musi być coś więcej. Porozmawiam z FBI i poproszę, by się nim zajęli. - Przerwał i
głęboko spojrzał w oczy Marnie. - A teraz chciałbym robić coś innego.
- Co takiego?
- Kochać się z tobą.
62
Marnie zaczerwieniła się. Oblała ją fala gorąca.
- Ja też tego chcę.
Słońce zajrzało przez okno. Świt przechodził w dzień.
Tate przyciągnął dziewczynę ku sobie. Była ciepła, gotowa. Gładził ją powoli, delikatnie wywołując ogień,
który tylko on mógł ugasić.
Podciągnął ją do góry i posadził na sobie. Usta Marnie otworzyły się z rozkoszy.
- Och... - jęknęła poddając się zmysłom. Tate wypełniał ją całkowicie.
- Powoli, maleńka.
Położył dłonie na plecach Marnie i przyciągnął ją lekko ku sobie. Pieścił jej piersi. Marnie cicho jęczała.
Poruszali się w tym samym rytmie.
Później, mając go ciągle w sobie, przytuliła się do spoconej piersi Tate’a. Nagle zadzwonił telefon.
Tate natychmiast oprzytomniał. Zsunął Marnie z siebie i podniósł słuchawkę.
- Halo - powiedział ostro.
Marnie zdenerwowana patrzyła na niego. Tate podał jej słuchawkę.
- To do ciebie. Dom opieki społecznej. Marnie z trudem opanowała panikę. Schwyciła słuchawkę.
- Tu Marnie Lee.
W chwilę później słuchawka wypadła jej z dłoni. Twarz miała kredowobiałą.
- To... ojciec. Gdzieś zniknął.
- Gdzie on może być? - Marnie łkała.
- Zaufaj mi - odparł Tate. - Wszystko będzie dobrze. Znajdziemy go. Jak mogłoby być inaczej, skoro szuka go
policja, FBI i my?
Marnie westchnęła i potarła skronie. Chciałaby mieć tyle pewności co Tate.
Od momentu gdy dzwonek telefonu zerwał ich z łóżka, wszystko wydawało się Marnie mgliste, zupełnie tak
jak wtedy, gdy porwano Lance’a. Tate odłożył słuchawkę i przytulił ją do siebie.
Pierwszą myślą Marnie było, że Silasa porwano, aby zemścić się na niej.
- Nie, nie. - Tate odgadł jej podejrzenia i starał się ją pocieszyć. - Nie wyciągajmy wniosków, dopóki nie
znamy faktów.
Zapomnieli o wszystkim innym. Natychmiast ruszyli do domu opieki, gdzie czekali na nich administrator i
przełożona pielęgniarek. Oboje powiedzieli Marnie, że pan Lee siedział na ganku i nagle zniknął.
- Jak mógł tak po prostu zniknąć? - Marnie żądała wyjaśnień spoglądając raz na jedno, raz na drugie.
- Niestety, nie potrafimy na to odpowiedzieć, panno Lee. - Administrator był zażenowany. - Minęły dwie
godziny, a Silasa wciąż nie było. Zupełnie jakby się ulotnił lub - gorzej - jakby go porwano.
Teraz Marnie i Tate krążyli po lasku za trawnikiem koło domu. Sądzili, że może Silas zgubił się w nim. Z
każdym krokiem, z każdą minutą Marnie bała się coraz bardziej, a jej zdenerwowanie narastało. Rzuciła okiem
na Tate’a i zrozumiała, że czuje to samo, choć przed chwilą ją pocieszał. Na jego czole pojawiły się
zmarszczki.
63
- Ja... czy myślisz, że zabrali go bo... z mojego powodu? -
Tate zatrzymał się i spojrzał na Marnie. Nie odezwał się, tylko dotknął palcami jej policzka i otarł łzy.
- Och, kochanie - powiedział. - Nie wydaje mi się, aby tak było. Nie mówię, że się nie martwię. I twoje obawy
mogą się okazać uzasadnione. Ale myślę, że tak się nie stało.
- Mam nadzieję. Modlę się, byś miał rację.
Kontynuowali poszukiwania. Tate obejmował ramiona Marnie. Dodawało jej to otuchy. Ufała mu
bezgranicznie i nie chciała myśleć, co by zrobiła, gdyby Tate’a nie było w tym momencie przy niej.
Wiedziała też, że nie powinna tak myśleć. Ta miłość przyniesie jej w końcu tylko ból. Ale po ostatniej nocy
nie miała ani siły, ani ochoty na stwarzanie dystansu między nimi.
- Panno Lee!
Oboje przystanęli zaskoczeni. Wołający ich głos był pełen podniecenia. Oczy Marnie rozszerzyły się.
- Och, Tate! - Nie mogła wykrztusić ani słowa więcej. Chwycił ją za rękę.
Przeciskali się przez krzaki idąc wolniej, niż by chcieli. Marnie uderzyła ramieniem w jakąś sterczącą gałąź.
Ból ją zaskoczył. Krzyknęła. Tate zatrzymał się w pół kroku.
- Co się stało? - przestraszył się.
- Nic - wykrztusiła z trudem. Ostry ból sprawił, że zrobiło jej się niedobrze. - Wszystko w porządku.
Wpadłam tylko na jakąś gałąź. Chodźmy prędzej.
- Zaraz, powoli. - Tate chwycił ją za ramię. - Jeśli upadniesz i zrobisz sobie krzywdę, ojciec nie będzie miał z
ciebie wiele pożytku, prawda?
Marnie zmrużyła oczy. Raziło ją ostre słońce.
- Prawda, ale ciągle tak się boję.
- Wiem - powiedział miękko. - Wiem.
Wyszli z lasu i dotarli na polanę. Przed nimi stał Silas Lee w towarzystwie pielęgniarki i administratora.
- Dzięki Bogu! - zawołała Marnie uśmiechając się do Tate’a.
- Więc na co czekasz? - Znów czule dotknął palcami jej policzka. - Biegnij uściskać ojca.
Wkrótce Silas był już w swoim pokoju i siedział w ulubionym krześle przy oknie. Marnie stała obok niego.
Oparty o ścianę Tate przyglądał się im z uwagą.
- Od jak dawna on jest taki? Na ustach Marnie pojawił się smutny uśmiech. Przygładziła palcami włosy
Silasa.
- Od zawsze.
Na twarzy Tate’a pojawiło się zdumienie. Marnie westchnęła. Ich oczy spotkały się.
- To oczywiście przesada - wyjaśniła. - Wiem, że to brzmi okropnie, ale kiedy chcę sobie przypomnieć, jaki
był bystry i aktywny, rzadko mi się to udaje. - Wzrokiem błagała Tate’a, by ją zrozumiał. - Gdy jestem w domu
albo w pracy i myślę o dobrych i starych czasach, wszystko wydaje mi się mgliste, nierealne. Widzę go tylko
takim, jaki jest teraz. To bardzo boli.
Tate zacisnął usta.
64
- Wyobrażam sobie, jakie to musi być okropne patrzeć, jak taka, cholerna choroba atakuje kogoś, kogo się
kocha.
- Najgorsze jest to, że nie ma nadziei na poprawę. Może być tylko gorzej i gorzej.
Na chwilę zamilkli. Wreszcie Tate zapytał:
- Czy jesteś pewna, że to miejsce jest dobre dla niego?
- Najlepsze, jakie można kupić za pieniądze.
- To jak to się, do diabła, stało, że ojciec tak daleko zawędrował?
Marnie zmarszczyła czoło. W jaki sposób jej ojciec mógł tak po prostu odejść? Silas Lee zrobił dokładnie to,
co inni pacjenci chorzy na chorobę Alzheimera - zwyczajnie poszedł przed siebie i zgubił się. Jakby był małym
dzieckiem. Personel domu był zdenerwowany, tłumaczył się, przepraszał gorąco. Ale to nie uspokoiło obaw
Marnie.
Tate wyczuł jej nastrój. Wyciągnął rękę i poklepał Marnie po ramieniu. Odezwał się łagodnym tonem.
- Przepraszam, nie chciałem cię...
- Nie przepraszaj, masz rację - przerwała mu. - Sama zadaję sobie to samo pytanie.
- Nie sądzisz, że twój ojciec powinien mieć opiekę przez całą dobę. Odwróciła wzrok.
- To się samo przez się rozumie, tylko że mnie na to nie stać.
- Ale mnie stać - odparł bez emocji. Spojrzała na Tate’a zdumiona.
- Zrobiłbyś to dla mnie?
- Tak. Zrobiłbym to dla ciebie.
Marnie zwilżyła wargi.
- Ja... ja ci oczywiście zwrócę. Kiedyś. Jakoś.
- Daj spokój! - odrzekł szorstko.
- Ja...
- Powiedziałem, daj spokój. Postanowiła, że zrobi tak, jak chce Tate.
- Pojadę do biura. Czy nic ci się nie stanie? Marnie uśmiechnęła się.
- Nie, nic.
- Jesteś pewna?
- Jestem pewna.
Posłał jej długie spojrzenie i podszedł bardzo blisko.
- Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebować - szepnął.
- Dobrze.
Pochylił się i dotknął wargami jej ust. Objęła go i oddała pocałunek. Kiedy już nie mogli oddychać, Tate
oderwał się od Marnie.
- Później - powiedział zduszonym głosem. Odwrócił się i wyszedł.
Po wyjściu Tate’a Marnie straciła poczucie czasu. Nie miała pojęcia, jak długo siedziała przy ojcu, trzymając
go za rękę i przemawiając do niego. Kiedy w końcu podniosła się, by wyjść, ciągle jeszcze czuła na wargach
pocałunek Tate’a.
65
Tate, zniecierpliwiony, zastanawiał się, gdzie, do diabła, podział się Courtney. Agent zadzwonił do niego
ponad godzinę temu i powiedział, że przyjeżdża do biura.
Do tej pory nie miał czasu o tym myśleć. Zaraz po przyjściu do biura przywołał swego asystenta Neala i kazał
mu załatwić całodobową opiekę dla Silasa Lee.
Po wyjściu Neala zabrał się do przeglądania sterty kontraktów, które Marnie położyła na jego biurku. Ale nie
mógł się na niczym skoncentrować. Nawet teczka z drukowanym napisem „Ściśle tajne” nie przyciągnęła jego
uwagi. Wewnątrz były ostateczne dane dotyczące nowego materiału wybuchowego, które rząd zaaprobował
bez zastrzeżeń.
Lance byłby dumny.
O Boże, synu, czy ty jeszcze żyjesz?
Wpatrywał się w porozrzucane na biurku papiery, jakby to one były wszystkiemu winne. Nagle, w napadzie
złości, miał ochotę zrzucić wszystko na podłogę. Ledwie się powstrzymał. Zawsze był dumny z tego, że potrafi
kontrolować własne uczucia. I dotąd to mu się udawało. Ale teraz niepokój o Lance’a i uczucie do Marnie
sprawiły, że był już na granicy wytrzymałości psychicznej.
Czy do końca swoich dni będzie zaczynał i kończył każdy dzień myśląc o niej? Tak - podpowiadało mu jego
serce. Kiedy zeszłej nocy dotknął Marnie, rozpalił się w nim ogień. A kiedy był z nią, wszystko się w nim
paliło i pali się dotąd.
Stracił kontrolę nad sobą. Ostatnią rzeczą, którą planował, było zakochanie się w kobiecie, którą kochał jego
syn... Nie!
Przekonywał sam siebie, że to, co czuł, to nie może być miłość. Ale i tak wiedział, że jest inaczej. Tylko
miłość potrafiła sprawić, że miał ochotę umrzeć, choć cieszył się znakomitym zdrowiem.
Nawet teraz czuł delikatny zapach Marnie. Jakby osiadł na jego skórze. Był tak cudowny, że aż bolesny.
Pragnął tej kobiety. Znowu i znowu.
- O’Brien?
Drgnął zaskoczony i odwrócił się. Agent Courtney zaglądał przez drzwi.
- Proszę wejść - powiedział niemal niegrzecznie. Potem zaklął. Nie wolno mu było wyładowywać złości na
agencie.
- Pukałem... - Courtney przerwał i wzruszył ramionami. Jego twarz była tak purpurowa jak włosy.
- Przepraszam - wymamrotał Tate - nie słyszałem.
- To zrozumiałe, biorąc pod uwagę sytuację...
- Proszę usiąść - zaproponował Tate. - Czy w domu wszystko w porządku?
- Oczywiście.
- To dobrze.
Courtney spojrzał badawczo na Tate’a.
- Nie o tym chciał pan ze mną mówić, prawda?
- Nie. - Tate westchnął ciężko. - Chodzi mi o niejakiego Andersena, który pracuje tu jako dozorca. Courtney
założył nogę na nogę.
66
- Co z nim?
- Marnie złapała go na podsłuchiwaniu naszej rozmowy.
- Sądzi pan, że za tym może się kryć coś więcej niż zwykła ciekawość?
- Nie wiem, ale nie zaszkodzi sprawdzić. - Sięgnął po jedną z teczek leżących na biurku i rzucił ją
Courtneyowi. - To są jego akta osobowe. Sprawdziliśmy go bardzo dokładnie, ale coś mogło nam umknąć, coś,
co może macie w swoich komputerach.
- Nigdy nie wiadomo. Zaraz się do tego zabierzemy.
Na chwilę zapadła cisza.
- Czy pan myśli, że Lance jeszcze żyje? - spytał z trudem Tate.
Courtney westchnął.
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- To czekanie... to czekanie jest cholernie trudne.
- Wiem. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie dzwonią ponownie ze swoimi żądaniami. Tate potarł czoło.
- Dlatego właśnie mój instynkt podpowiada mi, że złapali go amatorzy.
- ...którym cholernie sprzyjało szczęście.
- Dokładnie tak.
Tate wstał i wyszedł zza biurka.
- Gdyby jacyś ludzie chcieli zdobyć dane dotyczące naszych badań, już by zrobili jakiś ruch. Myślę, że ten
ktoś, kto porwał Lance’a, mści się za coś na nim albo na mnie.
- Albo na przedsiębiorstwie.
Tate przysiadł na brzegu biurka.
- Sądzę, że zrobili to dla pieniędzy.
- To czemu zwlekają?
- Tego nie wiem. Znów zapadła cisza.
- Courtney - odezwał się wreszcie Tate - czy czasami jest pan zmęczony zajmowaniem się tymi wszystkimi
sukinsynami?
- Codziennie, panie O’Brien, codziennie. Ale skoro mówimy o sukinsynach, to pójdę sprawdzić tego, o
którym mi pan wspominał.
- Proszę mi dać znać, jeśli coś odkryjecie.
- Może pan na to liczyć. - Courtney wstał.
Było już późno, gdy Marnie wyprowadziła samochód z parkingu przed domem opieki społecznej i ruszyła do
biura. Postanowiła, że jeśli samochód Tate’a jeszcze tam będzie, zatrzyma się i sprawdzi, czy nie ma dla niej
jakiegoś zajęcia.
Było to bardzo proste - chciała być blisko Tate’a. Nagłe zniknięcie Silasa pozbawiło ją możliwości
pomyślenia o ich ostatniej nocy. Wspomnienie tkwiło w Marnie przez cały dzień, jak kolorowo opakowana
paczka pod choinką, której nie można rozwinąć aż do Wigilii.
67
Jechała bulwarem. Szczegóły ostatniej nocy przewijały się przed jej oczyma jak film. Mocno ścisnęła
kierownicę, by opanować ogarniające ją podniecenie.
I wtedy właśnie dostrzegła Sama Andersena. Wychodził ze sklepu naprzeciw budynku ich biura.
Później nie umiała wytłumaczyć, dlaczego zwolniła i zaczęła go obserwować. Działała instynktownie. Może
dlatego, że miał tak dziwnie rozbiegane oczy, jakby szukał czegoś lub kogoś. Nagle do krawężnika podjechał
mały, zwyczajny samochód. Marnie patrzyła bardziej z ciekawości niż jakiegokolwiek innego powodu. Odkąd
złapała Andersena na podsłuchiwaniu pod drzwiami, całkiem straciła do niego zaufanie.
Kierowca samochodu był tak samo zwyczajny jak jego wóz - nie wyróżniał się niczym. A jednak było w nim
coś znajomego, coś, czego Marnie nie potrafiła uchwycić. Może ten człowiek też pracował w ich
przedsiębiorstwie i kiedyś go tam widziała?
- Tracisz czas, Lee - powiedziała do siebie głośno i nacisnęła gaz. Dopiero gdy wjechała na parking firmy,
uświadomiła sobie, skąd zna tamtego mężczyznę.
- Boże, nie! - krzyknęła wysiadając z samochodu. Biegła, nie zatrzymując się, aż do biura Tate’a. Bez pukania
otworzyła z trzaskiem drzwi i bez tchu wpadła do pokoju.
Courtney, który miał wychodzić, zatrzymał się gwałtownie. Tate zbladł jak papier.
- Marnie?
- Przypomniałam sobie, jak wygląda ten mężczyzna. - Przerwała, by nabrać oddechu. - Właśnie przed chwilą
go widziałam. On tu kiedyś pracował.
68
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Niebo migotało gwiazdami, wśród których księżyc wisiał jak wielka srebrna kula na nocnym niebie.
Marnie szła brzegiem basenu. Podniosła głowę i wdychała w płuca świeże, nocne powietrze. Patrząc na
gwiazdy starała się odprężyć, nacieszyć pięknem ciepłej nocy. Niestety, nie potrafiła. Widok był przepiękny,
zapierał dech w piersiach, ale Marnie nie potrafiła się na nim skoncentrować. Była spięta, jakby dostała cios w
żołądek i oczekiwała na następny.
Jakże po takim dniu mogłoby być inaczej? Nawet teraz, choć minęło tyle godzin, trudno jej było uwierzyć w
to, że widziała człowieka, który porwał Lance’a. To musiał być dziwny kaprys losu, innego wytłumaczenia nie
było.
Od momentu gdy wpadła do biura Tate’a i powiedziała, co widziała, wydarzenia potoczyły się z szaloną
szybkością. Natychmiast rozesłano listy gończe za Walterem Elliotem, byłym pracownikiem firmy, niedawno
zwolnionym z pracy, i za Andersenem. Okazało się, że ten ostatni od kilku dni nie zjawiał się w pracy.
Marnie westchnęła i ściągnęła przez głowę trochę za dużą, bawełnianą koszulkę. Miała na sobie kostium
kąpielowy w kolorze czerwonego wina, który zasłaniał tylko niewielkie fragmenty jej ciała. Marzyła, by Tate ją
teraz zobaczył. Zaraz jednak zganiła się za tę myśl.
Usiadła na brzegu basenu i zanurzyła nogi w wodzie.
Była cudowna. Woda działała na jej stargane nerwy jak łagodny balsam. Uniosła głowę i rozejrzała się
wokoło. Wszystko zalane było światłem księżyca.
Półkolisty basen i całe jego otoczenie to istny raj dla samotników. Panował tu spokój. Marnie patrzyła na
wysokie ogrodzenie otaczające basen, które ukrywało to miejsce przed oczyma kręcących się po całym terenie
agentów i zapewniało maksymalną prywatność. Znów spojrzała na prześliczny basen.
Nie było wątpliwości. Tate posiadał wszystko, co najlepsze. Marnie nie czuła zawiści, tylko żal. Żal, bo nie
pasowała do tego świata.
Powędrowała wzrokiem ku domu i oknom sypialni Tate’a. Wszystko było pogrążone w ciemnościach. Nie
zdziwiło to Marnie. Teraz, gdy nie było Lance’a, Tate pracował do późna w nocy.
W drodze powrotnej z komisariatu spytała Tate’a, czy powinna z nim wrócić do biura i pomóc w pracy. Nie
zgodził się na to. Uparł się, by wróciła na ranczo. Twierdził, że jak na jeden dzień miała dosyć wrażeń.
A ona nie chciała go zostawić. Noc bez Tate’a była koszmarem. Myśl o przyszłości bez niego była jeszcze
większym koszmarem.
- Czy to zamknięta, jednoosobowa prywatka? Marnie drgnęła przerażona. Obróciła głowę i ujrzała stojącego
Tate’a. Miał na sobie tylko czarne kąpielówki.
- Przestraszyłem cię? - spytał siadając obok Marnie.
- Tak.
- Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru.
Serce dziewczyny biło gwałtownie.
- Skąd... skąd wiedziałeś, że tu jestem?
69
- Poszedłem do twojego pokoju.
Gdzieś niedaleko cykał świerszcz. Lekki wiaterek przynosił zapach kwiatów. Oni jednak tego nie zauważyli,
byli zajęci wyłącznie sobą.
- Na... naprawdę?
Głos uwiązł jej w gardle. Patrzyła na Tate’a i myślała o tym, jaki jest przystojny, jak ładnie pachnie. Jak
dobrze byłoby go dotknąć!
- Myślałem, że śpisz.
Spojrzała na niego.
- Starałam się, ale nie mogłam zasnąć.
- Wcale się nie dziwię. Mnie teraz też sen łatwo nie przychodzi.
- Czy... czy wracasz prosto z biura? - Ledwo to powiedziała, już żałowała pytania. Zaczerwieniła się. -
Przepraszam. Nie miałam zamiaru wtrącać się w nie swoje sprawy.
To nie była prawda. Chciała wiedzieć, gdzie Tate był do tej pory. A co będzie, jeśli usłyszy odpowiedź, której
nie chce usłyszeć? Może kochał się z tą swoją blondynką? Na samą myśl Marnie zrobiło się niedobrze.
- Marnie, spójrz na mnie.
Z trudem przełknęła ślinę.
- Masz pełne prawo pytać - powiedział Tate zduszonym głosem.
- Nie...
- Tak. - Nie odwrócił wzroku. - Odkąd cię poznałem, nie byłem z żadną inną kobietą,
- Och, Tate - wyszeptała.
Patrzyła na niego i rozkoszowała się widokiem jego muskularnego ciała. Tate przechylił się do tyłu i oparł na
łokciach.
- Wpakowaliśmy się w kabałę, prawda?
- Cholerną - odparł z cieniem uśmiechu na ustach. Przez chwilę milczeli.
- Czy sądzisz, że schwytają Elliota? - odezwała się w końcu Marnie.
- To tylko kwestia czasu.
- Chciałabym wierzyć, że masz rację.
- Wiem, o czym myślisz.
- Naprawdę?
- Dlaczego Andersen i Elliot spotkali się w miejscu, gdzie każdy mógł ich zauważyć?
Marnie zastanawiała się
- Rzeczywiście o tym myślałam i dziwi mnie ich postępowanie.
- Już ci kiedyś mówiłem, że są nienormalni ludzie. Z takimi nigdy nic nie wiadomo.
- Czy sądzisz, że to Andersen prowadził wtedy samochód?
- Bardzo prawdopodobne. I pomyśleć, że ten sukinsyn cały czas u nas pracował.
- A Elliot nie?
- On też. Ale przynajmniej jeden z inżynierów miał na tyle rozumu, by go wyrzucić z pracy.
70
- Więc sądzisz, że oni po prostu się zmówili i we dwóch wszystko zaplanowali? Trudno mi w to uwierzyć.
- Mnie też.
- Jeśli tak było, to bardziej zależy im na zemście niż na pieniądzach - powiedziała Marnie.
- Oczywiście.
- Nie można być całkiem normalnym, jeśli robi się coś takiego.
- Właśnie tacy ludzie są zdolni do największych przestępstw - rzucił Tate ostro.
Marnie palcami stóp kreśliła kółka na wodzie.
- Bardzo trudno o tym myśleć. Kiedy go dziś zobaczyłam, całe to koszmarne zdarzenie znów stanęło mi przed
oczyma. Miałam ochotę krzyczeć.
- Cśś. Nie myśl o tym teraz. Jesteś bezpieczna. - Oczy Tate’a pociemniały z przejęcia. - Chcesz popływać?
- Z przyjemnością. - Głos Marnie lekko drżał.
Tate wstał, odbił się od krawędzi basenu jak od trampoliny i wskoczył do wody. Gdy się wynurzył, Marnie
postanowiła towarzyszyć mu i zsunęła się do wody.
Popłynęli obok siebie do przeciwległego końca basenu. Gdy dotarli do celu. Tate niespodziewanie wyszedł z
wody. Zdumiona Marnie ujrzała, że ściąga spodenki i odrzuca je na bok.
Wstrzymała oddech. Światło księżyca oblewało nagie dało Tate’a. Zsunął się z powrotem do basenu nie
odrywając wzroku od Marnie. Podszedł i położył dłonie na jej ramionach.
- Zawsze, gdy jesteś blisko, mam ochotę cię dotykać.
- Ja też. Pocałował ją.
- Nie powinieneś... nie powinniśmy - wyszeptała.
- Dlaczego?
- Agenci. Oni są...
- Tutaj nas nie mogą zobaczyć. - Dotknął jej ust.
- Jesteś pewny?
- Najzupełniej. - Zsunął ramiączka stanika Marnie i pogładził ją po ramionach.
- Mmm, to bardzo miłe.
- Jesteś szczęśliwa?
- Tak.
- Ja też.
Spojrzała na Tate’a z uwagą.
- To chyba źle postępować w ten sposób, kiedy Lance’owi grozi niebezpieczeństwo?
- Robimy wszystko, co można, by wrócił.
- Wiem, ale i tak czuję się winna.
- Ja też. Ale przez to wcale nie przestaję cię pragnąć. Czy to znaczy, że jestem nieczułym ojcem?
- Nie - wyszeptała Marnie. - To znaczy, że jesteś tylko człowiekiem.
- Może. A może po prostu żyję chwilą. Nauczyłem się tego w Wietnamie, kiedy wiedziałem, że każdy dzień
może być ostatnim w moim życiu. Przysięgałem sobie tam, że jeśli przeżyję to piekło, to nie stracę już ani
71
sekundy z życia.
- Czułam się tak samo, kiedy ojca zaatakowała choroba Alzheimera.
Nieoczekiwanie Tate odpiął Marnie stanik i rzucił go do wody. Przyglądali się, jak odpływa. Potem odwrócił
się do niej i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dziewczynę.
- Czy wiesz, że twoja skóra lśni jak srebro w świetle księżyca?
- Nie. - Uśmiechnęła się.
Dotknął jej rzęs. Potem pochylił głowę i powiódł ustami po ramionach Marnie.
- Mmm. Twoje włosy łaskoczą.
- Podoba ci się to?
- Szalenie. - Prawie krzyknęła, gdy nagle ugryzł ją w ramię. - Nigdy przedtem... nie przeżywałam takiej
przyjemności.
Zaskoczony tym wyznaniem, przestał ją pieścić.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Twój dotyk jest jak dynamit - wyszeptała.
Objęła ramionami szyję Tate’a. Jęknął, gdy usta Marnie dotknęły jego gorącej, słodkawej w smaku skóry.
- Marnie, ja zwariuję.
- To dobrze.
Pochylił się i językiem dotknął jej sutek. Wbiła paznokcie w jego ramiona. Pomyślała, że jednak on musi ją
kochać. Musi. To nie mógł być wyłącznie seks. Tylko dlaczego ciągle miała wątpliwości? Trzymała się ich
kurczowo, nie chciała, by zupełnie zawładnęło nią pragnienie, jakie Tate w niej wzbudzał.
Przesunęła dłonie i objęła nimi pośladki Tate’a. Były twarde, gładkie, cudowne.
- Czy to dlatego, że jeździsz konno? To znaczy, czy dlatego jesteś taki wysportowany i umięśniony?
- Tak. Również biegam. - Roześmiał się. - Nie mam zamiaru wyhodować sobie brzuszka.
- Nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek mogło do tego dojść. Jesteś aż nadto... wspaniały - powiedziała ze
wstydem. Zauważyła jego podniecenie.
- Nie tak wspaniały jak ty - odparł. Marnie nie mogła wydobyć głosu. Dłonie Tate’a objęły jej talię.
- Jesteś taka szczupła.
- Ćwiczę.
- A tutaj? - Oparł ręce na biodrach dziewczyny i zsunął dół kostiumu. - Czy masz taką twardą pupę, bo
ćwiczysz? - Palcami dotknął najintymniejszego miejsca.
Pod Marnie ugięły się kolana.
- Nie wiem - szepnęła. - Proszę... och... jesteś...
- Obejmij mnie nogami - rozkazał pospiesznie unosząc pośladki Marnie. - Czy kochałaś się kiedyś w ten
sposób?
- Nie.
Gorący dreszcz przeszedł po plecach dziewczyny. Ale nie mogła mu powiedzieć, co czuje. Kiedy ją
wypełniał, w ogóle nie mogła myśleć.
72
- Marnie - wyszeptał muskając ustami jej szyję. - Nie chciałbym, by cię bolało.
- To wyjdźmy stąd - odrzekła pospiesznie. Ogień trawił jej ciało.
W chwilę później leżeli na trawie. Wpiła palce w plecy Tate’a. Całował jej szyję, piersi, brzuch.
Oddawała mu się w ekstazie. Poruszał się coraz szybciej. Kiedy nadszedł moment spełnienia, niemal straciła
oddech. Przyciągnęła go mocno do siebie, a z jej piersi wyrwało się długie, głębokie westchnienie. Opadła na
trawę.
Obudził ją zapach boczku. Przeciągnęła się i uśmiechnęła na wspomnienie nocy. Wyciągnęła rękę, by dotknąć
Tate’a. Miejsce obok niej było puste. Tate zniknął. Poczuła się rozczarowana, ale nie zdziwiła się jego
nieobecnością.
Zerknęła na zegarek. Siódma. Tate prawdopodobnie był już w biurze. Niebiański zapach z kuchni to dzieło
Annie, więc nie ma co się spieszyć ze wstawaniem. Chciała przemyśleć jeszcze kilka spraw.
Zaczęli się kochać nad basenem, skończyli w łóżku Marnie. Wszystko to było więcej niż cudowne. Leżała i
czekała na rozkoszny dreszcz wspomnienia. Tym razem nie nadszedł. Zamiast niego pojawił się strach. Co ze
sobą zrobi, jeśli będzie musiała wyrzec się Tate’a?
Wstała, wzięła prysznic, narzuciła tunikę i podreptała do kuchni. W drzwiach stanęła zdumiona.
- Tate?
Odwrócił się i uśmiechnął.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedziała wchodząc do środka. Przystanęła obok. W obciętych dżinsach i starej,
bawełnianej koszulce Tate wyglądał bardzo pociągająco. Marnie poczuta, że znów oblewają fala gorąca. - A
gdzie Annie?
- Wyszła.
- Och. Roześmiał się.
- A bo co? Czy sądzisz, że nie potrafię zrobić śniadania?
- Hmm - zażartowała - poczekamy, zobaczymy. Odłożył widelec i przyciągnął Marnie ku sobie.
Przechyliła głowę, by go lepiej widzieć. Miał gęste, wilgotne rzęsy.
- Czemu nie jesteś w pracy?
- Zaraz tam będę.
- Cudownie pachniesz - powiedziała oddychając głęboko. Dotknął wargami szyi Marnie.
- Nie tak cudownie jak ty. Jeśli zaraz nie usiądziesz grzecznie na krześle, to zaciągnę cię z powrotem do
łóżka.
Wysunęła się z jego objęć i na miękkich nogach podeszła do krzesła.
- Tchórz.
Zrobiła zdziwioną minę.
- Nie tchórz, tylko zmęczona.
73
Przechylił głowę do tyłu, roześmiał się i nalał kawy. Odebrała od Tate’a filiżankę i usiadła. W tym samym
momencie drzwi do kuchni otworzyły się. Zerknęła na nie przez ramię Tate’a i filiżanka wypadła jej z ręki.
- Lance! - powiedziała bezgłośnie.
- Witaj, moja najdroższa Marnie.
Marnie zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. Płynęły nieprzerwanie, zalewając policzki, wpadając do
ust. Niecierpliwie pogrzebała w torebce, wyciągnęła chusteczkę i otarła twarz. Co się z nią działo? Powinna się
śmiać, a nie płakać. Lance wrócił. Cudem udało mu się uciec. To był powód do radości, a nie do łez.
Była zła na siebie, ale nic to nie pomagało. Tak długo żyła w napięciu, że gdy kryzys minął, nie potrafiła się
opanować. W końcu z trudem wzięła się w garść. Rzuciła okiem na Tate’a. Byli tylko we dwoje w małej
poczekalni prywatnego szpitala w zachodniej części Houston.
Tate też najwyraźniej nie odczuwał ulgi. Wyglądał przez okno. Miał ponurą twarz i wyprostowane, sztywne
ramiona. Marnie marzyła o tym, by go dotknąć, pocieszyć. Ale Tate stał się jakby nieosiągalny.
Wmawiała sobie, że jego obojętność i oddalenie nie dotyczyły jej osobiście, że po prostu zżera go troska o
Lance’a. Przyjechali do szpitala dwie godziny temu. Od tego czasu lekarz nie pozwolił Tate’owi nawet zajrzeć
do syna ani też z nim nie rozmawiał.
Marnie nie mogła już dłużej wytrzymać ciszy. Wstała ze skórzanej kanapy i podeszła do automatu z
napojami.
- Chcesz filiżankę kawy? - zapytała stojącego do mej tyłem Tate’a. Odwrócił się i spojrzał na dziewczynę.
Przez chwilę wydawało się Marnie, że jego wzrok złagodniał, ale nie była tego pewna.
- Nie, dziękuję. Nie mógłbym jej przełknąć. Marnie też nagle straciła ochotę na kawę. Ale lepiej było ją
wypić, niż siedzieć z pustym żołądkiem.
- Dlaczego to tak długo trwa? - spytała mocno ściskając filiżankę.
- Nie mam pojęcia - odparł ostro. - O ile wiem, doktor Mays nie pozwolił wejść do niego nawet agentom FBI.
- Dzięki Bogu, że żyje - powiedziała głośno.
- Tak - wymamrotał Tate - ale jest z nim krucho. Marnie rozumiała niecierpliwość i obawy Tate’a. Kiedy
Lance wszedł do kuchni, odebrało im mowę. Twarz Lance’a była posiniaczona i podrapana. Wyglądał, jakby
zszedł z ringu po przegranym meczu bokserskim. Oba policzki miał czarno-sine. Nad górną wargą widoczne
było rozcięcie. Wychudł i pewnie nie jadł żadnego posiłku od chwili, gdy go porwano.
- Och, Lance! - wykrzyknęła w końcu. Zmusiła się, by podejść do niego. Nogi miała jak z waty.
- Boże, synu - jęknął Tate.
Wyciągnął ręce i przytulił Lance’a. Marnie ujrzała łzy w oczach Tate’a i zmieszana odwróciła się. Sama też
nie mogła sobie dać rady z uczuciami.
Gdy Lance uwolnił się z uścisku ojca, wyciągnął ręce ku Marnie. Wpadła w jego ramiona i objęła
wychudzone plecy.
- Och, Lance - zawołała - dzięki Bogu, że wróciłeś!
- Tak, dzięki Bogu - powtórzył Tate jak echo.
74
- Czasami wydawało mi się, że już nigdy cię nie zobaczę. - Przerwał i westchnął głęboko.
- Czułem zupełnie to samo - powiedział słabo Lance - ale w końcu wykiwałem tych sukinsynów.
- Delikatnie odsunął Marnie i spojrzał na ojca. - To wcale nie było takie łatwe - dodał.
- Jestem pewien, że nie - odparł Tate zdławionym głosem. - Czy FBI zatrzymało cię przy bramie? Lance
skinął głową.
- Cała armia agentów. Powiedziałem im, że chcę ci zrobić niespodziankę. Muszę usiąść. - Otarł pot z czoła.
- Zaraz zawieziemy cię do szpitala. - Tate spojrzał na Marnie. - Idź po samochód - zaproponował - ja pomogę
Lance’owi.
Kilka minut później w eskorcie FBI jechali do szpitala. Tate wyprowadził samochód na autostradę. Lance
leżał na tylnym siedzeniu, a Marnie siedziała z przodu, obok Tate’a. Cały czas obserwowała Lance’a,
obawiając się, że może zemdleć, nim dojadą do szpitala.
- Nie chcecie wiedzieć, co się stało? - spytał Lance bezbarwnym głosem.
Oczy Tate’a odbijały się w samochodowym lusterku.
- Tylko jeśli masz siłę mówić.
- Czuję się... zupełnie dobrze - powiedział Lance. Marnie mu nie uwierzyła. Była pewna, że Tate też mu nie
wierzy. Nikt tak poobijany jak Lance nie mógł dobrze się czuć.
- Zależy mi tylko na tym, żeby ci bandyci zapłacili za to - rzucił ostro.
- O to się nie martw. Na pewno zapłacą. - W głosie Tate’a kryła się groźba. Marnie zadrżała.
- Kochanie, czy tęskniłaś za mną? - Lance wyrwał ją z zamyślenia.
Rumieniec oblał policzki Marnie. Nie miała odwagi spojrzeć na Tate’a.
- Oczywiście, że ja... my... tęskniliśmy. Ja... - nie dokończyła. Głos jej się załamał.
- Cieszę się - powiedział ciepło Lance.
- Jakim cudem uciekłeś? - zapytał obojętnie Tate.
- Zawsze obaj przynosili mi jedzenie. Ale dziś rano przyszedł tylko jeden - Andersen. Kiedy mi rozwiązał
ręce i dał to gówno, które nazywał gorącymi płatkami śniadaniowymi, chlusnąłem mu nimi w twarz i zwiałem.
Biegłem jak głupi.
Tate uśmiechnął się.
- Czy bardzo im się opierałeś?
Lance próbował odwzajemnić uśmiech, ale twarz wykrzywił mu grymas bólu.
- Chciałbym, by tak było, ale nie miałem żadnych szans. Od chwili gdy zostałem wrzucony do tej ciemnej
dziury, którą nazywali pokojem, używali mnie jako worka treningowego.
Marnie ścisnęło się serce.
- O Boże, co za zwierzęta!
- Gorzej - powiedział Tate zimnym tonem.
- Słyszałem, jak rozmawiali. Mieli zamiar wyciągnąć od ciebie kupę forsy. - Lance był zupełnie wyczerpany.
- Tak też myśleliśmy - oświadczył Tate. - Doszliśmy do wniosku, że twoje porwanie nie miało nic wspólnego
z nowym projektem. Nie rozumieliśmy tylko, dlaczego tak długo zwlekają z żądaniami.
75
- Bo im dłużej mnie trzymali, tym bardziej się martwiłeś.
Na czole Tate’a pojawiła się zmarszczka.
- Żebym bez targów dał im to, czego będą żądać?
- Dokładnie. To Elliot był mózgiem całej sprawy. - Głos Lance’a znów osłabł. - Gdy go zwolnili z pracy,
dogadał się ze swoim kumplem, Andersenem.
Mięśnie na ramionach Tate’a wyraźnie zesztywniały.
- Aż dziwne, że im się udało. W sumie nie mają więcej rozumu niż główka od szpilki.
- Tak, to prawda - odparł Lance i zamknął oczy. Zasnął. Tate skoncentrował się na tym, by bezpiecznie
dojechać do szpitala. Teraz, gdy czekał na lekarza, jego cierpliwość wyczerpała się.
- Jesteś pewny, że nie chcesz kawy? - ponowiła pytanie Marnie. - Jest naprawdę dobra. Tate spojrzał na nią z
wyrzutem.
- Nie mógłbym jej przełknąć.
- A co z twoją matką? - odezwała się. Wszystko było lepsze niż to milczące napięcie między nimi. - Czy
chcesz, żebym do niej zadzwoniła?
- Sam to zrobię, ale dziękuję za dobre chęci. Poczekam, aż doktor Mays porozmawia z nami.
Lekarz wszedł jak na zawołanie. Uśmiech łagodził jego ostre rysy.
- Mam dobre wieści, Tate. Fizycznie Lance’owi nic nie jest. Nie ma żadnych wewnętrznych obrażeń.
Tate nieco się odprężył.
- A psychicznie? - spytała z obawą Marnie. Wyraz twarzy doktora zmienił się.
- A to już zupełnie inna sprawa.
- Co to ma znaczyć?! - zapytał ostro Tate. Oczy mu się zwęziły.
- Uspokój się. Tate. Nie podniecaj się. Twój chłopak dużo przeszedł. Potrzebuje trochę czasu. Ja...
- Clay, powiedz jasno; o co chodzi.
- Dobrze - odparł doktor Mays wpatrując się w Tate’a. - Tego rodzaju sprawy zawsze pociągają za sobą
reperkusje natury psychicznej.
Twarz Tate’a stężała.
- Co proponujesz?
Marnie była całym sercem z Tate’em. Znów zapragnęła go objąć, pocieszyć. Nie zrobiła jednak nic. Cierpiała
w milczeniu.
- Proponuję, żeby Lance został na kilka dni w szpitalu pod opieką psychiatry.
- Zostanie tak długo, jak będzie trzeba - powiedział Tate. - Czy możemy go zobaczyć? - Nie spuszczał oczu z
Marnie.
- Nie ma problemu - odrzekł bez wahania doktor Mays.
- A FBI?
- Też nie ma problemu.
Parę minut później weszli do pokoju Lance’a. Siedział na łóżku ze zmarszczonym czołem. Już nie wyglądał
na takiego wyczerpanego i słabego jak przedtem. Odzyskał też nieco pewności siebie.
76
- Kiedy będę mógł wrócić do domu? - W jego głosie krył się upór.
Marnie odetchnęła z ulgą. Widać było wyraźnie, że Lance powoli odzyskuję formę i niedługo znów będzie
tym, kim był dotychczas - rozpieszczonym i aroganckim synem bogacza. Tate najwyraźniej nie zauważył tego.
- Obawiam się, że dopiero za kilka dni - odparł podchodząc do łóżka. - Lekarz chce cię zatrzymać na
obserwację.
- Po co? Czuję się zupełnie dobrze - zażądał wyjaśnienia Lance.
- Nie, nie czujesz się dobrze.
- Zostanę tu tylko pod warunkiem, że Marnie będzie ze mną.
Marnie nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Była zupełnie otumaniona.
- Marnie? - Lance czekał na jej odpowiedź. Dziewczyna podeszła do łóżka i wzięła Lance’a za rękę.
- Będę tu przychodzić tak często, jak to będzie możliwe - wyszeptała. Wiedziała, że jej głos brzmi obco. Mój
Boże, starała się, jak mogła, ale Tate patrzył...
- Tylko... myśl o tobie sprawiła, że nie zwariowałem. - Lance zacisnął dłoń na ręce Marnie. - Nie opuścisz
mnie teraz, prawda?
Nagła cisza, która zapadła w pokoju, była gorsza niż ogłuszający hałas. Marnie uniosła głowę i spojrzała
Tate’owi w oczy. Były puste i ponure. Odwrócił wzrok.
Starała się nie zwracać uwagi na nagły, ostry ból serca.
- Nie, nie opuszczę cię - wyjąkała z wysiłkiem.
Marnie dotrzymała słowa. Spędzała z Lance’em niemal cały swój wolny czas. Wracała na ranczo późnym
wieczorem i za każdym razem stwierdzała, że Tate’a nie było.
Chciała wrócić do swego domu, ale ani Tate, ani FBI nie pozwolili jej, dopóki porywacze nie zostaną ujęci. W
ciągu minionego tygodnia cudowne chwile, jakie spędziła w ramionach Tate’a, wydawały się bardziej snem niż
rzeczywistością. Jego niewytłumaczalne zachowanie napawało ją najgorszymi obawami.
Czy to poczucie winy nie pozwalało mu przyjść do niej, czy też chodziło o coś zupełnie innego? Myśl, że
może chodzić o coś innego, doprowadzała Marnie do szaleństwa.
Sytuacja z Lance’em była bardzo delikatna. Marnie wiedziała, że cała sprawa musi być rozegrana z
największą ostrożnością. Ale przecież to, że na razie nie można było powiedzieć Lance’owi prawdy, wcale nie
oznaczało, że ona i Tate nie mogliby być razem.
Nie chciała uwierzyć w najgorsze. Czepiała się nadziei, że jak Lance wyjdzie ze szpitala, wszystko wróci do
normy. A co potem? Czy powiedzą Lance’owi, że się kochają? Tak, Marnie chciała tego. Ale nie miała pojęcia,
co czuje do niej Tate. Niepewność rozdzierała jej duszę.
Dotrzymywała obietnicy danej Lance’owi, choć każdy dzień był bardziej męczący od poprzedniego.
Lance zmienił się zdecydowanie na niekorzyść. Wydawało się, że koszmar, przez który przeszedł, spowoduje,
iż wydorośleje i dojrzeje. Jednak nic takiego się nie stało. O ile to możliwe, Lance stał się jeszcze bardziej
egocentryczny, rozkapryszony i wymagający.
77
Chory czuł się coraz lepiej, choć czasami męczyły go jeszcze koszmary i wpadał w głębokie depresje. Ale
często Marnie miała ochotę złapać go i dobrze nim potrząsnąć.
Od chwili gdy dwie godziny temu weszła do pokoju, Lance mówił o wszystkim i o niczym. Marnie siedziała
na krześle przy łóżku. Nagle się odezwała:
- Doszłam do wniosku, że już wyzdrowiałeś, bo znowu jesteś po prostu zepsuty i rozpieszczony.
Spojrzał na nią chmurnie.
- Za dużo przebywałaś z moim ojcem.
Marnie wzięła głęboki oddech, próbując pozbyć się ciężaru, który czuła w piersi.
- Co właściwie jest między wami?
Zignorowała pytanie Lance’a. Skierowała rozmowę na bezpieczny temat.
- Myślę, że doktor Mays niedługo cię wypisze.
- Też tak sądzę, zwłaszcza że jedzenie jest tu parszywe.
Marnie znużona zamknęła oczy.
- To chyba nie jest powód, dla którego zależy ci na wyjściu?
Lance ujął dłoń Marnie i zaczął ją gładzić.
- Nie - zaprzeczył cicho. - Głównym powodem jest to, że chcę się z tobą kochać.
- Lance, proszę - powiedziała przez zaciśnięte zęby. Miała ochotę krzyczeć z rozpaczy.
- My już...
- Przeszkadzam w czymś?
Marnie poczuła, że robi jej się słabo. Tate nonszalancko opierał się o framugę drzwi. Wyglądał chłodno i
nieprzystępnie, lecz Marnie czuła, że jest inaczej. Unikał jej wzroku.
- Wejdź - wykrztusiła w końcu. Wyjęła dłoń z rąk Lance’a. - Nie... w niczym nie przeszkadzasz.
- I kto to mówi? - wtrącił Lance. Jego usta wykrzywiał grymas złości.
- Przepraszam - powiedział Tate. Marnie pomyślała, że w jego tonie nie słychać przeprosin. Nozdrza miał
rozszerzone.
Gdy się jednak odezwał, głos jego był spokojny, choć szorstki.
- Mam dobre wieści.
Marnie nie odezwała się. Nie mogła oderwać oczu od Tate’a. Wyglądał wspaniale. Pragnęła go dotknąć.
- Aresztowano Andersena i Elliota.
- Najwyższy czas - powiedział Lance.
- Też tak uważam - dodała Marnie.
Robiła wszystko, żeby Tate spojrzał jej w oczy, ale bez skutku. Świadomie ją ignorował. Czuła, że coś w niej
umiera.
- Czy to znaczy, że ich od razu wsadzą? - zapytał Lance.
- Gdyby to zależało ode mnie, już by się smażyli w piekle.
- Albo przynajmniej siedzieli tam do końca życia - wtrąciła Marnie.
Tate spojrzał na nią. W tej sekundzie coś między nimi drgnęło.
78
- Już ci nic nie grozi, wiesz - powiedział Tate niepewnie.
- To znaczy... że mogę wrócić do domu.
- Tak. - Tate westchnął. - Powinno cię to ucieszyć.
Marnie miała ochotę krzyknąć: „A co ty na to?! Czy ciebie to cieszy?!”.
- Oczywiście, że mnie cieszy - wyjąkała grzecznie, jakby rozmawiała o pogodzie z kimś całkiem obcym.
Jeżeli Lance wyczuł napięcie pomiędzy Marnie a ojcem, to je zignorował.
- Cóż, ja się z tego cieszę - powiedział. - Cholernie się z tego cieszę.
Marnie i Tate nie odezwali się. Ich milczenie nie przeszkadzało Lance’owi. Mówił dalej wpatrując się w
dziewczynę.
- Może teraz przekonam cię, byś za mnie wyszła.
Napięcie narastało. Marnie podniosła wzrok na
Tate’a. Jej oczy miały błagalny wyraz. Tate zagryzł wargi.
- Chyba nie jestem wam potrzebny - powiedział bezbarwnym głosem. - Do zobaczenia później.
Wyszedł. Marnie siedziała w milczeniu.. Czuła się tak, jakby Tate zabrał jej duszę.
- Czy to wszystko, szefie?
- Tak, Neal. To już chyba wszystko.
- Dobrze. W takim razie zabiorę te kontrakty.
Tate został sam. Wstał, podszedł do barku i nalał sobie drinka. Wiedział, że to trochę za wcześnie na picie, ale
nie obchodziło go to. Musiał jakoś przytłumić ból. Stało się. Marnie łamała mu serce, a on nic nie mógł na to
poradzić.
Nie powinien był zbliżać się do niej. Czemu nie był mądrzejszy? Nie powinien był jej nawet tknąć.
Za późno na samooskarżanie się. Zostało mu tylko cierpienie. Kiedy widział Marnie z Lance’em, czuł się tak,
jakby wbijano mu nóż w serce. Był dla niej nie tylko za stary, ale i zbyt sterany życiem. Mógł jej oczywiście
dać wszystko, co można kupić za pieniądze. Ale to nie wystarczało. W końcu i tak nie zatrzyma jej przy sobie.
Wiedział, że po jakimś czasie nawet bogactwo przestaje cieszyć.
Nie, Marnie należało się coś więcej. Powinna mieć kogoś młodego, kto będzie ją rozweselał, kto napełni dom
śmiechem dzieci. Czy jego syn był tą osobą? Na początku sprzeciwiał się ich związkowi z zupełnie fałszywego
powodu. Myślał, że Marnie zależy na pieniądzach i że Lance jest zbyt zepsuty i samolubny, by związać się na
trwałe. Teraz jednak wierzył, że Lance naprawdę kocha Marnie. Gdyby on, Tate, zniknął z ich życia, Marnie
byłaby z jego synem szczęśliwa. I tak powinno być.
Nagle poczuł gorycz w ustach. Miał ochotę rzucić szklanką o ścianę. Niespodziewanie zrobił to. Brzęk
roztrzaskującego się szkła zabrzmiał w ciszy jak wybuch. Nic to nie pomogło. Wyczerpany usiadł i oparł głowę
na biurku. Czy powinien pozwolić Marnie odejść? Nie wiedział. Naprawdę nie wiedział.
79
- Tate... chcę z tobą porozmawiać. Proszę.
Marnie zdecydowała, że tak jak kiedyś poczeka na Tate’a, bez względu na to, jak późno się zjawi. To była jej
ostatnia noc na ranczu. Rano zamierzała wrócić do domu.
Przed jej wyjazdem Tate musiał odpowiedzieć na parę pytań. Jeśli między nimi wszystko się skończyło, to
niech jej to powie. Jeśli nie chce już brać jej w ramiona, znów się z nią kochać, to niech powie to prosto w
oczy.
Dwutygodniowy pobyt Lance’a w szpitalu dobiegał końca. Za parę dni mieli go wypisać. Podczas ostatniego
tygodnia Tate był daleki i obcy. Marnie nie mogła już tego wytrzymać.
Z dala od Tate’a jej życie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Sprawy, które kiedyś były najważniejsze,
przybladły w porównaniu z uczuciem do niego.
Teraz, o jedenastej wieczorem, stała przed nim. Nie wiedziała, czy ta konfrontacja była dobrym pomysłem.
Jeśli z jego twarzy można było wyczytać cokolwiek, to nie wyglądał na zachwyconego jej widokiem.
- O czym chcesz ze mną rozmawiać? - zapytał wchodząc do pokoju. Rzucił aktówkę na barek i nalał sobie
drinka.
Marnie przygryzła dolną wargę. Przygotowała całą przemowę, ale teraz wszystko uciekło jej z pamięci i
nerwy odmówiły posłuszeństwa.
- Wiesz o czym. O nas.
Wolną ręką Tate gwałtownie rozluźnił krawat.
- Nie używaj słowa: nas, Marnie - powiedział bezbarwnym głosem. - Nas nigdy nie było.
Czuła, że serce jej pęka.
- Ale...
- Czy Lance jeszcze chce się z tobą ożenić?
- Tak, ale...
- To dobrze. Macie moje błogosławieństwo.
80
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Marnie zbladła. Miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Tate chciał, by wyszła za Lance’a. To
niemożliwe! On nie miał tego na myśli!
- Coś... coś ty powiedział? - Jej głos był słaby. Tate machinalnie przeczesał włosy.
- Słyszałaś - odparł.
- Ale nie rozumiem. - Z rozpaczą, w osłupieniu potrząsała głową. Zawsze czuła głęboko zakorzeniony strach,
że Tate jej nie kocha. Nie przypuszczała jednak, że ich związek może się tak zakończyć. O Boże, tylko nie to! -
Ty tak nie myślisz - wyjąkała.
- Owszem - rzucił obojętnie.
Marnie cała się skuliła. To nie był ten sam mężczyzna, który nie tak dawno brał ją w ramiona i kochał się z
nią czule, z pasją. To był zimny, niewzruszony, obcy człowiek, którego nie poznawała.
- Wiedziałaś, że to musi się skończyć - powiedział. Nie odrywał oczu od jej twarzy.
Marnie nie mogła dać mu odczuć, jak bardzo ją ranił. Uniosła głowę. Broda jej drżała mimo wysiłku, by to
opanować.
- Czy mówisz tak dlatego, że uważasz, iż nie jestem dla ciebie wystarczająco dobra?
- Cholera! - Jego oburzenie było widoczne. - Gdybym tak uważał, to nie nakłaniałbym cię do poślubienia
mojego syna.
Marnie wstrzymała oddech. Robiła wszystko, by zignorować fakt, że coś ją ściska za gardło.
- Nie chcę wyjść za Lance’a. Nigdy nie chciałam. On jest... zepsutym, bogatym smarkaczem, który pewnie
już nie wydorośleje - przerwała drżąc. - Czy chodzi ci o to, że nie zaprotestowałam, gdy Lance mnie dotknął?
- Posłuchaj, postawmy sprawę jasno. To nie zazdrość każe mi zakończyć nasz związek. - Wziął głęboki
oddech. - Choć muszę przyznać, że prawie mnie to wykończyło.
- Och, Tate - zatkała Marnie.
- Ale jednocześnie - ciągnął dalej, jakby jej nie słyszał - zrozumiałem, jak bardzo do siebie pasujecie. Lance
potrafi dać ci więcej szczęścia niż ja.
- Nie, nie potrafi!
- Spójrz prawdzie w oczy. Marnie. Jestem dla ciebie za stary.
- To idiotyczne, bezsensowne! - krzyczała wyłamując sobie palce. - Wiek nie ma znaczenia, jeśli się kogoś
kocha - dodała łkając.
- A co z dziećmi?
- O co ci chodzi?
Parsknął.
- Masz prawo je mieć. Ja jestem za stary, żeby znów stać się ojcem.
- To proste. Nie będziemy mieli dzieci. Ja chcę ciebie, a nie dzieci.
- Teraz tak mówisz - odparł z uporem. Marnie zakryła rękami uszy.
81
- Przestań! Natychmiast! Przestań zwalać winę na mnie. To ty wynajdujesz wymówki. - Zakrztusiła się
własnymi łzami. - To ty się boisz, nie chcesz się wiązać, to ty... mnie nie kochasz!
- Do diabła, nie o to chodzi!
- Więc o co? - Teraz błagała go, ale było jej wszystko jedno. - O twego syna? Czy o to chodzi? O poczucie
winy?
- Skończyło się, Marnie. Nie ma innego wyjścia.
- Och, Tate, nie kończ tego tak, proszę. Nic ci nie da poświęcanie się dla Lance’a. On nie jest dla mnie. Czy
tego nie widzisz.
- Sądzisz, że chciałem, by tak się stało? - zapytał szorstko.
Przysunęła się bliżej. Pragnęła poczuć jego zapach, dotknąć go i objąć.
- O Boże, Marnie - wyjęczał.
Przyciągnął ją ku sobie i zaczął całować. Desperacko przytuliła się do niego. Wszystkie konkretne myśli
wyparowały, żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Czuła tylko potrzebę bycia z nim.
Nagle Tate odsunął Marnie od siebie i odwrócił się zgarbiony, jakby niósł na ramionach ogromny ciężar.
Oddychał nierówno.
Po policzkach dziewczyny płynęły łzy. Pomyślała, że przegrała tę bitwę. Poczucie winy było u Tate’a
silniejsze. Jak skała, o którą się rozbijała.
- Tate...
- Nie... Marnie - powiedział zduszonym głosem - to koniec.
Marnie była zrozpaczona. Chwyciła go za ramię i obróciła ku sobie.
- Powiedz, że mnie nie kochasz! Spójrz mi w oczy i powiedz to!
Tate zawahał się. Wyglądał, jakby był kompletnie załamany. Lecz kiedy się odezwał, jego głos nie drżał.
Powiedział bez zająknienia:
- Nie kocham cię.
Marnie chciała mu jeszcze bardzo dużo powiedzieć, chciała bardzo dużo zrobić. Ale stalą tylko i patrzyła, jak
Tate odwraca się, wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Ze stłumionym okrzykiem upadła na kolana i wybuchnęła
płaczem.
Gdy Tate odszedł, serce Marnie o mało nie pękło. Następny tydzień przeżyła tylko dzięki własnej dumie.
Unikała go, co nie wymagało wysiłku. W biurze wszystko było w porządku, więc Tate dużo czasu spędzał na
ranczu. Wyprowadziła się rano, szybko i spokojnie, kiedy on pojechał kupować konie. Kate stała się dla niej
wysłańcem niebios.
- Chętnie nawrzucałabym temu sukinsynowi - powiedziała, jak tylko dowiedziała się wszystkiego od Marnie.
Wspomnienie płonących oczu i zmarszczonego nosa Kate wywołało przelotny uśmiech na twarzy Marnie.
- Marnie?
Potrząsnęła głową i zmusiła się, by wrócić do rzeczywistości. Odwróciła się i spojrzała na Lance’a. Stan jego
zdrowia pogorszył się i nie wypisano go ze szpitala.
82
- Tak? - Uśmiechnęła się z trudem. Była jakby nieobecna.
- Ostatnio przebywaliśmy sporo czasu razem, prawda?
- Tak - odpowiedziała ostrożnie.
- Czy to nie dowodzi, że stanowimy dobrą parę i że... Podniosła dłoń w niemym proteście.
- Nie, Lance. Nawet nie zaczynaj. Wiem, ku czemu zmierzasz. Nic z tego nie wyjdzie. A poza tym obiecałeś,
że słowo „my” nie będzie wypowiadane.
Lance się zaczerwienił.
- Do diabła. Marnie, nie mam zamiaru rezygnować z ciebie bez walki.
Poderwała się z krzesła.
- Nie masz wyboru - powiedziała zimno. - mi wcześniej to zrozumiesz, tym prędzej będziesz mógł ułożyć
sobie życie.
Zapadła długa cisza, która niczego nie rozwiązała.
- Czy on jest aż taki dobry w łóżku? Oczy Marnie rozszerzyło zdumienie.
- Boże - Lance cedził słowa - nie zgrywaj przede mną niewiniątka.
- Lance...
- Wiem o tobie i ojcu.
Marnie poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
- Od... jak dawna wiesz?
- Może dostałem parę ciosów w głowę, ale nie jestem ślepy - mówił ostrym tonem. Marnie wyprostowała się.
- Nigdy nie uważałam, że jesteś.
- Więc kiedy ślub?
- Nie... nie będzie ślubu. - Głos jej się załamał.
- Więc on nie chce się z tobą żenić, co?
Marnie poczuła, jak rośnie w niej furia.
- Idź do diabła, Lance.
- Dzięki tobie może tam trafię. - Roześmiał się z ironią.
Marnie spojrzała na niego z wściekłością.
- Posłuchaj... - zaczął Lance zrozumiawszy, że posunął się za daleko.
- Zamierzam rzucić pracę w firmie, więc nie martw się o to, że będziesz mnie widywał - przerwała mu ostro.
Podeszła do drzwi zmuszając się, by iść prosto. - A potem prawdopodobnie w ogóle wyjadę z miasta.
- Czy Tate wie?
- Nie, i nie zamierzam mu o tym mówić. - Przyłożyła dłoń do serca. Czuła, że bije jak oszalałe. - To
pożegnanie, Lance.
Lance stał przy łóżku. Wsunął ręce do kieszeni dżinsów.
- Jeśli wyjdziesz, zrobisz błąd.
Marnie nacisnęła klamkę.
- Do cholery! Jestem równie dobrym mężczyzną jak ojciec!
83
Obróciła się na pięcie. Oczy jej płonęły.
- Dorośnij, Lance. Wreszcie dorośnij. Nigdy nie będziesz takim mężczyzną jak Tate.
Kiedy w sekundę później szła przez korytarz, ciągle miała przed oczyma otwarte ze zdumienia usta Lance’a.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu roześmiała się z całego serca.
Tate wiedział, że odbudowanie za jednym zamachem całego płotu na południowym pastwisku odbije się na
jego zdrowiu. Było mu wszystko jedno. Dzięki fizycznej pracy nie oszalał. J.D. ze sterczącym do przodu i
trzęsącym się jak galareta brzuchem zagroził, że jeśli Tate nie przestanie się wygłupiać i pracować ponad
ludzkie siły, to on odejdzie. Tate odpowiedział mu, że na własnym ranczu ma prawo robić to, na co ma ochotę.
J.D. wymamrotał coś pod nosem i ruszył przed siebie. Nagle zatrzymał się, odwrócił i oświadczył:
- Cokolwiek zżera cię w środku, sprawi, że w końcu skręcisz kark.
Tate odłożył młotek i wyprostował się. Słońce prażyło niemiłosiernie. J.D. chyba miał rację. Tate nie
wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma bez Marnie. Żadna fizyczna praca nie potrafiła wypędzić tej kobiety z
jego serca.
A może miała rację? Może poczucie winy było tylko wymówką, a on po prostu tchórzem? Może naprawdę
bał się ryzykować i jeszcze raz postawić na miłość? A może przyczyna była jeszcze prostsza - bał się miłości
do Marnie, bo sądził, że wkrótce jej się znudzi? Była taka młoda, pełna życia.
Poza tym, czy miał dosyć siły i czy był wystarczająco mało samolubny, by pozwolić Lance’owi ożenić się z
Marnie? Na samą myśl, że się będą kochać... nie, o tym Tate naprawdę nie mógł myśleć. A przecież było to
możliwe. Tate zrobił wszystko, co w jego mocy, by do tego doprowadzić. Od powrotu do domu Lance nie
wspominał o Marnie, a Tate nie pytał.
Łzy zakręciły mu się w oczach. Podniósł drżącą dłoń i zakrył nią oczy. Słońce paliło. Zabrakło mu tchu.
Nagle usłyszał tętent kopyt kłusującego konia. Spojrzał w dal na zbliżającego się jeźdźca. To był Lance. Tate
westchnął i zrezygnowany ruszył w kierunku syna. Chwycił klacz za uzdę.
- O co chodzi?
- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział Lance bez zbędnego wstępu.
- Jasne. - Tate ściągnął czapkę i otarł spocone czoło. - Tylko nie na tym słońcu.
Lance podjechał pod rozłożysty dąb. Tate szedł przed nim. Było tu aż nadto cienia. Tate oparł się o pień, a
Lance pochylił w siodle.
- Czy coś się stało? - spytał w końcu Tate. Paraliżował go strach.
- Marnie wyjeżdża.
Jeżeli miał zamiar zaszokować ojca, to trafił w dziesiątkę. Tate’owi wydawało się, że wszystkie mięśnie
odmówiły mu posłuszeństwa.
- Wyjeżdża?
- Tak. To znaczy odchodzi z firmy. - W głosie Lance’a brzmiała nuta triumfu, jakby samo powiedzenie tego
ojcu sprawiało mu przyjemność. - Może nawet wyjedzie z Houston.
84
Tate nie połknął haczyka, choć wszystko się w nim skurczyło. Na twarzy nie drgnął mu żaden mięsień.
- Ja... to szkoda.
Lance parsknął.
- Do diabła, tato! Oszczędź mi swojej retoryki. Wiem o tobie i Marnie.
Tate poczuł, jak oblewa go fala zimna.
- Nie ma żadnej Marnie i mnie. Nie stanę ci na drodze, jeśli chcesz się z nią ożenić.
- I zbierać resztki po tobie? Nie, dziękuję.
Tate’owi uderzyła krew do głowy. Spojrzał lodowato.
- Powinienem ci kazać przeprosić się za tę uwagę. A właściwie powinienem ściągnąć cię z tego konia i stłuc
tak, żebyś zapomniał, jak się nazywasz.
Lance milczał, więc Tate mówił dalej.
- Sądziłem, że Marnie będzie lepiej z tobą, ale się myliłem. Cholernie się myliłem. Kocham de, synu, ale
niech mi Bóg przebaczy - zniszczyłem cię. Źle cię wychowałem. Dopóki nie dorośniesz, nikt nie będzie miał z
ciebie pożytku, ty sam również.
Lance zsunął się z siodła. Przez chwilę stał w milczeniu.
- Słuchaj, przepraszam. Posunąłem się trochę za daleko...
- O wiele za daleko.
- Jeśli chodzi o ciebie... i Marnie...
- To już nie twoja sprawa.
Lance zaczerwienił się.
- No cóż, powiem tylko to, co myślę. Uważam, że będziesz głupcem, jeśli pozwolisz jej odejść - oświadczył
zdecydowanym tonem.
- Zgadzam się z tobą.
- Więc czy możemy porozmawiać? Tak naprawdę?
- Później - odparł Tate odwracając się i idąc w kierunku swego konia, który pasł się niedaleko.
- Gdzie idziesz?
- Zgadnij - rzucił Tate przez ramię nie zwalniając.
- Czy jesteś pewna, że rzucenie pracy to najlepsze rozwiązanie?
Marnie spojrzała na Kate i uśmiechnęła się blado.
- Nie. W tej chwili niczego nie jestem pewna poza tym, że nie mogę pracować dla Tate’a i nie zwariować.
Siedziały na sofie w mieszkaniu Marnie i piły kawę. Obie miały smętne twarze, tak samo jak smętna była tego
dnia pogoda. Padał deszcz, ale noc była ciepła.
- O rany, ten drań naprawdę wyciął ci numer.
- Owszem - zgodziła się Marnie drżącym głosem. - Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale teraz jestem spokojna
tylko w towarzystwie ojca.
- Czy poinformowałaś już Tate’a?
85
- Powiedziałam Lance’owi.
- To co dalej będzie?
- Zacznę... zacznę szukać pracy.
- Och, Marnie, kochanie. Chciałabym móc powiedzieć coś, co sprawiłoby, że przestałabyś cierpieć.
Marnie czuła się całkiem wyczerpana. Jakoś jednak będzie musiała sobie z tym poradzić.
- Ja też, ale obie wiemy, że to niemożliwe.
Kate otworzyła usta, gdy odezwał się dzwonek u drzwi.
- Spodziewasz się kogoś?
Marnie przez Izy spojrzała na zegar na ścianie.
- Nie o dziesiątej wieczorem.
- Mam otworzyć?
- Proszę - wyszeptała Marnie.
Zacisnęła mocniej pasek szlafroka i usiłowała opanować łzy. Za każdym razem, gdy myślała o ostatniej
rozmowie z Tate’em, łzy same napływały do oczu. Przeżycie każdego dnia stawało się piekłem.
- Marnie. - Ton Kate sugerował, że coś się stało. Odwróciła się. Serce podeszło jej do gardła. W holu stał
Tate. Wpatrywał się w nią. Przez moment Marnie przestała funkcjonować, niemal nie oddychała.
Na włosach i wąsach Tate’a błyszczały krople deszczu. Dżinsy i niebieska koszula były mokre. Przykleiły mu
się do ciała i wyglądały jak druga skóra.
Nikt się nie odezwał. Zapadła przytłaczająca cisza. W końcu Kate chrząknęła i jąkając się powiedziała:
- Mar... Marnie, kochanie, muszę pędzić. Po... porozmawiamy później.
Marnie nie mogła wydobyć głosu. Skinęła głową i patrzyła, jak Kate zamyka za sobą drzwi. Ciągle nie mogła
się poruszyć. Tate też.
Wpatrywali się w siebie pożerając się oczyma.
- Boże, Marnie, ja...
Marnie postanowiła nie zwracać uwagi na jego ciepły głos i cierpienie kryjące się w oczach.
- Co tu robisz? - wyszeptała, z trudem opanowując własne uczucia. Był taki duży, silny, kochany...
- Lance powiedział mi, że wyjeżdżasz.
- Nie powinien był.
Usta Tate’a rozchyliły się w uśmiechu, choć oczy pozostały smutne.
- Czy myślałaś, że się o tym nie dowiem?
Nie odpowiedziała.
- To nie wszystko, co Lance mi powiedział.
- Tak?
- Tak. Wyobraź sobie - ciągnął Tate cynicznym głosem - wyobraź sobie taką scenę, w której mój syn mówi
mi, że jestem głupi i ja się z nim zgadzam.
Marnie nie mogła oderwać od niego wzroku. Była zaskoczona tym, co usłyszała. Gdy się odezwała, głos jej
drżał.
86
- Nie... nie wiem, po co przyszedłeś, ale jest późno i...
- Kocham cię, Marnie.
Przez chwilę myślała, że słuch spłatał jej figla, że usłyszała tylko to, co tak bardzo chciała usłyszeć. Gdy mu
nie odpowiedziała. Tate podszedł bliżej.
- Kocham cię - powtórzył. Głos miał ciepły, pełen uczucia.
Marnie z okrzykiem rzuciła mu się w ramiona. Jej oczy wypełniły się łzami. Kiedy przytulił ją do siebie,
poczuła, że jego siła i jej się udziela.
- Tate, och. Tate... Tak mi ciebie brakowało. Tak bardzo cię kocham. - Niczego już nie chciała przed nim
ukrywać.
- Czy mi wybaczysz? - zapytał z nadzieją w głosie. - We wszystkim miałaś rację. Bałem się. Ale kiedy
człowiek raz się zawiedzie, to potem trudno jest odzyskać zaufanie.
Marnie odsunęła się od niego.
- A co z Lance’em? - Musiała o to spytać.
Tate wziął jej twarz w dłonie i spojrzał prosto w oczy.
- Starałem się zrobić to, co uważam, że będzie najlepsze dla niego i dla ciebie. Bóg mi świadkiem, że go
kocham. Ale ciebie kocham bardziej.
W tym wyznaniu kryło się pełne oddanie. Objął Marnie czule i delikatnie.
- Nie trzeba - wymruczała nadstawiając usta. Całowali się długo i gorąco. Pocałunkiem przekazywali to, co
czuli w sercach.
- Och, Marnie - wyszeptał Tate tuląc ją mocno do siebie. Ich łzy mieszały się ze sobą. - Wyjdź za mnie.
Natychmiast.
Serce Marnie uspokoiło się.
- Trzymaj mnie. Tate. Nigdy nie pozwól mi odejść.
- Nigdy, moja najukochańsza. Nigdy.
87