Wzorcowi rodzice
Kasey Michaels
Miłość ci wszystko
wybaczy
PARENTS BY DESIGN
PROLOG
Nie tak dawno temu...
- Chcę mieć dziecko.
Chip Risley wpatrywał się w ekran telewizora, nie ba-
cząc na to, co się wokół niego dzieje. W końcu jego uko-
chana drużyna Oakland Raiders miała szansę na objęcie
prowadzenia w trzeciej ćwiartce meczu, a to nie byle co!
Tylko dlatego nie zwracał uwagi na mamrotanie swego
najlepszego przyjaciela, który towarzyszył mu w tych
ważnych chwilach. Siedzieli na kanapie, z nogami opar-
tymi o niski stolik, trzymając w rękach nieodzowne pu-
szki piwa.
Chip jęknął i złapał się za głowę, gdy zobaczył, że dru-
żyna Philadelphia Eagles przejęła błędne podanie przeciw-
ników na własnej dwudziestce i zwróciła na czerdziesto-
jardową linię Raidersów. W tym momencie na ekranie uka-
zał się anons zachęcający do podjęcia służby w armii ame-
rykańskiej, który przesłonił sędziego Raidersów odrzucają-
cego słuchawki za boczną linię. Chip uniósł zimną jak lód
puszkę do ust i pociągnął łyk piwa.
- Mam wrażenie, że coś mi umknęło, Doug. Co
chcesz mieć?
- Dziecko - powtórzył Doug Marlow, zmieniając
R
S
program w poszukiwaniu innego meczu, który mogliby
oglądać, czekając na zakończenie bloku reklamowego na
dotychczasowym kanale. Przy właściwej synchronizacji,
dzięki antenie satelitarnej i zręczności w posługiwaniu
się pilotem, mogli śledzić w tym samym czasie trzy różne
mecze, nie myląc poszczególnych gier.
Chip zaśmiał się, chwycił poduszkę i zaczął ją
kołysać, wykonując przy tym dziwaczny taniec. Po-
tknął się, odrzucił poduszkę i opadając na kanapę, po-
wiedział:
- Dziecko. No cóż, proszę bardzo, o ile potrafisz to
zrobić. Będę mógł sprzedawać bilety?
Doug zmienił program i ekran wypełniła Barbra Strei-
sand upozowana na mostku holownika i głośno wyśpie-
wująca, że nie chce nikogo widzieć na swojej paradzie.
Chip aż się wzdrygnął.
- Wiesz, o czym mówię. Po prostu chcę mieć
dziecko.
- A ja bym chciał jaskrawoczerwony, dwuosobo-
wy, sportowy samochód. Zupełnie taki jak twój. Dzieci
już się dorobiłem, właściwie to nawet więcej, niż bym
potrzebował. Mam pomysł, w sam raz dla ciebie.
Chcesz dzieciaka? Niech tam, bierz dwójkę moich, chło-
pie. Są jeszcze całkiem małe. A teraz, do cholery, zmień
kanał!
Doug milczał przez dłuższy czas, tak że Barbra prze-
stała śpiewać i zdążyła zejść na ląd, a; drużyna Eagles
zdobyła przyłożenie i odzyskała puszczony wykop Rai-
dersów na pięcio jardową linię, zanim zamyślony Doug
zmienił stację.
R
S
Chip właśnie przedarł na pół swoją czapeczkę kibica
Raidersów, dając tym samym do zrozumienia, co sądzi
o ich grze, gdy Doug klepnął go po przyjacielsku w plecy
i oznajmił:
- W porządku, stary. Biorę dwoje!
R
S
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poniedziałek - dzień pierwszy.
Dochodziła siódma wieczór. Liz Somerville miała
za sobą wyjątkowo męczący dzień. Marzyła o tym, aby
po tygodniowym pobycie w Nowym Jorku znaleźć się
wreszcie w domu, u kresu podróży, która na skutek róż-
nych niesprzyjających okoliczności trwała już dwa-
naście godzin. Mgła, pospieszna przesiadka w Detroit,
zagubienie bagażu przez linie lotnicze, ulewa, która przy-
witała ją na lotnisku - nie wspominając o upuszcze-
niu kluczyków do samochodu w największą kałużę i bie-
ganiu przez dziesięć minut w celu odnalezienia auta
na parkingu - wszystko to sprawiło, że miała dosyć
wszystkiego.
Nie znaczy to wcale, że wcześniej była w szampań-
skim humorze. Wprost przeciwnie, zwłaszcza od czasu
tego koszmarnego porannego incydentu w hotelowej ła-
zience. Jakby tego było mało, w samolocie żołądek kilka
razy podchodził jej do gardła. Mimo że starała się jak
mogła zapanować nad swymi odruchami, miała okazję
ponownie ujrzeć swój lunch.
Teraz z kolei, choć niedawno jeszcze była przekona-
na, że już nigdy nic nie przełknie, naszła ją ogromna
R
S
ochota na olbrzymi czekoladowy deser lodowy z czape-
czką bitej śmietany i wisienką na czubku.
Candie Risley, jej przyjaciółka i doświadczona mama
dwójki dzieci, zapoznała ją z wszelkimi niedogodnościa-
mi i kłopotami charakterystycznymi dla początkowego
okresu ciąży. Liz jednak nie chciała uwierzyć i zupeł-
nie nie była przygotowana na fale mdłości przedziela-
ne nieoczekiwanymi zachciankami, po których zawsze
uroczyście przysięgała sobie, że nigdy więcej nie tknie
jedzenia.
Może gdy znajdzie się już w domu i będzie miała oka-
zję odpocząć i wyspać się porządnie we własnym, wy-
godnym łóżku, które dzieliła z Dougiem, odzyska dobre
samopoczucie i pozbędzie się sensaq'i żołądkowych.
W każdym razie łudziła się taką nadzieją. Tym bar-
dziej, że zaplanowali z Dougiem odnawianie, a przecież
ona nigdy, nawet wtedy, gdy nie była w ciąży, nie prze-
padała za zapachem świeżej farby. A w następny ponie-
działek, pierwszy dzień drugiego tygodnia jej przedłuża-
jących się wakacji, miała zaopiekować się siedmiomie-
sięcznymi bliźniętami o imionach Charlie i Chelsea.
Tylko że Doug nic jeszcze na ten temat nie wiedział.
Na samą myśl o tym żołądek Liz znów rozpoczął harce.
Gwałtownie straciła ochotę na lody, a gdy w samochodzie
włączyła się klimatyzacja i chłodny podmuch powietrza
owiał jej ciało, dostała dreszczy.
Jak mogła zgłosić na ochotnika nie tylko siebie, ale
i Douga? Z pewnością należały mu się wyjaśnienia, choć
za żadne skarby nie powie mu, dlaczego postąpiła tak,
a nie inaczej.
R
S
Kiedy przed wyjazdem do Nowego Jorku przedstawiła
całą sprawę Candie, wszystko wydawało się nadzwyczaj
proste i zdecydowanie logiczne.
- Pasek zabarwił się na niebiesko - zwierzyła się
przyjaciółce, gdy zasiadły na kanapie w dużym pokoju
i zabrały się za sortowanie stosu dziecięcych ubranek. -
A tamten, którego użyłam wczoraj, na różowo - ciąg-
nęła. - Nawet gdybym zdecydowała się na jakiś inny test,
badanie, wróżbę, grę w kółko i krzyżyk lub cokolwiek
innego, czego można użyć w tym przypadku, to i tak
klamka już zapadła. Jestem w ciąży!
- Hura! - Candie z radości podrzuciła zapinaną na
zatrzaski koszulkę i serdecznie uściskała przyjaciółkę. -
To wspaniała wiadomość! Wspaniała - powtórzyła, pod-
nosząc koszulkę z podłogi. Sadowiąc się ponownie na
kanapie, dodała po cichu: - Chyba że ty tego nie chcesz.
A co na to Doug?
- Powiedział, że kiedy co rano spotyka w pracy
Chipa, zastanawia się, dlaczego wygląda on na zmęczo-
nego, jakby przebiegł pięć mil w ulewie pod wiatr - od-
parła Liz. - Nie potrafi nawet wyobrazić sobie, jak można
pogodzić sprawowanie opieki nad dwójką małych dzieci
i obowiązki zawodowe. Nie mówiąc już o niemożności
wyskoczenia do restauracji czy do teatru przez co naj-
mniej siedem miesięcy. Dodał, że ty i Chip rozważacie
kupno dużego samochodu, który pomieściłby foteliki dla
dzieci, wszystkie niezbędne akcesoria i bagaże. A prze-
cież pamięta, podkreślił, jak jeszcze niedawno Chip, na-
bywając nowy wóz, sprawdzał przede wszystkim, czy do
bagażnika zmieszczą się kije golfowe. - Liz już trzeci
R
S
raz składała tę samą koszulkę, zresztą bez większego efe-
ktu. - Mówiąc krótko: sądzę, że w powiększeniu rodziny
Doug upatruje zagrożenia dla swego dotychczasowego
stylu życia.
Candie, niska, rudowłosa osóbka o lekko zaokrąglo-
nych kształtach, promiennych błękitnych oczach i cie-
płym uśmiechu, wrzuciła całe naręcze maleńkich ubranek
do kosza stojącego u jej stóp. Podniosła niebieskiego,
pluszowego misia i przytuliła go do piersi.
- Rozumiem - powiedziała współczująco. Zaraz jed-
nak z błyskiem w oku wykrzyknęła: - Nie, do diabła!
Nie rozumiem! Ty i Doug spotykacie się już trzy lata,
a do tego od dwóch ze sobą mieszkacie. Podróżowaliście
razem po Europie, spędziliście długie wakacje w Meksy-
ku. Najwyższy czas, żeby się ustatkować, zalegalizować
ten związek i zafundować sobie dziecko. Czy on napra-
wdę myśli, że uda mu się rozegrać mecz i przy okazji
nie zarobić paru siniaków?!
- Czy moja ciąża to właśnie taki siniak, Candie? - Liz
czuła, że zaraz się rozpłacze. To było dla niej zupełnie
nowe doświadczenie, gdyż raczej nie roniła łez z byle
powodu. - Tak, to rzeczywiście zachęcające i na pewno
doda mi odwagi.
Candie obeszła kanapę i objęła Liz.
- Słuchaj, kochanie, wiesz, że nie miałam nic złego
na myśli i że bywam przesadnie bezpośrednia. A z dru-
giej strony, ty prawdopodobnie zaczynasz być nieco prze-
wrażliwiona, co jest zwyczajne w tym stanie. Nie przej-
muj się, ze mną było tak samo. Oczywiście rozmawia-
liście wcześniej o dzieciach i małżeństwie?
R
S
Liz potaknęła, pochlipując na pulchnym ramieniu
Candie.
- Jasne, że rozmawialiśmy, ale to było dawno temu,
na początku znajomości. Dni zamieniły się w miesiące,
miesiące w lata... Doug nigdy mi się nie oświadczył,
i tylko od czasu do czasu, gdy się kochamy, wyznaje mi
miłość. To prawda, wiele nas łączy, czujemy się dobrze
w swoim towarzystwie, żyjemy wygodnie, nie przeszka-
dzamy sobie. To już jego trzeci awans w tym roku, ja
też mam na swoim koncie spore osiągnięcia, dlatego tak
dużo podróżuję... Och, Candie, wydaje mi się, że jeste-
śmy jak stare małżeństwo, chociaż znamy się dopiero parę
lat i nie mamy aktu ślubu.
- Czy ty go kochasz?
- Szczerze - odparła Liz.
- A czy Doug ciebie kocha?
- Tak myślę. Nie! Jestem tego pewna. Tylko już mi
tego zbyt często nie mówi, wiesz, jak to jest.
- Wiem, ja sama muszę przypominać Chipowi, że po-
winien od czasu do czasu zapewnić mnie o swej nie-
ustającej miłości. My pragniemy słuchać słodkich słówek,
a mężczyźni myślą, że dla nas liczą się tylko czyny. A te-
raz najważniejsze. Kochanie, czy ty sama chcesz tego
dziecka?
- Ja? Pragnę go bardziej niż czegokolwiek innego na
świecie. Nigdy nie myślałam, że można aż tak czegoś
chcieć.
Widząc, że Liz opuścił melancholijny nastrój, Candie
podniosła się z kanapy i podjęła spacer po pokoju, uwa-
żając, żeby nie rozdeptać żadnej z dziecięcych zabawek
poniewierających się na podłodze.
R
S
- Popraw mnie, jeśli się mylę. Kochasz Douga, on
kocha ciebie. Cieszysz się, że jesteś w ciąży, i marzysz,
żeby on podzielał twą radość. Mam rację?
- Tak, ale chodzi o coś jeszcze. Wiem, że czepiam się
drobiazgów i to, co powiem, wyda ci się staromodne, ale
chciałabym wziąć ślub, zanim maleństwo przyjdzie na
świat
- powiedziała nieśmiało Liz, popatrując na przyjaciółkę. -
W żadnym wypadku nie chciałabym, aby Dougowi prze-
szło przez myśl, że próbuję zmusić go do małżeństwa, bo,
przysięgam, nie miałam takiego zamiaru. To stało się...
spontanicznie. Chcieliśmy tylko uczcić jego awans w ze-
szłym miesiącu. Poszliśmy więc na koncert Michaela
Craw-
forda i wracając do domu, śpiewaliśmy o magii, tajemni-
cy, marzeniach i świecie bez zakazów, no a potem wy-
darzenia wymknęły się nam trochę spod kontroli, wiesz,
o czym mówię...
Candie zatrzymała się nagle, oparła ręce na biodrach
i spojrzała znacząco na Liz.
- Hm! Jak by ci to powiedzieć. Jestem matką bliźniąt,
słoneczko, i naprawdę nie musisz mi tłumaczyć, skąd się
biorą dzieci. A tak na marginesie, szkoda, że nie widzia-
łam tego występu. Prawdę mówiąc, ostatnimi czasy by-
wam głównie w sklepie spożywczym. Przyznaję, że teraz
nawet samotna wycieczka do sklepu ma pewien urok.
Oto jak nisko można upaść! - zawołała, wyrzucając ra-
miona teatralnym gestem.
Liz uśmiechnęła się przez zapłakane oczy.
- Dobra, a teraz wracamy do sprawy. - Candie znów
podjęła wędrówkę po pokoju. - Jedyne, co Doug wie
o dzieciach, to że nie pozwalają spać w nocy i że trzeba
R
S
kupić duży samochód. W każdym razie tyle dowiedział
się od Chipa, który najprawdopodobniej uważa, że jego
męski wizerunek ucierpiałby w oczach przyjaciela, gdy-
by zwierzył mu się z uczuć, jakie żywi dla tych małych
terrorystów, i opowiedział o radości, jaką czerpie z ob-
cowania z tymi kochanymi maluchami. Bo tak naprawdę
Chip wzrusza się do łez, ilekroć któreś z dzieci wyciąga
do niego rączki i woła „da-da". Sama widziałam.
Liz dołączyła do Candie, skracając krok, by dostoso-
wać się do przyjaciółki.
- Masz rację, na dobrą sprawę Doug nie miał nigdy
do czynienia z dziećmi. Jest jedynakiem jak ja i nie wie,
jak to jest mieć w domu dziecko. Gdyby tylko mógł czę-
ściej widywać twoje dzieci! Ile razy przychodzimy was
odwiedzić, leżą już w łóżeczkach, a jedyne, co on widzi,
to porozrzucane wszędzie zabawki i dziecięce akcesoria.
Ojej! Przepraszam, Candie, co ja wygaduję!
- Nie musisz przepraszać. Od kiedy bliźniaki potrafią
przemieszczać się o własnych siłach, pokój, w którym
aktualnie urzędują, wygląda jak po przejściu huraganu,
a nawet dwóch, zważywszy, że mamy do czynienia
z podwojoną energią i pomysłowością. Mówię ci, Liz,
jestem gotowa uznać Pierce'a Brosnana za mało atrakcyj-
nego nudziarza w zamian za kilka dni sam na sam z mę-
żem, bez dzieci. Dwa pierwsze dni prześpię jak zabita,
a potem będziemy się z Chipem poznawać na nowo.
Wiesz, on twierdzi, że ciągle pachnę kaszkami dla dzieci.
Ale wróćmy do twego problemu…
- Wiem! - Liz nie dała jej dokończyć. - Możemy
upiec dwie pieczenie na jednym ogniu! Ty i Chip po-
R
S
winniście trochę odpocząć od rodziny, a Doug będzie
miał okazję się przekonać, jak cudowne są dzieci!
- Czekaj, chyba czegoś nie zrozumiałam. — Candie
energicznie potrząsnęła głową. - Zazwyczaj myślę dość
szybko, ale każdego może wykończyć noc nie przespana
z powodu dwóch bolących brzuszków, wierz mi. Po-
wtórz, co powiedziałaś?
Liz przeszła do kuchni, jakby nie usłyszała prośby
przyjaciółki, i sięgnęła po ekspres do kawy.
- Masz może mleko? Głupie pytanie! Oczywiście, że
musisz mieć mleko.
- Specjalną mieszankę. Dzieciaki muszą to jeść je-
szcze przez jakiś miesiąc lub coś koło tego. Dodaję im
do niej odrobinę kaszki, żeby powstrzymać te potworki
od wstawania o trzeciej nad ranem. Im się chyba zdaje,
że prowadzę całonocny bar samoobsługowy. Ale pocze-
kaj, gdzieś tu powinno być zwyczajne mleko.
Liz otworzyła lodówkę, wsunęła głowę do środka
i zaczęła mówić tak szybko, że niemal połykała sło-
wa, szukając mleka wśród nieprzeliczonych słoiczków
z dziecięcym pokarmem.
- Ty i Chip zyskacie dodatkowe wakacje, zasłużony
drugi miesiąc, a ściślej tydzień miodowy, a ja i Doug
osobiście przekonamy się, co to znaczy opieka nad ma-
łym dzieckiem, a nawet dwoma. Będę miała okazję ob-
serwować Douga, poznać jego reakcje, przyjrzeć się, jak
radzi sobie z dziećmi, i w odpowiedniej chwili powiem
mu o ciąży. Zaskoczę go, ale nie za bardzo, rozumiesz?
- Liz powoli wycofywała się z lodówki. Najpierw uka-
zały się ramiona, potem głowa i wielki karton mleka, któ-
R
S
ry przyciskała do rozpalonego czoła. Spojrzała na przy-
jaciółkę, czując, że zaraz znów się rozpłacze. - Powiedz,
że to zadziała. Proszę, powiedz, że to zadziała.
Candie nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Rzecz
jasna, z wielką chęcią ponownie wyjechałaby w góry Po-
cono w Pensylwanii i zatrzymała się w hoteliku dla no-
wożeńców, w którym w każdym pokoju stało łóżko
w kształcie serca, a tubka pasty do zębów przypominała
kieliszek do szampana. Oto spadała na nią jak dar niebios
propozycja, że Liz zabierze do siebie jej urocze, kochane,
lecz niesamowicie absorbujące dzieci. Czy jednak mogła
wykorzystywać niewiedzę i brak doświadczenia przyja-
ciółki, która nie miała pojęcia, ile trudu i starania wy-
maga opieka nad małymi dziećmi?
Ostatecznie Liz postawiła na swoim i teraz...
I teraz nie przestawała zadawać sobie w myślach te-
go samego wciąż pytania: Jak wytłumaczyć wszystko
Dougowi? Przecież nie powie od niechcenia: „Wiesz
co? Bliźnięta Candie i Chipa zostają z nami na ty-
dzień!".
Wracała do domu, udając przed sobą, zresztą bez wię-
kszego efektu, że wszystko jest jak dawniej, zanim pasek
testu ciążowego zabarwił się na różowo, a następny na
niebiesko, i zanim w sprawach służbowych musiała po-
jechać na tydzień do Nowego Jorku.
Po tygodniu wypełnionym oficjalnymi spotkaniami
i niedzieli przeznaczonej początkowo na zwiedzanie, któ-
rą jednak spędziła w hotelowym pokoju, użalając się nad
sobą, nadal nie wiedziała, jak powiedzieć Dougowi,
że tuż po zakończeniu remontu nie wybiorą się na wcześ-
R
S
niej zaplanowaną wycieczkę do Kalifornii, ponieważ będą
gościć Charliego i Chelsea, potomstwo zaprzyjaźnionej
pary.
W dodatku, jakby tego wszystkiego było mało, po-
ranne mdłości, przed którymi lojalnie ostrzegała ją Can-
die, nękały ją niemal przez cały czas. Na samą myśl o za-
pachu farby zrobiło się jej niedobrze. Od niedawna od-
czuwała też nieznośne obrzmienie piersi, które stały się
zbyt wrażliwe na dotyk. Ogólnie rzecz biorąc, czuła się
nie najlepiej i taki też, daleki od zadowolenia z życia,
był jej nastrój. Co tu ukrywać, Liz była, nie wiedzieć
czemu, zła i zarazem rozżalona. Doszła do wniosku, że
jeśli miłość jej życia na powitanie będzie spodziewać się
czegoś więcej niż przyjacielskiego pocałunku w policzek,
to srodze się zawiedzie.
Postawiła samochód na swoim stałym miejscu par-
kingowym, wzięła głęboki oddech, wygramoliła się z fo-
tela kierowcy i niechętnie powlokła do frontowych drzwi
budynku, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powin-
na poprosić o pomoc opatrzności. Nie potrafiła jednak
przypomnieć sobie słów modlitwy, ponieważ w jej zmę-
czonym mózgu kołatała tylko jedna myśl: „Boże, jak mi
niedobrze... Z drogi!"
- Ciekawe, gdzie też ona się podziewa?
Doug zadawał sobie to pytanie już od trzech godzin,
czyli od momentu, w którym drzwi zamknęły się za
szczerze rozradowanym Chipem i jego uśmiechniętą mał-
żonką. Zabawili krótko i prosto z mieszkania Douga udali
się na lotnisko, by wyruszyć w romantyczną podróż do
R
S
chłodnej, jesiennej Pensylwanii. Wszystko to byłoby bar-
dzo miłe, gdyby nie jeden szkopuł - zostawili mu swoje
ukochane aniołki!
- Gdzie, do ciężkiej cholery, ona się podziewa! - za-
wołał Doug w chwili, gdy pojął, czego domaga się Char-
lie - zmiany zabrudzonej pieluszki. Niestety, Doug nie
od razu potrafił spełnić żądanie malca, który coraz głoś-
niej okazywał swe niezadowolenie. Godzinę później
Chelsea złapała silnymi rączkami wargę opiekuna, gdy
się nad nią pochylił, i próbowała okręcić mu ją wokół
głowy. Doug zaprzestał wówczas gniewnych, głośnych
pytań i zaczął cicho szeptać, błagając, żeby Liz wróciła
wreszcie do domu.
Gdy miał już dzwonić po raz trzeci do linii lotniczych,
aby dowiedzieć się, czy na pewno jej samolot nie został
porwany, usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Wybiegł na po-
witanie Liz, spragniony jej widoku i obecności niczym roz-
bitek wiwatujący na cześć tych, którzy przybyli na ratunek,
by wybawić go od niechybnej śmierci w lodowatym oce-
anie. Radość z powrotu Liz przyćmiewała jedynie obawa
przed głośnym okrzykiem: „Cześć kochanie! Wróciłam!",
którym Liz zwykła częstować go już od progu. Nie żeby
irytował go jej głos, chodziło raczej o to, że uroczy, choć
niewątpliwie męczący duet CC. zdecydował się właśnie
zasnąć i gdyby miał się teraz obudzić, to on, Doug, gotów
był rozpłakać się jak dziecko.
Dopadł drzwi i otworzył je tak gwałtownie, że Liz,
nadal trzymając klucz w ręku, omal nie upadła.
- Jesteś - powiedział cicho, obejmując ją kurczowo, jak
przysłowiowy tonący, który chwyta się brzytwy. Po chwili
R
S
wzniósł oczy do góry i żarliwie wyszeptał: - Dzięki ci,
Boże. Wróciłaś!
Liz popatrzyła na niego badawczo, jakby był niespełna
rozumu.
- Czy nie zatelefonowali do ciebie z biura z infor-
macją, że samolot ma opóźnienie? - spytała, wyswoba-
dzając się z ramion Douga i podchodząc do kanapy. Za-
łożyła włosy za uszy. Ukazały się ładne, regularne rysy
twarzy i przy okazji ciemne sińce pod oczami. - Och,
powinnam była sama zadzwonić. Tak mi przykro, że się
martwiłeś.
- E, bez przesady - powiedział Doug i ruszył w stro-
nę kuchni, mając nadzieję, że Liz podąży za nim wzro-
kiem i nie zauważy niebieskiego, pluszowego misia, któ-
ry siedział jakby nigdy nic na sofie z czarnej skóry w ro-
gu pokoju. Był pewny, że wszystko pochował. Jak mógł
zapomnieć o tym głupim miśku! - Po prostu wiem, jak
bardzo nie lubisz lotu w czasie burzy. Wyglądasz na wy-
czerpaną. Bardzo rzucało?
- Rzucało? Hm... raczej tak. Tak, zdecydowanie tak!
Chyba też złapałam jakiegoś wirusa. Bardzo chorowałam
w samolocie. Czy będziesz zły, jeśli nie pojedziemy do
miasta na kolację?
Czy będzie miał. coś przeciwko zostaniu w domu?!
Zupełnie nie! Opatrzność jednak nad nim czuwa.
- Zły? Nie żartuj. Właśnie miałem zrobić sobie ka-
napkę. Masło orzechowe i galaretka. Pyszne masełko
z dużą ilością chrupiących orzeszków w środku. Chcesz
trochę? A może z masłem orzechowym i melonem?
Wiem, że takie lubisz najbardziej. Liz?
R
S
Jednak Liz już nie było przy nim. Po pierwszych sło-
wach wypowiedzianych przez Douga zerwała się z ka-
napy, przycisnęła dłoń do ust i pobiegła do łazienki, za-
trzaskując za sobą drzwi.
To zaś musiało obudzić dzieci. Nie miało zbyt duże-
go znaczenia, które z nich przebudziło się pierwsze, po-
nieważ po chwili zgodnie krzyczały co sił w płucach.
Doug rzucił się do sypialni, pogodzony już z tym, że za
moment czeka go awantura.
- No, dzieciaki, dajcie spokój - poprosił, podnosząc
najpierw chłopca. Potem próbował oderwać zaciśnięte na
krawędzi łóżeczka paluszki Chelsea, żeby ją także wziąć
na ręce. - Trzymasz tak mocno, jak buldog, prawda, ko-
chanie? - zagadywał dziewczynkę, przenosząc jej rączkę
na swą koszulę. Niestety, mała wolała złapać go za włosy,
które zwykł nosić nieco dłuższe. - Dobra - zdecydował
po chwili zastanowienia - oto plan. Jeśli wy dwoje zde-
cydujecie się zamknąć buzie i wyglądać anielsko i za-
chęcająco, to może Liz nie wyrzuci naszej trójki z mie-
szkania. Co wy na to?
- Doug? - Zza drzwi sypialni dobiegł słaby i lek-
ko drżący głos Liz. - Co tu robią bliźnięta Candie? Nie
powinno...
- Wiem. Wiem. Nie powinno ich tu być - wpadł jej
w słowo Doug - ale Chip w ostatniej chwili został po-
wiadomiony, że ma przemawiać na sympozjum w Fila-
delfii. To zabawne, dopiero co wróciłaś ze wschodniego
wybrzeża, a tymczasem Chip akurat tam się wybrał.
Hm... i Candie była taka smutna, że nie może z nim
lecieć, ponieważ zwykle mu towarzyszyła, a my oboje
R
S
mamy dwa tygodnie wakacji, i nie planowaliśmy niczego
specjalnego poza odnawianiem mieszkania i... i...
Już sam nie wiem, tak to po prostu wyszło, Liz. Jesteś
bardzo zła?
- Sympozjum? - powtórzyła Liz, biorąc od niego
Chelsea, gdy dziewczynka wyciągnęła do niej rączki. Po-
całowała ją w główkę i mocno przytuliła małą do siebie.
Chelsea natychmiast zacisnęła obydwie rączki na jej wło-
sach. - Ale ja myślałam... Aj!
- Wiem, wiem - wtrącił Doug, mając nadzieję, że
jeśli wciąż będzie mówił, uda mu się wyjść cało z opresji.
- Chciałaś odnawiać dom. Ja też chciałem - podkreślił,
po czym zamilkł, gdy zdał sobie sprawę, że być może
Liz przyjmie za dobrą monetę część tej bajeczki, ale na
pewno nie uwierzy, że on naprawdę chciał malować stro-
py czy drewniane wykończenia, albo te piekielnie wąskie,
drewniane listwy w oknach.
- Malowanie nie zając, nie ucieknie - rzekła Liz,
sprawdzając pieluszkę Chelsea. - Ma zupełnie mokro,
biedulka. Charlie pewnie też. Słuchaj, wyjaśnienia mogą
poczekać. Musimy teraz zmienić pieluszki. Nie wiesz,
czy Candie jakieś zostawiła?
- Tam obok łóżka stoją całe trzy olbrzymie torby.
Aha, Candie powiedziała jeszcze, że do torby z pielusz-
kami wetknęła ci instrukcję obsługi tych bachorów. No
dobrze, wezmę teraz Charliego do pokoju, a ty zawołaj,
kiedy już będziesz mogła się nim zająć.
Pomiędzy brwiami Liz pojawiła się cienka, pionowa
zmarszczka. Doug pomyślał, że zaraz usłyszy coś, co nie
bardzo mu się spodoba.
R
S
- Ja będę mogła? A co z tobą, Doug? Czyżbyś uwa-
żał, że jakieś genetyczne uwarunkowanie nie pozwoli ci
zmienić mokrej pieluchy?
Drgnął, gdy przypomniał sobie ich nieliczne rozmowy
na temat podziału prac domowych. Zazwyczaj kończyło
się na dodaniu mu kolejnej domowej „robótki". Ostatnią
był obowiązek zmieniania prześcieradeł na ich króle-
wskich rozmiarów łożu. Doug marzył, że spotka kiedyś
wynalazcę prześcieradeł na gumkę, które zawsze były od-
robinę mniejsze niż potrzeba, i wygarnie mu, co sądzi
o tym wynalazku.
- Później podyskutujemy, dobrze? Jestem pewien, że
dojdziemy do jakiegoś sensownego kompromisu.
- Tak właśnie będzie, mój drogi - powiedziała Liz
z naciskiem, po czym przestała okazywać mu zaintere-
sowanie, skupiając całą uwagę na Chelsea.
Doug natychmiast wycofał się z pokoju, trzymając
przed sobą chłopca niczym tarczę. Zaczął zastanawiać
się, czy nie byłoby prościej, gdyby od razu, jak tylko
pojawiła się Liz, krzyknął: „Witaj kochanie! Mamy bliź-
nięta!".
Liz znalazła informacje od Candie, przekopując się
przez różową torbę z dziecięcymi akcesoriami w poszu-
kiwaniu talku i chusteczek. Wyciągnęła zaklejoną, grubą
brązową kopertę, by po chwili odłożyć ją na bok. Uca-
łowała dziewczynkę w nagrodę za pomyślne zakończenie
operacji „Zmiana pierwszej pieluchy", zastanawiając się,
co może oznaczać niepokojąca grubość koperty pozosta-
wionej przez przyjaciółkę. Prawdę mówiąc, wolałaby, że-
R
S
by instrukcje Candie były zwięzłe i zrozumiałe. Po dłu-
giej, obfitującej w przykre niespodzianki podróży i przy
nie najlepszym samopoczuciu możliwości percepcyjne
Liz były mocno ograniczone.
- A teraz, kochanie, sama przyznasz, że nie było
aż tak źle - zwróciła się przymilnym tonem do dziew-
czynki, która nie raczyła zaszczycić Liz odpowiedzią,
spróbowała natomiast pociągnąć ją za włosy. Liz wy-
broniła się, wciskając małej do rączek pluszową przy-
tulankę. Chelsea złapała pajacyka i grzecznie usiadła
w łóżeczku.
- To powinno dać mi jakieś pięć minut na zapoznanie
się z dziełem twojej mamy - Liz kontynuowała monolog.
- Niech wreszcie się dowiem, co tu się, do cholery, dzie-
je! - dokończyła zdanie, siadając na brzegu kanapy i roz-
dzierając paznokciem kopertę.
W środku znalazła gęsto zadrukowane kartki, na któ-
rych Candie wyszczególniła wszelkie możliwe trudności
i kłopoty, które mogą wyniknąć w czasie pobytu bliźniąt
w ich domu, wskazując przy tym sposoby zaradzenia złu.
Liz zjeżył się włos na głowie, ponieważ nie zdawała sobie
dotąd sprawy, ile wiedzy i doświadczenia wymaga za-
pewnienie małym dzieciom należytej opieki. Candie nie
ograniczyła się do dobrych rad, wymieniła także upodo-
bania i zwyczaje dzieci, pory snu i posiłków oraz przy-
bliżone godziny i częstotliwość zmieniania pieluch, za-
równo Charliemu, jak i Chelsea. To wreszcie rozbawiło
Liz, bo jeśli rozkład ten był poprawny, znaczyło to, że
Doug otrzymał swój „pieluchowy prezent" jakieś dwie
godziny temu. Mina jej trochę zrzedła, gdy wyczytała,
R
S
że dziewczynce za godzinę znów trzeba będzie zmienić
pieluszkę.
Pobieżnie przeglądała kartki starannie napisane na do-
mowym komputerze Candie, gdy nagle wypadła spośród
nich mała koperta, na której widniał napis: „Tylko dla Liz".
Parę razy z wahaniem obróciła ją w dłoniach, zanim zde-
cydowała się otworzyć. Z początku czytała na głos, lecz
po chwili już tylko poruszała bezgłośnie ustami.
Droga Liz,
Wiem, że ze zdziwienia musiało ci odebrać mowę, ale
jeśli chodzi o mnie, to jestem wprost zachwycona! Wła-
ściwie sama bym tego lepiej nie wymyśliła. Chyba wy-
jaśnię ci szczegółowo, co się zdarzyło, żebyś mogła śmiać
się razem ze mną i Chipem. To było tak: Chip i Doug
oglądali mecz futbolowy w zeszły poniedziałek, gdy ty by-
łaś już w Nowym Jorku. Nagle Doug stwierdził, że chce
mieć dziecko. Niesamowite, prawda? Może zrządzenie
losu?
Liz roześmiała się, gdyż styl pisania Candie odzwier-
ciedlał jej sposób prowadzenia rozmowy - przyjaciółka
przeskakiwała z tematu na temat, przerywała myśl w po-
łowie po to, żeby opowiedzieć jakąś anegdotkę, lub za-
czynała nagle mówić o czymś zupełnie innym - zależnie
od kaprysu. Śmiech zamarł jednak na ustach Liz, gdy
wyczytała, że Doug oświadczył, iż chce mieć dziecko.
Przycisnęła rękę do brzucha, bo znów poczuła mdłości,
po czym wróciła do lektury.
R
S
Nie powiedziałam ci o tym podczas naszej rozmowy,
ponieważ Chip i tak nie mógł wziąć wolnego pod koniec
miesiąca. Postanowiliśmy zatem podrzucić ci dzieci
w pierwszym tygodniu twojego urlopu, a nie w drugim.
Kiedy Doug zaczął mówić, jak bardzo pragnie dziecka,
Chip skorzystał z okazji i zaproponował: „Bierz dwójką
moich, są jeszcze całkiem małe!". W domu powtórzył mi
to kilkanaście razy i jeszcze liczył na to, że się będę śmia-
ła. Ach, ci mężczyźni!
W każdym razie, ty byłaś w Nowym Jorku, Chip za-
łatwiał nam właśnie rezerwację, a ja samolubnie nie pis-
nęłam ci ani słówka o tym, co powiedział Doug, ale,
uwierz mi, naprawdę bardzo, ale to bardzo potrzebuję
trochę odpoczynku od tych moich aniołków. Uważam, że
z wami jest tak jak w tej bajce o żurawiu i czapli. Tyle
że oni na zmianę chcieli się pobrać, a wy obydwoje chce-
cie dziecka, tylko żadne z was o tym nie powie, bo myśli,
że drugie będzie zdecydowanie przeciwne. Troszkę skom-
plikowane, ale dość zabawne, prawda?
Cała rzecz teraz w tym, Liz, że moim zdaniem to, co
wymyślił Doug, nie jest fair. Uszczęśliwienie cię na siłę
moim duetem CC, zmuszenie do opieki nad nim i ocze-
kiwanie, że od razu przemienisz się w mamusię i z miej-
sca zechcesz urodzić jego dziecko... Ale potem pomyśla-
łam sobie, że przecież ty planowałaś podobny numer. Kie-
dy jednak my o tym rozmawiałyśmy, wyglądało to jakoś
ładniej, no i to Doug miał być wystrychnięty na dudka,
a nie ty! Poza wszystkim postanowiłam jednak odbyć tę
drugą podróż poślubną... Jestem egoistką. Przyznaję się
bez bicia.
R
S
Co zatem masz zamiar zrobić? Powiesz, że wiesz już,
co on knuje? Powiesz, że właściwie chciałaś zrobić to
samo i z tego samego powodu? Przyznasz się z miejsca,
że jesteś w ciąży?
Mam nadzieję, że nie. Poważnie, mam nadzieję, że
się wstrzymasz. Przez te kilka dni dużo myślałam na ten
temat i jestem zdania, że powinnaś poczekać i go poob-
serwować. Posłuchać, jak próbuje cię przekonać do ra-
dości macierzyństwa. Stój z boku i śmiej się, gdy on bę-
dzie przechodził kolejne ciężkie próby i jeszcze będzie cię
zapewniał, że w zupełności mu wystarcza te kilka godzin
snu na dobę. Pozwól mu przewinąć raczkujące dziecko,
niech pachnie kaszką i wmawia ci, że o tym zawsze ma-
rzył. Łatwo mu było mówić, że pragnie dziecka, niech
teraz dowiedzie tego w praktyce. Dopiero potem wyjaw
mu całą prawdę.
Powiedzmy, w piątek o trzeciej, gdy przyjedziemy
odebrać od was bliźnięta. Możesz to zrobić, Liz. Możesz
rzucić go na kolana, niech się przed tobą czołga, niech
błaga, niech przestanie udawać, że wychowywanie dzieci
to „ bułka z masłem" - bo tak nie jest! Musi się nauczyć
akceptować zarówno dobre, jak i złe strony istnienia ro-
dziny, prawda?
Do tego jeszcze wciąż nie nauczył się mówić, że cię
kocha, tak? Jest ci coś w takim razie winien, tak samo
jak Chip mnie. Potrzymaj go trochę w niepewności, niech
skruszeje. Kiedy ci wreszcie wyzna, że cię kocha, a nie
będziecie w tym czasie w sypialni, możesz mu powiedzieć
prawdę.
No cóż, baw się dobrze. Nie będziemy dzwonić. Chip
R
S
mówi, że ma to być prawdziwa druga podróż poślubna.
Na wszelki wypadek zostawiam ci numer telefonu do na-
szego hotelu, gdybyś go bardzo potrzebowała.
Mam jednak nadzieję, że nie będziesz go potrzebo-
wala!
Całuski,
Candie
Liz zdążyła złożyć list, włożyć go na powrót do ko-
perty i schować do kieszeni, gdy nagle otworzyły się
drzwi. Do pokoju wszedł Doug, trzymając w ramionach
Charliego. Liz ogarnęły wątpliwości, czy słusznie postę-
puje, zachowując w tajemnicy fakt, że jest w ciąży. Do
momentu przeczytania listu od Candie była przekonana,
że Doug jest jak najdalszy od chęci założenia rodziny.
Tymczasem okazało się, że pragnie dziecka tak samo jak
ona. Trzymając maleństwo w objęciach wyglądał jak...
jak prawdziwy tatuś.
O mały włos, a ze wzruszenia powiedziałaby mu
prawdę.
W ostatniej chwili przypomniała sobie jednak radę
przyjaciółki, bądź co bądź doświadczonej mężatki: „Po-
trzymaj go trochę w niepewności, niech skruszeje".
- Twoja kolej, szefie - powiedziała, wskazując ster-
tę pieluch. Z chęcią zapłaciłaby każdą cenę, żeby zoba-
czyć, jak Doug walczy z tasiemkami jednorazowych pie-
luszek.
- No cóż, będzie nam brakować naszych kobiet, ko-
lego. - Doug westchnął, po czym położył chłopczyka na
plastikowej ceratce, którą Liz już wcześniej rozpostarła
R
S
na łóżku. Rozpiął dziecięce śpioszki i szło mu całkiem
nieźle, dopóki malec, już z gołą pupą, nie zaczął wierzgać
Doug zaklął cicho. Widząc jego zmagania, Liz podała
mu pieluchę. Popatrzył niepewnie. - Chyba się nie gnie-
wasz, kochanie? Chip i Candie naprawdę musieli odpo-
cząć od dzieciaków. Mimo wszystko powinienem był cię
spytać, prawda?
- Byłoby miło - zgodziła się Liz. Uśmiechnęła się
jednak uspokajająco, czując się trochę winna, gdyż osta-
tecznie ona próbowała postąpić tak samo. - Jakoś przez
to przebrniemy. Możemy wziąć się za odnawianie mie-
szkania za tydzień, jeśli chcesz. Albo może jeszcze
później - dodała, czując, że na samą myśl o malowaniu
i związanych z nim zapachach robi jej się słabo.
- Przyszły tydzień mi odpowiada - odparł Doug. Jed-
ną ręką wciąż przytrzymywał wierzgającego Charliego,
drugą zabrał brudną pieluszkę i przetarł wilgotną chuste-
czką pupę dziecka. - Cholera, zaskoczył mnie. Nie ocze-
kiwałem już żadnych „prezentów", a tu proszę. Ale to
i tak małe piwo. Gdybyś widziała, co się działo za pier-
wszym razem!
- Było aż tak źle? - Liz miała ochotę się roześmiać,
gdy wyobraziła sobie, jaką Doug musiał mieć minę, gdy
po raz pierwszy w swoim życiu nachylał się nad nie-
mowlęcą kupką, Jednak się powstrzymała. - Czy jesteś
pewien co do malowania? Wydawało mi się, że zapla-
nowałeś wyjazd do Kalifornii. Mówiłeś, że odpoczynek
by się nam przydał.
- Możliwe, ale w zeszłym tygodniu wziąłem dzień
wolny i pojechałem za miasto. Oglądałem nowe domy.
R
S
Spodobały mi się, a co ważniejsze są w zasięgu naszych
możliwości, nawet jeśli bralibyśmy pod uwagę tylko moją
nową pensję jako wiceprezydenta firmy. Wspominałaś,
że chciałabyś mieć własną pracownię. Wiem, że nie lubisz
być skrępowana godzinami pracy, że męczą cię dojazdy.
Mogłabyś pomyśleć o uniezależnieniu się. W zawodzie
grafika komputerowego to nic nadzwyczajnego. Praco-
wałabyś w domu zamiast w biurze...
Liz nie wierzyła własnym uszom.
- Chcesz kupić dom? Żartujesz, prawda?
Wprowadziła się do Douga i od początku płaciła po-
łowę czynszu, uważała jednak, że to jego mieszkanie,
a nie ich wspólne. A teraz mówił o kupnie domu! I, jak
napisała Candie, chciał dziecka.
Dom. Dziecko. Czy słowo „żona" nie istnieje w słow-
niku tego mężczyzny? Najwyraźniej nie.
Tymczasem Doug pomyślnie zakończył operację
zmiany pieluszki, zapinając śpioszki. Podniósł malca
i ucałował jego zaciśniętą piąstkę.
- Jesteś zmęczona, kochanie. Wrócimy do sprawy
innym razem, dobrze? A teraz, jeśli dobrze pamiętam
plan zajęć naszych gości, będziemy zabawiać ich przez
jakąś godzinę, po czym zabierzemy się za kąpiel. Candie
twierdzi, że po kąpieli jej pupilki stają się senne. Potem
więc będzie butelka z kaszką i na koniec - w okolicach
dziewiątej - łóżeczko. I właśnie to mi się najbardziej po-
doba. To był długi tydzień. Nie sądzisz, Liz, że już naj-
wyższy czas pójść do łóżka?
O tak! Candie miała rację. Niech on się pomęczy przez
jakiś czas. Przez dłuższy czas.
R
S
Liz nie odpowiedziała na pytanie, uśmiechnęła się ta-
jemniczo, wzięła na ręce Chelsea i poszła za Dougiem
do dużego pokoju, gdzie mieli pobawić się z dziećmi.
I jeśli miała cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii,
to w tym tygodniu Doug Marlow będzie mógł liczyć tyl-
ko na taką zabawę!
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Wtorek — to jeszcze nie piątek?
Doug przysiadł na wpół przytomny na blacie kuchen-
nym, opierając nogi o stołek, żeby uchronić się przed
ześlizgnięciem. Głowę podtrzymywał rękami, na wypa-
dek gdyby zasnął na siedząco, co nie było takie niepra-
wdopodobne, zważywszy, że dopiero co minęła szósta
rano, a on wstał już godzinę temu. Nie pamiętał, kiedy
ostatni raz, jeśli kiedykolwiek, był na nogach przed do-
starczeniem porannej gazety.
Co prawda w liczącej kilka kartek, szczegółowej in-
strukcji Candie informowała, że niedawno bliźnięta na-
uczyły się stawać w łóżeczkach, ale niestety zapomniała
dodać, że nie nauczyły się jeszcze same układać do snu.
Doug z przykrością stwierdził, że ten istotny element
umknął jego uwagi. O północy zaczął doceniać jego zna-
czenie, o drugiej nad ranem zapadł mu on w pamięć,
a około piątej zrozumiał go w pełni. Za każdym razem,
gdy jedno z dzieci przebudziło się, stawało na nóżki,
przytrzymując się szczebli łóżeczka, po czym już za chwi-
lę zaczynało żałośnie zawodzić, kiedy nie umiało z po-
wrotem się położyć. Płacz alarmował bliźniaka, który gra-
molił się ze swego miejsca, stawał, nie potrafił się na
R
S
powrót ułożyć i płakał tak głośno, jakby chciał przekrzy-
czeć towarzysza niedoli.
liz nawet się nie poruszyła. Ani razu. Chociaż nie.
Kiedy
za trzecim razem dzieci się przebudziły, odwróciła się, wy-
ciągnęła mu poduszkę spod głowy i nakrywając się nią, za-
mruczała niewyraźnie: „No, idź i zrób coś. Nie słyszysz,
jak płaczą?" A potem znów zasnęła. Jak mogła?!
Gdy czajnik zagwizdał, Doug podskoczył jak oparzo-
ny. Wykazał się całkiem niezłym refleksem jak na kogoś,
kto praktycznie nie spał całą noc. W panice złapał stołek,
zanim ten zdążył się przewrócić i narobić hałasu, a jed-
nocześnie zgasił gaz, żeby uciszyć czajnik. Oby tylko
urocze maleństwa się nie obudziły!
Wrzucił torebkę herbaty do kubka, zalał wrzątkiem - on,
który nigdy nie pił herbaty - i wsypał aż trzy łyżeczki
cukru.
Miało to dodać mu energii na przetrwanie nadchodzącego,
niewątpliwie trudnego dnia. Wyjrzał przez okno. Na hory-
zoncie majaczyły góry, stanowiły tylko nieco ciemniejszy
kontur na tle czarnego nieba. Było cicho, spokojnie, nawet
błogo. I póki ten stan trwał, Doug postanowił nie robić ni-
czego, co mogłoby go zakłócić.
Wyciągnął się wygodnie w fotelu, pozwalając, by go-
rący kubek, który oparł o własną nagą klatkę piersiową,
sparzył go. Przynajmniej w ten sposób udowodnił sobie,
że jeszcze żyje. Skoro czuje, to musi jeszcze żyć, prawda?
Był jednak śmiertelnie zmęczony. Nic to, jakoś wytrzyma,
a już za trzy noce przybędzie jego najlepszy przyjaciel,
Chip, żeby wybawić go z opresji.
Teraz miał już pewność, że Liz nie zamierza przyjść
mu z pomocą podczas nocnych zmagań z bliźniętami.
R
S
- Ta część planu, niestety, spaliła na panewce, mój
drogi - powiedział do siebie niezbyt głośno i pociągnął
łyk herbaty, parząc się przy tym w język.
Liz uniosła głowę nie więcej niż milimetr nad podu-
szkę, ostrożnie sprawdzając reakqe żołądka na zmianę
pozycji. Spojrzała na budzik, który stał na nocnej szafce
obok łóżka. Kwadrans po szóstej. Ziewając, ułożyła się
z powrotem na poduszce. Żołądkowi najwyraźniej nie
spodobał się ten ruch, jak zresztą i wszystkie poprzednie
podczas minionej nocy. Za każdym razem, gdy tylko któ-
reś z dzieci się obudziło, Doug wstawał, a ona czuła fa-
lowanie tego cholernego materaca. Im częściej wstawał,
tym gwałtowniej to robił, w związku z czym przykre do-
znania Liz były coraz bardziej dotkliwie.
Najwyższym wysiłkiem woli wytrzymała całą noc.
Męczyły ją wyrzuty sumienia - powinna przecież poma-
gać Dougowi, który nie miał żadnego doświadczenia
w postępowaniu z dziećmi. Nie była jednak w stanie.
Pozostało jeszcze tylko przetrwać ranek. Jak ma to jednak
zrobić, jeśli nawet lekki ruch głową uruchamia tak dobrze
znane i zdecydowanie nieprzyjemne reakcje?
Wciąż leżąc na brzuchu, opuściła rękę na podłogę
w poszukiwaniu herbatników. Ukryła je wczoraj pod łóż-
kiem, podczas gdy Doug oglądał wieczorne wiadomości.
Pokojówka z hotelu w Nowym Jorku przyniosła jej te
herbatniki w niedzielę, zapewniając, że wmuszenie
w siebie dwóch lub trzech przed wstaniem z łóżka ochro-
ni ją skutecznie przed porannymi mdłościami.
Liz jak dotąd nie odczuwała zbawiennych skutków
R
S
ich spożywania. Przyszło jej więc do głowy, że dziew-
czyna po prostu sobie z niej zażartowała albo miała na-
dzieję, że herbatniki spełnią rolę placebo.
Postanowiła dać tej kuracji jeszcze jedną szansę. Co
mam do stracenia? - zadała sobie w duchu pytanie. Zde-
cydowała, że zje najwyżej trzy herbatniki. Odgryzła mały
kawałek pierwszego i przekręciła się na plecy. Podłożyła
rękę pod głowę, zawzięcie żując resztę tego wątpliwego
antidotum na uciążliwości wczesnego okresu ciąży.
Doug musi uważać, że jestem bez serca, pomyślała,
ostrożnie przesuwając nogę na drugą stronę łóżka, a na-
stępnie opuszczając ją delikatnie na podłogę. Pewnie my-
śli sobie: „Jak ona może tak spokojnie słuchać płaczu
tych małych aniołków? Co z niej za kobieta? Czy ona
w ogóle nie ma instynktu macierzyńskiego?"
Powoli uniosła się do pozycji siedzącej, a mimo
to poczuła zawrót głowy i natychmiast żołądek podszedł
jej do gardła. Przestała się przejmować, co Doug o niej
myśli.
Zaraz potem zerwała się i pobiegła do łazienki, głośno
zatrzaskując za sobą drzwi. Parę sekund później, potę-
gując jej nieszczęście, dotarł do niej głośny krzyk wy-
rwanych ze snu dzieci.
Dzięki Bogu, zarówno Charlie, jak i Chelsea potrafili
utrzymać w rączkach buteleczki z poranną porq'a mie-
szanki. Doug mógł więc spokojnie, po zmianie pieluszek,
położyć dzieci w łóżeczkach i zacząć przekopywać się
przez całą górę bagażu w poszukiwaniu stosownych
ubranek.
R
S
Uważał, że spisał się zaskakująco dobrze. Przemawiał
do Chelsea, ubierając Charliego, do niego zaś robił za-
bawne, jego zdaniem, miny, kiedy nadeszła kolej na zmia-
nę pieluszki u dziewczynki. Pilnował podgrzewacza do
butelek, nie wypuszczając z ramion Chelsea, i przy tym
nie dał sobie urwać nosa, choć mała miała w rączkach
niezwykłą siłę. Jednocześnie uważał na Charliego, który
raczkował na dywanie w poszukiwaniu mikroskopijnych
nitek, które z upodobaniem wpychał sobie do buzi.
W pewnym momencie, mimo że maksymalnie skupił
uwagę na dzieciach, usłyszał szum prysznica. Gdy spoj-
rzał na zegarek, stwierdził, że jest prawie wpół do ósmej.
Niektórzy mogą się wyspać, pomyślał z zawiścią, a jego
usta wykrzywił drwiący grymas. Z radością dał upust
mściwym instynktom i odkręcił kurek gorącej wody
w kuchni, co, o czym wiedział z doświadczenia, musiało
spowodować, że na kąpiącą się w łazience Liz popłynął
lodowaty strumień.
Cóż, zasługiwała na to, skoro nie raczyła pomóc mu
ułożyć w nocy bliźniąt do snu. Doug doskonale pamiętał,
że Chip zapewniał go, iż on i Candie na zmianę wstają
do dzieci. To jest ogólnie przyjęte, czyż nie? Czy Liz
nie zna takich podstawowych zasad? Będzie musiał kupić
jej jakiś poradnik dla młodych matek.
Jak dotąd jego pomysł okazał się jedną wielką po-
myłką. Co prawda, wydawało się, że zeszłego wieczoru
Liz zdała egzamin. Podczas kąpieli dzieci zachowała spo-
kój i pogodę ducha, nie zważając na to, że zanim prze-
stały chlapać, wszystko wokół było mokre, podłoga w ła-
zience przypominała małe jezioro, a on sam czuł się jak
R
S
po pięciomilowym biegu na kolanach. Nieustraszona Liz
rozścielała kolejne ręczniki po podłodze, następnie sma-
rowała oliwką i pudrowała każdą najmniejszą fałdkę
drobnych ciałek, potem zaś ubrała bliźnięta w piżamki,
przytulając mocno i zapewniając, że są urocze i ślicznie
pachną.
Tak. Kąpiel się udała.
Wieczorna kaszka za to już gorzej. Okazało się, że
Charlie lubi, żeby jego była cienka, prawie płynna, Chel-
sea z kolei woli, by jej kaszka dawała się niemal kroić.
Liz, niestety, pomyliła się, skutkiem czego część płynnej
zupki, którą podała Chelsea, znalazła się na jej włosach.
Skołowana Liz musiała odszukać instrukcję Candie, że-
by dowiedzieć się, co przeoczyła. Do tego czasu Chel-
sea dojrzała do ponownej kąpieli, która, siłą rzeczy, nie
upłynęła w równie beztroskim i radosnym nastroju jak
pierwsza.
A potem była ta cholerna poduszeczka.
Doug zmarszczył brwi. Tak, ta poduszeczka przewa-
żyła szalę i dopełniła goryczy. Doug kupił ją w zeszłym
roku podczas wakacji w Meksyku. Uważał, że to świetny
dowcip. Może kiedyś był zabawny... Ale nie teraz.
Ciemnozieloną poduszeczkę z jednej strony zdobił
żółty napis „Dziś w nocy", a z drugiej „Raczej nie dziś".
On i Liz śmiali się z tej poduszeczki, a potem odłożyli
ją do szafy.
Aż do zeszłego wieczora.
Kiedy dzieci już spały, Doug poszedł do łazienki, aby
wziąć prysznic. Gdy wrócił z ręcznikiem owiniętym wo-
kół bioder, przekonany, że po tygodniowym rozstaniu Liz
R
S
niecierpliwie na niego czeka, w łóżku zastał tylko tę cho-
lerną poduszeczkę leżącą na samym środku kapy.
W dodatku była ułożona napisem „Raczej nie dziś"
do góry!
Otworzył drzwi do dużego pokoju, zajrzał do środka
i zobaczył Liz zwiniętą na kanapie z książką na kola-
nach. Przez chwilę rozważał, czy nie wślizgnąć się do
środka, nie stanąć za nią, nie pochylić się i pocałować
w kark, a potem porozmawiać serdecznie i szczerze
o tym, co ją dręczy. Nie zdecydował się jednak na to.
Wrócił do sypialni i wielkiego pustego łoża, w którym
przez cały ubiegły tydzień był taki samotny i w którym
marzył o sam na sam z Liz. Ze złością rzucił przez całą
długość pokoju poduszką. Wylądowała na samym szczy-
cie góry jego własnych rzeczy, których nie zdążył zanieść
do pralni.
Gdy obudził się w nocy, a ściślej został obudzony
przez urocze, zawodzące maleństwa, spostrzegł obok sie-
bie Liz, która najwyraźniej odczekała, aż on zasnął, i do-
piero wtedy położyła się do wspólnie zajmowanego łóżka.
Czego to mogło dowodzić? Wkrótce przestał o tym my-
śleć, ponieważ miał na głowie sprawy wymagające sku-
pienia i przytomności umysłu - płaczące bliźnięta. Na
szczęście jakoś sobie poradził.
W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Doug
doszedł do wniosku, że dzieci potrzebują sporej prze-
strzeni. Chip wniósł do jego mieszkania kolejno: cho-
dziki, wysokie krzesełka, przenośne łóżeczka, foteliki do
samochodu, składane stoliki, zabawki, torby z ubraniami
i pieluchami i różne inne rzeczy, które, jak twierdził, są
R
S
absolutnie niezbędne. Jego niegdyś przestronny aparta-
ment miał teraz tyle wolnej przestrzeni co budka telefo-
niczna. Doug, widząc dziecięce mebelki, zabawki, ubran-
ka, stosy pieluch, kartony mleka i kaszki, podgrzewacze
do butelek, smoczki i kocyki, uznał, że nabycie akcji fir-
my produkującej rzeczy dla dzieci byłoby wspaniałą i tra-
fioną inwestycją.
Niezłym pomysłem wydawało się też kupno domu.
Takiego domu, w którym oprócz dziecka zmieściliby się
również jego rodzice. Trzeba bowiem pamiętać, że dzieci
rosną. Chcą rowerków, deskorolek i wrotek. Oczywiście
także koszy do koszykówki, które mają zwyczaj pojawiać
się dokładnie na podjeździe do garażu. Nie mówiąc o gol-
fie. Jego dzieciak będzie wprost kochał golf, Doug był
tego pewien. Będą potrzebowali garażu przynajmniej na
dwa samochody. Trochę miejsca na wóz sportowy i dużo
przestrzeni na minivan. Teraz już wiedział, że taki sa-
mochód to bardziej konieczność niż zaspokojenie snobi-
zmu. Niech to szlag, jego sportowy wóz nie ma nawet
tylnego siedzenia, gdzie mógłby umieścić fotelik dla dzie-
cka! Nic prostszego, jak zamienić sportowy wóz na bez-
piecznego, solidnego, czterodrzwiowego sedana. Żaden
problem.
Żaden problem? Żaden problem! Doug przestał wy-
wracać na właściwą stronę dziecięcy sweterek, zupełnie
zaskoczony swoimi myślami. Zrezygnować ze sporto-
wych wozów? Czyżby zwariował?
Nieświadomie pocierał sweterkiem swój zarośnięty
pod-
bródek. Chociaż była już ósma, nie miał do tej pory czasu
się ogolić. Potrząsnął głową, śmiejąc się z samego siebie.
R
S
- Nic ci już nie pomoże, chłopie - mruknął pod no-
sem, wpychając zmiętoszony sweterek do kosza na brud-
ną bieliznę. Odwrócił się, by wziąć na ręce Charliego,
który właśnie skończył swoją butelkę i głośno beknął.
- Zupełnie nic - dodał, spoglądając w głąb sypialni.
Chelsea wykorzystała tę chwilę, żeby dźwignąć się na
nogi. Trzymała się jedną rączką ramy łóżka, drugą zaś
rzuciła swoją pustą butelką tak, że ta trafiła Douga prosto
w piszczel.
- Posłuchajcie, dzieciaki - zaczął ugodowo Doug,
klękając na wprost łóżeczka Chelsea. - Musimy pogadać.
Czy wiecie, co znaczy wyraz „uroczy"? Jeśli mamy ra-
zem przetrwać jakoś ten tydzień, to musicie być urocze.
Popracujcie nad tym, dobrze?
W odpowiedzi Chelsea sięgnęła ponad poręczą swego
łóżeczka i chwyciła nos Douga, po raz kolejny udowad-
niając, że silna z niej dziewczynka.
- Dobrze, już dobrze - powiedział pojednawczym
tonem Doug. - Popracujemy nad tym razem. Może
zaczniemy od obcięcia twoich paznokci. W porządku,
kluseczko?
Bliźniętom dopisywały humory. Nie płakały za mamą
i tatą, być może dlatego, że znały Liz i Douga, którzy
często wpadali do domu ich rodziców. Grzecznie bawiły
się ze sobą przez dobre dwadzieścia minut, a zaraz potem
ucięły sobie długą popołudniową drzemkę. A to znaczy-
ło, że właśnie pomału dobiegał końca pierwszy dzień
opieki nad dziećmi.
Liz odetchnęła z niezmierną ulgą. Nie mając wsparcia
R
S
Candie, czuła się niezbyt pewnie, a przecież nie dyspo-
nowała jej doświadczeniem, a właściwie żadnym do-
świadczeniem. Czy to przy zmianie pieluchy, czy w tra-
kcie karmienia, czy przygotowując kaszkę, wciąż oba-
wiała się, że popełni błąd, który odbije się na dzieciach.
Za to Doug okazał się wspaniały w tych niecodzien-
nych okolicznościach. Wspaniały i bardzo pomocny;
cierpliwy nad wyraz, gdy tak leżał na podłodze i pozwa-
lał Chelsea ciągnąć się za włosy; troskliwy i uważny, kie-
dy Charlie podnosił się na nóżki, używając jako podpórki
krzeseł w dużym pokoju, lub gdy chwiejnie szedł przy
krawędzi niskiego stolika; wyczerpany, ale nie okazujący
złości czy zniechęcenia, gdy dzieci poszły spać, a on sam
mógł wreszcie wyciągnąć się na kanapie i zdrzemnąć.
Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Liz szyb-
ko podniosła słuchawkę w obawie, że błogi spokój, jaki
zapanował w uśpionym domu, zakłóci płacz obudzonych
dzieci.
- To ty, Liz? Tu Candie - usłyszała głos przyjaciółki.
- Obiecałam Chipowi, że nie będę telefonować, ale tak
bardzo tęsknię za dziećmi - powiedziała szybko i wy-
jaśniła, że korzysta z nieobecnoście Chipa, który zszedł
do recepcji, żeby poprosić o jeszcze jedną poduszkę
w kształcie serca, i w każdej sekundzie może wrócić. -
No, w każdym razie tak naprawdę pewnie będę tęsknić
za jakieś dwadzieścia cztery godziny, ale pomyślałam,
że dobra matka powinna to powiedzieć. Tu jest już szósta
i Chip zamierza zabrać mnie do pobliskiej knajpki na
kolację i tańce. Tańce, Liz! Nie tańczyłam z nikim, odkąd
bliźnięta się urodziły, bo chyba podrygiwanie z nimi
R
S
w ramionach do rytmu piosenek z Ulicy Sezamkowej się
nie liczy, jak sądzisz? No dobra, powiedz lepiej, jak ci
idzie. Czy wygadałaś się przed Dougiem? Proszę, po-
wiedz, że nie!
Liz przysiadła na krawędzi nie posłanego łóżka.
- Nie, jeszcze nic mu nie powiedziałam. Powinnam
była, ale tego nie zrobiłam. Nawet nie wiesz, jak bardzo
czuję się winna z tego powodu. Och, Candie, on jest taki
wspaniały! O wiele lepszy niż ja, jeśli mam być szczera.
Do tej pory nie wiedziałam, że poranne mdłości mogą
trwać cały dzień, a żołądek bez przerwy podchodzić do
gardła. Jak długo może to potrwać? Nie pamiętam, żebyś
ty tak chorowała.
- To dlatego, że nie bywałaś u nas rankami. Nie umó-
wiłaś się jeszcze na wizytę lekarską? Naprawdę powinnaś
pójść do lekarza.
- Wybiorę się jutro rano - wyjaśniła Liz - o ile będę
mogła zostawić Douga samego z bliźniętami. Powiem
mu, że to zwykłe, choć nieco wcześniejsze badania okre-
sowe, i że nie można ich przełożyć. Czuje się winny, że
bez mojej wiedzy zgodził się zaopiekować waszymi
dziećmi, więc prawdopodobnie da mi wychodne. A tak
przy okazji, Candie, czy Chelsea przypadkiem nie ząb-
kuje? Próbowała ugryźć mnie, Douga, Charliego i poręcz
kanapy, a nawet stolik do kawy, tak że w końcu Doug
musiał go schować w garderobie, ale to już inna historia.
- Zuch dziewczyna. - Candie zachichotała. - Fakt.
Zauważyłam, że ostatnio zaczęła się ślinić. Pod niektó-
rymi względami rozwija się szybciej niż Charlie, chociaż
to chyba on pierwszy zacznie chodzić. Nie wiem, co zro-
R
S
bię, kiedy obydwoje będą mogli o własnych siłach kręcić
się po domu. Chyba nie zdołam ich dopilnować, są tacy
ciekawscy! Wiesz co, Liz? Kup jej może gryzaczek. Moja
mama mówiła, że się przydaje. I zacznij używać plasti-
kowego śliniaczka. Nie pozwól jej gryźć nic, co mogłaby
połknąć. Ten gryzak powinien jej zrobić dobrze na dziąs-
ła. O rany, to chyba Chip! Muszę kończyć. Zadzwonię
niedługo. Cześć!
Liz nadal siedziała na łóżku, trzymając kabel telefonu
jak linę ratunkową, i gorąco pragnęła znowu usłyszeć
głos Candie zamiast przeciągłego sygnału.
- Kto to był? - zapytał Doug, stając na progu i prze-
ciągając się z zadowoleniem.
- Kto to był? - powtórzyła bezmyślnie Liz, odkła-
dając słuchawkę - A, z kim rozmawiałam? Hm... to re-
cepq'onistka z gabinetu doktora Wilberta. Przypominała
mi o jutrzejszej wizycie w związku z obowiązkowymi
badaniami okresowymi. Muszę tam być rano. Udało mi
się załatwić termin tak, żebym nie traciła dnia pracy. Przy-
kro mi.
- Nie martw się. Znakomicie dam sobie radę ze wszy-
stkim. Podczas twojej nieobecności przewiduję nie więcej
niż dwie małe katastrofy. Chodź tu do mnie, kochanie,
może wreszcie uda się nam razem położyć do łóżka. Je-
stem pewien, że wymyślimy coś ciekawego, co zapełni
nam czas, póki dzieci śpią. Obiecałem im, że jeśli będą
spać przez przynajmniej dwie godziny, to później pój-
dziemy do parku.
- Nie teraz, Doug. Może wieczorem...
- Wieczorem? - W oczach Douga zabłysła nadzieja.
R
S
- Czyli ta przeklęta poduszeczka znów wraca do szafy,
tak? Jak to miło, że już się na mnie nie gniewasz.
- Tak naprawdę to nigdy się na ciebie nie gniewa-
łam. W każdym razie nie bardzo. Myślę, że postąpi-
łeś szlachetnie, pozwalając, aby twój przyjaciel i jego żo-
na wyjechali na krótki urlop tylko we dwoje, bez dzieci.
Należał im się. Zaimponowałeś mi. I tylko żałuję, że to
nie ja wpadłam pierwsza na ten pomysł. Przykro mi też,
że mój żołądek stale jeszcze daje o sobie znać, chociaż
już czuję się trochę lepiej, naprawdę. Musiałam chyba
coś zjeść w samolocie.
- Całkiem możliwe. Hej! A to co? - spytał, siadając
na łóżku i dotykając ręką prześcieradła. - Okruszki?!
Jadłaś w łóżku, Liz?
- Wiesz, że dostarczono moją walizkę, kiedy prze-
wijałeś Charliego? - odparła, zmieniając temat. - Muszę
się rozpakować, dopóki dzieci śpią - dodała i szybko
podniosła się z łóżka. - Czy możesz mi przynieść tę wa-
lizkę?
Jednak Doug nie dał się tak łatwo zwieść. Nie ruszył
się z miejsca, tylko przypatrywał się Liz badawczo, jakby
nie dawał wiary jej słowom i zastanawiał się, co się za
nimi kryje.
- O co chodzi, Liz? Ukrywasz coś? Nie powinienem
o tym wiedzieć? Kto to jest doktor Wilbert? To tylko
zwykłe, coroczne badanie, czy tak?
- Jasne, że tak. Coroczne badanie. Chyba że umieram
na jakąś tajemniczą chorobę i po prostu zapomniałam ci
o tym powiedzieć!
- Daj spokój. Coś taka drażliwa? To pewnie dlatego,
R
S
że nie przestawiłaś się jeszcze z nowojorskiego czasu.
Jasne, powinienem był to przewidzieć. - Doug zrobił
skruszoną minę. - W porządku, kochanie, przepraszam.
Wspomniałaś przecież, że masz kłopoty z żołądkiem.
Dam ci na razie odetchnąć, żebyś mogła sobie spokojnie
pochorować.
- Doceniam to - powiedziała Liz. Odwróciła się, że-
by Doug nie mógł zauważyć łez, które potoczyły się po
jej policzkach. Mrugnęła szybko raz czy dwa i spojrzała
na bardzo zaskoczonego Douga. Nigdy się nie kłócili i te-
raz nie miał pojęcia, co się dzieje.
Położył się na łóżku z rękami pod głową i zamknię-
tymi oczami. Biedaczek, przez całą noc wstawał do dzieci
i musiał być kompletnie wyczerpany. Postanowiła zadać
mu pytanie, z którym nosiła się od dłuższego czasu. Po
prostu musiała to teraz zrobić.
- Czy ty mnie kochasz?
Doug nie poruszył się, nie otworzył nawet oczu.
- Znasz odpowiedź na to pytanie, Liz - odparł po
chwili, ziewając.
Jej usta ułożyły się w podkówkę, a dolna warga za-
częła drżeć.
- Nie. Nie znam. Wiem tylko, że zawsze mówisz:
„Ja ciebie też". I tylko tyle. Nigdy jeszcze pierwszy sam
mi tego nie powiedziałeś. Wiesz o tym?
Tym razem Dog usiadł na łóżku.
- Czy w tym samolocie rozdali wam magazyny
z jakimś cholernym testem z serii: „On cię kocha, je-
śli...". Czy wiesz, że po lekturze tych pism dla kobiet
ty i Candie potraficie doprowadzić mnie i Chipa do sza-
R
S
łu? Co jest, Liz? Ty też chcesz drugiego miesiąca mio-
dowego?
- Nie mieliśmy nawet pierwszego! Czyżbyś zapo-
mniał?
Doug uśmiechnął się tak nieśmiało, że gniew Liz ulot-
nił się natychmiast. Dobrze, tym razem mu daruje.
- Nie. Rzeczywiście nie mieliśmy - powiedział, po
czym wstał z łóżka i podszedł, żeby ją objąć. - Czy cho-
dzi ci o miesiąc miodowy, Liz? Jeśli tak, to nic nie stoi
na przeszkodzie...
Oparła się o jego klatkę piersiową.
- To są oświadczyny? - spytała, czując, że jej oczy
znów zachodzą mgiełką.
- Czemu nie? - mruknął z ustami w jej włosach.
- Mieszkamy razem od dwóch lat. Równie dobrze mo-
żemy to jakoś zalegalizować, co nam szkodzi. W Las Ve-
gas nie sposób zrobić trzech kroków, żeby nie natknąć
się na jakiś przybytek, gdzie można w pięć minut wziąć
ślub. Idziemy?
Zesztywniała w jego ramionach. Może trzy miesiące
temu dopatrzyłaby się humoru w tej wypowiedzi, ale nie
teraz, gdy początek ciąży powodował huśtawkę nastro-
jów. Jak nowo mianowany wiceprezydent największego
banku inwestycyjnego w południowo-wschodnich sta-
nach mógł być tak tępy i pozbawiony intuicji?
- Och, po prostu o wszystkim zapomnij! - wykrzyk-
nęła, po czym uwolniła się z jego uścisku, pobiegła do
dużego pokoju i zatrzasnęła za sobą obie pary drzwi.
Co nieuchronnie obudziło bliźnięta.
R
S
Doug czuł się zupełnie zagubiony. Kobieta, która wró-
ciła poprzedniego wieczoru z podróży służbowej, z pew-
nością wyglądała jak Liz Somerville, którą pocałował na
pożegnanie tydzień temu, ale gdzieś pomiędzy Nowym
Jorkiem a Las Vegas musiała nastąpić jakaś fatalna za-
miana tożsamości. Nie rozpoznawał tej humorzastej, pła-
czliwej baby, która siedziała w tej chwili (a dochodziła
już dwunasta w nocy) w ciemnym pokoju i kołysała
Charliego na kolanach, słuchając w kółko swej ulubionej
piosenki.
Już trzy razy, za każdym razem z innego powodu,
wchodził tam do niej i niezmiennie napotykał na niechęć
z jej strony. Za pierwszym obrzuciła go niechętnym
i rozżalonym wzrokiem, za drugim został zlekceważony,
za trzecim usłyszał niegrzeczne: „Idź sobie". W końcu
poddał się i poszedł wziąć drugi prysznic tego dnia. Ka-
szka Chelsea, która zastygała niczym klej, była bardzo
trudna do usunięcia - zwłaszcza z włosów.
Gdy wrócił z łazienki, zrozumiał, że Liz postanowiła
definitywnie przenieść się na kanapę i na niej spędzić
resztę nocy. Powiedziała mu o tym ta cholerna, zielona
poduszeczka, którą kupił na swoją zgubę i która znów
leżała do góry znienawidzonym napisem „Raczej nie
dziś".
Chociaż, może to i dobrze. I tak nie był w nastroju.
Czułby, że kocha się z jakąś obcą, nie znaną sobie ko-
bietą. Z kimś, kto w jednej chwili potrafił zawojować go
ciepłym, zmysłowym uśmiechem, a zaraz potem zwalić
z nóg kilkoma celnie dobranymi słowami.
- Coś tu się dzieje, do diabła - powiedział do siebie
R
S
i rzucił tym małym, zielonym paskudztwem przez cały
pokój. - Ale co?
Przebrał się w luźne szorty, w których sypiał, odkąd
przestał być nastolatkiem. Usiadł na szerokim łóżku po
stronie zwykle zajmowanej przez Liz i wpatrywał się tę-
pym wzrokiem przed siebie, starając się zrozumieć, co,
do cholery, się stało. W końcu jego wzrok spoczął na
telefonie, przy którym leżała książka telefoniczna.
- Jak on się nazywał? Silbert? Nie, chyba jakoś na F...
Filbert? Nie, to nie to. Wilbert! Tak! Dokładnie tak - wy-
mruczał, przerzucając strony w poszukiwaniu spisu
lekarzy.
W końcu znalazł.
Wilbert, Michael A., lekarz, specjalizacje: położnic-
two, ginekologia, badania prenatalne i porody.
Wilbert Michael A. zajmował się też, jak wynikało
z anonsu, badaniami USG i menopauzą. Doug nie zwró-
cił jednak na to uwagi. Był zbyt przejęty słowami „ba-
dania prenatalne i porody".
A więc to tak!
Teraz wszystko zaczynało mieć sens.
Zmiany nastrojów.
Problemy z żołądkiem,, które znikały po śniadaniu
i ponownie pojawiały się w okolicach kolacji.
Poduszeczka z napisem „Raczej nie dziś".
Okruszki w pościeli.
Doug opadł na czworaki i sięgnął pod łóżko. Szybko
wydostał pudełko herbatników. No tak! Chip kiedyś mu
o tym wspominał. Podobno każdego ranka Candie leżała
bez najmniejszego ruchu, póki nie nakarmił jej sucharami
albo herbatnikami.
R
S
Chip!
Chip wiedział! Musiał wiedzieć! To dlatego szczerzył
się głupio i zanim poleciał z Candie do Pensylwanii, pod-
rzucił mu na biurko reklamówkę wychwalającą zalety naj-
nowszego minivana. Musiał wiedzieć, ponieważ Liz za-
wsze wszystko mówiła Candie, a ta nie miała tajemnic
przed mężem.
Liz była w ciąży!
Doug wepchnął pudełko z powrotem pod łóżko
i wstał, niezdecydowany, jak w tej sytuacji powinien się
zachować.
Chciał krzyczeć z radości. Podskakiwać jak pajac.
Dopadł do drzwi dużego pokoju, mając zamiar chwycić
Liz i pokryć ją całą pocałunkami. Opanował się jednak.
Przecież tylko zgadywał, czy tak? Nie! Ona była
w ciąży. Nosiła pod sercem dziecko. Jego dziecko!
Uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową, próbując od-
zyskać jasność umysłu. On i Liz będą mieli dziecko!
Nagle uśmiech zamarł mu na ustach.
Trzymała to przed nim w tajemnicy.
Dlaczego?
Sięgnął po instrukcje dotyczące opieki nad
bliźniętami, pozostawione przez Candie, i zaczął je kar-
tkować w poszukiwaniu numeru telefonu do hotelu dla
nowożeńców w Pocono. Złapał za słuchawkę, zanim zdał
sobie sprawę, że w Pensylwanii musi być trzecia nad
ranem.
No i co z tego? - Doug samolubnie posłuchał pod-
szeptu gorszej strony swojego ja. Co z tego? Ten facet
wiedział, że Liz jest w ciąży, i nic ci nie powiedział. I to
R
S
pewnie od dnia, gdy wspólnie oglądaliście mecz pomię-
dzy Raidersami a Eagles. Ale trzymał gębę na kłódkę,
pozwolił ci wziąć swoje dzieci na pięć dni, a sam poje-
chał z żoną w drugą podróż poślubną. A ty uważałeś go
za przyjaciela. Ha! Zadzwoń do niego o trzeciej w nocy.
Zadzwoń o każdej cholernej godzinie, o której będziesz
miał ochotę. On nie zasługuje na nic więcej.
- Nie, nie mogę tego zrobić - powiedział jednak do
siebie i poszedł do łazienki, żeby napić się wody. - Jeśli
Chip dowie się, że ja wiem, to powie o tym Candie. Ona
zaś zadzwoni natychmiast do Liz i poinformuje ją, jak
się sprawy mają. Może Liz była troszkę nieznośna przez
ostatnie kilka dni, ale z pewnością to ona chciałaby zako-
munikować mi, że zostanę ojcem. - Spojrzał na swoje
odbicie w lustrze i znów się rozpromienił. - Zostanę ta-
tusiem! Ja! - zawołał do lustra. - Liz pewnie czeka tylko
na potwierdzenie od tego doktora Wilberta i potem sama
mi wszystko powie. - Jego uśmiech nieco przygasł,
zmarszczył brwi. Zaaferowany wyszedł z łazienki, za-
pominając napić się wody. - Przecież chyba mi powie,
no nie?
Delikatnie otworzył drzwi do dużego pokoju. Liz na-
dal siedziała w ciemnościach na kanapie, tuląc w ramio-
nach Gharliego, który posapywał przez sen. Z głośników
zaś dobiegał głęboki głos Michaela Crawforda, który
śpiewał o „liczeniu do dwudziestu".
Doug pamiętał, że piosenka ta była czymś w rodzaju
hymnu na cześć nadziei. Mówiła, że życie w dwudzie-
stym wieku wymaga wysiłku. Obiecywała jednak, że jeśli
rodzaj ludzki potrafił dotrwać do tego wieku i godnie
R
S
go przeżyć, to na pewno znajdzie drogę przez dwudziesty
pierwszy. Zgodnie z piosenką wszystko będzie dobrze,
jeśli ludzie przeleją swoją wiarę na dzieci.
Wszedł na palcach do pokoju i obszedł kanapę, żeby
móc spojrzeć na Liz i małego chłopczyka. Przytulała go
mocno, głaszcząc jego plecki wierzchem dłoni.
I płakała. Cichutko. Wielkie, błyszczące łzy toczyły
się po jej policzkach i skapywały z brody.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się przez łzy.
Najwyraźniej znów objawiła się huśtawka nastrojów. Mu-
siał teraz postępować ostrożnie, żeby nie pogorszyć stanu
Liz. Ukląkł i wyciągnął ramiona, aby wziąć od niej śpią-
ce dziecko. Charlie natychmiast przywarł swym ciepłym
ciałkiem do jego szyi. Doug wstał i zaniósł chłopczyka
do łóżeczka. Wróciwszy, usiadł przy Liz i objął ją ra-
mieniem.
- Wszystko w porządku, kochanie. Już dobrze.
- Świat jest taki przerażający, Doug - wymamrotała
w jego koszulę - i dzieci są takie bezradne, takie ma-
leńkie.
- Ale jest tak, jak mówi piosenka - powiedział i po-
sadził ją sobie na kolanach. - Musimy dla nich żyć, żeby
je prowadzić, żeby pomóc im liczyć do dwudziestu, żeby
potem same mogły policzyć do dwudziestu jeden. Świat
toczy się dalej, a my powinniśmy iść przez życie, jak
najlepiej potrafimy.
- Wiem - powiedziała Liz, pociągnęła nosem i ci-
chutko się zaśmiała. - Jestem głupia, prawda? Mała, głu-
pia wariatka.
Pocałował ją w czoło, nagle boleśnie świadomy, jak
R
S
bardzo kobieca jest Liz, jak krucha i delikatna, a zarazem
silna i wrażliwa.
- Nie jesteś głupią wariatką. Może i jesteś troszkę
szalona, ale bardziej chyba zmęczona, to wszystko.
Przytaknęła tylko, jakby zmuszenie się do powiedze-
nia choćby jednego jeszcze słowa było dla niej zbyt du-
żym wysiłkiem. Potem uniosła nieco głowę.
- Jest jednak coś, o czym muszę ci powiedzieć. Coś,
co powinnam była powiedzieć jeszcze przed moim wyjaz-
dem do Nowego Jorku. To dotyczy bliźniąt. Widzisz, ja...
- Ciii! Słyszę, że jedno z nich właśnie się rusza.
Nie wiedział czemu, ale czuł, że to nie jest właściwy
moment, żeby Liz powiedziała mu o dziecku. Chciał,
że-
by wpierw poszła do lekarza i upewniła się, że jest w cią-
ży i że z maleństwem wszystko w porządku. Wtedy mu
powie, tak jak pewnie to sobie zaplanowała. Odczekał
jeszcze chwilę, zanim orzekł:
- Nie, chyba się przesłyszałem.
Po czym wstał i wziął Liz na ręce jak małe dziecko.
Wyłączyła muzykę i pozwoliła mu zanieść się do sypial-
ni. Była już przebrana do snu w długą, miękką, baweł-
nianą koszulę bez rękawów. Wystarczyło więc położyć
ją na łóżku i ułożyć wygodnie jej stopy. Przeszedł na
drugą stronę posłania i wśliznął się pod kołdrę. Przysunął
się, żeby być bliżej niej, i ciasno przylgnął do jej pleców.
Delikatnie, nieśmiało objął ją w talii, walcząc z silną po-
kusą ułożenia dłoni z rozsuniętymi palcami na jej wciąż
jeszcze płaskim brzuchu.
- Wystarczy już dzisiaj tych rozmów - powiedział,
całując jej kark.
R
S
Poczuł, jak się rozpręża. Wsunął swoje kolano pomię-
dzy jej zaciśnięte uda i leżeli tak splątani ze sobą w cie-
mności. Jasno świecący księżyc układał na nich swe pro-
mienie w bliźniacze, fantastyczne wzory. Klimatyzacja
szumiała cicho, poruszając powietrze i dając złudzenie
łagodnej wieczornej bryzy.
- Kocham cię, Doug - sennie wyszeptała.
- Ja ciebie też - zapewnił. Wyrzucał sobie w my-
ślach, że to znów nie on jako pierwszy powiedział te
słowa. Będzie musiał nad tym popracować. Tak samo
jak nad tym, w jaki sposób wyjaśnić Liz, że podejmując
się opieki nad bliźniętami, chciał oswoić ją z pomysłem,
że sami mogliby mieć dziecko. Które ona i tak już nosiła.
Cóż, poczeka chyba na jej dobry nastrój. Bardzo, bar-
dzo dobry nastrój. W końcu chciał żyć na tyle długo, by
móc nacieszyć się ojcostwem.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Środa - pomału, ale wciąż do przodu.
Liz obudziła się dość wcześnie, ostrożnie przekręciła
się na drugi bok i natrafiła na tors Douga, który pach-
niał... pudrem dla dzieci. W ułamku sekundy odeszła ją
senność. Przypomniała sobie przebieg wydarzeń w ciągu
ostatnich kilkudziesięciu godzin - Doug podjął się opieki
nad bliźniętami zaprzyjaźnionej z nimi pary, a ona ukryła
przed nim fakt, że zaszła w ciążę i spodziewa się ich
dziecka.
Przypomniała sobie także o porannych nudnościach
i nadwrażliwym żołądku, który, o dziwo, pozostawał na
razie na swoim miejscu i nie podjeżdżał jej do gardła.
Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, uniosła odrobinę
głowę i czekała na atak nudności. Nic z tego. Wszystko
w porządku. Jedyne, co odczuwała, to lekki głód. A to
już zupełnie co innego. Ku swemu ogromnemu zdziwie-
niu, miała ochotę na bekon, a ściślej mówiąc - na jajka
na bekonie, i to takie, jakie tylko Doug potrafił usmażyć.
Co więcej, miała ochotę na miłość.
Ostatni raz kochali się przed jej wyjazdem do Nowego
Jorku. Po powrocie z podróży unikała zbliżenia, ponie-
waż fatalnie się czuła. Doug nie powiedział ani słowa
R
S
na ten temat, a przecież musiał spostrzec w sypialni zie-
loną poduszeczkę, odwróconą jednoznacznie brzmiącym
napisem „Raczej nie dziś".
Liz powoli przeciągnęła dłonią po piersi Douga, po
czym pozwoliła swym palcom zabłądzić niżej. Jednocześ-
nie pocałowała go w usta i wyszeptała:
- Obudź się, leniuszku.
Jej prośba nie pozostała bez odpowiedzi. W ułamku
sekundy znalazła się w ramionach Douga, który najwy-
raźniej miał dość przymusowego celibatu i zaczął cało-
wać ją jak szalony. Nagle gwałtownie się odsunął.
- Doug?
- Co? - Jego pierś gwałtownie wznosiła się i opadała
jak po długim biegu.
- Co? - powtórzyła, czując że zaraz się rozpłacze.
- Jak to, co? Sądziłam, że zaraz będziemy się kochać,
zawsze lubiłeś te nasze poranki. Czy coś się zmieniło?
A może obraziłeś się na mnie z powodu tej zielonej po-
duszki?
- Nie, skądże - zapewnił - ale nie powinniśmy... to
znaczy musimy... Hm... oj, chyba dzieci się obudziły.
Tak, to bliźnięta. Lepiej pójdę do nich, zanim zaczną pła-
kać. Zaraz wrócę.
Wyskoczył z łóżka i popędził do drzwi, jakby go ktoś
gonił. Liz została sama, bliska płaczu, rozżalona, pełna
pretensji do świata. Oto najlepszy dowód, że Doug jej
nie kocha. Dał jej kosza. Ważniejsze są dla niego bliź-
nięta, ot co. Niepotrzebnie uknuła podstęp, żeby oswoić
Douga z dziećmi, zanim powie mu o ciąży. I pomyśleć,
że martwiła się, iż Doug nie polubi dzieci. Lubił je o wie-
R
S
le bardziej niż ją, a w dodatku nie były to jego własne
dzieci!
Gdy po chwili wrócił do pokoju, trzymając w ramio-
nach bliźnięta, Liz już się opanowała i nawet zdołała się
lekko uśmiechnąć. Starając się unikać jego wzroku, sięg-
nęła po zaróżowioną od snu Chelsea.
- Dzień dobry, moja śliczna. Dobrze spałaś, aniołku?
- Nie chce mi się wierzyć, że w nocy budziły się tyl-
ko dwa razy. - Doug usiadł na łóżku z chłopcem w ob-
jęciach. - I za każdym razem tylko Chelsea płakała.
Charlie był zbyt zajęty, ponieważ ćwiczył samodzielne
kładzenie się do snu. Spędziłem z nim wczoraj z godzinę,
pokazując mu, jak ma to robić. To przebój, Liz. Celuje
pupką w materac, trzyma się rozpaczliwie ramy łóżeczka,
powoli ugina kolana, nagle puszcza się i - gotowe! Chel-
sea próbuje go naśladować, więc myślę, że już jutro bę-
dziemy mogli przespać spokojnie całą noc.
Liz wpatrywała się w Douga pełna podziwu. Ona nie
usłyszała w nocy płaczącej, a on nie tylko słyszał, ale
i wstał, uspokoił dzieci, utulił je do snu i jeszcze wy-
glądał na zadowolonego!
- Doug, jesteś cudowny. Urodzony ojciec z ciebie!
- Liz zaczęła drżeć broda, a oczy podejrzanie zwilgot-
niały. - Spałam jak zabita, nie słyszałam, żeby maleństwa
płakały!
Chelsea wyciągnęła obie rączki i złapała Liz za włosy.
- Da-da-da - gaworzyła, pociągając za każdym ra-
zem coraz mocniej. - Da-da-da!
- Byłaś chora, to dlatego - zapewnił Doug i rozpiął
zatrzaski bawełnianych śpioszków Charliego. - Zjadłaś
R
S
coś w samolocie, nie pamiętasz? A jak się dziś czujesz?
Pomyślałem, że jak tylko ubierzemy i nakarmimy te małe
potworki, moglibyśmy zjeść jajka na bekonie. Oczywi-
ście, jeśli masz ochotę.
Liz otarła oczy rąbkiem koszulki Chelsea, mając na-
dzieję, że Doug uzna łzy za efekt bezceremonialnego
ciągnięcia za włosy.
- Jeśli mam ochotę? - powtórzyła, patrząc na niego
uważnie. - Co chciałeś przez to powiedzieć?
Doug wstał i kierując się do drzwi sypialni, rzucił
przez ramię:
- Nic szczególnego, tylko tyle, że dokuczał ci żołądek.
- A, tak, masz rację - powiedziała pospiesznie, pod-
nosząc się, żeby pójść za Dougiem. - O! Cokolwiek to
było, już mi przeszło. Bliźnięta naprawdę dziś długo spa-
ły. Już prawie wpół do ósmej. Muszę się ruszyć, jeśli
chcę zdążyć ubrać się i wziąć prysznic przed wyjściem.
- Jasne - zgodził się Doug i rzucił w jej kierunku
paczkę pieluch. - Nie chcemy, żebyś przegapiła wizytę
u doktora Filberta.
Przyjrzała się z uznaniem, jak z wprawą zakłada
Charliemu świeżą pieluszkę. Zrobił postępy, nie ma co,
pomyślała. Nieźle daje sobie radę.
- Wilbert - poprawiła go. Zastanowiła się, czemu na-
gle Doug stał się taki nieuważny. Do tej pory miał zna-
komitą pamięć do nazwisk.
- Wszystko jedno - zgodził się Doug, jakby nie ro-
biło mu to żadnej różnicy. Wziął na ręce Charliego. -
Chodź tu, łobuzie. Czas karmienia.
Liz zrobiła minę do Chelsea i połaskotała jej stopki.
R
S
- Ach, ci mężczyźni! Nie można żyć z nimi, ale bez
nich byłoby jeszcze gorzej. Ale ty masz jeszcze na to
czas, prawda, kochanie?
Różowy pasek był po prostu piękny. A niebieski je-
szcze ładniejszy. Liz zdała sobie z tego sprawę jakieś pół
godziny temu. Nie było też nic milszego niż zapewnienie
doktora Wilberta: „Tak, nie ulega wątpliwości, Liz, bę-
dziesz miała dziecko. Moje gratulacje!" Siedziała teraz
za kierownicą, a sąsiedni fotel pasażera zarzucony był
tuzinem różnych broszurek i podręczników, pełnych za-
leceń i wskazówek co do witamin i odżywiania się
w czasie ciąży.
Uśmiechała się tak szeroko i radośnie, że - była tego
pewna na sto procent - inni kierowcy musieli myśleć,
iż jest pijana. Zresztą naprawdę czuła się tak, jakby szam-
pan uderzył jej do głowy. Świat wokół wydał jej się nagle
piękny i wspaniały, a życie cudowne.
Będzie miała dziecko! Dziecko Douga,
Zmarszczyła brwi, wracając do rzeczywistości. Doktor
Wilbert zapowiedział, że za cztery tygodnie chciałby zro-
bić badanie USG. Nie ma się czym niepokoić, zapewnił,
tyle że macica jest nieco zbyt powiększona jak na ten
etap ciąży.
- To czasami się zdarza - powiedział uspokajającym
tonem. - Możemy mylić się co do momentu zajścia
w ciążę lub...
- Lub...? - Liz ze zdenerwowania aż podniosła głos
i obronnym gestem osłoniła brzuch. - Czy coś jest nie
tak?
R
S
- Nie, Liz, z pewnością wszystko jest w porządku.
Wolałbym jednak przeprowadzić to badanie. Niewyklu-
czone, że źle zapamiętałaś datę ostatniej miesiączki. Bez
USG nie mogę wyrokować o twoim stanie zdrowia ani
o tym, czy mamy do czynienia z ciążą mnogą.
- Ciążą mnogą?
- Nie myśl na razie o tym, Liz. Wracaj do domu
i uczcij szczęśliwą wiadomość. Sądzę po prostu, że ciąża
jest bardziej zaawansowana, niż przypuszczasz. Do zo-
baczenia za cztery tygodnie.
Ciąża mnoga. Z zadumy wyrwał Liz odgłos klaksonu.
To jakiś niezadowolony kierowca zatrąbił, że przegapiła
zielone światło. Postanowiła skupić się na prowadzeniu
samochodu, ale nie było to łatwe w tych nadzwyczajnych
okolicznościach. Uświadomiła sobie, że jej własna matka
była jednym z bliźniąt, a i wujek Douga także. Sko-
ro więc w obu rodzinach przyszły na świat bliźnięta, by-
ło bardzo prawdopodobne, że i ona urodzi dwoje dzieci
naraz.
Czy to nie byłoby wspaniale? Bliźniaki! Chip pewnie
będzie żartował, że to dlatego, iż ona i Doug pozazdro-
ścili im potomstwa. A Doug z pewnością będzie musiał
rozstać się ze swoim ślicznym, czerwonym, sportowym
samochodem. Parsknęła śmiechem. Bliźniaki! Niech tyl-
ko Doug się dowie! Będzie cieszył się jak wariat!
Może nawet tak bardzo, że wybaczy jej ukrywanie
faktu, iż jest w ciąży, a także ów podstępny plan, któ-
rego, co prawda, nie zdążyła zrealizować, ale który prze-
cież zrodził się w jej głowie. Bo ona na pewno mu prze-
baczy, że chciał się przekonać, jak jego ukochana zacho-
R
S
wa się, gdy przyjdzie jej matkować siedmiomiesięcznym
maluchom.
Och! Żeby tylko każde z nich wiedziało, o czym prze-
myśliwa drugie, i żeby tylko któreś z nich miało odwagę
przełamać się i wyznać wszystko jak na spowiedzi, zanim
na dobre utkną w zamęcie sekretów, konspiracji i pół-
prawd.
Cóż, wstrzyma się do powrotu Chipa i Candie. Od-
dadzą im dzieci, a wtedy usiądą z Dougiem i odbędą po-
ważną rozmowę, po czym wyznają sobie prawdę i wiel-
kodusznie wybaczą sobie nawzajem.
I nie piśnie nawet słówka na temat „mnogiej ciąży", do-
póki za cztery tygodnie nie pójdzie na badanie i nie dowie
się więcej od doktora Wilberta. Doug mógł szczerze chcieć
dziecka, lepiej go jednak zawczasu nie straszyć.
***
Doug odczekał, aż Liz pojedzie do lekarza. Później
zmitrężył jeszcze godzinę, ponieważ Chelsea wyciągnęła
smoczek ze swojej butelki i oblała się świeżym sokiem
jabłkowym od stóp do głów. Pociągało to za sobą ko-
nieczność natychmiastowej kąpieli, przy czym Doug zde-
cydował, że wsadzi do wanny oboje, by pozostawiony
sobie Charlie nie wpadł na jakiś szatański pomysł.
Następnie włożył bliźnięta do kojca, a sam w tym
czasie wysprzątał łóżeczko Chelsea.
Kiedy już ze wszystkim się uporał - a poszło mu to
całkiem sprawnie - wziął butelkę zimnego piwa z lodówr
ki. Opadł na kanapę, starając się utrzymać i piwo, i te-
lefon na kolanach w czasie wykręcania numeru do hotelu
w Pensylwanii.
R
S
- Chip? Czy to ty? Nie denerwuj się, nic się nie stało,
po prostu muszę z tobą pogadać.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem
Chip wykrzyczał:
- Halo? Halo! Nic nie słyszę! Same trzaski! Proszę
zadzwonić później, do widzenia!
- Charlesie Alexandrze Risley, nie waż się nawet od-
kładać słuchawki! - Doug razem z telefonem klęknął
i zaczął robić miny do Chelsea. Dziewczynka, przestra-
szona jego krzykiem, wykrzywiła usteczka, najwyraźniej
mając zamiar się rozpłakać.
- Chcesz, żebyśmy wracali, tak? - W głosie Chipa
było słychać rezygnację. - Co te dwa małe diabły zma-
lowały? Wepchnęły swoje śniadania do twojego wideo?
- Tak daleko się nie posunęły. - Doug roześmiał się.
- Chociaż nawet nie wiesz, co te dzieciaki potrafią zrobić
z gryzakiem. Słuchaj, ta rozmowa musi zostać między
nami. Czy jest koło ciebie Candie?
- Nie. Poszła do głównego budynku na masaż. Doug,
chłopcze, jeśli dotąd ci nie podziękowałem, pozwól mi
zrobić to teraz. Prawie już zapomniałem, że moja żona
jest tak bardzo seksowna! Bawimy się jak nigdy w życiu,
a ona tylko od czasu do czasu wspomina dzieci. Czło-
wieku, druga podróż poślubna to jest to, wierz mi. Mówię
ci, niemal padam z wyczerpania. Wyglądam jak swój
własny cień, wcale mnie nie poznasz. A teraz krótko -
o co chodzi?
- Cieszy mnie, że dobrze się bawisz - odparł Doug.
- Chip, czy Liz jest w ciąży? Jest, prawda?
Nagle w słuchawce dały się słyszeć dziwne trzaski.
R
S
Doug był jednak pewien, że to wcale nie zakłócenia na
łączach, a jedynie kartka papieru, którą Chip drze tuż
przy słuchawce.
- Doug? - usłyszał głos przyjaciela. - Szlag by to
trafił! Ale fatalne połączenie! Doug? Mówiłeś coś?
W ogóle cię nie słyszę! Słuchaj, zadzwoń później, co?
To na razie!
- Odłóż tę słuchawkę, a nauczę Charliego pluć
i przeklinać! - zagroził Doug, na dobre poirytowany. -
Rozmowa ma zostać między nami, rozumiesz? Chyba że
wolisz, żeby Candie dowiedziała się o naszym studenc-
kim wypadzie do Meksyku. Czy imię Lupe coś ci mówi,
stary kumplu? Lupe, butla tequili i tamta całonocna za-
bawa?
Trzaski gwałtownie ustały.
- Nawet nie znałem wtedy Candie - wymamrotał za-
kłopotany Chip.
- Czy myślisz, że zrobi jej to jakąś różnicę? Oj, chyba
nie! - powiedział Doug i uśmiechnął się zadowolony.
Wiedział już, że wygrał. - Liz nie odzywała się do mnie
tygodniami, gdy dowiedziała się, że kiedyś chciałem, a to
był tylko pomysł, wytatuować sobie „Melissa" na zadku.
- Pojąłem. - Chip westchnął przeciągle. - Byliśmy
wtedy tacy młodzi... No dobra. Skąd wiesz? Sądząc
z twego tonu, nie od Liz.
- Domyśliłem się. Skojarzyłem ze sobą parę spraw.
Herbatniki pod łóżkiem, Liz chorująca na żołądek, co
chwilę popłakująca, poduszeczka z napisem „Raczej nie
dziś", nagłe badania, rzekomo coroczne, u gościa nazwi-
skiem Wilbert... Sprawdziłem w książce telefonicznej.
R
S
To lekarz położnik. Nawiasem mówiąc, dziś się do
niego
wybrała. - Teraz z kolei Doug westchnął. - To tyle. Ona
się zorientowała i powiedziała Candie, a Candie tobie.
Liz z całą pewnością jest w ciąży.
- A ty co? Zdziwiony? Przerażony? Ryczysz niczym
ranny niedźwiedź? Gotów do obejrzenia tego nowego do-
mu w mojej dzielnicy? A może bliźnięta tak cię zmę-
czyły, że tylko czekasz na najbliższy samolot i zmykasz
na Bali?
- Ja się zastanawiam, czemu Liz nie poinformowała
mnie, że jest w ciąży. Dlaczego nie sprzeciwiłeś się, gdy
zaproponowałem, że wezmę do siebie bliźnięta? Chciałeś
pozbyć się choć na trochę konkurencji i mieć Candie tyl-
ko dla siebie?
- Nie powiem, żebym nie marzył o kilku dniach i no-
cach sam na sam z własną żoną. Skłamię, jeśli zaprzeczę.
Ale nie tylko to. Serio. Nie zdradziłeś się przed Liz, jak
sądzę, czemu wziąłeś bliźnięta?
Doug popatrzył groźnie na słuchawkę. Wstał. Pod-
szedł do kojca Charliego i zaczął wkładać z powrotem
zabawki, które malec powyrzucał.
- Skąd możesz wiedzieć? Nie, rzeczywiście jeszcze
jej nie powiedziałem.
- Dobra, a czy ona może ci powiedziała... zresztą
nieważne.
Doug podał Charliemu jedną z kolorowych, plastiko-
wych zabawek. Chłopczyk natychmiast spróbował wło-
żyć ją sobie do buzi. Zmieściła się tylko do połowy. Wy-
gląda na to, że nie tylko Chelsea ząbkuje, pomyślał, za-
stanawiając się w duchu, ile mają w domu gryzaków.
R
S
- Jak to nieważne? O nie, Chip. Ty coś wiesz. Co
jest grane, wyduś to wreszcie!
Zanim Chip zaczął mówić, znów upłynęła dłuższa
chwila.
- Będę się streszczał, bo Candie może wrócić lada
moment. Nawiasem mówiąc, kazała mi przyszykować ką-
piel z bąbelkami. Dobra, no więc tak. Pamiętasz, jak oz-
najmiłeś, że chciałbyś mieć dziecko, a ja ci powiedzia-
łem, żebyś wziął dwójkę moich, póki są jeszcze małe?
- Tak - potwierdził Doug i ułożył się wygodnie na
kanapie.
- Cóż, może jestem genialny i w ogóle, ale ten po-
mysł nie do końca był mój. Liz pierwsza na to wpadła.
Jakieś cztery dni wcześniej pytała, czy może wziąć bliź-
niaki. Chciała zobaczyć, jak reagujesz na dzieci. Tylko
że mieliście je wziąć w drugim tygodniu waszego urlopu,
a nie w pierwszym. Powiedz, czy Liz wyglądała na za-
skoczoną, gdy po powrocie do domu ujrzała dzieciaki?
Założę się o każde pieniądze, że Candie zostawiła jej li-
ścik, w którym wyjaśniła, że ty wpadłeś na ten sam po-
mysł, tyle że wcześniej go zrealizowałeś. Liz wszystko
wiedziała, nawet jeśli nie chciała się do tego głośno przy-
znać. Udawała, że jest zła na ciebie? To właśnie kazała
jej zrobić Candie.
Doug usiadł tak gwałtownie, że piwo upadło mu na
podłogę.
- Co?!
- Z tego, co powiedziała mi Candie, wynika, że Liz
już od jakiegoś czasu była przekonana, iż jest w ciąży. Bar-
dzo się ucieszyła, nie wiedziała tylko, jak ty zareagujesz.
R
S
Obawiała się, że nie będziesz zachwycony. Nie chciała
cię zmuszać do małżeństwa - to słowa Candie, stary, nie
moje - tylko spowodować, żebyś sam zapragnął rodziny
i dziecka. Potem, jak sądzę, miałeś odwalić cały ten cyrk
z padaniem na kolana i proszeniem o rękę. Dopiero wte-
dy miała powiedzieć ci o dziecku. Chyba myślała, że to
będzie romantyczne. Kobiety, kto je zrozumie? Na pewno
nie my. Prawda, Doug? Halo, jesteś tam jeszcze?
Doug przetrawiał w myśli rewelacje Chipa, próbując
złożyć je w jakąś logiczną całość.
- Nie chce mi się wierzyć - wymamrotał w słucha-
wkę i przeciągnął ręką po włosach. - Nie mogę w to
uwierzyć, do cholery!
- Lepiej uwierz, mój drogi. Obydwoje wpadliście na
ten sam pomysł. Co zdecydowanie potwierdza, że jeste-
ście dla siebie stworzeni. Muszę już kończyć, bo Candie
będzie za sekundę, a ja nie mogę znaleźć tego płynu do
kąpieli. Cóż, do zobaczenia w piątek. I obiecuję ci, że
będę trzymał buzię na kłódkę. Candie niczego się ode
mnie nie dowie. Trzymaj się, cześć.
Doug nie wiedział, jak długo wpatrywał się w telefon
po tym, jak Chip się rozłączył. W końcu wrócił do rze-
czywistością gdy Chelsea zaczęła gaworzyć. Gubił się
w labiryncie: „powinienem był", „trzeba było", „ona
mogła". Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że
już najwyższa pora nakarmić dzieci.
Liz jeszcze nie pojawiła się w domu. Nawet się z tego
cieszył. Zyska trochę czasu na zastanowienie się, kto tu
zawinił i jak, na litość boską, zmusić Liz, żeby wyznała
mu, że jest w ciąży.
R
S
Dopiero gdy już wszystko sobie wyjaśnią i odzyskają
do siebie zaufanie, poprosi Liz o rękę. Powinien był zrobić
to już dawno temu. Może wtedy jego matka nie
dzwoniłaby
z Phoenix co drugi tydzień, pytając, czy już się oświadczył.
Przez całe popołudnie Doug obrzucał ją ukradkowymi,
badawczymi spojrzeniami. Sądził zapewne, że ona nicze-
go nie dostrzega, ale był w błędzie. Liz była teraz szcze-
gólnie wyczulona na wszelkie objawy zainteresowania,
wydawało się jej, że każdy bez trudu pozna jej błogo-
sławiony stan. A co dopiero bliski człowiek, który znał
ją na co dzień. Liz zaczynały już męczyć i drażnić te
wszystkie spojrzenia, nie wspominając o podejrzanym
dopytywaniu się, czy może miałaby ochotę na drzemkę,
a może na spacer, a może na lody... W lodówce, mówił,
jest całe pudełko czekoladowych, jej ulubionych. A może
jednak chce trochę?
Prawdę powiedziawszy, Liz zaczynała poważnie się
martwić, czy Doug przypadkiem nie zorientował się lub
nie dowiedział, że ona jest w ciąży. A kto mógłby go
oświecić? Tylko dobry przyjaciel Chip Risley.
- Były dziś jakieś telefony? - zapytała od niechcenia,
gdy zasiedli do późnej kolacji. Popołudnie wypełnił im
Charlie, który marudził jak nigdy dotąd. Popłakiwał, nie
chciał się bawić, był wyraźnie nie w humorze. Zorien-
towali się, że to z powodu wyrzynających się ząbków.
W końcu Liz udało się przekonać malca do gryzaczka.
- Telefony? - powtórzył Doug, trzymając w ręku
właśnie dostarczoną pizzę. Wprost pożerał ją wzrokiem,
zupełnie jakby od dawna nie miał nic w ustach. - Hm,
R
S
niech pomyślę. Nie. Ani jednego. A, byłbym zapomniał.
Jakiś gość chciał nam sprzedać nowe okna. Możesz w to
uwierzyć? Tylko tyle. Czemu pytasz, czekasz na jakiś
telefon?
Niech sobie gada, co chce. Na pewno dzwonił Chip
i wszystko mu wypaplał. Czy nawet o tym nie mogła
mu sama powiedzieć? To ona była w ciąży. To było
dziecko jej i Douga. Skoro Chip Risley powiedział Do-
ugowi o ciąży, nie omieszkał zapewne dodać, że to ona
pierwsza wpadła na pomysł zaopiekowania się bliź-
niętami.
Skoro więc Doug już wiedział - a była o tym prze-
konana - to dlaczego się z tym nie zdradził? Dlaczego
nie zaprzestał tej głupiej gry?
Nagle Liz ogarnęła złość, która skrupiła się oczywiście
na Dougu. Już ona mu pokaże! Nieważne, jak bardzo
go kochała. W tym stanie ducha pożądała jedynie zemsty.
- Nie, nie czekam na telefon. Chociaż muszę przy-
znać, że jestem zdziwiona milczeniem Candie i Chipa.
Dotąd nie sprawdzili, czy z dziećmi wszystko w porząd-
ku, a zdawałoby się, że tacy z nich troskliwi rodzice.
Doug próbował zyskać na czasie. Posłał Liz przepra-
szający, wymuszony uśmiech.
- Jak mogłem zapomnieć! Dzwoniła Candie. Potwor-
nie tęsknią za tą potworną dwójką - chyba właśnie tak
się wyraziła. Musiało mi to wylecieć z głowy.
Kłamie, kłamie jak najęty! Wiedziała już, co zrobi.
Przez następne dwa dni uczyni życie Douga istnym pie-
kłem na ziemi i nie będzie myślała, które z nich bardziej
zawiniło.
R
S
- Potworna dwójka? Muszą być niewiarygodnie
szczęśliwi, że udało im się pozbyć dzieciaków na kilka
dni, nie sądzisz? Nie można ich za to winić.
Doug znieruchomiał z widelcem w ręku.
- Nie można ich winić?
- No pewnie - kontynuowała spokojnie. Spomiędzy
poduszek kanapy, na której zasiedli do posiłku, wyjęła
butelkę ze smoczkiem, która dziwnym trafem tam utk-
nęła. Popatrzyła na nią, jakby była pełna węży, a nie styg-
nącej szybko dziecięcej kaszki.
- Charlie i Chelsea są kochani, ale wymagają zbyt
dużo opieki. - Wciąż trzymała butelkę, gdy gwałtownym
gestem wskazała na pokój. - Spójrz, od ściany do ściany
poniewierają się sprzęty, ubranka, zabawki. Dam ci pięć
dolarów, jeśli znajdziesz pilota do telewizora. Założę się
o następne pięć, że nie miałeś czasu przejrzeć nawet na-
główków gazet, które kupiliśmy.
- No, tak. Może jesteśmy zbyt zabiegani. - Doug ob-
rzucił pokój niespokojnym wzrokiem.
- A widziałeś figurę Candie? Musi zrzucić przynaj-
mniej dziesięć kilo. Mówi, że nie potrafi przejść na dietę,
bo kiedy tylko maluchy śpią albo bawią się w kojcu,
biegnie prosto do lodówki i zjada, co się da. Po prostu
nie może sobie odmówić. To daje dużo do myślenia, czyż
nie?
- Ale mimo to Candie i Chip są szczęśliwi. - Doug
wyglądał, jakby za chwilę miał się obrazić.
- Jasne. Wprost wariują ze szczęścia. Ja też uwiel-
biam ich bliźnięta, są słodkie, zgoda, ale trzeba wziąć
pod uwagę, ile trudu będzie kosztowało ich wychowanie
R
S
- upierała się Liz. - Nie mówiąc o pieniądzach, o fun-
duszu na naukę - dodała, patrząc z sadystyczną satysfa-
kcją, jak jej prowokacyjne wypowiedzi pogrążają Douga
w coraz wyraźniej widocznej w jego oczach rozpaczy.
Zabrała swój talerz i skierowała się do kuchni. Nie
była w stanie dłużej zachować powagi. Biedny, kochany
Doug. Naprawdę się przestraszył. Nie na tyle jednak, by
się przełamać i wyznać, że wszystko wie.
- Tak - powiedziała, wzdychając teatralnie - to po-
ważna decyzja, wymaga długiego namysłu. Zrobiłeś do-
bry uczynek, Doug, uwalniając ich na tydzień od dzieci.
Bardzo dobry uczynek.
- Tak. Jasne - mruknął Doug. Poszedł za Liz do ku-
chni z własnym talerzem, na którym wciąż leżały dwa
nie tknięte kawałki pizzy. - Jestem po prostu genialny.
Prawdziwy Einstein.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czwartek - ani w prawo, ani w lewo.
Pierwszą rzeczą, jaką Doug ujrzał rano, tuż po otwar-
ciu oczu, była znienawidzona poduszeczka, w dodat-
ku ostentacyjnie zwrócona do niego napisem „Raczej
nie dziś". Nie ma co, miłe przebudzenie! Doug wyła-
dował złość na poduszeczce, ciskając nią z całej siły
o ścianę. Dopiero gdy się opanował, do jego uszu do-
tarły domowe odgłosy - Liz krzątała się po kuchni, za-
pewne szykując butelki dla maluchów, a Chelsea popła-
kiwała.
Czy to nie zabawne? Nawet z pewnego oddalenia
orientował się bez trudu, które z bliźniąt płacze, a prze-
cież gościły w jego domu od niedawna. Wczoraj wie-
czorem Chelsea zawołała do niego „Da", łapiąc go jed-
nocześnie za nos, co pewnie miało wyrażać entuzjazm.
„Da-da" - powtórzyła po chwili i chociaż wołała tak też
do Charliego i do pluszowego misia, a także do prezen-
tera zapowiadającego pogodę na kanale siódmym, to Do-
ug autentycznie się wzruszył.
Da-da. Tatuś. Ojciec. Przez całe życie dziecko tak
zwraca się do rodzica...
Da-da... Tatusiu! Rzuć mi piłkę! Tato? Mogę wziąć
R
S
samochód? Cześć, tatku! Przywieźliśmy ci w odwiedziny
wnuka...
Wnuka?! Doug usiadł na łóżku z głupim wyrazem
twarzy. Zwolnij trochę, stary! - upomniał go głos roz-
sądku. Najpierw warto byłoby upewnić się, czy Liz rze-
czywiście jest w ciąży.
- Masz rację - mruknął pod nosem Doug, odrzucając
kołdrę. Poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic i w ten
sposób przywrócić jasność umysłu i trzeźwość sądu.
Konwersacja z jego drugim ja trwała jednak dalej.
Musisz z nią poważnie porozmawiać, kochasiu. Tak, dłu-
go, poważnie porozmawiać, a na początek nie zaszko-
dziłoby wyznać: „Liz, kocham cię" i zaraz potem zapy-
tać: „Czy zostaniesz moją żoną?".
- Tak, jasne. To nie wydaje się szczególnie skompli-
kowane. Zaraz, chwileczkę. A jeśli powie „nie"? - za-
strzegł się Doug na głos i jeszcze raz wszedł pod pry-
sznic. - Nie bądź głupcem - mruknął pod nosem. - Nie
ma siły, nie może odmówić. Przecież mnie kocha. Na
pewno mnie kocha! - powtórzył, jakby chciał przekonać
głos rozsądku lub może nawet samego siebie.
Słowa te nie zrobiły specjalnego wrażenia na jego alter
ego. Zgoda, ta kobieta cię kocha, przytakiwał mu jakiś
wewnętrzny głos, zresztą Bóg jeden wie, dlaczego. Ale
pomyśl, co będzie, jeśli okaże się, że Liz jednak nie jest
w poważnym stanie. Rozważyłeś taką możliwość? Pew-
nie nie. A może Liz nie chce mieć dziecka? Może tylko
sądziła, że jest w ciąży, i wydawało jej się, że pragnie
dziecka, tymczasem badanie lekarskie wykazało, że się
pomyliła, i teraz nawet się z tego cieszy. Co wtedy? Liz
R
S
zależy na karierze zawodowej, czyż nie? Ty chciałbyś
mieć potomka, ale nikt od ciebie nie wymaga, żebyś
w związku z tym rzucał pracę. Nikt ci nie każe chodzić
z brzuchem, o rodzeniu nie wspominając.
Doug pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości
tych sugestii.
- Na pewno jest w ciąży. Herbatniki... Wyścigi do
łazienki... Te ciągłe zmiany nastrojów, skłonność do pła-
czu... Czego trzeba więcej? - spytał na głos.
Faktycznie, przyznało zgodnie jego drugie ja. A teraz
przez chwilę pomyśl, bo to dość skomplikowane. Skoro
ty zdołałeś skłonić Chipa, żeby wszystko ci wyśpiewał,
to co stało na przeszkodzie, by Candie wygadała się przed
Liz? Ona zamierzała sprowadzić do waszego domu bliź-
nięta, ty też tego chciałeś, i ona wie, że chciałeś. A jeśli
wie, że chciałeś, to zapewne także wie, że ty wiesz o
jej ciąży. Wie, a mimo to...
- Nabiera mnie! — wykrzyknął Doug. Nigdy przed-
tem nie zdawał sobie sprawy, że pod prysznicem może
być takie echo. - No tak! Ona się zorientowała, że ja
wiem, jest zła jak osa i dlatego chce mnie ukarać, ser-
wując mi uwagi, ile to trudu i pieniędzy wymaga wy-
chowanie dziecka. A to baba!
Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc.
- Ale ja nie dam się tak łatwo zbić z tropu. Może
myśli, że mnie sprowokuje? Nigdy! Najważniejsze to re-
alizować konsekwentnie swój plan. Muszę przekonać Liz,
że ją kocham i zaproponować małżeństwo - postanowił
i gwałtownie zakręcił wodę. - I pomyśleć, że nigdy na-
wet o tym nie wspomniałem! Nic dziwnego, że ukryła
R
S
przede mną fakt, że spodziewa się dziecka, i wpadła na
pomysł wypożyczenia bliźniąt od Candie i Chipa. Chcia-
ła zobaczyć mnie w akcji, przekonać się, jak zareaguję
na obecność dzieci w domu. Biedna Liz - nagle ogarnęła
go czułość - musiała mieć wątpliwości... Pewnie się za-
martwiała, głowiła, jak postąpić w tej sytuacji, a w do-
datku miała sensacje żołądkowe. Moja biedna, kochana
Liz...
- Gdzie chcesz się wybrać?!
- Do wesołego miasteczka, a konkretnie na Wyspę
Skarbów - powtórzył cierpliwie Doug. - Dzieciakom do-
brze zrobi wyjście na dwór. Zgódź się, Liz, będzie za-
bawnie. Potem pojedziemy na lody.
- Zabawnie? - Popatrzyła na niego zdumiona. Był
ubrany w koszulkę, którą mu kupiła, gdy po raz pierwszy
byli na Wyspie Skarbów. Cały przód T-shirta zadruko-
wany był słowami: „plądruj, plądruj, plądruj, grab, łup,
plądruj, plądruj, plądruj". Doug wyglądał w niej komi-
cznie. Wyciągnęła rękę i dotknęła koszulki. - Jesteś nie-
mądry, wiesz o tym?
- Ale i tak mnie kochasz - odpowiedział i schylił
się, żeby ją pocałować. - Pamiętasz, jak pierwszy raz
się tam wybraliśmy? Zmusiłaś mnie, żebyśmy przyjechali
godzinę przed czasem. Koniecznie chciałaś zająć stolik
przy oknie z widokiem na lagunę. I popierałaś piratów,
nawet gdy zobaczyłaś brytyjski statek.
- Cóż... kapitan piratów był bardzo przystojny, przy-
pominał Antonia Banderasa. - Liz uśmiechnęła się do
swoich wspomnień. Dobrze pamiętała ten wieczór i swo-
R
S
je pierwsze wrażenie, gdy zobaczyła bajkową zatokę, któ-
ra choć sztuczna, do złudzenia przypominała prawdziwą.
Wcześniej tego wieczoru, przed kolacją, spacerowali
po drewnianych pomostach przecinających sztuczną la-
gunę, komentując każdy detal starannie zaprojektowanej
dekoracji: prawdziwie wyglądające wodorosty, jak żywe
małże, przyczepione do słupów na molo, piasek na plaży,
a nawet sztuczny muł.
Ale najciekawsze było specjalnie przygotowane dla
zwiedzających widowisko. Statek piratów stał zacumo-
wany w zatoce, jakby w macierzystym porcie. Brytyjscy
żołnierze wpływali cicho do laguny, a gdy wypatrzył ich
pirat z bocianiego gniazda, zaczęła się symulowana wal-
ka. Od tej chwili wszyscy zapomnieli o rzeczywistości.
Hum zachwyconych widzów wkraczał chętnie w świat
fantazji, w którym kapitan coraz głośniej pokrzykiwał na
załogę, szczękały szable, strzelały muszkiety, a niby-ran-
ni marynarze wpadali z teatralnym okrzykiem do wody.
Było więcej fajerwerków niż na czwartego lipca w Świę-
to Niepodległości. Ostatecznie piraci wygrali, zatapiając
brytyjski okręt, a Liz z resztą zebranych urządziła owaq'e
na stojąco wszystkim, którzy wzięli udział w tym impo-
nującym przedstawieniu.
- To naprawdę było coś, prawda? - odezwała się te-
raz. - Tylko my, Amerykanie, możemy być tak wspania-
le, cudownie, niepoprawnie niemądrzy i bawić się jak
dzieci. Och, Doug, masz rację, jedźmy tam! To będzie
pyszna zabawa. Pomóż mi tylko spakować rzeczy dla
bliźniąt.
Zaraz potem butelki, pieluchy, zapasowe ubranka, śli-
R
S
niaczki, gryzaki, zabawki i inne drobiazgi powędrowały
do toreb. W samochodzie trzeba było zainstalować spe-
cjalne foteliki, a podwójny wózek zmieścić w bagażniku.
Zajęło to Dougowi dobre dwadzieścia minut;
Opłaciło się jednak Kiedy już byli w drodze, Charlie
i Chelsea z zachwytem wyglądali przez okna. Wciąż ga-
worzyli i szczebiotali w sobie tylko znanym języku,
najwyraźniej bardzo zadowoleni tą nagła odmianą sytuacji.
Liz nie pamiętała, kiedy ostatnio jechała Las Vegas
Boulevard. Bardzo rzadko zapuszczała się na północ od
lotniska, więc teraz ze zdziwieniem wpatrywała się w no-
we budowle, które wyrosły po obu stronach bulwaru,
a których nie widziała tu nigdy wcześniej.
- O rany! Prawdziwy Nowy Jork! -zawołała, patrząc
przez okno na skrzący się światłami hotel z kasynem. -
Och, a to zupełnie jak w Monte Carlo! - wykrzyknęła
kilka minut później na widok kolejnego. Była w szam-
pańskim humorze, co ją samą mile zaskoczyło. - Czy
myślisz, że po spektaklu moglibyśmy pójść do wesołego
miasteczka? Chciałabym obejrzeć nową kolejkę górską,
jeśli jest już dostępna dla publiczności.
- Może wolałabyś Kosmiczny Strzał? Skaczesz uwie-
szona na gumowej linie z dachu budynku...
- Nigdy w życiu! Chyba że piekło pokryje się lodem,
a na Alasce wyrosną palmy. Nie skoczyłabym, nawet
gdybym nie była... - urwała nagle i ugryzła się w język.
Cholera, o mało się nie wygadała. I tak zresztą chyba
powiedziała za dużo, Doug bowiem natychmiast obrzucił
ją znaczącym triumfującym spojrzeniem.
R
S
- Gdybyś nie była... ?
Nie zamierzała dać się złapać za słówko. O, nie. Je-
szcze za wcześnie na kapitulację.
- Gdybym nie była tak bojaźliwa. Myślałeś, że chodzi
o coś innego?
Uśmiechnął się nieznacznie, ale natychmiast spo-
ważniał.
- Kto wie? Wiesz, Liz - zmienił nagle ton - w tym
roku wybudowano jeszcze wiele innych kasyn. - Włączył
kierunkowskaz i skręcił w lewo, żeby wjechać na par-
king przy Wyspie Skarbów. - Kasyna, hotele, restauraq'e.
A my byliśmy ledwie w kilku z nich.
- Mhm. Mieszkamy tu tyle czasu i nie widzieliśmy
nawet połowy.
- Pamiętam, jak mama mi opowiadała, że kiedy oj-
ciec starał się o jej rękę, zaprosił ją na zwiedzanie Empire
State Building. To była dla niej prawdziwa atrakcja, nor-
malnie nie ruszała sie poza Brooklyn. Wiesz co, Liz?
Mam pomysł. Co tydzień będziemy chodzić na kolację
do innego lokalu, co ty na to? Zaczniemy od „Złotego
Orzeszka" na Fremont.
- Świetnie! To będzie miła odmiana po spacerach
z dzieciakami. Obydwoje jesteśmy tak zajęci. Szczegól-
nie teraz...
- Och, wiem, kochanie - wpadł jej w słowo. - Stale
się mijamy, prawda? Ale to się zmieni. Musimy trochę
zwolnić tempo i zacząć cieszyć się życiem. Zgoda?
Oho, pomyślała, mój luby wyraźnie się stara. Robi
wszystko, żeby zmiękczyć moje serce. Nie wiedziała, czy
gdyby Doug nie domyślał się, że ona, Liz, jest w ciąży,
R
S
to też byłby taki wspaniały, ale na razie wolała o tym
nie myśleć. Taki Doug coraz bardziej zaczynał jej się
podobać.
- Tak - potaknęła i rozpięła pas bezpieczeństwa, pod-
czas gdy Doug wyjmował Chelsea z fotelika. - Zaczynamy
od dziś!
- Od zaraz!
Cóż, kilka miłych słówek i zupełnie zapomniała, że
ma się gniewać na Douga i doprowadzać go do szału
swymi humorami. Cała ona! Boże, jak łatwo ją kupić!
Nagle przestała żałować, że Charlie i Chelsea stali się
na pięć dni częścią ich życia. Poszedł w zapomnienie
przewrotny plan, zgodnie z którym miała udawać, iż na
tym etapie życia dzieci kompletnie jej nie interesują.
A zamiast odczuwać złośliwą satysfakcję na widok nie-
poradnego w kontakcie z dziećmi Douga, widziała, jak
jej mężczyzna ostrożnie, lecz pewnie i z wprawą popycha
przed sobą wózek.
Czy mogła jednak się sobie dziwić? Przecież nigdy
nie była zdolna do intryg.
W czasie pokazu trzymali dzieci na kolanach, śmiali
się i krzyczeli wraz z innymi. Powietrze było chłodne
i przyjemne, zupełnie jakby na zewnątrz nie panował
upał. Potem zaś bliźnięta, zmęczone i syte wrażeń, za-
snęły w wózku, a Liz i Doug usiedli na ławce i zaczęli
się ścigać, które z nich pierwsze zje topniejącego loda.
Do domu wrócili wczesnym wieczorem. Zjedli kola-
cję, wykąpali maleństwa i położyli je do łóżeczek. Zbyt-
nio nie protestowały, a gdy wkrótce usnęły po pełnym
niezwykłych przeżyć dniu, oni przeszli do sypialni. Do-
R
S
piero wtedy Liz przypomniała sobie, że powinna przecież
odgrywać rolę niezadowolonej z życia i nastawionej
wrogo do pomysłu założenia rodziny.
Powinna? A może nie? Czyż nie spędzili uroczego
dnia? Czy Doug nie okazał się po raz kolejny wspaniały?
Może nie warto mu dokuczać? W każdym razie nie przez
najbliższą godzinę.
- Zmęczona czy raczej głodna? - spytał, obrzucając ją
troskliwym wzrokiem. - Połóż się, zrobię coś do jedzenia.
Boże, był dla niej taki dobry. Nagle zapragnęła znaleźć
się w jego ramionach; w ramionach mężczyzny, którego
kochała i który był ojcem jej dziecka. Pal diabli intrygi
i zagrywki! Do udanego dnia trzeba dodać równie udany
wieczór!
Patrząc mu prosto w oczy, zaczęła rozpinać bluzkę.
Doug patrzył jak zahipnotyzowany w jej dekolt. Wiedzia-
ła, dlaczego patrzy. Była co prawda w początkowym
okresie ciąży, ale w jej ciele zaszły już pewne zmiany.
Pełniejsze piersi były jedną z nich.
- Pytałeś mnie o coś? - spytała Liz, nie zaprzestając
rozpinać bluzki. - A, tak, jedzenie. Zjadłabym nawet kil-
ka grzanek.
- Teraz? - Doug wyglądał na rozczarowanego.
To dodało jej skrzydeł.
- Tak, mam ochotę na coś wyjątkowo smacznego -
powiedziała, zsuwając bluzkę z ramion. Pozwoliła, by
materiał swobodnie opadł na podłogę. - Na przykład na
grzaneczkę z gorącym, stopionym masłem na wierzchu
- dodała, widząc, że Doug nie może oderwać oczu od
jej przysłoniętych koronką piersi.
R
S
Jak cudownie być pożądaną przez mężczyznę, którego
się kocha!
- Z masłem, z topiącym się masłem - mamrotał za-
kłopotany, podczas gdy ona rozpięła szorty i pozwoliła
im opaść na dywan w ślad za bluzką. Kierując się ka-
prysem, kupiła u Bloomingdale'a nie tylko śliczny, ko-
ronkowy stanik, ale także wycięte koronkowe majteczki.
Teraz gratulowała sobie w duchu dobrego pomysłu.
- Mhm, z masłem - powtórzyła i odwróciła się do
niego plecami. Sięgnęła po krótką nocną koszulkę, która
była schowana pod poduszką, a potem wolno rozpięła
stanik. Doprowadzała go do szału i dobrze o tym wie-
działa. - I może jeszcze kubek herbaty? Takiej mocnej,
aromatycznej. Tak. I nie zapomnij o cytrynie.
- O cytrynie? - powtórzył głupawo.
Mogłaby się założyć, że zna jego myśli. Doug na pew-
no nie myślał o herbacie.
- Doug? - Zsunęła wreszcie stanik, odsłaniając
piersi. - Wyglądasz, jakbyś był trochę spięty. Nic ci nie
jest?
- Bardzo śmieszne - odparł, gwałtownym ruchem
przyciągając ją do siebie. - Naprawdę masz ochotę na
herbatę i grzankę? Bo mi się zdaje, że to tylko ja umieram
tu z głodu i pragnienia.
- No... myślę, że mogłabym... hm... poczekać je-
szcze chwilę.
Położył ręce na jej ramionach i przyciągnął ją do sie-
bie bliżej. Teraz ona była w defensywie.
- Nie powinniśmy kochać się rankami, Liz - szepnął
jej do ucha. - Szkoda energii. Wieczorem jesteś jeszcze
R
S
bardziej ekscytująca. Nie musimy się spieszyć. Mamy
przed sobą całą noc. Chodź...
Poczuła, jak jego dłonie ześlizgują się z jej ramion i za-
trzymują się na talii. Delikatnie uniósł palcami brzeg maj-
teczek. Westchnęła, całym ciężarem oparła się o niego.
-Doug, ja...
- Ciii... -wyszeptał jej do ucha. Trzymał ją teraz blisko
siebie i powoli układał na łóżku. - Zostaw wszystko mnie.
Och, pragnę cię, maleńka. Tak bardzo pragnę się z tobą
kochać... Pozwól mi. Pozwól, moja droga, słodka Liz.
Całował jej czoło, włosy, zamknięte oczy i czubek no-
sa, wodził ustami po szyi i piersiach, szeptał czułe słowa.
Nie spieszył się, zupełnie jakby na nowo musiał nauczyć
się każdego centymetra jej ciała; jakby to był ich pierwszy
raz. Wprost wielbił jej ciało. I doprowadzał ją do sza-
leństwa!
Jeszcze nigdy nie była taka rozogniona, tak nieprzy-
tomna z ogarniającej ją namiętności.
- Doug... och, Doug! - błagała. Próbowała przesu-
nąć niżej jego dłonie, które uparcie gładziły jej biodra
i zataczały kółeczka na brzuchu. - Jeśli mnie kochasz,
nie pozwól mi czekać...
Spełnił jej życzenie, a ona westchnęła głęboko
i otworzyła się, by go przyjąć.
- Dobrze, Liz? - szepnął. - Uwielbiam cię.
- O, tak! - wyrwało się z jej zaciśniętych ust. - Pro-
szę, Doug. O, tak!
Jej ciało śpiewało słodką pieśń, gdy tak tulił ją i pie-
ścił. Była harfą w jego dłoniach. Dawał jej rozkosz. Nie-
wyobrażalną rozkosz.
R
S
- Tak bardzo cię kocham, Doug - jęknęła.
- Ja ciebie też, Liz - wyszeptał.
Dużo później rozsiedli się razem na kanapie w dużym
pokoju, karmili nawzajem grzankami i popijali herbatę.
Rozmawiali, rozpakowywali zakupy, które Doug zro-
bił podczas wyprawy do wesołego miasteczka, i po raz
pierwszy od kilku ostatnich dni czuli się naprawdę szczę-
śliwi.
- Kiedy to kupiłeś? - spytała Liz, gdy Doug położył
jej na kolanach szpady i pirackie przepaski na oczy.
- Kiedy przewijałaś Chelsea w publicznej toalecie -
odparł i uśmiechnął się szeroko, gdy ona potrząsnęła gło-
wą, dziwiąc się jego szaleństwu. - Pomyślałem, że bliź-
niaki będą wyglądały w nich milutko. No i pasują do
tych ich koszulek, nie sądzisz?
- O tak, w rzeczy samej, tylko muszą jeszcze trochę
urosnąć. Myślę, Doug, że jesteś idealnym klientem. Ku-
pisz wszystko, co zechcą ci sprzedać. Co masz jeszcze
w tej torbie?
- Sam nie jestem do końca pewien. Wiesz, Charlie
to wspaniały dzieciak, ale nie sądziłem, że tak bardzo
lubi zakupy. Próbowałem przejść z tym cholernym wóz-
kiem pomiędzy rzędami półek w sklepie, a on po wszy-
stko wyciągał ręce. Wiem, że jest jeszcze za mały, ale
ostatecznie nie zostało nam już zbyt wiele czasu ze sobą.
Zresztą i tak mamy szczęście. Mało brakowało, a wró-
cilibyśmy do domu z nadmuchiwanym dinozaurem.
Liz roześmiała się w głos i opadła na poduszki.
- Będziesz wspaniałym tatusiem, kochanie - powie-
R
S
działa i w tym samym momencie przypomniała sobie
o idiotycznej sytuacji, w jakiej oboje się znaleźli. On wie,
że ona wie, że on wie... Ech, szkoda gadać. - To zna-
czy... jeśli kiedyś zdecydujesz się nim zostać - dodała.
- To znaczy, jeśli przyjdzie dzień, w którym... Och, do
diabła, Doug, już nie mogę! - Złapała go za rękę. - Jest
coś, co muszę ci powiedzieć...
Nie dokończyła, gdyż z pokoju obok dobiegły ich ja-
kieś podejrzane dźwięki, a po nich świdrujący uszy krzyk.
Oboje natychmiast zerwali się na nogi i pobiegli do po-
koju, w którym spały dzieci. Gdy tylko weszli, zobaczyli,
że Charlie - ten wspaniały, inteligentny, żądny przygód
chłopiec - odkrył właśnie, jak można samodzielnie wy-
dostać się z łóżeczka.
Niestety, po drodze przytrafiło mu się twarde lądo-
wanie. Spadł, utknął pomiędzy łóżeczkiem a kredensem
i ryczał teraz, ile sił w małych płuckach. Liz patrzyła na
to z przerażeniem, tymczasem Doug zapalił lampkę, pod-
niósł łóżeczko i odsunął je ostrożnie, by wydostać wy-
straszonego malca.
Chelsea oczywiście również zdążyła się już obudzić
i płakała teraz nie mniej głośno niż braciszek. Liz pode-
szła więc, żeby wziąć ją na ręce. Tuliła ją i kołysała,
przyglądając się z niepokojem, jak Doug sprawdza, czy
Charlie nie zrobił sobie krzywdy.
- Chyba nic mu nie jest, poza lekkim skaleczeniem
- powiedział wreszcie, biorąc od Liz chusteczkę i przy-
kładając do zranionego ucha dziecka. Charlie darł się
wniebogłosy na dowód, że jeszcze żyje. Trochę to ją po-
cieszyło.
R
S
- Przyjrzałeś się temu skaleczeniu? Myślisz, że trzeba
je zszyć? Och, Boże! Mam nadzieję, że nie trzeba będzie
zakładać szwów.
Doug odsunął zakrwawioną chusteczkę, spojrzał na
ranę i jęknął.
- Niestety, Liz. Może jeden lub dwa. Biedny dzieciak!
Poczekaj, Chip zostawił gdzieś wskazówki, co robić, gdy-
by któreś z dzieci potrzebowało lekarza.
Nie musiał jej tego mówić. Liz już od jakiegoś czasu
przeglądała instrukcje od Candie.
- Mam! - wykrzyknęła wreszcie, biegnąc do drzwi.
- Jedziemy! Zaraz, muszę się przebrać! Pół minuty...
Doug pobiegł za nią do pokoju. Chłopczyk, którego
niósł na rękach, nie płakał już, lecz wciąż próbował ode-
rwać sobie chusteczkę od ucha.
- Jesteś pewna, że chcesz jechać z nami? - zapytał.
- Charlie i tak musi siedzieć w swoim foteliku.
Liz ułożyła Chelsea na łóżku i zaczęła zakładać ten
sam strój, który miała na sobie w wesołym miasteczku.
- A kto przytrzyma chusteczkę? Nie, Doug. Ja i Chel-
sea jedziemy z wami.
Po pięciu minutach byli już za drzwiami.
- Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało
im się to wszystko przetrwać? - westchnął Doug, uru-
chamiając silnik.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Piątek - na wszystko przyjdzie pora.
„Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało
im się to wszystko przetrwać?". Doug przypomniał sobie
swoje słowa, które wypowiedział poprzedniego dnia, kie-
dy to obładowani torbami pędzili z dwójką bliźniąt do
szpitala. Miał cichą nadzieję, że Liz nie dosłyszała tej
nie przemyślanej uwagi. Może nie? Była przecież tak sku-
piona na Charliem i jego cierpieniu...
Uśmiechnął się na wspomnienie wczorajszych wyda-
rzeń. Liz wkroczyła do szpitala energicznym krokiem
i tonem nie znoszącym sprzeciwu zażądała lekarza. I słu-
sznie, bo niemal natychmiast się nimi zajęto.
Gdy zaś okazało się, że Charliemu trzeba założyć aż
trzy szwy, wcale nie straciła głowy, tylko sprawnie wy-
pełniła wszystkie wymagane dokumenty, po czym usiadła
na kozetce, tuląc chłopczyka w ramionach. Trzymała go
też podczas znieczulania i później w czasie zabiegu.
Nie wahała się. Nie straciła zimnej krwi. Nie płakała
ani nie prosiła Douga, żeby to on został z Charliem. Była
niczym lwica, chroniąca swoje małe.
Do domu wrócili późno - około drugiej w nocy. Uło-
żyli bliźnięta w łóżeczkach, poczekali, aż zasną, a potem
R
S
z ulgą opadli na kanapę w dużym pokoju. Dopiero wtedy
Liz puściły nerwy.
- Biedne maleństwo - powiedziała głosem nabrzmia-
łym łzami. - Był taki przerażony!
- Nic podobnego. Twoja bliskość dodała mu odwagi
- pocieszył ją Doug i objął ramieniem. - Czuł, że cały
czas jesteś z nim. Byłaś wspaniała.
Liz pociągnęła nosem i oparła głowę o jego pierś.
- Nie. To ty byłeś wspaniały. Bliźnięta są takie słod-
kie, takie kochane. Naprawdę bardzo je polubiłam i zdą-
żyłam się do nich przywiązać. To dlatego byłam taka
przerażona. A poza tym czuję się za nie podwójnie od-
powiedzialna, to w końcu dzieci przyjaciół, a nie nasze
własne.
- Ze mną jest podobnie - zapewnił Doug. - Bliźnięta
to podwójny kłopot i podwójna troska. Ale też podwójna
radość, przyznaj.
- Uhm - mruknęła Liz. - Dużo miłości. Dużo...
dużo...
Była tak zmęczona, że oczy same jej się zamykały.
Przytulona do niego, zupełnie jak któreś z bliźniąt, to
budziła się, rozmawiała z nim, to znów usypiała. Wre-
szcie wsunął rękę pod jej plecy, drugą pod kolana i za-
niósł Liz do łóżka. Poruszyła się, zamruczała, zakopała
głębiej w pościel, a potem słyszał już tylko jej równy
oddech. Usnęła.
Tak, miniony dzień i miniona noc były pełne wrażeń.
Czy jednak Liz rzeczywiście nie zwróciła uwagi na jego
niefortunne słowa? „Jak udało im się to wszystko prze-
trwać?" Czy musiał to powiedzieć? Zabrzmiało to tak,
R
S
jakby opieka nad dziećmi była dla niego niczym krzyż
pański, a przecież wcale tak nie myślał. Cholera, napra-
wdę nie chciał, żeby Liz tak to zinterpretowała, nie chciał
jej martwić. Zwłaszcza że z samego rana zerwała się na
nogi, gdy tylko Charlie zaczął popłakiwać, a potem mu-
siała pobiec do łazienki, gdzie spędziła, jak można się
domyślać, niezbyt przyjemne chwile.
- Chyba za bardzo się przejęłam - bąknęła, gdy wre-
szcie dołączyła do Douga w kuchni.
Wzięła od niego Charliego i podała małemu butelkę.
Chelsea okazała zrozumienie dla sytuacji i poradziła so-
bie sama.
Po posiłku przebrali dzieci, Doug przygotował wózek
i postanowił wyruszyć na mały spacer. Pchając przed so-
bą podwójną spacerówkę, zastanawiał się, kiedy wreszcie
Liz wyzna mu, że spodziewa się dziecka. Zeszłego wie-
czoru omal do tego nie doszło - przeszkodził jej wypadek
Charliego.
Mam już tego dosyć, myślał. Gdy tylko Chip i Can-
die zabiorą bliźnięta, musimy porozmawiać i wreszcie
wszystko sobie wyjaśnić. Jeśli poczekamy jeszcze trochę,
to moje dziecko samo będzie mi mogło o sobie powie-
dzieć!
A może powinien wyznać jej, że wie o wszystkim?
Tak, powie jej. A żeby nie była zła i zawiedziona,
będzie ją musiał czymś udobruchać. Nie tylko udobru-
chać. Olśnić! Na cokolwiek się zdecyduje, musi to być
olśniewające i romantyczne!
- Dzieciaki, już mam! Pojedziemy na długi spacer
do samego centrum. Spodoba się wam, prawda?
R
S
Gdy zepchnął wózek z krawężnika, Chelsea zaczęła
chichotać. Postanowił wziąć ten chichot za zgodę i po-
szedł w kierunku wozu Liz. Całe szczęście, że wciąż miał
kluczyki do jej samochodu.
Cholera, jak im to powiedzieć?
„Cześć, Chip! Cześć, Candie! Siadajcie i mówcie, jak
minęła podróż."
Liz potrząsnęła głową z niezadowoleniem. Nie, to
brzmiało zbyt beztrosko.
„Candie? Chip? Czyżby samolot wystartował wcześ-
niej? Nie spodziewaliśmy się was tak szybko! Dzieci śpią.
Przyjedźcie po nie później."
Nie, tak też niedobrze. Na pewno zechcą je zobaczyć.
„Witajcie, kochani! Wyglądacie na wykończonych.
Wchodźcie, siadajcie, czy mówiłam wam już, że Doug
zniknął gdzieś wraz z waszymi bliźniętami? Nie?"
Tak, to byłoby najbliższe prawdy, ale...
Liz westchnęła. Zegar z kukułką wybił właśnie go-
dzinę trzecią. Zgodnie z umową Chip i Candie powinni
pojawić się za godzinę, a tymczasem Doug ulotnił się,
zabierając ze sobą wózek z bliźniętami. A jakby nie dość
było tego jednego nieszczęścia, na prawym uszku Char-
liego tkwił spory opatrunek. Jak ona wytłumaczy się
przed Candie? Zobowiązała się przecież dopilnować jej
dzieci.
Opadła bezsilnie na kanapę.
- Tylko spokojnie, bez paniki - zaczęła mówić do
siebie na głos. - Wiesz, że bliźniaki są z Dougiem.
Wiesz, że nie ma wózka. Wiesz, że nie ma twojego sa-
R
S
mochodu. Wniosek jest prosty: wszyscy wsiedli do auta
i dokądś pojechali... Tylko dokąd? - Przeciągnęła ręką
po włosach, próbując się uspokoić. - Spokojnie - powtu-
rzyła. - Dzieciaki są z Dougiem. A skoro są z nim, to
są bezpieczne. Byle tylko nie przyszło mu do głowy, żeby
nakarmić je lodami jagodowymi, to będzie dobrze.
Żeby zapełnić czas i uspokoić nerwy, zaczęła zbie-
rać porozrzucane zabawki, grzechotki, pudełka nawilża-
nych chusteczek, gryzaczki, dziecięce kosmetyki i wszel-
kie inne przedmioty niezbędne do pielęgnacji maluchów.
Gdy wszystko było już poukładane i gotowe na przyjazd
Candie i Chipa, usłyszała dzwonek do drzwi. Zamarła
w bezruchu, serce podeszło jej do gardła. A więc stało
się. Za chwilę będzie musiała odegrać jakąś komedię,
a potem uspokajać rozgorączkowanych rodziców i tłu-
maczyć im, dlaczego nie mogą natychmiast zobaczyć
swoich pociech.
Raz kozie śmierć, pomyślała, po czym otrząsnęła się,
wzięła głęboki oddech i otworzyła szeroko drzwi...
- Pani Liz Somerville? - Na progu stał młody czło-
wiek w brązowym uniformie i wyglądał niepewnie zza
olbrzymiego bukietu czerwonych róż.
- Ta-ak. - Liz wpatrywała się bezmyślnie w róże,
próbując odzyskać głos. - Tak - odchrząknęła - Liz So-
merville.
- Znakomicie. - Młody człowiek wszedł do środka.
- Przyniosłem ze sobą tylko to, bo najpierw musiałem
się upewnić, czy to właściwy adres, zanim rozładuję re-
sztę. - Zlustrował pobieżnie pokój i ułożył róże w wa-
zonie stojącym na stoliku do kawy. - Bliźnięta, co? Wiem
R
S
coś o tym. Siostra mojej szwagierki też urodziła bliźniaki.
Zaraz będę z powrotem z następną partią.
- O-czywiście - zgodziła się oszołomiona Liz i za-
częła szukać bileciku, który wyjaśniłby jej, kto jest na-
dawcą tej niecodziennej przesyłki. Nie znalazła go jed-
nak. Może będzie przy następnej partii? - pomyślała. Na-
stępnej partii? A więc będzie tego więcej?
Nagle zakryła ręką usta, żeby nie wybuchnąć śmie-
chem.
Doug Marlow!
Doug Marlow jest szalony!
To na pewno on, nikt inny. Och, kocham go, kocham.
Jako następna przybyła wielka bostońska paproć. Po-
tem była palma w olbrzymiej donicy i miniaturowe drze-
wko pomarańczowe. Posłaniec wypakował wszystkie
kwiaty, a pokój przekształcił się w oranżerię, o której Liz
zawsze marzyła.
Boże, myślała z zachwytem, to takie niepraktyczne,
takie szalone, takie romantyczne! Doug jest cudowny!
Jako ostatnie zostało przyniesione małe pudełko. Za-
wierało bukiecik kremowych róż, przybrany delikatną
wstążką i przeznaczony do założenia na przegub w cha-
rakterze bransoletki.
- W pudełku jest jeszcze koperta - wyjaśnił młody
człowiek, po czym odmówił przyjęcia napiwku, twier-
dząc, że klient już za wszystko zapłacił, i w okamgnieniu
się ulotnił.
Liz niecierpliwie rozerwała kopertę i wyjęła ozdobny
kartonik. Skreślone były na nim tylko dwa zdania:
R
S
Znasz tę piosenką?
„ Teraz nadszedł nasz czas, zaczęła się nasza podróż".
Uśmiechnęła się do siebie. To nie było dokładnie tak.
Słowa tej piosenki brzmiały inaczej: „Teraz nadszedł
czas, twa podróż się zaczyna". Liz przez chwilę śpiewała
sobie po cichii, a potem podbiegła do odtwarzacza, żeby
nastawić swoją ulubioną płytę z piosenką Michaela
Crawforda. Tą o liczeniu do dwudziestu.
- Ach, ty wariacie! - westchnęła. Czy znała tę pio-
senkę? To była jej ulubiona piosenka! Mówiła o miłości,
która będzie trwać wiecznie i nigdy nie zgaśnie; o mi-
łości, która tylko czeka, żeby ją odkryć.
„Nadszedł czas, twa podróż się zaczyna..."
Doug napisał: „nasza podróż".
Już miała się rozpłakać, kiedy znów usłyszała dzwonek.
- Przesyłka dla Liz Somerville! - oznajmił raźno ko-
lejny młodzieniec, tym razem w niebieskim uniformie.
Liz pokiwała tylko głową, zbyt zaskoczona, by się ode-
zwać. Wręczono jej białą kopertę, którą niecierpliwie roze-
rwała, ciekawa jak dziecko odpakowujące prezenty w
świę-
ta Bożego Narodzenia. W środku znalazła dwa bilety pier-
wszej klasy na Hawaje oraz folder luksusowego hotelu.
Hawaje? Zawsze chciała się tam znaleźć!
- I kto powiedział, że Doug nie jest romantyczny?
- zapytała siebie ze śmiechem.
Gdy ponownie u drzwi wejściowych rozległ się dzwo-
nek, Liz nawet przez chwilę nie przyszło do głowy, że
może to być Candie i Chip.
- Pani Liz Somerville? - spytała młoda, modnie ubra-
R
S
na kobieta. Przez ramię przerzucony miała plastikowy po-
krowiec z jakimś ubraniem w środku, u jej stóp stała
spora torba. - Oto pani strój na dzisiejszy wieczór. A to
liścik, który ma pani przeczytać, zanim otworzy pani tor-
bę - wyjaśniła i podała jej kopertę.
Liz pospiesznie wsunęła w garść kobiety pięciodola-
rówkę, po czym zamknęła drzwi, ułożyła pokrowiec na
kanapie i zajrzała do koperty.
Jak mogła się spodziewać, zdania zostały skreślone
ręką Douga.
Tylko bez podglądania, kochanie!
Bądź gotowa o szóstej. Przyjedzie po ciebie Candie.
Troszkę ci pomoże. Czy już się dobrze bawisz?
Nie zdążyła jeszcze ochłonąć, gdy rozdzwonił się te-
lefon.
- Cześć, Liz! - Chip Risley zagadał prosto do jej
ucha. - Nie spodziewaliśmy się, że Doug wraz z bliź-
niakami powita nas na lotnisku. Zabieramy dzieci do do-
mu, więc o nic się nie martw. Doug to urodzony ojciec.
A tak przy okazji, Charlie wygląda bardzo męsko z tym
bandażem. Doug mówi, że mały był bardzo dzielny.
W każdym razie, Candie będzie u ciebie koło szóstej,
albo wcześniej, jeśli nie będę mógł jej utrzymać w domu.
Zobaczymy się później! Cześć!
Liz stała z głupią miną i wciąż trzymała słuchawkę,
do której nie zdążyła powiedzieć nic więcej poza po-
czątkowym: „Tak, słucham?"
R
S
Candie przyjechała o wpół do szóstej. Zdążyła się już
odświeżyć po podróży i wyglądała teraz młodo i pięknie,
jakby przez te parę dni ubyło jej lat, a przybyło urody.
- Zrobiłaś już sobie makijaż? To świetnie! - ucieszyła
się zaraz po serdecznym powitaniu. - Wiesz, co się dzieje?
- Wydaje mi się, że tak, ale nawet boję się zgadywać.
- Nie masz się czego bać. Ten facet po prostu zwa-
riował na twoim punkcie! Złapał nas na lotnisku, oczy-
wiście z bliźniakami w objęciach, a potem ciągał ze so-
bą, wciąż gdzieś dzwonił, zamawiał jakieś kwiaty, bilety
na samolot... - zawiesiła głos, a po chwili dodała: - no
i takie tam różności. Przyniesiono ci już suknię? No i co?
Powiedz, czy nie jest wspaniała? Zaglądałaś do torby,
prawda?
- Podejrzewam, że to raczej zwykła sukienka... albo
garsonka. Nie, oczywiście, że jeszcze nie zajrzałam.
Przyjaciółka pokiwała głową z uznaniem.
- Cóż za silna wola. Gdybym miała tyle samozaparcia
co ty, mogłabym się teraz wcisnąć w moje ubrania sprzed
ciąży. Ach, tutaj jest! Zdejmuj szybko ten szlafrok i za-
czynaj się ubierać! Zaraz będzie limuzyna!
- Limuzyna? - powtórzyła bezmyślnie Liz. - A czy
nie potrzebuję czasem walizek? Czy nie powinnam spa-
kować siebie i Douga? Hawaje, Candie! Możesz w to
uwierzyć?
Kiedy Candie rozpięła plastikowy pokrowiec i ostroż-
nie wyjęła suknię ślubną z najdelikatniejszego jedwabiu,
Liz nie powiedziała ani słowa. Przez chwilę wpatrywała
się w śnieżnobiały stanik sukni wyszywany perełkami,
a potem usiadła na brzegu kanapy i się rozpłakała.
R
S
- Wiedziałam, że tak zareagujesz - powiedziała Candie.
- Czy już mam ci pokazać welon i buty, czy też chcesz
jeszcze sobie popłakać? Wiesz co? Doug to geniusz! Bez
wyjaśnień, żadnych wyznań, po prostu poślubić kobietę,
a reszta niech sama się ułoży. Genialne, a jakie proste! Zo-
bacz, ilu głupich gadek wam oszczędził. Pewnie zostanie
kiedyś właścicielem tego banku, w którym pracuje... No
dobrze, kochanie, dobrze, popłacz sobie. Masz jeszcze
jakieś
dziesięć minut, ale nie więcej. Potem musimy poprawić ci
makijaż i założyć tę suknię. Czas leci.
Doug przechadzał się nerwowo po South Third Street.
Co chwila spoglądał na zegarek, stawał na krawężniku
i wśród sunących jezdnią samochodów wypatrywał białej
limuzyny.
- Może uciekła z tym chłopakiem z kwiaciarni? -
Chip miał świadomość, że to kiepski dowcip, ale nie po-
trafił sobie go odmówić. - A może po trzech latach do-
szła do wniosku, że nigdy tak naprawdę cię nie kochała?
Jeśli zawsze jesteś taki drażliwy, to nawet się jej nie dzi-
wię. O mało nie urwałeś mi głowy, gdy po raz kolejny
spytałeś, czy mam obrączki, a ja udałem, że nie mogę
ich znaleźć.
- Musisz tak głupio gadać, Chip? Daj już spokój. -
Doug nigdy w życiu nie był aż tak zdenerwowany. Po-
mysł, na który wpadł rankiem, wydał mu się znakomity;
szalony jak diabli, ale znakomity. Miał już serdecznie
dość tej pełnej niedomówień i niepewności sytuacji, po-
stanowił więc postawić wszystko na jedną kartę. Później
wpadł w gorączkę zakupów, zamówień i przygotowań.
R
S
Ale teraz, kiedy Liz spóźniała się już piętnaście minut,
opadły go wątpliwości. Nie wspomniał jej, iż wie o ciąży,
nawet nie zapytał, czy chce za niego wyjść. Może ma-
rzyła o romantycznych oświadczynach na kolanach?
Cholera ją wie...
- Schrzaniłem to chyba, stary! Po prostu schrzaniłem!
- wykrzyknął i z morderczym błyskiem w oku odwrócił
się do Chipa. - Mówiłeś, że limuzyna będzie tu o szóstej,
tak?
Chip pokręcił głową.
- O szóstej u ciebie, a tu około wpół do siódmej.
W kaplicy na Wyspie Skarbów macie być na siódmą trzy-
dzieści - wyliczał na palcach Chip. - Najpierw ceremo-
nia, potem miła kolacyjka, a potem bitwa morska u wy-
brzeży wyspy. Odpręż się, na litość boską. Dobrze ci
w tym smokingu, ale chyba zamiast niego powinienem
przywieźć kaftan bezpieczeństwa. No proszę! - zawołał,
widząc nadjeżdżającą limuzynę. - Oto i nasza panna
młoda! Po co było się tak martwić?
Doug spojrzał w kierunku, który wskazał mu Chip,
i spróbował zrobić krok do przodu. Nie dał rady. Nogi
odmówiły mu posłuszeństwa. Nie mógł też złapać odde-
chu. Co będzie, jeśli w środku zastaną tylko Candie? Jeśli
Liz tylko się zdawało, że oczekuje romantycznych
oświadczyn i kwiatów? Jeśli wolała spokojną, poważną
rozmowę o tym, co działo się przez ostatnie pięć dni?
A jeśli w ogóle nie zamierzała go poślubić? A jeśli
chciała, ale właśnie utknęła w łazience i choruje?
Przestań! - nakazał sobie w duchu. Przecież ona cię
kocha, to jest najważniejsze. Czyżbyś o tym zapomniał?
R
S
- Kocha mnie, kocha, kocha... - powtarzał te słowa
jak modlitwę, gdy limuzyna zwalniała, zatrzymywała sie
przy krawężniku, otwierały się drzwi.
- Aleś ty przystojny! - zawołała Candie, wysiadając
na chodnik. - Przepraszamy za spóźnienie, ale w ostat-
niej chwili zadzwoniła nasza niania. Chciała wiedzieć,
gdzie są zapasowe pieluchy...
- Przepraszam cię, Candie - Doug nie pozwolił jej do-
kończyć, popchnął przyjaciółkę w ramiona Chipa, a sam
wsiadł czym prędzej do limuzyny i zamknął za sobą drzwi.
Odetchnął z ulgą.
Przyjechała. Siedziała w środku, a jej welon i suknia
układały się miękkimi fałdami na skórzanej kanapie wo-
zu. Nie patrzyła na niego. Wzrok miała skierowany na
przypięty do prawej ręki bukiecik. Zawstydzona skubała
wstążkę.
- Cześć - powiedział, ponieważ ona się nie odezwała.
- Witaj - wyszeptała łamiącym się głosem, wciąż nie
podnosząc oczu.
Usiadł naprzeciw niej i podziwiał swą ukochaną. Nic
nie mówił. Czekał.
- Chciałam - odezwała się w końcu - żeby bliźniaki
pobyły z nami trochę. Żebyś zakochał się w nich, a po-
tem zapragnął mieć własne dzieci.
- Wiem.
- Ty też chciałeś, żeby z nami zamieszkały. Miałam
się w nich zakochać, a potem zapragnąć urodzić ci dziec-
ko, prawda?
- Właśnie tak było, Liz. Pomyśleliśmy jednocześnie
o tym samym.
R
S
W limuzynie na chwilę znów zapadła cisza.
- Chcę, żebyśmy mieli dzieci, Liz - teraz Doug ode-
zwał się pierwszy. Wziął dłonie ukochanej w swoje, schy-
lił głowę i zajrzał w jej rozświetlone łzami oczy. -
Chciałbym mieć całe mnóstwo dzieci. Ale jeszcze bar-
dziej pragnę spędzić z tobą resztę mojego życia, kochać
cię i być przez ciebie kochanym. Ja... po prostu pomy-
ślałem, że powinnaś to wiedzieć.
Zauważył, że pojedyncza łza stoczyła się po jej po-
liczku i rozprysła na grzbiecie jego dłoni.
- Doug, tak bardzo cię kocham. Powinnam była
wcześniej ci powiedzieć, ostrzec, że...
- Że jesteś w ciąży? - wpadł jej w słowo. - Nie mu-
sisz mówić. Wiem już wszystko o naszym małym cudzie.
Przecież wiesz o tym, że wiem.
- Ale co wiesz? Rozmawiałeś może z doktorem Wil-
bertem? Nie sądzę, żebyś mógł wiedzieć wszystko. Na-
wet ja...
- Nieważne, Liz. Najważniejsze, że się kochamy. Jeśli
nawet były jakieś głupstwa między nami, to miłość nam
wszystko wybaczy. A ta ciąża to będzie ślubny prezent,
który damy sobie nawzajem, zgoda? Oczywiście, jeśli
mnie zechcesz.
- Jeśli cię zechcę? Och, Doug, jak możesz wątpić?
- A czy ty we mnie nie wątpiłaś? - spytał i sięgnął
ręką do wewnętrznej kieszeni. Wyjął małe, wyściełane
aksamitem pudełeczko, w którym połyskiwał zaręczyno-
wy pierścionek. Wkrótce miała dołączyć do niego odpo-
wiednio dobrana ślubna obrączka. - Widzisz, zajęło nam
to chwilę, ale myślę, że i tak nasza podróż dopiero się
R
S
zaczyna. Podróż do kaplicy na Wyspie Skarbów, na Ha-
waje, a potem przez całe nasze życie. Kocham cię, Liz,
kocham z całego serca i przyrzekam powtarzać ci to każ-
dego dnia tej naszej podróży. Czy wyjdziesz za mnie?
Zakryła ręką drżące usta. A potem uśmiechnęła się
przez łzy i powiedziała:
- Czemu nie? Skoro już mam na sobie suknię...
R
S
EPILOG
Licząc do dwudziestu jeden...
- Liz?
- Tak, Doug?
- Następnym razem, gdy będziesz próbowała mi coś
wyznać na tylnym siedzeniu limuzyny, pozwolę ci do-
kończyć.
- Ależ kochanie - Liz wyciągnęła do niego ręce ze
szpitalnego łóżka - próbowałam ci to powiedzieć. Prze-
rwałeś mi, twierdząc, że wszystko wiesz i że najważniej-
sze jest to, że się kochamy. Nie miałam pojęcia, skąd
mógłbyś mieć te informacje, lecz jako kandydatka na do-
brą żonę posłuchałam cię bez zastrzeżeń. No a przecież
potem lekarz uprzedzał nas, że urodzi się więcej niż jedno
dziecko.
- Dwoje, Liz. Doktor Filbert mówił, że urodzi się
dwoje. Przyznasz, że trzy to trochę więcej niż dwa. Jak,
do cholery, ten facet mógł przegapić jedno dziecko?!
- Doug, przestań wreszcie nazywać tego biednego
człowieka doktorem Filbertem. W końcu się obrazi. Trze-
cie maleństwo ukryło się po prostu za pozostałą dwójką.
- Trojaczki... - Doug nadal nie mógł dojść do siebie.
- Pokój dziecinny przygotowaliśmy tylko dla dwojga.
R
S
Trzeba zamówić dodatkową kołyskę, jeszcze jedno
łóże-
czko i nowe krzesełko - wyliczał. - Trzeba też zwrócić
wózek i wymienić na większy, o ile w ogóle wchodzi
to w rachubę. Dzięki Bogu, kupiliśmy ten dom w sąsie-
dztwie Chipa. Ma cztery sypialnie. Ale chyba trzeba bę-
dzie zatrudnić kogoś do pomocy, bo ja nie wiem, jak...
- Jesteś na mnie zły? - przerwała mu, a jej dolna
warga zaczęła niebezpiecznie drżeć.
- Nie. Absolutnie nie jestem - zapewnił pospiesz-
nie. Rzeczywiście nie był. Wprost przeciwnie. Był za-
chwycony. Dumny. Szalał ze szczęścia. Był ojcem trójki
dzieci - dwóch chłopców i dziewczynki. Niemowlęta
urodziły się silne, zdrowe, a teraz leżały zawinięte w be-
ciki w sali dla noworodków na końcu korytarza. Wszy-
stkie pielęgniarki zachwycały się nimi i szczerze gratu-
lowały Dougowi najpiękniejszych, jakie dotąd widziały,
dzieci.
- Musimy wybrać jeszcze jedno imię dla chłopca -
przypomniała uspokojona Liz. - Mamy już Elizę i Gar-
retta. Może Fred? Mielibyśmy E, F i G.
- Prawdę mówiąc, chciałbym nazwać go Wiliam, jeśli
nie masz nic przeciwko temu. Wiliam Marlow albo nawet
Wiliam Wilbert Marlow. Może być?
- Chcesz nazwać naszego syna na cześć doktora Wil-
berta? - spytała Liz i w tej samej chwili do pokoju
wszedł Chip Risley. - Może masz rację? Był wspaniały
w trakcie porodu, prawda?
- Nie, króliczku. To ty byłaś cudowna - powiedział
Doug i schylił się, żeby pocałować żonę. - I jeśli nie
wspomniałem o tym w ciągu ostatnich pięciu minut, to
R
S
mówię to teraz: kocham cię, Elizabeth Marlow. Teraz na-
wet dwa - co tam dwa - trzy razy mocniej niż przedtem!
- Och, to było urocze - spoza pleców Douga odezwał
się Chip. - Candie też to słyszała. A to oznacza, że przez
całą drogę do domu będę musiał wysłuchiwać, jaki to ty
jesteś romantyczny w przeciwieństwie do mnie. Wielkie
dzięki, Doug, najdroższy przyjacielu. Wielkie dzięki.
- Zamknij się wreszcie, Chip, i przesuń się, żebym
mogła przywitać się z Liz - zarządziła Candie, która też
zjawiła sie w szpitalnej sali. Przepchnęła się obok męża,
objęła mocno przyjaciółkę i powiedziała: - Musiałaś nas
prześcignąć, co? A czy wyobrażasz sobie, jaki oni stwo-
rzą zespół, gdy trochę podrosną? Nasza dwójka i wasza
trójka, Boże! Właśnie widzieliśmy te twoje maleństwa,
są przeurocze. Dwa mają kręcone blond włoski, a trzecie
jest ciemne, jak Doug. Wszyscy będą się za wami oglą-
dać, zobaczycie.
Doug, szczęśliwy jak nigdy w życiu, stał w rogu po-
koju. Obserwował, jak Liz przekomarza się z gośćmi, jak
odpowiada uprzejmie na ich pytania, i jak co chwilę od-
wraca głowę w jego stronę i bezgłośnie, poruszając tylko
wargami, powtarza mu, że go kocha.
Miał więc kochającą żonę i od razu trójkę cudownych
bobasów. Czy potrzebował czegoś więcej?
R
S