GINNA GRAY
Nowoczesna
kobieta
- 1 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czemu, u diabła, ona się tak chowa? - to pytanie Jason St. Clair zadawał
sobie chyba już po raz dziesiąty w ciągu ostatnich kilku minut. Dziewczyna
stała w ciemnej wnęce, osłonięta dodatkowo przez rozłożystą palmę,
umieszczoną w pokaźnej donicy. Było oczywiste, że nie chce, by zauważono jej
obecność. Ale dlaczego? Zaciekawienie Jasona dorównywało jego bezsilnej
irytacji.
Na przyjęciu w domu Franka i Eloise Mandersów w River Oak
zgromadził się spory tłumek najznamienitszych obywateli Houston. Byli ludzie
ze świata finansów, przedstawiciele wielkiego biznesu, lekarze, naukowcy, a
nawet dwaj kosmonauci i pewna ważna osobistość z branży filmowej... Jason
znalazł się w grupce skupionej wokół tęgawego faceta, który przechwalał się
„taaakim" marlinem, złowionym na meksykańskim wybrzeżu. Udawał, że
słucha, jednak kątem oka wciąż obserwował tajemniczą kobietę.
Kto to jest? Gospodarz przedstawił ją wcześniej Jasonowi, jako Danielle,
sądząc najwyraźniej, że powinien kojarzyć to imię. Nie kojarzył. Frank Manders
nigdy nie wspominał o żadnej Danielle podczas długich rozmów o interesach,
jakie ostatnio prowadzili. Czyżby była jego córką? A może synową?
Jason zmarszczył brwi i napił się whisky tak energicznie, że aż kostki
lodu brzęknęły o szklankę. Na Boga, tylko nie to. Nie życzyłby jej podobnego
losu. Takie cudowne stworzenie u boku pasożyta bez charakteru w rodzaju
Lewisa Mandersa? Stary Frank był porządnym facetem, inaczej Jason nie
wchodziłby z nim w żadne układy, ani z jego firmą konsultingową. Ale synalek!
Lepiej nie mówić...
Nagle poczuł, że ktoś wiesza mu się na ramieniu. Linda. Spojrzał na tę
bezczelną blondynę z widocznym zniecierpliwieniem. Prawda, spotykali się
kilka razy w ciągu ostatnich miesięcy, lecz nigdy nie składał jej żadnych
obietnic. Tymczasem ona w drażniący sposób usiłowała sprawiać wrażenie, że
R S
- 2 -
posiada go już na własność. Wbiła mu w rękaw pokryte czerwoną emalią
paznokcie i przywarła do niego całym ciałem. Raz po raz spoglądała w oczy z
kusicielskim uśmiechem. Zupełnie bezskutecznie. Jason zaczął się zastanawiać,
dlaczego nigdy dotąd nie zainteresował się poważnie żadną kobietą. Te, które
spotykał, budziły w nim pociąg fizyczny, czasem nawet dość silny, ale zawsze
krótkotrwały. I nic poza tym.
- Czyż nie cudowne przyjęcie, kochanie? - zaszczebiotała Linda.
- Mhm... - Jason nie zdobył się na bardziej wyjaśniającą odpowiedź.
Rozejrzał się dookoła z ironicznym uśmieszkiem. Takich „cudownych
przyjęć" zaliczył setki, wszystkie były prawie identyczne. Ludzie o sporych
kontach i nie mniejszych wpływach gromadzili się na nich, by nawiązywać
znajomości, rozkręcać bądź finalizować interesy. Bywał, bo musiał, skoro po
kilku latach i osiemnastu godzinach harówki na dobę wspiął się na szczyty.
Nigdy jednak szczególnie za tym nie przepadał.
Znów zerknął na kobietę kryjącą się samotnie w półmroku wnęki. Może
ona również nie lubi tych snobistycznych spędów? Może dlatego woli zaszyć się
w cieniu? A może jest po prostu nieśmiała?
Na ułamek sekundy spojrzenia jego i tajemniczej kobiety spotkały się, ona
jednak pospiesznie odwróciła wzrok. Wypiła odrobinę trunku z trzymanej w
ręku szklaneczki i demonstracyjnie zaczęła wyglądać przez okno. Jason
uśmiechnął się. Nawet z tak dużej odległości, był w stanie spostrzec żywy błękit
jej oczu. Tak, to była pierwsza rzecz, jaką zauważył, gdy zostali sobie
przedstawieni. Owo niezwykłe połączenie szafirowego spojrzenia,
śmietankowej cery i nasyconego, błyszczącego brązu włosów. Do licha, zrobiła
na nim wrażenie, aż mu zaparło dech w piersiach.
W zadumie przemknął wzrokiem po jej zgrabnej sylwetce. Obcisła, ściśle
przylegająca do ciała kremowa sukienka, pozwalała podelektować się tym i
owym. Biust, talia, ponętne linie bioder i ud, kształtne łydki, drobne stopy...
Dokonał „przeglądu" raz jeszcze i postanowił z pełną determinacją, że jeśli ta
R S
- 3 -
ślicznotka, w ciągu najbliższych pięciu minut nie wychyli noska z ukrycia, to on
osobiście wedrze się do jej samotni.
Mocny człowiek, tak właśnie trzeba go określić! - doszła do wniosku
Danielle. Gdyby miała zdefiniować najkrócej kim jest Jason St. Clair,
powiedziałaby zdecydowanie, że to mocny człowiek. Nawet gdy milczał i stał
bez najmniejszego ruchu, promieniował jakąś potężną, nieposkromioną siłą ciała
i ducha. Mocny człowiek - to się wyczuwało, nawet z daleka.
Przypomniała sobie właśnie, że nie powinna trzymać się z daleka od
Jasona St. Claira. Miała przecież kręcić się wokół niego i zbierać informacje.
Doświadczenie nauczyło ją, że o klientach należy wiedzieć jak najwięcej.
Dobrze jest znać ich upodobania i awersje, mocne i słabe punkty, oczekiwania i
dążenia. To bardzo ułatwia późniejszą pracę.
Frank dlatego zorganizował to przyjęcie, żeby stworzyć Dani i jej
zespołowi możliwość zetknięcia się z panem St. Clairem i kadrą
przedsiębiorstwa, które ostatnio nabył, a które oni, jako firma konsultingowa,
mieli na jego zlecenie reorganizować i unowocześniać. Powinna działać, a
tymczasem kryje się za palmą. Wszystko dlatego, że Lewis Manders uparł się
prześladować ją w idiotyczny sposób swymi zalotami.
Skrzywiła się z niesmakiem na samą myśl. Lewis, facet o wrażliwości
spychacza albo walca drogowego! Wyjaśniała mu na wszelkie możliwe
sposoby, z wyjątkiem stwierdzenia prosto z mostu, co w ogóle o nim myśli, że
nie jest zainteresowana. Na próżno, nie chciał dać jej spokoju. Ledwie się tu
zjawiła, znów zaczął te swoje irytujące, grubiańskie podchody. Schowała się
więc, bo miała wrażenie, że inaczej powie mu w końcu bez ogródek coś
niemiłego, mniejsza z tym, że to syn szefa!
Syn szefa. Zdawała sobie sprawę, że skarżyć się Frankowi nie ma sensu.
Zamiast przytrzeć Lewisowi nosa, jeszcze by go zachęcił do trwania w uporze.
Z aluzji, jakie robił ostatnio od czasu do czasu, wywnioskowała jedno: z niczego
R S
- 4 -
nie byłby bardziej zadowolony niż z jej mariażu z tym swoim nieudacznym
synalkiem.
Dani wzdrygnęła się lekko. Wszystko, tylko nie to! Broń Boże...
Głośny wybuch śmiechu wśród zebranych sprawił, że przestała rozmyślać
o własnych sprawach i skupiła uwagę na tym, co działo się wokół niej. Nie
może przecież przez całe przyjęcie ukrywać się w kąciku, z dala od innych.
Powinna wyjść i wmieszać się w tłum gości. Rozejrzała się dokładnie, czy nie
widać gdzieś w okolicy Lewisa. Nie spostrzegłszy go, zdecydowała się opuścić
swoją kryjówkę.
Ledwie zrobiła kilka kroków, ktoś ujął ją za ramię. Aż zdrętwiała w
pierwszym momencie, jednak już w chwilę później rozluźniła się. To był tylko
Frank.
- Danielle! Gdzież ty się podziewasz? Szukam cię wszędzie...
Popatrzyła mu w oczy z przyganą i ironią. „Człowieku, pytasz, gdzie się
podziewam? Robię, co mogę; żeby się delikatnie wyrwać z łap twojego
okropnego synalka" - zdawała się mówić tym spojrzeniem. Frank zrobił taką
minę, jakby zrozumiał i jakby poczuł się trochę głupio, skoro sam, przynajmniej
częściowo, był odpowiedzialny za idiotyczne zachowanie Lewisa. Gdyby Dani
miała w sobie w tym momencie trochę więcej złości, być może wygarnęłaby mu
nawet otwarcie to i owo. A tak zmarszczyła tylko z lekka brwi i zapytała:
- A dlaczego mnie szukasz, Frank? Jestem ci do czegoś potrzebna?
Jak mogła się spodziewać, szef z miejsca odzyskał odwagę. Nie należał
do ludzi, którzy lubią przysparzać sobie kłopotów. Fakt, że Dani przemilczała
przykry temat, kazał mu też natychmiast o nim zapomnieć. Wskazał jej
wzrokiem grupkę osób, w której znajdował się Jason St. Clair.
- Myślałem, że zajmiesz się naszym honorowym gościem, a jeszcze cię
nie widziałem dzisiejszego wieczoru w jego towarzystwie...
- Prawdę mówiąc, właśnie szłam w tamtą stronę - odrzekła dziewczyna
chłodnym tonem.
R S
- 5 -
- To świetnie, świetnie! - Ujął ją za ramię i niemal zaczął ciągnąć. - Pójdę
razem z tobą!
Starał się zachowywać swobodnie, jednak widać było wyraźnie, że jest
zdenerwowany i spięty do ostatnich granic. Dani zrobiło się go żal. Wiedziała
doskonale, jak bardzo liczy na ten interes z St. Clairem, jak bardzo mu na nim
zależy. Jason St. Clair zbił fortunę, kupując podupadłe przedsiębiorstwa,
doprowadzając je do przyzwoitego stanu i odsprzedając z ogromnym zyskiem.
Gdyby był zadowolony z tego, co zdziałają na rzecz fabryki, którą przejął,
mogliby liczyć na dalsze korzystne zlecenia w przyszłości. Niezła szansa dla
firmy „Update Inc.".
Kiedy podeszli bliżej, Jason St. Clair odwrócił z wolna głowę. Dani miała
wrażenie, jakby spojrzeniem swych przenikliwych, ciemnobrunatnych oczu
próbował ją dokładnie przebadać, ba, może wręcz prześwietlić, przejrzeć na
wskroś.
Nie chcąc dać się zbić z tropu, również zmierzyła go wzrokiem.
Był on wysokim, szczupłym mężczyzną, z wyglądu trochę zawziętym.
Przystojny, choć na pewno nie piękny. W każdym wypadku, takie określenie
byłoby fałszywe, bo nie miał wystarczająco delikatnych rysów. Wysoko
uniesione i ostro zarysowane kości policzkowe, wydatny orli nos, wąskie
zaciśnięte usta i wysunięta nieco do przodu szczęka...
Wszystko to nadawało mu wyraz ogromnej stanowczości i zdecydowania.
Dani pomyślała, że niewiele spotyka się twarzy równie wyrazistych. I równie
męskich, twardych. Jedynym miękkim, delikatnym akcentem w po-
wierzchowności Jasona St. Claira zdawały się być jego włosy - gęsta, bujna i
płowa czupryna, na skroniach z lekka pobłyskująca siwizną. Karnację miał,
jakby dla kontrastu, dość ciemną, po części za sprawą opalenizny, oczy też
ciemne, trochę tajemnicze, osadzone głęboko pod osłoną krzaczastych i tak
jasnych, że aż prawie białych brwi. Tak, mocny człowiek, inaczej się tego nie
dało określić.
R S
- 6 -
- Pozwól, Jason - Frank starał się robić wrażenie całkowitej swobody - to
jest...
- ...Danielle - dokończył za niego St. Clair. - Już nas sobie przedstawiłeś.
- Nno, ttak... - Frank był najwyraźniej trochę zbity z pantałyku. - W takim
razie się znacie, ale... Ale jestem pewien, że nie mieliście jeszcze okazji sobie
porozmawiać! A powinniście, powinniście, moim zdaniem... Mówię ci, Jason, ta
moja Dani to naprawdę niezwykła dziewczyna - stwierdził zupełnie nie jak szef,
tylko jak dumny z udanej córki ojciec.
Jego słowa wywołały dwie natychmiastowe, przeciwstawne reakcje.
Linda Hastings najeżyła się, przeszywając Dani ostrym, jadowitym spojrzeniem.
Jason St. Clair w pierwszej chwili się speszył, lecz ostatecznie najwyraźniej
ubawił.
- Masz rację, Frank, bez najmniejszej wątpliwości - przyświadczył
niskim, trochę matowym głosem, którego ton zrobił na Dani wyjątkowe
wrażenie. - Na nic nie mam w tej chwili większej ochoty, tylko na pogawędkę z
Danielle.
- Świetnie, świetnie! W takim razie zostawiam was i pędzę zająć się
innymi gośćmi. Wygląda na to, że niektórzy już się zbierają do wyjścia...
Dani spojrzała na rozwścieczoną blondynę, która wciąż kurczowo
trzymała się ramienia Jasona. Zdecydowała się rozładować jej złość, zanim
mogłoby dojść do wybuchu.
- Jestem wdzięczna, panie St. Clair, że zgodził się pan poświęcić mi
chwilkę czasu. Zawsze staram się poznać bliżej każdego nowego klienta, nim
przystąpimy do wspólnej pracy. To ułatwia wiele spraw i oszczędza mnóstwa
nieporozumień.
- To pani pracuje dla „Update Inc."? - Jason był najwyraźniej zaskoczony.
- Tak, pracuję. Jeśli chodzi o ścisłość...
Dani nie dokończyła rozpoczętego zdania, ponieważ ktoś podszedł i
bezceremonialnie objął ją wpół. Oczywiście Lewis, któż by inny.
R S
- 7 -
- To tu jesteś, kochanie! A ja cię wszędzie tak szukałem - zaczął
mamrotać jej do ucha, nie rozluźniając uścisku.
Zdenerwowana Dani rzuciła mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie.
Na Boga, ależ nienawidziła pięknisiowatej gęby, modulowanego głosiku i
całego fałszywego uroku tego faceta. Miała coraz większą chęć otwarcie i przy
świadkach mu o tym powiedzieć. Pohamowała się jednak, bo, po pierwsze, nie
lubiła otwartych konfrontacji, a po drugie, zdawała sobie sprawę, że nie
powinna urządzać sceny w domu szefa, w obecności nowego klienta.
- Lewis, czy poznałeś już pana St. Claira? - spytała z wymuszonym
uśmiechem, próbując równocześnie uwolnić się z nachalnych objęć natręta.
- Jasne, poznaliśmy się. Miło zobaczyć pana znowu, St. Clair - Lewis
wyciągnął na powitanie prawą dłoń.
Najwyraźniej nie dostrzegał niczego niestosownego w tym, że lewym
ramieniem nadal obłapia talię Dani. Jason St. Clair zawahał się przez moment,
nim podał mu rękę, a po przywitaniu cofnął ją najszybciej, jak tylko było to
możliwe i skrzywił się z niesmakiem.
Linda Hastings była najwyraźniej rozradowana, natomiast Dani
przeklinała w myślach Lewisa, że tak kompromituje ją, a przy okazji siebie,
wobec nowego klienta „Update Inc.". Czyżby nie potrafił zrozumieć, jak ważne
bywa pierwsze wrażenie?
- Lewis, pan St. Clair i ja właśnie mieliśmy porozmawiać na temat tej
nowej fabryki, więc... - Dani znacząco zawiesiła głos i możliwie dyskretnie
znów spróbowała się uwolnić. Do młodego Mandersa najwyraźniej nic jednak
nie docierało.
- Co tam fabryka, dziecino, teraz wszyscy się bawią, nie będziesz chyba
mówić przez cały czas o interesach, chodź, odpręż się - klepał równie bez-
myślnie, jak bezczelnie.
No tak, interesy nigdy go nie pociągały. Wolał inne, bardziej rozrywkowe
zajęcia, był typowym zepsutym playboyem, jednym z tych, co to przemykają się
R S
- 8 -
przez życie, bazując na osobistym uroku i forsie tatusia. Zirytowana do granic
wytrzymałości Dani spróbowała innej taktyki.
- Lewis... - szepnęła kusicielsko, spoglądając mu prosto w oczy z
zalotnym uśmiechem.
- Tak, kochanie? - Najwyraźniej chwycił przynętę.
- Jeśli nie zabierzesz łapy, zanim doliczę w myśli do trzech, przebiję ci
nóżkę obcasem. - Mówiła tak cicho, by tylko on mógł usłyszeć i uśmiechała się
przy tym przez cały czas najsłodziej, jak potrafiła.
Lewis w pierwszej chwili zlekceważył groźbę. Uwierzył dopiero
wówczas, gdy dostrzegł błysk determinacji w spojrzeniu Dani i przypatrzył się
dokładniej czterocalowym szpilom jej wieczorowych pantofelków, z których
jedną, zachowując na twarzy czarujący uśmiech, oparła lekko na jego stopie. Na
wszelki wypadek wolał cofnąć rękę i odsunąć się o kilka kroków.
Niebiosom niech będą dzięki, nareszcie! - pomyślała dziewczyna z
głęboką ulgą. Zamierzała wrócić do przerwanej rozmowy. Nim jednak zdążyła
cokolwiek powiedzieć, Jason St. Clair przygarnął tę swoją blondynę i, rzucając
na odchodnym: „Proszę mi wybaczyć...", ruszył w jej towarzystwie w kierunku
patio, gdzie znajdował się parkiet. Szybko zniknęli jej z oczu wśród innych par,
które kołysały się w rytmie delikatnej, nastrojowej muzyki.
- Zatańczysz?
- Nie, dziękuję. - Dani odpowiedziała Lewisowi ostrym, niemal
zjadliwym tonem, po czym obróciła się na pięcie i odeszła.
Pod wpływem bezsilnej złości i bezradnej irytacji, poczuła się nagle jakby
odrętwiała, zmrożona. Tak było zawsze, już od maleńkości. Żadnych krzyków,
płaczów, dąsów, min, histerii. Tylko zamknięcie w sobie i chłodna obojętność
na wszystko dookoła. Instynktowna samoobrona dziecka, które nie było ani
w rodzinie, ani w gromadzie rówieśników. Skłóceni ze sobą rodzice traktowali
córkę niczym figurkę w grze, jaką toczyli między sobą. Inne dzieciaki nigdy nie
mogły zrozumieć, dlaczego woli książki od zabaw i psikusów. Na studia dostała
R S
- 9 -
się o cztery lata wcześniej niż większość koleżanek i kolegów, była więc zawsze
w grupie najmłodsza, choć najzdolniejsza. Nazywano ją „profesorkiem" i
zaledwie tolerowano. Tylko umiejętność zamykania się w sobie, izolowania,
pomagała Dani przetrwać trudne momenty i pozwalała skutecznie zwalczać
życiowe przeciwności. Tak było zawsze.
Z jej charakterem, w zasadzie trudno było ją urazić czy zirytować. Jeśli
jednak już komuś się to udało, doprowadzona do ostateczności potrafiła ostro
walczyć o swoje racje i dzielnie się bronić. Robiła się nawet groźna. Na
szczęście dla przeciwników, dochodziło do czegoś takiego wyjątkowo rzadko.
Teraz, w tłumie gości swego szefa, również zdołała utrzymać nerwy na wodzy,
choć niepoprawny Lewis Manders dokuczył jej na tyle, że czuła się bardzo
bliska kresu wytrzymałości, przynajmniej jak na jeden wieczór.
Tylko silne poczucie odpowiedzialności powstrzymywało ją od
opuszczenia przyjęcia. Zdawała sobie sprawę, że jako zwierzchniczka grupy
konsultantów, którzy mieli się zająć modernizacją nowej firmy St. Claira,
powinna przynajmniej starać się o nawiązanie z nim jakiego takiego kontaktu,
powierzchownej choćby znajomości. Dlatego, wziąwszy sobie z tacy jednego z
krążących tu i tam kelnerów szklaneczkę szampana, zajęła miejsce w drzwiach,
które prowadziły do patio. Postanowiła pozostać „na posterunku" jeszcze przez
pół godziny.
Niestety, nie zdołała podejść do Jasona St. Claira bliżej niż na kilka
metrów. Ilekroć próbowała, on albo ruszał do tańca, albo wszczynał dyskusję z
kimś innym. Tak się jakoś składało, choć mogło też wyglądać, że jej specjalnie
unika.
W końcu uznała sprawę za tymczasowo przegraną. Odszukała Franka i
Eloise i pożegnała się z nimi. Badawcze pytania szefa zbyła przy pomocy
jakichś zręcznych uników.
R S
- 10 -
Z westchnieniem ulgi wyszła na zewnątrz i ruszyła długim, łukowatym
podjazdem w stronę swego samochodu. Wieczór okazał się całkowitą klapą,
była więc zadowolona, że ma go już za sobą.
Szukając kluczyków w wieczorowej torebce nie zauważyła mężczyzny,
który czekał na nią obok auta. Zorientowała się, że tam jest dopiero wówczas,
gdy niemal na niego wpadła.
- Lewis, na litość boską, o mało co nie umarłam ze strachu! Co ty tu
robisz?
- Przecież nie mógłbym cię puścić do domu bez dobranocki, dziecino -
rzekł modulowanym głosem i uwodzicielsko uśmiechnięty przysunął się jeszcze
bliżej. - Pozwolisz?
Dani zmarszczyła brwi i chciała go ominąć, lecz chwycił ją za ręce i
przyciągnął do siebie.
- Lewis, opanuj się - syknęła, starając się wyrwać. - Czy ty sobie, u licha,
myślisz, że...
Nie dokończyła, bo zamknął jej usta wymuszonym pocałunkiem. Zaczęła
szarpać się z nim już na całego, lecz miała niewielkie możliwości, bo najpierw
objął ją mocno i przyciągnął do siebie, a wobec dalszego oporu przygniótł do
samochodu całym ciężarem własnego ciała. Nie było dosyć miejsca na obronę
kolanem. Nie mogła krzyczeć, bo wciąż ją kneblowały wilgotne, pożądliwe
wargi napastnika. Zacisnęła zęby, sprężyła się i postanowiła wbić mu w końcu
obcas w stopę, gdy w pobliżu rozległ się jakiś kobiecy śmiech. Lewis rozluźnił
uścisk i odsunął się.
- Proszę sobie nie przeszkadzać, Manders - dobiegł z ciemności głos
Jasona. - Bawcie się dalej, my już odjeżdżamy.
Blada, rozdygotana i wciąż bezwładnie oparta o swój samochód, Danielle
ciężko chwytała powietrze. Nie była w stanie wypowiedzieć bodaj słowa, gdy
Linda i Jason przechodzili obok. On spojrzał na nią tak jakoś pogardliwie,
R S
- 11 -
szyderczo. Przeszli i zniknęli w ciemnościach, słychać było już tylko odgłosy
ich kroków.
Jeszcze przez kilka sekund pozostawała w przerażeniu i osłupieniu, z
odrazą i niedowierzaniem obmacując dłonią własne usta. Dopiero trzaśnięcie
drzwi samochodu Jasona wyrwało ją z letargu.
- Ty draniu! - wrzasnęła Lewisowi prosto w głupkowato uśmiechniętą
gębę i bez pardonu zaczęła walić go, gdzie popadło, torebką z metalowymi
okuciami i pięścią.
Zaskoczony cofnął się. Wówczas z furią natarła jeszcze mocniej, bijąc go
w brzuch i już bez skrępowania wykrzykując, co o nim myśli.
- Ty amancie za trzy grosze, ty obleśny gogusiu! Za kogo się, u diabła,
uważasz? Za gwiazdora? Za donżuana? Zwyczajny z ciebie pasożyt, rozumiesz,
pa-so-żyt! Skąd mogło ci przyjść do głowy, że jestem tobą zainteresowana?
Przecież niedobrze mi się robi na twój widok, rozumiesz!
- Ale...
- Milcz i słuchaj, bydlaku! - Dani trzasnęła Lewisa jeszcze raz i ostrzegła
go bezwzględnie stanowczym tonem: - Ani się waż dotknąć mnie znowu,
rozumiesz? Trzymaj parszywe łapy przy sobie, bo przysięgam, zrobię ci coś
takiego, że przeklniesz dzień, w którym mnie poznałeś!
Odepchnęła go tak mocno, że aż się zatoczył do tyłu, odwróciła się i
otworzyła samochód.
- Ty... ty lepiej uważaj... - zaczął się stawiać Lewis. - Wątpię, czy ojciec
byłby zadowolony, gdyby usłyszał, jak się do mnie odzywasz. Chyba zapo-
mniałaś, że jesteś w naszej firmie tylko wynajęta do roboty i można cię w każdej
chwili zastąpić kimś innym!
Odgrażał się, lecz z tonu jego głosu i z wyrazu oczu poza złością przebijał
także lęk. Dani z gorzką satysfakcją dostrzegła to i dlatego ani trochę się nie
speszyła. Na zewnątrz już opanowana, wewnętrznie owszem, trzęsła się, ale z
R S
- 12 -
wściekłości, nie ze strachu. Spojrzała Lewisowi prosto w twarz. Rzekła dobitnie
i spokojnie:
- Możesz powiedzieć Frankowi, że złożę rezygnację, kiedy tylko tego
zażąda.
Na takie słowa młody Manders natychmiast zaczął się wycofywać, z
miejsca podjął próbę zatuszowania swego wybuchu agresji.
- Nie, nie, Dani, nie tak prędko, nie to miałem na myśli, przecież wiesz...
Zaczekaj! - Głos aż mu się załamał ze zdenerwowania, gdy ona usiadła za kiero-
wnicą i uruchomiła silnik. - Przecież wiesz, że nigdy bym nie rozmawiał z
ojcem o czymś takim! - Lewis uchwycił się drzwi auta, schylił i uraczył
dziewczynę najbardziej oszałamiającym ze swych wystudiowanych uśmiechów.
- No, nie gniewaj się, przecież to tylko sprzeczka między parą przyjaciół...
Spojrzała na niego ze wstrętem i pogardą, po czym bez ostrzeżenia
wrzuciła bieg i ruszyła tak ostro, że Lewis aż odskoczył i krzyknął z
przestrachu.
Zerknęła we wsteczne lusterko. Stał osłupiały, z bezradnie opuszczonymi
rękoma i z zalęknioną miną. Dani nie była w stanie opanować gorzkiego,
sarkastycznego śmiechu. Jasne, że nie powie o niczym ojcu. I wcale nie z
przyjaźni, tylko ze strachu.
Zresztą Frank z pewnością nie zwolniłby jej z pracy. Co by mu z tego
przyszło, dostałaby tuzin innych propozycji, skoro tylko rozeszłaby się
wiadomość, że odchodzi z „Update Inc.".
Przez całą drogę do domu rozmyślała o żałosnym incydencie. Początkowa
furia z wolna zaczynała ją opuszczać. Z pewnością nie potraktowałaby Lewisa
tak ostro i nie wygarnęłaby mu prawdy tak otwarcie, gdyby przypuszczała, że
faktycznie pała do niej jakimkolwiek uczuciem. Nic z tych rzeczy, była
całkowicie pewna. Jeśli już, to najwyżej uczuciem zawiści. Zazdrościł jej
inteligencji, pozycji w firmie, względów swego ojca. I jeszcze do niedawna
wcale tego nie ukrywał. A że nagle tak krańcowo zmienił front? Cóż, to był z
R S
- 13 -
pewnością wpływ Franka, a nie żaden tam głos serca, jak próbował jej
wmawiać.
Frank najwyraźniej umyślił sobie, że jego Lewis i Dani powinni się
pobrać. Była w tym z jego strony pewna kalkulacja, konkretne nadzieje na
przyszłość. Za sprawą ciężkiej pracy i dużych ambicji doprowadził firmę do
rzeczywistego rozkwitu. Syna kochał, lecz przecież nie był ślepy. Doskonale
wiedział, że Lewis nie ma odpowiednich zdolności ani charakteru, by
poprowadzić „Update Inc." dalej. I równie dobrze orientował się, że Dani
obydwa te przymioty posiada.
Wprowadziła samochód do garażu w podziemiach budynku i weszła do
swego mieszkania. Wciąż miała na twarzy ten sam gorzki uśmiech. Owszem,
zawdzięczała Frankowi sporo. Przed ośmiu laty, gdy jako dwudziestoletnia
dziewczyna ukończyła studia, uzyskując dyplom z najwyższym wyróżnieniem,
nikt nie chciał zaoferować jej angażu zgodnego z możliwościami. Obawiano się,
że jest za młoda. Tylko Frank Manders nie miał tego typu obiekcji. Zatrudnił ją,
szybko zorientował się, co potrafi i umiał to docenić. Umożliwił przyspieszony
awans, aż do obecnego stanowiska głównego menedżera firmy i swego
zastępcy. Owszem, zawdzięczała mu sporo. Lecz jednak nie aż tyle, aby wiązać
się z jej synem!
Siłą przyzwyczajenia, ignorując senność, przeszła przez salonik do
niewielkiego pokoju, który służył jej za gabinet. Jak cały apartament,
odzwierciedlał on upodobanie Dani do antyków. Stało tu palisandrowe biurko z
odpowiednio dobranym fotelem misternej roboty, mahoniowy kwietnik, na
którym pyszniła się gęsta, krzaczasta paproć i szereg bardzo starych, oszklonych
szafek na książki.
Widząc, że pali się czerwone światełko, przysiadła za biurkiem i zaczęła
przesłuchiwać nagranie automatycznej sekretarki. Były trzy telefony, wszystkie
od brata, który koniecznie chciał, żeby do niego zadzwoniła, skoro tylko wróci.
R S
- 14 -
O co mogło mu chodzić tym razem? Zawsze się czegoś tam domagał, a to
pieniędzy, a to pomocy w nauce, to znów wypożyczenia samochodu, by mógł
zaimponować jakiejś dziewczynie. Był przy tym bardzo słodki, kochający,
czarujący, a jakże! Dziewczyna nie robiła sobie jednak żadnych złudzeń: chciał
ją tylko wykorzystać do osiągnięcia własnych celów, nic więcej. Przez ostatnie
trzy lata, odkąd zorientował się, że potrzebuje jej wsparcia, odgrywał rolę
najlepszego braciszka. Chciał ukończyć studia, miał zbyt słabe wyniki, żeby
otrzymać stypendium, a rodziców nie było stać na sfinansowanie jego edukacji.
Mógł liczyć tylko na siostrę. I nie przeliczył się, płaciła, choć była pewna, że
natychmiast po dyplomie Chad zmieni oblicze.
Gdy tak myślała o tym wszystkim, zrobiło jej się smutno i ciężko na
sercu. Wstała zza biurka, ruszyła w stronę łazienki, rozbierając się już po
drodze. Rozzłościła się na samą siebie. I cóż, że Chad chce korzystać, z czego
się tylko da?
Przecież większość ludzi tak robi, prawie każdy pod pozorem przyjaźni
czy miłości stara się coś uzyskać od innych. Powinna już o tym wiedzieć i do
tego przywyknąć. Tak postępowała jej biologiczna matka, tak postępują rodzice,
którzy ją adoptowali, Frank, Chad... Niemal nie znała ludzi, którzy by czegoś
tam od niej nie oczekiwali.
Po kąpieli włożyła nocną koszulę z błękitnego jedwabiu i usiadła przy
toaletce, by usunąć makijaż. Rozprowadziła po twarzy przyjemnie chłodny krem
i patrząc w lustro usiłowała tłumaczyć sobie jedno: ludzie są, jacy są. Trudno,
powinna ich zrozumieć i pogodzić się z tym.
Radziła sobie, owszem. Jako dziecko była pionkiem w rozgrywkach
innych, teraz już sama dyktowała reguły. Ludzie mogli ją wykorzystywać tylko
na tyle, na ile im pozwalała. Opłacała naukę Chada, bo stać ją było na to bez
szczególnego uszczerbku. Pracowała dla „Update Inc.", bo lubiła to zajęcie i
skoro Frank grał z nią fair, była wobec niego lojalna. W żadnym wypadku
jednak nie zamierzała służyć jego synowi za podpórkę!
R S
- 15 -
Przypomniawszy sobie pożałowania godny incydent z Lewisem,
zmarszczyła czoło i przetarła je chusteczką kosmetyczną. I jeszcze ten Jason
musiał być tego świadkiem! Doprawdy, wiele by dała, żeby nie doszło do
czegoś takiego.
Lewis, beznadziejny bęcwał! Chętnie by go gołymi rękami udusiła za to,
że tak ją skompromitował. Wycisnęłaby z niego soki, jak nadmiar toniku z wa-
cika, który właśnie trzymała w dłoni. Teraz nowy klient z pewnością będzie ją
uważał za jakąś słodką idiotkę, która pewnie przez cały dzień obściskuje się
gdzieś w ustronnym zakątku biura z synem szefa.
Odbite w lustrze spojrzenie błękitnych oczu Dani znowu zrobiło się zimne
jak lód.
Chwyciła szczotkę i z pasją zaczęła rozczesywać swe ciemne, gęste i
lśniące włosy, które opadały jej aż na ramiona. Przyrzekła sobie solennie, że
podczas pierwszego służbowego spotkania z Jasonem w poniedziałek rano, za
wszelką cenę postara się zatrzeć i skorygować to fałszywe mniemanie.
R S
- 16 -
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy w poniedziałek rano znalazła się wraz z Frankiem w gabinecie
Jasona St. Claira, ponownie odniosła wrażenie, że ma przed sobą prawdziwie
mocnego człowieka. Nie chodziło przy tym jedynie o pokaźny wzrost czy
imponującą posturę. Raczej o sposób, w jaki się poruszał, o niski, szorstki ton
głosu, o przenikliwe, onieśmielające i trochę mroczne spojrzenie.
Weszli do gabinetu i krocząc po szaroniebieskim dywanie zbliżyli się w
stronę masywnego orzechowego biurka. Jason wstał i z kurtuazją wyszedł im
naprzeciw. Obecność Danielle chyba go zaskoczyła. Zdawał się o tym mówić
pewien przelotny wyraz zdziwienia na twarzy i w oczach, stłumiony jednak,
opanowany tak szybko, że nie sposób było mieć pewność.
- Dzień dobry.
Dani poczuła coś jakby lekki dreszcz wzdłuż ramienia, gdy jego duża,
męska ręka o mocnej budowie i stwardniałym naskórku ogarnęła jej drobną
dłoń. Cofnęła ją tak prędko, jak tylko pozwalały na to zasady dobrego
wychowania.
- Proszę siadać.
Jason wskazał im dwa skórzane fotele ustawione na wprost biurka i
wycofał się na swoje miejsce z drugiej strony blatu.
Sadowiąc się, znów zerknął z zaskoczeniem na dziewczynę, lecz już za
chwilę jakby przestał ją zauważać i z pewnym niezadowoleniem czy
rozczarowaniem w głosie zwrócił się wyłącznie do Franka.
- Spodziewałem się, że dziś zaczniemy.
- No... właśnie... zaczynamy. - Speszony Frank zamrugał szybko, robiąc
wrażenie, że zupełnie nie rozumie, w czym problem.
- W takim razie, gdzie jest ten Edwards?
R S
- 17 -
- Edwards? - Frank pospiesznie poszukał wzrokiem Danielle, jakby chciał
się upewnić, czy niespodziewanie gdzieś nie zniknęła. - No... właśnie... jest
tutaj. Danielle.
- Danielle? - rzucił krótko Jason.
Spojrzenie, jakim przy tej okazji zmierzył dziewczynę, było ostre, zimne i
przeszywające jak stal. Poczuła niemiły skurcz w żołądku. Zaczynało się jej
klarować pewne podejrzenie.
- Czy chcesz mi powiedzieć, Frank - wymawiał każde słowo powoli i
dobitnie - że ten Danny Edwards, który miał kierować modernizacją mojej
fabryki, to właśnie Danielle?
- Tak, oczywiście! Nie ten, tylko ta Danny Edwards. Mówiłem ci o tym,
Jason, mówiłem, jestem pewien. Mówiłem, że Danny Edwards... - Biedny Frank
wydawał się całkowicie zbity z tropu.
- Owszem, powiedziałeś, że Danny Edwards. Danny... Spodziewałem się
mężczyzny jako szefa grupy konsultantów.
- Ach tak! - Frank, który wreszcie chyba uchwycił istotę nieporozumienia,
najwyraźniej odprężył się i pozwolił sobie nawet na leciutki chichot. - Jeśli
chodzi ci tylko o to, nie przejmuj się. Ta dziewczyna wykona dla ciebie kawał
naprawdę dobrej roboty, możesz być pewien.
- Niczego, do licha, nie będzie mi tu wykonywać! - Jason podniósł głos i
trzasnął otwartą dłonią w blat biurka tak mocno, że aż podskoczyły papiery i te-
lefony.
- Ale...
- Do licha, Manders, żadne ale! Powiedziałem wyraźnie: chcę najlepszego
z twoich konsultantów. Musisz mieć piekielny tupet, skoro próbujesz mi tu
wciskać dziewczynę. Naprawdę myślisz, że na coś takiego pozwolę?
- Ale właśnie ona jest tym najlepszym konsultantem w moim zespole.
Najlepszym, bez dwóch zdań! Możesz sprawdzić...
R S
- 18 -
- Nie wysilaj się, Frank! - Jason bezceremonialnie przerwał swemu
rozmówcy. - Naprawdę chcesz mi wmówić, że Danielle jest ekspertem w
dziedzinie konsultingu? I spodziewasz się, że ci uwierzę? Ile ona ma lat? - rzucił
w kierunku Dani krótkie, zimne spojrzenie. - Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia
trzy? Co w tym wieku można wiedzieć o biznesie? Frank, bierzesz mnie za
kompletnego durnia?
- Mam dwadzieścia osiem lat, panie St. Clair. Głos Dani był spokojny,
całkowicie opanowany.
Trzymała nerwy na wodzy, choć miała już dość tej dyskusji na swój
temat, prowadzonej zupełnie tak, jakby jej przy tym nie było. Jason odwrócił
głowę, w milczącym pojedynku starło się jego drapieżne i mroczne spojrzenie i
jej - jasne i zimne jak lód. St. Clair zlustrował dziewczynę od stóp po czubek
głowy, po czym znów zwrócił się bezpośrednio do Franka, jakby chciał
zignorować fakt, że w gabinecie jest jeszcze ktoś poza nim.
- Przydziel komu innemu tę robotę, Frank, albo nie mamy o czym dalej
rozmawiać - powiedział rozkazującym tonem.
- Ale...
- Posłuchaj, Frank. Chcesz wciągać na listę płac dziewczynę syna, proszę
bardzo - twoja firma, twoja forsa, twój interes. Ale nie wciągaj jej do roboty,
którą ja zlecam! To wszystko.
Frank poprawił się trochę w fotelu i zerknął badawczo na Danielle. Gdyby
nie była tak zdenerwowana, pewnie by się nawet roześmiała. Przecież on
niczego bardziej nie chciałby usłyszeć, jak stwierdzenia, że między nią a jego
synem zaczął się romans.
- Jason, spójrz na sprawę bez uprzedzeń - rzekł pojednawczym tonem. -
Ta dziewczyna ma naprawdę świetne kwalifikacje.
St. Clair już otwierał usta, by się odezwać, jednak Dani była szybsza.
- Nie przejmuj się, Frank - powiedziała spokojnie i w kojącym geście
oparła dłoń na przedramieniu szefa. - Pan St. Clair otrzymał moje referencje.
R S
- 19 -
Jeśli chce wiedzieć, czy rzeczywiście mam kwalifikacje konsultanta i czy
osiągnęłam cokolwiek w mojej specjalności, powinien je tylko przejrzeć, nic
poza tym.
Była poirytowana do ostatnich granic, wszelkie emocje kryła pod maską
opanowania i lodowatej uprzejmości. Wyjęła ze służbowej aktówki jakiś do-
kument i położyła na biurku Jasona, po czym spoglądając wprost w jego
kamienne oblicze, wyjaśniła:
- Oto kopia moich referencji w skrócie. Mam zawsze coś takiego przy
sobie, na wypadek kontaktu z kimś pańskiego pokroju, panie St. Clair. Gdyby
zechciał pan znaleźć czas na zapoznanie się z treścią tego dokumentu,
dowiedziałby się pan, że działam w biznesie od ośmiu lat, że mając lat
dwadzieścia ukończyłam studia menedżerskie, a później jeszcze drugi fakultet:
elektronikę i elektrotechnikę.
Nie czekając na reakcję, energicznym ruchem zamknęła aktówkę, z
godnością wstała z fotela i podeszła do drzwi. Ująwszy w dłoń klamkę
zatrzymała się jeszcze, spojrzała na swego szefa i rzekła:
- Myślę, że Bill albo Roger mogą bez większych problemów przejąć tę
robotę ode mnie. Pan St. Clair powinien być zadowolony, bo to stuprocentowi
faceci. Zaczekam w samochodzie, Frank.
Całym wysiłkiem woli trzymając nerwy na wodzy, Dani zamknęła za
sobą drzwi najciszej, jak tylko to było możliwe. Po jej wyjściu obaj mężczyźni
przez dłuższą chwilę milczeli. Spoglądali na pusty fotel. Frank z troską, Jason z
nieprzeniknioną obojętnością. W końcu Frank westchnął i odezwał się tonem
wyraźnego rozżalenia:
- Nie masz racji, Jason, słowo ci daję. Wiem, że ona wygląda jak jakaś
modelka albo gwiazda filmowa, ale zapewniam cię, rozum idzie u niej w parze z
urodą. Do licha, przecież ona ma iloraz inteligencji na poziomie geniusza!
Dlatego tak szybciutko przemknęła przez szkołę i studia! - Frank przerwał na
R S
- 20 -
chwilę, lecz skoro tamten nie powiedział ani słowa, ponownie westchnął i dodał
z odrobiną nadziei: - Naprawdę powinieneś jeszcze rozważyć swoją decyzję...
- Czy jest zainteresowana twoim synem? - rzucił St. Clair spoglądając
spod oka.
- No, cóż... mhm... nie będę zaprzeczał, że gdyby... to ja... no... nie
miałbym nic przeciwko temu. - Frank najwyraźniej plątał się i trochę
asekurował.
Na twarzy Jasona odmalował się wyraz szyderstwa. Wziął referencje
Dani, zerknął na nie i z pełnym pogardy uśmieszkiem wrzucił do stojącego obok
biurka kosza na śmieci.
- Wyznaczysz kogoś innego do tej roboty, Frank - polecił spokojnym, ale
nieustępliwym tonem - albo ja skorzystam z usług innej firmy.
- No cóż, Jason - tamten wzruszył lekko ramionami. - Zgoda, jeśli przy
tym obstajesz. Tyle że wszystko się trochę opóźni. Będę musiał odwołać Rogera
Thurstona z miejsca, gdzie teraz działa i przysłać go do ciebie. Wcześniej on
przekaże dotychczasowe obowiązki Dani. To potrwa kilka dni.
- Nieważne. Zrób, jak powiedziałem.
Po kilku minutach Frank wyszedł. Jason pozostał sam w gabinecie. Dość
długo siedział w fotelu i tępo spoglądał w okno W końcu powoli schylił się i
wyciągnął z kosza dokument pozostawiony przez Dani. Zapoznał się z nim z
uwagą, najpierw marszcząc krzaczaste brwi, a później unosząc je coraz wyżej w
grymasie narastającego zdziwienia. W końcu aż gwizdnął z cicha przez zęby.
Choć z niechęcią, musiał przyznać, że wykaz osiągnięć Danielle Edwards zrobił
na nim wrażenie. Z ponurą miną odrzucił arkusz papieru na blat biurka,
przywarł plecami do oparcia fotela i zaczął bębnić palcami w jego miękko wy-
ściełaną, obitą skórą poręcz. Wystarczyłoby kilka telefonów do dawnych
klientów Dani, żeby upewnić się co do wiarygodności jej referencji. Nie, w
zasadzie przecież już nie wątpił...
R S
- 21 -
Czuł tylko, że targają nim sprzeczne emocje, był przez to niespokojny, nie
mógł już dłużej usiedzieć na miejscu. Zerwał się i zaczął miotać tam i z po-
wrotem po swym obszernym gabinecie niczym tygrys po klatce. Wreszcie
zatrzymał się przy oknie z widokiem na wewnętrzny dziedziniec
przedsiębiorstwa.
Przy rampie magazynu rozładowywano właśnie ogromną ciężarówkę z
jakimiś materiałami do produkcji. Na inną, stojącą trochę dalej, ładowano
gotowe wyroby, elementy do budowy domów - okna i drzwi. Z wnętrza długiej
hali fabrycznej dochodziło piskliwe pojękiwanie pił i wierteł, brzęk i klekot
taśmociągów, warkot rozmaitych innych maszyn i urządzeń.
No dobrze, nie miał racji, niech i tak będzie! - stwierdził w myślach,
krzywiąc się, jakby był zmuszony przełknąć jakąś gorzką pigułkę. Jest zdolna,
wykwalifikowana, kompetentna i tak dalej... Ale, do licha, to niczego nie
zmienia! Z kobietą, która nie ma dość rozsądku i gustu, by nie wiązać się z
Lewisem Mandersem, nie będzie współpracował i kropka!
Prawda, gdyby w sobotni wieczór nie zainteresował się Dani, a potem nie
zirytował faktem, że coś łączy ją i Lewisa, pewnie spoglądałby na tę sprawę
trochę inaczej, musiał przed samym sobą się do tego przyznać. Przecież przez
cały weekend nie mógł się uspokoić, nie potrafił zapomnieć. Jednak trochę
inaczej, nie znaczy całkiem inaczej. Jeśli doszedł do czegokolwiek w życiu, to
tylko za sprawą ciężkiej pracy, starannego kalkulowania, odrobiny szczęścia
oraz dzięki wrodzonemu talentowi do dobierania sobie odpowiednich
współpracowników - ludzi, których opiniom i rozsądkowi mógł całkowicie
zaufać. A jak tu ufać inteligentnej skądinąd kobiecie, jeśli potrafi być do tego
stopnia ślepa?
Przypomniał sobie scenę, której mimowolnym świadkiem był w sobotę
wieczorem. Właściwie, nie musiał sobie przypominać, wciąż miał ten obraz
przed oczyma. Uściski, pocałunki... Wyobraźnia podpowiadała więcej.
Podsuwała wizerunek nagiej dziewczyny, z włosami w nieładzie, w pełnym
R S
- 22 -
miłosnym zespoleniu z tym bubkiem. Widział jej twarz i te niezwykłe oczy,
półprzymknięte, zamglone, nieprzytomne z namiętności...
- Do diabła! - zaklął w głos i zacisnął dłonie w pięści.
Kiedy Danielle wróciła po południu do domu, pod drzwiami zastała
Chada. Czekał oparty w nonszalanckiej pozie o ścianę, z rękami w kieszeniach
dżinsów. Coś tam sobie pogwizdywał, ale na widok siostry przestał,
wyprostował się i szeroko uśmiechnął.
- Cześć, siostrzyczko!
- Cześć. Tak myślałam, że przyjdziesz - odpowiedziała bez nadmiernego
entuzjazmu.
Otworzyła drzwi. Chad wszedł za nią do mieszkania i jak zwykle
skierował się prosto do kuchni. Nim Dani też tam dotarła, zostawiwszy po
drodze w gabinecie pocztę i sprawdziwszy, kto w ciągu dnia dzwonił, zdążył już
otworzyć lodówkę i dokonać szczegółowego przeglądu jej zawartości.
- Ależ tu pustki! Nie wiem, czy mysz by się wyżywiła. Chleb, ser, bekon,
jajka i trochę wina, to wszystko, co posiadasz, siostrzyczko...
- Wydzwaniałam wczoraj do ciebie, ale podobno gdzieś wybyłeś. - Dani
całkiem zignorowała biadolenia brata.
- A, tak, wyskoczyliśmy z chłopakami nad jezioro Conroe. Krewni Toma
mają tam łódź, była okazja skorzystać. Siostrzyczko, nie masz czasem orzecho-
wego masła? Jestem głodny jak wilk!
- Nic nowego - mruknęła Dani, po czym nachyliła się i wydobyła z jednej
ze skrytek lodówki spory słoik ulubionego przysmaku brata. - Trzymam to
specjalnie dla ciebie. Częstuj się, tylko powiedz, gdzie ci się mieści całe żarcie,
które pochłaniasz w ciągu dnia, chudzielcu?
- Wszystko idzie we wzrost, ciągle rosnę. - Chad uśmiechnął się
rozbrajająco i zaczął grubo rozsmarowywać masło na pokaźnej kromce chleba.
- Jakbyś dotąd wystarczająco nie urósł...
R S
- 23 -
Chad miał blisko metr dziewięćdziesiąt i skończonych dwadzieścia
wiosen, ale upodobania nastolatka, przynajmniej w sprawach kulinarnych.
Dani nie mogła patrzeć, jak nakłada na orzechowe masło ser, a na to
jeszcze plaster kiszonego ogórka, po czym pochłania cudacznie skomponowaną
kanapkę bez mrugnięcia okiem. I bez... rozstroju żołądka.
- Cóż takiego chciałeś mi powiedzieć?
- Jak dzwoniłem? - Chad popił potężny kęs chleba nie mniejszym łykiem
coli z puszki. - No, chciałem sobie pożyczyć twoją gablotę na ten wypad nad
jezioro Conroe. Jak nie wypaliło, to musiałem podłączyć się do Jerry'ego.
- A czemu zawdzięczam dzisiejszą wizytę?
- No... mama chciała... żebym ci powiedział... że planuje takie rodzinne
przyjątko... na przyszły tydzień. I żebyś się też dołączyła, jak możesz - mówił
Chad, przełykając kolejne kęsy.
- Dlaczego sama do mnie nie zadzwoni?
- Próbowała przedryndać, ale dała sobie spokój, bo usłyszała automat.
Wiesz, z nią tak zawsze, język jej się plącze, jak ma się nagrać na taśmę.
Wiedziała, że się wybieram, no to...
- Jasne. Powiedz, że przyjdę z miłą chęcią. Wcześniej w tygodniu
zadzwonię, to się dokładnie umówimy.
Starała się o obojętny ton, w głębi serca kryła jednak spore rozgoryczenie.
Sophie Edwards do Charlene, bliźniaczki Chada, wydzwaniała codziennie, a do
niej tylko z konieczności. Danielle usiłowała zawsze tłumaczyć sobie, że to nic,
rzecz naturalna kochać własne dziecko bardziej niż adoptowane. Mimo
wszystko nie była w stanie do końca stłumić żalu.
- Fajnie! - Chad przełknął resztkę chleba i coli. - No to znikam. Muszę
zakuwać, jutro egzamin z biologii.
Dani odprowadziła brata do przedpokoju.
- Dzięki za odwiedziny i zaproszenie. I tak specjalnie się wybrałeś? -
spytała trochę podejrzliwie.
R S
- 24 -
- Mowa. To znaczy... no wiesz... jest jeszcze taki mały zgryz.
Chad zatrzymał się przy drzwiach.
- Ile chcesz? - Dani w jednej sekundzie pozbyła się wszystkich złudzeń.
- A ile możesz? - wypalił, nie zmieszany ani na jotę.
Dała mu trzydzieści dolarów, on jej całusa w policzek. Zamknęła drzwi i
mruknęła w przygnębieniu sama do siebie:
- Dzięki, braciszku. Właśnie to było mi potrzebne na ukoronowanie
parszywego dnia.
Obecność. Chada pozwoliła jej na krótko oderwać myśli od koszmarnego
przedpołudnia, jednak po jego wyjściu wcześniejsze rozżalenie i zdenerwowanie
natychmiast wróciło. Przypomniała sobie, co zaszło w gabinecie Jasona i znów
odniosła wrażenie, że za chwilę chyba pęknie ze złości. Cóż to za facet.
Arogancki, zawzięty, małostkowy! Tłumaczyła sobie, już po raz nie wiadomo
który tego dnia, że skoro nie musi z nim pracować, to właściwie ma szczęście.
Powinna się cieszyć. Ale... No właśnie, nic jej to nie dawało, bo tak naprawdę
pamiętała tylko o jednym: przegrała, została odepchnięta, odprawiona! A czegoś
takiego nienawidziła, tak, nienawidziła najbardziej ze wszystkich nienawistnych
rzeczy, z jakimi można się spotkać w życiu. Odprawiona, odepchnięta! I
wszystko przez tego pasożyta bez charakteru, Lewisa Mandersa.
No, przez Franka też, nie da się ukryć. On również pośrednio przyłożył
rękę do jej upokorzenia.
Jedyną korzyścią było dla Dani ostateczne uwolnienie się od kłopotliwego
zalotnika.
Kiedy po zakończeniu rozmowy z Jasonem, Frank wrócił do swego
mercedesa, w którym na niego czekała, usłyszał jednoznaczne ultimatum: albo
on dopilnuje, żeby szanowny synalek dał jej spokój, albo ona poszuka sobie
innej pracy. Speszył się, zmieszał, próbował przekonywać, że przecież miałaby
przystojnego i bogatego męża, że w odpowiednim czasie, może wcale nie tak
odległym, wzięłaby w swoje ręce prowadzenie firmy... „Dziękuję, nie!" -
R S
- 25 -
odpowiedziała krótko. I nawet zrobiło jej się trochę żal tego biedaka, któremu
tak brutalnie musiała odebrać nadzieję i pokrzyżować plany. Lecz skoro
cierpliwością i delikatnością niczego nie mogła wskórać, nie było wyjścia, miała
naprawdę dosyć!
Problem z Lewisem rozwiązany, jednak od dręczących myśli na temat
Jasona St. Claira nie była w stanie się uwolnić. Jak mógł, jak śmiał w ten sposób
ją potraktować? Te szydercze uwagi, lekceważące spojrzenia... Na samo
wspomnienie robiła się tak wściekła, że miała chęć ciskać na oślep czym
popadnie. No nie, tak przecież nie można, próbowała tłumaczyć samej sobie.
Trzeba o całym incydencie zapomnieć, dać sobie spokój, tymczasem wziąć
prysznic i dobrze się wyspać, a od jutra spokojnie zająć się tą robotą, którą ma
przejąć od Rogera Thurstona.
Przez resztę tygodnia, każdego dnia, odbywała długie konferencje z
Rogerem. Starała się koncentrować całą uwagę i energię na swym nowym
zadaniu, zadawała mnóstwo szczegółowych pytań, w skupieniu słuchała
odpowiedzi, robiła notatki, z typową dla siebie dokładnością i
systematycznością wgryzała się w dane, które Thurston już zdołał zgromadzić,
szkicowała programy niezbędnych dodatkowych analiz. Po wielu godzinach
intensywnej pracy w biurze zabierała papiery do domu i zagłębiała się w nie
jeszcze raz.
Późno w nocy padała na łóżko znużona do granic wytrzymałości, a rano
zaczynała wszystko od początku.
W piątek miała już szczerze dosyć. Dlatego gdy najbliższy przyjaciel, Phil
Lathrope, zadzwonił z zaproszeniem na kolację, poczuła się jak rozbitek,
któremu udało się chwycić przysłowiową ostatnią deskę ratunku.
- Phil, uwielbiam cię za to! - wykrzyknęła w słuchawkę.
- Czyżbyś miała za sobą zły dzień? - zapytał z lekkim rozbawieniem.
- Cały tydzień!
- No to najwyższy czas o nim zapomnieć.
R S
- 26 -
- Nie chcę niczego więcej, tylko odprężyć się i zapomnieć. Właśnie, masz
rację, zapomnieć o tym przeklętym tygodniu! - I o tym przeklętym facecie,
dodała już w myślach.
- Świetnie. Przyjadę po ciebie o ósmej.
Dani opuściła biuro znacznie wcześniej niż zwykle. W domu najpierw
pozwoliła sobie na długą gorącą kąpiel, a potem umyła włosy i odświeżyła
manicure. Gdy zjawił się Phil, zastał ją już gotową do wyjścia, w fantastycznej
kreacji z jasnobłękitnej koronki, z długimi, wąskimi rękawami, kloszową
spódnicą do pół łydki i górą bez pleców. Całości dopełniały dwa maleńkie
brylanciki w uszach i trzeci na szyi, na delikatnym złotym łańcuszku oraz wysa-
dzana brylantami klamra we włosach.
Phil przez chwilę po prostu stał i podziwiał.
- Jak zwykle cudownie - rzekł w końcu z uznaniem.
- Dzięki. Rozgość się - Dani gestem zaprosiła go, by wszedł dalej -
jeszcze tylko pozbieram moje drobiazgi.
Zostawiła go w saloniku.
Kiedy wróciła tam po kilku minutach, z maleńką wieczorową torebką w
ręku i z lekkim kaszmirowym szalem na ramionach, stał przy antycznej
komodzie z wiśniowego drewna i delikatnie badał dłonią gładkość jej blatu.
- O nie, mój panie! - wykrzyknęła Dani z udawanym oburzeniem. - Proszę
sobie nie wyobrażać, że mogłabym się pozbyć tego mebla. Nawet jeśli trafia się
fantastycznie bogaty kupiec, któremu właśnie czegoś takiego brakuje do
kompletu!
- No, ale gdybym tę rzecz wycenił przypuśćmy na... - Phil starał się robić
wrażenie nadzwyczaj ważnego.
- Nie ma o czym mówić, przyjacielu!
- Żartuję. Przecież wiem, jak bardzo kochasz te swoje skarby - powiedział
z życzliwym śmiechem.
R S
- 27 -
Roześmiała się również. O tak, Phil wiedział o jej pasji do antyków
więcej niż ktokolwiek inny, jakby nie było, sam ją u niej rozbudził. Wszystko
zaczęło się przed sześcioma laty, kiedy zniewolona urokiem pewnego
damskiego biureczka, zdecydowała się wejść do jego ekskluzywnej galerii
antyków. Całkiem straciła głowę dla pięknych, ponadczasowo eleganckich
przedmiotów i bardzo szybko zaprzyjaźniła się z Philem.
- Tak sobie myślę - odezwał się, cedząc z wolna słowa - że pewnie
byłabyś zainteresowana stolikiem, który dzisiaj dostałem. Ta sama epoka, a
robota taka wspaniała, że...
- Oj, nie kuś, nie kuś mnie, bestio! - przerwała mu w pół słowa. - Teraz
już nie mam wyjścia, muszę to zobaczyć, a jak zobaczę, pewnie kupię, choćbym
się wcześniej nie wiadomo jak zarzekała.
Na subtelnej, pełnej dystynkcji twarzy Phila pojawił się pobłażliwy
uśmiech.
- Przecież gdyby się wydało, że miałem takie cudo, a nie powiedziałem ci,
też byłabyś niepocieszona, czyż nie tak? Poza tym lubię, kiedy najpiękniejsze
rzeczy idą do ludzi, którzy mają dla nich nie tylko zainteresowanie czy podziw,
ale i serce.
Dani delikatnie, niemal z czułością, dotknęła opuszkami palców idealnie
gładkiej powierzchni wiśniowego drewna. Naprawdę miała serce do antyków.
Spoglądając na mistrzowsko wykonane stare meble, myślała zawsze o trosce, z
jaką przez dziesiątki czy nawet setki lat musieli się do nich odnosić poprzedni
właściciele, skoro przetrwały w tak doskonałym stanie. Myślała o rozmaitych
radosnych i smutnych sytuacjach, jakich z pewnością były świadkami. I o
ludziach, ba, całych pokoleniach, których los splatał się z ich losem. Z tych
rozmyślań czerpała dla siebie coś niesłychanie krzepiącego. Wrażenie trwałości,
ciągłości, poczucie pokrewieństwa, więzi...
R S
- 28 -
- Twoje na wierzchu, Phil. Jutro obejrzę ten stolik. A teraz - ujęła
przyjaciela pod rękę i poprowadziła w kierunku drzwi - spełnij to, co mi
obiecałeś. Jestem potwornie głodna!
Przez całą drogę do śródmieścia Phil opowiadał Dani o aukcji, na jakiej
tydzień wcześniej był w Anglii. A ona? Trochę słuchała, trochę przyglądała się
jego twarzy o subtelnych, arystokratycznych rysach i szczupłym, wytwornym
dłoniom opartym na kierownicy. Trochę też zastanawiała się, nie pierwszy
zresztą raz, jak to się dzieje, że w ich przyjaźni, zażyłości kompletnie brakuje
bodaj drobnych elementów... Czego? Uczucia. Pożądania. Zmysłowości. Nawet
flirtu! Mieli wspólne zainteresowania. Dobrze się czuli w swoim towarzystwie i
szczerze się lubili. Wiedzieli, że w razie potrzeby mogą na siebie niezawodnie
liczyć. A jednak... Pozostawali tylko bliskimi przyjaciółmi, żadna iskra nigdy
pomiędzy nimi nie przeskoczyła.
- Z kim się spotykamy? - spytała Dani, gdy zostawili samochód na
parkingu i skierowali się ku wejściu supereleganckiej restauracji.
- Z moim bankierem, Paulem Haggertym i jego żoną, i jeszcze z jakąś
parą, której nie znam.
- Za to ja pana Haggerty'ego znam doskonale, był moim klientem jakieś
trzy lata temu. Ależ miła niespodzianka, to wyjątkowo sympatyczny człowiek.
- Tak, istotnie, Paul to naprawdę równy gość - zgodził się Phil.
Weszli do środka. Usłyszawszy nazwisko Lathrope, szef sali zaprowadził
ich do stolika, przy którym siedziały już dwie pozostałe pary. Na powitanie
mężczyźni podnieśli się z miejsc i... Serce najpierw gwałtownie podskoczyło
Dani aż do gardła, a potem niemal zamarło! Obok Paula Haggerty'ego stał Jason
St. Clair.
R S
- 29 -
ROZDZIAŁ TRZECI
W pierwszym odruchu miała chęć po prostu odwrócić się na pięcie i
wyjść. Zreflektowała się jednak. Tak nie można, powinna opanować się i zostać,
choćby ze względu na Phila, który przecież niczemu nie zawinił. Dlatego
zignorowała tylko tymczasem obecność Jasona i ze słabym, trochę
wymuszonym uśmiechem zwróciła się do Haggerty'ego.
- Jakże się cieszę, że znów pana widzę...
- Dani? Co za miła niespodzianka! - Dystyngowany, siwowłosy starszy
pan wylewnie uścisnął jej rękę. - Naprawdę bardzo jestem rad. I proszę mówić
mi Paul! Oj, Phil, Phil - dodał tonem żartobliwej wymówki - dlaczego nie
przyznałeś się, że znasz tę uroczą młodą damę?
Haggerty zapoznał Dani ze swą żoną, pulchną, niewysoką szatynką po
pięćdziesiątce. Starała się przedłużyć wymianę powitalnych uprzejmości, na ile
było to tylko możliwe. W końcu nadszedł jednak moment, w którym musiała
stanąć twarzą w twarz z Jasonem.
- Zostaliśmy już sobie przedstawieni, Paul - wyjaśnił St. Clair
Haggerty'emu, gdy ten próbował dokonać prezentacji. - Linda i ja spotkaliśmy
się z Danielle nie tak dawno temu. Dobry wieczór pani - ukłonił się z
zabarwionym ironią uśmiechem, po czym wyciągnął dłoń, żeby przywitać się z
Philem.
Zdeprymowana Dani dopiero teraz zerknęła na towarzyszkę Jasona,
siedzącą pomiędzy nim a Paulem. Linda Hastings, oczywiście, ta sama
blondyna.
- Witam. - Z trudem zdołała wypowiedzieć jedno słowo i zmusić się do
czegoś, co w zamyśle miało być uprzejmym uśmiechem.
Linda, z ponurą miną i błyskiem wrogości w oczach, skinęła tylko głową.
Zajęli miejsca. Dani, ku swemu przerażeniu, znalazła się tuż obok Jasona,
po prawej ręce. Tak blisko, że czuła ciepło jego ciała i zapach wody kolońskiej!
R S
- 30 -
Zerknęła kątem oka. Siedział w dość nonszalanckiej pozie, wygodnie oparty, z
pękatą szklaneczką whisky w dłoni. Przez moment machinalnie obracał ją w
palcach, a potem uniósł do ust, muskając przy tym ramieniem rękę dziewczyny.
Zacisnęła zęby aż do bólu, skierowała wzrok dokładnie prosto przed siebie.
Phil uśmiechnął się do Lindy i Jasona.
- To skąd znacie Dani? - zapytał.
- Z przyjęcia - odparł St. Clair uprzejmie, lecz lakonicznie.
- Żałuj, mój chłopcze, że nie poznałeś jej przy pracy - wtrącił się
Haggerty. - Gdybyś zaangażował Danielle do zrobienia porządku w tej fabryce
okien i drzwi, którą ostatnio kupiłeś, miałbyś zyski dosłownie z dnia na dzień,
gwarantuję!
- „Update Inc." zawarła kontrakt z panem St. Clairem, Paul - wyjaśniła
Dani chłodnym tonem - ale ja akurat nie będę prowadziła spraw jego firmy.
- O, to szkoda. Wiem, u Mandersa pracują sami dobrzy fachowcy, jednak
na twoim miejscu, Jason, upierałbym się, żeby stary Frank przysłał ci właśnie
Danielle. Jest najlepsza i tyle! Wiem coś o tym... Kiedy kilka lat temu mój bank
zaczął tonąć w morzu papierów, a cały dotychczasowy system pracy okazał się
niewydolny, stuknąłem się w głowę, że mamy przecież epokę komputerów i
wezwałem na pomoc
„Update Inc.". Dani ze swym zespołem wpadła w to wszystko jak burza,
przetrząsnęła, przewietrzyła, odświeżyła i wyprowadziła na prostą w ciągu kilku
zaledwie miesięcy!
- To pani jest kimś z tych... mhm... konsultantów, których Jason ostatnio
zaangażował? - spytała Linda w taki sposób, jakby profesja ludzi z „Update
Inc." była czymś podejrzanym, o ile nie hańbiącym.
- W tej chwili jestem już menedżerem, proszę pani - odparła Dani z
uśmiechem politowania. - To znaczy, że kieruję zespołem konsultantów.
- O... to chyba trzeba być raczej... mhm... bystrym, żeby robić coś takiego,
prawda?
R S
- 31 -
- Raczej tak.
- Jasne. No, ale przecież - Linda wzruszyła lekceważąco ramionami - to
takie mało kobiece zajęcie. .
- Nie sądzę - stwierdziła Dani chłodnym tonem, po czym dodała z ironią:
- Jak dotąd, wśród mnóstwa różnych wad nikt nie wytknął mi braku kobiecości.
- Ba! - mruknął Jason i spojrzał tak jakoś prowokacyjnie, że Dani
zarumieniła się i mimo całej bystrości swego umysłu zupełnie straciła
kontenans.
Paul i Phil z galanterią potwierdzili enigmatycznie sformułowaną
pochwalną opinię St. Claira. Dani uśmiechnęła się z wdzięcznością i rzekła:
- Inteligencja nie jest wyłącznym przywilejem mężczyzn, zapewniam
panią, Lindo.
- No... nie... oczywiście, że nie. Ale który mężczyzna chciałby się ożenić
z kobietą bystrzejszą od niego? Zdaje mi się, że żaden.
Dani roześmiała się.
- Kto wie, może i racja... Na szczęście nie myślę o małżeństwie, więc
mogę się nie przejmować.
- Nie chce pani wyjść za mąż? - Zaszokowana Linda nie była chyba
pewna, czy dobrze zrozumiała słowa rywalki.
- Nie chcę, a przynajmniej nie bardzo mi na tym zależy.
- Moja droga, nie należy stawiać sprawy w ten sposób - obruszyła się
Marge Haggerty. - Taka urocza istota...
- Marge ma rację, Dani - poparł żonę Paul. - Popełniłabyś zbrodnię
przeciw naturze, decydując się na samotność.
Dani próbowała bronić swego stanowiska. Rozgorzała dyskusja, która
ciągnęła się przez dobre kilka minut, póki nie zjawił się kelner, by przyjąć
zamówienie. Potem Phil szczęśliwie zmienił temat, za co dziewczyna była mu
bardzo wdzięczna.
R S
- 32 -
Podczas posiłku Linda nie dawała jednak za wygraną. Pozwoliła sobie na
kilka złośliwych aluzji. Dani niektóre zignorowała, inne obróciła w żart.
Owszem, mogłaby potraktować tę kobietę ostrzej, zmrozić ją wzrokiem, zbić z
tropu ostrym i celnym słowem. Nie chciała. Kiepsko kamuflowana zawiść Lindy
budziła w niej bowiem raczej politowanie niż irytację. Rzeczą denerwującą było
natomiast coś zupełnie innego: zachowanie, a właściwie sama obecność Jasona.
Starała się go nie dostrzegać, omijać w rozmowie, traktować mniej więcej
tak, jak on ją w poniedziałkowe przedpołudnie. Mimo największych wysiłków
uświadamiała sobie, że siedzi tuż obok niej. Nie mogła się powstrzymać, by od
czasu do czasu nie zerknąć na niego kątem oka. Szczupła, muskularna sylwetka.
Mocne, męskie dłonie. I ta drażniąca bliskość! I ten głęboki, niski, matowy, tak
dziwnie kusicielski ton głosu! Coś, co odpycha i równocześnie przyciąga, co
wprawia w gniew i zarazem budzi fascynację...
Dani zupełnie nie umiała poradzić sobie z naporem sprzecznych odczuć.
Wiedziała, że przeżywa coś zupełnie nieznanego i jest w tym kompletnie
zagubiona.
W lokalu grał do tańca świetny zespół. Po skończonej konsumpcji Dani
bardzo chętnie przyjęła zaproszenie Phila i z ulgą ruszyła z nim na parkiet, rada,
że choć na kilka minut może oddalić się od Jasona.
- No, no... - mruknął z lekka dwuznacznie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała, patrząc mu prosto w oczy.
- Dziewczyno, nie udawaj, nie rób ze mnie durnia! Coś się pomiędzy
wami święci, zauważyłem, jak tylko weszliśmy. Ty ostentacyjnie traktujesz St.
Claira jak powietrze, a on przez cały wieczór zerka na ciebie niczym zgłodniały
tygrys na jakiś apetyczny kąsek.
- Nie zgrywaj się, Phil! - Dani poczuła, że ze zdenerwowania zaczyna
brakować jej tchu. - Przecież ten St. Clair zaledwie mnie toleruje, i to niechęt-
nie. Przecież on... - Potrzebowała dłuższej chwili, by opanować rozszalałe
emocje i już spokojniej powiedzieć przyjacielowi o tym, co zaszło kilka dni
R S
- 33 -
wcześniej. - On mnie wyrzucił! To znaczy nie zgodził się, żebym kierowała
zespołem konsultantów, który ma dla niego pracować. Uparł się, żeby Frank
wyznaczył na moje miejsce kogoś innego.
- Nie mam pojęcia, dlaczego zagrał w ten sposób, może w biznesie ma
jakieś szczególne zasady, ale uwierz mi, zauważyłem, że przez cały wieczór
patrzył na ciebie jak...
- Jak głodny tygrys? Nie rozśmieszaj mnie, Phil, patrzył raczej w talerz, a
na mnie zupełnie nie zwracał uwagi. Przecież prawie wcale się do mnie nie
odzywał. Teraz pewnie odetchnął, że wreszcie zeszłam mu z oczu. I wzajemnie!
Phil zaśmiał się szelmowsko, z niedowierzaniem. Zakręcili się w tańcu.
Dani zerknęła spoza ramienia partnera w stronę stolika. Paul i Marge również
byli na parkiecie, Jason i Linda, którzy pozostali sami, siedzieli pochyleni blisko
ku sobie, zajęci rozmową. No właśnie, nad czym tu się zastanawiać! Phil po
prostu dał się ponieść wyobraźni.
Gdy taniec się skończył, Dani i Phil znaleźli się akurat obok Paula i
Marge. Zespół zagrał znowu, Paul zaproponował zmianę partnerek. Okazał się
dobrym tancerzem, lekko, swobodnie i z wdziękiem prowadził Dani po
parkiecie, a przy okazji zabawiał ją miłą rozmową. Poczuła się odprężona.
Ostatecznie uznała przypuszczenie Phila za czysty absurd.
Wrócili do stolika. Jason wstał. Jednak zamiast, jak się Dani spodziewała,
pomóc jej tylko zająć miejsce, wyciągnął rękę, uśmiechnął się i rzekł tym swoim
lekko matowym głosem:
- W takim razie teraz moja kolej, Danielle.
Taniec z St. Clairem! Ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę!
Odmowa byłaby jednak nietaktem, skoro wcześniej przyjęła zaproszenie
dwu pozostałych mężczyzn z towarzystwa. Dlatego z rezygnacją podała mu
dłoń i pozwoliła zaprowadzić się znowu na parkiet. Kiedy zabrzmiała
nastrojowa muzyka i Jason objął ją ramieniem, poczuła, że nogi jej się plączą, a
całe ciało drętwieje.
R S
- 34 -
- Proszę się odprężyć, nie zamierzam pani pożreć, nie jestem aż taki
straszny - odezwał się lekko drwiącym tonem.
- A ja nie jestem aż taka lękliwa - odparła dziewczyna, mierząc go
chłodnym spojrzeniem.
Lecz mimo pozorów opanowania na zewnątrz, wewnętrznie cała się
trzęsła, a dławienie w piersi aż utrudniało jej swobodne zaczerpnięcie oddechu.
Był tak blisko! Trzymał ją w uścisku, opierając dłoń na jej odsłoniętych plecach.
Drugą, równie silną i szorstką dłonią, ujmował jej rękę. Wiedziała, że zgrubienia
na skórze rąk Jasona to pamiątka długich lat ciężkiej pracy. Znała opowieści o
początkach jego kariery, o tym, jak to zaczynał od maleńkiej firmy budowlanej,
harując fizycznie razem z ludźmi z załogi, jak stopniowo rozwijał swoje przed-
siębiorstwo, żeby je potem odsprzedać i kupić inne, i znowu sprzedać, i kupić, i
znowu... Nie bał się ryzyka ani wysiłku. Chętnie podejmował każde wyzwanie.
Urodzony zdobywca, chciałoby się powiedzieć, jeden z tych ludzi, dla których
sama walka ma nie mniej, a może nawet więcej uroku niż zwycięstwo,
- Mówiła pani poważnie o tej swojej awersji do małżeństwa? - spytał
Jason wyrywając Dani z zamyślenia. - A może to tylko taki wabik prowokujący
mężczyzn?
- Czy dla sprowokowania mężczyzny trzeba się wysilać aż na takie
sztuczki, panie St. Clair? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, po czym dodała:
- Ja naprawdę nie marzę o małżeństwie.
- Ale dlaczego?
- Myślę, że po prostu nie wszyscy ludzie są do tego stworzeni. -
Wzruszyła ramionami na znak braku zainteresowania dla dalszej dyskusji na ten
temat.
Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Dani rozglądała się dookoła spoza
ramienia Jasona i sama sobie zadawała jego pytanie. Dlaczego? Bo nie chce się
wiązać, boi się, że ktoś mógłby ją wykorzystać i zranić, tym boleśniej, im
bardziej by go kochała.
R S
- 35 -
- Muszę się przyznać - odezwał się w końcu St. Clair - że byłem w błędzie
wątpiąc w pani kwalifikacje...
- Czyżby pochwały Paula tak bardzo podziałały na pana?
- Nie, to znaczy nie tylko. Wiedziałem już wcześniej, przejrzałem
referencje...
- Ale dlaczego?
- Czy ja wiem? Głównie dla zaspokojenia ciekawości. A propos
ciekawości. Czy skoro przyszła pani tu dzisiaj z Lathrope'em, to znaczy, że
związek z Lewisem Mandersem nie jest aż tak bardzo... poważny, jak można
było sądzić? Czy to tylko przejściowe ochłodzenie stosunków?
- Nie utrzymywałam, nie utrzymuję i nie zamierzam utrzymywać żadnych
związków ani stosunków z Lewisem, panie St. Clair! Poza służbowymi, a i to w
ostateczności.
- Jednak w sobotę odniosłem wrażenie...
- To, co pan widział w sobotę w wykonaniu młodego Mandersa, było
tylko niezdarną i nietaktowną próbą wcielenia w życie planu jego ojca. Frank
potrzebuje synowej, która mogłaby w swoim czasie wyręczyć go w
prowadzeniu firmy. A Lewis potrzebuje żony, która harowałaby za niego całe
życie, to wszystko!
- I pani nie jest zainteresowana?
- Zdecydowanie nie.
- A co z tym młodym człowiekiem? - St. Clair wskazał oczyma Phila,
który wraz z resztą towarzystwa siedział już przy stoliku. - Jakaś poważna
sprawa?
- Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, w pełnym tego słowa znaczeniu -
odparła Dani, ochłonąwszy z pierwszego zaskoczenia obcesowością Jasona. - A
w ogóle - dodała lodowatym tonem - to zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się
pan nagle zainteresował moimi osobistymi sprawami, panie St. Clair?
R S
- 36 -
- Dlaczego? To proste - rzekł z trochę kpiarskim uśmiechem. - Zanim
zaproszę panią na kolację, chciałbym się upewnić, czy nie wchodzę komuś w
paradę,
Dani badawczo spojrzała mu w twarz. Do czego ten człowiek zmierza?
Przecież to niemożliwe, by był nią zainteresowany jako kobietą. W
wystarczająco wyraźny sposób okazał jej już swą antypatię. Może kpi? A może
potraktował jej słowa o niechęci do małżeństwa jako rodzaj wyzwania?
Nieważne. Nie da się wziąć na żaden lep. Nie jest pierwszą naiwną Ani
masochistką. Nie pozwoli sobą pomiatać. Nie będzie jeszcze jednym okazem w
kolekcji Jasona St. Claira. Te opowieści również znała. Słyszała, że nie był
wprawdzie playboyem w pełnym tego słowa znaczeniu, ale że często, choć
zawsze na krótko, wiązał się z rozmaitymi kobietami. Cóż mogą mieć ze sobą
wspólnego, zwłaszcza z jej mizernym doświadczeniem? Nic, z całą pewnością
nic, oboje są ludźmi zupełnie odmiennego pokroju.
- Pan chce zaprosić mnie na kolację? - Dani nie kryła przesyconego
podejrzliwością zdziwienia. - Mogłabym wiedzieć, z jakiego powodu?
- Powód? To również proste. Bo jest pani wyjątkowo uroczą osobą...
- Równie uroczą jak pani Hastings? - Wskazała oczyma na siedzącą przy
stoliku blondynę.
- Moje zobowiązania wobec Lindy nie wykraczają poza dzisiejszy
wieczór - wyjaśnił Jason marszcząc lekko brwi. - A więc już jutro... Czy
zgodziłaby się pani zjeść ze mną jutro kolację?
- Nie.
- Zechce pani łaskawie wyjaśnić, dlaczego?
- To także proste. Ponieważ nie mam ochoty.
- Ach, tak! - Jason wydawał się wyraźnie skonfundowany. - Nie ma pani
ochoty. Czy może nie chce pani podejmować gry?
- To też. Każda gra oznacza ryzyko...
R S
- 37 -
Wiedziała, przeczuwała i podpowiadał jej instynkt, że przyjęcie
zaproszenia byłoby czymś wysoce ryzykownym. Owszem, mężczyzna ten
budził w niej gniew, lecz wywierał też na nią potężny, nieodparty urok. Było w
nim coś takiego, w jego rysach, sylwetce, spojrzeniach, ruchach, głosie... Rodzaj
pierwotnej, właśnie typowo męskiej energii, która przez kontrast pozwala
kobiecie odczuć całą pełnię jej kobiecości. Było w nim coś, co musiało
ekscytować i kusić, chociaż zarazem mogło wywoływać lęk.
Tańczyli w milczeniu. Jason uważnie, w skupieniu przyglądał się Dani.
Ona z udawaną obojętnością przez cały czas kierowała wzrok gdzieś w
przestrzeń, a gdy muzyka ucichła i taniec się skończył, bez słowa uwolniła się z
ramion partnera, odwróciła i ruszyła w stronę stolika.
Nie poszedł od razu za nią. Stał i patrzył spod krzaczastych brwi, jak
oddala się od niego, wysoka, smukła, z dumnie uniesioną głową. Najbardziej in-
trygująca kobieta, jaką spotkał w swym życiu. Piękna, pociągająca i...
inteligentna. A przy tym niedostępna. Twierdza nie do zdobycia, którą właśnie
dlatego tak bardzo chce się posiąść, nie zważając na nikogo ani na nic. Stał i
patrzył na jej odkryte plecy, na lekko, wdzięcznie kołyszące się biodra, na
ciemne, gęste, połyskliwe włosy, które w rytm kroków falowały wokół ramion.
Jakże pragnął zanurzyć dłonie w ich gąszcz, poczuć, jak oplatają mu się wokół
palców, ujrzeć, jak rozsypują się w nieładzie na poduszce...
Spokojnie, St. Clair, spokojnie, upomniał sam siebie. Na razie ona
odprawiła cię z kwitkiem, oświadczyła jasno i otwarcie, że nie jest tobą
zainteresowana. Nic już nie da się zdziałać, przynajmniej dzisiejszego wieczoru.
Nic? Jak to, nic? Do diabła, przecież pragnie jej tak, jak żadnej dotąd kobiety!
Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby pozwolił jej ot tak, po prostu, odejść.
- Czy mogłabyś mi wytłumaczyć, co to za gra toczy się między tobą a
Jasonem? - spytał Phil kilka godzin później. - Przez cały wieczór napięcie było
takie, że prawie iskry leciały! Czuło się to na odległość!
R S
- 38 -
Jechali prawie pustymi o tak późnej porze ulicami. Dani, wygodnie oparta
w fotelu, balansowała pomiędzy jawą a snem, słowa przyjaciela sprawiły
jednak, że otworzyła szeroko oczy. Spojrzała z ukosa. Phil nie odwracał się w
jej stronę, patrzył zza kierownicy prosto przed siebie, z całkowicie poważną
miną. Tylko w kącikach ust błąkał mu się lekki, niemal nieuchwytny uśmieszek.
- O co tu chodzi? Czyżby ci się oświadczył?
- Wolne żarty, Phil! Chciał mnie tylko zaprosić na kolację.
- O, wielki gracz wykonał pierwszy ruch! Jaka była odpowiedź?
- Krótka: nie!
- I myślisz, że tą odmową ostatecznie zamknęłaś całą sprawę? -
Uśmieszek Phila przerodził się w głośny śmiech, a raczej w rodzaj ironicznego
chichotu. - Dziewczyno, masz iloraz inteligencji sto siedemdziesiąt, ileś tam
egzaminów zdałaś celująco, ale z przedmiotu „mężczyźni" kroi ci się w życiu
jeszcze niejedna poprawka. Jason St. Clair ma opinię faceta, który zawsze
osiąga dokładnie to, do czego zmierza. Skoro więc zagiął na ciebie parol, to...
Dani poczuła, że serce zaczyna bić jej jak oszalałe i podchodząc wysoko
do gardła całkiem tamuje jej oddech, że podekscytowana wyobraźnia próbuje
ponieść ją na niebezpieczne manowce.
Nie! Opanowała się, wyprostowała w fotelu, obiema dłońmi odrzuciła do
tyłu włosy, nabrała powietrza i wpadając Philowi w słowo zapewniła go z
przekonaniem:
- ...to i tak osiągnie dokładnie to, na co ja mu pozwolę. Czyli nic.
- Doprawdy, nie jestem pewien - w tonie Phila troska mieszała się z
drwiną.
- A ja tak! - Mimo całej pewności siebie, jaką ujawniła w tym krótkim
stwierdzeniu, mogła wydać się jakoś dziwnie zagubiona, a nawet zrezygnowana.
- Ironia losu tkwi w tym, Phil, że ta idiotka Linda Hastings miała rację.
Mężczyźni rzeczywiście źle się czują przy kobietach, które są od nich bys-
trzejsze. Nic szybciej nie zabija miłości, romansu, czy nawet zwykłego flirtu,
R S
- 39 -
jak kobieca inteligencja. Przekonasz się, jeśli będzie okazja. Wystarczy, że mu
zacytuję kilka matematycznych formuł, a z miejsca da drapaka do tej czy innej
blondyny o ptasim móżdżku.
- Odważnie powiedziane! - mruknął Phil z podziwem, lecz i z
niedowierzaniem.
Odważnie powiedziane... Słowa przyjaciela przypomniały się Dani w
poniedziałek rano, gdy wezwana do gabinetu szefa, usiadła naprzeciw niego po
drugiej stronie pokaźnego biurka, wysłuchała, co miał jej do powiedzenia i
całkowicie... utraciła dotychczasową odwagę.
- Ale... dlaczego... - aż trudno jej było mówić przez ściśnięte gardło -
dlaczego on... tak nagle... zmienił decyzję?
- Kto to może wiedzieć - Frank wzruszył ramionami i rozłożył ręce. -
Może sprawdził twoje referencje? A może pozwolił sobie na kaprys? Nieważne.
Liczy się fakt, że St. Clair domaga się, żebym tę robotę u niego przydzielił
właśnie tobie.
- Ale Robert chciał...
- Nieważne, czego chciał Robert - Frank przerwał Dani dość
niecierpliwie. - Ważne, że Jason chce ciebie!
Przez całe ciało dziewczyny przemknął dziwny dreszcz. No, no, bez
przesady, skarciła się w myślach. Przecież tu chodzi o biznes. Wyłącznie o
biznes. Jason zmienił zdanie, bo wziął sobie do serca pochwały Paula
Haggerty'ego. Chce mieć dobrego, najlepszego konsultanta. To wszystko.
- Skoro on domaga się, żebyś właśnie ty pokierowała zespołem naszych
konsultantów, to chyba rozumiesz...
- Rozumiem, Frank - rzekła Dani z głębokim westchnieniem rezygnacji. -
I zaraz tam pojadę...
R S
- 40 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pokonanie odległości pomiędzy siedzibą „Update Inc." w centrum miasta,
a dalekimi południowymi peryferiami Houston, gdzie znajdowała się przejęta
przez Jasona St. Claira fabryka „Stratter-Lite" zajęło Dani dobrą godzinę jazdy
samochodem. Była bardzo zdenerwowana.
Nigdy dotąd nie miała okazji doświadczyć tak bardzo znaczenia interesu.
Jason bynajmniej nie zainteresował się nią jako kobietą. W każdym razie nie w
jakimś głębszym sensie. W zasadzie to dobrze, bo taka sytuacja najbardziej jej
odpowiada. Jednak już w następnej minucie przypomniał się jej sposób, w jaki
spoglądał na nią przenikliwymi, ciemnymi oczami, przypominał się jej dotyk
jego dużych, silnych, szorstkich dłoni, wyraz twarzy, ton głosu. I zaczynała
zastanawiać się, co by czuła, gdyby Jason objął ją i przyciągnął do siebie
mocniej niż w tańcu, nawet przygniótł ciężarem swego męskiego ciała i
pocałował.
Zaraz potem strofowała się w myślach z niesmakiem. I powtarzała sobie,
że wszystko, czego może chcieć facet jego pokroju, to jakiś jednorazowy szybki
numerek albo krótkotrwała przygoda, w którą nie zamierzała się wplątywać.
Zjechała na asfaltowany parking. Zatrzymała samochód i wyłączyła
silnik. Wzięła ciężką aktówkę z dokumentacją, wysiadła i skierowała się w
stronę wejścia do „Stratter-Lite".
Fabryka była kompleksem pokaźnych i mało estetycznych konstrukcji z
falistej blachy. W długim, usytuowanym od frontu, dwupiętrowym i również
nieciekawym budynku z betonowych prefabrykatów, znajdowały się biura.
Okolica też robiła nie najlepsze wrażenie. Stały tu jakieś nędzne domki,
właściwie raczej baraki. Równolegle do jezdni przebiegało kolejowe torowisko.
Płaski jak stół, trochę podmokły teren, porastały wysokie po pas chwasty i
pojedyncze, skarłowaciałe drzewka. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu.
R S
- 41 -
Krótko mówiąc, było to jedno z najbrzydszych miejsc w Houston. Nawet
szkaradna architektura fabryki „Stratter-Lite" nie była w stanie go oszpecić.
Dani pchnęła oszklone drzwi i weszła do holu. Podała nazwisko
portierowi, a ten poinformował ją, że jest oczekiwana w gabinecie szefa na
drugim piętrze.
Pod drzwiami gabinetu Jasona Dani zatrzymała się. Trochę nerwowo
wygładziła klapy szarego żakietu i poprawiła kołnierzyk granatowej jedwabnej
bluzki. Zadowolona, że ubrała się do pracy skromnie i bez ekstrawagancji,
wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.
- Dzień dobry, pani Edwards - grzecznie, ze służbowym uśmiechem
powitała ją sekretarka. - Wszyscy już na panią czekają, proszę - wskazała na
kolejne drzwi.
Dani raz jeszcze zaczerpnęła tchu i zdecydowanym krokiem weszła do
środka. Skierowało się na nią kilka par oczu, jednak ona zwróciła uwagę tylko
na te ciemne i przenikliwe. Dostrzegła w nich coś, czego nie potrafiła dokładnie
określić. Rozbawienie? Arogancję? Drwinę?
- Danielle, miło znów panią widzieć - Jason St. Clair z kurtuazją wstał zza
swego biurka.
- Przepraszam wszystkich, że musieliście na mnie czekać, ale dopiero dziś
rano dowiedziałam się, zupełnie niespodziewanie...
- Decyzja zapadła w ostatniej chwili, skoro jednak Frank zapewnił mnie,
że dołączenie do nas nie sprawi pani problemu, czekaliśmy spokojnie i
cierpliwie - Jason przerwał Dani, uśmiechając się pojednawczo i ignorując
przyganę w tonie jej głosu. - Proszę usiąść i bierzmy się do roboty.
Nastąpiła prezentacja zebranych. Arthur Fields, asystent Jasona.
Sympatyczny facet po trzydziestce, o trochę przerzedzonej ciemnoblond
czuprynie i inteligentnym wyrazie twarzy oraz Bruce Hadley i Sam Engle,
wicedyrektorzy „Stratter-Lite". Bruce, tęgi, łysy, w średnim wieku, z
niespokojnym, trochę rozbieganym spojrzeniem. Sam, po sześćdziesiątce, siwy,
R S
- 42 -
dystyngowany, o surowym, a nawet groźnym obliczu. Ci trzej mężczyźni, wraz
z Jasonem, tworzyli przedstawicielstwo „Stratter-Lite". Firmę „Update Inc.",
poza Dani, reprezentowała jeszcze trójka konsultantów: Terry Hart, Bob Loman
i Janet Anderson - zdolny, pracowity i wyjątkowo zgrany zespół.
- Jak już wspomniałem wcześniej - zagaił Jason, usiadłszy z powrotem w
fotelu - pani Edwards pokieruje programem reorganizacji i modernizacji
naszego przedsiębiorstwa. Myślę, że w tej chwili sama przedstawi nam w
szczegółach, jakie kroki zamierza podjąć i co chciałaby osiągnąć w ich efekcie.
- Naszym celem, oczywiście, jest doprowadzenie do poprawy rentowności
„Stratter-Lite", do wzrostu jej zysków - zaczęła Dani spokojnie, nie zważając na
srogi, zacięty wyraz twarzy Engle'a i wyraźne rozdrażnienie widoczne w oczach
Hadleya. - Aby to osiągnąć, należy usprawnić pracę na wszystkich stanowiskach
w produkcji i w administracji. My, jako konsultanci, będziemy przez pewien
czas zbierać informacje na temat każdej fazy i aspektu działalności przedsię-
biorstwa, będziemy obserwować każde stanowisko pracy, od biur dyrekcji po
rampę rozładunkową.
Następnie przeanalizujemy jak najdogłębniej cały zgromadzony materiał i
w oparciu o uzyskane wnioski zaproponujemy wprowadzenie pewnych zmian i
usprawnień. Jeśli pan St. Clair zaakceptuje nasz program, w następnej
kolejności zajmiemy się jego wdrożeniem w pełnym zakresie, od instalacji
nowych maszyn czy linii produkcyjnych po przeszkolenie ludzi.
Dani przerwała na chwilę, chcąc dać słuchaczom czas na doraźne choćby
przetrawienie wypowiedzianych dotąd słów. Jakkolwiek całkowicie panowała
nad sobą, była jednak podekscytowana, czy może raczej rozdrażniona
obecnością Jasona. Z przejęcia wilgotniały jej dłonie, a serce biło bez
porównania szybciej niż zazwyczaj w podobnych sytuacjach. Musiała zdobyć
się na spory wysiłek, by przywołać na twarz miły uśmiech i zakończyć
wystąpienie zgrabną konkluzją:
R S
- 43 -
- Nasza misja, która potrwa co najmniej kilka miesięcy, doprowadzi do
oczekiwanych efektów tylko wówczas, jeśli ze strony wszystkich
przedstawicieli firmy „Stratter-Lite" będziemy mogli liczyć na przychylność i
współpracę. W co jednak nie wątpię.
Sam Engle spojrzał lekceważąco i podejrzliwie na Dani, a
porozumiewawczo na Bruce'a Hadleya, po czym z przekąsem zapytał Jasona:
- Czy ci... obcy ludzie, pod wodzą... młodej osoby, której zapewne nie
było jeszcze na świecie, kiedy ja zaczynałem pracę w „Stratter-Lite", naprawdę
mają objąć tu rządy? Przepraszam, ale co taka... dziewczyna... może wiedzieć o
biznesie i o naszej branży?
Dani głęboko westchnęła, raczej na znak znużenia niż irytacji.
Engle zareagował dość typowo. Ludzie z „Update Inc." zazwyczaj w
początkowym etapie pracy spotykali się z niechęcią czy nawet jawną wrogością.
Nic dziwnego, ich zadaniem było wprowadzanie zmian, a te zawsze budzą lęk.
Zwłaszcza u zasiedziałych rutyniarzy, którym grozi utrata pozycji.
- Po pierwsze, panie Engle - odezwała się uprzedzając Jasona - „obcym
ludziom", jak był pan łaskaw nas nazwać, często łatwiej jest dostrzec pewne
problemy niż tym, którzy tkwią w nich od środka na co dzień. Po drugie, ani ja,
ani mój zespół w żadnym wypadku nie zamierzamy tu rządzić, ponieważ nasze
prerogatywy ograniczają się wyłącznie do doradztwa. Po trzecie natomiast, choć
może jestem, jak był pan miły to sformułować, „młodą osobą", mam jednak za
sobą studia, a przy sobie, o tu, do wglądu - wskazała na aktówkę - dość długą
listę usatysfakcjonowanych moją pracą klientów „Update Inc.", Każdy z nich
chętnie, jak sądzę, potwierdzi, że wiem co nieco o biznesie, mimo braku
trzydziestoletniej praktyki.
Zapadła cisza. Sam robił wrażenie kompletnie ogłuszonego i po trosze
obrażonego. Jason był chyba z lekka rozbawiony, choć starał się to ukryć i za-
chować całkowitą powagę. Bruce, siląc się na dyplomatyczną obojętność,
zawzięcie przeskakiwał spojrzeniem od jednego do drugiego wypolerowanego
R S
- 44 -
czubka własnych butów. Arthur przyglądał się Dani, uważnie i z namysłem.
Kąciki ust odrobinkę unosił mu w górę nikły, ledwo widoczny śmiech.
- Młoda damo, sądzę jednak...
- Młoda dama ma rację, Sam! - Jason nie dopuścił Engle'a do głosu. -
Doświadczenie się liczy, gdybym tak nie uważał, nie zatrzymywałbym w firmie
ciebie i Hadleya. Ale nie oszukujmy się - kontynuował bezwzględnym tonem,
zupełnie ignorując fakt, że obaj wicedyrektorzy aż pobledli i zaczęli
niespokojnie zerkać na siebie, to znowu na niego - samo doświadczenie w żaden
sposób nie wystarczy. Żeby nie przegrać z konkurencją, nie zostać w tyle,
musimy wprowadzić nowoczesne metody i technologie. Danielle i jej zespół
zjawiają się u nas właśnie w związku z tą sprawą. I to ja ich tutaj ściągnąłem!
Mają do odwalenia kawał diabelnie trudnej roboty. Ważnej roboty. Więc
ostrzegam... - Jason zawiesił głos i spojrzał aż nadto wymownie najpierw na
Engle'a, a potem na Hadleya. - Każdy, kto spróbuje im przeszkadzać albo komu
nie spodobają się nowe porządki, będzie musiał stąd odejść. Nawet z dnia na
dzień, bez względu na staż i stanowisko! Proszę, żebyście poinformowali o tym
wszystkich pracowników. Sami też weźcie sobie moje słowa do serca.
- Tak jest! Oczywiście! Jasne! - zaczęli zapewniać jeden przez drugiego.
- Widzę, że się rozumiemy. To dobrze, bardzo dobrze... Spotkanie
skończone, moi państwo, dziękuję. Arthur - Jason zwrócił się do swego
asystenta - zaprowadź teraz Terry'ego, Boba i Janet do sali konferencyjnej, gdzie
urządziliśmy im biuro, a ja pokażę pani Edwards jej nową siedzibę w „Stratter-
Lite".
Wszyscy wyszli. Jason ujął Dani za ramię. Nie prowadził jej jednak, jak
się spodziewała, korytarzem gdzieś dalej na zewnątrz, ale bocznymi,
wewnętrznymi drzwiami do pomieszczenia sąsiadującego bezpośrednio z jego
gabinetem. Trochę ciaśniejsze, ale równie elegancko urządzone: szaroniebieski
dywan na podłodze, dębowa boazeria i kilka olejnych obrazów na ścianach,
pokryta jasną skórą sofa i takież fotele, pokaźne orzechowe biurko... Dani
R S
- 45 -
zaczęła podejrzewać, że ten reprezentacyjny pokój zajmował pewnie dotąd
któryś z wicedyrektorów i specjalnie dla niej musiał go opuścić. Jeśli akurat
Sam Engle, to nic dziwnego...
- No i cóż pani o tym myśli? Może być?
- To naprawdę piękny gabinet, panie St. Clair. - Dani, wyrwana z
zamyślenia pytaniami, zrobiła parę kroków, zatrzymała się, odwróciła i
spojrzała dość nieufnie na Jasona. - Z powodzeniem wystarczyłby mi
skromniejszy kącik, najlepiej gdzieś na uboczu, żebym mogła spokojnie
pracować.
- Chciałem mieć panią jak najbliżej siebie - wyjaśnił, a spostrzegłszy, że
jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, pospiesznie dodał z figlarnym
uśmiechem: - Żebyśmy mogli na bieżąco omawiać wszystkie problemy.
- Ach tak, na bieżąco omawiać problemy, rozumiem. - Dani ironią starała
się zamaskować zakłopotanie. - Panie St. Clair - zmieniła ton na całkowicie
poważny - proszę mi powiedzieć otwarcie, skąd ta zmiana pańskiego
stanowiska?
- Odnośnie pani pracy dla „Stratter-Lite"?
- Tak.
- No, cóż - westchnął - po pierwsze, ma pani świetne kwalifikacje. Po
drugie, chwalą panią dawni klienci. A po trzecie... mhm... - podszedł do Dani i
stanął naprzeciwko niej, nie dalej niż o krok. - Po trzecie, jest pani
niewiarygodnie piękną kobietą!
Poczuła gwałtowne, przyspieszone bicie serca i dławienie w gardle,
utrudniające zaczerpnięcie głębszego oddechu. Ależ on patrzył tymi ciemnymi,
niezgłębionymi oczyma! Ileż zuchwałej siły było w jego wzroku! Tylko
spoglądał na nią, a Dani miała nieodparte wrażenie, że ją dotyka, pieści... Całe
jej ciało przeniknął dziwny, elektryzujący dreszcz. Nie, żaden mężczyzna nigdy
dotąd nie wyzwalał w niej takich odczuć. To było coś całkowicie nowego i
nieznanego.
R S
- 46 -
- Uroda nie pomaga konsultantowi w pracy, panie St. Clair! - Dani starała
się wypowiedzieć to zdanie surowym, zasadniczym tonem. Nie była jednak w
stanie opanować drżenia i załamywania się głosu.
- Ale i nie przeszkadza, proszę pani - rzekł Jason miękkim, ciepłym
tonem.
Zrobił przy tym pół kroku do przodu i tak jakoś pochylił głowę... Przez
moment Dani była pewna, że zamierza ją pocałować. Chciała tego uniknąć, od-
wrócić się, odsunąć! Nie mogła, stała w bezruchu bezwolna, jak
zahipnotyzowana. Lecz Jason uniósł tylko dłoń i delikatnie opuszkami palców
musnął jej policzek, po czym wyprostował się i powiedział z pojednawczym
uśmiechem:
- Nie będziemy się chyba sprzeczali o pani urodę, prawda, Danielle?
Tymczasem już sobie pójdę, proszę się swobodnie rozgościć. Trójkę swoich
ludzi ma pani dokładnie naprzeciw, po drugiej stronie korytarza, w sali
konferencyjnej.
Skierował się w stronę drzwi do swego gabinetu.
- Proszę zaczekać! - zatrzymała go, gdy już dotykał klamki.
Odwrócił się i spojrzał znów tak jakoś gorąco i namiętnie... Dani z trudem
zaczerpnęła oddechu i z wyraźnym zakłopotaniem w głosie zapytała:
- Dlaczego pan nalegał, żebym jednak pracowała dla pana? Czy tylko
dlatego, że nabrał pan przekonania co do moich umiejętności?
- Oczywiście! A czymże innym mógłbym się, pani zdaniem, kierować? -
odparł z lekko cynicznym uśmiechem.
Po jego wyjściu dziewczyna długo stała w bezruchu, półprzytomnie
wpatrując się w drzwi, za którymi zniknął. Myślała... nie, nawet nie myślała,
właściwie nie wiedziała, co myśleć! Ani o sobie, ani o Jasonie, którego oczy
mówiły jej co innego niż słowa.
W końcu przeszła kilka kroków po pokoju, usiadła w skórzanym fotelu za
biurkiem, oparła się bezwładnie, odchyliła głowę do tyłu i spoglądając w sufit
R S
- 47 -
lekko przymrużonymi oczyma zaczęła się intensywnie zastanawiać. Czy Jason
rzeczywiście zamierzał ją pocałować? Skoro tak, to co go powstrzymało? Dla-
czego zmienił zamiar? A może ona po prostu mylnie odczytała jego intencje?
Może oczekiwała tego pocałunku i dała się ponieść wyobraźni? Jak jakaś
pierwsza naiwna...
Przy swoich dwudziestu ośmiu latach, dwu fakultetach, kierowniczym
stanowisku i niewiarygodnie bystrym umyśle, była całkowitą ignorantką w
nawiązywaniu kontaktów z mężczyznami. Kompletnie brakowało jej
doświadczenia. W czasach studenckich zgłębiała wiedzę tak intensywnie, że nie
miała czasu na randki, poza tym wszyscy znajomi chłopcy z uczelni wydawali
jej się zupełnie niepoważni, wręcz dziecinni. W późniejszych latach zdarzało jej
się wprawdzie zawierać jakieś znajomości i umawiać się z kimś od czasu do
czasu, ale ponieważ bardziej onieśmielała i odpychała mężczyzn swą
niepospolitą inteligencją niż przyciągała niemałą przecież urodą, wszystko
kończyło się zawsze po jednym czy dwu spotkaniach.
Czy przejmowała się tym? Nie bardzo. Wystarczały jej przyjacielskie
kontakty z Philem. Może dlatego, że żaden z napotkanych mężczyzn nie zrobił
na niej szczególnego wrażenia? Żaden, do chwili poznania Jasona... Po raz
pierwszy w życiu musiała otwarcie przyznać: oto ktoś wreszcie zdołał
przyprawić ją o prawdziwy zawrót głowy! Wywoływał zapierające dech w
piersiach podniecenie, trudną do określenia, ale i nie dającą się stłumić tęsknotę!
Rozbudził coś, czego dotąd nie znała!
Dani w zasadzie nie wiedziała, czy powinna z tego powodu cieszyć się,
czy martwić. Nowa sytuacja, jakkolwiek ekscytująca, równocześnie jednak
groziła nowymi komplikacjami, budziła niepokój, a nawet lęk.
Dziewczyna była przecież przekonana o słuszności zasady, że każda
miłość, romans, czy choćby niezobowiązujący flirt zawsze kosztuje. Ile, jak
wiele, tego nie sposób z góry przewidzieć. Ale często cena bywa zbyt wysoka.
R S
- 48 -
Wciąż siedząc za biurkiem, położyła na blacie aktówkę z dokumentami,
otworzyła ją, wyjęła jakieś druki, trochę czystego papieru, ołówek... Nie, to bez
sensu tak głowić się nad problemem, który być może w ogóle nie istnieje! -
zaczęła przekonywać siebie. Niektórzy mężczyźni mają instynktowną skłonność
do podrywania. To odruch, jakim reagują na obecność każdej w miarę
atrakcyjnej kobiety. Nic głębszego się za tym nie kryje, rzekomy adorator może
nawet nie zdawać sobie sprawy, co właściwie sugeruje swoim zachowaniem,
jakie wzbudza oczekiwania czy domysły. Ten St. Clair to pewnie facet takiego
właśnie pokroju.
Najbliższe tygodnie, ku starannie ukrywanemu nawet przed sobą
rozczarowaniu, zdawały się w pełni potwierdzać ten wniosek. Jason
zachowywał się tak, jakby nie interesowało go nic poza przekształceniem
„Stratter-Lite" z podupadłej w kwitnącą i wysoce dochodową. Współdziałał z
zespołem konsultantów nie szczędząc czasu ani energii. Starał się pilnie i na
bieżąco śledzić postępy ich pracy. W związku z tym konferował z dziewczyną
dość często, kilkakrotnie w ciągu dnia. Czasem zapraszał ją na lunch, a niekie-
dy, późnym popołudniem, na maleńkiego drinka. Owszem, wydawał się miły i
przyjacielski, ale to wszystko. Nic poza tym. Żadnych znaczących słów, gestów.
Co najwyżej spojrzenia, jednak... Czyż można się roztkliwiać z powodu kilku
spojrzeń i zaproszenia na kolację? - strofowała siebie Dani, dochodząc
oczywiście do wniosku, że to nonsens. I że nie ma innego wyjścia, jak tylko
szybko o całej sprawie zapomnieć. I traktować Jasona wyłącznie jako partnera w
biznesie.
Gdy był blisko, wprawdzie nie zawsze, czuła przyspieszone bicie serca i
przenikający ciało dreszcz. Objaw ten uznała jednak ostatecznie za zwykły,
pozbawiony znaczenia „rozstrój" zmysłów, który prędzej czy później przeminie
bez jakichkolwiek starań z jej strony.
Trzy tygodnie po rozpoczęciu przez grupę z „Update Inc." działań na
rzecz „Stratter-Lite" Jason wybrał się w interesach na Wschodnie Wybrzeże. Po
R S
- 49 -
jego odlocie Dani poczuła dziwną pustkę wokół siebie. Chcąc ją czymś
wypełnić, jeszcze usilniej niż dotychczas skoncentrowała się na pracy.
- Znowu siedzimy po nocach? - spytał w piątek późnym wieczorem
Arthur Fields, gdy przed opuszczeniem firmy zajrzał do jej gabinetu. - Warto się
tak zamęczać? Kiedy nawet taki pracuś jak ja już jedzie do domu?
- Pewnie nie warto. Ale chciałabym jeszcze coś skończyć przed
weekendem.
- To może zaczekam? Robi się noc, wszyscy już dawno wyszli, jest tylko
strażnik...
- No właśnie! Skoro jest strażnik, to będę bezpieczna pod jego strażą.
Proszę spokojnie jechać i nie robić sobie kłopotu.
- Mhm... No, dobrze... - Arthur nie był do końca pewien, czy powinien
zostawiać Dani samą w opustoszałym biurze. - Dobranoc. Do poniedziałku. A
strażnika specjalnie poinstruuję, żeby dobrze pilnował naszego skarbu.
Wyszedł. Dani słyszała jeszcze jego kroki w holu i lekki trzask drzwi
windy. A potem całkowicie zagłębiła się w lekturę sprawozdania, jakie
dostarczył jej po południu Bob Loman.
- Ohoho! Nasza genialna piękność ciągle pracuje!
Męski, trochę bełkotliwy głos, jaki zadudnił w panującej wokół ciszy, tak
przestraszył dziewczynę, że aż podskoczyła w fotelu.
Lewis Manders? Niestety, we własnej osobie. I w dodatku nieźle zalany.
- No i co, Dani, chcesz zrobić dobre wrażenie na moim starym? Żeś niby
taka... zawzięta w robocie? Po diabła? Awansików więcej nie będzie. Firma
musi zostać w rodzinie, chcesz wziąć, zgoda, ale... razem ze mną! Z mężusiem!
Jak to mówią ludzie biznesu? Tran-sa-kcja wią-za-na...
Lewis stał na chwiejnych nogach w drzwiach gabinetu, oparty o framugę,
żeby nie stracić równowagi. Porozpinana marynarka, koszula powyciągana ze
spodni, przekrzywiony krawat. Do tego błędny, zamglony wzrok, nienaturalny
rumieniec i ten bezczelny pijacki bełkot.
R S
- 50 -
- Co ty tu robisz, Lewis? Jak wszedłeś do środka o tej porze? -
Początkowy przestrach zastąpiła irytacją.
- Annno... tak. Powiedziałem cieciowi, że też jestem z „Update Inc.".
Niezłe, co? - zaśmiał się głupkowato. - Mam do ciebie interes, panno Niedo-
tykalska - ton jego głosu, dotąd tylko nieprzyjemnie zarozumiały, zrobił się przy
tych słowach ordynarny i agresywny. - Musimy się rozliczyć. Coś mi chyba
jesteś winna za to, że własny ojciec wściekł się na mnie jak sto diabłów. Co
sobie właściwie myślisz, ty... córko hydraulika? Zamiast się cieszyć, że chcia-
łem się z tobą... Dałaś mi kosza! A powinnaś być zaszczycona! Wiesz co?
Niejedna znacznie lepsza od ciebie...
- Przestań, Lewis! - Oburzona i rozzłoszczona Dani powoli uniosła się z
fotela. - Jedź do domu i się prześpij, bo w takim stanie jesteś całkiem
niestrawny!
- Niestrawny... jedź do domu... O, nie! Nigdzie nie pojadę! - Zataczając
się ruszył od drzwi w stronę biurka. - Nie pojadę, póki ci nie pokażę, co stracisz,
jak mnie nie zechcesz.
- Lewis, przestań! - krzyknęła, gdy obszedł biurko dookoła, chwycił ją za
przedramiona i zaczął ciągnąć do siebie. - Lewis, bo pożałujesz...
Boleśnie ściskał jej ręce i zionął prosto w jej twarz oparami whisky. Dani
ze wstrętem odwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę, lecz on nie dawał za
wygraną, przyciągał ją coraz bliżej i próbował pocałować. Tego już było
stanowczo za wiele. Kopnęła pijanego natręta, mocno i celnie, w najczulsze
miejsce.
Z bólu aż zaskowyczał i zgiął się wpół. Dziewczyna cofnęła się i
odgrodziła od niego fotelem.
- No, teraz to już chyba pojedziesz do...
Te słowa uwięzły jej w gardle, gdy ujrzała w oczach Lewisa wyraz
obłąkańczej, brutalnej, niepohamowanej wściekłości. Przelękła się jak nigdy
dotąd. Cofnęła się jeszcze jeden krok.
R S
- 51 -
- Teraz, damulko - warknął - wreszcie dostaniesz ode mnie to, na co sobie
zasłużyłaś...
Mimo późnej pory i zmęczenia podróżą, Jason St. Clair postanowił
zajrzeć jeszcze do „Stratter-Lite". Gdy podjechał swoim jaguarem na parking,
od razu zauważył światło w jednym z okien na drugim piętrze. Któż tak długo
pracuje przed weekendem? Spojrzał uważniej i zorientował się, że światło widać
w oknie pokoju sąsiadującego z jego gabinetem.
Danielle! Ileż razy w ciągu pięciu dni nieobecności w Houston powtarzał
sobie w myślach to imię... Sto? Dwieście? Tysiąc? Może więcej. Jak często w
ciągu ostatnich tygodni myślał o noszącej je kobiecie? Cóż, prawdę mówiąc,
była obecna w jego myślach bez przerwy.
Zafascynowała go. Nigdy dotąd podobnej dziewczyny nie spotkał. Mądra.
Piękna. I piekielnie ponętna! Pragnął jej, do licha, jakże on jej pragnął! Pożą-
danie? Nie tylko.
Nieoczekiwanie dla samego siebie stwierdził, że coś więcej. Znacznie
więcej. Dlatego tak gwałtownie musiał zmienić taktykę. Pierwszego dnia, gdy
zaprowadził dziewczynę do jej gabinetu i pogładził po policzku, spojrzała tak
bezbronnie i niewinnie. Jak schwytany w potrzask mały zajączek. Od razu
poczuł, że budzi się w nim opiekuńczy instynkt. A nawet, do licha, nie
przypuszczał, że go ma!
Początkowo planował łatwy, szybki podbój, po którym miała nastąpić
miła, relaksowa, niezobowiązująca przygoda. Taka jak wszystkie, których tyle
już miał na swym koncie. A jednak... Tym razem wszystko zaczęło układać się
inaczej. Wobec Dani poczuł coś zupełnie nowego i nie znanego. Dlatego
postanowił dać jej czas, by go poznała, polubiła, by zaczęła traktować go ufniej.
Nie chciał jej spłoszyć. Ani, broń Boże, zranić, urazić!
Zamyślony wysiadł, zatrzasnął drzwi samochodu. Przygładził dłonią
włosy, przerzucił przez ramię marynarkę i wciąż spoglądając w oświetlone okno
skierował się do wejścia. Minął opustoszały hol. Zamierzał wjechać na górę
R S
- 52 -
windą, ale nie było jej na parterze. Zniecierpliwiony machnął ręką i ruszył po
schodach. Przeskakiwał po dwa stopnie naraz, żeby chociaż o tyle skrócić
pięciodniowe rozstanie. Gdy dotarł do ostatniego półpiętra, usłyszał jej głos. Nie
potrafił rozróżnić poszczególnych słów, lecz sądząc z tonu, była wyraźnie
zdenerwowana. I chyba nawet przestraszona! Biegiem pokonał kilka ostatnich
stopni i część korytarza, dopadł do otwartych drzwi gabinetu. Stanął w nich
akurat w momencie, kiedy Dani wyrwała się Lewisowi i zasłoniła fotelem.
Usłyszał jeszcze grubiańską pogróżkę pijanego napastnika, ale nim tamten
zdołał postąpić bodaj krok do przodu, osadził go z miejsca krótkim, ostrym jak
cięcie bicza ostrzeżeniem:
- Uważaj, Manders...
- Jason! - krzyknęła Dani z jakąś niesamowitą ulgą.
Przymknęła oczy i chwyciła się oparcia fotela tak, jakby nie mogła dłużej
ustać na nogach. Podbiegł do niej trzema wielkimi susami, objął i przytulił.
- Uważaj, Manders, bo jak spróbujesz dotknąć jej jeszcze raz, będziesz
żałował do końca życia. A teraz wynoś się, natychmiast! - gniewnie i władczo
polecił napastnikowi.
- Nie wtrącaj się, St. Clair. To sprawa między nami. Ja i Dani...
- Wynoś się, powiedziałem! Dani nie chce mieć z tobą nic wspólnego.
- Ach, tak... - Lewis wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku. - Nic
wspólnego, widzę... Bo znalazła sobie lepszego wspólnika.
- Manders...
Pod wpływem alkoholu nastrój Lewisa zmienił się jak obraz w
kalejdoskopie. Agresja w jednej chwili przeszła u niego w melancholię. Ze
smętną miną ruszył do drzwi.
- No dobrze, dobrze... Już idę. Nie powiem, żeby w „Stratter-Lite"
przyjmowano zbyt gościnnie. Żegnam...
R S
- 53 -
- Manders, zanim stąd znikniesz, uważnie mnie posłuchaj. - W głosie
Jasona nie było nic poza śmiertelną powagą. - Jak jeszcze raz dotkniesz Dani,
połamię ci kości. Wszystkie, co do jednej. Osobiście. Z największą rozkoszą...
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Już go nie ma, nie bój się - rzekł Jason stłumionym głosem, starając się
uspokoić dziewczynę, która drżała w jego objęciach.
Nie powiedziała nic, tylko przytuliła się mocniej i ukryła twarz na jego
piersi. Chwilę trwali w bezruchu. A potem on zaczął leciutko, delikatnie kołysać
ją w ramionach.
Sam również nie był jeszcze całkowicie spokojny, wciąż wstrząsał nim
gniew na Lewisa, że ten miał czelność tak się zachować wobec Dani. Co gorsza,
że gdyby nie zjawił się na czas, to ten drań... Nie! Na samą myśl miał ochotę
biec za Mandersem i raz na zawsze oduczyć go podobnych zapędów.
Objął Danielle mocniej niż dotąd, jak gdyby chciał zapewnić jej
pełniejsze bezpieczeństwo, osłonić przed wszelkim złem. Pochylił się, dotknął
podbródkiem jej jedwabistych włosów, a potem miękkim, łagodnym, kojącym
ruchem dłoni zaczął gładzić ją po plecach. Wydawała mu się taka delikatna i
krucha. I najlepsza, najmilsza, najpiękniejsza, najcenniejsza na świecie.
Znieruchomiał, kiedy uniosła lekko głowę. Ich spojrzenia spotkały się na
moment. W jej oczach wciąż widać było lęk. Ale również coś, czego Jason nie
był jeszcze w stanie nazwać.
- Już dobrze? - spytał niemal szeptem. Skinęła głową i szybko opuściła
wzrok.
- Ja... tak bardzo... - z przejęcia z trudem dobierała słowa. - Nic... nic się
nie stało, Jason... On nie zrobił mi krzywdy... Nie zdążył... Dziękuję!
Zapadła cisza. Jason, nie rozluźniając uścisku, spoglądał z bliska w twarz
Dani. Delektował się subtelnością i harmonią jej rysów. Podziwiał delikatne,
R S
- 54 -
zdawałoby się przezroczyste powieki i pełne wdzięku wachlarzyki długich,
jedwabistych rzęs. Na Boga, wydawała mu się po prostu cudowna! I sam czuł
się tak trzymając ją w objęciach.
Znów popatrzyła w górę, znowu zbiegły się ich spojrzenia.
Uniósł dłoń, musnął kciukiem podbródek dziewczyny, a potem
najdelikatniej, jak umiał dotknął jej warg. Poczuł leciutki powiew
przyspieszonego oddechu. Źrenice Dani rozszerzyły się tak bardzo, że z ich
szerokiej jasnobłękitnej obwódki pozostał krąg obrysowany cienką, ostrą kreską.
Pomiędzy nimi coś niewątpliwie zaczęło się rozgrywać. Coś niezwykłego.
Ekscytującego. Nieodpartego jak hipnotyczny trans. Nie odzywali się, słowa nie
były tu potrzebne. Pełna napięcia, rozwibrowana cisza mówiła wystarczająco
wiele.
Jason pochylił się, Dani zaś uniosła głowę. Oboje zamknęli oczy i zaczęli
się całować.
Tyleż czułe, co gwałtowne i gorączkowe zespolenie dwojga ust trwało
długo. Delektowali się nim, przeciągali w nieskończoność... A może podświa-
domie chcieli dać czas tłumionej dotąd namiętności, by mogła rozżarzyć się i
swobodnie mocniej wybuchnąć?
Wpił się ustami w usta Dani. Jedną ręką, wplątaną w gąszcz ciemnych
włosów, podtrzymywał jej odchyloną do tyłu głowę, drugą przez cienki batyst
bluzki gładził, masował plecy. Ona kurczowo obejmowała Jasona w pasie.
Starała się przylgnąć, przywrzeć do niego bez reszty całym ciałem. Jakby
szukała pełnego, bezwzględnego, niezawodnego oparcia.
Pieścił ją nadal. Napór pożądania stał się w końcu tak silny, że aż bolesny,
trudny do zniesienia. Przerwali na chwilę pocałunek, by zaczerpnąć tchu. Jason
pomyślał, że tego, co się rozgrywa pomiędzy nimi, żadną siłą nie sposób już
opanować, powstrzymać, że już za chwilę będzie miał ją w ramionach, nagą i
gotową na wszystko. Będzie ją miał? Teraz? Tu, na skórzanej sofie? A czymże
by się u licha różnił od tego drania Lewisa, gdyby wykorzystał właśnie taki
R S
- 55 -
moment? Kiedy ona, po przeżytym wstrząsie, odruchowo, instynktownie szuka
bliskości i ukojenia, rozładowania napięcia. Kiedy właściwie nie jest zdolna do
podjęcia świadomej decyzji...
Westchnął, zacisnął zęby aż do bólu. Ujął Dani za ramiona, z czułością i
nie skrywanym żalem odsunął od siebie. Otworzyła oczy i spojrzała na niego
wzrokiem tak przesyconym namiętnością, że przez moment był prawie gotów
odrzucić wszelkie skrupuły. Opanował się jednak. Pogładził dziewczynę po
policzku. Spróbował zdobyć się na niefrasobliwy uśmiech i ton.
- Oj, lepiej, żebym cię odwiózł do domu, bo jeszcze się całkiem
zapomnę... - powiedział.
Musiała minąć dłuższa chwila, by ona naprawdę zrozumiała znaczenie
tych słów, by obudziła się z transu. „Do domu... bo się zapomnę..." A ona
myślała, spodziewała się... Boże! Cóż to za cyniczny facet! Cyniczny i zimny.
- Tak... do domu... rzeczywiście już pora... - Starała się za wszelką cenę
opanować drżenie głosu, mówić jak najspokojniej, możliwie obojętnym tonem. -
Ale za odwiezienie dziękuję. Poradzę sobie. Zresztą mam tu swój samochód.
- Dopilnuję, żeby ktoś przyprowadził ci go jutro rano. Nie powinnaś
jechać sama o tej porze. I prowadzić po tym, co przeżyłaś.
- Nic mi nie jest, naprawdę.
- To dobrze. Cieszę się. Jednak mimo wszystko pozwól, żebym cię
odwiózł - powiedział stanowczo. Nie czekając na zgodę ujął dziewczynę pod
rękę, sprowadził na dół i ulokował w swoim jaguarze.
Podczas jazdy kilkakrotnie próbował nawiązać z nią rozmowę, ale
skulona w fotelu ograniczyła się tylko do podania swego adresu, po czym
zupełnie przestała się odzywać. Jason więc również umilkł. Zapadła pełna
napięcia cisza.
Dani uparcie patrzyła w okno, choć zbyt była zajęta kłębiącymi jej się w
głowie myślami, by cokolwiek dostrzec. Po prostu kierowała wzrok tam, gdzie
nie było Jasona. Nie chciała go widzieć. Chwilami miała nawet wrażenie, że w
R S
- 56 -
ogóle nie chce go znać! Czuła się... Oszukana? Wykpiona? No, nie! Fala
pretensji, nim znów miała powrócić, ustępowała na jakiś czas przeświadczeniu,
że tak nie można traktować tego, co między nimi zaszło. Przecież on tylko starał
się ją uspokoić. Ten pocałunek był przyjacielskim, opiekuńczym gestem, a ona,
idiotka, wszystko wzięła na opak, dała się ponieść zmysłom, sprowokowała go.
Nic dziwnego, że podjął grę, każdy normalny facet na jego miejscu zrobiłby to
samo. Mógł i miał prawo się zapomnieć. I z początku chciał. Więc dlaczego...
potem... zrezygnował?
Przerwał, powstrzymał się, gdy była już gotowa na wszystko. Na
wszystko, tak, absolutnie, bez jakichkolwiek skrupułów czy oporów. Jeszcze
teraz na wspomnienie tego, co czuła w tamtym momencie, przebiegał jej po
skórze zmysłowy, elektryzujący dreszcz.
Nawet nie przypuszczała, że można poczuć się tak niezwykle, że
mężczyzna może wyzwolić w kobiecie coś równie ekscytującego. No, pewnie
nie każdy, jedynie taki jak Jason. Żywiołowy, pełen energii. Zniewalający i
przez to niebezpieczny. Męski.
Dojechali na miejsce. Jason uparł się, że odprowadzi Dani pod same
drzwi.
- Tak jakoś blado wyglądasz. Naprawdę dobrze się czujesz? - spytał, gdy
zatrzymała się, by poszukać kluczy.
- Naprawdę. Wszystko jest w porządku - odpowiedziała nie patrząc mu w
oczy. - Dobranoc, Jason. I dziękuję, że pospieszyłeś mi na ratunek.
- Dla ciebie zrobiłbym to zawsze i wszędzie. Teraz wyśpij się dobrze i
zapomnij, co ci się przydarzyło. Więcej się to nie powtórzy, zapewniam.
Dobranoc, Dani - uśmiechnął się, pocałował ją w czoło i odszedł.
Znalazłszy się już w mieszkaniu od razu zamknęła drzwi. A potem oparła
się o nie i przez dłuższą chwilę stała tak w bezruchu, trochę zadumana, trochę
smutna... Również rozczarowana? Trudno jej było to określić, w każdym razie
czuła się okropnie. Z niesmakiem myślała o Lewisie, z zażenowaniem o sobie.
R S
- 57 -
A o Jasonie? Przede wszystkim z jakimś ogromnym niepokojem. Bała się, tak,
bała, była wprost przerażona, że być może owo dziwne uczucie, które przenika,
ogarnia ją pod jego wpływem to... miłość.
Zakochać się w Jasonie to rzecz najbardziej nieodpowiedzialna i
nierozsądna, istne szaleństwo - mruczała sama do siebie idąc w kierunku
sypialni.
Śniła o Jasonie przez całą noc. Rano zaś obudziła się z podkrążonymi
oczyma, bólem głowy i gotową już decyzją, że raz na zawsze przestaje o nim
myśleć. Po prostu daje sobie spokój.
Porozumiała się telefonicznie z obsługą garażu. Samochód był na swoim
miejscu, ktoś przyprowadził go wczesnym rankiem. Posprzątała trochę miesz-
kanie, sporządziła listę spraw do załatwienia i wyjechała do miasta. Zrobiła
typową sobotnią rundę: pralnia, bank, poczta, zakład krawiecki, supermarket...
Wysiadając tu i tam nieźle zmokła, bo akurat, jak często w weekend, rozpadał
się deszcz. Wróciła do domu późnym popołudniem, kompletnie wykończona.
Rozpakowała zakupy, rozlokowała je w lodówce i spiżarni. Następnie umyła
włosy i zrobiła sobie długą, gorącą kąpiel o zapachu jaśminu. Po wyjściu z
wanny, nie planując już tego dnia wyjścia z domu, narzuciła na siebie szlafrok z
kapturem, z weluru w kolorze lila, wsunęła stopy w białe atłasowe pantofelki i
usiadła za biurkiem, żeby przejrzeć raport, którego lekturę musiała
poprzedniego dnia tak nieoczekiwanie przerwać. Ponieważ jednak zupełnie nie
była w stanie się nad nim skupić, zrezygnowana włączyła w końcu telewizor.
Tak ją zaciekawił nadawany właśnie na jednym z kanałów film, że gdy
mniej więcej godzinę później usłyszała dzwonek, nie była nawet pewna, czy nie
dobiega on z odbiornika. Wyciszyła fonię. Dzwonek dźwięczał nadal. Niezbyt
zadowolona z nie zapowiedzianej wizyty przeszła do przedpokoju, spojrzała
przez wizjer. Za drzwiami stał Jason w weekendowym wydaniu: mokasyny,
sportowe spodnie, rozpięta pod szyją brązowa jedwabna koszula i jasna
zamszowa kurtka. Pospiesznie otworzyła.
R S
- 58 -
- Cześć. Mogę wejść?
- Witaj. Oczywiście, proszę - odpowiedziała zdławionym nieco głosem.
W niewielkim przedpokoju mężczyzna wydawał się jeszcze potężniejszy
niż zwykle. Dani poczuła się strasznie onieśmielona, zakłopotana, sam na sam
z nim, tu, w domu, bez makijażu, z wilgotnymi, z grubsza tylko rozczesanymi
włosami, na dodatek w szlafroku, pod którym nie miała nic.
- To może... przeszlibyśmy do saloniku - zaproponowała dość niepewnie,
całkiem nie mając pojęcia, co powinna powiedzieć i zrobić.
Jason skinął głową i milcząc ruszył za nią. W saloniku nie usiadł, tylko
zaczął przechadzać się z wolna i przyglądać meblom.
- Widzę, że masz kilka wspaniałych rzeczy - odezwał się po dłuższej
chwili.
- Dziękuję. Wszystkie pochodzą z galerii Phila. To pod jego wpływem
jakieś sześć lat temu zakochałam się w antykach.
- Szczęśliwe antyki. - Jason wypowiedział te słowa głosem tak bardzo
niskim i stłumionym, że Dani nie była całkiem pewna, czy dobrze go
zrozumiała.
- Siadaj, proszę - zaproponowała i sama przycupnęła na sofie.
Zajął miejsce obok, odwrócił się w stronę gospodyni i zaczął patrzeć na
nią tak przenikliwie, że aż miała ochotę schować się gdzieś przed tym jego
wzrokiem.
- Jak się dziś czujesz? - zapytał.
- Świetnie.
- Nerwy już w porządku?
- Owszem.
- Żadnych siniaków ani zadrapań?
- Nic z tych rzeczy. Lewis mnie tylko przestraszył, nic więcej na szczęście
nie zdążył zrobić.
R S
- 59 -
- Powiedz mi szczerze. - Jason przymrużył oczy i zmarszczył brwi. - Czy
on miewał już wcześniej takie wyskoki?
- Nie, skądże! - Dani w zakłopotaniu zaczęła nerwowo skubać liliowy
welur szlafroka. - Prawda, nieraz zachowywał się wobec mnie jak rozpieszczony
smarkacz, któremu odmawiają zabawki, ale to, co zrobił wczoraj... Nie, wczoraj
okropnie mnie zaskoczył. Nigdy nie spodziewałabym się po nim takich
agresywnych zapędów. To pewnie alkohol...
- Co by to nie było, nie musisz się obawiać na przyszłość. Wczoraj, kiedy
cię tu odwiozłem, wybrałem się jeszcze do Franka Mandersa na taką męską
rozmówkę. Przyrzekł trzymać synalka krótko za cugle.
- Rozmawiałeś z Frankiem? O mnie? Jeszcze wczoraj? - Błękitne oczy
Dani rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Dokładnie tak.
- Ale... przecież to nie było konieczne... ja... zamierzałam... Ja bym sobie
na pewno... - Równie skonfundowana, jak wzruszona opiekuńczością Jasona,
Dani przerwała w końcu ten bezładny tok słów i powiedziała krótko: - Dziękuję!
On tylko uśmiechnął się ciepło. Potem zerknął na ekran wyciszonego
telewizora i zapytał:
- Mógłbym pooglądać ten film z tobą? Nie będę przeszkadzał?
- Nie, skądże! - odpowiedziała pospiesznie.
Jason wstał, zdjął kurtkę i przewiesił ją niedbale przez oparcie krzesła.
Zsunął z nóg brązowe mokasyny, usiadł obok Dani na sofie, opierając stopy na
wyściełanym taborecie, który specjalnie w tym celu sobie przysunął.
- Chyba mi trochę za wygodnie, prawda? - spytał z filuternym
uśmieszkiem.
- Nie, skądże - zaprzeczyła Dani. - Czuj się jak u siebie w domu.
Sięgnęła po pilota i wzmocniła fonię tak, by dialogi były dobrze słyszalne.
Wbiła wzrok w ekran.
R S
- 60 -
Niestety, w żaden sposób nie mogła się powstrzymać od zerkania kątem
oka na swojego gościa, chociaż bez przerwy tłumaczyła sobie w myślach, że to
kompletne wariactwo tak się ekscytować widokiem faceta w brązowych
skarpetkach w drobne paseczki. W końcu udało jej się skupić wyłącznie na
obrazie z telewizora. Niczego jednak z akcji filmu nie zapamiętała i nie
uchwyciła. Wiedziała tylko, że obok niej siedzi Jason St. Clair. Jedno po drugim
nasuwały się jej uporczywe pytania. Dlaczego przyszedł? Czemu wziął na siebie
tę rozmowę z Frankiem. Czy nie miał w planach na sobotnie popołudnie niczego
ciekawszego od oglądania telewizji w jej towarzystwie? Czyżby był nią jakoś
głębiej zainteresowany? Nie, z pewnością nie! - natychmiast udzieliła sobie
przeczącej odpowiedzi. Gdyby było inaczej, nie przerwałby poprzedniego
wieczoru tego, co zaczęło się pomiędzy nimi rozgrywać. Ale skoro nie jest
zainteresowany, to co właściwie tu robi?
- Słucham? - Zamyślona Dani aż podskoczyła, usłyszawszy nagle niski
głos Jasona.
- Powiedziałem, że to był świetny film.
- Och tak, wspaniały - potwierdziła skwapliwie, choć prawdę mówiąc nie
zauważyła nawet, że już się skończył.
Jason rozprostował plecy, unosząc ręce nad głowę.
- Jadłaś już obiad? - zapytał.
- Nie.
- Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś na małe co nieco, ale skoro pada deszcz,
a ty - dotknął delikatnie jej okrytego cienką warstwą gładkiego weluru ramienia
- jesteś w domowym stroju, to lepiej chyba zamówić ten obiad przez telefon i
zostać tutaj.
- Obiad mam przygotowany, tylko że... - dziewczyna zawahała się. - To
jest zwykła potrawka z kurczaka, z brokułami. Bo ja właściwie nie umiem
gotować, trzy razy w tygodniu przychodzi gosposia, pani Halloway. Przyrządza
mi na zapas takie potrawy, które wystarczy potem odgrzać i już.
R S
- 61 -
- Wyobraź sobie, że ja wprost uwielbiam odgrzewaną potrawkę - Jason
uśmiechnął się dobrodusznie i ciepło. - A swoją drogą nie myślałem, że znajdzie
się dziedzina, w której nie byłabyś najlepsza - dodał z odrobiną ironii.
- Znalazłaby się niejedna - bąknęła Dani, lekko się rumieniąc.
W chwilę później była już w kuchni. Wstawiła potrawkę do kuchenki
mikrofalowej. Przyrządzając surówkę z sałaty i pomidorów, wsłuchiwała się w
brzęk talerzy i sztućców, dochodzący z saloniku. To Jason nakrywał do stołu.
Szaleństwo! - karciła się w myślach. Powinna była powiedzieć, że już jadła,
albo że nie jest głodna. Czy cokolwiek innego. A tak... Co to w ogóle ma być?
Przyjacielskie spotkanie? Zaimprowizowana randka? Przypomniała sobie
wczorajszy pocałunek. Nie, na Boga, nie wolno igrać z ogniem! Niech Jason zje
sobie tę potrawkę i jedzie do domu. Musi mu powiedzieć, że jest zmęczona, że
boli ją głowa. Musi powiedzieć cokolwiek, byleby tylko się go szybko pozbyć.
Potrawka pani Halloway była jak zwykle wyśmienita, sałatka też okazała
się zdatna do zjedzenia. Jason rozgadał się, zaczął barwnie opowiadać o swoich
początkach w biznesie, jak z rękawa sypał anegdotkami. Dani była jednak
ogromnie spięta, z każdą upływającą minutą chyba coraz bardziej. Dlatego
zupełnie nie dawała się wciągnąć w rozmowę, na zadawane pytania
odpowiadała monosylabami, a w końcu zupełnie przestała się odzywać. I
zdobyła się zaledwie na krótkie „dziękuję", gdy po posiłku przeszli do kuchni i
Jason pomógł jej w zmywaniu.
- Dani, czy coś nie tak? - spytał z powagą, patrząc jej prosto w oczy.
- Nie, skądże! - powtórzyła po raz trzeci tego wieczoru. - Chcesz kawy?
Zaraz bym...
Jason błyskawicznym ruchem ujął ją za ramiona, nie pozwalając nie tylko
niczym się zająć, lecz nawet dokończyć zdania.
- Nie chcę - rzucił głosem stłumionym i lekko schrypniętym. - Chcę tylko
ciebie...
R S
- 62 -
Dani nie byłaby w stanie ruszyć się z miejsca, gdyby nawet miało od tego
zależeć jej życie. Poczuła się jak wrośnięta w podłogę. Kompletny bezwład.
Paraliż. Odrętwienie. Tylko serce biło jej tak mocno, jakby chciało wyrwać się z
piersi.
Jason pochylił się. Dotknął wargami jej warg. Objął Dani jedną ręką
wokół talii, drugą wsunął jej we włosy, pozwalając wygodnie oprzeć głowę.
Jeszcze mocniej ją pocałował. Zmysłowa aura, jaka wibrowała wokół nich przez
cały ten wieczór, osiągnęła najwyższy stopień koncentracji i eksplodowała
burzliwym płomieniem namiętności. Przez mgnienie oka dziewczyna chciała się
jeszcze bronić, opierać. Jednak już w następnej sekundzie zdała sobie sprawę, że
nie potrafi, nie może, nie chce. Że jest już za późno. Iskra przeskoczyła i
rozszalał się pożar.
Z lekkim westchnieniem rezygnacji poddała się przenikającemu ją
pożądaniu. Zarzuciła Jasonowi ręce na szyję, wspięła się na palce, by mocniej
przywrzeć do jego ust.
W jakimś sensie wiedziała, pamiętała, że robi nierozważny, a może nawet
szaleńczy i niebezpieczny krok. Nie była już jednak w stanie się zatrzymać.
Pragnienie było zbyt silne, a cała sytuacja zbyt ekscytująca. Nigdy dotąd nie
czuła się tak, jak teraz. I nigdy dotąd żaden mężczyzna nie działał na nią w taki
sposób jak Jason. W jego ramionach po prostu płonęła!
- Chcę tylko ciebie, Dani, bardzo chcę, tylko ciebie - wyszeptał Jason
przerwawszy nagle pocałunek.
Ciszę uznał za przyzwolenie. Wziął dziewczynę na ręce i poniósł w stronę
sypialni.
Nie opierała się. Rękoma oplotła mu szyję. Oparła głowę na jego
ramieniu. Z desperacją, ale w pełni świadomie, pozbyła się ostatnich skrupułów.
Przynajmniej ten jeden raz w życiu nie chciała już być mądra, rozsądna,
rozważna. Nie pragnęła niczego poza tym, co mógł jej ofiarować wyłącznie on,
Jason.
R S
- 63 -
W sypialni pozwolił Dani stanąć na nogach. Wziął ją w objęcia, zaczął
obsypywać pocałunkami. A potem cofnął się o pół kroku i rozsunął suwak szlaf-
roka, który okrywał jej ciało. Zsunięty z ramion liliowy welur, z cichym,
niemalże niesłyszalnym szelestem opadł na podłogę. Jason spojrzał na Dani i
rzekł półszeptem:
- Jesteś piękna, tak bardzo piękna...
Również zdawał się płonąć. Ogromne, gorączkowe pragnienie widać było
wyraźnie w jego oczach i na jego twarzy. Dani poczuła nagle, że się go boi, lecz
nim zdążyła cokolwiek zrobić i o czymkolwiek pomyśleć, usta mężczyzny
przywarły do jej ust i znów straciła jakąkolwiek możliwość decydowania o
sobie.
Wkrótce nie bardzo nawet już wiedziała, co się z nią dzieje. Jason ułożył
ją na łóżku i zrzucając z siebie ubranie szeptał jej do ucha jakieś niezwykłe
miłosne zaklęcia. Pieścił jej nagie ciało swymi silnymi, trochę szorstkimi
dłońmi, przygniatając jej piersi szerokim, bujnie owłosionym torsem. Czuła
tylko jedno: niewyobrażalne, gorące pragnienie. Chciała tylko jednego: by
mogło jak najszybciej się spełnić.
Jason całował ją po szyi i ramionach. Wargami, a potem również dłońmi
zaczął pieścić jej piersi. Jęknęła w ekstazie:
- Och, Jason, ja też ciebie chcę!
- Wiem, kochanie moje, wiem... Tylko powiedz, jesteś zabezpieczona? A
może ja mam o to zadbać?
Minęła dłuższa chwila, nim w pełni dotarły do niej te słowa i sprawiły
natychmiast, że zrobiła się zimna. Cała namiętność w jednej chwili zniknęła,
wypaliła się i zgasła.
- Czy coś nie tak, kochanie? - spytał Jason, kompletnie zdezorientowany.
Nie odpowiedziała nic, zaczęła tylko zsuwać się na brzeg łóżka.
- Na miły Bóg, chyba nie zamierzasz na tym poprzestać?
R S
- 64 -
Dani wstała, podniosła z podłogi szlafrok, włożyła go i jednym
gwałtownym ruchem zasunęła suwak po samą szyję.
- Zamierzam. Zamierzam poprzestać właśnie na tym. I wiem, że należało
to przerwać znacznie wcześniej. W ogóle nie zaczynać. Wszystko było jedną
wielką pomyłką!
- Dziewczyno, o czym ty mówisz, opamiętaj się. - Zakłopotanie zaczęło
przechodzić u Jasona w gniew. - Pragnęłaś mnie tak samo, jak ja ciebie.
Wszystko szło doskonale dopóki nie spytałem, czy jesteś zabezpieczona. Do
licha, Dani, przecież to pytanie jest na miejscu. Byłbym nieodpowiedzialny,
gdybym nie spytał i raczej wtedy mogłabyś mieć do mnie pretensje!
- Nie mam żadnych pretensji. Powiedziałam ci już, nastąpiła pomyłka.
Mój błąd. Nie powinnam była pozwolić, żeby sprawy między nami zaszły aż tak
daleko.
- Bo nie jesteś zabezpieczona, tak? - Jason usilnie starał się rozszyfrować
jej intencje. - Kochanie, trzeba było mi tylko o tym powiedzieć. I zdać się na
mnie. Przecież rozumiem...
Wciąż nagi, dźwignął się na łóżku, jak gdyby zamierzał wstać, podejść do
Dani i znowu wziąć ją w ramiona. Pospiesznie cofnęła się o krok.
- Nie! Nic nie rozumiesz. Nie jestem zabezpieczona, bo nigdy nie byłam.
Nie musiałam być. Nie potrzebowałam tego. Nigdy!
R S
- 65 -
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Zapadła pełna napięcia cisza. Jason zastygł w bezruchu, z uniesionymi w
grymasie zdziwienia brwiami i szeroko otwartymi oczyma, zmagając się z
naporem gwałtownych emocji, jakie falami go ogarniały. Zaskoczenie.
Zdziwienie. Niedowierzanie. Gniew...
- Czy chcesz przez to powiedzieć - odezwał się w końcu, kręcąc głową
tak, jakby zamierzał od razu zaprzeczyć temu, co powie - że jesteś jeszcze...
dziewicą?
Dani nie odezwała się. Prowokujący, buntowniczy błysk, jaki dał się
zauważyć w jej oczach, w pełni jednak wystarczył za odpowiedź.
- Ale... Dlaczego? Jak to możliwe? Przecież, wielkie nieba, ile masz lat?
Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia sześć?
- Dwadzieścia osiem - odparła lodowatym tonem. - Tylko nie rozumiem,
co to ma do rzeczy. Nie istnieje żadna wiekowa granica legalności dziewictwa.
To jest moje ciało i moja decyzja. Nikt nie ma prawa się w to wtrącać. Ty też.
- No, nie... - Jason westchnął głęboko, na znak, że fakt, o którym się
dowiedział, po prostu nie mieści mu się w głowie. - Przecież, u licha, chyba byli
jacyś mężczyźni w tym college'u, gdzie zdobywałaś swoje dyplomy?
- Byli sami chłopcy, gromada smarkaczy. I kilku napalonych ramoli, co
nigdy nie mogli utrzymać łap przy sobie. Takich obleśnych profesorków.
Jason usiadł na skraju łóżka. Stopy oparł na podłodze, łokcie na kolanach,
głowę zaś na rękach. I zafrasował się tak głęboko, że stał się po prostu
uosobieniem frasunku.
Dani stała nie opodal, w kompletnym bezruchu. Zerkała na niego od czasu
do czasu. W przyćmionym świetle nocnej lampki śniada, opalona skóra Jasona
miała odcień wypolerowanego brązu. Włosy na jego piersi, przedramionach i
nogach, przez kontrast, wydawały się bardzo jasne, jakby spłowiałe. Wszystkie
rysujące się pod skórą mięśnie i ścięgna były mocno napięte. Widomy znak, że
R S
- 66 -
usilnie starał się stłumić, opanować przenikające go wzburzenie i bolesną
frustrację.
Dziewczyna czuła się fatalnie. Wściekła na Jasona, równocześnie sama
uważała się za winowajczynię całej okropnej sytuacji. Popełniła błąd. Należało
powstrzymać go wcześniej, nie rozbudzać w nim takich oczekiwań. Nie zrobiła
tego, bo nie była w stanie. Nie umiała na czas wykrzesać z siebie siły, żeby
powstrzymać... Nie umiała i już! I co z tego? On też powinien był panować nad
tym, co robi i co w niej wyzwala. A jeśli na koniec oprzytomniała i powiedziała
nie, to przecież miała do tego pełne prawo!
Przez jakiś czas Jason siedział w pełnym napięcia i zadumy milczeniu,
patrząc w podłogę. Aż wreszcie uniósł wzrok i znów zaczął ją wypytywać, nie
dając za wygraną.
- No dobrze, do diabła z college'em, smarkaczami i profesorkami. Ale
później? Przez te osiem lat od dyplomu musiałaś chyba spotkać kogoś, kto
byłby tobą zainteresowany?
- Nie twoja sprawa! - Dani zaczęła nerwowo skubać liliowy welur
szlafroka. Zerknęła potem na nagiego Jasona i na jego garderobę rozrzuconą na
podłodze. Niewiele myśląc powiedziała znacząco:
- Mógłbyś już chyba coś na siebie włożyć...
- Czemu nie - uśmiechnął się spostrzegłszy, że Dani rumieni się i
pospiesznie odwraca wzrok. - Bądź tak dobra i poczekaj w saloniku, zaraz się
ubiorę.
Wyszła bez słowa. Stanęła przy drzwiach balkonowych i otępiałym
wzrokiem zaczęła wpatrywać się w mrok. Deszcz wciąż padał, bębnił w szyby i
spływał po nich drobnymi strumyczkami. Wiatr przeganiał po mrocznym
wieczornym niebie gęste chmury, szarpał łodygami i liśćmi ozdobnych roślin,
zasadzonych na balkonie w doniczkach.
Po chwili zjawił się już ubrany Jason. Dani widziała w szybie jego
odbicie, udawała jednak, że niczego nie dostrzega. Stała nieruchomo, sztywno
R S
- 67 -
wyprostowana, z wysoko uniesioną głową i oczyma wbitymi w jeden odległy
punkt gdzieś za oknem. Jason podszedł bliżej. W końcu zatrzymał się tuż za nią.
Mimo że jej nie dotykał, poczuła na plecach ciepło jego ciała.
- Dani, ty chyba nigdy nie kochałaś i nie byłaś z nikim tak naprawdę
blisko? - odezwał się stłumionym, łagodnym tonem.
Nie odpowiedziała.
- Ale dlaczego? Przecież wiem, że jesteś zdolna do miłości. Masz w sobie
tyle żaru...
Silny rumieniec na policzkach był jedyną reakcją Dani na te słowa. Jason
położył obie dłonie na jej ramionach i zaczął delikatnie masować.
- ... i jesteś taka piękna. To nie mógł być brak okazji, niemożliwe!
Gwałtownym ruchem ramion strząsnęła jego ręce.
- Nie chcę o tym rozmawiać! - ucięła ostro, nie odwracając słowy.
- Ależ, Dani, my musimy...
- Wcale nie. Zrozum, to była pomyłka, nie powinna się zdarzyć, ale skoro
już, trudno, zapomnijmy jak najprędzej o wszystkim. A teraz, proszę cię, idź.
- Kochanie, nie bądź śmieszna. Tego, co zaszło między nami, nie da się
tak po prostu zignorować. Zapewniam cię, nie zamierzam o niczym zapominać.
- Obawiam się, że będziesz musiał. - Dani odwróciła się nagle i spojrzała
Jasonowi dość buńczucznie prosto w twarz. - Będziesz musiał, bo ja nie jestem
stworzona do...
- Pożyjemy, zobaczymy - przerwał jej, mrużąc oczy i unosząc kąciki ust
w ironicznym uśmieszku. - Po co się tak z góry zarzekać...
Odwrócił się, podszedł do sofy, włożył pozostawione obok niej
mokasyny, potem wziął kurtkę z oparcia krzesła i przerzucił ją sobie przez
ramię.
- Dobranoc, Dani - rzucił od drzwi i wyszedł do przedpokoju.
R S
- 68 -
W chwilę później zatrzasnęły się wejściowe drzwi mieszkania.
Zapanowała całkowita cisza. Dani słyszała tylko dzwonienie kropel deszczu o
szyby. I głośny stukot własnego serca.
Przez dłuższy czas nadal stała przy oknie. W końcu, jakby po śladach
Jasona, podeszła do sofy. Przysiadła na niej. Podkuliła nogi, objęła rękoma
kolana, oparła na nich podbródek. Czuła się zdruzgotana. Miała wrażenie, że za
chwilę jej obolałe, wstrząsane dreszczami ciało po prostu rozpadnie się,
rozsypie, jak stłuczona porcelanowa figurka. Całym wysiłkiem woli
powstrzymywała się od płaczu. I starała się przekonać siebie, że nie ma sensu
tak bardzo się tym wszystkim przejmować. Jason to zwykły podrywacz,
tuzinkowy donżuan. Wpadła mu w oko, więc chciał się z nią trochę zabawić.
Zaplanował sobie taki mały relaksowy romansik. Gdyby dała się w to wciągnąć,
owszem, przeżyłaby kilka miłych chwil. Ale co potem?
Tylko ból i rozczarowanie, nic więcej. Całe szczęście, że nie dała się
skusić i wykorzystać!
Westchnęła ciężko. Cóż, tak to już jest na świecie, że każdy stara się
wykorzystać drugiego w taki czy inny sposób. Poznała tę gorzką prawdę już
dawno, w dzieciństwie. Własna matka bez skrupułów wykorzystywała ją w
swoich rozgrywkach z ojcem. Groziła, że jeśli od niej odejdzie, nie będzie mógł
widywać się z córką. Ojciec kochał Dani, więc został. Rodzina się nie rozpadła.
Tylko że nikt w niej nie był szczęśliwy.
Gdy miała siedem lat, jej ojciec zmarł. To było już tak dawno. Słabo
pamiętała dzień jego śmierci i pogrzebu. Za to dokładnie pamięta dzień, kiedy
matka zawiozła ją do zakładu sióstr od świętej Anny. Najpierw pozostawiła
córkę na krześle w ciemnym korytarzu, a sama zniknęła za drzwiami jakiegoś
przyległego pomieszczenia. Z kimś tam konferowała, długo, bardzo długo.
Przerażone, kompletnie zagubione w sytuacji dziecko miało wrażenie, że bez
końca. A potem wyszła, dziwnie rozdrażniona, niespokojna. I upomniała Dani
nienaturalnie piskliwym, histerycznym tonem, żeby tak w nią nie wlepiała oczu,
R S
- 69 -
bo przecież ona zostawia ją tutaj tylko na jakiś czas, póki się nie urządzi na
Zachodnim Wybrzeżu. Zaraz, jak tylko będzie mogła, zabierze ją do siebie!
Oczywiście nie zabrała. Od razu podpisała zrzeczenie się wszelkich praw
do dziecka. Dokument leżał w pokoju, z którego przed chwilą wyszła, na biurku
matki przełożonej.
Przykre wspomnienie wywołało u Dani bolesny skurcz serca. Znała już
ten ból, odczuwała go od czasu do czasu, przeważnie w takich właśnie
beznadziejnych momentach pustki, załamania i zwątpienia. Przymknęła oczy,
zacisnęła zęby. Tak, była tylko pionkiem w cudzej grze, narzędziem
odrzuconym na bok, gdy okazało się już niepotrzebne.
Była, lecz nigdy więcej nie będzie. Nie pozwoli na to. Nie dopuści, by
ktokolwiek znów ją tak potraktował. Nigdy. Przenigdy!
Po powrocie do domu Jason skierował się prosto do barku w rogu
saloniku. Nalał sobie whisky i pociągnął solidny łyk. Dziewica! Tego jeszcze
nie było! Ze szklanką w ręku podszedł do okna. Wolniej już sącząc
dwunastoletniego scotcha, spojrzał przez zachlapane deszczem szyby. Wszędzie
padało, jak okiem sięgnąć. Chmury wisiały na niebie aż po horyzont,
niezliczone punkciki świateł miasta zlewały się w jednolitą pulsującą poświatę.
Dziewica! Niewinna jak lilia! Komu by coś takiego przyszło do głowy?
Kręcąc głową parsknął krótkim, gorzkim śmiechem. No, St. Clair,
gratulacje! - W błazeńskim geście przepił sam do siebie, unosząc w górę szklan-
kę. Wszystkie twoje plany diabli wzięli! Cóż, nigdy w życiu nie flirtował z
dziewicą, a tym bardziej żadnej nie uwiódł, nie miał więc też zamiaru robić tego
teraz.
Coś jednak przecież powinien zrobić, tylko co? Westchnął ciężko.
Najlepiej i najrozsądniej byłoby zapomnieć o Dani. Jest przecież tyle innych
kobiet. Pięknych, chętnych, doświadczonych. Po diabła miałby wplątywać się w
jakąś bezsensowną historię z dwudziestoośmioletnią dziewicą?
R S
- 70 -
Z głębokiego zamyślenia wyrwał nagle Jasona dzwonek do drzwi.
Zdziwiony zerknął na zegarek, było po jedenastej. Kogóż tam licho niesie o tej
porze? Odstawił szklankę na stolik przy sofie i ruszył do przedpokoju. Dzwonek
zadźwięczał raz jeszcze. Otworzył drzwi.
- Linda? A co ty tu robisz?
- Witaj, kochanie. Czy mogę wejść? Przez moment wahał się.
- Jasne. Czemu nie - odpowiedział w końcu z wymuszonym
półuśmieszkiem.
Linda Hastings skierowała się prosto do saloniku. Przysiadła na sofie,
prezentując w kusicielskiej pozie długie, zgrabne nogi.
- Nie dzwonisz i nie zaglądasz do mnie - odezwała się tonem niby
oskarżycielskim, lecz bynajmniej nie zniechęcającym - więc pomyślałam, że
skoro Mahomet nie chce przyjść do góry, to może góra do Mahometa...
- Jest troszkę późno, jak na wizytę, nie sądzisz?
- Byłam z przyjaciółmi na kolacji, wracając do domu wstąpiłam do ciebie
po drodze. Coś mnie tak nagle naszło.
- Rozumiem.
Jason również przysiadł na sofie, bokiem, twarzą do Lindy. Zaczął się
zastanawiać, czy inna kobieta nie byłaby najlepszym lekarstwem na tamto
bolesne niespełnienie. Klin klinem, sposób stary jak świat, ale sprawdzony i
skuteczny.
- Dzwoniłam do ciebie kilka razy w tym tygodniu, tu, do domu. Nikt nie
odbierał. Do biura nie próbowałam, bo z tą wiedźmą sekretarką i tak się nigdy
nie mogę dogadać. Jak zwykle byłeś bardzo zajęty, prawda?
- Owszem, wyjeżdżałem w interesach - mruknął Jason w odpowiedzi.
- Naprawdę? A już myślałam, że mnie unikasz, że całkiem o mnie
zapomniałeś. Tak bardzo mi ciebie brakowało, kochany. - Ton głosu Lindy stał
się już otwarcie kusicielski. - Bardzo, bardzo... - Ujęła Jasona za rękę, wbijając
mu lekko w skórę swe czerwone paznokcie.
R S
- 71 -
- Czyżby? - spytał z odrobiną cynizmu, ale odwzajemnił uścisk dłoni. -
Muszę cię pocieszyć, że w najbliższych tygodniach nigdzie się już nie
wybieram.
- To dobrze. - Linda przysunęła się bliżej i objęła Jasona drugą ręką za
szyję, najwyraźniej zachęcając do pocałunku. - To dobrze, kochanie, bo
chciałabym cię mieć na troszkę tylko dla siebie. A ty? - zapytała z
uwodzicielskim uśmiechem.
Jason przytulił ją, tak jakoś odruchowo, niemalże mimowolnie.
Pocałowali się. Powinien poczuć coś przyjemnego, a przynajmniej
podniecającego. Linda była przecież mistrzynią erotycznej gry. Tymczasem...
Miał wrażenie, że jest mu wszystko jedno. Był bierny, obojętny, apatyczny i
całkowicie chłodny. Wysiłki Lindy, by cokolwiek z niego wykrzesać, wydawały
mu się żałosne i irytujące. W końcu ujął ją za ramiona i lekko odsunął od siebie.
- O co chodzi? Co z tobą? - spytała ostrym, napastliwym tonem.
- Daj spokój, Lindo, to nie ma sensu...
- Nie ma sensu? - Głos Lindy nasycił się jadem, a jej twarz nabrała
wyrazu nie skrywanej wściekłości. - A tamto ma sens? Nowy romansik,
prawda? Z nią, z tą jakąś... Danielle! Z jej powodu usiłujesz mnie spławić, nie
zaprzeczaj.
- Lindo, bądź rozsądna, przecież wiesz...
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć! - Zerwała się na równe nogi. - Próbujesz
mnie spławić, a ja, idiotka, chciałam wyjść za ciebie!
- Mogłaś poczekać z układaniem takich planów, przynajmniej póki ci się
nie oświadczę - głos i spojrzenie Jasona były zimne jak lód.
- Posłuchaj uważnie, Jasonie St. Clair. Nie myśl, że ci daruję. Opowiem
ojcu, co mi zrobiłeś. On już cię urządzi. Ma dość pieniędzy i wpływów.
- A teraz ty posłuchaj. - Jason również wstał i ujął Lindę mocno za łokieć.
- Moim zdaniem już najwyższy czas, żebyśmy powiedzieli sobie dobranoc. Po
R S
- 72 -
prostu pożegnali się, raz na zawsze. A jak szanowny tatuś będzie miał do mnie
jakiś... interes, niech się nie krępuje. Zobaczymy, kto kogo...
Linda była tak bardzo zaskoczona zdecydowaną i jednoznaczną reakcją
Jasona, że bez najmniejszych śladów oporu pozwoliła wyprowadzić się do
przedpokoju. Dopiero tam wyrwała się ostrym szarpnięciem i ze złośliwym
półuśmieszkiem, wydymając pogardliwie usta wycedziła:
- No dobrze, nie sprzeczajmy się. Skoro ci to sprawia taką przyjemność,
możesz sobie tymczasem sypiać z komputerem. Ale jak będziesz miał znowu
chęć pójść do łóżka z kobietą, zadzwoń. A na razie pa! - Pomachała Jasonowi
dłonią i wyszła.
Zamknął drzwi i wrócił do saloniku. Czuł jakiś ogromny niesmak. To
bezczelne zachowanie Lindy! I te jej plany! Gdyby jeszcze wchodziło w grę
jakiekolwiek uczucie... Nic z tych rzeczy, był tego pewien. Miała na niego
chrapkę ze względu na pieniądze i wpływy. No i dlatego, że zadowalał ją w
łóżku.
Wyciągnął się na wznak na sofie, wbił oczy w sufit, zamyślił się. Linda...
Czemu nie skorzystał z okazji, czemu nie wziął tego, co mu oferowała, ba,
starała się wręcz wmusić? Może przynajmniej trochę by się rozładował i
rozluźnił? Nie. To naprawdę nie miałoby sensu. Zwykłe, szybkie zaspokojenie
fizycznej potrzeby? Chciał czegoś więcej, czegoś szczególnego i to nie od
którejkolwiek, lecz od jednej, tej właśnie, a nie innej kobiety. Od kobiety
imieniem Danielle.
Pragnął ją mieć, ale pragnął również ofiarować jej siebie, swą namiętność,
czułość, troskę i opiekę. Pragnął miłości. I był zakochany.
Przyznanie się do tego przed samym sobą przyniosło mu z jednej strony
ulgę, a z drugiej zakłopotanie. Usiadł, sięgnął po pozostawioną na stoliku
szklankę i szybko przełknął spory haust whisky. Jakże to tak, nagle się
zakochać? Miłość oznacza zaangażowanie i małżeństwo, a przecież nie
planował czegoś takiego. Kiedyś, w przyszłości, owszem, lecz jeszcze nie teraz.
R S
- 73 -
I nie z miłości, ale raczej z rozsądku. Żeby mieć dzieci, przyszłych
spadkobierców ciężkiej pracy całego życia. I żeby skojarzyć własną fortunę z
jakąś inną i własne wpływy z wpływami teścia, bogatego biznesmena. Tak, za
najlepszą kandydatkę na żonę uznawał córkę któregoś ze swych zamożnych
partnerów w interesach, chętnie jedynaczkę. Chociażby Lindę Hastings, czemu
nie...
Tak właśnie sobie planował. Aż spotkał Dani i wszystko się w jednej
chwili zmieniło. Całą, wypracowaną do najdrobniejszych szczegółów, życiową
strategię diabli wzięli. Rad nierad Jason uznał, że nie warto się dłużej nad nią
zastanawiać, nawet o niej pamiętać. Skoro w pamięci ma tylko jedną postać,
jedno słowo i jedno imię: Dani!
Uświadomił sobie z całą wyrazistością, że kocha i podziwia u niej
wszystko: urodę, inteligencję, kobiecość. I jeszcze to... dziewictwo. Tak, musiał
się do tego przyznać, sam przed sobą, choć czynił to niechętnie, bo dopatrywał
się we własnej postawie czegoś staroświeckiego i niepotrzebnie
sentymentalnego. Czegoś, co jeszcze niedawno skłonny byłby wyśmiać, a nawet
potępić jako przejaw hipokryzji i męskiego szowinizmu. I pierwotnego,
prymitywnego instynktu posiadania: mieć kobietę, której żaden inny mężczyzna
nawet nie dotknął.
Do licha! Gotów był coś takiego wykpić, a tu nagle sam delektuje się
faktem, że jego dziewczyna... Jego dziewczyna? Przecież właśnie został
poniekąd odprawiony. Dani, ostrożna i nieufna od samego początku, teraz z
pewnością tym bardziej będzie się starała trzymać go na dystans... Zamyślił się
głęboko, zmarszczył czoło i zacisnął usta.
Dopiero po dłuższej chwili, gdy zaczął mu się klarować pewien plan,
rozluźnił się i nawet leciutko uśmiechnął.
Następnego dnia, w niedzielę rano, Dani wstała z łóżka po nie przespanej
nocy. Była spięta i rozdrażniona, i wciąż nie mogła, choć bardzo jej na tym
zależało, uwolnić się od myśli o Jasonie. Pewnie dlatego prawie nie tknęła
R S
- 74 -
śniadania. Zupełnie też nie była w stanie zająć się służbowymi materiałami,
które przygotowała sobie do przejrzenia.
Kiedy więc tuż przed dwunastą zadzwonił Phil i zapytał, czy miałaby
chęć wybrać się z nim na aukcję, zgodziła się tak skwapliwie, że aż zaczął coś
podejrzewać. I później, ledwo zajęła miejsce obok niego w samochodzie, od
razu zapytał:
- To jak układają się sprawy pomiędzy tobą a Jasonem?
- Słucham? - Dani zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć, w pierwszej
chwili nie potrafiła nawet zebrać myśli. - Nnno, cóż... chyba... w porządku... tak,
całkiem w porządku, dziękuję.
- Dziecino, nie wysilaj się - rzekł Phil z rozbawieniem, ale i życzliwością.
- Widzę, że coś jest nie tak, masz to wypisane wielkimi literami na buzi. Co się
dzieje? Czyżby nasz wielkolud próbował zawrócić ci w głowie?
Chciała początkowo zaprzeczyć, jednak szybko uświadomiła sobie, że
stary przyjaciel z pewnością nie da się nabrać na żadne niezręczne kłamstewka.
- No, dobrze - westchnęła. - Powiem ci, skoro pytasz... Zdaje mi się, że on
trochę... interesował się moją osobą. Ale to było tylko coś przejściowego, jestem
pewna - dodała pospiesznie, rzucając Philowi z ukosa przelotne spojrzenie i
sznurując usta w grymasie rezerwy i sceptycyzmu. - Rozumiesz, miał chęć na
szybką, niekłopotliwą przygodę. Powiedziałam mu wyraźnie, że takie rzeczy nie
ze mną, więc teraz zmieni namiary i znajdzie sobie jakiś nowy obiekt.
- No, może, może... - mruknął Phil, nie do końca chyba przekonany.
Dotarli do domu aukcyjnego. Wystawiano wiele interesujących antyków i
dzieł sztuki. Dani tak intensywnie skupiła się na ich podziwianiu, że całkiem
zapomniała o swych osobistych problemach. Poczuła się odprężona, jak mało
kiedy w ostatnich tygodniach.
W drodze powrotnej zatrzymali się z Philem na obiad w sympatycznej
francuskiej restauracyjce na uboczu. Smaczne jedzenie, dobre wino i miła towa-
rzyska rozmowa jeszcze bardziej utrwaliły dobry nastrój Dani, podziałały na nią
R S
- 75 -
po prostu kojąco. Nareszcie zaznała tak bardzo upragnionego spokoju. I cieszyła
się nim... Dopóki w towarzystwie odprowadzającego ją Phila nie wysiadła z
windy na swoim piętrze. Przed drzwiami mieszkania czekał na nią ogromny
bukiet róż.
- Ohoho, Dani! Wygląda na to, że masz wielbiciela - odezwał się Phil,
tłumiąc figlarny chichot. - Niech zgadnę, kto to może być?
Nie musiała zgadywać. Wiedziała. Przez dobrych kilkanaście sekund w
bezruchu i milczeniu patrzyła na kwiaty. Cudowne czerwone róże, dopiero co
rozkwitłe z pąków, o aksamitnych, leciutko zroszonych płatkach. Co najmniej
trzy tuziny, w pięknym kryształowym wazonie...
Phil schylił się, wyłuskał spośród kwiatów niewielką białą kopertę i podał
ją Dani. Drżącą ręką wyjęła z niej złożony na pół arkusik papieru, rozprostowała
go i odczytała następujące słowa: „Damie mojego serca. Z miłością - Jason".
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W poniedziałek był następny bukiet. Czekał na Dani w jej gabinecie w
„Stratter-Lite". Czerwone róże o długich łodygach i silnym, słodkim,
odurzającym zapachu, kilka tuzinów, tym razem w wazonie z porcelany,
kremowym ze złocistą obwódką.
Dani, otwarłszy drzwi, najpierw zatrzymała się, zdumiona i oczarowana.
Potem szybkim, nieco nerwowym krokiem podeszła bliżej, ostrożnie, niemal z
czcią zaczęła dotykać aksamitnych płatków, delektować się cudowną wonią.
Boże! Przecież nigdy dotąd nie dostała od nikogo kwiatów. A teraz...
Pochyliła się nad bukietem. Znów była koperta i karteczka. A na niej tym
razem tylko jedno słowo; „Jason". Dlaczego on to robi? Dlaczego wczoraj?
Dlaczego dzisiaj? Na przeprosiny? Na pożegnanie? Czerwone róże... czyż nie
symbolizują miłości?
- Podobają ci się?
R S
- 76 -
Jason stał w drzwiach pomiędzy jej a swoim gabinetem. Na twarzy miał
lekki uśmiech, lecz jego oczy spoglądały na dziewczynę nad wyraz poważnie.
- Ja właśnie... no, tak... są śliczne... - Wyrwana z głębokiego zamyślenia z
trudem dobierała słowa. Dopiero po chwili opanowała się jakoś, wzięła głębszy
oddech i dodała: - Dziękuję ci, Jason.
- Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł, po czym wsunąwszy niedbale
ręce do kieszeni, ruszył w stronę Dani i zatrzymał się dopiero o kilka cali od
niej. - Miałem nadzieję, że ci się spodobają.
- Dlaczego?
- Dlaczego? - powtórzył pytanie i uśmiechnął się szeroko. - Bo każdy
mężczyzna lubi, gdy jego podarunek sprawia przyjemność kobiecie.
- Nie to miałam na myśli. Dlaczego przysłałeś mi te róże? Dlaczego aż
tyle?
- Za dużo? - W oczach Jasona błysnęły figlarne iskierki, widać było
wyraźnie, że ma chęć trochę poprzekomarzać się z Dani.
- Nie, nie to miałam...
- Więc może wolałabyś inne kwiaty? - przerwał jej, nim zdołała
dokończyć. - Goździki? Gerbery? O, już wiem! Chyba orchidee?
- Nie, róże są przepiękne. Naprawdę. Ja nie to... znaczy... chciałam...
Dlaczego w ogóle przysłałeś mi kwiaty?
- Z bardzo prostej przyczyny. - Jason uśmiechnął się raz jeszcze, a potem
nagle całkowicie spoważniał i rzekł stłumionym, łamiącym się z lekka głosem. -
Bo jesteś piękną kobietą, Dani, a ja odczuwam do ciebie... sympatię. Ogromną
sympatię - dodał już prawie szeptem.
Spojrzała mu w oczy. Wyczytała w nich, tym razem już bez żadnych
wątpliwości, że jej pragnie, pomimo tego, co zaszło między nimi w sobotę. I
równie wyraźnie zdała sobie sprawę, że ona też pragnie jego. Ale przecież...
R S
- 77 -
- Jason, muszę jeszcze raz powtórzyć to, co już ci powiedziałam -
odezwała się drżącym głosem, który z trudem wydobywał się jej ze ściśniętego
gardła. - Nie jestem stworzona do przelotnych romansów!
- Wiem - odparł z głębokim przekonaniem. - Już wiem. Długo myślałem
nad tym, co stało się w sobotę. Zrozumiałem, że miałaś rację.
- Naprawdę tak uważasz? - Dani sprawiała wrażenie zaskoczonej aż do
osłupienia. - Ja miałam rację?
- Tak, ty - uśmiechnął się ciepło, a potem ujął ją delikatnie jednym palcem
pod brodę i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy. - Więc już się nie bój, że
chcę cię uwieść. Bo nie chcę. A czy teraz - Jason wyprostował się i cofnął o
krok - skoro już wyjaśniliśmy sobie najbardziej kłopotliwą sprawę... kwiatów,
mógłbym cię zaprosić na kolację, dzisiaj? - zapytał.
- Kolacja... dzisiaj... - Dani powtarzała te słowa tak, jakby były
wypowiedziane w jakimś obcym języku. - Jason, ja nic nie rozumiem. Kwiaty,
kolacja... Po co ten kłopot, skoro nie chcesz mnie...
Spojrzał na nią z wyraźnym rozbawieniem, aż w końcu nie wytrzymał i
głośno się roześmiał.
- Dani, mój skarbie! Cały kłopot z tobą polega na tym, że nie rozumiesz...
że ktoś się do ciebie zaleca!
Pokiwał głową, odwrócił się, ruszył w stronę swojego gabinetu.
- Zarezerwowałem stolik na ósmą, więc przyjadę po ciebie o siódmej
trzydzieści - rzucił przez ramię.
- Włóż coś seksownego - dodał puszczając perskie oko.
I zniknął. Dziewczyna stała jak wrośnięta w podłogę i wpatrywała się w
drzwi.
Ktoś się do niej zaleca? On, Jason St. Clair? Zaloty... Całym wysiłkiem
woli starała się opanować gwałtowne emocje, jakie wzbudzało w niej to nieco
staroświeckie określenie. Na próżno. Podniecenie, radość, nadzieja i lęk po
prostu przenikały ją, zmuszały jej serce, by biło szybciej i mocniej niż zwykle.
R S
- 78 -
Wywoływały zawroty głowy. Zaloty... Oszołomiona, chwiejnym krokiem
obeszła biurko i usiadła w fotelu. Czyż następstwem zalotów nie bywają
oświadczyny? A później... małżeństwo? Nie, nie, niemożliwe! - By doprowadzić
się do równowagi, Dani zaczęła lekko rozcierać sobie skronie. Jason z
pewnością nie brał tego, co powiedział, tak dosłownie. Przecież stały związek w
ogóle go nie interesuje!
Zaraz... A jeśli... tak? Jeśli faktycznie chciałby się z nią ożenić?
Wprawdzie przez całe lata wmawiała sobie, że nie jest stworzona do
małżeństwa, lecz przecież wówczas nie znała Jasona. Poza tym - musiała
przyznać się sama przed sobą - było w tym wiele zwyczajnej pozy. I czegoś w
rodzaju samoobrony. Nie wierzyła, że ktoś ją naprawdę zechce, więc twierdziła,
że to ona nie chce nikogo. A teraz? Owszem, bała się tego uczucia, a raczej
bólu, który mógł iść z nim w parze, ale nie była w stanie zaprzeczyć, że
perspektywa wspólnej przyszłości z Jasonem wydawała jej się .. kusząca? Mało,
porywająca!
Przez cały dzień próbowała jednak tłumaczyć sobie, że to
nieporozumienie. On się tylko tak z nią droczył, żartował. Za wszelką cenę
starała się opanować, uspokoić. Nic z tego. Gdy po południu wróciła do domu i
zaczęła się szykować do wspólnej z Jasonem kolacji, podniecenie i
rozgorączkowanie sięgnęło zenitu. Ręce zaczęły jej drżeć tak bardzo, że z
trudem zdołała zrobić sobie makijaż. W końcu jednak jakoś się z tym uporała.
Pozostawało już tylko ubrać się i czekać.
Włożyła długą suknię z szafirowego jedwabiu, pod kolor oczu. Skąpa
góra na cieniutkich ramiączkach i wąski dół ze śmiałym rozcięciem. Rozpuściła
włosy, podpinając je tylko z jednej strony srebrną klamrą. Całości dopełniały
dwa brylanciki w uszach i trzeci, który w formie przywieszki na misternej
roboty srebrnym łańcuszku zdobił jej dekolt.
Denerwowała się, czy wygląda tak, jak powinna.
R S
- 79 -
Jej rozliczne wątpliwości rozwiał dopiero Jason, gdy stanąwszy w
drzwiach dokładnie o zapowiedzianej porze i ujrzawszy ją gotową do wyjścia,
powiedział najpierw, że jest po prostu cudowna, a potem dodał stłumionym,
trochę gardłowym głosem:
- Dałem słowo, że nie chcę cię uwieść, więc lepiej już chodźmy między
ludzi, bo tutaj jeszcze bym go nie dotrzymał...
Przez krótką chwilę Dani czuła pokusę zrezygnowania z kolacji i
zaproszenia go do środka. Niech się dzieje, co chce! W końcu jednak się
opanowała.
- Tak, lepiej chodźmy - szepnęła, sięgając po wieczorową torebkę i
koronkowy szal.
Jason podał jej ramię i podprowadził do windy, a później, na dole, do
swego samochodu. Elegancko otwierał przed nią drzwi, bawił miłą rozmową,
słowem, starał się być uosobieniem kurtuazji i wytwornych manier. Pałające
oczy i matowy, lekko rozwibrowany ton głosu zdradzały jednak, że pod maską
opanowania kłębią się u niego gwałtowne, burzliwe, gorączkowe emocje.
Dani również była niespokojna i podekscytowana. Słuchając, jak Jason
składa zamówienie zastanawiała się, czy zdoła przełknąć bodaj kęs. I aż
wzdrygnęła się, gdy po odejściu kelnera Jason nagle nachylił się i położył dłoń
na jej dłoni.
- Przez całą drogę ja mówiłem - odezwał się z łagodnym uśmiechem -
więc teraz twoja kolej. Opowiedz mi coś o sobie.
- A co takiego chciałbyś wiedzieć? - spytała dość nieufnie.
- No, zwyczajne rzeczy... Na przykład, jak długo mieszkasz w Houston?
- Od urodzenia.
- I masz tu rodzinę?
- Rodzinę? - Dani na moment zawiesiła głos, jakby nie była pewna, co
powinna odpowiedzieć na to z pozoru banalne i zupełnie niekłopotliwe pytanie,
a dla niej przecież tak trudne. - Owszem, mam.
R S
- 80 -
- Dużą?
- Raczej średnią. Matkę, ojca, młodszego brata i siostrę. Z mężem i
dzieckiem.
- Czym się zajmują rodzice?
- Tata jest hydraulikiem, mama zajmuje się domem.
- A rodzeństwo?
- Charlene pracuje jako sekretarka. Chad studiuje na uniwersytecie,
dopiero na pierwszym roku.
Dani odpowiadała nad wyraz lakonicznie, jak zwykle, gdy ktokolwiek
pytał ją o sprawy rodzinne. Nie czuła się dobrze na tym gruncie, wolała jak
najprędzej z tym skończyć.
- A twoja rodzina też mieszka w Houston? - zwróciła się do Jasona.
- Teraz już nie. Mama cierpi na artretyzm, więc staruszkowie przenieśli
się do Arizony, już kilka lat temu, bo tam lepszy klimat. Kupiłem im dom. Przez
całe życie oboje ciężko pracowali, słusznie im się należy trochę wygody i
wypoczynku. - W głosie Jasona pobrzmiewał szczególny, ciepły ton, który
dowodził, że ten twardy, silny mężczyzna darzy rodziców ogromną tkliwością.
Podano kolację, rozmowa zeszła na bardziej obojętne tematy. Jason
pochłaniał swoją porcję z apetytem. Ona raczej tylko skubała coś tam od czasu
do czasu z talerza. Po skończonym posiłku przeszli na parkiet.
Dani spodziewała się, że w tańcu Jason znów będzie ją wypytywał o
rozmaite sprawy. On jednak tylko objął ją i przytulił. I milczał. Ona także nic
nie mówiła. Oboje kołysali się w rytm spokojnej, romantycznej muzyki.
Nie była w stanie określić, jak długo to trwało.
Zespół grał jedną nastrojową melodię po drugiej, jakby na specjalne
zamówienie. Poczuła, że stopniowo zaczyna opuszczać ją dotychczasowe
napięcie. Dlatego też, kiedy Jason objął ją w talii, uznała za rzecz całkowicie
naturalną zarzucić mu ręce na szyję, oprzeć głowę o jego piersi, przymknąć oczy
i słuchać z łagodnym uśmiechem rozmarzenia, jak mocno bije mu serce.
R S
- 81 -
Gdy w końcu muzyka umilkła, dziewczyna ze zdziwieniem, jak obudzona
ze snu, rozejrzała się po sali. Nikogo poza nimi nie było już na parkiecie. Przy
stolikach siedzieli tylko nieliczni goście, muzycy pakowali instrumenty,
kelnerzy zaczynali sprzątać...
- Czas do domu, kochanie - szepnął Jason.
Zarumieniła się i spróbowała uwolnić z jego objęć. Jason pozwolił jej na
to tylko częściowo, jedną ręką bowiem nadal mocno przytrzymywał ją w talii.
W ten sposób, nie rozdzieleni, wrócili do stolika po pozostawione tam jej
drobiazgi, a potem przeszli do samochodu.
Jechali w milczeniu. Dani oszołomiona i zamyślona patrzyła w okno.
Wciąż zdumiewał ją fakt, jak szybko Jason, swą opiekuńczą bliskością, zdołał
ukoić jej skołatane nerwy. Ukoić nerwy? A może raczej uśpić jej czujność? Ale
w jego ramionach było przecież tak dobrze... Nie, jednak powinna bardziej
uważać! Bo wplącze się na dobre w miłosną aferę, zanim w ogóle zda sobie z
tego sprawę.
Drgnęła, gdy Jason nieoczekiwanie ujął ją za rękę, zacisnął długie, mocne
palce wokół jej delikatnej dłoni. Odwróciła głowę i spojrzała w jego stronę.
Prowadził pewnie, śledząc w skupieniu ruch uliczny, jedną ręką trzymając
kierownicę. Nie zwalniał uścisku. Dani miała wrażenie, że ciepło jego dłoni pro-
mieniuje wzdłuż jej ramienia, rozchodzi się na całe ciało. Wzięła głęboki
oddech, oparła się wygodnie i przymknęła oczy. Było tak dobrze... Choć jakiś
uparty wewnętrzny głos wciąż ostrzegał: ,,Pilnuj się, Danielle Edwards! Zanim
się spostrzeżesz, przepadniesz z kretesem..."
Dotarli na miejsce. Jason odprowadził ją pod drzwi. Znów zaczęła się
denerwować, jakoś nie była pewna jego wcześniejszej deklaracji. Obawiała się,
że zechce jednak spróbować swych uwodzicielskich umiejętności. Jeśli tak, to
ona nie zdoła mu się oprzeć. Może nawet nie będzie próbowała? Zdążyła się już
zorientować, że pragnienie miłości wyzwala w niej odruchy silniejsze od
skrupułów, narzucanych dotąd zawsze przez zdrowy rozsądek i wrodzoną
R S
- 82 -
ostrożność. Nieoczekiwanie to pragnienie staje się potrzebą przytłaczającą
wszystkie inne. Nieodparcie domagając się uzewnętrznienia i spełnienia. Poddać
się temu pragnieniu byłoby szaleństwem, to pewne! Lecz z drugiej strony, cóż
począć, gdy całe ciało płonie pożądaniem, a serce aż boli z tęsknoty?
Lekko drżącymi rękoma Dani otworzyła drzwi. Wrzuciła klucz do
torebki. Z niepewnym uśmiechem spojrzała na Jasona. Targały nią sprzeczne
emocje, miała wielką ochotę zaprosić go do środka, a zarazem się wzbraniała.
Nie miała odwagi przedłużać spotkania, a równocześnie tak bardzo było jej
szkoda już się rozstać!
- To był naprawdę uroczy wieczór, Jason, dziękuję. - Dani posłużyła się
zwyczajowym banałem, nie będąc w stanie dobrać słów, które naprawdę
wyraziłyby to, co czuła. - I dobranoc...
- Mam bilety do teatru na sobotę, wybrałabyś się ze mną?
- O, tak, bardzo chętnie! No to dobranoc...
- Dobranoc - odparł Jason.
Nie odchodził jednak.
Stał i patrzył na Dani swymi ciemnymi, przenikliwymi oczyma. Po
twarzy błąkał mu się leciutki, niemal nieuchwytny uśmieszek. Wyciągnął rękę,
pogładził dziewczynę po głowie. A potem, opuszczając dłoń niżej, objął ją
mocno za szyję i przyciągnął ku sobie.
Poczuła, że brakuje jej tchu, że przenika ją dreszcz podniecenia. Właśnie
na to, podświadomie, czekała przez cały ten wieczór. Tego pragnęła i za tym
tęskniła! Przymknęła oczy, rozchylając wargi. Gdy gorące usta Jasona ją
pocałowały i gdy przytulił ją w swych ramionach, dziewczyna zarzuciła mu ręce
na szyję i przywarła do niego całym ciałem.
Drżała z podniecenia, płonęła namiętnością. Desperacko pragnęła
spełnienia tej ogromnej potrzeby miłości, którą wzbudził w niej Jason. Miłość
pod jego nieodpartym, magnetycznym wręcz wpływem zrodziła się i tak bardzo
R S
- 83 -
rozbudowała w jej duszy, ciele i umyśle. I aż boleśnie jęknęła, kiedy on nagle
przerwał pocałunek, uniósł głowę, rozluźnił objęcia...
- Jason, dlaczego?
- Ciii...
Objął ją znowu. Tym razem jednak tylko przytulił głowę Dani do swej
piersi, tak by słyszała, jak mocno bije mu serce.
- Nic nie mów, daj mi chwilę czasu.
Przez kilka minut pozostawali w ciszy i bezruchu. Wreszcie Jason
westchnął i delikatnie odsunął dziewczynę od siebie. Spojrzał na nią z
uśmiechem. W jego oczach wciąż tliły się jeszcze iskierki żarliwej namiętności.
Teraz jednak przesłaniała je już mgiełka melancholii połączonej z ciepłym,
trochę kpiarskim humorem.
- Niezła seksbombka z ciebie! Muszę uważać, żebyś mi w rękach nie
wybuchła, zanim cię delikatnie nie rozbroję - zażartował.
Potem cmoknął Dani leciutko w same usta, odwrócił się na pięcie i zbiegł
po schodach nie czekając na windę.
W ciągu następnych tygodni spotykali się bardzo często, bywali razem na
kolacjach i dansingach, w muzeach i na wystawach, w teatrze, w operze, na
koncertach. Wybrali się nawet na wycieczkę za miasto na sprowadzonym skądś
przez Jasona tandemie.
Ponieważ on bynajmniej nie unikał publicznego okazywania Danielle
swoich uczuć i względów, wieści o tym, że coś się pomiędzy nimi rozgrywa
rozeszły się lotem błyskawicy. Dziewczyna z rozbawieniem zauważyła
natychmiastową zmianę postawy Sama Engle'a wobec swojej osoby. Ten
zgryźliwiec, który do tej pory ledwie ją tolerował, a oczywistych,
jednoznacznych efektów jej dotychczasowej pracy dla firmy starał się nie
zauważać, rad nierad zrobił się nagle taki miły... Bruce Hadley również, jako że
z zasady postępował zawsze dokładnie tak jak Sam.
R S
- 84 -
Jason i Dani spotykali się prawie każdego wieczoru. Gdy czasem zdarzało
się, że nie mogli być razem, on zawsze do niej dzwonił. Prowadzili wówczas
długie pogaduszki o wszystkim i o niczym, przeciągając je w nieskończoność,
niekoniecznie po to, żeby coś konkretnie sobie powiedzieć, lecz by po prostu
słyszeć się nawzajem. Zachowywali się trochę tak, jak para przeżywających
pierwszą miłość nastolatków.
Dla Dani było to wszystko czymś cudownym, niemal baśniowym. Czuła
się uwielbiana i adorowana. Całym sercem, całą spragnioną miłości duszą
chłonęła czułe słowa i gesty, jakich nie szczędził jej Jason.
Ten mocny, twardy, zawzięty, nieustępliwy, a nawet trochę bezwzględny
w interesach facet, w sferze spraw uczuciowych zaskakiwał ją swą subtelnością
i wrażliwością. Starał się o jej względy cierpliwie i delikatnie, ze szlachetną,
cokolwiek staroświecką galanterią. Obsypywał ją kwiatami, słodyczami i per-
fumami. Na tysiące sposobów dawał jej poznać, że jest dla niego osobą
szczególną i wybraną. I nigdy nie pozwalał sobie na przekraczanie ściśle okreś-
lonych granic. Tylko pełne żaru spojrzenia, namiętne uściski, gorące pocałunki.
Ale nic więcej!
Taka atencja pochlebiała Danielle i budziła jej wdzięczność, choć
równocześnie... sprawiała odrobinę zawodu.
R S
- 85 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Jutro w „Astrohall" będzie pokaz starych samochodów. Chciałabyś
pójść? Zjedlibyśmy potem obiad u „Tony'ego" - zaproponował Jason, żegnając
się z Danielle w sobotę wieczorem przed drzwiami jej mieszkania.
- Przykro mi, ale nie mogę - odpowiedziała ze szczerym żalem. - Muszę
być u rodziców. Mniej więcej raz w miesiącu spotykamy się wszyscy na takim
niedzielnym obiedzie.
- Wobec tego... - Jason zawahał się, zawiesił na chwilę głos, a potem
szybko dokończył: - Wobec tego zabierz mnie ze sobą, chętnie poznam twoich
rodziców.
- Jason, z przyjemnością, ale naprawdę nie wiem, czy byś się dobrze czuł.
- Dziewczyna była trochę zakłopotana. - Moja rodzinka to bardzo prości ludzie.
Nie będą nawet umieli właściwie przyjąć... kogoś takiego... jak ty.
- Nie przesadzajmy! Ja w końcu też nie przyszedłem na świat w
książęcym pałacu. Zapewniam cię, nie będę zadzierał nosa i patrzył na twoich
najbliższych z góry.
- Och, nie, źle mnie zrozumiałeś. - Dani uświadomiła sobie, że to, co
powiedziała, było wobec Jasona trochę nietaktowne i zawstydziła się. - Przecież
wiem, że nie jesteś żadnym nadętym snobem.
- Miło to słyszeć. W takim razie nie widzę żadnych przeszkód. No, chyba
że rodzice...
- Nie, nie! Będą bardzo zadowoleni.
- Świetnie. Naprawdę już chyba czas poznać twoją rodzinkę. Przyjdę po
ciebie około jedenastej, zgoda? - Nie czekając na odpowiedź mocno ucałował
Danielle w usta, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę windy.
- Zgoda - odezwała się z cicha do siebie.
Dani była mocno spięta, gdy w niedzielne przedpołudnie zajechali
eleganckim sportowym samochodem Jasona przed skromny dom jej rodziców w
R S
- 86 -
niezbyt ekskluzywnej, południowo-zachodniej dzielnicy Houston. Sophie i Joe
Edwardsowie, powiadomieni telefonicznie, że córka przywiezie im gościa,
bardzo się wprawdzie z tego powodu ucieszyli, ale... Zapewne nie spodziewali
się kogoś z takim wozem. Dani natychmiast zauważyła zdumione spojrzenia na
widok podjeżdżającego jaguara.
Szybko jednak „opanowali się i powitali Jasona bardzo serdecznie.
„Mały" Chad również nie krył swego entuzjazmu, tak wobec gościa, jak wobec
jego supermaszyny.
- O rany! Ale bryka! Muszę zaraz to cacko dobrze obejrzeć - piał z
zachwytu, potrząsając z trochę zbyt dużym rozmachem wyciągniętą na
powitanie dłonią Jasona.
Jego bliźniacza siostra, Charlene, która wraz z mężem, Billem
Fairchildem i jednomiesięczną córeczką, Becky, zjawiła się chwilę później, była
znacznie bardziej powściągliwa. Gdy przedstawiono jej Jasona wypowiedziała
wprawdzie grzecznościowe: „Ogromnie mi miło...", jednak spoglądała na gościa
chłodno, najwyraźniej unikając dalszej rozmowy. Natychmiast ulotniła się pod
pretekstem, że musi położyć dziecko spać. Bill, chłopak wyjątkowo nieśmiały,
wymamrotał niewyraźnie jakąś powitalną formułkę i skwapliwie podążył za
małżonką.
Reszta towarzystwa przeszła do saloniku. Dla Danielle było rzeczą
dziwną widzieć Jasona w tym tak dobrze znanym jej od dzieciństwa wnętrzu,
obserwować, jak usadowiwszy się wygodnie w podniszczonym fotelu rozprawia
przyjaźnie z rodzicami i bratem. Jakoś jej tu nie pasował. Wydawał się zbyt
okazały. Przerastał, pod każdym względem, ten ciasny dom i jego skromnych
mieszkańców.
Sophie podała kawę i przysiadła na chwilę, by zamienić kilka słów z
gościem, z Dani i ze swoimi mężczyznami. Kiedy zjawiła się Charlene, obydwie
przeszły do kuchni, by zakrzątnąć się przy obiedzie. Ponieważ panowie zaczęli
akurat rozmawiać o baseballu, Dani ruszyła za matką i siostrą.
R S
- 87 -
- Mogę w czymś pomóc? - spytała.
- Ty, w kuchni? - Charlene ani trochę nie kryła zjadliwej ironii.
- Oczywiście, że możesz, kochanie - Sophie z miejsca starała się
załagodzić sytuację. - Nakryj do stołu. Wyjmij z komody ten elegancki obrus z
koronkami, który od ciebie dostałam.
- Szkoda, że nie mamy do kompletu równie eleganckiej porcelany i sreber
- odezwała się Charlene z fałszywym ubolewaniem. - Chociaż - dodała - coś
takiego wyglądałoby trochę głupio na zwykłym kuchennym stole, prawda? Mam
nadzieję, że uprzedziłaś swojego bogatego przyjaciela, że u nas nie ma jadalni i
będzie musiał przemęczyć się z nami, prostakami, w sąsiedztwie zlewu i garów?
- zwróciła się drwiąco do siostry.
- Charlene, bądźże grzeczniejsza - Sophie łagodnie skarciła młodszą
córkę. - Pan St. Clair robi wrażenie bardzo miłego człowieka. Jestem pewna, że
nie będzie miał nam niczego za złe.
Dani, starając się puszczać mimo uszu złośliwości siostry, zajęła się
rozkładaniem obrusa i nakryć.
Charlene, z sobie tylko wiadomych powodów, niemal od urodzenia ciągle
miała wobec niej jakieś „ale", Jedynym wyjściem było ignorować ją, nie
zwracać uwagi na aluzje i docinki.
Wkrótce obiad był gotowy. Wszyscy zasiedli przy okrągłym kuchennym
stole, zastawionym półmiskami i salaterkami z pieczonym kurczakiem,
ziemniakami, groszkiem i kukurydzą na ciepło, sałatką z pomidorów i sosem...
Wszystko, łącznie z domowego wypieku szarlotką przewidzianą na deser,
wyglądało nad wyraz apetycznie i smakowicie pachniało.
- Pani Edwards - zwrócił się Jason do gospodyni z promiennym
uśmiechem - kiedy wdycham te wspaniałe aromaty, to wyobrażam sobie, że
umarłem i znalazłem się w niebie. Mój Boże, nie jadłem prawdziwego
domowego obiadu od czasu ostatnich odwiedzin u rodziców w Arizonie!
R S
- 88 -
Wziąwszy do ust kurczaka, aż przymknął oczy w kulinarnej ekstazie, po
czym znów się uśmiechnął do Sophie i oświadczył z udawaną, ale śmiertelną
powagą:
- Pani Edwards, gdyby nie była pani już zamężna, to przysięgam, od razu
uderzyłbym w konkury! Tak, tak, przez żołądek do serca mężczyzny...
Uradowana, lecz trochę też i zawstydzona komplementem gospodyni,
mimo siwych włosów zaczerwieniła się i zachichotała jak nastolatka.
- Och, proszę mi mówić Sophie - zaproponowała Jasonowi. - I proszę
mnie tak nie chwalić. Nie wszystko wyszło tak, jak bym sobie życzyła. Na
przykład kurczak jest ciut za mocno przypieczony. Ale może następnym razem,
gdy znów wspólnie zasiądziemy do stołu, będzie lepiej.
- Z największą przyjemnością sprawdzę, chociaż moim zdaniem, skoro
jest tak wspaniale, to lepiej już być nie może...
Mimo wcześniejszych obaw Danielle, podczas posiłku panował wspaniały
nastrój. Joe, człowiek powściągliwy i zwykle dość małomówny, tak bardzo
przekonał się do Jasona, że z zacięciem, szczegółowo, zaczął mu opowiadać o
własnej pracy i stanie swoich interesów. Chad zadawał dziesiątki pytań na temat
jaguara. Z natury nieco wścibska Sophie wypytywała gościa o sprawy rodzinne i
wciąż zachęcała go do jedzenia. Nawet Bill zdołał przełamać nieśmiałość
przynajmniej na tyle, żeby od czasu do czasu rzucić jakieś słowo czy zdanie.
Jedyną osobą, która siedziała przy stole z kamienną twarzą i wzrokiem
utkwionym we własnym talerzu, uparcie unikając włączenia się do ogólnej
konwersacji, była Charlene. Młodsza siostra Dani odezwała się po raz pierwszy
dopiero wówczas, gdy Chad zwrócił się bezpośrednio do niej:
- Charlene, pojedziecie nad jezioro razem z nami w piątek, czy dobijecie
w sobotę rano?
- W sobotę. Wolę uniknąć piątkowego tłoku na drogach i nie chcę
zmieniać małej porządku dnia - odpowiedziała zwięźle i znów zamilkła.
R S
- 89 -
- To wybieracie się nad jezioro? - zapytała Dani, spoglądając z pewnym
zaskoczeniem na brata, to na matkę, a następnie na ojca.
- No, mowa! - odparł Chad. - Nad to małe jeziorko w pobliżu Grapeland,
na cały weekend w Memorial Daz. To takie bombowe miejsce na rodzinne
pikniki - zaczął wyjaśniać Jasonowi. - Są kempingi do wynajęcia, stołóweczka z
barkiem, wszystko, czego w majowy weekend człowiekowi może być potrzebne
do szczęścia. Jak co roku w to święto, cały klan Edwardsów powinien się
spotkać. Mama ci nie mówiła, że jedziemy? - zwrócił się znów do starszej
siostry.
- Nie, nie mówiła - odpowiedziała Danielle i spojrzała na matkę z
wyrzutem, który usiłowała ukryć, lecz nie była w stanie.
- Nie powiedziałam ci, słoneczko? - Sophie niepewnym uśmiechem
starała się pokryć zakłopotanie.
- Och, miałam zamiar i widocznie... po prostu zapomniałam. Nie gniewaj
się, naprawdę zamierzałam zadzwonić i zaprosić cię na ten wspólny wypad. Co
za skleroza! Jak to się mówi, starość nie radość...
Sophie na chwilę zamilkła, po czym przygryzając nerwowo dolną wargę i
spoglądając na Dani błagalnym niemal wzrokiem dodała ze skruchą:
- Kochanie, naprawdę się nie gniewaj. Jakoś sobie zakodowałam... że
zawsze jesteś taka zajęta... ale oczywiście bardzo bym chciała... wszyscy byśmy
chcieli... żebyś się z nami wybrała, o ile będziesz mogła. Przecież wiesz.
Nie! Nie wiedziała i wcale nie była pewna, że mają ochotę spędzić
weekend w jej towarzystwie. Bo niby na jakiej podstawie miałaby tak sądzić?
Nie chcąc jednak pogarszać sytuacji, pozostawiła gorzkie myśli dla siebie i
uśmiechnęła się szeroko do kobiety, którą nazywała matką, odkąd skończyła
siedem lat. Sophie była z natury miłą osobą. Dani zdawała sobie sprawę z jej
dobrych intencji, z tego, że nigdy nie chce z rozmysłem jej urazić. Tak się
jednak niefortunnie składało, że często miała powody, by czuć do niej i do całej
tej rodziny żal. Przyjęli ją wprawdzie pod swój dach, dali nazwisko, przez
R S
- 90 -
pełnych piętnaście lat zapewniali utrzymanie i opiekę, ale nigdy tak naprawdę
nie zdołali jej ofiarować poczucia pełnej przynależności, całkowitej wspólnoty.
- Wątpię, żeby Dani miała chęć z nami jechać - odezwała się
nieoczekiwanie Charlene. - Przecież to rodzinne spotkanie...
Zapanowała cisza. I konsternacja... Jason zmarszczył brwi, zerknął na
Charlene, potem na Danielle.
Robiła wrażenie w pełni opanowanej, całkowicie spokojnej. Tylko
dziwne, chłodne, jakby nieobecne spojrzenie zdradzało, że nasycony jadem
pocisk nie chybił jednak celu.
- Jak słusznie przypuszczała mama, zupełnie nie mam teraz czasu -
odezwała się Dani po dłuższej chwili ogólnego milczenia, ignorując złośliwą
uwagę siostry.
- Przykro mi, ale nie mogę jechać. Będę pracowała przez cały świąteczny
weekend.
- Bez przesady, Dani! - wtrącił się Jason. - Fabryka i biura będą
zamknięte, dlaczego nie miałabyś wyrwać się z miasta, żeby trochę odpocząć na
łonie rodzinki i przyrody?
Dziewczyna wykrzywiła zaciśnięte mocno wargi w coś na kształt
cierpkiego uśmieszku.
- Zapominasz, Jason - rzekła znaczącym tonem - że prawie drugie tyle
roboty, co w biurze, odwalam w domu. Twoja firma naprawdę dba, żebym się
nie nudziła...
Jason miał chęć trochę się pospierać, jednak dojrzał w jej twarzy coś, co
kazało mu z miejsca ustąpić.
- W porządku, twoja sprawa, rób jak uważasz - powiedział pojednawczo. -
Tylko szkoda, że przy okazji ja wychodzę na jakiegoś ciemiężyciela, poganiacza
niewolników...
- Okay, nie ma obawy! - odezwał się Chad. - Znamy Dani jak zły szeląg,
wszyscy wiemy, co z niej za pracuś. Pracoholik, no nie? Jak była jeszcze w
R S
- 91 -
szkole, na całe dnie dekowała się w tej swojej dziupli w końcu korytarza. I
zakuwała. Pokazywała się tylko na posiłkach, a i tak nieraz mama musiała ją na
siłę ściągać... Teraz pewnie jest taka sama, nigdy nie ma dość roboty.
Zaprogramowana w jednym kierunku, no nie, siostrzyczko?
- Dzięki za komplement, braciszku - odpaliła Dani z przekąsem.
Sprawiała wrażenie lekko nadąsanej, ale ogólna wesołość, jaką wywołała
wśród zebranych paplanina
Chada, wywołała w końcu i na jej twarzy słaby, trochę ironiczny
uśmieszek.
Mężczyźni po posiłku wyszli do usytuowanego na tyłach domu ogródka,
aby odpocząć w cieniu potężnego starego jesionu i spokojnie przetrawić spożyte
przysmaki, a panie zajęły się sprzątaniem ze stołu i myciem naczyń. Kiedy
kuchenna krzątanina była już zakończona, Sophie i Charlene również dołączyły
do Jasona, Joego i Chada. Dani pozostała w domu. Idąc niby to w stronę
łazienki, wśliznęła się do pokoju, który niegdyś należał do niej.
Zamknęła drzwi i rozejrzała się dookoła. Wszystko pozostało dokładnie
tak jak dawniej. Łóżko, komoda, biblioteczka, sfatygowane biurko...
Pomyślała z goryczą, że Chad miał rację. Rzeczywiście, jako nastolatka
ciągle się tutaj kryła. Ale nie tylko, żeby się uczyć. Traktowała ten niewielki
pokoik jak swój prawdziwy azyl, ulubione, bezpieczne schronienie. Zamykała
się tu, u siebie, bo tak było jej po prostu łatwiej. Wolała izolować się we
własnym światku, niż walczyć, albo dopraszać się o miejsce w ich świecie, w
świecie prawdziwych Edwardsów.
Raz jeszcze rozejrzała się w zadumie i wyszła. Już miała skierować się do
drzwi prowadzących do ogrodu, gdy zza drzwi sypialni rodziców dobiegło ją
popłakiwanie niemowlęcia. Cichutkie kwilenie, które jednak bardzo szybko
zaczęło przechodzić w krzyk.
Chwilę później Dani znalazła się przy maleństwie, ułożonym do snu w
przenośnym łóżeczku, lecz przez coś tam rozbudzonym i głośno manifestującym
R S
- 92 -
swoje wzburzenie. Drobna, okrąglutka buzia aż się zaczerwieniła i
pomarszczyła ze złości, maleńkie, silnie zaciśnięte piąstki zdawały się boksować
powietrze, zupełnie jakby było ono niewidzialnym przeciwnikiem
rozgniewanego malucha, nóżki zawzięcie skopywały kocyk.
Dani zaśmiała się na ten widok. Wyraźna, jednoznaczna manifestacja
złości i obrazy na cały świat w wykonaniu jednomiesięcznej ludzkiej kruszyny,
wydała jej się czymś groteskowym, choć równocześnie godnym podziwu.
Pochyliła się nad łóżeczkiem, delikatnie wzięła Becky na ręce i przytuliła.
Zaczęła gładzić ją po pokrytej meszkiem główce, kołysać i cichutko
podśpiewywać, że już wszystko dobrze, że nie trzeba płakać, tylko grzecznie
spać...
Mała uspokoiła się. Była taka cieplutka, I tak słodko pachniała. Dani
pochyliła głowę, by lepiej poczuć ten cudowny niemowlęcy zapach, oparła poli-
czek na mechatej główce, przymknęła oczy, uśmiechnęła się czule i błogo.
Zupełnie nie zauważyła Jasona, który szukając jej stanął w drzwiach.
W jakimś niemym zachwycie zaczął podziwiać piękno, łagodność i
słodycz rysów dziewczyny, czułość, którą zdawała się promieniować,
wewnętrzny blask, rozjaśniający jej twarz. Wstrzymał oddech i patrzył. Danielle
z dzieckiem na ręku była piękna jak Madonna ze starego obrazu. Uosobienie
kobiecości. Miłości. Macierzyństwa...
Jak bardzo by chciał zobaczyć ją trzymającą w ramionach własne dziecko.
Ich dziecko.
Nie przestając podziwiać niezwykłego widoku, wszedł dalej do pokoju i
odezwał się półgłosem:
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cudownie wyglądasz...
Dziewczyna otworzyła oczy, spojrzała zdziwiona, skąd się w ogóle obok
niej wziął.
- Becky obudziła się i zaczęła płakać - wyjaśniła. - Próbuję ją znów
ukołysać do snu.
R S
- 93 -
Cmoknęła spokojnego już malucha w czubek główki. Jason podszedł
bliżej.
- Och, Dani - szepnął i czule pocałował ją w usta.
W tym pocałunku było wszystko: wzruszenie, miłość, zachwyt,
namiętność... Becky zaczęła kręcić się w ramionach Dani i z cicha pomrukiwać.
Jason cofnął się, wyprostował i wziął głęboki oddech.
- Wygląda na to, że zostaliśmy przywołani do porządku - rzekł z
figlarnym uśmiechem.
- Mała chce jeszcze spać. Obudziła się, bo wypadł jej smoczek. Leży na
podłodze. Mógłbyś go podnieść i opłukać? Ja tymczasem sprawdzę jej
pieluszkę.
- Już się robi.
Jason pochylił się po smoczek, przeszedł z nim do sąsiadującej z sypialnią
Joego i Sophie Edwardsów łazienki, odkręcił wodę, wsunął pod kran. Zza nie
domkniętych drzwi dobiegł go podniesiony głos:
- A ty co tutaj robisz?
- Ja... ona płakała... próbowałam ją ukołysać - niepewnie tłumaczyła się
Dani.
- Obejdzie się. Dawaj mi dzieciaka i pilnuj swojego nosa! I swojego
kochasia!
Charlene... Danielle milczała, więc jej młodsza siostra bez przeszkód
mogła podjąć urągliwą perrorę:
- Zawsze miałaś wszystko, wiesz? Urodę. Zdolności. Dobre stopnie w
szkole. Świetną pracę. Ale jest coś, czego nie możesz mieć, prawda? Dziecko.
Bo, żeby mieć dzieciaka, trzeba mieć faceta na stałe. A ty nie umiesz żadnego
złapać i przytrzymać. Żeby mieć dzieciaka, trzeba wyjść za mąż. A który chłop
zechce ożenić się z chodzącym komputerem? Żaden, jestem tego pewna. Ten St.
Clair też nie. Maleńkie barabara to co innego, czemu nie, ale na więcej,
siostruniu, nie licz!
R S
- 94 -
Rozległ się szyderczy śmiech, a potem odgłos kroków. Charlene,
zabierając Becky, wyszła z pokoju. Jason odłożył niepotrzebny już smoczek na
umywalkę. Był kompletnie zaszokowany tym, co usłyszał.
Wyszedł z łazienki, zbliżył się do Danielle. Chciał ją zapytać, o co tu
właściwie chodzi, co dzieje się pomiędzy nią a młodszą siostrą. Spostrzegłszy
jednak, że jest kompletnie wytrącona z równowagi, wręcz zdruzgotana tym, co
ją spotkało, powiedział tylko:
- Myślę, że powinniśmy już jechać, prawda, kochanie?
- Ja... to znaczy - Dani robiła wrażenie kompletnie zaskoczonej, jakby
zupełnie zapomniała o jego obecności w pobliżu.
- Jason... ja... Tak, lepiej jedźmy - rzuciła w końcu krótko, rezygnując z
kłopotliwych wyjaśnień.
Zmyślając na poczekaniu jakiś dyplomatyczny pretekst, Jason pożegnał
się z Edwardsami i ulokował Dani w samochodzie. Ruszyli. Milczeli oboje.
Dopiero ujechawszy mniej więcej milę Jason przerwał pełną napięcia ciszę.
- Mogłabyś mi wytłumaczyć, co to właściwie było?
- Szkoda mówić - machnęła ręką w geście zniechęcenia. - Chyba godny
pożałowania przykład rywalizacji pomiędzy rodzeństwem.
- Nie wmawiaj mi czegoś takiego, Dani! Mam dwóch braci, wiem
doskonale, jak bywa z rodzeństwem. To nie to. Jak ona się do ciebie odnosi?
Dlaczego oni wszyscy, może oprócz Chada, traktują cię bardziej jak gościa niż
jak członka rodziny?
Dani odchyliła się całym ciałem do tyłu, oparła o zagłówek fotela.
Głęboko westchnęła, zmrużyła oczy i skrzywiła się w gorzkim, trochę
ironicznym uśmiechu.
- Nie traktują mnie jak członka rodziny, bo nim nie jestem. To znaczy nie
całkiem - dodała, spostrzegłszy zdziwienie na twarzy Jasona. - Sophie i Joe
adoptowali mnie, kiedy miałam siedem lat, zaraz po tym, jak... - Dani opuściła
R S
- 95 -
głowę i nerwowym gestem zaczęła obracać pierścionek na palcu - ...jak
straciłam rodziców.
- Dani! Mój Boże, dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- To wszystko było już tak dawno... - wzruszyła ramionami.
Stanęli na czerwonym świetle. Jason ujął dłoń Dani obiema rękami,
ucałował i rzekł łagodnym, pełnym współczucia i troski tonem:
- Bardzo ci współczuję z powodu rodziców, kochanie. To musiało być
straszne dla ciebie.
Światło zmieniło się na zielone, ruszyli. Dani, zerkając kątem oka na
Jasona, zaczęła się zastanawiać, jak by zareagował na wiadomość, że jej
rodzona matka żyje, że tylko po prostu wyrzekła się córki.
- Ale ci Edwardsowie to chyba mili ludzie, prawda? - odezwał się Jason
po dłuższej chwili milczenia, wjeżdżając już do podziemnego garażu w bloku
dziewczyny.
- Tak, mili. Dobrzy i porządni...
- Charlene i Chada też adoptowali?
- Och, nie! - Dani pokręciła głową. - Widzisz, ja podziałałam na nich jak
katalizator.
- Katalizator? Co u licha mam przez to rozumieć?
- No wiesz, to się podobno często zdarza bezdzietnym małżeństwom,
kiedy wreszcie zdecydują się na adopcję. Dorabiają się własnego potomka. A
Edwardsów stać było nawet na bliźnięta.
Dani zamilkła. Przypomniała sobie swój pierwszy rok z Joem i Sophie. Z
początku czuła się bardzo niepewnie, była nieufna, zalękniona. Edwardsowie,
uradowani, że wreszcie mają tak upragnione dziecko, robili wszystko, byle tylko
pozyskać sobie jej sympatię. Udało im się to w dosyć krótkim czasie. Dani
zrobiła się śmielsza i swobodniejsza. Zaakceptowała nowych rodziców i nowy
dom. Jednak niedługo potem urodziły się bliźniaki. Znaczna część rodzicielskiej
uwagi i troski skupiła się na nich. Również znaczna część uczuć...
R S
- 96 -
Gdy była już starsza, próbowała tłumaczyć sobie, że przyczynę nie
najlepszych układów pomiędzy nią a młodszym rodzeństwem stanowiła
zazdrość. Z jej strony. Zazdrość o to, co straciła, gdy w rodzinie Edwardsów
przestała być jedynaczką. Nie wszystko chyba jednak dawało się w ten prosty
sposób wytłumaczyć. Problem był szerszy. Po przyjściu na świat Chada i
Charlene w domu coś się zmieniło. I zmieniało się stale, stopniowo, rok po roku.
Wciąż powiększał się dystans między Dani a resztą rodziny, wciąż pogłębiała
się przepaść.
- Jeśli chodzi o ciebie i siostrę, może to tylko kwestia różnicy wieku? -
odezwał się Jason. - Może kiedy Charlene będzie trochę dojrzalsza, straci te
głupie kompleksy i zrobi się mniej zawistna, a przez to mniej napastliwa?
- Może...
Wysiedli z samochodu. W windzie nie odzywali się do siebie. Jason
kątem oka przez cały czas obserwował Dani. Widział wyraźnie, że coś ją trapi,
coś więcej niż napastliwość Charlene. Nie potrafił określić bliżej, co, jednak
rozpoznawał już ten charakterystyczny, zacięty i chłodny wyraz jej oczu,
twarzy... Pojawiał się zawsze, gdy Dani była zdenerwowana lub rozżalona.
Ujawniał przepełniającą ją w takich momentach chęć odizolowania się od
wszystkiego i wszystkich, całkowitego zamknięcia się w sobie. Nie próbował
tego na siłę przełamywać. Nie był pewien reakcji Dani. Bał się, że jakieś
niewłaściwe, nieostrożnie wypowiedziane słowo czy zdanie mogłoby pogłębić
jej nieufność i rezerwę, a nawet doprowadzić do całkowitego zerwania tej wątłej
jeszcze więzi, która zdążyła ich połączyć.
Weszli do mieszkania.
- Napijesz się kawy? - zapytała.
- Nie, dziękuję. Zaraz będę musiał uciekać.
Objął Dani ramieniem i przyciągnął do siebie, z czułością spojrzał jej w
oczy.
R S
- 97 -
- Nie licząc wyskoku Charlene, to był naprawdę miły dzień - powiedział. -
Twoja rodzinka jest całkiem fajna.
- Cieszę się, że tak mówisz. - Spojrzenie Dani zrobiło się nieco cieplejsze
niż dotąd. - Mili ludzie, jak sam wcześniej zauważyłeś...
Owszem, mili, ale na pewno nie tak bardzo, jak ich starsza córeczka -
odezwał się tonem z początku całkowicie figlarnym, lecz z każdym kolejnym
słowem coraz wyraźniej pobrzmiewającym namiętnością.
Pochylił głowę, dotknął wargami ust dziewczyny. To lekkie muśnięcie
podziałało na nią niczym gwałtowny, potężny, nieodparty impuls. Wspięła się
na palce, objęła Jasona obiema rękami za szyję, przywarła do niego mocno
całym ciałem. Zaskoczony tak żarliwym odzewem na swój gest, aż zawahał się
w pierwszej chwili, jak zareagować. Prawie natychmiast jednak jeszcze mocniej
przygarnął Dani, zamknął ją w swych ramionach, z pasją wessał się w jej gorące
usta... Chciała tych objęć i tego pocałunku! Pragnęła kochać i być kochaną, by
nareszcie ujawnić wszystkie skrywane dotąd emocje, całą tak długo dławioną
namiętność. By udowodnić Charlene, że nie miała racji. Charlene? Może raczej
sobie...
Jason boleśnie jęknął i... oderwał usta od ust Dani. Oddychając ciężko, z
wysiłkiem i spoglądając błędnym, zamglonym wzrokiem, wykrztusił:
- Kochanie, nie możemy...
- Jason, dlaczego? - Dani, z wyrazem dezorientacji i przestrachu w
oczach, usiłowała znowu przyciągnąć go do siebie, powrócić w jego objęcia, w
których gotowa była zatracić się bez reszty.
- Dani... proszę cię... nie...
- Jason, dlaczego? Nie chcę, rozumiesz, nie chcę, żebyś przerywał! -
drżący głos Dani przeszedł prawie w krzyk.
- Dani! Co ty mówisz? Naprawdę? - W tonie Jasona zaskoczenie mieszało
się z niepohamowaną radością.
Wzięła głęboki oddech, spojrzała mu prosto w oczy.
R S
- 98 -
- Naprawdę, Jason - przytaknęła z desperacją. - Zmieniłam zdanie.
Doszłam do wniosku, że chcę... żebyśmy mieli... romans. Chcę, żebyś się ze
mną kochał!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jason przymknął oczy, zaczerpnął tchu.
- Nie - wykrztusił półszeptem. Zacisnął dłonie i zęby. - Nie - powtórzył
głośniej i pokręcił przecząco głową. - Romans nie.
- Nie?
Danielle nie spodziewała się tej odmowy, tym bardziej więc czuła się
zawiedziona, zraniona i załamana. Podbródek zaczął jej spazmatycznie drgać, w
oczach błysnęły łzy... Chcąc je ukryć, opuściła nisko głowę.
- Rozumiem...
- Nie! Nic nie rozumiesz! - Jason zdawał się być tyleż przejęty, co
rozbawiony. - Kobieto, nie rozumiesz kompletnie niczego, chodźże tu bliżej,
niech ci wytłumaczę. - Przyciągnął ją do siebie, ujął palcem pod brodę,
zmuszając, by spojrzała mu w oczy. Schylił głowę tak, że zetknęli się oboje
czołami. - Nie chcę z tobą romansu, nie chcę żadnego przelotnego flirtu. Chcę
czegoś znacznie więcej - żartobliwie potarł nosem o jej nos. - Chcę, żebyś
pozostała dziewicą aż do nocy poślubnej... którą spędzisz ze mną!
Serce podskoczyło Dani niemal do gardła. Zaczęło walić jak młotem.
Wstrząs, zaskoczenie, przejęcie, uniesienie, wzruszenie? Jak by tego nie
nazwać. Było uczuciem gwałtownym i niecodziennym, całkowicie zapierającym
dech w piersi, odbierającym mowę i paraliżującym jakikolwiek ruch. Noc
poślubna? Ślub?
Małżeństwo? Myśl, że Jason chce pojąć ją za żonę, była dla Dani tak
niezwykła, oszałamiająca...
R S
- 99 -
- Jason... - zaczęła, zamierzając prosić o jakieś dalsze wyjaśnienia, lecz on
natychmiast położył jej palec na ustach i nie pozwolił powiedzieć nic więcej.
- Ciii... Na razie - sza! Chcę, żebyś wszystko spokojnie przemyślała,
zanim udzielisz mi odpowiedzi: tak czy nie. Bo dla mnie małżeństwo to
piekielnie poważna sprawa. Dom, dzieci... Pełne zaangażowanie. Na dobre i na
złe. Na zawsze. Dożywocie bez możliwości apelacji.
Pochylił się i mocno pocałował Danielle w usta.
- Kochanie, muszę lecieć jutro rano do Nowego Jorku - wyszeptał,
przenikliwie spoglądając jej w oczy. - Wrócę w sobotę, wezmę cię gdzieś na
kolację... Zechcesz mi wtedy odpowiedzieć?
Dani, zbyt oszołomiona, by wydobyć z siebie głos, kiwnęła tylko głową.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego?
- Jak to, dlaczego? - Phil Lathrope, który w sobotnie, wczesne popołudnie
wpadł do Dani na pogawędkę i kawę, spojrzał na nią jak na kogoś, kto postradał
rozum. - Na litość boską, dziewczyno, jeszcze do ciebie nie dotarło, że ten facet
cię kocha?
- Kocha, kocha... - głos Dani pobrzmiewał zniecierpliwieniem. - Ale
dlaczego?
- A czemu ty kochasz? Wzruszyła ramionami.
- Sama nie wiem. Ciągle próbuję to zrozumieć, jakoś sobie wytłumaczyć.
I nie potrafię. Do tej pory myślałam, że miłość czy przyjaźń to uczucia typowo
egoistyczne. Mówisz, że kogoś kochasz, bo czegoś od niego chcesz...
- Och, Dani, Dani! Naprawdę wierzysz w to, co mówisz? Weź choćby
nas. Jesteśmy przyjaciółmi, prawda? A czy w jakikolwiek sposób wzajemnie się
wykorzystujemy?
- No... nie... My nie! - Dostrzegłszy smutek w oczach Phila doszła do
wniosku, że trochę się zagalopowała i powinna złagodzić kategoryczność swojej
opinii. - Ale moim zdaniem, nasza przyjaźń to tylko wyjątek, który potwierdza
regułę.
R S
- 100 -
Odwróciła się w stronę okna, podeszła do niego, stanęła z bezradnie
opuszczonymi rękoma. Cała okolica, całe miasto zdawało się radować
pogodnym, ostatnim już w maju weekendem. A ona? Przez ostatnie pięć dni
nieustannie gubiła się we własnych myślach. Wciąż, raz po raz, zadawała sobie
serię tych samych pytań, na które nie znała odpowiedzi. Dlaczego Jason chce się
z nią ożenić? Czego od niej oczekuje? Czy, jego zdaniem, mogłaby mu
ofiarować coś, czego dotychczas nigdy nie otrzymał? Pieniądze? Z całą
pewnością nie były mu potrzebne, miał ich dość. Uroda? Znał przecież wiele
atrakcyjnych kobiet. Inteligencja? Posiadał wystarczająco wiele własnej, od tej
strony też nie wymagał wsparcia. Miłość? Dobry Boże, gdybyż naprawdę o to
chodziło!
Powinien tu być już za kilka godzin. Musi mu odpowiedzieć, tak czy nie.
Serce biło na „tak", rozum przestrzegał przed popełnieniem błędu...
Westchnęła. W to pogodne sobotnie popołudnie nie czuła się ani trochę
mniej zagubiona i zakłopotana niż wtedy, przed tygodniem, w niedzielny
wieczór.
Zerknęła przez ramię Phila, spostrzegła, że przygląda jej się z wyraźną
troską i niepokojem.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. Nie warto. - Machnęła ręką w geście
rezygnacji i uśmiechnęła się blado. - Jestem kompletnie rozstrojona, dlatego
zachowuję się tak dziwnie. Przepraszam cię, Phil,
- Nie przejmuj się tak bardzo, Dani. - Phil oparł się wygodniej na sofie i
pociągnął łyczek kawy.
- Powinnaś się raczej cieszyć, odczuwać satysfakcję. O ile wiem, Jason to
taki facet, który nie pisze się na nic, co by nie było w najlepszym gatunku.
Rozumiesz: najlepsze buty, najlepszy samochód... Kandydatki na żonę też to
pewnie dotyczy. I muszę powiedzieć... że jeśli chodzi o ciebie... To całkowicie
się z nim zgadzam!
Dani uśmiechnęła się.
R S
- 101 -
- Dzięki za komplement, Phil. Dodałeś mi nim trochę otuchy.
- Drobiazg. W końcu od czego są przyjaciele?
Widząc figlarne ogniki w jego oczach ona również troszeczkę się
rozpogodziła.
- Phil, czy próbujesz mi powiedzieć, że w kwestii „tak" lub „nie" po
prostu nie mam wyboru? - spytała.
- Uchowaj Boże! Chciałem tylko... W przyjacielskich radach przeszkodził
dzwonek do drzwi.
- Jason? Tak wcześnie? - W tonie jej głosu radość splotła się z
zaskoczeniem.
- Cześć, kochanie. Złapałem wcześniejszy lot i przyjechałem do ciebie
prosto z lotniska. Nie mogłem się doczekać, kiedy cię znowu zobaczę. Nie
chciałem zmarnować już ani chwili!
Wszedł do środka, zamknął drzwi i wziął ją w ramiona. Gorący
pocałunek, natychmiastowe oszołomienie zmysłów, pełen satysfakcji uśmiech
na twarzy Jasona...
- To gdzie chciałabyś pójść dziś wieczorem? - zapytał, ruszając w jej
objęciach w stronę saloniku. - Może by tak...
Na widok Phila, który swobodnie rozparty na sofie popijał sobie kawę,
Jason umilkł i stanął jak wryty.
- A ty tu po co, Lathrope? - spytał ostrym, basowym, trochę ochrypłym,
przypominającym warknięcie tonem, gdy ochłonął z pierwszego zaskoczenia.
- Jason! - Dani aż pobladła z gniewu, że ktoś w tok opryskliwy sposób
odnosi się w jej domu do jej przyjaciela i gościa.
Nie zareagował, nawet nie spojrzał w jej stronę. Patrzył wyłącznie na tego
drugiego mężczyznę. Gdyby wzrok mógł zabijać, biedny Phil Lathrope z
pewnością już by nie żył. Tymczasem jednak tylko odstawił filiżankę, podniósł
się z sofy i odparł:
- Nic z tych rzeczy, które masz na myśli, St. Clair, zapewniam!
R S
- 102 -
- Tak czy inaczej, jeśli chociaż trochę cenisz własną skórę, trzymaj się z
daleka od Dani, dobrze ci radzę - ostrzegł Jason stłumionym, lecz pełnym
napięcia głosem. - Ona jest już poza zasięgiem, twoim i innych facetów,
pamiętaj!
- Czyżby? I ty za nią zdecydowałeś, St. Clair?
Dani była zaskoczona, więcej, szczerze zdumiona faktem, że wątły, wręcz
delikatny Phil ośmiela się odpowiadać tak czupurnie rozwścieczonemu
olbrzymowi. Jakby lękliwy zajączek próbował odgryzać się lwu. Jason zrobił
krok do przodu, dłonie złożyły mu się w pięści.
- Chcesz się ze mną zmierzyć, Lathrope? - syknął przez zaciśnięte zęby. -
No, dawaj! Spróbujemy! Nie miałem jeszcze okazji skręcić karku żadnemu
cholernemu antykwariuszowi. Zrobię to po raz pierwszy, z największą
przyjemnością...
Zatrwożona Dani jednym susem stanęła pomiędzy mężczyznami.
- Dosyć tego dobrego! Przestańcie! Natychmiast! - Zdobyła się na krzyk,
choć wcześniej miała wrażenie, że w ogóle nie zdoła wydobyć z siebie głosu. -
Jason! Opamiętaj się! Nie masz prawa grozić Philowi w moim domu. Ani
najmniejszych podstaw.
- Nie denerwuj się, Dani - Phil starał się załagodzić sytuację. - Ja już sobie
pójdę, a ty spokojnie wytłumaczysz wszystko Jasonowi. Czy tak będzie dobrze?
- Najlepiej, jak tylko może być, Lathrope. Znikaj! - warknął, choć
przecież pytanie nie było skierowane do niego.
Dani rzuciła mu lodowate spojrzenie i odprowadziła Phila do
przedpokoju. Jason pozostał sam.
Szybko ochłonął i uświadomił sobie, że zachował się całkiem nie tak, jak
powinien. Narobił zamieszania, spłoszył Bogu ducha winnego człowieka, zde-
nerwował Dani. Co tu ukrywać, po prostu strzelił paskudną gafę. Do diabła!
Niepotrzebnie tak ostro wyskoczył! No, ale jak zobaczył, że ten wymuskany
elegancik rozwala się na sofie, jakby nigdy nic... Psiakrew! Zazdrość zupełnie
R S
- 103 -
odebrała mu rozum, w jednej chwili. Gotów był... do licha, gotów był chyba na
wszystko! Zazdrość... Ostatni raz doświadczył tego uczucia chyba w ogólniaku,
kiedy ówczesną sympatię odbił mu kapitan szkolnej drużyny futbolowej.
Wróciła Dani, już spokojna, lecz najwyraźniej obrażona i zdegustowana.
- Złościsz się na mnie? - zadał jej retoryczne pytanie, nie czekając na
odpowiedź dorzucił następne: - Dani, na Boga, masz pojęcie, jak się poczułem,
kiedy zastałem tu tego gościa?
- Bądź łaskaw przyjąć do wiadomości, że Phil Lathrope to tylko mój
stary, dobry przyjaciel - wyjaśniła, akcentując dobitnie każde słowo.
- Przyjaciel, przyjaciel... - żachnął się Jason.
- Dziewczyno, z twojej strony to może tylko przyjaźń, ale uwierz mi, facet
musiałby być eunuchem, do tego z bielmem na obydwu oczach, żeby nie
zainteresować się tobą i nie spodziewać się czegoś więcej niż przyjaźni. Nie
chcę, żeby on się koło ciebie kręcił!
- Jason! Nie dość, że obraziłeś mojego gościa w moim domu, to jeszcze
próbujesz mi narzucać, z kim mam się przyjaźnić, a z kim nie? Co ty właściwie
sobie wyobrażasz? Nie masz prawa...
- Racja, przepraszam. - Jason zorientował się, co prawda poniewczasie, że
powiedział coś, czego nie powinien i chciał jak najprędzej załagodzić sytuację. -
Masz rację, kochanie, przesadziłem, zagalopowałem się, to wszystko przez
zazdrość. Nagła krew mnie zalała, jak zobaczyłem u ciebie tego Lathrope'a.
Racja, nie mam prawa - zgodził się dla świętego spokoju, przekornie dodając
jednak w myślach: „Jeszcze nie".
Podszedł bliżej do Dani, ujął ją za obie ręce, spojrzał jej w oczy ze
skruchą, przywołał na twarz trochę przymilny, a trochę melancholijny uśmiech.
- Wybaczysz mi? - spytał stłumionym głosem. - Proszę...
Widząc, jak bardzo ten mocny, nieustępliwy mężczyzna stara się ją
udobruchać, ile wysiłku wkłada w przełamanie wrodzonego uporu i hardości,
R S
- 104 -
byleby tylko zechciała przyjąć jego przeprosiny, Dani z oporami, nie od razu,
ale zmiękła.
- No, niech tam. Już dobrze. Zapomnijmy o wszystkim. W porządku?
- Moja kochana dziewczynka!
Rozradowany Jason ujął głowę Danielle w obie dłonie i odchylił ją do
tyłu tak, by musiała spojrzeć mu prosto w twarz. A potem, nie przymykając
oczu, dotknął wargami jej warg.
Delikatne dotknięcie szybko zaczęło przechodzić w gorący, głęboki
pocałunek, w pełną żaru i pasji pieszczotę dwojga spragnionych ust. Trwała
długo, bardzo długo, zdawałoby się bez końca. Wreszcie jednak Jason
zdecydował się ją przerwać. Wziął głęboki oddech.
- Zgoda już? - upewnił się z uśmiechem.
- Zgoda.
- No to musisz mi odpowiedzieć... musisz mi zaraz odpowiedzieć... dokąd
chciałabyś pójść dziś wieczorem na kolację?
- Och, dokądkolwiek, nieważne. - Dani, spodziewając się, że będzie żądał
odpowiedzi na całkiem inne pytanie, wzruszyła obojętnie ramionami. - Jason,
powiedz lepiej... - zawahała się - powiedz mi, tylko szczerze, dlaczego chcesz
się ze mną ożenić?
- Że co? - spojrzał na nią z bezgranicznym zdumieniem. - Na Boga,
dziewczyno, skąd ci w ogóle przyszło do głowy takie pytanie? Jak to, dlaczego?
Bo cię kocham, to chyba oczywiste!
- Kochasz, naprawdę? - Twarz Dani rozpromieniła się, w jej oczach
błysnęły iskierki radości i szczęścia. - Nigdy mi tego nie mówiłeś...
- Czyżby?
- Nie mówiłeś, naprawdę - potwierdziła rumieniąc się i spuszczając oczy.
- W takim razie niech mnie diabli porwą! - Trochę błazeńskim gestem
stuknął się dłonią w czoło. - Co za dureń ze mnie, po prostu zapomniałem!
Zapomniałem ci powiedzieć o najważniejszym. Dureń! A tak sobie wszystko
R S
- 105 -
pięknie zaplanowałem, że zaproszę cię do siebie, sam przygotuję kolację, tylko
dla dwojga, z winem, przy świecach i romantycznej muzyce. I że wtedy dopiero
ci się oświadczę, wyznam miłość... Tymczasem wszystko mi się pokręciło. Nie
wytrzymałem z oświadczynami, wyrwałem się wcześniej. A o miłości
zapomniałem powiedzieć. Cały plan diabli wzięli... Dani, od kiedy cię
poznałem, nic już nie układa mi się według planu, dzieje się ze mną coś zupełnie
zwariowanego i niezwykłego... To chyba najlepszy dowód, że jestem...
zakochany... Kocham cię, Dani, bardzo cię kocham! Naprawdę.
Chciała mu wierzyć, Boże, jak bardzo chciała mu wierzyć! I
uszczęśliwiona aż do łez wyszeptała łamiącym się głosem:
- Ja też cię bardzo kocham, Jason, ja też... Zarzuciła mu ręce na szyję, a
on objął ją ramionami i przygarnął do siebie z całą mocą. Przez dłuższą chwilę
trwali tak, delektując się wzajemną bliskością, w milczeniu.
- Czy to znaczy, że twoja odpowiedź brzmi „tak"? - zapytał w końcu
Jason delikatnym szeptem.
- Tak, Jason, tak. - Dani potwierdziła to, co nawet bez słów jednoznacznie
ujawniała jej rozpromieniona twarz i jaśniejące radosnym blaskiem oczy.
Znów pocałowali się. Długi, żarliwy pocałunek był najlepszym,
najpiękniejszym wyrazem wszystkiego, co w tym momencie mogliby sobie
powiedzieć i przyrzec.
Czy naprawdę można być aż tak szczęśliwym? - zastanawiała się Danielle
dwa tygodnie później, gdy stojąc u boku Jasona obserwowała elegancko ubra-
nych gości, którzy tłumnie wypełniali obszerny salon w jego apartamencie na
najwyższym piętrze wysokościowca.
Uczucie wszechogarniającego szczęścia nie opuszczało jej przez
wszystkie ostatnie dni. Przepełniało ją i uskrzydlało. Nieustannie, nawet kiedy
ślęczała nad plikami dokumentacji „Stratter-Lite", przeprowadzała wywiady czy
brała udział w burzliwych i nużących konferencjach, kazało jej cieszyć się i
uśmiechać.
R S
- 106 -
Radosny uśmiech rozjaśniał twarz Dani również teraz, gdy przyglądała się
gościom i krążącej wśród nich niestrudzonej Alice St. Clair - matce Jasona.
Alice, podobnie jak jej syn, była prawdziwym wulkanem energii,
uosobieniem zaradności, dynamizmu i niezłomnej chęci działania. Jedną z tych
osób, które wszystko, co sobie zaplanują, muszą doprowadzić do końca, bez
żadnych ustępstw, kompromisów i wyjątków.
Kiedy w rozmowie telefonicznej dowiedziała się o małżeńskich planach
Jasona i Dani, postanowiła urządzić im zaręczynowe przyjęcie. Ponieważ syn
nalegał na szybki ślub, zjawiła się w Houston od razu następnego dnia. I
zupełnie się nie zrażając nawałem spraw do załatwienia, ani brakiem czasu,
przygotowała wszystko, od zaproszeń, poprzez menu i trunki, aż po kwiaty do
dekoracji salonu i tysiąc jeden innych niezbędnych rzeczy. A teraz z satysfakcją,
niczym wódz po zwycięskiej batalii, obserwowała efekty swoich wysiłków. I
wciąż dyskretnie czuwała, by wszystko układało się tak, jak trzeba.
Wśród zaproszonych gości byli zarówno członkowie rodziny i przyjaciele,
jak i rozliczni partnerzy Jasona w interesach. Oczywiście całe szefostwo
„Stratter-Lite" oraz kierowniczy personel wielu innych kontrolowanych przez
niego firm.
Przysłuchując się niezbyt uważnie rozmowie Jasona z Clyde'em
Chapinem, prezesem jednego z największych banków w Houston, Dani
wypatrzyła w tłumie Franka i Eloise Mandersów. Lewisa nie było. Nie ośmielił
się pojawić.
Zauważyła też rodziców. Uśmiechnęła się. Sophie i Joe, początkowo
wyraźnie zagubieni, onieśmieleni obcym sobie towarzystwem i otoczeniem,
prowadzili ożywioną rozmowę z Edwardem St. Clairem. Dani poczuła ogromną
wdzięczność wobec ojca Jasona, że tak się o nich zatroszczył.
Gdy Jason zakończył konwersację z niezmiernie gadatliwym prezesem
Chapinem, pochylił się i szepnął Dani do ucha:
R S
- 107 -
- Przepraszam, kochanie, muszę na chwilę zostawić cię samą. Matka już
od dłuższego czasu daje mi jakieś alarmujące znaki, pójdę i sprawdzę, w czym
problem.
- Oczywiście, idź. Dam sobie radę, będę cierpliwie czekać.
- Za moment do ciebie wrócę.
Ruszył w stronę Alice, potem oboje skierowali się do kuchni. Dani z
początku chciała przyłączyć się do którejś z grupek gości, jednak zmieniła
zamiar i wyszła z salonu na przyległy taras.
Zamknęła za sobą drzwi. Na zewnątrz, pod gołym niebem, było znacznie
ciszej i ciemniej niż w gwarnym, rzęsiście iluminowanym wnętrzu. W górze
migotały gwiazdy, w dole niezliczone, sięgające aż po horyzont światła miasta.
Ciepłe i trochę parne powietrze czerwcowej nocy wypełniał zapach kwitnących
właśnie gardenii, zasadzonych na tarasie w ozdobnych donicach i skrzynkach.
Dani z lubością wdychała go i uśmiechała się sama do siebie. Czuła się tak
niezwykle, tak cudownie...
Z rozmarzenia wyrwały ją w pewnym momencie czyjeś głosy. Rozejrzała
się. Dwaj mężczyźni, dotąd ukryci w mroku na przeciwległym krańcu tarasu,
gdzie zapewne palili papierosy, zbliżali się wolno w stronę drzwi do salonu. Nie
widząc Dani, z całkowitą swobodą prowadzili głośną rozmowę.
- Jason ma fart, no nie? Znaleźć taką laseczkę, jak ta Danielle Edwards!
Zawsze mówił, że matka jego dzieci musi być piękna i inteligentna, ale żeby tak
trafić...
- Co chcesz, takim mocnym gościom jak on, to się zawsze szczęści. Jak
lubi powtarzać? Że wystarczająco dobre jest tylko to, co najlepsze? No to
przecież by sobie nie wziął zwyczajnej kobiety, żeby mu urodziła zwyczajne
dzieciaki! Nie spieszył się. Długo szukał jakiegoś cymesiku, aż znalazł.
- Cholera! Przy swoich warunkach byłaby w porządku nawet z ptasim
móżdżkiem. A z tego, co słyszałem, to mocno łebska dziewczyna. Rozumiesz,
R S
- 108 -
superinteligencja w superopakowaniu. Towarek prima sort. Jason ma fart!
Pewnie założy hodowlę urodziwych geniuszy ..
Mężczyźni weszli do środka. Dani poczuła się, jak uderzona obuchem.
Zachwiała się na nogach i oparła o ścianę. A więc to tak! O to tu chodzi! Jason
potrzebuje kobiety, która urodzi mu piękne inteligentne potomstwo, jego
potomstwo, dziedziców jego imperium! Kobiety? Raczej rozpłodowej klaczy!
Do tej cholernej hodowli... Boże, powinna była przewidzieć, domyślić się! Że
on też zechce się nią posłużyć do osiągnięcia własnych celów, że też zechce ją
wykorzystać . Boże! Przecież nie pierwszy raz w życiu przerabiała tę lekcję.
Dlaczego tak się pozwoliła zaślepić własnym emocjom? Dlaczego pozwoliła
jemu? Cóż, miała nadzieję na miłość. Chciała, tak bardzo chciała kochać! I być
kochaną! Boże...
Wybuchnęła pełnym goryczy śmiechem, który stopniowo zaczął
przeradzać się w łkanie. Nie, tylko nie to! Nie wolno płakać! Nie teraz,
przynajmniej nie teraz. Teraz trzeba myśleć. Trzeba natychmiast podjąć jakąś
rozsądną decyzję... O małżeństwie nie może być mowy, to pewne! Rozpłodowa
klacz... Nie zniosłaby takiej roli, nawet przy całej swej beznadziejnej miłości do
Jasona. Nie, nigdy!
- A więc to tu się ukryłaś! Kochanie, wszędzie cię szukam, przecież już
czas, żebyśmy ogłosili nasze zaręczyny, oficjalnie, wszem i wobec. Jesteś
gotowa?
Jason? Skąd się tu nagle wziął, czego od niej chce, dlaczego się uśmiecha,
czemu wyciąga do niej ręce? Aha, zaręczyny, faktycznie, mieli ogłosić, po to
właśnie jest całe to przyjęcie, cały ten spęd! Rozpłodowa klacz...
- Nie!
- O co chodzi, kochanie? - Jason spojrzał na Dani mocno zdziwiony i
trochę niepewnie się uśmiechnął. - Nerwy? Spokojnie, ogłosimy i tyle...
- Nie, Jason. Nie ogłosimy.
- Co ty mówisz? Przecież przyjęcie...
R S
- 109 -
- Przykro mi. Nie ogłosimy. Nigdy. Zaręczyn nie będzie. Ani ślubu.
Przykro mi, Jason, przepraszam. Zmieniłam zdanie...
- Dani! - Jason dziwnym, jakby nie swoim głosem wypowiedział to jedno
jedyne słowo, po czym zamilkł na dłuższą chwilę, jakby oniemiał, nie mogąc
uwierzyć w to, co do niego dotarło.
Podszedł bliżej, ujął dziewczynę za ręce. W końcu wykrztusił z trudem:
- Kochanie, o co ci chodzi? Co się takiego stało?
- Nic - odparła, starając się o chłodny, beznamiętny ton. - Po prostu
odzyskałam rozum. Jestem nowoczesną kobietą, Jason, businesswoman, z
wykształceniem, dobrą pracą i obiecującą przyszłością. Nie odpowiada mi rola
kury domowej. Niestety...
- Dani, bredzisz i dobrze o tym wiesz! Piętnaście minut temu byłaś
całkiem zadowolona, podobno nawet szczęśliwa, a nagle... Dani! - Głos Jasona
nabrał mocy i zabrzmiał zdecydowanie, a nawet trochę władczo. - Powiedz mi
zaraz, co tu zaszło? Co tak gwałtownie wpłynęło na zmianę twojej decyzji?
- Nic. Po prostu nie chcę wychodzić za mąż. Rozmyśliłam się.
- Dani, na Boga! Przecież się kochamy! Nie możesz...
- Jason, proszę cię. Podjęłam już decyzję. - Cofnęła się i uwolniła dłonie z
uścisku jego rąk. - Mamy w życiu tak różne cele... Nie możemy być razem, im
wcześniej sobie to oboje uświadomimy, tym lepiej. Ja właśnie już... Skończę
pracę dla twojej firmy i musimy się pożegnać. I lepiej, żebyśmy się nie
widywali nigdy więcej!
Jason przetarł oczy, zupełnie jakby nie był pewien, czy dobrze widzi, kto
do niego mówi. Głęboko westchnął i odrzekł:
- Dani, musimy poważnie porozmawiać. Takich decyzji nie zmienia się w
piętnaście minut. I nie zmienia się uczuć. To jakiś obłędny koszmar! A poza
wszystkim, mamy na karku ponad setkę specjalnie zaproszonych gości,
czekają...
R S
- 110 -
- Przykro mi, Jason, nie doczekają się. Dobrze wiem, że sytuacja jest
bardzo niezręczna, ale nic na to w tej chwili nie poradzę. Ty chyba również nie.
Przykro mi. Nie wiem, co zrobisz... Bo ja po prostu sobie pójdę. Wezwę
taksówkę i pojadę do domu - zrobiła krok w kierunku drzwi.
- Nie wygłupiaj się! - rzucił krótko Jason i przytrzymał ją za rękę.
- To ty się nie wygłupiaj. Siłą nic tu nie wskórasz. Puść mnie, chcę iść do
domu. Pozwól mi odejść, proszę...
Po tych słowach zapadła pełna napięcia cisza. Jason nie zwalniał
uchwytu, ale też go nie wzmacniał. Oddychając ciężko, spoglądał na Dani
dziwnym, trochę rozbieganym wzrokiem. Najwyraźniej walczył, spierał się w
myślach z samym sobą.
- No, dobrze - ustąpił w końcu. - Chcesz koniecznie jechać, to jedź.
Tylko, do licha, nie będziesz wzywała żadnej taksówki! Sam cię odwiozę.
- Jason, nie! Masz przecież gości...
- Nie pora teraz się o nich martwić, Dani. Więc nic już nie mów i chodź.
Z kamienną twarzą i obojętnym wzrokiem przeprowadził ją przez
zatłoczony salon do przedpokoju. Nie udzielając nikomu żadnych wyjaśnień,
wyszli z mieszkania, zjechali windą na dół i wsiedli do samochodu. Ruszyli.
Jason prowadził patrząc wyłącznie przed siebie, z rękoma zaciśniętymi na
kierownicy tak kurczowo, jakby zamierzał ją przełamać na pół. Dziewczyna
siedziała obok niego sztywno, w bezruchu, opierając na kolanach drżące lekko
dłonie. Oboje przez całą drogę milczeli.
Jason nie wjechał do podziemnego garażu w domu Dani, jak to zazwyczaj
dotąd czynił, tylko zatrzymał się na półkolistym podjeździe, na wprost wejścia,
zupełnie jak kierowca taksówki. Nie zgasił silnika. Nie otworzył Dani drzwi.
Nawet nie odwrócił głowy w jej stronę. Wciąż patrzył prosto przed siebie,
oczyma przepełnionymi bólem i jakąś ogromną tęsknotą.
- Jason, proszę, pożegnaj ode mnie swoich rodziców - powiedziała
wysiadając z samochodu.
R S
- 111 -
Spojrzał na nią poważnie i przenikliwie, z wyrzutem.
- Jeszcze nie pora się żegnać, moja droga. Wiem, jestem przekonany, że
jednak mnie kochasz. Zamierzam dokładnie wyjaśnić to, co dziś zaszło.
Zamierzam i wyjaśnię, możesz być pewna!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W poniedziałek rano Jason zjawił się w swoim biurze z twarzą ponurą i
mroczną niczym chmura gradowa. Resztę sobotniej nocy strawił usiłując wy-
tłumaczyć swoim i Dani rodzicom coś, co ani rusz nie poddawało się żadnemu
wyjaśnieniu. Przez całą ostatnią dobę próbował sam zrozumieć zupełnie
niepojętą sytuację, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. Oczywiście bez
najmniejszego powodzenia. Wciąż miał w głowie wyłącznie zamęt lub pustkę.
Przez całą niedzielę wielokrotnie wydzwaniał do Dani, lecz albo nie było
jej w domu, albo z rozmysłem nie odbierała telefonu. W słuchawce za każdym
razem rozbrzmiewało tylko nagranie z automatycznej sekretarki, z nieodmiennie
tym samym uprzejmym zaproszeniem do pozostawienia wiadomości. Psiakrew!
Przecież ta bezduszna machina przemawiała jej głosem. I ten jej głos był taki
spokojny, obojętny, zimny. Nic, tylko wyć! Ewentualnie się zastrzelić...
Jakoś jednak doczekał poniedziałku. Ledwie przyjechał do „Stratter-Lite",
odebrał telefon od jednego ze swych ludzi ze Wschodniego Wybrzeża, z alar-
mującą prośbą o możliwie szybkie przybycie w związku z jakimś bardzo
istotnym problemem. Zdenerwowany cisnął teczkę na biurko. Diabelnie nie w
porę kroiła mu się ta podróż.
Usiadł w fotelu, oparł wygodnie, przymknął oczy, ze zdenerwowania
zaczął trzeć dłonią czoło. Właściwie co za różnica, czy pozostanie w Houston,
czy wyjedzie, skoro ona i tak nie chce z nim rozmawiać? A jednak... Wolałby
się stąd nie ruszać, nim wszystkiego do końca nie wyjaśni.
R S
- 112 -
Nerwowo bębniąc palcami w blat biurka spojrzał na drzwi, które
prowadziły do gabinetu Dani. Ciekawe, czy tam jest? Czy w ogóle dziś
przyjechała? Miał wielką chęć wejść i sprawdzić. Mimo tego, co zaszło między
nimi przedwczoraj, coś nieodparcie go do niej ciągnęło, działała na niego jak
magnes. Do licha, wejdzie i sprawdzi, od razu, choć postanowił, że skorzysta z
rady rodziców i nie będzie narzucał się, lecz cierpliwie poczeka. Da jej nieco
czasu.
Zza ściany, z przyległego pokoju, dobiegł go jakiś delikatny odgłos.
Znieruchomiał, przestał postukiwać palcami. Przymrużył oczy i wytężył słuch.
Do licha, ona tam jest! Gwałtownie zerwał się z fotela, o mało co go nie
przewracając, trzema wielkimi susami przemierzył rozległe wnętrze swego
gabinetu, dopadł do drzwi. Zatrzymał się na dłuższą chwilę, starając się
opanować wzburzenie i zebrać myśli. A potem lekko, delikatnie nacisnął
klamkę.
Dziewczyna siedziała za biurkiem, pogrążona w lekturze jakichś
papierów, które piętrzyły się przed nią ogromną stertą, starannie powpinane w
segregatory. Uważnie patrząc na nią, stanął w progu, oparł się o framugę i
powiedział cicho:
- Dzień dobry.
Na dźwięk jego słów Dani uniosła pochyloną dotychczas głowę. Spojrzała
jakimś ogromnie smutnym i całkowicie zagubionym wzrokiem.
- Dzień dobry - odpowiedziała prawie szeptem.
Mimo widocznego już na pierwszy rzut oka wyczerpania, zmęczenia,
nerwowego rozstroju i melancholicznej depresji, wyglądała prześlicznie. Bujne,
ciemne włosy spięte w prosty węzeł. Bladoróżowa bluzeczka w wiktoriańskim
stylu, z delikatnego, cieniutkiego materiału, z karczkiem oblamowanym
koronką, bufkami, wysokim, stojącym kołnierzykiem i guziczkami w postaci
małych perełek. Twarz bledsza niż kiedykolwiek, zdawałoby się, przezroczysta.
I to niezwykłe, szafirowe spojrzenie...
R S
- 113 -
Dobry Boże, jakaż ona jest piękna! - pomyślał Jason. Zachwycony
delikatną, bezgranicznie kobiecą urodą Dani aż wstrzymywał oddech. Coraz
mocniej, niemal do bólu, zaciskał szczęki. Jest piękna! - myślał. - I do stu
diabłów, jest przecież moja, moja, moja!!!
Gwałtownie, z determinacją, ruszył z miejsca, podbiegł do Dani,
miękkim, lecz zdecydowanym gestem ujął ją za podbródek, odchylił jej głowę
do tyłu i... pocałował ją.
Ten pocałunek był zachłanny, palący, gorączkowy, spazmatyczny, aż
bolesny. Wyrażał wszystko: pragnienie, namiętność, pasję... Piętnował.
Pokonywał. Obezwładniał. Kategorycznie nakazywał uległość. Upajał, ogłuszał
i oślepiał!
Jason przeciągał go długo, w nieskończoność. Przygniatał, niemal
miażdżył wargami usta Dani, w zapamiętaniu sycił się ich smakiem. I
wsłuchiwał się w delikatny jęk, jaki był odpowiedzią na tę gwałtowną
pieszczotę.
Gdy w końcu przerwał, cofnął głowę tylko na tyle, by spojrzeć Dani
prosto w oczy.
- Nawet nie próbuj mi wmawiać, że już mnie nie kochasz - odezwał się
chrapliwym szeptem. - Gdyby to była prawda, nie całowałabyś się ze mną tak
jak teraz!
Wyprostował się, odsunął i z dalszej już perspektywy ponownie zmierzył
ją wzrokiem. Widząc, że drży, uśmiechnął się z gorzką, trochę brutalną satys-
fakcją i rzucił nonszalanckim tonem:
- Za kilka minut wyjeżdżam i lecę na Wschodnie Wybrzeże. Wrócę mniej
więcej za tydzień. Wtedy o wszystkim porozmawiamy. Przygotuj się.
Nim Danielle zdążyła cokolwiek powiedzieć, zamknął jej usta jeszcze
jednym pocałunkiem, a potem natychmiast wyszedł.
Długo wpatrywała się w drzwi, roztrzęsiona, ze łzami w oczach i
uczuciem całkowitego upokorzenia. Jakże to tak? Przecież podjęła decyzję,
R S
- 114 -
zapanowała nad sobą, nad swoimi zmysłami, nad swoim życiem. Jak to
możliwe, żeby on, w tak łatwy sposób, potrafił doprowadzić ją znów do tego
hipnotycznego stanu... Zauroczenia? Obłędu? Czemu jest taki zawzięty? Dla-
czego nie pozwala jej odejść?
Pozostawiwszy te pytania bez jakiejkolwiek odpowiedzi Dani rzuciła się
w wir pracy. Starała się zapomnieć o zapowiedzianej konfrontacji i doprowadzić
swoje służbowe sprawy w „Stratter-Lite" do jak najrychlejszego finału.
Wiedziała, że jeśli opuści miejsce, w którym od Jasona oddzielają ją tylko jedne
drzwi, będzie jej dużo łatwiej. A więc - im prędzej, tym lepiej. Im dalej, tym
bezpieczniej...
Pracowała zawzięcie przez wiele godzin dziennie ze swym zespołem z
„Update Inc.", a potem jeszcze sama, zupełnie nie oszczędzając się i nie patrząc
na zegarek. Poniedziałek, wtorek, środa... W czwartek Bob Loman zjawił się w
biurze w nie najlepszym stanie, okazało się, że ma grypę i musi przez parę dni
kurować się w domowym zaciszu. Praca w okrojonym składzie wymagała
jeszcze większego wysiłku. Tego dna Dani opuściła swój gabinet dopiero o
północy. W piątek była „na posterunku" już przed siódmą i znowu ślęczała do
późna. Przez cały weekend, od rana do wieczora, pracowała w domu.
W poniedziałek obudziła się z pulsowaniem w głowie i drapaniem w
gardle. Zlekceważyła te objawy.
Przyjechała do „Stratter-Lite" i zaczęła się mozolić nad wstępnymi
wnioskami dotyczącymi usprawnień, niezbędnych dla lepszego funkcjonowania
działu finansowego firmy. Jednak koło południa tak mocno rozbolała ją głowa i
tak bardzo zaczęły jej łzawić oczy, że prawie nie mogła czytać i robić notatek.
Terry i Janet radzili, by dała sobie ze wszystkim spokój, pojechała do domu i
czym prędzej się położyła, ale Dani twierdziła z uporem, że czuje się całkiem
znośnie, a to, co po niej widać, jest tylko przejściową niedyspozycją,
przemęczeniem, może migreną... Zaraz na pewno minie.
R S
- 115 -
Nie minęło. Po trzech godzinach zaprotestowała już tylko pro forma, gdy
współpracownicy znów zaczęli ją namawiać, aby pojechała do domu. Poddała
się. Czuła, że ma temperaturę. Wysoką, coraz wyższą.
Jechała półprzytomna. Zawroty głowy, dreszcze... W czerwcowym upale
trzęsła się z zimna i głośno szczękała zębami! Dotarła do domu z trudem.
Wielkie szczęście, że bez żadnej kolizji po drodze. Na chwiejnych nogach
wysiadła z samochodu, słaniając się przeszła do windy. Wjechała na górę,
weszła do swego mieszkania. W przedpokoju strząsnęła z nóg buty i od razu
ruszyła w stronę sypialni. Ubranie zrzuciła z siebie na podłogę, pojękując z bólu
przy każdym ruchu i drżąc nieustannie na całym ciele. Wyjęła z komody
„babciną" nocną koszulę z grubej flaneli, wciągnęła ją przez głowę i wśliznęła
do łóżka.
Nakryta po uszy, nie była w stanie się rozgrzać. Nie pomogła nawet cała
sterta dodatkowych koców. Wciąż te potworne dreszcze! I nieprzyjemny,
„łamiący" ból wszystkich kości, mięśni, ścięgien. Do kompletu udręk dołączyła
się jeszcze jedna niedyspozycja: żołądek, który całkowicie się zbuntował,
zupełnie odmówił posłuszeństwa, jakby nie chciał już dłużej spełniać
przeznaczonej mu przez naturę roli!
Musiała natychmiast zerwać się z łóżka i popędzić do łazienki. I tak było
już przez całe popołudnie i noc. Mniej więcej co pół godziny następowała
kolejna gastryczna rewolucja. Oznaczało to w praktyce konieczność ciągłego
miotania się pomiędzy łóżkiem a umywalką, kompletną niemożliwość
rozgrzania i opanowania dreszczy, brak najmniejszej szansy na pokrzepienie
chociażby krótką drzemką.
Gorączka, ból spieczonego i wysuszonego gardła i natychmiastowe torsje
po wypiciu bodaj kilku łyków wody. Prawdziwe błędne koło! W którymś
momencie powlokła się do kuchni, żeby zrobić sobie słabej herbaty. To samo.
Spróbowała jakiegoś zimnego napoju. Nie inaczej. Nawet na położoną na język
R S
- 116 -
kostkę lodu rozregulowany żołądek reagował gwałtownym protestem. O
zjedzeniu czegokolwiek szkoda było nawet myśleć. O zażyciu aspiryny również.
Głowa dziewczyny po prostu pękała z bólu. Każdy hałas, ba, każdy
dźwięk jeszcze ten ból potęgował. Dzwonek telefonu? Męka. Wyprowadzona z
równowagi i całkowicie już zrezygnowana, wyrwała w końcu z gniazdka
wtyczkę aparatu, byleby tylko raz na zawsze go uciszyć.
Dzień, który nastał, nie był lepszy od nocy. Kolejna noc, z wtorku na
środę, okazała się również fatalna. Kompletnie opadła z sił. Nie mogąc się
doczekać jakiejkolwiek poprawy, najdrobniejszej choćby ulgi, zaczęła płakać. I
spłakana, wymęczona chorobą, zasnęła...
Skinąwszy sekretarce i rzuciwszy w przelocie krótkie „dzień dobry",
Jason z miejsca skierował się do swego gabinetu. Była środa, zbliżało się
południe. Przyjechał do „Stratter-Lite" prosto z lotniska, zniecierpliwiony, w
największym pośpiechu. Miał w planie tylko i wyłącznie jedno: spotkanie i
rozmowę z Dani. Z rozmachem rzucił teczkę na biurko, szybkim krokiem
zbliżył się do bocznych drzwi, energicznie nacisnął klamkę, zajrzał do środka...
Głośno zaklął. Pusty, wysprzątany pokój nie zdradzał śladów jej pracy. Gdzież
ona się, u licha, podziewa?
Wrócił do sekretariatu.
- Proszę poszukać pani Edwards i powiedzieć, że chcę z nią natychmiast
porozmawiać. W moim gabinecie.
- Ale... Pani Edwards nie ma. Ona jest...
- Gdziekolwiek jest, proszę ją odnaleźć. I sprowadzić tu najszybciej, jak
się da!
- No właśnie... to znaczy... - speszona sekretarka zająknęła się. - Obawiam
się, że się nie da. W ogóle. Pani Edwards jest chora, już od poniedziałku.
Złapała grypę.
- Chora? Dani jest chora? A jak ona się czuje? - Jason najwyraźniej się
zaniepokoił.
R S
- 117 -
- No właśnie... tak się składa... po prostu... Nie wiem, po prostu nie wiem.
Nikt nie wie.
- Jak to, pani nie wie? Jak to, nikt nie wie? Czy chce mi pani powiedzieć,
że nikt nawet nie zadzwonił, żeby zapytać...
- Ależ nie! Dzwoniliśmy. Sama telefonowałam wiele razy! - Sekretarka w
zdenerwowaniu mimowolnie podniosła głos. - Ale telefon nie odpowiada.
Wygląda na to, że jest wyłączony.
Jason nie pytał już o nic. Wypadł na korytarz, nie czekając na windę
zbiegł na dół w pośpiechu i wsiadł do samochodu. Ostro ruszył z parkingu i
skierował się w stronę miasta...
Z płytkiego, niespokojnego snu obudziło Dani głośne stukanie do drzwi.
Któż to się tak dobija? Nie zamierzała bynajmniej otwierać, zupełnie nie była w
nastroju do odwiedzin. Mruknęła więc tylko „cicho tam!" i nakryła głowę
poduszką.
Stukot nie ustawał, przeciwnie, robił się coraz mocniejszy. Dani nie była
w stanie ukryć się przed jego męczącym odgłosem. Miała wrażenie, że każde z
energicznych uderzeń trafia nie w martwe drewno, lecz bezpośrednio w jej
potwornie obolałą głowę. Jęknęła, uniosła się z łóżka. Powłócząc odrętwiałymi
nogami, z zamkniętymi oczyma, po omacku poczłapała do przedpokoju. Co za
licho z tym uparciuchem, dlaczego się nie wynosi, skoro go nie wpuszczają? -
myślała. I kto to może być?
- Jak Chad, to go zabiję - wymamrotała sama do siebie.
Nim zbliżyła się do wejściowych drzwi, walenie ucichło.
- No, dzięki Bogu! - westchnęła z ulgą. Już miała wracać do sypialni, gdy
dobiegł ją podniesiony głos... Jasona.
- Dani, otwieraj wreszcie te przeklęte drzwi!
Stanęła jak wryta. Nie odpowiedziała. Znów rozległo się łomotanie. Miała
wrażenie, że jeszcze moment takiego hałasu, a głowa rozpadnie się jej na
kawałki. Chwila ciszy. O Boże, co za ulga...
R S
- 118 -
- Danielle! Słyszysz mnie?
- Słyszę. Ale nie chcę cię widzieć - wychrypiała.
- Dani, otwórz te drzwi! Natychmiast!
- Nie otworzę. Idź sobie.
- Dani, dobrze ci radzę, nie przeciągaj struny. Otwieraj natychmiast, bo
jak nie...
- Idź, słyszysz co mówię? Idź!
- Dani, ja ostrzegam...
Jason na przemian stukał, prosił i groził, lecz dziewczyna zawzięła się i
nie reagowała na nic. W końcu dał za wygraną. Trzasnęły drzwi windy. Dani
wyjrzała przez wizjer: z całą pewnością nie było nikogo. Przytrzymując się
mebli i ścian wróciła do sypialni. Czuła się fatalnie. Miała jednak satysfakcję z
odniesionego zwycięstwa.
Weszła do łazienki, zmoczyła ręcznik, zrobiła sobie zimny okład na czoło.
Gardło miała wysuszone i spieczone do ostatnich granic. Pamiętając o wcześ-
niejszych żołądkowych sensacjach, odważyła się jednak przełknąć zaledwie
jeden łyk wody.
Gdy kładła się z powrotem do łóżka, usłyszała zgrzyt otwieranego zamka.
O Boże, zupełnie zapomniała, przecież gospodarz domu ma dodatkowe klucze
do wszystkich mieszkań, na wypadek niespodziewanej awarii, pożaru czy innej
losowej przypadłości! Jason po prostu poszedł do niego i zdołał faceta
przekonać, że lokatorka zasłabła czy coś w tym rodzaju i trzeba natychmiast
wejść, by udzielić pierwszej pomocy! Niedawna satysfakcja ustąpiła miejsca
panice. Boże, jak ona musi wyglądać! Ziemistoszara cera, zaczerwieniony,
obrzmiały, potwornie zakatarzony nos, załzawione oczy, pozlepiane i
skołtunione włosy, wymięta nocna koszula... Mniejsza z tym. Nie chce go
widzieć i już! I nie życzy sobie, żeby on ją oglądał!
Wskoczyła do łóżka i nakryła się po czubek głowy. Rozmyślnie nie
odpowiedziała na lekkie pukanie do drzwi sypialni...
R S
- 119 -
Po chwili posłanie drgnęło. To Jason przysiadł na brzegu łóżka. Nie
zważając na nic odchylił kołdrę.
- Kochanie, nie wariuj. Przede mną się nie schowasz, ani tu, ani gdzie
indziej.
- Idź sobie!
Całkowicie ignorując te wypowiedziane schrypniętym i aż słabo przez to
słyszalnym głosem słowa, Jason wyciągnął Dani spod głowy poduszkę, strzepał
ją i odrzucił na bok.
- Bądź grzeczną dziewczynką, pokaż mi się tu zaraz - rzekł trochę
żartobliwym, a trochę przymilnym tonem. - Niech sprawdzę, co ci jest. Pewnie
duża temperaturka, co?
Próbował dotknąć dłonią czoła Dani, lecz ona, w nagłym przypływie
energii, gwałtownie odepchnęła jego rękę.
- Idź sobie! Nie miałeś prawa tu wchodzić, nie masz prawa do niczego się
wtrącać. Zostaw mnie w spokoju. Idź!
Jason puścił cały ten protest mimo uszu.
- Spokojnie, najdroższa. Nie denerwuj się. Kocham cię, więc mam prawo
i już!
- Zostaw mnie, słyszysz, daj mi święty spokój! - Rozzłoszczona Dani,
mimo potwornej chrypy, próbowała krzyczeć, a mimo osłabienia i bólu
wszystkich mięśni, zaczęła walić Jasona gdzie popadło pięściami.
- Trzeba raz na zawsze to przerwać. Nie kochasz mnie. Chciałeś się ze
mną ożenić, bo jestem... Towarek prima sort! Cymesik! Rasowa klacz do
hodowli urodziwych geniuszy!
- Hej, hej, wolnego! - Jason przytrzymał ją za ręce i zmusił, by ułożyła się
płasko i spokojnie. - Nic nie rozumiem. O czym ty w ogóle mówisz? Jaki towar,
jaka klacz? Ja przecież działam w branży budowlanej! Co ty wygadujesz?
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Jesteś dokładnie taki sam, jak wszyscy -
zaczęła mu wyrzucać ściszonym już, lekko gorzkim, oskarżycielskim tonem.
R S
- 120 -
- Jak moja rodzona matka, jak Sophie i Joe, jak Chad, jak Frank
Manders... Jak wszyscy, którzy chcieli mnie wykorzystać!
- Wykorzystać cię? W jaki sposób?
- W jaki, w jaki...? Też pytanie... A w taki! Frank chciał mnie wyswatać
ze swoim nieudacznym synalkiem, żeby miał się kto męczyć z firmą, jak on
przejdzie na emeryturę. Chad stale mi się podlizuje, żebym płaciła za jego
studia.
- A inni?
- Inni? Inni, powiadasz? - Dziewczyna ciężko westchnęła, a potem
wybuchnęła szyderczym chichotem, który niemal natychmiast przeszedł w coś,
co równie dobrze mogło być kaszlem, jak tłumionym łkaniem.
- Inni też. Matka wykorzystywała mnie, żeby przytrzymać przy sobie
ojca, kiedy w ich małżeństwie coś zaczęło szwankować. Zagroziła, że nigdy
mnie więcej nie zobaczy, jak odejdzie. Więc został, porzucił myśl o rozwodzie.
Bo mnie kochał! Zginął w wypadku samochodowym, jak miałam siedem lat. Od
razu przestałam być matce potrzebna. Wyobraź sobie, ona wcale nie umarła.
Żyje, tylko po prostu mnie zostawiła, wyrzuciła jak śmieć! Oddała do adopcji,
zrzekła się praw. I zniknęła z mojego życia, tyle ją widziałam.
- Boże!
Jason aż pobladł, lecz Dani, nie zwracając na niego uwagi, ciągnęła dalej.
Skoro już raz zaczęła, chciała wyrzucić z siebie wszystko, do końca, cały
dławiony, tłumiony przez lata żal, ból, lęk, cierpienie i całą gorycz!
- Sophie i Joe mnie adoptowali. Co z tego? Byłam im potrzebna tylko
jako ten cholerny katalizator. Dorobili się własnych dzieciaków i od razu
zeszłam na dalszy plan. A ty? Dla ciebie wystarczająco dobre jest tylko to, co
najlepsze, prawda? Matki dla twoich dzieci również dotyczy to wspaniałe po-
wiedzonko! Musi być mądra i piękna, żeby ci mogła dać godnych
spadkobierców. Dziedziców twojego imperium. Następnych w dynastii. Z klasą.
Jak z najlepszej hodowli...
R S
- 121 -
Niemal całkowicie już wyczerpana, dziewczyna nagle ucichła. Jason
spoglądał na nią przez dłuższą chwilę w milczeniu, aż w końcu... wybuchnął
gromkim śmiechem.
- Musi być mądra, powiadasz? To dlaczego plecie na mój temat takie
koszmarne androny? I musi być piękna? A czy miała ostatnimi czasy okazję
zerknąć w lustro?
- Teraz jestem chora, przecież wiesz - mruknęła z urazą w głosie i rzuciła
mu nadąsane spojrzenie.
- Wiem, wiem, mój ty głuptasie, żartuję - powiedział z dobroduszną
czułością. - Ale widzisz, chociaż wyglądasz, jak wyglądasz, nie kocham cię ani
trochę mniej niż przedtem. To znaczy kocham cię najmocniej, jak tylko
mężczyzna może na tym padole kochać kobietę!
- Nie wierzę ci - rzuciła Dani, lecz po jej oczach, w których mimo całego
lęku i powątpiewania błysnęły ogniki nadziei, widać było wyraźnie, że zaczyna
słabnąć w uporze.
- Uwierzysz - rzekł Jason z całkowitą pewnością siebie. - Przyjdzie czas,
że uwierzysz. Dowiodę tego, przysięgam. Ale teraz muszę się zająć czymś
innym. Trzeba cię doprowadzić do jako takiego stanu.
- Nie chcę, żebyś się mną zajmował, nie potrzebuję! - buńczucznie
zaprotestowała Dani.
Ledwie jednak zdążyła wypowiedzieć te słowa, zbuntowany żołądek
znowu pokazał jej, co potrafi. Czując gwałtowny skurcz i falę mdłości, z jękiem
rzuciła się w stronę łazienki. Pewnie by wcale tam nie dobiegła, lecz przy
swoich zawrotach głowy i ogólnym osłabieniu zwaliła się gdzieś po drodze na
podłogę, gdyby nie pomoc Jasona.
- No, rzeczywiście, całkiem nie ma potrzeby, żebym się tobą zajął -
mruknął z odrobiną niezłośliwej ironii, kiedy było już po wszystkim.
Delikatnie przetarł jej twarz wilgotnym ręcznikiem. Drżała na całym
ciele, nie miała już siły dłużej się odcinać. Gdy ją objął i zaczął ostrożnie
R S
- 122 -
prowadzić z powrotem do sypialni, z ulgą oparła na jego ramieniu swą
skołataną, obolałą głowę.
Ulokował ją w pościeli, okrył i podał termometr. Wyszedł do łazienki,
wrócił z mokrym ręcznikiem, zrobił jej okład na czoło. Po chwili sprawdził tem-
peraturę, Strząsnął termometr, odłożył.
- No, no, koniecznie musisz coś wypić, bo się odwodnisz - mruknął
kiwając głową i wyszedł do kuchni.
Za kilka minut wrócił, z filiżanką. Postawił ją na stoliku obok łóżka,
pomógł Dani usiąść.
- Co to jest? - spytała podejrzliwie, wskazując oczyma na parujący napój.
- Ciepła herbata. Dobrze ci zrobi. Na żołądek też.
- Nie chcę herbaty. Już próbowałam się napić.
Katastrofa...
- Pewnie dlatego, że wypiłaś za dużo naraz. Przy takich sensacjach trzeba
popijać po troszeczku, z przerwami. Ale przez cały czas. Inaczej grozi od-
wodnienie, a to rzecz znacznie poważniejsza niż sama grypa.
Pociągnęła niewielki łyczek. Udało się! Co za ulga dla spieczonego
gardła! Po kilku minutach jeszcze jeden. I jeszcze... W końcu usnęła.
Kiedy się obudziła po mniej więcej trzech godzinach, miała wrażenie, że
gorączka jej trochę opadła. Wciąż czuła jednak dokuczliwy, nieznośny ból
pleców i głowy. I kompletne ogólne wyczerpanie.
Jason ponownie napoił ją herbatą. Rozmasował plecy. Usnęła. Obudziła
się. Herbata, masaż... cierpliwie powtarzał tę samą procedurę.
Kuracja zaczęła skutkować. Pod koniec dnia Dani miała się już
zdecydowanie lepiej. Jason nakarmił ją sucharkami i bulionem. Później,
owiniętą w koc, usadowił na kilka minut w fotelu i zmienił w tym czasie pościel.
Kładąc się z powrotem chciała mu powiedzieć, że już da sobie radę, żeby wracał
do domu. Lecz nim zdążyła wyrzec słowo - usnęła.
R S
- 123 -
Gdy obudziła się rano, nie miała już w ogóle gorączki. Ustąpiły również
całkowicie mdłości. Pozostało tylko osłabienie. No i wrażenie wyjątkowej
nieświeżości, zaniedbania po tych kilku okropnych dniach.
Postanowiła wziąć prysznic. Wstała z łóżka. Sypialnia zakołysała się jej
pod stopami, zawirowała w oczach. Musiała chwycić się czegoś i mocno przy-
trzymać, żeby nie stracić równowagi. Nie zrezygnowała jednak. Powoli, krok za
krokiem, wciąż szukając jakiegoś oparcia, ruszyła w stronę łazienki. Była mniej
więcej w połowie drogi, kiedy do pokoju wszedł Jason.
- Cóż ty, u licha, najlepszego robisz? Natychmiast wracaj do łóżka! -
skarcił ją.
Znów tracąc równowagę, dziewczyna chwyciła się szafy. Natychmiast
podbiegł do niej, wsparł ramieniem i zaczął prowadzić w stronę posłania.
- Nie, Jason, proszę cię, nie! Ja naprawdę muszę się wykąpać.
Zawahał się.
- Proszę cię - nie dawała za wygraną. - Czuję się tak nieświeżo.
- No, niech będzie, kąpiel powinna nawet dobrze ci zrobić. Tylko
pamiętaj, drzwi od łazienki mają zostać otwarte, będę przy nich dyżurował i
jakby co, zaraz wchodzę!
Zaprowadził ją do łazienki, napuścił do wanny ciepłej wody. Widząc, że
Dani jakoś nie kwapi się z rozbieraniem, parsknął śmiechem.
- No, dobrze, dobrze... Już sobie idę. Ale pamiętaj, jestem obok. Jak
usłyszę podejrzany odgłos - wchodzę. Jak za długo nic nie będę słyszał - tak
samo, nieważne, czy to wypada, czy nie.
Wyszedł. Stanął tuż obok drzwi. Przez kilka minut spokojnie wsłuchiwał
się w dobiegające z łazienki delikatne pluskanie. Ledwie jednak woda zaczęła
tryskać z prysznica, zawołał:
- Dani, co ty tam wyprawiasz?
- Nic, nic. Dalej siedzę w wannie. Tylko się spłukuję.
- Aha.
R S
- 124 -
Znów trochę poczekał w milczeniu. Woda zaczęła z bulgotem spływać z
odkorkowanej już wanny. Nagle rozległo się jakieś głuche łupnięcie.
- Co u licha... - zaczął Jason.
Machnął jednak ręką i zamiast kończyć pytanie zajrzał do środka, chcąc
sprawdzić na własne oczy, co się stało. Dani usiłowała wyjść z wanny, jednak,
skrajnie osłabiona, nie dała rady i pośliznęła się. Niewiele myśląc, Jason
podbiegł do niej, ujął ją pod ramiona i wyciągnął.
- Co robisz! - krzyknęła, rozpaczliwie usiłując osłonić się jakoś rękoma.
Jason zdawał się zupełnie nie zauważać jej zażenowania.
- Dani, dlaczego zmoczyłaś sobie włosy? - zaczął się dopytywać z
przyganą i przejęciem. - Z mokrą głową możesz się teraz łatwo przeziębić,
nabawić zapalenia płuc!
- Wyjdźże stąd w końcu, przecież jestem nie ubrana!
Podniesiony, trochę aż piskliwy głos dotarł w końcu do Jasona, którego
myśli zaprzątało dotąd coś zupełnie innego niż fakt, że Dani stoi przed nim w
stroju Ewy i po prostu się wstydzi. Uśmiechnął się. Darował sobie dalsze
wyrzuty i pouczenia natury medycznej. Zerknął na nią zupełnie innym, już nie
wyłącznie opiekuńczym, ale i z lekka pożądliwym wzrokiem. Mruknął z cicha:
- Ależ ty jesteś piękna...
Na moment spotkały się ich spojrzenia. Dziewczyna szybko spuściła oczy
i zarumieniła się.
- Jason, bardzo cię proszę... - szepnęła. Uśmiechnął się czule. Sięgnął po
duży, kąpielowy ręcznik i starannie ją okrył.
- Nie wstydź się, kochanie - odezwał się łagodnym, trochę stłumionym
głosem. - Naprawdę nie masz czego. Jesteś taka piękna. A poza tym... Tak czy
inaczej, za kilka tygodni zostaniesz moją żoną, więc nie musisz być teraz taka
dzika.
Z powagą spojrzała mu w oczy.
- Przecież zerwałam nasze zaręczyny, zapomniałeś?
R S
- 125 -
Dokładnie, metodycznie zaczął osuszać całe jej ciało.
- Jak tylko wyzdrowiejesz - kontynuował, ignorując całkowicie to, co
przed chwilą powiedziała - weźmiemy cichy ślub. Żadnych gości, żadnego
zbiegowiska, tylko najbliższa rodzina...
- Jason, przecież nie możesz w ten sposób... - przerwała mu te wywody.
W tonie jej głosu nie było jednak tego, co wcześniej, przekonania. Jakby
nie była tak całkiem pewna, że ma rację. Jakby wcale nie chciała mieć racji.
Jakby już prawie była przeświadczona, że jej nie ma! Przecież, jeśli mężczyzna
dobrowolnie decyduje się odłożyć na bok wszystkie swoje sprawy i pełnić
wobec kobiety rolę niańki, pielęgniarki, to chyba jednak musi ją kochać, choć
troszeczkę, pomyślała.
- Dani, nie mówmy teraz o tym, co mogę, a czego nie. Odłóżmy to na
później, dobrze? - zaproponował ugodowo. - Tymczasem chodź do łóżka.
Wysuszę ci te włosy.
Usadowił ją w pościeli. Podał świeżą koszulę, włączył suszarkę. To, co
nastąpiło, podziałało na Dani niczym najbardziej ekscytująca, najbardziej wy-
rafinowana pieszczota. Jego bliskość. Strumień ciepłego powietrza. Delikatny
dotyk silnej, męskiej ręki, gdy sprawdzał, czy włosy są już wystarczająco pod-
suszone.
- Och, Jason, tak mi teraz dobrze - szepnęła, opadła na poduszkę i...
usnęła, nim on zdążył wyłączyć suszarkę.
Uśmiechnął się, spoglądając na jej spokojną, pogodną twarz. Okrył
dziewczynę starannie aż po podbródek, pocałował delikatnie w czoło. Cicho, na
palcach wyszedł z sypialni.
Z miejsca skierował się do gabineciku. Znalazł notes z adresami i
telefonami, otworzył na literze „E" z nazwiskiem Edwardsów i wykręcił numer.
Odebrała Sophie.
- Pani Edwards, mówi Jason St. Clair - odezwał się, rozpoznawszy jej
głos. - Myślę, że powinniśmy porozmawiać...
R S
- 126 -
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Dani spała spokojnie do samego południa. Kiedy się obudziła, Sophie i
Joe siedzieli już przy jej łóżku.
- Co tu robicie? - zapytała zdziwiona.
- Nic, po prostu jesteśmy razem z naszym chorym dzieckiem - odparła z
łagodnym uśmiechem matka, głaszcząc ją po ręce.
- No właśnie, jesteśmy - mruknął Joe. - I bylibyśmy wcześniej, gdybyś
nas wezwała.
Dani dostrzegła w oczach ojca rodzaj wyrzutu. Zrobiło jej się trochę
głupio, nerwowym gestem zaczęła skubać brzeg koca.
- To on wam powiedział, prawda? - zapytała.
- Tak, kochanie. O wszystkim! - Sophie zamilkła na chwilę, a potem
chwyciła Dani za rękę i zaczęła mocno ją ściskać. - Kochanie, tak nam przykro!
Krzywdziliśmy cię i nawet nie wiedzieliśmy, że to robimy! Kiedy Jason nam
opowiedział, co czułaś przez wszystkie te lata, przeżyliśmy szok, prawdziwy
szok. Kochanie, nie mieliśmy pojęcia, naprawdę! Kochamy cię przecież, zawsze
kochaliśmy. Kiedy się u nas zjawiłaś, kiedy zostałaś z nami, byliśmy naj-
szczęśliwszymi ludźmi na świecie. Nasza córeczka! Takie śliczne małe
stworzonko z ciemnymi włoskami i dużymi niebieskimi oczkami! Takie
cudowne... Szybko okazało się, że również bardzo zdolne, bardzo inteligentne...
Tak bardzo, że aż nas onieśmielało... No, bo spróbuj zrozumieć - Sophie,
speszona, zakłopotana, zafrasowana, z trudnością wypowiadała to, co leżało jej
głęboko na sercu - jesteśmy przecież, ja i Joe, zwykłymi, przeciętnymi ludźmi.
Prostymi, bez wyższych aspiracji, bez wykształcenia... A ty byłaś taka...
nadzwyczajna. Inna od wszystkich dzieci. Nad swój wiek mądra, rozsądna. I
jeszcze... jakby to nazwać... taka... niezależna, samowystarczalna, zamknięta w
sobie. Nigdy niczego się nie domagałaś, na nic się nie skarżyłaś, nie prosiłaś o
pomoc w żadnej sprawie. Skupiona, zdecydowana szłaś swoją własną drogą.
R S
- 127 -
Obok nas. Czasami wyglądało na to, że nas zupełnie nie potrzebujesz. Że nie
bylibyśmy w stanie zaspokoić żadnej z twoich potrzeb! Chad i Charlene... Te
małe diabełki bez przerwy szalały, zawracały głowę, broiły. Trzeba było
poświęcić mnóstwo uwagi i zachodu, żeby ich w ogóle upilnować. Wymagania
też miały niewąskie. Ja chcę to, mnie daj tamto, a dlaczego tylko jemu, a czemu
tylko jej! Chad do dziś niewiele się zmienił, chociaż to już dorosły chłopak i
dzięki tobie student. No właśnie, sama wiesz najlepiej, jak bezczelnie ten
huncwot potrafi z człowieka ciągnąć. Ale cię kocha, Dani, nie powinnaś w to
wątpić!
- No a Charlene? Też kocha? - W pytaniu Dani gorycz mieszała się z
ironią. - Przecież ta dziewczyna... Zupełnie nie wiem, dlaczego... Po prostu mnie
nie znosi, nie cierpi!
- Zazdrość, Dani, zwyczajna zazdrość, nic więcej. O urodę, o zdolności, o
każdy sukces. O wszystko, czego jej brakowało i brakuje. Szczeniacka zazdrość.
Żona i matka, a ciągle się zachowuje jak jakaś głupia koza. Może jeszcze z tego
wyrośnie, miejmy nadzieję...
Sophie chwyciła Dani za rękę, przytuliła dłoń córki do swego policzka.
- Kochanie! My po prostu nie wiedzieliśmy, jak z tobą postępować.
Przerastałaś nas jakoś. Ale kochaliśmy cię zawsze bardzo, wcale nie mniej niż
bliźnięta. Nie umieliśmy ci tego okazać, to fakt - przyznała z ogromnym
poczuciem winy. - Ale naprawdę kochaliśmy cię i kochamy, uwierz,
przysięgam!
Pod wpływem ogromnych emocji Danielle nie była w stanie ani wykonać
żadnego ruchu, ani wydobyć z siebie głosu. Wzruszenie ściskało jej gardło,
zmuszało podbródek i dłonie do nie kontrolowanego drżenia, napędzało do oczu
łzy. Próbowała je pohamować, lecz nie mogła, nie dawała rady. Zapłakanym
wzrokiem spojrzała na rodziców. Byli również wzruszeni, a przy tym
zawstydzeni, zakłopotani. Patrzyli na nią niemal błagalnie. I tak bardzo
wyczekująco.
R S
- 128 -
- Ja... też... was... kocham - wykrztusiła w końcu, pozwalając łzom
swobodnie spływać po policzkach.
Sophie rzuciła się ku niej, wzięła ją w ramiona. Przytuliła mocno, zaczęła
leciutko kołysać. Płakały razem...
Zbliżył się do nich Joe, objął obydwie. Jemu, powściągliwemu, zawsze
zapracowanemu, małomównemu mężczyźnie również zaszkliły się oczy. Oto
wreszcie spotkali się wszyscy troje: matka, ojciec i córka. Wreszcie naprawdę
odczuli wzajemną bliskość, przywiązanie, miłość. I wdzięczność wobec losu, że
w końcu pozwolił im odzyskać to, czego każdemu z nich brakowało na swój
sposób przez całe długie lata!
Kilka godzin później, gdy Sophie i Joe odjechali już do domu, w
mieszkaniu Dani ponownie zjawił się Jason. Stanąwszy w drzwiach sypialni, ze
skrzyżowanymi na piersi rękoma, spojrzał uważnie na nią. Leciutko, pytająco
uniósł jedną brew.
- Wściekła?
- A właśnie, że nie! - odpowiedziała z ciepłym uśmiechem. - Zbyt
wdzięczna, żeby się złościć.
- Gotowa, żeby porozmawiać o nas?
- Tak - szepnęła niemal bez tchu.
Jason uśmiechnął się, podszedł bliżej, usiadł na brzegu łóżka. Pochylił się,
ujął Dani za podbródek i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy.
- Posłuchaj więc uważnie, moja ty, nowoczesna kobieto, niech ja też mam
dziś szansę rozwiać twoje obawy i wątpliwości. Oto oświadczam ci uroczyście,
że powodem, dla którego chcę się z tobą ożenić, jedynym powodem,
podkreślam, jest miłość! Kocham cię, Dani - kontynuował dźwięcznym i
całkowicie poważnym tonem po króciutkiej pauzie na zaczerpnięcie głębszego
oddechu. - Kocham w tobie wszystko, łącznie z wadami i słabostkami.
Chciałbym stale trzymać cię w ramionach, prowadzić przez życie chroniąc
przed wszystkim, co mogłoby cię zranić i przed wszystkimi, którzy mogliby cię
R S
- 129 -
skrzywdzić. Kocham cię teraz, gdy jesteś młoda, cudowna, atrakcyjna. I będę
kochał zawsze, także jako zrzędliwą siwowłosą staruszkę. Kocham cię, Dani,
uwierz mi!
Pochylił się, żeby pocałować ją w usta.
- Złapiesz grypę... - szepnęła.
- Twój pocałunek, o pani mego serca, wart jest nawet życia, a nie tylko
banalnej grypy. Nie powstrzymałbym się przed nim za żadną cenę - od-
powiedział z lekko żartobliwą powagą.
A potem pogładził ją po policzku i dodał już całkowicie serio:
- Kocham cię, Danielle Edwards, całą duszą, całym sercem. Od ciebie też
nie chcę niczego więcej, poza miłością. No i obietnicą, że zostaniesz moją żoną!
Dziewczyna w milczeniu słuchała jego słów. Rozumiała, co do niej mówi,
lecz wciąż nie mogła uwierzyć, że ten cudowny, taki troskliwy, taki opiekuńczy,
a przy tym mocny, zdecydowany, nieugięty mężczyzna jej pragnie! Właśnie jej!
Tylko jej!
To przecież wprost nieprawdopodobne, a jednak. Jednak prawdziwe,
musiała przyznać. W twarzy, oczach i głosie Jasona nie dało się wychwycić ani
odrobiny fałszu, ani śladu obłudy. Była tylko szczerość, ogromne pragnienie i
niekłamane uczucie!
Dani poczuła nagle, że serce po prostu wyrywa się jej z piersi, pracując
głośno i szybko, na najwyższych obrotach. I że po raz drugi tego dnia napływają
jej do oczu łzy.
Rozpłakała się ze szczęścia, zupełnie już nie dbając o to, że takie babskie
łzy raczej nie przystoją nowoczesnej kobiecie, samodzielnej, niezależnej,
wykształconej businesswoman. Cóż, businesswoman może i nie wypada płakać,
ale takiej niedoświadczonej, dziewiczo zakochanej kobiecie jak ja... - pomyślała
z odrobiną pobłażliwej autoironii. I odezwała się stłumionym, drżącym, lecz
całkowicie już wolnym od wszelkich wątpliwości i lęków głosem:
R S
- 130 -
- Ja też cię bardzo kocham, Jasonie. I niczego na świecie bardziej nie
pragnę niż tego, byśmy zostali mężem i żoną!
R S