Cook Glen Imperium grozy 02 Pazdziernikowe dziecko

background image

FPRIVATE "TYPE=PICT;ALT=UUK Quality

Books"

UUK Quality Books

Background color:

black

white

Font family:

Tahoma

Georgia

Times

Glen Cook

Październikowe dziecko
Tom drugi cyklu „Imperium grozy”

Jan Karłowski

Data wydania oryginału: 1980
Data wydania polskiego: 1999
Wydanie I

Spis treści

JEDEN: Lata 994-995 OUI; – Na świat przychodzi dziecko

DWA: Rok 1002 OUI; – Dom i serce

TRZY: Rok 1002 OUI; – Długie zbrojne ramię Adepta

CZTERY: Rok 1002 OUI; – Ścieżka coraz węższa

PIĘĆ: Lata 995-1001 OUI; – Ich niegodziwość kazi ziemię

SZEŚĆ: Rok 1002 OUI; – Najemnicy

SIEDEM: Rok 1002 OUI; – Do Kavelina

OSIEM: Rok 1002 OUI; – Kampania przeciwko rebelii

DZIEWIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Życie rodzinne

DZIESIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Domykające się kręgi

JEDENAŚCIE: Rok 1002 OUI; – Coraz bliżej

DWANAŚCIE: Lata 1002-1003 OUI; – Komplikacje i nowe kierunki rozwoju sytuacji

TRZYNAŚCIE: Lata 1001-1003; – Ślepi w swej niegodziwości trwają w swym szaleństwie

background image

CZTERNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Drogi do Baxendali

PIĘTNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Baxendala

SZESNAŚCIE: Lata 1003-1004 OUI; – Cienie śmierci

JEDEN: Lata 994-995 OUI;

Na świat przychodzi dziecko

[top]

I. Sprawił, że osłoniła go ciemność

Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z bezksiężycowego nieboskłonu
zimowej nocy — tylko cień na tle gwiazd — a kiedy zatrzymywał się, lądując na
parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku Krief, jego wielkie
skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask! Złożył je, zwinnym, ledwie do-
strzegalnym ruchem, otulając się w nie niczym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpa-
trywał się w ciemność wnętrza wieży oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłu-
chując, przekrzywiał z boku na bok głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił
jednak najlżejszego odgłosu, nie wypatrzył nawet drgnienia i wcale mu się to nie
spodobało, oznaczało bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki.

Ostrożnie, pełen obaw — miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w nim
trwogę — opadł na zimną posadzkę. Panujące w środku ciemności, nieprzeniknione
nawet dla jego przystosowanych do widzenia w mroku oczu stanowiły znakomitą po-
żywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież człowiecze
zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w środku? A jednak zebrał się na
odwagę i ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając kryształowy sztylet u boku, a w
drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę. Niemy strach nabrzmiewał jękiem w gar-
dle. Nie należał do istot cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby
się w tym przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z mieszaniny grozy i miłości
uczucie, jakim darzył swego pana.

Kierując się najlżejszymi echami szeptów, które tylko on był w stanie wychwycić,
odnalazł wreszcie drzwi. Strach zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że
wszystko jest tak spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił — dalszą drogę
blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z gatunku tych, które potrafią podnieść
wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w stal ludzi. Jednak nie był zu-
pełnie bezbronny. Wizyta w tym miejscu stanowiła główny manewr operacji, za którą
stały niesamowicie drobiazgowe przygotowania. Z sakiewki wyjął purpurowy klejnot
i cisnął nim w głąb korytarza. Klejnot potoczył się z głośnym stukotem. Wstrzymał
oddech. Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło ja-
skrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z drogi, przenosząc na
jedną z płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z trzema wymiarami wyzna-
czającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę między długimi kościstymi palcami,
za którymi skrył przerażone oczy. Wszystko w porządku. Podszedł do drzwi i bezgło-
śnie je otworzył.

Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już ogarek. Po przeciwnej
stronie komnaty, w szerokim łożu z czterema słupkami podtrzymującymi jedwabny

background image

baldachim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i delikatna, jednak wszystkie te
cechy nie miały dlań najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych
płci. Nie dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty — przynajmniej te z gatunku cielesnych.
Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna jaskinia i
towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w jego oczach była tylko przedmiotem
poszukiwań wzbudzającym strach i litość, jedynie naczyniem, które może się przy-
dać.

Kobieta (ledwie wyrosła z wieku dziecięcego — jej ciało dopiero zaczynało nabierać
kobiecych krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego
człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów. Pośpiesznie za-
czął gmerać w sakiewce. Wyszperał owinięty w skórę kłębek wilgotnej bawełny i
podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu nie sprowadziły spokojnego
snu. Zadowolony, ściągnął z niej pościel i rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z sa-
kiewki wydobył swój ostatni skarb. Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których
celem było niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z kolei stanowiło
gwarancję powodzenia nocnej misji.

Gardził samym sobą za zimną krew, z jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził
całą operację do końca. Przywrócił kobietę i łoże do poprzedniego stanu i cicho wy-
szedł z komnaty.

Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i skruszył na proch, aby ostrzegawcze za-
klęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak
jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść
kryształowego sztyletu. Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go
użyć. Nienawidził przemocy.

II. Patrzy oczyma wroga

Dziewięć miesięcy i kilka dni później. Październik — znakomity miesiąc na mroczne
i dziwne czyny, kiedy czerwone i złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cu-
dami. Kiedy chłodny wiatr o sosnowej woni niesie ze sobą z wysokich partii Kapen-
rungu obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a na tle tego
wszystkiego nabrzmiewają i dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się wciąż jeszcze
jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym kęsem sierpnia,
spychającym w niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty pomiędzy dwie odsłony ja-
sności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo nabierały rozpędu, tocząc się ze
wzgórza czasu, póki z końcowym pluskiem nie zatonęły wszystkie w czarnej studni, z
której pozostała część roku wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego
wspinania się ku szczytowi góry w pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przy-
padała noc poświęcona wszystkiemu, co bezbożne — noc bluźnierczych czynów.

Miasto Kriefa — Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe, biorąc
pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z Pomniejszych Królestw.
Jego ulic praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie mieli zamiaru trwonić swoich zy-
sków na zamiataczy, a biednych nękały inne zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły
starożytne slumsy, a resztę — bogate rezydencje albo budowle przekazane na domy
handlowe kupców, którzy przez przełęcz Savernake przybywali do miasta ze
Wschodu. Rezydencje szlachty zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgroma-
dzenia. Pozostałą część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w zamkach i posia-
dłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze swoich niewolników.
Przestępczość w mieście była właściwie niewielka, a podatki wysokie. Każdego dnia

background image

ludzie umierali z głodu albo od jednej z setek grasujących w nim chorób, korupcja w
rządzie była powszechna, mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z
zajadłością, mogącą w każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A więc było to nor-
malne miasto w sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj słabych.
O jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał tutaj dwór, oraz to, iż
było końcowym etapem karawan przybywających ze Wschodu. Z niego właśnie pły-
nęły na Zachód orientalne bogactwa; a docierały do niego najlepsze towary produko-
wane w państwach wybrzeża. Jednak pewnego dnia w końcu października, kiedy
przebudziło się zło, oto cóż można w nim było zobaczyć:

Niedzielny poranek po deszczu i starego człowieka w obszarpanym grubym płaszczu,
któremu bardzo przydałaby się kąpiel i golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi
domu bogacza, a na podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu
się na duszy, gdy pomyślał o miedziakach w sakiewce. Zachichotał. Potem jednak do-
bry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął, spojrzał w głąb uliczki i
ruszył w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał grzechoczące donośnie w ciszy
poranka turkotanie stalowych obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na
moment, podrapał w kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i ruszył
biegiem. W ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania.

Człowiek z ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i powoli wędrował w kierunku,
w którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z posiwiałą postrzępioną brodą.
Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem pchał wózek po mo-
krym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie przyglądał się tyl-
nym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił głową. Mamrocząc coś pod
nosem, wyszedł z uliczki i ruszył w stronę terenów publicznych otaczających pałac
Kriefa. Bezlistne drzewa posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych
szkieletów w mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby
oblegały go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się.

— Pałac królewski.

Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci opierać się najeźdźcom i ulec
jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc
była w stanie go zniszczyć. Pomyślał o wygodach, o bogactwach kryjących się za
tymi murami i o nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę
do wykonania. Przykrą pracę. Zamki i królestwa nie upadają od pstryknięcia palcami.

Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom, wiekowemu bluszczowi
na południowej ścianie, wielkim bramom wychodzącym na zachód, na wschód oraz
licznym poternom. Chociaż drobnej szlachty wadzącej się z sobą było w Kavelinie
tyle co pcheł na psie, żaden konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były
dla baronów, którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z ich
strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję bezinteresow-
nego sędziego w ich sporach. Niekiedy jednak któreś z sąsiednich królestw zazdro-
snych o zyskowny handel ze Wschodem próbowało podboju, co szybko jednoczyło
zwaśnione domy.

Poranek powoli tracił swą świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się lu-
dzie. Starzec otworzył wózek, rozpalił węgle i wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz
ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła.

Tłum zamilkł. Kompania królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb,

background image

posłańcy na koniach wypadli z bramy z łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym
krańcom Kavelina i cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!”

Tłum zaczął wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość.

Drobny starzec uśmiechnął się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni
ciągłość dynastii tyrana, a ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia.
Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość nigdy nie
zgasną w ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak będzie mniej
okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat własnego gatunku była
raczej kiepska. Niektórzy w innym miejscu i w innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż
biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką.

Ostatni królewscy wyszli wreszcie z bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z
nastroju świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale. Starzec
ruszył razem z tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich żądza. Jednak nie w
głowie były mu przysmaki z wystawionych na dziedzińcu stołów. Pragnął wiedzy. I
to takiej, która uradowałaby włamywacza. Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono
wejść, zobaczył wszystko, co wolno było oglądać, i słuchał; szczególną uwagę
zwracając na obrośniętą bluszczem ścianę i wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjo-
nowany, popróbował nawet królewskiej szczodrości — kilkoma pierożkami przegnał
smak taniego wina — potem wrócił do swego wózka i zniknął z oczu w sieci uliczek.

III. Wraca na miejsce swej zbrodni

I znowu skrzydlaty człowiek opuścił się z nocnego nieba niczym migotliwy cień
mknący na promieniach październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Al-
lernmas, dziewięć miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w rozszeptanym
powietrzu, przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w swej niemrawej pamięci.
Znalazł właściwe okno, poszybował w jego stronę i zniknął w ciemnościach. Czerwo-
nooki cień w płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który jeszcze nie-
dawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się — druga wizyta to już ku-
szenie Losu. Coś może pójść źle.

Czarny kleks na chwilę wypełnił szczelinę w krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru,
potem na dół, na dziedziniec.

Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany był w pasie. Jeden z jej
końców przywiązał do belki ponad głową i w ten sposób wykonał swoje zadanie.
Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w powietrze, jednak postanowił zaczekać
na przyjaciela. Burla, wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karło-
waty stwór z przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie ni-
czym małpa, do której w istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się bo-
kiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego.

— Lecisz już? — zapytał Burla.

— Nie. Patrzę. — Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił zębaty uśmiech. On rów-
nież się bał, w każdej chwili mogła spaść na nich śmierć. — Zaczynam. — Zakręcił
się, wymamrotał coś i ściągnął plecak z grzbietu.

Ruszyli korytarzem, z którego skrzydlaty człowiek korzystał poprzednim razem.
Burla otrzymanymi instrumentami zlikwidował zaklęcia ochronne, potem sforsował

background image

nowy zamek w drzwiach królowej...

Zadane sennym głosem pytanie. Burla i skrzydlaty człowiek wymienili spojrzenia —
jak się okazało, ich obawy były usprawiedliwione, chociaż Mistrz zapewniał, że bę-
dzie inaczej. Jednak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentualność. Karzeł podał
skrzydlatemu tobołek, wyciągnął z sakiewki kruchą fiolkę, uchylił odrobinę drzwi i
wrzucił ją do wnętrza. Następne pytanie — wyraźniejsze, głośniejsze, bardziej lę-
kliwe. Burla wyciągnął z sakwy ciężką, nasączoną wodą materię, znowu wyjął to-
bołek z rąk skrzydlatego, podczas gdy tamten na skrzywionych ustach i nosie zawią-
zywał płótno.

Jeszcze jedno pytanie za drzwiami.

Kiedy Burla wszedł do środka, rozległ się krzyk, który rozbrzmiał echem w głębi ko-
rytarza. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet.

— Szybciej! — powiedział.

W ich kierunku zbliżały się echa podnieconych, przejętych głosów, którym towarzy-
szył szczęk metalu. Żołnierze. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe przeraże-
nie, chciałby już odlecieć. Ale nie mógł przecież porzucić przyjaciela. Świadomie sta-
nął tak, aby oznaczające drogę ucieczki okno mieć za plecami. Ostrze sztyletu rozja-
rzyło się. Skrzydlaty człowiek trzymał go wysoko ponad głową, tak że w ciemności
widać było tylko ostrze i odblask padający na jego odrażające oblicze. Ludzie rów-
nież mieli swoje strachy.

Trzej żołnierze weszli po schodach, zobaczyli go i zawahali się. Skrzydlaty człowiek
przysunął klingę do twarzy, rozpostarł skrzydła. Sztylet kąpał go w swej poświacie i
wyglądało, jakby wciąż rósł, całkowicie wypełniając sobą korytarz. Jeden z żołnierzy
skrzeknął coś zdjęty trwogą, potem umknął w dół po schodach. Pozostali mruczeli za-
klęcia.

Burla wrócił z dzieckiem.

— Idziemy już.

W jednej chwili był za oknem, a zejście po linie zabrało mu dosłownie kilka sekund.
Skrzydlaty człowiek pomknął za nimi i już w locie schwycił linę. Potem wzbił się,
kierując się ku tarczy księżyca w nadziei, że odciągnie uwagę od karła. W dole
wrzawa rozchodząca się niczym fale po powierzchni stawu dotarła już do najdalej
położonych komnat pałacu.

IV. Prowadza się ze stworami ciemności

W lesie Gudbrandsdal, królewskim rezerwacie, tuż za granicami Siedliska Vorgre-
bergu, kilkanaście mil od zamku Krief, pokrzywiony starzec patrzył w niechętnie peł-
gające płomyki ogniska i chichotał.

— Udało im się! Udało. Odtąd już tylko z górki.

Odziana w ciężką szatę zakapturzona postać po przeciwnej stronie ognia lekko ski-
nęła głową. Starzec, sprzedawca kiełbasek, był niegodziwy — w osobliwie czysty i
bezosobowy, chciałoby się rzec, figlarny sposób — ale tamten drugi był złem — zło-
śliwym, okrutnym czarnym złem.

background image

Skrzydlaty człowiek, Burla ani ich przyjaciele nie mieli pojęcia, że Mistrz wszedł z
nim w konszachty.

V. Śmiały w służbie swego Pana

Eanred Tarlson, wessoński kapitan królewskich, był żołnierzem o wielkiej sławie.
Jego dokonania podczas wojen El Murida stały się głośne wzdłuż i wszerz Po-
mniejszych Królestw. Los postawił wessońskiego chłopa, służącego w kompanii pie-
choty, tuż obok jego króla w momencie, gdy tamten otrzymał idiotyczną paskudną
ranę od rykoszetującej strzały. Eanred przywdział zbroję swego pana i przez wiele dni
powstrzymywał fanatyków. W wyniku tych działań zdobył sobie przyjaciela w ko-
ronie. Gdyby był nordmenem, pasowano by go na rycerza. Jednak w takiej sytuacji
wszystkim, co król mógł dla niego zrobić, był awans. Ostrogi rycerskie przyszły
wiele lat później. Był pierwszym wessończykiem, który zasilił stan rycerski od cza-
sów Przesiedlenia.

Eanred był królewskim rycerzem, szanowanym nawet przez wrogów. Powszechnie
znano jego uczciwość, lojalność i rozum. Cieszył się sławą człowieka, który nie po-
trzebuje uciekać się do zdrady i nawet w obecności króla nie zawaha się obstawać
przy swoim. Niewzruszenie trzymał się swych zasad. Wśród ludu znany był ze zwy-
cięstw w sądach bożych, które kończyły spory z sąsiednimi księstwami. Wessońskie
chłopstwo widziało w nim rzecznika swoich praw. Chociaż Eanred zabijał dla swego
króla, nie był bezwzględny ani okrutny. Był jedynie żołnierzem, bynajmniej nie wy-
niesionym ponad innych, którego jedyną ambicją była obrona swojego króla. Był to
więc człowiek szlachetny, jakich niewielu w Pomniejszych Królestwach.

Kiedy wybuchło zamieszanie, Tarlson przypadkowo znajdował się na dziedzińcu.
Pod wieżę królowej dotarł akurat w porę, by na tle tarczy księżyca dostrzec cień
skrzydlatego potwora ciągnącego za sobą cienką linkę, jakby łowił niewidzialne lata-
jące ryby. Bacznie obserwował tor lotu — stwór kierował się ku Gudbrandsdalowi.

— Gjerdrum! — zagrzmiał na swojego syna i giermka, który mu towarzyszył. — Ko-
nia!

Po kilku minutach galopował już przez Bramę Wschodnią. Zgodnie z wydanym roz-
kazem jego kompania miała natychmiast ruszać za nim. Być może tylko ścigam wiatr,
pomyślał, ale przynajmniej coś robię. Pozostali mieszkańcy pałacu piszczeli jak stare
baby przyłapane z zadartymi spódnicami. Ci nordmeńscy dworacy! Ich przodkowie
może byli twardzi, jednak dzisiejsze pokolenia składały się wyłącznie ze skretynia-
łych dandysów.

Dla galopującego konia droga do Gudbrandsdalu była krótka. Eanred zanurzył się w
gąszcz, przywiązawszy najpierw wierzchowca w miejscu, gdzie inni bez trudu go od-
najdą. Niemal natychmiast zobaczył ognisko. Wyciągnął miecz i zaczął podkradać się
w kierunku pełzających płomieni. Po chwili obserwował ukryty w cieniu, skrzydla-
tego stwora rozmawiającego z otulonym w koce starcem. Nie dostrzegł żadnej broni
bardziej niebezpiecznej niźli sztylet skrzydlatego. Sztylet... Jego ostrze delikatnie się
jarzyło.

Ruszył w kierunku ognia.

— Gdzie jest książę? — Klinga miecza pomknęła do gardła starca.

background image

Jego pojawienie się najwyraźniej wcale nie zaskoczyło tamtych dwóch, chociaż tro-
chę zrzedły im miny. Żaden nie odpowiedział. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet.
Tak, naprawdę lśnił. Magia! Eanred zmienił ułożenie klingi, osłaniając się. Monstru-
alna czerwonawa istota z ostrzem białego ognia mogła być bardziej niebezpieczna,
niźli się z pozoru wydawała.

W ciemnościach za Tarlsonem coś się poruszyło. Okutane w czarną materię ramię
sięgnęło w jego kierunku. Wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo i odwrócił się z
kocią zręcznością, równocześnie tnąc ostrzem z góry. Klinga przecięła powietrze... a
potem ciało i kość. Dłoń upadła obok ognia, wzniecając małe obłoczki popiołu, a
palce wciąż kurczowo zaciskały się i rozprostowywały niczym nogi umierającego pa-
jąka. Wrzask bólu i wściekłości poniósł się po lesie. Ale cios Eanreda był spóźniony
— wcześniej palce musnęły jego gardło. Cały świat nagle ogarnęło arktyczne zimno.
Skłonił się powoli jak podcięte drzewo i poczuł, że traci zmysły. Padając, odwrócił
się jeszcze; zobaczył najpierw ciemny zarys sylwetki istoty, która go powaliła, zasko-
czone twarze tamtych, potem odciętą dłoń. Plastyczna, potworna, pełzła z powrotem
ku swemu właścicielowi... Świat ogarnął mrok. Ale zatonął w ciemnościach, śmiejąc
się bezgłośnie. Los nie poskąpił mu przynajmniej jednego drobnego triumfu — zdołał
jeszcze przebić mieczem dłoń i wepchnąć ją w ogień.

VI. Ciężko mu na sercu, ale nie ustaje

Burla z dzieckiem w tobołku na plecach dotarł do ogniska swego Mistrza, gdy doga-
sały już ostatnie głownie i zdradziecki świt powoli wypełzał sponad gór Kapenrung.
Przeklął światło, a jego ruchy stały się jeszcze ostrożniejsze. Od czasu, kiedy opuścił
miasto, wszędzie galopowali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszystkich jego
umiejętności poruszania się wśród nocy. Przy ognisku zobaczył żołnierzy. Wcześniej
się bili. Ktoś został ranny. Koce Mistrza leżały rozrzucone, to był znak, że wszystko
w porządku, ale musi uciekać. Bezmiar nieszczęścia Burli był obecnie niczym w po-
równaniu z lękiem, że nie uda mu się wypełnić nałożonego nań zadania. Jego dzieło,
które powinno właśnie dobiec końca, w istocie dopiero się rozpoczynało. Zerknął w
kierunku jutrzenki, która barwiła niebo. Tak wiele mil do przebycia z dzieckiem przez
niespokojny kraj. Jak uniknąć mieczy dużych ludzi?

Musi spróbować.

Za dnia trochę sypiał, wędrował tylko wtedy, kiedy było całkowicie bezpiecznie. No-
cami natomiast gnał na złamanie karku, poruszając się tak szybko, jak tylko nogi były
zdolne go nieść, z rzadka zatrzymując przy jakiejś wessońskiej farmie, by ukraść coś
do zjedzenia lub mleko dla dziecka. Spodziewał się, że maleństwo może mu w każdej
chwili umrzeć, okazało się jednak nadnaturalnie wytrzymałe. Dużym ludziom nie
udało się go złapać. Wiedzieli, że się gdzieś w pobliżu kręci i że musiał mieć coś
wspólnego z napaścią na wieżę królowej. Przetrząsnęli cały kraj, płosząc tysiące roz-
maitych stworzeń z ich kryjówek. Aż nadszedł wreszcie czas, kiedy śmiertelnie znu-
żony wkroczył do jaskini wysoko w górach, w której zgodnie z poleceniem Mistrza
mieli się spotkać, gdyby coś ich rozdzieliło.

VII. Kiwają głowami, a ich usta wypluwają kłamstwa

Godzinę po porwaniu komuś w końcu przyszło do głowy, by sprawdzić, czy z Jej
Wysokością wszystko w porządku. Nordmeni najwyraźniej niezbyt dbali o swoją kró-
lową. Była obca, w wieku ledwie umożliwiającym macierzyństwo, i tak skromna, że
właściwie nikt nie poświęcał jej większej uwagi. Królową i niańkę znaleziono pogrą-

background image

żone w głębokim, nienaturalnym śnie. A przy piersi kobiety spało dziecko.

Po raz kolejny na zamku Krief zawrzało. To, co z początku wyglądało, krótko mó-
wiąc, na próbę przerwania sukcesji, najwyraźniej okazało się znacznie mniej — lub
bardziej — złowieszczym przedsięwzięciem. Po przedyskutowaniu sprawy z samym
królem, wydano wreszcie oświadczenie, iż książę spał dobrze, a całe podniecenie wy-
wołane zostało igraszkami wyobraźni strażników. Niewielu uwierzyło. Nie było
łatwo uznać, iż w istocie nic się nie stało. Szczególnie zainteresowane stronnictwa
wszczęły poszukiwanie lekarza i akuszerki, którzy byli świadkami narodzin, jednak z
początku nigdzie ich nie można było znaleźć — nastąpiło to dopiero znacznie póź-
niej. W uliczce slumsów odkryto tak zmasakrowane ciała, że ledwie możliwe do roz-
poznania. Wciąż szerzyły się plotki zadające kłam oświadczeniom króla, który spo-
tykał się z doradcami, dociekając ewentualnego celu napaści, zastanawiając się nad
krokami, jakie należało podjąć, oraz sposobami wyciszenia całej sprawy. Czas mijał,
a tajemnica się pogłębiała. Oczywiste stało się dla wszystkich, że nie zdobędą żad-
nych wyjaśnień, póki nie złapią skrzydlatego człowieka albo karła, którego strażnicy
widzieli wspinającego się niczym małpa po porośniętej bluszczem ścianie, albo jed-
nego z obcych, którzy najwyraźniej obozowali w Gudbrandsdalu. Karzeł przedzierał
się na wschód w kierunku gór. Po żadnym z pozostałych nie znaleziono śladu. Armia
skoncentrowała się więc na poszukiwaniach karła. Podobnie uczynili ci, którzy by do-
brze wiedzieli jak wykorzystać osobę księcia korony, gdyby wpadł im w ręce. Zbieg
umknął pogoni, a potem już nie wydarzyło się nic osobliwego. Król potwierdził, że
dziecko, które ma z królową, pozostaje jego potomkiem, przynajmniej jeśli chodzi o
kwestię dziedzictwa. Baronowie przestali nękać dziwnych obcych i zajęli na powrót
swoimi waśniami. Wessończycy powrócili do swych knowań, a kupcy do kantorów.
Przez rok o całej sprawie najwyraźniej zapomniano, chociaż niezliczone oczy śledziły
uważnie stan zdrowia króla.

DWA: Rok 1002 OUI;

Dom i serce

[top]

I. Bragi Ragnarson i Elana Michone

Elana Ragnarson cierpiała w milczeniu i czesząc miedziane włosy, wysłuchiwała na-
rzekań męża.

— Rachunki za fracht, faktury sprzedaży, konta debetowe, konta aktywów, ubezpie-
czenia, podatki! Co to za życie? Jestem żołnierzem, a nie cholernym kupcem. Nie zo-
stałem stworzony na to, by liczyć monety...

— Zawsze możesz wynająć księgowego.

Zbyt dobrze go znała, żeby dodać, iż fachowiec lepiej by poprowadził księgi. W każ-
dym razie i tak jego narzekania nie miały potrwać długo. Powodem była wiosna —
doroczna choroba mężczyzny, który zdążył już zapomnieć o trudach awanturniczego
życia. Wystarczy tydzień lub dwa, żeby sobie przypomniał ciosy miecza mijające cel
o włos, samotne posłania w lodowatym błocie, głód i fizyczną udrękę forsownych
marszów — z pewnością wtedy spokornieje. Nigdy jednak nie przezwycięży całko-
wicie nawyków wpojonych przez trolledyngjańską młodość. Po północnej stronie Gór

background image

Kracznodiańskich, gdy tylko lody puściły w zatokach, wszyscy mężczyźni wyruszali
na wojnę.

— Gdzie się podziała moja młodość? — skarżył się, równocześnie zaczynając ubie-
rać. — Kiedy byłem jeszcze młodzikiem, świeżo z Trolledyngji, wiodłem żołnierzy
przeciwko El Muridowi... Wynająć? Czy powiedziałaś: wynająć, kobieto? — Twarda
twarz o grubych rysach, otoczona kudłatą blond czupryną i brodą, na moment poja-
wiła się w lustrze obok jej oblicza. — Ściągnąć na siebie jakiegoś złodzieja, który za
plecami będzie mnie okradał za pomocą liczb na papierze? Kiedy z Szydercą i Haro-
unem darliśmy skórę z itaskiańskich kupców, nawet mi się nie śniło, że sam obrosnę
w tłuszcz, podobnie zresztą jak utyła moja sakiewka. To były czasy. Wciąż jeszcze
nie jestem za stary. Co to jest trzydzieści jeden lat? Ojciec mojego ojca walczył pod
Ringerike, kiedy miał osiemdziesiątkę...

— I tam też został zabity.

— No, tak. — Grzmiącym głosem dalej wychwalał czyny krewnych.

Ale każdy z nich, czego Elana nie omieszkała mu wytknąć, zginął daleko od domu.
Żaden nie umarł ze starości.

— To wina Harouna. Gdzie on się podziewał przez ostatnie trzy lata? Jeśli się po-
każe, będziemy jeszcze mogli wyruszyć na niezłą przygodę.

Elana upuściła grzebień. Poczuła na grzbiecie skrobanie chłodnych mysich łapek stra-
chu. To już było niedobrze. Skoro zaczynał tęsknić za tym łotrem bin Yousifem, zna-
czy, że gorączka osiągnęła punkt krytyczny. Gdyby jakimś kaprysem losu tamten jed-
nak się pokazał, Bragi mógłby dać się wciągnąć w jakiś kolejną szaleńczą, misterną
intrygę.

— Zapomnij o tym rzeźniku. Czy on coś kiedyś dla ciebie zrobił? Od czasu, jak się
poznaliście, tylko pakował cię w kłopoty. — Odwróciła się.

Bragi zamarł z naciągniętą jedną nogawką workowatych spodni, drugą stopę trzymał
uniesioną nad podłogą. Powiedziała rzecz zupełnie niewłaściwą. Przeklęty Haroun!
Jak udało mu się zapanować nad mężczyzną upartym niczym osioł i niezależnym?
Podejrzewała, że stało się tak dlatego, iż bin Yousif miał swoją sprawę — trwającą
już od dziesięcioleci wendetę przeciwko El Muridowi, która kładła się cieniem na
każdej jego myśli i działaniu. Tego rodzaju poświęcenie zemście do głębi poruszało
kogoś takiego jak Bragi. Na koniec, chrząknąwszy, Ragnarson dokończył ubierania
się.

— Pomyślałem sobie, że dzisiaj pojadę do Szydercy. Powspominać.

Westchnęła. Przeszłość była najgorsza. Może dzień spędzony w lesie osłabi trochę
jego pragnienie włóczęgi. Może następnym razem powinna zostać w domu, gdy on
pojedzie do Itaskii. Samotna noc na Południowej Ulicy Nabrzeżnej mogła stanowić
właściwe lekarstwo na jego chorobę.

— Tato? Jesteś ubrany?! — zawołał przez otwarte drzwi sypialni ich najstarszy syn,
Ragnar.

— Tak. Czego chcesz?

background image

— Przyszedł jakiś człowiek.

— Tak wcześnie? Włóczęga szuka jałmużny? Powiedz mu, że w następnym domu na
północ mają miękkie serca. — Zachichotał.

Następny dom na północ należał do jego przyjaciela Szydercy, a znajdował się w
odległości dwudziestu mil.

— Bragi!

Jednego spojrzenie wystarczyło. Ostatni człowiek, którego odesłał na północ, był
handlarzem drewna, mającym w kieszeni poważny kontrakt z marynarką.

— Tak, moja droga? Ragnar? Powiedz mu, że za minutę do niego zejdę. — Poca-
łował żonę i wyszedł, zostawiając ją pogrążoną w niewesołych myślach.

Przygody. Sama poznała ich smak. Ale już dosyć, zamieniła żywot najemnego żołnie-
rza na dom i dzieci. Tylko głupiec porzuciłby to, co posiadali, aby w dalekim świecie
krzyżować ostrza z żądnymi krwi młodzieńcami i magami wojownikami. Potem
uśmiechnęła się. Jej również było odrobinę żal dawnych czasów.

II. Dziwny gość

Ragnarson zwlókł się po schodach do jadalni i rozejrzał po mrocznych kątach. Po-
mieszczenie było doprawdy ogromne. Dom stanowił równocześnie schronienie i for-
tecę. W ciężkich czasach mieszkała w nim niekiedy i setka ludzi. Zadrżał. Nikt nie
zadbał o rozpalenie porannego ognia.

— Ragnar! Gdzie on się podział?

Syn wyskoczył z wąskiego, łatwego do obrony korytarza wiodącego do frontowych
drzwi.

— Jest na zewnątrz. Nie chciał wejść do środka.

— Co? Dlaczego?

Chłopak wzruszył ramionami.

— Cóż, nie chciał, to nie chciał.

Idąc do drzwi, Ragnarson złapał ze stojaka na broń wysadzaną żelazem maczugę.

Przed drzwiami w bladym mglistym świetle wczesnego poranka czekał stary, na-
prawdę stary człowiek. Opierał się na kosturze i z namysłem wpatrywał w ziemię u
swych stóp. Nie była to postawa żebraka. Ragnarson rozejrzał się za koniem, lecz nie
znalazł. Wiekowy starzec nie miał również żadnego bagażu ani choćby jucznego
zwierzęcia.

— No dobrze, cóż mogę dla ciebie zrobić?

Po twarzy, która wydawała się stara jak świat, przemknął błysk uśmiechu.

— Wysłuchać.

— Hę? — Bragi zaczynał się robić niespokojny. Było coś w tym człowieku, w jego

background image

sposobie bycia...

— Wysłuchaj mnie. Słuchaj, a potem działaj wedle tego, co usłyszysz. Bój się dzie-
cięcia, co będzie zachowywać się jak kobieta. Strzeż się zewu kobiecych palców.
Niecała magia spoczywa w dłoniach czarowników.

Ragnarson chciał mu już przerwać, lecz przekonał się, że nie może wykrztusić słowa.

— Nie pożądaj korony bez klejnotów. Niebezpiecznie nosić ją na głowie. Wiedzie do
miejsca, gdzie z miecza nie ma żadnego pożytku. — Wygłosiwszy tę tajemniczą kwe-
stię, starzec zawrócił na trakt wiodący ku Drodze Północnej, gościńcowi łączącemu
Itaskię z Iwą Skołowdą.

Ragnarson zmarszczył czoło. To nie był jakiś byle staruszek niespełna rozumu. Jed-
nak nie przywykł do radzenia sobie ze starcami, którzy wygłaszali tajemnicze słowa, i
to na dodatek o tak wczesnych, leniwych godzinach poranka.

— Kim, u diabła, jesteś? — zagrzmiał.

Spośród drzew nadeszła słaba odpowiedź:

Stary niczym góra,
Żyje na gwieździe,
Głęboki jak prądy oceanu.

Ragnarson przeczesał brodę. Zagadka. No, cóż, szaleniec, nie ma wątpliwości.
Wzruszył ramionami, odpędzając te myśli. Należało jeszcze zjeść śniadanie, a potem
odbyć podróż do Szydercy. Nie było czasu na jakieś wariactwa.

III. Rzeczy, które kocha i których się lęka

Elana, która wszystko słyszała, nie potrafiła tak łatwo zapomnieć całego wydarzenia.
Z lękiem dostrzegła w nim zapowiedź tego, że Bragi być może znowu opuści dom w
pogoni za jakąś szaleńczą przygodą. Z wysokiego okna patrzyła na ziemie i lasy,
które wspólnie dla siebie wywalczyli. Pamiętała, jak późną jesienią przybyli na na-
daną im ziemię, tak odległą od wszystkich szlaków, że musieli wycinać ścieżkę w
gąszczu. Pierwsza zima była ciężka i mroźna. Wiatry i śnieżyce walące znad Gór
Kracznodiańskich zdawały się brać pomstę za katastrofę, jaką poprzedniej zimy, pod-
czas ostatniej kampanii Bragiego, przynieśli ze sobą w te góry. Krew dzieci i wilków
ochrzciła dziewiczą ziemię. Następnego roku na nowo wybuchł spór dotyczący staro-
żytnej granicy między Kamieńcem Prost a Itaskią. Bandyci, szybko wyposażeni przez
markiza Kamieńca Prost w uwierzytelniające listy, przeprawili się przez Srebrną
Wstążkę. Wielu z nich nie wróciło do domów, ale ziemia napiła się także krwi swych
obrońców. Trzeci rok był czasem niezmąconego szczęścia. Ich przyjaciele, Szyderca i
Nepanthe, zdołali wreszcie załatwić swoje sprawy i przyjąć własną koncesję
gruntową.

Rzeczy znowu przybrały zły obrót późną jesienią czwartego roku, kiedy to susza na
wschodnim brzegu Srebrnej Wstążki zmieniła ludzi z Kamieńca Prost w bandy roz-
bójników, które rząd całkowicie ignorował, póki grasowały tylko na jednym brzegu
rzeki. Niedaleko tylnego wejścia do domu, pośród wypalonych ruin stał spichlerz. Pół
mili dalej ludzie odbudowywali tartak. Mieli kontrakty na drewno do odbudowy
stoczni i Itaskii. Tym należało zająć się najpierw.

background image

Licząc żony i dzieci, pionierów razem było dwudziestu dwóch. Większość obecnie
nie żyła, spoczywali na zaszczytnych miejscach obok głównego budynku. Ona i Bragi
mieli szczęście, stracili tylko córkę, która urodziła się martwa. Zbyt wiele grobów jest
na cmentarzu. Razem pięćdziesiąt jeden. Przez całe lata dawni towarzysze Bragiego
oraz jej przyjaciele napływali do posiadłości, niektórzy zostawali tylko dzień lub dwa,
traktując to jako przerwę w podróży na następną wojnę, inni osiedlali się i umierali.
Zboże kiełkowało, dzieci rosły, bydło obrastało tłuszczem. Posadziła drzewa, które
jeszcze za jej życia mogły wydać owoce. Miała dom niemal tak przestronny i wy-
godny jak ten, który Bragi obiecywał jej przez te lata spędzone pod bronią. I wszystko
to nagle znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła je w kościach. Coś się miało wyda-
rzyć, coś strasznego.

Spojrzeniem powędrowała ku cmentarzowi. Stary Jack Pochodnia leżał w rogu obok
Dzikiego Willa, który zapłacił strzaskaniem czaszki za wyciąganie Ragnara spomię-
dzy ogiera i klaczy w rui. Co by sobie pomyśleli, gdyby Bragi teraz wszystko po-
rzucił? Jorgen Miklassen, zabity przez odyńca. Gudrun Ormsdatter, zmarła w dzieciń-
stwie. Rudy Lars, rozszarpany przez wilki. Jan i Mihr Krushka. Rafnir Dziurawe
Trzewiki, Zezowaty Marjo, Tandy Kulawiec.

Krew i łzy. Nic już ich nie wróci. Dlaczego więc pogrążać się w żałobnych myślach?
Rozklejasz się, kobieto. Czas płynie, a zawsze jest praca do wykonania. Co mężczy-
zna sprawił, kobieta musi znosić.

Maksymy w niewielkim stopniu poprawiły jej nastrój. Cały dzień ciężko pracowała,
dążąc do tego, by wyczerpanie przytłumiło jej obawy. Wieczorem, kiedy pastele za-
chodu rozpływały się w błękitach, ze wschodu nadleciała wielka sowa, trzykrotnie
okrążyła dom w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, nurkując i igrając
z sowami mieszkającymi pod okapem domu. Wkrótce pofrunęła w stronę posiadłości
Szydercy.

— Następny zły znak. — Westchnęła.

IV. Szyderca i Nepanthe z Ravenkraku

Siedziba Szydercy graniczyła bezpośrednio z posiadłością Ragnarsona. Status prawny
obu regulowała Itaskiańska Karta Królewska. Każdy na swoim terenie cieszył się
władzą i odpowiedzialnością barona — jednak bez jego przywilejów. Chociaż byli są-
siadami, obaj uznawali odległość dzielącą ich domy za nadzwyczaj dogodną.
Przyjaźnili się od końcowego etapu wojen El Murida, jednak żaden z nich nie potrafił
dłużej znieść towarzystwa drugiego. Odmienność wartości, jakimi kierowali się w
życiu, utrzymywała stosunki między nimi na skraju wrzenia. Wizyta za dnia, czasem
wieczór spędzony na wspomnieniach, jak to było kiedyś — dalej się nie posuwali.
Żaden z nich nie odznaczał się szczególną cierpliwością ani tolerancją.

Ragnarson przebył odległość jeszcze przed obiadem, udając przed samym sobą, że
oto znowu ściga El Murida z Hellin Daimiel do Libiannina.

Na jego widok, Szyderca nie okazał zaskoczenia. Zdziwienie, byłoby właściwszym
określeniem stanu duszy starego grubego potępieńca. Ragnarson ściągnął wodze tuż
obok niskiego smagłego człowieka klęczącego w błocie. Zmarszczki mimiczne zna-
czyły jego okrągłą jak księżyc w pełni śniadą twarz.

— Hai! — zawołał. — Wielki człowiek-niedźwiedź! Pomocy!

background image

Mieszkańcy wysypali się z domu, chwytając po drodze broń. Grubas powstał i za-
kręcił się jak szaleniec, przewrócił dziko oczami. Chłopak w wieku Ragnara wybiegł
z najbliższej wędzarni, dziecięcy łuk trzymał napięty.

— Och, to tylko wujek Niedźwiedź.

— Tylko? — warknął Bragi, zsiadając z konia. — Tylko? Może i tak, Ethrian, ale
dość zły, by oberwać szczeniaczkowi uszy. — Chwycił chłopaka i wrzeszczącego
podrzucił w powietrze.

Z domu wyszła kobieta, wycierając dłonie w fartuch. Nepanthe zawsze wyglądała tak,
jakby właśnie wycierała dłonie. Gdziekolwiek Szyderca postawił nogę, zostawiał po
sobie mnóstwo pracy.

— Bragi. Akurat w czas na obiad. Przyjechałeś sam? Nie widziałam Elany od... — Jej
uśmiech zblakł.

Od czasu napaści bandytów zeszłej jesieni, kiedy ludzie Szydercy musieli się schronić
w lepiej przygotowanym do obrony domu Ragnarsona.

— Widzę, że śliczna jak zawsze — powiedział Ragnarson. Podał wodze Ethrianowi,
który popatrzył spode łba, podejrzewając, że chcą się go pozbyć. Nepanthe zarumie-
niła się. W rzeczy samej była bardzo atrakcyjną kobietą, choć już nie tak śliczną jak
niegdyś. Lata spędzone w lesie zatarły jej arystokratyczną subtelność, choć wciąż wy-
glądała na dużo młodszą niż na trzydziestoczteroletnią kobietę. — Nie, nie mogłem
zabrać rodziny.

— Interesy? — Prowadziła większość oficjalnych negocjacji Szydercy.

On sam nigdy nie opanował języka Itaskii. Jego próżność była tak wielka, że kiedy
tylko mógł, w ogóle unikał mówienia. Ragnarson nie był zresztą pewien, czy ta nie-
udolność nie jest symulowana. Zmieniała się bowiem wedle reguł znanych tylko sa-
memu Szydercy.

— Nie. Wybrałem się na przejażdżkę. Wiosenna gorączka. — Przeszedł na ne-
kremneński, wschodni język, z którym Szyderca był znacznie lepiej obeznany, i cią-
gnął: — Dziwna rzecz zdarzyła się tego ranka. Jakby znikąd pojawił się jakiś starzec.
Mamrotał jakieś głupoty o dziewczynkach, które zachowują się jak kobiety. Na żadne
pytanie nie chciał odpowiedzieć wprost, tylko zagadkami. A najdziwniejsze ze
wszystkiego jest to, że nie mogłem znaleźć jego śladów na drodze. Należało się spo-
dziewać choćby świeżego łajna.

Nepanthe zmarszczyła czoło. Nie rozumiała języka.

— Będziesz jadł? — Rozdrażniona, odgarnęła z czoła kosmyk długich kruczoczar-
nych włosów. Wiatr z południa przyniósł ciepły podmuch.

— Oczywiście. Po to właśnie przyjechałem. — Próbował rozbroić ją uśmiechem.

— Sam człowiek — odparł Szyderca, dowodząc, że potrafi kaleczyć nawet język wy-
uczony w dzieciństwie — mnie zakłopotał. Zdjęty przemożnym pragnieniem poran-
nego sikania, wstałżem wcześnie, by pozbyć się nadmiernych ilości piwa spożytych
poprzedniego wieczoru, spotkałżem go przed świtem na schodach ganku.

background image

— Niemożliwe. Pokazał się u moich drzwi ledwie wzeszło słońce...

— Dla niego jest to możliwe. Spotkałżem istnego przedtem, wiem. Może zrobić
wszystko.

— Starzec z gór?

— Nie.

— Varthlokkur?

Stali już w drzwiach domu Szydercy. Kiedy Ragnarson wypowiedział to imię, Nepan-
the obrzuciła go groźnym spojrzeniem.

— Nie wchodzisz mu znowu w drogę, co? Szyderco...

— Gołębiopiersia. Diamentowooka. Światłości życia znanego próżniaka, słynnego z
lękliwości, czyż mógłbym, usatysfakcjonowany tytułem Najbardziej Leniwego Czło-
wieka Świata, opiewany od południa, spoza samych krańców najdalej sięgającej
mapy, po północ, gdzie Trolledyngja, od zachodu we Freylandii na wschód, aż do
Matayangi dla swego zajęczego serca i nieprzezwyciężonej tchórzliwości...

— Tak, właśnie byś mógł. Jak to się niby stało, że znają cię w tych wszystkich miej-
scach?

Szyderca ciągnął w nekremneńskim:

— To był słynny Gwiezdny Jeździec.

— Dlaczego? — zapytał Ragnarson.

— Dlaczego co?

— Och, nieważne. Dlatego, nie byłeś zaskoczony, widząc mnie?

Grubas wzruszył ramionami.

— Kiedy Gwiezdny Jeździec składa niespodziewaną wizytę staremu grubasowi
ukrytemu w sercu nieprzebytych borów, nic już nie może mnie zaskoczyć. Teraz
trzeba tylko spodziewać się, że z południa przybędzie Haroun z gotowym planem
podboju świata w ręku. Planem jeszcze bardziej szaleńczym niż zawsze — oznajmił
głosem nieco kwaśnym, jakby naprawdę dopuszczał tę możliwość.

— Jeżeli wy dwaj jesteście w stanie choćby na minutę przerwać gdakanie, mogliby-
śmy zjeść — oznajmiła Nepanthe.

— Przepraszam, Nepanthe — zmitygował się Ragnarson. — Są rzeczy...

Westchnęła.

— Póki nie chodzi o inną kobietę.

— Nie, nie chodzi. Tylko maleńki sekret.

V. Kolejny dziwny gość

Tajemnica wkrótce stała się większa. Ethrian wrócił ze stajni i po tym, jak został skar-

background image

cony, że jest powolny niczym mały chłopiec, powiedział:

— Zbliża się człowiek. Śmieszny człowiek na koniku. Nie wydaje mi się, żebym go
lubił. — Po oznajmieniu tego zabrał się do pochłaniania obiadu.

Szyderca wstał od stołu, podszedł do frontowego okna i wrócił skonfundowany.

— Marco.

Chwilę zajęło, zanim Ragnarson przypomniał sobie, że w ogóle zna kogokolwiek o
tym imieniu.

— Uczeń Visigodreda?

Visigodred był czarodziejem, ich starym współpracownikiem.

— Ten sam. — Szyderca wyglądał na zmartwionego. Bragi zaniepokoił się.

Usłyszeli stuk kopyt i skrzyp uprzęży u wejścia.

— Już jest.

— Mhm. — Obaj mężczyźni spojrzeli na Nepanthe. Przez chwilę patrzyła na nich bez
słowa, tylko zbladła nieco, potem poszła powitać gościa.

— Akurat, cholera, na czas — usłyszeli z sąsiedniego pomieszczenia, a potem: —
Och, wybacz mi, moja droga pani. Mąż w domu? Mam nadzieję, że nie. Hańbą by-
łoby, gdyby takie piękne przypadkowe spotkanie miało pójść na marne.

— Z tyłu.

Marco, karzeł o ego olbrzyma, dumnie wkroczył do kuchni, zupełnie nie speszony
tym, że mogli go usłyszeć.

— Czas dokładnie, jak widzę, odmierzyłem sobie. — Przyciągnął sobie krzesło,
chwycił wielką pajdę chleba i posmarował grubo masłem. Póki się nie napchał, nie
zwracał uwagi na badawcze spojrzenia. — Przypuszczam, że zastanawiacie się, co
tutaj właściwie robię, oprócz napychania sobie buzi. Ja też się zastanawiam. Cóż,
zawsze to samo... zastępuję staremu człowiekowi nogi. Mam dla was wiadomość.

— O, żesz! — warknął Szyderca. — Nie mam czasu. Zajętym głębokimi skrupu-
łami... sprawozdaniami? spekulacjami?... filozoficznej natury. Jak wsadzić soczewicę
do ziemi, nie babrząc równocześnie w brudzie i błocie swojej potężnej chłopskiej po-
stury. Nie dość, żem zbyt mądry, by wdawać się w problemy i spekulacje starego za-
pracowanego człowieka, który mógłby zechcieć przerwać moje rozważania. — Spoj-
rzał na Nepanthe, jakby poszukując u niej aprobaty.

Ragnarson zirytował się. Czy Nepanthe do tego stopnia wzięła Szydercę pod pan-
tofel? Niegdyś był piekielnikiem o zdziczałych oczach, gotowym do realizacji każ-
dego szaleńczego planu, jaki upichcił Haroun. Bragi popatrzył ponad stołem w oczy
Nepanthe. Z czego tu się śmiać? Jednak w tej samej chwili zrozumiał, że ona wie, o
czym pomyślał.

— Szef kazał mi tylko powiedzieć wam, co następuje: „W krainie wielu królów nie
ufaj żadnej dłoni prócz własnej ani nie pozwól, by nie wiedziała prawica, co robi le-
wica. Ludzie sojuszników zmieniają tam częściej niż bieliznę. Strzeżcie się wszyst-

background image

kich kobiet i trzymajcie się z dala od miejsca, imienia i płaszcza Mgły”. Co to
wszystko miałoby, do cholery, znaczyć, nie mam pojęcia. Zazwyczaj nie tak trudno
zrozumieć, o co mu chodzi. Ale tym razem chyba ma w tym własny interes. Myślę, że
jego dziewczyna jest w to zaangażowana. Cóż, muszę już jechać. Dziękuję za pyszny
posiłek, moja pani.

— Czekaj — warknął Ragnarson. — Co, do diabła? Hej? Co się dzieje?

— Ja tylko pracuję dla faceta, nie czytam jego myśli. Chcesz wiedzieć więcej, sam
zapytaj. Tylko że on nie chce cię widzieć. Kazał, żebym ci to powiedział. Zapo-
mniałem. Powiedział, że nie ma sposobu, żeby tym razem wam pomóc. Zrobił
wszystko, co mógł, wysyłając mnie. Teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, będę
już ruszał w drogę. Są dwie, trzy małe ptaszyny w domu, które mogą mi umknąć, jeśli
szybko do nich nie wrócę. — Stanowczo odmawiając odpowiedzi na wszystkie dalsze
pytania, wrócił do kuca. Ostatni raz go widzieli, jak żwawym kłusem znikał pod
osłoną drzew, w ślad za nim biegły słowa sprośnej piosenki.

— Pomyśleć by można, że człowiek taki jak Visigodred mógłby znaleźć sobie ucznia
nieco bardziej subtelnego — oznajmił Ragnarson. — A więc co myślicie?

— Jam czuję się wykiwany. Oszołomiony jałowizną sensu. — Wzrok Szydercy po-
mknął ku Nepanthe. Jedna z pulchnych śniadych dłoni wykonała znak w mowie głu-
choniemych: „Bądź ostrożny”.

Ragnarson uśmiechnął się z zadowoleniem, dostrzegając iskierkę buntu.

Kiedy Szyderca go odwiedzał, nie przyszło mu do głowy, że u siebie w domu będzie
się wydawał do tego stopnia zdominowany przez swoją kobietę. Ragnarson nie był
szczególnie empatyczną osobą.

— Słyszałem to i owo od jednego ze swoich informatorów, Andy'ego Włóczęgi —
ciągnął Szyderca, wracając na nekremneński. — Wieści z Itaskii. Andy jest nieule-
czalnym żebrakiem, siedzącym zawsze przy wejściu do Czerwonego Jelenia. Swoją
inteligencję skrywał za zasłoną wszechobecnego brudu i pcheł. Czasami przypomina
sobie o starym współpracowniku, znaczy się o mnie, i wysyła mi listy na temat tego,
co się gada na Południowej Ulicy Nabrzeżnej.

Szyderca mówił jak najprościej. Musiało to być coś ważnego.

— W zeszłym miesiącu, może dalej, licząc czas potrzebny, by list pokonał morderczą
drogę od nadawcy do odbiorcy, Haroun odwiedził Itaskię.

Nepanthe zdołała wychwycić imię tamtego.

— Haroun? Haroun bin Yousif? Szyderco trzymaj się z dala od tego łajdaka, mor-
dercy...

Ragnarson zmagał się z ogarniającym go gniewem.

— To nieprzyzwoicie, Nepanthe. Jesteś coś winna temu człowiekowi.

— Nie chcę, żeby Szyderca się z nim zadawał. Skończy się na tym, że wszyscy zosta-
niemy wciągnięci w jego intrygi.

— Dzięki jednej z nich w ogóle się zeszliście się.

background image

— Elana...

— Wiem, co myśli Elana. Ma swoje powody.

Elana była pierwszą prawdziwą przyjaciółką Nepanthe, która starała się dbać o tę
przyjaźń. Ale w żałosny, rozpaczliwy sposób czyniąc z siebie lustrzane odbicie tam-
tej. Nawet Szyderca nie miał na nią takiego wpływu jak małżonka Ragnarsona.

Jego szorstkość rozdrażniła Nepanthe. Zazwyczaj zachowywał się wobec niej delikat-
nie ponad wszelkie wyobrażenie. W cichości ducha obawiał się kobiet. Nepanthe spo-
sępniała.

— A więc co z nim?

— Pchał paluchy w najgorsze miejsca, wyciągał brudne. Rozmawiał z szumowinami
z Południowej Ulicy Nabrzeżnej. Z Bradem Czerwoną Ręką, Kerthem Sztyletem,
Derranem Jednookim, Borobą Thringiem. Z pomiotem znanym z tego, że każdemu
chętnie wsadzi sztylet w plecy. Robił to w wielkiej tajemnicy. Odjechał, nie odwie-
dziwszy przyjaciół. Andy odkrył to przypadkowo. Zaprzyjaźniona kurwa, będąca
przyjaciółką Kertha, opowiedziała mu tę historię.

— Ciekawe. Ludzie, których używał już wcześniej, kiedy chciał kogoś zamordować.
Myślisz, że jednak coś planuje?

— Hai! Zawsze. Kiedyż to Haroun, mistrz intrygi, czegoś nie knuł? To jest pytanie
retoryczne. Czy niedźwiedź nie sra w lesie?

— Tak. Pytanie jednak brzmi, czy Haroun w swoich planach przewidział jakąś rolę
dla nas? Sam nie da sobie rady. Zastanawiam się dlaczego? Zawsze był tak bardzo sa-
mowystarczalny. — Mając możliwość zaspokojenia żądzy przygód, Ragnarsona zre-
zygnował. — Andy miał jeszcze coś do powiedzenia?

— Mężczyzna, o którym mowa, zniknął, nie zostawił ani słowa do przyjaciół ani ko-
chanek. Widziano go, jak nerwowo i w pośpiechu przekraczał Wielki Most.
Oczekuję, że wkrótce nadejdą wiadomości od starego piaskowego diabła. Dlaczego?
Haroun jest narodem złożonym z jednego człowieka, który musi jakoś usprawiedliwić
przed samym sobą swą łotrowską działalność. Musi mieć wspólników, ludzi o sza-
cownej moralności. Jakichś królów. Musi dostać mandat, licencję od ludzi warto-
ściowych, zdolnych do wzbudzania szacunku i których on szanuje. Rozumiesz? Ita-
skiańscy nożownicy stanowią jedynie narzędzia, w jego oczach nie są to ludzie.
Uważa ich za pył pod stopami, a na ich moralność może tylko napluć. Włochaty Tro-
lledyngjanin i tłusty stary łotr ze Wschodu, mianowicie ja, nie są wcale wiele lepsi,
lecz w oczach Harouna wyglądają na ludzi honorowych, ludzi godnych szacunku.
Pojmujesz?

— Jest w tym jakiś pokrętny sens. Myślę, że intuicja jest słuszna. Zawsze zastanawia-
łem się, dlaczego nigdy nie nasłał na któregoś z nas jakiegoś nożownika. Tak...

Szyderca zrobił rzecz najbardziej do niego niepodobną. Odsunął krzesło od stołu,
mimo iż na blacie było jeszcze jedzenie. Ragnarson ruszył za nim na front domu.

— Nie wdawaj się w nic z Harounem — powiedziała Nepanthe. — Proszę.

Uważnie przyjrzał się jej. Była przestraszona.

background image

— Co mogę zrobić? Kiedy sobie coś postanowi, jest nie do powstrzymania, niczym
lodowiec.

— Wiem. — Zagryzła wargi.

— Ale my niczego nie planujemy, naprawdę. Haroun będzie się musiał wznieść na
wyżyny swej wymowy, żeby nas w coś wciągnąć. Nie jesteśmy już tak głodni, jak by-
waliśmy niegdyś.

— Może. A może nie. — Zaczęła sprzątać ze stołu. — Szyderca nie skarży się, ale
nie do tego został stworzony. — Gestem objęła posiadłość. — Mieszka tutaj i próbuje
się ustatkować ze względu na mnie, ale bardziej szczęśliwy był, siedząc bez grosza
gdzieś na deszczu i próbując przekonać stare baby, że jest jasnowidzem. Dlatego też
jest taki jak Haroun. Bezpieczeństwo nic dla niego nie znaczy. Pojedynek inteligencji
jest wszystkim.

Ragnarson wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, co miałby powiedzieć. Jej opinia
całkowicie zgadzała się z jego zdaniem.

— Przeze mnie staje się coraz bardziej godny pożałowania, Bragi. Ile już czasu mi-
nęło, od kiedy ostatni raz widziałeś go błaznującego jak zwykle? Jak dawno już nie
pogonił nagle za jakąś dziką myślą i nie stwierdził, że świat jest okrągły albo że jest
łodzią ciągniętą przez kaczki na morzu wina, czy też nie stworzył jakiejś ekscen-
trycznej koncepcji, którymi zwykle zadziwiał? Bragi, ja go zabijam. Kocham go, ale,
bogowie pomóżcie! dławię go równocześnie. I nie mogę nic na to poradzić.

— Jesteśmy, kim jesteśmy, będziemy, kim musimy się stać. Jeżeli wybierze dawny
sposób życia, zachowaj cierpliwość. Jedna rzecz jest pewna. Jesteś jego boginią i
wróci, aby zostać. Rzeczy nabierają romantycznej aury, kiedy osuwają się we wspo-
mnienia. Dawka rzeczywistości może się okazać lekarstwem.

— Tak też sądzę. Cóż, idźcie porozmawiać. Ja posprzątam. — Wyglądała, jakby
miała ochotę porządnie sobie popłakać.

VI. Sowa od Zindahjiry

Zapadł zmrok, a Ragnarson i Szyderca wciąż siedzieli na frontowym stopniu. Obaj
zatonęli w baryłce piwa. Niewiele się odzywali, gdyż nastrój, który ich opanował, nie
zachęcał do wspomnień. Bragi wciąż myślał o posiadłości Szydercy. Ten człowiek
naprawdę ciężko pracował, jednak wszystko wokół wyglądało na mocno zaniedbane.
Brakowało cierpliwości i perfekcji budowniczego, który prawdziwie dba o swoje
dzieło. Dom Szydercy być może przeżyje, ale z pewnością nie przetrwa stulecia, jak
siedziba Ragnarsona.

Bragi zerknął z ukosa. Przyjaciel wyglądał nędznie, postarzał się. Wysiłek zostania
kimś, kim nie był, zabijał go. Nepanthe również szarpała się wewnętrznie. Jak kiep-
sko było już między nimi?

Nepanthe łatwiej było się przystosować. Kiedy ich drogi skrzyżowały się pierwszy
raz, była dwudziestoośmioletnim podlotkiem pełnym lęku przed mężczyznami.
Obecnie nie miała nic wspólnego z introwertyczną romantyczką. Przypominała Bra-
giemu przyziemną, pragmatyczną, zabieganą chłopską żonę ze zdradzieckich, zalewa-
nych powodzią równin Srebrnej Wstążki. Wyrwanie się z takiego życia jej również
mogło wyjść na dobre. Szyderca zawsze był chimeryczny, wszędzie czuł się jak w

background image

domu. Jego wnętrze było jak skała, do której mógł się zakotwiczyć. Oczom innych
ukazywał jedynie barwy ochronne. W każdym środowisku, w którym trzeba było być
jedynie sobą, musiał czuć się strasznie słaby. Brak jakiegokolwiek bezpośredniego
zagrożenia, po całym życiu spędzonym na przyzwyczajaniu się do jego nieustannej
obecności, musiał doprowadzić na skraj załamania każdego mężczyznę.

Ragnarson nie potrafił przenikać do wnętrza fasady ludzkich osobowości. W takiej
sytuacji czuł się nadzwyczaj niewygodnie. Parsknął, wychylił pintę ciepłego piwa. Do
diabła z tym. Co było, to było. Będzie, co będzie.

Nagły przeszywający krzyk sprawił, że zakrztusił się i opryskał piwem. Kiedy otarł
już łzy z oczu, zobaczył przechadzającą się przed nim wielką sowę. Wcześniej już ją
widział. Służyła jako posłaniec Zindahjiry Milczącego, czarodzieja znacznie mniej
przyjemnego w obcowaniu niźli Visigodred, który zatrudniał Marca.

— Rozpacz i zniszczenie — jęknął Szyderca. — Gratulacje ze Szczeliny Zagłady.
Myślę, że wielki pierzasty rozmówca być może winien zostać zmieniony w sowi gu-
lasz, a przyczepionych do łapek wieści można by użyć na rozpałkę.

— Karzeł byłby teraz bardzo użyteczny — powiedział Ragnarson. Obaj zignorowali
wiadomość.

— Czemu niby?

— Potrafi rozmawiać z sowami. W ich języku.

— Brednie.

— O szylinga?

— Czyż winienem ja, skąpy aż do bólu, nadto biedny, że właściwie na skraju nędzy,
przyjąć zakład, kiedy przyjaciel Niedźwiedź niesławny jest tym, iż zakłada się
wówczas jedynie, gdy ma pewność wygranej? Odbierz wiadomość.

— Dlaczego ty tego nie zrobisz?

— Jam jest tylko delikatny farmer, zaprzysięgły analfabeta, i wycofałem się z
awanturniczych gier, nie jestem zainteresowany.

— Ja również nie.

— Wobec tego zarżnijmy sowę.

— Chyba nie jest to najlepszy pomysł. Zindahjira zrobiłby z nas gulasz, odmawiając
nam przywileju wcześniejszego rżnięcia.

— Co nieuchronne, nieuchronnie się staje... Na nią! — Ostatnie słowa Szyderca wy-
krzyczał. Sowa podskoczyła, ale nie miała zamiaru uciekać.

— Daj jej piwa — powiedział Ragnarson.

— Co?

— Byłoby to grzecznie i gościnnie, nieprawdaż? — Sam wypił już za dużo. W takich
okolicznościach budziło się w nim dziecinne poczucie humoru. Istniało stare powie-
dzenie: „Pijany jak pohukująca sowa”, którego sens znienacka bardzo go zaciekawił.

background image

Szyderca postawił swój kufel przed ptakiem. Sowa wypiła.

— Dobra, lepiej zobaczymy, czego chce stary Czarny Pysk. — Bragi wziął wiado-
mość. — Ho! Ho! Czy uwierzysz? Napisane jest, że przebacza nam wszystkie długi i
wykroczenia... jakby takowe w ogóle istniały... jeśli tylko zaraz złapiemy dla niego
kobietę zwaną Mgła. Ten stary bękart nigdy się nie poddaje. Od jak dawna zasadza
się na Visigodreda? To nie jest w porządku, próbować skrzywdzić mężczyznę po-
przez jego kobietę.

Szyderca nachmurzył się.

— Groźby?

— Jak zwykle. Nic poważnego. Jakieś aluzje do czegoś, w co obawia się mieszać, tak
samo jak u Visigodreda.

Szyderca parsknął.

— Tchórzliwy szczur w podziemnych grobowcach, troglodyczny miłośnik ciemności,
dość! Niech biedny, stary, tłusty głupiec sczeźnie w spokoju. — Powoli zaczynał
robić się coraz bardziej smutny, litował się nad samym sobą. Z jednego wielkiego
ciemnego oka spłynęła łza. Sięgnął i położył dłoń na ramieniu Ragnarsona. — Matka
ma, od wielu już lat nieboszczka, zwykła śpiewać piękną pieśń o motylach i babim
lecie. Zaśpiewam ją dla ciebie. — Zaczął nucić, próbując przypomnieć sobie melodię.

Ragnarson zmarszczył brwi. Szyderca był sierotą, nie znał ojca ani matki, tylko sta-
rego włóczęgę, z którym podróżował, aż podrósł na tyle, by uciec. Bragi słyszał tę
opowieść setki razy. Jednak pijany, kłamał bardziej niż zwykle, głównie na tematy
osobiste. Trzeba było go rozśmieszyć albo zaryzykować walkę. Sowa, której przy-
padła rola krytyka, wrzasnęła w tym momencie z obrzydzeniem, zatrzepotała,
wzniosła się w powietrze i zataczając koła, pofrunęła na wschód. Szyderca wysłał w
ślad za nią przekleństwo.

Jakiś czas później Nepanthe wyszła z domu i zaprowadziła do łóżek dwóch markot-
nych dżentelmenów, którzy nie bardzo dbali i o to, co przyszłość przyniesie.

TRZY: Rok 1002 OUI;

Długie zbrojne ramię Adepta

[top]

I. Tajemniczy przyrząd, tajemniczy admirator

Elana wstała z łóżka, zastanawiając się, czy Bragi bezpiecznie dotarł do Szydercy.
Kiedy można się go spodziewać w domu? Las stanowił schronienie dla zbiegów z Ita-
skii. Kilka band krążyło po Drodze Północnej. Niektórzy mieli zadawnione urazy do
Bragiego, który swoje nadanie traktował serio, zwalczając bandytów. Niektórzy z
pewnością chętnie wezmą odwet.

Podeszła do skrzyni z ubraniami i wyjęła hebanową szkatułkę rozmiarów bochna
chleba. Jakiś skrupulatny rzemieślnik spędził całe miesiące, rzeźbiąc zawiłe wzory.
Praca była tak delikatna, że właściwie można by jej nie zauważyć, gdyby nie srebrna

background image

inkrustacja. Nie wiedziała, co przedstawiają rzeźbienia. Nic w każdym razie, co poru-
szałoby jakąkolwiek strunę w jej pamięci, tylko wiry i kłęby czerni i srebra, które,
jeśli się w nie dłużej wpatrywać, sprawiały, iż kręciło się w głowie. Jej imię i nazwi-
sko rodowe osadzone zostały w wieku pochyłą literą inkrustacji z kości słoniowej.
Nie pochodziły z żadnego alfabetu, który by znała. Szyderca podejrzewał, że może to
być eskaloniański, język wschodniej krainy, tak odległej, że o jej istnieniu wnoszono
jedynie z plotek.

Nie miała pojęcia, skąd pochodzi szkatułka, wiedziała tylko tyle, że rok temu kurier
królewski, wożący pocztę dyplomatyczną między Itaskią a Iwą Skołowdą, przywiózł
ją ze stolicy. Otrzymał ją od przyjaciela, który z kolei dostarczał pocztę dyploma-
tyczną do Libiannina, tamten zaś dostał ją od kupca z Vorgrebergu w Pomniejszych
Królestwach. Do jego rąk przesyłka dotarła wraz z karawaną ze Wschodu. Dołączony
został do niej nie podpisany list z wyjaśnieniami. Nie potrafiła rozpoznać charakteru
pisma. Nepanthe sądziła, że autorem mógł być jej brat, Turran, który raz wystawił
cnotę Elany na próbę. Nigdy nie powiedziała o tym Bragiemu.

Przesunęła po literach opuszkiem wskazującego palca. Wieczko odskoczyło. We-
wnątrz, na wyściółce z lazurowego jedwabiu, spoczywała wielka kropla rubinu. Nie-
kiedy, gdy którykolwiek z członków jej rodziny znajdował się w niebezpieczeństwie,
klejnot stawał się mleczny, a w mętnej bieli igrały światła. Intensywność poświaty
wskazywała na stopień grozy jego położenia. Często przyglądała się klejnotowi,
szczególnie gdy Bragi wyjeżdżał. W samym sercu rubinowej łzy zawsze lśniła mała
plamka. Z życia nie sposób było całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa. Dziś
jednak mętna poświata wyraźnie stawała się coraz silniejsza.

— Bragi! — Schwyciła swoje rzeczy. Bandyci? Powinna wysłać kogoś do Szydercy.
Nie, lepiej poczekać. Lepiej rozstawić wszędzie dookoła posterunki. Nie było żad-
nych plotek, jednak kłopoty potrafiły pokonać Srebrną Wstążkę równie szybko jak
wiosenny tajfun. Albo przybyć zza mokradeł Driscoll czy też z zachodu. Zresztą mógł
to być nawet prawdziwy tajfun. Pora roku była odpowiednia, klejnot zaś wskazywał
wszystkie niebezpieczeństwa, nie tylko grożące ze strony ludzi.

— Ragnar! — krzyknęła. — Chodź tutaj! — Mógł przecież coś sobie wykombino-
wać, a potem wpakować się w sytuację bez wyjścia. Zawsze był pierwszy do sprawia-
nia kłopotów.

— Co, mamo?

— Chodź tutaj! — Ubierała się w pośpiechu.

— Co?

— Biegnij do tartaku i powiedz Bevoldowi, że chcę go widzieć. I jak mówię biegiem,
to biegiem.

— Ale...

— Zrób, co mówię!

Zniknął. Ten ton nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje.

Bevold Lif pochodził z Freylandii. Był rządcą Ragnarsona. Spał w tartaku, aby nie
tracić czasu na pokonywanie pastwisk. Był gryrnaśnym, zrzędliwym człowieczkiem,

background image

całkowicie uzależnionym od swej pracy. Chociaż wcześniej przez całe lata służył jako
żołnierz, w istocie zupełnie nie nadawał się do wojaczki. Był rzemieślnikiem, budow-
niczym, człowiekiem czynu, a we wszystkim, co robił, zawsze zachowywał mi-
strzowski poziom. Co Bragi sobie wymyślił, Bevold zamieniał w rzeczywistość. Nie-
samowity wręcz rozwój posiadłości był w równej mierze jego dziełem jak Ragnar-
sona. Elana nie lubiła Bevolda. Zbyt wiele sobie wyobrażał. Jednak nie mogła odmó-
wić mu użyteczności. I szanowała jego trzeźwą ocenę i solidność.

Lif przybył, gdy wychodziła z domu.

— Pani?

— Jedną chwilę, Bevold. Ragnar, zajmij się swoimi obowiązkami.

— Och, mamo, ja...

— Idź już.

Odszedł.

Nie tolerowała najdrobniejszego nieposłuszeństwa. Bragi pobłażał dzieciom w stop-
niu, który uznać można było za błąd wychowawczy.

— Bevold, nadchodzą jakieś kłopoty. Każ ludziom się uzbroić i wystaw warty. Poślij
kogoś do Szydercy. Reszta może pracować, ale niech się trzymają blisko domu. Ko-
biety i dzieci przyprowadź tu natychmiast.

— Pani? Jesteś pewna? — Lif miał blade wąskie usta, które wiły się niczym robaki.
— Tego ranka zaplanowałem sobie ustawienie koła w tartaku, a po południu otwarcie
kanału wodnego.

— Jestem pewna, Bevold. Przygotuj się, ale nie wzbudzaj paniki.

— Jak sobie chcesz. — Jego ton sugerował, że żadna, nawet najpoważniejsza sytu-
acja nie usprawiedliwia porzucenia harmonogramu robót.

Zawrócił wierzchowca i pognał go kłusem ku tartakowi. Patrząc, jak odjeżdża, Elana
nasłuchiwała. Ptaki ciągle śpiewały. Słyszała, że cichną, gdy zbliża się tajfun.
Chmury — właściwie tylko kilka poszarpanych galeonów ociężale pełznących na pół-
noc — nie zwiastowały pogorszenia pogody. Tajfuny nadciągały wraz ze srogimi
czarnymi pancernikami cumulonimbusów, które żeglowały na wiosłach błyskawic.
Pokręciła głową. Bevold był dobrym człowiekiem, lojalnym. Dlaczego nie potrafiła
go polubić?

Kiedy zawróciła do drzwi, kątem oka dostrzegła małą kudłatą główkę Ragnara, wy-
stającą zza krzaków. Podsłuchiwał! Kiedy przyniesie jajka, czeka go lanie.

II. Powrót przyjaciela

Elana zamknęła się ze swoją rubinową łzą na pozostałą część poranka. Przez drzwi
odbyła kilka rozmów z Bevoldem. Ostatnia, w czasie której zażądała, by na obiad wy-
dano polowe racje, wywołała gorący sprzeciw. Sprzeczkę wygrała, jednak mogła
oczekiwać, że tamten poskarży się Bragiemu za stracony dzień pracy.

Klejnot z każdą godziną stawał się coraz bardziej mętny. A dyscyplina coraz bardziej

background image

słabła. Mając do wyboru wyjaśnienie im wszystkiego lub odwołanie się do autorytetu,
czuła się zmuszona wybrać tę drugą możliwość. Czy była to część magii kamienia?
Czy też całkiem osobiste opory przed zdradzeniem Bragiemu faktu, że wpadła Turra-
nowi w oko?

Koło południa mleczna poświata ogarnęła całe wnętrze przezroczystego klejnotu. Pło-
nące wewnątrz światło nabrało intensywności. Spojrzała na niebo. Wciąż tylko poje-
dyncze rozproszone chmury. Wsadziła szkatułkę do skrzyni z ubiorami i zeszła.
Bevold włóczył się po frontowym podwórzu, po raz dwudziesty sprawdzał broń i na-
rzekał.

— Bevold, już prawie czas. Przygotuj się.

Wyraz jego twarzy, postawa i ton głosu wyrażały całkowite niedowierzanie.

— Tak, pani.

— Nadjadą z południa. — Poświata klejnotu nabierała intensywności, kiedy kiero-
wała jego smuklejszy kraniec w stronę Itaskii.

— Główny oddział wyślij w tę stronę. Na dół od kurhanu.

— Naprawdę...

Nigdy się już nie dowiedziała, co Lif chciał powiedzieć. W lesie, na południe od
domu, rozległ się ostrzegawczy skowyt wilka. Usta Bevolda otworzyły się i za-
mknęły. Zawrócił, wskoczył na konia i krzyknął na ludzi:

— Jedziemy!

— Dahlu Haas! — warknęła Elana na piętnastolatka, któremu jakoś udało się wśli-
znąć do szeregu. — Złaź z konia! Chcesz się bawić w żołnierza, to weź łuk, Ragnara i
idźcie do wieży czato w.

— Ale...

— Chcesz, żebym zawołała twoją matkę?

— Och, w porządku. — Gerda Haas była prawdziwym smokiem.

Elana zagnała Dahla do środka, gdzie zatrzymał się przy stojaku na broń, wybierając
łuk. Najsilniejszy, jaki mógł naciągnąć, należał do niej.

— Weź go — powiedziała.

Sama wybrała rapier i sztylet — broń, która wcześniej dobrze jej służyła. W swoim
czasie odnosiła pewne sukcesy jako awanturnica i miecz do wynajęcia. Dołożyła do
tego lekką kuszę i wróciła do konia, z którego zsiadł Dahl. Dogoniła mężczyzn przy
kurhanie, w pobliżu skraju lasu, niedaleko od drogi, którą dowożono bale na Drogę
Północną.

W kwestiach militarnych Bevold był zupełnie beznadziejny. On i pozostali kłębili się
obok wzgórza, zupełnie się nie kryjąc, całkowicie niezdolni do jakiegokolwiek
działania.

— Bevold! — warknęła. — Czy do ciebie nie dociera, że mówię poważnie? Co byś

background image

zrobił, gdyby z lasu wyjechało pięćdziesięciu ludzi?

— Hmm...

— Uciekalibyście, to wszystko. Postaw sześciu łuczników na kurhanie. Gdzie jest
Uthe Haas? Ty dowodzisz. Reszta niech się skryje za kurhanem, tak żeby ich nie było
widać.

— Hmm... — Twarz Bevolda powoli robiła się czerwona.

— Zamknij się! — Nasłuchiwała, z oddali dochodził słaby odgłos końskich kopyt. —
Słyszysz? Ruszać się. Uthe, ty i ty na górę. I nikt nie strzela, póki nie powiem. Nie
wiemy jeszcze, kto to jest. — Wdrapała się na pagórek śladem Haasa.

Leżała ukryta w trawie, obserwując drogę i zastanawiając się, cóż za prehistoryczny
lud mógł wznieść te kurhany. Leżały w pewnej odległości od siebie, wzdłuż brzegów,
na całej długości Srebrnej Wstążki. Tupot końskich kopyt był coraz bliżej. Dlaczego
nie została w domu? Nie była już przecież młoda i głupia. Zabijanie i umieranie po-
winna zostawić tym, którzy sądzili, że jest to ich naturalne prawo. Teraz było już za
późno, by zmienić zdanie. Przetoczyła się na plecy, przygotowała kuszę. Popatrzyła
na chmury. Od wielu lat nie zdarzało jej się wypatrywać w nich zamków i smoków.
Falą powróciły wspomnienia z dzieciństwa, tylko po to, by przerwało je znienacka
pojawienie się jeźdźca, który wypadł z lasu. Przewróciła się na brzuch i popatrzyła na
niego ponad leżem kuszy.

Był ranny. Złamane drzewce strzały sterczało mu z pleców. Słabo czepiał się grzbietu
konia, któremu ciężkimi płatami z pyska leciała piana. Żadne z dwojga nie wydawało
się zdolne dożyć wieczoru. Pokrywał ich gruby całun pyłu — najwyraźniej od dawna
już jechali ostrym tempem. Pochwa przy pasie mężczyzny była pusta, nie miał żadnej
broni.

Dostrzegła jego twarz, kiedy przemknął obok.

— Rolf! — jęknęła. — Rolf Preshka! — Potem poleciła: — Uthe, przygotuj się.

Kiedy łucznicy wtykali strzały w ziemię, gdzie były na podorędziu, machnęła dłonią
na Bevolda. Zbliżała się liczna grupa jeźdźców. Nie miała pojęcia, kim mogą być,
jednak wrogowie Preshki byli jej wrogami.

Rolf był jej mężczyzną, jeszcze zanim poznała Bragiego, chociaż Ragnarson nie zda-
wał sobie sprawy z głębi łączącego ich związku. Wciąż jeszcze czuła się winna, kiedy
przypominała sobie, jak bardzo go skrzywdziła. Ale jego miłość, rzadkość w
obecnych czasach, a szczególnie rzadkość jak na Iwiańczyka była całkowicie wy-
zbyta zazdrości. Miłość z rodzaju tych, że kiedy w końcu zdradziła mu, kto wypełnia
jej serce, sam pomógł jej usidlić Ragnarsona.

Preshka, podobnie jak Bragi, był najemnikiem. Po małżeństwie Elany przystał do Ra-
gnarsona jako jego zastępca. Kiedy Bragi wycofał się z interesu, Preshka przyłączył
się do oddziału, który musiał wyciąć sobie drogę do posiadłości. Jednak, jak się po-
tem okazało, nie był w stanie oderwać się od własnych korzeni. Dwa lata później,
kiedy odwiedzili ich Haaken Czarny Kieł — mleczny brat Bragiego, i Reskird Smok-
bójca, Rolf odszedł z nimi, zostawiając żonę i dziecko w całkowitym zdumieniu i po-
czuciu dojmującej krzywdy.

background image

Na swój sposób Elana troszczyła się o Preshkę równie mocno jak o męża. Chociaż od
czasu jej małżeństwa ich stosunki były jak najbardziej poprawne, tęskniła za nim. Był
z nią tak długo, że stał się jednym z filarów, na których wspierał się jej świat. A teraz
wrócił do domu. I ktoś go ścigał, chcąc zabić.

III. Synowie Adepta

Jeźdźcy w burnusach wypadli falą spośród drzew. Elana w pierwszej chwili zdumiona
była tym widokiem w miejscu tak odległym od Hammad al Nakiru. Kolejną myśl sta-
nowiła szybka próba oszacowania ich liczby — musiało ich być czterdziestu lub pięć-
dziesięciu — a potem przyszedł czas na bój.

— Już! — wrzasnęła.

Łucznicy poderwali się, wypuścili chmurę strzał, która sprawiła, że ścigający pospa-
dali z końskich grzbietów, wywołując zamieszanie w szyku jadących za nimi. Usły-
szeli wrzaski i zobaczyli konie gubiące krok. Oddział Bevolda wypadł zza kurhanu.
Wystrzelili z łuków, odrzucili je i dobyli mieczy. Runęli na przedni szereg wrogów,
zanim jeszcze tamci zdążyli uporządkować szyki. Przez pierwszych kilka chwil wy-
glądało, jakby sami zdolni byli pokonać całą zgraję.

— Jeźdźcy! — krzyknął Uthe Haas. — Celować w jeźdźców.

— Nie dziel skóry na niedźwiedziu, Uthe! — odkrzyknęła Elana, wciąż skryta w tra-
wie. Niewiele mogła tu zdziałać swoją kuszą. — Strzelajcie do wszystkiego, do czego
się da.

Haas, czując już zwycięstwo, jeszcze wszak dalekie, myślał o wierzchowcach jako o
dodatkowej nagrodzie. Niemal im się udało. Połowa siodeł wrogów była pusta, zanim
wreszcie zaprowadzili porządek. Dzicy jeźdźcy z Hammad al Nakiru nigdy się nie na-
uczyli, jak postępować z itaskiańskimi regimentami łuczników, choć ponosili klęskę
za klęską. W kilkunastu większych bitwach na terenie całego Libiannina, Hellin Da-
imiel, Cardine oraz Pomniejszych Królestw niezliczeni fanatycy pędzili prosto w
chmurę długich na jard strzał, ale tylko nieliczni pokonywali sześćset jardów śmierci,
by zetknąć się z osłaniającymi łuczników tarczownikami. Jednak dowódca tego od-
działu nie czuł stosownej grozy. Szybko pokonał teren między ludźmi Lifa i kurha-
nem, obezwładniając tym samym ochronę, jaką Bevold mógł zapewnić, a potem wy-
słał wszystkich, którzy stracili konie, aby dopadli łuczników.

— To są żołnierze, nie bandyci — wymamrotała Elana. — Ludzie El Murida.

Rojalistyczni uciekinierzy z Hammad al Nakiru rozsiani byli po całych zachodnich
królestwach, jednak wszyscy byli zwolennikami Harouna. Nie ścigaliby Preshki.
Przynajmniej zakładając, że Rolf wciąż był przyjacielem bin Yousifa.

Otrzymała wreszcie swoją szansę walki. Dwa szybkie strzały z kuszy i napastnicy już
byli przy nich. Pierwszy miał haczykowaty nos i głęboko osadzone ciemne oczy.
Rozszerzył je, gdy zobaczył, że musi walczyć z kobietą. Zawahał się. Rapier gładko
przeszedł przez jego zasłonę. Zdobyła chwilę oddechu, zanim przyszło jej się zmie-
rzyć z następnym. Był w średnim wieku i bez wątpienia musiał zaznać wojen. Jeżeli
wszyscy byli weteranami, to należeli do najlepszych ludzi El Murida. Po co tyle kło-
potu, by schwytać jednego człowieka i to prawie tysiąc mil od domu?

Następny przeciwnik nie był dżentelmenem. Wyrafinowanym szermierzem również

background image

nie. Dobrze wiedział, jakie są ograniczenia i dobre strony rapiera, spróbował wyko-
rzystać więc ciężar i siłę swej szabli, aby przebić się przez jej zasłonę. Kiedy spychał
ją do tyłu, spojrzała mu w oczy ponad ścierającymi się klingami. Mógłby być bliźnia-
kiem tego, którego zabiła przed chwilą. W oczach płonęły mu ognie fanatyzmu, ale
najwyraźniej wojny, które widział, musiały je nieco ostudzić. Nie wierzył już dłużej,
że zbawienie wedle El Murida można niewiernym wpoić ciosami młota. Wybrani, na-
wet jeśli sprzyjała im łaska i potęga Boga, musieli propagować swą wiarę z przebie-
głością i subtelnością. Bałwochwalców było zbyt wielu i nazbyt byli wprawieni w
wojaczce.

Ten żołnierz nie tyle chciał ją zabić, ile wytrącić z pozycji. Bez tarczy, uzbrojona
tylko w rapier i słabsza fizycznie, stanowiła najsłabszy punkt w obronnym czworo-
boku, który uformowali. Należało więc wykorzystać jego wysiłki i obrócić je na wła-
sną korzyść — to była jej jedyna szansa.

Sparowała fintę, wykonała krótkie pchnięcie nisko, na jego pachwinę, cofnęła się o
krok, zanim jeszcze ciął mocno, próbując ją zmusić do tego właśnie manewru. Nie
próbowała sparować. Klinga przemknęła ułamek cala od jej klatki piersiowej. Mając
przewagę pół tempa, mogła znowu wyprowadzić pchnięcie na jego pachwinę, zanim
zdążył przyjąć niską zasłonę. Trafiła.

Blokujący cios trafił z całą siłą w klingę w pobliżu rękojeści, wygiął ją niebez-
piecznie i szarpnięciem oderwał czubek ostrza od rany. Cios posłał ją na kolana —
wykorzystała to, by pchnąć w odsłonięte udo kolejnego napastnika, stojącego z lewej
strony jej przeciwnika, po czym błyskawicznie uniosła rapier, by zablokować jego
słabą ripostę. Tymczasem pierwszy z atakujących zamiast wykorzystać przewagę wy-
sokości i zasypać ją gradem ciosów zdecydował się użyć siły i zmusić do opuszczenia
broni, równocześnie starając się kopnąć ją kolanem w twarz. Lewą ręką wydobyła
sztylet i pod skrzyżowanymi ostrzami spróbowała trafić go najpierw w tętnicę udową,
potem w ścięgna pod kolanem. Żaden z ciosów nie okazał się skuteczny, jednak zdo-
łała go zranić. Wycofał się, ustępując miejsca kolejnemu napastnikowi. Tymczasem
padł pchnięty w udo, z czego skorzystał Uthe, by wepchnąć ją do wnętrza formacji.
Nie było to uprzejme, ale rozsądne — zrozumiała, że stała się bardziej zawadą niż po-
mocą.

Pomiędzy i ponad głowami walczących starała się dostrzec, jak idzie Bevoldowi. Nie-
zbyt dobrze. Próbował dotrzeć do kurhanu, ale w szeregi jego ludzi powoli wkradał
się chaos, wydawało się nieprawdopodobne, by udało im się przedrzeć. W każdym
razie połowa siodeł oddziału była pusta. Na jej oczach sam Bevold przyjął cios na
hełm. A żołnierze pustyni po jednym, po dwóch wciąż wyjeżdżali spod osłony lasu.
Wkrótce będą już zdolni wysłać pościg za Rolfem.

Zerknęła w stronę domu, by zobaczyć, jak idzie tamtemu. Ani śladu Preshki, jednak
dojrzała coś, co dodało jej ducha — jeźdźców w oddali, obecnie nie większych niż
kropki, lecz zbliżających się galopem przez pola.

— Bragi! — krzyknęła. — Bragi jest tutaj!

Dla Uthego i pozostałych musiało to zabrzmieć niczym okrzyk bojowy, na moment z
rozpaczliwą wściekłością natarli na wroga.

Elana poczuła coś pod stopą. Spojrzała w dół. Jest kusza, a wciąż jeszcze miała bełty.
Porwała broń, naciągnęła, nasadziła grot i rozejrzała się za celem. Dokładnie w tej sa-

background image

mej chwili jeden z ludzi po lewej stronie Uthego w nadmiarze entuzjazmu przerwał
mur broniących. Wróg natychmiast skorzystał z okazji. Tamten zapłacił za swoją głu-
potę, a obrońca po jego lewej upadł chwilę później. Dziura w szeregach obrońców,
szeroka na dwu ludzi, chociaż istniała tylko przez kilka sekund, złowieszczo zamaja-
czyła jej przed oczami. Elana wystrzeliła i bełt wbił się w żołnierza próbującego ją
poszerzyć, następnego niczym maczugą uderzyła leżem kuszy i zdobyła dość czasu,
by szczelina się zasklepiła. Jednak wówczas czworobok z zamkniętą wewnątrz Elaną
stał się zbyt ciasny, aby cokolwiek mogła przedsięwziąć, jak tylko kłuć sztyletem.

Dlaczego Bragiemu zabiera to tak dużo czasu?

Od kiedy wypatrzyła jeźdźców, minęła tylko minuta, ale zdawała się trwać cały wiek.
Cóż za korzyść z pomocy, która nadciąga zbyt późno?

IV. Podróż wstecz czasu

Tym razem przejażdżce Ragnarsona nie towarzyszył brak motywacji. Nie musiał uda-
wać, że ściga El Murida. Kiedy spotkał na drodze posłańca od Elany, tylko chwilę za-
brało mu wysłanie go do Szydercy po posiłki. Sam ruszył galopem.

Koń był świeży, nie potrafił jednak długo nieść tak ciężkiego jeźdźca. Padł o milę
przed najdalej na północ wysuniętymi posterunkami wart. Nawet nie próbował go
poderwać, zabrał tylko broń i pobiegł. Nogi miał sztywne, uda zaś zupełnie poobcie-
rane po dwóch dniach spędzonych w siodle. Nie przyszło mu nawet do głowy, że
Elana mogła wysłać swą wiadomość, zanim niebezpieczeństwo naprawdę się poja-
wiło. Oczekiwał, że dotrze na miejsce zbyt późno, by zrobić cokolwiek prócz policze-
nia poległych. Jednak biegł. Kiedy wreszcie dotarł do posterunku wart, był niemal
równie wyczerpany jak koń, którego porzucił.

Całkowicie wyszedłem z formy, myślał, kiedy chwiejnie pokonywał ostatnie kilkaset
jardów, a w płucach szalał mu ogień. Wartownik trwał na swym posterunku. Podbiegł
do Ragnarsona.

— Bragi, co się stało?

— Zajechałem konia — wydyszał. — Co się dzieje, Chotty?

— Twoja żona się zdenerwowała. Wystawiła warty i posłała Bicza po ciebie. Ale nic
się nie działo, aż dopiero przed chwilą...

— Co? — Czuł, że żołądek przewraca mu się w środku. Tyle wysiłku po nocy spę-
dzonej przy piwie.

— Zawołanie z południa. Wilk.

— Mhm. Jeszcze coś?

Dotarli do kryjówki tamtego. Miał tylko jednego konia.

— Nie.

— Jakieś pomysły?

— Nie.

Sam żywił niejasne podejrzenia, oparte na wnioskach wyciągniętych z wczorajszych

background image

wydarzeń.

— Masz róg? Wskakuj za mną. Da radę ponieść nas do domu.

Kiedy jechali, Ragnarson na przemian dął w róg swoje wezwanie i sygnał oznacza-
jący dom. Wszyscy, którzy jeszcze nie uczestniczyli w walce, mieli się z nim tam
spotkać. Kilku mężczyzn już na niego czekało, zobaczył, że jeszcze kilku się zbliża.
Dobrze. A teraz gdzie jest Elana?

Z domu wybiegła Gerda Haas.

— Gdzie jest Elana?

— Ożeniłeś się z szaloną wariatką, Ragnarson. Sama mówiłam Uthemu na waszym
ślubie, że będziesz miał z nią kłopoty.

— Gerda.

— Ach, no więc pojechała z Uthem, Bevoldem i z innymi na południe. Wzięła konia
mojego Dahla, jak jakaś...

— Ilu wzięła ludzi?

— Licząc z miłościwą panią i wartownikami, którzy już tam byli, sądzę, że razem bę-
dzie ich dziewiętnastu.

A więc całą pomoc, jaką mógłby zgromadzić, miał wokół siebie.

Ragnar spróbował prześliznąć się obok Gerdy, ale stara smoczyca była szybka. Zła-
pała go za kołnierz, zanim zdążył jej uciec.

— Zostaniesz w środku, jak ci kazano.

— Tato?

— Do środka, Ragnar. Jeżeli będzie ci sprawiał kłopoty, daj mu klapsa. A ja spuszczę
mu dodatkowe lanie, kiedy wrócę. Gdzie Dahl?

— W wieży. — Przygarnęła Ragnara i otarła mu łzy z oczu. Chłopak nie przywykł do
tak ostrego traktowania ze strony ojca.

— Toke — zarządził Ragnarson. — Znajdź konia dla mnie i dla Chotty'ego. Dahl!
Dahl! Haas! — wrzeszczał do ludzi na wieży. — Co widzicie?!

— Hę?

— No dalej, chłopcze. Widzisz coś?

— Mnóstwo kurzu przy kurhanie. Pewnie jakaś wielka bitwa. Nie mogę zobaczyć. Za
daleko.

Kurhan znajdował się na końcu pasa wykarczowanej ziemi, który kształtem przypo-
minał długi palec wskazujący na południe. Kręte linie papilarne tego palca stanowiły
strumień zasilający tartak i drogę, którą wywożono drzewo. Karczował las w tym
właśnie kierunku, bowiem dzięki temu ścięte pnie można było spławiać do tartaku.
Od domu do kurhanu były dwie mile.

background image

— Konni?! — zawołał Bragi.

— Może tak. Mówiłem, mnóstwo kurzu.

— Od kiedy?

— Dopiero kilka minut.

— Mhm. — Źle. Musi to być coś poważniejszego niż banda rozbójników. Jego ludzie
potrafiliby sobie z nimi poradzić za pomocą strzał.

Toke przyprowadził konie z drugiej strony domu. Kobiety zaczęły je siodłać, kiedy
tylko on i Chotty pojawili się w polu widzenia.

— W porządku. Wszyscy, którzy potrafią się nimi posługiwać, niech biorą kopie.
Gerda, przynieś tarcze. — Kolczugę już miał na sobie, jak zwykle zresztą, gdy wy-
bierał się w podróż, dlatego nie musiał marnować czasu na jej wdziewanie. — I na
miłość boską, coś do picia.

Czekając, rozglądał się dookoła. Elana dobrze sobie poradziła. Żywy inwentarz zapę-
dzony do komórek, okna zasłonięte ciężkimi okiennicami, budynek aż pęczniał od
wody przygotowanej na wypadek pożaru, a nikt, kto nie musiał, nie znajdował się na
zewnątrz.

Dziewczyna w wieku Dahla przyniosła mu kwartę mleka. Nie był to czas na doma-
ganie się piwa. Od piwa się pocił, pot zalewał mu czoło, a tym razem nie chciał, żeby
coś przeszkadzało mu podczas walki.

— Zamknij za nami — napomniał na koniec Gerdę, wskoczył na siodło, od jednej z
kobiet przyjął tarczę, topór i kopie. — Hełm? Gdzie jest mój przeklęty hełm? — Zo-
stawił go przy padłym koniu. — Niech ktoś znajdzie mi hełm! — zawołał i znowu
zwrócił się do Gerdy: — Jeżeli nie wrócimy, nie poddawaj się. Szyderca ze swoimi
ludźmi jest już w drodze.

Dziewczyna, która przyniosła mu mleko, wróciła z hełmem. Ragnarson jęknął. Hełm
ten złupił gdzieś przed laty. Wysadzany srebrem i złotem, z wysokimi rozłożystymi
srebrnymi skrzydełkami po bokach, stosowny dla paradnej zbroi szlachcica. Jednak
dziewczyna miała rację. Było to jedyne nakrycie głowy w całej okolicy, które mogło
pasować. Gdyby nie był taki skąpy, zadbałby o zapasowy hełm. Włożył go, potoczył
złym wzrokiem dookoła, prowokując, by ktoś się roześmiał. Nikt tego nie zrobił.
Sytuacja była zbyt ponura.

— Dahl, co się dzieje?

— To samo co przedtem.

Wszyscy siedzieli już na koniach, uzbrojeni i gotowi.

— Jedziemy.

Nie było czasu do stracenia. Ruszył prosto w kierunku kurhanu, tratując kiełkującą
pszenicę.

V. Czasami ty gryziesz niedźwiedzia, czasami on ciebie

background image

Już z daleka Ragnarson widział, że sprawa jest ciężka. Na szczycie kurhanu była oto-
czona czwórka lub piątka pieszych. Mniej więcej tylu konnych, mocno naciskanych,
znajdowało się u jego stóp. Ludzie z obu stron, bez koni walczyli na ziemi. Atakują-
cych było więcej, a ponadto najwyraźniej wyglądali na zawodowców. Nie mógł do-
strzec Elany. Strach chwycił go za gardło. Nie obawiał się walki — przynajmniej nie
bardzo, gdyż człowiek całkowicie pozbawiony strachu był głupcem i ginął młodo —
ale bał się stracić Elanę. Ich małżeństwo było dziwne. Obcy myśleli czasami, że mię-
dzy nimi nie ma miłości, ale ich wzajemna zależność sięgała znacznie dalej niż mi-
łość. Jedno bez drugiego nie stanowiłoby pełnej osoby.

Zwolnił na chwilę kroku i dał znak swoim kopijnikom, by ustawili się w linii. Ci, któ-
rzy nie radzili sobie z kopią, mieli się trzymać z tyłu i użyć łuków.

Niezła szarża kawaleryjska, pomyślał Ragnarson, pół setki chłopa. W Libianninie
lord Szarego Płaskowyżu dowodził kiedyś czternastoma tysiącami konnych i dziesię-
cioma tysiącami łuczników, nie licząc włóczników i najemników. Ale każda bitwa
jest wielka dla tych, co biorą w niej udział. Jej skala i zasięg nie mają znaczenia,
kiedy na szali spoczywa twoje życie. Wszystko sprowadza się do tego, że jesteś ty i
człowiek, którego musisz zabić, zanim on zabije ciebie.

Obcy najwyraźniej nie spodziewali się, że będą mieli większe towarzystwo. Majątek
tej wielkości powinien przecież mieć nawet mniej ludzi, jednak ziemia Ragnarsona
nie była posiadłością dziedziczną (została mu przecież nadana, poza tym winien był
koronie służbę wojskową), a w dodatku wielu jego ludzi nie było żonatych.

Atakujący dopiero wówczas dostrzegli, że się zbliża, gdy dzieliło ich nie więcej jak
ćwierć mili. Ledwie zdążyli się częściowo przeformować, kiedy uderzył.

Ragnarson pochylił kopię i poprawił tarczę na lewej ręce. Tarcza była okrągła, na
wzór trolledyngjańskiej — zupełnie niestosowna dla jeźdźca, co natychmiast odczuł.
Kiedy grot jego kopii zagłębił się w piersi pierwszego wroga, zdradziecki cios szabli
rozciął nie chronione tarczą lewe udo. Niespodziewany ból rozproszył jego uwagę.
Stracił kopię, wbitą w pierś spadającego z konia przeciwnika. Wtedy jego wierzcho-
wiec wpadł na dwa inne, na chwilę pozbawiając go swobody ruchów. Nie był w sta-
nie wyciągnąć miecza, sięgnął więc po trolledyngjański topór przewieszony przez
plecy, tarczą jednocześnie blokując spadające nań ciosy. Z toporem w dłoni zaczął
rąbać na oślep. Przed sobą zobaczył szereg smagłych twarzy, ludzi w swoim wieku, z
głęboko osadzonymi ciemnymi oczyma i wielkimi orlimi nosami, niczym obraz z pa-
rady wojsk bin Yousifa. Ludzie pustyni, ale nie rojaliści Harouna. Co oni robią tak
daleko od Hammad al Nakiru?

Potężnymi ciosami na odlew powalił trzech przeciwników, nim poczuł, jak koń pod
nim pada. Ktoś przeciął mu ścięgna. Musiał odrzucić tarczę i topór, kiedy skakał, aby
uniknąć przygniecenia. Trafił twarzą prosto na czyjś but i strzemię. Cios miecza do-
wiódł jednoznacznie niewielkiej wartości bojowej jego hełmu. Jedno ze skrzydeł
odleciało. Wgniecenie w hełmie, na tyle głębokie, że wygięty metal uciskał czaszkę,
sprawiło, że prawie stracił przytomność. Na czworakach, wśród kopyt depczących
wokół ziemię, uniósł przyłbicę hełmu i zwrócił dopiero co wypite mleko. Z ustami
pełnymi żółci, z myślą kołaczącą się w głowie, że jednak lepiej było się porzygać i
skończyć z dziurawym hełmem niźli z obciętym uchem, powstał pośród zgiełku bitwy
niczym niedźwiedź osaczony przez ogary i rzucił się z gołymi rękoma na najbliższego
wroga, który nie patrzył w jego stronę. Otaczając przedramieniem jego szyję i używa-

background image

jąc go niczym tarczy, wydostał się z największego ścisku. Po zaduszeniu wroga rozej-
rzał się dookoła. Niewielu jeźdźców, którzy pozostali w siodłach, przesuwało się w
stronę lasu. Pomimo przewagi liczebnej przeciwnika jego ludzie brali górę. Zresztą
znajdowali się w swoim żywiole, większość z nich bowiem niegdyś służyła w piecho-
cie. Tu i tam już łączyli się w grupy po dwóch, trzech. Wkrótce zdolni będą utworzyć
zwarty szyk. Na szczycie kurhanu sprawy nie miały się tak dobrze. Teraz mógł już
zobaczyć Elanę. Wraz z Uthem Haasem i jeszcze jakimś mężczyzną próbowali sta-
wiać czoło trzykrotnie liczniejszemu wrogowi i udawało im się tak dobrze, że tamci
nie dostrzegli, iż ich towarzysze się wycofują.

Nie miał kogo wysłać na kurhan. Z niego zaś nie będzie żadnego pożytku, jeśli ze-
chce zaszarżować w to zamieszanie. Stanie się jedynie pastwą dla Żniwiarza. Łucznik
mógłby pomóc i gdzieś musi być jakiś łuk. Wszyscy jego ludzie ich używali. Prze-
biegł przez pole zaścielone ciałami rannych i umierających pośród zniszczonej, po-
rzuconej i zgubionej broni. Znalazł kuszę, z rodzaju tych, które cenili sobie ludzie El
Murida, ale bez cięciwy była bezużyteczna. Zresztą i tak nigdy się nie nauczył dobrze
posługiwać tą bronią. Potem w jego ręce wpadł krótki łuk w pustynnym stylu, dobry
dla jeźdźca, ten jednak najwyraźniej w niezbyt delikatny sposób zdążyły już popie-
ścić końskie kopyta. W końcu, kiedy już gotów był złapać miecz i nie dbając o nic,
wrzeszcząc, ruszyć na kurhan, znalazł swoją okaleczoną klacz, u której siodła wciąż
wisiał łuk i kołczan pełen strzał. Wziął się do roboty.

To była walka, jaką sobie cenił. Trzymać się z boku i niech tamci mają za swoje.
Strzelanie do tarczy, pomyślał. Czwarty, którego trafił, upadł. Tak było znacznie ła-
twiej niźli walczyć piersią w pierś i czuć zgniły oddech przeciwnika, jego strach i pot.
I nie trzeba patrzeć im w oczy, kiedy zaczyna do nich docierać, że muszą umrzeć. Dla
Ragnarsona była to najgorsza część wszystkiego. Zabijanie było strasznie frustrujące,
kiedy trzeba było stanąć twarzą w twarz z faktem, że oto musi zakończyć ludzkie
życie.

Wraz z szóstym trafieniem oblężenie przerwano. Ci, co przeżyli, uciekli za swoimi
towarzyszami pod osłonę drzew. Już w biegu Ragnarson posłał za nimi kilka strzał na
oślep, aby nie pomyśleli przypadkiem o powrocie, równocześnie zaś krzyczał do
Elany i Uthego:

— Niech uciekają! Mają dość. Koniec zabijania. Zwyciężyliśmy.

Elana zerknęła w stronę lasu, potem rzuciła się w ramiona męża.

— Tak się cieszę, że cię widzę!

— Co ty sobie właściwie wyobrażasz, że co robisz, kobieto? Razem z nimi tutaj, na-
wet bez hełmu. Dlaczego, do diabła, nie zostałaś w domu? Miałem już zamiar...
Cholera! Zrobię to. — Uklęknął na jednym kolanie, przełożył ją przez drugie i za-
machnął się, by dać jej klapsa. Potem zobaczył zbierających się dookoła ludzi.
Szczerzyli zęby w uśmiechach, przynajmniej ci, którym jeszcze zostało dość sił. —
No, tak — warknął. — Wiecie, co robić. Sprzątnąć ten bałagan. — Wstał i postawił
pokonaną Elanę na ziemi. — Kobieto, jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, mam za-
miar stłuc ci tyłek i nie dbam o to, kto będzie patrzył. — Potem uścisnął ją tak mocno,
że aż pisnęła.

Jak to się często zdarza podczas dzikiej walki, poległych było znacznie mniej, niźli
wydawało się w ogniu bitwy. Ale każdy z jego ludzi był ranny. Część rannych wróg

background image

zabrał ze sobą, jednak zostawiono najciężej rannych. Bevold Lif, wciąż jeszcze trochę
ogłupiały, podszedł chwiejnie, by zameldować, że czwórka jego ludzi nie żyje.
Liczba ofiar po stronie wroga była jeszcze nie znana. Jego ludzie wciąż oddzielali
poległych od rannych.

— Cholera! — nagle oznajmiła Elana. — Co z Rolfem?

— Jakim Rolfem?

— Rolfem Preshką. Nie widziałeś go? Oni go ścigali. Był ciężko ranny.

— Nie. Preshka? Co u diabła? Skąd on się tu wziął? Bevold! Przejmij dowodzenie.
Za chwilę wracam. — Do Elany zaś rzucił: — Złap kilka koni.

Tych nie brakowało. Najeźdźcy zostawili większość swoich wierzchowców, a zwie-
rzęta, kiedy już bezpiecznie wydostały się z walki, zaczęły się spokojnie paść na kieł-
kach pszenicy. Należało je wygnać ze szkody, w przeciwnym razie zniszczenia
szybko przekroczą wartość łupu, jaki same stanowiły. A dobre konie pustynne ce-
niono wysoko.

— W którą stronę pojechał? — zapytał Ragnarson Elanę.

— W kierunku domu.

— Nie dotarł do niego.

— Myślisz, że go złapali?

— Żadnego z nich również nie widziałem pod drodze. Nie mam pojęcia, co się mogło
stać.

Przejechali jakąś milę, kiedy Elana powiedziała:

— Tam.

Obok strumienia napędzającego tartak pasł się koń bez jeźdźca.

Preshkę znaleźli niedaleko, ledwo żył. Strzała przebiła płuco. Trzeba było cudu, żeby
go uratować, albo być może Nepanthe, jeśli na czas uda się ją sprowadzić z domu
Szydercy. Za młodu studiowała medycynę, mając za nauczyciela czarodzieja Var-
thlokkura dysponowała również magią swoich przodków.

— Chodź — powiedział Ragnarson. — Lepiej zrobimy nosze.

Wyciągnął miecz i zabrał się do ścinania małych drzewek zostawionych przez kar-
czowników, by ocieniały strumień.

— Tego roku ryby mogą dobrze brać — zauważył, wskazując na leniwego karpia. —
Może uda nam się zostawić trochę na zimę.

Elana odsunęła poły kaftana Preshki, żeby obejrzeć ranę, i zmarszczyła brwi.

— Dlaczego po prostu nie nałapiesz trochę teraz, jeśli masz ochotę? Reszta będzie na
ciebie czekać na miejscu.

— Mhm. Masz rację. — Ściął już dwie długie tyczki i okorowywał je. — Takie wy-

background image

darzenia jak dzisiejsze sprawiają, że myślę o czasach, gdy nie było żadnych po-
wrotów. A jeśli już mowa o rybach, co myślisz o tym, by położyć na strumieniu tamę,
tam gdzie są te wysokie brzegi?

— Po co? — Zbyt niepokoiła się o Rolfa, by dbać o takie rzeczy.

— Cóż, jak już kiedyś mówiłem Bevoldowi, mielibyśmy wodę suchą porą.

— Ostatniego lata woda była. Źródła wciąż biły.

— Tak, cóż. — Przyciągnął tyczki. — Myślałem tylko o tym, żeby nałapać parę ryb.
Jak, u diabła, mamy wykończyć tę rzecz?

— Idź złapać jego konia, głupcze! — Jego bezsensowne czynności były doprawdy
denerwujące. — Musimy mieć koce. Pospiesz się!

Pobiegł. A jej natychmiast zrobiło się przykro, że nakrzyczała na niego. Widać było
wyraźnie, że chodzenie przysparza mu mnóstwo bólu. Twierdził, że rana jest tylko
draśnięciem. Nie lubił sprawiać innym kłopotów.

— Postanowiłem — powiedział, wróciwszy.

— Co postanowiłeś?

— Nie mam zamiaru puścić tego płazem. To znaczy kiedy przyjęliśmy koncesję,
przyrzekliśmy, że będziemy walczyć. Walczyć w obronie prawa i porządku. — Wy-
krzywieniem ust podkreślił, co myśli o tym sformułowaniu. — Ale obiecaliśmy sobie,
że już nie będziemy toczyć własnych wojen. Dotrzymaliśmy słowa. Nie marudziłem,
że nie otrzymaliśmy żadnej pomocy ostatnim razem, jak najeźdźcy przyjechali z Ka-
mieńca Prost, nawet jeśli w istocie powinna tu być armia. Ale, do cholery, zmuszanie
mnie do tego, bym walczył z zawodowym wojskiem El Murida na moich polach psze-
nicy, setki mil na północ... na północ!... od Itaskii, to jest już za wiele. W każdym
razie i tak miałem jechać w sprawie kontraktu na drewno, a oprócz tego załatwić jesz-
cze parę rzeczy, więc po prostu przyjadę wcześniej i wytargam kilka par uszu. Jeżeli
te dupki w ministerstwie wojny nie potrafią sprawić, żeby takie rzeczy się nie zda-
rzały, to przynajmniej będą musieli mi powiedzieć, dlaczego tak jest. Tak naprawdę
mam zamiar wybrać się do samego ministra. Jest mi to winien. Być może on zdoła
obudzić paru ludzi z drzemki.

— Ale, kochany, nie rób niczego, czego byś potem żałował.

Jego przyjaźń z ministrem wojny była raczej wątpliwa, opierając się na kilku sekret-
nych nielegalnych przysługach wyświadczonych mu wiele lat temu. Ludzie zaś na ta-
kich stanowiskach notorycznie cierpieli na zaniki pamięci.

— Nie dbam o to. Jeżeli obywatel nie może być bezpieczny we własnym domu, to na
co idą nasze podatki?

— Jeżeli nie dbasz, wówczas z pewnością szybko doczekasz się tu żołnierzy — od-
parła.

Przymocowali nosze między swoimi końmi położyli na nich Preshkę.

— Cóż, i tak jadę. Jutro.

background image

CZTERY: Rok 1002 OUI;

Ścieżka coraz węższa

[top]

I. Powrót Adepta

Ragnarson nie wyjechał następnego ranka do Itaskii. Obudził się i zastał swój dom
pogrążony w całkowitym chaosie. Wszyscy jego ludzie spędzili noc w domu, na
próżno czekając na Szydercę. Ragnarson zakładał, że Nepanthe, nie chcąc spuszczać
męża z oka, przybędzie razem z nim i może weźmie się do leczenia.

Poszedł zobaczyć, co się stało. Szczęście go nie opuściło, ale objawiło się w pokrętny
sposób. Bevold Lif mimo kontuzjowanej głowy wstał wcześnie, aby udać się do tar-
taku. Wyszedł pieszo i niemalże równie szybko wrócił. Ludzie El Murida przyszli
pod dom, czekali na świt.

Ragnarson w całkowitej ciszy próbował zagnać zwierzęta z powrotem do komórek,
dom został zamknięty na głucho, a broń trzymano w pogotowiu. Jeżeli mieli tyle od-
wagi, aby powrócić, z pewnością otrzymali posiłki. Kiedy przedświt zaróżowił niebo,
policzył ich konie. Dom otaczało niemal trzydziestu jeźdźców. Trzymali się w oddali,
okazując respekt przed itaskiańskimi łucznikami.

— Myślisz, że zaatakują? — zapytał Bevold.

— Ja na ich miejscu bym tego nie zrobił — odparł Ragnarson. — Ale z tymi ludźmi
nigdy nic nie wiadomo. Są zupełnie szaleni. Dlatego właśnie tak dobrze wiedzie im
się na wojnach. A w dodatku każdy dorosły mężczyzna potrafi walczyć. Iwa
Skołowda i Kamieniec Prost mają te same problemy na granicy z Sharą. Nomadzi nie
muszą zostawać w domach, aby zebrać plony, ani nie wykorzystują zbyt wielu narzę-
dzi, których mężczyzna sam nie byłby w stanie zrobić, tak więc ich kawaleria nie po-
trzebuje dużego zaplecza w chłopstwie...

— To na pewno doda wszystkim ducha — sarkastycznie zauważyła Elana. Bragi, w
miarę jak się starzał, rozwijał w sobie skłonność mentorskie. — Uthe i Dahl są w
wieży. Uthe powiedział, żeby cię poinformować, że mają ze sobą shaghuna.

— O! — jęknął. — To niedobrze.

— Czemu?

— Shaghuni są rycerzami kapłanami. Stanowią zakon rycerski, jak Gildia Rycerzy
Obrońców. Jeden w tak niewielkiej grupie to niezwykłe.

— I co?

— Są również czarownikami. Może niezbyt potężnymi, ale zawsze jest to jakaś ma-
gia.

— Sądziłam, że El Murid pozabijał wszystkich magów...

— Jasne! — przerwał jej Ragnarson, szczerząc zęby. — Wszystkich, którzy nie

background image

przyjęli religii. Słyszałaś kiedyś o księdzu, który nie dobiłby targu z diabłem, aby do-
stać to, czego chce? El Murid jest taki sam. Przede wszystkim jest politykiem jak oni
wszyscy. Różnica polega na tym, że na początku miał prawdziwe ideały. Po tym jak
rzeczywistość kilkukrotnie skopała mu dupę, nauczył się iść na kompromis. System
shaghunów działał również pod władzą rojalistów... Przypuszcza się, że Haroun jest
jednym z nich, ale nie zdążył zdobyć szczególnych umiejętności, zanim musiał ucie-
kać... A więc dlaczego nie mieliby pracować dla niego?

Bragi był cynikiem, który nie uznawał żadnej formy organizacji, powołanej dla celów
innych niźli prowadzenie wojny. Jego opinia na temat rządów była równie bez-
względna jak ta dotycząca kapłaństwa.

— Co możemy zrobić? — zapytała Elana.

— W związku z czym?

— Z tym cwaniakiem czarodziejem, ty ośle! — Rankami oboje zamieniali się w roz-
drażnione niedźwiedzie.

— Aha. Będę musiał go zabić. Albo poddać się i zobaczyć, czego chce. Co z Rolfem?

— Wciąż jest, w śpiączce. Nie przypuszczam, żeby się ocknął.

— Przykre. Gdzie jest Szyderca? I gdzie jest shaghun? Jeżeli mam iść po niego, chcę
wiedzieć dokąd. — Posłał kogoś, by ściągnął Uthego z wieży.

Elana chciała już zapytać, dlaczego właśnie on będzie musiał to zrobić, ale się po-
wstrzymała. Wiedziała. Tak właśnie postępował: im bardziej niebezpieczne zadanie,
tym mniej prawdopodobne, że zleci je komuś innemu.

— Chodźmy do gabinetu — oznajmił Bragi.

Przy głównej sali miał pokój, w którym zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami miał
przyjmować interesantów. Teraz jednak bardziej przypominał pełne pamiątek mu-
zeum albo bibliotekę.

— Mam nadzieję, że przeżyje dość długo, by mi powiedzieć, dlaczego konie El Mu-
rida tratują moją pszenicę.

— Ja wolałabym, żeby pożył jeszcze odrobinę dłużej. — Jej głos zdradzał zbyt wiele
emocji.

Bragi zmarszczył w namyśle brwi, miał już o coś zapytać, kiedy pojawił się Uthe.
Mężczyźni podeszli do czterech map zawieszonych na ścianie. Jedna była polityczną
mapą Zachodu; druga — królestwa itaskiańskiego; trzecia przedstawiała posiadłość
— atramentem zaznaczono na niej zasoby i osobliwości rzeźby terenu. Na ostatniej
widać było obszar bezpośrednio otaczający dom, wielkie czarne granice oznaczały
teren, gdzie wciąż stał las. Do niej właśnie podeszli Bragi i Uthe. Haas pokazał miej-
sce, gdzie zajął pozycję shaghun, potem otaczających go jeźdźców. Bragi palcem
wskazującym nakreślił trasę podejścia.

— Widziałeś jego barwy? — zapytał Ragnarson. — Rozpoznałeś je?

— Tak. Nie.

background image

— Przypuszczam, że i tak niewiele nam by powiedziały. Wolałbym, żeby nie było z
nim dużo roboty. Większość z nich zginęła, zanim El Murid zrezygnował i wrócił do
domu. Cóż, nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić. Żałuję, że nie wiedziałem o jego
obecności, póki jeszcze było ciemno.

Przytulił Elanę, pocałował ją szybko i mocno.

— Uthe, jeśli się nie uda, ty przejmujesz wszystko. Poczekaj na Szydercę. Na pewno
przybędzie... Chociaż nie wiem, na co niby miałby się przydać. — Jeszcze raz poca-
łował Elanę.

II. Przybywa jego oddział

Ziemia była zimna. Bolała go noga. Rosa osiadła na źdźbłach trawy przesączała się
przez spodnie i kaftan. Lekki wiatr wiejący z południa nieszczególnie przyczyniał się
do poprawy nastroju. Przemarznięte dłonie drżały. Miał nadzieję, że nie zawiodą go
w decydującym momencie — małe szansę, że uda się oddać drugi strzał. Shaghun za-
pewne ma na podorędziu zaklęcie ochronne.

Zanim odważy się na strzał, musi pokonać jeszcze co najmniej sto jardów. I to naj-
trudniejszych od chwili, gdy wyśliznął się z tunelu prowadzącego do piwnic. Żadnej
osłony prócz ogrodzenia. Gdzie jest Szyderca? — zastanawiał się.

Jardy ziemi powoli pełzły pod jego brzuchem. W każdej chwili spodziewał się, że
ktoś podniesie larum albo że usłyszy krzyk shaghuna nakazującego atak. Było już do-
syć jasno, żeby uderzyć na dom. Na co oni czekają?

Od miejsca, gdzie płot się kończył, od rowu dzieliło go pięć jardów zupełnie nie osło-
niętej ziemi. Musiał zaufać swemu szczęściu. Tam na pewno go dopadną.

Zaskoczył go nagły okrzyk, a potem poruszenie wśród koni. Omalże nie rzucił się do
ucieczki, zanim zrozumiał, że jeźdźcy odjeżdżają. Uniósł głowę.

Przybył Szyderca.

I to w jaki sposób! Kolumna konnych i pieszych, wychylająca z lasu była największą,
jaką Ragnarson widział od czasu zatargów z Kamieńcem Prost. Na jej czele jechał
Szyderca, gruby odziany w brązy, dosiadając okrakiem swego żałosnego wychudzo-
nego osiołka. Nie były to oddziały rojalistów, chociaż najwyraźniej składały się z żoł-
nierza dobrze zdyscyplinowanego i wyekwipowanego. Powiewały nad nimi sztandary
Gildii Najemników. Ragnarson dobrze wiedział, że tylko niewiele z ich imion można
by znaleźć w spisach gildii. To byli Trolledyngjanie.

Jeźdźcy pustyni, chociaż z początku ruszyli w kierunku nadciągającej kolumny,
ostatecznie wycofali się. Nawet obecność shaghuna nie stanowiła dostatecznego
wsparcia, by wystąpić przeciwko takiej liczbie. Droga ucieczki wiodła w pobliżu
miejsca, gdzie ukrywał się Ragnarson. Shaghun, w burnusie ciemnym jak noc, sta-
nowił łatwy cel. Pojedyncza strzała, wypuszczona z łuku, który niewielu mężczyzn
potrafiło naciągnąć, pomknęła tak szybko, że jej lot był niemalże niewidzialny. Prze-
biła na wylot czaszkę shaghuna.

Przez długą chwilę Bragi obserwował, jak jeźdźcy galopem odjeżdżają. Nie minie go-
dzina, a ślad po nich zaginie. Pojawiali się i odchodzili niczym burze piaskowe na ich
rodzinnej ziemi, całkowicie nieprzewidywalne i niszczące.

background image

— Hai! — zawołał Szyderca, kiedy Bragi podbiegł do niego. — Jak zawsze należało
wierzyć, że stary pompatyczny gruby głupiec, ja mianowicie, przybędę na czas, aby
uratować dupsko przyjaciela o wielkiej militarnej reputacji, aczkolwiek, jak to się
zwykle zdarza, który równocześnie jest członkiem najbliższej kongregacji parality-
ków. Myślę takoż, że ów przyjaciel winien przyznać przed całym zgromadzonym ze-
braniem zastępu...

— Jeśli już o nich mowa — wtrącił Ragnarson. — Skąd wytrzasnąłeś tę zbieraninę?

— Drogą magicznego wstawiennictwa. — Uśmiechnął się grubas. — Ja, znany jako
potężny czarownik, lękiem swej sławy przejmujący świat, wyszedłem po nocy do
lasu, odtańczyłem w kierunku przeciwnym do ruchu słońca taniec wokół cisowego
drzewa, nago, spaliłem diabelskie kadzidło, wezwałem legiony demonów...

— Nigdy się nie zmieni, co? W jego przechwałkach słychać mocarne uderzenia zimo-
wego wichru — powiedział mężczyzna potężniej zbudowany niźli Ragnarson, dosia-
dający gigantycznego siwka. Na ramiona spływała mu długa zmierzwiona czupryna,
wśród brody szczerzyły się poczerniałe zębiska.

— Haaken! Jak, u diabła, się miewasz? Co ty tu robisz? — Haaken Czarny Kieł był
mlecznym bratem Ragnarsona.

— Szukałem rekruta. Teraz ciągnę na południe. — Na trzeźwo Czarny Kieł był rów-
nie milczący jak Szyderca elokwentny.

— Sądziłem, że tam właśnie jesteś. Razem z Reskirdem i Rolfem. Jeśli już mowa o
Rolfie, pokazał się wczoraj, trzy ćwierci od śmierci, a za nim przyjechała ta banda.

— Hmm — chrząknął Czarny Kieł. — Niedobrze. Nie spodziewałem się, że tak
szybko zaczną się wkurzać. Myślałem, że dopiero w przyszłym roku.

— O czym ty gadasz?

— Niech Rolf wyjaśni.

— Nie może. Może nawet już nigdy niczego nie wyjaśni. Szyderca, przyprowadziłeś
Nepanthe? Potrzebujemy pomocy medycznej.

Zanim grubas zdążył odpowiedzieć, Czarny Kieł wtrącił:

— Nie przyjechała. Pożyczę ci swojego chirurga.

Ragnarson zmarszczył brwi.

— Jest dobry. Młodzik z przypadkiem żądzy wędrówki. No dobra, gdzie mamy roz-
bić obóz? Wygląda na to, że twoje pola pszenicy mają już dość.

— Mhm. Wschodnie pastwisko przy tartaku. Chciałbym, żeby moje zwierzęta pozo-
stawały blisko domu, póki to wszystko się nie przetoczy. — Nie miał jednak pew-
ności, czy dla wszystkich wystarczy miejsca. Tabory Czarnego Kła wciąż wytaczały
się z lasu, wóz za wozem. Wyglądało to niczym wędrówka ludów. — Haaken, coś ty
tu przyprowadził? Całą armię?

— Cztery setki konia i tyleż pieszych.

background image

— Ale kobiety i dzieci...

— Może do ciebie nie dotarło. Mamy kłopoty w Trolledyngji. Wygląda na wojnę do-
mową. Władza pretendenta słabnie. Opuszczają go fałszywi poplecznicy. Nocne na-
paści na zewnętrznych granicach. Wielu, jak ci ludzie, niezależnie od tego, czy popie-
rają jego, czy Stary Dom, nie chce się w to mieszać.

Podobne pragnienie, po tym jak ich rodzina została zdziesiątkowana podczas wojny
domowej, która przyniosła pretendentowi tron Trolledyngji, całe lata temu kazało Ra-
gnarsonowi i Czarnemu Kłu pokonać Góry Kracznodiańskie.

— Jakiś czas temu otrzymałem list od ministra wojny — powiedział Ragnarson. —
Chciał wiedzieć, dlaczego tej wiosny nie było żadnych najazdów. Podejrzewał, że być
może tworzy się coś w rodzaju Ringerike. Teraz już rozumiem. Wszyscy zostali w
domach, żeby mieć oko na sąsiadów.

— Jakoś tak. Niektórzy postanowili spróbować szczęścia z nami.

— Co z gildią? Nie spodoba im się, że wędrujecie w jej barwach. A Itaskia nie będzie
miała najmniejszej ochoty, by Trolledyngjanie włóczyli się po jej terytorium.

— O wszystko zadbałem. Zapłaciłem... Kupiłem przejazd. Każdy mężczyzna jest
członkiem gildii. Przynajmniej honorowym. Wszystko dzieje się zgodnie z przepi-
sami. Nie możemy zostawić za sobą żadnych wrogów.

— Może wyjaśnisz to?

— Później, jeśli Rolf tego nie zrobi. Czy nie powinniśmy posłać do niego doktora?

— Racja. Szyderca! Zabierz go do domu. Pomogę Haakenowi rozlokować tę zgraję.
Jechaliście całą noc?

— Musieliśmy dotrzeć na czas. Myślałem, żeby wysłać konie przodem, ale i tak nie
dotarły na miejsce przed zmierzchem, zresztą nie wydawało mi się, by do ranka coś
miało się wydarzyć.

— Prawda, prawda. To był wspaniały widok.

III. List od przyjaciela

Rolf odzyskał na chwilę świadomość, kiedy chirurg, który zresztą wątpił, by zostało
wiele nadziei, wyciągał strzałę. Jazda była zbyt długa i wyczerpująca, a w jej trakcie
wbity grot szarpał trzewia. Preshka zobaczył zaniepokojone twarze. Słaby uśmiech
wykrzywił mu wargi.

— Nie powinienem... wyjeżdżać — szepnął. — Głupi... Nie mogłem się po-
wstrzymać... żeby jeszcze raz nie spróbować...

— Bądź cicho! — przykazała Elana zdenerwowanym głosem, równocześnie popra-
wiając mu poduszki.

— Bragi... W jukach... List... Haroun... — Zemdlał znowu.

— Zaczynam pojmować — zagrzmiał Ragnarson. — Skoro tyle się dzieje, nie może
chodzić o nikogo innego. Haaken, zdecydujesz się wreszcie na jakieś wyjaśnienia?

background image

— Najpierw przeczytaj list.

— W porządku. Cholera! — Nie lubił, jak sekretów było coraz więcej, a najwyraźniej
nikt tutaj nie chciał mu niczego wyjaśnić. — Poszukam tego listu. Zaczekajcie na
mnie w gabinecie.

„Kraj”, zaczynał się list Harouna, „to Kavelin w Pomniejszych Królestwach, poło-
żony na ich wschodnim skraju, tuż pod górami Kapenrung, w miejscu gdzie ich pa-
smo wygina się na południowy zachód od gór M'Hand i gdzie graniczy z Hammad al
Nakirem. Od południowego zachodu Kavelin sąsiaduje z Tamerice, od zachodu z
Alteą, od północnego zachodu zaś i północy z Anstokinem oraz Volstokinem.
(Zbieram właśnie komplet map wojskowych i wyślę ci je, kiedy tylko będę mógł.)
Wrogiem jest oczywiście El Murid, chociaż od czasu wojen, z których Kavelin wy-
szedł właściwie bez szwanku, nie podjął żadnych poważniejszych działań. Altea jest
tradycyjnie sprzymierzeńcem, Anstokin zasadniczo zachowuje neutralność. Z Tame-
rice i Volstokinem zdarzają się utarczki. Ostatnia wojna była właśnie z Volstokinem.

Ustrój to parlamentarny feudalizm, a władza podzielona jest między koronę a baro-
nów. Siłą swych wojsk ci drudzy przewyższają koronę, jednak intrygi, jakie knują, ni-
welują tę przewagę. Pod władzą obecnego, pośledniego raczej króla korona nie jest
niczym więcej jak arbitrem w sporach baronów. Chociaż w przeciwieństwie do Itaskii
Kavelin nie ma bogatej tradycji intryg koronnych, obserwować można, jak powoli za-
czyna się tu wojna o sukcesję. Oficjalnie uznany książę korony nie jest bowiem sy-
nem króla. Przykładając ucho do właściwych drzwi, można się dowiedzieć, że praw-
dziwy książę został porwany w dniu swych narodzin i zastąpiony podrzutkiem.

Historycznie i etnicznie Kavelin jest w większym stopniu pogrążony w nieładzie, niż
bywa to w narodach Pomniejszych Królestw. Jego pierwotni mieszkańcy, marena di-
mura, są spokrewnieni z mieszkańcami południowych królestw przybrzeżnych: Li-
bianninem, Cardine, Hellin Daimiel oraz Dunno Scuttari. Stanowią klasę najniższą,
pariasów. Tylko najbardziej szczęśliwi (względnie, rzecz jasna) mają okazję zostać
służącymi, niewolnikami, chłopami pańszczyźnianymi. Większość żyje dziko w la-
sach, w nędzy i plugastwie, jakich powstydziłaby się świnia.

Między 510 a 520 rokiem wedle datowania Imperium wojska Ilkazaru okupowały ten
obszar, a wraz z nimi przyszli imperialni koloniści. Ich potomkowie, siluro, tworzą
dzisiaj klasę społeczną, która zajmuje się codziennym zarządzaniem i interesami. Są
wykształceni, gorliwi i pewni własnej ważności, nadto intryganci pierwszej wody, a
przez ich ręce przepływa większość bogactw królestwa, z czego spora część w formie
łapówek wpada w ich łapy. W ostatnim dziesięcioleciu ery Imperium, koło roku 608,
kiedy tereny Ilkazaru rozciągały się poza Srebrną Wstążkę na północy i Roe na
wschodzie, całe wioski Itaskian zostały przeniesione do Kavelina w procesie, który
został określony jako Przesiedlenie. Ci ludzie, wessończycy (większość pochodziła z
Zachodniej Gminy), wciąż mówią dającym się zrozumieć itaskiańskim i tworzą za-
równo rdzeń populacji jako takiej, jak i klasy chłopskiej, rzemieślniczo-kupieckiej
oraz kasty wojskowej. Podobnie jak w wypadku Itaskian, są to ludzie solidni, pozba-
wieni wyobraźni, niechętni do gniewu, ale również nieskłonni przebaczyć uczynio-
nego im zła. Ich przywódcy wciąż mają pretensje o Przesiedlenie oraz Podbój i intry-
gują, aby odwrócić skutki tych procesów.

Ostatnią grupę ludności stanowią nordmeni, klasa rządząca posiadająca wszelkie
przywileje. Ich przodkami byli Prototrolledyngjanie, którzy podczas ostatecznej roz-

background image

prawy z Ilkazarem przyszli na południe z Janem Żelazną Ręką. Ostatecznie doszli do
wniosku, że żywot szlachty w południowym klimacie odpowiada im znacznie bar-
dziej niźli powrót do domów, w których znowu staliby się pospólstwem na lodowa-
tym Północnym Pustkowiu. Czy można ich za to winić?

W każdym razie wszyscy tak czynią. Minęły wieki od czasu Podboju, a trzy niższe
stany wciąż knują, jak pogrążyć nordmenów. Dodaj do działań towarzyszących tym
knowaniom stan ciągłej waśni między baronami oraz problem sukcesji (o którą ry-
walizuje już kilku kandydatów), a sam zrozumiesz, że mamy tu do czynienia z nie-
zwykle interesującą sytuacją polityczną.

Rodzimy przemysł obejmuje górnictwo (złoto, srebro, miedź, żelazo, szmaragdy),
przetwórstwo mleczne (ser z Kavelina słynny jest na południe od Porthune) oraz pro-
wadzony na średnią skalę handel futrami. Ekonomicznie rzecz biorąc, główną zaletą
Kavelina jest jego usytuowanie — dokładnie w poprzek tras handlowych łączących
Wschód i Zachód. Upadek Ilkazaru i wynikające zeń drastyczne zmiany klimatyczne
w Hammad al Nakirze spowodowały przesunięcie szlaków handlowych na północ.
Kavelin stał się głównym beneficjentem tego procesu, dzięki temu, że kontroluje
przełęcz Savernake, jedyną drogę przez góry Kapenrung łączącą się ze starym impe-
rialnym traktem do Gogu-Ahlangu, który z kolei stanowi jedyną na południe od mo-
rza Seydar zdatną do przebycia trasę przez góry M'Hand. Szyderca orientuje się do-
brze w kwestiach handlu ze Wschodem, może ci wszystko wyjaśnić znacznie lepiej
niż ja. Był zarówno w Kavelinie, jak i na Wschodzie jeszcze przed wojnami.

Czy dostrzegasz możliwości? Oto jest królestwo, bogate choć niewielkie, nadto
względnie słabe, zewsząd otoczone przez wrogów, na krawędzi wojny domowej.
Gdyby król umarł dzisiaj, w pole może wyruszyć nie mniej jak dwadzieścia zbrojnych
partii, każda wierna innej sprawie. Większość z nich zapewne stanowić będą preten-
denci, jednak królowa z pewnością podejmie próbę obrony swej regencji, natomiast
niezależne oddziały siluro, wessończyków, a nawet marena dimura, zebrane pod
sztandarami rozmaitych watażków, mogą sprzymierzyć się z ludźmi, którzy obiecają
im poprawę społecznego położenia. Co więcej, nikt nie ośmieli się wyruszyć z pełnią
swych sił ze względu na chciwość sąsiadów. W szczególności Volstokin może wes-
przeć swymi wojskami i bronią faworyzowanego kandydata.

Teraz umieść pośrodku tego wszystkiego mnie, Harouna bin Yousifa, wraz z moim
doświadczeniem. (El Murid, niezależnie od tego, jak bardzo by chciał, nie ośmieli się
bezpośrednio wtrącić w wewnętrzne sprawy Kavelina. Nie jest jeszcze gotów do na-
stępnych wojen, a taki byłby nieunikniony rezultat próby interwencji w państwie Za-
chodu.) Dodaj do tego jeszcze Bragi Ragnarsona na czele znacznych sił najemników.
Będą bitwy, zdrady, odsiew pretendentów. Właściwie wykorzystując sytuację, mo-
żemy nie tylko stać się bogatymi ludźmi, ale też przekonać się, że oto znienacka wpa-
dło nam w ręce królestwo. W rzeczy samej, żywię niekłamaną wiarę, że i sam tron
może być w twoim zasięgu”.

* * *

Ragnarson uniósł wzrok, rozparł się w fotelu i zaczął gładzić brodę. List nie
wspominał nawet o tym, co Haroun rzeczywiście myślał i co sobie zaplanował. Nie
wyjaśnił nawet, dlaczego proponuje tron, nie zdradził, co on sam ma nadzieję osią-
gnąć. Ale z pewnością miało to coś wspólnego z El Muridem. Bragi podniósł się i
podszedł do mapy Zachodu, szukając Kavelina.

background image

— Ach, tak. — Zachichotał.

Samo położenie Kavelina zdradzało cele planów bin Yousifa. Królestwo stanowiło
idealną bazę dla operacji partyzantki przeciwko Hammad al Nakirowi. Od granicy do
stolicy El Murida Al Rhemish było mniej niż sto mil. Szybka kawaleria była w stanie
dotrzeć do miasta na długo, zanim jednostki obronne zostaną wycofane z bardziej
odległych granic. Kraj ten, dzikie, pozbawione wody złe ziemie, na których niewiel-
kie oddziały jeźdźców były właściwie nie do wykrycia, idealnie odpowiadał sposo-
bowi walki Harouna. Był to ten sam teren, który do ostatka trzymali rojaliści już po
dojściu El Murida do władzy. Cel Harouna był więc oczywisty. Potrzebna mu była
odskocznia do rojalistycznej restauracji. Co z kolei wyjaśniało obecność jeźdźców El
Murida na jego terenie. Chcieli zdławić cały plan w zarodku. Państwa zachodnie, od
dawna już dręczone przez El Murida i zmęczone utrzymywaniem awanturniczych
kolonii rojalistycznych uchodźców, z pewnością, jeśli Harounowi wszystko się po-
wiedzie, chętnie udzielą poparcia zamachowi stanu.

List Harouna na tym się nie kończył, Bragi przeczytał go w całości, czując się zobo-
wiązany wobec Rolfa, ale już wcześniej podjął decyzję. Tym razem bin Yousif nie
wciągnie go w swoje intrygi. Wczorajsza walka i zraniona noga wyczerpywały limit
przygód, na jakie miał ochotę. Haroun może sobie znaleźć innego chłopca do bicia.
Zawsze pięknie przemawiał i obiecywał złote góry, rzadko jednak choćby zbliżał się
do wywiązania ze swych przyrzeczeń. Jedyną koroną, jaką zapewne udałoby mu się
zdobyć, gdyby zdecydował się na wyprawę do Kavelina, byłaby zapewne korona gu-
zów od ciosów maczugą.

IV. Przypadkowe ciosy noży

Świt następnego dnia. Za ich plecami trolledyngjańskie kobiety rozbijały obóz. Bragi,
Szyderca, Haaken i sztab Czarnego Kła już byli w drodze. Uthe Haas i Dahl pojechali
z Bragim pozornie po to, by pomóc mu załatwić interesy w Itaskii, w istocie zaś, jak
podejrzewał, w charakterze szpiegów Elany. Nie miał sił się z nią kłócić. Rana oraz
kolejny wieczór spędzony na piciu pozbawiły go resztek ducha.

— Dlaczego po prostu nie pojedziesz z nami, póki nie spotkamy się z Reskirdem? —
zapytał Czarny Kieł. — On również chętnie wymieniłby z tobą kilka bujd. Minęły
lata od chwili, kiedy ostatnio byliśmy razem.

Reskird Smokbójca znajdował się wśród wzgórz, gdzieś na południe od Srebrnej
Wstążki, w pobliżu Octylii, szkoląc łuczników do służby w Kavelinie. Itaskia przeży-
wała obecnie czas prosperity. Smokbójca zdołał zwerbować jedynie kilku weteranów.
Natomiast wszyscy młodzi, jacy chcieli się do niego zaciągnąć, byli zupełnie surowi,
nadto cechowała ich zwyczajowa, tępa itaskiańska skłonność do wykorzystywania
posiadanej broni na własną modłę. Bragi nie zazdrościł Reskirdowi jego zajęcia.

— Pomyślę o tym. — Chciał już powiedzieć „nie”, ale wówczas przez całą drogę do
Itaskii nie byłoby końca gadaniu. A gdyby pofolgował swoim uczuciom i przystał na
ich propozycję, wówczas dostałoby mu się od Uthego. — Powinniśmy uważać po
drodze. Możemy wpaść w zasadzkę.

W zasadzkę wpadli wszakże dopiero wówczas, gdy wreszcie zmęczyli się zachowy-
waniem stałej czujności. Najmniej prawdopodobnym miejscem na jej urządzenie, my-
ślał, mogła być chyba tylko sama Itaskia. Przecież tam ludzie El Murida wyróżnialiby
się z tłumu mieszkańców. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, pominął milczeniem okres

background image

narodowej prosperity. Opowiadał właśnie Dahlowi jakąś zupełnie niewiarygodną hi-
storię, kiedy razem z Uthem, Szydercą, Haakenem i dwoma jeszcze innymi przekra-
czali Północną Bramę Itaskii. Straż miejska nalegała, by główny oddział zatrzymał się
na zewnątrz — Trolledyngjan i alkohol należało trzymać z dala od siebie.

— To tutaj właśnie zaczął się ten interes ze szczurami — powiedział Ragnarson. —
Kiedy lord Szarego Płaskowyżu próbował przejąć władzę. Ja stałem tam, Szyderca
był na szczycie Muru tutaj, a Haroun na dachu, o tam...

Ktoś stał dokładnie w tym miejscu, gdzie wówczas stał Haroun; smagłoskóry męż-
czyzna, który zniknął w tym samym momencie, gdy Bragi go wskazał.

— Rozglądajcie się — powiedział Ragnarson. — Nasi przyjaciele są tutaj.

— Możemy polegać na królewskich — odparł Haaken.

— Cholerne reguły. Prawa — warknął Ragnarson. — Nie jestem pewien, czy na-
prawdę chcę się spotkać z ministrem. — Poklepał się po udzie, gdzie do czasu, aż wy-
patrzyli go strażnicy przy bramie, wisiał jego miecz. Jedyną bronią osobistą, na jakiej
noszenie zezwalano, były ostrza nie dłuższe od ośmiu cali. — Nie tak bywało za daw-
nych czasów.

— Wtedy również było więcej zabijania — zauważył Uthe.

— Błąd rozumowania — wtrącił Szyderca. — Liczba trupów taka sama w rynszto-
kach o poranku, zarówno wtedy, jak i dzisiaj. Tylko dziury w nich mniejsze. Ja prze-
cie, gdybym zdecydował, że człowiek życie złożyć musi, pozbyłbym się go w taki
czy inny sposób. Zabić wszak można gołymi rękoma, sznurem zadusić, kamieniem
zatłuc lub pałką...

— Może i tak — zareplikował Uthe. — Jednak to niewygodne, znacznie łatwiej
chwycić miecz i zadźgać.

Pokonali Wall Street i wjechali na zatłoczoną arterię królewską, szerokim łukiem
wiodącą wprost do centrum miasta i królestwa, noszących identyczne nazwy. Bragi
przekonał swoich towarzyszy, że powinni wynająć pokoje w pobliżu pałacu królew-
skiego, gdzie miał do załatwienia swoje interesy.

Na nowym placu Haymarket, w dzielnicy Nowe Miasto, jedynie kilkaset jardów od
Północnej Bramy, doszło do wymiany ciosów. Dwaj mężczyźni, śniadzi, o jastrzębich
nosach, wypadli z tłumu obserwującego przedstawienie teatrzyku kukiełkowego, ru-
nęli na Ragnarsona i Szydercę z wrzaskiem i wyciągniętymi sztyletami. Sztylet wy-
mierzony w Ragnarsona ześliznął się po rękawie kolczugi, gdy ten poderwał ramię do
zasłony. Cięcie poszło przez pierś i szczękę. Tylko broda uchroniła go przed głębszą
raną. Zamachnął się prawą dłonią, by oddać cios. Jego koń jednak, przerażony, przy-
siadł na zadzie i zarżał przeraźliwie, strącając go na ziemię. Padając, zobaczył, jak
Szyderca idzie w jego ślady. Usłyszał równocześnie wrzaski i piski zdjętych paniką
widzów i wtedy jego głowa zderzyła się z kamieniami bruku.

Szyderca miał ułamek sekundy więcej, by stosownie zareagować. Sam zeskoczył z
osiołka wśród łopotania szat. Napastnik wbił ostrze sztyletu w puste już siodło. Kiedy
odskakiwał, Dahl Haas kopnął go w skroń. Szyderca podniósł się z chodnika, wrzesz-
cząc:

background image

— Morderca! Straż! Pomocy! Pomocy! — Potem rzucił się całym, znacznym wszak
swoim ciężarem na człowieka kopniętego przez Dahla i zaczął go dusić. — Mor-
derca! Wstrętny tchórzliwy szczur atakuje biednego starego żebraka w środku dnia,
na samym środku ulicy... Cóż to za miasto, gdzie nawet biedny podróżnik może paść
ofiarą zabójców? Pomocy! — Co skłoniło przygodnych widzów do jeszcze szybszego
salwowania się ucieczką, zanim sami nie zostaną zarżnięci lub wtrąceni do ciemnicy
w charakterze świadków zajścia.

Kilku strażników miejskich pojawiło się z zadziwiającą wręcz szybkością — jak
wszędzie, można było się ich spodziewać dopiero wówczas, gdy kurz już osiadł i im
samym nie groziło niebezpieczeństwo — jednak nie byli w stanie przedrzeć się przez
pierzchający tłum. Haaken, Uthe i ochroniarze Czarnego Kła razem rzucili się na
człowieka, który zaatakował Ragnarsona. Dahl próbował opanować konie, jednocze-
śnie pomstując na bolącą nogę. Straż w końcu zaprowadziła porządek. Jakieś pól tu-
zina śmiałych widzów, którzy zostali natychmiast przesłuchani, potwierdziło wersję
Czarnego Kła. Mimo wyraźnego pragnienia, by zaaresztować wszystkich, strażnicy
musieli poprzestać na dwóch sponiewieranych niedoszłych zabójcach i obietnicy Ha-
akena, że pojawi się złożyć skargę. Następnie Szyderca i Dahl zajęli się Ragnarso-
nem.

— Cholera! — jęczał Bragi. — Chyba będę musiał zacząć sypiać w hełmie, w prze-
ciwnym razie do reszty rozbiją mi głowę. — Z wysiłkiem podniósł się na nogi, prze-
klinając bolącą czaszkę. Dahl i Szyderca pomogli mu się wspiąć na konia. — Jeśli już
o tym mowa, mam zamiar spotkać się z ministrem, póki głowa mnie dalej boli. Dzięki
temu będę miał dość paskudny nastrój, żeby zawarczeć go na śmierć.

— Albo doprowadzić do tego, że natychmiast cię wyrzuci — zauważył Haaken. —
Ale nie zaszkodzi, bym i ja tam się udał. Z góry przygotuję sobie stosowne usprawie-
dliwienia. Przeprowadzenie tej mojej bandy jest drażliwą sprawą. Nie mogę pozwo-
lić, żeby cofnęli nam zezwolenie na przejazd, a gildia w niczym nie pomoże.

— Dobra myśl. Szyderca! Ty również musisz tu coś załatwić?

Grubas wzruszył ramionami.

— Jeśli o mnie chodzi, zawsze mam interes do ministerstwa wojny. Ministerstwo ce-
chuje się kiepskimi obyczajami. Zalega z płatnościami za kontrakty. Żadnego inte-
resu, żadnej kary. Winne mi gwinei sześćset dwanaście za soloną wieprzowinę do-
starczoną podczas zimowych manewrów na granicy z Iwą Skołowdą. Ale niech tylko
biedny stary hodowca świń spóźni się choć godzinę z dostarczeniem swego towaru.
Hai! Myślałbym, że niebo się wali być może, kiedy zjawia się agent i grozi wydzie-
dziczeniem biednej duszy. — Zaśmiał się. — Tegoż samego mogę spróbować. Już są
zadłużeni do sześciu diabłów. Wniosę sprawę do sądu wierzycieli, pociągnę do odpo-
wiedzialności najbardziej złajdaczonych łajdaków z państwowych poborców! Zoba-
czymy, kto wygra sprawę. — Wykonał obsceniczny gest w stronę królewskiego pa-
łacu.

V. Sekretny pan, cichy wspólnik

Minister wojny był siwym człowieczkiem, który sprawiał wiekowe wrażenie, już
wtedy, gdy Bragi spotkał go po raz pierwszy, wiele lat temu. Obecnie, zagubiony w
pluszowych odmętach prywatnego gabinetu, wydawał się tak mały i stary, że prawie
nieludzki.

background image

— A więc — powiedział Ragnarson. — Serce pajęczyny. Wygodne. Przyjemnie się
przekonać, że pieniądze z moich podatków zostały właściwie wydane. — Minęły
czasy dawnej świetności.

— Ranga i przywileje, jak to mawiają. — Stary człowiek wyciągnął dłoń.

Ragnarson zmarszczył podejrzliwie brwi. Wszystko przebiegało nazbyt gładko, nikt
nie kazał mu bez końca wyczekiwać.

— Można by pomyśleć, że mieliśmy umówione spotkanie.

— W pewnym sensie. Rozgość się. Brandy?

— Ehe. — Ragnarson zatonął w fotelu tak głębokim, że prawie go całkiem pochłonął.
Nie był człowiekiem ubogim, jednak brandy zazwyczaj pozostawała poza jego zasię-
giem. — Wygląda na to, że tobie również coś chodzi po głowie.

— Prawda. Ale najpierw twoje interesy. I wybacz mi, że pominę zwyczajowe
grzeczności. Czas nagli.

Ragnarson streścił niedawne wydarzenia.

— O, żesz — powiedział minister, kręcąc głową. — Gorzej, niż myślałem. Znacznie
gorzej. I z pewnością będzie jeszcze gorzej. Nieszczęsny ja, nieszczęsny. Ale oni nie
słuchali. Powiedzieli mi, żebym przebaczył i zapomniał, żebym nie chował urazy.

— O czym ty mówisz?

— Książę Szarego Płaskowyżu. Sprowadzili go z powrotem. Ministerstwo spraw we-
wnętrznych. Nie chcieli mnie słuchać. Nawet oddali urząd celny pod jego kontrolę.

— Co? Nie! Nie wierzę.

Książę Szarego Płaskowyżu, wzorzec arcyzdrajcy, jakiego drugiego próżno szukać w
itaskiańskiej historii, znowu przywrócony do łask? Zdumiewające. Ale książę Sza-
rego Płaskowyżu był mataczem. Podczas wojen, będąc jednocześnie dowódcą sił eks-
pedycyjnych Itaskii i głównym kandydatem na dowódcę sił sprzymierzonych, równo-
cześnie nawiązał kontakt z El Muridem i knuł zdradę. Tylko zadziwiające zwycię-
stwa, odniesione przez rojalistyczną partyzantkę Harouna wspomaganą przez trolle-
dyngjańskich najemników i lokalne siły pomocnicze Libiannina oraz Hellin Daimiel,
zmusiły go do dochowania lojalności. Później zawiązał się spisek w celu zagarnięcia
itaskiańskiej korony. Szary Płaskowyż miał niegdyś swoje miejsce w sukcesji. Ha-
roun, Szyderca i Ragnarson udaremnili jego knowania. Taka była jedna z przysług
oddanych ministrowi wojny. Książę Szarego Płaskowyżu zrezygnował ze swego
miejsca w linii sukcesji, aby uniknąć kłopotliwego procesu o zdradę.

— Politycy! — parsknął Bragi z ustami zanurzonymi w koniakówce. Książę wciąż
komplikował jego życie oraz życie Itaskii. Zaczynało go już to męczyć. Jak wiele
razy jeszcze ten człowiek sięgał będzie po tron?

— Nasz pan książę wskoczył znowu na stanowisko — powiedział minister. — Moi
ludzie w ministerstwie spraw wewnętrznych sądzą, że nawiązał kontakt ze swoim sta-
rym wspólnikiem. Dobili diabelskiego targu: El Murid ma wesprzeć następny zamach
stanu księcia. Natomiast książę zadba o to, by Itaskia trzymała się z boku podczas na-
stępnej wojny i nie zgodzi się na przemarsz żołnierzy z sąsiadujących od północy kró-

background image

lestw. Wiesz, co to oznacza. Hellin Daimiel, Cardine i Libiannin wciąż jeszcze nie
odzyskały pełni sił. Dunno Scuttari i Pomniejsze Królestwa nigdy nie dysponowały
znaczną potęgą. Sacuescu nie potrafiłoby powstrzymać bandy podstarzałych damulek
przed złupieniem wybrzeża Auszura. W ciągu miesiąca El Murid stanie pod Porthune
i u bram Octylii. Jeżeli wszystko pójdzie po myśli Szarego Płaskowyżu, czeka nas
całkowita katastrofa. A tak się zapewne stanie. Przez lata udoskonalił swe złotouste
zdolności. Król nie słucha już dłużej jego krytyków.

— A więc moje dni są policzone — powiedział Ragnarson. Jego marzenia obrócą się
w popiół, jeśli książę Szarego Płaskowyżu powróci. Ministerstwo spraw wewnętrz-
nych przymykało oczy na zarządzanie królewskimi koncesjami, kiedy odbywało się
ono pod auspicjami ministerstwa wojny. Książę Szarego Płaskowyżu z pewnością
znajdzie jakiś powód, aby unieważnić jego kartę.

— Prawda — powiedział minister. — Już nad tym pracuje. Dowodzi tego ostatnia na-
paść. Ona bowiem, co dotarło do mnie dopiero wczoraj, miała stanowić próbę równo-
czesnego pozbycia się dokuczliwego gza księcia i potencjalnego ciernia w boku El
Murida.

— Polityka mnie nie interesuje — oznajmił Ragnarson. — To jest powszechnie wia-
doma sprawa. Wszystko, czego kiedykolwiek chciałem od polityków, to żeby zosta-
wili mnie w spokoju.

— Ale pozostaje jeszcze twój przyjaciel, rojalista, oraz twój talent do wojaczki. Ten
przyjaciel jest nieustannym zagrożeniem dla El Murida. To czyni również z ciebie
jego wroga.

— Jestem tylko samotnym człowiekiem...

— I nie aż tak ważnym z miejsca, w którym siedzę. Ale dla pewnych umysłów jesteś
ważny. A rzeczywistość tkwi w głowach. Nie jest rzeczą obiektywną. Stanowisz nie-
bezpieczeństwo, nawet jeśli tylko dlatego, że tak im się wydaje. Jesteś człowiekiem,
który będzie się bronił.

— Owszem. Jakie jest twoje stanowisko?

— Zawsze w opozycji do księcia Szarego Płaskowyżu. A tym razem za twoim przyja-
cielem. To, co powiem, nie może opuścić tego pomieszczenia. Ministerstwo przeka-
zało mi do wykorzystania pewną pomoc. Fundusze, z których nikt nas nie rozlicza, i
broń. W każdej jednak chwili może się to skończyć. Jednak wciąż będę popierał two-
jego przyjaciela. Jego sukces może odwlec wojnę, a nawet powstrzymać jej wybuch...

Pojawił się sekretarz ministra.

— Wasza lordowska mość, jest tutaj pewien pan, który chce się widzieć z tym oto pa-
nem. — Zmarszczył nos.

Ragnarson zerknął w dół, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zapomniał strząsnąć
końskiego łajna z butów.

Czarny Kieł wparował do środka.

— Bragi! Jeden z moich chłopców mówi, że znowu napadli na twoją posiadłość. Moi
ludzie ich złapali. Przynajmniej większość. Co chcesz zrobić?

background image

Przez dłuższą chwilę Ragnarson nic nie mówił. Strażnicy wpadli, by wyciągnąć
Czarnego Kła z pomieszczenia, jednak minister ich wykopał. Na koniec Bragi rzekł:

— Za chwilę cię powiadomię. Poczekaj na zewnątrz. — Kiedy Czarny Kieł i sekre-
tarz wyszli, zapytał: — Co by się stało, gdyby książę Szarego Płaskowyżu został za-
mordowany?

Minister zmarszczył w namyśle czoło, skryte za splecionymi dłońmi.

— Chcieliby czyjejś głowy. Twojej, jeśli udowodniliby ci związek ze sprawą. Jego
miejsce zająłby syn.

— Gdyby obaj zginęli?

— Ma czterech synów. Paciorki tego samego różańca. Ale w ten sposób zyskałbyś
kilka miesięcy i wywrócił królestwo do góry nogami. Ilu ludzi masz w majątku? Le-
piej pomyśl o nich.

— Myślę.

— Coś dałoby się zorganizować... Może mógłbym ich odesłać w bezpieczne miej-
sce...?

— Miałbyś trupa. Nienawidzę samej myśli, że mam opuścić to miejsce, ale wygląda
na to, że niezależnie od wszystkiego, jestem na to skazany.

— Można zatroszczyć się, by ktoś o nie zadbał. Twoje nadanie sięga aż do rzeki,
dzięki temu posiadłość znajduje się w strefie zmilitaryzowanej. Mogę ją przejąć do
czasu, aż wszystko się skończy. Tak czy siak, muszę posłać żołnierzy, jeśli ty i twój
przyjaciel zostawicie nie strzeżoną wyrwę długości czterdziestu mil. Jeżeli tego nie
zrobię, będę miał w północnych lasach istne zatrzęsienie bandytów z Kamieńca Prost
i handel z Iwą Skołowdą umrze. Jednak zdjęcie ciebie i twego orientalnego przyja-
ciela z haka, będzie wymagało poważnych zabiegów. Równie dobrze możesz przez
całe lata trzymać się z dala.

— Tak myślę — powiedział Ragnarson. — W każdym razie i tak będę musiał to zro-
bić. Zdobyć pomoc, by dopaść księcia.

Prawie podjął decyzję. Wiedział, gdzie może kupić nóż, jednak ceną był udział w
grze Harouna w Kavelinem.

— Spotkamy się więc jutro. Gdzie się zatrzymałeś?

— W Królewskim Krzyżu, ale być może przeniosę się gdzie indziej. Mieliśmy trochę
kłopotów w nowym Haymarket. Książę może podjąć próbę aresztowania nas.

— Mhm. Zarzuty mogą być całkowicie bezzasadne, ale okaże się to dopiero
wówczas, gdy spotka cię w lochach pożałowania godny wypadek. On jest cwany. W
porządku. Nowy kościół Wansettle, dziesiąta rano. Wiesz gdzie to jest?

— Znajdę.

— Wobec tego powodzenia.

Ragnarson podniósł się, uścisnął dłoń ministra i dołączył do Czarnego Kła w pocze-

background image

kalni. Przez resztę dnia nie sposób było się z nim porozumieć.

PIĘĆ: Lata 995-1001 OUI;

Ich niegodziwość kazi ziemię

[top]

I. Ale zło nie wie, co to radość

W końcu kres długiej wyczerpującej podróży. Burla obejrzał się za siebie, sprawdza-
jąc, czy przypadkiem nie dogoniono go w ostatniej chwili. Westchnął, wśliznął się do
jaskini. Jego przyjaciel Shoptaw, skrzydlaty człowiek, powitał go pełnymi niepokoju
pytaniami.

— Teraz już dobrze — odparł Burla z szerokim uśmiechem, obnażającym garnitur
kłów. — Ale zmęczony. A Pan?

— Przyszedł — odparł skrzydlaty człowiek.

Starzec był zatroskany, usprawiedliwiał się:

— Przykro mi, że musiałeś przejść przez to wszystko. Ale Burla... jestem z ciebie
dumny. Naprawdę dumny. Jak dziecko?

— Dobrze, Panie. Jest głodne. Smutne. — odrzekł Burla, aż puchnąc od pochwał
Pana.

— Tak, jasne. Nie byłeś przygotowany, by nieść je tak daleko. Obawiałem się...

Burla położył dziecko przed Panem. Starzec rozwinął pieluszki.

— Co to jest? Dziewczynka? — Jego czoło skaził mars niczym burzowa chmura. —
Burla...

— Panie...? — Czy w swej nieświadomości postąpił źle?

Starzec pohamował jednak temperament. Cokolwiek się przydarzyło, nie była to wina
Burli. Karzeł nie był przecież intelektualistą.

— Ale jak...? — zapytał, zastanawiając się, jak też spreparowano to kontrposunięcie.
Potem przyjrzał się.

Dziedziczne znamię było na swoim miejscu. Król skłamał. Aby wesprzeć chwiejący
się tron, ogłosił narodziny syna, podczas gdy w istocie na świat przyszła córka. Głu-
piec! Nie było sposobu, żeby potem mógł się z tego wycofać...

Wtedy dopiero uświadomił sobie wszelkie implikacje tego faktu. Był to ciężki cios
dla jego planów. Oto tulił w objęciach czarnego konia. Chcąc nie chcąc, odziedziczył
konsekwencje intrygi Kriefa.

— O cholera! Jasna cholera...

Dwa dni minęły, nim był w stanie do tego stopnia zaufać swym emocjom, by spotkać

background image

się z mrocznym sprzymierzeńcem. Porażka była wynikiem błędu człowieka ze
Wschodu. Powinien użyć zaklęć, by upewnić się co do płci dziecka. Starzec zrobiłby
to sam, gdyby w najśmielszych snach choć podejrzewał zaniedbanie tamtego. Ale nikt
nie ośmieliłby się oskarżyć Księcia Demona o niekompetencję. Żaden czarownik nie
był bardziej potężny i bardziej drażliwy niźli Yo Hsi; żaden nie miał więcej czasu na
doskonalenie swej niegodziwości. Był złem wcielonym, które cieniem kładło się na
niezliczonych wiekach. Tylko jeden człowiek ośmielił się otwarcie stawić czoło Księ-
ciu Demonowi, a był to jego współwładca i arcywróg w Shinsanie, Książę Smok, Nu
Li Hsi. Oraz być może Gwiezdny Jeździec, pomyślał stary, on jednak zupełnie się nie
liczył w tym równaniu.

Starzec, który wcześniej zadał sobie tyle trudu, by zachować anonimowość, był
szlachcicem z Kavelina, Captalem Savernake. Dziedzicznym strażnikiem przełęczy
Savernake. Jego zamek Maisak położony w najwyższej i najwęższej części przełęczy
był świadkiem niezliczonych bitew, toczonych u jego murów. Raz, tylko jeden raz,
został prawie zdobyty, gdy hordy El Murida niemal go zalały. Uchronił go przed klę-
ską wessończyk, Eanred Tarlson. Cudem tylko uniknięta porażka skłoniła Captala do
wprowadzenia czarów w arsenał środków obronnych fortecy.

Obecnie na przełęczy Savernake gościły potężne czary. Magia wprost z Shinsanu.
Kiedy emisariusze Księcia Demona przybyli do Captala, znaleźli zgorzkniałego am-
bitnego człowieka, zniecierpliwionego i rozczarowanego traktowaniem, którego jako
jedyny nienordmen wśród szlachty Kavelina doznawał w Vorgrebergu. Kusili go ko-
roną Kavelina w zamian za służbę u Yo Hsi oraz ewentualne otwarcie drogi na za-
chód legionom Shinsanu. Yo Hsi bowiem gotów był wreszcie do ostatecznego roz-
strzygnięcia zadawnionego sporu z Księciem Smokiem. Zjednoczone zaś Shinsan na-
tychmiast przystąpi do realizacji przyświecającego mu od wieków celu, jakim była
dominacja nad całym światem.

Captal ze swej podniebnej fortecy niewiele widział, oprócz tego, co wiozły karawany
przemierzające Maisak. Od czasu upadku Ilkazaru Zachód był słaby i podzielony.
Główne potęgi, Itaskia oraz teokracja El Murida, były śmiertelnymi wrogami, których
siły na dodatek były wyrównane. Żadna ze stron nie wykazywała większej ochoty by
wykorzystać czary do celów militarnych. Natomiast Shinsan całą swoją strategię
wsparło na magii. Siły militarne w tradycyjnym rozumieniu, były tylko uzupełnie-
niem, realizowały zadania okupacji podbitych terenów i drugorzędne cele taktyczne.
Szeptano o straszliwych magicznych istotach, jakie zostały tam spętane i czekały
tylko na to, by Imperium osiągnęło jedność, a ktoś je wyzwolił.

Captal wybrał więc stronę, która w jego mniemaniu musiała zwyciężyć. Zachodnie
czary i żołnierze nie mieli żadnych szans przeciwko Imperium Grozy. Yo Hsi usta-
nowił łącze teleportacyjne między Maisak a jednym z granicznych zamków na obsza-
rze Shinsanu, znajdującym się pod jego kontrolą. Starzec w tej chwili właśnie z niego
korzystał. W ramionach miał dziecko. Miejsce, do którego wszedł, było ciemne i
mgliste. Gdzieś na granicy pola widzenia wiły się migotliwe oznaki zła — znacznie
bardziej okropnego niźli to, które sam stworzył w jaskiniach pod Mai sakiem.

Oddział podobnych posągom żołnierzy w czarnych zbrojach otaczał portal, przez
który wszedł. Poza nimi nie dostrzegał niczego. Równie dobrze on sam i żołnierze
mogli stanowić cały wszechświat. Czy Yo Hsi spodziewał się kłopotów? Nigdy dotąd
nie spotkał się z takim przyjęciem.

background image

— Chcę się widzieć z Księciem Demonem. Jestem Captal z Savernake...

Broń nawet nie drgnęła w ich dłoniach, żaden z żołnierzy się nie poruszył. Ich dyscy-
plina była prawdziwie przerażająca. Z ciemności, ciemniejszych jeszcze niźli otacza-
jące go w tej chwili, zmaterializował się Yo Hsi. Strach chwycił Captala za gardło.
Ten człowiek nie był sobą od czasu, jak stracił rękę — chociaż, być może, przemiana
zaczęła się znacznie wcześniej, wraz z porażką, jaką oznaczała zła identyfikacja płci
dziecka. Spójność niedopatrzenia zdawała się sugerować, że Yo Hsi rozbudował w
sobie, podobny bogu, wizerunek samego siebie, na tle którego wszyscy go otaczający
wydawali się bezgranicznie mierni.

— Czego chcesz? Odciągasz mnie od czarów najwyższego i najtrudniejszego z ro-
dzaju.

Twarz oświetlił promień światła, które zdawało się docierać jakby znikąd. Była ścią-
gnięta i wymizerowana do ostatka. Oczy podkrążone ze zmęczenia. Captal poczuł
nowe ukłucie strachu. Uczynił sobie sprzymierzeńca z człowieka niezdolnego do
przeprowadzenia prostej intrygi?

— Mamy problem.

— Nie mam czasu na zgadywanki, starcze.

— Co? — Captal panował nad sobą. Właśnie się dowiedział jaki jest jego status w
oczach człowieka ze Wschodu. — Dziecko. Wasz książęcy podrzutek. To jest dziew-
czynka.

Captal zgodził się z entuzjazmem, kiedy Yo Hsi po raz pierwszy zaproponował pod-
mianę. Nie mogło się nie udać, z oboma książętami i z ich stworami...

Książę Demon wpadł w furię. Oczywiście wszystko było winą Captala. Albo zdra-
dzili go jego słudzy, albo...

Po kilku minutach wysłuchiwania miotanych pod swoimi adresem przekleństw sta-
rzec dłużej nie potrafił już tego znieść. Księcia Demona opuściły chyba resztki ro-
zumu. Pomysł przymierza nie wydawał się już tak dobry. Czas wycofać się i zadbać
teraz o minimalizację własnych strat. Z nieznacznym ukłonem Captal przerwał tam-
temu i rzekł:

— Rozumiem, że nie znajdę żadnej pociechy u źródła naszych kłopotów. Nasze
przymierze możesz uważać za rozwiązane. — Wymówił słowo, które miało sprawić,
że natychmiast powróci do własnych lochów.

Kiedy znikał tamtemu z oczu, uśmiechnął się. Trzeba było widzieć wyraz twarzy Yo
Hsi! W chwili, gdy zmaterializował się w Maisaku, zaintonował zaklęcie rozwiązu-
jące, które zamknie strumień teleportacyjny. Aby kontynuować dyskusję, Yo Hsi bę-
dzie musiał przyjść do niego pieszo z najbliżej położonej siedziby któregoś ze swych
tajemnych sprzymierzeńców.

II. Dźwiga ciężar lojalności

Eanred Tarlson był jedynym człowiekiem, który nigdy, nawet na moment, nie prze-
stał się zastanawiać nad tajemniczą podmianą. Po niefortunnym spotkaniu w Gud-
brandsdalu w jego życiu nastąpił okres, z którego nie przechowały się żadne wspo-

background image

mnienia. Żona Handtego mówiła mu potem, że przez miesiąc znajdował się na gra-
nicy śmierci. Jednak stopniowo zaczął przychodzić do siebie. Sześć miesięcy minęło,
zanim był zdolny wstać o własnych siłach. W Kavelinie czas ten upłynął pod znakiem
presji ze strony sąsiednich królestw.

W domu, w tawernach ze swymi ludźmi czy podczas manewrów polowych Tarlson
nigdy nie przestał łamać sobie głowy. Jakaś myśl błąkająca się po zakamarkach umy-
słu wciąż nie dawała mu spokoju. Wskazówka, którą tylko on posiadł. Wspomnienie
z wcześniejszego spotkania z tamtym starcem, dawno temu. Ale jego zmagania ze
śmiercią sprawiły, że nie do końca mógł polegać na własnym umyśle.

— Być może jest to wspomnienie z poprzedniego życia — zauważyła pewnego wie-
czoru jego żona, rok po podmianie. Była jedyną osobą, której o wszystkim powie-
dział. — Czytałam jedną z książek Gjerdruma. Żyje w Rebsamenie pewien człowiek,
Godat Kothe, który powiada, że niewyraźne wspomnienia, które czasami nas dręczą,
pochodzą z poprzednich żywotów.

Dzięki uprzejmości Kriefa Gjerdrum skończył właśnie rok w Hellin Daimiel. Handte
Tarlson, ze swoim głodem wiedzy i niewielką sposobnością do jego zaspokojenia, od
niedawna zaczęła pożerać książki syna. Eanred zmarszczył brwi. Przypomniało mu to
o problemie, z którym wkrótce należało się uporać. Nordmeni burzyli się, że pospo-
lity wessończyk został, w dodatku za państwowe pieniądze, wysłany na uniwersytet,
co uważano za przywilej szlachty. Wszystko zaczęło się bez wiedzy Tarlsona, w cza-
sie gdy leżał nieprzytomny. Już wówczas istniała silna opozycja względem tego pro-
jektu, która z czasem stała się jeszcze silniejsza. Gjerdrum okazał się lepszy od
swoich szkolnych kolegów. Chociaż Tarlson był bezgranicznie dumny, obawiał się
jednak, że będzie musiał poprosić chłopaka, aby zrezygnował. Zaskoczyła go własna
irytacja. Nienawiść klasowa, będąca przecież wynikiem przypadkowych okoliczności
narodzin, pozostawała w całkowitej niezgodzie z jego charakterem. Przecież żadną
miarą nie mogą go oskarżyć o wygórowane ambicje: nigdy nie prosił o żadne tytuły
ani zaszczyty, tylko o to, by móc służyć.

— Może. Ale ja jestem pewien, że to wspomnienie pochodzi z tego życia. Któregoś
dnia wreszcie sobie przypomnę. — Po dłuższej przerwie dodał: — Muszę. Jestem
jedynym, który widział ich razem.

— Eanred, powiedz królowi. Nie bierz wszystkiego na swoje barki.

— Może to i dobry pomysł. — Zadumał się.

Minęły tygodnie, zanim zdecydował się porozmawiać z Kriefem. Okazją było
wprowadzenie w poczet Zakonu Królewskiej Gwiazdy rycerzy z najbliższego otocze-
nia korony. Tytuł był dziedziczny i wiązała się z nim niewielka pensja. Nordmeni nie
kryli swej goryczy, jednak ich sprzeciw został zignorowany. Ceremonia odbyła się w
Vorgrebergu, gdzie nic nie mogło zagrozić popularności Tarlsona. Przywoła się go do
porządku, kiedy szalony król wreszcie umrze.

Po wszystkim w swoich prywatnych komnatach audiencyjnych Krief zapytał:

— Eanred, jak się czujesz? Słyszałem, że naciskają na siebie.

— Świetnie się czuję, sir. Nigdy nie czułem się lepiej.

— Nie wierzę. Dzisiaj wyraźnie się denerwowałeś.

background image

— Sir?

— Eanred, jesteś jedynym lojalnym poddanym, jakiego mam. Jako mój rycerza jesteś
niezastąpiony, ale jako symbol wart jesteś znacznie więcej. Jak myślisz, dlaczego ba-
ronowie cię nienawidzą? Samym swoim istnieniem czynisz ich zdrady bardziej wi-
docznymi. Sprzeciwiają się najdrobniejszym honorom, na jakie zasłużyłeś, ponieważ
im wyżej się wznosisz, tym bardziej jaskrawy przykład dla klas niższych stanowi
twoja lojalność. I właśnie dlatego zabraniam ci odbierać Gjerdruma z Rebsamenu.

Tarlson był zaskoczony. Król zachichotał.

— Przyszło mi do głowy, że mogłeś sobie o czymś takim pomyśleć. Że byłoby to
zgodne z twoim charakterem. Nie zechciałbyś przynieść mi brandy? — Kiedy Tarlson
nalewał trunek, król ciągnął: — Eanred, nie zostało mi wiele czasu. Trzy, może cztery
lata. Jeżeli będę robił rzeczy w twoich oczach dziwaczne, nie przejmuj się. Realizuję
wielki plan. Chodzi o to, żeby walka o sukcesję nie zniszczyła całego Kavelina.
Dziękuję. Nalej też dla siebie. — Przez kilka chwil popijał w milczeniu, podczas gdy
Tarlson czekał. — Eanred, czy poprzesz królową, kiedy odejdę?

— Czy musi pan w ogóle o to pytać, sir?

— Nie, jednak nie zazdroszczę ci tego zadania. Najdalszy z moich kuzynów będzie
się starał zdobyć koronę. Nie będziesz miał żadnego wsparcia.

— Mimo to... — Przypomniał sobie sugestię żony. — Może jeśli uda nam się odna-
leźć prawdziwego księcia...

— Ach. Więc wiesz. Sądzę, że wszyscy wiedzą. Ale to nie jest takie proste. Są rze-
czy, o których wiemy tylko królowa i ja. Oraz porywacze. Eanred, książę był dziew-
czynką. Okazałem się kompletnym głupcem, sądząc, iż możemy udawać, że jest ina-
czej...

Tarlson opadł na krzesło.

— Sir, jestem prostym człowiekiem. To jest odrobinę zbyt skomplikowane... Ale jest
coś, o czym muszę panu powiedzieć. — Opisał, co dokładnie widział w noc porwa-
nia.

— Captal — powiedział Krief, kiedy Eanred skończył. — Tak podejrzewałem. Te
stwory w wieży, rozumiesz. Ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie
pytanie, cóż takiego mógłby w ten sposób osiągnąć? Teraz zastanawiam się, czy był
świadomym wspólnikiem, czy może tylko działał pod przymusem? Nie mam pojęcia,
kim mógł być ten, który cię zaatakował. Z pewnością jakaś Moc...

— Nie prowadzono żadnego śledztwa? — Oto uzyskał odpowiedź na swoją zagadkę.
Starzec naprawdę był Captalem z Savernake. Eanred widział go przez krótką chwilę
podczas wojen.

— Miałem swoje powody. Obecnie mam syna, chociaż nigdy nie zostanie królem.
Tymczasem nie przestaję żywić nadziei, że znajdzie się jakiś możliwy do zaakcepto-
wania dziedzic... — Przez krótką chwilę na jego twarzy widać było głęboką udrękę.
— Dziewczynka w nie większym stopniu była z mojej krwi niźli podrzutek.

— Sir?

background image

— Nie mam pojęcia, jak to się stało. Ale nie byłem ojcem dziecka. Od czasu wojen
nie mam takich możliwości. Nie powinieneś być tak wstrząśnięty, Eanredzie. Jakoś
mogę z tym żyć. Podobnie jak królowa, chociaż do niedawna o niczym nie wie-
działa... W końcu jednak wreszcie zabrakło mi wymówek. Poza tym był już najwyż-
szy czas, żeby się dowiedziała. Być może znajdzie sposób, żeby dać mi potomka, za-
nim będzie za późno. — Uśmiechnął się, ale wymuszonym, pełnym bólu uśmiechem.

— Wątpię w to, sir. Królowa...

— Wiem. Jest młoda i idealistycznie nastawiona... Jednak mężczyzna musi żyć wedle
swych skazanych na zatratę wykoślawionych nadziei.

Tarlson powoli pokręcił głową. Wyznania Kriefa stanowiły dlań prawdziwy zaszczyt,
znacznie ważniejszy od rycerskiego tytułu, zdradzały bowiem głębię szacunku, jakim
go tamten darzył. Żałował, że nie istnieje nic, co mógłby zrobić...

Wrócił do domu, w ponurym, gorzkim nastroju, w duchu przeklinając los, lecz jednak
umocniony w swym szacunku dla człowieka, który był jego panem i przyjacielem.
Niech nordmeni nazywają go słabeuszem. Król dysponował siłą, jakiej nigdy nie
pojmą.

III. Przyszła w ciemnościach

Po trzykroć emisariusze Księcia Demona przybywali do Maisaku. Za każdym razem
Captal odsyłał ich do domu z grzeczną, aczkolwiek stanowczą odmową. Potem przez
dłuższy czas nie było od tamtego żadnych wieści. Zastanawiał się nad udaniem do
Kriefa i wyznaniem wszystkiego. Jednak pokusa wzywała. Jeszcze może się w coś
wpakować...

Wieści wciąż nadciągały, szepcząc na demonicznych skrzydłach o wielkiej taumatur-
gicznej katastrofie. Wzbudzały strach i zgrozę wśród czarowników na całym Zacho-
dzie. Yo Hsi i Księcia Smoka spotkała równoczesna zagłada. W swej ukrytej fortecy,
głęboko pośród Smoczych Zębisk, czarodziej Varthlokkur, zguba Ilkazaru, przebudził
się, skoncentrował i uderzył z mocą, o którą nikt go nie podejrzewał.

Captal, jak wszyscy pozostali czarownicy, w tym czasie wycofał się do swej najmoc-
niej zabezpieczonej warowni, aby dokonać inwokacji wyroczni, a potem skupił
czujne spojrzenie wewnętrznego oka na manifestacji Mocy w północnych górach.
Możliwości były wręcz niewyobrażalne. Niszczyciel Imperium znowu włączył się w
sprawy tego świata. Cóż uczyni w następnej kolejności? I co z Shinsanem? Prawo-
mocny spadkobierca Nu Li Hsi był kaleką, niezdolnym do utrzymania się na Tronie
Smoka. Córka Yo Hsi była postulantką pustelniczego zakonu, całkowicie nie zainte-
resowaną pozycją i potęgą ojca... Czy Varthlokkur sięgnie po Shinsan, zanim tervola
będą w stanie wybrać imperatora?

Jak Zachód długi i szeroki czarownicy gromadzili siły, doglądali defensywnych arse-
nałów. I nic się nie wydarzyło. Moc zgromadzona w Smoczych Zębiskach powoli się
rozproszyła. Wzierniki Captala rejestrowały jedynie cierpliwe wyczekiwanie, nie zaś
ambicję ani dalsze nagromadzenie czarów. W Shinsanie nie nastąpiły żadne taumatur-
giczne zamieszki. Obie sukcesje przebiegały bez zakłóceń.

Powrócił do swych eksperymentów.

background image

* * *

Pojawiła się nocą przy pełni księżyca, trzy lata po tym, jak dokonano podmiany
dziecka. Jej śladem ciągnęły impy, bazyliszki, gryfy, niebo patrolował smok. Dosia-
dała białego jak mleko jednorożca. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek w
życiu zdarzyło mu się widzieć. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia.

Z drzemki obudził go Shoptaw, który przyniósł wieści.

— Czy ogłoszono alarm? — zapytał Captal.

— Tak, Panie.

— O co chodzi?

— Wielka magia. Straszliwa moc. Wiele dziwnych bestii. Ludzie bez dusz.

— Przyjrzałeś się im?

— Poleciałem z pięcioma...

— I? — Ukłucie niepokoju. — Komuś coś się stało? — Kochał swoje stwory, jak
mężczyzna kocha swoje dzieci.

— Nie. Ale wszyscy bardzo się przelękli. Nie zbliżaliśmy się. Wielki skrzydlaty po-
twór, oczy i jęzor ogniste, wielki jak mnóstwo koni...

— Smok?

Shoptaw pokiwał głową.

Smoki były nieprawdopodobnie rzadkimi stworzeniami, a czarownicy, którzy zdolni
byli nauczyć się panowania nad nimi, jeszcze rzadsi.

— Chyba nie zachowują się wrogo?

— Nie. — Skrzydlaty człowiek wyciągnął kryształowy sztylet.

Spojrzenie Captala przebiegło po jego krawędziach i płaszczyznach. Dostrzegł tak
słabą poświatę, że omal niemożliwą do zauważenia.

— Żadnych wrogich zamiarów — przetłumaczył. — Cóż, chodźmy zobaczyć.

Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, znajdowała się w odległości pół mili — błyszczący
punkt pod krążącym na niebie smokiem. Rozpoznał jednorożca, przeżył chwilę mi-
stycznej zgrozy. Jednorożce, zgodnie z opinią najwyższych autorytetów, całkowicie
wyginęły.

— Mgła — wyszeptał, kiedy zbliżyła się. — Córka Yo Hsi.

Zatrzymała się przed bramą, uniosła obie dłonie wnętrzami ku patrzącemu. Captal
uśmiechnął się. Doskonale zdawał sobie sprawę, że gest ten pozbawiony jest jakiego-
kolwiek znaczenia, jeśli jej zamiary naprawdę były złe. Jednak zawsze był to jakiś
gest. Nie ma sensu czynić sobie z niej wroga, przecież stoją za nią największe potęgi
Shinsanu. Walka i tak byłaby z góry skazana na porażkę. Trwałaby nie dłużej, niźli
potrzeba było czasu na wysłanie wiadomości do Vorgrebergu. Powstrzymał się więc z

background image

wysłaniem wiadomości, uzależniając je od wyniku układów.

Rozumiała jego stanowisko. Nie poprosiła, by kogokolwiek prócz niej wpuścił poza
mury fortecy.

— Przybyłam tu po to, by przedyskutować z tobą kwestię o istotnym znaczeniu dla
nas obojga. — Ton jej głosu niczym śpiew maleńkich dzwoneczków sprawił, że
ugięły się pod nim kolana.

— Co? — Jej piękno potrafiło bez reszty wytrącić z równowagi.

— Zawarłeś umowę z moim ojcem. Chcę ją renegocjować.

Zapatrzył się na nią jak idiota. Zeszła z egzotycznego rumaka, powiedziała coś do
jednego ze swych kapitanów. Żołnierze Shinsanu zaczęli rozbijać obóz z tą samą pre-
cyzją, jak we wszystkim, co robili. Wśród impów zapanowało zamieszanie, zaczęły
zachowywać się jeszcze bardziej chaotycznie i bezładnie niż zazwyczaj. Captal odzy-
skał wreszcie mowę.

— Słyszałem, że nie jesteś zainteresowana Tronem Demona. — Zerknął na jedno-
rożca. — Ale słyszałem też inne rzeczy, które najwyraźniej nie znajdują potwierdze-
nia.

Zrewanżowała mu się zniewalającym uśmiechem.

— Trzeba dbać o pozory, jeśli chce się przetrwać, znajdując o włos od tronu. Gdyby
mój ojciec uznał, że jestem zainteresowana, natychmiast kazałby mnie zabić. Im
większa władza, tym większy strach przed jej utratą.

— Umowa, którą zawarłem z twoim ojcem — powiedział Captal już po tym, jak roz-
gościli się w jednej z komnat zamku — okazała się niemożliwa do utrzymania, kiedy
stracił on resztki kontaktu z rzeczywistością. Popełniał poważne błędy, a potem winił
za nie innych.

— Wiem. I przepraszam. Ongiś był niezwykle błyskotliwy. Wierzę, że we mnie znaj-
dziesz bardziej odpowiedniego partnera.

Och, jakże sugestywnie zabrzmiały te słowa!

— Powiedz mi, co można na tym zyskać. Dysponujesz Tronem Demona, ale czy po-
siadasz również władzę? Ośmieliłaś się opuścić granice Imperium? Książę Smok
również ma dziedzica.

— O Shing? Nie wdeptałam go jeszcze w ziemię, ale to tylko kwestia czasu.

— Tervola już się opowiedzieli. — Tervola byli czarownikami generałami dowodzą-
cymi armiami Shinsanu. Tradycyjnie lojalni byli wyłącznie wobec Imperium. — Acz-
kolwiek jak dotąd nie wszyscy. Lordowie Feng i Wu popierają O Shinga. Lord Chin
opowiedział się po mojej stronie. Sam widzisz, że dysponuję jego symbolem.

— Smok?

— Tak.

— Hm. A jednorożec? Sądziłem, że są to wyłącznie baśniowe stworzenia.

background image

— Są rzadkie. Rzadsze niźli smoki. Ale jednorożce będą zawsze, póki będą
dziewice... Choć one również są rzadsze niż smoki.

Captal poruszył się nerwowo.

— Nie jesteś jedną z tych... z tych, których moc zależy od... Jej doskonałe usta uło-
żyły się w najbardziej nieznaczny z dąsów.

— Panie! — Potem zaśmiała się. — Oczywiście, że nie. Nie jestem głupia, żeby
swoją moc uzależniać od czegoś, co tak łatwo stracić. Jestem równie ludzka jak każda
inna kobieta.

Stary człowiek poczuł ukłucie zazdrości na myśl o mężczyźnie, który pierwszy zna-
lazł się w łóżku Mgły.

— Co proponujesz? — zapytał.

— To samo co mój ojciec. Ale nie oszukam cię.

Połknął haczyk, jednak jeszcze się szarpał.

— Jakie masz plany?

— Chcę wypróbować moją potęgę. Na granicy Shinsanu leżą maleńkie królestwa,
które już wiele razy powodowały mnóstwo kłopotów. I skończę z O Shingiem.

— A potem?

— Potem z największymi potęgami Wschodu, Escalonem i Matayangą.

— Och? — Ambicji jej nie brakowało, chociaż ograniczały się jedynie do wypełnie-
nia tego, co Shinsan uważało za dziejowe przeznaczenie. On zaś dostrzegł sposob-
ność, by podwyższyć swoją cenę. — Może będę zainteresowany. Ale nie przekonałaś
mnie jeszcze. Jeżeli powiedzie ci się w Escalonie, wówczas dopiero możesz na mnie
liczyć. — Escalon dysponowało czarami równie potężnymi jak Shinsan.

Mgła chciała, by na powrót otworzył łącze teleportacyjne. Miała przyjaciela na Za-
chodzie, Itaskianina imieniem Visigodred. Jego rezydencja położona była z dala od
centrum wydarzeń, ponadto był całkowicie apolityczny. Chciała zostawić kontrolę
nad łączem w jego dłoniach.

IV. Pani nocy

Wyglądała na siedemnaście lat. Nieżyczliwe oczy mogłyby sugerować dziewiętna-
ście. Ale była tak stara, że nikt prócz tervola nawet nie domyślał się jej prawdziwego
wieku. Z pozoru miała lat siedemnaście już wówczas, gdy Yo Hsi swymi machina-
cjami nakłonił Varthlokkura do zniszczenia Ilkazaru. Sama nie do końca była pewna
swego wieku. Spędziła stulecia zamknięta w klasztorze, z dala od pokus życia i wła-
dzy...

Yo Hsi nigdy nie zapomniał, że wraz z Nu Li Hsi uzurpowali sobie prawo do tronu
ojca, Tuana Hua. Zawsze podejrzewał, że jego również obali któryś z potomków...
Synów mordował zaraz po narodzinach. Mgle pozwolono żyć, ponieważ jej matka
przyrzekła, że żywot spędzi zamknięta w klasztorze. Przetrwanie było obsesją jej
wczesnego życia. Zrobiła wszystko, by upewnić ojca, iż zrezygnowała z wszelkich

background image

roszczeń. Udało jej się. Nadto podstępem wymusiła na nim, by obłożył ją czarem za-
pewniającym wieczną młodość. Przeprowadziwszy z powodzeniem te dwie sprawy,
przystąpiła do nauki czarów.

Przez nie kończące się wieki miała dość czasu, żeby krok po kroczku robić postępy w
nauce, aby nikt niczego nie dostrzegł. Gdy wszystko wyszło na jaw, była już równie
potężna jak każdy tervola. Moc krążyła przecież w jej żyłach. Ale dalej nie zdradzała
ani śladu ambicji, sięgającej dalej niźli czysto naukowe badania. Ojciec zdecydował,
że może dalej żyć. Jednak ambicji jej nie brakowało. Ani cierpliwości. Sprawa Var-
thlokkura i zniszczenie Imperium pozwoliły jej zrozumieć, że w postępowaniu Yo
Hsi tkwią ziarna jego porażki. Pozostawało tylko czekać.

Varthlokkur pojawił się w Shinsanie jako dziecko, uciekinier przepełniony nienawi-
ścią. Magowie władający Ilkazarem próbowali za wszelką cenę uchylić proroctwo, w
myśl którego wiedźma sprowadzi na Ilkazar zagładę, i spalili mu matkę. Yo Hsi zajął
się jego wykształceniem, wykuwając jednocześnie broń zdolną obrócić w ruinę je-
dyną potęgę mogącą zagrozić Shinsanowi. Ale niedostatecznie nadzorował edukację
chłopca. Zostawił go tervola. Oni zaś nie widzieli żadnego powodu, dla którego mie-
liby wzbraniać mu równoczesnego kontaktu z Nu Li Hsi. Każdy z książąt zamierzał
wykorzystać go przeciwko drugiemu. Jednak po zagładzie Ilkazaru Varthlokkur strzą-
snął z siebie ich jarzmo i ukrył się w Smoczych Zębiskach. Kiedy po upływie wieków
podjęli próbę zdobycia nad nim ponownej kontroli, obu złapał w pułapkę...

Mgła zasiadła na Tronie Demona bez większego ryzyka czy choćby znaczniejszego
wysiłku. Wystarczyło tylko nieco zaćmić taumaturgiczne wizje ojca i Nu Li Hsi.
Odrobinę, na tyle tylko, aby sprowokować nadejście ich i tak nieuchronnego przezna-
czenia.

Podbój Escalonu wydawał się z początku zadaniem nietrudnym. Trzeba było tylko
znaleźć sposób na zneutralizowanie magii Monitora i Łzy Mimizan. O Shing się
ukrywał. Zadbała o zabezpieczenie. Pozory jednak okazały się mylące. Escalon był w
posiadaniu znacznie potężniejszej Mocy, niźli podejrzewała, słabość zaś O Shinga
stanowiła wyłącznie ochronną mimikrę, jak u niektórych gatunków zwierząt. Uderzył,
kiedy była zaangażowana w Escalonie, w czasie największego natężenia walk.
Uchroniło ją tylko to, że eskalońska kontrofensywa stanowiła w obecnej chwili naj-
większe zagrożenie, co nie pozwoliło mu na dalsze działania, zmuszając do przejęcia
natychmiastowej kontroli nad armiami.

Naśladując ruch O Shinga, przypuściła kontratak w momencie, gdy był zaangażo-
wany w olbrzymią operację przeciwko Monitorowi. Doprowadziła do następnej
zmiany na stanowisku głównodowodzącego, znowu przejęła kontrolę nad przygodą,
którą sama wszczęła. W Escalonie wzięła do niewoli garstkę zachodnich najemników.
Wśród nich bardzo interesujących braci o imionach Turran i Valther, pomniejszych
czarodziei wcześniej wplątanych w aferę, która doprowadziła ostatecznie do zagłady
jej ojca. Najwyraźniej z Escalonem nie wiązały ich szczególne śluby wierności, wo-
bec Varthlokkura zaś, z którym będzie się musiała zmierzyć pewnego dnia, też nie
czuli szczególnej miłości. Włączyła ich więc do rosnącej koterii swoich cudzo-
ziemskich popleczników. Tervola bezpośrednio i jawnie ostrzegali ją przed cudzo-
ziemcami. Zignorowała ich.

Młodszy brat Valther wpadł jej w oko. Był miłym, dowcipnym mężczyzną o bystrym
umyśle, zawsze gotowym zabawić ją żartem czy opowieścią. On również nie pozostał
obojętny na jej urodę. Większość mężczyzn przerażało to, czym była. Wszystko roz-

background image

wijało się tak subtelnie, że żadne z nich z początku nie dostrzegło u siebie nic poza
powierzchownym zaangażowaniem. Polowali z sokołem na ziemiach odległych od te-
renu działań wojennych, tańczyli na szczytach górskich w głębi Shinsanu, przeskaki-
wali łączami teleportacyjnymi do miast i fortec, których istnienie nie było znane ni-
komu poza Imperium Grozy. Wprowadziła go w świeckie i religijne obowiązki swego
ojca oraz dziadka, pozwoliła wziąć udział w polowaniu na O Shinga. Ale przecież
trwała wojna, jej wojna, i ona była najważniejsza, bowiem porażka oznaczać mogła
utratę Tronu Demona.

Więź się zacieśniała. Tervola patrzyli, rozumieli i nie aprobowali. Nadeszła wreszcie
noc rytuałów i celebracji przed ostatecznym atakiem na Tatarian. Morale było wy-
sokie. O Shing wydawał się skończony. W Escalonie nie zostało wiele z dawnej po-
tęgi... Nie zwracając uwagi na obiekcje swych generałów, zaprosiła do siebie Turrana
i Valthera.

Jej namiot, wielki i zdobny, wzniesiony został w zasięgu tatariańskiej magii obronnej,
wszystkie zgromadzone w nim przedmioty pochodziły z eskalońskich łupów. Mgła
zamierzała tutaj właśnie, w takim poniżającym otoczeniu, przyjąć kapitulację Moni-
tora. Jak dotąd przysporzył jej bowiem niewypowiedzianych zgryzot.

— Valther — powiedziała, kiedy obaj bracia się pojawili. — Chodź, usiądź tu przy
mnie.

Twarz tamtego rozbłysła szerokim uśmiechem. Ukształtowane na podobieństwo de-
monicznych pysków przyłbice hełmów tervola śledziły go jak celowniki broni. Brat
posłał za nim ponure spojrzenie. Valther usiadł, oparł się wygodnie, szepnął:

— Moja Pani doprawdy wygląda promiennie dzisiejszego wieczoru. I Czarująco. Do-
bre wieści?

Zarumieniła się lekko.

Rozpoczęła się zabawa. Muzycy nastroili instrumenty. Weszły eskalońskie tancerki.
Valther klaskał do rytmu muzyki, bezwstydnie puszczał do nich oko. Tervola pozo-
stali sztywni. Jeden z nich wyszedł.

Mgła obserwowała, zagniewana. Przewidywała trudności, prawdopodobieństwo roz-
pętania kolejnej rundy walki o władzę. Przecież zasiadała na Tronie Demona tylko
dzięki łasce tych mrocznych, ponurych mężczyzn, ukrytych za obscenicznymi ma-
skami. Czy im się wydaje, że będzie marionetką w ich rękach? Nagle zorientowała
się, że ściska rękę Valthera, jakby prosząc go o wsparcie.

Kolejny tervola wyszedł. Musiała jakoś poprawić swoją pozycję. Jak? Tylko coś na-
prawdę bystrego i dzikiego mogło wywrzeć wrażenie na tych zimnych ludziach.

Wieczór upływał w ponurej atmosferze, napięcie nieuchronnie rosło wraz z każdym
kolejnym numerem artystycznym. Tervola wciąż wychodzili. Wysyłali jej sygnały,
których za nic nie chciała przyjąć do wiadomości. Eksperymentując, świadomie nie-
zgrabnie i nazbyt jawnie odpowiedziała na czułości Valthera.

Kolejni tervola wyszli.

Rozgoryczona, pozwoliła Valtherowi na jeszcze więcej swobody. Kim oni byli, żeby
aprobować bądź zabraniać? To ona była Księżniczką Demonem... Dużo piła. Zapo-

background image

mniała o wojnie i swoich obowiązkach, rozluźniła się, bez reszty zatopiła w zabawie.
W Shinsanie hedonizm był zakazany. W tej zimnej kulturze, od najniższego szczebla
do samego szczytu drabiny społecznej, każdej osobie przypisana była określona po-
zycja, odpowiedzialność i cel, którego realizacji powinna poświęcić bez reszty
wszystkie swe wysiłki. Ona zaś zachowywała się niczym romantyczna nastolatka nie
dbająca o nic.

Na koniec w namiocie został już tylko jeden ponury mężczyzna o bladym obliczu.
Brat Valthera, Turran, wyglądał na gotowego dać wszystko, by tylko znaleźć się w
zupełnie innym miejscu. Na twarzach eskalońskich jeńców, tancerek, sztukmistrzów i
służących zastygł wyraz całkowitej desperacji.

— Wynocha! — wrzasnęła. — Wszyscy znikajcie mi z oczu. Wy tchórzliwe wszy!

Kiedy Turran wyszedł, spojrzała na jego brata z milczącą prośbą. Ale Valther był za-
jęty wpatrywaniem się w ziemię pod stopami. Przeklęci tervola! Niech się krzywią za
tymi swoimi diabelskimi maskami! Była panią samej siebie. Nikt nie rzekł ani słowa,
ale następnego ranka zrozumiała, że już wszyscy wiedzą, od potężnych do naj-
prostszych włóczników. Kiedy eskaloński świt zabarwił ściany jej namiotu krwistą
czerwienią, jednorożec zniknął.

Zanim ktokolwiek zdążył rzucić jej wyzwanie, wyprowadziła natarcie na Tatarian,
kierując się sugestią, którą pomocny Valther głęboką nocą wyszeptał jej do ucha.
Miasto, które broniło się tak długo, teraz padło w ciągu kilku godzin.

Tervola byli pod wrażeniem.

V. Pochylają ku sobie głowy i rozsiewają niegodziwość

Obrona Escalonu załamała się. Tatarian leżało w ruinie. Mgła, chociaż wciąż nie mo-
gła ogłosić zwycięstwa nad O Shingiem, już objęła swym spojrzeniem Matayangę.
Wtedy właśnie Captal się zdecydował.

Mgła często go odwiedzała. Jego namiętność rosła, przybierając proporcje wielkiego
romansu. Jednak zawsze był dumny z siebie, uważając się za twardo stojącego na
ziemi realistę. Brał pod uwagę jedynie fakty i działał zgodnie z nimi, nie bacząc na
ból. Jednak miał słaby punkt — dziecko z Vorgrebergu.

Nadali jej imię Carolan, ale przezwisko Kiki samo do niej przylgnęło. Shoptaw i
Burla, towarzysze nie odstępujący jej nawet na krok, woleli używać tego ostatniego.
Wyrastała na jasnookie, złotowłose psotne diablę, całe w chichotach i podskokach.
Była szczęśliwa, żyjąc życiem pozbawionym wszelkich trosk, jednak zdolna do po-
wagi, gdy w grę wchodziło jej przeznaczenie, którego Captal nigdy przed nią nie krył.
Stary człowiek nie mógł bardziej jej kochać. Wszyscy ją kochali... I rozpieszczali.
Nawet Mgła.

Skrzydlaty człowiek przyniósł Kiki. Captal uśmiechnął się, nie martwił się o siebie,
martwił się o nią. Czy powinien narażać nie mające jeszcze sześciu lat dziecko na
udrękę walki o tron Kavelina?

_ O wszystkim zdecyduje ciocia Mgła, nieprawdaż, tatusiu Drake? — zapytała i spoj-
rzała swoimi wielkimi oczami.

— Tak. Sprawy w Escalonie dobiegły już końca. Musimy postanowić, co począć z

background image

Kavelinem. Najpierw jednak musimy zdecydować, co będzie najlepsze dla ciebie.

— Myślałam, że chciałeś... — Położyła swoją rączkę na jego dłoni.

— To, czego ja chcę, nie ma znaczenia. Mam Maisak. Mam Shoptawa i Budę. I cie-
bie. — Skrzydlaty człowiek drgnął niespokojnie. Captal zarumienił się. Zaczął już
pojmować koszty przedsięwzięcia w Vorgrebergu. — Ale ty... ty musisz zrobić to, co
dla ciebie najlepsze.

— Dlaczego nie porozmawiasz z ciocią Mgłą?

— Wiem, czego ona chce.

— Tak czy siak, porozmawiaj z nią. Jest miłą panią. — Carolan przybrała zawzięty
wyraz twarzy. — Ale czasami trochę straszną.

— Taka właśnie jest — zaśmiał się Captal. — Zobaczę, czy znajdzie czas, by nas od-
wiedzić.

Była na miejscu w ciągu kilku godzin. Powitał ją zwykłymi komplementami, aczkol-
wiek trochę nieszczerymi. Tym razem wyglądała okropnie.

— Co się stało? — zapytał.

— Okazałam się zupełnie głupia. — Osunęła się w fotel.

— Jednak zwyciężyłaś.

— I wyszłam z całej sprawy zbyt osłabiona, Drake, żeby ją ciągnąć. Wu, ulubiony te-
rvola O Shinga, jest demonem. Geniuszem. Niemal mnie obalili...

— Słyszałem. Ale wróciłaś.

— Legiony walczą między sobą, Drake. Tervola walczą z tervola. Nigdy dotąd się
coś takiego nie zdarzyło. A Escalon... Monitor okazał się silniejszy, niż sądziłam.
Zdołałam podbić tylko pustynię. Przed ostatecznym upadkiem udało mu się nawet
wywieźć dokądś Łzę Mimizan. A ćwierć Shinsan jest równie martwa jak Escalon. Po-
woli tracę kontrolę nad sytuacją. Tervola już zaczynają się zastanawiać, czy postąpili
słusznie. Opuściliby mnie, gdyby jednym atakiem nie udało mi się pokonać Tatarian.

Wyglądało na to, że znowu opowiedział się po przegranej stronie.

— A więc chcesz przełęczy jako łapówki za ich poparcie?

Uśmiechnęła się słabo.

— Nie winię cię. Nie bardziej niźli moich tervola. Oboje szanujemy siłę i kompeten-
cje. Na twoim miejscu ja również zastanowiłabym się nad dalszym postępowaniem.
— Captal zachichotał nerwowo. Czytała w jego myślach. — Czy mogę jakoś osłodzić
nasze partnerstwo?

Była słaba. Rozpaczliwie słaba.

— Żadnej powtórki z Escalonu. Żadnych totalnych podbojów. Hegemonia i rozbro-
jenie. Protektorat bez okupacji...

background image

— Powrót Imperium? — zapytała. — Z Shinsan w miejsce Ilkazaru?

— Każdy racjonalnie myślący człowiek dostrzeże, że na zachodzie potrzebujemy jed-
ności. Problemem pozostają kwestie lokalnej suwerenności.

— A jak zdołasz zabezpieczyć moje panowanie?

Starzec wzruszył ramionami.

— Nie martwię się o muły, tylko o to, by załadować wóz. Zgadzasz się w kwestii
zasad?

— W porządku. Jakoś sobie razem poradzimy. Co z Kavelinem?

— Król jest chory i jego czas dobiega końca. Wkrótce zacznie się szarpanina. Baro-
nowie już łączą się w stronnictwa. Breitbarth wygląda na mocnego. El Murid i Vol-
stokin również są zainteresowani. Co oznacza w konsekwencji Itaskię, Alteę i Ansto-
kin... Cóż, sama dostrzegasz rysujące się możliwości. Wysłałem moich skrzydlatych
ludzi, żeby obserwowali sąsiadów. Powinienem ich wysłać jeszcze dalej w teren, tam
gdzie zawiązują się prawdziwe spiski.

— A Carolan?

— Nie wiem. Chcę ją chronić.

— Podobnie jak ja. Ale będziesz potrzebował poparcia. Ona jest narzędziem, które
musisz wykorzystać.

— Wiem. W tym kłopot. Dlatego właśnie zaprosiłem cię tutaj. Ona nalegała, żebym z
tobą porozmawiał.

— Dlaczego jej nie zapytać, czego chce? Potrafi przecież mówić i na pewno o tym
myślała.

Carolan chciała być królową. Tak więc Captal postanowił zdradzić swoją ojczyznę na
rzecz sześcioletniej dziewczynki i kobiety, którą powinien traktować jak wroga.

SZEŚĆ: Rok 1002 OUI;

Najemnicy

[top]

I. Kwestia dyscypliny

Wygląda zupełnie jak armia — powiedział Szyderca, kiedy on i Ragnarson schodzili
po stoku w dolinę, gdzie Czarny Kieł i Smokbójca ustanowili swój obóz szkoleniowy.

Rzeka Porthune toczyła niedaleko swe wody, a za nią znajdowało się już Kendel, naj-
dalej wysunięte na północ spośród Pomniejszych Królestw. W drogę wyruszyli w ty-
dzień po Czarnym Kle. Bragiemu aż tyle czasu zabrało sfinalizowanie interesów oraz
przekonanie Uthego, że wraz z Dahlem powinni wziąć się na odwagę i sami wrócić
do Elany. Na koniec zdecydował się całkowicie wyjaśnić sytuację, wierząc w dyskre-
cję Uthego. Ten zmusił go do napisania długiego listu wyjaśniającego, zalecającego

background image

Elanie i Bevoldowi pełną współpracę z agentami ministra.

— Hmm — chrząknął Ragnarson. — Dziecinnych raczej rozmiarów. Albo trochę
przerośnięty gang uliczny.

Od kilku dni był nie w sosie. Najpierw Szyderca nalegał, że też chce jechać na połu-
dnie. Bragi wolałby, żeby to właśnie on stanął na straży jego domu. Elana jest zupeł-
nie nieprzewidywalna, a Bevold nie ma krzty wyobraźni. Oboje z pewnością kłócą się
ze sobą. Jego ostatnia nadzieja na uniknięcie wyprawy do Kavelina rozwiała się, gdy
rojalistyczni awanturnicy w samej bramie itaskiańskiej cytadeli zamordowali księcia
Szarego Płaskowyżu.

Fale uderzeniowe tego wydarzenia wciąż jeszcze trzęsły oknami i ścianami. Cicha
wojenka między partyzantami Harouna i El Murida, prowadzona w getcie, nie dawała
powodów do szczególnego wzburzenia. Jednak zabójstwo arystokraty... Połowa Ita-
skii pogrążyła się w szoku, druga połowa zaczęła organizować polowania na czarow-
nice.

— Zobacz, kogo Reskird zwerbował. To dzieci. — Ragnarson wskazał szereg mło-
dych szermierzy musztrowanych przez posiwiałego weterana.

— Ja zaś — zauważył Szyderca, chichocząc — pamiętam chłopaka z mroźnej pół-
nocy, wielkiego jak koń, którego policzków jeszcze nie pokrywał zarost...

— To było co innego. Ojciec wychował mnie właściwie.

— Hai! — wrzasnął Szyderca. — „Wychował właściwie”, powiada. Na szubienicz-
nika, podpalacza, łotra atakującego z zasadzki...

Bragi nie był w nastroju do przyjacielskich sprzeczek. Nic nie odpowiedział. Nie
przestał za to uważnie wpatrywać się w obóz. Widok terenu zatłoczonego przez re-
krutów Smokbójcy sprawiał mu przyjemność. Postawili nawet palisadę z bali, chro-
nioną dobrym głębokim okopem. Natomiast obóz Trolledyngjan mógł wywołać roz-
pacz. U dzikusów widywał lepsze. Ale te nastroje chyba niedawno ich opanowały.
Kiedy obozowali w jego posiadłości, nie dostrzegł śladów niedbalstwa.

— Rodziny. Musimy coś z tym zrobić albo będą kłopoty. Za pierwszym razem, kiedy
jakaś dziewczyna zostanie złapana w krzakach z Itaskianinem...

— Ze mnie żaden ekspert... Hai! Cóż za dziwne, zaskakujące wyznanie. Jam wszak
uznanym ekspertem w większości rzeczy, geniusz mój równy rozmiarom ciała, lecz
nawet geniusz tych rozmiarów, ja mianowicie, nie na wszystkim się zna. Ale nie mów
o tym nikomu. Niech lud myśli, że gruby stary łajdak jest nieomylny, wszechwie-
dzący, bogom niemalże w mądrości swej równy.

— A co, gdybyś swoją wszechwiedzę poświęcił rozwiązaniu tej kwestii?

Szyderca postąpił, jak go proszono, jednak Ragnarson nie zwracał uwagi na jego
słowa. Wjechali do obozu trolledyngjańskiego. Ragnarson zacisnął szczęki. Trolle-
dyngjanie byli niezdyscyplinowani i nieporządni, ale taki bałagan oznaczał poważne
kłopoty i brak przywódcy. Usłyszał wściekłe głosy.

— Być może jednak skorzystam z twej propozycji.

— Hm — chrząknął grubas. On również przyglądał się ponurym twarzom zerkającym

background image

z namiotów i wozów. — Ja zaś nie spuszczę dłoni z rękojeści.

Głosy, jak się okazało, należały do Czarnego Kła i wielkiego, brutalnie wyglądają-
cego młodzieńca, którzy kłócili się wśród tłumu narzekających Trolledyngjan. Mając
za plecami Szydercę na jego osiołku, Bragi wjechał rumakiem prosto w tłum. Gapie
odsunęli się niechętnie, twardo nań podglądając. Jak Haaken mógł dopuścić, by
sprawy zaszły tak daleko?

— Czarny Kieł! Co to jest, u diabła?! — rozdarł się Ragnarson. — Chlewik?! —
Przyjrzał się mężczyźnie, który stał naprzeciw jego mlecznego brata.

Brutal. Młody wieprzek. Ale w jego głowie i sposobie bycia można było dostrzec coś
więcej, niźli zdradzał wygląd. Niezbyt bystry, chciwy, narzędzie w rękach innych —
do takich wniosków doszedł Ragnarson. Czarny Kieł zasalutował i odparł:

— Mam trudności, wyjaśniając parę drobnych kwestii, proszę pana. Niektórzy z tych
ludzi sądzą, że powinniśmy zająć się złupieniem okolicznych wiosek, nie zaś wy-
prawą do jakiegoś Kavelina, co jest jak gołąb na dachu.

— Hę? Jakim głupcem musisz być. Werbujesz samobójców? Natychmiast wszystkim
się zajmij. Rozpędzić zgraję, oczyścić obóz, potem do raportu w mojej kwaterze.

Przeciwnik Czarnego Kła nie potrafił się już dłużej powstrzymywać.

— Kto to jest ten świniopas o brudnej gębie i dlaczego myśli, że może wydawać lu-
dziom rozkazy? — Ragnarson miał na sobie itaskiański ubiór. — Czy jesteśmy nie-
wolnikami każdego eunucha, który wjedzie do obozu...?

Czubek buta Ragnarsona znalazł drogę do twarzy tamtego. Trolledyngjanin, leżąc już
na ziemi, spojrzał w górę, niczego nie rozumiejąc, pomacał obluzowany ząb.

— Dziesięć batów — oznajmił Bragi. — Bez szczególnych względów, żeby nie mó-
wiono, że żywię urazę do dzieci dawnych wrogów. Ale następnym razem go powie-
szę.

Mężczyzna już miał się poderwać, jednak rozwaga zwyciężyła. Zmarszczył w namy-
śle czoło.

— Ty, wstawaj — rozkazał Ragnarson. — Jak cię zwą, szczenię Bjorna Thorfinsona?

— Hę? Ragnar...

— Ragnar? Mocno przerosłeś tatę. Ale nieważne. Jest to zaszczytne imię, noś je z ho-
norem. Powiadają: „Jaki ojciec, taki syn”. Mam nadzieję, że w twoim wypadku nie
okaże się to prawdą. Czarny Kieł! Gdzieś tam jest człowiek z sakwą pełną złota.
Ktoś, kto był biedny, kiedy wyjeżdżał z północy. Kiedy będziesz składał raport, przy-
prowadź go ze sobą.

Wbił pięty w boki konia i ruszył naprzód. Szyderca podążył za nim, uśmiechając się
szeroko.

II. Dziecko zachowujące się jak kobieta

Ragnarson spotkał się z Trolledyngjanami i Itaskianami, którzy mieli stanowić jego
sztab. Chociaż Smokbójca sprawował nominalne dowództwo nad tymi ostatnimi, mo-

background image

gły jednak wyniknąć problemy w związku z lojalnością. Większość Itaskian stano-
wiły młokosy, jednak ich oficerowie i sierżanci byli weteranami; bez większej obawy
pomyłki można było w nich domniemywać wybranych osobiście przez ministra żoł-
nierzy wycofanych z regularnej służby. Jednak najważniejszy problem stanowili Tro-
lledyngjanie. Ich przywódcami byli ludzie solidni, doświadczeni, którzy wiedzieli, jak
się rzeczy mają. Natomiast młodzi nigdy dotąd nie widzieli jeszcze prawdziwej
wojny. Największą ochotę mieli na splądrowanie okolicy, starszym zaś zarzucali
tchórzostwo, kiedy ich od tego powstrzymywali. Ich znajomość itaskiańskiej sztuki
militarnej była najwyżej powierzchowna. Wilcze rajdy na mieszkańców wybrzeży nie
mogły być źródłem wiedzy o zdolnościach atakowanych.

— Reskird — powiedział Ragnarson po tym, jak już dość miał bezużytecznej gada-
niny. — Oczyść teren pod musztrę. Zrób w środku okop tak głęboki i szeroki, jak
tylko się da w ciągu dwóch godzin. Uzbrój swych najlepszych ludzi w tarcze i piki.
Rozdziel wśród reszty strzały bez grotów i okręć ich czubki materiałem. Czarny Kieł
zaatakuje cię na modłę trolledyngjańską. W ten sposób twoi młodzi zdobędą trochę
pewności siebie, a z ludzi Haakena wybijemy nieco hardości.

Smokbójca, człowiek rzeczowy, rzekł tylko:

— Dwie pieczenie, co? Pokażemy im itaskiańską siłę ognia, to stracą ochotę na plą-
drowanie. A jednocześnie wpoimy wszystkim trochę wzajemnego szacunku.

— Właśnie. — Do oficerów zaś trolledyngjańskich Ragnarson rzekł: — Naciskajcie
na nich mocno. Spróbujcie ich przełamać. Proste frontalne natarcie, żadnych sztu-
czek. Zobaczymy, czy dotrzymają pola...

Na zewnątrz dało się słyszeć zamieszanie. Czarny Kieł wśliznął się do środka, popy-
chając przed sobą przestraszonego Trolledyngjanina.

— Oto nasz złoty człowiek — warknął. — Złapałem go, kiedy próbował umknąć na
wzgórza.

Ragnarson przyjrzał się młodzikowi, który był jednym z ochroniarzy Haakena w Ita-
skii.

— Zabrało ci dość dużo czasu, a i tak nie złapałeś właściwego człowieka.

— Hę? Miał to ze sobą, kiedy go złapaliśmy.

— Skąd miałby to wziąć? Był z nami w Itaskii. Szyderca? — Grubas skinął głową. —
Sprawiał ci przedtem jakieś kłopoty?

— Nie.

— Skąd to masz, Wulf?

Żołnierz nie odpowiedział.

Czarny Kieł zamachnął się pięścią.

— Ja zaś — zaczął Szyderca — zwyczajnym używać raczej rozumu niźli pięści,
sugeruję więc, aby się zastanowić. Jakich chłopak ma przyjaciół? Może jest wśród
nich jakiś szczególny manipulator? Może jest jaki...?

background image

— Nie ma żadnych przyjaciół — wtrącił Czarny Kieł. — Tylko tę dziewczynkę,
Astrid, co ciągle węszy dookoła...

— Aha? — powiedział Szyderca. — Dziewczynka? Powiedziane jest: „Szukaj ko-
biety”. Może to siostrzyczka naszego gaduły, która była w obozie dziś rano?
Wdziałem ci ją z chłopakiem po drodze do Itaskii.

— Bjorn miał córkę? — zapytał Ragnarson. Niejasne wspomnienie widoku twarzy.
Młoda. Jak to powiedział Gwiezdny Jeździec? Strzeż się dziewczynki, która zacho-
wuje się jak kobieta? — Dawać ją.

— Nigdy bym nie pomyślał o kobiecie — oznajmił Czarny Kieł, wychodząc.

Wkrótce wrócił, wlokąc za sobą wrzeszczącą, wierzgającą nastolatkę. Ich śladem szła
czeredka ponurych dzieci.

— Gdzie jest jej brat? — zapytał Ragnarson. — Jego też chcę tu mieć. — Ragnar po-
jawił się niemalże natychmiast. — Wulf, ty i Ragnar odsuńcie się, zejdźcie z drogi. —
Do Reskirda: — Jeżeli choćby drgną, zarżnij ich. Dziewczynko, zamknij się.

Dziewczynka na zmianę groziła mu, błagała i wzywała pomocy.

— Czarny Kieł! Obserwuj drzwi. Zabij każdego, kto wsadzi tu łeb.

Jego oficerowie poruszyli się nerwowo. Prowokował bunt.

— Siadaj, dziewczynko — powiedział Ragnarson, podsuwając jej krzesło. — Szy-
derca?

Grubas chrząknął, zaczął zabawiać się itaskiańską sztuką złota wziętą od Wulfa.
Dziewczyna obserwowała go ze strachem w oczach. Czasami moneta zdawała się zni-
kać, ale pojawiała się w drugiej dłoni. I tak trwało to jakiś czas. Ragnarson monoton-
nym głosem, opowiedział swoim oficerom historię o tym, jak jej ojciec, jeszcze będąc
młodym, zdradził jego ojca na rzecz popleczników pretendenta. Moneta pokazała się,
zniknęła, znowu pojawiła. Ragnarson mówił o ich misji w Kavelinie. Mówił tak do
czasu, aż wszystkich opanowało śmiertelne znudzenie.

Potem Szyderca zaczął szeptać. Mówił dziewczynce, że jest zmęczona, taka zmę-
czona... Nie miała szans. W końcu Szyderca uznał, że ma dość.

— Długo to trwało — oznajmił — ale się udało. Zadawajcie jej pytania spokojnym
głosem.

— Jak masz na imię?

— Astrid Bjornesdatter.

— Jesteś bogata, Astrid?

— Tak.

— Bardzo bogata?

— Tak.

background image

— Od dawna jesteś bogata?

— Nie.

— Czy zdobyłaś bogactwa w Itaskii?

— Tak.

— Człowiek dał ci złoto, żebyś coś dla niego zrobiła?

— Tak.

— Stary człowiek? Szczupły człowiek?

— Tak. Tak.

Ragnarson i Szyderca wymienili spojrzenia.

— Książę Szarego Płaskowyżu.

— Czary! — syknął Wulf. — To są czary... — Ostrze noża Smokbójcy przylgnęło do
jego gardła.

— Czy ten człowiek chciał, żebyś nam narobiła kłopotów? Zęby nasi ludzie nie poszli
na Kavelin?

— Tak. Tak.

— Jestem usatysfakcjonowany — powiedział Ragnarson. — Ragnar? Chcesz o coś
spytać?

Chłopak najwyraźniej chciał, okazując przy tym nieoczekiwaną inteligencję. Poszedł
za przykładem Bragiego i zadawał proste pytania. Kilku tylko było trzeba, żeby prze-
konał się, iż został wykorzystany. Wulf nie skorzystał ze sposobności. Ragnarson nie
naciskał. Niech trwa przy swoich złudzeniach.

— Cóż więc, panowie — oznajmił Bragi. — Widzicie sami, że problem został po czę-
ści rozwiązany. Mój przyjaciel sprawi, że dziewczynka o niczym nie będzie pamiętać.
Ale co zrobić z mężczyznami? To się może znowu zdarzyć, tak długo, jak będziemy
mieli tabory pełne dekowników. Chcę, żeby ich tutaj zostawiono.

Gdy większość rozeszła się do swoich zajęć, Bragi zwrócił się do Smokbójcy,
Czarnego Kła i grubasa:

— Nie spuszczajcie oka z Ragnara i Wulfa. Spróbowałem posiać ziarno. Jeśli
wzejdzie, problemy z Trolledyngjanami będziemy mieli z głowy.

III. Wieści z Kavelina

Markowana bitwa trwała już od godziny. Trolledyngjanie brali baty.

— Udowodniłem swoją tezę — zwrócił się Ragnarson do łącznika. — Itaskianie wy-
padają nieźle. Powiedz Czarnemu Kłu, żeby się wycofał.

Kiedy goniec pobiegł z wiadomością, od strony Porthune nadjechał pokryty kurzem
jeździec — wysoki, szczupły, pomarszczony, ponury, jechał wyprostowany jak

background image

struna. Żołnierz, uznał Ragnarson. Zbyt dumny, żeby okazać zmęczenie.

— Pułkownik Ragnarson? — zapytał jeździec, osadzając konia.

— Zgadza się.

— Eanred Tarlson, pułkownik dowodzący osobistą gwardią królowej, Kavelin. Mam
list od Harouna bin Yousifa.

Ragnarson wziął list, odesłał łącznika, by przygotował pułkownikowi kwaterę.

— Królewski od królowej?

— Król był umierający, kiedy opuszczałem Vorgreberg.

Ragnarson przebiegł wzrokiem krótką wiadomość od Harouna, który nalegał, by nie
marnując czasu, ruszał na południe.

— Przyjechałeś sam? Mimo iż szykują się kłopoty?

— Nie. Za mną jest cały szwadron.

— Hmm — mruknął Ragnarson. — Cóż, dojechałeś. Odpocznij i rozluźnij mięśnie.

— Jak szybko możecie wyruszyć? — chciał wiedzieć Tarlson. — Jesteście roz-
paczliwie potrzebni. Królowa nie dysponuje prawie niczym prócz mojego regimentu,
a i ten najpewniej pójdzie w rozsypkę, jeśli ktoś rozpuści pogłoski, że nie żyję.

— Problemy z sukcesją, co? Podrzutek i obca królowa.

Tarlson przyjrzał mu się dziwnie.

— Tak. Jak szybko?

— Nie dzisiaj. Jutro, jeśli sytuacja naprawdę aż tak nagli. Gdyby to ode mnie zale-
żało, nie w ciągu najbliższych tygodni. Ludzie są zupełnie zieloni, nie przyzwycza-
jeni do współdziałania.

— A więc jutro — powiedział Tarlson, jakby załatwił właśnie zasadniczą sprawę.

Ragnarson domyślił się, że to człowiek o silnej woli, który może sprawiać kłopoty,
jeśli od razu nie wyjaśni się pewnych rzeczy.

— Pułkowniku, sam sobie jestem panem. Ci ludzie maszerują, jak im zagram. Roz-
kazy przyjmuję tylko od mojego pracodawcy. Albo pani. Uznaję konieczność pośpie-
chu. W przeciwnym razie nie przyjechałby pan osobiście. Ale nikt nie będzie mnie
popędzał.

Po twarzy Tarlsona przemknął niewyraźny zmęczony uśmiech.

— Zrozumiano. Byłem tam. W każdym razie na waszym miejscu zrobiłbym kilku-
dniową przerwę w podróży, żeby przybyć na miejsce w pełnej gotowości bojowej. —
Zerknął na obóz Trolledyngjan. — Bierzesz ze sobą rodziny?

— Nie. Oni zostają. Czy nie powinieneś trochę odpocząć? Wyruszamy wcześnie.

— Tak, to dobry pomysł.

background image

Ragnarson odwrócił się, by przyjąć Smokbójcę i Czarnego Kła, którzy kłócili się,
podjeżdżając. Haaken twierdził, że Reskird oszukiwał.

— Wyglądało dobrze. Może im się udać, jeśli zapewnimy im łatwą pierwszą walkę.
Jakieś obrażenia?

Pokręcili głowami.

— Tylko siniaki, głównie posiniaczone ego — oznajmił Czarny Kieł.

— Dobrze. Wyruszamy jutro. Haroun pisze, że strzały zaczynają już latać w powie-
trzu.

Obaj zaczęli się upierać, że potrzeba im więcej czasu.

— Będziecie mieli go tyle, ile wam trzeba. W trakcie marszu. Haaken, rozmieść ro-
dziny wewnątrz palisady.

Oddziały awangardy wyruszyły o pierwszym brzasku. Po południu ariergarda poko-
nała już rzekę Porthune. Jakby za sprawą magii pojawił się oficer z sił zbrojnych
Kendla, aby przeprowadzić ich przez prowincję bocznymi drogami, z dala od ciekaw-
skich oczu ewentualnych obserwatorów, aż do granicy z Ruderinem, gdzie przeka-
zano ich Ruderinerowi, który z kolei wytyczał marszrutę wzdłuż granicy z Anstoki-
nem aż do rzeki Scarlotti, przez którą promy przewiozą ich do Altei.

Dni mijały. Mijały mile w chmurach kurzu. Ragnarson nie narzucał ostrego tempa
marszu, jednak od świtu do zmierzchu niestrudzenie wędrowali, zatrzymując się tylko
na posiłek i aby dać odpocząć zwierzętom, dla których droga ta była mordęgą. Wierz-
chowce kawalerii nie były tanie, a jak dotąd nie otrzymał żadnej zaliczki od królowej
Kavelina. Dziesiątego dnia od chwili, gdy wkroczyli do Ruderina, w pobliżu najdalej
na północ wysuniętych terytoriów Anstokinu, zdecydował, że czas na odpoczynek.

Tarlson protestował.

— Musimy jechać! Każda zmarnowana minuta...

Z każdym kolejnym dniem opadały go coraz bardziej pesymistyczne nastroje. Ra-
gnarson próbował bliżej się z nim zapoznać, ale na drodze jego zamiarom stawały
lęki targające tamtym. A ponieważ z północy nie docierały do nich żadne wieści,
martwił się coraz bardziej.

W czasie gdy jego żołnierze zajęci byli zaopatrzeniem i szkoleniem, Ragnarson za-
pytał Tarlsona, czy nie miałby ochoty wybrać się na dzika. Przewodnik powiedział,
że region ten zamieszkuje niewielka, ale paskudna dzika świnia. Tarlson zgodził się,
zapewne głównie po to, by jakoś zapełnić czas, niż ze szczerego zainteresowania.
Szyderca powlókł się z nimi, choć raz raczywszy dosiąść innego stworzenia niż
swego osiołka. Nie poszczęściło im się, jednak Ragnarson był zadowolony, choćby z
tego powodu, że mógł na chwilę zrzucić z barków kłopoty dowódcy. Zawsze kochał
samotność, jaką dawał las. Puszcza, w którą się zapuścili, tak bardzo przypominająca
jego posiadłość, sprawiła, że zatęsknił za domem. Większą część drogi jechali w mil-
czeniu, chociaż Szyderca, oczywiście, nie potrafił na dobre się zamknąć. On również
napomknął o tęsknocie.

Było już prawie południe, kiedy Tarlson zaczął mówić. W trakcie rozmowy Ragnar-

background image

son miał sposobność do zadania pytania, które nurtowało go już od dawna.

— Przypuśćmy, że na miejscu okaże się, iż królowa została zdetronizowana?

— Dokonamy powtórnej intronizacji.

— Nawet jeśli uzurpator uzyska poparcie Zgromadzenia?

Udzielenie odpowiedzi zabrało Tarlsonowi dłuższą chwilę, jakby wcześniej zwyczaj-
nie nie wziął pod uwagę tej możliwości.

— Jestem lojalny wobec tronu, a nie mężczyzny lub kobiety na nim zasiadających.
Jednak nikt nie zdoła zdobyć większości.

— Hmm. — Ragnarson nie przestawał rozmyślać.

Miał nadzieję, że intrygi Harouna nie postawią ich po przeciwnych stronach. Tarlson
był jedynym Kavelinianinem posiadającym jakąkolwiek sławę wojskową, a z pewno-
ścią dysponował wolą dowodzenia armią. Ragnarson zmagał się z poważnymi wątpli-
wościami. Nigdy nie dowodził tak wielką siłą ani żołnierzem do tego stopnia suro-
wym i etnicznie zróżnicowanym. Obawiał się, że w ogniu bitwy może stracić kontrolę
nad rozwojem sytuacji.

Było już prawie ciemno, gdy porzucili ostatecznie myśl o polowaniu, wcześniej nie
usłyszawszy nawet kwiknięcia w krzakach. Po zawróceniu dotarli przypadkiem na
pozostałości drogi.

— To zapewne trakt imperialny — zadumał się Tarlson. — W ostatnich latach istnie-
nia Imperium legiony na tym terenie wykazywały dużą aktywność.

IV. Zamek w ciemnościach

Zapadł zmierzch. Księżyc był w pierwszej kwadrze, skierowane do góry koniuszki
rogala przypominały Ragnarsonowi artystyczne wyobrażenie trolledyngjańskiej łodzi
bojowej.

— Jacyż wojownicy — zadumał się na głos — mogą nocą wyruszać w takiej łodzi na
bój?

— Dusze potępionych — odparł Tarlson. — Wiecznie skazane na poszukiwanie bo-
gatych krain. Oczy ich kapitanów płoną chciwością, ale brzegi tych ziem oddalają się
równie szybko, jak oni płyną, niezależnie jak bardzo przykładaliby się do wioseł, albo
jak wiele by postawili żagli.

Ragnarson wzdrygnął się. Oto inne oblicze Eanreda. A już się zaczął obawiać, że jest
niewykształconym wieśniakiem o zawężonych horyzontach.

— Kodeks Varvaresa — powiedział Szyderca. — Niekiedy przypisywany Shurasowi
Brankelowi, zbieraczowi legend sprzed imperialnego Ilkazaru. Hai! Strzelają do nas
ognistymi strzałami.

Kilka meteorów przecięło nocne niebo.

— Ha! A cóż to takiego? — zapytał Ragnarson.

Wjechali na szczyt wzniesienia. W dolinie pod nimi tkwiło coś wielkiego i ciemnego.

background image

— To zamek — odparł Szyderca.

— Dziwne — powiedział Tarlson. — Przewodnik nie wspominał o żadnej warowni w
okolicy.

— Być może ruina z czasów Imperium — zasugerował Szyderca.

Trudno było znaleźć na całym zachodzie miejsce, które nie znajdowałoby się w odle-
głości kilku godzin jazdy od jakichś pozostałości po Imperium. Podjechali dostatecz-
nie blisko, by móc poczynić bardziej szczegółowe obserwacje.

— Nie wydaje mi się — powiedział Ragnarson. — Imperium budowało niskie ma-
sywne mury, z regularnie rozmieszczonymi kwadratowymi wieżami służącymi do
prowadzenia flankowego ognia. Ten zaś ma wysokie mury i okrągłe wieże. A kre-
nelażowane blanki dopiero w zeszłym wieku weszły powszechnie do architektury mi-
litarnej.

Tarlson zareagował dokładnie tak samo jak Ragnarson przed chwilą. Szyderca za-
śmiał się.

Droga wiodła wprost do fortecy, co nie miało najmniejszego sensu. Nie widzieli żad-
nych świateł ani ogni straży, nie słyszeli żadnych dźwięków ani nie docierały do nich
żadne wonie normalnie towarzyszące ludzkiemu życiu.

— To musi być ruina — zaopiniował Ragnarson.

Ciekawość zawsze była słabą stroną Szydercy.

— Zobaczymy, jak z tym jest, co? Hai! Może znajdziemy skrzynie pełne klejnotów,
zapomniane przez uciekających mieszkańców... Garniec złota zagrzebany w ziemi
podczas oblężenia, czekający tylko, by wpaść w ręce korpulentnego badacza... Ta-
jemne przejście ze szkieletami odrzuconych kochanek zamkowego pana, z pierście-
niami na kościach palców... Może mauzoleum w lochu, pełne przodków pogrzeba-
nych z ich bogactwami, gotowymi do zrabowania przez śmiałych rabusiów grobów...

— Ty hieno cmentarna! — warknął Tarlson.

— Nie zwracaj na niego uwagi — powiedział Ragnarson. — Ma dziwne poczucie hu-
moru. Tylko się drażni.

— Powinniśmy już wracać.

Miał rację, ale Ragnarson również był ciekaw.

— Jak za dawnych dni, co Ser Zadek?

Szyderca wybuchnął radosnym:

— Hai! Prawdę rzekłeś. Starzejemy się. Wapnieją nam puszki mózgowe. Idziemy
więc, udając, że wciąż jeszcze nie mamy lat dwudziestu i śladu zdrowego rozsądku,
żadnej troski, choćby miał zaraz nadejść świt. Nieśmiertelni. Nic nam się stać nie
może.

Tacy właśnie byliśmy, zdał sobie sprawę Ragnarson.

— Idziemy więc na badania, co, Niezgrabiaszu? — Szyderca zatrzymał swego ru-

background image

maka pod zębiskami pordzewiałej kraty w bramie.

— Idźcie — powiedział Tarlson. — Ja mam zamiar się trochę przespać.

— Racja. A więc zobaczymy się rankiem. — Ragnarson poszedł za Szydercą na nie-
wielki dziedziniec.

Tknęło go przeczucie, iż popełnił błąd. Z tym miejscem było coś nie w porządku.
Wydawało się jakby pogrążone w oczekiwaniu... I trochę surrealne, miał wrażenie, że
gdyby się nagle odwrócił, mógłby już niczego nie zastać za plecami. Rozpasana wy-
obraźnia, uspokoił siebie. Wzbudzona wspomnieniami tego, w co pakowali się za
dawnych dni.

Szyderca zsiadł z konia i wszedł przez drzwi. Ragnarson przyspieszył kroku, żeby go
dogonić. W środku było ciemno jak w grobie. Szedł śladem odgłosów powłóczenia
stóp Szydercy, przeklinając samego siebie, że nie wziął jakiegoś światła. W pewnej
chwili wpadł na coś wielkiego i miękkiego. Szyderca kwiknął jak zarzynane prosię.

— Zrób coś — warknął Bragi. — Ale nie stój w przejściu.

— Nasłuchuję ci ja. I próbuję uniknąć zdeptania przez kołyszącego się na ołowianych
stopach giganta, który nie miał dość pomyślunku, by przynieść ze sobą światło. Za-
stanawiam się nad naturą dźwięku, com go usłyszał przez tupot nóg tegoż.

— Wracajmy więc. Możemy przyjechać tu jutro.

Logiczne argumenty nic nie znaczyły dla Szydercy. Ruszył naprzód.

Stopniowo, tak powoli, że początkowo w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy, w
ich otoczenie wkradało się światło. Zanim przeszli sto stóp, mogli już widzieć w pół-
mroku, gęstym niczym ciężka mgła o przedświcie.

— Coś jest tu nie w porządku — powiedział Ragnarson. — Wyczuwam czary. Lepiej
idźmy stąd, zanim coś zbudzimy ze snu.

— Tchórzliwy głupek — odparował Szyderca. — W dawnych dobrych czasach
przyjaciel Niezgrabiasz pierwszy szedłby naprzód.

— W dawnych dobrych czasach brakowało mi piątej klepki. Sądziłem, że ty również
odrobinę wydoroślałeś.

Szyderca wzruszył ramionami. Już nie parł tak chętnie do przodu.

— Tylko do końca przejścia — powiedział. — Potem skorzystamy z przykładu Tarl-
sona.

Korytarz kończył się ślepą ścianą. Jaki był sens budowania przejścia, które donikąd
nie wiodło, z którego żadne drzwi nie prowadziły dalej?

— Lepiej chodźmy już stąd — powiedział Ragnarson. Światło bez widocznego źródła
było już zupełnie jasne. Zawrócił. — Ha? — Miecz sam wskoczył mu do ręki.

Drogę powrotną przegradzała im kurtyna ciemności, jakby ktoś wyciął szybę z bez-
gwiezdnej nocy i zainstalował ją od ściany do ściany. Szyderca prześliznął się obok
niego i nakłuł ciemność ostrzem. Głębsze pchnięcie przyniosło spodziewany wynik.

background image

Zaśmiał się niczym łaskotany szalony bóg.

— Biada! — zawołał. — Taki piękny koniec dla umysłu ponad miarę swej epoki, po-
chwyconego niczym głupia mysz w pułapkę... — Natarł na ciemność mieczem.

— Ty idioto! — zawołał Ragnarson. A potem wymamrotał: — Co, u diabła? — Jego
towarzysz zaczął powoli znikać, w miarę jak coraz bardziej zagłębiał się w mrok.

— Równie dobrze i ja mogę spróbować.

Uderzył na ciemność kilka sekund po grubasie. Poczuł się tak, jakby staczał się przez
całą głębię studni wieczności, koziołkując bez celu wśród burzy barw i dźwięków, za
którymi rozlegały się szepty stworzeń przepełnionych złem. Ciągnęło się to wciąż i
wciąż, bez przerwy... Nie myląc nawet kroku, wkroczył do rozległej, kiepsko
oświetlonej komnaty. Pomieszczenie to czy może raczej sala stanowiło zniewagę dla
racjonalnego umysłu.

Powietrze tchnęło wonią przemożnego zepsucia. Ze wszechobecnych mrocznych
mgieł dochodziły jakieś skrzypienia, przez moment zdało mu się nawet, że zobaczył
człekopodobną skrzydlatą istotę z głową psa, potem małego, małpiego karła z obfitym
uzębieniem. Wszystko zdawało się nietrwałe, niestabilne, zmienne, wszystko z wyjąt-
kiem podłogi, którą wykonano chyba ze smoły, oraz wielkiego czarnego tronu zdo-
bionego wyjątkowo odrażającymi motywami. Przypomniały mu płaskorzeźby, które
oglądał w świątyniach Arundeputh i Merthregul w Gundgatchcatil. Jednak te były
znacznie gorsze, jakby rzeźbiły je dłonie głębiej zatopione w zło. Szyderca z mieczem
w dłoni myszkował wokół tronu.

— Co to jest? — zapytał Ragnarson, rzadko mając okazję widzieć grubasa tak pod-
nieconego.

— Shinsan.

Naprawdę zostali schwytani jak głupie myszy. We mgle coś się poruszyło. Wyszedł z
niej starzec.

— Dobry wieczór — powiedział. — Ufam, że mówicie nekremneńskim? To dobrze.

Starzec stanął przed tronem, ukląkł, dotknął czołem posadzki, wymruczał coś pod no-
sem. Ragnarson nie potrafił zrozumieć, co się właściwie dzieje. Przez chwilę wokół
nich wirowały gęstsze niźli przed chwilą pasma mgły. W ich głębi zamajaczyła postać
niewiarygodnie pięknej kobiety. Skinęła głową i zniknęła. Starzec powstał i odwrócił
się do nich.

— Moja Pani uczyniła mi zaszczyt. Ale do rzeczy, moja Pani nie życzy sobie, byście
dotarli tam, gdzie zmierzacie. Sytuacja w Kavelinie, jest już zanadto skomplikowana.
Wracajcie do domów.

Ragnarson odparł:

— Tak po prostu, co? Przeszkadzamy w realizacji twoich planów, więc mamy zwy-
czajnie odwrócić się i odejść?

— Tak.

— Nie mogę tego zrobić. — Jego palce zamigotały w języku głuchoniemych, przeka-

background image

zując Szydercy znak. — Dałem słowo.

— Próbuję przemówić wam do rozumu. Moja Pani nie będzie tolerowała nieposłu-
szeństwa.

— To okropne. Prawdziwą przykrość sprawia mi myśl o rozczarowaniu jej.

Szyderca znienacka rzucił się naprzód, sięgając czubkiem ostrza. Srebrzysta nitka
błyskawicą wyskoczyła z dłoni starca, musnęła policzek Szydercy. Grubas padł jak
podcięty, ale wtedy Ragnarson był już w ruchu. Niteczka światła znowu skoczyła.
Bragi związał ją ostrzem, wyrwał z uścisku starego i nie przestawał nawijać. Czarow-
nik skoczył do góry i zniknął w mgle ponad głową. Bragi, zdumiony, bez rezultatu
spróbował kilku ciosów na ślepo, potem ukląkł, by zbadać puls Szydercy. W dół spły-
nęła lśniąca chmura iskrzących się drobin. Kiedy pierwszy płatek dotknął jego skóry,
runął na ciało przyjaciela.

SIEDEM: Rok 1002 OUI;

Do Kavelina

[top]

I. Wielkie czary

Bragi obudził się z bólem głowy, tak potężnym, jak pozostałość po tygodniowym
przepiciu. Demoniczne szepty mar nawiedzających jego sen zamieniły się w
mamrotanie Szydercy.

Ich cela była klasyczna, włącznie z wysokimi kamiennymi ścianami. Za drzwiami,
zamkniętymi na przerdzewiałe sztaby, stała skrzydlata istota — psi pysk obnażał
zęby, w ręku lśnił płonący sztylet. Za nią mrowiły się inne stwory, przysadziste,
grubo odziane, sowiookie. Skrzydlaty człowiek otworzył drzwi. Sześć sowiookich
stworów rzuciło się na Szydercę, związały go, zanim Bragi zdążył w ogóle zareago-
wać. Dopiero ułamek sekundy później, wyjąc niczym byk stający naprzeciwko ry-
wala, pochwycił dwie istoty, zderzył je głowami, potem wypróbował siłę swych pię-
ści na ich twarzach. Kark jednej pękł z trzaskiem. Podniósł drugą ponad głowę, cisnął
o ścianę czaszką wprzód. Do celi wpłynęła istna fala najdziwniejszych stworów. Za-
topiła go. W ciągu kilku chwil został spętany i wyniesiony z celi. Dalej próbował już
tylko liczyć zakręty i schody, ale był to beznadziejny wysiłek. Nie tylko bardzo bolała
go głowa, ale na dodatek ci, co go nieśli, nie szczędzili ostrzy sztyletów, mszcząc się
za atak na ich pobratymców.

Dotarli wreszcie do rozległego pomieszczenia. Mogło to być nawet to, w którym on i
Szyderca zostali przyjęci po raz pierwszy, z tym że brakowało mgieł. Było naprawdę
ogromne. Całość wyposażenia miała barwę głębokiej czerni. Potwory cisnęły go na
kamienny stół. Usłyszał głosy. Z wysiłkiem wykręcił głowę i zobaczył starego czło-
wieka kłócącego się z kobietą z mgieł. Starzec nagle zrezygnował, najwyraźniej
uznając swą porażkę w dyskusji. Kobieta-mgła zniknęła. Mężczyzna odwrócił się,
wybrał brązowy sztylet z leżącego na stole zestawu, stanął naprzeciw Ragnarsona,
uniósł ramiona i zaczął śpiewać.

Bragi zauważył pentagram wyrysowany kredą na posadzce. Przywołanie! On i Szy-

background image

derca mieli zostać złożeni w ofierze jakiejś istocie z zaświatów. Zaczął się szarpać w
więzach. Pomocnicy starego ignorowali go, skupiając nerwowe spojrzenia na swoim
panu. Ożywiona ciemność nabrzmiała płodem i jakby samą siebie zrodziła wewnątrz
pentagramu. Czarownik przestał śpiewać. Z piersi stworów zgromadzonych wokół
Ragnarsona wyrwały się westchnienia.

Bragi wrzasnął, mając nadzieję na zdekoncentrowanie czarodzieja. Na nic się to nie
zdało. Rozwścieczony niepowodzeniem, ponieważ więzy nawet odrobinę nie chciały
się poluźnić, zdobył się na jedyny akt oporu, jaki mu został w obecnej sytuacji.
Splunął w oko jednego z sowiookich stworów. Ten podskoczył, jakby ukąsił go szer-
szeń, zachwiał się, zamachał ramionami i wepchnął jednego ze swoich pobratymców
za granice pentagramu. Pentagram natychmiast zafalował, poczerniał. Stwór wrzasnął
w przerażeniu sięgającym dna duszy. Czarownik najpierw próbował go wyciągnąć,
potem śpiewem obezwładnić demona. Za późno. Sowiooki był stracony. Ciemność
wewnątrz pentagramu wysysała go powoli.

Pozostali słudzy starca uciekli z wrzaskiem. Otoczyli, a następnie przewrócili stół, na
którym leżał Bragi. Ciężko uderzył o posadzkę, jęknął i przekonał się, że jedną dłoń
ma wolną. A w odległości niecałych pięciu stóp leżał sztylet czarownika, który tam-
ten upuścił, próbując wydostać swojego sługę. Bragi podpełzł do klingi, przeciął naj-
pierw swoje więzy, potem Szydercy, który patrzył oczyma okrągłymi z przerażenia.
Macka ciemności zaczęła się przesączać z pentagramu w miejscu, gdzie sowiooki
naruszył jego granice.

Stary człowiek znowu zniknął.

Chwiejąc się, Bragi i Szyderca przygotowali się do pójścia za jego przykładem. Spoj-
rzenie Szydercy padło na stół, gdzie leżała ich broń. Pomknął, aby ją zabrać. W in-
nych okolicznościach kłus grubasa mógłby się nawet wydawać śmieszny. Przebiegł
niebezpiecznie blisko pentagramu, ale przepełniająca go ciemność była całkowicie
zajęta swoją ofiarą. Skończyła z sowiookim, kiedy Bragi i Szyderca wciąż jeszcze za-
stanawiali się nad najlepszą drogą ucieczki. Zaczęła wypełzać z pentagramu, wijąc się
niczym kot próbujący przecisnąć przez zbyt małą dziurę.

— Pozwolę sobie wyrazić opinię — zaczął Szyderca — że każde miejsce lepsze bę-
dzie od tego, w którym się aktualnie znajdujemy.

— A gdzie się znajdujemy? — zapytał Ragnarson. — Być może zdołałbym jakoś wy-
myślić, dokąd mam się udać, gdybym wiedział, gdzie się znajduję.

— Przyjaciel Niedźwiedź wolałby tego nie wiedzieć — odparował Szyderca.

— Bzdury gadasz. Jeśli wiesz, powiedz.

Szyderca wzruszył ramionami.

— Znajdujemy się na niewielkim fragmencie terytorium Shinsan, który przez otwór
w materii wszechświata połączony został z Ruderinem. Jesteśmy w dwóch miejscach
naraz, w dolinie Ruderina i w małym pogranicznym zamku w Słupach Kości Słonio-
wej na granicy Shinsanu i stepów Sendelin. Jeżeli szczęście nam nie dopisze, czeka
nas długa droga do domu.

— Nie dopisze szczęście? — parsknął Ragnarson. — Gorzej już być nie może. —
Obszar ciemności, wciąż zamkniętej pentagramem, stawał się coraz mniejszy. — Pro-

background image

ponuję, byśmy rozmawiali, idąc.

Ciemność tę właśnie chwilę wybrała na to, by uderzyć. Udało im się umknąć uści-
skowi czarnych splotów. Uciekli. Biegli przez czas, który wydawał się eonem stra-
chu, z płucami całkowicie pozbawionymi tlenu i mięśniami, które już wcześniej obo-
lałe odmawiały udziału w dalszej torturze, ale które równocześnie poruszały się jakby
same z siebie. Zawsze tuż za plecami mieli wężową czarną mackę. Coś gwałtownie
mknęło w ich stronę z naprzeciwka. Ragnarson chwycił to coś, Szyderca przebił mie-
czem i razem rzucili to na pastwę czarnej macki. Dopiero wówczas, gdy ciemność za-
częła pochłaniać swoją ofiarę, zobaczyli, że był to następny ze sług starca.

W końcu przypadek doprowadził ich do miejsca, skąd zaczęła się ucieczka. Demon
wyniósł się już z komnaty. Zamieszanie, jakie powodował, niosło się echem po ko-
rytarzach wychodzących z pomieszczenia.

Ragnarson obszedł tron, czując się przez chwilę bezpiecznie.

— Hej — oznajmił nagle. — Wydaje mi się, że znalazłem wyjście. — Zauważył, że
patrząc pod określonym kątem, jest w stanie wyróżnić ledwie widoczny prostokąt
ciemności, która przesłaniała czarne kolumny i ścianę za nimi. Z pozoru wyglądało,
że ma identyczne rozmiary jak kurtyna, która pochłonęła ich, zanim tu trafili.

— Doprawdy wdzięcznym byłbym, gdyby się to prawdą okazało — powiedział Szy-
derca. — Magia łącząca dwa miejsca zaczyna się rozplatać.

Od jakiegoś czasu dawało się wyczuć delikatne drżenie posadzki. Ragnarson nie
zwracał na to uwagi, sądząc, iż powoduje je demon ciskający się po korytarzach.

— Co, jeśli...?

— Jeżeli baranie łby, poszukiwacze przygód nie znajdą wyjścia, długa wówczas
czeka ich droga z Shinsanun — odparł Szyderca.

— A więc tędy. Wygląda podobnie do drogi, którą przyszliśmy.

Pobiegł w kierunku kwadratu czerni. Wkrótce powróciły wrażenia kalejdoskopowych
wirów. Po czasie wypełnionym śmierdzącą wiecznością, wyszedł na korytarz, w któ-
rym pierwotnie pochwycono ich w pułapkę. Szyderca pojawił się mgnienie oka po
nim. Wciąż byli uwięzieni.

— Rozgość się — powiedział Ragnarson, siadając wsparty plecami o ścianę i z mie-
czem na kolanach. — Nie wracam z powrotem przez tę rzecz.

— Jeśli zaś o mnie chodzi, również wolę umierać na Zachodzie — powiedział Szy-
derca. — Chociaż, jeżeli ma to być zabita dechami prowincja Ruderin, na dodatek z
własnej głupoty? Nawet nie w bitwie kończącej heroiczne życie heroiczną śmiercią,
w obecności rzesz świadków ostatecznego aktu odwagi? Biada!

Wokół nich kamienie zadrżały. Z powały posypał się pył.

— Nie wygląda to dobrze — skomentował Ragnarson.

— Zgnieciony na śmierć. Niesławny koniec wielkiego umysłu. Głupim. Przyjaciel
winien to czasem wskazać rzeczonemu grubemu idiocie i zawlec go do obozu, choćby
nawet wrzeszczał i wierzgał.

background image

— Czy światło przypadkiem nie robi się słabsze?

— Rzekłeś. Magia odchodzi. Wraz z nią słabnie również moc portalu do Shinsanu.

Właśnie tak się działo. Migotała na brzegach czerń, od czasu do czasu zaś rozbłyskały
barwy.

— Być może uda nam się wydostać. Jeżeli zamek pierwej nie runie.

— Może i tak.

Kurtyna ciemności zamigotała po raz ostatni i zniknęła. Stali przed zaskoczonymi na-
jemnikami.

— Duchy! — wrzasnął jeden z nich.

— Łuuu! — zawył Szyderca, potem zaniósł się dzikim chichotem. — Z drogi.
Wszyscy wynosić się, zanim bardzo ważna czaszka, moja czaszka, zostanie
zgnieciona przez zapadający się zamek.

Piętnaście minut później siedzieli już na swoich rumakach i ze szczytu wzgórza ob-
serwowali, jak zamek zapada się w sobie. Czarna mgła pochłonęła jego fundamenty,
ciemność, której nie potrafiły rozproszyć nawet promienie porannego słońca. Pióro-
pusz tej ciemności wzniósł się w niebo świtu i nachylił ku wschodowi. Cały proces
zniszczenia przebiegał w nienaturalnej ciszy.

— Wracają do domu — zauważył Szyderca.

— Usłyszymy o nich znowu — zareplikował Ragnarson.

Pojawili się Tarlson i Czarny Kieł, wcześniej musieli jeszcze objechać dolinę.

— Macie szczęście, że wspomniałem o tym zamku naszemu przewodnikowi — bez
wstępów oznajmił Eanred. — Powiedział, że żadne takie miejsce nie istnieje, dlatego
zebrałem oddział ratunkowy.

— Jesteśmy wdzięczni — powiedział Ragnarson.

Przez dłuższy czas rozmawiali o tym, co się wydarzyło. Kiedy Ragnarson wspomniał
o skrzydlatym człowieku, Tarlson ucichł i nie odzywał się więcej, tylko błądził gdzieś
myślami.

II. Przemarsz do Kavelina

Marsz ku terytorium Atlean był niezbyt udany. Regiment anstokińskiej piechoty szedł
w ślad za nimi wzdłuż granicy z Ruderinem, nie wykonując żadnych jednoznacznych
manewrów, jednak zwalniając ich pochód, ponieważ cały czas musieli trwać w goto-
wości do boju. W takich okolicznościach pokonanie rzeki Scarlotti stanowiło
przedsięwzięcie bardzo skomplikowane i zajęło dwa dni.

Tarlson stał się drażliwy jak kot. Wciąż nie otrzymał żadnej wiadomości z Kavelina i
musiał poprzestać na plotkach niechętnie zdradzanych przez alteańskich oficerów. A
te nie były dobre. Zamieszki i potyczki, jak królestwo długie i szerokie. Królowa
wciąż trzymała w swym ręku Vorgreberg, jednak jego ludność burzyła się pod
wpływem tuzinów demagogów. Lord Breitbarth, kuzyn zmarłego króla i najsilniejszy

background image

z pretendentów do korony, zbierał potężną siłę w Damhorst, w pobliżu granicy
kavelińsko-alteańskiej, w miejscu gdzie Ragnarson miał ją pokonać. Damhorst leżało
na wielkim trakcie handlowym ze Wchodem, który łączył Vorgreberg ze stolicą Al-
teai oraz miastami-państwami wybrzeża.

Ragnarsona również niepokoił brak wieści. Już jakiś czas temu powinien otrzymać
wiadomość od Harouna. Wszystko, co wiedział, to tyle, ile zdołał pochlebstwami wy-
ciągnąć od Altean. Jeden z nich posunął się nawet do tego, że pożyczył mu mapę
krain nadgranicznych, co w istocie stanowiło pogwałcenie rozkazów, jakie otrzymał.
Chociaż Kendel, Ruderin i Altea potajemnie wspierały intrygę bin Yousifa, jawnie
żadne z nich nie posuwało się dalej niż udostępnienie najemnikom możliwości
przemarszu. Studiując mapę, Ragnarson znalazł na niej miejsce, w którym zbiegały
się granice terytoriów Anstokinu, Volstokinu, Kavelina i Altei. Teren w tym miejscu
był mocno pofałdowany, niemalże całkowicie pozbawiony dróg.

— Jeśli interesują was moje zamiary — powiedział Ragnarson na spotkaniu z
Czarnym Kłem, Smokbójcą i Tarlsonem — to chciałbym podążać wzdłuż traktu do
tego miasta, Staake... Właściwie już się na to zdecydowałem. Tam zostawię wozy,
nocnym marszem ruszę na północ i wejdę do Kavelina przez wzgórza ponad jeziorem
Berberich. Potem zawrócę i wezmę Breitbartha z flanki, zakładając, że uda się go za-
skoczyć. Szyderca nas poinformuje.

Szyderca zniknął przy przeprawie promowej. Tarlson przeszedł kilka kroków, wy-
mamrotał coś pod nosem, pokręcił głową.

— Twoi ludzie są zupełnie zieloni. Nie dadzą sobie z tym rady.

— Może i nie. To jest najlepszy moment, żeby się przekonać. Nigdy nie dostrzegałem
szczególnych pożytków płynących z wojny pozycyjnej.

— Wpływ bin Yousifa.

Bragi popatrzył z namysłem na Tarlsona. Jak wiele tamten wiedział? Albo podejrze-
wał?

— Zapewne. Studiowałem jego dokonania.

— Jak powiedziałeś za pierwszym razem, gdy się spotkaliśmy, ty tu dowodzisz.
Udzielę ci wszelkiej pomocy, na jaką będzie mnie stać.

— Potrzebuję przewodników. Zwiadowców. Ludzi lasu, którzy pójdą w szpicy.

— To jest kraj marena dimura. To drażliwi ludzie. Mogą opowiedzieć się po każdej
ze stron.

— Jakie jest ich stanowisko względem Breitbartha?

— Z pewnością chcieliby jego głowy. Poluje na nich jak na zwierzęta.

— A więc z dwojga mniejsze zło. Pojedź do nich i zwerbuj. Obiecaj im Breitbartha,
jeśli uda nam się go pojmać.

— Szlachcica? Chcesz kupić tych dzikusów, oddając im życie szlachcica?

— Dla mnie, to jest tylko jeszcze jeden człowiek. — Zdumiało go absolutne niedo-

background image

wierzanie, które usłyszał w głosie Tarlsona. Eanred nie darzył przecież nordmenów
nadmiernym szacunkiem. — Nie jestem waszym kavelińskim arystokratą. Wojna to
poważne zajęcie. Walczę po to, by zwyciężyć.

— Ale wtedy wszyscy nordmeni zjednoczą się przeciwko tobie.

— Już są jednomyślni: królowa, moja pracodawczyni, musi odejść. Tak czy siak, są
przeciwko mnie. — Miał ochotę powiedzieć więcej, ale pohamował język. Któregoś
dnia mogą przecież zostać wrogami.

— W porządku. Pojadę.

W Staake czekały na nich wreszcie wiarygodne wieści, ale trudno było je określić
jako pomyślne. Wyjaśniło się też, dlaczego wcześniej żadne do nich nie dotarły —
baron Breitbarth pojmał wszystkich posłańców. W końcu jeden z ludzi Tarlsona do-
tarł.

Breitbarth przekonał kilku innych baronów, że pozbycie się Ragnarsona stanowi w
chwili obecnej najważniejsze zadanie. Pod Damhorst zgromadził dwadzieścia dwie
setki żołnierzy. Co więcej, jego roszczenia do korony Kavelina zostały uznane przez
Volstokin, co z kolei groziło obcą interwencją. Pojawiły się plotki o pakcie między
Breitbarthem a królem Volstokinu. Najbardziej zaś ponurą wiadomością był fakt, że
Breitbarth przejął pieniądze przeznaczone dla najemników Ragnarsona. Natomiast
wieści z samego Vorgrebergu były nieco lepsze. Królewscy królowej pozostali wobec
niej lojalni, samej królowej zaś udało się uspokoić zamieszki dzięki temu, że wyszła
do ludu na ulicach. Jednak grupy partyzantów wciąż krążyły po kraju.

Czekał także na niego list od Harouna, dostarczony zupełnie nie wiadomo jakim spo-
sobem. Pojawił się w namiocie, kiedy wyszedł zeń na chwilę. Zawierał te same infor-
macje, wszakże podane dużo bardziej szczegółowo, więcej w nim też było na temat
Volstokinu. Okazało się, że król Vodička zawarł umowę nie tylko z Breitbarthem,
lecz również drugą, z El Muridem. Po tym, jak już kurz opadnie i Breitbarth zostanie
koronowany, Volstokin z pomocą El Murida przystąpi do okupacji Kavelina...

Po namyśle Bragi wezwał Czarnego Kła.

— Zadbaj o to, by starczyło drewna do ognisk wartowników, chcę, by płonęły przez
całą noc.

Granica Kavelina znajdowała się nie dalej jak o dwie mile, a do Damhorst było dzie-
sięć. Jeżeli jego fortel zostanie odkryty, Breitbarth wkrótce się o tym dowie. Każda
minuta była cenna. Księżyc już wzeszedł, nie na wiele się jednak przydał, ponieważ
jego tarcza stanowiła ledwie widoczny sierp.

— Czy Tarlson się pokazał? — zapytał.

Miał już Altean, którzy doprowadzą go do granicy, ale po jej przekroczeniu zdany bę-
dzie na własne siły. Chyba że Tarlson wreszcie się pojawi. Czekali na próżno. Trzeba
było ruszać. Cztery godziny im zabrało zanim dotarli do granicy, z każdą minutą Ra-
gnarson denerwował się coraz bardziej. Ludzie nieźle dawali sobie radę, wędrowali w
podnieceniu, ale zachowywali ciszę. Dla nich to wciąż była tylko przygoda.

Tarlson czekał na nich na granicy.

— Pomogą — rzekł krótko, aczkolwiek w jego głosie słychać było jeszcze resztki

background image

zdumienia. — Niczego nie musiałem im obiecywać. Powiedzieli, że nasze zwycię-
stwo będzie dla nich dostateczną nagrodą.

— Hmm. — Bragi rozpoznał w tym rękę Harouna. Co bin Yousif im obiecał?

— Ale mamy problem, dwa tysiące Volstokinian obozuje dokładnie na północ od nas,
tuż za granicą. Pogłoska głosi, że mają wesprzeć Breitbartha, jeżeli będzie tego po-
trzebował.

Ragnarsonowi przyszło do głowy, że być może właśnie wchodzi w pułapkę.

W miarę jak nocy ubywało, patrole dotarły do jeziora Berberich, a pochód opóźniał
się z powodu gęstej mgły. Sam nie wiedział, czy przeklinać ją, czy dziękować. Spo-
walniała go, ale równocześnie skrywała.

Łącznik od marena dimura, ledwie łapiąc dech, biegł wzdłuż kolumny. Tarlson prze-
tłumaczył:

— Volstokin ruszył. Ich awangarda jest tylko milę za nami...

III. Saltimbanco

Czy dziwacznie ubrany niski grubas na osiołku, znany ze swej niezdolności do posłu-
giwania się sprawnie jakimkolwiek językiem, zdolny jest prześliznąć się nie do-
strzeżony przez sto mil rolniczej okolicy Altei, pokonać ściśle patrolowaną granicę,
potem wniknąć na czterdzieści mil w zatłoczony żołnierzami teren Kavelina, a
wreszcie pojawić się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na trasie jaskiń łą-
czącej Vorgreberg z Zachodem? Szyderca miał poważne wątpliwości, ale dysponował
także latami doświadczeń. Zniknął z oczu ewentualnym obserwatorom na brzegu
Scarlotti i kilka dni później pojawił się w osadzie Norr, daleko od granicy Kavelina z
Alteą.

Szyderca wjechał do miejscowości już po tym, jak mężczyźni poszli do pracy w pole.
Kobiety gromadziły się przy studni. Nawet najmłodsze miały na głowach gęstwę
splątanych kłaków, jednak były wessonkami i były czyste.

— Hai! — wykrzyknął grubas, próbując wyglądać żałośnie i niegroźnie. — Takich
widoków oczy biednego starego wędrowca nie widziały już od wieków. Dłoń
Królowej Piękna musiała dotknąć tego miasteczka. — Podejrzliwe spojrzenia
zwróciły się w jego stronę. — Gdzie są wasi mężczyźni? W krainach, którem
skromny podróżnik — przemierzył, mężowie nawet na moment nie opuszczali bajko-
wych istot takich jak wy. — Próbował się opanować i nie zmarszczyć nosa, kiedy
pewna stara wiedźma uśmiechnęła się, odstawiła dziecko od jednej pomarszczonej
piersi i przystawiła do drugiej. — Ale czekaj. Należy wszak zadbać o dobre obyczaje.
Muszę się przedstawić, inaczej mogą podejrzewać mnie o jaką niegodziwość. Jestem
studentem filozofii, prowadzę badania pod kierunkiem Wielkiego Mistrza Istwana z
Senske w Matayandze. Zostałem wysłany na zachód w poszukiwaniu wiedzy, którą
zdobyć mogę jedynie w akademiach Hellin Daimiel.

Dzieciaki, zbyt małe, by pracować, skupiły się wokół niego. Wykonał sztuczkę brzu-
chomówcy i sprawił, że wyglądało, iż osioł poprosił o coś do picia. To przeraziło nie-
które kobiety i rozbroiło inne. Potem poprosił o posiłek dla siebie, za który zapropo-
nował im ostatniego, jak twierdził, miedziaka, a kiedy jadł, opowiedział kilka wołają-
cych o pomstę do nieba kłamstw na temat kształtu ziemi. Później ruszył w dalszą

background image

drogę. Powtarzał to przedstawienie w każdej osadzie, póki nie dotarł do Damhorst,
tym sposobem budując sobie niewielką sławę. Wszystko to ledwie przypominało jego
zazwyczaj drobiazgowe, przygotowania. Miał nadzieję, że w tym rozpadającym się
kraju nikt nie będzie miał dość czasu, by wstecz prześledzić jego trop.

Damhorst było dosyć sporym miastem z nie byle jakim zamkiem, położonym na
szczycie wysokiego wzgórza. Jak to bywa, kiedy maszerują armie, wszędzie dookoła
kręciło się pełno pijawek, na jedną więcej nikt nie zwróci uwagi. Główny plac w cen-
trum miasta był aż gęsty od namiotów kurew, sprzedawców ale, artystów tatuażu,
przepowiadaczy przyszłości, sprzedawców amuletów i temu podobnych. Saltimbanco
będzie się tu czuł jak ryba w wodzie. Pojawił się wcześnie. Jego nieliczni koledzy
otworzyli swoje interesy, wkrótce jednak dowiedział się, że Bragi jest coraz bliżej
Staake. Mamrocząc pod nosem, rozłożył dywanik, w miejscu gdzie nikomu nie bę-
dzie zawadzał, a z którego wszystko będzie miał na oku.

— To samo miejsce. — Zachichotał. Bardzo dawno temu, kiedy naprawdę zmierzał
na zachód, zatrzymał się tutaj, aby nabrać kilku Damhorstian. — I ten sam zestaw.
„Trzeba wyrzucić”, powiedziała Nepanthe. „Może być któregoś dnia potrzebny”, od-
rzekłem. Hai! A oto i mąż jej, zajęty interesami na starym miejscu. — Wokół siebie
rozłożył zbiór tajemniczych przedmiotów, obejmujący pobielałe małpie czaszki, kości
mało znanych wschodnich zwierząt, podniszczone inkunabuły oraz szklane fiolki wy-
pełnione paskudnymi dekoktami. — Tak wiele minęło lat. Starzeję się. A przecie na-
bieranie wdów to robota ciężka nawet dla młodszego, bardziej męskiego mężczyzny.
— Zachichotał znowu. Pierwszą swoją fortunę zdobył właśnie w Damhorst, zwodząc
obietnicami pożądliwą młodą wdówkę Kersten Heerboth — a potem przegrał ją w
Altei.

Wygodnie oparł się o ścianę, sennie opuścił głowę. Od czasu do czasu, kiedy obok
znalazł się jeździec lub dama niesiona w lektyce, podnosił głowę i wołał bezładnie:

— Hai! Wielka pani — albo „Wielki panie”... — Oto zasiada przed tobą potężny tau-
maturg, przybywający z najdalszego tajemniczego Wschodu z tajemnicami życia, ob-
jawionymi mu przez najpotężniejszych z potężnych wschodnich nekromantów. Mam
cenniejsze niż złoto fiolki z wodą z fontanny młodości, które sprawią, że piękniejsze
jeszcze stanie się piękno najpiękniejszych dam bajecznego Damhorst. Mam miksturę
gwarantującą, że zmarszczki znikną na zawsze. Mam krem, co wreszcie usunie
wieczny cień wąsików na górnych wargach wielkich dam. Mąż zaczyna łysieć na
czubku głowy? Mam najbardziej tajemniczy puder, wykonany przy pełni księżyca o
północy przez magów z Matayangi, jak dotąd nie spotykany jeszcze na zachód od
Necremnos, od którego kamień nawet obrósłby włosem. I wystarczy tylko zmieszać
go z krwią eskalońskiego śnieżnego węża, jedynego owłosionego węża na świecie, a
zaraz mu się poprawi. Krew węża również dostępna tutaj, przygotowana przez
adeptów kultu brodatego żółwia, głęboko w najciemniejszym sercu Escalonu. — I tak
dalej. W fiolkach miał wodę z rzeki, muł i temu podobne, ale przecież były czasy,
kiedy zarabiał na życie, sprzedając je kobietom, które dawno już przekroczyły trzy-
dziestkę.

Koło południa zobaczył cień na swoich kolanach, w które wbijał senny wzrok. Uniósł
głowę i zobaczył jedną z najbardziej paskudnych twarzy, jakie zdarzyło mu się w
życiu widzieć. Pokrytą bliznami, bez jednego oka, ani starannie wygoloną, ani bro-
datą, w uśmiechu brakowało kilku zębów, pozostałe zaś były spróchniałe. Zanim zdą-
żył wypowiedzieć choć słowo, tamten odszedł.

background image

— Derran Jednooki — wymamrotał. — Wynajęte ostrze naszego przyjaciela Ha-
rouna. — Rozejrzał się błyskawicznie dookoła, zdawało mu się, iż za rogiem najbliż-
szego budynku dostrzegł znajome plecy. Haroun? Tutaj? Poczuł pokusę pójścia za
nim. Jednak Haroun przecież sam się z nim skontaktuje, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Dużo później doszedł do wniosku, że pojawienie się Derrana stanowiło zły znak,
który powinien wziąć pod rozwagę. Należało zebrać rzeczy i uciec, w diabły posy-
łając zadanie dowiedzenia się, co też zaplanował Breitbarth. Jednak tego popołudnia
wszystko zaczęło iść coraz gorzej. Pojawiła się pewna dama wyglądająca na odrobinę
zbyt otyłą i co najmniej odrobinę zbyt bogatą. Wydawała się pewną ofiarą. Czy wciąż
jeszcze dysponował dawnymi talentami? Postanowił sprostać wyzwaniu. — Hai!
Wielka pani, któraś jest cieniem rzuconym na płaszczyznę świata przez Boginię Mi-
łości i Piękna, poświatą pragnienia, zważ na słowa akolity największego z magów
Wschodu, czyli mnie. Jest w mym posiadaniu jedna jedyna paczuszka najrzadszych z
rzadkich ziół Escalonu, znanej dobrze, lecz prawie niemożliwej do znalezienia
amantei, słynnej w najdalszych krańcach świata ze swej skuteczności w kuracji
drobnych, najdrobniejszych zniekształceń doskonalej poza tym talii...

— To on! — wrzasnęła kobieta. — I nie zmienił nawet jednego słowa w swej
przemowie. Harlan, Flotron! Brać go!

Uzbrojeni mężczyźni idący z przodu i z tyłu jej lektyki, całkowicie zbici z tropu, po-
patrzyli na grubasa.

— Biada! — krzyknął Szyderca, niezgrabnie gramoląc się na nogi. — Ze wszelkiego
złego losu! — krzyknął w niebiosa — Z całego możliwego zła... — Potrząsnął pię-
ścią, zebrał swą szatę i rzucił się do ucieczki.

Zbyt długo siedział w jednej pozycji. Wynajęte zbiry Kersten szybko go dopadły.

— Trzebaż mi było zostać w domu — jęczał, kiedy wlekli go z powrotem. — Trzeba
było słuchać Nepanthe. Trzeba było zostać hodowcą świń i grzebać w gnoju. Ale źli
bogowie, może niegodziwy czarownik, ściągnęli na mnie biednego i głupiego nie-
szczęsne spotkanie...

— Dużo czasu zajęło ci dostarczenie tych szmaragdów — powiedziała na wstępie ko-
bieta.

— O Światłości Świata, gołębiooka, łabędziopiersia, najnędzniejszego z nędznych
tchórzy strach ogarnął. W owym czasie, wciąż pamiętanym z wielką radością jako
najszczęśliwsza godzina zupełnie poza tym żałosnego żywota, kiedym wracał od złot-
nika, zostałem otoczony przez bandziorów. Walczyłem jak lew, zbrojny w mą miłość,
łamałem kości, zadawałem niszczące ciosy, zostało pięciu, sześciu zmieniłem w ka-
leki na resztę życia. Ale zdradziecki cios sztyletu położył walce mej kres. Wciąż mam
jeszcze makabryczną bliznę na pośladku, w rezultacie czegom musiał...

— Przyłóżcie mu, chłopcy, zanim złamie moje serce, opowiadając mi, jak to żadną
miarą nie mógł stanąć ze mną twarzą w twarz po tym, jak stracił wszystkie moje pie-
niądze.

Harlan i Flotron próbowali zastosować się do rozkazów, jednak Szyderca nigdy jesz-
cze pokornie nie przyjął lania. Osiągnął przewagę w tej bójce, na krótko przy-
najmniej, odwołując się do sztuczek, które wprawiłyby w zdumienie Derrana Jedno-

background image

okiego. Ale nie miał najmniejszych szans ucieczki. Kersten była ciężka niczym słoń.
Kilkunastu Damhorstian przywaliło go ciężarem swoich ciał. Wkrótce został zawle-
czony do zamku i ciśnięty w loch. Tam dowiedział się rzeczy, których, jak się oba-
wiał, nigdy nie dane mu będzie przekazać Bragiemu — ponieważ najgorszą z nich
była wiadomość, że Kersten poślubiła barona Breitbartha.

Godzina za godziną, dzień za dniem siedział na pokrytej słomą podłodze i wyrzekał
pod nosem na własną głupotę. Kiedy znudził się już litowaniem nad sobą, zaczął się
zastanawiać, jak też wiedzie się Ragnarsonowi. Ufał, że dobrze. Jego towarzysze z
celi zapewniali, że klawisze nie mieliby tak zaciśniętych ust i kwaśnych min, gdyby
rzeczy szły po myśli barona.

IV. Pierwsza krew

— Haaken! Reskird! Zwierać szyki! Nie przejmujcie się hałasem. Oni wiedzą, że tu
jesteśmy. Ruszać się! Siedzą nam na tyłkach. Eanred, zapytaj go, co jest z przodu.

— On wrócił z tyłu.

— Zna teren, nie?

Tarlson porozmawiał ze zwiadowcą.

— Mówi, że jezioro. Po prawej pochyła plaża, wąska, wzdłuż brzegu jeziora. Po
lewej wzgórza i jakieś stromizny. Teren bardzo poszarpany, gęsto zalesiony, pełen
jarów, ale niezbyt wysoki.

— A co z tą mgłą? Czy to jest normalne? Jak długo będzie się utrzymywała?

Pytania i odpowiedzi, pytania i odpowiedzi. Wszystko szło zbyt wolno.

— Haaken. Reskird. — Wydał im rozkazy.

Piechota trolledyngjańska, która maszerowała w ariergardzie, ruszyła naprzód, po-
dwajając tempo. Itaskianie skupili się na skraju drogi, póki całkowicie nie stracili szy-
ków.

— Reskird! — wrzasnął Ragnarson. — Sprowadź kawalerię z powrotem. W ciągu
godziny chcę nawiązać kontakt z wrogiem. — Pogalopował na czoło kolumny, gdzie
Czarny Kieł zastępował awangardę ciężkozbrojną konnicą. — Pośpiesz się, do cho-
lery. Jeżeli Volstokinianie wiedzą, że nadciągamy, to Breitbarth też wie. Ruszy na po-
moc. — Z powrotem pogalopował wzdłuż kolumny, krzycząc: — Ruszać się! Ruszać
się! — na każdego oficera, który wpadł mu w oko. Dziesiątki bladych, napiętych mło-
dych twarzy rozpływały się we mgle. Teraz nie widział żadnych uśmiechów, nie sły-
szał wesołych rozmów. To już przestało być zabawną przygodą. — Tarlson! Gdzie je-
steś? Trzymaj się blisko. I nie zgub swojego zwiadowcy. Chcę wiedzieć, kiedy znaj-
dziemy się na najwyższym wzgórzu. — Kiedy dotarł do ariergardy kolumny, Smok-
bójca z lekką konnicą oraz plutonem łuczników zniknął za jego plecami.

Wkrótce już zrobił wszystko, co mógł i zaczął się zastanawiać nad modlitwą. Miał
piętnaście setek żołnierzy wciśniętych między dwie przeważające, lepiej wypoczęte i
lepiej wyćwiczone siły, chociaż aż do tej chwili nie miał pojęcia, gdzie właściwie do-
kładnie znajduje się Breitbarth. Nic nie zapowiadało owej łatwej bitwy, podczas któ-
rej chciał zaznajomić swego żołnierza z bojem. Trąby zagrzmiały w oddali. Smok-
bójca nawiązał kontakt z wrogiem. Po prawej stronie maszerującej kolumny, odda-

background image

lone jedynie o kilka jardów, lecz niewidoczne we mgle wody jeziora delikatnie plu-
skały o brzeg.

— To tutaj — w końcu oznajmił Tarlson.

— Na lewo! — wrzasnął Ragnarson. — W górę stoku! Ruszać się!

Żołnierze zaczęli się wspinać. Szczyty wzgórz, ledwie na tyle wysokich, by zasługi-
wały na swe miano, wznosiły się ponad warstwę mgły. W bladym świetle poranka
Ragnarson sformował swe oddziały w ciężkie falangi na stokach wzgórz schodzących
nad jezioro. Miał nadzieję tylko, że mgła nie wyparuje zbyt szybko.

Oddział Reskirda przeszedł poniżej, niewidzialny, rozpoznawalny tylko po szczęku
broni, a chwilę później w ślad za nim przemknął silny oddział kawalerii. Ragnarson
dał swym oficerom znak, by przygotowali się do salwy.

Mgła zaczęła się rozrzedzać, kiedy główne siły wroga znalazły się dokładnie w tym
miejscu, w którym Ragnarson chciał ich mieć. Potrafił już rozróżnić niewyraźne
ciemne kształty konnych oficerów, ponaglających swe oddziały piechoty... Dał sy-
gnał. Deszcz strzał posypał się we mgłę. W odpowiedzi rozległy się okrzyki zasko-
czenia i bólu. Ragnarson odliczył minutę, podczas której tysiące strzał opuściło cię-
ciwy jego łuczników, potem dał znak do szarży. Trolledyngjanie prowadzili, wzgórza
aż się trzęsły w posadach od ich okrzyków bojowych.

Ragnarson pochylił się w siodle, zmęczony, i czekał na rezultaty. Wśród Volstokinian
panował optymistyczny duch, byli pewni zwycięstwa. Nagły deszcz śmierci zupełnie
ich oszołomił. Nie potrafili dostrzec przed sobą żadnego wroga. A kiedy próbowali na
nowo uformować szyki wprost na ciałach zbitych i rannych, Trolledyngjanie spadli na
nich niczym wilcza lawina. W ciągu godziny mgła całkowicie się rozproszyła. Odsło-
niła widok, który można było określić tylko jednym słowem — rzeźnia. Ocalali Vol-
stokinianie uciekli do wody. Niektórzy, próbując odpłynąć, utonęli. Łucznicy Ragnar-
sona zrobili sobie z ich głów tarcze strzelnicze. Trolledyngjanie na zdobycznych ko-
niach galopowali wśród rozbryzgów wody, siekąc po wystających głowach. Woda
była płynnym szkarłatem.

— Nie bierzesz jeńców? — zapytał Tarlson. Nie wypowiedział nawet słowa po-
chwały.

— Jeszcze nie. Po prostu pójdą do domów, uzbroją się i wrócą. Mam nadzieję, że
dzięki temu Volstokin wypadnie na dobre z gry.

Przybył łącznik od Czarnego Kła. Dowódca volstokińskiej awangardy, liczącej jakieś
cztery setki ludzi, zupełnie ogłupiały rozwojem sytuacji, po krótkiej potyczce po-
prosił o przyjęcie kapitulacji.

— Dobrze — powiedział Ragnarson. — Zachowają swoje żywoty i buty. Regularni
żołnierze. Obedrzyj ich z rzeczy i odeślij jak stoją.

Poniżej jego ludzie znużeni rzezią dawali pardon.

— Zobaczymy, co udało nam się złapać. — Postanowił zejść, zanim zaczną się kłót-
nie o łupy. Volstokinianie zabrali ze sobą nawet kilka powozów i tabory pełne de-
kowników.

Zsiadł z konia i powoli ruszył przez obszar krwawej łaźni. Po jego stronie ofiar było

background image

dosłownie kilka. W niektórych miejscach ciała Volstokinian leżały w stosach.
Szczęście znowu go nie opuściło. Zatrzymał się na moment obok Ragnara Bjornsona
— podczas pierwszej bitwy, w której brał udział, miał tyle lat co tamten — który
uśmiechał się przez grymas bólu powodowanego raną.

— Niektórzy ludzie zrobią wszystko, byle tylko nie musieli maszerować — powie-
dział, opierając dłoń na ramieniu młodego. Dawno temu ktoś powiedział identyczne
słowa do niego.

Wokół panowała jakaś przerażająca cisza. Po wszystkim zawsze miało się takie wra-
żenie, jakby jedynym dźwiękiem, który jeszcze pozostał w świecie, było krakanie
kruków. Jego wzrok spoczął na ciele poległego. Było z nim coś dziwnego. Zatrzymał
się. Zbyt ciemna karnacja jak na Volstokinianina. Orli nos. Haroun miał rację — El
Murid posłał doradców wojskowych do Volstokinu. Ze smutkiem pokręcił głową. To
maleńkie królestwo na uboczu świata stawało się centrum dalekosiężnych intryg.

Pojawił się Haaken, wiodąc za sobą trzydziestu jeńców i setkę ciężko objuczonych
koni.

— Złapałem tu jakichś dziwnych, Bragi — powiedział, wskazując równocześnie
kilku pokrytych pyłem żołnierzy.

— Wiem. Od El Murida. Zabij ich. Jednego po drugim. Zobaczymy, czy najsłabszy
coś nam powie. — Pozostałych spędził razem ze schwytanymi wcześniej oficerami.

Volstokin straciło niemal tysiąc pięciuset żołnierzy, podczas gdy Bragi po swej stro-
nie odnotował jedynie sześćdziesięciu jeden zabitych. Gdyby jego ludzie byli bardziej
doświadczeni, pomyślał, straty byłyby jeszcze mniejsze. To była doskonała zasadzka.

— Co teraz? — zapytał Tarlson.

— Pogrzebiemy naszych i podzielimy łupy.

— A potem? Wciąż jeszcze został lord Breitbarth.

— Znikniemy. Chcę, żeby moi ludzie przetrawili to, czego właśnie dokonali. W
obecnej chwili zdaje im się, że są niezwyciężeni. Muszą zrozumieć, że nie mieli prze-
ciwko sobie zdyscyplinowanego wroga. A my potrzebujemy czasu, żeby wieści się
rozeszły. Może dzięki temu królowa zdobędzie nieoczekiwane poparcie.

— I lord Breitbarth z pewnością również. Niezdecydowani przyłączą się do niego,
aby zlikwidować zagrożenie, jakie stanowisz. Muszą zadbać o to, by korona dalej
była do wzięcia.

— Wiem. Ale przez kilka tygodni chcę uniknąć angażowania się w walkę. Ludzie po-
trzebują wypoczynku i ćwiczeń. Haaken! Zadbaj, żeby marena dimura dostali swoją
część. — Dostrzegł swych zwiadowców, równie poszarpanych i pokrwawionych jak
pozostali, którzy przykucnęli na skraju grupek, przyglądając się niepewnie plądrowa-
niu. Jeden, który miał być wśród nich rzekomo kimś ważnym, patrzył jak zaczaro-
wany na jaskrawo pomalowany wóz pełen równie mocno pomalowanych choć nieco
przerażonych kobiet. — Daj staremu wóz z kurwami.

Okazało się to pomysłem iście opatrznościowym. W konsekwencji następnego dnia
otrzymał ostrzeżenie o oddziale konnych Breitbartha, który odsądził się znacznie od
głównych sił barona. Po krótkiej potyczce wziął dwustu jeńców, zabił następną setkę,

background image

pozostałych zaś, zdjętych najczystszą paniką, odesłał do ich dowódcy. Tarlson powie-
dział, że Breitbarth bardzo liczył na swoich rycerzy, a jako że należał do ludzi ostroż-
nych, może nawet wycofa się po tej porażce. Tak się też stało. Ale coraz więcej baro-
nów uciekało do Damhorst. Siły Breitbartha wzrosły do trzech tysięcy żołnierzy.

Powszechna wędrówka na zachód sił militarnych wszelkich baronii pozwoliła party-
zantom z niższych klas swobodnie zarzynać się nawzajem na opuszczonych obsza-
rach. Coraz więcej marena dimura garnęło się do Ragnarsona, który wciąż pozostawał
na pofałdowanym terenie w pobliżu granicy z Volstokinem, co kilka dni przenosząc
obozowisko. Tubylcy bez przerwy informowali go o posunięciach Breitbartha, które
polegały na wysyłaniu silnych patroli i co tydzień jednej wycieczki na północ, nie
dalej niźli dzień marszu, po którym następował dzienny postój i wycofanie się w
stronę Damhorst.

Ragnarson zaczynał martwić się o Szydercę. Tamten powinien się już odezwać. Ean-
red zostawił go, twierdząc, że czas już powrócić do obowiązków dowódcy. Pozycja
królowej nie była szczególnie zagrożona, jednak plotki głosiły, że maruderzy ście-
rających się armii dotarli do przedmieść Vorgrebergu. Ktoś musiał ich powstrzymać.

Nie było już tajemnicą, że Breitbarth zatrzymał pieniądze przeznaczone dla ludzi Bra-
giego, jednak oni, wypasieni łupem i wiarą we własne siły, nie narzekali. Zapewniali
się nawzajem, że pułkownik w ostateczności poprowadzi ich na Damhorst, gdzie od-
zyskają wszystko z nawiązką.

OSIEM: Rok 1002 OUI;

Kampania przeciwko rebelii

[top]

I. Odwrót

Wieści przynoszone przez marena dimura sprawiały, że Ragnarson coraz mocniej się
niepokoił. Breitbarth z każdym dniem rósł w siłę. Liczebność jego wojsk dochodziła
obecnie do czterech tysięcy, wśród nich było wielu ciężkozbrojnych rycerzy. Wy-
cieczki barona stały się coraz bardziej śmiałe, a patrole Ragnarsona napotykały coraz
silniejszy opór. Jego siły wzrosły o cztery setki ludzi, byli to jednak głównie marena
dimura oraz wessończycy, zupełnie nie wyćwiczeni. Wykorzystywał ich w roli
przewodników i najeźdźców. Zaczynał się obawiać się, że Breitbarth podzieli swe
siły i część ich ruszy na Vorgreberg. Podczas wyprawy zwiadowczej, badając teren w
kierunku Damhorst, odkrył miejsce, w którym chciałby stoczyć bitwę. Położone było
po północnej stronie gęstego lasu należącego do samego Breitbartha. Las zaczynał się
w pobliżu Ebeler, kilkanaście mil na północny wschód od Damhorst. Po obu stronach
biegły drogi, od Damhorst do miasta i zamku Bodenstead, jednak trakt zachodni był
krótszy i stanowił bardziej prawdopodobną trasę ewentualnego marszu sił Breitbartha
na odsiecz Bodenstead. Teren był lekko pofałdowany. Rzadko zalesione wzniesienie
ciągnęło się od Bodenstead na północny zachód, jakąś milę do sioła Ratdke, z którego
widok obejmował równiny po obu stronach wzniesienia. Z Bodenstead biegła ścieżka
przez las wykorzystywana przez myśliwych, zbyt wąska dla rycerzy Breitbartha, dość
jednak szeroka, by zapewnić Ragnarsonowi odwrót, gdyby przydarzyło się najgorsze.
Po północnej stronie zachodniego traktu, na terenie zbyt miękkim dla ciężkiej kawale-

background image

rii, znajdowały się sady jabłoni. Żeby dostać się do niego, baron będzie musiał poko-
nać wąski przesmyk pod ulewą strzał. Ale nawet najlepiej przemyślane plany... i tak
dalej.

Na urągowisko Breitbarthowi Ragnarson zabrał swoje główne siły na południe, poru-
szając się równie szybko jak poprzedzające go wieści, zostawiając za sobą ślad
zniszczenia wiodący od jednego zamku nordmenów do następnego. Napotkał zadzi-
wiająco słaby opór. Rycerze i pomniejsza szlachta, którzy pozostali w swoich len-
nach, decydowali się bądź na kapitulację, bądź chronili w zamkach, gotując do oblę-
żenia. Ognie płonących zamków i miasteczek rysowały horyzont brodami łun, kiedy
siły Ragnarsona rozciągały się w poszukiwaniu co bogatszych łupów.

Z początku Bragi sądził, że Breitbarth odwołuje się do taktyki fabiańskiej, jednak
każdy jeniec, jakiego przesłuchiwał, oraz każdy raport, jaki otrzymał, coraz bardziej
utwierdzały go w przekonaniu, że Baron sparaliżowany jest niemożnością podjęcia
decyzji.

Jego tabor i żołnierze byli już tak objuczeni łupami, że pragnąc jakoś temu zaradzić,
ostatecznie dopuścił się poważnego błędu w swych kalkulacjach. Jak dotąd manew-
rował tak, by Ebeler, głęboki, leniwy dopływ Scarlotti i pozostawał wciąż między
nim a Breitbarthem. Jednak z powodu nalegań żołnierzy, chcących oddać swoje łupy
na przechowanie ludziom, których zostawił w Staake, przekroczył rzekę pod Arm-
stead, milę od Altei i tylko dwanaście od Damhorst. Dwa dni zabrała przeprawa przez
wąski bród. Breitbarth stracił znakomitą sposobność. Ale baron dał o sobie w końcu
znać. Kiedy Bragi maszerował na wschód, w stronę terenów słynnych z uprawy wi-
norośli, na której wspierało się bogactwo barona, Breitbarth wściekł się i wyszedł z
Damhorst.

Czy Breitbarth planował to od samego początku, tego Ragnarson wiedzieć nie mógł,
zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że oto wpadł w pułapkę. Teren, po którym
maszerowały jego wojska, był względnie płaski i nagi, idealny dla rycerzy tamtego.
On zaś nie dysponował formacją zdolną stawić im czoło. Nawet nawała strzał z ita-
skiańskich łuków nie jest w stanie rozerwać zmasowanej szarży po otwartej równinie.
Następnie okazało się, że brody na wschodnim Ebeler są zablokowane, a nie miał
czasu, by forsować je siłą. Breitbarth był tuż za nim, obecność jego wojsk zdradzały
pióropusze kurzu ponad wszystkimi drogami wiodącymi na wschód. Nic innego nie
można było zrobić, jak tylko uciekać. Breitbarth jednak powoli go doganiał. Żołnie-
rzy barona nie obciążały łupy, których ludzie Bragiego zgromadzili chyba całe tony, a
ponadto byli wypoczęci. W ciągu kilku dni patrole wroga znalazły się w zasięgu
wzroku ariergardy Ragnarsona. Obecnie znajdował się w najbogatszej części krainy
winorośli, a otoczone żywopłotami winnice dodatkowo spowalniały tempo marszu,
zmuszając do trzymania się drogi.

— Haaken — powiedział, kiedy zbudzili się rankiem czwartego dnia odwrotu i zoba-
czyli pióropusz kurzu już unoszący się ponad wschodnią drogą. — Dłużej niż do po-
jutrza nie uda nam się uciekać.

— Ale ich jest trzy razy więcej.

— Wiem. Jednak im dłużej uciekamy, tym mniejsze mamy szansę. Znajdź mi jakieś
miejsce, gdzie będziemy mogli zająć pozycje. Może zaproponują warunki kapitulacji.
— Był coraz bardziej pesymistycznie usposobiony, winił się za wpakowanie wszyst-
kich w tarapaty.

background image

Tuż przed południem Czarny Kieł wrócił, donosząc o dobrym miejscu, niezbyt daleko
z przodu — winnica na wzgórzu, gdzie rycerze Breitbartha będą mieli kłopoty z wy-
korzystaniem swych atutów. Po drodze znajdowało się miasteczko o nazwie Lieneke,
było jednak nie bronione, a mieszkańcy uciekli.

Haaken dobrze wybrał. Wzgórze miało strome stoki, jakich Ragnarson nie widział już
od wielu dni, pokryte zmierzwioną winoroślą, która dostarczy znakomitej kryjówki
jego ludziom, jedynym zaś otwartym podejściem na nie była sama droga wspinająca
się zakosami, a na dodatek porośnięta po bokach zaroślami kolczastych jeżyn. Co
więcej, na równinie przed wzgórzem rozpościerało się Lieneke, którego zabudowania
utrudnią nacierającym wojskom utrzymanie szyku. Ragnarson wzniósł swój sztandar
na szczycie wzgórza. Pozycja ta miała również niedogodne strony. Chociaż zakotwi-
czył swoje flanki po prawej stronie w lesie, po lewej zaś w wypłukanym przez wodę
parowie, żadna z nich nie była w stanie osiągnąć więcej, jak tylko spowolnić zdecy-
dowane natarcie. Martwił się.

Wszystkich żołnierzy, którzy tylko byli w stanie utrzymać łuk w dłoniach, rozmieścił
w winnicy oraz za żywopłotami. Pozostali, włączywszy w to rekrutów przyjętych w
Kavelinie, zajęli pozycje na grzbiecie wzniesienia, tak by byli widoczni z dołu.
Obawiał się, że ci właśnie, choć oddani przecież sprawie, mogą uciec i na dodatek
wywołać panikę wśród łuczników. Haakenowi powierzył dowodzenie lewym
skrzydłem, Reskirdowi prawym. Pod swoją komendą zostawił ludzi na grzbiecie
wzgórza. Breitbarth pojawił się, zanim Ragnarson zdołał wydać wszystkie zarządze-
nia, jednak zatrzymał swe wojska na przedpolach Lieneke. Jego żołnierze powoli, z
początku nieśmiało, penetrowali miasteczko. Później, jeszcze tego samego popołu-
dnia, przybył poseł z białą flagą. Doprowadzony do Ragnarsona, powiedział:

— Mój pan, baron Breitbarth chce uzgodnić warunki kapitulacji.

A więc, pomyślał Ragnarson, ten człowiek nie jest jednak kompletnym głupcem.

— Chcę oficjalnego aktu poddania się od niego i stu jego rycerzy oraz przysięgi, że
żaden wasal nie weźmie więcej udziału w rebelii przeciwko królowej. Kwestię okupu
możemy uzgodnić później.

Poseł zdumiał się niepomiernie. W końcu wybuchnął:

— Warunki twojej kapitulacji!

Ragnarson zachichotał.

— Aha. Sądziłem, że przebył całą tę drogę, żeby oddać się w moje ręce. Cóż, nie ma
sensu, by twoja wyprawa zdała się na nic. Usłyszmy je więc.

Bragi miał mianowicie zwrócić wszelkie zagrabione mienie, potem siebie i swoich
oficerów zdać na łaskę Breitbartha, jego ludzie zaś mieli przyjąć służbę w siłach Bre-
itbartha na czas, zanim nie ucichną niepokoje w Kavelinie. Nie miało to nic
wspólnego z warunkami, jakie zazwyczaj proponowano najemnikom. Te oznaczały
bowiem śmierć dla Bragiego i jego oficerów. Nikt nie płacił okupu za najemników.
Pozostawała walka. Jednak przeciągał negocjacje do zmroku, kupując tym samym
czas, który jego ludzie mogli poświęcić na kopanie okopów i wznoszenie fortyfikacji
obronnych na flankach. Breitbarth nie wykazywał najmniejszych skłonności do oto-
czenia ich pozycji. Być może liczył na triumf dyplomatyczny. Najprawdopodobniej

background image

jednak po prostu niczego nie zauważył.

Noc przyniosła mżawkę. Ludzie znosili ją w kiepskich nastrojach, jednak Bragi się
cieszył. Powierzchnia wzgórza stanie się pułapką na konnych. Nadszedł świt, jasny
czysty poranek ciepłego lata. Breitbarth uformował szyki. Ragnarson zrobił to samo.
Baron wysłał ostatniego posłańca. Kiedy biała flaga wędrowała na szczyt wzgórza,
Bragi rzekł do Haakena:

— Lepiej niech to się już zacznie, zanim ktoś tam na dole padnie wreszcie ofiarą na-
padu zdrowego rozsądku. — Breitbarth, ufny w swą przewagę liczebną i siłę bojową
rycerzy nie podjął żadnego wysiłku, aby otoczyć go albo chociaż dobrać się do flank.

Warunki, jakie im zaproponowano, nie różniły się od poprzednich. Bragi wysłuchał
ich cierpliwie, potem odparł:

— Powiedz baronowi, że jeśli nie chce się poddać, będę musiał zejść i zmusić go do
tego.

W trakcie negocjacji dostatecznie poznał psychikę Breitbartha, by przewidzieć, że
wyzwanie, i to jeszcze rzucone tamtemu w twarz przez jakiegoś obszarpanego mor-
dercę do wynajęcia, wywoła jego wściekłość. Ci Kavelinianie, nawet marena dimura,
wpadali w amok na punkcie szlacheckich i arystokratycznych tytułów. Było to ich
słabe miejsce, które zamierzał bezlitośnie wykorzystać.

II. Druga krew

Siły barona ruszyły. Na grzbiecie wzgórza Bragi wraz z garstką łączników, skryty za
szeregami Trolledyngjan i marena dimura, czekał i obserwował. Krótkie komentarze
Ragnarson adresował do itaskiańskiego sierżanta o imieniu Altenkirk, który zaczął
służbę jeszcze za czasów wojen i który spędził lata w Pomniejszych Królestwach,
doradzając rozmaitym lokalnym armiom.

— Teraz zobaczymy, czy nauczyli się czegoś z wojen i jeziora Berberich — powie-
dział.

— Rzuci najpierw rycerzy — obiecał Altenkirk. — Jesteśmy tylko pospólstwem i
piechotą. Nie zdołamy pobić lepszych od siebie. Dostrzegli szansę skąpania we krwi
swoich mieczy tanim kosztem. — Jego głos ociekał sarkazmem.

Ragnarson zachichotał.

— Zobaczymy. Zobaczymy. Aha. Masz rację. Oto nadchodzą.

Ruszył przy uniesionych proporcach i powiewających sztandarach, grzmocie trąb i ło-
mocie bębnów w Lieneke. Mieszkańcy miasteczka wychynęli z kryjówek, jakby to
rzeczywiście, zgodnie z tym, co się wydawało Breitbarthowi, był jakiś turniej.
Wszyscy rycerze i zbrojni ciągnęli pod sztandary barona w nadziei uszczknięcia dla
siebie choć odrobiny jego przyszłej chwały. Po tym jak już się wszystko zaczęło, Ra-
gnarson przyjął posłańca z Vorgrebergu. Sytuacja w stolicy zaczynała się robić nie-
wesoła, ponieważ wieści o tym, że wpadł w pułapkę za rzeką Ebeler, dotarły już do
lokalnej szlachty. Kilku wyruszyło nawet na miasto w nadziei, że zdobędą je przed
Breitbarthem. Eanred wygrywał jednego przeciwko drugiemu, jednak jego zadanie
komplikowało powstanie siluro w samym Vorgrebergu. Tłum próbował zdobyć przez
zaskoczenie zamek Krief, ale poniósł klęskę. Setki dały głowę. Wciąż jednak trwały

background image

walki, właściwie o każdy dom. Czy Ragnarson nie mógłby okazać się tak uprzejmy i
przybyć z pomocą?

— Powiedz mu. Przybędę, gdy tylko będę mógł. — Na powrót zajął się sprawami nie
cierpiącymi zwłoki.

Rycerze Breitbartha wjechali na drogę kolumną czwórkową, najwyraźniej nie-
świadomi, że zwęża się ona wyżej na stoku. Za pierwszym zakrętem pomieszali
szyki, a niebo pociemniało od strzał. Baron rozszerzył czoło ataku, wysyłając kolej-
nych rycerzy, by zneutralizowali łuczników Ragnarsona. Kiedy brnęli w miękkiej
ziemi winnic i plątali się w pnączach winorośli, waliła się na nich ulewa strzał.

Ragnarson odwrócił się do Altenkirka i powiedział:

— Wyślij po jednej kompanii Trolledyngjan na dół z każdej flanki, żeby dobijali pie-
szych.

I tak to trwało. Wciąż. I wciąż. Atakując potrójną kolumną, ludzie Breitbartha rzadko
kiedy zbliżali się na tyle, by zadać choć pojedynczy cios. Na lewej flance natarcie za-
czynało już się powoli załamywać. Ragnarson widział Czarnego Kła, jak pojawiał się
i znikał wśród pnączy, przygotowując kontratak.

— Sądzę — oznajmił Altenkirk, gdy wrócił z oglądu sytuacji — że znowu ci się
udało. Łamią się.

— Może. Trzeba im w tym pomóc. Poprowadzisz szarżę marena dimura. Trzymam
ich na chwilę, kiedy wszystko będzie już pewne.

Sam poprowadził konnych Trolledyngjan, w dół, okrążając z dala lewą stronę win-
nicy, poza wysuniętymi flankami oddziałów Czarnego Kła, potem okrążył i natarł na
zbitą masę ogarniętych paniką rycerzy. Prawe skrzydło wojsk Breitbartha załamało
się. Naciskam przez Bragiego, pod ulewą strzał, uciekli w kierunku centrum, które z
kolei załamało się również i runęło na lewą flankę. W zamęcie splątanych końskich
ciał i wciąż lecących z nieba deszczem strzał rzeź doprawdy stawała się okrutna.
Wszelki opór załamał się. Setki porzuciły broń, a kolejne setki uciekły, zdjęte zupeł-
nie niestosowną dla rycerza paniką. Ścigały ich Reskirdowe strzały.

Ragnarson pośpiesznie umocnił swoje szeregi i zwrócił je czołem w stronę Lieneke,
gdzie niezdecydowany baron wciąż zachował silne odwody. Resztę wrogów, którzy
jeszcze znajdowali się na wzgórzu, zostawił dla marena dimura. Na krótki rozkaz
Trolledyngjanie uformowali mur tarcz. Itaskianie, teraz już całkiem pewni, że mogą
cały świat rzucić na kolana, zajęli pozycje za nimi i dalekimi strzałami zaczęli razić
Breitbartha.

— Wciąż jeszcze mogę przegrać — mówił do siebie Ragnarson, obserwując splątaną
masę Kavelinian.

Odwody barona w większej części stanowili włócznicy, jednak rycerzy było jeszcze
dość, by nie triumfować przedwcześnie. Nie musiał się obawiać. Rycerze ci załamali
się przy pierwszym natarciu. Tylko piechota Breitbartha stawiła opór, była jednak
równie ogłupiała, jak sam baron, który nawet nie przedsięwziął poważniejszych kro-
ków dla własnej obrony. Deszcz strzał, sypiący się spoza zasięgu arbaletników Breit-
bartha, złamał szyki formacji pieszych.

background image

W końcowym boju Ragnarson poniósł najcięższe straty. Trolledyngjanie ostatecznie
nie utrzymali formacji, tylko niczym wilki rzucali się pojedynczo, by pochwycić ko-
goś, za kogo, jak sądzili, będzie można uzyskać dobry okup. Jego ludzie, w opty-
malny niemalże sposób, sprostali nałożonym na nich zadaniom, jednak bitwa nie
przyniosła mu satysfakcji.

— Haaken — powiedział, kiedy już wprowadzili się do wielkiego namiotu Breitbar-
tha. — Niczego nie wygraliśmy.

— Co? To wielkie zwycięstwo. Będą się nim chełpić przez całe lata.

— Tak. Wielka rzeź. Wielkie dramatyczne przedstawienie. Ale nie rozstrzygające. To
jest klucz do sprawy, Haaken. Rozstrzygające starcie. Wszystko, co zdobyliśmy, to
łupy i jeńcy. Volstokinian jest wielu... Marena dimura mówią, że intensywnie zacią-
gają rekruta na północy... i wielu jest nordmenów. Mogą przegrywać w nieskończo-
ność, póki mają nadzieję na zwycięstwo w ostatniej bitwie.

Wszedł Reskird.

— Co jest?

— Przygnębiony. Jak zawsze po wszystkim — odparł Czarny Kieł. — Jaki rezultat?

Smokbójca opadł na sofę.

— Breitbarth miał gust — powiedział, rozglądając się dookoła. — Naliczyliśmy jak
dotąd dwa tysiące ciał i tysiąc jeńców. Ale przyszedłem, żeby powiedzieć, że usłysza-
łem od jednego człowieka Breitbartha, że mają smagłego grubasa w lochu w Da-
mhorst. Może to być Szyderca. I jeszcze, że sam Volstokin maszeruje na nas z pię-
cioma tysiącami żołnierzy.

— Szykuje się więc ciężka zima na północy — zauważył Czarny Kieł — jeżeli tak
wielu ludzi oderwie się od pracy na roli.

— Przypuszczam, że wymyślili sobie, że będą żyli z łupów — odparł Smokbójca. —
Bragi, co teraz?

Ragnarson otrząsnął się z trosk.

— Myśleliście o zastąpieniu oficerów itaskiańskich lojalnymi ludźmi? Haaken, a co z
twoimi oficerami? Nie odejdą?

— Póki wygrywamy, nie.

Smokbójca po namyśle odrzekł:

— Podobnie. Nie przypuszczam, żeby mieli tajne rozkazy. Jak dotąd nic na to nie
wskazuje.

— Dobrze. Zastanawiałem się nad kilkoma rzeczami, za które ani królowa, ani Ha-
roun raczej nam nie okażą wdzięczności.

— Na przykład?

— Najpierw wsadzić wszystkich na konie, jeńców również, i z wielkim hałasem je-
dziemy uwolnić Szydercę. A potem... sam nie wiem. Będziemy się trzymać z daleka

background image

od wojsk Volstokinu, chyba że uda się przygwoździć samego Vodičkę. Nie uniknie
wielkich ofiar, ponieważ jego ludzie są zupełnie zieloni...

— To samo myśleli o nas — zauważył Reskird.

— Mhm. Może. Zobaczymy. Może weźmiemy się do niego, jeśli podzieli swoje siły.
Tymczasem będziemy się trzymać z daleka, póki sypią się drzazgi.

— Tarlsonowi się to nie spodoba.

— Trudno. Za bardzo się martwi. Vorgreberg nie został zdobyty od czasów Impe-
rium.

III. Przemawiając w imieniu królowej

O wydostaniu Szydercy łatwiej było mówić niźli tego dokonać. Bragi maszerował
szybkim tempem na zachód, jednak baronowa zawarła bramy w momencie, kiedy do-
szła do niej wiadomość o klęsce męża. Ragnarson nie miał nerwów na długie oblę-
żenie, nie mówiąc już o wojskach Volstokin znajdujących się w odległości kilku dni
na północ od Ebeler. Spróbował więc negocjacji. Baronowa również wiedziała o Vol-
stokinie. Próbowała go zatrzymać do przybycia Vodički.

— Wychodzi na to, że Ser Zadek zmarnieje nam nieco — powiedział Ragnarson,
zwracając się do Smokbójcy. — Dzisiejszej nocy odstępujemy. Wszystkie łupy są już
za granicą?

— Ostatni tabor odszedł dziś rano. Wiesz, że gdybyśmy teraz zrezygnowali, byliby-
śmy bogaci.

— Mamy kontrakt.

— Chcesz spróbować czegoś dzisiejszej nocy?

— Nie. Ona tego oczekuje. Mogło się udać za pierwszym razem, kiedy się pokazali-
śmy.

— Co z Vodičką?

— Zmierza na Armstead?

— Tak mi mówiono. Nie jestem do końca pewien, czy możemy ufać marena dimura.

— Weź dwie setki łuczników. Spraw, żeby musiał zapłacić za przeprawę. Ale wy-
cofaj się w chwili, gdy uchwycą przyczółek. Ja ruszę na południe, zetrę kilku baro-
nów. Dogonisz mnie, gdy będziesz w stanie.

— Dobra. Chcesz, żebym pobawił się z nim w kotka i myszkę?

— Nie. Może cię złapać. Nie mogę sobie pozwolić na stratę dwustu łuczników.

Bragi wyśliznął się w nocy, zostawiając Smokbójcy troskę o to, by obozowe ogniska
dalej płonęły. Wrócił do Lieneke, potem zawrócił na południe, splądrował prowincję
Froesel i Delhagen, zniszczył blisko czterdzieści zamków i fortec nordmenów, aż
wreszcie dotarł pod Sedlmayr, jednego z głównych miast Kavelina. stanowiącego, po-
dobnie jak Damhorst, zasadnicze ogniwo strategiczne rebelii. Okolica tutaj była gó-
rzysta, wypas kóz, owiec, przetwórstwo mleka i produkcja serów oraz wełny stano-

background image

wiły w niej dominujące zajęcia. Pokryte śniegiem górskie szczyty przypomniały mu
Trolledyngję.

Przez tydzień oblegał Sedlmayr, ale nie miał do tego serca, chciał więc odstąpić,
kiedy ciemną nocą pojawiło się w jego obozie poselstwo wessońskich kupców.
Przewodniczący delegacji, niejaki Cham Mundwiller, okazał się szczerym,
szczupłym, nieco podstarzałym dżentelmenem, który natychmiast skojarzył się Bra-
giemu z ministrem.

— Przybyliśmy, by oferować ci Sedlmayr — oznajmił Mundwiller. — Na określo-
nych warunkach.

— Oczywiście. Jakich?

— Że ograniczysz do minimum walki i plądrowanie.

— Sensowne, niemniej trudne do zagwarantowania. Wina? Najlepsze z piwnic barona
Breitbartha. — Baron ciężko zniósł fakt, że baronowa odmówiła zapłacenia zań
okupu. — Panie Mundwiller, jestem zainteresowany. Nie rozumiem jednak waszych
motywacji.

— Twój obóz pod miastem źle wpływa na interesy oraz produkcję. Jest już prawie
czas strzyżenia owiec, a my nie możemy dać sera pod prasy, ani wynieść do jaskiń,
by tam dojrzewał. Ponadto, żaden z nas nie kocha barona Kartye ani jego braci-sza-
kali z Delhagen. Ich podatki zżerają nasze zyski. Jesteśmy wessończykami, panie. To
czyni z nas zwierzęta juczne, które dźwigają bogactwo nordmenów. Słyszeliśmy, że
swoim mieczem starasz się zmienić tę sytuację.

— Aha. Tak też myślałem. A wasze plany odnośnie przyszłości Sedlmayr?

Zaczęli się wykręcać. Śliscy jak to kupcy, myślał Ragnarson, uśmiechając się krzywo.

— Może jest w nich miejsce dla pułkownika Phiambolisa? Albo Tuchola Kiriakosa?
Nie przyjdzie wam łatwo przekonanie mnie, że są zwykłymi turystami, przez przypa-
dek pochwyconymi moim oblężeniem. Zbyt wielki byłby to zbieg okoliczności, bio-
rąc pod uwagę, iż są to specjaliści od oblężenia. Natomiast baron Kartye jako nor-
dmen jest zbyt dumny, by wynająć najemników.

Obecność Kiriakosa i Phiambolisa, dwóch architektów całe lata trwającego oporu
Hellin Daimiel przeciwko El Muridowi, stanowiła jedną z głównych przyczyn, dla
których pragnął odstąpić od oblężenia.

— Jak się dowiedziałeś...? — Jednemu z kupców aż zaparło dech.

— Moje uszy mogą być pokryte włosami, ale słuch mam dobry. O obecności najem-
ników doniósł mu sir Andvbur Kimberlin z Karadji, nordmeński lojalista, którego
ostatnio uwolnił.

Do Ragnarsona przystępowało dostatecznie wielu byłych jeńców oraz rekrutów zbie-
ranych tu i tam, że bez problemu mógł uzupełnić stan liczebny swych wojsk, a i jesz-
cze sformować narodowy batalion pod dowództwem sierżanta Altenkirka, który swo-
bodnie posługiwał się językiem marena dimura. Teraz właśnie zastanawiał się nad
utworzeniem z niego dwu formacji i oddaniu sir Andvburowi komendy nad wessoń-
czykami.

background image

— Być może nawet przyszło wam do głowy ogłoszenie Sedlmayr wolnym miastem...
Po tym jak już pozabijam dla was wszystkich nordmenów.

Wyraz ich twarzy jednoznacznie potwierdzał, że trafił. Zachichotał. Mundwiller po-
traktował całą rzecz ze stoickim spokojem.

— Masz rację. — Do pozostałych zaś, którzy zaczęli protestować, rzekł: — Równie
dobrze może się o wszystkim dowiedzieć. I tak działałby, opierając się na swych do-
mysłach. — A potem znowu do Ragnarsona: — Jeden złoty solidi dla każdego żołnie-
rza, pięć dla sierżantów, dwadzieścia dla oficerów i sto dla ciebie.

— Interesujące — oznajmił Ragnarson. — Fortuna za pracę jednej nocy. Ale to i tak
niewiele w porównaniu z łupami, jakie dotąd wzięliśmy. I jeszcze pozostaje sprawa
mojego kontraktu z królową. Im więcej dowiaduję się o tej kobiecie, tym bardziej
pragnę dotrzymać jego warunków. Gdyby los nie obciążył jej narodem oportunistów,
mogłaby być jednym z najlepszych władców, jakich Kavelin kiedykolwiek miał.

Był to cytat z sir Andvbura, idealistycznego młodzieńca, który na pierwszym miejscu
stawiał dobro królestwa i który wierzył, że szlachta powinna pełnić funkcję opieku-
nów i ojców, nie zaś wyzyskiwaczy z boskiego nadania. Jednak nawet wrogowie kró-
lowej nie mogli o niej wiele złego powiedzieć. W rebelii nordmenów nie było nic
osobistego. Napędzała ją wyłącznie czysta żądza władzy. Podziw Ragnarsona dla tej
kobiety po większej części wynikał z faktu, że nie wtrącała się. Dotąd nie mógł się
opędzić od dyrektyw, jakimi wciąż nękali go pracodawcy. Inaczej natomiast wyglą-
dała sprawa z Tarlsonem. Torturował go istną nawałnicą wiadomości.

— Co możemy ci zaproponować? — zapytał na koniec Mundwiller.

— Waszą wierność Jej Wysokości.

W odpowiedzi zauważył dużo szurania nogami i wbijania wzroku w podłogę.

— Przypuśćmy, że da się zaaranżować wydanie bezpośredniej ustawy, która uzna Se-
dlmayr i Delhagen za osobiste lenna królowej, pozostające we władaniu rady miej-
skiej? Bezpośrednia odpowiedzialność wobec korony.

Z pewnością nie było to zgodne z pragnieniami większości, jednak Mundwiller zrozu-
miał, że nic lepszego nie uzyskają.

— Czy możesz mówić w imieniu królowej?

— Nie. Mogę tylko pomówić z nią. Ale jeśli Sedlmayr złoży hołd lenny, opowie się
za tronem i wiernie będzie odpierać rebeliantów, wykorzystam wszelkie swoje
wpływy, by poprzeć waszą sprawę. Powinna posłuchać głosu rozsądku, biorąc pod
uwagę, że pochodzi z wybrzeża Auszura. Nie będą jej obce statuty Ligi Bedeliańskiej,
z pewnością będzie też rozumiała, co osiągnęły te miasta, aby przyspieszyć restau-
rację zniszczeń wojennych.

— Musimy się zastanowić, co się może stać, jeśli ogłosimy hołd lenny. Armia zło-
żona z dwu ludzi, Phiambolisa i Kiriakosa, nie stanowi zbyt silnej obrony przeciwko
rozjuszonym nordmenom.

— Nie sądzę, aby sprawiali wam kłopoty, zanim nie uwolnią się od królowej.

background image

— To nad twoimi szansami będziemy się zastanawiać.

— Nie otrzymacie lepszej oferty. Ani sposobności — oznajmił Ragnarson.

Kiedy delegacja opuściła namiot, Bragi zwrócił się do Czarnego Kła:

— Od rana zacznij się pakować. Spraw, żeby to wyglądało, jakbyśmy chcieli wyśli-
znąć się pod osłoną ciemności. Nie mam ochoty czekać, póki oni prowadzą swoje
gierki.

Następnej nocy Cham Mundwiller był z powrotem, zdenerwowany, chciał koniecznie
wiedzieć, dlaczego Ragnarson odstępuje.

— Jaka jest wasza decyzja? — zapytał Bragi.

— Za. Niechętnie, jeśli chodzi o niektórych. Nasze znacznie bardziej bojaźliwe dusze
nie sądzą, aby twoje szczęście mogło trwać wiecznie. Osobiście jestem zadowolony.
Jest to kwestia, o którą walczyłem już od bardzo dawna.

— Dziś w nocy?

— Wszystko gotowe...

— A więc idziemy.

— Jeszcze jedna drobna sprawa. Kilka ustaleń, które masz podpisać. To była najtrud-
niejsza część zadania, zmusić ich do zajęcia stanowiska, z którego nie będą się mogli
potem wycofać.

Ragnarson zachichotał, kiedy oglądał pergamin.

— A więc wymiana. Moje prywatne gwarancje. — Podał tamtemu dokument, który
sam przygotował. — I moje słowo, które warte jest więcej. Chyba że wasza wierność
lenna w równym stopniu ma być podejrzana.

— Jako świadectwo dobrej woli mogę ci zaoferować informacje, których, jak przy-
puszczam, nie posiada nikt poza członkami rady nordmenów.

Ragnarson uniósł pytająco brwi.

— Captal Savernake objeżdża posiadłości baronów. Wymknął się z Sedlmayr tuż
przed twoim przybyciem.

— Więc?

— Twierdzi, że prawdziwe dziecko króla znajduje się pod jego opieką. Słyszałeś opo-
wieści o podrzutku? Próbuje teraz znaleźć popleczników dla swego „prawdziwego”
spadkobiercy.

— Captal — wtrącił Bragi. — Jest stary? — Opisał czarownika, którego on i Szy-
derca spotkali w Ruderinie.

— Spotkałeś go?

— Przelotnie. Powiedziałeś mi właśnie więcej, niźli sam podejrzewasz, przyjacielu.
Odpłacę ci więc podobną przysługą, ale postaraj się dalej nie rozpowszechniać tej

background image

wiadomości. Potęga, która stoi za Captalem, to Shinsan.

Mundwiller zbladł.

— Jakie interesy oni mogą mieć w Kavelinie?

— Przejście na Zachód. Spokojnie i bez rozgłosu zdobyty przyczółek na dzień, kiedy
sięgną po władzę nad światem. Jest to oczywiście spekulacja. Któż może poznać
prawdziwe motywy Shinsanu?

— Prawda. Ruszamy o godzinie drugiej. Mam przeprowadzić cię przez nasze poste-
runki.

IV. Przełęcz Savernake

Bragi zdobył Sedlmayr, nie zakłócając nawet snu jego mieszkańców, schwytał nor-
dmenów i rozbroił ich oddziały. Baron Kartye założył, że jeszcze tej nocy zwinie
obóz i odejdzie. Wziąwszy Sedlmayr, zabezpieczył Delhagen, a potem zwinął w po-
śpiechu obóz. I odszedł, zabierając ze sobą dwadzieścia pięć setek żołnierzy, połowę
z nich stanowili Kavelinianie. Nie było wśród nich żadnego z żołnierzy, których dał
Reskirdowi do utrudnienia przejścia przez bród w Armstead. Jeżeli zostanie zmu-
szony do walki, będzie mu brakowało tych łuków. Smokbójca, jak mu doniesiono,
bronił brodu tak skutecznie, że niemalże zmusił Vodičkę do wycofania sił, póki baro-
nowa Breitbarth nie zaskoczyła go od tyłu. Ledwie udało mu się wycofać. Uciekając
na wschód, napotkał Volstokinian, którzy pokonali rzekę powyżej jego pozycji. Po-
rzucił wszystko prócz broni, przepłynął Ebeler i obecnie ukrywał się w lesie Boden-
stead.

Vodička okazał baronowej wdzięczność w ten sposób, że uwięził ją i splądrował Da-
mhorst. Tenże dżentelmen porzucił już wszelką myśl o zachowywaniu pozorów i
niszczył teraz wszystko oraz wszystkich na swej drodze do Vorgrebergu. Baronowie
oblegający stolicę zaczęli teraz w nim dostrzegać główne zagrożenie. W samym Vol-
stokinie również nie było spokoju, bandy jeźdźców podcinały walką partyzancką, ko-
rzenie królewskiej władzy. Ragnarson podejrzewał w tym rękę Harouna. Dobrze. Nic
już nie stawało mu na drodze ku temu, co sobie zamierzył.

Pomaszerował na wschód, minąwszy w odległości dwudziestu mil Vorgreberg,
wkroczył na trakt karawan przebiegający na wschód od miasta i siejąc panikę wśród
nordmenów, parł naprzód, póki nie doszedł do Savernake, u zbiegu Kapenrungu i gór
M'Hand, gdzie przełęcz Savernake wychodziła na Kavelin. Dostrzegł bowiem w oso-
bie Captala największe i najbardziej bezpośrednie zagrożenie dla królowej. Nawet na
moment nie zwolnił tempa marszu, prostego jak strzelił, póki nie wszedł na samą
przełęcz i nie wspiął się powyżej linii lasu. Tam zatrzymał się jak wryty. Wezwał
Czarnego Kła, Altenkirka, zastępującego Smokbójcę Jarla Ahringa oraz sir Andvbura
Kimberlina z Karadji, obecnie dowodzącego nowym batalionem wessończyków. W
piątkę obserwowali przełęcz z góry. Pod nimi ludzie gorączkowo korzystali ze spo-
sobności krótkiego choćby wypoczynku.

— Nie podoba mi się to — zaczął Ragnarson. — Zbyt spokojnie. — Przełęcz pod
nimi była wymarła niczym pustynia.

— Jakby się czas zatrzymał — powiedział Czarny Kieł. — Można by się spodziewać
jakiegoś orła czy coś.

background image

Altenkirk powiedział coś do jednego z marena dimura. Tamten przyjrzał się drodze
przed nimi. Ragnarson oczami niebieskimi niczym lód wpatrywał się w niebo. Wysłał
już zwiadowców. W razie kłopotów mieli dawać znaki dymne.

— Byłem już tu kiedyś — oznajmił sir Andvbur. — I słyszałem, że tak się właśnie tu
dzieje, kiedy Captal sposobi się do walki.

Marena dimura powiedział coś do Altenkirka, który natychmiast przetłumaczył:

— Zwiadowcy wciąż są przed nami.

— Mhm. Captal wie, że nadchodzimy. W Trolledyngji broni się przełęczy, strącając
na ludzi głazy. Altenkirk, poślij kompanię na każdy stok. Niech wyrwą z korzeniami
każde stworzenie większe od myszy. Potrwa to długo, ale w tej chwili ostrożność jest
ważniejsza od tempa.

— Znajdujemy się w odległości tylko czterech czy pięciu mil od Maisaku — zauwa-
żył sir Andvbur. — To tuż za tym stokiem w kształcie ludzkiej twarzy. Zbudowano je
w zboczu góry, tam gdzie przełęcz jest najwęższa. Inżynierowie Imperium wykorzy-
stali naturalne jaskinie jako koszary, najoszczędniej gospodarując materiałami bu-
dowlanymi.

Raz kiedyś Bragi przemierzał przełęcz w drodze do Necremnos, kilka lat po wojnach,
jednak wspomnienia z tej podróży zachował mętne. Spieszył się bowiem wówczas na
spotkanie z kobietą.

Marena dimura rozproszyli się po poszarpanych stokach. Żołnierze poniżej przysia-
dali, oporządzali broń. Tortura marszu dzień za dniem, tydzień za tygodniem, bez
przerwy na plądrowanie albo hulankę, poważnie nadżarła morale. Perspektywa jakie-
gokolwiek działania natychmiast dodała wszystkim ducha.

— Co to jest? — zapytał Ragnarson, wskazując wstęgę czerni ponad oddziałem, który
wybrał sir Andvbur. — Czy nie dym?

— Przypuszczam, że to czary Captala — odrzekł rycerz.

— Wyślij ludzi po więcej drewna. Zrobimy własne światło. Niech kilku stanie na
straży tego, co już mamy. Ahring, daj na górę swoich najlepszych łuczników, żeby
wsparli marena dimura. — Kiedy tamci odeszli, Ragnarson zwrócił się do Czarnego
Kła: — Może to wiedźmia krew, co ją mam po matce, Haaken, ale mam złe przeczu-
cia.

— Pewien jesteś, że to czarownik z Ruderin?

— Na tyle, na ile można być pewnym.

— A więc wiedz, że ja też mam złe przeczucia. — Zachichotał. — Sterczymy tutaj,
nie mając pod ręką nawet tej oszukańczej magii Szydercy, przygotowując się na na-
wałę sprokurowaną przez wasala Shinsanu.

— To już moje zmartwienie, Haaken. Captal ponoć jest tylko dyletantem. Jednak pro-
blem polega na tym, z czym Shinsan weszło w gry?

— Zapewne wkrótce się przekonamy.

background image

— Haaken, nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. — Zaśmiał się niewyraźnie. — Nie
wiem zresztą również, co mam zrobić z tobą, ale to już jest inna kwestia.

— Jeszcze nie zagrali ci do śmiertelnego tańca.

— Hę?

— Przeszliśmy razem wiele kampanii. Możesz mi powiedzieć, jak zarządzać
wszystkim, na wypadek gdybyś miał znaleźć wreszcie tę włócznię z wypisanym na
niej swoim imieniem.

— Cholera. Następnym razem będę pracował z nowymi ludźmi. — Zaśmiał się.

Marena dimura pokrzykiwali na zboczach. Coś wypłoszyli z kryjówki... przebiegło
kilka jardów w ich stronę, potem uciekło w przeciwną. Brzęknęła cięciwa. Stwór pod-
skoczył, wrzasnął, upadł bezwładnie. Ragnarson i Czarny Kieł ruszyli w tamtą stronę,
kilkunastu łuczników następowało im na pięty.

— Co to jest? — zapytał Czarny Kieł. Ciało mogło należeć do sześciolatka. Miało
głowę wiewiórki.

— Pułkowniku!

Bragi spojrzał w stronę, skąd dobiegło wołanie. Jeden z marena dimura rzucił mu
jakiś przedmiot. Kusza dziecięcych rozmiarów. Haaken załapał rzucony kołczan z
bełtami, wyciągnął jeden, przyjrzał się grotowi.

— Zatruty.

Ragnarson przekazał dalej informację, w chwilę później zobaczył, jak tarcze unoszą
się znacznie już mniej leniwie.

— Biedny facet — powiedział Czarny Kieł, odwracając ciało czubkiem buta. — Nie
chciał wcale walczyć. Mógł przecież oddać strzał.

— Być może światło było zbyt jaskrawe. — Ragnarson przyglądał się czarnej
chmurze, formującej się nad urwiskiem, przypominającym kształtem ludzką twarz.

W ciągu następnej godziny, w miarę jak niebo coraz bardziej mroczniało, marena di-
mura wypłoszyli dwadzieścia takich istot, a co najmniej drugie tyle dostrzegli w po-
staci niewyraźnych sylwetek. Kilku ludzi Ragnarsona przekonało się, co mogą
uczynić zatrute bełty. Mali ludzie nie byli agresywni, jednak przyparci do muru po-
trafili wpaść w szał bojowy.

— Poczekajcie, aż zobaczymy tych sowiookich — oznajmił Ragnarson, kiedy dotarli
do naturalnego obelisku, który od jakiejś godziny wyznaczał cel ich wędrówki. —
Równie wielkie jak wy i jeszcze bardziej paskudne.

— Jeżeli już mówimy o paskudztwach... — oznajmił Haaken nagle ponurym głosem.

Znaleźli zaginionych zwiadowców. Żołnierze wisieli na postumentach w kształcie
szafotu, zakrzywione kolce przebijały podstawy ich czaszek. Twarze, palce u nóg i
rąk zostały odarte ze skóry. Wylewające się z rozprutych brzuchów wnętrzności
spływały na ziemię. Wydarto im serca. Na bladoszarym kamieniu krwią wypisano po
itaskiańsku słowa: „Opuśćcie Kavelin”.

background image

— To z pewnością robota Shinsanu — jęknął Czarny Kieł.

— Zapewne — zgodził się sir Andvbur. — Inscenizacje Captala nigdy nie były tak
ponure.

— Każcie zmyć ten napis — powiedział Ragnarson. — Potem pozwólcie ludziom to
zobaczyć. Powinni się wściec z żądzy zemsty.

Widok rzeczywiście wzbudził nowy rodzaj ponurej determinacji, szczególnie wśród
marena dimura. Jak dotąd poprzestawali na płoszeniu bojaźliwych stworów Captala.
Teraz zapałali już żądzą krwi. Gwałtowność oporu natychmiast wzrosła. Bragi prze-
sunął kolejnych łuczników na górę, by wsparli marena dimura, oraz Trolledyngjan, by
osłonili łuczników przed ewentualną niespodziewaną szarżą. Kazał zapalić ogniska i
pochodnie, zwolnił tempo marszu, poruszając się odtąd znacznie bardziej ostrożnie.
Chwilę później, kiedy jeszcze wciąż czekali na to, by Trolledyngjanie oczyścili drogę
z bandy uzbrojonych sowiookich broniących barykady z głazów, zapytał sir Andv-
bura:

— Jak dużo jeszcze czasu, zanim spadną śniegi?

— W ciągu miesiąca wszystko będzie zasypane.

— Źle. Musimy zdobyć Maisak albo będą mogli wykorzystać całą zimę na jego
wzmocnienie.

— Prawda. Nie uda nam się utrzymać oblężenia, kiedy przyjdzie zima.

— Nie z tym, co ze sobą mamy. Haaken, każ odwalić te głazy. Nie chcemy mieć za
sobą żadnych wąskich przesmyków.

Walcząc z wciąż wzmagającym się oporem, ludzie Ragnarsona mogli się poszczycić
lepszym stosunkiem strat. Zapadły całkowite ciemności. Żołnierze coraz bardziej
obawiali się czarów. Bragi niewiele mógł zrobić, by dodać im ducha. Kiedy dotarli do
klifu, opór ustał. Ragnarson dał sygnał do zatrzymania.

— Chętnie zamieniłbym mój udział w łupach na zawodowego czarodzieja — wymru-
czał. — Co mamy teraz zrobić? Nawet podczas wojen nikomu nie udało się stąd wy-
pędzić Captala. A wówczas używał normalnych środków obronnych. Dlaczego
miałby się obawiać ataku z tej strony?

— Tu są jaskinie — wtrącił sir Andvbur. — Maisak zostało pobudowane u ich
wschodnich wejść. Ale wiele otworów na stoku zachodnim łączy się z tamtymi. Pod-
czas wojen, kiedy już udało mu się przepchnąć kilku zwiadowców, El Murid omal nie
zdobył Maisaku wysyłając ludzi tunelami, by zaszli od tyłu. Większość zginęła w la-
biryncie korytarzy, jednak niektórym udało się dotrzeć do fortecy.

— Nie zapieczętował ich?

— Te, które znalazł. Ale co zostało zapieczętowane może być odpieczętowane.

— Mhm. Altenkirk, przekaż słowo, że mają szukać jaskiń. Ale nie wchodzić do
środka.

Następna faza defensywnego planu Captala eksplodowała ponad ich głowami chmurą
skórzastych skrzydeł. Istoty latające, od dużych jak człowiek, które Ragnarson wi-

background image

dział już w Ruderinie, do stworzeń niewiele większych od nietoperzy, które zresztą
do złudzenia przypominały. Sztab Bragiego był ich zasadniczym celem, jednak unik-
nęli poważniejszych obrażeń. Jedyną bronią skrzydlatych były zatrute strzałki napę-
dzane siłą grawitacji.

— To nie może być ostatnia linia jego szyków obronnych — oznajmił Ragnarson.

— Po drugiej stronie Kamiennej Twarzy znajduje się otwarty, płaski teren — powie-
dział sir Andvbur. — Odpowiedni na bitwę.

— Mhm. Czy uda nam się go zobaczyć ze szczytu? — Ragnarson wskazał najwyższy
punkt formacji skalnej. Nikt nie odpowiedział. — Tak właśnie zrobimy. Haaken,
przejmujesz dowodzenie. Nie wychodź poza zbocze. Altenkirk, daj mi trzech najlep-
szych ludzi. Jeden z nich powinien mówić którymś z języków, jakie ja znam. Sir An-
dvbur, proszę ze mną.

V. Kobieta z mgieł

Ze szczytu rozciągał się znakomity widok zarówno na przełęcz, jak i Maisak. Stąd też
Ragnarson zobaczył rzeczy, których wcale nie miał ochoty ujrzeć. Na otwartym tere-
nie, wskazanym przez sir Andvbura, ustawieni w szereg bojowy, wśród setek płoną-
cych ogni, stali najbardziej przerażający wojownicy, jakich kiedykolwiek dotąd wi-
dział, każdy odziany w czarną chitynową zbroję.

— Shinsan — wyszeptał. — Cztery, pięć setek. Nigdy nie uda nam się przez nich
przedrzeć.

— Biliśmy już armie trzykrotnie liczebniejsze od naszej.

— Uzbrojoną hołotę — odparł Ragnarson. — Imperium Grozy ćwiczy swych żołnie-
rzy od dzieciństwa. Nie zadają pytań, zawsze są posłuszni, nie wpadają w panikę. Do-
trzymują placu, walczą, umierają, wycofują się tylko wtedy, gdy otrzymają takie roz-
kazy. A w walce są najlepszymi żołnierzami, jakich tylko mógłbyś sobie życzyć.
Przynajmniej tak mi powiedzieli ludzie, którzy powinni się znać na tych rzeczach.
Osobiście spotykam ich po raz pierwszy.

— Możemy wprowadzić łuczników na górę.

— Racja. Jak już zaszliśmy tak daleko, nie wycofam się, nie próbując. — Odwrócił
się i odesłał jednego z marena dimura do Czarnego Kła i Ahringa. — Sir Andvbur. Co
sądzisz o tym? — Wskazał w dal, gdzie płonęły niezliczone ognie.

— Wygląda na to, że baronowie Wschodu wreszcie się dogadali.

— Mhm. Jak daleko?

— Wciąż znajdują się na wyższych pastwiskach. W pobliżu Baxendali. Trzy dni
drogi. Dwa, jeśli się pośpieszą. Jednak nie myślę, by było im spieszno, biorąc pod
uwagę widowisko, jakie im sprawiłeś. Będą się włóczyć tu i tam, aż okaże się, że już
za późno, żeby się wycofać.

— Myślisz, że pójdą za nami? Czy też poczekają w nadziei, że Captal sprawi nam
lanie?

Sir Andvbur wzruszył ramionami.

background image

— Nigdy nie można być pewnym tego, co zrobi nordmen. Zapewne będzie to coś cał-
kowicie bezsensownego dla logicznego umysłu. Powiem ci jednak, że jeżeli chcesz
tutaj przeprowadzić natarcie, ja wezmę swoich wessończyków na dół i urządzę za-
sadzkę. Nie na wiele się przydamy przeciwko Shinsanowi.

— To by wymagało narady całego sztabu — powiedział Ragnarson. — Shinsańczycy
poczekają. Chodźmy na dół.

Ku jego zaskoczeniu oficerowie okazali się jednomyślni. Powinni spróbować wziąć
Maisak. Obecność Shinsańczyków napawała ich niepokojem, ale był to tylko kolejny
argument za natychmiastowym atakiem. Trzeba wydrzeć z łap Imperium Grozy jego
bazę wypadową. O siły baronów będą się martwili później. Bragi obawiał się, że
robili się nieco nazbyt zblazowani, gdy w grę wchodzili baronowie.

Odkomenderował sir Andvbura, wessończyków, Altenkirka oraz połowę stanu ma-
rena dimura, by dwanaście mil na zachód, wśród sosen otaczających maleńkie jezioro
z bagnistą łąką, gdzie brał początek jeden z dopływów Ebeler, przygotowali baronom
stosowne przyjęcie. Jak zawsze wybrał teren trudny dla jeźdźców.

Do spotkania z wojskami Shinsanu przygotowywał się drobiazgowo, sprowadził tony
drewna, kazał swym ludziom wznieść szereg kamiennych barykad skroś całego pod-
łoża przełęczy, naściągać głazów do stoczenia na pozycje, które zostaną uznane za
stracone, oraz rozmieścić dziesiątki snajperów wyborowych na zboczach, którzy będą
wspierać Trolledyngjan przejmujących na siebie obowiązek walki bezpośredniej. Na
szczyt urwiska kazał dostarczyć kilka tysięcy strzał. I jeszcze posłał marena dimura,
aby znaleźli drogi, którymi można by wysłać niewielkie siły przeciwko samemu Ma-
isakowi, oraz zlokalizowali wszystkie potencjalne wejścia do jaskiń. Półtora dnia za-
brały te przygotowania. Ze zbocza wyglądało, jakby wróg na jotę nawet się nie poru-
szył, jednak Bragi wiedział, że luzowali się, aby odpocząć.

— Cóż — wymruczał, spoglądając w dół na wszystkie te zbroje. — Nie ma sensu od-
wlekać. — Czarny Kieł aż rwał się do pierwszego ataku. — Salwa!

Drzewca dwudziestu salw rozpoczęły spadek. W mrocznym mętnym świetle
strzelanie w dół zbocza było dosyć trudne. Ragnarson nie oczekiwał więc wiele, cho-
ciaż łucznicy należeli do najlepszych. Jednak ciemne postacie na dole padały, z każdą
salwą kilka. Te zbroje nie były nieprzenikliwe.

— Bogowie, czy oni są niemi? — wymamrotał jeden z łuczników.

Nawet jeden krzyk nie rozbrzmiał echem po wąwozie. Żołnierze Shinsanu walczyli i
umierali w całkowitej ciszy. To peszyło najbardziej nawet nieulękłych wrogów. Do-
wódca tamtych musiał podjąć decyzję. Od swoich marena dimura Ragnarson wie-
dział, że od strony Maisaku nie da się pokonać stoku. Shinsan będzie się musiało wy-
cofać do fortecy albo iść naprzód, by przełamać się i zabezpieczyć stok od drugiej
strony. Utrzymanie szeregów oznaczało powolną, ale nieuchronną rzeź. Szczyt był na
tyle wysoki, że strzały wypuszczone z łuków poniżej nie potrafiły nań dolecieć. Shin-
san zrobiło trzy rzeczy: wysłało kompanię przeciwko kamiennym barykadom Ragnar-
sona, wycofało siły, których nie można było utrzymać, oraz wyprowadziło dwie cięż-
kie balisty, z których rozpoczął się kontrostrzał.

— Uważać tam! — warknął Ragnarson, po tym jak drzewce wielkości chyba rycer-
skiej lancy z wyciem przemknęło jakąś stopę ponad jego głową. — Chować się, kiedy

background image

widzicie, że zwalniają spust. Nie zobaczycie nadlatujących drzewc. Ty, ty i ty.
Puśćcie na nich kilka strzał zapalających.

Tknięty nagłym przeczuciem, wycofał pięciu ludzi i kazał im wypatrywać ataku po-
wietrznego.

— Pułkowniku! Przesunęli pluton do wąwozu.

— Załatwcie tych, których się uda. Nie zapominać o balistach. Żołnierze, patrzeć
uważnie. Nadszedł czas na ich atak.

I faktycznie nadlecieli rojem piekielnego pomiotu skórzastoskrzydłych, którzy, cho-
ciaż ich oczekiwano, eksplodowali ponad nimi deszczem zatrutych strzałek. Naj-
więksi próbowali nawet zepchnąć jego łuczników ze stoku. Jeden spadł na pewną
śmierć. Potem odlecieli.

Ragnarson przeszukał zbocze, wypatrując haków z przywiązanymi linami. Znalazł
dwa i uśmiechnął się ponuro. Sam by czegoś takiego spróbował. Odczepił haki i ci-
snął w dół ciała ofiar wroga. Spodziewał się, że Shinsan rzuci do ataku skrzydlate
istoty za każdym razem, gdy na dół ściągać będą posiłki, i nie rozczarował się. Jego
ludzie jednak wkrótce zarżnęli większość stworzeń. Stracił jeszcze dwóch żołnierzy.
Deszcz strzał stał się nieco mniej gęsty. Sam chwycił łuk poległego.

Przybiegł łącznik od Czarnego Kła. Pierwsza barykada padła. Morale żołnierzy pozo-
stawało dobre, chociaż lękiem napawała ich skuteczność i determinacja wrogów.
Wiedzieli, że tym razem jest to już prawdziwa walka. Ragnarson kazał wznieść sie-
dem barykad, cztery pierwsze obsadził setką ludzi. Pozostali żołnierze budowali ósmą
i dziewiątą. Aby go pokonać, Shinsan musiało zdobywać barykady szybciej, niźli on
będzie wznosił nowe.

Pierwsze cztery godziny walki toczyły się bez jakichś nadzwyczajnych wydarzeń
Trolledyngjanie Haakena walczyli z Shinsanem o każdą piędź ziemi, podczas gdy Ita-
skianie zasypywali wroga nieustannym deszczem strzał. Po obu stronach straty były
duże, jednak ogólny stosunek wyglądał korzystnie dla Ragnarsona ze względu na
przewagę łuczników. Jednak nawet walcząc ukryci za barykadami, Trolledyngjanie w
bezpośrednich starciach ponosili większe ofiary w ludziach. Kiedy Haaken wysłał
wiadomość, że piąta barykada słabnie, Ragnarson zaczął wycofywać się ze stoku. W
przeciwnym razie mógł zostać odcięty. Przyjemnie byłoby móc zanegować wyższe
umiejętności wrogów, jednak podejrzewał, że bitwa dobiegnie końca, zanim Shinsan
zdoła wykorzystać przewagę, jaką dawało opanowanie stoku. Zostawił tylko dwóch
marena dimura, by mieli oko na Maisak. Zanim wycofał się na dobre, obrzucił jeszcze
spojrzeniem zachodnie stoki. Tam w dole pewnie panowała już prawdziwa noc. Nie
zobaczył żadnych ognisk, jednak dostrzegł sygnał świetlny sir Andvbura, który miał
zapłonąć, gdyby baronowie ruszyli na jego pozycje. Zakładając, że pobije Shinsan, co
raczej było mało prawdopodobne, czy uda mu się poradzić z baronami? Jego ludzie
będą zmęczeni i osłabieni.

— Pułkowniku.

Odwrócił się. Atak Shinsanu ruszył nowym frontem. Zastanawiał się, czy to ze
względu na jego odwrót.

Z bramy Maisaku wyjechała kobieta, którą on i Szyderca widzieli pośród mgieł Ru-
derina. Dosiadała czarnego jak północ ogiera zakutego w zbroję Shinsanu. Oboje po-

background image

ruszali się w powodzi intensywnego białego światła. Nawet z tej odległości Bragi był
do głębi przejęty pięknem kobiety. Taka doskonałość była czymś nienaturalnym.

Obok niej na białym rumaku bojowym, w strumieniach jaskrawej poświaty jechało
dziecko, być może sześcioletnie, w złotym napierśniku i koronkach, z niewielkim
mieczem w dłoni oraz w koronie dostosowanej rozmiarami do dziecięcej głowy. Ko-
rona była prosta, wykuta z żelaza, wyglądała niczym hełm z usuniętym dnem.

— Na pewno pretendent Captala — wymruczał Bragi.

W ślad za kobietą i dzieckiem wędrował szereg Kavelinian. Najwyraźniej Captalowi
udało się zdobyć poparcie dla swego kandydata do korony. Bitwa jest przegrana, po-
myślał. Najpierw Shinsan miał go zmiękczyć, żeby potem ci ludzie pokonali go
ostatecznie, przynosząc dziecku królowi imaginacyjne zwycięstwo. Czas się więc za-
troszczyć o to, by nie zostali całkiem rozgromieni. Ciekawe, czy jeśli zostanie strą-
cona z konia, tamci stracą ducha? Przyciągnął koniec drzewca strzały do ucha,
zwolnił cięciwę, w sekundę później wypuścił w powietrze drugą, a pierwsza jeszcze
leciała.

Wystrzelił w kierunku dwóch ogierów, zakładając, że czarownica zarówno siebie, jak
i swą marionetkę otoczyła ochronnymi zaklęciami. Pierwszy grot znalazł drogę do
serca siwka, drugi wbił się w bok karego. Siwek zarżał i zrzucił dzieciaka. Kary, po-
dobnie jak żołnierze Shinsan, nie wydał z siebie głosu, zachwiał się tylko i powoli
osunął na ziemię; najpierw załamały się pod nim tylne nogi. Dwie kolejne strzały świ-
snęły w powietrzu — jedna chybiła, druga zamieniła się w dym na niewidzialnym za-
klęciu ochronnym otaczającym kobietę.

Wrzasnęła, tak przeraźliwie, jak żaden śmiertelnik nie byłby zdolny. Grotem
błyszczącej włóczni wskazała szczyt. Otoczyły ją mgły ciemności.

Ragnarson rzucił się do ucieczki, a stok za jego plecami eksplodował. Pobiegł jeszcze
szybciej. Słyszał, jak za nim pęka i jęczy kamień. Powierzchnia stoku odrywała się od
podłoża, ześlizgując w przełęcz. Po przebiegnięciu dwustu jardów obejrzał się za sie-
bie. Szczyt wyglądał, jakby jakiś przedpotopowy stwór postanowił ukąsić jego
fragment — i wciąż nie przestawał jeść.

— Co tam się, u diabła, stało? — zarzucił go pytaniami Czarny Kieł, gdy tylko dotarł
na dno wąwozu.

— Wiedźma się na mnie wściekła.

— A więc udało ci się odgryźć jej nos i plunąć nim w twarz.

— Hę?

— Na dole musiało być jakieś trzy setki Shinsańczyków, kiedy zawaliła się góra.

Ludzie Ragnarsona dorzynali ocalałych. Niektórzy próbowali przedostać się przez
osypisko w kierunku Maisaku.

— Teraz się dopiero porządnie wścieknie. Odwołaj ludzi. Wycofujemy się.

— Dlaczego? Zwyciężyliśmy.

— Ha-ha. Tam dalej jest mnóstwo przeróżnej hałastry. Kavelinianie. Ale to ona sta-

background image

nowi problem...

— Jak chcesz.

— Teraz baronowie — wymamrotał Ragnarson, przysiadając wyczerpany na głazie.

Po chwili jego ludzie zdążyli zebrać dość shinsańskiej broni i zbroi, żeby mogli prze-
konać niedowiarków w Kavelinie.

DZIEWIĘĆ: Rok 1002 OUI;

Życie rodzinne

[top]

I. Zły wiatr od Itaskii

Póki nieobecność Bragiego trwała tydzień, Elana nie przejmowała się szczególnie.
Pod koniec drugiego tygodnia odchodziła już od zmysłów. Nie mogła odzyskać spo-
koju po trzecim ataku, nadto Bevold, któremu całkowicie zniszczono program robót,
stał się zupełnie nieznośny. Większość czasu spędzała, obserwując swój klejnot w
kształcie łzy, póki Gerda nie zbeształa jej za zaniedbywanie Ragnara i Gundara.
Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, jak głupio się zachowuje. Dlaczego to kobiety
muszą zawsze czekać?

Jedynym jaśniejszym punktem życia, jakie obecnie wiodła, był stan Rolfa. Jego
szansę z każdym dniem rosły. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy Ragnar, bawiący się w
wieży czat, zawołał:

— Mama! Jadą tu jacyś ludzie!

Byli już dostatecznie blisko, by ich policzyć. Sześciu mężczyzn. Rozpoznała wierz-
chowce Uthego i Dahla.

Rozpacz ścisnęła jej serce.

— Ten bękart. Ten kłamliwy, nikczemny sukinsyn z mózgiem jak owcze gówno w
płytkiej wodzie, co się stara wypełznąć na ląd. Dał się Harounowi wciągnąć we
wszystko. Ja go zabiję. Połamię mu wszystkie kości, a potem go zabiję.

— Mama!

Ragnar nigdy dotąd jej taką nie widział.

— Dobrze już. — Podniosła go i wzięła na ręce. Zaśmiał się. — Chodźmy, pooglą-
damy sobie łasicę Uthego.

Wystawiła fotel na ganek i z Ragnarem oraz Gunarem szalejącymi na jej kolanach,
czekała. Jeden rzut oka na oblicze Uthego powiedział jej wszystko. Bragi pojechał
ścigać sny Harouna. Była tak wściekła, że nie mogła wykrztusić słowa, tylko patrzyła
pałającym wzrokiem i czekała. Uthe podszedł do niej powoli, wzruszył ramionami i
uniósł ręce w geście znamionującym porażkę.

— Pani Ragnarson? — zapytał jeden z towarzyszy Haasa.

background image

Skinęła głową.

— Kapitan Wilhusen, sztab, ministerstwo wojny. Jego Ekscelencja proponuje swoje
przeprosiny i szczere wyrazy współczucia względem wszelkich niedogodności, jakie
mogło spowodować powołanie pani męża do czynnej służby.

Czynnej służby? Nie mogli tego zrobić. Chyba?

— Elana?

Odwróciła się odrobinę, skupiła spojrzenie na kolejnej twarzy.

— Turran! I Valther. Co...?

— Obecnie pracujemy dla armii. Wśliznęliśmy się do niej bocznymi drzwiami.

— A Brock? — Na krótką chwilę zapomniała o swoim gniewie.

— Zatruta strzała w Escalonie.

— Och. Tak mi przykro.

— Nie powinno. Jesteśmy już martwi od lat, tylko nie chcemy się położyć do ziemi.

— Spotkacie się z Nepanthe, nieprawdaż? Ona się tak martwi.

— Nadejdzie jeszcze czas, kiedy się z nią spotkamy. Jeszcze długo będziemy razem.

— Nie rozumiem, ale wejdźcie. Musicie być zmęczeni i głodni.

— Dobrze ci się powodzi — zauważył Turran, wchodząc za nią do wnętrza.

— Bragi ciężko pracuje. Czasami nazbyt ciężko. I mamy dobrych ludzi do pomocy. Z
początku nie było łatwo.

— Bez wątpienia. Wiem, jaki jest ten kraj.

— Cóż, rozgośćcie się. Kapitanie. Valther. Proszę pana. Nie zapamiętałam pańskiego
nazwiska. Przepraszam.

— Sierżant Hunsicker, proszę pani. Towarzyszę kapitanowi, i proszę się mną nie
przejmować.

— Nie przejmować. Gerda, mamy gości. Głodnych gości. — A chwilę później dodała
innym już tonem: — Musicie mi coś wyjaśnić — zażądała, niezdolna dłużej hamować
swego gniewu. — Gdzie jest mój mąż?

— Kapitanie, mogę? — zapytał Turran. Tamten skinął głową.

Kiedy mówił, Elana zastanawiała się nad zmianami, jakie przez cztery lata zaszły w
jego twarzy. Wciąż był przystojny, jednak siwizna wkradła się w jego kruczoczarną
czuprynę, znacznie też wychudł. Był blady, wyglądał na osłabionego, od czasu do
czasu przeszywał go dreszcz, jakby z zimna. Kiedy spytała o zdrowie, odparł tajem-
niczo, że znowu, tym razem w Escalonie, wybrali stronę przegraną. Przez twarz Val-
thera przemknął cień. Wyglądał starzej niż Turran, od którego był przecież młodszy o
dziesięć lat. Cztery lata temu rozpierała go energia, obecnie wydawał się niemalże

background image

opóźniony w rozwoju. Kiedy pod wpływem dziecięcej niemalże ciekawości, podszedł
do kominka, wpatrując się w ogień, Elana wyszeptała:

— Co się stało Valtherowi?

— Te napady przychodzą i odchodzą — odparł Turran. — Nigdy nie mówi zbyt
wiele. Escalon nie było dla niego łatwe. Ale złe okresy stają się coraz krótsze. Cza-
sami wydaje się niemal gotów coś powiedzieć, potem jego myśli odpływają... Nie po-
rzuciłem jednak nadziei. — Powrócił do wyjaśniania, dlaczego Bragi nie dotarł do
domu.

Nie pojmowała, dlaczego powinna przekazać zarządzanie domem kapitanowi Wilhu-
senowi, jednak jasne było, że nie ma wielkiego wyboru.

— Dokąd mamy pójść? — zapytała. — Nie możemy zostać w królestwie. Nie mo-
żemy udać się na północ do ludzi Bragiego. Wszyscy mamy wrogów w lwie Sko-
łowdej, Dvarze i Kamieńcu Prost. A na południe też nie możemy jechać, skoro cza-
tują na nas partyzanci Szarego Płaskowyżu.

— Wszędzie wokół nas wrogowie, tak — powiedział Turran. — Minister proponuje
ci własną posiadłość na wybrzeżu Auszura.

— Nie uda nam się tam dostać.

— Uda się, ale nie będzie to łatwe.

— Jak?

— Jedna droga wiedzie przez mokradła Driscoll, potem przez Srebrną Wstążkę,
Sharę, na południe od Pomniejszych Królestw, a potem w dół rzeką Scarlotti aż na
wybrzeże.

— Co oznacza, że będziemy musieli chyłkiem prześliznąć się przez Kamieniec Prost,
a potem mieć nadzieję, że uda nam się wydostać z Shary, uniknąwszy zamordowania
lub niewoli. Wierzę, że istnieje milsza alternatywa.

— Możecie pojechać na zachód przez las do majątku ministra w Sieveking, a potem
złapać statek płynący na południe. Z pozoru wygląda to prościej, ale również nastrę-
cza pewne problemy. Po pierwsze, ta łódź jest zbyt mała, żebyście mogli na nią za-
brać dużo osobistych rzeczy. Po drugie, jest lekko uzbrojona i ma nieliczną załogę.
Nie odeprze zdecydowanego pirata. A trochę ich jeszcze zostało wokół Czerwonych
Wysp.

— Dylemat z większą ilością rogów niźli dziewięciogłowy jeleń. Porozmawiam z
moimi ludźmi. Oraz z Nepanthe. Przypuszczam, że jej ludzie również będą musieli
odejść.

— Oczywiście.

II. Droga na wybrzeże

Poza jednym, wszyscy zdecydowali się zostawić swoje dobra pod opieką kapitana
Wilhusena. Tym wyjątkiem był oczywiście Bevold Lif. Freylander oświadczył, że nie
ruszy się z miejsca. Przeżyli napaści bandytów, wilki, pogodę i wojnę, oznajmił, prze-
żyją też politycznych spadkobierców księcia Szarego Płaskowyżu. On zostaje. Ktoś

background image

musi pilnować żołnierzy, żeby nie wynosili sreber.

Opuścili majątek, zabierając ze sobą niewiele ponad żywność i ubrania. Preshka był
jedynym dorosłym, który nie musiał iść pieszo. Dosiadał osła. Leśne ścieżki były nie-
przejezdne dla wozów i koni. Droga wiodła w odległości czterdziestu mil od Itaskii.
Dwa dni przyszło im podróżować przez odkryte tereny rolnicze powyżej stolicy.
Poruszali się w pośpiechu, aby jak najszybciej przebyć opanowany przez cywilizację
wąski teren, który rozciągał się na północ do księstwa Szarego Płaskowyżu i Za-
chodniej Gminy, oddzielających od siebie dwie wielkie połacie lasów zarastających
centrum kraju. Tam też wyśledziły ich nieprzyjazne oczy. Kiedy dotarli na skraj za-
chodniego lasu, wypatrzyli za sobą kurz, wzniecany kopytami licznego oddziału
jeźdźców.

— Sądzisz, że mogą na nas czekać po drugiej stronie? — zapytała Elana.

Turran wzruszył ramionami.

— Nie mają pojęcia, w którym miejscu wyjdziemy z lasu.

— A ile czasu zabierze im domyślenie się tego? Wiedzą, gdzie znajduje się posia-
dłość ministra...

— Ale mamy przecież klejnot. Możemy się nocą prześliznąć obok nich.

— Taką masz nadzieję. Obiecałeś, że opowiesz mi o nim.

— Później.

— Już jest później. Gadaj.

— W porządku. Po tym, jak już się upewnię, że nie mają zamiaru nas ścigać.
Przejdźcie kilka mil. Dogonimy was.

Zajęła pozycję torującej szlak, wędrując ścieżką wydeptaną kopytkami całych po-
koleń jeleni. Za nią szedł Valther z dłonią na rękojeści miecza, jednak ze spojrzeniem
utkwionym w dal, jakby właśnie nawiedziły go wspomnienia innej ucieczki. Turran
obiecał jej opowieść również i o tym. Po wystawieniu wart usiadła obok Rolfa, który
był zupełnie blady ze zmęczenia. Valther trzymał się blisko niej, jak zawsze, kiedy
Turrana nie było w pobliżu.

— Jak się czujesz? — zapytała, przykrywając dłonią rękę Rolfa.

— Kiepsko. — Zakaszlał cicho. — Płuca nigdy już nie dojdą do siebie.

— Sądzisz, że nam się uda?

— Nie martw się. To już nie zależy od nas. Uda nam się albo się nie uda. Zależy od
tego, jak wiele ludzkiej siły zechcą w to zaangażować. Nie są głupi. Nawet jeżeli nas
schwytają, niczego to nie zmieni w całości obrazu.

— Opowiedz mi o Kavelinie. Nigdy tam nie byłam.

— Powiedziałem już, co było do opowiedzenia. Z wyjątkiem tego, że byłby to na-
prawdę piękny kraj, gdyby ktoś wypędził z niego jakieś pięćdziesiąt tysięcy nordme-
nów i ambitnego pospólstwa. Podobał mi się. Może osiądę tam na stałe, jeśli Bragi

background image

zaprowadzi porządek.

— Sądzisz, że mu się uda? To znaczy szesnaście setek ludzi przeciwko całemu kra-
jowi, a być może również i El Muridowi?

— Szesnaście setek plus Bragi, Szyderca i Haroun.

— Którzy są tylko ludźmi. Rolf, ja się boję. Już tak dużo czasu minęło, od kiedy by-
łam zdana wyłącznie na siebie.

— Ja tu jestem. Zawsze będę... Przepraszam.

— Nie, nie przepraszaj. Rozumiem. Ach, oto i Turran.

Tamten przykucnął obok brata i powiedział:

— Cóż, wcale nie jest tak źle. Obawiałem się, że mogą nas ścigać, że coś się komuś
stanie... Och, wystawili obserwatorów, ale reszta wróciła na południe. Przypuszczam,
że zechcą na nas poczekać po drugiej stronie. Dajesz sobie radę, Rolf? Nie narzucamy
zbyt ostrego tempa?

— Przeżyję. Iwiańczycy są mściwi.

Turran uśmiechnął się niewyraźnie.

— W każdym razie nie położą się i nie umrą, to pewne. — Przez jakiś czas, był pa-
nem tego miasta. — Równie dobrze możemy rozbić obóz. Moglibyśmy pokonać dzi-
siaj jeszcze kilka mil, ale lepiej nam zrobi odpoczynek. Szczególnie dzieciom.

Elana parsknęła.

— Z pewnością nie Ragnarowi. Ani Ethrainowi. Łatwiej dadzą radę dłuższej drodze
niż którekolwiek z nas. Ale może dzięki temu znajdziesz czas na opowieść, którą mi
obiecałeś.

Spojrzenie ciemnych oczu Turrana powędrował do Valthera.

— W porządku. Po kolacji.

— Powiem Nepanthe.

III. Wojna na wschodzie

— Przypuszczam, że cała historia zaczęła się wówczas — powiedział Turran do pu-
bliczności składającej się z Elany, Nepanthe, Preshki, Uthego i Dahla Haasa — kiedy
Valther namówił Brocka i mnie na podróż do Hellin Daimiel. Jerrad nie miał na to
najmniejszej ochoty. Wrócił w góry. Przypuszczam, że zapewne poluje, próbując
równocześnie odbudować Ravenkrak. Głupiec. Niemniej w Hellin Daimiel natknę-
liśmy się na przedstawiciela Monitora Escalonu. Rekrutował na zachodzie żołnierzy,
by pomogli mu w prowadzeniu wojny. Tym sposobem wpadliśmy w iście diabelską
pułapkę, w której kłębili się czarodzieje do wynajęcia, profesjonalni zabójcy, najem-
nicy i różne inne typy z marginesu, jakich zawsze wymaga magiczna wojna. Podróż
na wschód trwała długo. Kiedy dotarliśmy do Tatarian, stolicy Escalonu, było nas już
tysiąc. Na miejscu przekonaliśmy się, że kraj jest w stanie wojny z Shinsanem.
Escalon był silny, jednak nie stanowił żadnego przeciwnika dla Imperium Grozy.
Przegrywał tę wojnę. Całe królestwo znajdowało się w stanie oblężenia przez siły

background image

nocy. Demoniczne jadowite hordy stworów z piekła rodem walczyły po obu stronach.
My, obcy, zostaliśmy rzuceni na front niemalże z marszu. I na jakiś czas zatrzymali-
śmy Shinsan. Potem oni znowu zdobyli przewagę. Monitor zdecydował postawić
wszystko na jedną potężną, rozstrzygającą bitwę taumaturgiczną. Nie da się opisać,
co się podczas niej działo. Trwała dziewięć dni. Kiedy dobiegła końca, obszar wiel-
kości Itaskii zamienił się w pustkowie. Miliony zginęły. Z całego Escalonu ocalało
tylko Tatarian i kilka większych miast. O stratach Shinsanu niczego się nie dowie-
dzieliśmy. Nie przegraliśmy, ale również nie zwyciężyliśmy, a to na dalszą metę było
równoznaczne z naszą porażką. Podczas tej bitwy straciliśmy Brocka. Walka zbyt nas
pochłonęła, byśmy zwracali na siebie wzajem uwagę. Trafiła go zabłąkana strzała, a
fakt, że została wystrzelona tysiące mil dalej, w Shinsanie, nie stanowił żadnej wy-
mówki. Zostaliśmy wyposażeni w środki pozwalające wyczuć taki atak. Po prostu nie
zwróciliśmy uwagi. Sama rana była niegroźna, jednak na drzewcu wypisano zaklęcie
pożerające duszę. Pod koniec błagał nas o czystą śmierć. — Turran przerwał na
chwilę, jakby znowu wspomnienia stanęły mu przed oczyma. — Po bitwie Monitor
doszedł do wniosku, że Escalon jest stracone. Wezwał Valthera i mnie. Poinformował
nas, że w następnej kolejności Shinsan zwróci się przeciwko Matayandze. Wierzył, że
ostatnia nadzieja świata spoczywa na Zachodzie, ponieważ to właśnie tam znaleźli
zgubę Yo Hsi i Nu Li Hsi. On zaś, jak mi powiedział, próbował tylko zyskać na cza-
sie. Miał nadzieję, że ktoś taki jak Varthlokkur albo Gwiezdny Jeździec zobaczy, co
się dzieje, i zrobi coś z chaosem politycznym, jaki panuje na Zachodzie. Wówczas dał
mi ten klejnot, Elana. Ten, który tobie wysłałem. Używałaś go do przewidywania nie-
bezpieczeństwa, ale jest to najmniej ważna z jego mocy. Monitor wierzył, że jest to
jeden z Biegunów Mocy. W jaki sposób wszedł w jego posiadanie, nie mam pojęcia,
nie sądzę również, by rzeczywiście był to sam Biegun, jedna rzecz wszakże nie ulega
wątpliwości: ten kryształ jest bardzo ważny. Widziałem, jak on go używał. Potrafił
przenosić góry... Chciał, żebym go dostarczył Gwiezdnemu Jeźdźcowi. Mam jednak
w tej sprawie inne zdanie. Nie wiem dlaczego. Kiedy wszystko się skończy, zamie-
rzam zawieźć go Varthlokkurowi. On zna Imperium Grozy. Sądzę, że ma największe
szansę, aby je powstrzymać.

Zapadła cisza, skupili się ciasnym kręgiem bliżej ogniska. Przez kilka minut słucha-
cze Turrana zastanawiali się nad tym, co powiedział. Potem jego siostra, spoglądając
na niespokojnie drzemiącego Valthera, zapytała:

— Dlaczego nie wróciliście do domu? Straciliście Brocka, wojna była skończona...

— Nie była skończona, tylko przegrana. Trzeba było zyskać na czasie. Sądziliśmy, że
możemy się na coś przydać. Po wielkiej bitwie czarodziejów obie strony przez czas
jakichś musiały korzystać głównie ze zwykłych żołnierzy. Powszechnie uważa się
mnie za bardzo dobrego generała. Popędliwego i niekiedy nazbyt optymistycznego,
ale te wady dotyczą mnie w mniejszym stopniu, gdy pracuję dla kogoś innego. Na
kilka miesięcy udało mi się przenieść walkę na tereny Shinsanu.

— Zupełnie mi się wszystko pomieszało. Wspominałeś o potomkach Nu Li Hsi i Yo
Hsi. Z kim właściwie walczyłeś?

— Z obojgiem. Czasami z jednym, czasami z drugim. Nie ma pokoju między nimi.
Ale nie dotyczy to armii Shinsanu. Przyjmują rozkazy niezależnie od tego, kto je wy-
daje. Kiedy po raz pierwszy dotarliśmy do Escalonu, walczyliśmy z córką Yo Hsi. Po
wielkiej bitwie zastąpił ją O Shing. Nie mam pojęcia, kiedy ta zmiana nastąpiła. Nie
dało się wykryć nawet śladu zwykłych konsekwencji przejęcia władzy. Kilka tygodni

background image

później znowu walczyliśmy z Mgłą.

— Widziałam tę kobietę... Niewiarygodne. Tak wiele zła w tak pięknej oprawie.

— Ale co się stało z Valtherem? — dopytywała się Nepanthe.

— Nigdy nie potrafiłaś zachować cierpliwości, nieprawdaż? Cóż, to jest skompliko-
wana opowieść. Spróbuj mi nie przerywać. — Nepanthe i Turran kłócili się ze sobą
już od lat. — Zastawiwszy dzięki resztkom Mocy jakąś pułapkę, Monitor złapał jed-
nego z tervola. Udało mu się utrzymać go przy życiu tak długo, by dowiedzieć się, że
ostatecznym szturmem na Tatarian będzie dowodzić Mgła we własnej osobie. Mo-
nitor zaplanował więc ostatni rzut kości. Jedynym celem jego planu była już tylko
śmierć Mgły. Valther oraz ja całym sercem i duszą przychyliliśmy się do jego planu. I
spieprzyliśmy go. Nasze zadanie polegało na tym, żeby dać się złapać. — Turran mó-
wił urywanymi zdaniami, nabierając często powietrza, jakby targał nim jakiś niezde-
cydowany wiatr. Podczas przerw w opowieści grzebał patykiem w ognisku, ciskał
żołędziami w pnie drzew, czyścił jedną dłonią paznokcie drugiej. Najwyraźniej nie
miał najmniejszej ochoty ożywiać tych wspomnień. — Ponieważ byliśmy wplątani w
śmierć jej ojca, Monitor uznał, że będzie nas chciała wypytać. Gdyby się tak stało,
mieliśmy przejść na jej stronę, a potem zabić ją przy pierwszej okazji. Wszystko po-
szło aż nazbyt dobrze. Ta kobieta miała jedną słabość. Próżność. No, powiedzmy
dwie. I brak poczucia bezpieczeństwa. Te właśnie struny w niej potrącaliśmy. W
końcu dopuszczała nas swobodnie do siebie niczym dwa ulubione zwierzaki. Zada-
wała nam miliony pytań na temat Zachodu. Rzeczy zaczęły iść źle, kiedy Valther naj-
wyraźniej uwierzył powoli w to, co jej mówił...

Z piersi słuchaczy wydarły się westchnienia. Wyraźnie natężyli uwagę. Turran znowu
pogrzebał patykiem w ogniu.

— To była moja wina... Powinienem... W Shinsanie używają ziół, aby wzmocnić swe
zdolności panowania nad Mocą. Dzięki nim również przestajesz się starzeć. Kiedy
jednak już zaczniesz ich używać, nie możesz przestać, bo...

— Ty...? — wtrąciła Nepanthe.

— Musisz, pozostając w służbie Imperium Grozy. Po tym, jak już zdradził Escalon,
Valther próbował w ostatniej chwili naprawić wszystko, zabijając Mgłę. Nie udało
się. Nie wiem dlaczego. Być może jej niegodziwość została skażona litością. Może
jakaś przypadkowa nitka miłości wplotła się w tkaninę zła, jaką stanowi jej dusza.
Cokolwiek wchodziło w grę, ze wszystkich możliwych kar wybrała najprostszą. Od-
cięła nas od dostaw ziół.

— A więc dlatego on tak wygląda? — Tym razem to Elana nie potrafiła się po-
wstrzymać. — W jaki sposób tobie udało się dojść do siebie?

— Nie jestem ekspertem od ludzkiej psychiki. Tak, odzyskałem zdrowie sześć mie-
sięcy temu, w szpitalu dla umysłowo chorych w Hellin Daimiel. Przez dłuższy czas
nie potrafiłem nawet stwierdzić, czy moje wspomnienia są prawdziwe, czy to tylko
nocne koszmary. Nikt nie wiedział nic na nasz temat. Straż znalazła nas na ulicy i za-
mknięto nas dla naszego dobra. Uczeni, którzy badali nasze przypadki, powiedzieli
nam, że Valther wykorzystuje głód narkotykowy, by nie musieć wrócić do rzeczywi-
stości i stawić czoła poczuciu winy.

— Gdyby tylko Szyderca był tutaj — zadumała się Nepanthe. W jej oczach był

background image

smutek, kiedy patrzyła na Valthera. — Być może jemu udałoby się do niego dotrzeć.

— Czas jest najlepszym lekarstwem — powiedział Turran. — W moim wypadku to
się sprawdziło. A więc dalej mam nadzieję.

IV. Wybrzeże Auszura

Wykorzystując kryształ Elany w funkcji przewodnika, prześliznęli się przez szeregi
swych wrogów i dotarli do Sieveking. Jednak nie zastali na obiecanego środka
transportu. Kiedy Dingolfing wreszcie przybyła, okazało się, że jest w stanie
uniemożliwiającym podróż do wybrzeża Auszura. Wkrótce po opuszczeniu Portsmo-
uth łódź natrafiła na paskudną pogodę, potem, za Przylądkiem Krwi zderzyli się z
trolledyngjańską snekkją. Kapitan Miles Norwine powiedział, że nawet pobieżne na-
prawy potrwają tydzień. Ciężkie uszkodzenia kadłuba będą musiały poczekać, aż łódź
znajdzie się w stoczniach Itaskii.

— Wychodzi na to — powiedziała Elana, stojąc w towarzystwie Turrana i Nepanthe
na nabrzeżu — że gdzieś w domu bogów, najprawdopodobniej w wychodku, siedzi
jakiś mały zboczeniec, który czerpie przyjemność z wyrządzanych mi przykrości.

Turran zachichotał.

— Wiesz co? Założę się, że zarządca żywi tam podobne myśli. — Wskazał namioty
na szczycie wzgórza ponad posiadłością.

Trochę później posłaniec przywiózł wiadomość, że Bragi pokonał Porthune.

— Renegaci — zauważył Turran — mogą spróbować szczęścia, kiedy się o
wszystkim dowiedzą. Lepiej będzie, jak zadbam, by coś dla nich przygotować.

Tej samej nocy wraz z kilkoma ludźmi zastawił pułapkę na skraju posiadłości. Elana
wzięła pod swoje skrzydła Dahla Haasa i poszła się przyglądać. Jakby zgodnie z na-
kazem jasnowidza koło północy pojawili się ludzie przemykający wśród krzaków.
Turran zatrzasnął swą pułapkę. Zaskoczenie było całkowite. W ciągu kilku chwil
dziesięciu napastników padło trapem, pozostali zaś, wrzeszcząc, uciekli na wzgórza.
Dahl, na pół zdziczały z wściekłości, sztyletem dobił rannego, który chwiejnie wędro-
wał w stronę Elany, potem zaś, gdy zdał sobie sprawę, co zrobił, zwrócił kolację i za-
czął płakać. Elana próbowała go uspokoić, kiedy wreszcie pojawił się jego ojciec.

— Co się stało? — zapytał Uthe.

Elana wyjaśniła. Uthe otoczył syna ramieniem.

— Postąpiłeś dobrze — pocieszał go. — Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy.
Wielu ludzi po pierwszym razie pozwala, by szarpały nimi wyrzuty sumienia i dla-
tego za drugim razem dają się zabić, ponieważ się wahają.

Dahl kiwał głową, jednak pociecha nie na wiele się zdała. Przeżycie miało charakter
nazbyt osobisty.

Kapitan Norwine skończył pobieżne naprawy; kadłub został podreperowany łatą.
Miał ochotę zaryzykować podróż. Elana przeprowadziła głosowanie. Wypadło na ko-
rzyść. Dingolfing opuściła port i okrążyła Przylądek Krwi, potem bez większych
przygód pożeglowała na południe obok ujścia Srebrnej Wstążki, Portsmouth oraz pro-
tektoratu octylii. Norwine tulił się do brzegu niczym dziecko w ramionach matki. W

background image

każdej chwili był gotów przybić do lądu, gdyby przydarzyły się jakieś kłopoty.
Przetrwali pomniejszy sztorm pod Porthune, spędzili dwa nerwowe dni przy pompach
i kubłach, w końcu jednak dotarli na miejsce bez poważniejszych szkód, wyjąwszy
jedynie nadwerężone żołądki szczurów lądowych.

— Żagiel na horyzoncie! — wrzasnął oko, kiedy znajdowali się dokładnie na północ
od Sacuescu.

Norwine włożył hełm i skierował łódź na płytsze wody. Turran oraz marynarze z
łodzi przygotowali się do walki. Jednak statkiem okazał się Rifkin wypływający z
Portsmouth. Opasła karawela opuściła swe kupieckie barwy przed banderą Dingol-
fing
. Kapitan trzymał wszystkich na stanowiskach bojowych, póki nie minęli Sacu-
escu. Znajdowali się w pobliżu Czerwonych Wysp, gdzie mimo regularnych patroli
itaskiańskiej marynarki czatowali piraci. Ale szczęście nadal im sprzyjało. Bez żad-
nych incydentów dopłynęli do rybackiego portu Tineo, w połowie drogi między Sacu-
escu a Dunno Scuttari.

Czekał ich dwudziestomilowy spacer z Tineo do willi ministra zbudowanej na maleń-
kim przylądku z niesamowitym widokiem na morze. Służba już na nich czekała. Wy-
dawali się przyzwyczajeni do ukrywania przyjaciół ministra.

Wybrzeże Auszura zapewniło im wszystko, co Turran obiecał, nadto okolica była
boleśnie wręcz spokojna. Tak spokojna, że po kilku miesiącach zaczynała denerwo-
wać. Nie było nic do roboty prócz wyczekiwania na wieści z Kavelina, które, kiedy
już dotarły do Tineo, były zupełnie nieaktualne. Rolf zaczął znikać, niekiedy towarzy-
szył mu Uthe. Wyprawiali się do Sacuescu i Dunno Scuttari. Elana nie znosiła dobrze
jego nieobecności. Był jej ostatnim kamieniem probierczym, niemalże jej sumieniem.
Nieobecności Rolfa stawały się stopniowo coraz częstsze i dłuższe. Ona zaś coraz
bardziej ciążyła ku towarzystwu Nepanthe, Turrana i Valthera. Nepanthe, po Rolfie
oczywiście, była najlepszym przyjacielem, jakiego miała od lat, jednak jej nieustanne
towarzystwo było męczące, bowiem zamartwiała się właściwie wszystkim. Turran za-
chowywał się jak doskonały dżentelmen, zawsze uważny i chętny do zabawiania jej.
Zaczęła się obawiać tego, co się może zdarzyć. Próbowała zbliżyć się z Gerdą, której
bazyliszkowe oko mogłoby zdławić namiętność u kota w rui. Potem Rolf i Uthe znik-
nęli. Początkowo uznała to za kolejną wyprawę, póki nie odkryła, że ich broń znik-
nęła wraz z nimi.

— Gerda, dokąd oni poszli?! — zawołała. Podobnie jak niektórzy bogowie, ta kobieta
chyba widziała nawet spadające jaskółki.

— A jak myślisz, gdzie? Do Kavelina, oczywiście. Jemu z pomocą. Przecież wróci do
domu pewnego dnia, przypominam ci, i będzie się spodziewał zastać wszystko jak zo-
stawił.

Dlaczego Rolf nie mógł zostać z nią? Czy to była sublimacja jego miłości? Czy po
prostu szukał wciąż tej włóczni, na której będzie wypisane jego imię? Jesienne liście
opadały na wybrzeże. Czy w Kavelinie już zbliżała się zima?

Tej nocy, kiedy odszedł Rolf, zasiedziała się do późna z Łzą Mimizan. Zmartwiona,
coraz częściej używała klejnotu raczej w charakterze wymówki, by nie zwracać
uwagi na inne rzeczy, niźli instrumentu sprawdzenia, jak się powodzi Bragiemu. W
pewnej chwili jednak wnętrze kamienia przykuło jej uwagę. Poświata była silna i ro-
biła się coraz silniejsza. Bragi miał kłopoty. Światło rozbłysło nagle tak jaskrawe, że

background image

na moment ją oślepiło. W tej samej chwili w sąsiednim pokoju rozległ się krzyk.

— Dzieci! — jęknęła.

Pobiegła w kierunku, skąd dochodził głos. Krzyk nie ustawał ani na chwilę. Za jej
plecami rubin barwił ściany pokoju odcieniami krwi.

Krzyczał Valther.

— Ona tu jest! — nie przestawał mówić. — Ona tu jest. Wyzwoliła swą magię...

— Kto? — wciąż pytała Nepanthe.

— Musi chodzić o Mgłę — osądził Turran. — Nikt inny nie byłby w stanie wywołać
u niego takiej reakcji.

— Ale dlaczego?

— Któż wyznaje się w intencjach Shinsanu?

— Klejnot — wtrąciła Elana. — Zanim zaczął krzyczeć, rozbłysnął tak mocno, że
niemalże mnie oślepił.

Spojrzenie Nepanthe napotkało jej wzrok. Żadna z kobiet nie wypowiedziała na głos
swoich obaw.

— Więc ona jest w Kavelinie — powiedział Turran. Potem zatonął w myślach, a Ne-
panthe i Elana uspokajały Valthera, który wreszcie zaczął zadawać w miarę normalne
pytania: „Co się stało?” oraz „Gdzie ja jestem?”

— Wszystko robi się zbyt skomplikowane — zastanawiał się na głos Turran. —
Wojna na trzy fronty... Nepanthe, przygotuj parę koni. I broń. Ja zajmę się Valtherem.

— Ale...

— Wygląda na to, że otrzymaliśmy drugą szansę. Elana, w obecnej chwili Łza jest
najcenniejszą rzeczą na całym Zachodzie. Strzeż jej dobrze. Jeśli w Kavelinie nam się
nie powiedzie, oddaj ją Varthlokkurowi.

Wszystko toczyło się tak szybko, że Elana nie miała nawet czasu, by zaprotestować.
Zanim rozsadziła ją tłumiona z konieczności frustracja, bracia odjechali. Valther
wciąż był mocno skonfundowany, jednak wydawał się zdecydowany odkupić swą
zdradę. Wraz z Nepanthe stała na balkonie i obserwowała, jak jadą w kierunku na-
brzeżnej drogi. Turran miał nadzieję dogonić Rolfa i Uthego.

Jej wzrok przyciągnęło jakieś poruszenie w ogrodzie. Nie powiedziała nic Nepanthe,
tylko wpatrzyła się uważniej w to miejsce, aż zobaczyła małego starego człowieka,
który kiwał głową do swoich myśli. Ten sam, który rozmawiał z Bragim w posiadło-
ści. W następnej chwili, szybko niczym spłoszony królik, wymknął się przez małą
boczną bramę. A dosłownie moment później aż zaparło jej dech w piersiach. Stary
człowiek dosiadający skrzydlatego konia wzniósł się w powietrze na tle tarczy księ-
życa i pomknął na wschód.

background image

DZIESIĘĆ: Rok 1002 OUI;

Domykające się kręgi

[top]

I. Ze szczęk rozpaczy

Ragnarson osunął się na kamień. Ledwie się powstrzymał, żeby natychmiast nie za-
snąć. Nordmeni pokornie oddawali swoją broń, chociaż wciąż nie do końca pojmo-
wali, co się stało. Nie potrafili uwierzyć, że pokonali ich ludzie, których uważali za
niższych od siebie.

Dla Bragiego również wszystko było niczym sen. Cała sprawa zabrała dwa tygodnie,
jakie mogłyby złamać najtwardszych ludzi, jednak udało mu się wyśliznąć ze
śmiertelnej pułapki. Wycofywał się spod Maisaku, pewien, że żywy nie opuści
przełęczy. Wrogowie czatowali przed nim i z tyłu, nie było żadnej drogi, by ich
obejść.

Uciekając, wyprzedził ścigającego go Captala i niemalże natychmiast wpadł w ra-
miona wschodnich baronów, którzy z kolei szli krok w krok za wycofującym się sir
Andvburem Kimberlinem, a potem stworzył sobie drogę w bok, z zamkniętej na
dobre, wydawałoby się, pułapki wąwozu. Przynajmniej jego wrogowie uznali pułapkę
za zamkniętą. Podczas gdy oni wynosili się ponad siebie, a on starał się sprowokować
ich do walki, jego ludzie wycięli schody w zboczu wąwozu. Zostawiwszy na dole
wszystko prócz broni, wspięli się po nich jeden za drugim. Równocześnie wraz z
garstką Trolledyngjan i Itaskian Ragnarson nękał ocalałych Shinsańczyków Captala,
uniemożliwiając im pokonanie baronów.

Bezładna, niewyobrażalna wręcz walka między pretendentami na tak ograniczonym
terenie trwała cztery dni, zanim została rozstrzygnięta. Baronowie mieli przewagę li-
czebną, Captal zaś dysponował swoimi czarami i żołnierzami fanatycznie oddanymi
jego małoletniemu pretendentowi. Ragnarson pojął, że tym razem odniósł wreszcie
decydujące zwycięstwo. Zyskał na czasie. Captal nie będzie w stanie zgromadzić no-
wych sił, zanim zima nie zamknie przełęczy. A wiosną kwestia sukcesji może być już
rozwiązana. Nadto wschodni nordmeni zostali zmiażdżeni. W chwili obecnej on oraz
Volstokin dysponowali głównymi siłami militarnymi w Kavelinie. Jeżeli będzie
działał szybko, póki zima powstrzyma obce potęgi przed wysyłaniem kolejnych fawo-
rytów, może zdoła wypełnić zadanie. I będzie mógł wrócić do Elany.

Jeśli mu Haroun pozwoli. A jakie były plany Harouna, nie wiedział.

Posłał swych ludzi po kamiennych schodach przez góry, a potem z powrotem w dół
na przełęcz za wojskami baronów. Zwierzęta i wyposażenie, które zostawił, posłużyły
za przynętę. Tamci rzucili się, by plądrować. Kapitanowie Ragnarsona, prowadzeni
przez Czarnego Kła, uderzyli na nich wściekle. Po ciężkim boju zamknęli wąwóz za
nordmenami. Bragi wraz z małym oddziałem bronił schodów, by nie dopuścić do po-
wtórzenia własnego wyczynu. W wąwozie nie było wody. Zwierzęta Ragnarsona po-
chłonęły już i tak niewielkie zapasy. Kiedy wąskie gardziele wąwozu zostały za-
mknięte, deszcz strzał uniemożliwiał całkowicie wydostanie się stamtąd. Nordmeni
nie mieli wyboru.

Oczywiście jak we wszystkich historiach i w tej można by odnaleźć znacznie więcej
— heroizm ludzi przekraczających wyobrażalne granice; natchnione dowodzenie
Czarnego Kła, Ahringa, Altenkirka oraz sir Andvbura i nieoczekiwane cechy charak-

background image

teru, wydobywające się na powierzchnię.

Ragnarson przyjrzał się sir Andvburowi. Jego początkowy osąd w kwestii chłodnego
rozeznania i kompetencji młodego rycerza znalazł potwierdzenie w czasie operacji
Kimberlina wokół źródeł Ebeler. Pod jego komendą wessończycy dobrze wypadli na
tle baronów, szczególnie podczas odrywania się od przeciwnika i odwrotu. Jednak
pierwszą rzeczą, którą tamten zrobił już po tym, jak bezpiecznie wprowadził swych
ludzi do wąwozu, było uraczenie ich wybuchem własnego gniewu.

— Obaj przywódcy sądzą, że poradzą sobie z nami później — powiedział.

— Gorzko brzmią twoje słowa.

— Bo i tak się czuję. Pułkowniku, nie żył pan z ich arogancją. Kavelin jest najbogat-
szy wśród Pomniejszych Królestw, a nie chodzi tu tylko o skarby i zasoby. Tutaj for-
tuny tkwią w ludzkich możliwościach. Ale widzisz, jak geniusze wessończyków,
siluro oraz marena dimura orzą ziemię, opróżniają nocniki i jedzą po lasach larwy
owadów. Na nic innego im się nie pozwala. Tymczasem nordmeńscy idioci prowadzą
kraj prosto ku katastrofie. Sądzisz, że to parcie dziejów zmusiło do buntu najniższe
klasy? Nie. Stało się tak z powodu wybryków mojej klasy... Ludzie tacy jak Eanred
Tarlson mogliby sprawić, by w królestwie każdy mógł żyć godnie. Ale zawsze rzuca
im się kłody pod nogi. Chyba że, jak Tarlson, zdobędą sobie łaskę królewską. To jest
nie do wytrzymania. To skandal.

Ragnarson w owym czasie nic nie powiedział na te słowa. Nie zdawał sobie sprawy,
że sir Andvbur żyje dla sprawy. Kiedy to zrozumiał, postanowił nie spuszczać z oka
tego człowieka.

Czarny Kieł i Ahring usiedli obok niego.

— Powinniśmy się stąd wynosić w diabły, zanim Shinsan pomyśli o rewanżu — po-
wiedział Haaken. — Ale w obozie nie ma jednego człowieka, który zdolny byłby
przejść milę.

— A więc i tak nie mamy wyboru, co? Czym się przejmować?

Czarny Kieł wzruszył ramionami.

— A co z jeńcami? — zapytał Ahring.

— Nie zatrzymamy ich długo. Idziemy do Vorgrebergu.

Spojrzał w górę. Niebo znowu robiło się paskudne. Od kiedy wycofał się spod Ma-
isaku, siąpiło od czasu do czasu chłodnym deszczem. Nadszedł czas, by zacząć się
martwić, jak przezimować armię. Dwa dni później, kiedy wrócił do kolumny marszo-
wej, jeden z marena dimura przyprowadził doń młodego posłańca.

— Musisz być spokrewniony z Eanredem Tarlsonem, nieprawdaż? — zapytał Bragi,
jednocześnie rozrywając królewską pieczęć.

— To mój ojciec, panie.

— Jesteś więc Gjerdrum, co? Ojciec powiedział, że studiujesz.

— Wróciłem do domu, kiedy zaczęły się kłopoty. Wiedziałem, że będzie potrzebował

background image

pomocy. Szczególnie jeśli, coś mu się stanie.

— Co? — Ale już zaczął czytać.

Rozkazy przewidywały przyśpieszenie tempa marszu do Vorgrebergu, a potem
obronę stolicy. Tarlson został ciężko ranny w bitwie z Volstokinu. Obcy najeźdźcy
znajdowali się w odległości trzydziestu mil od miasta.

— Powiedz jej, że już idę — oznajmił.

Chłopak odjechał, nawet nie zsiadłszy z konia. Ragnarson natomiast zastanawiał się,
czy zdąży na czas. Deszcz utrudni przeprawę przez rzeki na niżej położonych tere-
nach. A rany Tarlsona mogą kosztować królową utratę poparcia, jakie jej zapewniał
siłą swej osobowości. Może się skończyć tak, że zaprowadzi żołnierzy do miasta
wroga.

— Haaken! Altenkirk! Ahring! Sir Andvbur!

II. Podróżując z wrogiem

— Biada mi! Najgłupszym z głupich! — mamrotał pod nosem Szyderca, nie mogąc
przestać.

Dni spędzone w lochu rozciągnęły się w tygodnie identycznej nudy. Kirsten zapo-
mniała o nim pod naciskiem bieżących problemów. O ich stanie mógł wnioskować
wyłącznie na podstawie wyglądu swoich strażników. Zawsze ponurzy i złośliwi, sta-
wali się coraz gorsi, w miarę jak szczęście odwracało się od Breitbartha. Prawdziwe
wieści ze świata docierały tu jedynie wówczas, gdy do celi trafiał kolejny poddany.
Pewnego dnia dozorcy zniknęli. Wszystkich osiągalnych ludzi powołano do służby,
aby walczyli z perfidią Volstokinu.

Po złamaniu ich oporu Vodička odwiedził lochy. Szyderca próbował stać się zupełnie
niewidoczny w swoim kącie. Volstokinianie najwyraźniej kogoś poszukiwali. A on
miał przeczucie.

— Ten — usłyszał.

Spojrzał w górę. Wysoki, chudy, kościsty mężczyzna z szeroką blizną w poprzek po-
liczka, patrzył nań jadeitowymi oczami. Vodička. Obok niego dostrzegł drugiego
chudego mężczyznę, niższego jednak, o smagłej skórze, z wystającymi, wysoko osa-
dzonymi kośćmi policzkowymi i wielkim jastrzębim nosem. Odziany był w czerń.
Jego oczy przypominały oczy węża.

Szyderca jęknął w duchu. Shaghun.

— Hai! — Poderwał się na nogi z szerokim uśmiechem. — Wielki król przybył do
pierdla, aby uratować wiernego sługę od nędznej śmierci w lochach perfidnego
sprzymierzeńca. Breitbarth jest zdrajcą, wielki panie. Knuł spisek od samego po-
czątku...

Nie zwrócili nań uwagi.

Szyderca splunął, zagotowało się w nim, powiedział przecież jedno ze swoich naj-
większych kłamstw, a tu nic. Ludzie Vodički zakuli go w łańcuchy i odprowadzili.
Nikt nie wyjaśnił mu dlaczego. Ale mógł się domyślać. Znali go. Przysporzył El Mu-

background image

ridowi wielu, bynajmniej nie tak drobnych niedogodności. W swoim czasie udało mu
się omamić słodkimi słówkami, tudzież uprowadzić córkę tego człowieka. Kiedyś
przekonał ważnego generała, że jest w stanie pokazać mu skrót przez Kapenrung, a
potem poprowadził go w pułapkę, w której zginęła jego armia. A jednak światło dnia,
nawet oglądane przez pryzmat okowów, było słodsze niźli ciemność lochów. I w
końcu istniało przynajmniej złudzenie szansy na ucieczkę. W istocie mógł nawet
uciec. Wśród rozlicznych talentów dysponował również znajomością sztuczek po-
mocnych w ucieczce. Dostrzegł jednak przed sobą szansę, by przyczaić się na skraju
wrażej narady.

W ciągu następnych kilku miesięcy dane mu było zaznać wiele dziennego światła —
a także księżycowego, światła gwiazd oraz kaprysów pogody — kiedy volstokińska
armia niczym pijany olbrzym zataczała się po zachodnich prowincjach Kavelin.
Vodička pragnął, by jego zdobycze znajdowały się zawsze blisko, ale nie zależało mu
na ich wygodzie.

Szyderca nie czuł się dobrze w towarzystwie współwięźniów. To byli nordmeni, do-
brze urodzeni, którzy niemalże spłacili już Bragiemu okup za siebie, gdy ogarnął ich
Vodička. Sam Ragnarson zdobył sobie specjalny czarny kącik w głębi serca Vodički.
Zdołał już wcześniej splądrować większość bogactw z prowincji Ahsen, Dolusich,
Gaehle, Holtschlaw i Heiderscheid. To, co po sobie zostawił, nie zadowalało w naj-
mniejszej mierze zaciężnego żołnierza oderwanego od domu na kampanię, która nie
skończy się przed żniwami. Vodička musiał więc składać coraz większe obietnice,
aby jego armia nie rozwiała się jak dym. Szyderca żałował, że nie może porozmawiać
z żołnierzami. Szkody, jakie mógłby spowodować samym gadaniem... Ale jego
obecni strażnicy pochodzili z Hammad al Nakiru. Byli głusi na słowa, których nie
aprobował ich shaghun. Ich obecność oznaczała również zaprzepaszczenie szans na
ucieczkę.

W Echtenache i Rubbelke łupy stały się bogatsze, chociaż trzeba było za nie zapłacić
krwią. W Rubbelke, sześćdziesiąt mil na zachód od Vorgrebergu i piętnaście na pół-
noc od traktu karawan, tysiąc nordmenów stawiło czoło Volstokinu na równinie pod
Woerheide. Vodička nalegał, by jeńcy obserwowali bitwę. Jego duma wciąż cierpiała
z powodu trudności, jakie miał z pokonaniem brodu Armstead. Był znacznie bardziej
utalentowanym dyplomatą i intrygantem niźli generałem, jednak sam przed sobą nie
potrafił się przyznać do swych braków.

Tony ciała i stali starły się ze sobą długimi, grzmiącymi falami, pośród burz kurzu i
trąb powietrznych zżółkłych jesiennych liści. Miecze niczym błyskawice jaśniały w
czele burzowych chmur wojny; ziemia wchłonęła deszcz krwi, połamanych ostrzy i
ciał. Rycerze Volstokinu zaczęli oddawać pole. Rozwścieczony Vodička postanowił
rzucić w bój piechotę. Szyderca obserwował z rozkoszą i nie szczędził komentarzy
kibica. Nordmeni nie mieli własnej piechoty. Zrzuceni z koni, bez osłony pieszych,
staną się łatwą zdobyczą dla bardziej żwawych zbrojnych Volstokinu.

Shaghun poprosił Vodičkę, aby nie wysyłał piechoty. On sam zawróci falę wrogów.

Szyderca spotkał w życiu wielu czarodziei. Ten nie był żadnym waligórą, jednak jak
na człowieka, który ocalał z wczesnej antyczarnoksięskiej krucjaty El Murida, był na-
prawdę znakomity. Jeżeli można było widzieć w nim przykład umiejętności, które
Adept rozwijał w piaskach Sahel, Zachód mógł się spodziewać paru paskudnych nie-
spodzianek. Wyczarował niedźwiedzie z dymu, nadnaturalnie wielkie monstra na
brzegach sylwetek nieco mgliste, jednak zębate i pazurzaste niczym stworzenia hodo-

background image

wane wyłącznie po to, by zabijać. Nordmeni pojęli, iż w istocie są niegroźne, jednak
ich wierzchowce bez reszty dały się nabrać. Uciekły w popłochu, wiele zrzuciło
jeźdźców.

— Teraz możesz użyć swojej piechoty — powiedział shaghun.

— Biada... — wymamrotał Szyderca. — Już po mnie. Moja sytuacja najbardziej jest
beznadziejna z beznadziejnych. Nigdy mego domu nie zobaczę już.

Współwięźniowie obserwowali go z zaciekawieniem. Nigdy nie zrozumieli, dlaczego
znalazł się wśród nich. On ze swojej strony nie zrobił nic, aby ich oświecić. Nato-
miast sam dużo się od nich dowiedział. Wiedział, kto zaplanował sobie kogo zdradzić
oraz kiedy i jak, poznał najbardziej sekretne z ich zmieniających się sojuszy. Jednak
podejrzewał, iż ich knowania nie mają już dłużej żadnej mocy. Obecnie w Kavelinie
istniały tylko dwie liczące się armie — Vodički i Bragiego.

Vodička był wodzem niezdecydowanym. Dwadzieścia mil przed Vorgrebergiem roz-
łożył się obozem. Wyglądało, jakby na coś czekał. To, co nastąpiło później, nie nale-
żało do rzeczy, o których śniłby po nocach. Ze swego stanowiska przed namiotem
Vodički Szyderca przysłuchiwał się, jak król klnie na wieść o tym, że osobista
gwardia królowej, chociaż znacznie ustępująca mu liczebnością, zaatakowała go jed-
nak. W miarę jak atak z zaskoczenia rozwijał się, Vodička i shaghun kłócili się na
temat tego, dlaczego Tarlson jest tak pewny siebie. I wtedy Szyderca dowiedział się,
skąd to wydłużone oczekiwanie. Spodziewali się kolejnego powstania siluro. Ale
Tarlson z pewnością przewidział taką możliwość. Czy uwięził prowodyrów?

Szyderca podejrzewał, że Tarlson, świadomy swego położenia, postanowił polegać na
swej śmiałości i szybkości. Poprowadził swą słabo lekkozbrojną konnicę — aby jej
zanadto nie spowolniać — do mocnego i szybkiego ataku. Od początku było jasne, że
jest to tylko konny rajd poważniejszą siłą. Jednak omalże nie zmienił się w zwycię-
stwo. Ludzie Tarlsona przemknęli przez obóz, rozsiewając wokół siebie ogień i krew.
Jeden z oddziałów rozpędził bydło i konie, inny ruszył na królewski namiot. Szyderca
zobaczył Tarlsona na czele, jak pogania krzykiem swych ludzi. Jednak regularni żoł-
nierze Vodički oraz strażnicy shaghuna byli zahartowanymi weteranami.

Shaghun przykucnął w wejściu do namiotu, śpiewem zbudził do życia kolorowe
dymy. Jeżeli jakaś chwila była stosowna na jedną ze sztuczek Szydercy, to właśnie
nadeszła. Wcześniej zaczynał już desperować, że w takich warunkach nigdy nie zdo-
będzie wolności. Zaczął łamać sobie głowę. To musiało być coś, za co nie zostanie
zabity, jeśli mu się nie powiedzie. Niezbyt uprzejmy los wybawił go od kłopotu.

Pchnięcie zadane na ślepo przez umierającego włócznika przebiło tarczę Tarlsona i
ugodziło go w szczelinę napierśnika. Wessończyk spadł z siodła. Z drzewcem ułama-
nej włóczni wciąż sterczącym z ciała gramolił się na nogi. Młodzik na wielkim siwku,
prawie chłopiec, nadjechał niczym żelazna burza, odepchnął Volstokinian, wciągnął
Eanreda na siodło za sobą. Oddziały Tarlsona osłaniały ich odwrót. W ciągu kilku mi-
nut było po wszystkim; atakujący pojawili się i zniknęli niczym gorzki podmuch zi-
mowego wichru. Szyderca nie miał pojęcia, kto zwyciężył. Siły Vodički odniosły po-
ważne straty, ale ludzie królowej mogli stracić jednoczący ich symbol...

Szyderca wrócił więc na swój błotnisty tron. Jego przyszłość nie rysowała się różowo.
Przypuszczalnie w ciągu kilku tygodni umrze na zapalenie płuc.

— Niesławny koniec wielkiego bohatera niedawnej doby — oznajmił swym towarzy-

background image

szom. Rzucił obiecujące tajemnicze spojrzenie w stronę shaghuna.

III. Posiłki dla Ragnarsona

Dwustu mężczyzn dosiadających koni, kudłatych już u zarania zimy, tworzyło ko-
lumnę posiwiałych weteranów nieruchomych niczym śmierć. Chłodny wicher szarpał
ich płaszcze podróżne i zasypywał tumanami zeschłych liści, aczkolwiek na popołu-
dnie wróżył opady. Nie było wśród nich ani jednego młodzika. Spod poszczerbionych
hełmów wychodziły pasma włosów zapowiadających zimę żywota. Blizny na twa-
rzach i zbrojach szeptały o starożytnych bitwach, o których wspomnienia dziś ledwie
przetrwały w pamięci. Każdy z tej grupki twardookich, co przeżyli, mógł poszczycić
się imieniem znanym światu. Przybyli z odległych krain swej młodości, aby maszero-
wać z wolnymi kompaniami na wojny El Murida. Teraz byli ludźmi bez domów i oj-
czyzn, wędrowcami skazanymi na wieczną podróż w poszukiwaniu coraz to nowych
wojen. Przed nimi, w odległości stu jardów, poza granicą Kavelina z Alteą, stało pięć-
dziesięciu zbrojnych w barwach barona Breitbartha. Tamci byli wessończykami, żoł-
nierzami z zaciągu, którzy wciąż drapali się, gdyż swędziało ich pod nową kolczugą
— żołnierze z miana jedynie.

Rolf Preshka zakasłał w stuloną dłoń. We flegmie zobaczył plamki krwi. Ataki szar-
pały nim, aż łzy napływały do oczu. Po jego prawej Turran zapytał:

— Dobrze się czujesz?

Preshka splunął.

— Wszystko będzie dobrze.

Po lewej stronie Preshki Valther powrócił do ostrzenia miecza. Za każdym razem,
kiedy się zatrzymywali, miecz i osełka rozpoczynały swoją cichą śmiertelną pieśń.
Oczy Valthera wypatrywały czegoś za wschodnim horyzontem. Preshka pomachał
dłonią nad głową. Kolumna ożyła metalicznym życiem. Najemnicy rozproszyli się.
Tarcze i broń gotowe do walki. Chłopcy poza granicą dostrzegli ich blizny i poszczer-
bioną broń oraz ciemne otwory w miejscach oczu, za którymi pomykały cienie
śmierci. Potrafili liczyć. Zadrżeli. Ale nie wycofali się.

— Wstyd ich zabijać — powiedział Turran.

— Mordować — zgodził się Preshka.

— Gdzie są ich oficerowie? Nordmeni może będą mniej uparci.

Zgrzyt Valtherowej osełki niósł się w powietrzu, nakładając na kołysankę wiatru.
Kavelinianie zadrżeli ponownie. Rolf odwrócił się. Kilka miejsc dalej w szeregu po
jego prawej stało paru wiekowych Itaskian wciąż noszących tarcze Białej Kompanii
sir Tury'ego Hawkwinda.

— Lother. Nothomb. Wittekind. Puśćcie kilka strzał. Ale nie zróbcie nikomu
krzywdy.

Do Białej Kompanii przyjmowano tylko tych, którzy między innymi potrafili rozsz-
czepić wierzbową witkę z odległości dwustu kroków. Trzej zsiedli z koni. Z dobrze
naoliwionych pokrowców wyjęli łuki, które stanowiły ich najcenniejszy dobytek,
broń, która wyszła spod ręki Minterta Rensinga, słynnego rusznikarza. Pomruczeli
trochę, wybrali cele, sprawdzili wiatr. Trzy strzały niczym jedna pomknęły niewi-

background image

dzialne, prędko, i już trzy pierzaste drzewca wbiły się w łby lampartów w otoczeniu
broni, przedstawione na trzech wysokich tarczach. Kavelinianie zrozumieli. Niechęt-
nie złożyli broń.

Preshka zakaszlał, westchnął, dał sygnał do marszu.

Na wschód od Damhorst napotkali oddział furażerów Smokbójcy. Wychudzeni męż-
czyźni z kilkoma zabiedzonymi kurami. Spiżarnie po dwakroć splądrowanych nor-
dmenów zaczynały świecić pustkami. Smokbójca nie pozwalał jednak łupić klas niż-
szych. Od czasów Armstead Reskird prowadził kampanię partyzancką, za bazę wypa-
dową przyjmując las Bodenstead, trzymając się go nawet po tym, jak wrogowie zre-
zygnowali ze ścigania go. Stracił trzecią część stanu swych Itaskian, zastąpił ich jed-
nak znacznie większą liczbą wessończyków i marena dimura. On i Preshka połączyli
oddziały i wyruszyli traktem karawan w kierunku Vorgrebergu. Poza armią Volsto-
kinu nie było siły na tyle potężnej, by stawić im opór. Nordmeni zostali zupełnie
zmiażdżeni.

Preshka zastanawiał się, gdzie też był Bragi. Gdzieś daleko na wschodzie, jak głosiła
plotka. Za jeziorem Berberich, Lieneke i Sedlmayr ślad po nim się urywał.

Rolf narzucił szybkie tempo, chcąc za wszelką cenę unikać konfliktów. Opór był jed-
nak doprawdy skromny. Twarze mieszkańców zrujnowanych miasteczek i zamków
wyrażały całkowity brak chęci do walki. Za każdym razem wyjaśniał im, że przynosi
ze sobą pokój królowej. Jego siły rosły, w miarę jak gniewni, pokonani, pozbawieni
poczucia sensu żołnierze porzucali nordmenów i zaciągali pod sztandary królowej.
Przeszedł na południe obok Woerheide, usłyszał plotki chłopów na temat czarów.
Mroziły krew w żyłach. Co ten shaghun miał jeszcze w zapasie?

I gdzie był Haroun? Bin Yousif był co najmniej w takim samym stopniu jak inni od-
powiedzialny za wydarzenia w Kavelinie. Potrzebowali teraz jego mrocznych sposo-
bów załatwiania spraw. Ale natrafili ledwie na najsłabsze plotki. Potem nadeszły wie-
ści o akcji Tarlsona pod Vorgrebergiem oraz o słabnących siłach królowej i tłumach
zlewających ulice stolicy krwią. I wciąż żadnych wieści o Bragim, poza plotkami o
tym, że siły baronów ścigają go w głąb przełęczy Savernake.

Kiedy zwiadowcy Preshki donieśli o pierwszym spotkaniu z furażerami Volstokinu,
Rolf zwrócił się do Turrana:

— Sami nie damy rady Vodičce. — Zmierzył wzrokiem najemników. Zaciągnęli się
do niego wyłącznie na podstawie obietnic, kierując się jego reputacją. Czy będą wal-
czyć?

— Możemy trochę pomieszać mu szyki — odparł Turran. — Znieść pomniejsze siły.

Valther ostrzył swój miecz i spoglądał na wschód. Kiedy pogoda pozwalała, można
już było dojrzeć górskie szczyty.

— Zwleka już całe miesiące — zauważył Reskird. — Powinien udać się wprost do
Vorgrebergu.

— To był jego pomysł?

— Co?

— Ludzie El Murida mogli go oszukać. W ten sposób będzie tak nie lubiany, że nie

background image

będzie mógł rządzić po tym, jak go już wykorzystają. Gotów jestem się założyć, że na
boku trzymają kandydata z siluro, czekając tylko, aż ktoś pozbędzie się Bragiego.

— To pozbywanie się będzie ich trochę kosztowało — zauważył Smokbójca. — Już
raz pobił Volstokin.

— Ta hołota ma shaghuna. Pierwszorzędnego, możecie być pewni.

— Nie podjęliśmy jeszcze decyzji — wtrącił Turran.

Preshka spojrzał na niego, zmarszczył brwi. Tamten wciąż jeszcze nie wyjaśnił, co
też tak nagle skłoniło go do przyłączenia się do wyprawy.

— Pewnie zbyt wiele o nas nie wiedzą — powiedział Smokbójca. — Możemy pod-
kraść się do nich, ukryć... To jest kraj wzgórz... I od czasu do czasu częstować ich
słodkim kopniakiem. Niech przestępują z nogi na nogę, póki Vorgreberg nie zorgani-
zuje obrony. Wnioskując z tego, jak Vodička się waha, niczego nie zrobi, mając nas
za plecami.

Tak też zrobili, idąc korytarzem zniszczeń, w który nie zapuszczali się już furaże-
rowie Volstokinu. Szarego lodowatego poranka u początków zimy, pośród mżawki,
która w każdej chwili mogła przemienić się w śnieg, Preshka cisnął swe siły prze-
ciwko armii Vodički. Nie zatrzymał żadnych odwodów. Żołnierze Volstokinu nie byli
zaskoczeni. Kłopoty z Tarlsonem nauczyły ich, że należy być czujnym. Zareagowali
właściwie.

Z płucem Preshki było tak źle, że jego zdolności bojowe skurczyły się praktycznie do
zera. Chociaż zachował ogólną kontrolę nad sytuacją, zlecił Smokbójcy dowodzenie
taktyczne. Ze względu na upór, który kazał mu się przyłączyć do ataku, Turran, Val-
ther oraz Uthe Haas musieli zostać, by go strzec.

Przeklinając deszcz, który mógł zaszkodzić ich broni, itaskiańscy łucznicy wywołali
własny deszcz strzał zza pleców weteranów Preshki. Rekruci trzymali flanki, aby nie
dopuścić do okrążenia uderzenia zmierzającego wprost ku paradnemu namiotowi Vo-
dički.

Nagły atak dopadł Preshkę. Pomyślał o Elanie, o posiadłości i bólach serca, na jakie
w niej cierpiał. Czy teraz było lepiej?

Volstokinianie walczyli dzielnie, nawet jeśli brakowało im pomysłów. Ale siły
Preshki dotarły już do szeregów broniących królewskiego namiotu. Jeżeli uda się zła-
pać Vodičkę, pomyślał Rolf...

— Czary! — jęknął nagle Turran. Jak pies wystawił nos, łapiąc wiatr.

Valther postąpił podobnie, jego głowa kołysała się niczym łeb kobry w każdej chwili
gotowej uderzyć.

— Podsadźcie mnie wyżej — rozkazał Preshka. Chwilę później, kiedy jego stopy z
powrotem dotknęły zakrwawionego błota, rzekł: — Shaghun. I Szyderca, w łańcu-
chach.

— Szyderca?

— Uthe, widzisz?

background image

— Nie.

— Musimy dostać tego shaghuna. W przeciwnym razie już po nas. Smokbójca! Połóż
strzały wokół wejścia do namiotu. — Ale jego słowa utonęły w straszliwym hałasie.
— Myślę — zwrócił się do Turrana — że przyprowadziłem cię tutaj na śmierć. Atak
był błędem.

Przed namiotem zaczęły kipieć kolorowe dymy.

IV. Vorgreberg

Lało strasznie. Bicze ulewy siekły twarz i dłonie Ragnarsona. Podnoszące się z każdą
chwilą wody Spehe, która tworzyła granicę między lasem Gudsbrandal a Siedliskiem
Vorgrebergu, falami biły w jego wierzchowca, grożąc w każdej chwili porwaniem.
Drugi brzeg wydawał się zbyt nasiąknięty wodą, by można się nań wspiąć.

— Gdzie jest ten cholerny bród? — zagrzmiał na najbliższego zwiadowcę marena di-
mura.

Tamten, mimo iż drżał i siniał z zimna, tylko się uśmiechnął.

— To on, pułkowniku? Niezbyt dobry, co?

— Niezbyt dobry, Adamec.

Od tygodnia szli wytężonym marszem, dobywając z siebie resztki sił. Tysiąc męż-
czyzn rozciągniętych po bocznych krętych drogach, próbujących dotrzeć niepo-
strzeżenie do stolicy.

Jego rumak dzielnie walczył z nurtem, wreszcie ociekając wodą, wydostał się na
brzeg. Kiedy Ragnarson stanął w strzemionach, aby spojrzeć na rozciągającą się
przed nim krainę, zwierzę pośliznęło się, zaczęło zsuwać i przysiadło na zadzie. Za-
miast ryzykować, że dostanie się pod spód i utonie, Bragi skoczył w nurt powodzi.
Wynurzył się, plując i klnąc, złapał podaną lancę najbliższego żołnierza i wciągnął na
brzeg obok niego. Przed jego oczyma przemknęły obrazy głównej komnaty domu,
ciepłej, a zwłaszcza suchej, potem orla twarz Harouna. Powstał chwiejnie, przekli-
nając jeszcze głośniej niż dotąd.

— Ruszać się! — zagrzmiał. — Przed nami jest otwarty teren. Wy, ludzie! Przerzucić
tę linę. Jeżeli ktoś utonie, wasze jaja wylądują na tacy.

Spojrzał na północ, zastanowił się, jak też Haaken daje sobie radę. Czarny Kieł z
głównymi siłami i jeńcami, wędrował traktem karawan, pozostawiając jemu całość
zadań dywersyjnych. Jeźdźcy Bragiego, wyczerpani, na słaniających się wierz-
chowcach, wychodzili pojedynczo lub dwójkami z rzeki, obszarpani niczym bandyci.
Ich sztandary były postrzępione i obwisłe. Jedyną rzeczą w nich godną uwagi było to,
że zrobili, co zrobili. Żałował, iż nie może im obiecać, że ciężkie czasy się skończą,
kiedy dotrą do miasta. Ale nie, interesy w Kavelinie trudno było określić jako zała-
twione.

Ten ostatni pęd ku Vorgrebergowi przypomniał Bragiemu bardziej odwrót niźli przy-
gotowanie do natarcia. Machał do zaskoczonych wessończyków, wyglądających z
drzwi jakiejś szopy, niekiedy pozdrawiał ich w imieniu królowej. Miał ze sobą Trolle-
dyngjan, którzy ocaleli z boju, jak również najlepszych Itaskian i wessończyków. Z

background image

marena dimura wziął tylko garstkę zwiadowców. Nie będzie z nich żadnego pożytku
podczas walk ulicznych. Na horyzoncie unosiło się kilka kolumn dymu, ognie wciąż
się tliły mimo deszczu. W miarę zbliżania się do Vorgrebergu spotykali coraz więcej
grupek uchodźców obozujących na błotnistych polach. Od nich dowiedział się, że
królowa wciąż włada, jednak jej pozycja jest niepewna. Krążyła też plotka, wedle
której brała pod uwagę abdykację, aby uniknąć dalszego rozlewu krwi. To dopiero
osoba z charakterem, pomyślał Ragnarson. Wszystko, co słyszał, sugerowało jedno-
znacznie, że ta kobieta jest za dobra dla poddanych, jakich jej przyszło odziedziczyć.

A co z Volstokinem?

Uciekinierzy nie wiedzieli zbyt wiele na ten temat. Vodička obozował na zachód od
Siedliska, od dłuższego już czasu nic nie robiąc. Czekał. Na co?

Ragnarson nie zwalniał tempa. Deszcz i deszcz ze śniegiem wciąż padały. Jedna
dobra rzecz z tej pogody, pomyślał. Motłochowi nie będzie się chciało wychodzić na
ulice.

Niepostrzeżenie dotarł na przedmieścia. Pojawił się całkiem niespodziewanie i śmiał
się w głos z paniki, jaką jego pojawienie się wywołało wśród gwardzistów. Kiedy
wessoński sierżant odpowiadał na ich wezwanie, sam podjechał do murów miasta. W
bramie znowu zaskoczył żołnierzy, chowali się przed deszczem, a brama stała
otworem. Kompletne rozprzężenie, pomyślał, przejeżdżając przez nią. Dlaczego nie
zachowują czujności w czasach tak napiętych? Problemy z morale, spekulował. Roz-
pacz wywołana brakiem Tarlsona. Rosnące podejrzenia, że nic już nie zależy od tego,
co zrobią.

To się zmieni.

Dzwony nie odezwały się, póki nie dotarł do terenów parkowych wokół zamku Krief.
Kiedy bicie na trwogę podrywało miasto, zarządził:

— Zmienić sztandary.

Chorąży niosący stare poszarpane sztandary cofnęli się w szeregu. Pozostali zdjęli
pokrowce ze świeżych sztandarów symbolizujących ludzi tworzących oddział Ra-
gnarsona, podobnie jak i ze sztandarów zdobytych podczas bitew. Upewnił się, że
sztandar Sedlmayr znajduje się blisko jego. Królewski sztandar ujął osobiście.
Obrońcy zamku dotarli na umocnienia akurat w porę, by obserwować ten właśnie
fragment pokazu. Po jakiejś minucie konsternacji wpadli w euforię.

Ich spojrzenia zetknęły się w momencie, gdy wszedł na rozległy dziedziniec. Stała na
balkonie wieży. Była wysoką kobietą, bajecznie smukłą, o drobnych kościach, z dłu-
gimi złotymi włosami, które spływały zmoczone ulewą. Jej oczy miały barwę błękitu
letniego nieba w zenicie. Ubrała się w prostą, pozbawioną ozdób biel, którą deszcz
przylepiał do delikatnych krągłości...

W tej chwili wiele się o niej dowiedział, jeszcze zanim odwrócił się, by dokonać prze-
glądu unurzanych w błocie, zmęczonych, obszarpanych rzezimieszków stojących za
nim. Co ona sobie pomyśli?

W salucie opuścił trzymany przez siebie sztandar. Pozostali postąpili podobnie. Ich
spojrzenia znowu się spotkały. Przyjęła salut lekkim skinieniem głowy i uśmiechem,
który uczynił całą szaleńczą jazdę wartą włożonego wysiłku. Odwrócił się, by wy-

background image

krzyczeć rozkazy, aby był ruch w interesie. Kiedy znowu spojrzał za siebie, zniknęła.

Sytuacji politycznej można się było domyślać choćby po skromnej liczbie służby po-
magającej przy oporządzaniu zwierząt. Nigdzie nie dostrzegał smagłych oblicz siluro.
Wśród żołnierzy nordmeni należeli do rzadkości. Praktycznie dominowały słomiane
czupryny wessończyków. Jeden z nich, młodzieniec próbujący ochronić przed
zmoknięciem głowę za pomocą poły koszuli, podbiegł natychmiast.

— Bogowie! Pułkowniku, świetny czas.

— Ach, Gjerdrum. — Uśmiechnął się słabo. — Powiedziałeś, żeby się spieszyć.

— Sam wróciłem dopiero zeszłej nocy. Proszę wejść. Ojciec chce cię widzieć.

— W takim stanie?

Minęło akurat dość czasu, żeby mógł się przerazić. To był pałac królewski. W polu,
na wojnie, król był dla niego tylko zwykłym człowiekiem. W swoim leżu potężny
sprawił, że mógł zobaczyć w nim jedynie godnego pogardy zbója, na którego zresztą
wyglądał.

— Tutaj już nie obowiązują żadne formalności, panie. Królowa... jest damą, która z
pewnością zrozumie. Jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Wojna, wiadomo.

— Prowadź więc. — Zostawił zakwaterowanie, całe zamieszanie i stajnie na głowie
swoich sierżantów oraz królowej.

Tarlson umierał. Złożony w wielkim łożu wyglądał jak człowiek w ostatnim stadium
suchot. Jak człowiek, który powinien umrzeć już dawno temu, ale który jest zbyt
uparty, by odejść. Był do tego stopnia obandażowany, że nie mógł się ruszać. Ona
była tu również, w przemoczonych sukniach, ale trzymała się w zacienionym kącie.
Ragnarson skinął głową, podszedł do łóżka Tarlsona. Próbował tak manewrować, by
woda i błoto nie skapywały z ubrania na dywan.

— Słyszałem, że będziesz miał nową bliznę — zaczął.

Eanred uśmiechnął się słabo i odrzekł:

— Sądzę, że to była właśnie ta z moim imieniem. Siadaj. Wyglądasz na wyczerpa-
nego.

Ragnarson niepewnie przestąpił z nogi na nogę, zza jego pleców rozległ się głos:

— Proszę usiąść, pułkowniku. Nie ma potrzeby chronić umeblowania dla szabrowni-
ków Vodički. — Miała melodyjny głos nawet wówczas, gdy pobrzmiewała w nim go-
rycz.

— A więc w końcu przybyłeś — powiedział Tarlson.

— Zostałem wezwany.

— Często byłeś wzywany. — Uśmiechnął się Tarlson. — Ale miałeś rację. Nie mo-
gliśmy zwyciężyć, broniąc jednego miasta. Gdybym nie potraktował cię ostro, wciąż
mógłbyś ścigać baronów.

— Sądzę, że mają już dosyć... Chociaż być może nie orientuję się w najnowszych wy-

background image

darzeniach. Sytuację na południu znasz. A Wschód się poddał.

— Ach? Gjerdrum próbował mi coś takiego zasugerować, ale nie wyrażał się jasno.

— Nie marnował czasu na zadawanie dokładniejszych pytań.

— Dużo się będzie musiał nauczyć. Przybyłeś szybko. Sam?

— Z tysiącem ludzi. Reszta idzie, z jeńcami. A jak to już wcześniej powiedziałem,
wierzę w ruch.

— Tak, za Harounem bin Yousifem. Chcę o nim porozmawiać, kiedy zrobi się nieco
swobodniej. Być może twoje przybycie coś zmieni. — Ragnarson zmarszczył brwi.
— Przechwyciliśmy wiadomości od Vodički do wspólnoty siluro. Mają wzniecić bunt
jeszcze w tym tygodniu. Mam nadzieję, że teraz zastanowią się dwa razy.

Ragnarson przypomniał sobie rozlazłość żołnierzy królowej.

— Moi ludzie nie na wiele się przydadzą, jeśli wybuchnie dzisiejszej nocy. A twoi
wyglądają na takich, co nie przydadzą się do niczego.

— Co sugerujesz?

Jego rany wyssały zeń cały wigor, pomyślał Ragnarson.

— Zamknąć bramy. Użyć gwardii pałacowej do patrolowania dzielnic siluro. Ogłosić
godzinę policyjną i wymusić jej przestrzeganie. Nie będą w stanie nic zrobić, jeśli
wyłapiemy ich natychmiast, gdy opuszczą swoje domy.

— I zostawić pałac bez obrońców?

— Chcesz powiedzieć, w moich rękach? Tak. Eanredzie, wiem, że żywisz podejrze-
nia. Nie jestem pewien, skąd się wzięły. Umówmy się, że nasze cele są zbieżne.

Tarlson nie przeprosił.

— W Kavelinie człowiek staje się podejrzliwy. Nieważne. Czy twoje zamiary są
dobre, czy złe i tak jesteśmy w twoich rękach. Nie ma nikogo innego, kto byłby w
stanie powstrzymać Vodičkę.

Ragnarsonowi wcale się to nie podobało. Stawał się zbyt ważny w sprawach we-
wnętrznych Kavelinie.

— Znam warunki mojego kontraktu — oznajmił sztywno. — Będę próbował się z
niego wywiązać. Ale lojalność moich ludzi to zupełnie inna sprawa.

— To znaczy?

— Są w Kavelinie od wielu miesięcy, walczą i umierają za nie swoją sprawę. Morale
jest wysokie. Od dawna nie przegrali bitwy. Co się stanie, jeśli zechcą się czegoś
napić i nagle stwierdzą, że nie zapłacono im nawet złamanego grosza?

— Ach. — Tarlson popatrzył za plecy Ragnarsona.

— Skarbiec odłożył dla was określone kwoty, pułkowniku — oznajmiła królowa. —
Chociaż i tak powinniście być bogaci, choćby z łupów, jakie wzięliście.

background image

Ragnarson wzruszył ramionami.

— A co się stało z twoim tłustym przyjacielem? — zapytał Tarlson. — Jak sobie
przypominam, zniknął przy przeprawie promowej przez Scarlotti.

— To jest duch, który od tego czasu mnie nawiedza. Nie mam pojęcia. Posłałem go
do Damhorst. Z tego, co słyszeliśmy, wpadł w ręce Breitbartha.

— A więc obecnie może go mieć Vodička — powiedział Tarlson. — Podczas ataku
widziałem skutych łańcuchem więźniów...

— Czy nic mu się nie stało?

— Nie ma pewności, czy to był on. Tylko kątem oka zobaczyłem grubasa, który ska-
kał wszędzie i wrzeszczał. Potem dostałem włócznią.

— To on. Zastanawiam się, po co jest potrzebny Vodičce?

— Jakie masz plany?

— Nie mam żadnych. Zostałem wezwany do obrony Vorgrebergu. Nie wybiegam
myślą poza sam fakt dostania się tutaj.

— Dwa względy odgrywają rolę zasadniczą. Siluro. Vodička. Z siluro sobie obecnie
poradzimy. Jeżeli będziemy w stanie przed wiosną odesłać Vodičkę z niczym, mo-
żemy następnego lata mieć przewagę nad baronami.

— Następnego lata dopiero będziecie mieli poważne kłopoty.

— Co?

— Captal z Savernake.

— O co z nim chodzi? — Twarz Tarlsona pociemniała. Ukradkiem spojrzał za plecy
Ragnarsona.

— On ma tam w górze własną armię i osobistego pretendenta. Dziecko mniej więcej
sześcioletnie. Próbowałem go dostać, ale... — Urwał na widok uczuć galopujących po
obliczu Tarlsona.

— Ale co?

— Ma sprzymierzeńców. To szczęście, że udało nam się w ogóle wydostać. Ci lu-
dzie... to najbardziej ponurzy żołnierze na świecie.

— Były podejrzenia... Król mi powiedział... Kto? El Murid?

— Shinsan.

Szept, jakim wypowiedział te słowa, sprawił, że zapadła pełna grozy cisza, przerwana
jedynie cichym westchnieniem za jego plecami. Twarz Tarlsona stała się tak blada i
nieruchoma, że Ragnarson przeląkł się, iż tamten ma atak serca.

— Shinsan? Jesteś pewien?

— Czarny Kieł przywiezie dowody. Zbroje poległych. A dziecko... Dzieciak ćwiczy

background image

pod okiem samej Mgły. Ona była w Mai saku.

— Dziecko... Czy wyglądała dobrze? — Głos królowej wyrażał tak pełne podniecenia
zainteresowanie, że Ragnarson częściowo zwrócił się w jej stronę. Potem dodał dwa
do dwóch. Dziecko było jej... Wreszcie, jakby przez grubą warstwę waty, owo „wy-
glądała” dotarło do jego świadomości.

— Shinsan! — szepnął Tarlson.

Ragnarson znowu się odwrócił. Mimo swego stanu Eanred próbował się podnieść.
Omalże mu się udało. Potem osunął się bezwładnie, desperacko walcząc o oddech.
Krwawa piana pojawiła się na jego ustach.

— Maighen! — krzyknęła królowa. — Znajdź szybko doktora Wachtela! Gjerdrum!
Pomóż ojcu.

Kiedy chłopak podbiegł, Ragnarson podszedł do królowej. Wydawało się, jakby
miała za chwilę zemdleć. Pomógł jej wstać.

— Eanred, nie umieraj — błagała cicho. — Nie teraz. Co ja zrobię bez ciebie?

A kiedy opuściła ją rezerwa i resztki godności, Ragnarson za ich fasadą zobaczył na
mgnienie przerażoną zwykłą kobietę. Tak młodą, taką bezbronną. Nie zwracając
uwagi na brudne odzienie, przylgnęła doń rozpaczliwie, głowę przyciskając mu do
piersi.

— Pomóż mi! — błagała.

A co innego niby mógł zrobić?

V. Godzina odwetu

Szyderca uznał z początku, że ten łomot, szczęk i wrzask oznaczają, iż królewscy
wrócili, próbując wziąć niespodziewany rewanż. Był tak chory, że nawet nie chciało
mu się unieść wzroku. Czym się przejmować? Odgłosy stawały się coraz bliższe.
Przez długi czas nie zrobił nic bardziej ambitnego niźli wytarcie nosa w rękaw. Na-
tychmiast zrobiło mu się nieprzyjemnie. Odór trupa spoczywającego w odległości
pięciu miejsc na prawo od niego dawał się we znaki mimo ulewy. Tamten umarł
cztery dni wcześniej. Nikt nie zatroszczył się o to, by go usunąć.

W miarę jak wybuch powstania siluro opóźniał się, dyscyplina wśród Volstokinian
zaczynała się rozluźniać, stawali się coraz bardziej defetystycznie nastawieni. Vo-
dička i shaghun ostro się o to kłócili. Sam Vodička stał się z lekka ogłupiały i zanie-
dbany.

Żołądek Szydercy skręcił się w supeł. Te skromne porcje, które musiał zjadać, były
gliniaste i zepsute. Chwiejnie podniósł się na nogi, pociągnął za sobą najbliższego
współwięźnia, biegnąc do najbliższej, oddalonej o pięć kroków dziury w ziemi zastę-
pującej latrynę. Kiedy kucał, podciągnąwszy poły szaty do pasa, wystrzelona strzała z
plaśnięciem wbiła się w ziemię w pobliżu. Sięgnął, pośliznął się, upadł i powstał,
przeklinając. Drugi więzień odpowiedział mu również stekiem przekleństw. Umarła
już jedna czwarta z nich, a zaraza wkrótce pochłonie wszystkich — podobnie jak całą
armię Vodički. Dyzenteria była powszechna. Wśród zakutych w łańcuchy nie było
teraz przyjaciół, tylko zwierzęta warczące na siebie wzajem.

background image

Strzała była itaskiańska. Żadna z lokalnych broni nie dałaby rady tak długiemu
drzewcu. Chciało mu się krzyczeć z radości, ale nie miał sił. Tak długo rozpaczał, że
los odmawia mu sposobności, jednak poczynił niezbędne przygotowania. Wszystko
wymagało powolnej, ostrożnej pracy. Nie chciał, by ktokolwiek, a w szczególności
chętni do wkradania się w łaski strażników towarzysze, odkryli, co robi.

Pierwszy problem nastręczały łańcuchy. Prawa dłoń każdego więźnia skuta była z
lewą kostką sąsiada po prawej. On zaś od wielu dni przecierał ogniwo kawałkami pia-
skowca. Skończywszy to zadanie, z zadowoleniem zaczął rozglądać się za bronią.
Kiedy shaghun i jego kolorowe dymy pojawili się w wejściu do namiotu, Szyderca
rozerwał osłabione ogniwo i spod szaty wyciągnął najlepszy egzemplarz swojej broni.
Wykonanie procy było znacznie trudniejsze niźli przecięcie łańcucha. A każdy zaw-
sze zabawiał się tym drugim...

Miał trzy kamienie, chociaż spodziewał się, że okazji starczy na pojedynczy strzał,
zanim go pochwycą. A minęły całe lata...

Proca wykonana ze skręconych pasków materiału z jego szaty zajęczała, gdy nią za-
kręcił. Kilka par apatycznych oczu zwróciło się w jego stronę. Wypuścił pocisk.

— Biada! — jęknął.

Potrząsnął lewą pięścią, wygrażając niebiosom. Chybił o tak wiele, że shaghun nawet
nie zauważył, iż stał się celem ataku. Nikt jednak nie wydał Szydercy. Żadni smagli
strażnicy nie pojawili się, by wgnieść go w błoto. Atak był prawdziwie szaleńczy.
Muszą tam być jacyś naprawdę ostrzy wojownicy, pomyślał. Odwrócił się. Wytężając
wzrok, spróbował przebić nim ścianę deszczu, niemalże natychmiast wypatrzył Re-
skirda Smokbójcę. Poczuł nagły przypływ nadziei. Najlepsi wojownicy na tym krańcu
świata.

Jego drugi kamień zaliczył trafienie. Nie z dokładnością co do milimetra, jaką dyspo-
nował w chłopięcych latach, jednak dostatecznie blisko, by strzaskać szczękę sha-
ghuna. Żołnierz czarodziej zatoczył się, zostawiając swe dymy, wyciągnął jedną dłoń,
jakby w prośbie o pomoc. Ruszył w kierunku grupki więźniów. Szyderca zerknął na
umęczonych nordmenów. Kilku wyraźnie zaczynało zdradzać oznaki zainteresowa-
nia. Słaniając się, osłabiony chorobą, ruszył w kierunku shaghuna. Zamachnął się całą
długością łańcucha i wbił tamtego w błoto. Wciąż nikt się nie wtrącał. Jednak kilka
smagłych twarzy popatrzyło nań z miejsca, gdzie toczyły się walki. Użył sztyletu sha-
ghuna, aby szybko z nim skończyć.

— Teraz Vodička — mruknął do siebie, powstając z zakrwawionym ostrzem w dłoni.
Ponad zamieszaniem bitwy słyszał, jak Smokbójca krzyczy na swych ludzi, by zwie-
rali szeregi i wycofywali się. Nie było sposobu, żeby mógł do nich dotrzeć. — Straco-
nym — wymamrotał. — Będą mnie piekli wolno, nabitego na rożen, żaden skald nie
wyśpiewa ostatniego brawurowego czynu.

Dłonie, nieczułe niczym u młodego kieszonkowca, którym był, kiedy po raz pierwszy
spotkał Harouna na samym początku wojen, przeszukiwały ubranie shaghuna, łapiąc
wszystko, co nie było przymocowane na stałe. Potem przemknął obok tylnej ściany
namiotu, mając nadzieję zniknąć, zanim ktokolwiek zauważy, co się stało. Nordmeni
obserwowali go teraz oczyma pełnymi zazdrości i gniewu. Z wnętrza namiotu dobie-
gał gderliwy głos Vodički. Musiał być pijany lub chory. Wtedy rozległy się krzyki —
jego zbrodnia została odkryta.

background image

JEDENAŚCIE: Rok 1002 OUI;

Coraz bliżej

[top]

I. Umieranie

Śmierć najzwyczajniej nie należy do porządku dnia. Świt wstał jasny, ciepły, niebo
było niemalże bezchmurne. Do południa ulice wyschły.

— To nie w porządku — powiedział Gjerdrum, wyglądając przez okno obok łóżka
ojca. — W opowieściach zawsze nadchodzi podczas burzliwej nocy albo rankiem
ciężkim od mgieł.

Królowa siedziała obok łóżka, trzymając dłoń Tarlsona. Od wczorajszego popołudnia
nie obudził się ze śpiączki.

— Mój ojciec nazywał śmierć ostatecznym demokratą- powiedziała. Głębokie cienie
zaległy pod jej oczyma. — A także bezdyskusyjnym autokratą i wielkim melioryzato-
rem. Nikt i nic nie wywiera na niej wrażenia. Ani też nie dba w najmniejszej mierze o
to, co stosowne i właściwe.

— Matka nie przyjdzie. Zamknęła się w sypialni... Powiedziała, że nie wyjdzie z niej,
póki on nie wróci do domu. Zawsze wracał. Mógł odnieść ranę, która zabiłaby
niedźwiedzia, ale zawsze wracał do domu. W głębi duszy jednak wie, że tym razem
mu się nie uda. Próbuje przyciągnąć go z powrotem siłą wspomnień.

— Gjerdrum, jeśli jest coś... Wiesz, że ja...

— W tym pokoju zostałem poczęty. W czasach, gdy on był tylko jednym z wielu pie-
szych żołnierzy wessońskich. Na noc przedtem, zanim królewscy i gwardziści wyru-
szyli, by stawić czoło El Muridowi na przełęczy. Dlaczego nigdy się nie przeprowa-
dził? Zajął kilka innych pokojów, ale nigdy się nie przeprowadził...

— Gjerdrum!

Odwrócił się.

— Oczy. Poruszył nimi.

Tarlson otworzył oczy. Wyglądał, jakby zbierał resztki sił. Potem ochrypłym szeptem
przemówił:

— Gjerdrum, chodź tutaj.

— Nie wysilaj się tak, ojcze.

— Są pewne rzeczy, o których muszę ci powiedzieć. Ona już przyszła, ale nie mo-
głem z nią odejść. Nic nie mów. Muszę się pośpieszyć. Ona czeka. Co robi Ragnar-
son?

— Załatwia sprawę z siluro. Przespał parę godzin, potem zabrał jeden regiment i
gwardię do ich dzielnicy. Od tego czasu o niczym nas nie informuje, tylko przysyła

background image

więźniów i całe wozy broni. Przeczesuje dom po domu. Oni wrzeszczą i wierzgają.
Jednak każdy, kto protestuje, natychmiast zostaje aresztowany. Albo zabity.

— Gjerdrum, nie ufam temu człowiekowi. Właściwie nie jestem pewien dlaczego.
Być może tu chodzi o bin Yousifa. Mają ze sobą jakieś związki. Niby walczyli prze-
ciwko sobie, a podczas gdy ich pracodawcy ginęli, oni się bogacili. On zbyt wiele wie
o tym, co się dzieje. I być może pracuje dla Itaskii. Niektórzy z jego najemników to
regularni żołnierze itaskiańskiej armii. — Przez kilka minut leżał w całkowitym mil-
czeniu, zbierając siły. — To jest gra imperiów — powiedział w końcu. — A Kavelin
stanowi planszę. Gjerdrum, dałem słowo królowi. Próbowałem go dotrzymać. Przeka-
zuję obowiązek wywiązania się zeń tobie, jeśli zechcesz... Chociaż bogowie jedni
wiedzą, jak niby miałoby ci się udać. Jak tylko będziesz mógł... Powiedz matce...
Przepraszam... Mój obowiązek... Tym razem już na pewno przyszła po mnie. Gdzie
wieje zachodni wiatr... Ona zrozumie... Ja... Ja...

Powieki powoli się zamknęły. Przez chwilę Gjerdrum sądził, że ojciec zasnął. W
końcu królowa przerwała ciszę:

— Czy on?... Czy...

— Tak.

Uronili kilka łez. Oczekiwanie na nieuniknione stępiło ostrze bólu, gdy już chwila na-
deszła.

— Gjerdrum, znajdź pułkownika Ragnarsona. Powiedz mu, by przyszedł do moich
komnat. I poinformuj ministrów, że o ósmej odbędzie się spotkanie gabinetu. Nie
mów nikomu, co się tu stało.

— Pani. — Gestem dłoni wykonał niewyraźny salut. Obowiązek przynosił ulgę w
bólu.

II. Spotkanie

Ragnarson trzymał się sztywno wyprostowany, kiedy końskie kopyta stukały po
bruku pustych ulic. Należało wszystko ścisnąć żelazną pięścią. Był tak zmęczony, że
zaczynały mu się zwidywać różne rzeczy. Po każdej jego stronie jechał Trolledyngja-
nin, gotów natychmiast zareagować w razie jakichś kłopotów. Ale trudno było na po-
ważnie czegoś się spodziewać. Ludność miasta była zastraszona. Pojawiali się tylko
na mgnienie, w szczelinach między okiennymi zasłonami.

Dzisiaj Vorgreberg, jutro Siedlisko. Potem Vodička. I przed wiosną reszta Kavelina.
Trzeba zjednoczyć królestwo, żeby mogło stawić czoło Captalowi i Shinsanowi.

Pałac był opustoszały w równym stopniu co samo miasto. Mając przyzwolenie kró-
lowej, odesłał zeń każdego człowieka zdolnego do noszenia włóczni. Natknęli się na
stosunkowo nieznaczny opór, przynajmniej od chwili, gdy stało się jasne, że nie będą
żadnego tolerować. Kiedy dotarł do jej komnat, przechadzała się w środku, blada, wy-
kręcając palce. Oczy miała podkrążone.

— Eanred umarł.

Skinęła głową.

— Pułkowniku, rozpada się. Mój świat. Nie jestem silna. Wolę raczej uciec, niźli sta-

background image

wić czoło rzeczom. Eanred był moją siłą, podobnie jak wcześniej mojego męża. Nie
wiem, co teraz robić. Po prostu mam ochotę uciec...

— Dlaczego mnie wezwałaś? — Wiedział od chwili, gdy spotkały się ich oczy, że
bardziej podziwiać będzie siłę i bezpośredniość niźli kwiecistą wymowę i doskonałe
maniery. — Jestem mieczem do wynajęcia. Obcym. Całkowicie niegodnym zaufania,
tak przynajmniej sądził Eanred.

— Eanred nie ufał nikomu prócz Kriefa. Usiądź. Dostatecznie długo byłeś na nogach.

Była doprawdy zaskakującą kobietą. Nikt z rodzin panujących, kogo spotkał w swoim
życiu, nie traktował rycerza bez herbu na tarczy jak równego sobie. I żadna królowa
czy księżniczka nie zaprosiła go do swoich prywatnych komnat bez towarzystwa
przyzwoitki...

— Uśmiechasz się. Dlaczego?

— Hm? Myślałem o rodzinach królewskich. O księżniczkach. Dawno temu, w Ita-
skii... Cóż, nieważne. Z tego miejsca wydaje mi się to niesmacznym epizodem.

— Brandy?

Znowu jej się udało go zaskoczyć. Królowa usługująca człowiekowi z pospólstwa...

— Czy oni są bardzo oficjalni w Itaskii? Twój członek rodziny królewskiej?

— Zazwyczaj. Dlaczego chciałaś się ze mną zobaczyć?

— Sama nie wiem. Mam kilka pytań. A może dlatego, że potrzebuję kogoś, kto mnie
wysłucha. — Powoli podeszła do okna.

Obserwując, jak się porusza, Ragnarson pozwolił swoim myślom zapędzić się w re-
giony, które trudno było określić jako szacowne.

— Zwołałam konferencję ministrów. Albo abdykuję, albo wrócę do ojca...

— Moja Pani!

-...albo nadam ci tytuł marszałka i zrzucę cały ciężar na twoje barki. — Odwróciła
się, ich spojrzenia spotkały się.

Zgłupiał zupełnie.

— Ale... Marszałek? Przed tą wiosną nigdy nie dowodziłem siłami większymi od
batalionu. Nie. Nie pozwolą ci. Lepiej wybrać Kavelinianina...

— Komu mogę zaufać? Kto dowodził, kto nie ma żadnych kontaktów z rebeliantami?
Eanred. Ale on nie żyje. Nawet moi ministrowie obstawiali obie strony.

— Ale...

— I chociaż nienawidzę źle mówić o umarłych, Eanred nie potrafiłby sobie z tym
poradzić. Najlepszy był w roli rycerza. Jako dowódca w polu spisywał się średnio.
Król to rozumiał. — Przyniosła karafkę, nalała jeszcze brandy. — On nie był silny,
nasz król. Nie potrafił narzucić swej woli. Ale znał się na ludziach. Umiał wszyst-
kiego się dowiedzieć o danym człowieku podczas kilkuminutowej rozmowy. Wie-

background image

dział, komu można ufać, a komu nie można, i kto będzie najszczęśliwszy i najlepiej
sprawdzi się na jakim stanowisku. Żałuję, że go już nie ma.

— Musisz więc zaufać mnie, ale nie wiesz, czy możesz. Zadaj swoje pytania.

Przysunęła fotel, by móc patrzeć mu w oczy.

— Jakie są twoje związki z koroną Itaskii?

— Przyznano mi nadanie ziemskie. Nie z rodzaju dziedzicznych, wyposażonych w
półtytuł wraz z ograniczoną władzą. Armijny. Tytularny kapitan piechoty. Mam
prawo użytkować oraz dysponuję tytułem własności do uprzednio bezproduktywnego
kawałka pogranicznego terytorium w zamian za odgrywanie roli szeryfa i ochronę
granicy. Z powodów politycznych jestem obecnie na żołdzie ministerstwa wojny.
Moje zadanie polega na niedopuszczeniu, by El Murid zdobył kontrolę nad przełęczą
Savernake, a tym samym był zdolny oflankować linię Tamerice-Hellin Daimiel. Je-
stem również rzeczywistym pułkownikiem gildii, chociaż w Cytadeli nie patrzą na
mnie przychylnym okiem. Zadanie wyznaczone mi przez rząd Itaskii nie koliduje z
ustaleniami kontraktu, jaki zawarłem z tobą.

— W tej chwili. Twoje rozkazy mogą się zmienić. Coś jeszcze?

— Cóż niby? — Wzruszył ramionami.

— Król wysyłał na misje handlowe ludzi, którym ufał. Z innymi zadaniami. Dosko-
nale zdawał sobie sprawę z wagi położenia Kavelina. Ci ludzie nieprzerwanie nad-
syłali raporty. Na przykład: Tamerice nawiązało kontakty z wessończykami w Sedl-
mayr i Delhagen. Altea rozważa zajęcie Dolusichu, Vidusiuchu i Gaehle. Anstokin
planuje uczynić to samo na linii południowych prowincji Volstokinu, aż do Galmi-
ches... Zakładając, że uda nam się pobić Vodičkę.

— Jeden król zawsze próbuje skorzystać na kłopotach innego. Sprawa z Sedlmayr
jest załatwiona. Altea, jestem pewien, woli przyjaźń i współpracę od wojny o jałowe
ziemie. A Anstokin ma dziejowe prawo do większości z tych prowincji.

— Zmierzam do tego, że mamy swoich ludzi w Itaskii. Najlepszych. Kiedy twój król
tupnie nogą, ziemia trzęsie się na całym Zachodzie.

Pierwszą reakcją Ragnarsona była myśl: „I co z tego?” Potem jednak zapytał:

— Które stronnictwo?

— Przepraszam?

— Podejrzewasz Itaskię o ukryte zamiary. Chciałem wskazać na fakt, że jesteśmy po-
dzieleni. Każde stronnictwo kontroluje część rządu. Partia księcia Szarego Płasko-
wyżu jest przychylna El Muridowi. Pozostałe, zdecydowanie mu przeciwne. Ciekawe
tylko, czy twoi szpiedzy wzięli to pod uwagę.

— A ty za kim się opowiadasz?

— Książę Szarego Płaskowyżu i El Murid są moimi wrogami od początku wojen.

— Wierzę ci, pułkowniku. Ale wciąż zostaje Haroun bin Yousif. Czego on chce?

— Jesteśmy ze sobą tak blisko, jak tylko ludzie mogą być. Ale jego umysł jest niczym

background image

pudełko — jeśli w końcu uda ci się je otworzyć, to w środku znajdujesz tylko jeszcze
jedno pudełko.

— Ale nie masz najmniejszego nawet pojęcia?

— Mogę zgadywać, opierając się na geografii. On jest gotów, by wrócić na Hammad
al Nakir. Nie ma lepszej bazy do przeprowadzenia takiej operacji niźli Kavelin. Al
Rhemish znajduje się tuż za Kapenrungiem. Jeżeli uda mu się zdobyć święte miejsce,
być może doprowadzi również do restauracji. My na zewnątrz widzimy tylko fanaty-
ków. Poza Sahel poparcie dla El Murida trudno określić jako jednomyślne.

— Rozumiem. Problem. Ale taki, z którym można sobie poradzić, kiedy przyjdzie
stosowny czas. A więc on nie przewidział Shinsanu w swoich planach. — Wstała, od-
wróciła się do okna. — Miasto? Czy można je spacyfikować? Siedlisko?

— To są bitwy, których wynik mamy już w garści. Ja wybiegam myślami naprzód ku
Vodičce.

— Dobrze. Jeszcze zostało trochę rzeczy, o które chciałabym, zapytać, ale to później.
Chcę, żebyś teraz odpoczął. To jest rozkaz. Chcę, żebyś miał świeży umysł na posie-
dzeniu rady. Jeżeli zostanę... — Podeszła do niego, ujęła jego dłonie, odwróciła je
wnętrzem do góry, wpatrywała się przez chwilę uważnie, potem spojrzała mu w oczy.
— Oddaję się w te dłonie. Bądź delikatny.

III. Konfrontacje

Ragnarson miał uczucie, jakby minęło bardzo dużo czasu. Jego świadomość wahała
się na krawędzi jawy i snu. Sumienie nieprzerwanie mówiło, że od dawna już powi-
nien być na nogach i zajmować się swoimi obowiązkami, miast tego pozwalał swoim
myślom wędrować, zastanawiając się, jak duże znaczenie ośmieli się przyznać
ostatnim słowom królowej.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Wejść — warknął, podnosząc się do pozycji półleżącej. Jego komnatę oświetlała
pojedyncza świeca.

Gjerdrum wsadził głowę do środka.

— Przepraszam, że pana budzę, pułkowniku. Złapaliśmy włóczęgę. Trudno go zrozu-
mieć, ale sądzę, że mówi, iż ciebie zna.

— Hę? Grubas? Smagły?

— Wygląda, jakby kiedyś był gruby. Ale teraz jest chory. Powiedziałbym, że w ciągu
ostatnich kilku miesięcy przeżywał naprawdę ciężkie chwile.

— Gdzie on jest? Pozwól, że włożę spodnie. Czy są szansę, żebym dostał jakieś nowe
ubranie?

Gjerdrum zerknął na złachmanione niemalże szmaty, które Ragnarson próbował
wdziewać.

— Spróbuję coś znaleźć.

background image

— Królowa. Jak przeszło posiedzenie rady?

— Wciąż trwa.

— Prowadź. Gdzie on jest?

— W lochach. Uznaliśmy, że tak będzie najbezpieczniej.

To był Szyderca. Szyderca w najbardziej żałosnej kondycji. Chrapał na zasłanej
słomą podłodze.

— Otwierać — nakazał strażnikowi. — Cicho. Nie budźcie go.

Nie mogło obejść się bez sztuczki. Jak mógł powitać Szydercę, nie robiąc mu żad-
nego dowcipu. Przykucnął i połaskotał tamtego w ucho. Szyderca wyhodował sobie
wstrętną rzadką bródkę. Ragnarson delikatnie pociągnął za jej kosmyki.

— Obudź się, kochanie — powiedział piskliwym falsetem.

Szyderca uśmiechnął się, przykrył dłonią jedną z dłoni Ragnarsona. Jego czoło
zmarszczyło się w zmieszaniu — potem skoczył na nogi, gotów do walki. Bragi za-
niósł się tubalnym śmiechem, zakołysał się na piętach.

— Mam cię!

— Hai! — jęknął Szyderca, kiepsko imitując dawnego siebie. — Największy z naj-
większych szpiegów ryzykuje życie i całość członków niezwykle wszak przecież dla
świata ważnej osoby, cierpi miesiące uwięzienia, poniżenia i tortur, a wszystko to na
żądanie przyjaciela. Ledwie żywy ze zmęczenia, na skraju zapalenia płuc, z hordami
Volstokinian następującymi na pięty pokonałem trzydzieści mil przez bogów prze-
klętej krainy po tym, jak niestrasznie... nieustraszenie?... w pojedynkę pokonałem ar-
cyshaghuna towarzyszącego w charakterze wojskowego doradcy armiom Volstokinu,
shaghuna generała przybywającego prosto z soborów w Al Rhemish, tymże sposobem
ratując dupska niewdzięcznych wspólników Preshki i Smokbójcy, a w mieście, któ-
rem uratował, witają mnie skorzy do ciskania w loch tubylcy, w zbyt wielkiej pogrą-
żeni ignorancji, by rozpoznać moją przesławną osobę, a potem zrywa mnie ze snu
włochaty Trolledyngjanin o wątpliwej męskości i kwestionowalnej moralności.
Biada! W całym wszechświecie nawet cienia sprawiedliwości. Najstraszniejsze de-
mony rozpaczy ścigają mnie przez dolinę łez nazywaną życiem...

Ragnarson zagubił się w pokrętnych zwrotach tej wypowiedzi.

— Rolf jest tutaj? W Kavelinie? — Jeżeli Rolf przyłączył się do Reskirda, być może
Elana również z nim była.

— Rzekłem przecie, nie? Preshka, Rolf. Iwiańczyk. Były kapitan gildii. Lat trzydzie-
ści sześć. Dziewiętnaście lat służby, rozpoczętej w kompanii Laudera...

— Dobrze już. Przestań. Powtórz, co powiedziałeś o tym shaghunie.

Przedstawiając szczegóły swojej ucieczki, Szyderca powoli odzyskiwał werwę.

— Chodź — oznajmił w końcu Ragnarson. — Umyjemy cię, a potem obejrzy cię kró-
lewski lekarz. — Po drodze Ragnarson bombardował przyjaciela pytaniami. Każda
kolejna odpowiedź brzmiała w jego uszach jak muzyka.

background image

— Gjerdrum — powiedział, kiedy zbliżyli się do jego pokoju. — Znajdź lekarza. A
potem zbierz wszystkich oficerów w kantynie. Niech przyniosą ze sobą mapy terenu,
na którym obozuje Vodička. I chcę też zaraz tutaj moich marena dimura. Potem znaj-
dziesz mnie w komnacie rady. Jak mam się tam dostać?

— Ale nie możesz...

— No to sobie popatrz. Nic mnie chyba mniej nie obchodzi niźli okazywanie sza-
cunku bandzie tłustodupych nordmeńskich hipokrytów. Gadaj!

Niechętnie młodzieniec wskazał mu drogę.

— Przekaż moje rozkazy. Czekaj. Tak w ogóle, to która jest godzina?

— Koło północy.

Ragnarson jęknął. Śpiąc, zmarnował osiem godzin.

Dwaj strażnicy gwardii pałacowej blokowali wejście do komnaty rady.

— Zapowiedz mnie — nakazał starszemu.

— Przykro mi, proszę pana. Lord Lindwedel zostawił mi rozkazy, zgodnie z którymi
pod żadnym pozorem nie należy przeszkadzać.

— Co? Dlaczego? A jeżeli coś się stanie?

Żołnierz wzruszył ramionami.

— Mam wrażenie, że wówczas poradzą sobie z tym sami wraz z Jej Wysokością.

— Aha. — Stary wąż dowiedział się o losie Eanreda.

— Lepiej zejdźcie mi z drogi. — Zimna determinacja widoczna na jego twarzy
sprawiła, że młodszy strażnik aż przełknął ślinę.

— Nie, proszę pana — upierał się starszy. — Nie, póki nie zmienią się moje rozkazy.
— Aż pobielały kłykcie jego palców, ściskających krótką paradną pikę.

Bragi trafił go szybkim lewym prostym. Głowa tamtego odskoczyła, hełm z brzękiem
odbił się od ściany. Ragnarson schwycił drzewce piki, zbił drugiego żołnierza z nóg,
ponownie przyłożył pierwszemu i wszedł w drzwi. Nie były zamknięte ani na zamek,
ani na sztabę. Rozwarły się z głośnym łomotem.

Akurat w czas.

Siedmiu starych nordmenów otaczało królową niczym wychudłe posiwiałe wilki sar-
nie. Widać było, że płakała, najwyraźniej miała już zamiar podpisać dokument.
Triumf, który Ragnarson dostrzegł na twarzach ministrów, zanim jeszcze odwrócili
się w jego stronę, jednoznacznie dawał do zrozumienia, że słuszne były jego podej-
rzenia. Zastraszyli ją do tego stopnia, iż zamierzała abdykować. Zrobił trzy szybkie,
kroki, uderzył grotem piki na płask przez dokument. W jednej chwili odepchnął mini-
strów na boki, porwał papier, cisnął do najbliższego kominka. Lindwedel krzyknął:

— Straż!

background image

— Zamknij gębę, stary szakalu! — warknął Ragnarson, wyciągając miecz. — Albo
wytnę ci nową kilka cali niżej. — Wrócił do drzwi, zamknął je na zamek, nałożył za-
suwę. Żałował, że nie ma ze sobą kilku Trolledyngjan. Tak będzie musiał się pośpie-
szyć... — Wy, ludzie, stanąć pod tamtą ścianą. — Zajął miejsce przy boku królowej.
W jej oczach gniew wydawał się zmagać z wdzięcznością. Spojrzał groźnie na mini-
stra chyłkiem przekradającego się ku drzwiom.

— Gdybym był młodszy, wtedy bym ci...

— Wtedy twoja dupa byłaby martwa. Nie spotkałem jeszcze nordmena, który nie po-
trzebowałby pomocy w zarżnięciu kurczaka. Załatwmy całą sprawę w cywilizowany
sposób. Pozwolimy pani podjąć decyzję wedle własnej woli.

Ich wściekłe spojrzenia wróżyły kłopoty. Wkrótce rozpęta się orgia spisków mają-
cych na celu usunięcie obcego, który bronił obcej królowej.

— Jak to się stało, że wpadłeś tu akurat na czas? — wyszeptała królowa.

— Przed chwilą przybył mój przyjaciel — odparł cicho. — Z obozu Vodički.
Chciałem ci donieść, co mi powiedział. Kiedy okazało się, że mam problemy z wej-
ściem do środka, przyszło mi do głowy, że te stare sępy mogą coś knuć.

— To było aż tak ważne?

— Shaghun Vodički nie żyje, sam Vodička oszalał, natomiast jego armię zdziesiątko-
wała choroba. Ludzie dezerterują. Mój towarzysz, Smokbójca, rozlokował swoje siły
na zachód od niego, tworząc rodzaj kowadła, na którym mogę rozbić go młotem
swoich regimentów. Rano zacznę zaciskać pętlę.

— Zbyt się nadwerężasz. Zabijasz się. Powinieneś trochę odpocząć.

— Odpoczywa się między wojnami — wymamrotał. — Nie możemy popuścić.
Wciąż zbyt wiele rzeczy nie zostało jeszcze ustalonych. A sępy z Shinsanu dalej sie-
dzą na turniach Kapenrungu.

— Nie poczekasz na swojego człowieka, tego Czarnego Kła?

— Nie. Ale on wkrótce tu będzie. W każdym razie i tak nie mam zamiaru angażować
się w walkę, chcę tylko wmanewrować Vodičkę w niekorzystne położenie.

— Stosunek sił nie wygląda dobrze.

— Stosunek sił jest nieważny. Wciąż jeszcze chcesz uciec? Zrezygnować w chwili,
gdy zaświtała nam iskierka nadziei?

— Nie wiem. Nie zostałam do tego stworzona. Do intryg. Wojen.

— Obiecuję ci, że jeśli będzie to w mojej mocy, nie opuszczę cię, póki nie będę mógł
ofiarować ci najspokojniejszego kraju spośród wszystkich Pomniejszych Królestw.
Nawet gdybym musiał zostawić za sobą buntowników zwisających z każdego drzewa
niczym jabłka.

— Ale jesteś przecież najemnikiem. I masz rodzinę oraz dom, tak przynajmniej mi
mówiono.

background image

Czy w jej ostatnich słowach zabrzmiało rozczarowanie?

— Nie mam żadnego domu, póki stronnictwo Szarego Płaskowyżu dysponuje choćby
odrobiną władzy. Zaplanowane mianowanie?

— Nigdy się nie zgodzą.

— Założymy się? — Odwrócił się do ministrów. — Jej Wysokość pragnie waszej
zgody na mianowanie mnie marszałkiem Kavelina.

Kilku poczerwieniało i wybełkotało coś niezrozumiale. Lord Lindwedel wyskrzeczał:

— Nigdy! Żaden obcy cham...

— Wobec tego powiesimy was i wyznaczymy jakichś nowych ministrów.

Drzwi zatrzeszczały pod naporem dłoni. Ministrowie wyraźnie się ożywili. Ragnar-
son wiedział, że jest w stanie zaprowadzić z nimi porządek, przynajmniej tutaj, w tej
chwili, ale jak miałby trwale zniechęcić ich do wrogich działań? Rozwiązanie, jakie
wybrałby Haroun, z pewnością byłoby najprostsze. On by wszystkich wymordował.

— Nie ośmielisz się!

Na zewnątrz ludzie zabrali się do wyważania drzwi.

— Przekonajcie się. Ciąży na was zarzut zdrady. Spodziewam się, że Jej Wysokość
poprze moje słowa.

Pod ostrzami toporów zaczęły się sypać drzazgi z drzwi. Królowa lekko dotknęła jego
ramienia.

— O wszystkim zdecyduje obraz sytuacji. Cofnij się do kąta, jakbyś mnie bronił.

Wybrała. Uśmiechnął się, zrobił, jak powiedziała. Przytuliła się do jego lewego boku
w klasycznej pozie szlachetnej dziewicy szukającej ochrony u swego obrońcy. Lord
Lindwedel poddał się.

— W porządku, niech to cholera. Przygotujcie dokumenty.

Bragi dostatecznie długo pozwolił sobie trwać w przyjętej pozie, by Gjerdrum i żoł-
nierze królowej mogli pochwycić wzrokiem przelotny jej błysk. Tym właśnie sposo-
bem, nieuczciwie, zdobył sobie ich lojalność.

IV. Wyzwanie

Na ziemi zalegał śnieg warstewką niewiele grubszą niźli powłoczka szadzi, a świt
barwił go rubinem. Porywisty zimny wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew. Bragi sie-
dział na grzbiecie drżącego konia na skraju lasu, patrząc na drogę, która wiła się po
zboczu wzgórza skrywającego obóz Vodički. Wraz z nim był niepohamowany Szy-
derca oraz kilkunastu żołnierzy, wybranych spośród ludzi jego i królowej. Szyderca
dmuchał w drżące dłonie i przeklinał nagły odruch, który kazał mu się wyprawić w
pole.

Ragnarson od tygodnia chytrze wprowadzał swe wojska na pozycje, mając nadzieję
na to, że przyparty do muru Vodička podejmie decyzję kapitulacji, co pozwoli unik-
nąć strat w ludziach. Wiosną będzie potrzebował każdego żołnierza. Na północy, blo-

background image

kując drogę do Volstokinu, znajdowali się Czarny Kieł i Ahring z Trolledyngjanami
oraz Itaskianami. Sir Andvbur, który na czas jakiś przejął dowodzenie królewskimi
oraz gwardią pałacową, blokował drogi na wschód. Na południu zaległ Altenkirk z je-
denastoma setkami wessończyków i marena dimura. Las za plecami Vodički trzymali
Smokbójca i Preshka. Już od przedwczoraj wszyscy trwali na wyznaczonych pozy-
cjach. Żołnierzom zapewniono możliwość spokojnego wypoczynku przez noc i mnó-
stwo jedzenia... Tym razem postanowił się nie spieszyć. To będzie przecież kluczowa
bitwa i bardziej nawet sposób, w jaki sobie z nią poradzi, niźli samo zwycięstwo
uczyni go rzeczywistym marszałkiem Kavelina.

— Lepiej już się zbieraj — zwrócił się do Szydercy.

Grubas wbił pięty w boki nowego osiołka. Zgłosił się na ochotnika, by poszukać Ha-
rouna. Miał objechać strefę działań wojennych; można było również liczyć na to, że
będzie znał wynik bitwy, zanim minie ostatnie posterunki Smokbójcy. Wiózł także
wiadomości dla rodziny Vodički.

— Przyprowadź ją — odezwał się do drugiego ze swoich towarzyszy.

Wbrew jego radom i protestom swych zwolenników, królowa nalegała, by mu towa-
rzyszyć. W ciągu kilku minut już była u jego boku, zakutana w futra skrywające źle
dopasowaną kolczugę. Widać było, że cała aż się gotuje z podniecenia. Ragnarson
skinął głową.

— Zaczynamy.

Wbił ostrogi w boki konia. Jej wierzchowiec dotrzymał mu kroku. Oddział ruszył
dwójkową kolumną. Ragnarson czuł, jak serce łomocze mu w piersiach. Żołądek
skręcał się i ściskał. Nagle opadły go wątpliwości. Czy wybrał najlepszą strategię? Z
pewnością był to najlepszy sposób, by uciszyć plotki o tym, że unika dowodzenia z
pierwszej linii, ale... A jeśli Vodička nie przyjmie wyzwania?

Pochylił się w kierunku królowej i powiedział:

— Jeżeli rządząc, będziesz wzbudzała tyle podniecenia i uporu, ile udało ci się wy-
wołać, udając w bój, to...

Poczuł lekki nacisk jej uda na swoim. Nie miał pewności, wydawało się jednak, że jej
wierzchowiec o włos zbliżył się do jego konia. Przypomniał sobie, jak z Elaną jechali
w ten sposób, a wokół czyhały śmiertelne niebezpieczeństwa.

— Jesteś piękną kobietą — wyskrzeczał wymuszony komplement. Potem zmitygował
swoją śmiałość, mówiąc: — Nie powinnaś brać na siebie takiego ryzyka. Jeżeli we-
zmą cię do niewoli...

Spojrzała na niego i dostrzegł, iż jej twarz lekko pokraśniała. Udało mu się ją roz-
gniewać?

— Marszałku — oznajmiła. — Jestem kobietą. Szlachetnie urodzoną, królową przez
małżeństwo z człowiekiem, który już od dawna nie żyje, a dowódcą z zrządzenia
losu. Jednak dalej kobietą.

Zrozumiał. A wnioski, do jakich doszedł, były znacznie bardziej przerażające niźli
wszystko, co mogło czekać na nich po drugiej stronie wzgórza. Wjechali na jego

background image

grzbiet.

— Jesteś pewna, że posłańcy wyruszyli?

Wcześniej poprosił ją, by rozesłała rozkazy do wszystkich nordmenów, aby pod karą
banicji bądź śmierci oficjalnie potwierdzili swe hołdy lenne. Wieści o dzisiejszych
wydarzeniach będą szły trop w trop za tamtymi posłańcami, zdecydują o tym, kto zo-
stanie przekonany, a kto skazany.

— Tak. — Nieznacznie zirytowała się.

Przyjrzał się uważnie obozowi. Vodička zmienił jego ustawienie na wzór imperialny,
wzniósł okopy i wały obronne. Wieże dla łuczników były w budowie. Dwóch ataków
było mu trzeba, by pojął, że nie jest na biwaku.

— Sztandary — warknął Ragnarson przez ramię. Zostali zauważeni.

Godło rodziny Krief załopotało obok białej flagi parlamentariusza. Ragnarson prowa-
dził swój oddział, póki nie podjechali prawie na odległość strzału z dobrego itaskiań-
skiego łuku. Chwila była znakomita na to, by właśnie objawił się któryś ze zbirów
Szarego Płaskowyżu. Czekali i czekali. W końcu najbliższa brama otworzyła się. Wy-
jechali z niej jeźdźcy.

— Teraz właśnie — zwrócił się Ragnarson do królowej — jest stosowny moment,
żebyś zrozumiała różnicę między moim myśleniem a sposobem postępowania Ha-
rouna. On dałby jakiś złowieszczy znak i nasi łucznicy wystrzelaliby ich jak kaczki.
Haroun zawsze skacze od razu do gardła.

Vodički nie było w oddziale.

— Wyglądają, jakby już rok spędzili pod oblężeniem — zauważyła królowa. Przeżyła
dość lat, by pamiętać gorzkie czasy oblężenia na rodzinnej ziemi.

Ragnarson dał znak tłumaczowi. Mowa, którą na co dzień posługiwano się w Volsto-
kin, nie różniła się zbyt od języka marena dimura. Rządzące klasy używały jednak in-
nego dialektu. Skład oddziału był mieszany, włączywszy w to kilku wyższych ofice-
rów armii Volstokinu, kilku doradców od El Murida, renegatów z Kavelina oraz czło-
wieka z łukiem, który wyglądał na Itaskianina. Kavelinianin rozpoznał królową, wy-
bełkotał coś podniecony do swych towarzyszy.

— Powiedz im, że mamy interes do załatwienia z Vodičką — zwrócił się Ragnarson
do swego tłumacza. Język klas wyższych stanowiła mowa Hellińczyków.

Oficer odrzekł:

— Ja będę mówił w imieniu króla Vodički. Nie potrzebujemy tłumacza. — Posłu-
giwał się biegle itaskiańskim klas wyższych. — Jestem komandorem królewskiego
domu, seneszal sir Farace Scarna z Liolios.

— Pułkownik gildii, Bragi Ragnarson, marszałek Kavelina w towarzystwie i przema-
wiający w imieniu Jej Najwyższej Wysokości Fiany Melicar Sardyga secundo voto
Krief, królowej Kavelina, córki i sprzymierzeńca Jego Wysokości Dusana Lorimiera
Sardygo, lorda protektora Sacuescu, Ligi Bedeliariskiej, wybrzeża Auszura i Księcia
Wicekróla Ich Królewskich Mości królów Dunno Scuttari oraz Octylii. — Co
oczywiście nie znaczyło wiele, ponieważ Sacuescu było pozbawione realnej władzy,

background image

Dunno Scuttari wciąż dochodziło do siebie po wojnach, natomiast Octylia, protektorat
itaskiański, w równym stopniu podatna była na naciski przyjaciół królowej co jej
wrogów.

— Czego chcesz?

Ragnarson zadowolony był rzeczowym sposobem podejścia do sprawy ze strony sir
Farace'a. Życie spędzone na wojaczce, osądził.

— Wyzywam Vodičkę do walki jeden na jednego. I domagam się poddania jego oraz
jego sił. Pierwsze żądanie formułuję jako rycerz, drugie jako marszałek.

— Rycerz?

— Wasz król może mówić o szczęściu, sir Farace — wtrąciła królowa.

Sir Farace powiedział coś w swej ojczystej mowie. Niechętnie wszyscy prócz niego
wycofali się o sto jardów.

— Cofnij się na tę samą odległość, Dehner — rozkazał Bragi.

— Królowa również, jeśli byłbyś tak łaskaw — rzucił Farace.

Ragnarson odwrócił się do niej. Na jej twarzy zagościł upór.

— Moja Pani.

— Muszę?

— Tak sądzę.

Kiedy już zostali sami, w odległości pozwalającej na skrzyżowanie ostrzy, sir Farace
zapytał:

— Możemy mówić jak mężczyzna z mężczyzną? Nie jak seneszal z marszałkiem?

— W porządku.

— Możesz nas pokonać?

— Z łatwością. Ale zamiast tego zamorzę was głodem. Rozmawiałem z dezerterami.
Wiem, co się dzieje w obozie.

— Przeklęci obcy... Intrygi i magia. I chciwość. Zniszczyli armię i króla. — Urwał i
splunął. — Ja bym się poddał i uratował, co się da. Ale nie jestem Jego Królewską
Mością. Im słabszy się staje, tym bardziej nabiera pewności, że uda mu się skończyć
z Kavelinem, jeśli wytrzymamy do czasu, aż dostaniemy nowego czarownika z Al
Rhemish. — Znowu splunął. — Nie podda się. Będzie walczyć.

— Możesz udać wycieczkę, przejechać przez wzgórze i poddać się sam.

— Nie.

— Tak też myślałem. Jak źle z nim jest?

— Bardzo. Gdyby był zdrowy, urządziłby ci piękną bitwę. Walczył kiedyś z Tarlso-
nem na śmierć i życie. Do dziś z dumą pokazuje bliznę.

background image

— Co się stanie, jeśli go zabiję? W Volstokinie?

— Nie zauważysz zmiany. Tron przejmie jego brat, którego pokonałeś nad jeziorem
Berberich. Wojna trwa dalej.

— Jak, skoro Volstokin jest w ruinie i szaleje głód?

— Plotki są prawdziwe?

— Znam bin Yousifa.

— Po co więc ten pojedynek?

— Ta armia stanowi drobną niedogodność. Mam groźniejszych przeciwników, z któ-
rymi muszę coś zrobić. Przypuśćmy, że pojmę Vodičkę i wrzucę go gdzieś do lochu?
Będę trzymał w celi, ale nie wyznaczę okupu?

— Regencja. Przypuszczalnie Królowa Matka. Brat Jego Królewskiej Mości, Jo-
strand, nie jest dość popularny.

— A to niesławne przymierze z El Muridem?

— Martwe. Martwe jak imperatorowie w swoich grobach.

— Wobec tego uwięzienie posłuży zarówno Volstokinowi, jak i Kavelinowi.

— Może.

— A teraz podarunek wyrażający moje przekonanie, że pomiędzy nami powinien pa-
nować pokój. Anstokińczycy ruszają na wiosnę. Zamierzają zająć prowincje ponad
jeziorem Berberich, aż do Galmiches.

Sir Farace pobladł. Chciał coś powiedzieć, ale tylko skinął głową. Wreszcie rzekł:

— Oczywiście. Powinniśmy to przewidzieć.

— Nasze źródła są całkowicie pewne.

— Wierzę ci. Porozmawiam z Jego Królewską Mością, ale niczego nie gwarantuję.
Życzę szczęścia.

— Nawzajem. — Powiedział to już do pleców tamtego.

V. Walka jeden na jednego

— Cóż więc? Co powiedział? — zapytała królowa.

— Może uda się razem do czegoś dojść.

— Nie zaatakujesz?

— Nie, jeśli będzie inne wyjście.

— Ale...

— Nie wymyśliłem tej starożytnej walki dla zabawy. Wróćmy do lasu. Ten wiatr
mnie zabija.

background image

Podczas gdy pozostali konstruowali z gałęzi krzaków wiatrochron, rozpalali ognisko
oraz zajmowali się końmi i bronią, Bragi wraz z królową usiedli na zwalonym pniu
drzewa i obserwowali obóz Vodički. On szukał jakiś słabych miejsc, ona, bogowie
jedni wiedzą czego.

— Beckring — powiedział wkrótce Ragnarson. — Znajdź sir Andvbura. Powiedz mu,
że będę potrzebował kuszy, kuca lub najmniejszego z jego koni oraz cerny. — Cerny,
rasa hodowana w pobliżu niewielkiego miasta w Vorhangs, były gigantycznymi
wierzchowcami przeznaczonymi do dźwigania najciężej zbrojnych rycerzy.

— A teraz co? — zapytała królowa.

— Równoważę swoje szansę. To jest jeszcze inny sposób, dzięki któremu możesz
utrzymać się żywa w tym interesie.

— Nie rozumiem.

— Tylko wspominałem. Haroun nie jest jedynym facetem, który myśli w taki sposób.
Cała jego rasa... Czy byłabyś w stanie zabić człowieka? Gdyby on próbował zabić
ciebie?

— Nie mam pojęcia.

— Lepiej się zastanów. Lepiej być gotowym, kiedy nadejdzie czas. — Zaczął mani-
pulować przy swoich butach.

Beckring przyprowadził zwierzęta i przyniósł broń dokładnie w tej samej chwili, gdy
z obozu Vodički wyruszał oddział. Ragnarson wyjaśnił wszystko swoim ludziom,
gnając ich na miejsce spotkania. Sam dosiadał cerny, ona kuca. Ludzie tłoczyli się za
ich plecami, żeby wszystko dobrze słyszeć. Kiedy Volstokinianie przybyli bez
Vodički albo sir Farace'a, Ragnarson ustawił swojego cerny bokiem do nich, skrywa-
jąc za sobą królową na kucu. Pokazał im tylko swój bok z tarczą. Sir Farace'a zastąpił
idiota, przerażona bełkocząca ofiara jakiejś zarazy, która poraziła zarówno jego ciało,
jak i duszę. Ragnarson przewidział ten sposób postępowania. Vodička zrobił to samo
w wielu innych wcześniejszych wojnach. Nie zwracał uwagi na człowieka, skoncen-
trował się na „doradcach”. W nazbyt demonstracyjny sposób okazywali swój brak za-
interesowania. Spojrzał prosto w oczy weteranowi o jastrzębim nosie z blizną w ką-
ciku ust wyginającą je w nie znikający na chwilę nawet uśmieszek. Oczy tamtego roz-
błysły, dosłownie na ułamek chwili, dając znak człowiekowi, który miał odwrócić
jego uwagę...

Ragnarson spiął ostrogami cerny. Prawa dłoń, która już zwisała nisko, dobyła nóż zza
cholewy buta — ciśnięte ostrze wbiło się w gardło bliznoustego. Podczas gdy
wszystkie spojrzenia skupione były na Bragim, królowa, której już nic nie zasłaniało,
zwolniła bełt kuszy w pierś drugiego jeźdźca. Żołnierze jego oddziału wyciągnęli
broń i otoczyli ją. Zanim zaskoczeni Volstokinianie, nie przygotowani najwyraźniej
na zdradę swoich sprzymierzeńców, doszli do siebie, Bragi już objechał ich flankę.
Tam spotkał się z trzecim doradcą wśród ciosów mieczy, zrzucił go z konia i stawił
czoło Volstokinianom, którzy rzucili się już do ucieczki. Starcie było krótkie. Bragi
stracił jednego człowieka. Tamci stracili pięciu, zanim się poddali. Ragnarson zsiadł z
konia, zdjął topór z bojowej uprzęży rumaka, odciął głowę bliznoustego od ciała.
Podał ją idiocie.

background image

— Powiedz Vodičce, że tak właśnie grywam ze zdrajcami. Powiedz mu, że nazwałem
go tchórzem, chamskim skurwysynem wysyłającym zabójców przeciwko ludziom,
którym obawia się stawić czoło osobiście.

— Lepiej wynośmy się stąd — powiedział jeden z ludzi Bragiego.

— No. — Wgramolił się na siodło cerny.

Obserwując ludzi sir Andvbura potykających się z Volstokinianami, którzy przybyli
na pomoc swoim towarzyszom, Bragi zwrócił się do królowej:

— Wyglądasz kiepsko. On by cię zabił.

— Nie o to chodzi. Widziałam już, jak ludzie umierają... Głowa...

— Mnie również to nie sprawiło przyjemności. Ale ponure czyny niekiedy ratują lu-
dziom życie.

— Wiem. Rozumiem. Jednak nie musi mi się to podobać.

Sam czuł, że jego żołądek jest w kiepskim stanie.

Potyczki ustały. Po przeniesieniu swej uprzęży na świeżego konia Ragnarson dosiadł
go i oznajmił:

— Czas na następną fazę. — Wziął z rąk chorążego sztandar królewski i ruszył w dół
wzgórza.

Koń szedł stępa, Ragnarson badał wzrokiem teren pod jego kopytami i odległe
umocnienia obronne. Potem przeszedł w kłus, wreszcie, kiedy znalazł się na odle-
głość strzału z łuku, pomknął galopem. Zaskoczeni Volstokinianie obserwowali, jak
przemknął ponad ich wałami ziemnymi, wykrzykując obrazy pod adresem Vodički.
Kilka bezładnych strzał pomknęło w jego stronę. Jedna przemknęła mu tuż przed no-
sem. Zaśmiał się niczym jeden z oszalałych bojem berserkerów, bohaterów krainy
jego dzieciństwa. Włosy i brodę rozwiewał mu wiatr towarzyszący pędowi rumaka.
Od lat nie czuł takiego uniesienia. Zatrzymał się na odległość strzału z łuku i czekał.
Wtedy przepełniający go duch uniesienia podkusił go do następnego pokazu.
Przejechał po raz drugi, tym razem umieścił królewski sztandar na hałdzie ziemi w
pobliżu wejścia do obozu Vodički.

— Zwariowałeś! — nakrzyczała na niego królowa, kiedy wrócił po świeżego rumaka.
— Jesteś kompletnie szalony! — Ale śmiała się, a w jej oczach błyszczały inne jesz-
cze, obiecujące iskierki.

— Teraz już będzie musiał wyjść. Albo na oczach całej armii przyznać się do tchó-
rzostwa.

— Przywdzieje pełną zbroję królewską — powiedział sir Andvbur, który skorzystał z
okazji, aby zbliżyć się do królowej. — Nie dasz sobie z nim rady...

Duch w nim wciąż płonął, wypełniał uniesieniem.

— No to popatrz!

Mimo zimna pozbywał się kolejnych elementów zbroi, póki nie został w podstawo-

background image

wym trolledyngjańskim rynsztunku bojowym. Hełm, tarczę i miecz przytroczył do
uprzęży konia, potem pomknął między drzewa, gdzie zaległa w ukryciu piesza kom-
pania gwardii. Wrócił z długą piką.

— Co należy zrobić — wyjaśnił — to ich trochę nastraszyć. Kiedy widzą na własne
oczy, że jesteś łatwym mięsem, a jednak stoisz twardo naprzeciw nich i śmiejesz się,
robią się nerwowi. I popełniają błędy.

Zdawał sobie sprawę, że robi z siebie widowisko, jednak to, co dostrzegał w oczach
królowej, czyniło całkowicie niemożliwym racjonalne zachowanie. Pojechał do miej-
sca spotkania, zsiadł z konia, wbił w ziemię nowy sztandar, przeszedł jakieś dwadzie-
ścia kroków w dół stoku, przystanął i wsparł się na pice. Zagrzmiały trąby. Otworzyły
się bramy obozu. Wyjechał z nich rycerz. Tym razem Ragnarson miał przed sobą Vo-
dičkę. Wciąż nie wykonywał najmniejszego ruchu, trwał wsparty na pice. Jeździec
kłusem jeździł w tę i we w tę, zapoznając się ze stanem podłoża, potem wjechał na
grzbiet wzgórza i zatrzymał w odległości stu jardów.

Ragnarson, wpatrując się w masę mięsa i ciała ważącą pewnie z pół tony, po raz
pierwszy zwątpił. Koń był chroniony równie ściśle jak jeździec. Trwał wsparty na
pice, jakby bezgranicznie znudzony. Nie miał zamiaru się wycofywać. Vodička nie
marnował czasu na rozmowy. Obniżył grot lancy i zaszarżował. Koń królewski rósł w
oczach Bragiego, górował nad nim niczym bryła zamczyska. Ragnarson opadł na
jedno kolano, koniec piki wbił w ziemię uniósł tarczę. Czy obie trzyma dostatecznie
mocno?

Popełnił jedną, ale za to poważną pomyłkę. Lanca Vodički była dłuższa od jego piki.

Poruszył się nieznacznie, nie zdołał dokończyć manewru, zanim tamten w niego ude-
rzył. Vodička nadjechał z grotem lancy skierowanym w pierś Ragnarsona. Miał za-
miar najwyraźniej wytrącić mu z rąk pikę, a potem skończyć z nim, używając miecza.
Bragi odwrócił nieco tarczę i pchnął, aby odbić lancę. Przebiła tarczę, przechodząc
poniżej jego przedramienia. Impet uderzenia przewrócił go plecami na ziemię. Ale
jego prawe ramię i dłoń przez mgnienie pozostawały niewzruszone niczym gałąź
dębu, co wystarczyło, aby wszystko źle skończyło się dla Vodički. Grot piki wbił się
w ciało konia, tam gdzie napierśnik łączył się z blachą chroniącą bark. Siłą bezwładu
kwiczącą potworów wypchnął go w powietrze. Upadek Ragnarsona sprawił, że lanca
Vodički wbiła się w ziemię. Padający koń i wbita w ziemię lanca wyrzuciły Vodičkę
z siodła. Kiedy Ragnarson gramolił się na nogi, król Volstokinu wylądował na ziemi
z towarzyszeniem straszliwego łoskotu. Bragi w jednej chwili był już na nim, ostrze
miecza weszło w szczelinę przyłbicy.

— Poddaj się!

— Zabij mnie — stłumione, słabe, niemal niesłyszalne słowa.

Ragnarson zerknął w kierunku obozu Vodički. Jak dotąd nie wyruszyła zeń żadna od-
siecz. Szarpnięciem zerwał tamtemu hełm. Tak, złapał prawdziwą rybę. Wyprowadził
prosty cios na szczękę króla.

— Auu! — Podmuchał na kłykcie, nożem rozciął pasy i rzemienie utrzymujące zbroję
Vodički. Skończył w czas, by dotrzeć na grzbiet wzgórza tuż przed oddziałem niedo-
szłych ratowników.

— Nie jest z nim dobrze — powiedział Ragnarson do królowej, kiedy jechał w górę.

background image

— Lepiej zawieźmy go do lekarza. Do pałacu. Martwy nie będzie wart nawet złama-
nego grosza. Niech ktoś znajdzie jakieś bandaże.

Kiedy jacyś ludzie zabierali Vodičkę, królowa ujęła dłoń Ragnarsona.

— Przez chwilę myślałam...

— Podobnie jak ja sam. Któregoś dnia pewnie dorosnę. — Przyjrzał się swojemu
przedramieniu, stwierdził, że żadna z ważniejszych arterii nie została naruszona. Chi-
rurg założył mu polowy opatrunek, przez kilka dni nakazał unikać nadwerężania ręki.

— Sir Andvburze — powiedział. — Przechodzimy do następnej fazy.

Ludzie rycerza zaczęli nacierać na umocnienia.

DWANAŚCIE: Lata 1002-1003 OUI;

Komplikacje i nowe kierunki rozwoju sytuacji

[top]

I. Odzyskiwanie sił i przygotowania

Armia Volstokinu poszła w rozsypkę. Najpierw pojedynczo, potem całymi od-
działami żołnierze składali broń, a potem wyruszali w drogę powrotną do domów. W
ciągu kilku tygodni obóz całkowicie opustoszał — wyjąwszy doradców od El Murida
oraz kilku wyższych oficerów. Ragnarson wycofał się do stolicy. Czarny Kieł i Tro-
lledyngjanie zajęli się dokończeniem roboty.

Do stolicy spływały przysięgi hołdów lennych, szczególnie z prowincji, które zaznały
wojny. Z Walsokenu, Trautweinu, Orthweinu i Uhlmansieku odpowiedzi były spora-
dyczne. Z Loncaricu i Galmiches — ponure milczenie. Z Savernake nie oczekiwali
niczego, nic też nie nadeszło. Plotki ze Wschodu, wedle których skrzydlaci ludzie
unosili się na niebie w chłodne zimowe noce, błyskawicznie przenosiły się z zamku
do zamku.

Kavelin dysponował dwoma niewielkimi regionami przemysłowymi, Siedliskami
Breidenbach i Fahrig. Breidenbach dostarczało kopalin dla Galmiches, Loncaricu i
Savernake. Tam też mieściła się królewska mennica. Aby zabezpieczyć te tereny, a
także w charakterze eksperymentu Ragnarson wysłał sir Andvbura Kimberlina na pół-
noc — przez Niższe Galmiche. Fahrig nie miało znaczenia militarnego. Znajdowało
się w samym centrum bogatego w żelazo Forbecku, rudy zaś sprowadzało również z
Uhlmansieku i Savernake. Tam właśnie wytwarzano kavelińskie żelazo i stal, wyku-
wano broń i zbroje. Oba Siedliska gęsto zaludniali wessończycy. Królowa mogła się
spodziewać wśród nich poparcia.

Forbeck i Fahrig stały się przedmiotem ulubionego zimowego projektu Ragnarsona.
Zabezpieczenie ich nie tylko zagwarantuje dostawy broni, ale również doprowadzi do
rozbicia wciąż zrewoltowanych prowincji na dwa obszary. Wschodni będzie
względnie słabszy. Z Forbecku otrzymali liczne deklaracje lenne — większość od
drobniejszej szlachty, której fortuny zależały od funkcjonowania otwartych szlaków
handlowych. Wielcy posiadacze ziemscy faworyzowali pretendenta Captala.

background image

Kiedy Ragnarson studiował, rozważał wszystko w głowie, przeprowadzał manewry
wojsk na całym terenie Siedliska Vorgrebergu, wysyłał zamówienia i rekomendacje
oraz żałował, że nie dysponuje środkami komunikacji tak szybkimi jak stwory
Captala. Królowa pracowała po osiemnaście godzin dziennie, próbując odbudować
strzaskaną hierarchię władzy. Wprowadziła kary banicji i wyjęcia spod prawa, a także
instrumenty o niebagatelnym znaczeniu społecznym. Wszystkie jej propozycje natra-
fiły na ostre sprzeciwy w radzie.

Największe opory wzbudziła ratyfikacja umowy, jaką Ragnarson zawarł z radą miej-
ską Sedlmayr. Kiedy już jednak ratyfikowano traktat, Sedlmayr wysłało pułkowników
Kiriakosa i Phiambolisa, a także sześciuset arbaletników do Vorgrebergu, ogłosiło też
zaciąg na pacyfikację Walsokenu.

Kolejny edykt gwarantował niektóre z praw wolnym ludziom, w szczególności wes-
sończykom. Nawet chłopi pańszczyźniani doczekali się swoich praw. Z każdej ro-
dziny jeden syn otrzymał możliwość opuszczenia ziemi i służby dla korony. W
Kavelinie, z jego tradycjami sztywnych podziałów klasowych, było to rewolucyjne
przedsięwzięcie dla powiększenia mobilności społecznej. Chociaż nordmeni narze-
kali, niewiele mogli tu poradzić. Chaos na zachodzie doprowadził do odłączenia
wielu chłopów pańszczyźnianych od ich panów. Wielu stało się rabusiami i zbójcami.
Dzięki zastosowaniu tego instrumentu społecznego będą mogli wrócić na łono prawa.

Ludzie zaczęli spływać do Siedliska.

Wraz z prawami przyszła odpowiedzialność. Ragnarson, chytrze wprowadził do każ-
dego z dekretów koncepcję, że oto każdy człowiek jest żołnierzem broniącym samego
siebie. Każdy dorosły mężczyzna otrzymał rozkaz, by zdobyć i nauczyć się posługi-
wania mieczem. Zaskoczony był, jak łatwo udało się przepchnąć tę sprawę przez
ministrów. Mężczyźni z mieczami stali odrobinę wyżej w drabinie społecznej, prze-
stali być bezwolnymi narzędziami swych panów.

Minęły dwa miesiące. Warnecke przyłączyło się do sojuszu. Vodička stał się ponu-
rym, kwaśnym milczącym mieszkańcem wieży, którą dzielił ze służącym przysłanym
mu przez sir Farace'a. Wessończycy z Fahrig zdradzali zainteresowanie podobną
kartą, jaka została przyznana Sedlmayr. Stan zdrowia Rolfa Preshki pogarszał się, aż
w rezultacie większość czasu musiał spędzać w łóżku. Turran i Valther zniknęli. Ale
można było obserwować skutki ich działań. Zima na nizinach była nadspodziewanie
łagodna. W górach natomiast srożyła się w sposób, jakiego nie pamiętano od lat. Sir
Andvbur okupował Breidenbach. A Bragi spędzał coraz więcej czasu w polu,
musztrując swoje siły na południowo-wschodnich terenach Siedliska. Pewnego
śnieżnego poranka jego inżynierowie przerzucili most pontonowy przez Spehe do
Gudbrandsdalu. Dokonał inwazji Forbecku.

II. Pogoń za widmem

Szyderca, zwinięty w kłębek między dwoma budynkami w Timpe, pomniejszym mie-
ście Volstokinu, przeklinał pogodę i prześladujący go zły los. Od dwu miesięcy bawił
już w tym królestwie, a jeszcze nie odkrył nawet najdrobniejszej wskazówki mogącej
naprowadzić go na ślad poczynań Harouna. Najcieplejszy ślad, na który natrafił, stygł
już do jesieni. Kilka oddziałów partyzanckich dalej walczyło, jednak ważny człowiek
zniknął. Pojawił się oddział żołnierzy w łachmanach, wracający z Kavelina. Wymie-
niali gorzkie słowa z ludźmi na ulicach. Szyderca wycofał się między głębsze cienie.

background image

Po co stać się kozłem ofiarnym dla paskudnych nastrojów.

— Cóż — powiedział cicho głos spośród ciemności. — Zobaczmy, co pieski wypło-
szyły.

Jedną dłoń zaciskając na rękojeści sztyletu pod szatą, Szyderca rozejrzał się dookoła.
Nie zobaczył nikogo.

— Haroun?

— Może i tak.

— Ja przecie ścigam cię przez pół zadupia tego świata...

— Tak też słyszałem. Na czym polega twój problem?

Szyderca próbował wyjaśnić, przepatrując równocześnie ciemności. Nie dostrzegł nic
prócz nienaturalnie głębokich cieni.

— A więc czego chce Bragi? — zapytał głos dobywający się jakby znikąd. — Dobrze
daje sobie radę. Być może w końcu zostanie królem.

— Hai! Wrogowie jak dotąd obracają się w proch pod żarnami wielkiego młynarza z
północy, naszego przyjaciela, niczym mrówki stające na drodze mrówkojada. Ale
teraz nasz mrówkojad zbliża się do zwężenia dróg, gdzie czyha lew...

— O czym ty bełkoczesz? El Murid? Nie zaatakuje. Ma kłopoty u siebie w domu.

— Biada! Wszystkowiedzący syn piaskowej wiedźmy, pomiot skorpiona kopulują-
cego z osłem o rozdziawionym pysku lub może wielbłądem, spiskuje niczym mała
stara damulka Los, usta zawsze otwarte, a oczy zamknięte...

— Czegoś nie zrozumiałem. Powiedziano mi, żebym się zamknął i posłuchał w czym
rzecz.

— Hai! Mimo wszystko głupi nie jest. O nocne gwiazdy, bądźcie mymi świadkami.
Potrafi dodać dwa do dwóch. — A potem zdawkowo, marnując znacznie mniej słów
niźli zazwyczaj, opowiedział, na co natknął się Bragi na przełęczy Savernake.

— Powinienem się czegoś takiego spodziewać. Zawsze są jakieś komplikacje. Sami
bogowie chyba walczą ze mną. — A potem ze złością: — Stawię im czoło. Losom,
bogom, tronom Shinsanu. Choćby cały świat miał lec w ruinie, legiony Piekła zaś wy-
maszerowały z mórz, ja powrócę.

Była to przysięga, którą Haroun złożył, uciekając z Hammad al Nakiru tak wiele lat
temu. Ze wszystkich domów królewskich, potomków królów i imperatorów Ilkazaru
jedynie Haroun przetrwał, by ścigać sen o restauracji. On jeden był dosyć bystry,
szybki i twardy, by uniknąć strzał, kling i trucizn zabójców El Murida, aby na wygna-
niu stać się wodzem partyzanckim znanym jako Król bez Tronu.

Szyderca zdecydował, że właśnie nadszedł czas, by zadać stare, dręczące go pytanie.

— Haroun, na wypadek gdyby Los sprokurował lewą dłonią złe przeznaczenie starej
wędrownej kompanii, co ze sprawą? Nie ma żadnych spadkobierców, hej? Wodzowie
rojalistów, tak. Ponurzy starcy w mrocznych miejscach, wkładający zatrute klingi w
dłonie wrogów Harouna. Ale nie ma przecie synów istnego, by wzięli w dłonie mie-

background image

cze i ruszyli, aby zdobyć nieuchwytną koronę.

Bin Yousif zaśmiał się gorzko.

— Może. A może nie. Wybrałem drogi, po których muszę sam wędrować, sekrety nie
dzielone z nikim. Przecież jeśli umrę, co mi będzie zależało?

— Cóż. Zachowałem na taką chwilę sztuczkę lub dwie jak skąpiec. Sądzę, że czas już
ich użyć.

Szydercę, wciąż próbującego wypatrzeć coś w ciemnościach, zaskoczył znienacka na-
gły jęk dobiegający z odległości kilku stóp.

— Haroun?

W odpowiedzi usłyszał pełne strachu zawodzenie. Ciemność rozwiała się. Haroun od-
szedł. W ciągu ostatnich lat zawsze działo się to w ten sposób. Nie było już między
nimi żadnej bliskości, wspólnych prawd. Jednak Haroun wciąż odwoływał się do
przyjaźni z dawnych dni. Niepokojące odgłosy nie chciały zniknąć. Szyderca wszedł
w rozwiewającą się ciemność. Znalazł starego żebraka ledwie trzymającego się życia.

— Demony — mamrotał starzec. — Opętany przez demony.

Szyderca zadrżał zmarszczył brwi. Haroun znalazł jego, ale on nie znalazł Harouna. Z
jakiegoś innego miejsca, które mogło znajdować się gdziekolwiek, mocą czarów bin
Yousif przemawiał przez tego starucha. Więc to tak. Jego stary przyjaciel jednak stu-
diował mroczną sztukę. Z najlepszymi zamiarami, nie ma wątpliwości. Jednak cha-
rakter Harouna...

Pojawienie się kilku żołnierzy u wylotu ulicy ściągniętych zawodzeniami żebraka
sprawiło, że Szyderca musiał salwować się ucieczką. Bardzo niezadowalające, my-
ślał, a poły szat powiewały za jego plecami. Cała podróż poszła na marne. Powinien
porzucić wszystko i wrócić do Nepanthe.

III. Nocni goście

Dowodzenie armiami zimą, nawet na tak niewielką jak w Kavelinie skalę przedsta-
wiało sobą trudności niemalże nie do pokonania. Bragi przekroczył Spehe, niosąc ze
sobą racje żywnościowe na dziesięć dni. Jego wejście do Gudbrandsdalu było bar-
dziej motywowane próbą wyciągnięcia jakiejś korzyści z całej gry niźli chęcią nie-
spodziewanego dotarcia do Forbecku. Wolno pokonał las, podążając ścieżkami
uprzednio wytyczonymi przez marena dimura. Ludzie rozproszyli się, by polować.
Minęły dwa dni, zanim poza wschodni brzeg lasu wysłał patrole.

Lojalność szlachty Forbecku wydawała się odwrotnie proporcjonalna do odległości
dzielącej ich posiadłości od Vorgrebergu. Na opór natknęli się dopiero za Fahrig.
Tamtejsi nordmeni popierali pretendenta Captala.

Trolledyngjanie Czarnego Kła, dla których tutejsza zima była dosyć łagodna, radośnie
łupili miasteczka i zamki. Po trzech tygodniach Ragnarson przekazał dowodzenie
Czarnemu Kłu i wrócił do Vorgrebergu. Niewiele zdarzyło się podczas jego nie-
obecności. Złapano asasyna, z kultu Harish z Hammad al Nakiru, jak wspinał się po
murach zamku. Popełnił samobójstwo, zanim udało się go przesłuchać. Trzej mini-
strowie wtrąceni do lochów. Jej Wysokość radziła sobie ze swoimi zadaniami. Wi-

background image

dział ją przelotnie, zanim udał się na wypoczynek. Zmizerniała.

Głęboką nocą spełniło się marzenie, coś, czego pragnął i obawiał się równocześnie.
Delikatne dotknięcie sprawiło, że usiadł wyprostowany w ciemnościach. Świeca już
zgasła. Sięgnął po leżący obok niej sztylet. Dłoń spoczęła na jego piersi. Kobieca
dłoń.

— Co...? — zagrzmiał.

Ledwie dosłyszalne:

— Cii!

Położył się znowu. Zaszeleściły opadające na podłogę ubrania. Smukła nagość spo-
częła obok niego. Otoczyły go delikatne ramiona. Poczuł dotyk drobnych twardych
piersi. Głodne usta znalazł jego wargi...

Następnego ranka nie był do końca pewien, czy wszystko zdarzyło się naprawdę. Po
całym wydarzeniu nie zostały żadne ślady prócz zaspokojenia. W zachowaniu kró-
lowej zaś nic się nie zmieniło. Czy mógł to być ktoś inny? Jej pokojówka Maighen,
której rozigrane oczy od dawna już dawały do zrozumienia, jakie są jej zamiary wo-
bec niego? Ale Maighen była pulchną wessonką z piersiami niczym poduszki. Z
każdą nocą tajemnica pogłębiała się, chociaż za każdym razem przychodziła
wcześniej i wcześniej, zostając dłużej i dłużej. Tego dnia, kiedy Haaken przysłał wia-
domość o poddaniu się ostatnich buntowników Forbecku, Gjerdrum zapytał:

— A tak na marginesie, co robisz nocami?

Ragnarson zerknął z ukosa, czując, jak rośnie w nim poczucie winy.

— Martwię się bardzo. Jak można pokonać czary, nie dysponując czarami?

Gjerdrum wzruszył ramionami.

Na wszystkie pytania istnieją odpowiedzi. Czasami nie są przyjemne; czasami wa-
runki rozwiązania zagadki potrafią człowieka unieszczęśliwić. Tak właśnie było w
przypadku nocy, gdy Bragi rozwiązał tajemnicę tożsamości swej kochanki.

Pierwszy wrzask ledwie przeniknął przez szalejące w nim namiętności. Drugi,
urwany nagle, szarpnął nim niczym pazur demona. Dochodziły z komnat królowej.

Schwycił swą broń i nagi pomknął korytarzem. Strażnicy przed komnatami królowej
leżeli bezwładnie na posadzce. Krew skapywała przez krawędź galerii na posadzkę
poniżej. Ragnarson runął na drzwi, sforsował zamek, przebił się do wnętrza. Wpadł
do królewskiej sypialni akurat na czas, by pochwycić człowieka, który próbował rzu-
cić się przez okno. Pięścią zdzielił tamtego w skroń, pozbawiając przytomności. Od-
wrócił się do łoża królowej. Maighen. A nad nią, przyciskając pięść do ust, królowa
we własnej osobie, naga. Z gardła Maighen wystawała rękojeść sztyletu.

Nie bacząc na sytuację, spojrzeniem przemknął po jej ciele, które dotąd znały tylko
jego dłonie. Poczerwieniała.

— Włóż coś na siebie — rozkazał. Schwycił koc, owinął go wokół bioder, wrócił do
ciała Maighen.

background image

Nie było żadnej nadziei.

Wszedł Gjerdrum w towarzystwie trzech gwardzistów.

— Zamknijcie drzwi — nakazał Ragnarson. — Nie wpuszczajcie nikogo. Ani nie wy-
puszczajcie. Wy, ludzie, pilnujcie tego faceta, tam. Gjerdrum, każ zamknąć bramy
miasta. Nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi, póki nie powiem inaczej.

Wszystko wyglądało, jakby Maighen spała w łożu królowej, a asasyn po prostu pró-
bował ją zadusić. Wyrwała mu się, wrzasnęła i otrzymała od spanikowanego
pchnięcie sztyletem. Odwrócił się znowu, spostrzegł, że Gjerdrum wciąż stoi w miej-
scu.

— Myślałem, że ci mówiłem... Czekaj, Gjerdrum, nie pozwól, żeby się dowiedziano,
kto zginął. Niech myślą, że to była Jej Wysokość. Zobaczymy, kto będzie próbował
wykorzystać sytuację. Ale wspomnij, że złapaliśmy zabójcę.

Gjerdrum zmarszczył brwi, skinął głową, wyszedł.

— Wy, ludzie — Ragnarson zwrócił się do gwardzistów — na jakiś czas wychodzicie
z obiegu. Nie chcę, żebyście z kimkolwiek rozmawiali. Zrozumiano? — Skinęli gło-
wami. — W porządku. Ty obserwuj drzwi. Nikt nie wchodzi do środka. Nikt. — Od-
wrócił się do królowej i powiedział cicho: — Przemknij do moich kwater. Nie po-
kazuj się nikomu.

— Co masz na myśli?

— Dobrze wiesz co. Przejście, z którego korzystałaś. W przeciwnym razie ci dwaj w
korytarzu, rozpowszechnialiby plotki. Bądź grzeczną dziewczynką i zmykaj.

Zabójca doszedł do siebie. Był wessończykiem ledwie na tyle dorosłym, by wyhodo-
wać sobie brodę. Amator, który spanikował i który teraz był chętny do współpracy.
Ale nie miał pojęcia, kto go wynajął, chociaż potrafił podać niedoskonały rysopis
swego rozmówcy.

Bragi obiecał mu, że jeśli pomoże schwytać swego szefa w pułapkę, będzie mu wolno
udać się na wygnanie. Młody tylko jedną rzecz wiedział na pewno. Został wynajęty
przez nordmena. Ragnarson błyskawicznie wyciągnął wniosek.

— Jeżeli się dowiedzą, że cię złapaliśmy, będą próbowali cię zabić...

— Przynęta?

— Właśnie.

— Ale...

— Jedyną alternatywą jest randka z katem.

IV. Robactwo wewnątrz

Wraz z zabójcą w celi znajdowało się czterech ludzi. Dwaj byli prawdziwymi
więźniami. Jeden był szpiegiem, którego nasłano, by ich obserwował. Tym ostatnim
był Rolf Preshka. Plotki o zabójstwie królowej rozbiegły się niczym zające ścigane
przez ogary, grożąc zniweczeniem wszystkiego, co dotąd zostało osiągnięte. Głowy

background image

spiskowców pochylone ku sobie...

Praktycznie nikt nie chciał zaakceptować sukcesji na rzecz księcia korony Gaia-Lan-
gego, który został przeniesiony w bezpieczne miejsce do swego dziadka do Sacuescu.
Ragnarson oczekiwał, że pracodawcy zabójcy będą działać szybko. Nie rozczarowali
go. Tuż przed świtem trzej ludzie zakradli się do celi, gdzie leżeli Rolf z młodym.
Jednym z nich był nocny dozorca. Towarzyszyli mu żołnierz i nordmen. Rolf zdławił
napad kaszlu, kiedy klucz zazgrzytał w zamku. Uznał, że nie poradzi sobie z nimi.
Byli zdrowi, uzbrojeni, Bragi zaś chciał ich mieć żywcem. Jednak Ragnarson znajdo-
wał się w pobliżu. Wykorzystując informacje, które siłą prawie musiał wyrwać z kró-
lowej, tajemnymi przejściami przeprowadził gwardzistów z jej komnat do kancelarii
więziennych dozorców. Patrzył, jak żołnierz i nordmen przyszli do dozorcy, widział,
jak złoto zmienia właściciela. Teraz, słysząc stłumiony przez odległość szczęk klu-
czy, poprowadził gwardzistów ukrytymi drzwiami. Broń zazgrzytała w mroku po-
niżej. Bragi dał dwu ludziom znak, by poszli drugą stroną, trzeci miał strzec drzwi do
lochu. Kiedy doszli do celi, krzyknął na cały glos:

— Poddaj się!

Preshka i chłopak cofnęli się do kąta. Szpieg i więźniowie już leżeli nieżywi. Nor-
dmen wściekle zaatakował Rolfa. Dozorca podniósł dłonie. Żołnierz na moment wy-
dawał się rozdarty między powinnościami. Potem on również rzucił broń. Bragi wy-
pchnął ich z celi. Razem z Rolfem i młodzikiem obezwładnili nordmena, który próbo-
wał popełnić samobójstwo, nadziewając się na miecz.

— Na schody — warknął Ragnarson.

Odgłosy walki dochodziły teraz również z pomieszczenia dozorców. Niedoszli za-
bójcy zostawili, jak widać, własną straż tylną, za drzwiami lochu. Gwardziści wrócili
z jeszcze jednym żołnierzem. Obaj pojmani, zauważył Ragnarson, pochodzili z kom-
panii niedawnego zaciągu. Zamknął żołnierzy i dozorcę razem z ciałami zabitych.
Nordmena i zabójcę z zawiązanymi oczyma i związanymi rękami zabrał tajemnym
przejściem do swoich apartamentów.

— Ach, sir Hendren z Sokolic — oznajmiła królowa z fałszywą słodyczą, kiedy Bragi
zdjął tamtemu opaskę. — A więc chciałeś, abym umarła. A ja uważałam cię za lojal-
nego rycerza. — Wymierzyła mu paskudny policzek. — Nigdy w życiu nie wi-
działam jeszcze tylu tchórzy chętnych do wbijania noża w plecy. Kavelin jest chyba
zarażone.

Mężczyzna zbladł. Ujrzał przed sobą swoją śmierć, wciąż jednak stał wyprostowany i
milczący.

— Tak, żyję. Ale ty możesz niedługo pożyć. Chyba że mi powiesz, kto kazał ci wy-
nająć chłopca.

Sir Hendren nie odezwał się ani słowem.

— A więc będziemy musieli to zrobić w bardziej nieprzyjemny sposób. — Bragi ci-
snął nordmena w fotel, zaczął wiązać jego nogi.

— Co...? — zaczęła królowa..

— Wykastruję go.

background image

— Ale...

— Jeżeli nie masz ochoty na to patrzeć...

— Miałam właśnie zamiar powiedzieć, że on jest człowiekiem lorda Lindwedela.

— Jesteś pewna?

— Równie pewna jak tego, że Eanred był człowiekiem Kriefa.

— Czy to prawda? — zapytał sir Hendrena.

Rycerz spojrzał nań wściekle.

— Wrócę za kilka minut. — Bragi podał królowej sztylet. — Użyj go, jeśli będziesz
musiała.

Poszedł prosto do apartamentów Lindwedela. Tak się złożyło, że zarzuty królowej
znalazły natychmiastowe potwierdzenie. Lindwedel, który przed południem podnosił
się z łoża tylko w najbardziej poważnej sytuacji, nie spał, był ubrany i odbywał kon-
ferencję. Po zwyczajowych grzecznościach, zapytał:

— Co mogę dla ciebie zrobić, marszałku?

Wymagało to sprzedania tamtemu zupełnie niesamowitego kłamstwa godnego Szy-
dercy w jego najwyższej formie, ale udało mu się przekonać spiskowców, że powinni
przyjść do jego apartamentów. Dał do zrozumienia, że są pewne sekrety, które udało
mu się odkryć podczas piastowania tytułu, oraz że chce z nimi omówić warunki
przejścia wraz ze swymi oddziałami pod ich sztandary.

Królowa, jak się zorientował, przewidziała jego posunięcie. Ukryła się wraz z mło-
dym zabójcą. Sir Hendren został zakneblowany, przysunięty wraz z fotelem pod
ścianę i przykryty prześcieradłem niczym bezużyteczny mebel.

— Ach — oznajmił Bragi z zadowoleniem.

Ministrowie spojrzeli na niego skonsternowani. Stał obok drzwi, kiedy gromadzili się
w środku. Królowa wyszła z ukrycia. Ragnarson zachichotał, widząc nagłą bladość
wypełzającą na oblicza nordmenów.

— Witam was, moi lordowie — powiedziała. — Zadowolona jestem, że mogliście się
do nas przyłączyć. — Dała znak.

Zabójca podszedł do sir Hendrena i zdjął prześcieradło. Lindwedel rzucił się w kie-
runku drzwi.

— Mam cię znowu — powiedział Bragi.

— Lindy, Lindy — zaczęła królowa. — Dlaczego musiałeś wplątać się w to
wszystko?

Trzymając się sztywno i próbując zachować resztki godności, Lindwedel nie odpo-
wiedział. Inaczej wszak zachowali się jego współspiskowcy. Jeden przez drugiego
wypaplali nawet najdrobniejsze fragmenty intrygi. Wciąż jeszcze paplali, kiedy cią-
gnięto ich przed trybunał. Nazwiska strumieniami wylewały się z ich ust, zdradzając
rozległą konspirację. Konspiratorzy, i ci milczący, i ci wymowni, w południe następ-

background image

nego dnia wciąż mieli oblicza pełne konfuzji, kiedy opadał topór kata. Niczego nie
rozumieli. Ragnarson symbolicznie wybrał wessończyka, by ten przywdział czarny
kaptur.

Lekcja nie poszła na marne. Nastał nowy porządek. Maski opadły, a pogardzani wes-
sończycy stali się jawną siłą wspierającą koronę.

Spodziewał się, że nastanie kres nocnych wizyt. I przez trzy noce tak właśnie było.
Jednak czwartej powróciła. Obudziła go i tym razem nie zgasiła świecy.

TRZYNAŚCIE: Lata 1001-1003;

Ślepi w swej niegodziwości trwają w swym

szaleństwie

[top]

I. Obserwuje pod osłoną ciemności

I jeszcze jeden raz skrzydlaty człowiek przybył do zamku Krief, tym razem bezsze-
lestnie spływał lotem ślizgowym spod zachmurzonego nieba przez bezksiężycową
noc. Aż do głębi swej istoty obawiał się, że ludzie będą na niego czekać z chłodną
stalą w dłoniach, gotowi uwolnić jego duszę. Okazało się, iż jedyny żołnierz, jakiego
dostrzegł, spał na swym posterunku na murze obronnym. Nie zauważony przemknął
przez otwarte okno. Z sercem bijącym jak młot, z na poły wyciągniętym kryształo-
wym sztyletem przekradał się wśród mrocznych korytarzy. Charakter jego misji był
tym razem znacznie bardziej śmiały i niebezpieczny niźli w którymkolwiek z dwu po-
przednich przypadków. Tym razem naprawdę kusił Losy.

Po dwakroć musiał użyć maleńkiej różdżki, która dała mu dama jego Pana. Należało
tylko wycelować ją i ścisnąć, a wtedy cienka fioletowa linia dotknie celu. Wartow-
nicy zasną. Za pierwszym razem omal nie zemdlał. Kiedy jednak stanął przed
człowiekiem, stwierdził, że jego oczy wciąż są otwarte, ale nie widziały niczego.
Trzęsąc się i wzdychając, Shoptaw ruszył ku celowi swej misji.

Nie była to łatwa sztuka odnaleźć pomieszczenie, gdzie Krief odbywał swoje tajne
narady. Pan odwiedził zamek Krief tylko raz, w dniu poprzedzającym ostatnią wizytę
Shoptawa. Ich wiedza o wnętrzach zamkowych pochodziła od ludzi, których Pan
zwerbował, aby pomogli Kiki zrealizować jej roszczenia do tronu. Żaden z nich nie
był zausznikiem króla. Wiedzieli o istnieniu pomieszczenia, ale nie znali jego poło-
żenia. A więc Shoptaw musiał zawierzyć własnemu osądowi. Cieszyło go, że Pan po-
kłada w nim takie zaufanie, jednak obawiał się, iż mogło ono zostać źle ulokowane.
Wiedział, że nie jest tak inteligentny jak normalni ludzie... Jak zawsze jednak upo-
rczywie dążył do wykonania zadania, dla swej przyjaciółki Kiki, dla Pana. Znalazł
wreszcie prosto urządzony niewielki pokój na końcu wąskiego przejścia, wiodącego z
paradnego pomieszczenia. Wyglądało, że to ten.

Uważnie zrewidował pokój, nadnaturalnie wrażliwymi koniuszkami palców szukał
mechanizmów ukrytych w ścianach. Znalezienie tajemnych drzwi zabrało mu trzy go-
dziny. Modląc się, by nikomu nie zechciało się wkrótce z nich skorzystać, wśliznął
się do środka. Przejście, które się za nimi otworzyło, było wręcz stworzone do jego

background image

celów. Biegło wzdłuż trzech ścian komnaty i wyposażone było w niewielkie otwory
pozwalające wszystko widzieć i słyszeć. Dawno nie wzniecany niczyimi stopami kurz
zaścielał posadzkę — obiecujący znak. Zdjął z pleców niewielki tobołek, tylko tyle
był w stanie przenieść, i przygotował się na długie oczekiwanie.

Wybrał właściwie. Ale przez długi czas nie dowiedział się niczego, co mogłoby za-
interesować Pana. Potem nastąpił przełom, którego wyczekiwał z utęsknieniem. Wie-
dział o tym już w chwili, gdy drzwi od komnaty otworzyły się, budząc jego czujność.
Dotarł do judasza akurat w czas, by dostrzec szczupłego smagłego mężczyznę, który
w ślad za królem wszedł do środka. Nie rozpoznał tego człowieka. Był nowy, obcy.

Tamten przemówił otwarcie.

— Jej Królewska Mość będzie potrzebowała zwolenników nie obciążonych politycz-
nie.

— Kwestia, którą poruszyłeś w swoim liście.

— Żaden z twoich nordmenów się do tego nie nadaje.

— Dysponuję jeszcze królewskimi i gwardią. Ich lojalność nie podlega dyskusji.

— Być może. Ale mówimy o czasach, kiedy ciebie już nie będzie, byś mógł tę lojal-
ność wyegzekwować.

Król, pomyślał Shoptaw, był zmęczonym starym człowiekiem. Niszcząca choroba po-
woli go pożerała. Długo nie pożyje. Na jego twarzy często widać było nękający go od
środka ból.

— Proszę nie przekraczać granic dobrego smaku, panie.

— Miałeś dość czasu, żeby się samemu przekonać. Przeprowadziłeś odpowiedni wy-
wiad. Wiesz, że takt nie jest moją mocną stroną.

— Nie jest. Jednak raporty świadczyły ostatecznie, biorąc pod uwagę wszystkie za i
przeciw, na twoją korzyść.

Smagły mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie co Shoptawowi nasunęło myśl o głod-
nym lisie.

— Prawdą jest, że potrzebuję kogoś. Prawdą jest, że twoja propozycja brzmi nieźle.
Lecz jednak wciąż się waham. Twoją specjalnością jest wojna partyzancka. Jak Fiana
mogłaby cię wykorzystać? Nie jesteś w stanie powstrzymać baronów od zajęcia Vor-
grebergu. Wtedy stracisz pracę... Poza tym wciąż otwarte pozostaje pytanie, co na
tym zyskasz.

— Dobrze. Odrobiłeś swoje zadanie domowe. Nie mam zamiaru osobiście zajmować
się obroną królowej. Dla tego zadania przewiduję pewnego utalentowanego dżentel-
mena, obecnie emerytowanego w Itaskii. On poprowadzi klasyczną kampanię.
Większość z uzgodnień została już zawarta. Kiedy sfinalizujemy kontrakt, zacznę
zbierać swoje regimenty.

— Tak, nie ma wątpliwości. Od lat już wtykasz swój nos w sprawy Kavelina. Spędzi-
łeś mnóstwo czasu wśród marena dimura, jak słyszałem. Co znowu prowadzi nas do
pytania o twój interes w całej sprawie.

background image

— Mógłbym cię okłamać. Mógłbym powiedzieć, że chodzi o zyski. Ale wiedziałbyś,
że kłamię. Nieważne, co zrobisz, nieważne, jak dobrze się przygotowałeś, po tym, jak
odejdziesz, nastanie okres zamieszania. Ani Gaia-Lange, ani Fiana nie są akcepto-
wani przez twoich szlachciców. Nadto masz chciwych sąsiadów. Teraz uważnie ob-
serwują twój stan zdrowia. Oni całą sprawę skomplikują i wydłużą. Itaskia i El Murid
z kolei ich będą obserwować, strzegąc własnych interesów... Moim zamiarem jest
uderzyć na starego wroga, póki jego uwaga pozostaje rozproszona.

Krief zachichotał.

— Ach. Jesteś diabłem.

Smagły mężczyzna wzruszył ramionami.

— Ostrzy się tę broń, która jest pod ręką.

— W rzeczy samej. W rzeczy samej. Twój przyjaciel. Znam go?

— Mało prawdopodobne. Nie jest jednym z twoich poszukiwaczy rycerskiej chwały.
Woli prowadzić swe operacje na niewielką skalę. Ale jest równie kompetentny jak sir
Tury Hawkwind. Nadto ma dobre stosunki z takimi postaciami jak książę Visigodred
i Zindahjira, o których, jak mniemam, z pewnością słyszałeś.

— Och? Człowiek może znaleźć użytek dla takich przyjaciół. Jego imię?

— Ragnarson, Bragi Ragnarson. Pułkownik gildii. Chociaż działa niezależnie od Wy-
sokiej Iglicy.

— Przypadkiem nie ten Ragnarson, który był w Altei podczas wojen?

— Ten sam. Stępił ostrze włóczni, którą El Murid pchnął północnymi stokami Kapen-
rungu.

— Pamiętam. Szczęśliwe zwycięstwo. Dało Raithelowi czas, by zablokować to
pchnięcie. Tak. Być może kogoś takiego właśnie mi trzeba...

Skrzydlaty człowiek słyszał już dość. Po raz pierwszy przez cały czas swego czuwa-
nia zaczął zdradzać wyraźne oznaki zniecierpliwienia. Musiał lecieć, ostrzec swego
Pana, ponieważ już wcześniej słyszał imię Bragiego Ragnarsona. Ragnarson był jed-
nym z ludzi, którzy doprowadzili do zguby ojca damy Pana. Rzeczywiście musiał być
to ktoś straszny.

II. Niegodziwi trwają w swej niegodziwości i nie dla nich radość

— Tatusiu Drake? — zapytała Carolan szeptem. — Dlaczego ciocia Mgła jest zawsze
taka smutna?

Starzec zerknął skroś swej biblioteki. Mgła patrzyła przez wychodzące na zachód
okno, zatopiona w myślach.

— Straciła coś, kochanie.

— Tutaj? I dlatego teraz tak często tu przebywa?

— Można tak rzec. Kogoś, kogo bardzo kochała... Cóż... — Zawiesił głos, posta-

background image

nowił, że równie dobrze może opowiedzieć jej całą historię.

Kiedy skończył, Carolan podeszła do Mgły, ujęła ją za rękę.

— Tak mi przykro. Może któregoś dnia...

Mgła zmarszczyła brwi, spojrzała na Captala, potem przez jej twarz przemknął
przelotny uśmiech. Uścisnęła dziecko.

— Jesteś nieoceniona.

Przez okno ponad ramieniem Mgły Carolan zobaczyła istotę przemykającą na tle
nieba.

— Shoptaw! Tatusiu Drake, Shoptaw przyleciał. Mogę iść?

— Poczekaj, młoda damo. Interesy najpierw. Ale możesz powiedzieć Burli.

Kiedy wybiegła, Mgła powiedziała:

— Strasznie się śpieszy. Pewnie złe wieści.

W ciągu pół godziny usłyszeli o wszystkim.

— Nie chciałabym deprecjonować zdolności tego człowieka — oznajmiła Mgła, gdy
Captal zaczął narzekać — ale można go zneutralizować. Mogę poprosić Visigodreda,
żeby się nie wtrącał, i nastraszyć Zindahjirę tak, że będzie pilnował własnego nosa. A
jeśli sprawimy, że słowo dotrze do El Murida, on już zajmie się tym Ragnarsonem za
nas.

— A jeśli to wszystko zawiedzie? — Captal pamiętał, że Ragnarson był towarzyszem
Varthlokkura. Bardziej się bał tego człowieka niźli przedtem ojca Mgły.

— Damy sobie z tym radę sami. Ale czemu się martwić? Chyba że zmieni się obraz
stosunków ekonomicznych i wraz z nim kierunek polityki Wysokiej Iglicy, w prze-
ciwnym razie nie zdoła zgromadzić poważniejszej armii. A nawet jeśli mu się uda,
stanie oko w oko z moimi żołnierzami, i to założywszy, że pierwej pokona buntowni-
ków.

— Tak wiele już trudności...

— Nie odniesiemy żadnych zwycięstw, siedząc tutaj.

Teraz Captalowi zdawało się, że minęło jedynie parę chwil od czasu ich pierwszej po-
rażki. Nic, co zrobili, nie powstrzymało Ragnarsona od opuszczenia Itaskii. Mimo iż
starał się, jak mógł, nie potrafił pozbyć się czarnych myśli.

— Czuję już gorący oddech śmierci na karku — wyznał pewnego razu Burli.

Innego dnia Mgła oznajmiła:

— On jest w Ruderinie. Wie już, że król nie żyje. Będę potrzebowała twojej pomocy,
by zastawić pułapkę.

Captal wraz ze swoimi stworzeniami przeniósł się do niewielkiej fortecy w Shinsanie,
która z pomocą tervola została teleportowana do Ruderina. Pojawiły się jednak kom-

background image

plikacje. Zawsze pojawiały się jakieś komplikacje. Zawalił się cały plan, a Captal
stracił dziesiątki swoich najstarszych przyjaciół. Cierpiał również na wyrzuty sumie-
nia. Kiedy w końcu znaleźli się z powrotem w jego bibliotece, powiedział do Mgły:

— Nigdy więcej nie proś mnie o coś takiego. Jeżeli nie mogę zabić w czystszy sposób
niż ten, to...

Mgła zignorowała go. Miała własne problemy. Tervola stawali się coraz bardziej
chłodni. Jej zwolennicy wciąż nie potrafili ostatecznie rozwiązać sprawy O Shinga. A
Valther... Zniknął. Całe miesiące temu opuścił Hellin Daimiel. Ale to zmartwienie
trzymała w najściślejszym sekrecie. Ani tervola, ani Captal nigdy by nie zrozumieli...

Coraz więcej czasu spędzała w Maisaku, stopniowo przekazując władzę swym dwo-
rakom.

III. Ścigają ich włócznie grozy...

Mijały miesiące. Zamieszanie towarzyszące sprawie sukcesji osiągnęło punkt
wrzenia. Captal przeprowadził cichą kampanie. Z początku przyjmowany był
chłodno, nawet szyderstwem, jednak błyskawiczny pochód katastrof, jakie spotykały
buntowników, starł pogardliwe uśmiechy z nordmeńskich twarzy. Nieliczni zaczęli
przybywać do Maisaku.

— Jest ich wciąż tak niewielu — powiedziała Carolan.

— Nie znają cię jeszcze — odparł Captal. — Poza tym wielu z nich również pragnie
być królami.

— Człowiek, który się zbliża... Boisz się go, nieprawdaż? — Nie było większych
wątpliwości, że celem błyskawicznego marszu Ragnarsona było Maisak. — Czy to
jest zły człowiek?

— Przypuszczam, że nie. Nie bardziej niźli reszta z nas. Może nawet mniej. On stoi
po stronie prawa. Z punktu widzenia korony to my jesteśmy źli.

— Ciocia Mgła jest również przestraszona. Mówi, że on jest zbyt sprytny. I zna zbyt
wielu ludzi. — Nagle zmieniła temat: — Jaka ona jest?

— Kto?

— Moja matka. Królowa.

Captal zakładał, że mała wie. Burla i Shoptaw nie potrafili jej niczego odmówić. Ale
to był pierwszy raz, kiedy poruszyła całą sprawę.

— Nie wiem. Nigdy jej nie spotkałem. Nawet jej nie widziałem. Przypuszczalnie
wiesz więcej ode mnie.

— Nikt nie wie zbyt wiele. — Pokręciła głową, kołysząc złotymi lokami, niemalże
strącając z niej przy tym niewielki żelazny diadem, który nosiła jako symbol Żelaznej
Korony Kavelina, otoczonego legendarnymi opowieściami skarbu nigdy nie opusz-
czającego królewskich piwnic w Vorgrebergu. — Jest nieśmiała, jak przypuszczam.
Powiadają, że nikt jej zbyt często nie widuje. Musi być samotna.

Captal o tym nie pomyślał. W ogóle nie myślał o Fianie jako o osobie.

background image

— Tak. Zapewne. To sprawia, że zaczynam się zastanawiać, dlaczego trwa przy
swoim. Praktycznie nikt jej nie chce...

Pojawił się Shoptaw.

— Panie, zbliżają się włochaci ludzie. Są już w Baxendali. Podróżują szybko. Będą
wkrótce. Może dwa, trzy dni. — Chociaż Trolledyngjanie stanowili zdecydowaną
mniejszość sił Ragnarsona, wywarli takie wrażenie na skrzydlatym człowieku, że
teraz o wszystkich wrogach mówił „włochaci ludzie”.

— Jak wielu?

— Wielu, wielu. Dwa razy tyle co nas, może.

— Niedobrze. Shoptaw, to niedobrze. — Pomyślał o jaskiniach, do których już od lat
próbował znaleźć wejścia i zapieczętować je. Ragnarson miał żyłkę do odkrywania
słabych punktów swoich wrogów. Będzie wiedział o jaskiniach.

— Shoptaw, stary przyjacielu, wiesz, co to oznacza?

— Wojna tutaj. — Skrzydlaty człowiek zadrżał. — Walczymy. Znowu wojna. Jak
zawsze.

Carolan nie przegapiła jego niepewności.

— Lepiej powiedz cioci Mgle.

— Mhm. — Jednak Captalowi wcale się to nie podobało.

Będzie chciała sprowadzić własnych ludzi. Już teraz w Maisaku przebywało znacznie
więcej Shinsańczyków, niźli sobie życzył, sześciu ponurych milczących weteranów,
którzy ćwiczyli jego oddziały i mieli na niego oko.

IV. ...A istota, której się boją, do nich przybywa

Pierwsze oddziały przybyły następnego dnia w ślad za Mgłą i kilkoma zamaskowa-
nymi tervola. Powiedziała, że weźmie ich ze sobą sześć setek. Ludzki strumień zda-
wał się nie mieć końca w oczach człowieka, który często słyszał, jak straszni z nich
żołnierze. Jednak była uczciwa. Naliczył dokładnie sześciuset, większość z nich na-
tychmiast opuściła fortecę. Mgła zdawała sobie sprawę z jego drażliwości.

A niedługo potem Ragnarson spotkał małych czatowników Captala. Captal wysłuchi-
wał raportów w cichym smutku, stojąc sztywno, jakby połknął kij, w ciemnościach na
szczycie murów obronnych Maisaku. To było morderstwo, czyste i proste. Mali lu-
dzie nie mogli się równać z włochatymi ludźmi. Mógł pocieszać się tylko tym, że ża-
den z nich nie został tam posłany wbrew swej woli. Sami poprosili o broń.

W marszu wroga była jakaś niepohamowana, krwiożercza determinacja, która zaska-
kiwała i przerażała go. To nie był ten sam Ragnarson, który wcześniej zalał swym
wojskiem niziny. Potem dowiedział się, co uczyniono zwiadowcom Ragnarsona.
Wściekł się strasznie. Z początku chciał wszystko wygarnąć Mgle i jej generałom...
Ale nie! Dysponując taką siłą, zwyczajnie usuną go z drogi i przejmą władzę. Roz-
kazał swoim małym przyjaciołom, by nie utrudniali przejścia przez przełęcz. W nie-
znaczny sposób, osłabioną gotowością i zwiększonymi stratami, Shinsan zapłaci za

background image

swoje barbarzyństwo.

Ragnarson nie runął na niego z całą siłą, jak początkowo oczekiwał, jak można by
wnioskować po jego wcześniejszych dokonaniach. Wielu przyjaciół Captala i zaska-
kująca liczba żołnierzy Mgły zginęła, zanim tervola poczuł się gotów, by posłać w
bój ludzi Carolan.

Mgła odwiedziła jego posterunek na murach, z którego obserwował łuczników nę-
kających jej Shinsańczyków.

— Jesteśmy gotowi. — Wyczuła jego świeżo zrodzony chłód i była ciekawa przy-
czyn. Zdążył ją już poinformować, że nie ma zamiaru o tym rozmawiać, póki walki
nie dobiegną końca.

— Jesteś przekonana, że ona będzie bezpieczna?

— Drake, Drake, ja również ją kocham. Nie pozwoliłabym jej jechać, gdyby istniał
choć cień zagrożenia, że coś się może stać.

— Wiem. Zamartwiam się niczym stara babcia. Ale nie mogę przestać myśleć, że ten
człowiek jest znacznie bardziej niebezpieczny, niźli podejrzewasz. On wiedział, z
czym będzie się musiał zmierzyć, kiedy wyruszał tutaj. Dlaczego nie zawrócił?

— Nie mam pojęcia, Drake. Być może nie jest aż tak sprytny, jak myślisz.

— Może. Jeżeli Carolan stanie się krzywda...

Mgła odwróciła się i zeszła. Wkrótce ona i Carolan na czele kavelińskiego rekruta
opuściły wąską bramę Maisaku.

Kiedy szybkie niczym błyskawice strzały wypadły z ciemności, powiedział tylko:

— Wiedziałem. Wiedziałem. — I zbiegł chwiejnie po schodach na niższy poziom. W
ciągu kilku chwil był przy Carolan. — Dziecino, dziecino, nic ci się nie stało?

Kolejne wydarzenia zupełnie go zdołowały. Całkiem pozbawiony ducha dogadywał
Mgle.

— Czasami, Drake — wymruczała w pewnej chwili — żałuję, że nie mogę tego
wszystkiego zostawić.

V. Jaki pożytek ma człowiek?

Zima przyszła wcześnie i z całą wściekłością zaatakowała świat. Captal nigdy dotąd
takiej nie przeżył. W spokojniejszych czasach można by było się zaniepokoić. Ale
tego roku żadne spóźnione karawany nie przeszły przez przełęcz. Przez całe lato po-
konało ją tylko kilku samotnych podróżnych. Captal jednak z radością powitał po-
godę. Przed wiosną nie będzie miał żadnych kłopotów z Ragnarsonem.

Mgła przeklinała sytuację. Przewidywała, że następnego lata przyjdzie im zmierzyć
się z całą potęgą zjednoczonego Kavelina.

Captal kazał swym skrzydlatym stworzeniom cały czas obserwować niziny. Ragnar-
son odnosił sukces za sukcesem — jednak każde jego powodzenie działało również
na korzyść Captal a. Coraz więcej nordmenów garnęło się pod jego sztandary. To ze
względu na moce, jakimi dysponował, osądził. Ponieważ był jedynym przeciwnikiem,

background image

którego Ragnarson nie potrafił wdeptać w ziemię. Zrozumiał jednak, że nowi
sprzymierzeńcy opuszczą go w tej samej chwili, gdy rozpadnie się stronnictwo lojali-
styczne, jednak tym problemem zajmie się, kiedy przyjdzie na to pora. W chwili
obecnej musiał się skoncentrować na starych wrogach.

Chociaż jego posłańcy przynosili wieści, na które składały się niemalże wyłącznie
listy straconych miasteczek, zamków i prowincji, powoli zaczynała dla niego świtać
iskierka nadziei. W wolnych prowincjach na każdego, kto deklarował się jako loja-
lista, kilku dotąd niezdecydowanych nordmenów opowiadało się po stronie rebelii.
Edykty wypływające z Vorgrebergu zmieniły podłoże konfliktu. Kwestią zasadniczą
stała się teraz walka o władzę między koroną a szlachtą, zachowanie lub zniesienie
wielu dawnych przywilejów. Tym samym rozpętała się walka klasowa. Członkowie
klas niższych, zwabieni perfidią korony, usiłowali wyrwać przywileje lepszym od sie-
bie.

Captal skontaktował się z baronem Thake Berlich z Loncaricu, recydywistą, który zo-
stał wzięty do niewoli przez Ragnarsona w przełęczy i ułaskawiony przez Fianę. Na
łaskę zareagował jeszcze bardziej zdeterminowanym gromadzeniem sił w celu re-
wanżu. Podczas wojen był jednym z dowodzących w armii Kriefa. Wydawał się wła-
ściwym kandydatem na człowieka, który zrobi porządek z Ragnarsonem. Jednak rów-
nocześnie był konserwatystą tego rodzaju, że nawet członkowie własnej klasy
uznawali go za dziwaka. Przez Berlicha, wykorzystując ambasadorów barona — któ-
rego trzymał w całkowitej niewiedzy odnośnie wieści, jakie przenosili — dotarł do sir
Andvbura Kimberlina z Karadji przebywającego obecnie w Breidenbach. Kimberlin
publicznie głosił swoje negatywne nastawienie względem zbyt mało, jego zdaniem,
radykalnych reform społecznych królowej. Captal zaprosił rycerza, by pomógł budo-
wać mu nowe społeczeństwo, dając równocześnie do zrozumienia, że choć ma w swej
mocy Carolan, nie interesuje się zbytnio sprawami tego świata, lecz tylko szuka ko-
goś, kto zrozumie, kto będzie w stanie pociągnąć wszystko, kiedy on już odejdzie.

W miarę jak zima ponuro brnęła ku wiośnie, która na przełęczy żadną wiosną nie
była, Captal stawał się coraz mniej i mniej pesymistycznie nastrojony. Koalicja rebe-
liantów, obejmująca wszelkie skrajności politycznego rozczarowania i oportunizmu,
rosła w siłę, sięgając do samego Vorgrebergu.

Potem się rozpadła.

— Głupie chciwe świnie! — narzekał całymi dniami Captal. — Mieliśmy wszystko w
ręku. Ale oni próbowali nas odciąć. — Nawet Carolan trzymała się wówczas z dala
od niego.

Doszedł do wniosku, że nie ma innego wyboru, jak tylko sprowadzić ze wschodu
wojska, aby stworzyły kręgosłup buntowniczej armii. Oraz wykorzystać trochę magii.
Wieści o niespodziewanej zmianie kierunku polityki Wysokiej Iglicy (gdzie rządząca
junta od dziesięcioleci starała się zniechęcić najemników do udziału w aktualnie to-
czących się wojnach), która doprowadziła do tego, że zaproponowano koronie trzy re-
gimenty żołnierzy, znowu strąciły Captala na dno rozpaczy. To była jakaś zaraza.
Mgła stała się smutną, zrezygnowaną kobietą. Powróciła do Shinsanu, aby zająć się
przygotowaniami do teleportacji legionu do Maisaku, kiedy tylko śniegi stopnieją.

Captal, zajęty samym sobą, nie zdawał sobie sprawy z jej nastroju. Tylko Burla,
Shoptaw i Carolan rozumieli przyczyny nieszczęścia Mgły. Mężczyzna, którego stra-
ciła, a także jego brat pojawili się na powrót. W Kavelina. Znowu pracowali dla dru-

background image

giej strony.

VI. Lśnienie wrażej włóczni

Trzej mężczyźni przykucnęli pod lodowym nawisem i w chwilach, gdy nie przeklinali
temperatury, uważnie wpatrywali się w fortecę przed nimi.

— Uda się — obiecał jeden z nich, jednooki. — Nie wyczują naszej obecności.

— Zaklęcia. Zaklęcia — jęknął drugi. — Jeżeli tej shinsańskiej suki nie będzie w
środku, wówczas w nie uwierzę.

— Tylko pomyśl o złocie, Brad — powiedział trzeci. — Więcej niż... Więcej niż kie-
dykolwiek ci się śniło.

— Wierzę w nie jeszcze mniej niż w zaklęcia Harouna. Może to jest sposób, żeby nas
się pozbyć. Zbyt wiele wiemy.

— Możliwe — zgodził się Derran. — Wziąłem pod uwagę również to.

— Jeżeli będą tam jakieś kłopoty, zażądam zapłaty za pracę w godzinach nadliczbo-
wych — powiedział Kerth.

— Mhm.

— Jest już dosyć ciemno — oznajmił Brad.

— Daj im jeszcze kilka minut — powiedział Derran. — Niech pomyślą, że czas już
do łóżek. Niektóre z tych stworów potrafią widzieć jak koty. — Po raz chyba setny
poklepał sakiewkę. Wewnątrz, troskliwie chroniony, spoczywał niewielki zwitek pla-
nów wnętrza Maisaku, które bin Yousif wydarł ze skrzydlatego człowieka złapanego
kilka miesięcy wcześniej.

— Jesteś pewien, że nie będzie wart? — zapytał Brad.

Derran skrył rozdrażnienie.

— Nie będzie. Dlaczego, u diabła, mieliby wypatrywać kogoś przy takiej pogodzie?
— Gestem objął głębokie zaspy śniegu, teraz niewidoczne w ciemnościach. — Być
może ktoś przy bramie, ale tylko to jest prawdopodobne. — Wbił wzrok w noc,
przyjrzał się nielicznym światłom fortecy. — Do diabła, masz rację, Brad. Idziemy.

Mozolne pokonanie niewielkiej odległości od murów zamku zabrało im pół godziny,
kilka chwil tylko zarzucenie kotwiczki i wejście na górę. Pięć minut później wykoń-
czyli dwa sowiookie stwory przy bramie i przygotowali ją do ucieczki. Jeżeli
wszystko pójdzie dobrze, przebędą sporą drogę, zanim ich wizyta zostanie do-
strzeżona i ktoś podniesie alarm.

Maisak pełne było zapachów i dymów, jednak na zewnętrznych fortyfikacjach, w
mroźnym chłodzie nie napotkali żadnych znaków życia.

— Kupa ludzi tu żyje — zauważył Kerth. — Zastanawiam się, co jedzą?

— Przypuszczalnie dostają transporty z Shinsanu — odparł Derran. — Tamte drzwi z
mosiężnymi zawiasami. Wyglądają jak te, których nam trzeba?

background image

— Pasują do opisu.

— W porządku. Brad, ty otwierasz. Kerth, kryjesz. — Przykucnął tak raptownie, że
Kerth o mało się przezeń nie przewrócił, ale środki ostrożności okazały się zbędne.
Korytarz był pusty. — Dobra — powiedział Derran. — Rozejrzymy się. Kantyna
tędy. Trzecie drzwi na lewo.

W pomieszczeniu znaleźli jakieś pół tuzina dziwnie wyglądających stworzeń, spały.

— Wyglądają jak króliki — powiedział Brad, kiedy już zabili wszystkie.

— Miejsce ma być pełne dziwadeł — odparł Derran. — Kerth, znajdź jakąś deskę.
Posprzątamy. — I wkrótce już w całkowitych ciemnościach wspinali się po zakurzo-
nych schodach.

Schody kończyły się podestem. Na jego końcu ściana z judaszami. Za ścianą był
pusty, kiepsko oświetlony korytarz.

— Brad, obserwuj. — Derran wymacał mechanizm, który otwierał przejście na kory-
tarz. Niewielki panel odskoczył na bok.

Czekali na jakieś reakcje. Brad pośpiesznie porwał kuszę.

— Idziemy. — Derran poklepał ramię Kertha.

Ze sztyletami w dłoniach mężczyzna pośpieszył ku jedynym drzwiom wychodzącym
na korytarz. Zatrzymał się przed nimi. Zamknięte, zasygnalizował. Derran dołączył
do niego, wskazał na kwadratową w przekroju klatkę schodową. Kerth sprawdził ją,
była czysta. Derran opadł płasko na brzuch i dobrym okiem zajrzał w szparę pod
drzwiami. Z całego zwitka planów wybrał jeden, przedstawiający bibliotekę Captala,
wskazał pozycję każdej z osób w pomieszczeniu. Ostatni problem: czy drzwi były za-
mknięte na zamek? Na sztabę? Jeniec Harouna twierdził, że w Maisaku nie ma za-
mkniętych drzwi, jedynie ukryte.

Derran podniósł się, oparł plecami o drzwi, ujął klamkę lewą dłonią, miecz schwycił
w prawą ostrzem do góry. Kerth przygotował sztylety, skinął głową. Huk. Derran roz-
warł drzwi. Kiedy impet gwałtownego ruchu usunął go z drogi, jeden ze sztyletów
Kertha pomknął w powietrzu. Jego rękojeść uderzyła kobietę z Shinsanu prosto mię-
dzy oczy. Derran nie zatrzymał się, by podziwiać skutki rzutu. Tego właśnie
oczekiwał. Kerth spędził niezliczone godziny na ćwiczeniach. Kobieta była kluczem.
Jeżeli nie udałoby się jej uciszyć, wszystko byłoby stracone. W przelocie skrzyżował
ostrza ze starym człowiekiem, przeszedł przez jego zasłonę, zostawił zdumionego,
przyciskającego dłoń do rany. Schwycił kobietę, zatkał jej usta dłonią, wolną ręką od-
rzucił Kerthowi sztylet. Kerth złapał w locie i zwrócił się przeciwko dwóm dzi-
wacznym stworom, które zablokowały drogę do dziewczynki...

Ściana otworzyła się i do środka weszli ludzie zbrojni w miecze. Ludzie Ragnarsona.

CZTERNAŚCIE: Rok 1003 OUI;

background image

Drogi do Baxendali

[top]

I. Przy tylnych drzwiach

Chociaż zbliżał się już kwiecień, śnieg zalegał głębokimi zaspami, był wilgotny i
lepki. Dwaj mężczyźni przedzierali się przezeń dzielnie, jednak zmuszeni byli często
odpoczywać.

— Chyba się starzeję — narzekał Turran, zerkając w górę długiego, stromego podej-
ścia, które jeszcze zostało do pokonania.

Valther nic nie mówił, tylko wciąż się upewniał, że wilgoć nie dosięgła jego miecza.
Nawet teraz rzadko się odzywał.

— Prawie na miejscu — powiedział Turran. — Tam w górze urwiska... Tego, które
przypomina ludzką twarz.

Ostatnim razem, kiedy pokonywali przełęcz, było lato, spieszyli się też, gnając na
spotkanie losu, który czekał ich w Escalonie. W obecnej chwili nic nie wydawało się
znajome. Valther spojrzał w górę zbocza, nie poruszał się, trwając nieruchomo ni-
czym posąg, póki wreszcie zimny wicher nie dał mu się we znaki.

— Lepiej rozbijmy obóz — wymamrotał.

— Mhm. — Turran wypatrzył już odpowiedni nawis. Dostarczy ochrony przed po-
dmuchami wiatru, kiedy będą szukać nadającej się do wykorzystania jaskini. Chociaż
donoszono o ich licznym występowaniu na tym terenie, im bliżej Maisaku, tym trud-
niej było je znaleźć.

— Myślisz, że już o nas wiedzą? — zapytał Turran, gdy dotarli do nawisu.

Valther wzruszył ramionami. Nie obchodziło go to. Nie poczuje nic, póki nie stanie
twarzą w twarz z Mgłą.

— Ta wygląda dobrze — powiedział Turran, wskazując plamkę ciemności na północ-
nym stoku. — Idziemy.

Valther zarzucił plecak na ramię i ruszył w tamtą stronę. Niewiele już im zostało
drewna na opał. Turran zużył minimalną jego ilość, żeby podgrzać kolację, i zdławił
ogień. Potem owiną się w koce i przytulą do siebie, aby zapewnić sobie odrobinę cie-
pła. Wejście do jaskini było niewielkie i niewygodnie usytuowane. Dym nie chciał się
ulatniać. W nocy Turranem trzęsły tak silne dreszcze, że po obudzeniu chwytały go
skurcze mięśni. Valther nie zwrócił najmniejszej uwagi na chłód.

Na śniadanie zjedli suszone mięso ogrzane ciepłem własnych ciał, popili wodą w ten
sam sposób uzyskaną ze śniegu. Po śniadaniu Valther powiedział:

— Czas zaczynać.

— Czy ona jest tutaj? — zapytał Turran.

Oczy Valthera zaszły mgłą. Przez chwilę wpatrywał się w niedostrzegalną dal, potem
wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. Wyczuwam aurę, ale nie jest silna.

background image

Turran był zaskoczony, że jego brat okazuje tyle ożywienia. Wydawało się, jakby na-
prawdę pragnął bliskiej już konfrontacji. Nim targały zupełnie inne uczucia. Nie po-
trafił nawet sobie wyobrazić sposobu, w jaki mieliby pokonać panią Shinsańczyków.
Zaskoczenie stanowiło zabieg taktyczny, który mogliby wykorzystać właściwie prze-
ciwko każdemu, ale w jaki sposób można zaskoczyć istotę tak spostrzegawczą, że
zdolną wykryć bicie serca wroga z odległości wielu mil? Jednak należało podjąć
próbę. Nawet spodziewając się nieuchronnej śmierci. To była kwestia sumienia.
Zdradzili tych, którzy im zawierzyli. Teraz próbowali tylko przywrócić zakłóconą
równowagę.

— Gotów?

Valther skinął głową. Turran wyciągnął z sakwy niewielki klejnot otrzymany od Mo-
nitora. Położył go na ziemi w jaskini. Złączyli dłonie i wbili spojrzenia w talizman.
Turran zaintonował pieśń w liturgicznym eskalońskim, z której nie rozumiał ani
słowa. Za chwilę coś poczuł, jakby uszczypnięcia drobnych małpich łapek o brzegi
duszy. Potem nagłe bolesne szarpnięcie, jakie towarzyszy wyrywaniu czegoś z korze-
niami, i jego świadomość uwolniła się od ciała. Wrażenia w niczym nie przypominały
doświadczeń, jakich dostarcza ciało. Nie widział przedmiotów, jednak znał położenie,
kształt i przeznaczenie wszystkiego, co go otaczało.

Valther nie zrzucił do końca swej ziemskiej powłoki. W zbyt wielkim stopniu rozpra-
szały go obsesje, które Turran mógł teraz obserwować jak na dłoni. Valther po-
chwycony został w jakiejś strefie pomiędzy dwoma światami i pozostanie tam, póki
Turran nie uwolni go, ściągając na plan ziemski. Może nawet i lepiej, doszedł do
wniosku Turran. Valther mógł pognać natychmiast do Maisaku, aby zobaczyć Mgłę, i
tym sposobem od razu ich wydać.

Na tym poziomie nie istniało wrażenie przepływu czasu. Turran musiał się mocno
koncentrować, aby zmuszać wydarzenia do włączania się w szeregi temporalne. Teraz
już rozumiał, dlaczego Monitor radził mu nie używać kamienia, chyba że będzie ab-
solutnie musiał. Mógł zagubić się po tej stronie bytu, zapomnieć o swoim ciele, które
sczezłoby z zaniedbania. Tak właśnie zrodziła się większość duchów, poinformował
go ongiś Monitor.

Chociaż Turranowi brakowało praktyki w takich czarach, długa magiczna tradycja
jego rodziny nauczyła go dyscypliny. Wziął się do realizacji swego zadania. Podpły-
nął w powietrzu wzdłuż zbocza dzielącego ich kryjówkę od urwiska skrywającego
Maisak. Nie czuł żadnego zimna ani naporu porywistego wiatru.

Przekonał się, że potrafi wyczuć nie tylko rzeczywistość dostępną cielesnym zmy-
słom, ale może też zaglądać poza, pod i do wnętrza przedmiotów. To dzięki tej wła-
śnie władzy mentalnej szukał wejść do jaskiń dziurawiących górę niczym plaster
miodu. Wiele wydawało się otwartych, większość jednak została zapieczętowana. Te,
których nie zamknięto, spenetrował głęboko. Znalazł wreszcie właściwą. Rychło w
czas. Więź łącząca go z ciałem zaczynała powoli słabnąć. Jego wola i siła koncen-
tracji chwilami potrafiły się całkiem zabłąkać. Kiedy wszedł z powrotem do ciała, do-
wiedział się, na czym polega kolejne niebezpieczeństwo magii. Powróciły uczucia.
Wszystkie bóle i skurcze wyczerpującego marszu, znacznie bardziej intensywne, jako
że przez dłuższy czas zapomniane. A jego zmysły zaczęły się znienacka wydawać tak
rozpaczliwie ograniczone. Jakąż pokusę musiała stanowić możliwość wycofania się...

Sięgnął na płaszczyznę pozaświatową i ściągnął brata z powrotem. Oczy Valthera

background image

otworzyły się. Rozłączyli dłonie. Valther miał mniej kłopotów z dojściem do siebie.

— Znalazłeś? — zapytał.

Turran skinął głową.

— Wołałbym nie próbować tego po raz wtóry.

— Tak źle?

— Powrót jest najgorszy.

— Idziemy. — Valther aż kipiał entuzjazmem.

Turran podniósł się sztywno, zebrał swoje wyposażenie.

— Będziemy potrzebowali pochodni. To długa...

Valther wzruszył ramionami, wyciągnął miecz, przesunął kciukiem po ostrzu. Nie
dbał w najmniejszej mierze o swój niedawny pobyt w zaświatach, interesował go
tylko cel.

— Oddałbym wszystko za kąpiel — narzekał Turran, zakładając plecak. — Ja popro-
wadzę.

Znowu zaczął padać śnieg. To była ich wina. Przez ostatnich kilka miesięcy stosowali
swoją magię pogody, aby najsroższą zimę ograniczyć do terenów górskich.

Wejście do jaskini znajdowało się w odległości pół mili od ich kryjówki, naturalnie,
choć przebiegle ukryte. Miał trochę trudności ze znalezieniem go. Trzeba było odko-
pywać śnieg. Wejście było na tyle szerokie, by pomieścić ciało mężczyzny. Posłał
Valthera przodem, przepchnął za nim plecaki, wreszcie sam wśliznął się do środka.

— Mam przeczucie — oznajmił Valtherowi, kiedy przygotowywali pochodnie. —
Lepiej będzie, jeśli się pośpieszymy. Pamięć mi się z każdą chwilą zaciera.

Jednak nie sposób było iść szybko. Podziemna podróż była długa i męcząca, w nie-
których miejscach musieli kopać, żeby poszerzyć przejście, a potem pełzli pod skle-
pionym masywem. W innym miejscu musieli wspiąć się na dwadzieścia stóp zupełnie
pionowej ściany. Kolejnym razem przekroczyć szczelinę, której infernalne ciemności
skrywały dno, któż mógłby wiedzieć jak odległe. W miejscu, gdzie krzyżowały się
podziemne chodniki kilku jaskiń, znaleźli szkielety wciąż odziane w wojskowy
rynsztunek z Hammad al Nakiru. Chociaż jeden i drugi starał się narzucać ostre
tempo, nie byli w stanie dokończyć podróży tego samego dnia. Zatrzymali się, by tro-
chę się przespać, potem ruszyli dalej.

Wiedzieli, że już niedaleko, kiedy dotarli do jaskiń, których ściany wygładzono na-
rzędziami. Te zaimprowizowane przejścia przydały się podczas wojen, kiedy forteca
Captala musiała pomieścić tysiące żołnierzy. Potem dotarli do wielkiej komnaty zaj-
mowanej przez Kavelinian, którzy wspierali pretendenta Captala. Ci, którzy nie spali,
nudzili się śmiertelnie. Ich rozmowy obracały się wokół kobiet i pragnienia znalezie-
nia się gdziekolwiek indziej, byle nie tu. Nikt nie zaczepił braci, kiedy przechodzili
mimo.

— To była najgorsza część — powiedział potem Turran. — Teraz dojdziemy

background image

bocznym tunelem do pracowni Captala, a potem dostaniemy się do prywatnej części
zamku.

Valther skinął głową, muskając równocześnie palcami rękojeść miecza. To doprawdy
dziwne, pomyślał Turran, że ich przybycie nie zostało dostrzeżone lub przewidziane.
Ale przecież ostatecznie ich nie najlepszy plan opierał się na założeniu nieuwagi
wroga.

W pracowni, ciemnej i mglistej komnacie, którą natychmiast rozpoznali jako miejsce,
gdzie przeprowadzono teleportację, czekały ich kłopoty. Przybrały postać sowiookiej
istoty strzegącej pentagramów transferowych. Spała, kiedy ją zobaczyli, obudziła się
jednak w chwili, gdy próbowali przemknąć obok. Musieli ją uciszyć.

— Teraz trzeba się już spieszyć — oznajmił Turran. Zniknięcie stworzenia mogło
wywołać alarm.

Ponieważ podążali tajemnymi schodami, dotarli do komnat Captala, zanim natrafili
na kolejne kłopoty. I wtedy przeżyli całkowite zaskoczenie. Przeszli przez sekretny
panel w ścianie i wkroczyli na scenę mordu. Pomieszczenie musiało być niegdyś bi-
blioteką bądź gabinetem, teraz jednak przypominało śmietnisko papiernika. Pod jedną
ze ścian pozbawiony broni jednooki mężczyzna o złej twarzy zmagał się z kobietą.
Nadgarstek jednej dłoni wpychał jej do ust. Starzec leżał bez przytomności, krew z
jego ciała spływała na posadzkę. A kolejny zabójca, uzbrojony w parę długich
sztyletów, skradał się ku dwóm przedziwnym stworom strzegącym dziecka. Jedną z
istot był kruchy skrzydlaty człowiek uzbrojony w lśniący kryształowy sztylet, drugą
podobny do małpy karzeł ściskający krótką wyważoną pałkę.

Oczy wszystkich zwróciły się na braci. Nagła śmierć wszelkiej nadziei widoczna w
oczach skrzydlatego i małpopodobnego dodała ducha Kerthowi. Jedno z jego ostrzy
strzaskało kryształowy sztylet, drugim związał pałkę karła. Potem pierwszy nóż sze-
rokim łukiem wbił się w gardło karła. Tamten osunął się z piskiem na podłogę.

— Burla! — wrzasnął dzieciak, rzucając się na jego ciało. — Nie. Nie umieraj.

Z rzemieślniczą sprawnością Kerth okrążył i zarżnął skrzydlatego człowieka. Kiedy
zwrócił się ku dziecku, Valther powiedział:

— Nie.

Powiedział to tonem zupełnie pozbawionym wyrazu, nie zdradzającym żadnych emo-
cji. Zabójca zamarł. Kerth i Derran wymienili spojrzenia. Kerth wzruszył ramionami,
odstąpił krok od dziewczynki. Szybki jak błyskawica sztylet pomknął w powietrzu,
zmierzając ku Valtherowi. Tamtemu udało się unieść ostrze miecza akurat w czas, by
odbić ostrze. To był rzut skierowany w brzuch. Oraz manewr mylący. Drugi sztylet
leciał już w odległości dwu jardów za nim, wbił się głęboko w prawe ramię Valthera.
Turran zdążył jeszcze pchnąć, nie zdążył jednak z zasłoną.

Z miejsca, gdzie stał Derran, rozległ się głośny trzask. Mgła zachwiała się na nogach,
półprzytomna. Jednooki dmuchał na kłykcie swej dłoni. Turran natarł na Kertha,
który zdążył się już uzbroić w broń Captala...

I wtedy cały świat skryła czerwień.

Mgła podniosła się na rękach, spojrzała przez otwarte okno. Zdjęta przerażeniem tak

background image

ostatecznym, jakiego Turranowi w życiu nie dane było widzieć, wyskrzeczała:

— O Shing. Uwolnił Gosika z Aubochonu!

Żaden z nich nie znał tego imienia, wszyscy jednak znali Mgłę. Walka natychmiast
ustała. W jednej chwili stłoczyli się przy oknie, obserwując kolumnę czerwonej
grozy.

— Portal! — krzyknęła Mgła. — Będzie próbował przedostać się przez portal, póki
nasza uwaga pozostaje odwrócona. Musimy go zniszczyć.

Za późno. Szczęk broni poniósł się po wnętrzu tej samej klatki schodowej, z której
wcześniej skorzystali Turran i Valther.

II. Nadciągająca burza

Marzec przemienił się w kwiecień. Na niziny przyszła wiosna. Dzień rozrachunków
przybliżał się nieuchronnie. Ragnarsona z każdą chwilą opanowywały coraz bardziej
ponure myśli. Wszystko szło zbyt dobrze. Statystyki populacji miał pod ręką. Plony
ucierpiały znacznie mniej, niźli się spodziewano. Na obszarach, gdzie walki były sto-
sunkowo nieznaczne, występowały nadwyżki żywności. Tylko nordmeni, jak się zda-
wało, ucierpieli. Volstokin nie miał tyle szczęścia. Ambasadorowie Królowej Matki
błagali o kredyty i zboże zarówno w Kavelinie, jak i w Altei.

Korzystna pogoda pozwoliła na wcześniejszą orkę. To, ku ogromnemu zadowoleniu
Ragnarsona, oznaczało więcej ludzi na letnią kampanię. Z góry przygotowując się na
to, że w okresie żniw ludzie będą służyć w polu, królowa kupowała zapasy ziarna w
Altei, tradycyjnym eksporterze tego towaru.

Zima przyniosła zmiany we wszystkich dziedzinach życia. Kavelin strząsnął z siebie
wszy. Kiedy w królestwie uspokoiło się już, a wielkie posiadłości przeszły z rąk do
rąk, obywatele zaczęli wyczekiwać dalszej prosperity. Ponieważ szczęście sprzyjało
zwolennikom królowej, jej siły rosły. Pomyślne wieści spływały z prowincji wciąż
objętych rebelią. Wyjąwszy Ragnarsona oraz jego pomocników, nikt się najwyraźniej
nie troszczył, co przyniesie lato.

Bragi nawet na moment nie przestał naciskać na buntowników. Po Forbecku i Fahrig
wysłał ekspedycje do Orthweinu i Uhlmansieku, wykorzystując te kampanie jako
ćwiczenia dla swej rosnącej armii. Odnotował jedynie kilka drobniejszych porażek.
Każde zwycięstwo czyniło następne łatwiejszym. Przewidując bogate łupy w Galmi-
ches i Loncaricu, szwadrony, kompanie i bataliony spływały ludzką rzeką do stolicy.
Od panów gildii w ich podniebnej fortecy, zwanej Wysoką Iglicą, na wybrzeżu mor-
skim na północ od Dunno Scuttari, nadeszły wyrazy uznania, wieści o tym, że Ra-
gnarson zdołał uzyskać liczbę głosów koniecznych do promocji na generała gildii,
oraz propozycja wysłania trzech regimentów w zamian za kredyt spłacany obietnicą
udziału w części łupów...

Zgodnie z zaleceniem królowej Ragnarson zgodził się przyjąć regimenty najemni-
ków. W głębi duszy obawiał się ciężaru dowodzenia tak wielką armią. Co się stanie,
jeśli poznają prawdziwą naturę wroga?

Płótna namiotów znaczyły jasnymi kropkami pobocza dróg i lasy Siedliska. Długie
kolumny wozów z dostawami turkotały w kierunku miasta. Kurz wzniecany stopami
maszerujących oddziałów wisiał niby mglista rzeka ponad traktem karawan. Ragnar-

background image

sona ogarniało przerażenie na myśl o ich liczebności dorównującej niemalże armii
wystawionej przez Kavelin podczas wojen El Murida. Jego pierwotny oddział najem-
ników wydawał się obecnie siłą śmiesznie małą. Wciąż jednak stanowił rdzeń armii.
Im więcej myślał o trudnościach dowodzenia tak wielką liczbą ludzi, tym bardziej
nerwowy się stawał.

Nocami zmartwienia pryskały w magii objęć królowej. Nikt najwyraźniej niczego nie
podejrzewał.

W końcu marca sir Andvbur przeszedł na stronę Captala.

Jakie negocjacje prowadzili ze sobą ci dwaj, tego Ragnarson nigdy się nie dowiedział,
podejrzewał jednak, że u podstaw zdrady musiał lec idealizm sir Andvbura. Zamach
stanu rycerza nie powiódł się. Przewidując kłopoty, Ragnarson trzymał tamtego z
dala od ważniejszych ośrodków władzy, a nadto otoczył go godnymi zaufania
członkami swego sztabu. Niewielu ludzi przyłączyło się do sir Andvbura, kiedy ten
po kilku potyczkach uciekł przez Niższe Galmiche do Savernake.

Loncaric i Savernake dalej znajdowały się w uścisku nienaturalnej zimy. Ragnarson
skorzystał z dogodnej okazji, aby amputować wystający paluch Niższego Galmiche i
wyeliminować ostatni bastion rebelii w pobliżu Siedliska. Kiedy nie mógł znaleźć
sobie nic innego do roboty, zastanawiał się, co też spotkało Szydercę, Harouna, Tur-
rana i Valthera. Martwił się o Rolfa. Chociaż Preshka nie odniósł żadnej rany podczas
walki w lochu, wysiłek spowodował, że nasiliły się jego kłopoty z płucami. Jednak
ostatecznie wszystko szło tak dobrze, że złe wieści z Itaskii przyjął z prawdziwą ulgą.
Partyzanci Szarego Płaskowyżu przepędzili rodziny Trolledyngjan za rzekę Porthune
do Kendla. Jednak siły militarne Kendla szły ręka w rękę z itaskiańskimi. Kompania
lekkiej kawalerii przepłynęła rzekę i wycięła w pień napastników. Kendel zdecydo-
wało jednak, że rodziny należy wysłać do Kavelina.

Co robi Elana? — zastanawiał się niekiedy Ragnarson. Nie należała do kobiet
skłonnych siedzieć z założonymi rękami i czekać.

Wieczorem, ostatniego dnia marca, Ragnarson zebrał swych dowódców, aby omówić
z nimi letnią kampanię. Pochylili się nad szczegółowo przygotowanymi mapami. Za-
sadniczą kwestią sporną stał się problem, gdzie należy stawić czoło wrogowi. Ragnar-
son tylko słuchał, wspominając tereny, które przyszło mu oglądać zeszłej jesieni.

— Tutaj, w Baxendali — oznajmił nagle, palcem wskazującym bodąc mapę. — Sta-
wimy im czoło z całą siłą, jaką posiadamy. Porozmawiajcie z marena dimura. Do-
wiedzcie się wszystkiego, czego się tylko da.

Zanim rozpoczęła się nieunikniona kłótnia, wyszedł z pomieszczenia. Kości zostały
rzucone. Teraz cały czas zmienił się w strzałę mknącą ku rozstrzygnięciu oczekując
pod niewielkim miasteczkiem na trasie karawan — Baxendalą.

Spacerował po zewnętrznym murze zamku, szukając miejsca, gdzie będzie mógł
przez chwilę nic nie robić o przedświcie poranka w prima aprilis.

Wkrótce, odziana w białą szatę, którą miała na sobie tego ranka, kiedy po raz
pierwszy zetknęły się ich spojrzenia, królowa dołączyła do niego. Poświata księży-
cowa niczym krople srebra barwiła jej włosy. Uśmiechała się wesoło, jednak jej oczy
wypełniał smutek. Nie zwracając uwagi na wartowników, ujęła jego dłoń.

background image

— To ostatnia noc — wyszeptała po dłuższej chwili milczenia. Przystanęła, otoczyła
go ramieniem w pasie, zapatrzyła się na księżyc ponad Kapenrungiem. — Ostatni raz.
Odejdziesz jutro. Czy wygrasz, czy przegrasz, nigdy już nie wrócisz. — Jej głos za-
drżał.

Ragnarson też przyjrzał się poczerniałym zębom wrażych gór. Czy naprawdę wciąż
jeszcze panowała w nich zima? Chciał powiedzieć, że wróci, ale nie potrafił. To by-
łaby skaza na jego wspomnieniach. Wyczuła, że zawsze będzie wracał do Elany. Ich
związek, chociaż tak intensywny i płomienny jak wybuch wulkanu, był tylko roman-
sem. A romans wymaga szczególnego rodzaju wzajemnego oszukiwania się, zawie-
szenia rzeczywistości za zgodą obu stron... A więc nie rzekł nic, tylko ją przytulił.

— Jest tylko jedna rzecz, o którą chciałabym cię prosić — powiedziała cicho, ze
smutkiem. — Dzisiejszej nocy, w łóżku, wypowiedz moje imię. Wyszepcz mi je do
ucha.

Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi, nie wiedząc, co myśleć.

— Nie zdajesz sobie z tego sprawy, nieprawdaż? Przez cały czas, odkąd tutaj jesteś,
powiedziałeś je tylko raz. Kiedy przedstawiłeś mnie sir Farace'owi. Jej Królewska
Mość. Jej Królewska Mość. Jej Wysokość. Czasami, w nocy, „najdroższa”. Ale nigdy
Fiana. Ja istnieję naprawdę... Spraw, żebym istniała...

Tak, pomyślał. Nawet wtedy, kiedy była tylko pojęciem zrodzonym z opisu, jaki
podał mu Tarlson, czuł do niej pociąg, który starał się zdławić ceremonialnością
form.

— Bogowie! — wymamrotał najbliższy wartownik. — A co to jest?

Spojrzenie Ragnarsona znowu zwróciło się w kierunku gór.

Pod tarczą księżyca, ponad wąską szczeliną w łańcuchu górskim znaczącą w przybli-
żeniu położenie Maisaku, wznosił się słup czerwonawych rozbłysków. Wkrótce
skrzepł w szkarłatną wieżę. Świat cały ogarnęła cisza, jakby przyczaił się przed nad-
ciągającą burzą. Kolumna płonęła coraz intensywniej, aż wreszcie cały wschód stał w
ogniu. Na jej szczycie uformował się kwiat. Potem pień kolumny rozgałęził się,
przyjmując potworny w swym antropomorfizmie kształt. Kwiat stal się głową. Gdzie
powinny być oczy, ziały dwie infernalne studnie. Głowa była zdecydowanie zbyt
duża jak na źle ukształtowane ciało, które wieńczyła. Jej rogi zdawały się zahaczać o
księżyc, kiedy obracała się powoli, spoglądając groźnie i złośliwie w stronę zachodu.
Lśnienie istoty stało się jeszcze bardziej jaskrawe, póki cały świat nie zaczął się ką-
pać w blasku pulsującej zmianą czerwieni i czerni. Ogromna czarna jama ust
otworzyła się w bezgłośnym śmiechu przepełnionym złem. Potem istota zniknęła, tak
jak się pojawiła, w błyskach, które przywiodły Bragiemu na myśl zorze polarne z cza-
sów dzieciństwa na rodzinnej ziemi.

— Chodź — zwrócił się do królowej, kiedy już mógł wydobyć z siebie słowo. — Być
może masz rację. Być może to jest ostatnia chwila, kiedy któreś z nas może z własnej
woli oddać się drugiemu.

Głęboką nocą wymówił jej imię. A ona, drżąc równie niepowstrzymanie jak on, wy-
szeptała pod nim:

background image

— Bragi, kocham cię.

III. Elana i Nepanthe

Na wybrzeżu Auszura Elana i Nepanthe, które do późnej nocy były na nogach po
dniu pełnym narastającego, aczkolwiek pozbawionego wyraźnego powodu napięcia,
wydały z siebie ostre krzyki, gdy Łza Mimizan znienacka nabrała ognistego życia,
któremu odpowiadał szkarłat zasnuwający wschodni horyzont.

IV. Król Shanight

Ze wzgórz Mericic, znajdujących się przy Skmonie na granicy Anstokinu z Volstoki-
nem, Shanight z Anstokinu, nie mogąc zasnąć w nocy przed świtem oznaczającym
atak, obserwował, jak szkarłat wznosi się na wschodzie, w formie głowy, która aż po
policzki sterczała ponad horyzontem. Wystarczyło jedno spojrzenie w te przepełnione
nocą oczy, aby powrócił do swego namiotu i zrezygnował z wojny.

V. Szyderca

W Rohrhaste, w pobliżu miejsca porażki Vodički, Szyderca gwałtownie zbudził się z
niespokojnych snów i zobaczył szkarłat pod tarczą księżyca. Zupełnie zgłupiał, co
zdarzyło mu się dotąd jedynie kilka razy w życiu. Jak stał, zaraz wsiadł na osiołka i
pomknął ku Vorgrebergowi.

VI. Sir Andvbur Kimberlin z Karadji

Sir Andvbur, wraz z dwiema setkami swoich zwolenników, który podróżował nocą,
aby uniknąć lojalistycznych patroli, teraz zatrzymał się, by obserwować demoniczne
lśnienie ponad przełęczą. Zanim zniknęło, na poły był już gotów zawrócić i zdać się
na królewską łaskę. Jednak w końcu zdecydował jechać dalej, tyle że już nie z prze-
konania, lecz ze strachu, by nie wydać się słabym w oczach swych towarzyszy.

VII. Adept

W liczącym kilka akrów namiocie-świątyni Adepta w Al Rhemish gruby mężczyzna,
któremu kleiły się oczy, jęknął i chwiejnie podszedł do Północnego Portalu. Ten spa-
siony, obsypany klejnotami El Murid w niczym nie przypominał bladego, chudego,
ascetycznego fanatyka, którego gniewny miecz w poprzednich dziesięcioleciach rów-
nał z ziemią świątynie i barwił czerwienią piaski pustyni. Również jego szaleństwo
nie trzymało się już w dawnych ryzach. Czerwone czary wzbudziły w nim opętańczą
wściekłość. Runął na ziemię, rzucając się i tocząc pianę z ust.

VIII. Visigodred

W zamku Mendalayas, na terytoriach północnej Itaskii, szczupły, trapiony bezsenno-
ścią człowiek przechadzał się skroś szerokiej i nieprawdopodobnie zagraconej biblio-
teki. Przed kominkiem niespokojnie stąpały dwa lamparty. Z belki pod sufitem obser-
wowała wszystko małpka, mamrocząc coś do siebie. Między przechadzającym się a
lampartami, na luksusowym dywanie, przytuleni do siebie leżeli karzeł i młoda pięk-
ność.

Szczupły stary człowiek szarpnął długą posiwiałą brodę i nagle spojrzał na wschód, a
wtedy jego nos zmarszczył się jak u psa, co chwycił trop. Oblicze natomiast stało się
maską kamienia.

background image

— Marco! — warknął. — Obudź się. Zawołaj ptaka.

IX. Zindahjira

W górach M'Hand, nad brzegami morza Seydar, była jaskinia, w której mieszkała
istota zwana Zindahjira Milczącym. W obecnej chwili Zindahjira robił różne rzeczy,
ale z pewnością nie milczał. Góry zadrżały od jego gniewu. Nie znosił, kiedy
wciągano go w intrygi inne niźli te, które sam rozpętał. Ale wedle jego pokrętnej lo-
giki, czuł się odpowiedzialny, by naprostować wydarzenia na południu. Kiedy jego
gniew nieco osłabł, zawołał sowy, które służyły mu za posłańców.

X. Varthlokkur

Fangdred był starożytną fortecą, umiejscowioną ryzykownie na szczycie góry El Ka-
bar w Smoczych Zębiskach. Tam właśnie w pokoju pozbawionym okien rozdźwię-
czały się srebrne dzwoneczki. Czarna strzała inkrustowana srebrnymi runami
zwróciła się grotem na południe. Nie minęło nawet kilka chwil, a wysoki młody męż-
czyzna, marszcząc brwi, wbiegł do środka. Jego nawiedzone oczy natychmiast spo-
częły na strzale i dzwonkach.

Był to Varthlokkur, Milczek Który Żyje w Smutku, czasami nazywany Niszczycielem
Imperium albo Zagładą Ilkazaru. Człowiek, który położył kres rządom książąt tauma-
turgów z Shinsanu. Ciała tychże książąt trzymał jako trofea w najwyższej komnacie
Wieży Wiatrów Fangdredu, do której nic nie mogło przeniknąć. Królowie drżeli na
dźwięk imienia Varthlokkura. Ten mężczyzna, z pozoru taki młody, żył już wieki na
tym świecie, a jego barki przygniatał ciężar wiedzy na temat Mocy oraz poczucie
winy związane z nigdy nie odstępującą go myślą o tym, co uczynił z Imperium.

Wypowiedział Słowo. Powierzchnia zbiorniczka rtęci wypełniającej płytkie, szerokie
wgłębienie w blacie granitowego stołu, zadrżała. Przemknęła po niej plątanina barw.
Pojawił się wizerunek oblicza. Varthlokkur patrzył na gargantuicznego megacefalicz-
nego demona, którego krucze pazury ściskały podnóża gór. Takiej manifestacji nie
sposób było zignorować.

Zaczął się przygotowywać.

XI. Haroun bin Yousif

Długa, bardzo ostrożnie jadąca kolumna kawalerii znajdowała się w odległości
mniejszej niż trzydzieści mil od Al Rhemish, kiedy północne niebo zasnuł szkarłat.
Niepostrzeżone przemycenie czterech tysięcy rojalistów przez Pomniejsze Królestwa
oraz Kapenrung stanowiło osiągnięcie militarne, które choć skończyło się sukcesem,
zadziwiło nawet jego autora.

Głowa demona zamajaczyła na horyzoncie. Haroun dał rozkaz do odwrotu.

XII. Gwiezdny Jeździec

Na skraju ukrytego pod grubą warstwą śniegu jednego ze szczytów, wysoko w Ka-
penrungu, na lodowcu, który skrzypiał i jęczał po całych nocach, zaskoczony i
wściekły starzec stał między dwiema gigantycznymi kolumnami nóg i z zadartą
głową patrzył na mile w górę, przyglądając się szkarłatnej grozie. Potem splunął, za-
klął, powrócił do swego skrzydlatego konia. Z juków jego grzbietu wyciągnął
przedmiot znany jako Windmjirnerhorn albo Róg Gwiezdnego Jeźdźca. Musnął go

background image

delikatnie palcami, przemówił doń, spojrzał, skinął głową. Demon zaczął zanikać.

Potem usiadł i zaczął się zastawiać, cóż też można począć z tym groźnym lecz niespo-
dzianym, zaimprowizowanym wtargnięciem. O Shing naprawdę wyrywał się spod
kontroli.

XIII. Król Vodička

Pół godziny po tym jak noc odzyskała swoją naturalną czerń, król Volstokinu doszedł
do wniosku, że został niecnie wykorzystany przez większe i bardziej mroczne potęgi
dla odegrania roli przynęty odwracającej uwagę, podczas gdy Zło podstępnie podkra-
dło się, by wpić w trzewia Zachodu.

Po napisaniu dwóch krótkich listów — do królowej Kavelina, swojej matki, oraz do
swego brata rzucił się z parapetu więziennej wieży.

PIĘTNAŚCIE: Rok 1003 OUI;

Baxendala

[top]

I. Miejsce

Baxendala była świetnie prosperującym miastem, liczącym dwa tysiące mieszkańców
i oddalonym dwadzieścia pięć mil od Maisaku. Tak dobry stan swych interesów za-
wdzięczało temu, iż było ostatnią (lub pierwszą) komercyjną szansą karawan.
Przejście przez góry było zadaniem długim i wyczerpującym.

Ragnarson wybrał ją jako pole bitewne ze względu na topografię.

Miejsce, w którym zbudowano miasteczko, stanowiło niegdyś zachodni kraniec po-
tężnego lodowca, którego dziełem była również wybita w górach przełęcz. Dolina,
która stała się przełęczą, zwężała się tutaj w szeroki na dwie mile wąwóz o stromych
stokach; jego dno w pobliżu miasta zaścielał rumosz polodowcowy. Samo miasto
wbudowane zostało w północny kraniec wzgórza przypominającego kształtem głowę
cukru szerokości pół mili, długości dwóch oraz wysoką na dwieście stóp i zajmowało
niski grzbiet wzniesienia, które ciągnęło się aż do stóp Seidentopu — stromej, poro-
śniętej kosodrzewiną góry tworzącej północną ścianę wąwozu. Rzeka Ebeler
opływała głowę od południa w miejscu, gdzie dolina długim, łagodnym zagłębieniem
została wyrzeźbiona nieco niżej, i ze względu na przeszkody w nurcie, odległe o kil-
kanaście mil na zachód, utworzyła płytkie mokradła szerokie na trzy czwarte mili.
Mokradła rozpościerały się dokładnie od głowy cukru do stromej południowej ściany
wąwozu. Wąskie pasmo porośniętej krzewami twardej ziemi biegło tuż pod połu-
dniowym zboczem. Łatwo mogły je utrzymać nawet niewielkie siły.

Na samym szczycie głowy cukru, zapewniając dobry widok na wschód, stała nie-
wielka warownia, Karak Strabger. Z niej Ragnarson mógł śledzić wszystkie szczegóły
bitwy. Zakotwiczając swoje flanki o Seidentop i Baxendalę wzdłuż grzbietu wzniesie-
nia, mógł bronić przestrzeni niewiele szerszej niźli pół mili. Na zachód od tego miej-
sca nie było pozycji lepiej nadającej się do obrony, na wschód zaś znalazł tylko jedną
jej równą. Ale sir Andvbur, który bił się tam zeszłej jesieni, z pewnością dużo lepiej

background image

znał teren od niego.

Ragnarson zstąpił na miasteczko dwa tygodnie po nocy demona. Rodzina Strabger
uciekła tak prędko, że zostawili swoje śniadanie na poły ugotowane w kuchni. Siły
buntowników przeprowadzały swoje manewry dalej na wschód, w pobliżu linii
śniegu. Trzy dni po przybyciu Bragiego podjęto próbę wyparcia go z warowni. Baron
Berlich poprowadził zbuntowanych rycerzy na kolejne Lieneke. Jego atak załamał się
pod ulewą itaskiańskich strzał. Berlich sam dał głowę. Ocaleli ku rozczarowaniu Ra-
gnarsona przeżyli atak choroby zwanej racjonalnością. Na nowego dowódcę wybrali
człowieka, którego on sam uważał za najbardziej niebezpiecznego, mianowicie sir
Andvbura Kimberlina.

Kimberlin zdecydował się na przyjęcie taktyki fabiańskiej. Zajął stanowiska obronne
w miejscu zeszłorocznej bitwy. Jego patrole próbowały podstępem zmusić Ragnar-
sona, by zaatakował. Bragi ignorował ich. Chociaż siły Kimberlina liczące osiem ty-
sięcy były największymi, z jakimi Ragnarsonowi przyszło się dotąd potykać, bardziej
niepokoiła go najeżona czarami armia, którą Captal wyprowadzi z Maisaku. Bragi
czekał więc, wypuszczał w pole niewielkie oddziały harcowników, budował
umocnienia, wysyłał zwiadowców, gromadził zapasy. Nieustannie przypominał
swoim oficerom o potrzebie niewzruszonego trzymania tego terenu. O tym, że jeśli
okaże się to konieczne, należy liczyć się z najcięższymi stratami. Wróg zostanie za-
trzymany pod Baxendalą lub nigdzie. Los Zachodu zależy od nich. Nie będzie spo-
sobu powstrzymania Shinsanu, jeśli ta reduta padnie.

II. Oczekiwanie

Ragnarson stał na parapecie jedynej wieży Karak Strabger i przyglądał się siłom,
które należały, przynajmniej w tej chwili, do niego. Dysponował dwudziestoma pię-
cioma tysiącami Kavelinian oraz ludźmi, których przyprowadził na południe. Na za-
chodzie linię horyzontu i obszary położone daleko za nią skrywały wielkie chmury
kurzu, kłębiące się w wiosennej mgiełce. Nieoczekiwani sprzymierzeńcy spieszyli, by
doń dołączyć. Jedną z chmur na szlaku karawan był Shanight z Anstokinu, który pro-
wadził regimenty pierwotnie mające zająć Volstokin. Na północ od niego szedł Jo-
strand z Volstokinu oraz trzy tysiące niczego nie rozumiejących weteranów znad je-
ziora Berberich oraz z zakończonej fiaskiem ekspedycji Vodički. W Heidershied, prąc
do przodu forsownymi czterdziestomilowymi marszami, znajdował się książę Raithel
z Altei — twardy stary żołnierz, który zdobył sławę i honory jeszcze podczas wojen.
Ragnarson miał nadzieję, że Raithel zdąży na czas. Dziesięć tysięcy jego ludzi to naj-
lepszy żołnierz w Pomniejszych Królestwach.

Słyszał też wieści, że oddziały maszerowały aż z Tamerice i Ruderina oraz dalej jesz-
cze położonych królestw.

Skupienie Pomniejszych Królestw w jednolitą siłę zaczęło się od nocy czerwonego
demona. Znienacka zdobyta władza i odpowiedzialność zdejmowały Ragnarsona lę-
kiem. Książęta i królowie przybywali, aby oddać się pod dowództwo człowieka, który
jeszcze rok temu był chłopem...

Byli wszak i inni, na myśl o których czuł jeszcze większy lęk ni źli przez Shanightem,
Jostrandem czy Raithelem.

Obok głowy cukru, ponad Baxendalą stało dwanaście namiotów oddzielonych linami
od reszty obozu. Jeden zajmował jego stary przyjaciel, książę Visigodred z Menda-

background image

layasu, drugi przerażający znajomy Harouna, Zindahjira. Mieszkańców pozostałych
znał tylko z imienia i sławy, która się z nim wiązała: Keirle Starożytny, Barco Crece-
lius z Hellin Daimiel, Stojan Dusan z Kamieńca Prost, Gromachi Jajo Boga, Pustelnik
z Ormrebotnu, Boershig Abresch z Songeru w Ringerike, Klages Dunivin, Serkes
Holdgraver z Fortecy Zamarzniętego Ognia oraz Istota o Wielu Oczach z mrocznych
głębin świątyni Jiankoplos w Simballaweinie.

Jeden z namiotów stał, jakby tamci mimowolnie odsuwali się od niego jak najdalej.
Przed nim wbity w ziemię sterczał poszarpany sztandar Imperium. Wewnątrz przywa-
rował człowiek, którego przybycie do stolicy rozpoczęło marsz tak wielu armii w kie-
runku Baxendali, którego imieniem straszono niegrzeczne dzieci i które sprawiało, że
dorośli oglądali się przez ramię.

Varthlokkur.

Jego pojawienie się gwarantowało śmiertelny charakter konfliktu. Wielcy i potężni,
od Simballaweinu do lwy Skołowdej, odłożą wszystkie inne zajęcia na bok, póki nie
dowiedzą się, jaki jest rezultat starcia. Nawet stronnictwo Szarego Płaskowyżu, jak
Ragnarson słyszał, przyłączyło się do sojuszu.

Bragi miał mieszane uczucia, kiedy myślał o obecności Varthlokkura. Ten człowiek
mógł okazać się cennym nabytkiem. Ale co z dawnymi urazami? Varthlokkur był coś
winien i jemu, i Szydercy. Ale Szyderca, który miał się czego obawiać, nieustannie
wchodził i wychodził z namiotu czarodzieja, przynajmniej gdy nie musiał się
ukrywać przed żołnierzami chcącymi wziąć na nim pomstę za używanie podrobio-
nych kości. Ragnarson uśmiechnął się słabo. Szyderca był niereformowalnym pod-
rostkiem w średnim wieku.

Zauważył znak dymny ponad przełęczą, co spowodowało poruszenie operatorów he-
liografu. Powrócił do pomieszczenia sztabu, na które wykorzystał największą salę
warowni. Czekając na raporty, zapytał Smokbójcę:

— Jak się czuje Rolf?

Preshka nalegał, żeby pozwolić mu pójść na wschód.

— Bez zmian. Nigdy nie wyzdrowieje, jeśli nie zrobi sobie urlopu.

— A ewakuacja? — Próbował nakłonić cywilów, żeby opuścili ten teren.

— Niemalże zakończona. Reszta ma zamiar zostać, niezależnie od tego, co by się
działo.

— Myślę, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Nie mogę zmuszać ludzi... Pułkow-
niku Kiriakos?

Ze szczytu muru przyglądał się postępującym robotom tamtego. On i Phiambolis
ciężko pracowali, aby maksymalnie utrudnić zadanie atakującym Shinsan. Kiriakos
był z tego rodzaju ludzi, którzy znalazłszy garniec ze złotem, zamartwialiby się, że
dostaną przepukliny, niosąc go do domu.

— Zbyt wolno. Nie zdążę, jeśli nie dostanę więcej ludzi.

Jego projekty już nadwerężały siły armii. Okopy, pułapki, fortyfikacje, wilcze doły,
most pontonowy przez mokradło kilka mil na zachód stąd, poszukiwania surowców,

background image

wszystko to pożerało setki tysięcy godzin dziennie. Ale Kiriakos był urodzonym biu-
rokratą. Nie istniał projekt, który nie mógłby być większy i lepszy, gdyby tylko dać
mu więcej pieniędzy i ludzi...

Może się starzeję? — myślał Ragnarson. Co się stało z moimi skłonnościami do
ruchu? Dowódcy jego kawalerii również zadawali mu to pytanie. Armia Shinsanu zo-
stała skonstruowana głównie z myślą o walce pieszej, broni miotającej posiadała nie-
wiele. Jednak sir Andvbur był tam również... Mógł powiedzieć tylko tyle, że czuje, iż
robi słusznie, decydując się na walkę pozycyjną.

Sedlmayrański sierżant wyszedł z wieży, odciągnął Bragiego na bok.

— Kapitan Altenkirk — powiedział — mówi, że wziął jeńców. Ludzi nazywających
się Turran i Valther oraz kobietę. Kapitan uważa, że to jest ta, którą widzieliście w
Maisaku.

Ragnarson zmarszczył brwi. Dziwna wiadomość, jak na przekazaną heliografem, mo-
gły się przecież wkraść do niej jakieś błędy. Jednak wszystko było usprawiedliwione
gdyby miała okazać się prawdziwa. Złapali Mgłę? Jak?

— Dziękuję. Nadaj: „Dobra robota”. I nikomu nic nie mów.

Wycofał się w kąt, by pomyśleć. Tak wiele możliwości... Ale pozna prawdę, kiedy
Altenkirk przybędzie. Trzeba było podjąć konieczne przygotowania. Skierował się ku
terenowi zajmowanemu przez czarodziejów.

III. Jeńcy

Altenkirk nie ryzykował. Przyprowadził swoich jeńców z kneblami w ustach, związa-
nych i z zawiązanymi oczami, niezdolnych nawet drgnąć wewnątrz wielkich wiklino-
wych koszy, które farmerzy wypełniali zbożem i podwieszali pod krokwiami, tym
sposobem próbując przechytrzyć myszy i szczury. Każdy z koszy niesiony był na drą-
gach przez jeńców z armii Kimberlina i otoczony marena dimura gotowymi w jednej
chwili zniszczyć i kosze, i tragarzy. Każda lektyka była grubo zasłana nasączonymi
oliwą gałganami. Obok jechali kawalerzyści z zapalonymi pochodniami. W innych
okolicznościach Ragnarson byłby rozbawiony.

— Sądzicie, że podjęliście dostateczne środki ostrożności? — zapytał.

— Powinienem ich zabić — odparł Altenkirk. — To z pewnością jakaś sztuczka...

— Może i tak. A więc pozwólmy, niech się nimi zajmą nasi czarownicy.

Kosze postawiono na ziemi przed zgromadzonymi. Żołnierze, przynajmniej ci, którzy
mogli, błyskawicznie się ulotnili. Zindahjira, Jajo Boga i Istota o Wielu Oczach nie
bardzo pasowali do norm wyznaczających to, co ludzkie.

— Skąd ten zapach? — zapytał Ragnarson Visigodreda, obok którego stanął, aby
oszczędzić nerwy.

— Projekt Istoty. Sam zobaczysz.

— Mhm. — Z wszystkiego musieli robić sekrety. Skinął głową Altenkirkowi. — Tur-
rana pierwszego.

background image

Altenkirk ostrożnie uniósł wieko kosza. Czarownicy spięli się niczym lisy czatujące u
nory królika. Ale Turran był związany tak długo, że trzeba mu było pomóc wydostać
się z kosza. Ragnarson podszedł do niego. Wyjął mu knebel z ust. Skinął na Visigod-
reda, a do Turrana rzekł:

— Przykro mi. Altenkirk jest ostrożnym człowiekiem.

— Rozumiem.

— Wody? — zapytał Visigodred, podając tamtemu kubek.

Turran osuszył go do dna. Kiedy Bragi wraz z jeszcze jednym żołnierzem podtrzymy-
wali Turrana, Visigodred podrapał się po nodze. Zwracając się do Altenkirka, czaro-
dziej rzekł:

— Niech pozostali też wyjdą. Nie sprawią kłopotów.

Niewielkie poruszenie zapanowało, kiedy Mgła wydostała się wreszcie ze swego ko-
sza. Ragnarson odwrócił się. Jego spojrzenie zetknęło się z wzrokiem królowej. Więc
to tak. Znowu zignorowała jego radę i przybyła, by wziąć udział w ostatniej bitwie.
Doskonale obliczyła czas, pomyślał. W jej oczach patrzących na Mgłę była zazdrość i
jakaś twardość.

— Wszystko, czego mi trzeba — wymamrotał do siebie — to, żeby teraz jeszcze
Elana się tu pojawiła.

Potężny łyk wina przywrócił Turranowi nieco życia. Poprosił o lekarza, aby zbadał
jego brata, potem nieco nadąsany zażartował:

— Myślałem, że jesteśmy po tej samej stronie. — A po chwili: — Ona zmieniła
barwy.

Szum i zgiełk. Głowy czarowników skłoniły się ku sobie. Visigodred, którego
związek z Mgłą miał charakter niemalże ojcowski, chodził wokół niej niczym kwoka.

— Widziałeś kiedyś równie skuteczny wilczy dół na mężczyznę? — wymamrotał Ra-
gnarson do Preshki, który mimo wciąż złego stanu zdrowia przyszedł, aby sprawdzić,
co się dzieje.

— To jest obsceniczne. Żadna kobieta nie powinna w ten sposób wyglądać.

Turran wracał do życia coraz szybciej.

— Oni wkrótce już tu będą. W zeszłym tygodniu zaczęli ściągać wojska.

— Aha? — Podejrzliwość Ragnarsona nie rozwiała się do końca. — Posłuchajmy
więc, co masz nam do powiedzenia.

— Nie mogliśmy skorzystać z tylnych schodów — powiedział, kończąc opowieść o
starciu w bibliotece Captala. — A więc złapaliśmy Brada Czerwoną Rękę i spróbo-
waliśmy korytarzem...

— Połączyliście siły?

— Nie było wyboru. Ludzie O Shinga zabiliby nas wszystkich. Wróg mojego wroga,
sam to znasz. Wzięliśmy więc Brada i pobiegliśmy przez korytarz aż do schodów,

background image

którymi Derran dostał się na piętro starego. Ale wyleźliśmy nimi na korytarz już za-
jęty przez ludzi O Shinga. Musieliśmy się przebić. Tam Valther otrzymał ranę. Der-
ran został zabity, a Kerth, Captal i dziewczynka wzięci do niewoli. Brad naderwał
mięsień lewego ramienia. Przebiliśmy się, ale nie byliśmy w stanie uratować nikogo
prócz samych siebie.

— A Mgła? Nie mogła użyć jednego lub dwóch zakłęć?

— Pułkowniku, w tamtym pokoju było sześciu ludzi. Trzech z nich to byli tervola.
Wiesz, co to znaczy? Próbowaliśmy. Zabiliśmy żołnierzy. Ona ledwie dała sobie radę
z czarownikami. Ale kiedy wszystko się uspokoiło, nie byliśmy w stanie zabrać ran-
nych. Miałem szczęście, że udało mi się wyciągnąć Valthera. A dzieciak nie chciał
zostawić starego. Gdyby było cokolwiek, co moglibyśmy zrobić...

— Nie krytykuję. — Również czasami musiał zostawiać ludzi. Znał dobrze drażniące
poczucie winy niczym ciosy włóczni, które drążyły serce aż do głębi.

— Mieliśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć do głównej bramy albo do stworów
Captala, jednak walka dała ludziom O Shinga czas na to, by nas odciąć. Jedyna droga
ucieczki wiodła przez jaskinie. Być może to słabość mojej pamięci, a może ich czary,
ale przez długi czas nie potrafiliśmy znaleźć wyjścia. Każdy tunel, który wybierali-
śmy, wiódł nas z powrotem do Maisaku. Za każdym razem, kiedy wracaliśmy, działo
się coś jeszcze bardziej strasznego. Torturowali Kertha, póki nie powiedział im
wszystkiego, co wiedział o Harounie. Zaczarowali Captala i dziewczynkę, tak że z
nimi współpracowali. To samo zrobili z kapitanem buntowników. Kradliśmy jedzenie
i wciąż szukaliśmy drogi na zewnątrz. Kiedy zaczęli sprowadzać żołnierzy, wie-
działem, że już nie mogę sobie pozwolić na dalsze wycieczki poza ciało. Najważniej-
sze stało się, by doprowadzić Mgłę do ciebie.

— A Brad?

— Odkryli nasze czary. Zaczęli na nas polować. Zdradziło go zranione ramię. Złapali
go, zanim Mgła zdążyła ich odpędzić.

— A Mgła? Czy ona jest uciekinierką? Czy potrzebuje pomocy w odzyskaniu tronu?
Ja jej nie pomogę. Nie ma sposobu, żeby namówić mnie do zrobienia czegokolwiek
dla Imperium Grozy. Mogę tylko pomóc je zniszczyć. Jest jak jadowity wąż.
Wszelkie dobro, jakie sprawia, stanowi skutek uboczny jego diabelskiej natury.

— Sądzę — oznajmił cicho Turran — że zabrakło jej ambicji. Sukces O Shinga zdru-
zgotał ją. — Skinął głową w stronę Mgły, która krzątała się przy Valtherze. — W ten
sposób sobie ją sublimuje.

— Hę?

— Nie mam pojęcia, jak długo to potrwa. W każdym razie wystarczająco długo, by-
śmy wyciągnęli jakieś korzyści z całej sytuacji.

— Nie mogę sobie życzyć niczego więcej.

Z dużymi trudnościami Ragnarson oderwał wzrok od Mgły, przyjrzał się otaczającym
ją czarownikom. Każdy z nich dał znak, że wierzy Turranowi. Tylko na twarzy Var-
thlokkura zastygł wyraz rezerwy, ale on przeznaczony był dla Mgły właśnie zmienia-
jącej kaftan.

background image

— Moc nie wpłynie na rezultat tej bitwy — powiedział Varthlokkur. — Wyrocznie są
mgliste, ale zdaje się z nich wynikać, że będzie on zależał od odwagi i nerwów żoł-
nierzy, nie zaś wysiłków moich kolegów. — Wydawał się skonfundowany treścią
własnymi słowami.

Varthlokkur znał się na swoim rzemiośle. Prawdopodobnie miał rację. Ale Ragnarson
również był zbity z tropu. Nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, by udało się unik-
nąć masowych zniszczeń, skoro tak wiele taumaturgicznych mocy zmierzało ku zde-
rzeniu.

— Zastanów się, czy nie uda ci się czegoś więcej z tego zrozumieć — powiedział
Preshce, potem ruszył, by przywitać królową w Baxendali.

IV. Przybywa wróg

Buntownicy sir Andvbura ruszyli w głąb wąwozu niczym liście gnane jesiennym wi-
chrem, zupełnie bezładnie, szarpiąc swe siły to w tę, to w tamtą stronę i tym samym
bezpowrotnie mieszając szyki. Przed i między nimi dokazywały oddziały kawalerii
Ragnarsona oraz marena dimura. Sygnały dymne unosiły się gwałtownie w niebo, co-
raz bliżej, wspinając się ku chmurze ciemności, spływającej z Maisaku niczym roz-
czapierzona dłoń przeznaczenia. Ludzie sir Andvbura wpadli na umocnienia obronne
Ragnarsona w takim nieładzie, że jego żołnierzom również się to udzieliło. Czekało
go pracowite popołudnie, by zaprowadzić porządek.

Noc zapadła, a prawdziwy wróg się nie pojawił. Jednak ogniska jego armii, przeraziły
swoją liczbą, kiedy zapłonęły nocą. Ragnarson nie spał dobrze, trwał na posterunku,
studiując nawałnicę sprzecznych raportów. Rankiem wszystko się wyjaśniło. Captal i
jego Kavelinianie przeszli na skrajną prawą flankę Ragnarsona, poza mokradłem,
gdzie Czarny Kieł i Smokbójca trzymali przewężenie. Tysiące sir Andvbura zajęły
pozycje naprzeciwko flanki przy Seidentopie — zaatakują wojska najemne z Wyso-
kiej Iglicy. Shinsan trzymało środek, mając przeciwko sobie alteańskich weteranów
księcia Raithela.

Ćwierć mili za linią frontu, na której stało szesnaście tysięcy ludzi, Ragnarson roz-
mieścił bardziej liczną, ale potencjalnie słabszą drugą linię. Volstokin oparł o Se-
identop, dodatkowo wspierając ich fortyfikacjami i ciężką bronią, którą zainstalował
tam pułkownik Phiambolis. W centrum stali Kavelinianie, wybrani przezeń osobiście,
weterani rozproszeni byli wśród nich w charakterze kadry oficerskiej. Po prawej, ple-
cami do Baxendali, zaległa armia Anstokinu. Zachowywali bliski kontakt z wałami
ziemnymi i okopami, które Tuchol Kiriakos umieścił między płaskim terenem a mu-
rami obronnymi Karak Strabger. Ragnarson przewidywał, że główne walki będzie to-
czyć między sobą piechota obu stron, szeregi będą odpierać ataki wroga, a równocze-
śnie ciężka artyleria z flank i łucznicy zza linii frontu będą dziesiątkować przeciw-
nika. Tylko dwóm tysiącom najlepszych jeźdźców pozwolił zatrzymać swe zwierzęta.
Ci stacjonowali na zachód od Baxendali, niewidoczni za stokiem wznoszącym się ku
zboczom Seidentopu.

Świt przyszedł, skradając się niczym mroczny żółw pełznący ze wschodu i zdający
się nigdy nie dochodzić celu. Jednak stopniowo w dolinie robiło się w miarę jasno.
Ragnarson, królowa, Turran, Mgła, Varthlokkur, pułkownicy Phiambolis i Kiriakos,
łącznicy i operatorzy heliografów skupili się na szczycie samotnej wieży Karak Stra-
bger. Kiedy obóz O Shinga ukazał się w pełnej krasie, serce zamarło w piersi Ragnar-
sona. Skinieniem wezwał Mgłę. Shinsańczycy już sformowali szyk bitewny. Mgła po-

background image

patrzyła w niepewnym świetle poranka. Wzięła krótki, urywany oddech.

— Cztery legiony — oznajmiła gardłowym głosem. — Przyprowadził cztery legiony.
Ósmy. Na prawej. Jego lewej. Trzeci. Szósty. Och. A ja myślałam, że Chin jest mój,
ciałem i duszą. — Pozostały legion stał w odwodzie za centrum Shinsanu. —
Pierwszy. Sztandar Imperium. Najlepsi z najlepszych. — Kłykcie jej palców pobie-
lały, kiedy zacisnęła je na kamieniach blanek. — Najlepsi — powtórzyła. — I
wszystkie cztery w pełnej sile. Zrobił ze mnie idiotkę.

Bragi nie był rozczarowany. Nie oczekiwał dobrych wieści, jednak miał nadzieję, że
przedstawienie, jakie da O Shing, będzie miało znacznie mniejszą skalę.

— On sam też tu jest?

Skinęła głową, wyciągnęła dłoń.

— Tam. Za pierwszym. Możesz zobaczyć wieżę. Chce przyglądać się naszej porażce
z wysoko położonego miejsca.

Ragnarson odwrócił się.

— Pułkowniku Phiambolis, proszę przekazać wiadomość do Altenkirka. — Inżynier
odszedł w kierunku Seidentop. — Varthlokkur? Widziałeś już dość?

Czarodziej skinął głową.

— Zaczniemy. Ale wątpię, byśmy się na coś przydali. — Odszedł.

— Pułkowniku Kiriakos?

Pułkownik trzasnął obcasami i prawie zgiął wpół w ukłonie.

— Niech bogowie będą z tobą, sir. — Odszedł, aby przejąć dowodzenie nad zamkiem
i głową cukru.

— Turran?

Tamten wzruszył ramionami.

— Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Reszta w rękach losu.

— Wasza Królewska Mość, wszystko gotowe.

Skinęła głową chłodno, z iście królewskim majestatem. Między nich wkradło się lek-
kie napięcie, ponieważ po jej podróży z Vorgrebergu Ragnarson całą noc spędził na
przygotowaniach.

— Teraz zaczekamy.

Zerknął na wieżę O Shinga, pragnąc, żeby wszystko zaczęło się jak najszybciej. Cho-
ciaż sam się przed sobą do tego nie przyznawał, nie sądził, by mieli jakieś szansę. Nie
przeciwko czterem legionom, w sumie niemalże dwudziestu pięciu tysiącom żołnie-
rzy Wschodu. Mając tak wielu, O Shing nie musiał nawet wykorzystywać wszystkich
sił pomocniczych... Ale to zrobił. Na jakiś niewidzialny sygnał sir Andvbur rzucił
całą swoją siłę przeciwko regimentom najemników, wszyscy jego ludzie walczyli pie-
szo.

background image

— Tego człowieka — oznajmił Turran — należałoby powiesić. Zbyt szybko się uczy.

Najemnicy, chociaż znacznie lepsi w boju, przeżywali ciężkie chwile, póki machiny
Phiambolisa nie zdołały się wstrzelić. Po godzinie Ragnarson zapytał Turrana:

— Co on robi? Jasne jest, że nie uda mu się przedrzeć.

— Może próbuje osłabić ich dla legionistów. Albo rozbić szyki obronne.

Ragnarson spojrzał w kierunku gór. Czarna chmura znad Maisaku powoli się rozwie-
wała.

— Chcą, żeby słońce świeciło nam w oczy. — Miał nadzieję, że o tym zapomną.

Mgła wtrąciła się do ich rozmowy:

— On zyskuje na czasie, aby przygotować czary.

I znowu odezwał się Turran:

— Oto jedzie wóz pełen trucizny Istoty. — W swoim czasie Visigodred wyznał, że
ten wstrętny smród, pochodzący z enklawy czarowników, stanowił efekt uboczny de-
stylacji napoju, który mieli serwować zmęczonym żołnierzom na linii walk. Do jego
produkcji użyto niewiele bądź wcale magii, jednak destylat miał łączyć dodające od-
wagi efekty spożycia alkoholu z narkotykiem, który zapobiegał wyczerpaniu. Drobne
czary takie jak ten, myślał Ragnarson, mogą okazać się ważniejsze niż te, co zatrzęsą
ziemią.

— Marszałku — powiedziała królowa. — Widać dym po przeciwnej stronie mokra-
deł.

Bragi odwrócił się. Znak od Haakena. Pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.

— Dobrze. Łącznik. — Tamten pojawił się natychmiast. — Powiedz sir Farace'owi,
żeby pokonał most pontonowy.

Kluczowa poprawka jego planów, pośpiesznie wypracowana w nocy, po tym jak już
jasne stały się zamiary wroga, była jak dotąd doskonale realizowana. Czarny Kieł i
Smokbójca zastawili pułapkę i Captal właśnie w nią wpadł.

— Zaczynają się czary — oznajmiła Mgła. Wyciągniętym jak struna ramieniem
wskazywała plamkę różowego światła u stóp wieży O Shinga. — Znowu Gosik z Au-
bochonu. — W jej głosie zabrzmiał podziw i najwyższa groza. — We własnej po-
staci. Ten człowiek oszalał! Nie ma sposobu, żeby to kontrolować...

— Ludzie Kimberlina załamują się — powiedział Turran.

Ragnarson sam też zauważył.

— To jest kluczowy moment — powiedział, patrząc w dół na wciąż jeszcze nie
sprawdzonych Altean. — Czy oni utrzymają się, kiedy pojmą, co się dzieje?

— Cofnąć się! — warknęła Mgła. — Potrzebuję miejsca!

Różowa kropka zmieniła się w szkarłatny płomień, uniósł się nad nim gęsty czerwony
dym. Minęło kilka chwil i już w jego wnętrzu uformował się rogaty łeb z oczami. Ten

background image

stwór nie był sięgającym księżyca potworem, jaki owej nocy górował nad Kapenrun-
giem, jednak Bragi uznał, że i tak musi mieć co najmniej sto jardów wysokości. Zda-
wał się wyrastać z samej ziemi.

Mgła stała z rozłożonymi ramionami i odrzuconą głową, krzyczała coś w języku tak
płynnym, że Ragnarson nie miał pojęcia, czy w ogóle używa słów. Zerwał się silny
zimny wiatr, rozwiewając jej włosy i szatę.

Sprawdził, co porabiają jego domowi czarownicy.

Kiedy Gosik nabrał przerażającej materialności, dwunastu uwolniło swoją broń
obronną. Pioruny błyskawic. Włócznie światła. Kule ognia w zupełnie dzikich i
zmiennych kolorach. Odory, które objęły wieżę. Mglistą istotę rozmiarów kilku słoni,
która zmaterializowała się w przestrzeni między armiami i zostawiła za sobą ślad
krwawej rzeźni wśród nieruchomych legionów, póki nie przyssała się setką macek i
tuzinem dziobatych paszcz do jednej z nóg Gosika...

Mgła ostro klasnęła w dłonie. W dole wąwozu, echem odbijając się od ściany do
ściany, mknął ogłuszający, nie kończący się łoskot grzmotu. Ponad Gosikiem poja-
wiła się korona świateł. Iskry w pierścieniach kolorów tęczy zawirowały wściekle.
Korona zaczęła opadać. Ragnarson nie był pewien, czy dobrze widzi, ale z zamykają-
cego się kręgu chyba patrzyła w dół mglista twarz, równie demoniczna jak oblicze
Gosika, i rosła, rosła, póki całe wnętrze nie zmieniło się w ziejącą szczelinę, za którą
czekała już tylko głodna paszcza, chętna żeru.

Cień przemknął po parapecie. Kilkaset stóp w górze samotny orzeł patrolował teren,
unosząc się ponad wyciem nienaturalnego wiatru Mgły, z pozoru zupełnie obojętny
na ludzkie szaleństwo rozpętane w dole. Przez krótką chwilę Bragi pozazdrościł pta-
kowi jego wolności i beztroski. I wtedy...

Nie mógł powstrzymać lekkiego, krótkiego westchnienia. W jednej chwili orzeł zami-
gotał i już dłużej nie był orłem. Stał się człowiekiem, dosiadającym skrzydlatego
konia, obaj znajdowali się znacznie wyżej, niźli pierwotnie osądził, niemalże na gra-
nicy zdolności rozdzielczych oka. Zwrócił się do Turrana o opinię. Turran niczego nie
zauważył. Nikt nie zauważył. Uwaga wszystkich skupiona była na Gosiku. Ale cała
magia w dolinie przestała nagle funkcjonować.

Sam Gosik rozleciał się niczym walący budynek z cegieł, odłamki i pył posypały się
deszczem, który całkowicie skrył sobą wieżę O Shinga. Wycie było jeszcze głośniej-
sze, niźli spowodował wcześniej grzmot Mgły. Turran jęknął, chwycił się za pierś, za-
chwiał. Ragnarson patrzył na niego, przypuszczając atak serca. Mgła krzyknęła, w jej
głosie słychać było ból i stratę. Opadła na kolana, zaczęła bić głową o kamienie para-
petu.

— Zniknęła — jęknął Turran. — Moc. Zniknęła.

Królowa próbowała powstrzymać Mgłę.

— Pomóż mi! — warknęła na jednego z łączników.

Ragnarson przechylił się przez parapet. Jego czarodzieje najwyraźniej poszaleli.
Kilku padło na ziemię. Większość miotała się dookoła jak ludzie targani paroksy-
zmami choroby padaczkowej. Istota wirowała w kółko, goniąc własny rozdwojony
ogon. Tylko Varthlokkur wydawał się opanowany, chociaż równie dobrze mógłby

background image

zmienić się w martwy posąg, tak nieruchomo trwał, wpatrzony w rozpadającego się
Gosika z Aubochonu.

Ragnarson znowu spojrzał w górę. Orzeł spływał ku Maisakowi, wyglądał jak zwy-
czajny drapieżca zajęty swoimi sprawami. Zmarszczył brwi. Znowu ten staruch. Kim
on był? Czym? Nie był bogiem, z pewnością jednak stanowił potęgę, jakiej próżno by
szukać na świecie.

Towarzysze Ragnarsona pozostawali nieświadomi niczego poza nagłą próżnią w do-
menie czarów. Dla Turrana i Mgły była to strata ponad wszelkie zrozumienie, nie-
malże jak kradzież duszy.

V. Pierwsza runda

O Shing nie marnował czasu. Legiony ruszyły. Ducha obrońców ożywiał jednak de-
kokt Istoty oraz błyskawicznie rozpuszczona przez Bragiego wieść, że oto zachodnie
czary pokonały wschodnie — żołnierze czekali na wroga z nowo odzyskaną pewno-
ścią siebie. Shinsan parło do przodu, trzymając się za zasłoną piechoty sir Andvbura,
buntownicy raczej byli pchani do przodu jako żywe tarcze, niźli wiedli atak. Ich za-
danie polegało na zneutralizowaniu pułapek i ponosili ogromne straty. Łucznicy Ra-
gnarsona dysponowali niewyczerpanymi zapasami strzał i łatwym celem.

Zanim szeregi zwarły się ze sobą, żołnierze Ragnarsona odkryli jedną ze swoich nie-
spodzianek. Mianowicie Altean uzbrojonych w oszczepy — taktyka, której nikt nie
zastosował od czasów Imperium. Ich nawałnica przekonała własnych żołnierzy o
śmiertelności przeciwników.

— Łącznik! — warknął Ragnarson. Wysłał na drugą linię rozkaz gotowości.

— I tyle wynika z bycia sprzymierzeńcem Shinsan — wymruczał Bragi.

Kilkanaście tysięcy buntowników znajdujących się między liniami jego i Shinsanu,
jedni i drudzy bezlitośnie wycinali w pień. Pierwsza linia Bragiego radziła sobie
lepiej, niźli oczekiwał. W myślach błogosławił Istotę. Alteanie powstrzymywali
trzeci. Legiony na flankach, bezlitośnie bombardowane przez machiny Phiambolisa i
Kiriakosa, miały coraz większe trudności z utrzymaniem szyku.

Dowódca sił wroga wysłał sir Andvbura, by oczyścił Seidentop. Karak Strabger nie
będzie w stanie dosięgnąć, chyba że Alteanie się załamią. Ludzie Kimberlina zaanga-
żowali się w wiele drobnych paskudnych potyczek pośród porośniętych krzewami
jarów oraz wokół fortyfikacji Phiambolisa.

Ragnarson kazał swoim heliografistom wysłać wiadomość.

Altenkirk i tysiąc marena dimura trwali ukryci na zboczach po wschodniej stronie Se-
identopu. Mieli zajść buntowników i szósty legion od tyłu. Ragnarson nie spodziewał
się po nich niczego więcej ponad to, by wytrącili wroga z równowagi. Tym, na czym
najbardziej mu zależało, było zmuszenie O Shinga, by poświęcił swe odwody.
Pierwszy legion, czekający cierpliwie pod wieżą imperatora, stanowił klucz całej
bitwy.

Pierwsza linia nie zmusiła tamtych do wymarzonego przezeń manewru. Alteańska
lewa flanka zaczynała się uginać. Rozkazał, by łucznicy wycofali się za drugą linię —
nie chciał ich stracić w wypadku, gdyby doszło do nagłego załamania się frontu. Po-

background image

tem rozesłał łączników, aby przypomnieć dowódcom drugiej linii, że pod żadnym
pozorem nie wolno im opuszczać pozycji, żeby wspomóc pierwsze szeregi.

Alteanie powoli się poddawali. Wróg wdarł się w miejsce styku ich wojsk z siłami
najemników. Altenkirk zaatakował. Walki wokół Seidentopu stawały się coraz bar-
dziej krwawe. Marena dimura, pijani destylatem Istoty, odmówili wycofania się, póki
nie odnieśli naprawdę okropnych strat. Oni również radzili sobie znacznie lepiej, niźli
Ragnarson pierwotnie zakładał. Zmusili sir Andvbura, by zrezygnował z ataku i za-
dali mu większe straty, niźli ponieśli sami. Oddziały Kimberlina nie były w stanie ich
ścigać. Tymczasem Alteanie nie obronili punktu stycznego frontu. Dowódca trze-
ciego legionu gotów już był okrążyć obie połowy przerwanego frontu. Ragnarson
przypuszczał, że rezerwowy legion przedrze się przez ten wyłom i ruszy na drugą
linię jego ludzi. Ale nie. O Shing dalej trzymał go w odwodzie.

— Palą most — oznajmił Turran za jego plecami. Doszedł już do siebie, chociaż
obecnie sprawiał wrażenie nieco bezcielesnego.

Bragi odwrócił się. Tak. Nad pontonami unosił się dym. Haaken wygrał albo przegrał
swoją część bitwy. Przez dłuższy czas nie będzie się jak o tym przekonać. Żałował, że
wcześniej nie umówił z nim jakiegoś sygnału. Ale nie chciał wzbudzać w nikim fał-
szywych nadziei ani niepotrzebnej rozpaczy.

Regimenty najemników zaczynały się kruszyć. Wycofywali się, tłocząc wokół Se-
identopu zapewniającego ogień osłonowy. Książę Raithel próbował zrobić to samo,
ale napotkał na znacznie większe trudności. Walki trwały teraz u podnóży głowy cu-
kru. Kiriakos nie mógł zapewnić im żadnego znaczącego wsparcia.

Ragnarson spojrzał w słońce. Zostały jeszcze tylko cztery godziny światła. Jeżeli
Shinsan będzie zwlekać, bitwa może przeciągnąć się do jutra. Na to zaś nie był przy-
gotowany.

Legiony zaczęły się wycofywać, chociaż najwyraźniej zwyciężały, co zupełnie zdu-
miało Ragnarsona. Potem zrozumiał. O Shing wyśle świeży legion przeciwko cen-
trum drugiej linii, podczas gdy trzeci wróci na pozycję rezerwową. Na jakiś czas na
polu bitwy zrobiło się pusto. Bragi był przerażony, widząc skutki rzezi. To będzie
długo pamiętane. Pole zaścielało przynajmniej dwadzieścia tysięcy ciał, rozłożonych
niemalże równo na całym obszarze. Trzon poległych po stronie wroga stanowili bun-
townicy. Odrażające. Ragnarson nienawidził walki prowadzącej do wyniszczenia. Ale
nie było wyboru. Wojna manewrowa oznaczała zwycięstwo wroga.

O Shing dał swoim legionom godzinę odpoczynku. Ragnarson nie wtrącał się. Przed
bitwą nieznaczna przewaga liczebna była po stronie wroga. Tym razem wyraźnie bę-
dzie po jego stronie. Ale jego ludzie byli bardziej surowi, łatwiej mogli się załamać.
Dwie i pół godziny do zmierzchu. Jeżeli się utrzymają, a Haakenowi nie uda się zre-
alizować swej misji, czy powinien zebrać wszystkich do kupy na jutro?

Znowu się zaczęło. Pierwszy legion skierował swoją milczącą furię przeciwko
Kavelinianom, którzy trzykrotnie przewyższali go liczebnie. Na flankach legiony po-
wstrzymywały Anstokin i Volstokin, a równocześnie najlepiej wyszkolone siły każ-
dego z nich zwróciły się przeciwko Seidentopowi i Karak Strabger. Fałszywa odwaga
Istoty najwyraźniej dalej działała. Kavelinianie nie odstępowali pola i wciąż wierzyli,
że ich dowódca jest niezwyciężony.

Ragnarson po godzinie przestał patrzeć. Nawet mając przeciwko sobie najbardziej na-

background image

siloną nawałnicę strzał, jaką Ahring potrafił wywołać, Shinsan powoli zwyciężało.
Reduta za redutą, Kiriakos i Phiambołis zmuszeni byli poddawać swoje umocnienia.
Zanim zapadnie noc, Karak Strabger zostanie odcięty. Seidentop będzie stracony.
Zdobyte machiny zostaną następnego ranka zwrócone przeciwko zamkowi. Wtedy
dostrzegł poruszające się błyski na wschodnim krańcu mokradeł. To był sir Farace
wraz z konnicą, okrążyli bagna po cienkiej dróżce, gdzie Haaken i Reskird zrobili
niemalże powtórkę jeziora Berberich. Z początku O Shing nie zwrócił na to uwagi,
być może myślał, że kolumnę stanowią powracające wojska Captala. Jak długo to po-
trwa?

Chwilę potrwało. Wystarczająco długo, by sir Farace i Czarny Kieł sforsowali Ebeler.
O Shing oraz jego tervola skupili się na rzezi przed sobą. Anstokin było już spychane
na ulice Baxendali. Kavelinianie zostali zdziesiątkowani, chociaż ulewa strzał rów-
nież zbierała swoje żniwo. Volstokin rozpaczliwie próbował nie stracić kontaktu z
Phiambolisem, który zaczynał ewakuować Seidentop. Setka kolumn dymu uniosła się
nad stosami znaczącymi porzucone machiny. Główna bitwa została przegrana.

— Turran — Bragi zerknął na tarczę słońca. — Czy utrzymamy się do zmierzchu?
Czy oni będą walczyć dalej po zachodzie słońca? Czy odłożą rzecz, by skończyć ją
jutro?

— Możemy się utrzymać. Ale być może będziesz zmuszony odesłać do tyłu najemni-
ków i Altean.

— Racja. — Wysłał rozkazy do księcia Raithela, by zaczął się wycofywać.

Patrząc w kierunku sił sir Farace'a, dostrzegł, że Haaken i Reskird przyprowadzili
swoją piechotę. Czarny Kieł, jak się okazało, miał dobre powody, by spalić most pon-
tonowy. Jeżeli sir Farace zawiedzie, nie będzie nikogo, kto mógłby bronić prawego
brzegu. Trolledyngjanie. Dumni mężczyźni. Głupcy, nawet w obliczu nieprawdopo-
dobnej przewagi liczebnej żądni rewanżu za wcześniejszą porażkę pod Maisakiem.

Rycerze szybko uformowali szyk, dwa długie szeregi. Generałowie O Shinga w
końcu przebudzili się, zaczęli przeformowywać odwodowy legion, by stawić im
czoło. Wrzaski trąb poniosły się ponad zgiełkiem otaczającym Karak Strabger; naj-
lepsi rycerze czterech królestw nabierali tempa, pędząc ku najlepszej na świecie pie-
chocie. Haaken, Reskird oraz ich piechota biegli przy strzemionach drugiej fali.
Gdyby Ragnarson wiedział, że nie będzie żadnej magii, wybrałby bitwę rycerzy. Nie
była to forma prowadzenia boju, z którą żołnierze Wschodu łatwo by sobie poradzili.

Pierwsza fala przeszła w kłus, potem runęła galopem w pełnej szarży, uderzyła, zanim
trzeci legion skończył przeformowywanie szyków. To, co nastąpiło później, stano-
wiło klasyczny, podręcznikowy wręcz przykład pokazujący, dlaczego ciężka kawale-
ria stała się ulubioną siłą przełamującą zachodnich armii. Jeźdźcy przebili się przez
szeregi wroga niczym łodzie przez fale, ich kopie zmiotły w proch frontowe szeregi,
potem miecze i maczugi biły w dół, korzystając z przewagi wysokości końskich
grzbietów. Gdyby żołnierze Shinsanu byli kimkolwiek innym, z pewnością rzuciliby
się do natychmiastowej ucieczki. Ale ci ludzie stali w miejscu i bez słowa umierali.
Jak automaty zabijali konie, by strącić rycerzy na ziemię, gdzie ciężkie zbroje
działały na ich niekorzyść. Wtedy uderzyła druga fala, za nią piechota. Bez drugiej
fali, uświadomił sobie Ragnarson, pierwsza mogła zostać zatracona po prostu dlatego,
że wróg nie miał dość zdrowego rozsądku, by uciekać. Staliby w miejscu, dawali się
zarżnąć, a w końcu przechyliliby szalę na swoją korzyść... Wprawdzie legioniści nie

background image

poddali się panice, jednak nie ominęła ona O Shinga. W dźwięku trąb i łopotaniu flag
kryło się wołanie o pomoc.

Altenkirk oraz jego marena dimura, obecnie już całkowicie odcięci, przypuścili samo-
bójczy atak na Kimberlina, gwarantując tym samym, że buntownicy nie ruszą na od-
siecz wschodniemu imperatorowi.

— Przetrwamy ten dzień — powiedział Ragnarson, a duch w nim zapłonął. Wycią-
gnął miecz, porwał tarczę. — Czas na kontratak.

Tervola próbowali zerwać kontakt z przeciwnikiem, aby ruszyć na pomoc imperato-
rowi, który znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy wraz ze swoim szta-
bem wypadł z bram warowni, by przyłączyć się do Kiriakosa, Ragnarson zobaczył, że
sir Farace zmienił kierunek ataku. Kiedy poszarpany pierwszy legion skupił się wokół
O Shinga, seneszal Volstokinu zawrócił szeregi i zaszarżował na pierwszy od tyłu.
Pierwszą reakcją Ragnarsona był gniew. Tamten powinien podjąć próbę zamatowa-
nia... Ale nakazał sobie spokój. Rycerz dysponował znacznie jaśniejszym przeglądem
sytuacji niźli on. O Shing był tylko człowiekiem. Ta bitwa zaś nie polegała na kapry-
sach jednostek, ścierały się w niej narodowe aspiracje. Tervola mogli w każdej chwili
zastąpić O Shinga, i zrobiliby to, gdyby zaistniała konieczność. Bez niego również
mogli zwyciężyć. Z kilkoma wyjątkami przedmiotem ich lojalności były idee, a nie
ludzie.

Tarcza słońca dotarła do szczytów Kapenrungu. Rzeź, trwała nadal, chociaż szale
bitwy zaczynały się powoli przechylać na rzecz Zachodu. Szósty i ósmy próbowały
zamknąć pułapkę, jednak były zbyt zmęczone i za bardzo uwikłane w bój, by poru-
szać się dostatecznie szybko. Sir Farace wycofał się, zanim szczęki paści zamknęły
się i ustawił swój szyk do jeszcze jednej szarży. Przed zmrokiem wszystkie cztery le-
giony poczuły na sobie wściekłość zachodniego rycerstwa w takim ataku, jaki Breit-
barth umyślił sobie przeciwko Ragnarsonowi pod Lieneke. Natarcie na Baxendalę za-
łamało się.

Shinsan wycofywało się z boju w znakomitym porządku. Ragnarson wysłał jeźdźców
do Haakena i Reskirda, nakazując im z powrotem przekroczyć Ebeler, zanim wpadną
w pułapkę. Altenkirka odwołał od wojsk Kimberlina, a sir Farace'a powstrzymał od
wycofania się. Najemników i Altean, którzy korzystali z możliwości odpoczynku,
trzymał blisko siebie. Z resztkami regimentu najemników wyprowadził nocną wy-
cieczkę na buntowników. Ich nastroje ocenił właściwie. Większość zwykłych żołnie-
rzy poddała się bez walki. Sir Andvbur zaakceptował to, co nieuniknione.

Chociaż oznaczało to dobywanie z żołnierzy resztek sił, Ragnarson przez całą noc nie
ustawał w nękaniu Shinsańczyków, tylko jeźdźcom pozwalając odpoczywać.
Wszystkim, nawet tym, którzy walczyli pieszo. Mając z głowy rycerzy buntowników,
mógł sobie pozwolić na wyprowadzenie ataków kawalerii.

O Shing podjął działania o świcie, wycofał się w kierunku Maisaku, zostawiając
pierwszy legion w ariergardzie, odwrót zaś głównych sił maskując rowami wykopa-
nymi w nocy. Taka sytuacja postawiła Ragnarsona przed poważnym dylematem.
Kiedy tylko wyśle swoją konnicę w pościg, pierwszy, wyraźnie wypoczęty, opuści
swe pozycje i natrze na jego wymęczoną piechotę. Nie chciał uderzać na pojedynczy
legion, który wróg najwyraźniej postanowił poświęcić. Nie było jak stwierdzić, kiedy
Moc zostanie przywrócona. Jeżeli stanie się to wystarczająco wcześnie, Shinsan znów
może przechylić szale na swoją korzyść.

background image

Obie strony były wyczerpane. Niemalże dziesięć tysięcy Shinsańczyków poległo.
Praktycznie wszyscy buntownicy byli martwi lub pojmani. Haaken przysłał wiado-
mość, że ma Captala i jego pretendentkę. A Ragnarson obawiał się własnych strat,
jeszcze nie do końca określonych, jednak obejmujących z pewnością więcej niż po-
łowę jego sił. Jego sprzymierzeńcy z Altei, Anstokinu i Volstokinu odmówili wzięcia
udziału w pościgu. Kavelinianie i najemnicy narzekali, kiedy zgłosił propozycję, jed-
nak nie mieli właściwie wyboru. Poszedł więc z nimi na kompromis. Będą postępo-
wać powoli, utrzymując swobodny kontakt, póki O Shing nie opuści Kavelina. Jego
sprzymierzeńcom zaś zostało zadanie zniszczenia imperialnego legionu.

VI. Koniec kampanii

Zbliżając się, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, podstępnie, niespo-
dziewanie, siły rojalistyczne Harouna bin Yousifa zastały Maisak właściwie pozba-
wione obrońców. Szybkim, zaskakującym nocnym atakiem zniosły bramę i wysłały
ich do wieczności. W głębokich lochach odnaleźli portale, przez które przeszli żołnie-
rze Shinsanu. Bin Yousif poprowadził przez nie swoje siły, zaskoczył i zniszczył nie-
wielką fortecę w pobliżu Liaontungu, na obszarze Imperium Grozy. Powróciwszy,
zniszczył za sobą portale, potem przygotował niespodziankę na powrót O Shinga.
Jeżeli tamten w ogóle miał wrócić.

Wrócił, przez całą drogę potykając się z siłami Ragnarsona. Człowiek, który zamie-
rzał być imperatorem, próbując zdobyć kontrolę nad przełęczą, rzucił swe potłuczone
legiony przeciwko murom Maisaku. Żołnierze Shinsan nie kwestionowali rozkazów,
nie cofali się. Przez trzy krwawe dni atakowali i umierali. Bez magii swych panów
byli jedynie ludźmi. Zginęło ich tak wielu, jak przedtem pod Baxendalą.

Kiedy O Shing wreszcie się przebił, Ragnarson wraz z Harounem ścigali go aż do
ruin Gog-Ahlan. Tam Turran powiedział Bragiemu:

— Nie ma sensu naciskać go. Moc wraca.

Niechętnie, Ragnarson zawrócił do Kavelina.

SZESNAŚCIE: Lata 1003-1004 OUI;

Cienie śmierci

[top]

I. Nowe kierunki i znikający sprzymierzeńcy

Bragi wybrał się szukać Harouna, ale okazało się, że jego stary przyjaciel zniknął.
Ramię w ramię ścigali O Shinga, poruszając się ze swymi siłami zbyt szybko, by
choćby raz się spotkać, a potem rojaliści wyparowali. Kiedy Bragi powrócił, jesień
rozgościła się w Vorgrebergu. Po raz pierwszy od lat żadne złe przeczucia nie zale-
gały nad stolicą. Bunt został stłumiony. Prawie wszyscy jego przywódcy zostali
schwytani, ale uznanie praw sukcesji Gaia-Langego i/lub Carolan pozostawało dalej
kwestią nie rozstrzygniętą.

Pod nieobecność Ragnarsona królowa dokonała zmian w strukturze Zgromadzenia,
wedle projektów proponowanych przez uczonych z Hellin Daimiel dodając doń Izbę

background image

Gmin, w skład której weszli wessończycy, marena dimura oraz siluro. Ostateczną
władzę sądowniczą piastowali trzej konsulowie, jeden wybrany przez pospólstwo,
drugi przez szlachtę. Trzecim była sama królowa. Wracając, zanim jeszcze dotarł do
Baxendali, Bragi już wiedział, że czeka go trudna decyzja. Przedstawiciele gminu wy-
jechali mu na spotkanie w przełęczy i błagali go, żeby został konsulem. Wciąż jesz-
cze się tym zamartwiał, kiedy dotarł do Vorgrebergu.

Na jego spotkanie wyszły tłumy. Apoteozę tę przyjął w ponurym nastroju. Haaken i
Reskird śmiali się, odkrzykiwali, wygłupiali. Jego żołnierze nie marnowali czasu i na-
tychmiast zgubili się w labiryncie tawern i chętnych ramion.

W kwaśnym nastroju wjechał do zamku Krief. A tam ona znowu czekała na niego w
tym samym miejscu, w tej samej szacie. I Elana była tam również. Elana, Nepanthe
oraz Szyderca.

Haaken pochylił się ku niemu.

— Przypomnij sobie opowieść o żonie Olaga Bjornsona. — Była to ludowa trolledyn-
gjańska opowieść o zmiennych losach niewiernego męża.

Bragi wzdrygnął się. Jeżeli Haaken wiedział, jego romans mógł być tajemnicą poli-
szynela. Być może konsulat sprawi, że będzie miał dość zajęć, aby nie pakować się w
kłopoty z kobietami.

II. Nowe życie

Ragnarson przyjął proponowany konsulat, zachował tytuł marszałka i zaakceptował
wynik głosowania czyniący go generałem Wysokiej Iglicy. Najtrudniejszym zada-
niem okazało się włączenie jego aroganckich hardych trolledyngjańskich uciekinie-
rów w ramy kavelińskiego społeczeństwa oraz, a tego zadania podjął się już wraz z
królową, spłacenie najemnych regimentów. Finanse Kavelina znajdowały się w opła-
kanym stanie. Nadszedł wreszcie czas, kiedy trzeba było podjąć ostateczne działania
w sprawie sir Andvbura oraz Captala z Savernake. Ku żalowi Ragnarsona Kimberlin
miał być powieszony. Captal okazał się bardziej chętny do współpracy. Po długich
rozmowach z królową dotyczących losu Carolan dostarczono mu pióro, pergamin i
truciznę.

Najlepszy lekarz z Hellin Daimiel przybył, aby podjąć się opieki nad Rolfem Preshką.
Jednak stan tamtego ani się nie poprawił, ani nie pogorszył. Lekarz sądził, że jest to
sprawa ducha, nie zaś choroby cielesnej. Czas złagodził tęsknotę Bragiego za ita-
skiańską posiadłością. Minister wojny pisał, że trzeba będzie jeszcze dużo czasu, za-
nim będzie mógł wrócić. Stronnictwo Szarego Płaskowyżu bynajmniej nie osłabło. A
tymczasem Bevold Lif, wciąż ulepszał stan majątku. Ragnarson zaś przygotowywał
się do odegrania roli wielkiej ryby w swoim nowym małym stawie. Miał przed sobą
nieco względnego spokoju, zanim bin Yousif znowu wykorzysta go w roli przynęty.

III. Pretendent

Książę korony Gaia-Lange bawił się w ogrodzie dziadka, kiedy pojawił się mężczy-
zna o jastrzębim obliczu. Chłopiec był zaskoczony, ale nie czuł strachu. Zastanawiał
się tylko, jak smagły człowiek zdołał ominąć straże.

— Kim jesteś?

background image

— Jak ty, mój książę, jestem królem bez tronu. — Szczupły mężczyzna ukląkł, poca-
łował chłopca w oba policzki. — Przykro mi. Są w świecie rzeczy ważniejsze niźli
los książąt.

Podniósł się i zniknął równie cicho, jak się pojawił. Dłonie chłopca powędrowały do
policzków, w miejsca, gdzie dotknęły ich usta tamtego. Na jego twarzy zastygł wyraz
całkowitego zmieszania. I dłonie wciąż pozostawały na tym samym miejscu, i wyraz
twarzy się nie zmienił, kiedy jego serce uderzyło po raz ostatni.

Był to kolejny wieczór tuż przed Nocą Allernmas.

IV. Zabójstwo na przyjęciu

Cień wśród innych cieni, szczupły ciemnoskóry mężczyzna na chwilę tylko pojawił
się w pomieszczeniu, gdzie rozlewano wino dla przywódców stronnictwa Szarego
Płaskowyżu, spotykających się przed przejęciem tronu Itaskii. Do każdej karafki wlał
kilka złotych kropel.

Grabarze Itaskii przez tydzień byli zajęci.

V. Jesienne dziecko

Niczym czarny duch, który przybył na skrzydłach zawieruchy zawodzącej nad zam-
kiem Krief, smagły mężczyzna przeszedł przez komnaty należące do marszałka i jego
żony, komnaty Królowej i wszedł w drzwi wiodące do pokoju księżniczki. Śpiący
wartownicy nigdy nie dowiedzieli się, że tu był. Dziecko spało w świetle świecy,
złote włosy rozsypały się po lazurowej poduszce. Jedna drobna dłoń wystawała spod
kołdry. Na nią właśnie opróżnił zawartość niewielkiego pudełeczka. Pająk nie był
większy od pchły. Smagły mężczyzna ukłuł jej dłoń szpilką. Ścisnęła piąstkę.

Śmierć nadeszła delikatnie, w całkowitej ciszy. Nigdy się nie obudziła.

On tymczasem wymruczał:

— Październikowe dziecko, jesienne dziecko, dziecko Imperium Grozy. Niech ci się
wiedzie lepiej w Krainie Cieni. — Na moment, tuż przedtem, zanim zdmuchnął
świecę i odszedł, bezbrzeżny smutek zagościł na jego twarzy. Pojedyncza łza spłynęła
po ciemnym pomarszczonym policzku, zdradzając, że wewnątrz wciąż jeszcze
mieszka człowiek.

[top]


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cook Glen Imperium Grozy 2 Pazdziernikowe dziecko
Cook Glen Imperium Grozy 4 Ogien w Jego Dloniach(1)
Cook Glen Imperium grozy 06 Dojrzewa wschodni wiatr
Cook Glen Imperium Grozy 1 Zapada cień wszystkich nocy
Cook Glen Imperium Grozy 06 Dojrzewa Wschodni Wiatr
Cook Glen Imperium grozy 04 Ogien w jego dloniach
Glen Cook Cykl Imperium grozy (2) Październikowe dziecko
Cook Glenn Imperium grozy 2 Październikowe dziecko
Glen Cook Cykl Imperium grozy (1) Zapada cień wszystkich nocy
Glen Cook Cykl Imperium grozy (4) Ogień w jego dłoniach
Cook Glenn Imperium grozy 6 Dojrzewa wschodni wiatr
Cook Glenn Imperium grozy 4 Ogień w jego dłoniach
Cook Glen Garret Ponure mosiężne cienie
1 Cook Glen Czarna Kompania
Cook Glen Gorzkie Złote Serca
Cook Glen Zolnierze zyja
Cook Glen Garret Stare cynowe smutki

więcej podobnych podstron