Samoloty z prezydentami nie spadają
O renomie polskich pilotów, rodzącej się w łagrach przyjaźni z prezydentem Ryszardem
Kaczorowskim, o błędach MAK i niszczącej Polskę polityce obecnego rządu opowiada w
ekskluzywnym wywiadzie dla "Naszego Dziennika" bohater Bitwy o Anglię, jeden z
ostatnich żyjących członków legendarnego Dywizjonu 304.
Z kpt. Wacławem Rogalewskim (90 lat), jednym z ostatnich żyjących pilotów legendarnego
304 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego" Polskich Sił
Powietrznych w Wielkiej Brytanii, honorowym członkiem Royal Air Force (RAF), rozmawia
Marta Ziarnik.
Panie Kapitanie, jest Pan jednym z ostatnich żyjących pilotów - bohaterów legendarnego
dywizjonu 304. Mógłby Pan opowiedzied Czytelnikom "Naszego Dziennika", w jakich
okolicznościach został on utworzony?
- 304 Dywizjon Bombowy "Ziemi Śląskiej im. ks. Józefa Poniatowskiego" był pododdziałem
lotnictwa bombowego zajmującego się zwalczaniem okrętów podwodnych. Rozkaz
powołujący go do życia wydano 22 sierpnia 1940 roku w Bramcote i w pierwszych miesiącach
miał on status dywizjonu treningowego. Na początku należał do "RAF Bomber Command",
kryptonim "NZ". Był to też trzeci z kolei polski dywizjon bombowy w Anglii - po utworzonych
wcześniej dywizjonach: 300 "Ziemi Mazowieckiej" i 301 "Ziemi Pomorskiej". Od maja 1942
roku do czerwca 1945 roku służył on jako dywizjon obrony Wybrzeża. W emblemacie
naszego dywizjonu był rysunek bomby na tle biało-czerwonej szachownicy z dużą literą "V" -
od "victory", czyli "zwycięstwa". Wśród naszych głównych operacji znalazły się m.in. Bitwa o
Atlantyk i ofensywa przez kanał La Manche, a także bombardowanie terytorium Niemiec.
Ilu było pilotów w dywizjonie?
- Początkowo w dywizjonie 304 było 181 lotników, w tym 31 oficerów. Większośd z nich
miała doświadczenie z kampanii wrześniowej i z walk we Francji. Pierwszym dowódcą został
ppłk Jan Biały.
Formacja zasłużyła się już w pierwszej akcji...
- To prawda. To była spektakularna akcja, którą dowodził kapitan Czetowicz, a którą
przeprowadzono w nocy z 24 na 25 kwietnia 1941 roku przy użyciu dwóch vickers
wellingtonów. Dywizjon 304 przeprowadził brawurowy atak na niemieckie instalacje i okręty
Kriegsmarine w okupowanym porcie Rotterdam. Mimo bardzo silnej obrony przeciwlotniczej
wroga polskim pilotom udało się zatopid i uszkodzid kilka niemieckich okrętów i częściowo
zablokowad na długi czas sam port. Później naloty wykonywały kolejne załogi, które
bombardowały wyznaczone cele militarne na terenie Niemiec i krajów okupowanych.
Wszystkie te wyprawy odbywały się nocą i każdy bombowiec stanowił samodzielną
jednostkę bojową. Pamiętam, że niemal na każdej bombie wymalowany był napis: "Za
wrzesieo".
Ten sukces okupiony był jednak krwią wielu pilotów.
- Niestety tak. Niemcy bronili się zaciekle, a ich obrona przeciwlotnicza była bardzo
skuteczna. Nasze bombowce były atakowane przez myśliwce Luftwaffe, przez co loty te były
coraz bardziej niebezpieczne. Po każdej takiej akcji Dywizjon 304 ponosił krwawe straty. Już
w maju 1941 roku do bazy nie powróciły trzy załogi. Jednak piloci nie poddawali się i w
drugiej połowie 1941 roku Dywizjon regularnie i nieustannie bombardował tereny zajęte
przez Niemców. Wykonał wówczas 214 takich misji specjalnych. W ich trakcie zginęło aż 47
naszych kolegów - świetnych polskich lotników. Zginęli, walcząc o wolną Polskę.
Kolejne wyjątkowo trudne okazały się pierwsze miesiące 1942 roku, kiedy alianci
zintensyfikowali bombardowania Niemiec. Polskie wellingtony podrywały się każdego dnia,
bombardując: Kolonię, Dźsseldorf, Frankfurt i Zagłębie Ruhry. Coraz cięższe były również
straty Dywizjonu. W kwietniu 1942 roku z misji nie powróciło aż 6 polskich załóg, a swe
młode życie oddało za kraj 36 naszych dzielnych lotników. Z pierwszego zaciągu zginęli
prawie wszyscy lotnicy, a poległych trudno było zastąpid. Dlatego na pomoc ściągnięto
posiłki od generała Władysława Andersa, w których znalazłem się i ja.
W jaki sposób trafił Pan do armii gen. Andersa?
- Urodziłem się w 1921 roku w Białymstoku. We wrześniu 1939 roku, czyli gdy miałem 18 lat,
zostałem pojmany przez wojska sowieckie, gdy przedzierałem się do Rumunii, skąd zostałem
wywieziony wraz z tysiącami rodaków na Syberię. Nigdy nie zapomnę drogi do Moskwy i
tortur w więzieniu na Łubiance, po których skazano mnie na wieloletnią zsyłkę do łagru na
Syberii. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki ukazywał się naszym oczom, gdy Rosjanie gnali nas
do Kołymy. Wzdłuż szlaku szliśmy przez tzw. aleję trupów. Był to straszliwy widok; widok
martwych, których rosyjscy żołnierze wbijali prosto w śnieg wzdłuż drogi. Tych jednak, którzy
przeżyli tę straszliwą drogę, czekała wcale nie lepsza przyszłośd. Pracowaliśmy przy wyrębie
lasów przy srogim mrozie, o głodzie. Z tego piekła wybawił nas dopiero gen. Władysław
Anders, z którym opuściłem ten kraj, po czym zostałem przez niego skierowany do Anglii,
gdzie walczyły polskie dywizjony lotnicze.
W ten właśnie sposób został Pan pilotem?
- Tak. Od razu gdy przybyłem do Anglii, dołączyłem do RAF, gdzie po badaniach lekarskich
przeszedłem szkolenia na pilota. Los sprawił, że - ku mojemu, jak się później okazało,
wielkiemu szczęściu - trafiłem do stacji lotniczej w Brighton, która była dużą bazą lotniczą.
Tam na początku naszym głównym zajęciem była nauka języka angielskiego, gdyż angielscy
piloci absolutnie nie znali języka polskiego. Aby więc zdopingowad nas do mówienia po
angielsku, stosowali różnego rodzaju system nagród. I tak kiedy ktoś z nas samodzielnie kupił
np. bilet do kina lub pojechał autobusem i zapytał o drogę do bazy, dostawał od
przełożonych w nagrodę przepustkę. Właśnie na jednej z takich przepustek poznałem moją
wielką angielską miłośd - sanitariuszkę Eddy, z którą po wojnie się pobraliśmy i z którą do dziś
żyjemy szczęśliwie w Hove *niedaleko Brighton, Wielka Brytania - przyp. red.].
Co się później z Panem działo?
- Po dwóch tygodniach szkolenia w Brighton podzielono nas na grupy według specjalności. Ja
trafiłem do grupy tzw. Flight Officers, gdzie wraz z kolegami poznawaliśmy sprzęt lotniczy
oraz specjalistyczne słownictwo i procedury. Lataliśmy na dwusilnikowych bombowcach
Vickers Wellington, których używali głównie polscy piloci w Wielkiej Brytanii. Następnie
zostałem przeniesiony do Benbecula - Hebrides, gdzie należałem do Coastal Command
("QD", ochrony nadbrzeża). Latałem już wówczas na wellingtonach nowszej generacji -
R1413J i R1716L. Pamiętam, że nadal w ekspresowym tempie wkuwaliśmy angielskie słówka
i regulamin RAF, a co najważniejsze - musieliśmy bardzo szybko i bardzo szczegółowo poznad
nasze bombowce i sposoby działania wroga.
Jaka była rola polskich pilotów w Coastal Command?
- Po otrzymaniu przydziału do Coastal Command moje zadanie polegało na ochronie
nadbrzeża przed łodziami podwodnymi i ewentualnymi nalotami wroga. Od maja 1942 roku
dywizjon stacjonował na wysepkach Tiree i Benbecula w archipelagu Hybrydy, u wybrzeża
Szkocji, skąd patrolowaliśmy ocean w poszukiwaniu niemieckich okrętów podwodnych,
zwanych U-Bootami. Były to loty mniej niebezpieczne niż misje bombowe nad Niemcami i
Francją, ale o wiele dłuższe, po 10-12 godzin, i tym samym bardziej męczące. Ale i w tym
przypadku zagrożenie było olbrzymie z uwagi na obecnośd niemieckich myśliwców
nadlatujących do osłony ich konwojów i łodzi podwodnych z baz we Francji. Przeciw nam
rzucono ich najnowsze myśliwce ME-110 i Junkersy JU-88. Do tego ryzyka w powietrzu
dochodziły także skrajnie złe warunki bytowe, jakie panują w tym rejonie. Cały czas wiał
zimny wiatr i padały ulewne deszcze, a my mieszkaliśmy w blaszanych barakach, które z
uwagi na makabryczne warunki nazywaliśmy "beczkami śmiechu". Była też zasada, że po
trzech miesiącach lotów u wybrzeży Szkocji, ze względu na bardzo ciężkie warunki
klimatyczne, dywizjony przebazowywano do Walii lub Kornwalii. Tak samo było w przypadku
naszego Dywizjonu 304, który po trzech miesiącach zaczął patrolowad Zatokę Biskajską.
Jak wyglądały Pana pierwsze misje?
- Od samego początku rzucono nas, młodych pilotów, na głęboką wodę. Pamiętam jedną z
takich pierwszych misji z sierpnia 1942 roku, podczas której udało nam się za pomocą
starszych maszyn zlokalizowad i wytropid dwie niemieckie łodzie podwodne. Pierwszy okręt
wroga wytropiła i zatopiła załoga kpt. Zarudzkiego. Ja zaś miałem szczęście wykonywad misję
z kpt. Nowickim. Nagle wynurzył się niemiecki U-Boot osłaniany przez konwój z powietrza.
Szybko jednak zrzuciliśmy na niego bomby, skutecznie go zatapiając. Za ten wyczyn
otrzymaliśmy Order Virtuti Militari IV klasy i Krzyż Walecznych oraz brytyjski Medal Zasługi.
Dowództwo RAF nagrodziło też całą załogę pamiątkowymi złotymi zegarkami z
monogramem RAF. Po jakimś czasie, w marcu 1943 roku, nasz Dywizjon cieszący się coraz
większą sławą otrzymał nowe, ulepszone wellingtony. Te maszyny były już wyposażone w
najnowsze urządzenia radiolokacyjne do wykrywania łodzi podwodnych oraz silne reflektory
do oświetlania w nocy wykrytych U-Bootów.
Pamięta Pan, ile takich zadao bojowych przeprowadził?
- Ile takich akcji wykonałem ja sam, dokładnie niestety nie pamiętam. Wiem jednak, że od
1940 do 1945 roku polski Dywizjon 304 przeprowadził łącznie niemal 1,9 tys. lotów
bojowych, skutecznie utrudniając działanie wroga.
Jak zaczęła się Paoska przygoda z Dywizjonem 304?
- Po niespełna kolejnym miesiącu treningów trafiłem wraz z pozostałymi
wyselekcjonowanymi chłopcami z łagrów do słynnego Dywizjonu 304, który - jak już
wspomniałem - poniósł wcześniej straszliwe straty i został dosłownie zdziesiątkowany. Z tych
ocaleoców gen. Andersa skompletowano w sumie sześd lub siedem takich załóg. Do dziś
mam też świadomośd, że niebiosa nade mną czuwały. Ogromnym szczęściem było to, że
zostałem skierowany właśnie do Anglii, ponieważ ogromna częśd Polaków została
skierowana do walk o Monte Cassino. Wszyscy też moi koledzy z pierwszego zaciągu do
Dywizjonu 304, który nastąpił tuż po maturze, po odbyciu dwóch tygodni szkolenia zginęli w
akcji.
Na jakim typie samolotów Pan latał?
- Jak już wspomniałem, latałem głównie na samolotach Vickers Wellington, które były
podstawowymi brytyjskimi maszynami dalekiego zasięgu, wykorzystywanymi podczas
nocnych zadao i podstawowymi bombowcami używanymi w lotnictwie polskim w Wielkiej
Brytanii. Wielokrotnie latałem także na maszynach Avro Anson, które były już nowszymi
samolotami wielozadaniowymi. Były to też pierwsze produkowane seryjnie dolnopłaty z
wciąganym podwoziem wprowadzone do RAF. Podczas wojny na tych głównie samolotach
szkolili się i trenowali polscy nawigatorzy, radiotelegrafiści i strzelcy pokładowi z dywizjonów
bombowych.
Którą z akcji zapamiętał Pan najlepiej?
- Jest wiele takich przykładów. Ale nigdy nie zapomnę czerwca 1942 roku, kiedy nasz
Dywizjon został przeniesiony do południowej Walii na lotnisko Dale. Wówczas nowym
dowódcą Dywizjonu został mój serdeczny kolega - kpt. Kazimierz Czetowicz, który zaprosił
nas do kantyny na herbatę i kufel piwa, aby uczcid swój awans. I kiedy tak świętowaliśmy
razem z nim, usłyszeliśmy nagle komunikat Radia BBC, które informowało, że jeden z
polskich pilotów myśliwca zestrzelił nad Kanałem Angielskim (English Canal) dwa niemieckie
myśliwce Messerschmitt ME-110 i po wystrzeleniu amunicji bezbronny wracał do bazy. W
drodze powrotnej spotkał jednak kolejną niemiecką maszynę i nie mając amunicji,
doprowadził do celowego zderzenia, by ją tylko unieszkodliwid. W konsekwencji oba
myśliwce runęły do morza. Byliśmy wówczas bardzo dumni, i chod przez łzy, to cieszyliśmy
się takim walecznym rodakiem, którego postawy gratulowali nam wszyscy nasi koledzy
Anglicy. Wieczorem nasz dowódca odebrał telefon od dowództwa RAF, po którym bardzo
zbladł i osunął się na ziemię. Tym bohaterskim pilotem okazał się jego młodszy brat,
pośmiertnie odznaczony orderem Virtuti Militari.
W jaki sposób Anglicy podziękowali Panu po wojnie?
- Na zachowanie Wielkiej Brytanii nie mogę narzekad. Za moje dokonania brytyjski rząd
odznaczył mnie licznymi medalami zasługi. Nadal też jestem honorowym członkiem RAF i
przysługuje mi godziwa emerytura.
A Polska? Ktoś Panu podziękował, odwiedza Pana, zaprasza na uroczystości?
- Jeśli chodzi o postawę polskiego rządu, to sprawa wygląda niestety zgoła inaczej. Co
prawda w Ojczyźnie też dostałem medal za zasługi na rzecz obrony kraju, jednak na tym się
skooczyło. Pyta mnie pani, czy ktoś z reprezentantów polskiego rządu odwiedza mnie w
Hove, gdzie obecnie mieszkam? Otóż nie. Polski rząd nie zajmuje się - w przeciwieostwie do
innych krajów - swoimi kombatantami. Jesteśmy przez niego tak jakby wyłączeni ze
społeczności. Podobne, jeśli nie gorsze przejścia miał też mój starszy o rok brat Henryk, który
walczył w Armii Krajowej, biorąc udział w zadaniach bojowych na terenie Białegostoku i który
w 1944 roku jako kapral podchorąży zajmował się wraz z oddziałem ochroną radiostacji
nadającej i odbierającej informacje i zadania z Londynu. Również Henryk, który zmarł przed
siedmioma laty, po wojnie był poszukiwany i przesłuchiwany, i przeszedł naprawdę wiele
cierpieo za swoją walkę dla Ojczyzny. Za swoje poświęcenie służbie dla Polski został
odznaczony dopiero chwilę przed śmiercią, wcześniej latami cierpiąc samo zniewagi.
Dlaczego po zakooczeniu wojny nie wrócił Pan do Ojczyzny?
- To bardzo złożone. Otóż w latach 60., podczas pobytu w Polsce, zostałem zatrzymany przez
SB w Hotelu Europejskim w Warszawie pod zarzutem szpiegostwa w powiązaniu z
działalnością niepodległościową w AK mojego brata Henryka. Odmówiłem wówczas
składania wyjaśnieo i wyszedłem po tygodniu tylko dzięki interwencji rządu brytyjskiego.
Dlatego po tym incydencie postanowiłem wyjechad z kraju. Zamieszkałem w Wielkiej
Brytanii, skąd pochodzi moja żona. To był mój pierwszy i ostatni przyjazd do Polski. Od tego
też czasu już nie zobaczyłem więcej mojego ukochanego Białegostoku, mojej Ojczyzny i
rodziny. Po upadku reżimu na przyjazd do kraju nie pozwalało z kolei już zdrowie. Obecnie
moją osłodą jest jeszcze czytanie polskiej prasy, w tym głównie "Naszego Dziennika", i
słuchanie Radia Maryja, w którym często słyszę piękne polskie pieśni patriotyczne i
wojskowe. Dzięki temu moja dusza się raduje i chce mi się jeszcze żyd.
Dlaczego, Pana zdaniem, umniejsza się rolę polskich pilotów w zwycięstwie nad
Niemcami? W czasie wojny obronnej 1939 roku straty niemieckiego lotnictwa były tak
duże, że w późniejszej inwazji na Zachód całą produkcję musieli przestawid na wyrównanie
strat poniesionych w Polsce. Bardzo mało mówi się na ten temat.
- Nie tylko o tym zwycięstwie Polaków się nie mówi. Ale to jest widocznie element jakiejś
bardziej skomplikowanej gry. Jedno jest pewne - wrogowi zależało, by nasza odwaga i
bohaterstwo nie ujrzały światła dziennego, by tym samym nie podbudowywad kolejnych
młodych ludzi.
Jak zareagował Pan na informację o katastrofie polskiego samolotu rządowego z
prezydentem Lechem Kaczyoskim na pokładzie, który wraz z 95-osobową delegacją leciał
do Katynia złożyd hołd pomordowanym przed 70 laty polskim oficerom?
- To była straszna informacja, długo nie mogłem w nią uwierzyd. Bardzo nad tą katastrofą
ubolewam, to jest największa od 70 lat tragedia dla naszego Narodu i jedna z najbardziej
bolesnych tragedii w całym moim długim życiu. Porównywalny ból odczułem tylko w
przypadku tragedii Powstania Warszawskiego i śmierci gen. Władysława Sikorskiego w
Gibraltarze, wszyscy jako polscy żołnierze na emigracji płakaliśmy z żalu. 10 kwietnia zginął w
drodze do Katynia nie tylko nasz prezydent Lech Kaczyoski, ale również elita
niepodległościowa i najwyżsi dowódcy polskich Sił Zbrojnych. Razem z nimi zginął także mój
wspaniały przyjaciel - prezydent Ryszard Kaczorowski.
Poznał Pan prezydenta Kaczorowskiego w Wielkiej Brytanii?
- Nie, z przyszłym prezydentem RP poznaliśmy się dużo wcześniej, w czasie naszej zsyłki na
Sybir. Spotkaliśmy się w jednym z punktów werbunkowych gen. Andersa. Ale w Anglii
rzeczywiście mogliśmy po latach znów się spotkad i odnowid naszą znajomośd. Prezydent
Ryszard Kaczorowski był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Nigdy nie zapominał o
znajomych i przyjaciołach, których odwiedzał w miarę możliwości. Pamiętam, że specjalnie
przyjechał do mnie do Hove także na mój jubileusz 80-lecia, by osobiście złożyd mi życzenia.
Był to naprawdę cudowny człowiek i bardzo boleję nad tym, że poległ pod Katyniem, gdy
leciał oddad hołd naszym kolegom zamordowanym przez NKWD - on, były więzieo łagrów,
jeniec sowiecki i bohaterski żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Wspomniał Pan też o tym, jak bardzo przeżył śmierd gen. Władysława Sikorskiego. Znał go
Pan osobiście?
- Tak. Generał Sikorski wielokrotnie odwiedzał nasz Dywizjon i zawsze te wizyty odbywały się
w serdecznej atmosferze. Był bardzo dumny z naszych dokonao, a my kochaliśmy go jak ojca.
Do dziś nie mogę zapomnied tego momentu, gdy dowiedzieliśmy się o jego śmierci.
Pamiętam też pogrzeb pana generała, w którym brałem udział jako reprezentant Dywizjonu
304, a którego pochowaliśmy na polskim cmentarzu wojskowym w Newark pod Londynem.
Dziś wiemy już, że gen. Sikorski zginął w zamachu przeprowadzonym z udziałem Sowietów,
którzy nie mogli zapomnied wodzowi nagłaśniania sprawy Katynia.
Jak Pan, jako doświadczony pilot, ocenia oskarżenia rzucane na pilotów tupolewa?
- Serce mi zamiera, gdy wyobrażam sobie ostatnie chwile tych pilotów. Wbrew temu, co się
mówi, ci młodzi ludzie byli utalentowanymi pilotami, oficerami i z pewnością dzielnie walczyli
do kooca. Byli jednak bezsilni wobec okrutnych okoliczności, które tak nagle na nich spadły.
Ze stenogramów rozmów z odczytu rekorderów widad jasno, że podjęli manewr odejścia. Nie
zamierzali więc - jak się to nam wmawia - lądowad. Widad też na tych stenogramach, że byli
fałszywie naprowadzani przez rosyjskich kontrolerów z wieży "Korsarz". Największym
świostwem jest więc obarczanie przez Rosjan winą za tę katastrofę polskich pilotów i
dyskredytowanie ich umiejętności lotniczych.
Powiedzmy sobie w tym momencie jasno, że
polscy piloci mają w świecie ugruntowaną, znakomitą markę. Wystarczy tylko przypomnied
Battle of Britain i chwalebny w niej udział Polaków. Sam Winston Churchill powiedział, że
Anglia zawdzięcza wiele polskim pilotom i wielokrotnie publicznie nam dziękował, stawiając
naszych lotników za wzór waleczności i kunsztu lotniczego. Przypomnę też zwycięskie
podniebne walki Dywizjonu 303, "Cyrk Skalskiego" i innych dywizjonów, w tym naszego
Dywizjonu 304. W dowód uznania Anglicy postawili też na cześd naszych pilotów wiele
pomników.
Dziś każdy pilot na świecie zna też tak wielkie nazwiska jak Żwirko i Wigura.
- Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura to byli legendarni lotnicy, których nazwiska
rzeczywiście znają wszyscy piloci na świecie. I
nie możemy zapominad, ile zwycięstw i tytułów
mistrzów świata zdobyli polscy szybownicy, akrobaci i piloci sportowi! Nieporównywalnie
więcej niż np. Rosjanie. Jak więc ci ostatni mają czelnośd zarzucad naszej załodze Tu-154M
brak umiejętności?! Poza tym jak można byd tak podłym, by oczerniad przed światem
generała Andrzeja Błasika, że rzekomo był pijany?! Kiedyś, po powrocie z Polski, zadzwonił
do mnie śp. prezydent Ryszard Kaczorowski, którego zapytałem o wrażenia. Odpowiedział mi
wówczas, że był pod wrażeniem lotu do Gdaoska na uroczystości paostwowe, który odbył na
pokładzie samolotu rządowego. Poza uznaniem dla kunsztu pilotów powiedział mi także, że
na pokładzie obowiązywał zakaz podawania alkoholu VIP-om. I tak jest na całym świecie,
chyba jedynie z wyjątkiem Rosji. Wszyscy pamiętamy bowiem kompletnie pijanego
prezydenta Borysa Jelcyna, jak po wylądowaniu w Irlandii przewracał się, kiedy wychodził z
maszyny.
Analizował Pan stenogram CVR sporządzony przez MAK?
- Tak, analizowałem go z pomocą mojej żony i przyjaciół lotników. Kiedy wspólnie
analizowaliśmy ten stenogram,
rzucił mi się w oczy zwłaszcza fakt, że Rosjanie bardzo
manipulowali przy taśmach.
Na jakiej podstawie może Pan to stwierdzid?
- Chociażby po tym, że jest długa przerwa po komendzie kapitana "odchodzimy". Tymczasem
jako pilot wiem, że niemożliwe jest, żeby nie było w międzyczasie kolejnych komend. Poza
tym rosyjska wersja o utracie skrzydła na wątłej brzózce i rzekoma "półbeczka" na wysokości
kilku zaledwie metrów - dla każdego lotnika od razu jest oczywiste, że jest to ewidentna
bzdura i wierutne kłamstwo. Są to bzdury obliczone na zmanipulowanie prymitywnego,
masowego odbiorcy i czysta propaganda w klasycznym moskiewskim stylu. Taka sama
bzdura jak to, że to Niemcy zamordowali w Katyniu naszych kolegów. Rosjanie od samego
początku rozpoczęli tę oszczerczą kampanię mającą na celu wmówienie Polakom i światu, że
winni są nasi piloci. Taką wersję podali już kilkanaście minut po katastrofie, chod nie mieli
nawet czarnych skrzynek, które zlokalizowano dopiero po godzinie 16.00. Wszystko to
wskazuje na to, że Rosjanie za wszelką cenę ukrywają prawdziwe przyczyny katastrofy.
Co, Pana zdaniem, doprowadziło do tej tragedii?
- Nie chciałbym się w tej kwestii zbytnio wypowiadad. Jako były pilot uważam jednak, że
zaistnied musiało wiele czynników, np. takich jak pogoda, które do niej doprowadziły.
Zawiodła albo sowiecka maszyna, albo wrogi akt obecnych władz rosyjskich, w których aż roi
się od byłych czekistów. I żeby tę tragedię wyjaśnid, potrzeba naprawdę bardzo wnikliwego i
niezależnego śledztwa. Liczę też na to, że opinia międzynarodowa - w tym także brytyjska -
wyjaśni przyczynę tej straszliwej tragedii. Prywatnie uważam też, że w pojawiających się
informacjach o zamachu może byd nieco prawdy.
W jakim sensie?
- Nikt rozsądny, kto zna się na lotnictwie i poznał dobrze Sowietów - tak jak ja i moi
koledzy żołnierze gen. Andersa - nie ma cienia wątpliwości, że to nie był zwykły wypadek
lotniczy. Samoloty z prezydentami na pokładzie nie mają prawa się rozbid. Gdyby to była
wina polskiej załogi - tak jak mówią Rosjanie - to ci nie kradliby tzw. czarnych skrzynek, nie
niszczyli dowodów, nie miażdżyli i cięli na kawałki wraku samolotu. Tak samo nie
lutowaliby trumien i od razu dopuściliby do śledztwa polskich i zagranicznych ekspertów.
Tymczasem kluczowe dla tego śledztwa dowody nadal są w rękach Rosjan. A przecież
skrzynki i wrak stanowią suwerenną własnośd Polski. Dlaczego ich nie zwracają, mimo że
MAK zakooczył już badania i wydał swój raport, który poszedł w świat?!
Spotkał się Pan kiedykolwiek z podobnym przypadkiem zawłaszczenia?
- Zawłaszczenie wraku i czarnych skrzynek to zwykłe bezprawie! To jest przypadek bez
precedensu w historii katastrof lotniczych.
Nie pamiętam żadnego innego takiego
przypadku.
W jaki sposób Pana przyjaciele i sąsiedzi odebrali informację o katastrofie pod
Smoleoskiem?
- Reakcja moich angielskich sąsiadów i przyjaciół była bardzo charakterystyczna. Zaraz po
informacji BBC o tej tragedii w moim domu rozdzwoniły się telefony od naszych znajomych,
którzy składali nam naprawdę szczere wyrazy współczucia.
Anglicy, znani z tego, że są
bardzo oszczędni w słowach, mówili, że podejrzewają Rosjan o spowodowanie tej
katastrofy i że to jest "drugi Katyo". Za możliwością zamachu przemawiad mógłby także
fakt, że Rosjanie mieli wyjątkową okazję, aby za jednym zamachem zlikwidowad całą
polską kadrę dowódczą i znienawidzonego przez nich prezydenta Lecha Kaczyoskiego.
Takiej okazji Rosjanie z reguły nie przepuszczają. Według mnie, zaplanowali sobie, że
zastąpią ich generałami o orientacji ugodowej i prorosyjskiej.
Jak ocenia Pan postawę rządu Donalda Tuska w sprawie dochodzenia i śledztwa
smoleoskiego?
- Naprawdę
zdumiewa mnie fakt dziwnej i niezrozumiałej bierności ze strony polskiego
rządu. Podobnie jak zdumiewa to moich znajomych Anglików. Oddanie na początku
śledztwa Rosjanom było niewybaczalnym błędem.
Radziłbym polskim politykom, aby
wybierając się do Moskwy, przeczytali sobie tzw. raport sowieckiego profesora-akademika
Burdenki o Katyniu i by koniecznie zobaczyli ponury gmach Łubianki, gdzie więziono polskich
przywódców niepodległościowych (tzw. proces szesnastu), gen. Andersa oraz zwyczajnych
Polaków, takich jak np. ja. Może wtedy uświadomią oni sobie, że czekiści i ich obecni
następcy w Rosji stanowią obecnie jedyne niebezpieczeostwo dla niepodległego bytu Polski i
że oni nigdy nie zrezygnują z chęci dominacji nad Polską.
Aż wierzyd się nie chce, że polski
rząd, tak jak za czasów PRL, znów stosuje ugodową politykę wobec Rosji!
Że jest tak bardzo
pasywny i nawet nie stara się bronid honoru polskich pilotów ani godności munduru
polskiego generała lotnictwa.
Przy okazji najserdeczniej pozdrawiam małżonkę
śp. gen. Andrzeja Błasika i łączę się z nią w bólu za te wszystkie niesprawiedliwe obelgi, jakie
od kwietnia spotykają jej śp. męża, który tak bardzo przysłużył się swoją pracą na rzecz
Ojczyzny.
Z bólem i wstydem patrzę, jak polski rząd karnie milczy, gdyż - najwyraźniej - boi
się narazid Rosji. To poważny błąd. Wierzyd się nie chce, że w wolnej Polsce wciąż w życiu
politycznym działają postkomuniści i byli agenci, potencjalni sprzymierzeocy Moskwy itp.,
podczas gdy tyle tysięcy naszych bohaterskich rodaków ginęło m.in. w Tobruku, Narwiku, w
bitwie o Monte Cassino, Falaise, Bitwie o Anglię, podczas zdobywania Berlina itp., walcząc o
wolną i suwerenną Polskę.
Premier Tusk po wymianie uścisków z Władimirem Putinem zapewnia, że współpraca z
Rosją układa się wspaniale.
- To
jest naprawdę zdumiewające, że premier Donald Tusk ściska się z byłym czekistą,
zamiast skorzystad z pomocy zachodnich sojuszników z NATO, by powoład
międzynarodowy zespół w sprawie tej katastrofy.
Przez tego typu zachowania Rosjanie
ponownie wyczuli słabośd nie tylko Polski, ale także Zachodu i USA.
Poczuli, że mogą zrobid,
co zechcą.
Dlatego też kontrolerzy ze Smoleoska na rozkaz Moskwy sprowadzali samolot z
prezydentem Kaczyoskim do śmiertelnej pułapki, twierdząc, że ten jest "na ścieżce i
kursie", chod ewidentnie na nich nie był. I jak tylko piloci rozpoczęli manewr odejścia, z
samolotem stało się coś złego. Tupolew nagle widocznie utracił sterownośd. Wielka
szkoda, że prezydent i generalicja lecieli do Katynia jednym samolotem, w dodatku
rosyjskim, który dopiero co przeszedł remont w Rosji. Moim zdaniem, powinni lecied
osobno i do tego CASĄ, która jest dużo bardziej bezpieczna i która posiada osłonę
antyrakietową. Poza tym nurtuje mnie jeszcze jedno pytanie, a mianowicie: gdzie w tym
czasie był nasz kontrwywiad wojskowy i jak można było dopuścid do tej sytuacji? Pozostaje
więc tylko nadzieja, że kiedyś w Polsce powstanie odważny rząd, który ujawni prawdę o
zbrodni smoleoskiej.
Tego życzę mojej Ojczyźnie i sobie. Polska winna jest to swoim synom,
którzy w jej obronie poświęcili własną młodośd i życie, którzy cierpieli i przelewali za nią
swoją krew.
Dziękuję za rozmowę.