~ 1 ~
Rita Clay Estrada
MĄŻ ZA MILION
~ 2 ~
Rozdział
1
Joseph Lombardi nienawidził koni. Nie, poprawił sam siebie, on tylko
nienawidził się nimi zajmować. Uwielbiał natomiast wyścigi konne.
Zastanawiał się właśnie, które z tych uczuć jest silniejsze, gdy usłyszał za
sobą czyjś łagodny głos.
- Pan Lombardi? Pan Joseph Lombardi?
- Tak - odparł z niechęcią i nadal przyglądał się kopytu swego czystej
krwi ogiera. Ahab zdobył już niejedną nagrodę.
- Jestem Sable LaCroix. Umówiliśmy się na dzisiaj. Powiedziano mi,
że tu pana znajdę.
Joe westchnął i poklepał konia po zadzie. Nie miał najmniejszej ochoty
na to spotkanie. Pani LaCroix stanowiła dodatkowy problem, a i tak mu
ich nie brakowało. Starał się uniknąć tego spotkania. Żal mu było czasu na
błahe pogawędki z kobietami światowymi.
Obejrzał się. Stała w drzwiach stajni. Była wysoka, miała z metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu, a na obcasach nawet więcej. I fantastyczną
figurę. Pełne piersi, miękko zaokrąglone biodra i długie zgrabne nogi.
Była piękna. Bardzo piękna. Stała w cieniu, oświetlona od tyłu
promieniami słońca. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że ma ciemne
włosy - takie jakie lubił.
- Teraz sobie przypominam, pani LaCroix. Mój adwokat powiedział
mi, że chce pani zainwestować pieniądze swego męża, czy tak?
- Zgadza się.
- I pomyślała pani o torach wyścigowych w Teksasie.
- Zgadza się.
- Proszę więc zwrócić się do mego adwokata. Mike wszystko załatwi.
- Tego nie może załatwić żaden adwokat - powiedziała melodyjnym
głosem. - Są sprawy, które może załatwić wyłącznie pan.
SR
~ 3 ~
Ubrana w nieskazitelnie biały kostium, sprawiała wrażenie osoby
chłodnej i wyrafinowanej. Wydawało mu się, że owiewa go delikatna
południowa bryza. Kapelusz z szerokim rondem rzucał cień na jej oczy i
nie widział ich kolom. Jego wzrok ponownie powędrował ku długim
zgrabnym nogom. Do diabła! Musi się wziąć w garść. W końcu tu chodzi
o interesy.
- Jakie sprawy? Nie rozumiem, co ja mógłbym załatwić. Nie mam
czasu na długie rozmowy. A więc o co konkretnie chodzi?
Zawahała się.
- Szukam kandydata na męża, z dobrą opinią i pewną pozycją
zawodową. Pan potrzebuje pieniędzy. Proponuję panu milion dolarów.
Otrzyma je pan w dniu naszego ślubu.
Joe patrzył na nią przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
Najwyraźniej się przesłyszał. Pewnie z powodu upału.
Skinęła głowa. Zauważyła, że jest zdezorientowany.
- To nie pomyłka, panie Lombardi - powiedziała. - Proszę pana o rękę.
Nie do wiary. Odrzucił w tył głowę i wybuchnął śmiechem,
przekonany, że to żart. Kobieta czekała cierpliwie, aż minie mu atak
śmiechu. Wyglądała na lekko rozbawioną.
- Pani nie żartuje? - spoważniał nagle.
- Ależ skąd.
- Jak to?
- Potrzebuję męża, a panu brakuje pieniędzy na nowy tor wyścigowy.
Joe ujął Ahaba za cugle i poprowadził w kierunku najbliższego padoku.
Pijaków i wariatów najlepiej ignorować, nawet jeśli są olśniewająco
piękni. Nie był pewien, do której kategorii zaliczyć panią LaCroix, i nie
zamierzał tego dochodzić.
Otworzył furtkę na padok i wprowadził konia. Obejrzał się, czy kobieta
nie idzie za nim. Nadal stała
W
drzwiach. Zauważył, że w dłoni trzyma
biało-czarną torebkę. Czyżby miała tam ów milion dolarów? Po
propozycji sądząc, jest na tyle szalona, by nosić przy sobie taką sumę.
- Pani LaCroix, skąd ten pomysł?
- Już mówiłam: potrzebuję cieszącego się szacunkiem męża i pozorów
życia rodzinnego. Pan może mi to zapewnić.
Zaintrygowała go. Zaprosi ją do swego domu na ranczo. Wysłucha
SR
~ 4 ~
uprzejmie i cierpliwie, co ma mu do powiedzenia, a potem odprawi.
Przepuścił ją w drzwiach, by weszła przed nim. Miał okazję podziwiać
niezwykle apetyczne kształty.
- Kto panią tutaj przysłał? - spytał, zdecydowany dowiedzieć się czegoś
więcej.
- Uwierzy pan, jeśli powiem, że mój mąż?
- Nie.
- A jednak. Pamięta pan z Wietnamu Johna LaCroix? Byliście
towarzyszami broni, walczyliście w tym samym oddziale. Kiedy
zostaliście ranni, leżeliście w tej samej sali. Często pana wspominał.
Czytałam nawet listy, które przez pewien czas pisaliście do siebie. John
mówił, że jest pan najbardziej godnym zaufania człowiekiem, jakiego w
życiu znał, zawsze gotowym do pomocy.
Na chwilę Joe pogrążył się we wspomnieniach. On i John LaCroix byli
pozbawionymi złudzeń osiemnastolatkami wplątanymi w tę absurdalną
wojnę i najlepszymi przyjaciółmi, dopóki nie wrócili wreszcie do
zwyczajnego życia i pozbyli się nocnych koszmarów.
- Pani jest żoną Johna?
Skinęła głową. W świetle słońca zobaczył, że ma brązowe oczy. Duże,
okrągłe i brązowe. Łagodne jak u sarny.
- Byłam, przez trzy lata - odparła.
- Co się potem stało?
- Umarł.
John nie żyje. Nie mógł w to uwierzyć. Przyciągnęła krzesło i usiadła.
Kapelusz rzuciła na stół, odsłaniając bujne włosy, piękne i lśniące.
- To smutne, prawda? - zauważyła z goryczą. - Przeżył okrucieństwa
wojny, a zginął w wypadku lotniczym, wracając do domu na przyjęcie z
okazji pierwszych urodzin syna.
Joe nie spuszczał z niej wzroku. Wszystko to wydawało się jakieś
nierealne. Ona była w żałobie po mężu, on czuł ból z powodu śmierci
dawnego przyjaciela.
- Przykro mi - powiedział wreszcie. - Nie wiedziałem. Był porządnym
facetem.
Na moment w jej oczach pojawił się gniew, ale tylko na moment.
- Kimś więcej: wspaniałym, uczuciowym mężczyzną.
SR
~ 5 ~
- Kiedy to się stało?
- Niewiele ponad dwa lata temu.
I znów powróciły bolesne wspomnienia. Stracił tylu przyjaciół.
Najgorsze było to, że po latach sam już nie wiedział, co stało się
naprawdę, a co było tylko koszmarnym snem. W odruchu samoobrony
zapomniał o przeżyciach, ale nie zapomniał Johna.
A teraz siedzi przed nim wdowa po Johnie, próbując go namówić, by
zajął miejsce przyjaciela. Poczuł niesmak. Bliskich nie da się zastąpić
innymi.
- A więc szuka pani kogoś na miejsce tego wspaniałego, uczuciowego
mężczyzny - zakpił, usiłując ukryć prawdziwe uczucia. - Przykro mi,
droga pani, ale ja się do tego nie nadaję. Nie gustuję w żonach i nie
przepadam za dziećmi. Zwłaszcza jeśli urodziła pani rasowego...
- Owszem.
- Co?
- Nazwisko i majątek LaCroix są sławne. Cztery pokolenia pracowały
na pieniądze, za które można kupić cały ten stan. - Odchyliła się w tył,
przymykając na moment oczy. Widać było, jak bardzo jest zmęczona. - A
jeśli chodzi o rasowe konie, to jestem właścicielką trzech. Należały do
mego męża.
- Pani teściowie muszą być niezwykle wielkoduszni, zgadzając się na
ślub żony ich zmarłego syna z jego kumplem z wojska. - Joe nie mógł się
powstrzymać od sarkazmu. Cała ta rozmowa była bez sensu, zwłaszcza
teraz, gdy miał tyle rzeczy do zrobienia!- Myli się pan - powiedziała
spokojnie. - Oni chcą mi zabrać syna.
Wyczuł w jej głosie głęboki smutek, niemal rozpacz, ale nic go to nie
obchodziło.
- Po co dwojgu starym ludziom dziecko? Przecież na pewno nie
umieliby się nim właściwie zająć.
- Uważają, że należy do rodziny LaCroix, traktują go jak swoją
własność. Obawiam się, że zrobiliby z niego człowieka słabego i niewiele
wartego. O mały włos nie zniszczyli Johna swoją miłością. Nie chcę, żeby
to się stało z moim synem.
Joe sięgnął do lodówki i wyjął puszkę piwa.
- A więc czego pani ode mnie oczekuje? Że będę z nimi walczył gołymi
SR
~ 6 ~
rękami?
- Że zostanie pan moim mężem, a moje dziecko będzie się
wychowywało w kompletnej rodzinie - z matką i ojcem. Wtedy rodzice
Johna nie będą mogli ciągać mnie po sądach i procesować się o opiekę nad
wnukiem.
- Pani żartuje.
- Panie Lombardi - nie traciła cierpliwości - mój adwokat skontaktował
się w zeszłym tygodniu z pańskim. Nie wspomniał, dlaczego chcę się z
panem widzieć?
- Ani słowem.
Dlaczego Mike nic mu nie powiedział? Przecież zaledwie wczoraj był
na ranczu i cały czas mówił o kosztach budowy toru i stajni przed
sezonem. Tylko napomknął, żeby Joe wpadł do jego biura, będąc w
mieście, bo może znajdzie jakieś rozwiązanie...
- Pani jest tym rozwiązaniem - mruknął do siebie, ściskając puszkę w
dłoni. Piwo przelało się na podłogę. Nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał
się w kobietę siedzącą przy stole.
- Ma pan na myśli pańskie problemy finansowe? - dokończyła. - Tak,
myślę, że tak. Podobnie jak pan może pomóc mi rozwiązać moje. Jeśli
chce pan na dodatek konie, może je pan wziąć. Ja potrzebuję tylko męża.
- Proszę posłuchać - zaczął, mając nadzieję, że zabrzmi to rozsądnie. -
Przykro mi, że nie może się pani porozumieć z teściami, ale jeśli pani z
nimi porozmawia i wytłumaczy im swój punkt widzenia, z pewnością
zrozumieją. Dziecko potrzebuje matki. Dziadkowie nie mają już sił i
zdrowia, by wychowywać małego chłopca. Wykończą się w ciągu
miesiąca.
- Jest pan w błędzie. Zrobią wszystko, żeby uzyskać prawo do opieki. -
Wstała, oparła wypielęgnowane dłonie o stół i pochyliła się ku niemu. -
Chcą go mieć, ponieważ nosi nazwisko LaCroix. Nie będą go
wychowywać, lecz karmić frazesami obowiązującymi w ich sferze.
Znajdą kogoś, kto się nim będzie zajmował przez cały dzień i sprowadzał
od czasu do czasu z pokoju dziecinnego na dół, by pokazać go ich
przyjaciołom. W ten sposób wychowywano mego męża. Nienawidził
tego. Ja też tego nienawidzę. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Chcę go
zatrzymać - to mój syn, moje dziecko. Chcę z nim być, gdy zacznie
SR
~ 7 ~
chodzić do szkoły, przemieniać się z chłopca w młodzieńca, dorastać.
Sięgnęła po kapelusz i torebkę.
- Jeśli jednak nie chce pan w tym uczestniczyć, to trudno. Nie każdy
wzbrania się przed wzięciem pieniędzy. Znajdę kogoś innego.
Obserwował ją, gdy szła przez hol w kierunku drzwi. Co za sylwetka!
- Kogo? - wyrwało mu się mimo woli. Obrzuciła go przez ramię
smutnym spojrzeniem przepastnych brązowych oczu. Oczu, którym
trudno byłoby się oprzeć.
- Jeszcze nie wiem, panie Lombardi. Znajdę kogoś, kto potrzebuje
pieniędzy tak bardzo jak ja pomocy. Teraz widzę, że John mylił się co do
pana.
Otworzyła drzwi i wyszła, zamykając je cicho za sobą.
Joe stał jak wrośnięty w ziemię. Wciąż miał przed oczami jej obraz. Po
chwili usłyszał odgłos zapuszczanego silnika. Samochód odjechał.
Czy to był sen? Chyba nie. Ale jeśli nawet, to śnił o kimś pięknym.
Zastanowił się raz jeszcze nad jej niedorzeczną propozycją. Potrząsnął
głową. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Ma się sprzedać? Co z tego, że
chodzi o żonę przyjaciela, która znalazła się w kłopotach. Pora wrócić do
zajęć. Czekało go dużo pracy.
Sabie zjechała na pobocze zakurzonej drogi i zatrzymała samochód.
Oparła głowę o kierownicę. Chciało jej się płakać. Mimo to starała się
opanować.
To tylko jedno z wielu spotkań w interesach, tłumaczyła sobie, jedno z
tych, które nie przebiegły zgodnie z jej oczekiwaniami. Joe Lombardi był
zaskoczony. Nie uprzedzono go o propozycji. Czyżby to był jakiś omen?
Czy w ogóle jakikolwiek mężczyzna potraktuje ją poważnie?
Odchyliła głowę na oparcie fotela. Chciała trochę odpocząć. Czekała ją
jeszcze godzina jazdy na lotnisko Hooka w pobliżu Houston, skąd
prywatnym samolotem poleci do Baton Rouge w Luizjanie.
Może to i lepiej, że Joe Lombardi nie przyjął oferty. Trzymała się z dala
od tego typu mężczyzn. Potężnie zbudowany, bardzo męski, typ macho.
Przystojny, ale nazbyt władczy i szorstki. Przypuszczalnie mógł mieć
każdą kobietę, której zapragnął. A kiedy już ją miał, zapewne bardzo
dobrze wiedział, co z nią robić. Wyobraziła go sobie w miękkiej pościeli.
Serce zabiło jej gwałtownie.
SR
~ 8 ~
Otworzyła oczy i wyprostowała się. Joseph Lombardi w niczym nie
przypominał Johna. Jej mąż był delikatny i czuły, miły i wyrozumiały.
Liczył się ze zdaniem innych, cieszył się każdą chwilą, nie było w nim
znużenia życiem tak często demonstrowanego przez mężczyzn.
Miał wszystko to, czego brakowało mężczyźnie, u którego dopiero co
była. Jak bardzo potrzebowała mądrych rad Johna, jego spokoju i
opanowania. Rozmów, jakie prowadzili.
John nigdy by nie zgniótł puszki i nie wylał piwa na podłogę.
Rozpłakała się. Po przeszło dwóch latach od jego śmierci dopiero
zaczynała koić swój ból. Był dla niej serdecznym przyjacielem, oddanym
mężem i wspaniałym kochankiem. To dla niego będzie walczyć. Jest teraz
silniejsza, mądrzejsza.
Wróciła myślami do Joe. Jakie to dziwne, że zaprzyjaźnili się, mając
tak różne charaktery. Na wojnie wszystko jest możliwe.
No, dość już o Joe Lombardim! Trzeba opracować plan alternatywny.
Gdzieś musi być przyzwoity, szanowany mężczyzna, który zgodzi się ją
poślubić za milion dolarów. Trzeba go tylko znaleźć.
I to jak najprędzej. Sekretarka adwokata teściów zdradziła jej, że
wkrótce skierują sprawę do sądu. Po dwóch latach mieli już definitywnie
dosyć krótkotrwałych spotkań z wnukiem. Sabie zgadzała się, by
Jonathan przebywał u nich dłużej niż dzień, zamiast kilku tygodni lub
miesięcy, jak początkowo prosili, a później żądali.
Nie wiedzieli, że adwokat informował ją o ich planach, a jego
sekretarka była jej dobrą koleżanką. Sabie brała pod uwagę możliwość
przegranej. Rodzina LaCroix miała duże wpływy w Luizjanie, również w
sądownictwie. Nie, nie może pozwolić, by sprawa znalazła się w sądzie.
Małżeństwo, zwłaszcza z kimś z innego stanu, uratowałoby ją. Po
śmierci Johna żyła jednak jak w klasztorze. Nie znała żadnego mężczyzny
nadającego się na męża, który byłby zdolny przeciwstawić się jej teściom.
Gdyby przed trzema tygodniami nie porządkowała papierów męża, nie
przypomniałaby sobie o Joe.
Ma zaledwie tydzień. Musi działać szybko...
- Do diabła! - zawołała, uderzając pięścią w kierownicę. - Dlaczego się
nie zgodziłeś, Lombardi? Dlaczego śmiałeś mi się prosto w nos? Gdybyś
przyjął propozycję, wszystko byłoby proste.
SR
~ 9 ~
Proste? Roześmiała się przez łzy. Może tak jest lepiej. Nie miała zbyt
wielu doświadczeń z mężczyznami. A Lombardi to nie John.
Kiedy wreszcie zjawił się Mike, Joe wprost kipiał ze złości.
- Dlaczego, do cholery, nic mi nie powiedziałeś? - napadł na niego. -
Czułem się jak idiota, słuchając wdowy po Johnie, która tłumaczyła mi,
dlaczego chce za mnie wyjść!
- Cóż, nie spodziewałem się, że to nastąpi tak szybko. - Mike spojrzał
uważnie na Lombardiego. -Podobno jest niczego sobie.
- Owszem. - Joe umknął wzrokiem w bok. - Mam dość własnych
problemów. Co, u diabła, cię podkusiło, żeby w ogóle rozważać taką
ofertę? Jesteś moim adwokatem. Dlaczego nie poradziłeś jej adwokatowi,
żeby mi dała święty spokój?
- Uznałem, że powinieneś sam z nią porozmawiać. Pilnie potrzebujesz
pieniędzy, a bank nie da ci już kredytu. Wyczerpałeś limit. Nawet mając
koncesję na tor, nie będziesz w stanie wystawić własnych koni. Byłoby
inaczej, gdyby dało się odwlec sprawę, ale na to się nie zanosi. Jeśli
komisja stanowa zorientuje się, że jesteś niewypłacalny, koncesja
przepadnie.
- Gdybyśmy mieli jeszcze parę tygodni ... - westchnął Joe.
- Wystarczy ci pieniędzy, jeśli przyjmiesz ofertę Sabie LaCroix -
przekonywał adwokat.
- Co ty o niej wiesz? - spytał podejrzliwie Joe.
- Znałeś jej męża. - Mike wzruszył ramionami. - To powinno coś
znaczyć.
- Ale nie znam jej. Co ty wiesz? - powtórzył.
- Mówi prawdę. Teściowie chcą przejąć opiekę nad jej synkiem i
ukształtować go na własną modłę. Są wściekli, że przeniosła się do Baton
Rouge, poza zasięg ich wpływów. Jej mąż był jedynakiem, który nigdy
nie wyzwolił się całkowicie spod władzy rodziców.
Dlaczego tego słucha? Nie zamierza się z nikim żenić, a już na pewno
nie z tą kobietą.
- A ona? Skąd się wzięła? - powtórzył.
- Urodziła się w Mobile w Alabamie. Ona i jej siostra dorastały u
owdowiałej ciotki, która nie miała własnych dzieci. Ciotka zmarła przed
rokiem. Sabie i John zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Po
SR
~ 10 ~
trzech miesiącach pobrali się i zamieszkali z rodzicami. Była drugą żoną
Johna. Pierwsza zmarła.
- Przypominam sobie - powiedział wolno Joe. Nie widywał wprawdzie
przyjaciela, ale od czasu do czasu pisywali do siebie i wymieniali
okazjonalne kartki z życzeniami. Z czasem i ta nikła więź się urwała.
Usłyszał wołanie. Obejrzał się. Dwa ogiery starły się ze sobą. Jakiś
głupiec umieścił je na sąsiednich padokach.
- Przemyśl to - prosił Mike. - Nie musisz podejmować decyzji
natychmiast, ale się zastanów.
- Zwariowałeś?
- Nie. Staram się po prostu znaleźć jakieś rozwiązanie twoich
problemów.
Z padoku ponownie rozległo się wołanie. Zanim Joe zorientował się w
sytuacji, adwokat odjechał.
- Ty sukin... - zaklął. Później przejrzy te papiery. Teraz musi pomóc
stajennym.
Talia obserwowała, jak jej siostra parkuje wynajęty samochód na
skraju lotniska, wrzuca kluczyki do schowka na rękawiczki i idzie w
kierunku samolotu. Po twarzy Sabie trudno było poznać, co się wydarzyło
między nią a ewentualnym kandydatem na męża. Gdy stanęła w drzwiach
samolotu, Talia nie wytrzymała:
- No i co? Zgodził się? - spytała niecierpliwie. Siedziała na podłodze i
bezmyślnie bawiła się samochodzikiem Jonathana.
- Mama! Mama! - Chłopczyk rzucił się w ramiona Sabie.
Talia poczuła ucisk w gardle. Nikt, zwłaszcza ktoś tak słodki i
delikatny jak jej starsza siostra, nie powinien doświadczać takich
niepokojów i zmartwień.
- Nie zgodził się.
- Do diabła!
- Nie przeklinaj.
- Przepraszam. - Talia wstała. - Czy chociaż powiedział dlaczego, czy
tylko cię wyśmiał?
- Jedno i drugie. Nie zamierza się żenić, nie przepada za dziećmi i nie
interesują go moje pieniądze.
Talia odruchowo składała zabawki porozrzucane na podłodze
SR
~ 11 ~
samolotu.
- Zostaw, ja to zrobię.
- Daj spokój. Co teraz będzie?
- Nie mam pojęcia.
- Powiedziałaś mu o mnie? Czy to przeze mnie? - Talia starała się
opanować drżenie głosu.
- Nawet nie zdążyłam o tobie wspomnieć, kochanie. Uciął rozmowę.
- A więc jego strata - stwierdziła Talia. - Jak mężczyzna może być taki
głupi? Musi mieć choć trochę rozumu, skoro był przyjacielem Johna.
- Jakie to ma znaczenie. My też coś straciłyśmy.
- Startujemy, pani LaCroix? - spytał pilot.
- Tak. - Sable posadziła syna obok siebie i zapięła pasy.
- Za półtorej godziny wylądujemy w Baton Rouge - oznajmił pilot.
- Dziękuję - westchnęła Sabie. Była zmęczona. Talia popatrzyła na
siostrę z niepokojem. Sable uchodziła za osobę silną i z charakterem,
ponieważ dawała sobie radę w trudnych sytuacjach życiowych. Tylko ona
wiedziała, jakim kosztem to się odbywa. Nieraz wydawało jej się, że to
ona jest o dziewięć lat starsza.
- Nie martw się, mała - pocieszyła ją Sable. - Nie zamierzam się
poddać, walka jeszcze się nie skończyła.
- Pewno! - Zastanawiała się, co może zrobić, by pomóc siostrze, ale nic
nie przychodziło jej do głowy.
Małżeństwo Sable ze starszym od niej Johnem dobrze jej zrobiło.
Wydoroślała i przekonała się o swoich możliwościach. Domatorka z
natury, okazała się znakomitą panią domu i uroczą bywalczynią przyjęć.
Ale najszczęśliwsza czuła się w swoich czterech ścianach, z dzieckiem, w
kuchni. Talia tych zajęć nie znosiła.
Dlaczego Sable nie może mieć tego, czego pragnie? To
niesprawiedliwe.
Zaczęła sobie uświadamiać, jak skomplikowane potrafi być życie.
Miała nadzieję, że nie zawsze tak jest. Wolała, żeby sprawy okazywały się
proste i jednoznaczne, chociaż przestała widzieć wszystko wokół w
biało-czarnych barwach.
Joe jeszcze raz sprawdził obliczenia. Mike miał rację. Jeśli w ciągu
tygodnia nie zdobędzie pół miliona dolarów, straci życiową szansę. W
SR
~ 12 ~
Teksasie miano zbudować tylko trzy tory wyścigowe. Dwa były
przedsięwzięciem zespołowym, jeden - prywatnym. Znał przynajmniej
siedmiu ludzi, którzy natychmiast zajęliby jego miejsce, gdyby komisja
dowiedziała się, że Joe nie może liczyć na kredyt.
Milion dolarów oferowanych przez Sable LaCroix mógł go uratować.
Odsuwał od siebie tę myśl, ale uparcie wracała.
Ahab, jego ulubiony ogier, nie wygrał jeszcze tylu gonitw, by można
go było wycenić na milion dolarów, a bank domagał się solidnego
zabezpieczenia.
Milion Sable pozwoliłby mu natychmiast ubiegać się o następny kredyt
i otworzyć tor na czas. Nie miał wyboru. Potrzebował pieniędzy Sable
LaCroix, ale nie miał ochoty zagłębiać się w jej problemy.
Cóż mu jednak pozostało? Rachunek zysków i strat prowadził do
jednego wniosku.
Zadzwonił do Mike'a.
- Powiedz Sable LaCroix, że się zgadzam - oznajmił. - W ciągu
tygodnia pieniądze powinny wpłynąć na moje konto.
- Kiedy zamierzasz wziąć ślub?
- Skąd mam wiedzieć? To jej sprawa. Powiedz, żeby wszystko
załatwiła, ja się dostosuję. I jeszcze jedno. Musi tu zamieszkać. Oczekuję,
że będzie żoną, a nie bywalczynią salonów. Chciałbym też postawić
sprawę uczciwie. Gdy nasze małżeństwo się skończy, rozejdziemy się bez
żadnych zobowiązań finansowych. Jasne?
- Aż za bardzo - odparł sucho Mike. - Chcesz, żebym od razu
przygotował dokumenty rozwodowe?
- Czemu nie? Wątpię, by wytrwała dłużej niż rok, jeśli w ogóle ze mną
wytrzyma. Ranczo nie jest rajem dla kobiety, nie mówiąc o kobiecie z
małym dzieckiem. Sklep spożywczy znajduje się ponad czterdzieści
kilometrów stąd, nie wspominając już o najbliższym butiku.
- Zadzwonię do niej - obiecał Mike - ale nie mogę zagwarantować, że
zgodzi się na wszystkie twoje warunki.
- Zgodzi się.
Załatwione. Nie zastanawiał się dłużej, dlaczego w końcu przystał na
małżeństwo. Kłopoty finansowe były wystarczającym
usprawiedliwieniem. Żadne inne powody nie wchodziły w rachubę. Tak
SR
~ 13 ~
przynajmniej sądził.
Sable odłożyła słuchawkę. Była szczęśliwa. Zgodził się!
Nie miała nic przeciwko umowie przedślubnej. Musi zabezpieczyć
przyszłość syna. Nawet gdyby Joe nie wspomniał o intercyzie, sama by jej
zażądała.
Z wyjątkiem miliona dolarów, za które kupi sobie męża, pieniądze
pozostaną przy niej. Zastrzegła sobie oddzielne sypialnie i zdecydowała,
że zamieszkają razem w domu Joe na co najmniej pięć lat, przy czym
żadne z nich nie będzie miało kochanków ani przygód miłosnych. Jeśli
Joe zerwie umowę, będzie musiał zwrócić Sable pieniądze w ciągu
dziewięćdziesięciu dni. Po upływie terminu zastrzeżonego w kontrakcie
będą mogli się rozwieść, jeśli Sable uzna, że teściowie nie będą już
domagać się sprawowania opieki nad jej synem.
Do niej należało przygotowanie ślubu.
Spojrzała w kalendarz. Za tydzień będzie mężatką, zamieszka w innym
stanie. Znajomości i wpływy rodziny LaCroix na pewno nie sięgają
Teksasu. Niech tylko spróbują jej udowodnić, że nie nadaje się na matkę,
gdy będzie żoną człowieka, którego nazwisko jest tak samo znane w
Teksasie, jak ich w Luizjanie.
- Wszystko w porządku? - Talia zajrzała do pokoju.
- Lepiej niż w porządku. Myślę, że zgodzisz się być moją druhną?- Kto
będzie mężem?
- Joe Lombardi.
- Naprawdę? - Talia otworzyła szeroko oczy. - Kiedy ślub?
- W przyszłym tygodniu.
- Powiedziałaś mu o mnie?
- Jeszcze nie. Powiem mu w odpowiednim czasie.
- Nie boisz się, że ja wszystko popsuję?
- Skądże. Żeni się ze mną, ponieważ potrzebuje pieniędzy. Ja
wychodzę za niego, by mnie chronił przed zaborczymi dziadkami
Jonathana. Oboje dostajemy to, czego chcemy. Zwykła transakcja.
Talia spuściła wzrok, dopiero po chwili spojrzała na siostrę.
- Czy on wie, dlaczego nie chcesz walczyć w sądzie o prawo do
wychowywania syna?
- To, co my kiedyś przeszłyśmy, nie ma z tym nic wspólnego. Nie
SR
~ 14 ~
powinno go to obchodzić.
- Mimo że to tylko o ciebie walczyli nasi rodzice?
- To nieprawda, i dobrze o tym wiesz. Tata uważał, że ze mną miałby
mniej kłopotu, to wszystko.
- Naprawdę tak myślisz? - spytała nieufnie Talia. Sable się
uśmiechnęła. Uznała, że tak musiała przedstawiać się sytuacja. Nigdy o
tym nie rozmawiały, chociaż nieraz myślały o przeszłości. Talia przeszła
piekło. Dzięki miłości, jaką ją otoczono, doszła w końcu do siebie. Nie
zawdzięczała tego rodzicom. Sable nie pozwoli, by Jonathana spotkało to
samo.
- Naprawdę, mała - powiedziała.
- No dobrze. - Talia odetchnęła z ulgą. - Zostawmy przeszłość. W czym
pójdziesz do ślubu?
SR
~ 15 ~
Rozdział
2
Dobrą godzinę Sable zbierała się, zanim wreszcie wykręciła numer Joe.
Gdy ostatnio do niego telefonowała, nie był w najlepszym nastroju,
zdecydowała się więc odłożyć rozmowę na stosowniejszy moment. Przez
trzy dni zajmowała się nie tylko przygotowaniami do ceremonii ślubnej,
lecz również organizacją przeprowadzki. Joe Lombardi sam nie
zadzwonił ani razu.
Długo czekała, żeby ktoś się zgłosił. Jeśli odłoży słuchawkę, nie zdoła
się ponownie zmobilizować, a powinna porozmawiać z Joe jak
najprędzej. Właśnie dowiedziała się, że teściowie zażądali, by wnuk
zostawał z nimi w Luizjanie, ilekroć ona będzie korzystała z prywatnego
samolotu. Wciąż jeszcze nie wiedzieli o jej planach małżeńskich, a ona
zamierzała utrzymać je w tajemnicy do ostatniej chwili. Obawiała się
jednak, że coś podejrzewają.
Po jedenastym dzwonku wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.
- Stajnie Teja - usłyszała głos Joe.
Jeżeli ton odpowiadał nastrojowi jej przyszłego męża, rozmowa
wymagała niezwykłej ostrożności i taktu.
- Pan Lombardi? - upewniła się, modląc się w duchu, by to nie był on.
- Tak, kto mówi?
O, może być gorzej, niż się spodziewała.
- Tu Sable LaCroix. Chciałabym wyjaśnić parę spraw. Ma pan trochę
czasu?
- Akurat teraz?
- Tak - odparła ze spokojem, choć nogi się pod nią ugięły.
Usłyszała pełne zniecierpliwienia westchnienie.
- Mam dokładnie pięć minut, skarbie. Ahaba właśnie ładują na
ciężarówkę. Totty wiezie go na gonitwę do Luizjany. Słucham, w czym
SR
~ 16 ~
rzecz?
Skarbie? Co za impertynent! Żałowała, że nie ma czasu, by odliczyć do
dziesięciu. I kim, na Boga, jest Totty?
- Czy dom został już przygotowany? - spytała wreszcie.
Odpowiedzią była cisza.
- Ile jest sypialni? - dodała. Joe milczał.
- Ile łazienek?
Nie raczył odpowiedzieć.
- Ma pan pralkę i suszarkę?
Była pełna jak najgorszych przeczuć.
- Jaki jest garaż? Czy w domu są półki na książki? Czy w piwnicy jest
dużo miejsca? Czy ma pan zmywarkę do naczyń?
Przerwała na chwilę, czekając na odpowiedź. Nadaremnie.
- Panie Lombardi? Jest pan tam?
- Skarbie - usłyszała zmęczony głos. - Myślę, że powinnaś przyjechać i
rozejrzeć się sama. Mieszkam tutaj ponad pięć lat i nigdy nie zwróciłem
uwagi nawet na połowę rzeczy, o które zapytałaś. Nie obchodzi mnie to,
ale jeśli ciebie interesuje, to przyjedź i sama się przekonaj, jakie jest
wyposażenie domu.
- Brak mi czasu, panie Lombardi. - Sable nadal starała się być
uprzejma. - Mam do załatwienia masę spraw związanych ze ślubem. Musi
mi pan odpowiedzieć. Nie wiem, co spakować, a co zostawić.
- Spakuj walizkę swoją i dzieciaka i przyjeżdżaj do Teksasu. Resztę
możesz załatwić na miejscu. Nie będziesz potrzebowała nic ponadto, co
się mieści w walizce.
Stać go było na bardziej błyskotliwą wypowiedź, ale dokuczanie jej
sprawiało mu jakąś dziwną przyjemność.
Sable przeszła do porządku nad tym niezbyt udanym żartem.
- Wracając do ślubu, panie Lombardi – powiedziała - to odbędzie się u
pana. Mam prawo mieć ze sobą moje rzeczy, tak samo jak pan swoje.
Staram się tylko znaleźć w miarę możliwości jakieś kompromisowe
rozwiązanie.
- Przyjedź i rozejrzyj się, zanim się wprowadzisz. Nie mam czasu
odpowiadać na te wszystkie pytania, muszę budować tor.
W Sable wzbierała złość. Co za arogancja!
SR
~ 17 ~
- Chciałabym zauważyć, że jeśli nie otrzymam odpowiedzi na moje
pytania, być może nie wyjdę za pana - oświadczyła chłodno. - Wtedy
zabraknie panu pieniędzy na dokończenie toru.
- Zrobisz jak zechcesz, skarbie. Poszukam sobie innego sponsora. A tor
powstanie i tak.
Sable była wściekła. Nie wiedziała, ile jest prawdy w jego ostatnich
słowach, ale nie miała ochoty tego dochodzić.
- Zgoda, panie Lombardi - powiedziała wreszcie.
- Będę za dwa dni.
- Świetnie. Drzwi frontowe są zawsze otwarte. Po prostu wejdź i czuj
się jak u siebie w domu.
- Dziękuję - odparła chłodno. - Przyjadę.
- Wiedziałem - rzucił, zanim odłożył słuchawkę. Sable cisnęły się na
usta przekleństwa we wszystkich znanych jej językach.
Przez najbliższe dwa dni powinna potrenować trzymanie nerwów na
wodzy. Co najmniej parę tysięcy razy. Może wtedy nie pozwoli się
wyprowadzić z równowagi w ciągu następnej trzyminutowej rozmowy z
Joe Lombardim!
Joe wskoczył do dżipa, zapuścił silnik i pełnym gazem ruszył przez
dziedziniec w kierunku zakurzonej drogi.
Było mu wstyd, że tak potraktował Sable. Gdy był zmieszany lub
zakłopotany, stawał się agresywny i szorstki.
Czy ona niczego nie rozumie? Jego pełnej krwi ogier jest w drodze na
ważną gonitwę... on właśnie buduje tor i użera się z władzami Teksasu. A
ona pyta o zmywarkę!
Trzeba jej uświadomić, co jest naprawdę ważne!
Czyż nie dostatecznie jej pomaga, biorąc z nią ślub? On potrzebuje
pieniędzy, ona cieszącego się szacunkiem męża. W porządku, jakoś się z
tym upora. Na pewno jednak nie będzie tolerował żony, która zechce
kontrolować każdy jego ruch i zajmować jego cenny czas. Zbyt długo był
kawalerem, żeby przystać na taki układ.
Kiedy zapragnął kobiety, miał w czym wybierać. Wielu chodzi o
wspólne miłe spędzenie czasu i uprzejme traktowanie. Bez wysiłku
spełniał oba te życzenia, a gdy znajomość zaczynała go nużyć lub
krępować, bez poczucia winy i żalu kończył ją i rozpoczynał następną.
SR
~ 18 ~
Sable LaCroix nie jest tego rodzaju kobietą. Z nią trzeba postępować
inaczej. Delikatnie, z czułością. Stopniowo wyzwalać ukryte w niej
namiętności. Rozmawiał z nią trochę bardziej grubiańsko niż zwykle,
ponieważ to on chciał mieć ostatnie słowo. Jest panem samego siebie i nie
zamierza zmieniać swego stylu życia. Ot i wszystko.
Miał nadzieję, że to do niej dotarło.
Dwa dni później Sabie jechała furgonetką przez Teksas. Uśmiechała
się z satysfakcją.
Joe Lombardi zaproponował, żeby sama odpowiedziała sobie na
pytania, a więc zrobi to. Zamiast jednej walizki wiozła sześć, do tego
pudło z zabawkami synka i pięć skrzyń książek. Firma przeprowadzkowa
dostarczy resztę.
Skręciła w boczną drogę prowadzącą do rancza Joe. Domyślała się, że
za bardzo ceni sobie kawalerskie życie, by łatwo z niego zrezygnować.
Zapewne uważa, że obcesowe, a nawet grubiańskie zachowanie w czasie
ich ostatniej rozmowy nie pozwoli jej mieć złudzeń, kto ma być szefem w
ich związku. Nie znał jej dobrze. Szczerze mówiąc, nie znał jej wcale.
Najwidoczniej nikt mu nie powiedział, że to kury rządzą w kurniku, a
koguty są tam zaledwie tolerowane.
Kiedy jednak w grę wchodził jej syn, Sable zmieniała się w tygrysicę.
Zrobiłaby wszystko, żeby zatrzymać chłopca przy sobie. Wszystko,
łącznie z poślubieniem ostatniego łotra. Adwokat powiedział, że Joe
zgodził się na jej warunki. Zresztą kogo chciał oszukać, gdy mówił, że
może sobie znaleźć sponsorów? Gdyby tak było, nie przystałby na to
małżeństwo.
Przemyślawszy to wszystko raz jeszcze, doszła do wniosku, że Joe
Lombardi, podobnie jak ona, nie miał wyboru. Od razu poprawił jej się
humor.
Wreszcie dojechała. Joe mieszkał w dużym farmerskim domu, do
którego każdy kolejny właściciel dobudowywał jakiś fragment, nie
bacząc na ogólną koncepcję architektoniczną. A jednak całość
prezentowała się całkiem nieźle.
Zaparkowała przed gankiem biegnącym wzdłuż całej frontowej i jednej
z bocznych ścian, i wysiadła. Farba gdzieniegdzie odłaziła. Podłoga na
ganku też wymagała odnowienia.
SR
~ 19 ~
Drzwi frontowe były otwarte, tak jak to zapowiedział Joe. Albo był
ufny, albo nierozważny, skoro zostawiał niczym nie zabezpieczony dom
w pobliżu takiej metropolii jak Houston.
Kiedy jednak szła przez pokoje, stwierdziła, że jedyną szkodą, jaką
mógłby tu wyrządzić włamywacz, było pomalowanie ścian sprayem, a i to
niewiele by im zaszkodziło.
Meble w salonie były w stylu kolonialnym i liczyły co najmniej
dwadzieścia lat. Sable podniosła z kanapy jedną z poduszek. Poczuła
kręcenie w nosie. Wokół walały się kapsle od butelek i papierki po
cukierkach, a także resztki czegoś, co wyglądało na frytki. Mogłaby się
założyć, że meble nigdy nie były czyszczone.
W jadami stały meble mahoniowe. Stwierdziła to, gdy zdrapała co
najmniej dziesięcioletnie pokłady kurzu. W serwantce pyszniły się
piękne, malowane w kwiaty naczynia, kryształowa karafka i kieliszki do
wina, a także srebrna zastawa. W każdym razie wydawało jej się, że jest
srebrna. Zdążyła bowiem całkowicie zaśniedzieć.
Wszystkie cztery sypialnie wyposażono w proste, solidne sprzęty. Nic
jednak do siebie nie pasowało. Ani zasłony do kap, ani kapy do mebli.
Pan Joseph Lombardi był konsekwentny w sprawie swego gustu: po
prostu go nie miał.
Najbardziej zaskoczyła ją kuchnia. Brudne naczynia piętrzyły się po
jednej stronie zlewu, podczas gdy druga była pusta i czysta. Sam zlew był
wypełniony rondlami i patelniami moczącymi się w pełnej piany wodzie.
Sabie zajrzała do zmywarki. Była pusta i olśniewająco czysta.
Najwyraźniej Joe nigdy jej nie używał.
Szarobłękitny stół lśnił czystością, za to podłoga wyglądała okropnie.
Nie sposób było nawet powiedzieć, jaki ma kolor. Przy progu, zlewie i
koło lodówki widniały brudne ślady butów.
Obok kuchni znajdowało się pomieszczenie gospodarcze, a w nim
pralka, suszarka, zamrażarka oraz metalowe półki zapełnione bielizną.
Sable ostrożnie otworzyła lodówkę i zajrzała do środka. Znalazła keczup,
musztardę, łagodne i pikantne sosy oraz mleko. Był jeszcze otwarty
pojemnik z mielonką i napoczęta paczka sera. Resztę miejsca zajmowały
puszki z piwem. Skrzywiła się i zatrzasnęła drzwiczki.
Wróciła do samochodu, by wypakować rzeczy. Pół godziny później,
SR
~ 20 ~
gdy wynosiła ostatnie pudło, zauważyła tuman kurzu na drodze.
Nadjeżdżał gospodarz tego zaniedbanego domostwa.
Zanim samochód zatrzymał się przed gankiem, zdołała donieść
ostatnie pudło do sypialni, którą sobie wybrała. Pozostawało jej już tylko
poinformować pana domu, że się wprowadziła. Stanęła w progu, uśmie-
chając się chłodno, acz uprzejmie, z mocnym postanowieniem
wyjaśnienia szczegółów ich wzajemnych stosunków.
Czuła na sobie jego przenikliwe i pełne aprobaty spojrzenie. Widać
było, że jest pełen uznania dla jej ciała, co niekoniecznie oznaczało, że
wita ją chętnie pod swym dachem.
Był nieprawdopodobnie męski.
Niebieska koszula z lnu podkreślała złotą opaleniznę i błękit jego oczu.
Uwydatniała mocny kark i silne ramiona.
- Witaj, złotko. Nie spodziewałem się, że będziesz mnie oczekiwać na
progu. - Zatrzymał się o parę centymetrów od niej. - Nie wystarczy mi
twój zapierający dech widok. Następnym razem czekaj z otwartą puszką
piwa w ręce. I był irytujący.
- Przyjrzyj mi się dobrze, kochanie - powiedziała zduszonym głosem. -
Nigdy więcej nie zobaczysz mnie w takiej sytuacji, nie mówiąc już o
piwie.
Zmarszczył brwi, ale na ustach błąkał mu się uśmieszek. Bardzo męski
uśmieszek.
- Jesteśmy w złym humorze, słoneczko?
- Jeśli tak, skarbeńku, to tylko dlatego, że ty lubisz mieszkać w chlewie,
a ja nie.
- A więc zrób porządek, złotko.
- Nie ma mowy, kochanie. To nie ja nabrudziłam, tylko ty.
- Nieważne kto. Nie bierz mnie pod włos. Bezradne małe kobietki - to
nie mój typ. Jeśli chcesz, żeby było czysto, posprzątaj sama.
- Jestem bardzo dobrą gospodynią. Kto wie, czy nie najlepszą, jaką
kiedykolwiek znałeś. Nie zamierzam jednak czyścić wieloletnich brudów,
z którymi nie nam nic wspólnego, jak również mieszkać w takim
bałaganie.
- Co w takim razie proponujesz, ciemnooka? Uśmiechnęła się i przez
ułamek sekundy widziała lęk w oczach Joe.
SR
~ 21 ~
- Proponuję, żeby zjawiła się tu ekipa, która w ciągu trzech dni
wysprząta dom od strychu po piwnice. W przeciwnym razie nici z naszej
umowy.
Uwierzył, że byłaby do tego zdolna.
- Tak po prostu? - spytał.
- Tak po prostu.
- A jakie jeszcze warunki masz w zanadrzu?
- Ustalmy, że zajmę się naszym domem po ślubie, ale nie będę sprzątać
po tobie.
Widziała, że wszystko się w nim burzy. Wstrzymała oddech, czekając
na wynik pierwszej potyczki.
- Zgadzam się - wymamrotał wreszcie. - Nie byłoby w porządku, żebyś
po mnie sprzątała. Natychmiast wezwę ekipę.
Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się. Joe wszedł do domu. Już chciała
pójść za nim, usatysfakcjonowana odpowiedzią, gdy natychmiast
wszystko popsuł.
- Ale pamiętaj - rzucił przez ramię, otwierając lodówkę - oczekuję, że
potem zajmiesz się domem. W końcu nie będziesz miała nic do roboty
przez cały dzień.
- Nic do roboty?! - wykrzyknęła wzburzona. - Tak się składa, że mój
syn wchodzi w najtrudniejszy wiek, a ponadto od dwóch lat przewodniczę
kilku organizacjom dobroczynnym, nie mówiąc już o fundacji na rzecz
głodujących!
Joe pociągnął duży łyk piwa, po czym ostentacyjnie otarł usta
rękawem.
- Droga przyszła pani Lombardi. Twoje organizacje dobroczynne są w
Luizjanie, a nie tutaj. Moja żona nie będzie się zajmować sprawami nie
mającymi nic wspólnego z tym stanem.- Co ty powiesz? To może
powinnam inwestować w dystrybucję piwa? Albo udzielać pomocy
wdowom po właścicielach koni wyścigowych?
- Daj spokój, Sable. Ta cała sytuacja i tak jest już dostatecznie
skomplikowana.
- Masz rację. - I ona uznała, że czas zmienić ton. - Nie ma sensu się
kłócić. Zastanowimy się nad wszystkim później. Wspólnie.
Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem. W odpowiedzi uśmiechnęła się
SR
~ 22 ~
niewinnie i spytała:
- Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym zajęła dużą sypialnię po
drugiej stronie holu? Odpowiada mi jej wielkość, a poza tym łączy się z
pokojem, który nadawałby się dla Johnny'ego.
- Jesteś moim gościem - odparł szarmancko, choć w jego głosie nie
wyczuwało się przesadnej uprzejmości.
- Dziękuję.
- Kiedy chcesz się wprowadzić?
- Wieczorem pojadę po resztę bagaży. - Rzuciła mu spojrzenie spod
rzęs. - Nie będzie ci przeszkadzało, że sprowadzę trochę własnych mebli?
Jonathan musi mieć swoje rzeczy, a i ja chcę się czuć jak u siebie.
- To wszystko? - spytał sucho.
Nietrudno było zgadnąć, że nie jest zachwycony, ale trwała przy
swoim.
- Och, mam jeszcze parę mebli, które chciałabym dodać do twoich,
jeśli wszystko dobrze pójdzie. Obiecuję, że to będzie tylko uzupełnienie,
na pewno nie zagracę pokoi.
- A teraz posłuchaj uważnie - wycedził. - Nie zamierzam zmieniać
stylu życia. Lubię moje meble. Lubię wnętrze tego domu. Nie ma tu
ozdóbek i bibelotów, na których tylko zbiera się kurz.
- Czyżby? Nie jesteś zbyt wyrafinowany.
- Owszem.
- Cóż, ja wolę wystrój nieco bardziej stylowy - powiedziała, starając się
zachować spokój - a nie wydaje mi się, żeby w tym domu styl miał
jakiekolwiek znaczenie.
- W porządku. Ogranicz go zatem do swojej sypialni.
- Skoro tego chcesz...
- Chcę.
Sable odwróciła się bez słowa i ruszyła do swojej sypialni. Trzasnęła
drzwiami odrobinę za głośno.
Do diabła z tym facetem! Rozkazuje, jakby był panem tego domu!
On jest panem tego domu, uzmysłowiła sobie natychmiast.
Powoli się uspokoiła. Uśmiech czaił się w kącikach jej warg. Po chwili
zachichotała, wreszcie roześmiała się w głos.
Joe stał w kuchni, patrząc nie widzącym wzrokiem przez okno. Krew
SR
~ 23 ~
pulsowała mu w skroniach. Nie wiedział, czy z gniewu, czy z
podniecenia. Sable działała na niego, drażniła jego zmysły. W końcu sam
już nie wiedział, co mówi. Nienaganna figura, długie nogi, kwiatowy
zapach perfum sprawiały, że w głowie mu się kręciło i zachowywał się jak
uczniak. Miał ją wciąż przed oczami szczupła sylwetka w eleganckich
spodniach i swetrze, który prawdopodobnie kosztował fortunę.
Nie ruszał się z miejsca. Spierali się i ona miała powód, by zostawić go
w pół słowa i pójść do siebie. A on chciał, żeby wróciła do kuchni. Do
jego kuchni! Cały dom jest jego!
O co jej chodzi? Czyż nie uległ i nie zgodził się na ekipę, która
posprząta dom? Czy za dużo żądał, prosząc, by po ślubie sama dbała o
dom? A może w ogóle nie zauważyła, że na dobrą sprawę pozostawił jej
swobodę ruchów?
Nie, to nie tak. Mówiąc szczerze, oboje wiedzieli, że nie był wobec niej
zbyt uprzejmy. Celowo używał szorstkich słów i zachowywał się
obcesowo, aby zachować dystans. Najwyraźniej bez skutku.
Przyznał, w każdym razie sam przed sobą, że nie wie zbyt dużo o
kobietach. Nigdy nie miał czasu ani ochoty, by się tym zainteresować.
Stwierdzał tylko, że albo są miłe, albo nie. To wszystko, co chciał
wiedzieć, przynajmniej dotychczas tak mu się zdawało. Teraz okazało się,
że chciałby zgłębić wszelkie niuanse kobiecej duszy. Był zgubiony.
Westchnął, zły i zaniepokojony. Nie boi się Sable LaCroix. Obawia się
raczej o siebie, o to, żeby nie dał się zawojować. Przecież połączyły ich
wyłącznie interesy. Ona od początku jasno postawiła sprawę. Jedyne, co
może zrobić, to pamiętać o tym.
Z góry dobiegł go jakiś dźwięk. Chwilę nasłuchiwał. To Sable się
śmiała. Śmiała się! On się zamartwia, a ona się zaśmiewa. Nawet nie
wiedział, jak dopadł jej drzwi. Nacisnął klamkę, zanim jeszcze
uświadomił sobie, co robi.
- Coś się stało? - spytał, patrząc prosto w jej brązowe, błyszczące oczy.
- Tak. - Sable wciąż się śmiała. - Śmiałam się z siebie. Byłam na ciebie
taka wściekła, że zachowujesz się, jakbyś był właścicielem tego domu. A
później uzmysłowiłam sobie, że nim jesteś. Przecież to twój dom.
- I to takie zabawne?
- Anie?
SR
~ 24 ~
- Owszem - zgodził się bez przekonania. - Chyba masz rację.
- Jestem zaskoczona, że nie kazałam ci się wynosić z własnego domu -
zachichotała. - Masz pojęcie?
Teraz i on się roześmiał.
Sable zaczerpnęła tchu. Był pewien, że nie uświadamia sobie, co robi,
gdy dotknęła smukłą dłonią jego torsu.
- Przepraszam - powiedziała - ale to takie zabawne.- Sable LaCroix,
jesteś niezwykła. - Joe zbliżył się do niej tak, że prawie dotykał jej piersi.
Spojrzała mu w oczy. Nagle spoważniała. Miał nadzieję, że nie ogarnął
jej znów wojowniczy nastrój, ponieważ zamierzał ją pocałować.
- Naprawdę? - zdziwiła się.
- Naprawdę - mruknął i dotknął ustami jej ust. Były miękkie, a jej
oddech ciepły jak letni dzień. Rozchyliła wargi i zarzuciła mu ręce na
szyję, a on przycisnął ją mocno do siebie. Całowali się długo, spleceni w
uścisku. Wprost nie mogli się od siebie oderwać. Joe nigdy jeszcze nie
doświadczał czegoś tak cudownego. Jak mógł przeżyć tyle lat, nie znając
tego wspaniałego uczucia?
Gdzieś z oddali dobiegł klakson samochodu, który przywrócił ich
rzeczywistości.
Oderwali się od siebie.
- Dobrze się czujesz?
- O, tak, świetnie.
Sable skarciła się w duchu. Co za głupie stwierdzenie! Wcale nie czuje
się świetnie. Pocałunek wytrącił ją z równowagi, pobudził zmysły i na
chwilę pozbawił zdolności racjonalnego myślenia.
- Nie powinniśmy tego robić - powiedział Joe.
- To ty nie powinieneś. - Potrząsnęła głową. - Zapomniałeś, że łączą
nas tylko interesy. Nic więcej. - Wciąż jeszcze drżała na myśl o jego
dotyku. To był pocałunek! - myślała zdumiona.
- Z drugiej strony - ciągnął Joe - może to i dobrze, że już to mamy z
głowy. W przeciwnym razie zastanawialibyśmy się bez przerwy, jak by to
było, gdybyśmy się pocałowali. Teraz już wiemy.
- Teraz co wiemy? - spytała z uśmieszkiem.
- Teraz wiemy, jak to jest, kiedy się całujemy. Nasza ciekawość została
zaspokojona.
SR
~ 25 ~
- Masz rację.
- I możemy się spokojnie zająć interesami, bez obawy, że przeszkodzą
nam w tym jakieś, hm, osobiste zachcianki.
- To twoja ciekawość została zaspokojona - podsumowała Sable. - Ja w
ogóle nie byłam niczego ciekawa.
- Ależ kłamczucha z ciebie, Sable - zaśmiał się Joe. - Jeśli ma ci to
poprawić nastrój...
- Nie kłamię, to prawda. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, by
wyobrażać sobie, że się z tobą całuję. Pocałunek był przyjemny, ale się nie
obawiaj. Nie zażądam bisu. To był po prostu jeden z wielu pocałunków i
tyle.
- W porządku - uciął Joe. Uśmiech zniknął mu z twarzy. - A teraz
powiedz mi, co to za pudła.
- Są w nich książki i zabawki Jonathana. Skoro już miałam tu
przyjechać, to przy okazji je zabrałam.
- Znalazłaś odpowiedzi na swoje pytania?
- Tak.
- To dobrze. Nie opowiadaj mi tylko wszystkiego. Nie obchodzi mnie
to. Zajmij się swoimi sprawami, a ja wrócę do swoich, zanim stracę cały
dzień na głupstwa.
- Jeśli go tracisz, jak mówisz, to nie moja wina. Sama znalazłam
odpowiedzi na swoje pytania, sama wypakowałam swoje rzeczy, a teraz
wyjeżdżam. Sama.
- Zatem wszystko w porządku? - spytał podniesionym głosem.
- Absolutnie - odparła uprzejmie.
Joe wyszedł. Słyszała jego kroki w holu i trzask zamykanych drzwi.
Ukryła twarz w dłoniach i starała się uspokoić. Będzie trudniej, niż
przypuszczała. Ludzie to nie marionetki, które pociąga się za sznurki. Joe
Lombardi z pewnością nie da się wodzić za nos.
Joe wskoczył za kierownicę i ruszył pełnym gazem.
Wszystko w porządku, powiedział sobie. Kogo on chce oszukać?
Gdyby chodziło o dwa centy, odwołałby całą tę imprezę, ale za milion
dolarów musi dać z siebie wszystko. Powinien tylko pamiętać, że Sable
LaCroix może mu przysporzyć niejednego problemu, i trzymać się od niej
z daleka.
SR
~ 26 ~
Łatwo powiedzieć! W końcu jest tylko mężczyzną, i nie może pozostać
obojętny wobec pięknej kobiety.
SR
~ 27 ~
Rozdział
3
Generalne porządki trwały trzy dni. Nie ominęły najmniejszych
zakamarków i miejsc, do których Joe nigdy nie zaglądał.
Musiał przyznać, że Sable miała rację. Dom dotychczas sprzątano
tylko powierzchownie, wszystko było pokryte zastarzałym brudem i
kurzem. Gdy wyczyszczono wykładziny, przekonał się, że mają kolor
rdzawy, a nie burobrązowy.
Najbardziej go irytowało, że to Sable zwróciła mu uwagę na bałagan w
domu. Do diabła, był zbyt zajęty, żeby tracić czas na bawienie się w
gosposię! Zresztą w domu bywał tylko na śniadaniu, na kolacji i żeby się
przespać. Prawie cały wolny czas spędzał z pracownikami w baraku,
gdzie omawiali plany na następny dzień albo oglądali sport w telewizji.
Teraz jego życie ułoży się inaczej. Sable zamieszka tutaj i wiele rzeczy
się zmieni, choćby bardzo tego nie chciał. W jego świat wtargnie kobieta.
A że tą kobietą jest Sable.
Joe zapłacił ekipie sprzątaczy. Z uznaniem popatrzył na ich dzieło.
Wreszcie w domu zapanuje spokój, przestaną się kręcić obcy, zamilkną
odkurzacze. Sięgnął do lodówki po piwo. Nie ma sensu wracać na tor.
Mężczyźni prawdopodobnie kończą już pracę. Usiadł w fotelu i popatrzył
przez okno. Wysokie sosny rosnące przed domem zasłaniały drogę,
stwarzając wrażenie całkowitego odludzia. To był jego azyl od cieka-
wskich oczu cywilizowanego świata.
Tutaj czuł się u siebie.
Od kiedy zakończył służbę wojskową i przeniósł się do Conroe, gdzie
pracował w stadzie ogierów, harował jak wół i oszczędzał każdy grosz,
żeby spełnić swoje marzenia. Obiecał sobie, że pewnego dnia będzie miał
własne ranczo, i sześć lat temu dopiął celu. Był szczęśliwy, gdy podpisał
akt własności tego domu.
SR
~ 28 ~
Od czasu do czasu zjawiała się tu jakaś kobieta, pokrzątała się,
okazując, jak bardzo mu jest potrzebna, ale w końcu wyjeżdżała i Joe
mógł spokojnie robić swoje. Było to, zanim jeszcze jego konie wygrały
kilka ważnych gonitw, a on sam przekonał się, jak bardzo w świecie
finansów liczy się dobra opinia. Nic teraz nie było dla niego ważniejsze
niż kariera.
Dzięki Ahabowi stał się właścicielem trzech wspaniałych koni, które
uczyniły go bogatym. Kolejne marzenie stało się rzeczywistością. Gdy
osiągnął jeden cel, zaczął się rozglądać za następnym.
W minionym roku władze stanowe Teksasu uznały wyścigi konne za
legalne przedsięwzięcie. Kto tylko mógł, ubiegał się o licencję. Spośród
trzystu kandydatów wymagania spełniło czterech, w tym Joe. Trzech
hodowców koni i Mike, jego adwokat, utworzyli cichą spółkę. Wtedy
zaczął się długi proces kompletowania dokumentów potrzebnych do
uzyskania licencji.
Specjalna komisja prześwietliła Joe na wylot. Szczęście mu sprzyjało.
Przyjaciele udzielili mu rekomendacji. Jego tor wyścigowy miał być
jedynym na czternaście hrabstw.
Milion od Sable umożliwi mu zdobycie następnych dwóch milionów.
Rozpaczliwie potrzebował pożyczki. Pozostali inwestorzy też już nie
dysponowali gotówką. Wszystko, co miał, włożył w to przedsięwzięcie.
Sama zieleń pochłonęła pół miliona. Nie szczędził wydatków. Planował
zbudowanie dużych trybun, sal klubowych i foyer, a także eleganckich
boksów dla koni i pomieszczeń dla dżokejów. Pewnego dnia na jego torze
wyścigowym odbędzie się gonitwa narodowa taka jak Preakness Stakes
czy Kentucky Derby.
Joe odchylił głowę i zamknął oczy. Może po ślubie wszystko się jakoś
ułoży. Nie byłoby to wcale takie złe. W końcu ona ma dziecko i dom,
którym się zajmie, podczas gdy on poświęci się całkowicie uruchamianiu
toru. Przypomniał sobie ich pocałunek. Był jedyny w swoim rodzaju,
niepowtarzalny. Irytowało go to, ale nawet teraz czuł, że krew szybciej
płynie mu w żyłach, a serce bije mocniej niż zwykle. Chciałby, żeby tu
była, żeby mógł powtórzyć ten pocałunek. Choćby po to, by przekonać
się, czy będzie tak samo cudowny.
Kogo chcesz oszukać, Lombardi? Pocałowałeś ją, ponieważ bardzo
SR
~ 29 ~
tego pragnąłeś. Nie przypuszczałeś jednak, że nie będziesz mógł się od
niej oderwać. Zrobiłeś to w końcu ze strachu, że wpadniesz na dobre. A
przecież nie możesz pozwolić, by jakakolwiek kobieta oddaliła cię od
twego celu.
Instynkt podpowiadał mu, by uciekać od Sable tak szybko i daleko, jak
to tylko możliwe. Nie miał jednak wyboru. W każdym razie, jeśli chciał
urzeczywistnić swoje marzenia.
Przecież to właśnie tor był przyczyną całego tego zamętu. Tor był jego
pierwszą miłością i jedyną, która się liczyła. Ta myśl utwierdziła go w
decyzji. Tak, to jedyne wyjście z sytuacji - i dla niego, i dla Sable. Od tej
chwili będzie dla niej miły i uprzejmy, i nic więcej. Żadnych pocałunków,
żadnych zbliżeń, jedynie realizacja planu, według którego pozostawali
partnerami. Ona potrzebowała męża, przynajmniej na papierze, on jej
pieniędzy.
Sable była kobietą, a on mężczyzną. Dwoje zwykłych ludzi. To
wszystko. Nie musieli wcale odgrywać Adama i Ewy. Do diabła. Widział
w życiu dziesiątki pięknych kobiet.
Westchnął. Weź się w garść, Lombardi. I skończ całą tę papierkową
robotę, która na ciebie czeka.
Sable rozejrzała się po swoim gabinecie. Nie był duży, za to bardzo
przytulny. Będzie go jej brakowało. Stało tutaj antyczne biureczko, dwa
krzesła, serwantka. Na ścianach wisiały obrazy, które latami zbierała.
Wnętrze było utrzymane w jasnych kolorach - rozbielonym
brzoskwiniowym i zielonym. Tuż obok znajdował się pokój Jonathana,
również utrzymany w pastelowych barwach.
Była podekscytowana, ale i smutna zarazem. Za tydzień o tej porze
będzie już panią Josephową Lombardi. Jeden etap życia się skończy,
zacznie się następny.
Mężatka. Przypomniała sobie, jak opuszczała dom ciotki, wychodząc
za mąż za Johna. Była młoda i wrażliwa, przestraszona i niewiarygodnie
podniecona, mimo że ciotka wciąż ją strofowała, wylewała kubły zimnej
wody na głowę, ilekroć czymś za bardzo się entuzjazmowała.
Sięgając myślą wstecz, Sable nieraz się zastanawiała, czy wychodziła
za Johna tylko z miłości, czy też by wyrwać się spod wpływów
despotycznej starszej pani. Odpędzała od siebie te przypuszczenia, bo
SR
~ 30 ~
wydawały jej się zdradą wobec Johna. Poznała Johna i zakochała się w
nim, gdy miała dziewiętnaście lat. W dzień po dwudziestych urodzinach
wyszła za niego za mąż. Podziwiała go i szanowała - był od niej o
jedenaście lat starszy, często traktował ją jak małą dziewczynkę. Jednak
powoli sytuacja się zmieniała. Sable dorosła do roli żony, pani domu, a
także matki. Trudno jej było teraz ocenić, jak wyglądałoby jej małżeństwo
w późniejszych latach.
Po śmierci Johna nie myślała o powtórnym zamążpójściu. Zostawił ją z
ukochanym dzieckiem i majątkiem, który zapewniał jej dostatek do końca
życia. Ilekroć sprawdzała swoje konto, była oszołomiona jego
wysokością. Jak na ironię, to za pieniądze Johna kupiła sobie nowego
narzeczonego.
Uważała, że nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż, ponieważ miała
swoją własną wizję niezależności: czyż to nie dla pieniędzy i miłości
kobiety wychodziły za mąż? Czyż to nie chęć zapewnienia sobie stabiliza-
cji materialnej była powodem większości powtórnych małżeństw?
Jeszcze przed trzema laty była zadowolona z życia, troszczyła się o
syna i siostrę, żyła z najczulszym i najbardziej uprzejmym mężczyzną,
jakiego kiedykolwiek znała. Los zmusił ją do tego, żeby teraz płaciła
mężczyźnie za to, że formalnie zostanie jej mężem. Nigdy by nie
przypuszczała, że do tego dojdzie.
Drzwi otworzyły się cicho. Weszła Talia.
- Narzeczona zdenerwowana? - spytała.- Raczej nie - odparła Sable.
Nie zamierzała nikomu zwierzać się ze swych myśli, nawet Talii.
- To dlaczego masz taką zasępioną minę?
- Jeszcze tyle do zrobienia, a zostało już bardzo mało czasu -
westchnęła.
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Na razie nie, ale zwrócę się do ciebie w razie potrzeby - odparła z
uśmiechem.
- Dobrze. - Talia doskonale wiedziała, że siostra nie powierzyłaby jej
załatwienia żadnej poważniejszej sprawy. - Powiedziałaś swojemu
przyszłemu mężowi o mnie?
- Jeszcze nie.
- Dlaczego?
SR
~ 31 ~
- Na razie jakoś nie było okazji.
- Kłamczucha. Zachowujesz się jak dziecko - zauważyła Talia. - Boisz
się, że zerwie umowę, gdy się o mnie dowie, czy tak?
- Niezupełnie. Po prostu pomyślałam sobie, że lepiej będzie postawić
go przed faktem dokonanym.
- Jak to?
- Kiedy już będzie po wszystkim.
- Czyli po ślubie?
Sable skinęła głową, mając nadzieję, że siostra nie weźmie jej za złe, iż
przez parę dni jej istnienie musi pozostać tajemnicą.
- Naprawdę uważasz, że to rozsądne? - zdziwiła się Talia.- Mam teraz
tyle innych spraw na głowie. Nie wiem, dlaczego nie mogłabym mu tego
powiedzieć potem. Nie widzę w tym nic złego.
Talia wyglądała na zmartwioną. Przez chwilę zastanawiała się nad tym,
co usłyszała od siostry.
- Cóż - powiedziała wreszcie - może to i niezły pomysł. Dzięki temu
nie będzie mógł wycofać się z umowy.
- No właśnie - ucięła Sable.
- Przyznaj - ciągnęła siostra - nie myślisz chyba o wysłaniu mnie do
internatu, prawda? Chcę być z wami.
- Nikt cię nigdzie nie wyśle. Będziesz ze mną, tak jak to sobie
ułożyłyśmy - potwierdziła Sable.
- Pytam, bo może chciałabyś mieć czas, żeby przyzwyczaić się do tych,
hm, nowych okoliczności.
- Do niczego nie zamierzam się przyzwyczajać, kochanie. To
małżeństwo z wyrachowania czy raczej z konieczności. Nic więcej -
oświadczyła spokojnie Sable.
- W porządku. - Talia wzruszyła ramionami, ale widać było, że
oddycha z ulgą. - Co teraz?
- Jutro firma zacznie pakować nasze rzeczy. W piątek wyruszamy do
Teksasu. Wszyscy.
- Powiadomiłaś swoich szanownych teściów?
- Jeszcze nie. Zrobię to w piątek rano.
Niedziela była pięknym dniem, wprost wymarzonym na ślub. Było
słonecznie, choć niezbyt gorąco. Wiał lekki wietrzyk.
SR
~ 32 ~
Sable patrzyła na swoje odbicie w lustrze i zastanawiała się, dlaczego
jest podenerwowana. Wyglądała na spokojną i opanowaną, ale czuła
dziwny ucisk w żołądku. Miała na sobie suknię ślubną z krótkim dołem i
górą zapinaną na rząd perłowych guziczków, do tego idealnie dobrane
pantofle. Prezentowała się elegancko i stylowo.
- Świetnie wyglądasz - stwierdziła Talia. Ujęła siostrę za rękę, jakby
chciała dodać jej otuchy.
- Dzięki. Dobrze, że tu jesteś.
- Nie rozumiem, czym się niepokoisz. Jesteś piękna, a twój narzeczony
niezwykle przystojny. Tworzycie wspaniałą parę.
- Widziałaś go? - zdziwiła się Sable.
- Tak. Jest wysoki, przystojny i fascynujący. A w ślubnym ubraniu
wygląda jak bohater romansu.
Romanse były słabością Sabie. Czytała je pasjami i Talia o tym
wiedziała.
- To chyba dobrze?
- Pewnie, że dobrze. I tak samo podenerwowany jak ty.
- Nie jestem... - Sable przerwała. - Już ktoś jest?
- Jasne. Pełno tu ludzi.
- Znasz kogoś?
- Wydaje mi się, że zjawili się wszyscy zaproszeni goście, łącznie z
twoim adwokatem i jego sekretarką, a także dwiema paniami z zarządu
fundacji - relacjonowała Talia. - Reszta to przyjaciele i współpracownicy
Joe, a wśród nich parę oryginałów. - Talia zachichotała. - Na przykład
łysy facet o nogach jak pałąki i twarzy troglodyty. Joe nazywa go Totty.
To imię dobre dla przyjaciela Barbie albo dla jakiegoś szykownego
modela.
Sable skinęła głową. Nie zapraszała nikogo więcej.
- Czy dostawcy nie mieli żadnych problemów? Nie mogli się
zdecydować, gdzie rozstawić namioty.
- Nie - potrząsnęła głową Talia. - Ustawili je od frontu. A
prowizoryczna kuchnia jest wprost niesamowita.
- Przez ostatnią godzinę nikt nic ode mnie nie chciał - zaniepokoiła się
nagle Sable. - Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
- Ręczę.
SR
~ 33 ~
Rozległo się pukanie.
- Pani LaCroix? Pastor mówi, że czas zaczynać. - W drzwiach stała
jedna z pokojówek wynajętych na tę okazję. - Pięknie pani wygląda -
stwierdziła z uznaniem.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Sable. - Zaraz będę. To twoja siostra
zajmuje się Jonathanem, prawda? - spytała jeszcze.
Dziewczyna skinęła głową.
- Mały teraz śpi, ale jak tylko się zbudzi, pobawi się z nim chwilę, a
potem przyprowadzi go na uroczystość.- Podziękuj jej w moim imieniu.
- Oczywiście - obiecała dziewczyna. - I proszę się nie martwić. Ma
troje własnych dzieci. Wie, jak z nimi postępować.
- Jesteś gotowa, siostrzyczko? - spytała Sable, gdy pokojówka wyszła.
- Tak. - Talia wygładziła sukienkę w jasnobrzoskwiniowym kolorze.
Sable stwierdziła nagle, że siostra wygląda na więcej niż na swoje
siedemnaście lat. Szczęśliwie jednak wciąż jeszcze traktowała spotkania z
chłopcami jak zabawę. Nie patrzyła na nich jak na zdobycz. Sable miała
nadzieję, że jeszcze przez pewien czas tak pozostanie. Siostra tak szybko
dojrzała pod innymi względami, dobrze, że chociaż chłopców wciąż nie
traktowała poważnie.
- Idziemy! - zdecydowała Sabie. Modliła się w duchu, żeby jej decyzja
okazała się słuszna. Ogarniało ją bowiem coraz więcej wątpliwości, a
wszystkie dotyczyły przyszłego męża.
Zwróciła wzrok w stronę Joe. Stał obok kominka z surową miną belfra.
Nagie puścił do niej oko. Sable uśmiechnęła się z westchnieniem ulgi i
podała mu dłoń. Podeszli do pastora, by złożyć przysięgę.
Wszystkie wątpliwości, jakie żywił na temat małżeństwa, ogarnęły go
ze zdwojoną siłą, gdy odwrócił się i ujrzał w drzwiach salonu Sable. Była
olśniewająco piękna. Każdy mężczyzna marzyłby o takiej narzeczonej, a
on nie mógł jej dotykać, nie mógł jej pieścić; dał jej tylko swoje nazwisko.
Podpisał nawet odpowiednią umowę.
Jak ona sobie poradzi w całkiem nowym środowisku? To nie jest
metropolia, ba, nawet nie przedmieście czy prowincjonalne miasteczko.
To wiejski dom na ranczu. A ona nie wygląda na osobę, która potrafiłaby
poprowadzić gospodarstwo czy czekać, dzień po dniu, na powrót z pracy
zmęczonego męża.
SR
~ 34 ~
To małżeństwo dla pieniędzy - upominał się w duchu. Na próżno. Był
bardzo przejęty. Przeszedł przez pokój i ujął Sable za rękę tak delikatnie,
jakby się bał, że ją zrani.
Takie kobiety jak ona żyją w dużych miastach. Każda kobieta, którą
poznał, prędzej czy później próbowała nakłonić go do przeniesienia się do
Houston. Sable nie będzie inna.
Później mówiono mu, że znakomicie wypowiedział słowa przysięgi
małżeńskiej. Ale on niczego nie słyszał, nikogo nie widział z wyjątkiem
Sable. Dałby wszystko, żeby ta ceremonia jak najprędzej dobiegła końca.
Czekał, aż będzie mógł pocałować pannę młodą.
Wreszcie nadeszła ta chwila. Pochylił się i spojrzał w oczy ufne jak u
dziecka, a zarazem zmysłowe jak u dojrzałej kobiety. Zbliżył wargi do jej
ust. Przyrzekł sobie, że to będzie krótki pocałunek przypieczętowujący
ich transakcję. Sam siebie oszukiwał. Gdy ich usta się spotkały, poczuł, że
napina się każdy mięsień jego ciała. Zapomniał o gościach, o pastorze.
Objął ją w tali i przyciągnął do siebie. Oparła dłonie o jego pierś. Dopiero
po paru sekundach zorientował się, że próbuje go odepchnąć. Popatrzył na
nią ze zdziwieniem.
- Joe - szepnęła. - Wszyscy czekają. Rozejrzał się po salonie i odstąpił o
krok.
- Przyjaciele, pragnę przedstawić moją żonę, Sable LaCroix Lombardi.
Rozległy się oklaski.
Wciąż trzymając Sable za rękę, Joe podziękował pastorowi. Mike był
drużbą, a Talia druhną. Nagle poczuł zadowolenie, że przyjaciel jest tuż
obok. Jeśli ma zachować trzeźwość umysłu, musi oddalić się od Sable.
Przede wszystkim musi się napić.
Goście otoczyli go, składając gratulacje i najlepsze życzenia,
uśmiechali się, całowali i ściskali dłoń. Było to miłe uczucie, tym bardziej
że jednocześnie oddzielali go od Sable. A on musiał zachować dystans,
jeśli chciał zapanować nad swoim ciałem.
Gdy wreszcie trochę się rozluźnił i uspokoił, wróciła mu przytomność
umysłu. Pragnienie, by posiąść swą nowo poślubioną żonę, wciąż było
silne, ale potrafił je poskromić. Uśmiechając się do zebranych, Joe
podszedł do barku i poprosił kelnera o piwo. Obserwował ludzi
otaczających pannę młodą. Widać było, że została wychowana na
SR
~ 35 ~
wzorową panią domu. Najwyraźniej oczarowała zebranych, tak jak
przedtem oczarowała jego.
Rozluźnił kołnierzyk koszuli. Chciałby już się przebrać w swoje
ulubione dżinsy i podkoszulek. Co by dał za to, żeby teraz znaleźć się przy
koniach. Nigdy nie miał większej ochoty na sprzątanie stajni.
- Gratuluję, Joe. Sable to wspaniała kobieta - usłyszał tuż obok głos
Mike'a.
- Nie mówiąc już o jej milionie - odparł, siląc się na cynizm.
- Chcesz mi powiedzieć, że ożeniłeś się z nią tylko dla pieniędzy? - W
głosie Mike'a brzmiało niedowierzanie.
- Oczywiście. Powinieneś o tym wiedzieć. Przecież ty to wszystko
zaaranżowałeś.
- Gadaj zdrów, ja wiem swoje. Nikt by cię nie zmusił do małżeństwa,
gdybyś sam tego nie chciał. A ten wasz pocałunek trudno uznać za czystą
formalność. Temperatura w pokoju podniosła się co najmniej o dziesięć
stopni.
- No i co? Jest piękną kobietą. - Joe wzruszył ramionami. - A ja jestem
normalnym facetem. Ot i wszystko.
- To początek romansu - mruknął Mike, odwracając głowę w kierunku
grupki stojącej na środku pokoju.
Joe podążył za jego wzrokiem. Napotkał spojrzenie cudownych
brązowych oczu Sable. Ich wyraz był zagadkowy, ale coś mu mówiło, że
świeżo upieczona mężatka jest tak samo przestraszona jak on.
Nie był w stanie się odwrócić; nie był w stanie skierować spojrzenia
gdzie indziej. Zatopił się w jej oczach.
Pocałowałeś mnie tak, jak chciałeś, zdawała się mówić.
Jesteś piękna. To dzień naszego ślubu, odpowiedział.
Ale to transakcja, a nie romans!
Podobało ci się? - spytał.
Za bardzo.
Mnie też.
Nie powinniśmy.
Udawajmy, że jesteśmy naprawdę mężem i żoną. Tylko dzisiaj.
Bądźmy tak zadowoleni, jak są nasi przyjaciele.
A kiedy oni pójdą?
SR
~ 36 ~
Wtedy ten dzień się skończy.
I skończy się zabawa w udawanie?
Tak.
Joe wyciągnął rękę w niemym zaproszeniu, a Sabie bez słowa podeszła
i podała mu dłoń. Jej uśmiech skruszyłby najtwardsze serce, a był to
uśmiech przeznaczony dla niego. Goście podchodzili do nich z kolejnymi
gratulacjami, a oni dalej odgrywali swoje role. Stali obok siebie, trzymali
się za ręce i mieli nadzieję, że wyglądają na szczęśliwych.
Talia przypatrywała się drużbie. Stała wraz z nim obok pastora, pełniąc
honory druhny. Nie miało znaczenia, że on nic o niej nie wie. Będzie
wiedział. Już ona się o to postara. Zresztą zawsze dostawała to, czego
chciała. A teraz zagięła parol na Mike'a.
Trzymając Joe za rękę, Sable gawędziła z gośćmi. Myślami była
jednak gdzie indziej. Wspominała to, co zaszło między nią a Joe.
Czuła dziwny spokój, gdy patrzyła na niego, i widziała jego pełne
zachwytu spojrzenie. Mimo to po raz kolejny zadała sobie w duchu
pytanie: czy ja dobrze robię?
Dobrze, zdawało się odpowiadać jego spojrzenie. Jestem dumny z
ciebie, że tak świetnie się spisałaś.
I choć się nie kochali i nie zamierzali spędzić razem reszty życia, teraz
nie miało to znaczenia. Po raz pierwszy od czasu gdy przypadkowo
usłyszała rozmowę adwokata i swoich byłych teściów na temat opieki nad
Jonathanem, przestała się bać.
Wiedziała, że wszystko się ułoży.
Talia podeszła do Mike'a, który stał z boku i przyglądał się gościom.
- Sympatyczni ludzie. Znasz kogoś? - spytała.
- Talia, prawda? - odparł pytaniem Mike.
- Od urodzenia - skinęła głową.
- To na pewno nie było zbyt dawno. - Specjalnie podkreślił różnicę
wieku między nimi.
- Mam szczęście, prawda? - odparowała. - Najlepsze lata jeszcze
przede mną.
- To prawda, ale nie chciałbym jeszcze raz przechodzić przez ten okres.
Dręczyło mnie zbyt wiele wątpliwości i miałem za dużo problemów, nie
mówiąc już o trądziku.
SR
~ 37 ~
Talia uśmiechnęła się szeroko.
- Zgoda co do wątpliwości i problemów - powiedziała. - Z czasem
jednak uporam się z nimi. A na trądziku się nie znam. Nigdy go nie
miałam.
- Czy twoja siostra wie, że jesteś przedwcześnie rozwinięta?
- Niestety tak. Wie także, że zawsze muszę mieć to, czego chcę.
Mike zrozumiał aluzję. Odstąpił o krok.
- Mam nadzieję, że jesteś dostatecznie dorosła, by pragnąć tylko rzeczy
pewnych.
- Oczywiście. Im jestem starsza, tym robię się coraz bardziej krytyczna.
- To dobrze.
- A jednak mądrość nie zawsze idzie w parze z wiekiem.
- Ale i tak zapytałbym o radę kogoś starszego. Twoja siostra na pewno
będzie miała trzeźwy sąd w sprawie.- W jakiej? - spytała niewinnie Talia.
- W każdej - odparował, najwyraźniej zbity z tropu jej słowami,
niepewny, czy właściwie je rozumiał.
- Och - westchnęła i posłała mu wdzięczny uśmiech. - Miło się z tobą
rozmawiało, Mike. Myślę, że będziemy się często widywać.
- Często? - powtórzył zdziwiony.
- Tak, nie wiedziałeś? Ja też będę tutaj mieszkać. Mike miał
dwadzieścia osiem lat, niewiele jak na mężczyznę z jego pozycją.
Problemem był jej wiek. Ale jedenaście lat różnicy to w końcu nie jest
przeszkoda nie do pokonania. Potrzeba tylko czasu i wytrwałości. Prędzej
czy później zdobędzie Mike'a.
Wszyscy już wyszli. Jonathan spał, Talia poszła do swego pokoju.
Dom opustoszał. Zrobiło się cicho i spokojnie.
Mike, myśląc, że przyjaciel o wszystkim wie, wspomniał o jeszcze
jednym domowniku, a ściślej domowniczce. Sable nie powiedziała ani
słowa o swojej siostrze i Joe poczuł się oszukany.
Była teraz w kuchni. Nadszedł czas, by porozmawiać.
- Sable! - zawołał, stając w drzwiach.
- Ciszej - upomniała go, wkładając szklankę do szafki. - Jonathan
zasnął.
Tego się nie spodziewał. Wzięli ślub zaledwie sześć godzin temu, a
zachowują się jak stare małżeństwo. Teraz i on jest odpowiedzialny za jej
SR
~ 38 ~
dziecko.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Talia zamieszka z nami? - spytał, z
trudem hamując wściekłość.
- Przepraszam. - Sable spuściła wzrok. - Powinnam to zrobić, ale bałam
się, że zrezygnujesz z transakcji.
- A więc musiałem się tego dowiedzieć od Mike'a?
- Chciałam ci wszystko wyjaśnić - wyznała ze skruchą - ale Mike mnie
uprzedził.
Joe oparł się o ścianę, powtarzając sobie, że nie da się zwieść urokowi
Sable. W przeciwnym razie bowiem znowu wziąłby ją w ramiona i nie
wiadomo, jak by to się skończyło teraz, gdy zostali sami. Cała złość nagle
go opuściła.
- No i co będzie? - spytał.
- Talia jest moją siostrą.
- A więc?
- Wychowywałam ją i zamierzam robić to nadal. John mnie rozumiał,
mam nadzieję, że i ty zrozumiesz.
- Przede wszystkim - zaczął Joe - niczego z góry nie zakładaj. Nie
jestem Johnem. Wyszłaś za niego w zupełnie innych okolicznościach.
Zawarliśmy ugodę, a nie prawdziwe małżeństwo. Powinnaś postępować
ze mną uczciwie. - Przeciągnął ręką po włosach, znowu poczuł gniew. -
Posłuchaj - ciągnął - jestem w stanie pojąć, że chcesz mieć siostrę przy
sobie. Chciałem tylko wiedzieć o tym pierwszy. Jeszcze raz ci powtarzam,
nie jestem Johnem. Od tej chwili - dodał - uprzedzaj mnie o tym, co się
zdarzy, a nie stawiaj przed faktami dokonanymi.
- Masz rację. Nie można zawierać umowy, nie znając wszystkich jej
warunków. Przepraszam cię.
- Czy jest jeszcze coś, o czym zapomniałaś mi powiedzieć? - spytał.
- Na przykład?
- Goście, jacyś krewni, którzy chcieliby się tu wprowadzić? - spytał pół
żartem, pół serio.
- Nie, skądże - zaprzeczyła Sabie z zakłopotaną miną.
Chciał ją pocieszyć, pocałować, objąć i mocno przytulić. Chciał, by
należała do niego. Ale skinął tylko głową.
- Dobranoc.
SR
~ 39 ~
- Dobranoc - odpowiedziała.
Szybkim krokiem przemierzył hol. Zamknął za sobą drzwi, rzucił się
na łóżko i ukrył twarz w dłoniach.
Oto jego noc poślubna. Dość specyficzna, trzeba przyznać. Nie
przypuszczał, że po ślubie będzie się czuł samotny i w dodatku zazdrosny
o mężczyznę, który kiedyś był jego najlepszym przyjacielem.
Sable odetchnęła z ulgą. Dowiedział się o Talii. Wprawdzie nie od niej,
ale nie zmienia to istoty rzeczy. Chociaż trochę się stawiał, ale w końcu
się zgodził.
Cofnęła się myślami do ślubu. Parę osób, które zaprosiła, wróci do
Luizjany i zda szczegółową relację jej byłym teściom. Joe im się podobał.
Kiedy mały Jonathan zszedł do salonu, przekomarzał się z nim i
opowiadał mu jakieś zabawne historyjki. W tym momencie uznała, że
podjęła słuszną decyzję.
Miała poważne wątpliwości, czy rodzina LaCroix zrezygnuje z walki o
chłopca. Jej adwokat w Luizjanie będzie miał tak czy inaczej oczy i uszy
otwarte i w razie czego przystąpi do działania. Teraz, kiedy wraz z
synkiem mieszka w Teksasie, teściowie będą mieli znacznie mniejsze
szanse. Musieliby wnieść sprawę do miejscowego sądu, a tutaj ich
wpływy nie sięgają.
Adwokat poinformował ją również, że zgodnie z prawem
obowiązującym w Teksasie dziadkowie mogą widywać wnuki niezależnie
od zgody rodziców. Odpowiadało jej to. Zawsze zgadzała się, by rodzice
Johna odwiedzali Jonathana, nie chciała tylko, żeby go wychowywali.
Z lekkim sercem zgasiła światło w kuchni i poszła do swego pokoju.
Od razu położyła się do łóżka. Na myśl, że to jej noc poślubna, poczuła
żal. Dziwnie jest być samą w takiej chwili. Uśmiechnęła się jednak,
uświadomiwszy sobie, że udało jej się znaleźć wyjście z tak trudnej
sytuacji życiowej. Sięgnęła na stoliczek i wzięła jeden z najnowszych
romansów, które właśnie kupiła. Ułożyła się wygodnie na poduszkach i
zaczęła czytać.
Wszystko skończyło się tak jak powinno - szczęśliwie.
SR
~ 40 ~
Rozdział
4
Promienie słońca, wpadające przez okno, obudziły Sable. Ziewnęła i
naciągnęła poduszkę na głowę. Nie mogła już jednak zasnąć. Z pokoju
obok dochodziły głosy i śmiech Jonathana i Talii. Na pewno toczyli bitwę
na poduszki.
Otworzyła jedno oko i spojrzała na zegarek. Była jedenasta! W
sekundę wyskoczyła z łóżka, pospiesznie się ubrała i pobiegła do pokoju,
skąd dobiegał hałas. O dziwo, była we wspaniałym nastroju.
- Dzień dobry, dzieciaki! - zawołała od progu. Oboje byli dziećmi, tyle
że różnej płci i w różnym wieku. Jonathan nagle spoważniał i bacznie
przyjrzał się matce, starając się wybadać, w jakim jest nastroju. Uśmiech
Sable powiedział mu, że nie musi się niczego obawiać.
- Myślałam, że śpisz - powiedziała Talia.
- Spałam, ale mnie obudziliście.- Bardzo hałasowaliśmy? Joe też się
obudził? - zaniepokoiła się dziewczyna.
- Nie wiem - odparła Sable, uświadamiając sobie, że zupełnie
zapomniała o świeżo poślubionym mężu. - Zaraz sprawdzę. A wy się
ubierzcie. Przygotuję śniadanie.
- Jajka sadzone - zawołała Talia.
- Omlet - zażyczył sobie mały.
- I sok śliwkowy - dodała Talia, wiedząc, że to jedyny napój, którego
Jonathan nie znosi.
Sable zatrzymała się przed drzwiami sypialni Joe, ale nie miała odwagi
wejść i sprawdzić, czy jeszcze śpi. Poszła do kuchni w nadziei, że go tam
zastanie.
Na stole leżała kartka napisana energicznym męskim charakterem
pisma.
Codziennie wyjeżdżam na tor około siódmej rano.
SR
~ 41 ~
Na śniadanie jem grzanki i piję kawę. Wracam do domu koło południa,
z wyjątkiem dzisiejszego dnia, ponieważ jestem umówiony na lunch.
Wrócę o szóstej lub wpół do siódmej wieczór na gorącą kolację. Lubię
mięso i ziemniaki. Posiłek powinien być wcześnie, żebym wieczorem
mógł jeszcze popracować. Dziś wieczorem ustalimy wysokość budżetu
domowego i rodzaj posiłków, jakie będziesz przygotowywać.
Dzisiejszego ranka pozwalam ci dłużej pospać, ale mam nadzieję, że w
przyszłości będziesz wstawać razem ze mną.
Joe
Sable przeczytała kartkę jeszcze raz. Ogarnęła ją furia. Co za tupet!
Zgniotła ją i rzuciła o ścianę.
- Ustalimy budżet, mój drogi mężu. A jakże! Ale nie wtedy, kiedy ty
zechcesz - wycedziła przez zęby. - Dopiero gdy nauczysz się dobrych
manier, na przykład jak należy prosić, a nie żądać.
Reszta dnia upłynęła jej na urządzaniu się w nowym domu. Firma
przeprowadzkowa przywiozła wszystko, co zamówiła. Nie wypakowane
pudła wciąż jeszcze stały w garażu.
Sable zrobiła spis rzeczy, które musiała kupić sama. O trzeciej po
południu zabrała Talię i Jonathana do Huntsville, bo tam był duży sklep
spożywczy.
Liczyła, że zanim kupi wszystko to, co zaplanowała, minie godzina
„szósta lub wpół do siódmej". Joe wróci do domu i na stole obok
zawiniętej w folię kanapki z rozbefem, puszki z zupą ziemniaczaną i klu-
cza do konserw znajdzie liścik od niej.
Chciał mięso i ziemniaki? Będzie je miał! I to na co najmniej dwa
tygodnie!
Joe przemierzał kuchnię tam i z powrotem. W zaciśniętej pięści
trzymał kartkę od Sable. Jedzenie pozostawił nietknięte.
Wiadomość była krótka, ale wymowna.
Zabrałam Talię i Jonathana na zakupy do Huntsville. Jako sumienna
żona będę ci przygotowywać posiłki, ale do tego potrzebne są różne
produkty. W kuchni nie znalazłam żadnych.
Nie mogę się doczekać powrotu, byśmy mogli wszystko „ustalić".
PS. Sól i pieprz to nie jedyne przyprawy, jakich używam.
Bez trudu znalazł swoją kartkę. Leżała zgnieciona na lodówce. Rzucała
SR
~ 42 ~
się w oczy.
W porządku, odpłaciła mu pięknym za nadobne. Zdawał sobie sprawę,
że jego liścik był utrzymany w nazbyt apodyktycznym tonie. Czego
jednak się spodziewała?
Przed świtem obudził go telefon od Totty'ego. Ahab zwyciężył. Joe
pisał kartkę do Sable w ogromnym pośpiechu.
Poza tym na co dzień miał do czynienia z mężczyznami, jest więc
przyzwyczajony do bardzo bezpośredniego sposobu wyrażania się. Dzięki
temu unikał nieporozumień. Oczywiście wie, co to dobre maniery, w
dodatku ta kobieta jest jego żoną. Czy będzie musiał już zawsze ich
przestrzegać?
Znał odpowiedź na to pytanie. Przynajmniej powinien spróbować. Jego
przybrana matka zwykła mawiać, że dobre maniery to, to samo co
grzeczność, a grzeczność to tyle co szacunek. Oczywiście szanował Sable
i cenił jej stosunek do brzdąca i tej zadziornej nastolatki. I powie jej to,
gdy tylko będzie mógł.
Dlaczego jeszcze nie wróciła? Już dawno minęła pora kolacji. Był
zaniepokojony nie na żarty. Wyobraźnia pracowała. Samochód mógł się
zepsuć. Mogła mieć wypadek. Nie wiedział, czy ma przy sobie jego
numer telefonu. Czy w ogóle ma zapisany adres? Gdyby cokolwiek się
stało, kto będzie wiedział, że właśnie jego należy zawiadomić? We
wszystkich jej dokumentach jest prawdopodobnie wciąż jeszcze stary
adres.
Już miał dzwonić na policję, gdy na podjeździe błysnęły światła
samochodu Sable.
Gdy weszła do domu, szykował się właśnie, by przemówić jej do
rozumu. Powstrzymał go tylko widok Jonathana śpiącego w jej
ramionach. Talia szła obok obładowana zakupami.
Sable rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie i zaniosła chłopca do pokoju.
Nie miał innego wyjścia, jak towarzyszyć Talii do kuchni.
- Co się stało? - spytał. - Samochód się zepsuł?
- Zabłądziłyśmy - odpowiedziała dziewczyna, rozkładając na stole
liczne zakupy. - Wydawało nam się, że krążymy w kółko.
Nie przyszła mu do głowy taka możliwość.
- Od której błądzicie? - złagodniał nieco.
SR
~ 43 ~
Talia wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
- Mniej więcej od szóstej. Dojechałyśmy do skrzyżowania i źle
skręciłyśmy. Kiedy się zorientowałyśmy, było już ciemno.
Zatrzymałyśmy się, ale nikt nie potrafił wskazać nam właściwego
kierunku.
- Tutaj nie jest łatwo zabłądzić. Wkrótce poznacie okolicę.
- To nie Luizjana. Byłyśmy zmęczone, a żadna z tych bocznych dróg
nie jest oznakowana. Od czasu do czasu jest jakiś drogowskaz, ale trzeba
wysiąść z samochodu, żeby cokolwiek przeczytać, tak jest ciemno. W
domu nigdy bym się nie zgubiła.
Joe myślał dotychczas tylko o tym, co zmieni się teraz w jego życiu. A
przecież w życiu trzech innych osób też miały nastąpić poważne zmiany.
Obserwował Talię. Była na granicy płaczu. Podszedł do niej i
delikatnie ją objął. W chwilę później już się uśmiechała.
- Dzięki - powiedziała. Wspięła się na palce i pocałowała go w
policzek.
- Nie ma za co. - Nie bardzo wiedział, jak zareagować. - Czy macie
jeszcze coś w samochodzie? - spytał.
- Całą masę rzeczy. Nic z tego nie rozumiem. Kobieta, która je tylko
ryby i frytki, kupiła górę mięsa i ziemniaków.
Joe roześmiał się. Może Sabie i była zła, ale w końcu wzięła pod uwagę
jego prośbę.
- Przyniosę torby - zaproponował.
Gdy wrócił obładowany zakupami, w kuchni była już Sable. Ledwo
trzymała się na nogach.- Cześć - powiedział. Miał ochotę ją podtrzymać,
wziąć w ramiona, ale nie był pewien, czy to się jej spodoba.
- Cześć - odparła cichym głosem.
- Wszystko w porządku?
- Zabłądziłyśmy.
- Wiem. To ostatnia rzecz, jaka by mi przyszła do głowy.
- Szczerze mówiąc mnie też, ale o zmierzchu wszystko wygląda
inaczej. Wąska droga wydawała się jeszcze węższa.
- Jak się w końcu wydostałyście?
- Wróciłyśmy do miasta i starałam się odtworzyć w pamięci drogę,
którą jechałyśmy. Nie rozglądałam się wokół, patrzyłam tylko na lewo i
SR
~ 44 ~
na prawo.
- Dam ci mapę okolicy. Poza tym powinnaś mieć przy sobie wszystkie
potrzebne numery telefonów. W każdej chwili będziesz mogła do mnie
zadzwonić na telefon w samochodzie albo na pager.
- Nie miałam przy sobie żadnego numeru, nawet do domu. Zostawiłam
notes. Skąd mogłam wiedzieć, że masz telefon w samochodzie?
- To prawda - przyznał.
- Martwiłeś się? - spytała. - A może byłeś zły?
- I jedno, i drugie.
- Przepraszam. Nie spodziewałam się, że coś takiego może mi się
przytrafić.
- Już się nie zdarzy. Powinienem ci wcześniej wszystko objaśnić. Jutro
wypiszę ci potrzebne informacje i włożę kartkę do przegródki w
samochodzie. Już nie zabłądzicie.
- Dziękuję - uśmiechnęła się.
- Dlaczego nie idziesz spać? My tu z Talią zrobimy porządek.
- Już zrobiony - oświadczyła Talia. Właśnie wstawiła do komórki
ostatnią torbę.
- Dziękuję - powiedziała Sable. - Idę do siebie. Przez krótką chwilę
patrzyli sobie w oczy. Milczeli.
- Dobranoc - odezwał się wreszcie Joe.
- Dobranoc.
- Aha, Sable - zawołał, gdy była już w holu. - Mówiąc o mięsie, nie
miałem na myśli wyłącznie wołowiny. Mogą być od czasu do czasu
kurczaki, a nawet ryba.
- Wezmę to pod uwagę - odparła, znikając w holu. Joe poczuł, że krew
szybciej płynie mu w żyłach.
Wolał zostać sam. Wyjął puszkę piwa. Zbyt obcesowo traktował Sable.
Musi okazać jej trochę więcej serca. Jak dużo? Czy ma jej zaproponować
wspólne noce i małżeńskie łoże? Przywołał się do porządku. Podpisał
kontrakt dla pieniędzy i dostanie je. Wystarczająco dużo, by skończyć
swój tor wyścigowy.
- Dobranoc - przerwał mu rozmyślania głos Talii.
- Dobranoc - odparł.
Później się nad tym wszystkim zastanowi. Na razie jest głodny i nie ma
SR
~ 45 ~
nikogo, kto by mu coś ugotował. Rozwinął kanapkę, którą zostawiła
Sable, i łapczywie odgryzł kęs.
Niezła. Całkiem niezła.
Następnego dnia zawieszenie broni się skończyło.
- Ja utrzymuję rodzinę - oznajmił Joe tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Tak zazwyczaj jest w rodzinie i tak będzie również w tym małżeństwie.
- Joe, a gdybym pracowała, czy mogłabym uczestniczyć w wydatkach?
- spytała Sable. - Kupować różne rzeczy do domu?
- Owszem, ale nie pracujesz. I wyszłaś za mnie. A to znaczy, że ja się
będę o ciebie troszczył.
- Nie - zaprotestowała. - To znaczy tylko tyle, że za ciebie wyszłam. I
koniec. Mogę nadal wydawać swoje pieniądze, jak chcę. Właśnie po to
zawarliśmy umowę przedślubną - każde z nas ma swój majątek i może
nim dysponować według własnego uznania. Nie masz prawa mi
dyktować, co mam robić ze swoimi pieniędzmi.
- To mój dom, a ty jesteś moją żoną. Będę cię utrzymywał - powtórzył z
naciskiem. - Będę płacił rachunki i finansował zakupy. Reszta może
należeć do ciebie.
- Ale nie ma już żadnej „reszty".
- Otóż to. A skoro, rozmawiamy na temat nowych obowiązków, to
chciałbym jeszcze coś wyjaśnić - dodał.
- Co mianowicie?
- Kto będzie się zajmował twoimi trzema końmi?
- A kto powinien?
- Ty. Moi ludzie i bez tego mają dość pracy.
- Nie przepadam za końmi. Trzymałam je, bo zakładałam, że klacze
mogą urodzić jakiegoś championa. A źrebak jest przeznaczony dla
Jonathana.
- Mimo to będziesz się nimi zajmować. Stajenni będą je tylko karmić i
wyprowadzać.
- Jeszcze coś? - spytała kwaśno.
- To wszystko - uśmiechnął się zadowolony z siebie.
Wiedziała, że spodziewa się protestu, ale nie zamierzała dać mu tej
satysfakcji. Zachowała spokój. Uśmiechnęła się słodko.
- Ja też chcę cię o czymś powiadomić. Po pierwsze, dasz mi rozkład
SR
~ 46 ~
posiłków, którego będziesz się trzymać. Chyba że zadzwonisz i powiesz,
że nie wrócisz.
Joe zesztywniał, ale skinął głową.
- Po drugie, pozwól, bym ci przypomniała, że to jest nasz dom, a nie
barak. Nie ma mowy o trzymaniu nóg na stole i rzucaniu na krzesło
przepoconych kapeluszy. Dotyczy to również twoich pracowników.
- Dlaczego myślisz, że to robimy?
- Żaden stół nie byłby tak zniszczony, gdyby nie opierały się o niego
dziesiątki par butów.
Joe znowu skinął głową i lekko poczerwieniał.
- I po trzecie, żadnych mocnych trunków.
Chciał zaprotestować, ale się powstrzymał. Po chwili powiedział:
- Przyjmuję do wiadomości. Ale nie będę pilnował, co się dzieje w
baraku. Żaden z moich ludzi nie jest alkoholikiem, mogą pić, co chcą i
kiedy chcą, byle nie w czasie pracy. Jestem ich szefem, nie ojcem.
- W porządku.
Rzucił okiem na zegarek.
- Czas na mnie. Czy może chciałabyś coś jeszcze wyjaśnić? - spytał
ironicznym tonem.
Co za arogant! Co za zarozumialec! Najchętniej wymierzyłaby mu
policzek.
- Co jeszcze należy do moich obowiązków?
- To, co zwykle robią żony i panie domu. Oczywiście zgodnie z naszą
umową nie oczekuję cię w swojej sypialni.
Prawdę mówiąc, zaczynała żałować, że postawiła ten warunek.
- I bardzo dobrze.
- Początkowo ten pomysł wydawał się dobry. Rzeczywistość temu
przeczy - rzekł Joe. - Jest coś nienaturalnego w tym, że małżeństwo
mieszka w tym samym domu i nic go nie łączy.
- A co w tym nienaturalnego? - spytała rozdrażnionym tonem. - Ja mam
swój pokój, a ty swój. W ten sposób nie jesteśmy narażeni na pokusy.
- W porządku - wzruszył ramionami. - Nie będę się spierał. Oboje
przystaliśmy na taki układ. Mówię tylko, że niełatwo zachowywać się jak
małżeństwo, skoro właściwie wcale się nim nie jest.
Oczywistość tego stwierdzenia ugodziła ją boleśnie. Najgorsze było to,
SR
~ 47 ~
że w duchu przyznawała mu rację. Nie powiedziała tego głośno.
- Będziesz płacił rachunki i dawał mi pieniądze na zakupy. Ja
pokrywam resztę - podsumowała, jakby nie poruszyli innego tematu. - A
teraz czekają mnie obowiązki. Wybacz.
- Wybaczam - mruknął. - Do diabła, ależ ty jesteś uparta. Jak kozioł -
dodał, gdy Sable była już za drzwiami.
Sable oglądała pralnię, gdy usłyszała, że Joe uruchamia ciężarówkę.
Jak to dobrze, że pojechał. Rozmowa zmierzała w niebezpiecznym
kierunku - Sable obawiała się, że pod wpływem impulsu powie lub zrobi
coś, czego by później żałowała.
Czy on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, jakie to poniżające
kupować sobie męża? Paru mężczyzn, których znała w Luizjanie,
należało do kręgu znajomych jej teściów. Traktowali ją, jakby nie można
jej było tknąć.
Na początku nawet jej to odpowiadało. Żyła wspomnieniami o Johnie,
zajmowała się dzieckiem, opiekowała Talią. Wbrew temu, co o niej
sądzono, zawsze najlepiej czuła się w domu. Lubiła spokój, codzienną
domową krzątaninę. To John nalegał, by brała udział w przyjęciach i
imprezach dobroczynnych. Potem robiła to, by wypełnić pustkę, jaka
nastała po śmierci męża.
Czuła się jednak bardzo samotna. Teściowie nie byli ludźmi, którzy
pomogliby jej uporać się z samotnością. Nie miała z kim omówić swoich
problemów, podzielić się kłopotami, podyskutować, pożartować. Bardzo
brakowało jej Johna, który potrafił ją pocieszyć, ukoić, stworzyć poczucie
bezpieczeństwa. Chroniła się w jego ramionach - to był jej azyl.
Tego brakowało jej najbardziej.
Z Joe było całkiem inaczej. Nie uspokajał jej, lecz podniecał. Miała
ochotę go dotykać, czuć jego ciało przy swoim. Chciała się z nim kochać.
I to ją przerażało. Nigdy przedtem nie doświadczała takich uczuć i nie
chciała ich doświadczać teraz. Zdawała sobie sprawę, że w grę wchodzi
silny pociąg fizyczny. Jego spojrzenie, słowa, nawet głos elektryzowały
ją, pobudzały zmysły, wywoływały wewnętrzne napięcie.
Kiedy leżała już w łóżku, sama, w ciszy uśpionego domu, puszczała
wodze wyobraźni tłumionej w ciągu dnia. Wydawało jej się, że czuje na
swoim ciele jego ręce, że przytula się do niego i opowiada mu, co się
SR
~ 48 ~
wydarzyło, a on gładzi jej plecy i piersi, całuje, pieści, tuli...
Z całą pewnością naczytała się za dużo romansów. Odetchnęła głęboko
i wyprostowała się. Takie rozmyślania do niczego nie prowadzą. Musi być
bez przerwy czymś zajęta. To najlepsze lekarstwo.
- Joe już poszedł? - Talia i Jonathan wrócili właśnie ze spaceru.
- Tak.
- Ustaliliście coś?
- Owszem.
- I kto był górą? Joe?
Sable nawet nie odpowiedziała.
- Remis? - dopytywała się Talia.
- Mniej więcej.
Jonathan pobiegł do swego pokoju.
- Lubię go - powiedziała Talia.
Sable nadal krzątała się w pralni, choć na dobrą sprawę nie bardzo
wiedziała, co się wokół niej dzieje.
- To dobrze. Przypuszczalnie będzie twoim jedynym siostrzeńcem.
- Nie mówię o Jonathanie, miałam na myśli Joe.
Sable znieruchomiała.
- Naprawdę?
- Ależ tak! - zawołała z entuzjazmem dziewczyna. - On jest bardzo
miły, uprzejmy i zabawny.
- Skąd możesz to wiedzieć po trzech dniach znajomości?
- Wiem jeszcze więcej. Wczoraj wieczór omal nie rozpłakałam się ze
zmęczenia i zdenerwowania, a on mnie objął. Zupełnie jak tatuś... - urwała
i spojrzała w okno. - Sable, dlaczego nie mielibyście stać się prawdziwym
małżeństwem? Moglibyście być szczęśliwi, mieć dzieci. Skończyłyby się
te wasze kłótnie.
- Nie powinnaś się tym interesować. A poza tym nie doszło do kłótni.
- To dlaczego kazałaś mi zabrać Jonathana z domu dziś rano, kiedy
zaczęliście na siebie krzyczeć?
- Przestraszył się? - zmartwiła się Sable. Nie chciała denerwować
chłopca. Nie było rzeczy, która byłaby tego warta. Powinna to wiedzieć.
Sama niejednego doświadczyła w przeszłości.
- Tak, i to ty pierwsza podniosłaś głos. Nie Joe.
SR
~ 49 ~
- Za dużo sobie pozwalasz, mała.
- Ty też - odparowała dziewczyna.
- Tylko dlatego, że ten facet jest tak strasznie uparty. - Sable przeszła
do kuchni, nalała sobie szklankę wody i wypiła duszkiem.
- Ty też. - Nie dawała za wygraną Talia. - Ale to nie znaczy, że wasze
małżeństwo nie może być prawdziwe. Jonathan mógłby mieć rodzeństwo,
on potrzebuje rodziny. Tak jak my jej potrzebowałyśmy. Co by się ze mną
stało, gdyby nie ty?
- On ma rodzinę. Ciebie i mnie - zniecierpliwiła się Sabie. - Zrobiłabym
dla was wszystko, wiesz o tym. Zawarłam umowę z Joe, aby nie
rozdzielono mnie z dzieckiem.
- Sable, wiem przecież, że to było okropne, kiedy mama i tatuś kłócili
się o nas w sądzie, ale taka sytuacja już się w naszej rodzinie nie
powtórzy. Dzięki Joe.
LaCroix musieliby postradać zmysły, żeby występować o prawo do
opieki. Czy nie uważasz, że powinniśmy stać się prawdziwą rodziną? Że
to by było dobre dla nas wszystkich?
- Pomyślę o tym - odparła Sable.
Talia chciała jeszcze coś dodać, ale powstrzymała się na widok wyrazu
twarzy siostry.
- Zajrzę do Jonathana - powiedziała.
Duży zegar na ścianie wskazywał dopiero wpół do jedenastej rano, a
Sable miała już za sobą dwie denerwujące rozmowy. Marzyła, żeby ten
dzień się skończył.
SR
~ 50 ~
Rozdział
5
Zanim jeszcze otworzyła list, domyśliła się, że są w nim złe
wiadomości. Na kopercie widziała pieczęć LaCroix. List sprawiał
wrażenie oficjalnego.
Dziadkowie zażyczyli sobie, żeby chłopiec zamieszkał z nimi. Mogliby
mu wtedy zapewnić wychowanie i wykształcenie godne spadkobiercy
fortuny i nazwiska LaCroix. List był utrzymany w ultymatywnym tonie, a
między wierszami można było wyczytać groźbę, że jeśli nie odda
Jonathana dobrowolnie, znajdą się metody, by ją do tego zmusić.
Ogarnięta furią, już chwytała za słuchawkę, by im powiedzieć, co mogą
zrobić ze swoimi żądaniami, gdy nagle uświadomiła sobie swoją sytuację.
Przecież kupiła sobie bezpieczeństwo.
LaCroix mogą straszyć, ale nie wygrają z nią, przynajmniej dopóki jest
mężatką. Zignoruje ich list. Doprowadzi ich tym do szału.
Sable rzuciła się w wir zajęć. Mnóstwo energii włożyła w uczynienie z
zaniedbanego wiejskiego domostwa prawdziwego domu.
Cieszyło ją to tym bardziej, że wbrew poprzednim ostrzeżeniom Joe
pozostawił jej wolną rękę, z czego Sable korzystała rozsądnie, honorując
przyzwyczajenia gospodarza.
Postanowiła nic mu nie mówić o liście od teściów. Znała go już na tyle,
że była pewna, iż miałby inny pogląd na tę sprawę. Tymczasem Jonathan
jest jej dzieckiem i tylko ona wie, co dla niego najlepsze.
Odniosła wrażenie, że Joe, podobnie jak ona, chce uniknąć następnego
konfliktu. Starali się więc schodzić sobie z drogi, co nie oznaczało, że się
unikali. Spotykali się kilka razy dziennie i rozmawiali, ale trzymali
temperamenty na wodzy. Udało im się dzięki temu przetrwać w zgodzie
do końca tygodnia.
Sable obserwowała Joe i zauważała każdy dotyczący go drobiazg.
SR
~ 51 ~
Dzięki temu poznawała go coraz lepiej.
Podobał jej się, na przykład, stosunek Joe do Jonathana. Chłopiec
szybko zaczął go traktować jak kogoś bliskiego. Bez przerwy o nim
mówił, wszędzie za nim chodził. Joe był bardzo cierpliwy. Sable
wydawało się nawet, że cieszy go ta nowa rola. Z Talią bez przerwy sobie
dokuczali. Ich wzajemne stosunki były dla każdego oczywiste. Po prostu,
kto się czubi... jak mówi przysłowie. Talia nie ustawała w wychwalaniu
Joe, aż Sable musiała hamować jej entuzjazm.
Nie mogła kupić lepszego ojca.
Ale na męża... Joe się nie nadawał.
Klął jak szewc. Nie miał zwyczaju pytać jej o zdanie. Nie szeptał jej na
ucho słodkich słówek, mało tego, na ogół zwracał się do niej dość
opryskliwie lub wręcz ją ignorował. Na pewno nie przypominał żadnego z
bohaterów jej powieści. A więc dlaczego zawładnął jej wyobraźnią?
Chodził po domu w brudnych butach. Kapelusz rzucał gdzie popadnie.
Gazetę ciskał po przeczytaniu na podłogę. Brudne ubranie zostawiał w
łazience na podłodze, zamiast włożyć je do specjalnego pojemnika.
Często późnym wieczorem łakomił się na lody, a pojemnik zostawiał w
zlewie zamiast w zmywarce.
Nie potrafiła uwolnić się od myśli o Joe. Był przystojny i męski, na
pewno zbyt szorstki w obejściu i obcesowy, ale przekonała się, że ma
dobre serce.
Po raz pierwszy odczuwała tak silny pociąg fizyczny do mężczyzny.
Ilekroć widziała jego gołe ramiona, serce zaczynało jej bić szybciej.
Wyobrażała sobie, że te ramiona obejmują ją mocno, że czuje każdy
mięsień muskularnego ciała. Każdym poruszeniem zwracał na siebie jej
uwagę. Zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna przekroczyć progu jego
sypialni.
Rzecz w tym, że była zbyt dumna. Żadna kobieta nie zniosłaby myśli,
że mężczyzna interesuje się nią tylko dlatego, że mu zapłaciła. I to dużo.
Niezależnie od tego, jak bardzo starała się o tym zapomnieć, fakt
pozostawał faktem.
Kupiła sobie męża. Nie bardzo wierzyła, by był w równej mierze
zainteresowany nią co jej pieniędzmi.
Dwa w gruncie rzeczy przypadkowe pocałunki o niczym nie świadczą,
SR
~ 52 ~
chociaż musiała uczciwie przyznać, że oboje się w nich zatracili.
Joe stał w drzwiach stajni i patrzył na dom. Sable zdziałała cuda.
Zawiesiła firanki, poprzestawiała meble, przyozdobiła ściany obrazami.
Pokoje zmieniły wygląd. Nawet duży brzydki zegar kuchenny po prze-
wieszeniu w odpowiedniejsze miejsce przestał razić.
Musiał, acz niechętnie, przyznać, że jest zadowolony z tych zmian.
Dom podobał mu się teraz znacznie bardziej.
Nie w tym jednak tkwił problem. Problem był znacznie poważniejszy.
Pożądał Sable. Dzień i noc. Na przeszkodzie w spełnieniu tych pragnień
stała ich idiotyczna umowa.
Był zafascynowany Sable od pierwszego spotkania. Gdy złożyła mu tę
niecodzienną propozycję, w pierwszej chwili poczuł się urażony. Ubodło
to jego ambicję. Potem, gdy uległ namowom Mike'a i przyjął ofertę Sable,
zauroczenie jej osobą się spotęgowało. W miarę jak poznawali się bliżej,
był gotów przysiąc, że pociąga ją w równej mierze jak ona jego. Potwier-
dzały to iskierki, które pojawiały się w jej oczach, gdy na niego patrzyła,
nie wspominając już o pasji, z jaką oddawała pocałunki.
To prawda, potrzebował jej pieniędzy, pieniędzy, które, jak przyrzekł
sobie solennie, kiedyś jej odda. Jedynie presja banku, partnerów i samej
Sable skłoniła go do tego małżeństwa.
Czyżby? Nie była to jednak cała prawda.
Mógł kłamać wobec innych, ale nie powinien oszukiwać siebie. W
gruncie rzeczy chciał tego małżeństwa, i to nie tylko dlatego, że było
wyjściem z niedogodnej sytuacji. Inaczej nawet końmi nie zaciągnięto by
go do ołtarza.
Te same pieniądze, które umożliwiły mu ukończenie toru, trzymały go
z dala od sypialni Sable. Wiedział, że ona traktuje ich kontrakt jako
korzystny dla obu stron, ale fakt, że był zmuszony przyjąć od niej
pieniądze, kładł się plamą na jego męskim honorze. Gdy tylko pomyślał o
Sable, natychmiast przypominał mu się ten nieszczęsny milion.
Zwrócił się myślami ku Jonathanowi i Talii, swojej nowej rodzinie.
Owszem, na początku był zły, że Sable nie wspomniała mu o młodszej
siostrze. Nie wiedział, jak się ułoży ich wspólne życie. Tymczasem Talia
okazała się miłą, dowcipną nastolatką, poważną jak na swój wiek. Miała
ostry języczek i własne zdanie na każdy temat. Podobało mu się to. A
SR
~ 53 ~
Jonathan... cóż, czy mógł nie polubić trzyletniego chłopaczka, który
patrzył w niego jak w obraz?
To była jego rodzina. W krótkim czasie zaakceptowali go, a on ich
polubił. Gdyby Sable zechciała pójść w ich ślady...
Westchnął i przymknął oczy. Przez cały tydzień miał jedno spotkanie
za drugim, do późnych godzin nocnych.
Zarządca robót rezygnował z powodów zdrowotnych, więc musiał
znaleźć następcę. Zgłaszający się kandydaci nie bardzo mu odpowiadali.
Jeden z przyjaciół polecił mu szefa torów, który zamierzał wrócić do
Teksasu. Joe zadzwonił do niego. Umówili się na lotnisku w Houston.
Piętrzyły się przed nim problemy i sprawy do załatwienia, a on nie
mógł myśleć o niczym innym tylko o tej kobiecie o lśniących, ciemnych
włosach. O kobiecie, która nagle i w niecodzienny sposób wkroczyła w
jego życie, wnosząc doń zmiany miłe jego sercu.
Może zrobić tylko jedno. Zapomnieć o pieniądzach do czasu, aż będzie
je mógł zwrócić. A zrobi to na pewno - to postanowione. Potraktuje ten
milion jak konieczną pożyczkę. Gdy odda jej pieniądze, wszystko się
zmieni. Musi ją uwieść. Będzie zalecać się do niej, jak gdyby była
kobietą, którą właśnie poznał i... którą się zachwycił. Nie pozwoli sobie na
żadne ostrzejsze słowo czy obcesowe zachowanie. Jeśli ma zaznać
spokoju w dzień, a snu w nocy, powinien ją do siebie przekonać. Zacznie
od razu.
Dowie się, co sprawiłoby jej przyjemność, co wywołałoby uśmiech na
jej twarzy, a jedyny sposób to spędzać z nią jak najwięcej czasu.
Uśmiechnął się. Oto ma przed sobą nowe wyzwanie. A wyzwania to
jego specjalność.
Sable zasiadła przy stole w kuchni, oparła łokcie o blat i westchnęła. Po
całym tygodniu była naprawdę zmęczona. Nie tyle jednak pracami
domowymi czy obowiązkami matczynymi, ile ustawiczną walką z Joe. A
także zmaganiem się z samą sobą.
Kiedy poznała Johna, pracowała jako kelnerka w jednej z najlepszych
restauracji w Mobile. Usiadł przy stoliku, który obsługiwała, i od tego
dnia przychodził coraz częściej. Wiedziała, że pochodzi z innej sfery i jest
bogaty.
Po ślubie miała w domu zastępy służby. Należała teraz do wielkiego
SR
~ 54 ~
świata, ale najbardziej odpowiadała jej rola żony i matki. Nie miała
wysokich aspiracji, nie zżerała jej ambicja czy chęć posiadania, ale taka
była jej natura. Przystosowała się jednak do życia, jakie prowadził John,
choć nudziło ją. Jak na ironię, to drugie małżeństwo zawarte z koniecz-
ności i rozsądku wydawało się bliższe jej wyobrażeniom o związku
kobiety i mężczyzny żyjących pod wspólnym dachem.
Rozmyślania przerwał jej odgłos kroków na ganku. Zastygła w
oczekiwaniu. Joe wszedł z szerokim uśmiechem a jej zabiło mocno serce.
- Witaj - zdołała wykrztusić.
- Wyglądasz na zmęczoną.
- Bo jestem - przyznała.
Rozejrzał się po lśniącej czystością kuchni przyozdobionej kwiatami i
owocami.
- Gdzie Talia? - spytał.
- Czyta, u siebie w pokoju.
- A Jonathan?
- Śpi. Powinien się zbudzić za parę minut.
Joe uśmiechnął się z zadowoleniem. Przysunął sobie krzesło i usiadł
obok Sable. Wziął ją za rękę. Delikatnie pieścił kciukiem jej dłoń.
- Muszę pojechać na lotnisko w Houston. Mam tam spotkanie:
- Z kandydatem do pracy?
- Tak. Odszedł szef robót. Może ten się nada.
Skinęła głową zdumiona, że rozmawia z nią o swojej pracy. Do tej pory
nie wtajemniczał jej w te sprawy. Nieraz dawał do zrozumienia, że nic jej
do tego.
- Jedź ze mną - poprosił.
- Teraz?
Skinął głową.
- Po co? - zdziwiła się.
- Od ślubu nie miałaś chwili wytchnienia - uśmiechnął się. - A poza
tym to długa podróż i nie chcę jechać sam. Chętnie wypiję z tobą drinka,
czekając na tego faceta. Dobrze nam zrobi taka chwila oddechu.
- A dzieci?
- Przecież Talia jest już prawie dorosła. Przypilnuje Jonathana. A w
razie czego zadzwoni do baraku i natychmiast dwunastu mężczyzn
SR
~ 55 ~
przyjdzie jej z pomocą.
- A co z kolacją?
- Zjemy po drodze. Dzieci mogą raz zjeść kanapki.
- Daj mi pół godziny.
- Piętnaście minut.
- Dwadzieścia.
- Już zostało czternaście. - Wstał i podniósł ją z krzesła. Zanim zdążyła
się zorientować, pocałował ją w czubek nosa. - Niech będzie dwadzieścia
- szepnął.
- Za dwadzieścia minut jestem - obiecała i pomknęła do pokoju jak na
skrzydłach.
Jeszcze nigdy tak szybko się nie ubierała. Włożyła spodnie i lekki
bawełniany sweterek, przez ramię przerzuciła jedwabną chustę.
Wyglądała skromnie, ale elegancko. Na nogi wsunęła pantofle na płaskim
obcasie. Włosy spięła w koński ogon, w uszach zawiesiła klipsy w
kształcie koła. Dokładnie dwadzieścia minut później zajrzała do pokoju
Talii. Joe właśnie informował ją o wyjeździe.
- Dobrej zabawy! - zawołała za nimi dziewczyna.
Wsiedli do samochodu. Sable czuła się jak wypuszczona z więzienia.
Wiedziała, że nie jest w porządku wobec Joe, bo przecież sama
zdecydowała się przez cały miniony tydzień tkwić w domu. Teraz była
zadowolona, bo... Joe poprosił... bo pragnął jej towarzystwa. To było nie
lada przeżycie.
- Wyglądasz cudownie - stwierdził. - Wciąż jesteś zmęczona? -
Dotknął lekko jej ręki.
- Nie, czuję się świetnie. - Roześmiała się. - Tylko trochę mi dziwnie,
że będę jadła coś, czego sama nie ugotowałam.
- Za dużo pracowałaś.
- Nie więcej niż ty.
- To co innego. Tor wyścigowy jest moim długoletnim marzeniem.
- A moim marzeniem był własny dom i rodzina - odparła. - Dom jest
dla mnie wszystkim.
- To wzruszające - mruknął, puścił jej dłoń i skręcił na szosę
prowadzącą ku autostradzie.
Sable usadowiła się wygodnie i zaczęła obserwować przesuwający się
SR
~ 56 ~
za oknem krajobraz.
Przejechali przez Conroe, a następnie przez Spring, kolejne niewielkie
miasteczko. Wreszcie skręcili w stronę lotniska pod Houston.
- O czym myślisz? - przerwał milczenie Joe.- O tym, jaka byłam
zdziwiona, kiedy przyleciałam do ciebie pierwszy raz i zobaczyłam tak
dużo drzew. Zawsze wydawało mi się, że Houston leży w samym środku
prerii.
- Houston leży na południe od Big Thicket, największego obszaru
leśnego w kraju. Ukrywali się tam kiedyś Komancze, zbiegli niewolnicy,
a nawet paru dobrze znanych bandytów.
- Wiem, te lasy rozciągają się aż po Luizjanę.
Joe skręcił w spiralny podjazd i zjechał do podziemnych garaży przy
lotnisku. Pomógł Sable wysiąść z samochodu i ruszyli do windy. Wjechali
na górę. Joe wziął ją pod rękę i poprowadził do przytulnego baru. Usiedli
przy stoliku pod ścianą. Zamówił coś do picia, jak gdyby robił to od lat.
Oto, pomyślała, wyglądamy jak stare małżeństwo.
Było tak, dopóki na nią nie popatrzył. Jego spojrzenie paliło, budziło w
niej emocje, jakich już od dawna nie doświadczała. Czuła, że na policzki
wypływa jej rumieniec. Położył rękę na jej dłoni.
- Jesteś piękna - powiedział. - Wiesz o tym.
- Bardzo mi miło - odparła z uśmiechem.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.
Poczuła suchość w ustach. Nieraz już słyszała podobne słowa, ale
nigdy nie miały one dla niej takiego znaczenia jak w tej chwili.
Nie była w stanie znieść spojrzenia jego niebieskich oczu. Spuściła
wzrok. Patrzyła na jego palce delikatnie pieszczące jej dłoń.
- Co ty ze mną robisz? - wyrwało jej się.
- A ty? Nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Naprawdę?
- O, tak, ale lubię to uczucie - przyznał. - Wątpię, by moi pracownicy
byli z tego zadowoleni. Zamiast myśleć o pracy, myślę o tobie.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Wysunęła tylko dłoń z jego dłoni i
chwyciła szklankę. Chciała pokryć zmieszanie.
- Tor będzie niebawem gotowy - postanowiła zmienić temat.
- Tak, wkrótce.
SR
~ 57 ~
- Wtedy będziesz mógł trochę odpocząć.
- Trochę.
Popatrzyli sobie w oczy. Uśmiechnęła się.
- Joe! - rozległ się nagle męski głos. Czar chwili prysł.
Joe przedstawił Sable nieznajomego i zaczął omawiać z nim szczegóły
zatrudnienia. Przysłuchiwała się z zainteresowaniem. Kiedy prace zostaną
ukończone, na torach znajdzie zajęcie wielu ludzi. To ważne dla
mieszkańców regionu nie posiadającego własnego przemysłu.
Obserwowała bar i poczekalnię. Wszystko tu było dla niej nowe. Nigdy
dużo nie podróżowała, a jeśli już, to prywatnym samolotem Johna, który
nie zatrzymywał się w drodze z Luizjany do miejsca przeznaczenia.
Joe wstał i wymienił uścisk dłoni z przyszłym pracownikiem.
Mężczyzna wyciągnął rękę do Sable.
- Miło było panią poznać, pani Lombardi - powiedział.
- Mnie również, panie Tramore - odpowiedziała lekko zmieszana. Po
raz pierwszy poczuła się naprawdę żoną Joe.
- Szczęśliwej podróży - dodał jeszcze, uchylając kapelusza.
Uśmiechnął się najuprzejmiej, jak potrafił.
Sable zauważyła, że obaj mężczyźni są nieśmiali wobec kobiet, tyle że
Joe pokrywał to szorstkością i arogancją, a pan Tramore dobrymi
manierami.
- Co cię tak rozbawiło? - zaciekawił się Joe, gdy się roześmiała.
- Mężczyźni w ogóle.
- A ja w szczególności, co? - Wziął ją pod rękę i poprowadził do
wyjścia.
- Tak - szepnęła, kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy. Byli sami.
- Jestem taki zabawny? - Jego wargi miała tuż przy swoich.
- Nie. - Nie cofnęła się, przeciwnie, wyszła mu naprzeciw. Czuł jej
oddech na twarzy.
- Igrasz ze mną, Sable - ostrzegł. Jego usta musnęły lekko jej wargi.
Ujął ją za biodra i przyciągnął do siebie. Poczuła, jak bardzo jej pragnie.
Zmieszała się, ale i ona pragnęła tego samego.
Drzwi windy nagle się otworzyły. Odsunął ją od siebie i uśmiechnął się
do grupki osób czekającej na zewnątrz.
- Jestem pewien, droga pani, że jest pani absolutnie warta tych dwustu
SR
~ 58 ~
dolarów, ale mam tylko dziesięć - powiedział na tyle głośno, by inni mogli
go słyszeć.
- A więc zapomnijmy o tym - odparła, wychodząc z windy. - Jadę do
domu swoim cadillakiem. Dobranoc panu.
Poczuła rękę Joe na ramieniu. Zwróciła ku niemu głowę.
- Nigdy więcej tego nie rób - wycedziła przez zęby.
- Nie, pani, nie będę - obiecał. - To był tylko żart.
- Nie chcę być przedmiotem żadnych męskich żartów, nawet twoich.
- Dobrze, proszę pani. Przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy.
- W porządku. A teraz może byśmy coś zjedli? Umieram z głodu.
Wsiedli do samochodu. Dopiero tam popatrzyli na siebie. Joe
zachichotał.
- Dlaczego przyszłaś za mną? - kontynuował żartobliwy dialog.
- Musiałam. Nie mogę pozwolić, byś miał ostatnie słowo. - Roześmieli
się oboje jak na komendę.- Pani, jesteś pełna tajemnic. Sądziłem, że
zabraknie ci słów. Tymczasem potrafisz mnie przegadać.
- Myślałeś, że tylko ty masz język w gębie? - odcięła się.
- Owszem, ale teraz już wiem, że byłem w błędzie. - Joe zapuścił silnik.
- Czy wreszcie mnie czymś nakarmisz? - zniecierpliwiła się.
- Przecież jedziemy na kolację. - Uniósł jej dłoń i pocałował.
Sable gwałtownie cofnęła rękę i ukryła ją za plecami jak uczennica w
szkole.
- Coś się stało? - zaniepokoił się.
- Nie, nic.
- Myślałem, że już się na mnie nie gniewasz.
- Nie, skądże!
Zapadła cisza. W pełnym napięcia milczeniu dojechali do restauracji.
Była pełna ludzi. Sable poczuła się bezpieczna. Nie dlatego, by nie
ufała Joe. Nie ufała sobie.
Podeszli do baru, by przy drinku poczekać na wolny stolik. Tak dobrze
się czuła w towarzystwie Joe. Wydawało się, że jemu też dopisuje humor.
Nigdy by nie pomyślała, że potrafi być tak bezpośredni i otwarty.
- A później, w dojrzałym wieku dwudziestu czterech lat, odkryłem
konie. Przeczytałem mnóstwo książek na ten temat. Wypróbowałem
ponad dwieście koni, zanim wybrałem Arubę.- Arubę? - zdziwiła się
SR
~ 59 ~
Sable. Myślała, że zna imiona wszystkich koni w stajni, ale to wydawało
jej się obce.
- To źrebna klacz, którą pokochałem od pierwszego wejrzenia. Dwa z
moich koni pochodzą od niej, klacz i ogier. Zmarła w zeszłym roku na
serce. Od niej wszystko się zaczęło.
- Na ogół zaczyna się od kobiety - zauważyła Sable.
- I na nich kończy.
- Co takiego?
- Wiek młodzieńczy. Dopóki chłopak nie spotka swej pierwszej
kobiety, jest dzieckiem.
Sable zaczerwieniła się.
- Przepraszam - dodał - nic na to nie poradzę, ale lubię się z tobą
drażnić.
- Lubisz wprawiać mnie w zakłopotanie.
- Skądże, po prostu lubię patrzeć, jak się rumienisz - uśmiechnął się
łagodnie. - Nie jestem skończonym dżentelmenem, zdarza mi się
zapominać o dobrych manierach. To dlatego, że przez całe życie
obracałem się głównie wśród mężczyzn. Nie miałem dobrej i ciepłej
mamy, która uczyłaby mnie subtelności.
- Każdy ma matkę.
- Jestem pewien, że i ja jakąś miałem. Ale zamiast dbać o mnie i
wychowywać, poszła swoją drogą. Dorastałem w niezbyt zamożnym
domu, ale zastępczy rodzice nie wzięli mnie do siebie dlatego, że mnie
pokochali. Harold i Gladys opiekowali się pięciorgiem dzieci, a ja
oznaczałem po prostu trochę dodatkowych pieniędzy.
- Przykro mi. - Sable położyła dłoń na jego ręce.
- Niepotrzebnie. Nie należę do ludzi, którzy narzekają na los. Może
gdybym nie był wychowywany właśnie tak, nie byłbym teraz tym, kim
jestem.
- Trafiłeś w sedno, ale żadne dziecko nie powinno być pozbawione
matki. Nie miałeś zamiaru jej poszukać?
- Kiedy byłem mały, często o tym myślałem. Wyobrażałem sobie, że
ona mnie odnajdzie i będzie żałować tego, co zrobiła. Że będzie płakać i
błagać o przebaczenie. A ja zachowam się jak dżentelmen i wybaczę jej
wszystko. Gdy dorosłem, przyszło mi do głowy, że ona była
SR
~ 60 ~
prawdopodobnie młodą przerażoną studentką, która nie miała pojęcia, co
zrobić. W Austin jest więcej studentów niż w jakimkolwiek innym mie-
ście w Teksasie. Żaden z nich nie wydaje się przygotowany do życia, do
samodzielności. Wyobrażam sobie, że ponad trzydzieści lat temu musiało
być jeszcze trudniej, zwłaszcza dziewczynie.
Sable zrobiło się przykro na myśl, że Joe nie miał rodziny, nikogo, kto
go kochał.
- Widujesz czasem ludzi, którzy cię wychowywali?
- Nie. Byłem tylko jednym z dzieci oddanych im na wychowanie przez
opiekę społeczną. Myślę, że odetchnęli, kiedy ich opuściłem.- Ile lat u
nich byłeś?
- Do szesnastego roku życia. Wystarczyło. W rok później wstąpiłem do
wojska i poznałem świat - stwierdził z sarkazmem.
Zamknęła oczy, wyobrażając sobie, że jest w podobnej sytuacji.
Poczuła łzy pod powiekami.
- Tak mi przykro. Nikt nie zasługuje na takie dzieciństwo.
- Nie opowiedziałem ci tego, by wzbudzić w tobie współczucie.
- Wiem.
Spuściła oczy. Pochylił się i lekko pocałował jej powieki.
- Dziękuję - powiedział. Uśmiechnęła się przez łzy.
Było po jedenastej, gdy wreszcie dotarli do domu. W restauracji żadne
z nich nie chciało zakończenia tak miłego wieczoru. Sable wypiła trzy
lampki wina.
- W sam raz. Ani za dużo, ani za mało - orzekła, opierając głowę o
ramię Joe, gdy ten zatrzymał samochód na tyłach domu.
- Czego? - szepnął.
- Wina.
Joe pochylił się i zaczął ją całować. Namiętnie, łapczywie, jakby chciał
nasycić się smakiem jej ust. Przylgnęła do niego całym ciałem, napierając
piersiami na jego tors. Ogarnęło go niezwykłe podniecenie. Z trudem nad
sobą panował.
- Pragnę cię - powiedział schrypniętym głosem, odrywając się na
chwilę od jej warg. - Pragnę cię tak bardzo, że nie możesz mnie teraz
zostawić.
- Nie zrobię tego. Ja też cię pragnę.
SR
~ 61 ~
- Wejdziemy do środka czy może wolisz zostać tutaj?
Chciała, żeby to się stało tu i teraz. Byli sami. Samochód wydawał jej
się azylem oddalonym od domu, koni i całego świata.
- Tutaj.
- Dobrze, kochanie - zaśmiał się. - Będziemy musieli być bardzo
ostrożni. Czuję właśnie, jak kierownica ugniata mi żebra.
- Przepraszam. - Odsunęła się. - Chodźmy do domu.
- Nie. Będzie, jak sobie życzysz.
Pochylił oparcie na tyle, na ile to było możliwe. Uśmiechnęła się,
patrząc mu prosto w oczy.
- Ładnie pachniesz - szepnęła w przerwie pomiędzy pocałunkami.
- Ty też. - Wodził rękami po jej ciele. Poddawała się jego delikatnemu
dotykowi. Rozpiął guziki jej sweterka i wsunął rękę pod chłodną bawełnę.
Ujął w dłonie piersi. Stwardniałe sutki czekały na pieszczotę. Joe pochylił
głowę i pocałował każdą z osobna, nim powędrował ustami do szyi, by po
chwili znowu zawładnąć jej ustami.- Jesteś cudowna - szeptał między
pocałunkami.
- Ty też.
Zapominając o całym świecie, poddawała się jego pieszczotom, jego
cudownemu dotykowi, jego namiętnym pocałunkom. Dotknął jej łona.
Nigdy jeszcze nie przeżywała czegoś podobnego.
Tak bardzo go pragnęła! Uświadomiła sobie nagle, że nie mają
żadnych środków ochronnych. Szybko policzyła w myśli dni. Powinna
być bezpieczna.
Chciała odpowiedzieć mu podobnymi pieszczotami, wysunęła rękę.
- Spokojnie, najmilsza, chwileczkę - szepnął. - Jeszcze nie teraz.
Gdy wreszcie nastąpiło to, na co oboje czekali, zdawało im się, że są
sobie przeznaczeni od zawsze. Sable ogarnęło niewypowiedziane
szczęście, rozkosz, której nigdy by się nie spodziewała, otworzyło się nad
nią niebo, usunęła się ziemia. Była bezpieczna w ramionach Joe.
Westchnęła głośno i roześmiała się ze szczęścia, gdy poczuła nagły
skurcz jego ciała. Przeżywał takie samo uniesienie jak ona. Jęknął z
rozkoszy i osunął się obok niej.
SR
~ 62 ~
Rozdział
6
Dopiero nad ranem Sable i Joe wkradli się tylnymi drzwiami do domu.
Księżyc oświetlał im drogę, uśmiechając się do nich, jakby dawał im
swoje błogosławieństwo.
Przed sypialnią Joe odwrócił ją ku sobie i lekko pocałował w usta.
Jeszcze raz przytulił ją do siebie. W jego ramionach Sable czuła się
pewnie i bezpiecznie. Chciała, by ten moment trwał wiecznie.
- Dobranoc - szepnęła w końcu.
- Nie zostaniesz ze mną? - spytał. Potrząsnęła głową.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Daj mi trochę czasu - poprosiła.
Trudno było mu się oprzeć. Pragnęła być z nim, ale równocześnie
chciała uporządkować jakoś swoje uczucia. Czuła się szczęśliwa, a
zarazem zaniepokojona. Nie była w stanie jasno myśleć ani podjąć
decyzji.
Jakiejkolwiek decyzji. Poza tym uważała, że jej bliscy nie powinni
wiedzieć, co wydarzyło się tej nocy. Jeszcze nie. Najpierw musi sama
uporać się z tym wszystkim.
- To stało się tak szybko - powiedziała.
- To nie ma sensu - zaprotestował. - Nie możemy przejść nad tym do
porządku.
- Proszę cię, nie nalegaj.
Joe westchnął. Wpatrywał się w jej twarz. Zauważył sińce pod oczami -
była zmęczona i na pewno trochę zakłopotana.
- Będzie, jak chcesz - zgodził się - ale tylko dziś.
- Dziękuję. - Pocałowała czubek jego brody.
- Śpij dobrze.
- Spróbuję.
SR
~ 63 ~
Rozbierając się w swoim pokoju, Sable usiłowała przewidzieć, jakie
konsekwencje będzie miało ich zbliżenie. Oto stali się prawdziwym
małżeństwem - nie dotrzymali warunków umowy. Nie mogła jednak
zebrać myśli. To wszystko było jeszcze zbyt świeże, zbyt oszałamiające.
Wślizgnęła się w chłodną pościel. Niemal natychmiast zapadła w
głęboki sen.
Joe zrzucił spodnie i koszulę i padł na łóżko. Był przyjemnie
zmęczony, rozluźniony, a mimo to nie mógł zasnąć. Łóżko wydawało mu
się puste i zimne - brakowało w nim Sable. Kręcił się, tłumacząc sobie, że
czeka go ciężki dzień i powinien choć trochę odpocząć. Na próżno.
Godzinę później wyskoczył z łóżka i owinął się ręcznikiem. Otworzył
drzwi, nasłuchiwał przez chwilę, czy dzieci śpią, a potem przeszedł pod
drzwi jej sypialni i cicho nacisnął klamkę.
Stanął w nogach łóżka. Spała zwinięta w kłębek. Poduszka leżała za
plecami, tam, gdzie powinien być on. Wyglądała na zadowoloną i... była
taka piękna.
Sam był zaskoczony czułością, jaka go ogarnęła.
Nie mógł dłużej z sobą walczyć. Wsunął się do łóżka i położył obok
Sable. Odrzucił poduszkę i przywarł ciałem do jej pleców. Objął ją w
pasie. Westchnął z ulgą i zamknął oczy. Wreszcie mógł zasnąć.
W ciszy uśpionego domu rozległ się nagle głos Talii.
- Sable, zaspaliśmy! - zawołała, otwierając drzwi do pokoju siostry. -
Już po dziewiątej, a ja miałam być w szkole...
Sable przez chwilę nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. W łóżku
było tak przytulnie. Poczuła obok znajome ciepło. Może, gdy nie otworzy
oczu, Talia zniknie.
Usłyszała oddech tuż przy swoim uchu, poznała ciało, w które była
wtulona. Joe poruszył się. Wyciągnęła nogę po to tylko, by poczuć pod
palcami jego łydkę. Chichot Talii upewnił ją, że się nie myli. Joe był w jej
łóżku.
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Kompletnie zdezorientowana,
usiadła na brzegu łóżka, owijając się prześcieradłem. Nie zwracając
uwagi na siostrę, odwróciła się do Joe.
- Co ty tu robisz? - spytała. Talia znów zachichotała.
- Śpię - odparł, jak gdyby nigdy nic.
SR
~ 64 ~
- Miałeś spać u siebie, w swoim łóżku! - oburzyła się Sable.
- Dziś już będę - zgodził się. - Wstaję i idę do pracy. Zaspaliśmy, jak
nas uprzejmie poinformowała twoja siostra.
- Talia, wyjdź proszę - zwróciła się Sable do siostry. - Chciałam
powiedzieć, że nie powinno cię tu być - dodała, patrząc na Joe.
- Dlaczego? Przecież jestem twoim mężem - odparł ze zdziwieniem.
- Wiem! Ale....
Nie dokończyła. Za Talią stanął Jonathan. Wodził wzrokiem od Joe do
Sable i z powrotem.
- Mama lubi Joe? - spytał.
Nie mogła odpowiedzieć na to pytanie. W każdym razie nie teraz.
- Talia, zabierz Jonathana i wyjdź - powtórzyła z irytacją. Nie była
przygotowana na to, że zostanie zaskoczona w łóżku z mężczyzną,
którego poślubiła tylko formalnie. I nie była przygotowana na pytania,
jakie będzie zadawał Jonathan.
Talia wyglądała na rozczarowaną. Wzięła chłopca za rękę i ruszyła ku
drzwiom. W progu obejrzała się jeszcze raz.
- Talia, co ja mówiłam - ponagliła ją Sable.
Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, całą swą złość wyładowała na
leżącym obok mężczyźnie.
- Co ty, do cholery, robisz w moim łóżku?
- Śpię.
- Miałeś spać w swoim pokoju. Zgodziłeś się.
- Owszem, ale zmieniłem zamiar. Czy w tej twojej głowie dzieje się
coś, o czym nie wiem?
- Nie odwracaj kota ogonem - wycedziła Sable.
- Więc wyjdź, i to już.
- Uważasz, że nadaję się do uprawiania miłości w samochodzie, ale nie
w łóżku? - zniecierpliwił się.
- Czym ja jestem? Psem podwórzowym, z którym można się pobawić
na zewnątrz, ale któremu nie wolno przekroczyć progu domu?
- No wiesz! Co ty mówisz?! - oburzyła się. - Obiecałeś dać mi czas na
przemyślenie sytuacji. Nieproszony kładziesz się do mego łóżka i
oznajmiasz mojej rodzinie, że śpimy ze sobą, nie zastanawiając się nad
tym, jak ja się będę czuła.
SR
~ 65 ~
- Jesteśmy małżeństwem.
- Wiem. - Wstała, owijając się szczelnie prześcieradłem. - Ale mój syn
nie powinien widzieć cię tutaj. Najpierw powinnam mu wszystko
wytłumaczyć.- Dlaczego? Nie jesteśmy sobie obcy.
- Nie zaczynaj, Joe Lombardi! - ostrzegła. - Miałeś spać u siebie, we
własnym pokoju, we własnym łóżku, dopóki jakoś tego nie załatwimy.
Nasz kontrakt wyraźnie określa, że korzystamy z oddzielnych sypialni.
Mam zamiar dotrzymywać umowy. - Odstąpiła o parę kroków i
popatrzyła na niego bacznie. Był zupełnie spokojny.
- Chwileczkę. To ty postawiłaś ten warunek. Ja oczekuję od naszego
związku czego innego.
- Na przykład czego? - spytała z sarkazmem.
- Seksu?
- Tak - odparł ku jej zdziwieniu - ale nie tylko. Pragnę również trochę
ciepła, uczuć, które może dać żona.
Wyczuła urazę w jego głosie i wiedziała, że sprawiła mu przykrość.
Ale nie zamierzała się wycofać.
- Chcesz po prostu seksu, i już.
- Nie przeczę, ale, jak powiedziałem, to nie wszystko.
- Wyjdź! - Sable nie była w stanie kontynuować rozmowy. Była
zażenowana i zła. - Tylko najpierw włóż coś na siebie - dorzuciła. -
Pamiętaj, że nie mieszkamy sami.
Joe postąpił ku niej, ale nagle się zatrzymał.
- Zapomnijmy o tym, co się stało - powiedział. - Sama nie wiesz, czego
chcesz, moja pani. Racja, nie powinienem tu przychodzić. Sądziłem, że
jesteś dorosła, ale najwyraźniej się pomyliłem. Właśnie dowiodłaś, że nie
dojrzałaś do pewnych decyzji, a w każdym razie nie potrafisz być
konsekwentna. - Stanął na progu. - Zawołaj mnie, kiedy dojdziesz do
jakichś wniosków. Może zastanowię się nad przeprosinami - dodał i
trochę za głośno trzasnął drzwiami.
I proszę bardzo. Miłość skończyła się wojną. Jak on śmiał powiedzieć,
że nie jest dostatecznie dorosła! Kto jak kto, ale ona! Przecież właśnie
poczucie odpowiedzialności za syna i siostrę kazało jej zaaranżować to
małżeństwo. Chciała sama wychowywać Jonathana i uchronić go przed
zaborczością dziadków. Pragnęła też stworzyć dom siostrze, która nadal
SR
~ 66 ~
wymagała opieki. Nie pomyślała jednak o tym, że Joe musiał zmienić styl
życia, przystać na ściśle określone warunki.
Przez najbliższe pięć lat nie wolno mu pokazywać się z żadną inną
kobietą.
Nie może nawet pomyśleć o przygodzie z kobietą.
Na skutek ich małżeństwa prawdopodobnie nigdy nie będzie miał
własnych dzieci. Gdy się rozwiodą, będzie już po czterdziestce i uzna, że
nie czas na ojcostwo.
Stracił wolność i spokój we własnym domu.
Ale dostał za to milion dolarów!
Oboje wykazali się brakiem wyobraźni.
Wizyta w kancelarii adwokata i podpisanie dokumentów nie było
niczym trudnym. Dopiero po ślubie przekonali się, że niełatwo dotrzymać
umowy. Stres pogłębiał się z każdym dniem. Aż do ostatniej nocy.
Joe był dla niej tak miły przez cały wieczór. Gdy ją całował,
zignorowała głos rozsądku, który nakazywał jej zachować ostrożność.
Powinna przewidzieć, jak to się skończy, i nie dać się ponieść
zmysłom. Ale wszystko było dla niej takie oszałamiające, takie
niewiarygodne. Straciła głowę.
Tylko i wyłącznie ona ponosi winę za wszystko, co się stało.
Powiedziała Talii, że z tym mężczyzną nie będzie jej łączyło nic w sensie
fizycznym. Była więc zażenowana, gdy siostra zastała ich razem w łóżku.
Porozumiewawcze spojrzenie Talii zamieniło zakłopotanie w gniew,
który wyładowała na Joe zamiast na prawdziwym winowajcy - na sobie.
Joe klął pod nosem. Zastanawiał się raz jeszcze nad wydarzeniami
minionej nocy. Ułożył taki misterny plan zalotów. Chciał udowodnić
Sable, że potrafi być dżentelmenem. A tymczasem pokazał jej, jaki z
niego prostak. Nie wiedział, jak wyglądały intymne stosunki Sable z
Johnem i nie chciał wiedzieć. Przekonał się jednak, że jak na mężatkę była
bardzo niedoświadczona. Powinno mu to dać do myślenia. Tymczasem on
wkradł się do jej łóżka, niszcząc to wszystko, co się między nimi zaczęło.
Chciał ją zmusić, by ujawniła wszystko rodzinie, chociaż ona sama nie
była jeszcze gotowa do zaakceptowania tej zmiany.
Ponaglając ją, wszystko spartaczył.
Najgorsze jednak było to, że nie wiedział, jak teraz postąpić. Tego
SR
~ 67 ~
ranka nie potrafił się opanować i w gniewie wyrzucił z siebie słowa, które
nie powinny w ogóle paść. Czuł się jednak urażony w swej męskiej
ambicji. Zareagował instynktownie, zamiast spokojnie wszystko
rozważyć.
Powinien ją przeprosić. Coś jednak mu mówiło, że teraz większą
przyjemność sprawiłby jej widok jego zaciętej, ponurej miny. To by ją
upewniło, że miała rację.
Wyszedł spod prysznica, ubrał się.
Był w dżungli wietnamskiej. Przeszedł niejedno i życie go nie
oszczędzało. Teraz najchętniej uciekłby gdzie pieprz rośnie od tej kobiety
i wszystkich problemów z nią związanych.
Rzucił okiem w lustro. Odwagi, powiedział sam do siebie.
Sable obmyśliła już sobie, w jaki sposób przeprosi Joe, ale
najwyraźniej jej unikał. Codziennie wychodził z domu przed siódmą, a
wracał po północy.
- Nie widzę nic złego w tej sytuacji - powiedziała pewnego dnia Talia.
- Jakiej sytuacji? - udawała, że nie rozumie.
- Przecież wiesz, chodzi o ciebie i Joe.
- To nie twoja sprawa - powtórzyła Sable po raz kolejny w tym
tygodniu.
- Cóż, mimo wszystko nie widzę w tym nic złego.- Nie chcę więcej
słyszeć ani słowa na ten temat, Talio. Uważam sprawę za zamkniętą.
- No nie, tego za wiele. Powtarzasz mi, że mam być silna,
zdecydowana, nie popełniać twoich błędów i tak dalej. A może byś sama
posłuchała swoich rad?
Sable puściła słowa siostry mimo uszu. Wyszła z pokoju. Uznała, że w
kuchni trzeba zrobić generalne porządki. To jedyny sposób, by oderwać
myśli od Joe.
Rzuciła okiem na kartkę na stole. Znała na pamięć jej treść. Przez cały
tydzień tak się porozumiewali. Ona zostawiała mu karteczki przed
pójściem spać, on jej rano, zanim wyszedł do pracy.
Pochyliła się nad zlewem. Westchnęła. Cała ta sytuacja byłaby
śmieszna, gdyby nie zakochała się w Joe. Nie przewidywała takiego
obrotu rzeczy, gdy brała z nim ślub. Podobał się jej od początku, to
prawda. Miała jednak zamiar trzymać się umowy.
SR
~ 68 ~
A tymczasem zakochała się, zakochała tak bardzo, że bała się, by jej
nie odrzucił. I zamiast zbliżyć się do niego, być dla niego prawdziwą
żoną, kazała mu trzymać się z daleka od swojej sypialni. Unikała go, a on
unikał jej.
Łzy napłynęły jej do oczu. Ilekroć przypominała sobie wspólne
przeżycia, zaczynała pragnąć, by to się powtórzyło. Czuła, że przydarzyło
się im coś wyjątkowego.
Chciała, by Joe odczuwał to samo. Chciała, by wziął ją w ramiona i
całował. Czy to aż tak dużo?
Musi coś zrobić!
Da mu szansę na pierwszy ruch, a jeśli do końca przyszłego tygodnia
nic się nie zdarzy, ona przejmie inicjatywę. Podejdzie do Joe, pocałuje go
i przeprosi.
Może jednak on uczyni to pierwszy. Zresztą wszystko jedno. Już
podjęła decyzję. I będzie się jej trzymać.
Minął tydzień, a Joe nadal jej unikał.
W dniu, który sobie wyznaczyła jako ostateczną granicę, zabrała
Jonathana do stajni, żeby oporządzić konie.
- Skończone - powiedziała wreszcie. - Macie czysto i nie muszę się
wami zajmować aż do przyszłego tygodnia. - Wytarła ręce o dżinsy.
Jonathan się roześmiał.
- Co w tym śmiesznego? - spytała.
- Konie nie mówią, mamo.
- Niektóre mówią. Kiedy tylko stąd wyjdziemy, zaczną nas obgadywać.
- Nie. - Mały potrząsnął głową i wybiegł w podskokach na dwór.
Po chwili usłyszała odgłos kroków. Obejrzała się i zobaczyła Joe. Miał
potargane włosy. Koszula opinała się, uwydatniając szerokie ramiona i
muskularną pierś. Oczy utkwił w Sable.
Serce zabiło jej gwałtownie.
- Cześć - zdołała wykrztusić.- Cześć, moja piękna. - Wyciągnął ku niej
ramiona, chwycił ją i przyciągnął do siebie. Poczuła jego wargi na swoich
ustach. Odwzajemniła pocałunek. Objęła go i przywarła do niego całym
ciałem.
- Przepraszam - szepnął. - Nie chciałem ci sprawić przykrości.
- Ja też cię przepraszam - westchnęła z ulgą. Joe ją przeprosił!
SR
~ 69 ~
Wszystkie zmartwienia nagle się ulotniły.
- Mamy gości - zauważył po chwili.
- Tutaj?
Skinął głową i odsunął się.
Sable zmartwiała. W drzwiach stajni stali jej byli teściowie. Joe objął ją
w pasie i podprowadził ku nim. Przywitała ich chłodno.
Jak mieli czelność tu przyjechać, skoro parę tygodni temu napisali list
pełen gróźb? Jak Joe może być tak gościnny, tak miły wobec ludzi, którzy
chcieli rozdzielić ją z synem? Szkoda, że nie powiedziała mu o liście. Po
raz kolejny pożałowała, że nie zwróciła się z tym do niego.
Jonathan jednak nie miał żadnych oporów. Stał przytulony do dziadka.
Mocno ściskał jego rękę.
- Chcieliśmy tylko zobaczyć małego - odezwała się wreszcie pani
LaCroix.
Sable popatrzyła jej prosto w oczy. Starsza pani umknęła wzrokiem i
Sable wiedziała już, że zwyciężyła. Nigdy by tutaj nie przyjechali, gdyby
nie powiedziano im, że nie wygrają sprawy o Jonathana.
Przez moment Sable nawet było żal tej wytwornej damy. Żadne
pieniądze na świecie nie wrócą jej przedwcześnie zmarłego syna. Nie
mogła za nie również kupić nawet praw do wnuka.
- Cieszymy się, że przyjechaliście - powiedziała. - To mój mąż, Joe
Lombardi. Był przyjacielem Johna.
Joe skłonił się pani LaCroix i wyciągnął rękę do jej męża.
- Gdzie pan poznał mego syna? - spytał pan LaCroix.
- W Wietnamie. Walczyliśmy razem.
- Wejdźmy do domu - zaproponowała Sable. -Mrożona herbata dobrze
nam zrobi.
Usiedli w salonie.
- Ależ on wyrósł - zauważył André LaCroix, patrząc z dumą na wnuka.
- Prawda? - Sabie wiedziała, że Jonathan jest trochę podobny do ojca.
André LaCroix widział w nim godnego spadkobiercę i następcę.
Przez głowę przeszła jej myśl, że może wyolbrzymiła całą sprawę z
teściami. Nie, chyba nie. Nikt, kto chce zabrać dziecko matce, nie jest
godny zaufania.
- Gdzie twoja siostra? - spytała pani LaCroix. - Myślałam, że mieszka z
SR
~ 70 ~
tobą.
- Wyszła na chwilę.
- Wciąż się nią zajmujesz.
- Wciąż ze mną mieszka - poprawiła Sable.
- Mamo, poproszę coś do picia. - Jonathan wspiął się na jej kolana.
Pocałowała go w policzek, zadowolona, że przy dziadkach pamiętał o
należytym zachowaniu.
- Świetnie wyglądasz - zauważyła pani LaCroix.
- Dziękuję. Jestem szczęśliwa.
- To widać. Jonathan również.
- Jonathan zawsze jest szczęśliwy, gdy może robić, co mu się żywnie
podoba - skinęła głową Sable.
- Wiem coś na ten temat! Jego ojciec był taki sam. Uśmiechnięty,
dopóki dostawał to, czego chciał... - umilkła nagle, uświadomiwszy sobie,
że mówi o pierwszym mężu Sable w obecności drugiego. - Przepraszam.
Nie chciałam...
- Nic się nie stało - uspokoił ją Joe. - John był moim przyjacielem.
Chcę, żeby Jonathan wiedział wszystko o swoim ojcu.
Sable zauważyła ulgę na twarzy teściów. Chętnie ucałowałaby Joe.
Dalsza część wizyty przebiegała spokojnie, bez tego napięcia, jakie
zwykle towarzyszyło jej spotkaniom z państwem LaCroix. Z
zaskoczeniem stwierdziła, że było całkiem miło.
Odprowadzili gości do samochodu.
- Chcemy tylko widywać naszego wnuka - powtórzył André LaCroix.
- Nie mam nic przeciwko temu - uśmiechnęła się z przymusem Sable. -
Nie mogę tylko pozwolić, żebyście go za bardzo rozpuścili. Dzieci
potrzebują dużo miłości, ale i silnej ręki.- Możemy go znowu odwiedzić?
- spytał, wyciągając rękę do Joe.
- W każdej chwili - odparł Joe, zanim Sable zdążyła otworzyć usta.
Gdy odjeżdżali, Joe jedną ręką trzymał Jonathana, drugą obejmował
Sable. Starsi państwo pomachali im jeszcze i po chwili samochód zniknął
w oddali. Weszli do domu. Chłopczyk od razu pobiegł do swojego
pokoju.
- Dziękuję - zwróciła się Sable do Joe.
- Nie ma za co - mruknął, najwyraźniej nagle zakłopotany.
SR
~ 71 ~
- Owszem, jest. Dziękuję, że mi pomogłeś.
- Sable, dlaczego za mnie wyszłaś? - spytał, bacznie jej się
przyglądając.
- Wiesz przecież. Dzięki temu mogłam zatrzymać Jonathana.
- Nie, to nie może być rzeczywista przyczyna. Powiedz prawdę. Czy
chciałaś być mężatką? A może pragnęłaś mieć własny dom?
- Dziadkowie Jonathana grozili, że wystąpią do sądu o odebranie mi
praw rodzicielskich. Uznali, że jako ich wnuk należy do rodziny i oni
powinni go wychować, nadać kierunek jego kształceniu. - Sable upierała
się przy swoim.
- To tylko wymówka. Ci ludzie mogliby myśleć o zabraniu chłopca
tylko wtedy, gdyby ich prawa dziadków były zagrożone. Dopóki
pozwalałaś im go widywać, nie uczyniliby niczego przeciwko tobie.
No i stało się - wziął ich zachowanie za dobrą monetę. A ona mimo
woli przyczyniła się do tego, nie wspominając mu o liście.
- Mylisz się - próbowała go przekonać. - Znam ich. Słyszałam, że ich
adwokat usiłował ich od tego odwieść, ale byli zdecydowani na wszystko.
Joe chciał coś wtrącić, ale nie dopuściła go do głosu.
- Zaledwie dwa tygodnie temu - ciągnęła - przysłali mi kolejny list, w
którym oznajmili, że chcą wychowywać mego syna i posłać go do dobrej
szkoły. Tacy ludzie nie zrezygnują, jeśli już raz coś postanowią.
- Może. - Joe wciąż nie był przekonany. - Sądzę, że chcieli tylko mieć
prawo widywania wnuka i bali się, że ich tego pozbawisz. To wszystko.
- Nie znasz ich. - Sable cała się trzęsła. - Nie było cię tam. Ja byłam.
- I wpadłaś w panikę. Zaproponowałaś mi milion dolarów za
małżeństwo, którego nie potrzebujesz i najwyraźniej nie chcesz, tylko
dlatego, żeby się zabezpieczyć, gdyby dziadkowie wystąpili na drogę są-
dową.
- A ty się zgodziłeś.
- Zgodziłem się ciebie poślubić. Nie wierzę, że próbowali odebrać ci
dziecko.
- Co ty możesz wiedzieć? Nie ty odpowiadasz za chłopca. Nigdy nie
czuwałeś przy nim w nocy, nie widziałeś, jak wyrzyna mu się pierwszy
ząbek, nie słyszałeś, jak płacze.- Gdybyś tylko mogła, trzymałabyś go
również z dala ode mnie. Wolisz mieć go wyłącznie dla siebie, nie chcesz,
SR
~ 72 ~
by przywiązał się do kogoś innego. To nie jest dobre ani dla ciebie, ani dla
niego. - Joe sprawiał wrażenie zmęczonego. Miał już dość tej rozmowy. -
Chociaż nie musiałaś za mnie wychodzić - dodał jeszcze - zrobiłaś to.
Teraz trzeba tę sytuację wykorzystać jak najlepiej. To wszystko, co
mamy.
- A ty? Dlaczego ty się ze mną ożeniłeś?
- Jedynym powodem były pieniądze - uciął i odwrócił się do drzwi. -
Będę na torze - rzucił przez ramię.
- Zaczekaj! - Sable wybiegła za nim, ale samochód już ruszył. - Jeszcze
nie skończyliśmy, Joe Lombardi - mruknęła. - Jeszcze długo nie.
SR
~ 73 ~
Rozdział
7
Zaczął się rok szkolny. Talia musiała zaadaptować się w nowym
środowisku, nawiązać znajomości i przyjaźnie. Nie miała z tym trudności.
Była komunikatywna i potrafiła osiągnąć to, czego chciała. To Sable
pomogła siostrze nabrać pewności siebie i uwierzyć we własne
możliwości. Jej samej zawsze brakowało siły przebicia.
Nawet teraz wątpiła, czy uda jej się przekonać Joe, że potrafi być czułą
żoną i mądrą matką. Najłatwiej byłoby zrezygnować. Wewnętrzny głos
podpowiadał, jej jednak, by trwała przy swoim i starała się nadal.
W ostatnich dniach rzadko widywała Joe, a gdy się spotykali, on
zachowywał daleko posuniętą powściągliwość. Poza tym był bardzo
zajęty pracami przy torze.
Po raz pierwszy w tym stuleciu zakłady na wyścigach miały zostać
zalegalizowane, więc cała organizacja przebiegała pod ścisłym nadzorem
władz stanowych. A to oznaczało więcej papierkowej roboty.
Sable przygotowywała regularnie posiłki, ale Joe nie jadał w domu.
Doprowadzona do ostateczności, niezdolna dłużej czekać na wyjaśnienie
sytuacji, postanowiła pierwsza wyciągnąć rękę do zgody.
Ubrała się niezwykle starannie. Rozpuściła włosy, zrobiła nienaganny
makijaż. Wydawała się chłodna i opanowana, ale w środku wszystko się
w niej gotowało.
Zapakowała do pojemnika jedzenie. Wreszcie zje to, co
przygotowałam, pomyślała.
Zostawiwszy Jonathana pod opieką Talii, udała się na plac budowy.
Jeszcze nigdy tu nie była. W miarę jak się zbliżała, czuła się coraz bardziej
winna. W końcu jest żoną Joe już ponad miesiąc. Powinna wykazać
więcej zainteresowania pracą męża.
Teraz miała okazję. Niosła przed sobą plastykowy pojemnik niczym
SR
~ 74 ~
talizman i zastanawiała się, co teraz zrobić. W pierwszym odruchu chciała
cofnąć się do samochodu i wrócić. Domowe jedzenie wydawało się zbyt
błahym pretekstem, by przerywać pracę. Właśnie zamierzała się wycofać,
gdy usłyszała czyjeś wołanie.
- Hej, szefie, ma pan gościa!
Spojrzała w górę. Na dachu stał robotnik z młotkiem w ręku. Dobrą
chwilę trwało, zanim sobie uprzytomniła, że to jej mąż.
Pomachała do niego. Joe nie odwzajemnił pozdrowienia. Odwrócił się i
zniknął po drugiej stronie dachu.
Co ma teraz zrobić? Czekać? Odejść? Udawać, że nie zauważyła
lekceważenia? Nagle zobaczyła, że Joe schodzi na dół. Po chwili był już
na schodach budynku.
- Wszystko w porządku? - zawołał.
- Tak - skinęła głową. - Przyniosłam ci coś do jedzenia.
- No to chodź tutaj. - W jego głosie nie było złości, raczej zdziwienie.
- Piękny budynek! - stwierdziła.
- Owszem - przytaknął, bacznie się jej przypatrując.
- Czemu tak mi się przyglądasz? Czyżby makijaż mi się rozmazał?
- Wyglądasz cudownie. - Wprowadził ją do środka. - Chodźmy do
biura. Zobaczymy, co tam masz.
Nie spuszczał wzroku z Sable, w kącikach ust czaił mu się tajemniczy
uśmieszek. Zaczęła się denerwować.
- Kiedy zakończysz prace? - spytała, pragnąc skierować rozmowę na
neutralne tory.
- Jeśli ja wygram, to od jutra za miesiąc. Jeśli komisja wyścigów, to za
dwa tygodnie.
- A jakie są szanse na wygraną komisji?
- Pół na pół.
Wysiedli z windy. Spojrzała w dół. Rozciągał się przed nią piękny
widok. Szeroki tor otaczał zieloną murawę. W oddali widać było
niewielkie jeziorko z łabędziami i dzikimi kaczkami.
- Tor już gotowy! - wykrzyknęła zaskoczona.
- Tak. Również stajnie, pomieszczenie dla dżokejów i większa część
biur. Trzeba jeszcze wykończyć parkingi, no i sam budynek. Agencja z
Conroe już szuka pracowników.
SR
~ 75 ~
- Tak? Ilu potrzebujesz?
- Około tysiąca.
Weszli do dużego pomieszczenia biurowego, skąd widać było trybuny.
- Tysiąc? - zdumiała się.
- Tak. Tysiąc - powtórzył.
- Co tu będzie robić taka masa ludzi?
- Część będzie przyjmować zakłady, inni będą dbać o cały teren,
jeszcze inni pracować w stajniach, restauracjach, barach, no i w biurze.
Joe wziął od Sable plastykowy pojemnik i postawił go na biurku
- Co tu jest?
- Przysmak szwajcarski - odparła, myślami będąc gdzie indziej.
Jak on może być taki spokojny, wiedząc, że w ciągu niecałego miesiąca
musi zatrudnić tysiąc osób? Ze musi mieć pieniądze na wypłaty?
- Co to jest przysmak szwajcarski? - dopytywał się Joe.- To zapiekanka
z mięsa, ziemniaków, marchwi, cebuli i pomidorów ze specjalnymi
przyprawami.
- Wygląda wspaniale. Przyniosłaś widelec?
- Och, tak. - Szybko wyjęła z torby sztućce. Jak mogła nie wiedzieć, że
to tak potężne przedsięwzięcie? - Zdołasz zgromadzić pieniądze na
wypłatę?
Joe skinął głową.
- Chyba nie będzie z tym większych problemów. Zarobimy na
pierwszej gonitwie.
- Kiedy?
- Na otwarcie.
- Ale przecież nie jesteś nawet pewien, kiedy to będzie.
- Pierwsza gonitwa odbędzie się za miesiąc i dlatego nie chcę wcześniej
uruchamiać toru. Wielkie otwarcie urządzimy na dwa dni przed
wyścigami. Wynająłem firmę z Dallas, która wszystkim się zajmie. Jeśli
komisja będzie nalegać, mogę dokonać otwarcia za dwa tygodnie, ale
Wolę mieć czas, by skompletować zespół obsługujący komputery -
wyjaśnił Joe szczęśliwy, że Sable interesuje się jego pracą.
- No dobrze, ale skoro pierwsze wyścigi mają się odbyć za miesiąc,
dlaczego komisja chce, żebyś otworzył tor wcześniej?
- Nie bardzo wiedzą, na czym ma polegać ich działalność, potrzebują
SR
~ 76 ~
więc czasu, by wdrożyć swoich pracowników do nowych obowiązków.
Chcą, by przedstawiciele władz stanowych ulokowali się tutaj przed
rozpoczęciem gonitw.
- Kto to ma być?
- Dwóch reprezentantów komisji i jeden władz stanowych. Poza tym
będą tu ludzie z urzędu skarbowego na wypadek, gdyby ktoś wygrał za
dużo. Wuj Sam nad wszystkim czuwa.
- Nie wiedziałam. - Sable potrząsnęła głową. - Czy ty w ogóle będziesz
miał coś do powiedzenia?
- Jeśli Mike jest sprytnym adwokatem, a myślę, że jest, to odpowiedź
brzmi tak.
Sable westchnęła. Trudno jej się było zorientować w sprawach
organizacji gonitw. Była na wyścigach konnych tylko raz, w pierwszym
roku swego małżeństwa z Johnem. Teraz z satysfakcją patrzyła, jak Joe ze
smakiem zajada.
- Pyszne! - zachwycał się. - I pikantne.
- Zawsze dodaję dużo przypraw.
- Widać, że nie masz wrzodów.
- A ty masz?
- Uhm - skinął głową.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś?
- Bo byłaś na mnie wściekła. Bałem się, że możesz mi dodać jeszcze
ostrzejszych przypraw - przyznał szczerze.
- Jestem uparta, ale nie mściwa. Możesz być spokojny.
- Teraz już wiem. Chodź do mnie.
Serce podeszło jej do gardła. Po raz pierwszy od paru tygodni Joe był w
tak dobrym humorze. Pragnęła go. Miała ochotę zrobić to, o co prosił, ale
nie od razu.
- Przyszłam tu z misją dobroczynną, a nie na pieszczoty.
- To też będzie akt dobroczynności. Chodź do mnie. Proszę - nalegał.
Nie zwlekała dłużej. Usiadła na kolanach Joe, ręce oparła mu na
ramionach.
- Teraz lepiej - stwierdził, kładąc głowę na jej piersi.
Sable wstrzymała oddech, czekając, co będzie dalej.
- Tak ładnie pachniesz. - Dotknął wargami jej sutek.
SR
~ 77 ~
- Ty też.
- Lubię cię dotykać - dodał, obejmując ją w pasie i przyciągając do
siebie.
- Ja też - westchnęła, wichrząc mu włosy. Zaczynała tracić poczucie
rzeczywistości.
- Sable? – usłyszała jego głos.
- Tak?
- Chcę więcej.
- Więcej czego?
- Więcej z naszego małżeństwa. Odepchnęła go od siebie.
- Więcej pieniędzy? Chcesz połączyć nasze majątki?
- Co ty mówisz! - oburzył się. - Naprawdę tak myślisz?
Potrząsnęła głową. Kiedy była przy nim, nie wierzyła, że chodzi mu
tylko o pieniądze. Wątpliwości zaczynały ją ogarniać, gdy była sama.
- Cóż, powiedziałeś mi o tych wypłatach i że czekasz do pierwszej
gonitwy.
- A ty pomyślałaś, że to aluzja do twoich pieniędzy?
- Sama nie wiem. Po prostu pytam.
Joe pomógł jej się podnieść i sam wstał. Wyraz jego twarzy nagle się
zmienił. Odwrócił się i włożył sztućce do pojemnika.
- Dziękuję za lunch. Był smaczny. Do widzenia. Już go nie było.
- Joe! - zawołała. - Zaczekaj!
- Nie mogę! Mam robotę! - odkrzyknął zza drzwi. - Do widzenia.
Została sama. Znowu. Nagle poczuła gniew.
- A więc dobrze, Lombardi! - krzyknęła, nie dbając o to, kto ją może
usłyszeć. - Uciekaj! To jedyne, co robisz od czasu naszego ślubu.
Odpowiedzią był szum zjeżdżającej windy.
Kiedy zapadła cisza, dotarła do niej cała absurdalność jej
przypuszczeń. Gdyby chciał więcej pieniędzy, nie nalegałby na zawarcie
umowy przedślubnej. Nie odgrywałby roli ojca wobec Jonathana ani
starszego brata w stosunku to Talii. Sable nie rozumiała, jak to się dzieje,
ale przy Joe stawała się inną kobietą. Czynił ją szczęśliwszą, niż była
kiedykolwiek w swoim dotychczasowym życiu, ale potrafił ją również
doprowadzić do furii, o jaką nigdy by się nie podejrzewała. Zachowywała
się jak idiotka, obrażając go zupełnie bez powodu i nie panując nad
SR
~ 78 ~
językiem. Skutki były opłakane - osiągała cel przeciwny do
zamierzonego.
Uśmiechnęła się pod nosem. Biedny Joe! Nie był jedynym, który
uciekał.
Nadszedł czas, by oboje uświadomili sobie parę przykrych prawd.
Joe wrócił na tyły budynku.
- Hej, szefie! - zawołał jeden z pracowników. - A gdzie twoja urocza
pani?
- Pojechała do domu. Możecie wrócić do pracy. Rozejrzał się dokoła.
Myślami był jednak gdzie indziej. Wciąż widział niepokój na jej twarzy,
gdy pytała, czy potrzebuje więcej pieniędzy. Więcej jej pieniędzy! To
boli. Czy naprawdę myślała, że zależy mu tylko na jej pieniądzach?
Tak bardzo starał się jej pokazać, że zależy mu na niej, ale wszystko
obracało się przeciwko niemu. Czy prośba, by kochała go tak, jak kobieta
kocha mężczyznę, była wygórowana?
Chciał być jej kochankiem.
Pragnął stać się jej bohaterem. Nie wiedział tylko, jak to zrobić.
Potrafił być tylko kochankiem. W innych dziedzinach brakowało mu
doświadczenia.
Do diabła, aby nie pogorszyć sprawy, postanowił nawet, że nie będzie
się z nią kłócił! Zamiast się ucieszyć, wydawała się jeszcze bardziej zła.
Trudno jej dogodzić.
To nie była prawda, ale on sam już nie wiedział, co jest prawdą. Był
zupełnie zbity z tropu. A jedyną osobą, którą oprócz siebie mógł winić,
była Sable.
Będzie trzymał się od niej z daleka, dopóki nie obmyśli innego planu
działania. Prędzej czy później przekona Sable. Staną się prawdziwym
małżeństwem, a on zyska jej zaufanie.
Sable sprzątała kuchnię. Czekała na Joe. O dziewiątej wieczór
wiedziała już, że znowu wróci, kiedy ona będzie już spała. Zmęczona
nieustającą huśtawką nastrojów i atmosferą napięcia, ukryła twarz w dło-
niach.
- Co się stało? - Talia usiadła naprzeciw siostry i rozłożyła przybory do
manicure.
- Nic.
SR
~ 79 ~
- Akurat.
- Joe nie wrócił na kolację.
- Zauważyłam. Może załatwia termin otwarcia toru.
- Wiesz o tym? - zdziwiła się Sable.- Oczywiście. A ty nie?
- Też. Ale jak się dowiedziałaś?
- Sam mi powiedział.
- Kiedy?
- Tydzień temu, a może dwa. - Talia wzruszyła ramionami.
Sable milczała.
- Nie mogłam zasnąć, więc zeszłam do kuchni zrobić sobie kakao -
opowiadała dziewczyna. - Zaraz potem przyszedł Joe i rozmawialiśmy o
torze. Mówił, że ma kłopoty.
- Ach, tak.
Jak mógł opowiadać o wszystkim Talii, a nie jej? Ona jest jego żoną!
Powinien przede wszystkim rozmawiać z nią! Cóż, sama jest sobie winna.
Stworzyła między nimi bariery, których Joe nie mógł przekroczyć. Nie
mówiła mu wszystkiego, uważając, że nie zrozumie. Myślała, że on tak
woli. Czyżby się myliła? A jeśli tak, to w ilu jeszcze sprawach? Bała się o
tym myśleć.
- Sable - przerwała milczenie Talia - widziałaś się dzisiaj z Joe?
- Owszem. I z początku było bardzo miło, ale skończyło się małą
awanturą. Mówiąc szczerze, to ja krzyczałam. On po prostu odszedł, jak
zwykle.
- Naprawdę? A o co wam poszło? Może rozmawialiście o tym, że nasz
ojciec był pijakiem? I że dlatego w domu nie ma alkoholu?- To nasza
sprawa. Nasza stara sprawa. Nikt nie musi o tym wiedzieć - obruszyła się
Sable.
- Ach, tak. A wspomniałaś mu o liście od teściów?
- Wspomniałam.
- Co powiedział?
- Nic specjalnego.
- Jak na faceta, który lubi mówić, rzeczywiście zachowuje się wobec
ciebie dziwnie. - Talia rzuciła siostrze niewinne spojrzenie. -
Zastanawiam się dlaczego.
- Nie wiem.
SR
~ 80 ~
- A z Jonathanem rozmawia bez przerwy - dodała bezlitośnie Talia.
- Wiem. - Sable sposępniała.
- A nie rozmawia z jedyną kobietą, z którą chce rozmawiać - nie miała
litości.
- O co chodzi, Talio?
- O nic. - Dziewczyna przyjrzała się swoim paznokciom. - Po prostu
uważam, że to dziwna sytuacja. Zdaje się, że źle ulokował swoje uczucie.
Sable cała się zjeżyła. Uczucie? To nonsens. Z całą pewnością
odebrałaby jakieś sygnały. Joe jej pragnął, i tyle. Tylko tyle.
- Jesteś szalona, Talio - zwróciła się do siostry. - Mówisz jak typowa
nastolatka. Sprowadzasz wszystko do problemów sercowych. W świecie
dorosłych sprawy mają się nieco inaczej.
- Gadanie - roześmiała się Talia. - Wiem coś na temat kłopotów
finansowych i zdrowotnych. Znam szczenięcą miłość i problemy
nastolatków. Widzę tu nawet duże podobieństwa. Ale skoro mówisz, że to
co innego, to pewnie masz rację. Nie znam się na sztuczkach dorosłych.
- Cóż, zanim pomyślisz o miłości, dobrze się zastanów.
- A gdybym ci wyznała, że byłam zakochana? - spytała Talia.
- Powiedziałabym, że jesteś na to za młoda. I choć objawy mogą być
podobne, w twoim przypadku musiała to być szczenięca miłość.
- Naprawdę? A niby dlaczego moje uczucia mają być inne niż twoje?
- Bo ja jestem starsza.
- A więc przyznajesz, że kochasz Joe?
- Tego nie powiedziałam.
- Rzeczywiście, ale przyznałaś. Nie zapominaj, że byłaś prawie
dzieckiem, kiedy poznałaś Johna.
- I za młoda, żeby zrozumieć, na czym naprawdę polega małżeństwo.
Byłam po prostu szczęśliwa, że John dbał o mnie, pozwolił mi dojrzeć i
popełniać błędy.
Talia zamyśliła się na chwilę.
- A teraz jesteś dorosła i zakochałaś się w sposób dojrzały.
- Nie drażnij się ze mną, Talio - powiedziała Sable, choć musiała
przyznać, że słowa siostry nie są pozbawione logiki. - Jestem za bardzo
zmęczona. Idę spać.
- A więc dobrej nocy.
SR
~ 81 ~
Wprost padała z nóg. Czego mogłaby chcieć więcej niż przykryć się z
głową i zapaść w sen?
Sięgnęła jednak po nową powieść i usiłowała się skoncentrować. Nie
było to łatwe. W końcu zrezygnowała. Minęło jeszcze dobre pół godziny,
zanim zasnęła. Ilekroć zamknęła oczy, wyobraźnia podsuwała jej obraz
Joe opierającego głowę o jej piersi, obejmującego ją ramionami. Jego
miękkie włosy muskały jej policzek. Było tak cudownie...
Joe wszedł do domu tylnymi drzwiami. Był w podłym nastroju. W
kuchni zastał Talię. Obserwowała go, gdy wyciągał z lodówki puszkę
piwa.
- Też chciałam powiedzieć: dobry wieczór - mruknęła.
- A ty co tu jeszcze robisz, smarkulo?
- Czekam, aż mi wyschną paznokcie.
- Sable poszła spać?
- Powiedziała, że jest wykończona. Chciała z tobą porozmawiać, ale
oczy same jej się zamykały.
- A cóż ona ma mi do powiedzenia? - Joe sięgnął ponownie do lodówki
i wyjął pieczonego kurczaka.
- Skąd mogę wiedzieć. Chyba coś o przeprosinach, ale nie jestem
pewna. Nie była w najlepszym humorze.- Nie?
Talia potrząsnęła głową.
Joe uśmiechnął się. Zawsze to miło usłyszeć, że nie tylko on ma
problemy ze zrozumieniem tego skomplikowanego układu małżeńskiego.
- O mnie nie wspomniała? - dopytywał się.
- Skądże. Sable zawsze była bardzo tajemnicza. Taka już jej natura.
Kiedy była bardzo młoda, nie miała przyjaciółki, żeby się wygadać.
Wszystko dusiła w sobie. Inaczej niż ja. Ja miałam ją. Mogłam jej
powiedzieć wszystko. Pomagała mi rozwiązywać problemy i uczyła, jak
nabrać pewności siebie.
Talia nie wspomniała o matce. Joe domyślił się, że to Sable ją
zastępowała.
- Nie miała żadnych przyjaciół? - Nie bardzo mógł w to uwierzyć.
- Żadnych. Nasza ciotka nie akceptowała nikogo, kto przychodził do
Sable. A więc w końcu dała sobie spokój. Myślę, że dlatego jest taka
nieśmiała.
SR
~ 82 ~
Joe ugryzł kawałek kurczaka, ale nagle stracił apetyt.
- Skąd Sable przyszło do głowy, że państwo LaCroix chcą jej zabrać
Jonathana? - spytał.
- Prawdę mówiąc, sama już nie wiem, czy teraz by się do tego posunęli,
ale wolałyśmy nie ryzykować. Może w końcu zrozumieli, że nie mają
racji. To dobrze. Nie chciałybyśmy narażać Jonathana na to, co same
przeżyłyśmy.- Co masz na myśli?
- Nie wiesz? - Talia była równie zdziwiona jak Joe. - Miałam trzy lata,
kiedy rodzice się rozwiedli, tak że pamiętam dopiero ostatni etap awantur.
Joe słuchał w milczeniu.
- Rodzice ponad dwa lata walczyli o nas w sądzie. Matka oskarżała
ojca, że spał z każdą kobietą w mieście i okolicy. Ojciec obwiniał ją o
jeszcze gorsze rzeczy.
- Mili ludzie.
- Myśmy ich nic nie obchodziły. Toczyli ze sobą istną wojnę - liczyło
się, kto zwycięży, kto kogo zrani.
- I co się stało?
- Cóż, jak na ironię matka zmarła dwa lata po wywalczeniu prawa
opieki nad nami - ciągnęła dalej Talia. - A ojciec zniknął.
- To znaczy, że potem nigdy już go nie widziałyście? Nigdy was nie
odwiedził? - zdziwił się Joe.
- Nie. Gdy tylko proces się skończył, wszelki ślad po nim zaginął. Po
śmierci mamy sąd odnalazł go w Atlancie, ale on nie chciał mieć z nami
nic wspólnego. Powiedział sędziemu, że nie wiedziałby, co robić z
dziećmi, których prawie nie zna, ale ten i tak wysłał nas do niego.
- I co dalej?
- Po paru okropnych tygodniach spędzonych z nim, jego nową żoną i
synem zostawił nas u swojej owdowiałej siostry w Mobile.
- Coś podobnego!
W oczach Talii pojawiły się łzy.
- Ciotka nie była niczemu winna. Po prostu nie wiedziała, co robić z
dwiema dziewczynkami. Starała się jak mogła. Nie miała jednak żadnych
doświadczeń w wychowywaniu dzieci.
- A wasz ojciec?
- Ojciec uważał, że będziemy mu zawadzały. Może nie chciał, żebyśmy
SR
~ 83 ~
widziały, jak wódka niszczy jego nową rodzinę.
- Spotykałyście go jeszcze?
- Wkrótce po śmierci Johna dostałyśmy wiadomość, że umarł. Rozbił
się samochodem po pijanemu. Wszystko, co miał, zostawił synowi. - Talia
nie patrzyła na Joe. - Myślę, że dobrze zrobił. W końcu to nasz przyrodni
brat. Musiał przez lata żyć obok tego nędznika. My miałyśmy zamiast
niego ciotkę Diedrę.
- Nic dziwnego, że jesteś bardzo dorosła jak na swój wiek - powiedział
Joe. Uświadomił sobie, że Talia i Sable doświadczyły bólu, jakiego on
nigdy nie zaznał. Po raz pierwszy w życiu dostrzegł zalety swego
sieroctwa. Patrzył na Talię. Potrafiła równie dobrze jak jej starsza siostra
ukrywać uczucia.
- A teraz pora spać - stwierdził, wstając od stołu.
- Jutro nie ma szkoły.
- Nie, ale musisz się wyspać. Sen dobrze wpływa na urodę. Chyba że
chcesz się szybko zestarzeć.- Nie, dzięki. Kiedyś pewien mężczyzna
będzie wdzięczny, że wyglądam młodo i świeżo.
- Ktoś, kogo znam?
- Owszem. Ale nie pytaj, bo i tak ci nie powiem.
- Możesz być spokojna. Mam dość własnych problemów - uśmiechnął
się niewesoło.
Talia wspięła się na palce i szybko pocałowała go w policzek.
- Dobranoc. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś.
- Dobranoc. Śpij dobrze.
Zatrzymał się przed pokojem Sable. A więc miała powody, by lękać się
o swe prawa do Jonathana. Była o dziewięć lat starsza od Talii i w pełni
świadoma tego, co się wtedy działo. Nie dość, że była świadkiem awantur
między rodzicami, to jeszcze wiedziała, że naprawdę wcale im nie
zależało na córkach.
Teraz wszystko stało się dla niego jasne. Sable odnosiła się chłodno i z
rezerwą do każdego z wyjątkiem Jonathana i Talii. Wobec nich była
opiekuńcza, gotowa stanąć w ich obronie jak lwica. A on insynuował, że
wyszła za niego z innych powodów.
Mylił się. Bardzo się mylił.
Nigdy nie chciała go dla niego samego. Chciała dokładnie tego, o czym
SR
~ 84 ~
mówiła na początku: małżeństwa, które gwarantowałoby jej prawo do
opieki nad synem. Tylko jemu wydawało się, że pragnęła czegoś więcej.
Jaki był głupi. Krążył tam i z powrotem po korytarzu. Wreszcie
nacisnął klamkę. Wszedł do pokoju Sabie. Zbliżył się do łóżka. Spała
zwinięta w kłębek, twarzą do okna. Patrzył na jej delikatną skórę i czuł
nieodpartą chęć, by ją pogłaskać, przytulić się do niej. Przypomniał sobie
przeżycia ich wspólnej nocy. Zapragnął jej bardziej niż kiedykolwiek
przedtem. Chciał położyć się obok niej, wziąć ją w ramiona, pieścić.
Nie. Musi natychmiast wyjść. Podszedł do drzwi.
Nie miał wyboru. Albo miłość, albo zwycięstwo. I coś mówiło mu, że
pokonanie Sabie w łóżku wcale nie oznaczałoby zwycięstwa. Musi
przezwyciężyć jej opory, wątpliwości, lęki i obawy wyniesione z prze-
szłości, by móc żyć z nią szczęśliwie przez wiele lat, do wspólnej starości.
SR
~ 85 ~
Rozdział
8
Przy budowie toru wciąż pojawiały się trudności: a to trzeba było
wymienić pompy, a to część z nowo zasadzonych drzew się nie przyjęła, a
to system chłodzenia w barze nagłe przestał działać.
Joe wychodził z domu o świcie i wracał po północy. Teraz, kiedy chciał
być w domu, nie mógł. Brakowało mu zabaw z Jonathanem, pogawędek z
Talią.
Ale najbardziej tęsknił za towarzystwem Sable, którą widywał tylko w
porze lunchu. Weszło już w zwyczaj, że przywoziła mu jedzenie.
Otwarcie było przewidziane za niecałe trzy tygodnie, tymczasem
dwudniowa ulewa sparaliżowała prace. Wreszcie wyszło słońce - po to
tylko, by po chwili niebo znów zasnuło się chmurami. Joe bał się, że straci
kolejny dzień.
Wszedł do gabinetu. Na biurku stały pojemniki z jedzeniem, widomy
znak obecności Sable. Obok termos z gorącą kawą i drugi z mrożoną
herbatą. Piwa Sable nie uznawała. Otworzył jeden z pojemników. Po
gabinecie rozszedł się smakowity zapach i Joe natychmiast poczuł głód.
- Hej, szefie... - W progu stanął Sandy, prawa ręka Joe. - No, no -
cmoknął na widok dań przyrządzonych przez Sabie - musimy zadowolić
się jakimiś okropnymi hamburgerami, podczas gdy szef ucztuje.
- Daj spokój. Żona to ugotowała i przywiozła.
- A nie mogłaby ugotować dla dwóch?
- Wybij to sobie z głowy. Masz własną żonę. Niech ona ci gotuje.
- Nie ma mowy. Wolę szybkie dania z baru niż jej kuchnię.
- Jest aż tak zła? - roześmiał się Joe.
- Nie. Tylko że ja nie lubię takiego jedzenia. Te jej kanapki z masłem
orzechowym są dobre dla dzieci. A wieczorem podaje makaron z serem i
sałatą i uważa, że to wystarczy.
- Jak skończymy robotę, podjesz sobie. Ostatniego dnia zapraszam całą
SR
~ 86 ~
załogę na barbecue.
- Naprawdę? - Sandy był zachwycony. - Będziemy mogli
przyprowadzić żony? Niech zobaczą nasze dzieło.
Joe miał inne plany, ale ten pomysł wydał mu się dobry. Po
wyczerpującej pracy w ciągu ostatniego miesiąca ludzie potrzebowali
trochę oddechu.
- Czemu nie? Zapraszam was z rodzinami - odparł.
- Powiem chłopakom. Ucieszą się.
- Ustalę godzinę i dam wam znać.
- Wiesz, szefie - dodał Sandy. - Małżeństwo musi ci służyć. W każdym
razie nie jesteś już taki nerwowy jak kiedyś.
- Dlaczego myślisz, że to zasługa małżeństwa? - zdziwił się Joe.
- A jakżeby inaczej? Nikt tak się nie zatroszczy o mężczyznę jak dobra
żona.
- A co ona z tego ma? - chciał wiedzieć Joe. Nigdy przedtem nie
rozmawiał z nikim o małżeństwie. Nie wiedział nawet, co to znaczy dobre
małżeństwo. Może uwagi Sandy'ego mu coś wyjaśnią.
- Och, wiesz, jakie są kobiety. Lubią czuć się potrzebne. - Sandy
skierował się do drzwi. - A poza tym lubią mieć cię obok. Powinieneś
znaleźć trochę czasu dla domu.
- Zrobię to. Jak tylko skończymy tor.
- Słyszałeś kiedyś o pełnomocnictwach? Często używałeś tego słowa,
kiedy zaczynaliśmy. W ostatnim czasie zachowujesz się tak, jakbyś
postanowił wszystko zrobić sam.
- Może tak, może nie - skwitował Joe, ale w duchu przyznał mu rację.
Ostatnio trochę przesadził. Może należałoby przyhamować i scedować
część obowiązków na podwładnych. Sandy podzielił się z nim ważnym
spostrzeżeniem: kobiety lubią czuć się potrzebne. Warto się przekonać,
czy naprawdę tak jest. Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer.
Odebrała Sable.
- Czy mogłabyś znaleźć jakąś dobrą firmę, która by dostarczyła napoje
na barbecue? Potrzebujemy kilka beczek piwa, trochę wina dla pań i colę
dla dzieci.
- Kiedy i gdzie? Na ile osób? - spytała rzeczowo.
- Chcę zaprosić moich ludzi, kiedy prace dobiegną końca. Od piątku za
SR
~ 87 ~
dwa tygodnie, będzie... - policzył w myśli - około trzystu osób. Stu ludzi
załogi z żonami i dziećmi.
- Rzeczywiście chcesz, żebym się zajęła organizacją? - spytała z
nadzieją w głosie.
- Jeśli możesz.
- Oczywiście. Zaraz zacznę, a potem wszystko jeszcze dokładnie
omówimy.
Sprawiała wrażenie ożywionej i zadowolonej. Może częściej powinien
do niej dzwonić. Przez telefon jakoś łatwiej im się porozumieć.
- Joe? - usłyszał jej głos w słuchawce.
- Tak, jestem.
- Możesz mi powiedzieć coś więcej o tej imprezie?
- Jak tylko sam będę wiedział. A tak na marginesie, lunch był świetny.
Dziękuję.
Przez resztę dnia uśmiech nie schodził z twarzy Joe.
Do wieczora Sable porozumiała się z dwiema firmami organizującymi
przyjęcia. Dysponowała już wstępnym kosztorysem i kilkoma
propozycjami menu. Musiała się porozumieć z Joe.
Była podekscytowana i czekała na niego z niecierpliwością. Joe jednak
nie wrócił na kolację. Minęła dziewiąta, a jego wciąż nie było. O północy
położyła się do łóżka i sięgnęła po książkę. Wmawiała sobie, że wszystko
jest w porządku, ale czuła się fatalnie.
Po południu przez krótką chwilę wierzyła, że wojna między nimi
definitywnie się zakończyła. Myślała, że wreszcie zaczną ze sobą
rozmawiać, a nie tylko porozumiewać się z konieczności. Może szansa na
to, by stali się prawdziwym małżeństwem, jeszcze istnieje; może Joe
znów zawita do jej sypialni.
Gdy wreszcie zasnęła, bohater z jej snów przybrał postać Joe.
Obudził ją szum wody. Zegar wskazywał piątą rano.
Włożyła szlafrok i wyszła na korytarz. Drzwi do pokoju Joe były
otwarte. Drzwi do jego łazienki również. Za przezroczystą zasłoną
rysowała się męska sylwetka. Stał pod prysznicem. Serce zabiło jej nie-
spokojnie.
- Joe? Wszystko w porządku? - spytała.
- Jak zwykle. Czemu nie śpisz?
SR
~ 88 ~
- Mogę cię spytać o to samo.
- Dopiero przyjechałem. Klimatyzacja znowu nawaliła, musieliśmy
naprawić uszkodzenie. Te awarie chyba nigdy się nie skończą!
- Potrzebujesz snu. Inaczej nie dotrwasz do dnia otwarcia toru.
- Nie martw się - dam radę. Już nie takie rzeczy się robiło. Chętnie
dałbym się zaprosić do twojej sypialni, ale wydaje mi się, że to
niemożliwe. - Zakręcił wodę. - A więc przestań mnie kusić swoją
obecnością, żebym mógł się choć trochę zdrzemnąć.
Sable milczała. Nie była w stanie odejść, targana sprzecznymi
uczuciami.
- Jeszcze tu jesteś? - spytał, odsuwając zasłonę. Przeszedł obok niej do
lustra i przyczesał włosy.
- Dobranoc, Sable. Zamknij drzwi, jak będziesz wychodzić -
powiedział.
Nastawił budzik, zrzucił na ziemię ręcznik i wskoczył do łóżka. Sable
nie poruszyła się. Patrzyła na jego opalone, muskularne ciało. Joe zgasił
światło.
- Dobranoc, Sable - powtórzył.
- Dobranoc.
Zamknęła drzwi sypialni i podeszła do łóżka. Odsunęła koc i położyła
się obok Joe. Co teraz? Nie planowała tego. Szczerze mówiąc, niczego nie
planowała.
Leżała obok niego, bojąc się poruszyć, niepewna i trochę zażenowana.
A jeśli po raz kolejny zrobiła z siebie idiotkę?
- Wygodnie ci? - spytał.
- Tak - skłamała.- Cóż, mnie nie - przyznał szczerze. Przekręcił się na
bok i przygarnął ją do siebie, po czym westchnął i natychmiast zapadł w
głęboki sen. Sable, chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady.
Spała prawie do południa. Obudziły ją dopiero promienie słońca
padające na łóżko. Przeciągnęła się, spojrzała w sufit. Uśmiechnęła się na
wspomnienie nocy spędzonej w ramionach Joe. Wprawdzie się nie
kochali, ale spali wtuleni w siebie.
Po lekcjach zabrała Jonathana i Talię do Conroe po zakupy. W
miasteczku było parę butików z odzieżą dla nastolatków, a siostra
powinna uzupełnić garderobę.
SR
~ 89 ~
Czekając, aż Talia wyjdzie z przymierzami, zadumała się, jak szybko
płynie czas. Za rok o tej porze jej siostra rozpocznie naukę w college'u i
wyjedzie. Tyle lat się nią zajmowała, że nie wyobrażała sobie, co zrobi,
kiedy wyfrunie w świat.
- Wiesz, nagle sobie uprzytomniłam, że za rok o tej porze będziesz już
w college'u - powiedziała, gdy Talia wyszła z przymierzalni.
- Wiem. - Oczy dziewczyny błyszczały z podniecenia. -
Zdecydowałam się na Vassar, a jeśli nie uda mi się tam dostać, spróbuję
na Harvardzie.
- Tak daleko? - przeraziła się Sable. - Zdaje mi się, że planowałyśmy
Tulane. - Ten uniwersytet znajdował się w sąsiednim stanie.
- Owszem, ale stawiam go dopiero na trzecim miejscu. Z moimi
ocenami i opinią powinnam się zakwalifikować do którejś z najlepszych
uczelni. Właśnie wypełniam potrzebne dokumenty.
- Ach, tak - westchnęła Sable.
Jej dobry nastrój prysł. Wiedziała już, że musi się pogodzić z utratą
siostry i nic na to nie poradzi.
- Płaczesz, mamusiu? - zaniepokoił się Jonathan.
- Nie, kochanie, mamusia dobrze się czuje.
- Talia płacze?
- Nie, słonko, ona też dobrze się czuje. Jonathan uśmiechnął się
uradowany. Dopóki wszyscy jego bliscy byli zadowoleni, on też był
szczęśliwy. Sable życzyłaby sobie, by i jej uczucia były tak nieskompliko-
wane.
W drodze do domu wróciły do tematu.
- Sable, wiesz, że niezależnie od tego, jaki college wybiorę, i tak będę
mieszkać w akademiku.
- Oczywiście. Nie przyszło mi tylko do głowy, że to może być tak
daleko - uśmiechnęła się Sable, usiłując ukryć smutek.
Kiedy Talia wyjedzie, będzie jeszcze bardziej samotna. Nie ma
przyjaciół, nawet nie może porozmawiać z mężem. Nie ma nikogo, z kim
mogłaby się podzielić swymi myślami, problemami.
- Między innymi dlatego tak się cieszę, że masz Joe - powiedziała
Talia. - Nie mogłabyś trafić na nikogo bardziej odpowiedniego. Zawsze
chciałaś być żoną i panią domu. Możesz postarać się o jeszcze jedno
SR
~ 90 ~
dziecko czy nawet dzieci. Jonathanowi przydałoby się rodzeństwo, a
zawsze marzyłaś o licznej rodzinie. Nie muszę się już o ciebie martwić.
- Ty się o mnie martwiłaś? - zdumiała się Sable.
- A co? Wyobrażasz sobie, że tylko ty myślisz o innych? Czasem jesteś
bardzo niekonsekwentna. Boję się, że będziesz zbyt uległa wobec innych.
Ale Joe nie zechce nad tobą dominować. Dlatego właśnie go lubię.
- Nie znasz go - zaprotestowała Sable.
- Znam go lepiej niż ty. Rozmawiamy wieczorami. Macie ze sobą wiele
wspólnego.
- Tak. - Sable usiłowała zachować spokój. - Mamy pod swoim dachem
krnąbrną nastolatkę.
- Znowu zaczynasz?
- Co masz na myśli?
- Ile razy chcę coś powiedzieć, wytykasz mi mój wiek. Jakbyś nie
chciała przyznać mi racji! - wybuchnęła Talia. - Tak bardzo boisz się
prawdy?
- Nie boję się niczego. A ty ciągle wtykasz nos w nie swoje sprawy.
Sami rozwiążemy nasze problemy. Nie potrzebujemy twego
pośrednictwa.
- Akurat! Ktoś was powinien do tego zmusić, bo macie zwyczaj albo
unikać problemów, albo pomijać je milczeniem - mruknęła Talia.
- Nigdy niczego nie unikam! - żachnęła się Sable. - A w zachowywaniu
spokoju nie ma nic złego. Gdybym tego nie robiła, kiedy dorastałaś, twoje
życie byłoby jeszcze trudniejsze.- To nieprawda. Niewykluczone, że
nasza ciotka zmieniłaby zdanie w paru sprawach, gdybyśmy się trochę
postawiły. Tymczasem my robiłyśmy wszystko, czego chciała, a ona
nawet nie wiedziała, jak bardzo nas rani. Cioteczka dokładnie wyliczała,
ile jesteśmy jej winne za nasz pokój, utrzymanie i kłopoty, jakie z nami
miała. A ty zawsze się z nią zgadzałaś - przynajmniej głośno.
Sable nie mogła zaprzeczyć. To była prawda. Niekiedy brała ją ochota
powiedzieć, co czuje, ale brakowało jej odwagi.
- Jeśli ktoś tu robi uniki, to Joe - stwierdziła.
- Wspaniale. A więc mamy dwoje ludzi, którzy lubią chować głowę w
piasek. A ty miałaś jakoś utrzymać w całości ten dom.
- Wystarczy - ucięła Sable. - Od tej chwili zatrzymaj dla siebie swoje
SR
~ 91 ~
opinie. Dam sobie radę z Joe. Jestem jego żoną.
- Hura! Wreszcie to zauważyłaś - stwierdziła Talia z sarkazmem.
Wyskoczyła z samochodu i pobiegła do tylnych drzwi.
- Talia! - zawołała Sable. Odpowiedziało jej milczenie.
Była zła, ale jedyne, co mogła zrobić, to wnieść do domu torby z
zakupami. Talia znów jej przygadała, a ona nie potrafiła odeprzeć
zarzutów, ponieważ w duchu przyznawała siostrze rację. Talia cały
wieczór przesiedziała w swoim pokoju. Sable była jej za to wdzięczna.
Nie miała ochoty na kolejną dyskusję z zadziorną nastolatką.
Leżąc już w łóżku, zastanawiała się nad zarzutami Talii. Sama
oskarżała Joe, że jej unikał, by nie stwarzać dodatkowych problemów,
choć te stare pozostawały nie rozwiązane. Czyż nie zachowywała się
podobnie? Czy dla świętego spokoju, niepewna samej siebie, nie wolała
pozostawić spraw swojemu biegowi?
Odpowiedź brzmiała: tak.
Ostatniej nocy miała cichą nadzieję, że jeśli zostanie z Joe, okaże, że jej
na nim zależy, wszystkie dotychczasowe argumenty zbledną. Marzyła o
tym, choć zdawała sobie sprawę, że nie jest to najrozsądniejsze życzenie.
Nie mogła zasnąć. Wreszcie poszła do pokoju Joe. I znów, tak jak
poprzedniej nocy, zasnęła w jego silnych ramionach.
Joe nadal cały czas poświęcał budowie. Tor musiał zostać oficjalnie
odebrany przez komisję stanową. Joe był już na ostatnich nogach, ale
wciąż bał się wracać do domu zbyt wcześnie, by Sabie nie obarczyła go
dodatkowymi problemami - problemami, którym nie byłby w stanie
sprostać. W pracy się wyżywał i potrafił uporać się z każdą przeszkodą, w
domu - wręcz przeciwnie.
Ilekroć przypomniał sobie Sabie wślizgującą się do jego łóżka,
ogarniało go pożądanie. Była najsłodszą, najbardziej podniecającą, a
zarazem najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu spotkał. I pragnął jej. Jak
żadnej innej.
To naprawdę zabawne, myślał. Spotkali się dzięki jej pieniądzom. A
teraz te pieniądze ich dzieliły. Musi otworzyć tor na czas, by jak
najszybciej spłacić dług, bo tak właśnie traktował ów milion. W ten
sposób pozbędzie się przynajmniej jednej przeszkody, ale pozostaną
jeszcze dziesiątki innych.
SR
~ 92 ~
Postanowił, że gdy tylko skończy budowę toru, postara się więcej
czasu poświęcić żonie, by lepiej ją poznać i zrozumieć. Tymczasem
wpadał do domu tylko, żeby się przespać u jej boku. To była jedyna rzecz,
na którą przyzwalała. I chociaż wstrzemięźliwość nie była
najprzyjemniejszym uczuciem na świecie, to i tak był zadowolony, że
Sabie szukała kontaktu z nim, choć czyniła to pod osłoną nocy.
Upłynęło trochę czasu, zanim dotarła do niego prawda. Zakochał się,
mimo że miały ich połączyć jedynie interesy, i to na ściśle określony czas.
Pokochał Sable; chciał dzielić z nią życie, mieć ją obok siebie w chwilach
radości i smutku.
Pragnął, by Sable też go pokochała.
Zajmij się tym, co realne, Lombardi, upominał sam siebie. Nie chciej
tego, co niemożliwe.
Przypomniał sobie, że wydawała się zadowolona, gdy poprosił ją o
zorganizowanie przyjęcia. Może byłoby inaczej, gdyby wciągnął ją do
życia na ranczu. Do tej pory zajmowała się tylko domem. Sięgnął po słu-
chawkę i wystukał odpowiedni numer.
Gdy usłyszał w słuchawce jej głos, jego puls momentalnie
przyspieszył. Zawsze działała na niego w ten sposób.
- Czy mogłabyś wyświadczyć mi przysługę, gdy będziesz w mieście? -
spytała.
- Oczywiście. O co chodzi?
- Wpadnij do Smitty'ego i odbierz cztery skrzynki piwa dla chłopaków.
Dobrze?
- Cztery skrzynki piwa?
- Tak. Zawsze mam piwo pod ręką. Chłopcy mogą się dzięki temu
zrelaksować, nie wyjeżdżając z rancza. Nie muszę się martwić, że
narozrabiają.
- Czy to nie za dużo? Upiją się.
- To dorośli chłopcy. Dadzą sobie radę - odparł Joe z rozbawieniem.
Sable patrzyła przez okno, zastanawiając się, ile z tych piw Joe mógłby
wypić, gdyby nie był zajęty przy torze. Musiała przyznać, że nigdy nie
widziała go pijanego. Jego „chłopcy" też zawsze byli trzeźwi. Nie
znaczyło to jednak, że nie mogą się upić.
Pojedzie do miasta rano. Tymczasem zastanowi się nad inną rozrywką
SR
~ 93 ~
dla zatrudnionych na ranczu mężczyzn.
Tego wieczoru wśliznęła się do łóżka Joe i czytała do północy. Kiedy
zgasiła światło, nie mogła zasnąć. Uspokoiła się dopiero, gdy wziął ją w
ramiona.
Jak zwykle wstał, zanim się obudziła. Został tylko ślad jego głowy na
poduszce.
Wczesnym popołudniem Sable wróciła z Conroe. Wstawiła butelki do
lodówki w baraku pracowników i poszła do domu. Niedługo zjawił się
Joe. Wyglądało na to, że jest w znakomitym humorze.
- O co chodzi? - spytała.
- Przejedziemy się konno. - Chwycił ją za rękę. - Klimatyzacja działa
już bez zarzutu, a ja postanowiłem trochę powagarować.
- Czekaj, niech się ubiorę - zawołała, ucieszona jego dobrym
nastrojem. - Ale czy nie powinieneś się zdrzemnąć?
- Chcę pojeździć, nie potrzebuję snu.
- Tylko włożę buty.
Gdy wróciła do kuchni, Joe rozmawiał z Talią. Wziął Sable za rękę i
poprowadził do stajni. Zapewne wcześniej to wszystko zaplanował, bo
konie były już osiodłane. Wybrał drogę prowadzącą nad rzeką przez pola.
Wiał lekki wiatr, grzało popołudniowe słońce. Sable roześmiała się
radośnie. Obejrzała się przez ramię i ruszyła galopem. Joe był tak
zaskoczony, że został w tyle. Pierwsza dotarła do brzegu rzeki. Dopiero
tam zaczekała, aż Joe do niej dołączy.
Zeskoczył z konia. Chwycił ją w talii i ściągnął na ziemię, a potem
wziął w ramiona.
- Nareszcie sami - westchnął. - Ani Jonathana, ani Talii, ani
robotników. Nikogo w zasięgu wzroku.
- Nikogo.
- Jesteś piękna.
- Skoro tak mówisz.
Przytulił ją do siebie. Nie miała wątpliwości, czego pragnął. Czuła jego
naprężone ciało. Ujęła jego twarz w dłonie i przycisnęła wargi do jego ust.
Odwzajemnił pocałunek i niecierpliwie sięgnął do jej piersi.
- Nie będziesz zła? - spytał.
- Nie. - Pieściła delikatnie jego twarz. - Nie uważasz, że to byłoby
SR
~ 94 ~
idiotyczne?
Przesuwała dłonie po jego ramionach, karku, piersi, brzuchu.
- Sable - ostrzegł.
- Poczekaj.
- Nie mogę. Pragnę cię. Teraz.
- Jeszcze nie. - Wspięła się na palce i pocałowała go mocno w usta.
- Nie mogę dłużej czekać!
Pociągnął ją na ziemię. Czuła na sobie jego ręce, spragnione,
zachłanne. Czuła jego usta na swoim ciele.
- Joe, proszę - wyszeptała.
- Jeszcze nie - odpowiedział, jakby chciał się z nią droczyć.
Wydawało jej się, że dłużej tego nie wytrzyma. Gdy wreszcie ich ciała
zespoliły się, krzyknęła z rozkoszy.
Joe starał się być czuły i delikatny. Ale ona nie tego potrzebowała.
Pragnęła czuć jego męską siłę. Zrozumiał to i kochał ją tak, że zdawało się
to wręcz nierzeczywiste. Traciła świadomość, by za chwilę znów
przeżywać najwyższą rozkosz. Na chwilę stali się jednym ciałem. Sable
pragnęła, by ta chwila trwała wiecznie.
- To dopiero była przejażdżka - zażartował, gdy wyczerpani miłosnym
uniesieniem leżeli już obok siebie.
- Mówisz do mnie czy do konia?
- Mówię do konia. Nie ma takich słów, które mogłyby oddać to, co
przeżyliśmy.
- A jednak spróbuj je znaleźć - poprosiła.
- Nie mogę - westchnął i pocałował jej usta. -Wiem, co chcesz usłyszeć,
i chciałbym wyrazić to, co czuję, ale nie mogę.
- Dlaczego?
- Może kiedyś, kochanie...
Z trudem ukryła rozczarowanie, chociaż i ona nie odważyła się mu
wyznać, że go kocha. Jeszcze nie...
Przyrzekłszy sobie, że wkrótce to się zmieni, wstała i zaczęła się
ubierać. Joe obserwował każdy jej ruch. Jego zachwycone i czułe
spojrzenie mówiło jej to, co chciała usłyszeć. To jej wystarczyło.
Wkrótce, pomyślała, to nastąpi już wkrótce.
SR
~ 95 ~
Rozdział
9
Wracali do domu stępa, ciesząc się każdą chwilą spędzoną sam na sam.
Opuściło ich całe napięcie. Od czasu do czasu Joe delikatnie ściskał dłoń
Sable, a ją ogarniało uczucie niewymownego szczęścia.
Od chwili gdy zobaczyła go po raz pierwszy, wiedziała, że to
interesujący mężczyzna o silnej osobowości. Po jakimś czasie przekonała
się, że mocno na nią oddziałuje. Potem doszła do wniosku, że się
zadurzyła, a tego popołudnia zyskała pewność, że go kocha, że pragnie
spędzić z nim całe życie, a nie tylko pięć lat zawarowanych umową
przedślubną. Dopóki jednak nie usłyszy tego samego od niego, nie będzie
naprawdę szczęśliwa.
Raz czy dwa Joe zbliżył się do niej, przechylił w siodle i pocałował.
Serce zabiło jej mocniej. Jego wargi były miękkie, delikatne. Na pewno
mu na niej zależy. W przeciwnym razie nie byłby taki uważający, taki
czuły.
Miała wrażenie, że dotychczas patrzyła na świat przez ciemne okulary,
że bała się przyszłości. I nagle zjawił się Joe i świat wydał jej się pogod-
niejszy, jaśniejszy. Po raz pierwszy w życiu była zakochana - w sposób
całkowicie świadomy. Joe nie był bohaterem z dziewczęcych marzeń ani
namiastką ojca.
Od tej chwili wszystko będzie inaczej, powtarzała w duchu. Potrafi
uporać się z drobnymi problemami. Napięcie, w jakim żyła przez ostatnie
tygodnie, opuściło ją. Znów mogła się uśmiechać. I tak już będzie zawsze.
W drzwiach stajni czekał na nich Totty. Joe zeskoczył z konia i pomógł
zsiąść Sable. Pochylił się, jakby chciał szepnąć jej coś na ucho, i
delikatnie musnął je wargami. Poczerwieniała z radości.
- O co chodzi, Totty? Ktoś nadepnął ci na odcisk? - spytał Joe, widząc
ponurą minę pracownika.
SR
~ 96 ~
- Coś w tym rodzaju - mruknął Totty. - Co z tym piwem dla nas?
Sable zmartwiała. Tylko nie teraz, pomyślała, tylko nie teraz.
- Zostało dostarczone, prawda? - Joe spojrzał bacznie na Sable.
- O, tak - odparł Totty. - Tylko że to nie jest piwo.
To jakaś ciecz bez alkoholu o smaku podobnym do piwa.
- To prawda? - zwrócił się Joe do Sable.
- To prawda - potwierdził Torty.
Dlaczego Totty nie mógł wystąpić z tym później? Bez słowa weszła do
stajni i zajęła się koniem. Czuła na sobie wzrok Totty'ego i domyśliła się,
że nie ma pojęcia, kto kupił to „piwo". Mała pociecha. I tak się dowie. Nie
będzie jej za to lubił.
Słyszała mimo woli rozmowę. Czuła potęgujący się z każdym słowem
ucisk w żołądku.
- Pokaż mi, o czym mówisz - powiedział Joe.
- Chodźmy.
Mężczyźni poszli w kierunku baraku.
Nie wiedziała, jak zareaguje Joe. Liczyła na to, że okaże się
wyrozumiały. Nie znosiła wszelkich napięć i kłótni. A poza tym, co
takiego zrobiła? Ludzie nie powinni się upijać. Ma inne rzeczy na głowie
niż przywożenie piwa robotnikom.
- Co, u licha, cię podkusiło, żeby zrobić coś tak idiotycznego? -
usłyszała nagle za sobą głos Joe.
Był najwyraźniej wściekły.
- Nikt nie powinien zachęcać do picia - wydusiła wreszcie.
- Ależ ty się szarogęsisz - wycedził. - Zabierasz im piwo i dajesz jakąś
namiastkę? Kto cię do tego upoważnił?! Chyba prosząc cię o załatwienie
tej sprawy, wyrażałem się jasno?- Nie chciałam tylko, żeby się upili na
umór.
- Nigdy nie upijają się na umór!
- Skąd wiesz? Nie ma cię tutaj całymi dniami! Wracasz późną nocą.
- Z ciebie naprawdę jest numer, wiesz? - Joe nie panował nad sobą. -
Zrobiłaś co mogłaś, żeby mi pokazać, że nie cierpisz tego miejsca.
Nienawidzisz mojego stylu życia. Nienawidzisz mnie. A ja byłem za
głupi, żeby to zrozumieć. Miałem nadzieję, że jeśli będę dla ciebie miły i
uprzejmy, dostrzeżesz w końcu jakieś moje zalety i uda nam się skończyć
SR
~ 97 ~
z tą małżeńską farsą.
Zbliżył się do niej. Sable cofnęła się o krok.
- Ale się myliłem - ciągnął. - Nigdy się nie zmienisz. Kobiety mogą
siedzieć i cały dzień nic nie robić, sączyć sobie winko i gadać o niczym.
Za to mężczyźnie, który cały dzień harował w pocie czoła, nie wolno
wieczorem siąść przed telewizorem z butelką piwa. Uważasz, że masz
prawo oceniać i sądzić ludzi, których nie znasz i nawet nie chcesz poznać.
To hipokryzja, Sable. Sam nie wiem, czemu spodziewałem się po tobie
czegoś więcej.
Sięgnął po kapelusz.
- To nieprawda! - krzyknęła, chcąc go zatrzymać. - Piorę i prasuję
twoje koszule, chociaż mogę oddawać je do pralni. Gotuję ci takie obiady,
jakich nigdy nie jadłeś, i sprzątam w twoim domu, mimo że stać mnie na
służbę. Dałam ci wszystko z moimi pieniędzmi włącznie, ale do ciebie nic
nie dociera. Ja też mam swoje potrzeby i pragnienia! Nic o nich nie wiesz
i nawet nie starasz się ich poznać, bo nigdy cię nie ma w domu!
Joe rzucił jej niechętne spojrzenie i ruszył do wyjścia.
- To, że nie zarabiam, nie znaczy jeszcze, że nie pracuję tak ciężko jak
ty i twoi ludzie! - Sable nie dawała za wygraną.
Łzy napłynęły jej do oczu. Do diabła z nim! Co on sobie myśli? Że kim
jest, żeby tak ją traktować? Tylko dlatego, że kupiła piwo bezalkoholowe?
Jak on ją może tak poniżać?
Joe nie przyszedł do domu. Zostawił Sable kartkę, że wyjeżdża do
Austin w sprawach służbowych, ale nie była przekonana, czy istotnie tam
się udał.
Wrócił po tygodniu. Tymczasem Sable przeprosiła Totty'ego za
incydent z piwem. Był wyraźnie zakłopotany. Ucieszyła się, że mimo
wszystko traktuje ją przyjaźnie.
Czasami, gdy czyściła boksy, Jonathan biegł do mężczyzn z baraku.
Lubił z nimi przesiadywać, a oni odnosili się do niego ciepło i serdecznie.
Okres samotności nauczył Sable trzech rzeczy: utwierdziła się w
przekonaniu, że kocha Joe całym sercem; Talia i Jonathan tęsknili za nim
tak samo jak ona; pragnęła, by ich związek stał się wreszcie prawdziwym
małżeństwem. Po powrocie Joe nadal jej unikał, choć zbliżał się termin
barbecue. Wszystko sobie obmyśliła, ale on nigdy nie miał czasu, by
SR
~ 98 ~
omówić z nią szczegóły. Uznała, że teraz jest ku temu dobra okazja.
Postanowiła do niego zadzwonić. Miała nadzieję, że uda im się
porozmawiać bez wszczynania kłótni. Może wreszcie nastąpi zawieszenie
broni. Nie zastała go jednak. Dzwoniła do biura co godzina, ale telefon nie
odpowiadał.
Gdy Talia wróciła ze szkoły, zastała Sable krążącą nerwowo po kuchni.
- Przypilnujesz Jonathana? - spytała Sable, widząc siostrę w drzwiach.
- Muszę porozmawiać z Joe.
- Oczywiście. Pozdrów go ode mnie i powiedz, że za nim tęsknię.
- Dobrze. - Sable wybiegła z kuchni.
Droga na tor wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Gdy wreszcie
wysiadła z samochodu, od razu spojrzała na dach. Ale Joe tam nie było.
Zdumiała się, widząc, jak wiele się tu zmieniło od ostatniego razu.
Trybuny były już gotowe. Wjechała windą na górę. Pomieszczenia
biurowe też były już urządzone. Z dużych okien rozciągał się widok na tor
i trawniki.
Gdy stanęła pod drzwiami gabinetu, usłyszała głos Joe. Serce
podskoczyło jej do gardła. Nagle zobaczyła go przed sobą. Otworzył
szeroko oczy na jej widok.
- Coś się stało? - spytał.- Nie, ale potrzebuję paru informacji.
Pomyślałam sobie, że wpadnę, skoro przez cały dzień nie odbierałeś
telefonu.
- Nie było mnie.
- Domyśliłam się, ale czemu nie włączyłeś automatycznej sekretarki?
- Zapomniałem.
Joe usiadł przy biurku. Sable stanęła obok.
- Czego chciałaś się dowiedzieć? - przybrał oficjalny ton. Na jego
twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu.
Miał zmęczoną twarz, podkrążone oczy. Na pewno bardzo ciężko
pracował. Na widok koca na fotelu domyśliła się, że sypiał w biurze.
- Jesteś wykończony - zauważyła.
- Nic nowego. Mów, o co chodzi. Nie mam czasu ani ochoty na dłuższe
dyskusje.
Najwyraźniej miał dość jej i jej problemów. Nie mogła tego znieść. Na
myśl, że może ją czekać życie bez niego, wpadła niemal w panikę.
SR
~ 99 ~
- Właśnie się zastanawiałam, co się jeszcze zdarzy - powiedziała
wbrew sobie. - Śpisz w biurze, jeździsz, gdzie chcesz, nawet nie starasz
się grać roli ojca, co przewidywał nasz kontrakt.
Marzyła, by wziął ją w ramiona i wyznał, że ją kocha. Wiedziała
jednak, że tego nie zrobi.
- Czego chcesz, Sable? Rozwodu?
To pytanie było jak kubeł zimnej wody. Nie spodziewała się czegoś
podobnego. Spojrzała na niego zdumiona.
- Ty tego chcesz? - odpowiedziała pytaniem.
- Nie odwracaj kota ogonem. Masz zwyczaj dawać wykrętne
odpowiedzi na ważne pytania.
- Chcę... - umilkła. Nie była w stanie dobrać słów.
- Posłuchaj, zorganizuj barbecue i pomóż mi w otwarciu toru. Później
możemy się rozwieść. Muszę uruchomić wyścigi, żeby ci oddać
pieniądze, które... tak wspaniałomyślnie mi pożyczyłaś.
Wzdrygnęła się na samą wzmiankę o pieniądzach. Nie był to jednak ich
jedyny problem. Myślała o wszystkich błędach, jakie popełniła od dnia
ślubu. Czuła się winna.
- Przepraszam - powiedziała. - Za wszystko.
- Ja też, Sable. Ja też. - Dotknął lekko jej policzka.
- Przygotuję to przyjęcie.
- Wiem.
- Wszystko zrobię jak należy.
- Wiem - uśmiechnął się.
- A potem zobaczymy.
- Okay.
- Wrócisz dziś do domu? - spytała ostrożnie.
- Jeszcze nie wiem. Nic na siłę. Żebyśmy potem nie żałowali.
- W porządku - zgodziła się.
Pochylił się ku niej i musnął wargami jej usta.
- Dziękuję. Sable wyszła. Obserwował ją. Czuł się tak, jakby ktoś
wyrywał mu serce z piersi. Patrzył, jak stała w korytarzu i czekała na
windę. Gdy zniknęła, ból, który go ogarnął, stał się nie do zniesienia.
Ona chce rozwodu. Ta myśl nie dawała mu spokoju. Ona chce
rozwodu. Miał nadzieję, że zaprzeczy. Tymczasem nie zrobiła tego.
SR
~ 100 ~
Kocha ją.
Kocha jej rodzinę.
Chce być częścią tej rodziny. Pragnie tego.
Przy Sable czuje się innym człowiekiem.
Jak, u diabła, ma jej powiedzieć o swojej miłości, skoro dzielą ich te
nieszczęsne pieniądze?
Łzy napłynęły mu do oczu. Modlił się w duchu, by nie zastał go tak
żaden z jego pracowników. Trudno by mu było wytłumaczyć, że nie
płacze, że tylko rozczula się nad sobą.
Wewnętrzny głos mówił mu: płaczesz. I co gorsza, tak w istocie było.
Przyjęcie udało się nadspodziewanie dobrze. Joe wygłosił krótkie
przemówienie, w którym podziękował pracownikom za ofiarność i trud.
Otwarcie toru miało się odbyć za tydzień, obsługa natomiast zaczynała
pracę już od poniedziałku, by zawczasu wdrożyć się do swoich
obowiązków. Zebrani zgotowali szefowi gorącą owację.
Sable obrzuciła bacznym spojrzeniem stoły zastawione befsztykami,
wieprzowiną, kurczakami i kiełbaskami. Były też zimne zakąski i sałatki,
marynowana cebula, pikle, oliwki.
Gościom przygrywał do tańca pięcioosobowy zespół. Nie wszyscy
tańczyli. Część osób rozmawiała w małych grupkach, inni obserwowali
bawiące się dzieci.
Joe podszedł do Sable i objął ją ramieniem. Była pewna, że robi to
tylko na pokaz, ale i tak czuła się cudownie.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Na razie tak.
- To twoja zasługa. Dziękuję ci.
- Nie ma za co - uśmiechnęła się Sable.
- Tańczysz? - spytał po chwili.
- Czasami, ale niezbyt dobrze.
Miała piękny uśmiech. I wyglądała niezwykle seksownie.
- Nie powiesz mi chyba, że jako dziewczyna nigdy nie chodziłaś na
tańce?
- Ale nie tańczyłam. Nikt mnie nie prosił.
- Ci chłopcy z Mobile musieli być niezwykle nieśmiali.
- Skąd możesz wiedzieć?
SR
~ 101 ~
- Bo niektórzy chłopcy z Houston też nie byli w tym wieku zbyt
odważni.
- I ja nie - przyznała Sable. - Może powinnam ich była poprosić. Ale nie
potrafiłam. To Talia jest pewna siebie. Jej nie trzeba dodawać odwagi.
Joe obejrzał się przez ramię.
- Chyba masz rację - roześmiał się. - Jeśli się nie mylę, właśnie
wyciągnęła do tańca Mike'a. Że też jej się udało!
Sable popatrzyła na tańczących. Mike był wyraźnie oczarowany Talią,
ona wpatrywała się w niego zafascynowana. Sable jednak szybko
zapomniała o siostrze, gdy znalazła się w objęciach Joe.
Oparł ręce na jej biodrach. Ona trzymała go za ramiona. Przy każdym
ruchu czuła jego napięte mięśnie i przypominała sobie chwile, które
powinna zapomnieć. Pragnęła tulić się do niego, leżeć z głową opartą o
jego pierś i powiedzieć mu, że go pragnie, że chce z nim zostać na zawsze.
Do diabła z tym rozwodem. Do diabła ze wszystkim. Tylko ich dwoje się
liczy.
- Dolara za twoje myśli - usłyszała szept Joe.
- Teraz są warte pięć. Inflacja, sam rozumiesz.
- Sięgnij do mojej kieszeni i weź.
Na samą myśl o tym, że mogłaby to zrobić, poczuła przypływ
podniecenia.
- Po co, mam do ciebie zaufanie.
- A nie powinnaś - napomniał ją łagodnie. - Kowbojom nie można ufać.
Jesteśmy nieśmiali, ale wiemy, czego chcemy, i konsekwentnie do tego
dążymy.
- A ty czego chcesz?
Popatrzył jej w oczy, a potem powoli przesunął wzrok niżej, w
kierunku wycięcia bluzki.
- Nieważne. I tak nie zjawi się tu żadna dobra wróżka i nie spełni moich
marzeń.
- Jeśli nie poprosisz, to na pewno tak się nie stanie.
- A jeśli poproszę... Nie wiem, czy jestem gotowy usłyszeć jej
odpowiedź.
- No, no, jesteś dość bojaźliwy jak na kowboja, który wie, czego chce.
- Sable...
SR
~ 102 ~
- Szefie! - W otwartych drzwiach windy stała sekretarka Joe. -
Dzwonią z komisji! Chcą z panem rozmawiać!
Sable została sama. Kiedy Joe wróci, przypuszczalnie znów będzie
całkowicie pochłonięty swoimi sprawami. Nie będzie już nawet pamiętał,
co starała mu się powiedzieć. Kocham cię - te słowa miały moc afrody-
zjaku, pod warunkiem, że ktoś chciał je usłyszeć.
Skąd może wiedzieć, co zamierza Joe? A może wszystko obróci w
żart? Musi się przekonać.
Dziś wieczór, obiecała sobie. Dziś wieczór mu powie. Najwyżej będzie
musiała jak niepyszna uciekać z powrotem do Luizjany.
Po pewnym czasie Joe wrócił.
- Muszę natychmiast jechać do Austin na spotkanie z członkami
komisji - oznajmił. - Podobno jeden z senatorów, który miał podpisać
licencję, dostał zawału serca. Musimy opracować końcowy dokument bez
niego, bo inaczej nie zdążymy do otwarcia. Mike jedzie ze mną.- Nie jedź.
Nie teraz - błagała.
- Za parę dni będę z powrotem - obiecał. - Zrób coś dla mnie, dobrze?
Tęsknij za mną.
To było żądanie, nie prośba, ale Sable było wszystko jedno. Chwyciła
go za pasek, nie chcąc go puścić. Przywarła do niego całym ciałem. Joe
niecierpliwie wysunął się z jej objęć i podszedł do Mike'a, który
rozmawiał z Talią. Szybko odeszli. Żaden z nich się nie obejrzał.
SR
~ 103 ~
Rozdział
10
Kiedy Joe zadzwonił w sobotę wieczorem, by podać Sable numer
swego telefonu w hotelu, wydawał się odległy duchem i pochłonięty
własnymi sprawami. Sable zamknęła się w sobie. Myślała, że Joe znów
się odezwie, ale się rozczarowała. Każdego dnia na próżno czekała na
telefon.
Gdy w poniedziałek rano zjawiła się nieznana kobieta, oświadczając,
że Joe wynajął ją do sprzątania, Sable przeraziła się nie na żarty.
Najwyraźniej zamierza się jej pozbyć.
We wtorek telefon nadal milczał. Sable była już kłębkiem nerwów.
Postanowiła jednak wziąć się w garść i spokojnie zastanowić nad całą
sytuacją. Straciła już w życiu tylu bliskich ludzi. Wspomnienie
przeżytego bólu tkwiło w niej i rzutowało na nowe znajomości, nowe
związki. Bała się, że się zaangażuje i ponownie utraci osobę, na której
zaczęło jej zależeć.
Tak też się stało z Joe. Zakochała się w nim i obawiała się, że jeśli
wyzna mu miłość, on się od niej odwróci.
Teraz, gdy w pełni uświadomiła sobie, w czym tkwi przyczyna jej
wahań i wątpliwości, postanowiła, że nie pozwoli, by jej życie legło w
gruzach. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer, który podał jej Joe.
- Halo - usłyszała jego głos z oddali.
- Witaj - powiedziała radośnie, choć jej serce przepełniała niepewność.
- Sable? To ty? Coś się stało?
- Nie - zaśmiała się nerwowo. - Po prostu chciałam wiedzieć, kiedy
wrócisz. Nie odzywałeś się ostatnio.
- Jeśli to aluzja do moich umiejętności porozumiewania się, to należy
dodać kolejną pozycję do długiej listy moich wad - zauważył cierpko.
Do diabła! Nie zamierzała prawić mu złośliwości.
SR
~ 104 ~
- Nie to miałam na myśli - broniła się. - Po prostu chciałam się
upewnić, czy... wszystko w porządku.
- W porządku, Sable. - Głos mu złagodniał. - Musimy tylko zdobyć
jeszcze parę różnych zezwoleń, i to teraz, choć wielu ważnych ludzi nie
ma w mieście. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dzień lub dwa będę w
domu. W sobotę uroczyście otwieramy tor.- To świetnie - ucieszyła się
Sable. - Tak ciężko pracowałeś, zasługujesz na to.
- Sądzę, że nie tylko na to, Sable, ale na razie to tylko pobożne
życzenia.
- Skąd wiesz? Nie ma cię tutaj.
- O, dobrze wiem - odparł z goryczą w głosie. -Przepraszam cię na
chwilę - dodał.
Odszedł od telefonu. Gdy wrócił, był znowu całkowicie
zaabsorbowany swoimi sprawami.
- Muszę kończyć. Porozmawiamy po moim powrocie. Dobranoc.
Sable przycisnęła słuchawkę do piersi jak najcenniejszy skarb. Nic się
nie zmieniło, tyle tylko, że wiedziała już, kiedy Joe wróci: wkrótce.
Późno w nocy Joe stał w ciemnym pokoju hotelowym i patrzył przez
okno na światła miasta. Znajdował się w jednym z największych
ośrodków nocnego życia w Teksasie i wcale z tego nie korzystał. Gdyby
nie Sable, nie siedziałby teraz samotnie w hotelu, lecz włączyłby się w
tłum turystów i amatorów wieczornych rozrywek.
Wreszcie rzucił się na łóżko. Po całym dniu rozmów był śmiertelnie
zmęczony, ale sen nie przychodził. Wpatrywał się w księżyc za oknem i
usiłował sobie przypomnieć różne zaklęcia. Trzeba wypowiedzieć jakieś
życzenie. Tylko jak? Obracając się przez lewe ramię? Patrząc na księżyc
czy może na wschodzącą gwiazdę? Postanowił spróbować. Przecież nikt
go nie widzi.
- Chcę, abyśmy z Sable rozwiązali nasze problemy - powiedział.
Nie to jednak było jego prawdziwym życzeniem. Pragnął, by Sable go
pokochała - mocną, szczerą, niewzruszoną miłością.
Sable. Powinien wiedzieć, że w dniu, w którym spotkali się po raz
pierwszy, zaczną się dla niego kłopoty. Właściwie wiedział to od
początku. Po prostu postanowił ignorować wszelkie sygnały
ostrzegawcze, ponieważ Sable zrobiła na nim ogromne wrażenie, pragnął
SR
~ 105 ~
jej jak żadnej innej kobiety, a potem się w niej zakochał. Musi jej
powiedzieć, co czuje. Jest najwspanialszą, najcudowniejszą, najsłodszą
kobietą, jaką kiedykolwiek znał. W jej obecności staje się innym
człowiekiem, a świat jawi mu się w radosnych barwach.
Przekona ją do siebie, choćby miało go to nie wiadomo ile kosztować.
Uśmiechnął się. Obmyślił plan, który musi się udać.
Kiedy następnego ranka zjawił się Mike, Joe był już ubrany i gotowy
do wyjazdu.
- Wyglądasz nie najlepiej - stwierdził z troską Mike.
- To przejdzie. Powiedz mi lepiej, co zaszło między tobą a Talią
podczas barbecue?
- Nic, przysięgam. Talia jest po prostu miłym dzieckiem, które poczuło
do mnie sympatię.- Niedawno skończyła siedemnaście lat - zauważył Joe.
- Myślisz, że nie wiem? Mam siostry. Po prostu staram się nie ranić jej
uczuć. To wszystko.
Joe westchnął. Wiedział, jak wrażliwa jest Talia. Z drugiej strony była
najbardziej rezolutną siedemnastolatką, jaką znał.
- Nietrudno przekroczyć tę subtelną granicę między przyjaźnią a
romantycznym uczuciem. Lepiej zranić ją teraz niż pozostawiać jej
złudzenia.
- Próbowałem jej to wytłumaczyć, ale twierdzi, że możemy być
przyjaciółmi do czasu, aż stanie się dostatecznie dorosła, byśmy mogli
być dla siebie kimś innym. - Mike nerwowo krążył po pokoju.
- Uspokój się. - Joe chwycił przyjaciela za ramię.
- To bystra dziewczyna.
- Tak jak jej siostra.
- Wiesz, powiedziała mi, że jej osiemnaste urodziny wypadają w lipcu,
że jej ulubione kwiaty to irysy, a restauracja - ,,U Vargo" nad jeziorem.
- No, no, nieźle sobie poczyna. - Joe pokiwał głową. - A więc co
zamierzasz?
- Poślę jej bukiet irysów i rezerwację stolika na dwie osoby w
restauracji z listem, by zaprosiła najprzystojniejszego kolegę ze szkoły.
- Bardzo sprytne. I bardzo kosztowne.
- Tę dziewczynę czeka nie lada przyszłość. Z jej uporem może zostać
prezesem dużej korporacji. Mam nadzieję, że zatrudni mnie jako radcę
SR
~ 106 ~
prawnego.
- Dobrze pomyślane - stwierdził z uznaniem Joe. - A teraz chodźmy na
spotkanie i zakończmy już definitywnie nasze sprawy. Chcę wrócić do
żony i szwagierki.
- Świetnie. Może tobie uda się utrzymać w ryzach tę małą spryciarę.
- Wątpię, ale spróbuję - obiecał Joe.
Tego ranka Sable zebrała się na odwagę i przeprowadziła test, który
potwierdził jej przypuszczenia.
Nosi pod sercem dziecko Joe.
Była szczęśliwa i przerażona równocześnie, ponieważ nie wiedziała,
jak zareaguje Joe.
Czy się ucieszy, czy ją znienawidzi? A może uzna, że w ten sposób
chciała go ze sobą związać?
Ubrała się starannie, zebrała włosy w węzeł i spojrzała w lustro. Urodzi
to dziecko, postanowiła. Braciszka lub siostrzyczkę dla Jonathana.
Pragnęła tylko miłości Joe. Niezależnie od tego jednak, czy będzie
zadowolony, czy zły, ona zrobi wszystko, by stać się najbardziej oddaną,
wyrozumiałą i cierpliwą żoną na świecie. Może wtedy ją pokocha.
Odwiozła synka do przedszkola, a sama wróciła na ranczo, by czekać
na Joe. Właśnie kończyła smażyć befsztyki, gdy usłyszała samochód. Joe
wrócił! Była zdenerwowana. Mówiła sobie, że to naturalne, bo czekała ją
ważna rozmowa. W myśli przygotowywała sobie odpowiednie słowa.
Gdy jednak Joe stanął w progu, zapomniała, co chciała powiedzieć. Miał
na sobie granatowy garnitur i białą koszulę podkreślającą opaleniznę.
Krawat trzymał w ręce.
- Cześć.
- Witaj.
- Pomalowałaś dom - zauważył.
- I ganek. Podoba ci się?
- Ten sam kolor.
- Nie spodziewałam się, że od razu zauważysz.
- A jednak. Jak widzisz, nie jest mi to całkiem obojętne.
- Wynająłeś sprzątaczkę.
- Będzie przychodzić tylko raz w tygodniu. -Wzruszył ramionami. -
Wydawało mi się, że potrzebna ci pomoc.
SR
~ 107 ~
- Jak tam wyjazd? - zmieniła temat Sable.
- Spotkanie za spotkaniem.
- Załatwiłeś wszystko po swojej myśli? Skinął głową. Wpatrywał się w
nią badawczo.
- Dostałeś to, czego chciałeś?
- Prawie.
- Co się stało? - Sable nie kryła zaniepokojenia. Joe podszedł do niej i
przyjrzał się uważnie jej twarzy. Spostrzegł bladość i cienie pod oczami.
- A co się stało tutaj? - spytał.- Nic takiego.
- To dlaczego wyglądasz tak, jakbyś nie spała od tygodni? - Popatrzył
na jej dłonie. Łagodnie przejechał po nich palcem. - Miałaś
najdelikatniejsze dłonie, jakie kiedykolwiek widziałem.
Cofnęła rękę.
- A teraz raz w tygodniu sprzątam stajnię i prowadzę dom na cztery
osoby.
- Za ciężko pracujesz - powiedział z wyrzutem. - Schudłaś.
- Może byś już skończył z tą wyliczanką moich wad. Chyba że mam ci
pomóc - zniecierpliwiła się. Chciało jej się płakać.
- Proszę. Jakie one są?
- Jestem nieuprzejma, obojętna, a teraz trochę zwariowana.
- Zgadzam się.
- Jak mógłbyś się nie zgodzić? Jestem pewna, że jeśli bacznie się
przyjrzysz, znajdziesz coś jeszcze.
- Daj spokój. Chciałem tylko powiedzieć, że potrzebujesz więcej snu i
pomocy w pracach domowych. Nie wiedziałem, że aż tak cię to poruszy. -
Uśmiechał się ciepło.
Jej nastrój nagle się zmienił.
- Wiem. Nie jestem pewna, czy zawsze sama siebie rozumiem.
- To prawda. - Joe wyjął z kieszeni grubą białą kopertę. - Muszę z tobą
natychmiast o czymś porozmawiać.- Zgoda. Chodźmy do pokoju. Ja też
chcę z tobą pomówić.
- Pozwól, że ja zacznę. - Joe zaniepokoił się trochę.
- Nie, chcę cię przeprosić i muszę to zrobić natychmiast.
- Przeprosić? Za co? - zdziwił się.
Sable wzięła go za rękę i spojrzała mu prosto w oczy.
SR
~ 108 ~
- Za całe to zamieszanie związane z naszym kontraktowym
małżeństwem. Dopuściłam do wielu nieporozumień, naraziłam cię na
kłótnie, a sama wpadłam w panikę.
- Wiem. - Pogłaskał jej policzek.
- Przepraszam cię. Kiedy byłyśmy jeszcze dziećmi, Talia i ja, zdarzyło
się coś, co zaważyło na całym moim życiu - ciągnęła Sable.
- Talia mi mówiła. To musiało być dla was straszne.
- Wiesz wszystko? - Była zaskoczona. Joe skinął głową.
- To mi wiele wyjaśniło, ale i uraziło moją ambicję - dodał.
- Dlaczego?
- Miałem cichą nadzieję, że kierowały tobą również inne względy. Że
może ci się spodobałem.
- Chciałeś, żeby tak było?
- Tak.- Co tak? - nalegała, pragnąc, by powiedział, że jej potrzebuje, że
ją kocha.
- Tak, chciałem, żeby tak było - powtórzył. - Bardziej, niż
przypuszczasz.
- Dlaczego? - naciskała dalej, mimo że rozczarowała ją ta odpowiedź.
- Zanim ci odpowiem, weź to. - Wręczył jej kopertę.
Sable otworzyła ją ostrożnie. Spojrzała na zawartość, po czym
przeniosła wzrok na Joe i znów popatrzyła na kopertę.
- Przecież to dokumenty Ahaba. Joe skinął głową.
- Wystawione na moje nazwisko. Przytaknął.
- Nie rozumiem.
- Ahab jest teraz wart milion. Zwracam ci pieniądze zainwestowane w
tor.
- Ależ ja niczego nie inwestowałam. Dałam ci pieniądze w zamian za
akt ślubu.
- A teraz ja ci je zwracam - oświadczył spokojnie. - Spłacam dług.
Jesteśmy kwita.
- A małżeństwo?
- Wciąż nim jesteśmy. Jeśli zechcesz jeszcze raz spróbować, jestem
gotów. Nie chcę tylko, żeby między nami stały pieniądze.
- Nie wiedziałam, że tak to było.
- Nie kłam, skarbie. Oboje wiemy, że mam rację.
SR
~ 109 ~
Pieniądze stworzyły między nami mur. Teraz ten mur nie istnieje, a my
możemy zająć się sobą.
- Kochasz tego konia.
- Owszem. Będzie należał do ciebie, ale to nie znaczy, że nie będę go
widywał czy sekundował mu na wyścigach. Ale to ty otrzymasz wygraną.
I ty będziesz się o niego troszczyć - dodał z uśmieszkiem.
- A co dalej, Joe?
- Twoja kolej. Ja powiem ci później to, co mam do powiedzenia.
- Chcę to usłyszeć teraz.
- Przecież miałaś mówić pierwsza.
- Dobrze - roześmiała się. - Przykro mi z powodu tego epizodu z
piwem.
- Przyjmuję przeprosiny w imieniu moich ludzi.
- Przepraszam, że krzyczałam na ciebie rano, kiedy...
.. .kiedy wszedłem do twego łóżka i Talia nas przyłapała? - dokończył.
Sable skinęła głową.
- Nie mogłam się przyzwyczaić do zmian w moim życiu, więc o
wszystko obwiniałam ciebie.
- Powinienem to zrozumieć. Ale tak bardzo cię pragnąłem, że nie
byłem w stanie trzeźwo myśleć. Gdybym cię tak nie ponaglał,
moglibyśmy nadal spędzać noce razem.
- Kocham cię - oznajmiła Sable. Zapadła cisza. Joe mocno ścisnął jej
dłoń.- Powiedz to jeszcze raz - poprosił.
- Kocham cię - powtórzyła.
Przypomniała sobie o dziecku, o ich dziecku. Niezależnie od
wszystkiego musi opiekować się tymi, których kocha. Dzieci są jej. Joe
sam będzie musiał zdecydować, czy chce być częścią ich życia.
- Kocham cię - powiedziała po raz trzeci.
- Od kiedy? Od dnia, w którym wyrzuciłaś mnie z łóżka? A może od
dnia, w którym krzyczałaś na mnie w biurze? Gdy zaczęłaś mi dogadywać
w moim własnym domu? Od kiedy?
- Sama nie wiem. Nie spodziewałam się tego. Nie chciałam cię kochać.
Ale cię kocham.
- Wiedziałem! - zaśmiał się triumfująco. Pochylił się i pocałował ją w
usta, a potem objął i przyciągnął do siebie. Przywarła do niego całym
SR
~ 110 ~
ciałem, odwzajemniając pocałunek. Uświadomiła sobie, że są w swoim
domu, ale gdy trzymał ją w ramionach, wydawało jej się, że jest w niebie.
- Powinniśmy unieważnić ten przeklęty kontrakt i podpisać nowy. Ty
zatrzymasz swoje pieniądze, a ja swoje. Cała reszta będzie wspólna.
Żadnego pięcioletniego terminu. Żadnych innych warunków.
Sable odsunęła się i popatrzyła na niego. Teraz jej kolej stawiać
żądania.
- Powiedz to!
- Kocham cię - wyszeptał.
- Jeszcze raz.- Kocham cię. Bez pamięci. Na zawsze. Kocham cię,
Sable LaCroix Lombardi.
Tym razem ona uśmiechnęła się triumfująco.
- Jesteś całym moim światem, Sable - dodał. - Aż sam się tego boję.
- Ja też.
- Zostaniesz ze mną.
- Tak.
- Joe? -zagadnęła po chwili.
- Kiedy mnie pokochałeś?
- Gdy stanęłaś w drzwiach stajni i zaproponowałaś mi małżeństwo.
- Ależ to było w dniu, w którym się poznaliśmy.
- Wiem.
- Kiedy zrozumiałeś, że to prawdziwa miłość?
- Gdy w biurze krzyczałaś na mnie, że robię uniki. Wtedy sobie
uświadomiłem, że wcześniej nigdy tak nie postępowałem. Przestraszyłem
się miłości.
- Nie wierzyłeś w nią?
- Przeciwnie. Całe życie szukałem miłości, ale bałem się, że jej nigdy
nie odwzajemnisz.
- Uwierz w tę miłość - szepnęła. - Uwierz w nią, kochanie.
- Przez całą drogę do domu zastanawiałem się, czy cię tu zastanę.
- A gdzie miałabym być?
- Bałem się, że mnie opuścisz. Sama myśl o tym była przerażająca.
Wolałem wierzyć, że będziesz, nawet gdyby to nie miała być prawda.-
Kochany - westchnęła Sable.
Już wiedziała, że Joe z radością powita nowinę o dziecku.
SR
~ 111 ~
Uwagę Joe przyciągnął warkot samolotu. Wyszli przed dom.
- Popatrz - powiedział. - To miała być moja niespodzianka. Myślałem,
że jeśli obwieszczę całemu światu, jak bardzo cię kocham, zlitujesz się
nade mną.
Sable spojrzała w górę. Samolot kreślił na niebie napis: „Kocham cię,
Sable".
- Nie do wiary! - zawołała. - Joe Lombardi ma romantyczną duszę! -
Chciało jej się śmiać i płakać na przemian, bo ten mężczyzna obwieszczał
światu, a w każdym razie miasteczku Conroe w Teksasie, że ją kocha. Ten
mężczyzna, który z początku wydawał jej się tak szorstki i pozbawiony
wrażliwości.
- Zacznijmy od początku - zaproponował. - Jakbyśmy spotkali się po
raz pierwszy.
- Dobrze - uśmiechnęła się - ale muszę ci coś powiedzieć, kochany.
- Nie, teraz moja kolej — zaoponował. - Poprosiłem dziadków
Jonathana, żeby się nim zaopiekowali, gdy wyjedziemy na miodowy
miesiąc.
- Co? LaCroix? - Sable zbladła.
- Tak. Potrzebujemy trochę czasu dla siebie, a więc poprosiłem, żeby
zajęli się nim i Talią. Zgodzili się pod paroma warunkami.
- Jakimi? - Sable zmartwiała.
- Nie bój się. Przyjadą tutaj, ale wezmą ze sobą pokojówkę i kucharkę.
- Oczywiście! - zachichotała. - Cóż jeszcze zrobią?
- Chcieli też niańkę, ale im to wyperswadowałem.
- Jak?
- Powiedziałem im, że musieliby kupić dla dwóch kobiet przyczepę
kempingową, żeby miały gdzie mieszkać, i że jeśli zatrudnią niańkę,
stracą szansę lepszego poznania Jonathana.
- A kiedy wyjedziemy? I dokąd?
- Do Ixtapa w Meksyku. Jeden z moich przyjaciół ma tam bardzo
przytulną willę. Niestety, możemy pojechać tylko na parę dni, a nie na
miesiąc. Muszę być na otwarciu toru.
- Czy to daleko od oceanu?
- Tak. Około czterystu kilometrów w linii prostej.
- Nieważne. Twoja pani potrzebuje tylko ciebie. Nikogo i niczego
SR
~ 112 ~
więcej.
- Pozwól mi więc powiedzieć, czego potrzebuje twój mąż. Chciałby
trochę postudiować anatomię.
- Mamy przecież udawać, że dopiero się poznaliśmy - zauważyła. - Na
pierwszej randce nie idzie się do łóżka. Za kogo mnie masz?
- Jesteś moją żoną, to moja gra i ja ustalam reguły.
- Dobrze, ale liczę, że i mnie się to opłaci.
- A jak myślisz? - roześmiał się, rozpinając guziki jej bluzki. - A kiedy
skończę z anatomią, zacznę dawać ci lekcje picia piwa.
- Lepiej mnie pocałuj, ty wariacie.
- Z rozkoszą, kochanie. Z rozkoszą.
Było jeszcze tyle rzeczy, które chciała mu powiedzieć. Ale mają na to
przecież całe życie...
SR
~ 113 ~
Rozdział
11
Joe delikatnie pocałował Sable w szyję. Stali na balkonie przyglądając
się zabawie. Orkiestra na chwilę przestała grać. W niebo wystrzeliły
kolorowe fajerwerki. Wśród tłumu krążyli kelnerzy z kieliszkami
szampana na srebrnych tacach.
Następnego dnia miała się odbyć gonitwa na torze Bluebonnet.
- Talia była dziś taka podniecona - powiedział Joe.
- Nie wiem, czy dlatego, że dostała list z Uniwersytetu Vassar, czy
dlatego, że przyszła tutaj z Mike'em.
- Mike na pewno będzie się zachowywał jak dżentelmen. Chyba się nie
niepokoisz?
- Nie. Ona jest jeszcze za młoda na to, by się z kimś wiązać. Zwłaszcza
teraz, gdy ma zacząć studia.- Jesteś szczęśliwa? - spytał Joe, przytulając ją
do siebie. Oparła głowę o jego ramię i wpatrywała się w ciemne niebo.
- Bardziej, niż mogłabym to wyrazić.
- Wychodzimy, gdy tylko wypuszczą baloniki - obiecał.
Baloniki to był pomysł Sable. Miało ich być pięćset.
- Swój musisz rozerwać - powiedziała.
- Myślałem, że to pamiątka.
- Nie, ten jest szczególny. Wyjawi ci twoją przyszłość.
Joe uśmiechnął się, rozerwał balonik i chwycił wypadającą z niego
kartkę papieru.
Twoja żona oczekuje dziecka, które urodzi się na wiosnę.
- Czy to żart? - spytał.
Potrząsnęła głową. Czyżby przestraszył się myśli, że zostanie ojcem?
A może czuł się oszukany? - Jesteś pewna? Sable przytaknęła.
Uśmiech Joe rozjaśnił otaczającą ich ciemność.
- Dziecko. Nasze dziecko - powtarzał, tuląc ją do siebie.
SR
~ 114 ~
- Tak, nasze dziecko.
- Jesteś zadowolona? - spytał, patrząc w jej oczy.- O, tak. Zawsze tego
pragnęłam.
- A więc będziemy mieć ich tuzin.
- Czy to aby nie za dużo?
- A więc sześcioro. Z Talią i Jonathanem to będzie ósemka.
- I będziemy żyli długo i szczęśliwie?
- Kochanie, na pewno. Obiecuję ci.
- Los nam sprzyja - dodała.
- Naprawdę?
- Oczywiście. W końcu to los sprawił, że chciałam cię kupić na męża.
Chyba teraz, kiedy mam prawdziwego, nie zawiedzie mnie.
Joe zaśmiał się. Gdy spłacił dług, pieniądze wydawały mu się mało
ważne. A jednak to dzięki nim otrzymali to, czego pragnęli - siebie.
Usłyszeli z dołu okrzyki zachwytu. Otwarto sześć sieci wypełnionych
balonikami. Wzbiły się w powietrze, lśniąc wszystkimi kolorami tęczy.
Joe i Sable stali przytuleni w zacienionym rogu balkonu.
- Cudownie się czuję - powiedziała.
- I będziesz się czuła cudownie dziś w nocy. Jedziemy do domu. Chcę
się z tobą kochać. Oczywiście nie możemy jechać zbyt szybko. Muszę na
ciebie podwójnie uważać.
- A więc jedźmy. Chcę być tylko z tobą.
- Na zawsze.
Nagle odnalazły ich światła reflektorów. Nie dbał o to, że ktoś może
ich zobaczyć. Trzymał w ramionach własną żonę, która w dodatku
spodziewała się ich dziecka. Konflikty i nieporozumienia odeszły w
zapomnienie. Kochali się, chcieli stworzyć szczęśliwą rodzinę - los musi
im sprzyjać.
SR