Zrodzona ze wstydu
1
NORA ROBERTS
ZRODZONA ZE
WSTYDU
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 3
Przekład Sylwia Gil
Nora Roberts
2
„Rozpoznaję moją miłość słysząc odgłos kroków
By rozpoznać moją miłość wystarczy dźwięk głosu”
Zrodzona ze wstydu
3
PROLOG
Amanda miała koszmarny sen. Śnił się jej Colin. Widziała jego słodką,
kochaną twarz, na której malował się smutek.
- Mandy - powiedział. Nigdy nie nazywał jej inaczej. Moja Mandy,
kochana Mandy. Ale w jego głosie nie było radości, w oczach nie pojawiły się
iskierki śmiechu. - Mandy, nie możemy tego zataić. Bardzo bym chciał, ale nie
możemy. Mandy, moja Mandy, tak mi ciebie brakuje. Nigdy nie sądziłem, że
przybędziesz tu wkrótce po mnie. Jakże teraz ciężko naszej małej
dziewczynce. A będzie jeszcze ciężej. Musisz jej powiedzieć, wiesz!
Uśmiechnął się, ale pozostał smutny. Jego ciało, twarz wydawały się tak
realne, że próbowała go dotknąć we śnie, ale zaczął znikać i gasnąć.
- Musisz jej powiedzieć - powtórzył. - Przecież zawsze uważaliśmy, że
tak trzeba. Powinna wiedzieć, skąd pochodzi. Kim jest. Ale powiedz jej,
Mandy, powiedz jej, żeby zawsze pamiętała, że ją kochałem. Bardzo kochałem
naszą małą dziewczynkę.
- Och, nie odchodź, Colinic! - Amanda jęknęła przez sen, pragnąc go
zatrzymać. - Kocham cię, Colinie, mój słodki, za wszystko, czym dla mnie się
stałeś. - Ale nie zdołała przywieść go z powrotem. Sen pierzchnął.
Jak cudownie widzieć znów Irlandię, pomyślała, unosząc się jak mgła
nad zielonymi wzgórzami, które tak dobrze pamiętała. Jak cudownie widzieć
błyszczącą rzekę, podobną srebrnej wstędze opasującej bezcenny podarunek.
Zobaczyła też Tommy'ego, kochany Tommy czekał na nią. Uśmiechał
się do niej i zapraszał ją. Dlaczego to wszystko wydawało się takie smutne,
kiedy znalazła się tu z powrotem. Przecież czuła się tak młodo, miała w sobie
tyle życia, była zakochana.
- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. - Nie posiadała się z radości, a
w jej głosie dźwięczał śmiech. - Tommy, wróciłam do ciebie.
Wydawało się, że patrzy na nią, ale mimo wysiłku nie udało się jej
przybliżyć do niego bardziej niż na wyciągnięcie ramienia. Słyszała jego głos,
jasny i słodki jak zawsze.
- Kocham cię, Amando, zawsze cię kochałem. Nie było dnia, bym o
tobie nie myślał i nie wspominał tego, co tu znaleźliśmy. - Odwrócił się, by
spojrzeć ponad rzekę o łagodnych i zielonych brzegach i spokojnej wodzie. -
Nazwałaś nasze dziecko imieniem tej rzeki, aby pamiętać dni, które tutaj
spędziliśmy.
- Jest taka piękna, Tommy, taka mądra i silna. Byłbyś dumny.
- Jestem dumny i chciałbym... Ale to niemożliwe. Wiemy o tym. I ty to
wiesz. - Westchnął i odwrócił się. - Dużo dla niej zrobiłaś, Amando. Nigdy o
tym nie zapomnij. Ale opuszczasz ją w tej chwili. Cierpienie związane z
Nora Roberts
4
odejściem, a także to, co kryłaś w sobie przez długie lata, czynią wszystko
takie ciężkie. Musisz jej powiedzieć, kim jest. I spróbuj jej wytłumaczyć w
jakiś sposób, że ją kochałem. I gdybym tylko mógł, okazałbym jej to.
Nie mogę tego zrobić sama, pomyślała Amanda, zmagając się ze snem,
gdy obraz Tomma zniknął. - Och, dobry Boże, nie każ mi tego robić samej!
- Mamo! - Shannon pogłaskała drżącymi rękami spoconą twarz matki. -
Mamo, obudź się! To sen, zły sen...
Wiedziała, jak sny bywają męczące. Wiedziała, że czasami można bać
się przebudzenia. Sama zrywała się każdego ranka w obawie, że matka już
odeszła. W jej głosie brzmiała desperacja. Nie teraz, modliła się, jeszcze nie
teraz. Musisz się obudzić.
- Shannon, odeszli. Obaj. Zabrano mi ich.
- Ciii... Nie płacz. Proszę, nie płacz. Otwórz teraz oczy i spójrz na mnie.
Amandzie drżały powieki. Oczy przepełniał smutek. - Przykro mi, tak
bardzo mi przykro. Zrobiłam tylko to, co uważałam za najlepsze dla ciebie.
- Wiem, oczywiście. - Shannon zastanawiała się, czy te majaki
oznaczają, że rak dostał się do mózgu. Czy nie dość, iż zaatakował już szpik
kostny. Przeklinała nienasyconą chorobę, przeklinała Boga, ale jej głos
pobrzmiewał ciepłymi nutami, gdy zwróciła się do matki: - Już dobrze, jestem
z tobą, jestem tutaj.
Amanda z wysiłkiem starała się miarowo oddychać. Przypomniała sobie
sen - Colin, Tommy, kochana mała dziewczynka. Jak bardzo udręczone były
oczy Shannon, jak bardzo stroskane, kiedy po raz pierwszy wróciła do
Columbus.
- Już wszystko w porządku. - Amanda zrobiłaby wszystko, aby
zniszczyć strach w oczach córki. - Jesteś tutaj. Tak się cieszę, że jesteś. I tak mi
przykro, kochanie, że muszę cię opuścić. Przestraszyłam cię, nie chciałam cię
przestraszyć.
To prawda. Strach tkwił jak metalowe ostrze w gardle Shannon, ale
potrząsnęła głową, żeby temu zaprzeczyć. Przywykła niemal do strachu, nie
opuszczał jej nigdy, doświadczała go zwłaszcza wtedy, gdy podnosiła
słuchawkę telefonu w swym biurze w Nowym Jorku. Bała się, że usłyszy o
śmierci matki. - Boli cię?
- Nie, nie martw się. - Amanda znów westchnęła. Choć czuła ból,
piekielny ból, była silniejsza. Stała się mocniejsza, albowiem przyszło jej się
zmierzyć ze sobą. W ciągu tych kilku krótkich tygodni, odkąd przebywała z
nią Shannon, palił ją sekret, który ukrywała przed córką przez całe życie. Ale
teraz chciała go odkryć. Nie miała wiele czasu.
- Czy możesz mi dać wody, kochanie?
Zrodzona ze wstydu
5
- Oczywiście. - Shannon podniosła dzbanek, stojący przy łóżku,
napełniła plastikowy kubek i podała matce słomkę. Ostrożnie uniosła
wezgłowie łóżka szpitalnego, aby ułożyć ją wygodniej.
Salon w ukochanym domu obu kobiet w Columbus przystosowano do
opieki nad chorą. Shannon chciała, aby matka ostatnie swe dni spędziła w
domu. Cicho rozbrzmiewała muzyka z magnetofonu. Książka, którą Shannon
przyniosła, aby poczytać matce, leżała tam, gdzie ją upuściła w przestrachu.
Odłożyła ją na miejsce.
Kiedy tylko znalazła się sama, mówiła sobie, że następuje poprawa, że
widzi ją z każdym dniem. Ale wystarczyło, by spojrzała na matkę, na jej
szarzejącą skórę, na zmarszczki bólu, na wycieńczone ciało, aby zdać sobie
sprawę z prawdy. Nie mogła już nic zrobić, tylko ułożyć matkę wygodnie,
podać z goryczą dawkę morfiny, aby załagodzić ból, który nigdy nie dał się
całkowicie uśmierzyć.
Shannon była świadoma, że ogarnia ją panika. Potrzebowała minuty
samotności, żeby dodać sobie odwagi.
- Zrobię ci chłodny okład...
- Dziękuję. - To da mi dość czasu, pomyślała Amanda, gdy Shannon
pospiesznie wyszła. To pozwoli mi dobrać odpowiednie słowa... Pomóż mi,
Boże.
Nora Roberts
6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Amanda przygotowywała się na tę chwilę latami, wiedząc, że nadejdzie,
a jednocześnie pragnąc, aby nie nastąpiła nigdy. Jakkolwiek patrzeć na sprawę,
wszystko, co było szlachetne i prawe w stosunku do jednego z mężczyzn,
których kochała, wydawało się niesprawiedliwe w stosunku do drugiego. Ale
w tej chwili to nie na nich musiała się skupić. Nie zrobiła też nic, czego sama
by się wstydziła. Teraz liczyła się tylko Shannon, którą musi zranić.
W tej chwili liczyła się tylko jej piękna, olśniewająca córka, która
zawsze ją uszczęśliwiała. Amandę przeniknął ból, ale zacisnęła zęby. Za
chwilę Shannon będzie musiała cierpieć za to, co się wydarzyło tyle lat temu w
Irlandii. Całym sercem Amanda próbowała znaleźć sposób na złagodzenie
cierpienia córki.
Obserwowała powracającą Shannon. Jej szybkie, wdzięczne i pełne
energii ruchy. Porusza się jak jej ojciec, pomyślała. Nie Colin. Drogi, słodki
Colin, niezdarny niczym dorastające szczenię.
Shannon ma ruchy Tommy'ego. Ma także jego oczy. Żywe, zielone jak
mech, jasne jak jezioro skąpane w słońcu. Gęste kasztanowe włosy, spływające
jedwabiście na twarz, to spadek po irlandzkich przodkach. Kształt twarzy,
kremowa skóra i miękkie, pełne usta to podarunek ode mnie, pomyślała
Amanda.
Ale to Colin nauczył Shannon wytrwałości, ambicji i poczucia własnej
wartości.
Uśmiechnęła się, gdy Shannon przemywała jej lepką od potu twarz.
- Nie mówiłam ci, jak bardzo jestem z ciebie dumna, Shannon.
- Ależ mówiłaś.
- Nie. Czułam się rozczarowana, że nie pozostałaś przy malarstwie. To
egoistyczne z mojej strony. Wiem teraz o wiele lepiej, że kobieta powinna
sama wybierać sobie drogę.
- Nigdy nie próbowałaś mnie powstrzymać od wyjazdu do Nowego
Jorku i zajęcia się reklamą handlową. A poza tym nadal maluję - dodała
pocieszającym uśmiechem. - Prawie skończyłam obraz, tę martwą naturę. Na
pewno ci się spodoba.
Czemu nie przywiozła ze sobą płótna? A niech to! Dlaczego nie myślała
o spakowaniu kilku obrazów czy szkiców? Mogłaby usiąść matką i pokazać jej
swoje prace. Sprawiłoby jej to tyle przyjemności.
- To jeden z moich ulubionych. - Amanda wskazała portret, wiszący ha
ścianie salonu. - Portret twojego ojca śpiącego w bryczce w ogrodzie.
- Zamierzał skosić trawnik - zachichotała Shannon. Odłożyła kompres
na bok i zajęła miejsce przy łóżku. - Za każdym razem, gdy pytałyśmy,
Zrodzona ze wstydu
7
dlaczego nie wynajmie chłopca do koszenia, twierdził, że jest to dobre
ćwiczenie, po czym wychodził i gdzieś przysypiał.
- Zawsze umiał mnie rozbawić, brakuje mi go... - Amanda ujęła
Shannon za rękę. - Wiem, że tobie też go brakuje.
- Ciągle mi się wydaje, że krząta się przy frontowych drzwiach j mówi:
„Mandy, Shannon, ubierajcie najlepsze sukienki. Udało mi się zarobić dziesięć
tysięcy, wychodzimy na kolację!”
- Lubił zarabiać pieniądze. - Amanda zamyśliła się. Bawił się przy tym
dobrze. Nie myślał o dolarach ani centach, nie był zachłanny ani egoistyczny.
Traktował całą sprawę jak dobrą rozrywkę. Tak samo te ciągłe przeprowadzki
z miejsca na miejsce co kilka lat. „Opuszczamy to miasto, Mandy, co powiesz
na Kolorado? A może Memphis?” - Amanda potrząsnęła z uśmiechem głową.
To było takie zabawne poudawać przez chwilę, że rozmawiają tak jak dawniej.
- Ostatecznie, kiedy wprowadziliśmy się tutaj, powiedziałam, że dość mam już
cygańskiego życia. Mieliśmy dom. Ojciec także tu osiadł, jak gdyby czekał na
odpowiednie miejsce i czas.
- Kochał ten dom - wyszeptała Shannon.
- Ja też. Nigdy nie miałam nic przeciw tym przeprowadzkom. Zawsze
.traktował je jak przygodę. Ale pamiętam, tydzień po wprowadzeniu się tutaj,
usiadłam w swoim pokoju i pomyślałam, że tym razem chciałabym , tu zostać.
Shannon uśmiechnęła się do matki. - Myślę, że wszyscy czuliśmy to
samo.
- Przenosiłby dla ciebie góry, zabijałby tygrysy. - Głos Amandy
Zadrżał, gdy to mówiła. - Czy wiesz, Shannon, czy naprawdę zdajesz sobie
sprawę z tego, jak bardzo Colin cię kochał?
- Tak. - Podniosła rękę matki i przyłożyła do swego policzka. - Wiem
dobrze.
- Pamiętaj o tym!
- Zawsze pamiętam.
- Muszę, niestety, coś ci powiedzieć. Coś, co cię zrani, rozzłości i
wprawi w zakłopotanie. Przepraszam.
Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że jej sen to nie tylko smutek i
miłość. To ponaglenie. Zrozumiała, że nie ma nawet tych trzech tygodni życia,
które obiecywał jej doktor.
- Mamo, rozumiem, ale wciąż jest nadzieja. Zawsze jest nadzieja.
- Nie o to chodzi - powiedziała, unosząc rękę. - Chodzi o przeszłość,
kochanie. O czas, kiedy wybrałam się z przyjaciółką zwiedzać Irlandię.
Zatrzymałyśmy się w hrabstwie Clare.
- Nigdy nie mówiłaś, że byłaś w Irlandii. - Wiadomość zaskoczyła
Nora Roberts
8
Shannon i wydała jej się dziwna. - Tyle podróżowaliśmy. Zawsze
zastanawiałam się, dlaczego nigdy tam nie pojechaliśmy, z tobą i tatą, przecież
oboje pochodziliście z Irlandii. Czułam jakiś związek z tym krajem, coś mnie
do niego ciągnęło.
- Naprawdę? - zapytała miękko Amanda.
- Trudno to wyjaśnić - zamruczała Shannon, czując się nieswojo. Nie
należała do kobiet, które lubiły mówić o marzeniach. Uśmiechnęła się. -
Zawsze sobie obiecywałam, że gdy tylko trafią mi się długie wakacje, tam
właśnie pojadę. Ale w związku z promocją i nowymi obowiązkami nic z tego
nie wyszło. - Wzruszyła ramionami z pobłażaniem. - Poza tym, pamiętam, że
kiedykolwiek poddałam pomysł podróży do Irlandii, patrzyliście na mnie
kręcąc głowami i mówiliście, że jest wiele innych miejsc do zobaczenia.
- Nie mogłam tam wrócić i twój ojciec to rozumiał. - Amanda zacisnęła
wargi, przyglądając się twarzy córki. - Czy zostaniesz przy mnie i wysłuchasz
mnie? Proszę, spróbuj zrozumieć!
Shannon poczuła nowy przypływ strachu. Co może być gorszego od
śmierci? zastanawiała się. Dlaczego miałabym się bać czegoś wysłuchać? -
Jesteś zaniepokojona, mamo - zaczęła. - Czy wiesz, jak ważny jest dla ciebie
spokój?
- I pozytywne myślenie - powiedziała Amanda z cieniem uśmiechu.
- To pomaga. Pamiętaj o tym. Tyle o tym czytałam.
- Wiem. - Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy Amandy. - Kiedy byłam
kilka lat od ciebie starsza, wybrałam się w podróż z Kathleen Reilly.
Pojechałyśmy do Irlandii, by zaznać wielkiej przygody. Byłyśmy dojrzałymi
kobietami, ale obie wywodziłyśmy się z rodzin o surowych zasadach. Tak
surowych, że miałam już ponad trzydziestkę, zanim zdobyłam się na odwagę,
by wyjechać. - Amanda odwróciła głowę, by widzieć twarz Shannon, gdy
mówiła. - Nie zrozumiesz tego. Zawsze byłaś pewna siebie i odważna. Ale
kiedy ja doszłam do twojego wieku, nawet nie zaczęłam jeszcze walczyć ze
swoim tchórzostwem.
- Nigdy nie byłaś tchórzem.
- Ależ byłam - powiedziała cicho Amanda. - Byłam. Moi rodzice to
typowi Irlandczycy, cnotliwi i prawi, bardziej papiescy od papieża. Czuli się
niezwykle rozczarowani, gdyż - w grę wchodziły raczej względy prestiżowe
niż jakieś racje religijne - żadne z ich dzieci nie miało powołania...
- Ależ jesteś jedynaczką - przerwała Shannon.
- Prawda jest inna. Powiedziałam ci, że nie mam rodziny, a ty
zrozumiałaś, że nie mam rodzeństwa. Miałam dwóch braci i siostrę, ale od
kiedy się urodziłaś, nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
Zrodzona ze wstydu
9
- Ale dlaczego? Przepraszam, mów dalej.
- Zawsze umiałaś słuchać, ojciec cię tego nauczył. - Amanda przerwała
na chwilę, myśląc o Colinie. Miała nadzieję, że to, co robi, jest dobre dla nich
wszystkich. - Nie byliśmy zżytą rodziną, Shannon. W domu panowała
oziębłość i surowe zwyczaje, obowiązywała etykieta. Stanowczo się
sprzeciwiano mojej podróży do Irlandii z Kate. Ale pojechałyśmy. Podniecone
jak uczennice, jadące na piknik. Najpierw do Dublina. Później dalej,
korzystając z map i własnego wyczucia. Po raz pierwszy w życiu poczułam się
wolna.
Jak łatwo sobie to wszystko przypomnieć, zdumiała się Amanda. Nawet
po tych wszystkich latach tłumienia wspomnień, przeszłość wypłynęła tak
czysta i jasna, jak woda. Chichot Kate, pokasływania małego samochodu,
który wynajęły, zakręty, które pokonywały we właściwym albo niewłaściwym
kierunku. I to pierwsze lękliwe spojrzenie na rozciągające się wzgórza, na
strome zachodnie klify. Miała wrażenie, że powróciła do domu. Nie
oczekiwała takiego uczucia, nigdy też więcej go nie zaznała.
- Chciałyśmy zobaczyć wszystko, co tylko możliwe, i kiedy dotarłyśmy
do zachodnich krańców wyspy, znalazłyśmy uroczą gospodę z widokiem na
rzekę Shannon. Zostałyśmy tam. Była to nasza baza wypadowa. Jeździłyśmy
to tu, to tam na jednodniowe wycieczki. Odwiedziłyśmy klify Mohr, Galway,
plaże Ballybunnion i wszystkie te fascynujące miejsca, które znajdowałyśmy
po drodze, zupełnie ich nie oczekując. - Spojrzała na córkę. Oczy miała jasne,
wzrok przenikliwy. - Chciałabym, żebyś tam pojechała, poczuła magię tego
miejsca. Zobaczyła morze opadające z hukiem piorunów u podnóża klifów,
zieleń pól. Odetchnęła głęboko podczas łagodnego deszczu, zachłysnęła się
wiatrem znad Atlantyku. Przesiąkła światłem, które kojarzy się z perłą
nakrapianą złotem.
To miłość, pomyślała zaintrygowana Shannon. I tęsknota. Nie
podejrzewała o to matki. - Czy nigdy tam nie wróciłaś?
- Nie - powiedziała Amanda. - Nie wróciłam. Czy zastanawiałaś się
kiedykolwiek, kochanie, jak to jest, gdy ktoś układa swoje plany tak ostrożnie i
dokładnie, iż wie, jak będzie wyglądał następny dzień, i jeszcze następny, aż tu
nagle wydarzy się coś, coś na pozór nic nie znaczącego, coś, co zmieni cały ten
plan. I nigdy już nie będzie tak samo, jak było.
Ponieważ to nie było pytanie, lecz stwierdzenie, Shannon po prostu
czekała, zastanawiając się, co też mogło zmienić plany matki.
Ból znowu powrócił. Amanda zamknęła oczy na moment, koncentrując
się na zwalczeniu go. Powstrzyma ból, obiecała sobie, dopóki nie skończy
tego, co zaczęła.
Nora Roberts
10
- Pewnego ranka, a było to już późne lato i deszcz kaprysił, to padał, to
nie padał, Kate poczuła się słabo. Zdecydowała się zostać w gospodzie i
przeleżeć cały dzień w łóżku, poczytać i odpocząć. Nie mogłam usiedzieć w
miejscu. Czułam, że są rzeczy, które muszę jeszcze zobaczyć. Wzięłam
samochód i pojechałam przed siebie, nic nie planując. Znalazłam się na Loop
Hcad. Wysiadając z samochodu, słyszałam rozpryskujące się fale. Niespiesznie
ruszyłam w kierunku klifów. Wiał wiatr, szemrząc w trawach. Czułam zapach
oceanu i deszczu. Jakaś siła przenikała wszystko, fale miarowo uderzały o
brzeg. Zobaczyłam mężczyznę. - Amanda mówiła teraz powoli. - Stał tam,
gdzie ląd gubił się w morzu. Spoglądał na wodę poprzez deszcz, patrzył na
zachód, w kierunku Ameryki. Oprócz niego nie było nikogo. Stał zgarbiony, w
mokrej kurtce, kapało mu z czapki, nasuniętej nisko na czoło. Odwrócił się,
jakby właśnie na mnie czekał, i uśmiechnął się.
Nagle Shannon chciała wstać, powiedzieć matce, że czas już skończyć,
czas odpocząć, czas przerwać tę rozmowę. Jej ręce zacisnęły się zupełnie
nieświadomie w pięści. Serce zaczęło bić szybciej.
- Nie był młody - powiedziała cicho Amanda. - Ale był przystojny. W
jego oczach wyczytałam coś smutnego, jakieś zagubienie. Uśmiechnął się i
powiedział: „Dzień dobry”. Dodał, że dzień jest wspaniały, bo deszcz uderza w
głowy, a wiatr smaga twarze. Zaśmiałam się, ponieważ dzień należał do
udanych. Przywykłam do śpiewnego akcentu zachodniej Irlandii. Głos tego
człowieka był tak czarujący, że mogłam go słuchać godzinami.
Rozmawialiśmy b moich podróżach, o Ameryce. Powiedział, że jest farmerem,
kiepskim farmerem. Czuł się źle z tego powodu, ponieważ musiał utrzymywać
dwie córeczki. Ale smutek nie pojawił się na jego twarzy, gdy je wspominał.
Nazywał je Maggie Mae i Brie. O swojej żonie mówił niewiele. Nagle poczęło
wychodzić słońce - powiedziała Amanda z westchnieniem. - Wychodziło
powoli i pięknie, kiedy tam tak staliśmy. Wydawało się, że przez chmury
przepływają strumyki złota. Spacerowaliśmy wąskimi ścieżkami rozmawiając,
jakbyśmy znali się całe życie. I tam, na tych wysokich, cudownych wzgórzach,
zakochałam się w nim. Powinno mnie to przestraszyć. - Zerknęła na Shannon,
próbując dosięgnąć jej ręki. - Naprawdę się wstydziłam. Miał żonę i dzieci.
Ale pomyślałam, że przecież tylko ja żywię to uczucie. Ileż może być
grzesznych myśli w duszy starej panny, zauroczonej pewnego ranka przez
przystojnego mężczyznę?
Amanda z ulgą poczuła uścisk dłoni córki. - Ale nie tylko ja tak czułam.
Widywaliśmy się później zupełnie niezobowiązująco. W pubie, na klifach, raz
wziął mnie i Kate na mały jarmark niedaleko Ennis. Trudno, abym pozostała
niewinna. Nie byliśmy dziećmi, żadne z nas, a to, co czuliśmy do siebie,
Zrodzona ze wstydu
11
okazało się wielkie, ważne i uczciwe... Musisz mi wierzyć. Marzyliśmy, ale
nie robiliśmy sobie obietnic. Był przywiązany do swojej żony, która go nie
kochała, i do dzieci, które uwielbiał.
Amanda zwilżyła suche wargi, łykając wodę przez słomkę, z podanej ,
bez słowa przez Shannon szklanki. Przerwała znowu na chwilę. To, co teraz
zamierzała powiedzieć, nie było lekkie.
- Wiedziałam, co robię, Shannon. Mówiąc szczerze, to z mojej
inicjatywy zostaliśmy kochankami. Był pierwszym mężczyzną, który mnie
dotykał, a robił to z taką delikatnością, troskliwością i miłością, że oboje
mieliśmy łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że nasze spotkanie nastąpiło zbyt
późno! I to wydawało się takie beznadziejne.
Ciągle snuliśmy jednak głupie marzenia. Chciał znaleźć jakiś sposób na
opuszczenie żony i przywiezienie swych córeczek do mnie, do Ameryki, gdzie
stworzylibyśmy rodzinę. Ten mężczyzna desperacko pragnął rodziny. Ja
również. Rozmawialiśmy ze sobą w pokoju wychodzącym na rzekę i
udawaliśmy, że nigdy nic się nie zmieni. Spędziliśmy razem trzy tygodnie, a
każdy następny dzień zdawał się piękniejszy od poprzedniego i jednocześnie
bardziej bolesny. Musiałam go opuścić. Mówił, że będzie przychodził na Loop
Hcad, gdzie się spotkaliśmy, i patrzył w morze, w kierunku Nowego Jorku, w
moją stronę. Nazywał się Thomas Concannon. Prowadził farmę i pragnął
zostać poetą.
- Czy... - Głos Shannon był matowy i drżący. - Czy spotkałaś go jeszcze
kiedyś?
- Nie, pisałam do niego czasami, a on odpowiadał. - Zacisnąwszy usta
Amanda patrzyła córce w oczy. - Wkrótce potem wróciłam do Nowego Jorku i
zorientowałam się, że jestem w ciąży.
Shannon potrząsnęła szybko głową, instynktownie zaprzeczając temu,
co usłyszała. Poczuła ogromny strach. - W ciąży? - Serce zaczęło jej bić
szybko. Znowu potrząsnęła głową i spróbowała uwolnić rękę. Zrozumiała. Nic
więcej Amanda nie musiała dodawać. Ale nie chciała przyjąć tego do
wiadomości. - Nie!
- Wpadłam w przerażenie. - Amanda wzmocniła uścisk ręki, choć
kosztowało ją to dużo wysiłku. - Domyśliłam się tego od razu, ale wpadłam w
przerażenie. Nigdy nie sądziłam, że będę miała dziecko, że znajdę kogoś, kto
pokocha mnie na tyle, aby mi je podarować. Pragnęłam tego dziecka.
Kochałam je, dziękowałam za nie Bogu. Jakże bolesna i smutna była
świadomość, że nigdy nie będę dzielić tej radości z Tom - mym. Tego piękna,
owocu naszej miłości. Gdy zawiadomiłam go o tym, otrzymałam list wręcz
szalony. Bardzo martwił się o mnie, o to, z czym przyjdzie mi się samej
Nora Roberts
12
zmierzyć. Chciał opuścić dom i przyjechać. Wiedziałam, że potrafiłby tego
dokonać, i to mnie kusiło. Ale cóż to miałoby wspólnego z dobrem, Shannon.
Choć miłość do niego stanowiła dobro. Napisałam do niego ostatni raz,
kłamiąc po raz pierwszy, że się nie martwię, nie jestem sama i wyjeżdżam.
- Jesteś zmęczona. - Shannon desperacko próbowała powstrzymać
słowa, które ją dogłębnie raniły. - Mówiłaś za długo. Musisz wziąć teraz
lekarstwo.
- Kochałby ciebie - rzekła gwałtownie Amanda. - Gdyby tylko miał
szansę. Jestem przekonana, że kochał ciebie, chociaż nigdy cię nie widział.
- Przestań! - Shannon uniosła się. Nie mogła już dłużej tego słuchać.
Poczuła narastające osłabienie, a jej twarz stała się blada i chłodna. – Nie chcę
tego słuchać! Nie muszę tego słuchać!
- Wiem. Przykro mi, że sprawiło ci to tyle bólu, ale wydaje mi się, że
powinnaś wiedzieć wszystko. Ja umieram... - powiedziała szybko Amanda i
kontynuowała. - Moja rodzina wpadła w panikę, kiedy powiedziałam o ciąży.
Chcieli, żebym dokonała aborcji. Spokojnie, dyskretnie, tak, aby nie doszło do
żadnego skandalu, aby nie musieli się wstydzić. Umarłabym, gdybym miała to
zrobić. Dziecko było moje i Tommy'ego. W domu padały okropne słowa,
słyszałam pogróżki, stawiano mi warunki. Wyparto się mnie, a mój ojciec,
zdolny biznesmen, zablokował moje konto bankowe. Nie miałam prawa
ubiegać się o pieniądze pozostawione mi w spadku przez babkę. Pieniądze to
nie zabawa. Rozumiesz! Pieniądze to potęga.
Opuściłam dom bez cienia żalu z tym, co mi zostało jeszcze w portfelu,
i jedną walizką.
Shannon miała wrażenie, że znalazła się pod wodą i walczy o łyk
powietrza. Z wolna jednak zaczęła wyobrażać sobie swoją matkę, młodą,
prawie bez grosza, niosącą jedną walizkę. - Czy nie znalazł się nikt, kto
mógłby ci pomóc?
- Kate na pewno by to zrobiła. Wiem, że bardzo wszystko przeżyła. Ale
to była moja sprawa. Cały wstyd i cała radość należały do mnie. Wsiadłam do
pociągu, zmierzającego na północ, i znalazłam pracę kelnerki w pewnym
uzdrowisku w górach Catskills. Tam spotkałam Colina Bodine. - Amanda
przerwała, kiedy Shannon odwróciła się i podeszła do gasnącego kominka.
W pokoju panowała cisza. Przerywał ją tylko syk żarzących się
węgielków i lekkie drżenie okien, spowodowane silnym wiatrem. Mimo tej
ciszy Amanda wyczuwała burzę w duszy swojego dziecka, które kochała
ponad wszystko. Cierpiała, ponieważ wiedziała, że nawałnica może uderzyć w
nie obie.
- Przyjechał na wakacje ze swoimi rodzicami. Nie zwracałam na niego
Zrodzona ze wstydu
13
szczególnej uwagi. Należał po prostu do tych bogatych i uprzywilejowanych
ludzi, których obsługiwałam. Żartował od czasu do czasu, a ja uśmiechałam
się, bo tak wypadało. Skupiłam się na pracy, zarobkach i dziecku, co we mnie
wzrastało.
Pewnego popołudnia rozszalała się burza i większość gości
zdecydowała się zostać w hotelu. Lunch rozniesiono im do pokojów. Gdy
niosłam jedną z tac spiesząc się, by posiłek nie wystygł i goście nie mieli
powodów do narzekań, pojawił się Colin. Wytoczył się zza rogu, przemoczony
do suchej nitki, i wpadł prosto na mnie. Mój Boże, był tak niezdarny!
Z oczu Shannon popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w błyszczące
węgielki. - Przewrócił cię na ziemię. Tak zaczęła się wasza znajomość.
Wspominał o tym...
- Tak było. Zawsze mówiliśmy ci prawdę. Leżałam jak długa w błocie,
jedzenie rozsypało się wokół. Zaczął mnie przepraszać i próbował mi pomóc,
ale ja widziałam tylko zmarnowany posiłek. Bolały mnie plecy od dźwigania
ciężkich tac, a nogi miałam tak napuchnięte, że się w końcu rozpłakałam.
Siedziałam w tym błocie i zanosiłam się płaczem, nie mogąc przestać.
Nawet kiedy mnie podniósł i zaniósł do swojego pokoju, nie potrafiłam się
uspokoić. Posadził mnie na krześle i choć kapało ze mnie błoto, otulił mnie
kocem i gładził, dopóki łzy mi nie obeschły. Czułam się zawstydzona jego
zachowaniem. Wydawał się taki miły. Nie pozwolił mi odejść, dopóki nie
obiecałam mu, że wybiorę się z nim na kolację.
To mogło być romantyczne i urocze, myślała Shannon. Jej oddech stał
się krótki, urywany. Ale nie było, przeciwnie - wydawało się ohydne.
- Zapewne nie wiedział, że jesteś w ciąży!
Amanda wykrzywiła twarz zarówno pod wpływem padającego
oskarżenia, jak i nowego ataku bólu. - To nie całkiem tak. Faktycznie nie
obnosiłam się z tym. Musiałam starannie wszystko ukrywać, inaczej
straciłabym pracę. To były inne czasy i niezamężna, ciężarna kelnerka nigdy
by się nie utrzymała w ośrodku dla bogaczy.
- Pozwoliłaś, by się w tobie zakochał, gdy nosiłaś dziecko innego. -
Głos Shannon stał się zimny jak lód. - A tym dzieckiem byłam ja, okropne.
- Miałam już swoje lata - powiedziała Amanda ostrożnie, przyglądając
się córce. Wyraz twarzy Shannon spowodował, że o mało się nie rozpłakała. -
A tak naprawdę nikt mnie nie kochał. Romans z Tommym był szybki i
oszałamiający jak błyskawica. Wciąż czułam się nim oślepiona, kiedy
spotkałam Colina. Wciąż cierpiałam z tego powodu, rozpamiętywałam.
Wszystko, co czułam do Tommy'ego, przelałam na dziecko. Mówiłam ci, iż
wydawało mi się, że Colin jest dla mnie miły. Ale wkrótce przekonałam się, że
Nora Roberts
14
jest to coś więcej.
- I pozwoliłaś mu!
- Prawdopodobnie mogłam go powstrzymać - powiedziała Amanda z
długim westchnieniem. - Nie wiem. Przez następny tydzień przysyłał mi do
pokoju kwiaty i śliczne, drobne upominki. Uwielbiał dawać. Znajdował
sposoby, żeby się ze mną spotykać. Zjawiał się, gdy tylko miałam przerwę w
pracy, choćby dziesięciominutową. Potrzebowałam czasu, aby zorientować się,
że się mną interesuje.
Przeraziłam się. Był uroczym mężczyzną, tak dla mnie dobrym.
Musiałam mu powiedzieć, że jestem w ciąży. Myślałam, że cała sprawa na tym
się skończy, i szczerze żałowałam, bo został pierwszym moim przyjacielem od
czasu, gdy opuściłam Kate i Nowy Jork.
Słuchał mnie nie przerywając, bez pytań. Nie potępiał. A kiedy
skończyłam i rozpłakałam się, ujął mnie za rękę i powiedział: - Najlepiej
zrobisz, jeśli mnie poślubisz. Zaopiekuję się tobą i dzieckiem.
Po policzkach Shannon spływały łzy, odwróciła głowę. Amanda płakała
także, ale nie pozwoliła emocjom zapanować nad sobą, choć wiedziała, że
nastąpiła katastrofa.
- Tak po prostu? Jakżeż to możliwe?
- Kochał mnie, ale jego propozycja wydawała mi się upokarzająca.
Odmówiłam mu oczywiście. Cóż innego mogłam zrobić. Myślałam, że czuje
się zobowiązany albo całkiem zwariował. Zaczął nalegać. Nawet kiedy się
zdenerwowałam i powiedziałam, żeby zostawił mnie w spokoju, nie
zrezygnował. - Na ustach Amandy pojawił się uśmiech, kiedy to wspominała. -
To tak, jakbym była skałą, a on falą, która cierpliwie, stopniowo niszczy cały
opór.
Przyniósł mi rzeczy dla dziecka. Czy możesz sobie wyobrazić
mężczyznę, który chce się przypodobać kobiecie, przynosząc prezenty dla
dziecka, które jeszcze się nie narodziło?
Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju i zakomunikował, że mam
odebrać pensję i zwolnić się z pracy. Tak zrobiłam. Dwa dni później zostałam
jego żoną.
Amanda spojrzała nagle na córkę i odgadła malujące się na jej twarzy
pytanie, zanim zostało zadane.
- Któż by nie pokochał takiego mężczyzny! Nie kłamię, naprawdę go
kochałam. I byłam mu wdzięczna. Jego rodzice oczywiście nie wydawali się
zachwyceni, ale mówił, że ich przekona. Z pewnością dokonałby tego,
niestety, zginęli w wypadku samochodowym w drodze do domu. Zostaliśmy
więc sami. Obiecałam sobie, że stanę się dobrą żoną, stworzę mu rodzinę,
Zrodzona ze wstydu
15
zaakceptuję go w łóżku. Przyrzekłam sobie nie myśleć więcej o Tommym, ale
było to niemożliwe. Minęły lata, zanim zrozumiałam, że nie ma nic
wstydliwego w tym, iż pamiętam pierwszego mężczyznę, którego kochałam.
Nie miało to nic wspólnego z brakiem lojalności wobec męża.
- Nie był moim ojcem - powiedziała Shannon przez zaciśnięte zęby. -
Był twoim mężem, ale nie moim ojcem.
- Oczywiście, że był twoim ojcem! - Po raz pierwszy w głosie Amandy
pojawił się gniew. - Nigdy tak nie mów!
- Przecież właśnie oznajmiłaś mi coś wręcz przeciwnego!
- Kochał cię, gdy znajdowałaś się jeszcze w moim łonie. Przyjął nas
obie bez wahania, nie z próżnej ambicji. - Amanda mówiła tak szybko, jak
tylko pozwalał jej na to ból. - Mówiłam ci, że czułam się zawstydzona. Wciąż
myślałam o mężczyźnie, z którym nigdy nie mogłabym być, mając
jednocześnie najwspanialszego człowieka przy sobie.
W dzień twoich narodzin, kiedy zobaczyłam go, jak trzyma cię w
swoich niezgrabnych, wielkich dłoniach, z zachwytem i dumą na twarzy i
miłością w oczach, kołysząc cię przy tym tak delikatnie, jakby zrobiono cię ze
szkła, zakochałam się w nim. Kochałam go od tego dnia tak mocno, jak tylko
kobieta jest w stanie kochać mężczyznę. I kocham go nadal.
Był twoim ojcem. Tommy również byłby nim, gdyby tylko mógł.
Jedyna rzecz, jakiej żałowaliśmy z Colinem, to to, że nie mogliśmy
mieć więcej dzieci, aby dać im to szczęście, jakie dzieliliśmy z tobą.
- Chcesz, żebym wszystko zaakceptowała. - W zdaniu tym było więcej
gniewu niż smutku. Shannon spojrzała na matkę. Kobieta, która leżała w
łóżku, stała się jej obca. Sama także czulą się nieswojo. - Mów dalej, to i tak
niczego nie zmieni!
- Przestań, chcę dać ci czas na pogodzenie się z tym, co usłyszałaś.
Musisz to zrozumieć. I pragnę, żebyś uwierzyła, kochaliśmy cię, każde z nas.
Świat Shannon leżał rozbity u jej stóp. Wszystkie wspomnienia,
wszystko, w co wierzyła, zamieniło się w garść skorup.
- Pogodzić się? Z tym, że przespałaś się z żonatym mężczyzną, zaszłaś
w ciążę, a potem poślubiłaś pierwszego człowieka, który cię o to poprosił, aby
się ratować! Zaakceptować wszystkie kłamstwa, którymi karmiłaś mnie całe
życie! Przecież to jedno wielkie oszustwo!
- Masz prawo do gniewu. - Amanda walczyła z bólem fizycznym i
emocjonalnym.
- Gniew? Czy sądzisz, że to, co czuję, to wyłącznie gniew? Boże, jak
możesz to robić! - Shannon zachwiała się. Opanowało ją przerażenie. - Jak
mogłaś kryć to przede mną przez te wszystkie lata! Pozwolić mi wierzyć, że
Nora Roberts
16
jestem kimś, kim wcale nie jestem.
- Przecież jesteś nadal tą samą osobą - powiedziała z rozpaczą Amanda.
- Colin i ja uważaliśmy, że tak jest najlepiej dla ciebie. Nigdy nie
wiedzieliśmy, kiedy i w jaki sposób ci to powiedzieć. My...
- Rozmawialiście o tym! - Zaślepiona wściekłością Shannon odwróciła
się do słabej kobiety, spoczywającej w łóżku. Poczuła okropną chęć potrząsnąć
tym wychudłym ciałem. - Może to dziś powiemy Shannon, że jest drobną
pomyłką, pamiątką z zachodniego wybrzeża Irlandii? A może zrobimy to
jutro?
- Nie pomyłką, żadną pomyłką, jesteś cudem. Przestań, Shannon! -
Amanda przerwała, ciężko oddychając. - Przeszył ją taki ból, jakby rozrywały
ją kleszcze. Obraz poszarzał jej przed oczami.
Poczuła rękę, unoszącą jej głowę, słomkę wsuwaną w usta i usłyszała
głos córki, już spokojny. - Łyknij wody, jeszcze trochę. Dobrze. Połóż się teraz
i zamknij oczy.
- Shannon! - Amanda wyciągnęła rękę.
- Jestem tutaj. Ból zaraz przejdzie, spróbuj zasnąć.
Ból powoli zanikał, zmęczenie spowijało ją niby mgła. Za mało czasu,
myślała Amanda. Dlaczego zawsze jest za mało czasu?
- Proszę nie miej mi za złe - mruczała półprzytomnie. - Nie możesz
mnie nienawidzić.
Shannon usiadła przytłoczona smutkiem. Siedziała tak jeszcze długo,
gdy matka zasnęła.
Amanda już się nie obudziła.
Zrodzona ze wstydu
17
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy jedna z córek Toma Concannona przeżywała ból po stracie matki,
dwie inne cieszyły się z okazji narodzin dziecka. Brianna Concannon Thane
kołysała w ramionach córeczkę, uważnie patrząc w jej wielkie niebieskie oczy,
okolone bardzo długimi rzęsami. Niedowierzająco spoglądała na malutkie
paluszki z miniaturowymi paznokietkami, na śliczne jak pączek róży usteczka.
Wydawało się jej, że dziecko się uśmiecha.
Nic minęło pół godziny, jak zdążyła zapomnieć o bólu, długotrwałym
wysiłku i zmęczeniu porodem. Pierzchły nawet gdzieś nachodzące ją lęki.
Miała dziecko.
- Dziewczynka naprawdę istnieje - powiedział Grayson Thane z
namaszczeniem, delikatnie, nadzwyczaj ostrożnie muskając policzek dziecka
opuszkami palców. Jest nasza, pomyślał. Nasza córka, Kayla! Dziecko
wydawało się tak małe, kruche i bezradne. - Czy sądzisz, że mnie polubi?
- Lubimy cię, jesteś raczej sympatyczny, więc względy dziecka chyba
zyskasz - powiedziała szwagierka, chichocząc i zaglądając mu przez ramię.
- Wiesz co, Brie - odezwała się po chwili. - Dziewczynka na pewno
odziedziczyła twój kolor włosów; teraz są bardziej brunatne, ale później zrobią
się miedzianozłote.
Brianna zadowolona z tego sądu rozpromieniła się i pogłaskała miękki
puszek na głowie córeczki. - Tak sądzisz?
- Może będzie miała mój podbródek - wtrącił Gray głosem pełnym
nadziei.
- Oto typowy mężczyzna - podsumowała Maggie, zerkając na swego
męża, który uśmiechnął się do niej szeroko zza szpitalnego łóżka. - Kobieta
przechodzi przez ciążę - kontynuowała Maggie - wraz ze wszystkimi jej
niedogodnościami. Te opuchnięte łydki, mdłości... Chodzi miesiącami,
kołysząc się jak krowa, a później cierpi podczas porodu...
- Nie przypominaj mi o tym. - Gray nie próbował nawet ukryć drżenia
na wspomnienie jeszcze tak świeżego przeżycia.
Briannie udało się już zapomnieć o porodzie, ale nie Grayowi.
Wydarzenie to wycisnęło na nim piętno. Wszystko będzie żyło w jego snach
latami, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Bardzo to przeżył, toteż o
zmianach, jakie w nim zaszły, myślał ze strachem. Jako pisarz, wspominał
przebieg całego wydarzenia scena po scenie. Nigdy już nie zdoła myśleć o
życiu w dawny sposób.
Nic mogąc się oprzeć, Maggie rozpuściła język. Bardzo lubiła Graya,
ale nigdy nie omieszkała zażartować z niego, gdy tylko nadarzyła się
sposobność. - Ile to trwało godzin? Osiemnaście? Osiemnaście godzin
Nora Roberts
18
bolesnego wysiłku, prawda Brie?
Brianna nie potrafiła ukryć uśmiechu, kiedy Gray zaczął blednąc. -
Mniej więcej, ale początkowo poród wydawał mi się dłuższy. Wszyscy kazali
mi oddychać, a biedny Gray, niemal całkiem pozbawiony tchu, pokazywał mi,
jak powinnam to robić.
Maggie odrzuciła do tyłu kosmyk włosów i powiedziała: - Mężczyźni
nie mają powodów do jęków, siedząc osiem godzin za biurkiem. A zauważ, że
ciągle nalegają, by zwać nas „słabą płcią”.
- Ode mnie tego nie usłyszałaś. - Rogan Sweeney uśmiechnął się do
małżonki. Uczestniczenie w narodzinach Kayli przypomniało mu, jak to
Maggie zmagała się dzielnie, niczym żołnierz w bitwie, z przyjściem na świat
ich syna, Liama. - Na dobrą sprawę nikt nie bierze pod uwagę tego, jak
przechodzi przez to mężczyzna - dodał i zwrócił się do Graysona. - Co z twoją
ręką?
Gray, ściągając brwi, zgiął palce, na które żona nałożyła mocny
opatrunek. - Nie sądzę, aby była złamana.
- Pamiętam, jak dziarsko powstrzymywałeś wycie, mimo to twoje oczy
zaszły mgłą, gdy Brie mocno ścisnęła ci rękę - zaśmiała się Maggie.
- Masz szczęście, że ci nie złorzeczy. - Rogan uniósł ciemne, ładnie
zarysowane brwi, spoglądając na żonę. - Epitety, jakimi obrzucała mnie
Margaret Mary po narodzinach Liama, wydałyby ci się z pewnością
oryginalne, lepiej ich nie powtarzać.
- Spróbuj zrzucić osiem funtów w tak krótkim czasie, a zobaczysz, jakie
słowa przyjdą ci na myśl. Wiecie, co on powiedział, gdy spojrzał na Liama po
raz pierwszy? „O, chłopiec ma mój nos.” To wszystko.
- Bo ma.
- Czy dobrze się już czujesz? - Zaniepokojony Gray zwrócił się nagle do
żony. Wciąż była trochę blada, ale jej oczy nabrały znów blasku. Zniknęło
gdzieś to budzące dreszcz spojrzenie pełne drżenia. - Czy wszystko w
porządku?
- Tak, czuję się świetnie. - Aby zapewnić o tym męża, Brie uniosła rękę
i dotknęła jego twarzy. Twarzy, którą kochała. Darzyła miłością również jego
usta i cudowne, błyszczące oczy ze złotymi plamkami. - I nigdy nie zgodzę się
z obietnicą, że mnie już nigdy nie dotkniesz, jaką złożyłeś mi w chwili porodu.
- Ze śmiechem przytuliła dziecko. - Czy słyszałaś, Maggie, Graya krzyczącego
na lekarza: „Zmieniliśmy decyzję, nie chcemy dziecka, proszę zejść mi z drogi,
zabieram żonę do domu!”
- Dobrze ci mówić. - Gray znów pogładził dziecko po twarzy. - Nie
musiałaś tego wszystkiego oglądać. W zasadzie całe zamieszanie związane z
Zrodzona ze wstydu
19
narodzinami dziecka spada na głowę faceta.
- Masz rację - powiedział Rogan. - A w tej jakże ciężkiej dla nas
sytuacji w ogóle się nas nie zauważa. Chodźmy, Maggie, mieliśmy zadzwonić.
Maggie wstała chichocząc. - Chodźmy, za chwilę do was wrócimy.
Kiedy zostali sami, Brianna spojrzała rozpromieniona na męża. - Mamy
rodzinę, Graysonie.
Godzinę później, gdy pielęgniarka przyszła zabrać dziecko, Grayson stał
się niespokojny i podejrzliwy. - Chyba powinienem mieć na nią oko. Nie mam
zaufania, ta kobieta ma dziwny wzrok.
- Nie zadręczaj się i nie przesadzaj, Gray, dobrze!
- Dobrze. - Roześmiał się i wrócił do żony. - Mam nadzieję, że ta
kobieta zna się na tym, jak sądzisz?
- Och, jestem tego pewna. - Rozbawiona Brianna objęła dłońmi męża, a
on pochylił się, by ją pocałować.
- Nasza Kayla jest piękna jak słońce.
- Kayla Thane - powtarzał, a potem wybuchnął śmiechem. - Kayla
Margaret Thane, pierwsza kobieta prezydent Stanów Zjednoczonych. W
Irlandii mieliśmy już kobietę prezydenta. Zresztą, sama wybierze. Pięknie
wyglądasz, Brianno. - Pocałował ją znowu.
To, co powiedział, było absolutną prawdą. Oczy Brianny lśniły, a
miedzianozłote włosy wiły się wokół jeszcze trochę bladej twarzy. Wiedział
jednak, że oboje zaczynają budzić się do życia.
- Musisz być wyczerpana. Powinienem pozwolić ci się zdrzemnąć.
- Spać? - Spojrzała na niego zalotnie i pociągnęła go lekko w swoją
stronę, aby otrzymać pocałunek. - Chyba żartujesz? Mam teraz tyle energii! A
poza tym jestem śmiertelnie głodna. Dałabym wszystko za olbrzymiego
hamburgera i górę frytek!
- Chcesz jeść? - Zerknął na nią zaskoczony. - Co za kobieta! Może
później staniesz za pługiem!
- Wierzę, że poradziłabym sobie - odpowiedziała nieco obrażonym
tonem Brianna. - Nie miałam ani kęsa w ustach od ponad dwudziestu czterech
godzin. Zechciałbyś zapytać, czy mogą mi coś przynieść?
- Szpitalne jedzenie? W żadnym wypadku! Nie dla matki mojego
dziecka.
Gray zdał sobie natychmiast sprawę z nietaktu. Rzadko używał zwrotu
„moja żona”, a teraz powiedział „moje dziecko”.
- Idę poszukać hamburgera dla ciebie. Najlepszego, jakiego można
znaleźć na zachodnim wybrzeżu Irlandii.
Nora Roberts
20
Brianna wygodnie ułożyła się na łóżku, zanosząc się śmiechem, kiedy
Gray wyszedł pospiesznie z sali. Co to był za rok, myślała. Minęło trochę
więcej niż rok od chwili, gdy go pokochała, a teraz są już rodziną...
Mimo zarzekania się, że nie jest śpiąca, powieki jej stały się ciężkie, i
szybko zapadła w sen.
Gdy się obudziła, wynurzając się z mglistych marzeń sennych,
zobaczyła, że Gray siedzi na skraju łóżka i uważnie się jej przygląda.
- Dziecko też spało - zaczął i uniósł rękę żony do ust. - Tak długo
nalegałem, aż pozwolili mi ją znowu potrzymać. Wiesz, Kayla na mnie
spojrzała. Naprawdę, Brie. Prosto na mnie. Myślę, że wie, kim jestem...
Zacisnęła paluszki, te cudowne miękkie paluszki wokół mojego kciuka i tak
trzymała. - Przerwał nagle, przestraszony, a radość promieniująca z jego
twarzy zniknęła. Nie ukrywał lęku.
- Ty płaczesz? Dlaczego płaczesz? Czy coś cię boli? Zawołam lekarza.
Idę po kogoś.
- Nie! - Brianna szlochając chciała przytulić się do ramienia męża. - Nic
mnie nie boli. To dlatego, że tak bardzo cię kocham. Tak mnie wzruszyłeś,
Graysonie. Patrzyłam na twoją twarz, kiedy o niej mówiłeś, i biło z niej takie
szczęście...
- Nie wiedziałem, że aż tak... - zamruczał, gładząc jej włosy, a ona
usiadła na łóżku i wtuliła się w niego.
- Wiesz, nigdy nie sądziłem, że jest to tak wielkie przeżycie. Tak
niewiarygodnie wielkie. Będę dobrym ojcem - zapewniał z zapałem
naznaczonym jednocześnie cieniem lęku, że aż ją to rozbawiło.
- Wiem, wiem. - Jak mógłby nie być, skoro wierzyła mu tak
bezgranicznie.
- Przyniosłem ci hamburgera i jeszcze kilka drobiazgów.
- Dziękuję. - Ułożyła się z powrotem i znów zaszlochała. Wycierała
usilnie oczy, ale zapełniały się łzami za każdym razem, gdy tylko na niego
spojrzała. - Och, Graysonie, jaki z ciebie cudowny wariat.
Popatrzyła na pokój przepełniony kwiatami w koszach, w wazonach. Na
kolorowe balony o zabawnych kształtach. Zerknęła na wielkiego pluszowego
psa, który strzegł jej łóżka.
- To pies Kayli - rzekł Grayson, zdejmując opakowanie z hamburgera i
wręczając go Briannie. - Nie myśl o niczym. Oto hamburger, z pewnością
zimny. Niestety zjadłem trochę frytek, ale mam jeszcze kawałek
czekoladowego ciasta dla ciebie. Jeśli masz ochotę, oczywiście.
Brianna otarła świeże łzy. - Chcę najpierw ciasta.
- Proszę bardzo.
Zrodzona ze wstydu
21
- Cóż to, już ucztujesz? - zapytała Maggie, wchodząc do pokoju z
bukietem żonkili w dłoniach.
Za nią podążał mąż, ukrywając twarz za pluszowym niedźwiedziem. -
Witaj, mamusiu! - Rogan Sweeney pochylił się nad łóżkiem szwagierki, by ją
uściskać. Następnie spojrzał na Graya. - Co słychać, tatuśku?
- Zgłodniała - odparł Gray, szeroko się uśmiechając.
- Jestem zbyt głodna, aby dzielić się z kimś ciastem! - Brianna
nadgryzła kawałek.
- Przyszliśmy znów na ciebie popatrzeć. - Maggie ciężko usiadła na
krześle. - Widzieliśmy małą i mogę powiedzieć, bez przesady, że jest
najpiękniejszym dzieckiem wśród noworodków. Naprawdę ma twoje włosy,
Brie, i śliczne usteczka Graya.
- Murphy cię pozdrawia i życzy wszystkiego najlepszego - wtrącił
Rogan, umieszczając niedźwiedzia przy łóżku obok psa. - Zadzwoniliśmy do
niego przed chwilą i przekazaliśmy nowinę. Świętuje razem z Liamem, jedząc
ciasta, które piekłaś na krótko przed pójściem do szpitala.
- To miłe z jego strony, że zajmuje się Liamem, gdy wy jesteście tutaj.
- Och, bynajmniej nie jest to dla niego kłopotliwe. Najchętniej
siedziałby z chłopcem od rana do wieczora, gdybym mu tylko na to pozwoliła.
Na pewno świetnie się bawią - stwierdziła Maggie. - O, jeszcze zanim
zapytasz, w pubie u O'Mallcyów wszystko jest przygotowane. Czekają na
twoich gości. Zastanawiam się tylko, dlaczego przyjęłaś rezerwację wiedząc,
że lada chwila możesz spodziewać się dziecka?
- Prawdopodobnie z tych samych powodów, z jakich ty pracowałaś przy
swoim szkle do chwili, aż nie zawieziono cię do szpitala, żebyś urodziła
Liama. - W głosie Brianny brzmiała ironia. - Tak mi się wydaje. To jest po
prostu moje życie. Czy mama i Lottie poszły już do domu?
- Tak, przed chwilą. - Przez wzgląd na Briannę Maggie powstrzymała
uśmiech. Jak zawsze matka narzekała bez przerwy, tym razem obawiała się, że
w szpitalu nabawi się jakiejś choroby. Nic nowego. Nigdy już się nie zmieni. -
Zajrzały tu, ale widząc, że śpisz, Lottie zaproponowała mamie, iż odwiezie ją
do domu. Przyjadą zobaczyć Kaylę jutro. - Maggie przerwała i znacząco
spojrzała na Rogana.
Jego niedostrzegalne kiwnięcie głową oznaczało, że do niej należy
decyzja, czy podzielić się z Brie pozostałymi nowinami. Ponieważ Maggie
dobrze rozumiała Briannę i jej potrzeby, przysiadła z drugiej strony łóżka
siostry, naprzeciwko Graya, i ujęła jej rękę.
Gray wydawał się zaniepokojony.
- Nie patrz tak na mnie - rzekła do szwagra. - Nic jej nie zrobię!
Nora Roberts
22
Chciałam tylko powiedzieć, że detektyw Rogana uważa, że tym razem
odnalazł Amandę. Poczekaj, nic nie mów, to znowu może być płonna nadzieja.
Ile razy już przez to przechodziłyśmy!
- Ale teraz może się udało! - Brianna przymknęła na chwilę oczy.
Przeszło rok temu znalazła listy pisane przez Amandę Dougherty do ojca. Listy
miłosne, które ją bardzo zaszokowały i przeraziły. Dowiedziała się z nich, że
kobieta ta ma z jej ojcem dziecko. To rozpoczęło długą serię poszukiwań
osoby, którą kochał jej ojciec, i dziecka, którego nigdy nie poznał.
- To jest możliwe - ostrożnie odezwał się Gray, nie chcąc widzieć
rozczarowania na twarzy żony. - Brie, wiesz przecież, ile razy gubiliśmy ślad
od momentu odnalezienia aktu urodzenia tej kobiety?
- Przecież wiemy całkiem dużo. Wiemy, że mamy siostrę - powtarzała
uparcie Brianna. - Znamy jej imię. Wiemy, że Amanda wyszła za mąż, że
często przeprowadzała się z miejsca na miejsce. To te przeprowadzki sprawiają
nam teraz kłopot. Ale prędzej czy później odnajdziemy je! Mam wrażenie, że
teraz się uda.
- Zobaczymy. - Maggie właściwie nie wierzyła już w taką możliwość.
Poza tym nie była całkowicie przekonana co do tego, czy faktycznie chce
odnaleźć kobietę, która jest jej przyrodnią siostrą. - Detektyw wyruszył w tej
chwili w drogę do Columbus w stanie Ohio. Tak czy inaczej wkrótce czegoś
się dowiemy.
- Ojciec chciałby, żebyśmy to zrobiły - powiedziała spokojnie Brianna. -
Czułby się szczęśliwy, wiedząc, że przynajmniej próbujemy je odnaleźć.
Maggie wstała, wzruszając ramionami. - Skoro już zaczęliśmy, nie
zaprzestaniemy poszukiwań. - Miała tylko nadzieję, że wszyscy z tej historii
wyjdą bez szwanku i nikt nie zostanie zraniony. - Wydaje mi się jednak, że
powinnaś w tej chwili cieszyć się z powiększenia rodziny, a nie martwić się o
kogoś, kogo możemy wcale nie odnaleźć.
- Powiesz mi o wszystkim, jak tylko się czegoś dowiesz - nalegała
Brianna.
- Oczywiście, ale naprawdę nie powinnaś teraz zawracać sobie tym
głowy.
Maggie rozejrzała się po pokoju. - Czy chcesz, żebyśmy zabrali te
wszystkie kwiaty do domu? Będą tam stały, kiedy przyjedziecie z dzieckiem.
- Świetnie, to dobry pomysł. - Brianna powstrzymała resztę pytań
kłębiących się w jej głowie. Na razie i tak nikt nie potrafił na nie
odpowiedzieć.
- Czy jeszcze czegoś potrzebujesz, Brianno? - Rogan był w pogodnym
nastroju. Z uśmiechem przyjął naręcze kwiatów, które zebrała żona. - Może
Zrodzona ze wstydu
23
więcej ciasta?
Brianna spojrzała nań zarumieniona. - Zjadłam całe, prawda? Nie,
niczego już nie potrzebuję, dziękuję. Idźcie lepiej do domu i wyśpijcie się jak
należy.
- Tak zrobimy. Zadzwonię do ciebie - obiecała Maggie.
Gdy tylko wyszła z Roganem, w jej oczach pojawił się smutek. -
Chciałabym, żeby Brianna nie wierzyła tak bardzo w to, że ta nasza zaginiona
siostra zechce od razu rzucić się jej w ramiona.
- Wiem, ale taka właśnie jest Brianna.
- Święta Brianna - westchnęła Maggie. - Nie zniosę, jeśli wyjdzie z tego
zraniona, Roganie. Wystarczy na nią spojrzeć, a widać, jak zaprząta sobie tym
głowę. Jak bardzo tkwi to w jej sercu. Nieważne. Może się mylę, ale byłoby
lepiej, gdyby tych listów nigdy nie znalazła.
- Nie denerwuj się tym. Wystarczy, że już to robi Brianna. - Rogan
nacisnął ramieniem przycisk windy.
- Wcale się nie denerwuję - zaprzeczyła Maggie. - Tylko Brianna nie
powinna teraz o tym myśleć. Ma dziecko, którym musi się zająć, a Gray
prawdopodobnie wyjedzie na kilka miesięcy w związku z promocją nowej
książki.
- Myślę, że to odłoży. - Rogan poprawił kwiaty tak, aby ich nie
połamać. - Z tego, co wiem, Gray chce to odłożyć, ale Brianna zadręcza go,
żeby jechał. Według niej nic nie powinno stać na przeszkodzie jego pracy.
Zirytowana Maggie rzuciła spojrzenie w kierunku windy. - Tak, a ona
może niańczyć dziecko, zajmować się pensjonatem, tymi cholernymi gośćmi...
Wszystko naraz! To jest właśnie cała Brianna!
- Wiemy dobrze, że Brianna jest dość silna, aby zmierzyć się ze
wszystkim, cokolwiek się stanie. Jest przecież taka, jak ty.
Gotowa do kłótni, Maggie spojrzała na męża, ale widok jego
rozbawionej twarzy załagodził jej złość. - Może i masz rację. - Mrugnęła
łobuzersko. - Tylko ten jeden raz - dodała.
Już trochę spokojniejsza, wzięła od niego część kwiatów. - To zbyt
piękny dzień, aby przejmować się czymś, co nigdy może się nie zdarzyć.
Mamy śliczną siostrzenicę, Sweeneyu, prawda?
- Tak. Właśnie myślę, że odziedziczyła twój podbródek, Margaret Mary.
- Ja też tak sądzę.
Weszli razem do windy.
Jakie to proste, zadumała się Maggie, wystarczy zapomnieć o rzeczach
przyziemnych i myśleć tylko o szczęściu.
- Wiesz, skoro Liam chodzi już o własnych siłach, może zaczniemy
Nora Roberts
24
myśleć o jakiejś siostrzyczce czy braciszku dla niego?
Rogan zaśmiał się i ucałował żonę, wychylając twarz zza bukietu
żonkili. - Ja też o tym myślałem.
Zrodzona ze wstydu
25
ROZDZIAŁ TRZECI
Jestem Światłem i Zmartwychwstaniem.
Shannon znała te słowa. Znała wszystkie słowa księdza, które miały ją
uspokoić, wyciszyć, może zainspirować... Słuchała ich tego pięknego
wiosennego dnia przy grobie matki. Rozbrzmiewały w zatłoczonym, skąpanym
w słońcu kościele podczas mszy za zmarłą. Pamiętała je bardzo dobrze z
dzieciństwa.
Klękała, wstawała i siadała zupełnie machinalnie, jakby jakaś część jej
mózgu powodowała nią podczas ceremonii.
Nie czuła się jednak ani uspokojona, ani wyciszona, ani zainspirowana.
Obraz ten nie przypominał jej snu, był zbyt realny.
Ubrany na czarno ksiądz obdarzony wspaniałym barytonem, dziesiątki
opłakujących zmarłą, złoty strumień światła, odbijający się od mosiężnych
okuć trumny pokrytej kwiatami. Szlochy i ćwierkanie ptaków.
Shannon żegnała swoją matkę.
Obok świeżego grobu znajdował się kopczyk drugiego, czysto
utrzymany, a w jego głowach tkwił świeży nagrobek mężczyzny, którego całe
życie uważała za swojego ojca.
Powinna była płakać, ale łzy już jej wyschły. Powinna była się modlić,
ale modlitwy nie przychodziły.
Głos księdza dźwięczał w czystym wiosennym powietrzu. Shannon
stała przy grobach, ale myślami przeniosła się do chwili, gdy spacerowała tam
i z powrotem po salonie. Jej gniew jeszcze nie wygasł. Wydawało jej się, że
matka śpi. Postanowiła ją obudzić, ponieważ w jej głowie roiło się od pytań i
próśb. Nie mogła dłużej czekać.
Delikatnie poruszyła jej ramię. Dzięki Bogu, że przynajmniej zrobiła to
delikatnie. Matka jednak się nie obudziła. Shannon nie dostrzegła ani cienia
ruchu.
Wpadła w panikę. Nie była już tak ostrożna, zaczęła potrząsać matką,
krzyczeć, błagać. Po kilku minutach zaślepienia, na szczęście krótkich,
zrozumiała, że to się na nic nie zda. W oszołomieniu zadzwoniła po ambulans.
Później nie kończąca się, przerażająca jazda do szpitala i oczekiwanie, ciągłe
oczekiwanie w napięciu.
Teraz wszystko już się skończyło. Amanda zapadła w śpiączkę i w
takim stanie zabrała ją śmierć. I jak mówił ksiądz: „Odeszła w wieczność”.
W szpitalu zarówno doktor, jak i niezwykle uprzejme pielęgniarki
mówili jej, że na matkę spłynęło błogosławieństwo. Przyjaciele i sąsiedzi,
których zawiadomiła, także uznali to za błogosławieństwo. Przez ostatnie
czterdzieści osiem godzin nie czuła bólu ani cierpienia. Po prostu spała, kiedy
Nora Roberts
26
jej ciało i mózg obumierały.
Tylko żyjący cierpią, pomyślała Shannon. Tylko oni, obarczeni winą i
żalem, dręczącymi pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.
- Jest teraz z Colinem! - Usłyszała szept.
Shannon otrząsnęła się z zamyślenia i zobaczyła, że wszyscy się ku niej
zwrócili. Nie pozostało jej nic innego, jak przyjąć kondolencje, wsparcie i
zapewnienia o smutku.
Rozejrzała się wokół siebie. Wiele z tych osób wróci oczywiście z nią
do domu, przygotowała się do tego.
Jakkolwiek patrzeć, myślała, odpowiadając jednocześnie podchodzącym
do niej ludziom, najlepiej radzę sobie z detalami.
Przygotowała pogrzeb starannie i bez zaniedbań. Matka na pewno
pragnęłaby prostego pogrzebu, toteż Shannon zrobiła wszystko, aby zadowolić
Amandę w swej ostatniej wobec niej powinności. Prosta trumna, kwiaty i
muzyka, uroczysta katolicka ceremonia.
I stypa oczywiście. Wydawało jej się to okropne, że musi zająć się
przygotowaniem jedzenia dla przyjaciół i sąsiadów, którzy przyjdą do domu
prosto z cmentarza, kiedy nie ma na to ani czasu, ani energii.
W końcu została sama. Przez chwilę nie mogła zebrać myśli. Czego
właściwie chce?
Łzy i modlitwy wciąż nie przychodziły. Spróbowała położyć rękę na
trumnie, ale czuła tylko rozgrzane słońcem drewno i powietrze wypełnione
zapachem róż.
- Przepraszam - wyszeptała. - To nie powinno się tak skończyć, ale nie
wiem, jak to rozwiązać, jak zmienić. I nie potrafię powiedzieć „żegnaj” do
żadnego z was. - Spojrzała na nagrobek obok.
„Colin Alan Bodine. Ukochany mąż i ojciec.”
Nawet te ostatnie słowa, pomyślała żałośnie, wyrzeźbione w granicie, są
kłamstwem. Jej jedynym życzeniem, kiedy tak stała nad grobami dwojga ludzi,
których kochała całe życie, było nigdy nie poznać prawdy. I to uparte,
egoistyczne życzenie sprawiło, że poczuła się winna. Wiedziała, że musi jakoś
z tym żyć.
Odwróciła się i odeszła samotnie do czekającego na nią samochodu.
Wydawało jej się, że minęły wieki od czasu, kiedy tłum zaczął się
rozchodzić i w domu zapadła cisza.
Amanda była bardzo lubiana i ci, którzy ją lubili, zebrali się w jej domu.
Shannon wysłuchała ostatnich podziękowań, słów współczucia, pożegnań i w
końcu zamknęła drzwi. Została sama.
Poczuła zmęczenie, kiedy weszła do biura ojca.
Zrodzona ze wstydu
27
Amanda zmieniła tu trochę w ciągu tych jedenastu miesięcy, które
dzieliły ją od nagłej śmierci męża. Na wielkim starym biurku nie panował już
rozgardiasz. Shannon musiała zastanowić się, co zrobić z komputerem, faxem i
innym wyposażeniem, którego Colin używał jako makler i doradca finansowy.
Moje zabawki, tak to nazywał. Nawet Amanda je zatrzymała, choć nie miała
nic przeciwko temu, by oddać jego garnitury, buty i zwariowane krawaty.
Wszystkie księgi pozostały na półkach, księgi majątkowe, rachunkowe i
podatkowe.
Zmęczona Shannon usiadła na skórzanym fotelu, który podarowała mu
z okazji Dnia Ojca pięć lat temu. Bardzo mu się podobał, wspominała,
przesuwając rękę po miękkiej skórze koloru burgunda.
- Dość duży, żeby w nim posadzić konia - powiedział wtedy i ze
śmiechem ją uściskał.
Chciała poczuć ów uścisk, ale nie mogła. Nie czuła nic. I to jej
powiedziało więcej niż msza pogrzebowa, więcej niż cmentarz. Została
zupełnie sama. Naprawdę sama.
Miałam tak mało czasu, myślała tępo Shannon. Gdyby wiedziała
wcześniej... Nie była pewna, co ma na myśli. Chorobę matki czy jej kłamstwo.
Gdyby wiedziała wcześniej, mogłaby spróbować z niekonwencjonalną
medycyną. Koncentraty witamin, leki homeopatyczne, o których tyle czytała.
Zebrała na ten temat całą kolekcję książek. Miała za mało czasu, żeby
skorzystać z tej szansy.
Tragedia rozegrała się w ciągu kilku tygodni. Matka ukrywała przed nią
chorobę, jak również inne sprawy. Nie chciała się nimi dzielić nawet z własną
córką, pomyślała Shannon gorzko, walcząc z gniewem.
Dlatego też ostatnie słowa, jakie wypowiedziała do matki, były gniewne
i obraźliwe. Wiedziała, że nigdy już ich nie odwoła.
Zacisnęła pięści przeciwko niewidzialnemu wrogowi, a twarz jej
zapłonęła. Odwróciła się od biurka. Potrzebowała czasu. Boże, potrzebowała
czasu, żeby wszystko pojąć albo żeby chociaż nauczyć się z tym żyć.
Z jej oczu trysnęły łzy gorące i rzewne. Ponieważ wiedziała w głębi
serca, iż życzyła sobie, by matka umarła przed zdradzeniem sekretu,
nienawidziła siebie za to.
Kiedy łzy obeschły, stwierdziła, że musi się położyć. Machinalnie
weszła po schodach. Obmyła gorące policzki chłodną wodą i położyła się w
ubraniu na łóżku.
Muszę sprzedać dom, myślała, i meble. Trzeba przejrzeć dokumenty.
Nie powiedziała matce, że ją kochała. Zupełnie wyczerpana zapadła z ciężkim
sercem w sen.
Nora Roberts
28
Popołudniowe drzemki zawsze sprawiały, że Shannon czuła się
półprzytomna. Zresztą sypiała popołudniami tylko wtedy, gdy się
rozchorowała, a chorowała rzadko.
W domu panowała cisza, kiedy wygrzebała się z łóżka. Spojrzała na
zegar. Spała mniej niż godzinę, ale czuła się ociężała i miała zamęt w głowie.
Pomyślała, że zrobi sobie kawę i usiądzie, aby zaplanować, co zrobić z
rzeczami matki i domem, który tak kochała.
Nagle zadzwonił dzwonek, jeszcze zanim zdążyła zejść schodami na
dół. Prosiła tylko w myślach, by nie był to żaden dobroduszny sąsiad, który
zaproponowałby jej pomoc lub swoje towarzystwo. Nie chciała widzieć w tej
chwili nikogo.
Przed drzwiami stał nieznajomy mężczyzna średniego wzrostu w
czarnym garniturze. W ręku trzymał niewielką torbę. Włosy miał przyprószone
siwizną. Oczy rzucały przenikliwe spojrzenia, tak że poczuła się dziwnie, gdy
jego wzrok spoczął na jej twarzy.
- Szukam Amandy Doughcrty Bodine.
- To jest rezydencja Bodinów - odrzekła Shannon, próbując zgadnąć,
kim jest ten człowiek. Handlarz? Raczej nie. - Jestem jej córką, czego pan
sobie życzy?
Twarz mężczyzny się nie zmieniła, ale Shannon wyczuła, że jego uwaga
znacznie wzrosła.
- Chciałbym pomówić z panią Bodine, jeśli to możliwe. Nazywam się
John Hobbs.
- Przykro mi, panie Hobbs, ale jest to niemożliwe. Pochowałam matkę
dziś rano, proszę mi wybaczyć...
- To okropne. - Mężczyzna ręką przytrzymał drzwi, kiedy Shannon
chciała je zamknąć. - Właśnie przybyłem tu z Nowego Jorku. Nie słyszałem o
śmierci pani matki.
Hobbs szybko wszystko przemyślał. Za blisko dotarł, aby teraz tak po
prostu odejść.
- Czy pani jest Shannon Bodine?
- Tak, to ja. O co więc panu chodzi, panie Hobbs?
- Czy może pani poświęcić mi kilka minut? - powiedział dość
przyjaźnie. - Oczywiście, kiedy pani zechce. Chciałbym się z panią umówić w
ciągu najbliższych kilku dni.
Shannon odrzuciła włosy do tyłu. Były całe w nieładzie po drzemce.
- Muszę wrócić do Nowego Jorku za kilka dni. Możemy się tam
spotkać. Byłbym bardzo wdzięczny.
Zrodzona ze wstydu
29
Oczy Shannon zwęziły się. Czuła się zupełnie zdezorientowana, a
przecież jeszcze nie doszła całkiem do siebie. - Czy moja matka pana znała,
panie Hobbs?
- Nie, nie znała, pani Bodine.
- A więc nie mamy o czym rozmawiać, a teraz pan wybaczy...
- Mam wiadomości do przekazania. Upoważnili mnie do tego moi
klienci. Wiadomości dla pani Bodine.
Hobbs trzymał rękę na drzwiach na wypadek, gdyby Shannon chciała je
zamknąć.
- Klienci! - Wbrew sobie Shannon poczuła, że jest zaintrygowana. - Czy
dotyczy to mego ojca?
Choć wahanie Hobbsa nie trwało długo, Shannon zdołała je uchwycić.
Serce zaczęło jej walić.
- To dotyczy pani rodziny, to prawda. Gdybyśmy mogli się spotkać...
Poinformuję klientów o śmierci pani Bodine.
- Kim są pańscy klienci, panie Hobbs? Nie, proszę mi nie mówić, że to
sprawa poufna - mówiła szybko. - Przyszedł pan do tego domu w dzień
pogrzebu mojej matki, szukając jej, aby coś z nią przedyskutować. Coś, co
dotyczy mojej rodziny. Teraz ja jestem „moją rodziną”, toteż, panie Hobbs,
pańskie informacje z pewnością dotyczą i mnie. Kim są pańscy klienci?
- Muszę zadzwonić ze swojego samochodu. Poczeka pani na mnie
chwilkę?
- Dobrze - zgodziła się impulsywnie Shannon. W jej głosie brak było
cierpliwości. - Poczekam.
Zamknęła jednak drzwi, kiedy Hobbs odszedł w kierunku samochodu,
zaparkowanego z brzegu chodnika. Czuła, że koniecznie musi napić się kawy.
Nie powinno zająć jej to dużo czasu. Dzwonek u drzwi zadźwięczał, gdy tylko
zaczęła pić. Wzięła ze sobą kubek i poszła otworzyć.
- Pani Bodine, mój klient upoważnił mnie do swobodnego
dysponowania informacjami.
Włożywszy rękę do kieszeni, wyjął z niej wizytówkę i podał Shannon.
Biuro Detektywistyczne „Doubleday”, przeczytała. Nowy Jork.
Shannon uniosła brwi.
- Znalazł się pan daleko od domu, panie Hobbs.
- Mój zawód zawsze trzyma mnie w drodze. Ten szczególny przypadek
zawiódł mnie tutaj. Czy mógłbym wejść, pani Bodine? Oczywiście, jeśli pani
woli, możemy się spotkać gdzie indziej.
Miała ochotę zamknąć mu drzwi przed nosem. Nie dlatego że obawiała
się go fizycznie. Jej tchórzostwo wywodziło się z czegoś innego i tkwiło w niej
Nora Roberts
30
głęboko. Ponieważ jednak je rozpoznała, postanowiła je zignorować. - Proszę,
właśnie zrobiłam kawę.
- Zauważyłem.
Jak miał w zwyczaju, uważnie rozglądał się wokół siebie, podążając za
Shannon. Dom urządzono z przepychem, w bardzo dobrym guście.
Wyposażenie wnętrza odzwierciedlało w jakiś sposób to wszystko, o czym
Hobbs dowiedział się w ciągu ostatnich miesięcy o Bodinach. Tworzyli miłą,
bezpretensjonalną, blisko ze sobą związaną, dobrze sytuowaną rodzinę.
- To trudny okres dla pani, pani Bodine - zaczął Hobbs, gdy zajął
miejsce przy stole, które wskazała mu Shannon. - Mam nadzieję, że nie
pogorszę jeszcze sytuacji.
- Moja matka umarła dwa dni temu, panie Hobbs. Nie sądzę, by mógł
pan coś pogorszyć. I tak już jest wystarczająco trudno. Śmietanki, cukru?
- Dziękuję, czarną proszę. - Przyglądał się jej, kiedy przygotowywała
mu kawę. Jest opanowana, myślał, to ułatwi mi sprawę.
- Czy pani matka była chora, pani Bodine?
- Tak, na raka - odparła Shannon.
Nie potrzebuje współczucia i nie należy jej go okazywać, zadecydował.
- Reprezentuję Rogana Swecneya - zaczął Hobbs. - Jego żonę i jej
rodzinę.
- Rogan Sweeney? - Shannon ostrożnie przysiadła się do stołu. - Znam
to nazwisko oczywiście. Galeria „Worldwide” ma filię w Nowym Jorku.
Zarząd główny mieści się w... - Urwała i postawiła kubek, zanim poczuła
drżenie rąk. W Irlandii, pomyślała. - W Irlandii.
- Wie pani zatem. - Hobbs wyczytał z jej oczu, że wie. W ten sposób
było mu łatwiej prowadzić sprawę.
- Moi klienci myśleli, że może pani o niczym nie wiedzieć.
Shannon postanowiła, że nie da nic po sobie poznać, podniosła znów
kubek. - Co takiego Rogan Sweeney może mieć ze mną wspólnego?
- Pan Sweeney jest małżonkiem pani Margarct Mary Concannon,
starszej córki nieżyjącego Thomasa Concannona z hrabstwa Clare w Irlandii.
- Concannon! - Shannon zamknęła oczy, przeszedł ją dreszcz. -
Rozumiem.
Kiedy otworzyła znów oczy, pojawiły się w nich ironiczne iskierki. -
Domyślam się, że to oni wynajęli pana, by mnie pan odszukał. Wydaje mi się
to dziwne, cóż może wyniknąć z tego po tylu latach.
- Początkowo wynajęto mnie po to, bym odszukał pani matkę, pani
Bodine. Mogę pani powiedzieć, że o niej jak i o pani istnieniu moi klienci
dowiedzieli się dopiero w zeszłym roku. Wtedy to rozpoczęły się
Zrodzona ze wstydu
31
poszukiwania. Niestety, trudno było odnaleźć miejsce pobytu Amandy
Dougherty. Wie pani, że opuściła dom rodzinny w Nowym Jorku zupełnie
nagle, nie dając później żadnych znaków życia.
- Myślę, że jest to usprawiedliwione, skoro wyrzucono ją z domu tylko
dlatego, iż zaszła w ciążę. - Shannon odepchnęła kubek z kawą na bok. -
Czego chcą pańscy klienci?
- Pierwotnie chodziło o odnalezienie pańskiej matki i przekazanie jej,
dzieci Toma Concannona po jego śmierci natrafiły na listy, które pisała Po
niego pani matka. Za jej pozwoleniem chciały się skontaktować z panią. [i - A
więc on nie żyje. - Shannon podniosła rękę do skroni - Tak, mówił mi pan już
o tym. - Wszyscy odeszli... pomyślała.
- Dobrze, znalazł mnie pan, panie Hobbs, zadanie wykonane. Proszę
przekazać swoim klientom, że rozmawiał pan ze mną i że nie życzę sobie i
żadnych kontaktów w przyszłości.
- Pani siostry...
Oczy Shannon stały się chłodne. - Nie uważam tych kobiet za swoje
siostry!
Hobbs lekko przechylił głowę. - Pani Sweeney i pani Thane chciałyby
skontaktować się z panią osobiście.
- I nie zdołam ich powstrzymać, prawda? Czy pan nie może zrozumieć,
że nie interesuje mnie spotkanie z kobietami, których zupełnie nie , znam. To,
co zaszło między ich ojcem a moją matką dwadzieścia osiem lat temu, nie
zmienia tego faktu. Nie chcę ich poznać! - wybuchnęła, ale zaraz się uspokoiła.
- A więc Mary Margaret Concannon, mówił pan. Artystka?
- Tak, znana jest ze swojej ceramiki.
- To nie zmienia faktu, że nie chcę się z nią widzieć - burknęła Shannon.
Widziała jedną z wystaw państwa Sweeneyów w „Worldwide” w Nowym
Jorku, myślała nawet o zakupie jakichś prac. W tej chwili wydało jej się to
nawet zabawne.
- Zabawne, prawda? Proszę powiedzieć Margaret Mary Concannon » i
jej siostrze...
- Brianna. Brianna Concannon Thane. Prowadzi zajazd w Clare. Może
słyszała pani o jej mężu. Jest popularnym pisarzem.
- Grayson Thane?
Hobbs przytaknął. Shannon niemal wybuchnęła śmiechem. - Obie
dobrze wyszły za mąż. Mają szczęście. Proszę im powiedzieć, że zrobiły to, co
i ja zamierzam zrobić ze swoim życiem. - Zaczerwieniła się. - Czy coś jeszcze,
panie Hobbs?
- Chciałem zapytać, czy chce pani otrzymać listy swojej matki, a jeśli
Nora Roberts
32
tak, czy ma pani coś przeciw temu, żeby moi klienci zatrzymali kopie dla
siebie.
- Nie chcę tych listów! Nic nie chcę! - Jakby pod wpływem jakiejś
trucizny, Shannon posłała Hobbsowi jadowite spojrzenie. - To, co się stało, nie
jest ani moim, ani ich błędem. Nie wiem, co o tym sądzą, panie Hobbs, i
zupełnie mnie to nie obchodzi. Jeśli to ciekawość, poczucie winy albo rodzaj
rodzinnych zobowiązań, proszę powiedzieć, żeby dały sobie spokój.
Hobbs również się zaczerwienił. - Biorąc pod uwagę czas, wysiłki oraz
pieniądze, jakie wydano, aby panią odnaleźć, powiedziałbym, że to
kombinacja tych trzech rzeczy, które pani wymieniła. Ale osobiście wydaje mi
się, iż to coś znacznie więcej. Oczywiście przekażę wszystko.
Podał jej rękę, zaskoczona odwzajemniła uścisk.
- Gdyby pani zmieniła zdanie albo chciała się o coś zapytać, proszę
zadzwonić pod numer na wizytówce. Odlatuję dzisiaj wieczorem do Nowego
Jorku.
Ton głosu Hobbsa stał się uszczypliwy. Shannon nie wiedziała
dlaczego.
- Przecież mam chyba prawo do prywatności!
- Oczywiście! - Skinął głową. - Zegnam panią, pani Bodine. Dziękuję za
kawę i czas, jaki mi pani poświęciła.
Pal go diabli! Tyle tylko przyszło jej na myśl, gdy wychodził z kuchni.
Niech go cholera weźmie za ten jego obiektywizm i rozsądek! Miała ich
wszystkich dość. Nie wyłączając córek Thomasa Concannona, które ją
poszukiwały, aby zaspokoić swą ciekawość. Nie chciała ich znać. Nie
potrzebowała ich. Niech zostaną w Irlandii z tym swoim wygodnym życiem,
wspaniałymi mężami i sukcesami. Miała własne życie i jak najszybciej musiała
je poukładać. Ocierała łzy, nie zdając sobie sprawy z tego, że płacze. Weszła
na górę i schwyciła książkę telefoniczną. Przeciągając szybko palcem po
stronie, wybrała jeden z numerów i wykręciła.
- Halo, chciałabym sprzedać dom. Jak najszybciej.
Tydzień później Shannon znalazła się już w Nowym Jorku.
Wyceniła dom i miała nadzieję, że szybko go sprzeda. Pieniądze nie
były dla niej sprawą istotną. Odkryła, że jest bogatą kobietą. Śmierć ojca
przyniosła jej około pół miliona dolarów z inwestycji, jakie podejmował. Do
tego spadek. Szkoda tylko, że musiała zostać sierotą, aby tak dobrze ułożyły
się sprawy finansowe.
Wychował ją Colin Bodine, toteż wiedziała, że sprzedaż domu to
słuszna decyzja. Nie miała jednak serca pozbywać się niektórych mebli.
Zrodzona ze wstydu
33
Wstawi je do piwnicy. Z pewnością znajdzie jeszcze czas, by się zastanowić,
co zrobić z każdą lampą czy wazonem.
Shannon spakowała tylko kilka ulubionych przedmiotów, do których
miała sentyment. Zabrała je do Nowego Jorku. Znalazły się wśród nich obrazy,
które namalowała dla swoich rodziców wiele lat temu. Nie mogła się z nimi
rozstać.
Choć szef dał jej wolne do końca tygodnia, wróciła do pracy na drugi
dzień po powrocie z Columbus. Wiedziała, że praca pomoże jej dojść do
siebie. Zajmowała nowe stanowisko. Dopiero zaczęła na nim pracować, gdy
wezwała ją choroba matki.
W zasadzie miała dopiero dwa tygodnie na przyzwyczajenie się do
nowego miejsca, pozycji i zakresu obowiązków. Większość swego dorosłego
życia spędziła na działaniach zmierzających do osiągnięcia właśnie takiego
stanowiska i takich obowiązków. Wspinała się po szczeblach kariery. Dość
szybko udało jej się zdobyć stałą posadę i zapewnić sobie spokój, do jakiego
dążyła.
Miała swoje biuro, a tygodniowy plan zajęć wypełniały spotkania i
prezentacje. Miała już także pewną renomę. Jej pracę szanowano i wiedziała,
że może osiągnąć o wicie więcej. To wszystko, o czym zawsze marzyła, czego
potrzebowała i do czego dążyła, straciło teraz dla niej znaczenie. Nie liczyło
się ani biuro, ani stół i przybory kreślarskie. Nawet to, że na skutek
codziennych telefonów z Columbus i konieczności wyjazdu, główne
przedsięwzięcie musiała przekazać współpracownikowi. Nic nie miało teraz
znaczenia. Promocja, którą przerwała, wydawała jej się czymś bardzo
odległym. Tak samo, jak i całe życie, które wiodła do tej pory, z tym jego
porządkiem i rozsądnym planowaniem. Teraz wydawało jej się, że to wszystko
należy do kogoś innego.
Siedziała wpatrując się w obraz przedstawiający ojca śpiącego w
ogrodzie. Nie zdążyła go jeszcze powiesić. Stał oparty o ścianę. Nie wiedziała
dlaczego. Może po prostu nie chciała, by wisiał w biurze?
- Shannon! - Kobieta, która wychyliła głowę spoza drzwi wydawała się
atrakcyjna i nieskazitelnie ubrana. To była Lily, jej asystentka. Przyjaciółka od
przypadku do przypadku. Shannon zdała sobie sprawę, że w jej życiu roiło się
od takich właśnie przyjaźni. - Myślałam, że może chciałabyś zrobić sobie
przerwę?
- Nie ruszyłam palcem, nie mam od czego odpoczywać.
- Hej! - Lily weszła do gabinetu, obeszła biurko i stanęła za plecami
Shannon. - Zrób sobie jednak przerwę. Jesteś tu dopiero od kilku dni.
- Nie powinnam tyle o tym myśleć! - Zirytowana Shannon oderwała się
Nora Roberts
34
od biurka. - Nic w tej chwili nie robię.
- Kroczysz teraz wyboistą drogą.
- Tak, to prawda.
- Dlaczego nie odwołasz spotkań popołudniowych?
- Przecież muszę kiedyś wrócić do pracy. - Zapatrzyła się w okno. W
dole rozciągał się widok Nowego Jorku. Marzyła kiedyś o tym mieście. -
Wiesz, odwołaj obiad z Todem. Nie mam nastroju na to spotkanie.
Lily zmarszczyła czoło. - Czyżby kłopoty w raju?
- Powiedzmy. Doszłam do wniosku, że ten związek nie ma sensu, a
poza tym nie mam czasu na tego typu randki.
- Sama zadzwoń.
- Zgoda. - Shannon odwróciła się. - Nie podziękowałam ci nawet za to,
że tyle pomogłaś mi w pracy, kiedy mnie tu nie było. Przejrzałam kilka rzeczy
i muszę stwierdzić, że zrobiłaś niezły kawał roboty.
- Za to mi płacą. - Lily stuknęła palcem w kartkę notatnika. - Trzeba
ukończyć pracę dla „Mincko”, nic, jak dotąd, nie usatysfakcjonowało
„Rightwaya”. Tilghmanton uważa, że powinnaś się tym zająć. Przekazał tę
wiadomość dziś rano. Prosi o przejrzenie rysunków i dostarczenie czegoś
nowego pod koniec tygodnia.
- Dobrze - zgodziła się Shannon i pochyliła nad .biurkiem. - Takie
wyzwanie to coś, czego mi trzeba. - Najpierw przyjrzę się „Rightwayowi”,
Lily. A później wezmę się za „Mincko”.
- Świetnie! - Lily skierowała się ku drzwiom. - Och, miałam ci coś
jeszcze powiedzieć. „Rightway” chce coś tradycyjnego i nowoczesnego.
Subtelnego, a zarazem śmiałego. Seksownego i skromnego.
- Oczywiście. Dostaną, co zechcą, wyciągnę tylko magiczną różdżkę z
torebki.
- Jak dobrze, że wróciłaś, Shannon!
Kiedy drzwi się zamknęły, Shannon odetchnęła głęboko. Świetnie, że
jest już z powrotem. Wszystko jakoś się ułoży.
Ulice były mokre od deszczu. Po ciężkim, dziesięciogodzinnym dniu
pracy, zakończonym spotkaniem z mężczyzną, co do którego bezskutecznie
próbowała wmówić sobie miłość, Shannon wracała do domu. Spoglądała na
mokre ulice z okna taksówki. Nie powinnam chyba brać się tak szybko za
pracę, myślała. Wprawdzie rutyna, zamówienia i koncentracja pomogły ugasić
ból, ale tylko na razie. Potrzebowała napiętego planu pracy, takiego, jak ten,
który przyniósł jej pozycję u „Ry - Tilghmantona”. Praca, kariera, którą
osiągnęła własnymi siłami, wypełniała ją całkowicie.
Zrodzona ze wstydu
35
Nie łudziła się co do tego, że w jej życiu może zaistnieć jakiś udany
związek. Miała jednak rację, że zerwała z Todem. Każde z nich stanowiło dla
swego partnera jedynie atrakcyjną namiastkę tego, czego pragnęło naprawdę.
Życie jest za krótkie na to, stwierdziła Shannon, by nieodpowiednio wybierać.
Zapłaciła taksówkarzowi, który przystanął na rogu ulicy, i pobiegła
szybko w stronę swojego budynku. Uśmiechnęła się do stojącego w drzwiach
odźwiernego. Zabrała korespondencję i zaczęła przeglądać koperty, czekając,
aż winda zjedzie na parter. Nagle zobaczyła, że jeden z listów pochodzi z
Irlandii. Zaklęła cicho i odłożyła go na spód.
Za chwilę stała już przed drzwiami własnego mieszkania. Weszła do
środka, położyła korespondencję na stole i chociaż jej serce głucho waliło,
zajęła się zwykłymi czynnościami. Powiesiła płaszcz, zdjęła buty, nalała sobie
kieliszek wina, po czym usiadła przy małym stoliku, stojącym przy oknie.
Widok z okna rozciągał się na Madison Avenue. Wzięła do ręki listy.
Szybko rozdarła kopertę listu z Irlandii. Pisała do niej Brianna Concannon
Thane.
Droga Shannon!
Niezmiernie mi przykro z powodu śmierci Twej matki. Wiem, jak bardzo
jest to bolesne, i nie wierzę, ze istnieją słowa, które mogłyby przynieść
ulgę Twemu sercu. Z listów, które Twoja matka pisała do mego ojca,
wynika, że była kochającą i wspaniałą kobietą. Bardzo żałuję, że nie
miałam nigdy okazji jej spotkać.
Rozmawiałaś z detektywem. Z jego relacji wynika, że wiedziałaś o
związku, jaki łączył Twoją matkę i mojego ojca. Rozumiem, że mogło
Cię to zranić, i bardzo mi z tego powodu przykro. Myślę też, iż pewnie
wcale nie chcesz mnie znać, ale postanowiłam, że muszę do Ciebie
napisać, przynajmniej raz.
Twój ojciec, mąż Twojej matki, na pewno bardzo Cię kochał. Nie
pomyśl, że chcę mieszać się w Twoje uczucia, ranić wspomnienia, które
z pewnością są dla Ciebie cenne. Pragnę jednak dać Ci możliwość
poznania drugiej części Twojej rodziny i Twego dziedzictwa. Mój ojciec
był prostym człowiekiem, ale bardzo dobrym. Nigdy nie zapomniał o
Twej matce.
Znalazłam jej listy długo po jego śmierci, wciąż owinięte wstążką.
Wstążką, którą sam zawiązał. Chciałabym się nimi z Tobą podzielić, ale
jeśli nie życzysz sobie tego, może miałabyś ochotę zobaczyć Irlandię.
Stąd przecież bierzesz swój początek.
Jeżeli podoba Ci się moja propozycja, proszę, przyjedź i zostań z nami
Nora Roberts
36
przez jakiś czas. Okolice tutaj są tak piękne, że z pewnością pomogą Ci
ukoić smutek.
Nie jesteś mi nic winna, Shannon, i prawdopodobnie uważasz, że ja
Tobie również. Ale jeśli kochałaś swoją matkę tak, jak ja mojego ojca,
to wiesz, co powinnyśmy dla nich zrobić.
Może zostaniemy przyjaciółkami, może siostrami. Musimy zwrócić
naszym rodzicom coś, czego się dla nas wyrzekli. Możesz przyjechać,
kiedy chcesz, zawsze będziesz mile widziana.
Brianna
Shannon przeczytała list dwa razy. Odrzuciła go i za chwilę przeczytała
raz jeszcze. Czy ta kobieta jest naprawdę tak prosta, bezinteresowna i tak
bardzo pragnie otworzyć swój dom i serce?
Shannon powtarzała sobie, że nie chce ani jej serca, ani jej domu. Ale
czy aby na pewno? Podróż do Irlandii, spojrzenie w przeszłość. Bawiła ją ta
myśl. Mogłaby tam pojechać bez kontaktowania się z Concannonami. Czy
może się ich boi? - zastanawiała się. Tak, możliwe, że właśnie się ich boi. Nie
chciała żadnych nacisków, pytań i próśb. Kobieta, która pisała list, obiecywała
jednak, że nic takiego jej nie spotka, i proponowała o wiele więcej.
Może się zgodzę, myślała Shannon. A może lepiej nie?
Zrodzona ze wstydu
37
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie wiem naprawdę, po co robisz tyle zamieszania - narzekała
Maggie. - Zupełnie, jakbyś podejmowała królową.
- Chcę, żeby się dobrze czuła. - Brianna umieściła wazon pełen
tulipanów na kredensie, po czym zmieniła zdanie i postawiła go na rzeźbionym
stole w pobliżu okna. - Jedzie taki szmat drogi, aby się z nami zobaczyć. Chcę,
żeby czuła się jak w domu.
- O ile dobrze widzę, wysprzątałaś to miejsce od piwnicy po dach
dwukrotnie. Przyniosłaś tyle kwiatów, że starczyłoby ich na pięć ślubów, i
upiekłaś tyle ciastek i placków, jak dla całej armii. I jak mówiłam - Maggie
podeszła do okna i odsłoniła koronkową firankę, zapatrzyła się na wzgórza -
przygotowujesz się na rozczarowanie.
- A ty zadecydowałaś już, że jej przyjazd będzie dla ciebie niemiłym
wydarzeniem.
- Czyżby list, w którym przyjęła twoje zaproszenie, wprawił
kogokolwiek w zachwyt i podniecenie?
Brianna przestała wygładzać poduszki i patrzyła uważnie w kierunku
odwróconej tyłem siostry. - Jest sama Maggie. My zawsze byłyśmy razem, i
nadal będziemy, gdy ona odjedzie. Weź też pod uwagę, że jej matka umarła
miesiąc temu. Nie oczekiwałam żadnej kwiecistej odpowiedzi. Jestem
wystarczająco szczęśliwa, że zdecydowała się tu w ogóle przyjechać.
- Powiedziała Hobbsowi, że nie chce mieć z nami nic wspólnego.
- A może ty nigdy w swoim życiu nie powiedziałaś czegoś, czego
później byś żałowała?
Maggie uśmiechnęła się. - Nie przypominam sobie w tej chwili nic
takiego. - Odwróciła się, ale uśmiech pozostał na jej twarzy. - Ile mamy czasu
na odebranie jej z lotniska?
- Niewiele. Muszę nakarmić Kaylę i przebrać się. Nie mogę pokazać się
pierwszy raz nowej siostrze w fartuchu i brudnych rajstopach.
- Ja się nie przebieram. - Maggie wzruszyła ramionami. Miała na sobie
obszerną bawełnianą koszulkę i stare dżinsy.
- Jak wolisz - powiedziała cicho Brianna, wychodząc z pokoju. - Ale
może przyczesałabyś to ptasie gniazdo na głowie.
Maggie pogardliwie skrzywiła usta i spojrzała w lustro. Trafne
określenie, pomyślała, widząc, że jej jasnoczerwone loki są całkiem
zmierzwione.
- Pracowałam - odpowiedziała i przyśpieszyła kroku, aby dogonić
siostrę u podnóża schodów. - Moje narzędzia nie zwracają uwagi na to, czy
mam włosy ułożone, czy nie. Nie muszę się widywać z ludźmi dzień i noc, jak
Nora Roberts
38
ty.
- To ci dopiero szczęściarze. Weź sobie może jakąś kanapkę, czy co tam
chcesz - powiedziała Brianna. - Chyba przytyłaś Margaret Mary... - dodała i
weszła do kuchni.
- Możliwe - zamruczała Maggie, kierując się do szafki z chlebem. - Nic
dziwnego, przecież jestem w ciąży.
- Co? Och, Maggie!
- I to twoja wina - odparła Maggie, groźnie ściągając brwi. Kroiła chleb.
Brianna roześmiała się i obróciła, by uściskać siostrę.
- To bardzo intrygujące, co powiedziałaś. Jestem pewna, że specjaliści
w dziedzinie medycyny z pewnością zainteresowaliby się takim przypadkiem...
Maggie potrząsnęła głową i odezwała się żartobliwie. - A kto właśnie
urodził dziecko? I kto dał mi potrzymać taką śliczną dziewczynkę w kilka
minut po narodzinach? Zwariowałam na jej punkcie.
- Czy naprawdę nie jesteś zaniepokojona tym, że będziesz miała jeszcze
jedno dziecko? - Brianna cofnęła się, jej twarz wyrażała troskę. - Czy Rogan
jest zadowolony?
- Jeszcze mu o tym nie powiedziałam. Poza tym nie jestem tego
stuprocentowo pewna, ale tak mi się wydaje. - Maggie instynktownie
przycisnęła dłoń do brzucha. - Nie martwię się, a raczej mam szczerą nadzieję.
- Szybko pogłaskała Briannę po policzku i wróciła do szykowania kanapek. -
Miałam mdłości dziś rano.
- Och! - Oczy Brianny zaszły łzami. - To cudownie.
Maggie chrząknęła, podchodząc do lodówki. - Jestem na tyle szalona,
żeby się z tobą zgodzić. Nic nie mów nikomu, nawet Grayowi, dopóki się nie
upewnię.
- Nie powiem, ale usiądź, zjedz tę kanapkę i popij herbatą.
- Niezły pomysł. A ty idź, nakarm małą i zmień ubranie, bo inaczej
spóźnimy się na lotnisko.
Brianna przytaknęła, odetchnęła głęboko i wybiegła przez drzwi łączące
pokoje z kuchnią.
Te pokoje zagospodarowała rok temu, już po ślubie. Pierwsze piętro i
odnowiony strych przeznaczyła dla gości, którzy zaglądali do Blackthorn. Ale
te obok kuchni należały do rodziny.
Mały salonik i sypialnia wystarczały jej, gdy była sama. Teraz
dobudowała drugą sypialnię z szerokimi, podwójnymi oknami, z których
rozciągał się widok na wzgórza i przed którymi kwitł młody migdał. Murphy
posadził go dla niej w dniu urodzin Kayli.
Nad dziecięcym łóżeczkiem wisiała cała menażeria ruchomych figurek
Zrodzona ze wstydu
39
ze szkła, które zrobiła Maggie. Jednorożce, pegazy i syreny tańczyły mieniąc
się w promieniach słońca.
Dziecko przebudziwszy się patrzyło, jak figurki poruszają się i migoczą.
- Tu jest moje kochanie - pieszczotliwie powiedziała Brianna.
Wciąż się wzruszała, przenikał ją strumień emocji i ciekawości. Jej
dziecko. Jej własne dziecko. - Patrzysz na światełka, kochanie? Są takie
śliczne, a ciocia Maggie jest taka zdolna.
Brianna podniosła Kaylę do góry. Czuła zapach dziecka i instynktownie
chciała wiedzieć, jak się czuje. - Dzisiaj poznasz nową ciocię. Ciocię Shannon
z Ameryki. Czy to nie cudownie?
Wzięła dziecko na ramię, odpięła guzik bluzki i przysiadła na krawędzi
łóżka. Spojrzała na sufit i uśmiechnęła się. Wiedziała, że Gray jest na górze w
swoim gabinecie. Na pewno pisze, pomyślała, o jakimś morderstwie lub
innych krwawych występkach.
- Tutaj - wyszeptała, patrząc z rozczuleniem, jak Kayla szuka ustami
sutka i po chwili zaczyna ssać pierś. - A kiedy już się najesz, zmienię ci
pieluszkę. Poczekasz grzecznie, a ja na chwilkę wyjadę. Ale wyrosłaś. To
dopiero miesiąc, wiesz. Dzisiaj mija miesiąc.
Gray stanął w drzwiach, przyglądając się matce i dziecku z sercem
przepełnionym pokorą i miłością. Nikt nie zdołałby mu opowiedzieć ani
wytłumaczyć, jak to jest, gdy widzi się własną żonę z własnym dzieckiem,
dopóki sam tego nie doświadczył. Piąstka Kayli leżała na piersi Brianny, obie
jakby z kości słoniowej. Włosy lśniły im w słońcu, niemal nie różniąc się
odcieniem. Spoglądały na siebie, połączone niewidzialną więzią, którą tylko
mógł sobie wyobrazić.
Brianna dojrzała go i posłała mu uśmiech. - Myślałam, że pracujesz.
- Usłyszałem cię w intercomie. - Wskazał na mały aparat. Nalegał, żeby
rozmieścić je w całym domu. Podszedł do żony i przykucnął przy łóżku. -
Moje panie są takie piękne.
Brianna z lekkim uśmiechem pochyliła się do przodu. - Pocałuj mnie,
Graysonie.
Gray całował ją długo, po czym przeniósł wargi na główkę Kayli.
- Mała jest głodna.
- Odziedziczyła apetyt po ojcu. - Brianna zaczęła myśleć o sprawach
praktycznych i bardziej przyziemnych. - Zostawiłam ci zimne mięso i świeży
chleb. Upiekłam go dziś rano. Jeśli zdążę, spróbuję ci coś jeszcze przygotować
przed wyjściem.
- Tym się nie przejmuj. Gdyby zjawili się jacyś goście, powracający z
wycieczki, podam im biszkopty i zrobię herbatę.
Nora Roberts
40
- Stajesz się niezłym hotelarzem, Graysonie, ale nie chciałabym, abyś
przerywał pracę.
- Praca idzie mi świetnie..
- Tak, domyślam się. Nie rzucasz gniewnych spojrzeń i nie chodzisz
tam i z powrotem na górze całymi dniami.
- Piszę o samobójstwie - powiedział, mrugnąwszy okiem. -
Przynajmniej taki mam zamiar. To mi dodaje siły. - Powoli przejechał palcem
po piersiach Brianny tuż ponad głową córki. W oczach żony dojrzał cień
przyjemności. - Kiedy będę się z tobą znowu kochał, Brianno, będę cię kochał
tak samo, jak za pierwszym razem.
Brianna szybko odetchnęła. - To nie w porządku uwodzić mnie, kiedy
karmię dziecko.
- Mogę cię uwodzić w każdej chwili. - Podniósł rękę, a promienie
słońca odbiły się na ślubnej obrączce. - Jesteśmy małżeństwem.
- Powstrzymaj swoje emocje, Graysonie Thane - zawołała Maggie z
pokoju obok. - Mamy mniej niż dwadzieścia minut do odjazdu na lotnisko.
- Ta zawsze psuje zabawę - zamruczał z rozbawieniem. - Przypuszczam,
że od dziś dwie szwagierki zaczną mnie śledzić na każdym kroku.
Shannon siedziała w samolocie. Z okna widziała Irlandię. Maleńkie
pola, czerń klifów. Widok był piękny. Wzbudzał w niej przerażenie i wydawał
się dziwnie znajomy. Pragnęła w tej chwili nigdy tu się nie zjawić. Żałowała
podjętej decyzji. Tylko się teraz nie wyłamuj, rozkazała sobie. To bzdura
nawet o tym myśleć. Możliwe, że zdecydowała się na tę wyprawę pod
wpływem impulsu. Możliwe, że skłoniły ją do tego dręczące poczucie winy i
smutek. Możliwe, że ujęła ją prostota listu Brianny. Cokolwiek to było,
pociągnęło za sobą daleko idące skutki. Wzięła przecież urlop, zamknęła
mieszkanie i przebyła samolotem trzy tysiące mil. Podróż miała się zakończyć
za trzy minuty.
Przestała zadawać sobie pytania, czego właściwie szuka oraz co
zamierza osiągnąć. Nie znała odpowiedzi. Wiedziała po prostu, że musiała tu
przyjechać. Zobaczyć to, co kiedyś widziała jej matka.
Dręczyły ją wątpliwości, martwiła się, że może w ten sposób przestanie
być lojalna w stosunku do człowieka, którego uznawała za swego ojca. Bała
się, że nagle otoczy ją rodzina, której wcale nie chciałaby poznać.
Otrząsnęła się i wyciągnęła z torebki puderniczkę. Spróbowała
poprawić makijaż. Miała nadzieję, że jej odpowiedź na list Brianny była
całkiem jasna. Trzy razy pisała ten list i trzy razy go zmieniała. W końcu
poczuła się zadowolona. Wysłała Briannie grzeczną, ale nieco chłodną
Zrodzona ze wstydu
41
odpowiedź.
I tak też według niej należało postąpić.
Próbowała nie skrzywić się, gdy koła samolotu dotknęły powierzchni
lotniska. Jeszcze jest trochę czasu, pocieszała się. Czasu, by się opanować.
Lata podróży z rodzicami sprawiły, że cały ten proces, urząd celny,
paszporty, odbieranie bagażu, nie był niczym więcej jak rutyną. Przeszła przez
to automatycznie i nawet zdołała uspokoić swój umysł. Teraz już z pełnym
zaufaniem, jakby znalazła się z boku tego, co miało się wydarzyć, przyłączyła
się do tłumu, posuwającego się w kierunku głównego wyjścia.
Nie podejrzewała, że rozpozna osoby, do których przybywa. Była
wstrząśnięta, gdy zdała sobie sprawę ze swej absolutnej pewności co do tego,
że to te dwie kobiety, a nie inne, czekające wśród całej gromady ludzi należały
do rodziny Concannonów. Wmawiała sobie, że to pewnie ten sam kremowy
odcień skóry, zielone oczy i rude włosy.
Kobiety były do siebie podobne. Wyższa z nich wydawała się
delikatniejsza, jej włosy połyskiwały złociście. Włosy niższej płonęły żywym
ogniem. Ale to nie te nie znane Shannon kobiety, czy podobieństwo rodzinne,
sprawiły, że wyłapała je wzrokiem z tłumu i tylko im się przyglądała, choć
dookoła stało wiele osób, śmiejąc się, płacząc i śpiesząc na powitanie
przybyłych. Świadomość, że to one, tkwiła gdzieś głęboko wewnątrz i była
bolesna.
Miała tylko chwilę, żeby im się przyjrzeć. Wyższa - schludna i
elegancka, założyła prostą niebieską sukienkę. Niższa ubrała się niestarannie,
w rozciągnięty bawełniany podkoszulek i wytarte dżinsy. Shannon zrozumiała,
że kobiety także ją poznały. Jedna patrzyła na nią z promiennym uśmiechem,
druga przyglądała jej się zimnym, badawczym spojrzeniem.
- Shannon, Shannon Bodine! - Brianna podbiegła szybko, bez wahania i
zastanowienia. Delikatnie pocałowała Shannon w policzek. - Witamy w
Irlandii. Jestem Brianna.
- Dzień dobry. - Shannon była wdzięczna, że jej ręce zaciskały się w tej
chwili na uchwycie walizki.
Brianna jednak już odsuwała Shannon, biorąc bagaż w swoje ręce. - To
Maggie. - Wskazała siostrę. - Tak się cieszymy, że tu jesteś.
- Pewnie chcesz wydostać się z tego tłumu? - Maggie przyglądała się z
rezerwą kobiecie w drogich spodniach i kurtce. - Miałaś długą podróż przez
ocean.
- Przywykłam do podróży.
- To chyba zawsze jest ekscytujące, prawda? - Chociaż dawały znać o
sobie nerwy, Brianna mówiła spokojnie, popychając walizkę na kółkach. -
Nora Roberts
42
Maggie podróżowała o wiele więcej niż ja. Za każdym razem, gdy wsiadam do
samolotu, wydaje mi się, że jestem kimś innym. Miałaś przyjemną podróż?
- Spokojną.
Brianna nieco zdesperowana, że nie uda jej się nigdy wyciągnąć z
Shannon więcej niż jedno krótkie stwierdzenie, zaczęła mówić o pogodzie, o
tym, że Shannon jest ładna, o odległości do wsi - na szczęście niewielkiej.
Natomiast Shannon i Maggie popatrywały na siebie nieufnie.
- Jedzenia jest w bród - kontynuowała Brianna, umieszczając bagaż
Shannon w samochodzie. - Oczywiście, jeśli wolisz, możesz najpierw trochę
odpocząć, na pewno jesteś zmęczona.
- Nie chcę nikomu sprawiać kłopotów! - Shannon powiedziała to tak
stanowczo, że Maggie parsknęła.
- Brianna uwielbia kłopoty. Usiądź z przodu, jesteś gościem - dodała po
chwili.
Idiotka, pomyślała Shannon, zajmując miejsce. Skrzywiła usta, zupełnie
tak, jak to robiła Maggie, gdy się zdenerwowała.
Brianna zacisnęła zęby. Przywykła aż za dobrze do rodzinnych
nieporozumień, ale wciąż raniły ją boleśnie. - Nigdy jeszcze nie byłaś w
Irlandii, prawda, Shannon?
- Nie. - Ponieważ znowu odezwała się szorstko, poczuła się taką samą
idiotką, za jaką przed chwilą uważała Maggie. Rozluźniła się i już miłym
głosem powiedziała: - To, co widziałam z okna samolotu, wydało mi się
prześliczne.
- Mój mąż zjeździł chyba cały świat, ale twierdzi, że nigdy nie widział
piękniejszego miejsca... - Brianna rzuciła Shannon rozpogodzone spojrzenie,
gdy ta podziwiała widoki w drodze z lotniska. - Teraz ma tu swój dom i z
pewnością jest stronniczy.
- Wyszłaś za Graysona Thane?
- Tak. Pod koniec czerwca minął rok, jak jesteśmy małżeństwem.
Przyjechał do Irlandii, do Clare, szukając tematu do książki. Niedługo się
ukaże. Teraz oczywiście pracuje nad nową i świetnie się bawi, mordując ludzi
to tu, to tam.
- Lubię jego książki. - Bezpieczny temat, pomyślała Shannon. - Mój
ojciec należał do jego wielbicieli - dodała.
Na chwilę zaległa gęsta, nieprzenikniona cisza.
- Jest ci ciężko - odezwała się ostrożnie Brianna. - Straciłaś oboje
rodziców, tak bliskie osoby. Mam nadzieję, że pobyt tutaj pomoże ci trochę
ukoić cierpienie.
- Dziękuję. - Shannon odwróciła głowę i dalej przyglądała się
Zrodzona ze wstydu
43
krajobrazom. Były piękne. Nie dało się zaprzeczyć, że coś nadzwyczajnego
tkwiło w sposobie, w jaki słońce przenikało przez chmury i złociło niebo.
- Mężczyzna, którego wynajął Rogan, mówił, że pracujesz w reklamie -
zaczęła Maggie raczej z ciekawości niż ze względu na dobre maniery.
- To prawda.
- Czy to oznacza, że sprzedajesz rzeczy, wprowadzasz je na rynek?
Shannon uniosła brwi. Wydało jej się, że słyszy lekceważenie, nieważne, że
ledwie znaczne. Powoli odwróciła się do Maggie, podniosła wzrok i spojrzała
jej w oczy. - To ty sprzedajesz rzeczy. Wprowadzasz je na rynek...
- Nie. - Maggie uśmiechnęła się ironicznie. - Ja je tworzę. Sprzedażą
zajmuje się ktoś inny.
- To ciekawe, nie sądzisz? - Brianna wtrąciła szybko. - Obie jesteście
artystkami.
- Trochę to dziwne - zamruczała Maggie i wzruszyła ramionami, gdy
Brianna posłała jej ostrzegawcze spojrzenie poprzez przednie lusterko.
Shannon założyła ręce na piersiach. Przynajmniej Briannę nauczono
kultury. - Jak daleko jest twój dom od wsi, Brianno? Myślę, że wynajmę
samochód.
- Mieszkamy spory kawałek od wioski. Nie znajdziesz tu samochodu do
wynajęcia, ale możesz korzystać z tego, kiedy tylko zechcesz.
- Nie chcę brać twojego samochodu.
- Częściej stoi, niż jest w ruchu, a poza tym Gray ma swój. Na pewno
zechcesz trochę pozwiedzać. Ktoś z nas chętnie ci posłuży za przewodnika...
Chociaż czasami ludzie wolą oglądać wszystko sami. A oto i nasza wieś -
dodała.
Czyżby to wszystko, pomyślała Shannon. Malutka osada z wąskimi,
spadzistymi uliczkami, na których gnieżdżą się sklepy i domki. Czarujące to i
osobliwe, ale brak teatrów, galerii, barów, gdzie można by coś szybko zjeść.
Nie ma tłumów.
Jakiś mężczyzna powstał na dźwięk samochodu, uśmiechając się
szeroko. Cygaro przylepiło mu się do górnej wargi. Podniósł rękę i machając
zbliżał się do nich. Brianna machnęła na powitanie krzycząc przez otwarte
okno: - Dzień dobry, Matthew Fceneyu!
- Nie zatrzymuj się, na litość boską, Brie! - zarządziła Maggie, machając
do mężczyzny. - Jeśli pozwolisz mu na pogawędkę, nie skończy się wcześniej
niż w przyszłym tygodniu.
- Nie mam zamiaru się zatrzymywać. Shannon musi wypocząć, nie ma
teraz czasu na miejscowe plotki. Ale jestem ciekawa, czy jego siostra, Coleen,
ma zamiar poślubić tego angielskiego sprzedawcę.
Nora Roberts
44
- Sądząc z tego, co usłyszałam, lepiej, żeby trwała przy swoim zamiarze
- powiedziała Maggie, kładąc ręce na przednim siedzeniu. - Za to, co zdążył jej
sprzedać do tej pory, będzie musiała płacić następne dziewięć miesięcy.
- A więc Coleen jest w ciąży?!
- Tak, zaszła w ciążę z tym Anglikiem. A teraz jej ojciec jedną ręką
trzyma go za gardło, a w drugiej ściska pieniądze na zapowiedzi. Słyszałam to
wszystko od Murphy'ego dwa dni temu w pubie.
Wbrew sobie Shannon poczuła, że wzrasta w niej ciekawość. - Czy
chcecie przez to powiedzieć, że zmuszają tego mężczyznę do małżeństwa z tą
dziewczyną?
- Och, „zmusić” to za mocne słowo - powiedziała Maggie,
wykrzywiając usta. - „Zachęcić” brzmi o wiele lepiej. Ma wybór między
ślubnym kobiercem a obitą twarzą.
- To chyba typowe rozwiązanie takiej sytuacji w tym kraju. Nie
sądzicie, że kobieta ma w tej kwestii tyle samo do powiedzenia, ile
mężczyzna?
- Przywiąże się do niego, a on do niej. To najlepszy układ, jaki mogą
zawrzeć.
- Aż do chwili, gdy dorobią się już sześciorga dzieci i zechcą się rozstać
- podsumowała krótko Shannon.
- Wszyscy ryzykujemy w tych sprawach, czyż nie? - Maggie ułożyła się
wygodnie na siedzeniu. - A my, Irlandczycy, szczycimy się tym, że bierzemy
na siebie więcej, podejmując większe ryzyko.
Chyba tak właśnie jest, pomyślała Shannon i znów zmarszczyła brwi.
To cali oni z tym swoim IRA, alkoholizmem, brakiem kontroli urodzin i
niemożnością rozwodów. Całe szczęście, że jestem tylko turystką. Nagle serce
zaczęło jej bić szybciej, gdy droga zaczęła się zwężać. Jechały teraz tunelem z
gęstych żywopłotów, wijących się jak wstęga i rosnących tak blisko drogi, że
samochód raz po raz dotykał krzewów. Miejscami w tej zielonej ścianie
pojawiał się otwór, przez który można było zobaczyć mały domek lub szopę.
Shannon wolała nie myśleć, co mogłoby się zdarzyć, gdyby nadjeżdżał
teraz tą samą drogą z przeciwnej strony inny samochód.
Brianna skręciła i oczom Shannon ukazał się tak niecodzienny widok,
że na jej twarzy nieświadomie pojawił się zachwyt.
Dolina była piękna, jak z obrazka. W żadnym wypadku nie mogła być
prawdziwa. Przed Shannon rozciągała się falująca zieleń pól, poprzecinana tu i
tam kamiennymi ogrodzeniami. Gdzieniegdzie widniały bruzdy brązowej,
świeżej ziemi. Łąki mieniły się od dzikich kwiatów. Domki i stodoły, podobne
do zabawek, rozmieszczono w idealnych miejscach. Tu i ówdzie pasło się
Zrodzona ze wstydu
45
bydło, a ubrania wiszące na sznurach powiewały na wietrze.
Ruiny zamku, porozrzucane głazy i stroma, wysoka skalna ściana
wyrastająca z ziemi. Miejsce to wyglądało tak, jakby zamarło przed wiekami.
Słońce oświetlało wszystko złociście, a jego blask odbijał się od małej,
srebrnej rzeczki. A co najpiękniejsze, każde źdźbło trawy, drżąc lekko od
wiatru, przeglądało się w nieskończonym błękicie nieba.
Po raz pierwszy od wielu dni Shannon zapomniała o smutku, poczuciu
winy i zmartwieniach. Patrzyła przed siebie z uśmiechem, mając dziwne
uczucie, że skądś już to wszystko zna, nawet to, co zobaczy za chwilę.
- Pięknie, prawda? - wyszeptała Brianna i zwolniła, by pozwolić
Shannon zaczerpnąć jeszcze trochę tego szczęścia.
- Tak, nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego. Teraz już wiem,
dlaczego moja matka tak bardzo to kochała.
Powiedziawszy to Shannon posmutniała, odwracając wzrok od
krajobrazu, ale nowy widok nie był już tak uroczy. Wioska Blackthorn
zdawała się zapraszać. Okna lśniły, a kamienne mury domów, pokryte miką,
rzucały skry. Ponad żywopłotami wznosiły się drzewa owocowe, które już za
chwilę miały obsypać się kwieciem.
Pies zaszczekał na powitanie, gdy tylko Brianna zaparkowała
samochód.
- To Concobor, mój pies - wyjaśniła i zaśmiała się, kiedy Shannon
wytrzeszczyła oczy na widok zwierzęcia wybiegającego zza domu. - Con jest
duży, ale nikomu nie wyrządzi krzywdy. Nie boisz się psów, prawda?
- Zazwyczaj nie.
- Siad! - rozkazała psu Brianna, gdy wyszła z samochodu. - Bądź
grzeczny.
Pies instynktownie posłuchał. Porośniętym gęstą, szarą sierścią ogonem
uderzał o ziemię, okazując radość i opanowanie. Przyjrzał się Shannon, kiedy
ta ostrożnie wysiadła, a potem podał jej łapę.
- W porządku. - Shannon odetchnęła głęboko i przyjęła psie powitanie.
Już z większym zaufaniem pogłaskała psa po łebku. Rozejrzała się wokół i
zobaczyła, że Maggie i Brianna zajmują się wypakowywaniem bagażu.
- Wezmę to.
- Zostaw, zostaw. - Ze zdumiewającą łatwością, jak dla tak szczupłej
kobiety, Brianna niosła już walizki w stronę domu. - Witaj w Blackthorn,
Shannon. Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie.
Otworzyła frontowe drzwi i zastała w domu dziwne zamieszanie.
- Wracaj tu, ty mały diable! Mam ciebie na myśli, Liamie. Twoja matka
mnie za to oskalpuje.
Nora Roberts
46
Shannon zobaczyła czarnowłosego szkraba, biegnącego korytarzem na
krótkich, ale zadziwiająco szybkich nóżkach, i rozrzucającego okruchy ciastek,
trzymanych w garści. Szczery śmiech dziecka odbijał się wkoło echem. W
pobliżu stał wyraźnie zaniepokojony mężczyzna z płaczącym maleństwem na
ramieniu. Chłopiec uśmiechał się, ukazując anielską twarz, usmarowaną
ciastkami. Uniósł tłuściutkie ręce.
- Mamo!
- Mamo, doprawdy. - Maggie z rozmachem chwyciła chłopca w
ramiona. - Popatrz na siebie, Liamie Swecneyu. Nie można znaleźć na tobie
ani jednego czystego miejsca. Do tego jesz biszkopty przed podwieczorkiem.
Chłopiec śmiał się, a jego niebieskie oczy spoglądały figlarnie. - Buzi!
- Jesteś taki, jak twój ojciec. Pocałunek wszystko usprawiedliwia. - Ale
pocałowała dziecko i posłała zabójcze spojrzenie Grayowi. - A ty co masz na
swoje usprawiedliwienie, Graysonic Thanc?
- Błagam o wybaczenie. - Mężczyzna przełożył maleństwo na drugie
ramię. Głaszcząc je i uspokajając, jednocześnie próbował odrzucić włosy,
które spadły mu na oczy. - To nie moja wina. Rogan pojechał do galerii, a
Murphy wyszedł w pole. Toteż mnie przypadło w udziale zająć się tym
dwudziestofuntowym potworem. - Dziecko zaczęło płakać, a Liam
spałaszował resztę ciastek. - Ach, kuchnia, Brie, lepiej tam nie wchodź.
- Co to ma znaczyć?
- Uwierz mi, że nie ma po co. I w salonie też jest rodzaj... No, dobrze,
bawiliśmy się trochę. Kupię ci nowy wazon.
Oczy Brianny zwęziły się niebezpiecznie. - Czy masz na myśli mojego
waterforda?!
- Ach! - Mężczyzna szukając pomocy, gdzie to tylko możliwe, zwrócił
się do Shannon. - Cześć, przepraszam za to zamieszanie. Jestem Gray.
- Miło cię poznać.
Zachwiała się trochę, bo potrącił ją Con, wykorzystując sposobność, by
zlizać okruchy rozrzucone po podłodze. Za chwilę ponownie się zachwiała,
tym razem Liam wykręcił się na rękach matki, łapiąc ją za włosy.
- Buzi! - rozkazał.
- Och! - Serce Shannon zadrżało. Z uśmiechem pocałowała chłopca w
usmarowane czekoladą, przygotowane do pocałunku usta. - Czekoladowy
biszkopcik!
- Wczoraj je upiekłam. - Litując się nad mężem Brianna wzięła od niego
Kaylę. - Ale jak widzę, zostały tylko okruchy.
- Próbowałem uspokoić dziecko - powiedział Gray na swoją obronę. -
Musiałem przewinąć Kaylę, telefon dzwonił. Boże, Brie, czy to możliwe, że z
Zrodzona ze wstydu
47
dwójką dzieci jest aż tyle kłopotów?
- Trudno temu zaprzeczyć. Jeśli chcesz wyjść z tego z twarzą, zabierz
bagaż Shannon do jej pokoju, dobrze?
- Nie ma sprawy. Tak naprawdę ten dom to spokojne miejsce - zapewnił
ją. - Zazwyczaj spokojne. Ach, Brie, wyjaśnię ci później, skąd wzięła się
plama na chodniku w salonie.
Brianna zmarszczyła groźnie brwi i zrobiła kilka kroków do przodu. W
pokoju panował koszmarny bałagan, a przecież zostawiła go w idealnym
porządku. - Bądź pewien, że będziesz musiał to wyjaśnić. Przepraszam,
Shannon.
- Nic nie szkodzi.
Tak naprawdę to hałaśliwe powitanie podobało jej się o wiele bardziej,
niż jakiekolwiek oficjalne przyjęcie.
- Czy to twoje dziecko?
- Tak, to nasza córka Kayla. - Brianna zrobiła krok do tyłu, aby Shannon
mogła lepiej przyjrzeć się dziecku. - Dzisiaj kończy miesiąc.
- Jest śliczna. - I już trochę chłodniej zwróciła się do Maggie. - A to
twój syn?
- Oto on. Liam, przywitaj się z... - Maggie ociągała się - z panną Bodine
- zadecydowała.
- Shannon - zaprotestowała Shannon, nie dając się wprowadzić w
zakłopotanie, i uśmiechnęła się do chłopca. - Dzień dobry, Liamie.
Dziecko odpowiedziało coś bełkotliwie, co wymagałoby interpretacji,
ale jego uśmiech nie potrzebował tłumaczeń.
- Idę go umyć, Brie. Daj mi Kaylę. Zajmę się nimi, a ty pokaż Shannon
jej pokój.
- Dziękuję. - Brianna przekazała dziecko, a Maggie udała się z nimi do
kuchni.
- Czekolady! - prosił Liam, patrząc błagalnie na matkę.
- Za nic w świecie, mój chłopcze - brzmiała odpowiedź.
- Dobrze. - Brianna podniosła ręce, by poprawić wymykające się spod
spinek włosy. - Chodźmy zobaczyć twój pokój. Jest na poddaszu, na drugim
piętrze, ale tam będziesz swobodna.
Spojrzała na schody, po których zaczęły się wspinać.
- Jeśli przeszkadzają ci schody, mogę przenieść cię na dół.
- Nie przejmuj się tym. - Shannon znowu poczuła się niezręcznie.
Dziwne, pomyślała. O ileż łatwiej zmagać się z szorstką prowokacją
Maggie niż ze szczerym zaproszeniem Brianny.
- Ten pokój urządziliśmy dopiero kilka miesięcy temu. Odnowiłam
Nora Roberts
48
strych, widzisz, prawda?
- To piękny dom.
- Dziękuję. Niektóre zmiany wprowadziłam po śmierci ojca. Zostawił
mi ten dom w spadku. Wtedy zaczęłam zajmować się hotelarstwem, ale kiedy
wyszłam za Graysona, potrzebowaliśmy więcej pokoi. Na gabinet, na pokój
dziecinny. Nasze pokoje są na parterze obok kuchni.
- Gdzie jest Kayla? - zapytał Gray, spotykając je na schodach, gdy
schodził na dół.
- Maggie ją wzięła - odpowiedziała Brie.
Shannon zauważyła, że Brianna ruchem bardzo naturalnym,
wynikającym z przyzwyczajenia, uniosła rękę i pogładziła Graysona po
policzku.
- Powinieneś iść na spacer, Gray. Przewietrz się trochę.
- Chyba tak zrobię. Jest mi bardzo miło, że przyjechałaś tu, Shannon.
- Dziękuję! - Uniosła brwi widząc, jak Gray całuje żonę. Cóż to miało
wspólnego ze zwykłym pocałunkiem, jakim mąż obdarza żonę przed wyjściem
na spacer.
- Wrócę na herbatę! - obiecał i odszedł.
Brianna poprowadziła Shannon na następne piętro. Drzwi od pokoju
stały otworem, jakby w zapraszającym geście.
Pokój przedstawiał znacznie więcej, niż Shannon oczekiwała. Był
przestronny, miał urocze, łukowate okna oraz jedną ściętą ścianę. Pod drugą ze
ścian stało mosiężne łóżko. Okna wpuszczały do wnętrza słońce i świeże
powietrze. Kremowe koronkowe firanki delikatnie falowały. Świeże kwiaty w
wazonach czekały tylko na to, żeby je powąchać. Wszystko lśniło.
Uśmiechnęła się tak jak wtedy, gdy ujrzała dolinę podczas jazdy do tego
domu. - To cudowne, naprawdę cudowne, Brianno.
- Przygotowywałam ten pokój z myślą o tym, że musi być wyjątkowy. Z
tych okien widać farmę Murphy'ego.
- Murphy?
- Ach, to nasz przyjaciel i sąsiad. Murphy Muldoon. Jego ziemia
zaczyna się za moim ogrodem. Spotkasz go na pewno, zwykle jest gdzieś w
pobliżu domu. - Mówiąc Brianna chodziła po pokoju i poprawiała to abażur, to
przykrycie na łóżku. - Ten pokój jest najintymniejszy ze wszystkich, jest także
trochę większy od innych. Tu jest łazienka. Grayson przeczytał kilka książek
na ten temat i na podstawie tej lektury zaprojektował ją razem z Murphym.
- Myślałam, że Murphy jest farmerem.
- To prawda, ale zna się chyba na wszystkim.
- Och! - Shannon uśmiechnęła się szeroko na widok małego, lśniącego
Zrodzona ze wstydu
49
pomieszczenia. Szczególnie zachwyciła ją wanna na mosiężnych nóżkach. Na
jej brzegach umocowano wieszaki, na których wisiały małe, zabawne ręczniki.
- Jak domek dla lalek.
- Tak - przytaknęła Brianna, nerwowa, jak nigdy dotąd, jak przy żadnym
z gości. Założyła ręce na piersiach. - Czy mam ci pomóc w rozpakowaniu
rzeczy, czy wolisz najpierw odetchnąć?
- Nie potrzebuję pomocy, dziękuję. Może skorzystam z wanny.
- Czuj się, jak u siebie w domu. W tej małej szafce są jeszcze inne
ręczniki. Mam nadzieję, że znajdziesz tu wszystko, czego potrzebujesz. -
Zawahała się znowu. - Czy przynieść ci coś na podwieczorek?
Lepiej się chyba zgodzić, pomyślała Shannon. Chciała się znaleźć sama
w zaciszu pokoju i zapomnieć o wszystkim, ale w ostatniej chwili zmieniła
jednak zdanie. - Nie, zejdę na dół.
- Rób, co chcesz - powiedziała Brianna i położyła rękę na ramieniu
Shannon. Miało to oznaczać, że myślała nie tylko o podwieczorku. -
Znajdziesz mnie na dole, jeśli ci czegoś zabraknie.
- Dziękuję bardzo.
Kiedy drzwi się zamknęły za Brianna, Shannon usiadła na brzegu łóżka.
W samotności mogła sobie pozwolić na opuszczenie ramion i przymknięcie
oczu. Znalazła się w Irlandii i nie miała pojęcia, co robić dalej.
Nora Roberts
50
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Opowiadaj, jaka jest ta wasza siostra jankeska?
Murphy Muldoon czuł się w tej kuchni, jak u siebie. Właśnie
poczęstował się jednym z kremowych ciastek, które Brianna położyła na tacy.
Był wysokim, szczupłym mężczyzną. Kiedy wszedł do kuchni, zdjął grzecznie
kapelusz, tak jak zawsze uczyła go matka. Włosy miał potargane. Przejechał
po nich palcami, aby je wygładzić.
- Trzymaj ręce z dala od ciastek - rozkazała Brianna. - Poczekaj, aż je
podam.
- Wtedy mogę nie dostać tych, na które mam ochotę. - Uśmiechnął się
do niej, a w jego niebieskich oczach malowało się rozbawienie. Po chwili
szybko wpakował sobie ciastko w usta. - Czy jest taka ładna, jak ty, Brie?
- Nie uda ci się komplementami wyłudzić jeszcze jedno ciastko przed
podwieczorkiem - zaśmiała się Brianna. - Ładna to nie jest odpowiednie słowo
na określenie jej urody. Jest piękna. Jej włosy mają spokojniejszy odcień niż
włosy Maggie. Są kasztanowe, jak grzywa klaczy, którą tak lubisz. Oczy ma
takie, jak tato, ale prawdopodobnie nie chciałaby tego usłyszeć. Najczystsza
zieleń. Jest mniej więcej twojego wzrostu, szczupła i... lśniąca. Przypuszczam,
że tak byś ją określił. Nawet ta długa podróż nie wpłynęła wcale na jej wygląd.
- Maggie mówi, że zachowuje się chłodno.
Brianna ochraniała ciastka, jak kwoka jedyne kurczę, gdy tymczasem
Murphy zasiadł do herbaty. - Zachowuje się z rezerwą - poprawiła. - Właśnie
dlatego Maggie nie chce jej polubić. Myślę, że tym chłodem próbuje zasłonić
swój smutek. - Takie zachowanie Brianna rozumiała doskonale. - Ale cieszyła
się naprawdę i uśmiechała, kiedy jechałyśmy drogą, z której rozciąga się
widok na dolinę.
- Tak, to rzeczywiście cudowny widok - przytaknął Murphy i nalał sobie
herbaty. Trochę bolały go plecy. Zawdzięczał to solidnej pracy. - Nie zobaczy
nic podobnego w Nowym Jorku.
- Zawsze mówisz o tym mieście tak, jakby znajdowało się na innej
planecie, a przecież dzieli nas tylko ocean.
- Dla mnie to równie daleko, jak na Księżyc, i równie interesujące...
Brianna chichocząc zerknęła przez ramię. Teraz wydawał się o wiele
przystojniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Pamiętała, że kiedy był małym
chłopcem, kobiety we wsi opowiadały sobie o jego anielskiej twarzy. W tej
chwili przybrała ona wyraz diabelski, co przy żywych niebieskich oczach i
figlarnym uśmiechu naprawdę urzekało.
Życie, jakie wiódł, służyło mu. Z latami twarz mu wysubtelniała,
zdawała się posągowo rzeźbiona, co przyciągało wzrok kobiet, na które
Zrodzona ze wstydu
51
Murphy, prawdę mówiąc, nie zwracał zupełnie uwagi.
Jego niesforne, falujące czarne włosy odmawiały posłuszeństwa
grzebieniowi. Ciało miał silne, ramiona szerokie i muskularne, a biodra
wąskie. Brianna wiedziała, że jest równie silny, jak jego ulubiony koń, ale o
wiele łagodniejszy. Pomimo siły i szorstkości było w nim coś poetyckiego. Te
rozmarzone oczy, myślała, patrząc na niego z sympatią.
- Na co się tak patrzysz? - Przetarł ręką po policzku. - Czy mam krem na
twarzy?
- Nie, myślałam tylko o tym, jak to możliwe, że do tej pory nie znalazła
się kobieta, z którą chciałbyś dzielić swoje życie.
Uśmiechnął się szeroko i odparł z zakłopotaniem. - Dlaczego zawsze,
kiedy kobieta stanie na ślubnym kobiercu, uważa, że każdy powinien zrobić to
samo.
- Ponieważ jest szczęśliwa. - Brianna spojrzała w dół, tam, gdzie
siedziała w dziecięcym foteliku zadowolona Kayla. - Czy nie wydaje ci się, że
mała jest bardziej podobna do Graysona?
- Ależ to jest twoje odbicie. Nieprawdaż, Kayla, kochanie? A jak macie
zamiar rozwiązać sprawę z waszą matką, Brie?
- Na razie nic jeszcze nie postanowiłyśmy. Wolałybyśmy, żeby o tym
nie wiedziała. - Rozłożyła ręce. - Ale oczywiście powiemy jej o tym. Shannon
musi wypocząć, zanim wzniecimy burzę.
- Rozpęta się prawdziwa burza z piorunami. Czy jesteś pewna, że ona
nic o tym wszystkim nie wie? Nic nie wie o innej kobiecie w życiu swego
męża i ich dziecku?
- Jestem tego tak pewna, jak swego imienia - potwierdziła Brie i ruszyła
przygotować herbatę dla wszystkich. - Wiesz dobrze, jak się między nimi
układało. Gdyby matka wiedziała, zaszczułaby go na śmierć.
- Tak, to prawda - mówiąc to Murphy pogładził ją po policzku, aby
dodać jej otuchy. - Nie bierz tego wszystkiego na siebie, nie jesteś przecież
sama.
- Wiem, ale to bardzo przykre. Moje stosunki z matką są wciąż napięte,
a konflikt z Maggie nigdy nie ulegnie załagodzeniu. Nie wiem na ile
wiadomość o Shannon pogorszy sprawę, ale nic innego nie możemy zrobić.
Ojciec pragnąłby, żeby przyjechała i poznała swoją rodzinę.
- Zapomnij o tym chociaż przez chwilę. - Trzymając filiżankę w jednym
ręku objął ją drugim i pochylił się, by ucałować ją w policzek.
Nagle świat zawirował. Obraz, jaki zobaczył, przerastał jego
najśmielsze wyobrażenia. Shannon stała w drzwiach spoglądając chłodnymi,
cudownie zielonymi oczyma. Jej skóra przypominała alabaster, świeże mleko.
Nora Roberts
52
Lśniące włosy spływały wzdłuż linii twarzy, układając się wokół wysoko
uniesionego podbródka. Wygląda jak królewna z bajki, pomyślał i stał jak
zaczarowany.
- Och, Shannon! - Brianna zaczerwieniła się. Przecież dopiero co
rozmawiała o swojej przyrodniej siostrze. Zastanawiała się, jak wiele z tej
rozmowy usłyszała i jak to przyjęła. - Herbata jest prawie gotowa. Myślę, że
możemy ją wypić tutaj. Gości obsłużę w salonie.
- Oczywiście, wypijmy ją tutaj.
Kilka zdań dotarło do uszu Shannon i potrzebowała chwili, aby się do
nich ustosunkować. Ale jej uwagę zwrócił mężczyzna, który gapił się na nią
tak, jakby nigdy do tej pory nie widział kobiety.
- Shannon Bodine, a to jest nasz dobry przyjaciel i sąsiad, Murphy
Muldoon.
- Dzień dobry.
Jej zrównoważenie bardzo go zaskoczyło, zdołał tylko kiwnąć głową,
jednocześnie zmieszał się, zdając sobie sprawę, że musi swym zachowaniem
przypominać osobę mało rozgarniętą.
- Murphy, idź i powiedz innym, że herbata jest gotowa, dobrze?
Kiedy Brianna nie otrzymała odpowiedzi, przyjrzała mu się dokładnie. -
Murphy!
- Przepraszam, co mówiłaś? - Ocknął się i odparł zachrypniętym
głosem. - A, tak, już idę powiedzieć. - Oderwał wzrok od nieziemskiego
zjawiska i patrząc niewidzącymi oczami na Brie, zapytał znowu. -
Przepraszam, komu i co mam powiedzieć?
Brianna rozbawiona popchnęła go w kierunku drzwi. - Nie powinieneś
spać na stojąco, jak twoje konie. Idź i powiedz Graysonowi, Maggie i
Liamowi, żeby przyszli na herbatę.
Jeszcze jedno pchnięcie i już znalazł się na zewnątrz. Brie zamknęła za
nim drzwi. - Pracował od wschodu słońca na polu, mogę się założyć. Zwykle
jest bardziej rozgarnięty niż dziś.
Shannon wątpiła. - Czy jest farmerem?
- Świetnym farmerem, zajmuje się też hodowlą koni. Jest jak nasz brat,
mój i Maggie. Mówię z nim o wszystkim i uwierz mi, że można mieć do niego
całkowite zaufanie.
- Rozumiem - Shannon stała tam, gdzie poprzednio, tylko jedną nogę
wystawiła za próg. - Wydaje ci się więc, że mogłaś opowiedzieć mu o tym
wszystkim!
Z lekkim westchnieniem Brianna przyniosła imbryk z herbatą do stołu. -
Nie znasz, Shannon, ani mnie, ani Murphy'ego. Nikogo z nas. Nie mogę
Zrodzona ze wstydu
53
przecież wymagać od ciebie zaufania do osób, które dopiero co poznałaś. Nie
mam też zamiaru cię do tego zmuszać. Usiądź i nalej sobie herbaty.
Zaintrygowana Shannon schyliła głowę. - Widzę, że potrafisz być
stanowcza i chłodna.
- Za to Maggie jest z ognia.
- Ona mnie nie lubi.
- Faktycznie, jeszcze nie.
Shannon miała dziwną ochotę głośno się roześmiać. - To świetnie, ja jej
także nie darzę sympatią. Co jest na podwieczorek?
- Kanapki, ser, trochę pasztetu, biszkopty, ciastka z kremem, herbatniki
i szarlotka.
- Czy przygotowałaś to wszystko dziś po południu? - zapytała Shannon
po wysłuchaniu tej wyliczanki.
- Lubię gotować! - Brianna, znowu się uśmiechając, wytarła ręce o
fartuch. - A poza tym chciałam uczcić twój pierwszy dzień z nami.
- Jesteś uparta, prawda?
- Och, to chyba cecha całej rodziny. Maggie, przypilnuj, żeby chłopcy
umyli ręce. Muszę nakryć dla gości w salonie - rzekła do wchodzącej siostry.
- Gdzie schowałaś ciastka z kremem? - głośno zapytał Gray.
- Nie będziesz jadł ich tymi brudnymi rękoma - spokojnie powiedziała
Brie, biorąc tacę z herbatą. - Częstuj się, Shannon, zaraz wrócę, tylko obsłużę
gości.
- Siadaj. - Maggie podeszła do stołu, niosąc dopiero co umytego pod
kranem Liama. Usadziła go na wysokim krześle i podała mu kanapkę do
schrupania. - Czy słodzisz herbatę?
- Nie, piję gorzką. - Shannon była równie sztywna, jak Maggie.
- Poczęstuj się - zaprosił Gray, napełniając swój talerz. - W Nowym
Jorku na pewno są najlepsze restauracje świata, ale mogę się założyć, że nigdy
nie jadłaś czegoś równie dobrego, jak wyroby Brianny. Pracujesz u „Ry -
Tilghmantona”? - zapytał, zabierając się do nakładania ciastek na jej talerz.
- Tak, ale niezbyt długo. Zaczynałam tam około pięciu lat temu.
- Mają dobrą reputację. Najwyższe notowania. - Uszczęśliwiony wbił
zęby w kanapkę. - Gdzie studiowałaś?
- W Carnegie Mellon.
- O, nie można lepiej. Tam, w Pittsburghu, może z pół mili od college'u,
jest cukiernia. Prowadzi ją młode żydowskie małżeństwo. Robią świetne
ciastka rumowe.
- Znam to miejsce. - Shannon uśmiechnęła się na to wspomnienie,
dziwiąc się, jak łatwo rozmawia się z Amerykaninem. - Odwiedzałam tę
Nora Roberts
54
cukiernię w każdą niedzielę rano przez cztery lata.
Ponieważ Maggie zajmowała się Liamem, a Murphy wpatrywał się w
nią niemo, Shannon nie czuła żadnych wyrzutów, że rozmawia tylko z
Grayem. - Brianna mówiła mi, że przyjechałeś tu pisać książkę. Czy to znaczy,
że następną wydasz już tutaj?
- Tak. Wyjdzie w ciągu kilku najbliższych miesięcy.
- Będę na nią czekać. Bardzo lubię twoją twórczość.
- Postaram się, żebyś dostała kopię wcześniej.
Dziecko się poruszyło i zaczęło kwilić. Kiedy Gray wziął Kaylę na ręce,
dziewczynka poczuła się bezpiecznie i szybko zamilkła.
Shannon jadła powoli kanapkę, która naprawdę jej smakowała,
zapełniając wygłodniały żołądek. Gdy tak jadła, apetyt jej wzrastał i po chwili
wydało jej się, że doznaje jednej z najbardziej grzesznych i zakazanych
przyjemności. Gray uśmiechnął się porozumiewawczo, a Shannon z rozkoszą
przymknęła oczy.
- Niebo w gębie, prawda? - zapytał.
- Nie przeszkadzaj - zamruczała. - Właśnie przeżywam uniesienie.
- Tak, w wypiekach Brianny jest coś religijnego. - To mówiąc Gray
zaserwował sobie jeszcze jedną porcję.
- Wstrętny obżartuch! - Maggie zmarszczyła brwi, zwracając się do
niego. - Zostaw coś dla mnie, chciałabym zanieść coś Roganowi do domu.
- Czemu sama nie nauczysz się tego robić?
- A muszę? Po co? - Maggie oblizała krem z palców. - Przecież
wystarczy, że przejdę przez ulicę i już mam twoje.
- To ty mieszkasz w pobliżu! - Shannon poczuła, że jej przyjemność
niknie w obliczu tego faktu.
- Tak, kawałek w dół ulicą. - Niewyraźny uśmiech Maggie wskazywał,
że rozumie idealnie uczucia Shannon.
- Czasami Rogan ją stąd zabiera - wtrącił Gray. - Do Dublina albo do
jednej z galerii. Wtedy robi się nieco spokojniej. - Podsunął ciasteczko
Liamowi.
- Na szczęście jestem tu wystarczająco często, aby wszystkiego
dopilnować i skontrolować, czy Brianna nie ugina się pod ciężarem pracy.
- Brianna sama potrafi o siebie zadbać - powiedziała główna
zainteresowana, wchodząc do kuchni. - Gray, zostaw trochę ciastek Roganowi.
- A widzisz? - Gray spojrzał szyderczo na Maggie i pociągnął żonę na
krzesło stojące w pobliżu.
- Czy nie jesteś głodny, Murphy?
Shannon zdenerwowało natarczywe spojrzenie Murphy'ego,
Zrodzona ze wstydu
55
nieświadomie zaczęła bębnić palcami po stole. - Pan Muldoon przyglądał mi
się przez cały podwieczorek, nie miał więc czasu na jedzenie.
- Nieźle - szepnęła Maggie i szturchnęła Murphy'ego łokciem.
- Proszę mi wybaczyć. - Murphy szybko podniósł filiżankę i pochylił
nad nią głowę. - Jestem po prostu roztargniony, to wszystko.
Muszę wracać, myślał. Może, jeśli znajdę się szybko u siebie, wróci mi
rozsądek.
- Dziękuję, Brie, za herbatę. Życzę miłego pobytu w Irlandii, panno
Bodine. - Schwycił kapelusz, wsadził go na głowę i wyszedł pospiesznie.
- No proszę, nigdy nie sądziłam, że doczekam dnia, kiedy Murphy
Muldoon pozostawi pełny talerz i wyjdzie zmieszany - skomentowała Maggie.
- Wezmę te ciastka dla Rogana.
- Rzeczywiście. - Brianna poczuła się nieswojo. - Czy myślisz, że coś
mu się stało, wyglądał dziwnie.
Shannon pomyślała, że wyglądał całkiem dobrze, wzruszyła ramionami
i szybko zapomniała o panu Muldoonie, dopijając herbatę.
Później, kiedy niebo dopiero co straciło swą niebieską barwę i zaczęło
szarzeć, Shannon wyszła na spacer do ogrodu Brianny, który znajdował się za
domem. Jej dobrodziejka stanowczo zażyczyła sobie, żeby opuściła kuchnię po
wieczornym posiłku. A ponieważ Shannon nie przepadała za myciem naczyń,
zgodziła się z tą sugestią i poszła pospacerować w wieczornej ciszy.
To jest miejsce, w którym człowiek ma niewiele do roboty, myślała
Shannon, okrążając cieplarnię. Chociaż wygląda na to, że Brianna rzadko
kiedy może sobie poleniuchować. Czego ta kobieta nie robi? zastanawiała się.
Gotuje, prowadzi coś w rodzaju małego ekskluzywnego pensjonatu, zajmuje
się dzieckiem, dba o ogród. Poza tym uwodzi bardzo atrakcyjnego mężczyznę,
a wygląda jak fotomodelka z irlandzkich czasopism.
Po obejściu cieplarni Shannon zauważyła malownicze miejsce na skraju
kobierca pierwiosnków i fiołków. Usiadła na drewnianym fotelu, który okazał
się tak wygodny, jak na to wyglądał. Postanowiła, że nie będzie myślała o
Briannie, Maggie ani o domu, którego stała się tymczasową cząstką. Chociaż
przez krótką chwilę nie będzie myślała o niczym.
Wiał delikatny wietrzyk, przesycony zapachem kwiatów. Na drzewie, w
pobliżu okna, wisiały dzwoneczki, które ślicznie pobrzękiwały. Shannon
wydało się, że z daleka dobiega ryk krów - dźwięk równie dziwny dla jej
świata, jak krzyk legendarnych skrzatów czy duchów zwiastujących
nieszczęście.
To chyba odgłosy z farmy Murphy'ego, myślała. Miała nadzieję, że był
Nora Roberts
56
stanowczo lepszym farmerem niż rozmówcą.
Przepłynęła przez nią fala zmęczenia.
Płomień, który dotąd palił jej nerwy, zniknął na kilka godzin.
Potrzebowała teraz wytchnienia, ogarnął ją sen, otulając ciasnym kokonem.
Wszystkie kłopoty gdzieś się rozpłynęły.
Śniła o mężczyźnie na białym koniu. Miał długie czarne włosy,
powiewające podczas jazdy. Na jego rozpostartym na wietrze ciemnym
płaszczu lśniły krople deszczu, które z furią spadały ze stalowego nieba. Nagle
noc rozdarła błyskawica ostra jak miecz. Jej blask oświetlił jego twarz. Twarz
o surowych celtyckich rysach i kobaltowych oczach. Ciemnowłosy Irlandczyk
był rycerzem. Miedziana brosza spinała jego płaszcz. Skomplikowane sploty
otaczały, wycięty w metalu, majestatycznie uniesiony łeb rumaka.
Wierzchowiec pędził z lubością, raz po raz uderzając kopytami o
torfowisko. Jeździec i koń zbliżali się do niej. Obaj tak samo niebezpieczni, jak
jednocześnie cudowni. Ujrzała błysk miecza, matowy połysk zbroi, na której
widniały ślady błota. Jej serce wtórowało burzy. Zimny deszcz ciął z całej siły
jej policzki. Nie czuła lęku. Stała z dumnie podniesioną twarzą, spoglądając
uparcie ku nadciągającym, a jej oczy, zmrużone od deszczu, lśniły przenikliwą
zielenią.
Mokry koń biegł rozbryzgując błoto. Znalazł się już w odległości nie
większej niż dwa metry. Mężczyzna siedział pewnie w siodle wpatrując się w
nią, a na jego twarzy malował się wyraz tryumfu i pożądania.
- A więc wróciłeś! - Usłyszała głos, który przypominał jej własny, a
jednak brzmiał nieco odmiennie.
Shannon przebudziwszy się zerwała się drżąca i zmieszana tym
dziwnym snem, który był tak wyraźny, jak jawa. Wydawało się jej, że wcale
nie spała. Odrzuciła włosy do tyłu. Tak, to raczej jakieś wspomnienie, a nie
sen, pomyślała. Nie zdążyła się jednak nad tym dobrze zastanowić, bo jej
uwaga skupiła się na chwili obecnej. W odległości kilku kroków stał przed nią,
obserwując ją, jakiś mężczyzna.
- Bardzo przepraszam. - Murphy ruszył ku niej, wychodząc z cienia. -
Nie chciałem pani przestraszyć, myślałem, że pani drzemie.
Trochę zaskoczona, wyprostowała się w fotelu. - Przyszedł więc pan
znowu na mnie popatrzeć, panie Muldoon?
- Nie, to znaczy ja... - Odetchnął bardzo zmieszany. Czyż nie skarcił
siebie za tamto zachowanie. Cholera, nie może przecież drugi raz w obecności
tej kobiety zapomnieć języka w gębie i stracić zupełnie głowę.
- Nie chciałem pani przeszkadzać. Myślałem, że może pani przebudzi
się i zechce ze mną porozmawiać, ale widzę, że nic z tego. - Próbował się
Zrodzona ze wstydu
57
uśmiechnąć. Wiedział, że jego uśmiech czasami potrafi oczarować kobietę. -
Prawda jest taka, pani Bodine, że wróciłem, aby panią przeprosić za
natarczywe spojrzenia podczas podwieczorku. To było niegrzeczne.
- W porządku, proszę się nie przejmować. - I idź sobie stąd, dodała w
myślach.
- Myślę, że to przez te pani oczy. - Wiedział jednak, że to nie tylko to.
Spotkał po prostu kobietę, na którą zawsze czekał.
Oddech Shannon stał się przyspieszony. - Moje oczy?
- Ma pani czarodziejskie oczy. Czyste jak woda, zielone jak mech, pełne
urzekającej magii...
Nie wyglądał teraz na mało rozgarniętego, Shannon zdała sobie sprawę.
Jego głos dźwięczał jak muzyka, która sprawia, że kobieta zapomina o całym
świecie. - To ciekawe, co pan mówi, panie Muldoon.
- Murphy, jeśli nie sprawi to pani różnicy. Mamy przecież to szczęście,
że jesteśmy sąsiadami.
- Nie wiem, czy to takie szczęście, ale faktycznie „Murphy” bardziej mi
się podoba. A teraz, jeśli wybaczysz...
Zamiast wstać tak, jak zamierzała, nagle opadła znowu na fotel i wydała
z siebie stłumiony pisk. Coś kudłatego wyłaniało się z cienia, groźnie warcząc.
- Con! - spokojnie powiedział Murphy, a pies zatrzymał się i zaczął
merdać ogonem. Murphy położył rękę na łebku psa. - Nie skrzywdzi cię.
Wybrał się na wieczorny spacer. Czasami, kiedy przebiega obok mnie,
zatrzymuje się, aby trochę się pobawić. Tak naprawdę więcej mówi, niż
warczy.
- Mówi? - Shannon zamknęła oczy i czekała, aż jej serce przestanie tak
szybko bić. Gadające psy, tego właśnie jej teraz do szczęścia potrzeba.
Nagle Con podszedł do niej, położył jej łeb na kolanach i popatrzył
łagodnie prosto w oczy. Nawet góra lodowa stopniałaby pod takim
spojrzeniem.
- Widzę, że teraz ty mnie przepraszasz. O mały włos nie wyzionęłam
ducha na twój widok. - Shannon zwróciła się do Murphy'ego. - Świetna z was
para.
- Przypuszczam, że obaj bywamy czasami niezgrabni. - Murphy,
mówiąc to, zręcznym ruchem wyciągnął zza pleców bukiet polnych kwiatów. -
Jeszcze raz witam w hrabstwie Clare, Shannon Bodine. Niech twój pobyt
będzie równie słodki i kolorowy, jak ta wiązanka, ale niech trwa dłużej niż
ona.
Zdumiona i oczarowana Shannon wzięła kwiaty. - Jesteś bardzo
dziwnym mężczyzną, Murphy - wyszeptała. - Chyba mam rację. - Jej usta
Nora Roberts
58
rozchyliły się w uśmiechu, gdy wstawała. - Dziękuję ci.
- Teraz to już coś. Będę czekał na ciebie, na twój uśmiech - powiedział
jej na odchodne. - Warto na niego czekać. Dobranoc, Shannon, śpij dobrze.
Odszedł, znikając w cieniu. Pies pobiegł za nim, ale Murphy szepnął coś
do niego i Con wrócił sadowiąc się przy boku Shannon. Zapach kwiatów
podrażnił jej zmysły.
- Tak wiele wrażeń naraz - rzekła do psa i pogłaskała go. - Myślę, że
czas wracać. Na pewno jestem o wiele bardziej zmęczona niż mi się wydaje.
Zrodzona ze wstydu
59
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Burze i białe konie. Niebezpieczni przystojni mężczyźni i kamienne
kręgi, które Shannon widziała w snach, sprawiły, że noc nie należała do
spokojnych. Obudziła się zmarznięta.
Dziwne, myślała, przecież węgle na kominku, znajdującym się po
przeciwnej stronie pokoju, jeszcze się żarzą, a ją samą od stóp do głów okrywa
gruby, ciepły koc. Skóra jej jednak była lodowata. Zadrżała. Bardziej jeszcze
zaskoczył ją fakt, że nie tylko przemarzła do szpiku kości, ale miała, mogła
przysiąc, mokrą twarz, jakby zaskoczyła ją ulewa.
Usiadła na łóżku, przeciągając rękoma po włosach. Nigdy przedtem nie
doświadczyła snów tak wyraźnych, nie była jednak przekonana co do tego, czy
chciałaby, aby stały się zupełnie zwyczajnym zjawiskiem.
Wiedziała, że już nie zaśnie, nawet jeśli wtuli się teraz w poduszkę.
W Nowym Jorku nie byłoby to tak frustrujące. Zawsze miała tuzin
rzeczy do zrobienia i często budziła się o świcie, aby z radością wkroczyć w
nowy dzień. Czekały na nią rachunki, papierkowa robota i proste domowe
prace, które wykonywała przed pójściem do biura. Kiedy już wszystko miała z
głowy, sprawdzała na swoim planie zajęć, jakie obowiązki i spotkania czekały
ją w ciągu dnia, a jakie rozrywki wieczorem.
Z porannych wiadomości telewizyjnych dowiadywała się, jaka będzie
pogoda i jakie są najnowsze wieści ze świata. Następnie brała torebkę i
wychodziła żwawo, pozwalając sobie na spacer w drodze do biura.
Pełne zadowolenia, zorganizowane życic młodej profesjonalistki, pnącej
się dość szybko po stopniach kariery. Tak działo się codziennie od ponad
pięciu lat. A tutaj... Z westchnieniem spojrzała w kierunku okna, niebo wciąż
spowijały ciemności.
Żadnych terminów, spotkań, prezentacji, nic do zrobienia. Złamała w
ten sposób pewną strukturę, w której tkwiła, tak dobrze sobie znaną i
jednocześnie wygodną.
Co robi człowiek w Irlandii o świcie?
Wygramoliła się z łóżka i dołożyła węgla do kominka, po czym usiadła
skuliwszy się przy oknie.
Spoglądała na pola, cienie kamiennych ogrodzeń, kontury domów i
przybudówek. Niebo stopniowo się rozjaśniło. Indygo zastąpił jaśniejszy
błękit. Z pewnym rozbawieniem przysłuchiwała się pianiu koguta. Może
poprosi Briannę, korzystając z jej propozycji, o samochód. Mogłaby gdzieś
pojechać, gdziekolwiek. Ta część Irlandii słynęła przecież z pięknych
krajobrazów. Mogłaby teraz to wszystko zobaczyć. A może wykorzystać urlop
na malowanie. Oczywiście, jeśli pozwoli jej na to nastrój.
Nora Roberts
60
W łazience weszła do wanny, z radością stwierdziła, że woda jest
gorąca, i nie żałowała jej sobie.
Wybrała ze swej garderoby czarną bluzkę i dżinsy. Za chwilę chwyciła
torebkę, ale zdała sobie sprawę, że będzie jej potrzebna dopiero wtedy, gdy
umówi się z Brianną co do samochodu. Zdecydowała się więc, że skorzysta z
prośby Brianny, by czuła się tu jak u siebie w domu, i zbiegła po schodach
zaparzyć sobie w kuchni kawę.
W domu panowała absolutna cisza, niemal uwierzyła, że jest sama.
Wiedziała o pobycie jakichś gości na pierwszym piętrze, ale ciszę mąciło tylko
skrzypienie schodów pod stopami.
Zatrzymał ją nowy widok.
Z okna wychodzącego na wschód zobaczyła cudowny wschód słońca.
Gęste kłęby chmur na horyzoncie przenikała czerwień. Zuchwały kolor
rozprzestrzeniał się po niebie, ogarniając spokojny błękit i pastelowy róż swym
płomieniem. Patrzyła zauroczona, a chmury poruszały się, żeglując na niebie
niczym gorejące statki. Powoli robiło się jasno.
Po raz pierwszy od miesięcy poczuła, że chce malować. Bardziej
powodowana nawykiem niż potrzebą, zabrała ze sobą część przyborów do
malowania. Teraz była sobie za to wdzięczna. Zastanawiała się tylko, jak
daleko musi jechać, żeby dokupić' inne potrzebne rzeczy. Zachwycona
pomysłem i nowymi planami co do szczerej i zbawiennej pracy udała się do
kuchni. Zastała tam Briannę przygotowującą ciasto na chleb, co bardzo ją
zaskoczyło.
- Myślałam, że będę pierwsza.
- Dzień dobry. Jesteś rannym ptaszkiem. - Brianna uśmiechnęła się,
ugniatając ciasto. - Tak jak Kayla. Obudziła się i chce jeść. Tutaj masz kawę i
herbatę, jeśli sobie życzysz. Właśnie zaparzyłam dla Graysona.
- To on też już wstał! - Ładny mi samotny poranek, pomyślała Shannon.
- Och, wstał już kilka godzin temu i pracuje. Czasami tak wstaje,
szczególnie, kiedy historia, którą pisze, sprawia mu kłopoty. Przygotuję ci
śniadanie, jak tylko odstawię chleb do wyrośnięcia.
- Nie, dziękuję, kawa wystarczy. - Nalała sobie filiżankę i stała, nie
mogąc się zdecydować, co robić dalej. - Sama pieczesz chleb?
- Tak, to uspokajające zajęcie. Weź przynajmniej tosta, została jeszcze
kromka od wczoraj. Jest w tamtej szufladzie.
- Trochę później. Myślałam, że mogłabym przejechać się i zobaczyć
klify.
- Och, oczywiście, koniecznie musisz obejrzeć okolicę. - Brianna ulepiła
starannie kulę z chleba i włożyła ją do dużego naczynia. - Kluczyki wiszą tam
Zrodzona ze wstydu
61
na haku. Możesz je brać, kiedy tylko będziesz miała ochotę na przejażdżkę.
Dobrze ci się spało?
- Tak naprawdę to... - przerwała zdziwiona, że o mały włos nie
opowiedziała Briannie o męczących ją snach. - Tak, dobrze spałam. Pokój jest
bardzo wygodny. - Łyknęła kawy, znów poczuła się niespokojna. - Czy jest tu
gdzieś w pobliżu jakaś salka gimnastyczna?
Brianna przykryła ciasto lnianą szmatką i podeszła do kranu umyć ręce.
- Co takiego?
Shannon otworzyła usta w zdziwieniu i wybuchnęła śmiechem. - Salka
gimnastyczna. Zaglądam do niej zwykle trzy czy cztery razy w tygodniu.
Wiesz, o co mi chodzi? Ruchoma bieżnia, hantle, steppery...
- Och! - Brianna postawiła na kuchni żeliwną patelnię i zamyśliła się. -
Nie, nie ma tu nic takiego. Ruchoma bieżnia! Czy po tym się chodzi?
- Tak.
- Od tego są pola. Równie dobrze możesz się po nich przespacerować.
Świeże powietrze jak najbardziej sprzyja ćwiczeniom. Mamy dziś bardzo
ładny ranek. Dobrze spędzić go na zewnątrz. Niestety, po południu
zapowiedziano deszcz. Potrzebna ci jest kurtka - kontynuowała, odwracając
wzrok w kierunku drelichowej kurtki, wiszącej na wieszaku z tyłu drzwi.
- Kurtka?
- Tak, jest trochę chłodno. - Brianna wrzuciła bekon na patelnię. -
Ćwiczenia na pewno pobudzą twój apetyt. Śniadanie będzie gotowe, jak
wrócisz.
Shannon z wyrazem dezaprobaty przyglądała się odwróconej Briannie.
Wyszło na to, że wybierała się na spacer. Z lekka ogłupiała, odstawiła filiżankę
i zdjęła kurtkę z wieszaka. - Nie przejmuj się mną - powiedziała. - Nie wrócę
tak prędko.
- Baw się dobrze - odrzekła ciepło Brianna.
Shannon nigdy nie uważała się za kogoś, kto lubi długo przebywać na
dworze. Nie należała do zwolenników pieszych wycieczek czy autostopu. O
wiele lepiej czuła się w cywilizowanych warunkach. Dobrze wyposażona sala
gimnastyczna, woda w butelkach i urządzenia, umożliwiające kontrolę
postępów.
Ćwiczyła minimum po pięćdziesiąt minut trzy razy w tygodniu i była
zadowolona, gdyż mogła o sobie powiedzieć, że jest silna i zdrowa. Nigdy nie
rozumiała jednak ludzi nakładających ciężkie obuwie, wyposażonych w
plecaki i liny, wspinających się na górskie szczyty.
Miała tak zakorzenioną samodyscyplinę, że dawała sobie radę z
najróżniejszymi formami ćwiczeń. Jeden dzień w Blackthorn ukazał jednak, że
Nora Roberts
62
kuchnia, jaką prowadziła Brianna, może przysporzyć jej kłopotów.
Postanowiła, że pospaceruje. Wbiła ręce w kieszenie pożyczonej kurtki.
Powietrze było chłodne. Minęła ogród, na pierwiosnkach leżała jeszcze rosa,
minęła cieplarnię. Skusiło ją, żeby zajrzeć do środka. Przywarła twarzą do
szyby. To, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie. Oglądała kiedyś z matką
profesjonalne cieplarnie, na pewno nie były aż tak zadbane i świetnie
rozplanowane.
W podziwie odwróciła się i znieruchomiała. Wszystko tu jest tak
wielkie, myślała, patrząc na rozciągającą się przed nią krainę. Takie puste.
Nieświadomie przygarbiła się nieco.
Pokonując w Nowym Jorku ulice, nie myślała o czymś szczególnym,
mijając przechodniów, strzegących swoich własnych przestrzeni. Hałas tłumu,
odgłosy klaksonów były jej bliskie, nie tak jak ta przejmująca cisza. - To nie
jogging w Central Parku - wymamrotała, dodając sobie otuchy własnym
głosem. Zaczęła iść naprzód, wydało jej się to lepsze niż powrót do kuchni.
Słyszała przeróżne dźwięki. Świergot ptaków, warkot jakiejś maszyny
gdzieś w dali, szczekanie psa. Wciąż jednak czuła się osamotniona. Nie
zamierzała się nad sobą roztkliwiać i przyspieszyła kroku.
Gdy dotarła do pierwszego kamiennego ogrodzenia, zastanawiała się
nad wyborem drogi. Mogła iść wzdłuż muru albo przeskoczyć na sąsiednie
pole. Wzruszyła ramionami i przeskoczyła.
Rozpoznała pszenicę, już dość wysoką, tak że poruszał nią wiatr.
Pośrodku pola stało samotne drzewo. Chociaż wydało jej się bardzo stare,
miało młode zielone listki. Wysoko na sękatej gałęzi usadowił się ptak,
śpiewając pieśń płynącą prosto z serca.
Zatrzymała się, żeby mu się przypatrzeć, i zaczęła żałować, że nie
wzięła szkicownika. Powróci tu, obiecała sobie. Tyle czasu minęło od kiedy
ostatni raz miała okazję malować prawdziwy krajobraz.
Dziwne, myślała, kiedy ruszyła dalej. Każdego człowieka, nawet z
niewielkimi zdolnościami, paliłyby ręce do malowania tutaj wszystkiego. Te
kolory, kształty, wspaniałe światło. Obróciła się dookoła i zrobiła kilka kroków
do tyłu, żeby przez chwilę przyjrzeć się dokładnie kształtowi drzewa.
Najlepszy byłby do tego wczesny świt, zadecydowała i przeskoczyła przez
następny mur, chociaż jej uwagę wciąż przyciągał widok, który zostawiła za
sobą. Miała szczęście, o mało nie zderzyła się z krową.
- Jezus, Maria! - Cofnęła się do tyłu i przywarła do muru.
Krowa spojrzała na intruza beznamiętnie, machając ogonem. - Jaka
duża. - Shannon wspięła się na mur i usiadła, szybko oddychając. - Nie miałam
pojęcia, że krowy są tak duże. - Ostrożnie podniosła wzrok i zobaczyła, że nie
Zrodzona ze wstydu
63
była to jedyna krowa. Na pastwisku pasło się całe stado bydła. Rozłożyste, w
biało - czarne łaty krowy o łagodnym spojrzeniu nie interesowały się nią
wcale.
- Moja wycieczka dobiegła końca. Tylko nie rycz ani nie próbuj mi coś
zrobić!
Najbliżej stojąca krowa spojrzała na nią leniwie i zajęła się trawą.
Rozbawiona Shannon, już spokojna, zaczęła rozglądać się bardziej uważnie
dookoła. Rozczulił ją nowy widok.
- O, dzieci! - Ze śmiechem ruszyła przyjrzeć się kręcącym się
niespokojnie wśród powolniejszych, starszych okazów cielętom. Ale obawa
zmusiła ją, by najpierw zajrzeć w oczy najbliżej stojącego zwierzęcia. Nie była
do końca przekonana, czy krowa nie zrobi jej krzywdy.
- Tylko na nie popatrzę, tu, z tego miejsca.
Za chwilę ciekawość wzięła górę. Zapragnęła dotknąć krowy. Pochyliła
się, ale nadal trzymała się muru. Jeśli krowa się nie poruszy, dotknie jej, a jeśli
tak, zawsze zdąży przeskoczyć na drugą stronę. Każda kobieta, ćwicząca trzy
razy w tygodniu, jest w stanic uciec przed krową.
Pogłaskała zwierzę, czując pod ręką ostrą i twardą sierść. Krowie to
wyraźnie nie przeszkadzało. Już z większym zaufaniem Shannon pogłaskała
bok zwierzęcia.
- Ta tutaj nie ma nic przeciwko pieszczotom - powiedział Murphy,
pojawiając się ni stąd, ni zowąd za plecami Shannon.
Krzyk Shannon przestraszył kilka krów. Rozbiegły się, ale szybko
przystanęły.
Murphy śmiał się, powstrzymując Shannon od upadku. - Spokojnie,
jesteś bardzo nerwowa...
- Myślałam, że jestem sama. - Nie mogła się zdecydować, co sobie
wyrzucać, czy ten rozdzierający krzyk, czy przyłapanie na pieszczotach ze
zwierzętami gospodarskimi.
- Wracałem z pastwiska dla koni i zobaczyłem ciebie. - Zgrabnym
ruchem usadowił się obok niej na murze i przyglądając się jej, zapalił
papierosa. - Piękny poranek.
Shannon chrząknęła. Nie pomyślała o tym, że to jego pola, i znowu dała
się zaskoczyć. - Sam się zajmujesz tym wszystkim?
- Och, trochę mi pomagają inni, kiedy trzeba. Pogłaszcz ją, jeśli chcesz,
ona to lubi. „
- Nie głaskałam jej - upierała się, choć było już trochę za późno na
przywrócenie sobie godności. - To tylko ciekawość.
- Nigdy nie dotykałaś krowy! - Wydało mu się to bardzo zabawne. - Z
Nora Roberts
64
tego, co wiem, krowy są i w Ameryce.
- Oczywiście, że są, ale nie spacerują zbyt często Piątą Aleją. - Zerknęła
na niego z ukosa.
Murphy, nadal się uśmiechając, odwrócił się w kierunku drzewa, od
którego rozpoczęła się cała ta przygoda.
- Dlaczego go nie ściąłeś? To drzewo stoi pośrodku twojej pszenicy.
- Nie przeszkadza mi. Orzę i sieję wokół niego - powiedział spokojnie. -
A poza tym jest tu o wiele dłużej ode mnie. - W tej chwili bardziej intrygowała
go Shannon. Pachniała uwodzicielsko. Zadziwiający zapach kobiety, który
zawsze zastanawia mężczyznę. Czy to nie wspaniałe, że myślał o niej cały
poranek, a ona zabawiała się tutaj, zupełnie jakby na niego czekała.
- Twój pierwszy piękny poranek w Clare, ale po południu zacznie
padać.
- Brianna mówiła to samo - przypomniała sobie Shannon i uniosła
wzrok, wpatrując się w czyste błękitne niebo. - Skąd wiesz?
- Nie widziałaś wschodu słońca!
Gdy zastanawiała się nad tym, co jedno ma wspólnego z drugim,
Murphy ujął ją za podbródek i odwrócił jej twarz ku zachodowi. - Tam zbierają
się ciemne chmury znad morza. Wiatr gna je z południa. To one przynoszą
nam deszcz, lecz nie burzę. Burzy w powietrzu nie czuć.
Ręka spoczywająca na jej twarzy była twarda jak skała, a jednocześnie
delikatna jak jedwab. Shannon odkryła, że Murphy przesiąkł całkowicie
zapachem farmy. Konie, ziemia, trawa. Wolała się jednak skupić na oglądaniu
nieba.
- Przypuszczam, że farmerzy muszą uczyć się przewidywania pogody.
- Nie można tego nazwać nauką. Po prostu to się wie.
Z upodobaniem dotknął jej włosów, zanim odłożył rękę na kolana. Ten
gest, ta przypadkowa intymność sprawiły, że odwróciła twarz w jego stronę.
Poczuła, że nie tylko stykają się ich biodra, ale i spojrzenia. Jego oczy miały
kolor szkła, które zbierała jej matka. Tego samego, które tak ostrożnie
pakowała, by zabrać je do Nowego Jorku. Kolor kobaltu.
Nie znalazła w nich żadnej nieśmiałości, żadnego zmieszania, które
wyczytała poprzedniego dnia. Te oczy należą do pewnego siebie mężczyzny,
stwierdziła i sama się trochę zawstydziła. Mężczyzny, który kryje w sobie
niebezpieczne myśli.
Kusiło go, żeby ją pocałować. Nachylić się i dotknąć jej warg. Tylko
raz, spokojnie. Zrobiłby to, gdyby siedziała przy nim inna kobieta. Wiedział,
że jej jednak nie może pocałować, bo opuściłaby go natychmiast. Zupełnie
niepotrzebnie. - Masz taką twarz, Shannon, która raz zapadłszy w pamięć
Zrodzona ze wstydu
65
mężczyzny, rozkwita.
Ukryta w tym głosie irlandzka melodia, pomyślała Shannon, sprawia, że
nawet tak głupie zdanie brzmi jak poezja. Musiała odeprzeć tę myśl, odwróciła
się w kierunku pasących się krów. - Widzę, że używasz terminów rolniczych.
- To prawda. Wiesz, chciałbym ci coś pokazać. Chodź ze mną.
- Powinnam wracać.
Ale on już wstawał, wziął ją za rękę, jakby miał to w nawyku. - To
niedaleko.
Pochylił się i zerwał wystający ze szczeliny muru niebieski kwiat, po
czym wsadził go jej za ucho. Zdumiała się. Spodziewała się, że jej go wręczy.
Wydało się jej to tak zabawnie czarujące, że bez namysłu podążyła za nim.
- Nie masz nic do roboty! Myślałam, że farmerzy bez przerwy pracują.
- Mam chwilę odpoczynku. Patrz, Con biegnie! - Murphy wskazał psa. -
Poluje na króliki.
Widok biegnącego szarego psa za czymś, co później okazałoby się
królikiem, wzbudził śmiech Shannon. Za chwilę jednak zacisnęła palce na
dłoni Murphy'ego. - Zabije go!
- Tak, jeśli go złapie. Ale szanse są małe.
Myśliwy i ofiara zginęli z pola widzenia w wąskim paśmie drzew nad
małym strumykiem, w którym słońce odbijało swe promienie.
- Teraz go zgubi, jak zawsze. Ale nie przestanie go ścigać, dopóki
ucieczka królika nie stanie się faktem.
- Przybiegnie tu, jeśli go zawołasz - powiedziała Shannon poważnie. - I
zostawi królika w spokoju.
Pragnąc ją uspokoić, Murphy zagwizdał na Cona, a pies w jednej chwili
zawrócił i gnał z powrotem przez pole z wyciągniętym językiem.
- Dziękuję.
Murphy ruszył dalej. Nie było sensu tłumaczyć, że gdy tylko Con
dostrzeże następnego królika, pobiegnie za nim od razu.
- Czy zawsze mieszkałaś w mieście?
- Tak, albo w mieście, albo w jego pobliżu. Często się
przeprowadzaliśmy, ale zawsze mieszkaliśmy w pobliżu dużego skupiska
ludzi. - Spojrzała na niego. Wydał jej się wyższy, gdy tak szedł obok niej. A
może po prostu inaczej się poruszał na polu.
- A czy ty zawsze tutaj mieszkałeś?
- Tak. Część tej ziemi należała do Concannonów, ale Tom nigdy nie
interesował się rolnictwem. Przez lata wyprzedawał ją mojemu ojcu, później
mnie. Teraz moja ziemia sięga aż do ogrodu Brianny.
Shannon uniosła brwi, spoglądając ponad wzgórzami. Nie potrafiła
Nora Roberts
66
określić wielkości tej ziemi czy choćby kształtu jej granic. To musiała być
ogromna posiadłość.
- Jesteśmy na miejscu. - Podszedł do muru, szybko go przeskoczył, a
następnie schwycił Shannon w pasie i z łatwością przeniósł ją ponad
ogrodzeniem, jakby nic nie ważyła. - To tu chciałem ci coś pokazać.
Pozostawała wciąż pod wrażeniem jego siły, gdy nagle, rozglądając się,
ujrzała kamienny krąg. Jej pierwszą reakcją nie było ani zaskoczenie, ani
groza, ani radość. Jej pierwszą reakcją była prosta akceptacja. Później .
przyszło jej na myśl, że nie wpadła w zdumienie, ponieważ gdzieś w
podświadomości wiedziała, że Murphy pokaże jej właśnie te kamienie.
Widziała już ten krąg w snach.
- Jakie to piękne! - Nachyliła się, by spojrzeć nań pod odpowiednim
kątem, jak artystka, która bada kształt, budowę i kolor.
Krąg nie był duży, a kilka kamieni, które niegdyś go wieńczyły,
obsunęło się z czasem na ziemię. Stał w całym swym majestacie i rozsiewał
magiczną moc na cichym zielonym polu. W oddali pasły się konie.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałam, tylko na obrazkach.
Nieświadoma, że splata swe palce z palcami Murphy'ego i ciągnie go za
sobą, szybko podeszła bliżej. - Jest tyle legend i teorii na temat tych głazów.
Statki kosmiczne, druidzi, skamieniałe olbrzymy i tańczące wróżki. Czy są
bardzo stare?
- Równie stare, jak opowieści o wróżkach - powiedział Murphy.
To ją rozśmieszyło. - Czy są to miejsca kultu, czy składano tu ofiary? -
Na myśl o tym przebiegł ją dreszcz, z przyjemnością wyciągnęła rękę, by
dotknąć kamienia. Gdy tylko zdołała go musnąć palcami, szybko ją cofnęła.
Kamień był gorący. Zbyt gorący, jak na taki chłodny poranek.
- To dziwne, prawda, czujesz to? - powiedział, nie odrywając od niej
wzroku.
- Wiesz, przez chwilę czułam się tak, jakbym dotykała czegoś, co
oddycha.
Wydało jej się to głupie, przyłożyła rękę jeszcze raz. Przeżyła wstrząs,
nie mogła temu zaprzeczyć, ale wmawiała sobie, że spowodował go kryzys
nerwowy, który przechodzi.
- Jest tu jakaś potęga. Nie wiem, czy w kamieniach, czy w miejscach, w
których je ustawiono.
- Nie wierzę w takie rzeczy.
- Masz zbyt wiele z Irlandki, by temu zaprzeczać. - Delikatnie wciągnął
ją przez kamienny łuk na środek kręgu.
Zdecydowana zachować zimną krew, założyła ręce na piersiach i
Zrodzona ze wstydu
67
odsunęła się od niego. - Chciałabym to namalować, jeśli mi pozwolisz.
- To nie należy do mnie. Ziemia dookoła jest moja, ale krąg nie należy
do nikogo. Możesz malować, jeśli sprawi ci to przyjemność.
- Będę ci bardzo wdzięczna. - Shannon, rozluźniwszy się znowu,
przechadzała się wewnątrz kręgu. - Znam ludzi, którzy dużo zapłaciliby za to,
aby się tu znaleźć. To ci, którzy jeżdżą do Sedonna w poszukiwaniu
pozytywnych fluidów albo martwią się o swoje czakramy.
Murphy zaśmiał się, pocierając podbródek. - Czytałem o tym, to bardzo
ciekawe. Nie sądzisz jednak, że niektóre miejsca i rzeczy zachowały w swej
pamięci przeszłe wydarzenia i cała ich potęga stąd właśnie się bierze.
Shannon ledwo mogła ustać w miejscu. - Nigdy nie uwierzę, że
wieszając na szyi jakiś kamyk poprawię sobie życic seksualne. - Rozbawiona
odwróciła się do niego. - I nigdy nie uwierzę, że traktujesz coś takiego
poważnie...
- Zgoda. Nic nie wiem o nakładaniu naszyjnika po to, aby sprawy
łóżkowe stały się bardziej interesujące, raczej w takich wypadkach polegam na
sobie...
- Nie wątpię - szepnęła Shannon i podeszła do jednego z kamieni. - Są
takie stare i stoją tu dłużej, niż można to sobie wyobrazić. Oto ich cała magia.
Zastanawiam się... - przerwała, wstrzymując oddech i uważnie nasłuchując. -
Słyszałeś?
Stał tylko o krok od niej, czekał i patrzył. - Co takiego słyszałaś,
Shannon?
- To pewnie ptak, ale wydawało mi się przez chwilę, że słyszę kobiecy
płacz.
Murphy pogładził ją delikatnie po włosach. - Słyszałem ją. Słyszeli ją
też i inni. Słyszały ją twoje siostry. Nie denerwuj się - powiedział cicho i ujął
jej twarz w dłonie. - Krew zawsze pozostanie krwią i nie można o tym
zapomnieć. Płacze, bo zginął jej kochanek. Tak mówi legenda.
- To pewnie ptak - uparcie twierdziła Shannon.
- Byli sobie przeznaczeni - kontynuował opowieść. - Biedny rolnik i
córka bogacza. Spotykali się tutaj, kochali i spłodzili dziecko. Tak powiada
legenda.
Shannon zrobiło się zimno, wstrząsnęły nią dreszcze. - To tylko
legenda, Murphy - powiedziała słabym głosem. - Myślę, że takich miejsc jest
tu wiele.
- Tak, to prawda. To miejsce wiąże się ze smutną legendą. Kazał jej
czekać na siebie, mieli razem uciec, ale złapano go i zabito. Następnego dnia
ojciec dziewczyny znalazł ciało córki. Popełniła samobójstwo. Na jej
Nora Roberts
68
policzkach nie obeschły jeszcze ślady łez.
- A teraz oczywiście dziewczyna tu straszy!
Uśmiechnął się, ale jej cynizm nie zbił go z tropu. - Kochała go. Nie
mogła żyć sama. - Murphy ujął ją za ręce, chciał je ogrzać.
- Gray myślał o umieszczeniu któregoś ze swoich morderstw w tej
scenerii, ale zmienił zdanie. Powiedział mi, że nie jest to miejsce odpowiednie
na krew. Toteż znajdzie się ono na twoich płótnach, a nie w jego książkach. To
już lepsze wyjście.
- Jeśli mi się uda.
Powinna wyrwać ręce, ale czuła się tak dobrze, gdy je ogrzewał. -
Potrzebuję kilku rzeczy, jeśli mam poważnie zająć się malowaniem podczas
swego pobytu tutaj. Muszę wracać. Odrywam cię od pracy, a Brianna na
pewno czeka ze śniadaniem.
Murphy patrzył na Shannon, ciesząc się, że nie wyrywa rąk, że rześkie
powietrze dodaje koloru jej policzkom. Podobał mu się też szybki puls, który
wyczuwał w jej nadgarstkach, i nagłe zmieszanie, które dostrzegł w jej oczach.
- Tak się cieszę, że znalazłem cię siedzącą na moim murze, Shannon
Bodine. To nadało sens mojemu życiu.
Zdenerwowana, z roztrzęsionymi kolanami, próbowała się uspokoić.
Uniosła głowę. - Murphy, czy ty ze mną flirtujesz?
- Chyba tak.
- To pochlebstwo, ale nie mam na to czasu. Poza tym ciągle trzymasz
mnie za ręce.
- To prawda - przytaknął, zaglądając jej w oczy, i oswobodził uścisk.
Ucałował jej dłonie, a uśmiech, który posłał na pożegnanie, był zupełnie
rozbrajający. - Przyjdź znów ze mną pospacerować, Shannon.
Przystanęła na chwilę, po czym odwróciła się i wyszła z kręgu. Nie
mogła się powstrzymać, żeby nie popatrzeć, jak idzie przez pola, gwiżdżąc na
psa.
Nie można go nie cenić, pomyślała i patrzyła tak długo, aż zniknął z
pola widzenia. Nieświadomie przytuliła rozgrzane dłonie do policzków.
Zrodzona ze wstydu
69
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Shannon nie wiedziała, jak się zachować podczas swej pierwszej wizyty
w irlandzkim pubie. Nie dlatego że nie myślała o tym wcześniej. Zawsze
cieszyła się z nowych rzeczy, miejsc i ludzi. Nawet gdyby się opierała, radość
Brianny z wieczoru, który miały spędzić poza domem, z pewnością zmusiłaby
ją do wyjścia. Wciąż jednak nie mogła pogodzić się z myślą, że mają zabrać ze
sobą dziecko.
- O, jesteś już gotowa - powiedziała Brianna, widząc ją schodzącą ze
schodów. - Przepraszam, że się spóźniam, ale dziecko trzeba jeszcze przebrać i
nakarmić - ciągnęła, kołysząc Kaylę na jednym ręku, a w drugim trzymając
tacę z dwoma filiżankami herbaty. - Siostry narzekały na ból gardła i prosiły o
coś ciepłego.
- Siostry?
- Panie Freemonts z niebieskiego pokoju. Mogłaś ich nie zauważyć,
dopiero co przyjechały. Chyba się przeziębiły na deszczu i mają dreszcze. Są
stałymi bywalczyniami, dlatego staram się nie zwracać uwagi na zamieszanie,
jakie wywołują wokół siebie. Spędzają tu co roku trzy dni, więc mogą sobie na
to pozwolić. Gray mówi, że są takie uciążliwe, ponieważ całe życie spędziły
razem i nigdy nie miały do czynienia z mężczyznami.
Brianna zaczerwieniła się i uśmiechnęła lekko widząc, że Shannon
bardzo to rozbawiło. - Nie powinnam tak mówić o gościach, ale to właśnie
przez nie jestem spóźniona. Czy nie masz nic przeciwko temu, że poczekasz
trochę?
- Oczywiście, że nie. Czy mogę...?
- O, jeszcze telefon! Cholera, niech sobie dzwoni.
- Gdzie jest Gray?
- Och, na pewno prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni albo właśnie,
kogoś morduje. Burknął coś, gdy zajrzałam do jego gabinetu, więc żaden z
niego teraz pożytek.
- Rozumiem, mogę ci w czymś pomóc?
- Będę wdzięczna, jeśli zajmiesz się przez chwilę dzieckiem. Ja zaniosę
tę tacę na górę i spróbuję udobruchać siostry. - Oczy Brianny świeciły z
radości. - To nie potrwa długo, poczęstuję je whisky.
- Oczywiście, daj mi Kaylę. - Shannon ostrożnie ujęła dziecko w
ramiona. Było takie malutkie i kruche. - Nie miałam z tym wiele do czynienia.
Większość kobiet, które znam, koncentruje się na własnej karierze i nie ma
czasu na dzieci.
- Szkoda, prawda? Niestety, mężczyznom wciąż jest o wiele łatwiej
realizować się na tych dwóch płaszczyznach. Pospaceruj z nią trochę. Jest
Nora Roberts
70
niespokojna, ja zresztą też, kiedy myślę o tym wieczornym wyjściu.
Z godną pozazdroszczenia gracją Brianna wspinała się po schodach z
tacą i zbawienną herbatą.
- Kayla jest niespokojna... - Shannon mówiła pieszczotliwie do dziecka,
idąc korytarzem do salonu. - Znam to uczucie.
Oczarowana musnęła dziewczynkę palcem po policzku i poczuła nagłą
przyjemność, gdy ta zacisnęła na nim swoją piąstkę. - Ale jesteś silna.
Będziesz miała charakter swojej mamy.
Dziecko pochłonęło ją całkowicie. Zachwycona pocałowała Kaylę raz,
potem drugi. Wydawało jej się, że dziewczynka się uśmiecha.
- Cudowna, prawda?
Shannon wciąż wpatrywała się w maleństwo z rozkoszą, gdy Gray
pojawił się w pokoju. - Jest po prostu piękna. Dopiero trzymając dziecko w
ramionach można zdać sobie sprawę z jego delikatności - powiedziała.
- Znacznie urosła - stwierdził Gray, nachylając się nad córeczką i
posyłając jej słodki uśmiech. - Gdy się urodziła, wyglądała jak oburzona
wróżka. Nigdy tego nie zapomnę.
- Teraz jest już podobna do matki. A co do matki, poszła na górę
uspokajać siostry Freemont.
- Rozumiem. - Gray nie wydawał się zaskoczony i kiwał głową. - Mam
nadzieję, że jakoś da sobie z nimi radę, inaczej będą zawracać jej głowę przez
całe trzy dni.
- Jestem pewna, że jej się to uda.
- To jest cała Brie. Chcesz może coś wypić, zanim wyjdziemy, czy
wolisz poczekać na drinka w pubie?
- Dziękuję, poczekam. Idziesz z nami? Myślałam, że właśnie kogoś
mordujesz.
- Nie dzisiejszej nocy. Zresztą ci, co mieli nie żyć, już nie żyją.
Gray zastanawiał się, czy nie napić się whisky, ale zrezygnował. Wolał
jednak piwo u O'Malleyów.
- Brie mówiła, że masz zamiar malować.
- Tak mi się wydaje. Przywiozłam ze sobą trochę przyborów, wystarczy,
żeby zacząć. - Instynktownie naśladowała ruchy Brianny, kołysząc dziecko. -
Brianna mówiła, że mogę skorzystać z samochodu i pojechać do Ennis po
resztę potrzebnych mi rzeczy.
- Chyba lepiej pojechać do Galway, ale w Ennis również powinnaś
znaleźć wszystko, co trzeba.
- Nie chciałabym brać jej samochodu - wygadała się Shannon.
- Boisz się prowadzić lewą stroną!
Zrodzona ze wstydu
71
- To też, ale po prostu nie czułabym się w porządku, pożyczając go.
Gray zastanowił się i usiadł na oparciu kanapy. - Chcesz dobrej rady od
jankesa?
- Może.
- Ludzie żyjący tutaj mają swój własny świat. Chcą ci coś dać,
pożyczyć, wszystkim się podzielić - to tkwi w ich naturze. Jeśli Brianna
wręcza ci kluczyki do samochodu, z pewnością nie myśli o tym, czy jesteś
ubezpieczona, czy dobrze prowadzisz, tylko o tym, że go potrzebujesz. To
wszystko.
- Nie jest to takie proste z mojego punktu widzenia. Nie przyjechałam
tu, by stać się częścią dużej, wspaniałomyślnej rodziny.
- Po co więc przyjechałaś?
- Bo nie wiem, kim jestem. - Zdjęła ją wściekłość. Znowu wyszło na
jaw, że ciągle o tym myśli. Oddała dziecko Grayowi. - Nie znoszę kłopotów ze
swoją tożsamością.
- Nie możesz się za to obwiniać - powiedział spokojnie Gray. - Tak mi
się wydaje. Daj sobie z tym spokój na razie. Ciesz się tymi pięknymi
widokami, przytyj kilka funtów dzięki kuchni Brianny. Z doświadczenia wiem,
że odpowiedzi na niektóre pytania przychodzą w najmniej oczekiwanym
momencie.
- Mówisz to jako pisarz, czy znasz to z doświadczenia?
Wstał, pogłaskał ją przyjaźnie po policzku. - I jedno, i drugie. - Słysząc
głos żony, cierpliwy i kojący, krzyknął: - Brie, idziemy, czy nie?
- Zaraz, tylko wezmę torebkę. - Weszła pospiesznie, poprawiając włosy.
- Och, Gray, więc idziesz z nami!
- Czy sądziłaś, że mógłbym stracić jeden wieczór z tobą? - Wolnym
ramieniem objął ją w pasie i porwał do szybkiego walca. Twarz Brianny
promieniała ze szczęścia. - Myślałam, że masz zamiar pracować.
- Zawsze mogę pracować. - Nachylił się i czule ją całował.
Shannon odczekała chwilę, potem jeszcze jedną, i chrząknęła głośno. -
To ja może poczekam na zewnątrz w samochodzie. I zamknę oczy.
- Przestań, Graysonie. Zawstydzasz Shannon.
- Wcale nie. Jest po prostu zazdrosna. - Mrugnął do kobiety, którą już
dawno uznał za swoją szwagierkę. - Chodź, dziewczyno, znajdziemy dla ciebie
faceta.
- Nie, nie, dziękuję. Dopiero co uciekłam od jednego.
- Naprawdę? - Gray, nie potrafiąc ukryć ciekawości, wręczył dziecko
żonie, aby objąć Shannon. - Opowiedz nam o tym. Wszyscy tutaj uwielbiamy
plotki.
Nora Roberts
72
- Zostaw ją w spokoju - zirytowała się Brianna. - Nic mu nie mów, jeśli
nie chcesz znaleźć tego w jego następnej książce.
- A któż wziąłby ją do ręki - powiedziała z przekonaniem Shannon i
ruszyła do wyjścia.
Na zewnątrz, w powietrzu, czuło się wilgoć. Było mokro i wciąż jeszcze
padało, tak jak zapowiadano.
- Umiem zrobić tak, aby wszystko stało się interesujące. - Gray
otworzył szarmancko drzwi samochodu obu paniom. - Mów, dlaczego go
rzuciłaś - dopytywał się z uśmiechem na ustach.
- Nie rzuciłam go. - Cała sytuacja przedstawiała się wystarczająco
absurdalnie, by poprawić Shannon humor. Wślizgnęła się na tylne siedzenie i
odrzuciła włosy do tyłu. - Rozstaliśmy się w całkiem przyjaznych stosunkach.
- Tak, tak, rzuciła go! - Gray zabębnił palcami o siedzenie, spokojnie
prowadząc samochód pustą ulicą. - Kobiety zawsze używają przyzwoitych
słów, gdy łamią serce mężczyzny.
- Dobrze, postaram się poprawić. - Shannon posłała Grayowi uśmiech
poprzez lusterko. - Padł przede mną na kolana, błagał o litość, wydaje mi się,
że nawet szlochał. Pozostałam jednak niewzruszona i rozgniotłam jego
krwawiące serce obcasami. Ogolił głowę, porzucił dobra doczesne i jest teraz
gorliwym wyznawcą jakiejś sekty w Mozambiku.
- Całkiem niebanalne.
- Więcej w tym fantazji niż prawdy. Tak szczerze, nie łączyło nas nic
więcej oprócz wspólnej konsumpcji potraw tajlandzkich i przestrzeni w biurze.
Ale możesz wykorzystać tę pierwszą wersję w swojej książce.
- Bez niego, widać, czujesz się lepiej - rzekła Brianna. - I to jest chyba
najważniejsze.
Zaskoczona tym, z jaką łatwością mówiła o swoim nieudanym związku,
Shannon przytaknęła: - To prawda. - Nie przypuszczała, że będzie mogła
siedzieć sobie najzwyczajniej tu, z tyłu, i cieszyć się wieczorem.
Pub u O'Malleyów przywiódł Shannon na myśl stary, czarno - biały film
z Patem O'Brienem w roli głównej. W powietrzu unosiły się wolno smugi
dymu z papierosów. Mroczne kolory zdominowały wnętrze, mężczyźni
siedzieli przy barze nad kuflami ciemnego piwa, słychać było śmiech kobiet i
szmer głosów, gdzieś w głębi rozbrzmiewała jakaś melodia. Za barem stał
telewizor. Właśnie leciały migawki z jakichś zawodów.
Opasany białym fartuchem mężczyzna uśmiechnął się szeroko na widok
nowo przybyłych gości, nie przestając nalewać piwa. - Widzę, że w końcu
przynieśliście maleństwo. - Odstawił kufel, czekając, aż opadnie piana. -
Zrodzona ze wstydu
73
Przynieś ją tu, Brie, daj nam na nią popatrzeć.
Brianna grzecznie położyła Kaylę w nosidełku na barze. - Ubrałam ją w
czapeczkę od twojej żony, Tim.
- Słodka. - Połaskotał dziecko w szyję grubym palcem. - Jest taka do
ciebie podobna.
- Ja też mam w tym swój udział - odezwał się Gray.
Ludzie zaczęli tłoczyć się dookoła dziecka.
- Jasne, że masz - zgodził się Tim. - Na szczęście Bóg w swej mądrości
otoczył ją opieką i dał jej anielską twarz matki. Chcesz coś do picia, Gray?
- Oczywiście. A ty co chcesz, Shannon?
Popatrzyła na kufel, który Tim O'Malley kończył nalewać. - Coś
mniejszego niż to.
- Jedno duże piwo, jedno małe - zamówił Gray - i łagodnego drinka dla
młodej matki.
- Shannon, to jest Tim O'Malley - przedstawiła Brie. - Tim, to jest
moja... przyjaciółka, Shannon Bodine z Nowego Jorku.
- Nowy Jork. - Tim, nie odrywając rąk od pracy, którą wykonywał z
łatwością, niemal automatycznie, co wynikało z długoletniego doświadczenia,
spoglądał w twarz Shannon. - Mam dwóch dalekich kuzynów w Nowym
Jorku. Znasz może przypadkiem Francisa O'Malleya, rzeźnika?
- Nie, bardzo mi przykro.
- Bodine - zastanawiał się mężczyzna, siedzący za plecami Shannon.
Głęboko zaciągnął się papierosem, wypuścił dym i w zamyśleniu powiedział. -
Poznałem Katherinę Bodine z Kilkelly kilka lat temu. Piękna jak marzenie.
Może to twoja rodzina?
Shannon niepewnie się uśmiechnęła. - Nic mi o tym nie wiadomo.
- To jej pierwsza wizyta w Irlandii - wyjaśniła Brianna.
Dookoła rozległy się pełne uznania głosy.
- Znam Bodinów z Dublina - odezwał się głosem drżącym ze starości
mężczyzna siedzący na końcu baru. - Czterech braci, zawsze chętnych do
bójki. „Szaleni Bodinowie”, tak ich nazywaliśmy. Wszyscy ich synowie
działali w IR A. To było około trzydziestego siódmego roku.
- Trzydziestego piątego - poprawiła starsza kobieta, siedząca u boku
mężczyzny, i zwróciła twarz w kierunku Shannon. - Wybrałam się kiedyś na
spacer z Paddym Bodinem, a Johnny był z tego bardzo niezadowolony.
- Mężczyzna musi walczyć o to, co do niego należy. - Stary John
Conroy wziął żonę za rękę i mocno ją uścisnął.. - Nie znalazłbyś w całym
Dublinie ładniejszej dziewczyny niż Neli O'Brian! A teraz jest moja.
Shannon śmiała się nad piwem, które podał jej Gray. Ci ludzie mieli #
Nora Roberts
74
około dziewięćdziesiątki, nie miała co do tego żadnych wątpliwości, a trzymali
się za ręce i flirtowali ze sobą, jakby byli co najmniej nowożeńcami.
- Daj mi małą, zajmę się nią. - Z pokoju za barem wyszła kobieta,
wycierając ręce o fartuch. - Zajmijcie miejsca - powiedziała, wskazując
Briannie jeden ze stojących na uboczu stolików. - Przyniosę ją z powrotem za
godzinę, a teraz trochę ją popieszczę.
Wiedząc, że jakikolwiek protest nie odniósłby skutku, Brianna
przedstawiła Shannon żonie Tima i spoglądając na wychodzącą z Kaylą
kobietę, powiedziała: - Możemy usiąść. Nie odda mi dziecka aż do chwili
naszego wyjścia.
Shannon podążyła za Brianna i zobaczyła Murphy'ego. Siedział blisko
kominka, na którym płonął ogień. Przyglądał się jej, a z jego akordeonu
wydobywały się dźwięki spokojnej melodii. Upajał się jej widokiem, czuł, że
znów traci głowę. Na szczęście, miał jeszcze moment na opanowanie się,
zanim Gray wraz z kobietami podejdzie do stolika, przy którym siedział.
- Czy zechcesz nas zabawić dzisiejszego wieczoru, Murphy? - zapytała
Brianna i usiadła.
- Powinienem zacząć od siebie. - Był wdzięczny, że palce nie
odmawiają mu posłuszeństwa, jak to czynił rozum. Widział w tej chwili tylko
oczy Shannon, takie jasne i mądre. - Cześć, Shannon!
- Cześć, Murphy! - Shannon nie udało się uniknąć miejsca, które
wskazał jej Gray. Siedziała ramię w ramię z Murphym. Poczuła się głupio, że
w ogóle o tym myśli. - Gdzie nauczyłeś się grać?
- Ach, trochę tu, trochę tam.
- Murphy ma wrodzony talent do muzyki - rzekła z dumą Brianna. -
Potrafi zagrać na wszystkim, co mu wręczysz.
- Naprawdę?
Długie palce mężczyzny faktycznie wydawały się dość zręczne.
Przebierał nimi po skomplikowanych klawiszach małego instrumentu. Musi
bardzo dobrze znać tę piosenkę, myślała, skoro ani razu nie spojrzał w dół na
to, co robi.
Rzeczywiście, patrzył tylko na nią.
- Muzykalny farmer - zamruczała.
- Lubisz muzykę? - zapytał.
- Oczywiście. Kto nie lubi muzyki?
Przestał grać na chwilę i pociągnął łyk ze swojego kufla. Pomyślał, że
chyba zawsze będzie mu schło w gardle, jeśli tylko w pobliżu znajdzie się
Shannon.
- Czy jest jakaś piosenka, której chciałabyś wysłuchać.
Zrodzona ze wstydu
75
Opuściła ramiona, zrobiło się jej smutno, że przestał grać. - Niewiele
wiem o irlandzkiej muzyce.
Gray wychylił się do przodu. - Tylko nie proś o Danny Boy -
przestrzegał szeptem.
Murphy uśmiechnął się do niego. - Wielka mi Amerykanka - powiedział
cicho i poczuł się spokojniej. - Mając takie nazwisko, nie znasz irlandzkiej
muzyki!
- Częściej słuchałam Percy Sledge i Arethy Franklin.
Murphy utkwił w Shannon oczy, w kącikach jego ust pojawił się
uśmieszek. Zaczął grać nową melodię. Był szczęśliwy, gdy udało mu sieją
rozbawić.
- Pierwszy raz słyszę Kiedy mężczyzna kocha kobietę na małym
akordeonie.
- To koncertina. - Mrugnął do niej i zaśpiewał Ach, to jest mój
mężczyzna.
Liam Sweeney przetoczył się przez salę i wspiął na kolana Murphy'ego.
Spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. - Cukierka!
- Chcesz, żeby twoja mama zdarła ze mnie skórę? - Murphy odwrócił
się i zobaczył, że Maggie zatrzymała się przy barze. Sięgnął do kieszeni i
wyciągnął cytrynowego dropsa. - Jedz szybko, zanim nas zobaczy!
Z pewnością był to ich stary zwyczaj. Shannon przyglądała się, jak
Liam przytulił się do Murphy'ego i wysunąwszy język, zajął się rozwijaniem
papierka.
- Widzę, że mamy rodzinny wieczór. - Maggie podeszła, kładąc ręce na
oparciu krzesła Brianny. - Gdzie masz dziecko?
- Diedre je porwała.. - Brianna szybkim ruchem przesunęła się tak, żeby
Maggie mogła dostawić sobie krzesło.
- Cześć, Shannon! - Powitanie było grzeczne, ale chłodne i formalne.
Maggie spojrzała na syna. - Co ty tam masz, Liam?
- Nic. - Uśmiechnął się ssąc dropsa.
- Rzeczywiście nic. Murphy, zapłacisz za wyleczenie jego pierwszej
dziury w zębie.
Wtem uwagę Shannon przykuł wysoki czarnowłosy mężczyzna. Szedł
w kierunku stolika, niosąc w jednej ręce dwie filiżanki, w drugiej kufel piwa.
- Shannon Bodine, mój mąż, Rogan Sweeney.
- Miło mi. - Rogan postawił naczynia na stole i uścisnął rękę Shannon z
wielką gracją. Dobrze maskował swoją ciekawość. - Jak ci się tutaj podoba?
- Bardzo. - Shannon skinęła głową. - Przypuszczam, że to tobie
powinnam za to dziękować.
Nora Roberts
76
- Poniekąd. - Rogan przystawił sobie krzesło, w wyniku czego Shannon
musiała jeszcze bliżej przysunąć się do Murphy'ego.
- Hobbs mówił, że pracujesz dla „Ry - Tilghmantona”. W Ameryce
zawsze korzystamy z usług agencji „Pryce”.
- Jesteśmy lepsi - powiedziała z przekonaniem.
Rogan uśmiechnął się. - Wezmę to pod uwagę.
- To nie jest spotkanie w sprawach biznesu - z niezadowoleniem
wtrąciła Maggie. - Nie mógłbyś zagrać czegoś szybszego, Murphy?
Murphy zaczął wydobywać z instrumentu żywe dźwięki. Rozmowa
ucichła. Melodię przerywał tylko śmiech i klaskanie, a pewien mężczyzna w
kapeluszu ruszył w stronę baru szybkimi tanecznymi krokami.
- Tańczysz? - Usta Murphy'ego znalazły się tak blisko jej ucha, że czuła
jego oddech na skórze.
- Tak nie umiem. - Cofnęła się i uniosła szklankę, odgradzając się od
niego. - Jestem za to pewna, że ty potrafisz. To chyba część tego wszystkiego.
- Czego? Masz na myśli bycie Irlandczykiem? - Nachylił głowę równie
rozbawiony, jak i zaciekawiony.
- Tak, świetnie umiecie tańczyć... - Wykonywała szybkie, nerwowe
ruchy szklanką. - Pić, kłócić się, pisać melancholijną poezję i kreować się na
męczenników oraz rebeliantów o twardych pięściach.
Zastanowił się chwilę, odmierzając takt melodii stopą. - Tak, jesteśmy
rebeliantami, dużo wycierpieliśmy. Wydaje się, że zagubiłaś związek z nami.
- Nigdy go nie miałam. Mój ojciec był Irlandczykiem trzeciej czy
czwartej generacji, a o rodzinie matki nic nie wiem.
W oczach Shannon pojawiła się złość i chociaż Murphy'emu zrobiło się
przykro z tego powodu, nie miał zamiaru przestać. - A jednak wydaje ci się, że
znasz Irlandię i Irlandczyków?
Ktoś jeszcze ruszył do tańca. Murphy zaczął grać nową melodię, żeby
ludzie mogli się bawić.
- Oglądałaś na pewno filmy Jimmy'ego Cagneya w nocnych programach
telewizyjnych albo słuchałaś wylewnego Pata O'Briena. - Kiedy na twarzy
Shannon wzbierała złość, uśmiechnął się łagodnie. - O, i na pewno na świętego
Patryka szedł Piątą Aleją pochód.
- I co z tego?
- To, że nie ci to nie dało. Jeśli chcesz poznać Irlandczyków, słuchaj
muzyki, Shannon. Melodii i słów. A kiedy już się w to wsłuchasz, tak szczerze,
zaczniesz rozumieć, kim jesteśmy. Muzyka jest duszą wszystkich ludzi, każdej
kultury, ponieważ wypływa prosto z serca.
Zaintrygowana, wbrew sobie, popatrzyła na szybko poruszające się
Zrodzona ze wstydu
77
palce Murphy'ego. - I tak myślę, że Irlandczycy nie są rozsądni, działają bez
zastanowienia.
- Och, piosenka nie opowie ci całej naszej historii.
Dziecko drzemało mu na kolanach, a on grał dalej. Melodia była już nie
tylko znacznie smutniejsza, ale i łagodniejsza. Coś pękło w sercu Shannon, gdy
Brianna zaczęła cicho śpiewać poezję. Inni dołączyli. Rozbrzmiała opowieść o
odważnym żołnierzu - skazańcu, który oddał życic za swój kraj. Nazywał się
James Connolly.
Kiedy Murphy skończył, Rogan wziął śpiącego chłopca, a muzyk
sięgnął po piwo.
- To nie MacNamara Band, prawda - zauważył Murphy. Shannon czuła
się głęboko wzruszona, lecz nie była pewna, czy tego chce. - Dziwni z was
ludzie. Piszecie takie piękne pieśni o egzekucji.
- Nie zapominamy o naszych bohaterach - powiedziała Maggie,
urywającym się głosem. - Czy to prawda, że w twoim kraju na polach
bitewnych buduje się ośrodki rozrywkowe dla turystów, na przykład w
Gettysburgu?
Shannon obrzuciła Maggie chłodnym spojrzeniem. Poczuła się urażona.
- I większość z nas uwielbia udawać, że walczyłaby na rzecz Południa -
dodał Gray.
- W imię niewolnictwa - szyderczo rzekła Maggie. - Wiemy o tym
więcej, niż możesz sobie wyobrazić.
- Wcale nie w imię niewolnictwa - wtrącił Gray, zadowolony z
niespodziewanego obrotu rozmowy. - W imię pewnego sposobu na życic.
- Nareszcie znaleźli się w swoim żywiole... - cicho powiedział Rogan,
kiedy jego żona i szwagier wszczęli kłótnię. - Czy chciałabyś podczas pobytu
tutaj robić czy też zwiedzić coś szczególnego, Shannon? Chętnie ci w tym
pomożemy.
Rogan miał inny akcent, zauważyła Shannon, bardziej miękki, wydawał
jej się wyuczony. - Myślę, że powinnam zobaczyć to, co zwykle oglądają
turyści. Nie mogę wrócić nie obejrzawszy przynajmniej jednej ruiny.
- Gray umieścił jedną z nich w swojej najnowszej książce - zauważył
Murphy.
- A, rzeczywiście. - Brianna oglądała się za siebie, próbując ukryć
zdenerwowanie. Nadchodził czas, kiedy Diedre powinna przynieść dziecko. -
Zaraz wrócę - powiedziała. - Zobaczę tylko, jak się miewa Kayla. Chcesz
jeszcze piwa, Murphy?
- Czemu nie.
- A ty Shannon?
Nora Roberts
78
Z pewnym zdziwieniem Shannon zauważyła, że jej szklanka była pusta.
- Tak, proszę.
- Pójdę po drinki - powiedział Rogan i przekazał Liama żonie. Wstał i
pogłaskał Briannę po policzku. - A ty idź i zobacz, co z dzieckiem.
- Znasz to? - zapytał Murphy i znowu zaczął grać.
Zajęło jej to tylko kilka sekund. Scarborough Fair. Przypomniała sobie
Simona i Garfunkela z dawnych programów radiowych.
- Umiesz śpiewać, Shannon?
- Tyle, ile każdy właściciel radia i prysznica. - Zafascynowana pochyliła
się ku grajkowi. - Jak to robisz, że wiesz, który klawisz nacisnąć?
- Najpierw trzeba się zdecydować, jaką piosenkę chce się zagrać. Patrz,
tutaj...
- Nie, ja przecież...
Ale Murphy otoczył już Shannon ramieniem, ujął jej dłonie i zaczął
uczyć. - Spróbuj się wczuć... - Nabrawszy powietrza w miechy instrumentu,
prowadził jej palce po klawiszach, przyciskając je delikatnie. Akord, który
zabrzmiał, był długi i czysty. Shannon rozbawiła się. - To na początek... Jeśli
już tyle opanowałaś, możesz przystąpić do czegoś trudniejszego... - Aby to
udowodnić, wziął kolejny akord. - Po prostu trzeba chcieć i ćwiczyć.
Na próbę przycisnęła kilka klawiszy i skrzywiła się, słysząc dźwięki,
jakie wydał instrument. - Obawiam się, że talent jest niezbędny. - Roześmiała
się znowu, gdy zaczął grać, trzymając jej palce pod swoimi, przywracając
instrument do życia. - Takie szybkie ręce. Skąd wiesz, który klawisz nacisnąć,
skoro nie patrzysz na instrument? - Shannon odrzuciła włosy i spojrzała na
Murphy'ego z rozbawieniem w oczach. Serce jej biło w takt szybkiej melodii.
Wpadła w przyjemny nastrój.
- Dużo zależy od tego, co się czuje. - Gdy palce Shannon poczęły mu się
wymykać, oplótł je mocniej, zmieniając charakter melodii. Rozbrzmiała
romantyczna, pełna tęsknoty pieśń. - Co teraz czujesz?
- Wydaje mi się, że gra we mnie muzyka. - Oczy Shannon zwęziły się,
gdy patrzyła na Murphy'ego. Nadal obejmował ją ramieniem, a jego twarde i
zwinne ręce bezwzględnie panowały nad jej dłońmi. - Masz bardzo zręczne
ruchy, Murphy.
- Coś mi się zdaje, że to nie jest komplement?
- Nie, to tylko luźna uwaga. - Zdumiała się tym, że tętno wali jej z
całych sił. Murphy wpatrywał się w jej usta. Siedział tak blisko, że czuła jego
ciepło i odgadła jego zamiar. - Nie - powiedziała cicho, lecz stanowczo.
- Jak chcesz. - Utkwił wzrok w jej oczach. Wyczuwał w nich jakąś
subtelność i siłę. - Pocałuję cię po raz pierwszy w bardziej intymnym miejscu.
Zrodzona ze wstydu
79
Mogę z tym poczekać.
Pomyślała, że spróbuje to zrobić, że poczeka. Nie był wcale takim
powolnym i nierozgarniętym mężczyzną, za jakiego go miała na początku.
Miała też wrażenie, że jest bardzo cierpliwy.
- Na tym chyba koniec lekcji. - Shannon odsunęła się na bezpieczną
odległość i wyrwała ręce spod dłoni Murphy'ego.
- Następna kiedy zechcesz. - Oswobodził ją z uścisku, odłożył
koncertinę, dopijając resztę piwa. - Masz w sobie muzykę, Shannon, ale brak ci
jeszcze odwagi, żeby grać...
- Lepiej będzie, gdy posłucham radia. - Bardziej poruszona, niż mogła
sobie na to pozwolić, wstała. - Przepraszam - powiedziała i odeszła, żeby
rozejrzeć się po sali i mieć czas na uspokojenie.
Murphy uśmiechał się do siebie, kiedy stawiał pusty kufel. Uniósł
wzrok i złapał rozgniewane spojrzenie Maggie.
- Co ty wyprawiasz, Murphy? - zapytała.
- Nic. Na razie mam zamiar wypić jeszcze jedno piwo. Rogan zaraz mi
je przyniesie.
- Nie igraj ze mną, mój chłopcze!
Nie wiedziała, czy to złość, czy to lęk nią teraz powodował, ale na
pewno nie było to przyjemne uczucie. - Wiem, że lubisz kątem oka przyglądać
się kobietom, ale nigdy jeszcze nie widziałam, żebyś robił to w ten sposób.
- Nie widziałaś?
- Przestań go strofować, Maggie - rzekł Gray, odchylając się na oparcie
krzesła. - Murphy ma prawo napić się wody z tego źródła. Ależ ta Maggie jest
spostrzegawcza, co!
- Zamknij gębę, Graysonie! A ty nie masz prawa czerpać z tego źródła,
Murphy Muldoonie.
Murphy spojrzał na Maggie. A kiedy Rogan postawił przed nim piwo na
stole, podziękował mu i zapytał: - Czy masz coś przeciw temu, żebym
zaznajomił się z twoją siostrą, Maggie Mac?
Spojrzenie Maggie było ostre, pochyliła się w stronę Murphy'ego. -
Mam obiekcje tylko co do ciebie. Widzę, jak zbliżasz się do krawędzi
stromego klifu, z którego niewątpliwie spadniesz. Ta kobieta nie jest jedną z
nas i nie zainteresuje się farmerem z zachodniego wybrzeża. Nieważne, jak
bardzo przystojnym.
Murphy milczał chwilę, patrząc jak Maggie z trudem opanowuje gniew.
Wyjął papierosa, zapalił go i zaciągnął się. - Taki twój charakter, Maggie.
Martwisz się o mnie, ale to ja wybrałem ten klif i to ja z niego spadnę.
- Jeżeli sądzisz, że będę bezczynnie siedziała, kiedy ty, robiąc z siebie
Nora Roberts
80
osła, dasz sobie rozbić serce w kawałki, to się grubo mylisz.
- To nie twoja sprawa, Margarct Mary - rzekł Rogan zyskując tyle, że
oburzenie Maggie skupiło się na nim.
- Nie moja sprawa? Ciekawe, czy nie moja! Znam tego kretyna o
miękkim sercu całe życie. Kocham go i Bóg raczy wiedzieć za co! A poza tym
ta jankeska nie znalazłaby się tutaj, gdyby nie ja i Brianna.
- Ta jankeska jest twoją siostrą - skomentował Gray. - A to oznacza
prawdopodobnie, że jest równie drapieżna i uparta, jak ty.
Zanim Maggie zdążyła zareagować, odezwał się Murphy. - Ma rację.
Zgoda, to także twoja sprawa, Maggie. Jestem twoim przyjacielem, a ta
dziewczyna jest twoją siostrą. Decyzja jednak należy do mnie. - W głosie
Murphy'ego kryła się taka stanowczość, że Maggie musiała się poddać
pomimo gniewu i rozpaczy.
- Murphy, przecież ona wkrótce wróci tam, skąd przyjechała.
- Nie zrobi tego, jeśli ją zdołam przekonać.
Schwyciła go za rękę, jakby to mogło coś zmienić w jego uczuciach. -
Przecież ty nawet jej nie znasz!
- Są rzeczy, które się czuje intuicyjnie, zanim się je dokładnie pozna. -
Wziął ją za rękę, albowiem od dawna wiązały ich silne więzi. - Będę na , nią
czekał, Maggie, gdziekolwiek się znajdzie. Tak postanowiłem.
Wiedziała, że mówi prawdę. Przymknęła oczy. - Straciłeś głowę, nie
mogę ci pomóc.
- Nie możesz nawet ty.
Westchnęła. - No dobrze, kiedy zostaniesz już całkowicie zdruzgotany,
przybędę, by otoczyć opieką twoje zranione serce. Powinnam zabrać Liama do
domu, Sweeney. - Wstała, trzymając śpiącego chłopca w objęciach. - Nie
odważę się prosić cię o to, żebyś przemówił mu do rozsądku - zwróciła się do
Graya. - Mężczyźni nic nie widzą poza piękną twarzą.
Gdy się odwróciła, zobaczyła, że Shannon zagadywali państwo
Conroyowie. Posłała jej ciężkie spojrzenie, w zamian otrzymała identyczne, po
czym wyszła szybko z pubu.
- Mają więcej ze sobą wspólnego, niż im się wydaje... - Gray przyglądał
się Shannon, która, obserwując wychodzącą Maggie, dalej rozmawiała z parą
staruszków. - Są niemal identyczne - dodał. - Zwariowałeś dla tej pięknej
twarzy, Murphy?
Bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby Murphy zaczął grać. - To nie
tylko to. Będę czekał cierpliwie, żeby znowu zobaczyć tę twarz.
Nie pozwolę Maggie na takie zachowanie, obiecywała sobie Shannon,
Zrodzona ze wstydu
81
gdy ścieliła łóżko po powrocie z pubu. Najpierw wysyła detektywa, żeby mnie
odnalazł, a kiedy zdobywam się na odwagę, by się z nią i z całą jej rodziną
spotkać, traktuje mnie jak intruza. Zostanę tu tak długo, jak będę miała na to
ochotę. Kilka tygodni, może trzy. A może pojadę gdzieś indziej. Nikt jednak
mnie stąd nie wyrzuci. Te zimne spojrzenia, drwiące komentarze. Margarct
Mary Concannon dowie się, że Ameryka wydała twardy orzech do zgryzienia.
Farmer też mnie nie przestraszy. Wdzięk i przystojny wygląd to nie
broń, którą można mnie zwyciężyć. Znam przecież wielu czarujących i
przystojnych mężczyzn. To prawda, że nigdy nie spotkałam kogoś w tym stylu.
Ten przenikający, dziwny spokój... Ale Shannon nie obchodziło to zupełnie.
Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę pod brodę. Deszcz sprawił, że
powietrze było chłodne i nie tak przyjemne, jak poprzedniej nocy. Czuła się
bezpiecznie, szczęśliwa jak dziecko, leżąc owinięta kołdrą w łóżku. Słuchała
kapiących kropli deszczu i patrzyła na parującą filiżankę herbaty, którą wzięła
pod wpływem nalegań Brianny.
Jutro rozpocznie zwiedzanie. Przełknie swą dumę i pożyczy samochód
od Brianny. Zrobi potrzebne zakupy, może obejrzy ruiny, wstąpi do kilku
sklepów. Podróżowała wiele z rodzicami, nie ma powodu do lęku przed
samotną wędrówką po obcym kraju.
Będzie robiła to, na co ma ochotę, przez cały dzień, i nikt nie będzie
śledził jej ruchów lub próbował na nie wpłynąć.
Szczelniej przykrywszy się kołdrą, zaczęła myśleć o ludziach, z którymi
się związała.
Brianna - pani domu. Młoda żona i matka, kobieta pracująca, myślała
Shannon, utalentowana i samowystarczalna. Ma szczere serce, ale w jej oczach
tkwi jakiś smutek.
Gray - jak i ja - jankes. Z wyglądu niefrasobliwy, przyjazny i
błyskotliwy. Zwariowany na punkcie żony i córki. Musi być szczęśliwy, skoro
zrezygnował z życia na wysokiej stopie, jakie mógłby wieść w wielkim
mieście, będąc tak sławnym pisarzem.
Maggie. Na samo wspomnienie Shannon się nachmurzyła. Z natury
podejrzliwa, w gorącej wodzie kąpana, szczera aż do granic przyzwoitości.
Shannon pomyślała, że nie powinna patrzeć tylko na te aspekty charakteru
Maggie. Przecież niewątpliwie była ona kochającą żoną i matką. A poza tym,
nie podlegało to dyskusji - miała wielki talent. Wydawało jej się jeszcze, że
Maggie pragnęła wszystkich ochraniać, zachowując przy tym bezgraniczną
lojalność.
Rogan - kulturalny, zrównoważony, o nienagannych manierach.
Zorganizowany i przenikliwie bystry, wykształcony i dość odpowiedzialny, by
Nora Roberts
82
prowadzić galerie znane na całym świecie. Musi mieć poczucie humoru oraz
cierpliwość Hioba, żeby żyć z Maggie, pomyślała złośliwie.
Murphy - dobry przyjaciel i sąsiad. Farmer z talentem do muzyki i
flirtów. Niebezpiecznie przystojny i bezpretensjonalny, ale nie tak prosty, jak
wydawał jej się na pierwszy rzut oka. Chyba nigdy dotąd nie spotkała
mężczyzny tak zgodnego z samym sobą.
Chciał mnie pocałować, przypomniała sobie, a jej powieki stawały się
coraz cięższe. „Bardziej intymne miejsce...” Ciekawe, gdzie je znajdzie? To
może okazać się interesujące.
Mężczyzna bez widocznego wysiłku trzymał w ryzach niecierpliwego
konia. Nadal padał deszcz, a nawet grad. Lodowe kulki uderzając o ziemię
dźwięczały niczym kamyki. Biały koń chrapał wypuszczając z pyska kłęby
gęstej pary. Mężczyzna i kobieta patrzyli na siebie.
- Czekałaś.
Czuła głuchy łomot serca, a jej pragnienie było równie wielkie, jak jej
duma. - Przechadzka po własnym polu nie ma nic wspólnego z czekaniem.
Zaśmiał się w głos. Jego śmiech odbił się echem od wzgórz. Na
szczycie jednego z nich stał kamienny krąg.
- Czekałaś. - Niemal tanecznym ruchem pochylił się i poderwał ją z
ziemi, sadowiąc w siodle przed sobą. - Pocałuj mnie - poprosił, zanurzając
zimne palce w jej włosy. Przyciągnął ją bliżej do piersi, którą okrywała
podróżna zbroja. Usta kochanków były spragnione, rozpaczliwie nienasycone.
- Przysięgam... - Mówiąc to otulił ją płaszczem. - Przysięgam na Boga, że
warto przebyć w zimnie i błocie mile, aby poczuć smak twych ust.
- Więc zostań, błagam - rzekła, przyciągając go jeszcze bliżej, i
przycisnęła swe głodne usta do jego ust. - Zostań!
Shannon jęczała przez sen uwięziona między rozkoszą a rozpaczą. Ale
nawet we śnie wiedziała, że mężczyzna nie zostanie.
Zrodzona ze wstydu
83
ROZDZIAŁ ÓSMY
Shannon sama zorganizowała sobie dzień.
Poranek był wilgotny i pochmurny, ale w miarę, jak jechała,
przejaśniało się, a krajobraz, który ją otaczał, zachwycał nadzwyczajnym
pięknem. Wzdłuż szosy rosły janowce obsypane żółtym kwieciem, a fuksje
wyglądały tak, jakby ktoś pokropił je krwią. W mokrych ogrodach kolorowe
kwiaty zwracały swe kielichy ku jasnym promieniom słońca. Łagodnie lśniła
zieleń wzgórz.
Shannon zrobiła kilka zdjęć, bawiąc się myślą, że najlepsze z nich
posłużą jako podstawa do szkiców czy obrazów.
Prawdą było, że poruszanie się po irlandzkich drogach sprawiało jej
kłopoty, szczególnie lewostronny ruch uliczny, ale nie miała zamiaru się do
tego przyznawać.
Przechadzała się wzdłuż wąskich uliczek Ennis w poszukiwaniu
pocztówek i bibelotów dla przyjaciół. Przyjaciele! pomyślała z goryczą.
Wszyscy uważają, że wyjechała na długie, odkładane od dawna wakacje.
Przygnębiło ją to, że nie miała w Ameryce nikogo, komu mogłaby się
zwierzyć. Nikogo, komu odważyłaby się wyjawić związki z Irlandią.
Zawsze na pierwszym miejscu stawiała pracę. W niej pokładała całe
swoje ambicje, co, jak zauważyła, na dłuższą metę nie zdawało egzaminu.
Praca stanowiła olbrzymią część tego, za co się uważała, co sobą
reprezentowała. Teraz od tego się odcinała, zupełnie świadomie, toteż czuła się
jak samotny rozbitek, żeglujący po oceanie zwątpienia.
Jeśli nie była Bodine z urodzenia i zapaloną artystką z wyboru, kim
właściwie była?
Nieślubnym dzieckiem Irlandczyka bez twarzy, który przespał się z
samotną kobietą, stając się tym samym przyczyną jej własnej, osobistej klęski.
Ta bolesna myśl nawiedzała ją raz po raz, wprowadzając zamęt w umyśle.
Sama nie mogła uwierzyć w swą słabość, w to, że sprawa narodzin mogła mieć
dla niej jakiekolwiek znaczenie. Była przecież już dojrzałą kobietą.
Niestety, miała znaczenie.
Stała samotnie na opustoszałej plaży, wiatr smagał Jej twarz, nie
opuszczały jej okropne myśli. Gdyby tylko powiedziano jej wszystko w
dzieciństwie... Gdyby szła przez życie ze świadomością, te Colin Bodine jest
ojcem, który ją wybrał, nie spłodził... Wydawało jej się że wtedy nie czułaby
się tak zraniona, jak teraz. Nie mogła jednak już nic zmienić - ani faktów, ani
sposobu, w jaki je poznała. Pozostało jej jedynie pogodzić się z tym
wszystkim. Spojrzeć prawdzie w oczy, a to oznaczało zmagania...
- Morze jest dziś wzburzone.
Nora Roberts
84
Shannon rozejrzała się dookoła, przestraszona dźwiękiem głosu. Tuż za
nią stała stara kobieta. Nie słyszała, żeby ktoś się zbliżał. Fale z trzaskiem
rozbijały się o brzeg, a ona wybiegła myślami tak daleko.
- Tak, to prawda - przytaknęła. - Na jej ustach pojawił się grzeczny,
choć powściągliwy uśmiech, którym zawsze obdarzała nieznajomych. - To
piękne miejsce nawet w taką pogodę.
- Jedni wolą zmagania. - Kobieta opatuliła się szczelnie płaszczem,
patrząc w morze. Na tle mocno już pomarszczonej twarzy jej oczy wydawały
się zaskakująco jasne. - A inni lubią spokój. Na szczęście na tym świecie jest
wystarczająco dużo możliwości, by zadowolić każdego zgodnie z jego
upodobaniami.
Kobieta spojrzała na Shannon uważnie, bez cienia uśmiechu.
Zdezorientowana Shannon wbiła ręce w kieszenie. Nie przywykła do
wdawania się w filozoficzne dyskusje z przechodniami.
- Wydaje mi się, że większość ludzi lubi i to, i to, zależnie od nastroju.
Jak nazywa się to miejsce? Czy ma w ogóle jakąś nazwę?
- Niektórzy nazywają je Plażą Morii. Kobieta ta rzuciła się w morze po
stracie męża i trzech młodych synów podczas pożaru. Nie mogła się z tym
pogodzić. Nie wiedziała, że ani szczęście, ani rozpacz nie trwają wiecznie.
- To smutna nazwa dla tak pięknego zakątka.
- To prawda. Ale to także dobre miejsce, aby się zatrzymać, popatrzeć i
zastanowić nad tym, co naprawdę jest trwałe w życiu - powiedziała kobieta,
odwracając się znów w kierunku Shannon i uśmiechając z wielką dobrocią. -
Im jesteśmy starsi, tym więcej powinniśmy nad tym myśleć.
- Dzisiaj naprawdę długo myślałam. - Shannon odwzajemniła uśmiech. -
Muszę jednak już wracać.
- Całe życie to podróż. Zawsze dojdziesz,' moja droga, tam, dokąd
zmierzasz, ale nie zapominaj o tych miejscach, które poznałaś już wcześniej.
Dziwna kobieta, pomyślała Shannon i zaczęła iść w kierunku drogi.
Zdawało jej się, że całe to wydarzenie ujawniło kolejną cechę Irlandczyków.
Któż inny potrafił mówić o czymś tak prostym, jak piękny widok, w sposób
tak tajemny.
Gdy dotarła do samochodu, uprzytomniła sobie, że kobieta była stara i
samotna. Może mogłaby ją gdzieś podwieźć. Zawróciła z myślą, że jej to
zaproponuje, na plaży jednak nie znalazła już nikogo.
Zadrżała. Ale chwilę później wzruszyła ramionami. Kobieta poszła po
prostu w swoją stronę, to wszystko. A poza tym nadszedł już czas, aby wrócić
do domu i oddać samochód właścicielce.
Zrodzona ze wstydu
85
Shannon zastała Briannę w kuchni. Siedziała sama, sącząc herbatę z
filiżanki.
- O, jesteś z powrotem - rzekła Brianna, uśmiechając się z wysiłkiem.
Wstała, aby nalać Shannon herbaty. - Czy wycieczka była przyjemna?
- Tak, dziękuję. - Shannon powiesiła kluczyki od samochodu na
właściwym haku. - Udało mi się kupić kilka niezbędnych do malowania
rzeczy. Jutro zacznę szkice. Zauważyłam nowy samochód na zewnątrz.
- Goście. Przyjechali dziś po południu z Niemiec.
- Twój pensjonat to regularnie uczęszczany hotel wysokiej klasy. - Brak
odpowiedzi zaskoczył Shannon. Zapewne nie znała jeszcze dobrze tej kobiety,
ale wydało jej się, że takie zachowanie świadczy jedynie o jakimś dręczącym
ją zmartwieniu. - Czy coś się stało? - zapytała.
Brianna splotła ręce charakterystycznym dla siebie gestem, by w końcu
je opuścić. - Czy możesz usiąść na chwilę, Shannon? Myślałam, że
porozmawiamy o tym za kilka dni, ale... znalazłam się w kropce.
- W porządku! - Shannon usiadła. - O co chodzi?
- Chcesz może coś do herbaty? Mam biszkopty i...
- Nie zwlekaj, Brianno.
Brianna westchnęła i usiadła. - Jestem tchórzem od urodzenia. Muszę
pomówić z tobą o matce.
Shannon nie poruszyła się, ale przyjęła postawę obronną. Zrobiła to
instynktownie. Zawsze się tak zachowywała, gdy spodziewała się ataku. Jej
głos zdradzał, że czuła się winna. - No dobrze. Obie wiemy, że nie muszę o
tym wiedzieć. Co takiego chcesz mi powiedzieć?
- Jesteś zdenerwowana i nie mogę na to nic poradzić. Za chwilę
zdenerwujesz się jeszcze bardziej. - Brianna wpatrywała się przez moment w
swoją filiżankę herbaty. - Przykre uczucia... Tego obawiam się najbardziej, ale
nic nie da się już przełożyć. Moja matka ma się tu zjawić. Nie mogę kłamać
ani udawać, że jesteś tylko zwykłym gościem, Shannon.
- Dlaczego miałabyś ją oszukiwać?
- Ona nic nie wie o tej sprawie. - Zmartwiona znów uniosła głowę. - Ani
o moim ojcu i twojej matce, ani o tobie.
Uśmiech Shannon był chłodny i mało przekonujący. - Czy ty naprawdę
w to wierzysz? Z tego, co wiem, żony zwykle kierują się instynktem, jeśli
chodzi o miłostki swoich mężów.
- To, co zdarzyło się między naszymi rodzicami, nie było miłostką.
Jestem tego absolutnie pewna. Gdyby moja matka o tym wiedziała,
wykorzystałaby to jako broń przeciwko ojcu. - Brianna mówiła z trudem.
Czuła się zawstydzona, ale wiedziała, że nie ma wyboru. - Nigdy przez całe
Nora Roberts
86
swoje życie nie widziałam nawet cienia miłości między rodzicami. Tylko
obowiązki, chłód, wzajemne żale i urazy.
Shannon nie miała ochoty tego słuchać ani się tym przejmować.
Podniosła filiżankę i zapytała: - Dlaczego zatem pozostali w tym związku?
- To skomplikowana sprawa. - Brianna zamyśliła się. - Kościół, dzieci,
może przyzwyczajenie. Pretensje mojej matki w stosunku do ojca były wielkie
i żeby być szczerą, poniekąd uzasadnione. Pieniądze nigdy się go nie trzymały,
nie potrafił nawet ich zarabiać. Dla niej zaś pieniądze i to, co za nie można by
dostać, były bardzo ważne. Gdy go spotkała, zaczynała karierę śpiewaczki,
miała ambicje. Nigdy nie zamierzała osiąść w domu i zajmować się uprawą
ziemi. Ale mieli romans, którego owocem jest Maggie.
- Rozumiem. - Okazało się, pomyślała Shannon, że mam z Maggie
więcej wspólnego, niż można by przypuszczać. - Widzę, że brak rozsądku w
sprawach seksu leżał w jego zwyczaju.
Wzrok Brianny stał się ostry i gorący, Shannon nigdy jej takiej nie
widziała, i przyglądała się jej ze zdumieniem.
- Nie masz prawa tak mówić. Nawet ty nie masz prawa, a to dlatego, że
go nie znałaś. Był człowiekiem o złotym sercu. Na ponad dwadzieścia lat
odłożył swoje własne marzenia, aby zająć się wychowywaniem dzieci. Kochał
Maggie tak, jak tylko ojciec może kochać dziecko. A moja matka winiła ich za
życie, które przypadło jej w udziale. Sypiała z nim tylko z obowiązku wobec
Kościoła. W ten sposób ja się zrodziłam. Chyba nie istnieje zimniejsze łoże dla
mężczyzny.
- Skąd możesz wiedzieć, co się działo między nimi przed twoim
urodzeniem? - przerwała Shannon.
- Wiem bardzo dobrze. Sama mi to powiedziała. Za moją sprawą
odpokutowała swój grzech. Stanowię jej zadośćuczynienie. Kiedy
zorientowała się, że jest w ciąży, więcej nie przekroczyła już drzwi sypialni.
Nie czuła takiej potrzeby...
Shannon potrząsnęła głową. Mówienie o takich sprawach musiało być
upokarzające dla Brianny. Nie wyglądała jednak wcale na upokorzoną, raczej
na wściekłą. - Przepraszam, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego dwoje ludzi
pozostaje razem w takich warunkach?
- To nie Ameryka. To Irlandia i to Irlandia sprzed przeszło dwudziestu
lat. Mówię ci to, abyś zrozumiała, jak cierpiano w tym domu. Część winy
wziął na siebie ojciec, nie mogę temu zaprzeczyć. Matkę zaś zatruła gorycz,
tkwiło w niej również coś, co nie pozwalało jej od tego uciec. Gdyby
wiedziała, choćby podejrzewała, że znalazł miłość i szczęście z inną,
zmusiłaby go do pozostania. Nie mogłaby się powstrzymać, nawet jeśli nie
Zrodzona ze wstydu
87
widziała żadnych powodów, dla których chciałaby utrzymać to małżeństwo.
- A teraz się dowie.
- Musi się dowiedzieć - potwierdziła Brianna. - Będzie to dla niej
policzek. Pewnie spróbuje cię zranić.
- Nie może mnie zranić. Może wyda ci się to brakiem wrażliwości z
mojej strony, ale jej uczucia i sposób, w jaki je okazuje, zupełnie mnie nie
obchodzą.
- Może to prawda. - Brianna odetchnęła głęboko. - Teraz czuje się
szczęśliwsza, jest bardziej zadowolona. Ma własny dom niedaleko Ennis. Tak
jest dla niej lepiej. Znalazłyśmy wspaniałą kobietę, która z nią zamieszkała.
Lottie to emerytowana pielęgniarka, co jest nam bardzo na rękę, bo matce
często wydaje się, że cierpi na wszystkie rodzaje chorób. Wnuki też zrobiły
swoje - trochę bardziej zmiękła. Chociaż nie lubi tego okazywać.
- Boisz się, że wszystko może wrócić do poprzedniego stanu.
- Nie tyle się obawiam, ile wiem, że tak będzie. Gdybym mogła obronić
cię przed jej złością i ostrymi słowami, na pewno bym to uczyniła, Shannon.
- Sama dam sobie radę.
Twarz Brianny rozpogodziła się w uśmiechu. - Poproszę cię o
przysługę. Nie pozwól, żeby cokolwiek z tego, co powie moja matka, zmusiło
cię do wyjazdu. Jesteśmy ze sobą tak krótko, chciałabym, by trwało to dłużej.
- Planowałam, że zostanę tu dwa lub trzy tygodnie - powiedziała
spokojnie Shannon. - Nie widzę powodu, by cokolwiek zmieniać.
- Jestem ci wdzięczna. A teraz, jeśli... - przerwała zrozpaczona, gdy
usłyszała dźwięk otwierających się frontowych drzwi i głosy kobiet. - Och, są
już tutaj.
- Chciałabyś najpierw sama z nią porozmawiać?
- Tak, jeśli nie masz nic przeciwko.
- Dobrze, nie wezmę udziału w pierwszym akcie. - Udając spokój,
którego już wcale nie odczuwała, Shannon wstała. - Wyjdę na zewnątrz.
Mówiła sobie, że to śmieszne, ale czuła się tak, jakby uciekała z
tonącego statku. To matka Brianny, myślała Shannon, idąc wzdłuż ścieżki
ogrodowej. I problem Brianny. Rozpętało się tam teraz piekło. Scena godna
Irlandczyków, eksplozja emocji, gniew i rozpacz. Całe szczęście, że nie musi
w tym uczestniczyć. Dzięki Bogu, wyrosła w Stanach, wychowana przez
dwoje spokojnych, rozsądnych ludzi, którzy nigdy nie pozwalali sobie na
rozpaczliwe huśtawki nastrojów.
Wziąwszy głęboki oddech, zrobiła rundę dookoła domu i zobaczyła
Murphy'ego, jak idzie polem.
Szedł wyraźnie w kierunku domu Brianny. Jego chód nie był wyniosły,
Nora Roberts
88
nie było w nim też nic buńczucznego. Szedł równym krokiem, z godnością.
Musiała przyznać, że sprawia jej przyjemność patrzenie na niego. Te zwarte
męskie ruchy. Wygląda jak żywy obraz, myślała. Tak, właśnie tak.
Długie muskularne ręce, rękawy męskiej koszuli podwinięte do łokci,
wytarte dżinsy i buty, w których przebył zawrotną liczbę mil. Nawet cień nisko
naciągniętego na czoło kapelusza nie mógł przesłonić żywych, zadziwiająco
niebieskich oczu. Twarz niemal klasycznie piękna. Mężczyzna przez duże
„m”, stwierdziła. Nawet nad eleganckim dyrektorem przedsiębiorstwa nie
unosiłaby się taka aura sukcesu, gdyby z wypielęgnowanymi dłońmi kroczył
Aleją Madison w garniturze za tysiąc dolarów. Nad Murphym Muldoonem
unosiło się coś faktycznie, gdy tak szedł po swoim polu, w znoszonych butach,
z bukietem polnych kwiatów w dłoni.
- To bardzo przyjemne iść w kierunku kobiety, która się uśmiecha.
- Myślałam właśnie, że wyglądasz jak z obrazka. Irlandzki farmer
dumnie kroczący po swojej ziemi.
Zmieszał się. - Moja ziemia kończy się na tym murze.
- Mniejsza o to. - Shannon rozbawiona jego reakcją, spojrzała na
kwiaty, które trzymał w ręku.
- To z moich łąk. Myślałem o tobie, gdy je zrywałem.
- Są śliczne, dziękuję. - Zanurzyła w nich twarz, jak zrobiłaby każda
kobieta w takiej chwili. - Czy to twój dom widać z mojego okna? Ten z
kamienia, z kilkoma kominami.
- Tak.
- Duży dom jak dla jednego mężczyzny. I te wszystkie inne
zabudowania.
- Na farmie potrzebna jest stodoła i inne pomieszczenia. Jeśli będziesz
tamtędy kiedyś przechodziła, wstąp, to cię oprowadzę.
- Może. - Shannon odwróciła się w kierunku domu. Dochodziły zeń
krzyki. Nie miała wątpliwości, że usłyszy jeszcze niejeden.
- Maeve przyjechała - powiedział cicho Murphy. - Pani Concannon.
- Tak, jest tutaj. - Nagła myśl spowodowała, że Shannon przyjrzała się
Murphy'emu badawczym wzrokiem. - A ty, czy tylko tu się przechadzasz?
- Nie określiłbym tak tego. Maggie wezwała mnie, mówiąc, że w domu
szykuje się burza.
Shannon poczuła nagłe, zupełnie nieoczekiwane wyrzuty sumienia.
Powinna tam być, a nie zostawiać cały ten bałagan na głowie Brianny.
- Czy to właśnie ona krzyczy?
Gestem pełnym opiekuńczości i prostoty Murphy wziął Shannon za rękę
i odciągnął ją dalej od domu. - Maggie i jej matka będą ujadać na siebie jak
Zrodzona ze wstydu
89
dwa teriery. Maggie zrobi wszystko, co w jej mocy, aby powstrzymać Maeve
od ataku na Briannę.
- Dlaczego te kobiety muszą się kłócić? - zapytała Shannon. - Przecież
nie mają z tym nic wspólnego.
Murphy przez chwilę nic nie mówił, odwrócił się, spoglądając na
kwitnącą tarninę. - Czy twoi rodzice się kochali, Shannon?
- Tak.
- I nigdy nie miałaś żadnego powodu, aby w to wątpić? Nie widziałaś w
tej miłości żadnych wad?
Shannon stała się niecierpliwa, gdyż w domu zapadła złowieszcza cisza.
- Nie, kochaliśmy się wzajemnie.
- Mogę powiedzieć to samo o swojej rodzinie.
Jakby nie mieli nic innego do roboty, pociągnął ją na trawę i ułożył się
na łokciach. - Nie myślałaś o szczęściu, ponieważ po prostu byłaś szczęśliwa.
Każdy szturchaniec i pieszczota, jakimi obsypywała mnie matka, przepajała
miłość.
Leniwie wziął dłoń Shannon i zaczął bawić się jej palcami. - Nie wiem,
czy w ogóle się wtedy nad tym zastanawiałem, ale obok mieszkały Maggie i
Brianna, wiedziałem, że u nich wyglądało to inaczej. Nie chodzi mi o Toma. -
Zamyślił się głęboko, zatopił we wspomnieniach. - Maeve nie umiała dawać. I
mam wrażenie, że im więcej kochała te dziewczyny, tym bardziej nie chciała
dopuścić do siebie tej myśli. Tylko po to, żeby wszystkich ukarać, siebie też.
- Mówisz tak, jakby była okropną kobietą.
- Jest po prostu nieszczęśliwa.
Murphy uniósł rękę Shannon i musnął jej palce ustami w geście, który
mógłby wskazywać na długą zażyłość. - I ty doświadczyłaś nieszczęścia,
Shannon, ale jesteś dość silna i sprytna, żeby swój smutek przenieść już do
przeszłości.
- Nie wiem.
- Jestem pewien. - Wstał, wyciągając do niej rękę. - Pójdę z tobą. Ta
cisza trwa już zbyt długo, trzeba tam iść.
Pozwoliła mu na tę szczerą rozmowę, ale na więcej nie pozwoli. - To
nie jest moja sprawa, Murphy. Myślę, że wyjdzie to wszystkim na dobre, jeśli
nie będę się do tego mieszać.
Wzrok Murphy'ego zatrzymał się na twarzy Shannon. Posępny,
stanowczy i uparty. - Powinnaś przebywać ze swoimi siostrami, Shannon. Nie
zawiedź mnie i siebie.
Cholera, to nieruchome spojrzenie sprawiło, że poczuła się słaba i
zawstydzona. - Dobrze, pójdę tam. Ale ciebie nie potrzebuję.
Nora Roberts
90
- Ależ to, czy z tobą pójdę, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. - Wziął
ją za rękę i poprowadził w stronę domu.
Nie powinnam się tego bać, to głupie, mówiła sobie. Ta kobieta nie
może mi nic zrobić ani powiedzieć. Nic, co mogłoby mieć dla mnie znaczenie.
Gdy wchodziła do kuchni czuła się jednak cała spięta, a plecy jej zesztywniały.
Za nią wszedł Murphy. W pierwszej chwili przyszło jej na myśl, że
kobieta siedząca za stołem nie wygląda na czyjąś ofiarę.
Wzrok miała gorący, a na twarzy rysował się wyraz zaciętości, jakby
właśnie wydała wyrok, od którego nie ma odwołania. Ręce pozbawione ozdób
położyła na stole w geście niemal modlitewnym, mocno zaciskając palce.
Druga kobieta, siedząca obok, była bardziej krągła, wzrok miała
łagodny, chociaż wyglądała na zmartwioną.
Shannon zauważyła, że siostry Concannon stoją ramię w ramię z
mężami po bokach, tworząc jakby zwarty mur.
Maeve obrzuciła Shannon wzrokiem pełnym wściekłości, a jej usta
wygięły się w nieprzyjemnym grymasie. - Przyprowadzasz ją do tego domu
teraz, gdy ja tu jestem!
- Dom jest mój - powiedziała Brianna. - A Shannon jest tu mile
widziana. Tak jak i ty, mamo.
- Jak i ja! Stawiasz mi ją przed oczyma. Ten owoc cudzołóstwa twego
ojca! Oto jak okazujesz respekt i lojalność wobec kobiety, która dała ci życie.
- By wypominać później każdy oddech! - wybuchnęła Maggie.
- Tego właśnie mogłam od ciebie oczekiwać. - Wściekłość Maeve
zwróciła się teraz w kierunku starszej córki. - Niczym się od niej nie różnisz.
Jesteś tak jak ona poczęta w grzechu!
- Och, porzuć tę Biblię! - Maggie próbowała powstrzymać wściekłość. -
Nie kochałaś go, więc nie potrzebujesz współczucia.
- Ale przysięgałam mu i przysięgi dotrzymałam.
- Dotrzymałaś słowa, a nie uczucia - wyszeptała Brianna. - Co się stało,
to się nie odstanie, mamo.
- Maeve! - Lottie wyciągnęła rękę. - Nie można winić tej dziewczyny.
- Nie mów mi nic o winie. Jaka kobieta wchodzi do łóżka żonatemu
mężczyźnie?!
- Wydaje mi się, że ta, która kocha. - Shannon zrobiła krok do przodu,
nieświadomie zbliżając się do zwartego muru, jaki tworzyły jej siostry.
- Od kiedy miłość usprawiedliwia grzech? Brukanie Kościoła? - Maeve
chciała wstać, ale nogi jej drżały, a serce waliło niespokojnie. - Nic innego nie
można od ciebie oczekiwać. Jankeska spłodzona w cudzołóstwie!
- Proszę tak nie mówić o mojej matce - przestrzegła Shannon
Zrodzona ze wstydu
91
niebezpiecznym głosem. - Proszę sobie wyobrazić, że moja matka miała więcej
odwagi i współczucia, a nawet zwykłej dobroci, niż jest to pani w stanic objąć
swoim ograniczonym umysłem. Może pani przeklinać fakt mojego istnienia,
ale nie ma pani prawa wypowiadać się w ten sposób o mojej - matce.
- Pokonałaś taki szmat drogi, żeby mnie strofować we własnym domu?!
- Przyjechałam, bo zostałam zaproszona! - Gniew Shannon był tak
oślepiający, że nie czuła nawet ręki Murphy'ego na swoim ramieniu, nie
wiedziała, że podtrzymuje ją Gray. - Tego życzyła sobie również moja matka
przed śmiercią. Jeżeli pani jest to nie na rękę, nic nie mogę na to poradzić.
Maeve powoli wstała. Dziewczyna ma jego spojrzenie, tylko tyle
zdołała pomyśleć. Za jakie grzechy musi patrzeć w tę twarz i widzieć oczy
Toma Concannona?
- Jest w tobie ziarno grzechu. I to jedyny spadek po Tomie
Concannonie, dziewczyno.
Jej wzrok smagał teraz niczym bicz Murphy'ego. - A ty, Murphy
Muldoonie, stojąc tu z nią przynosisz wstyd swojej rodzinie. Jesteś równie
słaby, jak słaby z natury jest każdy mężczyzna. Czy myślisz, że będzie równie
swobodna w zachowaniu, jak jej matka, skoro powstała w grzechu?
Ręka Murphy'ego zwarła się w mocnym uścisku na ramieniu Shannon,
zanim wystąpił, by odeprzeć atak. - Proszę uważać, pani Concannon! - Głos
miał łagodny, ale Shannon, sądząc po uścisku, wiedziała, że ledwo tłumi
gniew. - Proszę uważać, kiedy mówi pani w ten sposób o mojej i Shannon
rodzinie. Może pani tego później żałować, a nawet się wstydzić.
Oczy kobiety zwęziły się tak, że nikt nie mógł zobaczyć łez, które się w
nich kryły. - A więc wszyscy jesteście przeciw mnie? Każde z was?
- Jesteśmy co do tego jednomyślni, Maeve. - Rogan delikatnie
podtrzymywał żonę. - Porozmawiamy, kiedy pani się uspokoi.
- Nie ma o czym rozmawiać. - Szybkim ruchem zabrała ze stołu
torebkę. - Wybraliście.
- Pani również ma wybór - spokojnie powiedział Gray. - Tkwić w
przeszłości albo zaakceptować teraźniejszość. Nikt z nas nie chce pani zranić.
- Nie oczekuję niczego z wyjątkiem szacunku, a nawet tego nie mogę
otrzymać od swojej rodziny. Moja noga nie stanie w tym domu, dopóki ta
dziewczyna jest pod tym dachem. - Odwróciła się i wyszła wyprostowana.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Lottie, zabierając własną torebkę. -
Macve potrzebuje czasu i spokojnej rozmowy. - Spojrzała przepraszająco na
Shannon i pospieszyła do wyjścia.
Po długim milczeniu Gray odetchnął głęboko. - To była zabawa! -
Mówił wesołym tonem, obejmując żonę i gładząc ją po ramieniu. - Co powiesz
Nora Roberts
92
na to, Shannon, jeżeli znajdę teraz jakiś ostry kij i wydłubię ci oczy?
- Muszę się czegoś napić - powiedziała Shannon, po czym utkwiła
wzrok w twarzy Brianny. - Tylko nie waż się mnie przepraszać! - dodała
drżącym głosem.
- Nie będzie - odparła Maggie, starając się powstrzymać przed
przeprosinami, które już miała na końcu języka. Trąciła siostrę łokciem,
wskazując stół. - Siadać wszyscy! Napijemy się whisky. Murphy, wstaw
czajnik.
Murphy wciąż trzymał rękę na ramieniu Shannon. - Po co? Myślałem,
że pijemy whisky?
- Wy pijecie. Ja napiję się herbaty.
To chyba dobry czas na tę nowinę, stwierdziła w myślach Maggie i
spojrzała na Rogana z diabelskim uśmiechem. - Nierozsądnie byłoby pić
alkohol, kiedy się jest w ciąży.
Rogan zamrugał oczami, uśmiechnął się niedowierzająco, po czym
rozpromienił się całkowicie. - Jesteś w ciąży?!
- Tak powiedział dziś rano lekarz. - Maggie wzięła się pod boki i
kiwnęła głową. - Czy masz zamiar tak tu stać i spoglądać jak głupiec?
- Nie! - Wybuchnął śmiechem, chwycił ją wpół i zaczął z nią wirować
dookoła kuchni. - Na Boga, Margaret Mary, kocham cię! Nalewaj whisky,
Gray, musimy to uczcić!
- Już się robi. - Zatrzymał się jednak na chwilę, by ucałować Maggie.
- Maggie to dla was zrobiła - wyszeptał Murphy, gdy Shannon stała
przy nim, patrząc na tę nagłą poprawę humorów.
- Co takiego?
- To, że powiedziała to tutaj nam wszystkim. - Odmierzał herbatę, gdy
mówił. - To prezent dla sióstr, żeby także poczuły się szczęśliwe.
- Dla Brianny - zaczęła Shannon, ale Murphy przerwał jej spojrzeniem.
- Nie możesz pozbawiać się podarunku, kiedy ktoś ci go ofiarowuje.
Gdy Maggie mówiła, uśmiechnęłaś się, a o to właśnie jej chodziło.
Shannon schowała ręce w kieszeniach. - Wiesz, co zrobić, abym
poczuła się niewiele warta.
Dotknął jej policzka. - Może pomogę ci spojrzeć na pewne sprawy
głębiej.
- Chyba dobrze mi na mieliźnie. - Odwróciła się i podeszła do Maggie. -
Gratuluję. - Wzięła szklankę od Graya i stanęła niepewnie. - Nie znam żadnego
irlandzkiego toastu.
- Spróbuj: slainté o dhia dhuit, co znaczy: twoje zdrowie! -
zaproponowała Maggie.
Zrodzona ze wstydu
93
Shannon otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła, wybuchając śmiechem. -
Chyba nie potrafię.
- Wystarczy slainté - powiedział Murphy, gdy przyniósł imbryk z
herbatą do stołu. - Ona się nad tobą znęca.
- Slainté - Shannon podniosła szklankę, przypominając sobie coś z
dzieciństwa. - Obyś miała setkę dzieci, Maggie.
- Toast i przekleństwo - parsknął Gray. - Dobrze to ujęłaś.
- To prawda. - Maggie uśmiechnęła się. - Shannon jest naprawdę niezła.
Nora Roberts
94
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Czas, jaki Murphy spędzał z końmi, należał do najprzyjemniejszych. Od
zawsze wykonywał prace polowe i miał nadzieję, że pozostanie wierny temu
zajęciu. Jednocześnie czerpał z niego wielką radość i zmartwienie. Dumę i
rozczarowanie.
Cieszyła go ziemia w dłoniach, ziemia pod stopami i zapach
rozwijających się roślin. Pogoda była mu zarówno przyjacielem, jak i
wrogiem. Znał humory nieba często lepiej niż swoje własne. Spędził życie
orząc ziemię, siejąc i zbierając plony. Miał to we krwi, ale nie tylko na tym się
znał.
Piękna wiosna oznaczała ciężką i długą pracę, ale nie musiał się
martwić, że korzenie zbóż zgniją w podmokłej ziemi, że zboże ucierpi od
mrozu bądź też jakiejś innej plagi. Siał z namysłem, wykorzystując sposoby
ojca i dziada, a także nowe, często eksperymentalne techniki, które znalazł w
książkach. Bez względu na to, czy jechał traktorem w kierunku brązowego
pola z ziemniakami, czy szedł o świcie do obory, by rozpocząć dojenie,
wiedział, że jego praca jest wartościowa. Koniom jednak zaprzedał duszę.
Zagwizdał na jednorocznego, dobrze zbudowanego źrebaka, patrząc, jak
leniwie macha ogonem. Znali się bardzo dobrze, jak znali tę zabawę,
polegającą na długim czekaniu. Murphy odznaczał się cierpliwością, cieszyła
go rutyna tej gry.
Lśniąca kobyła stała nieco dalej w polu, pasąc się spokojnie na trawie, a
najmłodsze źrebiątko piło mleko. Klacz była również matką jednorocznego -
dumy Murphy'ego. Kasztanowy źrebak zastrzygłszy uszami przyglądał się
mężczyźnie. Murphy poklepał się po kieszeni, a źrebak z końską dumą skinął
łbem i zbliżył się do niego.
- Ale jesteś czysty, prawda? Dobry chłopiec! - Murphy zaśmiał się,
poklepując źrebię po boku. Koń zaglądał mu do kieszeni, a inne przechadzały
się w pobliżu, każdy w swoją stronę.
- Trochę przekupstwa, masz tu. - Wziął ćwiartkę jabłka i pozwolił, by
źrebak jadł mu z dłoni. - Coś mi się wydaje, że czeka cię dziś nowa przygoda.
Będzie mi ciebie brakowało.
Zaczął ze znawstwem oglądać pęciny konia. - Niech mnie diabli, jeśli
nie będę za tobą tęsknił, ale nie możesz całymi dniami leniuchować na
pastwisku. Nie po to się urodziłeś. Każdy z nas powinien robić to, do czego
jest stworzony.
Witał się z innymi końmi, dając im kawałki jabłek, po czym, trzymając
rękę na szyi źrebaka, rozejrzał się po okolicy.
Wokół dziko rosły dzwonki, a przy najbliższym ogrodzeniu zaczynały
Zrodzona ze wstydu
95
rozkwitać żółte kwiaty. Widział stąd stajnię, stodołę i inne zabudowania, a za
nimi dom - wszystko to na tle nieba, pokrytego chmurkami, wyglądało jak
obraz.
Minęło południe, pomyślał i stwierdził, że czas iść wypić herbatę przed
spotkaniem, jakie na dziś zaplanował. Spojrzał jeszcze raz na zachód, w stronę
tańczącego kręgu kamieni. Za murem, który oddzielał pastwisko od pól
uprawnych, stała Shannon. Serce zabiło mu mocniej. Zastanawiał się, czy
zawsze tak będzie reagował na widok tej dziewczyny. Wydawało się to
dziwne, jak na mężczyznę, który miał już przeszło trzydzieści lat i nigdy nie
doświadczył niczego więcej ponad przemijające zainteresowanie dla kobiety.
A tę wystarczyło, że zobaczył tylko raz, by bez wątpienia stwierdzić, że jest
mu przeznaczona.
Pragnął jej. Tkwiło to w nim bardzo głęboko. Tęsknił za dotykiem,
smakiem i zbliżeniem. Wiedział, że stanie się to możliwe, jeśli spokojnie i
cierpliwie poczeka. Nie był jej obojętny. Czuł przecież, jak na jego widok jej
puls przyspiesza, widział, jak w oczach błyszczy nieśmiałe pożądanie. Jego
miłość to coś więcej niż pożądanie. Shannon była mu obca, a jemu wydawało
się, że zna ją od zawsze. Nie wystarczyłoby mu jej dotknąć, zasmakować i
posiąść, to byłby dopiero początek.
- Nie da się uniknąć przeznaczenia, prawda? - Murphy ostatni raz
pogładził źrebaka i ruszył przez pastwisko.
Shannon widziała, kiedy się pojawił. To ją trochę rozproszyło, toteż
oderwała się od pracy, obserwując go, jak porusza się wśród koni. Wygląda to
tak, jakby się bawili, pomyślała, mężczyzna i źrebak, oboje niepowtarzalni,
spędzający kilka chwil razem na zielonym polu. Wyłapała też moment, w
którym ją zauważył. Dzięki odległości nie czuła na sobie potęgi jego wzroku. -
Czego on ode mnie chce - pytała siebie, kiedy wróciła do swego płótna. -
Czego ja chcę od niego?
- Cześć, Murphy! - Nie oderwała się od pracy, gdy podszedł do
dzielącego ich muru. - Brianna mówiła, że nie będziesz miał nic przeciwko
temu, jeśli popracuję tu chwilę.
- Jesteś miłe widziana. Możesz pozostać tu tak długo, jak tylko
zechcesz. Czy malujesz ten tańczący krąg?
- Tak. Zobacz, jeśli chcesz. - Zmieniła pędzel, trzymając drugi w
zębach.
Murphy przeskoczył przez mur.
Udało jej się uchwycić tajemnicę tych kamieni, myślał, przyglądając się
płótnu na sztalugach. Zrobiła to z godną podziwu zdolnością, stwierdził trochę
zazdrośnie.
Nora Roberts
96
Tło i przedni plan nie były jeszcze wypełnione barwami. Właśnie
zaczęła nadawać kolor i strukturę głazom na płótnie.
- To jest świetne, Shannon.
Pochwała sprawiła jej przyjemność, ale potrząsnęła przecząco głową. -
Jeszcze długa droga do tego, aby stało się to świetne. Za chwilę skończy się
odpowiednie do malowania światło.
Wiedziała jednak, że mogłaby malować te kamienie w każdym świetle i
pod każdym kątem. - Chyba widziałam cię wcześniej na traktorze.
- Możliwe - odparł. Podobał mu się jej zapach, gdy malowała - farby
zmieszane z perfumami. - Długo tu jesteś?
- Niezbyt długo. - Marszcząc z niezadowoleniem twarz, zanurzyła
pędzel w farbie i rozsmarowała ją na palecie. - Powinnam zacząć o świcie,
żeby uzyskać odpowiednie cienie.
- Jutro wstanie nowy świt. - Przysiadł na murze, uderzając palcem w
szkicownik. - Co oznacza duże CM na koszulce, którą masz na sobie?
Odłożyła pędzel i cofnęła się, by spojrzeć na obraz. Wytarła palce
pokryte farbą o koszulkę. - Carnegie Mellon. To college, do którego
chodziłam.
- Studiowałaś tam malarstwo?
- Tak. - Kamienie jeszcze nie ożyły, pomyślała, a tak chciała widzieć je
pełne życia. - Ostatecznie skupiłam się na reklamie handlowej.
- Oznacza to, że malujesz obrazy do reklam?
- Mniej więcej.
Zastanowił się, wziął szkicownik i zaczął go przeglądać. - Dlaczego
chcesz malować butelki piwa, buty i tym podobne, jeśli potrafisz robić to, co
właśnie robisz?
Schwyciła szmatkę, nasączając ją terpentyną, którą miała w słoiczku. -
Lubię zarabiać na życie, i to dobrze. - Wydawało jej się w tej chwili konieczne
usunąć smugę szarej farby z dłoni. - Awansowałam przed wyjazdem tutaj,
zanim wzięłam urlop. Prawdopodobnie dostanę promocję.
- To świetnie. - Odwrócił następną stronę, uśmiechając się na widok
szkicu, przedstawiającego Briannę pracującą w ogrodzie. - Jaka to promocja?
- Woda butelkowana - powiedziała cicho, ponieważ wydało jej się, że
brzmi to głupio wśród tych szerokich pól i przesyconego zapachami kwiatów
powietrza.
- Woda?
Zrobił dokładnie to, czego oczekiwała. Roześmiał się. - Taka z
bąbelkami? Dlaczego sądzisz, że ludzie zechcą pić butelkowaną wodę z
bąbelkami?
Zrodzona ze wstydu
97
- Ponieważ jest czysta. Nie każdy ma w obejściu studnię czy źródło,
cokolwiek, do diabła, to jest. Reklama wody to ogromne przedsięwzięcie w
czasach, kiedy mamy do czynienia z zanieczyszczeniem środowiska i
rozwojem urbanizacji.
- Nie chciałem cię rozzłościć tym pytaniem. Byłem po prostu ciekaw. -
Odwrócił szkicownik w jej stronę. - To mi się podoba.
Odłożyła szmatkę na bok i wzruszyła ramionami. Portret przedstawiał
Murphy'ego w pubie. Trzymał w rękach koncertinę, siedząc przy nie dopitym
piwie.
- Musi ci się podobać. Z pewnością ci schlebia.
- Tak. To miłe z twojej strony. - Odłożył szkicownik na bok. - Mam
gościa, który przyjdzie obejrzeć źrebię, nie mogę cię teraz zabrać do siebie. W
zamian zapraszam cię dziś wieczorem na kolację.
- Na kolację? - Wstała, musiała się zastanowić.
- Możesz przyjść wcześniej. Wpół do siódmej, wtedy oprowadzę cię po
gospodarstwie.
Nowe światło zabłysło w oczach Murphy'ego, jedno z tych
niebezpiecznych. Wyglądał na rozbawionego, gdy cofnęła się o krok. Złapał ją
za rękę.
- Dlaczego się cofasz?
- Nieprawda. - Wydało się jej, że nad nią zapanował. - Myślę, że
Brianna ma jakieś plany.
- Briannę można ułagodzić.
Lekkie szarpnięcie ręki przywiodło Shannon krok bliżej.
- Przyjdź, spędzimy razem wieczór... Czy obawiasz się, że zostaniemy
tylko we dwoje?
- Oczywiście, że nie. To śmieszne. Nie wiem tylko, czy umiesz
gotować.
- Jak przyjdziesz, to się dowiesz!
To przecież tylko kolacja, tłumaczyła sobie. Wyłącznie kolacja. A poza
tym paliła ją ciekawość, jak żyje. - W porządku, przyjdę.
- Jak dobrze. - Wciąż trzymając ją za rękę, ujął ją od tyłu za głowę,
próbując przybliżyć do siebie.
Zdenerwowała się, gdy zdała sobie sprawę, że powinna zaprotestować i
odepchnąć go od siebie. - Murphy...
- Mam zamiar cię pocałować - wyszeptał.
Nie było żadnego ale. Oczy miał szeroko otwarte. Uważnie się w nią
wpatrywał. Zbliżył usta. Ostatnią rzeczą, jaką widziała, były jego oczy. Ich
żywy, zaskakujący błękit. Chwilę później stała się głucha, niema i ślepa.
Nora Roberts
98
Na początku poczuła jedynie muśnięcie, delikatny dotyk ust. Trzymał ją
tak, jakby w każdej chwili mieli ruszyć do tańca. Wydawało się jej, że ją
kołysze, tak miękkie i słodkie było pierwsze spotkanie ich warg. Za chwilę
nadspodziewanie wolno przesunął ustami po jej twarzy. Spokojnie badał jej
policzki, skronie, powieki. Kolana się pod nią ugięły, zaczęły się trząść.
Brakowało jej tchu, gdy jego usta dotknęły jej ust po raz wtóry. Zachłanniej,
jakkolwiek powoli.
Nie pozostała bezczynnie. Poczuła, jak narasta w niej pragnienie. Objęła
go z całych sił, ale szybko rozluźniła uścisk. Odurzył ją zapach koni, trawy,
miała wrażenie, że niebo przeszyła błyskawica. Wrócił, zdołała tylko
pomyśleć, zanim umysł jej rozpłynął się w marzeniach.
Uosabiała wszystko, czego pragnął. Marzył o tym, żeby trzymać ją tak
jak teraz, czuć, jak drży, powodowana pragnieniami, jakie i w nim się
obudziły. Miał się cudownie. Jej usta idealnie pasowały kształtem do jego ust,
a ich smak był tajemniczy, mroczny, dojrzały.
To wystarczyło, musiało teraz wystarczyć. Powinien przestać, powinien
oderwać od niej niecierpliwe usta. Wiedział, czuł, do czego by doszło, gdyby
legł z nią na ciepłej zielonej trawie, przyciskając ją do ziemi swym ciałem.
Leżeliby tak, a ona poruszałaby się uległa, rozpalona pragnieniem, wilgotna. I
w końcu spłonąłby wewnątrz niej. Ale teraz musiały wystarczyć jej usta.
Jeszcze się ociągał, smakował ją, łagodnie się odsuwając i obiecując
sobie więcej. Ręce mu drżały, uspokoił je i musnął nimi jej twarz, delikatnie
zanurzył dłonie w jej włosach. Na policzkach Shannon pojawił się rumieniec.
Patrzył jej w oczy, myśląc, ile piękna i prawdy się w nich kryje. Ile wdzięku
jest w jej ciele smukłym niczym wierzba.
Zatrzymał rękę w jej włosach, zmarszczył brwi, wpatrując się w nią jak
w obraz.
- Miałeś wtedy dłuższe włosy i policzki mokre od deszczu. - Wirowało
jej w głowie, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Wydawało jej się do tej pory, że
sen, który ją nachodził, to śmieszny banał. Ale teraz, gdy trochę
oprzytomniała, musiała przyłożyć ręce do skroni, żeby się uspokoić. - Co
powiedziałam?
- Że już się kiedyś spotkaliśmy. - Uśmiechnął się.
Z łatwością wierzył w tego typu wizje i poddawał się magii sytuacji.
Wydało mu się całkiem naturalne, że czuł się zagubiony przed tym
pocałunkiem. - Czekałem tak długo.
- Znamy się przecież od niedawna.
- To nieprawda. Czy mam powtórzyć, coś powiedziała?
- Nie, lepiej nie. - Nieważne, jak głupio się czuła, uniosła rękę, aby go
Zrodzona ze wstydu
99
powstrzymać. - To przeżycie wydało mi się o wiele bardziej przekonywające,
niż oczekiwałam, i myślę, że lepiej zrobimy, jeśli... się opamiętamy.
- Na jak długo? Dopóty, dopóki nie znajdziemy się tu ponownie!
Opadły jej ręce. Gdyby tylko mogła się upewnić, że nie będzie jej
popędzał, wprawiał w zakłopotanie, czynił niepotrzebnych ruchów. Przecież
dopiero co go poznała, nie miała czasu o nim myśleć, ani zastanawiać się nad
sobą.
- Nie jestem tego pewna.
- Wystarczy, że ja jestem. Muszę iść na to spotkanie. - Pogładził ją
znów po policzku, tak bardzo chciał zabrać ze sobą ów dotyk. - Czekam na
ciebie wieczorem.
Zanim zniknął za murem, zdążył uchwycić wzrokiem wyraz jej twarzy.
- Chyba nie jesteś tak słaba, żeby odmówić mi wizyty tylko dlatego, że
spodobał ci się mój pocałunek - rzucił.
Niewiele brakowało, a Shannon udałaby zagniewaną. Odwróciła się, by
spakować swoje rzeczy, i powiedziała: - Nie jestem słaba. A poza tym
całowałam się już przedtem z mężczyznami i także sprawiało mi to
przyjemność.
- Z pewnością, Shannon Bodine, ale nigdy nie całowałaś nikogo
takiego, jak ja.
Odszedł pogwizdując. Upewniła się, że jest już dość daleko, by nie
słyszeć, i roześmiała się głośno.
Któż mógłby dopatrzyć się czegoś osobliwego w tym, że kobieta, która
skończyła niedawno dwadzieścia osiem lat i doświadczyła wszystkiego w grze
namiętności, wybierała się na spotkanie z mężczyzną.
Może właśnie dlatego Brianna robiła tyle zamieszania, krzątając się
dookoła, jak nerwowa matka w dzień studniówki córki. Shannon tylko się
uśmiechała, patrząc na to wszystko.
Brianna ofiarowała się najpierw wyprasować jej sukienkę, później
chciała jej pożyczyć jedną z własnych. Dwa razy wchodziła na górę sugerując
dodatki, wybierając buty.
Shannon przypuszczała, że ją rozczaruje, gdy pojawiła się na dole w
letnich spodniach i bluzce z czystego jedwabiu. Nie powstrzymało to jednak
Brianny od stwierdzenia, że wygląda prześlicznie. Życzyła jej dobrej zabawy i
oznajmiła, że może wrócić, kiedy tylko ma ochotę.
Gdyby nie Gray, który zszedł z góry i wyciągnął żonę z korytarza,
Shannon nie wyszłaby z domu. Podejrzewała, że Brianna okazała jej siostrzane
zainteresowanie, które, o dziwo, wcale nie sprawiło jej przykrości. Była
Nora Roberts
100
wdzięczna Briannie i Grayowi, że nalegali, by wzięła samochód. Nie miała
daleko, ale po zachodzie słońca już się ściemniało i na dodatek zanosiło się na
deszcz.
Kilka minut później Shannon zjechała z głównej drogi w węższą, ciasno
otoczoną z obu stron żywopłotem z fuksji, która zaczynała kwitnąć
krwawoczerwono. Widziała już dom Murphy'ego ze swego okna, ale teraz, z
bliska, wydał jej się większy i niewątpliwie bardziej imponujący.
Trzy piętra z drewna i z kamienia wyglądały równie staro, jak i ziemia,
na której się wznosiły. Wydawały się tak samo dobrze utrzymane. Przed
domem, na schludnej grządce, rosły różne gatunki kwiatów. Czyste
kwadratowe okna pierwszego piętra zdobiły kamienne łuki. Zerknęła na
boczną werandę, myśląc, że muszą do niej prowadzić dodatkowe drzwi. Z
dwóch kominów unosił się dym, leniwe kłęby sunęły prosto w błękitne niebo.
Naprzeciw niej stała mała ciężarówka. Za nią, na podjeździe, stary,
niewielki samochód osobowy. Nie wiedziała zbyt wiele o samochodach, ale
ten wydał jej się bardzo wiekowy.
Okiennice i ganek od frontu świeżo wymalowano na aksamitny błękit,
który ładnie wyglądał na szarym tle kamienia. Na ganku nie znajdowało się nic
z wyjątkiem dwóch foteli na biegunach, które tylko czekały, by na nich usiąść.
Otwarte drzwi zapraszały do środka.
Zastukała o framugę i zawołała: - Murphy!
- Wchodź, zapraszam. - Jego głos dochodził gdzieś z góry, ze schodów,
które wiodły z głównego korytarza. - Za chwilę zejdę, kąpię się.
Weszła do środka i zamknęła drzwi za sobą. Aby zaspokoić ciekawość,
ruszyła dalej korytarzem i zajrzała do pierwszego pokoju. Obite listewkami
drzwi zapraszająco rozwarto na oścież. To z pewnością salon, pomyślała.
Równie czysty i schludny, jak salon Brianny, choć brak mu
charakterystycznych śladów kobiecej ręki.
Stare, solidne meble „stały na wypolerowanej podłodze z szerokich
desek. Na kamiennym kominku płonął spokojnie torf. Jego tajemniczy,
budzący dreszcz zapach roznosił się po pokoju.
Po obu stronach obramowanego grubym drewnem kominka
umieszczono lichtarze. Śmiałe, kręte szmaragdowe sploty. To z pewnością
dzieło Maggie. Shannon weszła do pokoju, żeby się im przyjrzeć. Lichtarze
wyglądały tak, jakby miały się zaraz rozpłynąć. Dotknęła zimnego szkła.
Wewnątrz połyskiwał rubin. Wydawało jej się, że to zaklęty ogień, który
czeka, by wybuchnąć płomieniem.
- Masz nadzieję dobrać mu się do serca? - zapytał Murphy, stając w
drzwiach.
Zrodzona ze wstydu
101
Shannon skinęła głową, musnąwszy skręty lichtarza raz jeszcze, po
czym się odwróciła. - Maggie jest świetna, chociaż wolałabym, żebyś jej nie
mówił, że tak uważam.
Uniosła brwi, przyglądając się Murphy'emu. Nie różnił się zbytnio od
mężczyzny, który doglądał pól czy grał w pubie. Gęste, falujące włosy były
trochę wilgotne po kąpieli. Założył miękki szary sweter i o ton ciemniejsze
spodnie. Wydało jej się to dziwne, ale mogłaby umieścić jego portret zarówno
na okładce kolorowego, ekskluzywnego czasopisma, jak i miesięcznika dla
rolników.
- Ładnie wyglądasz po kąpieli.
Uśmiechnął się, pewny siebie. - Masz zwyczaj przyglądać się ludziom i
rzeczom jak artystka, chociaż są one zupełnie zwyczajne. Nie chciałem, żebyś
na mnie czekała.
- Nic nie szkodzi. Przyglądam się, jak żyjesz. - Spojrzenie Shannon
przeniosło się na ścianę z półkami pełnymi książek. - Zupełnie jak w
bibliotece.
- To tylko część.
Wyminęła go i podeszła do książek. Joyce, Yeats, Shaw. Tego należało
oczekiwać, pomyślała. O'Neill, Swift i Grayson Thane, oczywiście. Znalazła
tam też i inne skarby. Poe, Steinbeck, Dickens, Byron. Poezja Keatsa,
Dickinson i Browninga. Tomy Szekspira i równie grube dzieła Kinga,
McAffreya i McMurtreya.
- Eklektyczny zbiór - powiedziała cicho.
- Mam ich więcej. Trzymam je w całym domu. Kiedy wpadam w
odpowiedni nastrój, nie muszę daleko szukać. Książki powinny być zawsze
pod ręką.
- Ojciec nie czytał wiele, tylko pozycje wiążące się z jego pracą, ale
matka i ja uwielbiałyśmy czytać. Pod koniec życia, gdy była bardzo chora,
czytałam jej na głos.
- Miała z ciebie pociechę, stanowiłaś jej wielką radość.
- Nie wiem. - Zadrżała, ale spróbowała jasno się uśmiechnąć.
- Dziecko wie, kiedy jest kochane - spokojnie rzekł Murphy, biorąc ją za
rękę. - A teraz cię oprowadzę. Najpierw obejrzymy wszystko na zewnątrz,
zanim zacznie padać.
Gdy zbierali się do wyjścia, Shannon zatrzymywała go co krok, pytając
o krokwie na suficie, o mały pokój po prawej stronie, w którym, jak się
okazało, matka Murphy'ego wciąż lubi szyć podczas swoich wizyt u syna.
Kuchnia była wielka jak stodoła. Shannon chyba nigdy nie widziała tak
czystego pomieszczenia. Z zaskoczeniem patrzyła na kolorowe słoiczki z
Nora Roberts
102
ziołami i przyprawami poustawiane na szafce, nad którą wisiały błyszczące
mosiężne naczynia.
- Nie wiem, co tam masz w piekarniku, ale pięknie pachnie.
- To kurczak, jeszcze nie jest gotowy. Przymierz to. - Podał jej parę
kaloszy.
Shannon spojrzała z dezaprobatą. - Czy to konieczne?
- Raczej tak. - Przykucnął, żeby włożyć jej kalosz na nogę. - Jeśli ma się
do czynienia ze zwierzętami, ma się do czynienia również i z gnojem. W tym
poczujesz się bezpieczniej.
- Myślałam, że trzymasz krowy na pastwisku.
Zaśmiał się rozbawiony. - Ale nie doję krów na pastwisku, moja droga,
tylko w oborze. Uporałem się już z tym dzisiaj. - Wyprowadził ją tylnymi
drzwiami, z łatwością stąpając w kaloszach. - Musiałaś na mnie czekać, bo
rozchorowała się jedna z krów.
- Czy to coś poważnego?
- Mam nadzieję, że nie, ale sama nie wyzdrowieje.
- Leczysz, czy wzywasz weterynarza?
- Tylko w szczególnych przypadkach.
Rozejrzała się wokół. Nowy widok sprawił jej radość. Jeszcze jeden
temat na obraz, pomyślała.
Kamienne budynki zgrabnie rozmieszczono wśród wybiegów dla koni.
Owce o gęstej wełnie tłoczyły się za przegrodą. Jakaś wielka, zębata maszyna
tkwiła obok przybudówki. Zewsząd dochodziło beczenie i gęganie zwierząt
jeszcze nie przygotowanych na pożegnanie wieczoru. Przy najbliższym
wybiegu siedział Con, uderzając ogonem o ziemię.
- Brie go wysłała - zażartował Murphy - żeby sprawdził, jak cię traktuję.
- Nie sądzę. Wydaje mi się, że to wasz wspólny pies. - Shannon
przyglądała się, jak Murphy się schyla, aby przywitać psa. - Myślałam, że
farmer ma co najmniej jednego psa.
- Miałem jednego, ale tej zimy minie siedem lat, jak zdechł. - Murphy
przyjaźnie targał Cona za uszy. - Myślę czasami o nowym psie, ale nie mam
czasu na szukanie.
- Masz tu chyba wszystko. Nie wiedziałam, że hodujesz owce.
- Tylko kilka. Mój ojciec znał się na hodowli owiec. - Wyprostował się,
wziął ją za rękę i poprowadził dalej. - Ja jednak wolę krowy.
- Brianna mówiła, że najbardziej lubisz konie.
- Konie hoduję dla przyjemności. Może w przyszłym roku, a może za
dwa lata ta hodowla się .zwróci. Dzisiaj sprzedałem źrebaka, naprawdę
pięknego. Tak go lubiłem, że sprzedaż wydała mi się równa stracie.
Zrodzona ze wstydu
103
Murphy otwierał drzwi obory.
- Nie sądziłam, że farmerzy przywiązują się do zwierząt.
- Koń to nie owca, którą zarzyna się na niedzielny obiad.
Myśl o tym przyprawiła Shannon o mdłości, wolała nie ciągnąć tej
rozmowy. - Tutaj doisz krowy?
- Tak. - Prowadził ją przez wyszorowaną mleczarnię zaopatrzoną w
połyskujące maszyny. Mdły zapach krów i mleka unosił się w powietrzu.
- To nie jest tak romantyczne, jak dojenie ręczne. Robiłem to jako mały
chłopiec, ale tak jest szybciej, czyściej i wydajniej.
- Codziennie? - Wyrwało się Shannon.
- Dwa razy dziennie.
- To dużo pracy, jak dla jednego mężczyzny.
- Pomaga mi chłopak z sąsiedniej farmy. Umówiliśmy się.
Kiedy oprowadził ją po całym obejściu, pokazał stodołę, spichlerz i inne
zabudowania, pomyślała, że pomoc jednego chłopaka nie jest wielkim
odciążeniem przy takim nawale pracy.
Murphy z miejsca zapomniał o wysiłku mięśni, pracy w pocie czoła o
każdej godzinie, kiedy wprowadził Shannon do stajni, żeby pokazać jej konie.
- Z bliska wyglądają jeszcze piękniej. - Zapominając o ostrożności,
oczarowana, wyciągnęła rękę, by dotknąć łba kasztanowej klaczy.
- To Jenny. Mam ją dopiero dwa lata, ale nigdy jej nie sprzedam. Tu jest
moja dziewczyna!
Wystarczył tylko dźwięk głosu, a klacz zwróciła się w kierunku
Murphy'ego. Gdyby Shannon wierzyła w takie rzeczy, przysięgłaby, że klacz
go kokietuje. Czemu nie? zastanawiała się. Jakież stworzenie płci żeńskiej
oparłoby się tym dużym dłoniom, tak niekiedy pieszczotliwym? Albo temu
miękkiemu głosowi, mruczącemu głupie, czułe słówka.
- Umiesz jeździć konno, Shannon?
- Hm. Nigdy nie próbowałam - powiedziała ze ściśniętym gardłem. -
Pierwszy raz jestem tak blisko konia.
- Nie boisz się jednak. Łatwiej będzie ci się nauczyć, jeśli tylko
zechcesz.
Oprowadził ją po stajni, pozwalając gładzić i pieścić zwierzęta, bawić
się z dopiero co urodzonymi źrebiętami. Widział, jak się śmieje z
rozbrykanego źrebaka, który skubał ją w ramię, aż musiał go odepchnąć.
- Wyrastałeś w cudownym otoczeniu - odezwała się, gdy wracali do
domu. - To wszystkie budynki, zwierzęta...
Zaśmiała się, gdy zatrzymali się przy tylnych drzwiach i ściągali
kalosze. - A co do pracy. Bardzo ją musisz kochać, skoro tutaj zostałeś.
Nora Roberts
104
- Stanowi esencję mojego życia. Wejdź i siadaj. Mam wino, jeśli masz
ochotę.
Umyli ręce przy kuchennym kranie.
- Czy nikt z twojej rodziny nie chciał pracować na farmie?
- Jestem najstarszym synem. Gdy mój ojciec umarł, zostawił mi
wszystko. Najstarsza siostra wyszła za mąż i wyprowadziła się stąd. Ma
własną rodzinę. - Wyciągnął z lodówki butelkę i korkociąg z szuflady. - Matka
wyszła powtórnie za mąż, a młodsza siostra, Kate, również znalazła męża.
Mam też młodszego brata, ale on chciał iść do szkoły i uczyć się elektryki.
Shannon otworzyła szeroko oczy, gdy Murphy nalewał wino. - Ile was
jest?
- Tylko czworo. Było pięcioro, ale jedno dziecko zmarło, kiedy matka
jeszcze je karmiła. Mój ojciec umarł, gdy miałem dwanaście lat. Matka nie
wyszła za mąż, dopóki nie skończyłem dwudziestu lat.
- Tylko czworo... - chrząknęła Shannon, potrząsając głową, i już miała
podnieść kieliszek, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.
- Może powiesz coś miłego w ten chłodny wieczór z księżycem w pełni
na czarnym niebie.
- Slainté - powiedziała i wychyliła kieliszek, uśmiechając się do niego. -
Podoba mi się twoja farma, Murphy.
- Bardzo się cieszę, Shannon.
Zdziwiła się, gdy się pochylił i przysunął usta do jej czoła.
Zaczął padać deszcz. Murphy wstał i otworzył drzwiczki piekarnika.
Zapach, który się rozniósł, sprawił, że Shannon poczuła się bardzo głodna.
- Dlaczego zawsze wydawało mi się, że kuchnia irlandzka jest mdła?
Wyciągnął mięso i postawił je na kuchence. - To prawda, jest dość
łagodna. Jako chłopak nigdy tego nie zauważałem. Dopiero kiedy Brie zaczęła
eksperymentować, dając mi do spróbowania wszystkie potrawy, zrozumiałem,
że moja kochana matka ma pewne braki w tej sztuce.
Zerknął na nią przez ramię. - Oczywiście będę wypierał się tego
oszczerstwa aż do śmierci, jeśli jej to powtórzysz.
- Nigdy tego ode mnie nie usłyszy.
Wstała zaintrygowana, żeby przyjrzeć się potrawie z bliska. Lśniącego
tłuszczem, nakrapianego przyprawami kurczaka o złocistej barwie otaczały
upieczone ziemniaki i marchewka.
- Wygląda świetnie.
- To zasługa Brie. Kilka lat temu założyła mi grządkę z ziołami i
męczyła tak długo, aż zacząłem się nią zajmować.
Shannon oparła się o szafkę, spoglądając na Murphy'ego. - Czy byłeś
Zrodzona ze wstydu
105
trochę zły, gdy pojawił się Gray i popsuł ci szyki?
Murphy przez chwilę wydawał się bardzo zaskoczony, zaśmiał się i
przerzucił kurczaka z brytfanny na półmisek.
- Nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Ani ja dla niej, ani ona dla mnie.
Zbyt długo żyliśmy jak rodzina. Tom zastępował mi ojca, gdy mój umarł, a
Brie i Maggie zostały moimi siostrami.
Odkroił niewielki kawałek piersi kurczęcia.
- W stosunku do ciebie jednak, Shannon, nie żywię braterskiego
uczucia. Zbyt długo na ciebie czekałem.
Zatrwożona przesunęła się do tyłu, ale on spokojnie przywiódł ją z
powrotem na miejsce i jakby nic nie zaszło, włożył jej kawałek kurczaka do
ust. Musnął kciukiem jej dolną wargę w podzięce za przyjęcie poczęstunku.
- To naprawdę dobre - powiedziała.
Czuła jednak ciężar w piersiach, a jej strach wzrósł, gdy Murphy
pogładził ją po włosach. Prostując mrowiące plecy, napotkała jego wzrok.
- Co ty wyprawiasz, Murphy?
- W porządku, Shannon - odpowiedział i delikatnie ją pocałował. -
Staram się o ciebie.
Nora Roberts
106
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Starasz się o mnie? - Zdumiona Shannon gapiła się na Murphy'ego.
Słowa te wydały się jej śmieszne, głupie. Nie miały nic wspólnego ani z nią,
ani z jej stylem życia. A jednak z ust Murphy'ego wyszły tak naturalnie.
Musiała sprawić, by szybko przełknął porażkę. - To szaleństwo, to absurd!
Dotknął rękami jej twarzy, przesunął opuszki palców wzdłuż linii jej
ust. - Dlaczego?
- Dlatego... - odwróciła się w postawie obronnej, wymachując ręką, w
której trzymała kieliszek - że słabo mnie znasz.
- Ależ znam cię wystarczająco dobrze. - Bardziej rozbawiony niż
przestraszony odwrócił się, aby pokroić kurczaka. - Znałem cię już w tej
chwili, w której zobaczyłem cię po raz pierwszy.
- Tylko nie zaczynaj z tym celtyckim mistycyzmem, to nie ze mną,
Murphy! - Podeszła do stołu i wypiła jednym haustem wino. - Jestem
Amerykanką, weź to pod uwagę. Ludzie w Nowym Jorku nie starają się o
siebie.
Przyniósł półmisek z kurczakiem do stołu. - Siadaj, Shannon, i jedz,
póki gorące.
- Jedz - powtórzyła, wywracając oczy. Wydawało jej się to
nieprawdopodobne. - Teraz mam jeść!
- Przyszłaś na kolację. - Spełnił obowiązek gospodarza i napełnił
talerze, po czym zapalił świece. - Nie jesteś głodna?
- Jestem głodna. - Opadła bezsilnie na krzesło. Położyła na kolanach
serwetkę i wzięła sztućce. Jedząc zastanawiała się, co ma powiedzieć. - Będę z
tobą szczera, Murphy.
- W porządku - odrzekł, krojąc kurczaka na talerzu i próbując z
zadowoleniem swego dzieła. - Bądź więc szczera.
- Po pierwsze, czy rozumiesz, że zatrzymam się tutaj tylko tydzień,
najwyżej dwa?
- Zostaniesz dłużej - rzekł spokojnie, nie odrywając się od jedzenia. -
Nie rozpoczęłaś nawet rozwiązywać problemów, które cię tu sprowadziły.
Masz jeszcze mieszane uczucia. Ani razu nie zapytałaś o Toma Concannona.
Oczy Shannon stały się zimne. - Nic nie wiesz o moich uczuciach.
- Myślę, że wiem, ale może nie mówmy teraz o tym, jeśli sprawia ci to
przykrość. Zostaniesz tu jednak, Shannon, bo są pewne sprawy, z którymi
musisz się zmierzyć, i ludzie, którym musisz wybaczyć. Nie jesteś tchórzem.
Jesteś silna i masz dobre serce.
Nie mogła znieść tego, że Murphy widzi w niej to, do czego nie chciała
się przyznać sama przed sobą. Odłamała kawałek biszkopta, który podał do
Zrodzona ze wstydu
107
stołu. Biszkopt był jeszcze ciepły.
- To, czy zostanę tutaj tydzień czy rok, nie ma żadnego związku z tą
historią.
- Oczywiście, że ma - powiedział cicho. - Czy posiłek ci smakuje?
- Jest fantastyczny.
- Czy malowałaś jeszcze, kiedy odszedłem?
- Tak. - Przełknęła kęs i wycelowała swój widelec prosto w niego. -
Zmieniasz temat.
- Jaki temat?
- Dobrze wiesz, jaki, oboje wyrażamy się dość jasno. Nie chcę, aby
ktokolwiek się o mnie starał. Nie wiem, jak się rzeczy mają tutaj, ale tam, skąd
przybywam, kobiety są niezależne i mają równe prawa.
- Dużo o tym myślałem. - Niespiesznie wziął kieliszek i pił,
zastanawiając się nad jej słowami. - Wiadomo, że dla Irlandczyków
traktowanie kobiet jako równych sobie jest ciężką sprawą. Jednak teraz zaszły
pewne zmiany. Już w poprzedniej generacji rozpoczął się proces
wyrównywania różnic, lecz jest on powolny. - Odstawił wino na bok i wrócił
do jedzenia. - Mam wielu znajomych, którzy się ze mną nie zgodzą, ale z
mojego punktu widzenia kobieta ma takie sama prawa, jak i mężczyzna,
zarówno w kwestii własności, jak i zajęcia. Dużo na ten temat czytałem.
- To ci się chwali - powiedziała cicho Shannon.
Murphy tylko się uśmiechnął. - Musisz jednak przyznać, że jest to krok
naprzód dla kogoś, kto się wychował w takich warunkach. A teraz do rzeczy.
Naprawdę trudno mi powiedzieć, jakbym się zachowywał, gdybyś to ty się o
mnie starała.
- Nie umiem.
- A właśnie. - Uniósł rękę, wciąż się śmiejąc, jakby trafił w sedno. - To,
że się o ciebie staram, nie ma nic wspólnego z prawami czy równością. To cię
nie umniejsza ani mnie nie wywyższa. Krótko mówiąc, chodzi o to, że to ja
podjąłem inicjatywę. Jesteś najpiękniejszą istotą, jaką spotkałem w swoim
życiu, a muszę przyznać, że miałem szczęście widzieć wiele piękna.
Zrobiło jej się bardzo przyjemnie. Spojrzała na talerz. Musi znaleźć
sposób, żeby sobie z tym poradzić, rozprawić się z nim. Była tego pewna, nie
wiedziała tylko jeszcze, jak to zrobi. - Murphy, schlebiasz mi.
- Sądzę, że każdy by się tak czuł na twoim miejscu, a zrobi ci się jeszcze
milej, jeśli cię pocałuję. Oboje wiemy o tym, Shannon, co musi się stać.
Odkroiła kawałek kurczaka. - Dobrze, Murphy. Zgoda, pociągasz mnie,
jesteś atrakcyjnym mężczyzną i zachowujesz się czarująco. Nie mam jednak
zamiaru wybiegać poza to stwierdzenie, nie teraz.
Nora Roberts
108
- Nie masz zamiaru? - O Boże, jak dobrze się z nią rozmawia, pomyślał.
- Dlaczego tak twierdzisz, skoro pragniesz mnie równie mocno, jak ja ciebie?
Shannon musiała wytrzeć spocone dłonie w serwetkę. - Ponieważ jest to
oczywisty błąd. Patrzymy na to z różnych punktów widzenia i nigdy nie
znajdziemy wspólnej płaszczyzny porozumienia. Lubię ciebie. Jesteś
interesujący, ale ja nie szukam stałego związku. Cholera, dopiero co wyrwałam
się z jednego tydzień temu. Omal nie zaręczyłam się.
Chyba podziałało, pomyślała, i ciągnęła dalej. - Sypiałam z nim.
Murphy zmarszczył czoło. - Sypiałaś? To chyba klucz do całej sprawy.
Musiało ci na nim zależeć.
- Oczywiście, że mi na nim zależało. Nie wskakuję do łóżka każdemu
napotkanemu mężczyźnie. - Słysząc samą siebie, westchnęła.
- Jak widzę, to już przeszłość. Mnie także podobała się jedna czy druga
kobieta. Na tyle, żeby się z nimi przespać, ale nigdy przed tobą żadnej nie
kochałem.
Shannon przestraszyła się, na jej twarzy pojawiły się wypieki. - Nie
jesteś we mnie zakochany!
- Ależ tak, zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia.
Powiedział to tak spokojnie i przekonywająco, że przez chwilę wierzyła
mu całkowicie.
- A przedtem czekałem na ciebie. W jakiś sposób czekałem. I oto jesteś.
- Takie rzeczy się nie zdarzają - powiedziała, drżąc na całym ciele, i
wstała od stołu. - A teraz posłuchaj, zapomnij o tym szaleństwie. Nic z tego nie
wyjdzie. Ta sytuacja wydaje ci się zbyt romantyczna. To halucynacje.
Wszystko, co możesz przez to osiągnąć, to wprawić nas w zakłopotanie.
Zmrużył oczy, ale była zbyt gniewna, aby zauważyć tę zmianę i
wynikające z niej niebezpieczeństwo.
- To, że cię kocham, jest dla ciebie kłopotliwe?
- Nie przekręcaj moich słów! - wybuchnęła. - I nie rób ze mnie idiotki
tylko dlatego, że nie interesują mnie twoje zaloty, staranie się o mnie. Boże,
„starać się o kogoś”! Nawet to wyrażenie jest śmieszne.
- Wolisz to ująć inaczej?
- Nie, wcale nie chcę o tym mówić. Chciałabym, żebyś przestał. Tylko
tego oczekuję.
Siedział przez chwilę, zmagając się z wolno narastającym gniewem. -
Czy nic do mnie nie czujesz?
- To prawda. - Skłamała, co dało się słyszeć w jej głosie. - Masz jakieś
urojone pragnienia i sądzisz, że ja potulnie zgodzę się na twoje absurdalne
plany? Wyjść za ciebie, żyć tutaj! Żona farmera, na litość boską! Czy ja
Zrodzona ze wstydu
109
wyglądam na żonę farmera? Robię karierę, mam swoje życie.
Podszedł do niej tak szybko, że zdołała tylko zaczerpnąć powietrza.
Zacisnął ręce na jej ramionach, wbijając w nie mocno palce. Twarz mieniła mu
się z wściekłości. - Moje życie jest więc mniej warte niż twoje? - pytał. -
Wszystko, co posiadam, na co pracowałem, a nawet to, kim jestem, to coś
gorszego, tak? Coś godnego pogardy?
Struchlała. Zdołała tylko potrząsnąć głową. Nigdy by nie przypuszczała,
że jest taki nerwowy.
- Mogę zrozumieć, że jeszcze nie wiesz o tym, że mnie kochasz. Nie
zamierzam otwierać ci teraz oczu na to, że jesteśmy dla siebie stworzeni, ale
nie pozwalam ci mówić lekceważąco o tym, kim jestem. Odrzucać z pogardą
to, o co ja i moja rodzina przez wieki walczyliśmy.
- Nie to miałam na myśli...
- Czy wydaje ci się, że ziemia po prostu sobie leży, śliczna jak obrazek,
i czeka na to, by ją malować? - Blask świec rzucał cienie na jego twarz, dzięki
temu wyglądał równie fascynująco, jak i niebezpiecznie. - Przelano za nią tyle
krwi i potu, że trudno sobie wyobrazić. Niełatwo jest ją utrzymać, a i
utrzymanie nie wystarcza. Jeżeli jesteś zbyt dumna na to, żeby ją przyjąć,
powinnaś się wstydzić!
Oddychała szybko, musiała się uspokoić. - Ranisz mnie, Murphy.
Zdjął ręce z jej ramion, jakby jej ciało nagle zaczęło go palić. Cofnął
się, ruchy miał gwałtowne po raz pierwszy, odkąd go poznała.
- Przepraszam. - Zawstydził się. Wiedział, że ma duże i silne ręce.
Pomyślał, że pewnie zostawił ślady na jej ciele, gdy tak ją złapał w tym ataku
ślepej furii. Tylko uczucie niesmaku w stosunku do samej siebie powstrzymało
Shannon od rozmasowania bolących ramion. Murphy wiedział, że chociaż go
nie rozumiała, czuła instynktownie, iż ma spokojną naturę i przemoc wobec
kobiety uważa za podłość.
- Nie chciałam cię obrazić - powiedziała powoli. - Byłam zła i
zdenerwowana. Próbowałam wyjaśnić, że jesteśmy zupełnie inni i czego
innego pragniemy.
Włożył ręce do kieszeni. - Czego ty pragniesz?
Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła przestraszona, że nie znajdzie
odpowiedzi. - W ciągu ostatnich kilku miesięcy przeżyłam wiele radykalnych
zmian. Wciąż się zastanawiam. Nie myślę w tej chwili o trwałym związku.
- Boisz się mnie? - zapytał, starannie modulując głos. - Nie chciałem
sprawić ci bólu.
- Nie, nie boję się ciebie. - Nie mogła się powstrzymać. Podeszła i
położyła mu rękę na policzku. - Oboje mamy żywy temperament, Murphy.
Nora Roberts
110
Łatwiej się nam zrozumieć.
Niemal pewna, że kryzys minął, uśmiechnęła się. - Zapomnijmy o tym
wszystkim i zostańmy przyjaciółmi.
Wstrzymała jednak oddech, gdyż ujął jej rękę i przesunął po niej
delikatnie ustami.
Bo moja miłość równie jest głęboka
Jak morze, równie jak ono bez końca;
Im więcej ci jej udzielam, tym więcej
Czuję jej w sercu.
(„Romeo i Julia”,
przełożył Józef Paszkowski)
To chyba Szekspir, pomyślała. Potrafi recytować Szekspira tym swoim
wspaniałym głosem.
- Nie mów takich rzeczy, Murphy. To nie jest fair.
- Skończyliśmy już tę grę, Shannon. Żadne z nas nie jest dzieckiem ani
głupcem. Nie chciałem ci sprawić przykrości. - Głos miał spokojny, jak gdyby
przemawiał do konia.
Spłoszyła się, bo chwycił ją w objęcia.
- Powiedz mi, co czułaś, kiedy pocałowałem cię po raz pierwszy?
Pytanie nie było trudne. - Czułam, że mnie uwodzisz.
Uśmiechnął się, całując ją w czoło. - To nie wszystko. Czy czułaś coś
jeszcze? Wydawało mi się, że coś ci się roi!
Nie potrafiła, mimo nakazów rozsądku, pozostać sztywna, niewrażliwa
na pieszczoty, uparcie jednak twierdziła. - Nie wierzę w takie rzeczy.
- Nie pytam cię, w co wierzysz, a w co nie... - Mówiąc błądził ustami po
jej twarzy, aż zatrzymał się na wargach. - Pytam, co czułaś?
Przez cienki jedwab wyczuwał ciepło jej skóry. Tylko wariat, myślał,
nie chciałby pokonać tej jedwabnej przeszkody. Tak pragnął jej dotykać. - Nie
przeżywamy tego pierwszy raz.
- Ależ to nonsens! - Głos Shannon zabrzmiał tak, jakby do niej nie
należał. - Przecież to czyste szaleństwo. - Chociaż trzymała się uparcie tej
myśli, zanurzyła palce w jego włosach, przyciągając go bliżej i bliżej, aż
przyjemność przesłoniła zdrowy rozsądek. - Nie możemy tego robić! - W
ustach rósł smak rozkoszy. - Przecież to tylko chemia.
- Niech Bóg błogosławi naukę. - Murphy oddychał równie szybko, jak
Shannon. A kiedy pociągnął ją na ziemię, obiecywał sobie, torturując się tą
myślą, że to tylko na chwilę. Dotknął jej ciała.
W Shannon wybuchały eksplozje jedna po drugiej. Pokonała ją gra
świateł i kolorów. Przepłynął przez nią strumień pożądania. Wbiła się w niego
Zrodzona ze wstydu
111
cała, jakby walcząc o więcej. Dotykaj mnie, niech cię cholera, pomyślała i
straciła nad sobą kontrolę.
Ale Murphy nie zrobił nic więcej. Trzymał ją tylko w objęciach, gdy
tymczasem Shannon umierała z pragnienia. Chciała, by ją posiadł. Znała dotyk
jego dłoni. Znała. Świadomość tego była bolesna aż do łez. Mocne ręce,
delikatny dotyk, palący niczym pochodnia. Powodowana dzikim instynktem, o
który nigdy się nie podejrzewała, wbiła zęby w jego wargi, nęcąc go,
zachęcając.
Mógłby przysiąc, że gdy odchyliła głowę do tyłu, zobaczył na jej twarzy
tryumfalny uśmiech.
Po chwili zaczęła stopniowo blednąc. Te jego oczy. Oczy rycerza ze
snu. Przepastne, zgubne, przerażająco dobrze znane.
- O Boże! - wybuchnęła. Zrobiło jej się słabo. Walcząc o powietrze, o
równowagę, przycisnęła ręce do piersi. - Przestań! O Boże, musimy się
powstrzymać!
Murphy, znalazłszy się u kresu sił, ledwo panując nad sobą, zacisnął
pięści. - Tak bardzo cię pragnę, bardziej niż życia. To mnie zabija, Shannon,
rani śmiertelnie.
- Popełniłam błąd. To naprawdę jest pomyłka. Przepraszam. Nie
pozwolę, aby to się rozwijało. - Czuła, że coś ją ku niemu ciągnie, jakby byli
dwoma kawałkami magnesu. Siła ku sile. - Nie zbliżaj się do mnie, Murphy!
- Nie mogę. Wiesz dobrze, że nie mogę.
- Mamy poważny problem. - Zdecydowana na podjęcie stosownych
działań podeszła do stołu chwiejnym krokiem i wzięła kieliszek z winem. -
Możemy go rozwiązać - powiedziała i upiła łyk.
- Zawsze znajdzie się sposób na rozwiązanie problemu.
- Nic nie mów - rozkazała, podnosząc rękę. - Daj mi pomyśleć.
Najdziwniejsze w tym zdarzeniu było to, że nigdy dotąd nie
podejrzewała siebie o taką zmysłowość. Przeżyła kilka przyjemnych chwil z
mężczyznami, których lubiła czy szanowała. W porównaniu do tego, co w niej
wybuchło, kiedy znalazła się z Murphym, tamte doznania wydały jej się
śmiesznie mdłe.
To tylko seks, próbowała się przekonać. Sprawa dozwolona. Mieli doń
prawo. Oboje osiągnęli już wiek dojrzały, nikomu nie składali żadnych
zobowiązań. Lubiła go, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Szanowała,
a nawet podziwiała z wielu względów. Czy będzie w tym coś złego, jeśli
pozwoli sobie na małe szaleństwo, zanim zdecyduje, co zrobić z resztą życia?
Nie - zdecydowała. Tylko co zrobić z tym idiotycznym staraniem się o mnie.
Przełknęła znów trochę wina i odstawiła kieliszek. Musieli pozbyć się tych
Nora Roberts
112
przeszkód.
- Chcemy spać ze sobą - zaczęła.
- Cóż, spanie z tobą jest z pewnością przyjemne, ale wolałbym najpierw
kochać się z tobą do utraty tchu. Później możemy spać.
- Nie baw się ze mną w słowne gierki, Murphy. - Uśmiechnęła się,
rozluźniwszy się nieco, w jej oczach pojawiła się znów radość. - Wydaje mi
się, że możemy rozwiązać ten problem w rozsądny, atrakcyjny dla nas sposób.
- Czasami potrafisz pięknie mówić. - W jego głosie pojawił się podziw
zmieszany z zachwytem. - Nawet gdy to, co mówisz, jest bzdurą, wygłaszasz
to z powagą, dostojeństwem. Wiesz, o co mi chodzi... z klasą.
- Zamknij się, Murphy. A teraz, jeśli się ze mną zgodzisz, że pomysł co
do długoterminowych zobowiązań jest nierealny...
Murphy nadal się uśmiechał. Wciągnęła głęboko powietrze i
zakończyła: - Możemy zawrzeć układ. Stawiam sprawę prosto. Tylko bez
planów na przyszłość i jakiegokolwiek starania się o mnie.
- Wiem, kochanie, co masz na myśli. Uwielbiam cię słuchać. Nie będę
miał problemów z realizacją własnych planów co do życia z tobą przez resztę
mych dni. A poza tym dopiero zacząłem się o ciebie starać. Nawet z tobą
jeszcze nie tańczyłem.
Nie wiedziała, co począć, przetarła twarz rękoma. - Czy ty naprawdę
jesteś taki tępy?
- Moja matka - zawsze mawiała: „Murphy, jeśli podejmiesz już jakąś
decyzję, nikt nie zdoła ci jej wybić z głowy”. - Uśmiechnął się. - Polubisz moją
matkę.
- Nie mam zamiaru spotkać się z twoją matką.
- Och, spotkasz się. Dopilnuję tego. Co mówiłaś?
- Co mówiłam? - powtórzyła. - Jak mogę pamiętać o tym, co mówiłam,
kiedy ciągle zbijasz mnie z tropu. Robisz to celowo, tylko po to żeby gmatwać
rzeczy, które są całkiem proste.
- Kocham cię, Shannon - powiedział, nie dając jej dojść do głosu. - I to
jest właśnie proste. Chcę się z tobą ożenić, założyć rodzinę, ale do tego jeszcze
daleko.
- Rzeczywiście. Staram się mówić tak jasno, jak potrafię. Nie kocham
cię, Murphy, i nie chcę za ciebie wychodzić za mąż. - Jej oczy rozbłysły. - I
jeżeli będziesz nadal się ze mnie śmiał, spiorę cię na kwaśne jabłko.
- Możesz się na mnie rzucić. Trochę powalczymy i prawdopodobnie
rozwiążemy pierwszą część tego problemu tutaj, na kuchennej podłodze.
Podszedł bliżej, zachwycony, a Shannon uniosła głowę. - Obiecuję ci,
kochanie, że jeśli moje dłonie znów znajdą się na twoim ciele, nie zabiorę ich,
Zrodzona ze wstydu
113
póki nie skończę.
- Rozumiem i postaram się być rozważna. Dziękuję za kolację. To było
bardzo interesujące spotkanie.
- Powinnaś założyć kurtkę przeciwdeszczową.
- Nie muszę.
- Nie bądź głupia. - Zdjął własną z wieszaka. - Zmoczysz sobie tę
piękną bluzkę i przeziębisz się.
Wyrwała mu kurtkę, zanim zdążył jej pomóc. - Oddam ci ją jutro.
- Jeśli nie zapomnisz, weź ją ze sobą, gdy przyjdziesz malować.
Zamierzam tam pracować.
- Może wcale tam nie przyjdę. - Wepchnęła ręce w miękki, ciepły
drelich. Rękawy były nieco za długie. - Dobranoc.
- Odprowadzę cię do samochodu.
Zaczęła się wzbraniać, ale wziął ją pod ramię, wyprowadził z kuchni i
na korytarz. - Zmokniesz. - Próbowała go powstrzymać, kiedy dotarli do
frontowych drzwi.
- Nie boję się deszczu.
W chwilę potem stali już przy samochodzie. Przyglądając się, jak
Shannon otwiera drzwi, Murphy powstrzymywał śmiech. - To nie ta strona,
kochanie! Może chcesz, abym cię odwiózł do domu.
Rzuciła gniewne spojrzenie i podeszła z drugiej strony do samochodu.
Zapomniała o kierownicy z lewej strony.
Zbadawszy jej nastrój, pomyślał, że bezpieczniej pocałować ją w rękę,
niż pozwolić sobie na pocałunek w usta. Otworzył drzwi samochodu.
- Śnij o mnie - wyszeptał. - Poe pięknie o tym pisał. Będziesz śniła o
mnie tej nocy, Shannon, a ja o tobie.
- Nie, nie będę - powiedziała oschle, kiedy zatrzaskiwała drzwi.
Podwinęła rękawy kurtki, zawróciła samochód i ruszyła mokrą od deszczu
drogą.
Z tym facetem jest zdecydowanie coś nie w porządku, pomyślała.
Musiała sobie wyjaśnić jego zachowanie. Postanowiła, że nigdy więcej go nie
ośmieli, nie pozwoli mu na nic. Żadnych okazji, obiadów w kuchni, muzyki,
śmiechu w pubie. Żadnych rozmów i oszałamiających pocałunków na polach.
Cholera, będzie mi tego brakowało, uzmysłowiła sobie, wszystkiego. Wjechała
w drogę prowadzącą do domu Brianny i zakręciła.
Zjawił się tak nagle i poruszył wszystkie uczucia i pragnienia, o których
istnieniu nawet nie wiedziała. A potem ją zostawił, nie pozwalając ich zdławić.
Kompletny idiota, zaklęła, trzasnąwszy drzwiami samochodu, i ruszyła w
kierunku domu. Próbowała rozjaśnić twarz, kiedy otwierała drzwi.
Nora Roberts
114
Briannę zastała w korytarzu, witającą ją promiennym uśmiechem.
- Och, jak dobrze, że pożyczył ci kurtkę. Pomyślałam o tym dopiero po
twoim wyjściu. Dobrze się bawiłaś?
Shannon poczuła się zaskoczona, gdy nie użyła żadnego
stereotypowego zwrotu. - Ten mężczyzna jest obłąkany. Brianna zdziwiła się. -
Murphy?
- A któż inny. Mówię ci przecież. Pomieszało mu się w głowie. Brak mu
zdrowego rozsądku.
Gestem zupełnie naturalnym, jak każdy jej gest, Brianna ujęła Shannon
za rękę i poprowadziła w kierunku kuchni. - Pokłóciliście się?
- Pokłóciliśmy? Tego bym nie powiedziała. Nie można się kłócić z
obłąkanym.
- Cześć, Shannon! - przywitał ją Gray, gdy stanęły w drzwiach kuchni.
Spojrzał badawczo. Trzymał w ręku kawałek ciasta, który właśnie sobie ukroił.
- Jak kolacja? Masz może jeszcze miejsce na ciasto? Brianna robi najlepsze w
świecie.
- Coś zaszło między nimi - poinformowała go Brianna, sadzając
Shannon na krześle. Poszła po imbryk z herbatą.
- Nie bujaj. - Zaintrygowany Gray odłożył ciasto i ukroił następny
kawałek. - Co się stało?
- Nic takiego. Po prostu chce się ze mną ożenić i mieć dzieci.
Brianna omal nie zrzuciła na podłogę imbryka, ale udało jej się go
ocalić. - Żartujesz - powiedziała i prawie wybuchnęła śmiechem.
- Gdyby to był żart, to cieszyłabym się, ale wcale to tak nie wygląda. -
Shannon bezmyślnie dzieliła ciasto, które podał jej Gray. - Powiedział, że stara
się o mnie. - Chrząknęła i przełknęła kawałek ciasta. - Możesz to sobie
wyobrazić? - zwróciła się do Graya.
- Ach... - Gray oblizał się. - Nie!
Brianna z otwartymi szeroko ze zdumienia oczami powoli zajmowała
miejsce przy stole. - Powiedział, że chce się o ciebie starać?
- Powiedział, że już to robi - poprawiła Shannon i wzięła następny
kawałek. - Mówi, że zakochał się od pierwszego wejrzenia, że jesteśmy sobie
przeznaczeni, i inne śmieszne rzeczy. Coś o tym, że znamy się już od dawna, i
tym podobne głupstwa - powiedziała cicho i nalała sobie herbaty.
- Murphy o nikogo się nie starał. Nigdy nie chciał.
Shannon odwróciła się do Brianny, marszcząc gniewnie czoło. -
Chciałabym, żebyście przestali używać tego staroświeckiego zwrotu. Bardzo
mnie ono denerwuje.
- Zwrot? - wtrącił Gray. - Czy to, co się pod nim kryje?
Zrodzona ze wstydu
115
- I to, i to. - Shannon oparła się na łokciach. - Tak jakby wszystko nie
dość się skomplikowało.
- Czy jest ci obojętny? - zapytała Brianna.
- Nie jest mi obojętny - odparła Shannon ze złością. - Właśnie o to
chodzi.
- Wątek zaczyna robić się ciekawy. - Gray uśmiechnął się, widząc
wściekłe spojrzenie Shannon. - Musisz zrozumieć, że Irlandczycy to uparty
naród, a już w szczególności Irlandczycy z zachodu. Jeśli Murphy ma cię na
oku, to nie da za wygraną.
- Nic już nie mów, Gray. - Brianna z sympatią położyła rękę na dłoni
Shannon. - Jest rozgniewana, a poza tym to sprawa uczuć.
- Nie jestem zła - odparła Shannon stanowczo. - Co innego iść do łóżka
z mężczyzną, a co innego spędzić z nim resztę życia... To dwie całkiem różne
rzeczy. A on... on jest po prostu zbyt romantyczny. - Zmarszczyła brwi i
skupiła się na ostatnim kawałku ciasta. - I ta bzdura, ten pomysł, że dziwne sny
mówią o przeznaczeniu.
- Murphy ma dziwne sny?
Zbita z tropu Shannon spojrzała na Briannę. - Nie wiem, nie pytałam.
- Ty masz. - Gray wpadł w zachwyt. Nachylił się ku niej. - Opowiadaj,
w szczególności wątki erotyczne.
- Przestań, Graysonie.
Shannon rozbawiła się jednak. Dziwne, myślała, mógłby być moim
starszym bratem. Zawsze o nim marzyłam. - Ociekają erotyką... - powiedziała,
oblizując usta.
- Naprawdę? - Pochylił się jeszcze niżej. - Zaczynaj i nie waż się nic
pomijać. Każdy szczegół jest ważny.
- Nie zwracaj na niego uwagi, Shannon.
- W porządku. - Zapełniwszy brzuch po brzegi, Shannon odsunęła
paterę z ciastem na bok. - Może wam się to wydać ciekawe. Nigdy dotąd nie
miałam powtarzających się snów. Są to raczej przypadkowe sceny, tak mi się
przynajmniej wydaje.
- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - powiedział Gray. - Zdradź w
końcu, o czym śnisz!
- Dobrze.
Rzecz dzieje się na polu, tam, gdzie stoi kamienny krąg. Zabawne, ale
przyśnił mi się, zanim go zobaczyłam. Ale to przecież niemożliwe! - Ciągnęła
jednak dalej. - Jest zimno, nawet mroźno. Pada. Kiedy idę przez pole, szron
trzeszczy pod moimi stopami. Nie, to nie ja - poprawiła z urwanym śmiechem.
- Kobieta ze snu. Jest tam też mężczyzna. Czarne włosy, ciemny płaszcz, siedzi
Nora Roberts
116
na białym koniu. Widać, jak unosi się nad nimi obłok pary, a wokół
rozpryskuje błoto, które pokrywa mu buty i zbroję. Jedzie w moim kierunku, to
znaczy w jej kierunku. Bardzo szybko. Kobieta stoi, włosy rozwiewa jej wiatr
i... - Przerwała. Zdążyła zauważyć szybkie, pełne strachu spojrzenia, jakie
wymienili między sobą Brianna i Gray. - O co chodzi? - zapytała.
- To brzmi jak opowieść o rycerzu i czarownicy. - Wzrok Graya
przygasł i skupił się na twarzy Shannon. - Co się dzieje dalej?
Shannon schowała ręce pod stół i złożyła je razem. - Wy mi powiedzcie.
- Dobrze. - Gray spojrzał na Briannę, która gestem wyraziła zgodę na to,
aby on opowiedział tę historię.
- Legenda mówi, że mieszkała na tej ziemi pewna mądra kobieta,
czarownica. Miała dar przewidywania, który przynosił jej tyle szkody, co i
błogosławieństwa. Mieszkała sama, z dala od ludzi. Pewnego ranka, kiedy
udała się pod kamienny krąg, by tańczyć i obcować z bogami, znalazła tam
rannego wojownika. W pobliżu stał koń. Miała dar leczenia. Zabrała go do
siebie i pielęgnowała, dopóki rany nie zagoiły się i nie powrócił do sił.
Zakochali się w sobie, zostali kochankami... - Gray przerwał, nalał sobie
herbaty do filiżanki i podniósł ją do ust. - Opuścił ją oczywiście, ponieważ
musiał wziąć udział w bitwach, do których zobowiązał się pod słowem honoru.
Przysięgał, że wróci. Dała mu broszę do spinania płaszcza, która miała mu ją
przypominać.
- Czy... - Shannon łamał się głos. - Czy wrócił?
- Mówią, że tak. Jechał do niej przez pola podczas burzy, która
wstrząsała niebem. Chciał ją poślubić, ale nie mógł odłożyć na bok miecza i
tarczy. Gorzko przez to cierpieli. I choć ich miłość była wielka, nic nie mogli
na to poradzić. Gdy opuszczał ją znowu, oddał jej broszę, aby myślała o nim,
dopóki nie wróci. Nigdy go już jednak nie zobaczyła. Zginął podobno w
bitwie. Mając dar widzenia, odgadła moment jego śmierci. Tyle powiada
legenda.
Gray i Brianna nagle posmutnieli.
Shannon wzięła filiżankę. - Nie wierzę w takie rzeczy i nie wmówicie
mi, że wy w nie wierzycie.
Gray wzruszył ramionami. - Ja wierzę. Czemu miałbym nie wierzyć, że
tych dwoje kiedyś istniało, że wytworzyła się między nimi więź tak silna, że
przetrwała do tej pory. Ciekawi mnie tylko, dlaczego tobie właśnie się
przyśnili.
- Miałam już kilka snów o człowieku na białym koniu. Jestem pewna, że
dobry psychiatra nie znalazłby w tym nic nadzwyczajnego. Jestem zmęczona -
dodała wstając. - Idę do łóżka.
Zrodzona ze wstydu
117
- Weź herbatę - łagodnie powiedziała Brianna.
- Dziękuję.
Gdy Shannon wyszła, Brianna położyła rękę na ramieniu Graya. - Nie
żartuj sobie z niej za wiele, Graysonic, jest taka przygnębiona.
- Poczuje się znacznie lepiej, jeśli przestanie tak wszystko w sobie
dusić. - Z półuśmiechem odwrócił głowę i przycisnął usta do dłoni Brianny. -
Spróbuję pamiętać.
- Potrzebuje czasu, tak jak i ty potrzebowałeś. - Westchnęła głęboko. -
Murphy! Kto by to pomyślał...
Nora Roberts
118
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Shannon nie zjawiła się następnego poranka przy kamiennym kręgu.
Nie dlatego, że zaczęła unikać Murphy'ego, po prostu zaspała.
To, że znowu śniłam, wcale nie jest zaskakujące, myślała przy późnym
śniadaniu, pijąc kawę i pogryzając bułeczki. Ciasto przed snem i legenda
opowiedziana przez króla gawędziarzy tłumaczą męczącą noc. Martwiła ją
jednak jasność wizji. Roiła sny na jawie. Nie były to zwykłe majaki. Czuła
szorstki materiał na plecach, ostre, zmarznięte źdźbła trawy. Ciepło i ciężar
męskiego ciała na sobie. I w sobie.
Odetchnęła głęboko, przyciskając rękę do serca. Wspomnienie snu
obudziło w niej tęsknotę. Śniła o kochaniu się z mężczyzną o twarzy
Murphy'ego, lecz nie z Murphym. Znajdowali się w kręgu z kamieni, nad nimi
świeciły gwiazdy i jasny jak latarnia morska księżyc. Słyszała pohukiwania
sowy, czuła ciepły oddech na swoich policzkach. Dotykała jego muskułów,
napiętych i twardych. Wiedziała też, nawet w chwili największej rozkoszy, że
jest z nim po raz ostatni.
Ciężka to była myśl, bardzo ją to bolało. Ją, wytrąconą już ze snu i w
pełni świadomą. Czuła, że gorące łzy wciąż kryją się pod jej powiekami.
Uniosła filiżankę z kawą. Muszę się w końcu wyspać bez tych
dręczących snów, ostrzegła samą siebie. W przeciwnym bowiem razie nie
pozostanie mi nic innego, jak przyłączyć się do tych znajomych, którzy
wydzwaniają do gabinetów terapeutycznych.
Zamieszanie za drzwiami spowodowało, że twarz jej się rozpogodziła.
Ktokolwiek to był, Shannon była mu wdzięczna za wizytę. Za chwilę jednak
zmieniła zdanie, widząc wchodzącą Maggie.
- Wpuszczę cię, wpuszczę - mówiła Maggie do Cona. - Nie musisz się
wpychać.
Pies wbiegł przez otwarte drzwi i znikł pod stołem. Tam przysiadł,
ciężko dysząc.
- Jestem pewna, że jesteś tu mile widziany.
Dobrotliwy uśmiech Maggie ochłodził się o kilka stopni, kiedy
spostrzegła Shannon samą w kuchni. - Dzień dobry. Przyniosłam trochę jagód
dla Brie.
- Brie poszła załatwić jakieś sprawunki, a Gray pracuje na górze,
Maggie.
- Postawię to tam. - Zupełnie jakby znalazła się u siebie w domu,
Maggie podeszła do lodówki i włożyła do niej torbę. - Jak się udała kolacja z
Murphym?
- Wieści szybko się roznoszą! - Shannon nie mogła powstrzymać złości.
Zrodzona ze wstydu
119
- Dziwne, że nie wiesz, co takiego podał do stołu?
Z uśmiechem odzwierciedlającym nastrój, w jakim się znajdowała,
Maggie odwróciła się do Shannon. - Och, z pewnością był to kurczak. Murphy
dobrze piecze, ale nieczęsto przyjmuje kobiety. - Zdjęła czapkę i wetknęła ją
do kieszeni. - Jest tobą zainteresowany, prawda?
- Wydaje mi się, że to jego i moja sprawa.
- Źle ci się wydaje. Ostrzegam cię, uważaj na swoje kroki...
- Nie interesują mnie ani twoje ostrzeżenia, ani twoje wrogie do mnie
nastawienie.
Maggie pochyliła głowę w geście pogardy. - A co ciebie właściwie
interesuje, Shannon Bodine? Doskonale się bawisz, kiedy mężczyzna ci
nadskakuje, wiedząc, że nic z tego nie wyniknie. Nic dziwnego, jesteś
dzieckiem zabawy!
Czerwona mgła wściekłości oślepiła Shannon. Poderwała się na równe
nogi, zacisnęła pięści, jakby szykowała się do walki. - Niech cię szlag trafi!
Nie masz prawa obrzucać oszczerstwami mojej matki!
- Masz rację, całkowitą rację. - Gdyby tylko Maggie w porę ugryzła się
w język, powstrzymałaby te niesprawiedliwe słowa. - Przepraszam cię -
powiedziała.
- Po co? Mówisz zupełnie jak twoja matka - odgryzła się Shannon.
Maggie tylko się skrzywiła. - Lepiej nie mogłaś trafić. Rzeczywiście,
powiedziałam to tak, jak ona, i moje słowa są równie niesprawiedliwe, jak jej.
Przepraszam cię za to jeszcze raz, ale tylko za to. - Maggie podeszła do
kuchenki i nastawiła czajnik, żeby się uspokoić. - Chciałam cię jednak zapytać,
spróbuj być szczera, przecież jesteśmy tu tylko we dwie, czy nie myślałaś tego
samego o moim ojcu? Tego, co przed chwilą powiedziałam o twojej matce.
Celność pytania zmusiła Shannon do obrony. - Jeśli nawet myślałam, to
byłam na tyle grzeczna, aby tego nie mówić.
- Jak widać grzeczność i hipokryzja często idą w parze. - Shannon ze
świstem wypuściła powietrze z płuc. Usatysfakcjonowana Maggie poszła po
pudełko z herbatą. - Wiesz, może powinnyśmy się jakoś zgodzić. Wskutek
zbiegu okoliczności łączą nas związki krwi, z czego żadna z nas nie jest
zadowolona. Sądzę, że nie należysz do wrażliwych kobiet. Ja też nie, ale
Brianna tak.
- Masz zatem zamiar ochraniać ją przede mną?
- Jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeżeli zranisz kogoś z moich bliskich, nie
daruję ci tego! - Mówiąc to Maggie odwróciła się, a jej twarz była poważna. -
Zrozum mnie. To chyba jasne, że Brianna otworzyła przed tobą serce, i jeśli
Murphy nie zrobił tego do tej pory, to z pewnością to uczyni.
Nora Roberts
120
- Ty zaś zdążyłaś już je zamknąć...
- A ty nie? - Maggie podeszła do stołu i oparła na nim ręce. - Czy nie
przyjechałaś tu już z konkretnym nastawieniem? Nic cię nie obchodzi, co czuł
ojciec. Myślisz tylko o sobie. Nie ma dla ciebie najmniejszego znaczenia to, że
nie miał żadnej szansy na lepsze rozwiązanie. Nigdy. - Przerwała, bo oczy
zaszły jej mgłą. Zbladła, pochyliła się nad stołem, próbując złapać równowagę.
Widząc ją w takim stanie, Shannon złapała ją za ramiona. - Siadaj, na
miłość boską.
- Nic mi nie jest.
- Jasne.
Maggie zbladła jak śmierć, oczy zaszły jej mgłą.
- Skończymy innym razem.
Maggie osunęła się bez czucia na krzesło, nie próbując nawet
protestować, kiedy Shannon wepchnęła jej głowę między kolana. - Oddychaj,
do jasnej cholery, oddychaj! - Uderzyła niezręcznie Maggie w plecy,
zastanawiając się, co powinna zrobić. - Pobiegnę po Graya, wezwiemy lekarza.
- Nie potrzebuję lekarza. - Walcząc z zawrotami głowy, Maggie szukała
po omacku ręki Shannon. - Nie przeszkadzaj mu. Jestem w ciąży, to wszystko.
Przez kilka pierwszych tygodni, kiedy nosiłam Liama, czułam się tak samo. -
Zawstydzona swą słabością, Maggie drżąc oparła się wygodnie na krześle.
Wiedziała, co musi robić. Zamknęła oczy i równomiernie oddychała. Ze
zdziwieniem otworzyła je, gdy poczuła na czole chłodny ręcznik. - Dziękuję.
- Napij się wody. - Mając nadzieję, że podjęła właściwe kroki, Shannon
szybko podała Maggie szklankę. - Wciąż jesteś okropnie blada.
- To przejdzie. W ten sposób natura przypomina mi, że za dziewięć
miesięcy czeka mnie coś znacznie gorszego.
- Przyjemne myśli. - Shannon usiadła, wbijając w nią wzrok. - Dlaczego
chcesz mieć jeszcze jedno dziecko?
- Lubię wyzwania. To, że chcę więcej dzieci, okazało się wielką
niespodzianką. Wcześniej nie sądziłam, że kiedykolwiek zdecyduję się na
pierwsze. To wielka przygoda, naprawdę. Trochę zawrotów głowy, poranne
mdłości, nadmierne tycie.
- Wezmę twoje słowa pod uwagę. Chyba wraca ci kolor.
- Możesz zatem przestać się na mnie gapić, jakby co najmniej wyrosły
mi skrzydła. - Zdjęła ręcznik z czoła i położyła go na stole. - Dziękuję.
Shannon odetchnęła z ulgą i już spokojna odchyliła się na oparcie
krzesła. - Nie ma za co.
- Zanieś to na górę. - Maggie wskazała mokry ręcznik. - Będę
wdzięczna, jeśli nie wspomnisz o tym ani słowa Brie ani nikomu innemu. Brie
Zrodzona ze wstydu
121
zacznie się denerwować, a Rogan zamęczy mnie pytaniami.
- Nie lubisz, żeby się tobą zajmowano, wolisz opiekować się innymi.
- Można tak to ująć.
Shannon zamyśliła się, palcami wystukując rytm. Chyba
przekroczyłyśmy jakąś barierę, myślała, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Może powinnyśmy podjąć jeszcze jeden poważny krok.
- Chcesz, żebym milczała?
- Tak.
- Jaką to ma wartość dla ciebie?
Mając się na baczności, Maggie zamrugała oczami. - Jaką wartość? -
spytała zdziwiona.
- Możemy wyświadczyć sobie przysługę.
Maggie zmarszczyła brwi i przytaknęła. - Czemu nie. O jakąż przysługę
chodzi?
- Chcę zobaczyć, gdzie pracujesz!
- Moją pracownię! - W głosie Maggie brzmiała podejrzliwość. - Mój
szklany dom?
Słodycz zemsty, pomyślała Shannon.
- Słyszałam, że nienawidzisz, kiedy ludzie przychodzą do twojej
pracowni, zadają pytania, wtykają wszędzie nos. A ja właśnie chcę to robić. -
Wstała, aby odnieść filiżankę do zlewu. - Jeśli się nie zgodzisz, wcześniej czy
później wymknie mi się, że niemal straciłaś przytomność w kuchni.
- Nie straciłam przytomności - wydusiła z siebie Maggie. - Nie można
pozwolić sobie nawet na chwilę słabości - ciągnęła, wstając od stołu. - Ludzie
nie są tolerancyjni względem ciężarnych kobiet. Chodźmy zatem. - Wyraźnie
niezadowolona wyjęła czapkę z kieszeni i wciągnęła na głowę.
- Myślałam, że pojedziemy samochodem.
- Typowa Amerykanka - skomentowała Maggie z niesmakiem. -
Pójdziemy pieszo.
- Świetnie. - Shannon zdjęła z wieszaka kurtkę Murphy'ego i wyszła w
ślad za Maggie. - Gdzie jest Liam? - spytała, gdy szły przez trawnik z tyłu
domu.
- Jest z ojcem. Rogan uważał, że powinnam wypocząć dziś rano, i
zabrał go do galerii na kilka godzin.
- Chciałabym zobaczyć tę galerię. Widziałam „Worldwide” w Nowym
Jorku.
- Ta nie jest zbyt efektowna. Od początku Rogan nosił się z zamiarem
stworzenia domu sztuki, a nie wielkiej galerii. Wystawiamy tam tylko prace
irlandzkich artystów i rzemieślników. Minął dopiero rok od otwarcia, ale
Nora Roberts
122
przedsięwzięcie się udało. Zresztą jemu zawsze wszystko się udaje. - Maggie
przeskoczyła przez pierwszy mur.
- Od jak dawna jesteście małżeństwem?
- Niedługo miną dwa lata. To także jedno z jego przedsięwzięć. -
Wspomnienie wywołało uśmiech na twarzy Maggie. Stawiała mu przecież
przeszkody na każdym kroku. - A ty? Nie myślisz o małżeństwie? Nikt tam nie
czeka na twój powrót?
- Nie. - Jakby na zawołanie Shannon usłyszała terkot traktora daleko w
polu i zobaczyła Murphy'ego. - Koncentruję się na karierze.
- Wiem, jak to jest. - Maggie wskazała Murphy'ego ręką. - Jedzie teraz
na bagna po torf. Ma dzisiaj odpowiednią pogodę na tę pracę. Murphy woli
palić torfem niż drewnem lub węglem.
Torf do kominka i bagno, pomyślała Shannon. A jednak czyż nie
wygląda wspaniale, jadąc przez pola, kiedy słońce świeci mu nad głową!
- Sam to wszystko robi?
- Nie, weźmie kogoś do pomocy. Samemu trudno dać sobie radę z
torfem. Poza tym niewiele osób teraz tym się zajmuje. To bardzo czasochłonna
praca i wymaga dużo wysiłku. Murphy jednak zawsze stara się wykorzystać to,
co ma. - Maggie zamilkła na chwilę i rozejrzała się dookoła. - Zbiory
zapowiadają się dobrze tego roku. Po śmierci ojca poświęcił się całkowicie
„gospodarstwu. Udało mu się doprowadzić je do perfekcji. Jego ojciec również
był dobrym gospodarzem, czego nie mogę powiedzieć o swoim.
Ruszyły dalej. Maggie wskazała na pola, które mijały. - Ta ziemia
należała niegdyś do Concannonów.
- Murphy wspominał, że odkupił ją od was.
Przebyły następny mur. Znalazły się już blisko farmy. Shannon widziała
kurczaki grzebiące w ziemi na podwórku.
- Czy to był wasz dom?
- Tak, ale ja tego nie pamiętam. Wyrosłyśmy w Blackthorn. Jeśli cofnąć
się o kilka pokoleń wstecz, okaże się, że Muldoonowie i Concannonowie są
spokrewnieni. Ludzie powiadają, że odziedziczyli kiedyś tę ziemię dwaj bracia
i podzielili ją między siebie. Jeden siał i zbierał plony, jakie dawała ziemia,
drugi zaś hodował na swym polu kamienie. Podobno więcej pił, niż orał.
Zazdrościli sobie i nie żyli w zgodzie. Ich żony, gdy przyszło im się spotkać,
nigdy ze sobą nie rozmawiały.
- A to ciekawe - skomentowała Shannon, zbyt zaintrygowana, by
pamiętać o tym, że ma zostawić kurtkę na werandzie z tyłu domu.
- Pewnego dnia drugi brat, ten, który wolał piwo od nawożenia, zniknął
i nigdy więcej już nie wrócił. Zgodnie z prawem dziedziczenia, pierwszy brat
Zrodzona ze wstydu
123
stał się teraz właścicielem całej posiadłości. Pozwolił swojej bratowej
zamieszkać w domu w wiosce. Teraz ja go zajmuję. Ludzie powiadają, że
zrobił to z poczucia winy. Podejrzewano, że to za jego przyczyną zaginął drugi
brat.
- Zabił go? - zapytała zdziwiona Shannon, rozglądając się wokół. - Czy
to historia o Kainie i Ablu?
- Trochę podobna, jak mi się wydaje. Wprawdzie brat morderca nie
zosta! wygnany z raju... Stał się jego właścicielem. Bracia nazywali się
Conceinonowie. Po jakimś czasie jedna z córek zaginionego brata wyszła za
Muldoona. Dostali kawałek ziemi od wuja i dobrze ją uprawiali. Po latach
wszystko się zmieniło. Teraz jest to ziemia Muldoonów, a Concannonom
pozostał żywopłot.
- Nie jest ci przykro z tego powodu?
- A dlaczego miałoby mi być przykro? Sprawiedliwości stało się zadość.
Nawet jeśli ta historia nie jest prawdziwa, jeśli ten brat wpadł po pijanemu w
trzęsawisko, ziemia należy się Murphy'emu. On kocha tę ziemię. Mój ojciec
nie miał do niej serca ani ręki. Jesteśmy na miejscu. To jest mój dom.
- Piękny...
To była prawda. Shannon przyglądała się budynkowi. Znacznie się
różnił od innych domów. Ściany zbudowane z charakterystycznego dla tych
okolic kamienia wznosiły się na wysokość dwóch pięter. Miał bardzo ciekawą
przybudówkę. Domyśliła się, że postawiono ją całkiem niedawno. Widać tu
rękę artysty, pomyślała, patrząc na zdobiący dom ornament w szkarłatnym
kolorze.
- Dobudowaliśmy ten fragment, żeby Rogan mógł urządzić tam biuro i
pokój dla Liama. - Maggie potrząsnęła głową, przypominając sobie budowę. -
Oczywiście uparł się, żeby dodać jeszcze jeden czy dwa pokoje w trakcie
robót. Już wtedy planował dużą rodzinę, kiedy mnie to jeszcze wcale nie
powstało w głowie.
- Widzę, że zdołał cię przekonać.
- Och, jest taki szczęśliwy, że ma rodzinę. Rogan był jedynakiem. To
prawdopodobnie dlatego. Dopiero niedawno odkryłam, że myślę podobnie.
Jestem dobrą matką i czerpię z tego dumę. Dziwne, jak wiele może zmienić
jedna osoba.
- Nie sądziłam, że miłość może cię zmienić - cicho powiedziała
Shannon. - Wydajesz się taką indywidualistką.
- Co ma jedno do drugiego? - Maggie odetchnęła głęboko, robiąc
niezadowoloną minę. Spoglądała w kierunku kamiennego budynku. To była jej
samotnia, jej sanktuarium. Jej warsztat pracy. - Przystąpmy więc do sprawy.
Nora Roberts
124
Ale w układzie nie ma nic o dotykaniu wszystkich rzeczy po kolei.
- A cóż na to słynna irlandzka gościnność, Maggie.
- Niech cię diabli - odpowiedziała z uśmiechem i weszła przez otwarte
drzwi.
W środku było okropnie gorąco. W rozpalonym piecu huczał ogień.
Shannon uświadomiła sobie, że huk ten słyszała już w drodze do domu
Maggie. Teraz zdała sobie sprawę, że odrywa ją od pracy, i poczuła się winna.
- Przepraszam, nie wiedziałam, że ci przerywam.
- Nie spieszy mi się.
Zaciekawienie wzięło jednak górę nad poczuciem winy. Ławki, półki
zapełniały narzędzia, podarte kartki papieru, rozpoczęte prace. W
pomieszczeniu stało duże drewniane krzesło z szerokim oparciem i żłobieniami
po bokach. Wiadra pełne wody i piasku. W jednym z kątów tkwiły, niczym
włócznie, długie metalowe drążki.
- Czy służą do dmuchania szkła?
- Nie, na nich topi się szkło w piecu. Do dmuchania służą te tutaj. -
Maggie wzięła piszczel do ręki.
Szklane bańki, myślała Shannon, patrząc z zaabsorbowaniem na
różnokształtne, tajemniczo powyginane przedmioty stojące na półkach: - I
umiesz z tego zrobić cokolwiek zechcesz?
- Robię tylko to, co czuję. Nadawanie kształtu to ostatnia faza całej
pracy. Zanim nadam ostateczny kształt jakiejś rzeczy, zanim ją schłodzę, dużo
pracuję siedząc w fotelu. To zajmuje mnóstwo czasu, dopiero potem korzystam
z pieca. Narzędzia są cały czas w ruchu. Ta praca to walka. - Maggie pokręciła
głową. - Chcesz spróbować?
Shannon czuła się oczarowana. Nie zaskoczyła jej jednak ta propozycja.
Uśmiechnęła się. - Idę o zakład, że dam radę.
- Coś łatwego - wymamrotała Maggie, rozpoczynając przygotowania. -
Może kulę? Spłaszczoną u spodu, jak przycisk do papieru.
Za chwilę Shannon miała na rękach ciężkie rękawice. Maggie podała jej
jeden z tych długich drążków, które przyciągnęły jej uwagę na początku.
Stosując się do instrukcji, zanurzyła drążek w płynnym szkle i obróciła go
dookoła. Już za chwilę przystąpiła do dmuchania bańki.
- Nie bądź taka szybka - wyrwało się Maggie. - Trzeba wiele
cierpliwości. Pracuj powoli.
Ależ to wysiłek, pomyślała Shannon. Nie jest to praca dla cherlaków. Po
plecach spływał jej pot, ale nie czuła tego. Nagle zobaczyła, że na końcu
piszczeli pojawiła się bańka. - Udało mi się!
- Nic ci się nie udało. - Maggie prowadziła jej ręce pokazując, co robić i
Zrodzona ze wstydu
125
jak obtoczyć przedmiot w glince. Wyjaśniała każde posunięcie. Żadna z nich
nie uświadomiła sobie tego, że pracują razem i że sprawia im to przyjemność.
- Ach, to cudowne! - Podniecona jak dziecko Shannon patrzyła
rozpromieniona na szklaną kulę. - Popatrz, jak wirują w niej kolory.
- Nie ma sensu robienie czegoś brzydkiego. Tym musisz ją teraz
spłaszczyć - powiedziała Maggie, podając Shannon płaskie narzędzie. -
Ostrożnie! O, teraz dobrze. Masz zręczne dłonie. - Okręciła piszczel,
pokazując, jak umocować doń drążek. - Teraz mocno uderz.
Shannon nie zdążyła mrugnąć, a jej kula przywarła do drążka.
- Włóż to z powrotem do pieca!' - poleciła niecierpliwie Maggie. -
Trzeba rozgrzać krawędź. Dobrze, tylko nie za bardzo. Teraz poczekamy aż
ostygnie, chodzi o to, żeby stwardniało. Weź to i uderz znowu...
Kiedy kula wylądowała na grubej azbestowej podkładce, Maggie
zamknęła spokojnie piec i nastawiła czasomierz. - Cudownie. Zrobiłaś to dość
sprawnie. - W chwilę potem wyciągnęła z małej lodówki dwa zimne napoje. -
Nie mogę powiedzieć, żebyś była głupia albo miała dwie lewe ręce.
- Dziękuję - odpowiedziała sucho Shannon i długo piła ze swej szklanki.
- Myślę, że ta lekcja, jaką zmuszona byłaś mi dać, przerosła moje oczekiwania.
Maggie uśmiechnęła się. - Zaciągnęłaś dług wobec mnie, czy tak to
mam rozumieć?
- Oczywiście. - Shannon od niechcenia oglądała szkice porozrzucane po
warsztacie. - Są świetne. Widziałam kilka twoich szkiców i obrazów w
Nowym Jorku.
- Nie jestem malarką, ale Rogan nie przepuści żadnej okazji. To on
wybiera prace, które mu się podobają, i je wystawia.
- Muszę przyznać, że twoja ceramika jest lepsza od rysunków.
Maggie krztusząc się przełknęła napój. - Tak sądzisz?
- Tak, ale jestem pewna, że Rogan ma dobre oko i wybiera najlepsze z
twych prac.
- O, z całą pewnością. Ty jesteś za to malarką. Nie wątpię, że trzeba
ogromnego talentu do projektowania reklam.
Sprowokowana Shannon odstawiła szklankę. - Chyba nie sądzisz, że
jesteś w tym lepsza ode mnie?
- Nigdy nie widziałam żadnej z twoich prac. Przypadkiem natknęłam się
na jedną, gdy przeglądałam jakieś czasopismo, siedząc w kolejce u dentysty.
Shannon poderwała się i schwyciła kawałek węgla. Więcej trudności
miała ze znalezieniem podkładki i czystej kartki. Kiedy Maggie przysiadła
bezczynnie na ławie, Shannon pochyliła się nad pracą. Rzuciła na papier kilka
szybkich kresek, popędzał ją gniew, ale za chwilę doznała przyjemności.
Nora Roberts
126
Pragnęła, by rysunek był piękny.
- O, przecież to Liam! - Głos Maggie stał się miękki, gdy patrzyła, jak
zarysowuje się sylwetka jej syna.
Shannon zdążyła narysować dopiero głowę i ramiona, starając się
uchwycić figlarność, która nieustannie tańczyła w oczach i na ustach dziecka.
Czarne włosy miał w nieładzie, na wargach błąkał się uśmieszek. - Zawsze
wygląda tak, jakby miał kłopoty albo ich szukał - zamruczała Shannon,
cieniując portret.
- To prawda... Mój Liam jest kochany. Udało ci się go uchwycić,
Shannon.
Zaniepokojona barwą jej głosu, Shannon spojrzała na Maggie. - Chyba
nie zaczniesz płakać? Bardzo proszę.
- To hormony. - Maggie potrząsnęła przecząco głową i westchnęła. - A
teraz z pewnością chcesz, żebym przyznała, że lepiej ode mnie rysujesz?
- Wystarczy, że o tym wiesz. - W rogu kartki umieściła swoje inicjały,
ale za chwilę je oddarła. - W zamian za przycisk do papieru - powiedziała,
wręczając rysunek Maggie.
- W żadnym przypadku. Teraz ja mam wobec ciebie dług.
Shannon podniosła szmatkę, żeby wytrzeć przybrudzone węglem
dłonie. Popatrzyła na palce. - Powiedz mi coś o Tomie Concannonie. - Nie
wiedziała, dlaczego poczuła nagle taką potrzebę, była tym pytaniem nie mniej
zaskoczona niż Maggie.
Pytanie brzęczało w powietrzu przez kilka długich sekund.
- Chodźmy do domu. - Ton Maggie stał się dziwnie łagodny, jak i ręka,
którą położyła na ramieniu Shannon. - Zrobię herbaty i porozmawiamy.
Tam właśnie znalazła je Brianna, wchodząc do kuchni, z Kaylą i
koszyczkiem sodowego chleba. - Och, Shannon, nie wiedziałam, że tu jesteś. -
Nie przyszłoby jej nigdy do głowy, że Shannon może siedzieć w kuchni z
Maggie, gdy ta właśnie parzy herbatę. - Przyniosłam ci trochę chleba, Maggie.
- Dziękuję. Może go od razu pokroimy. Umieram z głodu.
- Nie miałam zamiaru pozostać tu dłużej.
- Myślę, że musisz. - Maggie spojrzała prosto w oczy Brianny. - Kayla
właśnie zasnęła w nosidełku, Brie. Postaw ją gdzieś, niech się zdrzemnie.
- Dobrze.
Każda z kobiet czuła napięcie, jakie wytworzyło się w kuchni. Brianna
odstawiła chleb i wyniosła dziecko do pokoju.
- Boi się, że zaraz zaczniemy pluć na siebie - oznajmiła Maggie. - Brie
nie nadaje się do kłótni.
Zrodzona ze wstydu
127
- Jest bardzo wrażliwa i spokojna.
- To prawda, ale tylko dotąd, dokąd ktoś nie nadepnie jej na odcisk.
Wtedy potrafi być gwałtowna. Co ciekawe, wydaje się wówczas o wiele
bardziej dzika, niż jest w rzeczywistości. Prawdopodobnie dlatego, że nikt nie
spodziewa się po niej takiej reakcji. To ona znalazła listy twojej matki. Ojciec
trzymał je na strychu, wyobraź sobie. W pudełku, do którego wkładał cenne
dla siebie przedmioty. Nie przeglądałyśmy żadnych jego rzeczy długo po jego
śmierci. - Maggie przyniosła imbryk i usiadła. - Wydawało to się nam bardzo
trudne. Poza tym moja matka mieszkała razem z Brie przez wiele lat. Brie nie
rozmawiała wiele o ojcu, żeby utrzymać względny spokój.
- Czy stosunki między twoimi rodzicami były naprawdę aż tak złe?
- Gorzej niż złe. Poznali się dość późno. Nagły impuls, namiętność.
Ojciec mówił, że na początku się kochali.
- Maggie? - Brianna stała w drzwiach pełna wahania.
- Chodź i siadaj. Shannon chce rozmawiać o ojcu.
Brianna weszła. Zanim usiadła, objęła Shannon, może z wdzięczności, a
może chciała jej ulżyć. - Wiem, że jest ci ciężko, Shannon.
- Ale muszę w końcu przez to przejść. Do tej pory starałam się unikać
tej rozmowy. - Popatrzyła uważnie w twarze sióstr. - Chciałabym jednak,
żebyście zrozumiały, że miałam ojca.
- Myślę, że szczęśliwa z ciebie kobieta. Miałaś dwóch - wtrąciła
Maggie. - I obaj cię kochali.
Shannon skinęła głową, a Maggie kontynuowała.
- Darzył wszystkich miłością, był szczodry, czasami nawet rozrzutny.
Miły, cierpliwy i zawsze chętny do zabawy jako ojciec. Nie wyróżniał się
mądrością, nie odnosił też sukcesów. Poza tym miał zwyczaj zostawiać
rozpoczętą pracę w połowie.
- Zawsze znajdował się w pobliżu, gdy trzeba nam było dodać otuchy -
odezwała się Brianna. - Miał tyle marzeń, często zadziwiających, i zupełnie
nierealne, a nawet głupie plany. Ciągle zarabiał pieniądze, ale zmarł mając
więcej przyjaciół niż oszczędności. Czy pamiętasz, Maggie, jak miał zamiar
hodować króliki na futerka? Zbudował dla nich klatki i kupił parkę królików o
białej sierści. Matka dostała szału z powodu kosztów i całego tego pomysłu.
Maggie parsknęła. - Króliki na podwórzu.
Brianna zaśmiała się i nalała herbaty. - Wkrótce zaczęło ich przybywać.
Po pierwsze, kiedy dorastały, nie miał serca, żeby je sprzedać na futra. A po
drugie, Maggie i ja zawodziłyśmy na samą myśl o zabiciu małych króliczków.
- Toteż pewnej nocy - powiedziała Maggie, podchwytując wątek -
wyszliśmy we trójkę, my i ojciec, i zakradając się jak złodzieje, wypuściliśmy
Nora Roberts
128
je - matki, ojców i dzieci. Śmialiśmy się jak wariaci, gdy rozbiegły się po
polach. - Westchnęła i podniosła do ust filiżankę. - Nie miał ani głowy, ani
serca do interesów. Pragnął pisać poezję - przypomniała sobie.
- Coś okropnego, biały wiersz. Zawsze czuł się bardzo rozczarowany i
zmartwiony, kiedy znalezienie właściwych słów nie szło mu łatwo. - Brianna
zacisnęła usta. - Nie był szczęśliwy, lecz wciąż próbował. Pracował ciężko i
starał się, jak tylko mógł, żeby nam niczego nie brakowało. W domu królowała
złość. Później odkryłyśmy, że dręczący go smutek zapadł weń głęboko. Na
szczęście miał powód do dumy. Tak się cieszył z twoich sukcesów, Maggie.
- Był dumny z nas obu. Stoczył potężną walkę z matką, żebym mogła
studiować w Venice. Nie poddał się, a to, co przeforsował, słono go
kosztowało. I Briannę.
- Nieprawda...
- Ależ tak... - Maggie przerwała Briannie. - Dobrze o tym wiemy. Kiedy
ja wyjechałam, wszystko skrupiło się na tobie. Musiałaś zajmować się domem,
nią. Wszystkim.
- Ale ja nie miałam nic przeciwko temu.
- Gdyby mógł, podarowałby ci słońce. - Maggie położyła rękę na dłoni
Brianny. - Nazywał cię różą, tak mówił o tobie w chwili śmierci.
- W jaki sposób umarł? - zapytała Shannon. - Nie potrafiła jeszcze
poradzić sobie z ułożeniem jakiegoś obrazu, ale już zaczynała widzieć
mężczyznę z krwi i kości, pełnego cnót i wad. - Czy chorował?
- Tak, ale nikt z nas o tym nie wiedział. - Powracające co jakiś czas
wspomnienie wciąż sprawiało ogromny ból Maggie. - Tamtego dnia
pojechałam go poszukać u O'Mallcyów. Właśnie sprzedałam swój pierwszy
wyrób ceramiczny w Ennis. Uczciliśmy to tam. Mieliśmy wielki dzień. Padał
deszcz, było zimno, ale poprosił mnie, żebym wybrała się z nim na
przejażdżkę. Udaliśmy się na Loop Head, często tam jeździł.
Loop Head! Serce Shannon zadrżało i niemal zastygło w bezruchu.
- Bardzo lubił to miejsce - ciągnęła Maggie. - Stał często na tym krańcu
Irlandii, patrząc w kierunku Ameryki.
Nie, tu nie chodzi o miejsce, lecz o osobę, pomyślała Shannon. - Moja
matka mówiła mi, że właśnie tam się spotkali, na Loop Head.
- Och! - Brianna westchnęła, zakładając ręce na piersiach i spoglądając
na siostry. - Biedny ojciec, myślał o niej za każdym razem.
- To jej imię wymówił w ostatniej chwili swego życia... - Maggie nie
zwracała uwagi na łzy, które spływały jej z oczu.
- Wiatr tchnął przenikliwym zimnem, zaczął padać deszcz. Pytałam go
dlaczego... dlaczego tyle lat godził się na nieszczęśliwe życie. Próbował mi
Zrodzona ze wstydu
129
wytłumaczyć, że to od dwojga ludzi zależy, czy małżeństwo jest dobre czy złe.
Nie chciałam tego słuchać. Prosiłam go, by mi powiedział, czy był w jego
życiu ktoś jeszcze. Odparł, że kochał kogoś, że całe życie pielęgnował to
uczucie w sercu. Nie miał jednak prawa do tej kobiety. - Odetchnąwszy z
trudem, Maggie ciągnęła. - Twarz mu poszarzała, szedł chwiejnym krokiem.
Nagle ból powalił go na kolana. Wpadłam w popłoch. Krzyczałam, żeby wstał,
szarpałam go. Prosił o księdza, ale wokół panowała pustka. Mówił, że muszę
być silna, że nie wolno mi rezygnować z realizacji marzeń. Zmókł, nie miałam
czym go osłonić. Wymawiał moje imię, później zawołał: Amando! Tylko:
Amando! I umarł. - Maggie nagle poderwała się z krzesła i wyszła z kuchni.
- To wspomnienie jest dla niej bardzo bolesne - wyszeptała Brianna. -
Nie znalazł się nikt, kto mógłby jej pomóc. Musiała sama włożyć ojca do
ciężarówki i wieźć go do domu. Muszę do niej iść.
- Nie, pozwól mi to zrobić, proszę. - Nie czekając na pozwolenie
Shannon wstała i poszła do pokoju. Maggie stała przy oknie.
- Towarzyszyłam matce, gdy ta zapadła w śpiączkę, z której nigdy się
nie obudziła. - Wiedziona sercem, Shannon podeszła do Maggie i czule ją
objęła. - Otaczały nas znajome sprzęty, na dworze świeciło słońce. Jej
organizm wciąż funkcjonował, ale wiedziałam, że ją straciłam. Nikt nie mógł
mi pomóc.
Maggie, nic nie mówiąc, odwzajemniła uścisk.
- Zanim usnęła, opowiedziała mi... o mnie. Byłam wściekła i czułam się
zraniona. Powiedziałam jej tyle niemiłych rzeczy i nigdy już nie mogłam ich
cofnąć. Wiem, że kochała ojca. Kochała Colina Bodine. Wiem również, że w
chwili śmierci myślała o Tommym.
- Czy naprawdę ich obwiniamy? - cicho zapytała Maggie.
- Nie wiem. Nie mogę dać sobie rady. Wciąż czuję się skrzywdzona.
Najgorsze, że nie wiem, kim naprawdę jestem. Myślałam, że mam charakter
mojego ojca, ale tylko mi się tak wydawało. - Głos jej się załamał, mimo to
mówiła dalej. - Mężczyzna, o którym ty i Brie opowiadałyście, jest mi obcy.
Nie sądzę, aby stał się dla mnie kimś ważnym.
- Wiem, co to złość. Znam to uczucie, rozumiem też, z zupełnie innych
powodów, jak to jest, kiedy człowiek próbuje ustalić, kim właściwie jest, co
tak naprawdę tkwi w jego wnętrzu.
- Nigdy nie poprosiłby cię o więcej, niż mogłabyś ofiarować, Shannon. -
Brianna stanęła w drzwiach pokoju. - Nigdy nikogo o to nie prosił. - Podeszła i
objęła Shannon. Stojąc razem wszystkie trzy wyglądały przez okno. - Łączą
nas więzy krwi, ale tylko od nas zależy, czy połączy nas miłość.
Nora Roberts
130
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Shannon miała tyle spraw do przemyślenia, że potrzebowała na to sporo
czasu. Wiedziała, że rozmowa w kuchni Maggie stanowiła przełom. Odnalazła
siostry. Nie mogła już dłużej zaprzeczać pokrewieństwu, powstrzymywać
wybuchu uczuć. Raptem te dwie kobiety stały się dla niej ważne - one, ich
rodziny i ich życie. Wyobrażała sobie, że gdy powróci do Nowego Jorku, nie
przerwie kontaktu, od czasu do czasu coś napisze, zatelefonuje, a nawet złoży
im wizytę. Czuła, że zawsze może wrócić do Blackthorn Cottage na tydzień
lub dwa każdego roku.
Miała już także obrazy. Niedawno ukończyła pierwsze studium
tańczących kamieni. Kiedy cofnęła się od gotowego płótna, aby dokładnie
przyjrzeć się dziełu, zdumiała się jego siłą i celnością. Włożyła w obraz
wszystkie swoje myśli i całe serce. Nigdy dotąd nie malowała tak chętnie,
nigdy nie czuła tak gwałtownego emocjonalnego przywiązania do jakiejś ze
swych prac. Pragnęła przystąpić już do następnej, choć farba pierwszej jeszcze
nie wyschła. Szkic przedstawiający Briannę w ogrodzie, zamienił się w
delikatną akwarelę w romantycznych kolorach. Niewiele pozostało do
ukończenia.
Tyle pomysłów, tak wiele różnych tematów. Jak mogłaby się oprzeć
grze światła, całej gamie zieleni.
Patrzyła na starego mężczyznę z grubym jesionowym kijem w ręku,
który prowadził krowy wzdłuż krętej drogi. Wszystko dookoła, wszystko,
każda twarz domagała się wręcz, by ją malować. Nie widziała nic złego w
planach, żeby zostać tu jeszcze jakiś czas. Wakacje człowieka interesu - lubiła
tak myśleć. Gdzież mogłaby wykorzystać swoje artystyczne zdolności, które
ignorowała przez wzgląd na karierę? Na finanse nie narzekała, wspaniałe
usprawiedliwienie dla przedłużenia pobytu w Irlandii. Jeśli jej telefon do „Ry -
Tilghmantona” nie wystarczy do przedłużenia urlopu, może znaleźć sobie
przecież inną, lepszą pracę po przyjeździe do Nowego Jorku.
Szła właśnie ulicą z kurtką Murphy'ego przewieszoną przez ramię.
Powinna oddać ją wcześniej, ale pracowała w ciągu ostatnich kilku dni w
pobliżu domu i nie miała okazji. Mogła oczywiście poprosić Briannę albo
Graya o tę przysługę, wyglądałoby to jednak jak tchórzostwo z jej strony.
W każdym razie zmierzała już w kierunku frontowego wejścia.
Wyobrażała sobie, że Murphy jest na polach albo w stajni, zostawi więc kurtkę
na ganku i przypnie małą karteczkę z podziękowaniem. Wszystko wydawało
się proste. Niestety, Murphy nie pracował ani na polu, ani w stajni. Powinna
była wiedzieć, że jeśli chodzi o jej zamiary względem niego, zawsze jest
odwrotnie niżby tego sobie życzyła.
Zrodzona ze wstydu
131
Kiedy minęła bramę wjazdową, od razu dostrzegła zniszczone buty
Murphy'ego wystające spod małego, budzącego litość samochodu.
- Cholera jasna!
Otworzyła oczy ze zdumienia i uśmiechnęła się, słysząc wiązankę
wymyślnych przekleństw, która wypłynęła spod pojazdu.
- Pieprzony gruchot! Przykleiło się jak pies do suki!
Rozległ się zgrzyt metalu o metal, stuk spadającego narzędzia.
- Największa kupa świńskiego gówna! - Murphy wynurzył się spod
samochodu. Twarz miał pobrudzoną smarem i czerwoną ze zdenerwowania.
Po chwili konsternacji, która przeszła w zażenowanie, uśmiechnął się
głupkowato. - Nie wiedziałem, że tu jesteś. - Przetarł wierzchem dłoni po
policzku, rozmazując smar i krew z zadrapań. - Muszę bardziej uważać na
swój język.
- Słynę z tego, że używam podobnych słów - powiedziała spokojnie
Shannon. - Może nie z takim przyjemnym dla ucha akcentem. Masz jakieś
kłopoty?
- Mogło być gorzej. - Siedział przez chwilę w miejscu, po czym
rozjaśnił się i wstał z gracją baletnicy. - Obiecałem siostrzeńcowi, Patrykowi,
że doprowadzę samochód do stanu używalności, ale to zajmie nieco więcej
czasu, niż myślałem.
Shannon przyjrzała się jeszcze raz pojazdowi. - Jeśli to zacznie jeździć,
dokonasz cudu.
- Chodzi o napęd. Powinienem go naprawić. - Spojrzał ostatni raz
groźnie na samochód. - Dzięki Bogu, nie muszę go upiększać.
- Nie chciałabym cię zatrzymywać, ja tylko... Ależ ty krwawisz! - W
jednej chwili znalazła się przy nim, unosząc jego rękę w zdenerwowaniu.
Zobaczyła jednak tylko powierzchowną ranę na kciuku, z której sączyła się
krew.
- Musiałem go rozciąć. To przez jedną ze śrub.
- Czy to przez tę, która przykleiła się jak...?
- Właśnie przez tę.
Rozbawiło ją to, że się zaczerwienił. - Lepiej idź się umyć. - Powinna
też się zawstydzić. Tak szybko przyskoczyła przecież do niego, ale
postanowiła nie zwracać na to uwagi.
- Zaraz to zrobię. - Patrząc na nią, wyciągnął chustkę z kieszeni, aby
zatamować krew. - Ciekaw byłem, kiedy przyjdziesz. Unikałaś mnie.
- Nie, pracowałam. Naprawdę chciałam ci to zwrócić wcześniej.
Wziął kurtkę, którą mu wręczyła, i rzucił ją na maskę pojazdu. - Nic nie
szkodzi, mam jeszcze inną. - Z uśmiechem oparł się o samochód i wyjął
Nora Roberts
132
papierosa. - Pięknie dziś wyglądasz, Shannon Bodine. Czuj się bezpiecznie,
jestem zbyt brudny, żeby cię dręczyć.
- Nie zaczynaj znowu, Murphy.
- To ty zaczęłaś. - Zapalił zapałkę, osłaniając płomień ręką, gdy
przypalał papierosa. - Śniłaś mi się taka, jaka jesteś teraz i jaka byłaś niegdyś.
Przyniosłoby mi wielką ulgę, gdybyś znalazła się przy mnie w łóżku.
- Niestety, pozostaniesz niezaspokojony, to się nigdy nie wydarzy.
Roześmiawszy się oparł się o samochód. - Widziałem cię kilka dni
temu, gdy szłaś z Maggie przez pola. Zachowywałaś się bardzo swobodnie.
- Szłyśmy do pracowni. Chciałam ją zobaczyć.
Uniósł brwi ze zdziwienia. - I pokazała ci?
- Oczywiście. Zrobiłyśmy przycisk do papierów.
- Zrobiłyście? - Otworzył usta. - Dotykałaś jej narzędzi i nie połamałaś
sobie palców! Domyślam się, jak było. Najpierw ją pobiłaś, a później
związałaś, tak?
Zadowolona z siebie, Shannon roześmiała się w głos. - Nie musiałam
używać przemocy.
- W takim razie zdziałały to twoje czarodziejskie oczy. - Przyjrzał im się
z ukosa. - Nie ma w nich już tyle smutku. Wracasz do siebie.
- Myślę o niej codziennie. O swojej matce. Oddaliłam się od niej i od
ojca w ciągu ostatnich kilku lat.
- Taka jest kolej rzeczy, Shannon. Dzieci dorastają i przenoszą się na
swoje.
- Ciągle wydaje mi się, że powinnam dzwonić częściej, częściej do nich
przyjeżdżać. A szczególnie po śmierci ojca. Wiedziałam, że matka długo nie
pożyje, ale wciąż nie mogłam znaleźć czasu. - Odwróciła się, aby popatrzeć na
kwiaty, które bujnie kwitły w wiosennym cieple. - Straciłam oboje w ciągu
roku. Myślałam, że nigdy nie uda mi się otrząsnąć z przygnębienia. Ale chyba
tak się stało. Ból wygasł, chociaż wcale tego nie pragnęłam.
- Żadne z nich by nie chciało, żebyś opłakiwała ich zbyt długo. Ci,
którzy nas kochają, wolą byśmy ich wspominali z radością.
Shannon spojrzała na Murphy'ego przez ramię. - Dlaczego rozmawiam
o tym z tobą z taką łatwością? Nie powinnam. - Odwróciła się do niego twarzą.
- Chciałam podrzucić tę kurtkę, myśląc, że jesteś teraz z dala od domu. Miałam
zamiar cię unikać.
Rzucił papierosa na ziemię i przydeptał. - Przyszedłbym po ciebie,
gdybym tylko wiedział, że chcesz tu zamieszkać.
- To niemożliwe. Trochę tego żałuję, ponieważ zaczynam myśleć, że
jesteś jedyny w swoim rodzaju. Ale to się nie uda.
Zrodzona ze wstydu
133
- Czemu nie podejdziesz tutaj i nie pocałujesz mnie, Shannon? -
Zaproszenie było jasne, przyjacielskie i śmiałe. - A później powtórzysz mi tę
bzdurę jeszcze raz - dodał.
- Nie - powiedziała stanowczo i za chwilę się roześmiała. - Ten rodzaj
zarozumiałości rozwścieczyłby nawet diabła. - Odrzuciła włosy do tyłu. - Idę.
- Wejdź do środka. Zrobię ci herbaty i pójdę się wykąpać. - Postąpił
krok do przodu, ale uważał, żeby jej nie dotknąć. - A później cię pocałuję.
Wtem rozległ się okrzyk pełen radości. Murphy rozejrzał się i dostrzegł
Liama toczącego się drogą. Z wysiłkiem powstrzymał pożądanie. - O, widzę,
że ktoś przyszedł mnie odwiedzić. - Murphy przykucnął i otrzymał głośny
pocałunek. - Jak leci, Liam? Wziąłbym cię na ręce, chłopcze - powiedział - ale
twoja matka wygarbowałaby mi za to skórę.
- Może ja cię wezmę?
Liam zmienił obiekt zainteresowania i szczęśliwy wskoczył w ramiona
Shannon. Posadziła go sobie na biodrach. Za zakrętem pojawił się Rogan.
- Leci jak kula z pistoletu, gdy tylko znajdzie się w odległości dziesięciu
jardów od tego miejsca.
Rogan zmarszczył czoło i badawczo przyglądał się wehikułowi. - Jak ci
z tym idzie?
- Gorzej niż źle. Shannon właśnie wpadła na herbatę. Napijesz się?
- Nie mieliśmy takiego zamiaru, prawda Liamie?
- Herbaty - odpowiedział Liam uśmiechając się i pocałował Shannon
mocno w usta.
- Jest taki czuły, bo ma nadzieję, że dostanie jakieś ciastko - powiedział
Rogan z westchnieniem. - Chciałem cię zobaczyć, Shannon, oszczędziłaś mi
długiego spaceru.
- Och! - Nie mam teraz wyjścia, pomyślała i zaniosła Liama do domu.
- Idźcie do kuchni - powiedział Murphy. - Muszę się umyć.
Liam coś z przejęciem mamrotał. Shannon z Roganem weszli do środka.
Shannon zdumiała się, widząc, jak Rogan napełnia czajnik wodą i odmierza
herbatę. Uważała, że nie powinien tego robić... ale szło mu gładko. Był ubrany
zwyczajnie, ale i tak wszystko świadczyło o pieniądzach, wysokiej klasie i
potędze. - Czy mogę zadać ci pytanie? - rzekła Shannon prędko, żeby się nie
rozmyślić.
- Oczywiście.
- Co taki mężczyzna, jak ty, tutaj robi?
Uśmiechnął się tak szybko i uroczo, że musiała walczyć ze sobą, żeby
nie otworzyć ust ze zdziwienia. Ten uśmiech z pewnością stanowi jego
największą broń, pomyślała.
Nora Roberts
134
- Nie buduję kina - zaczął - ani teatru, ani francuskiej restauracji, jak
widać.
- Właśnie. Rozumiem, że jest to piękne miejsce. Czasami boję się, że
oglądam film, że w każdej chwili ktoś może przerwać emisję i ekran stanic się
biały.
Rogan otworzył puszkę i wyjął biszkopt, żeby zająć czymś dziecko. -
Moje pierwsze wrażenie co do tej części świata nie było aż tak romantyczne.
Kiedy tutaj przyjechałem, przeklinałem każdą błotnistą milę tej ziemi. Boże,
wydawało mi się, że nigdy nie przestanie padać, a długa droga z Dublina na
zachód ciągnęła się bez końca. Daj mi go, zasypie cię okruchami.
- Nie szkodzi. - Umieściła Liama wygodniej. - A jednak zamieszkałeś
tutaj - podsunęła Roganowi.
- Mamy dom tutaj i w Dublinie. Planowałem założyć nową galerię...
Pracowałem nad tym pomysłem, zanim spotkałem Maggie. Podpisałem z nią
kontrakt, później się w niej zakochałem. Zadręczałem ją, by za mnie wyszła.
Udało mi się zrealizować plan - mam na myśli galerię „Worldwide” w Clarc.
- Chcesz powiedzieć, że skłoniły cię do tego interesy?
- Nie, to sprawa drugoplanowa. Maggie zapuściła tutaj korzenie.
Gdybym ją stąd wyrwał, złamałbym jej serce. Mieszkamy więc w Clarc i w
Dublinie, jesteśmy z tego zadowoleni. - Wstał, podszedł do czajnika, z którego
wydobywała się para, i zaparzył herbatę. - Maggie pokazała mi portret Liama
wykonany przez ciebie. Jesteś uzdolniona, dużo osiągnęłaś za pomocą jedynie
kilku linii i cieni.
- Rysowanie węglem jest proste, to moje hobby.
- Ach, hobby. - Nie zdradzając się z niczym, Rogan odwrócił się do
nadchodzącego Murphy'ego. - Czy muzyka to twoje hobby, Murphy?
- To jądro mojej duszy. - Murphy zatrzymał się przy stole i zwichrzył
Liamowi włosy. - Ktoś ukradł biszkopta. Zapłacisz mi za to. - Poderwał
chłopca do góry i połaskotał go pod żebrami, wzbudzając tym samym salwy
śmiechu.
- Ciężarówka! - poprosił Liam.
- Przecież wiesz, gdzie jest. Idź i weź ją. - Murphy postawił chłopca na
podłodze i dał mu klapsa. - Usiądź na podłodze i pobaw się. Jeśli tylko usłyszę
jakiś hałas, zaraz przyjdę.
Kiedy Liam podreptał w swoją stronę, Murphy otworzył szafkę z
filiżankami.
- Mały uwielbia pewną starą drewnianą ciężarówkę, którą bawiłem się
jako chłopiec - wyjaśnił. - Tak bardzo, że jest w stanie bawić się nią spokojnie
i nie sprawiać kłopotów przez dziesięć czy piętnaście minut. Siadaj, Rogan.
Zrodzona ze wstydu
135
Zajmę się resztą.
Rogan usiadł obok Shannon przy stole i znów się do niej uśmiechnął. -
Obejrzałem obraz, który właśnie skończyłaś, ten z tańczącymi kamieniami.
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw?
- Nie, ale... - Shannon uniosła głowę.
- Na pewno nic? Brie nie była zachwycona, gdy nalegałem, żeby mi go
pokazała. Powiedziała, że sam mam ci oznajmić o naruszeniu twojej
prywatności i przeprosić cię za to.
- Naprawdę, nic nie szkodzi. - Shannon przyglądała się, jak Murphy
napełnia filiżanki. - Dziękuję.
- Chciałbym go kupić od ciebie za tysiąc funtów.
Całe szczęście, że nie piła jeszcze herbaty. Z pewnością zakrztusiłaby
się. - Nie mówisz poważnie!
- Zawsze mówię poważnie o sztuce. Jeśli masz coś jeszcze albo nad
czymś właśnie pracujesz, chciałbym mieć pierwszeństwo, chciałbym to
widzieć przed innymi...
Shannon znalazła się w trudnym położeniu. - Nie sprzedaję swoich
obrazów.
Rogan skinął głową, pijąc z zadowoleniem herbatę. - To świetnie.
Sprzedam je za ciebie. „Worldwide” będzie zaszczycona mogąc cię
reprezentować.
Nie wierzyła własnym uszom. Musiała odczekać, bo zakręciło jej się w
głowie. Wiedziała, że ma talent. Gdyby tak nie było, nigdy nie wybiłaby się u
„Ry - Tilghmantona”. Malarstwo pozostawiła sobie jednak na sobotnie ranki i
wakacje.
- Marzymy o tym - ciągnął Rogan, dokładnie wiedząc, jak i kiedy
zyskać przewagę - aby wystawić twoją pracę w galerii w Clare.
- Nie jestem Irlandką - powiedziała słabym głosem Shannon.
Zmarszczyła brwi i spróbowała raz jeszcze. - Maggie uważa, że wystawiacie
tam tylko irlandzkich artystów, a ja nie jestem Irlandką.
To zdanie spotkało się z pełną szacunku ciszą.
- Jestem Amerykanką - dodała trochę rozgoryczona.
Maggie mówiła mężowi, że Shannon zareaguje właśnie w ten sposób.
Rogan, tak jak to sobie zaplanował, znalazł się już dwa kroki od zwycięstwa. -
Jeśli się zgodzisz, przedstawimy cię jako amerykańską artystkę irlandzkiego
pochodzenia. Stać mnie na to, by z miejsca kupić twoje prace, sztuka po
sztuce, ale wierzę, że dla naszego wspólnego dobra i korzyści powinniśmy
podpisać formalną zgodę, precyzując warunki.
- W ten właśnie sposób zdobył Maggie - powiedział Murphy do
Nora Roberts
136
Shannon śmiejąc się. - Proszę cię, żebyś nie sprzedawała mu tego obrazu,
dopóki go nie obejrzę. Może uda mi się go przelicytować.
- Nie sądzę, żebym w ogóle chciała go sprzedać. Nie wiem. Nigdy nie
musiałam o tym myśleć. - Zmieszana poprawiła sobie włosy. - Rogan, jestem
projektantką reklam.
- Jesteś artystką - poprawił. - To głupie, że nakładasz sobie
ograniczenia. Jeśli wolisz myśleć o tańczących kamieniach...
- To jest Taniec - powiedziała cicho. - Zatytułowałam to Taniec.
Z tonu jej głosu i spojrzenia Rogan wnosił, że wygrał, ale nie dał nic po
sobie poznać. - Zechciej pomyśleć o tym... - kontynuował tym samym
uprzejmym i poważnym tonem. - Czułbym się też szczęśliwy, gdybyś mi go
wypożyczyła na wystawę do galerii.
- Ja? Dobrze. - Głupio i niewdzięcznie było się opierać. - Oczywiście.
Jeśli tylko chcesz, nie ma sprawy.
- Bardzo ci dziękuję. - Rogan wstał. Spełnił połowę swej misji. - Muszę
zabrać Liama do domu na drzemkę. Ułożyliśmy z Maggie plan na dziś. Ona
pracuje rano, a ja po południu. Jadąc do galerii, mógłbym wstąpić do ciebie po
drodze i wziąć obraz.
- Tak, w porządku. Nie jest oprawiony.
- Zajmiemy się tym. Sporządzę wstępny kontrakt dla ciebie, przejrzysz
go.
Zaskoczona Shannon wpatrywała się w Rogana. - Kontrakt? Ależ...
- Przeczytasz go uważnie, zastanowisz się. Oczywiście omówimy
wszelkie zmiany, jakie zechcesz wprowadzić, nie musisz się spieszyć.
Dziękuję za herbatę, Murphy. Do zobaczenia na przyjęciu...
Murphy tylko się uśmiechnął T przeniósł wzrok na Shannon. - Jest
bardzo sprytny, prawda?
Shannon patrzyła przed siebie, przypominając sobie rozmowę, która
odbyła się przed chwilą. - Na co się właściwie zgodziłam?
- Zależy, jak na to spojrzeć. Na wszystko albo na nic. Rogan jest bardzo
ostrożny. Z zainteresowaniem śledziłem przebieg tej rozmowy, ale do tej pory
nie wiem, kiedy cię usidlił, wiem tylko tyle, że cię usidlił.
- Zastanawiam się, co o tym myśleć - odezwała się cicho.
- Wydaje mi się, że gdybym był artystą, a człowiek, który wyrobił sobie
reputację w tej dziedzinie, który kocha i rozumie sztukę, uznał moją pracę za
wartościową, czułbym się dumny.
- Ale ja nie jestem malarką.
Murphy spokojnie oparł ramiona na stole. - Dlaczego, Shannon, wciąż
głosisz, kim to nie jesteś. Nie jesteś Irlandką, nie jesteś siostrą Maggie i Brie,
Zrodzona ze wstydu
137
nie jesteś malarką. Nie jesteś we mnie zakochana.
- Ponieważ o wiele łatwiej poznać, kim się nie jest, niż kim się jest
naprawdę.
To mu się spodobało. - Nareszcie powiedziałaś coś rozsądnego. Czy
zawsze wszystko sobie ułatwiasz?
- Nie, nie przywykłam tak myśleć o sobie. Jestem zadowolona, kiedy
widzę przed sobą wyzwania. - Zmieszana i trochę przestraszona, zamknęła
oczy. - Zbyt wielkie zmiany zachodzą. Nie mogę znaleźć punktu oparcia. Za
każdym razem, gdy wydaje mi się, że już go mam, wszystko znowu się
zmienia.
- Trudno się zmieniać w bezruchu. - Wstał i przytulił ją do siebie. - Nie
martw się.
Głos miał spokojny, ale Shannon zesztywniała.
- Nic ci nie zrobię, tylko przytrzymam cię chwilę w ramionach.
Zapomnij o tym wszystkim choć na minutę, kochanie. Samo się wszystko
ułoży.
- Moja matka byłaby przerażona.
- Skąd możesz o tym wiedzieć. - Delikatnie pogładził ją po włosach,
mając nadzieję, że przyjmie pieszczotę tak, jak zamierzał. Z czystej przyjaźni. -
Czy wiesz, że moja matka chciała kiedyś, żebym wyjechał do miasta i zajął się
muzyką?
- Naprawdę? - Ułożyła głowę wygodnie na jego ramieniu. - Myślałam,
że cała twoja rodzina oczekiwała od ciebie jednego, pragnęła, abyś zajął się
farmą.
- Matka pokładała we mnie wielkie nadzieje, gdy Objawiły się moje
zdolności muzyczne i łatwość gry na instrumentach. Zawsze pragnęła, żeby
dzieci wybiły się ponad to, co sama znała. Mnie kochała bardziej niż farmę.
- Czy czuła się rozczarowana?
- Być może, trochę, dopóki nie zrozumiała, że farma jest tym, czego
chcę. - Uśmiechnął się. - Może później było jej też trochę przykro. Powiedz
mi, Shannon, jesteś szczęśliwa w pracy?
- Oczywiście. Jestem dobra, mam szansę awansować. Za kilka lat stanę
przed wyborem, czy przyjąć kierownictwo u „Ry - Tilghmantona”, czy zacząć
własny interes.
- Hm... To wygląda na ambicje, a nie na szczęście.
- Czy jest jakaś różnica?
- Zastanawiam się. - Odepchnął ją lekko, ponieważ znów zapragnął ją
pocałować, a ona tego z pewnością nie potrzebowała w tej chwili. - Może
powinnaś zadać sama sobie to pytanie, przemyśleć to. Praca powinna cię
Nora Roberts
138
przyciągać tak, jak człowiek, którego kochasz. - Pocałował ją w końcu
delikatnie, ale tylko w czoło. - Teraz jednak powinnaś się cieszyć, a nie
smucić. Rogan do swoich galerii bierze rzeczy najlepsze. Nie byłaś jeszcze w
Ennistymon, prawda?
- Nie, jeszcze nie. - Zrobiło się jej trochę przykro, że odsunął ją od
siebie. - Gdzie to jest?
- Niedaleko. Zabiorę cię tam, jeśli chcesz. Dzisiaj nie mogę -
powiedział, spoglądając na ścienny zegar. - Mam dużo pracy w obejściu.
Obiecałem poza tym, że wpadnę do Feeneya i pożyczę mu traktor.
- Nie szkodzi. Odrywam cię już dość długo od pracy.
- Możesz to robić zawsze tak długo, jak zechcesz. - Wziął ją za rękę,
gładząc ją pieszczotliwie palcami. - Może przyszłabyś do pubu dziś
wieczorem? Postawię ci coś do picia, trzeba to uczcić.
- Nie jestem pewna, co takiego mam uczcić, ale czemu nie. -
Podziękowała mu, lecz zanim wyszła, cofnęła się. - Murphy, nie przyszłam tu
po to, aby z tobą znowu walczyć w kuchni.
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Ale masz to samo spojrzenie w oczach - powiedziała cicho. - I dlatego
muszę natychmiast wyjść.
- Umyłem ręce, więc nie pobrudziłbym cię, gdybym zechciał cię
pocałować.
- Nie martwię się tym, czy mnie pobrudzisz, czy nie. Bardziej boję się,
że... mniejsza o to. Trzymaj lepiej ręce przy sobie. Ostrzegam.
Na znak zgody podniósł ręce do góry i poczuł nagle, że zakręciło mu się
w głowie, gdy Shannon stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję za herbatę i za opiekuńcze ramiona.
- Zawsze jesteś mile w nich widziana.
Westchnęła i już miała wyjść, ale znowu się odwróciła. - Wszystko
utrudniasz przez nadawanie temu tak wielkiego znaczenia.
- Jeśli masz teraz ochotę na odrobinę szaleństwa bez znaczenia, Feeney
może poczekać.
Musiała się roześmiać. Żaden mężczyzna nigdy nie zapraszał jej do
łóżka w taki sposób. - Wracaj do pracy, Murphy. Chyba mam teraz nastrój do
malowania. - Wyszła z tyłu domu. Znała już drogę przez pola.
- Shannon Bodine!
- Tak? - Śmiejąc, odwróciła się i podeszła kilka kroków, patrząc, jak
Murphy wychodzi kuchennymi drzwiami.
- Czy namalujesz coś dla mnie? Coś, co będzie mi cię przypominać?
- Spróbuję. - Pomachała mu ręką, odwróciła się na pięcie i pospieszyła
Zrodzona ze wstydu
139
w kierunku Blackthorn.
W ogrodzie za domem drzemała Kayla w składanym łóżeczku, nie
opodal migdałowca, który posadził dla niej Murphy. Matka pieliła obok
grządkę, a ojciec robił, co w jego mocy, by ją od tego oderwać.
- Dom jest pusty. - Gray gładził palcami ramię Brianny. - Wszyscy
pojechali na wycieczkę. Dziecko śpi.' - Począł pieścić jej szyję, zachęcony
gwałtownym dreszczem, który przeszył jej ciało. - Chodź, Brianno, do łóżka.
- Pracuję.
- Kwiaty nigdzie nie uciekną.
- Zielsko też nie. - Zadrżała mocniej, gdy musnął końcem języka jej
skórę. - Ach, popatrz, o mały włos nie wyrwałam astra. Odejdź teraz i...
- Kocham cię, Brianno! - Złapał jej ręce całując każdą po kolei. Ciało i
serce w niej miękło. - Och, Graysonie! - Zamrugała oczami, kiedy zaczął
przekonywać ją pocałunkami. - Nie możemy, bo nie wiadomo, kiedy wróci
Shannon.
- Ach! Czy sądzisz, że nie wie, skąd się wzięła Kayla?
- Nie o to chodzi. - Objęła go mocno rękami za szyję.
Wyjął jej pierwszą spinkę z włosów. - A więc o co?
Wiedziała, że może powiedzieć tylko jedno. Coś prostego i ważnego
zarazem. - Kocham cię, Graysonie!
Shannon właśnie nadeszła. Rozbawił ją i zmieszał ten widok. Wpadła
prosto na tak intymną scenę. Za chwilę, gdy zakłopotanie odeszło, poczuła
ciekawość. To taki piękny, romantyczny obraz, myślała. Dziecko śpiące pod
jasnoróżowym kocykiem, kwitnące kwiaty, a w tle - ubrania suszące się na
sznurze, kołysane wiatrem. Mężczyzna i kobieta, klęczący na trawie, wtuleni w
siebie. Szkoda, że nie mam szkicownika, westchnęła.
Brianna musiała usłyszeć - jakiś dźwięk, bo oderwała się od męża i
zobaczywszy Shannon zmieszała się nieco.
- Przepraszam. Już sobie idę, na razie.
- Shannon! - Gdy ta odwróciła się, Brianna wyrywała się z ramion
męża. - Nie bądź głupi!
- Idź, idź! - mówił Gray, gdy Shannon wahała się, czy wrócić. - Uciekaj
stąd!
Przerażona Brianna uwolniła ręce z jego uścisku i wstała. - My...
właśnie usuwamy chwasty.
Shannon rozbawiona niezręczną sytuacją odrzekła. - Widzę, widzę.
Pójdę się przejść.
- Przecież dopiero co wróciłaś ze spaceru.
Nora Roberts
140
- Jeśli ma ochotę, niech pójdzie na drugi. - Gray podniósł się, objął
Briannę w pasie i posłał Shannon znaczące spojrzenie. - Idź na bardzo długi
spacer. - Nie zwracając uwagi na protesty żony, wyciągnął jej drugą spinkę z
włosów. - Wiesz co, weź lepiej mój samochód. - Jęknął, gdy usłyszał kwilenie
dziecka.
- Muszę zmienić pieluchę. - Brianna podeszła do łóżeczka rozbawiona i
zadowolona, że Gray tak bardzo jej pragnie. Śmiała się do męża, przewijając
dziecko. - Mógłbyś włożyć trochę energii w pielenie grządki, Graysonie.
Muszę jeszcze upiec szarlotkę.
- Zgoda. - Gray z nie ukrywanym rozczarowaniem patrzył na żonę.
Nadzieje na intymną godzinę przeszły mu właśnie koło nosa. - Masz rację,
trzeba upiec szarlotkę.
- Przykro mi. - Shannon uniosła ręce w przepraszającym geście. - Niech
mnie diabli, przeszkodziłam.
- Właśnie. - Gray złapał ją za szyję. - Za karę pomożesz mi pielić.
- Tyle mogę zrobić. - Pełna przyjaznego uczucia usiadła razem z nim na
trawie. - Rozumiem, że nie ma w pobliżu nikogo z gości.
- Rozjechali się w różnych celach. Słyszeliśmy o twoim sukcesie.
Gratuluję.
- Dziękuję, chyba jest czego, ale ja wciąż czuję się nieco zaszokowana.
Rogan ma swoje sposoby. Tak długo będzie rozważał wszystkie wątpliwości,
dopóki człowiek nie skinie głową i nie zgodzi się z tym, co powie.
- To prawda. - Zaintrygowany Gray przyglądał się profilowi twarzy
Shannon. - Masz jakieś wątpliwości co do współpracy z „Worldwide”?
- Nie, nie wiem. - Wzruszyła bezsilnie ramionami. - Spadł z tym prosto
z nieba. Lubię być przygotowana na niespodzianki. Poza tym mam już zajęcie.
Z przerażeniem zdała sobie jednak sprawę, że nie pomyślała o swej
pracy ani razu przez cały ten czas.
- Przywykłam do terminów, szybkiego działania, zamieszania typowego
dla ruchliwej instytucji. Malarstwo to praca w samotności. Liczy się nastrój,
nie interes.
- Jeśli przyzwyczaiłaś się do takiego stylu życia, to nie znaczy, że nie
możesz go zmienić, o ile nagroda wystarczająco cię satysfakcjonuje. - Zerknął
w kierunku kuchennych okien. - Wszystko zależy od tego, czego chcesz i jak
mocno chcesz.
- Jeszcze nie podjęłam decyzji. Grzęznę w tym wszystkim, Gray. Nie
jestem do tego przyzwyczajona. Zawsze wiedziałam, jakie podjąć kroki, byłam
pewna tego, co robię, może nawet aż za bardzo. Pewna tego, co osiągnęłam. -
Zamyśliwszy się, przesunęła palcami po płatkach bratka. - Być może, dlatego
Zrodzona ze wstydu
141
że jestem jedynaczką - tylko ja i moi rodzice. Żadnej innej rodziny. Zawsze
czułam się pewnie, mogłam na sobie polegać i robić tylko to, na co miałam
ochotę.
Nigdy się do niczego nie przywiązałam. Przeżyłam tyle przeprowadzek
jako dziecko. Łatwo nawiązywałam kontakt z obcymi i dobrze czułam się w
nowych miejscach, sytuacjach. Tak naprawdę jednak nigdy nie utworzyłam
prawdziwego związku z kimkolwiek z wyjątkiem rodziców. Do czasu kiedy
osiedliliśmy się w Columbus. Postawiłam sobie wtedy nowe cele i skupiłam
się na ich osiąganiu. Krok za krokiem, uważnie. A teraz w ciągu roku straciłam
oboje rodziców i zrozumiałam, że moje życie nie przedstawia się tak, jak
myślałam.
Nagle znalazłam się w rodzinie, której istnienia nawet nie
podejrzewałam. Nie wiem, co o tym myśleć. Ani o rodzinie, ani o sobie. -
Spojrzała do góry i spróbowała się lekko uśmiechnąć. - Och! To dużo, jak na
jeden raz, prawda?
- Mówienie o własnych uczuciach zwykle pomaga. - Pociągnął ją
delikatnie za włosy. - Myślę, że jeżeli ktoś potrafi realizować coś krok po
kroku, jest w stanie pracować w ten sam sposób niezależnie od zmian.
Człowiek powinien być sam tylko wtedy, kiedy chce być sam. Dużo czasu
zajęło mi, zanim się tego nauczyłem. - Pocałował ją, co wywołało jej uśmiech.
- Shannon, kochana, zrelaksuj się, wybierz się wreszcie na tę przejażdżkę.
Nora Roberts
142
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Rankiem Shannon zdecydowała się, że pozostanie w ogrodzie.
Ostatnimi pociągnięciami pędzla kończyła akwarelę przedstawiającą Briannę.
Z domu dochodziły odgłosy krzątaniny. Rodzina z hrabstwa Mayo
zbierała się w drogę na południc kraju.
Shannon czuła zapach słodkich bułeczek z rodzynkami, które Brianna
upiekła na śniadanie. Wokół unosiła się także woń kwitnących róż,
posadzonych na wysokich klombach.
Całkowicie pochłonięta pracą Shannon cofnęła się, by dokładnie
przyjrzeć się ukończonej akwareli.
- To jest naprawdę śliczne. - Maggie szła przez trawnik, za nią dreptał
Liam. - Brianna to wdzięczny temat dla malarza! - Maggie pochyliła się i
ucałowała Liama w nos. - Ciocia Brianna ma dla ciebie bułeczki, kochanie.
Biegnij po nie!
Gdy dziecko pomknęło, trzaskając za sobą drzwiami kuchni, Maggie ze
zmarszczonym czołem przyglądała się obrazowi. - Rogan ma rację -
skomentowała. - Rzadko kiedy nie ma. Nie jest to dla mnie łatwe. Zabrał twój
obraz z kamieniami do galerii, zanim zdążyłam go obejrzeć.
- Chciałaś go najpierw ocenić sama?
- Twój szkic przedstawiający Liama jest więcej niż dobry - stwierdziła
Maggie. - Ale jeden szkic węglem to za mało, by wydać ogólny sąd. Już teraz
wiem, że tę akwarelę również zechce kupić i będzie tak długo cię dręczył, aż
się zgodzisz.
- Rogan nie dręczy, bierze fortelem.
Maggie zaśmiała się szybko i dźwięcznie. - O tak, to prawda. Spryciarz.
Masz coś jeszcze? - Bez pytania o zgodę schwyciła szkicownik Shannon i
zaczęła go przeglądać.
- Możesz obejrzeć - chłodno powiedziała Shannon.
Maggie wydobywała z siebie głosy aprobaty i zaciekawienia. Nagle
wybuchnęła śmiechem. - Musisz to namalować! Mężczyzna i konie. Cholera!
Szkoda, że sama nie potrafię malować takich portretów.
- Widywałam go tam czasami, kiedy malowałam krąg. - Shannon
schyliła głowę i przyjrzała się rysunkowi. - Nie mogłam się oprzeć.
- Kiedy już skończysz, chętnie kupię to dla jego matki. O ile nie
podpiszesz na to umowy ze Sweeneyem. Zedrze ze mnie skórę, jeśli będzie
miał coś w tej sprawie do powiedzenia. Ten człowiek domaga się zawsze
najwyższej ceny.
- Nie sądzę, żeby ci to przeszkadzało. - Shannon z uwagą zdjęła
akwarelę ze sztalug i położyła na stole. - Kiedy zwiedzałam twoją wystawę w
Zrodzona ze wstydu
143
Nowym Jorku kilka lat temu, bardzo mi się podobała jedna z prac. Cos” jakby
wybuch słoneczny. Eksplozja intensywnych kolorów z centralnego punktu.
Zwykle nie lubię takich rzeczy, ale... O Boże, tak tego zapragnęłam.
- Rozpalone sny - szepnęła Maggie głęboko wzruszona.
- Tak, to właśnie o tym mówię. Musiałam wziąć pod uwagę, że moje
pragnienie kosztowałoby mnie cały roczny czynsz za mieszkanie - po
nowojorskich stawkach. A potrzebowałam dachu nad głową.
- Rogan sprzedał tę pracę. Gdybym ją jeszcze miała, byłaby twoja. - Na
zdziwione spojrzenie Shannon, Maggie wzruszyła ramionami. - Oczywiście po
rodzinnych stawkach.
Poruszona Shannon nie wiedziała, co powiedzieć. Umieściła nowy
arkusz kartonu na sztalugach. - Możesz być szczęśliwa, mając takiego
menedżera. Dobrze zajmuje się twoimi sprawami.
Maggie, równie zmieszana, jak Shannon, wsunęła ręce do kieszeni. -
Zawsze mi to powtarza. Ma zresztą zamiar robić to samo dla ciebie.
- Kiedy wrócę do Nowego Jorku, nie będę miała zbyt wiele czasu na
malowanie. - Shannon wzięła ołówek i zaczęła delikatnie szkicować na
kartonie.
Maggie tylko zmarszczyła brwi. - Każda kobieta, która urodziła się
artystką, potrafi rozpoznać inną, podobną sobie. Rogan już przygotował dla
ciebie kontrakt.
- Szybko działa.
- Szybciej, niż potrafisz splunąć. Chce pięćdziesiąt procent - dodała,
złośliwie się uśmiechając. - Ale możesz wytargować czterdzieści, używając
jako argumentu związków rodzinnych.
Shannon poczuła, że zaschło jej nagle w gardle. - Na nic się jeszcze nie
zgodziłam.
- Ale się zgodzisz. Zagada cię, oczaruje. Wyda ci się rozsądny i solidny.
Powiesz „nie”, „dziękuję bardzo”, a on znowu swoje. Jeśli nie zadziała zdrowy
rozsądek, wykorzysta jakieś twoje słabości albo osobiste pragnienia. Zanim
zdasz sobie z tego sprawę, podpiszesz kontrakt. Zawsze tak trzymasz ołówek?
Gniewna z powodu tych przewidywań Shannon spojrzała na swoją rękę.
- Tak, mam luźny nadgarstek.
- Ja trzymam go mocniej, ale mogę tak spróbować. Muszę ci coś dać,
zanim zaczniesz mieszać farby. - Wyjęła z kieszeni kłąb papieru.
Kiedy Shannon wzięła go do ręki, od razu zgadła, co to jest. - Och, to
wspaniale. - Rozwinęła papier i podniosła kulę do światła.
- Zrobiłaś to w zasadzie sama, powinnaś ją zatrzymać.
Shannon obracała kulę, a ciemnoniebieskie cętki wewnątrz niej
Nora Roberts
144
zmieniały kształt i odcień. - To piękne, dziękuję ci.
- Proszę bardzo. - Maggie odwróciła się w kierunku sztalug. Widać było
już zarys postaci mężczyzny, sylwetkę konia. - Jak długo zajmie ci
wykończenie? To głupie pytanie. Pytam tylko, bo bardzo chciałabym to
podarować pani Brennan, matce Murphy'ego, kiedy przyjedzie tu na ceili.
- Jeśli chwyci, zajmie mi to dzień lub dwa. - Shannon odstawiła kulę i
wzięła ołówek. - Kiedy jest ceili i co to takiego?
- W przyszłą sobotę. Ceili to rodzaj przyjęcia z muzyką, tańcami i
posiłkiem. - Maggie rozejrzała się. Brianna wychodziła właśnie z domu. -
Wyobraź sobie, że tłumaczę tej biednej, ciemnej jankesce, co to jest ceili.
Gdzie jest mój niesforny syn?
- We wsi z Graysonem. Gray mówił, że to męska sprawa. - Brianna
zatrzymała się i rozpromieniła na widok akwareli leżącej na stole. - Och,
bardzo mi schlebiasz, twoja praca jest piękna, Shannon. - Zerknęła ostrożnie na
świeży karton. Doświadczenie z Maggie nauczyło ją, że artyści mają zmienne
nastroje, jak migoczące światło. - To Murphy, prawda?
- To będzie Murphy - poprawiła Shannon, mrużąc oczy i nieprzerwanie
szkicując. - Nie wiedziałam, że urządzacie przyjęcie, Brie.
- Przyjęcie? Ach, ceili. Nie, to Murphy urządza. Zaskoczył nas, jego
rodzina dopiero co tu była na chrzcie Kayli, ale wiele osób przyjedzie znowu.
W ten sposób spotkają się z tobą.
Shannon upuściła ołówek. Schyliła się powoli, by go podnieść. - Co
takiego, przepraszam?
- Bardzo chcą ciebie poznać - ciągnęła Brianna zbyt pochłonięta, aby
zauważyć, że Maggie przewraca oczami i stroi dziwne miny. - To cudowne, że
matka Murphy'ego ze swoim mężem może tu znowu tak szybko przyjechać z
Cork.
Shannon odwróciła się. - Dlaczego chcą się ze mną spotkać?
- Ponieważ... - O chwilę za późno Brianna zdała sobie sprawę z tego, co
mówi. Speszona zaczęła otrzepywać fartuch. - No tak, to tylko dlatego, że...
Maggie?
- Nie patrz tak na mnie, skoro już tyle wypaplałaś. To proste pytanie,
Brianno.
Shannon czekała, dopóki Brianna znowu na nią nie spojrzała. -
Dlaczego matka Murphy'ego i jego rodzina wracają tu, żeby mnie zobaczyć?
- Niech ci będzie. Kiedy powiedział, że się o ciebie stara...
- Co robi? - Shannon rzuciła ołówek. Musiała wyładować złość. - Czy
on zwariował, czy jest chory umysłowo! Ile razy będę zmuszona powtarzać, że
nie jestem tym zainteresowana, zanim dojdzie to do jego zakutego łba.
Zrodzona ze wstydu
145
- Założę się, że jeszcze przynajmniej kilka razy - rzekła Maggie z
uśmiechem. - W wiosce robią zakłady o to, czy uda mu się wyprawić ślub w
czerwcu.
- Maggie! - ostatnim tchem wykrzyknęła Brianna.
- Ślub? - Shannon wydała z siebie dźwięk, który był czymś pośrednim
między jękiem rozpaczy a przekleństwem. - To już szczyt! Organizuje
przyjazd swojej matki, żeby mnie obejrzała, zmusza ludzi do zakładów...
- Prawda jest taka, że to Tim O'Mallcy zaczął zakłady - wtrąciła
Maggie.
- Musi je odwołać!
- Och, Tima nic nie powstrzyma, skoro już raz zrobił zakład.
Shannon nie potrafiła zdobyć się w tej chwili na śmiech. Rzuciła
gniewne, płonące spojrzenie w kierunku Maggie. - Myślisz, że to jest
zabawne? Ludzie, których nawet nie znam, stawiają na mnie w zakładach!
Maggie nie musiała nad tym myśleć. - Tak. - Po czym ze śmiechem chwyciła
Shannon za ramiona i potrząsnęła nią. - Ależ uspokój się. Nikt nie może cię
zmusić do czegoś, czego nie chcesz.
- Murphy Muldoon jest już martwy!
Z większym rozbawieniem niż sympatią Maggie poklepała ją po
policzku. - Wydaje mi się, że nie wpadłabyś w taką gorączkę, gdyby twoje
zainteresowanie było równie niewielkie, jak twierdzisz... Co sądzisz o tej
sprawie, Brie?
- Myślę, że za dużo powiedziałam. - Ale serce kazało jej jeszcze dodać.
- Murphy kocha cię, Shannon. Ja nie mogę mu pomóc, ale jestem z nim.
Wiem, jak to jest, gdy człowiek się zakocha i nie widzi odwrotu. Choć stawia
to cię w głupiej sytuacji, nie bądź dla niego zbyt sroga.
Złość Shannon zgasła równie szybko, jak wybuchła. - To do niczego nie
prowadzi. Nie powinien wszystkiego komplikować.
Maggie podniosła szkicownik i znalazła stronę, na której widniał portret
Murphy'ego. - Naprawdę do niczego nie prowadzi? - Gdy Shannon nic nie
powiedziała, Maggie odłożyła szkicownik. - Do ceili jest jeszcze więcej niż
tydzień. Masz czas na rozwiązanie tej sprawy.
- Zaczynam od zaraz. - Shannon zabrała akwarelę i zaniosła ją do domu.
W drodze do swojego pokoju wyobrażała sobie dokładnie, co powie
Murphy'emu, gdy tylko chwyci go w swoje ręce. To straszne, musi zerwać tę
przyjaźń w chwili, gdy zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele ona dla
niej oznacza. Wątpliwe jednak, czy Murphy potrafi przyjąć coś innego niż
całkowite zerwanie. Sam to sobie zawdzięcza, idiota.
Z trudem próbowała się uspokoić, stawiając akwarele przy ścianie.
Nora Roberts
146
Podszedłszy do okna, przyglądała się ciągnącej się w dal zieleni pól. Po chwili
usłyszała jakiś ruch z drugiej strony domu. Świetnie. Stawi czoło bestii w jej
kryjówce. Ruszyła na oślep w dół schodami i wyszła z domu. Znalazła się już
w połowie drogi do bramy, gdy spostrzegła samochód zaparkowany przy
drodze, a po obu jego stronach Briannę i Maggie.
Nie musiała nawet patrzeć w tamtą stronę, wiedziała, że kłótnia toczy
się na całego. Słyszała tylko ostry, niecierpliwy głos Maggie. Z łatwością
mogła minąć te kobiety i iść w swoją stronę, ale zobaczyła twarz Brianny. Była
blada, spięta. I te oczy. Nawet z odległości dwóch jardów Shannon dojrzała w
nich troskę i ból. Zacisnęła zęby. Wydawało jej się, że w tym dniu musi
zmierzyć się ze wszystkimi najtrudniejszymi sprawami. I niech to cholera, ale
znalazła się w idealnym do tego nastroju.
Gdy podeszła do samochodu, spojrzała na Maeve. Nagle ucichły
wściekłe słowa, które do tej pory padały.
- Shannon! - Brianna zacisnęła dłonie. - Jeszcze cię nie przedstawiłam
Lottie. Lottie Sullivan - Shannon Bodine.
Kobieta z okrągłą twarzą, na której malował się wyraz przygnębienia,
próbowała wydostać się z samochodu. - Miło mi panią poznać - powiedziała
szybko z przepraszającym uśmiechem.
- Wracaj do samochodu - warknęła Maeve. - Nie zatrzymujemy się
tutaj.
- Odjeżdżaj sama w takim razie - odparowała Maggie. - Lottie jest w
tym domu mile widziana.
- A ja nie?
- Ty dokonałaś wyboru. - Maggie założyła ręce na piersiach. - Rób z
siebie męczennicę, jeśli wola, ale z Brianny jej nie zrobisz!
- Pani Concannon. - Shannon odtrąciła Maggie na bok. - Chcę z panią
pomówić.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Świetnie, może więc pani posłuchać. - Kątem oka Shannon złapała
wyraz aprobaty na twarzy Lottie, i miała zamiar na nią zasłużyć. - Jest coś, co
nas łączy, czy sobie tego życzymy, czy nie. Łączą nas pani córki. A ja nie chcę
stać się przyczyną kłótni między wami.
- Nikt poza nią tych kłótni nie prowokuje - powiedziała zacietrzewiona
Maggie.
- Cicho bądź, Maggie. - Shannon zignorowała wybuch złości siostry i
ciągnęła: - Ma pani prawo być zła, pani Concannon. Jest pani zraniona. Nie
wiem, czy tak każe pani duma czy serce, nieważne. Prawda jest jednak taka, że
ani ja, ani pani nie możemy zmienić tego, co się stało...
Zrodzona ze wstydu
147
Chociaż Maeve nic nie mówiła, patrząc z zawziętością przed siebie,
Shannon zdecydowała się zakończyć to, co zaczęła.
- Mój udział w całej tej historii jest raczej przypadkowy. Stanowię, jeśli
można tak powiedzieć, jej rezultat, nie przyczynę. To, czy pani ma coś z tym
wspólnego, czy nie ma, jest nieważne.
Słowa te zmusiły Maeve do zwrócenia twarzy w kierunku Shannon. -
Ośmielasz się mówić, że to ja zmusiłam twoją matkę do cudzołóstwa... -
wybuchnęła jadowicie.
- Nie. Mnie tam nie było. Moja matka zaś nikogo nie obwinia, a już z
pewnością nie panią, za swoje czyny. Chcę tylko powiedzieć, że nie jest ważne
to, jaką rolę pani tu odegrała. Są tacy, co uważają, że skoro nie kochała pani
męża, nie powinno to pani obchodzić, że znalazł sobie inną. Nie zgadzam się z
tym. Ma pani pełne prawo do tego, by czuć się skrzywdzona. To, co się stało,
jest błędem.
Zimne spojrzenie Shannon stłumiło następny protest Maggie.
- Jest błędem - powtórzyła raz jeszcze, zadowolona, że nikt jej już nie
przerywa. - Jakkolwiek na to patrzeć! Czy z punktu widzenia religijności czy
intelektu. Choć nie byliście państwo zadowoleni ze swojego związku,
powinniście go respektować. Szanować. Zgodzę się, że nawet po tylu latach
nie można zapomnieć o zdradzie i powstrzymać gniewu na myśl o niej.
Shannon odetchnęła spokojnie, świadoma, że Maeve słucha jej w
skupieniu. - Nie mogę odwrócić biegu spraw, urodziłam się i żyję, pani
Concannon, żadna z nas nie może z tym nic zrobić. Łączy nas coś, musimy
więc z tym żyć - przerwała na chwilę.
Maeve przyglądała się jej z zaciekawieniem, marszcząc brwi.
Shannon zaczęła mówić dalej. - Moja matka umarła, słysząc na
pożegnanie niemiłe słowa z mych ust. Tego też nie zmienię, choć niezmiernie
mi żal, że tak się stało. Będę cierpiała całe życic. Nie wolno rujnować
wszystkiego, co się ma, tylko przez wzgląd na fakt, że wynikło coś, czego nie
da się zmienić. Niedługo wyjadę, Maggie, Brie i pani wnuki pozostaną. -
Zadowolona, że zrobiła wszystko, co w jej mocy, Shannon cofnęła się. - A
teraz proszę mi wybaczyć. Muszę iść zamordować pewnego mężczyznę.
Ruszyła drogą, ale nie uszła więcej niż pięć kroków, gdy usłyszała
otwierające się drzwi samochodu.
- Poczekaj, dziewczyno!
Shannon zatrzymała się, odwróciła i napotkała wzrok Maeve. - Tak?
- Mówisz do rzeczy. - Maeve kosztowało to wiele wysiłku, ale
rozgoryczona kontynuowała: - Masz o wiele więcej rozsądku, niż mężczyzna,
którego krew płynie w twoich żyłach.
Nora Roberts
148
Shannon kiwnęła na te słowa głową. - Dziękuję.
Kiedy ruszyła w swoją stronę, pozostałe osoby patrzyły na Maeve w
niemym zdumieniu, jakby jej nie poznawały. - Czy macie zamiar stać tutaj cały
dzień? Ruszaj się Lottie. Chcę zobaczyć wnuczkę.
Nieźle, pomyślała Shannon i przyspieszyła kroku. Jeśli będę miała choć
tyle szczęścia rozprawiając się z Murphym, uznam dzień za udany.
Kiedy dotarła do farmy i znalazła się na tyłach domu, zobaczyła
Murphy'ego niedaleko wybiegu dla owiec. Stał w towarzystwie niewysokiego,
krzywonogiego mężczyzny, gryzącego w zębach fajkę. Nie rozmawiali, ale
przysięgłaby, że jakieś fluidy przepływają między nimi.
Nagle starszy mężczyzna pokiwał głową. - W porządku, Murphy. Dwie
świnie.
- Będę bardzo wdzięczny, jeśli mi je pan dostarczy, panie McNee, za
dzień lub dwa.
- Dobrze. - Mężczyzna wciągnął fajkę głębiej w usta i ruszył w kierunku
wybiegu. Wtem dostrzegł Shannon. - Masz towarzystwo, chłopcze.
Murphy spojrzał i szeroko się uśmiechnął. - Shannon, tak się cieszę, że
cię widzę.
- Tylko znowu ze mną nie zaczynaj, ty pawianie. - Podeszła i
wymierzyła oskarżycielsko palec w jego pierś. - Zaraz mi wszystko wyjaśnisz.
McNee nadstawił uszu. - To ta, Murphy?
Zakłopotany Murphy przetarł sobie twarz. - To właśnie ta.
- Dużo czasu zajął ci wybór, ale wybrałeś niezłą.
W Shannon złość się zagotowała, zwróciła się do McNee. - Jeśli pan
postawił na tego kretyna, może się pan pożegnać ze swymi pieniędzmi!
- O, to są jakieś zakłady? Czemu nikt mi o tym nie powiedział? - zapytał
urażony McNee.
Kiedy Shannon upajała się tym, że udało jej się zaskoczyć obu
mężczyzn, Murphy pogłaskał ją po ramieniu. - Czy mogę cię przeprosić na
minutę, kochanie? Potrzebuje pan pomocy, panie McNee? Pomogę panu
złapać jagnię, które się panu podoba.
- Nie, dam sobie radę. Coś mi się wydaje, że masz teraz zbyt dużo na
głowie. - Z zadziwiającą zręcznością stary człowiek wskoczył na wybieg i
rozpędził beczące owce.
- Wejdźmy do środka, proszę.
- Zostaniemy tutaj - odparła Shannon, przeklinając w duchu, kiedy
Murphy mocno objął ją ramieniem.
- Wejdźmy - powtórzył. - Wolę, żebyś krzyczała na mnie bez świadków.
Zrodzona ze wstydu
149
Wszedł ostrożnie na stopień, ściągnął zabłocone kalosze, po czym
otworzył drzwi. Czekał, jak kulturalny mężczyzna, żeby przepuścić ją przed
sobą. - Usiądziesz?
- Nie, cholera jasna, nie usiądę.
Wzruszył ramionami i oparł się o szafki. - Stójmy. Widzę, że coś ci
dolega.
Łagodny ton tylko podsycił ogień jej gniewu. - Jak śmiesz! Jak śmiesz
zapraszać swoją rodzinę, by oglądała mnie, niczym konia wystawianego na
aukcji!?
Odprężył się na twarzy. - Mylisz się, jeśli o to chodzi. Poprosiłem ich,
żeby przyjechali cię poznać, a to całkiem co innego.
- Nie ma w tym żadnej różnicy. Poza tym zaprosiłeś ich pod fałszywym
pretekstem. Powiedziałeś, że starasz się o mnie.
- Ależ przecież staram się o ciebie, Shannon!
- Już o tym rozmawialiśmy i nie zamierzam przechodzić przez to raz
jeszcze!
- To świetnie, zrobić ci herbaty?
Zdziwiła się, że nie wypadł jej żaden z zębów - tak mocno je
przygryzła. - Nie, nie chcę żadnej herbaty!
- Mam tu za to coś innego dla ciebie. - Sięgnął po pudełeczko leżące na
blacie. - Jakiś czas temu byłem w Ennis i kupiłem to dla ciebie. Zapomniałem
ci to dać wczoraj.
Schowała ręce za plecy. Gest ten wydał się jej dziecinny. - Nie, w
żadnym wypadku nie przyjmę od ciebie upominku. To wcale nie jest zabawne,
Murphy!
Własnoręcznie otworzył pudełeczko. - Lubisz ładne rzeczy. Te mi
wpadły w oko.
Wbrew swoim intencjom Shannon zerknęła na otwarte pudełeczko.
Ujrzała piękne, zadziwiająco piękne kolczyki, takie, jakie z pewnością sama by
sobie wybrała. Serduszka cyrkonii i ametystów błyszczały jedne przy drugich.
- Murphy, są bardzo drogie. Zabierz je.
- Nie jestem biedakiem, Shannon, gdybyś troszczyła się w tej chwili o
mój portfel.
- To tylko stwierdzenie niegodne uwagi. - Zmusiła się, by nie patrzeć na
drogie kamienie. - Nie mam zamiaru przyjmować od ciebie prezentów, to tylko
cię ośmieli. - Podszedł do niej, poczuła, jak przyparł ją do drzwi lodówki. - Nie
waż się.
- Nie założyłaś dziś żadnych kolczyków. Przymierz te. Spokojnie,
kochanie, nie wiem, czy dobrze wybrałem.
Nora Roberts
150
Próbowała odepchnąć jego ręce, gdy zaczął wkładać kolczyk, i
krzyknęła, gdy ten zawisł w jej uchu.
- Sama się o to prosiłaś - zamruczał, pochłonięty całkowicie swoją
robotą.
- Zaraz cię uderzę - powiedziała przez zęby.
- Poczekaj, aż skończę. To niezręczne zadanie dla mężczyzny. Dlaczego
zapięcia do kolczyków są tak cholernie małe? Skończone.
Jak człowiek, któremu udało się wykonać trudne zadanie, Murphy
cofnął się, aby zobaczyć efekt swej pracy. - Pasują ci.
Nikt nie dojdzie do ładu z kimś, komu brakuje rozsądku, pomyślała
Shannon. - Murphy, chcę, żebyś zadzwonił i odwołał przyjazd swojej rodziny.
- Nie mogę tego zrobić. Czekają na ceili i spotkanie z tobą. Zacisnęła
ręce w pięści. - W porządku. Zadzwoń i powiedz w takim razie, że się
pomyliłeś, zmieniłeś zamiar, cokolwiek. Że ty i ja nie jesteśmy dla siebie.
Uniósł brwi. - Chcesz, żebym im powiedział, że nie mam zamiaru się z
tobą ożenić.
- Właśnie to! Poklepała go ze współczuciem po ramieniu. - W końcu
pojąłeś, o co mi chodzi.
- Nie znoszę ci odmawiać. Ale nie mogę też okłamywać swojej rodziny.
Był dość szybki, żeby odskoczyć i uniknąć najpierw pierwszego, potem
drugiego ciosu. Trzeci niemal go dosięgnął, co wzbudziło jego gromki śmiech.
Udało mu się schwycić ją w pasie, zaczął więc obracać się z nią dookoła z
szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. - O Boże, jesteś dla mnie,
Shannon. Zakochałem się w tobie do szaleństwa.
- Wariat! - zaczęła, ale zamknął jej usta pocałunkiem.
Ukradł jej oddech, nie mogła go odzyskać. Kiedy mocno chwyciła go za
ramiona, zaczął znów się z nią obracać, tak że wszystko stało się jeszcze
bardziej oszałamiające.
Usta miał gorące. Nawet gdy zatrzymał się, pokój nadal wirował, a wraz
z nim jej serce. Poprzez mgłę pożądania przemknęła szybka, ogłuszająca myśl.
Nie ma innego wyboru, jak tylko go kochać. Nie, zapewniła siebie, nie
pozwolę, aby do tego doszło.
Odsunęła się w nagłym strachu, czując jednocześnie przypływ siły.
Włosy miała splątane, oczy szeroko rozwarte, w głowie jej się jeszcze kręciło.
Widział, jak bije jej puls u nasady szyi, jak pod wpływem pocałunku
policzki pokrył rumieniec.
- Chodź ze mną do łóżka, Shannon. - Głos miał rozkazujący i
stanowczy. - Jezu Chryste, pragnę ciebie! Za każdym razem, kiedy tędy
przechodzisz, czuję ból i okropny strach, że nie wrócisz. - Zdesperowany
Zrodzona ze wstydu
151
przyciągnął ją do siebie bliżej i zanurzył twarz w jej włosach. - Nie mogę
patrzeć, jak stąd wychodzisz, nie będąc moja.
- Nie rób tego. - Zmrużyła oczy, tocząc ze sobą przerażającą bitwę. -
Nie pozwól, żeby to ograniczyło się do czegoś tak prostego, jak pójście do
łóżka. A ja nie pozwolę, żeby miało się to przerodzić w coś więcej.
- To już jest czymś więcej. Jest wszystkim. - Szarpnął ją ku sobie, ale
zabrał ręce, żeby jej nie posiniaczyć. - Czy to dlatego, że wariuję na twój
widok? Czasami zachowuję się niezręcznie i nie zawsze potrafię jasno myśleć,
gdy jestem przy tobie.
- Nie, to nie twoja wina, Murphy. To ja. To ja i twoje plany względem
nas. Rozgrywam całą rzecz o wiele gorzej od ciebie.
Próbowała odetchnąć głęboko, ale czuła, że jej pierś jest boleśnie
ściśnięta. - Zamierzam to naprawić. Nie zobaczymy się już więcej. - Z trudem
zniosła jego spojrzenie, ale nie odwróciła wzroku. - Tak będzie łatwiej dla nas
obojga. Zacznę przygotowywać się do powrotu do Nowego Jorku.
- To ucieczka - powiedział spokojnie. - Czy jesteś pewna, że uciekając
ode mnie nie uciekasz od siebie samej?
- Tam jest moje życie. Muszę do niego wrócić.
Wściekłość, która nim owładnęła, nie pozostawiła miejsca na strach.
Oczy mu płonęły, kiedy na nią patrzył. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął jakiś
przedmiot i rzucił na stół.
Zamarła, zanim nawet zdążyła spojrzeć. Miedziana brosza z
wytłoczonym rumakiem. Wiedziała, że z tyłu jest zapinka. Dość mocna i
twarda, by spiąć płaszcz jadącego konno mężczyzny. Murphy patrzył na nią,
gdy zbladła jak ściana. Sięgnęła po przedmiot. Cofnęła jednak rękę szybkim
ruchem, przyjmując postawę obronną. - Co to jest?
- Wiesz dobrze, co to jest - krzyknął z zamierzoną gwałtownością, kiedy
potrząsała przecząco głową. - Nie oszukuj siebie, bo to naprawdę jest bardzo
żałosne.
Widziała tę broszę przypiętą do ciemnego wełnianego płaszcza. Skrzyły
się na nich krople deszczu.
- Skąd ją masz?
- Znalazłem ją w kamiennym kręgu, kiedy byłem małym chłopcem.
Zasnąłem, ściskając ją w ręku, właśnie tam. I pierwszy raz o tobie śniłem.
Nie mogła oderwać od niej oczu, nawet gdy wzrok zaszedł jej mgłą.
- To niemożliwe!
- Wszystko zdarzy to się tak, jak powiedziałem.
Wziął broszę i wyciągnął rękę w jej stronę.
- Nie chcę jej! - W głosie Shannon pojawiła się panika.
Nora Roberts
152
- Trzymałem ją dla ciebie przez pół życia. - Już spokojniejszy włożył ją
z powrotem do kieszeni. - Mogę jeszcze potrzymać. Nie musisz wyjeżdżać
szybciej, jeśli planowałaś spędzić jeszcze jakiś czas ze swoimi siostrami. Nie
dotknę cię już więcej w ten sposób, nie będę zmuszał, żebyś dała mi to, czego
nie chcesz dać. Masz moje słowo.
Dotrzyma obietnicy, pomyślała. Znała go już na tyle dobrze, że nie
miała co do tego wątpliwości. Jak mogłaby go obwiniać za to, co jej przyrzekł.
Poczuła się żałośnie.
- Zależy mi na tobie, Murphy. Nie chcę cię jednak zranić. - Nie
wiedziała, co może innego powiedzieć w tej chwili.
Jego głos zabrzmiał obojętnie. - Jestem dojrzałym mężczyzną, Shannon.
Potrafię się sobą zająć.
Wiedziała, że może teraz odejść. Nagle zrozumiała, że nie tylko
chciałaby trzymać go w ramionach, ale chciałaby, aby i on wziął ją w ramiona.
Chciała, żeby ją objął. - Boję się stracić twoją przyjaźń, Murphy. Stała się dla
mnie bardzo ważna w tak krótkim czasie.
- Nie stracisz jej. - Uśmiechnął się, ale trzymał ręce przy sobie, choć
miał ochotę wyciągnąć je w jej stronę. - O to nie musisz się martwić.
Kiedy wyszła, próbowała nie myśleć zbyt głęboko o tym, dlaczego tak
bardzo ma ochotę płakać.
Zrodzona ze wstydu
153
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Murphy zajął się czyszczeniem stajni. Praca fizyczna stanowiła część
jego życia. Wiedział, że wysiłek i pot uciszą umysł. Ale nic nie pomagało.
Wbił szpadel w brudną, słomianą wyściółkę i rzucił ładunek na taczkę.
- Zawsze miałeś celne oko. Naprawdę, Murphy. - Maggie zaszła go od
tyłu. Uśmiechała się, szukając oczami jakichś znaków na jego twarzy. To, co
znalazła, ugodziło ją prosto w serce.
- Dlaczego nie pracujesz - spytał, nie odwracając się i nie przerywając
zajęcia. - Słyszałem twój pice.
- Zaraz do niego wrócę. - Maggie podeszła bliżej i oparła się na
drzwiczkach stajennej przegrody. - Nie wpadłam wczoraj, bo myślałam, że
może chcesz odetchnąć. Czekałam do dzisiejszego ranka. Shannon wyglądała
kiepsko, gdy wróciła wczoraj od ciebie.
- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją uspokoić - powiedział
ostro, zanim przeszedł ze szpadlem do następnej przegrody.
- A co z twoim spokojem, Murphy? - Maggie położyła mu rękę na karku
i przytrzymała, mimo że chciał ją strącić ze złością. - Rozumiem, co czujesz do
Shannon, i nie mogę znieść, że dałeś się wyprowadzić z równowagi.
- Dlatego lepiej zrobisz, jeśli stąd wyjdziesz, bo nastrój mi się nie
zmieni. Odsuń się do cholery, jeśli nie chcesz mieć gnoju na twarzy!
Maggie złapała ze złością za trzonek szpadla, usiłując go wyrwać z rąk
Murphy'ego.
- Świetnie. - Puściła trzonek i założyła ręce na piersiach. - Możesz
zbierać gówno i rozmawiać ze mną!
- Nie mam nastroju na towarzystwo.
- A cóż ja mam wspólnego z towarzystwem?
- Do diabła, Maggie! Wynoś się! - krzyknął. Złość płonęła mu w
oczach. - Nie chcę litości ani współczucia, ani żadnych dobrych rad.
Zacisnęła pięści, podparła się pod boki i zmierzyła się z nim, patrząc mu
prosto w twarz. - Jeśli myślisz, że wyrzucisz mnie stąd za pomocą tych
wstrętnych słów i jeszcze większej złości, to się mylisz, chłopcze.
Wiedział, że nie mógłby tego zrobić. To tylko pogorszyłoby sprawę.
Zrobił zatem, co w jego mocy, aby powstrzymać furię. - Przepraszam, Maggie
Mae. Nie powinienem wyżywać się na tobie. Muszę zostać na jakiś czas sam.
- Murphy!
Poczuł, że za chwilę się załamie, jeśli nie uda mu się szybko odesłać jej
stąd.
- To nie dlatego, że nie jestem ci wdzięczny za wizytę i chęć pomocy.
Nie jestem na to przygotowany. Sam muszę wyleczyć swoje rany. Bądź
Nora Roberts
154
przyjaciółką i zostaw mnie, kochanie.
Zrozpaczona Maggie przycisnęła twarz do jego policzka. - Przyjdziesz
ze mną porozmawiać, gdy będziesz już mógł.
- Oczywiście, że przyjdę, ale teraz idź. Odejdź! Mam dużo pracy dzisiaj.
Kiedy Maggie wyszła, Murphy wbił szpadel w słomę i przeklinał cicho i
zjadliwie, dopóki nie wyczerpał swoich możliwości.
Pracował jak opętany do zachodu słońca, następnego dnia tak samo.
Nawet jego dobrze rozwinięte muskuły zmęczyły się po jakimś czasie.
Usiadł z zimną kanapką i butelką piwa. Myślał już o położeniu się spać,
chociaż zbliżała się dopiero ósma. Nagle tylne drzwi domu otworzyły się z
hałasem. Weszli Rogan i Gray, za nimi podążał beztrosko Con.
- Przychodzimy z misją, Murphy! - Gray klepnął go po plecach i
odwrócił się w kierunku szafek.
- Z misją? - Murphy podrapał psa za uszami, gdy ten położył mu łeb na
kolanach. - Jakiego rodzaju?
- Przykazano nam zlikwidować twój czarny humor. - Rogan postawił
butelkę na stole i odkorkował ją. - Żaden z nas nie ma prawa powrotu do
domu, zanim tego nie osiągniemy.
- Brie i Maggie myślą od dwóch dni tylko o tobie - wtrącił Gray.
- Nie ma potrzeby. Właśnie miałem iść spać.
- Nie możesz, jesteś Irlandczykiem, więc nie odwracaj się od dwóch
facetów i butelki Jamisona. - Gray postawił trzy szklanki na stole, jedną przy
drugiej.
- Upijemy się! - Murphy zerknął na butelkę. O tym nie pomyślał.
- Kobiety nie byłyby w stanie utrzymać się na fali. - Rogan nalał trzy
solidne drinki. - Stwierdziły zatem, że to męska sprawa. - Usadowił się
wygodnie na stole i uniósł szklankę. - Slainte!
Murphy podrapał się po brodzie i odetchnął głęboko. - Psiakrew! -
Wychylił pierwszą szklankę i odstawił ją, oczekując dolewki. - Przyniosłeś
tylko jedną butelkę?
Gray roześmiał się i polał następną kolejkę.
Kiedy opróżnili butelkę do połowy, Murphy poczuł się przyjemnie. To
chwilowe - wiedział - i głupie. Ale w istocie czuł się bardzo głupio.
- Mam zamiar ci powiedzieć, że... - rzekł Gray lekko już wstawiony,
opadając na oparcie krzesła i zaciągając się jednym z cygar, które przyniósł
Rogan - nie mogę się upić.
- Oczywiście, że możesz. - Rogan patrzył na koniuszek swego cygara. -
Widziałem cię pijanego.
Zrodzona ze wstydu
155
- Niczego nie widziałeś. Byłeś wstawiony. - Grayowi wydało się to
bardzo zabawne, pochylił się znowu do przodu i omal nie wstał. - Miałem na
myśli to, że jeśli się upiję, nie będę mógł się kochać z żoną dzisiejszej nocy.
- Dzięki. - Porwał szklankę, którą napełnił mu Murphy, i trzymając ją w
ręku, gestykulował. - Muszę nadrobić stracony czas. - Śmiertelnie poważny
oparł się łokciem na stole. - Wiesz, ile czasu nie można, kiedy kobieta jest w
ciąży?
- Wiem - przytaknął ze zrozumieniem Rogan. - Chciałem powiedzieć,
że wiem to doskonale.
- A to im wcale nie przeszkadza. One... - Gray gestykulował szeroko. -
One wysiadują. Muszę to nadrobić i nie mogę się dziś upić.
- Za późno - mruknął Murphy i ze smutkiem spojrzał na swoją szklankę.
- Czy myślisz, że nie wiemy, co się z tobą dzieje? - Gray przyjaźnie
klepnął Murphy'ego po plecach. - Potrzebujesz kobiety.
Murphy parsknął śmiechem i wychylił następną szklankę. - Gdyby to
było takie proste...
- Tak. - Gray z głębokim westchnieniem zajął się cygarem. - Kiedy cię
któraś złapie, jesteś ugotowany. Prawda, Sweeney?
- Święta prawda. Maluje burzę, wiesz?
Murphy popatrzył na Rogana ze smutkiem. - Moja zguba, twój zysk.
Rogan tylko się uśmiechnął. - Jesienią zrobimy jej pierwszą wystawę.
Nic jeszcze o tym nie wie, ale pracujemy nad tym. Wiesz, że stanęła oko w oko
z Maeve Concannon.
- Co masz na myśli? - Murphy zapalił papierosa. Bardziej mu
smakowały niż cygara Rogana. - Kłóciły się?
- Nie, Shannon po prostu podeszła do kobiety i powiedziała jej kilka
słów. Kiedy skończyła, Maeve uznała, że Shannon jest wrażliwą dziewczyną,
po czym weszła do domu zobaczyć Kaylę i Liama.
- Czy to prawda? - Przeniknął go podziw i miłość, wychynął następnego
drinka. - Boże, ta dziewczyna jest kimś, nie? Shannon Bodine ma głęboki
umysł i miękkie serce. Może powinienem natychmiast iść do niej i jej to
powiedzieć. - Podniósł się. Nie zachwiał się dzięki mocnej budowie. - Może po
prostu tam pójdę i przywiodę ją tu, gdzie jej miejsce.
- Czy mógłbym się temu przypatrywać? - Chciał wiedzieć Gray.
- Nie. - Murphy westchnął i opadł z powrotem na krzesło. - Nie,
obiecałem jej, że nie zrobię tego, cholera.
Podniósł butelkę, napełnił raz jeszcze swą szklankę, aż whisky
dosięgnęła brzegów. - Jutro rano będzie bolała mnie głowa, taka jest prawda.
Ale warto. - Wypił niemal do dna. - Dzielę swój smutek z najlepszymi
Nora Roberts
156
przyjaciółmi, jakich Bóg może dać człowiekowi.
- To prawda, cholera. Wypij za to, Rogan!
- Myślę teraz, że może mądrze jest nadrobić czas, o którym przed
chwilą mówiłeś. Wiesz, że niedługo stracę tę przyjemność na siedem miesięcy.
Gray nachylił się konspiracyjnie do Murphy'ego. - Ależ ten facet jest
bystry, to przeraża.
- Będę wdzięczny, jeśli przestaniecie ględzić o ciąganiu kobiet do łóżka.
Cierpię, jak widać.
- To nietaktowne z naszej strony - zgodził się Rogan. - Nie musimy
wcale rozmawiać o kobietach. Słyszałem, że podobno twoja klacz się niedługo
oźrebi?
- Hej! - Gray podniósł rękę. - Klacz, kobieta - rodzaj żeński.
- A niech to, chyba masz rację - uznał Rogan i zaczął szukać innego
tematu. - Dzisiaj dostaliśmy piękną rzeźbę pewnego artysty z hrabstwa Mayo.
To rzeźba z marmuru, piękna praca. Akt.
- Gówno, Rogan, znowu zaczynasz.
Słysząc irytację i niesmak w głosie Graysona, Murphy ryknął
śmiechem.
Obaj mężczyźni, będąc dobrymi przyjaciółmi, położyli Murphy'ego do
łóżka po wykończeniu butelki, po czym odeszli, zadowoleni, że misja się
powiodła.
Trzymanie się z dala od Shannon nastręczało Murphy'emu trudności.
Nawet obowiązki na farmie wydawały mu się ciężkie, kiedy dniem i nocą nie
opuszczała go świadomość, że dziewczyna jest tak blisko. Wystarczyło przejść
przez pole. Choć znajdowała się tak blisko, pozostawała poza jego zasięgiem.
Pomagała mu myśl, że robi to dla niej.
Nic tak nie uspokajało duszy, jak męczeństwo. Przyjaciele, choć pełni
dobrych chęci, nie mogli mu pomóc.
Tydzień później zobaczył ją w ogrodzie Brianny, za domem, jak stała
przy sztalugach. Miała na sobie koszulkę z college'u, poplamioną i
usmarowaną farbami i luźne dżinsy rozdarte na kolanie. Pomyślał, że wygląda
jak anioł.
Z przymrużonymi oczyma, przygryzając koniec pędzla, przyglądała się
swojej pracy. Zorientował się, że go wyczuła, w tym momencie zmienił się
wyraz jej oczu. Uważnym ruchem wyjęła pędzel z ust i odwróciła głowę.
Nie powiedział nic. Wiedział, że język mu się zapłacze. Po chwili
zakłopotania zbliżył się i ciężko spojrzał na obraz.
Zobaczył dom, jego tyły, zbudowany z kamieni. Otwarte okna, dookoła
Zrodzona ze wstydu
157
ogród pełen kolorów i kształtów. Drzwi kuchni stały otworem, zapraszając do
środka.
Shannon żałowała, że odłożyła pędzel. Podniosła szmatkę po to, aby
zająć czymś ręce. Nie martwiły jej plamy od farby. - Co o tym sądzisz?
- Bardzo ładny. - Żadne słowa nie przychodziły mu na myśl. - Wygląda
na skończony.
- Tak, właśnie skończyłam.
- Bardzo ładny. - Przesunął kartonowe pudełko z jajkami, które właśnie
niósł.
Shannon odwróciła się, grzebiąc bezmyślnie w tubkach farb i pędzlach,
leżących na małym stoliku, w który zaopatrzył ją Gray. - Domyślam się, że
jesteś zajęty.
- To prawda.
Spojrzała mu uważnie w twarz. Wyglądał na zagubionego.
Zajęty, pomyślał z wściekłością, gapiąc się w pudełko. - Jajka - rzekł
cicho. - Brianna prosiła mnie o jajka, są jej potrzebne.
- Rozumiem.
Brianna, siedząc przy oknie w kącie kuchni, wyostrzyła wzrok, kiedy
dostrzegła Murphy'ego.
- Popatrz na nich oboje. Zachowują się jak głupiutkie dzieci.
Ponieważ wydali jej się bardzo smutni, postanowiła zmienić swoje
zamiary. Nie zostawi ich samych. Szybko pospieszyła do drzwi. - O, jesteś,
Murphy. Przyniosłeś jajka. Wchodź i spróbuj, właśnie upiekłam placek.
- Muszę...
Ale Brianna weszła już z powrotem do kuchni, a Murphy patrzył na
drzwi niezdecydowany. Przesunął pudełko raz jeszcze i spojrzał na Shannon.
- Ja właśnie... - Niech cholera weźmie to moje otępienie, pomyślał. -
Zanieś wreszcie te jajka, będziesz miał święty spokój.
- Murphy.
Trzeba z tym skończyć, powiedziała sobie Shannon, sprawdzając jego
reakcję przez położenie mu ręki na ramieniu. Zdrętwiał, nie mogła go za to
winić.
- Nie zajrzałeś tu od tygodnia, a wiem, że często wpadałeś do Brianny i
Graya, kiedy tylko miałeś ochotę.
Popatrzył na jej rękę, potem na twarz. - Myślałem, że to najlepsze
wyjście z sytuacji...
- Przepraszam. Nie chciałam, żebyś tak myślał. Wydawało mi się, że
wciąż jesteśmy przyjaciółmi.
Zatrzymał na niej wzrok. - Ty także więcej nie pojawiłaś się na polach.
Nora Roberts
158
- To prawda. Też myślałam, że tak jest najlepiej. Za to również
przepraszam. - Chciała mu powiedzieć, jak bardzo go jej brakowało, ale bała
się. - Gniewasz się na mnie?
- Bardziej na siebie.
Próbował się uspokoić. Te jej oczy, myślał, to zrównoważone wyznanie
i usprawiedliwienie zniewoliłoby każdego mężczyznę.
- Chcesz placka? - Rozjaśniła się powoli.
- Tak, proszę.
Kiedy weszli do środka, Brianna, wstrzymując oddech, powiedziała: -
Dziękuję za jajka, Murphy. - I zaczęła się krzątać. Wzięła od niego pudełko i
zaniosła je do lodówki.
- Potrzebuję ich do dania, które przygotowuję na ceili. Widziałeś obraz
Shannon. Świetny, prawda?
- Tak. - Zdjął czapkę i powiesił na wieszaku.
- Ten placek zrobiłam zgodnie z przepisem pewnej Niemki. Zostawiła
mi go w zeszłym tygodniu. Pamiętasz, Shannon? Pani Metz, ta z tym
donośnym głosem.
- „Szturmowiec” - rzekła Shannon z uśmiechem. - Ustawiała co dzień
rano swoje dzieci w szeregu i robiła im inspekcję. Jej mąż także.
- Każde lśniło czystością. Powiecie mi, czy placek jest tak dobry, jak
mnie o tym zapewniała.
Brianna nakładała ciasto na talerzyki, gdy nagle zadzwonił telefon.
Shannon podeszła do aparatu. - Odbiorę. Blackthorn Cottage, słucham.
Chwilę się wahała. Minę miała ogromnie zdziwioną.
- Tod? Tak, to ja. - Zaśmiała się. - Nie mówię jeszcze jak Irlandka.
Murphy nie mógł powstrzymać wyrazu zaciętości na twarzy. Usiadł
przy stole. - Tod - wymamrotał, kiedy Brianna postawiła przed nim placek. -
To brzmi jak nazwa owada, a nie imię.
- Cicho - rozkazała Brianna i trzepnęła go po ramieniu.
- Tu jest pięknie - ciągnęła Shannon. - Podobnie jak w Local Heroe,
pamiętasz, z Burtem Luncasterem. - Zachichotała znowu. - Dobrze. Dużo
spaceruję, jem i maluję.
- To Rudzi, prawda. - Głos miał rozbawiony, pełen sympatii.
- Nie. - Zmarszczyła czoło. - Wcale nie.
- Nie wygląda to na poważne zajęcie. Mniejsza o to, kiedy wracasz?
Zaczęła skręcać w palcach sznur telefonu. - Nie jestem pewna,
prawdopodobnie za kilka tygodni.
- O Boże, Shannon! Jesteś tam już prawie miesiąc.
Skręcała sznur jeszcze bardziej gwałtownie. Dziwne, nie sądziła, że to
Zrodzona ze wstydu
159
już tak długo.
- Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych trzech tygodni.
Usłyszała w swoim głosie tony obronne, co jej się nie spodobało. -
Wszystko zależy ode mnie. Co słychać w pracy?
- Wiesz, jak jest. Dom wariatów, od kiedy zakończyliśmy sprawę
Gulfstreama. Jesteś tutaj bardzo potrzebna. Czekają na ciebie Gulfstream i
Titus.
Zupełnie zapomniała o Titusie i zadrżała na myśl o swojej nowej
koncepcji, która powinna ułatwić sprzedaż opon.
- Gulfstream jest twój.
- Teraz tak, to pewne, ale wszyscy wiedzą, komu zawdzięczamy
dochody. Hej, tylko nie myśl, że ciągnę profity z twojej pracy.
- Wcale tak nie myślę.
- Chociaż faceci na górze są zadowoleni, nasz dział zaczyna odczuwać
nacisk w związku z nadchodzącą świąteczną kampanią. Naprawdę czekamy na
twój powrót.
Poczuła, jak krew uderza jej do skroni. Napięcie spowodowało ból
głowy.
- Muszę rozwiązać swoje sprawy, Tod. Sprawy osobiste.
- Wiem, że masz teraz drogę krzyżową. Znam cię, Shannon, wrócisz
szybko do siebie. Tęsknię za tobą. Wiem, że nasze stosunki nie układały się
najlepiej, kiedy wyjeżdżałaś, i że nie okazałem ci należnego zrozumienia. Nie
byłem zbyt wrażliwy, jeśli chodzi o twoje uczucia. Myślę, że możemy o tym
porozmawiać. Mam nadzieję, iż wkrótce znów cię usłyszę.
- Widziałeś Oprah?
- Przyjeżdżaj, Shan. Zostań tam jeszcze kilka dni, a potem zadzwoń i
podaj mi numer lotu. Odbiorę cię z lotniska. Uczcimy to butelką wina i
porozmawiamy.
- Wrócę, Tod. Dziękuję za telefon.
- Nie odwlekaj, pieniądze same się nie robią.
- Zapamiętam, cześć! - Odwiesiła słuchawkę. Zobaczyła, że bezwiednie
owinęła sobie sznurem palce. Z uwagą zaczęła go rozplątywać. - To Nowy
Jork - powiedziała nie odwracając się. - Mój przyjaciel z pracy.
Zanim zdecydowała się odwrócić, upewniła się, że ma na twarzy jasny
uśmiech. - Jak ciasto?
- Spróbuj sama - rzekła Brianna, nalewając Shannon herbaty. W
pierwszym odruchu chciała ją pocieszyć, ale powstrzymała się, wiedząc, że
Murphy sobie z tym poradzi. - Chyba słyszałam dziecko - powiedziała i
szybko wyszła.
Nora Roberts
160
Shannon zniknął apetyt. Gapiła się apatycznie na placek, odstawiła go i
wzięła herbatę. - Moje biuro jest zawalone robotą.
- Chce, żebyś wróciła - powiedział Murphy. Gdy Shannon spojrzała mu
prosto w twarz, pochylił głowę. - Ten Tod chce, żebyś wróciła.
- Przejął część moich obowiązków, kiedy wyjechałam.
- Chce, żebyś wróciła - nie ustępował Murphy.
Shannon zaczęła wbijać widelczyk w swój placek. - Owszem,
napomknął o tym, ale w sposób niezobowiązujący. Odbyliśmy ostrą rozmowę
przed moim wyjazdem.
- Rozmowę - powtórzył Murphy. - Ostrą rozmowę. Masz na myśli
bójkę.
- Nie. - Uśmiechnęła się lekko. - Tod nie walczy, Tod negocjuje -
powiedziała cicho. - Jest bardzo kulturalny.
- Czy teraz też to robił w kulturalny sposób? Dlaczego tak się cała
trzęsiesz?
- Namawiał mnie do powrotu do biura, a poza tym wcale się nie trzęsę.
Murphy położył swoje ręce na dłoniach Shannon, uciszając ich drżenie,
i trzymał je tam dopóty, dopóki nie podniosła oczu.
- Chciałaś, żebym został twoim przyjacielem. Właśnie próbuję.
- Uwikłałam się w tyle spraw - mówiła powoli. - Zwykle nie tracę zbyt
wiele czasu na ustalenie swojego celu i środków do jego zdobycia. Umiem
analizować. Nauczył mnie tego ojciec. - Niecierpliwie wyrwała dłonie z rąk
Murphy'ego.
- Co zaplanowałam, to realizowałam. Wysoka pozycja w dobrej firmie,
mieszkanie na przedmieściu, garderoba w dobrym gatunku i mała, ale
gustowna kolekcja sztuki. Klub sportowy i mężczyzna odnoszący sukcesy, z
którym dzieliłam zainteresowania. A teraz to wszystko zniknęło i tak mnie
męczy myśl o powrocie do tego, o poukładaniu swoich spraw na nowo.
- Czy to właśnie chcesz robić? Musisz robić?
- Nie mogę tak stale tego odkładać. Ta rozmowa uzmysłowiła mi, że
pozwoliłam sobie odsunąć się od wszystkiego. Muszę mieć solidne podstawy,
inaczej nie funkcjonuję.
Kiedy jej głos się załamał, Murphy przycisnął jej rękę do ust.
- To wciąż takie bolesne, wciąż mnie rani myśl o moich rodzicach.
Nigdy więcej już ich nie zobaczę. Nigdy się z nimi nawet nie pożegnam, z
żadnym z nich.
Nic nie powiedział, tylko wstał, podszedł do niej, podniósł i ukołysał w
ramionach.
W jego milczeniu kryło się zrozumienie tak doskonałe, tak przyjazne, że
Zrodzona ze wstydu
161
aż obezwładniające. Shannon płakała, wiedząc, że Murphy nie wzruszy
ramionami na łzy, które płynęły jej z oczu.
- Kiedy wydaje mi się, że już przez to przebrnęłam, wszystko znowu
wraca i chwyta mnie za serce.
- Nie wolno powstrzymywać łez. Płacz, kochanie. Poczujesz się lepiej!
Każdy jej szloch odbierał niczym cios, ale wiedział, że wszystko, co
może teraz zrobić, to być przy niej.
- Chcę, by wrócili.
- Wiem kochanie. Wiem, że tego chcesz.
- Dlaczego, Murphy, ludzie muszą odchodzić? Dlaczego ci, których tak
bardzo kochamy i potrzebujemy, muszą odejść?
- Nie odchodzą całkiem. Żyją w nas, a stamtąd nikt ani też nic ich nie
wygna. Pewnie słyszysz, jak zwraca się do ciebie czasami twoja matka. A
może ojciec przypomina ci niekiedy o czymś, co robiliście razem.
Zmęczona i obolała od płaczu Shannon odwróciła głowę i przytuliła się
do Murphy'ego. To było głupie, pomyślała. Jak głupio było powstrzymywać
łzy, zamiast dać im spokojnie popłynąć.
- Tak. - Na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. - Czasami widzę,
jak robimy razem różne rzeczy. Nawet takie najprostsze, typu jedzenie
śniadania.
- Nie opuścili ciebie całkiem, widzisz?
Zamknęła oczy. Spokojne bicie serca Murphy'ego, które dochodziło do
jej uszu, działało na nią uspokajająco.
- Przed mszą żałobną... Mszą żałobną w intencji mojej matki rozmawiał
ze mną ksiądz. Bardzo miły, pełen współczucia. Tylko kilka miesięcy
wcześniej pochował mego ojca. Mówił to, co zawsze. O życiu wiecznym,
miłosierdziu, nagrodzie, którą moi rodzice otrzymają, ponieważ byli
praktykującymi katolikami i dobrymi, pełnymi troski ludźmi.
Przytuliła się do niego ostatni raz, po czym się odsunęła.
- Wtedy się uspokoiłam trochę. Ale to, co usłyszałam od ciebie,
pomogło mi znacznie więcej.
- Wiara to rodzaj pamięci, Shannon. Powinnaś cenić swoje
wspomnienia, zamiast pozwalać im się ranić. - Otarł jej łzę z policzka
kciukiem. - Czy dobrze się teraz czujesz? Zostanę z tobą, jeśli chcesz, albo
zawołam Brie.
- Nie, wszystko w porządku. Dziękuję.
Uniósł jej głowę, ujmując za podbródek, i pocałował ją w czoło. - Siadaj
więc i napij się herbaty. I nie zawracaj sobie głowy Nowym Jorkiem, dopóki
nie poczujesz się do tego przygotowana.
Nora Roberts
162
- To dobra rada.
Kiedy pociągnęła nosem, wyjął z kieszeni chusteczkę. - Wytrzyj nos.
Zaśmiała się i posłuchała go. - Cieszę się, że wpadłeś, Murphy. Nie
chowaj się już na uboczu.
- Będę w pobliżu. - Wiedział, że Shannon potrzebuje teraz czasu dla
siebie. Wziął czapkę z wieszaka. - Pojawisz się wkrótce na polach? Lubię
patrzeć, jak malujesz w świetle słońca.
- Tak, przyjdę na pola. Murphy... - wydusiła z siebie, nie będąc pewna,
jak o to zapytać albo dlaczego wydało jej się to nagle tak ważne. - Mniejsza o
to.
Zatrzymał się w drodze do drzwi. - Zawsze lepiej jest powiedzieć to, co
ma się na myśli, niż pozwolić, żeby krążyło to człowiekowi po głowie.
Dobrze to ujął, pomyślała, myśli krążą mi...
- Zastanawiałam się, czy gdybyśmy byli... przyjaciółmi, kiedy moja
matka chorowała, kiedy musiałam wyjechać, by się nią zająć. Być z nią. Albo
kiedy zostałam sama po jej śmierci. Czy gdybym ci w tych chwilach
powiedziała, że sama muszę się z tym zmierzyć, uszanowałbyś to, pozostał z
dala.
Stał z boku. - Nie, oczywiście, że nie. - Zakłopotany włożył czapkę na
głowę. - Przyjaciel nie zostawia przyjaciela w cierpieniu.
- Tak właśnie myślałam - wyszeptała, patrząc na niego długo.
Wystarczająco długo, by zdążył musnąć ją ręką po twarzy i strzepnąć okruchy
placka z ust.
- Co?
- Nic. - Podniosła filiżankę i zaśmiała się. - Rozmarzyłam się...
Poczuł się zaskoczony jak nigdy. Odwzajemnił uśmiech. - Zatem do
zobaczenia. Mam nadzieję, że przyjdziesz na ceili.
- Oczywiście, nie mogę przepuścić takiej okazji.
Zrodzona ze wstydu
163
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Muzyka wylewała się z domu, gdy Shannon wraz z Brianną i jej rodziną
wjechała na farmę. Wzięli samochód, bo Brianna przygotowała tyle jedzenia,
że nie mogli we trójkę sobie z nim poradzić. Poza tym mieli dziecko. Nie
uszliby daleko.
Pierwszą niespodzianką wieczoru był dla Shannon widok wielu
pojazdów zaparkowanych wzdłuż drogi. Przednie koła samochodów
znajdowały się na trawniku, oddzielała je wąska przestrzeń. Tylko sprytny i
odważny kierowca mógłby się na jakieś wolne miejsce wcisnąć.
- Sądząc po samochodach, dom musi być przepełniony - stwierdziła
Shannon, gdy zaczęła wyładowywać talerze i półmiski Brianny.
- Och, samochody i ciężarówki należą do tych, co mieszkają zbyt
daleko, żeby przyjść pieszo. Większość gości dotarła tu na piechotę. Gray, nie
przechylaj tego garnka, wylejesz bulion.
- Nie przechylałbym, gdybym miał trzy ręce.
- Jest w złym nastroju - powiedziała Brianna - ponieważ jego wydawca
dodał jeszcze jedno miasto do tournee. - Nie potrafiła powstrzymać całkiem
przekory w głosie. - A był czas, kiedy nie mógł doczekać się wędrówki...
- Czasy się zmieniają, jeśli pojedziesz ze mną...
- Wiesz, że nie mogę opuścić pensjonatu na trzy tygodnie w środku lata.
Nie bądź śmieszny.
Pomimo ciężarów, jakie oboje trzymali, Brianna zbliżyła się do Graya,
by go pocałować. - Nie martw się o to dziś wieczorem. Ach, popatrz, to Kate.
Pospieszyła naprzód. Jej powitalne okrzyki rozbrzmiewały w powietrzu.
- Przecież zawsze możesz odwołać ten wyjazd - powiedziała Shannon
bez tchu, idąc z tyłu z Grayem.
- Powiedz to jej. „Nie wolno ci zaniedbywać obowiązków wobec pracy
ze względu na mnie, Graysonic Thane. Znajdziesz mnie w tym samym
miejscu, w którym mnie zostawiłeś, gdy powrócisz.”
- Jasne. - Shannon poklepałaby go po policzku, gdyby miała wolne ręce.
- Poczeka! Głowa do góry, Gray. Nie znam chyba mężczyzny, który
posiadałby taki skarb.
- To prawda. - Nastrój trochę mu się poprawił. - Ale bardzo mi ciężko,
gdy pomyślę sobie, że będę spał sam w Cleveland w lipcu przyszłego roku.
- Pocierpisz w hotelach i na salach kinowych pośród wielbiących fanów.
- Zamknij się, Bodine. - Trącił ją łokciem, by przeszła przez drzwi.
Nie miała pojęcia, że aż tyle ludzi mieszka w tych okolicach. Dom był
przepełniony, ożywiony głosami, pełen ruchu. Zanim zdążyła zrobić dziesięć
kroków korytarzem, przedstawiono jej około dwunastu osób, a pozdrowiło ją
Nora Roberts
164
znacznie więcej wcześniej poznanych.
Z salonu dochodziła muzyka na flet i skrzypce. Niektórzy już tańczyli.
Talerze z potrawami trzymano wysoko, kołysano na kolanach, gdy tymczasem
stopy entuzjastycznie odmierzały rytm. Wznoszono kieliszki albo je
podawano.
W kuchni tłoczyło się coraz więcej ludzi. Tace i miski, ściśnięte jedna
obok drugiej, ustawiono wzdłuż barku i stołu.
Wśród tego tłumu znajdowała się Brianna. Dziecko właśnie podawano
sobie z rąk do rąk, szczebiocząc doń radośnie.
- Ach, jesteś, Shannon! - Brianna rozpromieniła się i zaczęła
rozładowywać naczynia, które przydźwigała Shannon.
- Shannon nigdy przedtem nie uczestniczyła w ceili - wyjaśniła
gościom. A potem dodała: - Zgodnie z tradycją muzykanci powinni grać w
kuchni, ale nie mamy na to miejsca. Możemy jej za to tu posłuchać, to prawie
to samo. Znasz Diedre O'Malley?
- Tak, dobry wieczór.
- Weź sobie talerz, dziewczyno - rozkazała Diedre. - Jak ta horda stąd
wyjdzie, nie zostanie nic oprócz okruchów. Weź te talerze, Graysonie.
- Poproszę o piwo.
- Mogę to dla ciebie zrobić. - Zaśmiała się, gdy brała tacę. - Mnóstwo
jest tam na werandzie.
- Shannon?
- Również proszę. - Uśmiechnęła się, gdy Gray wyszedł za drzwi
poszukać butelek. - Wydaje mi się, że nie uda się ubić interesu w pubie dzisiaj,
pani O'Malley.
- Rzeczywiście. Zamknęliśmy go. Cała wieś opustoszała ze względu na
ceili u Murphy'ego. Ach, Alice, właśnie mówiłam o twoim chłopcu.
Z butelką piwa, którą podał jej Gray, uniesioną niemal do ust, Shannon
odwróciła się i ujrzała szczupłą kobietę o miękko falujących brązowych
włosach, wchodzącą właśnie do kuchni. Miała oczy Murphy'ego i jego
uśmiech.
- Dali mu skrzypce do ręki, nie będzie mógł więc wyjść przez jakiś czas
z salonu.
Miała aksamitny głos, gdzieś na jego skraju igrał śmiech.
- Pomyślałam, że przygotuję mu coś do zjedzenia, Dee. Oczywiście,
jeśli znajdzie chwilę na posiłek. - Sięgnęła po talerz. Nagle uśmiech jej się
rozjaśnił. - Brie, jeszcze cię tutaj nie widziałam. Gdzie twój anioł?
- Tutaj jestem, pani Brennan. - Gray podszedł z filuternym uśmiechem
na ustach, by ją pocałować na przywitanie.
Zrodzona ze wstydu
165
- Nie o ciebie mi chodzi. Bardziej przypominasz diabła. Gdzie jest
dziecko?
- Nancy Feeney i Mary Kate zbiegły gdzieś z małą - powiedziała
Diedre, odkrywając potrawy, które przyniosła Brianna. - Najpierw musisz je
odszukać, a później stoczyć z nimi bitwę.
- Tak też zrobię. Ach, słuchajcie, jak gra ten chłopak. - W jej oczach
zajaśniała duma. - Bóg obdarzył jego dłonie talentem.
- Tak się cieszę, że przyjechała pani z Cork, pani Brennan - zaczęła
Brianna. - Nie zna pani jeszcze Shannon. Moja... przyjaciółka z Ameryki.
- Ach, rzeczywiście. - Duma gdzieś zniknęła, a pojawiła się ciekawość i
uwaga. Głos, choć nie był chłodny, przybrał ton formalny. - Miło mi panią
poznać, Shannon Bodine. - Podała jej rękę.
Shannon zorientowała się, że musi wytrzeć najpierw spoconą dłoń o
spodnie, zanim odwzajemni uścisk.
- Cieszę się, że pani tu jest, pani Brennan. Murphy panią uwielbia.
- Dziękuję. To z pewnością zdolny i przystojny chłopak. A więc
mieszka pani w Nowym Jorku i utrzymuje się pani z rysowania?
- Tak. - Shannon poczuła się bardzo zakłopotana i wychyliła łyk piwa.
Nagle tylnymi drzwiami wpadła Maggie, czyniąc wiele zamieszania.
Shannon mogłaby w tej chwili całować jej stopy z wdzięczności.
- Spóźniliśmy się - zawiadomiła wszystkich Maggie. - A Rogan
twierdzi, że to moja wina. Wolę się do tego przyznać otwarcie. Musiałam
skończyć pewną pracę. - Energicznie położyła miskę na stole i postawiła
Liama na podłodze, żeby mógł sobie pobiegać. - Jestem głodna jak wilk. -
Porwała jedną z nadziewanych pieczarek Brianny i połknęła. - Pani Brennan,
jest pani kobietą, której właśnie szukam.
Twarz Alice rozjaśniła się, przebiegła wokół stołu i mocno złapała
Maggie w objęcia.
- O, Boże, jesteś taka sama, jak wtedy gdy byłaś dzieckiem. Głośna
niczym sześć bębnów.
- Usprawiedliwi mnie pani, gdy dam pani prezent. Chodź tu, Rogan.
- Mężczyzna ma prawo do chwili odpoczynku i butelki piwa.
Rogan, trzymając w jednym ręku piwo, w drugim paczkę, wszedł do
kuchni. Jego wejście wywołało nową falę powitań i okrzyków. Uznawszy ten
czas za idealny moment do ucieczki, Shannon zaczęła wycofywać się w
kierunku korytarza.
- Nigdzie nie wyjdziesz, tchórzu. - Rozbawiony Gray zatarasował jej
przejście. Objął ją mocno ramieniem w przyjacielskim geście.
- Przepuść mnie, Gray.
Nora Roberts
166
- Nie ma mowy.
Zesztywniawszy całkiem, Shannon patrzyła, jak Alice uważnie
zdejmuje szary papier z obrazu. Stłoczeni dookoła ludzie wydawali z siebie
głosy zaskoczenia i podziwu.
- Och, to on. Jak żywy - powiedziała Alice. - Przecież tak właśnie
przechyla głowę, widzisz? Tak samo stoi. Nigdy nie otrzymałam piękniejszego
prezentu, Maggie, to prawda. Nie jestem w stanie wyrazić ci mojej
wdzięczności, że zechciałaś namalować ten portret z myślą o mnie.
- Może pani podziękować mi za podarunek, ale portret namalowała
Shannon.
Wszystkie głowy w pokoju zwróciły się w kierunku Shannon.
- Masz wielki talent - powiedziała Alice po chwili, a z jej głosu biła
radość. - Zdolność do jasnego widzenia przedmiotu pracy. Jestem bardzo
dumna, że to dostałam.
Zanim Shannon zdołała pomyśleć o odpowiedzi, niewysoka
czarnowłosa kobieta wpadła do kuchni z korytarza.
- Mamo, nigdy nie zgadniesz, kto... Co to jest? - Przyglądając się
badawczo obrazowi, torowała sobie drogę łokciami przez tłum. - Ależ to
Murphy ze swoimi końmi!
- Namalowała go Shannon Bodine - wyjaśniła jej Alice.
- Och! - W oczach kobiety zabłysła ciekawość. Odwróciła się i
rozejrzała po kuchni. Wystarczyło kilka sekund, a wyłapała Shannon. - Jestem
Kate, jego siostra. Miło mi cię poznać. Jesteś pierwszą kobietą, o którą się
stara...
Shannon zawisła na podtrzymującym ją ramieniu Graya. - Nie, Murphy
przesadzał - wydusiła z siebie, gdy kilka par oczu przyglądało jej się z uwagą. -
Jesteśmy przyjaciółmi.
- Dobrze jest się zaprzyjaźnić, kiedy człowiek się o kogoś stara -
zgodziła się Kate. - Czy sądzisz, że mogłabyś namalować kiedyś moje dzieci.
Maggie nie umie.
- Jestem ceramikiem - przypomniała jej Maggie, napełniając sobie
talerz. - A poza tym najpierw zapytaj Rogana. Jest jej menedżerem.
- Jeszcze nie podpisałam kontraktu - szybko wtrąciła Shannon. - A
nawet...
- Może zrobisz to, zanim go podpiszesz - przerwała Kate. - Mogę je
przywieźć, kiedy tylko zechcesz.
- Przestań dręczyć tę kobietę - powiedziała łagodnie Alice. - Miałaś mi
coś ważnego do powiedzenia, gdy tu wpadłaś.
- Do powiedzenia? - Kate wyglądała przez chwilę na zaskoczoną. - Ach,
Zrodzona ze wstydu
167
tak, nie zgadniesz, kto tu właśnie przyszedł. Macve Concannon - powiedziała,
zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. - Wielka Maeve.
- Niemożliwe, Maeve nie była na ceili od dwudziestu lat! - wykrzyknęła
Diedre. - Myślę, że nawet dłużej!
- Ale w końcu przyszła! Jest z nią Lottie.
Brianna i Maggie spojrzały na siebie i nic nie mówiąc, skierowały się do
wyjścia.
- Spytajmy się, czy chce coś zjeść - powiedziała Brianna.
- Lepiej zrobimy patrząc, czy nie wywoła trzęsienia w tym domu -
zdecydowała Maggie. - Czemu nie idziesz z nami, Shannon? Doszłaś z nią
ostatnio do porozumienia.
- To prawda, ale nie sądzę...
Maggie jednak już schwyciła ją za ramię i wyciągnęła z kuchni. -
Muzyka gra cały czas - rzekła nerwowo. - Dziwne, że jeszcze z tym nie
skończyła.
- To nie moja sprawa - protestowała Shannon. - To wasza matka.
- Przypomnę ci twoje własne zdanie o związkach międzyludzkich.
- Cholera, Maggie. - Shannon nie miała wyboru. Zacisnęła tylko zęby,
gdy Maggie wepchnęła ją do salonu.
- Słodki Boże - zdołała jedynie wyszeptać Brianna.
Maeve siedziała z Liamem na kolanach, uderzając stopą w takt melodii.
Twarz miała jasną, na ustach uśmiech. Całkowicie pochłonęła ją muzyka.
- Jest zadowolona. - Maggie otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Doprawdy, na litość boską. - Shannon uwolniła się z uchwytu Maggie.
- Dlaczego niby nie może?
- Nigdy nie pojawiła się tam, gdzie grała muzyka - wyszeptała Brianna.
- Nigdy, jak sięgam pamięcią. - Właśnie minęła ją Lottie, tańcząc w objęciach
jednego z sąsiadów. Brianna tylko potrząsnęła głową. - Jak Lottie udało się ją
do tego namówić?
Shannon szybko zapomniała o Macve. Po przeciwległej stronie pokoju
stał Murphy. Wysunął nogę. W rękach trzymał skrzypce. Oczy miał
półprzymknięte. Pomyślała, że zatopił się w muzyce, która wypływała spod
jego szybkich palców. Nagle uśmiechnął się i mrugnął do niej. - Co oni grają?
- zapytała Shannon.
Obok skrzypka stał kobziarz i akordeonista.
- To taniec świętego Stefana. - Brianna uśmiechnęła się i poczuła, że jej
własne nogi rwą się do tego tańca. - Patrz, jak oni tańczą!
- Czas, żeby przejść do czynów. - Gray złapał ją z tyłu i zaczął z nią
wirować.
Nora Roberts
168
- Jak pięknie tańczy - powiedziała po chwili Shannon.
- Nasza Brianna zostałaby tancerką, gdyby inaczej potoczyły się kiedyś
sprawy. - Maggie, marszcząc czoło, przeniosła spojrzenie z siostry na matkę. -
Może byłoby inaczej, gdyby wtedy wyglądało tak, jak teraz.
Maggie wzięła głęboki oddech i ruszyła w głąb salonu. Po chwili
wahania torowała sobie drogę wśród tańczących, aby usiąść przy matce.
- Myślałam, że nigdy tego nie dożyję. - Alice podeszła do Shannon. -
Maeve Concannon siedząca ze swoją córką i wnukiem na cciii i wystukująca
rytm stopą. A do tego bardzo bliska śmiechu. Myślałam, że nigdy tego nie
dożyję.
- Pani musi ją znać od dawna.
- Od dzieciństwa. Uczyniła koszmar nie tylko ze swojego życia, ale i z
życia Toma. Te dziewczyny ogromnie z tego powodu cierpiały. Bardzo trudno
jest walczyć o miłość. Wydaje mi się jednak, że znalazła w końcu radość w
swym życiu, cieszą ją wnuki. Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu. - Alice
popatrzyła na Shannon z pewnym rozbawieniem. - Przepraszam za zachowanie
mojej córki w kuchni. Zawracała ci głowę. Zawsze należała do osób, które
najpierw mówią, a potem myślą.
- Nic nie szkodzi. Ona była... źle ją poinformowano.
Alice ściągnęła usta na te słowa. - A więc wszystko w porządku, nie
sprawiła ci żadnej przykrości. A to jest moja córka Eileen i jej mąż Jack.
Chciałabyś ich poznać?
- Oczywiście.
Shannon poznała całą rodzinę Murphy'ego, wszystkie siostry, brata,
siostrzeńców i kuzynów. W głowie kręciło jej się od imion, a jej serce drżało
na widok szczerej akceptacji, jaką otrzymywała z każdym uściskiem dłoni.
Dostała pełny talerz jedzenia, nowe piwo i usiadła przy muzyce, słuchając
paplaniny Kate.
Czas mijał, było ciepło, grała muzyka. Dzieci biegały albo raczkowały,
niektóre spały w bezpiecznych ramionach rodziców.
Shannon przyglądała się mężczyznom i kobietom flirtującym w tańcu.
Ci, którzy czuli się za starzy do tańca, także dobrze się bawili. Jak mogłaby to
namalować, zastanawiała się. W żywych i błyszczących kolorach albo
miękkich i wilgotnych barwach. Każdy wybór byłby dobry. Czuło się wszędzie
podniecenie, energię, spokojne zadowolenie i niezachwianą tradycję.
Wszystko słychać w muzyce, pomyślała. Murphy miał rację co do tego.
Każda nuta, każdy słodki dźwięk piosenki świadczył o korzeniach tak
głębokich, że nie dałoby się ich wyrwać.
Oczarował ją widok starej pani Conroy, która śpiewała wysokim głosem
Zrodzona ze wstydu
169
balladę o nie odwzajemnionej miłości. Śmiała się wraz z innymi z biesiadnych
przyśpiewek, które wykrzykiwano donośnie. Z prawdziwym zdumieniem
patrzyła, jak Brianna i Kate wykonują skomplikowany, wdzięczny taniec,
który ściągnął jeszcze większy tłum do salonu.
Biła brawo, kiedy muzyka ucichła. Rozejrzała się i zobaczyła, że
Murphy odłożył skrzypce.
- Dobrze się bawisz? - zapytał.
- Kocham każdą minutę tego wieczoru. - Podała mu swój talerz, żeby
się z nim podzielić. - Nie miałeś jeszcze okazji, by coś zjeść. Zrób to szybko. -
Uśmiechnęła się. - Nie chcę, żebyś przerywał granie.
- Zawsze ktoś może mnie zastąpić. - Wziął od niej pół kanapki z szynką.
- Na czym jeszcze potrafisz grać oprócz skrzypiec i koncertiny?
- Trochę na tym i owym. Widziałem, że poznałaś moją rodzinę.
- Tak, jest taka liczna. I wszyscy uważają, że świat zaczyna się od
ciebie. - Zachichotała, gdy się skrzywił.
- Myślę, że powinniśmy zatańczyć!
Potrząsnęła przecząco głową, kiedy wziął ją za rękę. - Już wyjaśniałam
kilku uroczym dżentelmenom, że jestem szczęśliwa tylko na to patrząc. Nie,
Murphy. - Zaśmiała się, gdy postawił ją na nogi. - Nie znam tego, ani gigi, ani
innych irlandzkich tańców.
- Ależ znasz. - Z uporem ciągnął ją na parkiet. - Zagrają walca, jeśli ich
o to poproszę. Tak, pierwszym naszym tańcem powinien być walc.
Jego głos czynił ją bezwolną, jakaś właściwa mu tylko miękkość otulała
słowa. - Nigdy w życiu nie tańczyłam walca.
Zaczął się śmiać, ale za chwilę oczy zrobiły mu się okrągłe ze
zdziwienia. - Żartujesz?
- Nie. Nie jest to popularny taniec w klubach, do których chodzę. Lepiej
zrobię, jak usiądę.
- Pokażę ci. - Objął ją ramieniem w talii i ujął jedną dłoń. - Połóż mi
drugą rękę na ramieniu.
- Znam pozycję, ale nie znam kroków. - Noc była tak cudowna, że nie
mogłaby mu odmówić. Spojrzała w dół na jego stopy.
- Chyba umiesz liczyć? - Uśmiechnął się. - To leci tak: raz, szybko dwa
i trzy. I jeśli przesuniesz nieco tylną stopę na trzy, wszystko okaże się jasne. O,
właśnie tak.
Kiedy ją okręcił, podniosła głowę, zanosząc się od śmiechu. - Nie
wpadaj w zachwyt! Uczę się szybko, ale potrzebuję dużo praktyki.
- Będziesz jej miała tyle, ile zechcesz. Trzymanie cię w ramionach nie
sprawia mi trudu.
Nora Roberts
170
Coś w niej drgnęło. - Nie patrz tak na mnie, Murphy.
- Muszę, kiedy tańczę walca. - Okręcił ją płynnie trzykrotnie. - Na tym
polega cały urok walca. Człowiek musi patrzeć prosto w oczy partnerki. W ten
sposób nie pomyli się, gdy robi obrót.
Idea ta wydawała się rozsądna, ale nie Shannon, jeśli punktem, w który
miałaby się wpatrywać, były te ciemnoniebieskie oczy.
- Masz dłuższe rzęsy niż twoje siostry - wyszeptała.
- To zawsze stanowiło kość niezgody między nami.
- Takie piękne oczy. - Wirowała w tańcu, aż zakręciło jej się w głowie.
Zawisła między jawą a snem. - Widziałam je we śnie. Nie mogę przestać o
nich myśleć.
Mięśnie Murphy'ego stały się twarde jak żelazo. - Kochanie, próbuję
robić, co w mojej mocy, żeby dotrzymać obietnicy.
- Wiem.
Wszystko kołysało się w rytm jej ruchów. Kolory i głosy przygasły,
rozpłynęły się w tle. Zostali tylko oni i muzyka.
- Nigdy nie łamiesz obietnic, nawet jeśli dużo cię to kosztuje?
- Nigdy przedtem tego nie robiłem. - Głos miał napięty, jak i ręce,
którymi ją obejmował. - Ale teraz mnie uwodzisz. Czy chcesz mnie prosić,
żebym złamał obietnicę?
- Nie wiem. Dlaczego, Murphy, wciąż o tobie myślę? - Zamknęła oczy i
pozwoliła, by jej głowa opadła na jego ramię. - Nie wiem, co robię, nie wiem,
co czuję. Muszę usiąść i zastanowić się. Nie mogę myśleć, kiedy mnie
dotykasz.
- Wystawiasz moją cierpliwość na wielką próbę, Shannon. - Z
wysiłkiem powstrzymywał ręce, kiedy prowadził ją do krzesła. Przykucnął
przed nią. - Popatrz na mnie. - Jego spokojny głos brzmiał ciszej niż muzyka i
śmiechy. - Więcej już cię nie poproszę, przysięgam. I to nie duma powstrzyma
mnie od tego i każe ci powiedzieć, iż następny krok, bez względu na to, jaki
będzie, należy do ciebie.
Nie, pomyślała Shannon. Tu chodzi o honor - równie bezużyteczne dziś
pojęcie, jak i staranie się o kobietę.
- Przestań flirtować z dziewczynami - powiedział Tim przechodząc i
mocno klepnął Murphy'ego po plecach. - Zaśpiewaj nam coś, Murphy.
- Jestem teraz zajęty, Tim.
- Nie! - Shannon z wolna opadła na oparcie krzesła i uśmiechnęła się. -
Idź, zaśpiewaj coś. Nigdy cię nie słyszałam.
Walcząc ze sobą, Murphy patrzył na swoje ręce, które spoczywały na
kolanach Shannon. - Co chciałabyś usłyszeć?
Zrodzona ze wstydu
171
- To, co lubisz najbardziej. - W przepraszającym geście położyła dłonie
na jego rękach. - Piosenkę, która znaczy dla ciebie najwięcej.
- Dobrze. Porozmawiasz ze mną później?
- Później. - Uśmiechnęła się do niego, gdy wstał, pewna, że za jakiś czas
znów dojdzie do siebie.
- Jak ci się podoba twoje pierwsze ceili? - Brianna przysiadła przy
siostrze.
- Co? Och, jest świetne. Wszystko!
- Takiego wielkiego przyjęcia nie było od czasu mojego ślubu z Grayem
w zeszłym roku. I jeszcze bacachs, który urządziliśmy po powrocie z podróży
poślubnej.
- Co takiego?
- Och, bacachs, to tradycyjne przyjęcie. Ludzie przebierają się i
przychodzą do domu po zmroku... Patrz, Murphy będzie śpiewał. - Brianna
ścisnęła Shannon za rękę. - Ciekawe, co zaśpiewa.
- Swoją ulubioną piosenkę.
- Cztery zielone pola - powiedziała Brianna i poczuła, że oczy zachodzą
jej łzami, zanim jeszcze rozległa się pierwsza nuta.
Wystarczył jeden dźwięk, głosy ucichły, salon zamarł. Murphy zaczął
śpiewać z akompaniamentem akordeonu.
Shannon nie wiedziała, że potrafi to tak doskonale robić.
Czystym tenorem, prosto z serca, śpiewał pieśń o smutku i nadziei, o
stracie i powrocie. Przez cały czas w domu było cicho jak w kościele. Murphy
śpiewał, utkwiwszy oczy w Shannon, pieśń o miłości, o miłości do Irlandii, do
ziemi i rodziny.
Słuchając go poczuła, że coś w niej poruszył, tak jak poprzednio w
tańcu, ale teraz mocniej, głębiej i żywiej.
Krew zawrzała jej pod skórą, nie tyle z namiętności, ile z przyzwolenia.
Z niecierpliwości. Wszystkie bariery, które wzniosła pękły, rozpadły się
bezdźwięcznie przygniecione prostym pięknem tej pieśni. Pokonał ją głos
Murphy'ego.
Na policzku Shannon pojawiły się łzy, a uwolniła je pieśń, słowa, które
przemawiały do serca. Nikt nie bił brawa, gdy Murphy skończył. Cisza była
wyrazem dziękczynienia dla wielkości i piękna pieśni.
Murphy patrzył na Shannon, jednocześnie szepcząc coś do kobziarza.
Ten skinął głową i zagrał szybką, dźwięczną melodię. Znów zaczęły się tańce.
Wiedziała, że zrozumiał, zanim skierował ku niej pierwszy krok.
Uśmiechnął się. Wstała i wzięła go za rękę, którą jej podał.
Nie udało im się wyjść szybko. Zbyt wiele osób zatrzymywało go, by
Nora Roberts
172
zamienić z nim kilka słów. Ale gdy w końcu wydostali się na zewnątrz, czuł,
jak drżała.
Odwrócił się do niej. - Czy jesteś pewna?
- Tak, jestem pewna. Ale to nie robi różnicy, Murphy. Musisz
zrozumieć.
Całował ją powoli, miękko, żarliwie, tak że słowa ugrzęzły jej w gardle.
Trzymając ją za rękę obszedł dom dookoła i skręcił do stajni.
- Tutaj? - Oczy Shannon stały się okrągłe, skonsternowana walczyła z
rozkoszą. - Nie możemy. Ci wszyscy ludzie...
Zaśmiał się. - Wytarzamy się w słomie innym razem, kochanie. Wezmę
tylko koce.
- Och. - Poczuła się głupio i była chyba trochę rozczarowana. - Koce? -
powtórzyła, gdy zdjął je ze sznura, na którym wisiały.
- Gdzie w takim razie idziemy?
Zwinął je i zarzucił sobie na ramię, po czym znów wziął ją za rękę. -
Tani, gdzie zaczęliśmy.
- Tańczący krąg. - Serce Shannon zaczęło walić. - Nie możesz tak po
prostu wyjść teraz. Przecież jest tyle ludzi w domu.
- Nie sądzę, żeby im nas brakowało. - Zamilkł i spoglądał na nią. -
Chcesz wrócić?
- Nie. - Potrząsnęła szybko głową. - Nie chcę...
Weszli na pola oświetlone blaskiem księżyca.
- Czy lubisz liczyć gwiazdy? - zapytał.
- Nie wiem. - Podniosła głowę do góry i spojrzała w niebo usiane
jasnymi plamkami. - Nigdy nie próbowałam.
- Nie uda ci się ich policzyć. - Uniósł jej rękę do ust. - Nieważne, ile ich
jest, ważne, że są. Liczy się cud istnienia. Tak właśnie myślę, kiedy patrzę na
ciebie. Czy to nie cudowne?
Podniósł ją ze śmiechem, a kiedy znów ją całował, rozsadzała go
radość. - Udawaj choć przez chwilę, że niosę cię krętymi schodami w kierunku
dużego, miękkiego łóżka wysłanego atłasowymi poduchami z różowymi
kokardkami!
- Niczego nie muszę udawać. - Przycisnęła doń twarz, a wzruszenie
przenikało ją na wskroś. - Dziś pragnę tylko ciebie, a ty tu jesteś...
- Tak. - Całował ją w czoło, dopóki nie przechyliła głowy, by na niego
spojrzeć. - Jestem tutaj. - Szedł szybko przez pole. - Jesteśmy tutaj.
Kamienny krąg czekał, zatopiony w jasnych promieniach księżyca.
Zrodzona ze wstydu
173
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Murphy wniósł Shannon do kamiennego kręgu. Gwiazdy błyszczały, a
księżyc świecił jasno jak latarnia morska.
Shannon słyszała pohukiwania sowy, przeciągły krzyk płynący w
powietrzu i niknący w bezkresnej ciszy. Murphy postawił ją na ziemi i rozłożył
pierwszy koc. Przyklęknął na drugim u jej stóp.
- Co robisz? - Dlaczego się zdenerwowała? Przecież do tej pory się nie
denerwowała.
- Zdejmuję ci buty.
Taka prosta, zwyczajna rzecz. Mimo to coś podniecającego kryło się w
jego gestach. Zdjął swoje buty i postawił obok. Wstając przeciągnął dłońmi
wzdłuż jej ciała, od kostek aż po ramiona.
- Trzęsiesz się. Czy jest ci zimno?
- Nie... - Pomyślała, że nigdy już nie odczuje zimna, płonął w niej
pulsując ciepłem ogień. - Murphy, nie chcę, żebyś wyobrażał sobie, iż jest to
coś więcej, niż jest w rzeczywistości. Nie byłoby w porządku, gdybyś...
Uśmiechnął się, ujął delikatnie dłońmi jej twarz i pocałował. - Wiem, co
to znaczy. Piękno istnieje dla własnych racji. - Miękkie i czułe usta muskały jej
policzki.
- To Emerson. - Cóż to za mężczyzna, myślała, czytuje poezję i uprawia
ziemię.
- Shannon, jesteś piękna. I to jest piękne. - Był tego pewien, ofiarowując
jej swoje serce i ciało i nie mniej oczekując w zamian.
Toteż dotykał jej ramion, pleców i włosów delikatnie, łagodnie,
cierpliwie, przekonując ją pocałunkami, by dając mu więcej, więcej też brała.
Choć trochę więcej.
Shannon wciąż drżała, choć wtuliła się w niego ufnie, wzdychając na
myśl o czekającej ją rozkoszy. Murphy odetchnął z upojeniem. Delikatny
wietrzyk tańczył w trawach, wirując wokół nich jak muzyka.
Murphy cofnął się, wpatrując się w oczy Shannon, i ściągnął z jej
ramion marynarkę, którą nałożyła przed wyjściem. Odrzucił ją na bok. Z
gardła Shannon wydobył się pomruk zdziwienia i tęsknoty. Gdy całował ją,
czuła na swojej twarzy jego ręce, błądzące palce. Myślała, że rozumie zasady
uwodzenia, ruchy i kontrruchy, kiedy mężczyzna i kobieta zmierzają ku
rozkoszy. Ale to było coś nowego. Ten cichy, cierpliwy taniec. Owo
rozkoszowanie się każdym niewinnym drgnieniem. Tak jak w walcu, którego
ją nauczył, nie musiała czynić nic więcej, tylko radując się, dotrzymywać mu
kroku. Wstrzymała oddech drżąc cała, gdy jego palce rozpinały ostatni guzik
jej bluzki.
Nora Roberts
174
Och, jaka szkoda, że nie założyła nic jedwabnego, czegoś zwiewnego,
kobiecego, ozdobionego fantazyjnie koronką, która mogłaby go zachwycić.
Murphy z wolna rozchylił bluzkę i położył dłoń tam, gdzie biło serce
Shannon.
Dreszcz przeszył ją jak pocisk.
- Marzyłem o tym, by cię dotykać. - Ujął jej rękę, którą zaciskała na
jego ramieniu, i podniósł do ust. - Zastanawiałem się, jaki smak i zapach ma
twoja skóra. Jak bardzo jest wrażliwa? - Patrząc na nią, zsunął bluzkę z jej
ramion. - Mam szorstkie ręce.
- Nie. - Nie zdołała zrobić nic więcej, jak potrząsnąć przecząco głową. -
Nie. - Patrzyła nań poważnie, gdy przesuwał koniuszki palców wzdłuż
wycięcia jej stanika, najpierw w dół, potem w górę.
Wiedział, że jest wrażliwa. Ale sposób, w jaki drżało jej ciało pod
najlżejszym nawet dotykiem, gest, w jakim opadała jej głowa pod wpływem
oszołomienia, tylko dodawał, słodyczy jego pragnieniu. Jeszcze nie, myślał,
choć już przeczuwał, jak będzie smakował dłońmi jej małe, jędrne piersi. I
pochylił głowę, by ją pocałować. Jej niewiarygodnie szczodre usta rozchyliły
się w zaproszeniu. Czuł ich niepokojącą i obezwładniającą siłę w każdym
swoim nerwie. Ich moc wzmagała się, nabierając intymniejszego posmaku.
- Pragnę cię... - Jej ręce drżały, gdy chwyciła go za koszulę. Uspokajała
się, zaglądając mu w oczy. - Tak bardzo cię pragnę, bardziej, niż mogłam to
sobie wyobrazić. - Patrząc na jego twarz, rozpinała mu koszulę. Kiedy udało
się jej zdjąć ją z jego ramion, opuściła wzrok.
- Och.
Westchnęła z rozkoszy i podziwu. Jego ciało hartowały praca i pot, a nie
urządzenia w klubie sportowym.
Musnęła rękami jego tors. Pod delikatną skórą kryła się prawdziwa siła.
Serce biło mu głośno. Nagle jej własne serce zamarło w piersiach, gdy rozpiął
jej spodnie.
Zahipnotyzowana poczuła, jak bierze ją za rękę, pomagając jej złapać
równowagę, gdy zsuwała spodnie. A kiedy wyciągnęła ku niemu dłonie,
potrząsnął tylko głową, albowiem cierpliwość w miłości ma swoje granice.
- Kochaj się ze mną - szeptał. - Chodź i kochaj się ze mną.
Z wolna ułożył ją na kocu, zamykając usta pocałunkiem. Dotykał jej z
wielką czułością. Pieścił jej piersi, nie zdejmując stanika. Czuł olbrzymią
przyjemność zmieszaną z bólem. Wślizgiwał się pod stanik, by badać ją i
smakować. Jej zapach go kusił. Prześlizgiwał się językiem po jej szyi i
ramionach. Kiedy sięgnął palcami brodawek, wygięła się w łuk.
- Teraz! - Westchnęła ze szlochem. - Na litość boską!
Zrodzona ze wstydu
175
Ale Murphy odpiął tylko zapięcie stanika, które znajdowało się z
przodu, i przywarł delikatnie ustami do jej piersi.
Była to dla niej tortura i radość zarazem. Przyciągnęła go bliżej.
Jej ciało szalało bezwstydne. A on rozpalał ją jeszcze bardziej językiem,
zębami i wargami, powodując, że błagała go jękliwie słowami.
Strumień podniecenia był tak szybki, tak gorący, aż uniosła się
chwytając w obronie koce. Silny, oszałamiający orgazm spowodował, że
zaczęła się trząść, zanim opadła w bezsilności.
Niemożliwe, pomyślała. Walcząc o oddech, uniosła ciężką rękę, by
odgarnąć włosy. To niemożliwe. Nikt do tej pory nie wywołał w niej takiego
podniecenia.
W jęku rozkoszy Murphy przesuwał wargami po jej ciele. Jego ręce
błądziły teraz poniżej talii i bioder. - Shannon, kocham cię. Nad życic.
- Nie mogę już... - Słaba położyła mu rękę na plecach. Są wilgotne,
pomyślała jak przez mgłę, i naprężone.
- Powstrzymaj się choć chwilę. - Ale jego usta już całowały jej piersi. -
O, Boże, co ty ze mną robisz!
- Daję ci rozkosz. - Zamierzał dać jej jeszcze więcej, musiał jej dać
jeszcze więcej. Żądza nasilała się w nim boleśnie. Rozpalona krew i
gwałtowne pragnienie, które więził w sobie tak długo.
Ściągnął jej kuse figi z bioder i odrzucił.
- Dajesz mi rozkosz... - Jej ciało przedstawiało skarbiec nieprzebranych
rozkoszy, z których zamierzał czerpać. Czas na zabawę już minął. Sycił się jej
szalonymi, pełnymi rozkoszy ruchami, jękiem i uściskami. Chciał jej właśnie
takiej, bezradnie wbijającej się weń, kiedy bezlitośnie sprowadzał na nią jedną
falę ognia za drugą. I kiedy wiła się już wilgotna w szaleństwie, jeszcze nie
było mu dość.
Ściągał dżinsy, wędrując ustami przez jej ciało, od napęczniałych piersi
po drżące wargi.
Wygięła się w łuk pod nim. Ugięła nogi i mocno go nimi objęła.
Potrząsnął głową. Nie aby jej odmówić, ale aby rozjaśnić zamglony
wzrok. Chciał ją widzieć i chciał, aby ona na niego patrzyła. - Patrz na mnie -
prosił, wymawiając z trudnością słowa, jakby ponad bijącym mu ciężko w
gardle sercem. - Cholera, patrz na mnie teraz.
Otworzyła oczy. Początkowo obraz falował, ale w końcu wyostrzył się
tak, że widziała jego twarz.
- Kocham cię - powiedział gwałtownie, utkwiwszy wzrok w jej oczach.
- Słyszysz mnie?
- Tak. - Zacisnęła ręce na jego włosach. - Tak.
Nora Roberts
176
Po chwili, kiedy wszedł w nią mocno i głęboko, krzyknęła triumfalnie.
Orgazm przepływał przez nią jak strumień lawy, przyprawiając ją o drżenie,
rozogniając ją. Gdy zamknęła znów oczy, wpił się w jej usta, zanurzając się w
niej niestrudzenie.
Nieświadomie dotrzymywała mu tempa, skoczywszy w burzę, która
rozgorzała między nimi. Pomyślała, że słyszy odgłos grzmotu i widzi
błyskawice rozcinające niebo. Jej ciało eksplodowało w nagłym wstrząsie i
rozżarzone legło bezwładnie. Ręce zsunęły się bezsilnie z jego pleców.
Słyszała, jak wymawia jej imię, czuła, jak się wije i drży. W chwilę potem
przygniótł ją ciężarem swego ciała.
Zanurzył twarz w jej włosach wibrując całym ciałem. Shannon na
przemian drżała i nieruchomiała. Owe wybuchy drżenia świadczyły, jak
wiedział, o sile przeżycia. Uspokoiłby ją, gdyby sam mógł się poruszyć.
- Za chwilę zsunę się z ciebie - wyszeptał.
- Nie waż się!
Uśmiechnął się i znów zanurzył twarz w jej włosach. - W ten sposób
przynajmniej cię ogrzeję.
- Nie sądzę, abym kiedykolwiek poczuła chłód. - Mrucząc z rozkoszy
objęła go ramionami. - Z pewnością staniesz się zarozumiały, jeśli ci to
powiem, ale nie dbam o to. Nikt do tej pory nie sprawił mi takiej rozkoszy.
Nie czuł dumy, ale radość. - Przed tobą nikogo nie było.
Przytuliła się do niego i zaśmiała. - Jesteś stanowczo za dobry, aby to
miała być prawda, Murphy. Miałeś na pewno wiele kobiet.
- Praktykowałem - przerwał i zrobił wysiłek, by unieść się na łokciach.
Chciał na nią patrzeć. Rozbawił go jej uśmiech. - Nie mogę zaprzeczyć, że raz
czy dwa sprawiło mi to przyjemność.
- Przypomnij mi, żebym cię ukarała później. - Śmiała się, gdy przeturlał
się z nią kilkakrotnie, aż znalazła się na nim. - Mam zamiar cię namalować -
powiedziała cicho, przesuwając palce z bicepsów na pierś. Nie malowałam
aktów od ukończenia szkoły, ale...
- Kochanie, kiedy stanę przed tobą nago, skąd wezmę dość cierpliwości
dla twoich pędzli.
Uśmiechnęła się. - Masz rację. - Sięgnęła jego ust i zapomniała się na
moment w długim pocałunku. Z westchnieniem złożyła mu głowę na piersi. -
Nigdy wcześniej nie kochałam się pod gołym niebem.
- Żartujesz?
Uniosła głowę i spojrzała rozbawiona. - To wydawałoby się dziwne w
moim otoczeniu.
Ponieważ miała gęsią skórkę, sięgnął po drugi koc. - A więc to noc,
Zrodzona ze wstydu
177
podczas której wiele rzeczy wydarzyło się po raz pierwszy. Pierwsze ceili. -
Owinął ją kocem, mocując się z nim, dopóki nie miał pewności, że jest
przykryta. - Twój pierwszy walc.
- To właśnie ten walc to wszystko sprawił. Nie, nieprawda. - Potrząsnęła
głową i ujęła jego twarz rękoma. - Walc mnie oczarował. Ale uwiodła mnie
twoja pieśń. Kiedy jej słuchałam, nie potrafiłam zrozumieć, czemu ci się
opieram.
- Muszę pamiętać, że mam śpiewać dla ciebie często. - Objął ją ręką za
szyję. - Piękna zielonooka Shannon, miłości wszystkich moich wcieleń.
Pocałuj mnie.
Obudził ją z lekkiej drzemki, kiedy niebo na wschodzie zajaśniało. Było
mu trochę przykro, bo czuł przyjemność patrząc, jak śpi, jak piękne rzęsy
spoczywają na zaróżowionych policzkach. Zapragnął kochać się z nią jeszcze
raz przed wschodem słońca, ale czekała go praca i rodzina.
- Shannon. - Całując ją dotknął lekko jej policzka. - Kochanie, świta.
Gwiazdy już znikły.
Poruszyła się jęknąwszy i kurczowo złapała go za rękę. - Dlaczego nie
zostaniesz? Dlaczego? Wróciłeś tylko po to, by mnie opuścić.
- Cicho. - Przyciągnął ją bliżej i pocałował w skroń. - Jestem tutaj. To
tylko sen.
- Jeśli mnie dość kochasz, nie odejdziesz znowu.
- Naprawdę cię kocham. Otwórz oczy. To ci się śni.
Podążając za dźwiękiem głosu, Shannon otworzyła oczy. Na chwilę
zagubiła się między dwoma światami, ale wydawały jej się znajome i
prawdziwe.
Właśnie przed świtem, pomyślała. I ten zapach wiosny. Stojące
kamienie, szare i zimne w zanikających ciemnościach. Świadomość, że leży w
objęciach kochanka. - Twój koń. - Rozejrzała się dookoła nieprzytomnie.
Słyszała dźwięk uprzęży i niecierpliwe stąpania kopyt gotowych do biegu.
- Są jeszcze w stajni. - Murphy zwrócił jej twarz ku sobie. - Gdzie ty
jesteś?
- Ja... - Zamrugała i powróciła do rzeczywistości. - Murphy? Wpatrywał
się w jej twarz. Zdawał się lekko zaniepokojony. - Pamiętasz zatem, co się
stało? Cóż takiego zrobiłem, by cię stracić?
Potrząsnęła głową. Desperacja i lęk zniknęły. - Śniłam, to wszystko.
- Opowiedz mi, co ja robiłem w twoim śnie.
Ale ona przycisnęła twarz do jego barku i poczuła ulgę, gdy okazało się,
że jest prawdziwy i ciepły. - To tylko sen - twierdziła uporczywie. - Czy już
Nora Roberts
178
nastał ranek?
Począł się spierać, ale zaprzestał. - Muszę odprowadzić cię do domu.
- Czas biegnie tak szybko.
- Powstrzymałbym słońce, gdybym tylko mógł. - Uścisnął ją raz jeszcze
i wstał, by pozbierać ubrania.
Owinięta w koc Shannon, przyglądając się Murphy'emu, znowu poczuła
pożądanie. Usiadła. Koc opadł jej na biodra. - Murphy? - Kiedy się odwrócił,
spostrzegła, że jego oczy pociemniały, stały się chmurne. Sprawiło jej to
radość. - Kochaj się ze mną.
- Niczego więcej nie pragnę, ale rodzina jest w domu i nie wiadomo,
kiedy ktoś... - przerwał, gdy wstała naga. Ubrania wypadły mu z rąk, kiedy
szła do niego.
- Kochaj się ze mną - powiedziała i zarzuciła mu ręce na szyję szybko,
w przerażeniu, jakby to miał być ostatni raz.
Miała coś z czarownicy. Zrozumiał to, gdy pierwszy raz zajrzał w jej
oczy. Jakaś kryjąca się w niej moc rzuciła im śmiałe wyzwanie. I chociaż
szybko oddychała, kiedy złapał ją za włosy i odchylił głowę do tyłu, nie
odwróciła wzroku.
- A więc dobrze. Jak wtedy... - Jego głos stał się chropawy. Zawlókł ją
do dużego kamienia, przyparł doń i uniósł, trzymając za biodra. Przywarła do
niego szczelnie, rozpalona i pożądliwa.
Kiedy wbił się w nią, nastąpiła eksplozja, uderzając w nich z ogromną
siłą, tak jak tego pragnęła. Przez cały czas, przy każdym gwałtownym ruchu,
który pozbawiał ich oddechu, patrzyli sobie w oczy.
Wbiła paznokcie w jego plecy, na jej ustach pojawił się triumfalny
uśmiech. Ich ciałami wstrząsały spazmy. Murphy ledwo trzymał się na nogach,
ręce mu osłabły. Bał się, że może ją upuścić. Słyszał swój szybki oddech. -
Jezu! - Zamrugał oczami, które zalewał pot. - Słodki Jezu!
Zwolniła uścisk i zaczęła się śmiać. Zalała ją radość, ogarnęła
fascynacja.
Murphy usiłował przywrócić miarowość oddechowi i zachować
równowagę, kiedy Shannon wyrzuciła ramiona w górę.
- Och, jakbym się na nowo narodziła!
Zaśmiał się, kiedy usiłował utrzymać równowagę. Omal nie upadli. - O
tak, narodziłaś się na nowo, ale mało brakowało, abyś mnie zabiła. - Mocno ją
pocałował i delikatnie postawił na ziemię. - Ubieraj się, kobieto, zanim mnie
wykończysz.
- Chciałabym, kochanie, abyśmy pobiegali nago po polach.
Odetchnął i schylił się, żeby podnieść stanik. - Och, moja święta matka
Zrodzona ze wstydu
179
wpadłaby w zachwyt, gdyby przypadkiem wybrała się na tylne podwórze i nas
zobaczyła.
Rozbawiona Shannon założyła stanik i podniosła z trawy figi. - Mogę
się założyć, że twoja święta matka dobrze wie, czym się zajmowałeś, skoro nie
wróciłeś na noc do domu.
- Wiedzieć, a zobaczyć na własne oczy to dwie różne sprawy. - Dał jej
lekkiego klapsa w pośladek, kiedy nachyliła się, by podnieść koszulę. -
Wyglądasz seksownie w męskich ubraniach. Zapomniałem ci o tym
powiedzieć.
- Wyglądam męsko - sprostowała, zapinając obszerną koszulę.
- Jaka to różnica? - Usiadł na trawie i nakładał buty. - Wyjdziesz ze mną
dziś wieczorem, Shannon, jeśli po ciebie przyjadę?
Zmieszana i rozbawiona spojrzała nań z góry. To, że pytał ją o to teraz,
kiedy przed chwilą kochali się jak zwierzęta, oczarowało ją. - Czemu nie,
Murphy Muldoonie - powiedziała, próbując naśladować zachodnioirlandzki
akcent.
Widziała radość w jego oczach, gdy rzucił jej jeden z butów. - Ciągle
mówisz jak jankeska, ale to mi się podoba, zabawny akcent.
Parsknęła. - Ja mam zabawny akcent! Dobre sobie!
Pochyliła się, żeby wziąć koc, ale złapał ją za rękę. - Zostaw je, jeśli
zamierzasz wrócić.
Uśmiechając się odwróciła rękę tak, aż ich palce się splotły. - Wrócę.
- Odprowadzę cię do domu.
- Nie musisz.
- Właśnie, że muszę. - Przeprowadził ją przez kamienny łuk. Wyszli na
pola. Światło właśnie zaczynało się mienić w kroplach rosy, okrywających
trawę. - I oczywiście chcę.
Szczęśliwa oparła głowę o jego ramię.
Na wschodzie łagodnie budził się poranek w złotych i różowych
kolorach. Zupełnie jakby rodził się obraz o pastelowych barwach. Słyszała
pianie koguta i czarującą piosenkę skowronka.
Kiedy Murphy zatrzymał się, by zerwać polny kwiatek o
kremowobiałych płatkach, odwróciła się, lekko uśmiechnięta, aby wsunął go
jej we włosy. - Patrz, sroka. - Wskazała ręką, gdy ptak przeleciał nisko nad
polem. - Mam rację? Brianna mi ją pokazywała.
- Tak, rzeczywiście. Ale patrz tutaj, szybko. Jeszcze dwie. -
Zadowolony, albowiem ptaki te zwiastują szczęście, otoczył ją ramieniem. -
Jedna przynosi smutek - powiedział - ale dwie to radość. Trzy to ślub, a cztery
- narodziny.
Nora Roberts
180
Śledziła lot ptaków. Chrząknęła i odrzekła. - Murphy, wiem, że twoje
uczucia są silne i...
Podniósł ją do góry i podsadził na następny mur. - Jestem w tobie
zakochany - powiedział z prostotą. - Chyba to chciałaś powiedzieć.
- Tak, właśnie to. - Musiała być teraz rozważna. Zdała sobie jednak
sprawę, że jej własne uczucia zaszły o wiele dalej, niż zamierzała. - I myślę, że
rozumiem twoje nadzieje, biorąc pod uwagę twą osobowość, kulturę i religię.
- Masz zadziwiającą zdolność owijania wszystkiego w bawełnę. To,
czego chcę, to ożenić się z tobą.
- Och, Murphy.
- W tej chwili cię o to nie proszę. Na razie po prostu z tobą spaceruję,
poza tym oczekuję, że spotkamy się znów wieczorem.
Spojrzała na niego. Uważnie przyglądał się jej twarzy. - W takim razie
spróbujmy utrzymać to tak, jak jest - poprosiła.
- Nie ma nic prostszego. A teraz pocałuj mnie, zanim znajdziesz się w
ogrodzie Brianny. - Wziął ją w ramiona, pochylając głowę. Serce jej zmiękło. -
Wpadnę po ciebie. - Z niechęcią wypuścił ją z objęć. - Zabiorę cię na kolację,
ale...
- Masz rodzinę - dokończyła. - Rozumiem.
- Jutro wyjeżdżają. Jeśli nie będzie ci niezręcznie w stosunku do Brie,
chciałbym, żebyś spędziła ze mną noc. W moim łóżku.
- Nie, nie będzie mi niezręcznie.
- Zatem do zobaczenia. - Ucałował koniuszki jej palców i zostawił ją na
skraju ogrodu. Na różach wciąż błyszczała rosa.
Uśmiechając się do siebie, Shannon przeszła przez trawnik i stanęła
przed drzwiami. W kuchni krzątała się Brianna. Właśnie nastawiła kawę.
- Och, cześć. - Nieświadoma tego, że się głupio uśmiecha, Shannon
wbiła ręce w kieszenie spodni. - Wcześnie wstałaś.
Brianna tylko uniosła brwi. Była na nogach już pół godziny, niemal całe
swoje życie wstawała o tak wczesnej porze. - Kayla czeka na śniadanie.
Shannon popatrzyła ze zdziwieniem na zegar. - Wydawało mi się, że
jest trochę później. Nie nocowałam... w domu.
- Tak przypuszczałam. Dlaczego Murphy nie wstąpił na kawę?
- Nie... - przerwała i odetchnęła. - Widzę, że nie zachowywaliśmy się
dość dyskretnie.
- Nie dziwi mnie to, że przychodzisz dopiero teraz. Widziałam, jak
wyglądaliście, kiedy wychodziliście razem w nocy. - Kawa się zaparzyła.
Brianna odstawiła ją i przyjrzała się Shannon. - Wyglądasz na szczęśliwą.
- Naprawdę. - Shannon zaśmiała się, po czym pod wpływem impulsu
Zrodzona ze wstydu
181
rzuciła się Briannie na szyję. - Jestem nieziemsko szczęśliwa. Właśnie
spędziłam noc z mężczyzną na pastwisku dla koni. Ja! Na pastwisku! To
niewiarygodne!
- Bardzo się cieszę. - Brianna wzruszyła się, widząc ten szczery odruch.
- Murphy jest wyjątkowym mężczyzną. Zawsze miałam nadzieję, że znajdzie
kogoś równego sobie.
Shannon zamilkła na chwilę. - Brianno, to nie całkiem tak. Zależy mi na
nim. Zależy mi na nim bardzo. Nie mogłabym z nim pozostać ani chwili,
gdyby to nie było prawdą.
- Wiem. Rozumiem dobrze.
- Ale ja nie jestem taka, jak ty. - Shannon cofnęła się. Wierzyła, że uda
się wytłumaczyć Briannie to, co próbowała wytłumaczyć sama sobie. - Nie
jestem taka, jak ty czy Maggie. Nie chcę tu zamieszkać, wychodzić za mąż,
zakładać rodzinę. Mam inne ambicje.
W oczach Brianny pojawił się smutek. Spuściła wzrok. - Murphy tak
bardzo cię kocha.
- Wiem. I nie jestem pewna, czy ja również go kocham. - Odwróciła się
myśląc, że musi zachować umiar w swym postępowaniu. - Miłość nie zawsze
wystarcza do ułożenia sobie życia. Wiemy to nazbyt dobrze, biorąc pod uwagę
naszych rodziców. Próbuję wytłumaczyć to Murphy'emu, ale mam niewielką
nadzieję, że mi się uda. Bardzo nie chciałabym go zranić.
- A nie sądzisz, że bardziej zranisz siebie, kiedy postąpisz wbrew
swojemu sercu?
- O tym jeszcze muszę pomyśleć.
Brianna podeszła do szafki i wyjęła filiżanki i spodeczki. - To prawda.
Każdy z nas sam musi zadecydować, co jest dla niego najważniejsze. Bardzo
ciężko jest, gdy człowiek zmaga się z przeciwieństwami.
- Widzę, że rozumiesz. - Shannon poczuła wdzięczność. Położyła rękę
na ramieniu Brianny. - Naprawdę.
- Oczywiście. Dla Murphy'ego to proste, nie ma wątpliwości co do
swoich myśli, uczuć i potrzeb. Pragnie cię. Dla ciebie nic jest to takie łatwe.
Dlatego powinnaś pławić się w szczęściu i nie wątpić w nie.
- To właśnie próbuję robić. Nie chodzi mi tylko o Murphy'ego. Jestem
szczęśliwa, Brianno - powiedziała łagodnie - z tobą.
- To dla mnie znaczy więcej, niż myślisz. - Briannę ogarnęło uczucie
miłości, uśmiechnęła się. - Jak miło to słyszeć, Shannon. To cudowny poranek.
- Tak, to wielki poranek. - Shannon uścisnęła Briannie ręce. - Najlepszy
ze wszystkich. Pójdę się przebrać.
- Weź ze sobą kawę. - Briannie łzy szczęścia napłynęły do oczu, gdy
Nora Roberts
182
napełniała filiżankę. - Przygotuję ci śniadanie przed wyjściem do kościoła.
- Nie, wezmę tylko kawę - powiedziała Shannon. - Zaraz przyjdę i
pomogę ci przygotować śniadanie.
- Ach.
- Nie jestem tu już żadnym gościem.
W tym momencie Brianna nie mogła powstrzymać łez. - Nie. Nie jesteś.
Pośpiesz się zatem - rozkazała, szybko nalewając sobie herbaty. - Prawdziwi
goście zaraz wstaną.
Gray czekał, aż Shannon opuści kuchnię, zanim wszedł. Zbliżył się do
żony i wziął ją w ramiona. Brianna płakała. Trzymaj się, kochanie - powiedział
i poklepał ją delikatnie po plecach. - O mały włos nie doprowadziłyście mnie
do płaczu.
- Graysonie. - Przytuliła się do niego i szlochała, szczęśliwa w jego
ramionach. - Shannon jest moją siostrą.
- To prawda. - Pocałował ją w czubek głowy. - Shannon jest twoją
siostrą.
Zrodzona ze wstydu
183
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
W Nowym Jorku Shannon nie chodziła często na niedzielną mszę. Jej
rodzice byli praktykującymi katolikami, skończyła katolickie szkoły i przyjęła
wszystkie sakramenty. Uważała się za katoliczkę, nowoczesną katoliczkę -
kobietę, której nie odpowiadało wiele twierdzeń doktryny katolickiej czy
przepisów prawa kanonicznego.
Od kiedy zamieszkała w Nowym Jorku, gdy ułożyła tam sobie życie,
odzwyczaiła się od niedzielnej mszy. Ale ludzie z tak niewielkiego hrabstwa
jak Clare nie chodzili na mszę jedynie z przyzwyczajenia. Praktyki religijne
stanowiły fundament ich życia.
Przyznać musiała, że podobał jej się mały kościółek, zapach
migoczących świec wotywnych, wypolerowane ławki. Obudziły się w niej
wzruszające wspomnienia z dzieciństwa.
Figury Marii i Józefa, obrazy ilustrujące Drogę Krzyżową, haftowane
szaty liturgiczne - symbole, które można znaleźć na całym świecie. Wiejski
kościółek zdobiły witraże, przez które wnikało kolorowe światło. Ławki
zniszczały z latami, wytarły się klęczniki, a stara podłoga skrzypiała pod
każdym stąpnięciem. Chociaż wystrój kościoła był skromny, obrządki
odprawiano z zadziwiającą pompą. Wyczuwało się w nich wielkość, jakby
odbywały się co najmniej we wzniosłej katedrze na Piątej Alei.
Czuła się silna i pewna siebie, siedząc przy Briannie i słuchając
uroczystego tonu księdza, chóralnych odpowiedzi parafian. Raz po raz
rozlegało się kwilenie bądź płacz dziecka.
Rodzina Murphy'ego siedziała po przeciwnej stronie, w wąskiej nawie,
zajmując dwie ławki. Jej rodzina - Shannon poczęła traktować tych ludzi, jak
swoją rodzinę - mieściła się w jednej. Kiedy czekano na błogosławieństwo
końcowe, Liam wspiął się na ławkę i wyciągnął do niej ręce. Posadziła go na
kolanach i uśmiechnęła się, gdy ściągnął poważnie usta. - Ładne - powiedział
teatralnym szeptem, gdy go pocałowała.
Jego tłuściutkie paluszki powędrowały do cyrkonii i ametystów, które
Shannon dziś nałożyła.
- Moje!
- Nic z tego. Moje. - Zabrała go ze sobą, gdy wierni zaczęli opuszczać
kościół i rozchodzić się w słońcu późnego poranka.
- Ładne - powtórzył głosem tak błagalnym, że zaczęła przetrząsać
torebkę, żeby znaleźć coś na pocieszenie.
- Jasne, że ładna, mój chłopcze. - Murphy porwał Liama i uniósł go
wysoko. Chłopiec rozbawił się. - Ładna jak majowy poranek.
Shannon poczuła lekki dreszcz, który przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa.
Nora Roberts
184
Tylko parę godzin temu, nadzy, spoceni, trwali w miłosnym uścisku. Teraz
porządnie ubrani stali otoczeni ludźmi. Mimo to ogarnęła ją fala nagłego
pożądania. Żołądek się ścisnął. Wyciągnęła z torebki małe lusterko i pokazała
Liamowi. - Tam jest ktoś ładny.
Liam z rozkoszą spoglądał na siebie, strojąc miny.
- Popatrz, mamo. - Kate stała obok, kołysząc w ramionach najmłodsze
dziecko. - Wyglądają jak rodzina. Czy pomyślałabyś kiedykolwiek, że Murphy
zacznie wzdychać do jankeski? I do tego takiej fantastycznej.
- Nie. - Alice przyglądała się im. Miała mieszane uczucia. - Nie, nigdy
nie myślałam. Ciekawiło mnie, czy zwiąże się z którąś z córek Toma
Concannona. Ale tego nigdy nie oczekiwałam.
Kate spojrzała w dół. Jej trzyletnie dziecko z zadowoleniem wyrywało
trawę, sprawdzając, jaki ma smak.
- Nie masz nic przeciwko?
- Jeszcze nie wiem. - Strząsając z siebie zły nastrój, Alice schyliła się i
podniosła wnuka. - Kevin, trawę jedzą tylko krowy. Dołączmy do reszty, Kate.
Musimy przygotować niedzielny obiad.
Słysząc, że wołają go po imieniu, Murphy uniósł rękę. - Muszę już iść.
Wpadnę po ciebie później. - Przekazał jej Liama.
- Czy pozwolisz mi pocałować się tutaj?
- Buzi - zgodził się Liam i zmarszczył czoło.
- Nie ty, chłopcze. - Ale Murphy i tak go pocałował, zanim delikatnie
musnął usta Shannon. - Na razie.
- Tak. - Shannon próbowała nie wzdychać jak pensjonarka, kiedy
odchodził. - Na razie.
- Pewnie chcesz pozbyć się tego balastu, ciociu Shannon! - Rogan,
widząc, że droga jest wolna, podszedł do Shannon.
- Nie, potrzymam go. Udało mi się go zdobyć.
- Wygląda na to, że to on ciebie zdobył. - Los uśmiechnął się do mnie,
pomyślał Rogan, chłopiec przełamał pierwsze lody. - Chciałem z tobą
zamienić słowo. Pójdziesz ze mną i Maggie do domu? Miło nam będzie
ugościć cię herbatą. Liamowi też.
- Herbata. - Liam przestał interesować się lusterkiem i podskakiwał
Shannon na biodrach. - Ciasto.
- Oto sedno sprawy - powiedział Rogan chrząkając. - Zupełnie jak jego
matka. - Nie czekając na odpowiedź, ujął Shannon za łokieć i poprowadził ją w
kierunku swojego samochodu.
- Muszę powiedzieć, Brie.
- Już jej powiedziałem. Maggie! - wykrzyknął. - Twój chłopiec chce
Zrodzona ze wstydu
185
ciasta i herbaty.
- Który chłopiec? - Maggie podeszła do nich w chwili, gdy Shannon
dotarła do drzwi samochodu. - Wieziesz nas, Shannon?
- Cholera, robię to za każdym razem. Nie przyzwyczaję się, że
kierownica jest z drugiej strony. - Obeszła samochód i posadziła Liama w
krzesełku.
- Prawdziwa jankeska - skomentowała Maggie i usadowiła się w środku.
Shannon tylko zmarszczyła nos. W drodze zabawiała Liama. Po krótkim
czasie znaleźli się w kuchni. Rogan, jak zauważyła Shannon, przygotowywał
herbatę.
- Jak ci się podobało ceili? - zapytał.
- Bardzo.
- Szybko wyszłaś. - Z frywolnym błyskiem w oku Maggie podała małe
kawałki mrożonego ciasta.
Shannon tylko uniosła brwi i spróbowała ciasta. - To recepta Brianny -
powiedziała po skosztowaniu.
- To ciasto Brie. Na szczęście.
- Wielkie szczęście - wtrącił Rogan. - Brianna jest zbyt ludzka, żeby
pozwolić Maggie nas otruć.
- Jestem artystką, a nie kucharką.
- Brianna jest kimś więcej niż tylko kucharką. - Shannon najeżyła się. -
Jest również artystką, widać to w każdym pokoju jej pensjonatu.
- Zgoda, zgoda - rzekła rozbawiona i zadowolona Maggie. - Szybko
stajesz w jej obronie, nieprawdaż?
- Zupełnie, jak ty - powiedział łagodnie Rogan, stawiając imbryk na
stole. - Trzeba oddać sprawiedliwość Briannie. Pensjonat jest świetnie
prowadzony, prawda? - Zmienił nastrój tym stwierdzeniem. - Zatrzymałem się
tam, kiedy przybyłem tu pierwszy raz szturmować drzwi Margarct Mary.
Pogoda była okropna, jak i temperament Maggie - przypomniał sobie. - A
pensjonat Brie okazał się małą wysepką spokoju i wdzięku pośród tego
wszystkiego.
- Ależ to twój temperament był okropny - poprawiła Maggie. -
Zadręczał mnie bezlitośnie. - Zwróciła się do Shannon. - Przybył tu bez
zaproszenia, zupełnie nie chciany. I jak widzisz, dotąd nie udało mi się od
niego uwolnić.
- Wytrwałość przynosi owoce. - Rogan starym nawykiem pogłaskał rękę
Maggie. - A nasz najważniejszy owoc zaraz zaśnie nad herbatą - zauważył.
Maggie spojrzała na Liama. Usta miał otwarte, oczy przymknięte, głowę
pochyloną, dłoń zaciśniętą na ciastku. – To nasz owoc, w porządku! -
Nora Roberts
186
Chrząknęła i wstała, żeby podnieść go z krzesła. Kiedy jęknął, klepnęła go w
pośladek. - Należy ci się krótka drzemka. Zobaczymy, czy twój niedźwiadek
czeka na ciebie. Chyba tak, czeka, kiedy Liam do niego przyjdzie.
- Maggie jest wspaniałą matką - powiedziała Shannon bez
zastanowienia.
- To cię dziwi?
- Tak. - Trochę za późno zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała, i
zmieszała się. - Nie miałam na myśli...
- Nieważne. Ją też to zaskoczyło. Bardzo sprzeciwiała się zakładaniu
rodziny. Przyczyna leżała w trudnym dzieciństwie, ale czas goi rany. Nawet te
najstarsze i najbardziej krwawiące. Nie wiem, czy kiedykolwiek zbliży się z
matką, ale nawiązały już nić porozumienia. Odległość się zmniejsza. - Postawił
filiżankę i uśmiechnął się do Shannon. - Zastanawiam się, czy nie chciałabyś
zajść na chwilę do mojego biura.
- Do twojego biura?
- To tutaj, w następnym pokoju. - Wstał, wiedząc, że nie pozostawił jej
żadnego wyboru, musi z nim iść. Zamierzał wprowadzić ją na swoje
terytorium. Tkwił dość długo w biznesie i znał korzyści płynące z działań na
polu domowym. Atmosferze biznesu nic nie sprzyja lepiej niż nieformalne
spotkania poprzedzone posiłkiem.
Zdecydował już wcześniej, że z Shannon winien postępować tak, by nie
mieszać interesów z rodziną, z wyjątkiem sytuacji, kiedy związki te okazałyby
się dla niego użyteczne.
Zaintrygowana Shannon ruszyła za nim do następnego pokoju.
Zatrzymała się na progu, rozglądając się ze zdziwieniem i podziwem. Cóż z
tego, że dom stał w samym środku wsi, nie dalej niż na rzut kamieniem od
pasących się krów i gdaczących kurcząt. To pomieszczenie przygotowano do
profesjonalnej pracy tak, jakby znajdowało się w wielkim mieście. Urządzono
je ze smakiem i elegancją, poczynając od dywanów od Bokkara, a kończąc na
lampach od Tiffany'ego. Stare mahoniowe biurko zdumiewało połyskiem. W
pokoju ustawiono prace Maggie - zaskakująca fontanna szafirowego szkła
wznosiła się w pół drogi do kasetonowego sufitu; delikatny splot kształtów i
kolorów wił się samotnie na marmurowej kolumnie i przypominał Shannon
ogród Brianny.
Obranego stylu nie psuły nawet narzędzia pracy właściciela. Fax,
komputer, drukarka, modem. Wszystko nowoczesne, na wysokim poziomie.
- O, Boże! - Chodząc po pokoju, Shannon uśmiechała się coraz szerzej.
Dotknęła monitora najwyższej klasy. - Nigdy bym nie przypuszczała, że to
może być tutaj.
Zrodzona ze wstydu
187
- Maggie tak chciała. Ja również. - Rogan wskazał jej krzesło. -
Mieszkam tu prawie przez cały rok. Chcąc jednak, żeby dom pozostał domem,
muszę pracować.
- Myślałam, że masz biuro w galerii.
- Mam. - By nadać odpowiedni ton tej rozmowie, Rogan usiadł za
biurkiem. - Oboje mamy wymagający zawód, a poza tym dziecko. Jeśli
harmonogram na to pozwala, pracuję tutaj rankami trzy dni w tygodniu,
opiekując się jednocześnie Liamem. W tym czasie Maggie przebywa w swoim
szklanym domu.
- Pewnie nie jest wam łatwo. Macie tyle na głowie.
- Dobrze jest mieć możliwość manewru. Kompromis to jedyna droga,
jaką znam, żeby móc posiadać wszystko. Chciałem z tobą porozmawiać o
obrazach, które namalowałaś.
- Och! - Zmarszczyła czoło. - Mam kilka akwareli i jeden obraz olejny...
- Widziałem tę przedstawiającą Briannę - przerwał spokojnie. - Czy
skończyłaś tę z pensjonatem - widok z tyłu ogrodu?
- Tak. Zawędrowałam ostatnio na klify i zrobiłam obraz marynistyczny.
Wydaje mi się, że jest typowy.
- Wątpię. - Uśmiechnął się i szybko zapisał coś w notesie. - Wszystko
obejrzymy. Na pewno masz ich więcej w Nowym Jorku!
- Mam kilka w mieszkaniu, i te, które przywiozłam z Columbus.
- Dobrze. Zorganizujemy ci wystawę.
- Ale...
- Mój menedżer z nowojorskiej galerii zajmie się szczegółami.
Pakowanie i tak dalej. Musisz dać mi tylko ich spis.
Próbowała coś powiedzieć, ale Rogan, nie pozwalając jej dojść do
słowa, ciągnął dalej: - W hrabstwie Clare wystawiliśmy na razie tylko jeden
twój obraz. Obecnie to najlepsze wyjście. Musimy opracować konkretną
strategię. Mam nadzieję, że już wkrótce to nastąpi. - Otworzył górną szufladę i
wyciągnął plik urzędowych papierów. - Powinnaś przejrzeć ten kontrakt.
- Rogan, nigdy nie podpisywałam kontraktów.
- Wiem, że nie. - Uśmiechnął się szczerze. Jego głos brzmiał rozsądnie.
- Nie czytałaś go jeszcze. Czułbym się szczęśliwy, gdybym mógł omówić z
tobą szczegóły. A może polecę ci prawnika. Jestem pewien, że masz własnego,
ale będzie ci potrzebny lokalny.
Ni stąd, ni zowąd kopia kontraktu znalazła się w rękach Shannon. - Ależ
ja mam pracę.
- Nie powinna ona jednak powstrzymać cię od malowania. Chciałbym,
żeby moja sekretarka skontaktowała się z tobą w przyszłym tygodniu i
Nora Roberts
188
omówiła podstawowe sprawy. Potrzebujemy szczegółowych informacji
biograficznych, a także pozwolenia na publikację w prasie.
- Publikacja w prasie? - Shannon złapała się za głowę.
- Znajdziesz w kontrakcie punkt, który mówi, że „Worldwide” bierze na
siebie kontakty z prasą. Zależnie od tego, co tam masz w Ameryce,
powinniśmy być gotowi z wystawą w październiku lub nawet we wrześniu.
- Wystawa! - Shannon opuściwszy ręce wpatrywała się w Rogana. -
Chcesz zorganizować mi wystawę? - powtórzyła cała zdrętwiała.
- W galerii „Worldwide”. Zamierzałem najpierw zorganizować tę
wystawę w Dublinie, tak jak w przypadku Maggie. Ale myślę, że lepiej byłoby
tutaj, w Clare, ze względu na twe związki z tym miejscem. - Wciąż uśmiechał
się grzecznie, przechylając głowę. - Co o tym myślisz?
- Wcale nie myślę - wyjąkała. - Nie mogę myśleć, Rogan, byłam
przecież na pokazach w „Worldwide”. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że
jeden z nich może należeć do mnie.
- Mogę cię zapewnić, że na tym nie poprzestaniesz. Popatrz mi w oczy i
powiedz, czy wątpisz w swój talent?
Otworzyła usta. Sposób, w jaki to powiedział, w jaki na nią patrzył, gdy
czekał na odpowiedź, sprawiły, że się uspokoiła. - Po prostu nigdy nie
myślałam o swoim malarstwie w praktyczny sposób.
- I nie powinnaś! To moja sprawa. Ty tylko maluj, Shannon. Tylko
maluj. Ja zajmę się resztą. Ach, a co do detali. - Oparł się wygodnie, świętując
zwycięstwo. - Potrzebujemy twoich zdjęć. Mam od tego wspaniałego
człowieka w Dublinie. Muszę tam jechać w przyszłym tygodniu. Jedź ze mną,
zajmiemy się tym.
Shannon zamknęła oczy i próbowała wrócić myślą do początków
rozmowy, znaleźć punkt, w którym straciła kontrolę nad jej przebiegiem, ale
nie była w stanic tego uczynić. - Chcesz, żebym pojechała do Dublina?
- Na dzień lub dwa. Chyba że zdecydujesz się zostać tam dłużej.
Zapraszam, oczywiście. Możesz zamieszkać w naszym domu, jak długo
zechcesz. Dopilnuję, żebyś spotkała się z prawnikiem, kiedy tam się
znajdziesz. Przejrzy kontrakt i może ci coś doradzi.
- Znam się na rzeczy, uczyłam się o tym w college'u - wymamrotała
Shannon.
- Sama to przeczytam.
- Jak wolisz. - Chociaż nie widział takiej potrzeby, przejrzał terminarz. -
Czy wtorek ci pasuje?
- Wtorek?
- Mam na myśli podróż. Sesję fotograficzną zorganizujemy w środę.
Zrodzona ze wstydu
189
- Twój fotograf może być zajęty.
- Jestem pewien, że nas przyjmie. - Nie miał co do tego żadnych
wątpliwości, bo umówił się z nim na spotkanie wcześniej. - Zatem wtorek?
Shannon odetchnęła, potrząsnęła głową i złożyła ręce. - Jasne, czemu
nie.
Kiedy wracała do domu, wciąż zadawała sobie te same pytania.
Dlaczego? Dlaczego to robi? Dlaczego Rogan namawia ją do tego? Tak, miała
talent. Świadczyły o tym jej prace. Powtarzali jej to latami nauczyciele. Ale
sztuka to nie interesy. A interesy stały ponad wszystkim.
Zgoda na propozycję Rogana zmieniała coś, do czego stosowała się
przez całe swoje życie - wbrew sobie pozwoliła, aby sztuka wzięła palmę
pierwszeństwa, pozwoliła, aby ktoś inny zajął się jej interesami. Czuła coś
więcej niż tylko lekką obawę czy swego rodzaju niedogodność. Ale zgodziłam
się, a z pewnością nie odmówiłam bezpośrednio. A przecież mogłam, myślała
Shannon. Rozpoznała dobrze taktykę Rogana. Używał jej z wielką zdolnością.
Trudno byłoby go od tego odwieść, ale przecież dałaby mu radę.
Lecz nawet nie spróbowała. To głupie, myślała teraz. Ogromna
komplikacja. Jak mogła zgodzić się na wystawę w Irlandii jesienią, skoro sama
będzie trzy tysiące mil stąd przy swoim biurku w pracy. Czy tego właśnie
chcesz? Słyszała jakiś cichy głos szepczący jej do ucha. Rozważając to
wszystko w drodze do domu, przygarbiła się i spochmurniała.
- Wyglądasz tak, jakby coś cię dręczyło - powiedziała na jej widok
Alice. Trzymała rękę na furtce i uśmiechała się.
Shannon gwałtownie uniosła głowę. - Och, właśnie... - Z wysiłkiem się
uśmiechnęła. - Właśnie odbyłam rozmowę i zastanawiam się, dlaczego
straciłam panowanie nad jej przebiegiem.
- Zawsze znajdzie się jakiś sposób na odwet. - Alice puknęła się w
głowę i otworzyła furtkę. - Może wstąpisz? - Otworzyła furtkę szerzej.
Shannon się zawahała. - Moja rodzina rozeszła się, potrzebuję towarzystwa.
- Pani mnie zadziwia. - Shannon weszła i zamknęła za sobą furtkę. -
Myślałam, że marzy pani o kilku minutach spokoju i ciszy.
- Moja matka mawiała zawsze, że będę miała tego pod dostatkiem w
grobie. Oglądałam ogród Murphy'ego, ten z przodu domu, bardzo dba o niego.
- Murphy dba o wszystko. - Niepewna ani swych zamiarów, ani pozycji,
Shannon szła za Alice. Weszły na ganek i usiadły w fotelach.
- To prawda. Murphy robi wszystko dokładnie. Czasami, kiedy był
chłopcem, wydawało mi się, że nad każdą drobną robotą, którą mu dawałam,
ślęczy zbyt długo. Kiedy z niego kpiłam lub narzekałam, tylko patrzył,
Nora Roberts
190
uśmiechał się i mówił, że stara się robić najlepiej, jak potrafi. To wszystko.
- To całkiem do niego podobne. Gdzie on jest?
- Poszedł z mężem oglądać jakieś maszyny. Colin uwielbia udawać, że
zna się na farmie i jej wyposażeniu, a Murphy uwielbia udawać, że tak jest
faktycznie.
Shannon uśmiechała się lekko. - Mój ojciec też miał na imię Colin.
- Naprawdę? Jak dawno go straciłaś?
- Latem, zeszłego roku. A matkę tej wiosny.
Alice instynktownie wzięła Shannon za rękę. - Trudno się z tym
pogodzić. - Zaczęła kołysać się w fotelu. Shannon kołysała się również, tak że
w ciszy rozlegało się tylko skrzypienie i nawoływania ptaków.
- Podobało ci się ceili?
Tym razem pytanie wywołało rumieniec na policzkach Shannon. - Tak,
nigdy nie brałam udziału w podobnej uroczystości.
- Brakuje mi tego, odkąd mieszkamy w Cork. Miasto nie jest
odpowiednim miejscem na ceili.
- Czy pani mąż jest lekarzem?
- Tak. Jest świetnym lekarzem. Ale powiem ci prawdę, kiedy
przeprowadziłam się z nim do Cork, myślałam, że umrę i pójdę do nieba.
Skończyło się ranne wstawanie do krów, obawa o plony, lęk o to, czy zapali
traktor. - Uśmiechała się patrząc na ogród i dolinę. - W jakiś sposób nadal za
tym tęsknię, a nawet brakuje mi tego wiecznego zmartwienia.
- Może wróci tu pani, kiedy mąż przejdzie na emeryturę.
- Nie, mąż przywykł do życia w mieście. Znasz zalety miasta, jesteś
przecież z Nowego Jorku.
- Tak. - Shannon patrzyła na dolinę, na zielone wzgórza, na życie, które
tam kwitło. - Lubię tłum, pośpiech, hałas. Długo musiałam się przyzwyczajać
do tutejszej ciszy i przestrzeni.
- Murphy uwielbia przestrzeń, uwielbia stąpać po własnej ziemi.
Shannon zerkając na Alice zauważyła, że ta uważnie jej się przygląda. -
Nie sądzę, żebym spotkała kiedykolwiek człowieka równie przywiązanego do
miejsca, tak jak on.
- A ty?
- Dobrze mi w Nowym Jorku - powiedziała ostrożnie. - Często się
przeprowadzaliśmy, gdy byłam dzieckiem, a więc nigdzie nie zapuściłam
korzeni, jak można by podejrzewać.
Alice skinęła głową. - Matka boi się o swoje dzieci, nieważne jak
wysoko wyrosły. Widzę, że Murphy jest w tobie zakochany, Shannon.
- Pani Brennan! - Shannon uniosła ręce, ale zaraz ułożyła je z powrotem
Zrodzona ze wstydu
191
na kolanach. Cóż mogła powiedzieć?
- Myślisz sobie teraz, czego ta kobieta chce od ciebie. Czy oczekuje, że
odpowiem na coś, co nawet nie przybrało formy pytania. - Na jej twarzy
pojawił się cień uśmiechu. - Znasz mnie w takim stopniu, jak ja ciebie, dlatego
nie zorientuję się, co czujesz do mojego syna, zaglądając ci w oczy. Nie wiem
też, jak traktujesz jego uczucia. On ciebie kocha, to pewne. Znam Murphy'ego.
Nie jesteś kobietą, którą bym dla niego wybrała, ale decyzja należy do
mężczyzny. - Spojrzała na Shannon i roześmiała się. - Teraz ja cię uraziłam.
- Nie - powiedziała przygaszona i lekko obrażona Shannon. - Ma pani
prawo mówić to, co myśli.
- Tak. - Alice, wciąż się śmiejąc, zaczęła bujać się w fotelu. - Nieważne,
czy mam takie prawo, czy nie, i tak powiem. Przez krótki okres myślałam, że
odpowiednią kobietą dla niego jest Maggie. Tak bardzo, jak kochałam tę
dziewczynę, bałam się tego związku. Pozabijaliby się w ciągu roku.
Pomimo zdrowego rozsądku Shannon poczuła ukłucie zazdrości. -
Murphy i Maggie?
- Och, nic takiego między nimi nie zaszło. Podobali się sobie, ale to
szybko minęło. Później pomyślałam o Briannie. Tak, to jest żona dla niego,
mówiłam sobie. Ona stworzy mu dom.
- Murphy i Brie? - Shannon wycedziła przez zęby. - Zgaduję, że miał
wiele romansów?
- Och, domyślam się, że miał ich kilka. Ale na pewno nie z Brie. Kochał
ją tak samo, jak Maggie. Identyczną miłością, jak swoje siostry. To tylko ja
układałam plany w swej głowie, chcąc go uszczęśliwić. Martwiłam się, wiesz,
miał dwadzieścia pięć lat i wciąż nie okazywał zainteresowania żadnej z
tutejszych dziewcząt. Pracował na farmie, czytał książki i grał na
instrumentach. Ale przecież mężczyzna potrzebuje rodziny, mówiłam sobie,
kobiety u boku i dzieci na kolanach.
Shannon wzruszyła ramionami, wciąż lekko dotknięta obrazami, jakie
wyczarowała jej w głowie Alice. - Dwadzieścia pięć lat to dość młody wiek jak
na ślub dla mężczyzny w obecnych czasach.
- Tak - zgodziła się Alice. - W Irlandii mężczyźni często czekają z tym
o wiele dłużej. Wiedzą, że raz złożony ślub nie ulega odwołaniu. Rozwód to
nie rozwiązanie. Prawo nie rozwiąże przysięgi złożonej przed Bogiem. Ale
matka pragnie, aby jej syn się zrealizował. Wzięłam go na bok, wtedy, gdy
miał dwadzieścia pięć lat, posadziłam i zwróciłam się doń słowami płynącymi
prosto z serca. Mówiłam, że mężczyzna nie powinien żyć sam, pracować tak
ciężko i nie mieć nikogo, kto czekałby na niego wieczorem. Wspomniałam, że
podoba się córce O'Mallcyów, i spytałam, jak się na to zapatruje. - Uśmiech
Nora Roberts
192
Alice zniknął, kiedy odwróciła się, by znów spojrzeć na Shannon. - Przyznał,
że jest piękna, ale kiedy zaczęłam namawiać go, żeby zastanowił się nad tym
głębiej, pomyślał o przyszłości, o żonie, ujął moje ręce i popatrzył na mnie w
ten swój charakterystyczny sposób. „Mamo, oznajmił, Neli O'Mallcy nie jest
dla mnie. Wiem, kto jest właściwą osobą. Widziałem ją.” - Oczy Alice
pociemniały z emocji, której Shannon nie mogła pojąć. - Kiedy go zapytałam,
kim jest ta kobieta, odpowiedział, że jeszcze jej nie spotkał w postaci cielesnej,
ale zna ją dobrze ze snów, które ma od dzieciństwa. Czeka tylko na jej powrót.
Shannon przełknęła ślinę i starała się nadać głosowi spokojny ton. -
Murphy jest bardzo romantyczny.
- Tak, wiem. Ale potrafię rozróżnić, kiedy mój chłopiec fantazjuje, a
kiedy mówi prawdę. Gdy ostatnio do mnie zadzwonił i powiedział, że ta
dziewczyna właśnie przybyła, mówił prawdę.
- To wcale nie tak. To nie jest możliwe.
- Trudno sądzić o tym, co jest możliwe, a co nie. W sercu! Pamiętaj o
tym, Shannon Bodine. Proszę cię tylko, abyś uważała na niego. Jeśli
stwierdzisz, że nie chcesz tego związku albo go nie dotrzymasz, rozwiąż tę
sprawę łagodnie.
- Nie chcę go zranić.
- Och, dziecko. Wiem o tym. Nigdy nie wybrałby kobiety, która nie dba
o uczucia innych. Przykro mi, że tak cię to zmartwiło.
Shannon potrząsnęła głową. - Musiała pani mi to powiedzieć, a ja
musiałam wysłuchać. Spróbuję wyjaśnić mu pewne rzeczy.
- Kochanie. - Alice omal nie zachichotała, nachyliła się w kierunku
Shannon i wzięła ją za rękę. - Możesz spróbować, ale on i tak wszystko
powikła. Nie myśl tylko, że przez tę rozmowę chcę złożyć cały ciężar na twoje
barki. Dzielicie go równo oboje. To, co się między wami wydarzy - radość czy
smutek - wypracujecie wspólnie. Gdyby była tu twoja matka, na pewno
poprosiłaby Murphy'ego, aby obchodził się z tobą ostrożnie.
- Całkiem możliwe. - Napięcie w palcach Shannon zelżało. - Murphy
jest szczęściarzem, że ma taką matkę, jak pani, pani Brennan.
- Przypominam mu o tym często. Chodźmy teraz zobaczyć, czy moje
córki skończyły już piec baraninę na obiad.
- Powinnam wracać.
Alice wstała, ciągnąc Shannon za sobą. - Ależ koniecznie zjedz z nami
niedzielny obiad. Murphy na pewno tego sobie życzy. Ja zresztą też. -
Otworzyła frontowe drzwi i zaprosiła Shannon do środka.
Zrodzona ze wstydu
193
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Murphy z radością patrzył na Shannon siedzącą pośród swojej rodziny,
kołyszącą na kolanach jedną z siostrzenic, słuchającą wyjaśnień bratanka na
temat gaźnika i śmiejącą się z czegoś, co właśnie powiedziała Kate.
Wolałby jednak być z nią sam. Wyglądało na to, że rodzina, którą
kochał, sprzysięgła się, żeby mu uniemożliwić spełnienie tak prostego i
ważnego pragnienia. Wspomniał mimochodem, że wieczór jest piękny,
odpowiedni na przejażdżkę i że Shannon na pewno by się to spodobało. Nie
zdołał jednak dosłyszeć odpowiedzi, bo siostry zupełnie go zagłuszyły
rozmowami o modzie.
Cierpliwie odczekał jakiś czas i spróbował znowu, sugerując wyjście do
pubu. Pewien był, że uda mu się wyciągnąć ją tam na chwilę samotności. Ale
niemal w tym samym momencie ojczym poprosił go na bok i zaczął rozmowę
o pracy nowego kombajnu. Gdy zaszło słońce i pojawił się księżyc, dzieci
zmusiły go do zabawy w ciuciubabkę.
W drugim końcu pokoju Shannon z zainteresowaniem dyskutowała z
nastoletnim bratankiem o amerykańskiej muzyce. Murphy poczuł się lepiej,
kiedy dzieci zabrano do łóżek. Natychmiast podszedł do Shannon i chwycił ją
za rękę. - Chodźmy nastawić czajnik na herbatę. - Idąc szybkim krokiem,
pociągnął ją w stronę kuchni, ale nie zatrzymał się tam, tylko wyszedł tylnymi
drzwiami na podwórze.
- A czajnik?
- Do diabła z czajnikiem - zaklął i wziął ją w ramiona. - Przed klatką, w
której gdakały kury, pocałował ją tak, jakby od tego zależało całe jego życie. -
Nigdy dotąd nie zwracałem uwagi na to, ile jest osób w mojej rodzinie.
- Dwadzieścia trzy - powiedziała, poddając się następnemu
pocałunkowi. - Z tobą dwadzieścia cztery. Policzyłam.
- I za chwilę któraś z nich wyjrzy przez okno w kuchni. Chodź, zejdźmy
im z oczu. - Pociągnął ją przez wybieg dla koni i zagrodę dla kur na pierwsze
wzniesienie.
Shannon śmiała się, nie mogąc złapać tchu. – Murphy, zwolnij. Nikt za
nami nie wysłał psów gończych.
- Gdyby mieli psy, na pewno by to zrobili, - Ale zwolnił kroku. - Chcę
być z tobą sam. Czy masz coś przeciw?
- Nie, ja też czekałam na okazję, żeby z tobą pomówić.
- Porozmawiamy - obiecał - ale najpierw pokażę ci, o czym myślałem
przez cały dzień i pół wieczoru.
Shannon zrobiło się bardzo gorąco. - Najpierw musimy porozmawiać.
Nie ustaliliśmy jeszcze pewnych zasad. To ważne, żebyśmy oboje dobrze
Nora Roberts
194
rozumieli, gdzie się znajdujemy, zanim zabrniemy dalej.
- Zasady. - Rozbawił się. - Myślę, że świetnie sobie bez nich radzę.
- Nie mówię teraz o fizycznym aspekcie naszej znajomości. - Shannon
przypomniała sobie nagle rozmowę z panią Brennan. Jej głos stał się chłodny i
niedbały. - Nie miałeś nigdy tego rodzaju romansu z Maggie, prawda?
W pierwszej chwili wybuchnął śmiechem, ale skłonność do żartów
sprawiła, że chrząknął z rozwagą. - Dobrze, skoro już o tym mówisz... -
Wypowiadając to zdanie wciągnął ją do kamiennego kręgu.
Shannon zachowywała się bardzo chłodno. Broniła się, gdy ściągał z
niej marynarkę. - Tak, właśnie o tym mówię - powtórzyła lodowatym głosem.
- Tak, zaszło coś między nami, to prawda - powiedział, ignorując to, że
go odpychała, gdy rozpinał guziki jej bluzki. - Pocałowałem ją raz i nie wątpię,
że nazwałabyś to czymś więcej niż braterskim pocałunkiem. - Uśmiechnął się,
patrząc jej w oczy. - Doświadczenie okazało się zdumiewająco słodkie.
Miałem wtedy piętnaście lat, o ile dobrze pamiętam.
- Och! - Shannon poczuła się głupio.
- Udało mi się także namówić do tego Briannę, ale wszystko skończyło
się śmiechem, zanim zdążyliśmy rozchylić usta. Nie wydało mi się to
romantyczne.
- Och! - Wyrwało jej się znowu i wydęła wargi. - I to wszystko?
- Nie musisz się przejmować. Nigdy... Nigdy nie przekroczyłem owej t
granicy z żadną z twoich sióstr. A więc... - Zaschło mu w gardle, gdy ',
odrzucił bluzkę.
Tego wieczoru Shannon miała jedwabną bieliznę. Czarny,
niebezpieczny jedwab opadał prowokacyjnie na piersi i znikał poniżej talii. -
Muszę zobaczyć resztę - postanowił Murphy i rozpiął suwak spódnicy.
Wietrzyk muskał Shannon włosy, gdy tak stała w jasnym świetle
księżyca. Założyła to dla niego, wybrała ze swej szuflady dzisiejszego ranka,
mając przed oczami jego twarz. Wyobrażała sobie, jak na nią patrzy. Pragnęła
wydać się uwodzicielska w tym jedwabiu ozdobionym koronką.
Podniecony, przesunął ręką po jej udach i poczuł, jak pończocha ',
ustępuje miejsca rozpalonemu ciału. Zwilżył wargi językiem. - Dzięki i Bogu,
nie wiedziałem, co masz pod halką. - Głos miał stłumiony, załamujący się. -
Nie wytrzymałbym na mszy.
Chciała z nim rozmawiać. Musiała, ale zdrowy rozsądek nie obronił jej
przed strumieniem pożądania, jaki przez nią przepłynął. Zaczęła ściągać mu
sweter. - Za to ja wiedziałam, co masz pod swetrem, i tylko o tym myślałam w
kościele.
Zaśmiał się słabo. - Odpokutujemy wszystko, ale mamy jeszcze trochę
Zrodzona ze wstydu
195
czasu. - Zsunął jej ramiączka jedno po drugim. Góra halki lekko opadła. -
Bogini strzegąca świętej ziemi - szeptał. - Przemieniająca się w czarownicę.
Na te słowa zadrżała, czując jednocześnie strach i podniecenie. - Jestem
kobietą, Murphy. Kobietą, która stoi przed tobą i bardzo cię pragnie. -
Rozgorączkowana wpadła mu w ramiona. - Pokaż mi! Pokaż, co chciałeś ze
mną robić, gdy o mnie myślałeś w kościele. - Przywarła do niego ustami żądna
pocałunków. - A później przejdź samego siebie!
Murphy mógłby pożreć ją żywą kawałek po kawałku, a potem wyć do
księżyca niczym rozwścieczony wilk.
Pokazał jej to, o co go prosiła. Gryząc jej usta, wędrował niespokojnie
rękoma po jej ciele. Jęki, które z siebie wydawała, nasilały się, stawały się
dziksze. Czuł, jak jej zęby szarpią mu wargi. Miał ochotę zakosztować smaku
atłasowej skóry na jej szyi.
Była już mokra, gdy bezlitośnie na nią natarł. Jęk przemienił się w
krzyk. Murphy zapędził się zbyt daleko, by zdołał się powstrzymać. Pod
Shannon ugięły się nogi. Opadła nań niczym na poduszkę, a za chwilę miała
go na sobie.
Leżała pod nim. Jego ręce zręcznie przemieszczały się po sekretnych
zakamarkach jej ciała, a usta docierały niemal wszędzie. Pośpiech opanował
także jej ręce. Pragnęła wyciągnąć zeń tyle przyjemności, ile tylko by się dało.
Szarpała guziki jego spodni, szepcząc obietnice i prośby, gdy zmagali się na
kocu.
Wreszcie pozbawiona tchu siadła na nim ruchem tak szybkim, jak
błyskawica. Murphy wpadł w oszołomienie. Zaskakująca gwałtowność tego
czynu obezwładniła go całkowicie. Shannon odchyliła się do tyłu. Jej jasne
ciało wiło się, jedwabne włosy niczym jedwab spływały strumieniem, a na
twarzy malował się tryumf i prawdziwa rozkosz.
Urzeczony, wyciągnął ręce i zacisnął je na jej piersiach. Czuł ich ciężar,
czuł ciepło brodawek, czuł, jak biło jej serce. Jest moja, myślał jak przez mgłę,
drżąc w niepohamowanym pragnieniu. Teraz i na wieki wieków moja.
Zaczęła poruszać się na nim jakby w tańcu, najpierw powoli, później
coraz szybciej. Nad nimi przepływały chmury, raz po raz zasłaniając księżyc,
tak że widział jej twarz to ocienioną, to w pełnym blasku. Wydawało mu się,
że śni. Krew zaczęła szaleć w jego członkach, w jego głowie. Był pewien, że
zaraz eksploduje i nie pozostanie z niego nie więcej, jak kawałki kości.
Widział jej uniesione ku niebu ramiona. Wyglądała, jak wiedźma
pochłonięta tajemnym rytuałem. Jej coraz szybsze ruchy sprawiły, że zaczął do
niej szeptać rozpaczliwie galijskie słowa. Wydawało mu się, że odpowiada mu
z tą samą gwałtownością, w tym samym języku.
Nora Roberts
196
Nagle jego umysł zaszedł mgłą, a ciało wybuchło, wypełniając ją
życiodajnym nasieniem. Z przeciągłym, drżącym jękiem zsunęła się z niego, a
wizje tańczące w jej głowie wyblakły i zgasły.
Musiała przysnąć, bo obudziła się z sercem bijącym wolno i ciężko, a
jej skóra już nieco ostygła. Gdy ujął znów jej piersi, rozchyliła wargi w
zapraszającym uśmiechu. Dotykał jej delikatnie, niemal nabożnie. Westchnęła
i pozwoliła, by pobudzał ją łagodnie. Otworzyła się dla niego, czuła, jak ją
wypełnił. Zachwycona dwiema stronami jego natury, dotrzymywała mu
spokojnie kroku, aż wypełnił się żar pragnienia. Chwilę później leżała przy
nim okryta ciepłym kocem.
- Kochanie. - Dotknął jej włosów. - Nie możemy tutaj spać dzisiejszej
nocy.
Czuła jego twarde mięśnie, kiedy pieściła go ręką po brzuchu. - Nie l
musimy spać.
- Chciałem powiedzieć, że nie możemy tutaj zostać. - Odwrócił głowę i
zanurzył usta w jej włosach. Sprawiło mu to ogromną przyjemność. - Zbiera
się na deszcz.
- Tak? - Otworzyła jedno oko i spojrzała w niebo. - Gdzie się skryły
gwiazdy?
- Za chmurami. Zaraz zacznie padać.
- Hm. Która jest godzina?
- Straciłem poczucie czasu.
- A gdzie mój zegarek?
- Nie miałaś go ze sobą.
- Nie? - Odruchowo spojrzała na dłoń. - Poczuła się dziwnie, nigdy i
przecież nie zrobiła kroku bez zegarka.
- Nie potrzebujemy zegarka, gdy jesteśmy razem. - Ze smutkiem
odrzucił koc. - Jeśli zaprosisz mnie na herbatę, będę miał jeszcze chwilę, aby
na ciebie popatrzeć.
Wciągnęła halkę przez głowę. - Możemy wypić herbatę w moim
pokoju.
- Nie czułbym się dobrze, zapraszając cię do siebie, gdy jest moja
rodzina. - Patrzył na nią, gdy wciągała pończochy. - Ubierzesz jeszcze kiedyś
coś takiego?
Odrzuciła włosy do tyłu, zapinając bluzkę. - Domyślam się, że nie
mówisz o kostiumie.
- Nie kochanie, mam na myśli to, co masz pod nim.
- Nie mam wielu rzeczy w tym stylu, ale zobaczę, co da się zrobić... -
Zrodzona ze wstydu
197
Wstała, aby wciągnąć spódnicę. - Może kupię coś ciekawego w Dublinie.
- Dublin? Jedziesz do Dublina?
- We wtorek. - Wzruszyła ramionami, gdy wziął ją za rękę. - Tak
wyszło i sama nie wiem, jak to się stało. Jadę z Roganem.
- Podpisałaś więc kontrakt.
- Nić przeczytałam nawet kontraktu, ale mam umówione spotkanie z
fotografem. Zrobi mi zdjęcia do prasy. Muszę dostarczyć Roganowi listę prac,
które są w Nowym Jorku. Wkrótce zorganizuje mi wystawę.
- To świetnie! - Zachwycony, przyciągnął ją do siebie i pocałował. -
Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? Moglibyśmy to uczcić.
- Jeśli będziemy tak dalej świętować, to nie sądzę, żebyśmy znaleźli siły
na rozmowę o czymkolwiek. - Kiedy się zaśmiał, objęła go. Sprawiło mu to
ogromną przyjemność. I chociaż Shannon nie wiedziała, co myśleć o swoich
uczuciach, wzruszyła się bardzo. - W każdym razie nie jestem pewna, czy jest
co świętować. Niczego nie podpisałam. Sposób, w jaki mówi o tym Rogan,
wskazuje, że klamka zapadła.
- Możesz mu wierzyć, jeżeli cię to niepokoi.
- Nie, wcale nie. „Worldwide” ma świetną reputację. A poza tym
całkowicie ufam Roganowi. To dla mnie bardzo ważna decyzja, a nawet
decyzje małej wagi podejmuję po uważnym rozpatrzeniu.
- Ale jedziesz do Dublina - zauważył.
- W tym przypadku nie ja zadecydowałam. W pierwszej chwili
rozmawialiśmy o Maggie i Liamie, a w następnej miałam już kontrakt w ręku.
Do mych uszu docierały wiadomości o wystawie i reklamie dla prasy.
- Rogan jest bardzo zdolnym facetem - powiedział Murphy z podziwem.
- Będzie mi ciebie brakowało. Na długo wyjeżdżasz?
- Z tego, co mówił, wrócę w czwartek lub piątek. - Dotarli już niemal na
tyły pensjonatu, gdy spadły pierwsze krople deszczu. - Muszę z tobą poważnie
porozmawiać, Murphy.
- Wspomniałaś już o zasadach, czyż nie?
- Tak.
- Ustalimy je. - Kiwnął głową w kierunku okna. - Brie jest w kuchni.
Chciałbym wejść, ale nie będziemy sami, a ja nie mogę zostać długo.
- Ustalimy - zgodziła się.
We wtorek rano Shannon spakowała bagaże, przygotowując się do
podróży. Ciekawiło ją, w co się pcha. Uzmysłowiła sobie, że zastanawiała się
już nad tym jakiś czas, właściwie od momentu, kiedy przybyła do Irlandii.
Okazało się, że każdy ruch, który uczyniła lub chciała uczynić wymagał
Nora Roberts
198
następnych decyzji. Myśl o wyjeździe na kilka dni do Dublina nie była jej
niemiła. Już od tygodni nie widziała niczego, co w najmniejszym stopniu
przypominało miasto.
- Masz parasol? - zapytała Brianna, krążąc w pobliżu torby Shannon,
stojącej przy frontowych drzwiach. - I dodatkową kurtkę, gdyby padało?
- Tak, mamusiu.
Brianna trochę zaczerwieniona, wzięła dziecko w ramiona. - Maggie
zawsze się wścieka, kiedy pomagam się jej pakować. Grayson poddaje się i
pozwala mi robić to za niego.
- Uwierz mi, że jestem w tym dobra. A poza tym wyjeżdżam tylko na
kilka dni. O, właśnie słychać samochód Rogana.
- Baw się dobrze. - Brianna z pewnością wzięłaby bagaż Shannon,
gdyby ta jej nie powstrzymała. - Dom w Dublinie jest śliczny, zobaczysz. A
kucharz Rogana to czarodziej.
- Powiada to samo o tobie - zauważył Rogan, wchodząc, aby zabrać
bagaż Shannon. Zanim to zrobił, pocałował Briannę i Kaylę.
- Nie zapomnij o zażywaniu witamin - powiedziała Brianna do Maggie i
zajrzała do samochodu, aby pożegnać się z Liamem.
- Nie wiedziałam, że jedziesz, Maggie. - Shannon poczuła się nieswojo.
Maggie szybko uścisnęła Briannę i pocałowała Kaylę w czubek nosa.
- Szczęśliwego lotu! - Brianna, kołysząc dziecko, patrzyła na samochód,
aż zniknął z pola widzenia.
Droga na lotnisko była krótka. Z sinego nieba sączył się kapuśniaczek.
Shannon wróciła myślą do dnia, kiedy wylądowała na tym lotnisku.
Nosiło ono jej imię. Roznosiły ją wówczas nerwy i rozpierał gniew. Z gniewu
już ochłonęła. Ale ciągle żyła nerwami, a kiedy pomyślała, co ta krótka podróż
może zmienić w jej życiu, drętwiała z przejęcia.
Z chwilą przybycia na lotnisko powstało małe zamieszanie. Shannon
uznała, że Rogan jest człowiekiem, który nie toleruje niczego, co miałoby
przeszkodzić mu w interesach. Po krótkiej rozmowie, usadzono ich w jego
prywatnym samolocie. Liam podskakiwał przy oknie, pokazując każdą
ciężarówkę, każdy samochód bagażowy, który pojawił się w polu widzenia.
- Liam jest prawdziwym podróżnikiem. - Maggie usiadła, mając
nadzieję, że zaraz wystartują. Marzyła o tym, aby napić się herbaty, wyjątkowo
silnie bowiem odczuwała mdłości związane z ciążą. Starała się nie zwracać na
to uwagi.
- To świetnie, że może już zdobywać doświadczenia - skomentowała
Shannon. - Zawsze uważałam, że to ważne.
- Czy dużo podróżowałaś ze swoimi rodzicami? - Rogan wziął Maggie
Zrodzona ze wstydu
199
za rękę, pragnąc równie mocno, jak ona, żeby jej poranne mdłości zniknęły.
- To ulubione hobby mego ojca. Jednym z najwcześniejszych moich
wspomnień jest lądowanie na lotnisku w Rzymie. Pośpiech, głosy, kolory.
Miałam wtedy około pięciu lat.
Samolot zaczął kołować, a Liam wydawał z siebie dźwięki
zadowolenia.
- To lubi najbardziej. - Maggie uśmiechała się z przymusem, albowiem
wszystko przewracało się jej w żołądku. Niech to cholera, pomyślała. Miała
nadzieję, że nie zacznie teraz wymiotować.
- Ja także. - Shannon pochyliła się i przycisnęła policzek do twarzy
Liama, żeby mogli razem delektować; się startem. - Patrz Liam, jesteśmy już
wysoko, jak ptaszki.
- Ptaszki! Pa! Pa!
Shannon westchnęła lekko. Murphy pozostał na dole. Nie spędzili całej
nocy razem, jak mieli nadzieję. Deszcz, koń ze zranioną nogą, to wszystko
spowodowało, że mieli dla siebie ledwo godzinę. A czas mijał. Musiała o tym
pomyśleć. Nowy Jork nie będzie czekał na nią wiecznie.
- Cholera jasna!
Zaskoczona Shannon odwróciła się. Maggie uwolniła się z pasa,
pobiegła do toalety i zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Cholera jasna - powtórzył Liam z niemal perfekcyjnym akcentem.
- Czy to choroba powietrzna? - Shannon sięgnęła do pasa, zastanawiając
się, czy może w czymś pomóc.
- Nudności. - Rogan spojrzał zmartwiony na zamknięte drzwi toalety. -
To się jej bardzo często zdarza ostatnimi czasy.
- Może pójdę zobaczyć, co się z nią dzieje?
- To tylko ją rozwścieczy jeszcze bardziej. - Rogan, czując się
bezradnie, wzruszył ramionami. - Podczas pierwszej ciąży trwało to tylko kilka
dni. Jest zła, że tym razem nie wybrnie z tego tak szybko.
- Przypuszczam, że każdą ciążę znosi się inaczej.
- Tak też i stwierdziliśmy. Z przyjemnością napije się herbaty -
powiedział i zaczął wstawać.
- Ja ją zrobię, proszę. - Shannon podniosła się szybko i dotknęła ręką
ramienia Rogana. - Nie przejmuj się.
- Lubi potwornie mocną.
- Wiem.
Weszła do wąskiej kuchni. Samolot przedstawia się tak, jak i jego
właściciel, stwierdziła Shannon. Jest lśniący, sprawny, elegancki i dobrze
wyposażony. Znalazła kilka gatunków herbaty. Biorąc pod uwagę stan Maggie,
Nora Roberts
200
wybrała rumianek. Za chwilę poszła sprawdzić, co się z nią dzieje. Wtedy
drzwi toalety otworzyły się. - Lepiej?
- Tak. - Maggie miała poważny głos. Czuła się jak rycerz, który właśnie
ocalał w krwawej bitwie. - Mam nadzieję, że to wszystko na dzisiaj.
- Idź i usiądź - rozkazała Shannon. - Wciąż jesteś bardzo blada.
- To lepiej, niż miałabym być zielona. - Maggie wciągnęła zapach
nosem. - Parzysz jakieś zioła?
- Dobrze ci to zrobi, trzymaj. - Shannon wręczyła Maggie paczkę
krakersów, którą znalazła w kuchni. - Siadaj Margaret Mary i jedz.
Zbyt słaba, żeby się kłócić, Maggie wróciła na siedzenie.
- Przykro mi - szepnął Rogan, czule ją obejmując.
- Nie oczekuj, iż przyznam, że to nie twoja wina. - Ale oparła głowę na
jego ramieniu i uśmiechnęła się do Liama, który zastanawiał się, czy
narysować coś kredką, którą dał mu ojciec, czy może ją zjeść. - Wiesz, o czym
myślę, Rogan?
- O czym, Margaret Mary?
- Myślę, że kiedy nosiłam tego małego diabła pod sercem, przeżyłam
najłatwiejszą ciążę na świecie. - Popatrzyła surowo, gdy Liam próbował
wpakować sobie kredkę do ust. Chłopiec roześmiał się i zaatakował książeczkę
do malowania. - Ta jest cięższa, ponieważ dziecko będzie miało łagodny
charakter, wrodzone posłuszeństwo i nie będzie skore do psot.
- Hm. - Rogan spojrzał na syna i zabrał mu kredkę, zanim ten zdążył
narysować coś na ścianie samolotu.
Chłopiec ostro zaprotestował i zrzucił książeczkę na podłogę.
- Tego właśnie byś chciała?
Maggie śmiała się, kiedy wrzask Liama rozległ się w całej kabinie. - Za
nic w świecie.
Brianna mówiła prawdę. Dom w Dublinie okazał się uroczy. Otaczał go
piękny ogród. Drzewa zaglądały w okna.
Meble były stare, eleganckie, i z pewnością kosztowały majątek.
Wszędzie wisiały ozdobne żyrandole, podłogi błyszczały, a służba poruszała
się szybko i sprawnie. Shannon dostała pokój z łożem o czterech kolumienkach
i innym drogim umeblowaniem. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko
odświeżyć się w kąpieli, kiedy służąca rozpakowała jej bagaż i ustawiła
kosmetyki na toaletce w stylu chippendale. Maggie czekała na Shannon w
głównym holu na dole.
- Zaraz nam przyniosą jakiś posiłek. Jestem śmiertelnie głodna po
rannym ataku.
Zrodzona ze wstydu
201
- Cieszę się, że czujesz się lepiej. - Shannon wytrzeszczyła oczy, widząc
rzeźbę, zajmującą jedną stronę pokoju. Oczarowana, zbliżyła się do niej. Nie
mogła się oprzeć, żeby jej nie dotknąć. Było to coś cudownego, emanowało
erotyzmem, miało duszę. Splątane członki i rozmyte twarze. Niemal
rozpoznawała kształt mężczyzny i kobiety, połączonych w absolutnym
spełnieniu.
- Podoba ci się? - spytała Maggie niby od niechcenia, ale nie mogła
zaprzeczyć przyjemności, jaką sprawiła jej reakcja Shannon.
- To niewiarygodne.
- Nazwałam to Oddanie.
- Tak, to dobra nazwa. - Shannon westchnęła w zachwycie. - Coś
podobnego, taka piękna rzecz tu, w tym niewielkim pomieszczeniu, z dala od
ludzi.
- Czemu nie? Prawdziwy artysta nie potrzebuje wielkich wystaw. Ach,
jest jedzenie. Chwała ci, Noreen. - Maggie połknęła już niemal kanapkę z
kurczakiem, kiedy Shannon podeszła do stołu.
- Gdzie jest Liam?
- Och, któraś z dziewcząt ma na niego oko. Porwała go do pokoju
dziecinnego, zrobiła mu czekoladę i teraz go rozpieszcza. Lepiej weź kanapkę,
zanim zjem wszystkie.
Biorąc ją za słowo, Shannon wybrała jedną z kanapek. - To przepiękny
dom.
- Tak, jest śliczny, ale bądź pewna, że nigdy nie stoi pustkami. Ci
wszyscy służący dookoła czasami mnie denerwują. - Wzdrygnęła się. - Nie
mam co do tego wątpliwości, że przy drugim dziecku nie obejdzie się bez
pomocy. Aby zachować jakąkolwiek prywatność, będę musiała zamykać się w
szklanym domu.
- Większość ludzi czułaby się wniebowzięta mogąc utrzymywać
służących i kucharzy.
- Nie należę do nich. - Maggie odgryzła kawałek kurczaka. - Ale uczę
się z tym żyć. Rogan teraz dzwoni - dodała. - Ma świra na punkcie telefonów.
Musi coś załatwić w filii w Paryżu, powinien zjawić się tam osobiście, ale nie
wyjedzie ze względu na moje kiepskie samopoczucie dzisiejszego ranka. Nie
pomogą nawet krzyki. Gdy mężczyzna się uprze, nikt nie zmusi go do
odwrotu. - Zajęła się makaronem i mrugnęła do Shannon. - Teraz zaparł się na
ciebie.
- Tak, ale ja nie jestem co do tego całkowicie przekonana.
- Po pierwsze powiem ci, że kiedy ktoś za mną chodzi, nie ulegam mu.
W żadnym wypadku. Ale Rogan ma swoje sposoby, przejrzy człowieka,
Nora Roberts
202
znajdzie jego słabości i zalety, wyśledzi sekrety, które ten trzyma tylko dla
siebie. A potem to wykorzysta. Z wdziękiem, łagodnością, logiką. Tak
wszystko zaplanuje, że zawsze znajdzie się o krok do przodu.
- Zauważyłam. Przywiózł mnie tutaj, a zamierzałam mu podziękować.
- Z nim to nie przejdzie. Gdyby to było możliwe, o wiele łatwiej byłoby
mu się oprzeć. Ale on bardzo kocha sztukę i artystów. A to, co zrobił w Clare...
- Duma pojawiła się w głosie i oczach Maggie. - Zrobił tam coś ważnego dla
sztuki, dla Irlandii, ponieważ całym sercem jest do nich przywiązany.
- Jest wyjątkowym mężczyzną - na niwie prywatnej i w interesach. Nie
musiałam długo go obserwować, żeby to zauważyć.
- Faktycznie. A po drugie... - Maggie wycierała palce serwetką. -
Chciałabym wiedzieć, co, do jasnej cholery, się z tobą dzieje?
Shannon zmarszczyła brwi. - Proszę?
- Dlaczego koniecznie chcesz wszystko zniszczyć? Człowiek daje ci
gwiazdkę z nieba. Każdy artysta marzy o takiej szansie. A gdy tobie wkłada się
ją prosto w ręce, zastanawiasz się, jak ją zaprzepaścić.
- Jeszcze tego nie zrobiłam - zauważyła Shannon. - Rozważam
wszystko...
- Co tu rozważać! Malujesz i będziesz malowała dalej.
- Nie wiem, czy będę dalej malować.
Maggie westchnęła i nałożyła na widelec więcej makaronu. - Co za
bzdura! Siedzisz tutaj i mówisz mi, że zamierzasz przestać. Tak po prostu
odłożysz pędzle na bok i zostawisz czyste płótna!
- Kiedy wrócę do Nowego Jorku, nie będę miała aż tyle czasu na
rozrywkę jak tutaj.
- Rozrywka? - Maggie z dźwiękiem odłożyła widelec i pochyliła się do
przodu. - Kto ci zakodował w głowie taki idiotyzm! Malarstwo to nie
rozrywka.
- Moja pozycja u „Ry - Tilghmantona”...
- Och, chrzań to!
- Dla mnie to ważne - powiedziała Shannon przez zęby. - Moje
obowiązki tam pozostawiają mi mało czasu na malowanie dla przyjemności. O
wiele za mało dla kogoś, kto jest wymagającym menedżerem.
- A twoje obowiązki względem siebie?! A twój talent? Czy sądzisz, że
to w porządku odrzucać coś, co jest ci dane? - Myśl o tym wzbudziła wstręt w
sercu i umyśle Maggie. - Widziałam tylko kilka twoich obrazów
namalowanych w Irlandii, ale wyraźnie widać, że masz coś więcej niż dobry
wzrok i sprawną rękę. Masz serce, które czuje i rozumie. Nie masz prawa
odrzucać tego! Nie „możesz rysować butelek z wodą!
Zrodzona ze wstydu
203
- Czy odrabiasz pracę domową? - zapytała Shannon. - Mam prawo robić
to, co mi odpowiada i daje satysfakcję. A to jest właśnie to, co robię. Jeśli to
Rogan kazał ci ze mną rozmawiać...
- Nie wiń go za to, bo mówię to, co sama myślę. - Wstały razem,
niczym bokserzy, którzy spotkali się na środku ringu. - Prosił mnie tylko, bym
pojechała z wami, chciał, żebyś miała towarzystwo, gdy będzie zajęty.
- Jestem pewna, że wziął to pod uwagę w swych planach. A teraz
powiem ci jedno. Ta transakcja, bez względu na to, jak się rozwiąże, ciebie nie
dotyczy. To sprawa między mną a Roganem.
- Transakcja - powtórzyła Maggie z niesmakiem i usiadła z powrotem
na krześle. - Mówisz jak człowiek interesu, a nie jak artystka.
Shannon uniosła podbródek i spojrzała z góry na Maggie. - Nie udało ci
się mnie obrazić. A teraz przepraszam. Pójdę zaczerpnąć powietrza.
Nora Roberts
204
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Shannon nie zamierzała pozwolić, żeby ta rozmowa wpłynęła na nią J w
jakikolwiek sposób. Obiecywała sobie, że ani słowa, ani wroga postawa
Maggie nie zmuszą jej do zmiany stanowiska i nie zepsują wizyty w Dublinie.
Przynajmniej wieczór spędzili przyjemnie. Shannon uważała, że to
głównie dzięki nieskazitelnym manierom i gościnności Rogana. Ani razu
podczas kolacji i całego wieczoru nie poruszył sprawy kontraktu, nie
wspomniał o planach, które właśnie realizował.
Dzięki takiej jego postawie Shannon zupełnie nie miała się na
baczności, kiedy następnego ranka, po spokojnym śniadaniu, zaprowadził ją do
biblioteki. Kiedy usiedli, powiedział prosto z mostu. - O jedenastej jesteś
umówiona z fotografem. Zadbaj o swoje włosy i makijaż, żebyś nie musiała się
później martwić. Myślę, że mogłabyś ubrać coś eleganckiego, ale nie całkiem
formalnego. Jack jest fotografem, który będzie wiedział, co z tobą zrobić.
- Tak, ale...
- Maggie wyleguje się jeszcze, ale chciałaby pojechać z tobą. Liam
zostanie tutaj, więc znajdziecie trochę czasu na zakupy albo zwiedzanie
Dublina.
- To byłoby miłe. - Shannon odetchnęła. - Ale Maggie nie musi iść ze
mną, jeśli nie chce.
- Mam nadzieję, że wstąpisz do galerii. Mówiłaś, że widziałaś
nowojorską.
- Tak i...
- Z pewnością zauważysz, że w każdej staramy się stworzyć inny
nastrój. Próbujemy odzwierciedlić atmosferę miasta. Ja będę zajęty cały dzień.
- Spojrzał szybko na zegarek. - Zaraz zaczynani, ale postaram się przyjąć cię w
biurze. Maggie przywiezie cię tam około trzeciej. Możemy wtedy zastanowić
się nad zmianami, jakie zechcesz wprowadzić do kontraktu.
- Przestań! - Podniosła obie ręce niepewna, czy krzyczeć, czy się śmiać.
- Znowu to robisz!
- Przepraszam. Co takiego?
- Och, nie przepraszaj i nie patrz tak głupio, jakbyś nie wiedział, o co
chodzi. Dobrze wiesz, co robisz. Jesteś najbardziej wdzięcznym spryciarzem,
jaki kiedykolwiek próbował mnie omamić!
Rogan uśmiechnął się tak, że Shannon pokręciła tylko głową. - To ten
twój niedbały, czarujący uśmiech obezwładnia ludzi. Rozumiem teraz, że
nawet ktoś tak uparty, jak Maggie, może zmięknąć.
- Maggie nie dała się na to wziąć. Musiałem walczyć z nią jak lew. A ty
jesteś zupełnie jak ona. Zwróciłem na to uwagę. - Znów się uśmiechnął. Oczy
Zrodzona ze wstydu
205
Shannon zapłonęły. - Tak, zupełnie jak ona - powtórzył.
- Nie pokonasz mnie obrazą.
- Pozwól mi więc coś powiedzieć. - Rogan położył ręce na biurku. -
Mówię to jako twój szwagier i jako człowiek, który zamierza popchnąć twoją
karierę do przodu. Nie ściągnąłem cię tutaj, żeby cię osaczyć, Shannon.
Pewnie to tak wygląda, ale mam zamiar zrobić również coś dla ciebie. Chcę
zaszczepić w tobie pewien pomysł.
- W porządku. To, o czym myślisz, stanowiło moje marzenie kilka lat
temu. Odrzuciłam je jako niepraktyczne. A ty teraz próbujesz przekonać mnie,
że tak wcale nie jest.
Zaintrygowany Rogan rozsiadł się wygodnie na krześle i przyglądał się
Shannon. - Chodzi o pieniądze?
- Mam pieniądze. Mam ich więcej, niż potrzebuję. Mój ojciec
wykazywał wielkie zdolności, jeśli chodzi o zarabianie. - Potrząsnęła głową. -
Nie, nie mam na myśli pieniędzy. Chociaż przykładam wagę do tego, żeby
móc na siebie zarobić. Czerpię z tego satysfakcję. Potrzebuję bezpieczeństwa,
stabilności i wyzwań przed sobą. Myślę, że jest to sprzeczne z twoją
propozycją.
- Nie, wcale nie.
Wiedziała jednak, że ją zrozumiał, i kontynuowała: - Malowałam dla
siebie jakby z przyzwyczajenia czy ze względu na pewien rodzaj zobowiązania
nawet - to było coś, co znalazło się w moich planach, powiedzmy, jak
umówione spotkanie z samą sobą.
- I wahasz się, jaki obrać cel?
- Tak. Tutaj zrobiłam najlepsze rzeczy, jakie udało mi się zrobić
kiedykolwiek. Popycha mnie to w kierunku, o którym nigdy poważnie nie
myślałam. - Kiedy to powiedziała, poczuła się bardzo zmieszana. - Ale co się
stanie, gdy wrócę do Nowego Jorku, Rogan? Do życia, które tam prowadzę?
Jeśli podpiszę kontrakt, dam ci swoje słowo. Jak mogę to zrobić, jeżeli nie
jestem pewna, czy go dotrzymam!
- Twoja uczciwość jest sprzeczna z twoją spontanicznością - powiedział.
- A to trudna sprawa. Dlaczego nie wziąć pod uwagę obu tych rzeczy?
- A jakie masz propozycje?
- Twój kontrakt z „Worldwide” obejmie prace, które wykonałaś w
Irlandii, i to, co zrobiłaś do tej pory w Nowym Jorku. Z zastrzeżeniem -
ciągnął, bawiąc się długopisem - że mam prawo pierwszeństwa w ocenie tego,
co stworzysz w ciągu następnych dwóch lat. Bez względu na to, czy będzie to
jedna praca, czy tuzin.
- Doskonały kompromis - szepnęła. - Ale chcesz robić wystawę. Nie
Nora Roberts
206
wiem, czy mam wystarczającą liczbę obrazów, nie wiem, czy je zaakceptujesz.
- Jestem dość giętki, jeśli chodzi o wielkość wystawy. Wskażę ci prace,
które mi nie odpowiadają.
Spotkali się oczami.
- Stawiam na to!
Później, kiedy Rogan wyszedł, Shannon udała się na górę. Dał jej dużo
do myślenia. Udało mu się otworzyć pewne drzwi bez zmuszania jej do
zamykania innych. Mogła przyjąć jego warunki i wrócić do swego życia, nic
nie tracąc. Wydało jej się to nieprawdopodobne i jeszcze bardziej zagmatwane
niż przedtem. Myślała przecież, że tak przyciśnie ją do muru, iż będzie
zmuszona wybierać między jednym a drugim. Ale nie miała czasu, by się w to
zagłębiać, jeśli chciała zobaczyć miasto przed sesją zdjęciową. Sesja
zdjęciowa, myślała chichocząc sama do siebie. Trudno to sobie wyobrazić. Ale
uśmiech z jej twarzy zniknął szybko, gdy tylko zapukała do pokoju Maggie.
- Maggie? Rogan kazał mi cię obudzić. - Nie słysząc odpowiedzi,
Shannon znów zapukała. - Jest już po dziewiątej, Margaret Mary. Nawet
kobieta ciężarna powinna czasami wychodzić z łóżka. - Shannon niecierpliwie
nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły. Zobaczyła, że łóżko jest puste,
pomyślała więc, że Maggie się ubiera, udając, że jej nie słyszy. Otworzyła
jednak drzwi szerzej. Zaczęła znowu ją wołać. Z łazienki obok dobiegły ją
odgłosy wymiotów. Nie zawahała się wejść. Zastała Maggie schyloną nad
muszlą.
- Wynoś się, do cholery! - Maggie machnęła słabo ręką. Nastąpił
kolejny atak nudności. - Czyż nie można już nawet wymiotować w
samotności!
„Shannon podeszła do zlewu i zmoczyła ręcznik zimną wodą. Maggie
była zbyt słaba, żeby się opierać, gdy Shannon odchyliła jej głowę i przyłożyła
mokry ręcznik do lepkiego czoła. - Biedne dziecko - powiedziała Shannon,
kiedy Maggie osunęła się na podłogę. - Okropnie rozpoczęty poranek.
Odpocznij chwilę i wyrównaj oddech.
- Wszystko w porządku. Odejdź stąd. Czuję się dobrze.
- Tak, oczywiście. Chcesz wody? - Nie czekając na odpowiedź,
Shannon poszła napełnić szklankę i przykucnąwszy przytknęła ją do ust
skulonej Maggie. - Pij niewielkimi rykami. Prawdopodobnie smakuje jak
pomyje.
- To dziecko będzie święte. - Maggie oparła się o ramię Shannon.
- Czy widziałaś się z lekarzem? - Aby ją ukoić, Shannon otarła jej twarz
ręcznikiem. - Nie ma na to żadnego lekarstwa?
Zrodzona ze wstydu
207
- Widziałam się. Podła świnia. Powiedział, że jeszcze kilka tygodni - i
po wszystkim. Jeszcze kilka tygodni - powtórzyła zamykając oczy. - Niemal
nie zamordowałam go na miejscu.
- Nie ma sprawiedliwości dla kobiet na tym świecie. Zapewniam cię.
Chodź, wstawaj. Uważaj, podłoga jest zimna.
Zbyt słaba, żeby się spierać, Maggie pozwoliła Shannon doprowadzić
się do łóżka. - Tylko nie do łóżka! Nie chcę! Posiedzę chwilę.
- W porządku. - Shannon posadziła ją na krześle. - Chcesz herbaty?
- Och! - Maggie, poczuwszy ulgę, oparła głowę na oparciu krzesła i
zamknęła oczy. - Tak, wypiję. Zadzwoń na dół do kuchni i poproś, żeby
przynieśli tu herbatę i jakieś suche grzanki. Będę ci wdzięczna. - Siedziała
spokojnie, organizm wracał do siebie. Dreszcze zniknęły, twarz nabrała barwy.
- No tak - powiedziała, kiedy Shannon odłożyła słuchawkę. - Nieźle się
zabawiłyśmy.
- Chyba bawiłaś się lepiej - zauważyła Shannon, niepewna, czy może
już opuścić Maggie. Przysiadła na brzegu łóżka.
- Miło, że mi pomogłaś, doceniam to.
- Jakoś nie przyszło mi to do głowy, gdy obrzucałaś mnie
przekleństwami.
Na twarzy Maggie pojawił się lekki uśmiech. - Przepraszam.
Nienawidzę, kiedy... - Zamachała rękami. - Nie panuję nad sobą.
- Ja również. Wyobraź sobie, że upiłam się tylko raz w życiu.
- Raz! - Uśmiech Maggie stal się lekko szyderczy. - Ty, Irlandka z krwi
i kości?
- Mniejsza o to. Alkohol nie tylko rozluźnia, ale i osłabia. Wtedy
całkiem straciłam panowanie nad sobą. W dodatku w drodze powrotnej do
domu miałam przyjemność wymiotować na skraju chodnika, a po
przebudzeniu cudowny ranek... Stwierdziłam, że lepiej nie przekraczać
pewnych granic.
- Jeden kieliszek otwiera duszę, dwa mącą rozum - mawiał mój ojciec.
- Widzę, że czasami bywał praktyczny.
- Rzadko. Masz jego oczy. - Maggie patrzyła, jak Shannon,
odwróciwszy wzrok, walczy z uczuciem zagubienia i zniecierpliwienia. -
Przepraszam, pewnie nie chciałaś tego słyszeć.
I tak rzeczywiście było, jak odkryła Shannon. - Oboje rodzice mieli
niebieskie oczy. Pamiętam, że kiedyś zapytałam matkę, dlaczego ja mam
zielone. Spojrzała tak smutno, a potem uśmiechnęła się i powiedziała, że dał
mi je anioł.
- Podobałoby mu się to. Cieszę się, że znalazła takiego mężczyznę, jak
Nora Roberts
208
twój ojciec... Kochał was obie. - Odwróciła się, bo wniesiono herbatę. - Są
dwie filiżanki - powiedziała, kiedy Shannon zbierała się do wyjścia. - Może
wypijesz ze mną?
- Dobrze.
- Możesz mi opowiedzieć, jak spotkali się twoi rodzice?
- Zgoda. - Shannon usiadła. Nie widziała ku temu żadnych przeszkód.
Zarumieniła się, kiedy Maggie wybuchnęła śmiechem, słysząc, jak Colin
zderzył się z Amandą, a ta wpadła w błoto. W końcu roześmiała się również.
- Szkoda, że ich nigdy nie spotkałam - powiedziała szczerze Maggie.
- Myślę, że polubiliby cię. - Trochę przygaszona wspomnieniami,
Shannon wstała. - Słuchaj, jeśli nie chce ci się jechać i wolisz zostać w domu,
wezmę taksówkę do fotografa.
- Już mi lepiej, pojadę z tobą i popatrzę, jak Jack cię torturuje.
Ciekawam, czy w ten sam sposób, jak mnie, kiedy Rogan kazał mi przez to
przechodzić.
- Dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie i... - Maggie odstawiła tacę na bok.
- Miło mi będzie spędzić z tobą trochę czasu.
- Mnie również. - Shannon uśmiechnęła się. - Poczekam na ciebie na
dole.
Dublin bardzo jej się podobał. Kanały, mosty, budynki, tłum. I przede
wszystkim sklepy. Chociaż chciała ruszać się i oglądać więcej, powstrzymała
się i uległa Maggie. Poszły na niewiarygodnie obfity obiad.
W przeciwieństwie do swojej kapryśnej siostry, Shannon uważała, że
spotkanie z fotografem było interesującym i przyjemnym doświadczeniem.
Wspomniała o tym Maggie, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
Kiedy opuściły restaurację, Shannon doszła do wniosku, że pobiły
rekord przebywania we własnym towarzystwie bez ostrych słów czy niemiłych
docinków. Wkrótce zauważyła, że przynajmniej pod jednym względem zgadza
się z Maggie. Ta kobieta była mistrzynią zakupów. Latała od sklepu do sklepu
i kupowała bez wahania czy niezdecydowania, które zawsze denerwowało
Shannon u wielu jej przyjaciół.
- Nie. - Maggie potrząsnęła głową, kiedy Shannon trzymała w ręku
sweter koloru biszkoptu. - Potrzebujesz żywych barw, nie mdłych.
- Ale ten mi się podoba. - Shannon trochę obrażona odwróciła się do
lustra i przyłożyła sweter do siebie patrząc, czy pasuje. - Jest w doskonałym
gatunku.
- To prawda, ale kolor cię postarza.
Zrodzona ze wstydu
209
- Cholera! - Shannon parsknęła, odkładając sweter. - Masz rację.
- Potrzebujesz czegoś takiego. - Maggie wręczyła jej sweter w kolorze
mchu. Podeszła do Shannon, mrużąc oczy od światła. - Ten ci stanowczo
pasuje.
- Faktycznie. Nienawidzę, kiedy masz rację. - Shannon przerzuciła
sweter przez ramię i wskazała na bluzkę, którą trzymała Maggie. - Kupujesz
to?
- Czemu pytasz?
- Bo jeśli nie, to ja biorę.
- Nic z tego. - Maggie zadowolona z siebie zabrała rzeczy i poszła za
nie zapłacić.
- Na pewno odłożyłabyś tę bluzkę, gdybym nie powiedziała, że mi się
podoba - narzekała Shannon, gdy wyszły ze sklepu.
- Nie, ale ten fakt z pewnością zwiększa moją satysfakcję z zakupu. Tu
obok jest świetny sklep spożywczy. Muszę kupić kilka rzeczy dla Brie.
- Świetnie. - Wciąż nadąsana z powodu bluzki Shannon szła za Maggie.
- Co to jest?
- Sklep muzyczny - sucho odparła Maggie, kiedy Shannon zatrzymała
się, żeby popatrzeć na wystawę.
- Wiem, ale co to jest?
- Cymbały.
- To wygląda raczej jak dzieło sztuki niż jak instrument.
- Masz rację. Są bardzo ładne. Kilka lat temu Murphy zrobił podobne.
Miały piękny ton, ale tak się spodobały jego siostrze Maureen, że je jej
podarował.
- To do niego podobne. Myślisz, że z tych byłby zadowolony, chociaż
zrobił je kto inny?
Maggie uniosła brwi. - Możesz mu dać nadmuchaną papierową torebkę,
a i tak to doceni.
Ale Shannon już podjęła decyzję i weszła do sklepu. Zachwycona
patrzyła, jak sprzedawca zdejmuje cymbały z wystawy i umiejętnie
demonstruje grę na nich. - Nietrudno sobie wyobrazić, jak na tym gra -
powiedziała Shannon. - Z tym półuśmiechem na twarzy.
- Rzeczywiście. - Maggie poczekała, aż szczęśliwy sprzedawca poszedł
na zaplecze w poszukiwaniu odpowiedniego pudełka do zapakowania. -
Widzę, że jesteś w nim zakochana.
Zbita z tropu Shannon sięgnęła do torebki po portfel. - Kobieta może
kupić mężczyźnie upominek, nie będąc w nim zakochana.
- Z takim wyrazem oczu nie może. Co masz zamiar z tym zrobić?
Nora Roberts
210
- Nic nie mogę zrobić. - Shannon przyłapała się na tym, że zadrżała.
Wybrała kartę kredytową. - Mam zamiar to zakończyć.
- Murphy nie jest zbyt kochliwy i nie igra z miłością.
Prawdziwość tych słów wystraszyła Shannon. - Nie prowokuj mnie,
Maggie! - Zdanie to miało zabrzmieć ozięble, ale w głosie Shannon dało się
wyczuć usprawiedliwienie. - To skomplikowane i staram się postępować, jak
najlepiej potrafię.
Oczy Shannon otworzyły się ze zdumienia, kiedy Maggie poklepała ją
po policzku. - Tak, trudno jest zapuścić korzenie tam, gdzie się nigdy
wcześniej nie było i nawet się nie myślało, że się będzie...
- Tak. To okropnie trudne.
Ręka Maggie ześlizgnęła się na ramię Shannon. - Zgoda - powiedziała
już łagodniejszym tonem. - Murphy zwariuje, kiedy mu to powiesz. Gdzie ten
cholerny sprzedawca? Rogan mnie udusi, jeśli nie przywiozę cię punktualnie o
trzeciej.
- Ooo! Wygląda, jakbyś go się bała.
- Czasami pozwalam mu tak myśleć. To dobrze robi na jego ego,
mówiąc szczerze.
Shannon zabawiała się oglądaniem harmonijek na ladzie. - Nie
zapytałaś, czy podpiszę kontrakt.
- Ktoś mi powiedział, że to nie moja sprawa.
Shannon uśmiechnęła się do sprzedawcy i podała mu kartę kredytową. -
Czy chcesz podbudować moje ego, Margaret Mary?
- Ciesz się, że to nie kopniak w dupę.
- Podpisuję - wyrzuciła z siebie Shannon. - Nie wiem, czy
zadecydowałam o tym teraz, czy wtedy, kiedy mnie o to prosił, ale podpisuję...
- Ciężko przełykając ślinę, przyłożyła rękę do żołądka. - A teraz czuję mdłości.
- Podobnie ja zareagowałam w twojej sytuacji. Właśnie włożyłaś swoją
kierownicę w czyjeś ręce. - Z sympatią objęła Shannon w pasie. - Będzie miał
z tobą dobrze.
- To wiem, ale czy mnie będzie z nim dobrze? Problem podobny do
tego, jaki jeszcze niedawno temu miałam z mężczyzną, z którym się
związałam.
- Powiem ci, jak go rozwiązać, Shannon. Idziemy zaraz do dobrego,
świetnie prowadzonego biura Rogana i postaramy się zakończyć sprawy jak
najszybciej. To jest najgorsze, mówię ci.
- W porządku. - Shannon wzięła długopis, który podał jej sprzedawca, i
rutynowo podpisała się na rachunku.
- Wrócimy później do domu i strzelimy butelkę najlepszego szampana
Zrodzona ze wstydu
211
Sweeneya.
- Nie możesz pić. Jesteś w ciąży.
- Ale ty się napijesz. Cała butelka francuskich bąbelków tylko dla
ciebie. Wydaje mi się, moja droga, że upijesz się po raz drugi w życiu.
Shannon westchnęła, aż rozwiało jej grzywkę. - Chyba masz rację.
Maggie rzeczywiście miała rację. Kilka godzin później Shannon
wydawało się, że wszystkie wątpliwości, zmartwienia i pytania zniknęły wraz
z zawartością butelki doma perignnona. Maggie dzielnie towarzyszyła
świętującej Shannon. Słuchała, jak mówi od rzeczy, wzdychała współczująco,
kiedy narzekała, i śmiała się nawet z najgłupszych żartów.
Kiedy Rogan zjawił się w domu, Shannon siedziała w salonie nad
ostatnim kieliszkiem, który udało jej się wycisnąć z butelki. Miała senne,
przymknięte oczy.
- Co jej zrobiłaś, Margaret Mary?
- Jest nieźle wstawiona. - Zadowolona Maggie wyciągnęła usta do
pocałunku.
Rogan spojrzał na pustą butelkę. - Nic dziwnego.
- Musiała się zrelaksować - powiedziała beztrosko Maggie. - I
oczywiście uczcić kontrakt, ale tego jej nie wytłumaczysz. Dobrze się czujesz,
Shannon?
- Świetnie! - Shannon rozpromieniła się. - Cześć, Rogan. Kiedy tu
przyszedłeś? Wiesz, przestrzegano mnie przed tobą - dodała, zanim zdążył
odpowiedzieć.
- Naprawdę?
- Jasne. Rogan Sweeney jest przebiegłym dżentelmenem. - Wzięła
kieliszek i szybko przełknęła szampana.
- Potraktuj to jak komplement, kochanie - powiedziała Maggie. -
Shannon tak to zamyśliła.
- Tak jest - zgodziła się Shannon. - Nie ma rekina w Nowym Jorku,
który mógłby się z tobą zmierzyć. A w dodatku jesteś przystojny. - Podniosła
się chichocząc, głowa jej się chwiała. Kiedy Rogan chciał ją przytrzymać za
ramię, obróciła głowę i dała mu głośnego całusa. - Mam takich miłych braci,
prawda Maggie? Mili jak cholera.
- Kochani mężczyźni. - Maggie uśmiechała się szeroko, figlarnie. -
Obaj. Chcesz się zdrzemnąć teraz, Shannon?
- Nie! - Szczęśliwa Shannon chwyciła kieliszek. - Patrz, jeszcze coś jest.
Zaraz to wypiję, tylko zadzwonię. Muszę zadzwonić. Rozmowa prywatna,
jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Nora Roberts
212
- A do kogo chcesz dzwonić? - spytała Maggie.
- Mam zamiar zadzwonić do pana Murphy'ego Muldoona, hrabstwo
Clare, Irlandia.
- Zaraz to załatwię - zaproponowała Maggie. - Wykręcę ci numer.
- Jestem w stanie zrobić to sama. Mam jego numer w podręcznym
elektronicznym notesie. Nigdzie się bez niego nie ruszam. - Z kieliszkiem
niebezpiecznie przechylonym w ręku, rozglądała się po pokoju. - Gdzież on
jest? Żaden profesjonalista na poziomie nie może funkcjonować bez
elektronicznego notesu!
- Jestem pewna, że jest gdzieś w pobliżu. - Maggie mrugnęła do
Rogana, wzięła Shannon pod rękę i wyprowadziła ją z salonu. - Tak się składa,
że ja mam ten numer w głowie.
- Jesteś taka bystra, Maggie. Zauważyłam to już dawno, chociaż
czasami miałam ochotę cię pobić.
- To miłe. Możesz usiąść tutaj, w fotelu Rogana, i powiedzieć
Murphy'emu wszystko, co zechcesz.
- Ma niewiarygodne ciało. Mam na myśli Murphy'ego. - Chichocząc
opadła na fotel w bibliotece Rogana. - Chociaż jestem pewna, że Rogan też jest
niczego sobie.
- Mogę cię o tym zapewnić. Tutaj, z tej strony się mówi, a z tamtej
słucha.
- Wiem, jak używać telefonu. Jestem profesjonalistką. Murphy?
- Jeszcze nie skończyłam wybierać numeru. Jestem amatorką.
- To prawda. Teraz jest sygnał. O, Murphy. Cześć, Murphy. - Kołysała
słuchawkę jak kochanka i nie zauważyła nawet, kiedy Maggie się wymknęła.
- Shannon? Cieszę się, że dzwonisz. Myślałem o tobie.
- Ja myślę o tobie cały czas i to mnie wkurza najbardziej.
- To brzmi trochę dziwnie. Czy wszystko z tobą w porządku?
- Czuję się cudownie. Kocham cię, Murphy.
- Co? - Głos Murphy'ego podniósł się o pół oktawy. - Co mówiłaś?
- Kręci mi się w głowie.
- Co ci jest?
Shannon cofnęła się o dwa kroki i zaczęła znowu. - Ostatni raz tak się
czułam, kiedy zostałam studentką pierwszego roku i poszłam na inauguracyjne
przyjęcie. Podano tyle wina... Ocean. Okropnie się wtedy rozchorowałam, ale
teraz jest mi dobrze, czuję się... - Popchnęła fotel i omal nie udusiła się,
zaplatając się w kabel telefonu. - Czuję, że żyję.
- Chryste! Co ci zrobiła Maggie? - krzyknął. - Jesteś pijana?
- Tak mi się wydaje. To nawet całkiem pewne. Szkoda, że cię tu nie ma,
Zrodzona ze wstydu
213
Murphy, właśnie tu. Mogłabym przysiąść na twoich kolanach i gryźć cię, gdzie
popadnie.
Nastąpił moment bolesnej ciszy.
- Z pewnością byłoby to godne zapamiętania - powiedział napiętym
głosem. - Shannon, powiedziałaś, że mnie kochasz.
- Wiesz, że tak jest. To wszystko ma coś wspólnego z białymi końmi,
miedzianymi broszami, burzą, aktem miłosnym w tańczącym kręgu i
zaklęciami podczas pełni. - Głowa jej opadła na fotel, przed oczami
przepływały wirując wspomniane obrazy. - Wypowiadałam zaklęcia - mówiła -
prosiłam o zwycięstwo w bitwie. Nie wiem, co robić. Nie mogę o tym myśleć.
- Porozmawiamy o tym, kiedy wrócisz. Shannon, dzwonisz do mnie
pijana z drugiego końca kraju. Czym się upiłaś?
- Szampanem. Najlepszym francuskim szampanem Rogana.
- Znakomicie. Upiłaś się szampanem - powtórzył - żeby mi po raz
pierwszy powiedzieć, że mnie kochasz?
- To chyba był dobry pomysł? Masz cudowny głos. - Zamknęła ciężkie
powieki. - Mogę go słuchać bez przerwy. Kupiłam ci prezent.
- To miłe. Powiedz mi to jeszcze raz.
- Kupiłam ci prezent.
Na niecierpliwe burknięcie otworzyła oczy i roześmiała się.
- Rozumiem, nie jestem głupia. Summa cum laude. Kocham cię,
Murphy! To naprawdę wszystko komplikuje, ale cię kocham. Dobranoc.
- Shannon...
Ale Shannon przymknąwszy jedno oko już szukała aparatu. Miała
szczęście, bo udało jej się odwiesić słuchawkę na miejsce. Za chwilę oparła się
wygodnie, ziewnęła raz i zasnęła.
Nora Roberts
214
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Następnego ranka ani się nie zachwiała, ani nie mrugnęła okiem. - Pijąc
herbatę w kuchni Brianny, Maggie spojrzała na Shannon z podziwem. -
Czułam się bardzo dumna.
- Masz bardzo dziwny powód do dumy - powiedziała Shannon. Ale
sama miała nie mniej zaskakujące odczucie. Dzięki litości boskiej uniknęła
kary w postaci kaca po degustacji doma perignnona.
Dwadzieścia cztery godziny później znalazła się już bezpieczna w Clare
i cieszyła z wątpliwej zalety, jaką jest mocna głowa.
- Dlaczego pozwoliłaś jej przesadzić z alkoholem? - Brianna zaczęła
ozdabiać ciasto gęstą, gładką polewą marcepanową.
- Jest dojrzałą kobietą - broniła się Maggie.
- Ale jest młodsza.
- Och, doprawdy. - Shannon spojrzała na odwróconą tyłem Briannę. -
Nie róbmy z igły wideł. Poza tym urodziłyśmy się w tym samym roku, a
więc... - Ucichła, bo uderzyło ją to, co powiedziała. Zmarszczyła czoło
wpatrując się w spodek stojący na stole. No dobrze, pomyślała, wypadło to
niezręcznie.
- Ojciec miał pracowity rok - rzekła Maggie po długiej ciszy.
Oniemiała Shannon spojrzała na Maggie i napotkała jej łagodne oczy.
Dźwięk stłumionego parsknięcia zdziwił ją niemal tak samo, jak wybuch
śmiechu Maggie. Brianna lukrowała dalej ciasto.
- Całą butelkę, Maggie? - Brianna powróciła do tematu spokojnym,
niemal mentorskim tonem. - Powinnaś bardziej się nią opiekować.
- Ależ opiekowałam się nią! Kiedy wyszła z biblioteki...
- Nigdzie nie wychodziłam - wtrąciła Shannon, składając usta w ciup. -
Odpoczywałam.
- Nieświadoma niczego. - Maggie wzięła dziecko, gdy Kayla zaczęła
Hałasować w nosidełku. - Biedny Murphy oddzwonił natychmiast, jakby go
coś opętało. A myślisz, że kto wybił mu z głowy jazdę ciężarówką do Dublina?
Oczywiście, że ja! - Maggie mówiła do Kayli. - Kto zabrał ją na górę i zadbał o
to, by zjadła miskę zupy, zanim zapadła w sen na dobre. - Podniosła głowę. -
Liam się obudził. - Przekazała dziecko Shannon i poszła do sypialni Brianny,
gdzie wcześniej ułożyła go na drzemkę.
Brianna cofnęła się, by ocenić wygląd ciasta i za chwilę się odwróciła. -
Pomijając ostatni wieczór, czy Dublin ci się podobał?
- Tak, to piękne miasto. A tamtejsza galeria... to przeżycie religijne.
- Odniosłam takie samo wrażenie. Powinnaś zobaczyć i tę w Clare.
Mam nadzieję, że wybierzemy się tam wszyscy już niedługo.
Zrodzona ze wstydu
215
- Bardzo dobry pomysł, Brianno... - Shannon nie była pewna, czy już
jest gotowa, by o to prosić. Jeszcze mniej pewna tego, jak zniesie
konsekwencje tej wizyty.
- Martwi cię coś?
- Myślę, że chciałabym zobaczyć listy pisane przez moją matkę.
- Oczywiście. - Brianna położyła opiekuńczą dłoń na ramieniu Shannon.
- Idź może do salonu i tam je przeczytaj. Trzymam je w kredensie.
Zanim Shannon zdążyła wstać, w korytarzu wybuchło zamieszanie.
Głosy dźwięczały, mieszały się. Brianna zacisnęła mocniej rękę na ramieniu
Shannon. - To matka - wyszeptała - i Lottie.
- W porządku. - Shannon nie wiedziała, czy się martwić, czy cieszyć.
Pogładziła dłoń Brianny. - Obejrzę je później. - Chciała ją pokrzepić w obliczu
nowej konfrontacji.
Pierwsza weszła Maeve, argumentując zajadle. - Mówię ci, żebyś nie
pytała. Chyba że nie masz za grosz honoru. Jeśli tak, nie jestem w stanic cię
powstrzymać. - Spostrzegła nagle Shannon z dzieckiem w objęciach. Uniosła
głowę. - Widzę, że czujesz się, jak u siebie w domu?
- Tak, to prawda. To zasługa Brianny... Nie można tu czuć się inaczej.
Witam panią, pani Sullivan.
- Och, nazywaj mnie Lottie, kochanie. Tak jak wszyscy. A jak się czuje
dzisiaj mój aniołek? - Pochyliła się, szepcząc zdrobniałe słowa nad Kaylą. -
Popatrz, Maeve, ona się śmieje!
- Dlaczego miałaby się nie śmiać, skoro wszyscy naokoło ją
rozpieszczają.
- Brianna jest niewiarygodnie kochającą matką - wtrąciła Shannon.
Maeve nie zwróciła na to prawie uwagi. - Wystarczy, że dziecko
zakwili, a już ktoś je bierze na ręce.
- Z tobą na czele! - dodała Lottie. - Och, Brie, jakie wspaniałe ciasto!
Brianna pomyślała z rezygnacją, że nie pozostanie jej nic innego, jak upiec
nowe dla gości, i wzięła nóż. - Siadajcie i częstujcie się.
Z pokoju obok wyskoczył Liam. Biegł pięć kroków przed matką. -
Ciasto! - krzyknął.
- Ten chłopiec ma radar.
Liam rozpromienił się, wyczuwając sojusznika, i podniósł ręce. - Buzi!
- Chodź, siadaj mi na kolanach - rozkazała Maeve. - Dostaniesz i ciasto,
i buziaka. Jest trochę rozgrzany, Margaret Mary.
- Dopiero co się obudził. Kroisz ciasto, Brie?
- Powinnaś bardziej uważać na to, co jesz teraz, kiedy jesteś znowu w
ciąży - powiedziała Maeve. - Doktor mówił, że masz ciągle mdłości.
Nora Roberts
216
Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony tym stwierdzeniem.
Maeve czy Maggie. Maeve żałując, że je wypowiedziała, zaczęła karmić
wnuka kawałkami ciasta.
- Nic mi nie jest.
- Rzyga jak kot każdego ranka - powiedziała Shannon, patrząc prosto na
Maggie.
- Maggie! Mówiłaś, że już ci przeszło. - W głosie Brianny słychać było
zarówno naganę, jak i zaniepokojenie.
Wściekła i zmieszana Maggie rzuciła piorunujące spojrzenie Shannon. -
Nic mi nie jest - powtórzyła.
- Bardzo trudno jest znieść swoją słabość.
Zjadliwy komentarz Maeve wzniecił gniew Maggie jeszcze bardziej.
Zanim jednak zdążyła się odciąć, Shannon skinęła potakująco. - Ujada jak
terier, kiedy ktoś próbuje jej pomóc. Nie sądzi pani, pani Concannon, że
silnym kobietom ciężko znieść myśl o tym, że potrzebują pomocy. A dla kogoś
takiego, jak Maggie, która wie, jak zajmować się rodziną i robić jednocześnie
karierę, dolegliwości żołądkowe i brak nad nimi kontroli są czymś...
upokarzającym.
- Chorowałam dzień w dzień ponad trzy miesiące, kiedy ją nosiłam -
powiedziała szorstko Maeve. - Kobieta uczy się przechodzić takie rzeczy,
jakich nigdy nie zniósłby mężczyzna.
- Nie, mężczyźni w takim przypadku potrafią tylko stękać.
- Żadna z moich córek nigdy się nad sobą nie użalała - rzekła Maeve i
spojrzała zachmurzona na Briannę. - Czy masz zamiar stać tak z tym
imbrykiem herbaty cały dzień, czy może nam go podasz?
- Och. - Próbując ukryć zaskoczenie, Brianna postawiła imbryk na stole.
- Przepraszam.
- Dziękuję, kochanie. - Zachwycona rozwojem sytuacji Lottie
rozpromieniła się.
Od przeszło dwóch lat próbowała skłonić Maeve, żeby ta stworzyła
choćby chwiejny most porozumienia z córkami. Teraz wyglądało na to, że
przepaść się zmniejszała. - Wiesz Maggie, niedawno przeglądałyśmy z Maeve
zdjęcia z naszej podróży do twojego domu we Francji.
- Nie masz więcej dumy od żebraczki - zamruczała Maeve, ale Lottie
tylko się uśmiechnęła.
- Przypomniał nam się nasz miły pobyt tam. To na południu Francji -
wyjaśniła Lottie Shannon. - Dom wygląda jak pałac i stoi nad samym morzem.
- W dodatku nikt tam nie mieszka całymi miesiącami - gderała ♦Maeve.
- Pusty, tylko służba.
Zrodzona ze wstydu
217
Maggie już chciała coś odburknąć, ale złapała spojrzenie Brianny. Dużo
ją to kosztowało, zaniechała jednak ostrych słów i zdobyła się na całkiem
łagodne. - Niedawno rozmawialiśmy o tym z Roganem. Mamy zamiar tam
jechać na kilka tygodni latem, ale teraz oboje jesteśmy zajęci. - Odetchnęła
myśląc, że wygrywa w dobroci z aniołami. - Trochę się martwię, że nie ma tam
nikogo, kto mógłby się zająć domem. Zobaczyć, czy służba dobrze wywiązuje
się ze swych obowiązków. - Było to jawne, wielkie kłamstwo, ale Maggie
miała nadzieję, że poczyta się je za dobry uczynek. - A może znalazłybyście
trochę czasu i pojechały tam obie. Byłabym wam bardzo wdzięczna.
Lottie musiała się powstrzymać, żeby nie wstać i nie zatańczyć z
radości. Popatrzyła na Maeve i zadarła głowę. - Jak myślisz, Maeve,
znajdziemy trochę czasu?
Wspomnienie słonecznej willi, usłużnej służby i wielkiego przepychu
zawirowało w głowie Maeve. Wzruszyła ramionami i podniosła filiżankę do
ust Liama.
- Podróże źle wpływają na trawienie. Przypuszczam jednak, że zniosę te
niewygody.
Tym razem ostrzegawcze spojrzenie Shannon powstrzymało parsknięcie
Maggie. - To świetnie - powiedziała, zaciskając zęby. - Poproszę Rogana, żeby
zajął się zorganizowaniem przelotu w najdogodniejszym dla was czasie.
Dwadzieścia minut później Brianna patrzyła, jak zatrzaskują się drzwi
za matką i Lottie, po czym poszła do kuchni i rzuciła się Maggie na szyję. -
Dobrze poszło, Maggie.
- Czuję się tak, jakbym połknęła ropuchę. Niech cholera weźmie jej
trawienie.
Brianna tylko się śmiała. - Nie psuj wszystkiego.
- A ty? - Maggie odwróciła się i oskarżycielsko wbiła palec w pierś
Shannon.
- Co ja?
- Tak jakbym nie widziała trybów obracających się w twej głowie.
„Rzyga jak kot, pani Concannon.” „Ujada jak terier.”
- A może nie zadziałało?
Maggie otworzyła usta i zamknęła je zaraz, śmiejąc się beztrosko. -
Zadziałało, to prawda, ale moja duma jest okrutnie zraniona. - Wyłapała nagle
jakiś ruch za oknem, zbliżyła się i wyjrzała. - Patrzcie, co Con wygrzebał w
krzakach. Drogą idą trzej mężczyźni. Brianno, musisz nastawić czajnik. -
Wyglądała jeszcze przez chwilę i uśmiechnęła się szeroko. - Jezu Chryste, jacy
są przystojni. Biorę tego eleganta. Wy możecie zająć się pozostałymi.
Nora Roberts
218
Kiedy Shannon próbowała uspokoić rozdygotane niespodziewanie
nerwy, Maggie otworzyła drzwi. Pierwszy wpadł jak burza Con i zaczął
zlizywać okruchy ciasta pod stołem, które Liam uprzejmie raczył mu
rozrzucić.
- Ciasto! - Gray węszył niczym pies gończy. Poczuł je, gdy tylko wszedł
na ganek. - Z marcepanem. Chłopaki, wpadliśmy w samą porę.
- Tatuś! - Liam podskoczył na krześle i wyciągnął lepkie ręce.
Rogan był na tyle przytomny, żeby zmoczyć pod kranem ściereczkę,
zanim podszedł do syna. Murphy stał w miejscu z kapeluszem w dłoniach i
oczyma utkwionymi w Shannon.
- Wróciłaś!
- Kilka godzin temu - zaczęła. Patrzyła, jak się do niej zbliża. Poderwał
ją do góry i pocałował tak, jak rozsądny mężczyzna całuje kobietę tylko na
osobności.
- Witam.
Zabrakło jej tchu. Wciągnęła powietrze, nim odpowiedziała. Chciała
dać ulgę swoim drżącym nogom i usiąść, ale trzymał ją mocno w ramionach.
- Chodź ze mną.
- Dobrze, ja... - Rozejrzała się po kuchni. Wszyscy nagle pilnie się zajęli
swoimi sprawami.
- Poczekaj, Murphy - cicho powiedziała Maggie, wyjmując czyste
talerze. - Shannon ma dla ciebie prezent i chciała ci go wręczyć.
- Tak. To prawda. Ja... - wydusiła z siebie.
- Przyniosę to pudełko - zaproponował Rogan.
- Chcesz herbaty, Murphy? - zapytała Brianna.
- Nie, dziękuję. - Nie zdejmował wzroku z twarzy Shannon. - Nie
zostaniemy tutaj. Shannon zje dziś ze mną kolację.
- I śniadanie - zaszeptał Gray Briannie do ucha.
- Dziękuję. - Shannon wzięła prezent, który przyniósł Rogan, i
zastanawiała się, co dalej robić.
- Co to jest? - Chciał wiedzieć Gray. - Otwórz to. Aaa - jęknął, gdy
Brianna wbiła mu łokieć pod żebro.
- Otworzy w domu - powiedziała. - Weźcie ze sobą trochę ciasta. -
Przygotowała już kawałek i podała Murphy'emu owinięty talerz.
- Dziękuję. Chodź ze mną - powtórzył. I wziąwszy Shannon za ramię
wyprowadził ją z domu.
- Całe szczęście, że dałaś mu talerz - skomentowała Maggie. - Inaczej
rzuciłby się na nią, zanim opuściliby ogród.
Pewnie by do tego i doszło. Musiał się opanowywać. Pociągnąłby ją
Zrodzona ze wstydu
219
przez pola do domu, ale skoncentrował się na swoim kroku, żeby tylko jej nie
wyprzedzać. - Mogłem wziąć ciężarówkę.
- To niedaleko - powiedziała, choć już brakowało jej tchu.
- Stąd jeszcze kawałek. Ciężkie to jest? Daj, wezmę.
- Nie. - Przełożyła pudełko tak, żeby znalazło się poza jego zasięgiem.
- Mógłbyś zgadnąć, co to jest.
- Nie musiałaś mi nic kupować. Twój przyjazd to już wystarczający
prezent. - Objął ją w pasie i przeniósł z łatwością przez mur. - Nie wiem, czy
znam mężczyznę, który tak, jak ja, myśli o kobiecie tyle razy dziennie. - Wziął
trzy uspokajające oddechy. - Rogan mówił, że podpisałaś kontrakt. Cieszysz
się?
- Jestem szczęśliwa i przerażona.
- Strach skłania do wytężonej pracy. Będziesz sławna, Shannon, i
bogata.
- Już jestem bogata.
- Naprawdę? - Zgubił krok.
- Względnie.
- Och! - Przemyślę to, zadecydował. Rozważę. Ale w tej chwili umysł
zajęty miał wyobrażeniami, jak to będzie, kiedy zdejmie z niej ten piękny,
szyty na miarę żakiet.
Gdy dotarli do domu, otworzył drzwi kuchni. Postawił talerz na blacie
stołu i złapałby ją od razu, gdyby go nie przejrzała i nie podeszła z drugiej
strony. - Chciałabym, żebyś otworzył prezent. - Położyła go na stole.
- A ja chcę ciebie na górze, na schodach i tu, na podłodze.
Krew w niej zawrzała pod skórą. - Nastrój podpowiada mi, że możesz
mnie mieć na górze, na schodach i tu, na podłodze. - Uniosła rękę, a jego oczy
zapłonęły. - Ale najpierw chciałabym, żebyś zobaczył to, co zdobyłam dla
ciebie w Dublinie.
Nie miał pewności, czy nie przywiozła mu przypadkiem wideł z
solidnego złota bądź wysadzanego drogimi kamieniami lemiesza. Spokojna
prośba powstrzymała go przed przeskoczeniem stołu. Otworzył pudełko i
sięgnął do środka. Wyczuła moment, w którym zorientował się, co się tam
kryje. Na jego twarzy pojawiła się wielka radość. Wyglądał jak zachwycone
dziecko, które odnalazło wymarzony prezent pod świąteczną choinką. Z
nabożną czcią wyciągnął cymbały i przeciągnął palcami po drewnie. - Nigdy
nie widziałem czegoś równie pięknego.
- Maggie mówiła, że zrobiłeś kiedyś podobne i oddałeś w prezencie.
Oczarowany potrząsnął głową. - Nie, nie były takie piękne. - Podniósł
wzrok pełen zaciekawienia i wdzięczności. - Co cię skłoniło do kupna takiej
Nora Roberts
220
rzeczy dla mnie?
- Zobaczyłam je na wystawie i wyobraziłam sobie, jak na nich grasz.
Zagrasz coś dla mnie?
- Dawno nie grałem na cymbałach. - Rozpakował jednak młoteczki i
uderzył nimi w struny. - Znam jedną melodię.
Kiedy grał, wiedziała, że prezent się udał. Miał ten swój półuśmiech na
twarzy, był nieobecny wzrokiem.
Stara melodia wydała jej się słodka jak wino wylane z karafki.
Wypełniała kuchnię. Rozpaliła jej wzrok i natchnęła serce.
- Najcudowniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem - powiedział,
odkładając młoteczki. - Będę się z nim obchodził z należną czcią.
Niecierpliwa bestia, która w nim siedziała, nieco się uciszyła. Przeszedł
dookoła stołu i wziął ją za ręce. - Kocham cię, Shannon.
- Wiem. - Przyłożyła splecione dłonie do swego policzka. - Wiem, że
mnie kochasz.
- Powiedziałaś mi to wczoraj przez telefon. Czy powtórzysz to dzisiaj?
- Nie powinnam była dzwonić w takim stanie - mówiła szybko, palce
drżały jej z nerwów. - Nie myślałam wtedy jasno i... - Pocałował te drżące
palce, patrząc na nią cierpliwie. - Naprawdę cię kocham, Murphy, ale...
Zamknął jej usta pocałunkiem, nie chciał słuchać dalej. - Kiedy mi to
powiedziałaś, poczułem ból z tęsknoty za tobą. Pójdziesz ze mną na górę,
Shannon?
- Tak. - Przysunęła się bliżej, oddzielały ich tylko złączone dłonie. -
Pójdę z tobą na górę. - Uśmiechnęła się, dając się porwać romantycznemu
nastrojowi i męskim ramionom.
Urocze światło przenikało przez okna, rozpraszało się na schodach,
kiedy wnosił ją na górę. Jaśniało blade na łóżku, gdy ją na nim ułożył. Z
łatwością zatopiła się w tym świetle, w łagodnej mocy jego ramion, w ciepłej
obietnicy jego ust. Uświadomiła sobie, że pierwszy raz kochają się, mając dach
nad głową, a pod sobą łóżko. Gdyby nie cała słodycz, jaką obdarzył ją w tym
miejscu, żal byłoby jej gwiazd i zapachu trawy.
Murphy przyniósł zawczasu do pokoju kwiaty. Kiedy wyobrażał sobie
Shannon w tym miejscu, wiedział, że musi przystroić je kwiatami. Wyłapał ich
delikatną woń, gdy pochylił głowę, aby znaczyć ślady ust na jej szyi.
Umieścił tam również świece, które miały zastąpić światło gwiazd.
Wełniane koce i trawę zamienił na miękkie lniane prześcieradła. Rozrzucił jej
włosy na poduszce wiedząc, że zachowa ich zapach.
Shannon uśmiechała się, kiedy zaczął ją rozbierać. Kupiła kilka
ciekawych rzeczy w Dublinie. Wiedziała, że wybrała dobrze, kiedy odkrył
Zrodzona ze wstydu
221
pierwszy błysk różowego jedwabiu.
Ze spokojnym skupieniem odrzucił na bok żakiet, bluzkę, spodnie i
dotknął koronek barwy kości słoniowej, które kokieteryjnie zdobiły jej piersi. -
Dlaczego takie rzeczy obezwładniają mężczyznę? - zastanawiał się głośno.
Shannon uśmiechnęła się szeroko. - Zobaczyłam to na wystawie i
wyobraziłam sobie, jak mnie dotykasz.
Patrzył jej w oczy. Bardzo wolno przesunął palec w dół. Najpierw dotarł
do rowka między piersiami, później musnął brodawkę.
- W ten sposób?
- Tak. - Przymknięte powieki Shannon drżały. - Właśnie tak.
Delikatnie przesunął rękę w dół, tam, gdzie jedwab kończył się taką
samą koronką. Tuż ponad biodrami. Poniżej dostrzegł spłachetek takiego
samego jedwabiu. Położył na nim rękę. Shannon wygięła się w łuk. Kiedy
zastąpił rękę ustami, zaczęła się wić z rozkoszy. Bawił się, wykorzystując
każdy centymetr tkaniny, zanim sięgnął po ciało, kryjące się pod spodem.
Wiedział, że Shannon omdleje, zanim skończy. Nawet gdy miotała się pod nim
w gorączce, nie spieszył się. Chciał jeszcze jednego podarunku.
- Powiedz mi teraz, Shannon... - Z trudnością łapał oddech, dłonie mu
pobladły. - Powiedz mi teraz, że mnie kochasz. Kochasz mnie, kiedy dla mnie
płoniesz, kiedy tak szaleńczo pragniesz, abym cię wypełnił.
Walcząc o powietrze, nieskończenie pragnęła, żeby ją wziął. - Kocham
cię! - Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy emocje przerodziły się w pragnienie. -
Kocham cię, Murphy! - Wszedł w nią tak, aż jęknęli. Każdy ruch był zarówno
prośbą, jak cudem.
- Powiedz mi to jeszcze raz.
- Kocham cię. - Niemal płacząc, wtuliła twarz w jego szyję i pozwoliła
mu na wszystko.
Później, kiedy zapalił już świece, zaprowadził ją do łazienki. Bawili się
jak dzieci w zbyt gorącej wodzie i zbyt wypełnionej wannie. Na kolację
opychali się ciastem Brianny, zapijając je piwem, co w innej sytuacji Shannon
uznałaby za okropny zestaw. Teraz jednak smakowało jej to jak ambrozja.
Kiedy oblizywali palce, Shannon dostrzegła błysk w oczach Murphy'ego. W
jednej chwili rzucili się na siebie i kochali jak zwierzęta na kuchennej
podłodze. Shannon omal nie zasnęła, wyczerpana, ale Murphy postawił ją na
nogi. Chwiejnym krokiem, jakby się upili, szli korytarzem. Niespodziewanie
Murphy pociągnął ją za sobą do salonu i tam kochali się na dywanie.
Kiedy udało jej się usiąść, oczy jej lśniły, włosy miała splątane, a całe
ciało obolałe. - Ile pokoi jest w tym domu? - zapytała.
Nora Roberts
222
Roześmiał się i uszczypnął ją w ramię. - Przekonasz się.
- Murphy, długo nie pożyjemy! - Ale on tylko wyciągnął rękę i już
skradał się po drabince żeber, aby schwycić jej pierś.
Wydała z siebie jękliwe westchnienie. - Zaryzykuję, jeśli chcesz.
- To jest dziewczyna!
Naliczyłam piętnaście pokoi, myślała Shannon, gdy opadła na splątane
prześcieradła już o świcie. Piętnaście pokoi w domu z kamienia. I nie przez
brak pożądania nie udało się im ochrzcić wszystkich. W pewnym momencie
zawiodły ich ciała. Opadli na łóżko, myśląc tylko o śnie. Gdy zasypiała,
przygnieciona ciężarem Murphy'ego, uświadomiła sobie, że wkrótce muszą
poważnie porozmawiać. Musi mu coś wyjaśnić. Powinien wiedzieć, że
przyszłość nie przedstawia się tak prosto, jak teraźniejszość. Próbując sobie
ułożyć zdania w myślach, odpłynęła w sen.
Zobaczyła w nim rycerza, swojego kochanka, na białym koniu.
Widziała blask zbroi, słyszała łopot płaszcza na wietrze. Ale tym razem nie
jechał przez pola w jej kierunku. Tym razem ją opuszczał.
Zrodzona ze wstydu
223
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Choć Murphy spał ledwie godzinę, rozpierała go energia. Uznał, że
sprawiła to miłość.
Wydoił krowy, nakarmił zwierzęta, wyprowadził je na pastwisko, a
wszystko to robił z piosenką na ustach, poruszając się sprężyście. Wywołało to
śmiech u młodego Feeneya. Zwykle mieli tysiąc problemów, zanim uporali się
ze wszystkim przed śniadaniem.
Zadowolony, że to na sąsiada przypadła kolej odtransportowania mleka,
Murphy zebrał jajka, wstąpił do pewnej starszej pani, która wkrótce wybierała
się na rynek, i zawrócił do domu. Zmienił wcześniejsze zamiary. Planował
wypić herbatę, zjeść biszkopty i udać się na bagno po torf. Zdecydował, że nie
pozwoli Shannon spać. Zaniesie jej herbatę i biszkopty na górę i zacznie się z
nią kochać, póki jest jeszcze rozgrzana i łagodna. Nie podejrzewał, że zastanie
ją w kuchni, nad kuchenką, w wizytowym fartuchu matki, zawiązanym na
biodrach. - Myślałem, że jeszcze śpisz.
Odwróciła się i uśmiechnęła, patrząc, w jaki sposób wiesza kapelusz. -
Słyszałam cię na zewnątrz, jak śmiałeś się z chłopcem, który pomaga ci przy
dojeniu.
- Nie chciałem cię obudzić. - W kuchni pachniało tak cudownie, jak za
czasów jego dzieciństwa. - Co tam robisz?
- Znalazłam trochę bekonu i parówki. - Sprawdziła, czy parówka jest już
gotowa. - Takie jedzenie zawiera dużo cholesterolu, ale po ostatniej nocy,
myślę, dobrze ci zrobi.
Na twarzy Murphy'ego pojawił się głupkowaty uśmiech. - Robisz mi
śniadanie?
- Pomyślałam, że niezależnie od tego, co byś robił o świcie, poczujesz
się głodny, więc... Murphy! - wrzasnęła, wypuszczając z ręki widelec, kiedy
chwycił ją i obrócił. - Patrz, co robisz!
Postawił ją i uśmiechnął się, gdy złościła się na niego, myjąc widelec. -
Nigdy nie przypuszczałem, że potrafisz gotować.
- Oczywiście, że umiem. Na pewno nie jestem taką artystką, jak Brie,
ale robię to wystarczająco dobrze. Co to jest? - Zajrzała do wiadra, które
postawił wszedłszy do kuchni. - Przecież tutaj jest chyba ze trzydzieści jajek!
Co z nimi zrobisz?
- Zużywam tyle, ile mi trzeba, a pozostałe wysyłam na rynek albo
odsprzedaję.
Zmarszczyła nos. - Dlaczego są takie brudne?
Wpatrywał się w nią przez chwilę i zawył ze śmiechu. - Jesteś
niesamowita, Shannon Bodine.
Nora Roberts
224
- Rozumiem, że zadałam głupie pytanie. Umyj je. Ja ich nie dotknę.
Kiedy wstawił wiadro do zlewu, Shannon nagle olśniło. Wiedziała już,
skąd się biorą jajka. - Och! - Skrzywiła się i przerzuciła bekon. - Wystarczy ich
na omlety. Skąd wiesz, że z tych jajek nie wylęgną się pisklęta?
Zerknął na nią, żeby się upewnić, czy nie żartuje. Przygryzł język i
umył następną skorupkę. - Skoro nie popiskują, możesz być spokojna.
- Bardzo zabawne. - Pomyślała, że może lepiej to zignorować. Wolała
myśleć o jajkach, jako o czymś, co się wyjmuje z ładnych kartonów
sprzedawanych w sklepie. - Jak zatem mam ci je przyrządzić?
- Jak chcesz. Nie jestem wybredny. O, zrobiłaś herbatę. - Zapragnął
klęknąć u jej stóp.
- Nie znalazłam nigdzie kawy.
- Przywiozę, jak tylko pojadę do wsi. To pięknie pachnie, Shannon.
Stół był już nakryty dla dwojga. Nalał herbaty. Żałował, że nie zerwał
trochę dzikich kwiatów, które rosły w pobliżu stodoły. Usiadł, gdy Shannon
niosła tacę do stołu.
- Dziękuję.
Shannon dosłyszała w głosie Murphy'ego pokorę, co sprawiło, że
poczuła się winna i usatysfakcjonowana jednocześnie. - Częstuj się. Ja nie
jadam parówek - powiedziała, zajmując miejsce. - Ale te wyglądają apetycznie.
- Muszą. Pani Feeney robiła je kilka dni temu.
- Robiła?
- A tak. - Podał jej półmisek. - Zabili wieprza, którego tuczyli. - Uniósł
brwi ze zdziwienia, gdy zbladła. - Coś się stało?
- Nie. - Szybkim ruchem odsunęła od siebie półmisek. - Są po prostu
rzeczy, których nie mam ochoty sobie wyobrażać.
- Ach. - Uśmiechnął się przepraszająco. - Nie pomyślałem.
- Powinnam do tego przywyknąć. Któregoś dnia słyszałam rozmowę
Brie z jakimś facetem o wiosennych jagniętach. - Zadrżała na myśl o tym, co
się dzieje z małymi owieczkami wiosną.
- Wydaje ci się to straszne, rozumiem. Ale to zwykła kolej rzeczy. Tora
również miał z tym problemy.
Shannon uznała, że tosta, którego sobie zrobiła, może zjeść ze
spokojem. - Tak?
- Nie mógł znieść myśli, że to, co wyhoduje, znajdzie się na czyimś
stole. Kiedy miał kury, zbierał tylko jajka, i kury zdychały najczęściej ze
starości.
- To był bardzo wrażliwy człowiek. Kiedyś wypuścił króliki -
powiedziała cicho Shannon.
Zrodzona ze wstydu
225
- Ach, słyszałaś o królikach. - Murphy uśmiechnął się na to
wspomnienie. - Miał zamiar zbić na nich fortunę, i nawet dobrze mu szło,
dopóki nie dotarł do sedna sprawy. Stale robił jakieś pieniądze.
- Ty go naprawdę kochałeś.
- Tak. Nie starał się zastępować mi ojca ani nie próbował nim być. Nie
należał do tego typu mężczyzn, z którymi chłopcy chętnie się identyfikują.
Kiedy ukończyłem piętnaście lat, stał się dla mnie jednak takim ojcem, jakim
byłby mężczyzna, który mnie spłodził. Zawsze mogłem na niego liczyć. Kiedy
opadał mnie smutek, podnosił mnie na duchu, zabierał na przejażdżkę na klify
albo na wyprawę do Galway z dziewczętami. Tłumaczył mi, że nie
powinienem pić, kiedy rozchorowałem się po raz pierwszy po whisky. A kiedy
zdobyłem pierwszą kobietę... - Urwał nagle i zajął się jedzeniem.
Shannon uniosła brwi. - Och, nie przerywaj teraz. Co się stało, gdy
zdobyłeś pierwszą kobietę?
- To, co zwykle bywa, jak przypuszczam. Bardzo dobre śniadanie,
Shannon.
- Nie zmieniaj tematu. Ile miałeś lat?
Spojrzał na nią speszony. - Nie powinno się rozmawiać o takich
sprawach z kobietą, z którą właśnie je się śniadanie.
- Tchórz.
- Tak - zgodził się szczerze i napełnił usta jajkami.
- Nie bój się, Murphy. - Śmiech Shannon ucichł. - Naprawdę chcę
wiedzieć, co ci wtedy powiedział.
Zrozumiał, że jest to dla niej ważne, toteż starał się przebrnąć przez
swoje zakłopotanie. - Miałem... Miałem...
- Tego mi nie musisz mówić. - Uśmiechnęła się, żeby go uspokoić. - Nie
teraz w każdym razie.
- Później. - Odetchnął z ulgą, że może pominąć pierwsze pytanie. -
Czułem się dumny i dzielny, można powiedzieć. I tak zmieszany jak sztubak.
Również winny i przerażony, że dziewczyna zajdzie w ciążę tylko dlatego, że
okazałem się zbyt gorący. Zbyt młody i głupi - poprawił - żeby pomyśleć o
tym wcześniej. Siedziałem na murze, zastanawiając się, kiedy uda mi się
powtórzyć całą rzecz i czekając, kiedy Bóg razi mnie za ten występek
piorunem. Albo kiedy matka dowie się o wszystkim i ukarze mnie jeszcze
szybciej i bezlitośniej niż Bóg.
- Murphy. - Shannon zapomniała się i zjadła kawałek bekonu. - Jesteś
taki kochany.
- To chyba równie ważny dzień w życiu mężczyzny, jak i w życiu
kobiety. W każdym razie siedziałem sam. Możesz sobie wyobrazić, jak się
Nora Roberts
226
czułem, i właśnie przechodził tamtędy Tom. Usiadł przy mnie i nic nie mówił
przez chwilę. Po prostu siedział i patrzył na pola. Pewnie miałem wszystko
wyryte na twarzy. Objął mnie ramieniem. „Stałeś się mężczyzną, powiedział, i
jesteś z tego dumny. Ale żeby zostać mężczyzną, nie wystarczy znaleźć
dziewczynę. Trzeba jeszcze umieć wziąć na siebie odpowiedzialność.” -
Murphy potrząsnął głową i podniósł filiżankę z herbatą. - Na samą myśl o tym,
że musiałbym się z nią ożenić, robi mi się niedobrze. Miałem zaledwie
siedemnaście lat i nie kochałem się w niej ani ona we mnie. Co tu mówić! Tom
tylko kiwał głową, nie pouczał, nie krzyczał. Powiedział, że jeśli Bóg i los
spojrzą na mnie pobłażliwie, czego jest pewien, wyciągnę z tej przygody naukę
i następnym razem zachowam się bardziej rozważnie. „Będzie bowiem
następny raz, dodał, ponieważ mężczyzna, wstąpiwszy na tę drogę, nie
przestaje nią iść. Kobieta zaś jest cudowną istotą, wartą tego, aby przy niej
trwać. Odpowiednia kobieta, kiedy ją już znajdziesz, jest wspanialsza od
słońca. Szukaj jej, Murphy, a kiedy zaczniesz wąchać te słodkie kwiaty,
obchodź się z nimi uważnie i troskliwie. Nie niszcz ich płatków. Jeśli okażesz
się im życzliwy, choćby nawet twoje uczucia były niestałe, zasłużysz na tę,
która jest ci przeznaczona.”
Minęła dobra chwila, zanim Shannon odzyskała głos. - Wszyscy mówią,
że chciał być poetą, ale nie znajdował słów. - Zacisnęła usta. - Wydaje mi się
jednak, że nim był.
- Potrafił znaleźć słowa, kiedy musiał - powiedział spokojnie Murphy. -
Często brakowało mu ich dla siebie. Miał smutek w oczach, który odkrywało
się tylko wtedy, gdy nie wiedział, że ktoś na niego patrzy.
Shannon oglądała swoje ręce. Były to ręce jej matki. Wąskie, z długimi
palcami. Ale oczy miała Toma Concannona. Co jeszcze? zastanawiała się. Co
jeszcze mi dali? - Zrobiłbyś coś dla mnie, Murphy?
- Dla ciebie zrobię wszystko.
Wiedziała o tym, ale teraz nie chciała o tym myśleć. - Zabierzesz mnie
na Loop Head?
Wstał i zaczął zbierać talerze. - Musisz wziąć kurtkę, kochanie. Od
morza idzie silny wiatr.
Shannon zastanawiała się, jak często Tom Concannon jeździł tą długą,
wąską drogą, wijącą się pośród wzgórz. Z okien samochodu widziała małe
kamienne szopy bez dachów. Spostrzegła uwiązanego kozła pasącego się na
dzikiej łące. Na ścianie białego budynku zobaczyła napis oznajmiający, że to
ostatnia okazja, aby napić się piwa przed Nowym Jorkiem. Niemal się
rozbawiła.
Zrodzona ze wstydu
227
Kiedy Murphy zaparkował ciężarówkę, Shannon stwierdziła z ulgą, że
nikt więcej tego ranka nie przybył na brzeg morza i klify. Byli sami, zawodził
wiatr. Postrzępione skały stały niewzruszone, morze falowało niespokojnie.
Szeptały duchy.
Szła z nim błotnistą ścieżką, wijącą się w wysokiej trawie, na koniuszek
Irlandii. Uderzał w nią wiatr. Potężny podmuch rozbijał się o ciemną wodę i
wysoko wznosił fale. Odgłosy zmagających się żywiołów wydawały się jej
cudowne. Zwróciwszy się na północ, sięgnęła wzrokiem klifów Mohr i brzegu
wciąż zamglonej wyspy Aran.
- Tu się spotkali. - Shannon splotła swoje palce z palcami Murphy'ego,
gdy ten wziął ją za rękę. - Matka, zanim zapadła w śpiączkę, opowiedziała mi,
jak się spotkali. Padało wówczas i było zimno. Stał sam. Zakochała się w nim
tutaj. Wiedziała, że jest żonaty, że ma dzieci. Wiedziała, że popełnili błąd. Bo
popełnili błąd, Murphy. Nie mogę inaczej o tym myśleć.
- Nie sądzisz, że opłacili to słono.
- Tak, to prawda. Płacili cały czas. Ale to... - Przerwała, by się uspokoić.
- Łatwiej mi było, gdy nie wierzyłam, że ją kochał. Kiedy nie myślałam o nim
jako o dobrym człowieku. O ojcu, który kochałby mnie, gdyby wszystko
ułożyło się inaczej. Miałam przecież kochającego ojca - powiedziała
gwałtownie. - I nigdy o tym nie zapomnę.
- Nikt nie chce, abyś kochała go mniej, gdyby udało ci się otworzyć
choć trochę serce dla Toma.
- To sprawia, że czuję się nielojalna. - Potrząsnęła głową. - Nieważne,
że wydaje ci się to nielogiczne. Tak wygląda prawda. Nie chcę oczu Toma
Concannona, nie chcę jego krwi. Nie chcę... - Murphy przycisnął do ust rękę
Shannon. Łzy popłynęły jej z oczu. - Straciłam coś w dniu, w którym się o tym
dowiedziałam. Straciłam wyobrażenie, iluzję, owo gładkie, jasne zwierciadło,
w którym przeglądała się moja rodzina. Wszystko się rozprysło. A teraz te
kawałki, te kłamstwa i ich otoczkę, trzeba poskładać.
- A ty, jak siebie w tym teraz widzisz?
- Masz na myśli porozrzucane kawałki i związki, od których nie mogę
się uwolnić. Boję się, że nigdy nie odzyskam tego, co miałam. - Odwróciła ku
niemu stroskany wzrok. - Moja matka straciła przeze mnie rodzinę i wyszła za
mężczyznę, którego nie kochała. - Shannon otarła łzy wierzchem dłoni. -
Wiem, że pokochała go z czasem. Dziecko wie takie rzeczy o rodzicach. To się
czuje w ten sam sposób, w jaki czuje się kłótnię, którą dorośli próbują ukryć.
Ale nigdy też nie zapomniała Toma Concannona. Nigdy nie wyrzuciła go ze
swojego serca. Nie zapomniała, co czuła, kiedy przybyła na te klify w deszczu
i go spotkała.
Nora Roberts
228
- A ty chciałabyś, żeby tak było?
- Tak. Chciałam, żeby zapomniała. I nienawidzę się za to. Zdaję sobie
sprawę, że żywiąc takie pragnienia nie myślę ani o niej, ani o ojcu. Myślę o
sobie.
- Tak ci ciężko, Shannon. To dla mnie bardzo bolesne.
- Nie masz pojęcia, jak błogie życie wiodłam. - Spojrzała na morze,
odgarnęła włosy z twarzy. - Rodzice gotowi byli dać mi wszystko. Wierzyli
mi, szanowali mnie w takim samym stopniu, w jakim mnie kochali. Chcieli,
żebym miała wszystko to, co najlepsze, i doglądali tego. Piękne domy, dobrzy
sąsiedzi, najlepsze szkoły. Nigdy niczego mi nie brakowało ani w sensie
materialnym, ani w sensie emocjonalnym. Dali mi solidne podstawy i
pozwolili wybierać. Teraz jestem zła, bo tkwił w tym błąd. A moja złość
obraca się przeciwko wszystkiemu, co dla mnie zrobili.
- To nonsens i czas z tym skończyć. - Złapał ją za ramiona. - Czy to
złość kazała ci przyjechać tu, gdzie wszystko się zaczęło, choć wiedziałaś, ile
cię to będzie kosztowało? Wiesz, że Tom tu umarł, tu, na Loop Head, teraz i to
musisz wziąć pod uwagę.
- Tak, to rani.
- Wiem, kochanie. - Przyciągnął ją bliżej. - Wiem, że tak jest. Ale
musisz znaleźć w swoim sercu miejsce i dla niego.
- Muszę wszystko zrozumieć. - Shannon ułożyła głowę na ramieniu
Murphy'ego. Choć łzy jej nie popłynęły, ból w sercu nieco złagodniał. -
Łatwiej będzie mi się z tym pogodzić, kiedy zrozumiem, dlaczego dokonali
takiego, a nie innego wyboru.
- Myślę, że rozumiesz więcej, niż chcesz. - Odwrócił się tak, że znów
patrzyli w morze, przysłuchując się nie kończącej się symfonii rozbijających
się o skały fal. - Pięknie tu, na tym krańcu świata. - Pocałował ją we włosy. -
Pewnego dnia przyniesiesz tu farby i namalujesz to, co widzisz i czujesz.
- Nie wiem, czy dałabym radę. Błąka się tu tyle duchów.
- Namalujesz skały. Faktycznie, nie brak tu duchów, ale są one ci
bliskie, tak jak to, co widać wokół.
Czuła, że jest to dzień, w którym musi zdobyć się jeszcze raz na
odwagę, musi zadać mu pytanie. Cofnęła się. - Mężczyzna na białym koniu i
kobieta czekająca na polach. Czy ty ich widziałeś?
- Widziałem. Jak za mgłą, kiedy byłem chłopcem. Wyraźniej, gdy
znalazłem broszę. I jeszcze wyraźniej, kiedy weszłaś do kuchni Brianny i
spojrzałaś na mnie oczami, które już znałem.
- To oczy Toma Concannona.
- Wiesz, co mam na myśli, Shannon. Chłód. Takie widziałem je
Zrodzona ze wstydu
229
wcześniej. Znałem je także gorące od gniewu i pożądania. Widziałem je
zapłakane i radosne. A nawet zatopione w wizjach.
- Myślę - powiedziała ostrożnie - że ludzie ulegają atmosferze miejsca.
Nauka powiada - przerwała, gdy jego błyszczące oczy zwróciły się ku niej. -
W porządku, zapomnijmy na chwilę o logice. Czułam, czuję... coś w
tańczącym kręgu. Coś dziwnego i znajomego. A śnię... od pierwszej nocy
spędzonej w Irlandii.
- To cię przeraża. Przez jakiś czas i mnie to przerażało.
- Tak, to mnie przeraża.
- Szaleje burza - podsunął, starając się jej nie pośpieszać.
- Czasami. Błyskawica, niczym lodowa włócznia, przebija niebo.
Ziemia zamarzła tak, że słychać galop konia, zanim pojawi się jeździec.
- Wiatr rozwiewa jej włosy, kiedy czeka na niego. Widzi ją, serce bije
mu tak mocno, jak mocno kopyta konia walą o ziemię.
Shannon założyła ręce na piersiach i odwróciła się tak, aby mogła
patrzeć w morze. - W małym pomieszczeniu pali się ogień. Obmywa mu twarz
szmatką. Mężczyzna majaczy. Pali go gorączka, wywołana przez rany.
- Wie, że umiera - cicho powiedział Murphy. - Przy życiu trzymają go
tylko jej ręce i jej zapach. Jej kojący głos.
- Ale mężczyzna nie umarł. - Shannon wzięła głęboki oddech. -
Widziałam, jak się kochali przy ogniu w kamiennym kręgu. Za każdym razem
czuję się tak, jakbym śniąc nie tylko oglądała to wszystko, ale i w tym
uczestniczyła. Budzę się zawsze rozpalona i drżąca, umierająca z tęsknoty za
tobą. - Odwróciła się ku niemu, a on zobaczył w jej oczach spojrzenie, które
już znał. Tliła się w nich złość. - Nie przystaję na to!
- Powiedz, co zrobiłem, że zwróciłaś swoje serce przeciwko mnie?
- To nie przeciwko fobie.
Ale złapał ją za ramiona i nalegał. - Powiedz, co zrobiłem?
- Nie wiem! - wykrzyknęła, po czym owładnięta goryczą przytuliła się
do niego. - Nie wiem nawet, czy się do tego jakoś nie przyczyniłam. To nie jest
mój świat, Murphy. To nie jest dla mnie rzeczywistość.
- Ale się trzęsiesz.
- Nie mogę o tym mówić. Nie chcę o tym myśleć. Wszystko staje się
jeszcze bardziej szalone niż to, co się dzieje teraz.
- Shannon...
- Nie. - Pocałowała go rozpaczliwie, jakby prosiła o pomoc.
- To nie wystarczy, żeby uciszyć nas oboje.
- W tej chwili wystarczy. Zabierz mnie z powrotem, Murphy. Zabierz
mnie stąd. Niech się to skończy.
Nora Roberts
230
Wiedział, że nie wskóra niczego prośbami. W każdym razie nie teraz,
kiedy znów opadły ją lęki. Nie miał wyjścia, wziął ją pod ramię i zaprowadził
do ciężarówki.
Gray zobaczył nadjeżdżający samochód, gdy wracał do domu.
Zatrzymał go.
W chwili gdy zbliżył się do Shannon, wyczuł napięcie. Widział, że
próbuje robić, co w jej mocy, aby ukryć płacz. Posłał Murphy'emu znaczące
spojrzenie. Takie, jakie posyła brat temu, kto przyczynił się do smutku siostry.
- Właśnie od ciebie wracam. Nie odbierałeś telefonu i Brianna zaczęła
się martwić.
- Wybraliśmy się na przejażdżkę - powiedziała Shannon. - Poprosiłam
Murphy'ego, żeby zabrał mnie na Loop Head.
- Och. To wyjaśnia wszystko. Brie miała nadzieję, że pójdziemy razem
do galerii.
- Bardzo bym chciała. - Shannon pomyślała, że ta wycieczka rozproszy
przygnębienie. - Czy możesz pojechać? - zapytała Murphy'ego.
- Mam kilka spraw do załatwienia. - Wiedział, że jeśli zacznie się
usprawiedliwiać i wymawiać, rozczaruje ją, choć mu tego nie powie. - Nie
moglibyście odłożyć tego na godzinę lub dwie?
- Czemu nie. Zabierzemy ze sobą Margaret i jej małego potwora. Rogan
już tam jest. Przyjedź, jak się wyrobisz.
- Muszę się przebrać - szybko powiedziała Shannon. Otworzywszy
drzwi samochodu, odwróciła się do Murphy'ego. - Poczekam na ciebie tutaj,
dobrze?
- Świetnie. Nie dłużej niż dwie godziny. - Murphy skinął Grayowi i
odjechał.
- Jak minął ranek?
- Trudno powiedzieć. Chyba nigdy mu nie powiem o tym, co będzie, ani
o tym, co już było - dodała.
- A co ma się stać?
- Muszę wracać, Gray. Miałam wyjechać tydzień temu. - Przysunęła się
do niego, a on objął ją ramieniem i spojrzał na dolinę. - Czeka na mnie robota.
- Ciężki orzech do zgryzienia. Nieraz znalazłem się w podobnej
sytuacji. Nigdy nie obyło się bez siniaków. - Minąwszy bramę poprowadził ją
na tyły domu.
- Jeśli cię zapytam, czego najbardziej pragniesz, czy odpowiesz?
- Nie przyjdzie mi to tak łatwo, jak miesiąc temu. - Usiadła razem z
nim, przyglądając się naparstnicy i powojom. - Wierzysz w wizje, Gray?
Zrodzona ze wstydu
231
- To dziwne pytanie.
- Domyślam się. I w dodatku jest to pytanie, którego nigdy nikomu nie
zadałam. - Odwróciła się, bacznie mu się przyglądając. - Pytam cię, ponieważ
jesteś Amerykaninem. - Kiedy się uśmiechnął, również się uśmiechnęła. -
Wiem, jak to brzmi, ale wysłuchaj mnie. Założyłeś tu rodzinę, zamieszkałeś, a
jednak wciąż jesteś jankesem. Zarabiasz na życie pisząc powieści, ale używasz
do tego nowoczesnego sprzętu. Masz w biurze fax.
- Czy to ma znaczenie?
- Tak. To oznacza, że jesteś człowiekiem dwudziestego wieku,
patrzącym w przyszłość, który zna się na współczesnej technologii i potrafi z
niej korzystać.
- Murphy ma najnowszy model dojarki - zauważył Gray. - A także
traktor, który jest przykładem zastosowania najnowocześniejszej technologii.
- I używa go do wydobywania torfu - zakończyła Shannon. - A w żyłach
płynie mu celtycka mistyka. Nie wmówisz mi, że nie wierzy w duchy i wróżki.
- Zgoda. Przyznam, że Murphy to fascynujące połączenie starej i nowej
Irlandii. A wracając do twojego pytania - wierzę w wizje. - Pomyślał chwilę. -
Całkowicie.
- Och, Graysonie. - Zawiedziona, wstała i przeszła dwa kroki ścieżką.
Odwróciła się i zbliżyła z powrotem. - Jak możesz, siedząc tutaj w adidasach
firmy „Nike”, z zegarkiem marki „Rolex” na ręku, mówić mi, że wierzysz w
wizje?
Popatrzył na buty. - Lubię te buty, a zegarek jest bardzo punktualny.
- Wiem bardzo dobrze, co chcesz powiedzieć. Nie masz zamiaru
przejmować się nadchodzącym dwudziestym pierwszym wiekiem i wolisz,
siedząc tutaj, twierdzić, że wierzysz w piętnastowieczne brednie.
- Nie uważam tego za brednie i nie jest to związane z piętnastym
wiekiem. Wydaje mi się, że bierze początek znacznie wcześniej i nie zniknie
jeszcze przez kilka tysiącleci.
- I z pewnością wierzysz także w duchy, reinkarnację i ropuchy
przemieniające się w pięknych królewiczów.
- Ha! - zaśmiał się i pociągnął ją za rękę, żeby usiadła. - Nie powinnaś
zadawać pytań, jeśli odpowiedź cię nie interesuje. - Kiedy obraziła się, zaczął
bawić się jej palcami. - Wiesz, że kiedy przybyłem do tej części Irlandii, nie
miałem zamiaru tu zostać. Może z sześć miesięcy, napisać książkę, a potem
spakować manatki. Z tą myślą żyłem i pracowałem. Niezaprzeczalnie Brianna
jest głównym powodem tego, że zmieniłem swój zamysł. Ale jest coś więcej.
Rozpoznałem to miejsce.
- Och, Gray!
Nora Roberts
232
- Pewnego ranka szedłem przez pole i zobaczyłem stojące kamienie.
Zafascynowały mnie. Poczułem uderzenie jakiejś siły, co mnie wcale nie
zdziwiło.
Ręka Shannon zesztywniała. - Czy to właśnie masz na myśli?
- Tak. Z przyjemnością spacerowałem tą drogą, jechałem na klify, do
wsi, zwiedzałem ruiny i cmentarze. Czułem się z tym jakoś związany. Nigdy z
niczym nie czułem się tak związany. Nie miewałem wizji, ale wiedziałem, że
bawiłem już niegdyś w tych stronach i moim przeznaczeniem jest wrócić.
- I nie cierpła ci skóra na myśl o tym?
- Pokonałem lęk - powiedział wesoło. - Pomogła mi w tym miłość do
Brianny. A czego ty się boisz, dziewczyno?
- Nie wiem. Mam sny.
- Mówiłaś już. Opowiesz mi o nich teraz?
- Muszę komuś opowiedzieć - powiedziała cicho. - Gdy zaczynam o
nich mówić z Murphym... wpadam w panikę. Mam wrażenie, jakby coś
usiłowało mnie powstrzymać. Nie jestem histeryczką, Gray, ani dziwaczką.
Ale nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego.
Zaczęła mu powoli opowiadać pierwszy sen. Szczegółowo, ze
wszystkimi emocjami. Słowa przychodziły jej z łatwością, nie miała
ściśniętego gardła tak, jak to się działo za każdym razem, gdy próbowała o tym
mówić z Murphym. Gnębiła ją świadomość, że istnieje coś więcej ponad to,
jakiś element, którego nawet przed sobą nie chciała wyjawić.
- Murphy ma broszę - zakończyła. - Murphy ma broszę, którą widziałam
w snach. Znalazł ją w kamiennym kręgu, będąc chłopcem, i jak twierdzi, od
tamtego czasu miewa takie same sny.
Zafascynowany opowieścią Gray układał na zimno w jakiś ciąg
poszczególne fakty i obrazy. W końcu gwizdnął z podziwem. - To ciężka
sprawa!
- Co o tym sądzisz? Ja czuję się tak, jakby wisiał mi nad szyją stukilowy
topór.
Zmrużył oczy. - Powiedziałem, że sprawa jest ciężka, ale nie straszna.
Na pewno nie jest straszna.
- Tak, ale ja się boję. Nie podoba mi się to, że podświadomość działa
bez mojej zgody. I to okropne uczucie, że kiedy próbuję ustalić, co się ze mną
dzieje, nie jestem w stanie tego zrobić. Nie mam na to wpływu. Gray, kiedy
widzę, jak magik znika w chmurach dymu, wiem, że to sztuczka. Podoba mi
się to i dobrze się bawię, jeśli robi to umiejętnie. Ale jestem w pełni świadoma,
że kryje się w tym jakiś podstęp, że mnie zwodzi.
- Znowu stąpasz po ziemi, dziewczyno. Jak się ma logika do tego, czego
Zrodzona ze wstydu
233
logicznie nie da się wytłumaczyć. Cóż zdziała rozum przeciw emocjom? Czy
próbowałaś swobodnie zastanowić się nad tym, która strona bierze górę?
- Tak, zastanawiałam się i doszłam do wniosku, że znajdę sobie
psychoanalityka - powiedziała półgłosem. - Wmawiam sobie, że te sny
skończą się raz na zawsze, kiedy wrócę do Nowego Jorku, do dobrze znanej mi
rutyny.
- Ale lękasz się, że może być inaczej?
- Tak. Tego się obawiam. I boję się, że Murphy nie zrozumie, dlaczego
muszę wyjechać.
- A ty rozumiesz? - zapytał Gray spokojnie.
- Logicznie rozumując. Tylko logicznie mogę tłumaczyć swoje związki
z tym miejscem. Z Murphym, z wami wszystkimi. Wiem, że muszę wyjechać i
że nie chcę zrywać tych więzów. Wiem także, iż moje życie nigdy już nie
będzie tak spokojne, jak przedtem. Ale nie mogę pozwolić, żeby sny się
ziściły, Gray. Nie mogę zostać i pozwolić, by życie wymknęło mi się spod
kontroli. Nawet dla Murphy'ego.
- Chcesz rady?
Uniosła ręce, ale zaraz je opuściła. - Do diabła! Chcę tylko tego, co jest
realne!
- Pomyśl do czego wracasz i co zostawiasz za sobą. Zrób sobie listę,
jeśli ci to może pomóc. Ujmij wszystko z logicznego punktu widzenia, a potem
porównaj jedno z drugim i zobacz, na którą stronę przechyla się szala.
- Dobra standardowa rada. - Zadumała się. - Ale nie jest zła. Dziękuję.
- Wręczę ci rachunek....
Roześmiała się i położyła mu głowę na ramieniu. - Naprawdę cię
kocham...
Poruszony i zadowolony, pocałował ją w czoło. - Ja również.
Nora Roberts
234
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Shannon zachwyciła się galerią „Worldwide” w hrabstwie Clare.
Mieściła się ona w budynku w dworskim stylu. Biło z niego jakieś
dostojeństwo. Murphy wyjaśnił Shannon, gdy wysiadła z ciężarówki, że
ogrody projektowała Brianna. Shannon była pełna podziwu.
- Brianna niczego nie sadziła - mówił - nie miała czasu przez wzgląd na
swe codzienne obowiązki w kuchni i w ogrodzie, ale wyrysowała plany,
wskazała rozmieszczenie każdej dalii i każdego krzaka róży.
- Kolejne przedsięwzięcie rodzinne.
- Tak, rzeczywiście. Rogan i Maggie pracowali z architektem nad
wyglądem budynku. Doglądali każdego maźnięcia pędzlem. Oczywiście żywo
się kłócili - przypomniał sobie, biorąc Shannon za rękę. Nie opodal kręcił się
Gray. - Wszyscy pracowali z wielkim oddaniem.
Shannon przyglądała się samochodom, które zaparkowały przy
wyjeździe. - Wydaje się, że galeria prosperuje dobrze.
- Złożył tu wizytę prezydent Irlandii. - W głosie Murphy'ego brzmiał
podziw i duma. - Przyjechał tu dwa razy i kupił jedną z prac Maggie, inni
także. To wielka rzecz ziścić sny, dać im solidne podstawy.
- Tak. - Shannon zrozumiała, co się kryło pod tymi słowami, toteż
ucieszyła się, kiedy Brianna wraz z resztą towarzystwa przyłączyła się do nich.
- Trzymaj ręce w kieszeniach, Liamie Sweeneyu - ostrzegała Maggie. -
Inaczej zakuję cię w kajdanki. - Ale nie wierząc, że pogróżki na coś się zdadzą,
wzięła go na ręce. - Jak ci się podoba, Shannon?
- Myślę, że jest piękna i w każdym stopniu tak samo imponująca, jak te
w Dublinie i Nowym Jorku.
- Jest jak dom - stwierdziła Maggie i zaniosła Liama do wejścia.
Shannon wchłaniała zapachy. Pachniały róże, rozpływała się woń
peonii, niósł się zapach przystrzyżonego, gęstego niczym aksamit trawnika.
Kiedy weszła do środka, stwierdziła, że jest to dom w rzeczywistości.
Starannie umeblowany, z wielkim poczuciem smaku.
W głównym holu wisiały na ścianach obrazy. Pomysłowe portrety
rysowane ołówkiem odzwierciedlające nastroje Irlandczyków. W głównej sali
znajdowały się senne akwarele, pasujące idealnie do fantazyjnej kanapy i
spokojnych barw pomieszczenia. Stały tam także rzeźby, niezrównana
ceramika Maggie i popiersie młodej kobiety cięte w marmurze. Na lśniącym
drewnie ktoś wymalował małe, wyglądające jak żywe, elfy. Ręcznie tkany
dywan w soczystych błękitach uświetniał podłogę, a sofę udrapowano gęsto
tkaną, miękką narzutą.
W połyskujących wazonach i wypalanych glinianych naczyniach stały
Zrodzona ze wstydu
235
kwiaty świeżo zerwane dzisiejszego ranka.
Mile zaskoczył Shannon widok własnego obrazu na ścianie. Podeszła
bliżej, zdumiona, patrząc na akwarelę przedstawiającą Briannę.
- Jestem taka dumna, że to tutaj wisi - rzekła Brianna, stając za jej
plecami. - Maggie powiedziała mi, że Rogan wystawił trzy twoje prace, ale nie
wiedziałam, że ta jest wśród nich.
- Trzy? - Shannon ogarnęło dziwne uczucie. Serce zaczęło bić jej
szybciej.
Podeszła Maggie, uspokajając kręcącego się Liama. - Najpierw chciał
wystawić tylko jeden - Taniec, ale zadecydował, że na kilka dni powiesi
również i te dwa. Pragnie zaciekawić klientów. Dać im posmak tego, co
zobaczą na twojej wystawie. Chce zrobić w ten sposób wrzawę wokół ciebie.
Już dostał propozycję kupna Tańca.
- Ktoś chce to kupić? - Na tę wiadomość Shannon ścisnęło się gardło. -
Naprawdę? - wydusiła z siebie.
- O ile pamiętam, osoba ta dawała dwa tysiące funtów. A może trzy. -
Maggie wzruszyła ramionami, gdy Shannon bezmyślnie się na nią gapiła. -
Oczywiście Rogan chce dwa razy tyle.
- Jak to dwa razy tyle? - Zaszokowana Shannon była pewna, że Maggie
sobie żartuje. - Potrząsnęła głową. - Nie kpisz?
- Nie. To Rogan jest taki zachłanny - powiedziała Maggie z uśmiechem.
- Zawsze mu mówię, że żąda horrendalnych cen, ale on uwielbia za każdym
razem udowadniać mi brak racji. Faktycznie tyle mu płacą. Jeśli teraz chce za
to sześć tysięcy funtów, dostanie je. Możesz być pewna.
Shannon z wrodzoną sobie logiką zaczęła przeliczać tę sumę na dolary,
a potem umieściła ją w banku. Jako artystka jednakże, czuła się podniecona i
przestraszona zarazem.
- W porządku, chłopcze - powiedziała Maggie do niespokojnego Liama.
- Teraz twój ojciec zajmie się tobą, jego kolej. - Wyszła z dzieckiem,
zostawiając Shannon z oczami utkwionymi w obraz.
- Kiedy sprzedawałem jednoroczne źrebię - zaczął Murphy spokojnym
głosem - serce mi się krajało. - Uśmiechnął się lekko, gdy Shannon zwróciła
ku niemu twarz. - Sam go odbierałem, kiedy klacz się źrebiła, i zostałem tam
tak długo, aż go nakarmiła po raz pierwszy. Ćwiczyłem go na postronku i
bardzo się martwiłem, kiedy nadwerężył nogę. Musiałem go jednak sprzedać,
dobrze o tym wiedziałem. Nie można zajmować się hodowlą koni, nie robiąc
na nich interesów. Wciąż jednak trudno mi się z tym pogodzić.
- Nigdy dotychczas nie sprzedałam żadnego ze swoich obrazów,
dawałam je tylko w prezencie, a to nie to samo. - Shannon wzięła głęboki
Nora Roberts
236
oddech. - Nie wiedziałam, że to takie uczucie. Jestem podniecona, zakłopotana
i niewiarygodnie smutna.
- Może łatwiej będzie ci to przyjąć, gdy dowiesz się, że Gray zagroził
Roganowi, że go oskalpuje, jeśli ten odważy się sprzedać Brianną komuś
innemu...
- Powinnam im to dać.
Murphy nachylił się i szepnął jej do ucha: - . Mów takie rzeczy po
cichu, Rogan ma dobry słuch.
Shannon rozbawiła się, podała rękę Murphy'emu i razem przeszli do
następnej sali.
Minęła przeszło godzina, zanim Shannon zdecydowała się wejść na
piętro. Tyle rzeczy ją zachwyciło. Tak wiele rzeczy zapragnęła mieć. Pierwszą
pracą, która przyciągnęła jej wzrok w salonie na górze, był długi, wijący się
strumień zastygłego szkła w kształcie smoka. Niemal widziała, jak rozkłada
skrzydła mieniące się barwami tęczy. Wygina szyję, gwałtownie odwracając
głowę, i zamiata ogonem.
- Muszę to mieć! - Zachłannie przebiegała palcami wzdłuż
serpentynowatego ciała potwora. To było dzieło Maggie. Shannon nie musiała
szukać inicjałów M.M., wyrytych w podstawie ogona, żeby się tego domyślić.
- Czy mogę to dla ciebie kupić?
- Nie - odparła stanowczo. - Marzyłam o pewnej pracy Maggie przez
ponad rok i wiem dokładnie, ile żąda Rogan. Mogę sobie na to teraz pozwolić.
Zaznaczam, że też z ledwością, Murphy.
- Przecież przyjęłaś kolczyki. - To, że wciąż je nosiła, sprawiało mu
wielką przyjemność.
- Tak, to uroczy podarunek. Ważne jest dla mnie jednak to, żeby samej
kupić coś, co zrobiła moja siostra.
Oczy Murphy'ego straciły uparty wyraz. - Ach, to dlatego. Cieszę się.
- Ja także bardzo się cieszę. - Rozchyliła usta, kiedy się nad nią pochylił.
- Bardzo przepraszam - powiedział Rogan, stając w wejściu. - Chyba
przeszkodziłem.
- Nie. - Shannon podeszła do niego z wyciągniętymi rękoma. - Nie
potrafię ci powiedzieć, jak się czuję, widząc tutaj swoje obrazy. Nigdy o tym
nie marzyłam, ale moja matka tego pragnęła. Dziękuję ci. - Wzięła go za ręce i
mocno ucałowała. - Dziękuję ci. Sprawiłeś, że jej sny stały się prawdą.
- To bardzo miłe. Ufam, że będziemy kontynuować współpracę owocną
dla nas obojga w przyszłości. - Dostrzegł jej wahanie i chcąc się mu
przeciwstawić, dorzucił: - Brianna poszła do kuchni. Nie zostawiajcie jej
Zrodzona ze wstydu
237
samej. Przyjdźcie na herbatę.
- Dopiero zaczęłam oglądać to piętro i właśnie chciałam cię prosić o
minutę rozmowy.
- O, tu jesteś Rogan. - Maggie z filuternym uśmiechem weszła do
salonu. - Oddałam Liama Grayowi. Powiedziałam, że dobrze zrobi, jeśli za
nim pobiega, Kayla niebawem zacznie chodzić. - Wzięła Rogana pod ramię. -
Brianna przygotowała herbatę. Była też tak wspaniałomyślna, że przyniosła z
domu pudełko herbatników z cukrem.
- Zaraz zejdę na dół. - Rogan pogładził niedostrzegalnie rękę Maggie. -
Pójdziemy do biura, Shannon?
- Niekoniecznie. Chciałam pomówić o tym smoku. - Nie musiała
wskazywać rzeźby.
- Ach, Oddech Ognia - powiedział, kiwając głową. - Praca jest
wyjątkowa.
- Ma rację - wtórowała Maggie. - Harowałam nad tym okropnie.
Zaczynałam trzy razy, zanim się udało.
- Bardzo bym chciała ją kupić. - Shannon umiała świetnie się targować.
Nieraz musiała się zmierzyć z niezwykle zdolnymi sprzedawcami w małych
galeriach Soho. W tym przypadku jednak te umiejętności nie miały znaczenia,
gdyż opanowała ją bezgraniczna żądza posiadania. - Chciałabym załatwić
sprawę kupna i poprosić cię o przesłanie rzeźby do Nowego Jorku.
Nikt inny oprócz Maggie nie zauważył, że Murphy nagle całkowicie
zamarł.
- Rozumiem - powiedział Rogan, wpatrując się w twarz Shannon. - To
jedna z bardziej wyjątkowych prac.
- Bezsprzecznie. Wypiszę czek.
Maggie odwróciła twarz od Murphy'ego i zacisnęła pięści do walki. -
Rogan, nie pozwolę ci!
Shannon z rozbawieniem patrzyła, jak Maggie zamilkła, gdy Rogan
uciszył ją gestem dłoni. - Artystom trudno uwolnić się od emocjonalnego
przywiązania do swoich dzieł - powiedział spokojnie, choć żona wpatrywała
się w niego piorunującym wzrokiem. - Dlatego potrzebują partnerów z głową
na karku.
- Bałwan! - wycedziła przez zęby Maggie. - Krwiopijca. Cholerne
kontrakty. Zmusza mnie do ich podpisywania, jakby nie dość było tego, że
urodziłam mu dziecko i noszę właśnie drugie.
Rzucił jej przelotne spojrzenie. - Skończyłaś? - zapytał i ciągnął dalej,
zanim zdążyła go przekląć. - Jako partner Maggie mówię także w jej imieniu.
Chcielibyśmy, żebyś przyjęła to od nas w podarunku.
Nora Roberts
238
Shannon zaczęła protestować, a Maggie bełkotała zdumiona: - Roganie
Sweeneyu, nigdy w życiu nie sądziłam, że usłyszę coś takiego z twoich ust. -
Wybuchnęła radosnym śmiechem, ujęła twarz męża w dłonie i całowała go
mocno i długo. - Kocham cię! - Wciąż rozpromieniona zwróciła się do
Shannon: - Nie waż się sprzeczać! To nadzwyczajna chwila. Jestem zdumiona
zachowaniem mężczyzny, którego poślubiłam. Lepiej uściśnijcie sobie dłonie,
zanim Rogan zamieni się znów w skąpca.
Zniewolona życzliwością, Shannon zrobiła, co jej kazano. - Jesteście
tacy wspaniałomyślni. Dziękuję. Chyba napiję się teraz herbaty, a później
napatrzę na to cudo i skończę zwiedzanie.
- Zaprowadzę cię na dół. A co z wami, Maggie, Murphy?
- Zaraz przyjdziemy. - Maggie posłała Murphy'emu porozumiewawcze
spojrzenie. Czekali, aż ucichły kroki na schodach. Pomyślała, że najlepiej nic
nie mówić przez chwilę, i serdecznie objęła Murphy'ego. - Shannon nie
wiedziała, co mówi - zaczęła Maggie - o tym powrocie do Nowego Jorku.
Cóż może stać się gorszego, pomyślał, przymykając oczy. Tłumił w
sobie głuchy, przenikliwy ból. - To dla niej takie naturalne, ten wyjazd.
- Jeśli chcesz, żeby została, musisz walczyć.
Objął Maggie mocno. Mógłby walczyć, gdyby nieprzyjaciel był z krwi i
kości. Ale przyszło mu zmagać się z czymś nieuchwytnym i ulotnym jak
zjawa. Nie potrafił wyobrazić sobie ani życia, jakie tam wiodła, ani miejsc, w
których przebywała. Nie wiedział, jakie nawiedzają ją wspomnienia.
- Nie poddałem się jeszcze - powiedział stanowczo, co rozbudziło w
Maggie nadzieję. - I na Boga, to nie może być ostateczna decyzja.
Murphy nie pytał, czy Shannon chce wrócić na farmę, lecz po prostu ją
tam zawiózł. Kiedy wysiedli z ciężarówki, nie zaprowadził jej do domu. Szedł
dalej.
- Czy musisz coś zrobić przy zwierzętach? - Popatrzyła na jego obuwie.
Nie ubrał kaloszy, miał wciąż na nogach buty, które nakładał do kościoła i do
miasta.
- Później.
Był wściekły. Wyczuwała to całą drogę powrotną z Ennistymon.
Martwiła się, że wciąż rozmyśla o tym, co powiedzieli sobie na Loop Head. Za
jego powierzchowną łagodnością krył się wielki upór i szalona pasja. Ogarnęła
ją nagła panika, że zechce nalegać, aby porozmawiali znowu o snach.
- Murphy, widzę, że jesteś zły. Czy nie możemy odłożyć tej rozmowy?
- Już i tak za długo ją odkładaliśmy. - Patrzył na pasące się konie. Miał
już kupca na gniade źrebię, które stało dumnie nie opodal. Wiedział, że musi je
Zrodzona ze wstydu
239
sprzedać.
Jest jednak coś, czego mężczyzna za żadną cenę nie może oddać. Czuł,
jak ręka Shannon drży nerwowo. Napięcie wzrosło jeszcze bardziej, gdy
wciągnął ją do kamiennego kręgu. Puścił i zwrócił się do niej twarzą, nie
dotykając jej.
- To musi stać się tutaj. Wiesz o tym.
Chociaż serce jej zadrżało, patrzyła odważnie mu w oczy. - Nie wiem, o
czym mówisz.
Nie miał pierścionka, ale wiedział, jaki chciałby jej podarować - złoty z
sercem i z koroną. Teraz mógł jej jednak ofiarować tylko siebie.
- Kocham cię, Shannon. Tak bardzo, jak tylko mężczyzna potrafi
kochać kobietę. Mówię ci to tutaj, na tej świętej ziemi, gdy słońce oświetla
swym blaskiem krąg.
Dudniące nerwowo serce Shannon zalała fala gorącego uczucia.
Widziała zdecydowanie w oczach Murphy'ego. Potrząsnęła głową, ale jego nic
już nie mogło powstrzymać.
- Proszę, żebyś wyszła za mnie za mąż. Pozwoliła mi dzielić z tobą
życie. Proszę cię o to tutaj, na tej świętej ziemi, gdy słońce oświetla swym
blaskiem krąg.
Wybuchły w niej szalone emocje, ale nie pozwoliła im nad sobą
zapanować.
- Nie proś mnie, Murphy.
- Już cię poprosiłem, ale ty nie dałaś odpowiedzi.
- Nie mogę. Nie mogę zrobić tego, o co prosisz.
Oczy mu zapłonęły, pojawiły się w nich, niczym bliźniacze słońca, ból i
gniew. - Będzie, jak postanowisz. Powiedz, że nie chcesz, ale powiedz to
szczerze.
- Nie chcę i starałam się być uczciwa już od początku.
- Tak samo w stosunku do mnie, jak i do siebie - uciął krótko. Krwawił
ze stu ran i nic nie mógł na to poradzić.
- Próbowałam być szczera. - Odpowiadała gniewem na gniew, raną za
ranę. - Mówiłam ci cały czas, że nie chcę wiązać się z tobą. Nigdy nawet nie
udawałam, że jest inaczej. Sypiałam z tobą - powiedziała podniesionym w
przestrachu głosem. - Sypiałam, ponieważ cię pragnęłam. Ale to nie oznacza,
że zmienię dla ciebie wszystko.
- Mówiłaś, że mnie kochasz...
- Kocham cię - powiedziała z furią. - Nigdy nikogo nie kochałam tak,
jak ciebie. To jednak nie wystarczy.
- Dla mnie to wystarczająco dużo.
Nora Roberts
240
- Dla mnie nie. Nie jestem tobą, Murphy. Nie jestem Brianną ani
Maggie. - Zawirowało jej w głowie, musiała wesprzeć się o kamień. - Jeśli
cokolwiek straciłam, kiedy moja matka powiedziała mi, kim jestem, już to
odzyskałam. Złapałam równowagę. Murphy, mam swoje życie. - Zwróciła ku
niemu oczy przesłonięte gniewem. - Czy sądzisz, że nie wiem, czego chcesz?
Widziałam twoją twarz, kiedy wróciłeś rano, a ja przygotowywałam śniadanie.
Tego właśnie chcesz, Murphy! Kobiety, która zajmie się twoim domem, będzie
czekała na ciebie w łóżku, urodzi ci dzieci, kobiety, której do szczęścia
wystarczy ogród, widok na dolinę i płonący torf na kominku.
Dotknęła sedna jego istoty.
- Czy dla ciebie te wszystkie rzeczy nie mają znaczenia?
- Po prostu nie są dla mnie - odparła. - Zajmę się swoją karierą.
Marzyłam o niej dość długo. Mam swój kraj, miasto i dom, do których chcę
wrócić.
- Tutaj jest twój dom.
- Tutaj mam rodzinę - powiedziała ostrożnie. - Są tu ludzie, którzy wiele
dla mnie znaczą. Ale nie mam tu domu.
- Co cię powstrzyma? Co powstrzyma? - pytał. - Myślisz, że chcę ciebie
po to, żebyś gotowała mi posiłki i prała moje koszule. Przez długie lata
robiłem to sam i dalej mogę to robić! Mogę ci obiecać, że nie kiwniesz w
domu palcem, do cholery! Mogę zatrudnić kogoś, jeśli już o to chodzi! Nie
jestem biedakiem. Chcesz robić karierę? Kto cię prosi, żebyś ją rzuciła?
Możesz malować od świtu do zmierzchu, a ja tylko będę z ciebie dumny.
- Nie rozumiesz mnie.
- Nie, nie rozumiem. Nie rozumiem, jak to możliwe, że rezygnujesz z
miłości, uciekasz od niej. Uciekasz ode mnie. Na jaki pójdziesz kompromis?
Możesz prosić, o co zechcesz.
- Kompromis? - krzyknęła, ponieważ siła jego uczucia ścisnęła ją za
serce. - Jaki znów kompromis, Murphy! Nie rozmawiamy o żadnych
zmianach. To nie jest kwestia przeprowadzenia się do nowego domu albo
miasta. Urodziliśmy się na dwóch różnych kontynentach, w dwóch różnych
światach. Dzieli nas przepaść! Nie zastanawiamy się, jak rozłożyć obowiązki
między siebie. Chcesz, żebym rzuciła coś, dla czegoś diametralnie różnego.
Dla ciebie nic się nie zmieni, dla mnie zmieni się wszystko. Prosisz o zbyt
wiele.
- Przecież to nasze przeznaczenie! Jesteś zaślepiona.
- Niech cholera weźmie twoje sny, Murphy, te wiecznie błąkające się
duchy. Jestem z krwi i kości, tu i teraz - powiedziała, desperacko starając się
przekonać i siebie, i jego. - Dałam ci tyle, ile mogłam dać. Kiedy jednak
Zrodzona ze wstydu
241
prosisz o więcej, nie mam wyboru, muszę cię zranić.
- Nie chcesz uwierzyć, że masz wybór - odpowiedział. Jego oczy stały
się chłodne, pod lodowatym błękitem kryla się rozpacz. - Mówisz, że
odjedziesz, wiedząc o tym, co tutaj odkryliśmy! Wiedząc, co do mnie czujesz!
Mówisz, że wrócisz do Nowego Jorku i spróbujesz tam żyć szczęśliwie.
- Będę żyć tak, jak muszę żyć. Tak jak potrafię.
- Odrzucasz moje serce. To okrutne z twojej strony.
- Ja jestem okrutna? A czy ty sądzisz, że nie ranisz mnie, stawiając tutaj
i prosząc, żebym wybierała między przeciwieństwami. - Nagle zrobiło jej się
chłodno, splotła ciasno ręce na piersiach. - Och, jakie to proste dla ciebie,
Murphy! Jakie to proste! Nic nie ryzykujesz, nic nie tracisz. Niech cię diabli! -
Zalała ją gorycz. - Nie będziemy mogli już żyć normalnie... - Z tymi słowami
na ustach odwróciła się i pobiegła. Poganiał ją gniew. Zranione uczucia i ból w
sercu. Wydawało jej się, że wraz z nią biegnie ktoś jeszcze, wewnątrz niej.
Równie nieszczęśliwy, jak ona. W równie beznadziejnej sytuacji.
Biegła przez pola nie zatrzymując się, przemknęła przez ogród Brianny
i nie przystanęła, gdy drzemiący pies zerwał się, by ją powitać. Wpadła do
domu. Minęła zaskoczoną Briannę, która zdążyła tylko zawołać ją po imieniu.
Dobiegła do drzwi pokoju i zatrzasnęła je za sobą. Nie miała już gdzie uciekać.
Brianna czekała godzinę, zanim zapukała cicho do drzwi. Myślała, że
Shannon płacze albo usnęła we łzach. Brianna, rzuciwszy okiem na twarz
Shannon, kiedy ta mijała ją w biegu, nie miała żadnych wątpliwości. Shannon
była nieszczęśliwa i zdenerwowana.
Kiedy otworzyła drzwi, nie zastała jednak Shannon płaczącej.
Shannon malowała:
- Zaraz zabraknie mi światła. - Shannon nawet na nią nie spojrzała.
Malowała gwałtownymi ruchami w podnieceniu. - Potrzebuję lamp, muszę
mieć światło.
- Zaraz ci przyniosę. - Brianna postąpiła krok do przodu.
Shannon nie była smutna. Zachowywała się, jak rażona obłędem.
- Nie mogę teraz rozmawiać. Muszę to skończyć. Muszę to z siebie
wydobyć raz na zawsze. Więcej światła, Brie, proszę.
- Dobrze, zaraz się tym zajmę. - Brianna ostrożnie zamknęła za sobą
drzwi.
Shannon pracowała całą noc. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Nie
odczuwała, jak dotąd, takiej potrzeby. Nie zależało jej na tak szybkim
ukończeniu pracy. Teraz stało się inaczej. Ranek rozpoczął się już na dobre,
Nora Roberts
242
kiedy skończyła. Miała zdrętwiałe ręce, płonące oczy i była półprzytomna. Nie
tknęła tacy, którą Brianna przyniosła wieczorem. Teraz także nie chciało jej się
jeść.
Nie patrząc na ukończone płótno, wrzuciła pędzle do słoika z terpentyną
i rąbnęła się w ubraniu na łóżko.
Obudziła się pod wieczór obolała i drżąca. Nic jej się nie śniło albo
niczego nie pamiętała. Spała głęboko, zapomniawszy o uczuciach i trosce.
Szybko zrzuciła ubranie, wykąpała się i przebrała. Ani razu nie
spojrzała na obraz, który rozpoczęła i zakończyła w ciągu jednej beznadziejnej
nocy. Chwyciła nie tkniętą tacę i zniosła ją na dół. Zobaczyła Briannę na
korytarzu, żegnającą się z gośćmi. Minęła całą grupkę w milczeniu i weszła do
kuchni. Postawiła tacę i nalała sobie kawy, którą zaparzyła dla niej Brianna
kilka godzin temu.
- Zrobię ci świeżej - zaofiarowała się Brianna, gdy weszła do kuchni.
- Nie, ta wystarczy. - Próbując się uśmiechnąć, podniosła filiżankę do
ust. - Przepraszam bardzo, zmarnowałam posiłek.
- Nieważne. Chciałam zauważyć, że nie jadłaś nic od wczoraj i jesteś
blada.
- Nie wydaje mi się, żebym była głodna. - Pozbawiona całkiem energii,
Shannon usiadła przy stole.
- Pokłóciłaś się z Murphym?
- I tak, i nie. Nie chcę o tym teraz mówić.
Brianna postawiła gulasz na kuchence i podeszła do lodówki. - Nie będę
zatem nalegać. Skończyłaś malować?
- Tak. - Shannon zamknęła oczy. Musiała jeszcze coś zakończyć. - Brie,
chciałabym zobaczyć teraz listy. Muszę je przejrzeć.
- Jak zjesz - powiedziała Brianna, krojąc chleb. - Zadzwonię do Maggie,
jeśli nie masz nic przeciwko temu. Powinnyśmy zrobić to razem.
- Zadzwoń. - Shannon odstawiła filiżankę. - Powinnyśmy to zrobić
razem.
Zrodzona ze wstydu
243
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Ciężko było patrzeć na trzy cienkie listy, związane wyblakłą czerwoną
wstążeczką. Mężczyzna, do którego należały, musiał być sentymentalny,
myślała Shannon. Przewiązał zaledwie trzy listy wstążeczką, której czas
odebrał później kolor.
Shannon nie prosiła o brandy, ale poczuła wdzięczność, gdy Brianna
postawiła karafkę w zasięgu jej ręki. Siedziały w rodzinnym salonie, wszystkie
trzy. Dzieckiem zajął się Gray, który zabrał je od Maggie.
W domu zaległa cisza.
W świetle lampy, bo słońce już zachodziło, Shannon zebrała się na
odwagę i otworzyła pierwszą kopertę. Pismo jej matki nie zmieniło się,
poznała je od razu. Było staranne i w jakiś sposób oszczędne.
„Mój Najdroższy Tommy.”
Tommy, pomyślała Shannon, patrząc na nagłówek. Nazywała go w
listach Tommy. Użyła tego samego zdrobnienia, gdy rozmawiała o nim z
Shannon po raz pierwszy i ostatni. Dla Shannon pozostał on jednak Tomem.
Tomem Concannonem, po którym odziedziczyła zielone oczy i kasztanowe
włosy. Tomem Concannonem, który nie był dobrym farmerem, ale za to był
dobrym ojcem. Mężczyzną, który złamał przysięgę małżeńską, pokochał inną
kobietę i pozwolił jej odejść. Człowiekiem, który chciał zostać poetą i dorobić
się fortuny, ale nie osiągnął niczego.
Czytała dalej i słyszała głos swojej matki, a w nim miłość i dobroć. Ani
śladu żalu. Shannon nie znalazła słowa skargi w liście, który mówił o miłości,
obowiązkach i złożonej naturze wyboru. O pamięci i tęsknocie.
„Na zawsze Twoja”, brzmiała końcówka listu. „Na zawsze Twoja -
Amanda.”
Bardzo ostrożnie Shannon schowała pierwszy list do koperty.
- Mówiła mi, że jej odpisywał. Nie znalazłam jednak żadnego listu.
- Nie zachowała ich - szepnęła Brianna - z szacunku do męża. Z
lojalności i miłości do niego.
- Tak. - Shannon pragnęła w to wierzyć. Przecież ten mężczyzna dawał
jej wszystko z siebie dłużej niż dwadzieścia pięć lat. Z pewnością na to
zasługiwał.
Otworzyła drugi list. Zaczynał się tak samo jak pierwszy. Między
wierszami można było odczytać coś więcej niż wspomnienie krótkiej,
zakazanej miłości.
- Wiedziała już, że jest w ciąży - powiedziała Shannon z trudem. -
Kiedy pisała ten list, wiedziała już. Była przestraszona, a może nawet
załamana. Nie dziwię się. Pisała jednak spokojnie, nie chciała, by wiedział, czy
Nora Roberts
244
nawet się domyślał.
Maggie wzięła list, gdy Shannon go odłożyła. - Może potrzebowała
czasu na podjęcie decyzji, co ma robić, co może zrobić. Jej rodzina - co odkrył
detektyw Rogana - nie chciała jej pomóc.
- Wiem. Kiedy im powiedziała, nalegali, żeby wyjechała i usunęła ciążę,
aby uniknąć skandalu. Ale nie chciała.
- Pragnęła ciebie - powiedziała Brianna.
- Tak, chciała, żebym się urodziła. - Shannon otworzyła ostatni list. List
okazał się wzruszający.
Jak mogła się cieszyć? zastanawiała się Shannon. Strach i niepokój
zdominowała nie ukrywana radość. Co więcej, Amanda odrzucała wstyd - a
tego oczekiwano od niezamężnej kobiety, która nosiła dziecko żonatego
mężczyzny. Nie pozostawało żadnych wątpliwości co do tego, że kiedy pisała
ten list, dokonała już wyboru. Rodzina pozbawiła ją prawa dziedziczenia, ale
to nie miało dla niej znaczenia. Podjęła wielkie ryzyko. Myślała tylko o
dziecku, które miało przyjść na świat.
- Napisała mu, że nie jest sama. - Głos Shannon zadrżał. - Kłamała.
Pozostała zupełnie sama. Musiała wyjechać na północ, bo rodzina urwała z nią
kontakt i odebrała pieniądze. Nie miała nic.
- Miała ciebie - sprostowała Brie. - Tego właśnie chciała. To właśnie
wybrała.
- Nigdy nie poprosiła go, żeby do niej przyjechał albo żeby pozwolił jej
wrócić. Nie dała mu takiej szansy. Tylko poinformowała go, że jest w ciąży.
Napisała, że go kocha, i odeszła.
- Pozwoliła mu być ojcem dzieci, które już miał. Powiedziała, że
narodzi się jeszcze jedno, o które zadba i które otoczy miłością. Może podjęła
taką decyzję bez jego zgody, żeby nie rozbijać mu życia. Myślę, że zrobiła to
dla niego, dla ciebie i być może, dla siebie samej.
- Nigdy nie przestała go kochać - zauważyła Shannon, odkładając trzeci
list. - Choć bardzo kochała mego ojca, nigdy nie przestała go kochać. To o nim
myślała w chwili śmierci, tak samo jak on myślał o niej. Oboje stracili to,
czego inni ludzie często nie znajdują przez całe życie.
- Nie wiemy, co mogłoby się przydarzyć. - Brianna delikatnie związała
listy wstążeczką. - Nie możemy im zwrócić tego, co stracili albo odnaleźli. Ale
czy nie sądzisz, Shannon, że zrobiłyśmy dla nich wszystko, co w naszej mocy.
Zebrałyśmy się tu razem, tworzymy rodzinę, i jesteśmy siostrami, a nie tylko
ich córkami.
- Chciałabym, żeby wiedziała, że nie czuję już gniewu. Zaczynam
rozumieć. - Shannon powiedziała to spokojnie, z prawdziwym przekonaniem. -
Zrodzona ze wstydu
245
Gdyby Tom jeszcze żył, myślę, że próbowałabym go pokochać.
- Czy jesteś tego pewna. - Maggie uścisnęła jej ramię.
- Jestem - uświadomiła sobie Shannon. - W tej chwili to niemal jedyna
rzecz, jakiej jestem pewna. - Poczuła się znowu zmęczona, gdy wstała.
Brianna podniosła się razem z nią i wręczyła jej listy. - Są twoje.
Wydaje mi się, że twoja matka chciałaby, żebyś je miała.
- Dziękuję. - Papier wydał się jej cieniutki i delikatny. I taki cenny. -
Zatrzymam je, ale należą do nas, są wspólne. Muszę teraz pomyśleć.
- Weź brandy. - Brianna podała jej kieliszek. - I koniecznie weź gorącą
kąpiel, odświeża umysł, ciało i ducha.
Shannon pomyślała, że jest to dobra rada. Miała nadzieję z niej
skorzystać. Kiedy jednak znalazła się w pokoju, odstawiła kieliszek. Jej uwagę
przyciągnął obraz. Włączyła lampy, zanim się do niego zbliżyła. Przyglądała
się uważnie mężczyźnie na białym koniu i kobiecie. Blaskowi broszy i miecza.
Rozwianym połom płaszcza i falującym na wietrze kasztanowym włosom
dziewczyny. Znalazła tam jednak coś więcej, znacznie więcej. Coś, co kazało
jej siedzieć nieruchomo na skraju łóżka, ze wzrokiem utkwionym w płótno.
Wiedziała, że wszystko odsłania jej wnętrze, każde pociągnięcie pędzla.
Wydało jej się niemożliwe, że namalowała ten obraz. Zamieniła wizję w
rzeczywistość. Przez cały pobyt tutaj miała świadomość, że musi to uczynić.
Oddychając nierówno, zamknęła oczy i czekała, aż upewniła się, że
widzi wewnątrz siebie tak wyraźnie, jak wyraźnie widzi ludzi, których
przywróciła do życia za pomocą farby i pędzla. To jest takie łatwe, pomyślała.
Zupełnie nieskomplikowane. To tylko logika wszystko komplikuje. W tej
chwili, jakby na przekór logice, wszystko jest takie proste.
Muszę jeszcze zadzwonić, pomyślała. Podniosła słuchawkę telefonu,
żeby zakończyć to, co zaczęła w chwili, gdy znalazła się w Irlandii.
Czekała aż do rana, żeby zobaczyć się z Murphym. Rycerz opuścił
czarownicę rankiem, była to więc odpowiednia pora, żeby zamknąć koło tej
historii.
Nie wątpiła, że znajdzie go w tym miejscu, w którym spodziewała się
go znaleźć. Stał w kamiennym kręgu z broszą w ręku. Mgła unosiła się nad
trawą, niby oddech duchów. Podniósł głowę, gdy ją usłyszał. Zanim zdążył
opuścić powieki, spostrzegła w jego oczach zaskoczenie i tęsknotę.
- Miałem nadzieję, że przyjdziesz tutaj. - Shannon nie czuła chłodu w
głosie Murphy'ego. - Zamierzałem zestawić ci to w tym miejscu, ale skoro
jesteś, dam ci to i poproszę, żebyś mnie wysłuchała.
Wzięła broszę. Nie czuła już zawrotów głowy ani niepokoju, widząc,
Nora Roberts
246
jak brosza zdaje się wibrować w jej dłoni. - Ja także ci coś przyniosłam. -
Podała mu płótno owinięte w gruby, szary papier, ale nie ruszył się, żeby je
wziąć. - Prosiłeś, żebym namalowała coś, co będzie ci mnie przypominać.
Namalowałam to dla ciebie.
- To prezent pożegnalny. - Wziął płótno, odszedł dwa kroki dalej i oparł
je nie rozpakowując o głaz. - Nie o to chodzi, Shannon.
- Chociaż spójrz na to.
- Znajdę na to czas. Najpierw powiem ci to, co mi chodzi po głowie.
- Wciąż się gniewasz, Murphy. Chciałabym...
- Cholera! Jestem zły, to prawda, na nas oboje, na dwoje kompletnych
kretynów. Nie mów nic przez chwilę - rozkazał - pozwól mi powiedzieć, co
sobie umyśliłem... Miałaś rację w pewnych sprawach, a ja byłem w błędzie.
Nie myliłem się jednak co do tego, że się kochamy i że jesteśmy sobie
przeznaczeni. Myślałem o tym przez dwie ostatnie noce i wiem, że prosiłem
cię o zbyt wiele. Nie miałem do tego prawa. Jest jeszcze jedna możliwość,
której nie wziąłem pod uwagę, ponieważ oślepiło mnie całkowicie. Było mi
tak o wiele łatwiej...
- Ja również myślałam. - Shannon wyciągnęła rękę, ale Murphy cofnął
się gwałtownie.
- Czy nie możesz, do jasnej cholery, poczekać minutę, aż skończę? Jadę
z tobą!
- Co?
- Jadę z tobą do Nowego Jorku. Jeśli chcesz, żebym dłużej się o ciebie
starał, czy jak, do diabła, to zwiesz - proszę bardzo. Poślubisz mnie, nie
popełniwszy błędu. Nie odejdę od tego postanowienia.
- Zdobyłeś się na kompromis! - Zdumiona przeciągnęła ręką po
włosach. - A więc zdobyłeś się na kompromis!
- Ty nie możesz zostać, więc ja wyjadę.
- A farma...
- Niech jasna cholera weźmie tę pieprzoną farmę. Czy sądzisz, że wolę
ją od ciebie? Nie jestem leniwy, mam dwie ręce, znajdę pracę wszędzie.
- To nie jest kwestia pracy.
- Nie chcę rozminąć się z kobietą, która jest mi przeznaczona. - Murphy
wykrzyczał te słowa, prowokując Shannon do kłótni. - Możesz mnie nazwać
seksistą, głupcem, kim zechcesz, ale nic nie zmieni mojego stanowiska. Nie
obchodzi mnie to, czy masz górę pieniędzy, czy nie masz ich wcale. Czy
chcesz je wydać na luksusowy dom i drogie samochody, czy gromadzić w
banku. Możesz je nawet przegrać jednym rzutem kostki. Najważniejsze dla
mnie jest utrzymać cię przy sobie.
Zrodzona ze wstydu
247
Shannon nic przez chwilę nie mówiła, próbując się uspokoić. - Nie
można nazwać nikogo głupcem, gdy mówi rozsądnie. Nazwę cię jednak tak, bo
odważyłeś się pomyśleć o porzuceniu farmy.
- Nie o porzuceniu, lecz o sprzedaży. Nie jestem idiotą! Nikt z mojej
rodziny nie interesuje się gospodarką, porozmawiam więc z McNee, z
Focneyem i z innymi. To dobra ziemia. - Spojrzenie Murphy'ego prześliznęło
się ponad Shannon i zatopiło boleśnie we wzgórzach. - To dobra ziemia -
powtórzył. - A oni potrafią ją docenić.
- O tak. Świetnie! - Przemawiała przez nią wściekłość. - Nic
łatwiejszego, jak odrzuć swoje dziedzictwo, swoje gniazdo rodzinne. Dlaczego
nie wyrwiesz sobie serca, skoro już do tego doszło?
- Nie mogę żyć bez ciebie - powiedział z prostotą. - I nie chcę. To tylko
ziemia i trochę kamieni.
- Nie każ mi tego słuchać! - Zaczerwieniła się z gniewu. - Przecież to
wszystko, co masz najdroższego. O, wiesz, co zrobić, abym poczuła się
egoistką. Nie przystaję na to! - Odwróciła się, zaciskając ręce w pięści, i
ruszyła wzdłuż kamieni. W końcu oparła się ciężko o któryś z nich i uderzyła
weń pięścią na znak, że ma być właśnie tak. Od samego początku wszystko
zmierzało jak po spirali ku takiemu rozwiązaniu.
Uspokoiła się, odwróciła i spojrzała w twarz Murphy'ego. Dziwne,
pomyślała, jestem taka spokojna i pewna siebie. - Chcesz porzucić to dla mnie!
To, co czyni cię tym, kim jesteś! - Potrząsnęła głową, zanim zdążył
odpowiedzieć. - To śmieszne, naprawdę śmieszne! Dzisiejszej i wczorajszej
nocy obnażyłam przed sobą swą duszę. Wszystkie przeżycia przelałam na
płótno. A gdy w końcu napatrzyłam się na obraz do syta, zrozumiałam, że
nigdzie nie wyjadę. - Murphy'emu rozbłysły oczy, zanim zdołał przywołać się
do porządku. - Mówisz, że możesz żyć bez tego, co robiłeś całe życie. Czy
myślisz, że dobrze bym się czuła, widząc, że jesteś nieszczęśliwy?
Ja tracę wiele. Rzeczywiście, to prawdziwe poświęcenie z mojej strony!
- Na pół śmiejąc się przeczesała włosy palcami. - W końcu to sobie
uprzytomniłam. Opuszczam Nowy Jork. Tam nie czuć zapachu trawy, nie
widać pasących się koni. Nie ma słońca, które tak błyszczy nad polami, że
gardło zaciska się z bólu. Hałas uliczny wymieniam na skrzek srok i śpiew
skowronka. Naprawdę, trudno będzie mi z tym żyć. - Włożyła ręce do kieszeni
i zaczęła się przechadzać w taki sposób, jakby chciała go ostrzec, że nie może
jej teraz dotknąć. - Moi przyjaciele, raczej znajomi, wspomną mnie od czasu
do czasu z rozbawieniem, potrząsając głowami. Może niektórzy z nich nawet
przyjadą, żeby zobaczyć, co takiego jest dla mnie ważniejsze niż kariera.
Stawiam na rodzinę, na ludzi, którzy stali się bardziej bliscy niż ktokolwiek
Nora Roberts
248
inny w moim dotychczasowym życiu. Wydaje mi się, że to w porządku. -
Zamilkła patrząc, jak ciepłe słońce rozprasza mgłę. - Tam zostaje moja kariera.
Rezygnuję ze wspinaczki po jej szczeblach. Jeszcze pięć lat i znalazłabym się,
bez dwóch zdań, wśród kadry kierowniczej. Zdobyłabym ów metaforyczny
klucz do władzy.
Shannon Bodine ma polot, talent, jest ambitna. Nie mrugnęłam nawet
okiem na sześćdziesięciogodzinny tydzień pracy. Dawałam z siebie wszystko
dzień po dniu, Murphy. Lecz stało się dla mnie jasne, że nigdy nie przeżyłam
tyle radości czy czystej satysfakcji, odkąd po raz pierwszy chwyciłam za
pędzel tu, w Irlandii. Dlatego wątpię, czy naprawdę będzie mi ciężko zamienić
żakiet od Armaniego na roboczy fartuch.
Odwróciła się tyłem. - Pominęłam jeszcze jedną rzecz w tych
przemyśleniach. Wracam do Nowego Jorku, zbieram siły, by wspiąć się na
następny szczebel, i jestem sama, a mężczyzna, który mnie kocha, przebywa
trzy tysiące mil dalej. - Uniosła ręce do góry. - O czym tu mówić! Nie mam nic
do stracenia, ponieważ nigdy nic nie miałam. Oto skrót moich przemyśleń z
ostatniej nocy. Nie ma tam nic, czego bym chciała, potrzebowała, nic, co bym
kochała. Wszystko jest tutaj, tutaj z tobą.
- Ty to dobrze wiedziałeś, prawda? - Odsunęła się, kiedy chciał się do
niej zbliżyć. - Teraz nigdy nie będę mogła rzucić ci w twarz w czasie kłótni, co
dla ciebie zrobiłam. Ponieważ nie zrobiłam nic. To ty dla mnie robisz
wszystko.
Nie był pewien, czy jest w stanic się odezwać, a kiedy się zdecydował,
powiedział tylko drżącym głosem: - Zostajesz więc ze mną!
Shannon ruszyła po obwodzie kręgu do miejsca, w którym Murphy
postawił obraz. Szybkimi ruchami zdarła papier, który go spowijał. - Popatrz
na to i powiedz mi, co widzisz?
Ujrzał kobietę i mężczyznę na białym koniu. Twarze postaci wydały mu
się tak znajome, jak jego własna. Całą grupę oblewało jasne światło. Kamienny
krąg widniał w tle. Dwa poprzeczne kamienie, które z czasem osunęły się na
ziemię, znajdowały się wciąż na swoich miejscach. Miedziana brosza zdobiła
płaszcz mężczyzny, rozwiewany przez wiatr. Najbardziej jednak jego uwagę
przykuło to, że mężczyzna powstrzymując jedną ręką konia drugą otaczał
mocno kobietę. Ona również mocno go obejmowała.
- Są razem.
- Nie zamierzałam ich tak namalować. Mężczyzna miał odjeżdżać, tak
jak to był uczynił, opuścić kobietę. Ona miała go błagać, by został, odrzucając
całą swoją dumę. Płakać rozpaczliwie. - Shannon spokojnie odetchnęła,
kończąc opowieść o tym, co widziała w swym sercu, kiedy malowała. -
Zrodzona ze wstydu
249
Opuścił ponieważ był rycerzem, a jego powinnością - bitwy. Wyobrażam
sobie, że wojna wymagała takiego samego zachodu, jak ziemia. Chciał ją
poślubić, ale nie mógł zostać. Ona tymczasem pragnęła tylko, żeby z nią
został, a nie ją poślubił, choć nosiła jego dziecko.
Murphy wbił wzrok w Shannon. - Jego dziecko?
- Nigdy mu o tym nie powiedziała. Może, gdyby to zrobiła, wszystko
ułożyłoby się inaczej. Ale nie powiedziała mu. Chciała, żeby odrzucił miecz i
został z nią dla niej samej, chciała, by okazał, że kocha ją bardziej niż swoje
zajęcie. Nie chciał się zgodzić, kłócili się tutaj. Właśnie tutaj. Mówili sobie
przykre rzeczy, bo każde z nich czuło się zranione. Oddał jej broszę w gniewie,
a nie, jak mówi legenda, ku pamięci, i odjechał. Wierzył jednak przez cały
czas, że będzie na niego czekać. Przeklęła go, gdy ją opuszczał, i krzyknęła, że
nigdy nie zazna spokoju, dopóki nie pokocha ponad wszystko.
Shannon wcisnęła Murphy'emu broszę w rękę, nie usuwając dłoni. -
Widziała w ogniu, jak padł w bitwie, jak krwawił i jak zmarł. Sama odebrała
poród. Czekała nieskończenie długo, żeby ją pokochał bardziej nit siebie.
- Wielokrotnie usiłowałem to zobaczyć, ale nigdy mi się nie udało.
- Gdybyś znał odpowiedź, prysłaby magia. - Shannon odstawiła obraz
na bok, aby ich nie oddzielał. - Teraz są razem. Chcę zostać, Murphy. Nie
przez wzgląd na nią czy matkę. Dokonałam wyboru. Chcę ułożyć sobie życie z
tobą tutaj. Przysięgam, że kocham cię wystarczająco.
Wziął jej rękę i gwałtownie przysunął do ust. - Czy mogę się o ciebie
starać, Shannon?
- Nie. - Rozległ się śmiech. - Możesz za to ożenić się ze mną, Murphy.
- Zajmę się tym. - Przyciągnął ją do siebie i zanurzył twarz w jej
włosach. - Jesteś moja, Shannon. Jesteś moją jedyną miłością.
- Wiem. - Przymykając oczy, położyła głowę na jego piersi. Serce biło
mu mocno i równomiernie. Miłość, pomyślała, rozwiązuje wszystko. -
Chodźmy do domu, Murphy - powiedziała cicho. - Przygotuję ci śniadanie.