Michaels Kasey Dom radosci 12

background image

KASEY MICHAELS

Dom Radości

background image

SAN FRANCISCO GAZETTE

Opowieść o dwóch żonach, czyli dziesięcioletni

koszmar byłego senatora Josepha Coltona

Prosperino, małe senne miasteczko w Kalifornii,

przeżyło dziś rano prawdziwy szok, okazało się bo­

wiem, że jeden z jego powszechnie szanowanych mie­

szkańców, były senator Joseph Colton, padł ofiarą

trwającego dziesięć lat oszustwa, które niemal znisz­

czyło jego rodzinę.

W ostatnim czasie Colton dwukrotnie trafiał na ła­

my prasy ogólnokrajowej: dwa razy do niego strzelano.

Jego niedoszły zabójca, a zarazem dawny współpra­

cownik, Emmett Fallon, czeka obecnie na proces.

Szczegóły nowych rewelacji są na razie mgliste,

jednakże detektyw Thaddeus Law z policji w Prospe­

rino potwierdził, że skazana przed laty za morderstwo

Patricia Portman zajęła w domu Coltonów miejsce

swej siostry bliźniaczki Meredith i przez dziesięć lat

z powodzeniein grała jej rolę. Tożsamość Patricii wy­

szła na jaw wczoraj, po powrocie do domu prawdziwej

Meredith. Miejsce, w którym Meredith przebywała, nie

zostało ujawnione, wiadomo jedynie, że od dziesięciu

lat żona senatora cierpiała na amnezję.

background image

6

KASEY MICHAELS

W czasie nieobecności siostry podszywająca się pod

nią Patsy Portman urodziła senatorowi syna Teddy'ego;

chłopiec ma dziś osiem lat. Ponieważ siostry są

bliźniaczkami jednojajowymi i nie różnią się wyglą­

dem, policja uważa, iż senator działał w dobrej wierze,

nie będąc świadomym oszustwa, i dlatego nie zamierza

wnosić przeciwko niemu oskarżenia.

Na Patricii Portman ciąży wiele oskarżeń, między

innymi o próbę zabójstwa. Zdaje się, że ceniąca spokój

rodzina Coltonów jeszcze długo spokoju nie zazna.

Wanda Harris

(Zdjęcia oraz inne informacje i artykuły na temat

Coltonów znajdziesz w Dodatku B, str. BI).

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Joe Colton z obrzydzeniem cisnął gazetę na podłogę

i wbił wzrok w najstarszego syna.

- Do jasnej cholery, kim jest Wanda Harris i który

z pracowników Lawa z nią rozmawiał? Psiakrew,

Rand, to się w głowie nie mieści! Minęły zaledwie

dwadzieścia cztery godziny! Wkrótce dziennikarze zle-

cą się jak sępy! Będą czyhać przed bramą, śledzić każ-

dy nasz ruch. Wozy transmisyjne, reflektory, wielkie

anteny satelitarne! Musimy coś zrobić. Nie możemy

narażać Meredith na ten cyrk.

Rand podniósł gazetę i położył ją na biurku ojca

- Wiem, tato. Ale jako prawnik wiem również, że

nic nie możemy zrobić. Istnieje w tym kraju coś ta-

kiego jak wolność prasy.

Joe nie słuchał. Z rękami zaciśniętymi w pięści

przemierzał gabinet.

- I jeszcze Teddy! - perorował. - Głupia baba!

Musiała wspominać o Teddym? I co to znaczy, że po-
licja nie zamierza wnosić przeciwko mnie oskarżenia?

A niby o co miałbym być oskarżony? Że współdzia-

łałem z Patsy? Chyba nikt przy zdrowych zmysłach

w to nie wierzy! Poza tą kretynką dziennikarką, która

wypytywała o to policję! Szlag by to trafił! Wredne

background image

8

KASEY MICHAELS

babsko robi z cudzego nieszczęścia wielką prasową

sensację.

Rand podrapał się po nosie.

- Niestety, tato. Pismaki z brukowców będą miały

używanie. Najpierw sprawa Emmetta, teraz Patsy. Nie­

często zdarzają się takie historie. Były senator, obecnie

wielki potentat finansowy, od dziesięciu lat żyje pod

jednym dachem ze swoją szwagierką, która podszywa

się pod jego żonę, ma z nią dziecko...

- To nie... Boże! - Joe usiadł w dużym skórzanym

fotelu. - Posłuchaj, Rand. Teddy nie jest moim dziec­

kiem. Już wtedy powinienem był przejrzeć na oczy,

kiedy Patsy przybiegła do mnie podniecona i oświad­

czyła, że jest w ciąży. Przecież wiedziałem, że... Je­

stem bezpłodny, odkąd przed wieloma laty zachoro­

wałem na świnkę. Przekonaliśmy się o tym z twoją

matką, kiedy po śmierci Michaela bezskutecznie sta­

raliśmy się o kolejne dziecko. Patsy o tym nie wie­

działa. Dlaczego wtedy nic mnie nie tknęło? Teddy

ma osiem lat. Cała ta farsa powinna się była zakończyć

przed jego narodzeniem. A ja... pomyślałem, że Me-

redith, to znaczy Patsy zdradziła mnie, bo ją zanie­

dbywałem. Cholera, media nie dadzą nam spokoju!

Przez chwilę Rand milczał, pogrążony we własnych

myślach.

- Tato? Kim jest ojciec Teddy'ego? - spytał

w końcu.

- Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć.
- Ale może kiedyś Teddy będzie chciał wiedzieć

- rzekł, unikając wzroku ojca.

background image

DOM RADOŚCI

9

Joe odsunął fotel od biurka i wstał.

- Proszę cię, Rand. Nie chcę się nad tym teraz za­

stanawiać. Ani nad podobieństwem między Teddym

a Joe Juniorem, na które z miejsca zwróciła uwagę

twoja mama. Bo gdyby się miało okazać... Nie, po

prostu nie. Na wszystko przyjdzie czas. A na razie mu­

simy chronić Meredith. Musimy wszyscy otoczyć ją

opieką, zapewnić jej spokój...

- To oczywiste, tato. - Rand podszedł do okna

i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj najmłodsi Coltonowie

grali w piłkę nożną. - Joe Junior był niemowlęciem,

kiedy znaleźliście go na wycieraczce. Wkrótce potem

zdarzył się tamten wypadek samochodowy i Patsy za­

jęła miejsce mamy. Wiemy, jak bardzo Patsy szalała

na punkcie obu chłopców. Resztę dzieci ignorowała lub

darzyła niechęcią; liczyli się tylko Joe Junior i Teddy.

Może więc... może więc to ona zostawiła Joego na

wycieraczce, wiedząc, że ty i mama się nim zajmiecie,

a potem wpadła na szatański pomysł, żeby pozbyć się

siostry i sama opiekować się własnym dzieckiem.

Rand odwrócił się od okna. W pokoju panowała cisza.
- Musimy przeprowadzić badania DNA, tato. My­

ślę, że to nieuniknione. Dla dobra Joego. A także dla

dobra Teddy'ego. Starczy tych zagadek i tajemnic.

Joe wolno pokiwał głową.

- Porozmawiam z waszą mamą i zobaczę, co ona

na ten temat sądzi. Ale jeszcze nie teraz, Rand. Dajmy

jej czas ochłonąć, przyzwyczaić się do nowego oto­

czenia. I tak bardzo martwi się stanem Emily...

- Wszyscy martwimy się stanem Emily. Wiesz, ta-

background image

10

KASEY MICHAELS

to, obserwowałem Em, kiedy byłem z nią w Missisipi.

Cały czas towarzyszyła nam lekarka mamy, doktor

Martha Wilkes. Kobieta mądra, o wielkim sercu, której

mama bezgranicznie ufała. Przyszło mi do głowy, że

moglibyśmy ją zaprosić na ranczo. Mamie na pewno

przyda się jej pomoc, przynajmniej dopóki media się

od nas nie odczepią, a przy okazji może i Emily na

tym skorzysta?

- To niezły pomysł - przyznał Joe. - Od czegoś

w końcu trzeba zacząć. W porządku, Rand. Zadzwoń

do doktor Wilkes i dowiedz się, czy miałaby czas nas

odwiedzić. Oczywiście byłaby naszym gościem, a ja

bym pokrył wszystkie wydatki związane z podróżą.

Potem dowiedz się, czy możemy odwiedzić Patsy

w więzieniu. Chciałbym z nią porozmawiać.

Dawno, dawno temu była sobie mała dziewczynka,

która po śmierci rodziców trafiła do domu dziecka.

Pewnego dnia do dziewczynki przyszła piękna królew­

na z wysokim, przystojnym królewiczem; zabrali

dziewczynkę do wspaniałego pałacu i wychowywali

jak własną córkę. Dali dziewczynce swoje nazwisko,

nie zabierając nazwiska, jakie nosiła wcześniej, i sy­

stematycznie wozili ją na wizyty do babci, która cze­

kała na nią z utęsknieniem.

Dawno, dawno temu ta mała dziewczynka, Emily

Blair Colton, wiodła radosne życie. Mieszkała w cu­

downym, zaczarowanym pałacu wśród przybranych

oraz adoptowanych braci i sióstr, otoczona miłością

swoich nowych rodziców.

background image

DOM RADOŚCI

U

Potem, kiedy dziewczynka miała jedenaście lat, nie­

dobra czarownica zburzyła jej szczęśliwy świat.

Dziewczynka jechała z nową mamą, Meredith Col-

ton, do miasta w odwiedziny do babci, kiedy zdarzył

się wypadek - jeśli wypadkiem można nazwać czyjeś

świadome działanie. Samochód Meredith wpadł do

rowu.

Obie, matka i córka, straciły przytomność. Kiedy

Emily otworzyła oczy, ku swojemu zdumieniu zoba­

czyła dwie mamusie: dobrą i złą. Złą mamusią była

paskudna czarownica. Przerażona dziewczynka zemd­

lała. Kiedy obudziła się w szpitalu, u jej boku była

już tylko jedna mamusia.

Ale która?
Szybko zorientowała się, że ta nieprawdziwa. Pra­

wdziwa mama uśmiechałaby się do niej, tuliłaby ją do

siebie, nazywałaby ją Wróbelkiem, czytałaby jej bajki

na dobranoc. Na pewno nie patrzyłaby tak oskarży-

cielskim wzrokiem, nie krzyczałaby na nią, nie mó­

wiłaby „ty głupia smarkulo".

Przed dziesięć długich lat paskudna czarownica

mieszkała w pałacu, udając dobrą mamusię. Przez

dziesięć lat prawdziwej mamusi nie było.

Nikt nie słuchał dziewczynki, nikt jej nie wierzył.

Poza jedną osobą, która w końcu uwierzyła i za karę

postanowiła ją zabić. Tak, postanowiła na zawsze uci­

szyć dziecko, które choć wyrosło z wieku dziecięcego,

wciąż powtarzało, że dobrą mamusię przegoniła z do­

mu zła czarownica.

Z powodu tej osoby Emily o mało nie zginęła. Nie

background image

12 KASEY MICHAELS

zginęła, zginął za to człowiek, który ją kochał i który

starał się ją chronić.

- To moja wina - szepnęła sama do siebie, nie

zwracając uwagi na jaskrawe listopadowe słońce, które

wpadało przez okno do sypialni. - Toby nie żyje,

a wszystko przeze mnie.

Przesłuchanie wznowiono po przerwie na lunch. Po­

stawiwszy filiżankę świeżej kawy na porysowanym drew­

nianym stole, detektyw Law odczekał, aż Patsy Portiman

podniesie ją do ust i wypije łyk, po czym włączył stojącą

w rogu kamerę wideo. Podał imię i nazwisko osoby za­

trzymanej, datę, miejsce i czas przesłuchania, następnie

odczytał Patsy jej prawa. Podobnie jak przed południem

Patsy stwierdziła, że nie chce obrońcy.

Mogli zaczynać. Detektyw zerknął w lewo, w stro-

nę lustra, i skinął głową do mężczyzn obserwujących

go z drugiego pokoju.

Patsy Portman miała na sobie więzienny strój: nie­

bieską koszulkę i niebieskie spodnie, mimo to siedziała

z wysoko uniesioną głową, a jej nienaganna fryzura,

starannie pomalowane paznokcie i piękna, choć pozba­

wiona makijażu twarz, nie pasowały ani do stroju, ani

do otoczenia.

Jedynie oczy ją zdradzały - w jednej chwili po­

sępne, niemal martwe, w następnej pełne dzikiej furii.

Skrywały wiele tajemnic, wiele smutku, widać w nich

jednak było błysk szaleństwa. Dwa razy prosiła Lawa

o lekarstwa, ale nie chciała wyjawić, gdzie je trzyma,

bez proszków zaś szybko traciła równowagę.

background image

DOM RADOŚCI

13

Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się i w pro­

gu stanął sierżant Kade Lummus.

- Przyszedł obrońca pani Portman. - Ruchem gło­

wy wskazał za siebie. - Mam go wprowadzić?

- Nie potrzebuję obrońcy! - warknęła Patsy. Lewa

powieka zaczęła jej drgać. - Nie zrobiłam nic złego.

Jestem ofiarą, a nie przestępcą!

Siedziała sztywno wyprostowana, z całej siły zaci­

skając dłonie. Jeszcze nad sobą panowała, ale Law wie­

dział, że wkrótce albo się załamie, albo popadnie w ob­

łęd, a wtedy już żadne argumenty nie będą do niej do­

cierać.

Czyli teraz albo nigdy, pomyślał. Nie miał zbyt

wielkiego wyboru.

- Tak, Kade, wprowadź, i sam również do nas do­

łącz. - Oparłszy łokcie na stole, popatrzył na Patsy.

- Powtarza pani, że nie potrzebuje obrońcy, ale nawet

osobom niewinnym doradza się, aby skorzystały z fa­

chowej pomocy. Mecenas Roberts jest jednym z naj­

lepszych prawników w całym stanie.

- Nie wątpię! A kto płaci za jego usługi? Joe?

Chryste, ten facet zwariował! Oszalał! Chce, żebyście

mnie zamknęli, rzucili lwom na pożarcie! Na miłość

boską, Thad. Jestem Meredith. Meredith Colton. Byłam

gościem na twoim ślubie, pamiętasz? Podarowałam ci

w prezencie kryształową wazę. Nie daj się ogłupić...

- Kade! - zawołał Thad, kiedy drzwi ponownie się

otworzyły i do pokoju wszedł mecenas Jim Roberts

z teczką od Gucciego w dłoni. - Poproś jeszcze o trzy

kawy!

background image

14

KASEY MICHAELS

Roberts przedstawił się swej klientce.

- Proszę - dodał - aby pani nic więcej nie mówiła,

dopóki nie porozmawiamy na osobności. Chciałbym

również, aby zbadał panią lekarz psychiatra.

- Dlaczego? Bo Joe twierdzi, że mam nie po kolei

w głowie? Oczywiście, to by mu bardzo odpowiadało!

Wszystkim wam by odpowiadało. - Wbiła w prawnika

wściekłe spojrzenie. - Nic z tego! Żadnych lekarzy. Jak

mi pan tu jakiegoś sprowadzi, każę gliniarzom was obu

wyrzucić. A mogę to zrobić! Ja też mam jakieś prawa.

- Owszem, Patsy, ma pani prawa. Zapomnijmy na

razie o lekarzu. Detektywie... - Skierował wzrok na

Thada. - Chciałbym chwilę porozmawiać z moją

klientką bez świadków.

- Nie jestem pańską klientką! - zezłościła się Patsy.

- Nie pozwolę, aby Joe Colton wybierał mi obrońców.
- Wybuchnęła śmiechem, w którym zabrzmiała nuta sza­

leństwa. - Musiałabym zwariować, żeby się na coś ta­

kiego zgodzić. - Zamknęła oczy; po jej twarzy przebiegł

dziwny grymas. - A zresztą, co mi zależy? Thaddeus,

zostaw nas samych. Zobaczymy, czym Joe chce mnie

przekupić. Bo pewnie chce, no nie? Zawsze się tak dzieje.

Zawsze. Cholera jasna, Thad, na co czekasz? Na autobus?

Taksówkę? No, wynocha stąd!

Roberts dał głową znak, aby Law wyszedł. Dete­

ktyw wstał, wyłączył kamerę, po czym przeszedł do

pokoju obok, w którym czekali Joe z Randem. Tam

z kolei wyłączył mikrofon, tak by prawnik mógł swo­

bodnie rozmawiać z klientką.

- Oby udało mu się namówić ją do złożenia zeznań,

background image

DOM RADOŚCI

15

zanim całkiem zwariuje - zauważył. - Ona trzyma się

resztkami sił.

- Myślę, że się uda. - Rand położył rękę na ramieniu

ojca. - Otrzymałem z Keyhole wiadomość, że Silas Pike

zaczął śpiewać. Zidentyfikował Patsy jako osobę, która

zleciła mu zabójstwo Emily. Facet zdaje sobie sprawę,

że w stanie Wyoming za zabicie policjanta grozi surowa

kara, więc robi, co może, żeby zasłużyć na łagodniejszy

wyrok. Gotów byłby sprzedać własną matkę.

Detektyw pokiwał głową.
- To prawda. Nawet przyznał się, że to on spowo­

dował w zeszłym roku wypadek, w którym zginęła

Nora Hickman. Twierdzi, że ta sama osoba, która zle­

ciła mu zamordowanie Emily, wcześniej wynajęła go,

aby pozbył się Nory. Podobno Nora coś wiedziała,

a Patsy chciała ją uciszyć. Oczywiście wytoczymy mu

sprawę o zabójstwo, ale policja w stanie Wyoming ma

pierwszeństwo.

- Biedna Nora - szepnął Joe. - Pracowała u nas

od lat, była niemal członkiem rodziny. Co takiego mog­

ła wiedzieć, czego reszta z nas nie wiedziała?

- Dowiemy się, tato - oznajmił Rand. - Wszyst­

kiego się dowiemy, jeżeli tylko Jim przekona Patsy,

aby zgodziła się na leczenie psychiatryczne. Jeżeli

przyzna się do winy, zarówno prokurator, jak i sędzia

mogą odstąpić od wymierzenia kary ze względu na

niepoczytalność oskarżonej. Oczywiście jako osoba

niepoczytalna nie może zeznawać przeciwko Pike'owi,

ale nikomu na tym szczególnie nie zależy; wystarczą

zeznania samego Pike'a. W każdym razie propozycja,

background image

16

KASEY MICHAELS

jaką Jim przedstawi Patsy, brzmi następująco: albo zgo­

dzisz się na pobyt w szpitalu i twoi synowie nadal po­

zostaną na ranczu, albo trafisz za kratki, a wtedy Joe

Junior i Teddy wylądują w domu dziecka.

- Przecież wiadomo, że nie wylądują - oburzył się

Joe. - Nigdy bym na to nie pozwolił. - Popatrzył na

syna. - W pierwszej chwili ten pomysł wydał mi się

świetny, ale, z ręką na sercu, wolałbym nie uciekać

się do szantażu.

- Rozumiem cię, tato, ale jeśli chcemy poznać całą

prawdę, trzeba zmusić Patsy do mówienia.

Nagle rozległo się pukanie. Po drugiej stronie lustra

Jim Roberts skinął głową, dając Thadowi znak, by wró­

cił do pokoju przesłuchań. Thad włączył dźwięk, aby

Joe z Randem mogli śledzić przebieg rozmowy, po

czym przeszedł do sąsiedniego pokoju i ponownie uru­

chomił kamerę.

- Udało się - szepnął prawnik, unosząc kciuk, pod­

czas gdy detektyw ponownie nagrywał imię i nazwisko

osoby przesłuchiwanej oraz miejsce i czas przesłucha­

nia. - Całe szczęście, bo ta kobieta naprawdę nie jest

normalna. Sam bym nalegał o uznanie jej za niepo­

czytalną. - Po chwili, spoglądając na Thada, konty­

nuował głośno: - Moja klientka gotowa jest złożyć

pełne zeznania i zgadza się na leczenie w zakładzie

psychiatrycznym w zamian za odstąpienie od procesu.

Czy może pan wezwać stenografa?

- Zwyciężyła miłość matki - mruknął po drugiej

stronie lustra Joe. - Tego uczucia nic nie pokona, żad­

na choroba, żaden obłęd.

background image

DOM RADOŚCI

17

- Tato... Musisz się nastawić na to, że parę arty­

kułów pojawi się w prasie, ale dziennikarze szybko da­

dzą nam spokój. Jim postara się, aby wszystko odbyło

się za zamkniętymi drzwiami. Pike trafi za kratki, a Pa-

tsy do zakładu dla psychicznie chorych, w którym

przypuszczalnie spędzi resztę życia.

- A my wreszcie poznamy prawdę. Całą prawdę.

- Joe westchnął głęboko. - Szkoda, że wszystko mu­

siało się tak skończyć.

Josh Atkins poprawił się nieco w siodle i zmruży­

wszy oczy, popatrzył hen przed siebie, na widoczne
w oddali budynki gospodarcze oraz czerwony dach re­
zydencji Coltonów.

Miło mieszkać w takim miejscu, pomyślał. Luksus,

przepych, pieniądze...

Pieniądze, które dają poczucie bezpieczeństwa. Pie­

niądze, za które można kupić milczenie. Pieniądze, które

pozwalają zamieść wszystkie brudy pod piękny miękki

dywan i dalej cieszyć się życiem. Śmiać się, tańczyć,

śpiewać, smacznie jeść, spać w ciepłym łóżku.

Podczas gdy Toby leży w grobie, samotny i zapo­

mniany.

Słońce powoli zachodziło na niebie. Josh zsunął

z czoła kapelusz, odsłaniając ciemne kręcone włosy

oraz niebieskie oczy. Bruzdy na policzkach i w kąci­

kach ust pogłębiły się, odkąd dowiedział się o śmierci

brata.

Josh Atkins, który większość czasu spędzał ujeż­

dżając konie i byki na rodeo, miał szczupłe, doskonale

background image

18

KASEY MICHAELS

umięśnione ciało. Był wyższy od Toby'ego, cztery lata

od niego starszy i zdecydowanie mniej przystojny.

Wpatrywał się w Haciendę de Alegria - Dom Ra­

dości - z nienawiścią w oczach. Z nienawiścią, która

narastała za każdym razem, gdy czytał artykuły

o wspaniałych Coltonach i gdy patrzył na zdjęcia bra­

ta. Wesoły, szlachetny Toby zginął, ponieważ zakochał

się w Emily Colton, która go okłamała.

Nikt nie wmówi Joshowi, że było inaczej. Miał listy

brata. W listach Toby rozpisywał się o cudownej Em­

mie Logan; kochał ją, podziwiał, ubóstwiał.

Emma Logan. Emily Colton. Jedna i ta sama osoba.

Dziewczyna, która przybyła do Keyhole, ukrywając

swoją prawdziwą tożsamość i powody, dla których

opuściła dom.

Z początku Toby zainteresował się Emmą, ponie­

waż odpowiadała rysopisowi kobiety poszukiwanej

w związku z kradzieżami samochodów. W drugim li­

ście do brata Toby czynił sobie wyrzuty. Niesłusznie

podejrzewał piękną Emmę; biedna dziewczyna przy­

jechała do Keyhole, chcąc zapomnieć o narzeczonym,

który zginął w wypadku, i rozpocząć tu nowe życie.

Toby postanowił jej w tym pomóc. Josh śmiał się

do rozpuku, czytając o tym, jak brat kilka razy dziennie

zagląda do kawiarni, w której Emma pracuje, i wypija

tam hektolitry kawy. Czytał o promiennym uśmiechu

Emmy, o jej długich, gęstych włosach w kolorze ka­

sztanowym, o wdzięku, z jakim się porusza, o dużych,

niebieskich oczach.

Nie ulega wątpliwości, że Toby był zakochany po

background image

DOM RADOŚCI 19

uszy. A przez ten cały czas Emma Logan, czy raczej

Emily Colton, go okłamywała. Wykorzystywała. Dzię­

ki niemu czuła się bezpieczna. Bo wcale nie przyje­

chała do Keyhole, aby rozpocząć nowe życie, tylko

po to, by uciec od człowieka, który chciał ją zabić.

Ale tego wszystkiego Josh dowiedział się od kolegów

brata, kiedy zjawił się w Keyhole na jego pogrzebie.

Gdyby Toby znał prawdę, gdyby wiedział, że Em­

mie coś grozi, może byłby ostrożniejszy. I może by

nie zginął.

Ale ona mu nie powiedziała, a on umarł wierząc,

że może któregoś dnia Emma go pokocha. Umarł na

zimnej podłodze w pustym pokoju hotelowym. Emma

nie zaczekała na pomoc. Zostawiła go, aby wykrwawił

się na śmierć, a sama znów dała nogę. Uciekła do swo­

jego poprzedniego życia, do luksusu i pieniędzy.

Suka. Wredna, bezduszna, przebiegła suka.

Szarpnąwszy lekko za wodze, Josh zawrócił w stro­

nę sąsiedniego rancza, na którym zatrudnił się, żeby

być blisko Haciendy de Alegria. Żeby któregoś dnia

spotkać Emily i wygarnąć jej, co o niej myśli.

Miał nadzieję, że może wtedy będzie mu lżej. Że

przestaną go dręczyć wyrzuty sumienia.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Meredith Colton zadrżała. Stała okryta ciepłą weł­

nianą peleryną, którą wciąż przesycał korzenny zapach

perfum Patsy. Ślady Patsy, która przez dziesięć lat mie­

szkała w jej domu, nosiła jej ubrania, udawała, że jest

matką jej dzieci i żoną jej męża, były widoczne na

każdym kroku.

Z Missisipi Meredith przywiozła z sobą jedną nie­

dużą walizeczkę; liczyła na to, że za dzień czy dwa

pojedzie do miasta, pochodzi po sklepach, kupi kilka

najbardziej potrzebnych rzeczy. Ale zamieszanie spo­

wodowane jej powrotem do domu i perfidią Patsy je­

szcze nie opadło, ona zaś nie czuła się na tyle silna,

by stawić czoło światu.

Z wdzięcznością przyjęła od Sophie dżinsy i kilka

swetrów, poza tym jednak uznała, że śmiało może nosić

własne stare ubrania, z których od dziesięciu lat ko­

rzystała Patsy. Po prostu nie będzie myślała o tym, co

ma na sobie, skupi się na ważniejszych sprawach, na

zmianach, jakie zaszły podczas jej długiej nieobecności

w domu.

Ma wnuki. Czy to nie zdumiewające? Została bab­

cią, a Joe dziadkiem! W ciągu tych dziesięciu lat było

w rodzinie kilka pogrzebów, ale były też narodziny

background image

DOM RADOŚCI

21

i śluby. Wszystkie jej dzieci, zarówno własne, jak

i adoptowane oraz przybrane, wyrosły na mądrych,

prawych ludzi.

Joe... Najdroższy, ukochany Joe. Mężczyzna z jej

snów, którego twarzy nie widziała, lecz który stale do

niej powracał, nie dając o sobie zapomnieć.

Jego miłość, jego bliskość i dotyk były warte każdej

ceny, każdego poświęcenia. Uczucie, jakim ją darzył,

miało moc kojącą, pozwalało znów cieszyć się życiem.

Jej radość mącił jednak niepokój o stan psychiczny

Emily. To właśnie ona, Wróbelek, zapłaciła najwyższą

cenę za machinacje Patsy: po pierwsze, całymi latami

czuła się odtrącona przez matkę, a po drugie, lękała

się o własne bezpieczeństwo. Teraz, gdy było już po

wszystkim i wreszcie powinna móc odetchnąć z ulgą,

zadręczała się myślą, iż z jej powodu zginął dobry, po­

rządny człowiek.

Joe uważał, iż lepiej ukryć przed Emily to, co Patsy

zeznała na policji, mianowicie, że zleciła zabójstwo

Nory Hickman, kiedy usłyszała, jak Nora rozmawia

z Emily o „dwóch mamusiach". Po prostu wystraszyła

się, że Emily znalazła w Norze sprzymierzeńca.

Zeznania Patsy zostały utajnione, więc jeśli nikt

z rodziny nie powie Emily o zbrodniczych knowa­

niach jej ciotki, dziewczyna nie pozna żadnych nowych

szczegółów. Meredith przyznała mężowi rację: po co

Emily ma się czuć współwinna śmierci Nory.

Tak, zeznania Patsy utajniono, a ją samą przewie­

ziono do pilnie strzeżonego zakładu dla psychicznie

chorych przestępców, takiego jak ten, w którym leczy-

background image

22 KASEY MICHAELS

ła się po zamordowaniu ojca swojego pierworodnego

dziecka.

Z pierwszego zakładu uciekła i przez dziesięć lat

podszywała się pod swoją siostrę bliźniaczkę, usiłując

zniszczyć jej rodzinę. Czy tym razem będzie lepiej

strzeżona? Czy nie zdoła się znów wymknąć? Te py­

tania nie dawały Meredith spokoju, kiedy w chłodny,

deszczowy dzień, lekko drżąc z zimna, wędrowała po

zaniedbanym, pozbawionym kwiatów ogrodzie.

W zamian za jej pełne zeznania Joe przyrzekł Patsy,

że nikomu nie odda jej synów; nadal będą mogli mie­

szkać na ranczu, a on będzie się nimi opiekował jak włas­

nymi dziećmi. Z zeznań wiedzieli, że Joe Junior jest ro­

dzonym synem Patsy. Wyszło także na jaw, że Patsy

wciąż poszukuje córki, którą zabrano jej tuż po porodzie.

Wyglądało na to, że miała bzika na punkcie dwóch

spraw. Pierwsza, to zemsta na siostrze: uparła się zająć

jej miejsce i zniszczyć jej życie. Druga, to miłość do

dzieci, które kochała ponad wszystko. I właśnie z tro­

ski o synów zgodziła się na współpracę z policją.

Meredith westchnęła ciężko. Wróciła na łono ro­

dziny, Patsy znajduje się w zamknięciu, a zatem czas

najwyższy zapomnieć o przeszłości i skoncentrować

się na sprawach bieżących.

Czy czuła się bezpieczna? Nie całkiem. Brakowało

jej pewności siebie, wciąż miała luki w pamięci, nie

potrafiła poradzić sobie z nadmiarem wrażeń. Rodzina,

która ją otaczała, była ta sama co dawniej, a jednak

inna. Dzieci nie były już dziećmi; miały mężów, żony,

własne potomstwo, własne życie.

background image

DOM RADOŚCI

23

A Joe... czas nie obszedł się z nim łaskawie, choć

była to bardziej wina Patsy niż czasu. Meredith wiele

by dała, by napięcie znikło z jego spojrzenia; by

uśmiechał się tak jak dawniej, radośnie i beztrosko;

i by w nocy spał spokojnie u jej boku, zamiast drę­

czony koszmarami ciskać się po łóżku.

Czas. Tego im potrzeba. Przypomniała sobie słowa

doktor Marthy Wilkes: że potrzeba czasu, aby wydo-

brzeć i przebaczyć.

Spośród tych, których Patsy skrzywdziła, najbar­

dziej było Meredith żal Joego Juniora i Teddy'ego.

Wiele można Patsy zarzucić, ale nie to, że była złą

matką. Chłopcy bardzo za nią tęsknili. Nie rozumieli,

dlaczego miejsce ich mamusi zajęła nowa mamusia,

która wygląda identycznie jak poprzednia, lecz nią nie

jest; byli zaś za młodzi, aby im cokolwiek tłumaczyć.

Kiedy Joe powiedział jej prawdę o chłopcach, Me­

redith długo płakała; częściowo z ich powodu, częścio­

wo z powodu męża. Jak bardzo musiał biedak cierpieć,

kiedy Patsy oświadczyła mu, że jest w ciąży, a on wie­

dział, że nie może być ojcem. Jednakże kochał „Me­

redith" na tyle, że wybaczył jej zdradę, a Teddy'ego

uznał za własne dziecko.

Joe Junior, którego znaleźli na wycieraczce, też był

synem Patsy. Sama się do tego przyznała. Zaszła w cią­

żę w trakcie krótkiego romansu z człowiekiem, które­

go już nawet nie pamiętała. Po urodzeniu dziecka zo­

stawiła je pod drzwiami Coltonów, wiedząc, że się nim

zaopiekują. Zresztą za kilka tygodni zamierzała do nie­

go dołączyć.

background image

24

KASEY MICHAELS

W zamian za obietnicę, że Coltonowie będą wy­

chowywali jej synów i postarają się odszukać skradzio­

ną jej przed laty córeczkę Jewel, Patsy przez wiele dni

składała na policji zeznania. Z dumą w głosie, która

dobitnie świadczyła o jej szaleństwie, mówiła o zapla­

nowanym przez siebie wielkim oszustwie, udzielała

szczegółowych odpowiedzi na pytania, wyjaśniała, jaki

miał być dalszy ciąg historii.

Usiłowała otruć Joego w dniu jego sześćdziesiątych

urodzin, napomknęła też, że nie była to jedyna próba,

jaką podjęła, aby pozbawić go życia. Ze śmiechem wy­

znała, że przeżyła szok, kiedy okazało się, że nie tylko
ona pragnie śmierci Joego, ale również Emmett Fallon.

Największą radość sprawiło jej ujawnienie informa­

cji, że rodzony brat Joego, Graham Colton, jest ojcem
Teddy'ego. Przyznała się nawet do tego, że szantażo­

wała Grahama: kazała sobie płacić za milczenie.

Biedny Joe. Biedny, okłamany i zdradzony. Nie za­

mierzał mówić Meredith o Grahamie, ale którejś nocy,
kiedy śniły mu się jakieś koszmary, a ona wzięła go

w ramiona, prosząc, by się uspokoił, wtedy nie wy­
trzymał. Wyznał jej, czyim synem jest Teddy. Poza
Randem, i teraz nią, nikt inny nie znał prawdy. Me­

redith nalegała, aby ze względu na Teddy'ego nikornu
więcej o tym nie mówić, przynajmniej na razie. Nie
była pewna, czy postępuje słusznie i jak na jej decyzję

zapatrywałby się Graham oraz jego dorosłe dzieci: Ja­
ckson i Liza. Uznała jednak, że skoro obu chłopców
urodziła Patsy, ona, Meredith, wychowa ich jak własne
dzieci.

background image

DOM RADOŚCI

25

Doszła do fontanny, tej samej, która nawiedzała ją

w snach. Pochyliwszy się, zanurzyła rękę w chłodnej

wodzie i przez moment stała tak, wsłuchując się w jej

cichy szum.

- Jest sporo większa od fontanny w Missisipi -

oznajmił za jej plecami wesoły kobiecy głos. - Witaj,

Meredith. Twój mąż uznał, że powinnam złożyć ci wi­

zytę. Cieszysz się?

- Martha! - zawołała Meredith, nie kryjąc zaskocze­

nia na widok uśmiechniętej od ucha do ucha lekaiki, która

ubrana w cienki płaszczyk, nieprzystosowany do listo­

padowych chłodów, stała na patio, dygocząc z zimna.

Joe zaprosił Marthę na ranczo? Ależ z niego cu­

downy człowiek! Martha Wilkes jest właśnie tą osobą,

której potrzebowała, która wszystko zrozumie i nie bę­

dzie zadawała żadnych pytań, z którą mogła swobod­

nie rozmawiać, nie bojąc się, że niechcący kogoś urazi,

która może zdoła pomóc Emily. Meredith poczuła, jak

serce nabrzmiewa jej nadzieją.

- Oj, kochana. - Lekarka pokręciła głową. - Prze­

byłam kawał drogi. A ty tylko tyle masz mi do po­

wiedzenia? „Martha"?

Meredith rzuciła się w ramiona przyjaciółki.
- O Boże! Martha!

Emily wiedziała więcej, niż się wydawało jej ro­

dzicom. Kiedy usłyszała, że Patsy złożyła zeznania,

udała się do Randa i tak długo go męczyła, aż jej wszy­

stko wyśpiewał, również i to, że rozmowa, jaką odbyła

z Norą Hickman, doprowadziła do śmierci Nory.

background image

26

KASEY MICHAELS

Nieprawda, Rand wcale jej tego nie powiedział; sa­

mi sobie złożyła wszystko do kupy. I oczywiście za­

częła się obwiniać o kolejną śmierć. Dowiedziała się

tei, że Silas Pike ruszył za nią w pogoń od razu po

jej ucieczce z domu. Odnalazł ją w Keyhole dzięki

opisowi, jaki mu Patsy dostarczyła - głównie opisowi

jej długich, rudych włosów.

Włosów, które tak bardzo podobały się Toby'emu.

Wosów, które były jej radością i dumą, dlatego ich

nie obcięła, nie ufarbowała, nie schowała pod peruką.

Cholera, zgubiła ją pewność siebie! Sądziła, że jest

bezpieczna. Powinna była zmienić swój wygląd,

a ona...

Czuła straszliwe wyrzuty sumienia. Dręczyły ją nie-

ustannie, we dnie i w nocy. Podziwiała postawę matki,

jej odwagę, optymizm, umiejętność cieszenia się ro­

dziną, której na skutek okrucieństwa Patsy nie widziała

od dziesięciu lat. Patrzyła ze zdumieniem, jak matka

w sposób naturalny, bez wysiłku, wchodzi w swoją

dawną rolę żony, matki, opiekunki. Chociaż czasem

w jej oczach gościł smutek., na ogół uśmiech rozjaśniał

jej oblicze.

Emily zazdrościła matce odwagi, sama bowiem była

jej pozbawiona. Kiedyś też była odważna, ale już nawet

nie pamiętała kiedy. Wciąż męczyły ją okropne sny.

Wystarczyło zacisnąć powieki, a widziała Silasa Pike'a

z bronią w ręku, który zbliża się do niej, lekko kuś­

tykając. Ma zimne, drapieżne spojrzenie, szparę między

zębami i długie wąsy, które nie skrywają uśmiechu za­

dowolenia na jego twarzy. Dzieli ich coraz mniejsza

background image

DOM RADOŚCI

27

odległość. „No, proszę! Kogo to ja widzę? Toż to mała

Emily Blair! A może wolisz, żebym nazywał się Emmą

Logan?"

Zdarł z niej maskę, odgadł jej tajemnicę. Czuła się

naga i bezbronna. I śmiertelnie przerażona. Prawdę

mówiąc, strach towarzyszył jej od pierwszej nocy,

kiedy za zasłoną w sypialni ujrzała zarys męskiej syl­

wetki.

Jednakże strach był niczym w porównaniu z wy­

rzutami sumienia, które nią targały. Toby kochał ją,

a ona nie potrafiła zaufać mu na tyle, by porozmawiać

z nim od serca. Gdyby wyjawiła mu prawdę, byłby

przygotowany. Wiedziałby, kim jest wróg, i może cho­

ciaż odbezpieczyłby broń.

Zginął przez nią! Bo mu nie powiedziała. Bo go

nie kochała. Wsparta o ogrodzenie, czubkiem buta roz-

grzebywała ziemię. Och, gdyby tylko umiała oczyścić

umysł z wszelkich myśli, wymazać i głowy obrazy,

które nawiedzały ją w dzień i w nocy, zatrzymać tę

cholerną taśmę!

Dziś po południu miała porozmawiać z doktor Wil-

kes, obiecała to matce, wiedziała jednak, że rozmowa

nic nie da. Albowiem nikt nie zdoła skasować taśmy,

która w kółko obraca się jej przed oczami. Nikt. Wy­

rzuty będą ją prześladować do końca życia.

Cieszyła się, że doktor Wilkes jest w stanie pomóc

matce, ale mama jest w tym wszystkim niewinną ofia­

rą. Ona, Emily, przeciwnie; nie tylko nie jest ofiarą,

ale zawsze brała sprawy w swoje ręce, wychodziła za­

grożeniu naprzeciw i sama staczała własne bitwy.

background image

28

KASEY MICHAELS

Aż do tej ostatniej, najważniejszej, kiedy do akcji

wkroczył Toby i zginął, ratując jej życie.

Zamierzała udać się na przejażdżkę konną, ale zro­

biło się za późno. Szkoda, pomyślała. Odwróciła się

gwałtownie od ogrodzenia i wpadła na coś - na czyjeś

szczupłe, twarde ciało, które zagradzało jej drogę.

- Emily Colton? - spytał obcy, kiedy podniosła

wzrok.

Miała wrażenie, że patrzy w niebieskie oczy To-

by'ego Atkinsa. Zamrugała nerwowo, po czym prze­

łknąwszy ślinę, cofnęła się o krok.

- Kim... kim pan jest?
- Atkins - przedstawił się, mrużąc oczy. - Josh At-

kins. Coś to pani mówi?

Cofnęła się jeszcze jeden krok. Dalej nie mogła;

poczuła za plecami ogrodzenie. Chciała ukryć się,

uciec, ale nie miała dokąd.

- Josh Atkins? Brat Tobiego?

Poza identycznymi oczami bracia wszystkim się

różnili. Jeden nosił mundur policjanta, drugi kapelusz

z podwiniętym z obu stron rondem, zakurzone buty

kowbojskie, opinające biodra spłowiałe dżinsy, jasno­

niebieską koszulę oraz skórzaną kamizelkę. Wyglądał

jak kowboj z miasteczka na Dzikim Zachodzie, który

szykuje się do pojedynku ze znienawidzonym wro­

giem. Brakowało mu tylko kabury na biodrach, w któ­

rej tkwiłaby bron.

Twarz miał pociągłą, ogorzałą od słońca, nos prosty,

policzki poznaczone bruzdami, usta szerokie, nie

uśmiechnięte, zęby równe i białe. Owszem, był przy-

background image

DOM RADOŚCI

29

stojny, ale patrząc na jego twarz, widziało się człowieka

zaciętego, surowego, nieskorego do wybaczania.

Człowieka, który ją, Emily, najchętniej udusiłby

własnymi rękami.

- Skąd... skąd się pan tu wziął? - wydukała po

chwili cichym, piskliwym głosem. - Główna brama

jest strzeżona. Ochroniarze nie wpuszczają obcych.

- Dostarczyłem klacz do rozpłodu - odparł, zsu­

wając z czoła kapelusz. - Pracuję na ranczu Rollinsa.

- Aha. - Emily przełknęła ślinę. - Nie... nie wie­

działam. Toby mówił, że jego brat jeździ na rodeo.

- To prawda, ale po sezonie zatrudniam się u ran-

czerów. Pewnie o tym Toby też pani wspomniał?

Skinęła głową, po czym odwróciła wzrok.
- Tak. Ale mówił, że u ranczerów w Wyoming.

- Po śmierci Toby'ego nic mnie już tam nie trzyma.

Nic a nic.

- Boże... - Przycisnąwszy dłonie do policzków,

westchnęła głęboko. Po chwili opuściła ręce. - Powin­

nam była się z panem skontaktować, prawda? W koń­

cu ma pan prawo wiedzieć, co zaszło tamtego wie­

czoru. Toby... Toby uratował mi życie.

- Słyszałem. A pani, w nagrodę za jego poświęcenie,

zostawiła go na podłodze, żeby wykrwawił się na śmierć,

a sama uciekła. Muszę przyznać, panno Colton, że ma

pani dziwny sposób okazywania wdzięczności. No cóż,

czas na mnie. Ale na pewno się jeszcze spotkamy, i to

nieraz. Będę pani przypominał jej niecne zachowanie.

Emily dosłownie zamurowało. Josh odwrócił się na

pięcie. Wsiadał do ciężarówki, której drzwi zdobił na-

background image

30

KASEY MICHAELS

pis „Ranczo Rollinsa", kiedy - wyrwawszy się z odrę­

twienia - zawołała:

- Nie! To nie tak było! Ja wcale nie... O Boże!

- urwała, opierając się bezsilnie o ogrodzenie.

Patrzyła na ciężarówkę, która wzbijając tumany ku­

rzu, pędziła w stronę bramy.

- To nie tak... wcale nie tak - szepnęła Emily.

Łzy płynęły jej po twarzy.

Półtora kilometra za posiadłością Coltonów Josh

zjechał na pobocze, zgasił silnik i walnął pięścią

w kierownicę.

- Cholera jasna! - warknął raz, potem drugi i trze­

ci. - Cholera, cholera, cholera!

Ale się popisał! Prawdziwy z niego bohater! Powi­

nien teraz złapać królika i wytargać go za uszy, ode­

rwać skrzydełka ze trzem motylom, a w końcu poje­

chać do miasta i jakiemuś brzdącowi ukraść lizaka.

Nigdy nie widział tak zbolałego spojrzenia. Zanim

jeszcze otworzył usta, mógł się domyślić, co dziew­

czyna przeżywa. Ociężałe ruchy, przygarbiona sylwet­

ka, posępna twarz - świadczyły o jednym: że dźwiga

ciężar, z którym nie potrafi się uporać. Wielokrotnie

widział ranne zwierzęta; wydzielały specyficzny za­

pach. Z Emily było podobnie. Pachniała strachem

i rozpaczą, zanim jeszcze zaczął czynić jej wyrzuty.

Kopnął ją. Czy wolno kopać kogoś, kto już leży?

Z drugiej strony, czy ona nie zasługuje na potępienie?

- Chryste! - jęknął, łapiąc się za czoło. - Chyba

całkiem mi odbiło!

background image

DOM RADOŚCI 31

Oparł się o zagłówek i zacisnął powieki. Natych­

miast ujrzał przed oczami Emily. Była dokładnie taka,

jak ją Toby opisywał: szczupła, średniego wzrostu,

o długich nogach, które świetnie wyglądały w dżin­

sach. Ale największe wrażenie wywarła na nim jej

twarz - przepojone smutkiem, duże niebieskie oczy,

gładka skóra, blade policzki - oraz lekko zgarbione

plecy, zupełnie jakby szykowała się na kolejny cios.

Kolejny, bo kilka już otrzymała.

No i te włosy. Toby do znudzenia się nimi zachwycał.

Lśniące, gęste, długie, o pięknej kasztanowej barwie.

Kiedyś Toby miał klacz o kasztanowej grzywie. Cieka­

we, czy... nie, pewnie nie skojarzył. Zresztą trudno po­

równywać taką dziewczynę jak Emily do starej szkapy,

którą kupił bratu na piętnaste urodziny. Niestety, na młod­

szego, bardziej urodziwego konia nie było go stać.

W porządku, jest ładna. Nawet piękna. Tak piękna,

jak twierdził w listach Toby. A z jej oczu wyziera

smutek. Czyżby cierpiała z powodu śmierci Toby'ego?

- Nieważne, do jasnej cholery! To ona go zabiła.

- Wyciągnął rękę w stronę klucza, który wciąż tkwił

w stacyjce. - Jest tak samo winna, jakby własnoręcz­

nie wpakowała mu kulę w pierś. Nie będę się nad nią

użalał. I nie pozwolę jej zapomnieć o tym, co zrobiła.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Meggie James odziedziczyła po mamie złociste wło­

sy i brzoskwiniową cerę, po ojcu zaś upór i stanow­

czość. Właśnie upór dawał o sobie znać, kiedy pulch­

nymi rączkami usiłowała sięgnąć po stojącą na stoliku

filiżankę herbaty.

- Nic z tego, pączuszku - powiedziała Sophie Col-

ton James, usiłując zainteresować córkę gryzakiem,

który wykonała z cienkich skórzanych rzemyków bab­

ka Rivera, rodowita Indianka. - Ona to uwielbia - do­

dała, zwracając się do Emily, która filiżankę trzymała

w górze, poza zasięgiem dziecięcych rączek. - Zagro­

ziłam, że jak tak dalej pójdzie, zacznę ją nazywać Bur­

kiem, ale River tylko się śmieje. Twierdzi, że jego bab­

cia wychowała tabuny dzieci, więc wie, co robi.

Obie popatrzyły na Meggie, która przytrzymując się

nogi stolika, klapnęła na podłogę, po czym gaworząc

wesoło, wetknęła gryzaka do buzi.

- Mała ząbkuje? - Emily uśmiechnęła się do swo­

jej siostrzenicy. - Córeczka Mai i Drake'a również.

Mama mówiła, że kiedy parę dni temu podrzucili Ma-

rissę na ranczo, ta prawie chciała wygryźć jej dziurę

w ramieniu. Oczywiście, mama była tym zachwycona.

background image

DOM RADOŚCI

33

- Boże, jak cudownie mieć ją znów w domu! Udziela

cennych rad, rozdaje uśmiechy, obdziela wszystkich mi­

łością. Zupełnie jakby... jakby tamtych dziesięciu lat nie

było. - Sophie podniosła do ust filiżankę z herbatą. -

Nawet nie wiesz, Em, jaka jestem szczęśliwa, że Meggie

wreszcie nauczyła się siadać. W zeszłym tygodniu spa­

liśmy z Riverem może z pięć minut w ciągu nocy. Co

przykładaliśmy głowę do poduszki, musieliśmy wstawać,

bo nasze dzieciątko podciągało się do pozycji stojącej,

a potem beczało, bo nie umiało się położyć. Kiedy po­

skarżyłam się mamie, poradziła mi, byśmy zakryli głowy

poduszkami i nie reagowali na płacz. Że w końcu Meg­

gie sama wykombinuje, co ma zrobić.

- I co? Pozwoliliście jej płakać? - spytała Emily,

częstując się ciastkami, które rano upiekła Inez.

- Ale nie pierwszej nocy - przyznała Sophie. -

Nie mieliśmy serca. Wydawało mi się, że jeżeli do niej

nie pójdę, Meggie upadnie, uderzy się w główkę. Wy­

obrażałam sobie różne straszne rzeczy. Kolejnej nocy

River kazał mi odczekać dziesięć minut i dopiero wte­

dy do niej pójść. No, chyba żebym wcześniej usłyszała

jakiś łoskot; - Wzruszyła ramionami. - Po siedmiu mi­

nutach w domu nastała cisza jak makiem zasiał. Riv

odczekał jeszcze kilka minut, po czym przeszedł na

palcach do pokoju córuni. Okazało się, że nasze ma­

leństwo śpi smacznie na brzuszku, z pupą wypiętą do

góry. Od tej pory nie mamy z nią problemów.

Emily westchnęła.

- Mamy i babcie... Potrafią udzielać świetnych

rad. Chociaż czasem się mylą.

background image

34 KASEY MICHAELS

- To brzmi groźnie - zauważyła Sophie, podnosząc

z podłogi córkę, która zaczęła trzeć oczy. - Położę ją

i zaraz wrócę. Bo coś mi się zdaje, że dostarczenie ciastek

od Inez to nie jedyny powód twojej dzisiejszej wizyty.

Emily odprowadziła siostrę wzrokiem do schodów

na górę, po czym rozejrzała się po salonie, podziwiając

sposób urządzenie wnętrza. Meble współczesne pięknie

współgrały z antykami, a styl westernowy - widoczny

zwłaszcza w obrazach i grafikach na ścianie - z ele­

mentami orientalnymi.

Chciałaby mieć własny dom, a przynajmniej własne

mieszkanie, ale nie wiedziała, jak to wytłumaczyć ro­

dzicom. Hacienda de Alegria była tak duża, że nikt

by jej nie uwierzył, gdyby oznajmiła, że czuje się przy­

tłoczona. Zwłaszcza teraz, zaledwie dwa tygodnie po

powrocie mamy, nie bardzo jej wypada urządzać prze­

prowadzkę. Ale przedtem też nie wypadało, kiedy oj­

ciec całymi dniami chodził pogrążony w smutku.

Zdawała sobie sprawę, że rodzice ją kochają, ale

ich miłość zaczynała ją przygniatać. Prawie nie spu­

szczali z niej oczu, zupełnie jakby była kruchym szkla­

nym naczyniem stojącym na krawędzi półki, które lada

moment może osunąć się, spaść i rozbić na miliony

drobnych kawałków. W dodatku teraz do rodziców do­

łączyła doktor Martha Wilkes; mieszkała z nimi na ran-

czu, jadła z nimi przy stole, była ciepła, serdeczna

i równie troskliwa, jak oni.

Emily nie miała lekarce nic do zarzucenia. Kłopot

w tym, że czuła się nieustannie śledzona i to ją mę-

czyło. Ani na moment nie mogła opuścić gardy. Cały

background image

DOM RADOŚCI

35

czas uśmiechała się, pomagała w różnych pracach do­

mowych, skrywała głęboko swoją rozpacz i ból; na

płacz pozwalała sobie jedynie w łazience, gdy szum

wody zagłuszał jej cichy szloch. Ostatnio kilka razy

dziennie brała prysznic.

Wróciwszy do salonu, Sophie usiadła na kanapie

i westchnęła.

- No dobrze. Dałam Meggie czystą pieluchę, prze­

brałam ją w piżamę i położyłam do łóżeczka. Jak do­

brze pójdzie, mamy dwie godziny spokoju. Potem za­

bawa z tatusiem, kąpiel, kolacja, a po kolacji zazwy­

czaj druga kąpiel, bo nasza dziecinka uwielbia wyplu­

wać z buzi jedzenie. Największą frajdę sprawiają jej

gotowane buraczki. Do snu układa ją tatuś; lubi śpie­

wać jej na dobranoc, ale to oczywiście tajemnica. Gdy­

byś go o to spytała, pewnie by zaprzeczył.

Emily przyjrzała się uważnie siostrze, jej uśmiech­

niętej twarzy, którą znaczyła blizna - pamiątka po

spotkaniu z bandytą. To dziwne, pomyślała. Kiedy po

ataku Sophie ukryła się na ranczu, wszyscy byli prze­

konani, że gdy tylko lekarz zezwoli, natychmiast zrobi

sobie operację plastyczną. Ale wtedy, gdy już mogła

poddać się operacji, zaszła w ciążę, potem większość

czasu pochłaniała jej opieka nad dzieckiem, a teraz...

teraz zdawała się nie pamiętać o bliźnie. Była zbyt za­

jęta, ciesząc: się życiem, by myśleć o jakichś zabiegach

upiększających.

- Jesteś szczęśliwa, prawda, Sophie? - spytała

Emily. Niepotrzebnie, bo z góry znała odpowiedź. -

cała aż promieniejesz.

background image

36

KASEY MICHAELS

- Ojej... - Sophie wyprostowała się. - To widać?

Chcieliśmy poczekać do świąt Bożego Narodzenia, za­

nim ogłosimy wiadomość, ale skoro się domyśliłaś, ro­

dzice pewnie też się domyśla.

- Domyśliłam? Czego?

- Że znów jestem w ciąży - odparła Sophie, przy­

kładając ręce do płaskiego brzucha. - Nie planowali­

śmy drugiego dziecka tak szybko, ale... Właściwie

podoba mi się pomysł, że Meggie będzie miała braci­

szka lub siostrzyczkę. River zastanawia się nad roz­

budową domu...

- Tak zaczynali rodzice. Na początku Hacienda de

Alegria była całkiem mała, potem stopniowo zaczęła

się rozrastać. - Emily uśmiechnęła się. - Gratuluję,

Soph. Cieszę się razem z wami.

I naprawdę się cieszyła, choć w tej sytuacji zrezyg­

nowała z zapytania siostry, czy mogłaby u niej zamie­

szkać w pokoju gościnnym, przynajmniej dopóki do­

ktor Wilkes nie wróci do Missisipi.

- Nie zamierzamy iść w ślady rodziców - odparła

ze śmiechem Sophie. - Wystarczy nam mała gromad­

ka. No dobra, a teraz powiedz mi, co cię gryzie. I nie

mów, że nic, bo ci nie uwierzę.

- Aż tak po mnie wszystko widać? Psiakość, tego

się właśnie obawiałam. Dlatego chciałam się do was

wprowadzić na jakiś czas - przyznała Emily, po czym

ugryzła się w język. Ale było już za późno.

- Chcesz wymknąć się z domu? Dlaczego?

Emily przeczesała ręką włosy, odgarniając je za

uszy.

background image

DOM RADOŚCI

37

- Z paru powodów, ale najważniejszy to doktor

Wilkes. Mama usiłuje ją na mnie napuścić, a ja... Po

prostu nie mogę. Mam wrażenie, że ona czyta w moich

myślach, że potrafi przeniknąć mnie na wylot.

- A potrafi? - spytała Sophie, sama skutecznie

przenikając siostrę na wylot.

- Tak. To przerażające.
Emily uniosła włosy, jakby chciała je zebrać w kok,

po czym cofnęła ręce i potrząsnęła głową. Burza ka­

sztanowych loków opadła jej na ramiona, zasłaniając

niemal całą twarz. Przypuszczalnie Emily nawet nie

była świadoma tego, co czyni, ale siostra pogroziła jej

palcem.

- Aha! Twoja stara sztuczka. Schowam się za kur­

tyną włosów. Robisz to od dziecka, zawsze wtedy, kie­

dy spodziewasz się kłopotów.

- Serio? E tam, zmyślasz.
- Mogę ci odświeżyć pamięć. Pamiętasz ten dzień,

gdy mama weszła do salonu, pytając, kto stłukł piłką

szybę w bibliotece? Albo kiedy tata szukał ochotników

do posprzątania stajni, bo wszyscy stajenni się pocho­

rowali? Albo kiedy twoja nauczycielka zadzwoniła do

domu, żeby porozmawiać z mamą?

- Panna Hatcher. Brrr, co za wstrętne babsko. Po­

skarżyła się na mnie, że zjadłam plastelinę. A ja tylko

poczęstowałam się małym kawałeczkiem.

- Czyli coś jednak pamiętasz. No więc zawsze wte­

dy, kiedy czujesz się choć trochę zagrożona, zachowu­

jesz się jak struś, który chowa głowę w piasek. Tyle

że ty zakrywasz włosami twarz. To cię zdradza, wiesz?

background image

38 KASEY MICHAELS

Równie dobrze mogłabyś głośno krzyknąć: Nie pod­

chodźcie, bo się boję!

Policzki Emily pokrył rumieniec. Odruchowo pod­

niosła rękę do włosów, po czym przyłapawszy się na

tym, czym prędzej opuściła ją na kolana.

- Nienawidzę tych kudłów - powiedziała cicho,

lecz w jej głosie brzmiała pasja. - Powinnam ogolić

się na łyso.

- Ani się waż! - zaprotestowała ostro siostra. -

Pięknych dziewczyn jest na pęczki, ale żadna nie ma

tak wspaniałej czupryny. Po tych włosach byłabym

w stanie odnaleźć cię w wielotysięcznym tłumie. Mo­

głabyś nimi obdzielić pięć kobiet i wszystkie miałyby

bujne loki. I jeszcze ten kolor! Farbowaniem nigdy ta­

kiego się nie uzyska. Wiem, co mówię, bo spróbowa­

łam raz na studiach i wyglądałam jak klown.

- Nie tylko ty umiałabyś mnie odnaleźć w tłumie.

- Emily z trudem przełknęła łzy. - Cholera jasna, co

ja mam zrobić, Sophie? Przeze mnie zginął Toby, a je­

go zabójca powiedział policji, że wytropił mnie właśnie

dzięki moim włosom. Ludzie je zapamiętują, a potem

przychodzi taki Silas Pike, pyta, czy nikt nie widział

dziewczyny o długich kasztanowych włosach i otrzy­

muje wskazówki, gdzie mnie szukać. Toby nie żyje

dlatego, że Pike mnie odnalazł.

Przez kilka sekund Sophie siedziała bez słowa.

- Uff! - wypuściła z płuc powietrze. - Winisz się

za śmierć Toby'ego? Uważasz, że zginął przez twoje

włosy?

Emily pociągnęła nosem.

background image

DOM RADOŚCI 39

- No, nie do końca. Ale powinnam była coś zrobić,

Sophie. Zmienić wygląd, ściąć włosy, jakoś je ukryć.

A ja o tym nie pomyślałam. I dlatego mam do siebie

pretensję, za własną dumę, arogancję, zbytnią pewność

siebie. Wydawało mi się, że tak dobrze zatarłam za

sobą ślady. A najgorsze, że ukryłam przed Tobym pra­

wdę. Był szeryfem, Soph. Gdybym mu zaufała, gdym

przyznała się, dlaczego uciekłam z domu, byłby lepiej

przygotowany.

- Powiedziałaś to wszystko doktor Wilkes? - So­

phie pochyliła się, zaniepokojona milczeniem siostry.

- Emily? Powiedziałaś czy nie?

Emily pokręciła przecząco głową.

- Nie musiałam. Ona sama wie, że to była moja

wina. Wszyscy to wiedzą - dodała, przypomniawszy

sobie oskarżycielskie spojrzenie Josha Atkinsa.

Wzdrygnęła się. Zdawała sobie sprawę, że nigdy się

od niego nie uwolni; że Josh będzie ją nawiedzał

w snach, prześladował na jawie. - Po to tu przyjecha­

ła. Żeby pomóc mi uporać się z wyrzutami sumienia.

Nie mam pojęcia, jak ona sobie to wyobraża. Przecież

Toby nie odżyje. Nic nie zmieni tego, co się stało.

Sophie obeszła stolik, po czym usiadła na oparciu

fotela i objęła siostrę ramieniem.

- Głuptasie mój. Dlaczego z góry zakładasz, że do­

ktor Wilkes wini cię ża śmierć Toby'ego? Wątpię, aby

tak surowo cię oceniała. Podejrzewam, że ty jesteś swo-

im najsurowszym sędzią. Najsurowszym i najbardziej

niesprawiedliwym. - Na moment zamilkła. - Ja to wi-

widzę zupełnie inaczej! Widzę śmiertelnie przerażoną

background image

40 KASEY MICHAELS

młodą dziewczynę, która ucieka przed mordercą, a za­

razem próbuje zachować dawną tożsamość. Młodą

dziewczynę, która wie, że Toby się w niej zakochał,

a która nie chce go oszukiwać, udawać, że też go ko­

cha, a tym samym narażać go na niebezpieczeństwo.

Em, tamtego wieczoru ty też o mało nie zginęłaś. Toby

uratował ci życie. Jest bohaterem. Nie umniejszaj jego

poświęcenia, nie czyń z niego ofiary. On zasługuje na

coś więcej. Na szacunek.

Emily popatrzyła siostrze w oczy, po czym wtuli­

wszy twarz w jej pierś, zaczęła głośno szlochać.

Josh Atkins czuł się jak psychopata. Może dlatego,

że zachowywał się jak świr, każdą wolną chwilę po

święcał na szpiegowanie Emily. Wiązał konia do drze­

wa, a sam kucał za jakimś krzakiem i uważnie obser­

wował ranczo Coltonów. Patrzył, kto wchodzi do do-

mu, kto wychodzi, czekał, aż Emily opuści swój bez­

pieczny świat. Aż uda się gdzieś, gdzie znów mógłby

do niej podejść, zaczepić ją, przypomnieć jej o swojej

obecności.

Klacz Rollinsa odebrał dwa dni temu. Kręcił się po

ranczu Coltonów dość długo, licząc na to, że Emily

pojawi się w stajni. Nie pojawiła się. Od tamtej pory

nie miał powodu bywać na terenie ich posiadłości.

Któregoś dnia spędził pół dnia w miasteczku. Cze­

kał na głównej ulicy, oparty o latarnię. Niczego nie

osiągnął - Emily nie przyjechała ani po zakupy, ani

do fryzjera, ani na lunch z przyjaciółką. Prawdę mó­

wiąc, nikt z Coltonów nie miał żadnych interesów do

background image

DOM RADOŚCI 41

załatwienia w miasteczku. Na pewno by ich rozpoznał.

Artykuły o Patsy Portman ilustrowane były zdjęciami

członków jej rodziny. Josh wszystkie powycinał i sta­

rał się zapamiętać twarze.

Potem odkrył wzgórze, z którego teraz prowadził

obserwację. Widok stąd miał doskonały, a sam pozo­

stawał w ukryciu. Bał się tylko, czy nie zwariuje, jeśli

to długo jeszcze potrwa.

Nie udało mu się ponownie spotkać Emily, za to

wiele się dowiedział o Coltonach, zarówno na podsta­

wie bieżących wiadomości w gazetach, jak i informa­

cji zdobytych w bibliotece publicznej. Wprawdzie był

zwykłym kowbojem, ale szkołę średnią skończył, po­

trafił korzystać z archiwum mikrofilmowego, docierać

do starych gazet, odnajdować wzmianki na interesujące

go tematy.

Niemal wbrew sobie musiał przyznać, że Coltono-

wie to porządni, uczciwi ludzie, począwszy od Josepha

Coltona, a skończywszy na najmłodszych członkach

rodziny.

Dzięki pomocy oraz zaangażowaniu Josepha i jego

żony Meredith na terenie ogromnego rancza powstał

Hopechest, wspaniały ośrodek dla dzieci pokrzywdzo­

nych przez los i takich, które weszły w konflikt z pra­

wem. Pobyt w ośrodku pozwalał im wyjść na prostą,

zdobyć wykształcenie i zawód. Do dziś zresztą cała

rodzina wspierała ośrodek finansowo, a parę osób pra­

cowało w nim na stałe.

Coltonowie mieli pięcioro własnych dzieci, troje

adoptowanych, między innymi Emily, oraz sześcioro

background image

42

KASEY MICHAELS

przybranych. Wielu bogatych ludzi dawało pieniądze

na cele charytatywne, ale łatwiej dawać pieniądze, niż

samemu czynić dobro.

Joseph Colton wybrał drogę trudniejszą, ale bardziej

satysfakcjonującą. W dodatku wcale nie urodził się

w zamożnej rodzinie. Był zwykłym człowiekiem, słu­

żył w wojsku, a do majątku doszedł pracą i wytrwa­

łością. Później przez jedną kadencję pełnił funkcję se­

natora. Jeden z jego synów zginął potrącony przez sa­

mochód. Jedna z córek o mało nie straciła życia w San

Francisco, kiedy zaatakował ją bandyta. Sam Joe też

ledwo uniknął śmierci, kiedy zwolniony przez niego

pracownik postanowił się na nim zemścić.

Jakby tych nieszczęść było mało, Coltonowie padli

ofiarą strasznego oszustwa: przez dziesięć lat Patsy

Portman, niezrównoważona psychicznie siostra bliź­

niaczka Meredith Colton, udawała swoją siostrę, czyli

żonę Joego i matkę jego dzieci.

Może więc Emily wcale nie żyła w cudownym, baj­

kowym świecie, otoczona miłością i pozbawiona trosk?

Ale czy to ją usprawiedliwia? Czy umniejsza jej

winę? Zdaniem Josha, absolutnie nie. Mogła ukryć się

gdziekolwiek, mogła prosić o pomoc swoich braci albo

ojca, który wynająłby dla niej kilku uzbrojonych ochro­

niarzy.

Zamiast tego ona uciekła z domu - prosto do Key-

hole, prosto do Toby'ego. Ten zaś, niczym rycerz

w lśniącej zbroi, uznał, że musi przywrócić uśmiech

na licu pięknej księżniczki, ochronić ją przed złym

smokiem.

background image

DOM RADOŚCI

43

- Powinienem był się domyślić - mruknął pod no­

sem Josh, patrząc, jak w rezydencji Coltonów zapalają

się światła. - Powinienem był dokładniej czytać jego

listy. Przecież mogłem zrezygnować z zawodów, przy­

jechać do Keyhole, poznać Emmę Logan, przekonać

się, co to za jedna.

Mógłby, ale tego nie zrobił. Występował na rodeo

w różnych miastach Oklahomy, Teksasu, Nowego Me­

ksyku; chciał spełnić swoje największe marzenie i zo­

stać mistrzem wszech czasów. Psiakrew, jest dorosłym

facetem, a zachowuje się jak dzieciak, podczas gdy

dzieciak w mundurze policjanta narażał się na niebez­

pieczeństwo i w końcu zginął.

Który z nich był młodszy? Według metryki - Toby,

ale Josh wiedział, że metryka nie mówi prawdy, bo

młodszy był on, starszy z braci. Po śmierci rodziców

sam wychował Toby'ego, jako dziecko przyjął na swo­

je barki ogromny ciężar. I dopiero gdy Toby się usa­

modzielnił, uznał, że wreszcie ma prawo do życia, na

jakie nie mógł sobie pozwolić jako nastolatek - bez­

troskiego, wolnego od odpowiedzialności.

Tak się tłumaczył, kiedy spoglądał na nagrody zdo­

byte podczas zawodów. Wydawał pieniądze niemal tak

szybko, jak je zarabiał. Obiecywał sobie, że wkrótce

zacznie oszczędzać; że za kilka lat ustatkuje się, kupi

nieduże ranczo, na którym będzie hodował konie, ujeż­

dżał mustangi, wypasał bydło. I kupiłby to ranczo. Na

pewno. Toby zaś rzuciłby pracę szeryfa w Keyhole,

i zamieszkaliby razem. Wszystko miał zaplanowane.

Oczywiście były to plany dość mgliste i odległe,

background image

44

KASEY MICHAELS

ale jemu wydawały się konkretne i rzeczowe, zupełnie

jakby upatrzył już ziemię i za kilka miesięcy miał

wszystko sfinalizować. Jakby kilka miesięcy dzieliło

braci od wspólnego życia z dala od zgiełku dużych

miast.

Zdjąwszy kapelusz, przeczesał ręką włosy. I tak by

było - zamieszkaliby razem, gdyby w życiu Toby'ego

nie pojawiła się Emily. Razem pracowaliby na ranczu,

opiekowaliby się zwierzętami...

Wierzył w to. Musiał w to wierzyć. Nie miał wy­

boru. Inaczej wina leżałaby po jego stronie.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Martha Wilkes siedziała na patio, z rękami na ko­

lanach, i spoglądała na szemrzącą cicho fontannę. Było

tu tak pięknie, tak spokojnie i sielsko. Potrząsnęła gło­

wą. Aż trudno uwierzyć, że w tak pięknym i spokoj­

nym miejscu przez dziesięć lat rozgrywał się koszmar

jak z najgorszego snu.

Parę minut temu skończyła kolejną sesję z Mere-

dith, choć żadna z nich już od dawna nie nazywała

ich spotkań sesjami. Rozmawiały o domu, który za pa­

nowania Patsy stracił ciepły, przytulny charakter.

Meredith starała się przywrócić mu jego dawny kli­

mat. Meble, które kiedyś stały w sypialni małżeńskiej,

a potem zostały przeniesione do jednego z budynków

gospodarczych, wróciły na dawne miejsce. Podobnie

jak Joe, który od lat sypiał z dala od Patsy, w innej

części domu. Meredith tatkiem nieświadomie dokony­

wała egzorcyzmów: ze wszystkich pomieszczeń usu­

wała ślady siostry.

- Przeszkadza ci świadomość, że na początku Joe

dzielił sypialnię z Patsy? - spytała Martha, popijając

Melona herbatę.

- On nie wiedział - odparła cicho Meredith, po

czym popatrzyła lekarce w oczy. - Oczywiście w głę-

background image

46

KASEY MICHAELS

bi duszy uważam, że powinien był coś wyczuć. Łóż­

ko... to takie intymne miejsce. Każdy chciałby wie­

rzyć, że jest wyjątkowy i niepowtarzalny, zwłaszcza

w sytuacji... no wiesz. Dlatego trochę mi się wydaje

dziwne, że nie zauważył różnicy.

- Pewnie zauważył i pewnie złożył ją na karb wy­

padku. Przecież doznałaś wstrząsu mózgu, a przynaj­

mniej on tak sądził. A potem, kiedy Teddy się urodził,

Joe przeniósł się do własnej sypialni. Przestał sypiać

z Patsy; przed rozwodem powstrzymywała go jedynie

pamięć o tym, jak bardzo się kiedyś kochaliście. Po­

stanowił zacisnąć zęby i liczyć na cud.

- No tak. - Meredith westchnęła. - Przysięgał być

ze mną w zdrowiu i chorobie, tyle że ta choroba trwała

dziesięć lat.

- Pamiętaj, że ty też podtrzymywałaś go na duchu,

kiedy po śmierci waszego syna popadł w depresję,

a potem kiedy okazało się, że jest bezpłodny i nie mo­

żecie mieć więcej dzieci. Gdyby nie ty, całkiem by się

załamał. Dlatego nie mógł cię zostawić. Mąż cię kocha,

Meredith. Tolerował obecność Patsy w swoim łóżku,

ale kochał ciebie. Kobietę, jaką byłaś przed wypad­

kiem, a nie tę zimną jędzę, w jaką się przemieniłaś.

Martha zamknęła oczy. Tak, udało jej się przekonać

Meredith, przemówić jej do serca i rozumu. A Mere­

dith szukała pomocy, pragnęła, aby ktoś wyciągnął do

niej dłoń, wskazał jej właściwą drogę. I gotowa była

zastosować się do otrzymanych rad. Przez dziesięć lat

wierzyła, że jest morderczynią, kobietą bez rodziny,

nie znającą miłości i nie mogącą liczyć na nic dobrego.

background image

DOM RADOŚCI

47

Nic dziwnego, że kiedy odzyskała pamięć, znów chcia­

ła kochać i być kochana.

Martha cieszyła się jej nowo odnalezionym szczę­

ściem. Nie, nie czuła zazdrości. To by było śmieszne,

zazdrościć komuś, kto przeszedł takie piekło. Jednakże

czasem, kiedy przestawała być psychologiem i tera-

peutką, a stawała się zwykłą kobietą, wtedy myślała,

że któregoś dnia też by chciała się obudzić otoczona

rodziną, miłością, marzeniami.

Sama nie wiedziała, w którym momencie swojego ży­

cia przeistoczyła się z radosnej, pełnej optymizmu dziew­

czyny w sprawnie działający automat nastawiony wy­

łącznie na karierę. Nie miała bliskich, prawie nie miała

przyjaciół. W wieku pięćdziesięciu lat nagle się ocknęła

i zaczęła zastanawiać, gdzie się podziały jej dziewczęce

plany i nadzieje. Jest już za stara na dzieci; pewnie rów­

nież za stara, aby wyjść za mąż. Chociaż o zamążpójściu

nawet jako młoda dziewczyna nigdy nie marzyła. Zawsze

na pierwszym miejscu stawiała pracę.

Tak, na mężu niespecjalnie jej zależało, ale dzieci...

Nie zdawała sobie sprawy, że w wieku pięćdziesięciu

lat będzie czuła tak wielką pustkę w sercu z powodu

decyzji, jaką podjęła w wieku lat dwudziestu.

- Przepraszam...

Z zadumy wyrwał ją czyjś łagodny głos. Podniósł­

szy głowę, Martha ujrzała stojącą obok młodą kobietę

o znajomej twarzy. Odkąd przyjechała do Kalifornii,

Poznała chyba wszystkie dzieci Meredith i Joego - ro­

dzone, adoptowane i przybrane - ale nie potrafiła je-

szcze dopasować twarzy do imion.

background image

48

KASEY MICHAELS

- Rebeka? - spytała niepewnie. - Rebeka

McGrath? Zgadłam?

Uśmiechając się przyjaźnie, Rebeka usiadła na krze­

śle, które kilka minut wcześniej zwolniła jej matka.

Mimo zaokrąglonego brzucha, ruchy miała płynne, peł­

ne gracji.

- Tak, zgadła pani. - Na moment zamilkła. - Czy

mogłabym zająć pani kilka minut? W sprawach zawo­

dowych?

- Zawodowych? Chodzi o Meredith? - Martha na­

tychmiast stała się czujna. Jeżeli Rebeka przyszła spy­

tać o matkę, to niewiele się od niej dowie. Bądź co

bądź, każdego lekarza obowiązuje tajemnica. - Pocze­

kaj, kochanie, muszę sobie wszystko w głowie upo­

rządkować. Jesteś jednym z przybranych dzieci Joego

i Meredith, prawda? I pracujesz w Hopechest, poma­

gając dzieciom, które mają problemy z nauką?

- Ma pani świetną pamięć - pochwaliła ją Rebeka.

- Zwłaszcza że tamtego pierwszego wieczoru poznała

pani przynajmniej ze trzy tuziny Coltonów. Ale nie,

nie przyszłam w sprawie mamy. Choć przy okazji

chciałabym pani bardzo podziękować za opiekę nad

nią. Gdyby nie pani pomoc, jej losy mogłyby się po­

toczyć całkiem inaczej.

- Twoja mama jest niezwykle silną kobietą. Ko­

bietą, która łatwo się nie poddaje. A teraz słucham

cię...

Rebeka odrzuciła na plecy zaplecione w warkocz

włosy i utkwiła wzrok w twarzy lekarki.

- No więc chyba powinnam zacząć od tego, że by-

background image

DOM RADOŚCI 49

łaby to praca społeczna. Prawie wszyscy, którzy po­

magają w Hopechest, robią to bez wynagrodzenia.

- Ja też często pracuję w charakterze wolontariu-

szki. Jeśli tylko będę mogła, z przyjemnością pomogę.

Chodzi o któregoś z mieszkańców ośrodka?

- Tak. - Rebeka skinęła głową. - O Tatanię.

Dziewczynka ma siedem lat i jest naprawdę urocza.

Ojciec nieznany, matka zmarła trzy miesiące temu.

Z raportów pracownicy społecznej, przydzielonej do

Tatanii zaraz po jej urodzeniu, wynika, że za życia mat­

ki dziewczynka też nie miała lekko.

- Dlaczego? Matka brała narkotyki? Uprawiała

prostytucję?

- Nie, po prostu zaniedbywała córkę. Zdarza się.

A potem spalił się ich dom; matka zginęła w płomie­

niach. Dziewczynka doznała poparzeń, na szczęście

niegroźnych. Trafiła do nas dwa tygodnie temu. Jeden

z naszych psychologów przysłał ją do mnie, myśląc,

że cierpi na dysleksję. Okazało się, że nie. Tatania jest

zbyt nieśmiała i zbyt przerażona, aby uczestniczyć

w czymkolwiek: w lekcjach, w zabawie, w rozmowie.

Milczy. Przy mnie wypowiedziała może dziesięć słów,

na pewno nie więcej.

- To może być trauma spowodowana pożarem. Al­

bo utratą matki. Dzieci kochają nawet takich rodziców,

którzy je biją lub nimi pomiatają. Siła ich uczuć jest

czasem wprost niewyobrażalna. Niekiedy przyjmują na

siebie rolę dorosłych, troszczą się o pijanego ojca...

- Wiem, pani doktor. - Rebeka wzruszyła ramio-

nami.- Problem w tym, że nie wiem, jak pomóc tej

background image

50 KASEY MICHAELS

małej. Oczywiście mamy kilku psychologów w ośrod­

ku, ale po pierwsze, są potwornie obciążeni pracą. A po

drugie... Mała Tatania jest Murzynką, więc pomyśla­

łam sobie, że...

- Że łatwiej jej będzie otworzyć się przed kimś,

kto też ma czarną skórę? - dokończyła z uśmiechem

Martha. - Nie czerwień się, Rebeko. Bo masz rację.

Może rzeczywiście Tatania będzie mniej skrępowana

w moim towarzystwie. Kiedy mogłabym się z nią

spotkać?

Rebeka odetchnęła z ulgą.

- Na przykład teraz?

Martha rozpromieniła się.

- Doskonały pomysł. Wezmę tylko płaszcz.

Emily cofnęła się szybko od drzwi balkonowych,

żeby nikt jej nie przyłapał na podsłuchiwaniu cudzej

rozmowy, po czym odetchnęła z ulgą - czuła się jak

skazaniec, któremu w ostatniej chwili dano jeszcze pa­

rę dni życia.

Doktor Wilkes wybiera się do Hopechest, a zatem

Emily nie może z nią dziś porozmawiać, tak jak to

obiecała Sophie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy

szczęście się do niej uśmiechnęło.

Kiedyś porozmawiają. Może jutro, może pojutrze.

Zawsze dotrzymywała słowa. Ale kilka dni zwłoki...

Co to komu szkodzi? Cofnęła się'jeszcze kilka kroków,

po czym odwróciła się i wpadła prosto na Joego.

- Ojej! Cześć, tatku. Co za miłe spotkanie.

- Bardzo miłe. - Ojciec przyjrzał się jej uważnie-

background image

DOM RADOŚCI 51

- Emily? Mam nadzieję, że nie ukrywasz się przed do­

ktor Wilkes, co?

- Kto? Ja? - Wysunęła włosy zza uszu, tak by

opadły jej na twarz. - Ależ nie! Skądże. Właśnie szłam

do kuchni, żeby powiedzieć Inez, jak bardzo Sophie

smakowały upieczone przez nią ciasteczka.

- No dobrze. - Starszy pan ujął córkę za łokieć.

- Chodź, Em. Musimy porozmawiać.

Przygryzła wargę i chociaż miała ochotę mocno za­

przeć się nogami o ziemię, ruszyła posłusznie za ojcem

do gabinetu. Joe podprowadził ją do fotela, sam zaś

usiadł przy biurku.

Oj, niedobrze, pomyślała. Mogliby przecież poroz­

mawiać w salonie

1

, a jeśli już w gabinecie - to siedząc

koło siebie na dużej, skórzanej kanapie. Natomiast ten

układ - ojciec przy biurku, ona na wprost niego -

zwiastuje kazanie, a nie rozmowę. Joe Colton nigdy

na nikogo nie podnosił ręki, potrafił jednak przema­

wiać w taki sposób, że człowiek miał ochotę zapaść

się pod ziemię. Winowajca czuł się tak zawstydzony

swoim postępowaniem, że gotów był do końca życia

odprawiać pokute.

- Jak się czujesz, kochanie? - spytał starszy pan,

świdrując córkę sto razy bardziej przenikliwym wzro­

kiem niż doktor Wilkes. - Tylko nie kłam.

- Do... dobrze - wyjąkała Emily; w gardle jej za­

schło. - Naprawdę, tatusiu. Dobrze się czuję.

Nie spuszczając oczu z jej twarzy, oparł łokcie na

biurku.

- Aha. A czy byłaś w miasteczku po zakupy? Albo

background image

52 KASEY M1CHAELS

w kinie z przyjaciółmi? Czy w ogóle z kimkolwiek

rozmawiasz? Na przykład z Lizą?

Emily odwróciła głowę.

- Liza jest dość zajęta, tato. Ma męża, dziecko...

Ale rozmawiamy, wysyłamy sobie maile...

- Ona twierdzi, że na żaden swój nie dostała od­

powiedzi, a ilekroć dzwoni, to ciebie albo nie ma, albo

nie możesz podejść do telefonu. Nie rób jej tego, Em.

Liza mieszka daleko i potwornie się o ciebie martwi.

Emily zaczęła odprawiać w duchu pokutę.
- Przepraszam, tato. Po prostu bywam czasem w kie­

pskim nastroju i nie chcę, żeby Liza to wyczuła. Jeszcze

by wsiadła w pierwszy lepszy samolot i tu przyleciała.

Ale napiszę do niej dziś po południu. Obiecuję.

- W porządku.

Ton ojca wyraźnie sugerował, że to nie wszystko.
- Coś jeszcze, tato? - spytała.

- Owszem, kochanie. Doktor Wilkes przyznała mi

się, że jeszcze nie rozmawiałyście. Nie chciała się skar­

żyć, sam z niej to wyciągnąłem. Ale widząc cię przed

chwilą w salonie, jak się chyłkiem wycofujesz, i tak

bym się wszystkiego domyślił. Na miłość boską, Em,

daj sobie pomóc.

- Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.

- Eimily uśmiechnęła się smutno.

- Czasem jednak należy poprosić o pomoc. - Joe

pochylił się do przodu. - Musisz z kimś porozmawiać.

Nie możesz dłużej obarczać się winą, bo zwariujesz.

Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo mama się o cie­

bie niepokoi?

background image

DOM RADOŚCI 53

Marzyła o tym, by schować się za włosami, mimo

to obiema rękami odgarnęła je za uszy. Wchodząc do

gabinetu, wiedziała, że nie zwycięży. Joe Colton nie

przegrywał; tym razem też wystarczyło, że napomknął

o mamie. Nie pozostało nic innego, jak pogodzić się

z porażką.

- Dobrze, tato. Porozmawiam z doktor Wilkes.

Przyrzekam.

- Kiedy? Dziś?

- Mama twierdzi, że bywasz jak buldog: chapiesz

i nie puszczasz. I wiesz co, tatku? Ma rację. A wra­

cając do twojego pytania, dziś chyba odpada. Doktor

Wilkes pojechała z Rebeką do Hopechest. Ale niedłu­

go. Przyrzekam. Jak tylko... jak tylko wrócę.

Joe uniósł pytająco brwi.
- Jak tylko wrócisz? A dokąd się wybierasz?

- Dokąd? - Emily wykonała nieokreślony ruch rę­

ką, po czym popatrzyła na ojca i uśmiechnęła się sze­

roko. - Przed siebie. Wiesz, jak lubię konne wyprawy

i nocowanie pod gołym niebem. Tylko ja, koń, namiot,

suchy prowiant, a w górze gwiazdy. Nic mnie nie roz­

prasza; mam czas wszystko przemyśleć, ułożyć sobie

w głowie.

- Jest listopad, Em. W listopadzie nie ma gwiazd,

bywa za to wietrznie i deszczowo. To chyba niezbyt

dobry pomysł, ta twoja wycieczka.

Faktycznie, spanie na powietrzu jest dobre latem,

nie późną jesienią. Ale nie zamierzała ojca słuchać.

- Może masz rację, tato - przyznała z ociąganiem,

bo coraz bardziej kusiło ją, aby spędzić kilka dni poza

background image

54 KASEY MICHAELS

domem. Z dala od telefonu, od zatroskanych spojrzeń,

gdzieś, gdzie nie docierałyby maile, gdzie co krok nie

natykałaby się na doktor Wilkes i patrzącego z wyrzu­

tem Josha Atkinsa. - Zastanowię się.

Joe odepchnął fotel od biurka i wstał.

- Tylko tak mówisz, prawda? A i tak zamierzasz

zrobić swoje? Niepotrzebnie wtykam nos w nie swoje

sprawy. Meredith ostrzegała mnie, żebym się nie wtrą­

cał i pozwolił ci dojrzeć do rozmowy z Marthą, ale

nie posłuchałem. Coś mi się zdaje, że tracę wpływ na

moje dzieci.

Emily pocałowała ojca w policzek.
- Nie tracisz, tatku. Kocham cię.
- Ja ciebie też, skarbie. Pamiętaj o tym, kiedy bę­

dziesz leżeć pod gwiazdami. - Przytulił córkę. - Aha,

weź z sobą komórkę. Możesz ją wyłączyć, żeby nie

odbierać telefonów, ale na wszelki wypadek miej ją

przy sobie.

Eimily zamrugała, usiłując powstrzymać łzy, po

czym skinęła głową.

- Dobrze, tatku. I wiesz co? Jesteś najwspanial­

szym ojcem na świecie.

- Tylko na świecie, a nie we wszechświecie? - za­

żartował. - W porządku, a teraz słuchaj. Rusz w drogę

z samego rana, zanim mama się obudzi. Po prostu zo­

staw nam karteczkę, tak jak to zawsze robisz, i wspo­

mnij, że bierzesz komórkę, żeby w razie czego móc

się z nami skontaktować. Mama nie wybaczyłaby mi,

gdyby wiedziała, że się zgodziłem na twoją wyprawę,

więc udajemy, że tej rozmowy nie było. Aha, jeszcze

background image

DOM RADOŚCI 55

jedno. Jeśli nie wrócisz za trzy dni, wysyłam ekipę

ratunkową. Jasne?

- Tak jest, panie generale. - Zasalutowawszy, Emi-

ly wybiegła w podskokach. Po raz pierwszy od dawna

czuła się wolna i radosna.

Josh Atkins opuścił budynek poczty. Zamierzał skręcić

w stronę ciężarówki należącej do Rollinsa, kiedy nagle

kątem oka ujrzał wspaniałą kasztanową czuprynę; stanął

jak wryty, nie dowierzając własnemu szczęściu.

Ukryty za jaskrawo pomalowaną karoserią, zdjął ka­

pelusz, by Emily go nie rozpoznała, gdyby przypad­

kiem zerknęła w prawo. Nie zerknęła; weszła do skle­

pu z artykułami sportowymi.

Postanowił też tam wejść. Może w sklepie z damską

bielizną czułby się niezręcznie, ale w sklepie sportowym?

Wrzucił odebraną z poczty korespondencję na prze­

dnie siedzenie - były tam trzy zawiadomienia o rodeo,

list od kobiety, której imię i nazwisko brzmiało zna­

jomo, ale której twarzy nie potrafił skojarzyć, oraz czek

na całkiem pokaźną sumę z firmy, której siodła rekla­

mował. Następnie, biorąc głęboki oddech, zatrzasnął

drzwi i ruszył przez ulicę. Odruchowo nasunął kape­

lusz nieco głębiej na czoło.

Sklep był duży. Josh minął sprzęt do gry w baseball,

minął piłki do futbolu, obszedł stoisko ż kulami do

kręgli i skierował się w głąb sklepu, gdzie stały gab­

loty z bronią myśliwską. Nie, jakoś mu strzelba nie

Pasowała do Emily. Skręcił więc w lewo i po paru me-

trach dotarł do części ze sprzętem biwakowym. Tani,

background image

56

KASEY MICHAELS

schowawszy się za regałem z kuchenkami turystycz-

nymi, zaczął przysłuchiwać się rozmowie, jaką Emily

odbywała z młodą sprzedawczynią.

- Wyobraź sobie, Janice, że zwinęłam mokry śpi

wór, a potem o nim zapomniałam. Nigdy wcześniej mi

się to nie zdarzyło.

Uśmiechając się szeroko, Janice wskazała na półkę

pełną śpiworów.

- Cały spleśniał! Ale może to i dobrze. Miałam go

z dziesięć lat, a teraz pewnie są lżejsze i cieplejsze.

Sprzedawczyni powiedziała coś, czego Josh nie do­

słyszał.

- Dwa lub trzy dni - odparła Emily. - Wiem, że

może padać, ale zaryzykuję. Słucham? Jutro o świcie,

jeśli znajdziesz dla mnie odpowiedni śpiwór. Taki, któ­

ry mogłabym przyczepić Molly do siodła. O Jezu! Ten

jest super! Rzepy i suwaki? Biorę! Janice, jesteś ge­

nialna! A więc jutro wieczorem będziemy same pod

rozgwieżdżonym niebem, ja i Molly. A raczej ja, Mol­

ly i kurczak z rożna, którego lnez obiecała mi przy­

gotować na drogę.

Josh przeszedł do następnej półki i z wielkim zain­

teresowaniem zaczął oglądać ciepłe skarpety.

Hm, a zatem Emily wybiera się na wycieczkę w gó­

ry? Ona i Molly? Świetnie. Przyłączy się do nich.

Czasem los mu sprzyja.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy obudziła się rano, na niebie gromadziły się

chmury, ale przynajmniej było ciepło. Potraktowała to

jako dobry znak, na wszelki wypadek włączyła jednak

radio. Nad Pacyfikiem szalała burza, lecz - jak oznaj­

mił spiker - przejdzie ona dołem, nie zahaczając

o okolice Prosperino.

To jej wystarczyło.
Kiedy weszła do kuchni, ze śpiworem pod pachą

i przewieszonym przez ramię plecakiem, Inez szoro­

wała rondel.

- Trzymaj. - Podała Emily brezentowy worek. -

Masz tu jedzenia na dwa dni, chyba że dopadnie cię

wilczy głód i zjesz wszystko naraz. Tak idziesz?

A gdzie kurtka?

- W stajni. Tam, gdzie mi ją kazałaś wieszać, bo,

cytuję: „cuchnie jak koń".

- A płaszcz od deszczu? - spytała gospodyni.

Wyraźnie chciała znaleźć coś, o czym Emily zapo­

mniała. Wtedy mogłaby powiedzieć: „No widzisz? Co

wy byście beze mnie zrobili?".

- Wisi koło kurtki.

- Mata pod śpiwór?

- Mam. Mam też latarkę ze świeżymi bateriami, ap-

background image

58 KASEY M1CHAELS

teczkę, trzy pary skarpet, ciepłe buty, książkę do czy­

tania i automatyczną zapalarkę do ognia.

- A telefon komórkowy? Twój ojciec prosił, abym

ci o nim przypomniała.

- O cholera, Inez! Co ja bym bez ciebie zrobiła?

Oczywiście nie zapomniała, chciała po prostu spra­

wić Inez satysfakcję. Gospodyni jednak domyśliła się

prawdy.

- Jest naładowany?

O tym Emily nie pomyślała. Postawiwszy plecak

na podłodze, otworzyła jedną z bocznych kieszonek

i wyjęła aparat. Sprawdziła stan baterii. Oj, niedobrze.

- Naładuję po drodze.

- Tak? A gdzie, jeśli wolno spytać? Podłączysz do

Molly? Wątpię, żeby jej się to podobało. - Wzdychając

głośno, Inez wydobyła z kieszeni drugą komórkę. -

Masz. Ojciec kazał ci to dać. A teraz ruszaj. Wiesz,

że matka budzi się wcześnie; chyba nie chcesz, żeby

z rozłożonymi ramionami stanęła w drzwiach i zagro­

dziła ci wyjście?

- Oj, nie.

- No właśnie. Sama ledwo się powstrzymuję, żeby

tego nie zrobić. Tym bardziej, że zanosi się na deszcz.

- Pogodowy Willie twierdzi, że burza przejdzie do­

łem. - Cmoknęła Inez w policzek, po czym znów za­

rzuciła plecak na ramię. - Muszę pobyć sama, Inez.

Potrzebuję tego.

- Wiem, malutka. - Gospodyni odwróciła twarz,

tak by dziewczyna nie widziała łez w jej oczach. -

Jedź. Porozmawiaj z wiatrem i niebem, pozbądź się

background image

DOM RADOŚCI

59

niepokojów, które cię dręczą, a potem wróć do nas,

radosna i uśmiechnięta. Tęsknimy za twoim wesołym

szczebiotem, dziecinko.

Emily pokiwała głową, tłumiąc łzy. Po chwili wło­

żyła swój stary, wysłużony kapelusz i ruszyła do stajni,

Josh popatrzył na ciemne chmury nadciągające

znad oceanu. Ciekaw był, czy Emily chociaż raz obej­

rzała się za siebie, zastanowiła nad słusznością swej

decyzji.

Pewnie nie. Od dwóch godzin jechała w wolnym

tempie, kierując się na wschód; w pewnym momencie

skręciła lekko na północ, w stronę majaczących w od­

dali szczytów. Nie przyśpieszała, nie zwalniała, po pro­

stu jechała. Jak w transie.

Niedobrze. Niemądrze. Samotny jeździec zawsze

powinien mieć się na baczności. Powinien rozglądać

się, być nieustająco czujny. Jedno musiał przyznać:

umiała siedzieć na koniu. Swobodna i wyprostowana,

poruszała się rytmicznie, jakby urodziła się w siodle.

Nie widać było po niej zmęczenia. Przypuszczalnie jak

prawdziwy kowboj, potrafiła wędrować tak godzinami

bez wytchnienia.

A więc nie jest amatorką. Dzięki Bogu, pomyślał;

bo nie chciałby pędzić na ratunek damulce, która, wy­

kazując się kompletnym brakiem wyobraźni, znalazła­

by się w poważnych tarapatach.

Plany miał jeszcze mało sprecyzowane. Na razie

wiedział, że nie może się Emily pokazać na oczy. Są

za blisko rancza Coltonów. Gdyby się zdenerwowała,

background image

60 KASEY M1CHAELS

mogłaby zawrócić. Niczego by tym sposobem nie

osiągnął.

Zamierzał poczekać, aż się ściemni i dziewczyna

rozbije na noc biwak. W listopadzie zmierzch zapadał

wcześnie. Tak, wtedy on wyłoni się zza drzew. Wątpił,

by Emily, nie chcąc z nim rozmawiać, dosiadła konia

i w ciemną bezksiężycową noc pogalopowała z po­

wrotem na ranczo.

A może wcale nie będzie rozbijała biwaku? Może

jedzie w odwiedziny do przyjaciół, którzy mieszkają

gdzieś na odludziu? Nie. Mało prawdopodobne. Prze­

cież kupiła śpiwór.

No dobrze, więc będzie wędrował za nią, ostrożnie,

aby go nie spostrzegła, potem podjedzie bliżej, zsiądzie

z konia i zacznie domagać się wyjaśnień. Wyjaśnień

i przyznania się, że to przez nią zginął Toby.

Wiedział, że taka okazja się nie powtórzy, że musi ją

wykorzystać. Tylko dlaczego czuł się jak ostatni drań?

Joe Colton odłożył słuchawkę na widełki i zacisnął

ręce na skroniach. Czy to się nigdy nie skończy?

- Joe?

W drzwiach gabinetu ujrzał Meredith. Poderwawszy

się z fotela, podszedł do żony i przytulił ją do siebie.

Nie mógł się nią nacieszyć; chciał ją ciągle obejmować,

głaskać.

- Cześć, słoneczko. - Pocałował ją w czubek gło­

wy. - To co? Masz ochotę na lunch? Inez ugotowała

pyszny rosół.

Meredith delikatnie oswobodziła się z objęć męża.

background image

DOM RADOŚCI 61

- Joe, znalazłam liścik od Emily. Wyruszyła rano

na jedną z tych swoich samotnych wypraw. Pisze, że

nie będzie jej co najmniej trzy dni. - Przechyliwszy

w bok głowę, popatrzyła na męża. - Wiedziałeś.

Biorąc żonę za rękę, podprowadził ją do kanapy.

- Tak, wiedziałem - przyznał. - Próbowałem wy­

bić jej ten pomysł z głowy, ale uparła się. Czuje się

przytłoczona przez nas, przez Marthę. Zbyt wiele par

oczu ją obserwuje. Te góry zawsze były jej schronie­

niem, tam odzyskiwała siłę, spokój. Dlatego w końcu

pozwoliłem jej jechać.

- Wspomniała, że wzięła telefon komórkowy.

Właśnie po tym domyśliłam się, że jesteś wtajemni­

czony w jej plany. W naszej rodzinie tylko ty bywasz

tak przezorny.

Uśmiechnął się zawstydzony.

- Czasem przeraża mnie twoja pamięć, kochanie.

Odwzajemniła uśmiech.
- No wiesz, mało kto, wybierając się w podroż po­

ślubną, pakuje dodatkową szczoteczkę do zębów i ap­

teczkę pierwszej pomocy.

- Ojej, to było nieporozumienie. Te rzeczy leżały

w walizce od poprzedniego wyjazdu. Po prostu zapo­

mniałem je wyjąć.

- Oczywiście. Tak samo jak trzy piżamy z metkami.

Otoczył żonę ramieniem.
- Tak, te metki wróciły z nami do domu, bo ani

razu nie użyłem piżam. O, i takie wspomnienia lubię.

Po co jednak mamy wspominać, skoro możemy zrobić

sobie powtórkę...

background image

62 KASEY MICHAELS

Pochyliwszy głowę, przywarł ustami do warg Me-

redith. Zamknęła oczy i zaczęła go gładzić po policz­

ku. Po chwili jednak przerwała pocałunek i spojrzała

mężowi w oczy.

- Z tą powtórką trzymam cię za słowo, kochanie,

ale wróćmy na moment do spraw bieżących. Kiedy

weszłam do gabinetu, odniosłam wrażenie, że czymś

się niepokoisz. Kilka minut wcześniej dzwonił telefon.

Czy coś się stało?

Zacisnął ręce na jej dłoniach.
- Tak. Zamierzałem ci powiedzieć, ale dopiero po

otrzymaniu świeżych informacji. Patsy próbowała po­

pełnić dziś samobójstwo.

- O Boże. - Meredith zacisnęła powieki. - Próbo­

wała... Jak się czuje? Co mówi lekarz?

- Dotarli do niej w samą porę - wyjaśnił Joe. -

Nikt nie wie, skąd wzięła nóż, ale lekarz twierdzi, że

ciągle znajdują różne ostre przedmioty wykonane włas­

noręcznie przez... pensjonariuszy. Przecięła sobie żyły,

niezbyt głęboko, ale straciła sporo krwi. Groziła nożem

sanitariuszom, którzy przybiegli jej na ratunek. Lekarz

uważa, że to nie była prawdziwa próba, raczej wołanie

o pomoc.

- Wołanie o pomoc? Jaką pomoc? Muszę się z nią

zobaczyć. - Meredith ściągnęła z namysłem brwi. -

Załatw mi to, Joe. Proszę cię. Porusz niebo i ziemię,

zadzwoń do dyrektora zakładu, do komendanta policji,

do sędziego, wszystko jedno. Po prostu załatw to. Chcę

zobaczyć się z moją siostrą. Dzisiaj.

background image

DOM RADOŚCI

63

Dochodziła druga po południu, kiedy Emily wre­

szcie zaczął doskwierać głód. Wcześniej, kiedy stanęła,

żeby napoić Molly, zjadła tylko batonik czekoladowy.

Nie miała czasu myśleć o jedzeniu. Wędrując przed

siebie, rozpamiętywała przeszłość. Ileż to razy odby­

wała tę podróż - podróż w głąb siebie, jak mawiał jej

ojciec. Lubiła przebywać w samotności, na łonie przy­

rody, i oddawać się marzeniom. Całymi latami marzyła

o tym, by Meredith wróciła do domu. Podświadomie

bowiem czuła, że zimna, okrutna kobieta, która z nimi

mieszka i podaje się za ich matkę, nie może nią być.

Teraz postanowiła zrobić dłuższy postój. Zatrzyma­

wszy się w jednym ze swych ulubionych miejsc, przy

niedużym wartkim strumyku, zawiesiła wodze na ga­

łęzi, po czym zdjęła z siodła brezentowy worek. Zo­

stawiła Molly, by skubała trawę, a sama usiadła na

sterczącym nad wodą głazie.

Kurczak z rożna. Tak, na to ma ochotę. Wydobyła

z torby mały przezroczysty pojemnik z udkami oraz

owinięte w folię marchewki i seler. Zamierzała posilić

się, napełnić manierkę wodą ze strumyka, a potem ru­

szyć w dalszą drogę. Wiedziała, że do groty powinna

dotrzeć przed zmierzchem.

Zerknęła na niebo i nagle skrzywiła się, widząc gro­

madzące się tuż nad wybrzeżem gęste czarne chmury.

Cholera. Dlaczego wcześniej ich nie zauważyła? Po­

godowy Willie zupełnie się nie spisał. Burza wisi w po­

wietrzu. Wygląda na to, że wcale nie przejdzie bokiem,

we ominie okolic Prosperino.

Emily ogarnęła złość. Dlaczego ani razu nie obej-

background image

64 KASEY MICHAELS

rzała się za siebie? Miałaby czas zawrócić... Zawrócić?

Właśnie dlatego się nie obejrzała. Gdyby zobaczyła,

że zbiera się na burzę, musiałaby zrezygnować z wy­

prawy w góry.

Popatrzyła z żalem na kawałki kurczaka, po czym,

wbiwszy zęby w chrupiące udko, napełniła pośpiesznie

manierkę, następnie włożyła wszystko z powrotem do

torby, odwiązała Molly i zgrabnym ruchem świadczą­

cym o wieloletniej wprawie wskoczyła na siodło.

Ponownie spojrzała za siebie na zasnute chmurami

niebo, a potem przed siebie na widoczne w oddali gó­

ry. Czy zdąży do nich dojechać? Wciągnęła w nozdrza

powietrze, nagle świadoma wzmożonej siły wiatru znad

oceanu.

Jeżeli zawróci w stronę rancza, wjedzie prosto

w burzę. Jeżeli skieruje się w stronę groty, w której

od kilku lat trzymała suche drewno na opał, piecyk

oraz inne potrzebne przybory, może zdoła do niej do-

trzeć, zanim lunie deszcz.

Tak, grota wydaje się o wiele lepszym pomysłem

Poza wszystkim innym Emily nie miała ochoty na po-

wrót do domu. Może jutro czy pojutrze, ale nie teraz

Szarpnęła lekko wodzami. Molly ruszyła, posłuszna

poleceniom swej pani.

Emily już więcej nie patrzyła za siebie; wiedziała,

że to niczego nie zmieni. Burza nieuchronnie się zbli­

żała. Gdyby zerknęła przez ramię, może zobaczyłaby

Josha Atkinsa, który pośpiesznie dosiadał konia. Nie

zamierzał spuszczać Emily z oczu.

background image

DOM RADOŚCI 65

- Na pewno chcecie tam iść? - spytała Martha, pa­

trząc, jak Joe podaje żonie płaszcz od deszczu. - Patsy

jest niezrównoważona i nienawidzi was oboje. Spot­

kanie może mieć bardzo nieprzyjemny przebieg. Może

lepiej wstrzymać się kilka dni, porozmawiać znów z le­

karzem?

- Nie, Martho. Lekarz powiedział Joemu, że ta pró­

ba samobójcza to wołanie o pomoc. Może Patsy mnie

nienawidzi, ale jestem jej jedyną krewną. To wołanie

nie mogło być skierowane do nikogo innego.

- Więc pozwól, żebym poszła z tobą. - Martha

zdjęła z wieszaka płaszcz. - Może ciebie Patsy potrze­

buje, nie sądzę jednak, aby chciała widzieć Joego. Wy­

bacz, Joe, ale sam twój widok może ją rozjątrzyć. Zo­

stań w domu, a ja przekonam lekarzy, żeby wpuścili

do Patsy mnie z Meredith.

Joe popatrzył pytająco na żonę; ta skinęła głową.

Wszyscy troje wsiedli do samochodu i ruszyli w dro­

gę. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem deszczu

z szyb. Czterdzieści minut później dojechali do bramy

St. James Clinic, stanowego zakładu dla psychicznie

chorych przestępców.

Z tylnego siedzenia Martha uważnie obserwowała

swą przyjaciółkę. Właśnie tu, po spowodowanym przez

siebie wypadku samochodowym, Patsy przywiozła nie­

przytomną i cierpiącą na amnezję siostrę. Zostawiła ją

za bramą, wiedząc, że personel zaopiekuje się leżącą

na trawie kobietą.

Amnezja, czy też „rozszczepienie osobowości" jak

to zdiagnozowali lekarze w St. James, było Patsy bar-

background image

66

KASEY M1CHAELS

dzo na rękę. Wychodziła z założenia, że tak długo, jak

siostra będzie się upierać, iż zaszła pomyłka i wcale

nie nazywa się Patsy Portman, tak długo będzie żyła

w zakładzie zamkniętym.

- Jak się czujesz? - spytała Martha, kiedy wraz

z Meredith stały przed solidnymi drewnianymi drzwia­

mi prowadzącymi do ciemnego murowanego budynku.

- Dobrze - odparła Meredith, ściskając dłoń męża.

- Wolałbym jednak przypiąć ci plakietkę z nazwi­

skiem - rzekł Joe. - Żeby nikomu tam w środku nie

pomyliło się, kto jest kim.

- W czasie, jaki tu spędziłam przed wyjazdem do

Missisipi, wszyscy byli dla mnie bardzo mili - rzekła

cicho Meredith. - Mam nadzieję, że równie troskliwie

opiekują się Patsy.

Niepotrzebnie się martwiła. Ledwo weszły do holu

na dole, natychmiast podbiegł do nich młody lekarz.

- Na ogół nie zezwalamy na wizyty, ale w tym wy-

badku postanowiliśmy zrobić wyjątek - oznajmił, pro­

wadząc obie kobiety na górę, do sali, w której leżała

Patsy. - Doktor Wilkes, prawda? Cieszę się, że mogę

panią poznać. Z artykułów prasowych, które śledziłem

z dużą uwagą, wynika, że to głównie dzięki pani fa­

chowej opiece pani Colton odzyskała pamięć i wróciła

do domu.

Martha Wilkes uśmiechnęła się skromnie. Cały czas

bacznie rozglądała się wkoło. Może klinika St. James

nie jest typowym więzieniem z celami, niemniej pa­

nuje tu równie ponury nastrój, jak w normalnych za­

kładach karnych.

background image

DOM RADOŚCI 67

- Zdaje się, że macie takie same problemy co szpi­

tale w Missisipi: brak środków na remont.

Młody umięśniony sanitariusz otworzył im kolejne,

trzecie już drzwi prowadzące do części szpitalnej.

- Cięcia budżetowe są tu na porządku dziennym

- przyznał lekarz z lekkim wzruszeniem ramion. -

Cóż, musimy sobie radzić z tym, co mamy. - Na mo­

ment przystanął. - Niestety, nie mogę zostawić pań sa­

mych. I ja, i Dave musimy paniom towarzyszyć. Takie

są przepisy.

Meredith bez słowa weszła do długiej, wąskiej sali.

Wzdłuż obu ścian stały łóżka; wszystkie poza ostatnim

były puste. Właśnie w tym ostatnim, zwrócona tyłem

do drzwi, leżała Patsy. Ręce i nogi miała przywiązane

do łóżka bawełnianymi pasami, lewy nadgarstek owi­

nięty bandażem.

- Idź powoli - rzekła Martha, ujmując przyjaciółkę

za łokieć. - Podejdź, przywitaj się i zaczekaj na reakcję.

Sama przystanęła mniej więcej dwa metry od łóżka.

Patsy odwróciła się. Patrząc w jej twarz, niegdyś pięk­

ną, teraz ohydnie wykrzywioną na skutek obłędu, Mar­

tha poczuła na plecach lodowaty dreszcz.

- No, no! Kogo to ja widzę - mruknęła chora,

szczerząc zęby w drwiącym uśmiechu.

Z kącika ust ciekła jej ślina. Objaw uboczny leków

psychotropowych, uznała Martha. Często mają takie

działanie: powodują nadmierne wydzielanie śliny, ner­

wowe tiki, niekontrolowane grymasy, a czasem od­

wrotnie - pacjent wygląda tak, jakby miał na twarzy

maskę.

background image

68

KASEY MICHAELS

- Patsy... - Meredith wyciągnęła rękę, po czym,

zreflektowawszy się, szybko ją opuściła. - Jak się czu­

jesz?

- Ja? Świetnie. Dziś po południu odbywa się przy­

jęcie nad basenem, wczoraj wieczorem zaproszono nas

na premierę nowego filmu, a jutro wpada do nas z wi­

zytą królowa Elżbieta. Jak się czuję?! Chryste, Mere­

dith! Zawsze byłaś idiotką!

Lekarz postąpił krok naprzód, ale Martha ruchem

głowy nakazała mu, aby nie przeszkadzał.

- A ty, Patsy, zawsze byłaś mądrzejsza z nas dwóch

- rzekła Meredith tonem, który zaskoczył Marthę, bo

sama używała podobnego w rozmowie z pacjentami.

Ale trudno, by Meredith przez pięć lat uczęszczała na

terapię i nie podłapała paru zawodowych sztuczek. -

I ładniejsza. Wszyscy to mówili.

Uśmiech na twarzy Patsy uległ przeobrażeniu;

z drwiącego stał się szeroki i powabny. Wyglądała nie­

mal jak kotka, która pręży się i mruczy z zadowolenia.

- Mieli rację - oznajmiła, po czym mrugnęła za­

łomie do sanitariusza Dave'a.

Nagle jej dobry nastrój prysł. Dolna warga zaczęła

drżeć, w oczach zabłysły łzy.

- Meny. musisz mi pomóc. Tylko ty możesz mi

pomóc.

- Po to tu jestem. Powiedziano mi, że potrzebujesz

mojej pomocy. - Meredith spojrzała na Marthę, która

skinąwszy głową, podeszła bliżej łóżka. - Opiekujemy

się Joem Juniorem i Teddym. Zawsze będziemy się ni­

mi opiekować.

background image

DOM RADOŚCI 69

- Wiem. Mogłabym cię bardziej nienawidzić, gdybyś

nie była tak cholernie dobra. Ale opieka nad chłopcami

to za mało. Nigdy stąd nie wyjdę, Merry. Już mnie nie

wypuszczą. Dlatego musisz mi pomóc. Zanim do końca

zwariuję. Zanim te przeklęte leki, które tu dostaję, od­

biorą mi pamięć i rozum. Znajdź moją małą Jewel.

- Twoje małe co, Patsy?

- Jewel. Nie co, tylko kogo. Moją córkę, Merry.

Tę, którą mi odebrał ten sukinsyn Ellis Mayfair. To

był mój jedyny błąd, wiesz? - Zmrużyła oczy. Jej spoj­

rzenie stało się przebiegłe. - Nie powinnam była go

zabijać, dopóki mi nie zdradzi, komu ją oddał. Boże,

Merry, tyle lat jej szukam. Wydałam majątek na de­

tektywów.

- Patsy... - Meredith wsunęła rękę w dłoń siostry.

- To było tak dawno temu. Jeśli ci, których zatrudniłaś,

nie byli w stanie jej odnaleźć...

Patsy zacisnęła dłoń tak mocno, że kłykcie jej zbie­

lały. Na wszelki wypadek Dave przysunął się bliżej.

- Bo to idioci! Zatrudniałam idiotów, rozumiesz?

Ty i Joe macie więcej pieniędzy. Wam się na pewno

uda. Musi się udać. Daję ci miesiąc, Merry. Po miesiącu

ciachnę się mocniej. Głębiej. Nie żartuję, Merry. - Wy­

szczerzyła zęby. - Zrobię cięcie wzdłuż ręki, wzdłuż

żyły, a nie w poprzek nadgarstka. Ci kretyni tu nie

zdołają mnie powstrzymać.

Z pomocą Dave'a Meredith oswobodziła dłoń.

Przez chwilę stała bez ruchu, całkiem oszołomiona, do­

póki Martha nie ujęła jej za ramiona i nie wyprowa­

dziła na korytarz.

background image

70

KASEY MICHAELS

- Martho, czy ona naprawdę to zrobi? - spytała

Meredith, kiedy jechały windą na dół. - Wierzysz, że

się naprawdę zabije?

- Nieważne, w co ja wierzę, kochanie - odparła

cicho lekarka. - Ważne, w co ty wierzysz. I czy po­

trafisz z tym żyć.

- Znajdziemy ją, Martho. Znajdziemy Jewel. Nie

wiem jak, ale ręczę ci, że ją znajdziemy. Po prostu

musimy.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy tylko wzmógł się wiatr, Emily wydobyła

z plecaka stary, wysłużony płaszcz przeciwdeszczowy,

a kiedy wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile, naciąg­

nęła kaptur na kapelusz. Molly raz po raz strzygła ner­

wowo uszami; bardzo się jej nie podobał dziwny od­

głos trzepoczącego na wietrze cienkiego plastiku.

Wiatr wiał z tyłu, pchając konia i jeźdźca naprzód.

Jakiś czas temu niebo przybrało odcień stalowoszary,

choć do zmierzchu brakowało kilku godzin. Gałęzie

drzew kołysały się na wszystkie strony. Uschnięta gałązka

przeleciała w powietrzu, uderzając Emily w ramię.

A potem lunął deszcz. Ostry, zacinający, paskudnie

zimny. Błyskawice rozdzierały niebo, świat drżał od

huku grzmotów, a wiadra wody lały się na głowę

i spływały po twarzy. Emily prawie nic nie widziała;

liczyła na to, że Molly, kierując się pamięcią, sama

dowiezie ją do celu.

Ostatnie sto lub sto pięćdziesiąt metrów przed grotą

Emily zsiadła z konia i kamienistą ścieżką wijącą się

pośród krzewów zaczęła prowadzić Molly pod górę.

Jeszcze kawałek, powtarzała w myślach, jeszcze ka­

wałek. Grota jest ciemna, sucha i na tyle duża, by obie

mogły się w niej swobodnie pomieścić.

background image

72 KASEY MICHAELS

Odczepiwszy od plecaka latarkę, skierowała wiązkę

światła przed siebie. W rzęsistym deszczu trudno było

cokolwiek zobaczyć. Ale wreszcie dojrzała wylot groty.

Tam. Na wprost! Wejście zasłaniały kępy wysokiej

trawy oraz zerwany przez wichurę konar.

- Psiakość! - mruknęła Emily, zastanawiając się,

jak namówić Molly, aby przeszła nad konarem i skryła

się w grocie.

Położyła latarkę na niedużym głazie, tak by światło

padało na wejście.

- Przydałby się dźwig...

Zdjęła przymocowaną do siodła linę; jeden koniec

zamierzała zawiązać wokół konara, drugi do siodła.

Wiedziała, że sama przeszkody nie usunie, ale z po­

mocą Molly...

Choć przez całą drogę jechała w skórzanych ręka­

wicach, palce miała zdrętwiałe z zimna. Owinęła linę

wokół konara i w tym momencie niebo rozdarła bły­

skawica, a wzgórze zatrzęsło się.

- Molly, nie!

Emily puściła linę i rzuciła się pędem do wystra­

szonego konia. Zanim dobiegła, niebo znów pojaśniało,

a huk znów wstrząsnął powietrzem. Rżąc głośno, Mol­

ly stanęła dęba, po czym pognała w dół ścieżką.

Emily tupnęła bezradnie nogą. Klacz uciekła, za­

bierając z sobą śpiwór, wodę, jedzenie, plecak. Wierz­

gając zaś, zgniotła kopytem latarkę. Emily westchnęła

ciężko. Nie ma nic. Wszystko, co wzięta z domu,

uniósł wystraszony burzą koń. Jest sama na pustkowiu,

przemoczona do suchej nitki.

background image

DOM RADOŚCI 73

Deszcz, który lał jak z cebra, nagle zaczął lać jak

z dziesięciu cebrów. Podobno gdyby stojąca w takim

deszczu owca zadarła do góry łeb, to by utonęła. Wy­

chodząc z założenia, że nie jest owcą i nie grozi jej

topiel, Emily zerknęła na czarne niebo, po czym szybko

opuściła głowę.

Niewiele się namyślając, wspięła się na powalony

konar i po chwili zwaliła na ziemię. Było ciemno, ale

przynajmniej nic jej nie padało na plecy i ramiona. Po­

suwała się na czworakach, po omacku; wreszcie wy­

czuła palcami plastikowy pojemnik, w którym trzyma­

ła kuchenkę. Automatyczna zapalarka do ognia została

w plecaku, ale gdzieś tu musi być paczka zapałek. Na

pewno. Boże, spraw, abym ją znalazła.

Nie zwracając uwagi na dzwoniące zęby, sztywnymi

palcami uniosła pokrywkę pojemnika. Trwało kilka mi­

nut - choć miała wrażenie, że mijają godziny - zanim

wydobyła kuchenkę, a potem, z samego dna, wygrze­

bała paczkę zapałek. Zamierzała najpierw zapalić pło­

myk w kuchence, a następnie korzystając ze światła,

przygotować prawdziwe ognisko.

Może będzie głodna, może będzie musiała spędzić

tu dzień lub dwa, czekając aż burza ucichnie, może

będzie musiała wracać do domu na piechotę, ale przy­

najmniej wysuszy sobie ubranie i nie zmarznie.

Jechał w ślad za nią, aż nagle mu znikła. Po prostu

w tej nocy za dnia, w tej potężnej ulewie, która ograni­

czała widoczność do kilku metrów, stracił Emily z oczu.

Powinien był przyśpieszyć, zmniejszyć między nimi

background image

74

KASEY MICHAELS

odległość, zanim skręciła w gęstą kępę drzew u pod­

nóża góry. Jednakże nie przyśpieszył, a ona znikła,

rozpłynęła się w powietrzu. Siedział na koniu, w stru­

gach deszczu, zastanawiając się, co robić i dokąd je­

chać. I wtem coś usłyszał. Chrzęst. Łoskot. A potem

żałosne rżenie.

Skręcił w prawo, skąd dochodził dźwięk. Ciarki

przebiegły mu po plecach. Jego własny koń potrząsnął

gwałtownie łbem, jakby bał się tego, co zaraz ukaże

się jego oczom.

Josh zeskoczył na ziemię, przywiązał konia do gru­

bej gałęzi i ruszył na piechotę. Parę metrów dalej zo­

baczył niewyraźny kształt: osiodłaną klacz wierzgającą

w powietrzu nogami. A jeździec? Gdzie jeździec?

Gdzie Emily?

Oby tylko nie leżała przygnieciona zwierzęciem!

Okrążył klacz, po czym sięgnął po wodze. Cały czas

przemawiał cicho, starając się uspokoić tę spanikowaną

masę skóry, kości, mięśni i kopyt, a jednocześnie roz­

glądał się dookoła, ale nigdzie Emily nie widział.

Skoncentrował się na klaczy. Wierzgała wszystkimi

czterema nogami, czyli żadna nie jest złamana. Dzięki

Bogu. Prawdę rzekłszy, zwierzę bardziej wyglądało na

przerażone niż ranne. Było jak żółw, który przewrócił

się na wznak i nie potrafi wstać. Największą trudność

w podniesieniu się sprawiał klaczy ciężki bagaż na

grzbiecie oraz przywiązany do siodła plecak, którego

pasek zahaczył o gałąź.

- Spokojnie, malutka. Pewnie czujesz się jak szarak

złapany we wnyki, co? Zaraz cię uwolnimy.

background image

DOM RADOŚCI 75

Josh odczepił plecak od siodła, po czym klepnął

Molly po zadzie, zachęcając ją do wstania. Klacz

dźwignęła się na nogi i, wciąż wystraszona burzą, go­

towa była rzucić się do dalszej ucieczki. Josh przy­

trzymał ją za wodze i delikatnie pogłaskał po pysku.

Oczywiście z tak łagodnym koniem poradził sobie bez

trudu. Już po chwili Molly stała spokojnie, zawsty­

dzona tym, że narobiła tyle zamieszania.

- Gdzie twoja pani, co, malutka? - spytał, nie prze­

rywając pieszczot. - Gdzie ją zostawiłaś?

Podobno niejaki doktor Dolittle potrafił rozmawiać

ze zwierzętami, ukazała się też książka o zaklinaczu

koni, ale Josh szybko zorientował się, że nie posiada

takich umiejętności; w odpowiedzi na jego pytania

Molly pochyliła łeb i zaczęła skubać mokrą trawę.

A zatem sam będzie musiał odnaleźć Emily, w do­

datku idąc pieszo i ciągnąc za sobą dwa konie, bo tylko

idiota jechałby konno przez tak zwarty gąszcz drzew.

Cholera, więcej ź nią ma kłopotów, niż jest warta.

Bez przerwy wpada w tarapaty, z których ktoś musi

ją wyciągać - jakiś naiwny dureń, który wierzył, że

jego obowiązkiem jest niesienie pomocy biednej, uci­

skanej damie. Takim rycerzem w lśniącej zbroi był To­

by, a teraz... czyżby on, Josh, zamierzał podążać jego

śladem?

Szlag by to trafił! Od kilku minut ma złe przeczucie.

Jakieś niebezpieczeństwo wisi w powietrzu. Coś złego

może spotkać dziewczynę, która błąka się samotnie po

górach, zmoczona i przemarznięta, bez konia, śpiwora

i plecaka. Coś złego może również spotkać jego, który

background image

76

KASEY MICHAELS

jak kretyn uznał, że musi wyruszyć na jej poszukiwa­

nie.

Wrócił do swego konia, odwiązał go i podprowadził

do Molly, po czym zadarł głowę i przez chwilę stał

tak, czekając na olśnienie. Gdzież ona się podziewa?

Czy leży ranna, ze złamaną nogą? Lub gorzej - ze

złamanym karkiem?

I wtem coś dojrzał. Poprzez mrok i strugi deszczu

zauważył dym. Niczym pies tropiciel wciągnął w noz­

drza powietrze. Tak, zdecydowanie dym; zapach palą­

cego się drewna. Ale jakim cudem? Przecież leje

deszcz, wszystko jest mokre - za mokre, aby mogło

zająć się ogniem.

- No dobra, dzieciaczki - rzekł do koni. - Idziemy

sprawdzić.

Zwierzęta opierały się; wyraźnie nie miały ochoty

iść pod górę. Ciągnąc je za wodze i ślizgając się na

mokrej ziemi, Josh brnął przed siebie. Od czasu do

czasu błyskawica rozjaśniała niebo, ale większość dro­

gi odbywał po ciemku.

Zapach dymu stawał się coraz bardziej intensywny.

Joshowi zaburczało w brzuchu: oczami wyobraźni wi­

dział nadziane na szpikulce kawałki mięsa smażące się

nad ogniem. Był przemarznięty, przemoczony do su­

chej nitki, a buty, które miał na nogach, nie nadawały

się do górskiej wędrówki. W dodatku bał się, że jeśli

jeszcze raz huknie piorun, przerażone konie powyry­

wają mu ramiona ze stawów.

Kolejna błyskawica rozwidniła las. Josh zamarł,

czekając na grzmot pioruna. I raptem, w tym niesa-

background image

DOM RADOŚCI

77

mowitym blasku, zobaczył leżącą na ziemi białą linę,

której jeden koniec zawiązany był wokół grubego, li­

ściastego konaru.

Po chwili silny podmuch wiatru smagnął go

w twarz, przynosząc z sobą intensywny aromat dymu.

Josh zmrużył oczy. Dałby sobie głowę uciąć, że dym

wydobywał się zza konaru. Prosto z serca wzgórza.

Uśmiechając się pod nosem, przywiązał Molly do

gałęzi, a sam z własnym koniem podszedł bliżej. Co

baba zacznie, facet zwykle musi kończyć, pomyślał.

Leżący na ziemi kawałek liny przymocował do siodła.

Koń, posłuszny poleceniom, zaczął się wolno cofać.

Lina napięła się, konar drgnął. Zza liści stopniowo wy­

łaniał się otwór...

Była z siebie dumna, chociaż martwiła się o Molly.

Pocieszała się jednak, że do rana burza minie, a wtedy

Molly sama wróci pod grotę albo ona, Emily, znajdzie

ją gdzieś niedaleko na wzgórzu skubiącą trawę. Po­

nieważ nie miała żadnego wpływu na pogodę, robiła

dobrą minę do złej gry i udawała, że wszystko jest

w porządkii.

Jednego była pewna: że bez niej Molly nie wróci

na ranczo. Będzie się kręciła w pobliżu, czekając, aż

jej pani się pojawi, a potem, ucieszona, ale i zawsty­

dzona, zacznie trącać ją pyskiem w bok, szukając mar­

chewki.

Którą Emily zjadła.
Po rozpaleniu ognia rozebrała się do naga, mokre

ubranie rozłożyła na kamieniach wokół ogniska, sama

background image

78

KASEY MICHAELS

zaś owinęła się starym wełnianym kocem, który wy­

ciągnęła z dna pojemnika. Kiedy zęby wreszcie prze­

stały jej dzwonić z zimna, postanowiła przygotować

sobie kolację. Puszki z ravioli, otwieracz do konserw,

kuchenka, rondelek... wszystko to sprawiło, że poczuła

się jak w restauracji z pięcioma gwiazdkami.

Rzuciła się łapczywie na jedzenie, zanim jeszcze zdą­

żyło się dobrze podgrzać. Właśnie połknęła ostatniego

pierożka i podniosła do ust łyżkę, aby ją oblizać, kiedy

konar blokujący wejście do groty zaczaj się ruszać.

Czyżby trzęsienie ziemi?

Nie, to niemożliwe. Gdyby ziemia się zatrzęsła,

wszystko by się ruszało.

Otwór prowadzący do groty powoli się powiększał.

Do środka wpadło świeże powietrze, dym zaczął wy­

dostawać się na zewnątrz.

Zaciskając wokół siebie koc, Emily zerknęła na mo­

kre ubranie, po czym pośpiesznie cofnęła się w głąb

groty. Niedźwiedź nie odsunąłby konara, ale co mogło

być równie duże, silne i groźne...?

Dlaczego nie ma broni? Dlaczego nie nosiła jej przy

sobie, tylko trzymała w skórzanej pochwie przymoco­

wanej do siodła? Dlaczego jak kretynka wybrała się

w góry? Dlaczego nie zawróciła do domu., kiedy zo­

rientowała się, że zbliża się burza?

Przez kilka sekund nie działo się nic. Konar znikł,

nastała grobowa cisza. Nawet pioruny na chwilę umil­

kły. Za to serce waliło jej jak oszalałe.

A potem zobaczyła kapelusz. Kapelusz tkwił na gło­

wie wysokiego, okrytego czarną peleryną mężczyzny

background image

DOM RADOŚCI

79

w butach kowbojskich. Mężczyzna wszedł do groty.

Nie widziała jego twarzy, ale rozpoznała go po butach.

Były bardzo charakterystyczne, beżowe, z wężowej

skóry. Toby kiedyś jej wspomniał, że jego brat wygrał

je na rodeo.

Miała świadomość własnej nagości, ale nic dziw-

nego. Z trudem hamowała gniew. Skoro facet przylazł

tu za nią, to znaczy, że ją śledził. Nie było innego

wytłumaczenia.

- Dobry wieczór - rzekł Josh Atkins, zatrzymując

się przy ognisku. Zsunąwszy z głowy plastikowy kap­

tur, przytknął palce do ronda mokrego kapelusza.

- Proszę stąd odejść! - Skuliła się na dźwięk włas­

nego głosu, który odbił się od ścian groty. - Niech

pan... niech pan stąd idzie.

- Chce pani, żebym zachował się jak dżentelmen,

tak? - Podszedł krok bliżej. - Przykro mi, panno Col-

ton, ale nie jestem w dżentelmeńskim nastroju. Poza

tym przyprowadziłem z sobą dwa konie i dobrze by

było je tu wprowadzić. Będzie nam trochę ciasno, ale

na pewno się jakoś pomieścimy.

- Dwa konie? - spytała z nadzieją. Czyżby Josh

znalazł Molly? - Czy... czy oba należą do pana?

- Należałyby, gdybym był koniokradem. Znalazłem

pani klacz u podnóża góry. Co się stało? Zrzuciła panią?

Czy to pani wykazała się brakiem inteligencji i zostawiła

konia nie uwiązanego podczas burzy? Koń to nie pies,

panno Colton. Nie siada i nie waruje na komendę.

- Ojej, a właśnie zamierzałam panu podziękować

za odnalezienie Molly. - Wykrzywiła wargi w ironi-

background image

80

KASEY M1CHAELS

cznym uśmiechu. - Co się pan tak gapi? Niech pan

wprowadzi konie.

- Przyzwyczajona jest pani do rozkazywania, pra­

wda, panno Colton? - Zsunął z czoła kapelusz. W tań­

czących płomieniach ujrzała jego przystojną twarz. -

Niestety, w kowbojskim świecie każdy pracuje na sie­

bie. Nikt nikogo nie wyręcza.

Emily owinęła się ciaśniej kocem.

- Ja... ja nie mogę. Nie jestem...

- Ubrana? Zauważyłem. - Powiódł spojrzeniem po

suszących się wokół ognia dżinsach, koszuli, bieliźnie.

- W takim razie zawrzemy układ. Ja wprowadzę pani

konia, a pani otworzy jeszcze jedną puszkę ravioli.

Zgoda?

Emily pokiwała głową.

- A potem mnie pan zostawi? Pójdzie pan sobie?

Odrzucił w tył głowę i parsknął śmiechem, weso­

łym, nieprzymuszonym, w którym dało się jednak sły­

szeć nutę sarkazmu. Emily natychmiast się zjeżyła.

- Chce pani, żebym poszedł? Nie wiem, czy pani

zauważyła, panno Colton, ale tam, na dworze, szaleje

burza. Pewnie będzie szalała co najmniej dwa dni.

Więc nie, nigdzie sobie nie pójdę. Żadne z nas nigdzie

nie pójdzie. Co się nawet dobrze składa, bo mamy kilka

spraw do omówienia, prawda?

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, a tempe­

ratura ciała podnosi się o parę kresek.

- Myli się pan, panie Atkins. Wyciągnął pan własne

wnioski na temat śmierci brata oraz mojej roli w tym

tragicznym zdarzeniu, więc cokolwiek powiem, i tak

background image

DOM RADOŚCI 81

nie wpłynie na pana ocenę sytuacji. Nie żeby mnie

obchodziło, co pan o tym wszystkim myśli.

- Akurat! Panią obchodzi, co każdy myśli, panno

Colton. Inaczej nie uciekałaby pani w góry. W dodatku

widząc, że się zanosi na burzę. Więc nie oszukujmy

się. Może najpierw ja pani opowiem o moim bracie,

żeby pani sobie w pełni uświadomiła, jak wspaniały

człowiek zginął. A zginął dlatego, że pozwoliła mu pa­

ni wejść w pułapkę śmierci. Kiedy skończę, może mi

pani opowiedzieć, dlaczego to pani zrobiła. Bo chciał­

bym to zrozumieć.

Zamrugała oczami, starając się powstrzymać łzy.

Musiała się też ugryźć w język, by nie powiedzieć cze­

goś nieprzyjemnego.

- Konie mokną, panie Atkins - oznajmiła chłodno.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Josh na­

sunął kapelusz na czoło, wciągnął na kapelusz kaptur,

bez słowa odwrócił się i wyszedł na dwór.

- Boże - jęknęła Emily, osuwając się na kolana.
Jest skazana na tego człowieka. Nie ma gdzie się

podziać. Będą siedzieć razem, na kilku metrach, zdani

wyłącznie na swoje towarzystwo, dopóki burza nie uci­

chnie. A ucichnie może za dzień, dwa, trzy. Diabli wie­

dzą. Rany boskie, przecież się pozagryzają!

Poderwawszy się na nogi, szybko zebrała z ziemi

Keczy, które jeszcze nie całkiem zdążyły wyschnąć,

i czym prędzej udała się w głąb groty, by się ubrać.

Meredith stała przy drzwiach balkonowych z ręka-

mi skrzyżowanymi na piersi i patrzyła na deszcz omy-

background image

82 KASEY MICHAELS

wający patio. Słysząc zbliżające się kroki, nawet się

nie odwróciła.

- Oglądałeś najnowszą prognozę pogody, Joe? -

spytała. - Mówili, kiedy przestanie padać?

Dłonie męża spoczęły na jej ramionach. Zaczęły je

lekko masować, a ona poczuła, jak powoli opuszcza

ją napięcie. Zawsze tak było, że czerpała siłę z jego

siły.

- Niestety, kochanie. Burza na pewno potrwa je­

szcze ten dzień i noc. A znad oceanu nadciąga kolejna.

Może przejść nad nami, ale też jest szansa, że skręci

na południe.

- Innymi słowy, nikt nic nie wie. - Westchnęła. -

Dlaczego oni tak mówią? Ze będzie tak albo siak? Że

przejdzie tędy albo tamtędy? Dlaczego nie zdobędą się

na uczciwość i nie przyznają, że po prostu nie wiedzą?

Mają mapy, wykresy, komputery, a gorzej prognozują

pogodę od mojej babci Portman, która kierowała się

wyłącznie łupaniem w kościach.

Joe pochylił się i cmoknął żonę w kark.
- Masz rację, kochanie. Wyładuj wściekłość na

biednym meteorologu. Co on sobie myśli?

Meredith uśmiechnęła się do męża.
- Wiem, że zachowuję się nierozsądnie. Joe... do­

dzwoniłeś się?

- Do Austina? Tak. Akurat wybierał się na weekend

do ojca. Który miewa się doskonale, podobnie jak re­

szta McGrathów. W każdym razie Austin postanowił

przełożyć wizytę na później i zajrzeć do nas jutro. Bę­

dzie potrzebował jak najwięcej informacji o Patsy.

background image

DOM RADOŚCI

83

- Aż mi się nie chce wierzyć, że to ten sam Austin,

którego pamiętam jako szkraba. Tyle się w jego życiu

działo, rzeczy dobrych i złych. Ale cieszę się, że został

prywatnym detektywem i że tak bardzo ci pomógł, kie­

dy... kiedy Emmett...

- Kiedy Emmett próbował mnie zabić - dokończył

Joe, prowadząc Meredith do obitej skórą kanapy. -

Wszystkim nam pomógł. A potem zakochał się w Re­

bece. Boże, żebyś widziała, jak ona rozkwitła. Po pro­

stu promieniała szczęściem.

- Dobrze, że zamieszkali tutaj. Że Austin zgodził

się przenieść z Portland, żeby Rebeka mogła być blisko

swojej rodziny... Czyli co? Wpadnie jutro?

- Tak, o ósmej - potwierdził Joe. - Rand przefa-

ksował mi mnóstwo informacji, które znaleziono w do­

kumentach Patsy. Niestety, prawie nic z nich nie wy­

nika. No, nie rób takiej smutnej minki. Jeżeli Jewel

żyje, Austin na pewno ją odnajdzie.

Meredith potrząsnęła głową.
- Wciąż dźwięczy mi w uszach głos Patsy. To nie

były czcze pogróżki, Joe. Ona popełni samobójstwo.

Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy: moja siostra nigdy

nie opuści tego zakładu. Myślę, że ona to wie. Wie,

że chłopcy będą mieli u nas doskonałą opiekę. Jedyną

rzeczą, jaka trzyma ją przy życiu, to chęć zobaczenia

córki. - Na moment urwała. - Tak się zastanawiam...

gdyby wtedy nie zaszła w ciążę, gdyby Ellis nie sprze­

dał jej dziecka... może inaczej potoczyłyby się jej losy?

Może by nie zachorowała, może ten dziesięcioletni ko­

szmar nigdy by się nie zdarzył? - Popatrzyła na swoje

background image

84 KASEY M1CHAELS

ręce. - A ja... Boże, powinnam ci była od razu po­

wiedzieć, że mam siostrę, że jesteśmy do siebie po­

dobne jak dwie krople wody, że...

- Przestań - skarcił ją Joe i wziął w ramiona. -

Patsy nie chciała, żebyś się nią interesowała. Nawet

sfingowała własną śmierć, żebyś zostawiła ją w spo­

koju. Nie ma sensu gdybać, zastanawiać się, co by by­

ło, gdybyśmy postąpili tak lub inaczej. To niczego nie

zmieni. Po prostu cieszmy się, że znów jesteśmy razem.

Nie chcę marnować ani chwili na roztrząsanie prze­

szłości, naszych smutków i cierpień.

Meredith oparła głowę na ramieniu męża i zerknęła

na okno; błyskawica znów przeszyła niebo.

- Tego oczekujemy od Emily, prawda? - spytała

cicho. - Żeby zapomniała o przeszłości i zaczęła żyć

teraźniejszością. Może ta samotna wyprawa w góry

dobrze jej zrobi? Może tego właśnie potrzebuje? Prze­

myśleć wszystko, zanim rozpocznie sesje z Marthą?

Co prawda wolałabym, żeby zaczekała na lepszą po­

godę... Joe? Naprawdę uważasz, że jest bezpieczna?

- Ręczę ci, kochanie - oznajmił z przekonaniem.

- Nic jej nie będzie. Na pewno doskonale się bawi.

Ona uwielbia przyrodę, kocha samotne wędrówki, po­

trafi sobie radzić w każdej sytuacji.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Zdejmując siodło, zauważyła, że koń ma rozciętą

skórę.

- Josh, Molly jest ranna - powiedziała, bezwiednie

zwracając się po imieniu do swego towarzysza, choć

chwilę temu przysięgła sobie, że więcej się do niego

nie odezwie, nawet gdyby włosy zajęły się jej ogniem,

a on byłby jedynym mężczyzną z wiadrem wody

w promieniu stu kilometrów.

Ale tu nie chodziło o nią, tylko o Molly.

Josh położył swoje siodło przy ognisku, najwyraź­

niej zamierzając się nim posłużyć jako podgłówkiem,

i podszedł obejrzeć skaleczenie.

- Jest tak mokra, że w pierwszej chwili nie zauwa­

żyłam. .. Ale to na pewno krew - dodała Emily, spo­

glądając na swą rękę. Czubki palców miała czerwone.

Przysunęła twarz do końskiej szyi, usiłując sprawdzić,

czy rana jest głęboka. - Boże. Myślisz, że trzeba bę­

dzie założyć szwy?

- Nie mam pojęcia - odparł Josh. Wyciągnął z kie­

szeni złożoną na czworo biało-niebieską chustkę do no­

sa i przycisnął delikatnie do rany. - Najpierw należy

ją oczyścić, a potem zobaczymy.

background image

86 KASEY M1CHAELS

- To moja wina. - Głos Emily załamał się. - Pogo­

dowy Willie wygadywał bzdury, a ja mu uwierzyłam.

Przyciskając prowizoryczny kompres do szyi kla­

czy, Josh popatrzył pytająco na jej panią.

- Pogodowy kto? Obawiam się, że nie rozumiem.

- Willie. - Wytarła niezdarnie ręce o dżinsy, na­

stępnie podniosła je do twarzy, żeby osuszyć łzy, które

ciekły jej po policzkach. - Przed wyruszeniem z domu

włączyłam radio. Facet od pogody stwierdził, że burza

skręci na południe i przejdzie bokiem. On zawsze się

myli, a ja to wiem. Po prostu tak strasznie chciałam

wymknąć się z domu, przez dzień czy dwa pobyć sa­

ma, że...

- Jakoś te ucieczki kiepsko ci wychodzą, prawda?

Mimo to wciąż je podejmujesz i za każdym razem ktoś

płaci za twoją bezmyślność.

Skuliła się, jakby chciała się zasłonić przed ciosem.

- No dobra, spójrz - ciągnął Josh, nie przejmując

się tym, czy jego słowa ją uraziły lub zabolały. - Nie

wygląda to najgorzej. Szwów nie trzeba będzie zakła­

dać. Właściwie to nie tyle rana, co drobne zadrapanie.

Twoja Molly biegła za blisko drzew, pewnie wtedy

zgubiła tę torbę z kurczakiem, którego niestety nie zje­

my... Powinienem mieć jakiś płyn odkażający. Zaraz

poszukam. Myślę, że to wystarczy.

- Nie trudź się - oznajmiła chłodno dziewczyna. -

Mam własną apteczkę. Sama mogę zająć się Molly. Za­

dzwoniłabym na ranczo po pomoc, ale komórka jest usz­

kodzona. Molly musiała ją zgnieść, kiedy się przewróciła.

- Rozejrzała się po grocie. - Zrób sobie miejsce do spa-

background image

DOM RADOŚCI

87

nia. Chcę widzieć, gdzie się ułożysz, żebym mogła

przygotować sobie posłanie jak najdalej od ciebie.

- Jak najdalej? - Pokręcił głową. - Może nie za-

uważyłaś, ale tam na zewnątrz leje jak z cebra. A twoje

ognisko zaczyna dogasać. I wkrótce zgaśnie, chyba że

masz jeszcze jeden stos suchych gałęzi. Jeśli nie, to

spędzimy tę noc w bardzo bliskiej odległości. W prze­

ciwnym razie grozi nam hipotermia. Jeden Atkins zgi­

nął przez ciebie, drugi nie zamierza iść w jego ślady.

Zamierza przeżyć, nawet jeśli to oznacza, że musi się

do ciebie przytulić.

Emily zerknęła na ognisko, po czym podniosła

z ziemi plecak i pomaszerowała na drugi koniec groty.

Tam, w mroku, nabrała większej pewności siebie.

- Masz przymocowany do siodła śpiwór. Ja mam

swój, w dodatku przystosowany do znacznie niższych

temperatur niż obecna, więc o co chodzi?

Bez słowa Josh odwiązał śpiwór od siodła, po czym

zarzucił go na grzbiet swojego konia. Następnie chwy­

cił gruby wełniany koc, którym Emily wcześniej była

otulona, i okrył nim Molly.

- Został nam jeden - oznajmił. - Chyba dobro ko­

ni leży ci na sercu?

- Koni owszem, twoje nie - warknęła Emily. Wie­

działa, że zachowuje się nierozsądnie. Wzięła głęboki

oddech, po czym Wolno wypuściła powietrze. - Na­

prawdę nie ma wyjścia?

- Ależ jest. - Położył jej siodło obok swojego,

strzelbę oparł o ścianę. - W dawnych czasach zabijało

się konia, rozcinało mu brzuch, wywalało bebechy, po-

background image

88 KASEY MICHAELS

tem właziło się do środka. Podobno to świetne schro­

nienie przed śniegiem i wiatrem. Ciepło utrzymuje się

przez wiele godzin...

Zmrużywszy oczy, Emily popatrzyła chłodno na

Josha.

- Czy to naprawdę było konieczne? Musiałeś mnie

uraczyć tak barwnym opisem? Nie, nie odpowiadaj.

Oczywiście, że musiałeś. Nienawidzę cię, Josh.

Zakręciła kuchenkę, chcąc zaoszczędzić resztę pa­

liwa. Będzie im potrzebne jutro.

Psiakrew! Josh ma rację. Ogień faktycznie dogasa

i istnieje tylko jeden sposób na to. aby nie zamarzli

w nocy: muszą się grzać własnym ciepłem, innymi sło­

wy spać w jednym śpiworze. Szlag by to trafił!

- Co robisz? - spytała, widząc, jak Josh podnosi

z ziemi oba płaszcze przeciwdeszczowe.

- Warto zasłonić wejście, żeby nam tu wiatr nie

dmuchał. Oczywiście zostawiając otwór, póki pali się

ogień. - Sięgnął po linę, której wcześniej użył do od­

ciągania konaru. - Chodź, pomóż mi.

Po kilku próbach wreszcie zdołali zaczepić końce

liny do krzaków rosnących po obu stronach wejścia

do groty. Josh znowu przemókł do suchej nitki. Za­

wieszone na linie płaszcze zasłoniły co najmniej po­

łowę wejścia.

- Dobra, powinno wytrzymać - rzekł.

Ociekał wodą, jakby wyszedł spod prysznica; długie

brązowe włosy dosłownie lepiły się do jego kształtnej

czaszki. Z przytroczonej do siodła skórzanej torby wy­

dobył ręcznik, wytarł głowę, obiema rękami odgarnął

background image

DOM RADOŚCI

89

włosy za uszy, następnie ściągnął kamizelkę i zaczął

rozpinać koszulę. Emily przyglądała mu się ukradkiem.

Widząc umięśniony, opalony tors, lśniący w płomie­

niach ognia, wciągnęła gwałtownie powietrze. Lewy

bok zdobiła długa biała blizna, druga równie imponu­

jąca przecinała klatkę piersiową; przypuszczalnie obie

to pamiątki z rodeo.

- Dlaczego... dlaczego się rozbierasz?

- Żeby nie zamarznąć na śmierć - odparł, wyjmu­

jąc z torby flanelową koszulę. - Dżinsy też muszę

zdjąć, więc proponuję, żebyś się odwróciła. Chyba że

bawi cię podglądanie.

Odwróciła się, nim skończył mówić. Policzki piekły

ją, zupełnie jakby stała tuż przy ognisku. Słyszała, jak

Josh ściąga buty, potem słyszała pełne zniecierpliwie­

nia pomruki - domyśliła się, że mokre, opięte nogawki

sprawiają mu trudności - wreszcie usłyszała, jak wkła­

da suche spodnie i zaciąga suwak. Wypuściła z płuc

powietrze. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzy­

muje oddech.

Kiedy się odwróciła, Josh siedział na siodle; włożył

iepłe wełniane skarpety, następnie sięgnął po buty.

- Nie podglądałaś? - spytał. - Grzeczna dziewczyn-

ka - pochwalił ją. - Jeszcze tylko wciągnę buty i za-

mienimy się rolami. Ja się odwrócę, a ty przebierzesz,

Bo chyba nie zamierzasz spać w wilgotnym ubraniu?

Czy mogła mu zaufać, że nie będzie patrzył? Cho-

ciaż, pomyślała po chwili, pytanie powinno brzmieć:

czy ma ochotę kłaść się spać w spodniach, których no­

gawki można wyżymać?

background image

90 KASEY MICHAELS

Posyłając Joshowi wściekłe spojrzenie, otworzyła

plecak i wydobyła jedyną zmianę suchej odzieży, jaką

z sobą wzięła: flanelową koszulę w kratkę, podobną

do koszuli Josha, stare dżinsy, dwie pary wełnianych

skarpet oraz czyste majtki i stanik, które zwinęła

w kulkę i ukryła w nogawce, aby Josh ich nie dojrzał.

Po co ma wiedzieć, że na wyprawę w góry zabrała

bieliznę w tygrysi deseń: wysoko wycięte figi oraz pa­

sujący do nich, lekko usztywniony stanik?

- Bądź łaskaw się odwrócić - poprosiła wyniosłym

tonem.

Wyszczerzył w uśmiechu zęby. Byli tacy podobni,

kiedy się uśmiechali, choć Toby miał w sobie pewną

naiwność i prostoduszność, której Joshowi brakowało.

- Za ćwierćdolarówkę. - Wyciągnął przed siebie

rękę. - Z mennicy w Denver, tam gdzie biją monety

z nazwami stanów na rewersie. Do kompletu brakuje

mi Pensylwanii.

- Idź do diabła - warknęła, kierując się w najciem­

niejszy kąt groty.

Rozbierała się „po kawałku", tak by cały czas jak

najwięcej mieć na sobie. I nie spuszczała oka z Josha,

pilnując, aby przypadkiem jej nie podejrzał.

- W porządku, możesz się odwrócić i kontynuować

swoje sarkastyczne uwagi - wycedziła przez zęby,

świadoma, że zachowuje się jak dziecko.

- Jak sobie panienka życzy - oznajmił pogodnie.

Co za paskudny typ! Nie sposób z nim wytrzymać.

Zerknęła na mały złoty zegarek i ruszyła w stronę

ogniska, okrążając po drodze wyłączoną kuchenkę, pla-

background image

DOM RADOŚCI

91

stikowy pojemnik oraz otwarty plecak. Grota była cał­

kiem spora, ale stawała się coraz bardziej zagracona.

Emily zawahała się, po czym wzruszywszy ramionami,

rozłożyła na pojemniku swoje wilgotne ubranie; bie­

liznę schowała do zamykanej na suwak kieszeni w ple­

caku.

Otworzywszy inną kieszeń, wydobyła z niej grze­

bień, obleczoną materiałem gumkę do włosów, skła­

daną szczotkę do zębów, niedużą tubkę pasty. Jeszcze

tylko mały wiśniowy ręcznik i tubka z mydłem w pły­

nie - była gotowa do wieczornych ablucji. Bez wzglę­

du na to, gdzie się znajdowała, w domu, w lesie czy

w grocie, z kilku podstawowych zabiegów higienicz­

nych nie potrafiła zrezygnować.

Ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że Josh również

trzyma w dłoni szczoteczkę do zębów.

- Nie wiedziałam, że kowboje przestrzegają zaleceń

stomatologów i myją zęby rano i wieczorem - rzekła,

sięgając po kubek z wodą, który zostawiła na ziemi.

- O co chodzi? Przeszkadza ci sielska domowa at­

mosfera? Boisz się, że zaraz pocałuję cię na dobranoc?

Nie odpowiedziała. Po prostu uznała, że nib ma sen­

su wdawać się w rozmowę. W milczeniu usiadła na

swoim ulubionym płaskim głazie, tyłem do intruza,

i zaczęła szorować zęby; miała wrażenie, że echo nie­

sie się po całej grocie. Przepłukała usta wodą z ku­

beczka, ale w obecności innego człowieka jakoś nie

umiała zdobyć się na to, by wypluć wodę na ziemię,

więc ją wypiła. Josh ma rację. Przeszkadzała jej ta do­

­owa atmosfera.

background image

92 KASEY MICHAELS

Wciąż zwrócona tyłem zaczęła rozczesywać włosy,

a raczej splątaną masę. Nie wiedziała, że lśnią złociście

w blasku ognia, że wyglądają niemal jak przedłużenie

płomieni.

- Sprawdzę, jak się konie mają.

Głos Josha był dziwnie napięty. A może tylko jej

się tak zdawało? Zresztą, przemknęło jej przez myśl,

nieustający huk piorunów może budzić niepokój lub

irytację.

- Dobry pomysł. - Zebrawszy włosy, ściągnęła je

gumką. - Nie wiem jak ty, ale ja mimo wczesnej pory

jestem skonana. Po drugie, burczy mi w brzuchu, a nie

możemy nic zjeść, jeśli zapasy mają nam starczyć na

dłużej. A po trzecie, zaczynam marznąć, więc chętnie

weszłabym do śpiwora.

- W porządku, przegląd produktów spożywczych

możemy zostawić na rano. Jeśli chodzi o spanie...

Oboje mamy karimaty, czyli będzie nam sucho. Od

ziemi jednak ciągnie, bo groty mają to do siebie, że

nawet w ciepłe dni się nie nagrzewają. Lepiej położyć

karimaty jedna na drugą. Do jednego śpiwora się nie

zmieścimy; musimy go rozłożyć i wykorzystać jako

kołdrę. Przed wychłodzeniem ochroni nas ciepło wy­

dzielane przez nasze ciała...

Poszedł do koni, poprawił okrywające je koce, prze­

sunął kamienie, pod które wsunął wodze. Następnie

sprawdził opatrunek przyklejony do szyi Molly. Zado­

wolony, pokiwał głową: nie miał żadnych zastrzeżeń.

Emily cały czas obserwowała go ukradkiem. Wy­

soki, szerokie ramiona, szczupłe biodra. Jego ruchy

background image

DOM RADOŚCI 93

charakteryzowała płynność i wdzięk. Sprężysty krok,

ogorzała twarz, lekko ironiczny uśmiech, pewność sie­

bie... Wyglądał jak facet z reklam Marlboro, tyle że

bez papierosa w ustach; jak samotny, romantyczny

jeździec przedstawiany na plakatach lub okładkach

książek; jak marzenie każdej nastolatki, która kiedy­

kolwiek była na rodeo.

I ten facet ma dziś spać koło niej, grzać ją swoim

ciepłem. Zastanawiała się, czy w ogóle zdoła zasnąć. Po­

dejrzewała, że będzie leżała jak na szpilkach, nie mogąc

doczekać się rana. Ale kto wie, może zmarznięta prze­

wróci się na bok, pragnąć się ogrzać w jego ramionach?

Co wtedy?
- On cię nienawidzi - mruknęła do siebie. - Wini

za śmierć brata. - Sięgnęła po cienką zrolowaną ka­

rimatę, wiedząc, że sama musi przygotować posłanie.

- Zresztą ty też za nim nie przepadasz.

Kręcił się przy koniach dłużej, niż to było potrzeb­

ne; sprawdzał kopyta, gładził po pyskach, klepał po

grzbiecie i przemawiał cicho, świadom, że zwierzęta

wciąż są zdenerwowane burzą. Potem wyszedł na

dwór, poprawił prowizoryczną zasłonę od wiatru i po­

patrzył w niebo. Nic nie wskazywało na to, aby deszcz

miał wkrótce przestać padać.

Podejrzewał, że spędzą w grocie co najmniej jesz­

cze jeden dzień i jedną noc. Zbocze powoli zamieniało

się w grząskie bagno. Nawet gdyby deszcz ustał do

jutra, nie daliby rady bezpiecznie sprowadzić na dół

background image

94 KASEY MICHAELS

Czy wytrzyma jeszcze jeden dzień i noc? Zresztą

co tu mówić o kolejnym dniu! Nie był pewien, czy

wytrzyma tę jedną noc.

Wyruszając rano, sądził, że w towarzystwie Emily

spędzi najwyżej kilka godzin. Chciał z nią porozma­

wiać, opowiedzieć jej o Tobym, uświadomić jej, jak

bardzo swoją lekkomyślnością i beztroską skrzywdziła

ich obu.

Chciał również usłyszeć jej wersję zdarzeń. A wła­

ściwie nie tyle chciał, co uważał, że powinien, choćby

ze względu na Toby'ego. Może były jakieś okoliczno­

ści łagodzące, o których nie wiedział; jakiś powód, dla­

czego uciekła i zostawiła Toby'ego, aby wykrwawił się

na śmierć. Jeśli taki powód istniał, Josh pragnął go

poznać.

Bardzo mu na tym zależało, czuł bowiem, jak nie­

wiele brakuje, by wpadł w tę samą pułapkę co jego

młodszy brat. W pułapkę odznaczającą się śliczną bu­

zią, gęstymi kasztanowymi lokami i dużymi niebieski­

mi oczami.

Była szczupła, lecz nie przeraźliwie chuda, wyspor­

towana, o dość szerokich ramionach i szczupłych bio­

drach. Jeśli chodzi o biust... hm, Dolly Parton mogła

spać spokojnie, ale... Po prostu Emily promieniała ko­

biecością, w sposób niezamierzony kusiła wdziękiem...

Potrząsnął głową i wrócił myślami do rzeczywisto­

ści. Przyjechał do Kalifornii, ponieważ Emily spowo­

dowała śmierć jego brata. Oczywiście nieumyślnie,

niemniej spowodowała. Winna była grzechu zaniedba­

nia; zataiła prawdę. Gdyby powiedziała Toby'emu, kim

background image

DOM RADOŚCI

95

jest i dlaczego ukrywa się w Keyhole, gdyby ostrzegła

go przed zagrożeniem...

A ona go zostawiła. Pozwoliła, by ją uratował, by

przyjął przeznaczoną dla niej kulę, a potem go zosta­

wiła!

Josh nie mógł jej tego wybaczyć.

Wrócił do środka. Stała przy ognisku, usiłując roz­

łożyć śpiwór nad karimatami.

- Daj, pomogę ci - powiedział, biorąc śpiwór za

dwa rogi. - Lekki, mięciutki i pewnie cieplejszy niż

wygląda.

- Pewnie tak. Ale jeszcze nie miałam okazji go wy­

próbować. - Przyklepała materiał, jakby sprawdzając,

czy nie jest zbyt śliski. Cały czas unikała spojrzenia

Josha. - Prawa czy lewa?

- Słucham? - spytał rozkojarzony.

- Prawa czy lewa? - powtórzyła. - Śpię na pra­

wym boku, więc jeśli ci nie przeszkadza, wolałabym

zająć miejsce po prawej.

On także zwykł sypiać na prawym boku. Oczami

wyobraźni zobaczył, jak leżą przytuleni: brzuch przy

pośladkach, ramię wokół talii, nogi splątane razem.

- W porządku. Może być lewa. - Czuł ucisk za­

równo w gardle, jak i w spodniach. Opuścił ręce, by

się choć trochę zasłonić. Miał nadzieję, że panujący

wewnątrz mrok dopełni reszty. - Obawiam się jednak,

że jedno siodło musi nam wystarczyć za poduszkę.

W przeciwnym razie będziemy za daleko od siebie,

a mamy się grzać, pamiętasz?

~ Najpierw spróbujemy po mojemu, czyli tyłem do

background image

96 KASEY MICHAELS

siebie, ja po prawej stronie, ty po lewej - oznajmiła

sztywno. Po chwili ułożyła się na swoim miejscu, przy­

kryła po samą brodę, głowę oparła o wgłębienie siodła.

- O kurczę. - Zaczęła się wiercić, szukając wygod­

niejszej pozycji. - Dawno tego nie robiłam.

- To znaczy czego? Dawno nie spałaś z mężczy­

zną? - Skrzywił się. Nie powinien był tego mówić.

Zachował się jak dureń.

- Nigdy nie... - Zasłoniła rękami twarz, po czym

z wściekłością podciągnęła śpiwór jeszcze wyżej. -

Dawno nie spałam w tej grocie. A tak w ogóle, to nie

mam ochoty słuchać tego rodzaju uwag. W przeci­

wieństwie do ciebie twój brat był prawdziwym dżen­

telmenem.

- Owszem, był dżentelmenem - mruknął Josh.
Przeszedłszy nad Emily, usiadł na siodle, zamierza­

jąc ściągnąć buty. Proszę, proszę, jest dziewicą. Kto

by to pomyślał? Czyżby w świecie, w którym się ob­

racała, wszyscy faceci byli ślepi?

- I dokąd to go zaprowadziło? - dodał po chwili.

Nie zareagowała. I słusznie.
Odstawił buty, po czym również wsunął się pod śpi­

wór. Leżał na wznak, z ręką pod głową, i wpatrując

się w ciemne sklepienie, marzył o tym, aby być teraz

gdziekolwiek, tylko nie tu. Dogasający ogień rzucał

na sufit dziwne, tańczące cienie, zaś wiatr, który bez

przerwy zmieniał kierunki, ciągle wdmuchiwał z po­

wrotem do groty dym.

Josh zastanawiał się nad swym przeznaczeniem. Za­

mierzał kupić ranczo, prowadzić je do spółki z bratem,

background image

DOM RADOŚCI 97

może założyć rodzinę. Jaki los czeka go teraz, gdy

został sam, bez Toby'ego? Czy ustatkuje się, zrealizuje

marzenie o własnym ranczu, czy też do końca życia

będzie występował na rodeo, a w przerwach między

zawodami pracował dorywczo?

Dom, rodzina... Toby był całą jego rodziną. Śmierć

brata zupełnie go załamała. Czy mógłby założyć teraz

nową rodzinę? A gdyby zginęła żona lub dziecko?

Drugi raz nie wytrzymałby takiego bólu.

Obrócił głowę w prawo. W ciemnościach nie wi­

dział koloru włosów Emily, widział jednak rysujący

się pod śpiworem zarys jej sylwetki. Emily Colton ma

rodzinę. Dużą rodzinę. I co jej to dało?

Niewiele. Gdyby potrafiła znaleźć u bliskich pocie­

szenie, siedziałaby z nimi, w ciepłym, bezpiecznym

domu; nie spałaby z obcym facetem w ciemnej zimnej

grocie. Do diaska z rodziną! Ona przez swoją o mało

nie zginęła.

Może więc życie w pojedynkę, bez żadnych przy-

ległości i zbędnych komplikacji, ma większy sens?

Owszem, po latach występów na rodeo dbrobi się

obolałego kręgosłupa i artretyzmu w kolanach. Zacz­

nie spędzać coraz więcej czasu w barach, pijąc piwo

i wspominając stare dobre czasy, kiedy ujeżdżał dzikie

konie i powalał lassem cielaki. Rodeo wciąga, jest jak

kochanka, groźna, nieobliczalna, ale jakże fascynująca.

Może zbyt długo daje się jej wodzić za nos. Może

zbyt wiele poświęca jej czasu. Kto wie, gdyby wcześ-

niej z nią zerwał, może Toby byłby dziś wśród żywych,

a on, Josh, nie leżałby w wilgotnej grocie, starając się

background image

98

KASEY MICHAELS

trzymać ręce i myśli z dala od pięknej rudej kobiety,

która przyczyniła się do śmierci jego brata.

Wstrzymawszy oddech, wytężył słuch. Konie ci­

chutko rżały i prychały, ogień syczał, wiatr zawodził,

z oddali zaś dochodził trzask piorunów. Mimo tych ha­

łasów gotów był przysiąc, że słyszy... nie tyle oddech

Emily, co raczej dzwonienie jej zębów! Oczywiście nic

nie mówiła, nie skarżyła się, że jej zimno.

Uparte stworzenie!

A ty, Atkins, jesteś skończonym durniem. Jesteś dur­

niem, bo się martwisz i przejmujesz.

Podniósłszy się na łokciu, odepchnął od posłania

siodło, po czym przewrócił się na prawy bok i otulił

mocniej śpiworem. Następnie przysunął się do Emily.

Poczuł, jak sztywnieje. Nic sobie z tego nie robiąc,

oparł głowę na jej siodle. Nie było mu zbyt wygodnie,

ale trudno. Wiedział, że tej nocy i tak nie zaśnie. Z tru­

dem powstrzymał się, aby nie przesunąć ręki wyżej,

do jej piersi.

Już nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz spędził

całą noc z kobietą w łóżku. Ale jedno nie ulegało wąt­

pliwości: nigdy dotąd nie spędził nocy z dziewicą.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Zobaczysz, Wróbelku. Babcia ucieszy się, że

masz taki śliczny aparacik na ząbkach - powiedziała

Meredith, uśmiechając się w lusterku do Emily, która

siedziała naburmuszona na tylnym siedzeniu.

- Wcale go jej nie pokażę - oznajmiła dziewczyn­

ka, prawie nie otwierając ust. - Nikomu go nie pokażę.

Sophie nazwała mnie Metalową Szczęką. A Amber

spytała, czy przyciągam spinacze, bo wyglądam jak

wielki magnes.

- Nie zwracaj na nie uwagi. Wiesz, jakie są siostry;

zawsze z siebie żartują. - Meredith westchnęła. - Po­

za tym kilka lat temu same też nosiły aparaty, a wtedy

bracia się z nich podśmiewali. To taka rodzinna tra­

dycja, przekazywana z dziecka na dziecko. Skoro się

z ciebie śmieją, to znaczy, że cię kochają.

- A ja ich nie lubię! A aparatu nienawidzę. Uciska

mi zęby, nie mogę żuć gumy, w dodatku wczoraj Inez

wszystkim dała po kolbie kukurydzy, a mnie ścięła

ziarna na talerz. To nie to samo.

Masz rację, Wróbelku, ale naprawdę warto się tro-

chę pomęczyć. Bo wkrótce będziesz miała śliczne, rów-

ne ząbki i jeszcze piękniejszy uśmiech niż obecnie.

background image

100

KASEY MICHAELS

Meredith ponownie zerknęła do lusterka. - Emily, ko­

chanie, opuść niżej pas. Nie powinien być tak wysoko.

W razie wypadku nie zdoła cię przytrzymać.

Emily posłusznie wykonała polecenie, lecz nie kryła

złości.

- Nie rozumiem, dlaczego nie mogłam usiąść z to­

bą z przodu. Z tyłu siadałam, kiedy jeszcze jeździłam

w foteliku.

- Bo z przodu pas jest zepsuty - wyjaśniła Mere­

dith. - Jutro będzie naprawiony. A na razie udawaj,

że jesteś wielką damą, a ja twoim szoferem.

Dziewczynce spodobał się pomysł.
- To znaczy, że mogę wydawać ci rozkazy?

- Owszem, proszę pani. Dokąd panią zawieźć?

Chichocząc wesoło, Emily skrzyżowała ręce na

piersi i zadarłszy nosa, poleciła:

- Do lodziarni, dobra kobieto. Szybko, szybko!
- A pani babcia?

- A faktycznie... Już wiem. Zabierzemy ją ze sobą.

Ona też lubi lody.

- Dobrze, proszę pani. Jak pani sobie życzy -

oznajmiła Meredith, przykładając palce do wyimagino­

wanej czapki z daszkiem.

Emily parsknęła śmiechem; o aparacie na zębach

całkiem zapomniała.

Słysząc, że w radiu leci jedna z jej ulubionych pio­

senek, poprosiła mamę, aby nastawiła głośniej dźwięk.

Obie zaczęły śpiewać. Meredith kilka razy pomyliła

słowa, co jeszcze bardziej rozweseliło jej córkę.

Były takie szczęśliwe. Meredith znów spojrzała do

background image

DOM RADOŚCI

101

lusterka - przypuszczalnie aby zobaczyć uśmiechniętą

buzię córki - i nagle zacisnęła dłonie na kierownicy.

- Dlaczego ten samochód jedzie tak blisko za na­

mi? Szosa jest pusta, zakazu wyprzedzania nie ma...

Skoro tak bardzo ci się spieszy, możesz nas wyminąć

- powiedziała, zwracając się do kierowcy wozu, który

od pewnego czasu siedział jej na ogonie.

Emily zaczęła się wiercić, usiłując wyjrzeć przez tylną

szybę, ale zapięty pas utrudniał jej ruchy. Po chwili zre­

zygnowała. Meredith wcisnęła nogą pedał gazu.

- Siedź prosto, kochanie. Gdybym mogła, zjecha­

łabym na pobocze i przepuściła tego kretyna... jest tak

blisko, że nawet nie widzę jego numerów... ale boję

się, że wpadłybyśmy do rowu. Więc jak tylko zobaczę

przydrożny parking, skręcę i pozbędziemy się nie­

chcianego towarzystwa.

Słysząc cichy, choć stanowczy ton matki, Emily po­

słusznie wykonała polecenie. Zamknęła oczy, żeby nie

patrzeć na przelatujący za oknami krajobraz. Meredith

wyłączyła radio. W samochodzie nastała cisza.

I wtedy się zaczęło. Bum! - od tyłu. Jedno potężne

stuknięcie, moment później drugie.

- Hej! - zawołała dziewczynka, bardziej wystra­

szona niż rozgniewana. - Co on robi, mamo? Niech

przestanie! Każ mu przestać, mamo!

- Zasłoń rękami twarz! Zasłoń twarz, Wróbelku!

- krzyknęła Meredith.

Kolejne uderzenie - najmocniejsze z dotychczaso­

wych. Samochód zostaje zepchnięty na wąskie pobo­

cze; ż chwilą gdy dwa koła zjeżdżają z asfaltu na żwir,

background image

102 KASEY MICHAELS

następuje huk - strzela prawa tylna opona. Meredith

próbuje odzyskać kontrolę, nie daje jednak rady wrócić

na asfalt.

Jeszcze kilka metrów jechały przed siebie, lecz auto

coraz bardziej przechylało się w stronę rowu. A potem

nastąpił huk - i wszystko przestało się ruszać. Emily

poczuła ostre szarpnięcie, ale pasy trzymały mocno;

nie pozwoliły jej przelecieć przez siedzenie. Po paro-

sekundowym bezruchu ponowny zgrzyt - samochód

opadł na bok. Emily walnęła głową w szybę. Ujrzała

przed oczami mrok.

- Mamusiu... - Zamrugała. I aż skrzywiła się

z bólu. - Mamusiu...

Pokonując ból, uniosła powieki i spojrzała na prze­

dnie siedzenie. Matka siedziała z zakrwawionym czo­

łem na miejscu kierowcy.

Nie, nieprawda. Stała na zewnątrz, poza samocho­

dem; nagle pochyliła się, otworzyła przednie drzwi

i zajrzała do środka. Dwie mamusie?

Ojej, jak strasznie bolała ją głowa. Ból dosłownie

rozsadzał jej czaszkę.

- Mamusiu, coś złego się ze mną dzieje. Nic nie

widzę. Zrób coś, mamusiu. Tak bardzo boli mnie gło­

wa. I w brzuchu mi się kręci. Chyba zaraz zwymiotuję.

- Zamknij się, durny bachorze!

Emily popatrzyła to na jedną matkę, to ha drugą,

i wybuchnęła płaczem. Jedna z dwóch mamuś skrzy­

czała ją! Dziewczynka, zdumiona i zaszokowana, ob­

serwowała, jak mamusia stojąca na dworze otwiera tyl­

ne drzwi i wsuwa się koło niej na tylne siedzenie.

background image

DOM RADOŚCI

103

- Masz, wypij to. Poczujesz się lepiej.

Emily zaczęła protestować.

- Nie... nie chcę...

Matka pociągnęła ją za włosy, zmuszając, by od­

chyliła w tył głowę. Po chwili Emily poczuła w ustach

jakiś obrzydliwy smak. Zaczęła się krztusić. I w tym

momencie straciła przytomność. Obudziła się kilka go­

dzin później w szpitalu. Jedna z dwóch mamuś stała

nad jej łóżkiem.

- Którą mamusią jesteś? - spytała dziewczynka.

W gardle miała sucho i wciąż bolała ją głowa.

Stojąca przy łóżku mamusia nie odpowiedziała; po

prostu uśmiechnęła się pod nosem...

- Nie! To nie ty! Ty jesteś tą drugą, tą paskudną!

Gdzie moja mamusia? Moja prawdziwa mamusia? Co

z nią zrobiłaś? Mamusiu! Mamuś!

- Obudź się, Emily. No obudź się, mała. Nic złego

się nie dzieje. To tylko sen. No, otwórz oczy. Obudź

się.

Uniosła powieki i ujrzała nad sobą świdrujące nie­

bieskie oczy Josha. Włosy opadały mu w nieładzie na

czoło, ciemny zarost okrywał policzki.

W ustach jej zaschło, serce zabiło mocniej. Powoli

uświadomiła sobie, gdzie się znajduje i co się stało. Znów

przyśnił się jej tamten sen. Teraz nie ma jedenastu lat

i nie leży w szpitalu. Spędza noc w grocie. Leży na zie­

mi przykryta śpiworem, a obok leży Josh Atkins, nawet

nie tyle leży, co napiera na nią swoim ciałem.

- Złaź ze mnie! - rozkazała, usiłując odepchnąć go

background image

104 KASEY M1CHAELS

od siebie. - Do jasnej cholery, złaź! Musisz mnie do­

tykać?!

Nawet nie drgnął.

- Nie należysz do ludzi, którzy budzą się w świet­

nym humorze, co? - spytał.

Po chwili spełnił jej prośbę: odsunął się i ułożył

na wznak. Emily zadrżała z zimna. Nie zdawała sobie

sprawy, jak bardzo grzeje ją jego ciało.

- Chcesz mi go opowiedzieć? Ten swój sen? Musiał

być naprawdę nieprzyjemny.

Wstałaby, ale po pierwsze, zęby znów zaczęły

dzwonić jej z zimna, po drugie, ogień zgasł, a po trze­

cie, na zewnątrz wciąż padało. Ranek był szary i po­

nury.

- Nie, nie chcę ci go opowiedzieć. Chciałabym za

to, żebyś ty był teraz na drugim końcu świata.

- Milutka jesteś. I wyjątkowo uprzejma. - Przy­

ciągnął do siebie siodło i oparł się o nie wygodnie.

Na wpół leżał, na wpół siedział. - Wołałaś mamę. Pra­

wdziwą mamę. Może nie grzeszę jakimś szczególnie

wysokim ilorazem inteligencji, ale czytałem wszystkie

artykuły, jakie w ostatnim czasie ukazywały się na te­

mat twojej rodziny. Byłaś wtedy w samochodzie, pra­

wda? W tym, który Patricia Portman, siostra Meredith

Colton, zepchnęła do rowu? Potem Patricia zajęła miej­

sce Meredith, wcieliła się w jej rolę. Ale jak tego do­

konała? Klinika St. James znajduje się ponad pół go­

dziny od miejsca wypadku. Jakim sposobem... to zna­

czy, Patricia zawiozła tam siostrę, a potem wróciła po

ciebie, tak? Czy przez ten czas nikt drogą nie prze-

background image

DOM RADOŚCI

105

jeżdżał? Nikt nie widział samochodu w rowie? Nikt

się nie zatrzymał?

Trzymała dłonie zaciśnięte w pięści. Nie chciała roz­

mawiać o wypadku, chciała o nim zapomnieć raz na za­

wsze. Nie pamiętała, że Patsy wsiadła do samochodu

i wlała jej lekarstwo do gardła. To wyszło na jaw podczas

zeznań na policji. Może dlatego sny nawiedzały ją raz

po raz. Może powinna opowiedzieć komuś całą historię,

a potem zamknąć za sobą ten etap życia.

Biorąc przykład z Josha, podsunęła się wyżej

i oparła o siodło. Przyszło jej do głowy, że właściwą

osobą, z którą należało odbyć tę rozmowę, jest Martha

Wilkes, a nie Josh Atkins. Bała się jednak, że jeżeli

komuś szybko się nie zwierzy, do końca życia będą ją

prześladować koszmary.

- Dała mi jakiś środek nasenny czy otępiający -

oznajmiła cicho. - Prawie natychmiast straciłam przy­

tomność. Przeciągnęła nas obie, mnie i mamę, do swo­

jego auta. Do anteny naszego samochodu przywiązała

białą chusteczkę. Tak się robi, kiedy porzuca się ze­

psuty wóz i idzie wezwać pomoc drogową. Dlatego

nikt się nie zatrzymał. Bo po co zatrzymywać się przy

pustym wozie?

- Sprytne. I co dalej?

Wsunęła rękę we włosy, po czym ściągnęła przy­

trzymującą je gumkę i potrząsnęła głową. Loki opadły

jej na ramiona. Zamierzała zgarnąć je na twarz, zasło­

nić nimi oczy... Nagle zastygła w bezruchu. Sophie

ma rację; faktycznie zachowuje się jak struś, który cho­

wa głowę w piasek.

background image

106 KASEY MICHAELS

- Patsy wyznała na policji, że zostawiła nieprzy­

tomną mamę za bramą kliniki St. James. Liczyła na

to, że ktoś z personelu zobaczy leżącą na ziemi kobietę

i rozpozna w niej niedawną pacjentkę, Patsy Portman.

Tak też się stało. Zatrzymano mamę w St. James. Utra­

ta pamięci na pewno jej nie pomogła, pomogła za to

jej siostrze.

- A co z tobą?

- Niewiele pamiętam, ale z relacji Patsy wynika,

że mniej więcej dwie godziny później wróciła na miej­

sce wypadku, zaparkowała na poboczu, przywiązała do

anteny białą chustkę, po czym przeniosła mnie do sa­

mochodu w rowie. A raczej chciała przenieść, ale za­

nim do niego doszła, ktoś nadjechał i zaoferował jej

pomoc. Patsy wspaniale zagrała rolę ofiary. Udając

oszołomioną, wyjaśniła, że zdarzył się wypadek i ko­

niecznie musi zabrać córkę do lekarza. Naprawdę jest

świetną aktorką. Przebrana w ciuchy mamy, szła

z dzieckiem w ramionach... Nic dziwnego, że wszy­

scy jej uwierzyli. I wierzyli przez dziesięć długich lat.

- A jej samochód, ten na poboczu? - spytał Josh.

- Nikt go nie sprawdził? Nie obejrzał? Przecież musiał

mieć wgnieciony zderzak...

Emily przyjrzała mu się uważnie.

- Logicznie rozumujesz - powiedziała, uśmiecha­

jąc się smutno. - Teraz wiem, po kim Toby odziedzi­

czył zdolności dedukcyjne. A wracając do twojego py­

tania... Owszem, sprawdzono samochód. Okazał się

kradziony. I czysty. Patsy starannie wytarła wszystkie

odciski palców. Policja doszła do wniosku, że musiały

background image

DOM RADOŚCI 107

go ukraść jakieś dzieciaki, które postanowiły urządzić

sobie przejażdżkę. Potem, spowodowawszy wypadek,

spanikowały i uciekły, porzucając auto na poboczu

drogi.

- Człowiek, który wpada w panikę, nie traci czasu

na usuwanie odcisków palców - zauważył Josh. - Coś

mi się wydaje, że gdyby tak poszukać, to lista osób,

które czegoś nie dopilnowały lub coś przeoczyły, a tym

samym pozwoliły Patsy Portman tak długo grać rolę

swojej siostry, byłaby bardzo długa.

- Wiem. - Pokiwała głową. - Ale pamiętaj o jed­

nym. To była żona Joego Coltona. Senatora Coltona.

Ojca obchodziło wyłącznie to, że ja z mamą żyjemy.

Szukanie sprawcy wypadku, aresztowanie go... Mama,

to znaczy Patsy, nie chciała rozgłosu. Poprosiła tatę,

żeby nie naciskał na policję; ważne było to, że nam

nic się nie stało. Ojciec zgodził się, pod jego wpływem

policja też machnęła na wszystko ręką. Sprawę

zamknięto.

Josh zrzucił z siebie śpiwór i sięgnął po buty.

- No tak, to by wszystko tłumaczyło. - Popatrzył na

leżącą obok dziewczynę. - Słuchaj, może byś włączyła

kuchenkę i zagotowała wodę na kawę, a ja w tym czasie

zajmę się końmi. Jeśli nie masz uszkodzonego węchu,

to pewnie zauważyłaś, że trochę tu śmierdzi.

Uśmiechnęła się szeroko.

- To konie? - spytała tonem niewiniątka. - A ja

myślałam, że to ty.

Zakryła głowę śpiworem, by nie słyszeć, jak Josh

złorzeczy. Dopiero kiedy włożył buty i dźwignął się

background image

108 KASEY M1CHAELS

na nogi, odważyła się wyjrzeć spod śpiwora. Zobaczy­

wszy, że podszedł do koni, szybko wyskoczyła z „łóż­

ka", włożyła buty, kurtkę, po czym kucnąwszy przy

plecaku, zaczęła szukać torebek z kawą rozpuszczalną,

które na szczęście zabrała z domu.

Kwadrans później siedzieli po turecku na śpiworze,

popijając parującą kawę.

- Mam nadzieję, że lubisz czarną, bo nie wzięłam

śmietanki.

- Lubię - rzekł, podnosząc do ust wyszczerbiony

kubek, jeden z trzech, które Emily przechowywała

w plastikowym pojemniku. - No dobra, czas zrobić

inwentaryzację. Ja mam paczkę wędzonej wołowiny,

kilka torebek owsianki, choć nie jestem pewien daty

ważności, i torebkę M&M'sów.

- Torebkę M&M'sów? To wszystko?

Wzruszył nieśmiało ramionami. Mimo porannego

zarostu, a może właśnie dlatego, że był nieogolony,

wyglądał tak pociągająco, że Emily czym prędzej od­

wróciła wzrok.

- Wiesz, nie planowałem siedzieć tu kilka dni. My­

ślałem, że cię dogonię, porozmawiamy, i przed zacho­

dem słońca dotrę z powrotem na ranczo Rollinsa.

Emily zmarszczyła z namysłem czoło.

- No właśnie. Skąd wiedziałeś, że się tu wybieram?

Śledziłeś mnie? - Westchnęła głęboko. - Przyznaj się:

śledziłeś? Tak mi się wydawało. Zresztą chyba wczoraj

sam o tym wspomniałeś, prawda? A ja byłam zbyt

zmęczona i zmarznięta, żeby... Psiakość! Czy... mo­

żesz mi wyjaśnić, dlaczego przyjechałeś tu za mną?

background image

DOM RADOŚCI

109

- Żeby z tobą porozmawiać - odparł, patrząc jej

w oczy. - Żeby dowiedzieć się, jak Toby zginął. Dla­

czego zginął. Dlaczego uważał, że warto było ginąć

za ciebie. I dlaczego go zostawiłaś. Dlaczego odeszłaś,

pozwalając, aby wykrwawił się na śmierć.

Potrząsnęła głową.

- Nie mogę o tym mówić. Nie będę o tym rozmawiać.

- To śmieszne, wiesz? - Josh podniósł się. - Bo

nie bardzo masz wybór.

Stanął u wylotu groty, wylał na trawę zawartość

kubka, po czym ściągnął z liny swoją pelerynę. Za­

rzuciwszy ją na ramiona, schylił się, by przejść pod

liną. Nie zważając na burzę, która wciąż szalała, bez

słowa opuścił mroczne wnętrze. Czyżby chciał uciec

od niej jak najdalej? A może chciał się uspokoić? Może

bał się, że straci nad sobą panowanie, chwyci ją za

ramiona i będzie potrząsał tak długo, dopóki wszyst­

kiego mu nie powie?

Nie była pewna, jak zinterpretować jego zachowanie.

Rebeka podniosła wzrok znad podania o stypen­

dium, które usiłowała rozszyfrować, i uśmiechnęła się

na widok Marthy Wilkes.

- Już się za nami stęskniłaś? - spytała z zadowo­

leniem. - Cieszę się.

Martha skinęła głową.

- Czyli nie dziwi cię moja obecność?
- Bynajmniej. Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że

wrócisz. Tatania nie może się doczekać, kiedy cię znów

zobaczy. Przypadłaś małej do gustu, wiesz? Jeszcze nie

background image

110

KASEY MICHAELS

zaczęła trajkotac jak inne dzieciaki, ale przynajmniej od

czasu twojej wczorajszej wizyty nie trzyma się na uboczu.

Zganiła na przykład Billy'ego Rogersa, kiedy zaczął śpie­

wać w trakcie modlitwy przed kolacją. Ma cechy przy­

wódcze, nasza mała Tatania. Myślę, że wkrótce będzie rzą­

dzić całą grupą rówieśników. Nie masz pojęcia, Martho,

jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni.

- Nic takiego nie zrobiłam. Po prostu pogadałyśmy

sobie - rzekła Martha Wilkes, jak zwykle umniejszając

swe zasługi. - Ona tylko tego potrzebowała. Kogoś,

kto by z nią porozmawiał, kto by jej wysłuchał.

- Wszyscy z nią rozmawialiśmy - stwierdziła Re­

beka. - I wszyscy jej słuchaliśmy, choć ona nic nie

mówiła. Natomiast ty, Martho... masz jakiś wyjątkowy

dar. Gdybym wiedziała, na czym to polega, mogłabym

uleczyć wszystkie dzieciaki.

Martha Wilkes uśmiechem podziękowała za miłe

słowa, ale nie po to tu przyszła; nigdy nie była łasa

na komplementy.

- Rebeko, Zastanawiałam cię, czy...
Rebeka oparła dłonie na biurku i pochyliła się.

- Jeśli chcesz spytać, czy nie przydałby nam się ktoś

do pomocy, to nasza odpowiedź brzmi: tak. I natychmiast

przyjmujemy cię do pracy. Pensja jest marna, właściwie

symboliczna, ale satysfakcja ogromna. Nawet rozmawia­

łam o tobie z Blakiem. Blake Fallon kieruje ośrodkiem.

Powiedział, że jeśli się będziesz opierać, mam zastosować

podwójnego nelsona i zmusić cię, żebyś tu do nas za­

glądała. Przynajmniej dopóki nie wrócisz do Missisipi.

- Blake Fallon? - Martha zmarszczyła z namysłem

background image

DOM RADOŚCI

111

czoło. - Przypadkiem nie jest spokrewniony z Emmet-

tem Fallonem? Z tym człowiekiem, który próbował za­

bić Joego?

- Owszem, to jego syn. Emmett nigdy nie był do­

brym ojcem. Blake, tak jak ja, trafił pod skrzydła Me-

redith i Joego. Uważa, że Coltonowie uratowali mu

życie. Prowadząc ośrodek, w pewnym sensie spłaca

dług, jaki wobec nich zaciągnął. - Rebeka zamilkła.

- Jak na ironię, właśnie przywiązanie Blake'a do Joego

pchnęło Emmetta do zbrodni. Miał pretensję do przy­

jaciela, że oszukał go w interesach i pozbawił miłości

synowskiej. Biedny Blake wciąż się nie potrafi z tym

uporać. Chyba boi się, czy nie odziedziczył po ojcu

negatywnych cech, ale jestem pewna, że nie. Blake to

jeden z najporządniej szych ludzi, jakich znam.

Martha potrząsnęła głową.

- Nie do wiary. To jak efekt domina: jedna kostka

pcha drugą, druga trzecią. Albo jak fale, które rozchodzą

się coraz dalej i dalej. - Uśmiechnęła się smutno. -

Wszystko jest z sobą w dziwny sposób powiązane. Me-

redith trafia do mnie do Missisipi, po latach wraca do

domu, Joe prosi, abym przyjechała na ranczó, poznaję

ciebie, ty zapraszasz mnie do Hopechest, przedstawiasz

mi Tatanię... Czy wierzysz, Rebeko, w przeznaczenie?

- Czasem trudno nie wierzyć, zwłaszcza tu, w Ho­

pechest - odparła z powagą najstarsza z córek Colto-

nów. - Do czego zmierzasz, Martho?

Martha wolno wypuściła z płuc powietrze.
- Przyszłam zapytać, czy mogę znów zobaczyć się

z Tatanią, może zabrać ją do miasteczka na lody?

background image

112

KASEY M1CHAELS

Rebeka pochyliła głowę, próbując ukryć radość ma­

lującą się na twarzy. Nie chciała wystraszyć Marthy.

Po chwili wbiła w lekarkę duże, szaroniebieskie oczy.

- Ależ oczywiście - rzekła. - To doskonały po­

mysł. - Wstawszy z fotela, obeszła biurko. - Słuchaj,

może przejdziemy do gabinetu Blake'a i poprosimy je­

go sekretarkę, Holly Lamb, żeby przygotowała doku­

menty, które musisz wypełnić i podpisać, zanim ofi­

cjalnie zostaniesz naszym wolontariuszem?

Martha wygładziła spódnicę.

- Chętnie. Lepiej, żeby nikt się do niczego nie mógł

przyczepić... - Oczy jej lśniły. - Dzwoniłam już do

Missisipi, żeby przysłano mi do Kalifornii dyplom.

Wybierając się do Kalifornii, myślałam, że jadę pomóc

Meredith, ale nagle okazało się, że... że... - Po raz

pierwszy w życiu brakowało jej słów.

- Nie musisz mi nic tłumaczyć, Martho. - Rebeka

pocałowała lekarkę w policzek. - Z doświadczenia

wiem, jak łatwo człowiekowi włączyć się w życie Col-

tonów i w życie Hopechest. A więc witaj w domu.

Myślę, że ty i Tatania bardzo do siebie pasujecie.

- Lepiej się nie nastawiać - oznajmiła Martha. -

Wprawdzie mówiłaś, że Tatania nie ma rodziny, ale

to jeszcze nie znaczy, że mnie by zaaprobowano...

- Szukasz domu do wynajęcia? - spytała Rebeka.

Szły korytarzem w stronę niedużego pokoiku,

w którym urzędowała Holly Lamb.

- Skąd wiesz? - Martha poczuła, jak pokrywa się

rumieńcem. - Wczoraj w Internecie przeglądałam

oferty pośredników w Prosperino. Ze sprzedażą mo-

background image

DOM RADOŚCI

113

jego domu w Missisipi nie powinnam mieć proble­

mów. Poza tym znam co najmniej dwóch psychologów

z Kalifornii, którzy albo przyjęliby mnie do siebie na

wspólnika, albo odkupiliby mój gabinet w Jackson.

W ciągu wielu lat pracy poczyniłam kilka niezłych in­

westycji. Mogę spokojnie żyć z procentów i pieniędzy

ze sprzedaży domu. Oczywiście mogłabym też prywat­

nie przyjmować pacjentów. Dlatego szukam domu, któ­

ry miałby pomieszczenie nadające się na gabinet.

Na moment Martha zamilkła. Czy naprawdę jest go­

towa na tak wielką zmianę w swoim życiu? Uśmiech­

nęła się pod nosem, zdumiona własną odwagą.

- Myślisz, że oszalałam? - zwróciła się do Rebeki.

- Że powinnam zwolnić tempo? Zazwyczaj nie dzia­

łam tak impulsywnie, ale... Po prostu czuję, że mam

rację. Że nie należy zwlekać. Całą noc nie zmrużyłam

oka. Przeanalizowałam całe swoje życie. I wiem, że

się nie mylę. Moje miejsce jest tutaj.

- Któregoś dnia opowiem ci o sobie: o tym, jak wy­

lądowałam w Hopechest, jak weszłam do rodziny Col-

tonów i jak spotkałam człowieka, który nadał sens mo­

jemu życiu. Tak jak twojemu życiu sens nadała mała

Tatania. To jest tak, Martho, że kiedy odnajdujemy swoje

miejsce na ziemi, wszystko nagle staje się jasne i proste.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Emily lubiła samotne wyprawy w góry, spanie

w grocie łub - jeśli pogoda dopisywała - pod niebem

upstrzonym gwiazdami. Czasem potrzebowała pobyć

sama ze sobą, nigdzie się nie spieszyć. Kiedy człowiek

dorasta w wielkiej i siłą rzeczy hałaśliwej rodzinie, to

nawet gdy ją bardzo kocha, niekiedy musi od niej od­

począć, zaszyć się w jakimś kącie, do którego inni nie

mają dostępu.

Na szczęście Meredith i Joe to rozumieli. Pozwalali

córce wyruszać konno na kilkudniowe wycieczki, aby

mogła się wyciszyć, uciec od rozmów, śmiechu i zgieł­

ku. Była im za to wdzięczna.

Teraz ukochaną samotnią, w której medytowała

i odzyskiwała siły, musiała dzielić się z intruzem. Gro­

ta przestała być azylem, stała się obcym miejscem. Po­

ranna toaleta Emily odbywała w pośpiechu. Czuła się

skrępowana, zupełnie jakby była naga. Zawsze, na

przykład, uważała mycie zębów za czynność intymną;

obecność Josha bardzo ja krępowała. Najgorsze było

to, kiedy okryta płaszczem przeciwdeszczowym mu­

siała wyjść za potrzebą. Nie mogła udawać, że wy

chodzi podziwiać wschód słońca.

background image

DOM RADOŚCI 115

Westchnęła głęboko. Boże, dłużej nie wytrzymam!

Nie mogę siedzieć z Joshem w grocie, czekając, aż się

przejaśni.

Z drugiej strony nie może opuścić groty, póki leje.

I tak źle, i tak niedobrze. Po prostu musi czekać;

nie ma wyjścia.

- Proszę, proszę, jaka zacięta mina - zauważył

Josh. Wróciwszy do groty, zdjął mokrą pelerynę. -

Wyglądasz tak, jakbyś miała zamiar osiodłać Molly

i ruszyć w drogę. Ale oczywiście to tylko pozory, pra­

wda, Emily? Tylko idiota wracałby teraz na ranczo.

Przy ładnej pogodzie droga trwa ze trzy godziny,

a w deszczu...

Skierowała na niego spojrzenie. Wolałaby, żeby nie

był taki męski, taki przystojny, taki władczy. I taki za­

dowolony z siebie.

- Jak to miło, że nie uważasz mnie za idiotkę -

wycedziła. - W twoich ustach to niemal brzmi jak

komplement.

Powiesił pelerynę z powrotem na linie i podszedł

do zimnego paleniska.

- Nie znalazłem nawet pół suchego liścia. Wezmę

jednak siekierę i zetnę trochę gałązek. Może wyschną

na tyle do wieczora, że uda nam się je podpalić.

Emily skinęła głową.
- Pomogę ci. Nieco wyżej są kolejne dwie lub trzy

groty. Może do nich wiatr nawiał czegoś, co by się

nadawało na podpałkę? Ale do środka wejdziesz sam,

dobrze? Boję się nietoperzy, a tam zawsze jest ich

pełno.

background image

116 KASEY MICHAELS

- Nietoperzy? Hm, prawdę mówiąc, zastanawiałem

się, dlaczego tu ich nie ma.

- Zdaniem taty dlatego, że ta grota jest mała. -

Emily rozejrzała się po swoim królestwie; miało mniej

więcej trzy metry wysokości, a wielkością przypomi­

nało garaż na dwa samochody. - Kilkanaście metrów

wyżej znajduje się druga z dwoma wejściami; do jed­

nego się wchodzi od strony północnej, do drugiego od

strony południowej. Właśnie tamtą nietoperze najbar­

dziej sobie upodobały.

Nastała cisza.

- W porządku - oznajmił w końcu Josh. - Posta­

nowiliśmy, że zostajemy, dopóki burza nie minie. 1 że

spróbujemy zebrać trochę chrustu. Wiemy, że boisz się

nietoperzy. Ja też za nimi nie przepadam. Czyli co?

Byłaś ostatnio na czymś ciekawym w kinie?

Co za irytujący człowiek, pomyślała. I jeszcze,

psiakość, szczerzy do mnie zęby!

- Słuchaj - rzekła. - Przyjechałam tu, żeby być sa­

ma. Nie po to, żeby zabawiać gości rozmową.

- Zwłaszcza nieproszonych, prawda? - spytał,

uśmiechając się od ucha do ucha. - Musisz jednak

przyznać, że na coś się przydaję. Opiekuję się końmi.

A ty, jak zauważyłem, napoczęłaś już moje M&M'sy.

- A ty piłeś moją kawę - warknęła, po czym wes­

tchnęła z rezygnacją. - Rany boskie, to wszystko na­

prawdę nie ma sensu. Nie zamierzam rozmawiać z tobą

o Tobym, więc wybij sobie ten pomysł z głowy. Nie­

nawidzisz mnie... nie, nawet nie próbuj zaprzeczać,

bo to widać na odległość... czyli cokolwiek ci powiem,

background image

DOM RADOŚCI 117

ty i tak w to nie uwierzysz, tylko będziesz patrzył na

mnie z obrzydzeniem jak na jakąś paskudną glistę.

- Zostawiłaś go, aby wykrwawił się na śmierć.

- Nie! - Poderwawszy się na nogi, chwyciła swój

płaszcz przeciwdeszczowy. - Nie zostawiłam Toby'e-

go. Ale umarł przeze mnie. Myślisz, że tego nie wiem?

Idę po opał.

Pochyliła się, żeby nie zaczepić głową o linę, po

czym wybiegła na zewnątrz. Nie wątpiła, że w deszczu

i na wietrze będzie się czuła o wiele lepiej i bezpie­

czniej, niż patrząc w oczy Josha.

Austin McGrath schował ostatnią kopertę do teczki

i popatrzył na siedzących naprzeciwko Meredith i Joe-

go Coltonów.

- Jak słusznie zauważyłeś, Joe, te papiery zawierają

mnóstwo najróżniejszych informacji, ale mam parę po­

mysłów, na które wynajęci przez Patsy detektywi nie

wpadli. Przykro mi to mówić o swoich kolegach po

fachu, ale odnoszę wrażenie, że ci, których wynajmo­

wała, bardziej niż pracą byli zainteresowani pieniędz­

mi, czyli świadomie guzdrali się i niewiele poza tym

robili.

Meredith pochyliła się do przodu, odruchowo zwi­

jając dłonie w pięści.

- Naprawdę? Słysząc to, Patsy byłaby niepocieszo­

na. Zawsze miała się za bardziej inteligentną i prze­

biegłą od wszystkich wkoło... - Urwała. - Sądzisz,

Austin, że dasz radę? Że zdołasz odszukać jej córkę?

To było tak dawno temu...

background image

118

KASEY M1CHAELS

- Trzydzieści lat. - Pokiwał głową. - To szmat

czasu. Z drugiej strony może dzięki temu będzie nam

łatwiej. Prawo regulujące kwestię adopcji bardzo się

zmieniło. Wiele dzieci adoptowanych szuka swoich

biologicznych rodziców. Istnieją różne organizacje,

które im pomagają, sporo informacji można znaleźć

w Internecie, poza tym coraz częściej bywają dostępne

dokumenty, które kiedyś były tajne.

- Innymi słowy może być tak, że córka Patsy, obe­

cnie trzydziestoletnia kobieta, poszukuje swojej biolo­

gicznej matki? - Joe również pochylił się do przodu.

- Nie pomyślałem o tym. Ale faktycznie, jest dorosła,

nikt jej niczego nie może zabronić, nikogo nie musi

pytać o zgodę. Może obie się szukają?

- Boże. - Meredith westchnęła głośno. - Biedna

dziewczyna. Wyobrażacie sobie? Ojciec, obrzydliwy

łobuz, sprzedaje córkę tuż po urodzeniu, aby jego żona

i rodzina nie dowiedziały się, że ma dziecko z niepra­

wego łoża. Matka niemowlęcia wpada w furię i mor­

duje kochanka, ojca swojego dziecka. Słuchajcie... -

Popatrzyła na siedzących obok mężczyzn. - Może le­

piej nie szukać Jewel? Może będzie lepiej, jeżeli nigdy

nie dowie się, kim byli jej rodzice? Może wyrządzimy

jej większą krzywdę niż przysługę?

Joe z Austinem wymienili spojrzenie.
- Wiesz co, Meredith? - Austin McGrath zamknął

teczkę. - Nie podejmujmy pochopnie decyzji. Umów­

my się tak: ja postaram się odnaleźć Jewel. Jeżeli mi

się uda, ale okaże się, że jej imię i nazwisko nie fi­

gurują na żadnej liście adoptowanych dzieci poszuku-

background image

DOM RADOŚCI 119

jących swoich biologicznych rodziców, wtedy zasta­

nowimy się, co dalej: czy kontaktujemy się z nią, czy

odpuszczamy. Jeżeli się jednak okaże, że Jewel poszu­

kuje matki, wtedy chyba powinniście się z nią zoba­

czyć. Tak uważam. W myśl zasady: lepszy diabeł zna­

ny niż nieznany.

- Może rzeczywiście lepiej znać najgorszą prawdę,

niż ciągle zadawać pytania, na które nikt nie zna od­

powiedzi - przyznała Meredith. Wyjąwszy z kieszeni

białą chusteczkę, przytknęła ją do oczu. - Joe? - Po­

patrzyła na męża. - Co o tym myślisz?

Objął żonę ramieniem.
- Myślę, kochanie, że powinniśmy pozwolić Au­

stinowi działać - odparł, po czym wstał i wyciągnął

rękę do detektywa, który jednocześnie był mężem ich

przybranej córki. - Jedno jest pewne. Przynajmniej ta

sprawa nie wydostanie się na zewnątrz. Ostatnia rzecz,

jakiej potrzebujemy, to kolejny rozgłos w prasie. Dzię­

ki, Austin.

- Drobiazg, Joe. Cieszę się, że mogę się na coś

przydać. - Pochylił się i pocałował Meredith w poli­

czek. - Odezwę się, jak tylko coś będę wiedział. Tylko

błagam, pamiętajcie, że adopcja miała miejsce dawno

temu. Może trochę potrwać, zanim zdobędę jakieś in­

formacje.

Meredith pogłaskała Austina po głowie.

- Obiecuję, że nie będę cię poganiać - rzekła, sta­

rając się powstrzymać łzy. - Ale mamy tylko miesiąc.

Patsy dała nam tylko miesiąc.

background image

120

KASEY MICHAELS

- Dokładam trzy czerwone drażetki i przebijam

o dwie niebieskie. Niebieskie liczą się jako ćwierćdo-

larówki, tak?

Josh pogrzebał palcem w stosie kolorowych dra­

żetek.

- Zgadza się. Musisz mieć niezłe karty - powie­

dział, zerkając na własne. Miał trzy dwójki i dwa króle.

Znaleźli talię na dnie plastikowego pojemnika. Josh

zaproponował grę w pokera, nie bardzo wierząc, że

Emily na to przystanie. Jako żetonów użyli drażetek

czekoladowych. Przegrywał sromotnie. Gdyby Emily

zgodziła się zagrać w pokera rozbieranego, siedziałby

teraz w samych slipkach.

- Sprawdzam. - Odchylił się, czekając, aż Emily

pokaże swoje karty.

- Ful: trzy damy, dwie dziesiątki - oznajmiła.

Ze zrezygnowaną miną rzucił karty na śpiwór.
- Pokaż. - Wyciągnęła rękę, chcąc je obejrzeć.

- Nic z tego! - oburzył się, przysuwając stosik do

siebie. - Twierdziłaś, że znasz zasady. Ten, kto wy­

grywa pulę, nie patrzy w karty przeciwnika. Swoją

strategię wolę zachować w tajemnicy.

- Strategię? - zdziwiła się. - Ty masz strategię?

A niby na czym ona polega? Że modlisz się o dobrą

kartę? Założę się, że blefowałeś.

Wbił w nią wzrok. Oczy jej lśniły, uśmiech drżał

na wargach, płomienne w kolorze włosy opadały na

ramiona.

- Nigdy nie blefuję - oznajmił, usiłując nadać swe­

mu głosowi groźne, ponure brzmienie.

background image

DOM RADOŚCI

121

- Akurat! Już ci wierzę. - Zgarnęła karty i opie­

rając talię o kolano, zaczęła je sprawnie tasować. -

I nigdy się nie wycofujesz. No, chyba że wchodzisz

do jaskini i natykasz się na śpiącą niedźwiedzicę z ma­

łymi niedźwiadkami. Wtedy odwracasz się na pięcie

i uciekasz, aż się kurzy. Tyle tylko, że to nie była niedź­

wiedzica, prawda? To był jedynie cień.

Ściągnął brwi.

- Cień, który wyglądał jak śpiący niedźwiedź.

Specjalnie udawał wystraszonego, by rozweselić

Emily; liczył na to, że śmiech ją odpręży, zrelaksuje,

a wtedy będzie bardziej skora do rozmowy.

- Może i wyglądał - przyznała, nie potrafiąc ukryć

satysfakcji. - Na szczęście dla ciebie był to tylko duży

głaz owiany stosem suchych liści. Swoją drogą, miło

znów siedzieć przy ognisku.

- Do usług, jaśnie pani. - Josh podniósł karty i za­

klął w duchu: co za śmietnik! - Chryste, coś ty mi

dała, kobieto? - Rzucił na środek śpiwora dwie brą­

zowe drażetki. - A może te karty są znaczone?

Emily zmrużyła oczy, po czym wytarła ręką nos.

- Licz się ze słowami, kowboju. Bo inaczej...
- Bo co? Wezwiesz mnie na pojedynek? - spytał.

Zdesperowany, odsłonił swoje karty. - Jeszcze nie za­

częliśmy... Pokaż, co masz.

- Nie patrzy się w karty przeciwnika - powtórzyła

jego własne słowa. - Chyba że sprawdzasz.

Wyciągnęła rękę. Chwycił ją za nadgarstek. Drugą

ręką usiłował wydrzeć jej karty. Nie puszczała. On też

nie rezygnował Próbowała mu się wyrwać; pacnęła

background image

122 KASEY MICHAELS

go raz i drugi. Po chwili tarzali się po śpiworze, roz­

sypując wokół siebie kolorowe drażetki. Trzęsąc się

ze śmiechu, Emily uparcie broniła dostępu do swoich

kart.

Przewrócił ją na wznak, po czym usiadł na niej

okrakiem. Waliła pięścią w jego klatkę piersiową, sta­

rając się go z siebie zrzucić, ale był to próżny wysiłek.

Po chwili wyrwał jej z dłoni karty i przysunął sobie

do oczu.

- Cztery walety i as. - Pokręcił z niedowierzaniem

głową. - No pięknie. I wciąż masz czelność twierdzić,

że karty nie są znaczone?

- Eee... prawdę mówiąc, przemknęło mi przez

myśl, że chyba przedobrzyłam. Naprawdę nie chciałam

być aż tak pazerna. Zamierzałam wymienić dwie, asa

i jednego waleta. - Próbowała nadać twarzy wyraz po­

wagi, jednak nie potrafiła powstrzymać chichotu. -

Słowo honoru.

- O tak na pewno. - Josh odwrócił kartę na drugą

stronę i dokładnie się jej przyjrzał. - Znaczone. W do­

datku niezbyt udolnie. Cholera, że też tego wcześniej

nie zauważyłem! Skąd je masz?

Podniósłszy ręce, odgarnęła włosy za uszy.
- Mój brat, Rand, dał mi je, kiedy przed wypro­

wadzką z domu robił generalne porządki w swoim po­

koju. Leżały na dnie jakieś skrzyni razem z innyrrii

przedmiotami wchodzącymi w skład „Małego magi­

ka". Trzymam je tu na wypadek, gdybym się nudziła

i chciała postawić pasjansa czy coś w tym stylu. Za­

pomniałam, że są znaczone. Przysięgam. A potem na-

background image

DOM RADOŚCI

123

gle, już w trakcie gry, przypomniałam sobie. - Przy­

gryzła wargi, wciąż próbując stłumić śmiech. - Co ja

na to poradzę? Po prostu uwielbiam M&M'sy.

Odrzuciwszy karty na bok, Josh chwycił Emily za

nadgarstki i przygniótł je do śpiwora, po czym pochylił

się nad nią. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centy­

metrów.

- Prawdziwa z ciebie zołza - powiedział, również

z trudem panując nad śmiechem. - A co by było, gdy­

bym zaproponował pokera rozbieranego?

Opuściła skromnie rzęsy. Po chwili uniosła powieki

i wbiła w Josha swoje wielkie niebieskie oczy, w któ­

rych migotały figlarne iskierki.

- O rany! Rozbierany poker? To by dopiero było

coś!

Poczuł, jak stopniowo zachodzi w nim dziwna

zmiana. Odeszła mu ochota do śmiechu, a naszła do...

Jeszcze bardziej zbliżył twarz do twarzy Emily. Od­

dychała ciężko. Jej piersi wznosiły się i opadały. Przez

moment próbował odgadnąć, jak gładkie ma ramiona,

jak jedwabistą skórę... Delikatnie oblizała wargi. Przy­

sunął się kolejny centymetr. Wystarczyłby jeden mały

ruch, aby wyeliminować przestrzeń pomiędzy ich usta­

mi. Jeden malutki...

Nie uciekała, nie wyrywała się, nie starała się uwol­

nić rąk. Utkwiła spojrzenie w jego oczach, po czym

ponownie wysunęła czubek języka i zwilżyła wargi.

- Hm... myślę... myślę, że powinieneś ze mnie

zejść - powiedziała niskim, ochrypłym głosem.

- Tak, chyba masz rację - przyznał cicho, próbując

background image

124

KASEY MICHAELS

odzyskać nad sobą kontrolę. Puścił jej nadgarstki, po

czym niechętnie, pokonując wewnętrzny opór, przetur­

lał się na bok i usiadł. - Pójdę poszukać czegoś do

jedzenia dla koni, a ty zastanów się, co możemy przy­

rządzić na kolację.

- Dobra. - Emily czym prędzej poderwała się ze śpi­

wora i odwróciła do Josha tyłem. - To doskonały plan.

- Nie wiem, czy doskonały, ale jedyny, jaki mam

- rzekł, sięgając po pelerynę.

Nagle przyszło mu do głowy, że właściwie jej nie

potrzebuje, bo w tym momencie najbardziej przydałby

mu się zimny prysznic.

- No, wreszcie przestało padać - oznajmiła Mar-

tha, spoglądając przez okno na ogród. Niebo szybko

przybierało ciemnostalowy kolor. - Ale nie widać

gwiazd, księżyc też nie świeci... Wygląda, jakby zwały

ciężkich chmur wisiały nisko nad oceanem.

- Kolejna burza. - Meredith pochyliła się nad wiel­

kim pudłem ubrań, które całymi latami stało w schow­

ku w piwnicy. - Ale jest nadzieją, że przetoczy się

obok. Przynajmniej tak twierdzi Joe. Oby się nie mylił.

Emily jeszcze do nas nie dzwoniła, a my do niej nie

możemy, bo ma wyłączony telefon. Pocieszam się, że

gdyby wpadła w tarapaty, dałaby znać. Joe mówi, że

w górach często występują zakłócenia na linii, dodat­

kowe oczywiście może powodować burza, ale... Boże,

Martho, wiem, że Emily ma głowę na karku, ale mimo

to cierpnę na myśl, że jest tam sama i nie może wrócić

do domu.

background image

DOM RADOŚCI 125

- Słusznie. - Martha odwróciła się od okna. - Co

będzie, jeśli nagle dostanie ataku wyrostka? Albo jeśli

zabraknie jej jedzenia? Lub jeśli... i tak dalej, i tak

dalej. Czasami zbyt bujna wyobraźnia potrafi być prze­

kleństwem, nie uważasz?

- Moja nie podsunęła mi ataku wyrostka, dopóki

o nim nie wspomniałaś... Wielkie dzięki, Martho. -

Uśmiechnąwszy się do przyjaciółki, Meredith wyciąg­

nęła z pudła zielony golf ozdobiony czerwonymi re­

niferami. - Właściwe pudło - powiedziała sama do

siebie. - Spójrz, Martho. Sama to zrobiłam. To taki

przechodni sweter. Ktoś go nosi w każde święta Bo­

żego Narodzenia. Chyba wszystkie dzieciaki miały go

na sobie chociaż raz.

Martha podniosła golf i przyjrzała mu się z bliska.

- Kochanie, jeden z reniferów ma tylko trzy nogi.

Meredith zalała fala wspomnień - wspomnień, któ­

rych była pozbawiona przez dziesięć długich lat.

- Przecież powiedziałam, że sama go zrobiłam. -

Na jej twarzy pojawił się marzycielski wyraz. - W do­

datku to moja pierwsza próba. Z każdym kolejnym

sweterkiem nabierałam coraz większej wprawy. Ale ten

jest wyjątkowy, właśnie ze względu na trójnożnego re­

nifera. Michael nawet dał mu imię: Skoczek. Śmiesz­

nie, prawda? Michael uwielbiał ten sweter. On... - ur­

wała.

Odwróciła się, przygryzając wargę. Martha objęła

przyjaciółkę ramieniem.

- Wspomnienia sprawiają nie tylko radość; czasem

sprawiają też ból. Tak mi przykro, kochanie.

background image

126

KASEY M1CHAELS

Meredith skinęła głową; zacisnęła mocno powieki.

- Był takim kochanym chłopcem. Nadal okropnie

za nim tęsknimy, zwłaszcza jego brat bliźniak Drake.

On najbardziej przeżył śmierć brata. Może dlatego, że

łączyła ich szczególnie bliska więź i dlatego, że byli

razem, kiedy Michael zginął. Boże, on był taki młody!

Skończył zaledwie jedenaście lat. Miał tyle wspania­

łych planów... Oj, Martho, masz rację. To boli. Wspo­

mnienia mogą sprawiać ból.

- Mam poprosić Joego, żeby odniósł pudło do piw­

nicy? - spytała Martha głosem lekko drżącym ze wzru­

szenia.

Złożyła sweter i delikatnie pogłaskała Skoczka.

- Jeszcze nie. - Usiadłszy na kanapie, Meredith

przysunęła pudło bliżej. - Mnóstwo ubrań dziecięcych

oddałam, głównie do Hopechest, ale z niektórymi nie

umiałam się rozstać. Pamiątki... Trochę ich za mało,

żeby podzielić między wnuków. Zresztą, opuszczając

dom, każde z dzieci zabierało swoje ulubione stroje.

To taki zwyczaj, jaki zapoczątkowałam przed... przed

moim wypadkiem.

Pochylona nad pudłem, wyjmowała kolejne ubrania,

aż wreszcie znalazła to, którego szukała.

- O, jest! - ucieszyła się.

Niemal z samego dna wydobyła ręcznie wykonany

komplet - rękawiczki, szalik i beret - w czerwone,

żółte, zielone i niebieskie paski.

- Wspomniałaś, że kupiłaś dziś Tatanii czerwony

płaszczyk, prawda? Biedna dziewuszka. Wszystkie

ubranka straciła w pożarze, w którym zginęła jej mat-

background image

DOM RADOŚCI 127

ka. A w sweterku i cienkiej kurteczce przeciwdeszczo­

wej musiało jej być zimno. Lubię czerwone płaszczyki.

Dlatego zrobiłam szydełkiem ten komplet. Myślę, że

powinien pasować.

Oczy Marthy zaszły łzami.

- Boże, jaki śliczny. Ale jesteś pewna, że...
- Absolutnie. - Meredith schowała wszystko z po­

wrotem do pudła, poza swetrem z trój nożnym renife­

rem. - Skoczka też weź. Oczywiście Skoczka jedynie

ci wypożyczam, moje wnuki są jeszcze za małe na

ten sweter, ale miło by mi było, gdyby w tym roku

Tatania wystąpiła w nim podczas świąt.

Martha nie zdołała dłużej powstrzymać łez.

- Meredith, wiedziałam! Od pierwszej chwili, kiedy

cię zobaczyłam, nie miałam wątpliwości. Jesteś wyjąt­

kową osobą o wielkim sercu. Zawsze taka byłaś. Czuję

się zaszczycona, że uważasz mnie za swoją przyjaciółkę.

- No, wreszcie przestało padać - oznajmił Josh,

stając w wejściu do groty. - Jeśli nie nadciągnie ko­

lejna burza, jutro o świcie będziemy mogli ruszyć

w drogę.

Emily spojrzała na kilka pierożków nadzianych na

widelec. Wczoraj na kolację jedli ravioli z puszki, dziś

na obiad i dziś na kolację. Boże, jak strasznie żałowała

zgubionej torby z jedzeniem, w której był pyszny kur­

czak z rożna. Wiele by też dała, by móc zjeść kawałek

rostbefu i ziemniaki piure polane gęstym, zawiesistym

sosem. Ale może już jutro...? Choćby z tego powodu

powinna się cieszyć, że przestało padać. A jeszcze bar-

background image

128

KASEY MICHAELS

dziej, że za kilka godzin będzie mogła opuścić grotę

i wrócić na ranczo.

Tak, ona wróci do Haciendy de Alegria, a Josh na

ranczo Rollinsa. Chyba że ruszy dalej w świat, na ko­

lejne rodeo.

Znów będą wolni - wolni od siebie, od przymusu

bycia razem, od wspólnego mieszkania, wspólnego

spania, wspólnego jedzenia. Taka przymusowa koeg­

zystencja nie była łatwa ani miła. Nie odbywszy po­

ważnej rozmowy i niczego nie rozstrzygnąwszy, ruszą

każde w swoją stronę. Josh nadal będzie wierzył, że

ona uciekła, zostawiając Toby'ego, by umarł w samo­

tności. Ona wciąż będzie głęboko przekonana, że Toby

zginął z jej winy.

- To dobrze - rzekła, podnosząc widelec do ust.

Skrzywiła się. Ravioli miało smak trocin.
Czy mogła tak postąpić? Czy powinna? Zaczekać

do jutra, a potem wrócić do domu jak gdyby nigdy

nic? Udawać, że nic się nie stało? Pozwolić Joshowi

odjechać w siną dal?

Byli tacy do siebie podobni, on i Toby, a zarazem

tak bardzo się od siebie różnili. O ile Toby'ego trak­

towała jak przyjaciela, o tyle Josh wzbudzał w niej

znacznie bardziej gwałtowne i gorące uczucia.

Wiedziała, że latami będzie o nim śniła; będzie sły­

szała jego głos, rozpoznawała jego chód, dostawała

dreszczy na zapach konia, siodła i kremu do golenia.

Josh niewątpliwie ma w sobie coś, obok czego nie spo­

sób przejść obojętnie, coś, czego pragnęła, coś, co ją

podniecało. Coś, czego nie zapomni do końca życia.

background image

DOM RADOŚCI

129

Zdawała sobie sprawę, że nie mogą być razem. Nig­

dy by się to nie udało. Bez względu na podobieństwa

i różnice z Tobym. Nie udałoby im się nawet wtedy,

gdyby Toby nie istniał; nawet gdyby poznali się u zna­

jomych i przypadli sobie do gustu.

Pochodzą z dwóch różnych światów. Ona jest jak

kwiat, jak roślina, która się głęboko zakorzenia i -

choć ceni swobodę oraz niezależność - nie lubi być

przesadzana. On z kolei nigdy i nigdzie nie zapuszcza

korzeni. Jest jak liść miotany wiatrem; żyje od zawo­

dów do zawodów.

Ona, Emily, nie potrafiłaby tak żyć. Chyba nie.
Chyba? Rany boskie, całkiem oszalała! Oczywiście,

że by nie potrafiła! Zresztą po co te rozważania? Prze­

cież nie prosił, aby mu towarzyszyła, prawda? Więc

dlaczego w ogóle o tym myśli? I dlaczego nagle zro­

biło się jej żal, że deszcz przestał padać?

Nie wytrzymała.

- Josh... - Poczekała, aż wróci do groty, usiądzie

przy ognisku i sięgnie po widelec. - Chyba jednak po­

winniśmy porozmawiać.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Odsunął talerz; nie był głodny.

- Porozmawiać? - powtórzył zdziwiony.

Skierował na nią spojrzenie. Ogniste loki kłębiły

się wokół jej głowy, tworząc coś jakby aureolę. Mimo

że siedzieli w złocistym blasku płomieni, Emily była

przeraźliwie blada, a na jej twarzy malowało się na­

pięcie. Wyglądała na kruchą, delikatną, niezwykle wra­

żliwą istotę.

Nagle ze zdumieniem usłyszał własny głos:
- Nie musimy, Emily. Jeżeli nie chcesz, nie musi­

my.

Czyżby gotów był jej wybaczyć śmierć brata? Za­

pomnieć o tym, że to Ona była winna śmierci To-

by'ego?

Miał ochotę potrząsnąć się mocno za ramiona. Rany

boskie, co się z nim dzieje?

Nic. Nic się nie dzieje. Po prostu wystarczy mu wi­

dok wpatrzonych w niego wielkich niebieskich oczu.

Wyglądają tak niewinnie! Jakby ich właścicielka nie

miała żadnych grzechów na sumieniu.

Ot i cała tajemnica. Oczarowała go swoim mło­

dzieńczym wdziękiem i cichym urokiem, tak jak

wcześniej oczarowała Toby'ego. Niemal gotów był

background image

DOM RADOŚCI

131

uwierzyć w jej wersję, w zapewnienia, że jest niewin­

na, może nawet w jej kłamstwa.

- Tak z ręką na sercu, to wcale nie chcę wracać

pamięcią do tamtego dnia - przyznała, odstawiając na

bok talerz. Pochyliwszy się do przodu, zacisnęła ręce

na kolanach. - Ale muszę. Jeżeli zamknę się przed to­

bą, jeżeli nadal będę to w sobie tłumić, podejrzewam,

że... zwariuję.

- Więc dobrze. Porozmawiajmy o Tobym. - Wy­

ciągnął przed siebie nogi i wbił wzrok w czubki bu­

tów. - Ja zacznę. Bo chciałbym ci o nim opowiedzieć.

O Tobym, którego znam... którego znałem - poprawił

się.

- Opowiedz - poprosiła cicho głosem, który jakby

docierał z oddali. - Mówił mi, że właściwie to ty go

wychowałeś. To prawda?

- Tak. Mama zmarła, kiedy Toby miał sześć lat,

a ja dziesięć. Ojciec żył, ale niestety nie potrafił uwol­

nić się od alkoholu. - Zerknął na Emily. - W głębi

duszy był poczciwym człowiekiem, lecz śmierć ma­

my... nie mógł sobie z tym poradzić. Pił coraz więcej,

ciągle wyrzucalno go z pracy, a on ciągle obiecywał

nam, że się poprawi. I tak w kółko. Musieliśmy opu­

ścić dom; przenosiliśmy się z miejsca na miejsce,

z jednego miasta do drugiego, do coraz tańszych mie­

szkań. Często uciekaliśmy, nie płacąc czynszu, bo oj­

ciec przepił całą wypłatę. Potem, zawstydzony, bardzo

nas przepraszał. Stale nas przepraszał i stale przyrzekał

poprawę. Naprawdę chciał się zmienić. My też tego

chcieliśmy.

background image

132

KASEY MICHAELS

- Kochaliście go. - Emily skinęła ze zrozumieniem

głową.

- Bo ja wiem? - Josh podrapał się po brodzie. -

Chyba tak. Straciliśmy matkę, a on stracił żonę. Potem

straciliśmy ojca; odebrał go nam alkohol.

- Nie chcę ci przerywać, Josh, ale wiem, jak to

jest. Nie z doświadczenia, bo byłam za mała, żeby za­

pamiętać ojca; znam go tylko z opowieści innych, na­

tomiast często stykam się z dziećmi, których rodzice

uzależnieni są od alkoholu. Niedaleko mojego domu

jest takie miejsce: Hopechest. Prawie wszyscy Colto-

nowie albo tam pracowali społecznie, albo wciąż pra­

cują. Jest to ośrodek stworzony z myślą o dzieciach

trudnych, porzuconych, nieszczęśliwych. Ośrodek, któ­

ry pomaga im zdobyć zawód i wyrosnąć na ludzi.

W każdym razie zawsze zadziwiał mnie poważny sto­

sunek do życia dzieci, których rodzice byli alkoholi­

kami. Te dzieciaki przechodziły przyśpieszony kurs

dojrzewania, opiekowały się młodszym rodzeństwem,

czasem własnym rodzicom zastępowały ojca lub mat­

kę. To smutne, kiedy dzieciństwo trwa tylko kilka lat,

a potem taki mały człowieczek musi stać się dorosły.

Josh zacisnął zęby.

- Toby nie musiał szybko wydorośleć. Postarałem

się o to, aby jak najdłużej mógł wieść w miarę bez­

troskie życie.

Widząc współczujące spojrzenie Emily, jeszcze

mocniej zacisnął zęby.

- Wierzę - rzekła. - Przyjąłeś na siebie rolę rodzica

zarówno wobec młodszego brata, jak i wobec ojca.

background image

DOM RADOŚCI 133

Pewnie przygotowywałeś posiłki, sprzątałeś, szukałeś

ojca w okolicznych barach, próbowałeś zaciągnąć go

do domu, zanim przepije wszystkie pieniądze. Tak wie­

le obowiązków, tak duża odpowiedzialność... To ty zo­

stałeś pozbawiony dzieciństwa, nie Toby.

- Robiłem, co do mnie należało. I zrobiłbym to je­

szcze raz - oznajmił, usiłując zachować spokój. Psia­

krew, mieli rozmawiać o Tobym, a nie o Joshu! - Zro­

zum, nam się udało. Tata zmarł, ale dopiero po tym,

jak Toby zdał maturę i dostał się do akademii policyj­

nej. - Ku własnemu zdumieniu poczuł, jak usta skła­

dają mu się do uśmiechu. - Chciał pomagać ludziom.

Dla Toby'ego bycie policjantem oznaczało pomaganie

innym. Wierzył w sens swojej pracy, w to, że może

odmienić czyjś los.

- I mógł - stwierdziła cicho Emily, wsuwając do

ogniska długi cienki patyk. - Uratował mi życie.

Josh popatrzył jej głęboko w oczy.

- Opowiedz mi o tym - poprosił. - Muszę wie­

dzieć, co się naprawdę wydarzyło. Znam raport policji,

ale chciałbym poznać całą prawdę.

Siedziała z nisko opuszczoną głową, wciąż bawiąc

się patykiem.

- Tak, już czas najwyższy - rzekła. - Jeśli ci nie

przeszkadza, chciałabym zacząć od początku.

Na dworze głośno zawodził wiatr.
- Na razie się stąd nie ruszamy - oznajmił Josh.

- Więc zacznij gdziekolwiek, choćby od własnego uro­

­zenia. Bylebyś mi powiedziała o śmierci Toby'ego.

Odłożyła patyk tak delikatnie, jakby był ze szkia.

background image

134 KASEY MICHAELS

- Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy

siostra mojej mamy postanowiła się mnie pozbyć.

Josh słuchał w milczeniu. Już wcześniej Emily opo­

wiedziała mu o zaaranżowanym wypadku samochodo­

wym, podczas którego Patsy Portman zajęła miejsce

swojej siostry. Teraz dowiedział się o tym, jak przez

dziesięć lat malej Emily żyło się pod jednym dachem

z kobietą, która wyglądała jak jej ukochana matka, lecz

zachowywała się jak całkiem obca osoba.

Emily nie jęczała, nie płakała, nie uskarżała się na

swój los i nie próbowała wzbudzić współczucia. Po

prostu przedstawiała fakty, podkreślając to, że nigdy

do końca nie ufała kobiecie, która podawała się za jej

matkę.

- Po wypadku męczyły mnie sny, prawdziwe ko­

szmary. W dodatku im więcej czasu mijało, tym sta­

wały się gorsze. Zaczęłam sobie przypominać pewne

szczegóły, zadawać coraz więcej pytań. Któregoś dnia

rozmawiałam z jedną z naszych długoletnich pomocy

kuchennych, Norą Hickman. Spytałam, czy widzi to

samo co ja. - Na moment ucichła. - Trzy dni później

Nora nie żyła. Została potrącona przez samochód. Kie­

rowca zbiegł z miejsca wypadku.

- Myślisz, że to robota Patsy?

Emily przytaknęła.

- Zdecydowanie tak. Oczywiście sama nie prowa­

dziła samochodu, wynajęła kogoś, żeby się wszystkim

zajął. Tym kimś był niejaki Silas Pike.

Josh odruchowo zwinął dłonie w pięści.

- Facet, który zamordował Toby'ego.

background image

DOM RADOŚCI

135

- Tak. Rzecz jasna, nikt nie wiedział, kto potrącił

Norę, a tym bardziej nikomu nie przyszło do głowy,

że to było czyjeś świadome działanie. Mnie na pewno

nie, chociaż pamiętam, że zastanawiałam się, dlaczego

los bywa tak okrutny. Gdybym wierzyła, tak naprawdę

i do końca, że kobieta udająca naszą matkę nią nie

jest, natychmiast przypomniałabym sobie każde słowo

mojej rozmowy z Norą i może zaczęłabym coś podej­

rzewać. Ale żadnej pewności nie miałam; miałam je­

dynie wątpliwości. Poza tym jak mogłam powiedzieć

ojcu, że moim zdaniem jego żona nie jest jego żoną,

a niewykluczone, że jest morderczynią. Tata by mi nie

uwierzył. Nikt by nie uwierzył. Dlaczego nagle mieliby

uwierzyć, skoro przez dziesięć lat nie wierzyli, kiedy

z uporem maniaka powtarzałam, że tuż po wypadku,

kiedy nasz samochód zjechał do rowu, widziałam

„dwie mamusie".

- Nie wierzyli, bo sama w to nie wierzyłaś - od­

parł Josh. - Ale wcale ci się nie dziwię. Dziecko nigdy

nie chce wierzyć w najgorsze o rodzicach, nawet kiedy

ma przed sobą bezsporne dowody.

Emily, która siedziała spięta, wyraźnie się odprężyła.

- Ty rozumiesz... - szepnęła, spoglądając na niego

oczami lśniącymi od łez. - Nie sądziłam, że ktokol­

wiek będzie w stanie to pojąć.

Uśmiechnął się smutno.

- Mój ojciec straszliwie chlał, ale ilekroć ktoś pró­

bował go poniżyć albo powiedzieć o nim coś złego,

natychmiast miał ze mną do czynienia. Tak to już jest.

Jedna cząstka nas zna prawdę, druga tę prawdę odrzuca.

background image

136 KASEY M1CHAELS

Żyjemy rozdwojeni, nie wiedząc, co jest jawą, a co

snem. Ty przecież nie wiedziałaś, że Patsy sprytnie

wcieliła się w twoją mamę; wiedziałaś jedynie, że daw­

niej twoja mama zachowywała się inaczej. Nagle Nora

ginie potrącona przez samochód. Jeśli twoja mama ma­

czała w tym palce...

- Nie dopuszczałam do siebie tej myśli - przyznała

Emily. - Któregoś dnia spędziłam wieczór z przyja­

ciółmi - ciągnęła. - Kiedy wróciłam do domu, od razu

skierowałam się do sypialni. Stojąc w progu, zobaczy­

łam Silasa Pike'a. Mimo że było ciemno, wyraźnie wi­

działam nóż w jego ręku.

- Chryste. - Josh potrząsnął głową. - I wtedy ucie­

kłaś z domu?

- Nie miałam wyboru. Mama, to znaczy Patsy, od

jakiegoś czasu dawała wszystkim do zrozumienia, że coś

jest ze mną nie w porządku. Co by sobie pomyśleli, gdy­

bym powiedziała, że w środku nocy czekał na mnie w sy­

pialni morderca z nożem? Uznałam, że muszę się ukryć

i zastanowić, jak przekonać tatę oraz rodzeństwo, że mó­

wię prawdę. Co mam zrobić, żeby mi uwierzyli.

- I wylądowałaś w Keyhole. - Josh westchnął

głośno. - W „Casablance" bohater mówi: „Jest tyle

różnych batów na świecie; dlaczego musiała wybrać

akurat mój?". A ty wybrałaś małą kawiarenkę w Key­

hole. I tak pojawiłaś się w życiu Toby'ego. W naszym

życiu.

- Z kłamstwem - dodała słowa, których nie wy­

powiedział. - Pojawiłam się w życiu Toby'ego i go

okłamałam. Powiedziałam, że mój narzeczony zginął

background image

DOM RADOŚCI 137

w wypadku, więc przyjechałam do stanu Wyoming, że­

by otrząsnąć się po tej tragedii i zacząć życie od nowa.

- Przeczesała ręką włosy, odgarniając je z twarzy,

i popatrzyła Joshowi w oczy. - Gdybym nie skłamała,

to co? Co by było, gdybym wyznała mu prawdę? Gdy­

bym powiedziała, że się boję, bo prawdopodobnie mo­

im śladem podąża wynajęty zabójca?

Nie potrafił dłużej usiedzieć w miejscu. Wstał i za­

czął przemierzać grotę tam i z powrotem.

- Teraz rozumiem. Miałaś powody, żeby milczeć.

- Na moment przystanął. Utkwiwszy w niej spojrze­

nie, poprosił: - Tamten wieczór... opowiedz mi o nim.

- To... kolejny błąd. Boże, jakie mam straszne wy­

rzuty sumienia! - Zaczęła wyłamywać sobie palce; po

chwili wzięła się w garść. - Muszę się cofnąć kilka

miesięcy. Wiosną Pike odnalazł mnie w Keyhole. Wró­

ciłam do domu z pracy, a on tam był. Czekał na mnie

w domu. Zadzwoniłam do Toby'ego. - Wzdrygnęła

się; pamiętała ten dzień, jakby to było wczoraj. I wie­

działa, że nigdy go nie zapomni. - Uciekłam, zanim

mi cokolwiek zrobił. Pojechałam na północ, do Mon­

tany, a potem stamtąd do Missisipi. Mój brat Rand od­

krył... nieważne jak... że właśnie tam mieszka nasza

matka. Że cierpi na amnezję i...

Zamilkła. Wzięła kilka głębokich oddechów. Widać

było, że mówienie o tamtych wydarzeniach wciąż

sprawia jej ogromny ból.

- Tu powinien nastąpić szczęśliwy finał, niestety

nie zawsze się tak dzieje. Mama... mama potrzebowała

czasu; nie była gotowa na powrót do domu. Powinnam

background image

138 KASEY MICHAELS

była zamieszkać z Randem w Waszyngtonie, dopóki...

no wiesz... albo z moją kuzynką Lizą, właściwie

z kimkolwiek, ale uparłam się wrócić do Montany. Tak

też zrobiłam. Cały czas jednak myślałam o Tobym.

Wreszcie uznałam, że jestem mu winna prawdę; że po­

winnam wrócić do Keyhole, wyjaśnić przyczynę swojej

ucieczki, podziękować mu, pożegnać się.

- Bo wiedziałaś, że cię kocha. - Było to stwier­

dzenie, nie pytanie.

Skinąwszy głową, przygryzła wargę.

- Tak. Bo wiedziałam, że mnie kocha. Chciałam

mu powiedzieć, że też go kocham, ale inaczej. Jak bra­

ta. Jak przyjaciela.

Popatrzyła na Josha. W jej oczach dostrzegł nieme

błaganie. Zależało jej, aby ją zrozumiał, aby nie po­

tępiał.

- Sądziłam, że jestem bezpieczna. Gdybym miała

jakiekolwiek wątpliwości... Nigdy bym nie naraziła

Toby'ego na niebezpieczeństwo.

- Wierzę.

- Naprawdę? - Zamrugała oczami, z całej siły sta­

rając się powściągnąć łzy. Tak bardzo przypominał

swojego młodszego brata. - Naprawdę mi wierzysz?

- Oczywiście. Przecież nie jestem jakimś podłym

szują.

- Zgubiła mnie nadmierna pewność siebie. Nawet

nie zmieniłam wyglądu. A przecież tamtego wieczoru,

kiedy Pike włamał się do mojego pokoju w motelu,

wspomniał coś o moich włosach. Że ludzie po nich

mnie rozpoznają. Powinnam była je obciąć, ufarbowac,

background image

DOM RADOŚCI

139

sama nie wiem. - Potrząsnęła bezradnie głową. Włosy

opadły jej na twarz niczym kotara. - Boże, tyle błę­

dów! Tyle popełniłam błędów. I przez nie zginął twój

brat. Jezu, Toby, przepraszam cię! - załkała. - Nie

chciałam! Wybacz mi!

Josh kucnął przy Emily. Kiedy ponownie uniosła

głowę, ujrzała przed sobą jego twarz. Wyciągnąwszy

ręce, delikatnie odgarnął do tyłu jej loki, po czym le­

ciutko otarł palcem łzy.

- On to wie, Emily - powiedział cicho. - Wie, że

nie chciałaś. I na pewno się na ciebie nie gniewa.

Szloch wstrząsnął jej ciałem. Oparłszy się policz­

kiem o pierś Josha, zaczęła łkać. Łzy, które płynęły

jej po twarzy, miały działanie oczyszczające, koiły ból.

Zazdrościł jej. Gdyby sam również potrafił dać

upust nagromadzonym emocjom, może poczułby się

lepiej. Może uwolniłby się od wyrzutów sumienia.

- Emily... - szepnął, kiedy szloch ustał i już tylko

od czasu do czasu pociągała nosem. - Tamtego wie­

czora... co się stało? Czytałem wstępny raport policji,

przygotowany zanim jeszcze ktokolwiek rozmawiał

z tobą.

Wyprostowała się, ponownie zaciskając ręce na ko­

lanach. Poczuł się opuszczony, jak dziecko pozosta­

wione bez opieki.

- Zatrzymałam się w motelu tuż na obrzeżach mia­

steczka. Motel składał się z kilkunastu samodzielnych

domków. Toby... Umówiliśmy się na następny dzień,

ale przyjechał do mnie tego wieczoru. Nie mogłam się

przemóc, opowiedzieć mu wszystkiego o sobie, zresztą

background image

140

KASEY MICHAELS

wpadł tylko na chwilę, bo był na służbie. Posiedział

parę minut, a potem wyszedł.

Josh zmarszczył czoło.

- W jaki sposób Pike dostał się do środka?

- Przez moją głupotę. Sama go wpuściłam. Otwo­

rzyłam drzwi, myśląc, że to Toby. Że o czymś zapo­

mniał. Nikogo innego się przecież nie spodziewałam.

Połą koszuli przetarła mokre od łez policzki.

- Wtargnął do środka, jak tylko uchyliłam drzwi

- ciągnęła, zaciskając powieki. - Boże, był taki ohyd­

ny, taki odrażający. Wystraszyłam się. Miałam wraże­

nie, że wypełnia sobą cały pokój. W ręce trzymał wy­

celowaną we mnie broń. Nie mogłam oderwać od niej

oczu. Kazał mi się odwrócić, żeby mógł strzelić mi

w plecy. Nie chciałam, coś mnie powstrzymywało.

A potem... potem skoczyłam za kanapę. Nie mogłam

po prostu stać i czekać na śmierć. Chwilę później drzwi

się otworzyły. Usłyszałam, jak Toby mnie woła. Na­

stąpiły dwa strzały. Nie wiedziałam, co się stało. Ni­

czego nie byłam w stanie dojrzeć. Siedziałam skulona,

bojąc się ruszyć. I nagle usłyszałam jęk. To był głos

Toby'ego.

- A Pike?

- Wybiegł, zostawiając drzwi szeroko otwarte. To­

by... Toby leżał na podłodze, a wszędzie dookoła...
- wskazała wokół siebie, jakby wciąż znajdowała się

na miejscu tragedii - wszędzie było mnóstwo krwi.

Uklękłam koło niego, a on uśmiechnął się do mnie.

„Zapomniałem kapelusza - powiedział. - Zapomnia­

łem kapelusza".

background image

DOM RADOŚCI

141

Przycisnęła rękę do ust, jakby chcąc powstrzymać

szloch. Myślami była gdzie indziej; nie w grocie z Jo-

shem, lecz w motelu w Keyhole.

- Nacisnął jakiś guzik alarmowy na mundurze,

wzywając pomoc. Wiedziałam, że policja jest w dro­

dze, ale wiedziałam też, że dotrze tu najwcześniej za

kwadrans. Co innego, gdyby motel był w centrum mia­

steczka...

Josh pokiwał głową.

- To taki specjalny przycisk - oznajmił cicho. - Po

części urządzenie alarmowe, po części lokalizator.

Pewnie Toby uważał, że nadal grozi ci niebezpieczeń­

stwo, prawda? Że Pike czyha w pobliżu, czekając na

okazję, aby oddać następny strzał?

- Chyba tak. Wziął mnie za rękę i spytał, czy nie

jestem ranna. Boże! Sam umierał, a martwił się

o mnie. Potem powiedział, żebym go zostawiła i spró­

bowała wymknąć się po ciemku. Nie zgodziłam się.

Przecież nie mogłam go zostawić. Chciałam zostać,

wezwać karetkę albo coś, niestety, oboje wiedzieliśmy,

że pomoc nadejdzie za późno. Przynajmniej dla niego.

Niedługo później zmarł. - W jej oczach malował się

ból. - Trzymał mnie za rękę i... i po prostu zmarł.

Leżał obudzony, trzymając Emily w objęciach. Mę­

czyły ją koszmary. Serce mu się krajało za każdym

razem, gdy jęczała we śnie, od nowa przeżywając

śmierć Toby'ego.

Kapelusz.

Toby zginął bo wrócił po kapelusz.

background image

142 KASEY M1CHAELS

Emily żyje, ponieważ Toby zostawił u niej kape­

lusz.

Jak wytłumaczyć taki bezsens, taką niepotrzebną

śmierć? Czy można mówić o przeznaczeniu? Że los

tak chciał? Chyba nie. Z drugiej strony, jak inaczej

można to nazwać? Zbiegiem okoliczności? Też niedo­

brze.

Czując, jak coś go uwiera, wsunął pod plecy rękę

i po chwili wyciągnął jedną z kart, którymi wcześniej

grali. Zbliżył ją do oczu, ale w ciemnościach nic nie

widział.

Zamyślił się. Nagle przypomniał sobie swojego oj­

ca, który często porównywał życie do gry w karty.

Czasem, mawiał, człowiek dostaje dobrą kartę, czasem

wyciąga dżokera. Matka Josha wyciągnęła dżokera

i dosłownie kilka miesięcy po rozpoznaniu choroby nie

żyła. Ojciec ciągle liczył na asa, lecz opatrzność była

nieubłagana i też stale podsuwała mu dżokery.

Według ojca wszystko zależy od rozdania. Albo

człowiek ma szczęście, albo go nie ma.

Tamtego wieczoru szczęście opuściło Toby'ego. Za

to po raz pierwszy od wielu lat uśmiechnęło się do

Emily. Może tak już jest, że kiedyś w końcu następuje

zmiana; od jednych los się odwraca, innym zaczyna

sprzyjać.

Nie należy pytać: dlaczego?; raczej: dlaczego by

nie? Szukanie racjonalnych wytłumaczeń często koń­

czy się fiaskiem. Nie wolno szukać winnych. Los to

los. Dżoker nie zawsze przynosi pecha, as zaś nie za­

wsze oznacza wygraną. W życiu, jak w kartach, różnie

background image

DOM RADOŚCI

143

bywa. Te wszystkie banały, jakie powtarzał w myślach,

leżąc w ciemnej grocie, brzmiały rozsądnie. Wsłuchi­

wał się w cichy oddech Emily, która zapadła w nor­

malny spokojny sen.

Po paru minutach usiadł i przysunął kartę bliżej

wygasającego ognia. Ciekaw był, co zobaczy. Ostatnio

rzadko trafiały mu się asy. Czas najwyższy, aby i do

niego uśmiechnął się los.

Zmrużywszy oczy, długo wpatrywał się w kartę..

As kier.
- Psiakość - szepnął pod nosem.

Kątem oka zerknął na Emily. Przykryta śpiworem

spała słodko, z włosami rozrzuconymi na siodle. Ku­

siło Josha, aby wsunąć w nie dłoń, odgarnąć je na bok,

odsłonić szyję i przywrzeć do niej wargami.

Emily Colton. Toby ją kochał. Josh jej pożądał. To­

by widział w niej delikatną, kruchą istotę potrzebującą

pomocy i wsparcia, Josh natomiast widział silną młodą

kobietę, którą spotkało nieszczęście. Toby wierzył, że

z czasem Emily go pokocha, że zamieszka z nim, że

wspólnie będą wychowywać dzieci, a w niedzielę cho­

dzić do kościoła. Josh nie wierzył w nic.

Toby nie powinien był zginąć. Gdyby żył, może

udałoby mu się przekonać Emily, że darzy ją szczerą

miłością i że razem mogą stworzyć szczęśliwy zwią­

zek. Wówczas Josh mógłby żyć tak jak dotąd, prze­

nosząc się z miejsca na miejsce i odwiedzając brata

oraz jego żonę w święta. Podobnie jak ojciec, pewnie

coraz częściej zaglądałby do butelki, żeby tylko nie

myśleć o zakochanej patze.

background image

144

KASEY MICHAELS

Szlag by to trafił! Pragnął tej kobiety! Pragnął jej

z całego serca. Fizycznie, psychicznie, emocjonalnie.

Chciał ją mieć dla siebie. Na zawsze. Ale nie mógł,

póki Toby żył. A tym bardziej nie może teraz, gdy

Toby nie żyje. Po prostu bycie razem najwidoczniej

nie jest mu i Emily pisane.

Potarł powieki, następnie przeczesał ręką włosy.

Chyba zgłupiał. Tak, chyba całkiem postradał zmysły.

Wrzuciwszy kartę do ogniska, wrócił na posłanie

i ułożył się plecami do śpiącej dziewczyny.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Poruszyła się we śnie, po czym otworzyła oko.

Leży na boku. Na lewym boku. Nigdy tego nie ro­

biła. Nigdy, przenigdy. Co gorsze, leży przytulona do

Josha. Jej piersi, brzuch i uda przylegają do jego ple­

ców i pośladków. Ręką obejmuje go w pasie.

We śnie wykonała to, czego nie miała odwagi wy­

konać na jawie. Przysunęła się do Josha, by grzać się

w jego cieple, czerpać siłę z jego siły, odwagę z jego

męstwa. Znalazłszy to, czego szukała i pragnęła, po­

stanowiła się zakotwiczyć. Po raz pierwszy od miesię­

cy, może nawet lat, spała głębokim snem, nie budząc

się co chwila i nie odczuwając strachu.

Zamknęła z powrotem oko i potarła policzkiem

o flanelową koszulę, ze zdumieniem odkrywając pod

miękkim materiałem twarde napięte mięśnie. Przypo­

mniała sobie, jak wczoraj zdjął mokrą koszulę. Prze­

szył ją dreszcz.

Miał wspaniałe umięśniony tors, bez ani jednej fałd­

ki, bez grama tłuszczu. Brzuch i klatkę piersiową zna­

czyły blizny. Ciemna równomierna opalenizna świad-

czyła o tym, że wiele godzin spędzał na świeżym po­

wietrzu. Człowiek z żelaza - tak jej się kojarzył. Męż­

czyzna o twardym ciele i silnej psychice.

background image

146 KASEY MICHAELS

Ale oczy miał takie jak Toby, spojrzenie zaś łagod­

ne. Chociaż udawał twardziela, w głębi duszy Josh był

dobry i wrażliwy. Bądź co bądź, to on wychowywał

Toby'ego, pokazywał mu świat, wpajał zasady postę­

powania, uczył odróżniać dobro od zła. Kiedy zmarła

ich matka, Toby był dzieckiem, Josh zaś przejął obo­

wiązki rodzicielskie. Nie miał czasu rozczulać się nad

sobą: za główny cel w życiu postawił sobie opiekę nad

bratem.

Stąpał twardo po ziemi, nie interesowały go gry,

pozory, sentymenty. Był głazem, granitem, opoką.

Kształtowały go wiatry, burze, mijający czas. W środ­

ku wciąż był czułym, delikatnym człowiekiem, ale tę

stronę swojego charakteru ukrywał pod oschłą, szorstką

powłoką, której żadne zewnętrzne siły nie mogły tknąć.

Tak, był dwiema osobami w jednym ciele. Po to,

by móc sobie radzić w okrutnym świecie, przybrał ma­

skę twardziela, ale w środku nadal tkwił szlachetny,

kochający chłopiec. Widać to było w jego spojrzeniu,

w sposobie, w jaki mówił o zmarłym bracie, a także

w sposobie, w jaki traktował Emily: przytulał, kiedy

się smuciła, pozwalał wypłakać się na swoim ramieniu.

Sam cierpiał z powodu tragicznej śmierci ukochanego

brata, a mimo to potrafił na moment zapomnieć

o własnym bólu, żeby ją pocieszyć.

Molly prychnęła, po czym zarżała cichutko; koń

Josha potrząsnął łbem. Powoli zbliża się ranek. Burza

przetoczyła się nad wzgórzami i oddaliła na wschód.

W nocy już nie padało, wiatr nie hulał. Wkrótce wzej­

dzie słońce.

background image

DOM RADOŚCI

147

Trzeba będzie zwinąć obóz, wsiąść na konie i skie­

rować się do domu. Ten dziwny, niemal surrealistyczny

epizod dobiegnie końca. Minie bezpowrotnie, jakby

nigdy się nie wydarzył. Josh ponownie wdzieje pan­

cerz, pod którym skryje swą łagodność i dobroć, i ru­

szy w dalszą drogę. Na kolejne rodeo. Znów będzie

prowadził samotne życie, przemieszczając się z miej­

sca na miejsce. A ona już nigdy więcej go nie zobaczy.

Toby tak bardzo kochał brata. Często o nim opo­

wiadał. Marzył o tym, aby Josh zrezygnował z wystę­

pów na rodeo, aby ustatkował się, zapuścił korzenie.

Aby się zakochał...

Hm, czy to w ogóle możliwe? Czy Josh potrafiłby

rozpoznać miłość? Czy potrafiłby ją zaakceptować

i odwdzięczyć się tym samym? Miał trzydzieści kilka

lat; sytuacja życiowa zmusiła go, aby przejął obowiązki

dorosłego człowieka w wieku, kiedy jego rówieśnicy

kopali piłkę na boisku i wymieniali się na karty z po­

dobiznami ulubionych graczy baseballowych. Całą mi­

łość przelał ną młodszego brata; nie starczyło jej dla

nikogo innego. A może zamknął przed innymi swoje

serce, może w ten sposób bronił się przed krzywdą,

bólem, rozczarowaniem?

Stał się samotnikiem, ponad wiek dojrzałym, zahar­

towanym przez los. Emily, która miała bliskie kontakty

z Hopechest, dużo wiedziała - i często czytała - o ta­

kich dzieciach jak Josh i Toby. Starsze na ogół wcielały

się w rolę rodzica opiekuna, młodsze zaś żyły pod klo­

szem, osłaniane i chronione.

Toby, który dorastał pod czujnym okiem brata, wy-

background image

148

KASEY M1CHAELS

rósł na wspaniałego młodego człowieka, który pragnął

nieść pomoc innym i czynić świat lepszym, bezpiecz­

niejszym.

Kiedy Toby się usamodzielnił, Josh postanowił -

świadomie lub podświadomie - zrzucić ze swych bar­

ków wszystkie troski i wieść bezproblemowe życie

wędrowca. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż trzy-

dziestokilkuletni mężczyzna nie ma domu, jeździ od

miasta do miasta, biorąc udział w rodeo, czasem pra­

cuje dorywczo, zawsze rezygnując z pracy i ruszając

w dalszą drogę, zanim zasiedzi się gdzieś za długo?

Josh Atkins cały swój dobytek miał przy sobie w ple­

caku; bez zbędnego bagażu przemierzał kraj wzdłuż

i wszerz, od jednego rodeo do drugiego, od jednej ko­

biety do drugiej.

Czy kogoś takiego mogłaby pokochać rozsądna,

trzeźwo myśląca dziewczyna, która nie wyobrażała so­

bie życia bez domu i rodziny?

Emily zacisnęła mocniej ramię wokół pasa Josha.

Nie. Nie takiego szukała mężczyzny; nie z takim chcia­

łaby związać swój los.

Z drugiej strony nie potrafiła go puścić. Jeszcze

chwila, powtarzała w myślach. Jeszcze chwila. Było

jej tak dobrze.

Molly znów zarżała. Josh drgnął; powoli zaczął się

budzić. Uniósł nieco prawą rękę i przez moment trzy­

mał ją w powietrzu. Dawał Emily szansę: gdyby chcia­

ła, mogłaby się odsunąć. Nie chciała. Opuściwszy rękę

z powrotem, odnalazł spoczywającą na swoim brzuchu

dłoń dziewczyny.

background image

DOM RADOŚCI 149

To było takie proste, takie naturalne i przyjemne

- dłoń zaciśnięta na dłoni. Emily westchnęła cicho. Za­

skoczył ją swoim zachowaniem, choć prawdę mówiąc,
pragnęła czegoś więcej: żeby wziął ją w ramiona, przy­
tulił...

Jakby czytając w jej myślach, Josh podsunął wyżej

ich złączone ręce i przycisnął palce Emily do ust. Zro­

biło się jej gorąco, następnie zimno i znów gorąco.

Zamknęła oczy, usiłując powstrzymać łzy. Dolna warga

zaczęła jej drżeć.

Josh puścił jej rękę i odsunął się. W przestrzeń mię­

dzy ich ciała natychmiast wtargnęło zimne powietrze.

Po chwili obrócił się na prawy bok; leżeli zwróceni

twarzą do siebie. Był w pełni obudzony; oczy miał

szeroko otwarte, spojrzenie rześkie, przytomne, usta...

kuszące. Dzieliło ją od nich zaledwie parę centyme­

trów; wystarczyłoby wykonać maleńki ruch i zetknę­

liby się wargami.

Objął ją w pasie, tak jak ona przed momentem obej­

mowała jego, i przyciągnął bliżej. Znów zrobiło się

ciepło.

- Jeśli chcesz, Emily, każ mi się odsunąć. Ale na

miłość boską, powiedz to teraz.

Nie była w stanie uczynić najmniejszego ruchu, mi­

mo że ręka Josha wcale jej mocno nie uciskała. O żad­

nym odwrocie nie mogło być mowy. Mogła się przy­

sunąć, lecz nie cofnąć. Tak też się stało; przysunęła

się centymetr, dwa i ich usta spotkały się w namięt-

nym, gorącym (pocałunku. Dyszeli, jakby był środek

upalnego lata, a nie chłodny, listopadowy poranek.

background image

150 KASEY MICHAELS

Chociaż leżeli na cienkich gumowych karimatach

ułożonych na twardej, nierównej ziemi, czuła się tak,

jakby miała pod sobą miękką puchową pierzynkę.

Była lekka jak piórko; w środku cała płonęła. Po­

całunek trwał, głód narastał. Oboje czuli niedosyt.

Ustami i językiem pragnęli zaspokoić pożądanie.

Świat ograniczał się do zmysłów. Emily zapomniała

o oddychaniu. Zresztą powietrze nie było jej do ni­

czego potrzebne. Potrzebowała dotyku, ciepła drugiego

człowieka; pragnęła czuć się kochana.

Od tak dawna o tym marzyła. Tyle lat żyła pogrą­

żona w rozpaczy, w samotności, w strachu i żalu. Ten

człowiek, który stracił brata, wie o tym. On jeden ją

rozumie.

Mógł jej pomóc, mógł ją oswobodzić, uwolnić od

samotności i bólu, a przede wszystkim od wyrzutów

sumienia.

Tak bardzo go potrzebowała. I wzajemnie. Ona też

była mu potrzebna, nie miała co do tego wątpliwości.

Josh potrzebował kogoś, kto by go przytulił, pomógł

mu zapomnieć o koszmarze, kogoś, kto by zrozumiał

jego rozpacz oraz pomógł uwolnić się od własnych wy­

rzutów sumienia.

Dwa serca, dwie dusze szukające nawzajem pocie­

szenia i ratunku. Ogarniało ich coraz większe pożądanie,

które obojgu uzmysławiało, że z życia trzeba się cieszyć,

czerpać z niego pełnymi garściami. Marzenia tylko wte­

dy się spełniają, kiedy człowiek po nie sięga.

Na moment zacisnęła mocniej powieki; poczuła ból,

ale niewielki, krótkotrwały. Od dłuższego czasu nosiła

background image

DOM RADOŚCI

151

w sobie tyle cierpienia, że dziwne rozdzierające kłucie

ledwo zwróciło jej uwagę. Wreszcie jest cała; ciało

i dusza stanowią jedność. Nie składała się z oddziel­

nych elementów, z rąk, nóg, włosów, skóry, lecz złą­

czona z Joshem miała wrażenie pełni i harmonii.

Jego czułość i delikatność wzruszały ją do łez, jego

żar i namiętność zachwycały. Otoczona silnymi ramio­

nami, w których czuła się pewnie i bezpiecznie, wzno­

siła się coraz wyżej. Ziemia drżała, a gwiazdy eksplo­

dowały, tworząc wokół niezwykłą feerię barw.

Jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś tak niezwykłego.

W pierwszej chwili była zdezorientowana, kiedy Josh

nagle znieruchomiał, a potem dreszcz wstrząsnął jego

ciałem. Szybko jednak zrozumiała, co się dzieje. Obej­

mując kochanka jeszcze mocniej, zaczęła gładzić go

po plecach i całować. Leżał odprężony; mięśnie, kilka

sekund temu twarde i napięte, teraz były miękkie, nie­

mal wiotkie. Zaskoczyła ją siła, którą ona, słaba i bez­

bronna kobieta, posiadała nad tym dużym, wspaniałym

mężczyzną.

Ofiarowali sobie cudowny dar: siebie. Jedno dru­

giemu dało siłę i radość. Teraz byli połączeni; wiązało

ich coś więcej niż sam ból, żal i cierpienie.

Emily obróciła głowę, kierując wzrok w stronę wy­

lotu groty. Poprzez rosnące na wzgórzu wysokie sosny

przedzierały się promienie słońca. Zaczął się nowy

dzień... i nowe życie.

Po, przyjeździe do Kalifornii Martha Wilkes odkryła
ze zdumieniem, że tu, na zachodnim wybrzeżu, świt

background image

152 KASEY MICHAELS

nastaje szybko. Całkiem jej to odpowiadało. W Mis­

sisipi niebo rozjaśniało się powoli, właściwie wszystko

tam odbywało się w sennym, leniwym tempie, ona jed­

nak nie lubiła ślamazarności; wolała energiczny po­

czątek dnia.

Uświadomiła to sobie dopiero teraz, w wieku pięć­

dziesięciu lat. Prawdę mówiąc, dopiero teraz uświado­

miła sobie, że żyje i że życie sprawia jej ogromną przy­

jemność.

Zamiast, jak w Missisipi, wylegiwać się w pościeli,

od razu odrzucała kołdrę i wyskakiwała z łóżka, nie

mogąc doczekać się nowego dnia. Ubierała się pośpie­

sznie i czym prędzej ruszała do Hopechest. Zawsze lu­

biła swoją pracę; wierzyła, że wykonuje ją dobrze i su­

miennie, czasem nawet osiągała spektakularne wyniki.

Ale nigdy wcześniej nie czuła się tak spełniona jak

w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy spacerowała z małą

Tatanią. Dziewczynka trzymała ją za rękę, chichotała,

opowiadała jej różne rzeczy, podskakiwała w swoich

nowych bucikach.

Dziwne było pierwsze ich spotkanie. Podświadomie

zarówno dziewczynka, jak i Martha wiedziały, że są

sobie przeznaczone; że się odnajdą, pokochają, że jedna

drugiej wypełni pustkę. Natychmiast utworzyła się po­

między nimi niewiarygodnie silna więź. I obie czer­

pały z niej radość.

Martha wyszła spod prysznica, osuszyła się, na bie­

liznę włożyła gruby biały szlafrok, po czym zbliżyła

się do okna, z którego rozciągał się widok na maja­

czące w oddali góry.

background image

DOM RADOŚCI 153

Jakiż piękny jest ten świat!
Zadumała się. Czy nie powinna trochę przyhamo­

wać? Może. Każdej innej pacjentce poradziłaby, żeby

wzięła kilka głębokich oddechów, zwolniła tempo, do­

brze przemyślała całą sytuację. Żeby nie pokładała

wszystkich swoich nadziei w jednej małej dziewczyn­

ce. Owszem, chciała ofiarować jej miłość, stworzyć

dom, zapewnić nowe, lepsze życie, ale czy naprawdę

jest na to gotowa?

Owszem, jest. Tuląc do piersi Tatanię, czuła się jak

młoda matka, która trzyma w ramionach nowo narodzo­

ne dziecko. Łzy nabiegły jej do oczu. Z całego serca

pragnęła otoczyć dziewczynkę miłością macierzyńską.

- Wydałam na świat potomka - oznajmiła, zwra­

cając się do wschodzącego słońca. - Moje dotychcza­

sowe życie, praca, doświadczenie zawodowe stanowiło

jakby okres przygotowania, coś w rodzaju wydłużonej

ciąży. Teraz wreszcie mam okazję zrozumieć to,

o czym czytałam, co znałam z książek i obserwacji,

a czego nigdy dotąd sama nie doświadczyłam.

Z uśmiechem na twarzy poczłapała do szafy, z któ­

rej wydobyła długą spódnicę w kolorach ziemi: brą­

zowym, szarym, zielonym, żółtym. Po tych brązach

i żółciach wędrowały dzikie zwierzęta: żyrafy, tygrysy,

lwy. Obok spódnicy położyła sweter z miękkiej żółtej

angory, długi naszyjnik z drewnianych koralików oraz

luźny obszerny żakiet w kolorze mlecznej czekolady:

Wiedziała, że Tatanii spodobają się żyrafy.

Zdjąwszy szlafrok, ubrała się pośpiesznie. Następnie

Przeczesała włosy i zerknęła do lustra, sprawdzając

background image

154

KASEY MICHAELS

fryzurę. W porządku. Może pokazać się ludziom na

oczy. Przypudrowała twarz, pociągnęła usta szminką

i była gotowa do wyjścia.

Miała ustalony plan działania. Najpierw śniadanie,

potem sesja z Meredith, później rozmowa z agentką

od nieruchomości w sprawie domu, który znalazła

wczoraj w Internecie, i wreszcie Hopechest. Wygląda

na to, że przedpołudnie ma wypełnione co do minuty,

ale nie narzekała. Przeciwnie, rwała się do zajęć, do

życia; po prostu rozpierała ją energia.

Spodziewała się zastać w kuchni Inez, piekącą świe­

że bułeczki i przygotowującą śniadanie dla całej ro­

dziny. Zdumiała się więc na widok Meredith, która sie­

działa przy stole, pijąc herbatę.

- Słońce wyszło - rzekła, uśmiechając się do le­

karki. - Mam nadzieję, że wkrótce Emily pojawi się

w domu.

Krzątająca się przy zlewie Inez obejrzała się przez

ramię i wywróciła oczami.

- Siedzi tu od samego świtu - mruknęła. - Nie da

człowiekowi w spokoju przyrządzić śniadania.

Uśmiechając się przyjaźnie, Martha spoczęła na

„swoim" krześle i podziękowała gospodyni, gdy ta po­

stawiła przed nią filiżankę parującej kawy.

- Wcale ci się nie dziwię, kochanie - powiedziała

do Meredith. - Nie zdziwiłoby mnie, gdybyś całą noc

nie zmrużyła oka, tylko krążyła po domu, czekając nie­

cierpliwie na nadejście poranka.

Meredith przechyliła w bok głowę i zmrużyła oczy.

- Naprawdę? Mój Boże, kim ty jesteś, obca kobie-

background image

DOM RADOŚCI 155

to? Gdzie się podziała dawna Martha, która latami cier­

pliwie mi tłumaczyła, że zamartwianie się niczemu nie

służy, jedynie pozbawia nas energii i sił życiowych?

- Została w Missisipi - odparła ze śmiechem le­

karka. - Tam żyje jak we śnie, zamknięta w sobie, śle­

pa na otaczającą ją rzeczywistość, ukrywająca uczucia,

bo tak jest łatwiej i bezpieczniej. Ale wiesz, co ci po­

wiem? Skoro tak jej tam dobrze, to niech sobie zostanie

w Missisipi. A ty, kochanie - puściła do Meredith oko

- masz przed sobą nową Marthę Wilkes. Marthę, która

chce mieć zmartwienia; która chce chodzić po pokoju,

wyglądać przez okno i niecierpliwić się, kiedy jej słod­

ka Tatania wróci z pierwszej randki. Z góry współczu­

ję gołowąsowi, który zaprosi ją kina. Pewnie go wy­

straszę swoimi pytaniami: od kiedy ma prawo jazdy,

jak szybko jeździ i czy wie, co go czeka, jeżeli do

godziny jedenastej wieczorem nie odprowadzi Tatanii

do domu.

- Do jedenastej? - zdumiała się Meredith. - Kiedy

moje córki zaczynały chodzić na randki, musiały być

w domu najpóźniej o dziesiątej. Zresztą synowie rów­

nież. Oczywiście strasznie protestowali, ale wyjaśniłam

im, że to, iż są płci męskiej, nie robi mi żadnej różnicy.

Po prostu są moimi dziećmi i martwię się o nich tak

samo jak o ich siostry. - Na moment zamilkła. - Na

miłość boską, Martho. Przecież Tatania ma zaledwie

siedem lat. Czy nie za bardzo wybiegasz myślami

w przyszłość?

- Bo ja wiem? Po prostu oddaję się marzeniom.

Nigdy dotąd nie sądziłam, że będę przejmować się ta-

background image

156

KASEY MICHAELS

kimi sprawami jak randki. To cudowne móc obserwo­

wać, jak własne dzieci dorastają, jak podlotek prze­

istacza się w piękną młodą kobietę.

Duże piwne oczy Meredith posmutniały. Martha na­

tychmiast zrozumiała własny błąd. Wyciągnęła rękę

nad stołem i delikatnie poklepała przyjaciółkę po ra­

mieniu.

- Przepraszam, kochanie.

- Nie szkodzi. - Nieśmiały uśmiech prześliznął się

po twarzy Meredith. - Dobrze wiem, co straciłam. Ale

wszyscy dzielnie starają się uzupełnić tę dziesięciolet­

nią lukę w mojej pamięci. Oczywiście w sposób bar­

dzo przemyślany; fotografie i kasety wideo, które oglą­

dam, są ocenzurowane, żeby przypadkiem nie pojawiła

się na nich Patsy, mimo to... Czasem nie potrafię ukryć

wzruszenia. Tyle się wydarzyło, zarówno rzeczy do­

brych, jak i złych. Narodziny małej Meggie, śluby mo­

ich dzieci, w których niestety nie dane mi było ucze­

stniczyć, zgony paru przyjaciół...

Westchnęła Ciężko, po chwili jednak wzięła się

w garść.

- Za to wczoraj wieczorem - kontynuowała - kie­

dy poszłaś już spać, rodzina sprawiła mi niespodziankę.

Na pomysł wpadł Drake z Mayą. Nie wiem, skąd wy­

grzebali stary film z naszego ślubu, to znaczy mojego

z Joem, w każdym razie przegrali taśmę na kasetę wi­

deo. - Oblała się rumieńcem. - Obejrzeliśmy go wczo­

raj w sypialni.

Stojąca za Meredith Inez uśmiechnęła się szeroko;

oczy lśniły jej od łez.

background image

DOM RADOŚCI 157

- Jakiś czas temu Maya poprosiła mnie, abym po­

szperała w waszym archiwum filmowym - rzekła. -

Z początku miałam opory, ale kiedy wyjaśniła, o co

chodzi, chętnie się zgodziłam. Pokazała mi gotowy ma­

teriał, zanim Drake dał kasetę panu Joemu. Była pani

śliczną panną młodą i nadal jest wyjątkowo piękną ko-

bietą.

- Dziękuję, Inez - powiedziała Meredith. Nerwo­

wo obracała w palcach łyżeczkę do herbaty. - To było

tak dawno temu. Tyle się od tamtego czasu wydarzyło.

Patrząc wczoraj na ekran, miałam wrażenie, jakbym

oglądała dwoje obcych ludzi. Ale nic dziwnego; każdy

się zmienia. - Ponownie westchnęła. - Mój Boże,

Martho. Byliśmy tacy młodzi; mieliśmy mnóstwo pla­

nów, marzeń. Ciekawa jestem, jak by to było, gdyby­

śmy dziś brali ślub? Czy z takim samym zapałem

i pewnością siebie wypowiadalibyśmy słowa przysię­

gi? Myślę, że tak. Mam nadzieję, że tak.

Martha i Inez wymieniły spojrzenia. W tym mo­

mencie lekarka powzięła decyzję. Nie wiedziała kiedy

ani jak, ale wiedziała, że zrobi wszystko, aby zaspokoić

ciekawość przyjaciółki; udowodni, że Meredith i Joe

są nadal tymi samymi ludźmi co przed laty, pięknymi,

szlachetnymi, zakochanymi i że czeka ich razem długa

wspaniała przys2;łość.

Oboje milczeli.

Właściwie od godziny w grocie panowała cisza.

Po raz ostatni zjedli na śniadanie wodnistą owsiankę

i po raz ostatni wyłonili się z groty, by zebrać trochę

background image

158

KASEY MICHAELS

drewna na opał. Emily zawsze gromadziła zapas na

wypadek, gdyby znów przyszło jej - lub komukolwiek

innemu - nocować w górach. Posprzątali grotę, sta­

rannie wygarnęli na zewnątrz końskie odchody. Wre­

szcie spakowali plecaki, zwinęli śpiwory. Byli gotowi

do drogi.

Powrót oznaczał rozstanie. Każde z nich miało swo­

je życie, swoje sprawy.

O tym, co było, o wspólnie spędzonej nocy, oboje

uznali, że nie będą rozmawiać. Nie odczuwali wstydu

czy skrępowania; po prostu temat nie istniał. Powiedzieli

sobie wszystko za pomocą dotyku, pocałunków, wes­

tchnień, ale żadne słowa nie padły. Może nigdy nie padną.

Wspólne milczenie, wspólna samotność. Przepaść

między przeszłością, między tym, co razem przeżyli,

a przyszłością, czyli tym, co nieznane.

Emily rozejrzała się wkoło, sprawdzając, czy nicze­

go nie zapomniała. Ciekawa była, czy jeszcze kiedy­

kolwiek tu wróci, do tej swojej magicznej kryjówki.

W grocie, do której przyjeżdżała, by się skupić, po­

medytować i odzyskać spokój, spędziła kilka dni.

Z Joshem. Jego cząstka pozostanie tu na zawsze. Pa­

trząc w płonące ognisko, będzie widziała zarys jego

sylwetki; czekając, aż zmorzy ją sen, będzie słyszała

jego ciche sapanie. Jeżeli tylko tyle może mieć, to nie

chce więcej nocować w tym miejscu. Wspomnienia

byłyby za bardzo bolesne.

Josh osiodłał Molly, dopiął popręg, po czym wy­

prowadził konie z groty na zalaną słońcem ścieżkę.

- Ruszę pierwszy, a ty jedź za mną, dopóki nie

background image

DOM RADOŚCI

159

znajdziemy się na równym terenie. Nie wiadomo, na

co się natkniemy: błoto, zwalone drzewa, wszystko jest

możliwe.

Skinąwszy głową, oparła nogę na złączonych rę­

kach Josha i po chwili siedziała w siodle. Wędrowali

gęsiego, on pierwszy, ona za nim. Co rusz pochylała

się do przodu lub odchylała w bok, żeby nie otrzeć

się o nisko zawieszone gałęzie, wciąż mokre od de­

szczu.

Na dole panował półmrok; wysokie sosny nie po­

zwalały promieniom słońca dosięgnąć ziemi. Wkrótce

- niestety zbyt szybko - dotarli na rozświetloną słoń­

cem polanę. Emily odniosła wrażenie, że rozciąga się

przed nią cały świat, jasny, promienny, omyty z kurzu.

Piękno przyrody otaczało ją ze wszystkich stron.

Josh pociągnął lekko za wodze, po czym obrócił

konia. Przez chwilę spoglądali na siebie bez słowa.

- Nie będę cię przepraszał - oznajmił w końcu -

bo niczego nie żałuję. - W jego głosie wyczuwało się

napięcie. - Możesz mi powiedzieć, żebym poszedł do

diabła i pójdę; zniknę z twojego życia. Ale jest też inne

wyjście: możemy spotkać się wieczorem. Zabrałbym

cię gdzieś na kolację, pogadalibyśmy.

Lodowy pancerz, który tworzył się wokół serca

Emily, pękł. Była pewna, że zaraz pożegnają się i każ­

de ruszy w swoją stronę, ona na rodzinne ranczo, on

hen przed siebie, na jakieś kolejne rodeo.

- Na kolację? Dobrze. Chętnie.

Nie widziała jego oczu; przysłaniało je rondo ka­

pelusza. Ale bruzdy, jakie pojawiły się wokół jego ust,

background image

160

KASEY MICHAELS

oraz biel zębów, którymi błysnął w uśmiechu, sprawi­

ły, że serce zaczęło walić jej młotem.

- Świetnie, cieszę się - rzekł. - Zamierzasz wspo­

mnieć o mnie rodzicom? Że razem przeczekaliśmy bu­

rzę w grocie?

Na moment zamyśliła się, po czym pokręciła głową.
- Chyba nie - odparła. - Powiem, że poznaliśmy

się w miasteczku, kiedy kupowałam śpiwór. Dobrze?

Wyprostował się w siodle. Jakby zesztywniał.

- Nie gniewaj się, Josh - dodała pośpiesznie, widząc

jego reakcję. - Nie wstydzę się ciebie. Po prostu to, co

zaszło w tej grocie, zaszło między nami. I nikomu nic

do tego. Nie mam pojęcia, czy będzie jakikolwiek dalszy

ciąg tej historii; jeśli tak, wolałabym, abyśmy o tym sami

zdecydowali. Nie wiesz, jak to jest, kiedy człowiek żyje

otoczony liczną rodziną. Nie sposób zachować nic dla

siebie, wiadomości roznoszą się w zawrotnym tempie.

Jakoś nie mam ochoty bawić się w dwadzieścia pytań

z każdym Coltonem na tej planecie.

Josh parsknął śmiechem.

- Toby swoimi pytaniami zawsze doprowadzał

mnie do szału. - Podniósł rękę do kapelusza i przy­

tknął palce do ronda. - Jedź wolno. Nie poganiaj Mol­

ly; może czuć się trochę niepewnie po tylu godzinach

w ciemnej grocie. Do zobaczenia wieczorem.

Po tych słowach skręcił w prawo i odjechał w kie­

runku rancza Rollinsa. Emily znów została sama.

Tak, była sama, ale już nie czuła się samotna.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Korciło go, by uciec. Spakować się, rzucić praeę

u Rollinsa i wyjechać hen daleko. Po chwili zawsty­

dził się; zaczął kląć pod nosem, wyzywając się od nę­

dznych tchórzy i podłych kretynów. Powinien był trzy­

mać ręce przy sobie. Nie powinien był dotykać Emily.

Do jasnej cholery, w ogóle nie powinien był przeby­

wać w grocie. Zwłaszcza w nocy. Zwłaszcza przez

dwie noce.

Owszem, Emily potrzebowała pomocy. Jej koń wy­

straszył się i uciekł, a ona została sama; w dodatku

rozpętała się burza z piorunami. Groziła jej hipotermia.

Ale może niekoniecznie. Przecież rozpaliła ognisko,

miała koc, trochę puszek z jedzeniem, kuchenkę tury­

styczną. Nie była małą bezradną kobietką, która czeka,

aż dzielny rycerz w srebrnej zbroi przybędzie jej na

ratunek. Szlag by to trafił! Mógł podprowadzić Molly

pod grotę, po czym, nie Wdając się z Emily w żadne

rozmowy, wrócić na dół. Po jaką cholerę właził do

groty?

Psiakrew, jest kowbojem. Nocował pod gołym nie­

bem podczas znacznie gorszych warunków niż burza,

jaka w ciągu ostatnich dwóch dni nawiedziła północne

obszary Kalifornii. Zdarzało mu się brnąć przez zaspy

background image

162

KASEY M1CHAELS

śniegu sięgające po koński grzbiet, przebywać na takim

mrozie, że o mało nie zamarzły mu powieki, widzieć

potężne ulewy zmieniające ziemię w rwące błotniste

potoki.

Nie bał się błyskawic, grzmotów, walących się

drzew. Mógł wrócić na ranczo Rollinsa od razu pierw­

szego dnia.

Ale nie po to śledził Emily, nie po to jechał za nią

taki kawał drogi, żeby wejść do groty, powiedzieć

dzień dobry, nienawidzę cię, a potem wykonać w tył

zwrot i odjechać.

Naprawdę ział do niej nienawiścią; potem, kiedy ją

ciut lepiej poznał, wciąż usiłował wmówić w siebie,

że to zimna, wyrachowana suka. Winił Emily za śmierć

Toby'ego. Łatwiej mu było winić ją niż siebie.

„Trzymał mnie za rękę i... i po prostu zmarł".
Sporządzając raport, policjant popełnił błąd lub nie­

dokładnie sprawdził fakty. Emily została na miejscu.

Nie uciekła. Nawet kiedy Toby kazał jej odejść, ona

go nie posłuchała. Nie zamierzała pozwolić, aby umarł

w samotności. Siedziała przy nim, trzymała go za rękę,

pocieszała. Wiedziała, że pomoc jest w drodze. Ale

wiedziała również, że nadjedzie zi późno - za późno

dla Toby'ego i być może za późno dla niej.

Zrobiła wszystko, co w danej sytuacji mogła zrobić.

W przeciwieństwie do niego. On nie zrobił tego, co

należało. Pewnie, od kilku lat zarabia całkiem niezłe

pieniądze, wygrywając na rodeo i reklamując różne

kowbojskie akcesoria; większość pieniędzy odkładał na

kupno rancza. Zamierzał prowadzić je wspólnie z Tb-

background image

DOM RADOŚCI

163

bym. Ale jakoś ciągle nie miał dość zawodów. Nie po­

trafił oprzeć się urokom rodea; pociągały go kolejne

zwycięstwa i nagrody. A przecież już dawno powinien

był odejść, zostawić ujeżdżanie mustangów i jazdę na

byku młodszym, pełnym zapału kolegom, który do­

piero zaczynali karierę i żądni byli sukcesów.

Gdyby sobie odpuścił! Gdyby powiedział: dosyć,

basta! Gdyby kupił ziemię i się osiedlił.

Gdyby ślepy miał oczy, to by widział.

Josh poklepał po szyi własne dwa konie, które Rol-

lins pozwalał mu trzymać w swojej stajni, po czym

odczepił przyczepę od świeżo umytej, ciemnozielonej

ciężarówki i ruszył w stronę Domu Radości.

Miał na sobie swoje najlepsze dżinsy, czarną ko­

szulę i czarną skórzaną kamizelkę; na wierzch włożył

zamszową kurtkę na kożuszku oraz czarnego stetsona,

którego używał na specjalne okazje. Josh nie nosił gar­

niturów, ale jak na siebie był wyjątkowo elegancko

ubrany. Mimo to podejrzewał, że w wytwornej rezy­

dencji Coltonów będzie czuł się tak, jak senator Colton

i jego żona czuliby się w przydrożnym barze na Dzi­

kim Zachodzie: zupełnie nie na miejscu.

Toteż widok Meredith Colton, która otworzyła mu

drzwi, mile go zaskoczył. Wyglądała o wiele lepiej niż

na zdjęciach w gazetach: była atrakcyjną kobietą,

szczupłą, drobną, o regularnych rysach twarzy i ład­

nych, piwnych oczach, z których wyzierała inteligen­

ta. W dodatku ubrana była na sportowo, w czerwo­

no-białą flanelową koszulę oraz wygodne, sprane

dżinsy.

background image

164

KASEY MICHAELS

- Dzień dobry. Pan Josh, prawda? - spytała, uśmie­

chając się szeroko na powitanie. - Proszę, niech pan

wejdzie. Mój mąż koniecznie chce pana poznać.

I znów przeżył zaskoczenie: zdumiał go zarówno

normalny, przyjazny sposób bycia żony senatora, jak

również wystrój salonu. Wielokrotnie widział rezyden­

cję Coltonów z oddali; porażała pięknem i rozmiarem.

Domyślał się, że musi być warta majątek. W każdym

razie sądził, że dom jest urządzony z przepychem, a lu­

dzi, którzy go zamieszkują, cechuje buta i arogancja.

Nie spodziewał się przyjaznej atmosfery i ciepłego

uśmiechu, przynajmniej nie w stosunku do siebie -

przybłędy, który zajechał pod dom starą ciężarówką,

aby zabrać na randkę ukochaną córkę gospodarzy.

- Josh Atkins? Prosimy, prosimy! - Senator Joe

Colton wstał z fotela i z wyciągniętą na powitanie ręką

ruszył w stronę gościa. - Kilka lat temu widziałem pa­

na na rodeo w Tulsie. Jeśli dobrze pamiętam, zwycię­

żył pan zawody w ujeżdżaniu i zdobył główną nagro­

dę. Świetnie pan sobie radzi z końmi; jestem naprawdę

pełen podziwu. Cieszę się, że mogę pana poznać.

- Dziękuję, panie senatorze. - Wymienili uścisk

dłoni. - Nie wiedziałem, że interesuje się pan rodeo.

- Owszem, śledzę wiele dyscyplin sportowych -

oznajmił Joe i wskazał na zastawiony butelkami barek,

pytając Josha, czy ma ochotę na drinka.

Josh pokręci! przecząco głową.

- Nie tylko sportowych - rzekła Meredith, siadając

na kanapie. Poklepała wolne miejsce koło siebie;

usiadł, podejrzewając, że jak przystało na zatroskaną

background image

DOM RADOŚCI 165

mamusię, zaraz zacznie go wypytywać o jego plany,

zamiary, życie. - Joe ma bardzo rozległe zaintereso­

wania. Pasjonuje się prawie wszystkim. Dzięki temu

przy stole nigdy nie zapada milczenie. - Na moment

urwała. - Emily wspomniała nam, że spotkała pana

w miasteczku. I że jest pan bratem Toby'ego Atkinsa.

No proszę, pomyślał. Prosto, bez owijania w ba­

wełnę, przechodzimy do sedna.

- Tak, to prawda.

- Pański brat uratował życie naszej córki - rzekł

Joe, zajmując miejsce po drugiej stronie stolika. - Na­

wet nie potrafię ci, synu, powiedzieć, co do niego czu­

jemy. Jesteśmy twoimi dłużnikami. Mówię poważnie:

jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy, wy­

starczy jeden telefon. Bo czy ci się to podoba czy nie,

należysz teraz do naszej rodziny. Prawda, Meredith?

- Absolutnie, kochanie. - Wyciągnąwszy rękę,

Meredith zacisnęła ją na dłoni męża.

- Bardzo państwu dziękuję - powiedział cicho

Josh.

- Żadne „państwu" - zaoponował Joe. asz do

nas mówić po imieniu, słyszysz? Do mnie Joe, a do

żony Meredith. Nie lubimy tych oficjalnych zwrotów

i tytułów. No dobra. - Zerknął na barek. - Może jed­

nak przyrządzić ci coś do picia?

Josh uśmiechnął się.

- Nie, dziękuję, panie sena... Dziękuję, Joe - po­

prawił się. - Wystarczy mi szklanka zimnej wody.

- Już się robi. - Joe wstał z fotela i skierował się

do barku. - Obawiam się, że przyjdzie ci chwilę po-

background image

166 KASEY MICHAELS

czekać. Moja córunia lubi się spóźniać. Gdybyś kie­

dykolwiek chciał wybrać się z nią do kina, skłam, że

seans zaczyna się o godzinę wcześniej, na przykład

o szóstej, zamiast o siódmej. Wtedy jest szansa, że bę­

dzie gotowa do wyjścia o szóstej trzydzieści.

- Oj, tatku, nie musisz od razu przy pierwszym

spotkaniu zdradzać Joshowi wszystkich moich wad -

powiedziała Emily, wchodząc do salonu. Wykrzywiła

zabawnie buzię. - Może jeszcze pokażesz mu moje

zdjęcia z dzieciństwa, co? Najlepiej te, na których

uczesana w kucyki, w aparacie korekcyjnym na zę­

bach, uśmiecham się od ucha do ucha. To go powinno

skutecznie zniechęcić.

Podeszła do barku i pocałowawszy ojca w poli­

czek, wzięła od niego szklankę z wodą.

- Cześć, Josh. Nie słuchaj mojego ojca.

Josh wstał, instynktownie wyczuwając, że nie po­

winien siedzieć, kiedy kobieta stoi.

Wyglądała fantastycznie, po prostu rewelacyjnie. Jej

rozpuszczone włosy przypominały ognisty wodospad.

Nie mógł oderwać od nich oczu. Ubrana była w mięk­

ki, błękitny sweterek oraz spódnicę dżinsową sięgającą

kolan.

Mimo iż spędzili z sobą dwa dni i dwie noce, po

raz pierwszy widział jej łydki. Na ich widok natych­

miast przypomniał sobie, jak leżeli przytuleni, a ona

oplatała go nogami w pasie.

- Dobry wieczór, Emily - powiedział, skinąwszy

głową. - Ślicznie wyglądasz.

Chryste! Co się z nim dzieje? Zachowuje się jak

background image

DOM RADOŚCI 167

szczeniak. A przecież jest dorosłym facetem. Facetem,

który spotykał się z wieloma kobietami i z wieloma

sypiał. Nie jest jakimś nieopierzonym kurczakiem.

Z Emily też spędził cudowną noc. Więc dlaczego się

tak denerwuje? Dlaczego odczuwa taki niepokój?

- Dziękuję... Lepiej uważaj, bo zgnieciesz kapelusz

- rzekła ze śmiechem, siadając na fotelu obok ojca.

Josh obejrzał się przez ramię - faktycznie, niewiele

brakowało, aby sprasował stetsona. Pozostawszy w po­

zycji stojącej, spoglądał na roześmianą twarz Emily.

- Joe, kochanie... - Meredith podniosła się z ka­

napy. - Czy to nie dzwonek na kolację?

Joe zmarszczył zdziwiony czoło i spojrzał na ze­

garek.

- Co? Dzwonek na kolację? Już? Nie, chyba mu­

siałaś się przesłyszeć...

Meredith obeszła stolik i wsunęła rękę pod ramię

męża.

- Chodź, chodź, słuch mam znakomity - powie­

działa, prowadząc męża w kierunku jadalni. - Josh,

Emily... - zawołała za siebie. - Bawcie się dobrze.

Emily poderwała się na nogi i zaczęła wygładzać

spódnicę. Josh sięgnął po kapelusz.

- Lepiej wyjdźmy stąd jak najszybciej - rzekła Emi­

ly. - Tylko patrzeć, jak napatoczy się reszta rodziny.

Pośpiesznie skierowali się do wyjścia. Josh ode­

tchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy Emily siedziała

w ciężarówce, a on wsuwał kluczyk do stacyjki.

- Nic z tego nie pojmuję - rzekł, włączywszy sil-

nik. - Czuję się speszony, jakbym znów miał szesna-

background image

168

KASEY MICHAELS

ście lat. Albo jakby czerwona krosta wyskoczyła mi

na czubku nosa. Chyba się nie jąkałem, co? Po prostu

twoi rodzice...

Emily poklepała go po dłoni.

- Oni tacy są. Szlachetni, wspaniali, akceptujący.

Reszta rodziny również. Spotkało mnie wielkie szczę­

ście, że mogłam dorastać w takim domu. Przez pewien

czas było inaczej, jakoś dziwnie i ponuro, ale teraz,

kiedy mama wróciła, znów zapanowała radość. Wszy­

scy się wszystkim przejmują, troski i zmartwienia jed­

nego są troskami i zmartwieniami całej reszty. Dlatego

czasem lubię wyruszyć samotnie w góry i spędzić kil­

ka dni w mojej grocie.

Josh wcisnął pedał gazu; po chwili skręcił z pod­

jazdu w szosę.

- To dobrzy, porządni ludzie. Nieczęsto się takich

spotyka. Zazdroszczę ci, Emily. Naprawdę. Przyjęli mnie

z otwartymi ramionami. Nie zadawali pytań, nie patrzyli

na mnie z góry. W końcu pochodzimy z dwóch różnych

światów Joe był senatorem, prowadzi interesy, a ja jestem

nikim, kowbojem startującym w rodeo. Wiesz... wie­

dzieli o Tobym. Że... że to mój brat.

Esmily skinęła w ciemności głową.

- Tak. Powiedziałam im dziś po południu. Wyjaś­

niłam, że od czasu do czasu, kiedy zawody odbywają

się gdzieś daleko, gdzie nie masz ochoty jechać, wy­

najmujesz się do pracy na ranczu. Że teraz pracujesz

u Rollinsa. 1 że spotkaliśmy się w miasteczku, w skle­

pie z artykułami sportowymi. Oni sądzą, że to był

zbieg okoliczności.

background image

DOM RADOŚCI 169

- Dzięki, Emily. Jestem ci wdzięczny. Podejrze­

wam, że nie powitaliby mnie tak serdecznie, gdyby
wiedzieli, że przyjechałem po to, żeby cię odnaleźć,

a potem wyładować na tobie swoją wściekłość i fru­
strację.

- Pewnie nie - przyznała cicho. Tak cicho, że po­

patrzył na nią zaniepokojony.

- Co się stało? - spytał. - Palnąłem coś głupiego?

już wiem. Powinienem cię przeprosić. Ciągle ktoś cię

śledzi, poszukuje. Najpierw Pike, potem ja. To napra­

wdę może człowieka wytrącić z równowagi. I jeszcze

druga rzecz: tamtego pierwszego dnia strasznie na cie­

bie naskoczyłem. To było podłe i wredne z mojej stro­

ny. Żałuję, że nie ugryzłem się w język. Przepraszam,

Emily.

Odetchnęła głęboko.

- Wiesz, chyba potrzebowałam usłyszeć te słowa.

Dziękuję. - Na moment zamilkła. - To co, jesteś głodny?

- Chcesz znać prawdę? Zanim poznałem twoich ro­

dziców, potwornie się denerwowałem. Byłem pewien,

że już nigdy nie zdołam nic przełknąć.

- A teraz?
Wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Mógłbym zjeść konia z kopytami. Znasz tu jakąś

restaurację, gdzie serwują steki?

- Duże, soczyste, z zewnątrz przyrumienione,

w środku krwiste? - Oblizawszy się ze smakiem, opar-

ła się wygodnie o siedzenie. - Jest takie jedno miejsce.

Na razie jedź prosto, potem wskażę ci drogę.

background image

170

KASEY MICHAELS

Zastanawiała się, czy Josh zdaje sobie sprawę, jak

działa na kobiety jego uśmiech.

Gdyby spojrzenie mogło zabić, kształtna blondynka,

która podszedłszy do ich stolika, przedstawiła się: „Do­

bry wieczór, mam na imię Missy; będę dziś państwa

obsługiwała", po czym kręcąc biodrami, skierowała się

do bufetu, żeby złożyć zamówienie, byłaby już trupem.

Kiedy Emily spytała o specjalność dnia, Missy obró­

ciła się w stronę Josha i ponętnym, lekko zasapanym

głosikiem kojarzącym się z głosem Marilyn Monroe,

zaczęła zachwalać:

- Och, mamy pyszne, soczyste piersi z kurczaka.

Podajemy je z ryżem na ostro oraz świeżutkimi, chru­

piącymi bułeczkami. Gorąco polecam.

Emily zazgrzytała zębami, po chwili jednak, zoba­

czywszy, że Josh pozostaje całkiem nieczuły na wdzię­

ki zalotnej kelnerki, uśmiechnęła się do niej, podzię­

kowała za informację i zamówiła krwisty stek.

Pochyliła się do przodu, oparła łokcie o stół, a bro­

dę o złączone dłonie.

- Nawet nie zauważyłeś tego, co tu się przed chwilą

działo, prawda? - spytała, podziwiając spokój, z jakim

Josh pije piwo z oszronionego kufla.

- Chodzi ci o naszą kelnerkę? O pannę Missy?

Owszem, zauważyłem. Ale nie jestem zboczeńcem. Ile

ona mogła mieć lat? Dwanaście? A ja mam trzydzieści

pięć. Nie pociągają mnie podfruwajki.

Emily odchyliła się na krześle.
- Ja mam dwadzieścia.

Zrobił zgorszoną minę.

background image

DOM RADOŚCI 171

- Ojej, naprawdę? Cholera, powinienem był popro­

sić cię o jakiś dowód tożsamości.

- Bardzo śmieszne. A Missy, mój drogi, musi mieć

co najmniej dwadzieścia jeden, bo inaczej nie wolno

by jej było podawać alkoholu.

To absurd, pomyślała. Dlaczego, na miłość boską,

rozmawia z Joshem o kelnerce? Przecież istnieją zna­

cznie ciekawsze tematy. I dlaczego przyznała mu się

do swojego wieku? Czyżby chciała usłyszeć, że jest

dla niego za młoda? Zachowywała się niemal tak, jakby

usiłowała go sprowokować albo wszcząć kłótnię.

- Posłuchaj, Emily. Może gdyby Missy została

w dzieciństwie sierotą, gdyby została adoptowana,

a potem przeżyła wypadek samochodowy, w wyniku

którego na dziesięć lat straciłaby matkę, gdyby w ciągu

tych dziesięciu lat żyła w strachu, nie wiedząc, co jest

prawdą, a co złudzeniem, gdyby trzy razy usiłował ją

zabić wynajęty morderca i gdyby w jej ramionach

umarł młody, szlachetny człowiek, może wtedy uznał­

bym ją za osobą dorosłą i dojrzałą psychicznie. Być

może się mylę, może ją źle oceniam, ale wydaje mi

się, że największe nieszczęście, jakie przytrafiło się na­

szej miłej kelnereczce, to to, że odkleił się jej sztuczny

paznokieć i wpadł do sałatki zamówionej przez jakie­

goś klienta. Missy wciąż jest dzieckiem, natomiast ty,

mimo dwudziestu lat, przeżyłaś więcej niż niejedna

Pięćdziesięcioletnia kobieta. Jesteś osobą nad wiek doj­

rzałą.

Zamrugała powiekami, usiłując powstrzymać łzy,

po czym zajęła się rozkładaniem serwetki na kolanach

background image

172 KASEY MICHAELS

- A ty, Josh, ile masz lat? Nie według metryki, lecz

według doświadczeń? - spytała cicho.

- Dziewięćdziesiąt. Czasem sześć, niekiedy piętna­

ście. Myślałaś, że nie wiem?

Utkwiła spojrzenie w twarzy siedzącego naprzeciw­

ko siebie mężczyzny.

- Wciąż jesteś głodny? - spytała, marząc o tym,

aby dzielący ich stolik nagle znikł.

- Już nie - odparł. Wyjął z kieszeni kilka bankno­

tów dwudziestodolarowych i położył na pustym tale­

rzyku. - Chodźmy stąd.

Trzymając się za ręce, skierowali się do drzwi. Po

drodze minęli żującą gumy Missy, która niosła do ich

stolika dwie sałatki. Kelnerka przystanęła zdziwiona

i poruszając rytmicznie szczęką, odprowadziła ich

wzrokiem do drzwi.

Na widok wybałuszonych oczu Missy Emily zaczę­

ła chichotać. Josh objął ją ramieniem i przytulił do sie­

bie. Wybiegli z restauracji; zanim dotarli do ciężarów­

ki, oboje zataczali się ze śmiechu.

Dysząc ciężko, Emily opadła na siedzenie; chwilę

później Josh otworzył drzwi od strony kierowcy i też

wsunął się do środka. W blasku rozmieszczonych na

parkingu latarni wyraźnie widziała jego twarz.

- Dokąd teraz? - spytał, świdrując ją oczami.

- Nie pytaj - rzekła, poważniejąc. - Po prostu jedli

do najbliższego motelu.

Cisnąwszy kapelusz na tylne siedzenie, przekręci'

kluczyk w stacyjce. Z głośnym piskiem opon opuścili
parking. Niecałe pięć minut później Emily zobaczyła

background image

DOM RADOŚCI

173

ustawiony przy drodze jaskrawy neon z nazwą motelu,
a niżej migający napis informujący o wolnych poko­

jach.

Dziesięć minut po opuszczeniu restauracji Josh wsu­

nął klucz w drzwi z numerem A 16.

Dziesięć minut i dziesięć sekund później porwał

Emily w ramionach i zatrzasnąwszy drzwi kopnię­

ciem, przeniósł ją do łóżka. Nie rozmawiali. Nie mieli

takiej potrzeby. Gesty zastępowały słowa, wyrażały

oczekiwania, potrzeby i pragnienia.

Namiętny pocałunek trwał tylko chwilę. Potem, od­

rywając usta od warg, zaczęli się rozbierać. Szybko

zdarli z siebie ubranie, odciągnęli na bok kołdrę i padli

na materac.

Gładził jej miękkie, gładkie ciało swoimi pokrytymi

odciskami dłońmi; tą samą trasą, którą pokonywały dło­

nie, wędrowały jego wargi i język. Emily odrzuciła

w bok głowę, zamknęła oczy; starała się na zawsze za­

pamiętać każdy cudowny dotyk, każde nowe wrażenie.

Od wczorajszej przygody w górskiej grocie nie była

dziewicą; nie miała doświadczenia w sprawach miło­

ści, ale nie zamierzała być kochanką, która bierze, nie

dając nic w zamian. Zacisnęła ręce na ramionach Jo-

sha. Odwzajemniała czułości, pieszczoty, pocałunki.

Kiedy usłyszała jego cichy jęk i poczuła, jak drży, zro­

zumiała, że oboje podążają wspólną drogą.

- Miałem nadzieję, że tak się skończy dzisiejszy

wieczór - szepnął jej do ucha. - I tym razem wziąłem

prezerwatywę. Ale jeśli będziesz mnie tak dotykać, nie

zdołam po nią sięgnąć.

background image

174

KASEY MICHAELS

- Tak dotykać? - Emily na moment zwolniła

uścisk, po czym szybko otoczyła Josha nogami w pa­

sie. Ciemność panująca w pokoju pomogła jej pozbyć

się zahamowań. - To znaczy jak? - spytała, kołysząc

się zmysłowo.

Delikatnie chwycił ją za biodra i uwolnił się.
- Miej nade mną litość! - jęknął ze śmiechem.
Sięgnął po leżące na podłodze dżinsy i z małej prze­

dniej kieszonki wydobył lśniące opakowanie. Po chwi­

li, obejmując Emily, ponownie obsypał ją pocałunkami.

Szczęśliwa zamknęła oczy, rozkoszując się nowymi

wrażeniami. Stanowią jedność. Ona jest częścią Josha,

on częścią jej. Instynktownie czuła, że ta noc na zawsze

ich połączy.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Leżała przytulona do kochanka, z jedną nogą za­

rzuconą na jego udo, i czubkami palców rysowała kó­

łeczka na jego nagiej klatce piersiowej. Niby była

w przydrożnym motelu, a czuła się jak w niebie.

Josh w milczeniu pocierał jej ramię, rozkoszując się

gładką, jedwabistą w dotyku skórą, a jednocześnie

myśląc o tym, że popełnił kolejny duży błąd.

Nie miał Emily nic do zaoferowania. Dosłownie nic.

Mimo to obiema rękami brał to, co ona mu dawała,

brał i wciąż było mu mało. Pragnął ją kochać, trzymać

mocno w objęciach, pozwolić, aby jej namiętność i si­

ła wyleczyły jego rany, ukoiły ból.

- W przyszłym tygodniu koło Phoenix odbywa się

rodeo - rzekł, niemal sam nie wierząc w to, co mówi.

- Chyba rzucę robotę u Rollinsa i pojadę. Zresztą do

Rollinsa nająłem się na krótko, więc z tym nie powinno

być problemu.

Poczuł, jak Emily sztywnieje; ręka, którą gładziła

go po klatce piersiowej, znieruchomiała.

- Aha - szepnęła cicho; w jej głosie wyraźnie po­

brzmiewał smutek.

- Wiesz... - Wciąż ją obejmując, podsunął się wy-

żej, tak by móc oprzeć się o wezgłowie. - Sporo czasu

background image

176 KASEY MICHAELS

minęło, odkąd brałem udział w zawodach. Właściwie

od śmierci Toby'ego nie... W każdym razie najwyższy

czas, żebym wrócił na arenę. Bądź co bądź, nie jestem

wolnym ptakiem. Mam podpisane różne kontrakty,

sponsorzy całkiem nieźle mi płacą, ale żądają czegoś

w zamian. Nie wystarczy, abym reklamował ich pro­

dukty na cudzym ranczu. Liczą na to, że będę pojawiał

się na zawodach, jeśli nie na wszystkich, to przynaj­

mniej na ważniejszych, i niektóre z nich wygrywał.

- Rozumiem. A rodeo w Phoenix należy do tych

ważniejszych?

- Nie najważniejszych, ale do ważnych - odparł.

- Zbyt długo odpoczywałem. Nie tylko sińce zdążyły

mi poznikać, ale i mięśnie sflaczeć. Naprawdę muszę

wrócić, bo inaczej zupełnie stracę kondycję.

- No tak, pewnie masz rację - przyznała smętnie

Emily. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność

sekund w pokoju panowała cisza. - Kiedy zamierzasz

wyjechać?

Czuł ucisk w gardle, który utrudniał mówienie.
- Niedługo. To kawał drogi stąd.

Emily czuła podobny ucisk i też miała problemy

z mówieniem.

- Faktycznie. Kawał drogi.

- Mógłbym zostać kilka dni dłużej... - powiedział

i natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język-

Niepotrzebnie robił nadzieję, nie był tylko pewien ko­

mu: sobie czy Emily.

- Miło by było - szepnęła. - A czy... czy wrócisz-

Czy myślałeś o tym, żeby tu potem wrócić?

background image

DOM RADOŚCI 177

Przytulił ją mocniej. Uniosła głowę.

- Dobrze wiesz, że nie powinienem - rzekł. -

Oboje to wiemy. Cholera, w ogóle nie powinno mnie

tu teraz być, w tym motelu. Ani ciebie. Powinienem

był grzecznie odwieźć cię do domu.

Uwolniła się z jego objęć i usiadła, odgarniając

włosy z twarzy.

- Dlaczego? Dlaczego uważasz, że źle postąpiliśmy?

Wyprostował się. Starał się nie wlepiać w nią oczu,

kiedy siedziała przed nim z odsłoniętymi piersiami.

Nie próbowała się zasłaniać, pewnie nawet nie zdawała

sobie sprawy z własnej nagości. Boże, jest taka piękna,

taka doskonała! Właśnie o kimś takim marzył, gdy po­

zwalał sobie na marzenia.

- Przecież wiesz.

- Chodzi ci o różnicę wieku? - spytała. - Że je­

stem o tyle od ciebie młodsza? Mówiłeś, że to nie ma

znaczenia.

Powiódł wzrokiem po jej twarzy.
- Bo nie ma, ale nie w tym problem. Po prostu nie

powinienem... nie miałem prawa... - Szukał właści­

wych słów. - Nasze spotkanie nie było przypadkowe;

kierowały mną niewłaściwe pobudki. Czuję się jak ostatni

drań. Z tego powodu, że śmiałem cię tknąć, że...

Przerwała mu.
- Toby, prawda? - Jakby nagle speszona własną

nagością, podciągnęła wyżej prześcieradło. - Chodzi

o Toby'ego? Prawda, Josh?

Obiema rękami przeczesał włosy, po czym kilka ra­

­y uderzył głową o oparcie łóżka.

background image

178

KASEY M1CHAELS

- Psiakość, Emily! Oczywiście, że chodzi o To-

by'ego. On cię kochał.

- Rozumiem - powiedziała, otulając się mocniej

prześcieradłem. - A ty nie kochasz. Za to ty ze mną

spałeś, a on nie. Powiedz mi, Josh, czy poprzez seks

chciałeś się na mnie zemścić? Ukarać mnie? Sprawić,

abym miała jeszcze większe wyrzuty sumienia?

- Nie! - Zacisnął ręce na jej ramionach. - Mój Bo­

że, Emily, co ty wygadujesz? Pragnąłem cię od pierw­

szej chwili! Odkąd cię tylko zobaczyłem! Byłem na

siebie wściekły. Przez całą drogę na ranczo Rollinsa

czyniłem sobie wyrzuty. Nie mogłem tego pojąć. Czu­

łem się nie w porządku wobec Toby'ego. A teraz...

zdradziłem go nie raz, lecz dwa razy. A wiesz, co

w tym wszystkim jest najgorsze? Bez wahania zdra­

dziłbym po raz trzeci.

- Odwieź mnie do domu, Josh. - Odsunęła się,

uwalniając od jego dotyku. - Chciałabym wrócić na

ranczo.

- Emily... - Wyciągnął do niej rękę, ale wymknęła

mu się i zaczęła zbierać z podłogi ubranie. - Emily,

na miłość boską...

- Nie, Josh. - Obróciła się do niego twarzą, ści­

skając w ręce sweter

1

i spódnicę. - Nie mam ochoty

z tobą rozmawiać. Nie mów mi o Tobym, nie mów

o tym, co sam czułeś. Po prostu mnie to nie interesuje.

Ofiarowałam ci coś cennego. Wziąłeś to świadomie.

bez wahania. Wiedziałeś, co ci daję, i nie miałeś skru­

pułów.

Dziewictwo. Na pewno o to jej chodzi. Że pozbawił

background image

DOM RADOŚCI

179

ją dziewictwa. Schyliwszy się po dżinsy, wciągnął je

pośpiesznie, po czym złapał Emily za łokieć, zanim

zdążyła przejść do łazienki, by się ubrać.

- Puść mnie - poprosiła przez zaciśnięte zęby.

- Nie mogę. - Zgarnął ją w ramiona. - Nie po­

zwolę, żebyśmy się rozstali w złości.

Na moment straciła wolę walki; oparła głowę o jego

pierś.

- Ale rozstać się musimy, tak? - spytała. - Z po­

wodu Toby'ego?

Zaczął całować jej szyję, gładzić ją po plecach.

- Tak, z powodu Toby'ego. Mój brat nie żyje, Emily.

A ja? Pożądam kobiety, którą on kochał. Zaciągam ją

do łóżka. W jakim świetle to mnie stawia? No, pomyśl.

Z całej siły odepchnęła go od siebie. Nie walczył

z nią, nie przytrzymywał wbrew jej woli! Cofnąwszy

się krok, zobaczył wściekłość w jej oczach.

- Nie rozumiem cię, Josh. Przyjeżdżasz tu po to,

żeby wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Niepotrzeb­

nie, bo i tak mam ich nadmiar. A teraz sam masz wy­

rzuty sumienia, że ośmieliłeś się mnie tknąć. Uważasz,

że do końca życia powinnam pozostać dziewicą? Że

z szacunku dla Toby'ego nie powinnam nikomu po­

zwolić się dotknąć? Kochałam Toby'ego. To był dobry,

wyjątkowo szlachetny człowiek. Jeśli chcesz wznieść

świątynię ku jego czci, to twoja sprawa. Ale mnie nie

używaj jako budulca.

Drzwi do łazienki zatrzasnęły się z hukiem. Josh

podszedł wolno do łóżka, usiadł na jego krawędzi.

zwiesił nisko głowę.

background image

180

KASEY MICHAELS

Emily ma rację. Życie toczy się naprzód. Świat nie

zatrzymał się w miejscu z chwilą śmierci Toby'ego. Je­

dynie ich świat przestał istnieć - świat braci Atkinsów.

Kiedyś w przyszłości Emily pozna kogoś, zakocha

się i będzie kochana. Wyjdzie za mąż, urodzi dzieci.

Wszystko dzięki Toby'emu, który oddał za nią życie.

Który zginął po to, by ona mogła cieszyć się życiem.

Ale nie z nim. On nie może zająć miejsca brata;

nie może być tym mężczyzną, który ofiaruje Emily

radość i szczęście.

Drzwi łazienki otworzyły się - tym razem huknęły

o ścianę - i Emily wyłoniła się ze środka. Ubrana,

z burzą rozwichrzonych włosów i złością w oczach,

stanęła gotowa do kolejnej rundy.

- Jedno mi powiedz. - Zbliżywszy się o krok, po­

patrzyła na Josha oskarżycielskim wzrokiem. - Co by

było, gdyby Silas Pike mnie nie odnalazł? Gdybyś

przyjechał w odwiedziny do brata, kiedy mieszkałam

w Keyhole, gdyby Toby nas sobie przedstawił, a ty

zapragnąłbyś mnie od pierwszej chwili? Co wtedy? Od­

szedłbyś, aby nie wchodzić w drogę bratu, nawet gdy­

byś wiedział, że ja jego nie kocham? No? Odpowiedz

mi: odszedłbyś?

Długo nie mógł oderwać od niej oczu. Odpowiedź

miał na końcu języka: Nie, Emily, nie odszedłbym. Tak

łatwo bym się nie poddał. Gdybym wyczuł, że nie je­

stem ci obojętny, walczyłbym o ciebie. Bo wiedział­

bym, że nie pasujecie do siebie z Tobym. To my do

siebie pasujemy, ty i ja. Ale teraz to nie ma znaczenia

Po prostu nie możemy być razem.

background image

DOM RADOŚCI 181

Wolno powstał z łóżka i sięgnął po kurtkę.

- Chodź, odwiozę cię do domu.

Dwa dni później wprowadził konie do przyczepy

i opuścił ranczo Rollinsa. Emily znała godzinę jego

wyjazdu, bo tym razem to ona zabawiła się w szpiega.

Osiodławszy Molly i włożywszy do torby przygoto­

wany przez Inez lunch, wybrała się na kilkugodzinną

przejażdżkę. Sama przejażdżka trwała krótko; więk­

szość czasu trwał postój. Godzinami siedziała na wzgó­

rzu, obserwując stajnię Rollinsa.

Czuła się głupio, naprawdę kretyńsko, ale to było

silniejsze od niej. Po prostu musi się przekonać, czy
Josh zrobi to, co zapowiedział, i wyjedzie z Kalifornii.

Wyjechał. Bez pożegnania.

Przekonała się o tym drugiego dnia po wieczorze

spędzonym w motelu. O godzinie dziesiątej rano.

0 dwunastej była z powrotem w Haciendzie de Ale-

gria. Otulona ciepłą kurtką, z zaciśniętymi w pięści dłoń­

mi schowanymi do kieszeni i brodą opartą o klatkę pier­

siową, siedziała na patio, nieopodal fontanny. Nie wie­

działa, po co wyszła na dwór ani jak długo będzie sie­

działa na zimnie, wpatrując się tępo przed siebie. Zresztą

nawet gdyby wiedziała, nic by jej to nie dało.

Oddała swoje ciało i serce mężczyźnie, który nie

mógł zrewanżować się tym samym. Czy to nie szczyt

idotyzmu? A przecież nie jest głupia.

Wyciągnęła przed siebie nogi, odchyliła głowę do

tyłu i wbiła załzawiony wzrok w niebo. Listopadowe

słońce wyglądało jakoś wodniście.

background image

182 KASEY MICHAELS

Dziwne. Świeciło jakby nigdy nic. Życie toczyło

się dalej. Chryzantemy w ogrodzie wciąż kwitły, two­

rząc czerwone, pomarańczowe i złote plamy na tle zie­

leni. A jednak jej świat przygasł, spochmurniał, stracił

kolor. Opuściła ją radość i nadzieja. Został jedynie ból.

- Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli się

przysiądę?

Emily podskoczyła; obok stała doktor Martha Wil-

kes i uśmiechała się przyjaźnie.

- Ależ nie - powiedziała, podnosząc się. - Dlacze­

go miałabym mieć coś przeciwko temu?

Martha przyciągnęła do siebie sąsiednie krzesło

i usiadła, ruchem głowy wskazując Emily, aby uczy­

niła to samo.

- Nie wiem, kochanie. Może dlatego, że Meredith

i Joe liczyli na to, że zdołam z tobą porozmawiać, a ty

od początku unikasz mnie jak ognia?

- Unikam jak ognia? - powtórzyła za nią dziew­

czyna, rumieniąc się po czubki uszu. - Nieprawda.

Wcale nie... No dobrze - przyznała. - Rzeczywiście

omijam panią szerokim łukiem. Przepraszam.

- Nie, nie przepraszaj. - Lekarka pochyliła się

i poklepała Emily po ręce. - Rozmowa ze mną, jeżeli

się na nią zdecydujesz, nie może być przeze mnie wy­

muszona. Sama musisz jej pragnąć, czuć, że ona ci

pomoże. Narzucanie komukolwiek terapii nie przynosi

żadnego skutku. Więc możesz się mnie nie obawiać.

Chciałabym jednak poznać cię odrobinę lepiej, choćby

dlatego, że tak wiele o tobie słyszałam i że tak wiele

znaczysz dla Meredith.

background image

DOM RADOŚCI 183

Emily ponownie oparła brodę na piersi; kątem oka

popatrzyła na lekarkę.

- Mama martwi się o mnie, prawda? Wszyscy się

o mnie martwią. Głupio mi...

- Głupio ci, że dostarczasz im powodu do zmar­

twienia? Czy że nie potrafisz temu zapobiec? Bo wiesz,

wydaje mi się, że wyczuwam w twoim głosie nutę

złości.

Emily skrzywiła się.

- Chcę tylko, żeby zostawili mnie w spokoju. Czy

zbyt wiele żądam? Nie, niech pani nie odpowiada. Na­

leżę do rodziny Coltonów, a to znaczy, że każdy inny

Colton ma prawo wtrącać się do mojego życia. Wtrącać

się, analizować moje zachowanie, wytykać mi błędy,

chwalić, krytykować, dawać rady. Tak to już u nas jest.

- A jak myślisz, dlaczego to robią? Dlaczego się

wtrącają, wytykają, radzą? Ponieważ są zgrają wścib-

skich potworów, którzy chcą tobą rządzić i manipulo­

wać, czy dlatego, że cię kochają?

- Odnoszę wrażenie, że zadaje pani pytania, na któ­

re sama dobrze zna odpowiedź. Oczywiście dlatego,

że mnie kochają.

- Nie znam wszystkich odpowiedzi, Emily. Nie

wiem, na przykład, dlaczego jesteś zła? Dlatego, że

cię kochają?

Poderwawszy się na nogi, Emily przeszła kilka kro­

ków, po czym obróciła się i utkwiła oczy w twarzy

lekarki.

- Dlatego, że mi nie wierzyli! - odparła, zaskoczo-

na siłą tłumionych dotąd emocji. - Dziesięć lat, pani

background image

184

KASEY MICHAELS

doktor! Dziesięć lat nie mogłam ich zmusić, aby mi

uwierzyli! Nauczyli mnie jeździć konno, nauczyli mnie

myśleć samodzielnie. Byłam otoczona miłością, opie­

ką; dawali mi wszystko, czego chciałam, ale nie po­

trafili mi zaufać. Sądzili, że bredzę, że ponosi mnie

fantazja. Dziesięć lat! Cholera jasna, nie musiało do

tego dojść. Takie to wszystko niepotrzebne. Wspaniała

kreacja aktorska Patsy, amnezja mamy, śmierć To-

by'ego... - Nagle, przerażona, zakryła rękami usta

i wytrzeszczyła oczy. Potem wolno opuściła ręce. -

Boże, co ja przed chwilą powiedziałam?

Martha poklepała oparcie pustego fotela, zachęcając

Emily, aby ponownie usiadła.

- Powiedziałaś bardzo dużo, kochanie. Bardzo du­

żo - odparła łagodnie. - Chcesz o tym dalej rozma­

wiać?

Powłócząc nogami, Emily podeszła z powrotem do

fotela. Czuła się słaba, krucha, jak staruszka, która le­

dwo chodzi o własnych siłach.

- Tak, chcę. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że

jest we mnie tyle złości - przyznała cicho. - Pani do­

ktor, przecież ja kocham swoją rodzinę. Bardzo ich

wszystkich kocham.

- Wiem. - Lekarka pokiwała głową. - Ale żadna

rodzina nie jest doskonała. Wszyscy popełniamy błędy;

najczęściej wynikają one z miłości i nadmiernej troski,

czasem dlatego, że nie potrafimy spojrzeć prawdzie

w oczy i zrozumieć, co się wokół nas dzieje. Są sy­

tuacje, które wykraczają poza naszą zdolność logicz­

nego myślenia. Wszyscy przeżyliście ogromną stratę-

background image

DOM RADOŚCI

185

Cała rodzina. Ale na razie skupmy się na tobie. Jak

sądzisz: dlaczego Joe, twoi bracia i siostry nie uwie­

rzyli w to, co im mówiłaś?

- Bo byłam dzieckiem - odparła cicho Emily.

- A później? Kiedy przestałaś być dzieckiem? Dla­

czego wciąż ci nie wierzyli? I dlaczego ty nie zwróciłaś

się do nich o pomoc? Dlaczego nie poszłaś do ojca

lub któregoś ze swoich braci i nie powiedziałaś im

o mężczyźnie, który czyhał na ciebie w pokoju? Dla­

czego wolałaś uciec od najbliższych, zamiast przybiec

do nich i u nich szukać pomocy?

Emily zamrugała oczami. Łzy ściskały ją za gardło.

Znała odpowiedzi na pytania lekarki. Poznała je nie­

dawno w grocie, podczas rozmowy z Joshem.

- Ponieważ sama w to do końca nie wierzyłam. -

Westchnęła ciężko. - Zaczęłam myśleć, że może nie

mam racji; może Patsy jest moją mamą, tyle że w tra­

kcie wypadku doznała uszkodzenia głowy; może na

skutek wstrząsu z osoby dobrej i łagodnej przeistoczy­

ła się w osobę okrutną i bezlitosną, chorą psychicznie

i groźną dla otoczenia. - Utkwiła spojrzenie w lekar­

ce. - Po prostu doszłam do przekonania, że moja włas­

na matka pragnie mnie zabić, Jak mogłam to wszystko

powiedzieć ojcu?

- Więc uciekłaś z domu - rzekła Martha, kładąc

dłonie na kolanach. - Uciekłaś, zaszyłaś się w jakiejś

norze i czekałaś. Dopiero kiedy odnaleziono Meredith

w Missisipi, rodzina zobaczyła, że to ty miałaś rację.

Byłaś zła na swoich bliskich?

Emily pokręciła przecząco głową.

background image

186

KASEY MICHAELS

- Nie, byłam szczęśliwa. Rozpierała mnie radość.

- Uśmiechnęła się z zadumą; po chwili kontynuowała:

- Byłam szczęśliwa, dopóki nie wróciłam do Keyhole

i Toby nie zginął. Zawdzięczam mu życie... - Pod­

niosła oczy. - Sophie twierdzi, że zachował się jak bo­

hater. Że obwiniając się o śmierć Toby'ego, umniej­

szam jego zasługi. Że czynię z niego ofiarę. A on prze­

cież był bohaterem, prawda?

- O tak, zdecydowanie. Wykazał się wielką odwa­

gą, heroizmem. A co uważa jego brat?

- Josh? - Zwiesiwszy głowę, zaczęła się bawić

sznurkami od kaptura, zwijać je, prostować, okręcać

wokół palców. - On... on wszystko rozumie. Kocha

Toby'ego i jest z niego dumny.

- Słusznie. - Lekarka przyjrzała się uważnie Emi-

ly. - To wszystko?

- Chyba nie chcę więcej rozmawiać na ten temat

- odrzekła z namysłem. - Dobrze, pani doktor?

- Naprawdę wolisz tłumić to w sobie?

Po chwili Emily pokręciła głową.
- Cieszę się, kochanie. Słyszałam, że Toby był

w tobie zakochany, ale ty traktowałaś go wyłącznie jak

przyjaciela. On was zbliżył, ciebie i Josha, prawda?

- Zbliżył? Chyba nie. Josh wybaczył mi śmierć

brata, tak sądzę. Sama też sobie wybaczyłam. Ale Toby

mnie kochał, więc Josh uważa, że powinien trzymać

się ode mnie z daleka. - Otarła rękawem łzy. - Czy

to sprawiedliwe? Oboje darzyliśmy Toby'ego uczu­

ciem. Czy z tego powodu mamy rezygnować ze wspól­

nego życia, z szansy na szczęście?

background image

DOM RADOŚCI 187

Martha odchyliła się na krześle i zmarszczyła czoło.

Wyraźnie nie znała odpowiedzi na wszystkie pytania.

- Wy... ty i Josh... łączy was coś więcej niż jedna

randka?

Emily roześmiała się smutno.

- Owszem, pani doktor. Łączy nas znacznie więcej.

Ale Josh wyjechał, twierdząc, że ze względu na Toby'ego

nie możemy snuć żadnych planów na przyszłość. Żałuję,

że przyjechał do Kalifornii, że go poznałam.

- Coś mi się zdaje, że to człowiek o skompliko­

wanej naturze.

- O skomplikowanej naturze? - Emily przeczesała

ręką włosy. - Tak psychologowie określają faceta, który

idzie z kobietą do łóżka, a potem mówi: przykro mi, ma­

ła, ale nie widzę dla nas przyszłości? Bo my, kobiety,

określamy takich facetów mianem podłych sukinsynów.

- Wiem, kochanie, ale to nie takie proste. Myślę,

że Josh jest wrażliwym człowiekiem, który nie uporał

się z bólem po stracie brata i potrzebuje czasu na doj­

ście do równowagi, zanim będzie w stanie podejmo­

wać wiążące decyzje. Powiedz, czy on cię kocha?

Emily wyciągnęła z kieszeni zmiętą chusteczkę

i wytarła nos.

- Nie wiem.
- A ty jego?
- Czy go kocham? Jak mogłabym go kochać? Prze­

cież wyjechał

- Owszem, wyjechał. Ale dlaczego? Żeby chronić

siebie, czy może jednak pomóc tobie?

- Ale w jaki sposób fakt jego wyjazdu miałby mi

background image

188 KASEY MICHAELS

pomóc? Długo rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że

wszystko rozumie. Że jest jedyną osobą, z którą mogę

mówić szczerze i otwarcie. Od samego początku ist­

niała między nami dziwna więź. Jakaś symbioza. -

Oparłszy łokcie na kolanach, pochyliła się do przodu.

- To było tak, jakbym spotkała swoją drugą połowę.

Nienawidziłam go, lecz wiedziałam, że go potrzebuję.

On czuł to samo, jestem tego pewna. Więc jak mógł

odjechać? Jak mógł mnie zostawić? No jak, pani do­

ktor?

Martha zamknęła oczy, usiłując zebrać myśli.
- Słyszałam, że czasami wymykasz się z domu peł­

nego ludzi i ruszasz w góry. Na kilka godzin lub kilka

dni. Po prostu chcesz pobyć sama w ciszy i skupieniu,

mieć chwilę dla siebie, żeby przemyśleć parę spraw.

Samotność cię wzmacnia, daje ci siłę, aby normalnie

żyć. Może Josh też potrzebuje pobyć sam, z dala od

ciebie, żeby móc się zastanowić, podjąć decyzje, spoj­

rzeć w głąb siebie. Takie wyjaśnienie chyba potrafiła­

byś zrozumieć, prawda?

- No tak - przyznała Emily, kiwając wolno gło­

wą. - Potrafiłabym. Josh od lat jeździ po kraju, wy­

stępując na rodeo. Większość czasu jest w drodze

sam. Przywykł do samotności. Poza Tobym nie miał

nikogo. Nie jest typem człowieka, który stale szuka

towarzystwa.

- A zatem, gdyby coś go dręczyło albo gdyby miał

kłopoty, nie zacząłby dzwonić do przyjaciół, aby się

im zwierzyć i prosić o radę?

Emily uśmiechnęła się z zadumą.

background image

DOM RADOŚCI 189

- Myślę, że nie. Ja też bym tego nie zrobiła. To

kolejna rzecz, jaka nas łączy.

- Kolejna? Poza Tobym?

- Tak - odparła szeptem i odwróciwszy wzrok, po­

patrzyła na odległy horyzont.

- Posłuchaj, moje dziecko. Jestem lekarzem, a nie

jasnowidzem. Nie umiem ci powiedzieć, czy Josh do

ciebie wróci, czy nie, bo tego nie wiem. Ale ty wiesz.

W głębi serca znasz prawdę. - Na moment umilkła.

- Chciałabym, żebyśmy jeszcze trochę porozmawiały.

0 twojej rodzinie, o Patsy, o Silasie Pike'u... i o To­

bym. Chyba sama rozumiesz, że to jest konieczne. Po­

winnaś wszystko z siebie wyrzucić, dopiero wtedy od­

zyskasz spokój. Proces zdrowienia wymaga czasu.

Każdy w swoim tempie odzyskuje równowagę. Przy­

puszczalnie twoje spotkanie z Joshem nastąpiło w nie­

właściwym dla was obojga momencie, ale kiedyś na­

dejdzie odpowiedni dzień. Lepiej, żebyś była na niego

przygotowana, prawda?

- A jeśli Josh nie wróci?
- To też lepiej, abyś była przygotowana.

- Ma pani rację - przyznała Emily, wzdychając cięż­

ko. Ale po chwili uniosła brodę; poczuła, jak wstępuje

w nią wola walki. - Muszę być silna. I uporządkować

sobie wszystko w głowie, żeby nie błądzić po omacku.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Powoli zbliżało się Święto Dziękczynienia. Siedziba

Coltonow, Hacienda de Alegria, zaczęła zapełniać się

ludźmi. Dzieci i wnuki zjeżdżały do domu, aby jak

co roku wspólnie zasiąść do posiłku.

Liza przyleciała ze swoim maleństwem kilka dni

wcześniej - jej mąż zamierzał dolecieć dopiero

w przeddzień uroczystego obiadu - miała więc sporo

czasu i okazji, aby zająć się Emily. Starała się rozwe­

selić kuzynkę, pocieszyć ją, dowiedzieć się, co ją gnę­

bi. Nigdy nie miały przed sobą tajemnic, teraz jednak

Emily nie potrafiła z taką łatwością jak dawniej opo­

wiadać Lizie o swoich sprawach intymnych.

- Liza stale wypytuje mnie o Josha, a ja wciąż

zmieniam temat - wyznała lekarce, do której zwracała

się teraz po imieniu. Codziennie od tygodnia prowa­

dziły z sobą długie rozmowy i bardzo się zaprzyjaź­

niły. - Dlaczego, Martho? Nigdy dotąd niczego przed

nią nie ukrywałam.

- A teraz co ukrywasz? - spytała lekarka.

Siedziały w salonie, pijąc herbatę. Większość gości

i domowników udała się na spoczynek. Była to pierw­
sza spokojna chwila w ciągu dnia.

background image

DOM RADOŚCI 191

- Na przykład to, że z tobą rozmawiam o Joshu

- odparła Emily, oblizując palce; właśnie zjadła pyszne

czekoladowe ciastko. - Hm, niebo w gębie! Inez prze­

szła samą siebie. Cały tydzień robi moje ukochane

przysmaki. W ciągu ostatnich kilku dni przytyłam chy­

ba ze trzy kilo.

Martha uśmiechnęła się.

- Tylko nikomu nie mów, że ci to powiedziałam,

ale myślę, że taki postawiła przed sobą cel - rzekła,

również sięgając po ciastko. - Niestety, przy okazji

mnie też idzie w biodra. Więc albo ty przytyjesz ko­

lejne trzy kilo, albo ja będę musiała ćwiczyć silną wolę,

bo inaczej Inez nie da nam spokoju.

Emily pokręciła z uśmiechem głową.

- To spisek, prawda? Tak mi się wydawało. Ale

nie narzekam. Ubrania zaczynały już na mnie wisieć,

a w pasku musiałam zrobić dodatkową dziurkę.

W ogóle nie miałam apetytu. Dopiero niedawno to się

zmieniło. Jestem nieustannie głodna i jem wszystko,

co mi wpadnie w ręce. Ciekawe dlaczego?

- Może jesteś szczęśliwsza? Może spokojniejsza,

bardziej pogodzona z losem? Hm, czyżby to moja za­

sługa? Jeśli tak, to od dzisiaj chodzę z zadartym nosem

Emily wybuchnęła śmiechem.
- Nic dawnego, że tak świetnie dogadujesz się

z moją mamą. Po prostu obie jesteście niemożliwe! -

Na moment umilkła. - Ale faktycznie czuję się lepiej

Nocami nie ciskam się po łóżku, wrócił mi apetyt, nie

zamykam się w swoim pokoju, lecz uczestniczę w ży

ciu rodzinnym. To naprawdę tak działa? Że wystarczy

background image

192

KASEY MICHAELS

kilka sesji z psychologiem i natychmiast następuje po­

prawa?

- Z genialnym psychologiem, a za takiego się uwa­

żam - zażartowała Martha. Po chwili jednak spoważ­

niała. - Masz ogromną wewnętrzną siłę, Emily. Wła­

ściwie to sama się uleczyłaś, ja ci tyko odrobinę do­

pomogłam. A teraz zamieniam się w słuch. Powiedz,

znalazłaś więcej informacji o Joshu w Internecie?

Emily wrzuciła ostatni kawałek ciastka do ust, po

czym otrzepała dłonie.

- Mówiłam ci, że zdobył główną nagrodę w Phoe-

nix? W każdym razie przedwczoraj w San Antonio nie

poszło mu aż tak dobrze. To znaczy, źle też mu nie

poszło. Wygrał zawody w wiązaniu cielaków i zdobył

sporo punktów w innych konkurencjach. A te punkty

są ważne, liczą się do tytułu mistrza, który on, jeśli

ci tego nie mówiłam, zdobył już dwukrotnie.

- Mówiłaś. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nawet

ze trzy razy. A co po San Antonio? Odzie teraz wy­

stępuje?

Emily zmarszczyła czoło.

- Sama nie wiem. Następne zawody odbywają się

w Oklahomie, na krytej arenie. Ale nazwisko Josha

nie figuruje przy żadnej z konkurencji. - Wzruszyła

ramionami. - Więc nie mam pojęcia, gdzie się po-

dziewa.

- Może postanowił wrócić do Kalifornii?

Emily sięgnęła po kolejne ciastko, po czym obej­

rzała je ze wszystkich stron, jakby szukała ukrytej od­

powiedzi.

background image

DOM RADOŚCI 193

- Nie wiem. Nie umiem przewidywać przyszłości.

Ale może ty, wróżko kochana, potrafisz?

- Poczekaj, zajrzę do fusów. - Martha podniosła

do oczu pustą filiżankę po herbacie. - Psiakość, nic.

Ani pół fusa. No trudno, trzeba wytężyć szare komórki.

Więc chcesz wiedzieć, jaka jest szansa, że Josh Atkins

znajduje się w drodze do Kalifornii? Chyba duża. Le­

piej jednak byłoby spytać: czy jesteś gotowa na spot­

kanie z nim? Moim zdaniem tak. I jeśli to taki wspa­

niały mężczyzna, jak twierdzisz, myślę, że wkrótce bę­

dę miała przyjemność go poznać.

- Nikt nie jest ideałem - oznajmiła Emily. - On

też pewnie ma jakieś wady.

- Pewnie tak.
- Ale rzeczywiście jest wspaniały. I nie mówię te­

go, bo się z sobą przespaliśmy.

- Oczywiście, że nie - zgodziła się Martha.
- Ani dlatego, że go kocham. - Emily westchnęła

głośno. - Boże, Martho. Ja naprawdę go kocham. Pra­

wie wcale się nie znamy, ale go kocham. I to tak bar­

dzo, że nawet nie miałabym mu za złe, gdyby nie wró­

cił. Wszystko mogłabym mu wybaczyć. Wszystko. Są­

dzisz, że oszalałam?

Lekarka podniosła talerzyk z ciastkami i z uśmie­

chem na twarzy podsunęła go Emily.

- Nie zadręczaj się, kochanie. No, śmiało, bierz cia­

steczko. Im więcej zjesz, tym mniej kalorii zostanie

dla mnie.

Od razu po zawodach Josh opuścił San Antonio.

background image

194

KASEY MICHAEtS

Jechał przez całą noc. Gdy poczuł, że powieki zaczy­

nają mu ciążyć, skręcił na przydrożny parking. Kilka

godzin przespał w kabinie ciężarówki, po czym ruszył

w dalszą drogę.

Przyczepę i konie zostawił u przyjaciół z rodeo -

wiedział, że zwierzęta są w dobrych rękach - a z sobą

zabrał tylko siodło i torbę z ubraniem, którą zwykle

woził w bagażniku. Podróżował tak jak zawsze: wolny

i od nikogo niezależny. Ale po raz pierwszy w życiu

czuł się samotny.

Pocieszał się, że jeszcze kilka godzin jazdy, potem

krótki nocleg w motelu i nazajutrz późnym popołud­

niem powinien dotrzeć do Keyhole.

Mieszkanie Toby'ego było opłacone do końca roku.

Dotychczas Josh nie potrafił zmusić się do tego, aby

przejrzeć rzeczy brata, posegregować je, część spako­

wać, część rozdać lub wyrzucić. Teraz uznał, że czas

najwyższy zająć się takimi sprawami. W końcu jak

długo można odkładać coś, co i tak trzeba zrobić?

Wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Na­

tychmiast uderzył go w nozdrza intensywny zapach

zgniłych owoców. Po chwili na szafce w kuchni doj­

rzał miskę pełną cuchnących jabłek.

Nie zdejmując kurtki ani stetsona, podszedł do ok­

na, otworzył je na całą szerokość, po czym zaczął grze­

bać w szafkach, szukając dużych plastikowych toreb.

Do jednej wrzucił zgniłe jabłka i coś, co kiedyś pewnie

było bananem, do drugiej jedzenie z lodówki oraz za­

wartość kosza na śmieci. Obie torby zniósł do śmiet­

nika na parkingu za domem.

background image

DOM RADOŚCI 195

Toby lubił porządek, mieszkanie było więc czyste

i wysprzątane. Każda rzecz stała na swoim miejscu.

Jednakże gdziekolwiek Josh spojrzał, wszystko przy­

pominało mu brata: zdjęcia na półkach i stolikach,

sprzęt sportowy w rogu pokoju, oprawiona w ramki

okładka pisma przedstawiająca jego, Josha, w dniu,

gdy zdobył swój pierwszy tytuł mistrza kraju.

Stał na środku pokoju, rozglądając się wkoło. Nie

wiedział, od czego zacząć. Co ma zrobić, żeby się nie

załamać? Żeby nie zwariować z rozpaczy?

- Najpierw coś zjemy - powiedział na głos.

Wyszedłszy na dwór, wsiadł do ciężarówki i poje­

chał do Mi-T-Fine Cafe, w której Emily pracowała ja­

ko kelnerka. Właśnie tam po raz pierwszy ujrzał ją

Toby.

Usiadł przy ostatnim stoliku, plecami do ściany, za­

mówił hamburgera z frytkami, ale jakoś nie był głodny.

Jadł od niechcenia, obserwując wchodzących i wycho­

dzących z kawiarni ludzi.

Ludzi, których Toby znał i którzy jego znali. Mi­

łych, sympatycznych mieszkańców Keyhole. Męż­

czyzn, kobiety i dzieci, którym ślubował służyć po­

mocą. Nikt z nich nigdy nie sądził, że przemoc kie­

dykolwiek zawita do ich spokojnego miasteczka. My­

lili się. Zawitała. Toby został zastrzelony. Ale życie

toczyło się dalej.

Następnie Josh wstąpił do sklepu spożywczego. Ku­

pił paczkę wędliny, karton mleka, chleb, jajka; skusił

się też na kawałek ciasta biszkoptowego. Wróciwszy

do domu, rozpakował jedzenie oraz torbę z ubraniem.

background image

196

KASEY MICHAELS

Zamierzał przenocować na kanapie w salonie, nie na

łóżku w sypialni.

Na zewnątrz zaczął zapadać zmierzch. Josh nie za­

palał świateł; siedział na kanapie po ciemku, z dłońmi

wspartymi o kolana, pogrążony we wspomnieniach.

Oczami wyobraźni widział chłopczyka z dwoma bra­

kującymi zębami; widział Toby'ego po raz pierwszy

jadącego konno; Toby'ego w wypożyczonym smokin­

gu wybierającego się z Mary Sue Potenski na bal ma­

turalny; Toby'ego w mundurze szeryfa, z bronią przy­

piętą do pasa, z dumą w oczach i szerokim uśmiechem

na twarzy.

Były też inne wspomnienia. Toby płaczący z żalu

za matką, która nie mogła ich już przytulić. Toby, mały,

chudy i wystraszony, który - słysząc, jak pijany ojciec

wraca do domu - przybiega do łóżka starszego brata.

Toby, który jęczy z głodu, a w domu nie ma nic do

jedzenia. Toby, który z dzielnym uśmiechem na twarzy

mówi, że widocznie święty Mikołaj musiał być bardzo

zajęty, skoro o nich zapomniał. Toby, który patrzył

w niego, Josha, jak w obrazek, który w niego wierzył

i na nim polegał.

- O Boże. Toby, Toby... - Josh zwiesił nisko gło­

wę i zaczął szlochać, dając upust nagromadzonym

emocjom.

Rebeka podeszła do Marthy i przez chwilę obie ko­

biety w milczeniu oglądały toczący się na niedużym

boisku mecz baseballa. Ze względu na wiek zawodni­

ków mecz rozgrywano specjalną miękką piłką.

background image

DOM RADOŚCI 197

- Kto wygrywa? - spytała Rebeka, przerywając

ciszę.

- Tatania - odparła z dumą w głosie Martha. - Je­

szcze nie zdobyła żadnych punktów, ale przynajmniej

wyszła ze swojej skorupy. Gra, biega, uczestniczy z in­

nymi dziećmi we wspólnej zabawie. Uważam to za

wielki sukces.

- I słusznie. Nie od razu Rzym zbudowano. - Re­

beka uśmiechnęła się. - Wybieracie się po południu

do miasta?

- Tak. Dzięki pomocy Joego, który przyśpieszył

różne formalności prawne, Tatania ma wyznaczone na

dziś spotkanie z sędzią. Musi odpowiedzieć na pytanie,

czy chce ze mną mieszkać. Oczywiście, Tatania nie

może się doczekać tego dnia; ja zresztą też nie. - Le­

karka oderwała wzrok od boiska i spojrzała na Rebekę.

- Mimo wstawiennictwa Joego nie staniemy się rodzi­

ną z dnia na dzień; proces adopcyjny musi potrwać,

ale przynajmniej jesteśmy na dobrej drodze. - Na mo­

ment zamilkła. - Wiesz, kupiłam dom.

- Naprawdę? To wspaniale, Martho! - Rebeka

uścisnęła przyjaciółkę. - Gdzie?

- Tuż za Prosperino, na ślicznym, nowo wybudo­

wanym osiedlu domków jednorodzinnych. Dom nie

jest jeszcze całkiem wykończony, więc Tatania będzie

sama mogła wybrać kolor wykładziny do swojej sy­

pialni i kolor kafelków do łazienki... Wiesz, co mi się

najbardziej podoba? Rada osiedla zezwala mieszkań­

com na prowadzenie cichej działalności usługowej, to

znaczy, że będę mogła przyjmować w domu pacjentów.

background image

198 KASEY MICHAELS

Podobno na osiedlu mieszka już dwóch lekarzy i kilku

programistów komputerowych.

- Mówisz o tym osiedlu na wschód od miasta? -

spytała Rebeka. - Rzeczywiście jest tam bardzo pięk­

nie. Ale domy są wielgachne!

Lekarka wyszczerzyła w uśmiechu zęby.
- Owszem - przyznała. - Ale mam przeczucie, że

w ciągu kilku lat zdołamy z Tatanią zapełnić wszystkie

pokoje. Mówiła mi, że marzy o dużej rodzinie. Ale

pomijając wszystko inne, podoba mi się okolica. Mamy

basen, a w pobliżu jest park, doskonała szkoła i mnó­

stwo terenów, gdzie można jeździć konno. Myślę, że

sędzia powinien być usatysfakcjonowany - dodała,

wzdychając z zadowoleniem.

- Pewnie spyta, czy nie mógłby się do was wpro­

wadzić. Czyli co? W te Święta Dziękczynienia ty i Ta­

tanią naprawdę będziecie miały za co dziękować?

- Och tak... Brawo! - Martha zaczęła klaskać

w dłonie i wykrzykiwać słowa zachęty. Po chwili Ta­

tania zdobyła swój pierwszy punkt. - Meredith spo­

dziewa się, że przy świątecznym stole zasiądzie około

czterdziestu osób. Możesz to sobie wyobrazić?

- Mogę. Czterdzieści to wcale nie tak dużo, bywało

więcej. Niestety, w tym roku niektórzy przyjadą do do­

mu dopiero na Boże Narodzenie. - Rebeka zamyśliła

się. - Po raz pierwszy od dawna zasiądziemy do stołu

w gronie rodzinnym. Patsy nienawidziła takich uroczy­

stości, wolała urządzać wielkie rauty, których z kolei

myśmy nie znosili. Na szczęście mamy to za sobą.

Teraz znów możemy się przekrzykiwać przy stole, wal-

background image

DOM RADOŚCI 199

czyć o najlepsze kęsy, jeść palcami i nie przejmować

się tym, co ktoś o nas pomyśli.

- Rebeko...

Obie kobiety odwróciły się. Holly Lamb, sekretarka

Blake'a Fallona, zbliżyła się z zatroskaną miną.

- O co chodzi, Holly? - spytała zaniepokojona Re­

beka.

- O kocięta. - Sekretarka z trudem powstrzymy­

wała łzy. - Wiesz, jak bardzo dzieciaki czekały, aż się

Boots okoci? Miały przygotowane imiona dla malu­

chów...

- No, wiem. Poród powinien nastąpić lada dzień.

Dlaczego masz taką zafrasowaną minę?

- Nie żyją, Rebeko. Dziś rano w stodole Boots uro­

dziła sześcioro kociąt. Ani jedno nie żyje.

- O Boże. Mam nadzieję, że dzieci nie...

Holly pokręciła gwałtownie głową.

- Nie, nic nie widziały. Ale czy to nie dziwne, Re­

beko? Że wszystkie urodziły się martwe? Zresztą od

jakiegoś czasu znajdujemy martwe myszy w stodole.

Czasem leży jakaś na środku przejścia, jakby na mo­

ment przystanęła i nagle zdechła. To chyba nienor­

malne?

Martha zerknęła na Rebekę, czekając na jej odpo­

wiedź.

- Masz rację, Holly. To nienormalne. Kilka tygodni

temu zapewniono mnie, że ani w stodole, ani nigdzie

na terenie ośrodka nie stosuje się żadnych niebezpie­

cznych środków... Hm, poinformowałaś Blake'a o ko­

ciakach?

background image

200

KASEY MICHAELS

- Tak. Prosił, żeby z nikim o tym nie rozmawiać,

poza tobą i paroma innymi osobami. Zamierza prze­

prowadzić dochodzenie.

Martha postąpiła krok naprzód.
- A dzieci? - spytała. - Żadne nie jest chore? Żad­

ne niczym się nie zatruło?

- Nie. Kilkoro się przeziębiło, ale przy tej chłodnej,

deszczowej pogodzie to nic dziwnego. No i Billy

George nabawił się zapalenia płuc. Trafił dziś do szpi­

tala, ale wkrótce powinien wydobrzeć. Dlaczego py­

tasz? Chyba nie myślisz, że istnieje jakiś związek mię­

dzy zdechłymi myszami, martwymi kociakami i kicha­

jącymi dziećmi?

- Chyba nie - przyznała Martha. - Przepraszam,

Rebeko, nie chciałam cię straszyć. Po prostu odkąd

poznałam Tatanię, stałam się wyczulona na punkcie

dzieci. Nie przejmuj się mną. - Zacisnęła dłoń na ra­

mieniu przyjaciółki. - Cieszę się jednak, że Blake po­

stanowił sprawę zbadać.

Josh stał przed kamiennym nagrobkiem, który za­

mówili i opłacili przyjaciele Toby'ego z pracy. Nie da­

li zwrócić sobie pieniędzy. Na nagrobku widniało imię

i nazwisko Toby'ego, data jego narodzin i śmieci oraz

słowa: „Zginął śmiercią bohatera podczas pełnienia

obowiązków służbowych. Na zawsze pozostanie w na­

szej pamięci".

Na zawsze pozostanie w naszej pamięci. To miło,

pomyślał Josh, ulegając wzruszeniu. Schyliwszy się.

położył swoją wiązankę obok innych kwiatów, które

background image

DOM RADOŚCI 201

wyglądały tak świeżo, jakby przyniesiono je przed

chwilą. Tak, to dobrze, że o Tobym ludzie będą pa­

miętać.

Podniósł głowę i rozejrzał się wkoło. Cmentarz był

mały, ładny, schludny. Przecinały go prowadzące pół­

kolem alejki, wzdłuż których znajdowały się groby. Na

wielu leżały świeże bukiety. Gdzieniegdzie rosły drze­

wa, tu i ówdzie stały ławki, na których można było

przysiąść.

Miejsce to tchnęło spokojem.

Ale Toby nie powinien był tu trafić, przynajmniej

nie przez najbliższe pięćdziesiąt lat.

- Kocham cię, stary, i bardzo za tobą tęsknię - po­

wiedział cicho Josh, po czym odwrócił się i skierował

do ciężarówki, którą zostawił na wąskiej asfaltowej

drodze.

Ktoś na niego czekał, mężczyzna ubrany w taki sam

mundur, w jakim Toby codziennie chodził do pracy.

Parę metrów dalej stał zaparkowany niebiesko-biały ra­

diowóz. Wyglądało to niemal tak, jakby policjant wy­

siadł sprawdzić, czyj to pojazd zakłóca spokój zmar­

łych.

- Dzień dobry! - zawołał Josh, ponownie nakła­

dając na głowę czarnego stetsona. Zmrużywszy oczy,

popatrzył na młodego policjanta o równie świeżej ce­

rce i szczerym spojrzeniu co Toby. - Czyżbym coś

przeskrobał?

- Ależ nie. - Wyciągnął do Josha dłoń. - Jest pan

bratem Toby'ego, prawda? Widziałem pana na pogrze-

bie. Cieszę się, że mamy okazję znów się spotkać.

background image

202

KASEY MICHAELS

- Ja również. Pracował pan z moim bratem?

- Tak. To był doskonały szeryf i świetny kumpel.

Widział pan te kwiaty na jego grobie?

Josh odruchowo zerknął za siebie.

- Tak. A co?

- Nic. Każdego tygodnia dostaje nowe. Od Emmy

Logan, znaczy się od Emily Colton. Co tydzień nowy

bukiet. Układa go Flossie, nasza miejscowa kwiaciarka.

Miło ze strony Emmy, nie sądzi pan? Toby szalał na

jej punkcie. Całkiem mu odbiło.

Josh wbił wzrok w ziemię.

- Wiem. Podobno był zakochany po uszy.
- Zakochany? Bo ja wiem? - Policjant podrapał się

po czole. - Ja bym tego tak nie nazwał. Raczej ją wiel­

bił. Czcił. Postawił ją na piedestale. Gdyby dała mu

do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej, pewnie bie­

dak nie wiedziałby, jak zareagować.

Josh przetrawił wolno wiadomość.
- To znaczy, że oni... nie byli parą?
- Parą? Ależ skąd! Toby wpadał do kawiarni,

w której pracowała, a wieczorami zaglądał do niej do

domu. Sprawdzał, czy jest bezpieczna. To wszystko.

Wiedział, że nic więcej z tego nie wyniknie i wcale

mu to nie przeszkadzało. Moja żona uważała go za

wielkiego romantyka. Ale kobiety... co one tam wie­

dzą? No dobra, wracam do roboty. Za kilka minut ma­

luchy kończą lekcje w szkole, a stary Baxter, który

przeprowadza je przez Siódmą, siedzi w domu ze zła­

maną nogą. Muszę go zastąpić. - Przyłożywszy rękę

do daszka kapelusza, wolnym krokiem skierował się

background image

DOM RADOŚCI 203

do radiowozu. - Miło mi się z panem gadało.

A o grób brata proszę się nie martwić. Będziemy się

o niego troszczyć.

- Dziękuję - powiedział Josh. Patrzył, jak radio­

wóz zawraca, a potem oddala się i skręca w stronę

miasteczka. - Dziękuję - powtórzył, kiedy młody po­

licjant zniknął mu już z oczu.

W porządku, pomyślał, czas uporządkować miesz­

kanie Toby'ego: posegregować jego rzeczy, oddać

odzież miejscowej organizacji dobroczynnej, przekazać

meble potrzebującym, zwrócić klucz właścicielowi do­

mu. Tak, najwyższy czas pogodzić się z rzeczywisto­

ścią, której nie można zmienić. Wiedział, że nigdy nie

zapomni brata i nigdy nie przeboleje jego straty, ale

wiedział też, że nie można żyć przeszłością. Marnując

własne życie, nie pomoże bratu. Nawet taki głupiec

jak on potrafił to sobie uświadomić.

Nagle oczy mu się otworzyły. Pojął kilka ważnych

spraw. Toby nie kochał Emily, nie rozumiał jej. Gdy­

by kochał, gdyby rozumiał, wiedziałby, że jest ko­

bietą z krwi i kości, że nie chce być stawiana na

piedestale, nie chce być czczona niczym jakieś bó­

stwo, którego nie można dotknąć, przytulić, pocało­

wać.

Emily szukała miłości. Pragnęła być pożądana, nie

czczona. Była młodą, zdrową dziewczyną o normal-

nych żądzach, odruchach, potrzebach.

Miała rację. Gdyby przybył do Keyhole, aby od­

wiedzić brata i gdyby w tym czasie poznał ją, sprawy

na pewno potoczyłyby się inaczej. Strąciłby ją z pie-

background image

204

KASEY MICHAELS

destału, na którym wcale nie chciała być umieszczona,

pochwycił w ramiona i odjechałby z nią w siną dal.

Tak, walczyłby o Emily. Kochałby ją, zaspokajał

jej pragnienia. Może przez jakiś czas Toby by cierpiał,

ale w końcu by zrozumiał.

Ich spotkanie i miłość były nieuniknione. Emily by­

ła jego drugą połową, iskierką, która rozpaliła w nim

płomień życia. Razem stanowili jedność. Wiedział to

od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał. Wiedział, że pod­

świadomie całe życie jej szukał.

Więc po kiego diabła mu rezerwacja w motelu

w Tulsie? Przecież nie zamierzaj tam jechać.

Myślami i sercem był już w drodze do Kalifornii.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Meredith przytuliła się do męża. Leżała z policz­

kiem przyciśniętym do jego piersi, szczęśliwa i zaspo­

kojona. Byli jak nowożeńcy; kochali się każdej nocy,

czasem także w ciągu dnia. Po prostu Joe nagle wy­

rastał jak spod ziemi, brał żonę za rękę i prowadził

do sypialni.

Śmiali się, rozmawiali, nie mogli się sobą nacieszyć.

Głębokie bruzdy wokół ust Joego powoli zaczęły się

wygładzać. Koszmary nocne znikły. Oboje wreszcie

potrafili normalnie zapaść w sen. Zasypiali w swoich

ramionach i z radością witali każdy nowy dzień.

Ale to wspaniałe życie - ta druga szansa, jaką do­

stali od losu - nie było jednak całkiem wolne od trosk.

Zycie nigdy nie jest wolne od trosk.

Lecz troski dzielone z kimś są o połowę mniejsze;

łatwiej się z nimi uporać.

Z kolei radości dzielone z kimś są dwukrotnie wię­

ksze.

- Emily znów się uśmiecha - rzekła Meredith, spo­

glądając na męża, który stłumił ziewnięcie.

Wyglądał tak, jakby powoli szykował się do wsta­

ła. Czy naprawdę sądził, że wystarczy mu pięć godzin

snu i godzina lub dwie „gimnastyki" łóżkowej?

background image

206

KASEY MICHAELS

- Joe? Słyszałeś, co powiedziałam? Emily znów się

uśmiecha. I wrócił jej apetyt.

- Wcale tego nie powiedziałaś. Że wrócił jej apetyt.

- Pogłaskał żonę po włosach. - No widzisz? A twier­

dzisz, że nie słucham.

- Przepraszam, mój drogi. - Przytuliła się jeszcze

mocniej. - Ale zgadzasz się ze mną, co? Martha oczy­

wiście nie puszcza pary z ust i nie mam jej tego za

złe, w końcu obowiązuje ją tajemnica lekarska, mam

jednak wrażenie, że wszystko idzie ku lepszemu. Że

Emily wreszcie pogodziła się z przeszłością i coraz

optymistyczniej patrzy w przyszłość.

- Wiedzieliśmy, że tak będzie. To silna i mądra

dziewczyna. Po prostu potrzebowała czasu, żeby dojść

do równowagi.

Z jego głosu przebijała taka pewność siebie, że Me

redith postanowiła zaskoczyć męża. Podejrzewała bo­

wiem, że Joe nie we wszystkim się orientuje.

- W dodatku jest zakochana.

Joe poderwał się, po czym usiadł na łóżku, opierając

się o wezgłowie.

- Zakochana? W kim? Przecież z nikim się nie

widuje. Jedynym facetem, który się tu pojawił, był

Josh Atkins. Raz jeden wybrali się ha kolację, po

czym on wyjechał w trasę, więc to chyba nie... To

on?

- Liza tak uważa, a w przeciwieństwie do Martny

nie obowiązuje jej żadna tajemnica. Wiesz, nie było

mnie tu, kiedy nasze starsze córki wychodziły za mąż,

a chciałabym choć jednej urządzić wesele. Jak my-

background image

DOM RADOŚCI 207

ślisz? Bo mnie się wydaje, że Emily wolałaby skromną

uroczystość...

- Boże, zupełnie was, kobiet, nie rozumiem! - Joe

usiadł jeszcze prościej. - Jedna randka i już planuje­

cie śluby, wesela? Przecież ja prawie tego faceta nie

znam.

- To nie ty masz go znać, kochanie, lecz twoja cór­

ka. A może uważasz, że Emily nie umie trafnie oceniać

ludzi?

- Oj, błagam, nie męcz mnie. Wiem, że umie. Kto

jak kto, ale ona na pewno umie. - Westchnął głośno.

- No dobrze. Więc jeśli masz rację i Emily z Joshem

faktycznie zamierzają stanąć na ślubnym kobiercu,

przynajmniej nie muszę kupować nowego smokingu.

Dzięki tobie bez trudu zmieszczę się w stary.

- Uwielbiam cię w wieczorowym stroju. - Mere-

dith pogładziła męża po brodzie. - Wprawdzie te cias­

ne kołnierzyki uwierają cię w szyję i krew jakoś bar­

dziej napływa ci do twarzy, ale...

- Co? - oburzył się. - Zawsze mówiłaś, że w smo­

kingu jestem wyjątkowo przystojny.

- Bo tak jest, ale we flanelowej koszuli i wełnia­

nym swetrze jesteś jeszcze bardziej przystojny. I moż­

na się do ciebie przytulić.

- O tak, bardzo lubimy, kiedy żona się do nas tuli

- oznajmił, ponownie obejmując Meredith.

Odsunęła się. Miała dla niego jeszcze jedną ważną

wiadomość. Cały dzień czekała na odpowiednią chwi-

lę, aby mu ją przekazać.

- Dzwonił dziś Austin - powiedziała, skutecznie

background image

208 KASEY MICHAELS

ostudzając romantyczne zapędy męża. - Udało mu się

zdobyć pewne informacje.

- Tak szybko? Myślałem, że to trochę dłużej po­

trwa. A te informacje... Nie, poczekaj, - Odrzuciwszy

kołdrę, zsunął nogi na podłogę, po czym sięgnął po

szlafrok. - Przyniosę sobie szklankę wody. Zaraz wra­

cam.

Skinęła głową. Wiedziała, że Joe potrzebuje chwili,

aby wziąć się w garść, bo nawet najmniejsza wzmianka

na temat Patsy wywoływała u niego gwałtowny wzrost

ciśnienia. Podejrzewała, że gdyby tylko mógł, wpro­

wadziłby dożywotni zakaz wymawiania w domu jej

imienia.

- W porządku - rzekł, wyłaniając się z łazienki. -

Czego Austin się dowiedział?

Włożywszy szlafrok, Meredith usiadła obok męża

w nogach łóżka.

- Chyba odnalazł Jewel.

Joe wypił łyk wody, po czym trzymając szklankę

oburącz, postawił ją na kolanach.

- No dobrze. I tu dochodzimy do sedna. Czy Jewel

czyniła jakiekolwiek starania, żeby odnaleźć swoją bio­

logiczną matkę?

- Owszem. - Łzy piekły Meredith w oczy. - Mu­

simy się zastanowić, co dalej, Joe. Czy mamy powie­

dzieć Jewel o Patsy? O Ellisie Mayfairze? Niełatwo

jej będzie zaakceptować prawdę.

- Czy mamy prawo cokolwiek przed nią ukrywać?

- spytał Joe, patrząc żonie w oczy.

- Nie, chyba nie - przyznała. - Jeszcze są przecież

background image

DOM RADOŚCI

209

chłopcy, Joe Junior i Teddy. Nie można ich pozbawić

możliwości poznania przyrodniej siostry.

Joe otoczył żonę ramieniem.

- Zatem nie ma się nad czym zastanawiać, skarbie.

Zadzwonię rano do Austina i poproszę go, żeby skon­

taktował się z Jewel. Swoją drogą, gdzie ona mieszka?

- Na drugim końcu świata. W Medford w stanie

Ohio. Adopcyjni rodzice nie zmienili nazwiska Jewel,

jedynie dodali do niego swoje, Baylor. Ponieważ mi­

nęło już tyle lat, pewnie nie da się odnaleźć i ukarać

nieuczciwego prawnika, który zajmował się tą sprawą.

Drań musiał wiedzieć, że Ellis nie żyje, a Patsy tkwi

w więzieniu. Musiał podrobić ich podpisy.

-

To prawda. Zapewne Ellis przygotował papiery

przed narodzinami dziecka, zostawiając puste miejsce

w rubryce płeć i imię, potem zaniósł małą do prawni­

ka. Tam uzupełniono informacje. Takie nielegalne

adopcje to całkiem niezły i dochodowy interes.

Meredith pokiwała głową; dokładnie to samo mówił

Austin. Oddzielnie doszli do identycznych wniosków.

- Baylorowie pewnie nawet nie zdawali sobie spra-

wy, że adoptując Jewel, popełniają przestępstwo.

Wzdychając głośno, Joe przytulił żonę.

- To już przeszłość, kochanie. Było, minęło. Obec­

nie Jewel ma trzydzieści kilka lat i, jak twierdzi Austin,

szuka swojej biologicznej matki. Proponuję, żebyśmy

zaprosili ją do siebie na ranczo, otoczyli miłością, bądź

co bądź należy do rodziny, a potem bardzo delikatnie

wyjawili jej prawdę. Co ty na to? Dasz radę? Nie bę­

dzie to dla ciebie za bardzo stresujące?

background image

210

KASEY MICHAELS

Objąwszy męża w pasie, położyła głowę na jego

ramieniu.

- Póki jesteś ze mną, wszystko wytrzymam.

Pogoda sprawiła miłą niespodziankę. W dniu Świę­

ta Dziękczynienia, po dwóch dniach opadów, słońce

wreszcie wytoczyło się na niebo. Całe szczęście, bo

najmłodsi Coltonowie zaczynali nudzić się w domu.

Roznosiła ich energia, której nie mieli gdzie spożyt­

kować.

Joe Junior i Teddy wraz z adoptowanym synem

Randa, pięcioletnim Maksem, który chwili nie potrafił

usiedzieć w miejscu, pierwsi wybiegli do ogrodu. Rzu­

cali do siebie piłkę, ganiali za nią, rechotali, słowem

zachowywali się jak normalne, zdrowe dzieciaki, które

nie mają żadnych trosk na głowie. Wkrótce dołączyli

do nich bliźniacy Annie Russel, Alex i Noah, a chwilę

później starsze pokolenie: Drake, Wyatt i Rand. Wtedy

zaczął się prawdziwy mecz.

W przestronnym salonie Brittany, córka Thadeusa

Lawa, która w wieku pięciu lat uważała się niemal za

dorosłą, zajmowała się swoimi młodszymi kuzynkami:

córką Sophie.! Maggie, oraz malutką Marissą, córką

Drake'a i Mai. Rozdzielała grzechotki i piłeczki,

a kiedy uznawała, że już starczy, zabierała je z po­

wrotem. Laną Reilly, która spodziewała się bliźniąt,

siedziała na kanapie i z zainteresowaniem obserwowa­

ła zachowanie starszej dziewczynki.

- Wiecie co? - zwróciła się do pozostałych kobiet,

- Zawsze chciałam mieć co najmniej szóstkę dzieci,

background image

DOM RADOŚCI 211

ale chyba będę musiała przemyśleć ten pomysł.

A przynajmniej odłożyć decyzję do czasu, aż najstarsze

pójdą do przedszkola.

Sophie James pochyliła się i wziąwszy na kolana swo­

ją nieszczęśliwą pociechę, szybko podała jej to, za co

Meggie oddałaby niemal wszystko: skórzanego gryzaka.

- Oj, Lano, tak daleko naprzód nie planuj. Trzeba

cieszyć się chwilą. Maluchy są takie rozkoszne. Potem

dorastają i zaczynają się kłopoty, a to randki, a to apa­

raty na zęby, a to pieniądze na studia.

- Uf! - Do pokoju weszła Liza i opadła bezsilnie

na jedną z kanap. - O jedno mniej! Mam nadzieję, że

przynajmniej godzinę pośpi. Całe szczęście, że nie pro­

testuje, kiedy mówię o porannej drzemce. - Popatrzyła

z uśmiechem na pyzate twarzyczki dzieci raczkujących

po dywanie. - Wiecie co? Powinnyśmy zrobić sobie

rodzinną fotografię. Oczywiście szerokokątnym apara­

tem, który wszystkich by objął.

- Zwłaszcza mnie, bo zajmuję najwięcej miejsca -

powiedziała Lana, opierając dłonie na brzuchu. -

A gdzie Emily i Amber? Mogłyby popilnować nam

dzieci, szczególnie Amber powinna korzystać z okazji

i uczyć się. Kiedyś będzie jak znalazł.

- Amber i dzieci? - Sophie ze śmiechem pokręciła

głową. - Podejrzewam, że ona jeszcze o tym nie my­

śli. Ale... o, chyba mamy ochotniczkę. Em, kochanie

- zwróciła się do najmłodszej siostry, która nieopatrz­

nie zajrzała do salonu. - Nie zajęłabyś się maluchami?

My w tym czasie wybrałybyśmy się na jakąś ciepłą,

tropikalną wyspę.

background image

212

KASEY MICHAELS

- Albo do kuchni, która jest bliżej - wtrąciła Lana.

- Bo chyba mój brzuch nie zmieści się w żadnym bi-

kini.

Emily usiadła na podłodze obok Brittany, która usta­

wiała klocki przed Marissą.

- Wyobrażacie sobie, jaki tu będzie rejwach na Bo­

że Narodzenie, kiedy zjadą się wszyscy? - Popatrzyła

na siostrę. - Mama jest w swoim żywiole. Razem

z Inez przygotowują dwa największe indyki świata,

Amber nakrywa do stołu, a ja... ja wymknęłam się,

żeby nikt mnie nie zagonił do roboty.

W tym momencie do salonu wkroczyła Meredith,

wycierając ręce o ściereczkę.

- Emily? W lodówce jest wielka torba z warzywa­

mi. Trzeba wyjąć z niej marchewkę oraz seler i po­

kroić je na drobne talarki.

- A ja tego nie mogę zrobić? - spytała Martha Wil-

kes, która z Tatanią przy boku weszła drzwiami od

strony holu. - To jedna z niewielu rzeczy, jakie po­

trafię. - Pogładziła dziewczynkę po głowie. - Mysz­

ko? Pobawisz się z maluchami? Ja w tym czasie po­

mogę w kuchni.

Emily skierowała spojrzenie na przybraną córkę

Marthy. Formalności adopcyjne miały się już wkrótce

zakończyć. Dziewczynka - drobna, niemal filigrano­

wej budowy, o wielkich piwnych oczach obramowa­

nych najdłuższymi, najbardziej gęstymi rzęsami na

świecie - popatrzyła na zebraną w salonie grupę ko-

biet, po czym wlepiła oczy w Marthę.

- A nie mogę iść z tobą?

background image

DOM RADOŚCI

213

Martha kucnęła, tak by jej twarz znalazła się na

tym samym poziomie co twarz dziewczynki.

- Oczywiście, że możesz, kochanie. Ale nie musisz.

Możesz robić to, na co masz ochotę.

Dziewczynka przechyliła w bok głowę, jakby za-

stanawiała się nad propozycją. Rzadko dawano jej

wybór.

- Dobrze, w takim razie wyjdę do ogrodu i popa­

trzę na mecz - oznajmiła. - Oni tak śmiesznie wyglą­

dają z tą piłką.

Ruszyła przed siebie, podskakując wesoło. Martha

krzyknęła za nią, żeby nie zapomniała włożyć kurtki,

po czym powiodła wzrokiem po siedzących w salonie

kobietach.

- Powoli uczę się wszystkich twarzy, potrafię roz­

poznać, kto jest kto, ale nie wiem, kto jest czyj. Więc

czyim synem jest Chance?

- Moim - odparła Lana, nie kryjąc dumy w głosie.

- Naprawdę? Więc kiedy wyszłyśmy z Tatanią na

zewnątrz, on z poświęceniem rzucił się do piłki i wy­

lądował w wielkiej czarnej kałuży. Po chwili twój

mąż... - Martha zwróciła się do Sophie - wylądował

tuż obok. Obydwaj zaczęli taplać się w błocie. Zanim

odciągnęłam Tatanię, dołączyli do nich Joe Junior

i mały Maks.

- Ojej, muszę to zobaczyć. - Sophie wstała i przy­

trzymując siedzącą okrakiem na jej biodrze Meggie,

ruszyła do drzwi. - No, mamuśki, chodźcie mi pomóc.

Szlauch powinien być włączony. Urządzimy im pry­

sznic.

background image

214

K.ASEY MICHAELS

Kobiety, zebrawszy z podłogi swoje pociechy, skie­

rowały się za Sophie do ogrodu. W salonie została

Emily, która zaczęła uprzątać rozrzucone klocki.

- Emily? - Martha podeszła do kanapy i na mo­

ment przysiadła. - Jak się dziś miewasz?

- Świetnie - odparła wesoło dziewczyna. Zbyt we­

soło. W jej głosie wyczuwało się fałsz. - To znaczy,

nieźle.

Martha pokiwała głową.
- Wkoło same pary, prawda?

- No właśnie - przyznała Emily, wstając z kucek.

- Święta zawsze są najtrudniejsze - oznajmiła ła­

godnie lekarka, spoglądając na swoją młodą przyja­

ciółkę. - To normalne, że nie tryskasz humorem. Masz

prawo być w refleksyjnym nastroju.

- Wiem. Nic mi nie będzie - zapewniła ją Emily.

- Po prostu... śniło mi się, że dzisiaj przedstawiam

wszystkim Josha. Ale chyba tak nie będzie.

- Nie wiadomo, czy on kiedykolwiek wróci, ko­

chanie. Rozmawiałyśmy o tym.

Emily zacisnęła dłonie w pięści.

- Boże, jestem na niego taka wściekła! Jak mógł

odjechać po tym, co przeżyliśmy? To znaczy rozu­

miem, że człowiek chce przez chwilę być sam, żeby

się zastanowić, wszystko przemyśleć, poukładać sobie

w głowie, ale potem powinien wrócić. Choćby po to,

żeby powiedzieć: „Przykro mi, mała, ale to nie ma

sensu". Mógłby tak postąpić, nie sądzisz? Chyba za­

sługuję na jakieś słowo wyjaśnienia?

Wstawszy z kanapy, Martha objęła dziewczynę.

background image

DOM RADOŚCI 215

- Widzę, że przeszłaś od rozpaczy i użalania się

nad sobą do złości. Możesz mi wierzyć lub nie, ale

następnym etapem jest akceptacja, pogodzenie się ze

stanem faktycznym.

- Akceptacja, powiadasz? - Emily odsunęła się,

uwalniając się z uścisku lekarki. - Nie mam zamiaru

niczego akceptować! Jestem zła, Martho! Nawet sobie

nie wyobrażasz, jaka jestem na Josha wściekła. - Po

chwili ucichła, zupełnie jakby uszła z niej siła. - Po

prostu łatwiej mi, kiedy się na niego wściekam.

Martha pocałowała ją w czoło.
- Pójdę pokroić warzywa, a ty umyj sobie twarz,

może wybierz się na spacer...

Podniósłszy rękę do twarzy, Emily uświadomiła so­

bie, że policzki ma całe mokre.

- Oj, Josh, Josh - powiedziała, kręcąc głową. -

Masz szczęście, że jesteś daleko. Bo gdybyś tu był, to

bym cię sprała na kwaśne jabłko.

- Hm. - Martha odprowadziła Emily wyrokiem. -

Zdecydowanie czynimy postępy.

Stół powiększono do maksymalnych rozmiarów,

a w przejściu między jadalnią i salonem dodatkowo

ustawiono dwa mniejsze stoły. Wszyscy sami nakładali

jedzenie na talerze, po czym zajmowali wyznaczone

miejsca. Dzięki temu Inez i jej pomocnice nie musiały

tracić cennego czasu na rozsadzanie gości.

Emily siedziała przy jednym stole z młodzieżą: Joe

Juniorem, Teddym i Maksem oraz Amber i jej mężem,

Trippem.

background image

216

KASEY MICHAELS

- Maks to narzeczony Emily - oznajmił zadowo­

lony z siebie Teddy. Włosy wciąż miał wilgotne po

kąpieli, którą wszyscy zawodnicy musieli wziąć, zanim

mogli zasiąść do stołu. - Joe mi tak powiedział.

- Jestem za młody, żeby mieć narzeczoną - stwietŁiss

dził z powagą Maks. - Ale... - zwrócił się do Emily
- jeśli pomożesz mi pokroić mięso, to po deserze mo­

żemy zagrać w jakąś grę elektroniczną.

Emily poczochrała chłopca po włosach.
- Z przyjemnością. Może w wyścigi samochodo­

we? Jestem w tym całkiem dobra.

- Myślisz, że mnie pokonasz? - Skrzyżowawszy

ręce na piersi, Maks westchnął głęboko. - Kobiety. Co

one wiedzą?

Wszyscy przy stole wybuchnęli niepohamowanym

śmiechem.

Od dwóch dni Emily znów nie miała apetytu. Jed­

nakże widok pyszności na talerzu sprawił, że zrobiła

się głodna.

Właśnie podnosiła do ust widelec, kiedy w progu

pojawiła się Inez, oznajmiając, że za drzwiami kuchen­

nymi czeka niespodziewany gość.

- Za drzwiami kuchennymi? A dlaczego nie za­

dzwonił do drzwi od frontu? - zdziwił się Joe, wstając

od stołu. - A chociaż się przedstawił?

- Tak, powiedział, że nazywa się Atkins. Josh At-

kins. I że chciałby zamienić słowo z panem albo panią

Meredith.

Widelec, który Emily trzymała, wysunął się jej z ręki,

spadł z brzękiem na talerz, a po chwili na podłogę-

background image

DOM RADOŚCI

217

- Em? - Amber położyła dłoń na ramieniu sio­

stry. - Kochanie, dobrze się czujesz? Jesteś blada jak

trup.

- Tak, dobrze - odparta Emily. Głos miała dziwny,

jakby nieprzytomny. - Przepraszam. Muszę... muszę

przynieść coś ze swojego pokoju.

- Siadaj, Emily - rozkazał Joe, kierując się do ku­

chni.

Po chwili wrócił z tajemniczym gościem ubranym

w dżinsy, flanelową koszulę w niebiesko-zielone pa­

ski, rozpięty zamszowy płaszcz. Czarny kapelusz przy­

bysz ściskał w ręce.

- Kochani - oznajmił Joe, stając przy swoim krze­

śle - przedstawiam wam Josha Atkinsa. Josh, poznaj

wszystkich. Jesteśmy prawie w komplecie. Później do­

konam dokładniejszej prezentacji, bo wiem, że się nie­

cierpliwisz... Ta, której szukasz, siedzi przy sl:ole dla

młodzieży.

- Dziękuję...
Nie tracąc czasu, Josh ruszył na drugi koniec dłu­

giego stołu. Emily słyszała odgłos jego kroków, cichy

h

™"

v

"-

ł

-

x

~ mimo to nie obejrzała się.

brzęk ostróg,

- Emily?

Podniosła

drżały.

- Josh?

serwetkę, delikatnie przetarła usta; ręce

niego wzroku.

W dalszym ciągu nie podnosiła na

Możemy

cho.

porozmawiać na osobności? - spytał ci-

Przeszył ją dreszcz.

background image

218 KASEY MICHAELS

- O czym?

Cały czas powtarzała sobie, że jest na niego wściek­

ła. Jakim prawem tu przyjechał, dlaczego zakłóca im

świąteczny posiłek? Nie miał się gdzie podziać, więc

postanowił wpaść na indyka?

- Emily... - W głosie Josha pojawiła się nuta

ostrzeżenia.

Odsunął jej krzesło od stołu. Korciło ją, żeby z całej

siły uchwycić się blatu. Głupio się czuła, niezręcznie.

Wszyscy się na nią gapili. Joe Junior, Teddy i Maks

wręcz wybałuszali oczy.

- O rany! - zawołał w końcu Maks, który nie widywał

kowbojów na ulicach stolicy. - Prawdziwy kowboj.

- Proszę cię, Emily - szepnął jej do ucha Josh. -

Musimy porozmawiać.

Wcale nie musimy rozmawiać, pomyślała. Może

wrócił tylko po to, żeby się pożegnać? Już jeden raz

sprawił jej ból: kiedy wyjechał. Może teraz zamierzał

powiedzieć, że wszystko sobie przemyślał i dbszedł do

wniosku, że nie mogą być razem? Póki jeździł po kraju,

uczestnicząc w zawodach, łudziła się, że kiedyś wróci

i wyzna jej miłość. Ale teraz, gdy stał obok, czuła para­

liżujący strach.

I złość.

- Spieszyć to się za bardzo nie spieszyłeś, prawda?

- spytała, zaskakując samą siebie. - Rodeo w San An­

tonio było sześć dni temu.

- Śledziłaś mnie? Kto by to pomyślał? Dlaczego,

Emily? Powiedz. Och, na miłość boską - zniecierpliwi

się. - Nie będziemy tak rozmawiać!

background image

DOM RADOŚCI 219

Włożywszy kapelusz na głowę, żeby mieć dwie

wolne ręce, pochylił się, przerzucił sobie Emily przez

ramię i ponownie skierował się w stronę drzwi prowa­

dzących do kuchni.

- Rand, Drake, siadajcie - poleciła Meredith, wi­

dząc, że jej dwaj synowie poderwali się, gotowi bronić

siostry. - Ty też, Tripp. River, ty również. Przecież

wszystko jest w porządku.

- W porządku? - zdziwił się Rand, zajmując z po­

wrotem miejsce przy stole. - Chyba mam jakieś oma­

my.

Przystanąwszy w drzwiach, Josh popatrzył na Me­

redith.

- Dziękuję - rzekł, unosząc rondo kapelusza.

Emily usiłowała się obejrzeć; nic nie mówiła.

- Może wrócicie na deser? - Meredith uśmiechnęła

się ciepło.

- Może. Jeszcze raz dziękuję. I najmocniej prze­

praszam, że ośmieliłem się przeszkodzić państwu

w świątecznym obiedzie...

- Nie śpieszcie się - rzekł Joe. - Najpierw sobie

wszystko wyjaśnijcie.

- Tato! - oburzyła się Emily. - Jak możesz? Nie

pozwól mu! Josh, masz mnie natychmiast puścić! Sły­

szysz? Powiedziałam, żebyś...

Drzwi między jadalnią a salonem zatrzasnęły się,

tłumiąc protesty Emily. Po chwili ukazała się w nich

głowa Inez.

- Wzniósł Emily na dwór i wsadził do cięża-

background image

220 KASEY MICHAELS

rowki-oznajmiła teatralnym szeptem.-Właśnie od­

jeżdżają.

- Dziękuję, Inez - powiedział Joe, czując, jak żona

ściska go pod stołem za rękę. - A teraz proponuję po

kieliszku szampana. Wydaje mi się, że mamy co świę­

tować.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Josh minął bramę Domu Radości i skręcił w szosę.

W kabinie panowała grobowa cisza.

- Nie spytasz, dokąd jedziemy?
Zerknął na Emily, która siedziała nieruchomo, ze

skrzyżowanymi na piersiach rękami, i bez słowa wpa­

trywała się przed siebie.

- Nie - burknęła. - Nie rozmawiam z tobą.

- Aha, w takim razie...
- Jak mogłeś tak postąpić? - przerwała mu. - Zja­

wić się nieproszony w domu moich rodziców, w Świę­

to Dziękczynienia, w dodatku podczas posiłku, prze­

rzucić mnie sobie przez ramię i po prostu wyjść?

- Dziwne... Myślałem, że ze mną nie rozmawiasz.

Skręcił w podjazd prowadzący na ranczo Sophie

i Rivera.

- Skłamałam! - warknęła. - Jak chcesz, to mnie

pozwij. - Nagle rozejrzała się wkoło. - To dom So­

phie. Dlaczego tu mnie przywiozłeś?

Josh zatrzymał ciężarówkę, zgasił silnik.
- Bo grota jest za daleko, a Sophie była tak miła,

że zgodziła się udostępnić mi swój dom.

- Co? Zgodziła się go udostępnić? - powtórzyła

background image

222 KASEY MICHAELS

Emily i potrząsnęła głową, jakby nie dowierzając te­

mu, co słyszy. - Oszukujesz! Sophie nigdy by... Psia­

krew! Jak mogła? Za moimi plecami! Nawet mnie nie

uprzedziła! Ani słowem się nie zdradziła!

- Spokojnie, nie denerwuj się. - Na moment za­

milkł. - A teraz powiedz: wysiądziesz sama i grzecz­

nie wejdziesz do środka, czy znów mam zabawić się

w brutala?

- River o niczym nie wiedział... - powiedziała

bardziej do siebie niż do Josha, po czym posłusznie

skierowała się w stronę werandy. - Wstał od stołu, go­

tów bić się w mojej obronie, kiedy zobaczył, że tata

rzuca mnie na pożarcie wilkom. Wilkowi - poprawiła

się.

Przekręciwszy klucz w zamku, Josh pchnął drzwi

na oścież, po czym wsunął do środka rękę i odnalazł

kontakt. Wewnątrz rozbłysło światło.

- Jeśli River to mąż Sophie, to owszem, masz rację.

O niczym nie wiedział. Nikt nic nie wiedział. Oczy­

wiście, nie licząc Sophie.

- Ale jak... - Emily potarła ręką gołe ramiona. By­

ło chłodno. A Josh, unosząc ją od stołu, nie pomyślał

o tym, aby wziąć dla niej wierzchnie okrycie. - Jak

przekabaciłeś moją siostrę...?

- Spotkałem ją wczoraj - odparł, starając się nie

gapić na Emily, nie pożerać jej wzrokiem. - Kręciłem

się po okolicy, zastanawiając się, jak cię podejść. Nigdy

nie byłaś sama. Kiedy wspomniałaś, że masz dużą ro­

dzinę, nie sądziłem, że jest aż tak liczna...

- Trzeba przyznać, że wywarłeś doskonałe pierw-

background image

DOM RADOŚCI

223

sze wrażenie - rzekła z przekąsem. - Zwłaszcza na

dzieciach, które nie przywykły do widoku kowboja,

który podchodzi do kobiety, bez słowa przerzuca ją

sobie przez ramię i odchodzi.

Przemierzała pokój tam i z powrotem, wydeptując

ścieżkę w dywanie.

Zagniewana, wyglądała prześlicznie.

- Pozwolisz mi dojść do słowa? - spytał Josh.

Posłała mu wściekłe spojrzenie, po czym usiadła

na kanapie.

- Powiedz mi o Sophie. Dlaczego dała ci klucze?

W jaki sposób zmusiłeś ją...

- Siedziałem w ciężarówce, tuż za bramą waszego

rancza, zastanawiając się, co zrobić, żebyś zgodziła się

porozmawiać ze mną sam na sam. Podjechała Sophie,

zobaczyła moją tablicę rejestracyjną z napisem RO-

DEO. Twoja siostra domyśliła się reszty.

- To całkiem w jej stylu - przyznała Emily, ner­

wowo międląc fałdy spódnicy. - I co dalej?

Josh rozejrzał się po pokoju, szukając miejsca dla

siebie; w końcu usiadł na niskim stoliku naprzeciwko

dziewczyny.

- Opowiedziałem jej o sobie, o tym, że nie wiem,

jak cię podejść. Odparła, że najlepiej działać przez za­

skoczenie. Razem obmyśliliśmy plan. Potrzebowałem

cichego miejsca, gdzie nikt by nam nie przeszkadzał.

Motel oczywiście nie wchodził w grę. Sophie zapro­

ponowała swój dom. Błagała mnie tylko, abym cię nie

zdenerwował. Nie chciała, żebyś zaczęła ciskać we

mnie jej ukochaną ceramiką czy innymi bibelotami.

background image

224

KASEY MICHAELS

Emily, proszę cię... Jestem idiotą. Największym kre-

tynem pod słońcem.

Odwróciła w bok głowę. Przez moment patrzył na

jej profil.

- Emily...

- Nie jesteś idiotą - oznajmiła cicho. Pochylił się,

aby nie uronić ani jednego jej słowa. - Toby mnie ko­

chał i nic tego nie zmieni. Zginął. I tego też nic nie

zmieni.

- Zgadza się - przyznał. - I przez pewien czas ta

prawda przysłaniała mi cały świat. Ale wreszcie przej­

rzałem na oczy.

Obróciła się do niego twarzą.

- To znaczy? Dlaczego? Co się stało?
- Nic - odparł, uśmiechając się smutno.

- Aha.
Usiłowała się podnieść. Ręce Josha zacisnęły się na

jej ramionach, zmuszając ją, aby nie ruszała się z miej­

sca.

- Emily, Toby nie żyje. Ale my nie możemy przez

resztę życia udawać, że nic do siebie nie czujemy. On

by tego nie chciał. Wierz mi. Nie chciałby, abym ca­

łymi latami opłakiwał jego śmierć. I nie chciałby, aby

dziewczyna, której uratował życie, pogrążyła się

w rozpaczy i samotności. Dobrze się stało, że się spot­

kaliśmy, że... że się pokochaliśmy. Myślę, że Toby bar­

dzo by się ucieszył.

- Jesteś pewien? - spytała cicho. - Że... że...

- Że cię kocham? - Zgarnął ją w ramiona. - Nigdy

nie byłem niczego bardziej pewien. Martwię się tylko,

background image

DOM RADOŚCI

225

czy taka piękna młoda dziewczyna zechce związać

swój los z rodeowcem, który marzy o tym, aby ją po­

ślubić, ustatkować się i mieć gromadkę dzieci.

Emily odprężyła się; napięcie ją opuściło, do oczu

napłynęły łzy.

- Martha miała rację - rzekła.
Zmarszczył czoło. Jaka Martha? I co ma wspólnego

z nim i Emily?

- Powiedziała, że jestem silna. Że zdołam się pod­

nieść, pogodzić z losem, żyć dalej bez ciebie u mojego

boku. I tak się stało. Mogłabym żyć bez ciebie.

Potrząsnął głową.
- Nie rozumiem...
- Nie szkodzi. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie

musisz rozumieć. Chcę tylko, abyś wiedział, że chociaż

mogłabym żyć bez ciebie, to nie zamierzam. Bo bardzo

cię kocham. Od pierwszej chwili.

- Jak ona się czuje? - spytała Meredith.

Stali w wejściu do sali, w której odbywały się wi­

dzenia.

- W miarę nieźle - odparł lekarz. - Udało nam się

dobrać odpowiedni zestaw leków, lecz pani siostra nie­

chętnie je bierze. Ciągle usiłuje nas przechytrzyć. Od

wczoraj jednak, kiedy zadzwonili państwo, aby zapo­

wiedzieć wizytę doktor Hanford, zachowuje się bez za­

rzutu.

Jewel Mayfair Baylor Hanford wysunęła się na­

przód i uśmiechnęła do lekarza.

- Jestem panu wdzięczna, doktorze, że tak szybko

background image

226

KASEY MICHAELS

zorganizował pan to spotkanie. Może powinnam się

była uzbroić w cierpliwość, ale po tylu latach... sam

pan rozumie. Po prostu musiałam od razu tu przylecieć.

Meredith uścisnęła dłoń swojej siostrzenicy, pra­

gnąc dodać jej otuchy. Spotkały się dziś rano na ranczu

Coltonów. Dwa dni po tym, jak Austin upewnił się,

że Jewel jest córką Patsy, Joe wysłał po nią prywatny

odrzutowiec. Jewel zostawiła dwoje dzieci pod opieką

męża, a sama przyleciała zobaczyć się z matką; jeszcze

dziś wieczorem zamierzała wrócić do Ohio.

Wszystkie trzy, Meredith, Patsy i Jewel, były do

siebie niesamowicie podobne. Kiedy Jewel dotarła do

Prosperino, nikt już nie mówił o robieniu badań DNA.

Podobieństwo samo rzucało się w oczy. Pani doktor

Jewel Hanford, psycholog specjalizujący się w proble­

mach dzieci, była niewątpliwie córką Patsy Portman.

- To co? Idziemy? - spytał lekarz, zwracając się

do Jewel. - Muszę przyznać, że ucieszyłem się, słysząc

o pani wykształceniu. Powinno pani pomóc, choć po­

dejrzewam, że kilka najbliższych minut i tak będzie

bardzo stresujące.

- Wiem, dlatego uważam, że nie ma sensu dłużej

czekać.

Meredith uśmiechnęła się w duchu. Jewel, mimo iż

tak podobna z wyglądu do matki, charakter miała cał­

kiem inny. Była silna, a zarazem czuła i wrażliwa, in­

teligentna, odważna, gotowa zaakceptować rzeczy­

wistość, jaka ukaże się jej oczom, kiedy drzwi pomię­

dzy nią a jej biologiczną matką zostaną wreszcie

otwarte.

m

background image

DOM RADOŚCI 227

- Oczy... oczywiście - wydukał zdenerwowany le­

karz.

Przekręciwszy klucz w zamku, odsunął się na bok,

pozwalając Meredith wejść do środka.

Patsy stała zwrócona twarzą do okratowanego okna.

Odkąd ostatni raz siostry się widziały, jeszcze bardziej

schudła. Ubranie dosłownie na niej wisiało.

- Patsy... przyprowadziłam do ciebie Jewel.
- Widziałam - burknęła Patsy, wciąż wpatrzona

w świat za oknem. - Widziałam was, kiedy wysiada­

łyście z samochodu. Zabierz ją stąd. Obie się stąd wy­

noście!

Meredith zerknęła skonfundowana na Jewel; żal jej

było odtrąconego przez matkę dziecka.

- Wszystko w porządku - pocieszyła ją młodsza

kobieta. - Panie doktorze, chciałabym porozmawiać

z mamą sam na sam. Mogłabym?

Po chwili wahania lekarz skinął głową.
- Dobrze, zaczekamy na zewnątrz. Będziemy panie

obserwować przez szybę w drzwiach.

- Dziękuję.

Meredith z lekarzem wycofali się na korytarz. Patsy

nie drgnęła.

- Co się dzieje? - spytała zdziwiona Meredith. -

Nic nie rozumiem. Całymi latami marzyła o odnale­

zieniu córki, a teraz...

- Teraz to, co było w sferze marzeń, stało się rze­

czywistością. Pani siostra wstydzi się spojrzeć córce

w oczy. Wspomniałem, że nowa kombinacja leków

psychotropowych dobrze na nią działa. Niestety, chyba

background image

228

KASEY M1CHAELS

aż za dobrze. Pani siostra ma w tej chwili pełną świa­

domość, że córka może ją odtrącić.

- Biedna Patsy. - Meredith przełknęła łzy. - A my­

śmy myśleli, że się ucieszy.

Patrzyła przez szybę, jak Jewel zbliża się do matki.

Usta się jej poruszały, czyli coś do niej mówiła, ale

Meredith nie była w stanie odróżnić poszczególnych

słów.

Patsy ściskała kratę w oknie. Po kilku ciągnących

się w nieskończoność sekundach wolno odwróciła się

twarzą do córki. Meredith wstrzymała oddech. Po raz

pierwszy w życiu widziała w oczach siostry tyle mi­

łości i nadziei.

Uniosła dłoń i delikatnie przytknęła ją do policzka

Jewel. Ta zakryła rękę matki własną. Przez dłuższą

chwilę stały bez ruchu, wpatrując się w siebie. Jewel

pierwsza wyciągnęła ramiona i przytuliła Patsy do

piersi,

Wydobywszy z torebki chustkę do nosa, Meredith

odeszła na bok, żeby zostawić kobietom w okratowa-

nej sali odrobinę prywatności.

- Co teraz, doktorze? Co teraz?

- Nie wiem, proszę pani. Chciałbym móc powie­

dzieć, że pani siostra wydobrzeje, ale oboje zdajemy

sobie sprawę, że to mało prawdopodobne. Mimo le­

ków, jakie otrzymuje, Patsy się od nas oddala, ucieka

w świat, w którym czuje się bezpieczna, i w którym

nie pamięta o wyrządzonych przez siebie krzywdach.

Podejrzewam, że nigdy go nie opuści. Z czasem za­

pomni o tym, że jakikolwiek inny świat w ogóle ist-

background image

DOM RADOŚCI 229

nieje. Przykro mi, ale powinny mieć panie tego świa­

domość, pani i jej siostrzenica.

Meredith zerknęła przez szybę w drzwiach. Patsy

i Jewel siedziały koło siebie; córka pokazywała matce

zdjęcia jej wnuków.

- Jewel chyba wie - oznajmiła cicho. - Ale na ra­

zie cieszy się z odnalezienia matki, dwóch braci przy­

rodnich i licznej rodziny, która z otwartymi ramionami

przyjmie ją oraz jej bliskich do swojego grona. A ja,

dzięki Jewel, czuję się tak, jakbym odzyskała siostrę.

W pewnym sensie można to uznać za szczęśliwe za­

kończenie, prawda, doktorze?

- Boże, wspaniała jest ta suknia! - Przytrzymując

suto marszczoną spódnicę, Sophie wirowała po pokoju.

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wybrałaś mnie

na druhnę.

- Masz szczęście, że ci wybaczyłam. - Od Święta

Dziękczynienia Emily stale czyniła siostrze wyrzuty,

że nie uprzedziła jej o przyjeździe Josha. - A teraz

przestań się kręcić i pomóż mi z tym naszyjnikiem.

Ciocia Sybil nalegała, żebym go włożyła, ale nie mogę

poradzić sobie z zapięciem. Ręce mi się trzęsą ze zde-

nerwowania.

- Nic dziwnego, na widok ciotuni wszyscy zawsze

drżą ze strachu - zażartowała Sophie. - Nie ruszaj się.

0, już - oznajmiła zadowolona, że udało się jej zapiąć

na szyi siostry piękny stary naszyjnik z pereł. - Zdą-

żyłyśmy w ostatniej chwili. Tata, jak widzę, jest gotów

poprowadzić cię do ołtarza.

background image

230

KASEY MICHAELS

Joe Colton zastukał do otwartych drzwi i z miną

człowieka, który idzie na ścięcie, wszedł do pokoju

Emily.

- Jak tam? - spytał. - Jesteście gotowe?

Spuścił wzrok. Nie czuł się na siłach oglądać swojej

najmłodszej córki w sukni ślubnej.

- Em, spójrz na ojca! - zawołała ze śmiechem So­

phie. - Tato, nie denerwuj się. Zobacz, jak ona ślicznie

wygląda.

Joe Colton westchnął zrezygnowany. Przed oczami

stanął mu obraz małej dziewczynki, która lubiła sia­

dywać mu na kolanach, a kiedy całował ją na dobra­

noc, śmiała się, że jego wąsy ją „tlikoczą".

- Wyglądasz pięknie, maleńka - rzekł ze wzrusze­

niem. - Jesteś najpiękniejszą panną młodą, jaką kie­

dykolwiek widziałem. No, chodź. Wszyscy czekają.

Pora zaczynać.

- Tata ma rację, Em - poparła go Sophie. - Nie

wydaje mi się, aby Josh odznaczał się nadmiarem cierp­

liwości. Tylko patrzeć, jak wparuje tu po ciebie.

Emily weszła do salonu, trzymając ojca pod rękę.

Jej nie grzeszący nadmiarem cierpliwości ukochany,

ubrany w nowo zakupiony smoking oraz nowe kow­

bojskie buty z wężowej skóry sprezentowane mu przez

firmę, której produkty często reklamował, czekał z pa­

storem przed ogromnym kominkiem. Był wysoki,

przystojny... i przerażony.

Na widok narzeczonej chciał ruszyć jej naprzeciw.

W ostatniej chwili opamiętał się i zaczekał, aż Joe pod­

prowadzi Emily bliżej.

background image

DOM RADOŚCI 231

Ująwszy dłoń córki, Joe podał ją Joshowi, sam zaś

usiadł obok żony.

- Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie - szepnął

Josh. - A ja największym szczęściarzem.

Rano wylatywali do Nowego Meksyku, gdzie Josh

zamierzał po raz ostatni wystąpić na rodeo, zanim zrobi

kilkumiesięczną przerwę.

Ze ślubem mogli oczywiście poczekać do wiosny,

ale żadne z nich nie chciało myśleć o rozstaniu, nawet

parodniowym.

Z uśmiechem na ustach Emily obserwowała, jak jej

mąż tańczy na parkiecie z wniebowziętą Tatanią.

Mieli zarezerwowany apartament dla nowożeńców

w hotelu koło lotniska.

- Tatania jest zachwycona - powiedziała Martha,

z matczyną dumą spoglądając na dziewczynkę. - Tań­

czyła chyba z każdym z obecnych tu mężczyzn. Żadna

inna panna nie ma takiego powodzenia.

- Jak ona się czuje? - spytała Emily, przenosząc

ciężar ciała z nogi na nogę. Nowe białe buciki ha wy­

sokich obcasach zaczynały ją uwierać. Marzyła o tym,

żeby przebrać się w wygodne ubranie, z którego -

miała nadzieję - Josh i tak ją wkrótce uwolni.

- Dużo lepiej - odparła Martha. - Cieszę się, że

Blake pozwolił mi ją zabrać z sobą do domu. W Ho-

pechest panuje grypa, więc...

- Rebeka wspominała, że mają pełne ręce roboty...

A więc to była grypa?

- Chyba tak. - Martha westchnęła. - Choć to

background image

232 K.ASEY M1CHAELS

dziwne, że gdy tylko mała znalazła się z dala od Ho-

pechest, natychmiast zaczęła zdrowieć.

Emily pocałowała Marthę w policzek.

- Czy już ci dziś mówiłam, jak bardzo jestem ci

wdzięczna za pomoc? Za to, że mogłam ci się zwie­

rzać? Za to, że okazałaś mi tyle serca i cierpliwości?

- Kochanie, od tego są przyjaciele. Dzięki Colto-

nom całe moje życie uległo zmianie. Na lepsze.

- To zasługa rodziców. Czyż oni nie są fantastycz­

ni? - Rozejrzała się po sali. - Która godzina?

- Myślisz o tym samym co ja? Że tort został już

pokrojony, bukiet rzucony i złapany przez Tatanię,

podwiązka złapana przez Maksa, który wsadził ją sobie

na głowę... Tak, chyba już czas.

Obie popatrzyły na parkiet; Meredith i Joe tańczyli

przytuleni.

- Uprzedzę pastora.
- A ja poszukam Inez. Bądź co bądź, to ona pod­

sunęła mi ten pomysł.

Kilka minut później Rand podszedł do kominka;

skinął na Rivera, aby ten wyłączył muzykę, po czym

zaklaskał w dłonie, prosząc wszystkich o uwagę.

- Najmilsi - rzekł, uśmiechając się do zgromadzo­

nych w salonie gości. - Byliście dziś świadkami za­

ślubin Emily i Josha, którego z otwartymi ramionami

witamy w naszej rodzinie. Słyszeliście, jak przyrzekali

sobie miłość i wierność małżeńską, to, że będą ze sobą

w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i biedzie, w rado­

ści i smutku. Wypowiadamy tę piękną przysięgę na

ślubnym kobiercu - popatrzył na żonę, Lucy, która sta-

background image

DOM RADOŚCI 233

ła nieopodal z bukietem drobnych różyczek w ręce -

a potem do końca życia staramy się jej dotrzymać.

- Zaraz się rozpłaczę - szepnęła Martha do Emily.

- Mamo, tato - kontynuował Rand, ruchem dłoni

zapraszając ich do siebie. - Nie było nas na świecie,

kiedy wyście wypowiadali te słowa, ale widzimy, jak

każdego dnia dajecie sobie dowody miłości. Bylibyśmy

dumni i wdzięczni, gdybyście teraz, w obecności swo­

ich dzieci i wnuków, zechcieli przysięgę odnowić.

- Och, Rand, nie. - Meredith wtuliła twarz w ra­

mię męża, odruchowo przyjmując od Lucy bukiet ró­

życzek.

- Uszczęśliwicie nas wszystkich.

- Joe? - Popatrzyła pytająco na męża. - Co o tym

myślisz?

Pastor, który właśnie skończył jeść upieczony przez

Inez tort, skierował się w stronę kominka.

- Mnie uszczęśliwisz najbardziej - odparł Joe,

unosząc dłonie żony do ust i składając na nich poca­

łunek. - Jeśli chcesz, gotów jestem paść przed tobą

na kolana i znów prosić cię o rękę. Nie jestem tylko

pewien, czy zdołam wstać o własnych siłach.

Pośród śmiechu i łez wszyscy ponownie zgroma­

dzili się przed kominkiem wokół dw

ł

ojga wspaniałych

ludzi, którzy razem zbudowali Haciendę de Alegria,

ten cudowny Dom Radości, i razem wypełnili go gro­

madką dzieci adoptowanych, przybranych i własnych,

wszystkich jednakowo kochanych.

- Ja, Joseph Colton, biorę ciebie, Meredith Port-

man, za żonę...

background image

234

KASEY MICHAELS

- Ja, Meredith Portman, biorę ciebie, Josepha Col-

tona, za męża...

- Przysięgam cię kochać w zdrowiu i chorobie,

w bogactwie i biedzie, w radości i smutku...

- Przysięgam cię kochać w zdrowiu i chorobie,

w bogactwie i biedzie, w radości i smutku...

- Dopóki śmierć nas nie rozdzieli.

- Dopóki śmierć nas nie rozdzieli.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Kasey Pieniądze to nie wszystko
Michaels Kasey Eskapada
Michaels Kasey Flirt z panną młodą
Dom Nocy 12 Odkupiona czyli Umorzona
Praca dom z mat (12), studia, matematyka
Pr dom nr 12 RPiS id 382113 Nieznany
R192 Michaels Kasey Flirt z panną młodą
Michaels Kasey A potem ślub
Michaels Kasey Savannah
Michaels Kasey Flirt z panną młodą
Michaels Kasey London Friends 03 A potem ślub
Michaels Kasey Flirt z panną młodą 2
Michaels Kasey Flirt z panną młodą

więcej podobnych podstron