KASEY MICHAELS
Dom Radości
SAN FRANCISCO GAZETTE
Opowieść o dwóch żonach, czyli dziesięcioletni
koszmar byłego senatora Josepha Coltona
Prosperino, małe senne miasteczko w Kalifornii,
przeżyło dziś rano prawdziwy szok, okazało się bo
wiem, że jeden z jego powszechnie szanowanych mie
szkańców, były senator Joseph Colton, padł ofiarą
trwającego dziesięć lat oszustwa, które niemal znisz
czyło jego rodzinę.
W ostatnim czasie Colton dwukrotnie trafiał na ła
my prasy ogólnokrajowej: dwa razy do niego strzelano.
Jego niedoszły zabójca, a zarazem dawny współpra
cownik, Emmett Fallon, czeka obecnie na proces.
Szczegóły nowych rewelacji są na razie mgliste,
jednakże detektyw Thaddeus Law z policji w Prospe
rino potwierdził, że skazana przed laty za morderstwo
Patricia Portman zajęła w domu Coltonów miejsce
swej siostry bliźniaczki Meredith i przez dziesięć lat
z powodzeniein grała jej rolę. Tożsamość Patricii wy
szła na jaw wczoraj, po powrocie do domu prawdziwej
Meredith. Miejsce, w którym Meredith przebywała, nie
zostało ujawnione, wiadomo jedynie, że od dziesięciu
lat żona senatora cierpiała na amnezję.
6
KASEY MICHAELS
W czasie nieobecności siostry podszywająca się pod
nią Patsy Portman urodziła senatorowi syna Teddy'ego;
chłopiec ma dziś osiem lat. Ponieważ siostry są
bliźniaczkami jednojajowymi i nie różnią się wyglą
dem, policja uważa, iż senator działał w dobrej wierze,
nie będąc świadomym oszustwa, i dlatego nie zamierza
wnosić przeciwko niemu oskarżenia.
Na Patricii Portman ciąży wiele oskarżeń, między
innymi o próbę zabójstwa. Zdaje się, że ceniąca spokój
rodzina Coltonów jeszcze długo spokoju nie zazna.
Wanda Harris
(Zdjęcia oraz inne informacje i artykuły na temat
Coltonów znajdziesz w Dodatku B, str. BI).
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joe Colton z obrzydzeniem cisnął gazetę na podłogę
i wbił wzrok w najstarszego syna.
- Do jasnej cholery, kim jest Wanda Harris i który
z pracowników Lawa z nią rozmawiał? Psiakrew,
Rand, to się w głowie nie mieści! Minęły zaledwie
dwadzieścia cztery godziny! Wkrótce dziennikarze zle-
cą się jak sępy! Będą czyhać przed bramą, śledzić każ-
dy nasz ruch. Wozy transmisyjne, reflektory, wielkie
anteny satelitarne! Musimy coś zrobić. Nie możemy
narażać Meredith na ten cyrk.
Rand podniósł gazetę i położył ją na biurku ojca
- Wiem, tato. Ale jako prawnik wiem również, że
nic nie możemy zrobić. Istnieje w tym kraju coś ta-
kiego jak wolność prasy.
Joe nie słuchał. Z rękami zaciśniętymi w pięści
przemierzał gabinet.
- I jeszcze Teddy! - perorował. - Głupia baba!
Musiała wspominać o Teddym? I co to znaczy, że po-
licja nie zamierza wnosić przeciwko mnie oskarżenia?
A niby o co miałbym być oskarżony? Że współdzia-
łałem z Patsy? Chyba nikt przy zdrowych zmysłach
w to nie wierzy! Poza tą kretynką dziennikarką, która
wypytywała o to policję! Szlag by to trafił! Wredne
8
KASEY MICHAELS
babsko robi z cudzego nieszczęścia wielką prasową
sensację.
Rand podrapał się po nosie.
- Niestety, tato. Pismaki z brukowców będą miały
używanie. Najpierw sprawa Emmetta, teraz Patsy. Nie
często zdarzają się takie historie. Były senator, obecnie
wielki potentat finansowy, od dziesięciu lat żyje pod
jednym dachem ze swoją szwagierką, która podszywa
się pod jego żonę, ma z nią dziecko...
- To nie... Boże! - Joe usiadł w dużym skórzanym
fotelu. - Posłuchaj, Rand. Teddy nie jest moim dziec
kiem. Już wtedy powinienem był przejrzeć na oczy,
kiedy Patsy przybiegła do mnie podniecona i oświad
czyła, że jest w ciąży. Przecież wiedziałem, że... Je
stem bezpłodny, odkąd przed wieloma laty zachoro
wałem na świnkę. Przekonaliśmy się o tym z twoją
matką, kiedy po śmierci Michaela bezskutecznie sta
raliśmy się o kolejne dziecko. Patsy o tym nie wie
działa. Dlaczego wtedy nic mnie nie tknęło? Teddy
ma osiem lat. Cała ta farsa powinna się była zakończyć
przed jego narodzeniem. A ja... pomyślałem, że Me-
redith, to znaczy Patsy zdradziła mnie, bo ją zanie
dbywałem. Cholera, media nie dadzą nam spokoju!
Przez chwilę Rand milczał, pogrążony we własnych
myślach.
- Tato? Kim jest ojciec Teddy'ego? - spytał
w końcu.
- Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć.
- Ale może kiedyś Teddy będzie chciał wiedzieć
- rzekł, unikając wzroku ojca.
DOM RADOŚCI
9
Joe odsunął fotel od biurka i wstał.
- Proszę cię, Rand. Nie chcę się nad tym teraz za
stanawiać. Ani nad podobieństwem między Teddym
a Joe Juniorem, na które z miejsca zwróciła uwagę
twoja mama. Bo gdyby się miało okazać... Nie, po
prostu nie. Na wszystko przyjdzie czas. A na razie mu
simy chronić Meredith. Musimy wszyscy otoczyć ją
opieką, zapewnić jej spokój...
- To oczywiste, tato. - Rand podszedł do okna
i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj najmłodsi Coltonowie
grali w piłkę nożną. - Joe Junior był niemowlęciem,
kiedy znaleźliście go na wycieraczce. Wkrótce potem
zdarzył się tamten wypadek samochodowy i Patsy za
jęła miejsce mamy. Wiemy, jak bardzo Patsy szalała
na punkcie obu chłopców. Resztę dzieci ignorowała lub
darzyła niechęcią; liczyli się tylko Joe Junior i Teddy.
Może więc... może więc to ona zostawiła Joego na
wycieraczce, wiedząc, że ty i mama się nim zajmiecie,
a potem wpadła na szatański pomysł, żeby pozbyć się
siostry i sama opiekować się własnym dzieckiem.
Rand odwrócił się od okna. W pokoju panowała cisza.
- Musimy przeprowadzić badania DNA, tato. My
ślę, że to nieuniknione. Dla dobra Joego. A także dla
dobra Teddy'ego. Starczy tych zagadek i tajemnic.
Joe wolno pokiwał głową.
- Porozmawiam z waszą mamą i zobaczę, co ona
na ten temat sądzi. Ale jeszcze nie teraz, Rand. Dajmy
jej czas ochłonąć, przyzwyczaić się do nowego oto
czenia. I tak bardzo martwi się stanem Emily...
- Wszyscy martwimy się stanem Emily. Wiesz, ta-
10
KASEY MICHAELS
to, obserwowałem Em, kiedy byłem z nią w Missisipi.
Cały czas towarzyszyła nam lekarka mamy, doktor
Martha Wilkes. Kobieta mądra, o wielkim sercu, której
mama bezgranicznie ufała. Przyszło mi do głowy, że
moglibyśmy ją zaprosić na ranczo. Mamie na pewno
przyda się jej pomoc, przynajmniej dopóki media się
od nas nie odczepią, a przy okazji może i Emily na
tym skorzysta?
- To niezły pomysł - przyznał Joe. - Od czegoś
w końcu trzeba zacząć. W porządku, Rand. Zadzwoń
do doktor Wilkes i dowiedz się, czy miałaby czas nas
odwiedzić. Oczywiście byłaby naszym gościem, a ja
bym pokrył wszystkie wydatki związane z podróżą.
Potem dowiedz się, czy możemy odwiedzić Patsy
w więzieniu. Chciałbym z nią porozmawiać.
Dawno, dawno temu była sobie mała dziewczynka,
która po śmierci rodziców trafiła do domu dziecka.
Pewnego dnia do dziewczynki przyszła piękna królew
na z wysokim, przystojnym królewiczem; zabrali
dziewczynkę do wspaniałego pałacu i wychowywali
jak własną córkę. Dali dziewczynce swoje nazwisko,
nie zabierając nazwiska, jakie nosiła wcześniej, i sy
stematycznie wozili ją na wizyty do babci, która cze
kała na nią z utęsknieniem.
Dawno, dawno temu ta mała dziewczynka, Emily
Blair Colton, wiodła radosne życie. Mieszkała w cu
downym, zaczarowanym pałacu wśród przybranych
oraz adoptowanych braci i sióstr, otoczona miłością
swoich nowych rodziców.
DOM RADOŚCI
U
Potem, kiedy dziewczynka miała jedenaście lat, nie
dobra czarownica zburzyła jej szczęśliwy świat.
Dziewczynka jechała z nową mamą, Meredith Col-
ton, do miasta w odwiedziny do babci, kiedy zdarzył
się wypadek - jeśli wypadkiem można nazwać czyjeś
świadome działanie. Samochód Meredith wpadł do
rowu.
Obie, matka i córka, straciły przytomność. Kiedy
Emily otworzyła oczy, ku swojemu zdumieniu zoba
czyła dwie mamusie: dobrą i złą. Złą mamusią była
paskudna czarownica. Przerażona dziewczynka zemd
lała. Kiedy obudziła się w szpitalu, u jej boku była
już tylko jedna mamusia.
Ale która?
Szybko zorientowała się, że ta nieprawdziwa. Pra
wdziwa mama uśmiechałaby się do niej, tuliłaby ją do
siebie, nazywałaby ją Wróbelkiem, czytałaby jej bajki
na dobranoc. Na pewno nie patrzyłaby tak oskarży-
cielskim wzrokiem, nie krzyczałaby na nią, nie mó
wiłaby „ty głupia smarkulo".
Przed dziesięć długich lat paskudna czarownica
mieszkała w pałacu, udając dobrą mamusię. Przez
dziesięć lat prawdziwej mamusi nie było.
Nikt nie słuchał dziewczynki, nikt jej nie wierzył.
Poza jedną osobą, która w końcu uwierzyła i za karę
postanowiła ją zabić. Tak, postanowiła na zawsze uci
szyć dziecko, które choć wyrosło z wieku dziecięcego,
wciąż powtarzało, że dobrą mamusię przegoniła z do
mu zła czarownica.
Z powodu tej osoby Emily o mało nie zginęła. Nie
12 KASEY MICHAELS
zginęła, zginął za to człowiek, który ją kochał i który
starał się ją chronić.
- To moja wina - szepnęła sama do siebie, nie
zwracając uwagi na jaskrawe listopadowe słońce, które
wpadało przez okno do sypialni. - Toby nie żyje,
a wszystko przeze mnie.
Przesłuchanie wznowiono po przerwie na lunch. Po
stawiwszy filiżankę świeżej kawy na porysowanym drew
nianym stole, detektyw Law odczekał, aż Patsy Portiman
podniesie ją do ust i wypije łyk, po czym włączył stojącą
w rogu kamerę wideo. Podał imię i nazwisko osoby za
trzymanej, datę, miejsce i czas przesłuchania, następnie
odczytał Patsy jej prawa. Podobnie jak przed południem
Patsy stwierdziła, że nie chce obrońcy.
Mogli zaczynać. Detektyw zerknął w lewo, w stro-
nę lustra, i skinął głową do mężczyzn obserwujących
go z drugiego pokoju.
Patsy Portman miała na sobie więzienny strój: nie
bieską koszulkę i niebieskie spodnie, mimo to siedziała
z wysoko uniesioną głową, a jej nienaganna fryzura,
starannie pomalowane paznokcie i piękna, choć pozba
wiona makijażu twarz, nie pasowały ani do stroju, ani
do otoczenia.
Jedynie oczy ją zdradzały - w jednej chwili po
sępne, niemal martwe, w następnej pełne dzikiej furii.
Skrywały wiele tajemnic, wiele smutku, widać w nich
jednak było błysk szaleństwa. Dwa razy prosiła Lawa
o lekarstwa, ale nie chciała wyjawić, gdzie je trzyma,
bez proszków zaś szybko traciła równowagę.
DOM RADOŚCI
13
Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się i w pro
gu stanął sierżant Kade Lummus.
- Przyszedł obrońca pani Portman. - Ruchem gło
wy wskazał za siebie. - Mam go wprowadzić?
- Nie potrzebuję obrońcy! - warknęła Patsy. Lewa
powieka zaczęła jej drgać. - Nie zrobiłam nic złego.
Jestem ofiarą, a nie przestępcą!
Siedziała sztywno wyprostowana, z całej siły zaci
skając dłonie. Jeszcze nad sobą panowała, ale Law wie
dział, że wkrótce albo się załamie, albo popadnie w ob
łęd, a wtedy już żadne argumenty nie będą do niej do
cierać.
Czyli teraz albo nigdy, pomyślał. Nie miał zbyt
wielkiego wyboru.
- Tak, Kade, wprowadź, i sam również do nas do
łącz. - Oparłszy łokcie na stole, popatrzył na Patsy.
- Powtarza pani, że nie potrzebuje obrońcy, ale nawet
osobom niewinnym doradza się, aby skorzystały z fa
chowej pomocy. Mecenas Roberts jest jednym z naj
lepszych prawników w całym stanie.
- Nie wątpię! A kto płaci za jego usługi? Joe?
Chryste, ten facet zwariował! Oszalał! Chce, żebyście
mnie zamknęli, rzucili lwom na pożarcie! Na miłość
boską, Thad. Jestem Meredith. Meredith Colton. Byłam
gościem na twoim ślubie, pamiętasz? Podarowałam ci
w prezencie kryształową wazę. Nie daj się ogłupić...
- Kade! - zawołał Thad, kiedy drzwi ponownie się
otworzyły i do pokoju wszedł mecenas Jim Roberts
z teczką od Gucciego w dłoni. - Poproś jeszcze o trzy
kawy!
14
KASEY MICHAELS
Roberts przedstawił się swej klientce.
- Proszę - dodał - aby pani nic więcej nie mówiła,
dopóki nie porozmawiamy na osobności. Chciałbym
również, aby zbadał panią lekarz psychiatra.
- Dlaczego? Bo Joe twierdzi, że mam nie po kolei
w głowie? Oczywiście, to by mu bardzo odpowiadało!
Wszystkim wam by odpowiadało. - Wbiła w prawnika
wściekłe spojrzenie. - Nic z tego! Żadnych lekarzy. Jak
mi pan tu jakiegoś sprowadzi, każę gliniarzom was obu
wyrzucić. A mogę to zrobić! Ja też mam jakieś prawa.
- Owszem, Patsy, ma pani prawa. Zapomnijmy na
razie o lekarzu. Detektywie... - Skierował wzrok na
Thada. - Chciałbym chwilę porozmawiać z moją
klientką bez świadków.
- Nie jestem pańską klientką! - zezłościła się Patsy.
- Nie pozwolę, aby Joe Colton wybierał mi obrońców.
- Wybuchnęła śmiechem, w którym zabrzmiała nuta sza
leństwa. - Musiałabym zwariować, żeby się na coś ta
kiego zgodzić. - Zamknęła oczy; po jej twarzy przebiegł
dziwny grymas. - A zresztą, co mi zależy? Thaddeus,
zostaw nas samych. Zobaczymy, czym Joe chce mnie
przekupić. Bo pewnie chce, no nie? Zawsze się tak dzieje.
Zawsze. Cholera jasna, Thad, na co czekasz? Na autobus?
Taksówkę? No, wynocha stąd!
Roberts dał głową znak, aby Law wyszedł. Dete
ktyw wstał, wyłączył kamerę, po czym przeszedł do
pokoju obok, w którym czekali Joe z Randem. Tam
z kolei wyłączył mikrofon, tak by prawnik mógł swo
bodnie rozmawiać z klientką.
- Oby udało mu się namówić ją do złożenia zeznań,
DOM RADOŚCI
15
zanim całkiem zwariuje - zauważył. - Ona trzyma się
resztkami sił.
- Myślę, że się uda. - Rand położył rękę na ramieniu
ojca. - Otrzymałem z Keyhole wiadomość, że Silas Pike
zaczął śpiewać. Zidentyfikował Patsy jako osobę, która
zleciła mu zabójstwo Emily. Facet zdaje sobie sprawę,
że w stanie Wyoming za zabicie policjanta grozi surowa
kara, więc robi, co może, żeby zasłużyć na łagodniejszy
wyrok. Gotów byłby sprzedać własną matkę.
Detektyw pokiwał głową.
- To prawda. Nawet przyznał się, że to on spowo
dował w zeszłym roku wypadek, w którym zginęła
Nora Hickman. Twierdzi, że ta sama osoba, która zle
ciła mu zamordowanie Emily, wcześniej wynajęła go,
aby pozbył się Nory. Podobno Nora coś wiedziała,
a Patsy chciała ją uciszyć. Oczywiście wytoczymy mu
sprawę o zabójstwo, ale policja w stanie Wyoming ma
pierwszeństwo.
- Biedna Nora - szepnął Joe. - Pracowała u nas
od lat, była niemal członkiem rodziny. Co takiego mog
ła wiedzieć, czego reszta z nas nie wiedziała?
- Dowiemy się, tato - oznajmił Rand. - Wszyst
kiego się dowiemy, jeżeli tylko Jim przekona Patsy,
aby zgodziła się na leczenie psychiatryczne. Jeżeli
przyzna się do winy, zarówno prokurator, jak i sędzia
mogą odstąpić od wymierzenia kary ze względu na
niepoczytalność oskarżonej. Oczywiście jako osoba
niepoczytalna nie może zeznawać przeciwko Pike'owi,
ale nikomu na tym szczególnie nie zależy; wystarczą
zeznania samego Pike'a. W każdym razie propozycja,
16
KASEY MICHAELS
jaką Jim przedstawi Patsy, brzmi następująco: albo zgo
dzisz się na pobyt w szpitalu i twoi synowie nadal po
zostaną na ranczu, albo trafisz za kratki, a wtedy Joe
Junior i Teddy wylądują w domu dziecka.
- Przecież wiadomo, że nie wylądują - oburzył się
Joe. - Nigdy bym na to nie pozwolił. - Popatrzył na
syna. - W pierwszej chwili ten pomysł wydał mi się
świetny, ale, z ręką na sercu, wolałbym nie uciekać
się do szantażu.
- Rozumiem cię, tato, ale jeśli chcemy poznać całą
prawdę, trzeba zmusić Patsy do mówienia.
Nagle rozległo się pukanie. Po drugiej stronie lustra
Jim Roberts skinął głową, dając Thadowi znak, by wró
cił do pokoju przesłuchań. Thad włączył dźwięk, aby
Joe z Randem mogli śledzić przebieg rozmowy, po
czym przeszedł do sąsiedniego pokoju i ponownie uru
chomił kamerę.
- Udało się - szepnął prawnik, unosząc kciuk, pod
czas gdy detektyw ponownie nagrywał imię i nazwisko
osoby przesłuchiwanej oraz miejsce i czas przesłucha
nia. - Całe szczęście, bo ta kobieta naprawdę nie jest
normalna. Sam bym nalegał o uznanie jej za niepo
czytalną. - Po chwili, spoglądając na Thada, konty
nuował głośno: - Moja klientka gotowa jest złożyć
pełne zeznania i zgadza się na leczenie w zakładzie
psychiatrycznym w zamian za odstąpienie od procesu.
Czy może pan wezwać stenografa?
- Zwyciężyła miłość matki - mruknął po drugiej
stronie lustra Joe. - Tego uczucia nic nie pokona, żad
na choroba, żaden obłęd.
DOM RADOŚCI
17
- Tato... Musisz się nastawić na to, że parę arty
kułów pojawi się w prasie, ale dziennikarze szybko da
dzą nam spokój. Jim postara się, aby wszystko odbyło
się za zamkniętymi drzwiami. Pike trafi za kratki, a Pa-
tsy do zakładu dla psychicznie chorych, w którym
przypuszczalnie spędzi resztę życia.
- A my wreszcie poznamy prawdę. Całą prawdę.
- Joe westchnął głęboko. - Szkoda, że wszystko mu
siało się tak skończyć.
Josh Atkins poprawił się nieco w siodle i zmruży
wszy oczy, popatrzył hen przed siebie, na widoczne
w oddali budynki gospodarcze oraz czerwony dach re
zydencji Coltonów.
Miło mieszkać w takim miejscu, pomyślał. Luksus,
przepych, pieniądze...
Pieniądze, które dają poczucie bezpieczeństwa. Pie
niądze, za które można kupić milczenie. Pieniądze, które
pozwalają zamieść wszystkie brudy pod piękny miękki
dywan i dalej cieszyć się życiem. Śmiać się, tańczyć,
śpiewać, smacznie jeść, spać w ciepłym łóżku.
Podczas gdy Toby leży w grobie, samotny i zapo
mniany.
Słońce powoli zachodziło na niebie. Josh zsunął
z czoła kapelusz, odsłaniając ciemne kręcone włosy
oraz niebieskie oczy. Bruzdy na policzkach i w kąci
kach ust pogłębiły się, odkąd dowiedział się o śmierci
brata.
Josh Atkins, który większość czasu spędzał ujeż
dżając konie i byki na rodeo, miał szczupłe, doskonale
18
KASEY MICHAELS
umięśnione ciało. Był wyższy od Toby'ego, cztery lata
od niego starszy i zdecydowanie mniej przystojny.
Wpatrywał się w Haciendę de Alegria - Dom Ra
dości - z nienawiścią w oczach. Z nienawiścią, która
narastała za każdym razem, gdy czytał artykuły
o wspaniałych Coltonach i gdy patrzył na zdjęcia bra
ta. Wesoły, szlachetny Toby zginął, ponieważ zakochał
się w Emily Colton, która go okłamała.
Nikt nie wmówi Joshowi, że było inaczej. Miał listy
brata. W listach Toby rozpisywał się o cudownej Em
mie Logan; kochał ją, podziwiał, ubóstwiał.
Emma Logan. Emily Colton. Jedna i ta sama osoba.
Dziewczyna, która przybyła do Keyhole, ukrywając
swoją prawdziwą tożsamość i powody, dla których
opuściła dom.
Z początku Toby zainteresował się Emmą, ponie
waż odpowiadała rysopisowi kobiety poszukiwanej
w związku z kradzieżami samochodów. W drugim li
ście do brata Toby czynił sobie wyrzuty. Niesłusznie
podejrzewał piękną Emmę; biedna dziewczyna przy
jechała do Keyhole, chcąc zapomnieć o narzeczonym,
który zginął w wypadku, i rozpocząć tu nowe życie.
Toby postanowił jej w tym pomóc. Josh śmiał się
do rozpuku, czytając o tym, jak brat kilka razy dziennie
zagląda do kawiarni, w której Emma pracuje, i wypija
tam hektolitry kawy. Czytał o promiennym uśmiechu
Emmy, o jej długich, gęstych włosach w kolorze ka
sztanowym, o wdzięku, z jakim się porusza, o dużych,
niebieskich oczach.
Nie ulega wątpliwości, że Toby był zakochany po
DOM RADOŚCI 19
uszy. A przez ten cały czas Emma Logan, czy raczej
Emily Colton, go okłamywała. Wykorzystywała. Dzię
ki niemu czuła się bezpieczna. Bo wcale nie przyje
chała do Keyhole, aby rozpocząć nowe życie, tylko
po to, by uciec od człowieka, który chciał ją zabić.
Ale tego wszystkiego Josh dowiedział się od kolegów
brata, kiedy zjawił się w Keyhole na jego pogrzebie.
Gdyby Toby znał prawdę, gdyby wiedział, że Em
mie coś grozi, może byłby ostrożniejszy. I może by
nie zginął.
Ale ona mu nie powiedziała, a on umarł wierząc,
że może któregoś dnia Emma go pokocha. Umarł na
zimnej podłodze w pustym pokoju hotelowym. Emma
nie zaczekała na pomoc. Zostawiła go, aby wykrwawił
się na śmierć, a sama znów dała nogę. Uciekła do swo
jego poprzedniego życia, do luksusu i pieniędzy.
Suka. Wredna, bezduszna, przebiegła suka.
Szarpnąwszy lekko za wodze, Josh zawrócił w stro
nę sąsiedniego rancza, na którym zatrudnił się, żeby
być blisko Haciendy de Alegria. Żeby któregoś dnia
spotkać Emily i wygarnąć jej, co o niej myśli.
Miał nadzieję, że może wtedy będzie mu lżej. Że
przestaną go dręczyć wyrzuty sumienia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Meredith Colton zadrżała. Stała okryta ciepłą weł
nianą peleryną, którą wciąż przesycał korzenny zapach
perfum Patsy. Ślady Patsy, która przez dziesięć lat mie
szkała w jej domu, nosiła jej ubrania, udawała, że jest
matką jej dzieci i żoną jej męża, były widoczne na
każdym kroku.
Z Missisipi Meredith przywiozła z sobą jedną nie
dużą walizeczkę; liczyła na to, że za dzień czy dwa
pojedzie do miasta, pochodzi po sklepach, kupi kilka
najbardziej potrzebnych rzeczy. Ale zamieszanie spo
wodowane jej powrotem do domu i perfidią Patsy je
szcze nie opadło, ona zaś nie czuła się na tyle silna,
by stawić czoło światu.
Z wdzięcznością przyjęła od Sophie dżinsy i kilka
swetrów, poza tym jednak uznała, że śmiało może nosić
własne stare ubrania, z których od dziesięciu lat ko
rzystała Patsy. Po prostu nie będzie myślała o tym, co
ma na sobie, skupi się na ważniejszych sprawach, na
zmianach, jakie zaszły podczas jej długiej nieobecności
w domu.
Ma wnuki. Czy to nie zdumiewające? Została bab
cią, a Joe dziadkiem! W ciągu tych dziesięciu lat było
w rodzinie kilka pogrzebów, ale były też narodziny
DOM RADOŚCI
21
i śluby. Wszystkie jej dzieci, zarówno własne, jak
i adoptowane oraz przybrane, wyrosły na mądrych,
prawych ludzi.
Joe... Najdroższy, ukochany Joe. Mężczyzna z jej
snów, którego twarzy nie widziała, lecz który stale do
niej powracał, nie dając o sobie zapomnieć.
Jego miłość, jego bliskość i dotyk były warte każdej
ceny, każdego poświęcenia. Uczucie, jakim ją darzył,
miało moc kojącą, pozwalało znów cieszyć się życiem.
Jej radość mącił jednak niepokój o stan psychiczny
Emily. To właśnie ona, Wróbelek, zapłaciła najwyższą
cenę za machinacje Patsy: po pierwsze, całymi latami
czuła się odtrącona przez matkę, a po drugie, lękała
się o własne bezpieczeństwo. Teraz, gdy było już po
wszystkim i wreszcie powinna móc odetchnąć z ulgą,
zadręczała się myślą, iż z jej powodu zginął dobry, po
rządny człowiek.
Joe uważał, iż lepiej ukryć przed Emily to, co Patsy
zeznała na policji, mianowicie, że zleciła zabójstwo
Nory Hickman, kiedy usłyszała, jak Nora rozmawia
z Emily o „dwóch mamusiach". Po prostu wystraszyła
się, że Emily znalazła w Norze sprzymierzeńca.
Zeznania Patsy zostały utajnione, więc jeśli nikt
z rodziny nie powie Emily o zbrodniczych knowa
niach jej ciotki, dziewczyna nie pozna żadnych nowych
szczegółów. Meredith przyznała mężowi rację: po co
Emily ma się czuć współwinna śmierci Nory.
Tak, zeznania Patsy utajniono, a ją samą przewie
ziono do pilnie strzeżonego zakładu dla psychicznie
chorych przestępców, takiego jak ten, w którym leczy-
22 KASEY MICHAELS
ła się po zamordowaniu ojca swojego pierworodnego
dziecka.
Z pierwszego zakładu uciekła i przez dziesięć lat
podszywała się pod swoją siostrę bliźniaczkę, usiłując
zniszczyć jej rodzinę. Czy tym razem będzie lepiej
strzeżona? Czy nie zdoła się znów wymknąć? Te py
tania nie dawały Meredith spokoju, kiedy w chłodny,
deszczowy dzień, lekko drżąc z zimna, wędrowała po
zaniedbanym, pozbawionym kwiatów ogrodzie.
W zamian za jej pełne zeznania Joe przyrzekł Patsy,
że nikomu nie odda jej synów; nadal będą mogli mie
szkać na ranczu, a on będzie się nimi opiekował jak włas
nymi dziećmi. Z zeznań wiedzieli, że Joe Junior jest ro
dzonym synem Patsy. Wyszło także na jaw, że Patsy
wciąż poszukuje córki, którą zabrano jej tuż po porodzie.
Wyglądało na to, że miała bzika na punkcie dwóch
spraw. Pierwsza, to zemsta na siostrze: uparła się zająć
jej miejsce i zniszczyć jej życie. Druga, to miłość do
dzieci, które kochała ponad wszystko. I właśnie z tro
ski o synów zgodziła się na współpracę z policją.
Meredith westchnęła ciężko. Wróciła na łono ro
dziny, Patsy znajduje się w zamknięciu, a zatem czas
najwyższy zapomnieć o przeszłości i skoncentrować
się na sprawach bieżących.
Czy czuła się bezpieczna? Nie całkiem. Brakowało
jej pewności siebie, wciąż miała luki w pamięci, nie
potrafiła poradzić sobie z nadmiarem wrażeń. Rodzina,
która ją otaczała, była ta sama co dawniej, a jednak
inna. Dzieci nie były już dziećmi; miały mężów, żony,
własne potomstwo, własne życie.
DOM RADOŚCI
23
A Joe... czas nie obszedł się z nim łaskawie, choć
była to bardziej wina Patsy niż czasu. Meredith wiele
by dała, by napięcie znikło z jego spojrzenia; by
uśmiechał się tak jak dawniej, radośnie i beztrosko;
i by w nocy spał spokojnie u jej boku, zamiast drę
czony koszmarami ciskać się po łóżku.
Czas. Tego im potrzeba. Przypomniała sobie słowa
doktor Marthy Wilkes: że potrzeba czasu, aby wydo-
brzeć i przebaczyć.
Spośród tych, których Patsy skrzywdziła, najbar
dziej było Meredith żal Joego Juniora i Teddy'ego.
Wiele można Patsy zarzucić, ale nie to, że była złą
matką. Chłopcy bardzo za nią tęsknili. Nie rozumieli,
dlaczego miejsce ich mamusi zajęła nowa mamusia,
która wygląda identycznie jak poprzednia, lecz nią nie
jest; byli zaś za młodzi, aby im cokolwiek tłumaczyć.
Kiedy Joe powiedział jej prawdę o chłopcach, Me
redith długo płakała; częściowo z ich powodu, częścio
wo z powodu męża. Jak bardzo musiał biedak cierpieć,
kiedy Patsy oświadczyła mu, że jest w ciąży, a on wie
dział, że nie może być ojcem. Jednakże kochał „Me
redith" na tyle, że wybaczył jej zdradę, a Teddy'ego
uznał za własne dziecko.
Joe Junior, którego znaleźli na wycieraczce, też był
synem Patsy. Sama się do tego przyznała. Zaszła w cią
żę w trakcie krótkiego romansu z człowiekiem, które
go już nawet nie pamiętała. Po urodzeniu dziecka zo
stawiła je pod drzwiami Coltonów, wiedząc, że się nim
zaopiekują. Zresztą za kilka tygodni zamierzała do nie
go dołączyć.
24
KASEY MICHAELS
W zamian za obietnicę, że Coltonowie będą wy
chowywali jej synów i postarają się odszukać skradzio
ną jej przed laty córeczkę Jewel, Patsy przez wiele dni
składała na policji zeznania. Z dumą w głosie, która
dobitnie świadczyła o jej szaleństwie, mówiła o zapla
nowanym przez siebie wielkim oszustwie, udzielała
szczegółowych odpowiedzi na pytania, wyjaśniała, jaki
miał być dalszy ciąg historii.
Usiłowała otruć Joego w dniu jego sześćdziesiątych
urodzin, napomknęła też, że nie była to jedyna próba,
jaką podjęła, aby pozbawić go życia. Ze śmiechem wy
znała, że przeżyła szok, kiedy okazało się, że nie tylko
ona pragnie śmierci Joego, ale również Emmett Fallon.
Największą radość sprawiło jej ujawnienie informa
cji, że rodzony brat Joego, Graham Colton, jest ojcem
Teddy'ego. Przyznała się nawet do tego, że szantażo
wała Grahama: kazała sobie płacić za milczenie.
Biedny Joe. Biedny, okłamany i zdradzony. Nie za
mierzał mówić Meredith o Grahamie, ale którejś nocy,
kiedy śniły mu się jakieś koszmary, a ona wzięła go
w ramiona, prosząc, by się uspokoił, wtedy nie wy
trzymał. Wyznał jej, czyim synem jest Teddy. Poza
Randem, i teraz nią, nikt inny nie znał prawdy. Me
redith nalegała, aby ze względu na Teddy'ego nikornu
więcej o tym nie mówić, przynajmniej na razie. Nie
była pewna, czy postępuje słusznie i jak na jej decyzję
zapatrywałby się Graham oraz jego dorosłe dzieci: Ja
ckson i Liza. Uznała jednak, że skoro obu chłopców
urodziła Patsy, ona, Meredith, wychowa ich jak własne
dzieci.
DOM RADOŚCI
25
Doszła do fontanny, tej samej, która nawiedzała ją
w snach. Pochyliwszy się, zanurzyła rękę w chłodnej
wodzie i przez moment stała tak, wsłuchując się w jej
cichy szum.
- Jest sporo większa od fontanny w Missisipi -
oznajmił za jej plecami wesoły kobiecy głos. - Witaj,
Meredith. Twój mąż uznał, że powinnam złożyć ci wi
zytę. Cieszysz się?
- Martha! - zawołała Meredith, nie kryjąc zaskocze
nia na widok uśmiechniętej od ucha do ucha lekaiki, która
ubrana w cienki płaszczyk, nieprzystosowany do listo
padowych chłodów, stała na patio, dygocząc z zimna.
Joe zaprosił Marthę na ranczo? Ależ z niego cu
downy człowiek! Martha Wilkes jest właśnie tą osobą,
której potrzebowała, która wszystko zrozumie i nie bę
dzie zadawała żadnych pytań, z którą mogła swobod
nie rozmawiać, nie bojąc się, że niechcący kogoś urazi,
która może zdoła pomóc Emily. Meredith poczuła, jak
serce nabrzmiewa jej nadzieją.
- Oj, kochana. - Lekarka pokręciła głową. - Prze
byłam kawał drogi. A ty tylko tyle masz mi do po
wiedzenia? „Martha"?
Meredith rzuciła się w ramiona przyjaciółki.
- O Boże! Martha!
Emily wiedziała więcej, niż się wydawało jej ro
dzicom. Kiedy usłyszała, że Patsy złożyła zeznania,
udała się do Randa i tak długo go męczyła, aż jej wszy
stko wyśpiewał, również i to, że rozmowa, jaką odbyła
z Norą Hickman, doprowadziła do śmierci Nory.
26
KASEY MICHAELS
Nieprawda, Rand wcale jej tego nie powiedział; sa
mi sobie złożyła wszystko do kupy. I oczywiście za
częła się obwiniać o kolejną śmierć. Dowiedziała się
tei, że Silas Pike ruszył za nią w pogoń od razu po
jej ucieczce z domu. Odnalazł ją w Keyhole dzięki
opisowi, jaki mu Patsy dostarczyła - głównie opisowi
jej długich, rudych włosów.
Włosów, które tak bardzo podobały się Toby'emu.
Wosów, które były jej radością i dumą, dlatego ich
nie obcięła, nie ufarbowała, nie schowała pod peruką.
Cholera, zgubiła ją pewność siebie! Sądziła, że jest
bezpieczna. Powinna była zmienić swój wygląd,
a ona...
Czuła straszliwe wyrzuty sumienia. Dręczyły ją nie-
ustannie, we dnie i w nocy. Podziwiała postawę matki,
jej odwagę, optymizm, umiejętność cieszenia się ro
dziną, której na skutek okrucieństwa Patsy nie widziała
od dziesięciu lat. Patrzyła ze zdumieniem, jak matka
w sposób naturalny, bez wysiłku, wchodzi w swoją
dawną rolę żony, matki, opiekunki. Chociaż czasem
w jej oczach gościł smutek., na ogół uśmiech rozjaśniał
jej oblicze.
Emily zazdrościła matce odwagi, sama bowiem była
jej pozbawiona. Kiedyś też była odważna, ale już nawet
nie pamiętała kiedy. Wciąż męczyły ją okropne sny.
Wystarczyło zacisnąć powieki, a widziała Silasa Pike'a
z bronią w ręku, który zbliża się do niej, lekko kuś
tykając. Ma zimne, drapieżne spojrzenie, szparę między
zębami i długie wąsy, które nie skrywają uśmiechu za
dowolenia na jego twarzy. Dzieli ich coraz mniejsza
DOM RADOŚCI
27
odległość. „No, proszę! Kogo to ja widzę? Toż to mała
Emily Blair! A może wolisz, żebym nazywał się Emmą
Logan?"
Zdarł z niej maskę, odgadł jej tajemnicę. Czuła się
naga i bezbronna. I śmiertelnie przerażona. Prawdę
mówiąc, strach towarzyszył jej od pierwszej nocy,
kiedy za zasłoną w sypialni ujrzała zarys męskiej syl
wetki.
Jednakże strach był niczym w porównaniu z wy
rzutami sumienia, które nią targały. Toby kochał ją,
a ona nie potrafiła zaufać mu na tyle, by porozmawiać
z nim od serca. Gdyby wyjawiła mu prawdę, byłby
przygotowany. Wiedziałby, kim jest wróg, i może cho
ciaż odbezpieczyłby broń.
Zginął przez nią! Bo mu nie powiedziała. Bo go
nie kochała. Wsparta o ogrodzenie, czubkiem buta roz-
grzebywała ziemię. Och, gdyby tylko umiała oczyścić
umysł z wszelkich myśli, wymazać i głowy obrazy,
które nawiedzały ją w dzień i w nocy, zatrzymać tę
cholerną taśmę!
Dziś po południu miała porozmawiać z doktor Wil-
kes, obiecała to matce, wiedziała jednak, że rozmowa
nic nie da. Albowiem nikt nie zdoła skasować taśmy,
która w kółko obraca się jej przed oczami. Nikt. Wy
rzuty będą ją prześladować do końca życia.
Cieszyła się, że doktor Wilkes jest w stanie pomóc
matce, ale mama jest w tym wszystkim niewinną ofia
rą. Ona, Emily, przeciwnie; nie tylko nie jest ofiarą,
ale zawsze brała sprawy w swoje ręce, wychodziła za
grożeniu naprzeciw i sama staczała własne bitwy.
28
KASEY MICHAELS
Aż do tej ostatniej, najważniejszej, kiedy do akcji
wkroczył Toby i zginął, ratując jej życie.
Zamierzała udać się na przejażdżkę konną, ale zro
biło się za późno. Szkoda, pomyślała. Odwróciła się
gwałtownie od ogrodzenia i wpadła na coś - na czyjeś
szczupłe, twarde ciało, które zagradzało jej drogę.
- Emily Colton? - spytał obcy, kiedy podniosła
wzrok.
Miała wrażenie, że patrzy w niebieskie oczy To-
by'ego Atkinsa. Zamrugała nerwowo, po czym prze
łknąwszy ślinę, cofnęła się o krok.
- Kim... kim pan jest?
- Atkins - przedstawił się, mrużąc oczy. - Josh At-
kins. Coś to pani mówi?
Cofnęła się jeszcze jeden krok. Dalej nie mogła;
poczuła za plecami ogrodzenie. Chciała ukryć się,
uciec, ale nie miała dokąd.
- Josh Atkins? Brat Tobiego?
Poza identycznymi oczami bracia wszystkim się
różnili. Jeden nosił mundur policjanta, drugi kapelusz
z podwiniętym z obu stron rondem, zakurzone buty
kowbojskie, opinające biodra spłowiałe dżinsy, jasno
niebieską koszulę oraz skórzaną kamizelkę. Wyglądał
jak kowboj z miasteczka na Dzikim Zachodzie, który
szykuje się do pojedynku ze znienawidzonym wro
giem. Brakowało mu tylko kabury na biodrach, w któ
rej tkwiłaby bron.
Twarz miał pociągłą, ogorzałą od słońca, nos prosty,
policzki poznaczone bruzdami, usta szerokie, nie
uśmiechnięte, zęby równe i białe. Owszem, był przy-
DOM RADOŚCI
29
stojny, ale patrząc na jego twarz, widziało się człowieka
zaciętego, surowego, nieskorego do wybaczania.
Człowieka, który ją, Emily, najchętniej udusiłby
własnymi rękami.
- Skąd... skąd się pan tu wziął? - wydukała po
chwili cichym, piskliwym głosem. - Główna brama
jest strzeżona. Ochroniarze nie wpuszczają obcych.
- Dostarczyłem klacz do rozpłodu - odparł, zsu
wając z czoła kapelusz. - Pracuję na ranczu Rollinsa.
- Aha. - Emily przełknęła ślinę. - Nie... nie wie
działam. Toby mówił, że jego brat jeździ na rodeo.
- To prawda, ale po sezonie zatrudniam się u ran-
czerów. Pewnie o tym Toby też pani wspomniał?
Skinęła głową, po czym odwróciła wzrok.
- Tak. Ale mówił, że u ranczerów w Wyoming.
- Po śmierci Toby'ego nic mnie już tam nie trzyma.
Nic a nic.
- Boże... - Przycisnąwszy dłonie do policzków,
westchnęła głęboko. Po chwili opuściła ręce. - Powin
nam była się z panem skontaktować, prawda? W koń
cu ma pan prawo wiedzieć, co zaszło tamtego wie
czoru. Toby... Toby uratował mi życie.
- Słyszałem. A pani, w nagrodę za jego poświęcenie,
zostawiła go na podłodze, żeby wykrwawił się na śmierć,
a sama uciekła. Muszę przyznać, panno Colton, że ma
pani dziwny sposób okazywania wdzięczności. No cóż,
czas na mnie. Ale na pewno się jeszcze spotkamy, i to
nieraz. Będę pani przypominał jej niecne zachowanie.
Emily dosłownie zamurowało. Josh odwrócił się na
pięcie. Wsiadał do ciężarówki, której drzwi zdobił na-
30
KASEY MICHAELS
pis „Ranczo Rollinsa", kiedy - wyrwawszy się z odrę
twienia - zawołała:
- Nie! To nie tak było! Ja wcale nie... O Boże!
- urwała, opierając się bezsilnie o ogrodzenie.
Patrzyła na ciężarówkę, która wzbijając tumany ku
rzu, pędziła w stronę bramy.
- To nie tak... wcale nie tak - szepnęła Emily.
Łzy płynęły jej po twarzy.
Półtora kilometra za posiadłością Coltonów Josh
zjechał na pobocze, zgasił silnik i walnął pięścią
w kierownicę.
- Cholera jasna! - warknął raz, potem drugi i trze
ci. - Cholera, cholera, cholera!
Ale się popisał! Prawdziwy z niego bohater! Powi
nien teraz złapać królika i wytargać go za uszy, ode
rwać skrzydełka ze trzem motylom, a w końcu poje
chać do miasta i jakiemuś brzdącowi ukraść lizaka.
Nigdy nie widział tak zbolałego spojrzenia. Zanim
jeszcze otworzył usta, mógł się domyślić, co dziew
czyna przeżywa. Ociężałe ruchy, przygarbiona sylwet
ka, posępna twarz - świadczyły o jednym: że dźwiga
ciężar, z którym nie potrafi się uporać. Wielokrotnie
widział ranne zwierzęta; wydzielały specyficzny za
pach. Z Emily było podobnie. Pachniała strachem
i rozpaczą, zanim jeszcze zaczął czynić jej wyrzuty.
Kopnął ją. Czy wolno kopać kogoś, kto już leży?
Z drugiej strony, czy ona nie zasługuje na potępienie?
- Chryste! - jęknął, łapiąc się za czoło. - Chyba
całkiem mi odbiło!
DOM RADOŚCI 31
Oparł się o zagłówek i zacisnął powieki. Natych
miast ujrzał przed oczami Emily. Była dokładnie taka,
jak ją Toby opisywał: szczupła, średniego wzrostu,
o długich nogach, które świetnie wyglądały w dżin
sach. Ale największe wrażenie wywarła na nim jej
twarz - przepojone smutkiem, duże niebieskie oczy,
gładka skóra, blade policzki - oraz lekko zgarbione
plecy, zupełnie jakby szykowała się na kolejny cios.
Kolejny, bo kilka już otrzymała.
No i te włosy. Toby do znudzenia się nimi zachwycał.
Lśniące, gęste, długie, o pięknej kasztanowej barwie.
Kiedyś Toby miał klacz o kasztanowej grzywie. Cieka
we, czy... nie, pewnie nie skojarzył. Zresztą trudno po
równywać taką dziewczynę jak Emily do starej szkapy,
którą kupił bratu na piętnaste urodziny. Niestety, na młod
szego, bardziej urodziwego konia nie było go stać.
W porządku, jest ładna. Nawet piękna. Tak piękna,
jak twierdził w listach Toby. A z jej oczu wyziera
smutek. Czyżby cierpiała z powodu śmierci Toby'ego?
- Nieważne, do jasnej cholery! To ona go zabiła.
- Wyciągnął rękę w stronę klucza, który wciąż tkwił
w stacyjce. - Jest tak samo winna, jakby własnoręcz
nie wpakowała mu kulę w pierś. Nie będę się nad nią
użalał. I nie pozwolę jej zapomnieć o tym, co zrobiła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Meggie James odziedziczyła po mamie złociste wło
sy i brzoskwiniową cerę, po ojcu zaś upór i stanow
czość. Właśnie upór dawał o sobie znać, kiedy pulch
nymi rączkami usiłowała sięgnąć po stojącą na stoliku
filiżankę herbaty.
- Nic z tego, pączuszku - powiedziała Sophie Col-
ton James, usiłując zainteresować córkę gryzakiem,
który wykonała z cienkich skórzanych rzemyków bab
ka Rivera, rodowita Indianka. - Ona to uwielbia - do
dała, zwracając się do Emily, która filiżankę trzymała
w górze, poza zasięgiem dziecięcych rączek. - Zagro
ziłam, że jak tak dalej pójdzie, zacznę ją nazywać Bur
kiem, ale River tylko się śmieje. Twierdzi, że jego bab
cia wychowała tabuny dzieci, więc wie, co robi.
Obie popatrzyły na Meggie, która przytrzymując się
nogi stolika, klapnęła na podłogę, po czym gaworząc
wesoło, wetknęła gryzaka do buzi.
- Mała ząbkuje? - Emily uśmiechnęła się do swo
jej siostrzenicy. - Córeczka Mai i Drake'a również.
Mama mówiła, że kiedy parę dni temu podrzucili Ma-
rissę na ranczo, ta prawie chciała wygryźć jej dziurę
w ramieniu. Oczywiście, mama była tym zachwycona.
DOM RADOŚCI
33
- Boże, jak cudownie mieć ją znów w domu! Udziela
cennych rad, rozdaje uśmiechy, obdziela wszystkich mi
łością. Zupełnie jakby... jakby tamtych dziesięciu lat nie
było. - Sophie podniosła do ust filiżankę z herbatą. -
Nawet nie wiesz, Em, jaka jestem szczęśliwa, że Meggie
wreszcie nauczyła się siadać. W zeszłym tygodniu spa
liśmy z Riverem może z pięć minut w ciągu nocy. Co
przykładaliśmy głowę do poduszki, musieliśmy wstawać,
bo nasze dzieciątko podciągało się do pozycji stojącej,
a potem beczało, bo nie umiało się położyć. Kiedy po
skarżyłam się mamie, poradziła mi, byśmy zakryli głowy
poduszkami i nie reagowali na płacz. Że w końcu Meg
gie sama wykombinuje, co ma zrobić.
- I co? Pozwoliliście jej płakać? - spytała Emily,
częstując się ciastkami, które rano upiekła Inez.
- Ale nie pierwszej nocy - przyznała Sophie. -
Nie mieliśmy serca. Wydawało mi się, że jeżeli do niej
nie pójdę, Meggie upadnie, uderzy się w główkę. Wy
obrażałam sobie różne straszne rzeczy. Kolejnej nocy
River kazał mi odczekać dziesięć minut i dopiero wte
dy do niej pójść. No, chyba żebym wcześniej usłyszała
jakiś łoskot; - Wzruszyła ramionami. - Po siedmiu mi
nutach w domu nastała cisza jak makiem zasiał. Riv
odczekał jeszcze kilka minut, po czym przeszedł na
palcach do pokoju córuni. Okazało się, że nasze ma
leństwo śpi smacznie na brzuszku, z pupą wypiętą do
góry. Od tej pory nie mamy z nią problemów.
Emily westchnęła.
- Mamy i babcie... Potrafią udzielać świetnych
rad. Chociaż czasem się mylą.
34 KASEY MICHAELS
- To brzmi groźnie - zauważyła Sophie, podnosząc
z podłogi córkę, która zaczęła trzeć oczy. - Położę ją
i zaraz wrócę. Bo coś mi się zdaje, że dostarczenie ciastek
od Inez to nie jedyny powód twojej dzisiejszej wizyty.
Emily odprowadziła siostrę wzrokiem do schodów
na górę, po czym rozejrzała się po salonie, podziwiając
sposób urządzenie wnętrza. Meble współczesne pięknie
współgrały z antykami, a styl westernowy - widoczny
zwłaszcza w obrazach i grafikach na ścianie - z ele
mentami orientalnymi.
Chciałaby mieć własny dom, a przynajmniej własne
mieszkanie, ale nie wiedziała, jak to wytłumaczyć ro
dzicom. Hacienda de Alegria była tak duża, że nikt
by jej nie uwierzył, gdyby oznajmiła, że czuje się przy
tłoczona. Zwłaszcza teraz, zaledwie dwa tygodnie po
powrocie mamy, nie bardzo jej wypada urządzać prze
prowadzkę. Ale przedtem też nie wypadało, kiedy oj
ciec całymi dniami chodził pogrążony w smutku.
Zdawała sobie sprawę, że rodzice ją kochają, ale
ich miłość zaczynała ją przygniatać. Prawie nie spu
szczali z niej oczu, zupełnie jakby była kruchym szkla
nym naczyniem stojącym na krawędzi półki, które lada
moment może osunąć się, spaść i rozbić na miliony
drobnych kawałków. W dodatku teraz do rodziców do
łączyła doktor Martha Wilkes; mieszkała z nimi na ran-
czu, jadła z nimi przy stole, była ciepła, serdeczna
i równie troskliwa, jak oni.
Emily nie miała lekarce nic do zarzucenia. Kłopot
w tym, że czuła się nieustannie śledzona i to ją mę-
czyło. Ani na moment nie mogła opuścić gardy. Cały
DOM RADOŚCI
35
czas uśmiechała się, pomagała w różnych pracach do
mowych, skrywała głęboko swoją rozpacz i ból; na
płacz pozwalała sobie jedynie w łazience, gdy szum
wody zagłuszał jej cichy szloch. Ostatnio kilka razy
dziennie brała prysznic.
Wróciwszy do salonu, Sophie usiadła na kanapie
i westchnęła.
- No dobrze. Dałam Meggie czystą pieluchę, prze
brałam ją w piżamę i położyłam do łóżeczka. Jak do
brze pójdzie, mamy dwie godziny spokoju. Potem za
bawa z tatusiem, kąpiel, kolacja, a po kolacji zazwy
czaj druga kąpiel, bo nasza dziecinka uwielbia wyplu
wać z buzi jedzenie. Największą frajdę sprawiają jej
gotowane buraczki. Do snu układa ją tatuś; lubi śpie
wać jej na dobranoc, ale to oczywiście tajemnica. Gdy
byś go o to spytała, pewnie by zaprzeczył.
Emily przyjrzała się uważnie siostrze, jej uśmiech
niętej twarzy, którą znaczyła blizna - pamiątka po
spotkaniu z bandytą. To dziwne, pomyślała. Kiedy po
ataku Sophie ukryła się na ranczu, wszyscy byli prze
konani, że gdy tylko lekarz zezwoli, natychmiast zrobi
sobie operację plastyczną. Ale wtedy, gdy już mogła
poddać się operacji, zaszła w ciążę, potem większość
czasu pochłaniała jej opieka nad dzieckiem, a teraz...
teraz zdawała się nie pamiętać o bliźnie. Była zbyt za
jęta, ciesząc: się życiem, by myśleć o jakichś zabiegach
upiększających.
- Jesteś szczęśliwa, prawda, Sophie? - spytała
Emily. Niepotrzebnie, bo z góry znała odpowiedź. -
cała aż promieniejesz.
36
KASEY MICHAELS
- Ojej... - Sophie wyprostowała się. - To widać?
Chcieliśmy poczekać do świąt Bożego Narodzenia, za
nim ogłosimy wiadomość, ale skoro się domyśliłaś, ro
dzice pewnie też się domyśla.
- Domyśliłam? Czego?
- Że znów jestem w ciąży - odparła Sophie, przy
kładając ręce do płaskiego brzucha. - Nie planowali
śmy drugiego dziecka tak szybko, ale... Właściwie
podoba mi się pomysł, że Meggie będzie miała braci
szka lub siostrzyczkę. River zastanawia się nad roz
budową domu...
- Tak zaczynali rodzice. Na początku Hacienda de
Alegria była całkiem mała, potem stopniowo zaczęła
się rozrastać. - Emily uśmiechnęła się. - Gratuluję,
Soph. Cieszę się razem z wami.
I naprawdę się cieszyła, choć w tej sytuacji zrezyg
nowała z zapytania siostry, czy mogłaby u niej zamie
szkać w pokoju gościnnym, przynajmniej dopóki do
ktor Wilkes nie wróci do Missisipi.
- Nie zamierzamy iść w ślady rodziców - odparła
ze śmiechem Sophie. - Wystarczy nam mała gromad
ka. No dobra, a teraz powiedz mi, co cię gryzie. I nie
mów, że nic, bo ci nie uwierzę.
- Aż tak po mnie wszystko widać? Psiakość, tego
się właśnie obawiałam. Dlatego chciałam się do was
wprowadzić na jakiś czas - przyznała Emily, po czym
ugryzła się w język. Ale było już za późno.
- Chcesz wymknąć się z domu? Dlaczego?
Emily przeczesała ręką włosy, odgarniając je za
uszy.
DOM RADOŚCI
37
- Z paru powodów, ale najważniejszy to doktor
Wilkes. Mama usiłuje ją na mnie napuścić, a ja... Po
prostu nie mogę. Mam wrażenie, że ona czyta w moich
myślach, że potrafi przeniknąć mnie na wylot.
- A potrafi? - spytała Sophie, sama skutecznie
przenikając siostrę na wylot.
- Tak. To przerażające.
Emily uniosła włosy, jakby chciała je zebrać w kok,
po czym cofnęła ręce i potrząsnęła głową. Burza ka
sztanowych loków opadła jej na ramiona, zasłaniając
niemal całą twarz. Przypuszczalnie Emily nawet nie
była świadoma tego, co czyni, ale siostra pogroziła jej
palcem.
- Aha! Twoja stara sztuczka. Schowam się za kur
tyną włosów. Robisz to od dziecka, zawsze wtedy, kie
dy spodziewasz się kłopotów.
- Serio? E tam, zmyślasz.
- Mogę ci odświeżyć pamięć. Pamiętasz ten dzień,
gdy mama weszła do salonu, pytając, kto stłukł piłką
szybę w bibliotece? Albo kiedy tata szukał ochotników
do posprzątania stajni, bo wszyscy stajenni się pocho
rowali? Albo kiedy twoja nauczycielka zadzwoniła do
domu, żeby porozmawiać z mamą?
- Panna Hatcher. Brrr, co za wstrętne babsko. Po
skarżyła się na mnie, że zjadłam plastelinę. A ja tylko
poczęstowałam się małym kawałeczkiem.
- Czyli coś jednak pamiętasz. No więc zawsze wte
dy, kiedy czujesz się choć trochę zagrożona, zachowu
jesz się jak struś, który chowa głowę w piasek. Tyle
że ty zakrywasz włosami twarz. To cię zdradza, wiesz?
38 KASEY MICHAELS
Równie dobrze mogłabyś głośno krzyknąć: Nie pod
chodźcie, bo się boję!
Policzki Emily pokrył rumieniec. Odruchowo pod
niosła rękę do włosów, po czym przyłapawszy się na
tym, czym prędzej opuściła ją na kolana.
- Nienawidzę tych kudłów - powiedziała cicho,
lecz w jej głosie brzmiała pasja. - Powinnam ogolić
się na łyso.
- Ani się waż! - zaprotestowała ostro siostra. -
Pięknych dziewczyn jest na pęczki, ale żadna nie ma
tak wspaniałej czupryny. Po tych włosach byłabym
w stanie odnaleźć cię w wielotysięcznym tłumie. Mo
głabyś nimi obdzielić pięć kobiet i wszystkie miałyby
bujne loki. I jeszcze ten kolor! Farbowaniem nigdy ta
kiego się nie uzyska. Wiem, co mówię, bo spróbowa
łam raz na studiach i wyglądałam jak klown.
- Nie tylko ty umiałabyś mnie odnaleźć w tłumie.
- Emily z trudem przełknęła łzy. - Cholera jasna, co
ja mam zrobić, Sophie? Przeze mnie zginął Toby, a je
go zabójca powiedział policji, że wytropił mnie właśnie
dzięki moim włosom. Ludzie je zapamiętują, a potem
przychodzi taki Silas Pike, pyta, czy nikt nie widział
dziewczyny o długich kasztanowych włosach i otrzy
muje wskazówki, gdzie mnie szukać. Toby nie żyje
dlatego, że Pike mnie odnalazł.
Przez kilka sekund Sophie siedziała bez słowa.
- Uff! - wypuściła z płuc powietrze. - Winisz się
za śmierć Toby'ego? Uważasz, że zginął przez twoje
włosy?
Emily pociągnęła nosem.
DOM RADOŚCI 39
- No, nie do końca. Ale powinnam była coś zrobić,
Sophie. Zmienić wygląd, ściąć włosy, jakoś je ukryć.
A ja o tym nie pomyślałam. I dlatego mam do siebie
pretensję, za własną dumę, arogancję, zbytnią pewność
siebie. Wydawało mi się, że tak dobrze zatarłam za
sobą ślady. A najgorsze, że ukryłam przed Tobym pra
wdę. Był szeryfem, Soph. Gdybym mu zaufała, gdym
przyznała się, dlaczego uciekłam z domu, byłby lepiej
przygotowany.
- Powiedziałaś to wszystko doktor Wilkes? - So
phie pochyliła się, zaniepokojona milczeniem siostry.
- Emily? Powiedziałaś czy nie?
Emily pokręciła przecząco głową.
- Nie musiałam. Ona sama wie, że to była moja
wina. Wszyscy to wiedzą - dodała, przypomniawszy
sobie oskarżycielskie spojrzenie Josha Atkinsa.
Wzdrygnęła się. Zdawała sobie sprawę, że nigdy się
od niego nie uwolni; że Josh będzie ją nawiedzał
w snach, prześladował na jawie. - Po to tu przyjecha
ła. Żeby pomóc mi uporać się z wyrzutami sumienia.
Nie mam pojęcia, jak ona sobie to wyobraża. Przecież
Toby nie odżyje. Nic nie zmieni tego, co się stało.
Sophie obeszła stolik, po czym usiadła na oparciu
fotela i objęła siostrę ramieniem.
- Głuptasie mój. Dlaczego z góry zakładasz, że do
ktor Wilkes wini cię ża śmierć Toby'ego? Wątpię, aby
tak surowo cię oceniała. Podejrzewam, że ty jesteś swo-
im najsurowszym sędzią. Najsurowszym i najbardziej
niesprawiedliwym. - Na moment zamilkła. - Ja to wi-
widzę zupełnie inaczej! Widzę śmiertelnie przerażoną
40 KASEY MICHAELS
młodą dziewczynę, która ucieka przed mordercą, a za
razem próbuje zachować dawną tożsamość. Młodą
dziewczynę, która wie, że Toby się w niej zakochał,
a która nie chce go oszukiwać, udawać, że też go ko
cha, a tym samym narażać go na niebezpieczeństwo.
Em, tamtego wieczoru ty też o mało nie zginęłaś. Toby
uratował ci życie. Jest bohaterem. Nie umniejszaj jego
poświęcenia, nie czyń z niego ofiary. On zasługuje na
coś więcej. Na szacunek.
Emily popatrzyła siostrze w oczy, po czym wtuli
wszy twarz w jej pierś, zaczęła głośno szlochać.
Josh Atkins czuł się jak psychopata. Może dlatego,
że zachowywał się jak świr, każdą wolną chwilę po
święcał na szpiegowanie Emily. Wiązał konia do drze
wa, a sam kucał za jakimś krzakiem i uważnie obser
wował ranczo Coltonów. Patrzył, kto wchodzi do do-
mu, kto wychodzi, czekał, aż Emily opuści swój bez
pieczny świat. Aż uda się gdzieś, gdzie znów mógłby
do niej podejść, zaczepić ją, przypomnieć jej o swojej
obecności.
Klacz Rollinsa odebrał dwa dni temu. Kręcił się po
ranczu Coltonów dość długo, licząc na to, że Emily
pojawi się w stajni. Nie pojawiła się. Od tamtej pory
nie miał powodu bywać na terenie ich posiadłości.
Któregoś dnia spędził pół dnia w miasteczku. Cze
kał na głównej ulicy, oparty o latarnię. Niczego nie
osiągnął - Emily nie przyjechała ani po zakupy, ani
do fryzjera, ani na lunch z przyjaciółką. Prawdę mó
wiąc, nikt z Coltonów nie miał żadnych interesów do
DOM RADOŚCI 41
załatwienia w miasteczku. Na pewno by ich rozpoznał.
Artykuły o Patsy Portman ilustrowane były zdjęciami
członków jej rodziny. Josh wszystkie powycinał i sta
rał się zapamiętać twarze.
Potem odkrył wzgórze, z którego teraz prowadził
obserwację. Widok stąd miał doskonały, a sam pozo
stawał w ukryciu. Bał się tylko, czy nie zwariuje, jeśli
to długo jeszcze potrwa.
Nie udało mu się ponownie spotkać Emily, za to
wiele się dowiedział o Coltonach, zarówno na podsta
wie bieżących wiadomości w gazetach, jak i informa
cji zdobytych w bibliotece publicznej. Wprawdzie był
zwykłym kowbojem, ale szkołę średnią skończył, po
trafił korzystać z archiwum mikrofilmowego, docierać
do starych gazet, odnajdować wzmianki na interesujące
go tematy.
Niemal wbrew sobie musiał przyznać, że Coltono-
wie to porządni, uczciwi ludzie, począwszy od Josepha
Coltona, a skończywszy na najmłodszych członkach
rodziny.
Dzięki pomocy oraz zaangażowaniu Josepha i jego
żony Meredith na terenie ogromnego rancza powstał
Hopechest, wspaniały ośrodek dla dzieci pokrzywdzo
nych przez los i takich, które weszły w konflikt z pra
wem. Pobyt w ośrodku pozwalał im wyjść na prostą,
zdobyć wykształcenie i zawód. Do dziś zresztą cała
rodzina wspierała ośrodek finansowo, a parę osób pra
cowało w nim na stałe.
Coltonowie mieli pięcioro własnych dzieci, troje
adoptowanych, między innymi Emily, oraz sześcioro
42
KASEY MICHAELS
przybranych. Wielu bogatych ludzi dawało pieniądze
na cele charytatywne, ale łatwiej dawać pieniądze, niż
samemu czynić dobro.
Joseph Colton wybrał drogę trudniejszą, ale bardziej
satysfakcjonującą. W dodatku wcale nie urodził się
w zamożnej rodzinie. Był zwykłym człowiekiem, słu
żył w wojsku, a do majątku doszedł pracą i wytrwa
łością. Później przez jedną kadencję pełnił funkcję se
natora. Jeden z jego synów zginął potrącony przez sa
mochód. Jedna z córek o mało nie straciła życia w San
Francisco, kiedy zaatakował ją bandyta. Sam Joe też
ledwo uniknął śmierci, kiedy zwolniony przez niego
pracownik postanowił się na nim zemścić.
Jakby tych nieszczęść było mało, Coltonowie padli
ofiarą strasznego oszustwa: przez dziesięć lat Patsy
Portman, niezrównoważona psychicznie siostra bliź
niaczka Meredith Colton, udawała swoją siostrę, czyli
żonę Joego i matkę jego dzieci.
Może więc Emily wcale nie żyła w cudownym, baj
kowym świecie, otoczona miłością i pozbawiona trosk?
Ale czy to ją usprawiedliwia? Czy umniejsza jej
winę? Zdaniem Josha, absolutnie nie. Mogła ukryć się
gdziekolwiek, mogła prosić o pomoc swoich braci albo
ojca, który wynająłby dla niej kilku uzbrojonych ochro
niarzy.
Zamiast tego ona uciekła z domu - prosto do Key-
hole, prosto do Toby'ego. Ten zaś, niczym rycerz
w lśniącej zbroi, uznał, że musi przywrócić uśmiech
na licu pięknej księżniczki, ochronić ją przed złym
smokiem.
DOM RADOŚCI
43
- Powinienem był się domyślić - mruknął pod no
sem Josh, patrząc, jak w rezydencji Coltonów zapalają
się światła. - Powinienem był dokładniej czytać jego
listy. Przecież mogłem zrezygnować z zawodów, przy
jechać do Keyhole, poznać Emmę Logan, przekonać
się, co to za jedna.
Mógłby, ale tego nie zrobił. Występował na rodeo
w różnych miastach Oklahomy, Teksasu, Nowego Me
ksyku; chciał spełnić swoje największe marzenie i zo
stać mistrzem wszech czasów. Psiakrew, jest dorosłym
facetem, a zachowuje się jak dzieciak, podczas gdy
dzieciak w mundurze policjanta narażał się na niebez
pieczeństwo i w końcu zginął.
Który z nich był młodszy? Według metryki - Toby,
ale Josh wiedział, że metryka nie mówi prawdy, bo
młodszy był on, starszy z braci. Po śmierci rodziców
sam wychował Toby'ego, jako dziecko przyjął na swo
je barki ogromny ciężar. I dopiero gdy Toby się usa
modzielnił, uznał, że wreszcie ma prawo do życia, na
jakie nie mógł sobie pozwolić jako nastolatek - bez
troskiego, wolnego od odpowiedzialności.
Tak się tłumaczył, kiedy spoglądał na nagrody zdo
byte podczas zawodów. Wydawał pieniądze niemal tak
szybko, jak je zarabiał. Obiecywał sobie, że wkrótce
zacznie oszczędzać; że za kilka lat ustatkuje się, kupi
nieduże ranczo, na którym będzie hodował konie, ujeż
dżał mustangi, wypasał bydło. I kupiłby to ranczo. Na
pewno. Toby zaś rzuciłby pracę szeryfa w Keyhole,
i zamieszkaliby razem. Wszystko miał zaplanowane.
Oczywiście były to plany dość mgliste i odległe,
44
KASEY MICHAELS
ale jemu wydawały się konkretne i rzeczowe, zupełnie
jakby upatrzył już ziemię i za kilka miesięcy miał
wszystko sfinalizować. Jakby kilka miesięcy dzieliło
braci od wspólnego życia z dala od zgiełku dużych
miast.
Zdjąwszy kapelusz, przeczesał ręką włosy. I tak by
było - zamieszkaliby razem, gdyby w życiu Toby'ego
nie pojawiła się Emily. Razem pracowaliby na ranczu,
opiekowaliby się zwierzętami...
Wierzył w to. Musiał w to wierzyć. Nie miał wy
boru. Inaczej wina leżałaby po jego stronie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Martha Wilkes siedziała na patio, z rękami na ko
lanach, i spoglądała na szemrzącą cicho fontannę. Było
tu tak pięknie, tak spokojnie i sielsko. Potrząsnęła gło
wą. Aż trudno uwierzyć, że w tak pięknym i spokoj
nym miejscu przez dziesięć lat rozgrywał się koszmar
jak z najgorszego snu.
Parę minut temu skończyła kolejną sesję z Mere-
dith, choć żadna z nich już od dawna nie nazywała
ich spotkań sesjami. Rozmawiały o domu, który za pa
nowania Patsy stracił ciepły, przytulny charakter.
Meredith starała się przywrócić mu jego dawny kli
mat. Meble, które kiedyś stały w sypialni małżeńskiej,
a potem zostały przeniesione do jednego z budynków
gospodarczych, wróciły na dawne miejsce. Podobnie
jak Joe, który od lat sypiał z dala od Patsy, w innej
części domu. Meredith tatkiem nieświadomie dokony
wała egzorcyzmów: ze wszystkich pomieszczeń usu
wała ślady siostry.
- Przeszkadza ci świadomość, że na początku Joe
dzielił sypialnię z Patsy? - spytała Martha, popijając
Melona herbatę.
- On nie wiedział - odparła cicho Meredith, po
czym popatrzyła lekarce w oczy. - Oczywiście w głę-
46
KASEY MICHAELS
bi duszy uważam, że powinien był coś wyczuć. Łóż
ko... to takie intymne miejsce. Każdy chciałby wie
rzyć, że jest wyjątkowy i niepowtarzalny, zwłaszcza
w sytuacji... no wiesz. Dlatego trochę mi się wydaje
dziwne, że nie zauważył różnicy.
- Pewnie zauważył i pewnie złożył ją na karb wy
padku. Przecież doznałaś wstrząsu mózgu, a przynaj
mniej on tak sądził. A potem, kiedy Teddy się urodził,
Joe przeniósł się do własnej sypialni. Przestał sypiać
z Patsy; przed rozwodem powstrzymywała go jedynie
pamięć o tym, jak bardzo się kiedyś kochaliście. Po
stanowił zacisnąć zęby i liczyć na cud.
- No tak. - Meredith westchnęła. - Przysięgał być
ze mną w zdrowiu i chorobie, tyle że ta choroba trwała
dziesięć lat.
- Pamiętaj, że ty też podtrzymywałaś go na duchu,
kiedy po śmierci waszego syna popadł w depresję,
a potem kiedy okazało się, że jest bezpłodny i nie mo
żecie mieć więcej dzieci. Gdyby nie ty, całkiem by się
załamał. Dlatego nie mógł cię zostawić. Mąż cię kocha,
Meredith. Tolerował obecność Patsy w swoim łóżku,
ale kochał ciebie. Kobietę, jaką byłaś przed wypad
kiem, a nie tę zimną jędzę, w jaką się przemieniłaś.
Martha zamknęła oczy. Tak, udało jej się przekonać
Meredith, przemówić jej do serca i rozumu. A Mere
dith szukała pomocy, pragnęła, aby ktoś wyciągnął do
niej dłoń, wskazał jej właściwą drogę. I gotowa była
zastosować się do otrzymanych rad. Przez dziesięć lat
wierzyła, że jest morderczynią, kobietą bez rodziny,
nie znającą miłości i nie mogącą liczyć na nic dobrego.
DOM RADOŚCI
47
Nic dziwnego, że kiedy odzyskała pamięć, znów chcia
ła kochać i być kochana.
Martha cieszyła się jej nowo odnalezionym szczę
ściem. Nie, nie czuła zazdrości. To by było śmieszne,
zazdrościć komuś, kto przeszedł takie piekło. Jednakże
czasem, kiedy przestawała być psychologiem i tera-
peutką, a stawała się zwykłą kobietą, wtedy myślała,
że któregoś dnia też by chciała się obudzić otoczona
rodziną, miłością, marzeniami.
Sama nie wiedziała, w którym momencie swojego ży
cia przeistoczyła się z radosnej, pełnej optymizmu dziew
czyny w sprawnie działający automat nastawiony wy
łącznie na karierę. Nie miała bliskich, prawie nie miała
przyjaciół. W wieku pięćdziesięciu lat nagle się ocknęła
i zaczęła zastanawiać, gdzie się podziały jej dziewczęce
plany i nadzieje. Jest już za stara na dzieci; pewnie rów
nież za stara, aby wyjść za mąż. Chociaż o zamążpójściu
nawet jako młoda dziewczyna nigdy nie marzyła. Zawsze
na pierwszym miejscu stawiała pracę.
Tak, na mężu niespecjalnie jej zależało, ale dzieci...
Nie zdawała sobie sprawy, że w wieku pięćdziesięciu
lat będzie czuła tak wielką pustkę w sercu z powodu
decyzji, jaką podjęła w wieku lat dwudziestu.
- Przepraszam...
Z zadumy wyrwał ją czyjś łagodny głos. Podniósł
szy głowę, Martha ujrzała stojącą obok młodą kobietę
o znajomej twarzy. Odkąd przyjechała do Kalifornii,
Poznała chyba wszystkie dzieci Meredith i Joego - ro
dzone, adoptowane i przybrane - ale nie potrafiła je-
szcze dopasować twarzy do imion.
48
KASEY MICHAELS
- Rebeka? - spytała niepewnie. - Rebeka
McGrath? Zgadłam?
Uśmiechając się przyjaźnie, Rebeka usiadła na krze
śle, które kilka minut wcześniej zwolniła jej matka.
Mimo zaokrąglonego brzucha, ruchy miała płynne, peł
ne gracji.
- Tak, zgadła pani. - Na moment zamilkła. - Czy
mogłabym zająć pani kilka minut? W sprawach zawo
dowych?
- Zawodowych? Chodzi o Meredith? - Martha na
tychmiast stała się czujna. Jeżeli Rebeka przyszła spy
tać o matkę, to niewiele się od niej dowie. Bądź co
bądź, każdego lekarza obowiązuje tajemnica. - Pocze
kaj, kochanie, muszę sobie wszystko w głowie upo
rządkować. Jesteś jednym z przybranych dzieci Joego
i Meredith, prawda? I pracujesz w Hopechest, poma
gając dzieciom, które mają problemy z nauką?
- Ma pani świetną pamięć - pochwaliła ją Rebeka.
- Zwłaszcza że tamtego pierwszego wieczoru poznała
pani przynajmniej ze trzy tuziny Coltonów. Ale nie,
nie przyszłam w sprawie mamy. Choć przy okazji
chciałabym pani bardzo podziękować za opiekę nad
nią. Gdyby nie pani pomoc, jej losy mogłyby się po
toczyć całkiem inaczej.
- Twoja mama jest niezwykle silną kobietą. Ko
bietą, która łatwo się nie poddaje. A teraz słucham
cię...
Rebeka odrzuciła na plecy zaplecione w warkocz
włosy i utkwiła wzrok w twarzy lekarki.
- No więc chyba powinnam zacząć od tego, że by-
DOM RADOŚCI 49
łaby to praca społeczna. Prawie wszyscy, którzy po
magają w Hopechest, robią to bez wynagrodzenia.
- Ja też często pracuję w charakterze wolontariu-
szki. Jeśli tylko będę mogła, z przyjemnością pomogę.
Chodzi o któregoś z mieszkańców ośrodka?
- Tak. - Rebeka skinęła głową. - O Tatanię.
Dziewczynka ma siedem lat i jest naprawdę urocza.
Ojciec nieznany, matka zmarła trzy miesiące temu.
Z raportów pracownicy społecznej, przydzielonej do
Tatanii zaraz po jej urodzeniu, wynika, że za życia mat
ki dziewczynka też nie miała lekko.
- Dlaczego? Matka brała narkotyki? Uprawiała
prostytucję?
- Nie, po prostu zaniedbywała córkę. Zdarza się.
A potem spalił się ich dom; matka zginęła w płomie
niach. Dziewczynka doznała poparzeń, na szczęście
niegroźnych. Trafiła do nas dwa tygodnie temu. Jeden
z naszych psychologów przysłał ją do mnie, myśląc,
że cierpi na dysleksję. Okazało się, że nie. Tatania jest
zbyt nieśmiała i zbyt przerażona, aby uczestniczyć
w czymkolwiek: w lekcjach, w zabawie, w rozmowie.
Milczy. Przy mnie wypowiedziała może dziesięć słów,
na pewno nie więcej.
- To może być trauma spowodowana pożarem. Al
bo utratą matki. Dzieci kochają nawet takich rodziców,
którzy je biją lub nimi pomiatają. Siła ich uczuć jest
czasem wprost niewyobrażalna. Niekiedy przyjmują na
siebie rolę dorosłych, troszczą się o pijanego ojca...
- Wiem, pani doktor. - Rebeka wzruszyła ramio-
nami.- Problem w tym, że nie wiem, jak pomóc tej
50 KASEY MICHAELS
małej. Oczywiście mamy kilku psychologów w ośrod
ku, ale po pierwsze, są potwornie obciążeni pracą. A po
drugie... Mała Tatania jest Murzynką, więc pomyśla
łam sobie, że...
- Że łatwiej jej będzie otworzyć się przed kimś,
kto też ma czarną skórę? - dokończyła z uśmiechem
Martha. - Nie czerwień się, Rebeko. Bo masz rację.
Może rzeczywiście Tatania będzie mniej skrępowana
w moim towarzystwie. Kiedy mogłabym się z nią
spotkać?
Rebeka odetchnęła z ulgą.
- Na przykład teraz?
Martha rozpromieniła się.
- Doskonały pomysł. Wezmę tylko płaszcz.
Emily cofnęła się szybko od drzwi balkonowych,
żeby nikt jej nie przyłapał na podsłuchiwaniu cudzej
rozmowy, po czym odetchnęła z ulgą - czuła się jak
skazaniec, któremu w ostatniej chwili dano jeszcze pa
rę dni życia.
Doktor Wilkes wybiera się do Hopechest, a zatem
Emily nie może z nią dziś porozmawiać, tak jak to
obiecała Sophie. Po raz pierwszy od wielu miesięcy
szczęście się do niej uśmiechnęło.
Kiedyś porozmawiają. Może jutro, może pojutrze.
Zawsze dotrzymywała słowa. Ale kilka dni zwłoki...
Co to komu szkodzi? Cofnęła się'jeszcze kilka kroków,
po czym odwróciła się i wpadła prosto na Joego.
- Ojej! Cześć, tatku. Co za miłe spotkanie.
- Bardzo miłe. - Ojciec przyjrzał się jej uważnie-
DOM RADOŚCI 51
- Emily? Mam nadzieję, że nie ukrywasz się przed do
ktor Wilkes, co?
- Kto? Ja? - Wysunęła włosy zza uszu, tak by
opadły jej na twarz. - Ależ nie! Skądże. Właśnie szłam
do kuchni, żeby powiedzieć Inez, jak bardzo Sophie
smakowały upieczone przez nią ciasteczka.
- No dobrze. - Starszy pan ujął córkę za łokieć.
- Chodź, Em. Musimy porozmawiać.
Przygryzła wargę i chociaż miała ochotę mocno za
przeć się nogami o ziemię, ruszyła posłusznie za ojcem
do gabinetu. Joe podprowadził ją do fotela, sam zaś
usiadł przy biurku.
Oj, niedobrze, pomyślała. Mogliby przecież poroz
mawiać w salonie
1
, a jeśli już w gabinecie - to siedząc
koło siebie na dużej, skórzanej kanapie. Natomiast ten
układ - ojciec przy biurku, ona na wprost niego -
zwiastuje kazanie, a nie rozmowę. Joe Colton nigdy
na nikogo nie podnosił ręki, potrafił jednak przema
wiać w taki sposób, że człowiek miał ochotę zapaść
się pod ziemię. Winowajca czuł się tak zawstydzony
swoim postępowaniem, że gotów był do końca życia
odprawiać pokute.
- Jak się czujesz, kochanie? - spytał starszy pan,
świdrując córkę sto razy bardziej przenikliwym wzro
kiem niż doktor Wilkes. - Tylko nie kłam.
- Do... dobrze - wyjąkała Emily; w gardle jej za
schło. - Naprawdę, tatusiu. Dobrze się czuję.
Nie spuszczając oczu z jej twarzy, oparł łokcie na
biurku.
- Aha. A czy byłaś w miasteczku po zakupy? Albo
52 KASEY M1CHAELS
w kinie z przyjaciółmi? Czy w ogóle z kimkolwiek
rozmawiasz? Na przykład z Lizą?
Emily odwróciła głowę.
- Liza jest dość zajęta, tato. Ma męża, dziecko...
Ale rozmawiamy, wysyłamy sobie maile...
- Ona twierdzi, że na żaden swój nie dostała od
powiedzi, a ilekroć dzwoni, to ciebie albo nie ma, albo
nie możesz podejść do telefonu. Nie rób jej tego, Em.
Liza mieszka daleko i potwornie się o ciebie martwi.
Emily zaczęła odprawiać w duchu pokutę.
- Przepraszam, tato. Po prostu bywam czasem w kie
pskim nastroju i nie chcę, żeby Liza to wyczuła. Jeszcze
by wsiadła w pierwszy lepszy samolot i tu przyleciała.
Ale napiszę do niej dziś po południu. Obiecuję.
- W porządku.
Ton ojca wyraźnie sugerował, że to nie wszystko.
- Coś jeszcze, tato? - spytała.
- Owszem, kochanie. Doktor Wilkes przyznała mi
się, że jeszcze nie rozmawiałyście. Nie chciała się skar
żyć, sam z niej to wyciągnąłem. Ale widząc cię przed
chwilą w salonie, jak się chyłkiem wycofujesz, i tak
bym się wszystkiego domyślił. Na miłość boską, Em,
daj sobie pomóc.
- Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
- Eimily uśmiechnęła się smutno.
- Czasem jednak należy poprosić o pomoc. - Joe
pochylił się do przodu. - Musisz z kimś porozmawiać.
Nie możesz dłużej obarczać się winą, bo zwariujesz.
Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo mama się o cie
bie niepokoi?
DOM RADOŚCI 53
Marzyła o tym, by schować się za włosami, mimo
to obiema rękami odgarnęła je za uszy. Wchodząc do
gabinetu, wiedziała, że nie zwycięży. Joe Colton nie
przegrywał; tym razem też wystarczyło, że napomknął
o mamie. Nie pozostało nic innego, jak pogodzić się
z porażką.
- Dobrze, tato. Porozmawiam z doktor Wilkes.
Przyrzekam.
- Kiedy? Dziś?
- Mama twierdzi, że bywasz jak buldog: chapiesz
i nie puszczasz. I wiesz co, tatku? Ma rację. A wra
cając do twojego pytania, dziś chyba odpada. Doktor
Wilkes pojechała z Rebeką do Hopechest. Ale niedłu
go. Przyrzekam. Jak tylko... jak tylko wrócę.
Joe uniósł pytająco brwi.
- Jak tylko wrócisz? A dokąd się wybierasz?
- Dokąd? - Emily wykonała nieokreślony ruch rę
ką, po czym popatrzyła na ojca i uśmiechnęła się sze
roko. - Przed siebie. Wiesz, jak lubię konne wyprawy
i nocowanie pod gołym niebem. Tylko ja, koń, namiot,
suchy prowiant, a w górze gwiazdy. Nic mnie nie roz
prasza; mam czas wszystko przemyśleć, ułożyć sobie
w głowie.
- Jest listopad, Em. W listopadzie nie ma gwiazd,
bywa za to wietrznie i deszczowo. To chyba niezbyt
dobry pomysł, ta twoja wycieczka.
Faktycznie, spanie na powietrzu jest dobre latem,
nie późną jesienią. Ale nie zamierzała ojca słuchać.
- Może masz rację, tato - przyznała z ociąganiem,
bo coraz bardziej kusiło ją, aby spędzić kilka dni poza
54 KASEY MICHAELS
domem. Z dala od telefonu, od zatroskanych spojrzeń,
gdzieś, gdzie nie docierałyby maile, gdzie co krok nie
natykałaby się na doktor Wilkes i patrzącego z wyrzu
tem Josha Atkinsa. - Zastanowię się.
Joe odepchnął fotel od biurka i wstał.
- Tylko tak mówisz, prawda? A i tak zamierzasz
zrobić swoje? Niepotrzebnie wtykam nos w nie swoje
sprawy. Meredith ostrzegała mnie, żebym się nie wtrą
cał i pozwolił ci dojrzeć do rozmowy z Marthą, ale
nie posłuchałem. Coś mi się zdaje, że tracę wpływ na
moje dzieci.
Emily pocałowała ojca w policzek.
- Nie tracisz, tatku. Kocham cię.
- Ja ciebie też, skarbie. Pamiętaj o tym, kiedy bę
dziesz leżeć pod gwiazdami. - Przytulił córkę. - Aha,
weź z sobą komórkę. Możesz ją wyłączyć, żeby nie
odbierać telefonów, ale na wszelki wypadek miej ją
przy sobie.
Eimily zamrugała, usiłując powstrzymać łzy, po
czym skinęła głową.
- Dobrze, tatku. I wiesz co? Jesteś najwspanial
szym ojcem na świecie.
- Tylko na świecie, a nie we wszechświecie? - za
żartował. - W porządku, a teraz słuchaj. Rusz w drogę
z samego rana, zanim mama się obudzi. Po prostu zo
staw nam karteczkę, tak jak to zawsze robisz, i wspo
mnij, że bierzesz komórkę, żeby w razie czego móc
się z nami skontaktować. Mama nie wybaczyłaby mi,
gdyby wiedziała, że się zgodziłem na twoją wyprawę,
więc udajemy, że tej rozmowy nie było. Aha, jeszcze
DOM RADOŚCI 55
jedno. Jeśli nie wrócisz za trzy dni, wysyłam ekipę
ratunkową. Jasne?
- Tak jest, panie generale. - Zasalutowawszy, Emi-
ly wybiegła w podskokach. Po raz pierwszy od dawna
czuła się wolna i radosna.
Josh Atkins opuścił budynek poczty. Zamierzał skręcić
w stronę ciężarówki należącej do Rollinsa, kiedy nagle
kątem oka ujrzał wspaniałą kasztanową czuprynę; stanął
jak wryty, nie dowierzając własnemu szczęściu.
Ukryty za jaskrawo pomalowaną karoserią, zdjął ka
pelusz, by Emily go nie rozpoznała, gdyby przypad
kiem zerknęła w prawo. Nie zerknęła; weszła do skle
pu z artykułami sportowymi.
Postanowił też tam wejść. Może w sklepie z damską
bielizną czułby się niezręcznie, ale w sklepie sportowym?
Wrzucił odebraną z poczty korespondencję na prze
dnie siedzenie - były tam trzy zawiadomienia o rodeo,
list od kobiety, której imię i nazwisko brzmiało zna
jomo, ale której twarzy nie potrafił skojarzyć, oraz czek
na całkiem pokaźną sumę z firmy, której siodła rekla
mował. Następnie, biorąc głęboki oddech, zatrzasnął
drzwi i ruszył przez ulicę. Odruchowo nasunął kape
lusz nieco głębiej na czoło.
Sklep był duży. Josh minął sprzęt do gry w baseball,
minął piłki do futbolu, obszedł stoisko ż kulami do
kręgli i skierował się w głąb sklepu, gdzie stały gab
loty z bronią myśliwską. Nie, jakoś mu strzelba nie
Pasowała do Emily. Skręcił więc w lewo i po paru me-
trach dotarł do części ze sprzętem biwakowym. Tani,
56
KASEY MICHAELS
schowawszy się za regałem z kuchenkami turystycz-
nymi, zaczął przysłuchiwać się rozmowie, jaką Emily
odbywała z młodą sprzedawczynią.
- Wyobraź sobie, Janice, że zwinęłam mokry śpi
wór, a potem o nim zapomniałam. Nigdy wcześniej mi
się to nie zdarzyło.
Uśmiechając się szeroko, Janice wskazała na półkę
pełną śpiworów.
- Cały spleśniał! Ale może to i dobrze. Miałam go
z dziesięć lat, a teraz pewnie są lżejsze i cieplejsze.
Sprzedawczyni powiedziała coś, czego Josh nie do
słyszał.
- Dwa lub trzy dni - odparła Emily. - Wiem, że
może padać, ale zaryzykuję. Słucham? Jutro o świcie,
jeśli znajdziesz dla mnie odpowiedni śpiwór. Taki, któ
ry mogłabym przyczepić Molly do siodła. O Jezu! Ten
jest super! Rzepy i suwaki? Biorę! Janice, jesteś ge
nialna! A więc jutro wieczorem będziemy same pod
rozgwieżdżonym niebem, ja i Molly. A raczej ja, Mol
ly i kurczak z rożna, którego lnez obiecała mi przy
gotować na drogę.
Josh przeszedł do następnej półki i z wielkim zain
teresowaniem zaczął oglądać ciepłe skarpety.
Hm, a zatem Emily wybiera się na wycieczkę w gó
ry? Ona i Molly? Świetnie. Przyłączy się do nich.
Czasem los mu sprzyja.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy obudziła się rano, na niebie gromadziły się
chmury, ale przynajmniej było ciepło. Potraktowała to
jako dobry znak, na wszelki wypadek włączyła jednak
radio. Nad Pacyfikiem szalała burza, lecz - jak oznaj
mił spiker - przejdzie ona dołem, nie zahaczając
o okolice Prosperino.
To jej wystarczyło.
Kiedy weszła do kuchni, ze śpiworem pod pachą
i przewieszonym przez ramię plecakiem, Inez szoro
wała rondel.
- Trzymaj. - Podała Emily brezentowy worek. -
Masz tu jedzenia na dwa dni, chyba że dopadnie cię
wilczy głód i zjesz wszystko naraz. Tak idziesz?
A gdzie kurtka?
- W stajni. Tam, gdzie mi ją kazałaś wieszać, bo,
cytuję: „cuchnie jak koń".
- A płaszcz od deszczu? - spytała gospodyni.
Wyraźnie chciała znaleźć coś, o czym Emily zapo
mniała. Wtedy mogłaby powiedzieć: „No widzisz? Co
wy byście beze mnie zrobili?".
- Wisi koło kurtki.
- Mata pod śpiwór?
- Mam. Mam też latarkę ze świeżymi bateriami, ap-
58 KASEY M1CHAELS
teczkę, trzy pary skarpet, ciepłe buty, książkę do czy
tania i automatyczną zapalarkę do ognia.
- A telefon komórkowy? Twój ojciec prosił, abym
ci o nim przypomniała.
- O cholera, Inez! Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Oczywiście nie zapomniała, chciała po prostu spra
wić Inez satysfakcję. Gospodyni jednak domyśliła się
prawdy.
- Jest naładowany?
O tym Emily nie pomyślała. Postawiwszy plecak
na podłodze, otworzyła jedną z bocznych kieszonek
i wyjęła aparat. Sprawdziła stan baterii. Oj, niedobrze.
- Naładuję po drodze.
- Tak? A gdzie, jeśli wolno spytać? Podłączysz do
Molly? Wątpię, żeby jej się to podobało. - Wzdychając
głośno, Inez wydobyła z kieszeni drugą komórkę. -
Masz. Ojciec kazał ci to dać. A teraz ruszaj. Wiesz,
że matka budzi się wcześnie; chyba nie chcesz, żeby
z rozłożonymi ramionami stanęła w drzwiach i zagro
dziła ci wyjście?
- Oj, nie.
- No właśnie. Sama ledwo się powstrzymuję, żeby
tego nie zrobić. Tym bardziej, że zanosi się na deszcz.
- Pogodowy Willie twierdzi, że burza przejdzie do
łem. - Cmoknęła Inez w policzek, po czym znów za
rzuciła plecak na ramię. - Muszę pobyć sama, Inez.
Potrzebuję tego.
- Wiem, malutka. - Gospodyni odwróciła twarz,
tak by dziewczyna nie widziała łez w jej oczach. -
Jedź. Porozmawiaj z wiatrem i niebem, pozbądź się
DOM RADOŚCI
59
niepokojów, które cię dręczą, a potem wróć do nas,
radosna i uśmiechnięta. Tęsknimy za twoim wesołym
szczebiotem, dziecinko.
Emily pokiwała głową, tłumiąc łzy. Po chwili wło
żyła swój stary, wysłużony kapelusz i ruszyła do stajni,
Josh popatrzył na ciemne chmury nadciągające
znad oceanu. Ciekaw był, czy Emily chociaż raz obej
rzała się za siebie, zastanowiła nad słusznością swej
decyzji.
Pewnie nie. Od dwóch godzin jechała w wolnym
tempie, kierując się na wschód; w pewnym momencie
skręciła lekko na północ, w stronę majaczących w od
dali szczytów. Nie przyśpieszała, nie zwalniała, po pro
stu jechała. Jak w transie.
Niedobrze. Niemądrze. Samotny jeździec zawsze
powinien mieć się na baczności. Powinien rozglądać
się, być nieustająco czujny. Jedno musiał przyznać:
umiała siedzieć na koniu. Swobodna i wyprostowana,
poruszała się rytmicznie, jakby urodziła się w siodle.
Nie widać było po niej zmęczenia. Przypuszczalnie jak
prawdziwy kowboj, potrafiła wędrować tak godzinami
bez wytchnienia.
A więc nie jest amatorką. Dzięki Bogu, pomyślał;
bo nie chciałby pędzić na ratunek damulce, która, wy
kazując się kompletnym brakiem wyobraźni, znalazła
by się w poważnych tarapatach.
Plany miał jeszcze mało sprecyzowane. Na razie
wiedział, że nie może się Emily pokazać na oczy. Są
za blisko rancza Coltonów. Gdyby się zdenerwowała,
60 KASEY M1CHAELS
mogłaby zawrócić. Niczego by tym sposobem nie
osiągnął.
Zamierzał poczekać, aż się ściemni i dziewczyna
rozbije na noc biwak. W listopadzie zmierzch zapadał
wcześnie. Tak, wtedy on wyłoni się zza drzew. Wątpił,
by Emily, nie chcąc z nim rozmawiać, dosiadła konia
i w ciemną bezksiężycową noc pogalopowała z po
wrotem na ranczo.
A może wcale nie będzie rozbijała biwaku? Może
jedzie w odwiedziny do przyjaciół, którzy mieszkają
gdzieś na odludziu? Nie. Mało prawdopodobne. Prze
cież kupiła śpiwór.
No dobrze, więc będzie wędrował za nią, ostrożnie,
aby go nie spostrzegła, potem podjedzie bliżej, zsiądzie
z konia i zacznie domagać się wyjaśnień. Wyjaśnień
i przyznania się, że to przez nią zginął Toby.
Wiedział, że taka okazja się nie powtórzy, że musi ją
wykorzystać. Tylko dlaczego czuł się jak ostatni drań?
Joe Colton odłożył słuchawkę na widełki i zacisnął
ręce na skroniach. Czy to się nigdy nie skończy?
- Joe?
W drzwiach gabinetu ujrzał Meredith. Poderwawszy
się z fotela, podszedł do żony i przytulił ją do siebie.
Nie mógł się nią nacieszyć; chciał ją ciągle obejmować,
głaskać.
- Cześć, słoneczko. - Pocałował ją w czubek gło
wy. - To co? Masz ochotę na lunch? Inez ugotowała
pyszny rosół.
Meredith delikatnie oswobodziła się z objęć męża.
DOM RADOŚCI 61
- Joe, znalazłam liścik od Emily. Wyruszyła rano
na jedną z tych swoich samotnych wypraw. Pisze, że
nie będzie jej co najmniej trzy dni. - Przechyliwszy
w bok głowę, popatrzyła na męża. - Wiedziałeś.
Biorąc żonę za rękę, podprowadził ją do kanapy.
- Tak, wiedziałem - przyznał. - Próbowałem wy
bić jej ten pomysł z głowy, ale uparła się. Czuje się
przytłoczona przez nas, przez Marthę. Zbyt wiele par
oczu ją obserwuje. Te góry zawsze były jej schronie
niem, tam odzyskiwała siłę, spokój. Dlatego w końcu
pozwoliłem jej jechać.
- Wspomniała, że wzięła telefon komórkowy.
Właśnie po tym domyśliłam się, że jesteś wtajemni
czony w jej plany. W naszej rodzinie tylko ty bywasz
tak przezorny.
Uśmiechnął się zawstydzony.
- Czasem przeraża mnie twoja pamięć, kochanie.
Odwzajemniła uśmiech.
- No wiesz, mało kto, wybierając się w podroż po
ślubną, pakuje dodatkową szczoteczkę do zębów i ap
teczkę pierwszej pomocy.
- Ojej, to było nieporozumienie. Te rzeczy leżały
w walizce od poprzedniego wyjazdu. Po prostu zapo
mniałem je wyjąć.
- Oczywiście. Tak samo jak trzy piżamy z metkami.
Otoczył żonę ramieniem.
- Tak, te metki wróciły z nami do domu, bo ani
razu nie użyłem piżam. O, i takie wspomnienia lubię.
Po co jednak mamy wspominać, skoro możemy zrobić
sobie powtórkę...
62 KASEY MICHAELS
Pochyliwszy głowę, przywarł ustami do warg Me-
redith. Zamknęła oczy i zaczęła go gładzić po policz
ku. Po chwili jednak przerwała pocałunek i spojrzała
mężowi w oczy.
- Z tą powtórką trzymam cię za słowo, kochanie,
ale wróćmy na moment do spraw bieżących. Kiedy
weszłam do gabinetu, odniosłam wrażenie, że czymś
się niepokoisz. Kilka minut wcześniej dzwonił telefon.
Czy coś się stało?
Zacisnął ręce na jej dłoniach.
- Tak. Zamierzałem ci powiedzieć, ale dopiero po
otrzymaniu świeżych informacji. Patsy próbowała po
pełnić dziś samobójstwo.
- O Boże. - Meredith zacisnęła powieki. - Próbo
wała... Jak się czuje? Co mówi lekarz?
- Dotarli do niej w samą porę - wyjaśnił Joe. -
Nikt nie wie, skąd wzięła nóż, ale lekarz twierdzi, że
ciągle znajdują różne ostre przedmioty wykonane włas
noręcznie przez... pensjonariuszy. Przecięła sobie żyły,
niezbyt głęboko, ale straciła sporo krwi. Groziła nożem
sanitariuszom, którzy przybiegli jej na ratunek. Lekarz
uważa, że to nie była prawdziwa próba, raczej wołanie
o pomoc.
- Wołanie o pomoc? Jaką pomoc? Muszę się z nią
zobaczyć. - Meredith ściągnęła z namysłem brwi. -
Załatw mi to, Joe. Proszę cię. Porusz niebo i ziemię,
zadzwoń do dyrektora zakładu, do komendanta policji,
do sędziego, wszystko jedno. Po prostu załatw to. Chcę
zobaczyć się z moją siostrą. Dzisiaj.
DOM RADOŚCI
63
Dochodziła druga po południu, kiedy Emily wre
szcie zaczął doskwierać głód. Wcześniej, kiedy stanęła,
żeby napoić Molly, zjadła tylko batonik czekoladowy.
Nie miała czasu myśleć o jedzeniu. Wędrując przed
siebie, rozpamiętywała przeszłość. Ileż to razy odby
wała tę podróż - podróż w głąb siebie, jak mawiał jej
ojciec. Lubiła przebywać w samotności, na łonie przy
rody, i oddawać się marzeniom. Całymi latami marzyła
o tym, by Meredith wróciła do domu. Podświadomie
bowiem czuła, że zimna, okrutna kobieta, która z nimi
mieszka i podaje się za ich matkę, nie może nią być.
Teraz postanowiła zrobić dłuższy postój. Zatrzyma
wszy się w jednym ze swych ulubionych miejsc, przy
niedużym wartkim strumyku, zawiesiła wodze na ga
łęzi, po czym zdjęła z siodła brezentowy worek. Zo
stawiła Molly, by skubała trawę, a sama usiadła na
sterczącym nad wodą głazie.
Kurczak z rożna. Tak, na to ma ochotę. Wydobyła
z torby mały przezroczysty pojemnik z udkami oraz
owinięte w folię marchewki i seler. Zamierzała posilić
się, napełnić manierkę wodą ze strumyka, a potem ru
szyć w dalszą drogę. Wiedziała, że do groty powinna
dotrzeć przed zmierzchem.
Zerknęła na niebo i nagle skrzywiła się, widząc gro
madzące się tuż nad wybrzeżem gęste czarne chmury.
Cholera. Dlaczego wcześniej ich nie zauważyła? Po
godowy Willie zupełnie się nie spisał. Burza wisi w po
wietrzu. Wygląda na to, że wcale nie przejdzie bokiem,
we ominie okolic Prosperino.
Emily ogarnęła złość. Dlaczego ani razu nie obej-
64 KASEY MICHAELS
rzała się za siebie? Miałaby czas zawrócić... Zawrócić?
Właśnie dlatego się nie obejrzała. Gdyby zobaczyła,
że zbiera się na burzę, musiałaby zrezygnować z wy
prawy w góry.
Popatrzyła z żalem na kawałki kurczaka, po czym,
wbiwszy zęby w chrupiące udko, napełniła pośpiesznie
manierkę, następnie włożyła wszystko z powrotem do
torby, odwiązała Molly i zgrabnym ruchem świadczą
cym o wieloletniej wprawie wskoczyła na siodło.
Ponownie spojrzała za siebie na zasnute chmurami
niebo, a potem przed siebie na widoczne w oddali gó
ry. Czy zdąży do nich dojechać? Wciągnęła w nozdrza
powietrze, nagle świadoma wzmożonej siły wiatru znad
oceanu.
Jeżeli zawróci w stronę rancza, wjedzie prosto
w burzę. Jeżeli skieruje się w stronę groty, w której
od kilku lat trzymała suche drewno na opał, piecyk
oraz inne potrzebne przybory, może zdoła do niej do-
trzeć, zanim lunie deszcz.
Tak, grota wydaje się o wiele lepszym pomysłem
Poza wszystkim innym Emily nie miała ochoty na po-
wrót do domu. Może jutro czy pojutrze, ale nie teraz
Szarpnęła lekko wodzami. Molly ruszyła, posłuszna
poleceniom swej pani.
Emily już więcej nie patrzyła za siebie; wiedziała,
że to niczego nie zmieni. Burza nieuchronnie się zbli
żała. Gdyby zerknęła przez ramię, może zobaczyłaby
Josha Atkinsa, który pośpiesznie dosiadał konia. Nie
zamierzał spuszczać Emily z oczu.
DOM RADOŚCI 65
- Na pewno chcecie tam iść? - spytała Martha, pa
trząc, jak Joe podaje żonie płaszcz od deszczu. - Patsy
jest niezrównoważona i nienawidzi was oboje. Spot
kanie może mieć bardzo nieprzyjemny przebieg. Może
lepiej wstrzymać się kilka dni, porozmawiać znów z le
karzem?
- Nie, Martho. Lekarz powiedział Joemu, że ta pró
ba samobójcza to wołanie o pomoc. Może Patsy mnie
nienawidzi, ale jestem jej jedyną krewną. To wołanie
nie mogło być skierowane do nikogo innego.
- Więc pozwól, żebym poszła z tobą. - Martha
zdjęła z wieszaka płaszcz. - Może ciebie Patsy potrze
buje, nie sądzę jednak, aby chciała widzieć Joego. Wy
bacz, Joe, ale sam twój widok może ją rozjątrzyć. Zo
stań w domu, a ja przekonam lekarzy, żeby wpuścili
do Patsy mnie z Meredith.
Joe popatrzył pytająco na żonę; ta skinęła głową.
Wszyscy troje wsiedli do samochodu i ruszyli w dro
gę. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem deszczu
z szyb. Czterdzieści minut później dojechali do bramy
St. James Clinic, stanowego zakładu dla psychicznie
chorych przestępców.
Z tylnego siedzenia Martha uważnie obserwowała
swą przyjaciółkę. Właśnie tu, po spowodowanym przez
siebie wypadku samochodowym, Patsy przywiozła nie
przytomną i cierpiącą na amnezję siostrę. Zostawiła ją
za bramą, wiedząc, że personel zaopiekuje się leżącą
na trawie kobietą.
Amnezja, czy też „rozszczepienie osobowości" jak
to zdiagnozowali lekarze w St. James, było Patsy bar-
66
KASEY M1CHAELS
dzo na rękę. Wychodziła z założenia, że tak długo, jak
siostra będzie się upierać, iż zaszła pomyłka i wcale
nie nazywa się Patsy Portman, tak długo będzie żyła
w zakładzie zamkniętym.
- Jak się czujesz? - spytała Martha, kiedy wraz
z Meredith stały przed solidnymi drewnianymi drzwia
mi prowadzącymi do ciemnego murowanego budynku.
- Dobrze - odparła Meredith, ściskając dłoń męża.
- Wolałbym jednak przypiąć ci plakietkę z nazwi
skiem - rzekł Joe. - Żeby nikomu tam w środku nie
pomyliło się, kto jest kim.
- W czasie, jaki tu spędziłam przed wyjazdem do
Missisipi, wszyscy byli dla mnie bardzo mili - rzekła
cicho Meredith. - Mam nadzieję, że równie troskliwie
opiekują się Patsy.
Niepotrzebnie się martwiła. Ledwo weszły do holu
na dole, natychmiast podbiegł do nich młody lekarz.
- Na ogół nie zezwalamy na wizyty, ale w tym wy-
badku postanowiliśmy zrobić wyjątek - oznajmił, pro
wadząc obie kobiety na górę, do sali, w której leżała
Patsy. - Doktor Wilkes, prawda? Cieszę się, że mogę
panią poznać. Z artykułów prasowych, które śledziłem
z dużą uwagą, wynika, że to głównie dzięki pani fa
chowej opiece pani Colton odzyskała pamięć i wróciła
do domu.
Martha Wilkes uśmiechnęła się skromnie. Cały czas
bacznie rozglądała się wkoło. Może klinika St. James
nie jest typowym więzieniem z celami, niemniej pa
nuje tu równie ponury nastrój, jak w normalnych za
kładach karnych.
DOM RADOŚCI 67
- Zdaje się, że macie takie same problemy co szpi
tale w Missisipi: brak środków na remont.
Młody umięśniony sanitariusz otworzył im kolejne,
trzecie już drzwi prowadzące do części szpitalnej.
- Cięcia budżetowe są tu na porządku dziennym
- przyznał lekarz z lekkim wzruszeniem ramion. -
Cóż, musimy sobie radzić z tym, co mamy. - Na mo
ment przystanął. - Niestety, nie mogę zostawić pań sa
mych. I ja, i Dave musimy paniom towarzyszyć. Takie
są przepisy.
Meredith bez słowa weszła do długiej, wąskiej sali.
Wzdłuż obu ścian stały łóżka; wszystkie poza ostatnim
były puste. Właśnie w tym ostatnim, zwrócona tyłem
do drzwi, leżała Patsy. Ręce i nogi miała przywiązane
do łóżka bawełnianymi pasami, lewy nadgarstek owi
nięty bandażem.
- Idź powoli - rzekła Martha, ujmując przyjaciółkę
za łokieć. - Podejdź, przywitaj się i zaczekaj na reakcję.
Sama przystanęła mniej więcej dwa metry od łóżka.
Patsy odwróciła się. Patrząc w jej twarz, niegdyś pięk
ną, teraz ohydnie wykrzywioną na skutek obłędu, Mar
tha poczuła na plecach lodowaty dreszcz.
- No, no! Kogo to ja widzę - mruknęła chora,
szczerząc zęby w drwiącym uśmiechu.
Z kącika ust ciekła jej ślina. Objaw uboczny leków
psychotropowych, uznała Martha. Często mają takie
działanie: powodują nadmierne wydzielanie śliny, ner
wowe tiki, niekontrolowane grymasy, a czasem od
wrotnie - pacjent wygląda tak, jakby miał na twarzy
maskę.
68
KASEY MICHAELS
- Patsy... - Meredith wyciągnęła rękę, po czym,
zreflektowawszy się, szybko ją opuściła. - Jak się czu
jesz?
- Ja? Świetnie. Dziś po południu odbywa się przy
jęcie nad basenem, wczoraj wieczorem zaproszono nas
na premierę nowego filmu, a jutro wpada do nas z wi
zytą królowa Elżbieta. Jak się czuję?! Chryste, Mere
dith! Zawsze byłaś idiotką!
Lekarz postąpił krok naprzód, ale Martha ruchem
głowy nakazała mu, aby nie przeszkadzał.
- A ty, Patsy, zawsze byłaś mądrzejsza z nas dwóch
- rzekła Meredith tonem, który zaskoczył Marthę, bo
sama używała podobnego w rozmowie z pacjentami.
Ale trudno, by Meredith przez pięć lat uczęszczała na
terapię i nie podłapała paru zawodowych sztuczek. -
I ładniejsza. Wszyscy to mówili.
Uśmiech na twarzy Patsy uległ przeobrażeniu;
z drwiącego stał się szeroki i powabny. Wyglądała nie
mal jak kotka, która pręży się i mruczy z zadowolenia.
- Mieli rację - oznajmiła, po czym mrugnęła za
łomie do sanitariusza Dave'a.
Nagle jej dobry nastrój prysł. Dolna warga zaczęła
drżeć, w oczach zabłysły łzy.
- Meny. musisz mi pomóc. Tylko ty możesz mi
pomóc.
- Po to tu jestem. Powiedziano mi, że potrzebujesz
mojej pomocy. - Meredith spojrzała na Marthę, która
skinąwszy głową, podeszła bliżej łóżka. - Opiekujemy
się Joem Juniorem i Teddym. Zawsze będziemy się ni
mi opiekować.
DOM RADOŚCI 69
- Wiem. Mogłabym cię bardziej nienawidzić, gdybyś
nie była tak cholernie dobra. Ale opieka nad chłopcami
to za mało. Nigdy stąd nie wyjdę, Merry. Już mnie nie
wypuszczą. Dlatego musisz mi pomóc. Zanim do końca
zwariuję. Zanim te przeklęte leki, które tu dostaję, od
biorą mi pamięć i rozum. Znajdź moją małą Jewel.
- Twoje małe co, Patsy?
- Jewel. Nie co, tylko kogo. Moją córkę, Merry.
Tę, którą mi odebrał ten sukinsyn Ellis Mayfair. To
był mój jedyny błąd, wiesz? - Zmrużyła oczy. Jej spoj
rzenie stało się przebiegłe. - Nie powinnam była go
zabijać, dopóki mi nie zdradzi, komu ją oddał. Boże,
Merry, tyle lat jej szukam. Wydałam majątek na de
tektywów.
- Patsy... - Meredith wsunęła rękę w dłoń siostry.
- To było tak dawno temu. Jeśli ci, których zatrudniłaś,
nie byli w stanie jej odnaleźć...
Patsy zacisnęła dłoń tak mocno, że kłykcie jej zbie
lały. Na wszelki wypadek Dave przysunął się bliżej.
- Bo to idioci! Zatrudniałam idiotów, rozumiesz?
Ty i Joe macie więcej pieniędzy. Wam się na pewno
uda. Musi się udać. Daję ci miesiąc, Merry. Po miesiącu
ciachnę się mocniej. Głębiej. Nie żartuję, Merry. - Wy
szczerzyła zęby. - Zrobię cięcie wzdłuż ręki, wzdłuż
żyły, a nie w poprzek nadgarstka. Ci kretyni tu nie
zdołają mnie powstrzymać.
Z pomocą Dave'a Meredith oswobodziła dłoń.
Przez chwilę stała bez ruchu, całkiem oszołomiona, do
póki Martha nie ujęła jej za ramiona i nie wyprowa
dziła na korytarz.
70
KASEY MICHAELS
- Martho, czy ona naprawdę to zrobi? - spytała
Meredith, kiedy jechały windą na dół. - Wierzysz, że
się naprawdę zabije?
- Nieważne, w co ja wierzę, kochanie - odparła
cicho lekarka. - Ważne, w co ty wierzysz. I czy po
trafisz z tym żyć.
- Znajdziemy ją, Martho. Znajdziemy Jewel. Nie
wiem jak, ale ręczę ci, że ją znajdziemy. Po prostu
musimy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy tylko wzmógł się wiatr, Emily wydobyła
z plecaka stary, wysłużony płaszcz przeciwdeszczowy,
a kiedy wiatr jeszcze bardziej przybrał na sile, naciąg
nęła kaptur na kapelusz. Molly raz po raz strzygła ner
wowo uszami; bardzo się jej nie podobał dziwny od
głos trzepoczącego na wietrze cienkiego plastiku.
Wiatr wiał z tyłu, pchając konia i jeźdźca naprzód.
Jakiś czas temu niebo przybrało odcień stalowoszary,
choć do zmierzchu brakowało kilku godzin. Gałęzie
drzew kołysały się na wszystkie strony. Uschnięta gałązka
przeleciała w powietrzu, uderzając Emily w ramię.
A potem lunął deszcz. Ostry, zacinający, paskudnie
zimny. Błyskawice rozdzierały niebo, świat drżał od
huku grzmotów, a wiadra wody lały się na głowę
i spływały po twarzy. Emily prawie nic nie widziała;
liczyła na to, że Molly, kierując się pamięcią, sama
dowiezie ją do celu.
Ostatnie sto lub sto pięćdziesiąt metrów przed grotą
Emily zsiadła z konia i kamienistą ścieżką wijącą się
pośród krzewów zaczęła prowadzić Molly pod górę.
Jeszcze kawałek, powtarzała w myślach, jeszcze ka
wałek. Grota jest ciemna, sucha i na tyle duża, by obie
mogły się w niej swobodnie pomieścić.
72 KASEY MICHAELS
Odczepiwszy od plecaka latarkę, skierowała wiązkę
światła przed siebie. W rzęsistym deszczu trudno było
cokolwiek zobaczyć. Ale wreszcie dojrzała wylot groty.
Tam. Na wprost! Wejście zasłaniały kępy wysokiej
trawy oraz zerwany przez wichurę konar.
- Psiakość! - mruknęła Emily, zastanawiając się,
jak namówić Molly, aby przeszła nad konarem i skryła
się w grocie.
Położyła latarkę na niedużym głazie, tak by światło
padało na wejście.
- Przydałby się dźwig...
Zdjęła przymocowaną do siodła linę; jeden koniec
zamierzała zawiązać wokół konara, drugi do siodła.
Wiedziała, że sama przeszkody nie usunie, ale z po
mocą Molly...
Choć przez całą drogę jechała w skórzanych ręka
wicach, palce miała zdrętwiałe z zimna. Owinęła linę
wokół konara i w tym momencie niebo rozdarła bły
skawica, a wzgórze zatrzęsło się.
- Molly, nie!
Emily puściła linę i rzuciła się pędem do wystra
szonego konia. Zanim dobiegła, niebo znów pojaśniało,
a huk znów wstrząsnął powietrzem. Rżąc głośno, Mol
ly stanęła dęba, po czym pognała w dół ścieżką.
Emily tupnęła bezradnie nogą. Klacz uciekła, za
bierając z sobą śpiwór, wodę, jedzenie, plecak. Wierz
gając zaś, zgniotła kopytem latarkę. Emily westchnęła
ciężko. Nie ma nic. Wszystko, co wzięta z domu,
uniósł wystraszony burzą koń. Jest sama na pustkowiu,
przemoczona do suchej nitki.
DOM RADOŚCI 73
Deszcz, który lał jak z cebra, nagle zaczął lać jak
z dziesięciu cebrów. Podobno gdyby stojąca w takim
deszczu owca zadarła do góry łeb, to by utonęła. Wy
chodząc z założenia, że nie jest owcą i nie grozi jej
topiel, Emily zerknęła na czarne niebo, po czym szybko
opuściła głowę.
Niewiele się namyślając, wspięła się na powalony
konar i po chwili zwaliła na ziemię. Było ciemno, ale
przynajmniej nic jej nie padało na plecy i ramiona. Po
suwała się na czworakach, po omacku; wreszcie wy
czuła palcami plastikowy pojemnik, w którym trzyma
ła kuchenkę. Automatyczna zapalarka do ognia została
w plecaku, ale gdzieś tu musi być paczka zapałek. Na
pewno. Boże, spraw, abym ją znalazła.
Nie zwracając uwagi na dzwoniące zęby, sztywnymi
palcami uniosła pokrywkę pojemnika. Trwało kilka mi
nut - choć miała wrażenie, że mijają godziny - zanim
wydobyła kuchenkę, a potem, z samego dna, wygrze
bała paczkę zapałek. Zamierzała najpierw zapalić pło
myk w kuchence, a następnie korzystając ze światła,
przygotować prawdziwe ognisko.
Może będzie głodna, może będzie musiała spędzić
tu dzień lub dwa, czekając aż burza ucichnie, może
będzie musiała wracać do domu na piechotę, ale przy
najmniej wysuszy sobie ubranie i nie zmarznie.
Jechał w ślad za nią, aż nagle mu znikła. Po prostu
w tej nocy za dnia, w tej potężnej ulewie, która ograni
czała widoczność do kilku metrów, stracił Emily z oczu.
Powinien był przyśpieszyć, zmniejszyć między nimi
74
KASEY MICHAELS
odległość, zanim skręciła w gęstą kępę drzew u pod
nóża góry. Jednakże nie przyśpieszył, a ona znikła,
rozpłynęła się w powietrzu. Siedział na koniu, w stru
gach deszczu, zastanawiając się, co robić i dokąd je
chać. I wtem coś usłyszał. Chrzęst. Łoskot. A potem
żałosne rżenie.
Skręcił w prawo, skąd dochodził dźwięk. Ciarki
przebiegły mu po plecach. Jego własny koń potrząsnął
gwałtownie łbem, jakby bał się tego, co zaraz ukaże
się jego oczom.
Josh zeskoczył na ziemię, przywiązał konia do gru
bej gałęzi i ruszył na piechotę. Parę metrów dalej zo
baczył niewyraźny kształt: osiodłaną klacz wierzgającą
w powietrzu nogami. A jeździec? Gdzie jeździec?
Gdzie Emily?
Oby tylko nie leżała przygnieciona zwierzęciem!
Okrążył klacz, po czym sięgnął po wodze. Cały czas
przemawiał cicho, starając się uspokoić tę spanikowaną
masę skóry, kości, mięśni i kopyt, a jednocześnie roz
glądał się dookoła, ale nigdzie Emily nie widział.
Skoncentrował się na klaczy. Wierzgała wszystkimi
czterema nogami, czyli żadna nie jest złamana. Dzięki
Bogu. Prawdę rzekłszy, zwierzę bardziej wyglądało na
przerażone niż ranne. Było jak żółw, który przewrócił
się na wznak i nie potrafi wstać. Największą trudność
w podniesieniu się sprawiał klaczy ciężki bagaż na
grzbiecie oraz przywiązany do siodła plecak, którego
pasek zahaczył o gałąź.
- Spokojnie, malutka. Pewnie czujesz się jak szarak
złapany we wnyki, co? Zaraz cię uwolnimy.
DOM RADOŚCI 75
Josh odczepił plecak od siodła, po czym klepnął
Molly po zadzie, zachęcając ją do wstania. Klacz
dźwignęła się na nogi i, wciąż wystraszona burzą, go
towa była rzucić się do dalszej ucieczki. Josh przy
trzymał ją za wodze i delikatnie pogłaskał po pysku.
Oczywiście z tak łagodnym koniem poradził sobie bez
trudu. Już po chwili Molly stała spokojnie, zawsty
dzona tym, że narobiła tyle zamieszania.
- Gdzie twoja pani, co, malutka? - spytał, nie prze
rywając pieszczot. - Gdzie ją zostawiłaś?
Podobno niejaki doktor Dolittle potrafił rozmawiać
ze zwierzętami, ukazała się też książka o zaklinaczu
koni, ale Josh szybko zorientował się, że nie posiada
takich umiejętności; w odpowiedzi na jego pytania
Molly pochyliła łeb i zaczęła skubać mokrą trawę.
A zatem sam będzie musiał odnaleźć Emily, w do
datku idąc pieszo i ciągnąc za sobą dwa konie, bo tylko
idiota jechałby konno przez tak zwarty gąszcz drzew.
Cholera, więcej ź nią ma kłopotów, niż jest warta.
Bez przerwy wpada w tarapaty, z których ktoś musi
ją wyciągać - jakiś naiwny dureń, który wierzył, że
jego obowiązkiem jest niesienie pomocy biednej, uci
skanej damie. Takim rycerzem w lśniącej zbroi był To
by, a teraz... czyżby on, Josh, zamierzał podążać jego
śladem?
Szlag by to trafił! Od kilku minut ma złe przeczucie.
Jakieś niebezpieczeństwo wisi w powietrzu. Coś złego
może spotkać dziewczynę, która błąka się samotnie po
górach, zmoczona i przemarznięta, bez konia, śpiwora
i plecaka. Coś złego może również spotkać jego, który
76
KASEY MICHAELS
jak kretyn uznał, że musi wyruszyć na jej poszukiwa
nie.
Wrócił do swego konia, odwiązał go i podprowadził
do Molly, po czym zadarł głowę i przez chwilę stał
tak, czekając na olśnienie. Gdzież ona się podziewa?
Czy leży ranna, ze złamaną nogą? Lub gorzej - ze
złamanym karkiem?
I wtem coś dojrzał. Poprzez mrok i strugi deszczu
zauważył dym. Niczym pies tropiciel wciągnął w noz
drza powietrze. Tak, zdecydowanie dym; zapach palą
cego się drewna. Ale jakim cudem? Przecież leje
deszcz, wszystko jest mokre - za mokre, aby mogło
zająć się ogniem.
- No dobra, dzieciaczki - rzekł do koni. - Idziemy
sprawdzić.
Zwierzęta opierały się; wyraźnie nie miały ochoty
iść pod górę. Ciągnąc je za wodze i ślizgając się na
mokrej ziemi, Josh brnął przed siebie. Od czasu do
czasu błyskawica rozjaśniała niebo, ale większość dro
gi odbywał po ciemku.
Zapach dymu stawał się coraz bardziej intensywny.
Joshowi zaburczało w brzuchu: oczami wyobraźni wi
dział nadziane na szpikulce kawałki mięsa smażące się
nad ogniem. Był przemarznięty, przemoczony do su
chej nitki, a buty, które miał na nogach, nie nadawały
się do górskiej wędrówki. W dodatku bał się, że jeśli
jeszcze raz huknie piorun, przerażone konie powyry
wają mu ramiona ze stawów.
Kolejna błyskawica rozwidniła las. Josh zamarł,
czekając na grzmot pioruna. I raptem, w tym niesa-
DOM RADOŚCI
77
mowitym blasku, zobaczył leżącą na ziemi białą linę,
której jeden koniec zawiązany był wokół grubego, li
ściastego konaru.
Po chwili silny podmuch wiatru smagnął go
w twarz, przynosząc z sobą intensywny aromat dymu.
Josh zmrużył oczy. Dałby sobie głowę uciąć, że dym
wydobywał się zza konaru. Prosto z serca wzgórza.
Uśmiechając się pod nosem, przywiązał Molly do
gałęzi, a sam z własnym koniem podszedł bliżej. Co
baba zacznie, facet zwykle musi kończyć, pomyślał.
Leżący na ziemi kawałek liny przymocował do siodła.
Koń, posłuszny poleceniom, zaczął się wolno cofać.
Lina napięła się, konar drgnął. Zza liści stopniowo wy
łaniał się otwór...
Była z siebie dumna, chociaż martwiła się o Molly.
Pocieszała się jednak, że do rana burza minie, a wtedy
Molly sama wróci pod grotę albo ona, Emily, znajdzie
ją gdzieś niedaleko na wzgórzu skubiącą trawę. Po
nieważ nie miała żadnego wpływu na pogodę, robiła
dobrą minę do złej gry i udawała, że wszystko jest
w porządkii.
Jednego była pewna: że bez niej Molly nie wróci
na ranczo. Będzie się kręciła w pobliżu, czekając, aż
jej pani się pojawi, a potem, ucieszona, ale i zawsty
dzona, zacznie trącać ją pyskiem w bok, szukając mar
chewki.
Którą Emily zjadła.
Po rozpaleniu ognia rozebrała się do naga, mokre
ubranie rozłożyła na kamieniach wokół ogniska, sama
78
KASEY MICHAELS
zaś owinęła się starym wełnianym kocem, który wy
ciągnęła z dna pojemnika. Kiedy zęby wreszcie prze
stały jej dzwonić z zimna, postanowiła przygotować
sobie kolację. Puszki z ravioli, otwieracz do konserw,
kuchenka, rondelek... wszystko to sprawiło, że poczuła
się jak w restauracji z pięcioma gwiazdkami.
Rzuciła się łapczywie na jedzenie, zanim jeszcze zdą
żyło się dobrze podgrzać. Właśnie połknęła ostatniego
pierożka i podniosła do ust łyżkę, aby ją oblizać, kiedy
konar blokujący wejście do groty zaczaj się ruszać.
Czyżby trzęsienie ziemi?
Nie, to niemożliwe. Gdyby ziemia się zatrzęsła,
wszystko by się ruszało.
Otwór prowadzący do groty powoli się powiększał.
Do środka wpadło świeże powietrze, dym zaczął wy
dostawać się na zewnątrz.
Zaciskając wokół siebie koc, Emily zerknęła na mo
kre ubranie, po czym pośpiesznie cofnęła się w głąb
groty. Niedźwiedź nie odsunąłby konara, ale co mogło
być równie duże, silne i groźne...?
Dlaczego nie ma broni? Dlaczego nie nosiła jej przy
sobie, tylko trzymała w skórzanej pochwie przymoco
wanej do siodła? Dlaczego jak kretynka wybrała się
w góry? Dlaczego nie zawróciła do domu., kiedy zo
rientowała się, że zbliża się burza?
Przez kilka sekund nie działo się nic. Konar znikł,
nastała grobowa cisza. Nawet pioruny na chwilę umil
kły. Za to serce waliło jej jak oszalałe.
A potem zobaczyła kapelusz. Kapelusz tkwił na gło
wie wysokiego, okrytego czarną peleryną mężczyzny
DOM RADOŚCI
79
w butach kowbojskich. Mężczyzna wszedł do groty.
Nie widziała jego twarzy, ale rozpoznała go po butach.
Były bardzo charakterystyczne, beżowe, z wężowej
skóry. Toby kiedyś jej wspomniał, że jego brat wygrał
je na rodeo.
Miała świadomość własnej nagości, ale nic dziw-
nego. Z trudem hamowała gniew. Skoro facet przylazł
tu za nią, to znaczy, że ją śledził. Nie było innego
wytłumaczenia.
- Dobry wieczór - rzekł Josh Atkins, zatrzymując
się przy ognisku. Zsunąwszy z głowy plastikowy kap
tur, przytknął palce do ronda mokrego kapelusza.
- Proszę stąd odejść! - Skuliła się na dźwięk włas
nego głosu, który odbił się od ścian groty. - Niech
pan... niech pan stąd idzie.
- Chce pani, żebym zachował się jak dżentelmen,
tak? - Podszedł krok bliżej. - Przykro mi, panno Col-
ton, ale nie jestem w dżentelmeńskim nastroju. Poza
tym przyprowadziłem z sobą dwa konie i dobrze by
było je tu wprowadzić. Będzie nam trochę ciasno, ale
na pewno się jakoś pomieścimy.
- Dwa konie? - spytała z nadzieją. Czyżby Josh
znalazł Molly? - Czy... czy oba należą do pana?
- Należałyby, gdybym był koniokradem. Znalazłem
pani klacz u podnóża góry. Co się stało? Zrzuciła panią?
Czy to pani wykazała się brakiem inteligencji i zostawiła
konia nie uwiązanego podczas burzy? Koń to nie pies,
panno Colton. Nie siada i nie waruje na komendę.
- Ojej, a właśnie zamierzałam panu podziękować
za odnalezienie Molly. - Wykrzywiła wargi w ironi-
80
KASEY M1CHAELS
cznym uśmiechu. - Co się pan tak gapi? Niech pan
wprowadzi konie.
- Przyzwyczajona jest pani do rozkazywania, pra
wda, panno Colton? - Zsunął z czoła kapelusz. W tań
czących płomieniach ujrzała jego przystojną twarz. -
Niestety, w kowbojskim świecie każdy pracuje na sie
bie. Nikt nikogo nie wyręcza.
Emily owinęła się ciaśniej kocem.
- Ja... ja nie mogę. Nie jestem...
- Ubrana? Zauważyłem. - Powiódł spojrzeniem po
suszących się wokół ognia dżinsach, koszuli, bieliźnie.
- W takim razie zawrzemy układ. Ja wprowadzę pani
konia, a pani otworzy jeszcze jedną puszkę ravioli.
Zgoda?
Emily pokiwała głową.
- A potem mnie pan zostawi? Pójdzie pan sobie?
Odrzucił w tył głowę i parsknął śmiechem, weso
łym, nieprzymuszonym, w którym dało się jednak sły
szeć nutę sarkazmu. Emily natychmiast się zjeżyła.
- Chce pani, żebym poszedł? Nie wiem, czy pani
zauważyła, panno Colton, ale tam, na dworze, szaleje
burza. Pewnie będzie szalała co najmniej dwa dni.
Więc nie, nigdzie sobie nie pójdę. Żadne z nas nigdzie
nie pójdzie. Co się nawet dobrze składa, bo mamy kilka
spraw do omówienia, prawda?
Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, a tempe
ratura ciała podnosi się o parę kresek.
- Myli się pan, panie Atkins. Wyciągnął pan własne
wnioski na temat śmierci brata oraz mojej roli w tym
tragicznym zdarzeniu, więc cokolwiek powiem, i tak
DOM RADOŚCI 81
nie wpłynie na pana ocenę sytuacji. Nie żeby mnie
obchodziło, co pan o tym wszystkim myśli.
- Akurat! Panią obchodzi, co każdy myśli, panno
Colton. Inaczej nie uciekałaby pani w góry. W dodatku
widząc, że się zanosi na burzę. Więc nie oszukujmy
się. Może najpierw ja pani opowiem o moim bracie,
żeby pani sobie w pełni uświadomiła, jak wspaniały
człowiek zginął. A zginął dlatego, że pozwoliła mu pa
ni wejść w pułapkę śmierci. Kiedy skończę, może mi
pani opowiedzieć, dlaczego to pani zrobiła. Bo chciał
bym to zrozumieć.
Zamrugała oczami, starając się powstrzymać łzy.
Musiała się też ugryźć w język, by nie powiedzieć cze
goś nieprzyjemnego.
- Konie mokną, panie Atkins - oznajmiła chłodno.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Josh na
sunął kapelusz na czoło, wciągnął na kapelusz kaptur,
bez słowa odwrócił się i wyszedł na dwór.
- Boże - jęknęła Emily, osuwając się na kolana.
Jest skazana na tego człowieka. Nie ma gdzie się
podziać. Będą siedzieć razem, na kilku metrach, zdani
wyłącznie na swoje towarzystwo, dopóki burza nie uci
chnie. A ucichnie może za dzień, dwa, trzy. Diabli wie
dzą. Rany boskie, przecież się pozagryzają!
Poderwawszy się na nogi, szybko zebrała z ziemi
Keczy, które jeszcze nie całkiem zdążyły wyschnąć,
i czym prędzej udała się w głąb groty, by się ubrać.
Meredith stała przy drzwiach balkonowych z ręka-
mi skrzyżowanymi na piersi i patrzyła na deszcz omy-
82 KASEY MICHAELS
wający patio. Słysząc zbliżające się kroki, nawet się
nie odwróciła.
- Oglądałeś najnowszą prognozę pogody, Joe? -
spytała. - Mówili, kiedy przestanie padać?
Dłonie męża spoczęły na jej ramionach. Zaczęły je
lekko masować, a ona poczuła, jak powoli opuszcza
ją napięcie. Zawsze tak było, że czerpała siłę z jego
siły.
- Niestety, kochanie. Burza na pewno potrwa je
szcze ten dzień i noc. A znad oceanu nadciąga kolejna.
Może przejść nad nami, ale też jest szansa, że skręci
na południe.
- Innymi słowy, nikt nic nie wie. - Westchnęła. -
Dlaczego oni tak mówią? Ze będzie tak albo siak? Że
przejdzie tędy albo tamtędy? Dlaczego nie zdobędą się
na uczciwość i nie przyznają, że po prostu nie wiedzą?
Mają mapy, wykresy, komputery, a gorzej prognozują
pogodę od mojej babci Portman, która kierowała się
wyłącznie łupaniem w kościach.
Joe pochylił się i cmoknął żonę w kark.
- Masz rację, kochanie. Wyładuj wściekłość na
biednym meteorologu. Co on sobie myśli?
Meredith uśmiechnęła się do męża.
- Wiem, że zachowuję się nierozsądnie. Joe... do
dzwoniłeś się?
- Do Austina? Tak. Akurat wybierał się na weekend
do ojca. Który miewa się doskonale, podobnie jak re
szta McGrathów. W każdym razie Austin postanowił
przełożyć wizytę na później i zajrzeć do nas jutro. Bę
dzie potrzebował jak najwięcej informacji o Patsy.
DOM RADOŚCI
83
- Aż mi się nie chce wierzyć, że to ten sam Austin,
którego pamiętam jako szkraba. Tyle się w jego życiu
działo, rzeczy dobrych i złych. Ale cieszę się, że został
prywatnym detektywem i że tak bardzo ci pomógł, kie
dy... kiedy Emmett...
- Kiedy Emmett próbował mnie zabić - dokończył
Joe, prowadząc Meredith do obitej skórą kanapy. -
Wszystkim nam pomógł. A potem zakochał się w Re
bece. Boże, żebyś widziała, jak ona rozkwitła. Po pro
stu promieniała szczęściem.
- Dobrze, że zamieszkali tutaj. Że Austin zgodził
się przenieść z Portland, żeby Rebeka mogła być blisko
swojej rodziny... Czyli co? Wpadnie jutro?
- Tak, o ósmej - potwierdził Joe. - Rand przefa-
ksował mi mnóstwo informacji, które znaleziono w do
kumentach Patsy. Niestety, prawie nic z nich nie wy
nika. No, nie rób takiej smutnej minki. Jeżeli Jewel
żyje, Austin na pewno ją odnajdzie.
Meredith potrząsnęła głową.
- Wciąż dźwięczy mi w uszach głos Patsy. To nie
były czcze pogróżki, Joe. Ona popełni samobójstwo.
Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy: moja siostra nigdy
nie opuści tego zakładu. Myślę, że ona to wie. Wie,
że chłopcy będą mieli u nas doskonałą opiekę. Jedyną
rzeczą, jaka trzyma ją przy życiu, to chęć zobaczenia
córki. - Na moment urwała. - Tak się zastanawiam...
gdyby wtedy nie zaszła w ciążę, gdyby Ellis nie sprze
dał jej dziecka... może inaczej potoczyłyby się jej losy?
Może by nie zachorowała, może ten dziesięcioletni ko
szmar nigdy by się nie zdarzył? - Popatrzyła na swoje
84 KASEY M1CHAELS
ręce. - A ja... Boże, powinnam ci była od razu po
wiedzieć, że mam siostrę, że jesteśmy do siebie po
dobne jak dwie krople wody, że...
- Przestań - skarcił ją Joe i wziął w ramiona. -
Patsy nie chciała, żebyś się nią interesowała. Nawet
sfingowała własną śmierć, żebyś zostawiła ją w spo
koju. Nie ma sensu gdybać, zastanawiać się, co by by
ło, gdybyśmy postąpili tak lub inaczej. To niczego nie
zmieni. Po prostu cieszmy się, że znów jesteśmy razem.
Nie chcę marnować ani chwili na roztrząsanie prze
szłości, naszych smutków i cierpień.
Meredith oparła głowę na ramieniu męża i zerknęła
na okno; błyskawica znów przeszyła niebo.
- Tego oczekujemy od Emily, prawda? - spytała
cicho. - Żeby zapomniała o przeszłości i zaczęła żyć
teraźniejszością. Może ta samotna wyprawa w góry
dobrze jej zrobi? Może tego właśnie potrzebuje? Prze
myśleć wszystko, zanim rozpocznie sesje z Marthą?
Co prawda wolałabym, żeby zaczekała na lepszą po
godę... Joe? Naprawdę uważasz, że jest bezpieczna?
- Ręczę ci, kochanie - oznajmił z przekonaniem.
- Nic jej nie będzie. Na pewno doskonale się bawi.
Ona uwielbia przyrodę, kocha samotne wędrówki, po
trafi sobie radzić w każdej sytuacji.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zdejmując siodło, zauważyła, że koń ma rozciętą
skórę.
- Josh, Molly jest ranna - powiedziała, bezwiednie
zwracając się po imieniu do swego towarzysza, choć
chwilę temu przysięgła sobie, że więcej się do niego
nie odezwie, nawet gdyby włosy zajęły się jej ogniem,
a on byłby jedynym mężczyzną z wiadrem wody
w promieniu stu kilometrów.
Ale tu nie chodziło o nią, tylko o Molly.
Josh położył swoje siodło przy ognisku, najwyraź
niej zamierzając się nim posłużyć jako podgłówkiem,
i podszedł obejrzeć skaleczenie.
- Jest tak mokra, że w pierwszej chwili nie zauwa
żyłam. .. Ale to na pewno krew - dodała Emily, spo
glądając na swą rękę. Czubki palców miała czerwone.
Przysunęła twarz do końskiej szyi, usiłując sprawdzić,
czy rana jest głęboka. - Boże. Myślisz, że trzeba bę
dzie założyć szwy?
- Nie mam pojęcia - odparł Josh. Wyciągnął z kie
szeni złożoną na czworo biało-niebieską chustkę do no
sa i przycisnął delikatnie do rany. - Najpierw należy
ją oczyścić, a potem zobaczymy.
86 KASEY M1CHAELS
- To moja wina. - Głos Emily załamał się. - Pogo
dowy Willie wygadywał bzdury, a ja mu uwierzyłam.
Przyciskając prowizoryczny kompres do szyi kla
czy, Josh popatrzył pytająco na jej panią.
- Pogodowy kto? Obawiam się, że nie rozumiem.
- Willie. - Wytarła niezdarnie ręce o dżinsy, na
stępnie podniosła je do twarzy, żeby osuszyć łzy, które
ciekły jej po policzkach. - Przed wyruszeniem z domu
włączyłam radio. Facet od pogody stwierdził, że burza
skręci na południe i przejdzie bokiem. On zawsze się
myli, a ja to wiem. Po prostu tak strasznie chciałam
wymknąć się z domu, przez dzień czy dwa pobyć sa
ma, że...
- Jakoś te ucieczki kiepsko ci wychodzą, prawda?
Mimo to wciąż je podejmujesz i za każdym razem ktoś
płaci za twoją bezmyślność.
Skuliła się, jakby chciała się zasłonić przed ciosem.
- No dobra, spójrz - ciągnął Josh, nie przejmując
się tym, czy jego słowa ją uraziły lub zabolały. - Nie
wygląda to najgorzej. Szwów nie trzeba będzie zakła
dać. Właściwie to nie tyle rana, co drobne zadrapanie.
Twoja Molly biegła za blisko drzew, pewnie wtedy
zgubiła tę torbę z kurczakiem, którego niestety nie zje
my... Powinienem mieć jakiś płyn odkażający. Zaraz
poszukam. Myślę, że to wystarczy.
- Nie trudź się - oznajmiła chłodno dziewczyna. -
Mam własną apteczkę. Sama mogę zająć się Molly. Za
dzwoniłabym na ranczo po pomoc, ale komórka jest usz
kodzona. Molly musiała ją zgnieść, kiedy się przewróciła.
- Rozejrzała się po grocie. - Zrób sobie miejsce do spa-
DOM RADOŚCI
87
nia. Chcę widzieć, gdzie się ułożysz, żebym mogła
przygotować sobie posłanie jak najdalej od ciebie.
- Jak najdalej? - Pokręcił głową. - Może nie za-
uważyłaś, ale tam na zewnątrz leje jak z cebra. A twoje
ognisko zaczyna dogasać. I wkrótce zgaśnie, chyba że
masz jeszcze jeden stos suchych gałęzi. Jeśli nie, to
spędzimy tę noc w bardzo bliskiej odległości. W prze
ciwnym razie grozi nam hipotermia. Jeden Atkins zgi
nął przez ciebie, drugi nie zamierza iść w jego ślady.
Zamierza przeżyć, nawet jeśli to oznacza, że musi się
do ciebie przytulić.
Emily zerknęła na ognisko, po czym podniosła
z ziemi plecak i pomaszerowała na drugi koniec groty.
Tam, w mroku, nabrała większej pewności siebie.
- Masz przymocowany do siodła śpiwór. Ja mam
swój, w dodatku przystosowany do znacznie niższych
temperatur niż obecna, więc o co chodzi?
Bez słowa Josh odwiązał śpiwór od siodła, po czym
zarzucił go na grzbiet swojego konia. Następnie chwy
cił gruby wełniany koc, którym Emily wcześniej była
otulona, i okrył nim Molly.
- Został nam jeden - oznajmił. - Chyba dobro ko
ni leży ci na sercu?
- Koni owszem, twoje nie - warknęła Emily. Wie
działa, że zachowuje się nierozsądnie. Wzięła głęboki
oddech, po czym Wolno wypuściła powietrze. - Na
prawdę nie ma wyjścia?
- Ależ jest. - Położył jej siodło obok swojego,
strzelbę oparł o ścianę. - W dawnych czasach zabijało
się konia, rozcinało mu brzuch, wywalało bebechy, po-
88 KASEY MICHAELS
tem właziło się do środka. Podobno to świetne schro
nienie przed śniegiem i wiatrem. Ciepło utrzymuje się
przez wiele godzin...
Zmrużywszy oczy, Emily popatrzyła chłodno na
Josha.
- Czy to naprawdę było konieczne? Musiałeś mnie
uraczyć tak barwnym opisem? Nie, nie odpowiadaj.
Oczywiście, że musiałeś. Nienawidzę cię, Josh.
Zakręciła kuchenkę, chcąc zaoszczędzić resztę pa
liwa. Będzie im potrzebne jutro.
Psiakrew! Josh ma rację. Ogień faktycznie dogasa
i istnieje tylko jeden sposób na to. aby nie zamarzli
w nocy: muszą się grzać własnym ciepłem, innymi sło
wy spać w jednym śpiworze. Szlag by to trafił!
- Co robisz? - spytała, widząc, jak Josh podnosi
z ziemi oba płaszcze przeciwdeszczowe.
- Warto zasłonić wejście, żeby nam tu wiatr nie
dmuchał. Oczywiście zostawiając otwór, póki pali się
ogień. - Sięgnął po linę, której wcześniej użył do od
ciągania konaru. - Chodź, pomóż mi.
Po kilku próbach wreszcie zdołali zaczepić końce
liny do krzaków rosnących po obu stronach wejścia
do groty. Josh znowu przemókł do suchej nitki. Za
wieszone na linie płaszcze zasłoniły co najmniej po
łowę wejścia.
- Dobra, powinno wytrzymać - rzekł.
Ociekał wodą, jakby wyszedł spod prysznica; długie
brązowe włosy dosłownie lepiły się do jego kształtnej
czaszki. Z przytroczonej do siodła skórzanej torby wy
dobył ręcznik, wytarł głowę, obiema rękami odgarnął
DOM RADOŚCI
89
włosy za uszy, następnie ściągnął kamizelkę i zaczął
rozpinać koszulę. Emily przyglądała mu się ukradkiem.
Widząc umięśniony, opalony tors, lśniący w płomie
niach ognia, wciągnęła gwałtownie powietrze. Lewy
bok zdobiła długa biała blizna, druga równie imponu
jąca przecinała klatkę piersiową; przypuszczalnie obie
to pamiątki z rodeo.
- Dlaczego... dlaczego się rozbierasz?
- Żeby nie zamarznąć na śmierć - odparł, wyjmu
jąc z torby flanelową koszulę. - Dżinsy też muszę
zdjąć, więc proponuję, żebyś się odwróciła. Chyba że
bawi cię podglądanie.
Odwróciła się, nim skończył mówić. Policzki piekły
ją, zupełnie jakby stała tuż przy ognisku. Słyszała, jak
Josh ściąga buty, potem słyszała pełne zniecierpliwie
nia pomruki - domyśliła się, że mokre, opięte nogawki
sprawiają mu trudności - wreszcie usłyszała, jak wkła
da suche spodnie i zaciąga suwak. Wypuściła z płuc
powietrze. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wstrzy
muje oddech.
Kiedy się odwróciła, Josh siedział na siodle; włożył
iepłe wełniane skarpety, następnie sięgnął po buty.
- Nie podglądałaś? - spytał. - Grzeczna dziewczyn-
ka - pochwalił ją. - Jeszcze tylko wciągnę buty i za-
mienimy się rolami. Ja się odwrócę, a ty przebierzesz,
Bo chyba nie zamierzasz spać w wilgotnym ubraniu?
Czy mogła mu zaufać, że nie będzie patrzył? Cho-
ciaż, pomyślała po chwili, pytanie powinno brzmieć:
czy ma ochotę kłaść się spać w spodniach, których no
gawki można wyżymać?
90 KASEY MICHAELS
Posyłając Joshowi wściekłe spojrzenie, otworzyła
plecak i wydobyła jedyną zmianę suchej odzieży, jaką
z sobą wzięła: flanelową koszulę w kratkę, podobną
do koszuli Josha, stare dżinsy, dwie pary wełnianych
skarpet oraz czyste majtki i stanik, które zwinęła
w kulkę i ukryła w nogawce, aby Josh ich nie dojrzał.
Po co ma wiedzieć, że na wyprawę w góry zabrała
bieliznę w tygrysi deseń: wysoko wycięte figi oraz pa
sujący do nich, lekko usztywniony stanik?
- Bądź łaskaw się odwrócić - poprosiła wyniosłym
tonem.
Wyszczerzył w uśmiechu zęby. Byli tacy podobni,
kiedy się uśmiechali, choć Toby miał w sobie pewną
naiwność i prostoduszność, której Joshowi brakowało.
- Za ćwierćdolarówkę. - Wyciągnął przed siebie
rękę. - Z mennicy w Denver, tam gdzie biją monety
z nazwami stanów na rewersie. Do kompletu brakuje
mi Pensylwanii.
- Idź do diabła - warknęła, kierując się w najciem
niejszy kąt groty.
Rozbierała się „po kawałku", tak by cały czas jak
najwięcej mieć na sobie. I nie spuszczała oka z Josha,
pilnując, aby przypadkiem jej nie podejrzał.
- W porządku, możesz się odwrócić i kontynuować
swoje sarkastyczne uwagi - wycedziła przez zęby,
świadoma, że zachowuje się jak dziecko.
- Jak sobie panienka życzy - oznajmił pogodnie.
Co za paskudny typ! Nie sposób z nim wytrzymać.
Zerknęła na mały złoty zegarek i ruszyła w stronę
ogniska, okrążając po drodze wyłączoną kuchenkę, pla-
DOM RADOŚCI
91
stikowy pojemnik oraz otwarty plecak. Grota była cał
kiem spora, ale stawała się coraz bardziej zagracona.
Emily zawahała się, po czym wzruszywszy ramionami,
rozłożyła na pojemniku swoje wilgotne ubranie; bie
liznę schowała do zamykanej na suwak kieszeni w ple
caku.
Otworzywszy inną kieszeń, wydobyła z niej grze
bień, obleczoną materiałem gumkę do włosów, skła
daną szczotkę do zębów, niedużą tubkę pasty. Jeszcze
tylko mały wiśniowy ręcznik i tubka z mydłem w pły
nie - była gotowa do wieczornych ablucji. Bez wzglę
du na to, gdzie się znajdowała, w domu, w lesie czy
w grocie, z kilku podstawowych zabiegów higienicz
nych nie potrafiła zrezygnować.
Ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że Josh również
trzyma w dłoni szczoteczkę do zębów.
- Nie wiedziałam, że kowboje przestrzegają zaleceń
stomatologów i myją zęby rano i wieczorem - rzekła,
sięgając po kubek z wodą, który zostawiła na ziemi.
- O co chodzi? Przeszkadza ci sielska domowa at
mosfera? Boisz się, że zaraz pocałuję cię na dobranoc?
Nie odpowiedziała. Po prostu uznała, że nib ma sen
su wdawać się w rozmowę. W milczeniu usiadła na
swoim ulubionym płaskim głazie, tyłem do intruza,
i zaczęła szorować zęby; miała wrażenie, że echo nie
sie się po całej grocie. Przepłukała usta wodą z ku
beczka, ale w obecności innego człowieka jakoś nie
umiała zdobyć się na to, by wypluć wodę na ziemię,
więc ją wypiła. Josh ma rację. Przeszkadzała jej ta do
owa atmosfera.
92 KASEY MICHAELS
Wciąż zwrócona tyłem zaczęła rozczesywać włosy,
a raczej splątaną masę. Nie wiedziała, że lśnią złociście
w blasku ognia, że wyglądają niemal jak przedłużenie
płomieni.
- Sprawdzę, jak się konie mają.
Głos Josha był dziwnie napięty. A może tylko jej
się tak zdawało? Zresztą, przemknęło jej przez myśl,
nieustający huk piorunów może budzić niepokój lub
irytację.
- Dobry pomysł. - Zebrawszy włosy, ściągnęła je
gumką. - Nie wiem jak ty, ale ja mimo wczesnej pory
jestem skonana. Po drugie, burczy mi w brzuchu, a nie
możemy nic zjeść, jeśli zapasy mają nam starczyć na
dłużej. A po trzecie, zaczynam marznąć, więc chętnie
weszłabym do śpiwora.
- W porządku, przegląd produktów spożywczych
możemy zostawić na rano. Jeśli chodzi o spanie...
Oboje mamy karimaty, czyli będzie nam sucho. Od
ziemi jednak ciągnie, bo groty mają to do siebie, że
nawet w ciepłe dni się nie nagrzewają. Lepiej położyć
karimaty jedna na drugą. Do jednego śpiwora się nie
zmieścimy; musimy go rozłożyć i wykorzystać jako
kołdrę. Przed wychłodzeniem ochroni nas ciepło wy
dzielane przez nasze ciała...
Poszedł do koni, poprawił okrywające je koce, prze
sunął kamienie, pod które wsunął wodze. Następnie
sprawdził opatrunek przyklejony do szyi Molly. Zado
wolony, pokiwał głową: nie miał żadnych zastrzeżeń.
Emily cały czas obserwowała go ukradkiem. Wy
soki, szerokie ramiona, szczupłe biodra. Jego ruchy
DOM RADOŚCI 93
charakteryzowała płynność i wdzięk. Sprężysty krok,
ogorzała twarz, lekko ironiczny uśmiech, pewność sie
bie... Wyglądał jak facet z reklam Marlboro, tyle że
bez papierosa w ustach; jak samotny, romantyczny
jeździec przedstawiany na plakatach lub okładkach
książek; jak marzenie każdej nastolatki, która kiedy
kolwiek była na rodeo.
I ten facet ma dziś spać koło niej, grzać ją swoim
ciepłem. Zastanawiała się, czy w ogóle zdoła zasnąć. Po
dejrzewała, że będzie leżała jak na szpilkach, nie mogąc
doczekać się rana. Ale kto wie, może zmarznięta prze
wróci się na bok, pragnąć się ogrzać w jego ramionach?
Co wtedy?
- On cię nienawidzi - mruknęła do siebie. - Wini
za śmierć brata. - Sięgnęła po cienką zrolowaną ka
rimatę, wiedząc, że sama musi przygotować posłanie.
- Zresztą ty też za nim nie przepadasz.
Kręcił się przy koniach dłużej, niż to było potrzeb
ne; sprawdzał kopyta, gładził po pyskach, klepał po
grzbiecie i przemawiał cicho, świadom, że zwierzęta
wciąż są zdenerwowane burzą. Potem wyszedł na
dwór, poprawił prowizoryczną zasłonę od wiatru i po
patrzył w niebo. Nic nie wskazywało na to, aby deszcz
miał wkrótce przestać padać.
Podejrzewał, że spędzą w grocie co najmniej jesz
cze jeden dzień i jedną noc. Zbocze powoli zamieniało
się w grząskie bagno. Nawet gdyby deszcz ustał do
jutra, nie daliby rady bezpiecznie sprowadzić na dół
94 KASEY MICHAELS
Czy wytrzyma jeszcze jeden dzień i noc? Zresztą
co tu mówić o kolejnym dniu! Nie był pewien, czy
wytrzyma tę jedną noc.
Wyruszając rano, sądził, że w towarzystwie Emily
spędzi najwyżej kilka godzin. Chciał z nią porozma
wiać, opowiedzieć jej o Tobym, uświadomić jej, jak
bardzo swoją lekkomyślnością i beztroską skrzywdziła
ich obu.
Chciał również usłyszeć jej wersję zdarzeń. A wła
ściwie nie tyle chciał, co uważał, że powinien, choćby
ze względu na Toby'ego. Może były jakieś okoliczno
ści łagodzące, o których nie wiedział; jakiś powód, dla
czego uciekła i zostawiła Toby'ego, aby wykrwawił się
na śmierć. Jeśli taki powód istniał, Josh pragnął go
poznać.
Bardzo mu na tym zależało, czuł bowiem, jak nie
wiele brakuje, by wpadł w tę samą pułapkę co jego
młodszy brat. W pułapkę odznaczającą się śliczną bu
zią, gęstymi kasztanowymi lokami i dużymi niebieski
mi oczami.
Była szczupła, lecz nie przeraźliwie chuda, wyspor
towana, o dość szerokich ramionach i szczupłych bio
drach. Jeśli chodzi o biust... hm, Dolly Parton mogła
spać spokojnie, ale... Po prostu Emily promieniała ko
biecością, w sposób niezamierzony kusiła wdziękiem...
Potrząsnął głową i wrócił myślami do rzeczywisto
ści. Przyjechał do Kalifornii, ponieważ Emily spowo
dowała śmierć jego brata. Oczywiście nieumyślnie,
niemniej spowodowała. Winna była grzechu zaniedba
nia; zataiła prawdę. Gdyby powiedziała Toby'emu, kim
DOM RADOŚCI
95
jest i dlaczego ukrywa się w Keyhole, gdyby ostrzegła
go przed zagrożeniem...
A ona go zostawiła. Pozwoliła, by ją uratował, by
przyjął przeznaczoną dla niej kulę, a potem go zosta
wiła!
Josh nie mógł jej tego wybaczyć.
Wrócił do środka. Stała przy ognisku, usiłując roz
łożyć śpiwór nad karimatami.
- Daj, pomogę ci - powiedział, biorąc śpiwór za
dwa rogi. - Lekki, mięciutki i pewnie cieplejszy niż
wygląda.
- Pewnie tak. Ale jeszcze nie miałam okazji go wy
próbować. - Przyklepała materiał, jakby sprawdzając,
czy nie jest zbyt śliski. Cały czas unikała spojrzenia
Josha. - Prawa czy lewa?
- Słucham? - spytał rozkojarzony.
- Prawa czy lewa? - powtórzyła. - Śpię na pra
wym boku, więc jeśli ci nie przeszkadza, wolałabym
zająć miejsce po prawej.
On także zwykł sypiać na prawym boku. Oczami
wyobraźni zobaczył, jak leżą przytuleni: brzuch przy
pośladkach, ramię wokół talii, nogi splątane razem.
- W porządku. Może być lewa. - Czuł ucisk za
równo w gardle, jak i w spodniach. Opuścił ręce, by
się choć trochę zasłonić. Miał nadzieję, że panujący
wewnątrz mrok dopełni reszty. - Obawiam się jednak,
że jedno siodło musi nam wystarczyć za poduszkę.
W przeciwnym razie będziemy za daleko od siebie,
a mamy się grzać, pamiętasz?
~ Najpierw spróbujemy po mojemu, czyli tyłem do
96 KASEY MICHAELS
siebie, ja po prawej stronie, ty po lewej - oznajmiła
sztywno. Po chwili ułożyła się na swoim miejscu, przy
kryła po samą brodę, głowę oparła o wgłębienie siodła.
- O kurczę. - Zaczęła się wiercić, szukając wygod
niejszej pozycji. - Dawno tego nie robiłam.
- To znaczy czego? Dawno nie spałaś z mężczy
zną? - Skrzywił się. Nie powinien był tego mówić.
Zachował się jak dureń.
- Nigdy nie... - Zasłoniła rękami twarz, po czym
z wściekłością podciągnęła śpiwór jeszcze wyżej. -
Dawno nie spałam w tej grocie. A tak w ogóle, to nie
mam ochoty słuchać tego rodzaju uwag. W przeci
wieństwie do ciebie twój brat był prawdziwym dżen
telmenem.
- Owszem, był dżentelmenem - mruknął Josh.
Przeszedłszy nad Emily, usiadł na siodle, zamierza
jąc ściągnąć buty. Proszę, proszę, jest dziewicą. Kto
by to pomyślał? Czyżby w świecie, w którym się ob
racała, wszyscy faceci byli ślepi?
- I dokąd to go zaprowadziło? - dodał po chwili.
Nie zareagowała. I słusznie.
Odstawił buty, po czym również wsunął się pod śpi
wór. Leżał na wznak, z ręką pod głową, i wpatrując
się w ciemne sklepienie, marzył o tym, aby być teraz
gdziekolwiek, tylko nie tu. Dogasający ogień rzucał
na sufit dziwne, tańczące cienie, zaś wiatr, który bez
przerwy zmieniał kierunki, ciągle wdmuchiwał z po
wrotem do groty dym.
Josh zastanawiał się nad swym przeznaczeniem. Za
mierzał kupić ranczo, prowadzić je do spółki z bratem,
DOM RADOŚCI 97
może założyć rodzinę. Jaki los czeka go teraz, gdy
został sam, bez Toby'ego? Czy ustatkuje się, zrealizuje
marzenie o własnym ranczu, czy też do końca życia
będzie występował na rodeo, a w przerwach między
zawodami pracował dorywczo?
Dom, rodzina... Toby był całą jego rodziną. Śmierć
brata zupełnie go załamała. Czy mógłby założyć teraz
nową rodzinę? A gdyby zginęła żona lub dziecko?
Drugi raz nie wytrzymałby takiego bólu.
Obrócił głowę w prawo. W ciemnościach nie wi
dział koloru włosów Emily, widział jednak rysujący
się pod śpiworem zarys jej sylwetki. Emily Colton ma
rodzinę. Dużą rodzinę. I co jej to dało?
Niewiele. Gdyby potrafiła znaleźć u bliskich pocie
szenie, siedziałaby z nimi, w ciepłym, bezpiecznym
domu; nie spałaby z obcym facetem w ciemnej zimnej
grocie. Do diaska z rodziną! Ona przez swoją o mało
nie zginęła.
Może więc życie w pojedynkę, bez żadnych przy-
ległości i zbędnych komplikacji, ma większy sens?
Owszem, po latach występów na rodeo dbrobi się
obolałego kręgosłupa i artretyzmu w kolanach. Zacz
nie spędzać coraz więcej czasu w barach, pijąc piwo
i wspominając stare dobre czasy, kiedy ujeżdżał dzikie
konie i powalał lassem cielaki. Rodeo wciąga, jest jak
kochanka, groźna, nieobliczalna, ale jakże fascynująca.
Może zbyt długo daje się jej wodzić za nos. Może
zbyt wiele poświęca jej czasu. Kto wie, gdyby wcześ-
niej z nią zerwał, może Toby byłby dziś wśród żywych,
a on, Josh, nie leżałby w wilgotnej grocie, starając się
98
KASEY MICHAELS
trzymać ręce i myśli z dala od pięknej rudej kobiety,
która przyczyniła się do śmierci jego brata.
Wstrzymawszy oddech, wytężył słuch. Konie ci
chutko rżały i prychały, ogień syczał, wiatr zawodził,
z oddali zaś dochodził trzask piorunów. Mimo tych ha
łasów gotów był przysiąc, że słyszy... nie tyle oddech
Emily, co raczej dzwonienie jej zębów! Oczywiście nic
nie mówiła, nie skarżyła się, że jej zimno.
Uparte stworzenie!
A ty, Atkins, jesteś skończonym durniem. Jesteś dur
niem, bo się martwisz i przejmujesz.
Podniósłszy się na łokciu, odepchnął od posłania
siodło, po czym przewrócił się na prawy bok i otulił
mocniej śpiworem. Następnie przysunął się do Emily.
Poczuł, jak sztywnieje. Nic sobie z tego nie robiąc,
oparł głowę na jej siodle. Nie było mu zbyt wygodnie,
ale trudno. Wiedział, że tej nocy i tak nie zaśnie. Z tru
dem powstrzymał się, aby nie przesunąć ręki wyżej,
do jej piersi.
Już nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz spędził
całą noc z kobietą w łóżku. Ale jedno nie ulegało wąt
pliwości: nigdy dotąd nie spędził nocy z dziewicą.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Zobaczysz, Wróbelku. Babcia ucieszy się, że
masz taki śliczny aparacik na ząbkach - powiedziała
Meredith, uśmiechając się w lusterku do Emily, która
siedziała naburmuszona na tylnym siedzeniu.
- Wcale go jej nie pokażę - oznajmiła dziewczyn
ka, prawie nie otwierając ust. - Nikomu go nie pokażę.
Sophie nazwała mnie Metalową Szczęką. A Amber
spytała, czy przyciągam spinacze, bo wyglądam jak
wielki magnes.
- Nie zwracaj na nie uwagi. Wiesz, jakie są siostry;
zawsze z siebie żartują. - Meredith westchnęła. - Po
za tym kilka lat temu same też nosiły aparaty, a wtedy
bracia się z nich podśmiewali. To taka rodzinna tra
dycja, przekazywana z dziecka na dziecko. Skoro się
z ciebie śmieją, to znaczy, że cię kochają.
- A ja ich nie lubię! A aparatu nienawidzę. Uciska
mi zęby, nie mogę żuć gumy, w dodatku wczoraj Inez
wszystkim dała po kolbie kukurydzy, a mnie ścięła
ziarna na talerz. To nie to samo.
Masz rację, Wróbelku, ale naprawdę warto się tro-
chę pomęczyć. Bo wkrótce będziesz miała śliczne, rów-
ne ząbki i jeszcze piękniejszy uśmiech niż obecnie.
100
KASEY MICHAELS
Meredith ponownie zerknęła do lusterka. - Emily, ko
chanie, opuść niżej pas. Nie powinien być tak wysoko.
W razie wypadku nie zdoła cię przytrzymać.
Emily posłusznie wykonała polecenie, lecz nie kryła
złości.
- Nie rozumiem, dlaczego nie mogłam usiąść z to
bą z przodu. Z tyłu siadałam, kiedy jeszcze jeździłam
w foteliku.
- Bo z przodu pas jest zepsuty - wyjaśniła Mere
dith. - Jutro będzie naprawiony. A na razie udawaj,
że jesteś wielką damą, a ja twoim szoferem.
Dziewczynce spodobał się pomysł.
- To znaczy, że mogę wydawać ci rozkazy?
- Owszem, proszę pani. Dokąd panią zawieźć?
Chichocząc wesoło, Emily skrzyżowała ręce na
piersi i zadarłszy nosa, poleciła:
- Do lodziarni, dobra kobieto. Szybko, szybko!
- A pani babcia?
- A faktycznie... Już wiem. Zabierzemy ją ze sobą.
Ona też lubi lody.
- Dobrze, proszę pani. Jak pani sobie życzy -
oznajmiła Meredith, przykładając palce do wyimagino
wanej czapki z daszkiem.
Emily parsknęła śmiechem; o aparacie na zębach
całkiem zapomniała.
Słysząc, że w radiu leci jedna z jej ulubionych pio
senek, poprosiła mamę, aby nastawiła głośniej dźwięk.
Obie zaczęły śpiewać. Meredith kilka razy pomyliła
słowa, co jeszcze bardziej rozweseliło jej córkę.
Były takie szczęśliwe. Meredith znów spojrzała do
DOM RADOŚCI
101
lusterka - przypuszczalnie aby zobaczyć uśmiechniętą
buzię córki - i nagle zacisnęła dłonie na kierownicy.
- Dlaczego ten samochód jedzie tak blisko za na
mi? Szosa jest pusta, zakazu wyprzedzania nie ma...
Skoro tak bardzo ci się spieszy, możesz nas wyminąć
- powiedziała, zwracając się do kierowcy wozu, który
od pewnego czasu siedział jej na ogonie.
Emily zaczęła się wiercić, usiłując wyjrzeć przez tylną
szybę, ale zapięty pas utrudniał jej ruchy. Po chwili zre
zygnowała. Meredith wcisnęła nogą pedał gazu.
- Siedź prosto, kochanie. Gdybym mogła, zjecha
łabym na pobocze i przepuściła tego kretyna... jest tak
blisko, że nawet nie widzę jego numerów... ale boję
się, że wpadłybyśmy do rowu. Więc jak tylko zobaczę
przydrożny parking, skręcę i pozbędziemy się nie
chcianego towarzystwa.
Słysząc cichy, choć stanowczy ton matki, Emily po
słusznie wykonała polecenie. Zamknęła oczy, żeby nie
patrzeć na przelatujący za oknami krajobraz. Meredith
wyłączyła radio. W samochodzie nastała cisza.
I wtedy się zaczęło. Bum! - od tyłu. Jedno potężne
stuknięcie, moment później drugie.
- Hej! - zawołała dziewczynka, bardziej wystra
szona niż rozgniewana. - Co on robi, mamo? Niech
przestanie! Każ mu przestać, mamo!
- Zasłoń rękami twarz! Zasłoń twarz, Wróbelku!
- krzyknęła Meredith.
Kolejne uderzenie - najmocniejsze z dotychczaso
wych. Samochód zostaje zepchnięty na wąskie pobo
cze; ż chwilą gdy dwa koła zjeżdżają z asfaltu na żwir,
102 KASEY MICHAELS
następuje huk - strzela prawa tylna opona. Meredith
próbuje odzyskać kontrolę, nie daje jednak rady wrócić
na asfalt.
Jeszcze kilka metrów jechały przed siebie, lecz auto
coraz bardziej przechylało się w stronę rowu. A potem
nastąpił huk - i wszystko przestało się ruszać. Emily
poczuła ostre szarpnięcie, ale pasy trzymały mocno;
nie pozwoliły jej przelecieć przez siedzenie. Po paro-
sekundowym bezruchu ponowny zgrzyt - samochód
opadł na bok. Emily walnęła głową w szybę. Ujrzała
przed oczami mrok.
- Mamusiu... - Zamrugała. I aż skrzywiła się
z bólu. - Mamusiu...
Pokonując ból, uniosła powieki i spojrzała na prze
dnie siedzenie. Matka siedziała z zakrwawionym czo
łem na miejscu kierowcy.
Nie, nieprawda. Stała na zewnątrz, poza samocho
dem; nagle pochyliła się, otworzyła przednie drzwi
i zajrzała do środka. Dwie mamusie?
Ojej, jak strasznie bolała ją głowa. Ból dosłownie
rozsadzał jej czaszkę.
- Mamusiu, coś złego się ze mną dzieje. Nic nie
widzę. Zrób coś, mamusiu. Tak bardzo boli mnie gło
wa. I w brzuchu mi się kręci. Chyba zaraz zwymiotuję.
- Zamknij się, durny bachorze!
Emily popatrzyła to na jedną matkę, to ha drugą,
i wybuchnęła płaczem. Jedna z dwóch mamuś skrzy
czała ją! Dziewczynka, zdumiona i zaszokowana, ob
serwowała, jak mamusia stojąca na dworze otwiera tyl
ne drzwi i wsuwa się koło niej na tylne siedzenie.
DOM RADOŚCI
103
- Masz, wypij to. Poczujesz się lepiej.
Emily zaczęła protestować.
- Nie... nie chcę...
Matka pociągnęła ją za włosy, zmuszając, by od
chyliła w tył głowę. Po chwili Emily poczuła w ustach
jakiś obrzydliwy smak. Zaczęła się krztusić. I w tym
momencie straciła przytomność. Obudziła się kilka go
dzin później w szpitalu. Jedna z dwóch mamuś stała
nad jej łóżkiem.
- Którą mamusią jesteś? - spytała dziewczynka.
W gardle miała sucho i wciąż bolała ją głowa.
Stojąca przy łóżku mamusia nie odpowiedziała; po
prostu uśmiechnęła się pod nosem...
- Nie! To nie ty! Ty jesteś tą drugą, tą paskudną!
Gdzie moja mamusia? Moja prawdziwa mamusia? Co
z nią zrobiłaś? Mamusiu! Mamuś!
- Obudź się, Emily. No obudź się, mała. Nic złego
się nie dzieje. To tylko sen. No, otwórz oczy. Obudź
się.
Uniosła powieki i ujrzała nad sobą świdrujące nie
bieskie oczy Josha. Włosy opadały mu w nieładzie na
czoło, ciemny zarost okrywał policzki.
W ustach jej zaschło, serce zabiło mocniej. Powoli
uświadomiła sobie, gdzie się znajduje i co się stało. Znów
przyśnił się jej tamten sen. Teraz nie ma jedenastu lat
i nie leży w szpitalu. Spędza noc w grocie. Leży na zie
mi przykryta śpiworem, a obok leży Josh Atkins, nawet
nie tyle leży, co napiera na nią swoim ciałem.
- Złaź ze mnie! - rozkazała, usiłując odepchnąć go
104 KASEY M1CHAELS
od siebie. - Do jasnej cholery, złaź! Musisz mnie do
tykać?!
Nawet nie drgnął.
- Nie należysz do ludzi, którzy budzą się w świet
nym humorze, co? - spytał.
Po chwili spełnił jej prośbę: odsunął się i ułożył
na wznak. Emily zadrżała z zimna. Nie zdawała sobie
sprawy, jak bardzo grzeje ją jego ciało.
- Chcesz mi go opowiedzieć? Ten swój sen? Musiał
być naprawdę nieprzyjemny.
Wstałaby, ale po pierwsze, zęby znów zaczęły
dzwonić jej z zimna, po drugie, ogień zgasł, a po trze
cie, na zewnątrz wciąż padało. Ranek był szary i po
nury.
- Nie, nie chcę ci go opowiedzieć. Chciałabym za
to, żebyś ty był teraz na drugim końcu świata.
- Milutka jesteś. I wyjątkowo uprzejma. - Przy
ciągnął do siebie siodło i oparł się o nie wygodnie.
Na wpół leżał, na wpół siedział. - Wołałaś mamę. Pra
wdziwą mamę. Może nie grzeszę jakimś szczególnie
wysokim ilorazem inteligencji, ale czytałem wszystkie
artykuły, jakie w ostatnim czasie ukazywały się na te
mat twojej rodziny. Byłaś wtedy w samochodzie, pra
wda? W tym, który Patricia Portman, siostra Meredith
Colton, zepchnęła do rowu? Potem Patricia zajęła miej
sce Meredith, wcieliła się w jej rolę. Ale jak tego do
konała? Klinika St. James znajduje się ponad pół go
dziny od miejsca wypadku. Jakim sposobem... to zna
czy, Patricia zawiozła tam siostrę, a potem wróciła po
ciebie, tak? Czy przez ten czas nikt drogą nie prze-
DOM RADOŚCI
105
jeżdżał? Nikt nie widział samochodu w rowie? Nikt
się nie zatrzymał?
Trzymała dłonie zaciśnięte w pięści. Nie chciała roz
mawiać o wypadku, chciała o nim zapomnieć raz na za
wsze. Nie pamiętała, że Patsy wsiadła do samochodu
i wlała jej lekarstwo do gardła. To wyszło na jaw podczas
zeznań na policji. Może dlatego sny nawiedzały ją raz
po raz. Może powinna opowiedzieć komuś całą historię,
a potem zamknąć za sobą ten etap życia.
Biorąc przykład z Josha, podsunęła się wyżej
i oparła o siodło. Przyszło jej do głowy, że właściwą
osobą, z którą należało odbyć tę rozmowę, jest Martha
Wilkes, a nie Josh Atkins. Bała się jednak, że jeżeli
komuś szybko się nie zwierzy, do końca życia będą ją
prześladować koszmary.
- Dała mi jakiś środek nasenny czy otępiający -
oznajmiła cicho. - Prawie natychmiast straciłam przy
tomność. Przeciągnęła nas obie, mnie i mamę, do swo
jego auta. Do anteny naszego samochodu przywiązała
białą chusteczkę. Tak się robi, kiedy porzuca się ze
psuty wóz i idzie wezwać pomoc drogową. Dlatego
nikt się nie zatrzymał. Bo po co zatrzymywać się przy
pustym wozie?
- Sprytne. I co dalej?
Wsunęła rękę we włosy, po czym ściągnęła przy
trzymującą je gumkę i potrząsnęła głową. Loki opadły
jej na ramiona. Zamierzała zgarnąć je na twarz, zasło
nić nimi oczy... Nagle zastygła w bezruchu. Sophie
ma rację; faktycznie zachowuje się jak struś, który cho
wa głowę w piasek.
106 KASEY MICHAELS
- Patsy wyznała na policji, że zostawiła nieprzy
tomną mamę za bramą kliniki St. James. Liczyła na
to, że ktoś z personelu zobaczy leżącą na ziemi kobietę
i rozpozna w niej niedawną pacjentkę, Patsy Portman.
Tak też się stało. Zatrzymano mamę w St. James. Utra
ta pamięci na pewno jej nie pomogła, pomogła za to
jej siostrze.
- A co z tobą?
- Niewiele pamiętam, ale z relacji Patsy wynika,
że mniej więcej dwie godziny później wróciła na miej
sce wypadku, zaparkowała na poboczu, przywiązała do
anteny białą chustkę, po czym przeniosła mnie do sa
mochodu w rowie. A raczej chciała przenieść, ale za
nim do niego doszła, ktoś nadjechał i zaoferował jej
pomoc. Patsy wspaniale zagrała rolę ofiary. Udając
oszołomioną, wyjaśniła, że zdarzył się wypadek i ko
niecznie musi zabrać córkę do lekarza. Naprawdę jest
świetną aktorką. Przebrana w ciuchy mamy, szła
z dzieckiem w ramionach... Nic dziwnego, że wszy
scy jej uwierzyli. I wierzyli przez dziesięć długich lat.
- A jej samochód, ten na poboczu? - spytał Josh.
- Nikt go nie sprawdził? Nie obejrzał? Przecież musiał
mieć wgnieciony zderzak...
Emily przyjrzała mu się uważnie.
- Logicznie rozumujesz - powiedziała, uśmiecha
jąc się smutno. - Teraz wiem, po kim Toby odziedzi
czył zdolności dedukcyjne. A wracając do twojego py
tania... Owszem, sprawdzono samochód. Okazał się
kradziony. I czysty. Patsy starannie wytarła wszystkie
odciski palców. Policja doszła do wniosku, że musiały
DOM RADOŚCI 107
go ukraść jakieś dzieciaki, które postanowiły urządzić
sobie przejażdżkę. Potem, spowodowawszy wypadek,
spanikowały i uciekły, porzucając auto na poboczu
drogi.
- Człowiek, który wpada w panikę, nie traci czasu
na usuwanie odcisków palców - zauważył Josh. - Coś
mi się wydaje, że gdyby tak poszukać, to lista osób,
które czegoś nie dopilnowały lub coś przeoczyły, a tym
samym pozwoliły Patsy Portman tak długo grać rolę
swojej siostry, byłaby bardzo długa.
- Wiem. - Pokiwała głową. - Ale pamiętaj o jed
nym. To była żona Joego Coltona. Senatora Coltona.
Ojca obchodziło wyłącznie to, że ja z mamą żyjemy.
Szukanie sprawcy wypadku, aresztowanie go... Mama,
to znaczy Patsy, nie chciała rozgłosu. Poprosiła tatę,
żeby nie naciskał na policję; ważne było to, że nam
nic się nie stało. Ojciec zgodził się, pod jego wpływem
policja też machnęła na wszystko ręką. Sprawę
zamknięto.
Josh zrzucił z siebie śpiwór i sięgnął po buty.
- No tak, to by wszystko tłumaczyło. - Popatrzył na
leżącą obok dziewczynę. - Słuchaj, może byś włączyła
kuchenkę i zagotowała wodę na kawę, a ja w tym czasie
zajmę się końmi. Jeśli nie masz uszkodzonego węchu,
to pewnie zauważyłaś, że trochę tu śmierdzi.
Uśmiechnęła się szeroko.
- To konie? - spytała tonem niewiniątka. - A ja
myślałam, że to ty.
Zakryła głowę śpiworem, by nie słyszeć, jak Josh
złorzeczy. Dopiero kiedy włożył buty i dźwignął się
108 KASEY M1CHAELS
na nogi, odważyła się wyjrzeć spod śpiwora. Zobaczy
wszy, że podszedł do koni, szybko wyskoczyła z „łóż
ka", włożyła buty, kurtkę, po czym kucnąwszy przy
plecaku, zaczęła szukać torebek z kawą rozpuszczalną,
które na szczęście zabrała z domu.
Kwadrans później siedzieli po turecku na śpiworze,
popijając parującą kawę.
- Mam nadzieję, że lubisz czarną, bo nie wzięłam
śmietanki.
- Lubię - rzekł, podnosząc do ust wyszczerbiony
kubek, jeden z trzech, które Emily przechowywała
w plastikowym pojemniku. - No dobra, czas zrobić
inwentaryzację. Ja mam paczkę wędzonej wołowiny,
kilka torebek owsianki, choć nie jestem pewien daty
ważności, i torebkę M&M'sów.
- Torebkę M&M'sów? To wszystko?
Wzruszył nieśmiało ramionami. Mimo porannego
zarostu, a może właśnie dlatego, że był nieogolony,
wyglądał tak pociągająco, że Emily czym prędzej od
wróciła wzrok.
- Wiesz, nie planowałem siedzieć tu kilka dni. My
ślałem, że cię dogonię, porozmawiamy, i przed zacho
dem słońca dotrę z powrotem na ranczo Rollinsa.
Emily zmarszczyła z namysłem czoło.
- No właśnie. Skąd wiedziałeś, że się tu wybieram?
Śledziłeś mnie? - Westchnęła głęboko. - Przyznaj się:
śledziłeś? Tak mi się wydawało. Zresztą chyba wczoraj
sam o tym wspomniałeś, prawda? A ja byłam zbyt
zmęczona i zmarznięta, żeby... Psiakość! Czy... mo
żesz mi wyjaśnić, dlaczego przyjechałeś tu za mną?
DOM RADOŚCI
109
- Żeby z tobą porozmawiać - odparł, patrząc jej
w oczy. - Żeby dowiedzieć się, jak Toby zginął. Dla
czego zginął. Dlaczego uważał, że warto było ginąć
za ciebie. I dlaczego go zostawiłaś. Dlaczego odeszłaś,
pozwalając, aby wykrwawił się na śmierć.
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę o tym mówić. Nie będę o tym rozmawiać.
- To śmieszne, wiesz? - Josh podniósł się. - Bo
nie bardzo masz wybór.
Stanął u wylotu groty, wylał na trawę zawartość
kubka, po czym ściągnął z liny swoją pelerynę. Za
rzuciwszy ją na ramiona, schylił się, by przejść pod
liną. Nie zważając na burzę, która wciąż szalała, bez
słowa opuścił mroczne wnętrze. Czyżby chciał uciec
od niej jak najdalej? A może chciał się uspokoić? Może
bał się, że straci nad sobą panowanie, chwyci ją za
ramiona i będzie potrząsał tak długo, dopóki wszyst
kiego mu nie powie?
Nie była pewna, jak zinterpretować jego zachowanie.
Rebeka podniosła wzrok znad podania o stypen
dium, które usiłowała rozszyfrować, i uśmiechnęła się
na widok Marthy Wilkes.
- Już się za nami stęskniłaś? - spytała z zadowo
leniem. - Cieszę się.
Martha skinęła głową.
- Czyli nie dziwi cię moja obecność?
- Bynajmniej. Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że
wrócisz. Tatania nie może się doczekać, kiedy cię znów
zobaczy. Przypadłaś małej do gustu, wiesz? Jeszcze nie
110
KASEY MICHAELS
zaczęła trajkotac jak inne dzieciaki, ale przynajmniej od
czasu twojej wczorajszej wizyty nie trzyma się na uboczu.
Zganiła na przykład Billy'ego Rogersa, kiedy zaczął śpie
wać w trakcie modlitwy przed kolacją. Ma cechy przy
wódcze, nasza mała Tatania. Myślę, że wkrótce będzie rzą
dzić całą grupą rówieśników. Nie masz pojęcia, Martho,
jak bardzo jesteśmy ci wdzięczni.
- Nic takiego nie zrobiłam. Po prostu pogadałyśmy
sobie - rzekła Martha Wilkes, jak zwykle umniejszając
swe zasługi. - Ona tylko tego potrzebowała. Kogoś,
kto by z nią porozmawiał, kto by jej wysłuchał.
- Wszyscy z nią rozmawialiśmy - stwierdziła Re
beka. - I wszyscy jej słuchaliśmy, choć ona nic nie
mówiła. Natomiast ty, Martho... masz jakiś wyjątkowy
dar. Gdybym wiedziała, na czym to polega, mogłabym
uleczyć wszystkie dzieciaki.
Martha Wilkes uśmiechem podziękowała za miłe
słowa, ale nie po to tu przyszła; nigdy nie była łasa
na komplementy.
- Rebeko, Zastanawiałam cię, czy...
Rebeka oparła dłonie na biurku i pochyliła się.
- Jeśli chcesz spytać, czy nie przydałby nam się ktoś
do pomocy, to nasza odpowiedź brzmi: tak. I natychmiast
przyjmujemy cię do pracy. Pensja jest marna, właściwie
symboliczna, ale satysfakcja ogromna. Nawet rozmawia
łam o tobie z Blakiem. Blake Fallon kieruje ośrodkiem.
Powiedział, że jeśli się będziesz opierać, mam zastosować
podwójnego nelsona i zmusić cię, żebyś tu do nas za
glądała. Przynajmniej dopóki nie wrócisz do Missisipi.
- Blake Fallon? - Martha zmarszczyła z namysłem
DOM RADOŚCI
111
czoło. - Przypadkiem nie jest spokrewniony z Emmet-
tem Fallonem? Z tym człowiekiem, który próbował za
bić Joego?
- Owszem, to jego syn. Emmett nigdy nie był do
brym ojcem. Blake, tak jak ja, trafił pod skrzydła Me-
redith i Joego. Uważa, że Coltonowie uratowali mu
życie. Prowadząc ośrodek, w pewnym sensie spłaca
dług, jaki wobec nich zaciągnął. - Rebeka zamilkła.
- Jak na ironię, właśnie przywiązanie Blake'a do Joego
pchnęło Emmetta do zbrodni. Miał pretensję do przy
jaciela, że oszukał go w interesach i pozbawił miłości
synowskiej. Biedny Blake wciąż się nie potrafi z tym
uporać. Chyba boi się, czy nie odziedziczył po ojcu
negatywnych cech, ale jestem pewna, że nie. Blake to
jeden z najporządniej szych ludzi, jakich znam.
Martha potrząsnęła głową.
- Nie do wiary. To jak efekt domina: jedna kostka
pcha drugą, druga trzecią. Albo jak fale, które rozchodzą
się coraz dalej i dalej. - Uśmiechnęła się smutno. -
Wszystko jest z sobą w dziwny sposób powiązane. Me-
redith trafia do mnie do Missisipi, po latach wraca do
domu, Joe prosi, abym przyjechała na ranczó, poznaję
ciebie, ty zapraszasz mnie do Hopechest, przedstawiasz
mi Tatanię... Czy wierzysz, Rebeko, w przeznaczenie?
- Czasem trudno nie wierzyć, zwłaszcza tu, w Ho
pechest - odparła z powagą najstarsza z córek Colto-
nów. - Do czego zmierzasz, Martho?
Martha wolno wypuściła z płuc powietrze.
- Przyszłam zapytać, czy mogę znów zobaczyć się
z Tatanią, może zabrać ją do miasteczka na lody?
112
KASEY M1CHAELS
Rebeka pochyliła głowę, próbując ukryć radość ma
lującą się na twarzy. Nie chciała wystraszyć Marthy.
Po chwili wbiła w lekarkę duże, szaroniebieskie oczy.
- Ależ oczywiście - rzekła. - To doskonały po
mysł. - Wstawszy z fotela, obeszła biurko. - Słuchaj,
może przejdziemy do gabinetu Blake'a i poprosimy je
go sekretarkę, Holly Lamb, żeby przygotowała doku
menty, które musisz wypełnić i podpisać, zanim ofi
cjalnie zostaniesz naszym wolontariuszem?
Martha wygładziła spódnicę.
- Chętnie. Lepiej, żeby nikt się do niczego nie mógł
przyczepić... - Oczy jej lśniły. - Dzwoniłam już do
Missisipi, żeby przysłano mi do Kalifornii dyplom.
Wybierając się do Kalifornii, myślałam, że jadę pomóc
Meredith, ale nagle okazało się, że... że... - Po raz
pierwszy w życiu brakowało jej słów.
- Nie musisz mi nic tłumaczyć, Martho. - Rebeka
pocałowała lekarkę w policzek. - Z doświadczenia
wiem, jak łatwo człowiekowi włączyć się w życie Col-
tonów i w życie Hopechest. A więc witaj w domu.
Myślę, że ty i Tatania bardzo do siebie pasujecie.
- Lepiej się nie nastawiać - oznajmiła Martha. -
Wprawdzie mówiłaś, że Tatania nie ma rodziny, ale
to jeszcze nie znaczy, że mnie by zaaprobowano...
- Szukasz domu do wynajęcia? - spytała Rebeka.
Szły korytarzem w stronę niedużego pokoiku,
w którym urzędowała Holly Lamb.
- Skąd wiesz? - Martha poczuła, jak pokrywa się
rumieńcem. - Wczoraj w Internecie przeglądałam
oferty pośredników w Prosperino. Ze sprzedażą mo-
DOM RADOŚCI
113
jego domu w Missisipi nie powinnam mieć proble
mów. Poza tym znam co najmniej dwóch psychologów
z Kalifornii, którzy albo przyjęliby mnie do siebie na
wspólnika, albo odkupiliby mój gabinet w Jackson.
W ciągu wielu lat pracy poczyniłam kilka niezłych in
westycji. Mogę spokojnie żyć z procentów i pieniędzy
ze sprzedaży domu. Oczywiście mogłabym też prywat
nie przyjmować pacjentów. Dlatego szukam domu, któ
ry miałby pomieszczenie nadające się na gabinet.
Na moment Martha zamilkła. Czy naprawdę jest go
towa na tak wielką zmianę w swoim życiu? Uśmiech
nęła się pod nosem, zdumiona własną odwagą.
- Myślisz, że oszalałam? - zwróciła się do Rebeki.
- Że powinnam zwolnić tempo? Zazwyczaj nie dzia
łam tak impulsywnie, ale... Po prostu czuję, że mam
rację. Że nie należy zwlekać. Całą noc nie zmrużyłam
oka. Przeanalizowałam całe swoje życie. I wiem, że
się nie mylę. Moje miejsce jest tutaj.
- Któregoś dnia opowiem ci o sobie: o tym, jak wy
lądowałam w Hopechest, jak weszłam do rodziny Col-
tonów i jak spotkałam człowieka, który nadał sens mo
jemu życiu. Tak jak twojemu życiu sens nadała mała
Tatania. To jest tak, Martho, że kiedy odnajdujemy swoje
miejsce na ziemi, wszystko nagle staje się jasne i proste.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Emily lubiła samotne wyprawy w góry, spanie
w grocie łub - jeśli pogoda dopisywała - pod niebem
upstrzonym gwiazdami. Czasem potrzebowała pobyć
sama ze sobą, nigdzie się nie spieszyć. Kiedy człowiek
dorasta w wielkiej i siłą rzeczy hałaśliwej rodzinie, to
nawet gdy ją bardzo kocha, niekiedy musi od niej od
począć, zaszyć się w jakimś kącie, do którego inni nie
mają dostępu.
Na szczęście Meredith i Joe to rozumieli. Pozwalali
córce wyruszać konno na kilkudniowe wycieczki, aby
mogła się wyciszyć, uciec od rozmów, śmiechu i zgieł
ku. Była im za to wdzięczna.
Teraz ukochaną samotnią, w której medytowała
i odzyskiwała siły, musiała dzielić się z intruzem. Gro
ta przestała być azylem, stała się obcym miejscem. Po
ranna toaleta Emily odbywała w pośpiechu. Czuła się
skrępowana, zupełnie jakby była naga. Zawsze, na
przykład, uważała mycie zębów za czynność intymną;
obecność Josha bardzo ja krępowała. Najgorsze było
to, kiedy okryta płaszczem przeciwdeszczowym mu
siała wyjść za potrzebą. Nie mogła udawać, że wy
chodzi podziwiać wschód słońca.
DOM RADOŚCI 115
Westchnęła głęboko. Boże, dłużej nie wytrzymam!
Nie mogę siedzieć z Joshem w grocie, czekając, aż się
przejaśni.
Z drugiej strony nie może opuścić groty, póki leje.
I tak źle, i tak niedobrze. Po prostu musi czekać;
nie ma wyjścia.
- Proszę, proszę, jaka zacięta mina - zauważył
Josh. Wróciwszy do groty, zdjął mokrą pelerynę. -
Wyglądasz tak, jakbyś miała zamiar osiodłać Molly
i ruszyć w drogę. Ale oczywiście to tylko pozory, pra
wda, Emily? Tylko idiota wracałby teraz na ranczo.
Przy ładnej pogodzie droga trwa ze trzy godziny,
a w deszczu...
Skierowała na niego spojrzenie. Wolałaby, żeby nie
był taki męski, taki przystojny, taki władczy. I taki za
dowolony z siebie.
- Jak to miło, że nie uważasz mnie za idiotkę -
wycedziła. - W twoich ustach to niemal brzmi jak
komplement.
Powiesił pelerynę z powrotem na linie i podszedł
do zimnego paleniska.
- Nie znalazłem nawet pół suchego liścia. Wezmę
jednak siekierę i zetnę trochę gałązek. Może wyschną
na tyle do wieczora, że uda nam się je podpalić.
Emily skinęła głową.
- Pomogę ci. Nieco wyżej są kolejne dwie lub trzy
groty. Może do nich wiatr nawiał czegoś, co by się
nadawało na podpałkę? Ale do środka wejdziesz sam,
dobrze? Boję się nietoperzy, a tam zawsze jest ich
pełno.
116 KASEY MICHAELS
- Nietoperzy? Hm, prawdę mówiąc, zastanawiałem
się, dlaczego tu ich nie ma.
- Zdaniem taty dlatego, że ta grota jest mała. -
Emily rozejrzała się po swoim królestwie; miało mniej
więcej trzy metry wysokości, a wielkością przypomi
nało garaż na dwa samochody. - Kilkanaście metrów
wyżej znajduje się druga z dwoma wejściami; do jed
nego się wchodzi od strony północnej, do drugiego od
strony południowej. Właśnie tamtą nietoperze najbar
dziej sobie upodobały.
Nastała cisza.
- W porządku - oznajmił w końcu Josh. - Posta
nowiliśmy, że zostajemy, dopóki burza nie minie. 1 że
spróbujemy zebrać trochę chrustu. Wiemy, że boisz się
nietoperzy. Ja też za nimi nie przepadam. Czyli co?
Byłaś ostatnio na czymś ciekawym w kinie?
Co za irytujący człowiek, pomyślała. I jeszcze,
psiakość, szczerzy do mnie zęby!
- Słuchaj - rzekła. - Przyjechałam tu, żeby być sa
ma. Nie po to, żeby zabawiać gości rozmową.
- Zwłaszcza nieproszonych, prawda? - spytał,
uśmiechając się od ucha do ucha. - Musisz jednak
przyznać, że na coś się przydaję. Opiekuję się końmi.
A ty, jak zauważyłem, napoczęłaś już moje M&M'sy.
- A ty piłeś moją kawę - warknęła, po czym wes
tchnęła z rezygnacją. - Rany boskie, to wszystko na
prawdę nie ma sensu. Nie zamierzam rozmawiać z tobą
o Tobym, więc wybij sobie ten pomysł z głowy. Nie
nawidzisz mnie... nie, nawet nie próbuj zaprzeczać,
bo to widać na odległość... czyli cokolwiek ci powiem,
DOM RADOŚCI 117
ty i tak w to nie uwierzysz, tylko będziesz patrzył na
mnie z obrzydzeniem jak na jakąś paskudną glistę.
- Zostawiłaś go, aby wykrwawił się na śmierć.
- Nie! - Poderwawszy się na nogi, chwyciła swój
płaszcz przeciwdeszczowy. - Nie zostawiłam Toby'e-
go. Ale umarł przeze mnie. Myślisz, że tego nie wiem?
Idę po opał.
Pochyliła się, żeby nie zaczepić głową o linę, po
czym wybiegła na zewnątrz. Nie wątpiła, że w deszczu
i na wietrze będzie się czuła o wiele lepiej i bezpie
czniej, niż patrząc w oczy Josha.
Austin McGrath schował ostatnią kopertę do teczki
i popatrzył na siedzących naprzeciwko Meredith i Joe-
go Coltonów.
- Jak słusznie zauważyłeś, Joe, te papiery zawierają
mnóstwo najróżniejszych informacji, ale mam parę po
mysłów, na które wynajęci przez Patsy detektywi nie
wpadli. Przykro mi to mówić o swoich kolegach po
fachu, ale odnoszę wrażenie, że ci, których wynajmo
wała, bardziej niż pracą byli zainteresowani pieniędz
mi, czyli świadomie guzdrali się i niewiele poza tym
robili.
Meredith pochyliła się do przodu, odruchowo zwi
jając dłonie w pięści.
- Naprawdę? Słysząc to, Patsy byłaby niepocieszo
na. Zawsze miała się za bardziej inteligentną i prze
biegłą od wszystkich wkoło... - Urwała. - Sądzisz,
Austin, że dasz radę? Że zdołasz odszukać jej córkę?
To było tak dawno temu...
118
KASEY M1CHAELS
- Trzydzieści lat. - Pokiwał głową. - To szmat
czasu. Z drugiej strony może dzięki temu będzie nam
łatwiej. Prawo regulujące kwestię adopcji bardzo się
zmieniło. Wiele dzieci adoptowanych szuka swoich
biologicznych rodziców. Istnieją różne organizacje,
które im pomagają, sporo informacji można znaleźć
w Internecie, poza tym coraz częściej bywają dostępne
dokumenty, które kiedyś były tajne.
- Innymi słowy może być tak, że córka Patsy, obe
cnie trzydziestoletnia kobieta, poszukuje swojej biolo
gicznej matki? - Joe również pochylił się do przodu.
- Nie pomyślałem o tym. Ale faktycznie, jest dorosła,
nikt jej niczego nie może zabronić, nikogo nie musi
pytać o zgodę. Może obie się szukają?
- Boże. - Meredith westchnęła głośno. - Biedna
dziewczyna. Wyobrażacie sobie? Ojciec, obrzydliwy
łobuz, sprzedaje córkę tuż po urodzeniu, aby jego żona
i rodzina nie dowiedziały się, że ma dziecko z niepra
wego łoża. Matka niemowlęcia wpada w furię i mor
duje kochanka, ojca swojego dziecka. Słuchajcie... -
Popatrzyła na siedzących obok mężczyzn. - Może le
piej nie szukać Jewel? Może będzie lepiej, jeżeli nigdy
nie dowie się, kim byli jej rodzice? Może wyrządzimy
jej większą krzywdę niż przysługę?
Joe z Austinem wymienili spojrzenie.
- Wiesz co, Meredith? - Austin McGrath zamknął
teczkę. - Nie podejmujmy pochopnie decyzji. Umów
my się tak: ja postaram się odnaleźć Jewel. Jeżeli mi
się uda, ale okaże się, że jej imię i nazwisko nie fi
gurują na żadnej liście adoptowanych dzieci poszuku-
DOM RADOŚCI 119
jących swoich biologicznych rodziców, wtedy zasta
nowimy się, co dalej: czy kontaktujemy się z nią, czy
odpuszczamy. Jeżeli się jednak okaże, że Jewel poszu
kuje matki, wtedy chyba powinniście się z nią zoba
czyć. Tak uważam. W myśl zasady: lepszy diabeł zna
ny niż nieznany.
- Może rzeczywiście lepiej znać najgorszą prawdę,
niż ciągle zadawać pytania, na które nikt nie zna od
powiedzi - przyznała Meredith. Wyjąwszy z kieszeni
białą chusteczkę, przytknęła ją do oczu. - Joe? - Po
patrzyła na męża. - Co o tym myślisz?
Objął żonę ramieniem.
- Myślę, kochanie, że powinniśmy pozwolić Au
stinowi działać - odparł, po czym wstał i wyciągnął
rękę do detektywa, który jednocześnie był mężem ich
przybranej córki. - Jedno jest pewne. Przynajmniej ta
sprawa nie wydostanie się na zewnątrz. Ostatnia rzecz,
jakiej potrzebujemy, to kolejny rozgłos w prasie. Dzię
ki, Austin.
- Drobiazg, Joe. Cieszę się, że mogę się na coś
przydać. - Pochylił się i pocałował Meredith w poli
czek. - Odezwę się, jak tylko coś będę wiedział. Tylko
błagam, pamiętajcie, że adopcja miała miejsce dawno
temu. Może trochę potrwać, zanim zdobędę jakieś in
formacje.
Meredith pogłaskała Austina po głowie.
- Obiecuję, że nie będę cię poganiać - rzekła, sta
rając się powstrzymać łzy. - Ale mamy tylko miesiąc.
Patsy dała nam tylko miesiąc.
120
KASEY MICHAELS
- Dokładam trzy czerwone drażetki i przebijam
o dwie niebieskie. Niebieskie liczą się jako ćwierćdo-
larówki, tak?
Josh pogrzebał palcem w stosie kolorowych dra
żetek.
- Zgadza się. Musisz mieć niezłe karty - powie
dział, zerkając na własne. Miał trzy dwójki i dwa króle.
Znaleźli talię na dnie plastikowego pojemnika. Josh
zaproponował grę w pokera, nie bardzo wierząc, że
Emily na to przystanie. Jako żetonów użyli drażetek
czekoladowych. Przegrywał sromotnie. Gdyby Emily
zgodziła się zagrać w pokera rozbieranego, siedziałby
teraz w samych slipkach.
- Sprawdzam. - Odchylił się, czekając, aż Emily
pokaże swoje karty.
- Ful: trzy damy, dwie dziesiątki - oznajmiła.
Ze zrezygnowaną miną rzucił karty na śpiwór.
- Pokaż. - Wyciągnęła rękę, chcąc je obejrzeć.
- Nic z tego! - oburzył się, przysuwając stosik do
siebie. - Twierdziłaś, że znasz zasady. Ten, kto wy
grywa pulę, nie patrzy w karty przeciwnika. Swoją
strategię wolę zachować w tajemnicy.
- Strategię? - zdziwiła się. - Ty masz strategię?
A niby na czym ona polega? Że modlisz się o dobrą
kartę? Założę się, że blefowałeś.
Wbił w nią wzrok. Oczy jej lśniły, uśmiech drżał
na wargach, płomienne w kolorze włosy opadały na
ramiona.
- Nigdy nie blefuję - oznajmił, usiłując nadać swe
mu głosowi groźne, ponure brzmienie.
DOM RADOŚCI
121
- Akurat! Już ci wierzę. - Zgarnęła karty i opie
rając talię o kolano, zaczęła je sprawnie tasować. -
I nigdy się nie wycofujesz. No, chyba że wchodzisz
do jaskini i natykasz się na śpiącą niedźwiedzicę z ma
łymi niedźwiadkami. Wtedy odwracasz się na pięcie
i uciekasz, aż się kurzy. Tyle tylko, że to nie była niedź
wiedzica, prawda? To był jedynie cień.
Ściągnął brwi.
- Cień, który wyglądał jak śpiący niedźwiedź.
Specjalnie udawał wystraszonego, by rozweselić
Emily; liczył na to, że śmiech ją odpręży, zrelaksuje,
a wtedy będzie bardziej skora do rozmowy.
- Może i wyglądał - przyznała, nie potrafiąc ukryć
satysfakcji. - Na szczęście dla ciebie był to tylko duży
głaz owiany stosem suchych liści. Swoją drogą, miło
znów siedzieć przy ognisku.
- Do usług, jaśnie pani. - Josh podniósł karty i za
klął w duchu: co za śmietnik! - Chryste, coś ty mi
dała, kobieto? - Rzucił na środek śpiwora dwie brą
zowe drażetki. - A może te karty są znaczone?
Emily zmrużyła oczy, po czym wytarła ręką nos.
- Licz się ze słowami, kowboju. Bo inaczej...
- Bo co? Wezwiesz mnie na pojedynek? - spytał.
Zdesperowany, odsłonił swoje karty. - Jeszcze nie za
częliśmy... Pokaż, co masz.
- Nie patrzy się w karty przeciwnika - powtórzyła
jego własne słowa. - Chyba że sprawdzasz.
Wyciągnęła rękę. Chwycił ją za nadgarstek. Drugą
ręką usiłował wydrzeć jej karty. Nie puszczała. On też
nie rezygnował Próbowała mu się wyrwać; pacnęła
122 KASEY MICHAELS
go raz i drugi. Po chwili tarzali się po śpiworze, roz
sypując wokół siebie kolorowe drażetki. Trzęsąc się
ze śmiechu, Emily uparcie broniła dostępu do swoich
kart.
Przewrócił ją na wznak, po czym usiadł na niej
okrakiem. Waliła pięścią w jego klatkę piersiową, sta
rając się go z siebie zrzucić, ale był to próżny wysiłek.
Po chwili wyrwał jej z dłoni karty i przysunął sobie
do oczu.
- Cztery walety i as. - Pokręcił z niedowierzaniem
głową. - No pięknie. I wciąż masz czelność twierdzić,
że karty nie są znaczone?
- Eee... prawdę mówiąc, przemknęło mi przez
myśl, że chyba przedobrzyłam. Naprawdę nie chciałam
być aż tak pazerna. Zamierzałam wymienić dwie, asa
i jednego waleta. - Próbowała nadać twarzy wyraz po
wagi, jednak nie potrafiła powstrzymać chichotu. -
Słowo honoru.
- O tak na pewno. - Josh odwrócił kartę na drugą
stronę i dokładnie się jej przyjrzał. - Znaczone. W do
datku niezbyt udolnie. Cholera, że też tego wcześniej
nie zauważyłem! Skąd je masz?
Podniósłszy ręce, odgarnęła włosy za uszy.
- Mój brat, Rand, dał mi je, kiedy przed wypro
wadzką z domu robił generalne porządki w swoim po
koju. Leżały na dnie jakieś skrzyni razem z innyrrii
przedmiotami wchodzącymi w skład „Małego magi
ka". Trzymam je tu na wypadek, gdybym się nudziła
i chciała postawić pasjansa czy coś w tym stylu. Za
pomniałam, że są znaczone. Przysięgam. A potem na-
DOM RADOŚCI
123
gle, już w trakcie gry, przypomniałam sobie. - Przy
gryzła wargi, wciąż próbując stłumić śmiech. - Co ja
na to poradzę? Po prostu uwielbiam M&M'sy.
Odrzuciwszy karty na bok, Josh chwycił Emily za
nadgarstki i przygniótł je do śpiwora, po czym pochylił
się nad nią. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centy
metrów.
- Prawdziwa z ciebie zołza - powiedział, również
z trudem panując nad śmiechem. - A co by było, gdy
bym zaproponował pokera rozbieranego?
Opuściła skromnie rzęsy. Po chwili uniosła powieki
i wbiła w Josha swoje wielkie niebieskie oczy, w któ
rych migotały figlarne iskierki.
- O rany! Rozbierany poker? To by dopiero było
coś!
Poczuł, jak stopniowo zachodzi w nim dziwna
zmiana. Odeszła mu ochota do śmiechu, a naszła do...
Jeszcze bardziej zbliżył twarz do twarzy Emily. Od
dychała ciężko. Jej piersi wznosiły się i opadały. Przez
moment próbował odgadnąć, jak gładkie ma ramiona,
jak jedwabistą skórę... Delikatnie oblizała wargi. Przy
sunął się kolejny centymetr. Wystarczyłby jeden mały
ruch, aby wyeliminować przestrzeń pomiędzy ich usta
mi. Jeden malutki...
Nie uciekała, nie wyrywała się, nie starała się uwol
nić rąk. Utkwiła spojrzenie w jego oczach, po czym
ponownie wysunęła czubek języka i zwilżyła wargi.
- Hm... myślę... myślę, że powinieneś ze mnie
zejść - powiedziała niskim, ochrypłym głosem.
- Tak, chyba masz rację - przyznał cicho, próbując
124
KASEY MICHAELS
odzyskać nad sobą kontrolę. Puścił jej nadgarstki, po
czym niechętnie, pokonując wewnętrzny opór, przetur
lał się na bok i usiadł. - Pójdę poszukać czegoś do
jedzenia dla koni, a ty zastanów się, co możemy przy
rządzić na kolację.
- Dobra. - Emily czym prędzej poderwała się ze śpi
wora i odwróciła do Josha tyłem. - To doskonały plan.
- Nie wiem, czy doskonały, ale jedyny, jaki mam
- rzekł, sięgając po pelerynę.
Nagle przyszło mu do głowy, że właściwie jej nie
potrzebuje, bo w tym momencie najbardziej przydałby
mu się zimny prysznic.
- No, wreszcie przestało padać - oznajmiła Mar-
tha, spoglądając przez okno na ogród. Niebo szybko
przybierało ciemnostalowy kolor. - Ale nie widać
gwiazd, księżyc też nie świeci... Wygląda, jakby zwały
ciężkich chmur wisiały nisko nad oceanem.
- Kolejna burza. - Meredith pochyliła się nad wiel
kim pudłem ubrań, które całymi latami stało w schow
ku w piwnicy. - Ale jest nadzieją, że przetoczy się
obok. Przynajmniej tak twierdzi Joe. Oby się nie mylił.
Emily jeszcze do nas nie dzwoniła, a my do niej nie
możemy, bo ma wyłączony telefon. Pocieszam się, że
gdyby wpadła w tarapaty, dałaby znać. Joe mówi, że
w górach często występują zakłócenia na linii, dodat
kowe oczywiście może powodować burza, ale... Boże,
Martho, wiem, że Emily ma głowę na karku, ale mimo
to cierpnę na myśl, że jest tam sama i nie może wrócić
do domu.
DOM RADOŚCI 125
- Słusznie. - Martha odwróciła się od okna. - Co
będzie, jeśli nagle dostanie ataku wyrostka? Albo jeśli
zabraknie jej jedzenia? Lub jeśli... i tak dalej, i tak
dalej. Czasami zbyt bujna wyobraźnia potrafi być prze
kleństwem, nie uważasz?
- Moja nie podsunęła mi ataku wyrostka, dopóki
o nim nie wspomniałaś... Wielkie dzięki, Martho. -
Uśmiechnąwszy się do przyjaciółki, Meredith wyciąg
nęła z pudła zielony golf ozdobiony czerwonymi re
niferami. - Właściwe pudło - powiedziała sama do
siebie. - Spójrz, Martho. Sama to zrobiłam. To taki
przechodni sweter. Ktoś go nosi w każde święta Bo
żego Narodzenia. Chyba wszystkie dzieciaki miały go
na sobie chociaż raz.
Martha podniosła golf i przyjrzała mu się z bliska.
- Kochanie, jeden z reniferów ma tylko trzy nogi.
Meredith zalała fala wspomnień - wspomnień, któ
rych była pozbawiona przez dziesięć długich lat.
- Przecież powiedziałam, że sama go zrobiłam. -
Na jej twarzy pojawił się marzycielski wyraz. - W do
datku to moja pierwsza próba. Z każdym kolejnym
sweterkiem nabierałam coraz większej wprawy. Ale ten
jest wyjątkowy, właśnie ze względu na trójnożnego re
nifera. Michael nawet dał mu imię: Skoczek. Śmiesz
nie, prawda? Michael uwielbiał ten sweter. On... - ur
wała.
Odwróciła się, przygryzając wargę. Martha objęła
przyjaciółkę ramieniem.
- Wspomnienia sprawiają nie tylko radość; czasem
sprawiają też ból. Tak mi przykro, kochanie.
126
KASEY M1CHAELS
Meredith skinęła głową; zacisnęła mocno powieki.
- Był takim kochanym chłopcem. Nadal okropnie
za nim tęsknimy, zwłaszcza jego brat bliźniak Drake.
On najbardziej przeżył śmierć brata. Może dlatego, że
łączyła ich szczególnie bliska więź i dlatego, że byli
razem, kiedy Michael zginął. Boże, on był taki młody!
Skończył zaledwie jedenaście lat. Miał tyle wspania
łych planów... Oj, Martho, masz rację. To boli. Wspo
mnienia mogą sprawiać ból.
- Mam poprosić Joego, żeby odniósł pudło do piw
nicy? - spytała Martha głosem lekko drżącym ze wzru
szenia.
Złożyła sweter i delikatnie pogłaskała Skoczka.
- Jeszcze nie. - Usiadłszy na kanapie, Meredith
przysunęła pudło bliżej. - Mnóstwo ubrań dziecięcych
oddałam, głównie do Hopechest, ale z niektórymi nie
umiałam się rozstać. Pamiątki... Trochę ich za mało,
żeby podzielić między wnuków. Zresztą, opuszczając
dom, każde z dzieci zabierało swoje ulubione stroje.
To taki zwyczaj, jaki zapoczątkowałam przed... przed
moim wypadkiem.
Pochylona nad pudłem, wyjmowała kolejne ubrania,
aż wreszcie znalazła to, którego szukała.
- O, jest! - ucieszyła się.
Niemal z samego dna wydobyła ręcznie wykonany
komplet - rękawiczki, szalik i beret - w czerwone,
żółte, zielone i niebieskie paski.
- Wspomniałaś, że kupiłaś dziś Tatanii czerwony
płaszczyk, prawda? Biedna dziewuszka. Wszystkie
ubranka straciła w pożarze, w którym zginęła jej mat-
DOM RADOŚCI 127
ka. A w sweterku i cienkiej kurteczce przeciwdeszczo
wej musiało jej być zimno. Lubię czerwone płaszczyki.
Dlatego zrobiłam szydełkiem ten komplet. Myślę, że
powinien pasować.
Oczy Marthy zaszły łzami.
- Boże, jaki śliczny. Ale jesteś pewna, że...
- Absolutnie. - Meredith schowała wszystko z po
wrotem do pudła, poza swetrem z trój nożnym renife
rem. - Skoczka też weź. Oczywiście Skoczka jedynie
ci wypożyczam, moje wnuki są jeszcze za małe na
ten sweter, ale miło by mi było, gdyby w tym roku
Tatania wystąpiła w nim podczas świąt.
Martha nie zdołała dłużej powstrzymać łez.
- Meredith, wiedziałam! Od pierwszej chwili, kiedy
cię zobaczyłam, nie miałam wątpliwości. Jesteś wyjąt
kową osobą o wielkim sercu. Zawsze taka byłaś. Czuję
się zaszczycona, że uważasz mnie za swoją przyjaciółkę.
- No, wreszcie przestało padać - oznajmił Josh,
stając w wejściu do groty. - Jeśli nie nadciągnie ko
lejna burza, jutro o świcie będziemy mogli ruszyć
w drogę.
Emily spojrzała na kilka pierożków nadzianych na
widelec. Wczoraj na kolację jedli ravioli z puszki, dziś
na obiad i dziś na kolację. Boże, jak strasznie żałowała
zgubionej torby z jedzeniem, w której był pyszny kur
czak z rożna. Wiele by też dała, by móc zjeść kawałek
rostbefu i ziemniaki piure polane gęstym, zawiesistym
sosem. Ale może już jutro...? Choćby z tego powodu
powinna się cieszyć, że przestało padać. A jeszcze bar-
128
KASEY MICHAELS
dziej, że za kilka godzin będzie mogła opuścić grotę
i wrócić na ranczo.
Tak, ona wróci do Haciendy de Alegria, a Josh na
ranczo Rollinsa. Chyba że ruszy dalej w świat, na ko
lejne rodeo.
Znów będą wolni - wolni od siebie, od przymusu
bycia razem, od wspólnego mieszkania, wspólnego
spania, wspólnego jedzenia. Taka przymusowa koeg
zystencja nie była łatwa ani miła. Nie odbywszy po
ważnej rozmowy i niczego nie rozstrzygnąwszy, ruszą
każde w swoją stronę. Josh nadal będzie wierzył, że
ona uciekła, zostawiając Toby'ego, by umarł w samo
tności. Ona wciąż będzie głęboko przekonana, że Toby
zginął z jej winy.
- To dobrze - rzekła, podnosząc widelec do ust.
Skrzywiła się. Ravioli miało smak trocin.
Czy mogła tak postąpić? Czy powinna? Zaczekać
do jutra, a potem wrócić do domu jak gdyby nigdy
nic? Udawać, że nic się nie stało? Pozwolić Joshowi
odjechać w siną dal?
Byli tacy do siebie podobni, on i Toby, a zarazem
tak bardzo się od siebie różnili. O ile Toby'ego trak
towała jak przyjaciela, o tyle Josh wzbudzał w niej
znacznie bardziej gwałtowne i gorące uczucia.
Wiedziała, że latami będzie o nim śniła; będzie sły
szała jego głos, rozpoznawała jego chód, dostawała
dreszczy na zapach konia, siodła i kremu do golenia.
Josh niewątpliwie ma w sobie coś, obok czego nie spo
sób przejść obojętnie, coś, czego pragnęła, coś, co ją
podniecało. Coś, czego nie zapomni do końca życia.
DOM RADOŚCI
129
Zdawała sobie sprawę, że nie mogą być razem. Nig
dy by się to nie udało. Bez względu na podobieństwa
i różnice z Tobym. Nie udałoby im się nawet wtedy,
gdyby Toby nie istniał; nawet gdyby poznali się u zna
jomych i przypadli sobie do gustu.
Pochodzą z dwóch różnych światów. Ona jest jak
kwiat, jak roślina, która się głęboko zakorzenia i -
choć ceni swobodę oraz niezależność - nie lubi być
przesadzana. On z kolei nigdy i nigdzie nie zapuszcza
korzeni. Jest jak liść miotany wiatrem; żyje od zawo
dów do zawodów.
Ona, Emily, nie potrafiłaby tak żyć. Chyba nie.
Chyba? Rany boskie, całkiem oszalała! Oczywiście,
że by nie potrafiła! Zresztą po co te rozważania? Prze
cież nie prosił, aby mu towarzyszyła, prawda? Więc
dlaczego w ogóle o tym myśli? I dlaczego nagle zro
biło się jej żal, że deszcz przestał padać?
Nie wytrzymała.
- Josh... - Poczekała, aż wróci do groty, usiądzie
przy ognisku i sięgnie po widelec. - Chyba jednak po
winniśmy porozmawiać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Odsunął talerz; nie był głodny.
- Porozmawiać? - powtórzył zdziwiony.
Skierował na nią spojrzenie. Ogniste loki kłębiły
się wokół jej głowy, tworząc coś jakby aureolę. Mimo
że siedzieli w złocistym blasku płomieni, Emily była
przeraźliwie blada, a na jej twarzy malowało się na
pięcie. Wyglądała na kruchą, delikatną, niezwykle wra
żliwą istotę.
Nagle ze zdumieniem usłyszał własny głos:
- Nie musimy, Emily. Jeżeli nie chcesz, nie musi
my.
Czyżby gotów był jej wybaczyć śmierć brata? Za
pomnieć o tym, że to Ona była winna śmierci To-
by'ego?
Miał ochotę potrząsnąć się mocno za ramiona. Rany
boskie, co się z nim dzieje?
Nic. Nic się nie dzieje. Po prostu wystarczy mu wi
dok wpatrzonych w niego wielkich niebieskich oczu.
Wyglądają tak niewinnie! Jakby ich właścicielka nie
miała żadnych grzechów na sumieniu.
Ot i cała tajemnica. Oczarowała go swoim mło
dzieńczym wdziękiem i cichym urokiem, tak jak
wcześniej oczarowała Toby'ego. Niemal gotów był
DOM RADOŚCI
131
uwierzyć w jej wersję, w zapewnienia, że jest niewin
na, może nawet w jej kłamstwa.
- Tak z ręką na sercu, to wcale nie chcę wracać
pamięcią do tamtego dnia - przyznała, odstawiając na
bok talerz. Pochyliwszy się do przodu, zacisnęła ręce
na kolanach. - Ale muszę. Jeżeli zamknę się przed to
bą, jeżeli nadal będę to w sobie tłumić, podejrzewam,
że... zwariuję.
- Więc dobrze. Porozmawiajmy o Tobym. - Wy
ciągnął przed siebie nogi i wbił wzrok w czubki bu
tów. - Ja zacznę. Bo chciałbym ci o nim opowiedzieć.
O Tobym, którego znam... którego znałem - poprawił
się.
- Opowiedz - poprosiła cicho głosem, który jakby
docierał z oddali. - Mówił mi, że właściwie to ty go
wychowałeś. To prawda?
- Tak. Mama zmarła, kiedy Toby miał sześć lat,
a ja dziesięć. Ojciec żył, ale niestety nie potrafił uwol
nić się od alkoholu. - Zerknął na Emily. - W głębi
duszy był poczciwym człowiekiem, lecz śmierć ma
my... nie mógł sobie z tym poradzić. Pił coraz więcej,
ciągle wyrzucalno go z pracy, a on ciągle obiecywał
nam, że się poprawi. I tak w kółko. Musieliśmy opu
ścić dom; przenosiliśmy się z miejsca na miejsce,
z jednego miasta do drugiego, do coraz tańszych mie
szkań. Często uciekaliśmy, nie płacąc czynszu, bo oj
ciec przepił całą wypłatę. Potem, zawstydzony, bardzo
nas przepraszał. Stale nas przepraszał i stale przyrzekał
poprawę. Naprawdę chciał się zmienić. My też tego
chcieliśmy.
132
KASEY MICHAELS
- Kochaliście go. - Emily skinęła ze zrozumieniem
głową.
- Bo ja wiem? - Josh podrapał się po brodzie. -
Chyba tak. Straciliśmy matkę, a on stracił żonę. Potem
straciliśmy ojca; odebrał go nam alkohol.
- Nie chcę ci przerywać, Josh, ale wiem, jak to
jest. Nie z doświadczenia, bo byłam za mała, żeby za
pamiętać ojca; znam go tylko z opowieści innych, na
tomiast często stykam się z dziećmi, których rodzice
uzależnieni są od alkoholu. Niedaleko mojego domu
jest takie miejsce: Hopechest. Prawie wszyscy Colto-
nowie albo tam pracowali społecznie, albo wciąż pra
cują. Jest to ośrodek stworzony z myślą o dzieciach
trudnych, porzuconych, nieszczęśliwych. Ośrodek, któ
ry pomaga im zdobyć zawód i wyrosnąć na ludzi.
W każdym razie zawsze zadziwiał mnie poważny sto
sunek do życia dzieci, których rodzice byli alkoholi
kami. Te dzieciaki przechodziły przyśpieszony kurs
dojrzewania, opiekowały się młodszym rodzeństwem,
czasem własnym rodzicom zastępowały ojca lub mat
kę. To smutne, kiedy dzieciństwo trwa tylko kilka lat,
a potem taki mały człowieczek musi stać się dorosły.
Josh zacisnął zęby.
- Toby nie musiał szybko wydorośleć. Postarałem
się o to, aby jak najdłużej mógł wieść w miarę bez
troskie życie.
Widząc współczujące spojrzenie Emily, jeszcze
mocniej zacisnął zęby.
- Wierzę - rzekła. - Przyjąłeś na siebie rolę rodzica
zarówno wobec młodszego brata, jak i wobec ojca.
DOM RADOŚCI 133
Pewnie przygotowywałeś posiłki, sprzątałeś, szukałeś
ojca w okolicznych barach, próbowałeś zaciągnąć go
do domu, zanim przepije wszystkie pieniądze. Tak wie
le obowiązków, tak duża odpowiedzialność... To ty zo
stałeś pozbawiony dzieciństwa, nie Toby.
- Robiłem, co do mnie należało. I zrobiłbym to je
szcze raz - oznajmił, usiłując zachować spokój. Psia
krew, mieli rozmawiać o Tobym, a nie o Joshu! - Zro
zum, nam się udało. Tata zmarł, ale dopiero po tym,
jak Toby zdał maturę i dostał się do akademii policyj
nej. - Ku własnemu zdumieniu poczuł, jak usta skła
dają mu się do uśmiechu. - Chciał pomagać ludziom.
Dla Toby'ego bycie policjantem oznaczało pomaganie
innym. Wierzył w sens swojej pracy, w to, że może
odmienić czyjś los.
- I mógł - stwierdziła cicho Emily, wsuwając do
ogniska długi cienki patyk. - Uratował mi życie.
Josh popatrzył jej głęboko w oczy.
- Opowiedz mi o tym - poprosił. - Muszę wie
dzieć, co się naprawdę wydarzyło. Znam raport policji,
ale chciałbym poznać całą prawdę.
Siedziała z nisko opuszczoną głową, wciąż bawiąc
się patykiem.
- Tak, już czas najwyższy - rzekła. - Jeśli ci nie
przeszkadza, chciałabym zacząć od początku.
Na dworze głośno zawodził wiatr.
- Na razie się stąd nie ruszamy - oznajmił Josh.
- Więc zacznij gdziekolwiek, choćby od własnego uro
zenia. Bylebyś mi powiedziała o śmierci Toby'ego.
Odłożyła patyk tak delikatnie, jakby był ze szkia.
134 KASEY MICHAELS
- Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy
siostra mojej mamy postanowiła się mnie pozbyć.
Josh słuchał w milczeniu. Już wcześniej Emily opo
wiedziała mu o zaaranżowanym wypadku samochodo
wym, podczas którego Patsy Portman zajęła miejsce
swojej siostry. Teraz dowiedział się o tym, jak przez
dziesięć lat malej Emily żyło się pod jednym dachem
z kobietą, która wyglądała jak jej ukochana matka, lecz
zachowywała się jak całkiem obca osoba.
Emily nie jęczała, nie płakała, nie uskarżała się na
swój los i nie próbowała wzbudzić współczucia. Po
prostu przedstawiała fakty, podkreślając to, że nigdy
do końca nie ufała kobiecie, która podawała się za jej
matkę.
- Po wypadku męczyły mnie sny, prawdziwe ko
szmary. W dodatku im więcej czasu mijało, tym sta
wały się gorsze. Zaczęłam sobie przypominać pewne
szczegóły, zadawać coraz więcej pytań. Któregoś dnia
rozmawiałam z jedną z naszych długoletnich pomocy
kuchennych, Norą Hickman. Spytałam, czy widzi to
samo co ja. - Na moment ucichła. - Trzy dni później
Nora nie żyła. Została potrącona przez samochód. Kie
rowca zbiegł z miejsca wypadku.
- Myślisz, że to robota Patsy?
Emily przytaknęła.
- Zdecydowanie tak. Oczywiście sama nie prowa
dziła samochodu, wynajęła kogoś, żeby się wszystkim
zajął. Tym kimś był niejaki Silas Pike.
Josh odruchowo zwinął dłonie w pięści.
- Facet, który zamordował Toby'ego.
DOM RADOŚCI
135
- Tak. Rzecz jasna, nikt nie wiedział, kto potrącił
Norę, a tym bardziej nikomu nie przyszło do głowy,
że to było czyjeś świadome działanie. Mnie na pewno
nie, chociaż pamiętam, że zastanawiałam się, dlaczego
los bywa tak okrutny. Gdybym wierzyła, tak naprawdę
i do końca, że kobieta udająca naszą matkę nią nie
jest, natychmiast przypomniałabym sobie każde słowo
mojej rozmowy z Norą i może zaczęłabym coś podej
rzewać. Ale żadnej pewności nie miałam; miałam je
dynie wątpliwości. Poza tym jak mogłam powiedzieć
ojcu, że moim zdaniem jego żona nie jest jego żoną,
a niewykluczone, że jest morderczynią. Tata by mi nie
uwierzył. Nikt by nie uwierzył. Dlaczego nagle mieliby
uwierzyć, skoro przez dziesięć lat nie wierzyli, kiedy
z uporem maniaka powtarzałam, że tuż po wypadku,
kiedy nasz samochód zjechał do rowu, widziałam
„dwie mamusie".
- Nie wierzyli, bo sama w to nie wierzyłaś - od
parł Josh. - Ale wcale ci się nie dziwię. Dziecko nigdy
nie chce wierzyć w najgorsze o rodzicach, nawet kiedy
ma przed sobą bezsporne dowody.
Emily, która siedziała spięta, wyraźnie się odprężyła.
- Ty rozumiesz... - szepnęła, spoglądając na niego
oczami lśniącymi od łez. - Nie sądziłam, że ktokol
wiek będzie w stanie to pojąć.
Uśmiechnął się smutno.
- Mój ojciec straszliwie chlał, ale ilekroć ktoś pró
bował go poniżyć albo powiedzieć o nim coś złego,
natychmiast miał ze mną do czynienia. Tak to już jest.
Jedna cząstka nas zna prawdę, druga tę prawdę odrzuca.
136 KASEY M1CHAELS
Żyjemy rozdwojeni, nie wiedząc, co jest jawą, a co
snem. Ty przecież nie wiedziałaś, że Patsy sprytnie
wcieliła się w twoją mamę; wiedziałaś jedynie, że daw
niej twoja mama zachowywała się inaczej. Nagle Nora
ginie potrącona przez samochód. Jeśli twoja mama ma
czała w tym palce...
- Nie dopuszczałam do siebie tej myśli - przyznała
Emily. - Któregoś dnia spędziłam wieczór z przyja
ciółmi - ciągnęła. - Kiedy wróciłam do domu, od razu
skierowałam się do sypialni. Stojąc w progu, zobaczy
łam Silasa Pike'a. Mimo że było ciemno, wyraźnie wi
działam nóż w jego ręku.
- Chryste. - Josh potrząsnął głową. - I wtedy ucie
kłaś z domu?
- Nie miałam wyboru. Mama, to znaczy Patsy, od
jakiegoś czasu dawała wszystkim do zrozumienia, że coś
jest ze mną nie w porządku. Co by sobie pomyśleli, gdy
bym powiedziała, że w środku nocy czekał na mnie w sy
pialni morderca z nożem? Uznałam, że muszę się ukryć
i zastanowić, jak przekonać tatę oraz rodzeństwo, że mó
wię prawdę. Co mam zrobić, żeby mi uwierzyli.
- I wylądowałaś w Keyhole. - Josh westchnął
głośno. - W „Casablance" bohater mówi: „Jest tyle
różnych batów na świecie; dlaczego musiała wybrać
akurat mój?". A ty wybrałaś małą kawiarenkę w Key
hole. I tak pojawiłaś się w życiu Toby'ego. W naszym
życiu.
- Z kłamstwem - dodała słowa, których nie wy
powiedział. - Pojawiłam się w życiu Toby'ego i go
okłamałam. Powiedziałam, że mój narzeczony zginął
DOM RADOŚCI 137
w wypadku, więc przyjechałam do stanu Wyoming, że
by otrząsnąć się po tej tragedii i zacząć życie od nowa.
- Przeczesała ręką włosy, odgarniając je z twarzy,
i popatrzyła Joshowi w oczy. - Gdybym nie skłamała,
to co? Co by było, gdybym wyznała mu prawdę? Gdy
bym powiedziała, że się boję, bo prawdopodobnie mo
im śladem podąża wynajęty zabójca?
Nie potrafił dłużej usiedzieć w miejscu. Wstał i za
czął przemierzać grotę tam i z powrotem.
- Teraz rozumiem. Miałaś powody, żeby milczeć.
- Na moment przystanął. Utkwiwszy w niej spojrze
nie, poprosił: - Tamten wieczór... opowiedz mi o nim.
- To... kolejny błąd. Boże, jakie mam straszne wy
rzuty sumienia! - Zaczęła wyłamywać sobie palce; po
chwili wzięła się w garść. - Muszę się cofnąć kilka
miesięcy. Wiosną Pike odnalazł mnie w Keyhole. Wró
ciłam do domu z pracy, a on tam był. Czekał na mnie
w domu. Zadzwoniłam do Toby'ego. - Wzdrygnęła
się; pamiętała ten dzień, jakby to było wczoraj. I wie
działa, że nigdy go nie zapomni. - Uciekłam, zanim
mi cokolwiek zrobił. Pojechałam na północ, do Mon
tany, a potem stamtąd do Missisipi. Mój brat Rand od
krył... nieważne jak... że właśnie tam mieszka nasza
matka. Że cierpi na amnezję i...
Zamilkła. Wzięła kilka głębokich oddechów. Widać
było, że mówienie o tamtych wydarzeniach wciąż
sprawia jej ogromny ból.
- Tu powinien nastąpić szczęśliwy finał, niestety
nie zawsze się tak dzieje. Mama... mama potrzebowała
czasu; nie była gotowa na powrót do domu. Powinnam
138 KASEY MICHAELS
była zamieszkać z Randem w Waszyngtonie, dopóki...
no wiesz... albo z moją kuzynką Lizą, właściwie
z kimkolwiek, ale uparłam się wrócić do Montany. Tak
też zrobiłam. Cały czas jednak myślałam o Tobym.
Wreszcie uznałam, że jestem mu winna prawdę; że po
winnam wrócić do Keyhole, wyjaśnić przyczynę swojej
ucieczki, podziękować mu, pożegnać się.
- Bo wiedziałaś, że cię kocha. - Było to stwier
dzenie, nie pytanie.
Skinąwszy głową, przygryzła wargę.
- Tak. Bo wiedziałam, że mnie kocha. Chciałam
mu powiedzieć, że też go kocham, ale inaczej. Jak bra
ta. Jak przyjaciela.
Popatrzyła na Josha. W jej oczach dostrzegł nieme
błaganie. Zależało jej, aby ją zrozumiał, aby nie po
tępiał.
- Sądziłam, że jestem bezpieczna. Gdybym miała
jakiekolwiek wątpliwości... Nigdy bym nie naraziła
Toby'ego na niebezpieczeństwo.
- Wierzę.
- Naprawdę? - Zamrugała oczami, z całej siły sta
rając się powściągnąć łzy. Tak bardzo przypominał
swojego młodszego brata. - Naprawdę mi wierzysz?
- Oczywiście. Przecież nie jestem jakimś podłym
szują.
- Zgubiła mnie nadmierna pewność siebie. Nawet
nie zmieniłam wyglądu. A przecież tamtego wieczoru,
kiedy Pike włamał się do mojego pokoju w motelu,
wspomniał coś o moich włosach. Że ludzie po nich
mnie rozpoznają. Powinnam była je obciąć, ufarbowac,
DOM RADOŚCI
139
sama nie wiem. - Potrząsnęła bezradnie głową. Włosy
opadły jej na twarz niczym kotara. - Boże, tyle błę
dów! Tyle popełniłam błędów. I przez nie zginął twój
brat. Jezu, Toby, przepraszam cię! - załkała. - Nie
chciałam! Wybacz mi!
Josh kucnął przy Emily. Kiedy ponownie uniosła
głowę, ujrzała przed sobą jego twarz. Wyciągnąwszy
ręce, delikatnie odgarnął do tyłu jej loki, po czym le
ciutko otarł palcem łzy.
- On to wie, Emily - powiedział cicho. - Wie, że
nie chciałaś. I na pewno się na ciebie nie gniewa.
Szloch wstrząsnął jej ciałem. Oparłszy się policz
kiem o pierś Josha, zaczęła łkać. Łzy, które płynęły
jej po twarzy, miały działanie oczyszczające, koiły ból.
Zazdrościł jej. Gdyby sam również potrafił dać
upust nagromadzonym emocjom, może poczułby się
lepiej. Może uwolniłby się od wyrzutów sumienia.
- Emily... - szepnął, kiedy szloch ustał i już tylko
od czasu do czasu pociągała nosem. - Tamtego wie
czora... co się stało? Czytałem wstępny raport policji,
przygotowany zanim jeszcze ktokolwiek rozmawiał
z tobą.
Wyprostowała się, ponownie zaciskając ręce na ko
lanach. Poczuł się opuszczony, jak dziecko pozosta
wione bez opieki.
- Zatrzymałam się w motelu tuż na obrzeżach mia
steczka. Motel składał się z kilkunastu samodzielnych
domków. Toby... Umówiliśmy się na następny dzień,
ale przyjechał do mnie tego wieczoru. Nie mogłam się
przemóc, opowiedzieć mu wszystkiego o sobie, zresztą
140
KASEY MICHAELS
wpadł tylko na chwilę, bo był na służbie. Posiedział
parę minut, a potem wyszedł.
Josh zmarszczył czoło.
- W jaki sposób Pike dostał się do środka?
- Przez moją głupotę. Sama go wpuściłam. Otwo
rzyłam drzwi, myśląc, że to Toby. Że o czymś zapo
mniał. Nikogo innego się przecież nie spodziewałam.
Połą koszuli przetarła mokre od łez policzki.
- Wtargnął do środka, jak tylko uchyliłam drzwi
- ciągnęła, zaciskając powieki. - Boże, był taki ohyd
ny, taki odrażający. Wystraszyłam się. Miałam wraże
nie, że wypełnia sobą cały pokój. W ręce trzymał wy
celowaną we mnie broń. Nie mogłam oderwać od niej
oczu. Kazał mi się odwrócić, żeby mógł strzelić mi
w plecy. Nie chciałam, coś mnie powstrzymywało.
A potem... potem skoczyłam za kanapę. Nie mogłam
po prostu stać i czekać na śmierć. Chwilę później drzwi
się otworzyły. Usłyszałam, jak Toby mnie woła. Na
stąpiły dwa strzały. Nie wiedziałam, co się stało. Ni
czego nie byłam w stanie dojrzeć. Siedziałam skulona,
bojąc się ruszyć. I nagle usłyszałam jęk. To był głos
Toby'ego.
- A Pike?
- Wybiegł, zostawiając drzwi szeroko otwarte. To
by... Toby leżał na podłodze, a wszędzie dookoła...
- wskazała wokół siebie, jakby wciąż znajdowała się
na miejscu tragedii - wszędzie było mnóstwo krwi.
Uklękłam koło niego, a on uśmiechnął się do mnie.
„Zapomniałem kapelusza - powiedział. - Zapomnia
łem kapelusza".
DOM RADOŚCI
141
Przycisnęła rękę do ust, jakby chcąc powstrzymać
szloch. Myślami była gdzie indziej; nie w grocie z Jo-
shem, lecz w motelu w Keyhole.
- Nacisnął jakiś guzik alarmowy na mundurze,
wzywając pomoc. Wiedziałam, że policja jest w dro
dze, ale wiedziałam też, że dotrze tu najwcześniej za
kwadrans. Co innego, gdyby motel był w centrum mia
steczka...
Josh pokiwał głową.
- To taki specjalny przycisk - oznajmił cicho. - Po
części urządzenie alarmowe, po części lokalizator.
Pewnie Toby uważał, że nadal grozi ci niebezpieczeń
stwo, prawda? Że Pike czyha w pobliżu, czekając na
okazję, aby oddać następny strzał?
- Chyba tak. Wziął mnie za rękę i spytał, czy nie
jestem ranna. Boże! Sam umierał, a martwił się
o mnie. Potem powiedział, żebym go zostawiła i spró
bowała wymknąć się po ciemku. Nie zgodziłam się.
Przecież nie mogłam go zostawić. Chciałam zostać,
wezwać karetkę albo coś, niestety, oboje wiedzieliśmy,
że pomoc nadejdzie za późno. Przynajmniej dla niego.
Niedługo później zmarł. - W jej oczach malował się
ból. - Trzymał mnie za rękę i... i po prostu zmarł.
Leżał obudzony, trzymając Emily w objęciach. Mę
czyły ją koszmary. Serce mu się krajało za każdym
razem, gdy jęczała we śnie, od nowa przeżywając
śmierć Toby'ego.
Kapelusz.
Toby zginął bo wrócił po kapelusz.
142 KASEY M1CHAELS
Emily żyje, ponieważ Toby zostawił u niej kape
lusz.
Jak wytłumaczyć taki bezsens, taką niepotrzebną
śmierć? Czy można mówić o przeznaczeniu? Że los
tak chciał? Chyba nie. Z drugiej strony, jak inaczej
można to nazwać? Zbiegiem okoliczności? Też niedo
brze.
Czując, jak coś go uwiera, wsunął pod plecy rękę
i po chwili wyciągnął jedną z kart, którymi wcześniej
grali. Zbliżył ją do oczu, ale w ciemnościach nic nie
widział.
Zamyślił się. Nagle przypomniał sobie swojego oj
ca, który często porównywał życie do gry w karty.
Czasem, mawiał, człowiek dostaje dobrą kartę, czasem
wyciąga dżokera. Matka Josha wyciągnęła dżokera
i dosłownie kilka miesięcy po rozpoznaniu choroby nie
żyła. Ojciec ciągle liczył na asa, lecz opatrzność była
nieubłagana i też stale podsuwała mu dżokery.
Według ojca wszystko zależy od rozdania. Albo
człowiek ma szczęście, albo go nie ma.
Tamtego wieczoru szczęście opuściło Toby'ego. Za
to po raz pierwszy od wielu lat uśmiechnęło się do
Emily. Może tak już jest, że kiedyś w końcu następuje
zmiana; od jednych los się odwraca, innym zaczyna
sprzyjać.
Nie należy pytać: dlaczego?; raczej: dlaczego by
nie? Szukanie racjonalnych wytłumaczeń często koń
czy się fiaskiem. Nie wolno szukać winnych. Los to
los. Dżoker nie zawsze przynosi pecha, as zaś nie za
wsze oznacza wygraną. W życiu, jak w kartach, różnie
DOM RADOŚCI
143
bywa. Te wszystkie banały, jakie powtarzał w myślach,
leżąc w ciemnej grocie, brzmiały rozsądnie. Wsłuchi
wał się w cichy oddech Emily, która zapadła w nor
malny spokojny sen.
Po paru minutach usiadł i przysunął kartę bliżej
wygasającego ognia. Ciekaw był, co zobaczy. Ostatnio
rzadko trafiały mu się asy. Czas najwyższy, aby i do
niego uśmiechnął się los.
Zmrużywszy oczy, długo wpatrywał się w kartę..
As kier.
- Psiakość - szepnął pod nosem.
Kątem oka zerknął na Emily. Przykryta śpiworem
spała słodko, z włosami rozrzuconymi na siodle. Ku
siło Josha, aby wsunąć w nie dłoń, odgarnąć je na bok,
odsłonić szyję i przywrzeć do niej wargami.
Emily Colton. Toby ją kochał. Josh jej pożądał. To
by widział w niej delikatną, kruchą istotę potrzebującą
pomocy i wsparcia, Josh natomiast widział silną młodą
kobietę, którą spotkało nieszczęście. Toby wierzył, że
z czasem Emily go pokocha, że zamieszka z nim, że
wspólnie będą wychowywać dzieci, a w niedzielę cho
dzić do kościoła. Josh nie wierzył w nic.
Toby nie powinien był zginąć. Gdyby żył, może
udałoby mu się przekonać Emily, że darzy ją szczerą
miłością i że razem mogą stworzyć szczęśliwy zwią
zek. Wówczas Josh mógłby żyć tak jak dotąd, prze
nosząc się z miejsca na miejsce i odwiedzając brata
oraz jego żonę w święta. Podobnie jak ojciec, pewnie
coraz częściej zaglądałby do butelki, żeby tylko nie
myśleć o zakochanej patze.
144
KASEY MICHAELS
Szlag by to trafił! Pragnął tej kobiety! Pragnął jej
z całego serca. Fizycznie, psychicznie, emocjonalnie.
Chciał ją mieć dla siebie. Na zawsze. Ale nie mógł,
póki Toby żył. A tym bardziej nie może teraz, gdy
Toby nie żyje. Po prostu bycie razem najwidoczniej
nie jest mu i Emily pisane.
Potarł powieki, następnie przeczesał ręką włosy.
Chyba zgłupiał. Tak, chyba całkiem postradał zmysły.
Wrzuciwszy kartę do ogniska, wrócił na posłanie
i ułożył się plecami do śpiącej dziewczyny.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Poruszyła się we śnie, po czym otworzyła oko.
Leży na boku. Na lewym boku. Nigdy tego nie ro
biła. Nigdy, przenigdy. Co gorsze, leży przytulona do
Josha. Jej piersi, brzuch i uda przylegają do jego ple
ców i pośladków. Ręką obejmuje go w pasie.
We śnie wykonała to, czego nie miała odwagi wy
konać na jawie. Przysunęła się do Josha, by grzać się
w jego cieple, czerpać siłę z jego siły, odwagę z jego
męstwa. Znalazłszy to, czego szukała i pragnęła, po
stanowiła się zakotwiczyć. Po raz pierwszy od miesię
cy, może nawet lat, spała głębokim snem, nie budząc
się co chwila i nie odczuwając strachu.
Zamknęła z powrotem oko i potarła policzkiem
o flanelową koszulę, ze zdumieniem odkrywając pod
miękkim materiałem twarde napięte mięśnie. Przypo
mniała sobie, jak wczoraj zdjął mokrą koszulę. Prze
szył ją dreszcz.
Miał wspaniałe umięśniony tors, bez ani jednej fałd
ki, bez grama tłuszczu. Brzuch i klatkę piersiową zna
czyły blizny. Ciemna równomierna opalenizna świad-
czyła o tym, że wiele godzin spędzał na świeżym po
wietrzu. Człowiek z żelaza - tak jej się kojarzył. Męż
czyzna o twardym ciele i silnej psychice.
146 KASEY MICHAELS
Ale oczy miał takie jak Toby, spojrzenie zaś łagod
ne. Chociaż udawał twardziela, w głębi duszy Josh był
dobry i wrażliwy. Bądź co bądź, to on wychowywał
Toby'ego, pokazywał mu świat, wpajał zasady postę
powania, uczył odróżniać dobro od zła. Kiedy zmarła
ich matka, Toby był dzieckiem, Josh zaś przejął obo
wiązki rodzicielskie. Nie miał czasu rozczulać się nad
sobą: za główny cel w życiu postawił sobie opiekę nad
bratem.
Stąpał twardo po ziemi, nie interesowały go gry,
pozory, sentymenty. Był głazem, granitem, opoką.
Kształtowały go wiatry, burze, mijający czas. W środ
ku wciąż był czułym, delikatnym człowiekiem, ale tę
stronę swojego charakteru ukrywał pod oschłą, szorstką
powłoką, której żadne zewnętrzne siły nie mogły tknąć.
Tak, był dwiema osobami w jednym ciele. Po to,
by móc sobie radzić w okrutnym świecie, przybrał ma
skę twardziela, ale w środku nadal tkwił szlachetny,
kochający chłopiec. Widać to było w jego spojrzeniu,
w sposobie, w jaki mówił o zmarłym bracie, a także
w sposobie, w jaki traktował Emily: przytulał, kiedy
się smuciła, pozwalał wypłakać się na swoim ramieniu.
Sam cierpiał z powodu tragicznej śmierci ukochanego
brata, a mimo to potrafił na moment zapomnieć
o własnym bólu, żeby ją pocieszyć.
Molly prychnęła, po czym zarżała cichutko; koń
Josha potrząsnął łbem. Powoli zbliża się ranek. Burza
przetoczyła się nad wzgórzami i oddaliła na wschód.
W nocy już nie padało, wiatr nie hulał. Wkrótce wzej
dzie słońce.
DOM RADOŚCI
147
Trzeba będzie zwinąć obóz, wsiąść na konie i skie
rować się do domu. Ten dziwny, niemal surrealistyczny
epizod dobiegnie końca. Minie bezpowrotnie, jakby
nigdy się nie wydarzył. Josh ponownie wdzieje pan
cerz, pod którym skryje swą łagodność i dobroć, i ru
szy w dalszą drogę. Na kolejne rodeo. Znów będzie
prowadził samotne życie, przemieszczając się z miej
sca na miejsce. A ona już nigdy więcej go nie zobaczy.
Toby tak bardzo kochał brata. Często o nim opo
wiadał. Marzył o tym, aby Josh zrezygnował z wystę
pów na rodeo, aby ustatkował się, zapuścił korzenie.
Aby się zakochał...
Hm, czy to w ogóle możliwe? Czy Josh potrafiłby
rozpoznać miłość? Czy potrafiłby ją zaakceptować
i odwdzięczyć się tym samym? Miał trzydzieści kilka
lat; sytuacja życiowa zmusiła go, aby przejął obowiązki
dorosłego człowieka w wieku, kiedy jego rówieśnicy
kopali piłkę na boisku i wymieniali się na karty z po
dobiznami ulubionych graczy baseballowych. Całą mi
łość przelał ną młodszego brata; nie starczyło jej dla
nikogo innego. A może zamknął przed innymi swoje
serce, może w ten sposób bronił się przed krzywdą,
bólem, rozczarowaniem?
Stał się samotnikiem, ponad wiek dojrzałym, zahar
towanym przez los. Emily, która miała bliskie kontakty
z Hopechest, dużo wiedziała - i często czytała - o ta
kich dzieciach jak Josh i Toby. Starsze na ogół wcielały
się w rolę rodzica opiekuna, młodsze zaś żyły pod klo
szem, osłaniane i chronione.
Toby, który dorastał pod czujnym okiem brata, wy-
148
KASEY M1CHAELS
rósł na wspaniałego młodego człowieka, który pragnął
nieść pomoc innym i czynić świat lepszym, bezpiecz
niejszym.
Kiedy Toby się usamodzielnił, Josh postanowił -
świadomie lub podświadomie - zrzucić ze swych bar
ków wszystkie troski i wieść bezproblemowe życie
wędrowca. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż trzy-
dziestokilkuletni mężczyzna nie ma domu, jeździ od
miasta do miasta, biorąc udział w rodeo, czasem pra
cuje dorywczo, zawsze rezygnując z pracy i ruszając
w dalszą drogę, zanim zasiedzi się gdzieś za długo?
Josh Atkins cały swój dobytek miał przy sobie w ple
caku; bez zbędnego bagażu przemierzał kraj wzdłuż
i wszerz, od jednego rodeo do drugiego, od jednej ko
biety do drugiej.
Czy kogoś takiego mogłaby pokochać rozsądna,
trzeźwo myśląca dziewczyna, która nie wyobrażała so
bie życia bez domu i rodziny?
Emily zacisnęła mocniej ramię wokół pasa Josha.
Nie. Nie takiego szukała mężczyzny; nie z takim chcia
łaby związać swój los.
Z drugiej strony nie potrafiła go puścić. Jeszcze
chwila, powtarzała w myślach. Jeszcze chwila. Było
jej tak dobrze.
Molly znów zarżała. Josh drgnął; powoli zaczął się
budzić. Uniósł nieco prawą rękę i przez moment trzy
mał ją w powietrzu. Dawał Emily szansę: gdyby chcia
ła, mogłaby się odsunąć. Nie chciała. Opuściwszy rękę
z powrotem, odnalazł spoczywającą na swoim brzuchu
dłoń dziewczyny.
DOM RADOŚCI 149
To było takie proste, takie naturalne i przyjemne
- dłoń zaciśnięta na dłoni. Emily westchnęła cicho. Za
skoczył ją swoim zachowaniem, choć prawdę mówiąc,
pragnęła czegoś więcej: żeby wziął ją w ramiona, przy
tulił...
Jakby czytając w jej myślach, Josh podsunął wyżej
ich złączone ręce i przycisnął palce Emily do ust. Zro
biło się jej gorąco, następnie zimno i znów gorąco.
Zamknęła oczy, usiłując powstrzymać łzy. Dolna warga
zaczęła jej drżeć.
Josh puścił jej rękę i odsunął się. W przestrzeń mię
dzy ich ciała natychmiast wtargnęło zimne powietrze.
Po chwili obrócił się na prawy bok; leżeli zwróceni
twarzą do siebie. Był w pełni obudzony; oczy miał
szeroko otwarte, spojrzenie rześkie, przytomne, usta...
kuszące. Dzieliło ją od nich zaledwie parę centyme
trów; wystarczyłoby wykonać maleńki ruch i zetknę
liby się wargami.
Objął ją w pasie, tak jak ona przed momentem obej
mowała jego, i przyciągnął bliżej. Znów zrobiło się
ciepło.
- Jeśli chcesz, Emily, każ mi się odsunąć. Ale na
miłość boską, powiedz to teraz.
Nie była w stanie uczynić najmniejszego ruchu, mi
mo że ręka Josha wcale jej mocno nie uciskała. O żad
nym odwrocie nie mogło być mowy. Mogła się przy
sunąć, lecz nie cofnąć. Tak też się stało; przysunęła
się centymetr, dwa i ich usta spotkały się w namięt-
nym, gorącym (pocałunku. Dyszeli, jakby był środek
upalnego lata, a nie chłodny, listopadowy poranek.
150 KASEY MICHAELS
Chociaż leżeli na cienkich gumowych karimatach
ułożonych na twardej, nierównej ziemi, czuła się tak,
jakby miała pod sobą miękką puchową pierzynkę.
Była lekka jak piórko; w środku cała płonęła. Po
całunek trwał, głód narastał. Oboje czuli niedosyt.
Ustami i językiem pragnęli zaspokoić pożądanie.
Świat ograniczał się do zmysłów. Emily zapomniała
o oddychaniu. Zresztą powietrze nie było jej do ni
czego potrzebne. Potrzebowała dotyku, ciepła drugiego
człowieka; pragnęła czuć się kochana.
Od tak dawna o tym marzyła. Tyle lat żyła pogrą
żona w rozpaczy, w samotności, w strachu i żalu. Ten
człowiek, który stracił brata, wie o tym. On jeden ją
rozumie.
Mógł jej pomóc, mógł ją oswobodzić, uwolnić od
samotności i bólu, a przede wszystkim od wyrzutów
sumienia.
Tak bardzo go potrzebowała. I wzajemnie. Ona też
była mu potrzebna, nie miała co do tego wątpliwości.
Josh potrzebował kogoś, kto by go przytulił, pomógł
mu zapomnieć o koszmarze, kogoś, kto by zrozumiał
jego rozpacz oraz pomógł uwolnić się od własnych wy
rzutów sumienia.
Dwa serca, dwie dusze szukające nawzajem pocie
szenia i ratunku. Ogarniało ich coraz większe pożądanie,
które obojgu uzmysławiało, że z życia trzeba się cieszyć,
czerpać z niego pełnymi garściami. Marzenia tylko wte
dy się spełniają, kiedy człowiek po nie sięga.
Na moment zacisnęła mocniej powieki; poczuła ból,
ale niewielki, krótkotrwały. Od dłuższego czasu nosiła
DOM RADOŚCI
151
w sobie tyle cierpienia, że dziwne rozdzierające kłucie
ledwo zwróciło jej uwagę. Wreszcie jest cała; ciało
i dusza stanowią jedność. Nie składała się z oddziel
nych elementów, z rąk, nóg, włosów, skóry, lecz złą
czona z Joshem miała wrażenie pełni i harmonii.
Jego czułość i delikatność wzruszały ją do łez, jego
żar i namiętność zachwycały. Otoczona silnymi ramio
nami, w których czuła się pewnie i bezpiecznie, wzno
siła się coraz wyżej. Ziemia drżała, a gwiazdy eksplo
dowały, tworząc wokół niezwykłą feerię barw.
Jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś tak niezwykłego.
W pierwszej chwili była zdezorientowana, kiedy Josh
nagle znieruchomiał, a potem dreszcz wstrząsnął jego
ciałem. Szybko jednak zrozumiała, co się dzieje. Obej
mując kochanka jeszcze mocniej, zaczęła gładzić go
po plecach i całować. Leżał odprężony; mięśnie, kilka
sekund temu twarde i napięte, teraz były miękkie, nie
mal wiotkie. Zaskoczyła ją siła, którą ona, słaba i bez
bronna kobieta, posiadała nad tym dużym, wspaniałym
mężczyzną.
Ofiarowali sobie cudowny dar: siebie. Jedno dru
giemu dało siłę i radość. Teraz byli połączeni; wiązało
ich coś więcej niż sam ból, żal i cierpienie.
Emily obróciła głowę, kierując wzrok w stronę wy
lotu groty. Poprzez rosnące na wzgórzu wysokie sosny
przedzierały się promienie słońca. Zaczął się nowy
dzień... i nowe życie.
Po, przyjeździe do Kalifornii Martha Wilkes odkryła
ze zdumieniem, że tu, na zachodnim wybrzeżu, świt
152 KASEY MICHAELS
nastaje szybko. Całkiem jej to odpowiadało. W Mis
sisipi niebo rozjaśniało się powoli, właściwie wszystko
tam odbywało się w sennym, leniwym tempie, ona jed
nak nie lubiła ślamazarności; wolała energiczny po
czątek dnia.
Uświadomiła to sobie dopiero teraz, w wieku pięć
dziesięciu lat. Prawdę mówiąc, dopiero teraz uświado
miła sobie, że żyje i że życie sprawia jej ogromną przy
jemność.
Zamiast, jak w Missisipi, wylegiwać się w pościeli,
od razu odrzucała kołdrę i wyskakiwała z łóżka, nie
mogąc doczekać się nowego dnia. Ubierała się pośpie
sznie i czym prędzej ruszała do Hopechest. Zawsze lu
biła swoją pracę; wierzyła, że wykonuje ją dobrze i su
miennie, czasem nawet osiągała spektakularne wyniki.
Ale nigdy wcześniej nie czuła się tak spełniona jak
w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy spacerowała z małą
Tatanią. Dziewczynka trzymała ją za rękę, chichotała,
opowiadała jej różne rzeczy, podskakiwała w swoich
nowych bucikach.
Dziwne było pierwsze ich spotkanie. Podświadomie
zarówno dziewczynka, jak i Martha wiedziały, że są
sobie przeznaczone; że się odnajdą, pokochają, że jedna
drugiej wypełni pustkę. Natychmiast utworzyła się po
między nimi niewiarygodnie silna więź. I obie czer
pały z niej radość.
Martha wyszła spod prysznica, osuszyła się, na bie
liznę włożyła gruby biały szlafrok, po czym zbliżyła
się do okna, z którego rozciągał się widok na maja
czące w oddali góry.
DOM RADOŚCI 153
Jakiż piękny jest ten świat!
Zadumała się. Czy nie powinna trochę przyhamo
wać? Może. Każdej innej pacjentce poradziłaby, żeby
wzięła kilka głębokich oddechów, zwolniła tempo, do
brze przemyślała całą sytuację. Żeby nie pokładała
wszystkich swoich nadziei w jednej małej dziewczyn
ce. Owszem, chciała ofiarować jej miłość, stworzyć
dom, zapewnić nowe, lepsze życie, ale czy naprawdę
jest na to gotowa?
Owszem, jest. Tuląc do piersi Tatanię, czuła się jak
młoda matka, która trzyma w ramionach nowo narodzo
ne dziecko. Łzy nabiegły jej do oczu. Z całego serca
pragnęła otoczyć dziewczynkę miłością macierzyńską.
- Wydałam na świat potomka - oznajmiła, zwra
cając się do wschodzącego słońca. - Moje dotychcza
sowe życie, praca, doświadczenie zawodowe stanowiło
jakby okres przygotowania, coś w rodzaju wydłużonej
ciąży. Teraz wreszcie mam okazję zrozumieć to,
o czym czytałam, co znałam z książek i obserwacji,
a czego nigdy dotąd sama nie doświadczyłam.
Z uśmiechem na twarzy poczłapała do szafy, z któ
rej wydobyła długą spódnicę w kolorach ziemi: brą
zowym, szarym, zielonym, żółtym. Po tych brązach
i żółciach wędrowały dzikie zwierzęta: żyrafy, tygrysy,
lwy. Obok spódnicy położyła sweter z miękkiej żółtej
angory, długi naszyjnik z drewnianych koralików oraz
luźny obszerny żakiet w kolorze mlecznej czekolady:
Wiedziała, że Tatanii spodobają się żyrafy.
Zdjąwszy szlafrok, ubrała się pośpiesznie. Następnie
Przeczesała włosy i zerknęła do lustra, sprawdzając
154
KASEY MICHAELS
fryzurę. W porządku. Może pokazać się ludziom na
oczy. Przypudrowała twarz, pociągnęła usta szminką
i była gotowa do wyjścia.
Miała ustalony plan działania. Najpierw śniadanie,
potem sesja z Meredith, później rozmowa z agentką
od nieruchomości w sprawie domu, który znalazła
wczoraj w Internecie, i wreszcie Hopechest. Wygląda
na to, że przedpołudnie ma wypełnione co do minuty,
ale nie narzekała. Przeciwnie, rwała się do zajęć, do
życia; po prostu rozpierała ją energia.
Spodziewała się zastać w kuchni Inez, piekącą świe
że bułeczki i przygotowującą śniadanie dla całej ro
dziny. Zdumiała się więc na widok Meredith, która sie
działa przy stole, pijąc herbatę.
- Słońce wyszło - rzekła, uśmiechając się do le
karki. - Mam nadzieję, że wkrótce Emily pojawi się
w domu.
Krzątająca się przy zlewie Inez obejrzała się przez
ramię i wywróciła oczami.
- Siedzi tu od samego świtu - mruknęła. - Nie da
człowiekowi w spokoju przyrządzić śniadania.
Uśmiechając się przyjaźnie, Martha spoczęła na
„swoim" krześle i podziękowała gospodyni, gdy ta po
stawiła przed nią filiżankę parującej kawy.
- Wcale ci się nie dziwię, kochanie - powiedziała
do Meredith. - Nie zdziwiłoby mnie, gdybyś całą noc
nie zmrużyła oka, tylko krążyła po domu, czekając nie
cierpliwie na nadejście poranka.
Meredith przechyliła w bok głowę i zmrużyła oczy.
- Naprawdę? Mój Boże, kim ty jesteś, obca kobie-
DOM RADOŚCI 155
to? Gdzie się podziała dawna Martha, która latami cier
pliwie mi tłumaczyła, że zamartwianie się niczemu nie
służy, jedynie pozbawia nas energii i sił życiowych?
- Została w Missisipi - odparła ze śmiechem le
karka. - Tam żyje jak we śnie, zamknięta w sobie, śle
pa na otaczającą ją rzeczywistość, ukrywająca uczucia,
bo tak jest łatwiej i bezpieczniej. Ale wiesz, co ci po
wiem? Skoro tak jej tam dobrze, to niech sobie zostanie
w Missisipi. A ty, kochanie - puściła do Meredith oko
- masz przed sobą nową Marthę Wilkes. Marthę, która
chce mieć zmartwienia; która chce chodzić po pokoju,
wyglądać przez okno i niecierpliwić się, kiedy jej słod
ka Tatania wróci z pierwszej randki. Z góry współczu
ję gołowąsowi, który zaprosi ją kina. Pewnie go wy
straszę swoimi pytaniami: od kiedy ma prawo jazdy,
jak szybko jeździ i czy wie, co go czeka, jeżeli do
godziny jedenastej wieczorem nie odprowadzi Tatanii
do domu.
- Do jedenastej? - zdumiała się Meredith. - Kiedy
moje córki zaczynały chodzić na randki, musiały być
w domu najpóźniej o dziesiątej. Zresztą synowie rów
nież. Oczywiście strasznie protestowali, ale wyjaśniłam
im, że to, iż są płci męskiej, nie robi mi żadnej różnicy.
Po prostu są moimi dziećmi i martwię się o nich tak
samo jak o ich siostry. - Na moment zamilkła. - Na
miłość boską, Martho. Przecież Tatania ma zaledwie
siedem lat. Czy nie za bardzo wybiegasz myślami
w przyszłość?
- Bo ja wiem? Po prostu oddaję się marzeniom.
Nigdy dotąd nie sądziłam, że będę przejmować się ta-
156
KASEY MICHAELS
kimi sprawami jak randki. To cudowne móc obserwo
wać, jak własne dzieci dorastają, jak podlotek prze
istacza się w piękną młodą kobietę.
Duże piwne oczy Meredith posmutniały. Martha na
tychmiast zrozumiała własny błąd. Wyciągnęła rękę
nad stołem i delikatnie poklepała przyjaciółkę po ra
mieniu.
- Przepraszam, kochanie.
- Nie szkodzi. - Nieśmiały uśmiech prześliznął się
po twarzy Meredith. - Dobrze wiem, co straciłam. Ale
wszyscy dzielnie starają się uzupełnić tę dziesięciolet
nią lukę w mojej pamięci. Oczywiście w sposób bar
dzo przemyślany; fotografie i kasety wideo, które oglą
dam, są ocenzurowane, żeby przypadkiem nie pojawiła
się na nich Patsy, mimo to... Czasem nie potrafię ukryć
wzruszenia. Tyle się wydarzyło, zarówno rzeczy do
brych, jak i złych. Narodziny małej Meggie, śluby mo
ich dzieci, w których niestety nie dane mi było ucze
stniczyć, zgony paru przyjaciół...
Westchnęła Ciężko, po chwili jednak wzięła się
w garść.
- Za to wczoraj wieczorem - kontynuowała - kie
dy poszłaś już spać, rodzina sprawiła mi niespodziankę.
Na pomysł wpadł Drake z Mayą. Nie wiem, skąd wy
grzebali stary film z naszego ślubu, to znaczy mojego
z Joem, w każdym razie przegrali taśmę na kasetę wi
deo. - Oblała się rumieńcem. - Obejrzeliśmy go wczo
raj w sypialni.
Stojąca za Meredith Inez uśmiechnęła się szeroko;
oczy lśniły jej od łez.
DOM RADOŚCI 157
- Jakiś czas temu Maya poprosiła mnie, abym po
szperała w waszym archiwum filmowym - rzekła. -
Z początku miałam opory, ale kiedy wyjaśniła, o co
chodzi, chętnie się zgodziłam. Pokazała mi gotowy ma
teriał, zanim Drake dał kasetę panu Joemu. Była pani
śliczną panną młodą i nadal jest wyjątkowo piękną ko-
bietą.
- Dziękuję, Inez - powiedziała Meredith. Nerwo
wo obracała w palcach łyżeczkę do herbaty. - To było
tak dawno temu. Tyle się od tamtego czasu wydarzyło.
Patrząc wczoraj na ekran, miałam wrażenie, jakbym
oglądała dwoje obcych ludzi. Ale nic dziwnego; każdy
się zmienia. - Ponownie westchnęła. - Mój Boże,
Martho. Byliśmy tacy młodzi; mieliśmy mnóstwo pla
nów, marzeń. Ciekawa jestem, jak by to było, gdyby
śmy dziś brali ślub? Czy z takim samym zapałem
i pewnością siebie wypowiadalibyśmy słowa przysię
gi? Myślę, że tak. Mam nadzieję, że tak.
Martha i Inez wymieniły spojrzenia. W tym mo
mencie lekarka powzięła decyzję. Nie wiedziała kiedy
ani jak, ale wiedziała, że zrobi wszystko, aby zaspokoić
ciekawość przyjaciółki; udowodni, że Meredith i Joe
są nadal tymi samymi ludźmi co przed laty, pięknymi,
szlachetnymi, zakochanymi i że czeka ich razem długa
wspaniała przys2;łość.
Oboje milczeli.
Właściwie od godziny w grocie panowała cisza.
Po raz ostatni zjedli na śniadanie wodnistą owsiankę
i po raz ostatni wyłonili się z groty, by zebrać trochę
158
KASEY MICHAELS
drewna na opał. Emily zawsze gromadziła zapas na
wypadek, gdyby znów przyszło jej - lub komukolwiek
innemu - nocować w górach. Posprzątali grotę, sta
rannie wygarnęli na zewnątrz końskie odchody. Wre
szcie spakowali plecaki, zwinęli śpiwory. Byli gotowi
do drogi.
Powrót oznaczał rozstanie. Każde z nich miało swo
je życie, swoje sprawy.
O tym, co było, o wspólnie spędzonej nocy, oboje
uznali, że nie będą rozmawiać. Nie odczuwali wstydu
czy skrępowania; po prostu temat nie istniał. Powiedzieli
sobie wszystko za pomocą dotyku, pocałunków, wes
tchnień, ale żadne słowa nie padły. Może nigdy nie padną.
Wspólne milczenie, wspólna samotność. Przepaść
między przeszłością, między tym, co razem przeżyli,
a przyszłością, czyli tym, co nieznane.
Emily rozejrzała się wkoło, sprawdzając, czy nicze
go nie zapomniała. Ciekawa była, czy jeszcze kiedy
kolwiek tu wróci, do tej swojej magicznej kryjówki.
W grocie, do której przyjeżdżała, by się skupić, po
medytować i odzyskać spokój, spędziła kilka dni.
Z Joshem. Jego cząstka pozostanie tu na zawsze. Pa
trząc w płonące ognisko, będzie widziała zarys jego
sylwetki; czekając, aż zmorzy ją sen, będzie słyszała
jego ciche sapanie. Jeżeli tylko tyle może mieć, to nie
chce więcej nocować w tym miejscu. Wspomnienia
byłyby za bardzo bolesne.
Josh osiodłał Molly, dopiął popręg, po czym wy
prowadził konie z groty na zalaną słońcem ścieżkę.
- Ruszę pierwszy, a ty jedź za mną, dopóki nie
DOM RADOŚCI
159
znajdziemy się na równym terenie. Nie wiadomo, na
co się natkniemy: błoto, zwalone drzewa, wszystko jest
możliwe.
Skinąwszy głową, oparła nogę na złączonych rę
kach Josha i po chwili siedziała w siodle. Wędrowali
gęsiego, on pierwszy, ona za nim. Co rusz pochylała
się do przodu lub odchylała w bok, żeby nie otrzeć
się o nisko zawieszone gałęzie, wciąż mokre od de
szczu.
Na dole panował półmrok; wysokie sosny nie po
zwalały promieniom słońca dosięgnąć ziemi. Wkrótce
- niestety zbyt szybko - dotarli na rozświetloną słoń
cem polanę. Emily odniosła wrażenie, że rozciąga się
przed nią cały świat, jasny, promienny, omyty z kurzu.
Piękno przyrody otaczało ją ze wszystkich stron.
Josh pociągnął lekko za wodze, po czym obrócił
konia. Przez chwilę spoglądali na siebie bez słowa.
- Nie będę cię przepraszał - oznajmił w końcu -
bo niczego nie żałuję. - W jego głosie wyczuwało się
napięcie. - Możesz mi powiedzieć, żebym poszedł do
diabła i pójdę; zniknę z twojego życia. Ale jest też inne
wyjście: możemy spotkać się wieczorem. Zabrałbym
cię gdzieś na kolację, pogadalibyśmy.
Lodowy pancerz, który tworzył się wokół serca
Emily, pękł. Była pewna, że zaraz pożegnają się i każ
de ruszy w swoją stronę, ona na rodzinne ranczo, on
hen przed siebie, na jakieś kolejne rodeo.
- Na kolację? Dobrze. Chętnie.
Nie widziała jego oczu; przysłaniało je rondo ka
pelusza. Ale bruzdy, jakie pojawiły się wokół jego ust,
160
KASEY MICHAELS
oraz biel zębów, którymi błysnął w uśmiechu, sprawi
ły, że serce zaczęło walić jej młotem.
- Świetnie, cieszę się - rzekł. - Zamierzasz wspo
mnieć o mnie rodzicom? Że razem przeczekaliśmy bu
rzę w grocie?
Na moment zamyśliła się, po czym pokręciła głową.
- Chyba nie - odparła. - Powiem, że poznaliśmy
się w miasteczku, kiedy kupowałam śpiwór. Dobrze?
Wyprostował się w siodle. Jakby zesztywniał.
- Nie gniewaj się, Josh - dodała pośpiesznie, widząc
jego reakcję. - Nie wstydzę się ciebie. Po prostu to, co
zaszło w tej grocie, zaszło między nami. I nikomu nic
do tego. Nie mam pojęcia, czy będzie jakikolwiek dalszy
ciąg tej historii; jeśli tak, wolałabym, abyśmy o tym sami
zdecydowali. Nie wiesz, jak to jest, kiedy człowiek żyje
otoczony liczną rodziną. Nie sposób zachować nic dla
siebie, wiadomości roznoszą się w zawrotnym tempie.
Jakoś nie mam ochoty bawić się w dwadzieścia pytań
z każdym Coltonem na tej planecie.
Josh parsknął śmiechem.
- Toby swoimi pytaniami zawsze doprowadzał
mnie do szału. - Podniósł rękę do kapelusza i przy
tknął palce do ronda. - Jedź wolno. Nie poganiaj Mol
ly; może czuć się trochę niepewnie po tylu godzinach
w ciemnej grocie. Do zobaczenia wieczorem.
Po tych słowach skręcił w prawo i odjechał w kie
runku rancza Rollinsa. Emily znów została sama.
Tak, była sama, ale już nie czuła się samotna.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Korciło go, by uciec. Spakować się, rzucić praeę
u Rollinsa i wyjechać hen daleko. Po chwili zawsty
dził się; zaczął kląć pod nosem, wyzywając się od nę
dznych tchórzy i podłych kretynów. Powinien był trzy
mać ręce przy sobie. Nie powinien był dotykać Emily.
Do jasnej cholery, w ogóle nie powinien był przeby
wać w grocie. Zwłaszcza w nocy. Zwłaszcza przez
dwie noce.
Owszem, Emily potrzebowała pomocy. Jej koń wy
straszył się i uciekł, a ona została sama; w dodatku
rozpętała się burza z piorunami. Groziła jej hipotermia.
Ale może niekoniecznie. Przecież rozpaliła ognisko,
miała koc, trochę puszek z jedzeniem, kuchenkę tury
styczną. Nie była małą bezradną kobietką, która czeka,
aż dzielny rycerz w srebrnej zbroi przybędzie jej na
ratunek. Szlag by to trafił! Mógł podprowadzić Molly
pod grotę, po czym, nie Wdając się z Emily w żadne
rozmowy, wrócić na dół. Po jaką cholerę właził do
groty?
Psiakrew, jest kowbojem. Nocował pod gołym nie
bem podczas znacznie gorszych warunków niż burza,
jaka w ciągu ostatnich dwóch dni nawiedziła północne
obszary Kalifornii. Zdarzało mu się brnąć przez zaspy
162
KASEY M1CHAELS
śniegu sięgające po koński grzbiet, przebywać na takim
mrozie, że o mało nie zamarzły mu powieki, widzieć
potężne ulewy zmieniające ziemię w rwące błotniste
potoki.
Nie bał się błyskawic, grzmotów, walących się
drzew. Mógł wrócić na ranczo Rollinsa od razu pierw
szego dnia.
Ale nie po to śledził Emily, nie po to jechał za nią
taki kawał drogi, żeby wejść do groty, powiedzieć
dzień dobry, nienawidzę cię, a potem wykonać w tył
zwrot i odjechać.
Naprawdę ział do niej nienawiścią; potem, kiedy ją
ciut lepiej poznał, wciąż usiłował wmówić w siebie,
że to zimna, wyrachowana suka. Winił Emily za śmierć
Toby'ego. Łatwiej mu było winić ją niż siebie.
„Trzymał mnie za rękę i... i po prostu zmarł".
Sporządzając raport, policjant popełnił błąd lub nie
dokładnie sprawdził fakty. Emily została na miejscu.
Nie uciekła. Nawet kiedy Toby kazał jej odejść, ona
go nie posłuchała. Nie zamierzała pozwolić, aby umarł
w samotności. Siedziała przy nim, trzymała go za rękę,
pocieszała. Wiedziała, że pomoc jest w drodze. Ale
wiedziała również, że nadjedzie zi późno - za późno
dla Toby'ego i być może za późno dla niej.
Zrobiła wszystko, co w danej sytuacji mogła zrobić.
W przeciwieństwie do niego. On nie zrobił tego, co
należało. Pewnie, od kilku lat zarabia całkiem niezłe
pieniądze, wygrywając na rodeo i reklamując różne
kowbojskie akcesoria; większość pieniędzy odkładał na
kupno rancza. Zamierzał prowadzić je wspólnie z Tb-
DOM RADOŚCI
163
bym. Ale jakoś ciągle nie miał dość zawodów. Nie po
trafił oprzeć się urokom rodea; pociągały go kolejne
zwycięstwa i nagrody. A przecież już dawno powinien
był odejść, zostawić ujeżdżanie mustangów i jazdę na
byku młodszym, pełnym zapału kolegom, który do
piero zaczynali karierę i żądni byli sukcesów.
Gdyby sobie odpuścił! Gdyby powiedział: dosyć,
basta! Gdyby kupił ziemię i się osiedlił.
Gdyby ślepy miał oczy, to by widział.
Josh poklepał po szyi własne dwa konie, które Rol-
lins pozwalał mu trzymać w swojej stajni, po czym
odczepił przyczepę od świeżo umytej, ciemnozielonej
ciężarówki i ruszył w stronę Domu Radości.
Miał na sobie swoje najlepsze dżinsy, czarną ko
szulę i czarną skórzaną kamizelkę; na wierzch włożył
zamszową kurtkę na kożuszku oraz czarnego stetsona,
którego używał na specjalne okazje. Josh nie nosił gar
niturów, ale jak na siebie był wyjątkowo elegancko
ubrany. Mimo to podejrzewał, że w wytwornej rezy
dencji Coltonów będzie czuł się tak, jak senator Colton
i jego żona czuliby się w przydrożnym barze na Dzi
kim Zachodzie: zupełnie nie na miejscu.
Toteż widok Meredith Colton, która otworzyła mu
drzwi, mile go zaskoczył. Wyglądała o wiele lepiej niż
na zdjęciach w gazetach: była atrakcyjną kobietą,
szczupłą, drobną, o regularnych rysach twarzy i ład
nych, piwnych oczach, z których wyzierała inteligen
ta. W dodatku ubrana była na sportowo, w czerwo
no-białą flanelową koszulę oraz wygodne, sprane
dżinsy.
164
KASEY MICHAELS
- Dzień dobry. Pan Josh, prawda? - spytała, uśmie
chając się szeroko na powitanie. - Proszę, niech pan
wejdzie. Mój mąż koniecznie chce pana poznać.
I znów przeżył zaskoczenie: zdumiał go zarówno
normalny, przyjazny sposób bycia żony senatora, jak
również wystrój salonu. Wielokrotnie widział rezyden
cję Coltonów z oddali; porażała pięknem i rozmiarem.
Domyślał się, że musi być warta majątek. W każdym
razie sądził, że dom jest urządzony z przepychem, a lu
dzi, którzy go zamieszkują, cechuje buta i arogancja.
Nie spodziewał się przyjaznej atmosfery i ciepłego
uśmiechu, przynajmniej nie w stosunku do siebie -
przybłędy, który zajechał pod dom starą ciężarówką,
aby zabrać na randkę ukochaną córkę gospodarzy.
- Josh Atkins? Prosimy, prosimy! - Senator Joe
Colton wstał z fotela i z wyciągniętą na powitanie ręką
ruszył w stronę gościa. - Kilka lat temu widziałem pa
na na rodeo w Tulsie. Jeśli dobrze pamiętam, zwycię
żył pan zawody w ujeżdżaniu i zdobył główną nagro
dę. Świetnie pan sobie radzi z końmi; jestem naprawdę
pełen podziwu. Cieszę się, że mogę pana poznać.
- Dziękuję, panie senatorze. - Wymienili uścisk
dłoni. - Nie wiedziałem, że interesuje się pan rodeo.
- Owszem, śledzę wiele dyscyplin sportowych -
oznajmił Joe i wskazał na zastawiony butelkami barek,
pytając Josha, czy ma ochotę na drinka.
Josh pokręci! przecząco głową.
- Nie tylko sportowych - rzekła Meredith, siadając
na kanapie. Poklepała wolne miejsce koło siebie;
usiadł, podejrzewając, że jak przystało na zatroskaną
DOM RADOŚCI 165
mamusię, zaraz zacznie go wypytywać o jego plany,
zamiary, życie. - Joe ma bardzo rozległe zaintereso
wania. Pasjonuje się prawie wszystkim. Dzięki temu
przy stole nigdy nie zapada milczenie. - Na moment
urwała. - Emily wspomniała nam, że spotkała pana
w miasteczku. I że jest pan bratem Toby'ego Atkinsa.
No proszę, pomyślał. Prosto, bez owijania w ba
wełnę, przechodzimy do sedna.
- Tak, to prawda.
- Pański brat uratował życie naszej córki - rzekł
Joe, zajmując miejsce po drugiej stronie stolika. - Na
wet nie potrafię ci, synu, powiedzieć, co do niego czu
jemy. Jesteśmy twoimi dłużnikami. Mówię poważnie:
jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy, wy
starczy jeden telefon. Bo czy ci się to podoba czy nie,
należysz teraz do naszej rodziny. Prawda, Meredith?
- Absolutnie, kochanie. - Wyciągnąwszy rękę,
Meredith zacisnęła ją na dłoni męża.
- Bardzo państwu dziękuję - powiedział cicho
Josh.
- Żadne „państwu" - zaoponował Joe. asz do
nas mówić po imieniu, słyszysz? Do mnie Joe, a do
żony Meredith. Nie lubimy tych oficjalnych zwrotów
i tytułów. No dobra. - Zerknął na barek. - Może jed
nak przyrządzić ci coś do picia?
Josh uśmiechnął się.
- Nie, dziękuję, panie sena... Dziękuję, Joe - po
prawił się. - Wystarczy mi szklanka zimnej wody.
- Już się robi. - Joe wstał z fotela i skierował się
do barku. - Obawiam się, że przyjdzie ci chwilę po-
166 KASEY MICHAELS
czekać. Moja córunia lubi się spóźniać. Gdybyś kie
dykolwiek chciał wybrać się z nią do kina, skłam, że
seans zaczyna się o godzinę wcześniej, na przykład
o szóstej, zamiast o siódmej. Wtedy jest szansa, że bę
dzie gotowa do wyjścia o szóstej trzydzieści.
- Oj, tatku, nie musisz od razu przy pierwszym
spotkaniu zdradzać Joshowi wszystkich moich wad -
powiedziała Emily, wchodząc do salonu. Wykrzywiła
zabawnie buzię. - Może jeszcze pokażesz mu moje
zdjęcia z dzieciństwa, co? Najlepiej te, na których
uczesana w kucyki, w aparacie korekcyjnym na zę
bach, uśmiecham się od ucha do ucha. To go powinno
skutecznie zniechęcić.
Podeszła do barku i pocałowawszy ojca w poli
czek, wzięła od niego szklankę z wodą.
- Cześć, Josh. Nie słuchaj mojego ojca.
Josh wstał, instynktownie wyczuwając, że nie po
winien siedzieć, kiedy kobieta stoi.
Wyglądała fantastycznie, po prostu rewelacyjnie. Jej
rozpuszczone włosy przypominały ognisty wodospad.
Nie mógł oderwać od nich oczu. Ubrana była w mięk
ki, błękitny sweterek oraz spódnicę dżinsową sięgającą
kolan.
Mimo iż spędzili z sobą dwa dni i dwie noce, po
raz pierwszy widział jej łydki. Na ich widok natych
miast przypomniał sobie, jak leżeli przytuleni, a ona
oplatała go nogami w pasie.
- Dobry wieczór, Emily - powiedział, skinąwszy
głową. - Ślicznie wyglądasz.
Chryste! Co się z nim dzieje? Zachowuje się jak
DOM RADOŚCI 167
szczeniak. A przecież jest dorosłym facetem. Facetem,
który spotykał się z wieloma kobietami i z wieloma
sypiał. Nie jest jakimś nieopierzonym kurczakiem.
Z Emily też spędził cudowną noc. Więc dlaczego się
tak denerwuje? Dlaczego odczuwa taki niepokój?
- Dziękuję... Lepiej uważaj, bo zgnieciesz kapelusz
- rzekła ze śmiechem, siadając na fotelu obok ojca.
Josh obejrzał się przez ramię - faktycznie, niewiele
brakowało, aby sprasował stetsona. Pozostawszy w po
zycji stojącej, spoglądał na roześmianą twarz Emily.
- Joe, kochanie... - Meredith podniosła się z ka
napy. - Czy to nie dzwonek na kolację?
Joe zmarszczył zdziwiony czoło i spojrzał na ze
garek.
- Co? Dzwonek na kolację? Już? Nie, chyba mu
siałaś się przesłyszeć...
Meredith obeszła stolik i wsunęła rękę pod ramię
męża.
- Chodź, chodź, słuch mam znakomity - powie
działa, prowadząc męża w kierunku jadalni. - Josh,
Emily... - zawołała za siebie. - Bawcie się dobrze.
Emily poderwała się na nogi i zaczęła wygładzać
spódnicę. Josh sięgnął po kapelusz.
- Lepiej wyjdźmy stąd jak najszybciej - rzekła Emi
ly. - Tylko patrzeć, jak napatoczy się reszta rodziny.
Pośpiesznie skierowali się do wyjścia. Josh ode
tchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy Emily siedziała
w ciężarówce, a on wsuwał kluczyk do stacyjki.
- Nic z tego nie pojmuję - rzekł, włączywszy sil-
nik. - Czuję się speszony, jakbym znów miał szesna-
168
KASEY MICHAELS
ście lat. Albo jakby czerwona krosta wyskoczyła mi
na czubku nosa. Chyba się nie jąkałem, co? Po prostu
twoi rodzice...
Emily poklepała go po dłoni.
- Oni tacy są. Szlachetni, wspaniali, akceptujący.
Reszta rodziny również. Spotkało mnie wielkie szczę
ście, że mogłam dorastać w takim domu. Przez pewien
czas było inaczej, jakoś dziwnie i ponuro, ale teraz,
kiedy mama wróciła, znów zapanowała radość. Wszy
scy się wszystkim przejmują, troski i zmartwienia jed
nego są troskami i zmartwieniami całej reszty. Dlatego
czasem lubię wyruszyć samotnie w góry i spędzić kil
ka dni w mojej grocie.
Josh wcisnął pedał gazu; po chwili skręcił z pod
jazdu w szosę.
- To dobrzy, porządni ludzie. Nieczęsto się takich
spotyka. Zazdroszczę ci, Emily. Naprawdę. Przyjęli mnie
z otwartymi ramionami. Nie zadawali pytań, nie patrzyli
na mnie z góry. W końcu pochodzimy z dwóch różnych
światów Joe był senatorem, prowadzi interesy, a ja jestem
nikim, kowbojem startującym w rodeo. Wiesz... wie
dzieli o Tobym. Że... że to mój brat.
Esmily skinęła w ciemności głową.
- Tak. Powiedziałam im dziś po południu. Wyjaś
niłam, że od czasu do czasu, kiedy zawody odbywają
się gdzieś daleko, gdzie nie masz ochoty jechać, wy
najmujesz się do pracy na ranczu. Że teraz pracujesz
u Rollinsa. 1 że spotkaliśmy się w miasteczku, w skle
pie z artykułami sportowymi. Oni sądzą, że to był
zbieg okoliczności.
DOM RADOŚCI 169
- Dzięki, Emily. Jestem ci wdzięczny. Podejrze
wam, że nie powitaliby mnie tak serdecznie, gdyby
wiedzieli, że przyjechałem po to, żeby cię odnaleźć,
a potem wyładować na tobie swoją wściekłość i fru
strację.
- Pewnie nie - przyznała cicho. Tak cicho, że po
patrzył na nią zaniepokojony.
- Co się stało? - spytał. - Palnąłem coś głupiego?
już wiem. Powinienem cię przeprosić. Ciągle ktoś cię
śledzi, poszukuje. Najpierw Pike, potem ja. To napra
wdę może człowieka wytrącić z równowagi. I jeszcze
druga rzecz: tamtego pierwszego dnia strasznie na cie
bie naskoczyłem. To było podłe i wredne z mojej stro
ny. Żałuję, że nie ugryzłem się w język. Przepraszam,
Emily.
Odetchnęła głęboko.
- Wiesz, chyba potrzebowałam usłyszeć te słowa.
Dziękuję. - Na moment zamilkła. - To co, jesteś głodny?
- Chcesz znać prawdę? Zanim poznałem twoich ro
dziców, potwornie się denerwowałem. Byłem pewien,
że już nigdy nie zdołam nic przełknąć.
- A teraz?
Wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Mógłbym zjeść konia z kopytami. Znasz tu jakąś
restaurację, gdzie serwują steki?
- Duże, soczyste, z zewnątrz przyrumienione,
w środku krwiste? - Oblizawszy się ze smakiem, opar-
ła się wygodnie o siedzenie. - Jest takie jedno miejsce.
Na razie jedź prosto, potem wskażę ci drogę.
170
KASEY MICHAELS
Zastanawiała się, czy Josh zdaje sobie sprawę, jak
działa na kobiety jego uśmiech.
Gdyby spojrzenie mogło zabić, kształtna blondynka,
która podszedłszy do ich stolika, przedstawiła się: „Do
bry wieczór, mam na imię Missy; będę dziś państwa
obsługiwała", po czym kręcąc biodrami, skierowała się
do bufetu, żeby złożyć zamówienie, byłaby już trupem.
Kiedy Emily spytała o specjalność dnia, Missy obró
ciła się w stronę Josha i ponętnym, lekko zasapanym
głosikiem kojarzącym się z głosem Marilyn Monroe,
zaczęła zachwalać:
- Och, mamy pyszne, soczyste piersi z kurczaka.
Podajemy je z ryżem na ostro oraz świeżutkimi, chru
piącymi bułeczkami. Gorąco polecam.
Emily zazgrzytała zębami, po chwili jednak, zoba
czywszy, że Josh pozostaje całkiem nieczuły na wdzię
ki zalotnej kelnerki, uśmiechnęła się do niej, podzię
kowała za informację i zamówiła krwisty stek.
Pochyliła się do przodu, oparła łokcie o stół, a bro
dę o złączone dłonie.
- Nawet nie zauważyłeś tego, co tu się przed chwilą
działo, prawda? - spytała, podziwiając spokój, z jakim
Josh pije piwo z oszronionego kufla.
- Chodzi ci o naszą kelnerkę? O pannę Missy?
Owszem, zauważyłem. Ale nie jestem zboczeńcem. Ile
ona mogła mieć lat? Dwanaście? A ja mam trzydzieści
pięć. Nie pociągają mnie podfruwajki.
Emily odchyliła się na krześle.
- Ja mam dwadzieścia.
Zrobił zgorszoną minę.
DOM RADOŚCI 171
- Ojej, naprawdę? Cholera, powinienem był popro
sić cię o jakiś dowód tożsamości.
- Bardzo śmieszne. A Missy, mój drogi, musi mieć
co najmniej dwadzieścia jeden, bo inaczej nie wolno
by jej było podawać alkoholu.
To absurd, pomyślała. Dlaczego, na miłość boską,
rozmawia z Joshem o kelnerce? Przecież istnieją zna
cznie ciekawsze tematy. I dlaczego przyznała mu się
do swojego wieku? Czyżby chciała usłyszeć, że jest
dla niego za młoda? Zachowywała się niemal tak, jakby
usiłowała go sprowokować albo wszcząć kłótnię.
- Posłuchaj, Emily. Może gdyby Missy została
w dzieciństwie sierotą, gdyby została adoptowana,
a potem przeżyła wypadek samochodowy, w wyniku
którego na dziesięć lat straciłaby matkę, gdyby w ciągu
tych dziesięciu lat żyła w strachu, nie wiedząc, co jest
prawdą, a co złudzeniem, gdyby trzy razy usiłował ją
zabić wynajęty morderca i gdyby w jej ramionach
umarł młody, szlachetny człowiek, może wtedy uznał
bym ją za osobą dorosłą i dojrzałą psychicznie. Być
może się mylę, może ją źle oceniam, ale wydaje mi
się, że największe nieszczęście, jakie przytrafiło się na
szej miłej kelnereczce, to to, że odkleił się jej sztuczny
paznokieć i wpadł do sałatki zamówionej przez jakie
goś klienta. Missy wciąż jest dzieckiem, natomiast ty,
mimo dwudziestu lat, przeżyłaś więcej niż niejedna
Pięćdziesięcioletnia kobieta. Jesteś osobą nad wiek doj
rzałą.
Zamrugała powiekami, usiłując powstrzymać łzy,
po czym zajęła się rozkładaniem serwetki na kolanach
172 KASEY MICHAELS
- A ty, Josh, ile masz lat? Nie według metryki, lecz
według doświadczeń? - spytała cicho.
- Dziewięćdziesiąt. Czasem sześć, niekiedy piętna
ście. Myślałaś, że nie wiem?
Utkwiła spojrzenie w twarzy siedzącego naprzeciw
ko siebie mężczyzny.
- Wciąż jesteś głodny? - spytała, marząc o tym,
aby dzielący ich stolik nagle znikł.
- Już nie - odparł. Wyjął z kieszeni kilka bankno
tów dwudziestodolarowych i położył na pustym tale
rzyku. - Chodźmy stąd.
Trzymając się za ręce, skierowali się do drzwi. Po
drodze minęli żującą gumy Missy, która niosła do ich
stolika dwie sałatki. Kelnerka przystanęła zdziwiona
i poruszając rytmicznie szczęką, odprowadziła ich
wzrokiem do drzwi.
Na widok wybałuszonych oczu Missy Emily zaczę
ła chichotać. Josh objął ją ramieniem i przytulił do sie
bie. Wybiegli z restauracji; zanim dotarli do ciężarów
ki, oboje zataczali się ze śmiechu.
Dysząc ciężko, Emily opadła na siedzenie; chwilę
później Josh otworzył drzwi od strony kierowcy i też
wsunął się do środka. W blasku rozmieszczonych na
parkingu latarni wyraźnie widziała jego twarz.
- Dokąd teraz? - spytał, świdrując ją oczami.
- Nie pytaj - rzekła, poważniejąc. - Po prostu jedli
do najbliższego motelu.
Cisnąwszy kapelusz na tylne siedzenie, przekręci'
kluczyk w stacyjce. Z głośnym piskiem opon opuścili
parking. Niecałe pięć minut później Emily zobaczyła
DOM RADOŚCI
173
ustawiony przy drodze jaskrawy neon z nazwą motelu,
a niżej migający napis informujący o wolnych poko
jach.
Dziesięć minut po opuszczeniu restauracji Josh wsu
nął klucz w drzwi z numerem A 16.
Dziesięć minut i dziesięć sekund później porwał
Emily w ramionach i zatrzasnąwszy drzwi kopnię
ciem, przeniósł ją do łóżka. Nie rozmawiali. Nie mieli
takiej potrzeby. Gesty zastępowały słowa, wyrażały
oczekiwania, potrzeby i pragnienia.
Namiętny pocałunek trwał tylko chwilę. Potem, od
rywając usta od warg, zaczęli się rozbierać. Szybko
zdarli z siebie ubranie, odciągnęli na bok kołdrę i padli
na materac.
Gładził jej miękkie, gładkie ciało swoimi pokrytymi
odciskami dłońmi; tą samą trasą, którą pokonywały dło
nie, wędrowały jego wargi i język. Emily odrzuciła
w bok głowę, zamknęła oczy; starała się na zawsze za
pamiętać każdy cudowny dotyk, każde nowe wrażenie.
Od wczorajszej przygody w górskiej grocie nie była
dziewicą; nie miała doświadczenia w sprawach miło
ści, ale nie zamierzała być kochanką, która bierze, nie
dając nic w zamian. Zacisnęła ręce na ramionach Jo-
sha. Odwzajemniała czułości, pieszczoty, pocałunki.
Kiedy usłyszała jego cichy jęk i poczuła, jak drży, zro
zumiała, że oboje podążają wspólną drogą.
- Miałem nadzieję, że tak się skończy dzisiejszy
wieczór - szepnął jej do ucha. - I tym razem wziąłem
prezerwatywę. Ale jeśli będziesz mnie tak dotykać, nie
zdołam po nią sięgnąć.
174
KASEY MICHAELS
- Tak dotykać? - Emily na moment zwolniła
uścisk, po czym szybko otoczyła Josha nogami w pa
sie. Ciemność panująca w pokoju pomogła jej pozbyć
się zahamowań. - To znaczy jak? - spytała, kołysząc
się zmysłowo.
Delikatnie chwycił ją za biodra i uwolnił się.
- Miej nade mną litość! - jęknął ze śmiechem.
Sięgnął po leżące na podłodze dżinsy i z małej prze
dniej kieszonki wydobył lśniące opakowanie. Po chwi
li, obejmując Emily, ponownie obsypał ją pocałunkami.
Szczęśliwa zamknęła oczy, rozkoszując się nowymi
wrażeniami. Stanowią jedność. Ona jest częścią Josha,
on częścią jej. Instynktownie czuła, że ta noc na zawsze
ich połączy.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Leżała przytulona do kochanka, z jedną nogą za
rzuconą na jego udo, i czubkami palców rysowała kó
łeczka na jego nagiej klatce piersiowej. Niby była
w przydrożnym motelu, a czuła się jak w niebie.
Josh w milczeniu pocierał jej ramię, rozkoszując się
gładką, jedwabistą w dotyku skórą, a jednocześnie
myśląc o tym, że popełnił kolejny duży błąd.
Nie miał Emily nic do zaoferowania. Dosłownie nic.
Mimo to obiema rękami brał to, co ona mu dawała,
brał i wciąż było mu mało. Pragnął ją kochać, trzymać
mocno w objęciach, pozwolić, aby jej namiętność i si
ła wyleczyły jego rany, ukoiły ból.
- W przyszłym tygodniu koło Phoenix odbywa się
rodeo - rzekł, niemal sam nie wierząc w to, co mówi.
- Chyba rzucę robotę u Rollinsa i pojadę. Zresztą do
Rollinsa nająłem się na krótko, więc z tym nie powinno
być problemu.
Poczuł, jak Emily sztywnieje; ręka, którą gładziła
go po klatce piersiowej, znieruchomiała.
- Aha - szepnęła cicho; w jej głosie wyraźnie po
brzmiewał smutek.
- Wiesz... - Wciąż ją obejmując, podsunął się wy-
żej, tak by móc oprzeć się o wezgłowie. - Sporo czasu
176 KASEY MICHAELS
minęło, odkąd brałem udział w zawodach. Właściwie
od śmierci Toby'ego nie... W każdym razie najwyższy
czas, żebym wrócił na arenę. Bądź co bądź, nie jestem
wolnym ptakiem. Mam podpisane różne kontrakty,
sponsorzy całkiem nieźle mi płacą, ale żądają czegoś
w zamian. Nie wystarczy, abym reklamował ich pro
dukty na cudzym ranczu. Liczą na to, że będę pojawiał
się na zawodach, jeśli nie na wszystkich, to przynaj
mniej na ważniejszych, i niektóre z nich wygrywał.
- Rozumiem. A rodeo w Phoenix należy do tych
ważniejszych?
- Nie najważniejszych, ale do ważnych - odparł.
- Zbyt długo odpoczywałem. Nie tylko sińce zdążyły
mi poznikać, ale i mięśnie sflaczeć. Naprawdę muszę
wrócić, bo inaczej zupełnie stracę kondycję.
- No tak, pewnie masz rację - przyznała smętnie
Emily. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność
sekund w pokoju panowała cisza. - Kiedy zamierzasz
wyjechać?
Czuł ucisk w gardle, który utrudniał mówienie.
- Niedługo. To kawał drogi stąd.
Emily czuła podobny ucisk i też miała problemy
z mówieniem.
- Faktycznie. Kawał drogi.
- Mógłbym zostać kilka dni dłużej... - powiedział
i natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język-
Niepotrzebnie robił nadzieję, nie był tylko pewien ko
mu: sobie czy Emily.
- Miło by było - szepnęła. - A czy... czy wrócisz-
Czy myślałeś o tym, żeby tu potem wrócić?
DOM RADOŚCI 177
Przytulił ją mocniej. Uniosła głowę.
- Dobrze wiesz, że nie powinienem - rzekł. -
Oboje to wiemy. Cholera, w ogóle nie powinno mnie
tu teraz być, w tym motelu. Ani ciebie. Powinienem
był grzecznie odwieźć cię do domu.
Uwolniła się z jego objęć i usiadła, odgarniając
włosy z twarzy.
- Dlaczego? Dlaczego uważasz, że źle postąpiliśmy?
Wyprostował się. Starał się nie wlepiać w nią oczu,
kiedy siedziała przed nim z odsłoniętymi piersiami.
Nie próbowała się zasłaniać, pewnie nawet nie zdawała
sobie sprawy z własnej nagości. Boże, jest taka piękna,
taka doskonała! Właśnie o kimś takim marzył, gdy po
zwalał sobie na marzenia.
- Przecież wiesz.
- Chodzi ci o różnicę wieku? - spytała. - Że je
stem o tyle od ciebie młodsza? Mówiłeś, że to nie ma
znaczenia.
Powiódł wzrokiem po jej twarzy.
- Bo nie ma, ale nie w tym problem. Po prostu nie
powinienem... nie miałem prawa... - Szukał właści
wych słów. - Nasze spotkanie nie było przypadkowe;
kierowały mną niewłaściwe pobudki. Czuję się jak ostatni
drań. Z tego powodu, że śmiałem cię tknąć, że...
Przerwała mu.
- Toby, prawda? - Jakby nagle speszona własną
nagością, podciągnęła wyżej prześcieradło. - Chodzi
o Toby'ego? Prawda, Josh?
Obiema rękami przeczesał włosy, po czym kilka ra
y uderzył głową o oparcie łóżka.
178
KASEY M1CHAELS
- Psiakość, Emily! Oczywiście, że chodzi o To-
by'ego. On cię kochał.
- Rozumiem - powiedziała, otulając się mocniej
prześcieradłem. - A ty nie kochasz. Za to ty ze mną
spałeś, a on nie. Powiedz mi, Josh, czy poprzez seks
chciałeś się na mnie zemścić? Ukarać mnie? Sprawić,
abym miała jeszcze większe wyrzuty sumienia?
- Nie! - Zacisnął ręce na jej ramionach. - Mój Bo
że, Emily, co ty wygadujesz? Pragnąłem cię od pierw
szej chwili! Odkąd cię tylko zobaczyłem! Byłem na
siebie wściekły. Przez całą drogę na ranczo Rollinsa
czyniłem sobie wyrzuty. Nie mogłem tego pojąć. Czu
łem się nie w porządku wobec Toby'ego. A teraz...
zdradziłem go nie raz, lecz dwa razy. A wiesz, co
w tym wszystkim jest najgorsze? Bez wahania zdra
dziłbym po raz trzeci.
- Odwieź mnie do domu, Josh. - Odsunęła się,
uwalniając od jego dotyku. - Chciałabym wrócić na
ranczo.
- Emily... - Wyciągnął do niej rękę, ale wymknęła
mu się i zaczęła zbierać z podłogi ubranie. - Emily,
na miłość boską...
- Nie, Josh. - Obróciła się do niego twarzą, ści
skając w ręce sweter
1
i spódnicę. - Nie mam ochoty
z tobą rozmawiać. Nie mów mi o Tobym, nie mów
o tym, co sam czułeś. Po prostu mnie to nie interesuje.
Ofiarowałam ci coś cennego. Wziąłeś to świadomie.
bez wahania. Wiedziałeś, co ci daję, i nie miałeś skru
pułów.
Dziewictwo. Na pewno o to jej chodzi. Że pozbawił
DOM RADOŚCI
179
ją dziewictwa. Schyliwszy się po dżinsy, wciągnął je
pośpiesznie, po czym złapał Emily za łokieć, zanim
zdążyła przejść do łazienki, by się ubrać.
- Puść mnie - poprosiła przez zaciśnięte zęby.
- Nie mogę. - Zgarnął ją w ramiona. - Nie po
zwolę, żebyśmy się rozstali w złości.
Na moment straciła wolę walki; oparła głowę o jego
pierś.
- Ale rozstać się musimy, tak? - spytała. - Z po
wodu Toby'ego?
Zaczął całować jej szyję, gładzić ją po plecach.
- Tak, z powodu Toby'ego. Mój brat nie żyje, Emily.
A ja? Pożądam kobiety, którą on kochał. Zaciągam ją
do łóżka. W jakim świetle to mnie stawia? No, pomyśl.
Z całej siły odepchnęła go od siebie. Nie walczył
z nią, nie przytrzymywał wbrew jej woli! Cofnąwszy
się krok, zobaczył wściekłość w jej oczach.
- Nie rozumiem cię, Josh. Przyjeżdżasz tu po to,
żeby wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia. Niepotrzeb
nie, bo i tak mam ich nadmiar. A teraz sam masz wy
rzuty sumienia, że ośmieliłeś się mnie tknąć. Uważasz,
że do końca życia powinnam pozostać dziewicą? Że
z szacunku dla Toby'ego nie powinnam nikomu po
zwolić się dotknąć? Kochałam Toby'ego. To był dobry,
wyjątkowo szlachetny człowiek. Jeśli chcesz wznieść
świątynię ku jego czci, to twoja sprawa. Ale mnie nie
używaj jako budulca.
Drzwi do łazienki zatrzasnęły się z hukiem. Josh
podszedł wolno do łóżka, usiadł na jego krawędzi.
zwiesił nisko głowę.
180
KASEY MICHAELS
Emily ma rację. Życie toczy się naprzód. Świat nie
zatrzymał się w miejscu z chwilą śmierci Toby'ego. Je
dynie ich świat przestał istnieć - świat braci Atkinsów.
Kiedyś w przyszłości Emily pozna kogoś, zakocha
się i będzie kochana. Wyjdzie za mąż, urodzi dzieci.
Wszystko dzięki Toby'emu, który oddał za nią życie.
Który zginął po to, by ona mogła cieszyć się życiem.
Ale nie z nim. On nie może zająć miejsca brata;
nie może być tym mężczyzną, który ofiaruje Emily
radość i szczęście.
Drzwi łazienki otworzyły się - tym razem huknęły
o ścianę - i Emily wyłoniła się ze środka. Ubrana,
z burzą rozwichrzonych włosów i złością w oczach,
stanęła gotowa do kolejnej rundy.
- Jedno mi powiedz. - Zbliżywszy się o krok, po
patrzyła na Josha oskarżycielskim wzrokiem. - Co by
było, gdyby Silas Pike mnie nie odnalazł? Gdybyś
przyjechał w odwiedziny do brata, kiedy mieszkałam
w Keyhole, gdyby Toby nas sobie przedstawił, a ty
zapragnąłbyś mnie od pierwszej chwili? Co wtedy? Od
szedłbyś, aby nie wchodzić w drogę bratu, nawet gdy
byś wiedział, że ja jego nie kocham? No? Odpowiedz
mi: odszedłbyś?
Długo nie mógł oderwać od niej oczu. Odpowiedź
miał na końcu języka: Nie, Emily, nie odszedłbym. Tak
łatwo bym się nie poddał. Gdybym wyczuł, że nie je
stem ci obojętny, walczyłbym o ciebie. Bo wiedział
bym, że nie pasujecie do siebie z Tobym. To my do
siebie pasujemy, ty i ja. Ale teraz to nie ma znaczenia
Po prostu nie możemy być razem.
DOM RADOŚCI 181
Wolno powstał z łóżka i sięgnął po kurtkę.
- Chodź, odwiozę cię do domu.
Dwa dni później wprowadził konie do przyczepy
i opuścił ranczo Rollinsa. Emily znała godzinę jego
wyjazdu, bo tym razem to ona zabawiła się w szpiega.
Osiodławszy Molly i włożywszy do torby przygoto
wany przez Inez lunch, wybrała się na kilkugodzinną
przejażdżkę. Sama przejażdżka trwała krótko; więk
szość czasu trwał postój. Godzinami siedziała na wzgó
rzu, obserwując stajnię Rollinsa.
Czuła się głupio, naprawdę kretyńsko, ale to było
silniejsze od niej. Po prostu musi się przekonać, czy
Josh zrobi to, co zapowiedział, i wyjedzie z Kalifornii.
Wyjechał. Bez pożegnania.
Przekonała się o tym drugiego dnia po wieczorze
spędzonym w motelu. O godzinie dziesiątej rano.
0 dwunastej była z powrotem w Haciendzie de Ale-
gria. Otulona ciepłą kurtką, z zaciśniętymi w pięści dłoń
mi schowanymi do kieszeni i brodą opartą o klatkę pier
siową, siedziała na patio, nieopodal fontanny. Nie wie
działa, po co wyszła na dwór ani jak długo będzie sie
działa na zimnie, wpatrując się tępo przed siebie. Zresztą
nawet gdyby wiedziała, nic by jej to nie dało.
Oddała swoje ciało i serce mężczyźnie, który nie
mógł zrewanżować się tym samym. Czy to nie szczyt
idotyzmu? A przecież nie jest głupia.
Wyciągnęła przed siebie nogi, odchyliła głowę do
tyłu i wbiła załzawiony wzrok w niebo. Listopadowe
słońce wyglądało jakoś wodniście.
182 KASEY MICHAELS
Dziwne. Świeciło jakby nigdy nic. Życie toczyło
się dalej. Chryzantemy w ogrodzie wciąż kwitły, two
rząc czerwone, pomarańczowe i złote plamy na tle zie
leni. A jednak jej świat przygasł, spochmurniał, stracił
kolor. Opuściła ją radość i nadzieja. Został jedynie ból.
- Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli się
przysiądę?
Emily podskoczyła; obok stała doktor Martha Wil-
kes i uśmiechała się przyjaźnie.
- Ależ nie - powiedziała, podnosząc się. - Dlacze
go miałabym mieć coś przeciwko temu?
Martha przyciągnęła do siebie sąsiednie krzesło
i usiadła, ruchem głowy wskazując Emily, aby uczy
niła to samo.
- Nie wiem, kochanie. Może dlatego, że Meredith
i Joe liczyli na to, że zdołam z tobą porozmawiać, a ty
od początku unikasz mnie jak ognia?
- Unikam jak ognia? - powtórzyła za nią dziew
czyna, rumieniąc się po czubki uszu. - Nieprawda.
Wcale nie... No dobrze - przyznała. - Rzeczywiście
omijam panią szerokim łukiem. Przepraszam.
- Nie, nie przepraszaj. - Lekarka pochyliła się
i poklepała Emily po ręce. - Rozmowa ze mną, jeżeli
się na nią zdecydujesz, nie może być przeze mnie wy
muszona. Sama musisz jej pragnąć, czuć, że ona ci
pomoże. Narzucanie komukolwiek terapii nie przynosi
żadnego skutku. Więc możesz się mnie nie obawiać.
Chciałabym jednak poznać cię odrobinę lepiej, choćby
dlatego, że tak wiele o tobie słyszałam i że tak wiele
znaczysz dla Meredith.
DOM RADOŚCI 183
Emily ponownie oparła brodę na piersi; kątem oka
popatrzyła na lekarkę.
- Mama martwi się o mnie, prawda? Wszyscy się
o mnie martwią. Głupio mi...
- Głupio ci, że dostarczasz im powodu do zmar
twienia? Czy że nie potrafisz temu zapobiec? Bo wiesz,
wydaje mi się, że wyczuwam w twoim głosie nutę
złości.
Emily skrzywiła się.
- Chcę tylko, żeby zostawili mnie w spokoju. Czy
zbyt wiele żądam? Nie, niech pani nie odpowiada. Na
leżę do rodziny Coltonów, a to znaczy, że każdy inny
Colton ma prawo wtrącać się do mojego życia. Wtrącać
się, analizować moje zachowanie, wytykać mi błędy,
chwalić, krytykować, dawać rady. Tak to już u nas jest.
- A jak myślisz, dlaczego to robią? Dlaczego się
wtrącają, wytykają, radzą? Ponieważ są zgrają wścib-
skich potworów, którzy chcą tobą rządzić i manipulo
wać, czy dlatego, że cię kochają?
- Odnoszę wrażenie, że zadaje pani pytania, na któ
re sama dobrze zna odpowiedź. Oczywiście dlatego,
że mnie kochają.
- Nie znam wszystkich odpowiedzi, Emily. Nie
wiem, na przykład, dlaczego jesteś zła? Dlatego, że
cię kochają?
Poderwawszy się na nogi, Emily przeszła kilka kro
ków, po czym obróciła się i utkwiła oczy w twarzy
lekarki.
- Dlatego, że mi nie wierzyli! - odparła, zaskoczo-
na siłą tłumionych dotąd emocji. - Dziesięć lat, pani
184
KASEY MICHAELS
doktor! Dziesięć lat nie mogłam ich zmusić, aby mi
uwierzyli! Nauczyli mnie jeździć konno, nauczyli mnie
myśleć samodzielnie. Byłam otoczona miłością, opie
ką; dawali mi wszystko, czego chciałam, ale nie po
trafili mi zaufać. Sądzili, że bredzę, że ponosi mnie
fantazja. Dziesięć lat! Cholera jasna, nie musiało do
tego dojść. Takie to wszystko niepotrzebne. Wspaniała
kreacja aktorska Patsy, amnezja mamy, śmierć To-
by'ego... - Nagle, przerażona, zakryła rękami usta
i wytrzeszczyła oczy. Potem wolno opuściła ręce. -
Boże, co ja przed chwilą powiedziałam?
Martha poklepała oparcie pustego fotela, zachęcając
Emily, aby ponownie usiadła.
- Powiedziałaś bardzo dużo, kochanie. Bardzo du
żo - odparła łagodnie. - Chcesz o tym dalej rozma
wiać?
Powłócząc nogami, Emily podeszła z powrotem do
fotela. Czuła się słaba, krucha, jak staruszka, która le
dwo chodzi o własnych siłach.
- Tak, chcę. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że
jest we mnie tyle złości - przyznała cicho. - Pani do
ktor, przecież ja kocham swoją rodzinę. Bardzo ich
wszystkich kocham.
- Wiem. - Lekarka pokiwała głową. - Ale żadna
rodzina nie jest doskonała. Wszyscy popełniamy błędy;
najczęściej wynikają one z miłości i nadmiernej troski,
czasem dlatego, że nie potrafimy spojrzeć prawdzie
w oczy i zrozumieć, co się wokół nas dzieje. Są sy
tuacje, które wykraczają poza naszą zdolność logicz
nego myślenia. Wszyscy przeżyliście ogromną stratę-
DOM RADOŚCI
185
Cała rodzina. Ale na razie skupmy się na tobie. Jak
sądzisz: dlaczego Joe, twoi bracia i siostry nie uwie
rzyli w to, co im mówiłaś?
- Bo byłam dzieckiem - odparła cicho Emily.
- A później? Kiedy przestałaś być dzieckiem? Dla
czego wciąż ci nie wierzyli? I dlaczego ty nie zwróciłaś
się do nich o pomoc? Dlaczego nie poszłaś do ojca
lub któregoś ze swoich braci i nie powiedziałaś im
o mężczyźnie, który czyhał na ciebie w pokoju? Dla
czego wolałaś uciec od najbliższych, zamiast przybiec
do nich i u nich szukać pomocy?
Emily zamrugała oczami. Łzy ściskały ją za gardło.
Znała odpowiedzi na pytania lekarki. Poznała je nie
dawno w grocie, podczas rozmowy z Joshem.
- Ponieważ sama w to do końca nie wierzyłam. -
Westchnęła ciężko. - Zaczęłam myśleć, że może nie
mam racji; może Patsy jest moją mamą, tyle że w tra
kcie wypadku doznała uszkodzenia głowy; może na
skutek wstrząsu z osoby dobrej i łagodnej przeistoczy
ła się w osobę okrutną i bezlitosną, chorą psychicznie
i groźną dla otoczenia. - Utkwiła spojrzenie w lekar
ce. - Po prostu doszłam do przekonania, że moja włas
na matka pragnie mnie zabić, Jak mogłam to wszystko
powiedzieć ojcu?
- Więc uciekłaś z domu - rzekła Martha, kładąc
dłonie na kolanach. - Uciekłaś, zaszyłaś się w jakiejś
norze i czekałaś. Dopiero kiedy odnaleziono Meredith
w Missisipi, rodzina zobaczyła, że to ty miałaś rację.
Byłaś zła na swoich bliskich?
Emily pokręciła przecząco głową.
186
KASEY MICHAELS
- Nie, byłam szczęśliwa. Rozpierała mnie radość.
- Uśmiechnęła się z zadumą; po chwili kontynuowała:
- Byłam szczęśliwa, dopóki nie wróciłam do Keyhole
i Toby nie zginął. Zawdzięczam mu życie... - Pod
niosła oczy. - Sophie twierdzi, że zachował się jak bo
hater. Że obwiniając się o śmierć Toby'ego, umniej
szam jego zasługi. Że czynię z niego ofiarę. A on prze
cież był bohaterem, prawda?
- O tak, zdecydowanie. Wykazał się wielką odwa
gą, heroizmem. A co uważa jego brat?
- Josh? - Zwiesiwszy głowę, zaczęła się bawić
sznurkami od kaptura, zwijać je, prostować, okręcać
wokół palców. - On... on wszystko rozumie. Kocha
Toby'ego i jest z niego dumny.
- Słusznie. - Lekarka przyjrzała się uważnie Emi-
ly. - To wszystko?
- Chyba nie chcę więcej rozmawiać na ten temat
- odrzekła z namysłem. - Dobrze, pani doktor?
- Naprawdę wolisz tłumić to w sobie?
Po chwili Emily pokręciła głową.
- Cieszę się, kochanie. Słyszałam, że Toby był
w tobie zakochany, ale ty traktowałaś go wyłącznie jak
przyjaciela. On was zbliżył, ciebie i Josha, prawda?
- Zbliżył? Chyba nie. Josh wybaczył mi śmierć
brata, tak sądzę. Sama też sobie wybaczyłam. Ale Toby
mnie kochał, więc Josh uważa, że powinien trzymać
się ode mnie z daleka. - Otarła rękawem łzy. - Czy
to sprawiedliwe? Oboje darzyliśmy Toby'ego uczu
ciem. Czy z tego powodu mamy rezygnować ze wspól
nego życia, z szansy na szczęście?
DOM RADOŚCI 187
Martha odchyliła się na krześle i zmarszczyła czoło.
Wyraźnie nie znała odpowiedzi na wszystkie pytania.
- Wy... ty i Josh... łączy was coś więcej niż jedna
randka?
Emily roześmiała się smutno.
- Owszem, pani doktor. Łączy nas znacznie więcej.
Ale Josh wyjechał, twierdząc, że ze względu na Toby'ego
nie możemy snuć żadnych planów na przyszłość. Żałuję,
że przyjechał do Kalifornii, że go poznałam.
- Coś mi się zdaje, że to człowiek o skompliko
wanej naturze.
- O skomplikowanej naturze? - Emily przeczesała
ręką włosy. - Tak psychologowie określają faceta, który
idzie z kobietą do łóżka, a potem mówi: przykro mi, ma
ła, ale nie widzę dla nas przyszłości? Bo my, kobiety,
określamy takich facetów mianem podłych sukinsynów.
- Wiem, kochanie, ale to nie takie proste. Myślę,
że Josh jest wrażliwym człowiekiem, który nie uporał
się z bólem po stracie brata i potrzebuje czasu na doj
ście do równowagi, zanim będzie w stanie podejmo
wać wiążące decyzje. Powiedz, czy on cię kocha?
Emily wyciągnęła z kieszeni zmiętą chusteczkę
i wytarła nos.
- Nie wiem.
- A ty jego?
- Czy go kocham? Jak mogłabym go kochać? Prze
cież wyjechał
- Owszem, wyjechał. Ale dlaczego? Żeby chronić
siebie, czy może jednak pomóc tobie?
- Ale w jaki sposób fakt jego wyjazdu miałby mi
188 KASEY MICHAELS
pomóc? Długo rozmawialiśmy. Wydawało mi się, że
wszystko rozumie. Że jest jedyną osobą, z którą mogę
mówić szczerze i otwarcie. Od samego początku ist
niała między nami dziwna więź. Jakaś symbioza. -
Oparłszy łokcie na kolanach, pochyliła się do przodu.
- To było tak, jakbym spotkała swoją drugą połowę.
Nienawidziłam go, lecz wiedziałam, że go potrzebuję.
On czuł to samo, jestem tego pewna. Więc jak mógł
odjechać? Jak mógł mnie zostawić? No jak, pani do
ktor?
Martha zamknęła oczy, usiłując zebrać myśli.
- Słyszałam, że czasami wymykasz się z domu peł
nego ludzi i ruszasz w góry. Na kilka godzin lub kilka
dni. Po prostu chcesz pobyć sama w ciszy i skupieniu,
mieć chwilę dla siebie, żeby przemyśleć parę spraw.
Samotność cię wzmacnia, daje ci siłę, aby normalnie
żyć. Może Josh też potrzebuje pobyć sam, z dala od
ciebie, żeby móc się zastanowić, podjąć decyzje, spoj
rzeć w głąb siebie. Takie wyjaśnienie chyba potrafiła
byś zrozumieć, prawda?
- No tak - przyznała Emily, kiwając wolno gło
wą. - Potrafiłabym. Josh od lat jeździ po kraju, wy
stępując na rodeo. Większość czasu jest w drodze
sam. Przywykł do samotności. Poza Tobym nie miał
nikogo. Nie jest typem człowieka, który stale szuka
towarzystwa.
- A zatem, gdyby coś go dręczyło albo gdyby miał
kłopoty, nie zacząłby dzwonić do przyjaciół, aby się
im zwierzyć i prosić o radę?
Emily uśmiechnęła się z zadumą.
DOM RADOŚCI 189
- Myślę, że nie. Ja też bym tego nie zrobiła. To
kolejna rzecz, jaka nas łączy.
- Kolejna? Poza Tobym?
- Tak - odparła szeptem i odwróciwszy wzrok, po
patrzyła na odległy horyzont.
- Posłuchaj, moje dziecko. Jestem lekarzem, a nie
jasnowidzem. Nie umiem ci powiedzieć, czy Josh do
ciebie wróci, czy nie, bo tego nie wiem. Ale ty wiesz.
W głębi serca znasz prawdę. - Na moment umilkła.
- Chciałabym, żebyśmy jeszcze trochę porozmawiały.
0 twojej rodzinie, o Patsy, o Silasie Pike'u... i o To
bym. Chyba sama rozumiesz, że to jest konieczne. Po
winnaś wszystko z siebie wyrzucić, dopiero wtedy od
zyskasz spokój. Proces zdrowienia wymaga czasu.
Każdy w swoim tempie odzyskuje równowagę. Przy
puszczalnie twoje spotkanie z Joshem nastąpiło w nie
właściwym dla was obojga momencie, ale kiedyś na
dejdzie odpowiedni dzień. Lepiej, żebyś była na niego
przygotowana, prawda?
- A jeśli Josh nie wróci?
- To też lepiej, abyś była przygotowana.
- Ma pani rację - przyznała Emily, wzdychając cięż
ko. Ale po chwili uniosła brodę; poczuła, jak wstępuje
w nią wola walki. - Muszę być silna. I uporządkować
sobie wszystko w głowie, żeby nie błądzić po omacku.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Powoli zbliżało się Święto Dziękczynienia. Siedziba
Coltonow, Hacienda de Alegria, zaczęła zapełniać się
ludźmi. Dzieci i wnuki zjeżdżały do domu, aby jak
co roku wspólnie zasiąść do posiłku.
Liza przyleciała ze swoim maleństwem kilka dni
wcześniej - jej mąż zamierzał dolecieć dopiero
w przeddzień uroczystego obiadu - miała więc sporo
czasu i okazji, aby zająć się Emily. Starała się rozwe
selić kuzynkę, pocieszyć ją, dowiedzieć się, co ją gnę
bi. Nigdy nie miały przed sobą tajemnic, teraz jednak
Emily nie potrafiła z taką łatwością jak dawniej opo
wiadać Lizie o swoich sprawach intymnych.
- Liza stale wypytuje mnie o Josha, a ja wciąż
zmieniam temat - wyznała lekarce, do której zwracała
się teraz po imieniu. Codziennie od tygodnia prowa
dziły z sobą długie rozmowy i bardzo się zaprzyjaź
niły. - Dlaczego, Martho? Nigdy dotąd niczego przed
nią nie ukrywałam.
- A teraz co ukrywasz? - spytała lekarka.
Siedziały w salonie, pijąc herbatę. Większość gości
i domowników udała się na spoczynek. Była to pierw
sza spokojna chwila w ciągu dnia.
DOM RADOŚCI 191
- Na przykład to, że z tobą rozmawiam o Joshu
- odparła Emily, oblizując palce; właśnie zjadła pyszne
czekoladowe ciastko. - Hm, niebo w gębie! Inez prze
szła samą siebie. Cały tydzień robi moje ukochane
przysmaki. W ciągu ostatnich kilku dni przytyłam chy
ba ze trzy kilo.
Martha uśmiechnęła się.
- Tylko nikomu nie mów, że ci to powiedziałam,
ale myślę, że taki postawiła przed sobą cel - rzekła,
również sięgając po ciastko. - Niestety, przy okazji
mnie też idzie w biodra. Więc albo ty przytyjesz ko
lejne trzy kilo, albo ja będę musiała ćwiczyć silną wolę,
bo inaczej Inez nie da nam spokoju.
Emily pokręciła z uśmiechem głową.
- To spisek, prawda? Tak mi się wydawało. Ale
nie narzekam. Ubrania zaczynały już na mnie wisieć,
a w pasku musiałam zrobić dodatkową dziurkę.
W ogóle nie miałam apetytu. Dopiero niedawno to się
zmieniło. Jestem nieustannie głodna i jem wszystko,
co mi wpadnie w ręce. Ciekawe dlaczego?
- Może jesteś szczęśliwsza? Może spokojniejsza,
bardziej pogodzona z losem? Hm, czyżby to moja za
sługa? Jeśli tak, to od dzisiaj chodzę z zadartym nosem
Emily wybuchnęła śmiechem.
- Nic dawnego, że tak świetnie dogadujesz się
z moją mamą. Po prostu obie jesteście niemożliwe! -
Na moment umilkła. - Ale faktycznie czuję się lepiej
Nocami nie ciskam się po łóżku, wrócił mi apetyt, nie
zamykam się w swoim pokoju, lecz uczestniczę w ży
ciu rodzinnym. To naprawdę tak działa? Że wystarczy
192
KASEY MICHAELS
kilka sesji z psychologiem i natychmiast następuje po
prawa?
- Z genialnym psychologiem, a za takiego się uwa
żam - zażartowała Martha. Po chwili jednak spoważ
niała. - Masz ogromną wewnętrzną siłę, Emily. Wła
ściwie to sama się uleczyłaś, ja ci tyko odrobinę do
pomogłam. A teraz zamieniam się w słuch. Powiedz,
znalazłaś więcej informacji o Joshu w Internecie?
Emily wrzuciła ostatni kawałek ciastka do ust, po
czym otrzepała dłonie.
- Mówiłam ci, że zdobył główną nagrodę w Phoe-
nix? W każdym razie przedwczoraj w San Antonio nie
poszło mu aż tak dobrze. To znaczy, źle też mu nie
poszło. Wygrał zawody w wiązaniu cielaków i zdobył
sporo punktów w innych konkurencjach. A te punkty
są ważne, liczą się do tytułu mistrza, który on, jeśli
ci tego nie mówiłam, zdobył już dwukrotnie.
- Mówiłaś. Jeśli mnie pamięć nie myli, to nawet
ze trzy razy. A co po San Antonio? Odzie teraz wy
stępuje?
Emily zmarszczyła czoło.
- Sama nie wiem. Następne zawody odbywają się
w Oklahomie, na krytej arenie. Ale nazwisko Josha
nie figuruje przy żadnej z konkurencji. - Wzruszyła
ramionami. - Więc nie mam pojęcia, gdzie się po-
dziewa.
- Może postanowił wrócić do Kalifornii?
Emily sięgnęła po kolejne ciastko, po czym obej
rzała je ze wszystkich stron, jakby szukała ukrytej od
powiedzi.
DOM RADOŚCI 193
- Nie wiem. Nie umiem przewidywać przyszłości.
Ale może ty, wróżko kochana, potrafisz?
- Poczekaj, zajrzę do fusów. - Martha podniosła
do oczu pustą filiżankę po herbacie. - Psiakość, nic.
Ani pół fusa. No trudno, trzeba wytężyć szare komórki.
Więc chcesz wiedzieć, jaka jest szansa, że Josh Atkins
znajduje się w drodze do Kalifornii? Chyba duża. Le
piej jednak byłoby spytać: czy jesteś gotowa na spot
kanie z nim? Moim zdaniem tak. I jeśli to taki wspa
niały mężczyzna, jak twierdzisz, myślę, że wkrótce bę
dę miała przyjemność go poznać.
- Nikt nie jest ideałem - oznajmiła Emily. - On
też pewnie ma jakieś wady.
- Pewnie tak.
- Ale rzeczywiście jest wspaniały. I nie mówię te
go, bo się z sobą przespaliśmy.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Martha.
- Ani dlatego, że go kocham. - Emily westchnęła
głośno. - Boże, Martho. Ja naprawdę go kocham. Pra
wie wcale się nie znamy, ale go kocham. I to tak bar
dzo, że nawet nie miałabym mu za złe, gdyby nie wró
cił. Wszystko mogłabym mu wybaczyć. Wszystko. Są
dzisz, że oszalałam?
Lekarka podniosła talerzyk z ciastkami i z uśmie
chem na twarzy podsunęła go Emily.
- Nie zadręczaj się, kochanie. No, śmiało, bierz cia
steczko. Im więcej zjesz, tym mniej kalorii zostanie
dla mnie.
Od razu po zawodach Josh opuścił San Antonio.
194
KASEY MICHAEtS
Jechał przez całą noc. Gdy poczuł, że powieki zaczy
nają mu ciążyć, skręcił na przydrożny parking. Kilka
godzin przespał w kabinie ciężarówki, po czym ruszył
w dalszą drogę.
Przyczepę i konie zostawił u przyjaciół z rodeo -
wiedział, że zwierzęta są w dobrych rękach - a z sobą
zabrał tylko siodło i torbę z ubraniem, którą zwykle
woził w bagażniku. Podróżował tak jak zawsze: wolny
i od nikogo niezależny. Ale po raz pierwszy w życiu
czuł się samotny.
Pocieszał się, że jeszcze kilka godzin jazdy, potem
krótki nocleg w motelu i nazajutrz późnym popołud
niem powinien dotrzeć do Keyhole.
Mieszkanie Toby'ego było opłacone do końca roku.
Dotychczas Josh nie potrafił zmusić się do tego, aby
przejrzeć rzeczy brata, posegregować je, część spako
wać, część rozdać lub wyrzucić. Teraz uznał, że czas
najwyższy zająć się takimi sprawami. W końcu jak
długo można odkładać coś, co i tak trzeba zrobić?
Wyciągnął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Na
tychmiast uderzył go w nozdrza intensywny zapach
zgniłych owoców. Po chwili na szafce w kuchni doj
rzał miskę pełną cuchnących jabłek.
Nie zdejmując kurtki ani stetsona, podszedł do ok
na, otworzył je na całą szerokość, po czym zaczął grze
bać w szafkach, szukając dużych plastikowych toreb.
Do jednej wrzucił zgniłe jabłka i coś, co kiedyś pewnie
było bananem, do drugiej jedzenie z lodówki oraz za
wartość kosza na śmieci. Obie torby zniósł do śmiet
nika na parkingu za domem.
DOM RADOŚCI 195
Toby lubił porządek, mieszkanie było więc czyste
i wysprzątane. Każda rzecz stała na swoim miejscu.
Jednakże gdziekolwiek Josh spojrzał, wszystko przy
pominało mu brata: zdjęcia na półkach i stolikach,
sprzęt sportowy w rogu pokoju, oprawiona w ramki
okładka pisma przedstawiająca jego, Josha, w dniu,
gdy zdobył swój pierwszy tytuł mistrza kraju.
Stał na środku pokoju, rozglądając się wkoło. Nie
wiedział, od czego zacząć. Co ma zrobić, żeby się nie
załamać? Żeby nie zwariować z rozpaczy?
- Najpierw coś zjemy - powiedział na głos.
Wyszedłszy na dwór, wsiadł do ciężarówki i poje
chał do Mi-T-Fine Cafe, w której Emily pracowała ja
ko kelnerka. Właśnie tam po raz pierwszy ujrzał ją
Toby.
Usiadł przy ostatnim stoliku, plecami do ściany, za
mówił hamburgera z frytkami, ale jakoś nie był głodny.
Jadł od niechcenia, obserwując wchodzących i wycho
dzących z kawiarni ludzi.
Ludzi, których Toby znał i którzy jego znali. Mi
łych, sympatycznych mieszkańców Keyhole. Męż
czyzn, kobiety i dzieci, którym ślubował służyć po
mocą. Nikt z nich nigdy nie sądził, że przemoc kie
dykolwiek zawita do ich spokojnego miasteczka. My
lili się. Zawitała. Toby został zastrzelony. Ale życie
toczyło się dalej.
Następnie Josh wstąpił do sklepu spożywczego. Ku
pił paczkę wędliny, karton mleka, chleb, jajka; skusił
się też na kawałek ciasta biszkoptowego. Wróciwszy
do domu, rozpakował jedzenie oraz torbę z ubraniem.
196
KASEY MICHAELS
Zamierzał przenocować na kanapie w salonie, nie na
łóżku w sypialni.
Na zewnątrz zaczął zapadać zmierzch. Josh nie za
palał świateł; siedział na kanapie po ciemku, z dłońmi
wspartymi o kolana, pogrążony we wspomnieniach.
Oczami wyobraźni widział chłopczyka z dwoma bra
kującymi zębami; widział Toby'ego po raz pierwszy
jadącego konno; Toby'ego w wypożyczonym smokin
gu wybierającego się z Mary Sue Potenski na bal ma
turalny; Toby'ego w mundurze szeryfa, z bronią przy
piętą do pasa, z dumą w oczach i szerokim uśmiechem
na twarzy.
Były też inne wspomnienia. Toby płaczący z żalu
za matką, która nie mogła ich już przytulić. Toby, mały,
chudy i wystraszony, który - słysząc, jak pijany ojciec
wraca do domu - przybiega do łóżka starszego brata.
Toby, który jęczy z głodu, a w domu nie ma nic do
jedzenia. Toby, który z dzielnym uśmiechem na twarzy
mówi, że widocznie święty Mikołaj musiał być bardzo
zajęty, skoro o nich zapomniał. Toby, który patrzył
w niego, Josha, jak w obrazek, który w niego wierzył
i na nim polegał.
- O Boże. Toby, Toby... - Josh zwiesił nisko gło
wę i zaczął szlochać, dając upust nagromadzonym
emocjom.
Rebeka podeszła do Marthy i przez chwilę obie ko
biety w milczeniu oglądały toczący się na niedużym
boisku mecz baseballa. Ze względu na wiek zawodni
ków mecz rozgrywano specjalną miękką piłką.
DOM RADOŚCI 197
- Kto wygrywa? - spytała Rebeka, przerywając
ciszę.
- Tatania - odparła z dumą w głosie Martha. - Je
szcze nie zdobyła żadnych punktów, ale przynajmniej
wyszła ze swojej skorupy. Gra, biega, uczestniczy z in
nymi dziećmi we wspólnej zabawie. Uważam to za
wielki sukces.
- I słusznie. Nie od razu Rzym zbudowano. - Re
beka uśmiechnęła się. - Wybieracie się po południu
do miasta?
- Tak. Dzięki pomocy Joego, który przyśpieszył
różne formalności prawne, Tatania ma wyznaczone na
dziś spotkanie z sędzią. Musi odpowiedzieć na pytanie,
czy chce ze mną mieszkać. Oczywiście, Tatania nie
może się doczekać tego dnia; ja zresztą też nie. - Le
karka oderwała wzrok od boiska i spojrzała na Rebekę.
- Mimo wstawiennictwa Joego nie staniemy się rodzi
ną z dnia na dzień; proces adopcyjny musi potrwać,
ale przynajmniej jesteśmy na dobrej drodze. - Na mo
ment zamilkła. - Wiesz, kupiłam dom.
- Naprawdę? To wspaniale, Martho! - Rebeka
uścisnęła przyjaciółkę. - Gdzie?
- Tuż za Prosperino, na ślicznym, nowo wybudo
wanym osiedlu domków jednorodzinnych. Dom nie
jest jeszcze całkiem wykończony, więc Tatania będzie
sama mogła wybrać kolor wykładziny do swojej sy
pialni i kolor kafelków do łazienki... Wiesz, co mi się
najbardziej podoba? Rada osiedla zezwala mieszkań
com na prowadzenie cichej działalności usługowej, to
znaczy, że będę mogła przyjmować w domu pacjentów.
198 KASEY MICHAELS
Podobno na osiedlu mieszka już dwóch lekarzy i kilku
programistów komputerowych.
- Mówisz o tym osiedlu na wschód od miasta? -
spytała Rebeka. - Rzeczywiście jest tam bardzo pięk
nie. Ale domy są wielgachne!
Lekarka wyszczerzyła w uśmiechu zęby.
- Owszem - przyznała. - Ale mam przeczucie, że
w ciągu kilku lat zdołamy z Tatanią zapełnić wszystkie
pokoje. Mówiła mi, że marzy o dużej rodzinie. Ale
pomijając wszystko inne, podoba mi się okolica. Mamy
basen, a w pobliżu jest park, doskonała szkoła i mnó
stwo terenów, gdzie można jeździć konno. Myślę, że
sędzia powinien być usatysfakcjonowany - dodała,
wzdychając z zadowoleniem.
- Pewnie spyta, czy nie mógłby się do was wpro
wadzić. Czyli co? W te Święta Dziękczynienia ty i Ta
tanią naprawdę będziecie miały za co dziękować?
- Och tak... Brawo! - Martha zaczęła klaskać
w dłonie i wykrzykiwać słowa zachęty. Po chwili Ta
tania zdobyła swój pierwszy punkt. - Meredith spo
dziewa się, że przy świątecznym stole zasiądzie około
czterdziestu osób. Możesz to sobie wyobrazić?
- Mogę. Czterdzieści to wcale nie tak dużo, bywało
więcej. Niestety, w tym roku niektórzy przyjadą do do
mu dopiero na Boże Narodzenie. - Rebeka zamyśliła
się. - Po raz pierwszy od dawna zasiądziemy do stołu
w gronie rodzinnym. Patsy nienawidziła takich uroczy
stości, wolała urządzać wielkie rauty, których z kolei
myśmy nie znosili. Na szczęście mamy to za sobą.
Teraz znów możemy się przekrzykiwać przy stole, wal-
DOM RADOŚCI 199
czyć o najlepsze kęsy, jeść palcami i nie przejmować
się tym, co ktoś o nas pomyśli.
- Rebeko...
Obie kobiety odwróciły się. Holly Lamb, sekretarka
Blake'a Fallona, zbliżyła się z zatroskaną miną.
- O co chodzi, Holly? - spytała zaniepokojona Re
beka.
- O kocięta. - Sekretarka z trudem powstrzymy
wała łzy. - Wiesz, jak bardzo dzieciaki czekały, aż się
Boots okoci? Miały przygotowane imiona dla malu
chów...
- No, wiem. Poród powinien nastąpić lada dzień.
Dlaczego masz taką zafrasowaną minę?
- Nie żyją, Rebeko. Dziś rano w stodole Boots uro
dziła sześcioro kociąt. Ani jedno nie żyje.
- O Boże. Mam nadzieję, że dzieci nie...
Holly pokręciła gwałtownie głową.
- Nie, nic nie widziały. Ale czy to nie dziwne, Re
beko? Że wszystkie urodziły się martwe? Zresztą od
jakiegoś czasu znajdujemy martwe myszy w stodole.
Czasem leży jakaś na środku przejścia, jakby na mo
ment przystanęła i nagle zdechła. To chyba nienor
malne?
Martha zerknęła na Rebekę, czekając na jej odpo
wiedź.
- Masz rację, Holly. To nienormalne. Kilka tygodni
temu zapewniono mnie, że ani w stodole, ani nigdzie
na terenie ośrodka nie stosuje się żadnych niebezpie
cznych środków... Hm, poinformowałaś Blake'a o ko
ciakach?
200
KASEY MICHAELS
- Tak. Prosił, żeby z nikim o tym nie rozmawiać,
poza tobą i paroma innymi osobami. Zamierza prze
prowadzić dochodzenie.
Martha postąpiła krok naprzód.
- A dzieci? - spytała. - Żadne nie jest chore? Żad
ne niczym się nie zatruło?
- Nie. Kilkoro się przeziębiło, ale przy tej chłodnej,
deszczowej pogodzie to nic dziwnego. No i Billy
George nabawił się zapalenia płuc. Trafił dziś do szpi
tala, ale wkrótce powinien wydobrzeć. Dlaczego py
tasz? Chyba nie myślisz, że istnieje jakiś związek mię
dzy zdechłymi myszami, martwymi kociakami i kicha
jącymi dziećmi?
- Chyba nie - przyznała Martha. - Przepraszam,
Rebeko, nie chciałam cię straszyć. Po prostu odkąd
poznałam Tatanię, stałam się wyczulona na punkcie
dzieci. Nie przejmuj się mną. - Zacisnęła dłoń na ra
mieniu przyjaciółki. - Cieszę się jednak, że Blake po
stanowił sprawę zbadać.
Josh stał przed kamiennym nagrobkiem, który za
mówili i opłacili przyjaciele Toby'ego z pracy. Nie da
li zwrócić sobie pieniędzy. Na nagrobku widniało imię
i nazwisko Toby'ego, data jego narodzin i śmieci oraz
słowa: „Zginął śmiercią bohatera podczas pełnienia
obowiązków służbowych. Na zawsze pozostanie w na
szej pamięci".
Na zawsze pozostanie w naszej pamięci. To miło,
pomyślał Josh, ulegając wzruszeniu. Schyliwszy się.
położył swoją wiązankę obok innych kwiatów, które
DOM RADOŚCI 201
wyglądały tak świeżo, jakby przyniesiono je przed
chwilą. Tak, to dobrze, że o Tobym ludzie będą pa
miętać.
Podniósł głowę i rozejrzał się wkoło. Cmentarz był
mały, ładny, schludny. Przecinały go prowadzące pół
kolem alejki, wzdłuż których znajdowały się groby. Na
wielu leżały świeże bukiety. Gdzieniegdzie rosły drze
wa, tu i ówdzie stały ławki, na których można było
przysiąść.
Miejsce to tchnęło spokojem.
Ale Toby nie powinien był tu trafić, przynajmniej
nie przez najbliższe pięćdziesiąt lat.
- Kocham cię, stary, i bardzo za tobą tęsknię - po
wiedział cicho Josh, po czym odwrócił się i skierował
do ciężarówki, którą zostawił na wąskiej asfaltowej
drodze.
Ktoś na niego czekał, mężczyzna ubrany w taki sam
mundur, w jakim Toby codziennie chodził do pracy.
Parę metrów dalej stał zaparkowany niebiesko-biały ra
diowóz. Wyglądało to niemal tak, jakby policjant wy
siadł sprawdzić, czyj to pojazd zakłóca spokój zmar
łych.
- Dzień dobry! - zawołał Josh, ponownie nakła
dając na głowę czarnego stetsona. Zmrużywszy oczy,
popatrzył na młodego policjanta o równie świeżej ce
rce i szczerym spojrzeniu co Toby. - Czyżbym coś
przeskrobał?
- Ależ nie. - Wyciągnął do Josha dłoń. - Jest pan
bratem Toby'ego, prawda? Widziałem pana na pogrze-
bie. Cieszę się, że mamy okazję znów się spotkać.
202
KASEY MICHAELS
- Ja również. Pracował pan z moim bratem?
- Tak. To był doskonały szeryf i świetny kumpel.
Widział pan te kwiaty na jego grobie?
Josh odruchowo zerknął za siebie.
- Tak. A co?
- Nic. Każdego tygodnia dostaje nowe. Od Emmy
Logan, znaczy się od Emily Colton. Co tydzień nowy
bukiet. Układa go Flossie, nasza miejscowa kwiaciarka.
Miło ze strony Emmy, nie sądzi pan? Toby szalał na
jej punkcie. Całkiem mu odbiło.
Josh wbił wzrok w ziemię.
- Wiem. Podobno był zakochany po uszy.
- Zakochany? Bo ja wiem? - Policjant podrapał się
po czole. - Ja bym tego tak nie nazwał. Raczej ją wiel
bił. Czcił. Postawił ją na piedestale. Gdyby dała mu
do zrozumienia, że pragnie czegoś więcej, pewnie bie
dak nie wiedziałby, jak zareagować.
Josh przetrawił wolno wiadomość.
- To znaczy, że oni... nie byli parą?
- Parą? Ależ skąd! Toby wpadał do kawiarni,
w której pracowała, a wieczorami zaglądał do niej do
domu. Sprawdzał, czy jest bezpieczna. To wszystko.
Wiedział, że nic więcej z tego nie wyniknie i wcale
mu to nie przeszkadzało. Moja żona uważała go za
wielkiego romantyka. Ale kobiety... co one tam wie
dzą? No dobra, wracam do roboty. Za kilka minut ma
luchy kończą lekcje w szkole, a stary Baxter, który
przeprowadza je przez Siódmą, siedzi w domu ze zła
maną nogą. Muszę go zastąpić. - Przyłożywszy rękę
do daszka kapelusza, wolnym krokiem skierował się
DOM RADOŚCI 203
do radiowozu. - Miło mi się z panem gadało.
A o grób brata proszę się nie martwić. Będziemy się
o niego troszczyć.
- Dziękuję - powiedział Josh. Patrzył, jak radio
wóz zawraca, a potem oddala się i skręca w stronę
miasteczka. - Dziękuję - powtórzył, kiedy młody po
licjant zniknął mu już z oczu.
W porządku, pomyślał, czas uporządkować miesz
kanie Toby'ego: posegregować jego rzeczy, oddać
odzież miejscowej organizacji dobroczynnej, przekazać
meble potrzebującym, zwrócić klucz właścicielowi do
mu. Tak, najwyższy czas pogodzić się z rzeczywisto
ścią, której nie można zmienić. Wiedział, że nigdy nie
zapomni brata i nigdy nie przeboleje jego straty, ale
wiedział też, że nie można żyć przeszłością. Marnując
własne życie, nie pomoże bratu. Nawet taki głupiec
jak on potrafił to sobie uświadomić.
Nagle oczy mu się otworzyły. Pojął kilka ważnych
spraw. Toby nie kochał Emily, nie rozumiał jej. Gdy
by kochał, gdyby rozumiał, wiedziałby, że jest ko
bietą z krwi i kości, że nie chce być stawiana na
piedestale, nie chce być czczona niczym jakieś bó
stwo, którego nie można dotknąć, przytulić, pocało
wać.
Emily szukała miłości. Pragnęła być pożądana, nie
czczona. Była młodą, zdrową dziewczyną o normal-
nych żądzach, odruchach, potrzebach.
Miała rację. Gdyby przybył do Keyhole, aby od
wiedzić brata i gdyby w tym czasie poznał ją, sprawy
na pewno potoczyłyby się inaczej. Strąciłby ją z pie-
204
KASEY MICHAELS
destału, na którym wcale nie chciała być umieszczona,
pochwycił w ramiona i odjechałby z nią w siną dal.
Tak, walczyłby o Emily. Kochałby ją, zaspokajał
jej pragnienia. Może przez jakiś czas Toby by cierpiał,
ale w końcu by zrozumiał.
Ich spotkanie i miłość były nieuniknione. Emily by
ła jego drugą połową, iskierką, która rozpaliła w nim
płomień życia. Razem stanowili jedność. Wiedział to
od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał. Wiedział, że pod
świadomie całe życie jej szukał.
Więc po kiego diabła mu rezerwacja w motelu
w Tulsie? Przecież nie zamierzaj tam jechać.
Myślami i sercem był już w drodze do Kalifornii.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Meredith przytuliła się do męża. Leżała z policz
kiem przyciśniętym do jego piersi, szczęśliwa i zaspo
kojona. Byli jak nowożeńcy; kochali się każdej nocy,
czasem także w ciągu dnia. Po prostu Joe nagle wy
rastał jak spod ziemi, brał żonę za rękę i prowadził
do sypialni.
Śmiali się, rozmawiali, nie mogli się sobą nacieszyć.
Głębokie bruzdy wokół ust Joego powoli zaczęły się
wygładzać. Koszmary nocne znikły. Oboje wreszcie
potrafili normalnie zapaść w sen. Zasypiali w swoich
ramionach i z radością witali każdy nowy dzień.
Ale to wspaniałe życie - ta druga szansa, jaką do
stali od losu - nie było jednak całkiem wolne od trosk.
Zycie nigdy nie jest wolne od trosk.
Lecz troski dzielone z kimś są o połowę mniejsze;
łatwiej się z nimi uporać.
Z kolei radości dzielone z kimś są dwukrotnie wię
ksze.
- Emily znów się uśmiecha - rzekła Meredith, spo
glądając na męża, który stłumił ziewnięcie.
Wyglądał tak, jakby powoli szykował się do wsta
ła. Czy naprawdę sądził, że wystarczy mu pięć godzin
snu i godzina lub dwie „gimnastyki" łóżkowej?
206
KASEY MICHAELS
- Joe? Słyszałeś, co powiedziałam? Emily znów się
uśmiecha. I wrócił jej apetyt.
- Wcale tego nie powiedziałaś. Że wrócił jej apetyt.
- Pogłaskał żonę po włosach. - No widzisz? A twier
dzisz, że nie słucham.
- Przepraszam, mój drogi. - Przytuliła się jeszcze
mocniej. - Ale zgadzasz się ze mną, co? Martha oczy
wiście nie puszcza pary z ust i nie mam jej tego za
złe, w końcu obowiązuje ją tajemnica lekarska, mam
jednak wrażenie, że wszystko idzie ku lepszemu. Że
Emily wreszcie pogodziła się z przeszłością i coraz
optymistyczniej patrzy w przyszłość.
- Wiedzieliśmy, że tak będzie. To silna i mądra
dziewczyna. Po prostu potrzebowała czasu, żeby dojść
do równowagi.
Z jego głosu przebijała taka pewność siebie, że Me
redith postanowiła zaskoczyć męża. Podejrzewała bo
wiem, że Joe nie we wszystkim się orientuje.
- W dodatku jest zakochana.
Joe poderwał się, po czym usiadł na łóżku, opierając
się o wezgłowie.
- Zakochana? W kim? Przecież z nikim się nie
widuje. Jedynym facetem, który się tu pojawił, był
Josh Atkins. Raz jeden wybrali się ha kolację, po
czym on wyjechał w trasę, więc to chyba nie... To
on?
- Liza tak uważa, a w przeciwieństwie do Martny
nie obowiązuje jej żadna tajemnica. Wiesz, nie było
mnie tu, kiedy nasze starsze córki wychodziły za mąż,
a chciałabym choć jednej urządzić wesele. Jak my-
DOM RADOŚCI 207
ślisz? Bo mnie się wydaje, że Emily wolałaby skromną
uroczystość...
- Boże, zupełnie was, kobiet, nie rozumiem! - Joe
usiadł jeszcze prościej. - Jedna randka i już planuje
cie śluby, wesela? Przecież ja prawie tego faceta nie
znam.
- To nie ty masz go znać, kochanie, lecz twoja cór
ka. A może uważasz, że Emily nie umie trafnie oceniać
ludzi?
- Oj, błagam, nie męcz mnie. Wiem, że umie. Kto
jak kto, ale ona na pewno umie. - Westchnął głośno.
- No dobrze. Więc jeśli masz rację i Emily z Joshem
faktycznie zamierzają stanąć na ślubnym kobiercu,
przynajmniej nie muszę kupować nowego smokingu.
Dzięki tobie bez trudu zmieszczę się w stary.
- Uwielbiam cię w wieczorowym stroju. - Mere-
dith pogładziła męża po brodzie. - Wprawdzie te cias
ne kołnierzyki uwierają cię w szyję i krew jakoś bar
dziej napływa ci do twarzy, ale...
- Co? - oburzył się. - Zawsze mówiłaś, że w smo
kingu jestem wyjątkowo przystojny.
- Bo tak jest, ale we flanelowej koszuli i wełnia
nym swetrze jesteś jeszcze bardziej przystojny. I moż
na się do ciebie przytulić.
- O tak, bardzo lubimy, kiedy żona się do nas tuli
- oznajmił, ponownie obejmując Meredith.
Odsunęła się. Miała dla niego jeszcze jedną ważną
wiadomość. Cały dzień czekała na odpowiednią chwi-
lę, aby mu ją przekazać.
- Dzwonił dziś Austin - powiedziała, skutecznie
208 KASEY MICHAELS
ostudzając romantyczne zapędy męża. - Udało mu się
zdobyć pewne informacje.
- Tak szybko? Myślałem, że to trochę dłużej po
trwa. A te informacje... Nie, poczekaj, - Odrzuciwszy
kołdrę, zsunął nogi na podłogę, po czym sięgnął po
szlafrok. - Przyniosę sobie szklankę wody. Zaraz wra
cam.
Skinęła głową. Wiedziała, że Joe potrzebuje chwili,
aby wziąć się w garść, bo nawet najmniejsza wzmianka
na temat Patsy wywoływała u niego gwałtowny wzrost
ciśnienia. Podejrzewała, że gdyby tylko mógł, wpro
wadziłby dożywotni zakaz wymawiania w domu jej
imienia.
- W porządku - rzekł, wyłaniając się z łazienki. -
Czego Austin się dowiedział?
Włożywszy szlafrok, Meredith usiadła obok męża
w nogach łóżka.
- Chyba odnalazł Jewel.
Joe wypił łyk wody, po czym trzymając szklankę
oburącz, postawił ją na kolanach.
- No dobrze. I tu dochodzimy do sedna. Czy Jewel
czyniła jakiekolwiek starania, żeby odnaleźć swoją bio
logiczną matkę?
- Owszem. - Łzy piekły Meredith w oczy. - Mu
simy się zastanowić, co dalej, Joe. Czy mamy powie
dzieć Jewel o Patsy? O Ellisie Mayfairze? Niełatwo
jej będzie zaakceptować prawdę.
- Czy mamy prawo cokolwiek przed nią ukrywać?
- spytał Joe, patrząc żonie w oczy.
- Nie, chyba nie - przyznała. - Jeszcze są przecież
DOM RADOŚCI
209
chłopcy, Joe Junior i Teddy. Nie można ich pozbawić
możliwości poznania przyrodniej siostry.
Joe otoczył żonę ramieniem.
- Zatem nie ma się nad czym zastanawiać, skarbie.
Zadzwonię rano do Austina i poproszę go, żeby skon
taktował się z Jewel. Swoją drogą, gdzie ona mieszka?
- Na drugim końcu świata. W Medford w stanie
Ohio. Adopcyjni rodzice nie zmienili nazwiska Jewel,
jedynie dodali do niego swoje, Baylor. Ponieważ mi
nęło już tyle lat, pewnie nie da się odnaleźć i ukarać
nieuczciwego prawnika, który zajmował się tą sprawą.
Drań musiał wiedzieć, że Ellis nie żyje, a Patsy tkwi
w więzieniu. Musiał podrobić ich podpisy.
-
To prawda. Zapewne Ellis przygotował papiery
przed narodzinami dziecka, zostawiając puste miejsce
w rubryce płeć i imię, potem zaniósł małą do prawni
ka. Tam uzupełniono informacje. Takie nielegalne
adopcje to całkiem niezły i dochodowy interes.
Meredith pokiwała głową; dokładnie to samo mówił
Austin. Oddzielnie doszli do identycznych wniosków.
- Baylorowie pewnie nawet nie zdawali sobie spra-
wy, że adoptując Jewel, popełniają przestępstwo.
Wzdychając głośno, Joe przytulił żonę.
- To już przeszłość, kochanie. Było, minęło. Obec
nie Jewel ma trzydzieści kilka lat i, jak twierdzi Austin,
szuka swojej biologicznej matki. Proponuję, żebyśmy
zaprosili ją do siebie na ranczo, otoczyli miłością, bądź
co bądź należy do rodziny, a potem bardzo delikatnie
wyjawili jej prawdę. Co ty na to? Dasz radę? Nie bę
dzie to dla ciebie za bardzo stresujące?
210
KASEY MICHAELS
Objąwszy męża w pasie, położyła głowę na jego
ramieniu.
- Póki jesteś ze mną, wszystko wytrzymam.
Pogoda sprawiła miłą niespodziankę. W dniu Świę
ta Dziękczynienia, po dwóch dniach opadów, słońce
wreszcie wytoczyło się na niebo. Całe szczęście, bo
najmłodsi Coltonowie zaczynali nudzić się w domu.
Roznosiła ich energia, której nie mieli gdzie spożyt
kować.
Joe Junior i Teddy wraz z adoptowanym synem
Randa, pięcioletnim Maksem, który chwili nie potrafił
usiedzieć w miejscu, pierwsi wybiegli do ogrodu. Rzu
cali do siebie piłkę, ganiali za nią, rechotali, słowem
zachowywali się jak normalne, zdrowe dzieciaki, które
nie mają żadnych trosk na głowie. Wkrótce dołączyli
do nich bliźniacy Annie Russel, Alex i Noah, a chwilę
później starsze pokolenie: Drake, Wyatt i Rand. Wtedy
zaczął się prawdziwy mecz.
W przestronnym salonie Brittany, córka Thadeusa
Lawa, która w wieku pięciu lat uważała się niemal za
dorosłą, zajmowała się swoimi młodszymi kuzynkami:
córką Sophie.! Maggie, oraz malutką Marissą, córką
Drake'a i Mai. Rozdzielała grzechotki i piłeczki,
a kiedy uznawała, że już starczy, zabierała je z po
wrotem. Laną Reilly, która spodziewała się bliźniąt,
siedziała na kanapie i z zainteresowaniem obserwowa
ła zachowanie starszej dziewczynki.
- Wiecie co? - zwróciła się do pozostałych kobiet,
- Zawsze chciałam mieć co najmniej szóstkę dzieci,
DOM RADOŚCI 211
ale chyba będę musiała przemyśleć ten pomysł.
A przynajmniej odłożyć decyzję do czasu, aż najstarsze
pójdą do przedszkola.
Sophie James pochyliła się i wziąwszy na kolana swo
ją nieszczęśliwą pociechę, szybko podała jej to, za co
Meggie oddałaby niemal wszystko: skórzanego gryzaka.
- Oj, Lano, tak daleko naprzód nie planuj. Trzeba
cieszyć się chwilą. Maluchy są takie rozkoszne. Potem
dorastają i zaczynają się kłopoty, a to randki, a to apa
raty na zęby, a to pieniądze na studia.
- Uf! - Do pokoju weszła Liza i opadła bezsilnie
na jedną z kanap. - O jedno mniej! Mam nadzieję, że
przynajmniej godzinę pośpi. Całe szczęście, że nie pro
testuje, kiedy mówię o porannej drzemce. - Popatrzyła
z uśmiechem na pyzate twarzyczki dzieci raczkujących
po dywanie. - Wiecie co? Powinnyśmy zrobić sobie
rodzinną fotografię. Oczywiście szerokokątnym apara
tem, który wszystkich by objął.
- Zwłaszcza mnie, bo zajmuję najwięcej miejsca -
powiedziała Lana, opierając dłonie na brzuchu. -
A gdzie Emily i Amber? Mogłyby popilnować nam
dzieci, szczególnie Amber powinna korzystać z okazji
i uczyć się. Kiedyś będzie jak znalazł.
- Amber i dzieci? - Sophie ze śmiechem pokręciła
głową. - Podejrzewam, że ona jeszcze o tym nie my
śli. Ale... o, chyba mamy ochotniczkę. Em, kochanie
- zwróciła się do najmłodszej siostry, która nieopatrz
nie zajrzała do salonu. - Nie zajęłabyś się maluchami?
My w tym czasie wybrałybyśmy się na jakąś ciepłą,
tropikalną wyspę.
212
KASEY MICHAELS
- Albo do kuchni, która jest bliżej - wtrąciła Lana.
- Bo chyba mój brzuch nie zmieści się w żadnym bi-
kini.
Emily usiadła na podłodze obok Brittany, która usta
wiała klocki przed Marissą.
- Wyobrażacie sobie, jaki tu będzie rejwach na Bo
że Narodzenie, kiedy zjadą się wszyscy? - Popatrzyła
na siostrę. - Mama jest w swoim żywiole. Razem
z Inez przygotowują dwa największe indyki świata,
Amber nakrywa do stołu, a ja... ja wymknęłam się,
żeby nikt mnie nie zagonił do roboty.
W tym momencie do salonu wkroczyła Meredith,
wycierając ręce o ściereczkę.
- Emily? W lodówce jest wielka torba z warzywa
mi. Trzeba wyjąć z niej marchewkę oraz seler i po
kroić je na drobne talarki.
- A ja tego nie mogę zrobić? - spytała Martha Wil-
kes, która z Tatanią przy boku weszła drzwiami od
strony holu. - To jedna z niewielu rzeczy, jakie po
trafię. - Pogładziła dziewczynkę po głowie. - Mysz
ko? Pobawisz się z maluchami? Ja w tym czasie po
mogę w kuchni.
Emily skierowała spojrzenie na przybraną córkę
Marthy. Formalności adopcyjne miały się już wkrótce
zakończyć. Dziewczynka - drobna, niemal filigrano
wej budowy, o wielkich piwnych oczach obramowa
nych najdłuższymi, najbardziej gęstymi rzęsami na
świecie - popatrzyła na zebraną w salonie grupę ko-
biet, po czym wlepiła oczy w Marthę.
- A nie mogę iść z tobą?
DOM RADOŚCI
213
Martha kucnęła, tak by jej twarz znalazła się na
tym samym poziomie co twarz dziewczynki.
- Oczywiście, że możesz, kochanie. Ale nie musisz.
Możesz robić to, na co masz ochotę.
Dziewczynka przechyliła w bok głowę, jakby za-
stanawiała się nad propozycją. Rzadko dawano jej
wybór.
- Dobrze, w takim razie wyjdę do ogrodu i popa
trzę na mecz - oznajmiła. - Oni tak śmiesznie wyglą
dają z tą piłką.
Ruszyła przed siebie, podskakując wesoło. Martha
krzyknęła za nią, żeby nie zapomniała włożyć kurtki,
po czym powiodła wzrokiem po siedzących w salonie
kobietach.
- Powoli uczę się wszystkich twarzy, potrafię roz
poznać, kto jest kto, ale nie wiem, kto jest czyj. Więc
czyim synem jest Chance?
- Moim - odparła Lana, nie kryjąc dumy w głosie.
- Naprawdę? Więc kiedy wyszłyśmy z Tatanią na
zewnątrz, on z poświęceniem rzucił się do piłki i wy
lądował w wielkiej czarnej kałuży. Po chwili twój
mąż... - Martha zwróciła się do Sophie - wylądował
tuż obok. Obydwaj zaczęli taplać się w błocie. Zanim
odciągnęłam Tatanię, dołączyli do nich Joe Junior
i mały Maks.
- Ojej, muszę to zobaczyć. - Sophie wstała i przy
trzymując siedzącą okrakiem na jej biodrze Meggie,
ruszyła do drzwi. - No, mamuśki, chodźcie mi pomóc.
Szlauch powinien być włączony. Urządzimy im pry
sznic.
214
K.ASEY MICHAELS
Kobiety, zebrawszy z podłogi swoje pociechy, skie
rowały się za Sophie do ogrodu. W salonie została
Emily, która zaczęła uprzątać rozrzucone klocki.
- Emily? - Martha podeszła do kanapy i na mo
ment przysiadła. - Jak się dziś miewasz?
- Świetnie - odparła wesoło dziewczyna. Zbyt we
soło. W jej głosie wyczuwało się fałsz. - To znaczy,
nieźle.
Martha pokiwała głową.
- Wkoło same pary, prawda?
- No właśnie - przyznała Emily, wstając z kucek.
- Święta zawsze są najtrudniejsze - oznajmiła ła
godnie lekarka, spoglądając na swoją młodą przyja
ciółkę. - To normalne, że nie tryskasz humorem. Masz
prawo być w refleksyjnym nastroju.
- Wiem. Nic mi nie będzie - zapewniła ją Emily.
- Po prostu... śniło mi się, że dzisiaj przedstawiam
wszystkim Josha. Ale chyba tak nie będzie.
- Nie wiadomo, czy on kiedykolwiek wróci, ko
chanie. Rozmawiałyśmy o tym.
Emily zacisnęła dłonie w pięści.
- Boże, jestem na niego taka wściekła! Jak mógł
odjechać po tym, co przeżyliśmy? To znaczy rozu
miem, że człowiek chce przez chwilę być sam, żeby
się zastanowić, wszystko przemyśleć, poukładać sobie
w głowie, ale potem powinien wrócić. Choćby po to,
żeby powiedzieć: „Przykro mi, mała, ale to nie ma
sensu". Mógłby tak postąpić, nie sądzisz? Chyba za
sługuję na jakieś słowo wyjaśnienia?
Wstawszy z kanapy, Martha objęła dziewczynę.
DOM RADOŚCI 215
- Widzę, że przeszłaś od rozpaczy i użalania się
nad sobą do złości. Możesz mi wierzyć lub nie, ale
następnym etapem jest akceptacja, pogodzenie się ze
stanem faktycznym.
- Akceptacja, powiadasz? - Emily odsunęła się,
uwalniając się z uścisku lekarki. - Nie mam zamiaru
niczego akceptować! Jestem zła, Martho! Nawet sobie
nie wyobrażasz, jaka jestem na Josha wściekła. - Po
chwili ucichła, zupełnie jakby uszła z niej siła. - Po
prostu łatwiej mi, kiedy się na niego wściekam.
Martha pocałowała ją w czoło.
- Pójdę pokroić warzywa, a ty umyj sobie twarz,
może wybierz się na spacer...
Podniósłszy rękę do twarzy, Emily uświadomiła so
bie, że policzki ma całe mokre.
- Oj, Josh, Josh - powiedziała, kręcąc głową. -
Masz szczęście, że jesteś daleko. Bo gdybyś tu był, to
bym cię sprała na kwaśne jabłko.
- Hm. - Martha odprowadziła Emily wyrokiem. -
Zdecydowanie czynimy postępy.
Stół powiększono do maksymalnych rozmiarów,
a w przejściu między jadalnią i salonem dodatkowo
ustawiono dwa mniejsze stoły. Wszyscy sami nakładali
jedzenie na talerze, po czym zajmowali wyznaczone
miejsca. Dzięki temu Inez i jej pomocnice nie musiały
tracić cennego czasu na rozsadzanie gości.
Emily siedziała przy jednym stole z młodzieżą: Joe
Juniorem, Teddym i Maksem oraz Amber i jej mężem,
Trippem.
216
KASEY MICHAELS
- Maks to narzeczony Emily - oznajmił zadowo
lony z siebie Teddy. Włosy wciąż miał wilgotne po
kąpieli, którą wszyscy zawodnicy musieli wziąć, zanim
mogli zasiąść do stołu. - Joe mi tak powiedział.
- Jestem za młody, żeby mieć narzeczoną - stwietŁiss
dził z powagą Maks. - Ale... - zwrócił się do Emily
- jeśli pomożesz mi pokroić mięso, to po deserze mo
żemy zagrać w jakąś grę elektroniczną.
Emily poczochrała chłopca po włosach.
- Z przyjemnością. Może w wyścigi samochodo
we? Jestem w tym całkiem dobra.
- Myślisz, że mnie pokonasz? - Skrzyżowawszy
ręce na piersi, Maks westchnął głęboko. - Kobiety. Co
one wiedzą?
Wszyscy przy stole wybuchnęli niepohamowanym
śmiechem.
Od dwóch dni Emily znów nie miała apetytu. Jed
nakże widok pyszności na talerzu sprawił, że zrobiła
się głodna.
Właśnie podnosiła do ust widelec, kiedy w progu
pojawiła się Inez, oznajmiając, że za drzwiami kuchen
nymi czeka niespodziewany gość.
- Za drzwiami kuchennymi? A dlaczego nie za
dzwonił do drzwi od frontu? - zdziwił się Joe, wstając
od stołu. - A chociaż się przedstawił?
- Tak, powiedział, że nazywa się Atkins. Josh At-
kins. I że chciałby zamienić słowo z panem albo panią
Meredith.
Widelec, który Emily trzymała, wysunął się jej z ręki,
spadł z brzękiem na talerz, a po chwili na podłogę-
DOM RADOŚCI
217
- Em? - Amber położyła dłoń na ramieniu sio
stry. - Kochanie, dobrze się czujesz? Jesteś blada jak
trup.
- Tak, dobrze - odparta Emily. Głos miała dziwny,
jakby nieprzytomny. - Przepraszam. Muszę... muszę
przynieść coś ze swojego pokoju.
- Siadaj, Emily - rozkazał Joe, kierując się do ku
chni.
Po chwili wrócił z tajemniczym gościem ubranym
w dżinsy, flanelową koszulę w niebiesko-zielone pa
ski, rozpięty zamszowy płaszcz. Czarny kapelusz przy
bysz ściskał w ręce.
- Kochani - oznajmił Joe, stając przy swoim krze
śle - przedstawiam wam Josha Atkinsa. Josh, poznaj
wszystkich. Jesteśmy prawie w komplecie. Później do
konam dokładniejszej prezentacji, bo wiem, że się nie
cierpliwisz... Ta, której szukasz, siedzi przy sl:ole dla
młodzieży.
- Dziękuję...
Nie tracąc czasu, Josh ruszył na drugi koniec dłu
giego stołu. Emily słyszała odgłos jego kroków, cichy
h
™"
v
"-
ł
-
x
~ mimo to nie obejrzała się.
brzęk ostróg,
- Emily?
Podniosła
drżały.
- Josh?
serwetkę, delikatnie przetarła usta; ręce
niego wzroku.
W dalszym ciągu nie podnosiła na
Możemy
cho.
porozmawiać na osobności? - spytał ci-
Przeszył ją dreszcz.
218 KASEY MICHAELS
- O czym?
Cały czas powtarzała sobie, że jest na niego wściek
ła. Jakim prawem tu przyjechał, dlaczego zakłóca im
świąteczny posiłek? Nie miał się gdzie podziać, więc
postanowił wpaść na indyka?
- Emily... - W głosie Josha pojawiła się nuta
ostrzeżenia.
Odsunął jej krzesło od stołu. Korciło ją, żeby z całej
siły uchwycić się blatu. Głupio się czuła, niezręcznie.
Wszyscy się na nią gapili. Joe Junior, Teddy i Maks
wręcz wybałuszali oczy.
- O rany! - zawołał w końcu Maks, który nie widywał
kowbojów na ulicach stolicy. - Prawdziwy kowboj.
- Proszę cię, Emily - szepnął jej do ucha Josh. -
Musimy porozmawiać.
Wcale nie musimy rozmawiać, pomyślała. Może
wrócił tylko po to, żeby się pożegnać? Już jeden raz
sprawił jej ból: kiedy wyjechał. Może teraz zamierzał
powiedzieć, że wszystko sobie przemyślał i dbszedł do
wniosku, że nie mogą być razem? Póki jeździł po kraju,
uczestnicząc w zawodach, łudziła się, że kiedyś wróci
i wyzna jej miłość. Ale teraz, gdy stał obok, czuła para
liżujący strach.
I złość.
- Spieszyć to się za bardzo nie spieszyłeś, prawda?
- spytała, zaskakując samą siebie. - Rodeo w San An
tonio było sześć dni temu.
- Śledziłaś mnie? Kto by to pomyślał? Dlaczego,
Emily? Powiedz. Och, na miłość boską - zniecierpliwi
się. - Nie będziemy tak rozmawiać!
DOM RADOŚCI 219
Włożywszy kapelusz na głowę, żeby mieć dwie
wolne ręce, pochylił się, przerzucił sobie Emily przez
ramię i ponownie skierował się w stronę drzwi prowa
dzących do kuchni.
- Rand, Drake, siadajcie - poleciła Meredith, wi
dząc, że jej dwaj synowie poderwali się, gotowi bronić
siostry. - Ty też, Tripp. River, ty również. Przecież
wszystko jest w porządku.
- W porządku? - zdziwił się Rand, zajmując z po
wrotem miejsce przy stole. - Chyba mam jakieś oma
my.
Przystanąwszy w drzwiach, Josh popatrzył na Me
redith.
- Dziękuję - rzekł, unosząc rondo kapelusza.
Emily usiłowała się obejrzeć; nic nie mówiła.
- Może wrócicie na deser? - Meredith uśmiechnęła
się ciepło.
- Może. Jeszcze raz dziękuję. I najmocniej prze
praszam, że ośmieliłem się przeszkodzić państwu
w świątecznym obiedzie...
- Nie śpieszcie się - rzekł Joe. - Najpierw sobie
wszystko wyjaśnijcie.
- Tato! - oburzyła się Emily. - Jak możesz? Nie
pozwól mu! Josh, masz mnie natychmiast puścić! Sły
szysz? Powiedziałam, żebyś...
Drzwi między jadalnią a salonem zatrzasnęły się,
tłumiąc protesty Emily. Po chwili ukazała się w nich
głowa Inez.
- Wzniósł Emily na dwór i wsadził do cięża-
220 KASEY MICHAELS
rowki-oznajmiła teatralnym szeptem.-Właśnie od
jeżdżają.
- Dziękuję, Inez - powiedział Joe, czując, jak żona
ściska go pod stołem za rękę. - A teraz proponuję po
kieliszku szampana. Wydaje mi się, że mamy co świę
tować.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Josh minął bramę Domu Radości i skręcił w szosę.
W kabinie panowała grobowa cisza.
- Nie spytasz, dokąd jedziemy?
Zerknął na Emily, która siedziała nieruchomo, ze
skrzyżowanymi na piersiach rękami, i bez słowa wpa
trywała się przed siebie.
- Nie - burknęła. - Nie rozmawiam z tobą.
- Aha, w takim razie...
- Jak mogłeś tak postąpić? - przerwała mu. - Zja
wić się nieproszony w domu moich rodziców, w Świę
to Dziękczynienia, w dodatku podczas posiłku, prze
rzucić mnie sobie przez ramię i po prostu wyjść?
- Dziwne... Myślałem, że ze mną nie rozmawiasz.
Skręcił w podjazd prowadzący na ranczo Sophie
i Rivera.
- Skłamałam! - warknęła. - Jak chcesz, to mnie
pozwij. - Nagle rozejrzała się wkoło. - To dom So
phie. Dlaczego tu mnie przywiozłeś?
Josh zatrzymał ciężarówkę, zgasił silnik.
- Bo grota jest za daleko, a Sophie była tak miła,
że zgodziła się udostępnić mi swój dom.
- Co? Zgodziła się go udostępnić? - powtórzyła
222 KASEY MICHAELS
Emily i potrząsnęła głową, jakby nie dowierzając te
mu, co słyszy. - Oszukujesz! Sophie nigdy by... Psia
krew! Jak mogła? Za moimi plecami! Nawet mnie nie
uprzedziła! Ani słowem się nie zdradziła!
- Spokojnie, nie denerwuj się. - Na moment za
milkł. - A teraz powiedz: wysiądziesz sama i grzecz
nie wejdziesz do środka, czy znów mam zabawić się
w brutala?
- River o niczym nie wiedział... - powiedziała
bardziej do siebie niż do Josha, po czym posłusznie
skierowała się w stronę werandy. - Wstał od stołu, go
tów bić się w mojej obronie, kiedy zobaczył, że tata
rzuca mnie na pożarcie wilkom. Wilkowi - poprawiła
się.
Przekręciwszy klucz w zamku, Josh pchnął drzwi
na oścież, po czym wsunął do środka rękę i odnalazł
kontakt. Wewnątrz rozbłysło światło.
- Jeśli River to mąż Sophie, to owszem, masz rację.
O niczym nie wiedział. Nikt nic nie wiedział. Oczy
wiście, nie licząc Sophie.
- Ale jak... - Emily potarła ręką gołe ramiona. By
ło chłodno. A Josh, unosząc ją od stołu, nie pomyślał
o tym, aby wziąć dla niej wierzchnie okrycie. - Jak
przekabaciłeś moją siostrę...?
- Spotkałem ją wczoraj - odparł, starając się nie
gapić na Emily, nie pożerać jej wzrokiem. - Kręciłem
się po okolicy, zastanawiając się, jak cię podejść. Nigdy
nie byłaś sama. Kiedy wspomniałaś, że masz dużą ro
dzinę, nie sądziłem, że jest aż tak liczna...
- Trzeba przyznać, że wywarłeś doskonałe pierw-
DOM RADOŚCI
223
sze wrażenie - rzekła z przekąsem. - Zwłaszcza na
dzieciach, które nie przywykły do widoku kowboja,
który podchodzi do kobiety, bez słowa przerzuca ją
sobie przez ramię i odchodzi.
Przemierzała pokój tam i z powrotem, wydeptując
ścieżkę w dywanie.
Zagniewana, wyglądała prześlicznie.
- Pozwolisz mi dojść do słowa? - spytał Josh.
Posłała mu wściekłe spojrzenie, po czym usiadła
na kanapie.
- Powiedz mi o Sophie. Dlaczego dała ci klucze?
W jaki sposób zmusiłeś ją...
- Siedziałem w ciężarówce, tuż za bramą waszego
rancza, zastanawiając się, co zrobić, żebyś zgodziła się
porozmawiać ze mną sam na sam. Podjechała Sophie,
zobaczyła moją tablicę rejestracyjną z napisem RO-
DEO. Twoja siostra domyśliła się reszty.
- To całkiem w jej stylu - przyznała Emily, ner
wowo międląc fałdy spódnicy. - I co dalej?
Josh rozejrzał się po pokoju, szukając miejsca dla
siebie; w końcu usiadł na niskim stoliku naprzeciwko
dziewczyny.
- Opowiedziałem jej o sobie, o tym, że nie wiem,
jak cię podejść. Odparła, że najlepiej działać przez za
skoczenie. Razem obmyśliliśmy plan. Potrzebowałem
cichego miejsca, gdzie nikt by nam nie przeszkadzał.
Motel oczywiście nie wchodził w grę. Sophie zapro
ponowała swój dom. Błagała mnie tylko, abym cię nie
zdenerwował. Nie chciała, żebyś zaczęła ciskać we
mnie jej ukochaną ceramiką czy innymi bibelotami.
224
KASEY MICHAELS
Emily, proszę cię... Jestem idiotą. Największym kre-
tynem pod słońcem.
Odwróciła w bok głowę. Przez moment patrzył na
jej profil.
- Emily...
- Nie jesteś idiotą - oznajmiła cicho. Pochylił się,
aby nie uronić ani jednego jej słowa. - Toby mnie ko
chał i nic tego nie zmieni. Zginął. I tego też nic nie
zmieni.
- Zgadza się - przyznał. - I przez pewien czas ta
prawda przysłaniała mi cały świat. Ale wreszcie przej
rzałem na oczy.
Obróciła się do niego twarzą.
- To znaczy? Dlaczego? Co się stało?
- Nic - odparł, uśmiechając się smutno.
- Aha.
Usiłowała się podnieść. Ręce Josha zacisnęły się na
jej ramionach, zmuszając ją, aby nie ruszała się z miej
sca.
- Emily, Toby nie żyje. Ale my nie możemy przez
resztę życia udawać, że nic do siebie nie czujemy. On
by tego nie chciał. Wierz mi. Nie chciałby, abym ca
łymi latami opłakiwał jego śmierć. I nie chciałby, aby
dziewczyna, której uratował życie, pogrążyła się
w rozpaczy i samotności. Dobrze się stało, że się spot
kaliśmy, że... że się pokochaliśmy. Myślę, że Toby bar
dzo by się ucieszył.
- Jesteś pewien? - spytała cicho. - Że... że...
- Że cię kocham? - Zgarnął ją w ramiona. - Nigdy
nie byłem niczego bardziej pewien. Martwię się tylko,
DOM RADOŚCI
225
czy taka piękna młoda dziewczyna zechce związać
swój los z rodeowcem, który marzy o tym, aby ją po
ślubić, ustatkować się i mieć gromadkę dzieci.
Emily odprężyła się; napięcie ją opuściło, do oczu
napłynęły łzy.
- Martha miała rację - rzekła.
Zmarszczył czoło. Jaka Martha? I co ma wspólnego
z nim i Emily?
- Powiedziała, że jestem silna. Że zdołam się pod
nieść, pogodzić z losem, żyć dalej bez ciebie u mojego
boku. I tak się stało. Mogłabym żyć bez ciebie.
Potrząsnął głową.
- Nie rozumiem...
- Nie szkodzi. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie
musisz rozumieć. Chcę tylko, abyś wiedział, że chociaż
mogłabym żyć bez ciebie, to nie zamierzam. Bo bardzo
cię kocham. Od pierwszej chwili.
- Jak ona się czuje? - spytała Meredith.
Stali w wejściu do sali, w której odbywały się wi
dzenia.
- W miarę nieźle - odparł lekarz. - Udało nam się
dobrać odpowiedni zestaw leków, lecz pani siostra nie
chętnie je bierze. Ciągle usiłuje nas przechytrzyć. Od
wczoraj jednak, kiedy zadzwonili państwo, aby zapo
wiedzieć wizytę doktor Hanford, zachowuje się bez za
rzutu.
Jewel Mayfair Baylor Hanford wysunęła się na
przód i uśmiechnęła do lekarza.
- Jestem panu wdzięczna, doktorze, że tak szybko
226
KASEY MICHAELS
zorganizował pan to spotkanie. Może powinnam się
była uzbroić w cierpliwość, ale po tylu latach... sam
pan rozumie. Po prostu musiałam od razu tu przylecieć.
Meredith uścisnęła dłoń swojej siostrzenicy, pra
gnąc dodać jej otuchy. Spotkały się dziś rano na ranczu
Coltonów. Dwa dni po tym, jak Austin upewnił się,
że Jewel jest córką Patsy, Joe wysłał po nią prywatny
odrzutowiec. Jewel zostawiła dwoje dzieci pod opieką
męża, a sama przyleciała zobaczyć się z matką; jeszcze
dziś wieczorem zamierzała wrócić do Ohio.
Wszystkie trzy, Meredith, Patsy i Jewel, były do
siebie niesamowicie podobne. Kiedy Jewel dotarła do
Prosperino, nikt już nie mówił o robieniu badań DNA.
Podobieństwo samo rzucało się w oczy. Pani doktor
Jewel Hanford, psycholog specjalizujący się w proble
mach dzieci, była niewątpliwie córką Patsy Portman.
- To co? Idziemy? - spytał lekarz, zwracając się
do Jewel. - Muszę przyznać, że ucieszyłem się, słysząc
o pani wykształceniu. Powinno pani pomóc, choć po
dejrzewam, że kilka najbliższych minut i tak będzie
bardzo stresujące.
- Wiem, dlatego uważam, że nie ma sensu dłużej
czekać.
Meredith uśmiechnęła się w duchu. Jewel, mimo iż
tak podobna z wyglądu do matki, charakter miała cał
kiem inny. Była silna, a zarazem czuła i wrażliwa, in
teligentna, odważna, gotowa zaakceptować rzeczy
wistość, jaka ukaże się jej oczom, kiedy drzwi pomię
dzy nią a jej biologiczną matką zostaną wreszcie
otwarte.
m
DOM RADOŚCI 227
- Oczy... oczywiście - wydukał zdenerwowany le
karz.
Przekręciwszy klucz w zamku, odsunął się na bok,
pozwalając Meredith wejść do środka.
Patsy stała zwrócona twarzą do okratowanego okna.
Odkąd ostatni raz siostry się widziały, jeszcze bardziej
schudła. Ubranie dosłownie na niej wisiało.
- Patsy... przyprowadziłam do ciebie Jewel.
- Widziałam - burknęła Patsy, wciąż wpatrzona
w świat za oknem. - Widziałam was, kiedy wysiada
łyście z samochodu. Zabierz ją stąd. Obie się stąd wy
noście!
Meredith zerknęła skonfundowana na Jewel; żal jej
było odtrąconego przez matkę dziecka.
- Wszystko w porządku - pocieszyła ją młodsza
kobieta. - Panie doktorze, chciałabym porozmawiać
z mamą sam na sam. Mogłabym?
Po chwili wahania lekarz skinął głową.
- Dobrze, zaczekamy na zewnątrz. Będziemy panie
obserwować przez szybę w drzwiach.
- Dziękuję.
Meredith z lekarzem wycofali się na korytarz. Patsy
nie drgnęła.
- Co się dzieje? - spytała zdziwiona Meredith. -
Nic nie rozumiem. Całymi latami marzyła o odnale
zieniu córki, a teraz...
- Teraz to, co było w sferze marzeń, stało się rze
czywistością. Pani siostra wstydzi się spojrzeć córce
w oczy. Wspomniałem, że nowa kombinacja leków
psychotropowych dobrze na nią działa. Niestety, chyba
228
KASEY M1CHAELS
aż za dobrze. Pani siostra ma w tej chwili pełną świa
domość, że córka może ją odtrącić.
- Biedna Patsy. - Meredith przełknęła łzy. - A my
śmy myśleli, że się ucieszy.
Patrzyła przez szybę, jak Jewel zbliża się do matki.
Usta się jej poruszały, czyli coś do niej mówiła, ale
Meredith nie była w stanie odróżnić poszczególnych
słów.
Patsy ściskała kratę w oknie. Po kilku ciągnących
się w nieskończoność sekundach wolno odwróciła się
twarzą do córki. Meredith wstrzymała oddech. Po raz
pierwszy w życiu widziała w oczach siostry tyle mi
łości i nadziei.
Uniosła dłoń i delikatnie przytknęła ją do policzka
Jewel. Ta zakryła rękę matki własną. Przez dłuższą
chwilę stały bez ruchu, wpatrując się w siebie. Jewel
pierwsza wyciągnęła ramiona i przytuliła Patsy do
piersi,
Wydobywszy z torebki chustkę do nosa, Meredith
odeszła na bok, żeby zostawić kobietom w okratowa-
nej sali odrobinę prywatności.
- Co teraz, doktorze? Co teraz?
- Nie wiem, proszę pani. Chciałbym móc powie
dzieć, że pani siostra wydobrzeje, ale oboje zdajemy
sobie sprawę, że to mało prawdopodobne. Mimo le
ków, jakie otrzymuje, Patsy się od nas oddala, ucieka
w świat, w którym czuje się bezpieczna, i w którym
nie pamięta o wyrządzonych przez siebie krzywdach.
Podejrzewam, że nigdy go nie opuści. Z czasem za
pomni o tym, że jakikolwiek inny świat w ogóle ist-
DOM RADOŚCI 229
nieje. Przykro mi, ale powinny mieć panie tego świa
domość, pani i jej siostrzenica.
Meredith zerknęła przez szybę w drzwiach. Patsy
i Jewel siedziały koło siebie; córka pokazywała matce
zdjęcia jej wnuków.
- Jewel chyba wie - oznajmiła cicho. - Ale na ra
zie cieszy się z odnalezienia matki, dwóch braci przy
rodnich i licznej rodziny, która z otwartymi ramionami
przyjmie ją oraz jej bliskich do swojego grona. A ja,
dzięki Jewel, czuję się tak, jakbym odzyskała siostrę.
W pewnym sensie można to uznać za szczęśliwe za
kończenie, prawda, doktorze?
- Boże, wspaniała jest ta suknia! - Przytrzymując
suto marszczoną spódnicę, Sophie wirowała po pokoju.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wybrałaś mnie
na druhnę.
- Masz szczęście, że ci wybaczyłam. - Od Święta
Dziękczynienia Emily stale czyniła siostrze wyrzuty,
że nie uprzedziła jej o przyjeździe Josha. - A teraz
przestań się kręcić i pomóż mi z tym naszyjnikiem.
Ciocia Sybil nalegała, żebym go włożyła, ale nie mogę
poradzić sobie z zapięciem. Ręce mi się trzęsą ze zde-
nerwowania.
- Nic dziwnego, na widok ciotuni wszyscy zawsze
drżą ze strachu - zażartowała Sophie. - Nie ruszaj się.
0, już - oznajmiła zadowolona, że udało się jej zapiąć
na szyi siostry piękny stary naszyjnik z pereł. - Zdą-
żyłyśmy w ostatniej chwili. Tata, jak widzę, jest gotów
poprowadzić cię do ołtarza.
230
KASEY MICHAELS
Joe Colton zastukał do otwartych drzwi i z miną
człowieka, który idzie na ścięcie, wszedł do pokoju
Emily.
- Jak tam? - spytał. - Jesteście gotowe?
Spuścił wzrok. Nie czuł się na siłach oglądać swojej
najmłodszej córki w sukni ślubnej.
- Em, spójrz na ojca! - zawołała ze śmiechem So
phie. - Tato, nie denerwuj się. Zobacz, jak ona ślicznie
wygląda.
Joe Colton westchnął zrezygnowany. Przed oczami
stanął mu obraz małej dziewczynki, która lubiła sia
dywać mu na kolanach, a kiedy całował ją na dobra
noc, śmiała się, że jego wąsy ją „tlikoczą".
- Wyglądasz pięknie, maleńka - rzekł ze wzrusze
niem. - Jesteś najpiękniejszą panną młodą, jaką kie
dykolwiek widziałem. No, chodź. Wszyscy czekają.
Pora zaczynać.
- Tata ma rację, Em - poparła go Sophie. - Nie
wydaje mi się, aby Josh odznaczał się nadmiarem cierp
liwości. Tylko patrzeć, jak wparuje tu po ciebie.
Emily weszła do salonu, trzymając ojca pod rękę.
Jej nie grzeszący nadmiarem cierpliwości ukochany,
ubrany w nowo zakupiony smoking oraz nowe kow
bojskie buty z wężowej skóry sprezentowane mu przez
firmę, której produkty często reklamował, czekał z pa
storem przed ogromnym kominkiem. Był wysoki,
przystojny... i przerażony.
Na widok narzeczonej chciał ruszyć jej naprzeciw.
W ostatniej chwili opamiętał się i zaczekał, aż Joe pod
prowadzi Emily bliżej.
DOM RADOŚCI 231
Ująwszy dłoń córki, Joe podał ją Joshowi, sam zaś
usiadł obok żony.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie - szepnął
Josh. - A ja największym szczęściarzem.
Rano wylatywali do Nowego Meksyku, gdzie Josh
zamierzał po raz ostatni wystąpić na rodeo, zanim zrobi
kilkumiesięczną przerwę.
Ze ślubem mogli oczywiście poczekać do wiosny,
ale żadne z nich nie chciało myśleć o rozstaniu, nawet
parodniowym.
Z uśmiechem na ustach Emily obserwowała, jak jej
mąż tańczy na parkiecie z wniebowziętą Tatanią.
Mieli zarezerwowany apartament dla nowożeńców
w hotelu koło lotniska.
- Tatania jest zachwycona - powiedziała Martha,
z matczyną dumą spoglądając na dziewczynkę. - Tań
czyła chyba z każdym z obecnych tu mężczyzn. Żadna
inna panna nie ma takiego powodzenia.
- Jak ona się czuje? - spytała Emily, przenosząc
ciężar ciała z nogi na nogę. Nowe białe buciki ha wy
sokich obcasach zaczynały ją uwierać. Marzyła o tym,
żeby przebrać się w wygodne ubranie, z którego -
miała nadzieję - Josh i tak ją wkrótce uwolni.
- Dużo lepiej - odparła Martha. - Cieszę się, że
Blake pozwolił mi ją zabrać z sobą do domu. W Ho-
pechest panuje grypa, więc...
- Rebeka wspominała, że mają pełne ręce roboty...
A więc to była grypa?
- Chyba tak. - Martha westchnęła. - Choć to
232 K.ASEY M1CHAELS
dziwne, że gdy tylko mała znalazła się z dala od Ho-
pechest, natychmiast zaczęła zdrowieć.
Emily pocałowała Marthę w policzek.
- Czy już ci dziś mówiłam, jak bardzo jestem ci
wdzięczna za pomoc? Za to, że mogłam ci się zwie
rzać? Za to, że okazałaś mi tyle serca i cierpliwości?
- Kochanie, od tego są przyjaciele. Dzięki Colto-
nom całe moje życie uległo zmianie. Na lepsze.
- To zasługa rodziców. Czyż oni nie są fantastycz
ni? - Rozejrzała się po sali. - Która godzina?
- Myślisz o tym samym co ja? Że tort został już
pokrojony, bukiet rzucony i złapany przez Tatanię,
podwiązka złapana przez Maksa, który wsadził ją sobie
na głowę... Tak, chyba już czas.
Obie popatrzyły na parkiet; Meredith i Joe tańczyli
przytuleni.
- Uprzedzę pastora.
- A ja poszukam Inez. Bądź co bądź, to ona pod
sunęła mi ten pomysł.
Kilka minut później Rand podszedł do kominka;
skinął na Rivera, aby ten wyłączył muzykę, po czym
zaklaskał w dłonie, prosząc wszystkich o uwagę.
- Najmilsi - rzekł, uśmiechając się do zgromadzo
nych w salonie gości. - Byliście dziś świadkami za
ślubin Emily i Josha, którego z otwartymi ramionami
witamy w naszej rodzinie. Słyszeliście, jak przyrzekali
sobie miłość i wierność małżeńską, to, że będą ze sobą
w zdrowiu i chorobie, w bogactwie i biedzie, w rado
ści i smutku. Wypowiadamy tę piękną przysięgę na
ślubnym kobiercu - popatrzył na żonę, Lucy, która sta-
DOM RADOŚCI 233
ła nieopodal z bukietem drobnych różyczek w ręce -
a potem do końca życia staramy się jej dotrzymać.
- Zaraz się rozpłaczę - szepnęła Martha do Emily.
- Mamo, tato - kontynuował Rand, ruchem dłoni
zapraszając ich do siebie. - Nie było nas na świecie,
kiedy wyście wypowiadali te słowa, ale widzimy, jak
każdego dnia dajecie sobie dowody miłości. Bylibyśmy
dumni i wdzięczni, gdybyście teraz, w obecności swo
ich dzieci i wnuków, zechcieli przysięgę odnowić.
- Och, Rand, nie. - Meredith wtuliła twarz w ra
mię męża, odruchowo przyjmując od Lucy bukiet ró
życzek.
- Uszczęśliwicie nas wszystkich.
- Joe? - Popatrzyła pytająco na męża. - Co o tym
myślisz?
Pastor, który właśnie skończył jeść upieczony przez
Inez tort, skierował się w stronę kominka.
- Mnie uszczęśliwisz najbardziej - odparł Joe,
unosząc dłonie żony do ust i składając na nich poca
łunek. - Jeśli chcesz, gotów jestem paść przed tobą
na kolana i znów prosić cię o rękę. Nie jestem tylko
pewien, czy zdołam wstać o własnych siłach.
Pośród śmiechu i łez wszyscy ponownie zgroma
dzili się przed kominkiem wokół dw
ł
ojga wspaniałych
ludzi, którzy razem zbudowali Haciendę de Alegria,
ten cudowny Dom Radości, i razem wypełnili go gro
madką dzieci adoptowanych, przybranych i własnych,
wszystkich jednakowo kochanych.
- Ja, Joseph Colton, biorę ciebie, Meredith Port-
man, za żonę...
234
KASEY MICHAELS
- Ja, Meredith Portman, biorę ciebie, Josepha Col-
tona, za męża...
- Przysięgam cię kochać w zdrowiu i chorobie,
w bogactwie i biedzie, w radości i smutku...
- Przysięgam cię kochać w zdrowiu i chorobie,
w bogactwie i biedzie, w radości i smutku...
- Dopóki śmierć nas nie rozdzieli.
- Dopóki śmierć nas nie rozdzieli.