Eugeniusz Dębski Krach Operacji Szept Tygrysa

background image


Eugieniusz Debski

Krach operacji "Szept

Tygrysa"

Zbiór opowiadań "Krach operacji "Szept Tygrysa" "

background image

Marat przeturlał się przez lewy bok i przywarł brzuchem do łóżka. Zgrzytnął zębami i

sięgnął po omacku do regulatora umieszczonego tuż nad podłogą, palce musnęły owalne
pokrętło. Zatrzymały się na początku jego ruchu. Przekręcił głowę i syknął:

- Komputer?

W jego głosie było tyle nienawiści, że można by nią napędzać statki niewiele tylko

mniejsze od jego" Koniczynki". Albo gdyby tę złość upakować, skoncentrować, ugnieść,
sprasować i wrzucić do reaktora, nie wlókłby się tak.

I nie czekałby jeszcze dziesięć dni na wejście w strefę łączności, tylko już w tej chwili

leżałby z jakąś fajną procą w łóżeczku. Byleby łóżeczko nie było tak gorące, jak ta
nadmuchiwana plazmą prezerwatywa, na której rzuca się już chyba z godzinę.

- Słucham - tchnęło delikatnie z głośnika.

- Prosiłem o obniżenie temperatury w łóżku. A może mi się tylko tak wydaje? Jak ty

chcesz sterować podświetlną fregatą, jeśli nie potrafisz, do cholery, tego, co robi najgłupszy
sterownik w sypialni mojego domu? Kretynie zasrany...

- Temperatura powietrza wypełniającego twoje łóżko wynosi dokładnie dziewiętnaście

stopni. Tyle ile sobie życzyłeś - trochę głośniej powiedział komputer.

- No to co! - Marat usiadł na łóżku i zaczął szukać czegoś, czym mógłby rzucić w

głośnik. - Ma być zimne! I obniż temperaturę w pokoju. Masz na to trzy sekundy. Raz...

Przenikliwie zimny ciąg ze wszystkich stron zburzył mu włosy i wycisnął gęsią skórkę na

całej powierzchni ciała. Wolno, by komputer nie mógł triumfować, Marat położył się na
plecach i naciągnął na siebie prawie nieważki koc. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że jest
na lodowcu. Leży golutki na śniegu, wytapia wygodne leże i czeka, aż całe ciepło ujdzie,
lodowa pokrywa zamknie się nad nim i lodowiec po jakimś, ma się rozumieć, czasie,
wchłonie w siebie Marata. I dopiero wtedy ten dureń komputer zacznie żałować, siądzie
gdzieś na morenie czołowej i zapłacze gorzko, skurwysyn.

- Zabiję cię! - Marat wysunął głowę spod koca i powtórzył to jeszcze raz:

- Zabiję cię.

Nazbierał ślinę i przechylił głowę, by splunąć nią w kierunku obiektywu.

Wciągnął powietrze przez nos i wtedy z głośnika buchnął terkotliwy jęk, na ułamek

sekundy mózg Marata zajęła myśl, że komputer broni się przed jego agresywnym
zamiarem, ale zaraz potem odruch wyrzucił Marata z łóżka. Prawie już stał na nogach, gdy
nagły manewr" Koniczynki" sprawił, że podłoga skoczyła na niego i rzuciła nim o ścianę
nad łóżkiem. Trzasnął tyłem głowy w twardą przegrodę i opadł na posłanie. Zanim zerwał
się po raz drugi, ze wszystkich stron wystrzeliły awaryjne płaskie pęcherze, mocno opasały
go i wgniotły w łóżko. Dobiegający bez przerwy z głośnika, podarty na krótkie paski, jęk
ścichł, ale rozbrzmiewał nadal. Jeden z nadmuchanych pasów przycisnął powieki tak, że
Marat nie mógł nawet zobaczyć na ekranie monitora, co się właściwie dzieje. Oddychał
ciężko, mimo że powietrze docierało bez przeszkód w głąb kokona. Usiłował krzyknąć,
zażądać informacji, uwolnienia, ale inny pas, przebiegający na ukos przez usta, skutecznie

background image

je zakneblował. Marat usiłował rozchylić wargi i przegryźć krępujący wał, jednak nie mógł
poruszyć szczęką zablokowaną od spodu innym rękawem. Unieruchomienie było absolutne.
Przestał się rzucać i spróbował ocenić sytuację - cztery potężne rury, tworzące statek i w
razie potrzeby oddzielające się od siebie i kontynuujące lot samodzielnie, nie wykonały
manewru rozdzielenia, nie było przyspieszenia, zwrotu, hamowania. Nie było sygnału
autonomizacji sekcji. Był tylko sygnał alarmu zero. Komputer milczał.

Marat poczuł, że ogarnia go wściekłość. Wszystko wskazywało na awarię komputera,

szarpnął się mocno raz, potem jeszcze kilka razy i znieruchomiał. Przypomniał sobie
wstrząs, który rzucił go w uścisk łóżka. Więc jednak coś było.

Drgający jęk skończył się nagle, ale komputer ciągle nie wypuszczał powietrza z kiełbach

unieruchamiających Marata. Leżał tak jeszcze około minuty, aż nagle usłyszał głos
komputera:

- Fregata znajdowała się osiemdziesiąt cztery sekundy w niemetrycznej przestrzeni. Nie

jestem w stanie zinterpretować tego zjawiska. Zdążyłem odstrzelić sekcję C od pozostałych
sekcji.

Komputer umilkł. Marat poczuł, że oplatające go rury wiotczeją, szarpnął się kilka razy,

odbił od posłania i skoczył na równe nogi. Nie stał na nich jednak ani sekundy, .bo to, co
zobaczył, zaszokowało go, a mózg zareagował omdleniem. Było to w sumie najlepsze, co
mogło Marata spotkać, zobaczył bowiem, że znajduje się poza "Koniczynką". Absolutnie
goły. W kosmicznej pustce.

Najpierw poczuł, że leży w jakimś gęstym kisielu, ciepłym i lepkim. Uczucie oklejenia

oślizłą mazią było mu na tyle znane, że przytomny w niewielkim tylko stopniu, na początku
odzyskiwania kontroli nad zmysłami wiedział już, gdzie się znajduje. Pudło terapeuty. I to
komora intensywna, wypełniona specjalnym żelem, odznaczającym się wyjątkową
łatwością podgrzania lub oziębienia. Mózg pracował coraz sprawniej, myśli nie ciągnęły się
już gumiasto, pędziły tłocząc się i poganiając. Powtarzały i zmieniały, a najgorsze było to,
że wszystkie obracały się wokół tego samego tematu - awaria i czy była w ogóle, czy tylko
powstała w niedotlenionym mózgu. A jeśli była, to co znaczyło dziwne zachowanie
komputera?

Marat rozmyślnie nie próbował się poruszyć, nie unosił powiek, wytężył tylko słuch i

mełł wspomnienia sprzed nieokreślonego czasu. Z całą pewnością mógł już ostatnie
sekundy, tuż po uwolnieniu z blokady awaryjnej, zaliczyć do majaczeń, bo na pewno żył,
co byłoby niemożliwe, gdyby rzeczywiście wisiał goły w kosmicznej pustce, ale nie potrafił
zinterpretować działania komputera.

Wciągnął powietrze nosem, spróbował określić jego skład, ale nie wyczuł niczego, co nie

było składową standardowej, choć obficie natlenionej, mieszanki. Wolno rozkleił wargi,
przejechał po nich językiem.

- Komputer - powiedział cicho.

- Słucham - natychmiast odezwał się mózg. Jakby czekał na wezwanie.

background image

Na pewno czekał.

- Interpretacja wydarzenia. Możesz wyłączyć obwody logiczne, jeśli ci to w czym

pomoże.

- Osiemdziesiąt cztery sekundy znajdowaliśmy się poza przestrzenią. Nie potrafię tego

inaczej określić. Przestały do mnie docierać jednocześnie wszystkie sygnały i dane. Przez
cały czas otrzymywałem informację o statku, natomiast nie odbierałem żadnych danych z
zewnątrz, chociaż absolutnie wykluczona jest jakakolwiek awaria. Wszystkie bloki, zespoły
i układy są i były sprawne.

- Po prostu nagle znaleźliśmy się poza kosmosem?

- Tak - komputer nie wyczuł ironii, śmiertelnie serio potwierdził diagnozę wywracającą

na nice dotychczasową wiedzę człowieka. Marat poczuł przeraźliwe zimno na karku, choć
temperatura otaczającej go termogalarety nie opadła. Odetchnął głęboko i otworzył oczy.

Tym razem zdążył wrzasnąć, zanim błyskawicznie reagujący komputer strzelił mu w

twarz porcją hipnotyku. Gaz uciął krzyk Marata, krzyk na widok ciemnej pustki
naszpikowanej drobnymi jasnymi punkcikami, krzyk sięgający niemal tych gwiazd, mimo
że w przestrzeni kosmicznej nie udało się dotychczas nikomu wydobyć z siebie głosu. A
potem kosmos trzasnął w Marata i na trzy godziny wyłączył go z działalności.

Tym razem przejście do przytomności odbyło się skokowo, bez stanów przejściowych.

Marat spróbował otworzyć oczy, ale poczuł, że ma sklejone czymś powieki. Leżał bez
ruchu, ręce miał unieruchomione, mógł nimi nawet trochę poruszać, ale oczu nie mógł
sięgnąć. Takie same delikatne więzy krępowały nogi w kostkach.

- Uwolnij mnie! - powiedział Marat.

- Sekcja medyczna pracuje nad wyjaśnieniem twoich dwu omdleń. Dopóki nie ustalą

diagnozy i leczenia, dopóty - dla twojego dobra - musisz mieć ograniczony do słuchu
odbiór bodźców. Cierpisz na jakiś rodzaj zaburzeń i dlatego...

Nie dyskutuj! Uwolnij ręce - Marat szarpnął rękami, miękkie kajdanki stawiały chwilę

opór i puściły.

Usiadł i ściągnął pętle z nóg, roztarł piekące lekko przeguby i obmacał posłanie.

- Komputer, daj mi ubranie i jednego robota. Będzie moim pilotem. Szybko!

Potarł ramiona. Było tu dość chłodno, ale i tak o kilkaset stopni za ciepło jak na

przestrzeń kosmiczną, w której - jeśli wierzyć oczom - się znajdował. Usłyszał miękki syk
otwieranych drzwi, poczuł podmuch powietrza i usłyszał głos robota przed sobą:

- Przywiozłem kombinezon. Jestem gotów do pilotowania.

- Dawaj! - Marat wyciągnął rękę do przodu i wymacał złożony w kostkę sprasowany i

opakowany w cienką folię nowy kombinezon.

background image

Rozdarł opakowanie i strzepnął zawartość. Naciągnął kombinezon na siebie i wstał z

leżanki. Wyciągnął rękę i chwycił robota za krótki pręt anteny na półkulistej głowie.

- Idziemy do sterówki - powiedział i pchnął lekko robota.

Ruszyli z pewnymi kłopotami, bo robot skoczył, potem przystopował widząc, że Marat

nie nadąża za nim, Marat rozpędziwszy się naskoczył na niego i boleśnie uderzył się w
kolano. Robot, jakby wystraszony, skoczył do przodu i pociągnął Marata za sobą. Dopiero
po kilku takich karambolach sytuacja ustabilizowała się na tyle, że mogli dojść do drzwi,
przekroczyć je i pójść korytarzem w stronę sali dyspozycyjnej. W gruncie rzeczy robot nie
był Maratowi potrzebny, znał ten statek jak własne mieszkanie, a nawet lepiej, ale nie był w
stanie powstrzymać się od kontaktu z kimkolwiek. Bał się upiornej pustki, samo
wspomnienie przyspieszyło bicie serca. Była niby taka sama, gdy wychodził w nią w
skafandrze, ale, gdy zobaczył siebie w niej gołego, dławiła, paraliżowała i zupełnie nie
nadawała się do tego, by ją oglądać w samotności. Marat postanowił dostać się do sterówki,
sprawdzić całą posiadaną aparaturę, porozmawiać z komputerem i dojść do jakichś
sensownych uzgodnień. W to, że zwariował, Marat nie wierzył.

Doszli do drzwi sterówki, robot, nauczony doświadczeniem, zahamował łagodnie, skręcił

w lewo i podprowadził Marata do fotela. Marat chwycił wysokie oparcie i zatrzymał się na
króciutką chwilę. Teraz czuł się pewniej, ale nie zdejmował ręki z fotela obchodząc go
dookoła. Usiadł i przywołał z pamięci wygląd panelu przed sobą, rozmieszczenie
poszczególnych dźwigni, pokręteł i klawiszy. Obraz pod powiekami był tak wyrazisty,
żeMarat pozwolił sobie nawet na lekki uśmiech. Położył dłonie na brzegu panelu.

- "Dzielny eksplorator uniwersum chwilę przed startem". Rzeźba w marmurze. Muzeum

w Catchcal. Zwiedzanie w poniedziałki i czwartki - odczekał chwilę, ale nie usłyszał
oklasków ani śmiechu rozbawionych gości. - Komputer, co to było z sekcją C?

- Moduł C został odstrzelony w trybie awaryjnym. Po ustabilizowaniu sytuacji został

ściągnięty i zajął swoje miejsce między modułem B i D. Komputer pokładowy nie
zarejestrował żadnych anomalii sekcji głównej A oraz pozostałych sekcji B i D.

- Dlaczego od razu mi tego nie powiedziałeś? - Marat sam nie wiedział, dlaczego ma o to

pretensje do komputera. Po prostu nie lubił, kiedy mózg nie dzielił się z nim całością
posiadanych informacji.

- Żaden z modułów nie różni się od modelu. Już informowałem, że nie nastąpiły żadne

zmiany...

- Dobrze - przerwał Marat. Nie widział powodu, by dzielić się z komputerem poglądem

na temat zmian we własnej psychice. - Przynieś mi skafander zewnętrzny.

Czekał przebierając palcami po klawiaturze, czuł wilgoć na dłoniach i ból mięśni szczęk

zaciśniętych prawie cały czas. Robot wrócił po niecałej minucie.

Marat wyciągnął się w fotelu.

- Spłucz mi to świństwo z oczu.

background image

Poczuł rozpyloną z bliska chłodną mgiełkię na obu powiekach i zaraz potem dość mocny

nacisk dwu tamponów. Wyciągnął rękę, odnalazł szczelinę skafandra i, nie otwierając oczu,
naciągnął go na siebie. Dołączył hełm i powiedział:

- Sprawdź hermetyzację.

- W normie - usłyszał pod banią hełmu.

Machnął kilka razy ręką, aż znalazł stojącego obok robota. Chwycił mocno za pręt

anteny, prawą rękę położył na bocznym oparciu fotela. Otworzył oczy.

Wokół niego nie było nic. Kosmos. Marat poczuł, że chwieje się, jego ciało,

podporządkowane informacji dostarczanej przez wzrok, zaczynało się chylić, by rozpocząć
charakterystyczny dla pobytu poza statkiem powolny taniec w pustce. Marat chwycił
mocniej oparcie fotela i antenę robota, ustał. Popatrzył na prawą rękawicę, goła dłoń leżała
płasko, palce bezsensownie wygięte zaciskały się na wyprofilowanym boku nieistniejącego
fotela. Popatrzył na lewą dłoń. Ta również bez rękawicy, zastygła odwrócona w pionie,
palce obejmowały niewidzialny pręt anteny. Popatrzył na swoje nogi, na korpus. Był goły.
Zamknął oczy, poczuł w mieszance jakiś obcy zapach.

- Komputer - nie poznał własnego głosu, ale był pewien, że to właśnie chciał powiedzieć.

Odchrząknął. - Nie dawaj mi żadnych stabilizatorów. Słyszysz? Muszę to wyjaśnić, dzieje
się coś dziwnego.

- Powiedz mi, co widzisz. Potrzebuję...

- Wyłącz się - tym razem głos był pewniejszy. Z zamkniętymi oczami Marat czuł się

bardzo dobrze. Ale ten sposób sterowania statkiem nie wydawał mu się specjalnie
perspektywicznym. - Powiedz, w jakim położeniu znajduje się statek względem kursu
Demius.

- Zero cztery, dwanaście, trzydzieści trzy w układzie Marsey'a.

- Dobrze. Teraz przez chwilę nie zawracaj mi głowy - Marat pochylił głowę i odnalazł

wargami ustnik. Pociągnął mocno aż chlipnęło, odetchnął głęboko i otworzył oczy.

Nic się nie zmieniło. Nagi i bezbronny wisiał w pustce. Skoncentrował się, wydłużył

oddech. Odwrócił się, by odnaleźć Demius i zobaczył moduł C. Nie od razu zorientował
się, że to właśnie ta sekcja, ale gdy przyjrzał się olbrzymiej, grubej, ale proporcjonalnej
rurze, jednej z czterech zgrupowanych w "Koniczynkę", zobaczył pulsujący co pół sekundy
reflektor na boku. To był właśnie rytm modułu C. Zamknął oczy i po chwili znowu je
otworzył. Moduł C był faktem. Marat szarpnął się i odwrócił, prawa ręka nie utrzymała
gładkiej poręczy fotela i Marat zatańczył w miejscu usiłując utrzymać pręt anteny. Szybko
zamknął oczy i natychmiast skończyły się kłopoty z równowagą. Odetchnął głęboko.

- Robot! Idziemy do modułu C. Ruszaj.

Robot miękko wystartował. Sprawnie przebyli korytarz i dotarli do windy.

Zjechali dwa poziomy niżej do przejścia intermodułowego i weszli do śluzy. Wbrew

temu, co mówił komputer, Marat oczekiwał pełnej procedury, towarzyszącej wyjściu w

background image

kosmos, błysnęła mu myśl, że komputer zwariował i chce się go pozbyć w ten
wyrafinowany sposób. Na wszelki wypadek oparł się o ścianę i prawą ręką chwycił kolbę
laserwera. Odsunął się od robota na całą długość ręki, zdecydowany na atak, gdyby poczuł,
że robot zaczyna wypływać w przestrzeń kosmiczną.

Nic takiego się nie stało. Robot pewnie ruszył do przodu pociągając za sobą Marata.

Otworzył na chwilę oczy właśnie w chwili, gdy z pustki kosmosu wchodził do śluzy sekcji
C. Światła spoczynkowe dopiero teraz, na powitanie człowieka, rozjarzyły się. Marat
wszedł na podłogę śluzy, puścił robota i podskoczył do pulpitu. Układ fidów i zółty napis:
"Położenie - kompleks czterech modułów. Pełna hermetyzacja. Stan zagrożenia - zero"
zamiast uspokoić, spotęgował obawy Marata. Znaczyły, że na pokładzie znajduje się wariat.
Albo wariat-człowiek, albo wariat-komputer, a żadna z tych możliwości nie wróżyła
statkowi niczego dobrego.

Wyjął z płaskiego zasobnika na biodrze mały analizator o tyle godzien zaufania, że

niezależny od komputera i sprawdził skład mieszanki w module C. Była bez zarzutu.
Sprawdził analizator na trzech modelowych kosteczkach. Sprawny.

Oparł się o ścianę i spojrzał do tyłu. Otwarte wrota śluzy przechodziły w czerń kosmosu.

Teraz, w skafandrze, na twardym gruncie podłogi śluzy nie odczuwał większych emocji
widząc gwiazdy, setki razy wychodził w ten sposób, - skafander, otwarta śluza. Tylko ten
komunikat o hermetyzacji i te otwarte drzwi na korytarzu, ten wykluczający się zestaw -
gwiazdy i otwarty moduł sprawiały, że nie był to normalny widok. Rozejrzał się jeszcze raz
po śluzie.

- Robot! - krzyknął czując, że nadchodzi nowa fala obłędu.

- Słucham - głos w słuchawkach brzmiał czysto i wyraźnie. I był spokojny.

- Podejdź do mnie na pół mita - Marat chwycił zębami dolną wargę i ścisnął ją mocno.

Wyciągnął rękę i machnął nią kilka razy, aż uderzył wierzchem dłoni w coś twardego.

Złapał za klamrę na brzuchu niewidzialnego robota i drugą ręką obmacał go. To był
niewątpliwie robot, tyle że Marat go nie widział. Przytrzymał robota i powiedział:

- Komputer. Przyślij tu jeszcze jednego robota, ale z sekcji C.

Czekał niecałą minutę. Drzwi prowadzące na korytarz wsunęły się w ścianę i przez próg

przeturlał się robot. Podjechał do Marata i zatrzymał się.

- Przeprowadź test obu robotów. Maksymalnie szczegółowy. Znajdź, czym się różnią.

Muszą się czymś różnić. Sekcja C będzie od tej chwili sekcją główną. Zostaję tutaj.

Zrobił kilka kroków i wszedł w korytarz, światła zapaliły się na jego powitanie.

Tu wszystko było normalne. Zwykłe. Znane.

- Pełna hermetyzacja sekcji! Na razie lecimy w kompleksie, ale bądź gotów do

autonomizacji w każdej chwili - powiędział Marat idąc korytarzem w stronę windy.

background image

Ciągle w skafandrze wsiadł do walca windy i wjechał na poziom dowodzenia, szybko

doszedł do sali dyspozycyjnej i stanął dopiero przed pulpitem. Paliły się już na nim trzy
światła sygnalizujące, że sekcja C stała się wiodącą w kompleksie "Koniczynki". Marat
przejrzał najważniejsze systemy statku i podszedł do ściany z kompletem skafandrów.
Wybrał jeden z lżejszych, rozłożył na podłodze i odetchnął głęboko kilka razy. Jednym
ruchem zdarł hełm i rzucił w kąt, potem szybko, jakby oczekując jakiejś niespodzianki,
zsunął z siebie ciężkie ubranie i wskoczył w lekki skafanderek. Czuł się teraz w jakimś
sensie bezpieczny i jednocześnie odzyskał swobodę poruszania. Przeszedł się kilka razy po
sali, potem usiadł w fotelu i wywołał komputer.

- Badanie robotów skończone?

- Tak. Test szczegółowy nie wykazuje żadnych różnic. Są niemal identyczne...

- Czym się różnią? - Marat przerwał komputerowi. Lubił taki dynamiczny dialog, dawał

złudzenie rozmowy z człowiekiem. Inaczej było to smutne wysłuchiwanie stron na
przemian.

- Ten z sekcji A jest szybszy od robota z sekcji C. Ale to różnica nie mająca wpływu na

nic. Każdy robot różni się jakimś nieznacznym szczegółem od innego.

- A przed tą awarią? Jak wyglądało ich porównanie?

- Tak samo. Już mówiłem, że nie odnotowałem żadnej różnicy w działaniu aparatury

przed i po tym wydarzeniu.

- No to może mi wytłumaczysz dlaczego widzę tylko sekcję C i jej wyposażenie?

Dlaczego nie istnieją dla mnie pozostałe sekcje? Dlaczego nie widzę robota, który mnie tu
przyprowadził i dlaczego widzę skafander, który włożyłem w sekcji C? A przecież twoim
zdaniem to wszystko, wszystkie sekcje i cała aparatura niczym się nie różnią, tak? Podobno
mam tu cztery identyczne statki z czterema kompletami identycznego wyposażenia?

Marat zrozumiał, że krzyk, do którego doszedł, nie spodoba się komputerowi. Plasnął

ręką w oparcie fotela i zamilkł. Chwilę trwała cisza. Potem komputer powiedział:

- Nie mogę zinterpretować twojej obserwacji. Jest niespójna i nie wygląda nawet na

majaczenie.

- Dziękuję. To co mówię jest tak głupie, że nie może być nawet tworem wariata. Dobre i

to. Ale niczego to nie wyjaśnia. Jedno tylko jest pewne - te trzy moduły, które wpadły w to
coś albo - jak to określiłeś - wypadły z kosmosu, różnią się czyms dla mnie, tylko nie
potrafię tego sformułować. Co prawda ten robot i skafander trochę plączą moje
obserwacje...

- Jeśli to, co mówisz, nie jest tylko wytworem wyobraźni, to owszem, twoje

przypuszczenie jest logiczne. Z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić różnicy, której
nie odnotowałyby moje indykatory. Niestety, muszę odrzucićchorobę psychiczną, choć to
wyjaśniałoby wszystko. Jesteś pod ciągłym nadzorem terapeuty i niczego nie
zauważyliśmy.

background image

- Poczekaj! - Marat wychylił się do przodu. - Jak z kursem? Czy po tych osiemdziesięciu

sekundach znajdowaliśmy się na kursie?

- Tak. Przebyliśmy tyle, ile powinniśmy byli przebyć. To też jest nielogiczne - jeśli

wypadliśmy z przestrzeni, to powinniśmy w nią ponownie wejść w tym samym miejscu.
Jestem bezradny - przyznał się mózg.

Marat zachichotał krótko. Dotychczas sądził, że słownik komputera nie zawiera takiego

sformułowania. Rozparł się wygodnie w fotelu i przymknął oczy. Leżał tak chwilę, a potem
zerwał się i zawołał:

- Robimy jeszcze jedną próbę. Wyślij robota do sekcji... Jaka jest najlepiej stąd

widoczna... E... Co ja mówię! Nieważne, do sekcji B. Tylko robot ma być stąd, z sekcji C.
Niech pojeździ trochę po korytarzach. Daj tu na ekran widok ogólny modułu B.

Centralny ekran zalała czerń. Marat poczekał chwilę, ale okazało się, że kamera jest

wycelowana w moduł B. Na dole ekranu pojawił się robot sunący po jakimś szklanym
niewidzialnym dla Marata moście.

- Powiedz, żeby włączył reflektor - powiedział Marat.

Robot błysnął światłem. Miało ono dość mały zasięg i zachowywało się dziwnie. Marat

przełączył kamerę na ręczne sterowanie i powiększył obraz robota na ekranie.

- Robot stop! - krzyknął.

Robot przystanął natychmiast, jego reflektor świecił prawie pod kątem prostym w

stosunku do Marata. Oświetlał jakieś trzy metry przestrzeni przed robotem, a potem światło
nagle opierało się o coś i dalej już była czerń. Marat zrozumiał, że struga światła
zatrzymywała się na niewidzialnej ścianie, to było niesamowite. Nie do pojęcia. Ten robot
pewnie kroczący po pustce kosmicznej, to światło które nie mogło przeciąć ściany... Marat
poczuł, że obłęd zbliża się olbrzymimi krokami, jest tuż-tuż albo jeszcze bliżej. Poczuł, że
nie wytrzyma, popełni jakieś głupstwo, narozrabia i potem nigdy i nikomu nie wytłumaczy
się z tego. Nie był w stanie podjąć żadnej decyzji, wszystko co przychodziło mu do głowy
odrzucał natychmiast. Zdjął z głowy hełm. Podbiegł do podajnika i wypił duszkiem dwie
szklanki soku. Miał jakiś ohydny smak, zrozumiał, że komputer podjął decyzję i nic go
przed uśpieniem nie uratuje - każda porcja jedzenia i napoju będzie przyprawiona
narkotykiem, a poza tym komputer w każdej chwili może strzelić w niego porcją tak, jak to
już zrobił wcześniej. Wrócił na fotel.

- Kompu...u-uter... - ziewnął. - Dlaczego mnie wyłą-ą-ech-czasz? A zresztą... - chciał

machnąć ręką, ale drgnęły mu tylko palce. - Zawołaj tu robota - opadły mu powieki, a po
chwili głowa uderzyła miękko w oparcie. Wstrząs zatrzymał na kilka sekund zapadanie się
w sen. Otworzył usta i szepnął:

- Wywołaj... wywołaj... bazę i po...

- Altin! Ściągnij do mnie kapitena Mariosa! - rysik drgnął w ręku i obsunął się z

pogrubianej kreski. Altin nie otwierając ust sypnął stekiem najcięższych przekleństw i

background image

sięgnął do centralki. Szybko wystukał numer trzeciego oddziału i przekazał dyżurnemu
polecenie pułkownika Sasa.

Skasował nieudaną kreskę i pociągnął znowu na ekranie, tym razem nikt mu nie

przeszkodził, ale odchylenie od zamierzonej linii było duże, komputer nie omieszkał
złośliwie podać błędu w procentach. Altin zaklął jeszcze raz w ten sam sposób i odłożył
trening na spokojniejsze czasy. Wstał i podszedł do podręcznej szafy, otworzył ją i wyjął
jedną z taśm. Stał z nią w ręku osłonięty skrzydłem drzwi w postawie pełnej zafrasowania.
Nie miał zamiaru dać się wygryźć z cichej synekurki w sztabie i ganiać jak durny po
poligonie, celując z coraz to nowych broni w coraz to wymyślniejsze i mniejsze cele.
Dlatego musiał być zawsze zapracowany, dlatego nikt nigdy nie widział go siedzącego
bezczynnie, choć wielu podejrzewało go o to. Grunt to nie dać się przyłapać.

Cicho beknął sygnał wyprzedzający o sekundę otwarcie drzwi. taśma w ręku sekretarza

zawirowała, trzasnął zameczek i krótki odcinek cienkiej błony z danymi identyfikującymi
znalazł się przed oczami Altina. Wychylił głowę zza drzwi szafy i jakby z lekka zaskoczony
przyjął postawę zasadniczą - prawą rękę opuścił do kabury, lewą, zaciśniętą w pięść
przyłożył do piersi, prawą nogę wysunął do przodu i trochę w bok. Nikt nie mógłby się
przyczepić do jego postawy, mimo że jako sekretarz zastępcy dowódcy bazy nie musiał w
tym pokoju oddawać honorów nikomu z wyjątkiem pułkownika Sasa i dowódcy bazy
generała Rakody. Ale czy to wzrok miał niewystarczająco chwacki, czy nie dość napięte
mięśnie. w każdym razie wszyscy oficerowie czuli się oszukiwani tą jego postawą. Kapiten
Marios nie należał do wyjątków w tym względzie. Obrzucił Altina pobieżnym spojrzeniem
i po raz setny pomodlił się: "Daj mi, Panie, tego syna żaby i jeża. Dam mu taki wypiżdż, że
będzie sobie przydeptywał jajka ze zmęczenia". Udał, że jest zadowolony z lustracji i rzekł:

- Proszę mnie zameldować pułkownikowi.

Altin błyskawicznie zamknął szafę i zrobił trzy kroki w kierunku konsolety, za którą

zwykle urzędował. Dopiero tu, świadom, że kapiten cały czas czeka. aż zamelduje o jego
przybyciu Sasowi, odwrócił się i powiedział nadając swojemu głosowi odcień leciutkiego
zdziwienia:

- Ma pan wejść bez meldowania. Nie powiedziano tego-panu, kapiten?

Marios postarał się, by jego, posłane w środek czoła Altina, spojrzenie rzuciło

sekretarzem o ścianę i podszedł do drzwi. Automatycznym ruchem szarpnął poły bluzy i
wsadzonymi za pas kciukami objechał od brzucha do pleców wyrównując mikrofałdki,
sapnął krótko przez nos i otworzył drzwi. Altin przesłał do nieba krótki tekst o treści
zupełnie przeciwnej modlitwie Mariosa.

Pułkownik Sas siedział wyprostowany z wytrzeszczonymi oczami, wyglądał jak

wyłączony robot, choć jak na razie nikomu nie przyszło do głowy produkować roboty o tak
kretyńsko jajowatej głowie pokrytej kłakami koloru pleśni na starym łajnie i twarzy, na
której warte przyjrzenia się były tylko zwisające niemal na wiązadłach gałki oczne. Nawet
nie dlatego, że były tak wytrzeszczone, po prostu: były, bo pułkownik nie miał prawie nosa,
a wargi, cienkie i szare, zazwyczaj wciągał w głąb otworu gębowego. Nieruchomo przyjął
meldunek kapitena Mariosa i jakby pobudzony nagle impulsem urządzenia sterującego ożył
i wskazał podwładnemu twarde krzesło.

background image

- Mam dziwną sprawę - powiedział. - Wraca nasz statek. "Koniczynka", jeśli to ci coś

mówi - Marios szybko skinął głową. - Komputer nadał obszerny raport, w skrócie wygląda
to tak: "Koniczynka" weszła w jakiś bardzo dziwny obszar, przez osiemdziesiąt kilka
sekund komputer nie odbierał żadnych informacji z zewnątrz, ale nie był wyłączony. Jak
twierdzi, ten stan poprzedzony był jakimś dziwnym drgnięciem przestrzeni wokół statku i
komputer zdążył odstrzelić jeden sektor statku. Sektor C - pułkownik zacisnął pięść i
położył ją na stole. Marios zrozumiał, że ta informacja nie jest bez znaczenia. - Pilot, niejaki
Marat Boole, był w czasie tej półtorej minuty skrępowany. Potem, gdy komputer go
uwolnił, zemdlał. Ocknął się w gabinecie terapeutycznym i gdy otworzył oczy, komputer
uśpił go, bo uznał, że grozi mu obłęd. Potem ten Marat, nie otwierając oczu, przeszedł
pilotowany przez robota do sekcji C, tej odstrzelonej i tam okazało się, że on nie widzi
pozostałych trzech sekcji - druga pięść legła obok pierwszej na blacie, tuż przed całym
batalionem przycisków. Marios postarał się, by jego twarz wyrażała odpowiednie uczucia.

- Masz minę jak zając użyty w charakterze podcierki - sapnął Sas i Marios rozciągnął

lekko wargi w małym uśmiechu. Pułkownik wymagał, by podwładni mieli sporo
samokrytycyzmu i poczucia humoru, to znaczy bez zmrużenia powiek wysłuchiwali
wszystkich jego obelg. - Po prostu ten Marat przestał widzieć trzy czwarte swojego statku.
Widział natomiast sekcję C i cały jej sprzęt, rozumiesz coś z tego?

Sas zrobił krótką przerwę, ale Marios nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy ten zaczął

mówić dalej:

- W końcu komputer uśpił go, bo zaczął się obawiać o jego umysł. Dlatego ci to wszystko

mówię, że za pół godziny wyląduje w naszej bazie" Koniczynka" . Nie cała, tylko te trzy
sekcje, których nie widział Marat. Tamta jest nam na razie niepotrzebna, a paliwo musimy
oszczędzać. Streściłem ci tę historię, bo nie zdążysz zapoznać się z całym raportem
komputera, a zajmiesz się tym Maratem i jego statkiem. Nie wiadomo, czy nie da się z tego
wygrzebać czegoś pożytecznego, chociażby dla propagandy, rozumiesz? Rozumiesz? -
wrzasnął nagle tak, że Marios podskoczył na krześle.

Niechcący zrobił właśnie to, czego chciał Sas. Nie zniósłby myśli, że jego oficerowie nie

boją się go. Marios poderwał się z krzesła i wyprężył.

- Polecenie jest zrozumiałe. Proszę zezwolić na wykonanie - przycisnął brodę do piersi i

wytrzymał tak dokładnie trzy sekundy.

- Akurat zrozumiałe! - prychnął Sas. - Gówno, ale nie będę tego teraz rozwijał. Na razie

masz tu przywieźć tego Marata, znajdziesz go w oddziale medycznym sekcji A. Dostajesz
żółtą przepustkę, sprawa będzie utajniona, podlegasz mnie i generałowi Rakody. Zmiataj!

Pułkownik Sas sięgnął palcem klawisza łączności z sekretariatem, kapiten Marios

wychodząc z gabinetu usłyszał polecenie przez interkom na konsoli Altina.

- ...przepustka, opancerzony track i czterech ludzi do obstawy. Natychmiast.

- Wykonuję! - raźnie odkrzyknął Altin i okrągłym gestem zaprosił kapitena do konsolety.

Wystukał kilka dwu i trzycyfrowych kodów na swoim komputerze, poczekał na

komunikat i wskazał Mariosowi płytę czytnika odcisków palców. Kapiten położył najpierw
prawą, potem lewą dłoń na chłodnej płycie i wyciągnął ze szczeliny wysuwającą się

background image

prostokątną przepustkę. Gdy tylko jej dotknął, zmieniła barwę na żółtą. Marios podał ją
Altinowi. Od razu zgasła, więc ten zwrócił przepustkę kapitenowi, który wsadził ją do
kieszeni.

- Pole? - powiedział.

- Już. Sekundę - uprzejmie powiedział Altin i zerknął na ekran. - Trójka.

Czekają na kapitena.

Tym razem nie przyjął postawy tylko usiadł za konsolą i zmarszczył brwi. Chwilę

wpatrywał się w klawiaturę, a potem uderzył w kilka klawiszy. Marios odwrócił się i
wyszedł. Idąc korytarzem przeklął tym razem dalekiego kuzyna ojca, który pełniąc funkcję
opiekuna małego Elta Mariosa wybrał mu karierę wojskową. Chłopcze - mawiał stary dureń
- to zawód, który nie zaniknie nigdy, szczególnie u nas, gdy mamy potężnego wroga na
południu. Tylko w wojsku możesz szybko i łatwo zrobić karierę nawet bez szczególnych
zdolności. Szybko staniesz się samodzielny.

Samodzielny! Nawet w sraczu nie możesz wytrzeć się papierem jak chcesz, bo tylko

jedna strona nadaje się do podcierania. Samodzielny... Możesz robić co chcesz - to znaczy
wykonać polecenie bardzo dobrze albo wspaniale, albo genialnie. Kariera! Żeby cię!...

Doszedł do środka korytarza i kopnął listwę na drzwiach windy. Poczekał sekundę zanim

zjechała na jego pożiom i wsiadł do cylindra. Wyjechał na powierzchnię i korytarzem
oznaczonym migocącą trójką dojechał do śluzy. Była to długa wąska kicha, w której
należało cały czas iść i ten czas wystarczał do zamknięcia jednych drzwi i otwarcia drugich,
wyrównania ciśnienia, oczyszczenia i dezynfekcji. A przy okazji przebywało się te kilka-
mitów, które - jak wyobrażali sobie planiści - mogą zadecydować o wszystkim.

Wyszedł na dno zalanej słońcem, płytkiej sztolni i podszedł do tracka i wyprężonej

wzdłuż tylnej platformy piątki żołnierzy. Jeden z nich, prawoskrzydłowy, zrobił dwa kroki
do przodu i Marios, świadomy, że Sas może go obserwować, wysłuchał raportu, a potem
wydał komendę i usiadł w kabinie obok kierowcy. Żołnierz uruchomił silnik, pojazd
wyskoczył miękko z szybu i lekko kołysząc się na poduszce powietrznej pognał po pustyni
na południowy zachód.

Kapitan Marios pochylił się nad panelem komputera i wsunął w szczelinę swoją

przepustkę, a potem, po identyfikacji, zażądał kopii raportu komputera "Koniczynki" i
dossier pilota Marata Boole. Przeczytał dokładnie raport, porównując na bieżąco dane
liczbowe z modelowymi i wsunął w szczelinę spalarki. Przejrzał życiorys Marata gęsto
upstrzony zdjęciami, przyjrzał się wszystkim i utrwalił w pamięci ostatnie, tuż sprzed startu.
Na wszelki wypadek skopiował odciski palców pilota w swoim służbowym czytniku, który
odpiął od pasa i podłączył na kilka chwil do komputera, a potem skasował zapis w
komputerze tracka i zniszczył dossier. Rozparł się wygodnie i przyciągnął do siebie ustnik
papierosa. Miękki cienki wężyk wysunął się z prawej strony płyty czołowej, Marios
zastanowił się i wybrał najmocniejszy dym. Galar. Zaciągnął się kilka razy i po raz nie
wiadomo już który stwierdził, że jedyna pozytywna rzecz w jego zawodzie to darmowe,
umieszczone w każdym możliwym miejscu, papierosy. I nie wiadomo który raz stwierdził,
że chyba jest to trochę za mało, by czuć się tu dobrze. Zresztą najczęściej już piąty czy
szósty sztach przestawał smakować. Większość palaczy uważała, że automat jest specjalnie
zaprogramowany - dodaje jakiegoś świństwa, by nie rozpieszczać nałogowców.

background image

Podlecieli do pierwszego kordonu wokół lądowiska. Marios przyłożył swoją przepustkę

do specjalnej płytki na pulpicie. Na dachu tracka żółto rozjarzył się transmiter. Brama
skoczyła na boki i wjechali na drogę prowadzącą prosto do gniazda kontroli szczegółowej.
Tu musieli się zatrzymać i przepustka Mariosa powędrowała do czytnika. To wystarczyło.
Przejechali już bez kontrolowania trzecie i czwarte gniazdo i zwalniając łagodnie dojechali
do potężnego betonowego grzyba a właściwie jego kapelusza. Kopuła pękła i track wjechał
do jasno oświetlonego garażu, kapiten zostawił załogę w wozie, a sam wyszedł i skierował
się do windy prowadzącej do sali operacyjnej. Siedząc w windzie za kuloodporną szybą
wartownik sprawdził jeszcze raz przepustkę Elta i nacisnął jeden z sześciu przycisków
przed sobą.

Ani na korytarzu, ani przed drzwiami do saloperu nikt już nie zaczepiał kapitena.

Zatrzymał się jeszcze na chwilę przy papierosie i pociągnął kilka razy Galara. Poprzestał na
trzecim zaciągnięciu się i nacisnął klawisz obok drzwi. Komputer porównał jego odcisk ze
zdjętym wcześniej z przepustki i otworzył drzwi.

Marios wszedł do dużej hali podzielonej na kilkanaście sekcji, rozejrzał się, szukając

właściwej i ruszył widząc, że nad jednym z bloków monitorów i pulpitów zapalił się napis:
"Koniczynka". Wszedł do środka kompleksu i przystanął przed ekranem pokazującym pole
lądowiska. Było absolutnie puste, żółty wypalony beton odbijał światło słoneczne i zmuszał
do mrużenia powiek. Marios przejrzał inne ekrany, tylko dwa były zajęte - pokazywały
jaskrawobiałą kropkę jarzącą się w centrum każdego z nich. Marios podszedł do
najbliższego wyłączonego monitora i włączył go w obwód. Gdy na ekranie pojawiła się
błyszcząca kropka, dał powiększenie i przyciemnił obraz, teraz wyraźnie widział trzy
gigantyczne rury, połączone bokami, tworzące trójkąt. Z każdej z trzech dysz tryskało
światło, po minucie zmieniło się na różowe potem na ciemnoczerwone. Takim już
pozostało do końca nudnej operacji lądowania. Jeszcze zanim z każdej z rur-sekcji
wystrzeliły po trzy opory, Marios opuścił saloper i wyjechał na powierzchnię. Wsiadł do
tracka i czekał na otwarcie bramy po opadnięciu temperatury lądowiska. Zastanowił się, czy
nie zapalić czegoś łagodniejszego tym razem, ale w końcu zrezygnował. Oparł się
wygodnie plecami o tylną ściankę fotela. Przypomniał sobie, że nawet nie wie, od czego
zacznie rozmowę z Maratem Boole i napłynęła złość dusząca skuteczniej niż regulaminowy
okrągły kołnierzyk z trójkątem koloru formacji.

Po raz kolejny Marat wychodził z omdlenia. Znowu, jak ostatnim razem, trwało to bardzo

krótko. Szybko odzyskał poczucie własnego ciała, kontrolę nad nim. I pamięć.

Poczuł wciąż rosnący ciężar ciała, zrozumiał, że lądują na jakiejś planecie, pewnie

ojczystej Dugei. Znowu był skrępowany i miał sklejone powieki. Naciągnął więzy rąk i
zdziwił się, gdy ustąpiły. Pewnie śmiertelnie logiczny komputer uznał, że i tak nie może się
ruszyć, więc dla zachowania dobrej kondycji psychicznej pozwolił mu cieszyć się pozorną
swobodą. Z coraz większym trudem powietrze wchodziło do płuc, Marat pozostawił ręce za
głową. Przeleżał bez ruchu całe lądowanie, zbierał siły i gdy tylko poczuł lekkość ciała,
zwlókł się z legowiska.

Chwiejnym krokiem poszedł w kierunku drzwi z wyciągniętymi przed siebie rękami.

Dopadł ściany i przesunął się w lewo, aż znalazł płaszczyznę drzwi. Otworzyły się bez
przeszkód, widocznie komputer, zgodnie z procedurą, został już wyłączony i Boole wyszedł
na korytarz. Trzymał się jedną ręką ściany, drugą usiłował zedrzeć z powiek opatrunek.

background image

Doszedł do windy i wymacał przyciski, bez trudu zlokalizował ten większy z napisem
"Grunt" i wcisnął szybko. Bez zdziwienia przyjął fakt, że śluza bez żadnej procedury
otworzyła się i wypuściła go na zewnątrz. Przystanął na chwilę w progu i spróbował przez
zamknięte powieki określić porę dnia. Poczuł ciepło na twarzy i zobaczył różową poświatę,
zrozumiał, że trafił na dzień i że widzi. Że będzie widział. Zrobił kilka kroków po pochylni.

Marios zobaczył rozwierające się wrota i pchnął palcem powietrze przed sobą.

- Jedziemy - powiedział do kierowcy.

Track zakołysał się i prysnął do przodu. Wypadli w pełne słońce. Kierowca trzepnął w

okrągły przycisk na szczycie pulpitu. Szyba ściemniała, więc trójczłonową "Koniczynkę"
zobaczyli wyraźnie, wysoką, sterczącą jak fragment olbrzymiej palisady z gładzi betonu.
Spod statku ruszyły ostatnie trzy wozy zlewające beton specjalną mieszanką chłodzącą.
Track podjechał na odległość dwudziestu metrów i zatrzymał się, posłuszny podniesieniu
lewej dłoni Mariosa. Kapiten przez chwilę obserwował statek, potem wcisnął taster w
podłokietniku i powiedział, patrząc na otwierający się trap:

- Łączność bezpośrednia. Jeden zostaje przy trapie, pozostali wchodzą na statek za mną.

Do akcji!

Wygrzebał z kieszonki małą kuleczkę i wcisnął ją w ucho, nacisnął rożek kołnierza bluzy.

Teraz każde jego słowo dotrze do identycznie wyposażonych pięciu żołnierzy. Komputer
pokładowy automatycznie wybrał wolną częstotliwość i zastrzegł ją dla nich.

- Kolejność numeryczna - powiedział Marios.

Piątka za nim wykonała małe przegrupowanie, teraz każdy kolejny rozkaz wykonywany

będzie przez kolejnego żołnierza według numeru personalnego. Podeszli do trapu w tej
samej chwili, gdy Marat z niego schodził. Spotkali się na środku pomostu i przeszli przez
siebie zupełnie się nawzajem nie widząc. Ostatni żołnierz przystanął tuż przed początkiem
trapu na rozstawionych nogach. Stał twarzą. w kierunku statku gotów do każdej z
możliwych akcji, ale i on nie poczuł, jak Marat najpierw wyciągniętą dłonią uderzył go w
twarz, jak ta dłoń przeszła przez jego głowę i w ślad za dłonią cały Marat Boole, ostrożnie
stąpając, przeszedł przez żołnierza i zatrzymał się tuż za nim. Podniósł obie ręce do oczu i
zaczął zrywać błony. Czuł, że pod powiekami wzbierają mu łzy, czuł jak wyrywa sobie całe
kępy rzęs. Potem poczuł wilgoć na policzku i ze zdwojoną energią rzucił się do odrywania
żywcem powiek. Najpierw w lewe, potem w prawe oko uderzyło światło, ale nic nie
widział, dopóki nie spłynęły łzy zmywając kilka kropel krwi z rozdartych powiek.

Zobaczył, że stoi w powietrzu kilka mitów nad jakąś siną, z białawymi pasmami, skorupą.

Zachwiał się i przykucnął, dotknął dłonią niewidzialnej tafli, na której stał. Była szorstka
jak beton, ale nie miała temperatury, była ani zimna, ani ciepła. Obojętna. Marat poczuł, jak
w gardle wzbiera mu szloch. Kiwnął się kilka razy i opadł na ręce. Leżał wpatrując się w
skorupę przed sobą, zobaczył, że łzy kapią z policzków i znikają jakby wchłonięte przez
błonę czy taflę, na której leżał. Podniósł głowę i zobaczył słońce. Wpatrywał się w nie, aż
łzy całkowicie przesłoniły widok, ale wiedział już to, co chciał wiedzieć: to na pewno był
Salar, a więc na pewno był na Dugei. Podniósł się i spróbował zawrócić na statek, ale nie
był w stanie zrobić dwóch prostych kroków nad kilkumitową przepaścią. Zarzuciło nim

background image

mocno i zanim zorientował się, że powinien zamknąć oczy, stracił orientację. Zerwał się i
pobiegł na oślep. Wiedział już, że zgubił "Koniczynkę", ale działanie ciała wyszło spod
kontroli rozumu. Biegł kilka minut, aż dopadł bunkra, w którym znajdowały się wozy
obsługujące lądowisko. Przeszedł przez nie równie gładko jak przez Mariosa i jego
żołnierzy i biegł dalej. Ciągle po niewidzialnej tafli, która nie odbijała nawet słońca, nie
uginała się pod nim i była nieskazitelnie gładka. Aż dobiegł do końca lądowiska i zwalił się
nagle w jakiś dół. Najpierw ucieszył się tym pęknięciem skorupy, potem, gdy uderzył
twarzą w taką samą skorupę tylko o dwa mity niżej położoną, stracił przytomność. Nie
stracił nadziei tylko dlatego, że nie zdążył.

Kapiten Elt Marios wszedł ze swym oddziałkiem do statku. Zmrużył oczy, gdy rozbłysły

światła w korytarzu. Ruszył do windy.

- Jeden przy wyjściu - powiedział.

Ostatni z żołnierzy zamarł tuż za śluzą, pozostała trójka wsiadła do windy i wjechała na

poziom siódmy, gdzie znajdował się oddział medyczny.

- Jeden przy drzwiach - powiedział Marios nie zatrzymując się. Czuł się głupio siejąc tak

żołnierzami, bóg wie po co i dlatego wydawał rozkazy ostrym, suchym tonem.

Wszedł do saloterapu i zamarł tuż za progiem. Pomieszczenie było puste.

Rozejrzał się i odwrócił do żołnierzy.

- Ma tu gdzieś być facet o nazwisku Boole. Marat Boole. Być może wariat. Szybko

znaleźć i unieszkodliwić, gdyby stawiał opór. Nie może mu się stać nic złego.

Wypchnął żołnierzy gestem ręki i przysiadł na leżance. Zastanawiał się, co znaczy ta

zabawa w chowanego z Maratem. Wyjść ze statku nie mógł, trap od chwili oderwania się
od korpusu był pod obserwacją, więc jest gdzieś na statku. Widocznie zupełnie sfiksował.
Marios wstał, by się zaciągnąć papierosem i dopiero po chwili bezskutecznych poszukiwań
przypomniał sobie, że papierosy są zabronione na statkach. Kapiten wyszedł na korytarz i
nagle uświadomił sobie, co powinien był od razu zrobić.

- Komputer! - krzyknął.

Nie było nawet echa. I w tej samej chwili przypomniał sobie, że komputer zawsze jest

zdalnie wyłączany po lądowaniu.

- Pierwszy! - powiedział wściekły na własną głupotę.

- Pierwszy melduje się - szczeknęło w ucho.

- Natychmiast komunikat do saloperu. Niech włączą komputer pokładowy.

Otoczyć lądowisko kordonem. Zniknął Marat Boole, pilot "Koniczynki". Nikt nie może

się krzątać po lądowisku. Każdy poruszający się człowiek może być za trzy minuty
ostrzelany. Koniec.

background image

Poszperał w kieszeni, ale nie znalazł pastylek sterydyny. Zacisnął dłonie w pięści i

splunął na ścianę. Nad głową rozległ się cichy świst zakończony dwoma pulsującmi
dźwiękami.

- Komputer - powiedział spokojnie Marios. Nie miał zamiaru podkładać się, miotając się

po statku i wrzeszcząc do komputera. Jeśli nawet popełnił błąd, to musi udowodnić, że nie
było to wynikiem złego wyszkolenia. Opanowanie to jeden z elementów dobrego
wyszkolenia.

- Słucham - uprzejmie zgłosił się komputer.

- Ostatnie działania Marata Boole po odzyskaniu przytomności.

- Gdy weszliśmy w gęste warstwy atmosfery, zgodnie ze standardowym programem

uaktywniłem pilota. Taki jest model- wyjaśnił komputer. - Potem, gdy Marat Boole
odzyskał przytomność, musiałem go zwolnić z więzów - pilot musi być zdolny do
manewrowania statkiem.

- Przecież podobno Marat nie widział właśnie tych trzech sekcji?

- Tak, ale model jest właśnie taki - pilot musi być gotów do manewrowania statkiem

podczas lądowania.

- Niech cię z twoją logiką - zawołał Marios. - I co dalej?

- Gdy podpory dotknęły gruntu, Marat podniósł się z leżanki i zrobił krok w kierunku

ściany. Potem zostałem wyłączony, działały tylko najprostsze standardowe obwody.

- Gdzie jest teraz Marat? W którym pomieszczeniu?

Odpowiedź padła natychmiast:

- Marata nie ma na statku.

Marios poczuł, że stoi z otwartymi ustami, choć oddycha przez nos. Zamknął je dopiero,

gdy poczuł, że za sekundę wypłynie z nich strumyczek śliny. Przełknął ją, choć dopiero za
trzecim razem udało mu się oczyścić jamę ustną ze śluzowatego płynu.

- Ostatnie ślady Marata? Termoślady, szybko! - pogonił komputer.

- Kończą się na trapie. Lądowisko jest zbyt rozgrzane.

- Na trapie? Marat Boole opuścił statek? - Marios szarpnął kołnierzyk, na szczęście jak

wszyscy miał go z tyłu naszyty na gumkę. Ratowało to od uduszenia w chwilach takich jak
ta.

- Z całą pewnością - beznamiętnie oświadczył komputer.

Te trzy słowa miały wagę salwy plutonu egzekucyjnego. Kapiten Elt Marios zrozumiał to

od razu.

background image

Marat ocknął się twarzą do góry. W oczy uderzał blask Salara. Przymknął powieki.

"Jestem chory. To pewne. Nie widzę statku, na którym leżę, nie widzę gruntu, po którym

chodzę. Widzę Salar. Widzę swój kombinezon, ale nie widziałem skafandra próżniowego.
Jeden robot był niewidzialny, drugiego widziałem jak własną rękę. Do jasnej maldy! Nie
jestem chory! Nie ma takiej choroby, żeby majaczenia i jawa plątały się z taką
konsekwencją! Widziałem sekcję C i cały jej sprzęt, bo nie wpadłem w to gówno co reszta
"Koniczyny". Tak jest. To statek jest chory. Che-chche! A Dugea? Dugea też jest chora na
niewidzialność. Tak jest najprościej - wszystko dookoła jest chore, a facet, który postawił
diagnozę - nie! Tylko co robić?"

Podniósł rękę do góry i popatrzył na dłoń, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak.

Opuścił rękę i rozejrzał się. W dziurze było dużo ciemniej niż przed omdleniem. Salar
opuścił się niżej i przesłonił go brzeg niecki, w którą wpadł Marat. Jeszcze jedna
ciekawostka. Przezroczysta tafla w pewnych sytuacjach nie przepuszczająca światła słońca.
Marat przypomniał sobie, że gdy szedł, a potem biegł po tej tafli, nie widział swojego cienia
ani na tafli, ani na skorupie pod nią. Spojrzał na zegarek - szósta trzydzieści cztery. Czyli
wszystko w porządku, Salar jest w porządku.

- Przynajmniej jedna rzecz stanęła na poziomie zadania. Cała reszta się spieprzyła -

powiedział głośno. Wsłuchał się w dźwięk swego głosu i nagle nabrał powietrza w płuca i
krzyknął głośno: - Pieprzę! Wszystko! Hej-ej! Ho! - na przemian słuchał uważnie i
wydzierał się na całe gardło.

Głos był dźwięczny, soczysty, taki jaki miał być. Niecka nie tłumiła głosu, dawała nawet

małe echo. Boole leżąc sięgnął do szeregu małych kosteczek wklejonych na stałe w
kombinezon i odnalazł tę, w której ktoś przesadnie ostrożny kazał umieścić kilka kapsułek z
formitem. Odnalazł po omacku mały występ w szwie i szarpnął mocno. Materiał trzasnął i
puścił, Marat pogrzebał w ciasnej kieszonce i wyjął jeden z trzech wałeczków. Starannie
zakleił z powrotem kieszeń i wsadził do ust kapsułkę. Uczono go, że nie ma urojenia,
którego nie zdjąłby formit. Starzy piloci powiadali, że jeśli po formicie zobaczy się diabła,
znaczy to, po prostu, że diabeł istnieje. Połknął pastylkę i położył się, podkładając ręce pod
głowę. Patrzył w jasne wciąż jeszcze niebo i starał się o niczym nie myśleć.

Uciekał od wspomnień, bo nic nie wydawało mu się godne rozpamiętywania w tej

kretyńskiej sytuacji, a o wydarzeniach ostatnich chronologicznie nie mógł myśleć bez
dreszczu. Przymknął na chwilę powieki z uczuciem zapadania się w sen, ale prawie od razu
je otworzył. Nic się nie zmieniło, przed sobą miał coraz ciemniejszą ścianę niecki, gdzieś
wyżej, za brzegiem tej cholernej tafli błyszczał Salar, a on sam wisiał trzy, trzy i pół mita
nad kaflem z sinoszarej gliny. Nagłym ruchem przewalił się na brzuch, tym razem swoje
zawieszenie przyjął spokojnie, zdołał nawet zauważyć nieco inny, wpadający w pomarańcz
kolor spieczonego chyba gruntu pod sobą. Odepchnął się od tafli i usiadł, przejechał
palcami obu rąk po kieszonkach na obu udach przypominając sobie, co w nich ma. Osiem
koncentratów, dwa formity, sześć drażetek do odsalania i oczyszczania wody i moczu, małą
latarkę oplątaną cienką, ale piekielnie mocną linką, a pod pachą cienki płaski nóż.

Poczuł się na tyle dobrze, że wstał i ruszył do ciemnej skarpy, by wyleźć na

powierzchnię. Była gładka, bez występów, ale podeszwy butów świetnie trzymały się
szorstkiej ściany i bez trudu wspiął się na górę.

background image

Rozejrzał się. Salar wisiał nisko nad horyzontem, ale warstwa gliny, czy co tam było pod

taflą, była oświetlona jasno, dużo jaśniej niż gdyby oświetlało ją słońce Dugei. Marat
pokręcił głową udając zdziwionego tą kolejną anomalią i ruszył w kierunku, z którego, jak
mu się wydawało, przybiegł. Po piętnastu minutach podszedł bardzo blisko miejsca, gdzie
jeszcze przed kilkunastu sekundami stała" Koniczynka". Właśnie na rozkaz Północnego
Sztabu wystartowała, by przenieść się na poligon w górach Seyera. Północny Sztab uważał,
że tam łatwiej będzie pod pozorem zwykłego przeglądu dokonać superszczegółowego
badania statku. Marat szedł wolno w obłoku szalejącego pod dyszami ognia.

- Mam zamiar oddać cię pod sąd polowy - zdanie to pułkownik Sas wygłosił z wyraźną

przyjemnością. Marios nie wątpił, że jest to zupełnie szczere oświadczenie. I zupełnie
zgodne z naturą przełożonego. - Wypuściłeś ze statku faceta, którego działania nie
rozumiemy. A wiesz, co znaczy, jeśli nie rozumiemy czyjegoś postępowania? Że ten ktoś
coś przed nami ukrywa! - Sas pochylił się nad pulpitem. Teraz kropelki śliny dolatywały
nawet do Elta i lądowały na jego piersi. Gdy Sas wrzasnął "przed", kilka z nich trafiło mu w
twarz. Zacisnął zęby i zerwał się z fotela.

- Gówno mnie to obchodzi! - wrzasnął, ile miał sił w płucach. - Ten pilot nie wyszedł

normalną drogą. Mam pięciu świadków i bóg wie ilu w saloperze! A ty, stary gawronie -
wycelował trzęsący się palec w Sasa - szukasz po prostu miednicy na swój własny grzbiet!
Przynajmniej raz bądź mężczyzną i przyznaj. że całe twoje zasrane działanie służy nie
Federacji, a twoim własnym interesom, bo inaczej zwątpię w całą naszą armię i cel, jaki
nam przyświeca!

Machnął ręką i usiadł z powrotem w fotelu, patrzył w podłogę, ale nagle podniósł wzrok i

spojrzał prosto w oczy Sasowi. Chciał nacieszyć się widokiem jego zbaraniałej gęby.
Rozczarował się, Sas nie zbaraniał, Sas wyraźnie cieszył się z wybuchu, jaki sprowokował.
Pochylił się jeszcze niżej nad pulpitem i rozchylił wąskie wargi. W prawym kąciku cienka
niteczka śliny łączyła dolną i górną wargę.

- Będziesz żył tylko tyle, ile trzeba będzie czasu, by wyjaśnić ten syf. Potem na ochotnika

przeniesiesz się do Korpusu Cozza. A tam cię tak wypiżdżą, że skorzystasz z pierwszej
okazji, by się przenieść do tatula i mamusi. Im też się u nas nie podobało, prawda? - w
gardle mu coś zabulgotało. Elt podciągnął pod siebie nogi obawiając się, że Sas z radości
rzygnie i zabrudzi mu obuwie.

Wstał i wyszedł z gabinetu nie żegnając się, szybko przemierzył sekretariat, ale drzwi

wyjściowe nie otworzyły się. Odwrócił się i spojrzał na Altina. Tym razem ten cwaniak
miał chyba szczere niezrozumienie w oczach, patrzył chwilę na Mariosa, a potem przeniósł
wzrok na drzwi do gabinetu Sasa. Elt prychnął i usiadł na krześle obok drzwi. W tej samej
chwili ożył głośnik na konsoli Altina.

- Altin! Kapiten Marios znajduje się w areszcie służbowym. Z wszelkimi

konsekwencjami! Odebrać broń i przepustkę. Nałożyć kajdanek!

Marios wstał i wyjął z kieszeni przepustkę, która ironicznie rozjarzyła się żółtym

soczystym kolorem, i położył ją na konsoli przed Altinem. Odpiął kaburę z osobistym
laserwerem i nakrył nią przepustkę. Wyciągnął prawą rękę do Altina. Sekretarz pociągnął
szufladę na samym dole konsoli, do której kiedyś schował kajdanki. Wyjął z futerału jeden,

background image

przyłożył do płytki, na której niedawno weryfikował przepustkę Elta i nałożył go na
przegub kapitena. Cicho szczęknął zamek, płaska tarcza sięgająca prawie nasady palców
rozjarzyła się jadowitą czerwienią.

Altin podszedł do drzwi i nacisnął klawisz. Gdy Marios przechodził obok, przyjął

postawę zasadniczą i tym razem zaskoczony Marios nie znalazł w niej niczego, co mógłby
odczytać jako wygłup rozpieszczonego fagasa.

Po godzinie marszu Marat Boole odkrył, że grunt zaczyna się różnić od tego z lądowiska.

Zaczęły trafiać się doły, większe i mniejsze, w niektóre wpadał, inne były łagodniejsze.
Udawało mu się zbiec po zboczu i utrzymać równowagę, choć raz w samym środku dziury
trafił na jakiś głaz i boleśnie walnął się w kolano prawej i goleń lewej nogi. Powierzchnia
tafli była prawie ciemna, Salar zamaskował się za horyzontem, ale purpurowa łuna
przeświecała jeszcze, natomiast skorupa pod taflą wciąż była jasna, choć Maratowi
wydawało się, że oświetlenie padało teraz na nią pod innym kątem, jakby bardziej z góry.
Oświetlało teraz wszystkie szczeliny i załomy w skorupie, a był prawie pewien, że zaraz po
lądowaniu niektóre szczelinki były ciemne.

Przysiadł na jakimś niewidzialnym kamieniu, w który grzmotnął i przez który przewalił

się, omal nie rozbijając twarzy. Nie zastanawiał się już nad pochodzeniem tych
niewidzialnych przeszkód, postanowił odnależć najpierw kogoś, potem wodę i żarcie. W tej
właśnie kolejności.

Myślał nad jakimś sposobem na uniknięcie upadków i uderzeń, obawiał się, że niedługo

złamie albo skręci nogę i tyle pożyje, na ile wystarczy koncentratu. Należało coś z tym
zrobić. Jeszcze raz przejrzał zasoby. Na pierwszy ogień poszła latarka. Ucieszył się, gdy
zobaczył, że niewidzialne załomy gruntu i wybrzuszenia rzucają dość wyraźny cień, w ten
sposób mógł iść prawie normalnym krokiem. Radość opadła, gdy odczytał, że ładunku
wystarczy w niej na dwie godziny. To była awaryjna, bardzo mała latareczka. Potem Marat
odwinął z niej linkę, było jej chyba z sześć mitów, przywiązał do jednego końca nóż w
pochewce i rzucił w przód. Sznurek opadł na taflę znakomicie kreśląc jej rysunek.
Wprawdzie sześć mitów to zaledwie osiem-dziewięć kroków, za to zdychająca latarka
miała szansę przydać się kiedyś potem.

Boole myślał jeszcze chwilę, rozważając ewentualny posiłek, ale uznał, że czuje się

wystarczająco rześko, by zachować koncentrat również na kiedyś potem. Wstał i ruszył do
przodu. Wykonał tak pięćdziesiąt cztery rzuty i przebył pięćdziesiąt cztery odcinki, unikając
kilku dziur i szczelin, zanim uświadomił sobie, że mógł wcześniej pomyśleć i wykorzystać
cień rzucany przez niewidzialne głazy oświetlone Salarem. Postanowił wykorzystać to o
świcie lub następnego wieczora. Ale w sumie za bardzo nie przejął się swoim
niedopatrzeniem. Uznał, że wolno mu być trochę rozkojarzonym i nieskutecznym. Nie
zatrzymując się, pracowicie rzucając i podnosząc nóż, szedł w kierunku miejsca na
horyzoncie, gdzie przed godziną zniknął Salar.

Marios któryś z kolei raz przemierzył swój pokoik od niewielkiego monitora

wpuszczonego w ścianę do drzwi, jak ekran szarych i płaskich. Pełna bezczynność od
godziny męczyła go, choć jeszcze kilka godzin temu zdziwiłby się, gdyby mu powiedziano,

background image

że nie będzie się cieszył z absolutnie wolnego czasu. Nie martwił go ani areszt, ani
prespektywa służby w karnym Korpusie Cozza. Dręczyła go, i sam się temu dziwił, sprawa
pilota Marata Boole i jego" Koniczynki", i oczywiście tajemnicze zniknięcie pilota z
pokładu statku. Na razie doszedł do hipotezy opartej na awarii komputera, choć zdawał
sobie sprawę, że to akurat najłatwiej będzie stwierdzić. Nie miał jednak w tej chwili
dostępu do danych, jakie na pewno zaczęły już spływać do tego kutafona Sasa, więc ciągnął
temat, wałkując go na wszelkie możliwe sposoby. Zdawał sobie sprawę, że jest to działanie
nie mające żadnej wartości oprócz pewnej gimnastyki umysłowej, ale wolał myśleć o tym
niż o jednym zdaniu wypowiedzianym przez Sasa. Nie chciał wracać do sprawy
przypadkowej śmierci swoich rodziców, która w sposób zasadniczy wpłynęła na jego losy i
której przypadkowość wyraźnie dziś Sas podważył.

Pułkownik Sas położył na biurku generała Rakody kartkę zawierającą krótki wyciąg

sprawy o kryptonimie "Szafir". Generał stuknął palcem w kartkę i westchnął.

- Co to jest?

- Trafiło nam się potężne gówno, Moccasarey. Jakiś zafajdany statek albo jego pilot,

dokładnie jeszcze nie wiadomo, zwariował. Pilot przestał widzieć część statku, tak
przynajmniej powiedział komputerowi. Faktem jest, że po pewnym incydencie w kosmosie
pilot mdlał ilekroć otworzył oczy. Wygląda, że rzeczywiście coś widział. Fachowcy
twierdzą" że gdyby przestał widzieć statek i zobaczył siebie w kosmosie, to miał całkowite
prawo zemdleć. Potem okazało się, że jeden z modułów statku jest dla niego w porządku.
W końcu komputer uśpił go i przytaszczył do nas. Statek wylądował, na lądowisku czekał
nasz oficer z obstawą, a pilot zniknął, wychodząc przez trap dokładnie w chwili, gdy
wchodził po nim kapiten z czterema żołnierzami.

- No to co! - Moccasarey Rakody przymknął powieki i pociągnął z ustnika.

Nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego incydentem, ale pułkownik doskonale

wiedział, że tak nie jest i ta maniera zdenerwowała go nieco.

- W tej chwili jeszcze nie wiadomo, co w tym jest, ale może być coś, co by nas urządzało.

Nas - Federację i nas - dowodzących Grupą Smoka! Albo sposób na uszkodzenie wrogiego
komputera tak, że zaczyna pieprzyć i nie wiadomo, co z nim robić, albo niewidzialny facet,
który może spokojniutko chodzić po bazach Unii i nikt go nie ruszy.

- Kiedy ostatnio byłeś na badaniach?

Generał wolno otworzył oczy i popatrzył na Sasa. To był niewątpliwie dowcip, ale

pułkownik poczuł ostre zimne ukłucia na całej powierzchni szerokiego jak ławka karku.
Uznał, że jest to pytanie retoryczne.

- Wyobrażasz sobie, że zamelduję w Sztabie Federalnym o posiadaniu niewidzialnego

agenta? - dodał generał.

- A gdyby ten agent udokumentował swoją obecność? - szybko powiedział Sas.

background image

- No więc, jak będziesz mógł to zrobić, wtedy będziesz mi zawracał głowę. Zajmij się

tym. A na razie mamy inny problem... - generał puścił ustnik. Błyszczący wężyk zwinął się
i wciągnął w gniazdko. - A co z tym kapitenem? - wrócił nagle do porzuconego pozornie
tematu.

- Na pewno nie kłamie. On i cała obsługa zostali przepytani na wykrywaczu. W każdym

razie są przekonani, że nikogo nie widzieli. Odpada hipnoza spora część obsługi
obserwowała lądowanie przez kamery pod piętnastoma mitami stalobetonu. To by byto zbyt
proste - Sas zmobilizował się i pokręcił głową, miał nadzieję, że ten gest przesądzi sprawę.

- Dobrze. Pamiętaj o tym na wszelki wypadek. Wróćmy do poważniejszego problemu.

Więc tak... - generał westchnął i położył rękę na małym pulpicie przed sobą. Dotknął
palcem jednego z klawiszy. Pomieszczenie wypełnit cienki świdrujący dźwięk, po chwili
dołączył do niego niski basowy pomruk. Sas siedział nieruchomo, ale przez myśl
przemknęło mu, że ostatni raz rozmawiali z pogłosem wykluczającym podsłuch dwa lata
temu, kiedy obmyślali plan pozbycia się ze Sztabu Federalnego generała Sporsea i
zastąpienia go swoim znajomkiem. Leniwie dźwignął się i oparł łokciami o blat biurka. Ich
głowy znajdowały się najwyżej o trzy decymity od siebie.

Lśniąca tafla pod nogami dawno już ściemniała, ale nie to utrudniało marsz - skorupa pod

nią ciągle była jasno oświetlona, choć teraz już nie ulegało wątpliwości, że oświetlające ją
źródło światła, podobnie jak Salar, przemieszcza się. Teraz małe nierówności rzucały
wyraźny cień z tego samego, co ciekawe, kierunku co słońce Dugei, a nieliczne grubsze od
palca szczeliny czarnymi wężykami pełzły we wszystkie strony i kończyły się cieniutkimi
jak włos kreseczkami. Sznur rysował się ostro na tle tej jasnej płaszczyzny. Ale po czterech
godzinach marszu coraz trudniej było schylać się i podnosić nóż do kolejnego rzutu. Marat
próbowat wybierać sznurek i nie schylać się, ale to z kolei zwalniało tempo marszu.
Zaczęły boleć mięśnie grzbietu, dokuczało potłuczone kolano i skręcona lekko kostka.
Bolała rozbita podczas upadku na lądowisku głowa, chciało się pić i głód ostrymi kłami
szarpał żołądek. Wszystko naraz.

Rzucony kolejny raz nóż uderzył w jakiś głaz i odskoczył z brzękiem. Marat dowlókł się

do głazu i nie podnosząc noża opadł na kolana. Chwilę obmacywał kamień szukając
wygodnego oparcia, w końcu usiadł i znalazł w miarę gładki fragment dla pleców.
Ostrożnie ułożył głowę na niewidzialnym głazie i przymknął oczy.

Poczuł, że formit przestał hajcować, myśli, kręcąc się wciąż wokół tego samego tematu,

stały się kleiste, maziowate. Usiłował się skupić, ale nie mógł się pozbyć uparcie
powracającego przeświadczenia, że jest jedynym człowiekiem, więcej - jedyną żywą istotą
w tym niesamowitym dwuwarstwowym świecie. Od razu po sformułowaniu tej myśli
zrodziła się następna - konsekwencje. Powolna śmierć, wyschnięta mumia na powierzchni
niewidzialnej tafli, suchy, muszy trupek na szkle. Otworzył oczy i przekręcił głowę tak, by
w polu widzenia znalazł się nóż, wyciągnął rękę i znalazł koniec sznurka. Leniwie
pociągnął go, nóż posłusznie drgnął i przysunął się, zmieniał chwyt kilka razy, aż ujął
pochwę w dłoń. Ważył nóż w dłoni, wyjął go z futerału i obejrzał ostrze. Dotknął czubka
palcem, nacisnął mocniej, obejrzał koniuszek palca ozdobiony malutkim rubinem, wytarł
palec o kombinezon. Przyszło mu do głowy, że śni, że całe to wariactwo to tylko sen, jakiś
kabotyński przekładaniec. Uczepił się tej myśli, zacisnął palce na rękojeści noża, jakby ten
ruch miał go wyciągnąć na powierzchnię jawy. Serce wykonało kilka spazmatycznych,

background image

bulgotliwych, do szlochu podobnych skurczy. Rozważał ten wariant na wszystkie strony i
nie mógł znaleźć niczego, co by nie pasowało. Typowo senne założenie - niewidzialna
Dugea, konsekwencja rozwoju wydarzeń. Dobrze, a formit? Trzepnął się dłonią w czoło -
jeśli śnił, że zażywa formit, to jak preparat ma przerwać sen? Przygryzł wargi, szybko
podniósł lewą dłoń do wysokości piersi i kilka razy, cztery czy pięć, dźgnął nożem w
przedramię tuż za chronometrem. Poczuł ból, zobaczył kilka małych kropelek krwi
wypływających z nakłuć. Ogarnęła go rozpacz, ból powinien przecież wyrwać go ze snu,
chyba że tak jak z formitem - śni tylko, że się pokłuł. Zamknął znowu oczy i spróbował
odwołać się do swojego trenowanego w końcu i niezawodnego jak dotychczas organizmu.
Podniósł taki szum w mózgu, tyle razy i tak głośno wydawał polecenie przerwania snu, że
poczuł lekki ból głowy.

Sen odpadał. Szaleństwo odrzucał, choć nie za bardzo miał ku temu podstawy. Istnienia

dwupoziomowego świata nie przyjmował. Pozostawało... nic. Nic. Postanowił nie płakać,
by nie marnować niepotrzebnie wilgoci i udało mu się to osiągnąć. Zaraz potem błysnęła
inna myśl- nie marnować wilgoci, nie marnować sił, nie marnować czasu! Od razu, teraz
przyłożyć nóż ostrzem do klatki piersiowej i rzucić się na grunt, którego nie ma. Ujął nóż w
ręce tak, że teraz trzymał go za ostrze i wykonał szybkie wahadłowe ruchy jakby
przygotowując się do rzutu.

- Myślę, że sprawa tego Marata nie jest tak ważna, jak ci się wydaje. Bo nie zdążymy -

nawet gdybyśmy coś z tej afery wyciągneli - użyć żadnej z tych cudownych broni, wizje
których mi tu przed chwilą roztoczyłeś - Rakody powiedział to tak spokojnie, że Sas nabrał
wewnętrznego przekonania, że tylko nadludzki wysiłek woli i chęć pokazania swojej
odporności wstrzymuje generała przed wywrzeszczeniem tych kilkunastu słów.

To zdanie miało potworną wagę, na nie Sas i kilka tysięcy jemu podobnych oficerów

czekało od kilkunastu pokoleń, od czasu rozbicia jednolitej kiedyś społeczności Dugei. Jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale niezadowolone spojrzenie generała uprzytomniło
mu, że Rakody oczekiwał jednak żywszej reakcji. Musiał potwierdzić wyższość
Rakody'ego delikatnie, by nie przeszarżować i nie okazać się niegodnym stanowiska, a
jednocześnie pogłaskać poczucie własnej wartości przełożonego. Odrobinę szerzej otworzył
oczy i przełknął ślinę z minimalnym chlipnięciem. Zobaczył aprobatę w oczach Rakody'ego
i niezauważalnie odetchnął.

- Za dwa-trzy dni będziemy tu mieli posiedzenie Sztabu Generalnego Federacji w

poszerzonym o kilka osób składzie - powiedział cicho Rakody. - Zapadnie pewna decyzja o
kapitalnym znaczeniu - teraz tchnął, wydmuchał te kilka słów, ale Sas i tak sczytał je z ust
generała, rozumiał wszystko, słyszał wszystko tak wyraźnie, że nie był nawet pewien, czy
przypadkiem nie odbiera myśli, a nie wypowiedziane słowa. Pyknął wargami i koniuszkiem
języka oblizał je.

Generał Rakody odrzucił korpus na oparcie, manifestując zakończenie rewelacji, a może

dając Sasowi czas na wchłonięcie ich. Pułkownik odczekał chwilę i zrobił to samo, jego
twarz manifestowała teraz pracę mózgu. Na dłuższąchwilę zamilkli.

background image

Niższa, skorupiasta warstwa pociemniała wyraźnie. Sznur był teraz widoczny słabo, ale

Marat Boole nie przerywał marszu. Postanowił iść dopóki starczy sił, dopóki będzie w
stanie odróżnić drogę i nie narażać się na kontuzje i dopiero wtedy zrobić porządny
odpoczynek, przespać się, przedtem zjeść koncentrat i napić się, a po przebudzeniu, gdy
górną taflę oświetli Salar, iść dalej.

Rzut, siedem kroków, nóż do łapy i rzut. Sześć kroków, bo dziura, nóż do łapy, rzut przez

dziurę. Płytka, można iść. Rzut, siedem kroków nóż do łapy... Rzut... rzut... kroków... do
łapy... rzut do łapy...

Zatoczył się, potknął i przebiegł kilka kroków do przodu, nóż ze zgubionym sznurkiem

został gdzieś z tyłu, na szczęście teren w tym miejscu był równy. Marat zatrzymał się,
odetchnął kilka razy głęboko. Odwrócił się sztywno i wrócił po nóż. Schylił się po sznurek i
nie próbował już nawet wyprostować się. Opadł na brzuch i dłuższą chwilę leżał bez ruchu.
Wystarczyło, by skoncentrował się i wytłumaczył sobie, że to co robi ma tylko pozory
odpoczynku, przewrócił się na plecy, wyjął z kieszeni tabletkę koncentratu i zestaw do
oczyszczania wody. Zdecydował, że najpierw przygotuje płyn, i tak musi postać kilka
minut, a dopiero potem zacznie żuć gumiastą kostkę. Rozdarł jeden z sześciu woreczków i
wyjął z niego trzy okrągłe drażetki. Położył się na plecach i napiął przeponę.

Stęknął. Nic. Zerwał się na równe nogi i szarpnął suwak od pasa w dół. Napiął znowu

mięśnie koncentrując się na pęcherzu, z ogromną ulgą poczuł wypływ moczu, złapał wątłą
strużkę w woreczek, nie dopuszczając by zmarnowała się choć kropla. Niecała szklanka.
Wrzucił do woreczka żółtą tabletkę, zapiął go i sprawdził szczelność zamknięcia. Ostrożnie
potrząsał miękkim naczyniem kilkanaście sekund, aż zobaczył, że płyn wyraźnie ciemnieje.
Dla pewności zapalił na chwilę latarkę. Otworzył zamknięcie i wrzucił czerwoną tabletkę,
nie było mowy o pomyłce - należało wrzucać tabletki o aktualnym kolorze płynu. Zamknął
znowu woreczek i potrząsnął kilka razy. Usiadł w końcu i oparł woreczek o nogę tak, by
zamknięcie było na wszelki wypadek na górze. Rozdarł folię z kostki koncentratu i odgryzł
kawałek sprężystej masy. Zaczął żuć choć wiedział, że bez śliny, bez jakiejkolwiek wilgoci
koncentrat nie ma zupełnie smaku, ale nie chodziło mu o przeżycia gourmanda, doznania
smakowe, tylko o utrzymanie się przy życiu. Szczególnie, gdy się weźmie pod uwagę, czym
będzie za chwilę popijać swój posiłek. Ucieszył się, gdy ślinianki wydusiły z siebie nieco
śliny i kostka zaczęła smakować słodko i poczuł nawet jakiś przyjemny aromat w ustach.

Zacisnął kostkę w zębach i zapalił latarkę, w jej świetle obejrzał woreczek z

przeźroczystą teraz cieczą i kilkanaście grudek na jej dnie. Otworzył woreczek i wrzucił
ostatnią, białą, tabletkę. Teraz nie zamykał już foliowego naczynia; nie chodziło mu o
ciepły płyn, ale o zimny i z przyjemnością poczuł, jak woreczek staje się coraz zimniejszy,
a w ostrym świetle latareczki zobaczył, że grudki na jego dnie zbijają się w jedną sporą
bryłkę, coraz twardszą. Gdy nacisnął palcami i nie ugięła się pod naciskiem, odłożył
koncentrat na udo i wlał w usta pierwszych kilkanaście kropel. Rozprowadzał je dokładnie
po jamie ustnej, choć wsiąkły od razu w wiórowaty język. Wlewał w usta kolejne małe
porcje i z każdąpostępował podobnie, coraz wyraźniej czuł wilgoć na języku i podniebieniu.
Co raz więcej płynu mógł połknąć po spłukaniu dziąseł. W końcu, mniej więcej w połowie
zawartości wypił po prostu kilka malutkich łyczków. Oderwał się od woreczka, starannie
zapiął go i znowu oparł o nogę. Odgryzł połowę z resztki kostki i zjadł z przyjemnością.
Kostka jakby pęczniała w żołądku, syciła błyskawicznie i nawet zasilała mózg
optymizmem.

background image

Już nie odrywał się od koncentratu, zjadł całą porcję i nawet nie bardzo chciał więcej, to

była dobra, przemyślana rzecz, ten koncentrat. Wypił dwie trzecie płynu z woreczka i
przejechał rękami dookoła siebie. Znalazł małe wgłębienie, w którym ułożył woreczek z
resztą zawartości w bezpiecznej pozycji i odsunął się od niego. Przewrócił się na brzuch,
rozłożył nogi i przywarł policzkiem do zgiętego w łokciu przedramienia. Minutę później
spał.

Ręcznik śmierdział wojskowym kiblem, nawet nie preparatem używanym do czyszczenia

sracza, ale całym kiblem. Miał taki sam zapach gówna, szczyn, bździn i spermy. Terek
Calomer odsunął go od twarzy, wciągnął przez nos powietrze i znowu zanurzył twarz w
ręczniku. Zmiął go i rzucił w kąt obok wanny.

Wyszedł z łazienki w zepsutym na cały dzień humorze. Zszedł na dół i zajrzał do kuchni.

- Jabel, przestajemy kupować ten zakichany proszek z wojskowych wyprzedaży. Rzygać

się od niego chce.

Jabel wzruszyła ramionami i pomieszała łyżką w patelni.

- Zawsze uważałam, że to gie. Ale ty go kupowałeś.

- A ty może nie wiesz dlaczego, co? Masz forsę na porządny proszek?

Przecież to nie z miłości do wojska! I świetnie o tym wiesz, ale lubisz mnie ustawiać w

każdym momencie i w każdej pozycji. Powinnaś zamiast mnie pójść służyć. Byłabyś
świetnym drylerem. I ja bym na tym skorzystał, jakbyś się wyładowała na plutonie tych
biedaków, to może byłabyś milsza dla mnie, krew by zalała...

Odwrócił się i wyszedł z kuchni. Jak zawsze brakowało mu satysfakcji, poczucia

zwycięstwa po dyskusyjce z żoną. Dawno temu zrozumiał, że nigdy tego uczucia nie zazna,
bo Jabel nie wiedziała co to fair play, gdy brakowało jej argumentów, mówiła po prostu: ,,-
No to co?" albo coś w tym stylu. Albo po prostu przestawała go słyszeć.

Wszedł do jadalni i przywitał się ze szwagrem. Falt zerwał się z kanapy i podszedł

uścisnąć mu dłoń. Terek lubił go, uważał za jedynego porządnego faceta w całej tej
nadmiernie rozpłodzonej rodzinie. Fajny gość, tyle że zupełna oferma. Najgorszy dupek w
całej Federacji mógłby go okręcić pięćdziesiąt razy dookoła palca i nawet by tego nie
zauważył.

Usiedli w fotelach pod ścianą i jednocześnie spojrzeli na sterczący z niej ustnik papierosa.

Terek uśmiechnął się widząc łakome spojrzenie Falta.

- Ciągnij pierwszy. Ja zawsze mogę za pół godziny sztachnąć się w bazie.

Falt wyciągnął rękę i szarpnął ustnik. Przyssał się do niego i zaciągnął mocno.

Przytrzymał chwilę dym w płucach i wypuścił go długą wąską strugą.

background image

- Że też nie można tego do woli... - powiedział i przekazał ustnik Terekowi. Z

wdzięcznością przyjął niedbałe skinięcie dłoni szwagra i zaciągnął się drugi raz. - Z drugiej
strony dobrze, bo bym się zapalił na śmierć.

- No to wszystko w porządku, nie? - Terek wyciągnął rękę i przejął papierosa, chciał też

się sztachnąć zanim pójdzie gówno. Zdążył jeszcze, bo dym miał właściwy, co nie znaczy
dobry, aromat. Oddał ustnik Faltowi i odszedł w ogóle pod okno.

Usłyszał kaszel szwagra i odwrócił się. Falt odpędzał ręką dym sprzed twarzy, a potem

pełen wiary w cud zaciągnął się jeszcze raz. Wypuścił dym z ust nawet nie zaciągając się, z
żalem wcisnął ustnik w gniazdo i wstał. Terek pomyślał, że zrobił to, bo chciał wciągnąć do
płuc przynajmniej rozrzedzony dym z poprzednich sztachów.

- Jak tam twoja nowa praca? - zapytał.

- Dooobrze - optymistycznie bryknął głową Falt. - Tam pracują faceci z głowami, o

takimi - zakreślił rękami w powietrzu kwadrat o boku co najmniej pół mita. - Dam ci
przykład. Przyszedł do nas facet w zeszłym miesiącu. Przedsiębiorca budowlany. Chciał
budować hotel, miał nagrany plac, kupił go nawet za psie pieniądze, cieszył się, że blisko
centrum i tak tanio. Ale okazało się, że plac jest zbyt blisko szpitala i sekretarz mera do
spraw medycznych stanął okoniem. No to on do nas. A my co! - Falt podniósł palec,
wzmagając w swoim przekonaniu napięcie. - My proszę ciebie, główkujemy. Cztery dni.
Potem wywiad, też cztery dni. Potem właściwa akcja i tydzień temu facet dostał placet na
budowę. A wiesz w jaki sposób? W życiu nie zgadniesz! - klasnął w ręce i zatarł je
radośnie. - Otóż pewien urzędniczek w merostwie dostał kilka tysięcy i instrukcję. Podszedł
w sprzyjającym momencie do sekretarza i szepnął mu, że mer dostał co trzeba i teraz
dopieprzy sekretarzowi za to, że się boczy w sprawie tego hotelu. Rozumiesz? I sekretarz
szybciutko nasmarował zezwolenie. A dziś tam już skończyli robić wykop, pod ten hotel,
rzecz jasna. I klienta kosztowało to mniej w sumie niż łapówka dla sekretarza albo mera, i
nam kapnęło, i miasto ma hotel. Dobre, nie?

- Aha! Rzeczywiście sprytne - Terek chciał coś powiedzieć, ale weszła Jabel i obaj

posmutnieli natychmiast.

Podczas śniadania nie padło ani jedno słowo, Jabel koncentrowała się na ulubionej

czynności, mężczyźni wpychali w siebie zbyt tłuste jak na ich gust łojowate kawały mięsa z
sosem liborette.

Zaraz po śniadaniu Terek wstał. Poszedł do sejfu po broń i do szafy po czapkę i pas.

Ubrał się, sprawdził swój wygląd w lustrze i wsadził głowę do jadalni. Falt siedział i
postukiwał palcami o blat stołu, Jabel po proszu siedziała i cmokała wyciągając strzępy
mięsa ze szpar w zębach.

- Cześć, Falt! Lecę.

Zdążył jeszcze usłyszeć, jak żona wrzeszczy na brata, by nie bębnił tak w stół, bo ją

cholera bierze i wyszedł. Wyprowadził z garażu półsłużbowego garreta, opuścił miękki
dach i wyjechał na ulicę.

Było pusto, większość ludzi wyjeżdżała wcześniej do pracy, Terek zazwyczaj również,

dzisiaj jednak miał wachtę na wzgórzu numer siedem, a tam mógł dojechać w dwadzieścia

background image

pięć minut. Wyjechał za miasto i dodał gazu, był sam na niezbyt dobrej szosie i miał silnik
o mocy osiemdziesięciu kardów. To cieszyło. To należało wykorzystać i nacieszyć się na
zapas. I Terek robił obie te rzeczy naraz.

Chronometr obudził Marata o szóstej. Salar podniósł się znad horyzontu, a cokolwiek

oświetlało drugą warstwę, nie wzeszło jeszcze czy nie było włączone, w każdym razie ta
druga warstwa była całkowicie ciemna. Marat choć przywykł już był do luki między
warstwami, ucieszył się z perspektywy marszu w takich warunkach. Szybko wypił resztę
ciepławej już cieczy i zwinął sznurek. Promienie Salara rzucały cień, lecz Boole nie
głowiąc się już nad tym zjawiskiem, ruszył stosunkowo szybko do przodu.

Po pół godzinie zobaczył pas cienia biegnący regularnie w poprzek jego dotychczasowej

drogi. Szybko skręcił i po dwudziestu minutach wdrapał się na szosę. Nie miał wątpliwości.
Szosa! Dość szeroki pas gładkiej powierzchni rzucający wyraźny cień z prawej strony.
Mógł teraz nawet biec, mógł pójść albo w jedną stronę albo w drugą i miał pewność, że
gdziekolwiek by nie poszedł, zawsze dojdzie do ludzi. Na końcach szosy zawsze są ludzie.
Nie zastanawiał się, poszedł w kierunku, jaki w pierwszej chwili obrał. Szedł szybko, ale
nie forsował tempa, musiał uwzględnić możliwości pomyłki i konieczności powrotu, poczuł
wzbierającą radość i nadzieję na uratowanie, oba te uczucia objawiły się jakimś głupim
kołkiem w gardle. Bez rozczulania się, powiedział sobie. I odwrócił się.

Daleko w tyle pojawił się jakiś szybko zbliżający się punkt. Po chwili Marat zobaczył

żołnierza siedzącego w powietrzu jakieś trzy czwarte mita nad ziemią, z nogami
wyciągniętymi do przodu i rękami lekko ugiętymi w łokciach i też skierowanymi do
przodu. Żołnierz gnał za nim z prędkością chyba ponad stu kilomitów na godzinę.

Terek zobaczył kreskę na szosie cztery kilomity przed posterunkiem. Człowiek.

Zmarszczył brwi i przesunął kaburę z laserwerem na bok. Tamten, ubrany w matowy
kombinezon, stał i czekał na niego. Terek podjechał, wyhamował dziesięć mitów przed
nieoczekiwanym wędrowcem i uważnie go obejrzał.

Nie miał broni, jeśli nie liczyć noża za pasem, ale nie wyglądało, by chciał go użyć.

Wytrzeszczał zaczerwienione oczy na Terka i milczał. Może szpieg-Unita, pomyślał Terek i
położył dłoń na kolbie broni.

- Koleś, co ty tu robisz? - omal nie dodał: na wojskowym terenie, ale w ostatniej chwili

ugryzł się w język.

Obcy dziwnie chlipnął i zatoczył się w kierunku Tereka. Zdążył zrobić dwa kroki, gdy

zobaczył trójkątną lufę, której przedłużenie oparłoby się o sam środek jego czoła. Staną.ł i
coś wychrypiał.

- Głośniej! Znasz ten język? - Terek na wszelki wypadek lewą ręką ostentacyjnie

przestawił fiksator w położenie" Struga".

background image

- Jestem pilotem podświetlnej fregaty" Koniczynka". Marat Boole, pilot w stopniu

sierżanta. Miałem wypadek... jakieś zakłócenie w przestrzeni i teraz nie wiem, gdzie
dokładnie jestem...

Obcy chwiał się na nogach i robił to bardzo przekonywująco. Unia na pewno mogła sobie

pozwolić na dobrych agentów, którzy potrafią przekonywująco chwiać się na nogach. Terek
zastanawiał się chwilę. Nie miał w wozie radiostacji, nie ten stopień. Nie mógł, rzecz jasna,
zostawić faceta na szosie, nie bardzo mógł go wziąć do wozu. "Cholerna sprawa",
pomyślał.

- Gadaj jeszcze. Posłucham z przyjemnością - powiedział na wszelki wypadek, chciał

zyskać trochę na czasie.

- Człowieku! Ja nie widzę Dugei, wiem, że mi nie uwierzysz, sam bym nie uwierzył.

Chodzę po jakiejś tafli jak ze szkła, nie widzę terenu, po którym chodzę. Nie widzę ludzi,
ptaków, zwierząt, domów, samolotów. Nic! Już myślałem, że Unia nas zaatakowała i
jesteśmy załatwieni - obcy zaczął krzyczeć falsetem, ale głos mu się załamał i na końcu
zdania zapiał skrzekliwie.

- Za takie gadanie powinienem cię rozstrzelać! - Terek ucieszył się. Akurat wiedział, jak

zareagować na ostatnie zdanie, ale reszta tak nie trzymała się kupy, że agent musiał
zwariować rzeczywiście. Przecież nie udawałby wariata tak głupio. Oczywiście, nie miał
zamiaru strzelać do obcego, tym bardziej, że podobno miał starszy stopień, cholera wie,
może nie łże. Może rzeczywiście miał wypadek i wszystko mu się śwignęło? Tylko co
robić? Z jednej strony - szansa na nagrodę, z drugiej - jak facetowi odbije do końca? - Te!
Jak jesteś pilot, to garreta tym bardziej poprowadzisz, nie? - agent otworzył usta, ale Terek
postanowił nie bawić się więcej w konwersacje. - No to wsiadaj i prowadź. Ja siądę z tyłu i
oprę lufę na twoim karku, więc nie próbuj żadnych sztuczek, jasne?

Agent jakoś dziwnie zadrżał, lewe kolano wystrzeliło mu do przodu, podgięła się prawa

noga i niemal runął na szosę. Terek w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie wsadzić w
gościa strugi.

- Wsiadaj! - wrzasnął Calomer.

- Nie mogę... - jęknął agent - ...ja nie widzę żadnego pojazdu... - z

gardła wydobył mu się jakiś charkot.

Terek szybko przesunął lufę w bok i nacisnął spust. Smuga wbiła się w brzeg szosy,

dokładnie tam gdzie chciał Terek. Zagotował się asfalt, buchnął czarny śmierdzący dym.
Agent zaczął zbliżać się do pojazdu Tereka. Calomer wolno, nie spuszczając lufy z głowy
agenta, wlazł na siedzenie i ostrożnie przestawił najpierw jedną, potem drugą. nogę na
skrzynię z tyłu.

- Chodź-chodź. Wsiadaj i do przodu. Bez cudów, bo zanim umrzesz, zobaczysz, jak ci

mózg wycieka.

Obcy podszedł bliżej, wyciągnął rękę jak niewidomy w kierunku drzwiczek wozu. Zrobił

to doskonale, jak prawdziwy ślepiec. Wysunął rękę jeszcze dalej i jego dłoń przeszła przez
wzmocnioną blachę burty garreta. Terek otworzył usta i pisnął. Laserwer wypadł z dłoni i

background image

grzmotnął o podłogę, jakimś cudem nie ucinającTerekowi obu nóg. Calomer zadławił się
powietrzem, ale umysł miał dziwnie jasny i widział świetnie, jak obcy z jakimś dziwnym
histerycznym śmiechem wchodzi w jego wóz jak słup w wodę, przecina piersią kierownicę
i zatrzymuje się między siedzeniami. Wyrastał częściowo z maski, częściowo, od krocza, z
siedzeń. Miał twarz szaleńca, wykrzywioną w niesamowitym grymasie, błyszczały zęby, z
których zsunęły się szare spękane wargi. Z kącika górnej sączyła się wąskim strumyczkiem
smużka krwi.

Upiór podniósł rękę, lecz zamiast przyciągnąć Tereka i za jednym zamachem wyssać z

Calomera całe pięć litrów krwi, trzepnął go dłonią w twarz. Zrobiłto mocno, słońce plasnęło
Tereka w oczy i chwilę nie widział nic tylko czerwone kręgi, jakby dłuższą chwilę patrzył
w Salar bez okularów. Gdy kółka spłynęły, Terek pomyślał, że wolałby jednak patrzeć w
Salar niż w oczy strzygi, która przybrała postać agenta Unii i zmasakrowała duszę zastępcy
komendanta posterunku sił zbrojnych Federacji.

- Zrozum, że ja naprawdę przeżyłem katastrofę - powiedział upiór.

Postaraj się przez chwilę myśleć. Sytuacja jest niesamowita, ale tylko spokojnie możemy

do czegoś dojść. Ja już od kilku dni przeżywam koszmar, musisz mi uwierzyć. Widzę coś,
czego nie ma i nie widzę tego, co jest, zupełnie bez sensu. Teraz widzę ciebie, jak lecisz w
powietrzu. Pomyśl, przecież takiej sztuczki nie można zrobić w żaden sposób - mężczyzna
zrobił trzy kroki w tył i przez maskę wycofał się na szosę. W miarę wychodzenia wyrastały
mu nogi, aż stanął cały z butami i patrzył na Tereka. Calomer pochylił się i podniósł
laserwer. Ścisnął go w dłoni. Jeśli upiór, to i tak nic go nie weźmie, a jeśli szpieg, to może
być nawet w dwóch kawałkach. Nagroda i tak będzie w całości.

- Marios, zwalniam cię z aresztu. Zawieszam wykonanie kary.

Elt stał nieruchomo, tak jak powinien stać w trakcie rozmowy z przełożonym.

Wbił wzrok w czoło Sasa i by nie marnować czasu, wyobrażał sobie różnego rodzaju

dziury w tym rozległym placyku. Sas sapnął i zrobił przerwę, by dać Mariosowi czas na
okazanie uczuć. Odczekał kilka sekund i kontynuował:

- Prowadzisz nadal tę samą sprawę, kryptonim" Szafir". Dostajesz najwyższy priorytet.

Mam nadzieję, że potrafisz to wykorzystać i niedługo zameldujesz się z jakimiś
konkretnymi wynikami. Idź po przepustkę - wyłupiaste oczy drgnęły nieco i kapiten
zrozumiał, że oznacza to koniec rozmowy.

Podniósł lewą rękę do ucha, wykonał zwrot i wyszedł z gabinetu pułkownika. Po raz

drugi w ciągu doby odbierał od Altina przepustkę i po chwili broń. Wyszedł na korytarz i
zastanowił się chwilę, uznał, że najpierw musi się zapoznać z wynikami badań trzech
członów" Koniczynki" . Znalazł wolny pokój operacyjny i zablokował drzwi. Usiadł przed
monitorem komputera i wsunął w szczelinę nad klawiaturą przepustkę, włączył mikrofon i
podał kryptonim. Na ekranie pojawiła się specyfikacja posiadanych danych w sposób
bardziej lub mniej ścisły związanych z operacją "Szafir". Były tam kompletne dane o
fregatach klasy" Pellurus", życiorys Marata Boole z danymi, które jego samego by
zdziwiły, raport komputera pokładowego i świeże dane z poligonu w górach Seyera. Marios
postanowił zacząć od tych właśnie danych.

background image

- Proszę na ekran te dane z fregaty, które różnią się w jakikolwiek sposób od

modelowych.'

Rozpoczął przegląd i dokończył go sumiennie, choć wszystkie różnice dotyczyły tylko i

wyłącznie tych wartości, które musiały w czasie lotu ulec zmianie - ilość paliwa, wody,
tlenu, żywności. Kilka zgubionych narzędzi, kilkadziesiąt zużytych kombinezonów i brak
jednego. To była jedyna informacja w jakiś sposób użyteczna. Marios połączył się z
dyżurnym jednostki i przekazał mu na monitor aktualne zdjęcie Marata w kombinezonie.
Polecił rozpocząć poszukiwania pilota, który nie dopełnił formalności karencyjnych po
lądowaniu i wyłączył się. Miał nadzieję, że wzmocni to nieco czujność patroli, a
jednocześnie nie spowoduje śmierci Marata z rąk jakiegoś nadgorliwego patrolera.

Podszedł do ściany z papierosem i zaciągnąqł się mocno. Zapomniał o Sasie, kajdanku,

który na kilkanaście godzin pozbawił go wszelkich praw i postawił niżej w hierarchii
służbowej od najgorszego ciury w jednostce. Myślał o Maracie. Stał pod ścianą i palił, aż
uprzytomnił sobie, że co najmniej dwukrotnie przekroczył normalny limit sztachnięć.
Uśmiechnął się ironicznie, pociągnął jeszcze raz i puścił ustnik. Dobry papierosek dla
dobrego oficera. Siadając znowu przed ekranem pomyślał, że nie wie nawet, dlaczego
papieros tak się właśnie nazywa, nie widział związku między dymem z ustnika a papierem.
Uśmiechnął się jeszcze raz, szerzej i szczerzej, zainicjował nowe zadanie i poprosił o
wyjaśnienie etymologii słowa papieros. Tym razem komunikat wywołał zmarszczkę na
czole kapitena Elta Mariosa. "Zastrzeżone". Zastrzeżone?

- To co zrobimy? - Terek Calomer spojrzał na Marata.

- Zamelduj komuś Marat przerwał. - Nie, to bez sensu. Nikt ci nie uwierzy. Daleko

jedziesz?

- Jeszcze dwa kilomity. Tam jest telefon - Terek potarł brodę, sięgnął do skrytki i wyjął

termos. Odkręcił nakrętkę i nalał do niej pieniącą kawę. Kątem oka widział jak Marat
obserwuje go z zainteresowaniem. Nie widział termosa, czy co? - Masz, łyknij - wyciągnął
kubek w stronę Marata.

Boole pokręcił głową. Uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- To dla mnie nie istnieje, jak cały twój wóz. Nie rozumiem tego, ale tak jest - widząc

zdziwione spojrzenie Tereka, ostrożnie wsadził palec między jego rozstawione palce
trzymające kubek. Dłoń przeszła przez kubek, zasłaniając na króciutką chwilę fragment
ścianki naczynia i małą powierzchnię jasnobrązowego płynu. Terek potrząsnął głową.

- To niesamowita historia. Zaczynam się bać, że zwariuję.

Marat podszedł bliżej i dotknął jego ramienia.

- Nie tak szybko, kolego. Jak się okazuje, człowiek nie wariuje tak szybko.

Jestem tego najlepszym dowodem. Wypij to... - pokazał brodą dłoń Calomera i idziemy.

Pojedziesz wolniutko, to nadążę za tobą.

background image

Terek szybko łyknął kawy, ale nie smakowała mu, może ten palec Marata w kubku, może

po prostu podły gatunek spowodowały, że po pierwszym łyku wylał zawartość na drogę,
zamknął termos i uruchomił silnik. Ruszył wolno, Marat szedł po jego lewej stronie. Mieli
trochę kłopotów z zsynchronizowaniem swych prędkości, po paru minutach wszystko się
jakoś ustaliło i zgodnie przebywali mit za mitem, aż po pół godzinie dotarli do posterunku.

Terek zahamował, wyskoczył z wozu i podszedł do bramy. Wystukał kod wejściowy.

Uzgodnili po drodze z Maratem, że nie będzie opowiadał tu o niewidzialnym człowieku,
chyba żeby ktoś jeszcze Marata widział. Brama otworzyła się i weszli obaj na dziedziniec.

Terek szybko podszedł do kaprala Ounda. Zasalutował i wyrecytował:

- Muszę szybko złożyć meldunek do sztabu. Proszę o zezwolenie na pominięcie drogi

służbowej.

Ound spojrzał zdziwiony i zanim zdążył przemyśleć sprawę, machnął ręką. Terek pobiegł

do budynku z centralką łączności, wbiegł do pomieszczenia z telefonami i krzyknął:

- Wypieprzać stąd wszyscy! Rozkaz kaprala, gazem!

Poczekał, aż wszyscy wyszli i usiadł przed monitorem. Dotarło do niego, że ogołocił

centralkę z obsługi. Centralkę posterunku! Jeżeli ten Marat nawali w jakiś sposób albo coś
nie zagra, to już chociażby z tego powodu do końca zasranego życia nie wyjdzie z silosu
rakietowego. Przełknął ślinę i wcisnął klawisz wywołania alarmowego.

Na dziedzińcu Marat zrobił kilka kroków w bok i usiadł. Pomyślał, że gdyby sytuacja

była choć trochę inna, śmiałby się widząc Tereka salutującego pośrodku pustej szklanej
tafli, biegnącego po schodkach z powietrza i siedzącego aktualnie w niezbyt swobodnej
pozie i mówiącego coś do nieistniejącego mikrofonu.

Terkot monitora oderwał Mariosa od papierosa, którym się raczył ponad wszelką miarę.

Wypalał właśnie przydział, który normalnie wystarczyłby mu na dwa dni. Puścił ustnik i
skoczył do monitora. Na ekranie zobaczył twarz dyżurnego.

- Kandydat Terek Calomer z posterunku numer siedem złożył właśnie bardzo dziwny

meldunek. Normalnie posłałbym po niego karetkę, ale on mówi cośo zaginionym pilocie
Maracie Boole. Przełączam - dyżurny wyciągnął rękę i na ekranie monitora Mariosa
pojawił się zdenerwowany Terek. Widząc kapitena zaczął zrywać się z fotela.

- Siedź! Mów szybko, co wiesz Maracie Boole? - krzyknął Marios.

- Godzinę temu spotkałem na szosie jakiegoś faceta w szarym kombinezonie. Chciałem

go zatrzymać, bo znajdował się na wojskowym terenie, ale się okazało, że on nie jest
zupełnie normalny. To znaczy... On przechodzi przez mój samochód, jakby go nie było,
nikt oprócz mnie go nie widzi, a on z kolei nie widzi nikogo prócz mnie i też nie widzi
budynków posterunku... Nikomu o nim nie mówiłem, składam meldunek i proszę o
instrukcję, bo nie wiem, co robić. On nie może nawet pić z mojego termosa, bo dla niego
ten termos nie istnieje. To w skrócie tyle... - zakończył jak cywil.

background image

Marios poczuł, jak mózg wchodzi na wysokie obroty. Kilkanaście wariantów działania

przeleciało przez głowę. To było przyjemne - sprawny umysł, ciekawa sprawa. Elt
przemyślał sprawę ze wszystkich stron. Pochylił się do ekranu.

- Posłuchaj mnie dobrze. Za dziesięć minut wyląduję pół kilomita od twojego posterunku

na szosie. Wyjdziesz z Maratem i tam się spotkamy. Postaraj się, by nikt nie zauważył, że
ktoś z tobą jest, rozumiesz? Mów do niego tak, by nikt cię nie słyszał. I czekajcie na mnie
na szosie. Zawołaj tu swojego kaprala, powiem, by cię zwolnił ze wszystkich zajęć.

Terek zerwał się i zasalutował, zanim kamera zdążyła przesunąć się ku górze. Marios

zobaczył tylko wyprężony brzuch i po chwili w pole widzenia weszła twarz kaprala Ounda.
Gdy zobaczył kapitena, jego krótko ostrzyżone włosy wyprężyły się, Marios nie zajmował
się jednak kulistą w tej chwili czaszką kaprala, szybko wydał rozkaz zwalniający kandydata
Tereka z wszelkiej podległości i wyskoczył z pokoju. Minutę później siedział już w kabinie
flyera i darł z całych sił w kierunku wzgórza numer siedem.

Terek wyskoczył z centralki i rozejrzał się po dziedzińcu. Zobaczył Buzo, Chersefa i

Urwa, stojących pod murem i przyglądających mu się z ciekawością. Zobaczył trzy
pancerniki z lufami skierowanymi w różne strony, widział normalny dziedziniec, znany
doskonale, na którym nie było miejsca dla rzeczy dziwnych i nienormalnych, i na którym
takich rzeczy aktualnie nie było. Marat zniknął.

Calomer w ułamku sekundy wyobraził sobie aferę jaką rozpętał, wyobraził sobie

wszystkie konsekwencje, choć w jakimś przebłysku zdrowego rozsądku zrozumiał, że
najprawdopodobniej nie jest w stanie przewidzieć wszystkich. Zdjął czapkę i przetarł
zroszone zimnym potem czoło. I wtedy zobaczy, jak z pancernika, z tej bryły najtwardszej
stali, wyłania się Marat i idzie w jego kierunku. Terek zrobił kilka kroków i usiadł na
niskim stopniu schodków. Zanim Marat doszedł do niego, odzyskał już w pewnym stopniu
kontrolę nad umysłem.

- Mamy stąd wyjść tak, żeby cię nikt nie widział - syknął przez zęby, gdy Marat zbliżył

się dostatecznie.

- A ktoś tu jest? - zapytał Boole.

- Tak. Idź za mną - Terek wstał i poszedł do bramy. Wystukał kod wyjściowy, przeszedł

przez szerokie wrota i nie czekając na Marata poszedł szybko szosą, którą przed
dziesięcioma minutami przyjechał. Flyer pomalowany w żółto-popielato-brązowe plamy
lądował właśnie jakieś trzysta mitów przed nimi.

Kapral Ound zrozumiał i wykonał polecenie kapitena z punktu dowodzenia Grupy Smok.

Ale nikt nie zabraniał mu myśleć i obserwować, wyszedł więc na taras obserwacyjny i
wycelował w plecy oddalającego się Tereka lornetę krzyżową. Chwilę obserwował
podwładnego, który niespodziewanie wyrwał mu się spod kontroli, a potem przerzucił
celownik na lądujący flyer. Wysiadł z niego ten sam kapiten z punktu dowodzenia, Ound
odczytał jego numer i na wszelki wypadek podyktował go do małego magnetofonu na
lewym ramieniu. Obserwował, jak Terek zbliża się do kapitena i jak tamten, stojąc bokiem

background image

do Calomera, patrzy gdzieś w dal, a następnie wyciąga rękę i chwyta coś w dłoń. Kapral
Ound był pewien, że łapał jakiegoś przelatującego owada, ale kapiten strasznie długo
trzymał dłoń wyciągniętą i potrząsał nią, jakby chciał dokładnie tę muchę zgnieść. Dopiero
potem odwrócił się do kandydata Calomera i o coś go zapytał.

Kapral zaklął pod nosem i kazał migiem wciągnąć na taras mikrofon kierunkowy.

Przypadł znowu do okularów lornety. Terek mówił coś, kapiten słuchał, co jakiś czas
odwracając głowę w bok, jakby miał potwornego zeza i nawet mówił trzymając głowę
odwróconą. Calomer wyszarpnął nagle coś zza pasa i kapral zdrętwiał pewien, że będzie
świadkiem zabójstwa kapitena, ale przedmiot okazał się zwykłym termosem, który Calomer
tuż przed wyjściem z posterunku wyjął ze swojego garreta. Wyciągnął rękę przed siebie i
trzymał go dłuższą chwilę, potem podał go kapitenowi. Ten również potrzymał chwilę,
rozdziawił usta i stał tak chwilę osłupiały. Zdjął czapkę i wytarł czoło.

- Gdzie ten mikrofon? Chcecie, żebym wam dupy zakołkował? - ryknął kapral

podniecony do najwyższych granic. Dwaj kandydaci rwali przez dziedziniec z długą rurą i
małą skrzynką w rękach. Kapral przypadł do szkieł.

Para na szosie rozmawiała chwilę, w ten sam dziwny sposób, kręcąc szyjami na wszystkie

strony, jakby bali się, że ktoś ich podejrzy. W pewnej chwili zakręcili się, Ound usłyszał
obok siebie sapanie kandydatów i poczuł wtykany do ręki mikrofon. Wycelował go w
kierunku Calomera i kapitena.

- ...śli widzisz flyer, to możesz nim lecieć, tak to chyba dotychczas wyglądało. Tak czy

nie? - usłyszał Ound głos kapitena.

Odpowiedzi nie było. Kapral zaklął ohydnie i przekręcił do oporu potencjometr. W

szkłach lornety widział, jak kandydat Calomer i nieznajomy kapiten patrzą na flyer, potem
nagle kiwają do siebie radośnie i wskakują w otwarte drzwiczki. Ryk silnika wzmocniony
setki razy eksplodował w uszach kaprala Ounda. Zwalił się z nóg jak kłoda. Zanim
podwładni domyślili się i zdjęli z uszu kaprala słuchawki, jego organy słuchu uległy
nieodwracalnym uszkodzeniom. Kapral wylądował w szpitalu, a wkrótce potem w pewnym
nieźle zabezpieczonym obiekcie w zupełnie nieznanej mu okolicy. Ound uparcie nie chciał
odstąpić od jakiejś głupiutkiej historyjki i dostał miejsce w pokoju dla tak zwanych
nieagresywnych. Był tam już jeden podglądacz. I koprofag.

- I na posterunku nie widziałeś nikogo? - Marios zadał kurs autopilotowi i odwrócił się do

Marata.

- Nikogo i nic - powiedział tamten zmęczonym głosem.

- Wszedł w pancernik nawet tego nie zauważając - wtrącił się Terek. Marios pokręcił

głową. Sprawa była niesamowita, choć może nie było to najbardziej adekwatne określenie.

- Niewidzialny i jednocześnie niewidomy, nie? - odwrócił się do Marata. Wyciągnął rękę

i złapał pilota za ramię.

- Nie przejmuj się. Nic innego nie mogę ci na razie poradzić. Musisz jeszcze trochę

pocierpieć. Może się wszystko ułoży - nie bardzo w to wierzył, ale przecież nie można

background image

powiedzieć komuś, że może sobie wybić z głowy normalne życie i nie przejmować się tym,
bo co to pomoże. - Znam dość dokładnie twoją sprawę - Marat nie podnosząc głowy z
oparcia odwrócił ją i spojrzał na kapitena. - Jedyne co mi się nasuwa, to że przez te
osiemdziesiąt cztery sekundy byłeś w jakimś polu o nieznanej nam strukturze i zostałeś
jakby trochę przerobiony, w każdym razie wyszedłeś z niego nieco inny. Ale skoro widzisz
mnie, kandydata i ten flyer, to nie jest aż tak źle - Elt uśmiechnął się szeroko do Marata. -
Hej! A może chcesz się napić? Albo zjeść coś? Tu jest też termos. Codziennie wkładają tu
rano świeżą kawę, a wieczorem, jeśli nie jest wypita, trafia do kotła niższych szczebli -
Marios sięgnął do skrytki i wyjął duży czarny termos.

Terek przypominał sobie smak wieczornej kawy za każdym razem inny i zrozumiał nagle

genezę tego fenomenu. Popatrzył na Marata i zobaczył złość na twarzy tamtego. Marios
przez chwilę nie rozumiał o co chodzi, patrzył zdziwiony na Marata zamykającego oczy.
Terek wyciągnął rękę i dotknął ramienia kapitena.

- On go nie widzi - powiedział.

Marios popatrzył na niego jak na wariata.

- Przecież widzi flyer, to dlaczego miałby nie widzieć termosu? - odwrócił się do Marata.

- Weź termos, proszę - dodał.

Marat otworzył oczy i wyciągnął rękę. Marios wychylił się i włożył naczynie w jego

dłoń. Sekundę później usłyszeli stukot uderzającego o podłogę termosa i popatrzyli
wszyscy trzej na zaciśniętą pięść Boole'a.

- Przepraszam - powiedział Marios. - Trudno jest tak od razu chwycić wszystkie niuanse

tej historii.

Na horyzoncie pojawiły się niskie zabudowania bazy, trudno nawet powiedzieć, że się

pojawiły. Po prostu w naturalne wzgórza i wzgórki okolicy wpisano kilkanaście
nieregularnych kopułowatych betonowych grzybów, pod którymi znajdował się punkt
dowodzenia Grupy Smok.

- Marat, widzisz coś na dole? - zapytał Marios.

Boole wychylił się do przodu i spojrzał w dół, pokręcił głową i odwrócił się do Elta. W

połowie ruchu nagle szarpnął głowę z powrotem i rzucił się do lewego okna kabiny.

- Zawróć! Szybko! - krzyknął nagle.

Marios rzucił się do sterów, uderzeniem pięści wyłączył pilota i skręcił. Po kilku pełnych

napięcia sekundach wrócili na to samo miejsce. W głośniku coś skrzeczało na temat
niedozwolonych manewrów.

- Tu! - krzyknął Marat i pokazał coś na dole.

Kapiten ustalił kurs, flyer zataczał teraz koło nad wskazanym przez Marata miejscem.

- Widzę fragment korytarza! Jakieś drzwi do pokoju, ale to wszystko jest dość głęboko. O

tu! - wskazał palcem w kopułę F.

background image

- Kopuły nie widzisz, tak? - zapytał podniecony Marios.

- Jaka tam kopuła! - Marat nie odrywał oczu od miejsca, w którym w końcu coś widział.

Coś dugejskiego. - Od skorupy jakieś dwadzieścia mitów. Tam jest korytarz wymalowany
na żółto i białe drzwi.

- Szósty, przedostatni poziom - mruknął Marios. - Trzydzieści mitów pod powierzchnią..

Najgłębszy schron. Chol-le-ra... Dobra, lądujemy!

Przejął sterowanie i zawisł nad otwartym od dłuższej chwili szybem lądowiska. Nie

czekali, aż ogromne poziome śmigła flyera zatrzymają się, wyskoczyli na beton i
tarmoszeni przez wichurę pobiegli w kierunku otwartych drzwi śluzy. Marat biegł pierwszy,
Marios specjalnie puścił go przodem, ale nagle tuż przed drzwiami pilot skoczył w bok i
wpadł na betonową ścianę. Właściwie - miał wpaść, bo gdy jego ciało dotknęło betonu, ten
jakby rozstąpił się przed nim i wchłonął go całego. Ani Terek, ani Elt nie zdążyli nawet
sięgnąć do laserwerów, tym bardziej wartownik, który w ogóle nikogo prócz kapitena
Mariosa i nieznajomego kandydata nie widział.

- Pułkownik Sas. Gotów... - Sas wyprężył się przed monitorem.

- Dobra-dobra - generał Rakody nie miał czasu na zabawę w meldowanie się. - Pamiętasz

o czym rozmawialiśmy wczoraj?

Pota Sas kiwnął głową.

- No więc sprawa jest aktualna na jutro. Godziny jeszcze nie znam. Pełny alarm w grupie.

Wycofaj wszystkie przepustki oprócz koniecznych, wyczyść szpital z chorych, ściągnij
pełną obsadę i sprawdź kuchnię. Wszystko dyskretnie. Mam swoich informatorów na tym
terenie i jeśli coś zwąchają, będzie to znaczyło, że spieprzyłeś sprawę. Rozumiemy się,
prawda?

Twarz generała spłynęła z ekranu i Sas nie zdążył nawet zameldować. że poszukiwany

Marat Boole jest w bunkrze F grupy dowodzenia, że najpierw uciekł jedynym dwóm
widzącym go ludziom, a potem się okazało, że po prostu przeszedł przez
kilkunastometrową warstwę betonu i pojawił się na szóstym poziomie, a dokładnie w
magazynie na szóstym poziomie. Gdy Calomer go znalazł, wypijał piątą puszkę soku.

Sas wybierał się właśnie na rozmowę z Maratem, ale w tej sytuacji musiał zrewidować

plan postępowania na dzisiaj. Rozwalił się w fotelu i pogrążył w obmyślaniu chytrego
przygotowania bazy na przyjęcie tak ważnych gości. Po półgodzinie uznał, że działając po
cichu niczego nie osiągnie. Wstał z głośnym beknięciem i podszedł do ściany, wyklejonej
ekranami monitorów. Otworzył kasetę pod najniższym szeregiem i szarpnął dźwignię z
żółtą rękojeścią. Ogłosił w ten sposób alarm drugiego stopnia i miał nadzieję w hałasie i
szumie, jaki zawsze towarzyszył alarmom ćwiczebnym, dokonać kilku poczynań
niezbędnych na jutro.

background image

- Coś nie ma Sasa - powiedział Marios do wygodnie rozpartego, promieniejącego

szczęściem, Marata.

Najedzony i napity, po szybkim prysznicu i dwóch solidnych papierosach czuł się jak w

raju. Nie martwiło go nawet to, że nadal oprócz Mariosa i Calomera nikt go nie widzi i on
nie widzi niczego oprócz części poziomu szóstego i całego siódmego.

Oba te poziomy były aktualnie wyludnione, służyły tylko tej trójce, nawet nie były objęte

alarmem ogłoszonym przed chwilą. Jedyną - przynajmniej jak na razie - rzeczą, z której nie
mógł korzystać Marat, były telefony i telewizja. Ekrany pozostawały dla niego ciemne i
głuche, obojętne czy Marios rozmawiał z Sasem, czy oglądali z Terekiem krzątaninę na
wyższych poziomach.

- To akurat jest chyba proste - powiedział Marat po pierwszym papierosie. - Skoro góra

dla mnie nie istnieje, skoro ten bunkier odebrałem jako dużą nieckę zakończoną tym
korytarzem, to jak mogę widzieć program nadawany z nieistniejącego dla mnie studia?
Żelazna logika - złapał ustnik zębami i pociągnął potężnie.

Siedzieli w różnych kątach sporej sali wykorzystywanej z rzadka na tajne szkolenia. Nie

wiadomo dlaczego przyjęło się, że cokolwiek cuchnie tajemnicą musi mieć specjalną
otoczkę, do specyficznych szkoleń jakoś nie pasował blask słońca za oknem, zawsze musiał
byc mrok, atmosferka, mały szumek. Sala była teraz prawie pusta, fotele wyniesiono
jeszcze przed nadnaturalnym zejściem Marata na szósty poziom. Marios siedział najbliżej
drzwi, zdawał sobie sprawę, że wygląda jakby ich pilnował, ale tak usiadł i nie chciał teraz
ostentacyjnie zmieniać położenia. Terek siedział w najdalszym kącie, czuł się obco i źle w
tym gronie, nie był partnerem dla kapitena i sierżanta, w dodatku pilota fregaty i
niewidzialnego dla reszty ludności. Zdawał sobie sprawę, że tylko ten jego tajemniczy
kontakt pozwolił mu na przebywanie w najgłębszych poziomach grupy dowodzenia i że ta
sytuacja jest nadzwyczaj krucha. Odzyskał na tyle sprawność umysłu po szokujących
wydarzeniach całego prawie dnia, że wiedział jak niepewne jest jego położenie - w każdej
chwili mogą go odsunąć od sprawy Marata, ale na pewno nie puszczą po prostu do domu,
choć to akurat najmniej go martwiło - wiedział, że Jabel nie niepokoi się o jego los, a może
niepokoi się wręcz, że wróci cały i zdrowy. Natomiast świadomość uzależnienia
niwelowała całkowicie dumę z wyróżnienia, które go spotkało.

Marat, najspokojniejszy i najbardziej zadowolony z nich wszystkich, rozwalił się

wygodnie w fotelu i korzystał z tego wszystkiego, czego był pozbawiony od momentu
lądowania na Dugei. Jadł, pił i palił. Odzyskał na tyle równowagę, że omal nie zapytał
Mariosa, czy przypadkiem nie ma w bazie panienek. Wyrwany jakimś cudownym trafem z
samotności uważał, że nawet gdyby miał dokończyć żywota w towarzystwie tych dwóch
rodaków, to i tak było to lepsze niż taki sam finał w samotności i dość radykalnie
przyspieszony. Uważał, że los przesłał mu jeden z promienniejszych uśmiechów.. Pewnie
dlatego lekki uśmiech nie schodził również i z jego ust.

Syknęły drzwi i do sali wtoczył się pułkownik Sas. Terek zerwał się na równe nogi jak

dźgnięty szpilą. Nieco później wyprostował się kapiten Marios.

- Gdzie on jest? - sapnął Sas i zwalił się w najbliższy fotel.

Marat spojrzał na otwierające się drzwi i poruszył się lekko. Nie usiłował wstać,

przyzwyczaił się już do sytuacji, w której mógł sobie pozwolić na lekceważenie każdej

background image

osoby, której nie widział. Patrzył na wyprężonego Tereka i niby stojącego w postawie
Mariosa, ale nie widział osoby, której wejście zerwało obu żołnierzy na równe nogi. Czekał
na jakieś konkretne dane.

- W tym kącie - pokazał Marios Marata, nie precyzując pozycji pilota.

- Za cholerę nic nie widzę - rozciągnął wargi w uśmiechu Sas i dodał: Siadajcie. Ta-a-a...

I wy go normalnie widzicie? Jak mnie?

- Tak. Nie ma żadnej różnicy - odpowiedział Marios.

Stał jeszcze, ale teraz usiadł. Poczuł nagle radość, że Sas, nawet gdyby chciał, nie może

mu nic zrobić. Założył nogę na nogę i z dziką satysfakcją zauważył, że pułkownik
zapamiętał ten gest.

- To jest jakoś tak, że jak on kogoś nie widzi, to ten ktoś jego też nie widziz premedytacją

na pierwszym miejscu postawił Marata. Sas odebrał to należycie.

- Ta-a-a... Dobrze. A jak możecie udowodnić, że.on istnieje? - zapytał pułkownik.

- F-fu-u-u... - nonszalancko wydmuchał powietrze Marios. - Rzeczywiście - nie bardzo

wiem - odwrócił głowę w stronę kąta, w którym leżał uśmiechnięty Marat. - Jak możesz
udowodnić, że jesteś tu naprawdę?

- Myślę, że mogę - uśmiech Marata przekroczył wszekie dopuszczalne regulaminem

normy. Podniósł się ze stęknięciem i podszedł do Tereka. - Pokaż no - sięgnął do kabury i
wyjął laserwer.

Zakręcił nim kilka razy na palcu, podrzucił w powietrze, złapał za lufę, przerzucił za

plecami i złapał za kolbę, znowu zakręcił na palcu.

Sas obserwował fruwający w powietrzu laserwer w olbrzymim napięciu. Nie

wytrzeszczył oczu tylko dlatego, że wypadłyby mu na podłogę przy najmniejszej próbie
tego typu reakcji. Za to mrugnął kilka razy i odchrząknął.

- Nie mam wątpliwości, że jest tu ktoś poza nami trzema. Ale mam inne. Nie wiem, czy

to jest rzeczywiście pilot Marat Boole, czy można mu całkowicie zaufać i tak dalej, i tak
dalej - powiedział głośniej, niż miał w zwyczaju.

Marios musiał przyznać w duchu, że stary kapłon okazał się wytrzymalszy, niż on sam

sądził. Pocieszył się tym, że Sas wiedział w końcu, czego ma się spodziewać. Wzruszył
ramionami.

- Nie zachowujcie się kapiten jak dziewica na balu inicjacyjnym - powiedział ostro Sas. -

Jesteście nadal oficerem Armii Federacji i proszę o stosowne zachowanie się - rzucił
pułkownik.

Ton jego głosu pozostawał w diametralnej sprzeczności ze słowem "proszę", ale Marios,

na razie co prawda w duchu, już kilkanaście godzin temu wziął jednostronny rozwód z
Armią Federacji. Na razie nie występował otwarcie, fascynowała go sprawa Marata, mówił

background image

sobie, że nie ma prawa zrezygnować z najciekawszej w jego życiu historii, a potem niech
się dzieje co chce.

- O ile zrozumiałem, on nie widzi ekranów? - zapytał Sas.

- Nie widzi. Komputer musiałby być tu, w podziemiach - odpowiedział kapiten Marios.

- Jasne! - prychnął pułkownik. - Żeby pierwsza lepsza bomba załatwiła cały sztab. Tu są

tylko końcówki.

- W każdym razie mówi, że nie widzi niczego na ekranie. Chyba nie kłamie - dodał

Marios.

- Czy on nas słyszy? - Pota Sas wychylił się lekko w stronę Mariosa.

- O ile wiem, tylko to co ja mówię - przyznał Elt.

- No to uważaj, co mówisz - wycedził Sas. -Zrobimy tak... - przygryzł dolną wargę -

usadź go w tym kącie - wskazał kąt najdalszy od siebie.

Będziesz mu czytał pytania z ekranu i głośno powtarzał odpowiedzi. Ty... - wskazał

Tereka - ...siądziesz koło mnie i będziesz weryfikował odpowiedzi kapitena. Otwórz tę
kasetę - wskazał niewielki kwadrat na ścianie sali.

Terek podszedł i szarpnął mały uchwyt. W kasecie leżał zwinięty w kłąb kawał przewodu

zakończony dwoma końcówkami, czyli, ordynarnie mówiąc, detektor. Kandydat nie pytał o
przeznaczenie urządzenia, rozpiął mundur i umocował końcówki na piersi i szyi. Odwrócił
się do pułkownika.

- Będziesz odpowiadał na pytania, a Terek będzie je weryfikował przy monitorze

pułkowni... - powiedział nagle Marios.

- Kapiten! Kto pozwolił? - ryknął Sas przerywając udzielanie wyjaśnień Maratowi.

Sapnął kilka razy głęboko i odwrócił się do Tereka. - Przysuń tu monitor - rozkazał.

Calomer pociągnął najbliższy monitor, wysunął się ze ściany łatwo, wlókł za sobą

sprężyście zwinięty przewód. Terek dowlókł go do pułkownika i ustawił ekranem do twarzy
przełożonego.

- Drugi monitor ustaw przed kapitenem - rozkazał Sas nie patrząc na kandydata.

Calomer wykonał polecenie i już nie czekając na rozkazy przysunął do monitora fotele.

Sas przyjrzał się ustawieniu sprzętów i kiwnął głową.

- Marios, niech pilot weźmie twój pas i położy go sobie na kolanach - polecił Sas i

przesiadł się na fotel przed monitorem bliżej drzwi.

Marios odpiął pas i rzucił go przed siebie w powietrze. Pas zwinął się i nagle, uchwycony

niewidzialną dłonią, rozprostował się na chwilę i zawisł trzymany jakąś siłą w powietrzu.

background image

- Połóż go sobie na kolanach. Będzie wiadomo gdzie jesteś - powiedział kapiten i dodał: -

Siadaj tutaj, odpowiesz na kilka pytań dla pełnej identyfikacji - zrobił dwa kroki i usiadł
pierwszy.

Pas wisiał jeszcze chwilę, ale zaraz potem wahnął się, powędrował w powietrzu i opadł

kilkanaście centymetrów nad brzegiem siedzenia fotela. Sas znowu skinął głową i położył
łapę na klawiaturze swojego monitora. Chwilę trwała cisza, cicho klaskały klawisze, przy
pomocy których Sas inicjował sesję, zastrzegał monitor Mariosa i ustalał działanie swojej
końcówki.

- Czytaj głośno pytania - powiedział pułkownik zwracając gałki wyłupiastych oczu ku

Mariosowi.

Marios popatrzył na fotel, w którym siedział Marat i powiedział:

- Odpowiadaj na pytania. Kto był twoim trenerem kondycyjnym w szkole pilotów? - i po

sekundzie: - Egis.

Pota Sas patrzył w swój ekran, na którym również widniało to pytanie, odpowiedź i

równa żółta kreska świadcząca, że Terek słyszał tę samą odpowiedź. Sas stuknął w klawisz.
Na ekranie przed Mariosem pojawiło się drugie pytanie.

- Powiedz dokładnie: ile masz lat, miesięcy, dni, godzin i sekund.

Tym razem czekali dłużej, a potem Marios powiedział:

- Trzydzieści dwa lata, trzy miesiące, dwanaście dni, sześć godzin dwadzieścia cztery

minuty i... już dwadzieścia pięć minut i sześć...

- Dobrze - warknął Sas i uderzył w klawisz.

- Co ci mówią inicjały K.E.?

Marios uśmiechnął się lekko wysłuchując odpowiedzi i odwrócił się do pułkownika.

- Mówi, że to sprawa osobista.

Sas rzucił okiem na wykres Tereka i zaakceptował odpowiedź. Stuknął w klawisz.

- Ile razy byłeś w górach Sapatch i w jakich schroniskach? - i po krótkiej chwili: - Trzy

razy. Zawsze w "Przepaści".

Sas odchylił się w fotelu i milczał chwilę. Komputer przygotował ponad sześćset pytań,

które miały rozwiać wątpliwości co do autentyczności pilota. Stwierdził również, że losowo
wybrane trzy-cztery pytania prawie stuprocentowo załatwią sprawę.

Pułkownik popatrzył na pas nad brzegiem fotela, przeniósł wzrok wyżej i powiedział:

- Nie ma wątpliwości, że on jest rzeczywiście Maratem Boole - pchnął lekko monitor od

siebie i machnął dłonią. Terek podniósł się, wsunął końcówkę w kasetę w ścianie i odczepił

background image

czujniki. - Powiedz mu, że mamy dla niego robotę. Chcę, żeby poleciał nad Unię i
sprawdził, czy przypadkiem nie odkryje tam ich schronów tak samo, jak zobaczył nasze.

Marios odwrócił głowę do pustego fotela i powtórzył słowa Sasa. Kiwnął głową i

powiedział:

- Marat pyta, czy przypadkiem Unici nie zestrzelą go od razu na podejściach?

- Poleci naszym korytarzem wzdłuż ich północnego brzegu. Interesuje nas przede

wszystkim ten odcinek. Wystarczy, że potwierdzi dane otrzymane przez wywiad.

Marios powtórzył wyjaśnienie Sasa i wysłuchał odpowiedzi.

- On mówi, że zrobi to, oczywiście. Zresztą i tak nie ma wyjścia - powiedział patrząc na

przełożonego.

- Właśnie - stęknął Sas i podniósł się z fotela. Podszedł do drzwi i wyszedł bez

pożegnania.

Co najmniej minutę trwała cisza, cała trójka patrzyła na siebie i nagle poczuli, że

nieważne stały się stopnie, wiek i zainteresowania, że jednoczy ich coś innego i prawie
jednocześnie zrozumieli co.

- Wiecie co? - odezwał się Marat. - Idziemy spać, bo coś mi się wydaje, że będzie trochę

roboty w najbliższych godzinach - podniósł się z fotela i ruszył do drzwi. Terek był bliżej
drzwi, ale poczekał i przepuścił Mariosa pierwszego. W tym szyku przeszli część korytarza
i znaleźli się pod drzwiami dwóch sypialni.

- Sądzę, że nasi szefowie chcieliby, żeby jeden z was spał ze mną. Mnie jest wszystko

jedno który, zdecydujecie sami - powiedział Marat i wszedł do pokoju.

Marios spojrzał na Tereka i ruszył do drzwi. Zderzył się z kandydatem, który również

wystartował w tej samej sekundzie. Odskoczyli do siebie i zatrzymali się. Marios skinął
głową i powiedział:

- Idziemy.

A gdy zdziwiony Marat popatrzył na obu, zaproponował:

- A może by tak partyjkę berety? - wyjął z kieszeni cienką talię kart i pokazał Maratowi. -

Widzisz je?

- Aha! - powiedział Marat.

- No to? - Marios spojrzał na Calomera i Marata.

Chwilę potem dyżurny na podglądzie zatarł ręce i wycelował swoją kamerę tak, by

widzieć dokładnie karty kapitena. Już się przyzwyczaił do tego trzeciego, którego nie
widział i nie przeszkadzało mu, że jeden z karcianych wachlarzyków wisi nad stołem
utrzymywany nadnaturalnym sposobem. Wreszcie trafił mu się ciekawy dyżur.

background image

- Panowie - prezydent Federacji Gole Apert wstał i spojrzał na obecnych - znaleźliśmy się

w tym miejscu nie przypadkowo i nie przypadkowy jest zestaw obecnych. Witam marszałka
Chineu, Szefa Sił Powietrznych generała Mereta, Szefa Wojsk Lądowych generała Sakona
oraz Dowódcę Samodzielnej Grupy Smok generała Rakody i jego zastępcę pułkownika
Sasa. Są więc tu dowódcy najważniejszych dla naszej obronności sił - prezydent skromnie
przemilczał, że sam jest Wodzem Generalnym Armii Federacyjnej. - Spotkanie nasze stało
się koniecznością wobec danych przekazanych nam ostatnio przez wywiad. Zmuszają one
nas do podjęcia decyzji o przełomowym wręcz znaczeniu. Proszę, aby generał Meret
przedstawił w skrócie, jakie to dane wywołały nasze zaniepokojenie - prezydent usiadł i
przysunął do siebie jakieś błękitne kartki.

Podniósł się wysoki, barczysty mężczyzna w polowym mundurze generała.

- Od dłuższego czasu, konkretnie od sześciu lat, przeciekały do nas informacje o pracach

Unii nad nowym rodzajem broni defensywnej. Sprawa była jednak tak ściśle strzeżona, że
nie mogliśmy, niestety, uzyskać żadnych konkretniejszych danych. W dodatku prezydent
Cuilettamis, pana poprzednik - Meret skłonił głowę przed Apertem - nie wierzył w nasze,
rzeczywiście mgliste, informacje i pogrzebał sprawę na długi czas. Dopiero po wygraniu
wyborów prezydent Apert odnalazł w archiwum informacje, które zlekceważył Cuilettamis
i polecił dogłębnie sprawdzić te dane. Najpierw nie mogliśmy długo zaczepić się, wróg
strzegł tajemnicy bardzo dobrze. W końcu jednak dowiedzieliśmy się kilku rzeczy. Po
pierwsze, Unici nadali tej broni kryptonim "Lotos". Po drugie, jest to jakieś pole, w którym
zawodzi całkowicie aparatura naszych rakiet i samolotów. Istnieją uzasadnione obawy, że
pole to jest kombinacją pola zakłócającego i siłowego, tak więc jest również nieprzenikliwe
dla naszych zwykłych pocisków. Za chwilę zademonstruję Panom kilkusekundowy film,
zdobycie którego kosztowało nas niesłychanie dużo zachodu, ale rozstrzyga on problem
zupełnie jednoznacznie - Unia posiada broń, której my nie mamy i mieć nie będziemy co
najmniej przez kilka jeszcze lat. Proszę! - Meret skinął ręką i jeden z dwóch obecnych
sekretarzy wsadził kasetę w gniazdo. Na ekranie jedynego w tej sali monitora pojawiło się
kilka budynków filmowanych z lotu ptaka.

- To są makiety, które za chwilę osłoni" Lotos" - powiedział Meret i nagle budynki

zamgliły się, jakiś gęsty dym czy para błyskawicznie oblepiły makiety. Dym uformował się
w kształcie grzyba i zamarł. - Teraz uwaga! - powiedział odrobinę głośniej Meret i ekran
podzielił się na dwie części - jedna nadal pokazywała biały grzyb nad makietami, druga
kamera prowadziła lot pocisku zwanego w Federacji Oldie. Trwało to krótko, pocisk
pochylił tępy dziób i uderzył w kopułę wybuchając od razu. Kilka sekund później dym
zniknął i na ekranie pojawiłsię ten sam co i na początku widoczek - małe kruche domki całe
i nieuszkodzone. - Otóż to - sapnął Meret. - Wygląda, że nasze rakiety są bezsilne.

- Dziękuję. Przechodzimy do meritum - prezydent Apert wstał znowu, odsunął kartki,

które studiował podczas projekcji. - Jak zauważył generał Meret nie mamy niczego, co jak
"Lotos" chroniłoby nas przed atakiem Unii. Teraz nie czas dociekać, czyja lekkomyślność
doprowadziła do takiej sytuacji. Fakty są takie, że Unia dysponuje układem obronnym,
którego nie przebijemy. My takiego czegoś nie mamy. Powstaje pytanie: czy Unia,
otuliwszy się swoim "Lotosem" nie zechce uderzyć na nas? Prawie pewna bezkarności i
zwycięstwa, należy sobie to powiedzieć otwarcie - prezydent pacnął dłonią w stół.

Poderwał się marszałek Chineu, szarpnął poły munduru świątecznego.

background image

- Oczywiście, że uderzy! - krzyknął cienkim głosem. - Jest to nasz wróg od stuleci,

zawsze gotów do uderzenia, podstępny i bezlitosny. Ich gospodarka i cały potencjał
gospodarczy nastawiony jest na jeden cel, żyją tylko po to, by zniszczyć naszą ojczyznę. Ich
społeczeństwo pozbawione jest podstawowych...

- Panie marszałku! - przerwał Apert. - Nie jesteśmy na szkoleniu nowego rocznika

kandydatów. Chyba zdajemy sobie sprawę z tego, że nie wszystkie informacje dla ogółu są
zupełnie czyste i nieskażone pewnym... powiedzmy, retuszem. Nie o to chodzi, czy Unia
jest taka, jaką ją malujemy naszemu społeczeństwu, ale jaka jest naprawdę - czy
oświadczenia ich wodzów, że nie mają zamiaru atakować Federacji, są sloganami czy
prawdą?

- To hasło! Przecież to jasne - krzyknął Chineu i usiadł rozglądając się po zebranych.

- Z drugiej strony - powiedział w zupełnej ciszy generał Sakon - postawili na defensywne

rodzaje broni. Wiemy świetnie, że od kilku lat żaden nowy rodzaj ofensywnego uzbrojenia
nie wszedł u nich na wyposażenie. Jeszcze jakiś czas temu mieliśmy nad nimi przewagę,
teraz wygląda, że przekonamy się na własnej skórze, jacy oni są naprawdę.

- Krótko mówiąc, musimy postanowić dzisiaj... Nie, inaczej - Apert pokręcił głową i

myślał chwilę. - Kilka dni temu przywódca Unii zaproponował mi podpisanie wieczystego
traktatu o wzajemnym poszanowaniu. Pojutrze upływa termin, o jaki poprosiłem do
namysłu. Nie wiem, czy jest to świadoma akcja - dopuszczenie do przecieku i propozycja
ugody pod pewną presją, czy oni też stoją w przededniu ważnych decyzji i chcą przed ich
podjęciem poznać nasze plany. A my... - prezydent usiadł i poskubał ucho - ...musimy
podjąć decyzję - atakujemy teraz, zanim całe terytorium Unii pokryte będzie kopułą"
Lotosa ", czy podpisujemy traktat i godzimy się na istnienie Unii na Dugei. Decyzja ta, jak
panowie widzicie, może wpłynąć nawet na nasze pryncypia ustrojowe. Proszę o
wypowiedzi.

- Czy nie jest możliwe... - powiedział wolno Rakody - ...że Unici podrzucili nam ten film,

by zmusić do podpisania traktatu, a cały ten" Lotos" to precyzyjna, długotrwała akcja
dywersyjna, mająca na celu zmylenie nas?

Sakon kiwnął kilka razy głową i powiedział:

- Mnie też to przyszło do głowy.

- Generale? - prezydent spojrzał na Mereta.

- Nie możemy tego wykluczyć. Tym bardziej, że film rzeczywiście jest zrobiony przez

Unitów. My tylko przejęliśmy go po delikatnej akcji. Ale na pewno nie jest to montaż,
specjaliści odrzucili możliwość wykonania filmu trickowego tak, by oni się nie
zorientowali. Wygląda więc, że "Lotos" istnieje naprawdę. Ja przynajmniej wierzę w to
pole - generał Meret zmrużył oczy i po kolei przyjrzał się obecnym.

- Panie prezydencie! - powiedział marszałek Chineu. Starał się panować nad nerwami i

nadać głosowi głębsze, bardziej solidne brzmienie. - Dla mnie natomiast nie ulega
wątpliwości, że chcą nas oszukać i prawie im się udało. Uważam, że powinniśmy uderzyć
na nich - albo nie zdążyli zamontować tego swojego "Lotosa" wszędzie i możemy sprawić
im bardzo przykrą niespodziankę, albo nie mają go w ogóle i wtedy cios będzie tym

background image

dotkliwszy. Należy więc uderzyć. Jak najszybciej! To moje zdanie - pod koniec perory głos
jednak zawiódł marszałka.

- Proszę o wypowiedź każdego z panów - powiedział Apert. - Decyzja powinna zapaść

dzisiaj. Bo jedno jest pewne - że nie mamy czasu.

Marat obudził się pierwszy. Kandydat spał w fotelu, opierając głowę o blat stołu, a Elt

Marios cicho pochrapywał na łóżku pod ścianą. Marat przetarł oczy i ziewnął głośno.
Wyszedł na korytarz i poszedł do łazienki. Gdy wracał w kilka minut później, minął drzwi
pokoju, w którym do rana grali w karty i poszedł dalej. Schodami dotarł do szóstego
poziomu i skierował się w stronę końca korytarza, który dla niego kończył się nagle i
przechodził w nieckę oświetloną wysoko już stojącym na niebie Salarem.

Marat doszedł do miejsca, gdzie lity beton kończył się i zobaczył wiszącego w powietrzu

mężczyznę. Brunet około pięćdziesiątki siedział na niewidocznym fotelu i chyba słuchał
kogoś. Boole zrozumiał, źe na przedłużeniu korytarza jest sala, w której siedzi kilka osób i
jedną z nich widzi. Nie wiedział ciągle jeszcze, dlaczego widzi jednych, a nie widzi innych,
ale ucieszył się, że krąg widzialnych osób rozszerzył się. Zszedł z korytarza i wszedł na
taflę poszarpaną w tym miejscu i podziurawioną. Musiał przykucnąć i wymacywać drogę
rękami i nagle, z żabiej perspektywy, rozpoznał prezydenta Federacji - Aperta. Przystanął
na chwilę, a potem ruszył dalej, ale teraz starał się posuwać tak, by wyjść w pomieszczeniu
za plecami prezydenta. Był od niego o dwa mity, gdy Apert wstał i powiedział:

- Mam nadzieję, że wszyscy obecni świadomi są wagi decyzji tu podjętej. Historia

pokaże, kto miał rację. Ustaliliśmy, że pojutrze o czternastej uderzamy na Unię. Operacja
będzie miała kryptonim... e-e-e... "Szept tygrysa". Szczegóły rozpracują panowie sami,
muszę wracać do stolicy. Proszę jutro o dwudziestej zapoznać mnie ze szczegółowym
planem operacji.

Prezydent wstał i zrobił kilka kroków, wyciągnął rękę i złapał coś w dłoń, potem

powtórzył operację kilka razy i Marat zrozumiał, że Apert ściska dłonie pozostałym
obecnym na naradzie. Zrobił dwa kroki do tyłu i potknął się. Szybko przysiadł i przetarł
twarz dłońmi.

Marios i Calomer jednocześnie rzucili się do monitora, przeciągły jęk sygnału poderwał

obu na nogi parę sekund wcześniej. Kandydat zwolnił, a Elt Marios trzasnął w klawisz.

- Gdzie jest Marat? - wrzasnął Sas z ekranu.

- Nie wiem - powiedział podniesionym głosem Marios. - Nie miałem za zadanie

pilnowania go, tylko pośredniczenie...

- A teraz masz go pilnować, obaj macie go pilnować! Jasne?

Marios otworzył usta, ale usłyszał szmer drzwi i odwrócił się. Marat stał w drzwiach.

- Właśnie wrócił - powiedział kapiten.

background image

- No to w porządku. Za godzinę chciałbym was widzieć w powietrzu. Wybierzcie jakiś

szybki flyer i tak jak się umawialiśmy: spróbujecie wypatrzeć umocnienia i bunkry Unitów.
Wykonać! - Sas spłynął z ekranu.

Nikt nie wydał z siebie dźwięku. Wszyscy trzej poczuli, że gęba Sasa zepsuła im humor

na cały dzień. Marios podszedł do ściany i wypalił całego papierosa na czczo, Terek
odczekał chwilę i zrobił to samo. Marat zwalił się na łóżko i odwrócił się do ściany.
Kapiten podszedł do stołu i zaczął zgarniać leżące w nieładzie karty.

- Coś się stało? - zapytał w powietrze.

- Nic. Nie mam jakoś humoru - mruknął Marat.

- Może po prostu teraz nastąpiła reakcja organizmu na tę całą hecę? - zapytał Terek.

Dotychczas tak rzadko odzywał się nie pytany, że obaj spojrzeli na niego zdziwieni.

Calomer uśmiechnął się lekko.

- Może - Marat westchnął, popatrzył na Mariosa i zapytał: - Jesteśmy na podsłuchu?

- Jasne, ale ty możesz mówić, co chcesz. Chyba, że znaleźli jeszcze jednego, który cię

widzi.

- Właśnie o to chodzi, że znam jeszcze jednego... - nie dokończył Marat i wstał z

westchnieniem. - Lecimy? Chciałbym już mieć to z głowy.

- Dobrze - Marios złożył karty i wsadził w kieszeń. -Idziemy na lądowisko. My

pojedziemy windą, a ty nie wiem jak - wzruszył ramionami. - Kieruj się stąd... - przymknął
oczy przypominając sobie rozkład lądowisk - ...mniej więcej na południowy wschód.
Najwyżej pochodzisz trochę. Polecimy tym samym flyerem, którym przylecieliśmy tu, i tak
nie wiadomo, czy jakiś inny się nada... Aha! Czekaj! Ciągle coś mi przeszkadza, a mam do
ciebie pytanie podszedł bliżej do Marata i zapytał cicho: - Dlaczego nie widzieliśmy się na
trapie, a zobaczyliśmy się potem?

Marat milczał chwilę, a potem pokręcił głową.

- Też się zastanawiałem. I nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy.

Zresztą pogadamy później - pierwszy ruszył do drzwi i wyszedł na korytarz.

Gdy Marios i Terek wyszli za nim, znikał na schodach wiodących na szósty poziom.

Wsiedli do windy i wyjechali na powierzchnię, przeszli kawałek korytarza i wyszli na
lądowisko. Flyer stał już z otwartymi drzwiami, ale czekali prawie piętnaście minut zanim z
jednej ze ścian nie pojawił się Marat i bez słowa skierował do flyera. Usiadł z tyłu i
odwrócił głowę do okna. Marios poprosił o zezwolenie na start i otrzymał je natychmiast.
Wystartował ostro, odczytał kurs, sprawdził go i zadał autopilotowi. Potem pogrzebał
trochę w radiostacji wyjął jakiś bezpiecznik i powiedział odwracając się do Marata:

- Coś kombinujesz. Chyba udało mi się wyłączyć podsłuch. No?

background image

Marat oderwał się na chwilę od oglądania pustyni pod flyerem i spojrzał na kapitena, a

potem na Calomera. Potarł szczękę.

- Włącz ten podsłuch, teraz jeszcze nic nie wiem. Może potem - odwrócił się znowu do

okna i wyłączył.

Marios wsadził bezpiecznik na miejsce i wyłączył autopilota, był zły i wyładował się na

silniku flyera. Pomknęli do przodu z maksymalną prędkością. Wysoki ton silnika najpierw
drażnił uszy, ale potem jakby ukołysał, uśpił i Marios po godzinie stwierdził, że obaj
towarzysze podróży śpią. A przynajmniej półleżą z zamkniętymi oczami. Wywołał bazę i
złożył meldunek. Ku jego zdziwieniu włączyłsię Sas i kazał trzymać się dokładnie,
podkreślił - "dokładnie", korytarza wydzielonego dla samolotów Federacji lecących do bazy
na wyspie Surumac.

Pół godziny póżniej kapiten zawołał:

- Hej! Wy tam! Skończyła się wycieczka, zaczęła się robota!

Usłyszał z tyłu ziewanie, ale wydawało mu się, że jeden z ziewających udawał, nie

widział tylko który. Wprowadził samolot w korytarz i obniżył lot do maksimum. Uruchomił
kamery i rzucił Maratowi sterownik. Pilot chciwie złapał pudełko i dał maksymalne
powiększenie, strzelał przełącznikami oglądając każdy widok tylko sekundę albo dwie.
Potem zapytał:

- Mamy łączność z satelitami?

- Pewnie! - kapiten sięgnął do pulpitu i chwilę trzaskał klawiszami. - Masz - powiedział

po chwili.

Marat rzucił się na sterownik i dłuższą chwilę katował urządzenie błyskawicznymi

zmianami dyspozycji. Potem, jakby i tego było mu mało, podszedł do pulpitu i sam
wywołał satelitę wiszącego nad Federacją. Chwilę siedział nieruchomo, tym razem nie
zmieniając niczego i patrząc na obraz swojej ojczyzny z wysokości sześćdziesięciu
kilometrów.

- Zwolnij jeszcze - powiedział wreszcie i znowu przełączył się na Unię. - Nie mogę -

odparł Marios. - Mamy określone parametry lotu.

- Nadaj, że mamy awarię silnika, może nie wypakują do nas z rakiety. Muszę to sobie

dobrze obejrzeć.

Marios połączył się z bazą i nadał meldunek o przerwach w pracy silnika, wyłączył na

chwilę pompę paliwową i wysłuchał rzetelnie odegranego oburzenia Sasa. Wyłączył
radiostację i popatrzył na pilota, siedział wpatrzony niby w ekran, ale kapiten był pewien,
że nie interesują go widoki brzegu Unii ani w ułamku procenta tak, jak to okazuje. Marat
intensywnie myślał i Elt Marios, sam nie wiedząc dlaczego, nie mógł się zdobyć, by
przerwać milczenie w kabinie. Spojrzał na Tereka, tamten wpatrywał się z uwagą w Marata
i również myślał o czymś.

Marat westchnął i odłożył sterownik.

background image

- Nic nie widzę. To znaczy - to samo co i u nas, ale bez wyników pozytywnych -

zakończył odrobinę głośniej, by dotarło to do Sasa i wstał. - Idę do kibla.

Wyszedł na korytarzyk i wszedł do kabiny sanitarnej. Marios jeszcze raz na krótko

wyłączył pompę, nawet nie po to, by przekonać Unitów o prawdziwości awarii. Raczej
chciał się czymś zająć, bezczynność przypomniała mu jego krótki areszt. Usłyszał trzask
drzwi kabiny i kroki Marata w korytarzu. Pilot wszedł w jego pole widzenia, oparł się
plecami o pulpit i przednią szybę flyera. Podniósł palce do ust i pokazał kapitenowi, żeby
wstał i przeniósł się do tyłu. Marios usłuchał. Nawet nie był zły, że Marat trzyma w ręku
służbowy laserwer wyjęty ze skrzynki w korytarzu. Usiadł obok równie spokojnego Tereka
i patrzył, jak Marat przełącza ogień na minimalny i pali radiostację. Pilot usiadł na oparciu
fotela i chwilę milczał.

- Wydaje mi się, że się trochę poznaliśmy przez tę dobę. I dlatego jest mi przykro, że na

was napadłem z tym - machnął ręką, w której trzymał laserwer. - Ale wydaje mi się, że
doszedłem do pewnych słusznych wniosków. Nie mam zamiaru wracać do naszej kochanej
Federacji i dlatego trzymam to gówno w ręku. Jeżeli zgodzicie się ze mną to odkładam broń
i wyjaśniam resztę. Jeśli nie, to najpierw wyjaśnię co wymyśliłem, a potem zapytam was
jeszcze raz.

- Najpierw wyjaśnij - powiedział Marios i machnął ręką. - Zresztą, wszystko mi jedno.

Może to jest wyjście... - rozwalił się w fotelu.

Terek milczał. Wzrok miał wbity we własne stopy.

- No więc... - Marat nabrał powietrza w płuca - najważniejsza informacja, jaką dysponuję

to ta, że nasi wodzowie zdecydowali pojutrze uderzyć na Unię. Będziemy więc mieli wojnę.
Nie o to chodzi, że się jej boję, w końcu to niby mój zawód. Niestety znam wynik tej
rozgrywki, a to zmienia nieco postać rzeczy. Mogę walczyć, ale muszę mieć choć cień
nadziei, minimalną szansę, natomiast w tej chwili wiem z całą pewnością, że Federacja
takiej szansy nie ma.

Wiecie, co widziałem, gdy patrzyłem na Unię przed chwilą? To samo co wy! - wychylił

się z fotela i wyskandował ostatnie zdanie. - Wszystko - ziemię, drzewa, rzeki i ludzi.
Mnóstwo ludzi! Zupełnie normalnie, jak przedtem, przed lotem na "Koniczynce" i tym
incydentem. A co widziałem u nas? Spaloną glinę, wypalone do podstaw bunkry i ani śladu
ludzi, zwierząt, ptaków i roślin... - przygryzł dolną wargę i umilkł na chwilę. - Nasunęło mi
się takie wyjaśnienie: widzę to, co będzie! Rozumiecie? Widzę nasz świat z przyszłości.
Nie wiem, o ile ten świat wyprzedza rzeczywisty, ale jestem przekonany, że się nie mylę.
Po pierwsze, ta skorupa pod nogami to nic innego jak wyprażona gleba Federacji. Po
drugie, obie warstwy są oświetlone pod różnym kątem - to nasz Salar, tylko w różnych
porach roku. Dlatego myślę, że różnica między tymi światami wynosi jakieś kilka miesięcy.
Po trzecie, mówiłeś... - spojrzał na Mariosa - ...że sektory A, B i D "Koniczynki" poleciały
na badania, a C jest na orbicie, tak? - Elt skinął głową. - No to właśnie dlatego nie
widziałem tych trzech sekcji, bo za jakiś czas ich już nie będzie, a C widocznie się uchowa.
I po czwarte, widzę was i widziałem naszego prezydenta Aperta. Przeżyjecie tę wojnę.
Apert, bo ma głęboki schron, a wy - bo lecicie ze mną. Tak to rozumiem - uderzył pięścią w
kolano.

- Jesteś jasnowidzem - stwierdził Marios po chwili milczenia.

background image

Marat wzruszył ramionami i nie odpowiedział. Lecieli w ciszy przerywanej tylko piskiem

autopilota.

- Mam pewność, że pojutrze, kiedy odpalą nasze rakiety, rozpocznie się pierwszy akt

zniszczenia Federacji. Unia wypali nas do głębokości dwudziestu mitów! Namyślcie się...
Wiem, że to chwilami brzmi jak majaczenie, ale nie widzę alternatywy. Albo mam rację,
albo wszyscy zwariowaliśmy, albo tylko ja - podniósł ręce na wysokość głowy.

- Mogłeś to wszystko powiedzieć w dowództwie - powiedział Marios.

- Akurat by mi uwierzyli! Albo rozwaliliby mnie za sianie defetyzmu i zdradę, albo

zamknęli w zakładzie i żyłbym do pojutrza. Sam nie wierzysz w to, co mówisz.

- Chyba tak, ale twoja hipoteza, czy interpretacja nie ma oparcia w dowodach i ma pewne

luki, prawda? Pytałem cię, dlaczego najpierw mnie nie widziałeś, a potem nagle
zobaczyłeś?

- Nie potrafię tego wyjaśnić - Marat wzruszył ramionami. - Jeśli przyjąć moją teorię, to

miałeś nie przeżyć tej wojny, a potem coś się zmieniło. Tylko tak mogę to tłumaczyć, jeśli
chcę żeby moje wyjaśnienie...

- Czekaj! - po raz pierwszy od kilku minut Marios wykonał żywszy ruch, zerwał się z

fotela i stał, patrząc przez szybę flyera. - Miałem być karnie przeniesiony do korpusu
Cozza. Jeśli Sas planował to już wcześniej, to dlatego mnie nie widziałeś. A potem musiał
mnie zwolnić, żebym zajął się tobą dalej...

- Widzisz? - Marat również poderwał się na nogi, zapominając o broni, stali naprzeciw

siebie z błyszczącymi oczami. - Widzisz? - pokiwał głową Marat i usiadł z powrotem w
fotelu. - Nie wiem na co natknąłem się tam... - wskazał głową niebo nad sobą - ....na jakiś
rodzaj promieniowania, fal, zmarszczkę przestrzeni, czasu, geometrii. Nie wiem. Mam
natomiast głębokie przeświadczenie o swoistej logice tego, co mnie spotkało i na ile to
możliwe, chcę się do niej dostosować. A wy - jak chcecie - możecie, w końcu, nawet
wrócić i opowiedzieć wszystko Sasowi. Ja wyskoczę na spadochronie. Sądzę jednak, że
wasz powrót to samobójstwo. Takie jest moje zdanie, zresztą jestem pewien, że gdy tylko
podejmiecie decyzję o powrocie, znikniecie mi z oczu razem z flyerem.

- Lecę z tobą! - nagle włączył się do rozmowy Terek. - Jak bym nie patrzył na sprawę -

nie mam do czego wracać. Od jakiegoś czasu czuję się źle w Federacji.

.Elt Marios ścisnął głowę dłońmi i oparł łokcie na kolanach, potarł twarz. Syknął przez

zęby i spojrzał najpierw na Calomera potem na Boole'a.

- Twoim zdaniem mogę przeżyć tylko lecąc do Unii. Lubię żyć, jeśli tak można

powiedzieć. I nie mam za cholerę argumentów, by się z tobą kłócić. Wygląda po prostu, że
masz rację.

Odpiął pas z bronią i rzucił na podłogę przed Maratem. Terek zaczął odpinać swój,

powstrzymał go gest Marata.

- Hej? Po co mi tyle armat? - wstał i rzucił swój laserwer na fotel. - Zmieniamy kurs?

background image

- Chyba trzeba będzie - powiedział Marios i wstał. - Jeszcze jedno: tu jest awaryjna

radiostacja i wydaje mi się, że wszystko, co tu było mówione słyszeli w sztabie. A może nie
tylko.

- Pchy! - prychnął Marat. - To nawet lepiej. Nie mogą mieć pretensji, że ich nie

ostrzegłem. Myślałem, że nadamy jakiś komunikat już z Unii, a tak to jeszcze lepiej -
powtórzył. - Tylko... wygląda, że wszystko jest przesądzone, nic się nie zmieni. A dlaczego
- nie wiem.

Zmiana kursu i nadanie otwartym kodem tekstu z prośbą o zezwolenie na lądowanie

zabrało im kilka minut. Gdy po bokach pojawiły się dwa flyery Unitów, dwa inne zawisły
nad ich głowami, a Marios włączył stałe światła pozycyjne na znak, że się poddają, Terek
nagle powiedział:

- A jeśli twoja... nasza... - poprawił się - ...ucieczka wywoła wojnę?

- Też o tym myślałem - powiedział Marat Boole i zacisnął szczęki. - Nie mam możliwości

sprawdzenia tego, ale ciągle mi wychodzi, że wszystko zdecydowało się dużo wcześniej.
Być może, zanim urodziliśmy się albo zanim nasi przodkowie przylecieli na Dugeę, albo w
ogóle zanim powstał nasz świat?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eugeniusz Dębski Krach operacji Szept Tygrysa
Debski Eugeniusz Krach operacji Szept Tygrysa
Przestrzeń w literaturze fantastycznej na podstawie Eugeniusza Dębskiego Śmierdząca Robota (2)
Eugeniusz Dębski Niepotrzebna Twierdza
Elementarz pisarza Zrób to sam czyli jak łatwo napisać powieść SF Eugeniusz Dębski
Eugeniusz Debski Hell P
Eugeniusz Dębski Interview Na Sacramenckiej Dziwce
Moherfucker Eugeniusz Dębski ebook
Eugeniusz Dębski Cykl Owan Yeates (02) Ludzie z tamtej strony czasu
Hell P Eugeniusz Dębski ebook
Eugeniusz Dębski Tatek Przyjechał
Eugeniusz Dębski Hell P darmowy e book
Z biurka Krok1 6 Eugeniusz Dębski
Eugeniusz Dębski Aksamitny anschluss
Eugeniusz Dębski Moherfucker darmowy e book
Eugeniusz Dębski Gandalf w Trójkącie Bermudzkim
Eugeniusz Dębski Niepotrzebna Twierdza

więcej podobnych podstron