background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image

© Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2008 UWAGA. Zarówno całość, jak też

żadna  część  niniejszej  publikacji  nie  może  być  powielana  w  jakiejkolwiek  formie  ani

rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody Wydawcy.

ul. Jaworzyńska 7/7

00-634 Warszawa

tel.: (0-22) 331-03-05

e-mail: 

telbit@telbit.pl

www.telbit.pl

edu.info.pl

Redakcja i korekta:

Magdalena Połczyńska

Skład, łamanie i opracowanie graficzne okładki:

Agnieszka Kielak

Projekt i rysunki na okładce:

Katarzyna Listwon

Dział Handlowy:

tel./fax: (0-22) 331-88-70, -71

e-mail: 

handlowy@telbit.pl

ISBN: 978-83-62252-98-5

background image

I

Straszne słowo

Autobus numer 175 był jak zwykle o tej porze przepełniony. Jakaś

starsza  pani  stojąca  obok  Dobrochny  pokasływała,  a  jej  znajomy
opowiadał  o  przyrządzanych  własnoręcznie  śledziach.  Widocznie
zdążył  już  rybek  spróbować,  bo  ciągnęła  się  za  nim  ostra,  tak
znienawidzona przez Dobrochnę, woń.

„Jeszcze  tylko  dwa  przystanki!”  —  pocieszała  samą  siebie.

Zawsze zabierała ze sobą odtwarzacz MP4, kochała muzykę i każda
minuta bez ulubionych dźwięków wydawała jej się stracona. Dopiero
przy muzyce mogła myśleć, nauka lepiej wchodziła do głowy, a kiedy
w jej życiu pojawiał się jakiś problem, o wiele łatwiej było go znosić
w  rytm  ulubionych  przebojów.  Jednak  wczoraj  zasnęła  ze
słuchawkami  w  uszach,  a  rano  zaspała  i  zapomniała  spakować
nieodzowny sprzęt. Wczoraj w domu była awantura. Matka z ojcem
prowadzili  ze  sobą  tak  zwane  zasadnicze  rozmowy.  W  innych
domach nazywa się to po prostu kłótnią, ale w domu Dobrochny takie
słowo  uważane  jest  za  prostackie.  Matka  zawsze  powtarza,  że  oni
się  nie  kłócą,  tylko  wymieniają  poglądy,  nie  obrażają  się  na  siebie,
tylko  muszą  odpocząć  od  swojej  obecności.  Wczorajszej  nocy
Dobrochna  nie  miała  ochoty  wysłuchiwać  dochodzących  z  dołu
odgłosów  ostrej  „wymiany  poglądów”,  wolała  zatopić  się  w
dźwiękach muzyki. Rodzice, jej zdaniem, zachowywali się jak dzieci,
sprzeczając się o mało ważne sprawy, za to pomijali milczeniem to,
co naprawdę istotne. Dobrochna zastanawiała się czasem, czy oni w
ogóle kiedyś się kochali. Jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić.

Pasażerami  szarpnęło,  starsza  pani  nadepnęła  Dobrochnie  na

lewą  stopę.  Na  szczęście  autobus  zatrzymał  się  i  można  było
wysiadać. Dobrochna szła powoli, uśmiechając się do własnych myśli.
Pogoda  była  idealna  na  spacery,  wrześniowe  słońce  grzało  jeszcze
całkiem  miło.  „Mam  nadzieję,  że  październik  też  będzie  ładny”  —
pomyślała i przyspieszyła kroku.

— Mamo, jestem! — zawołała od progu. Odpowiedziała jej cisza.

background image

Zmieniła buty, rzuciła plecak na niską szafkę w korytarzu i wyruszyła
na  poszukiwanie  matki.  Nie  było  jej  nigdzie,  ani  w  kuchni,  ani  w
salonie.  Dobrochna  zajrzała  jeszcze  do  pracowni,  ale  tam  również
było pusto. Matka pracowała w domu, była malarką, a ponieważ jej
prace  jakoś  nie  zostały  okrzyknięte  arcydziełami,  zajmowała  się
przeważnie ilustrowaniem książek dla dzieci. Nieobecność ojca była
czymś  zwyczajnym,  prawie  codziennie  pracował  do  późna  w  swoim
biurze,  był  architektem.  Dobrochna  wyciągnęła  z  lodówki
stwardniałe  masło  i  obwąchała  starawy  kawałek  żółtego  sera.
Zrezygnowała  z  robienia  kanapek,  wsadziła  dwie  kromki  razowego
chleba  do  tostera.  Kiedy  podskoczyły,  wyjęła  je,  posmarowała
dżemem i zabrała się do jedzenia.

W tym momencie w drzwiach zazgrzytał klucz, po chwili w kuchni

zjawiła  się  matka.  Miała  dziwną  minę,  zaczerwienione  oczy  i
potargane  włosy,  co  zdarzało  jej  się  zawsze,  gdy  była  czymś
zdenerwowana. „Wygląda jak czarownica” — pomyślała Dobrochna.

— Witaj, kochanie — powitała córkę i ciężko usiadła na stołku.
— Cześć! Wiesz, co się stało? — zapytała, Dobrochna, właściwie

nie spodziewając się odpowiedzi. Bardzo chciała podzielić się z kimś
najnowszą  wiadomością.  —  Brzezińska  wreszcie  zgodziła  się  na  tę
wycieczkę! Za trzy tygodnie, na początku października, jedziemy do
Zakopanego! Hurra!

— wyrwał jej się z ust dziecinny okrzyk, a napoczęty tost o mało

nie wylądował na podłodze.

— Tak? — matka słuchała, ale zachowywała się, jakby w ogóle nie

docierało do niej to, co słyszy.

— Mamo! Jedziemy do Zakopanego! Na cały tydzień!
—  Dobrochna  mówiła  coraz  głośniej,  ale  miała  wrażenie,  że  jej

słowa w ogóle do matki nie trafiają. — Mamo, słyszysz?

— Słyszę. Na początku października, tak? — upewniła się.
— No to będzie za późno.
— Jak to za późno? Na co za późno? W październiku często jest

jeszcze bardzo ładna pogoda.

background image

—  Zrób  mi  kawę  —  poprosiła  pani  Grażyna  i  wyszła  z  kuchni,

zostawiając  Dobrochnę  w  stanie  kompletnego  zaskoczenia.
Posłusznie 

zajęła 

się 

przygotowaniem 

kawy, 

jednocześnie

zastanawiając  się  nad  dziwnym  zachowaniem  matki.  Właściwie  nie
powinna  być  zaskoczona...  Matka  była  kobietą  o  duszy  artystki,
często  zdarzało  jej  się  zachowywać  zupełnie  inaczej  niż  matkom
przyjaciółek.  Tym  razem  jednak  jej  zachowanie  zaniepokoiło
Dobrochnę.  Co  to  miało  znaczyć,  że  w  październiku  już  będzie  za
późno i dlaczego matka zbyła ją jednym zdaniem? Zwykle na wieść o
wycieczce  cieszyła  się  prawie  tak  samo  jak  córka  i  natychmiast
zlecała  jej  kupienie  jakichś  rzeczy,  które  można  było  dostać
wyłącznie  w  miejscu,  gdzie  wybierała  się  Dobrochna.  Z  tymi
sprawunkami  było  zawsze  urwanie  głowy.  Nie  do  wiary,  że  teraz
matka  nie  wymyśliła  żadnego  niezbędnego  zakupu.  Tego,  że  jej
wyjazd  na  wycieczkę  nie  będzie  możliwy,  Dobrochna  w  ogóle  nie
brała pod uwagę. Musiało stać się coś niedobrego, skoro matka tak
zareagowała  na  wieść  o  wyjeździe.  Dobrochna  westchnęła.  Nie
chciało  jej  się  zastanawiać  nad  problemami  matki,  ostatnio  w  domu
nie działo się najlepiej.  Ojciec  często  nie  wracał  na  noc,  prawie  nie
odzywał  się  do  matki,  a  ona  do  niego.  Dobrochna  cierpiała,  ale  nie
potrafiła rozmawiać ani z matką, ani z ojcem o tych ich problemach,
które stwarzały w domu atmosferę częstego milczenia, niedomówień
i  czegoś  nieuchwytnego.  Czegoś,  co  powodowało,  że  Dobrochna
czuła,  jakby  jej  rodzina  z  każdym  dniem  zbliżała  się  do  jakiejś
katastrofy.

„Widocznie  katastrofa  właśnie  nastąpiła”  —  pomyślała  sobie.

Zaczęła  otwierać  kolejne  szafki  w  poszukiwaniu  czegoś  słodkiego,
ale znalazła tylko płatki śniadaniowe z orzechami i miodem. Wsypała
je do wielkiego kubka i poszła do swojego pokoju. Przechodząc obok
salonu,  usłyszała,  że  matka  strasznie  czymś  szeleści.  Cichutko
zajrzała tam, by sprawdzić, co się dzieje. Na dywanie leżała wielka
sterta papierów, do której kobieta dorzucała co chwila nowe świstki,
wyjmowane z obszernych szuflad staroświeckiej komody. W jej rude,
kręcone  włosy  zaplątał  się  jakiś  mały  papierek  i  sterczał  śmiesznie

background image

jak rożek diablika. Matka nie zwracała uwagi na stojącą w drzwiach
córkę, mamrotała coś pod nosem, Dobrochna domyśliła się, że szuka
jakiegoś  niezbędnego  dokumentu.  Często  jej  się  to  zdarzało,  nie
należało  jej  wtedy  wchodzić  w  drogę,  bo  natychmiast  można  było
zostać  posądzonym  o  złośliwe  ukrycie  poszukiwanego  przedmiotu.
Dobrochna  postała  jeszcze  chwilę,  wpatrując  się  w  nerwowe
usiłowania matki, a potem wzruszyła ramionami i poszła do siebie.

Zadźwięczał telefon. Matka, zwykle niechętnie odrywająca się od

swoich  zajęć,  tym  razem  pośpiesznie  odebrała.  To  była  Agata,
koleżanka Dobrochny, chciała rozmawiać o wycieczce.

—  Słuchaj,  trzeba  będzie  kupić  parę  rzeczy.  Może  pójdziemy

razem  na  zakupy?  Co  ty  na  to?  Moi  staruszkowie  już  się  zgodzili,
dzwoniłam  do  nich,  bo  jeszcze  nie  wrócili  z  pracy  —  usłyszała
Dobrochna. Rodzice Agaty pracowali prawie cały dzień, często przez
siedem  dni  w  tygodniu,  więc  z  takimi  problemami  jak  zakupy  Agata
musiała  radzić  sobie  sama,  co  było  jej  nawet  na  rękę,  bo  mogła
kupować  rzeczy,  które  jej  się  rzeczywiście  podobały,  a  nie  takie,
które podobałyby się jej mamie.

— Dobra — zgodziła się leniwie Dobrochna. — Ale na razie trudno

mi  powiedzieć,  kiedy  będę  mogła  pójść.  Nie  wiem,  co  się  stało,  ale
nie mogę dogadać się z matką.

—  Ja  ze  swoją  też  nie  mogę!  —  zapewniła  Agata.  —  Po  prostu

powiedz,  że  mamy  wycieczkę  i  trzeba  kupić  co  nieco.  Spytaj,  ile
mogą  ci  dać  kasy  i  już.  Ja  tak  zawsze  rozmawiam  ze  swoimi:  tylko
konkrety!

—  Wiesz,  że  moja  matka  jest  zwariowana,  konkrety  jej  nie

wystarczą  —  Dobrochna  odwróciła  się  niepewna,  czy  pani  Grażyna
nie  słyszy  jej  słów,  ale  ona  nadal  grzebała  w  papierach,  nie
zwracając uwagi na to, co się wokół niej dzieje. — Jutro pogadamy w
szkole, bo na razie to nie wiem nawet, czy będę mogła pojechać.

—  Nie  wygłupiaj  się!  —  zdenerwowała  się  Agata.  —  Musisz

jechać!

— No — zgodziła się z nią Dobrochna. — Pewnie jednak pojadę.

background image

To nara!

— Narka, cześć! — pożegnała ją Agata.
Matka  widocznie  czekała  na  jakiś  telefon,  bo  —  kiedy  zadzwonił

— popędziła odebrać. Wówczas jej córka wyjrzała ze swojego pokoju
i... wtedy właśnie po raz pierwszy padło z ust matki straszne słowo:
ROZWÓD. Dobrochna nie wiedziała, z kim ona rozmawia, nie była w
stanie  usłyszeć  nic  poza  tym  jednym  słowem,  które  dźwięczało  jej
natrętnie  w  głowie.  Siadła  przy  komputerze,  ale  gra  jej  nie  szła,
włączyła  płytę,  ale  muzyka,  którą  zawsze  bardzo  lubiła,
denerwowała  ją.  Zaczęła  chodzić  po  pokoju,  otwierała  okno,
wyglądała  przez  nie,  potem  zamykała  je  i  powtarzała  te  wszystkie
czynności od nowa.

„Tak,  mogłam  się  tego  spodziewać”  —  myślała.  Późne  powroty

ojca,  niewracanie  na  noc,  częste  rozdrażnienie  matki,  jej  coraz
większe  oderwanie  od  rzeczywistości  i  wreszcie  wczorajsza
wieczorna  kłótnia  —  to  były  zwiastuny  tego  czegoś,  co,  jak  jej  się
wydawało,  może  dotyczyć  innych  rodzin,  ale  jej  dom  ominie  na
pewno. Nie ominęło.

W szkole wszyscy mówili tylko o wycieczce. Dobrochna czuła się

trochę głupio, bo matka na każde wspomnienie o tym kręciła głową,
jakby  miały  omówić  jakiś  temat  tabu.  Wobec  tego  zupełnie  nie
wiedziała,  jak  ustosunkować  się  do  mającego  nastąpić  już  za  dwa
tygodnie  wyjazdu.  Następnego  dnia  wypadał  ostateczny  termin
wpłaty  pieniędzy  na  wycieczkę.  Dobrochna  głowiła  się  nad  tym,  jak
wreszcie  przebić  się  przez  mur  milczenia,  którym  matka  zdawała
odgradzać się od otaczającego ją świata i jego mieszkańców. Prawie
każdego  dnia  znikała  gdzieś  na  długie  godziny,  ojciec  też  właściwie
nie  pokazywał  się  w  domu.  Nie  było  z  kim  rozmawiać.  Dobrochna
czuła się jak piąte koło u wozu, matka patrzyła na nią niewidzącym
wzrokiem  albo  posyłała  jej  pełne  wyrzutu  spojrzenia,  pod  którymi
dziewczyna  kuliła  się  niczym  uderzony  gazetą  pies.  Jednak  dziś
musiała  odbyć  zasadniczą  rozmowę  z  kimś  dorosłym,  bo  inaczej
nazajutrz  Kuropatwa  wywierci  jej  dziurę  w  brzuchu.  Dobrochna
chodziła  do  elitarnego  prywatnego  gimnazjum  z  rozszerzonym

background image

programem  języków  obcych,  rodzice  uczniów  tej  szkoły  na  ogół  nie
miewali  problemów  finansowych  i  niewpłacenie  pieniędzy  na
wycieczkę  stawiało  w  złym  świetle  wyłącznie  młodzież.  Kuropatwa
na  pewno  pomyśli,  że  ona,  Dobrochna,  po  prostu  zlekceważyła  jej
polecenie  albo  nie  chce  jechać  do  Zakopanego.  Dobrochna  bardzo
chciała  tam  pojechać,  ale  jak  wytłumaczyć  wychowawczyni,  że  nie
posiada  oszczędności  w  kwocie  pięciuset  złotych,  a  jej  rodzice  nie
mają  ochoty  nawet  na  rozmowy  o  tym,  co  dzieje  się  w  świecie  ich
córki?  Jak  powiedzieć  o  tym  Kuropatwie?  Wychowawczyni
Dobrochny od roku nazywana była przez swoich uczniów tym ptasim
przezwiskiem.  Głównie  ze  względu  na  interesujący  żakiet  oraz
spódnicę,  które  to  części  garderoby  swoimi  kolorami  i  wzorem
przywodziły nieodparcie na myśl ubarwienie kuropatwy.

Matki  oczywiście  w  domu  nie  było,  Dobrochna  postanowiła

zadzwonić  do  ojca.  W  pracy  powiedzieli  jej,  że  właśnie  wyszedł  na
spotkanie  z  kontrahentem,  będzie  za  dwie  godziny.  Zadzwoniła  za
dwie  godziny.  Ojciec  rozmawiał  z  nią  bardzo  dziwnie,  ale  obiecał
przyjść  do  domu  wieczorem.  Choć  Dobrochna  nie  miała  złudzeń  co
do  sytuacji  między  rodzicami,  zrobiło  jej  się  na  chwilę  raźniej.  Tak,
postanowili  się  rozwieść,  to  wydawało  się  już  przesądzone.  Matka
zawsze  powtarzała,  że  trzeba  ze  sobą  rozmawiać.  I  do  tej  pory
znajdowała  czas  dla  Dobrochny,  choć  czasami  widać  było,  że
naprawdę wcale jej nie słucha, że jest myślami daleko. Teraz, kiedy
w rodzinie działo się źle, kiedy rozpadał się cały dotychczasowy świat
jej  i  jej  córki,  nie  chciała  rozmawiać  o  tym  ani  o  niczym  innym.
Wydawało  się,  że  nie  zauważa  Dobrochny,  że  poza  wojną,  która
toczyła się między nią i jej mężem, nic jej nie obchodzi.

Pani  Halinka,  która  dwa  razy  w  tygodniu  przychodziła  sprzątać,

właśnie skończyła prasowanie i zajrzała do kuchni, gdzie Dobrochna
jadła kanapki.

— A co to, znowu obiadu nie będzie? — zainteresowała się. — Ja

wiem,  co  się  dzieje,  pani  Grażyna  mi  mówiła.  Ja  się  wcale  nie
wtrącam,  tylko  mi  szkoda  ciebie,  dziecko.  Dorośli  się  kłócą,  żrą.  Ja
wiem,  jak  to  jest.  Moja  siostra,  jak  się  rozwodziła,  to  jej  dzieciaki

background image

prawie  cały  czas  u  mnie  przesiadywały.  Ech,  co  tam  gadać,  jak  w
domu  spokoju  nie  ma,  to  i  siedzieć  się  nie  chce.  Ale  to  zawsze  o
dzieciach mogliby pamiętać, a nie jak te psy bezpańskie... — urwała.
— Przepraszam, że ja tak mówię. Już skończyłam robotę na dzisiaj,
może zrobię ci coś do jedzenia, chcesz?

—  Zjadłabym  naleśniki  albo  jakąś  zupę  —  Dobrochna  pokiwała

twierdząco głową. Pani Halinka szeroko otworzyła lodówkę.

—  Co  my  tu  mamy?  O,  są  warzywa  mrożone,  bardzo  dobrze,

zrobię  jarzynową  zupkę.  Ale  najpierw  usmażę  parę  naleśników  —
pani  Halinka  zabrała  się  do  pichcenia.  —  Sama  chętnie  coś
przekąszę, bo śniadanie w takim pośpiechu jadłam, że tylko zgagi się
nabawiłam.

Dobrochna  lubiła  ją,  bo  nie  wypytywała  natrętnie  o  szkołę  ani  o

chłopców,  za  to  potrafiła  świetnie  gotować.  Czasami  żałowała,  że
rodzice  nie  zatrudnili  jej  jako  kucharki,  a  tylko  jako  tak  zwaną
dochodzącą  pomoc  domową.  Często  jednak  coś  gotowała,  bo  pani
Grażyna nie bardzo lubiła spędzać czas w kuchni i unikała gotowania
z całych sił. Pani Halinka mówiła przy tym sporo, Dobrochna nawet
to lubiła, bo opowiadała ciekawie. Teraz była już na emeryturze, ale
kiedyś  pracowała  w  zoo  i  zawsze  miała  do  opowiedzenia  jakąś
ciekawą  historyjkę  o  zwierzakach  albo  turystach.  Tym  razem
wyciągnęła z zanadrza swoją nieśmiertelną opowiastkę o wężu, który
niepostrzeżenie wlazł jej do kubła na śmieci. Pani Halinka wyrzuciła
zawartość  kubła  prosto  do  śmieciarki,  która  akurat  przyjechała  do
ogrodu. A potem, kiedy zorientowała się, co wylądowało w śmieciach,
goniła  pojazd  razem  z  dyrektorem  zoo.  Dobrochna  słyszała  tę
opowieść  wiele  razy,  zawsze  jednakowo  ją  śmieszyła.  Dziś  było
inaczej.  Musiała  zmuszać  się  do  uśmiechu,  żeby  nie  urazić  pani
Halinki.

Matka  wróciła  wieczorem,  około  siódmej,  i  zamknęła  się  w

pracowni. O ósmej przyszedł ojciec. Dobrochna postawiła na stole w
jadalni  trzy  głębokie  talerze  i  zaczęła  podgrzewać  zupę  jarzynową,
którą  ugotowała  pani  Halinka.  Ojciec  próbował  dostać  się  do
pracowni  matki.  Kiedy  w  końcu  pani  Grażyna  otworzyła  drzwi,

background image

oczom  jej  męża  i  córki  ukazał  się  dziwny  widok.  Płótna,  które
powinny  jeszcze  schnąć,  zwinięte  były  w  grube  rulony,  część  prac
została  schowana  do  tub,  reszta  była  zwinięta  i  obwiązana
kordonkiem.  Farby  powrzucane  byle  jak  do  wielkich  worów  na
śmieci zostawiły po sobie kolorowe ślady na cyklinowanym niedawno
parkiecie.  Do  jednego  z  tych  worów  matka  usiłowała  wepchnąć
wielką  ilość  niedokładnie  oczyszczonych  pędzli,  ale  ich  ostre
końcówki  ciągle  dziurawiły  folię  —  tak,  że  worek  przestał  nadawać
się do użycia. Ojciec podszedł do matki, wziął związane pędzle i po
prostu owinął je walającą się po podłodze folią.

—  Czego  tu  szukasz?  —  obcesowo  zapytała  i  wycelowała  w  ojca

niezapakowanym pędzlem. Zlekceważył jej pytanie.

— Tego pędzla nie pakujesz? — wskazał na trzymany przez matkę

oręż.

— Nie, ten jest już zupełnie do niczego. Muszę go wyrzucić.
—  Mamo,  co  ty  właściwie  robisz?  Dlaczego  chowasz  obrazy?  —

Dobrochna nie miała pojęcia, co dzieje się w jej własnym domu.

—  Niepotrzebnie  zwinęłaś  te  mokre  płótna,  przecież  wiesz,  że

samochód będzie dopiero w przyszłą sobotę.

— Myślałam, że w najbliższą. — Matka rozejrzała się bezradnie i

zaczęła  rozwijać  jeden  z  niedokończonych  obrazów.  Farby
rozmazały  się  na  nim  w  barwne  plamy,  tworząc  miłą  dla  oka
mozaikę.  Miała  to  być  górska  dolinka  z  krokusami,  którą  matka
malowała  na  zamówienie  kwiaciarni  Krokus.  Popatrzyła  teraz
zniechęcona na kolorowe płótno.

—  Przecież  trzeba  jeszcze  wykończyć  łazienkę.  Jutro  wysyłam

ludzi  —  odezwał  się  ojciec.  Dobrochna  patrzyła  to  na  niego,  to  na
matkę i nadal nie rozumiała, o czym rozmawiają.

— A okno w pracowni?
— Już jest wstawione. Takie jak chciałaś, prawie na całą ścianę.
Tajemnicze  okno  na  całą  ścianę  wprawiło  Dobrochnę  w  jeszcze

większe  zdumienie.  Powoli  jednak  coś  zaczęło  do  niej  docierać.
Kiedyś  już  słyszała  o  tym  wielkim  oknie,  które  należało  wstawić  na

background image

poddaszu albo w tak zwanym ostatnim pokoju. Tylko że to poddasze i
ostatni pokój znajdowały się...

— Mamo! — wrzasnęła, bo rodzice prowadzący ze sobą rozmowę

na  temat  drzwi  do  garażu  zdawali  się  o  niej  zapomnieć.  —  Tato!  O
czym wy mówicie?!

Oboje  zamilkli  i  spojrzeli  na  swoją  córkę.  Ojciec  podrapał  się  po

łysiejącej  głowie,  a  matka  rozmazała  sobie  na  policzku  fioletową
farbę ze starego pędzla, który wciąż ściskała w dłoni.

— Nie powiedziałaś jej? — teraz ojciec prezentował niebotyczne

zdumienie.

— Nie było kiedy — odparła matka.
—  Może  mi  wreszcie  powiecie  —  o  czym?!  —  wrzasnęła  znowu

Dobrochna. Wydawało jej się, że jeżeli zacznie mówić ciszej, oni na
nowo pogrążą się w jakichś swoich tajemniczych sprawach, o których
nie miała pojęcia.

—  Przeprowadzamy  się  —  matka  znowu  przeciągnęła  dłonią  po

policzku,  zostawiając  kolejny  fioletowy  ślad.  Dobrochna  w  dalszym
ciągu nie bardzo rozumiała, co matka ma na myśli, ale powoli różne
słowa, które wpadały jej w ucho od kilku dni, zaczęły układać się w
logiczną całość.

— Kto się przeprowadza? — zażądała konkretnej odpowiedzi.
— Ja i ty — krótko wyjaśniła matka. — Postanowiliśmy z ojcem, że

najlepiej  będzie,  jeżeli  się  rozstaniemy.  Jesteś  już  prawie  dorosła,
więc chyba rozumiesz, że czasem ludzie się rozstają. Nie będziemy
cię  oszukiwać,  że  to  tylko  na  jakiś  czas.  Rozwodzimy  się.  To  już
postanowione.

— Super! — Dobrochna zazwyczaj nie użalała się nad sobą, swoją

matkę  o  artystycznej  duszy  traktowała  z  przymrużeniem  oka,  a
wiecznie zapracowanego ojca jak kogoś z dalszej rodziny. Miała swój
świat,  przyjaciółki,  szkołę,  różne  dodatkowe  zajęcia.  Teraz  jednak
poczuła,  że  potraktowano  ją  jak  przedmiot,  nie  próbując  nic
wyjaśniać. Zdecydowali o jej przyszłości, nie pytając, co ona sądzi na
ten temat. — Świetnie! Może tylko ktoś mógłby mnie o tym uprzedzić

background image

i poinformować, gdzie właściwie mamy się przeprowadzić, co?

—  Nic  jej  nie  powiedziałaś?  —  ojciec  był  zły  na  matkę.  Jako

człowiek zapracowany, przebywający prawie cały czas poza domem,
czuł się zwolniony z obowiązku prowadzenia zasadniczych rozmów z
córką, zrzucając to wszystko na żonę. Jakby nie wiedział, że ona w
takich sytuacjach zupełnie się nie sprawdza.

—  Przeprowadzamy  się  do  Starego  Srokowa  —  odezwała  się  w

końcu matka.

— Co?! — Dobrochna nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
—  Zamieszkamy  w  Starym  Srokowie.  Remont  dobiega  końca,

będę  tam  miała  pracownię.  Wiesz,  ten  ostatni  pokój.  Ojciec  kazał
wstawić tam duże okno.

— Mam mieszkać w tej zabitej dechami dziurze?
— To nie jest żadna dziura. Wszyscy teraz przenoszą się na wieś,

nie słyszałaś?

— Jacy wszyscy?! — Dobrochna znowu podniosła głos. Być może

w innym domu zwrócono by jej uwagę, że ton, którym zwraca się do
rodziców,  jest  nie  na  miejscu,  ale  w  domu  Dobrochny  rodzice  nie
przywiązywali wielkiej wagi do takich detali. — Jacy wszyscy?!

— No, wszyscy: malarze, pisarze, aktorzy. Nie czytujesz gazet? —

Matka nerwowo układała zwinięte obrazy na kupke przypominającą
domek z zapałek.

—  Nic  mnie  nie  obchodzą  jacyś  cholerni  aktorzy!  Ja  tutaj  mam

szkołę  i  ognisko  teatralne.  Przeniosę  się  na  wieś,  kiedy  już  będę
aktorką  czy  inną  artystką,  ale  nie  będę  nią,  bo  moja  matka
postanowiła być trendy i zamieszkać wśród chlewów na wsi. Pięknie!
A  co  z  moją  szkołą?  Wydawało  mi  się,  że  powinnam  skończyć
gimnazjum, liceum, może jakieś studia. Nie pomyślałaś o tym?

— Przestań. Oczywiście, że będziesz chodzić do szkoły.
—  A  tam  jest  w  ogóle  jakaś  szkoła?  —  Dobrochna  patrzyła

podejrzliwie na matkę. Ojciec milczał.

— Wszędzie są szkoły — odparła matka filozoficznie.
— Tato, ty się na to zgadzasz?

background image

— Tak. Twoja mama tak postanowiła i myślę, że to dobre wyjście.

— ojciec zajął miejsce w drzwiach, oparł się o futrynę. — Zobaczysz,
na pewno ci się tam spodoba. Przecież lubisz wieś, tam jest jezioro.
Widziałaś  zresztą,  byliśmy  tam  w  ubiegłym  roku,  kiedy  kupiłem  ten
dom. Mieliśmy tam spędzać wakacje, podobał ci się ten pomysł.

— Pewnie, że mi się podobał, ale dwa miesiące wakacji to nie to

samo, co mieszkanie na stałe. Nie rozumiesz tego?

—  Rozumiem,  ale  naprawdę  nie  wiem,  co  mógłbym  zrobić  —

ojciec znowu podrapał się po łysinie. Dobrochna głośno westchnęła.

— No dobrze, a ty gdzie będziesz mieszkał?
— Tutaj.
—  Tutaj?  Pięknie,  po  prostu  cudownie!  Skoro  ty  będziesz  tu

mieszkał, to po co ja mam się wyprowadzać? W ogóle nie ma o czym
mówić, zostaję w Warszawie.

Teraz  z  kolei  ojciec  westchnął.  Matka  usiadła  na  pobrudzonym

farbami  krześle.  Dobrochna  zauważyła,  że  patrzy  na  ojca  z  jakąś
niezrozumiałą satysfakcją.

— Proszę cię bardzo, wyjaśnij córce, dlaczego nie może mieszkać

z własnym ojcem — powiedziała mściwie, zakładając nogę na nogę.

— Przestań — ojciec nie mówił, lecz syczał. — Przestań.
—  Możecie  poburczeć  na  siebie  innym  razem?  —  zapytała

Dobrochna. — Tato, czemu nie chcesz, żebym tu mieszkała?

— Bo twój tatuś zamieszka tu z nową mamusią.
— Przestań — wydawało się, że ojciec zapomniał języka polskiego

i potrafi posługiwać się tylko tym jednym słowem.

— Jaką mamusią? O czym ty mówisz? — Dobrochna zwróciła się

do  matki,  ale  pani  Grażyna  schyliła  głowę,  gęste  włosy  zakryły  jej
twarz i nie było wiadomo, czy słowa córki w ogóle do niej docierają.
Po chwili jednak odezwała się.

— Tak, ojciec będzie tu mieszkał z Jagodą i jej pięcioletnim synem.

Córko, ty masz trochę więcej lat. Zrozum, ojciec już mnie nie kocha,
kocha Jagodę. My będziemy mieszkać w Starym Srokowie. Idźcie już

background image

stąd, muszę uporządkować pracownię.

—  A  moja  szkoła?  A  wycieczka?  Kiedy  my  właściwie  mamy  się

przeprowadzać?

— W przyszłą sobotę — odpowiedział jej ojciec.
— Idźcie stąd! — wyganiała ich matka.
— Idę, mogę sobie w ogóle iść gdziekolwiek. Was to przecież nie

obchodzi! — krzyknęła Dobrochna. — Jeśli wam to pasuje, mogę stąd
wyjść i nie wrócić!

— Dobrochna, kochanie, przecież tak wiele się nie zmieni, nadal

cię  kochamy.  Czasem  jednak  lepiej  się  rozstać,  żeby  przestać  się
ranić. Rozumiesz to? — ojciec przemawiał do niej łagodnie.

— Wyrzucasz nas z mieszkania, wyrzucasz mnie z mojego świata i

mówisz, że nic się nie zmienia? Tato, jesteś taki głupi czy taki podły?
Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy?

—  Chodź,  porozmawiamy,  mama  jest  zajęta  —  delikatnie

wyprowadził córkę z pracowni. — Co tam miałaś na kolację?

—  Zupę.  Pani  Halinka  zrobiła.  Chcesz,  to  sobie  podgrzej,  bo  na

pewno już ostygła, ja nie mam ochoty na jedzenie.

— Porozmawiamy?
—  Nie,  nie  mamy  już  o  czym,  skoro  wszystko  postanowione,  ale

nie myślcie, że tak łatwo się z tym pogodzę, że pojadę z matką na tę
wieś cicho i posłusznie jak owca.

—  Ale  przecież...  —  ojciec  złapał  ją  za  ramię,  ale  Dobrochna

wyrwała mu się i ruszyła do swojego pokoju.

— Dajcie mi spokój! Jutro mam klasówkę! — wrzasnęła, wbiegając

na schody.

Pan Tadeusz wszedł do kuchni i łyżką wazową nabrał zupy prosto

z garnka. Spróbował.

— Dobra — powiedział do siebie.
Pani  Grażyna  ciężko  podniosła  się  z  wymazanego  krzesła.

Zajrzała  do  jednego  z  worów  i  wyciągnęła  stamtąd  paletę,  kilka
tubek z farbami i szeroki pędzel. Sprawnie wycisnęła na deskę trzy

background image

kolory:  biały,  niebieski  i  czerwony,  a  potem  zaczęła  je  nanosić
barwnymi plamami na rozpięte płótno. Pracowała szybko, bo wtedy
najlepiej  jej  się  myślało,  a  teraz  właśnie  chciała  pomyśleć.  W
ostatnich dniach nie miała na to czasu, wszystko działo się jakby we
śnie.  Odejście  męża,  rozwód  —  tego  mogła  spodziewać  się  już  od
dłuższego czasu. Ludzie, którzy znali panią Grażynę i jej styl bycia,
ciągłe  wyobcowanie,  przebywanie  w  świecie  swoich  fantazji  i
malarskich natchnień, wyobrażali sobie, że świat realny właściwie do
niej nie dociera. Tak nie było. Wszystko, co działo się wokół niej, pani
Grażyna  widziała,  rozumiała,  ale  brak  jej  było  jakiejś  wewnętrznej
siły,  żeby  osobiście  brać  w  tym  udział.  Męczyło  ją  to  bardziej,  niż
można było przypuszczać. Wiedziała, że jej córka cierpi, cierpiała też
za  siebie  i  za  nią,  ale  nie  potrafiła  jej  pomoc.  Nie  umiała  znaleźć
odpowiednich słów, gestów, więc uciekała od tego, zamykała drzwi i
malowała,  malowała...  Po  trzech  kwadransach  całe  płótno  pokryte
było  niebiesko-czerwono-białą  plątaniną  energicznych  pociągnięć
grubego pędzla. Jak miecz Damoklesa wisiał nad głową pani Grażyny
termin ukończenia ilustracji do baśni francuskiego autora. Ta praca
wymagała jednak jakichś ram, rysunki powinny zgadzać się z treścią,
a pani Grażyna uwielbiała swobodę. Ilustrowanie książek nudziło ją,
jednak  dawało  wymierne  korzyści  finansowe.  Tym  razem  obawiała
się,  że  nie  będzie  w  stanie  dotrzymać  terminu  umowy  a  co  za  tym
idzie  —  nie  dostanie  pieniędzy,  a  nawet  jeszcze  gorzej  —  może
stracić  niezłego  partnera  w  interesach.  Nieraz  już  robiła  ilustracje
dla  tego  wydawnictwa,  ale  była  pewna,  że  jeżeli  zawali  francuskie
baśnie, nie dadzą jej więcej zarobić. Zagłębiała się w tych myślach,
żeby  odsunąć  od  siebie  jeszcze  bardziej  przykre  uczucia  dotyczące
spraw  osobistych.  To  jednak  nie  pomagało.  Zamiast  zabrać  się  za
wykonywanie ilustracji, pokryła płótno kolorowymi plamami, które z
przygotowywaną książeczką dla dzieci miały tylko tyle wspólnego, że
składały  się  na  nie  francuskie  barwy  narodowe.  Dotknęła  płótna:
ciągle  było  mokre.  Rozejrzała  się  po  swojej  pracowni  i  dokończyła
pakowanie.  Bardzo  dokładnie,  jak  na  jej  artystyczny  temperament,
poskładała  do  worów  poniewierające  się  resztki  malarskiego

background image

warsztatu,  tylko  trójkolorowe  płótno  pozostawiła  na  stojącej
sztaludze.  Jeszcze  raz  rozejrzała  się,  westchnęła  ciężko  i  wolnym
krokiem zaczęła wdrapywać się na schody, by wejść do pokoju córki.

Klipy z włączonego telewizora rozświetlały pokój sinoniebieskim,

to  znów  czerwonym  i  żółtym  blaskiem.  Dobrochna  spała,  jej  kołdra
leżała  na  podłodze.  Pani  Grażyna  zdjęła  słuchawki,  które  miała  na
uszach  jej  córka  i  odłożyła  je  na  stolik  razem  z  odtwarzaczem.
Podniosła kołdrę.

Dobrochna  obudziła  się  i  usiadła  na  łóżku  akurat  w  chwili,  gdy

pani Grażyna usiłowała ją okryć.

—  Mamo,  co  ty  robisz?!  —  prawie  wrzasnęła.  —  Masz  ręce

wymazane farbą! Ubrudziłaś moją ulubioną pościel!

— Przepraszam... — powiedziała miękko matka. — Myślałam, że

może jeszcze nie śpisz i chciałam porozmawiać.

Dobrochna spojrzała na wiszący zegar:
— Jest dziesięć po pierwszej. Uważasz, że o której chodzę spać?

O czwartej rano? Muszę wstać przed siódmą! — przekręciła kołdrę
tak, by ubrudzona część znalazła się w nogach i naciągnęła ją sobie
na twarz. — Dobranoc — spod kołdry wydobył się zduszony głos.

— Dobranoc — odpowiedziała machinalnie pani Grażyna i umilkła,

ale nie wyszła z pokoju. Siedziała na brzeżku łóżka i wpatrywała się
w córkę.

— Mamo, idź już, chcę spać.
— Dobrze — westchnęła.
— Mamo, proszę — Dobrochnie zrobiło się trochę żal jej dziwnej

matki, która (wiedziała o tym) niezbyt dobrze umie sobie poradzić w
życiu,  ale  pretensje  do  niej  były  silniejsze.  —  Przestań  teraz
wzdychać, trzeba było pilnować ojca.

—  Tak  —  przyznała,  po  czym  jakby  ocknęła  się  z  zamyślenia.  —

Jak  to  pilnować?  Co  ty  mówisz?  Miałam  za  nim  łazić  czy  co?  W
małżeństwie trzeba sobie ufać, inaczej to wszystko nie ma sensu. Co
ty mówisz? — powtórzyła.

— Jesteś bardziej naiwna niż małe dziecko. Co ci przyszło z tego

background image

zaufania?  Będziemy  mieszkać  w  jakiejś  Koziej  Wólce,  bo  nie
potrafiłaś upilnować ojca. Fajne teorie, tylko absolutnie nieżyciowe.

Pani  Grażyna  milczała.  Zastanawiała  się  nad  słowami  córki.  Ani

przez  moment  nie  przyszło  jej  do  głowy,  że  coś  tu  jest  nie  w
porządku. To nie córka powinna jej udzielać pouczeń, to ona powinna
wspierać  Dobrochnę,  radzić  jej,  tłumaczyć,  na  czym  polega  życie  i
dorosłość.

— Mamo, ja naprawdę chcę spać. Skoro już uszczęśliwiliście mnie

taką idiotyczną decyzją o przeprowadzce, pozwolisz, że przynajmniej
te ostatnie kilka dni spędzę w starej budzie, wśród znajomych.

—  Dobrze,  dobrze,  masz  rację.  Już  sobie  idę  —  pani  Grażyna

podniosła się z łóżka, wyłączyła telewizor i zeszła na dół. Dobrochna
jednak  nie  spała.  Wcześniej  zasnęła,  słuchając  ulubionej  muzyki  i
płacząc  w  poduszkę,  teraz  wizyta  matki  i  rozmowa  z  nią  zupełnie
wybiły  ją  ze  snu.  Wierciła  się,  leżąc  bezsennie  jeszcze  przez  dwie
godziny.

background image

IV

Straszne słowo

Dni  w  szkole  wlokły  się  niemiłosiernie,  podobnie  było  z

wieczorami w domu nad jeziorem. Matka zagospodarowała już nową
pracownię  i  kończyła  ilustracje  do  francuskich  bajek.  Żywiły  się
mrożonkami  przyrządzanymi  przez  panią  Grażynę  i  kanapkami
produkcji  Dobrochny.  Wieczorami,  które  robiły  się  coraz  dłuższe,
Dobrochna siedziała w swoim pokoju, słuchając muzyki i tęskniąc za
dawną  szkołą,  koleżankami,  tym  wszystkim,  co  zmuszona  była
porzucić,  bo  ojciec  przestał  kochać  jej  matkę.  Ona  sama  nigdy
jeszcze  nie  była  poważnie  zakochana,  nie  wiedziała,  jak  to  jest.
Wprawdzie  koleżanki  zwierzały  jej  się  ze  swoich  uczuć,  zwłaszcza
Agata  po  ostatnich  wakacjach  wręcz  zadręczała  ją  opowieściami  o
jakimś Przemku poznanym na obozie językowym w Hiszpanii, ale na
tym  polu  cudze  doświadczenia  nie  zastąpią  własnych.  Dobrochnie
podobali  się  różni  chłopcy,  jednak  zawsze  przy  bliższym  poznaniu
okazywało  się,  że  uważany  wcześniej  za  superprzystojnego  i
fascynującego  osobnika  chłopiec  jest,  w  gruncie  rzeczy,  zupełnie
przeciętny.  Dobrochna  przestała  więc  interesować  się  chłopcami,
uważała, że nie są warci zachodu. Może kiedyś zakocha się w jakimś,
ale  jeszcze  nie  teraz,  na  razie  nie  poznała  nikogo  takiego,  kto
wstrząsnąłby  jej  życiem  uczuciowym.  A  tu  ojciec,  człowiek  dorosły,
za  stary  na  nową  miłość,  nagle  zakochał  się  w  młodej  kobiecie.  To
nie chciało się pomieścić w głowie Dobrochny. Jak to jest, kiedy ma
się  czterdzieści  jeden  lat?  Tyle  lat  miał  jej  ojciec  i  był  zakochany.
„Idiotyzm!  —  myślała  sobie.  —  Ojciec  robi  z  siebie  idiotę.  W  tym
wieku  mógłby  mieć  więcej  rozumu.  Stary  facet  i  miłość!  Co  mu
strzeliło do głowy?! A matka też dobra! Mogłaby w końcu zauważyć,
że  poza  jej  pracownią  istnieje  coś  jeszcze,  że  wokół  niej  toczy  się
życie.  A  ona  nic,  tylko  maluje  i  maluje,  choć  większość  obrazów
potem  i  tak  ląduje  w  koszu  albo  w  kominku.  To  zawsze  ojciec  nas
utrzymywał, własne zarobki matka prawie w całości przeznaczała na
kupno nowych farb, płócien, sztalug i innych malarskich gadżetów”.

background image

Dobrochna była wdzięczna swojej matce właściwie tylko za jedno:

że  nie  starała  się  jej  namówić  do  malowania,  tak  jak  robi  to
większość  rodziców,  którzy  pragną,  by  ich  dzieci  wykonywały  ten
sam  zawód,  przejawiały  te  same  zdolności.  Owszem,  Dobrochna
potrafiła  rysować  i  malować,  nie  miała  kłopotu  z  uchwyceniem
perspektywy  czy  podobieństwa,  ale  nie  lubiła  tego  robić,  nie
sprawiało jej to żadnej przyjemności. Wolała zatapiać się w muzyce,
gadać  z  koleżankami,  jeździć  na  rolkach.  Namiętnie  uczyła  się
angielskiego  i  włoskiego.  Była  dość  poważna  jak  na  swój  wiek,  ale
tam  —  w  Warszawie  —  wszyscy  byli  tacy.  Jej  koleżanki  i  koledzy  z
prywatnego  gimnazjum  dużo  się  uczyli  —  albo  pod  wpływem
rodzicielskich  nakazów,  albo  po  to,  by  później  móc  spełniać  swoje
marzenia  i  plany  na  przyszłość.  Oczywiście,  lubili  się  też  zabawić,
niektórzy  nawet  ostro.  Jeśli  tylko  nadarzała  się  okazja,  nie  gardzili
alkoholem i ścieżką. Dobrochna tylko raz spróbowała koki, ale potem
czuła się dziwnie, jakby nie była sobą, tylko stała obok i bez żadnych
emocji oglądała to, co się z nią działo. Poza tym nie umiała obchodzić
się  z  towarem,  wciągnęła  zbyt  mocno  i  podrażniła  sobie  nos,
popękały jej naczynka i przez kilka dni wysmarkiwała krew. Więcej
nie  próbowała.  Papierosy  też  jej  nie  podeszły.  Czasem  zapaliła,  ale
śmierdziały jej, nie smakowały. W domu nikt nie palił, mocny zapach
tytoniu kojarzył jej się z zadymioną mordownią, gdzie weszły kiedyś z
Agatą, by skorzystać z toalety. Papierosowy dym wdzierał się aż do
obskurnej toalety, po wyjściu stamtąd miały wrażenie, że chciano je
uwędzić jak świąteczne szynki.

Tęskniła  teraz  za  tymi  wieczornymi  wędrówkami  po  mieście,  za

Agatą, której można było wszystko powiedzieć, bo trzymały ze sobą
sztamę  i  nie  zdradzały  swoich  tajemnic.  Tęskniła  za  małą,
siedmioosobową  grupą,  z  którą  już  trzeci  rok  chodziła  na  lekcje
włoskiego.  Była  najmłodsza,  ale  to  jej  nie  przeszkadzało,  tym
bardziej,  że  to  właśnie  ona  była  tam  najlepsza  i  często  starsi
zwracali  się  o  pomoc  w  domowych  zadaniach  właśnie  do  niej.  Co
będzie teraz z jej włoskim? Już wiele razy się nad tym zastanawiała,
próbowała nawet sama uczyć się z książki, którą kupiła na ten rok,

background image

ale zupełnie nie szła jej ta samotna nauka. Brakowało bodźca, jakim
była konieczność przygotowywania się do ocenianych zajęć i testów.
Czuła  się  trochę  jak  w  letargu.  Nowa  szkoła  wcale  jej  się  nie
podobała.  Nauczyciele  traktowali  uczniów  jak  małe  dzieciaki,
uczniowie  prezentowali  przerażające  braki  w  wykształceniu.  Nie
rozumieli najprostszych zadań z matematyki czy chemii, nie uczyli się
historii, nie czytali lektur, przeważnie w ogóle nie czytali. Dobrochna
nie  mogła  tego  zrozumieć.  Wydawało  jej  się,  że  w  tym  szczelnie
zamkniętym,  wiejskim  środowisku  największym  marzeniem  każdego
powinna  być  myśl  o  wyrwaniu  się  stąd.  Pilna  nauka  mogła  ułatwić
ucieczkę  —  można  przecież  wyjechać  na  studia,  po  nich  znaleźć
dobrą pracę w mieście. Nie mieściło jej się w głowie, że ktoś może
chcieć tu mieszkać z własnej woli. Bo co tu można robić? Latem —
jezioro,  las.  Zimą  pozostaje  oglądanie  telewizji.  Rzeczywiście,
głównym  tematem  rozmów  nowych  koleżanek  z  klasy  były  losy
serialowych  bohaterów.  Z  wypiekami  na  twarzy  wymieniały  także
informacje  na  temat  tego,  kto  i  dlaczego  wyleciał  z  „Tańca  z
gwiazdami”, komu najbardziej dołożyli jurorzy „You can dance”, w co
byli  ubrani  występujący  w  „Jak  oni  śpiewają”.  Dobrochna  nie
oglądała tego typu programów, ale koleżanki mówiły o nich z takim
przejęciem,  że  postanowiła  zorientować  się,  o  co  tam  chodzi.
Taneczne show wciągnęły ją bardziej, niż się spodziewała — po kilku
dniach  mogła  już  wziąć  udział  w  dyskusji.  Wprawdzie  jej  opinie
zdecydowanie  różniły  się  od  oceny  koleżanek,  ale  i  tak  zdobyła  ich
uznanie  przez  sam  fakt,  że  obejrzała  kultowe  programy.  Do  lekcji
właściwie  nie  musiała  się  przygotowywać,  wystarczało  odrabiać
prace pisemne. Nauczyciele tłumaczyli wszystko jak małym dzieciom
i  —  jeśli  uważała  na  lekcjach  —  w  domu  miała  luz.  Do  szkoły
zabierała odtwarzacz MP4 — na przerwach słuchali piosenek, które
bardzo  podobały  się  dziewczynom.  Tylko  Patrycja  miała  w  domu
odtwarzacz,  ale  u  niej  słuchało  się  głównie  składanek  różnych
przebojów  sprzed  dwóch  czy  trzech  lat.  Nie  była  to  prawdziwie
młodzieżowa muzyka, Dobrochna miała naprawdę dobre nagrania.

—  Dlaczego  masz  takie  dziwne  imię?  —  spytała  ją  w  szkole

background image

pierwszego czy drugiego dnia Kamila.

— Moja matka ma taką wybujałą wyobraźnię — odpowiedziała. —

A co? — dodała zaczepnie.

—  A  nic  —  odparła  na  to  Kamila.  —  Ale  nie  możemy  mówić  do

ciebie Dobrochna. To głupio brzmi. Trzeba wymyślić jakiś skrót.

—  Jak  na  ciebie  mówią  w  domu?  —  zapytała  Baśka,  potężna

dziewczyna, chodząca ciągle w tych samych spodniach od dresu, do
których  zakładała  zwiewne  bluzeczki.  W  efekcie  wyglądała,  jakby
szła handlować na bazarze.

— Tak samo: Dobrochna.
—  To  może  my  będziemy  mówić  na  ciebie  Doda?  —

zaproponowała Aśka, kuzynka Baśki, ale zupełnie do niej niepodobna,
bo  drobniutka,  wyglądająca  zdecydowanie  zbyt  dziecinnie  jak  na
trzecią klasę gimnazjum.

— Nie! — sprzeciwiła się Dobrochna. — Przestańcie, nie chcę być

żadną Dodą!

Dziewczyny  zastanawiały  się,  jak  skrócić  imię  Dobrochny,  kiedy

podbiegł  do  nich  Mateusz  i  —  trącając  ją  bezceremonialnie  —
wrzasnął na całe gardło:

—  Ty,  Dorka,  Dobrowolska  czegoś  od  ciebie  chce!  Masz  iść  do

pokoju  nauczycielskiego!  —  I  tak  już  zostało.  Wcześniej  wszyscy
zwracali  się  do  niej  identycznie:  Dobrochna,  jej  imię  nie  miało
oficjalnego skrótu. Po raz pierwszy musiała przyzwyczaić się do innej
formy. Wkrótce nie tylko uczniowie, ale i nauczyciele tak się do niej
zwracali.  Dla  nich  była  Dorką.  „Zawsze  to  lepsze  niż  Doda”  —
pocieszała samą siebie. Matce ten skrót się nie podobał. Stwierdziła,
że  kojarzy  jej  się  z  imieniem  kozy,  ale  Dobrochna  była  z  niego
zadowolona.  Spodobało  jej  się,  że  są  ludzie,  którzy  chcą  do  niej
mówić  serdeczniej,  dla  których  oficjalna  forma  we  wzajemnych
relacjach  jest  zbyt  sztywna,  prawie  anonimowa.  No  i  rozwiązywało
to  odwieczny  problem  przedstawiania  się  obcym.  Mówiła  teraz:
„Jestem  Dorka”  i  nikt  nie  pytał,  od  jakiego  imienia  to  skrót.  To
bardzo ułatwiało kontakty, wreszcie — w pewnym sensie — pozbyła

background image

się swojego nietypowego imienia. Tu, na wsi, oryginalność nie była w
cenie.

Chociaż tak bardzo obawiała się nowych ludzi, nowych koleżanek

i  kolegów,  nie  było  tak  źle.  Wprawdzie  z  początku  Baśka  i  Jolka
trochę się z niej naśmiewały, ale reszta dziewcząt zaakceptowała ją
prawie  natychmiast.  Imponowała  im  koleżanka  z  Warszawy  ubrana
w drogie ciuchy. Co prawda jej ciemne, prawie czarne włosy nie były
tknięte  żadną  farbą  (co  —  według  tutejszych  kanonów  —  było
szczytem  zaniedbania  lub  też  przywilejem  dzieciństwa),  ale  za  to
kiedy  przyznała  się,  jakich  używa  kosmetyków,  zaplusowała.
Śmieszyły  ją  trochę  te  pretensjonalne,  wiejskie  dziewczyny.  Jednak
— choć nie wiedziała dlaczego — zależało jej na tym, by ją polubiły.
Nie zamierzała się wyróżniać na siłę — tak jak w Warszawie, gdzie
(mimo usilnych starań) pozostawała jedną z wielu. Nie wydawało jej
się to teraz właściwe, chciała wtopić się w tłum. Mimo to mile łechtał
ją podziw koleżanek.

Już w pierwszym tygodniu pobytu w nowej szkole dwie koleżanki

zaprosiły ją do siebie. Nie bardzo miała ochotę na te odwiedziny, ale
jedną z zapraszających była Ula, z którą siedziała, więc trudno było
się  wykręcić.  Miała  odwiedzić  ją  w  piątek  po  lekcjach.  Ula  chciała
poradzić  się  w  sprawie  sukienki.  Za  dwa  tygodnie  wybierała  się  na
wesele  swojej  cioci.  Mama  kupiła  jej  materiał  i  zamierzała  uszyć
sukienkę,  ale  Ula  ciągle  nie  mogła  zdecydować  się  na  fason.
Dobrochna spadła jej jak z nieba. Wesele miało być w Olsztynie, na
pewno  wszyscy  będą  porządnie  ubrani,  nie  wypada  mieć  niemodnej
sukienki. Dobrochna na pewno zna się na tym i dobrze jej doradzi.

Metraż domku Uli i liczba zamieszkujących go osób sprawiły, że

Dobrochna  na  chwilę  zaniemówiła.  Rodzice  jej  koleżanki  z  ławki,
babcia,  ona  sama  i  troje  rodzeństwa  zamieszkiwali  w  dwóch
pokojach z kuchnią. Oprócz tych pomieszczeń było jeszcze jedno: coś
w  rodzaju  spiżarki.  Tam  właśnie  stała  maszyna  do  szycia.  W  tym
nieogrzewanym  zimą  pomieszczeniu  matka  Uli  dorabiała,  szyjąc  i
przerabiając ubrania znajomym. Ojca Uli akurat nie było w domu, ale
wszyscy pozostali gromadzili się już w kuchni, gdzie mama odcedzała

background image

ziemniaki, krzycząc przy tym na najmłodszego synka, Patryka, żeby
przestał się kręcić, bo może go niechcący oparzyć. Kiedy dziewczyny
weszły do kuchni, odwróciła się do nich i uśmiechnęła jakoś tak miło i
serdecznie.

— Siadajcie, dziewczynki, zaraz obiad będzie. A ty jesteś córką tej

pani  artystki,  co  się  sprowadziła  nad  jezioro?  —  zwróciła  się  do
towarzyszącej córce dziewczynki. — Ula ciągle o tobie mówi: Dorka
to, Dorka tamto...

— Mamo! — upomniała ją prosząco Ula, obawiając się pewnie, że

matka zaraz zacznie naśmiewać się z jej fascynacji nową koleżanką,
jak  to  już  było  nieraz,  kiedy  wracała  ze  szkoły  i  buzia  jej  się  nie
zamykała, bo ciągle coś jej się przypominało na temat Dobrochny.

— Tak — odpowiedziała w tym samym momencie Dobrochna.
Pani Makrucka zaprosiła dziewczynki do stołu.
—  Dzisiaj  na  obiad  ziemniaczki  z  kapustą  smażoną  —

poinformowała i wielką łychą zaczęła nakładać porcje ziemniaków na
talerze. Babcia posadziła sobie na kolanach Patryka, Wiola i Łukasz
usiedli, kłócąc się o to, kto dziś dostanie ulubiony talerz z bohaterami
bajki  „Gdzie  jest  Nemo”?  Kłótnia  okazała  się  zupełnie  zbędna,  bo
matka  starannie  pilnowała  kolejki  i  pamiętała,  że  w  czwartek  z
talerza  korzystał  Łukasz,  w  związku  z  czym  w  piątek  przypadała
kolej  Wioletki.  Po  paru  minutach  wszyscy  z  zapałem  zabrali  się  do
jedzenia.  Na  widok  wielkiej  ilości  ziemniaków  i  równie  okazałej
porcji 

przysmażonej 

kiszonej 

kapusty 

Dobrochna 

zaczęła

zastanawiać  się,  jakiego  by  tu  użyć  podstępu,  żeby  nie  musieć  tego
jeść. W życiu nie widziała takiego dziwnego dania! Dłubała widelcem,
jakby  czekała  na  cudowne  znikniecie  potrawy.  W  końcu  jednak  z
przymkniętymi oczyma, jakby to mogło zlikwidować smak stojącego
przed nią jedzenia, mężnie włożyła sobie do ust trochę kapusty. Była
gorąca, szybko więc zagryzła ją ziemniakami, które zdążyły troszkę
ostygnąć. Dziwne danie okazało się lepsze niż mogła przypuszczać —
zjadła je z apetytem.

—  Smakowało?  —  zapytała  w  dalszym  ciągu  przyjaźnie

uśmiechnięta mama Uli.

background image

— Bardzo — odpowiedziała szczerze Dobrochna. — Nigdy czegoś

takiego nie jadłam, ale to naprawdę pyszne.

— No to idźcie teraz do komórki, niech ci Ula pokaże wykroje. A

może same coś wymyślicie? Byle nie za bardzo skomplikowane, bo ja
taka  domowa  krawcowa  jestem.  Sama  się  nauczyłam  szyć,  żadnej
szkoły nie mam, ale ludziom się szyje, no, jakoś to wychodzi.

Dziewczyny  zamknęły  się  w  zimnej  komórce,  gdzie  —  oprócz

maszyny  do  szycia  i  weków  —  poniewierały  się  różne  wykroje,  a  w
kącie leżała sterta kobiecych czasopism. Ula wzięła do ręki jedną z
gazet,  przerzuciła  kilka  kartek  i  popukała  palcem  w  sukienkę  na
zdjęciu:

—  Ta  mi  się  podoba,  ale  nie  wiem,  czy  mama  da  radę  uszyć

dokładnie  taką  samą.  —  Dobrochna  skrzywiła  się.  Fotografia
przedstawiała  modelkę  w  głęboko  wyciętej  balowej  sukni  z
mnóstwem falbanek. Wprawdzie na wysokiej modelce wyglądała ona
rzeczywiście efektownie, ale Dobrochna była pewna, że to nie to. Na
Uli z pewnością by tak nie leżała. Pokręciła głową z dezaprobatą.

— Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, takie falbanki są

teraz niemodne — skomentowała odważnie.

— A w ogóle jaki masz materiał? — zainteresowała się.
Ula  wyjęła  z  szuflady  żorżetę  bardzo  dobrego  gatunku,  w

przyjemnym, zielonym kolorze. Spoglądała niepewnie to na materiał,
to na koleżankę.

— Mówiłam mamie, że chcę coś różowego, ale powiedziała, że nic

nie  było.  Może  i  nie  było,  wszystko  jedno,  mama  zawsze  kupuje  mi
zielone rzeczy.

— Zwariowałaś?! Chciałaś wystroić się w różową kieckę?!
Ula nerwowo przerzucała strony kolejnej gazety:
—  Wiem,  wiem,  nie  powinnam  nosić  różowego,  bo  mam  rude

włosy — dodała ciszej, a po jej twarzy przebiegł jakiś cień. Schyliła
głowę.

— Tak, dokładnie tak. Wszyscy wiedzą, że rudym najlepiej jest w

zielonych  ubraniach.  Twoja  mama  nie  jest  głupia,  o  różowym  lepiej

background image

zapomnij,  jeśli  nie  chcesz  wyglądać  jak  ruskie  baby  na  bazarze.  —
Dobrochna  spojrzała  na  koleżankę:  cień  na  twarzy  skupił  się  wokół
oczu, na rzęsach już wisiały łzy. — Co ty, Ulka? Przestań się mazać!
Masz  rude  włosy,  no  i  co  z  tego?  To  nie  jest  kalectwo,  nie  ma  co
płakać.  Wielu  ludzi  chciałoby  mieć  takie  włosy.  Na  przykład  moja
koleżanka,  Agata,  zawsze  o  tym  marzyła  i  żałowała,  że  ja  nie  mam
takich  włosów  po  swojej  matce.  Wiesz,  ona  ma  kasztanowe,  to
prawie  tak,  jakby  miała  rude.  A  ten  materiał  jest  naprawdę  ładny,
zaraz wymyślimy coś takiego, że wszystkim oko zbieleje. Zobaczysz!
—  Dobrochna  wyrwała  jej  z  ręki  gazetę  i  sama  zaczęła  oglądać
damską odzież. Ula połknęła już napływające łzy i nawet uśmiechnęła
się leciutko.

— Naprawdę myślisz, że można żyć z takimi włosami? Mama nie

pozwala  mi  ich  farbować.  W  wakacje  zrobiłam  sobie  pasemka,  ale
słabo wyszły, teraz już prawie ich nie widać.

—  Dobra,  nie  zawracaj  teraz  głowy,  przeglądaj  tamte  gazety,

może znajdziesz coś ciekawego.

—  Bo  ty  nie  wiesz,  jak  to  jest,  kiedy  od  dziecka  wszyscy  się  z

ciebie  śmieją,  bo  masz  rude  włosy.  Ja  sobie  tych  włosów  nie
wybierałam.

— A różne osoby wybierają sobie właśnie taki kolor, malują włosy

na rudo i nikt się z nich nie śmieje.

—  To  jest  całkiem  co  innego.  Tu,  u  nas,  wszyscy  się  ze  mnie

śmieją.

— Olej ich! Niech się śmieją, jeszcze nikt nie umarł od tego. A te

ich  pofarbowane  kłaki  są  tysiąc  razy  paskudniejsze  niż  twoje  rude
włosy. Patrz! Ta jest niezła! — Dziewczyny pochyliły się nad gazetą.
Na  fotografii  widniała  piękna  czarna  sukienka  bez  rękawów,
delikatnie rozszerzana dołem, a w pasie przewiązana szeroką szarfą.
— Dawaj jakąś kartkę!

Ula podniosła się w poszukiwaniu kartki bez entuzjazmu:
—  Wiesz  co,  ja  myślałam  o  takiej  bardziej  strojnej.  No  wiesz,  to

ma być na wesele...

background image

— Chcesz wyglądać jak choinka, to proszę bardzo, ale nie wiem,

czy  to  dobry  pomysł.  Ta  kiecka  jest  super.  Oczywiście,  trzeba  ją
trochę  poprawić,  myślę,  że,  na  przykład,  powinna  mieć  rękawy.
Zaraz dopasujemy takie, żeby nie psuły efektu. Szarfę możesz sobie
darować,  chyba  że  masz  jedwab  w  identycznym  kolorze.  —  Ula
pokręciła głową. — Aha, nie masz. W porządku, zamiast szarfy damy
tu namarszczony materiał od pasa do ramion, a może i na plecy. Tak,
tak będzie dobrze. Wtedy będziesz wyglądała, jakbyś miała większy
biust.  W  pasie  oczywiście  dopasowana,  dołem  szersza.  Ile  tam  jest
tego materiału? Wystarczy na długą czy robimy do kolan?

Narysowany  przez  Dobrochnę  projekt  sukienki  na  pierwszy  rzut

oka w niczym nie przypominał wzoru, skąd zaczerpnęła natchnienie.
Ula,  początkowo  niezbyt  przychylnie  nastawiona  do  wskazanej
fotografii,  teraz  aż  poczerwieniała  z  radości.  „Ta  Dorka  ma
rzeczywiście  dobry  gust!  Sama  nigdy  bym  czegoś  takiego  nie
wykombinowała!” — pomyślała z podziwem.

Przywołana  na  konsultację  mama  Uli  entuzjastycznie  oceniła

pokazany  jej  rysunek,  postanowiła  od  razu  przystąpić  do  krojenia
materiału.  Wracając  do  domu,  Dobrochna  gwizdała  pod  nosem
najnowszy przebój Tomka Makowieckiego. „Ta Ulka jest śmieszna —
myślała.  —  Przejmuje  się  rudymi  włosami,  a  nie  przeszkadza  jej  to,
że  musi  dzielić  pokój  z  dwojgiem  młodszego  rodzeństwa,  że  nosi
stare ciuchy, pewnie kupione w jakimś lumpeksie”.

Dziewczyny z klasy wydawały się Dobrochnie głupie. Chodziły źle

ubrane, nie wszystkie używały wystarczająco często mydła i pasty do
zębów, zapominały o antyperspirantach. Większość z nich nie uczyła
się dobrze i nie starała się tego zmienić. Według Dobrochny poziom
edukacji w nowej szkole był tragiczny. Nie miała pojęcia, co zrobi po
jej  ukończeniu.  Zamiast  solidnie  pracować,  cofała  się  w  rozwoju,
wykonywała  durne  prace  domowe,  które  prawie  niczego  jej  nie
uczyły.  Jedyną  nadzieją  napawała  ją  nauka  angielskiego.  Kiedy
nauczycielka  po  raz  pierwszy  zobaczyła  w  klasie  nową  uczennicę,
chciała  —  oczywiście  —  sprawdzić  jej  wiedzę.  Zadała  jakieś  proste
pytanie,  potem  następne  i  następne.  W  końcu  prawie  pół  lekcji

background image

przegadała  z  Dobrochną  po  angielsku.  Widać  było,  że  kobieta
naprawdę  dobrze  zna  język.  Niestety,  od  swoich  uczniów  nie
potrafiła  wyegzekwować  wystarczającej  porcji  wiedzy,  w  kółko
musiała  tłumaczyć  im  te  same  zasady,  przypominać  słówka.  Z
Dobrochną było inaczej. Była nadzieja, że jej wcześniejsza nauka nie
pójdzie  na  marne.  Nauczycielka  zadawała  jej  dodatkowe  prace  z
ćwiczeń,  których  używała  w  warszawskim  gimnazjum.  Zawsze  też
znajdowała parę minut na to, by porozmawiać z nią po angielsku. O
dziwo,  Dobrochna  zauważyła,  że  nagle  znacznie  łatwiej  przyswaja
sobie nowe słówka, a to, że tu była najlepsza, stanowiło dodatkowy
doping do nauki.

— Agata dzwoniła! — powitała ją matka. — Sprawdź komórkę, bo

mówiła, że nie można się do ciebie dodzwonić. — Odkąd Dobrochna
zauważyła,  że  w  jej  klasie  nikt  nie  ma  własnej  komórki,  nawet
Patrycja,  przestała  ją  nosić  do  szkoły.  Uważała,  że  to  głupie,  nigdy
nie lubiła szpanu, a z tym jej się kojarzyło noszenie komórki do szkoły
na wsi. W Warszawie to co innego, tam każdy miał telefon, więc ona
też nosiła go wszędzie. Zajrzała teraz do szuflady, na ekranie nic się
nie  wyświetlało,  widocznie  padła  jej  bateria.  Wygrzebała  spod
różnych klamotów ładowarkę i włączyła do gniazdka.

„A poza tym zasięg tu jest taki marny, że często w ogóle nie da się

porozmawiać.  Esemesować  —  owszem,  ale  rozmawiać  —  nie
bardzo” — tłumaczyła się w myślach, jakby już rozmawiała z dawno
niewidzianą  przyjaciółką.  Postanowiła  natychmiast  do  niej
zadzwonić,  Agata  na  pewno  miała  jej  dużo  do  opowiedzenia.  W
niedzielę wrócili z wycieczki do Zakopanego. Wprawdzie od tej pory
rozmawiały  już  ze  sobą  dwa  razy,  ale  pewnie  jeszcze  coś  jej  się
przypomniało.  Dobrochna  zazdrościła  jej  tej  wycieczki,  jak
wszystkiego,  co  działo  się  w  Warszawie.  Chodziła  do  szkoły,
spotykała  się  z  Ulką,  ale  ciągle  tęskniła  do  dawnego  życia.  Często
dzwoniły  do  siebie  z  Agatą  i  gadały  godzinami,  na  co  matka,
przeważnie  zajęta  w  swojej  pracowni,  w  ogóle  nie  zwracała  uwagi.
„Ciekawe, co powie, kiedy przyjdzie rachunek?” — zastanawiała się
Dobrochna.  Jej  obawy  okazały  się  bezpodstawne,  wysoki  rachunek

background image

nie  przeraził  pani  Grażyny.  Finansowa  strona  życia  nie  istniała  dla
tej artystycznej duszy i nie przyszło jej do głowy, że może należałoby
ograniczyć telefoniczne kontakty córki.

— Cześć, Aga! — Dobrochna postanowiła zadzwonić natychmiast

po podłączeniu telefonu do ładowarki.

—  Cześć!  Gdzie  ty  się  szlajasz?  Dzwonię  i  dzwonię,  a  ciebie  nie

ma. Słuchaj, on ma na imię Grzegorz! — głos Agaty naładowany był
emocjami.

— Kto? — zdziwiła się Dobrochna.
—  Jak  to:  kto?  Ten  kuzyn  Malwiny,  który  ją  odprowadzał  przed

wycieczką.  —  Dobrochna  z  trudem  przypomniała  sobie,  że  słyszała
już coś na temat superprzystojnego kolesia, którego Agata ujrzała na
pięć minut przed wyjazdem autobusu i o którym w żaden sposób nie
mogła  zapomnieć.  Wprawdzie  Agata  zakochiwała  się  podczas
każdego wyjazdu więc jej koleżanki przestały już zwracać uwagę na
kolejne fascynacje, ale tym razem w jej głosie kryło się coś dziwnie
miękkiego i rzewnego. Ani śladu właściwego jej tupetu. A poza tym —
minął  tydzień.  Zwykle  wyjazdowa  miłość  mijała  Agacie  po  kilku
dniach. Wyglądało na to, że wpadła po uszy...

— To ty nie wiedziałaś, jak on ma na imię? — zapytała Dobrochna,

układając się wygodnie na łóżku. Schyliła się, żeby podnieść jedną z
wielkich poduch i podłożyła ją sobie pod plecy.

—  No  nie!  Ale  okazało  się,  że  Robert  go  zna,  jeżdżą  razem  na

spływy kajakowe. Zupełnym przypadkiem się o tym dowiedziałam, bo
Robert przyszedł do nas ze zdjęciami z ostatnich wakacji.

— A nie mogłaś po prostu zapytać Malwiny? Przecież to jej kuzyn.
—  Chyba  ci  odbiło!  —  Agata  była  wyraźnie  zdegustowana  tym

pomysłem. — Nie znasz jej? Od razu roztrąbiłaby wszystko po całej
szkole.

—  No  tak...  —  westchnęła  Dobrochna,  a  potem  już  tylko

pomyślała:  „Ona  jest  bardzo  dziwna  pod  względem  tych  swoich
miłości”.

Agata  starała  się  ukrywać  przed  światem  fakt,  że  podoba  jej  się

background image

ten czy inny chłopiec, ale zwykle robiła to do tego stopnia nieudolnie,
że każdy, kto ją choć trochę znał, natychmiast potrafił się domyślić,
że na horyzoncie pojawił się nowy obiekt westchnień. Te tajemnice,
oczywiście,  nie  dotyczyły  Dobrochny,  ona  była  przyjaciółką,  kimś,
komu  Agata  zawsze  mogła  powierzyć  najbardziej  skrywane  przed
innymi fakty.

—  Malwina  jest  beznadziejna  —  kontynuowała  zwierzenia

przyjaciółka. — Pamiętasz, jak biegała za Leszkiem? Każdy się z niej
śmiał. Ona nie potrafi trzymać języka za zębami, wcale się nie dziwię
Leszkowi,  że  jej  nie  chciał.  Ja  też  nie  byłabym  zadowolona,  gdyby
każda spotkana znajoma osoba donosiła mi, że Malwina się we mnie
kocha.

—  No,  to  jest  raczej  niemożliwe.  Nawet  nie  wiem,  czy  ona  cię

lubi, a co dopiero kocha!

Obie parsknęły śmiechem, bo natychmiast przed oczami pojawiła

im  się  wizja  Malwiny  dziko  zakochanym  wzrokiem  wpatrzonej  w
Agatę  i  szepczącej  wszystkim  znajomym  o  swoich  uczuciach.  Na
chwilę porzuciły temat uczuciowych turbulencji.

— Jak sobie radzicie? — zatroszczyła się Agata.
—  Jakoś  leci  —  odpowiedziała  troszkę  jeszcze  rozbawionym,  a

trochę  już  zniechęconym  głosem  Dobrochna.  Odruchowo  przeniosła
wzrok na okno i przyglądała się nagiej gałązce leszczyny, stukającej
miarowo  o  szybę.  Był  już  wieczór  i  popychana  wiatrem  gałąź
wyglądała, jakby żywcem wyjęto ją z horroru... Rezygnując chwilowo
z  rozwinięcia  myśli  o  specyficznej  scenerii  z  oknem  w  roli  głównej,
zdołała odpowiedzieć na pytanie Agaty:

—  Wiesz,  nie  jest  najgorzej.  Do  wszystkiego  można  się

przyzwyczaić. Podobno. Byłam dzisiaj u Ulki!

—  Pewnie  zapomnisz  o  mnie,  będziesz  miała  nowe  koleżanki,

znajdziesz sobie inną przyjaciółkę.

—  Przestań!  Wiesz,  że  te  laski  ze  wsi  są  całkiem  głupie  i

beznadziejne,  ale  muszę  czasami  z  nimi  pogadać,  przecież  nie
mogłam udawać niemowy, chociaż, wierz mi, czasem miałabym na to

background image

ochotę  —  zachichotały.  —  A  Ulka  jest  w  porządku.  Mieszkają  na
kupie, zaludnienie mają przynajmniej jak w Holandii.

— Ale jest w porządku? — upewniała się Agata.
—  Tak,  czasami  całkiem  niegłupio  gada.  A  dzisiaj  jadłam  u  niej

superobiad. Palce lizać! Wiesz, już mi się znudziły te mrożonki, które
wsuwamy z matką na okrągło.

— A co to było, to palce lizać?
— Ziemniaki z kapustą kiszoną. Smażoną.
— Fuj! — Nawet przez telefon słychać było, że Agata otrząsa się z

obrzydzeniem. — Ty to jadłaś?

— Mówię ci, że to jest pyszne!
—  Nie  gadaj!  Co  to  w  ogóle  za  wynalazek?  Danie  zesłańców  na

Syberię  czy  posiłek  z  kuchni  dla  bezdomnych?  —  Agata  wyraźnie
naśmiewała  się  z  przekazanych  jej  informacji  na  temat  dzisiejszego
obiadu w domu Ulki. Dobrochnie zrobiło się przykro. Może i nie były
to bliny z kawiorem ani wędzony łosoś, ale bardzo jej smakowało. To
nie  wina  Ulki,  że  jej  starych  nie  stać  na  porządny,  w  rozumieniu
Agaty, obiad. Ziemniaki z kapustą były OK.

— Przepraszam cię, ale muszę już kończyć. Matka umówiła się z

jakąś nową znajomą i chyba powinnam jej pomóc w przygotowaniach:
postawić  chociaż  jakieś  ciastka  na  stole,  przygotować  ekspres  do
kawy.  Dzięki,  że  dzwoniłaś.  Daj  znać,  jak  potoczy  się  sprawa  z
Grzegorzem — urwała Dobrochna.

Agata  wydawała  się  zdumiona  nagłym  zakończeniem  rozmowy.

Miała jeszcze tyle do powiedzenia!

— Ale jeszcze ci nie opowiedziałam o tym, jak Milence pękły dresy

na wuefie. Poczekaj...

— Zadzwonię do ciebie jutro, teraz naprawdę muszę już lecieć do

kuchni. Cześć, buziaki! Trzym się!

— Trzym... — Agata nie zdążyła dokończyć zdania, Dobrochna się

wyłączyła. „O co jej chodzi? A może naprawdę spiknęła się z nowym
koleżankami z klasy i nie będzie już chciała się ze mną przyjaźnić?”
—  przeszło  przez  myśl  Agacie.  A  przecież  tyle  razy  zapewniały  się

background image

wzajemnie, że ich przyjaźń przetrwa, że na emeryturze będą razem
chodzić  do  parku  albo  na  bale  karnawałowe  swoich  wnuków.
Wprawdzie  Dobrochna  nie  chciała  mieć  dzieci  i  nie  wierzyła,  że
mogłaby  wyjść  za  mąż,  ale  jednak...  Agata  zastanawiała  się,  co  się
mogło stać.

Niemająca  planów  matrymonialnych  Dobrochna  powlokła  się  do

kuchni i rozpoczęła poszukiwanie ciastek. Wprawdzie wcześniej nie
miała  takiego  zamiaru,  ale  skoro  już  powiedziała  Agacie  to,  co
powiedziała,  wydawało  jej  się  naturalne,  że  powinna  przygotować
przyjęcie  dla  znajomej  matki.  Jakaś  pani  Paulina  Skolimowska,
mieszkająca  po  drugiej  stronie  jeziora,  miała  przyjechać  za  pół
godziny.  Matka  poznała  ją  w  sklepie,  kiedy  wybrała  się  tam  po
cukier,  którego  zapomniały  kupić  w  mieście.  Cały  wczorajszy
wieczór  snuła  entuzjastyczne  opowieści  o  pani  Paulinie,
uniemożliwiając Dobrochnie skupienie się na ulubionym programie z
Szymonem Majewskim. Pani Paulina mieszkała tu już kilka lat, ale —
dziwnym trafem — nie udało im się spotkać w czasie wakacji. Może
dlatego, że choć podobno ceniła sobie niewyszukane życie i wiejską
atmosferę,  na  wakacje  zwykle  wyjeżdżała  z  całą  rodziną  do  Włoch,
Grecji  albo  w  inne  ciepłe  i  zupełnie  nieoryginalne  miejsce.  Rodzinę
stanowiła  ona  sama,  jej  mąż  i  adoptowany  pięcioletni  syn  Eustachy,
zwany  Staszkiem.  Słysząc  to  imię,  Dobrochna  poczuła  się  bardzo
podniesiona na duchu, bo dotąd wydawało jej się, że najgłupsze imię
na świecie należy do niej. Otóż nie, okazuje się, że inni mieli jeszcze
gorzej. Pięcioletni Staszek z pewnością nie będzie w stanie docenić
oryginalnego gustu przyszywanych rodziców, którzy nazwali go tak,
choć wcześniej miał już imię, całkiem zwykłe: Piotruś. Widocznie nie
pasowało  do  ich  artystycznego  wizerunku  rodziny.  Dzieci  w  szkole
będą  miały  niezły  ubaw...  W  ciągu  półgodzinnej  rozmowy  pod
sklepem matka została wtajemniczona dość dokładnie w szczegóły z
życia  państwa  Skolimowskich,  pewnie  nie  znała  jeszcze  tylko
rozmiaru  buta  pana  S.  i  liczby  zer  na  jego  koncie...  Trochę  jednak
orientowała  się  w  temacie,  bo  pani  Paulina,  jak  przystało  na  Polkę,
nie omieszkała ponarzekać na trudną sytuację finansową. Jej mąż był

background image

twórcą  awangardowym,  kręcił  filmy  dokumentalne,  które  rzadko
pojawiały się w telewizji, i marzył o nakręceniu fabuły, do której miał
już  gotowy  scenariusz.  Pomimo  trosk  materialnych  państwa  S.  stać
było na coroczne zagraniczne wyjazdy.

Dobrochna  ustawiła  na  stole  w  salonie  ciastka  i  owoce,  po  czym

zaczęła  myć  ekspres  do  kawy.  Matka  piła  kawę  litrami,  ale  tak
przyziemne czynności jak mycie ekspresu pozostawiała córce. Kiedy
dziewczyna  wycierała  umyty  bardzo  dokładnie  sprzęt,  do  kuchni
zajrzała matka.

—  Ktoś  przyjechał.  Chyba  to  pani  Paulina,  a  ja  na  śmierć  o  niej

zapomniałam i nie mam nawet nic słodkiego — mina matki świadczyła
dobitnie  o  tym,  że  potrzebuje  natychmiastowego  wsparcia  swojej
latorośli.

—  Ciastka  i  owoce  postawiłam  już  na  stole,  a  kawę  mogę  wam

zaraz zaparzyć — latorośl ugasiła obawy matki.

— Mamy ciastka? — zdziwiła się pani Grażyna.
—  Tak,  mamo,  mamy  ciastka.  Kupiłyśmy  ostatnim  razem  w

markecie. Nie pochłaniam ich kilogramami.

— Aha — pani Grażyna przyjęła do wiadomości tę informację. —

Fajnie. W takim razie idę się z nią przywitać. Pójdziesz ze mną? — w
tym momencie rozległ się dzwonek i obie pospieszyły na korytarz.

Pani  Paulina  wyglądała  jak  blond  kopia  matki  Dobrochny.  Miała

długie,  lekko  kręcone,  potargane  włosy,  które  co  chwila  chwytała
ręką  i  odrzucała  na  plecy.  Niesforne  kosmyki  natychmiast  z
powrotem  opadały  jej  na  ramiona  i  czoło.  Ubrana  była  w  długą
hinduską  sukienkę  i  czarne  trapery.  Wyglądała  trochę  jak
podstarzała  hippiska.  Serdecznie  uściskały  się  z  matką,  po  czym
nastąpiła prezentacja Dobrochny.

—  Jaka  panna!  —  wykrzykiwała  pani  Paulina  i  obracała

Dobrochną, jakby ćwiczyła jakiś staroświecki taniec. — Świetnie, na
pewno nam się przyda! Super!

Dobrochna nie rozumiała, na co mogłaby się im przydać i kim są

owi  „my”.  Przyjęła,  że  chodzi  o  podawanie  do  stołu  i  natychmiast

background image

poszła nastawić ekspres. Okazało się, że pani Paulina pija wyłącznie
herbatę, więc — oprócz kawy dla matki — trzeba było zaparzyć inny
napój  dla  gościa.  Obie  panie  zasiadły  w  wygodnych  fotelach  i
zagłębiły  się  w  ożywionej  rozmowie.  Słysząc  ich  podniecone  głosy,
można  było  odnieść  mylne  wrażenie,  że  to  dwie  nastolatki  spotkały
się  na  szkolnych  ploteczkach.  Prawie  nie  zauważyły  obecności
Dobrochny, kiedy podawała im przyrządzone gorące napoje.

—  Tak,  nasza  obecność  tutaj  jest  bardzo  ważna.  Bardzo!  —

ekscytowała się pani Paulina. — To jest symbioza, rozumiesz, zgoda
z  naturą.  Naturalnym  środowiskiem  człowieka  jest  przecież  wieś.
My  czerpiemy  siłę  z  przyrody,  a  ludzie  tutaj  czerpią  siłę  z  naszego
intelektu.  To  dla  nich  powiew  wyższej  kultury,  wręcz  zetknięcie  ze
światem. Każdy z nas  ma  misję,  dopiero  kiedy  coś  zrobisz  dla  nich,
poczujesz pełną symbiozę. Nie można tylko czerpać, trzeba też coś
dawać! — Dobrochna wyszła do kuchni, zostawiając otwarte drzwi.
Była ciekawa, co to za symbioza, o której mówi pani Paulina. Matka
wydawała  się  bardzo  zainteresowana  jej  pełnym  wykrzykników
przemówieniem. Dalszy ciąg wprawił Dobrochnę w zdumienie. — To
nie  jest  jakiś  wiejski  teatrzyk!  —  wykrzykiwała  pani  Paulina.  —
Żadne  tam  „Romeo  i  Julia”  czy  „Śluby  panieńskie”  dla  ubogich!  To
jest  prawdziwy,  awangardowy  teatr  wiejski.  Chcemy  tu  zaszczepić
kulturę,  rozumiesz,  prawdziwą  kulturę  przez  duże  „K”.  Nie  chodzi
nam  o  towarzyskie  spotkania  i  recytowanie  Fredry  w  obrzydliwych
strojach,  imitujących  teatralne.  Robimy  przedstawienia  autorskie,
piszę je osobiście, czasem pomaga nam mój mąż albo pani Poźniak,
wiesz  ta  satyryczka.  Gramy  dobre  teksty  dobrymi  aktorami.  Tylko,
rozumiesz,  trochę  brakuje  nam  ludzi.  Ci  ze  wsi  przeważnie  się  nie
nadają,  może  ze  dwie  lub  trzy  osoby,  resztę  musimy  brać  spośród
siebie. Oni nie rozumieją tekstów, zamierzeń reżysera i w ogóle są
beznadziejni — tłumaczyła to matce, jakby ta była jakimś umysłowo
opóźnionym  dzieckiem.  —  Dlatego  tak  się  ucieszyłam,  że  są  nowe
osoby. Ty i Dobrochna na pewno będziecie świetnymi aktorkami. No
i  odpadnie  problem  dekoracji,  chyba  będziesz  nam  mogła  coś
doradzić,  może  narysować?  —  zawiesiła  głos,  czekając  na

background image

odpowiedź.

—  Oczywiście,  że  tak.  Jestem  pod  wielkim  wrażeniem  twojej

pracy.  Widzisz,  ja  tu  przyjechałam  niedawno,  a  poza  tym  miałam
problemy, nie chciało mi się myśleć o niczym innym. Teraz widzę, że
byłam egoistką. Ci ludzie przyjęli mnie w swojej wsi, a ja? Ja nie daję
im nic z siebie! Ale cieszę się, że w końcu się spotkałyśmy. Na pewno
wam pomogę, oczywiście na tyle, na ile będę mogła. W końcu do tej
pory  nie  miałam  do  czynienia  z  teatrem,  więc  będę  potrzebowała
trochę  czasu,  żeby  nauczyć  się  tego  wszystkiego.  Dobrochna!  —
matka przestała się na chwilę zachwycać.

—  Dobrochna!  Przynieś  nam  jeszcze  kawy  i  herbaty!  A  może

napijesz się brandy? — zwróciła się już do nowej koleżanki.

— Nie, dziękuję, przyjechałam przecież samochodem, a poza tym

staramy się odżywiać ekologicznie i właściwie nie używamy alkoholu.

—  No  tak  —  matka  wydawała  się  niezadowolona,  pewnie  miała

ochotę  napić  się  czegoś  mocniejszego,  a  tu  gość  okazał  się
abstynentem.  Kiedy  po  pięciu  minutach  Dobrochna  weszła  z
napojami  do  salonu,  pani  Paulina  (mimo  wcześniejszych  zapewnień)
pociągała  właśnie  zdrowy  łyk  brandy  z  pękatego  kieliszka.  Butelka
stała na stole. „Okazuje się, że ekologia uznaje pewne wyjątki, kiedy
w  grę  wchodzi  wysokoprocentowy  francuski  trunek”  —  pomyślała,
stawiając  filiżanki  z  kawą  i  herbatą.  Nie  chciało  jej  się  dłużej
przysłuchiwać  rozmowie,  zapytała  więc,  czy  będą  jeszcze  czegoś
potrzebowały  i  —  właściwie  nie  czekając  na  odpowiedź  —  oddaliła
się do swojego pokoju. Przechodząc przez kuchnię, zatrzymała się na
chwilę,  żeby  pozmywać  użyte  poprzednio  filiżanki.  Pomyślała,  że
właśnie zachowała się jak wysoko wykwalifikowana pomoc domowa:
„Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść. Tak, psze pani. Nie, psze
pani”. Lecąca z kranu woda rozpryskiwała się na podstawionym pod
strumień  spodku,  a  Dobrochna  wiła  się  obok  w  paroksyzmie  nagłej
wesołości, która ogarnęła ją na myśl, że ma na sobie biały fartuszek,
a jej twarz i dłonie pokrywa czarna farba. Pomyślała, że takiej sceny
—  kojarzącej  się  żywo  z  sielską  komedią  z  życia  wyższych  sfer  na
Południu Stanów Zjednoczonych — pewnie by nie zagrano w teatrze

background image

pani Pauliny. Bowiem, jak usłyszała, jest to teatr awangardowy. Na
czym  polegała  owa  awangardowość,  wprawdzie  nie  wiedziała,  ale
domyślała  się,  że  nie  ma  w  niej  miejsca  na  pokojówkę  z  wymazaną
twarzą.

Jak  zwykle  rzuciła  się  na  łóżko  pomiędzy  poduchy,  założyła

słuchawki i włączyła ulubioną muzykę. Nie mogła wyjść z osłupienia
po  tym,  co  usłyszała.  „Co  to  za  baba,  ta  Paulina?!  Matko!  Jakaś
nawiedzona idiotka — komentowała w myślach. — Wydaje jej się, że
ludzie ze wsi o niczym innym nie marzą, jak tylko o oglądaniu jakichś
bzdur,  które  prezentuje  awangardowy  teatr.  I  to  na  być  kultura?!
Skoro  tak  bardzo  jej  zależy  na  tych  ludziach,  to  może  łaskawie
wsłuchałaby się bardziej w ich potrzeby i pragnienia, zamiast na siłę
wciskać im wydumane historie. Nikt z nich nie nadaje się do teatru
Pauliny  No  pewnie,  że  się  nie  nadaje!”  —  Dobrochna  wyobrażała
sobie ten teatr. Nowoczesne ple-ple o problemach egzystencjalnych.
Kto chciałby brać udział w czymś takim? Jakiś bezrobotny, spijający
kolejne winko pod sklepem? Czy może matka Uli z kilkorgiem dzieci
na  głowie?  „Porąbane  babsko!  Szuka  sobie  zajęcia,  a  chrzani  o
kulturze  dla  wsi.  Siłaczka,  do  jasnej  stokrotki!  A  może  by  tak
zapytała  łaskawie,  czy  wieś  przypadkiem  nie  wolałaby  jednak
posłuchać Fredry albo chociażby Szekspira?!”.

Gniewnym gestem wyszarpnęła z uszu słuchawki. Zachciało jej się

spać. Przyłożyła głowę do poduszki, ale nie mogła zasnąć. Kiedy po
godzinie weszła do salonu, matka żegnała się z Pauliną, obiecując, że
odwiedzą ją w niedzielę. Potem pani Grażyna zaszyła się w łazience
—  Dobrochnę  dobiegły  wydostające  się  stamtąd  odgłosy  kąpieli
przetykane śpiewem. Jakieś stare teksty Osieckiej...

W  sobotę  rano  miał  je  odwiedzić  ojciec,  Dobrochnie  zrobiło  się

przykro. Matka szykowała się do tej wizyty, jakby to miała być jakaś
odlotowa randka. „Ona pewnie ma nadzieję, że ojciec już znudził się
Jagodą,  jej  małym  synkiem  i  zatęsknił  za  dawnymi  czasami”  —
pomyślała.  Wiedziała  jednak,  że  to  złudna  nadzieja.  Kiedy  w  środę
ojciec  zadzwonił,  to  ona  odebrała  telefon  i  to  ona  usłyszała,  że  w
sobotę  przyjedzie  tu,  na  wieś  i  przywiezie  ze  sobą  różne  papiery,

background image

które  oboje  z  matką  będą  musieli  przejrzeć,  żeby  ułatwić  pracę
sądowi  i  adwokatom  podczas  rozwodu.  Matka  wprawdzie  nie
poruszała  z  nią  tego  tematu,  ale  Dobrochna  wątpiła  w  to,  że
zatrudniła  adwokata.  Z  kolei  ojciec  mówił  o  tym  w  tak  naturalny
sposób, że pewnie on akurat o adwokacie pomyślał. Jakie trudne jest
dorosłe  życie!  A  przecież  wystarczyłoby  tylko  dotrzymywać  danego
słowa.  Ciągle  nie  mogła  zrozumieć,  jak  to  się  dzieje,  że  dorosły
mężczyzna, jakim przecież jest ojciec, mógł tak po prostu przekreślić
swoje dotychczasowe życie z powodu nowego uczucia. Przypomniała
jej  się  rozmowa  z  Agatą,  ona  też  zwierzała  jej  się  z  problemów
miłosnych.  Wkurzało  to  Dobrochnę.  W  wieku  piętnastu  lat  zaczęła
nienawidzić  wszystkiego,  co  wiązało  się  z  tym  pozytywnym  na  ogół
uczuciem.  Romantyzm,  kołatanie  serca  i  tęsknota  za  spojrzeniem
ukochanego  —  to  były  dla  niej  rzeczy  straszne.  Podczas  gdy  jej
koleżanki  przeżywały  właśnie  pierwsze  miłości  i  pierwsze
rozczarowania, płakały i szalały ze szczęścia, ona nienawidziła tego
wszystkiego. „Nigdy, nigdy nie pozwolę, żeby coś lub ktoś zawładnął
mną  do  tego  stopnia,  że  jego  odejście  spowoduje  taką  wyrwę  w
życiu”  —  postanowiła.  Wiedziała,  jaki  może  być  koniec  miłości.  Od
kilku  tygodni  doświadczała  tego  wszystkiego  na  własnej  skórze.
Ojciec,  zostawiwszy  matkę  dla  kobiety,  która  mogłaby  być  jego
córką, zostawił i ją, Dobrochnę. Dwie istoty, które były dla niego do
niedawna najważniejsze na świecie, wepchnął do tego domku na wsi,
jakby były zepsutymi zabawkami, którymi nie wypada bawić się przy
gościach. Można do nich zajrzeć po cichu, wyjąć je ze starej skrzyni i
powspominać  dawne  chwile,  ale  nigdy,  przenigdy  nie  należy  ich
pokazywać ludziom. Nie mogą pomyśleć, że on, dorosły chłopiec, ma
jeszcze  ochotę  bawić  się  takimi  starociami,  kiedy  pod  ręką  ma
najnowszy  model.  Nie,  ona  nigdy  nie  da  się  nabrać  na  żadne
przysięgi,  w  kościele  czy  w  świetle  księżyca,  wszystko  jedno.  Nie
pozwoli,  żeby  jeszcze  ktoś  oprócz  ojca  odstawił  ją  na  boczny  tor.
Wyniósł  do  skrzyni  na  strych.  Cała  złość,  którą  żywiła  do  matki,
przeszła  jej,  kiedy  słuchała  wesołego  śpiewu  z  łazienki.  W  głosie,
pomimo  smutnych  tekstów,  dźwięczało  radosne  podniecenie.

background image

Dobrochna poczuła, że nie może już dłużej tego słuchać, wróciła do
pokoju  i  nastawiła  bardzo  głośno  muzykę.  „Matka  jest  naprawdę,
naprawdę dziecinna — skonstatowała. — Jak może myśleć, że wizyta
będzie  miała  charakter  randki?”.  Nie  powtórzyła  jej  tego,  co
powiedział przez telefon, tego o papierach. Nie chciała, żeby już od
środy chodziła smutna, ale teraz zaczynała żałować swojej dyskrecji.
To  bez  sensu,  by  przygotowywała  się  cały  wieczór  na  to  spotkanie,
które  będzie  dla  niej  wielkim  rozczarowaniem,  które  sprawi  jej
wyłącznie  ból.  Nie  potrafiła  pomóc  swojej  matce.  Od  zawsze  sama
musiała  sobie  radzić  z  problemami,  więc  nawet  nie  przyszło  jej  do
głowy, że to ona — Dobrochna — może teraz potrzebować pomocy,
że dobrze byłoby, gdyby ktoś to dostrzegł, zapytał ją, co czuje. Nikt
nie  zwracał  na  nią  uwagi.  Wydawało  się,  że  stanowi  tylko  mały
dodatek do małżeństwa rodziców. Tak jak krawat jest dodatkiem do
garnituru. Wprawdzie to on stanowi w męskim stroju istotę elegancji,
ale nikt nie nosi przecież wyłącznie krawata. Krawat bez garnituru
nie istnieje.

—  Kochanie  —  matka  stanęła  w  drzwiach,  a  jej  głos  usiłował

przedrzeć się przez dźwięki młodzieżowej muzyki.

—  Pomożesz  mi  nakleić  paski  na  paznokcie?  A  potem  może

zrobimy  sobie  ucztę,  co  powiesz  na  sałatkę  owocową  z  bitą
śmietaną?  —  A  więc  matka  zamierzała  zrobić  sobie  francuski
manikiur.  Nie  robiła  tego  od  dawna.  Jej  delikatne  ręce  były  zwykle
ubrudzone  farbami,  paznokcie  niszczyły  się  od  tych  wszystkich
chemikaliów,  którymi  się  posługiwała.  A  dziś  postanowiła  je
pomalować. Dobrochna patrzyła na nią i zaciskała mocno powieki, bo
czuła, że za chwilę z jej oczu potoczą się łzy. Przecież nie jest małym
dzieckiem, nie, nie będzie płakać.

—  Jasne.  To  gdzie  ten  gabinet  kosmetyczki:  w  salonie  czy  w

łazience?

— W salonie, ale podłóż trochę drewna do kominka, bo zrobiło się

zimno.

„Jaka  ona  ładna!”  —  pomyślała  Dobrochna.  Nigdy  wcześniej  nie

zastanawiała  się  nad  urodą  własnej  matki,  ale  teraz  widziała

background image

wyraźnie, że jest ładna, bardzo ładna. Pachniała delikatnie olejkiem
do  kąpieli,  miała  zaróżowioną  twarz  i  błyszczące  oczy.  Spod
ręcznika,  z  którego  zrobiła  na  głowie  turban,  wysunął  jej  się  jeden
kasztanowy loczek...

Poszły  do  salonu,  gdzie  stały  już  na  małym  stoliku  przygotowane

przez  matkę  dwie  buteleczki  lakieru  do  paznokci,  specjalne  paski  i
płatki kosmetyczne.

Wieczorem myśl o matce zrobionej na bóstwo w dalszym ciągu nie

opuszczała Dobrochny. Zasypiając, miała przed oczyma obraz mamy
Uli, kobiety ze zmęczoną twarzą, która tak pięknie rozjaśniła się, gdy
wreszcie wybrały fason sukienki. Kiedy wyobraziła sobie, jak ładnie
będzie wyglądać jej córka w tym ubraniu, prawie natychmiast chciała
przystąpić  do  krojenia  materiału.  Przypomniała  jej  się  smaczna
potrawa, głośne śmiechy rodzeństwa Uli, mały, kudłaty piesek, który
plątał  się  im  pod  nogami  i  podobnie,  jak  cała  rodzina,  zajadał  ze
smakiem  smażoną  kiszoną  kapustę.  Nie  sądziła,  że  psy  jedzą  takie
rzeczy. Zapragnęła mieć psa, a przede wszystkim zaczęła marzyć, że
jej matka gotuje obiady, tak jak robiła to mama Uli, że siedzą razem
przy stole, śmieją się, a pomiędzy nimi biega jakiś Azor czy Brutus.
Nigdy nie chciała mieć rodzeństwa i była wdzięczna rodzicom, że nie
obdarzyli ją siostrą czy bratem, przyjaźń z Agatą wystarczała jej w
zupełności.  Teraz  jednak  zrobiło  jej  się  z  tego  powodu  strasznie
przykro,  tak  bardzo,  tak  rozpaczliwie  mocno  pragnęła  nie  być  tu
wyłącznie z matką. Nagle uwierzyła, że gdyby miała rodzeństwo, ból
z  powodu  rozstania  rodziców  rozłożyłby  się  na  jakieś  dwie  lub  trzy
równe  części.  Było  to  oczywistą  bzdurą,  na  pewno  cierpiałaby
podobnie,  choćby  miała  nawet  dziesięcioro  rodzeństwa,  ale  wtedy
tak jej się wydawało, wtedy była tego pewna. Chciała podzielić swój
ból,  marzyła  o  wypełnionym  bliskimi  jej  ludźmi  małym  domku,
zmęczonej, ale wesołej matce, niewyszukanych potrawach na obiad,
potrawach,  których  nie  można  dostać  w  supermarkecie.  Z  tą  myślą
zasypiała,  podczas  gdy  matka  weszła  jeszcze  niby  na  chwilę  do
swojej pracowni, a wkrótce praca nad jakimś nieruszanym od tygodni
obrazem wciągnęła ją do tego stopnia, że kiedy kładła się spać, zegar

background image

wybijał  czwartą.  Normalnie  potrzebowała  do  malowania  dobrego
światła,  wtedy  duże  okno  było  istnym  błogosławieństwem.
Przychodziły  jednak  chwile,  w  których  malowanie  stanowiło  coś  w
rodzaju  ucieczki  i  wówczas  brak  dziennego  światła  nie  był  żadną
przeszkodą.

background image

V

W domu Uli

— Kochanie, tatuś przyjechał — w głosie matki dźwięczała jakaś

dziwna nuta. Coś pomiędzy rezygnacją a bardzo głębokim smutkiem.

—  A  która  godzina?  —  zapytała  Dobrochna,  wysuwając  spod

kołdry  nos,  który  od  razu  zdiagnozował,  że  w  domu  jest  bardzo
zimno.  Na  pewno  matka  zapomniała  rozpalić  w  kominku,  choć
wczoraj  umawiały  się,  że  to  ona  wstanie  wcześniej  i  zajmie  się
ogrzewaniem domu.

—  Wpół  do  dziesiątej  —  pani  Grażyna  otworzyła  usta,  jakby

chciała coś jeszcze dodać, ale rozmyśliła się, potrząsnęła tylko lekko
głową  i  wyszła  z  pokoju  Dobrochny.  Jej  córka  przeciągnęła  się
kilkakrotnie,  jak  to  miała  w  zwyczaju  i  szybko  wyskoczyła  z  łóżka.
Zaczęła naciągać rajstopy, ale poleciało w nich oczko, sięgnęła więc
do szuflady i wyjęła nową parę. Po dwóch minutach była już gotowa,
wyszła  z  pokoju,  pozostawiając  niepościelone  łóżko  i  leżące  na
środku pomieszczenia podarte rajstopy.

Matka  siedziała  w  salonie,  przed  nią  leżały  jakieś  papiery,

Dobrochna  natychmiast  domyśliła  się,  że  mają  związek  z
zapowiadanymi  przez  ojca  ustaleniami  rozwodowymi.  Ojciec
podwinął rękawy koszuli i starał się rozpalić ogień w kominku.

— Cześć, tato! — odezwała się od progu, a ojciec porzucił swoją

pracę i podszedł, żeby się przywitać. Odchylając ubrudzone popiołem
dłonie, przycisnął ją mocno i ucałował w oba policzki.

—  Witaj,  kochanie!  —  szepnął  i  od  razu  zaserwował  typowe

pytanie starych: — Jak tam w szkole? — Dobrochna jęknęła.

— OK, może być, ale nie wiem, co będzie w przyszłym roku, gdzie

będę chodzić do liceum.

—  Jest  jeszcze  trochę  czasu,  coś  wymyślimy,  nie  martw  się  —

standardowe słowa pociechy nie trafiały Dobrochnie do przekonania.
Dorośli! Schrzanili własne życie, a jej każą się nie martwić. Wydaje
im  się,  że  wszystko  załatwi  się  samo,  ale  tak  nie  jest.  Dobrze

background image

wiedziała,  że  tak  nie  jest  i  nigdy  nie  będzie.  Trzeba  podejmować
jakieś  decyzje,  do  czegoś  dążyć,  mieć  cel,  nie  można  w
nieskończoność  odkładać  niezałatwionych  spraw.  Patrząc  na  swoją
rodzinę,  nieraz  zadawała  sobie  pytanie,  kto  w  niej  był  naprawdę
dorosły: ona czy jej rodzice...

—  Dobrze,  rozumiem,  że  dziś  nie  ustalimy  nic  w  tej  kwestii  —

wolała sama zakończyć temat.

— Nie gniewaj się, córeczko, ale mamy teraz z mamą tyle rzeczy

na  głowie,  że  sama  rozumiesz.  —  Nie,  nie  rozumiała,  co  może  być
ważniejszego niż przyszłość własnego dziecka. I znowu przypomniała
jej się mama Uli,  która  —  mając  na  głowie  tyle  dzieciaków,  babcię,
męża  i  psa  —  potrafiła  znaleźć  czas  na  to,  żeby  zatwierdzić  wybór
fasonu  sukienki  swojej  córki,  żeby  tę  sukienkę  skroić  i  uszyć.  A  jej
rodzicom brakowało czasu, żeby zastanowić się i zatwierdzić wybór
szkoły...

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.